Antologia Kroki w nieznane 06

Almanach fantastyczno–naukowy




Kroki w nieznane 2006


Pod redakcją KonradaWalewskiego



Słowo od wydawcy


Drogi Czytelniku,

w zeszłym roku zdecydowaliśmy się reaktywować legendarną serię almanachów Kroki w nieznane. Nie ukrywam, że towarzyszyły temu przedsięwzięciu wielkie obawy, jak nowa seria zostanie przyjęta po tak długiej przerwie. Tym bardziej że oczekiwania, sądząc po wielkiej dyskusji w sieci, były olbrzymie.

Przez trzydzieści lat przerwy w jej wydawaniu świat się zmienił, zmienili się też czytelnicy i ich oczekiwania. Ale wiadomo nam było, że po tę książkę sięgną i starsi miłośnicy fantastyki (chociażby z sentymentu) i nowi (głównie z ciekawości). Pierwsi będą w tomie szukali dawnych wzruszeń i fascynacji, drudzy będą chcieli się dowiedzieć i przekonać, czym tak naprawdę jest dzisiaj fantastyka. Bo — wbrew pozorom i wielkiej liczbie tytułów dostępnych na naszym rynku — wiedza o tym, czym współczesna światowa fantastyka się zajmuje, jest znikoma. Rynek pełen jest schematycznej, powielającej własne schematy, popularnej sieczki literackiej służącej wyłącznie rozrywce, do opowiadań mamy coraz trudniejszy dostęp, a to one przecież wytyczają nowe kierunki.

I chyba obie grupy czytelników udało nam się zjednoczyć, pokazać, że współczesna fantastyka to literatura pełnowymiarowa, że to sztuka — coś, co w świecie zachodnim jest oczywiste, a u nas, zwłaszcza dla krytyki, jeszcze nie do końca.

Często nie są to opowiadania łatwe, ale czyż miłośnicy fantastyki szukają wyłącznie czystej rozrywki? Nie! Szukają inspiracji, chcą zajrzeć w przyszłość i w gwiazdy. Dlatego z całkowitym spokojem oddajemy w Wasze ręce drugą część almanachu, która w kapitalnych opowiadaniach wybranych przez amerykanistę Konrada Walewskiego, pokazuje nam, że fantastyka ma się dobrze i wciąż kieruje swoje kroki w nieznane.


Wojtek Sedeńko


Konrad Walewski

Przedmowa


Przekonałem się wielokrotnie, iż mówiąc „fantastyka”, czytelnik nie tylko ma na myśli całe spektrum tematyczne oraz przebogaty arsenał form, jakim dysponuje ten typ wypowiedzi literackiej, ale co ważniejsze, wyraża w ten sposób dość szczególne oczekiwania co do opisu świata i zamieszkującego go człowieka. Z satysfakcją konstatuję więc od pewnego czasu, że współczesny polski czytelnik, podobnie jak jego zachodni czy południowy sąsiad, coraz częściej domaga się od fantastyki nie tylko dobrej zabawy, rozrywki, zaskakującej wizji i pasjonującej przygody, ale również specyficznego, bo niepowtarzalnego, literackiego przeżycia, które pozwoli mu nieco wyraźniej spojrzeć na wiele spraw, jakie często umykają jego uwadze, na siebie samego, na bliższą i dalszą przyszłość, jak również na to, co dzieje się tu i teraz, lecz pozostaje jak gdyby niewidoczne, skryte za zasłoną zabieganej codzienności, medialnego blichtru, politycznej manipulacji. Toteż ci, którzy sięgają dziś po fantastykę, bardzo często liczą właśnie na to, że dzięki frapującej konstrukcji świata przedstawionego, wyjątkowym bohaterom oraz zaskakującym rozwiązaniom fabularnym, jakie proponuje tekst, zdołają przeżyć niezwykłą przygodę, lecz również baczniej przyjrzeć się swojej własnej rzeczywistości lub zgoła ujrzeć to, co na co dzień pozostaje niewidzialne, bowiem dobra, mądra i głęboka literatura posiada moc czynienia widzialnym tego, co ukryte, podpowierzchniowe i na ogół niedostępne. Powiada jeden z bohaterów wielkiej, klasycznej powieści dwudziestowiecznej fantastyki Raya Bradbury’ego 451 Fahrenheita: „Tempo życia jest błyskawiczne, liczy się posada, po pracy zaś najważniejsza jest rozrywka. Po cóż uczyć się czegokolwiek poza naciskaniem klawiszy, poruszaniem prztyczków, dopasowywaniem śrubek i nakrętek?”* Otóż dzisiejszy czytelnik pragnie się uczyć, pragnie wyjść poza formułę biernego pochłaniania przygodowej papki, jest bowiem świadom tego, że poziom intelektualny i artystyczny fantastyki już dawno sięgnął wyżyn kunsztu literackiego, a kolejne pokolenia pisarzy coraz częściej odrzucają podziały gatunkowe, wszelkie rygory rynkowe, i poszukują własnej formuły pisarskiej, własnego głosu, by mówić tak, jak uważają za konieczne i o tym, co uznają za najistotniejsze. Stąd zapewne w dzisiejszej literaturze coraz więcej tekstów, które, jak w przypadku utworów pisarzy kojarzonych z nurtem New Weird, czyli: emanują przede wszystkim swobodą w tworzeniu fantastycznych światów i bogactwem wyobraźni oraz erudycji, jako że swą potencję czerpią z najróżniejszych przestrzeni zarówno literackich, jak i kulturowych. Oto francuski gwiazdor literatury współczesnej, Michel Houellebecq, którego proza znana jest z licznych elementów fantastycznych, przyznał się w jednym z wywiadów, że wielką inspiracją podczas pracy nad powieścią Możliwość wyspy była dla niego twórczość Jeffreya Forda*, jednego z najciekawszych współczesnych pisarzy amerykańskich kojarzonych z New Weird. Jest to postawa znana literackiemu światu od co najmniej czterdziestu lat, od kiedy pisarze postmodernistyczni poczęli sięgać po science fiction i czerpią z niej inspirację, pisarze fantastyczni zaś za rzecz całkiem naturalną uznali potrzebę zgłębiania literatury klasycznej, modernistycznej i postmodernistycznej, co wywarło przeogromny wpływ na fantastykę tworzoną mniej więcej od lat 60. XX wieku. Lecz dziś postawa ta nabiera szczególnego znaczenia, ponieważ staje się normą pośród nowych pokoleń twórców zarówno szeroko pojętej fantastyki, jak i tak zwanej literatury głównego nurtu. Oto doczekaliśmy czasów „literatury bez ograniczeń” pod każdym niemal względem, czego najlepszym dowodem jest wielka popularność na całym świecie takich twórców jak wyżej wspomniany Michel Houellebecq czy Haruki Murakami.

Podobnie jak w przypadku poprzedniego tomu Kroków w nieznane — tytułu kultowego w czasach mojego wczesnego dzieciństwa i „odhibernowanego”, jak to błyskotliwie ujął Lech Jęczmyk, ojciec i wieloletni architekt całego projektu, po blisko trzydziestu latach — tak i tym razem pragnąłem zaprezentować opowiadania nieznane i wyjątkowe, lecz również sięgnąć do przeszłości, która skrywa wiele literackich perełek z takich czy innych względów wciąż oczekujących na odkrycie pod powierzchnią bogactwa, a często wręcz nadmiaru, współczesnej produkcji literackiej. Zależało mi przy tym, żeby przedstawić polskiemu czytelnikowi kilku pisarzy cieszących się zasłużonym uznaniem za granicą, lecz wciąż nieznanych u nas, stąd tak liczna grupa debiutantów na polskim rynku literackim, takich jak Tony Ballantyne, Graham Joyce, David Marusek, Lucy Sussex czy Jeff VanderMeer. Z drugiej strony z wielką radością sięgnąłem po utwór jednego z największych twórców dwudziestowiecznej fantastyki, współkreatora ruchu nowofalowego, chciałoby się powiedzieć — „klasyka” SF, Thomasa M. Discha, którego bogate i jakże fascynujące pisarstwo nie miało jakoś szczęścia do polskich wydawców, a którego zarówno powieści, jak i opowiadania wciąż pozostają niezwykle inspirujące i aktualne w sferze stawianych problemów. Podobnie rzecz się ma z opowiadaniem Edwarda Bryanta, w którym czytelnik rozpozna zapewne zaczątki cyberpunku. Bez wahania też sięgnąłem po jedno z najwcześniejszych opowiadań Johna Crowleya nie dlatego, że należy on do moich ulubionych współczesnych pisarzy, ale przede wszystkim dlatego, że stanowi ono, prócz wysmakowanego żartu literackiego, niezwykle frapującą ilustrację procesów ewolucyjnych zachodzących w fantastyce; to w podobnych tekstach widać jak na dłoni, skąd czerpią inspirację do tworzenia swych hipnotycznych światów najmłodsi pisarze, których twórczość określana jest często zarówno przez krytyków, jak i przez nich samych mianem New Weird. Nawiasem mówiąc, nurt ten, a może tylko trend, najpełniej reprezentują tutaj opowiadania Jeffreya Forda oraz Kelly Link. W pełni jestem świadom tego, że literatura anglojęzyczna nazbyt dominuje w tym tomie, co wcale nie oznacza, że poza krajami anglosaskimi nie pisuje się znakomitej fantastyki, choć na pewno nie pisuje się jej tak wiele jak w Wielkiej Brytanii, USA czy Australii. Rzecz w tym, że o ile nie jest zbyt trudno dotrzeć do świetnych tekstów pisarzy rosyjskich, bałkańskich, francuskich czy japońskich, o tyle pozyskanie praw autorskich trwa na tyle długo, że wywołuje to liczne opóźnienia i stawia wydawcę w sytuacji, w której z niektórych tekstów musi po prostu zrezygnować, by książka ukazała się na czas. Mogę tylko obiecać, że o ile dane mi będzie redagować kolejne tomy Kroków w nieznane, będę się starał pozyskiwać coraz więcej opowiadań spoza świata anglojęzycznego. Wierzę bowiem, a wiara moja poparta jest licznymi dowodami, że jest zupełnie przeciwnie, niż uważa Jumpej, bohater opowiadania Haruki Murakamiego pt. „Ciastka z miodem”, który stwierdza: „(…) opowiadanie jako gatunek literacki staje się coraz bardziej przestarzałe, jak biedny suwak logarytmiczny”*. Otóż opowiadanie jest dziś bardziej niż kiedykolwiek przedtem podstawową formą literacką dla wielu pisarzy nie tylko z kręgów literatury fantastycznej, którzy decydują się tworzyć wyłącznie opowiadania, okazjonalnie rozbudowując je do rozmiarów noweli. I chyba podobnie uważa sam Murakami, ponieważ, paradoksalnie, uczynił swego bohatera pisarzem, który potrafi realizować się wyłącznie w krótkiej formie. Myślę więc, że w przyszłości nie będzie brakowało znakomitych tekstów i że każdy kolejny tom Kroków w nieznane będzie dawał dzisiejszemu czytelnikowi co najmniej taką satysfakcję, jaką dawały tomy redagowane przez Lecha Jęczmyka w latach 70. ówczesnemu miłośnikowi literatury fantastycznej.

Tymczasem zapraszam do lektury, gorąco zachęcam do tego, by czytać dużo, mądrze, starać się czerpać z literatury fantastycznej radość i pozwalać, by wzbudzała w nas głębszą refleksję nad nami i naszym światem; by śmiało stawiać kroki w nieznane.


Konrad Walewski


Jeffrey Ford

The Empire of Ice Cream

Imperium lodów


Czy znana jest wam woń zgaszonych urodzinowych świeczek? W moim odczuciu ich aromat wypierany jest przez dźwięk przypominający pociągnięcie smyczkiem po basowej strunie skrzypiec. Nuta ta niesie w sobie całą melancholijną radość, jaką, jak mi mówiono, woń owa rodzi — utratę kolejnego roku, obietnicę gromadzonej mądrości. W podobny sposób jawią mi się przed oczyma dźwięki gitary akustycznej jako złoty deszcz, który pada z wysokości tuż ponad moją głową, by wkrótce niknąć na poziomie splotu słonecznego. Istnieje pewien gatunek importowanego szwajcarskiego sera, który lubię, a który składa się z trójkątnych kawałeczków — gdy go dotykam, czuję pod palcami jedwab, w ustach zaś smak cytrynowej bezy. Owa percepcja to nie tylko myśli, lecz konkretne fizyczne doznanie. Podobnie jak około dziewięć na milion osób jestem, w zależności jak na to spojrzycie, przeklęty bądź pobłogosławiony przypadłością znaną jako synestezja.

Dopiero niedawno odkryto, iż proces synestezji ma miejsce w rogu Ammona, części pradawnego układu limbicznego, w którym zapamiętane doznania — wyzwalane w rozmaitych geograficznych regionach mózgu wskutek bodźców zewnętrznych — łączą się ze sobą. Uważa się, iż każdy w jakimś punkcie podświadomości doświadcza owego nakładania się sensorycznych skojarzeń, lecz w większości są one odfiltrowywane i jeden tylko zmysł zyskuje przewagę w rzeczywistości na jawie. W nas, nielicznych szczęściarzach, filtr ów jest uszkodzony, czy może udoskonalony, toteż to, co zwykle podświadome, staje się świadomym. Niewykluczone, iż w jakimś zamierzchłym momencie historii nasi przodkowie byli całkowitymi synestetami i potrafili jednocześnie czuć dotyk i woń, słyszeć, smakować, widzieć — każde konkretne wydarzenie łączyło pamięć wszystkich zmysłów, nie przyznając pierwszeństwa orzeczeniom jednej z pięciu bram, przez które wdziera się w nas „rzeczywistość”. Naukowe wyjaśnienia, o tyle, o ile jestem w stanie je śledzić, obecnie wydają się rozsądne, ale kiedy byłem mały i mówiłem moim rodzicom o szepcie winylu, fetorze fioletu, wirujących błękitnych kręgach kościelnego dzwonu, poczęli się obawiać, że jestem niedorozwinięty i że umysł mój przepełnia się halucynacjami niczym opuszczony dom pękający w szwach od duchów.

Jako jedynakowi nie było mi dane zaznać luksusu anormalności. Rodzice moi byli już ludźmi dojrzałymi, gdym przyszedł na świat po serii poronień — matka dobiegała czterdziestki, ojciec liczył czterdzieści pięć lat. Faktu, iż jako pięciolatek słyszałem coś, co opisywałem jako wołanie anioła, ilekroć dotykałem aksamitu, nigdy nie przyjmowano do wiadomości, lecz postrzegano go jako chorobę, którą należy leczyć wszelkimi dostępnymi metodami. Pieniądze nie grały roli w pogoni za całkowitą normalnością. Toteż wczesne lata mego dzieciństwa były udręką godzin spędzanych w poczekalniach psychologów, psychiatrów oraz terapeutów. Trudno znaleźć mi słowa, by opisać odmęty medycznych szarlatanerii, w jakich zostałem zanurzony za sprawą prawdziwej armii tak zwanych profesjonalistów, którzy rozpoznawali u mnie wszystko, od schizofrenii po dwubiegunową depresję oraz niski współczynnik inteligencji będący skutkiem konfundującej nauki korzystania z nocnika. Jako dziecko byłem z nimi całkowicie szczery i mówiłem o tym, czego doświadczałem — mój pierwszy błąd, którego skutkiem były badania krwi, skanowanie mózgu, specjalne diety oraz przymusowa konsumpcja nieskończonej listy przytępiających umysł medykamentów, które osłabiały moją wolę, lecz nie waniliową woń złotych promieni słońca padających na późnojesienne popołudnia.

Moja pozycja jedynaka, wespół z powikłaniami mej „przypadłości”, jak ją nazywano, sprawiły, iż rodzice widzieli we mnie istotę wątłą. Z tego względu byłem raczej izolowany od innych dzieci. Jestem przekonany, iż po części miało to związek z tym, w jakim świetle moja anormalna percepcja oraz wypowiedzi mogłyby postawić moją matkę i ojca, albowiem należeli oni do owego gatunku ludzi, którzy nie znieśliby, gdyby przypisano im odpowiedzialność za produkcję bubla. Nie pozwolono mi chodzić do szkoły; w zamian byłem poddawany torturom mojej matki w domu. W gruncie rzeczy była dobrą nauczycielką — posiadała doktorat z historii oraz solidną wiedzę z dziedziny literatury klasycznej. Ojciec mój, aktuariusz, uczył mnie matematyki, w którym to przedmiocie wykazywałem się całkowitą beznadziejnością, póki nie osiągnąłem wieku licealnego. Mimo iż wzór x=y mógłby stanowić stosowną metaforę synestezji, na papierze nie miał on żadnego sensu. Nawiasem mówiąc, liczba 8 zionie zwiędłymi kwiatami.

Tym, w czym celowałem, była muzyka. Każdego czwartku o trzeciej po południu w domu zjawiała się pani Brithnic, by udzielać mi lekcji gry na fortepianie. Była to pełna dobroci starsza dama o rzednących białych włosach i najpiękniejszych palcach — smukłych i gładkich, jak gdyby należały do jakiejś wdzięcznej, młodej olbrzymki. Choć nie można jej nazwać wirtuozem klawiatury, była prawdziwym geniuszem uczenia, pozwalając przy tym, bym czerpał radość z dźwięków, jakie wydobywałem. A radość to była wielka, i kiedy nie ciągano mnie w tę i z powrotem w poszukiwaniu lekarstwa na moje schorzenie, znajdowałem przystań na ławce przy fortepianie. W mej narzuconej izolacji od świata muzyka stała się oknem ucieczki, przez które wyczołgiwałem się tak często, jak tylko się dało.

Gdy grałem, widziałem przed sobą nuty niby fajerwerki kolorów i kształtów. Nim skończyłem dwunasty rok, pisałem własne kompozycje, dodając do zapisu nutowego osobną notację, odnoszącą się do wizualizacji, które się z nim pokrywały. W istocie, gdy grałem, oddawałem się malowaniu — w powietrzu, przed moimi oczami — wielkich dzieł abstrakcyjnych w manierze Kandinsky’ego. Wiele razy planowałem kompozycję na czystej kartce papieru, używając zestawu kredek w 64 kolorach, jakie miałem jeszcze z dzieciństwa. Jedyną trudność stanowiły takie kolory jak magenta oraz błękit kobaltowy, które odbieram głównie jako smaki, toteż na moim kolorowym szkicu zmuszony byłem zapisywać je ołówkiem jako lukrecjowy i tapiokowy w miejscu, w którym pojawiają się w muzyce.

Karą za wyróżnianie się w grze na fortepianie była utrata mej jedynej przyjaciółki, pani Brithnic. Dokładnie pamiętam dzień, w którym moja matka zwolniła ją. Kobieta ze spokojem skinęła głową i uśmiechnęła się, rozumiejąc, że przewyższam ją już umiejętnościami. Choć wiedziałem, że jest to główny powód, mimo wszystko rozpłakałem się, gdy objęła mnie na pożegnanie. Gdy zbliżyła swą twarz do mojej, wyszeptała: „Zobaczyć znaczy uwierzyć”, a wówczas zdałem sobie sprawę z tego, że całkowicie zrozumiała moją niedolę. Woń bzu jej perfum, o pewnym nieomal niesłyszalnym dźwięku w tonacji h–moll, granym przez obój, wciąż unosiła się wokół mnie, gdy patrzyłem, jak nauczycielka odchodzi ścieżką, a tym samym znika z mojego życia na dobre.

Przypuszczam, iż to utrata pani Brithnic zrodziła w mym sercu bunt. Stałem się zobojętniały i przygnębiony. W końcu, któregoś dnia, wkrótce po moich trzynastych urodzinach, zamiast wykazać posłuszeństwo wobec mojej matki, która właśnie nakazała mi skończyć czytać rozdział podręcznika, podczas gdy sama udała się pod prysznic, sięgnąłem po jej torebkę, wziąłem z niej pięć dolarów i uciekłem z domu. Kiedy szedłem w promieniach słońca, pod błękitem nieba, świat wokół mnie zdawał się tętnić życiem. Bardziej niż czegokolwiek innego pragnąłem znajomości z ludźmi w moim wieku. Pamiętałem sklepik z lodami w mieście, wokół którego, ilekroć przejeżdżaliśmy samochodem, wracając z gabinetu któregoś z lekarzy, zdawało się kręcić sporo młodzieży. Skierowałem swe kroki bezpośrednio ku temu miejscu, zastanawiając się przy tym, czy matka dogoni mnie, zanim do niego dotrę. Kiedy wyobraziłem sobie, że właśnie suszy włosy, puściłem się biegiem.

Gdy dotarłem do pasażu sklepów, w którym mieściło się Imperium Lodów, nie mogłem złapać tchu, tyleż z powodu samej euforii wolności, co kilometrowego sprintu. Patrzenie przez szybę drzwi wejściowych było niczym zaglądanie przez bramę do jakiegoś innego, egzotycznego świata. Oto znajdowali się tam młodzi ludzie w moim wieku, zebrani w grupki przy stolikach; rozmawiali, śmiali się, raczyli się lodami — nie wieczorem, po kolacji, lecz w samym środku dnia. Otworzyłem drzwi i zrobiłem krok przed siebie. Kiedy wchodziłem do środka, magia tego miejsca, uchodząc na zewnątrz, zdawała się mnie oplatać, wszelkie rozmowy bowiem momentalnie umilkły. Znalazłem się pośród chwilowej ciszy, jako że wszystkie głowy zwróciły się ku mojej osobie, by obrzucić ją bacznym spojrzeniem.

Dzień dobry — powiedziałem, uśmiechając się i unosząc dłoń w geście pozdrowienia, ale spóźniłem się. Wszyscy zdążyli się już odwrócić, powracając do swych rozmów, jak gdyby pozwolili sobie zaledwie na przelotne spojrzenie od niechcenia, by ujrzeć, jak na skinienie wiatru otwierają się i zamykają drzwi. Byłem sparaliżowany własną niemocą wywarcia wrażenia, a przy tym myślą, która mi się objawiła, że zjednanie sobie przyjaciół będzie wymagało nie lada wysiłku.

Co podać? — spytał zażywny mężczyzna za ladą.

Wyrwałem się z mego transu i podszedłem złożyć zamówienie. Przede mną, pod szklaną kopułą, rozciągało się Imperium Lodów. Nigdy nie widziałem ich w takiej różnorodności kolorów i wcieleń — z orzechami i owocami, herbatnikami i kawałkami słodyczy; mieniły się jak mistyczne wiry, których widok brzmiał dla mnie niczym odległa syrena. Były ich tam całe głębokie pojemniki, starannie poukładane w rzędach — w sumie trzydzieści smaków. Moja dieta nigdy nie pozwalała na spożywanie wyrobów cukierniczych ani żadnego rodzaju deserów, i z rzadka jedynie dostawałem po kolacji zaledwie naparstek lodów waniliowych. Niektórzy lekarze zdołali przekonać moich rodziców, że jedzenie przeze mnie owych łakoci może poważnie pogorszyć mój stan. Pamiętając o tym, poprosiłem o dużą czarę lodów kawowych. Wybór kawy wynikał stąd, że napój ów stanowił kolejną pozycję na liście produktów, których nie powinienem nigdy brać do ust.

Zapłaciwszy, wziąłem moją czarę oraz łyżeczkę, a w kącie lodziarni znalazłem miejsce, z którego mogłem obserwować wszystkie pozostałe stoliki. Przyznaję, iż miałem pewne obawy przed włożeniem do ust pierwszej łyżki, jako że wielokrotnie i przez wielu dorosłych byłem przestrzegany przed jedzeniem lodów. Toteż zamiast zabrać się za nie, lustrowałem sklepik, patrząc, jak inne dzieci rozmawiają, i usiłując podchwycić strzępki ich konwersacji. Nawiązałem kontakt wzrokowy z chłopcem w moim wieku, siedzącym o dwa stoliki ode mnie. Uśmiechnąłem się do niego i pomachałem ręką. Spostrzegł mnie, a po chwili pochylił się i wyszeptał coś do siedzących z nim przy stoliku kolegów. Wszyscy czterej odwrócili się i obrzucili mnie spojrzeniami, po czym wybuchnęli śmiechem. Nie ulegało wątpliwości, iż drwią ze mnie, lecz ja triumfalnie napawałem się faktem, że ktoś w ogóle zwrócił na mnie uwagę. W tym stanie nabrałem pełną łyżkę lodów i włożyłem ją do ust.

Istnieje pewne zjawisko towarzyszące synestezji, o którym muszę tu wspomnieć. (Rzecz jasna, nie dysponowałem nań terminem w tamtym okresie mego życia). Otóż, gdy ktoś znajduje się w samym środku owego niezwykłego przeniesienia zmysłów, towarzyszy mu uczucie „epifanii”, swego rodzaju „eureka” zadowolenia, które badacze odmiennych stanów nazwali później neotycznym, zapożyczając termin od Williama Jamesa. Ta pierwsza łyżeczka kawowych lodów wywołała we mnie reakcję neotyczną głębszą niż jakakolwiek zaznana wcześniej, a wraz z nią pojawił się obraz dziewczynki. Zmaterializowała się znikąd i stanęła przede mną, przesłaniając mi widok grupki chłopców, którzy wciąż się śmiali. Nigdy przedtem nie ujrzałem za sprawą smaku, słuchu, dotyku i węchu czegoś więcej niż proste abstrakcyjne kształty i kolory.

Była jakby odwrócona w bok i pochylona. Miała na sobie prostą spódniczkę i białą bluzeczkę. Jej włosy były tego samego brązowego koloru co moje, lecz długie i upięte z tyłu zieloną gumką. Naraz poczęła potrząsać dłonią, a dla mnie stało się jasne, że gasi zapałkę. Wokół niej jął unosić się dym. Dostrzegłem wówczas, że właśnie zapaliła papierosa. Odniosłem wrażenie, że boi się, aby nie przyłapano jej na paleniu. Kiedy odwróciła się gwałtownie przez ramię, by popatrzeć za siebie, opuściłem łyżeczkę na stolik. Jej spojrzenie z miejsca mnie oczarowało.

Kiedy lody stopiły się w moich ustach, poczęła znikać, ja zaś prędko uniosłem łyżeczkę, aby dalej podsycać mą wizję, lecz nie dotarła ona do moich ust. Obraz zgasł niespodziewanie niczym światło, gdy poczułem, że coś dotyka łagodnie mego lewego ramienia. Dobiegły mnie niezrozumiałe pomruki wzajemnych oskarżeń, ja zaś wiedziałem, że jest to dotyk mojej matki. Znalazła mnie. Głośna fala śmiechu towarzyszyła mojemu wyjściu z Imperium Lodów. Później wspominałem ów incydent z zażenowaniem, lecz w owej chwili, nawet wówczas, gdy wypowiadałem słowa przeprosin wobec matki, nie potrafiłem myśleć o niczym innym prócz tego, co zobaczyłem.

Ów epizod z lodami, po którym nastąpiło bolesne odkrycie skrywanego przeze mnie w szafie pudełka po cygarach wypełnionego pigułkami, doprowadził rodziców do przekonania, że na moją przypadłość nałożyła się teraz skłonność do wykroczeń, która, o ile nie zostanie opanowana, będzie przybierać na sile w tempie geometrycznym z każdym mijającym rokiem. Zadecydowano, że powinien zbadać mnie jeszcze jeden specjalista — terapeuta, o którym czytał mój ojciec — który miałby mnie skłonić, bym poniechał mego uporu na rzecz posłuszeństwa. Zostałem o tym poinformowany podczas podniosłej rozmowy z rodzicami. Czy pozostało mi coś innego prócz poddania się tej decyzji? Wiedziałem, iż ojciec i matka, na swój przyziemny sposób, chcą dla mnie wszystkiego, co w ich mniemaniu najlepsze. Za każdym razem, gdy sytuacja ta wprawiała mnie we wściekłość, szedłem do fortepianu i grałem, niekiedy przez trzy czy cztery godziny bez przerwy.

Gabinet dr Stullina mieścił się w zrujnowanym wiktoriańskim budynku na drugim krańcu miasta. Podczas pierwszej wizyty towarzyszył mi ojciec. Kiedy zatrzymał auto przed ową znajdującą się w opłakanym stanie konstrukcją, sprawdził adres co najmniej dwukrotnie, by się upewnić, że trafiliśmy we właściwie miejsce. Doktor, zaokrąglony niski mężczyzna o siwej brodzie i okularach z małymi, okrągłymi soczewkami, przywitał nas w drzwiach wejściowych. Nie miałem pojęcia, czemu się zaśmiał, gdy podczas prezentacji uścisnęliśmy sobie dłonie, ale ogólnie wyglądał na człowieka wesołego, niczym mały Święty Mikołaj ubrany w nieco przyciasny, pognieciony brązowy garnitur. Szerokim gestem ręki wprowadził mnie do budynku, ale kiedy mój ojciec chciał wejść do środka, doktor uniósł dłoń i powiedział:

Proszę przyjechać za godzinę i pięć minut.

Ojciec usiłował delikatnie protestować i oznajmił, że może być potrzebny, żeby omówić historię mojej choroby do chwili obecnej. Wtedy postawa doktora z miejsca uległa zmianie. Spoważniał, nabrał oficjalnego, bez mała władczego wyrazu.

Pobieram wynagrodzenie za leczenie chłopca. Pan musi znaleźć sobie własnego terapeutę.

Ojciec, rzecz jasna, nie wiedział, co odpowiedzieć. Wyglądał, jakby chciał oponować, ale doktor dodał:

Godzina i pięć minut. — Wchodząc za mną do wnętrza, szybko zamknął drzwi.

Kiedy prowadził mnie przez szereg pogrążonych w nieładzie pokoi, wzdłuż których ciągnęły się półki z książkami, a w jednym z nich piętrzyły się na stołach i biurkach sterty papierzysk, powiedział ze śmiechem:

Rodzice! Tak bardzo niezbędni, a mimo to czasami są jak coś, w co wdepnąłeś i teraz nie możesz wyciągnąć buta. I jak tu ich nie kochać?

Zatrzymaliśmy się w położonym na tyłach domu pokoju, zbudowanym z pokrytego szklanymi taflami szkieletu z cienkich stalowych dźwigarów. Światło słoneczne wlewało się do wnętrza, zaś wokół nas, na krańcach pomieszczenia, znajdowały się zielone rośliny; niektóre zwisały również z poniektórych dźwigarów. Był tam też niewielki stolik, na którym spoczywał imbryczek, dwie filiżanki i dwa spodeczki. Doktor usiadł, po czym skinął na mnie, bym zajął miejsce. Spojrzałem za szybę i spostrzegłem, że na tyłach domu rozciąga się wielki, wspaniały ogród, rozkwitający wszelkiego rodzaju wielobarwnym kwieciem.

Kiedy nalał mi filiżankę herbaty, zaczęło się zadawanie pytań. Miałem zamiar zachowywać się w sposób tak krnąbrny, jak to tylko możliwe, lecz w manierze, w jakiej zbył mego ojca, było coś, co sprawiło, że nabrałem podziwu dla jego osoby. A przy tym był on zupełnie inny niż pozostali odwiedzani przeze mnie terapeuci, którzy słuchali moich odpowiedzi w sposób całkowicie beznamiętny. Gdy spytał, dlaczego się tu znalazłem, ja zaś odparłem, że dlatego, iż uciekłem z domu, by pójść do lodziarni, zmarszczył brwi i powiedział:

Jawnie niedorzeczne.

Nie byłem pewien, czy ma na myśli mnie, czy też reakcję mojej matki na to, co zrobiłem. Powiedziałem mu o grze na fortepianie, on zaś uśmiechnął się ciepło i skinął głową.

To dobra rzecz — stwierdził.

Wypytawszy mnie o moje codzienne zajęcia i życie rodzinne, rozsiadł się wygodnie i zagaił:

Więc w czym tkwi problem? Twój ojciec oznajmił mi, że miewasz halucynacje. Potrafisz to wyjaśnić?

Bez względu na to, jak przypochlebnie się zachowywał, ja zdążyłem już powziąć decyzję, że nikomu więcej nie będę wyjawiał mych doznań. Wówczas on zrobił rzecz nieoczekiwaną.

Nie będzie ci przeszkadzać? — spytał, wyjmując paczkę papierosów.

Nim zdążyłem kiwnąć głową, że nie, wydobył jednego i zapalił. Coś w tym geście osłabiło moją determinację, by milczeć. Być może stało się tak dlatego, że nigdy nie zdarzyło mi się widzieć lekarza, który pali na oczach swego pacjenta; być może dlatego, że przypomniało mi to o dziewczynie, która objawiła mi się w lodziarni. Kiedy strzepnął popiół do swej na wpół opróżnionej filiżanki, zacząłem mówić. Opowiedziałem mu o smaku jedwabiu, kolorach, które odpowiadają fortepianowym nutom, przyprawiającym o mdłości fetorze fioletu.

Wyjawiłem mu wszystko, po czym rozparłem się wygodnie na krześle, żałując poniekąd własnej słabości, on bowiem uśmiechał się, wydmuchując dym kącikami ust. Wypuścił powietrze, uwalniając wraz z chmurą dymu słowo, które miało mnie określać, definiować i nawiedzać przez resztę życia — „synestezja”.

Tego dnia, nim opuściłem gabinet Stullina, stałem się innym człowiekiem. Lekarz porozmawiał z moim ojcem i wyjaśnił mu naturę zjawiska. Przywołał przypadki historyczne i podał ten sam ogólny zarys neurologicznych podstaw przypadłości. Dodał przy tym, że większość synestetów nie doświadcza kombinacji wrażeń zmysłowych w tak wielkiej różnorodności jak ja, choć nie jest ona czymś niespotykanym. Mój ojciec co jakiś czas kiwał głową, lecz był wyraźnie skonsternowany tym, że moja przewlekła ułomność w jednej chwili zniknęła.

Z chłopcem jest wszystko w porządku — orzekł Stullin — prócz tego, że w pewnym sensie jest wyjątkowy. Proszę uznać to za dar, niezwykły sposób odczuwania świata. Te doznania są tak samo rzeczywiste dla niego jak pańskie dla pana.

Termin Stullina określający moją przypadłość był niczym czarodziejskie zaklęcie, za sprawą jego mocy zostałem bowiem uwolniony spod kontroli moich rodziców. Prawdę mówiąc, ich reakcją na nie było niemal całkowite porzucenie zainteresowania moją osobą, jak gdybym okazał się uzurpatorem niegodnym ich dotychczasowej intensywnej opieki. Kiedy stało się jasne, że jak każde normalne dziecko posiadam zdolność samodzielnego zajmowania się własnym życiem, rozsmakowałem się w idei wolności. Choć, przykra sprawa, nie bardzo wiedziałem, jak się to robi. Wszak brakowało mi doświadczenia w kontaktach międzyludzkich. Owa niepewność napawała mnie nieśmiałością, toteż mój pierwszy rok w szkole publicznej okazał się porażką. Pragnąłem mieć przyjaciela w moim wieku, lecz cel ten zdawał się wciąż nieosiągalny, póki nie ukończyłem szkoły średniej i nie trafiłem na uczelnię. Moje desperackie pragnienie znalezienia bratniej duszy wpędziło mnie ostatecznie w nerwicę, która sprawiała, że zachowywałem się i mówiłem w sposób mało powściągliwy. Działo się to we wczesnych latach 60., gdy najważniejszą rzeczą w szkole średniej było zachowywanie się „na luzie”. Jak możecie sobie wyobrazić, byłem ostatnią osobą, która potrafiłaby sprostać podobnym wymaganiom.

Schronienie znalazłem w mojej muzyce, toteż spędzałem godziny opracowując kompozycje z pomocą kredek i ołówków; usiłując zamknąć dźwięki i wynikającą z nich pirotechnikę wizualną, wonie i smaki w spójnych partyturach. Przez cały czas nie przestawałem ćwiczyć i doskonalić mych umiejętności pianistycznych, lecz nie pragnąłem zostać wykonawcą. Niewielu moich nauczycieli w ciągu tych lat planowało wykształcenie mnie na wybitnego pianistę koncertowego. Nie pozwoliłbym na to, a gdyby nalegali, porzuciłbym ich i pracował dalej na własną rękę. Nic nie napawało mnie większym strachem niż myśl o siedzeniu przed tłumem gapiów. Brzemię osądu, czające się za choćby jedną parą owych wyimaginowanych oczu, byłoby dla mnie czymś nie do zniesienia. Pozostawałem pod opieką Stullina, odwiedzając go raz w miesiącu, lecz — mimo jego wytrwałych zapewnień o mojej względnej normalności — po latach wmawiania mi przez rodziców czegoś zgoła innego nie mogłem się wyzbyć przekonania, że jestem odmieńcem.

W tamtych czasach największą poza fortepianem przyjemność sprawiały mi wyjazdy pociągiem do pobliskiego miasteczka i uczestnictwo w koncertach miejscowej orkiestry oraz małych zespołów kameralnych, które grywały w bardziej przytulnych miejscach. U szczytu popularności był wówczas rock and roll, lecz moje wykształcenie pianistyczne, jak również fakt, że w przeciwieństwie do hałaśliwego życia towarzyskiego, cicha samotność stanowiła środowisko naturalne symfonii, pociągały mnie ku muzyce klasycznej. Z ulgą skonstatowałem, że publiczność koncertów, na których bywam, rekrutuje się spośród dorosłych, którzy nie zwracają żadnej uwagi na moją obecność. Za sprawą imprez muzycznych, w jakich wziąłem udział, sprzętu stereofonicznego, którego kupno wymusiłem na moich rodzicach, oraz lektur, nie oddając się wielu rozrywkom charakterystycznym dla nastolatków, posiadłem ogromną wiedzę w tej dziedzinie.

Moim idolem był J.S. Bach. To dzięki jego dziełom zacząłem rozumieć matematykę. Z kolei dzięki głębszemu zrozumieniu matematyki zacząłem lepiej pojmować Bacha — złoty środek, dojście do złożoności poprzez powtórzenie prostych elementów, obecność tego, co kosmiczne, w tym, co powszednie. Podczas gdy inni po prostu słuchali jego dzieł, ja potrafiłem je odczuwać, smakować, wchłaniać ich woń, wizualizować, a dzięki temu byłem przekonany, iż jestem świadkiem procesu, za sprawą którego cała Natura odbyła drogę od pojedynczej komórki do różnorodnego, rozbuchanego lasu. Niewykluczone, iż po części mój podziw dla kantora lipskiego wynikał z jego geniuszu w posługiwaniu się kontrapunktem—techniką, w której dwie lub więcej odrębnych linii melodycznych subtelnie łączy się ze sobą w różnych miejscach, by stworzyć wyjątkowo spójne przeżycie muzyczne. Dostrzegałem w niej analogię do mego pragnienia, by pewnego dnia moja niepowtarzalna osobowość połączyła się z inną i stworzyła przyjaźń. Wkrótce po tym, jak usłyszałem fugi z Das wohltemperierte Klcwier*, zdecydowałem, że zostanę kompozytorem.

Oczywiście przez wszystkie te lata, jednocześnie okropne za sprawą drwin moich szkolnych kolegów i upojne ze względu na odkrycia muzyczne, nie potrafiłem zapomnieć obrazu dziewczyny, który objawił mi się na moment podczas mej ucieczki do Imperium Lodów. Z chwilą, gdy dr Stullin uznał mnie za zdrowego psychicznie, zacząłem snuć plany powrotu i podjęcia próby ponownego jej wywołania. Ironia całej tej sytuacji polegała na tym, że już pierwsza łyżeczka lodów kawowych skończyła się dla mnie mdłościami, czy to dlatego, że przez całe życie byłem chroniony przed obfitymi deserami, czy też dlatego, że mój organizm był w gruncie rzeczy wrażliwy ze swej natury. Kiedy nadeszła wolność, przekonałem się, że nie mam żołądka do wszystkich tych gastronomicznych luksusów, których niegdyś tak pożądałem. Niemniej jednak byłem gotów zaryzykować ból brzucha, żeby ujrzeć ją ponownie.

Podczas mojej drugiej wyprawy do Imperium, gdy tylko wziąłem do ust czubatą łyżeczkę lodów kawowych, na powrót doświadczając owej głębokiej reakcji neotycznej, dziewczyna pojawiła się przede mną — jej obraz jął formować się w pustej przestrzeni pomiędzy mną a frontowym oknem sklepiku. Tym razem wydawało się, że siedzi na końcu znajdującej się w pokoju dziennym czy też salonie sofy i czyta książkę. Tylko jej bezpośrednie otoczenie, jakieś kilkadziesiąt centymetrów, było dla mnie wyraźne. Gdy oderwałem spojrzenie od jej postaci, pozostała część sofy, a także znajdujący się obok niej stolika lampką, poczęły stawać się coraz bardziej widmowe; zaczęły przez nie przebijać obrazy z parkingu przed lodziarnią. Na obrzeżach owego zjawiska nie było nic prócz najzwyklejszych wibracji powietrza. Dziewczyna przewróciła stronę, a ja na powrót utkwiłem w niej spojrzenie. Szybko włożyłem do ust kolejną porcję lodów i z zachwytem chłonąłem piękno nieznajomej. Miała rozpuszczone włosy, opadające sporo poniżej ramion, jasnozielone oczy, niewielki, idealny nos, gładką skórę oraz pełne usta, które poruszały się po cichu wraz z każdą linijką tekstu, po której przesuwała wzrok. Była ubrana w coś w rodzaju mocno prześwitującej, bladoniebieskiej góry od piżamy, przez którą mogłem dostrzec kształt jej piersi.

Nabrałem dwie łyżeczki lodów jedną po drugiej, a ponieważ moje pożądanie spowodowało ściśnięcie gardła, nie mogłem ich przełknąć — zimno paliło mnie w język. Podczas gdy lody rozpuszczały się w moich ustach i spływały przełykiem, przyglądałem się po prostu, jak jej pierś subtelnie faluje, a usta poruszają się, i byłem oczarowany. Ostatnią rzeczą, jaką dostrzegłem, nim zniknęła, był osobliwy tytuł książki, którą czytała — The Centrifugal Rickshaw Dancer*. Zjadłbym jeszcze jedną łyżeczkę, lecz w mojej głowie eksplodował rozległy ból, żołądek zaś począł się buntować przeciwko lodom. Wstałem i czym prędzej wyszedłem z lodziarni. Blisko godzinę przechadzałem się na wolnym powietrzu, usiłując pozbyć się bólu głowy, a równocześnie starając się zachować w pamięci obraz dziewczyny. Podczas tej meandrycznej drogi trzy razy przystawałem, przekonany, że zwymiotuję, choć do tego nie doszło.

Moja odporność na skutki uboczne lodów nigdy się nie poprawiła, ale wciąż powracałem do lodziarni, niczym alkoholik, niepomny na syndrom dnia poprzedniego, do butelki — za każdym razem, kiedy samotność najdotkliwiej dawała mi się we znaki. Owszem, krył się za tym niejaki dreszczyk podglądactwa, zwłaszcza wówczas, gdy lody objawiały mi nieznajomą w rozmaitych sytuacjach negliżu — pod prysznicem czy w sypialni. Ale wierzcie mi, było w tym wszystkim także coś znacznie głębszego. Pragnąłem wiedzieć o niej wszystko. Poddawałem ją takim samym gorliwym studiom jak Wariacje Goldbergowskie czy teorie Schönberga. Pod wieloma względami była jeszcze większą tajemnicą, ów proces eksploracji przypominał zaś zestawianie elementów układanki, rekonfigurowanie porozrzucanej mozaiki.

Odkryłem, że ma na imię Anna. Taki podpis dostrzegłem na jednym z jej szkicowników. Tak, była artystką i sądzę, że miała w tym kierunku równie wielki aspiracje jak ja w muzyce. Pochłonąłem wiele łyżeczek kawowych lodów, które spowodowały wiele bólów głowy, by tylko patrzeć, jak rysuje. Nigdy nie posługiwała się pędzlem ani pastelami — trzymała się prostoty ołówka i papieru. Nigdy też nie zauważyłem, by korzystała z pomocy modeli bądź fotografii. Kładła natomiast szkicownik płasko na stole i przykucała nad nim. Kiedy znajdowała się w stanie najgłębszej koncentracji, w prawym kąciku jej ust pojawiał się koniuszek języka. Co jakiś czas zaciągała się papierosem, który wypalał się w spoczywającej po jej lewej stronie popielniczce. Rezultaty jej pracy, które kilkakrotnie miałem szczęście przelotnie dostrzec, były zdumiewające. Niekiedy wyraźnie rysowała z natury — były to portrety ludzi, których zapewne znała. Innymi razy wyczarowywała dziwne stworzenia bądź wzory z egzotycznych kwiatów w kształcie mandali. Cieniowanie było niesamowite i przydawało jej dziełom ciężaru i głębi. A wszystko to wychodziło spod czubka grafitu ołówka, którego można używać do robienia obliczeń lub sporządzenia notatki. Gdybym nie pałał do niej uwielbieniem, niewykluczone, iż pozazdrościłbym jej tego wrodzonego talentu.

W niewielkim stopniu byłem w stanie dostrzec przelotnie jej otoczenie, a było to fascynujące, ponieważ zdawało się, iż porusza się we własnym, kompletnym, odrębnym świecie, swego rodzaju INNEJ RZECZYWISTOŚCI, która bardzo przypominała naszą. Zgromadziłem wystarczającą ilość informacji, by zorientować się, że mieszka w dużym domu o wielu pokojach i oknach zaciągniętych długimi zasłonami, które miały blokować dostęp światła. Jej miejsce pracy pogrążone było w nieładzie — na stołach i brzegach biurka piętrzyły się stosy rysunków. Czarno–biały kot to się pojawiał, to znikał w przestrzeni wizji. Bardzo lubiła kwiaty i często pracowała w jakimś zalanym słońcem parku czy ogrodzie, tworząc drobiazgowe portrety amarylisów bądź bratków, i choć za moim oknem padał deszcz, u niej niebo było nieskończenie błękitne.

Mimo że na przestrzeni tych lat opowiedziałem Stullinowi sporo o sobie, ujawniłem moje ambicje oraz najskrytsze pragnienia, nigdy nie wspominałem o Annie. Dopiero po skończeniu szkoły średniej, kiedy przygotowywałem się do wyjazdu do Konserwatorium Gelsbeth w pobliskim mieście, zdecydowałem się wyjawić mu jej istnienie. Doktor stał się moim serdecznym przyjacielem, choć za wynagrodzeniem, i zawsze był ogromnie miły i pełen zrozumienia, gdym dawał upust swoim frustracjom. Wytrwale zachęcał mnie do optymizmu, gdy wszystko jawiło mi się w atramentowej czerni, przypominającej woń płynu po goleniu mojego ojca. Sesje z nim nigdy nie przyniosły konkretnego skutku, jeśli chodzi o zdolności zjednywania sobie przyjaciół bądź cieszenie się uczuciem swobody w miejscach publicznych, ale jego towarzystwo sprawiało mi wiele radości. A równocześnie odczuwałem niejaką ulgę, zrywając wszelkie więzi z moją burzliwą przeszłością i raz na zawsze uciekając od mego dzieciństwa. Byłem skłonny zaryzykować częściowo pozytywne skutki pracy ze Stullinem, by wyrzucić z siebie resztę.

Siedzieliśmy na niewielkiej werandzie na tyłach domu, on zaś wypytywał mnie o to, jakie zainteresowania chciałbym realizować na zbliżających się zajęciach. Nieźle się orientował w muzyce klasycznej, a na jednym z wcześniejszych spotkań wspomniał mi, że kiedy był młodszy, uczył się gry na fortepianie. Miał słabość do romantyków, ale nie miałem mu tego za złe. Gdzieś w środku naszej dyskusji po prostu wyrwały mi się szczegóły dotyczące moich doświadczeń z lodami kawowymi oraz będących ich skutkiem pojawień się Anny. Był, rzecz jasna, skonsternowany. Pochylił się do przodu ze swym krzesłem i z wolna jął się oddawać rytuałowi zapalania papierosa.

Wiesz — zaczął, wypuszczając kaskadę dymu, którego woń objawiała mi się jako ledwie słyszalne bzyczenie komara — to dość niezwykłe. Nie sądzę, by kiedykolwiek odnotowano przypadek synestetycznej wizji, która osiąga formę figuratywną. Zwykle są one abstrakcyjne. Kształty, barwy, owszem, ale nigdy obraz przedmiotu, nie mówiąc już o człowieku.

Wiem, że jest to synestezja — odparłem. — Czuję to. To dokładnie takie samo uczucie jak to, kiedy przywołuję kolory za pomocą klawiatury.

I powiadasz, że zawsze pojawia się w związku z jedzeniem lodów? — spytał, mrużąc oczy.

Kawowych — dodałem.

Sprawiło to, że zaśmiał się krótko, lecz jego uśmiech wkrótce zanikł, on zaś uniósł wolną rękę i jął gładzić się po brodzie. Wiedziałem, że czynność ta jest oznaką zaniepokojenia.

Biorąc pod uwagę aktualną literaturę medyczną, to, co mi opisujesz, jest halucynacją.

Wzruszyłem ramionami.

Niemniej jednak — ciągnął — skoro utrzymujesz, że zawsze towarzyszy ona spożywaniu lodów i że potrafisz rozpoznać towarzyszące temu odczucie neotyczne, muszę się z tobą zgodzić, iż jest ona powiązana z twoją przypadłością.

Wiedziałem, że to coś niezwykłego — wyznałem. — Bałem się o tym wspomnieć.

Nie, nie; dobrze, że to zrobiłeś. Martwi mnie jedynie to, że wiem, iż pragniesz zaprzyjaźnić się z kimś w twoim wieku. Szczerze powiedziawszy, wszystko to nosi znamiona zaspokajania pragnień, które z kolei sugerują jakiś rodzaj halucynacji. Widzisz, w tej chwili już nie potrzebujesz tego typu rozrywek. Zaczynasz własne życie, przeprowadzasz się, i wszystko wskazuje na to, że odniesiesz sukces w dziedzinie sztuki, jaką uprawiasz. Kiedy inni studenci w konserwatorium pojmą twoje zdolności, znajdziesz przyjaciół, wierz mi. To będzie zupełnie coś innego niż szkoła średnia. Gonienie za tym urojonym obrazem może opóźniać twój rozwój. Daj temu spokój.

I tak też, choć nie bez sporej dozy żalu, uczyniłem. Do pewnego stopnia Stullin miał rację co do Gelsbeth. Nie było takie jak szkoła średnia, toteż faktycznie udało mi się nawiązać znajomość z kilkoma myślącymi podobnie jak ja osobami, z którymi przynajmniej dobrze rozumiałem się na gruncie muzyki. Wierzcie mi, nie byłem jedyną czarną owcą w stadzie. W owych czasach młody człowiek wykazujący nadmierne zainteresowanie Bachem, Mozartem czy Skriabinem uchodził za dziwaka. Konserwatorium było w najwyższym stopniu miejscem rywalizacji, ja zaś przyjąłem to wyzwanie. Moje młodzieńcze kompozycje spotkały się ze sporym zainteresowaniem ze strony wykładowców, lecz do pewnego stopnia zyskałem złą sławę, kiedy jeden z kolegów odkrył, jak komponuję utwór kameralny na skrzypce i wiolonczelę za pomocą kompletu kredek. Zawsze pracowałem w moich analogicznych kolorach synestetycznych, a następnie transponowałem utwór, dokonując orkiestracji w standardowym zapisie nutowym.

Mijały lata, które, jak sądzę, należały do najbardziej satysfakcjonujących w całym moim życiu. Z wyjątkiem świąt, kiedy szkoła była zamknięta, rzadko jeździłem do domu w odwiedziny, choć była to jedynie krótka podróż pociągiem z miasta. Profesorowie byli znakomici, lecz bezwzględni wobec lenistwa i błędów. Dla mnie sprostanie ich wymaganiom nie stanowiło trudności. Po raz pierwszy w życiu odczułem, co znaczy zabawa — coś, czego jako dziecko nigdy nie doświadczyłem. Zagłębienie się w wielką muzykę, misterna analiza jej ducha, pochłaniała mnie bez reszty, przepełniając poczuciem urzeczenia.

Aż w końcu, będąc na ostatnim roku, stałem się uprawniony do wzięcia udziału w konkursie kompozytorskim. Nagrodą była pokaźna suma pieniędzy, zaś utwór zwycięzcy miał zostać wykonany podczas koncertu w miejskiej filharmonii przez znanego muzyka. Odwieczną trudnością dla każdego kompozytora jest to, iż na ogół nie ma on szansy usłyszenia swego utworu w wykonaniu kompetentnych muzyków w miejscu publicznym. Toteż nie mogłem zaprzepaścić okazji, jaką stwarzał konkurs. O wiele ważniejsze niż pieniądze czy zaszczyty było dla mnie uznanie, jakie zwróciłoby uwagę potencjalnych mecenasów, którzy być może zechcieliby zamówić jakiś utwór. Wiedziałem, że nadszedł czas, żeby ostatecznie napisać tę fugę, która chodziła mi po głowie od tylu lat. Daleko posunięta złożoność formy, mniemałem, powinna stanowić najlepszy sposób wyeksponowania wszystkich moich talentów.

Kiedy więc nadszedł czas rozpoczęcia pracy nad kompozycją fugi, wziąłem pieniądze, jakie zarobiłem udzielając lekcji młodym muzykom w weekendy, i zainwestowałem je w wynajęcie na dwa tygodnie nadmorskiego domku na wyspie Varion. Latem stanowiła ona rojny od turystów kurort dla zamożnych, z niewielkim, centralnie położonym miasteczkiem, które mogło uchodzić za urokliwe. W tym okresie nie mógłbym sobie pozwolić nawet na najskromniejsze lokum, choćby na jeden dzień. Lecz gdy zdecydowałem się na przerwę w nauce i wraz z kredkami, książkami i niewielkim magnetofonem wymknąłem się autobusem oraz taksówką do mojej tajemnej samotni, panował środek zimy.

Dom, do którego przybyłem, nie należał do owych wzniesionych na palach wielkich, drewnianych rezydencji, jakie ciągnęły się wzdłuż drogi. Był to natomiast niewielki bungalow, przywodzący na myśl betonowy bunkier. Pomalowano go na odpychający żółty kolor, który miał dla mnie smak zupełnie jak kalafior. Znajdował się na szczycie niewielkiego wzniesienia, a jego frontowe okno wychodziło na ocean, dając wspaniały widok na wydmy i plażę. Co więcej, można było stamtąd z łatwością dojść na piechotę do maleńkiej wioski. Był dostatecznie ciepły, posiadał telefon, telewizor i kuchnię wraz ze wszystkimi sprzętami gospodarstwa domowego, toteż natychmiast poczułem się tam tak bardzo „u siebie” jak w żadnym innym miejscu w życiu. Sama wyspa była opustoszała. Pierwszego dnia udałem się na spacer nad ocean, po czym przeszedłem półtorej mili wzdłuż wybrzeża na jego południowy cypel; wróciłem natomiast główną drogą, mijając puste domy — nie spotkałem nikogo. Agentka z biura nieruchomości poinformowała mnie przez telefon, że tania restauracja w mieście oraz sklepik, w którym można dostać papierosy i gazety, są w zimie otwarte. Na szczęście miała rację, bez restauracji bowiem zagłodziłbym się na śmierć.

Otoczenie domku było rozkosznie melancholijne, co dla mojej wrażliwości oznaczało sprzyjające warunki do pracy. W oddali słyszałem fale rozbijające się o brzeg, a prócz tego zimowy wiatr uderzający piaskiem o szybę w oknie, ale nie zakłócało to mego spokoju. Wręcz przeciwnie, stanowiły one elementy ciszy, która zapraszała, by oddać się marzeniom na jawie i rozpostrzeć skrzydła wyobraźni, toteż z miejsca zabrałem się energicznie do dzieła. Pierwszego popołudnia zacząłem spisywać w moim notesie ogólny zarys fugi. Zdecydowałem, że będzie się składała jedynie z dwóch głosów. Rzecz jasna, niektóre fugi były komponowane aż na osiem, lecz nie chciałem być ostentacyjny. Okazywanie powściągliwości stanowi równie istotną cechę technicznej maestrii jak szafowanie złożonością.

Miałem już linię melodyczną tematu, stanowiącą zarzucony fragment z innego projektu, nad którym pracowałem wcześniej tego roku. Choć uznałem, że nie pasuje on do poprzedniego utworu, nie potrafiłem o nim zapomnieć i wciąż poddawałem go przeróbkom to tu, to tam, grając wciąż na nowo. W strukturze fugi umieszcza się linię melodyczną, czy też temat, a następnie odpowiedź — kontrapunkt — która jest powtórzeniem linii melodycznej o zróżnicowanych stopniach wariacji, toteż tym, co dociera do słuchacza, jest coś na podobieństwo dialogu (czy też głosu i jego echa) o narastającej złożoności. Kiedy każdy z głosów zostaje wprowadzony do utworu, pojawia się fragment, który prowadzi do ponownego wejścia owych głosów oraz ich odpowiedzi, ale już w innych tonacjach. Zamierzałem skorzystać z techniki zwanej stretto, w której odpowiedzi, w chwili gdy zostają ponownie wprowadzone, zazębiają się niejako z pierwotnymi liniami tematu. Pozwala to na snucie przędzy głosów, by stworzyć kunsztowny muzyczny gobelin.

Wszystko to było trudne do skomponowania, lecz nie przesadnie oryginalne. Toteż plan mój polegał na tym, by zrobić wrażenie na jurorach czymś nowym. Pragnąłem, by po osiągnięciu najwyższego stopnia złożoności utwór z wolna, niemal logicznie z początku, lecz dalej bez rytmu i metrum, popadł w chaos. Na samym końcu z owej chaotycznej kakofonii wyłoni się pojedyncza nuta, rozciągnięta do niebywałej długości, która ostatecznie przejdzie w absolutną ciszę.

Przez pierwszy tydzień praca szła dobrze. Każdego ranka i wieczoru robiłem sobie małą przerwę, by przespacerować się po plaży. Późnym wieczorem szedłem do restauracji, po czym wracałem do domku słuchać Sztuki fugi bądź Toccaty i fugi d–moll Bacha, trochę Brahmsa, Haydna, Mozarta, a następnie utworów z czasów początku tej formy, autorstwa takich kompozytorów jak Sweelinck czy Froberger. Pracowałem za pomocą kredek na pokaźnym arkuszu wysokiej jakości papieru rysunkowego i choć dla nikogo innego nie wyglądałoby to na zapis nutowy, przyglądając mu się wiedziałem dokładnie, jak zabrzmi mój utwór. Niemniej jednak gdzieś w połowie drugiego tygodnia zwolniłem tempo, a nim nastał sobotni wieczór, moja praca osiągnęła stan nieubłaganego zastoju. To, co rozpocząłem z tak jasnym poczuciem kierunku, teraz uwięziło mnie w pułapce. Zagubiłem się we własnej złożoności. Prawda była taka, że osiągnąłem stan wyczerpania i nie potrafiłem już dłużej oddzielić od siebie poszczególnych linii utworu — temat, odpowiedź, kontrtemat splątały się niczym w kłębku nici.

Byłem kompletnie przemęczony i wiedziałem, że potrzebuję odpoczynku, ale choć poszedłem do łóżka i zamknąłem oczy, nie mogłem usnąć. Przez całą niedzielę siedziałem na krześle i patrzyłem na plażę przez frontowe okno. Byłem nazbyt zmęczony, by pracować, lecz nazbyt poirytowany tą niemocą, by zasnąć. Tego wieczoru, przetrwoniwszy cały dzień, poszedłem niepewnym krokiem do restauracji i usiadłem na moim stałym miejscu. Lokal był pusty, nie licząc jednego starszego mężczyzny, który siedział w dalszym rogu i jedząc obiad czytał książkę. Samotny ów człowiek wyglądem przypominał Stullina za sprawą swej siwej brody i na pierwszy rzut oka, gdybym nie wiedział lepiej, przysiągłbym, że jego lekturą jest The Centrifugal Rickshaw Dancer. Nie chciałem zbliżać się zbytnio w obawie, że mógłby nawiązać rozmowę.

Podeszła kelnerka i przyjęła ode mnie zamówienie. Gdy skończyła pisać w swoim bloczku, powiedziała:

Wygląda pan dziś na wyczerpanego.

Skinąłem głową.

Powinien pan się przespać — stwierdziła.

Mam sporo pracy — odparłem.

W takim razie podam panu kawę.

Zaśmiałem się.

A wie pani, że nigdy w życiu nie wypiłem ani jednej filiżanki kawy?

Niemożliwe — orzekła. — Wobec tego może dziś wieczór to dobra pora, żeby zacząć.

Spróbuję — zgodziłem się, co chyba ją uradowało.

Jedząc, przeglądałem mój notatnik i próbowałem raz jeszcze ustalić architekturę fugi. Jak zawsze — kiedy patrzę w notatki, wszystko jest jasne jak słońce, ale kiedy przychodzi czas dalszej pracy nad utworem, każdy kolejny potencjalny krok zdaje się wieść na manowce. Gdzieś w trakcie mego zamyślenia odsunąłem talerz i sięgnąłem po filiżankę i spodeczek. Zazwyczaj pijałem herbatę, toteż zapomniałem, że uprzednio zmieniłem zamówienie. Wziąłem łyk, i wówczas zaskoczył mnie ciemny, gorzki smak czarnej kawy. Uniosłem wzrok i ujrzałem Annę — patrzyła na mnie i sama także odejmowała właśnie filiżankę od ust. W jej oczach dostrzegłem błysk rozpoznania, jak gdyby naprawdę mnie widziała, toteż jestem pewien, że i ona dostrzegła w moich oczach podobny błysk.

Widzę cię — wyszeptałem.

Uśmiechnęła się.

Ja ciebie też — odparła.

Byłbym mniej zaskoczony, gdyby przemówił do mnie pies. Osłupiały sięgnąłem z wolna ku miejscu, w którym zdawała się siedzieć naprzeciw mnie w boksie. Kiedy moja dłoń zbliżyła się do niej, dziewczyna odchyliła się przed nią do tyłu.

Obserwuję cię od lat — oznajmiła.

Kawa? — spytałem.

Skinęła głową.

Jesteś synestetą, zgadza się?

Tak — odparłem. — Ale ty jesteś wytworem mojej wyobraźni, produktem anomalii neurologicznej.

Zaśmiała się głośno na te słowa.

Nie — powiedziała — to ty nim jesteś.

Po owej początkowej wymianie zdań oboje umilkliśmy. Przypuszczam, że byłem w stanie łagodnego szoku. „To niemożliwe” — powtarzałem wciąż w myślach, lecz oto ona znajdowała się przede mną, ja zaś słyszałem, jak oddycha. Jej obraz był jeszcze ostrzejszy niż wcześniej za sprawą kawowych lodów. I w tej chwili — dzięki smakowi, który wywołał jej obecność w postaci mniej ograniczonej, niż to czyniły śmietana, cukier i zimno — nie rozpływała się przez dobrych kilka minut; w końcu jednak krawędzie obrazu poczęły zachodzić mgłą, a ja musiałem wypić kolejny łyk, by go wyostrzyć. Kiedy uniosłem filiżankę, ona uczyniła to samo, dokładnie w tym samym czasie, jak gdyby była lustrzanym odbiciem, czy też jak gdybym to ja był jej odbiciem, toteż oboje uśmiechnęliśmy się.

Nie mogę z tobą rozmawiać z tego miejsca. Pomyślą, że postradałem zmysły. — wyszeptałem.

Jestem w podobnym położeniu — odparła.

Daj mi pół godziny, a potem wypij kolejną filiżankę kawy. Wtedy będę mógł porozmawiać z tobą na osobności.

Skinęła głową na znak zgody i patrzyła, jak proszę o rachunek.

Kiedy kelnerka zjawiła się w moim boksie, Anna rozpłynęła się w niewyraźną chmurkę niczym wyziewy palacza. Nie miało to znaczenia, wiedziałem bowiem, że nikt inny nie jest w stanie jej dostrzec. Podczas wypisywania rachunku zamówiłem trzy kubeczki kawy na wynos.

Kawa to coś niesamowitego, prawda? — odezwała się kelnerka. — Jestem o tym święcie przekonana. To nieprawdopodobne, że aż do dziś jej pan nie skosztował. Ja piję tak dużo, że moja krew składa się w trzech czwartych z kawy — dodała.

Wspaniała rzecz — przytaknąłem.

W istocie wspaniała to była rzecz, rozbudziła bowiem me zmysły, toteż szedłem przez mroźną i wietrzną noc, niosąc w pudełku pojemniki mego eliksiru z radością dziecka, które opuszcza szkolne mury w piątkowe popołudnie. Nie umknęła mi jednak absurdalność całej tej historii, więc zaśmiałem się w głos, przypominając sobie mój sekretny plan, by odczekać pól godziny i wypić kolejną filiżankę. Ekscytowała mnie jego konspiracyjna natura. I wówczas po raz pierwszy, odkąd ujrzałem Annę, zdałem sobie sprawę z tego, że dojrzała i stała się jeszcze piękniejsza przez te lata, kiedy jej nie widywałem.

Kiedy dotarłem do domku, włożyłem pierwszy z pokaźnych styropianowych pojemników do kuchenki mikrofalowej i podgrzewałem go przez niespełna trzydzieści sekund. Począłem się martwić, że być może w świecie Anny czas funkcjonuje zupełnie inaczej, a moje trzydzieści minut to dla niej dwie lub trzy godziny albo nawet cały dzień. Gdy tylko zabrzmiał dzwoneczek urządzenia, wyjąłem kubek, usadowiłem się przy niewielkim kuchennym stole i wypiłem duży łyk ciemnego napoju. Nim zdążyłem go odstawić, pojawiła się. Siedziała na krześle naprzeciw mnie.

Wiem, że masz na imię Anna — oznajmiłem. — Widziałem je na jednym z twoich szkicowników.

Odgarnęła włosy za lewe ucho i spytała:

A jak ty masz na imię?

William — odparłem. Następnie opowiedziałem jej o lodach kawowych i owej chwili, kiedy po raz pierwszy ujrzałem jej obraz.

Pamiętam — wyznała — że kiedy miałam dziewięć lat, podebrałam ojcu łyk kawy, którą zostawił w salonie, i zobaczyłam cię siedzącego przy fortepianie. Myślałam, że jesteś duchem. Pobiegłam po mamę, żeby cię jej pokazać, ale kiedy wróciłam, zdążyłeś już zniknąć. Nie zwróciła na to większej uwagi, ponieważ synestezja zawsze skłaniała mnie do opisu rzeczy, które dla niej nie miały żadnego sensu.

Kiedy zrozumiałaś, że to kawa? — spytałem.

Och, jakiś czas później. Znowu udało mi się jej skosztować przy śniadaniu i wtedy się zjawiłeś. Siedziałeś przy naszym stole w jadalni i wyglądałeś dość żałośnie. Musiałam nieźle się spiąć w sobie, żeby nie zdradzić, że tam jesteś. Wówczas nabrało to dla mnie sensu. Od tamtej pory starałam się oglądać cię tak często, jak tylko mogłam. Kiedy byłeś młodszy, często bywałeś bardzo smutny. Wiem o tym.

Wyraz jej twarzy, na której malowała się prawdziwa troska o mnie, bez mała wzruszył mnie do łez. Była świadkiem mego życia. Nie byłem tak bardzo samotny, jak zawsze uważałem.

Jesteś wspaniałą artystką — powiedziałem.

Uśmiechnęła się.

Jestem świetna w ołówku, ale moi profesorowie domagają się obrazu w kolorze. Właśnie w tej chwili pracuję nad nim.

Co jakiś czas przerywaliśmy rozmowę i wypijaliśmy łyk kawy, żeby podtrzymać działanie połączenia. Jak się okazało, ona również uciekła od swej codzienności i wynajęła lokum, żeby pracować nad projektem do swego portfolio na zaliczenie końcowe. Odkryliśmy szereg synchronizmów pomiędzy naszymi egzystencjami. Wyznała mi, że jako dziecko również była samotniczką i że jej rodzice mieli trudności z radzeniem sobie z jej synestetyczną przypadłością.

Póki nie odkryliśmy prawdy, przypuszczam, że mieli mnie za wariatkę — powiedziała. Zaśmiała się, ale potrafiłem wyczytać z jej spojrzenia, jak głęboko ją to dotknęło.

Czy kiedykolwiek opowiedziałaś komuś o mnie?

Tylko mojemu terapeucie — odparła. — Odczułam ulgę, kiedy powiedział mi, że słyszał o takich rzadkich przypadkach jak mój.

Ta rewelacja mocno mnie poruszyła, Stullin bowiem swego czasu oznajmił mi, że nigdy nie trafił na nic podobnego w literaturze. Implikacje owej niezgodności na chwilę przypomniały mi, że Anna nie jest realna, lecz co prędzej wyrzuciłem tę myśl z głowy i kontynuowałem naszą rozmowę.

Tego wieczoru, gdyśmy tak oboje wydzielali sobie kawę, zasiedzieliśmy się aż do drugiej nad ranem, opowiadając historie naszego życia, zwierzając się z pomysłów twórczych i marzeń. Odkryliśmy, że nasze doświadczenia synestetyczne są podobne, a wrażenia zmysłowe często mają podobne przełożenie. Na przykład zarówno dla niej, jak i dla mnie woń świeżo skoszonej trawy jest okrągła, zaś dźwięk klaksonu samochodowego ma smak cytrusów. Powiedziała mi, że jej ojciec jest muzykiem amatorem, który kocha fortepian oraz muzykę klasyczną. W środku mojego opowiadania o zawiłościach fugi, którą planowałem, niespodziewanie uniosła wzrok sponad swej filiżanki i powiedziała:

O nie, skończyła mi się kawa.

Zajrzałem do swojego kubka i zdałem sobie sprawę, że i ja właśnie wypiłem ostatni łyk.

Jutro w południe — powiedziała, kiedy jej obraz począł niknąć.

Tak — krzyknąłem, obawiając się, że mnie nie usłyszy.

Wkrótce stała się fantomem, miazmatem, pojęciem, ja zaś zostałem sam, wpatrując się w kuchenną ścianę. Po jej zniknięciu przez długi czas nie mogłem wysiedzieć spokojnie. Cała wypita kawa krążyła we mnie, a ponieważ mój wątły organizm nigdy wcześniej nie zaznał tego środka pobudzającego, dosłownie trzęsły mi się od niej ręce. Wiedziałem, że sen nie wchodzi w rachubę, toteż przez godzinę krążyłem po niewielkich pokojach domku, po czym zasiadłem do mojej fugi, by się przekonać, co będę w stanie zwojować.

Natychmiast wpadłem na trop kierunku, w którym zmierzałem, zanim w sobotę ogarnęła mnie twórcza niemoc. Wszystko było dla mnie oślepiająco jasne i słyszałem muzykę, którą zapisywałem za pomocą różnych kolorów, jak gdyby ktoś puszczał taśmę z utworem, który komponowałem w chwili jego odtwarzania. Pracowałem jak w obłędzie — szybko, bezbłędnie — zaś swoboda, z jaką objawiały mi się odpowiedzi na problemy natury muzycznej dała mi ogromną pewność siebie i sprawiła, że moje decyzje okazywały się błyskotliwe. W końcu, około ósmej rano (nawet nie zauważyłem wschodu słońca), kawa zebrała swe żniwo — solidnie się pochorowałem. Bóle żołądka oraz migrena były nie do zniesienia. O dziesiątej zwymiotowałem, co złagodziło nieco symptomy. O jedenastej byłem już w restauracji i znów kupowałem cztery filiżanki kawy.

Kelnerka usiłowała namówić mnie na śniadanie, ale odparłem, że nie jestem głodny. Powiedziała, że nie wyglądam najlepiej, ja zaś spróbowałem zbyć jej troskę żartem. Kiedy zaczęła naciskać na to, bym wyjaśnił jej powód mej niedyspozycji, a ja stwierdziłem buńczucznie, że go nie pamiętam, zrozumiała, iż nie jestem zainteresowany niczym prócz kawy. Zabrałem moje zapasy i udałem się prosto na plażę. Tego dnia temperatura była łagodniejsza, a świeże powietrze oczyściło mój umysł. Usiadłem w kryjówce, jaką stanowiła głęboka niecka pomiędzy wydmami, by schronić się przed wiatrem, wypiłem łyk kawy i przypatrywałem się, jak w swym studiu Anna pracuje nad własnym projektem — dużym, kolorowym rysunkiem abstrakcyjnym. Podglądając ją przez kilka minut, zdałem sobie sprawę z tego, że kompozycja pracy, jej układ kolorów, jawi mi się jako linia melodyczna VIII symfonii h—moll Franza Schuberta. Najpierw rozbawiła mnie myśl, że moja wiedza muzyczna jest nieodłączną częścią istnienia jej świata; że moja wyobraźnia stanowi jego jądro. Ciekawe było również to, że objawiło się coś, co stanowiło zaledwie margines moich zainteresowań — Schubert. Przypuszczałem, że każdy aspekt mego życia, choćby i marginalny, stanowi pożywkę dla procesu imaginacji. Lecz równie szybko uderzyło mnie przy tym i to, że wcale nie chciałem, żeby to tak funkcjonowało. Pragnąłem, żeby nie była ze mną powiązana, lecz stanowiła odrębny byt, cóż bowiem znaczyłaby jej przyjaźń bez tego? Dosłownie potrząsnąłem głową, by pozbyć się tego pomysłu. Gdy w południe zjawiła się obok mnie w mojej samotni pośród wydm, zdołałem już zapomnieć o owej natrętnej myśli.

Cały ranek spędziliśmy razem, rozmawiając i śmiejąc się, przechadzając nad brzegiem oceanu, wspinając na okoliczne skały. Kiedy około trzeciej kawa zaczęła się kończyć, wróciliśmy do restauracji, żebym mógł nabyć kolejny zapas. Poprosiłem, żeby zaparzyli mi całe dwa dzbanki i po prostu przelali je do wielkich, przenośnych plastikowych pojemników. Kelnerka nie odezwała się, a tylko pokiwała głową. Podczas gdy ja załatwiałem zamówienie, Anna, w swoim świecie, parzyła kolejny dzbanek kawy.

Spotkaliśmy się ponownie w moim domku, a gdy zapadł zmierzch, wyjęliśmy nasze projekty i pracowaliśmy razem, siedząc naprzeciw siebie po obu końcach kuchennego stołu. W jej obecności moja wyobraźnia muzyczna była rozpalona, ona zaś wyznała mi, że po raz pierwszy ujrzała nadrzędną strukturę swego rysunku oraz kierunek, w jakim chciała go poprowadzić. W pewnej chwili byłem tak bardzo pochłonięty pracą, że wyciągnąłem dłoń i chwyciłem coś, co uznałem za jedną z moich kredek, a co okazało się fioletowym pastelem. Nie posiadałem pasteli — należały do niej.

Popatrz — odezwałem się, a mnie samego w tej chwili ogarnęła fala oszołomienia. Za oczami jął narastać ból głowy.

Uniosła spojrzenie sponad swojej pracy i zobaczyła, że trzymam w dłoni fioletowy patyczek. Oboje siedzieliśmy w milczeniu, przejęci niesamowitością tej sytuacji. Anna niespiesznie wyciągnęła dłoń przez stół ku mnie. Upuściłem pastel i uczyniłem to samo. Nasze dłonie spotkały się i przysięgam, że czułem, jak jej palce splatają się z moimi.

Co to znaczy, Williamie? — spytała z nutą przestrachu w głosie i puściła moją dłoń.

Kiedy się podniosłem, straciłem równowagę i musiałem wesprzeć się na oparciu krzesła. Ona również wstała, a gdy się do niej zbliżyłem, cofnęła się o krok.

Nie, tak nie można — powiedziała.

Nie bój się — wyszeptałem. — To ja. — Postawiłem dwa chwiejne kroki i zbliżyłem się do niej tak bardzo, że czułem woń jej perfum. Skuliła się, ale nie próbowała uciec. Wziąłem ją w ramiona i spróbowałem pocałować.

Nie! — krzyknęła. Wówczas poczułem na piersiach siłę obu jej dłoni i poleciałem do tyłu na podłogę. — Nie chcę tego. To nie jest realne — powiedziała i poczęła w pośpiechu zbierać swoje rzeczy.

Zaczekaj, przepraszam — wymamrotałem. Z trudem usiłowałem się podnieść i właśnie w owej chwili wszystko naraz — brak snu, litry kawy, zszargane nerwy — splotło się ze sobą niczym głosy w fudze i uderzyło mnie w głowę, jak gdybym został kopnięty przez konia. Moje ciało trzęsło się, wzrok zaszedł mgłą, ja zaś poczułem, że na przemian to tracę, to odzyskuję świadomość. Zdołałem jeszcze dostrzec, jak Anna odwraca się i odchodzi, jak gdyby przechodziła przez salon. Przytrzymując się mebli, jakoś dałem radę się podnieść i ruszyć za nią. Ostatnią rzeczą, jaką zapamiętałem, było to, jak z impetem otworzyłem drzwi wejściowe domku i krzyczałem jej imię.

Znaleziono mnie następnego ranka. Leżałem nieprzytomny na plaży. Ów człowiek o siwej brodzie, którego znałem z restauracji, natknął się na mnie podczas swego codziennego wczesnoporannego przeczesywania plaży w poszukiwaniu przedmiotów, które wyrzuca ocean. Wezwano policję oraz ambulans. Następnego dnia ocknąłem się w szpitalnym łóżku. Słoneczne ciepło o zapachu antycznej róży wlewało się przez okno i padało na mnie.

Przez dwa dni trzymali mnie w niewielkim nadbrzeżnym szpitalu na obserwacji psychologicznej. Zjawił się u mnie psychiatra, ale zdołałem go przekonać, że zbyt intensywnie pracowałem nad szkolnym projektem. Najprawdopodobniej kelnerka z restauracji zeznała policji, że pochłaniałem niewyobrażalne ilości kawy i chodziłem bez snu. Wiadomość ta dotarła do lekarza, który się mną opiekował. Kiedy mu wyznałem, że nigdy wcześniej nie pijałem kawy i że dałem się ponieść, ostrzegł mnie, bym się jej wystrzegał, dodając, że znaleziono mnie w kałuży moich własnych wymiocin. „Najwyraźniej kawa szkodzi pańskiemu organizmowi. Mógł pan się udławić na śmierć, kiedy stracił pan przytomność”. Podziękowałem mu za poradę i obiecałem, że w przyszłości będę się pilnie wystrzegał kawy.

Podczas dni spędzonych w szpitalu starałem się przeanalizować to, co wydarzyło się w obecności Anny. Rzecz jasna, moje zuchwałe zaloty przestraszyły ją. Przemknęło mi przez myśl, że być może lepiej będzie, jeśli w przyszłości zostawię ją w spokoju. Z perspektywy czasu sama pewność, że nawiązałem z nią kontakt fizyczny, była niepokojąca. Zastanawiałem się, czy przypadkiem Stullin nie miał racji i czy to, co odbierałem jako skutek synestezji, nie jest w istocie psychotyczną halucynacją. Kwestię tego, czy będę próbował odszukać dziewczynę, pozostawiłem w myślach w stanie zawieszenia. Może warto by odbyć jeszcze jedno spotkanie, zastanawiałem się, przynajmniej po to, żeby po prostu przeprosić za moje ckliwe zachowanie.

Spytałem pielęgniarkę, czy moje rzeczy z domku na plaży zostały przeniesione do szpitala. Potwierdziła. Cały mój ostatni dzień w szpitalu spędziłem ubrany, wyczekując pozwolenia na wypisanie. Tego popołudnia przyniesiono mi moje rzeczy osobiste. Starannie wszystko przejrzałem, lecz nie znalazłem kredkowej partytury mojej fugi. Prócz niej niczego nie brakowało, ale duży karton papieru rysunkowego zniknął. Poprosiłem pielęgniarkę, która była niezwykle uprzejma — prawdę powiedziawszy, przypominała nieco panią Brithnic — żeby ponownie sprawdziła i upewniła się, czy wszystko zostało mi dostarczone. Tak też uczyniła, po czym oznajmiła mi, że nie ma niczego więcej. Pod pretekstem podziękowania zadzwoniłem na policję wyspy Varion i spytałem, czy nie natknęli się na rysunek. Moja fuga zniknęła. Wiedziałem, że wkrótce ogarnie mnie dojmująca depresja związana z jej stratą, ale póki co byłem oszołomiony i poniekąd szczęśliwy, że w ogóle żyję.

Postanowiłem udać się do domu rodziców na kilka dni, by wypocząć przed powrotem do konserwatorium. W oczekiwaniu na autobus na znajdującym się w pobliżu szpitala dworcu wstąpiłem do niewielkiego kiosku, żeby kupić paczkę gum do żucia oraz gazetę, której lekturą zamierzałem umilić sobie podróż. Kiedy obracałem stojak ze słodyczami, mój wzrok spoczął na czymś, co sprawiło, że poczułem się tak, jak zapewne czuła się Ewa, kiedy po raz pierwszy ujrzała jabłko; znajdowała się tam bowiem torebka landrynek o smaku kawowym. Gdy tylko przeczytałem te słowa na opakowaniu, natychmiast po nie sięgnąłem. Poczułem wibrację w splocie słonecznym, a dłonie mi zwilgotniały. „Produkt bezkofeinowy” było napisane na opakowaniu, ja zaś niemal nie mogłem uwierzyć w swoje szczęście. Kiedy kupowałem trzy paczki landrynek, zerkałem nerwowo przez ramię, a gdy w autobusie rozerwałem jedną z nich, uczyniłem to tak gwałtownie, że garść cukierków rozsypała się na siedzeniu oraz w przejściu.

Do domu rodziców dotarłem taksówką i musiałem sam otworzyć sobie drzwi. Nie zauważyłem samochodu, toteż doszedłem do wniosku, że wyjechali na cały dzień. Nie widziałem ich od kilku miesięcy i doprawdy stęskniłem za ich towarzystwem. Kiedy zapadła noc, a oni nie się zjawili, uznałem to za dziwne, lecz domyśliłem się, że udali się na krótkie wakacje, co czynili dość często. Usiadłem w moim dawnym domu na fortepianowej ławie i jąłem ssać kawowe landrynki, póki nie poczułem się nazbyt znużony, by siedzieć do późna. Położyłem się więc do mojego łóżka z dzieciństwa, odwróciłem twarzą do ściany, jak to miałem w zwyczaju, kiedy byłem mały, i zasnąłem.

Nazajutrz po śniadaniu na nowo podjąłem moje czuwanie, które rozpoczęło się wraz z długą podróżą autobusową do domu. Nim nastało popołudnie, potwierdziły się moje przypuszczenia w kwestii tego, co stało się z moją fugą. Cukierki nie dały tak wyraźnego obrazu Anny jak lody, nie mówiąc już o czarnej kawie, ale był on dla mnie na tyle ostry, że mogłem podpatrywać ją przez cały dzień. Widziałem, jak przedstawia moją kredkową partyturę jako swoją pracę artystyczną na zaliczenie na koniec semestru. Jakim sposobem zdołała ją sobie przywłaszczyć — tego nie potrafiłem pojąć. Urągało to logice. W przelotnych mignięciach, kiedy widziałem moje dzieło, usiłowałem ułożyć sobie to, w jaki sposób zdołałem dokonać splecenia tematów oraz ich odpowiedzi. W chwilach, w których je widziałem, muzyka stawała się dla mnie słyszalna, lecz ani razu nie udało mi się przyjrzeć obrazowi na tyle długo, by uporządkować złożoną strukturę utworu. Co do dwóch rzeczy miałem pewność: fuga została ukończona do miejsca, w którym miała popaść w chaos, zaś zaliczenie Anny dzięki temu wypadło całkiem dobrze.

Późnym popołudniem skończyły mi się landrynki — została tylko jedna. Trzymając ją w dłoni, zdecydowałem, że wywołam obraz Anny jeszcze tylko ten jeden raz. Doszedłem do wniosku, że kradzież mego dzieła, jakiej się dopuściła, zrównoważyła me niefortunne zaloty —rachunki zostały wyrównane, że się tak wyrażę. Będę musiał ją porzucić, jak to już niegdyś uczyniłem, lecz tym razem na dobre. Powziąwszy takie postanowienie, rozpakowałem ostatniego cukierka i położyłem go na języku. Ciemny, bursztynowy smak z wolna rozchodził się po ustach, a wraz z nim mętny obraz począł formować się i nabierać ostrości. Przy ustach trzymała filiżankę, a gdy zauważyła, że ją obserwuję, rozwarła szeroko oczy.

Williamie — przemówiła. — Miałam nadzieję zobaczyć cię raz jeszcze.

Nie wątpię — odparłem, próbując sprawić wrażenie onieśmielonego, lecz już sam dźwięk jej głosu sprawił, że ogarnęła mnie słabość.

Czujesz się lepiej ? — spytała. — Widziałam, co się z tobą stało. Byłam przy tobie na plaży przez całą noc, ale nie mogłam się do ciebie przedostać.

Moja fuga — powiedziałem. — Zabrałaś ją.

Uśmiechnęła się.

Nie jest twoja. Nie oszukujmy się; wiesz, że jesteś jedynie projekcją przebiegu mojej synestezji.

Kto tu jest czyją projekcją? — spytałem.

Nie jesteś niczym więcej jak tylko moją muzą — odparła.

Chciałem zaprzeczyć, lecz nie miałem w sobie tyle złośliwości, by zadawać kłam jej wyobrażeniu o rzeczywistości. Mogłem, rzecz jasna, napomknąć o tym, że powiedziano jej o figuratywnej synestezji jako o znanej wersji tej choroby. Oczywiście nie była to prawda. Do tego dochodził fakt, iż jej nieudany rysunek, ten, który porzuciła na rzecz mojego, oparty był na VIII symfonii Schuberta, stanowił więc wytwór mojej działającej przez nią wiedzy. Jak mogłem ją przekonać, że jest nierzeczywista? Z pewnością dostrzegła wątpliwość w moich oczach, bo przybrała postawę obronną.

Więcej się nie spotkamy — oznajmiła. — Mój terapeuta przepisał mi pastylkę, która, jak twierdzi, zwalczy moją synestezję. Mamy tu taką, w prawdziwej rzeczywistości. Już zaczyna działać. Nie słyszę już dymu papierosowego jako cieknącego kranu. Zielony kolor nie smakuje już jak cytryna. Nie odczuwam już dźwięku dzwoniącego telefonu jako dotyku tkaniny jutowej.

Pastylka stanowił dowód ostateczny. Pastylka, która leczy synestezję?

Zażywając ten lek — powiedziałem — prawdopodobnie zrobisz sobie krzywdę. Jeśli odetniesz się ode mnie, możesz przestać istnieć. Być może wspólne życie jest nam przeznaczone. — Odczułem coś w rodzaju paniki na myśl o tym, że utraci swój wyjątkowy rodzaj percepcji, ja zaś stracę jedynego przyjaciela, jakiego kiedykolwiek miałem; kogoś, kto rozumie moją prawdziwą naturę.

Dr Stullin twierdzi, że nic mi się nie stanie i będę taka jak wszyscy. Żegnaj, Williamie — powiedziała i odstawiła filiżankę z kawą.

Stullin — wybąkalem. — Co masz na myśli, mówiąc „Stullin”?

Mój terapeuta — wyjaśniła i choć nadal ją widziałem przed sobą, zrozumiałem, że ja dla niej zniknąłem. Wciąż na nią patrzyłem, ona zaś opuściła głowę, skryła ją w dłoniach i najwyraźniej rozpłakała się. Wówczas resztka mojego cukierka rozpuściła się, stając się już tylko odrobiną śliny, którą przełknąłem. Jeszcze kilka sekund i Anna całkiem zniknęła.

Była trzecia po południu, kiedy narzuciłem płaszcz i ruszyłem przez miasto do domu Stullina. Miałem setki pytań, najważniejszym zaś było to, czy leczył młodą kobietę o imieniu Anna. Moje myśli były tak bardzo pochłonięte naszą ostatnią rozmową, że gdy dotarłem na chodnik wiodący do domu doktora, zorientowałem się, że nawet nie zauważyłem zachodu słońca. Jak gdybym odbył całą drogę we śnie i obudził się pod jego domem. Ulica była całkowicie opustoszała, żadnych ludzi ani samochodów, co wywołało we mnie wspomnienie wyspy Varion. Podszedłem do drzwi frontowych i zapukałem. W środku było ciemno, z wyjątkiem światła na pierwszym piętrze, lecz drzwi okazały się lekko uchylone, co uznałem za dziwne, biorąc pod uwagę fakt, że był środek zimy. W zwykłych okolicznościach po trzeciej próbie zwrócenia jego uwagi odwróciłbym się i poszedł do domu, lecz zbyt wiele było spraw, które musiałem omówić.

Wszedłem do środka, zamykając za sobą drzwi.

Doktorze Stullin! — zawołałem. Nikt nie odpowiadał. — Panie doktorze? — Ponowiłem próbę, po czym ruszyłem przez hol ku owemu pomieszczeniu, w którym na stołach piętrzyły się papiery. W skąpym świetle wpadającym przez okno odszukałem lampę i zaświeciłem ją. Chodząc z pokoju do pokoju, nie przestawałem nawoływać, zapalając światła i kierując się ku oszklonej werandzie na tyłach domu, gdzie zawsze odbywaliśmy nasze spotkania. Gdy tam dotarłem, dałem krok do wewnątrz, a wówczas moja stopa natrafiła na coś żywego. Dał się słyszeć raptowny pisk, który sprawił, że niemal zamarło mi serce, a po chwili ujrzałem, jak czarno–biały kot, któremu nastąpiłem na ogon, czmycha do innego pokoju.

Odczułem coś w rodzaju ukojenia, znalazłszy się ponownie w tym pełnym roślin pomieszczeniu. Jego widok przywołał wspomnienia owych chwil z dzieciństwa, w których stanowił on jedyne bezpieczne miejsce na świecie. Rzecz osobliwa: w popielniczce znajdującej się na stole, przy którym stały naprzeciw siebie dwa krzesła, leżał tlący się jeszcze papieros. Obok niego, otwarty w środku i położony grzbietem do góry, znajdował się egzemplarz The Centrifugal Rickshaw Dancer. Wolałbym ujrzeć ducha niż tę książkę. Jej widok wywołał we mnie uczucie zimna. Usiadłem na moim dawnym krześle i patrzyłem, jak papierosowy dym wirując unosi się ku szklanym taflom. Niemal natychmiast ogarnęło mnie ogromne znużenie, toteż zamknąłem oczy.

Miało to miejsce wiele dni temu. Kiedy następnego ranka odkryłem, że nie mogę otworzyć drzwi i wyjść; że nie mogę nawet rozbić szyby, by wyczołgać się na zewnątrz — stało się dla mnie jasne, co się dzieje. Najpierw popadłem w stan panicznego rozgorączkowania, lecz wkrótce zstąpił na mnie niejaki spokój i nauczyłem się godzić z moim przeznaczeniem. Te sterty papierów w tamtym pokoju, po drodze na werandę — każda kartka zawierała piękny rysunek w ołówku. Zbadałem górę domu, gdzie, na pierwszym piętrze, natrafiłem na fortepian oraz nuty Grosse Fugue Bacha. W korytarzu wisiała fotografia pani Brithnic oraz moich rodziców z Anną w wieku dziecięcym.

Tamten korytarz i pokoje zniknęły, przestały istnieć. Odkąd jestem tu uwięziony, codziennie znika kolejne pomieszczenie. Siedzę teraz w fotelu Stullina, w jedynym miejscu, jakie jeszcze zostało (przestanie istnieć, nim nastanie noc) i komponuję niniejszą opowieść — w pewnym sensie stanowiącą moją fugę. Czarno–biały kot siedzi naprzeciw mnie, umknąwszy przed kurczącym się wokół nas domem. Na zewnątrz ogród, drzewa, niebo utraciły swe kolory i jawią się teraz jak wykonane w graficie — o przepięknym cieniowaniu, które nadaje im ciężar i głębię. To samo stało się z pomieszczeniem wokół nas: podłoga, szklane tafle, krzesła, rośliny, nawet koci ogon oraz moje nogi i buty utraciły życie i stały się cieniowanymi szarościami szkicu. Domyślam się, że wkrótce Anna uwolni się od swej przypadłości. Co do mnie, który zawsze uważałem się za istotę niechcianą, niekochaną i nierozumianą, przekroczę stan bycia wyłącznie artystą i stanę się dziełem sztuki, które przetrwa. Kot głośno miauczy, ja zaś odczuwam ten dźwięk jako dotyk dłoni na mym ramieniu.


przełożył Konrad Walewski


Graham Joyce

Partial Eclipse

Częściowe zaćmienie


Wiem, że Myra co wieczór kładzie się do łóżka, szepcząc: „Boże, spraw, żeby obcy wrócili”.

Jest ranek, a przez zasłony sączy się rozproszone światło zimowego słońca. Przewracam się na bok i gładzę ciepły, opalony, wielki brzuch Myry, czując w środku ruch pod stwardniałymi opuszkami palców. Delikatną wibrację, zupełnie niepodobną do ostrego szarpnięcia struny E. Myra otwiera oczy pełne snu i uśmiecha się do mnie. Jak pięknie. Chcę, żeby było pięknie. Ale teraz wszyscy rodzice oczekujący dziecka chcą, żeby urodziło się ono z obcym w środku.

Coś się dzieje? — pytam.

Potrząsa lekko głową. Nie. Zawsze tak samo, już od siedmiu lat. Tak samo jak ja, kiedy mnie o coś pyta.

A u ciebie?

Ale nie musi pytać. Wie, że gdyby odpowiedź była twierdząca, obudziłbym ją, żeby jej powiedzieć. A tymczasem, ponieważ nie musimy o tym myśleć, gładzę jej brzuch, bo wiem, że jeśli przesunę nasadą dłoni wzdłuż tego zatrważającego różowego naczynia, dziecko zacznie kopać. I kopie. ONA kopie.

Widziałem jej stopę! — krzyczę. Nadal ją widzę. A może to jest łokieć; wszystko jedno, zarysowuje się wzdłuż krzywizny brzucha Myry, naprężając skórę, a potem się cofa.

Jesteś taki pewny, że to dziewczynka — mówi Myra. — Ale chyba się mylisz.

Całkiem już się rozbudziła. Będzie musiała wstać. Jest tydzień przed terminem i wiem, jak dziecko naciska na jej pęcherz. Opuszcza nogę z łóżka, zamiera na chwilę, głaska swój wielki brzuch i mówi:

Był taki moment w środku nocy…

Tak? — wstrzymuję oddech.

Ale chyba nic takiego. To tylko…

Opowiedz mi.

Mogło mi się wydawać. Musiałam iść do łazienki i była taka chwila, kiedy trwałam w półśnie… miałam wrażenie, że słyszę, jak mnie woła. Czy to się liczy?

Kładę się na plecach i myślę: czy to się liczy? Nie wiem.

Wiesz — mówi Myra — wiem, że on NIE MOŻE mnie wołać, więc chyba mi się śniło. A może to sobie tylko wyobraziłam, bo tak bardzo chciałam śnić?

Kiwam głową, ale wydaje mi się, że nic z tego się nie liczy. Tyle było pogłosek o snach ciężarnych kobiet. „Nowe babskie opowieści”, tak można by to nazwać. Nie mogliśmy się ich doczekać już od chwili, gdy potwierdziło się, że Myra jest w ciąży.

Nic.

Wstaję i szykuję się do pracy. Słyszę, jak nasza córka, Mandy, budzi się w swoim pokoju. Myra widzi, że wybieram bluchera. Uwielbiam to cacko. Boki pudła są ze świerku, a tył i gryf z polerowanego klonu. Otwór ma kształt elipsy, przez co rezonans sączy się i pulsuje.

Myra unosi brwi, widząc, jak wkładam gitarę do swojego podniszczonego futerału i delikatnie zapinam zatrzaski.

Nagrywamy jeszcze raz stary kawałek Teppiego. — Boże, jak trudno dostrzec entuzjazm w moim głosie.

Tę staroć? Przecież już go nagrywaliście parę lat temu?

Sześć lat temu — przypominam. — A teraz nagramy to znacznie wolniej. Bardzo wolno.

Na pewno moglibyście zrobić znacznie więcej!

I patrzy na mnie, bo wie, że to mnie smuci. Całuje mnie i wychodzę do pracy.


Zabiera mnie Floyd. W bagażniku jest wiolonczela, więc kładę bluchera delikatnie na tylnym siedzeniu.


Mam coś dla ciebie — mówi radośnie Floyd.

Serce mi zamiera i patrzę na sznur samochodów przed nami.

Mów.

Ma sześć lat. W zeszłym tygodniu setki ludzi przyszły go oglądać w Manchesterze. Setki. Tydzień wcześniej, w Leeds, też nie dało się znaleźć miejsca.

Już to wszystko kiedyś słyszałem.

Na czym on gra?

Właśnie w tym rzecz. On nie gra. On opowiada historie.

Daj spokój, Floyd! Sześciolatek?

Jutro wieczorem występuje u nas. Ty i Myra, ja i Zelda.

Jak mówiłem, już to kiedyś z Floydem przechodziłem. Przeważnie byli to dziecięcy muzycy, choć czasem trafiał się też jakiś gawędziarz. Za każdym razem następowało bolesne rozczarowanie, ale Floyd to frajer. On chce wierzyć. Musi. Może jestem skąpy, lecz nikt mnie już nie zmusi do wydania forsy na bilety i on o tym wie. Kręci się zbyt wielu oszustów, strzygących przyzwoitych, pełnych nadziei ludzi, takich jak Floyd czy Zelda.

Floyd czyta mi w myślach.

Ja stawiam — oznajmia. — W takim razie już wiesz, co dziś robimy?

Jasne. — Teraz radość w głosie przychodzi mi z jeszcze większym trudem. — Wczesny Teppi.

O, szlag! — mruczy Floyd. — Tylko nie Teppi. Już mam dzień zepsuty.

I przyciska z całej siły klakson, żeby to wszystkim oznajmić, strasząc jakiegoś nieszczęsnego rowerzystę.

Choć robię, co mogę, żeby udawać, muszę przyznać, że całodzienna praca w studiu nagraniowym jest pierońsko nudna. To nie wina Teppiego. Teppi jest cudowny, złożony i skomplikowany. Ale to za mało. Nawet gdybym wcześniej nie słyszał Teppiego, gdybym nie nagrywał go szybciej, wolniej, con brio, wszystko jedno, jakoś nie możemy się zmusić do wysiłku nad nim. Tak jemu, jak i wszystkim innym obrywa się za to, że nie są NOWI.

Floyd się stara. Wszyscy się staramy. Przed południem widzę, jak pot zbiera się na czarnej, błyszczącej skórze barwy bakłażana, na linii rzednących włosów Floyda męczącego się przy wiolonczeli nad skomplikowaną kwintą. Skrzeczący głos z reżyserki przerywa nam i każe zrobić sobie przerwę. Chwilę później idę do łazienki i słyszę szloch Floyda. Stoi zgięty nad umywalką i nie widzi mnie. Wychodzę, żeby nie zauważył.

Czekając, aż wyjdzie z łazienki, rozmawiam z Vanessą. To równa babka, wiecznie uśmiechnięta, zawsze zadowolona. Świetna pianistka. Zanim obcy odlecieli, wspaniała kariera stała przed Vanessą otworem: miała już na koncie trzy płyty utrzymane w swoim niepowtarzalnym klimacie ostrego jazz–rocka. Pewnie, to było prawie siedem lat temu, ale nie wygląda, żeby ją to martwiło.

Floyd wyłania się z łazienki, cały radosny; uśmiecha się na widok Vanessy i nalewa sobie herbaty do kubka, po czym zapodaje nam jeden ze swoich dowcipów. Oczywiście, starych dowcipów. Wie, że Vanessa się roześmieje, podobnie jak ja. O rany, ten jest naprawdę z brodą. Słyszę, jak puenta pełznie nieubłaganie, jak stary koń pociągowy, nadający się już tylko do rzeźni — i, niestety, wybucham śmiechem sekundę za wcześnie.

Wieczorem wkładamy nasze najlepsze ciuchy i meldujemy się w De Montfort Hall, gdzie ma występować sześciolatek. Myra jest już tak brzuchata, że nie jest jej za wygodnie, ale nie chce sprawić Lloydowi i Zeldzie przykrości. I wie, że nie będzie za dużo wychodzić, kiedy dziecko się urodzi.

Och, rany! — Zelda zachwyca się brzuchem Myry i kładzie dłoń na jej podbrzuszu, Zelda ma piękne, długie palce ze starannym manikiurem. Ona i Floyd mają własne dzieci, ale już prawie dorosłe. — To chłopiec — mówi. — Strasznie sterczy do przodu.

O Mandy mówili to samo. Nigdy nic nie wiadomo.

Nagle Zelda pochyla się i przykłada policzek do brzucha Myry, jakby przez rozciągniętą skórę chciała usłyszeć, co się dzieje w środku.

Och, żeby tylko śnił! — mówi cicho.

Złapano nas. Jesteśmy w pułapce. Ta uwaga Zeldy sprawiła, że czujemy się niepewnie. Odwracamy wzrok. Bezcielesny głos z głośników informuje nas, że przedstawienie zacznie się za trzy minuty.

Chodźcie — mówi Floyd. Chyba jest trochę zły.

Zajmujemy miejsca, a ja ze zdumieniem dostrzegam, że sala jest pełna. To znaczy, tyle już razy wpuszczano nas w maliny, robiono w konia i nabijano w butelkę przez ostatnie kilka lat, że można by przypuszczać, iż wypełnienie sali o tych rozmiarach po raz kolejny jest niemożliwe. Ale nie. Rozglądam się w poszukiwaniu znajomych twarzy i widzę, że nie zostało ani jedno wolne miejsce. Światła gasną, ktoś nerwowo kaszle, kurtyna idzie w górę.

Najpierw rozgrzewka, septet jazzowy. Floyd patrzy na mnie, jakby chciał powiedzieć, że nie jest to złe, ale dobre też nie, choć obaj jesteśmy dość surowymi krytykami. Rozpoznaję pierwszy kawałek, ale nie mogę sobie przypomnieć tytułu. Floyd powinien wiedzieć. Skupiam się na tym dzieciaku i nie podoba mi się to.

Sześciolatek. I w tym rzecz, prawda? Sześć lat. Nie podoba mi się, że obarczono sześciolatka ciężarem oczekiwań — i nieuniknionym rozczarowaniem — 1500 osób, bo tyle liczy publiczność. Myślę o mojej sześcioletniej córce Mandy, która została w domu z opiekunką, i o tym, że nigdy bym nie dopuścił, żeby przez coś takiego przechodziła.

Pewnie, w tym są pieniądze, nawet jeśli coś pójdzie nie tak, impresario i rodzice zgarną niezłą forsę z biletów. Przecież niczego nie można ostatecznie udowodnić, prawda?

Publiczność żegna zespół uprzejmymi oklaskami i przygotowują scenę dla chłopca. Duży fotel pośrodku, zwisający z sufitu mikrofon, po jednym krześle z każdej strony dla jakichś ludzi, którzy, według programu, są raczej „opiekunami” chłopca niż rodzicami. Pokazuję to Myrze.

Co za cynizm — mówi. Myślę, że ma na myśli manipulowanie dzieckiem, ale dodaje: — Jaki ty jesteś cyniczny.

Gładzi się po brzuchu. Wiem, że w tym fotelu jest jej niewygodnie.

Pojawia się dzieciak: ależ jest śmieszny. Ma wykrochmalony kołnierzyk, o wiele za duży jak na jego szyję. W świetle reflektorów wygląda blado; włosy ma przylizane, a uszy mu sterczą jak skrzydełka nakrętki. Biedny smarkacz. Liczebność publiczności chyba jednak nie robi na nim wrażenia. „Opiekunowie” zajmują miejsca po obu jego stronach, a konferansjer przedstawia chłopca. Grzecznościowe oklaski cichną, chłopiec czeka, napięcie rośnie, a ja wiem, po prostu wiem, że tego go nauczono.

Pochyla się lekko i zaczyna:

Dawno, dawno temu…

Publiczność zaczyna szaleć. Entuzjastyczne oklaski. Co za ironia. Jakby podawana łyżeczką. Z powodu sześciolatka. To sygnał dla takich krytycznych obserwatorów jak ja, dla sceptyków, wątpiących i niedowiarków. To post–post–postmodernizm. Czy coś takiego. Z powodu sześcioletniego smarkacza. I publiczność to kupuje.

Zamieszanie cichnie dopiero po chwili, a chłopiec przechodzi do właściwej opowieści. I muszę przyznać, że nie jest zła — jak na sześciolatka. Opowiada ładnie, historia ma tempo, on ma dobre, choć dziecięce wyczucie czasu, i mówi wyraźnie. Czego jeszcze można chcieć?

Jest jedna rzecz, której wszyscy chcą. Jedna rzecz, dla której chętnie zrezygnowalibyśmy ze wszystkich innych cech.

Historię rozpoznaję zaledwie po kilku minutach. Większość publiczności jeszcze jej nie zidentyfikowała, ale to zaraz nastąpi, bo konstrukcja opowieści za moment stanie się dla nich widoczna. To chyba stara rumuńska baśń ludowa, o niedźwiedziu, który wędruje po bliżej nieokreślonej okolicy i rzuca wyzwanie innym zwierzętom, by zgadły, co ma pod kapeluszem. Skąd ja to wiem? Bo dwa lata temu nagrywaliśmy prawie pełny zestaw mołdawskich dzieł — nie pamiętam, szybciej czy wolniej — i było tam libretto z zapożyczeniami z tej baśni. Floyd chyba też to wyłapał, bo patrzy na mnie przepraszająco. Nieśmiało odwzajemniam uśmiech.

To znaczy, co właściwie mielibyśmy zrobić? Przerwać przedstawienie i zdemaskować sześciolatka przed półtoratysięczną publicznością? Zerwać się na równe nogi i krzyknąć: „Ta opowieść to nic nowego! To rumuńska baśń ludowa!”

Nie. Tak czy owak, wyczuwa się, że zainteresowanie publiczności opada. Wielu już się zorientowało. Znany schemat narracyjny, połączony z jakimś fałszem wyczuwanym w sposobie, w jaki dzieciak opowiada — to go zdradziło. Wypierająca ten fakt publiczność to zdumiewające zjawisko, a dzieciakowi udaje się opowiadać jeszcze przez dwadzieścia minut.

Publiczność klaszcze głośno, ale — co istotne — nie aż tak głośno jak przy pierwszym zdaniu. Konferansjer proponuje przerwę i zapowiada kolejny występ zespołu, zanim cudowne dziecko zaserwuje nam drugą opowieść.

To nie dla nas. Wychodzimy, a sądząc po liczbie osób przy szatni, takie rozwiązanie wybrał znaczny odsetek publiczności.

Cóż — mówi Zelda, pomagając Myrze włożyć płaszcz. — Nie słyszałam tego wcześniej.

Ja też nie — odpowiada Myra obrażonym tonem.

Uniesione brwi Floyda są dla mnie wystarczającym znakiem, żebym się nie odzywał. Przed powrotem do domu wpadamy na drinka do The Long Memory.


Jak zwykle, jeden drink zamienia się w siedem czy osiem. Przez ostatnich kilka lat spożycie alkoholu wyraźnie wzrosło; alkoholizm staje się coraz bardziej powszechny. Alkohol i narkotyki: dzięki nim wydaje się nam, że śnimy, prawda? Pomagają nam pamiętać. Taka metoda na śnienie. Jakby dureń uderzał w bardzo, bardzo gruby lód.

Wchodzi facet do baru — mówi Floyd.

Znowu próbujemy wymyślić dowcip. To przegrana sprawa, bo od prawie siedmiu lat nie ma nowych dowcipów, ale jesteśmy kompletnie uchlani, więc próbujemy dalej. Floyd mówi, że trzeba zacząć od czegoś starego, będzie łatwiej.

Wchodzi facet do baru…

I mówi „Auć!” — wtrąca Zelda.

Stare. Bardzo, bardzo stare — przerywa jej Myra. Nie pije, bo jest w ciąży. Jej tolerancja dla naszego radośnie hałaśliwego pijaństwa wyraźnie spada. Sięga po płaszcz.

Naprawdę? — protestuje Zelda. — Myślałam, że ja to wymyśliłam. Naprawdę? — bełkocze.

Wchodzi facet do baru — powtarza Floyd.

Przestańcie! — Myra prawie krzyczy. — Jonathanie, zbieraj się, jedziemy do domu.

Chyba najbardziej brakuje mi interpretacji. Choć sen zinterpretowany to sen zniszczony, przynajmniej wtedy można było cieszyć się stalą podażą, a cała zabawa polegała na tajemnicy, zgadywaniu, dekonstrukcji, demontażu. Zawsze można przegadać Freuda, kiedy jest się właścicielem kina.

Zegnamy się z Floydem i Zeldą, entuzjastycznie wymieniając pocałunki z dużą ilością śliny. Zostają na jeszcze jednego drinka, a ja powłócząc nogami pokonuję wahadłowe drzwi The Long Memory, podpierany przez moją żonę w ostatnim miesiącu ciąży. Skarżę się, że musieliśmy wyjść tak wcześnie.

To był najwyższy czas — mówi Myra. — Wiesz, co by się b stało po jeszcze jednym drinku. Floyd zacząłby się rozklejać. I Potem rozkleiłaby się Zelda, bo Floyd by płakał. Potem wszyscy wszczęliby głupią kłótnię, której przyczyny nikt by nie pamiętał. Dalej, rusz się.

To tylko alkohol — mówię, gdy docieramy do samochodu. Myra wsuwa się na fotel kierowcy. Ze swoim wielkim brzuchem ledwo się mieści za kierownicą.

Cały dowcip w tym — mówi, przekręcając kluczyk — żeby wiedzieć, kiedy wyjść.


Czas, by odejść. Obcy pewnie wiedzieli, że nadszedł czas, by odejść. Wszyscy pamiętają tę chwilę, kiedy opuścili naszą planetę. Kiedy opuścili nas. Tak samo, jak w przypadku zabójstwa Kennedyego, wszyscy pamiętają, co robili w chwili, gdy to się stało: spali.

Obcy pojawili się wszystkim we śnie. Nie był to dokładnie ten sam sen, ale prawie. Rozumiecie, obcy musieli przybrać jakąś formę, bo chcieli się z nami pożegnać. Dla niektórych była to babcia, dla innych — przyjaciel, którego nie widzieli od lat, dla jeszcze innych — ukochany piesek, którego mieli w dzieciństwie: mnie się objawiła moja ukochana suczka, owczarek szkocki Nelly, od dawna nieżyjąca. Tylko przekaz był taki sam. Dziękujemy, że nas ugościliście, powiedzieli. Jesteśmy bardzo wdzięczni. Ale chyba już wystarczy.

Przepraszali, że byli u nas tak krótko. Pięćset tysięcy lat siedzenia w naszych głowach było dla nich bardzo krótkim okresem. Mgnieniem oka. Powiedzieli, że byli krótko, ale było to interesujące. Mieli wszakże nadzieję, że skutki ich pobytu podobały nam się tak samo, jak im ta niezwykła wycieczka.

Wszyscy pamiętają, że zwrócono się do nich tymi samymi słowami, bez względu na to, czy wypowiadała je babcia czy pies. Wypowiedziano je tym samym tonem, uprzejmym, formalnym, nieco zakłopotanym. Potem obraz ze snu zmienił się w sześcian czarnego światła na czarnym tle i znikł. Wszyscy obudzili się zdumieni, zrozumiawszy, co się stało.

Od tego czasu nikt nie ma już snów.

Ani przez sekundę. Dziura w skali światowej. Zbiorowa lobotomia.


W domu Myra wpełza do łóżka, a ja płuczę gardło płynem odświeżającym, myję zęby i próbuję choć trochę wytrzeźwieć. Wiem, że jeśli rzucę się do łóżka, będzie mi się kręcić w głowie i dostanę mdłości, więc idę do pokoju córki i patrzę, jak śpi.

Przysiadam na brzegu łóżka Mandy i patrzę na nią. Gdy ją obserwuję, pokój staje się spokojną kaplicą albo cichą świątynią. Dzwonki pobrzękują lekko na wietrze przy uchylonym na noc oknie. Wyczuwam jej śpiącą duszę, uwolnioną, wędrującą, niespokojną, szukającą jakiejś Nibylandii albo Narni. Leci, ale nie może znaleźć miejsca, w którym mogłaby wylądować. Kocham ją tak bardzo, że o mało nie zaczynam płakać. Ma sześć lat i nigdy nie śniła.

Muszę coś wyznać: w ciemności, nocą, gdy Mandy śpi, szepczę do delikatnego, dziecięcego ucha mojej śpiącej córki różne rzeczy. Przeróżne. Baśnie, które pamiętam. Stare opowieści. Dziwne historie. Przypowieści religijne. Fragmenty. Wszystko, co przychodzi mi do głowy. Nie mam pojęcia, czemu, ale raz przyłapałem się na tym, jak mówię: „Allach jest wielki i nie ma Boga prócz Allacha, a Mahomet jest jego prorokiem”. Potem śpiewam jej piosenkę o tańczeniu na moście w Awinionie.

Próbuję stworzyć dla niej sny. Próbuję przebić skorupę, wyrąbać przerębel w lodzie.

Trochę trwało, zanim zrozumieliśmy, że obcy nie ukradli nam snów. Oni po prostu BYLI snami. Na początku trudno było nam to zrozumieć — całe pokolenia ludzi wyobrażały sobie obcych jako humanoidów o lateksowych głowach albo żółtawoniebieskiej skórze, albo jako odcieleśnione ludzkie mózgi zanurzone w różowym gazie.

Obcy siedzący w świadomości ludzi przez pół miliona lat byli dobroczynnym wirusem. Poszukiwali symbiozy, gospodarza, który umożliwiłby im odczuwanie zmysłowe, i właśnie to im daliśmy. Co dali nam w zamian? Opowieści, muzykę, religię. Narzędzia, idee naukowe. Żarty, skojarzenia. Synaptyczny ogień.

Gdy odeszli, zaczęliśmy mówić o nich jako o Prometejczykach.

Opowieści przestały się pojawiać. Nie ma już nowej muzyki. Nauka stanęła w miejscu. Od siedmiu lat nikt nie wpadł na oryginalny pomysł. Tkwimy w błocie czasu, skamieniali. Utknęliśmy w stanie zawieszenia, a zimny wiatr niemożności tworzenia gwiżdże nam w uszach jak demon. Nasz gatunek, cała ludzkość, stał się czasem przeszłym, przeminął. Wyrwano nam psychiczny ząb.

A nocami szepczę do delikatnego ucha mojej córki, na próżno próbując zaszczepić jej wspaniałość snu.


Myra budzi się rankiem i nie bez wysiłku siada na łóżku. Mrugam i otwieram oczy, a ona potrząsa głową: nie, znowu nic. Zwleka się ciężko i naga idzie do łazienki, potężna i komiczna, a światło poranka oświetla naciągniętą skórę na jej wielkim brzuchu. Mruczy coś o opuchniętych stopach, a ja zastanawiam się, czy dziecko urodzi się w siódmą rocznicę odejścia obcych.

Teraz żyjemy oczywiście w epoce postśnienia. To prawie nowy system datowania ludzkiej historii: przed śnieniem i po śnieniu. W każdym razie dla naukowców. Cały dowcip (używam tego słowa w znaczeniu przenośnym) polega na tym, że w całej sferze wysiłków intelektualnych tylko niektórzy naukowcy — ci od teorii krytycznych, komentatorzy społeczni i analitycy kulturowi — zachowują się, jakby nic się nie stało, w zapale tworząc niezgłębione prace o społeczeństwie epoki postśnienia.

Pewnie, nie do wszystkich dociera, że to już koniec. Z kreatywnością oczywiście. Oryginalnością. Innowacją. Przełomem. Te paplające bzdury szczeniaki na uniwersytetach publikują na przykład zachwycające niezrozumiałe teorie i samowystarczalne rozprawy. Ale tylko oni. Stąd się biorą spektakle z sześcioletnimi cudownymi dziećmi, które przyciągają tłumy rozpaczliwie poszukujące czegoś nowego.

Myra o czymś myśli. Wraca z łazienki, głaszcząc się po brzuchu; między jej brwiami widzę dwie głębokie pionowe zmarszczki.

Powiedz mi — mówię.

Siada znów na łóżku, plecami do mnie.

A jeśli — zaczyna — nie było niezliczonych obcych?

Wiem, co teraz będzie. Też mi to przyszło do głowy.

To znaczy — mówi dalej — to byłoby przecież dziwne, prawda, gdyby liczba obcych była dokładnie taka sama jak liczba ludzi i wszystko się tak idealnie dopasowało, jeden do jednego. Rozumiesz, o co mi chodzi?

Tak. Mów dalej.

A gdyby był tylko jeden obcy. Zamieszkujący w nas wszystkich. I ten jeden obcy zdecydował się odejść. To miałoby większy sens, prawda?

To jest jakiś pomysł — mówię, starając się, żeby zabrzmiało to lekko.

I ten jeden obcy odszedł. Może to właśnie jego zawsze nazywaliśmy Bogiem?

To zbyt skomplikowane. Nie chcę o tym myśleć, więc całuję Myrę i idę na dół zrobić kawę.

Czy to już koniec? Chyba dotarliśmy do żałosnego kresu ludzkiej historii, strasznego w swym banale. Żaden tam koszmar. Żadnych czterech jeźdźców. Żaden holokaust, żadna nuklearna zima, żadne globalne ocieplenie, żaden deszcz asteroid. Tylko wyczerpanie. Tylko brak. To jak patrzenie na wyschnięte źródło.

Wydaje mi się, że to może być gorsze niż apokaliptyczny koniec. Koniec poezji, muzyki, opowieści; bezgłośna fanfara, koniec bezkresnego filmu. Nie skończyło się w ogniu ani w lodzie, tylko w obojętności. A obojętność wydaje nas na pastwę wieczności.

Mandy obudziła się i wstała. Ciepłe promienie słońca wlewają się przez okna. Otworzyła drzwi i biegnie do huśtawki, którą zbudowałem dla niej pod wielkim krzakiem bzu. Zostawiam kawę, żeby bulgotała, i wychodzę za nią. Bez rozrósł się bujnie, pachnie odurzająco.

Mandy dostrzega mnie. Chichocze.

Pohuśtaj mnie, tatusiu! Pohuśtaj! No, chodź!

Huśtam ją, a ona z każdym bujnięciem przesuwa się z cienia do światła. Chce polecieć wysoko, a to niebezpieczne.

Szybciej, tato, szybciej!

I wtedy widzę, jak zmienia się wyraz jej twarzy; cofam się o krok, a huśtawka buja się coraz słabiej.

Co się stało?

Wypluwa coś na rączkę i z ulgą widzę, że to tylko mleczny ząb; na korzeniu jest trochę krwi. To jej ostatni. Podaje mi ząb, jakby wręczała drogocenny kamień albo talizman. Nie mam pojęcia, co z nim zrobić.

Huśtaj mnie! Wyżej! Wyżej!


Od ponad stu lat spekulowano na temat tego, jak może wyglądać pierwszy kontakt. Oczywiście, ONI musieli być istotami opartymi na węglu, nawet z grubsza humanoidalnymi, i oczywiście ONI musieli wydawać jakieś dźwięki, no i, rzecz jasna, ONI musieliby znajdować się w tym samym miejscu i czasie. Nic podobnego. Żadna tam smużka dymu wpuszczona do mózgu. Skąd mogliśmy to wiedzieć, skoro pierwszy kontakt nastąpił jakieś pół miliona lat temu?

Mandy huśta się, z cienia prosto w cętkowane światło poranka, chichocze, prosi, żebym huśtał ją coraz wyżej, a ja trzymam w ręce jej mleczny ząb, kroplę rosy zamkniętą w pięści, i myślę. Czy jest tylko jeden obcy? Czy jeden dla każdego z nas? I zastanawiam się, co powiem Mandy, kiedy nadejdzie ten dzień, gdy mnie o to zapyta.

Myra wychodzi do ogrodu w swoim jedwabnym kimonie, sennym gestem zakładając kosmyk włosów za ucho. Mandy zeskakuje z huśtawki, żeby zrobić matce miejsce; szczery gest, ale podpatrzony u dorosłych w ostatnich kilku miesiącach. Chce pohuśtać Myrę.

Tylko delikatnie — mówi Myra. — Delikatnie. Byle nie za wysoko.

Wracam do domu i przynoszę na tacy kawę. Mandy delikatnie buja Myrę na huśtawce, paplając radośnie, a ja zauważam, że Myra marszczy brwi. Porusza bezgłośnie ustami i wskazuje gestem na ucho, dając mi znak, że powinienem tego posłuchać.

— …a ona powiedziała, że bardzo przepraszają. Minęło dużo czasu. Normalnie to nie odeszliby na tak długo i nie lubią odchodzić na dłużej niż byli, ale nie mogli nic poradzić, no i dawno temu to jest dla nich to samo, co niedługo, a jutro jest w połowie długości kawałka wczoraj i…

Przerywam Mandy i zatrzymuję huśtawkę.

Kto to? Kto to powiedział?

Nelly — odpowiada Mandy, nadal próbując popchnąć huśtawkę z Myrą, a wszechpotężny zapach bzu sprawia, że kręci mi się w głowie.

Kto to jest Nelly?

Nie bądź głupi, tatusiu, znasz Nelly. To suczka. Miałeś ją, jak byłeś mały. Masz jeszcze mój ząb?

Tak, tak, mam go. — Nadal trzymam tacę z kawą i nie wiem, co z nią zrobić. — Kiedy Nelly ci to powiedziała?

W nocy, jak spałam. Nelly przyszła do mnie i powiedziała, że przeprasza, że ich nie było tak długo, ale ona wróciła i jej przyjaciele też wrócą…

Jonathanie! — krzyczy Myra, ale jestem zbyt zaciekawiony tym, co mówi Mandy, żeby podnieść wzrok.

Chwytam Mandy w ramiona i biegnę do domu. Włączam telewizor. Mandy mówi dalej:

I rozmawiałam z Seliną u mamy w brzuchu, bo wiem, że to dziewczynka, a ty jeszcze nie wiesz, i…

Jonathanie!

Myra woła z ogrodu, ale w telewizji mówią o tym we wszystkich kanałach. Wiadomości napływają z Auckland i Fidżi, z Władywostoku i Brisbane, z Osaki i z Dżakarty! Z Islamabadu i Nairobi, z Izraela i Kairu, z Europy Wschodniej, zewsząd, gdzie ludzie chodzą spać i budzą się przed nami, i coraz bliżej nas, ludzie budzą się i mówią, że śnili, wybiegają na ulice i płaczą, próbują opowiedzieć, co przydarzyło im się w nocy, oczywiście nie wszystkim, ale milionom, tak, milionom ludzi, może połowie populacji świata, śnili sny, a teraz dzielą się wrażeniami, a wiadomość obiega Ziemię jak cień zaćmienia, jak huragan niezrównanej radości, albo pojedyncza, nieznośnie piękna nuta, rezonująca po całej planecie, a ja nie wiem, czy to było ostrzeżenie, czy kara, czy jakaś anomalia, ale to wszystko jedno, czymkolwiek to było, teraz znowu możemy śnić, śnić i tworzyć, i wiem, że tym razem powinniśmy być o wiele bardziej ostrożni, ale moje serce eksploduje radością, gdy pojmuję, że dostaniemy z powrotem nasze skrzydła.

Jonathanie!!!

Biegnę do ogrodu; Myra patrzy na mnie z dziwnym wyrazem twarzy, z desperacją zmieszaną z błaganiem; poły jej kimona rozsunęły się i w świetle słońca widzę strużkę cieczy połyskującej na udzie jak rtęć; chcę odstawić kawę i nadal słuchać Mandy, i oglądać sensacyjne wiadomości w telewizji, i zawieźć moją żonę do szpitala, i oddać córce ząb, a tymczasem gapię się na zwiastujący strumień cieczy i srebrzyste orędzie w kształcie promienia światła, niezdolny do żadnego ruchu, sparaliżowany potokiem słów wyrzucanych przez moją córkę, pijany zapachem bzu i nieuchronnością tego, co się stanie.

Jonathanie — mówi stanowczym tonem Myra, wstając z huśtawki — tylko odstaw kawę.

Odstawiam więc tacę z kawą na trawnik, idę i wyciągam spakowane wcześniej torby, a kiedy samochód jest gotowy, Myra i Mandy wsiadają.

Selina będzie moją siostrą, prawda? — pyta Mandy.

Tak. Zapnij pas.

Selinie będzie się często coś śniło, tak?

Tak — odpowiadam, przekręcając kluczyk w stacyjce.

Mandy zastanawia się przez chwilę.

Selina zaraz będzie z nami?

Tak — mówi Myra. — Jesteś pewna, że to dziewczynka, tak?

Tak — odpowiada Mandy. — W nocy powiedzieli mi, że zaczyna się następne pół miliona lat. Masz jeszcze mój ząb?

Odpowiadam, że tak, mam jeszcze jej ząb. Trzymam go w zaciśniętej dłoni, jak znak jakiegoś cudownego przymierza, i ruszam do szpitala, gdzie ma się urodzić moje dziecko.


przełożyła Jolanta Pers


Tony Ballantyne

The Waters of Meribah

Wody Meriba


Na stole leżały dwie stopy. Tylko czekające, aby je ktoś nałożył. Szarawozielone, płetwiaste jak u kaczki, wyglądem przypominające nieco płetwy służące do nurkowania. Tyle że były żywe. I to bardzo, bardzo żywe.

Uznaliśmy, że zaczniemy od stóp, żebyś — zanim zdążysz się do nich przyzwyczaić — mógł je nosić ukryte pod ubraniem. Prawdopodobnie najlepiej byłoby, gdyby nikt się niczego nie domyślił, przynajmniej na samym początku.

Dobry pomysł — odpowiedział Buddy Joe, spoglądając ponad głową pulchniutkiego doktora Flynna w kierunku stóp. Obcych stóp. Zupełnie obcych. Wokół nich unosiła się delikatna mgiełka obcego potu, wydzielanego przez obce pory.

Doktor Flynn wyciągnął dłoń, powstrzymując Buddy’ego Joe przed natychmiastowym sięgnięciem po stopy i nałożeniem ich.

Powolutku. Mam kilka pytań. Do protokołu. Czy na pewno chcesz je założyć? Zdajesz sobie sprawę, że kiedy to zrobisz, nie będzie już odwrotu?

Tak. Chcę to zrobić — odpowiedział Buddy Joe, nieustannie zezując w kierunku stóp.

Zdajesz sobie sprawę, że kiedy to zrobisz, one nieodwołalnie staną się częścią twojego ciała? A jeśli ono je odrzuci, to będzie tak, jakby odrzucało własne stopy? Może być nawet gorzej. Stopy wciąż mogą pozostać zrośnięte z twoim ciałem, lecz miejsce połączenia przestanie funkcjonować jak należy, co spowoduje, że będziesz cierpiał niekończące się katusze.

Wiem o tym.

I nadal, mimo wszystko, chcesz to zrobić?

Oczywiście. Przecież — zgodnie z wydanym wyrokiem — napompowaliście mnie Uległością. Nie mam wyboru. Robię, co mi każecie.

Och, wiem o tym. Po prostu muszę to usłyszeć od ciebie. Do protokołu.

Flynn usunął się na bok, umożliwiając tym samym Buddy’emu Joe dostęp do stóp. Ten schwycił je i przeszedł do krzesła na drugim końcu pomieszczenia. Usiadł, zsunął buty i skarpetki, a następnie zaczął naciągać obce stopy na własne. Przypominało to naciąganie gumowych rękawiczek na gołe stopy. Szamotał się, wykręcał i ponownie wkręcał swe stopy do ich wnętrza. Te jednak odrzucały go, opierając się wszelkim próbom i próbując go wypchnąć z siebie. Gdzieś w głębi duszy słyszał własny krzyk protestu. Jego dłonie płonęły, nasączone kwaśnym potem, wydzielanym przez obce pory tych stóp. Właśnie amputowano mu stopy, które były w tej chwili rozpuszczane wewnątrz pierwszego z fragmentów obcego ciała. Ciała, do nałożenia którego zmuszali go doktor Flynn i jego zespól. Buddy Joe czuł rozdzierający ból, lecz mały kryształek Uległości, rozpuszczający się właśnie powoli i wnikający do jego krwiobiegu, sprawiał, że grymas uśmiechu nie znikał z jego twarzy.

Nagle, zupełnie nieoczekiwanie, stopy wślizgnęły się na swoje miejsce i stały się częścią jego ciała.

Gotowe! — wykrzyknął ktoś z zespołu Flynna. Kobieta, która wydała ten okrzyk, uniosła wzrok znad swojej konsoli i skinęła głową w kierunku pielęgniarki. — Możesz zdejmować czujniki.

Pielęgniarka odkleiła od jego skóry samoprzylepne paseczki i wrzuciła je do zsypu na odpadki.

Wręcz doskonałe przyjęcie przez organizm. Ludzie, udało nam się!

Doktor Flynn wymienił uściski dłoni ze znajdującymi się w pomieszczeniu członkami zespołu, którzy wlepiali wzrok w swoje konsole, w podłogę, w siebie nawzajem, i obracali go w każdym możliwym kierunku, byle tylko nie patrzeć na Buddy’ego Joe — a ten po prostu stał tam sobie, spoglądając z uśmiechem na swoje nowe, obce stopy, zadziwiony nowymi, obcymi doznaniami, których te właśnie zaczęły mu dostarczać. Dotyk powierzchni podłogi był dla niego zupełną nowością. Była zbyt sucha, zbyt porowata.

Doktor Flynn podszedł do niego z szerokim, rozlanym na okrągłej i lśniącej twarzy uśmiechem.

W porządku. Chciałbym, żebyś przeszedł przez pokój. Możesz to zrobić?

Mógł. Kiedy zanurzasz stopy w wypełnionym wodą basenie, obserwujesz spowodowane załamywaniem światła wyginanie się ich kształtu. Właśnie tak Buddy Joe odbierał teraz swoje stopy. Jak gdyby znajdowały się pod pewnym kątem w stosunku do reszty ciała, lecz wciąż pozostawały jego częścią. Niezmiennie.

By ruszyć do przodu, uniósł lewą nogę. Spowodowało to zwężenie lewej stopy, która, kiedy po chwili ją opuścił, rozcapierzyła się do swej pełnej płetwiastej chwały, rozpłaszczając na podłodze i po omacku badając fakturę jej plastikowej powierzchni. Nagle wycofała się. Podłoga była zbyt sucha, zbyt porowata. Jedno konkretne tryśnięcie kwasem rozpuściłoby ją na amen. Ruszył prawą stopą i przeczłapał przez pomieszczenie, cały czas wydając mokre odgłosy.

I co? Jakieś problemy z chodzeniem? — zapytał doktor Flynn.

Nie — odparł Buddy Joe, ale okazało się, że Flynn wcale nie zwracał się do niego.

Przy konsolach po raz ostatni sprawdzano wszystkie odczyty. Lekarze, pielęgniarki i technicy, jeden po drugim, podnosili do góry kciuki.

W porządku — orzekł Flynn. — To tyle, Buddy Joe. Dziękujemy ci za wszystko. Możesz już nałożyć buty. Nadal powinny pasować, o ile tylko zwiniesz do środka stawy stóp, by je ukryć. No i widzimy się znowu w przyszłym tygodniu, o tej samej porze.

Hej! Chwila! — oburzył się Buddy Joe. — Przecież nie możecie mnie tak po prostu odesłać na zewnątrz, skoro wciąż jestem pod wpływem działania Uległości.

Flynn jedynie wzruszył ramionami.

Nie możemy cię tu dłużej trzymać. Nie mamy darmowego dostępu do tego laboratorium. Sami musimy stąd znikać za pięć minut i zwolnić miejsce dla kolejnej grupy — Historycznych Astro nomów. Do widzenia.

I tyle. Nie miał innego wyboru, jak tylko wsunąć buty i wyjść z laboratorium na poziom Pokładu Piątego.


Buddy Joe zmierzał w kierunku windy, mającej go zwieźć na Pokład Drugi. Nocą o tej porze Pokład Piąty był zupełnie opustoszały. Przy odrobinie szczęścia dotrze do domu i nikt nie rozpozna w nim osoby będącej pod wpływem Uległości.

Stopy, wciśnięte w plastikowe buty i skarpetki, cały czas zwijał do środka, a powstrzymanie wyziewów kwasu, zdolnego stopić je zupełnie, a co za tym idzie — pozwolić jego stopom zatrzepotać na wolności, wymagało od niego zaangażowania całej posiadanej samokontroli. Nie poddawaj się, Buddy Joe. Wytrzymasz. Ta metalowa kratownica pokładu byłaby okropną torturą dla twoich biednych stopek.

Laboratorium dzielił od Wież Podporowych spory kawałek drogi. Siateczka podłogi pozwalała dostrzec widniejące daleko w dole fale, rozbijające się o zasłany śmieciami brzeg. W górze, tuż nad szczytami najwyższych budynków, dostrzegał wąską warstwę rozmytych gwiazd, wręcz tłoczących się na niego. Miał ochotę przystanąć na chwilę — możliwość spoglądania na pozostałości po wszechświecie należała bowiem do rzadkości — ale zabrakło mu odwagi. Nie mógł tego zrobić przy wciąż grającej w jego wnętrzu Uległości.

Wokół Buddy’ego Joe spacerowało kilkoro mieszkańców Pokładu Piątego, którzy — jak zwykle — zupełnie nie zwracali na niego uwagi. Naukowcy, być może prawnicy, kto by ich tam rozróżnił. Wszyscy okutani przed chłodem wiatru, we wpuszczonych w skarpetki spodniach, które miały ich uchronić przed zimnymi powiewami od strony znajdujących się w podłodze kratek. Buddy Joe trzymał się cienia, klucząc w plątaninie podpórek spajających budynki pokładu. Kiedy zbliżył się do Wież Podporowych i wreszcie dostrzegł żółtawe światełko padające na wypolerowane drewniane drzwi windy głównej, rozluźnił się. Niestety przedwcześnie. Z panującego za jego plecami cienia usłyszał okrzyk kobiety, która podążała jego śladem.

Stój!

Co też uczynił.

Jesteś na Uległości, tak?

Tak.

Poczuł, jak narasta w nim żałosny krzyk. Najpierw zabrano mu stopy, a teraz zabiorą mu portfel, o ile nie gorzej.

Co zrobiłeś?

Gwałt — odpowiedział. — Ale…

Nie chcę znać żadnych szczegółów.

Ulegle zaniknął więc usta. Wzbierała w nim panika. Buty zaczęły się topić.

Nie dalej jak dwa miesiące temu jakiś sukinsyn zgwałcił mojego partnera. Dopadł go jadącego samotnie windą z Drugiego Pokładu. Mieszkasz na Drugim?

Tak, ale…

Nie interesuje mnie, co masz do powiedzenia. Co byś zrobił, gdybym kazała ci się rzucić z krawędzi pokładu?

Proszę, nie rób tego.

Bardzo zabawne. John też powiedział „proszę”. Ale ten sukinsyn wcale go nie posłuchał.

Buddy Joe zacisnął pięści. Jego nowe stopy, same z siebie, zaciskały się i rozluźniały, usiłując odpełznąć. Doszedł go ledwo słyszalny odgłos wdechu. I tyle. Cisza. Taki czekał go koniec. Ta kobieta zaraz każe mu iść i rzucić się z pokładu, a on nie będzie miał innego wyboru. I będzie musiał jej posłuchać. Za chwilę to usłyszy. Już, teraz, za…

Nadal panowała cisza. Przedłużająca się pauza.

Odwrócił się. Kobiety nie było. W jej miejscu znajdowało się… coś… jakby żywcem wyrwanego z koszmarów. Zaczął krzyczeć. Słabym głosem czystego przerażenia.

Wpatrywał się bowiem w innego obcego. Wpatrywał się w samego siebie. To coś miało jego stopy. Było jego wzrostu, wyciągało ręce… Nie. Tylko nie patrz na dłonie, Buddy Joe. Ale w obcym było coś bardziej przerażającego.

Nie posiadał głowy.

Nie miał głowy, ale go obserwował. Starał się mu coś powiedzieć, ale Buddy Joe nie był jeszcze gotowy, aby zrozumieć.

W takim razie, zapomnij o tym, polecił obcy. Zapomnij — na razie.

Uniósł się w powietrze i zniknął.

Dwie minuty później roztrzęsiony Buddy Joe wszedł do windy.

I ulegle zapomniał o całym spotkaniu z obcym.


Jego mieszkanie mieściło się na szczycie bloku stojącego na Drugim Pokładzie. Blok ten był domem dla wystarczająco inteligentnych, by nie wierzyć we wszystko, lecz równocześnie niewystarczająco inteligentnych, by uwierzyć w cokolwiek. Jego okno wychodziło w mrok cienia rzucanego przez Trzeci Pokład. Miał tu łóżko, kurek z jedzeniem i ekran. Na końcu korytarza znajdowały się łazienki i rząd kabin toaletowych. Ojciec Buddy’ego Joe mieszkał dwa mieszkania dalej, jego siostra — na tym samym korytarzu. Dziadek mieszkał swego czasu tuż obok windy, ale tamto mieszkanie odbijało jej echo i grzmiało za każdym razem, kiedy przejeżdżała. Odbijało i grzmiało przez cały długi dzień i większą część nocy. Dziadek już nie żył, a do jego mieszkania wprowadziła się nowa rodzina. On pewnie nazwałby ich Hindusami; był pod tym względem bardzo staroświecki. Miał wystarczająco dużo lat, by pamiętać dzień, kiedy kwiaty na Księżycu zakwitły po raz pierwszy.

Co wiesz, Buddy Joe? — zapytała go kobieta z ekranu.

Nic — odparł.

Kolejna dawka Uległości jutro o 40 P. Kolejna część obcego stroju o 60 P.

Przeturlał się przez szerokość swojego łóżka. Poważnie rozważał możliwość rzucenia się z krawędzi pokładu.

Ekran zamigotał i pojawiła się na nim jego siostra. Siedziała na łóżku w szarym, metalicznym pokoju, oddalonym zaledwie o trzy mieszkania w dół korytarza; pokoju, który był bliźniaczą kopią jego własnego.

To jak, Buddy Joe? Czterdzieści P? Jutro?

Właśnie.

I kolejna część obcego stroju o 60 P?

Tak mi powiedzieli.

Na ekranie pojawił się jego ojciec. Równie dobrze mógłby to być ten sam pokój, to samo łóżko, zmieniła się tylko osoba.

Czterdzieści P, Buddy Joe.

Tak.

I kolejna część o 60 P.

Tak mi powiedzieli.

A wiesz, że twój dziadek powiedziałby „o drugiej”? A nie żadne tam 60 P.

Naprawdę, tato?

Bardzo przypominasz mi dziadka, Buddy Joe. Też tak zawsze rozmyślał nad różnymi rzeczami. A ja zawsze powtarzałem, że obaj wpakujecie się przez to w kłopoty. I miałem rację, jeśli o to chodzi.

Buddy Joe spojrzał na swoje szarozielone obce stopy, oddzielone od nylonowej pościeli plastikową torebką, gdyż dotyk pościeli niezbyt im się spodobał. Przeniósł wzrok na chude, blade nogi.

Naciesz się ich widokiem, bo jutro już ich nie będzie. Obecnie na ekranie widać było mieszkającego bezpośrednio pod nim Jamesa, którego wielka i okrągła niczym księżyc twarz uśmiechała się krzywo wprost z ekranu. Mówiąc, nalewał sobie do kubka jedzenie z kranu. Buddy Joe poczuł ukłucie głodu. Rozejrzał się wokół łóżka w poszukiwaniu własnego kubka. Ekran tymczasem zamigotał i ukazał pana i panią Singh w trakcie uprawiania seksu. Musiało być już chyba siedemdziesiąt P. Zdecydowanie pora na zjedzenie czegoś.

Uklęknął na łóżku i — z uniesionymi w powietrze stopami, maksymalnie oddalonymi od nylonowej pościeli — sięgnął do kranu. Akurat w tym momencie na ekranie pojawił się Marty z Pokładu Pierwszego i nakreślił w powietrzu znak krzyża.

Nie trzeba było gwałcić tej dziewczyny, chłopcze — wykrzyczał. — Jutro stracisz o wiele więcej niż stopy.


Śniło mu się, że spaceruje z dziadkiem po jednej z księżycowych łąk. Motyle nurkowały i spijały nektar z czerwonych i żółtych główek rozkołysanych kwiatów, których łany z każdej strony zdawały się ciągnąć aż po horyzont. Pochylił się i powąchał jeden z kwiatków.

Nie! To nieczyste! Przestań, Buddy Joe!

Kiedy się obudził, wokół szarzał już ranek. Czuł do siebie obrzydzenie. Musiał się mieć na baczności. Brudne myśli bowiem kiełkowały we śnie po to, aby następnie rozkwitać w prawdziwym życiu w postaci czynów. Wiedział, że tak właśnie jest. Myśl o pokładach, powtórzył sobie. Myśl o pokładach.

Z ekranu obserwowała go siostra.

Trzydzieści pięć P, Buddy Joe. Niebawem czas na kolejną dawkę Uległości.

Właśnie — odpowiedział, przecierając oczy. Pogmerał w poszukiwaniu kubka i podtrzymał go pod kurkiem z żywnością.

Jak ci się wydaje, co dadzą ci tym razem? Nowe nogi? Może ramiona?

Nie mam pojęcia.

Na ekranie pojawił się ojciec.

Trzydzieści pięć P, Buddy Joe. Niebawem czas na kolejną dawkę Uległości.

Właśnie.

Nie chciał o tym rozmawiać. Nie chciał tracić nóg. Zamieniano go w obcego wbrew jego woli. Co będzie, kiedy nałożą mu obcą głowę? Co się z nim wtedy stanie? Gdzie się podzieje biedny Buddy Joe? Wciąż jednak uważał, że zasłużył sobie na to wszystko. Wystarczyło tylko przyjrzeć się jego snom.

Nie trzeba było gwałcić tej dziewczyny, Buddy Joe — stwierdził jego ojciec.

Czyż sam codziennie nie życzył sobie dokładnie tego samego?

Na ekranie pojawił się Martin. Później Katie, po niej Clovis, następnie Charles…

Gdy z górnych pokładów nadleciał bzyczący zdalnik, Buddy Joe wciąż leżał na łóżku. Cylinder w paski niczym u osy był niewiele mniejszy od kciuka. Przybył, opadając między zakamarkami i szczelinami znajdującymi się pomiędzy pokładami a Wieżami Podporowymi, pikując w tunele podpierających je zastrzałów, wijąc sobie drogę w sieci balkonów i chodników prowadzących w kierunku jego mieszkania, wysyłając sygnał otwierający drzwi. Buddy Joe zauważył go unoszącego się w powietrzu na końcu korytarza i rosnącego w miarę zbliżania się. Zdalnik osiadł wreszcie delikatnie na jego dłoni i Buddy Joe poczuł delikatne ukłucie, kiedy ten wsuwał mu pod skórę kryształek Uległości. Poczuł nieznaczne szczypanie w ramieniu, odbierane tak, jak gdyby to ramię nie należało do niego. Po chwili jednak powróciło do reszty ciała. Spojrzał na malutki korpus zdalnika i poczuł na skórze delikatny tupot jego odnóży.

Sześćdziesiąt P, Buddy Joe — przemówił zdalnik. — Bądź znów w laboratorium. Po nowe nogi.

W porządku — odparł.

Jego nowe stopy zaczęły samoistnie trzepotać. Były podekscytowane. Buddy Joe sturlał się z łóżka. Zostało mu jakieś pięć minut do momentu, w którym Uległość w pełni przejmie nad nim kontrolę. Do tego czasu zamierzał już tam być, zanim ktokolwiek mógłby ponownie go wykorzystać.

Zaraz, zaraz. Ponownie? Co miał na myśli, kiedy tak dumał? Zapomniał o czymś? Potrząsnął głową, szukając stosownego wspomnienia. Nie znalazł.

Wybiegł z mieszkania, a następnie zbiegł z łoskotem schodami na Pokład Drugi. Kluczył pomiędzy nitowanymi, ześrubowanymi ze sobą metalowymi prostopadłościanami tworzącymi bloki mieszkalne. Wyminął gang zaśmiewających się wyrostków, podpuszczających się nawzajem do sikania przez metalowe kratownice podłogi na Kościoły, Meczety, Synagogi i Świątynie znajdującego się daleko w dole Pokładu Pierwszego. Jedna z dziewcząt, z majtkami spuszczonymi do kostek, spojrzała na niego, a gdy zauważyła na jego ramieniu ślad pozostawiony przez zdalnik, na jej twarzy wykwitł powoli wyraz zrozumienia. Buddy Joe przyspieszył kroku, zanim zdążyła cokolwiek powiedzieć.


Czekał na windę przy Wieżach Podporowych. Ich stożkowate, brudne, metalowe sylwetki sięgały nieba i niknęły w cieniu rzucanym przez Pokład Trzeci. Pokrywały je głębokie, krwawiące na rdzawoczerwono rysy. Dziadek twierdził, że pochodzą jeszcze z czasów, kiedy Wieże wyrosły z ziemi. Buddy Joe wtedy się zaśmiał. Dziwi cię to? — zapytał go dziadek. — Wydawało ci się, że to ludzie wybudowali te pokłady… Zakładam, że większość mieszkańców tak właśnie uważa. Cóż, to nieprawda. Sporo dziwnych rzeczy wydarzyło się od czasu, kiedy na Księżycu zaczęły wyrastać kwiaty.

Buddy Joe nie odezwał się na to ani słowem. Do tej pory nigdy nawet nie pomyślał inaczej, jak tylko, że pokłady wyrosły same z siebie. Nigdy nawet nie wpadło mu do głowy, że ludzie mogliby cokolwiek wybudować. Spoglądając na solidne kształty Wież Podporowych, jak można było wątpić, że wyrosły one z ziemi?

Wypolerowane drewniane drzwi windy rozsunęły się i ze środka wyszły trzy osoby. Wszedł do obitego wnętrza. Zadrżał. Dzisiaj zamierzali odebrać mu kolejną cząstkę jego człowieczeństwa. Nie chciał tam jechać, ale usłyszał, jak jego własny głos wyraźnie prosi:

Na Pokład Piąty.

Ktoś nacisnął guzik. Winda nieznacznie opadła, a serca wszystkich znajdujących się w niej ludzi zabiły odrobinę szybciej. Każdy słyszał tę historię, że podobnie jak dawno temu ludzie wyruszyli z Ziemi, tak samo pewnego dnia zostaną tam wezwani z powrotem. Drzwi windy zasuną się, a ona poniesie ich w dół, wprost na spotkanie ze Stwórcą…

Ale nie tym razem. Winda zaczęła się unosić.

Idąc Pokładem Piątym, widział szare niebo zawieszone nad iglicami wież Pokładu Siódmego. Wiatry wiały tu o wiele silniej, przenikając przez jego cienki bawełniany strój i przyprawiając go o dreszcze. To doznanie podobało się jednak jego stopom — drżały w oczekiwaniu.

Przybył za wcześnie. Zespół Historycznych Astronomów ciągle jeszcze wyświetlał zdjęcia na wewnętrznych ścianach kopuły laboratorium. Przedstawiały obce krajobrazy. Trawiaste równiny, pokryte śniegiem góry, łany żółtego zboża — lecz wszystko to nie było takie jak należy: góry, doliny i cała reszta przewyższały rozmiarem naturę Starej Ziemi, którą pamiętał z oglądanych w dzieciństwie fotografii.

Co to jest? — zapytał stojącego obok astronoma, ubranego w biały fartuch. Zapytany przyjrzał mu się podejrzliwie, po czym najwyraźniej go oświeciło.

Ach, szanowny pan przymierza obcy strój — stwierdził. — Strata czasu, gdybyś chciał znać moje zdanie, które najprawdopodobniej wcale cię nie interesuje.

Odwrócił się i szerokim gestem ramion wskazał pomieszczenie.

To, przyjacielu, jest Mars. Konkretnie — co należy zaznaczyć — Mars w okresie pomiędzy Przesunięciem a Zapaścią. Widoczne tu zdjęcia wykonano około dwa miesiące po założeniu tam kolonii.

To wszystko wygląda bardzo… dziwnie.

Tak to wygląda dla ciebie, przyjacielu, ponieważ zawsze mieszkałeś w świecie po Zapaści. Dla żyjących przed Przesunięciem widoczny tu świat byłby rajem. Wyglądałby naturalnie. Jak prawdziwy świat.

Prawdziwy świat?

Cóż, jeden z nich. Tego właśnie wszyscy poszukujemy, przyjacielu. Po to zbudowano wieże Poziomu Siódmego; tego właśnie poszukują twoi przyjaciele, którzy wykonali dla ciebie ten obcy strój. Prawdziwego świata.

Westchnął i rozejrzał się wokół.

Oczywiście mój pradziadek nie rozpoznałby na tych zdjęciach prawdziwego świata.

Dlaczego?

Nagle ktoś zawołał mężczyznę.

Przepraszam, ale muszę już iść. Być może innym razem będę w stanie opowiedzieć ci więcej. — Podali sobie dłonie, po czym mężczyzna oddalił się pospiesznie. Nieco przypominał mieszkającego przy tym samym korytarzu pana Singha; tego, którego dziadek nazywałby Hindusem.

Historyczni Astronomowie właśnie się pakowali, a do pomieszczenia wchodziła już kolejna grupa naukowców — tych od obcego stroju. Dwóch z nich wpychało do środka wózek, którego widok spowodował, że przez ciało Buddy’ego Joe przebiegł dreszcz strachu. Na wózku bowiem znajdował się kolejny fragment obcego stroju. Zrobiło mu się niedobrze. To, co zobaczył, przekroczyło jego oczekiwania. Nie była to para spodni ani jakaś tam koszula. To przypominało raczej cały kombinezon. Pochłonęłoby go w całości, oprócz dłoni i głowy. A gdy zniknie twoja głowa, gdzie ty się wtedy podziejesz, Buddy Joe? (Głowa. Głowa. Dlaczego myślał o głowie obcego? Nie myśl o dłoniach!)

Doktor Flynn zauważył go, drżącego po przeciwnej stronie pomieszczenia.

A! Tu jesteś. Zdejmuj szybciutko ciuchy. Nie mamy zbyt wiele czasu.

Buddy Joe zaczął robić, co mu kazano, chociaż w środku krzyczał z przerażenia. Aleja nie chcę! Cóż, nie trzeba było gwałcić tamtej dziewczyny, Buddy Joe, odpowiedziały mu Uległe dłonie, zajęte rozpinaniem guzików koszuli.

Ktoś przykleił do jego twarzy paseczki czujników. Kiedy zsunął buty, jego stopy rozprostowały się samoistnie. Doktor Flynn cierpliwie czekał tuż obok, oglądając zdjęcie pozostawione wskutek nieuwagi przez Historycznych Astronomów.

Głupcy żyjący przeszłością — powiedział. — Prawdy nie zrozumieliśmy nawet wtedy, gdy mieliśmy w swoim zasięgu możliwości całego wszechświata. Dlaczego mielibyśmy poznać odpowiedzi, przyglądając się kopiom i replikom tego, co posiadaliśmy kiedyś? O wiele lepiej jest porzucić przeszłość. Prawda leży gdzie indziej.

Upuścił zdjęcie, które z furkotem opadło na podłogę. Obrócił się i spojrzał na Buddy’ego Joe, stojącego przed nim nago. Blade, białe ciało poznaczone niebieskimi żyłkami.

Muszę iść do toalety.

Poczekaj — odparł doktor Flynn. — To będzie interesującym testem dla stroju.

Odwrócił się do reszty zespołu:

Gotowi?

Jedna z kobiet zaprzeczyła ruchem głowy.

Pięć minut. Mamy jakieś problemy z rozciąganiem szyi.

Doktor Flynn pokiwał nieznacznie głową.

W porządku. Dysponujemy pewną rezerwą czasową.

Buddy Joe zadrżał. Częściowo z zimna, głównie jednak ze strachu. Szarozielone ciało obcego kombinezonu lśniło, mokre i gładkie na zewnątrz, podczas gdy w środku — co dostrzegł, spoglądając do wnętrza szyi — miało obcy kolor purpury. Cały kombinezon podszyty był rzędami srebrnoszarych haczyków, wyglądających po części na metalowe, po części na organiczne. Co one mu zrobią, gdy naciągnie na siebie kombinezon? Jak głęboko sięgną do jego wnętrza? Ale znał już odpowiedź na to pytanie. Odpowiedzieli mu. Do samego końca, Buddy Joe, haczyki sięgną do samego końca. Wkrótce będą się okręcały wokół twoich żył, nerwów i organów wewnętrznych, wczepiając się w ich środek i wykorzystując je jako podstawy swoich przyszłych form. Zamalują szablon twojego czarno–białego ciała przepięknym technikolorem. Będziesz człowiekiem wymalowanym zgodnie z instrukcjami ich programu.

Doktor Flynn zaczął coś nucić pod nosem. Żółte światło odbijało się od jego głowy i szkieł okularów.

Dlaczego? — wyszeptał Buddy Joe.

Co dlaczego? — zapytał Flynn.

Dlaczego mi to robicie?

Doktor Flynn wzruszył ramionami.

O ile wiem, to zbieg okoliczności. Powiadomiliśmy sąd, że potrzebujemy obiektu do testów. Jak mi się zdaje, ty byłeś pierwszym z karą śmierci, który wypłynął.

Nie, nie to, nie o to mi chodzi — odpowiedział Buddy Joe. — Dlaczego zmieniacie mnie w obcego?

Doktor Flynn przyjrzał mu się dosyć dziwnie. Wydawało się, że wbrew samemu sobie jest odrobinę pod wrażeniem.

Rozumiesz, co tu się dzieje, tak? Chcesz poznać powody? Naprawdę wystajesz ponad ten motłoch, co? Dobrze, powiem ci…

Gotowe, doktorze Flynn. — Stojąca przy kombinezonie kobieta uniosła kciuk do góry.

Flynn przepraszająco wzruszył ramionami.

Przepraszam. Może w przyszłym tygodniu będziemy mieć trochę więcej czasu na rozmowy. — I klasnąwszy w dłonie, zakrzyknął do zespołu: — W porządku. Do roboty! Buddy Joe, mógłbyś podejść do stroju?

Kiedy ten się zbliżał, wyrwał mu się mimowolny jęk. Szyja kombinezonu rozszerzyła się, przypominając teraz olbrzymie purpurowe usta, wyłożone najeżonymi haczykowatymi zębami. Rozciągała się, a zęby zafalowały, kiedy na nie patrzył.

Wszyscy gotowi? — zapytał doktor Flynn, rozglądając się wokół. — W porządku. Wchodź do środka.

Nie ma problemu — odpowiedział Buddy Joe z uśmiechem na twarzy, chociaż przez cały czas zanosił się w środku przeraźliwym krzykiem. Kiedy się ubierał, po raz pierwszy zrozumiał, jak musiała się czuć tamta dziewczyna. Też nie chciała przez wszystko przechodzić. Też mówiła „nie”… Zaczął się wbijać do wnętrza…


Buddy Joe nie potrafił leżeć na łóżku, nie w swoim nowym ciele. Nie chodziło akurat o to, jak dziwnie odbierał je obecnie — było suche, szorstkie i porowate, podobnie jak wszystko w jego nowym świecie. Nie. Nie to było powodem — mimo iż sama myśl o włożeniu ubrania i poczuciu elastomeru czy nylonu na własnej skórze przyprawiała go o dreszcze, a myśl o piórku muskającym jego skórę doprowadziłaby go do wymiotów, o ile tylko wciąż posiadałby żołądek.

Nie. Tym, co niepokoiło go najbardziej, był fakt, że jego skóra widzi.

Na krawędzi pola widzenia pojawiały się widoki pokoju oglądanego pod każdym kątem, z każdej strony, z sufitu, z podłogi, że wszystkich ścian; jego ciało rejestrowało je i przekazywało do mózgu, który nie mógł sobie z nimi poradzić.

Gdy tak leżał na łóżku, czuł się, jakby był częściowo oślepiony, u równocześnie się dusił. W żaden sposób nie potrafił zablokować lej nowej, niedoskonałej wizji.

Co można było zrobić? Stopy wiedziały. Rozłożyły się szeroko, po czym przeszły po ścianie i wzdłuż sufitu, gdzie wreszcie mocno przywarły.

Zwisał z sufitu, obserwując ekran. Singhowie przed chwilką skończyli się kochać. Nadszedł więc czas obserwacji siostry wypijającej wieczorny kubek pożywienia. Uniosła go w jego kierunku.

Hejka, Buddy Joe. Co też odbiorą ci teraz? Dłonie?

Tak sądzę.

Nie trzeba było gwałcić tej dziewczyny, Buddy Joe.

Wiem, wiem.

Na ekranie pojawił się jego ojciec.

Hejka, Buddy Joe. Co też odbiorą ci teraz? Dłonie?

Tak sądzę.

Nie trzeba było gwałcić tej dziewczyny, Buddy Joe.

Wiem… — zawahał się.

Dlaczego sterczał w tym pokoju, uskuteczniając takie gadki szmatki? Dlaczego nie wyszedł na zewnątrz, by poczuć na swojej skórze powiew wiatru? Jego ciało było zbyt suche. Na zewnątrz wiał wiatr, który przynosił znad morza wilgoć i sól.

Hej, Buddy Joe!

Wpatrująca się w niego z ekranu twarz ojca wyglądała na zdezorientowaną i odrobinę złą. Po raz pierwszy zobaczył w niej cokolwiek innego niż znane mu od lat puste, apatyczne oczy. Jakaś jego część chciała się zatrzymać i porozmawiać z ojcem. Cześć, tatku, gdzieś się ostatnio podziewał?

Ale jego obce ciało robiło już coś zupełnie innego. Jedna ze stóp z łopotem odłączyła się od sufitu, a połączona z nią noga wykręciła się o 180 stopni i niewiarygodnie rozciągnęła w kierunku podłogi. Gdy jej dotknęła, puściła druga stopa.

Hej, Buddy Joe! Jak to zrobiłeś!? — zawołał z ekranu jego ojciec.

Nie mam pojęcia! — wydyszał. Jego nowe ciało tymczasem wymaszerowało z mieszkania i już szło wzdłuż korytarza w kierunku czekającej windy.


W nocy było przyjemnie. Zwisając do góry nogami pod Pokładem Trzecim i trzymając się metalowej kratownicy, której dotyku wcale źle nie odbierał, spojrzał pomiędzy swoimi stopami w górę, na ciemną przestrzeń, skąd dobiegało rytmiczne kapanie deszczu. Rdzawa woda omywała mu palce, spływając wzdłuż szarozielonych nóg i ściekając z dłoni i nosa. Wpatrywał się w odbicia i widział siebie podwójnie, spoglądającego w dół, na bloki i cienie Pokładu Drugiego. Mógł pozwolić nogom się wydłużyć, albo całkowicie poddać się grawitacji, by ta rozciągnęła go niczym toffi, unosząc na morskiej bryzie.

Wszędzie tam, gdzie tylko weszła jego głowa, przechodziło całe ciało. Spłaszczał je i wsuwał w szczeliny pomiędzy pokładami a Wieżami Podporowymi, a następnie przesuwał się coraz wyżej, i wreszcie zwisał pod Pokładem Siódmym, mając stamtąd nieprzesłonięty niczym rozległy widok na znajdujące w dole parki i ogrody, które otaczały domy zamieszkującej tam elity. Dotarł do krawędzi pokładu i spojrzał na obszar rozmazanych na niebie gwiazd. Cały wszechświat został ściśnięty do przestrzeni nieprzekraczającej stu metrów grubości.

Dawniej był on niewyobrażalnie wielki. A wtedy przyszła Zapaść. Dlaczego do niej doszło? Krążyły na ten temat najprzeróżniejsze hipotezy. Według niektórych ludzkość nie była mile widziana w kosmosie, według innych — uczyniła coś, co reszta świata uznała za tak ohydne, że za karę stary wszechświat został stłoczony niemal do nicości, a nowy stworzono zupełnie od zera w jakimś nowym miejscu. Dziadek Buddy’ego Joe wykazywał się w tej kwestii większą fantazją. Twierdził bowiem, że to tylko i wyłącznie ludzie, siłą własnej wyobraźni, sprawili, że świat zniknął.

Buddy Joe pamiętał jego słowa: Umysł należy do samego siebie i sam w sobie może stworzyć niebo z piekła, a piekło z nieba.

Spacerowali po pokładach, oddychając świeżym powietrzem i wsłuchując się w dochodzący z dołu monotonny plusk fal oceanu na zasłanej śmieciami plaży. No właśnie, gdzie się podział ocean?

Nasze umysły były równie nieograniczone jak wszechświat, Buddy Joe — powiedział mu dziadek, spoglądając na stłoczone niebo. — I wciąż takie są — dodał smutno.

Coś mu towarzyszyło, kiedy tak tutaj zwisał spod Pokładu Siódmego. Inny szarozielony kształt, obserwujący jego kołysanie na wietrze. Drugi obcy, taki sam jak on. Ale nie, nie, nie patrz na… nie patrz na dłonie, Buddy Joe.

Obcy nie miał głowy.

Hej! — zawołał. — Spotkaliśmy się już kiedyś?

Kształt zamarł. Buddy Joe miał wrażenie, że mimo braku głowy tamten wpatruje się w niego; wtedy kształt obrócił się i szybko wycofał, kołysząc się do góry nogami wzdłuż pokładu i rozpływając w plątaninie Wież Podporowych.

Hej! — zawołał raz jeszcze. — Wracaj!

Ruszył w pościg za kształtem, ale jego nowe ciało wciąż niezbyt go słuchało. Ktokolwiek zamieszkiwał ten drugi obcy strój, z pewnością miał więcej praktyki w posługiwaniu się nim. Kto to był? Zapewniono go kiedyś, że jest jedyny. Obcy oddalał się coraz bardziej, kołysząc się zupełnie bez wysiłku pod pokładem, a jego ciało huśtało się niczym wahadło, tam i z powrotem nad należącymi do elit siedzibami, pojawiając się i znikając w padających od dołu snopach światła, robiąc uniki w plątaninie elementów usztywniających… Kształt wykręcił wokół Wieży Podporowej i Buddy Joe stracił go z oczu. Przyspieszył, okrążając szeroką metalową krzywiznę, ale nie miało to sensu. Obcego już tam nie było.

Gdzie jesteś? — wykrzyknął i niemal od razu wrzasnął: — Au! — czując ukłucie w prawej ręce. Kiedy tam spojrzał, dostrzegł, jak czarno — żółty zdalnik wprowadza mu pod skórę kryształek Uległości. Metalowe szczęki urządzenia pulsowały czerwonym światłem.

Gdzie ty się podziewałeś? — zapytał zdalnik bzyczącym głosem. — Już myślałem, że cię nie odnajdę na czas. Zgłoś się jutro o 60 P w laboratorium.

W porządku — odpowiedział Buddy Joe. — Nie ma problemu.


Mógł się rozciągać niemal bez końca: gdy jego stopy wciąż były zaczepione od spodu do Pokładu Szóstego, twarz coraz bardziej zbliżała się do laboratorium na Piątym. Miał trzysta metrów długości, a jego ciało śpiewało niczym antena radiowa, wychwytująca sygnały nadchodzące znad brudnego oceanu. Coś z tamtej strony przemawiało do niego. Coś, co go przypominało. Ten drugi obcy. Położył dłonie na metalu pokładu i uwolnił stopy. Jego ciało powoli ściągnęło się na dół i stanęło na miejscu. Wszedł do laboratorium, akurat na koniec spotkania Historycznych Astronomów.

Ach, mój przyjaciel w obcym stroju. Do twarzy ci w nowym ciele.

Dziękuję.

Co też zabiorą ci dzisiaj?

Nie mam pojęcia. — Buddy Joe przerwał na chwilę i rozejrzał się po Astronomach pakujących zdjęcia i slajdy do szerokich, płaskich, metalowych pojemników. Nadal pamiętał poprzednie spotkanie. — Powiedziałeś mi coś ostatnim razem. Uważasz, że doktor Flynn nie ma racji, robiąc mi to wszystko. Dlaczego więc to robi? Historyczny Astronom zaśmiał się.

Ponieważ twój doktorek jest człowiekiem religijnym. Może temu zaprzeczać, sam może w to nie wierzyć, ale kiedy jeszcze był dzieckiem, wbito mu do głowy wszystkie nauki Kościoła. A one wciąż w nim tkwią i kształtują wszystko, co robi. Byłem na Pokładzie Pierwszym, przyjacielu. Odwiedziłem kościoły, meczety, synagogi i świątynie. Doktor Flynn pochodzi właśnie stamtąd. Stąpał po nagiej ziemi, nieosłoniętej metalem pokładu. Czuł pod swoimi stopami mokry piasek brzegu oceanu, który przesypywał mu się pomiędzy palcami. Tam w dole, na Pokładzie Pierwszym, nie potrafią zapomnieć o dawnej Ziemi, o tym, jak było na niej kiedyś. Wciąż czują nieznaną nam na Piątym więź z przeszłością. I nadal wierzą, że wszystko powinno być takie jak kiedyś. Ale nostalgia nie jest podstawą dla badań naukowych, mój przyjacielu.

Mniej więcej to samo powiedział mi o tobie — odparł Buddy Joe, na co astronom się roześmiał.

Ach! Jakże celnie! Ale tylko do pewnego stopnia, przyjacielu. Moje przekonania potwierdzają fakty naukowe. Jego przekonania potwierdza Biblia. Księga Liczb, Rozdział 20. Wody Meriba, miejsce sporu Izraelitów z Panem; miejsce, w którym Pan objawił im swoją świętość. Wody Meriba, miejsce, w którym Pan przemówił do Mojżesza, by uderzył laską w skałę, a tryśnie z niej woda.

Mojżesza?

Mojżesz wyprowadził swój lud na pustynię, gdzie później sprowadził mu wodę i pożywienie, a na końcu doprowadził do Ziemi Obiecanej. Wyobrażasz to sobie? Na początku nie było niczego, a potem wytrysnęło życie. Dokładnie jak wtedy, kiedy po raz pierwszy na Księżycu zakwitły kwiaty… Rozumiesz już teraz, skąd pochodzi wiara doktora Flynna, przyjacielu?

Buddy Joe wolno pokiwał głową.

Myślę, że tak.

Ach, ale czy rozumiesz to w pełni? Mojżeszowi wzbroniono wejścia do Ziemi Obiecanej, ponieważ zgrzeszył przy Wodach Meriba.

Zgrzeszył?

Nie zaufał Panu, kiedy ten okazał swą świętość.

Ach tak.

Teraz w podobny sposób zakazano nam wstępu do wszechświata. A doktor Flynn i jemu podobni zadają sobie pytanie, jaki to popełniliśmy grzech.

Buddy Joe stał w ciszy, rozmyślając nad tym, co właśnie usłyszał.

Jesteś inteligentnym młodym człowiekiem — stwierdził Historyczny Astronom. — Gwałciciel, tak?

Tak — przyznał. Uległość nie pozostawiła mu żadnego innego wyboru, jak tylko odpowiedzieć na to pytanie.

Tak właśnie myślałem. Wielka strata dla naukowej społeczności. Historyczni Astronomowie mieliby z ciebie pożytek. Ogromna szkoda, że już wkrótce nie będzie cię wśród nas.

Kiedy to powiedział, otworzyły się drzwi i wwieziono do środka dłonie. Na sam ich widok Buddy Joe zaczął krzyczeć.


Hej, Buddy Joe! — zawołał doktor Flynn.

Buddy Joe szlochał z przerażenia, wpatrując się w swoje nowe dłonie — widząc, jakie są wielkie, jak ich wielokolorowe macki wyciągają się z wózka i sięgają poprzez podłogę sali aż poza pomieszczenie. Były za duże, aby je objąć pojedynczym spojrzeniem. Za duże, by można je było sobie wyobrazić na jego biednych, chudych nadgarstkach. Wystarczyło spojrzeć, jak już teraz młóciły powietrze i wiły się, wysyłając luminescencyjne wzory, których poświata unosiła się w powietrzu; długie teksty, które jego obce ciało potrafiło odczytać. Jego dłonie już do niego przemawiały. Dłonie mające setki metrów długości. Zbyt długie. Wcale nie chciał ich zakładać. Nie, nie, nie!

Gotowy, Buddy Joe?

Tak — odparła Uległość. — Jeszcze tylko jedno — dopowiedział już sam Buddy Joe. — Wydawało mi się, że miałem być jedyny?

Doktor Flynn dał znak ruchem dłoni, by jego pomocnicy przysunęli bliżej wózek.

Jedyny?

Jedyny noszący obcy strój.

Bo taka jest prawda.

Ale nie dalej jak wczoraj w nocy widziałem innego obcego. A w zeszłym tygodniu pewna kobieta miała zamiar mnie zabić, lecz zanim kazała mi skoczyć z pokładu — zniknęła. Jak mi się wydaje, zabrał ją właśnie ten drugi obcy.

Doktor Flynn pomachał dłonią, by na moment wstrzymano się z wózkiem. Buddy Joe poczuł falę ulgi. Nie każ mi nakładać tych rąk, pomyślał. Obym nie musiał tego robić.

Jesteś jedynym obcym, Buddy Joe. A to jest pierwszy obcy strój: stworzony w zupełnie sztuczny sposób. Obcy nie istnieją. Nie wiedziałeś o tym?

Tak mi się zdawało, ale nikt mi tego nie potwierdził.

Dłonie zaczęły młócić powietrze jeszcze bardziej szaleńczo niż do tej pory. Wyczuwały w pobliżu jego obecność. Były zawiedzione z powodu oczekiwania i naprężały się w unieruchamiających je zapięciach. Jeden z naukowców odskoczył przed macką w kolorze żółtych wymiocin, która smagnęła powietrze, próbując go uderzyć. Doktor Flynn spojrzał Buddy’emu Joe prosto w oczy.

Nie możesz kłamać. Jesteś na Uległości.

Mówię szczerą prawdę.

Flynn wyciągnął z kieszeni chusteczkę i otarł nią pot na swym okrągłym czole.

Jesteś gwałcicielem, tak? Musisz być inteligentny.

Wcale się tak nie czuję.

Flynn popatrzył na pozostałych naukowców. Tamci wzruszali ramionami. Potrząsali głowami. Jasno dawali do zrozumienia, że nie mają pojęcia o tym, co się między nimi dzieje, i że sam będzie musiał jakoś to wszystko wyjaśnić.

W porządku, Buddy Joe. Nie możesz kłamać, a co za tym idzie, musiałeś się pomylić. Spróbujmy wspólnie ustalić, co widziałeś. Ponieważ jest niemożliwe, aby to był inny obcy. W porządku?

Skoro tak twierdzisz.

Dobrze. Wiesz, dlaczego zamieniamy cię w obcego?

Nie.

Staramy się odwrócić Zapaść, bądź przynajmniej sprawdzić, czy uda nam się ją jakoś obejść. Wydostać się z tej żałosnej malutkiej banieczki, którą stał się wszechświat. Staraliśmy się stworzyć coś tak obcego, by mogło widzieć rzeczy niedostrzegalne dla ludzi. Wiesz, czego dotyczy słowo Przesunięcie, Buddy Joe?

Patrząc na dłonie, Buddy Joe oblizał wargi. Żółta macka młóciła coraz natarczywiej. Zignoruj ją; zignoruj. Mów i nie dopuszczaj jej do siebie. Mówił.

Przesunięcie odnosi się do chwili, w której po raz pierwszy na Księżycu rozkwitły kwiaty. Tamtejsi koloniści wysłali nam wiadomość o tym, ale nikt im nie uwierzył; wysłano tylko rakiety, które miały to sprawdzić, ale kiedy wylądowały na Księżycu, odkryły tam zielone łąki, wszędzie, gdzie wcześniej były jedynie gołe skały… To samo miało miejsce na Marsie, a później na Kalisto. Wszędzie, gdzie tylko istniały ludzkie kolonie…

Doktor Flynn potrząsnął głową.

Nie, Buddy Joe. Przesunięcie nie dotyczy tego, o czym mówisz. To bardzo popularne, lecz błędne zrozumienie tego terminu.

Ale wydawało mi się…

Nie. To, o czym opowiadasz, było jedynie katalizatorem. Przesunięcie odnosi się do zmiany w naszym postrzeganiu sposobu działania wszechświata. Przez tysiąclecia ludzie wierzyli, że Ziemia została stworzona jako miejsce do życia. Aż tu nagle, w ciągu ostatnich trzystu lat, pomysł ten został wywrócony do góry nogami. Uwierzyliśmy w przypadkowość ewolucji we wszechświecie; w to, że życie walczyło o utrzymanie się w najbardziej nieprawdopodobnych miejscach, czy to głęboko pod powierzchnią oceanów, czy też wysoko w atmosferze, i że przez cały ten czas delikatne wahania stanu równowagi mogły kompletnie wymazać to istnienie. Dowód takiej teorii został zapisany w pozostałych po dinozaurach skamieniałościach oraz zamrożony w lodowcach. Ale myliliśmy się.

Żółta macka pomłóciła jeszcze przez chwilę, wreszcie rozerwała utrzymującą ją w miejscu metalową klamrę. Trzech naukowców umknęło przed chłoszczącym i tnącym powietrze kształtem. Doktor Flynn mówił dalej, a jego twarz była szara i lśniąca od potu.

Postawiło to na głowie trzy wieki tak zwanej postępowej myśli. To za pierwszym razem mieliśmy rację. Istnieje pewna siła, zapisana na najbardziej podstawowym poziomie wszechświata, a skupiona wyłącznie na wywoływaniu życia w tym świecie. Wszechświat nagina się i ugina, by podtrzymać to życie. Kiedy ludzie osiedlają się gdzieś i żyją tam wystarczająco długo, woda wytryska ze skał, a rośliny wybijają spod ziemi…

Buddy Joe chciał się cofnąć, ale żółta macka skierowała całą swą uwagę na kolejnych powstrzymujących dłoń więzach i zaczęła je poluzowywać. Doktor Flynn wydawał się niczego nie dostrzegać.

Zycie przyciąga życie. Nie rozumieliśmy tego… Ludzie przez całe dekady wałęsali się po powierzchni Księżyca, nie obserwując żadnego śladu tego efektu, ale kiedy tylko założyliśmy tam kolonię i na poważnie zaczęliśmy się interesować naszym satelitą, wtedy i on się nami zainteresował. W pewien sposób przypomina to sprzężenie zwrotne. Czy to pojęcie jest ci znane?

Doktor Flynn spojrzał na Buddy’ego Joe, wyraźnie nie zważając na to, co dzieje się za jego plecami. Żaden z pozostałych naukowców również nie przykładał do tego najmniejszej wagi. Macka wyswobodziła dwie kolejne, zwalniając metalowe klamry, które utrzymywały resztę obcej dłoni. Trzask, trzask i obie dłonie były wolne. Straszne, okropne dłonie, po prostu wielkie. Buddy Joe chciał krzyczeć. Nie chciał ich nakładać.

Rozumiesz?

Buddy Joe musiał potwierdzić, tak, Uległość już o to zadbała. Doktor Flynn pokiwał głową, usatysfakcjonowany.

Dobrze. Dlatego właśnie po Zapaści zaczęliśmy się zastanawiać nad życiem. Co będzie, kiedy stworzymy nową formę życia? Kompletnie obcą formę, odmienną od naszych doświadczeń? Co, jeżeli stworzymy obcy strój, po to, by ktoś go nałożył? Ktoś taki jak ty, Buddy Joe. Co też uda się dostrzec we wszechświecie takiemu obcemu? A może zrozumie to, co się wokół dzieje. Być może inna perspektywa wyjaśni nam powody zapaści wszechświata do rozmiarów banieczki mającej pięćset kilometrów średnicy. Czy sama Zapaść ma cokolwiek wspólnego z przesunięciem, do którego doszło w naszym postrzeganiu świata?

Dłonie zbliżają się po mnie — stwierdził Buddy Joe.

To dobrze — odpowiedział doktor Flynn. — Po to właśnie je zrobiliśmy.

Nie chcę ich nakładać. Są za duże. Jeżeli je założę, stracę swoje ja. Są straszne. Dlaczego akurat tak muszą wyglądać?

Musiały być tak obce, jakimi tylko mogliśmy je uczynić, Buddy Joe. Potrzebowaliśmy obcej perspektywy. Zanim ściągnęliśmy cię tutaj, byli tu inni skazani, których nafaszerowaliśmy po dziurki w nosie heroiną, LSD i MTPH, by następnie rejestrować ich halucynacje. Nagraliśmy krzyki dzieci, myśli psów rzucających się przez sen oraz przerażenie wywołane przez oślepiająco jasne światło w mrocznym pokoju. Zebraliśmy to wszystko i wymalowaliśmy na płótnach, którymi stało się twoje ciało, tak, by mogło powstać coś najbardziej obcego z możliwych.

Macki ułożyły się wokół Buddy’ego Joe w młócąco–tnącą klatkę. Stał z doktorem Flynnem w wirze pomarańczowo — żółtej furii. Coś pojawiło się tuż przy podłodze. Ciemnozielone kręgi wyposażone od środka w ostre czerwone kolce. Mankiety jego nowych dłoni.

Jak się zdawało, wcale nie wzbudzało to zainteresowania doktora Flynna.

I wiesz, nawet jeśli nasz eksperyment zakończy się sukcesem, wciąż zastanawiam się nad słowami Wittgensteina: „Nawet gdyby lew mógł do nas przemówić, my i tak go nie zrozumiemy”. Zastanawiam się nad tym, czy uda nam się zrozumieć ciebie.

Proszę, nie zmuszaj mnie do tego — zapłakał Buddy Joe.

Nie trzeba było gwałcić tej dziewczyny, Buddy Joe.

Wiem, wiem.

Pamiętał tamtą dziewczynę. Dopadł ją w windzie. Pamiętał, jaka była roztrzęsiona i jak płakała.

Pomyślał o swoim dziadku i o tym, co tamten mu opowiadał. Pewien szczegół w wyglądzie dziewczyny przypominał mu dziadka. To samo badawcze, inteligentne spojrzenie. Wydawało mu się, że ona zrozumie. Buddy Joe zapytał ją, jakim uczuciem musiał być spacer pod świecącymi wysoko na niebie gwiazdami, jak odbierało się spacer po plaży i uczucie piasku pod stopami, gdy człowieka owiewał chłodny powiew morskiej bryzy. Kiedy poprosiła go, by przestał, zignorował ją i mówił dalej, starając się, by dostrzegła jego wizję.

Buddy Joe zgwałcił ją, rozsunął brutalnie od siebie obie półkule jej mózgu i wtłoczył tam, do wnętrza jej głowy, obce pomysły, które następnie pozostawił, by zakrzepły w jej wnętrzu. Brudne, nieprzyzwoite, wtłoczone bez pytania o zgodę.

Dłonie sięgnęły po niego, nasunęły się na jego ludzkie dłonie i rozpuściły je.

Zasłużyłem sobie na ból. — Wykrzywił twarz.

O tej samej porze w przysz… — zaczął doktor Flynn, lecz dłonie przejęły już kontrolę nad ciałem Buddy’ego Joe. Cięły przez pomieszczenie, przecinając ciało doktora na pół. Flynn wciąż stał na nogach, gdy głowa i ramiona uderzyły o podłogę.

Hej, Buddy Joe, przestań natych…

Krzycząca kobieta — naukowiec straciła czubek głowy, odcięty jednym gładkim, banalnym ruchem. Jej blond włosy kręciły się i wirowały niczym jakiś fajerwerk, przelatując łukiem przez całą długość pomieszczenia. Żółte i pomarańczowe macki drgały jak sinusoida, wypełniając wnętrze pomieszczenia swą wściekłą, trzeszczącą energią. Ciało i kości trzaskały i rwały się, krew tryskała, a Buddy Joe stał się zaledwie ludzką głową umieszczoną na obcym ciele, które rozciągało się przez cały pokój, aż hen, daleko w noc. Czuł, jak jego dłonie znajdują się jednocześnie w cieple pomieszczenia, w chłodzie nocy, na metalu pokładu; jak zalewają się krwią, chwytają za barierkę na krawędzi ciemnego oceanu i wyciągają go z wnętrza pomieszczenia. Gdzie też zabierały go te dłonie? Macki sięgnęły po głowę i ramiona doktora i zabrały je ze sobą. Czuł, jak wpychają się do ciepłego wnętrza tego ciała i po omacku poszukują rdzenia kręgowego, arterii i żył, by później wić się w ich wnętrzu.

A wtedy nie było go już w laboratorium. Dłonie wciągały go na szczyt Pokładu Siódmego.

Dlaczego Uległość nie działała? — zdążył pomyśleć i stracił przytomność.


Przebudził się rozciągnięty do rozmiarów Pokładu Siódmego. Jego nowe dłonie rozmiarem i kształtem odpowiadały każdemu pojedynczemu włóknu metalowej siatki, z której wykonano pokład. Jego nogi ciągnęły się wzdłuż dwóch Wież Podporowych. Jego głowa zwisała, spoglądając w dół na ogrody i domy Pokładu Szóstego.

Tuż przed nim pojawił się przypominający pacynkę doktor Flynn. Obce macki wepchnęły się w nerwy i stawy połamanego ciała, by wprawiać je w ruch.

Przemów do niego.

Hej, Buddy Joe — powiedział doktor Flynn. Jego powieki opadały, oczy poruszały się góra — dół, latały prawo — lewo, śledząc powolną sinusoidę macek.

Hej, doktorze — odpowiedział Buddy Joe. W swoim wnętrzu starał się wzbudzić obrzydzenie, ale przecież tak właściwie nie było ku temu żadnego powodu. Gdzie moja głowa?

Ciało chce się dowiedzieć, gdzie znajduje się jego głowa.

Nie dokończono jej, Buddy Joe. I nie wydaje mi się, by miało to kiedykolwiek nastąpić. Dłonie zabiły większość zajmującego się nią zespołu. Nie mam pewności, czy pozostała przy życiu wystarczająca liczba osób ze znajomością rzeczy pozwalającą to dokończyć. A nawet gdyby tak było, ona nigdy nie zostanie stworzona beze mnie, bo to ja pociągałem za sznurki zapotrzebowania.

Cisza. Ciało rozważało usłyszane słowa. Flynn pociągnął nosem. Pojedyncza kropla krwi, wypompowana z boku macki, spadła na znajdujący się w dole pokład.

Co ci wiadomo o tym drugim obcym?

Buddy Joe przekazał pytanie.

Nic — odparł Flynn. — Ty posiadasz jedyny strój, jaki kiedykolwiek stworzyliśmy. Nie jest możliwe istnienie żadnego innego obcego. Hej. Nie możesz mnie tak trzymać przy życiu w nieskończoność. Ile mi jeszcze zostało? Jakieś 10 P?

To coś wyczuwa obecność innych obcych — stwierdził Buddy Joe, nasłuchując mówiącego do niego głosu. — Mówi, że gdzieś za oceanem wciąż ich przybywa. Na razie jest dziesięcioro. To chce swojej głowy, by móc się do nich przyłączyć.

Dziesięcioro? Ależ to niemożliwe! W każdym razie nie istnieje żadne miejsce „za oceanem”. Nie rozumiesz tego? Jedynym, co powstrzymało zapaść wszechświata do nicości, było ciśnienie wywierane przez życie wewnątrz tej bańki. Siła życia jest tak silna, że spowodowała wyrośnięcie pokładów, tylko po to, byśmy mogli tu żyć. Coś takiego jak „za oceanem” już nie istnieje, istnieje tylko to miejsce.

Obecnie istnieje.

A wtedy znał już odpowiedź, która była oczywista. Po prostu wpadła mu do głowy.

Wiem, jak brzmi odpowiedź na pytanie, skąd pochodzą obcy — stwierdził, ale było za późno. Doktor Flynn umarł.

Nieważne, i tak chcę ci ją podać! — zawołał. Macki wyswobodziły się z wnętrza ciała doktora, ocierając się o siebie mniej więcej tak, jak robią to ludzkie dłonie, kiedy usuwają z siebie coś nieprzyjemnego. Wypuszczały go, pozwalając mu spaść na znajdujący się w dole pokład. Buddy Joe patrzył, jak ciało doktora wywraca się w powietrzu, spadając coraz niżej i niżej, dopóki nie uderzyło o dach jednego z domów.

Macki wiły się i znów cięły powietrze, wypowiadając się i pozostawiając w nim długie, pomarańczowo — żółte teksty. Tak się właśnie porozumiewają, pomyślał Buddy Joe. Tak rozmawiają obcy. Słyszę to w mojej podświadomości, czytam dzięki widzeniu obwodowemu.

Skąd pochodzimy?

Z siły życia, która wypełnia ten wszechświat — odpowiedział Buddy Joe. — Skoro kwiaty rozkwitają na Księżycu tylko z takiego powodu, że mieszkają tam ludzie, z pewnością mogłeś zostać po wołany do życia, kiedy tylko pomysł na twoje istnienie zakiełkował w laboratorium doktora Flynna. Kiedy nowe życie pojawiło się na Ziemi, spowodowało to stworzenie nowego środowiska, które miało je przygarnąć. Za oceanem.

Cóż za dziwaczny pomysł. Tak działa ten wszechświat. Nie podejrzewaliśmy tego, Buddy Joe.

Nikt tego nie podejrzewał — odpowiedział Buddy Joe, mający 50 kilometrów długości, 30 szerokości i 3 wysokości. Jego ramiona i nogi rozciągały się, wypełniając znajdujący się wokół pokład. Rósł nieustannie. — Wszechświat istnieje tylko po to, by podtrzymać życie. Nowe życie pojawia się przez cały czas. A my tkwimy tutaj, złapani w pułapkę tej małej banieczki. Zastanawiam się, kiedy się wydostaniemy?

Wkrótce, Buddy Joe, wkrótce. Ale nie tak. Teraz dostrzegamy, co nas powstrzymuje.

Co?

Ty.

Macki cięły powietrze, uchwyciły głowę Buddy’ego Joe i gładko ją odcięły. Nie była już dłużej potrzebna. Obcy był kompletny, do rozumowania nie potrzebował mózgu. Doktor Flynn i jego zespół zaprojektowali go aż tak obco.

Macki zaczęły się odrywać od metalu Pokładu Siódmego, a głowa Buddy’ego Joe poszybowała w kierunku ciała doktora Flynna. Ciało rozciągało się, wciąż cieńsze i cieńsze; gotowe poszybować ponad oceanem w kierunku własnej rasy…

gdy nieoczekiwanie zatrzymało się. Odrobinę skażone przez człowieczeństwo Buddy’ego Joe, odrobinę skażone własnym pochodzeniem. Zostało stworzone przez ludzi i odrobina grzechu związanego z byciem człowiekiem została wpleciona w materię tego ciała. Nie było jeszcze do końca wolne od ludzkiej ciekawości, czyli właśnie tego, przed czym uciekał i chronił się wszechświat. Tej potrzeby, by wyjaśniać działanie wszystkiego. Ciekawość. Ona była najbardziej obcym doznaniem. Bez niej nikt nie mógł rozważać własnego istnienia. Ta myśl zawracała w głowie.

Obcy rozglądał się na wszystkie strony — smakował, dotykał pozostałości po ludzkim świecie, pokładów i zanieczyszczonego morza, ostatnich słabych drgań potępionego impulsu definiującego tutejszych mieszkańców: potrzeby, by starać się zrozumieć podstawowe mechanizmy własnego świata. Oto ludzka wytrwałość w łamaniu kardynalnej zasady, i to zapisanej na poziomie kwantowym, przed którą ostrzegano już w jednym z najstarszych ludzkich tekstów.

Nie przyglądaj się układowi, inaczej go zmienisz. Wszechświat walczył przeciwko własnemu poznaniu.

Ciekawość — zapomnij o niej, powiedział sobie obcy. I tak też niezwłocznie się stało.

Daleko w dole dało się słyszeć głuche uderzenie. To głowa Buddy’ego Joe załomotała o pokład.


przełożył Konrad Kozłowski


Greg Egan

Reasons to be Cheerful

Powody do zadowolenia

1.


We wrześniu 2004 roku, wkrótce po swoich dwunastych urodzinach, wszedłem w fazę niemal nieustającej szczęśliwości. Nigdy nie przyszło mi do głowy pytać o przyczynę tego stanu. Zajęcia w szkole były równie nudne jak przedtem, ale radziłem sobie dość dobrze, by móc rozmyślać o niebieskich migdałach, ilekroć nachodziła mnie na to ochota. W domu mogłem sobie czytać książki i strony internetowe o biologii molekularnej i fizyce cząsteczkowej, kwaternionach i ewolucji galaktycznej, oraz tworzyć własne, monumentalne gry komputerowe i skomplikowane abstrakcyjne animacje. I choć byłem chudym dzieciakiem o kiepskiej koordynacji ruchów, a wszelkie zorganizowane, bezsensowne ćwiczenia sportowe śmiertelnie mnie nudziły, nie miałem problemów z fizycznym samopoczuciem. Kiedykolwiek biegłem — a w zasadzie poruszałem się tylko biegiem — czułem się świetnie.

Miałem jedzenie, schronienie, bezpieczeństwo, kochających rodziców, wsparcie duchowe i motywację. Czego więcej potrzeba do szczęścia? I choć nie mogłem całkiem zapomnieć, jak męczące i monotonne potrafią być zajęcia szkolne i polityka boiskowa, albo jak łatwo jakiś drobny problem może zakłócić mój wrodzony entuzjazm, nie miałem zamiaru liczyć dni i wyczekiwać chwili, w której to wszystko się zepsuje. Ilekroć byłem szczęśliwy, wierzyłem, że tak będzie zawsze, i choć te optymistyczne prognozy nie sprawdziły się już pewnie z tysiąc razy, nie byłem wystarczająco stary ani cyniczny, by się dziwić, że wreszcie się sprawdzają.

Gdy zacząłem często wymiotować, doktor Ash, nasza lekarka rodzinna, zapisała mi serię antybiotyków i dała tydzień zwolnienia.

Moi rodzice zapewne nie byli wstrząśnięci faktem, że te dodatkowe wakacje cieszą mnie bardziej, niż mogłaby zmartwić jakakolwiek bakteria. Może trochę zaskoczyło ich to, że nie chce mi się nawet udawać cierpiętnika, ale niby po co miałbym ciągle jęczeć i skarżyć się na ból brzucha, skoro autentycznie wymiotowałem trzy do czterech razy dziennie?

Antybiotyki nie pomogły. Zacząłem tracić równowagę i potykać się. W gabinecie doktor Ash mrużyłem oczy, by przeczytać litery na tablicy okulistycznej. Wysłała mnie na neurologię do szpitala Westmead, gdzie natychmiast zrobiono mi rezonans magnetyczny i zatrzymano na oddziale. Moi rodzice od razu poznali diagnozę, ale ja potrzebowałem trzech dni, by wydusić z nich całą prawdę.

Miałem guza — rdzeniaka — który blokował jedną z wypełnionych płynem komór mózgowych, zwiększając ciśnienie w czaszce. Rdzeniaki bywają śmiertelne, ale operacja połączona z intensywną radio — i chemioterapią pozwala dwóm na trzech pacjentów zdiagnozowanych w tym stadium przeżyć kolejnych pięć lat.

Wyobraziłem sobie, że stoję na wiadukcie kolejowym o spróchniałych podkładach i nie mam innego wyjścia, jak tylko posuwać się naprzód, zawierzając swój ciężar każdej kolejnej niepewnej belce. Świetnie rozumiałem niebezpieczeństwo… a jednak nie odczuwałem prawdziwej paniki, czy nawet lęku. Najbliższą przerażeniu rzeczą, jaką potrafiłem przywołać, był niemal rozkoszny zawrót głowy, jakby czekała mnie mrożąca krew w żyłach przejażdżka na karuzeli.

Nie działo się tak bez powodu.

Większość moich objawów można było wytłumaczyć zwiększonym ciśnieniem wewnątrz czaszki, ale badania płynu rdzeniowo–mózgowego wykazały również znacznie podwyższony poziom substancji zwanej leu–enkefaliną — endorfiny, neuropeptydu działającego na niektóre spośród tych samych receptorów co opiaty pokroju morfiny czy heroiny. Ten sam czynnik transkrypcyjny, który uruchomił geny pozwalające na niekontrolowany podział komórek guza, musiał gdzieś po drodze uruchomić geny potrzebne do produkcji leu–enkefaliny.

Był to dziwaczny przypadek, nietypowy skutek uboczny. Niewiele wówczas wiedziałem o endorfinach, ale rodzice powtórzyli mi to, co usłyszeli od neurologa, a resztę przeczytałem później. Leu–enkefalina nie była analgetykiem, wydzielanym w sytuacjach awaryjnych, w których ból zagrażał przetrwaniu, i nie wywoływała narkotykowego otumanienia mającego unieruchomić człowieka na czas gojenia się ran. Był to raczej pierwotny środek służący wyrażaniu radości, produkowany wtedy, gdy zachowanie lub okoliczności gwarantowały przyjemne doznania. Niezliczona ilość innych czynności mózgu modulowała to proste przesłanie, tworząc niemal nieograniczoną paletę pozytywnych emocji, a związanie leu–enkefaliny z jej neuronami docelowymi było zaledwie pierwszym ogniwem długiego łańcucha zdarzeń, w których pośredniczyły inne neuroprzekaźniki. Pomijając jednak te wszystkie subtelności, mogłem zaświadczyć o jednym prostym i jednoznacznym fakcie: leu–enkefalina sprawiała, że czułem się świetnie.

Rodzice przekazali mi te wieści ze łzami w oczach, a ja pocieszałem ich z rozkosznym uśmiechem, niczym święte dziecko–męczennik ze wzruszającego miniserialu onkologicznego. Nie była to kwestia ukrytych rezerw siły czy dojrzałości: ja po prostu byłem fizycznie niezdolny do negatywnych odczuć w kwestii własnego losu. A ponieważ skutki działania leu–enkefaliny były tak specyficzne, mogłem przyjąć prawdę ze spokojem, który nie byłby możliwy, gdyby mnie nafaszerowano topornymi, farmaceutycznymi opiatami. Zachowałem pełną jasność umysłu, ale emocjonalnie byłem niezniszczalny i kipiałem odwagą.


*


Wszczepiono mi zastawkę komorową, wąską rurkę, która wciskała się w głąb czaszki, by zmniejszać ciśnienie w oczekiwaniu na bardziej inwazyjny i ryzykowny proces usunięcia guza pierwotnego. Operację wyznaczono na koniec tygodnia. Doktor Maitland, onkolog, wyjaśniła mi szczegóły kuracji i uprzedziła o niebezpieczeństwie i niewygodach, jakie czekały mnie w ciągu najbliższych miesięcy. Byłem więc odpowiednio nastawiony duchowo i gotów do przejażdżki.

Gdy jednak minął pierwszy szok, moi rodzice, którym los poskąpił enkefalinowego optymizmu, doszli do wniosku, że nie mają zamiaru siedzieć z założonymi rękami, akceptując wynoszące zaledwie dwa do jednego szanse, że dożyję dorosłości. Obdzwonili całe Sydney, a potem inne miasta, zasięgając opinii różnych specjalistów.

Mama znalazła na Złotym Wybrzeżu prywatny szpital, będący jedyną australijską filią sieci „Pałac Zdrowia” z Nevady i proponujący nową metodę leczenia rdzeniaków. Genetycznie wymodelowany wirus opryszczki, wprowadzony do płynu mózgowo–rdzeniowego, infekował tylko powielające się komórki guza, a potem potężny środek cytotoksyczny, uruchamiany wyłącznie przez ten wirus, niszczył zainfekowane komórki. Osiemdziesiąt procent pacjentów leczonych tą metodą przeżyło kolejne pięć lat bez potrzeby operacji. Zajrzałem do katalogu szpitalnego, by sprawdzić cenę. Oferowali pakiet: trzymiesięczne wyżywienie i zakwaterowanie, wszystkie usługi związane z diagnostyką i radiologią oraz komplet leków za sześćdziesiąt tysięcy dolarów.

Mój ojciec był elektrykiem pracującym na budowach, mama — sprzedawczynią w domu towarowym. Byłem ich jedynym dzieckiem, więc nie klepali biedy, ale żeby opłacić moją kurację musieli wziąć drugi kredyt hipoteczny i zadłużyć się na kolejnych piętnaście czy dwadzieścia lat. Prognozy przeżycia nie różniły się aż tak bardzo w obu przypadkach; podsłuchałem też, jak doktor Maitland mówi rodzicom, że w zasadzie liczby są nieporównywalne, gdyż terapia wirusowa stanowi zupełną nowość. Byliby więc całkowicie usprawiedliwieni, gdyby skorzystali z jej rady i zdecydowali się na tradycyjne leczenie.

Może to moja enkefalinowa świętość tak ich zainspirowała. Może nie poświęciliby się tak, gdybym był dawnym, marudnym i trudnym sobą, albo nawet — gdybym był normalnie przerażony, a nie nienormalnie dzielny. Tak naprawdę nigdy się tego nie dowiem, ale cokolwiek by zrobili, nie myślałbym o nich źle. To, że ich mózgi nie były nasączone leu–enkefaliną, nie oznaczało jednak, że są odporni na jej działanie.

Gdy lecieliśmy na północ, przez cały czas trzymałem ojca za rękę. Zawsze byliśmy trochę oddaleni od siebie, odrobinę rozczarowani sobą nawzajem. Wiedziałem, że tata wolałby mieć twardszego, bardziej atletycznego i ekstrawertycznego syna. Ja z kolei postrzegałem go jako leniwego konformistę, opierającego swoją wizję świata na niesprawdzonych komunałach i sloganach. Ale w tej podróży, podczas której nie padło wiele słów, czułem, jak jego rozczarowanie transmutuje w jakiś rodzaj żarliwej, opiekuńczej, buntowniczej miłości, i zacząłem się wstydzić swojego lekceważenia, pozwalając leu–enkefalinie przekonać siebie, że gdy to wszystko się skończy, nasze wzajemne stosunki będą znacznie lepsze.


*


Patrząc od strony ulicy, można było wziąć Pałac Zdrowia Złotego Wybrzeża za jeszcze jeden wielopiętrowy nadmorski hotel. Nawet w środku niespecjalnie się różnił od hoteli, które widywałem na filmach. Miałem swój własny pokój z telewizorem szerszym niż łóżko, komputerem podłączonym do sieci i modemem kablowym. Jeśli chodziło o to, by mnie czymś zająć, udało się. Po tygodniu badań podłączono kroplówkę do mojej zastawki komorowej i wprowadzono najpierw wirus, a trzy dni później środek cytotoksyczny.

Niemal natychmiast guz zaczął się kurczyć. Pokazywano mi skany. Rodzice sprawiali wrażenie szczęśliwych, ale oszołomionych, jak gdyby nie potrafili do końca uwierzyć, że placówka, do której bogaci agenci nieruchomości przyjeżdżają na operacje powiększenia penisa, może zrobić coś więcej niż tylko ograbić ich z pieniędzy i pocieszać pierwszorzędną gadką szmatką, podczas gdy ze mną będzie coraz gorzej. Guz jednak naprawdę się zmniejszał, a kiedy przez dwa dni z rzędu proces jakby się zatrzymał, onkolog szybko powtórzył całą procedurę i od tej pory nitki i plamki na obrazie z rezonansu magnetycznego chudły i blakły jeszcze szybciej niż przedtem.

Miałem teraz wszelkie powody do bezwarunkowej radości. Gdy zamiast tego zacząłem odczuwać coraz większy niepokój, uznałem to za efekt opadania poziomu leu–enkefaliny. Możliwe było nawet, że guz wyzwolił tak wielką ilość hormonu, iż nie istniało już dosłownie nic, co pozwoliłoby mi poczuć się jeszcze lepiej: skoro zostałem wyniesiony na sam wierzchołek rozkoszy, teraz mogłem tylko z niego schodzić. W tym wypadku jednak każda ciemniejsza smużka na moim słonecznym niebie mogła jedynie potwierdzić dobre wieści, przynoszone przez wyniki rezonansu.

Pewnego ranka obudziłem się z pierwszego od wielu miesięcy koszmaru, w którym mój guz tłukł się po czaszce pod postacią pasożyta ze szponami. Wciąż miałem w uszach uderzenia pancerza o kość, przypominające miotanie się skorpiona zamkniętego w słoiku po dżemie. Byłem przerażony, zlany potem… i wyzwolony. Strach wkrótce ustąpił miejsca nieprzytomnej furii: ten potwór podstępem skłonił mnie do uległości, ale teraz byłem wolny: mogłem się mu sprzeciwić, kląć obscenicznie i ze świętym oburzeniem odpędzać demona.

W gruncie rzeczy jednak to jałowe wymachiwanie szabelką w kierunku wroga, który i tak uciekał już co sił w nogach, zrodziło we mnie uczucie pewnego rozczarowania, by nie powiedzieć — zdrady. Nie mogłem też zupełnie zamknąć oczu na fakt, że postrzegając swój gniew jako pogromcę raka kompletnie odwracam pojęcia przyczyny i skutku — trochę tak, jakbym patrzył, jak podnośnik zdejmuje mi z piersi ciężar, a potem udawał, że sam go zrzuciłem potężnym wdechem. Cóż, mogłem jedynie przeanalizować swoje spóźnione emocje najlepiej, jak się dało, i dać temu spokój.

Po sześciu tygodniach od przyjęcia mnie do kliniki wyniki rezonansu nie wykazywały ani śladu guza, a krew, płyn mózgowo — — rdzeniowy i chłonka były całkowicie pozbawione protein mogących sygnalizować przerzuty. Nadal jednak istniało ryzyko, że kilka odpornych komórek guza przeżyło, zaaplikowano mi więc krótką, lecz potężną serię całkiem innych leków, niezwiązanych już z wirusem opryszczki. Przedtem pobrano mi wycinek tkanki z jądra — w miejscowym znieczuleniu, więc nie czułem bólu, a jedynie zażenowanie — i próbkę szpiku kostnego z biodra, żebym mógł odzyskać zdolność do produkcji spermy i dostarczania nowych komórek krwi w razie zniszczenia jej przez leki. Na jakiś czas straciłem włosy i wyściółkę żołądka, a wymiotowałem częściej i silniej niż wtedy, gdy wykryto u mnie raka. Kiedy zacząłem się nad sobą użalać, jedna z pielęgniarek wyjaśniła mi lodowatym tonem, że dzieci dwa razy młodsze ode mnie wytrzymują taką terapię miesiącami.

Te konwencjonalne leki same w sobie nigdy by mnie nie wyleczyły, ale użyte w fazie końcowej znacznie osłabiły ryzyko nawrotu choroby. Odkryłem piękne słowo — apoptoza — oznaczające samobójstwo komórek, zaprogramowaną śmierć — i powtarzałem je sobie w kółko. W końcu zacząłem się niemal rozkoszować mdłościami i zmęczeniem: im gorzej się czułem, tym lepiej potrafiłem sobie wyobrazić los komórek guza, których błony pękały albo kurczyły się jak balony, gdy leki rozkazywały im odebrać sobie życie. „Zdychaj w męczarniach, widmowa hołoto!” Zastanawiałem się, czy nie zaprojektować gry, a nawet całej serii gier na ten temat, zakończonej spektakularnym finałem CHEMIOTERAPIA: BITWA O MÓZG. Stałbym się bogaty i sławny, zwróciłbym rodzicom pieniądze, a rzeczywistość dorównałaby wspaniałością tej, którą sobie roiłem pod wpływem hormonu.


*


Wypisano mnie na początku grudnia, zdrowego jak ryba. Rodzice byli na przemian ostrożni i wniebowzięci, jakby wciąż się bali, że zapeszą. Skutki uboczne chemioterapii minęły: moje włosy zaczęły odrastać — tylko w miejscu, w którym przedtem znajdowała się zastawka, pozostała niewielka łysinka — i mogłem spokojnie jeść bez obaw, że zwymiotuję. Ponieważ nie było sensu posyłać mnie z powrotem do szkoły na dwa tygodnie przed końcem roku, natychmiast rozpoczęły się dla mnie letnie wakacje. Klasa przysłała mi ckliwy, nieszczery i najwyraźniej wymyślony przez nauczycieli e–mail z życzeniami szybkiego powrotu do zdrowia, ale prawdziwi przyjaciele, tylko troszeczkę zażenowani i onieśmieleni, odwiedzili mnie w domu, by mi pogratulować powrotu do grona żywych.

Dlaczego zatem czułem się tak źle? Dlaczego widok czystego błękitu nieba, które rozpościerało się za oknem, gdy otwierałem rankiem oczy — w połączeniu z możliwością wylegiwania się do oporu i ciągłą obecnością rodziców, traktujących mnie jak księcia, lecz zachowujących dystans i pozwalających mi siedzieć przy komputerze po szesnaście godzin dziennie, jeśli miałem na to ochotę — rodził we mnie chęć ukrycia twarzy w poduszce, zaciśnięcia zębów i szeptania: „Szkoda, że nie umarłem. Szkoda, że nie umarłem”?

Nic, ale to nic, nie sprawiało mi najmniejszej przyjemności. Nawet ulubione fanziny i strony sieciowe, uwielbiana niegdyś muzyka njari ani najsmaczniejsze, najbardziej słone i niezdrowe potrawy, które mogłem mieć na zawołanie. Nie potrafiłem się zmusić do przeczytania całej strony jakiejkolwiek książki ani napisania dziesięciu linijek programu. Nie umiałem spojrzeć w oczy swoim przyjaciołom z rzeczywistego świata ani stawić czoła myśli o porozmawianiu z kimś w sieci.

Nad wszystkim, co robiłem i o czym myślałem, leżała ciężka zasłona przerażenia i wstydu, porównywalna jedynie z filmem o Oświęcimiu, który kiedyś pokazano nam w szkole. Zaczynał się od długiego ujęcia, w którym kamera nieubłaganie zmierzała w kierunku bramy obozu, a ja przyglądałem się temu z coraz większym przygnębieniem, dobrze wiedząc, co wydarzyło się wewnątrz. Nie miałem omamów; ani przez chwilę nie wierzyłem, że pod każdą jasną powierzchnią wokół mnie naprawdę czai się źródło jakiegoś potwornego zła. Ale gdy się budziłem i spoglądałem w niebo, czułem rozpacz, która byłaby zrozumiała jedynie wtedy, gdybym spoglądał na bramę obozu koncentracyjnego.

Może bałem się nawrotu choroby, ale nie aż tak bardzo. Szybkie zwycięstwo wirusa w pierwszej rundzie powinno zrobić na mnie większe wrażenie i na pewnym etapie rzeczywiście uważałem się za szczęściarza, ale teraz nie potrafiłem już rozkoszować się swoim zdrowiem — tak samo, jak nie potrafiłem mieć myśli samobójczych, gdy zalewały mnie rozkoszne fale enkefaliny.

Rodzice zaczęli się o mnie martwić i zaciągnęli mnie do psychologa na „konsultację pochorobową”. Cały ten pomysł był dla mnie równie skażony jak wszystko inne, ale brakowało mi energii, by się opierać. Doktor Bright zaproponował mi wspólne „zastanowienie się nad możliwością”, że podświadomie wybieram złe samopoczucie, bo nauczyłem się łączyć szczęście z ryzykiem śmierci i w głębi duszy boję się, że odtwarzając główny objaw guza, odtworzę i jego samego. Jedna część mnie gardziła tym łatwym wyjaśnieniem, ale druga uczepiła się go w nadziei, że dopuszczenie do świadomości istnienia we mnie takich podświadomych mechanizmów pomoże wydobyć je na powierzchnię i ukazać ich absurdalność. Mimo tych zabiegów smutek i obrzydzenie, którymi napawało mnie wszystko — śpiew ptaków, wzór kafelków w łazience, zapach tostu, kształt własnych dłoni — tylko narastały.

Zastanawiałem się, czy wysoki poziom leu–enkefaliny, wywołany działaniem guza, mógł spowodować redukcję odpowiednich receptorów w neuronach, albo czy moja tolerancja na leu–enkefalinę mogła się zwiększyć w ten sam sposób, w jaki u osób uzależnionych od heroiny zwiększa się tolerancja na opiaty — poprzez wytworzenie naturalnej cząsteczki regulacyjnej, blokującej receptory. Gdy powiedziałem o tych hipotezach ojcu, uparł się, żebym przedyskutował je z doktorem Brightem; ten zaś udawał niezmiernie zainteresowanego, nie zrobił jednak nic, co by wskazywało, że traktuje mnie poważnie. Wciąż powtarzał rodzicom, że wszystko, co odczuwam, jest typową reakcją na przebytą traumę i że potrzeba mi jedynie czasu, cierpliwości i wyrozumiałości.


*


Z początkiem nowego roku szkolnego wyprawiono mnie do szkoły, ale gdy przez pierwszy tydzień siedziałem i gapiłem się tępo w ławkę, postanowiono, że będę się uczył za pośrednictwem Internetu. W domu zdołałem się zmusić do powolnego realizowania programu, pracując w otępieniu niczym zombie, gdy potworna, paraliżująca rozpacz na moment odpuszczała. W tych samych okresach — bo tylko wtedy mogłem myśleć względnie jasno — nadal usiłowałem dociec przyczyny swojego stanu. Przeglądając literaturę biomedyczną, natrafiłem na pracę opisującą badania prowadzone na kotach, którym podawano wysokie dawki leu–enkefaliny; wynikało z niej, że nawet jeśli ich organizmy uzyskiwały pewną tolerancję, to jedynie na krótką metę.

Aż w końcu, pewnego marcowego popołudnia — gapiąc się na mikrografię elektronową komórki guza zainfekowanej wirusem opryszczki zamiast uczyć się o nieżyjących odkrywcach — wymyśliłem teorię, która trzymała się kupy. Wirus potrzebował specjalnych protein, by móc zacumować przy infekowanych komórkach i utrzymać się przy nich na czas pozwalający mu uruchomić inne narzędzia i przeniknąć przez błonę komórkową. Gdyby jednak uzyskał kopię genu leu–enkefaliny z licznych transkrypcji RNA samego guza, mógłby nabyć umiejętność przylegania nie tylko do powielających się komórek guza, lecz do każdego neuronu w moim mózgu posiadającego receptor leu–enkefaliny.

A wtedy środek cytotoksyczny, uruchamiany jedynie w komórkach zainfekowanych, zabiłby je wszystkie.

Pozbawione bodźców, kanały pobudzane zwykle przez te martwe neurony stopniowo zanikały. Wszystkie cząstki mojego mózgu zdolne do odczuwania przyjemności umierały. I choć zdarzało mi się czasem nie odczuwać zupełnie nic, nie miałem możliwości zrównoważenia złych nastrojów, wskutek czego nawet najmniejsze przygnębienie natychmiast uzyskiwało nade mną władzę.

Nie powiedziałem nic rodzicom: nie mogłem znieść myśli o oznajmieniu im, że bitwa, którą stoczyli o moje przeżycie, okaleczyła mnie. Próbowałem się skontaktować z onkologiem, który zajmował się mną na Złotym Wybrzeżu, ale moje telefony tonęły w wypełnionej mechaniczną muzyką fosie automatycznej segregacji, a e–maile pozostawały bez odpowiedzi. Zdołałem jedynie spotkać się z doktor Ash, która uprzejmie wysłuchała mojej teorii, ale odmówiła skierowania mnie do neurologa, twierdząc, że cały problem leży w psychice: badania krwi i moczu nie wykazywały żadnych typowych oznak depresji klinicznej.

Okresy jasnego rozumowania stawały się coraz krótsze. Coraz więcej czasu spędzałem w łóżku, przy zaciągniętych zasłonach, gapiąc się w sufit. Moja rozpacz była tak monotonna i pozbawiona związku z rzeczywistością, że w pewnym stopniu osłabiała ją własna absurdalność: nie zamordowano nikogo z moich bliskich, rak prawie na pewno został pokonany, a ja nadal potrafiłem dostrzec różnicę między tym, co czuję, a niekwestionowaną logiką prawdziwego bólu czy strachu.

Nie potrafiłem jednak zrzucić z siebie tego ciężaru i zmusić się do odczuwania tego, co chciałem odczuwać. Moja jedyna wolność polegała na możliwości wyboru pomiędzy poszukiwaniem usprawiedliwień dla swojego smutku — i oszukiwaniem się, że jest on moją własną, całkowicie naturalną reakcją na łańcuch przeszkód, które jakaś złośliwa siła stawia mi na drodze — lub odrzuceniem go jako czegoś obcego, narzuconego z zewnątrz i więżącego mnie w emocjonalnej skorupie, bezużytecznej i nieruchomej jak sparaliżowane ciało.

Ojciec nigdy mnie nie oskarżył o słabość czy niewdzięczność: po prostu cichcem wycofał się z mojego życia. Mama próbowała do mnie dotrzeć, pocieszyć lub sprowokować, ale osiągnąłem stan, w którym potrafiłem zareagować jedynie uściskiem dłoni. Nie byłem sparaliżowany w sensie dosłownym; nie byłem też ślepy, niemy czy upośledzony. Ale wszystkie jasno oświetlone światy, w których kiedyś mieszkałem — fizyczne czy wirtualne, prawdziwe czy wyobrażone, intelektualne czy emocjonalne — stały się niewidoczne i niedostępne. Pogrzebane we mgle, w odchodach, w popiołach.

Gdy w końcu przyjęto mnie na oddział neurologiczny, martwe obszary mózgu były już doskonale widoczne na obrazie z rezonansu magnetycznego. Proces byłby jednak niemożliwy do zatrzymania nawet gdyby zdiagnozowano mnie wcześniej.

Z całą pewnością nie było nikogo, kto mógłby sięgnąć do mojej czaszki i zreperować maszynerię do odczuwania szczęścia.


2.


Budzik zadzwonił o dziesiątej, ale potrzebowałem kolejnych trzech godzin, by znaleźć w sobie energię potrzebną do wstania. Zrzuciłem kołdrę i usiadłem na brzegu łóżka, mrucząc pod nosem bezsensowne obsceny i usiłując zignorować nieunikniony wniosek, że trudzę się na darmo. Wiedziałem bowiem, że niezależnie od tego, na jakie szczyty sukcesu zdołam się tego dnia wspiąć (na przykład nie tylko pójdę do sklepu, lecz zdołam kupić coś więcej niż mrożone danie) i jak bardzo będzie mi sprzyjać fortuna (na przykład towarzystwo ubezpieczeniowe przyśle mi rentę przed terminem zapłaty czynszu), następnego ranka obudzę się dokładnie w tym samym stanie.

Nic nie pomaga, nic się nie zmienia. W tych kilku słowach zamykało się wszystko. Ale zaakceptowałem ten fakt już dawno l emu, nie było więc powodów do rozczarowań. Ani też do siedzenia tu i po raz tysięczny rozpaczania nad czymś, co jest tak cholernie oczywiste.

Prawda?

Pieprzyć to. Byle do przodu.

Łyknąłem swoją „poranną” porcję leków — sześć kapsułek, które poprzedniego wieczoru położyłem na nocnym stoliku — po czym poszedłem do ubikacji i wysikałem jasnożólty strumień, złożony głównie z metabolitów poprzedniej dawki. Żaden środek przeciw — depresyjny nie potrafił wprawić mnie w euforię, ale to obrzydlistwo utrzymywało we mnie dość wysoki poziom dopaminy i serotoniny, by mnie uchronić przed całkowitą katatonią — pokarmem w płynie, sikaniem do basenu i byciem mytym gąbką.

Ochlapałem twarz wodą, usiłując wymyślić pretekst do wyjścia z domu. Zakupy nie wchodziły w grę, bo zamrażarka była opróżniona dopiero w połowie, ale siedząc cały dzień w domu, nieumyty i nieogolony, czułem się oślizły i ślamazarny jak jakaś blada pijawka; słowem — jeszcze gorzej niż zwykle. Czasem jednak potrzebny był tydzień lub więcej, by obrzydzenie zmusiło mnie w końcu do podniesienia tyłka.

Gapiłem się w lustro. Brak apetytu z nawiązką równoważył bruk ćwiczeń — byłem równie odporny na pociechę płynącą ze spożywania węglowodanów, co na adrenalinę wyczynowca — i bez trudu mogłem policzyć zarysowane pod obwisłą skórą żebra. Miałem trzydzieści lat, a wyglądałem jak sterany życiem starzec. Przycisnąłem czoło do chłodnej szyby, posłuszny jakiemuś atawistycznemu instynktowi, który sugerował, że może mi to dostarczyć odrobiny przyjemności. Ale nie dostarczyło.

Na telefonie w kuchni świeciła się lampka: znak, że ktoś zostawił mi wiadomość. Wróciłem do łazienki i usiadłem na podłodze, próbując przekonać siebie, że nie muszą to być złe wieści. Może jednak nikt nie umarł. A starzy nie mogli się rozwieść po raz drugi.

Podszedłem do telefonu i włączyłem monitor. Pojawił się miniaturowy obrazek nieznajomej, surowo wyglądającej kobiety w średnim wieku, podpisany: „dr Z. Durrani, Wydział Inżynierii Biomedycznej, Uniwersytet w Kapsztadzie”. W polu „temat” wpisano: „Nowe techniki protetycznej, rekonstrukcyjnej plastyki nerwu”. Było to pewne odstępstwo od normy: większość osób przeglądała sprawozdania dotyczące mojego stanu tak niedbale, że sądziła, iż jestem umiarkowanie upośledzony. Poczułem ożywczy brak obrzydzenia — najbliższe szacunkowi uczucie, na jakie było mnie stać — wobec doktor Durrani. Ale jakkolwiekby się starała, nie mogła wymyślić nic, co naprawdę by mnie uzdrowiło.

Ugoda z Pałacem Zdrowia zapewniała mi — w zamian za odstąpienie od oskarżeń — rentę w wysokości minimalnej płacy plus zwrot usankcjonowanych wydatków na leczenie; nie dysponowałem więc astronomiczną sumą. Ale każda terapia dająca szansę na to, że stanę się samowystarczalny finansowo, mogła być w pełni sfinansowana przez firmę ubezpieczeniową. Wartość takiej terapii dla Global Assurance — cały pozostały koszt utrzymywania mnie aż do śmierci — malała z każdym dniem, to samo dotyczyło jednak funduszy na badania medyczne na całym świecie. A mój przypadek stał się już dość znany.

Większość terapii, jakie dotychczas mi proponowano, wiązała się z nowymi lekami. Owszem, leki uchroniły mnie przed spędzaniem życia w ośrodku pomocy społecznej, ale oczekiwanie, że zmienią mnie w radosnego, czynnego zawodowo zjadacza chleba było jak nadzieja na to, że amputowane kończyny odrosną dzięki maści. Z punktu widzenia Global Assurance finansowanie czegoś bardziej skomplikowanego pociągało jednak za sobą znacznie większy wydatek, co niewątpliwie oznaczało, że osoba odpowiedzialna za moje konto dokładnie rozważy wszystkie za i przeciw. Nie było sensu pochopnie wydawać dużych pieniędzy, skoro nadal istniała całkiem spora szansa, że postanowię rozstać się z tym światem jako czterdziestoparolatek. Tanie rozwiązania — nawet te długotrwałe — zawsze można było wypróbować, ale każda propozycja dość radykalna, by dawać nadzieję na prawdziwą zmianę, w rachunku możliwych strat i zysków przegrywała z kretesem.

Klęczałem obok ekranu z twarzą ukrytą w dłoniach. Mogłem skasować wiadomość bez odsłuchiwania, by oszczędzić sobie frustracji związanej ze świadomością tego, co mnie ominie… ale ta nieświadomość byłaby równie zła. Wcisnąłem przycisk „start” i odwróciłem wzrok: odwzajemnianie spojrzenia jakiejkolwiek osoby, choćby i nagranej, napełniało mnie potwornym wstydem. Rozumiałem przyczynę: dawno straciłem obwody nerwowe pozwalające rejestrować pozytywne przekazy niewerbalne, natomiast kanały ostrzegające o wrogości czy odrzuceniu nie tylko pozostały nienaruszone, lecz stały się dostatecznie subiektywne i nadwrażliwe, by wypełnić lukę silnym sygnałem negatywnym, niezależnie od stanu rzeczywistego.

Słuchałem opowieści doktor Durrani o jej pracy z pacjentami po udarach naj u ważniej, jak potrafiłem. Standardową metodą terapii były przeszczepy nerwowe uzyskiwane dzięki hodowli tkankowej, ona natomiast wstrzykiwała w uszkodzony obszar specjalną, szczegółowo opracowaną piankę polimerową, która uwalniała czynniki wzrostu, przyciągające aksony i dendryty z otaczających neuronów, podczas gdy sam polimer pełnił rolę sieci przełączników elektrochemicznych. Dzięki rozmieszczonym w piance mikroprocesorom początkowo bezkształtna sieć najpierw realizowała program generalnego odtworzenia działania utraconych neuronów, a następnie była przystosowywana do potrzeb konkretnych biorców.

Doktor Durrani wyliczyła swoje triumfy: przywrócenie wzroku, przywrócenie mowy, ruchu, zdolności trzymania moczu, talentu muzycznego. Mój własny deficyt — mierzony w liczbie utraconych neuronów, synaps, czy nawet w centymetrach sześciennych — wykraczał daleko poza zakres wymienionych przez nią uszkodzeń, co jednak tylko zwiększało wyzwanie.

Z niemal stoickim spokojem wyczekiwałem jednego małego „ale”, złożonego z sześciu lub siedmiu cyfr. Tymczasem głos z taśmy powiedział: „Jeśli zdecyduje się pan ponieść koszty podróży i trzytygodniowego pobytu w szpitalu, koszt samej kuracji pokryje moje stypendium naukowe”.

Odsłuchałem to zdanie kilkanaście razy, doszukując się jakiegoś haczyka. Była to jedna z nielicznych sztuk, w których radziłem sobie naprawdę nieźle. Gdy jednak nic nie znalazłem, zebrałam się w sobie i napisałem e — maila do asystentki doktor Durrani z prośbą o szczegółowe wyjaśnienia.

Okazało się, że dobrze zrozumiałem. Za cenę rocznego zaopatrzenia w leki, które ledwie utrzymywały mnie przy życiu, oferowano mi szansę na powrót do normalności.


*


Organizacja wyprawy do RPA była kompletnie ponad moje siły, ale gdy tylko Global Assurance dostrzegło swoją szansę, uruchomiło maszynerię na obu kontynentach. Ja musiałem jedynie zwalczyć w sobie chęć wycofania się. Myśl o pobycie w szpitalu i wiążącej się z nim bezsilności, której już kiedyś zaznałem, sama w sobie była niepokojąca, ale rozważanie perspektywy posiadania neuroprotezy było jak wpatrywanie się w kalendarz zwiastujący mój prywatny dzień sądu ostatecznego. 7 marca 2023 roku albo wkroczę do znacznie większego, bogatszego i lepszego świata… albo okaże się, że moja choroba jest nieuleczalna. I w pewnym sensie perspektywa ostatecznej utraty złudzeń nie przerażała mnie tak bardzo jak pierwsza ewentualność. Była znacznie bliższa miejsca, w którym się znajdowałem, znacznie łatwiejsza do wyobrażenia. Jedyną wizją szczęścia, jaką potrafiłem przywołać, była wizja biegnącego wesoło i znikającego w blasku słońca dziecka — słodka i wzruszająca, lecz trochę niekonkretna. Jeśli chciałem się zmienić w promień słońca, w każdej chwili mogłem podciąć sobie żyły. Chciałem mieć pracę, rodzinę, zwyczajną miłość i skromne ambicje, bo wiedziałem, że to właśnie mi odebrano. Ale wyobrażenie sobie, jak by to było mieć w końcu te rzeczy, było dla mnie równie niemożliwe jak wyobrażenie sobie codziennego życia w przestrzeni dwudziestosześciowymiarowej.

Ostatniej nocy przed porannym wylotem z Sydney nie zmrużyłem oka. Na lotnisko odwiozła mnie pielęgniarka z oddziału psychiatrycznego, ale oszczędzono mi wstydu w postaci eskorty podczas lotu do Kapsztadu. W powietrzu albo przysypiałem, albo walczyłem z paranoją, albo opierałem się pokusie dorabiania ideologii do smutku i niepokoju, które kołatały mi się po głowie. Żaden z pasażerów nie gapi się na mnie z pogardą. Terapia doktor Durrani nie okaże się oszustwem. Zdołałem sobie wytłumaczyć, że to złudzenia, ale — jak zawsze — nie byłem w stanie zmienić swoich uczuć ani nawet wytyczyć wyraźnej granicy pomiędzy czysto patologicznym niezadowoleniem a całkowicie zrozumiałym niepokojem, będącym udziałem każdego, kogo miała czekać poważna operacja mózgu.

Czyż nie byłoby cudownie, gdybym nie musiał wciąż walczyć o wytyczenie tej granicy? Do diabła ze szczęściem: nawet przyszłość wypełniona pasmem nieszczęść byłaby triumfem, gdybym tylko wiedział, że za każdym z nich kryje się jakiś powód.


*


Z lotniska odebrał mnie doktor Lukę de Vries, jeden z asystentów Durrani. Wyglądał na jakieś dwadzieścia pięć lat i emanował taką pewnością siebie, że niemal wziąłem ją za lekceważenie. Natychmiast poczułem się uwięziony i bezradny. On wszystko załatwił, a ja musiałem się biernie poddać, jakbym wkraczał na taśmę przenośnikową. Wiedziałem jednak, że gdyby pozwolono mi robić cokolwiek samemu, zatrzymałoby to cały proces.

Do położonego na przedmieściach Kapsztadu szpitala dotarliśmy po północy. Gdy szliśmy przez parking, bzyczenie owadów brzmiało niewłaściwie, powietrze pachniało jakoś obco, a konstelacje gwiazd wyglądały jak dobrze wykonane kopie. Na kilka metrów przed wejściem osunąłem się na kolana.

Hej! — De Vries zatrzymał się i pomógł mi wstać. Trząsłem się ze strachu, a potem także ze wstydu, że robię z siebie takie pośmiewisko.

To pogwałcenie mojej terapii unikowej.

Terapii unikowej?

Za wszelką cenę unikać szpitali.

Roześmiał się. Może tylko po to, by mnie pocieszyć. Świadomość, że skłoniło się kogoś do szczerego śmiechu, wiąże się z uczuciem przyjemności, a ponieważ nie byłem zdolny do jej odczuwania, nie potrafiłem ocenić jego reakcji.

Naszą ostatnią pacjentkę musieliśmy wnieść na noszach. Gdy wychodziła, trzymała się na nogach mniej więcej tak mocno jak pan.

To źle?

Nawalała jej endoproteza biodra. Ale to już nie nasza wina.

Weszliśmy po schodach do jasno oświetlonego holu.


*


Następnego ranka — w poniedziałek, 6 marca, na dzień przed operacją — poznałem większość zespołu chirurgicznego, który miał przeprowadzić pierwszą, mechaniczną część procedury: oczyszczenie bezużytecznych luk pozostałych po obumarłych neuronach, otworzenie maleńkimi balonikami pustych miejsc, które zostały odcięte, a potem wypełnienie tej dziwnie ukształtowanej formy pianką doktor Durrani. Powiedzieli, że oprócz istniejącej już dziury w czaszce, pozostawionej przez zastawkę sprzed osiemnastu lat, prawdopodobnie będą musieli wywiercić jeszcze dwie.

Pielęgniarka ogoliła mi głowę i przykleiła do odkrytej skóry pięć małych znaczków. Potem przez całe popołudnie robiono mi skany. Ostateczny, trójwymiarowy obraz martwych obszarów w moim mózgu przypominał mapę speleologiczną: przedstawiał sekwencję połączonych jaskiń, którą uzupełniały obrywy skalne i zawalone tunele.

Wieczorem odwiedziła mnie Durrani.

Nim znieczulenie przestanie działać — wyjaśniła — pianka stężeje i wytworzą się pierwsze połączenia z otaczającą tkanką. Potem mikroprocesory polecą polimerom utworzyć sieć, którą zaprojektowaliśmy jako punkt wyjścia.

Z trudem zmuszałem się do mówienia. Każde pytanie, jakie zadawałem — choćby najbardziej uprzejme, inteligentne i na temat — zdawało mi się tak bolesne i poniżające, jak gdybym stał przed nią nagi i prosił, by mi wydłubała odchody z włosów.

Skąd wiedzieliście, jak ma wyglądać ta sieć? Przeskanowa — liście jakiegoś ochotnika?

Czy miałem zacząć nowe życie jako klon Luke’a de Vriesa? Odziedziczyć jego gusty, ambicje, emocje?

Nie, nie. Istnieje międzynarodowa baza zdrowych struktur nerwowych, zawierająca dane dwudziestu tysięcy denatów, którzy zmarli bez uszkodzenia mózgu. Jest bardziej szczegółowa niż tomografia: mózgi zostały zamrożone w ciekłym azocie i pocięte mikrotomem z diamentowym ostrzem, a potem plasterki zabarwiono i wykonano mikrografię elektronową.

Mój umysł aż się wzdrygnął na dźwięk liczby eksabajtów, którą od niechcenia rzuciła; od dawna nie miałem do czynienia z informatyką.

Więc wykorzystujecie coś w rodzaju zlepku danych z bazy? Zaszczepicie mi wybór typowych struktur, pobranych od różnych osób?

Durrani przez chwilę sprawiała wrażenie, jakby chciała przytaknąć, ale umiłowanie konkretów i szacunek dla mojej inteligencji nie pozwoliły jej na to.

Niezupełnie. Będzie to raczej superpozycja wielu warstw niż zlepek. Wykorzystaliśmy około czterech tysięcy jednostek z bazy, wszystkich mężczyzn między dwudziestką a czterdziestką. Zakładając, że u jednego z nich neuron A ma połączenie z neuronem B, a u innego z neuronem C, u pana będzie się łączył zarówno z B, jak i z C. Będzie to więc sieć, którą teoretycznie można ukształtować tak, by odpowiadała jednej z poszczególnych użytych jednostek, ale w rzeczywistości ukształtuje ją pan na swój własny, niepowtarzalny sposób.

Brzmiało to lepiej niż perspektywa stania się klonem emocjonalnym albo potworem Frankensteina: będę nieobrobionym klockiem, którego cechy dopiero się ukształtują. Ale…

Ukształtuję? Jak? Jak przejść od możliwości bycia każdym z nich do… — Do czego? Do wskrzeszenia swojego dwunastoletniego ja? Czy też do stworzenia trzydziestolatka, którym powinienem być, poprzez zmieszanie cech czterech tysięcy nieznajomych? Umilkłem, tracąc resztkę wiary w to, że mówię do rzeczy.

Durrani też miała nieco nietęgą minę, choć oczywiście mogłem się mylić w ocenie.

W pańskim mózgu powinny istnieć pewne nienaruszone struktury, które zachowały jakieś dane o tym, co pan utracił — po wiedziała. — Wspomnienia kluczowych doświadczeń i rzeczy, które sprawiały panu przyjemność; fragmenty wrodzonych struktur, które przeżyły atak wirusa. Proteza będzie się automatycznie dopasowywać do wszystkiego, co jest już obecne w mózgu, reagując na istniejące systemy i wdrażając połączenia najlepiej funkcjonujące w tym kontekście. — Zastanawiała się przez chwilę. — Proszę sobie wyobrazić sztuczną kończynę, początkowo nie w pełni ukształtowaną, która doskonali się w miarę używania. Rozciąga się, gdy nie może czegoś dosięgnąć, kurczy, gdy nieoczekiwanie o coś uderza, aż w końcu osiąga sugerowany przez pańskie ruchy rozmiar i kształt fantomowej kończyny, będącej po prostu obrazem utraconego ciała.

Była to sugestywna metafora, ale i tak nie bardzo mogłem uwierzyć w to, że moje wyblakłe wspomnienia zawierają dość informacji, by w każdym szczególe zrekonstruować swojego fantomowego twórcę; że całą tę układankę, ukazującą kogoś, kim byłem i kim mógłbym się stać, można ułożyć na podstawie kilku ocalałych klocków brzegowych i czterech tysięcy innych zmieszanych układanek z klockami szczęścia. Ale przynajmniej jedno z nas czuło się niedobrze w tym temacie, więc nie upierałem się przy swoim.

Udało mi się jednak zadać jeszcze jedno pytanie.

Jak będzie, zanim to nastąpi? Kiedy obudzę się ze znieczulenia, a te wszystkie połączenia wciąż będą funkcjonowały?

Tego nie będę wiedzieć, dopóki pan mi nie powie — wyznała Durrani.


*


Jakiś miły, lecz uparty głos powtarzał moje imię. Oprzytomniałem trochę. Bolał mnie kark, nogi i plecy, a żołądek aż się skręcał od mdłości.

Ale łóżko było ciepłe, a pościel miękka. Leżenie po prostu sprawiało mi przyjemność.

Jest środa po południu. Operacja się udała.

Otworzyłem oczy. Durrani z czwórką asystentów stała w nogach łóżka. Gapiłem się na nią w oszołomieniu: twarz, którą wcześniej postrzegałem jako surową i nieprzyjazną, była… fascynująca, magnetyczna. Mógłbym się jej przyglądać godzinami. Potem jednak przeniosłem wzrok na stojącego obok niej Luke’a de Vriesa. Był równie niezwykły. Przyjrzałem się pozostałej trójce. Każda z tych osób wyglądała równie olśniewająco; nie mogłem się zdecydować, gdzie zatrzymać wzrok.

Jak się pan czuje?

Brakowało mi słów. Twarze tych ludzi aż kipiały od znaczeń; dawały mi tyle powodów do fascynacji, że nie potrafiłbym wyizolować pojedynczego czynnika: wszystkie zdawały się mądre, ekstatyczne, piękne, refleksyjne, uważne, współczujące, spokojne, żywe… biały szum pozytywnych, lecz zmieszanych bez ładu i składu cech.

Gdy jednak, niezdolny się powstrzymać, wciąż przenosiłem wzrok z jednej twarzy na drugą, starając się wydobyć z nich jakiś sens, ich przesłanie w końcu zaczęło do mnie docierać, jakby mgła rzedła, choć w gruncie rzeczy przez cały czas zachowywałem ostrość widzenia.

Czy pani się uśmiecha? — zapytałem Durrani.

Lekko. — Zawahała się. — Istnieją standardowe testy i obrazy, ale proszę, niech pan opisze mój wyraz twarzy. Niech pan odgadnie, co myślę.

Odpowiadałem bez zażenowania, jakbym odczytywał litery z tablicy do badania wzroku.

Jest pani… zaciekawiona? Słucha uważnie. Jest zainteresowana i ma nadzieję, że stanie się coś dobrego. I uśmiecha się, bo myśli, że tak będzie. Albo nie może do końca uwierzyć, że już tak jest.

Skinęła głową, uśmiechając się pewniej.

Dobrze.

Nie dodałem, że stała się w moich oczach uderzająco, niemal boleśnie piękna. Ale to samo dotyczyło wszystkich obecnych na sali, zarówno kobiet, jak i mężczyzn: mgiełka sprzecznych nastrojów, którą przedtem odczytywałem na ich twarzach, podniosła się, ale za to teraz wszystkie były tak promienne, że aż zapierało dech. Trochę mnie to zaniepokoiło — było zbyt jednorodne, zbyt intensywne — choć w pewnym sensie ta reakcja zdawała się równie naturalna jak chwilowe oślepienie przywykłego do ciemności oka. Po osiemnastu latach widzenia w każdej ludzkiej twarzy jedynie brzydoty nie miałem zamiaru uskarżać się na widok pięciorga osób wyglądających jak anioły.

Jest pan głodny? — zapytała Durrani.

Musiałem się zastanowić.

Tak.

Jeden z asystentów przyniósł mi gotowy posiłek, mniej więcej taki sam jak ten, który zjadłem w poniedziałek na lunch: sałatka, bułka, ser. Podniosłem bułkę i ugryzłem kawałek. Faktura była mi doskonale znajoma, smak taki jak zawsze. Dwa dni wcześniej przeżuwałem i przełykałem ten sam produkt ze zwykłym umiarkowanym obrzydzeniem, jakie wywoływało we mnie wszelkie jedzenie.

Po policzkach pociekły mi gorące łzy. Nie były to łzy uniesienia: doznawane uczucie było równie dziwne i bolesne, jak gdybym pił z fontanny, mając tak zaschnięte usta, że skóra stała się słona i bezkrwista.

Równie bolesne — i równie pociągające. Gdy opróżniłem talerz, poprosiłem o drugi. Jedzenie jest dobre, jedzenie jest piękne, jedzenie jest potrzebne — kołatało mi się po głowie.

Wystarczy — rzekła stanowczo Durrani, gdy spałaszowałem trzecią porcję.

Chciałem jeść dalej, tak bardzo, że aż cały się trząsłem. Krzyknąłem na nią, rozwścieczony, mimo iż nadal była anielsko piękna. Ujęła mnie za ramiona i unieruchomiła.

Będzie panu ciężko. Będzie pan przeżywał takie ataki, huśtawki we wszystkich kierunkach, dopóki sieć się nie osadzi. Musi pan próbować zachować spokój, rozsądek. Proteza stwarza więcej możliwości niż te, do których się pan przyzwyczaił, ale nadal to pan je kontroluje.

Zacisnąłem zęby i odwróciłem wzrok. Jej dotyk wywołał we mnie natychmiastową, nieznośną erekcję.

Tak jest — powiedziałem. — Ja kontroluję.


*


W kolejnych dniach moje przeżycia związane z protezą stały się mniej surowe i znacznie mniej gwałtowne. Oczyma wyobraźni niemal widziałem, jak najostrzejsze, najbardziej odstające skraje sieci w miarę używania stają się — metaforycznie — gładsze. Jedzenie, spanie i przebywanie z ludźmi nadal sprawiało mi ogromną przyjemność, ale teraz przypominało to bardziej realizację jakiegoś niewyobrażalnie cudownego dziecinnego marzenia niż porażenie mózgu prądem o wysokim napięciu.

Rzecz jasna, to nie proteza wysyłała do mojego mózgu sygnały informujące o tym, że powinienem odczuwać przyjemność. Ona po prostu BYŁA tą częścią mnie, która ją odczuwała — niezależnie od tego, jak świetnie była zintegrowana ze wszystkim innym: z percepcją, językiem, rozpoznaniem., słowem: z resztą mnie. Myślenie o tym początkowo wywoływało we mnie niepokój, ale po jakimś czasie już nie większy, niż gdyby ktoś pokolorował na niebiesko wszystkie pełniące tę samą rolę organiczne obszary w moim mózgu i rzekł: „To one odczuwają przyjemność, nie ty!”

Poddano mnie serii testów psychologicznych, mających ocenić stopień sukcesu ekipy doktor Durrani. Przez większość z nich przechodziłem już wielokrotnie w ramach corocznych badań zlecanych przez towarzystwo ubezpieczeniowe. Być może u pacjenta po udarze łatwiej było obiektywnie ocenić stopień władania sparaliżowaną przedtem ręką; ja wykonałem przeskok z dna na szczyt w każdej możliwej skali. I byłem tym zachwycony. Badania pozwoliły mi po raz pierwszy wykorzystać protezę w służbie innych dziedzin szczęścia — czuć się szczęśliwym na wiele niemal nieznanych dotąd sposobów. Oprócz interpretacji zwyczajnych sytuacji z życia domowego — co się wydarzyło między tym dzieckiem, tą kobietą a tym mężczyzną; kto się czuje dobrze, a kto źle? — miałem oceniać zapierające dech reprodukcje wielkich dzieł sztuki, od złożonych malowideł alegorycznych i narracyjnych po eleganckie, minimalistyczne ćwiczenia z geometrii. Oprócz wysłuchiwania zwykłych wypowiedzi, a nawet surowych okrzyków radości i bólu, słuchałem fragmentów utworów muzycznych każdej kultury, każdej epoki i każdego stylu.

I wtedy w końcu dotarło do mnie, że coś jest nie tak.

Jacob Tsela puszczał mi pliki dźwiękowe i zapisywał moje reakcje. Przez większość sesji zachowywał się beznamiętnie, starannie unikając ryzyka subiektywizacji danych przez zdradzenie mi swojego zdania. Gdy jednak odegrał mi oszałamiający fragment europejskiej muzyki klasycznej, który oceniłem na dwudziestkę w skali dwudziestostopniowej, dostrzegłem w jego oczach iskierkę zawodu.

Co jest? Panu się to nie podoba? — zapytałem.

Uśmiechnął się enigmatycznie.

Nieważne, co mi się podoba. Badamy pana, a nie mnie.

Już oceniłem ten fragment; nie wpłynie pan na mój wybór. — Spojrzałem na niego błagalnie. Rozpaczliwie pragnąłem wywołać jakąkolwiek reakcję. — Przez osiemnaście lat żyłem w pustelni. Nawet nie wiem, kto to skomponował.

Zawahał się.

Jan Sebastian Bach. I zgadzam się z panem: to piękny utwór.

Po tych słowach ponownie uruchomił komputer, by kontynuować eksperyment.

Skąd zatem rozczarowanie? Ledwie zdążyłem zadać sobie to pytanie, a już znałem odpowiedź. Byłem idiotą, nie zauważywszy tego wcześniej; po prostu zbyt mocno zafrapowała mnie muzyka.

Nie oceniłem żadnego fragmentu niżej niż na osiemnastkę! To samo dotyczyło sztuk wizualnych. Po swoich czterech tysiącach dawców odziedziczyłem nie najniższy wspólny mianownik, lecz najszerszy z możliwych gustów — i w ciągu dziesięciu dni nadal nie narzuciłem żadnych ograniczeń, żadnych osobistych preferencji.

Wszelka sztuka, wszelka muzyka wzbudzała we mnie niebotyczny zachwyt. Każda osoba, na jakiej spoczął mój wzrok, była wcieleniem ideału.

Może po prostu długotrwała posucha sprawiła, że syciłem zmysły wszystkim, co było dostępne, ale wystarczyło trochę odczekać, by stać się równie krytycznym, skupionym i drobiazgowym jak wszyscy inni.

Czy nadal powinienem być taki? Taki… WSZYSTKOŻERNY? — wypaliłem, zaczynając z łagodną ciekawością, a kończąc z przerażeniem.

Tsela zatrzymał nagranie — była to jakaś pieśń, może albańska, a może marokańska lub mongolska; w każdym razie tak cudna, że wprawiała mnie w ekstazę i wywoływała dreszcz.

Podobnie jak wszystko inne.

Tsela milczał przez chwilę, rozważając sprzeczne zobowiązania. W końcu westchnął.

Lepiej niech pan porozmawia z Durrani — rzekł.


*


Wykres kolumnowy na ekranie ściennym w jej biurze pokazywał liczbę sztucznych synaps, które zmieniały stan wewnątrz protezy

tworząc nowe połączenia, zrywając stare, słabnąc lub wzmacniając się — w ciągu ostatnich dziesięciu dni. Wtopione mikroprocesory śledziły te procesy, a antena każdego ranka zbierała dane.

Pierwszy dzień był niesamowity: proteza adaptowała się do środowiska. Cztery tysiące sieci, które się na nią złożyły, mogło świetnie funkcjonować w czaszkach swoich właścicieli, ale globalna wersja nigdy wcześniej nie była podłączona do żadnego mózgu.

Drugiego dnia aktywność spadła o połowę. Trzeciego skurczyła się do jednej dziesiątej.

Czwartego pozostał już tylko szum w tle. Moje epizodyczne wspomnienia, jakkolwiek przyjemne, najwyraźniej były przechowywane gdzie indziej — bo przecież z całą pewnością nie cierpiałem na amnezję — ale obwody definiujące pojęcie przyjemności po początkowej eksplozji przestały się rozwijać.

Jeśli w ciągu następnych kilku dni wyłonią się jakieś nowe trendy, powinno nam się udać je wzmocnić i przeforsować. Tak, jak można obalić chwiejący się budynek, gdy już przechyli się w jakąś konkretną stronę — powiedziała bez większej nadziei w głosie. Minęło już tyle czasu, a sieć nawet nie drgnęła.

A co z czynnikami genetycznymi? — zapytałem. — Nie możecie po prostu odczytać mojego genomu i na tej podstawie dokonać zawężenia?

Pokręciła głową.

W rozwoju systemu nerwowego biorą udział co najmniej dwa tysiące genów. To nie takie łatwe jak dopasowanie grupy krwi czy typu tkanki. Każda osoba z bazy danych prawdopodobnie dzieli z panem mniej więcej taki sam, niewielki procent tych genów. Niektóre z osób, rzecz jasna, mogły mieć bardziej zbliżony do pańskiego temperament niż inne, ale nie możemy ich zidentyfikować na podstawie genów.

Rozumiem.

Jeśli pan sobie zażyczy — rzekła ostrożnie Durrani — możemy całkowicie wyłączyć protezę. Nie potrzeba operacji: wystarczy ją zablokować i znajdzie się pan z powrotem w punkcie wyjścia.

Wpatrywałem się w jej promienną twarz. Jak mógłbym wrócić?! Cokolwiek wskazywały wykresy i wyniki badań, JAK MOGŁEM BYĆ PORAŻKĄ?! W jakiejkolwiek ilości bezużytecznego piękna się pławiłem, nie byłem tak pokręcony jak wtedy, gdy w głowie szumiała mi leu–enkefalina. Nadal potrafiłem odczuwać strach, niepokój i smutek: testy wykazywały obecność cieni właściwych wszystkim dawcom. Nie mógłbym nienawidzić Bacha ani Chucka Berry’ego, Chagala ani Paule Klee, ale na wizje chorób, głodu czy śmierci reagowałem równie normalnie jak wszyscy.

I nie byłem tak obojętny na własny los jak przedtem na raka.

Ale jaka przyszłość czekała mnie z protezą? Uniwersalne szczęście, uniwersalne cienie… czy już zawsze połowa ludzkości miała mi dyktować, co mam czuć? Żyjąc przez tyle lat w mroku, karmiłem się nadzieją, że noszę w sobie jakieś ziarno, które — jeśli otrzymam szansę, jeśli schwycę się czegoś dostatecznie mocno — pomoże mi znów stać się żywym. A teraz to wszystko okazało się mrzonką… Dano mi tworzywo, z którego buduje się osobowości — a ja przetestowałem je całe, zachwyciłem się wszystkim, lecz niczego nie uznałem za swoje. Cała radość, którą odczuwałem w ciągu ostatnich dziesięciu dni, nic nie znaczyła. Byłem tylko pustym kadłubem, kradnącym blask cudzych słońc.

Myślę, że powinniście to zrobić — powiedziałem. — Wyłączyć ją.

Podniosła rękę.

Chwileczkę. Jeśli pan zechce, możemy wypróbować jeszcze jedną rzecz. Rozmawialiśmy o tym z naszą komisją etyki, a Lukę rozpoczął próby nad stworzeniem programu, ale decyzja będzie należeć do pana.

Decyzja o czym?

Sieć można przesunąć w dowolnym kierunku. Wiemy, co robić, by tego dokonać. Wiemy, jak przełamać symetrię i sprawić, że pewne rzeczy staną się źródłem większej przyjemności niż inne. Fakt, że nie nastąpiło to spontanicznie, nie musi oznaczać, że nie można tego zrobić inaczej.

Roześmiałem się, nie wierząc własnym uszom.

A więc, jeśli powiem „tak”, wasza komisja etyki wybierze dla mnie ulubioną muzykę, ulubione potrawy i nowe powołanie? Zdecyduje, kim mam się stać?

Czy to rzeczywiście było takie złe? Nie żyjąc od tylu lat, ofiarować życie innej istocie? Oddać — nie płuco czy nerkę, ale kompletne ciało, niepotrzebne wspomnienia i całą resztę, arbitralnie skonstruowanemu, lecz w pełni funkcjonalnemu, nowemu człowiekowi?

Durrani była wstrząśnięta.

Nie! Nawet nam to przez myśl nie przeszło! Ale moglibyśmy zaprogramować mikroprocesory tak, by pan sam kontrolował ułożenie sieci, świadomie i celowo wybierając rzeczy, które będą panu sprawiały przyjemność.


*


Niech pan spróbuje sobie wyobrazić tablicę kontrolną — rzekł de Vries.

Zamknąłem oczy.

Zły pomysł — rzekł. — Jeśli się pan przyzwyczai, ograniczy pan sobie dostęp.

Fakt — przyznałem i zacząłem się wpatrywać w przestrzeń. Nie mogłem się skupić, bo system dźwiękowy laboratorium grał właśnie jakiś wybitny utwór Beethovena. Z trudem przywoływałem obraz stylizowanej, wiśniowej, poziomej tablicy, którą de Vries pięć minut wcześniej skonstruował mi w głowie, kreska po kresce. Jest! Z niejasnego wspomnienia tablica przeobraziła się nagle w coś równie wyrazistego jak każdy inny przedmiot w pomieszczeniu.

Mam.

Kursor krążył w okolicach dziewiętnastki.

De Vries zerknął na niewidoczny dla mnie ekran.

Dobrze. Teraz niech pan spróbuje obniżyć ocenę. Zaśmiałem się bezradnie. Roll over Beethoven. Przenicuj Beethovena…

Jak? Jak można się zmuszać, żeby mniej coś lubić?

Nie trzeba się zmuszać. Po prostu proszę spróbować przesunąć kursor w lewo. Oczami. Program monitoruje korę wzrokową. Wyśledzi każdy szybki ruch. Niech pan sobie wyobrazi, że przesuwa kursor, a obraz się podporządkuje.

Rzeczywiście. Chwilami go gubiłem, jakby się przyklejał, ale w końcu zdołałem przesunąć o dziesięć stopni i dopiero wtedy przerwałem, by ocenić efekt.

O, kurwa.

Znaczy, że działa?

Skinąłem głową, oszołomiony. Muzyka nadal była… przyjemna, ale czar całkowicie prysł. To było jak słuchanie elektryzującej oracji i w samym środku uświadomienie sobie nagle, że mówca nie wierzy w ani jedno wypowiadane przez siebie słowo. Poetyka i elokwencja pozostały takie same, ale prawdziwa siła wypowiedzi ulotniła się.

Poczułem krople potu na czole. Gdy Durrani przedstawiała mi ten projekt, wydawał się zbyt dziwaczny, by brać go poważnie. A ponieważ dotychczasowe próby narzucenia sieci mojej woli zawiodły — mimo istnienia miliardów połączeń nerwowych i niezliczonych okazji do tego, by resztki mojej tożsamości ukształtowały ją na mój obraz i podobieństwo — bałem się, że kiedy przyjdzie czas na wybór nie będę umiał się zdecydować.

Wiedziałem jednak z całą pewnością, że NIE POWINIENEM szaleć z zachwytu nad klasycznym utworem, którego nigdy przedtem nie słyszałem albo — jako że był podobno sławny na całej kuli ziemskiej — usłyszałem przypadkiem raz czy dwa i pozostałem nieporuszony.

A teraz, w ciągu kilku sekund, pozbyłem się tej fałszywej reakcji.

Nadal istniała nadzieja. Nadal miałem szanse na zmartwychwstanie. Po prostu musiałem to robić świadomie, krok po kroku.

Zakoduję na kolorowo wirtualne gadżety dla wszystkich głównych systemów w protezie — rzekł wesoło de Vries — Po kilku tygodniach praktyki wejdzie to panu w krew. Proszę tylko pamiętać ze niektóre przeżycia angażują jednocześnie dwa lub trzy systemy więc jeśli będzie się pan kochał przy muzyce i nie będzie chciał, żeby za bardzo pana rozpraszała, proszę pamiętać, żeby obniżyć czerwoną kontrolkę, a nie niebieską. — Podniósł wzrok i zobaczył moją minę. Hej, spokojnie. Zawsze może pan ją z powrotem podwyższyć, jeśli się pan pomyli. Albo jeśli zmieni pan zdanie.


3


Samolot wylądował w Sydney o dwudziestej pierwszej czasu miejscowego. Sobota, dziewiąta wieczór. Wsiadłem w pociąg jadący do centrum miasta, planując przesiąść się i wrócić do domu, ale na widok tłumów wysiadających na stacji Town Hall zostawiłem walizkę w przechowalni i wyszedłem za nimi na ulicę.

Od czasu wirusa byłem kilka razy w mieście, nigdy jednak nie zapuściłem się tam nocą. Poczułem się jak ktoś, kto wrócił do ojczyzny po spędzeniu połowy życia w obcym kraju, w odosobnieniu cudzoziemskiego więzienia. Wszystko mnie dezorientowało — w taki czy inny sposób. Doznawałem czegoś w rodzaju oszałamiającego déjà vu na widok budynków, które zdawały się starannie zakonserwowane, a mimo to nie były dokładnie takie, jakimi je pamiętałem; i uczucia pustki, gdy za kolejnym zakrętem odkrywałem, że jakiś prywatny symbol — sklep czy szyld zapamiętany z dzieciństwa — zniknął.

Zatrzymałem się obok pubu, dość blisko, by czuć, jak moje bębenki uszne drgają w rytm muzyki. Widziałem zgromadzonych w środku ludzi, śmiejących się, tańczących, rozlewających trunki do szklanek. Ludzi o oczach błyszczących od alkoholu i zabawy, kipiących żądzą przemocy lub seksu.

Mógłbym tam wejść i od razu stać się częścią tego obrazu. Popioły, pod którymi leżał pogrzebany świat, zniknęły; mogłem chodzić, gdzie mi się żywnie podobało. I niemal czułem, jak martwi kuzyni tych biesiadników — odrodzeni jako składniki sieci, rezonujące do muzyki i widoku swych bratnich dusz — tłuką mi się po czaszce, błagając, bym ich zabrał do krainy żywych.

Zrobiłem kilka kroków do przodu, gdy nagle zauważyłem coś kątem oka. W alejce obok pubu, oparty o ścianę, siedział w kucki dziesięcio–, może dwunastoletni chłopiec, zanurzając twarz w plastikowym worku. Po kilku wdechach uniósł głowę, ukazując błyszczące oczy i uśmiechając się z błogością dyrygenta orkiestry.

Cofnąłem się.

Ktoś dotknął mojego ramienia. Obróciłem się i zobaczyłem rozpromienionego mężczyznę.

Jezus cię kocha, bracie! Znalazłeś to, czego szukałeś!

Z tym słowami wcisnął mi w dłoń broszurkę. Spojrzałem mu w twarz i od razu wiedziałem: facet znalazł sposób produkowania leu–enkefaliny na zawołanie, ale nie był tego świadom, więc doszedł do wniosku, że pobłogosławiło go jakieś nadprzyrodzone źródło szczęśliwości. Ogarnęło mnie przerażenie i współczucie. Ja przynajmniej wiedziałem o swoim guzie. Nawet ten popieprzony dzieciak w alejce wiedział, że po prostu wącha klej.

A ludzie w pubie? Czy oni wiedzieli, co robią? Muzyka, zabawa, alkohol, seks… Gdzie leżała granica? Kiedy wytlumaczalna radość zmieniała się w coś równie pustego i patologicznego jak to, co odczuwał ten człowiek?

Oddaliłem się chwiejnym krokiem i ruszyłem ku stacji. Dookoła mnie ludzie krzyczeli i śmiali się, trzymali za ręce i całowali, a ja przyglądałem im się, jakby byli obdartymi ze skóry mechanizmami — widziałem tysiące połączonych ze sobą, precyzyjnie i bez wysiłku współpracujących mięśni. Ukryta we mnie maszyneria szczęścia wciąż na nowo rozpoznawała siebie.

Nie miałem już wątpliwości, że Durrani wpakowała mi do czaszki każdy najmniejszy strzępek ludzkiej zdolności do odczuwania radości. By jednak móc uznać część tego bogactwa za swoje, musiałem — bardziej jednoznacznie niż w czasach guza — uświadomić sobie fakt, że radość jako taka nic nie znaczy. Zycie bez niej było nie do zniesienia, ale to nie ona była celem życia. Mogłem sam wybrać sobie powody do zadowolenia i cieszyć się nimi, ale cokolwiek miałem czuć, gdy już wdrożę w życie swoje nowe ja, nie przekreślało to możliwości, że wszystkie moje wybory były błędne.


*


Global Assurance dało mi czas do końca roku na uporządkowanie swoich spraw. Jeśli moje coroczne badania psychologiczne wykażą, że terapia Durrani odniosła skutek — niezależnie od tego, czy będę miał pracę — znajdę się na łasce jeszcze mniej hojnych, sprywatyzowanych pozostałości Zakładu Ubezpieczeń Społecznych. Błąkałem się więc w tej świetlistej krainie, usiłując wytyczyć sobie jakiś kurs.

Pierwszego dnia po powrocie obudziłem się o świcie. Usiadłem przy telefonie i zacząłem odgrzebywać przeszłość. Moje dawne pliki nadal były przechowywane; obecnie kosztowało to zaledwie około dziesięciu centów na rok, a ja wciąż miałem na koncie 36 dolarów i 20 centów. Cała ta dziwaczna skamielina informacyjna przetrwała cztery fuzje i przejęcia przedsiębiorstw, przechodząc nienaruszona z rąk do rąk. Posługując się różnymi narzędziami w celu rozkodowania nieużywanych już formatów zapisu danych, zdołałem wydobyć na światło dzienne i przestudiować fragmenty mojego dawnego życia, przerywając dopiero gdy ból stał się nie do zniesienia.

Następnego dnia poświęciłem dwanaście godzin na sprzątanie mieszkania, szorując każdy kąt przy dźwięku swoich starych nagrań njari i przerywając tylko po to, by żarłocznie pochłaniać jedzenie. Mogłem powrócić do preferencji dwunastoletniego amatora słonych, niezdrowych potraw, ale — z całą pewnością nie kierując się masochizmem i chyba raczej nie cnotą, lecz zwykłym pragmatyzmem — dokonałem wyboru, by nie pragnąć niczego bardziej toksycznego niż owoce.

W następnych tygodniach nabierałem wagi w satysfakcjonującym tempie, choć, kiedy patrzyłem na siebie w lustrze lub wykorzystywałem oprogramowanie do tworzenia wizerunku, dochodziłem do wniosku, że czułbym się dobrze niemal w każdym ciele. Baza danych musiała zawierać jednostki o dużej rozpiętości idealnego wizerunku własnej osoby, albo takie, które do chwili śmierci były zadowolone ze swego wyglądu.

Także tym razem postąpiłem pragmatycznie. Musiałem nadrobić kawał życia i nie chciałem umrzeć na zawał w wieku pięćdziesięciu pięciu lat, jeśli mogłem tego uniknąć. Z drugiej strony, nie było sensu stawiać sobie nieosiągalnego lub absurdalnego celu. Zaprogramowałem więc siebie jako grubasa i oceniłem ten obraz na zero punktów, po czym zrobiłem to samo z obrazem à la Schwarzenegger. W końcu wybrałem szczupłe, silne ciało, które program spokojnie uznał za leżące w granicach moich możliwości. Potem zacząłem biegać.

Początkowo unikałem szaleństw i chociaż po głowie tłukł mi się obraz dwunastolatka, który bez trudu przeskakiwał z jednej ulicy na drugą, starałem się nie dopuścić do tego, by radość ruchu przyćmiewała ból wywołany kontuzjami. Pewnego razu pokuśtykałem do apteki po maść i odkryłem modulatory prostaglandyn — przeciwzapalne substancje, które podobno minimalizowały uszkodzenia bez wyłączania żadnych ważnych procesów naprawczych. Byłem sceptyczny, ale wyglądało na to, że naprawdę pomagają: przez pierwszy miesiąc odczuwałem wprawdzie ból, nie spuchłem jednak jak bania ani nie zobojętniałem na oznaki niebezpieczeństwa tak dalece, by zerwać mięsień.

Moje serce, płuca i łydki buntowały się, siłą wyrywane ze stanu zaniku, ale ja czułem się świetnie. Każdego ranka biegałem przez godzinę po okolicznych uliczkach, a w niedzielne popołudnia okrążałem centrum miasta. Nie zmuszałem się do osiągania coraz to lepszych czasów; nie miałem ambicji lekkoatletycznych. Po prostu chciałem się cieszyć swoją wolnością.

Wkrótce moje bieganie stopiło się w jakąś pozbawioną szwów całość. Potrafiłem rozkoszować się biciem swego serca i ruchem kończyn, ale mogłem też pozwolić tym szczegółom wsiąknąć w ogólny szum zadowolenia i obserwować krajobraz, jakbym siedział w pociągu. Odzyskawszy swoje ciało, zacząłem po kolei odzyskiwać przedmieścia. Od okruchów lasu przyklejonych do rzeki Lane Cover po nieuleczalną brzydotę Parramatta Road, przemierzałem Sydney jak szalony mierniczy, oplatając krajobraz niewidzialnymi przyrządami i rysując w głowie mapy. Truchtałem po mostach w Gladesville i Iron Cove, Pyrmont i Meadowbank, wreszcie — po samej przystani, rzucając wyzwanie deskom, by spróbowały załamać się pode mną.

Miewałem chwile zwątpienia. Nie byłem pijany endorfinami — nie forsowałem się aż tak bardzo — a jednak czułem się nienaturalnie dobrze. Czyja przypadkiem nie wąchałem kleju? Może dziesięć tysięcy pokoleń moich przodków czerpało tę samą przyjemność z pogoni za zwierzyną, ucieczki przed niebezpieczeństwem i znaczenia terytorium w celu przetrwania, ale dla mnie to wszystko było jedynie cudowną rozrywką.

Mimo to nie oszukiwałem siebie ani nie krzywdziłem nikogo. Wydobyłem te dwie zasady z rdzenia martwego dziecka, które miałem w sobie — i biegiem dalej.


*


Trzydziestka to ciekawy wiek na okres dojrzewania. Wirus nie wykastrował mnie w sensie dosłownym, ale eliminując przyjemność z symboli seksualnych, stymulacji genitaliów i orgazmu, a także niszcząc częściowo kanały regulacji hormonalnej biegnące od podwzgórza, nie pozostawił mi nic, co byłoby warte nazwania funkcją seksualną. Moje ciało pozbywało się nasienia w sporadycznych, pozbawionych rozkoszy spazmach, a bez udziału enzymów, które w normalnych okolicznościach wydzielają się z prostaty w stanach podniecenia, każdy niechciany wytrysk uszkadzał wyściółkę cewki moczowej.

Gdy to wszystko się zmieniło, zmiana była oszałamiająca, nawet przy moim względnym niedołęstwie seksualnym. W porównaniu ze zmazami nocnymi, którym towarzyszyły sny o rozbitym szkle, masturbacja okazała się tak niewiarygodnie cudowna, że nie miałem ochoty używać kontrolki, by złagodzić doznanie. Niepotrzebnie zresztą się martwiłem, że okradnie mnie to z zainteresowania autentykiem: wciąż łapałem się na tym, że otwarcie gapię się na ludzi na ulicy, w sklepach i pociągach, dopóki kombinacja siły woli, przerażenia i regulacji protezy nie pozwoliła mi pozbyć się tego nawyku.

Sieć uczyniła ze mnie biseksualistę i choć szybko zmniejszyłem znacznie poziom pożądania w stosunku do tego, który cechował najbardziej rozwiązłych reprezentantów bazy danych, sprawa okazała się znacznie bardziej skomplikowana, gdy przyszło do wyboru orientacji seksualnej. Sieć nie była przecież żadną wyważoną średnią: w takim wypadku pierwotne nadzieje Durrani na to, że moja szczątkowa architektura nerwowa może zwyciężyć, okazywałyby się płonne za każdym razem, gdy większość „populacji” ciągnęłaby moje preferencje w innym kierunku. Nie byłem więc homoseksualistą w dziesięciu do piętnastu procent; obie orientacje współistniały we mnie z jednakową siłą i myśl o wyeliminowaniu którejkolwiek wydawała mi się równie niepokojąca i… oszpecająca, jakby obie żyły we mnie od lat.

Czy jednak był to tylko mechanizm obronny protezy, czy też po części moja własna reakcja? Nie miałem pojęcia. Przed wirusem byłem całkowicie aseksualnym dwunastolatkiem; zawsze uważałem się za „normalnego” i z całą pewnością postrzegałem niektóre dziewczęta jako atrakcyjne, ale była to opinia czysto estetyczna, pozbawiona miłosnych westchnień czy szukania fizycznego kontaktu. Przejrzałem wyniki najnowszych badań: okazało się, że wszystkie twierdzenia o uwarunkowaniach genetycznych, które pamiętałem z gazetowych tytułów, już dawno zostały obalone, więc nawet jeśli moja orientacja była zdeterminowana od urodzenia, nie dało się jej określić za pomocą czegoś tak prostego jak badanie krwi. Dotarłem nawet do swoich wyników rezonansu magnetycznego sprzed kuracji, ale nie znalazłem w nich bezpośredniej, neuroanatomicznej odpowiedzi.

Nie chciałem być biseksualny. Byłem za stary, by eksperymentować jak nastolatek; pragnąłem pewności, solidnych fundamentów. Chciałem być monogamistą. Nawet jeśli był to stan trudny do utrzymania bez wysiłku, nie widziałem potrzeby obarczania się niepotrzebnymi przeszkodami. KOMU ZATEM MIAŁEM UCIĄĆ LEB? Wiedziałem, jaki wybór ułatwi mi życie, ale skoro wszystko sprowadzało się do tego, którzy spośród czterech tysięcy dawców mogą mnie poprowadzić po linii najmniejszego oporu, czyim życiem miałem żyć?

Może zresztą było to czysto retoryczne pytanie. Byłem trzydziestoletnim prawiczkiem po chorobie psychicznej, bez pieniędzy, perspektyw i umiejętności społecznych — i zawsze mogłem podkręcić poziom zadowolenia ze swojej aktualnej sytuacji, całą resztę wkładając między bajki. Nie oszukiwałem siebie. Nie krzywdziłem nikogo. Mogłem sobie pozwolić na to, by nie pragnąć niczego więcej.


*


Już przedtem wielokrotnie natykałem się na tę księgarnię, położoną w bocznej uliczce w Leichhardt, ale gdy pewnej czerwcowej niedzieli, przebiegając obok, zobaczyłem na wystawie egzemplarz książki Roberta Musila Człowiek bez właściwości, po prostu musiałem przystanąć i się roześmiać.

Wilgotne zimowe powietrze sprawiło, że spociłem się bardziej niż zwykle, więc nie wszedłem do środka, by kupić książkę. Zerknąłem jednak przez okno w stronę lady i zauważyłem kartkę „PRZYJMĘ POMOCNIKA”.

Nie próbowałem szukać pracy jako robotnik niewykwalifikowany. Stopa bezrobocia wynosiła piętnaście procent, a wśród młodzieży była trzykrotnie wyższa, więc wychodziłem z założenia, że na każde stanowisko znajdzie się tysiąc innych chętnych: młodszych, tańszych, silniejszych i bez żółtych papierów. Ale chociaż na nowo podjąłem edukację sieciową, uczyłem się równie szybko, co chaotycznie. Wszystkie dziedziny wiedzy, które interesowały mnie jako dzieciaka, rozrosły się stukrotnie i choć proteza oferowała mi nieograniczoną energię i entuzjazm, było tego za dużo, by zgłębić wszystko w ciągu jednego życia. Wiedziałem, że jeśli mam kiedykolwiek wybrać jakiś zawód, będę musiał poświęcić dziewięćdziesiąt procent swoich zainteresowań, ale nie byłem jeszcze gotów unieść noża.

Wróciłem do księgarni w poniedziałek, jadąc pociągiem do stacji Petersham, a resztę drogi pokonując pieszo. Trochę podwyższyłem poziom pewności siebie, ale gdy usłyszałem, że do tej pory nie zgłosił się nikt inny, poczułem się jeszcze pewniej. Właściciel, mężczyzna po sześćdziesiątce, miał problemy z kręgosłupem i potrzebował kogoś do noszenia kartonów, a także do obsługiwania klientów, gdy on był zajęty czymś innym. Powiedziałem mu prawdę: dopiero niedawno odzyskałem zdrowie po przebytej w dzieciństwie chorobie, która uszkodziła mój układ nerwowy.

Od razu przyjął mnie na miesiąc, z możliwością podpisania stałej umowy, jeśli się sprawdzę. Pierwsza płaca wynosiła dokładnie tyle, ile renta otrzymywana od Global Assurance, ale po ewentualnym przedłużeniu umowy miałem dostawać trochę więcej.

Praca nie była ciężka, a właścicielowi nie przeszkadzało, że czytam na zapleczu, gdy akurat nie ma nic do roboty. W pewnym sensie byłem w siódmym niebie — dziesięć tysięcy książek do dyspozycji bez żadnych opłat — ale od czasu do czasu powracał strach przed brakiem tożsamości. Łapczywie pochłaniałem książki i na pewnym poziomie potrafiłem bez trudu wydawać sądy: odróżniałem kiepskich pisarzy od dobrych, uczciwych od oszustów, banalnych od natchnionych. Ale proteza nadal chciała, żebym cieszył się wszystkim, przyjmował wszystko, rozpraszał się po zakurzonych półkach, aż zamiast być jednostką, stanę się… duchem w Bibliotece Babel.


*


Weszła do księgarni dwie minuty po otwarciu, w pierwszym dniu wiosny. Patrząc, jak przegląda książki, usiłowałem się zastanowić nad konsekwencjami tego, co zamierzam zrobić. Od tygodni stałem przy tej ladzie przez pięć godzin dziennie, stykając się z wieloma ludźmi i przez cały czas pielęgnując nadzieję na… na co? Nie na szaloną, odwzajemnioną miłość od pierwszego wejrzenia, ale na najmniejszy ślad wzajemnego zainteresowania, najlżejszy dowód, że naprawdę potrafię pragnąć jednej istoty ludzkiej bardziej niż wszystkich innych.

Nic takiego nie nastąpiło. Niektórzy klienci trochę flirtowali, ale czynili to z czystej uprzejmości, a ja czułem w odpowiedzi tylko to, co czułbym, gdyby byli wyjątkowo kurtuazyjni w całkiem oficjalny sposób. I choć mógłbym się zgodzić z przypadkowym obserwatorem co do tego, kto jest atrakcyjny w konwencjonalnym sensie, ożywiony lub tajemniczy, dowcipny lub czarujący, kipiący młodością lub emanujący mądrością życiową, było mi to najzupełniej obojętne. Cztery tysiące dawców kochało najróżniejsze osoby, a zakres ich szeroko pojętych cech obejmował cały rodzaj ludzki. Jeśli chciałem coś zmienić, musiałem świadomie naruszyć symetrię.

Na cały ubiegły tydzień zdegradowałem więc wszystkie odpowiednie systemy w protezie do poziomu trójki lub czwórki. Ludzie stali się niewiele ciekawsi od kawałków drewna. Teraz, znajdując się w sklepie sam na sam z tą przypadkowo wybraną nieznajomą, powoli podnosiłem poziomy. Musiałem walczyć z entuzjazmem: im wyższe były ustawienia, tym większej nabierałem ochoty na to, by podnieść je jeszcze wyżej, ale z góry narzuciłem sobie ograniczenia i trzymałem się ich.

Nim dziewczyna wybrała dwie książki i podeszła do lady, zmieniłem się w mieszankę zadziornego triumfu i potwornego wstydu. W końcu doszedłem do ładu z siecią: to, co odczuwałem na widok tej kobiety, wydawało mi się absolutnie słuszne. I nawet jeśli wszystko, co zrobiłem, by osiągnąć ten stan, było wykalkulowane, sztuczne, dziwaczne i odrażające, po prostu nie miałem innego wyjścia.

Kasując książki, uśmiechałem się do niej, a ona odwzajemniła mój uśmiech. Nie miała obrączki ani pierścionka zaręczynowego, ale ja i tak obiecałem sobie, że nie będę niczego próbował. To miał być pierwszy etap: zauważyć kogoś, wyróżnić go spośród tłumu. Mogłem przecież umówić się z dziesiątą lub setną kobietą, która byłaby choć trochę podobna do tej.

Może umówimy się kiedyś na kawę? — zapytałem. Wyglądała na zdziwioną, ale nie urażoną. Niezdecydowaną, ale przynajmniej odrobinę zadowoloną z propozycji. Myślałem, że jestem przygotowany na odmowę; a jednak, kiedy czekałem na jej odpowiedź, z ruin dawnego mnie wyrwał się spazm bólu, sięgając serca. Gdyby choć ułamek tego uczucia odbił się na mojej twarzy, dziewczyna pewnie wysłałaby mnie do najbliższego weterynarza, żebym dał się uśpić.

Z chęcią — odparła. — Tak na przyszłość, mam na imię Julia.

Mark. — Podaliśmy sobie ręce.

O której kończysz pracę?

Dzisiaj? O dziewiątej.

Hm…

A co powiesz na lunch? — zaproponowałem. — Kiedy masz przerwę?

O pierwszej. — Zawahała się. — Kojarzysz tę knajpkę w dole ulicy, niedaleko sklepu żelaznego?

Jasne. Świetny pomysł.

Julia uśmiechnęła się.

Więc spotkajmy się w środku. Jakieś dziesięć po. Może być?

Skinąłem głową. Julia odwróciła się i wyszła. Spoglądałem za nią, oszołomiony, przerażony i wniebowzięty. Jakie to proste, pomyślałem. Każdy w świecie może to zrobić. To jak oddychanie.

Wpadłem w panikę; nie mogłem złapać tchu. Jestem opóźnionym w rozwoju nastolatkiem, myślałem; ona odkryje to w ciągu pięciu minut. Albo, co gorsza, odkryje, że w mojej głowie siedzi cztery tysiące dorosłych i udziela mi rad.

Pobiegłem do ubikacji i zwymiotowałem.


*


Julia prowadziła sklep odzieżowy, położony o kilka przecznic od mojej księgarni.

Jesteś tam nowy, prawda? — zapytała.

Tak.

A co robiłeś przedtem?

Byłem bezrobotny.

Długo?

Odkąd skończyłem szkołę. Skrzywiła się.

Cholerny świat. No, ja na szczęście mam pracę. Ale tylko na pół etatu.

Serio? Odpowiada ci to?

Jest super. Znaczy, mam szczęście, bo zarabiam dość, żeby się utrzymać z połowy pensji. — Zaśmiała się. — Większość ludzi myśli, że pewnie wychowuję dzieci. Jakby to był jedyny wyobrażalny powód.

A ty po prostu chcesz mieć więcej czasu?

Jasne. To bardzo ważne. Nienawidzę, jak się mnie pogania. Dwa dni później znów zjedliśmy razem lunch. W następnym tygodniu też spotkaliśmy się dwukrotnie. Opowiadała o swoim sklepie, podróży do Ameryki Południowej, siostrze, która dochodzi do siebie po operacji raka piersi. Niemal wygadałem się o swoim dawno już pokonanym guzie, ale ugryzłem się w język — nie tylko w obawie przed tym, do czego mogłaby doprowadzić ta wzmianka, ale i dlatego, że zabrzmiałoby to jak żebranie o współczucie. W domu siedziałem przykuty do telefonu, nie licząc na to, że zadzwoni, tylko przeglądając serwisy informacyjne, żeby mieć coś do powiedzenia o czymś prócz siebie. „Kto jest twoim ulubionym piosenkarzem? pisarzem? artystą? aktorem?” „Nie mam pojęcia…”

Nie mogłem przestać myśleć o Julii. Chciałem wiedzieć, co robi w każdej sekundzie każdego dnia; chciałem, żeby była szczęśliwa i bezpieczna. Dlaczego? Bo to ją wybrałem. Ale… dlaczego w ogóle czułem, że muszę kogoś wybrać? Dlatego, że większość dawców prawdopodobnie miała jedną wspólną cechę: był nią fakt, iż pragnęli nade wszystko jednej osoby; mieli kogoś, o kogo troszczyli się bardziej niż o wszystkich innych. A to dlaczego? To kwestia ewolucji. Nie dało się ani chronić, ani pieprzyć wszystkich dookoła, a rozsądna kombinacja obu tych rzeczy okazała się skuteczna w przekazywaniu genów. Zatem moje emocje wywodziły się z tego samego źródła co emocje każdej innej osoby; czegóż więcej miałem chcieć?

Jak mogłem jednak udawać, że moje uczucie do Julii jest prawdziwe, skoro wystarczyłoby w dowolnej chwili przesunąć kilka guziczków w głowie, by to wszystko zniknęło? Nawet jeśli to, co czułem, było dostatecznie silne, by mnie powstrzymywać przed dotknięciem dźwigni…

W niektóre dni myślałem: wszyscy muszą być w podobnej sytuacji. Ludzie podejmują decyzję — częściowo podyktowaną przez przypadek — by kogoś poznać, i od tego wszystko się zaczyna. W niektóre noce trawiłem bezsenne godziny na zastanawianiu się, czy nie zamieniam się w żałosnego niewolnika lub człowieka ogarniętego niebezpieczną obsesją. Czy teraz, kiedy już wybrałem Julię, cokolwiek, czego się o niej dowiem, mogło mnie do niej zniechęcić lub wywołać choćby najmniejszą dezaprobatę? A gdyby to ona zdecydowała się kiedyś zerwać tę znajomość, jak bym to zniósł?

Poszliśmy na kolację. Odwiozłem ją taksówką do domu, pocałowałem na dobranoc w progu i wróciłem do siebie. Przeglądałem poradniki erotyczne w sieci, zachodząc w głowę, jak mogłem choć przez chwilę liczyć na to, że zdołam jakoś zakamuflować swój brak doświadczenia. To wszystko wydawało się niewykonalne anatomicznie; potrzebowałbym sześciu lat ćwiczeń gimnastycznych, żeby osiągnąć choćby pozycję klasyczną. Odkąd poznałem Julię, powstrzymywałem się od masturbacji: fantazjowanie o niej, wyobrażanie jej sobie bez jej zgody wydawało mi się oburzające i niewybaczalne. Kiedy już się poddałem, leżałem bezsennie do rana, usiłując ogarnąć pułapkę, którą na siebie zastawiłem, i zrozumieć, dlaczego nie chcę być wolny.


*


Julia nachyliła spoconą twarz i pocałowała mnie.

To był dobry pomysł.

Potem zsunęła się ze mnie i opadła na łóżko.

Przez ostatnie dziesięć minut walczyłem z niebieską kontrolką, usiłując powstrzymać się od wytrysku, nie tracąc erekcji. Podobno istnieją gry komputerowe, w których można ćwiczyć tę umiejętność. Teraz podkręciłem indygo, by uzyskać wyższy poziom intymności, a spojrzenie jej oczu przekonało mnie, że zauważyła efekt. Pogłaskała mnie po policzku.

Słodki z ciebie facet, wiesz?

Słodki? Byłem marionetką, robotem, wybrykiem natury.

Muszę ci coś wyznać — powiedziałem. — Co?

Nie mogłem wydobyć z siebie głosu. Julia wyglądała na rozbawioną. Pocałowała mnie.

Wiem, że jesteś gejem. Wszystko w porządku. Nie przeszkadza mi to.

Nie jestem gejem. — Już nie? — Choć mógłbym być. Skrzywiła się.

Gej, biseksualista… To dla mnie bez różnicy. Serio.

Wiedziałem, że nie będę już musiał manipulować swoimi odpowiedziami: to, co się teraz działo, kształtowało protezę. Jeszcze kilka tygodni i powinna sobie spokojnie poradzić bez mojej interwencji. Gdy to się stanie, wszystko, co teraz arbitralnie wybieram, stanie się dla mnie równie naturalne jak dla każdej istoty ludzkiej.

Kiedy miałem dwanaście lat — powiedziałem — zachorowałem na raka.

Opowiedziałem Julii wszystko. Widziałem wykwitające na jej twarzy przerażenie, w miarę upływu czasu ustępujące miejsca narastającemu niedowierzaniu.

Nie wierzysz mi? Odpowiedziała z wahaniem.

Mówisz to wszystko tak beznamiętnie. Osiemnaście lat?! Jak można tak spokojnie powiedzieć: „Straciłem osiemnaście lat?”

A jak mam to powiedzieć? Nie próbuję wzbudzić w tobie litości. Po prostu chcę, żebyś zrozumiała.

Gdy doszedłem do dnia, w którym ją spotkałem, strach ścisnął mi żołądek, ale mówiłem dalej. Po kilku sekundach zobaczyłem w jej oczach łzy i poczułem się, jakby ktoś dźgnął mnie nożem.

Przepraszam. Nie chciałem cię zranić. — Nie wiedziałem, czy mam spróbować ją przytulić, czy raczej natychmiast wstać i wyjść. Nie odrywałem od niej wzroku, ale pokój wirował mi przed oczyma.

Uśmiechnęła się.

Za co przepraszasz? Wybrałeś mnie. Ja wybrałam ciebie. Oboje mogliśmy wybrać inaczej. Ale tak się nie stało. — Wsunęła rękę pod kołdrę i uścisnęła moją dłoń. — Tak się nie stało.


*


Ona miała wolne soboty, ale ja musiałem być w księgarni o ósmej. Gdy wychodziłem o szóstej, pocałowała mnie sennie. Szedłem do domu pieszo, czując się lekki jak piórko.

Pewnie uśmiechałem się jak idiota do wszystkich klientów, ale sam ledwie ich dostrzegałem. Myślałem o przyszłości. Od dziewięciu lat nie rozmawiałem z żadnym z rodziców. Nie mieli pojęcia o terapii doktor Durrani. Teraz jednak wydało mi się, że mogę wszystko naprawić. Mogę iść do nich i powiedzieć: „To ja, wasz syn. Zmartwychwstałem. Jednak uratowaliście mi życie osiemnaście lat temu”.

Gdy wróciłem do domu, telefon sygnalizował wiadomość od Julii. Odwlekałem odtworzenie do momentu postawienia obiadu na kuchence, czerpiąc przewrotną przyjemność z wyobrażania sobie, jak to będzie zobaczyć w końcu jej twarz i usłyszeć głos.

Wcisnąłem przycisk „start”. Twarz wyglądała nieco inaczej, niż ją sobie wyobraziłem.

Niektóre fragmenty mi umykały; przewijałem taśmę, by je odsłuchać ponownie. W głowie pozostawały mi pojedyncze zbitki słów. „Zbyt dziwne”. „Zbyt chore”. „Nikt nie jest winien”. Najwyraźniej moje wyjaśnienia nie od razu dotarły do Julii. Dopiero teraz, gdy miała czas je przemyśleć, uznała, że nie jest gotowa na pozostawanie w związku z czterema tysiącami nieżyjących ludzi.

Siedziałem na podłodze, zastanawiając się, czy próbować przetrzymać dławiącą mnie falę bólu, czy też świadomie wybrać lepsze samopoczucie. Wiedziałem, że mogę przywołać kontrolki protezy i sprawić, że poczuję się szczęśliwy — szczęśliwy, bo znów jestem „wolny”; szczęśliwy, bo bez niej jest mi lepiej; szczęśliwy, bo jej jest lepiej beze mnie. Albo nawet — szczęśliwy, bo szczęście nic nie znaczy, a żeby je osiągnąć, wystarczy nasączyć swój mózg leu–enkefaliną.

Siedziałem tam, zapłakany i zasmarkany, a na kuchence przypalały się warzywa. Zapach spalenizny przywodził mi na myśl kauteryzację — metodę leczenia ran poprzez wypalanie.

Pozwoliłem, by sprawy potoczyły się własnym biegiem. Nie tknąłem kontrolek; wystarczyła mi świadomość, że mógłbym to zrobić. I wtedy uświadomiłem sobie, że nawet gdybym poszedł do Lukę’a de Vriesa i powiedział: „Jestem już zdrowy, usuńcie mi oprogramowanie, nie chcę mieć możliwości sztucznego wyboru” — nigdy nie zdołałbym zapomnieć, skąd wzięło się wszystko, co czuję.


*


Wczoraj odwiedził mnie ojciec. Niewiele rozmawialiśmy. Nie ożenił się ponownie; zażartował nawet, że możemy się kiedyś wspólnie wyprawić do klubu na podryw.

W każdym razie mam nadzieję, że to był żart.

Przyglądając mu się, pomyślałem: on też jest w mojej głowie, podobnie jak mama i dziesięć milionów przodków, ludzi, przedludzi, niewyobrażalnie odległych. Jaką różnicę sprawiają dodatkowe cztery tysiące? Każdy musi wyrzeźbić swoje życie na bazie tej samej schedy: na wpół uniwersalnej, na wpół osobistej; na wpół ukształtowanej przez nieubłagany proces doboru naturalnego, na wpół złagodzonej wolnością wyboru. Ja po prostu musiałem ujrzeć ten fakt w obnażonej, szczegółowej do bólu formie.

I mogłem robić to dalej, poruszając się wzdłuż subtelnej granicy między bezsensownym szczęściem a bezsensowną rozpaczą. Może miałem przewagę nad innymi; może najlepszym sposobem utrzymania się na tej wąskiej ścieżce była wyrazista świadomość tego, co leży po obu stronach.

Przed wyjściem ojciec wyjrzał z balkonu na zatłoczone przedmieście i leżącą w oddali rzekę Parramatta, do której kanał burzowy wypuszczał doskonale widoczny strumień oleju, śmieci ulicznych i ścieków ogrodowych.

Dobrze ci się mieszka w tej dzielnicy? — zapytał z powątpiewaniem.

Podoba mi się tu — odparłem.


przełożyła Iwona Michałowska


Edward Bryant

Stone

Kamień

I


Wysoko ponad płonącym miastem kobieta zawodzi bluesa; wyśpiewuje swe smutki. Kiedy tak łka, jej lament wstrząsa całym ciałem. Płomienie karmione jej łzami, niczym dłonie o rozcapierzonych palcach, rozciągają się po całym nieboskłonie.

To bardzo, bardzo stary utwór:


Fill me like the mountains

Fill me like the sea


Zawieszona w przestrzeni, bez żadnego podparcia, kobieta wije się w gorącym żarze powietrza. A języki ognia liżą jej ciało.


All of me


Wszędzie wokół, subtelnie zarysowane i połyskujące lodem, rozchodzą się po niebie nici. Napięte więzy, łączące jej ciało z rozedrganą ciemnością. A wszystkie one prowadzą do kolejnej, ledwie dostrzegalnej sylwetki ukrytej w cieniu. Z obliczem pozbawionym wszelkich emocji, Atropos spogląda z góry na kobietę.

Ta, z wykrzywioną grymasem twarzą, zagląda prosto w serca milionów ogni. I wciąż zawodzi, lamentuje swojego bluesa, swój smutek.


All of me*


A wtedy Atropos unosi przerażające, lśniące zimnym blaskiem ostrza Nożyc Prządek Losu i niemal bez śladu wahania przecina łączące się z kobietą nici. Ręce i nogi kobiety naprężają się niczym igła kompasu i nurkuje ona w płomieniach, które w mgnieniu oka trawią ją całkowicie.

A oblicze Atroposa ani na moment nie wychyla się z całunu cienia.


II


Alperton przedstawia

JAIN SNOW

z

MOOG INDIGO

na żywo

60 — kanałowy stym RobCal

23 i 24 CZERWCA

GODZINA 21.00

BILETY W CENACH 30$, 26$, 22$


dostępne we wszystkich punktach sprzedaży Alpertona

oraz w dniu koncertu przy wejściu


ROCKY MOUNTAIN CENTRAL ARENA — DENVER


III


Nazywam się Robert Dennis Clary i urodziłem się dwadzieścia trzy lata temu w Oil City w Pensylwanii, gdzie również dorastałem. Ukończyłem studia na kierunku inżynierii elektrycznej na MIT, posiadam też papiery ukończenia elektroniki na Cal Tech.

Nie jest pan dla nas odpowiedni, panie Clary — powiedział mi dziekan. — Brakuje panu ducha pracy zespołowej. Tak szczerze mówiąc, jest pan samolubny. I oszukuje.

Moja matka powiedziała mi kiedyś, jak bardzo jej przykro, że nie jestem wystarczająco przystojny, by nie musieć pracować. Wiesz co, mamo, nie jest aż tak źle. Nie widzę nic złego w pracy na koncertach, za konsolą. Obecnie jednak pracuję naprawdę ciężko. A nigdy nie byłem aż takim geniuszem, by się przebić i trafić jakoś szczególnie dobrze, do — powiedzmy — Bell Futures albo innej z tych wielkich firm zajmujących się podbojem kosmosu. Posiadam jednak pewien poszukiwany na rynku talent, cos’, co przeprowadzający ze mną rozmowę o pracę nazwał „wyjątkowo skoordynowaną zdolnością koligacji wielokanałowych obwodów”. Wyglądał na odrobinę zaskoczonego po tym, jak już mu pokazałem, co potrafię za konsolą do stymów.

Jezu, chłopie, to naprawdę cię bierze, nie?

Tak właśnie rozpocząłem pracę w Alperton Ltd. — wielkiej agencji zajmującej się promocją i organizacją koncertów. Wyruszam z nimi w trasy koncertowe, gdzie obsługuję konsolę stymu. I tkwię wtedy samotnie wysoko z boku sceny, tylko ja i moja konsola. W zasadzie to, co tam robię, nie różni się niczym od przygrywania na jednym z instrumentów w towarzyszącym wykonawcy zespole, mimo iż jest o wiele bardziej skomplikowane niż, dajmy na to, obsługiwany przez Nagami syntezator. W skrócie brzmi to jednak niesłychanie prosto–, moja konsola jest kluczowym łączem pomiędzy wykonawcą a publicznością. To po prostu wychwalane pod niebiosa urządzenie nadawczo–odbiorcze, które odbiera ładunek empatyczny od Jain, a później karmi nim publikę. Ta z kolei, reagując na to, co dostała, dodaje do tego własny ładunek empatyczny, a ja to wszystko zbieram i przekazuję z powrotem gwieździe. I tak w koło Macieju. Raz za razem. Używam przy tym wszystkich sześćdziesięciu kanałów, z których każdy posiada własne przyciski i potencjometry służące do równoważenia, zasilania i wzmacniania. W pewnym momencie może się zrobić naprawdę ciekawie i właśnie dlatego nie każdy jest w stanie wykonywać ten rodzaj pracy. Sądzę, że pomaga mi tutaj fakt posiadania naturalnej odporności na ponadnormatywne promieniowanie pochodzące z sąsiednich kanałów transmisji empatycznych.

Myślałeś kiedyś o nauczaniu? — zapytał mnie doradca zawodowy w szkole.

Nie — wyznałem. — Ja potrzebuję działania.

I dlatego właśnie siedzę za konsolą w czasie koncertów Jain Snow, która — tak przynajmniej uważam — jest równocześnie jedyną prawdziwą bluesmanką i gwiazdą stymu.

Jain Snow, moja sporadyczna kochanka i niespełniona miłość. Jej głos jest szorstki niczym szagryn, a człowiek odbiera go miękko, zanim ten rozedrze go na strzępy.

Jest starsza ode mnie o jakieś cztery, może pięć lat, lecz wyglądem przypomina nastolatkę: wysoka, z szopą rudych włosów i twarzą nie tyle piękną, co wyrazistą. Nigdy nie udało mi się spotkać chociażby jednej osoby, która nie chciałaby się z nią przespać.

Kiedy jesteś gwiazdą — powiedziała mi kiedyś, a była już wtedy trochę wstawiona — to nie masz wyrzutów sumienia tylko dlatego, że sięgasz po ostatnie ciastko z talerzyka.

Dotyczy to również i mnie, bo czasem pozwala mi znaleźć się w swoim łóżku. Ale nie robi tego zbyt często.

Podoba ci się? — pyta.

Naprawdę jesteś niezła — odpowiadam sennie.

Nie chodzi mi o mnie — tłumaczy. — Miałam na myśli fakt, że wylądowałeś w łóżku gwiazdy.

Odpowiadam jej, że jest zwykłą dziwką, na co zaczyna się śmiać. Tego też nie robi zbyt często.

Zdaję sobie sprawę, że nie odważę się forsować tego tematu, a nawet gdyby tak było, to wciąż jeszcze pozostaje kwestia Stelli.

Stella Vanilla — nigdy się nie dowiedziałem, jak brzmi jej prawdziwe nazwisko — jest ochroniarką Jain. Inne gwiazdy stymów mają do dyspozycji całe plutony przeszkolonych w karate zabójców. Jain potrzebuje wyłącznie Stelli. Stella, skołuj mi ćwiartkę. Tak, irlandzkiej. Jak nie mają, niech będzie szkocka.

Stella jest niższa ode mnie, drobna, ciemnoskóra, z kręconymi kasztanowymi włosami. Jest również biegła w każdej ze znanych mi sztuk walki. A na wypadek gdyby miały zawieść wszystkie inne metody, nosi przy sobie w torebce colta pythona kaliber 357 z niemal dziesięciocentymetrową lufą. Kiedy po raz pierwszy zobaczyłem tego sukinsynka, nie byłem w stanie nawet uwierzyć, że w ogóle mogłaby go unieść.

Ale potrafi. Widziałem ją kiedyś w akcji przed Bradley Arena w LA, kiedy kilku zbyt napalonych motocyklistów chciało się nadto zbliżyć do Jain.

Odsunąć się, gnojki!

Taaa…? A kto nas zmusi?

Musiała trzymać broń dwiema rękami, ale lufa nawet nie drgnęła. Wystrzeliła tylko raz — pocisk wybebeszył zaparkowanego w pobliżu harleya wankela, a motocykliści natychmiast wycofali się w popłochu.

Stella otula Jain swą ochroną niczym nieprzemakalna peleryna. Czasem, co można dostrzec, bawi to Jain. Stella, połącz mnie z Alperton. Stella? Możesz skołować mi kilka gramów? Stella, sprawdź tych typków w korytarzu. Stella… temu nigdy nie ma końca.

Kiedy spotkałem Stellę po raz pierwszy, wydawała mi się najzimniejszą osobą, jaką kiedykolwiek poznałem. Potem — w Des Moines — zobaczyłem, jak płacze samotnie w ciemnej budce telefonicznej — Jain obudziła ją w środku nocy i kazała wynieść się na kilkugodzinny spacer tylko dlatego, bo zachciało jej się pieprzyć z jakimś niesamowitym kolesiem wyrwanym w hotelowym barze. Zastukałem w szybę budki, ale Stella zignorowała mnie.

Stello, czy pożądasz jej równie mocno jak ja?

Tak więc mamy tu miły, symbolicznie rozwarty trójkąt… I cóż… Wciąż jesteśmy przy tym szczęśliwą, działającą w showbiznesie rodzinką.


IV


Lecimy czarterowym odrzutowcem należącym do Alperton Ltd. jakieś dwanaście kilometrów nad zachodnim Kansas. Stella i Jain siedzą w tym samym rzędzie co ja, lecz po przeciwnej stronie przejścia. To dosyć długi lot i w zwyczajowo panującym nawale rozmów nastąpił właśnie chwilowy okres względnej ciszy. Jain przerzuca strony w najnowszym katalogu Neimana — Marcusa — jej chwilową pasją jest obecnie studiowanie niedostępnych dla ogółu ofert w katalogach wysyłanych drogą pocztową.

Gdy wybucha ochrypłym śmiechem, spoglądam w jej kierunku.

Niech mnie szlag. Spójrz tylko na to.

I wskazuje na otwartą stronę w katalogu rozłożonym na jej kolanach.

Siedząca tuż za nią Hollis, operatorka zajmująca się w Moog Indigo kolorem, nachyla się do przodu, wyginając szyję nad ramieniem Jain.

Na co?

O, tutaj. — Pokazuje. — OTW.

Co to takiego to OTW? — pyta Stella.

Odtwarzacz Taśmy Wideo — tłumaczy jej Hollis.

Uwaga wszyscy! — Jain podnosi glos, ostro ucinając wszelkie toczące się na pokładzie rozmowy. — Słuchajcie. Za niewielką opłatą ci goście tutaj umieszczają w grobach małe ustrojstwo z taśmą wideo. Takie ze wszystkimi bajerami — dźwiękiem w stereo i kolorem. A ja muszę tylko wpaść do nich, zanim umrę, i zgrać konieczną do tego taśmę.

Niesamowite! — orzeka Hollis. — Możesz pozostawić po sobie album z największymi przebojami. No wiesz, dla potomności. Darmowe koncerty na łonie natury odbywające się co niedzielę.

To chore — stwierdza Stella.

Za darmo, cholera. — Jain uśmiecha się krzywo. — Ktokolwiek chciałby zobaczyć taki występ, mógłby wrzucać dolara do wnętrza tej maszynki.

Zniesmaczona Stella wygląda przez okno.

Chciałabyś dostać coś takiego na urodziny? — pyta Hollis.

Nie. — Jain przecząco potrząsa głową. — Nie będę tego potrzebowała.

Nigdy?

Cóż… jeszcze przez długi czas. — Mam jednak wrażenie, że jej słowa nie brzmią zbyt pewnie.

Potem przysłuchuję się rozmowie zaledwie jednym uchem, bo wyglądam przez okno na rozsiane po całym niebie kłęby chmur i wyłaniające się właśnie na zachodzie Góry Skaliste. Jutro gramy w Denver.

Już bliżej mojego domu rodzinnego nie zawędrujemy z koncertami — powiedziała Jain w Nowym Orleanie, kiedy się dowiedzieliśmy, że mamy tam grać.

Co? — głos Jain wyraża zaintrygowanie.

Cenotaf — stwierdza Hollis.

Zamknijcie się, do cholery — nie wytrzymuje Stella.


V


Jesteśmy już wewnątrz Central Arena, architektonicznej dumy całego okręgu Denver. Największego miejsca spędów dla całego obszaru Gór Skalistych, tego wielobarwnego, anachronicznego paska miast, kurczowo przylegającego do czoła grzbietów górskich stanowiących kontynentalny dział wodny biegnący z Billings aż do południowych przedmieść El Paso.

Kopuła wybija się w górę, wysoko poza obszar oświetlany przez znajdujące się wewnątrz reflektory. To miejsce nigdy by nie powstało, gdyby kopuła była sztywna. Ale wykonano ją z rozciągliwej pochodnej plastiku, a wentylatory w tym momencie wdmuchują do niej rozgrzane powietrze, mające za zadanie utrzymywać ją w powietrzu. Znajduję się po wewnętrznej stronie tej czaszy gigantycznego balonu. Kiedy miejsce wypełnia się ludźmi, ciepło ich ciał utrzymuje kopułę w powietrzu, a tutejsza obsługa może wyłączyć nadmuch.

Z braku laku już wcześniej tego wieczora zapoznałem się z ulotkami promocyjnymi dotyczącymi tego miejsca. Jak stwierdził w nich sam projektant, skumulowane siły hali i widzów zamieniają kopułę w trwały organizm. Początkowo błędnie przeczytałem to słowo jako „onanizm”.

Przez dwie słuchawki przysłuchuję się gwarowi przenikających się wzajemnie rozmów. Technicy sprawdzają światła, dźwięk, kolory i wszystkie pozostałe systemy. Wreszcie słyszę głos jakiegoś anonimowego technika, który ma za zadanie sprawdzić działanie mojej konsoli.

W porządku, Rob, jestem w kabinie nad wschodnim przejściem. Weź no połaskocz tam, ale na razie tylko odrobinkę. Moje sutki są uczulone na jej język, szorstki niczym u kotki.

Jestem podłączony do układu testowego o takiej samej mocy jak kostium, który dziś wieczorem włoży Jain (z tym tylko wyjątkiem, że mój nie działa na zmysły jedynie samym widokiem). Przesuwam potencjometr natężenia na piątkę na skalibrowanej do setki skali.

Pięć? — pyta technik.

Zgadza się.

Odczyt co do kreski. Podaj kilka innych kanałów.

Robię, co każe. Całuje mnie, używając ust i języka, zsuwając się coraz niżej wzdłuż mojego brzucha.

Odrobinę więcej. O ile tylko możesz. Przesuwam do piętnastki.

Naprawdę jesteś w nastroju, Rob.

A o czym wolałbyś, żebym myślał? — pytam.

Jezu — odpowiada technik. — Powinieneś występować, tłum uwielbiałby coś takiego.

Oni płacą Jain. To ona jest gwiazdą. Staram się znaleźć na górze; ale nie pozwala mi. Chwilę później przestaje to mieć jakiekolwiek znaczenie.

Właśnie przesunąłeś na trzydziestkę? — słyszę brzmiący jakoś dziwnie głos technika.

Nie. A co? Tyle masz na odczycie?

Nie, ale przez chwilę tak to odbierałem. — Przerywa na moment. — Chyba nie pozwalasz swojemu życiu uczuciowemu wchodzić w paradę twojej pracy, co?

Pieprz się — odpowiadam. — Nie twój interes.

Groźby nie są tu nikomu potrzebne — kwituje technik. — To tylko taka mała sugestia.

I tego się trzymaj.

W porządku, w porządku. To urocza dziewczyna, Rob. I jak sam już powiedziałeś — gwiazda.

Doskonale zdaję sobie z tego sprawę.

I bardzo dobrze. Podaj mi jeszcze jakieś pięć innych kanałów. Tym razem szerokie spektrum.

Robię, co każe. Jest zadowolony z wyników.

Nie powinno być żadnych problemów — stwierdza wreszcie. — Później do ciebie wrócę. — I rozłącza się.

Próby mamy już za sobą; z obwodów nie dochodzi do mnie nic poza szumem tła, przypominającym chrobot wdrapujących się na pomiętą gazetę owadów. Długo nie pozwoli mi być wyczerpanym.

Hałaśliwy tłum falami wypełnia Central Arena. Czekam na koncert.


VI


Nie było do tej pory takiej gwiazdy stymu jak Jain Snow. I nie mam pojęcia, dlaczego dzisiejszy koncert odbieram jako zawód. Gdzieś w jego trakcie ulatnia się cała chemia. Twarze tłumu niczym się nie różnią od tych widzianych podczas innych występów — a mimo to ludzie sprawiają wrażenie niezaangażowanych w to, co tutaj się dzieje. Niby im zależy, ale nie do końca.

Nie sądzę, by winna była Jain. Nie wyczuwam żadnej znaczącej różnicy pomiędzy dzisiejszym występem a którymkolwiek z poprzednich. Jej skóra wciąż zwodzi publiczność pozorną nagością, sporadycznie tylko przysłanianą rozmywającą widok metalową siateczką, nadającą jej ciału funkcję jednej wielkiej anteny. Byłem świadkiem o niebo lepszych występów, to fakt, ale również i takich, które były o wiele gorsze — co nie przeszkadzało mi w niczym i zadowolony schodziłem ze sceny.

To nie jest wina Moog Indigo, którzy fachowo — jak zawsze — rzucają dźwięki i wzory świetlne zza pleców naszej gwiazdy.

Być może to moja wina, ale nie uważam, żebym jakoś niewłaściwie obsługiwał dziś swoją konsolę. Gdyby tak było, anonimowy głos technika dobrałby mi się już do dupy przez radio.

Jain przechodzi do wieńczącego występ numeru. Jest zupełnie pozbawiony pary. Publika niby przyjmuje go entuzjastycznie i domaga się bisu, ale tylko tyle. Tak naprawdę nie powinni go chcieć. Nie powinien być im potrzebny.

Jain schodzi ze sceny ze łzami w oczach. Gdy mija moją konsolę, dotykam jej ramienia. Zatrzymuje się, przeciera oczy i pyta mnie, czy nie wróciłbym z nią do hotelu.


VII


Jest tak, jak za pierwszym razem, gdy wylądowałem w jej łóżku. Jain pozostawia pokój w mroku i nie odzywa się ani słowem, gdy przechodzimy przez kolejne z pozycji. Jedynie jej oddech staje się odrobinę bardziej nierówny. Ale zarazem jest o wiele bardziej wymagająca niż kiedykolwiek do tej pory.

Już po wszystkim obejmuje mnie i bardzo mocno się przytula. Tempo jej oddechu stopniowo zwalnia, by wreszcie się uspokoić. Zastanawiam się, czy przypadkiem nie zasnęła.

Hej — mówię.

Co? — mamrocze sennie.

Przykro mi z powodu dzisiejszego koncertu.

To nie twoja wina.

Bardzo cię kocham.

Przekręca się, by spojrzeć mi w oczy.

Co?

Kocham cię.

Nie, skarbie. Nie wolno ci tak mówić.

Ale to prawda — upieram się.

To nie wyjdzie.

To nie ma znaczenia — odpowiadam.

To nie może wyjść.

Wiem, że nie mam najmniejszego prawa, by tak się poczuć, ale jestem wkurzony. Odsuwam się od niej. Mam to gdzieś. Zachowujesz się jak jakiś pieprzony nastolatek, Rob.

Robbie, zimno mi — mówi po chwili, więc przysuwam się do niej z powrotem i obejmuję bez słowa. Kiedy tak dotykam jej biodra, odkrywam, że znów mam erekcję; a ona nie ma nic przeciwko temu, gdy w chwilkę później pompuję w nią rytmicznie całą frustrację, którą dosłownie przed chwilą zwaliła na moje barki.

Żadne z nas nie śpi zbyt dobrze przez resztę nocy. Przed świtem przysypiam na chwilę i budzi mnie koszmar. Zdezorientowany, nie potrafię sobie przypomnieć całego snu, ale za to pamiętam sztywne przewody i łagodny przepływ elektronów. Nieoczekiwanie łapię ostrość widzenia i dostrzegam jej twarz oddaloną zaledwie o centymetry od mojej. W niepojęty sposób wie, o czym myślę.

Czyja teraz kolej? — pyta.

Antena.


VIII


Kolejnego ranka co najmniej tysiąc wynajętych dzieciaków ustawia krzesła w środku kopuły, a mimo to wciąż trudno pozbyć się wrażenia, że jestem tutaj sam. Kopuła jest tak olbrzymia, że głosy giną w jej wnętrzu. Nawet myśli odbijają się tu echem.

Damy dziś cholernie dobry koncert. Jestem o tym przekonana — stwierdziła Jain i uśmiechnęła się do mnie, gdy pojawiła się około dziesiątej. Przepłynęła głównym przejściem w powodzi piór i kaskadach lśniących czerwonych pasków, pozostawiając za sobą oszołomionych i drżących z wrażenia postronnych obserwatorów.

Jeden Bóg wie, dlaczego wstała tak wcześnie — przez ostatnie osiem miesięcy nigdy nie widziałem, by w dniu koncertu wstawała przed południem. Takie przyzwyczajenie do długiego spania byłoby końcem mojej kariery. Wstałem dziś przed ósmą, z jednej strony dlatego, że musiałem zmodyfikować konsolę przed wieczornym występem, a z drugiej, ponieważ nie przepadałem za uczuciem towarzyszącym przebywaniu w jej łóżku, gdy budziła się rano.

Dzisiaj przyjdzie o wiele więcej ludzi niż wczoraj — stwierdziła Jain. — Dasz radę?

Jasne. A ty?

Rozpromieniła się w kolejnym oślepiającym uśmiechu i odeszła. Siadłem więc i zacząłem wymieniać chipy w obwodach.

Na scenę wspięła się dwójka dzieciaków i wyciągnęła z plecaków śniadania.

Czytałeś to? — zapytał jeden z nich, wyjmując z tylnej kieszeni spodni sfatygowane kieszonkowe wydanie jakiejś książki. Jego przyjaciel przecząco potrząsnął głową.

A ty? — zapytał mnie i odwrócił książkę w moim kierunku. Rozpoznałem okładkę.

To było jakieś dwa, może trzy miesiące temu w Memphis, kiedy czekaliśmy w studio na rozpoczęcie próby. Jain siedziała zaczytana. Czyta całkiem sporo, mimo iż ludzie odpowiedzialni za promocję jakoś nie wykorzystują tego faktu — Alperton Ltd. lubi eksploatować do oporu jej wizerunek dziewuchy z zadupia.

Co czytasz? — zapytała Stella.

Książkę. — Jain uniosła egzemplarz, by ta mogła ją zobaczyć.

Tyle to widzę. — Stella odczytała tytuł: — Odbieralnik. Czy to nie…?

Taaa — mruknęła Jain.

Każdy musiał słyszeć o Odbieralniku — bestsellerze roku. Cała historia została oparta na faktach i opowiada o facecie, który pojechał do Pragi, by wszczepiono mu z dziesięć sztucznych wagin na całym ciele. Dokonano przeszczepów nerwów, przepięć połączeń nerwowych i masy innych koniecznych zabiegów. Widziałem wywiad z nim w jakimś programie telewizyjnym, gdzie zjawił się ubrany w kombinezon zapięty po samą szyję.

To groteskowe — stwierdza Stella.

Jain chowa książkę i wzrusza ramionami.

Chciałabyś spróbować czegoś takiego?

Być może już posunęłam się o wiele dalej. Odbieralnik działa zaledwie w jedną stronę.

Stella blednie i przełyka słowa, które zamierzała właśnie wypowiedzieć.

Och, skarbie, przepraszam. — Jain uśmiecha się i wygląda, jakby znów miała czternaście lat. Wstaje i szybko przytula do siebie Stellę. Spogląda ponad jej ramieniem w moim kierunku i mruga okiem, a moja twarz zaczyna pąsowieć. To działa tylko w jedną stronę.

Teraz, kilka miesięcy później, kiedy to wydarzenie wraca do mnie, znów czuję ciepło rozlewające się po mojej twarzy.

Spadajcie stąd — warczę do dzieciaków. — Staram się skon centrować.

Wyglądają na poirytowanych, ale znikają mi z oczu.

Skończyłem już z chipami obwodów. Teraz przechodzę do łatwiejszych rzeczy. Koślawym pismem zapisuję podłączane przeze mnie męskie i żeńskie wtyczki. Jain…

Komunikacyjny obwód brzęczy nagląco i słyszę w nim jej głos:

Robbie? Możesz się ze mną spotkać na zewnątrz? Waham się przez chwilę, wreszcie odpowiadam:

Pewnie, już prawie skończyłem z konsolą.

Mam samochód, pojedziemy na przejażdżkę.

Co?

Tylko na popołudnie.

Posłuchaj, Jain…

Pospiesz się — rzuca i przerywa połączenie. Damy dziś cholernie dobry koncert.


IX


Tłum, który zebrał się tu dzisiejszej nocy, przekracza nawet pojemność Rocky Mountain Central Arena. Ludzie na bramkach twierdzą, że w zadymionej niszy kopuły musi być już jakieś’ dziewięćset tysięcy ludzi. Sęk nie w tym, że trudno w to uwierzyć — chodzi o to, że to po prostu przerażające. Ale skomputeryzowany system zliczeń w wejściu nie może kłamać.

Wyglądam w kierunku tłumu i przypomina to wpatrywanie się w Pacyfik po zmierzchu; szare fale nadchodzą od strony horyzontu, aż nie potrafię ich odróżnić od siebie. Tutaj, na scenie, pomruk tłumu nawet brzmieniem przypomina morze, zupełnie jakbym się znalazł na plaży, starając się wyłapać słuchem sześciometrową falę do surfu. To wszystko mnie omywa i jestem wdzięczny, że mam założone słuchawki, dzięki którym odbieram na wewnętrznym kanale komunikacyjnym odgłos rozmów techników sprawdzających przed koncertem wszystkie systemy.

Zauważam, że nadmuchy zostały już wyłączone. Wcześniej niż zwykle, ale to oczywiste, ponieważ od zebranych w środku ludzi napływa już wystarczająca ilość ciepła koniecznego do utrzymania kopuły w powietrzu. Wyobrażam sobie, jak Central Arena unosi się w górę niczym jakieś latające miasto, takie jak to, które w najbliższym czasie zamierzają zrobić z Venice w Kalifornii. W obrazie kopuły dryfującej w powietrzu niczym dmuchawiec jest coś pociągającego. W tym momencie jednak olbrzymie systemy klimatyzacyjne zaczynają szumieć i moje fantazje rozmywają się.

Wewnętrzne oświetlenie natychmiast przygasa, a odgłos tłumu wzrasta o kilka decybeli. Uświadamiam sobie, że nie jestem w stanie rozróżnić pojedynczych twarzy ani nawet poszczególnych ciał. Najzwyczajniej jest tu za dużo ludzi, by to ogarnąć rozumem. Tłum zlał się w jedną olbrzymią tektoniczną płytę z ludzkich ciał.

Rob, gotowy? — odzywa się w moim uchu ledwo słyszalny głos technika.

Tak.

Strasznie dużo dziś ludzi. Dasz radę?

Sześćdziesiąt nakładających się na siebie kanałów i jedna konsola przekaźnika między Jain a jakimś, skromnie licząc, milionem napalonych i spoconych widzów?

Pewnie — odpowiadam. — Bez problemu.

I niemal natychmiast nie jestem tego aż taki pewien. Nieoczekiwanie uświadamiam sobie, jak mocno ściskam krawędzie konsoli. Wysiłkiem woli wymuszam na palcach poluzowanie chwytu.

W porządku — mówi technik. — Ale jeżeli coś pójdzie nie tak, to tniesz. Dobra? Wygaszasz do zera.

Dobra.

W porzo — stwierdza. — Poczekaj chwilę. Panna Snow chce się przywitać.

Halo, Robbie?

Taaa — odpowiadam. — Powodzenia.

Przez zakłócenia w słuchawkach nie mogę zrozumieć jej słów.

Powtórz, proszę — mówię.

Kamienia nie można złamać. A przynajmniej nie tak łatwo — mówi i rozłącza się.

Do rozpoczęcia zostało dziesięć sekund. Wpatruję się w niezliczony tłum. Skąd, zastanawiam się, miejscowi logistycy wytrzasnęli niemal milion opasek do przekaźników na głowę? Wiem, wiem. To złudzenie, ale przez mgnienie oka dostrzegam purpurową sieć transmisji mocy, sięgającą z mojej konsoli do milionów zebranych tu głów. I nie wiem dlaczego, ale nagle łapię się na tym, że sięgam ku osłonce przykrywającej awaryjny wyłącznik mocy. Powstrzymuję jednak dłoń.

Oświetlenie gaśnie i jedynym źródłem światła w Central Arena stają się tysiące znaczków nad wyjściami awaryjnymi oraz lampki przy sprzęcie zespołu. Wtedy Moog Indigo wpadają na scenę, a tłum zaczyna wrzeszczeć w oczekiwaniu. Grupa odnajduje swe instrumenty w znajomej ciemności. A tłum już szaleje.

Hollis przesuwa dłonią po konsoli koloru i wystrzeliwuje nad tłumem rozszerzające się, pulsujące, koncentryczne sfery w intensywnych barwach podstawowych: czerwonej, żółtej i niebieskiej. Zaczynamy od podstaw. Czerwień.

Syntezator Nagami wyrzuca z siebie wulkaniczną feerię nut, przypominają wręcz wrzącą lawę.

A wtedy pojawia się Ona. Na samym środku sceny.

— …kocham was. Każdego.

Słysząc te słowa, tłum zaczyna wyć. Rozpoczynam wypełnianie. Dokładam cztery kolejne niskopoziomowe kanały.

— …gotowi. A wy?

Też są gotowi. Dokładam kolejne dziesięć kanałów, a następnie dwa wyciszam. Jak na mój gust, wszystko zaczyna narastać trochę za szybko. Delikatna siateczka otaczająca jej ciało zdaje się błyszczeć czymś więcej niż tylko odbijanym światłem. Jej skóra już lśni od potu.

— …zaczniemy powoli. A potem polecimy na całość. Dobra?

TAAAAA! — równocześnie wydobywa się z miliona gardeł. Widzę, jak nieznacznie się zatacza. Nie wydaje mi się, bym wypełniał ją za bardzo w zbyt krótkim czasie, ale i tak wyciszam kolejne dwa kanały. Moog Indigo podejmują jej sygnał i zaczynają grać. Hollis wysyła w obszar kopuły dymiącą bladość wolno płonących liści. A wtedy Ona zaczyna śpiewać.

I napełniam ją tłumem. I przekazuję ją w publiczność.


Space and time

Measured in my heart


X


Wcześniej tego popołudnia:

Jain, kreśląc ramieniem zamaszysty łuk, mówi:

Właśnie tu dorastałam.

Góry napawają mnie przerażeniem.

Dokładnie w tym miejscu? Zaprzecza ruchem głowy.

Nie, ale było tam prawie tak samo jak tutaj. Mój ojciec hodował owce. Jakieś sto mil stąd na północ.

Znaczy, wysoko w górach?

Taaa. Naprawdę na zadupiu. Ojciec zdołał przekonać samego siebie, że był tu jednym z pierwszych osadników. A tak naprawdę był jedynie zwolnionym z pracy inżynierem lotnictwa z Seattle.

Przez chwilę wiatr chce nas obedrzeć ze skóry; włosy Jain łopoczą, a ona potrząsa głową, usuwając je sobie z oczu. Zamykam ją w schronieniu swoich ramion, otulając nas moim płaszczem.

Chcesz wrócić na dół, do samochodu?

Cholera, nie — mówi. — Taki górski zefirek nie jest w stanie mnie odstraszyć.

Ja nie przywykłem do otwartych przestrzeni; trochę mnie przerażają, mimo iż nie przyznaję się przed nią do tego. Stoimy nad linią lasu, a zbocze, jak na mój gust, jest zbyt ogołocone. Nieoczekiwanie odczuwam tęsknotę za okrągłymi, zalesionymi pagórkami Pensylwanii. Jain bacznie przygląda się połaciom obdartym przez wiatr i śnieg do gołej skały, a mnie jakoś nagle zaczyna się wydawać, że ona również jest przerażona.

Coś nie tak?

Nie. Po prostu wspominam sobie przeszłość.

Jak się żyło w takim miejscu?

W porządku, o ile nie przepadałeś za ludźmi — mówi powoli; wyraźnie widać, jak wracają do niej szczegóły. — Mój ojciec należał do tego typu ludzi.

Nie mieliście żadnych sąsiadów?

Przynajmniej nie w promieniu jakichś trzydziestu kilometrów.

Miałaś braci? — pytam. — Siostry? Zaprzecza, potrząsając głową.

Miałam tylko ojca.

Muszę wyglądać na zaciekawionego, bo odwraca wzrok i dodaje:

Moja matka zmarła na tężec zaraz po moim urodzeniu. Byłam dziwakiem.

Staram się zmienić temat.

Twojego ojca nie było na pierwszym koncercie, prawda? Będzie tam dzisiaj?

Nie ma mowy — odpowiada. — Nie było go i nie będzie. Nie podoba mu się to, co robię.

Nie mam pojęcia, co mógłbym teraz powiedzieć. Po chwili Jain ratuje sytuację.

To nie jest twój problem. I mój też już nie.

Coś perwersyjnego nie pozwala mi jednak porzucić tematu.

Dorastałaś samotnie.

Zauważyłeś to — mówi miękko. — „Dorastałaś samotnie” to cholernie wielkie niedopowiedzenie.

Drążę dalej.

W takim razie nie rozumiem, dlaczego tu przyjechaliśmy. Musisz nienawidzić tego miejsca.

Widziałeś kiedyś człowieka cierpiącego na klaustrofobię, który z premedytacją wchodzi do szafy i zamyka za sobą drzwi? Gdybym nie starała się walczyć w ten sposób… — Jej palce wpijają się w moje ramiona. Twarz przybiera dziki wyraz. — Przecież musi być coś lepszego od tego, co wyczyniam na scenie. — Odwraca się ode mnie. — Cholera! — krzyczy. — Do diabła z tym wszystkim!

Przez kilka minut stoi nieruchomo, wpatrując się w dół zbocza. Kiedy ponownie odwraca się w moim kierunku, jej oczy łagodnieją, a w głosie pojawia się nawiedzony ton.

Jeśli umrę… — Śmieje się. — Jak umrę, chcę, żebyś rozrzucił tu moje prochy.

Prochy? — powtarzam, nie do końca pewien, jak właściwie powinienem zareagować na coś takiego. Ustąp jej. — Pewnie.

Ty — wskazuje na mnie. — Tutaj — wskazuje na skalną ścianę.

Jej słowa brzmią jak prosty rozkaz wydawany dziecku. Zdobywam się na słaby uśmiech.

Śmiech przychodzi jej teraz łatwo, bo nic go już nie ogranicza.

Takie tam dziecięce zabawy. Czy kiedy byłeś mały, bawiłeś się w to samo co wszystkie pozostałe dzieciaki, skarbie?

Zazwyczaj. Rzadko wygrywałem, ale lubiłem gry o wysokie stawki.

Papier, kamień, nożyczki?

No pewnie. Kiedy byłem naprawdę mały. — Powtarzam dawno zapamiętaną wyliczankę: — Kamień łamie nożyczki, nożyczki tną papier, papier zakrywa kamień.

W porządku — stwierdza. — Zagrajmy. Chyba dostrzega zwątpienie na mojej twarzy.

Rob — rzuca ostrzegawczo.

W porządku. — Chowam za plecami prawą dłoń.

Raz, dwa, trzy — odlicza. Na „trzy” oboje wysuwamy dłonie. Jej układa się w zaciśniętą pięść: kamień. Dwa rozwarte palce mojej dłoni symbolizują tnące ostrza nożyczek.

Wygrałam! — piszczy z zachwytu.

Co takiego wygrałaś? — Ciebie. Na krótką chwilę. — Przyciąga do siebie moje dłonie i kładzie na swoim ciele.

Tutaj, na szczycie? — pytam.

Pochodzę z rodu pionierskich osadników. Ale ty… — Wzrusza ramionami. — Jesteś’ zbyt delikatny?

Śmieję się i przyciągam ją bliżej.

Tyle że… — Waha się. — Zrobimy to inaczej niż poprzednio? Nie bierz tego do siebie, dobra?

W swoim pożądaniu zapominam o poprzednich zbliżeniach.

W porządku.

Każde z nas dodaje coś do rozkoszy drugiego i w czasie tego zbliżenia jest o wiele lepiej niż kiedykolwiek do tej pory. Ale nawet kiedy ona dochodzi, jej wzrok przeszywa mnie na wylot i zastanawiam się, czyją twarz ma teraz przed oczami. Nie, nawet nie czyją, raczej — ile twarzy ma teraz przed oczami. Tak, jak śpiewa: Skarbie, nikt nie potrafi mnie wypełnić bardziej niż oni.

W tej chwili jednak sam dochodzę i — na krótką chwilę — to pytanie traci wszelkie znaczenie.

Leżymy otuleni moim długim płaszczem i przyglądamy się sobie z bardzo bliska.

Tyle namiętności, Rob… To zdawało się narastać. Przypominam sobie narzucone mi ograniczenia.

Wiesz, dlaczego.

Naprawdę tak za mną szalejesz? Osobowość małej dziewczynki.

Naprawdę.

Co byś dla mnie zrobił, gdybym cię poprosiła?

Wszystko.

Zabiłbyś?

Pewnie.

Naprawdę?

Oczywiście. — Uśmiecham się. — Wiem, jak rozgrywa się takie gierki.

To nie jest żadna gierka.

Moja twarz musi zdradzać dezorientację. Nie mam pojęcia, jak powinienem zareagować.

W jej twarzy w mgnieniu oka zaczyna dominować smutek.

Jesteś nożyczkami, Robbie. Z lśniącego, zimnego metalu. Jak możesz wierzyć, że kiedykolwiek przetniesz kamień?

Czy ja w ogóle chciałbym to zrobić?


XI


Wszystko pieprzy się jeszcze bardziej.

To proste. Albo dlatego, że wiję się na moim haczyku. Albo dlatego, że odkrywamy tereny, na które nasze występy nigdy dotąd nie dotarły. Nie mam czasu się tym zamartwiać; obsługuję konsolę, jak gdybym grał na klawiszach syntezatora Nagami.


Take it

When yoy can get

Where you can get it


Kiedy Jain się kołysze, kołysze się cały tłum. Kiedy wyrzuca do przodu biodra, robi tak cały tłum. To jeden gigantyczny akt. Tak, jak gdyby wstrząs sejsmiczny potrząsał całym pasmem Front Rangę.

Słyszę brzęczenie owadów w słuchawkach:

Co tam się dzieje, do cholery, Rob? Tak, obserwuję tu twój od czyt. Cały czas oscylujesz między piekłem a zupełnym zanikiem.

Staram się równoważyć. — Manipuluję potencjometrami. — Trochę lepiej?

Przynajmniej nie pogorszyłeś — odpowiada technik. Przerywa na chwilę. — Dasz radę z rozwinięciem?

Rozwinięcie to generowane z wielką precyzją i starannie rozłożone na czas trwania koncertu wzmocnienie, mające prowadzić do punktu kulminacyjnego. Wielkiego Finału. Przez ostatnie trzy utwory utrzymywałem kanały na stałym poziomie.

Nadchodzi — zapewniam go. — Nadchodzi. Wciąż jeszcze mamy czas.

Jeśli nie jest tak, jak mówisz, to siedzisz po uszy w gównie u szefostwa w Nowym Jorku — stwierdza technik. — Chcę wychwycić jakieś wzmocnienie. I to natychmiast.

W porządku — odpowiadam.


Love me

Eat me

All of me


Lepiej — rzuca z ulgą. — Ale niech to teraz rośnie przez cały czas. Nadal mam tu na odczycie ledwie sześćdziesiąt procent.

Pewnie, sukinsynu. To nie twój mózg plonie od sygnałów wychodzących z miliona obcych osób. Zadziwia mnie własna gwałtowność. Ale zdecydowanym ruchem przesuwam suwak do siedemdziesiątki. Nagami przechodzi w solówkę na syntezatorze, a Jain opiera się o pnącą się wysoko w górę wieżę wzmacniaczy.

Robbie? — słyszę w lewym uchu, w obwodzie zarezerwowanym wyłącznie dla komunikacji między mną a wykonawcą.

Jestem, Jain.

Wcale się nie przykładasz, kochanie.

Wpatruję się w nią przez całą szerokość sceny i spotykamy się wzrokiem. Jej oczy błyszczą szmaragdowo w fali kolorów pochodzącej z generatora Hollis. Subwokalizuje podczas mówienia, więc widzę, jak porusza wargami.

Naprawdę tak uważam.

Odkrywamy dzisiaj zupełnie nowe, nieznane terytorium — odpowiadam. — Nigdy nie mieliśmy miliona na widowni. — Zdaję sobie sprawę, że uważa to za wymówkę.

To dzisiaj, kochanie — stwierdza. — Dziś wieczór. Pomożesz mi?

Wiedziałem, że ta prośba kiedyś nadejdzie, mimo iż nie miałem pojęcia, kto ją wypowie — ja czy ona. Moje wahanie rozciąga się wewnątrz głowy o wiele dłużej, niż trwa w rzeczywistości. Tyle namiętności, Rob… to zdawało się narastać. Zabiłbyś dla mnie?

Tak — odpowiadam.

Kocham cię — I rozłącza się, a kiedy solówka dobiega końca, wraca na scenę, z podniesionym czołem, wprost w oślepiające światła reflektorów. Niechętnie dotykam konsoli i przesuwam potencjometr do siedemdziesięciu pięciu. Podłączyłem już pięćdziesiąt kanałów. Jain, czy kochałabyś mnie, gdybym tego nie robił?


A bitter look


Osiemdziesiąt. Dodaję jeszcze pięć kanałów. Zostało mi już tylko pięć. Tłum otrzymuje ją niemal całą. A dzięki temu, co oczywiste, i przeciwny kierunek przepływu jest prawdziwy.


A flattering word


Od kiedy usłyszałem ją po raz pierwszy w Waszyngtonie, zawsze najbardziej uwielbiałem tę właśnie piosenkę. Naciskam jeszcze więcej przełączników. Osiemdziesiąt dwa. Osiemdziesiąt pięć. Zdaję sobie sprawę, że technik musi teraz z prawdziwą przyjemnością przyglądać się odczytom.


A kiss


Włączam ostatni kanał. W porządku, dostajecie teraz wszystko, od trawionego jedzenia w jej wnętrzu po najgłębiej skrywane obawy z dzieciństwa na temat echa niosącego się po pustym domu. Dziewięćdziesiąt.


A sword


Kiedy utwór dogorywa w ostatnim rozpływającym się akordzie, jej ciało wciąż nie przestaje się poruszać. Dla niej nadal gra muzyka. W obwodzie komunikacyjnym technik wrzeszczy na mnie:

Idioto! Mam na odczycie dziewięćdziesiąt. Dziewięćdziesiąt, do cholery. A został jeszcze jeden numer!

Taaa — mówię. — Przepraszam, ja tylko… staram się nadrobić opóźnienie.

Tamten nie przestaje się wydzierać, ale ja nie odpowiadam. Na scenie Nagami i Hollis spoglądają po sobie, potem na resztę zespołu, i Moog Indigo gładko, niemal bez chwili przerwy, przechodzą w kolejny utwór. Jain odwraca twarz w moim kierunku i uśmiecha się do mnie delikatnie. I już jest z powrotem z publicznością, dla której rozpoczyna kolejny utwór, ten, który zawsze wieńczy jej występy. Ten, dzięki któremu stała się sławna. Ten, który ją stworzył.


Fill me łike the mountains


Dziewięćdziesiąt pięć. Nie pozostało mi już wiele pola do manewru.

Dochodzi mnie przerażony głos technika:

Postradałeś zmysły, Rob? Mam tu na odczycie pieprzone dziewięćdziesiąt pięć. Cholerna igła o mało co nie wyskoczy mi z podziałki. Wracaj na dziewięćdziesiąt!

Powtórz — mówię spokojnie. — Mam zakłócenia. Proszę, powtórz, co mówiłeś.

Wracaj! Odczyt ma być maksimum dziewięćdziesiąt!


Fill me like the sea


Jain szybuje w kierunku punktu kulminacyjnego. Podkręcam potencjometry do oporu. Tłum unosi się i słucha na stojąco. A ja jeszcze nigdy w całym swoim życiu nie byłem aż tak przerażony.

Rob! Przysięgam na Boga, jesteś udupiony, ty… Niespodziewanie na linii pojawia się Stella: — Ty sukinsynu! Raniszją.

Jain szeroko rozrzuca ramiona. Jej plecy wyginają się w niewiarygodny łuk.


All of me


Sto.

Nie potrafię ogarnąć tego, co się obecnie dzieje na poziomie elektroniki mojego urządzenia. Nie potrafię wyobrazić sobie całej miłości, nienawiści, pożądania i strachu, wpadających w nią z siłą wodospadu, by niemal natychmiast wypłynąć z powrotem na zewnątrz, wprost ku szalejącemu tłumowi. Ale dostrzegam, jak siateczka anteny spowijającej jej nagie ciało rozjarza się nieoczekiwaną bielą i eksploduje w aktynicznym błysku. Zamykam oczy.

Kiedy wreszcie je otwieram, Jain jest już poczerniałym kadłubkiem, chwiejnie zmierzającym do krawędzi sceny. Jej ciało spada stamtąd wprost w pierwsze rzędy publiczności.

A tłum wciąż myśli, że jest to częścią przedstawienia.

I jest tym zachwycony.


XII


Odchodzę bez pożegnań. Wiem, że jestem udupiony.

Kiedy następnego dnia po południu wchodzę do biura Alperton w Denver, by odebrać mój ostatni czek, jakiś urzędnik niższego szczebla, którego nigdy wcześniej nie widziałem na oczy, podaje mi kopertę.

Dzięki — mówię. Spogląda na mnie i nie odzywa się ani słowem.

Odwracam się i wychodzę. Na korytarzu spotykam Stellę. Czubek jej głowy sięga mi ledwie do ramion, musi więc unieść twarz, by móc na mnie spojrzeć.

Masz zamknięte drzwi do wszystkich agencji w tym biznesie. Tak powiedziało szefostwo z Nowego Jorku — stwierdza.

W porządku — odpowiadam. I wymijam ją.

Nim docieram do drzwi, zatrzymuje mnie słowami:

Dotarł już wstępny raport.

Odwracam się.

I co?

Najprawdopodobniej orzekną śmierć wskutek nieszczęśliwe go wypadku. Każdy jest związany kontraktem. Jain była ubezpieczona na miliony. Wszystko skończy się dobrze. Dla wszystkich. — Wpatruje się we mnie przez kilka sekund. — Z wyjątkiem samej Jain, sukinsynu.

Każdy ma własne poczucie stosowności.

Przesyłka nadchodzi później, wraz ze sztywnym, urzędowym listem z kancelarii adwokackiej. To, do czego sprowadza się ten list, brzmi następująco: „Jain Snow życzyła sobie, by trafiło to w Pańskie ręce. Przed swoim odejściem powiadomiła Pana, jak brzmi jej ostatnie życzenie. Prosimy więc je teraz spełnić”.

Przesyłka zawiera chromowaną urnę z odkręcanym wieczkiem. Urna zawiera jej prochy i nieliczne fragmenty kości.

Wyruszam na zachód, oddalając się od brudnych, niebosiężnych biurowców Denver. Mijam kratery powstałe w wyniku odkrywkowego wydobywania węgla, wjeżdżam między góry, aż wreszcie wyłożona płytami autostrada zamienia się w wąską asfaltówkę, następnie w pokrytą koleinami ziemię, a wreszcie zanika do ledwo widocznej ścieżki, po której nie przejadę samochodem. Z metalową urną w ręce ruszam biegiem, dopóki odgłosy miasta i innych ludzi ostatecznie się nie rozpłyną.

Drzewa wreszcie się kończą i wspinam się po ogołoconym górskim stoku. Odpoczywam przez krótką chwilę, ponieważ ból w płucach staje się zbyt przejmujący, bym mógł go zignorować. Wreszcie docieram na szczyt.

Rozrzucam popioły Jain na wietrze.

Kiedy jest już po wszystkim, ciskam pustym cylindrem w dół zbocza, w stronę linii lasu. Urna toczy się i obija, by wreszcie stać się odległym, połyskującym punktem na gołoborzu.

Jain! — wrzeszczę w kierunku nieba, póki nie stracę głosu, a zawroty głowy nie pozbawią mnie równowagi. Echo umiera. Podobnie, jak zrobiła to Jain.

Leżę niespokojnie, wyczerpany. Zapadam w sen i śnię o erodujących kamieniach.

Kiedy się budzę, nie czuję już nic.


przełożył Konrad Kozłowski


Oleg Diwow

K–10

Koty Pawłowa


Rudzielce okazały się wadliwe. Wszystkie.

Oczywiście należało się od razu zaniepokoić. Bo przecież nieprzypadkowo u „dziesiątki” pojawił się defekt designu i nieprawidłowo wrósł chip korekcyjny. Ale Pawłow wówczas tylko mruknął: dziesięć procent bubli w serii doświadczalnej to nie tragedia, lecz osiągnięcie. A chip został krzywo zamocowany w związku z zewnętrzną awarią, gdyż w ostatniej chwili zabrakło prądu i system się zawiesił. Może i tak. W udanej serii końcowy model zawsze jest felerny. Taki omen.

No cóż. Bywa. Przeżyjemy.

Kierownik laboratorium, Pawłow, wydrukował dane testów, włożył do czerwonej teczki z tłoczonym napisem „sprawozdanie” i poszedł do dyrektora na dywanik.

Szefowi dawno już donieśli, że projekt „K–10” nie ma nic wspólnego z profilem robót, a tu jeszcze taka klapa podczas końcowych testów. W takiej sytuacji trzeba pędem paść na grzbiet i zadrzeć łapki do góry. Nie czekać, aż wezwą, lecz pojawić się samemu — oto ja, tępe beztalencie, zjedzcie mnie żywcem. Rozerwijcie pazurami i pożryjcie kawałek po kawałku, mrucząc z zadowolenia, wymachując z podniecenia ogonem i przygładzając wąsy.

Rok pracy poszedł kotu w dupę.

I jeszcze fundusze. Oraz straty moralne. Podważenie reputacji całego laboratorium. Nadszarpnięte zostało poczucie godności wszystkich razem i każdego z osobna, aż do ostatniego laboranta — wszyscy cierpieli i przeżywali.

A gdy informacja dotrze do wojskowych, to w ogóle się zacznie… Najbardziej erotyczna część baletu. Długimi samochodami przyjadą brzuchaci wujaszkowie, zdejmą ogromne czapki, podrapią się po jedynym zwoju, który wyraźnie przebija przez czoło, i zapytają: „Jak mamy to rozumieć, towarzysze? Czyżbyście podłożyli pod armią minę o opóźnionym zapłonie? Jak mamy teraz traktować wasze urządzenia bojowe, jeśli w cywilnej serii pojawił się taki niebezpieczny bubel? A jeśli te tak zwane produkty w najważniejszym momencie zawiodą? Zamawialiśmy broń dla rosyjskiego żołnierza, a wy co dla niego macie?! Świnię?!”.

No, powiedzmy, że do świni to zupełnie niepodobne.

Pawłow postanowił przejść przez terytorium. Choć była to dłuższa droga.

Ćwierć wieku temu, kiedy przyszły kierownik laboratorium trafił do Instytutu Biotechnologii, teren wyglądał skromnie: rachityczne krzewy i małe drzewka. Za to sam Pawłow był wysoki, o szerokich ramionach, miał bujne włosy i rozpierała go radość życia. Od tamtej pory terytorium wyszlachetniało, zmieniło się w zadbany park, szczególnie przyjemny teraz, podczas złotej jesieni. A Pawłow przeciwnie, z upływem lat zmarniał, zmienił się w ociężałego, przypominającego szafę chłopa z wyraźną łysiną i cynicznym — niezależnie od pory roku — sposobie myślenia.

Pawłow szedł, wdychając pełną piersią aromatyczne podmiejskie powietrze i myśląc, jakie to w istocie głupstwa — to, że jest już stary, gruby, łysiejący i nudziarski… On po prostu tak idiotycznie się traktuje. Szczególnie, jeśli wstanie lewą nogą. Albo coś go zaboli w środku z samego rana. I od razu odbicie w lustrze wywołuje smutek, zadyszka podczas wchodzenia po schodach wprawia w przerażenie, a minimalny defekt w programie sprawia, że ma ochotę tupać nogami i wrzeszczeć na podwładnych… Zupełnie niepotrzebnie. Przecież jest jeszcze z niego kawał chłopa.

1 głowę ma lepszą niż co niektórzy. Tak w ogóle to trzeba będzie tę głowę ogolić. Skoro już łysieje, nie będzie przecież czesał trzech włosów na krzyż, a tym bardziej hodował nowej czupryny; trzeba po prostu wziąć się w garść i wygolić na zero. Zgodnie z wiekiem i statusem. A co — nabierze postury. Szczególnie przy tak solidnej tuszy.

Pawłow miał jeszcze spory kawałek do przejścia i zdążyłby nadać tym głębokim myślom konkretny kształt — gdyby tylko nie myślał o klęsce z rudzielcami i oczekującym go poniżeniu — lecz w tym momencie jakiś ptak napaskudził mu na mądrą i wciąż nieogoloną głowę.

No, pięknie.

Ktoś inny na miejscu Pawłowa w podobnych okolicznościach wpadłby w podręcznikową histerię ze świńskim kwikiem i toczeniem piany. Ale Pawłow był mężczyzną. Biotechnologiem z olbrzymim stażem. Dlatego zatrzymał się na dwie sekundy, analizując sytuację, potem zaklął głośno, pogroził niebu palcem, odwrócił się i ruszył z powrotem.

Wrona — dorodna kanalia — kracząc złośliwie, odleciała w stronę oddziału administracyjnego. Miała gdzieś tam gniazdo.

Złapać by tak to ścierwo i zrobić kilka eksperymentów! Albo po prostu przemalować na papugę i wypuścić. Choć to by już było okrucieństwo.

W oddali lekko, a potem mocnej, zakołysały się krzaki, jakby w ślad za wroną podążał ukryty, lecz duży jak na tutejszy krajobraz zwierz. Pawłow nie zwrócił na to uwagi. Miał inne sprawy na głowie.

Nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło, wezmę dodatkowy prysznic — uspokajał się kierownik laboratorium. — I zajrzę do wiwarium; przecież zamierzałem to zrobić i zapomniałem; może znowu sobie przypomnę…”

Gdyby na Pawłowa nie napaskudziła teraz wrona, lecz jakiś skrzydlaty koń, i tak by się z tego ucieszył. Oczywiście podświadomie. Do tego stopnia nie chciało mu się iść do dyrektora.

Choć w przypadku konia, szczególnie jeśli leci wysoko, można niewątpliwie nabawić się wstrząsu mózgu.

W wiwarium było niezwykle cicho. Pawłow, który po kąpieli był w dobrodusznym i spokojnym nastroju, poczuł nieprzyjemne ukłucie w piersi.

Dlaczego to miejsce wygląda jak cmentarz? — zapytał dyżurnego laboranta, starając się nie okazywać niepokoju i utrzymywać dawno już wypracowany w kontakcie z podwładnymi opryskliwie ironiczny ton. — Co się dzieje? Zmęczone zabawki zapadły w sen?

Zaszczycił nas szanowny kolega Szaronow. Tam stoi, dwójkę hipnotyzuje. Próbowałem go powstrzymać, ale sam pan rozumie… — Taaak… — Pawłow natychmiast poczuł ulgę. — W porządku, to nie twoja wina.

Ależ oni wczoraj koty męczyli, nic tylko męczyli… — wymamrotał laborant. — Ile wlezie…

Pawłow jedynie cicho mruknął w odpowiedzi.

Kierownik laboratorium, Szaronow, nagrodzony orderem Akademii Nauk, niejednokrotny laureat jej nagród, niemal już członek–korespondent, stał przed drugą klatką, zaczepnie wpatrując się w rudzielca Borysa. Ten z kolei posępnie gapił się na Szaronowa. Czuło się, że gdyby ta parka spotkała się na ubitym polu, bez walki by się nie obeszło. I wcale nie było powiedziane, że Szaronow nie przegryzłby „dwójce” gardła. Mimo znaczących różnic w zręczności i sile fizycznej, a nawet uwzględniając fakt, że „dwójka” była cywilnym wariantem modelu bojowego.

Borys, najbardziej jaskrawy z rudzielców, był niemal pomarańczowy, z ledwie widocznymi żółtymi pręgami. I niezwykle przyjemnym, inteligentnym pyskiem.

Osiemdziesiąt pięć centymetrów w kłębie.

Cudowny, ozdobny kociak. Cóż, nieźle wyrósł, nie ma co.

A Szaronow na dobre przesiąknął psią złością i krwią. Nawet z fizjonomii przypominał buldoga — od wieloletniej pracy kynologicznej. I nigdy normalnie nie mówił — wyłącznie szczekał.

Co to za design tylnych łap? — zapytał zamiast powitania.

Czemu tyle sierści wokół goleni? Jak u mamuta. Koszmar.

Na widok Pawłowa, „dwójka” nieco się ożywiła i odrobinę zbliżyła do kraty. Kierownik laboratorium przyjaźnie machnął do Borysa.

A poza tym dostaje zbyt ciężką karmę — oznajmił Szaronow.

Jakieś niedopatrzenie?

Tak w ogóle, to witam szanownego kolegę. Jak tam pieskie życie?

Witam, witam. Życie, szanowny kolego, jest pasiaste. W dni parzyste pionowo, w nieparzyste poziomo. Dziękuję, że zapytałeś. Nie kręć, tylko zrób coś z tymi łapami. Są za grube.

Po co przyszedłeś? Kpić sobie ze mnie? Szaronow obrzucił Pawłowa ironicznym spojrzeniem.

Słyszałem, że wasza seria idzie na przemiał. I dlatego… Do póki jeszcze… No dobra, przyznaj się, na ile procent ten egzemplarz jest „Ostrzem”?

Fizycznie na sto. Nad ciałem nie pracowaliśmy. Dokonaliśmy jedynie lekkiej korekty mózgu i zmieniliśmy umaszczenie. Więc kończyny, które tak cię frapują, są naturalne, bazowe.

To co się tam kryje? W sierści?

Ten przystojniak przytył już do osiemdziesięciu kilo, a jeśli napakować go mięśniami po bojowemu, może dojść do dziewięćdziesięciu. Zdajesz sobie sprawę, jak solidną musi mieć konstrukcję, żeby się utrzymać, wisząc głową w dół?

A po co ma wisieć? Gdzie?!

A gdziekolwiek. Na drzewie, na słupie… Tam, gdzie można się zaczepić pazurami tylnych łap. A przednimi wroga za gardło… łaps! Albo po głowie… W ten sposób łatwiej mu będzie schodzić.

No proszę! — zachwycił się Szaronow. — A ja nawet nie wiedziałem. To znaczy nie interesowałem się tym. W takim przypadku to oczywiste. W pełni popieram. Na poziomie idei. Ale nie sam to wymyśliłeś. Jeden z pracowników wiwarium ma takiego zwierzaka. Ten sam bajer.

Zgadłeś. Podpatrzyliśmy staw u żenety*; jej stopa wykręca się o sto osiemdziesiąt stopni. Tyle że żeneta to maleństwo, a ten tutaj to wręcz koci terminator. Stawy wyglądają mocno, choć trochę przerażająco. Więc postanowiłem je zakryć. Ta długa sierść ma służyć zamydleniu oczu.

Mądrze. Lecz mimo wszystko to kiepski design — wtrącił Szaronow.

Nie mogę przerobić łap — rzekł Pawłow stanowczo. — To ingerencja w podstawę konstrukcji. Sam powinieneś to rozumieć; tak poważne zmiany w systemie oporowo — ruchowym natychmiast pociągną za sobą zmianę w psychice. A i bez tego natrudziliśmy się, żeby ją zbalansować. I oczywiście nam się udało… Nie, łap nie będę ruszał. Niczego już nie zmienię.

Właściwa decyzja, szanowny kolego. Choć tak czy inaczej klapa.

Kto tak powiedział? Szef? Dlatego tu jesteś? Pojawiłeś się tu, żeby przekazać jego punkt widzenia? Jestem ci głęboko wdzięczny! Jakbym sam nie wiedział, że to klapa! Że też mi się to przytrafiło!

Tam, na górze, już sami nie wiedzą, czego chcą. Najpierw wymagali, kocia krew, żeby do jesieni gotowa była cywilna wersja „Ostrza”, a teraz proszę, zmienili zdanie. Rozmyślili się. A ja potraktowałem to poważnie — i co? Zmarnowałem czas! Wtopiłem! Chcesz powiedzieć, że mnie za to po główce poglaszczą? A jakże! Dziękuję, szanowny kolego, że przybyłeś z zapowiedzią czekających mnie rozkoszy!

Nie jęcz — poprosił Szaronow. — Ja od siebie, osobiście. Naprawdę jestem ciekaw, czym się zajmujesz. Powinniśmy zacieśnić współpracę. Przecież jeśli chodzi o projekty, nie widzieliśmy się już prawie rok, ale śledziłem twoje dokonania. Więc mam o nich jakieś pojęcie. W ogólnych zarysach. A oni, jak widzę, trochę zapomnieli o „kociarni”! Ależ twoi podwładni mieli mordy, kiedy tam zajrzałem!

Więc bądź z tego dumny — poradził mu Pawłow.

I jestem! — rzekł Szaronow z uczuciem. — Kociarnie, pies je trącał. Myślisz, że nie wiem, że twoje płotki nazywają mnie Szalikiem*? Żartownisie! Co ze mnie za Szarik?! Sam powiedz!

Dopiekli biedakowi” — pomyślał Pawłow. W odróżnieniu od wielu swych kolegów traktował Szaronowa z szacunkiem. Może dlatego, że ten był jego absolutnym przeciwieństwem: energiczny, przebojowy facet kierujący się zasadą, by wszystko robić pełną parą. Takie podejście do pracy odbijało się na wynikach — nie raz i nie dwa laboratorium Szaronowa płodziło kompletnie przerażających odmieńców, przed którymi uciekali najbardziej nawet doświadczeni pracownicy. Niemniej jednak, kiedy wszedł do seryjnej produkcji egzemplarz „Pułapka” do ochrony specjalnych obiektów, Szaronow otrzymał Nagrodę Państwową. Malutkie zwierzątko, skonstruowane na bazie foksteriera, jednym ugryzieniem skutecznie eliminowało wrogiego dywersanta. A potem w instytucie nastąpił przeciek. I gdy za granicę dotarły dane „Pułapki”, w uzbrojeniu natowskim natychmiast pojawiły się kompozytowe osłony.

Pawłowowi odebrali wówczas pracę nad bardzo ciekawym modelem zwiadowczym. Potencjalny przeciwnik, który wystraszył się rosyjskich zwierząt bojowych, zaczął odganiać od swoich baz wszystko, co rozmiarami przewyższało pluskwę. I milutkie kociątka o zupełnie niegroźnym wyglądzie — każde w cenie helikoptera — stały się nieopłacalne. Pawłow z rozpaczy niemal się rozpił.

A Szaronow przeciwnie, nawet okiem nie mrugnął. Zamiast tego wyłożył na stół dokumentację projektu „Hebel” — do tego stopnia drapieżnego, że Szaronow został zdjęty ze stanowiska kierownika laboratorium, projekt natychmiast utajniono, a działający egzemplarz na wszelki wypadek uśpiono. Zbyt dziarsko kosił wszystko na prawo i lewo. Samego Szaronowa przedstawili do orderu i próbowali zrobić zastępcą dyrektora. Ten oznajmił, że to gówniana funkcja, a on właśnie zaczął pracować nad unikalnym, obronno — zaporowym projektem „Obcęgi” — „Szykujcie, chłopcy, Nagrodę Państwową!” Powiadali, że wojskowi mocno wtedy pobladli na twarzach. Im nawet „Hebel” stanął kością w gardle. Kiepsko to wyglądało.

Właśnie Szaronow podrzucił Pawłowowi rozsądny pomysł, by zrezygnował z kociątek i zajął się kotami. „Odpuść sobie tę drobnicę — rzekł. — Bo umrzesz w zapomnieniu. Trzeba brać pod uwagę koniunkturę. Najwyższy czas zaprojektować wojownika. Uniwersalnego żołnierza. Potężnego stwora. Zakamufluj go i nafaszeruj wszelakimi bajerami. A przede wszystkim naucz go słuchać się człowieka. Oczywiście, jeśli jest to w ogóle możliwe. I dostaniesz zamówienie państwowe od ręki. A także wszelkie udogodnienia, jak ja. Bo twój kot okaże się w walce bardziej skuteczny, a w codziennym życiu wygodniejszy od psa. Nawet wojskowi od razu to zrozumieją”.

A ty co?” — wymamrotał oszołomiony jego naporem Pawłow.

Ja jestem uczciwy” — oznajmił Szaronow, promieniejąc z dumy. „Taki już ze mnie gagatek. Co w głowie, to i na języku. Więc melduję: tak sobie wykombinowałem, że na linii frontu kot będzie lepszym żołnierzem niż pies. Bardziej zwinnym. Twoim zadaniem jest jedynie zrealizowanie tego w praktyce. Więc przestań ruszać szczęką, tylko oblicz koszta projektu i pisz podanie. A jeśli chodzi ci o twórczy egoizm, to ja już ostatecznie przerzuciłem się na produkty obronne. Wkrótce moje „Obcęgi” wejdą do masowej produkcji. Nawet tygrysa skasują, amurskiego z trudem, ale bengalskiego — sprawa gwarantowana. A ty przeciwko komu będziesz pracował? Przeciw czło–wie–ko–wi. Więc spokojnie dadzą sobie radę te twoje… pufy z łapkami”.

Już znacznie później, przekazując doświadczalną partię „Kling”, Pawłow przypomniał sobie tę rozmowę i zrozumiał, że od lat odganiał od siebie tę myśl — wszystko wymyślił Szaronow! Jedno rzucone od niechcenia zdanie „nafaszeruj go wszelakimi bajerami” dodało produktom tyle skrajnie ważnych taktycznych cech… A staw nogi rzeczywiście podpatrzyli u żenety — ale kto powiedział, żeby nie ściągać z natury? Z takim ukierunkowaniem myśli konstruktorskiej pasiaki wyrosłyby po prostu na duże, silne koty. I sławetne „Obcęgi” miażdżyłyby je jak kociaki. Miażdżyły i pożerały.

Pasiaki weszły do serii. I doświadczalna fabryka natrzaskała ich już prawie tysiąc.

A z rudzielcami — Szaronow znów to przewidział — klapa!

Nie jesteś Szarikowem* — rzekł Pawłow. — Pociesz się tym. Jesteś dobry.

Fakt. Taki już ze mnie gagatek — przyznał Szaronow, znów przyglądając się Borysowi. Ten z ostentacyjną — zbyt ostentacyjną — obojętnością mył się za uszami. — Uuuu, pufa z łapkami… Spuścić by na ciebie mojego Babaja… i popatrzeć.

W domu Szaronowa mieszkał młody turkmeński ałabaj. Nazywano go do rymu Babajem*. Szaronow przekonywał wszystkich, że to nie jest pies, lecz właśnie wredny Babaj, tyle że w początkowej fazie rozwoju — „poczekajcie tylko, on was jeszcze nauczy kochać swoją ojczyznę!” W zeszłym tygodniu Babaj przystąpił do swoich obowiązków. Nieomal zagryzł u sąsiadów niemieckiego owczarka, który w młodości nieraz go napastował. Przypomniawszy sobie młodzieńcze krzywdy, zdrowo zmaltretował i pogonił zażartego zwierza. Uciekając, owczarek się sfajdał i to go uratowało — Babaj uchylił się przed kilkoma porcjami odchodów, lecz potem zarobił solidną dawkę prosto w nos, zboczył z kursu i wpadł na sąsiedzkiego mercedesa, wgniatając mu błotnik. Agentom ubezpieczeniowym Szaronow uczciwie zameldował: w samochód uderzył pies. Nie uwierzyli.

Rudzielec wygra walkę — rzekł Pawłow. — Gdy zostanie po walony i przewrócony na grzbiet, spokojnie poczeka i rozszarpie na pastnikowi brzuch. Właśnie tymi grubymi tylnymi łapami. Typowa kocia taktyka, tyle że doprowadziliśmy ją do perfekcji.

Typowa? Kocia? — zapytał Szaronow.

Pawłow poczuł się nieswojo.

No tak, pamiętam, że to ty podsunąłeś mi ten pomysł. Słu chaj, wymyśl teraz coś nowego, co? Ja ci… — Pawłow zerknął na dyżurnego laboranta i pociągnął Szaronowa wzdłuż rzędu klatek, jak najdalej od wejścia.

Rudzielce odprowadzały Pawłowa i jego gościa obojętnymi spojrzeniami. Oswoiły się już z obecnością obcego i teraz zachowywały zupełnie naturalnie. Jeden się wylizywał, drugi nabierał apetytu przed obiadem, chodząc po klatce tam i z powrotem. Wiwarium wypełniło się szmerem i cichym tupotem.

Dam ci kompletny dysk z materiałami na temat rudzielców! — głośno szeptał Pawłow. — Oblały test na reakcję emocjonalną, rozumiesz? A ja chyba dostałem jakiejś zaćmy, bo nie widzę, w czym leży błąd. Próbowaliśmy rozwiązać problem wspólnie, całym ze społem, i utknęliśmy. Siedzimy zbyt głęboko w temacie. Może ty, jako osoba postronna, ze świeżym spojrzeniem…

Szaronow wyszczerzył zęby w drapieżnym uśmiechu.

Reakcja emocjonalna? To zależy, jakie im dajesz zadanie! Chciałeś nauczyć rudzielce patrzeć z oddaniem na człowieka? Łapać w lot każdy gest? Pokazywać, jak ubóstwiają swego pana? Tymczasem… utknąłeś w duperelach! Nie rozpieszczaj chlebkiem podopiecznych, pozwól im rozszarpać jakieś zwierzę. Przecież kot wymaga wyjątkowego traktowania, pewnej dozy niezależności. Po co go, biedaka, psuć. Psić…

Przejrzysz zadanie techniczne, to zobaczysz, czego ode mnie oczekują. Jeśli podpowiesz jakąś wskazówkę na rozwiązanie problemu — postawię ci butelkę zacnego koniaku — obiecał Pawłow. — Courvoisiera. I tak go nie lubię. No! Przecież masz łeb nie od parady!

O kotach wiem tylko tyle, jak je przyrządzać!

I w porządku!

Co w porządku? Jestem uprzedzony. Zapomniałeś? Sto razy ci powtarzałem — już samo twoje podejście jest błędne. Stawiasz wyłącznie na chip. Cackasz się z nim, jakby mógł zastąpić głowę. I zaczynają faktycznie zastępować! Przez co wychodzą… bioroboty. Pufy z łapkami!

I bardzo dobrze! Może pojawił się jakiś błąd systemowy, który przeoczyłem. Bo też jestem uprzedzony. Zastanów się, co ci zależy?

No cóż… — Szaronow skrzywił się nieprzyjemnie, udając współczucie. — Oczywiście nie mam nic przeciwko temu… W zasadzie można też przekonać moich chłopaków… Ale… Przecież seria rudzielców i tak już poszła na przemiał! Szef z niej zrezygnował. Mówią, że w ogóle nie była zgodna z profilem robót. To jakieś tajne zamówienie.

To i o tym wiesz? Czy w instytucie cokolwiek umknie twojej uwagi?

Tylko to, co mnie nie interesuje. Więc pytam — po co zajmować się trefną serią, której nie pozwolą ci wdrożyć? Jaki to ma sens?

A jeśli pozwolą? Jeśli zapadnie decyzja i pojawi się jakieś wyjście z sytuacji? Będę musiał walczyć. Prosić, udowadniać…

Kiedy ostatni raz walczyłeś o swoje? — parsknął Szaronow.

Raczej miotałeś się w konwulsjach! Kiedy wyśledzili na poligonie twoich zwiadowców, schlałeś się jak świnia i wrzeszczałeś, jaki ten świat jest niesprawiedliwy. A potem dokonałeś szturmu na budynek administracyjny. Sedes roztrzaskałeś, sukinsynu. Nie pamiętasz?

Wiesz co… — zaczął Pawłow i zaciął się. Podeszli już do końca wiwarium i zatrzymali obok dziesiątej klatki. Pustej.

Drzwi klatki okazały się lekko uchylone.

Wybacz, ale nigdy nie potrafiłeś postawić się przełożonym — gderał Szaronow, podbijając swą cenę. — Stąd wynikają twoje kłopoty. No i „kociarnię” znów wykorzystali. Wybrali ją, bo rządzi tu Pawłow, taki poprawny, pewny, nieskłonny do eksperymentów. I wykorzystali! Ordynarnie i niekonstruktywnie.

Pawłow patrzył w górę, pod sufit. Było tam szerokie okno. Otwarte na oścież, by wpuścić ostatnie jesienne ciepło. Przykryte z zewnątrz kratą z prętów zbrojeniowych.

Do czego zmierzasz? — Pawłow zwrócił się całym ciałem ku Szaronowowi, starając się uniknąć przypadkowego zerkania na dziesiątą klatkę. — Widzicie go, zastosował terapię szokową. Tak, czasem zachowuję się jak ciamajda. Tak, wykorzystuję w pracy sprawdzone i być może szablonowe metody. No i co z tego? Chciałeś mi dopiec? Koniak to dla ciebie za mało? Więc wyręcz mnie w imię starej przyjaźni. A nie chcesz pomóc, to do widzenia.

Wciągnij pazury — poradził Szaronow rozmyślnie spokojnym głosem, naśladując ton Pawłowa. — I nie wymachuj ogonem. Ta rozmowa — którą teraz prowadzimy — ile już trwa? Dziesięć lat, jak sądzę. I co z niej wynika? Nigdy mnie nie słuchałeś i teraz też nie posłuchasz. Ato błąd. Przecież znów jesteś w swojej ulubionej ślepej uliczce, w której miota się cała banda biotechnologów. Takie macie ukierunkowanie. Nazywa się: nadgniły klasycyzm.

No to spadaj — rzekł Pawłow. — Awangardzista, patrzcie go, przodujący biomechanik. Zmywaj się z naszej wygodnej ślepej uliczki.

Z przyjemnością — zgodził się beztrosko Szaronow, odwracając się do kolegi plecami i rześkim krokiem zmierzając w stronę wyjścia.

Powiem ochronie, żeby cię tu nie wpuszczali — postraszył go Pawłow.

Sam nie przyjdę! — rzucił Szaronow przez ramię. — W twoim cechu nie ma czym oddychać. Nawet przy pustej klatce! I otwartych oknach!

Pawłow odruchowo złapał się za serce. To jeszcze nie był atak, choć biło znacznie szybciej niż zwykle.

Cha, cha, cha! — roześmiał się nienaturalnie. — Do czego te aluzje? Co próbujesz zasugerować, ty kukło? Ostatnia klatka jest rezerwowa!

Skoro pan tak twierdzi, szanowny kolego! — odparł Szaronow, już wychodząc. — Szczerze mówiąc, wisi mi to. Biurokratów zagryzłbym jak wilk! Grrrr!

Na dźwięk profesjonalnego ryku Szaronowa wśród niektórych rudzielców zapanowało wyraźne poruszenie, a Borys nawet rzucił się na kratę.

Jaka emocjonalna reakcja… — skomentował Szaronow. Pawłow, ciężko powłócząc nogami, szedł wzdłuż klatek do wyjścia. Szaronow wesoło zagadnął dyżurnego: „Dlaczego kotom skrzypią trybiki, a jaja nie błyszczą? Bałagan!” — i zniknął za drzwiami. Laborant z niepokojem wpatrywał się w nadchodzącego kierownika laboratorium. Zdawał sobie sprawę, że właśnie miał miejsce nieprzyjemny incydent. Na razie jednak nie potrafił ocenić, jaki dokładnie, jak nieprzyjemny i czy mocno za to oberwie.

Kiedy robiłeś obchód? — wycedził przez zęby Pawłow.

Zgodnie z grafikiem, godzinę temu — odparł ostrożnie laborant. — I zaraz znowu pójdę. Ale wszystko było w porządku, przecież sprawdzałem…

Składaną drabinkę z magazynu, szybko! — wydał polecenie Pawłow, po czym dosłownie wypchnął dyżurnego zza stołu i opadł na fotel, chwytając za telefon.

I natychmiast odłożył słuchawkę.

Na parapecie były ślady pazurów. Najprawdopodobniej „dziesiątka” podciągnęła się i głową odgięła dolną część kraty. Tam u góry były zawiasy, u dołu zamek. Skobel obluzował się ze starości; sworznie mogły wyskoczyć. Pawłow nie widział innego wariantu ucieczki.

Więc już od mniej więcej godziny „dziesiątka” łazi sobie, gdzie chce, i robi, co jej się podoba. A ta paniusia jest bardzo samodzielna. Trójbarwna, bubel z wybrakowanej serii. Lecz to właśnie nią bez przerwy zajmował się sam Pawłow. Rozmawiał z nią, bawił się. Tak po prostu, dla czystej przyjemności. Podobała mu się — z chęcią wziąłby ją do domu. „Dziesiątka”, Kaśka, była jedyną z rudzielców, która miała na swego pana normalny, ożywczy wpływ. Jej towarzystwo stwarzało iluzję pełnowartościowego kontaktu. Niestety nie miało to żadnego znaczenia — brak standardu pozostaje brakiem standardu. Z tym większym zaangażowaniem Pawłow wyciskał z „dziesiątki” emocje i wciąż ją zachęcał, by je przejawiała.

No i zachęcił!

Jako kociątko była cudowna, taka figlarna i ciekawska! Zresztą wszystkie rudzielce, co do jednego, jako kociątka okazały się bystre i właśnie tym zmyliły Pawłowa. Niestety, kiedy serię doprowadzono do stadium wymuszonej dojrzałości — koty powoli się uspokoiły. Początkowo zaplanowane jako koty domowe, zaczęły przypominać bojowe, lecz nieco spowolnione. Państwo pozwolą — produkt „Klinga”, gorsza wersja. Przymulona, ble, ble, ble i tak dalej. Lepiej nawet nie patrzeć.

Jedynie Kaśka, ze swym nieprawidłowym designem i krzywo wrośniętym chipem, gdy dorosła, przypominała żywe stworzenie. I masz ci los — wykazała inicjatywę!

Spróbuje wyjść poza teren? Bez dwóch zdań.

Gdyby tak złapać tę paskudną wronę, też nieźle żwawą, i skłonić „dziesiątkę”, by ją zjadła. Żeby potem przez tydzień miała mdłości! Choć to zbyt okrutne.

Pawłow znów podniósł słuchawkę i zaczął obracać ją w dłoni.

Szaronow nie zakabluje; to nie w jego stylu. Kto mógłby donieść?

Z kim się wybrać na poszukiwania? Zacznijmy od tego, kto sobie poradzi? Dostrzeżenie trójbarwnego kota, nawet jeśli ma gabaryty bernardyna, w jesiennym lesie jest tylko trochę łatwiejsze niż znalezienie czarnego w ciemnym pokoju. Ukrywać się i skradać ta zaraza potrafi perfekcyjnie; ma to we krwi.

A może postąpić uczciwie, zgodnie z instrukcją? Zadzwonić do ochroniarzy i poprosić, by przez megafon puścili na terytorium kod blokowania? Lecz i w takim przypadku trzeba będzie poszukać Kaśki, zanim durne stworzenie nie zdechnie z bezruchu. Wstyd na cały instytut… Jeśli jednak kotka wpadnie na pomysł, by pokonać ogrodzenie przez wysokie drzewo… Ooo, to zapewni mu prawdziwą sławę! Po prostu nieśmiertelność. Szaronow ze swymi sławetnymi „Obcęgami” będzie mógł się schować. I jeszcze będzie go trawiła zazdrość.

Z instytutu już wcześniej uciekały zwierzęta, przynajmniej te sprytniejsze. Kiedyś zwiał szympans; długo go ściągali z osiki. Napchał sobie kory za oba policzki i na próby zwabienia go dojrzałymi bananami tylko się uśmiechał. Zebrał się ogromny tłum gapiów. Z dziećmi i psami. Ciekawe wydarzenie — prawdziwy „produkt” siedzi na drzewie. Instytut to małe miasto, durniów tu nie wpuszczają, co druga staruszka wie, kiedy nad jej domem przeleci amerykański sputnik szpiegowski i jakie jest dokładnie jego zadanie — a dlaczego tylko co druga? — niestety, niektóre mają sklerozę!

Tyle że na bezczelnej mordzie szympansa nie jest wypisany stopień tajności.

Niestety, „dziesiątka” bynajmniej nie była szympansem. Z długą sierścią, niezwykle piękna, jakby namalowana przez artystę na świąteczną widokówkę. Cała ruda, z czarnymi kępami sierści; białą miała tylko pierś, końce łap oraz kiść ogona i plamkę na pyszczku. Wykapana zabawka, tylko ją w reklamie wykorzystać. Kociątko, żeby je!… Kaśka uciekła do tego stopnia nie w porę, że u Pawłowa poczucie krzywdy wywołało coś w rodzaju skrajnego otępienia. Siedział ze słuchawką zaciśniętą w pięści i wpadał w stan coraz większego ogłupienia, wściekając się na siebie i marząc, by pogrążyć się w anabiozie. Tak się złożyło, że bez pamięci pokochał rudzielce — jak żaden ze swoich projektów. I gdy w serii trafił mu się okaz z „defektem psychicznym”, Pawłow nagle się zaklinował. Początkowo zaprzeczał, że istnieje jakikolwiek problem, potem długo próbował go obejść i rozwiązać małym kosztem, teraz zaś nadszedł czas zaprezentowania rezultatów. I życie wykręciło mu taki numer…

Laborant przyniósł składaną drabinę i stał teraz jak wmurowany, całym sobą demonstrując pokorę wobec losu. Kierownikiem laboratorium targały wątpliwości. Uciekały minuty, a wraz z nimi Kaśka.

Zaraz zadzwonią i zapytają: Czy pan już zupełnie stracił węch, Pawłow? Dlaczego pański eksperymentalny stwór wisi na terenie instytutu na przewodach wysokiego napięcia, porażony prądem? Zechce pan udać się do budynku administracji na dywanik!”

Nie zadzwonią, przecież odłożył słuchawkę.

Ale mogą zadzwonić przez linię miejską albo na komórkę. „Prośba do szefa projektu „K–10”, by natychmiast zjawił się u naczelnika oddziału”. Jeden diabeł.

Gdybyś była koniem, „dziesiątko”… — rzekł cicho Pawłow z niewiarygodnym smutkiem w głosie. — Zachciało ci się samowolki.

Laborant głośno przełknął ślinę.

Może zrobię obchód — wydusił z trudem.

A rób, kochanieńki — zgodził się Pawłow. — No, ruszaj. Na razie pracuj. Na kotlety przerobię cię potem.

Laborant wyparował. Pawłow siedział, przebierając w pamięci imiona tych, którym może zaufać. A przynajmniej zaryzykować. Znalazło się takich sporo i chociaż to go ucieszyło. Laboratoria w instytucie były obszerne, projekt „K–10” zajmował cały oddział i pracowały tu rzesze ludzi. Być może na tle kolegi Szaronowa, z jego kruszącą mury pewnością siebie i permanentnie energetycznym instynktem lidera, kierownik laboratorium, Pawłow, wyglądał niepoważnie. Potrafił jednak rządzić i umiał doprowadzić winnego do stanu mielonego kotleta. W przeciwnym wypadku nie doszedłby do pozycji szefa w randze pułkownika.

I wciąż jeszcze był w stanie walczyć o swoje.

Tylko nie teraz. Pawłow postanowił zadzwonić do ochrony, co wymagało ogromnego wysiłku woli. Inaczej nie można. I w dodatku głupio. Trudno, żeby dwudziestu idiotów biegających po terytorium z wytrzeszczonymi oczami nie rzucało się w oczy. Zostaną zauważeni i zaraz się zacznie… Ludziom dostanie się jeszcze za to, że nie zakablowali kierownika laboratorium — przecież to ich obowiązek. Nie, Pawłow, lepiej się poddać. No cóż, stało się, egzemplarz eksperymentalny poszedł na spacer. Ten pasożyt okazał się mądrzejszy, niż się spodziewali. I winę za to ponosi kierownik laboratorium oraz dyżurny — a właśnie…

Nie wiem, jak nauczyła się odsuwać rygiel — wymamrotał zdyszany laborant. — Ale zrobiła to sama, niech pan popatrzy, są tam ślady pazurów! A krata okienna jest u dołu poluzowana; zamocowanie zostało wyrwane ze ściany! Ma tupet, zaraza! Ech, Kaśka!

Zamykać klatki na kłódki? — pomyślał na głos Pawłow. Trzymał palec uniesiony nad przyciskiem wzywającym ochronę, patrzył jednak w stronę okna i jego wzrok zachodził marzycielską mgiełką.

Tak, potrzebne będą kłódki — odparł laborant, obserwując palec. — Wychodziła, podpatrywała i uczyła się. To przecież bardzo znaczący incydent, mam rację? To bardzo konkretna szansa na…

Mhm — burknął Pawłow, powoli cofając palec znad przycisku i wtykając go laborantowi w pierś. — A teraz milcz. Stój i nie ruszaj się.

Tak, nie przesłyszało mu się. Krata znowu zabrzęczała, teraz nieco głośniej. Ktoś tam, za ścianą, próbował ją odsunąć i wejść przez okno.

Pawłow wyobraził sobie, jak bardzo Kaśce musi być niewygodnie, i zrobiło mu się jej żal. „Dziesiątka” wykonywała teraz iście akrobatyczny numer, utrzymując się na murze nie przeznaczonym do wspinaczki. Dobrze chociaż, że tego skrzydła nie zdążyli „odrestaurować” i zaprawa między cegłami była wyraźnie wykruszona.

Wiedziałem, że wróci — wyszeptał dyżurny. — Stęskniła się za panem i…

Cicho! Stój i patrz na mnie.

Może by jej pomóc…

Jak? Wychylić się i podciągnąć za skórę na karku? Najważniejsze, żeby nie odstraszyć. Niech zapamięta, że powinno się wracać.

Najważniejsze, że to ona, a nie zastępca dyrektora do spraw porządkowych albo jeszcze ktoś inny…

Krata poskrzypywała. Rudzielce w klatkach najspokojniej w świecie zajmowały się swoimi sprawami, co najdobitniej świadczyło o tym, że to nie zastępca dyrektora do spraw porządkowych włamuje się przez okno z inspekcją.

W końcu o parapet zachrobotały pazury. Krata wydała głośny trzask, zagłuszając lądowanie Kaśki na podłodze. Pawłow zaczął powolutku odwracać głowę i zezować w bok. Nie słyszał kroków, ale wyczuwał, że Kaśka nie idzie w stronę klatki. Miała coś ważniejszego do załatwienia. I nagle obok rozległo się niskie, pełne zadowolenia mruczenie. Dyżurny jęknął cicho.

Dwa kroki przed Pawłowem siedziała i dokonywała kociej toalety ogromna, długowłosa, trójbarwna kotka rzadkiej urody.

Przed nią na podłodze walał się jakiś pomięty kłębek, w którego realność kierownik laboratorium nie od razu uwierzył.

Martwa wrona.

Olbrzymie bydlę.


W instytucie panowały surowe porządki. Niegdyś. Przed piętnastu laty nawet niesterowalny Szaronow nie zaszedłby tak po prostu do Pawłowa na papieroska. W te błogosławione czasy chodzono do siebie w gości przez okna pierwszego piętra, wprost do gabinetów. Co jakiś czas zastępca dyrektora do spraw porządkowych rekwirował młodym i wysportowanym doktorom liny albo repsznury.

Potem doktorzy zrobili habilitację, okrzepli naukowo, roztyli się i osłabli fizycznie. Nie mogli już wspinać się po ścianach, za to nauczyli się pochlebiać ochroniarzom i przekupywać ich.

A potem miał miejsce przeciek. Bezmyślny i okrutny w konsekwencjach, gdyż namierzyli go funkcjonariusze KGB. A tak pracowaliby sobie w niewiedzy, że potencjalne wrogie siły o czymś się dowiedziały. I w jednej chwili wszystko się skończyło. Zastępcę dyrektora do spraw nauki zabrali na Łubiankę i podobno rozstrzelali techniką zawału serca, zastępcę do spraw porządkowych zamknęli, dyrektora wygnali na emeryturę, projektowi ukręcili łeb. Instytut zapadł w śpiączkę.

Profesorowie opuchli od wódki i skapcanieli. Na okazywanie uprzejmości strażnikom nie mieli już siły, więc ich brutalnie zastraszyli. Przechwycony przez przeciwnika produkt nie był wart funta kłaków. Podstarzały kierownik laboratorium, Gołowanow, o ksywie „Taka jego mać” zimą spacerował po parku, wyprowadzając na spacer swoje śnieżne ludziki i olewając wszelkie satelity szpiegowskie. Niewykluczone, że satelity też go w odpowiedzi olewały — tyle że zapewne tutaj nie dolatywały.

Nie ma nic gorszego niż gdy ignorują cię zarówno nieprzyjaciele, jak i własna ojczyzna.

Do instytutu przylgnęła nowa nazwa — Instytut Buraczany.

Potem w kraju znów zmieniła się władza. Niezbyt drastycznie, lecz mimo wszystko. I wówczas oszalały z bezczynności Szaronow zerwał się z łańcucha. Człowiek z ambicjami, któremu „wystarczyło uścisnąć dłoń komu trzeba, by dotrzeć do Prezydenta”, po prostu przedarł się na samą górę. Pobrzękując nagrodami. Formalnie skarżył się na to, że poprzednia władza — oczywiście głupia jak but — odebrała mu laureata nagród i zdobywcę medalu, projekt „Hebel”. I domagał się sprawiedliwej zemsty. W rzeczywistości pielęgnował w sobie nadzieję, że poinformuje odpowiednich ludzi o istnieniu takiego Instytutu Biotechnologii. Znanego także jako Wydział Naukowy „Bukszpan”* (Ech, dowiedzieć by się tak, kto wymyślił im „od czapy” taką etykietkę, i dokonać na szkodniku serii eksperymentów!). Tylko popatrzcie, jaki to niezwykle pożyteczny instytut! Można go przydusić, ale nie złamać.

Z perspektywy czasu może się to wydać nieprawdopodobne, w rzeczywistości jednak na znękanych cierpieniami przestrzeniach naszej bezkresnej ojczyzny nie takie obiekty znikały bez śladu.

Szefostwo nie robiło przeszkód bezczelnemu naukowcowi. Raczej udzielało mu milczącego błogosławieństwa.

I Szaronow dopiął swego. Nie przez „uścisk dłoni” i nie przez Prezydenta; udało mu się jednak dotrzeć do wpływowej osoby z jego administracji. Wiadoma osoba wysłuchała petenta, zaznajomiła się z nagraniami wideo modelu „Hebla” w akcji i jej wpływowa twarz dosłownie się wydłużyła. Niemal za rękę zaprowadziła Szaronowa do najwyższego gabinetu. Najpewniej ze strachu. I instynktu samozachowawczego.

Prezydent w życiu nie słyszał o jakimś tam Instytucie Buraczanym i jego niewiarygodnych osiągnięciach. Głównodowodzącego uradowali krótkim, treściwym wykładem z pokazem dokumentacji wizualnej, po którym najwyższy wódz jedną ręką zażądał wszystkich danych na temat instytutu, drugą zadzwonił do ministra obrony, trzecią do naczelnika FSB*, czwartą zaś polecił przedstawić Szaronowa do kolejnej nagrody. Najpewniej ze zdumienia. Bo trzeba zdawać sobie sprawę, że „Hebel” rzeczywiście wyglądał bardzo groźnie. Nawet na nagraniu. Nawet model.

Najwyraźniej Prezydent był do tego stopnia podekscytowany perspektywami, jakie się przed nim odkryły, że wyraził zainteresowanie formalną stroną przedsięwzięcia. Cichym głosem zauważył: „Jakie macie ciekawe nazwy! A dlaczego na przykład ten projekt nazywa się »Kino«, a na przykład ten: »K–10«?”

Co charakterystyczne, Prezydent podczas spotkania unikał wzroku Szaronowa. Rzucał tylko wzrokiem na moment i odwracał spojrzenie. Jakby nie mógł uwierzyć, że w rosyjskiej nauce uchowali się jeszcze tacy ludzie! Od stóp do głów w orderach, odznakach laureata Akademii Nauk, a przy tym bez smyczy i kagańca.

Szaronow wyjaśnił, że pierwszy oddział instytutu ledwie dyszy; ci, których nie zamknęli, wciąż są przesłuchiwani, dlatego wewnętrzne nazwy mają charakter roboczy.

— „Kino” to moje włości, a „K–10” to koty Pawłowa. Dziesiąty oddział.

Aaa, więc instytut zajmuje się też kotami?… Bardzo perspektywiczna sprawa. A dlaczego pański projekt nazywa się „Kino”?

Lubię Zoja* — odparł bezczelnie Szaronow. — Napisał piosenkę o naszej „szaraszce”*, tę, gdzie aluminiowe ogórki na brezentowym polu i tak dalej…

Wtedy szybko poproszono go, by wyszedł. Najważniejsze zostało jednak zrobione.

Po powrocie Szaronow znalazł Pawłowa przez wewnętrzną linię i powiedział:

Stawiasz butelkę. Zrobiłem ci nieziemską reklamę.

Gdzie?

Na Kremlu, a gdzież by indziej! A tak przy okazji, przyznaj się, dlaczego nazwałeś swój projekt „K–10”?

Pawłowowi nieomal odebrało mowę. W sferze zawodowej szybko kojarzył i reagował, a w sprawach życiowych wręcz odwrotnie.

Bo brzmi jak „kitten”.

Aha, więc okazuje się, że też jesteś’ pozerem! Romantykiem! A więc kitten. Pussycat, he, he… Chyba to ściągnąłeś z amerykańskiego K–9.

Po miesiącu podstawowe projekty zostały przywrócone. Budynek administracyjny prowizorycznie odremontowano, ścieżki w parku zostały wyłożone płytkami. Nawet płot pomalowali. Życie nie ruszyło może pełną parą, lecz nabrało w końcu jakiegoś kierunku. I nawet pierwszy wydział, znów w pełni skompletowany, pozwolił sobie na pokazanie pazurów i nauczenie rozzuchwalonych naukowców porządku — po tym, jak do tajnego archiwum wpuścili dziesięć szczurów, poprosił jednak o rozejm.

Tak w ogóle, uczony, który zamierza w nauce coś osiągnąć, nie powinien popadać w konflikty z „organami”. W instytucie tymczasem każdy biotechnolog, który chociażby obronił doktorat, uważał się za utalentowanego i sądził, że jemu to już na pewno nie przykręcą śruby. Wychodziła też zastarzała wrogość do kanalii, dzięki którym do Wydziału Nauk przylgnęła nazwa „Bukszpan”, przez co podszkoleni w angielskim koledzy pieszczotliwie nazywali tutejszych pracowników „gówniarzami”. No i…

Szczury były najzwyklejsze, tak zwane czarne norweskie. Tyle że głodne. Lekko je uśpili i pod wieczór zdali w normalnym, tajnym kontenerze, do podpisania, w pełni legalnie, jako materiał roboczy. I tego, kto zdawał, migiem wysłali na delegację, do jutrzejszego obiadu. W nocy szczury się ocknęły, w charakterze przystawki zjadły kontener i poszły zawrzeć znajomość z dokumentacją. Rozpętał się makabryczny skandal; nawet nie skandal — istne cudo. Cała tajna dokumentacja pogryziona i pomieszczenie od podłogi aż po sufit w strzępach ciał. Aż miło popatrzeć. Wszelakie kiszki, serca, żołądki, mózgi, wątroby, sierść… Świeżo upieczony, gładko wygolony i elegancki zastępca dyrektora do spraw porządkowych chciał wejść — a tam krrrwiiiiii!!! I od razu poszedł na zwolnienie.

Najważniejsze, że tym pseudoczekistom wystarczyło rozumu, żeby szybko kojarzyć. Doszli to tego, kto zrobił bajzel. Tyle że właściciel szczurów ani mru–mru, a jego podwładni jak jeden mąż stracili pamięć. Więc tajniacy zaczęli się użalać — chłopaki, załatwmy to po dobremu, zróbcie coś ze swoimi szczurkami, bo was, szkodniki, na pale powbijamy, zakopiemy, rozstrzelamy i zwolnimy co do jednego w jasną cholerę, zgodnie z paragrafem „brak profesjonalnego podejścia do pracy”. Myślicie, że nam się nie uda?!

A w odpowiedzi — cisza. Najmniejszego nawet przejawu ducha dyscypliny. Raczej cyniczna demonstracja pełnej obojętności na palące problemy „służb”.

Bo nie można traktować ludzi zbyt surowo. Lepiej być łagodnym. Wtedy zaczną się do was uśmiechać, przestaną lekceważyć przepisy porządkowe, a przy okazji pozbawią szczurów aprobowanymi przez naukę, efektywnymi sposobami.

Kiedy ci nieszczęśliwcy miotali się w panice, tajne dokumenty były nadal masowo pożerane. I nagle ktoś sobie przypomniał, że w instytucie są koty — cały oddział! Pobiegli do Pawłowa, prawie do nóg mu padli. A Pawłow rzetelnie tłumaczył, że jego produkty mają zablokowany instynkt łowcy. Gdyby chodziło o głęboki zwiad, to co innego. Oczywiście były nauczone polować, ale każdy egzemplarz kosztował w przybliżeniu tyle co parowóz. I kto zapłaci, jeśli szczury go spałaszują? Polecił im Szaronowa, u niego są drapieżniki na każdy gust, zwierzojady. Może użyczy im jakiegoś. Tylko trzeba grzecznie, bo pan Szaronow odwiedzając Prezydenta drzwi nogą otwiera.

A gdy „tajniacy” wyszli, łaps za telefon i do Szaronowa: niczego im nie odmawiaj. Ten wziął pod pachę prototyp produktu „Hebel”, takiego podstarzałego, flegmatycznego zbója, całkowicie posiwiałego wzdłuż grzbietu i poszedł przywracać porządek.

Uprzejmie poprosił o pozwolenie na rozpoczęcie, wpuścił ten cud natury i inżynierii biologicznej w sekretne okienko i zanotował czas.

W pobliżu już obijał się pracownik, który zdawał szczury — został wezwany i przywieziony na miejsce. Wypisz wymaluj urażona niewinność i biedna owieczka. Przyszedł z nim też nowy dyrektor. Mężczyzna o twardym charakterze, który pierwszy raz miał pod sobą cały instytut i zamierzał wszystkich sobie podporządkować. Ale dyrektor — trzeba wiedzieć o takich rzeczach — miał słaby punkt. Kiedyś przez przypadek chlapnął, że wykończyło go przedzieranie się przez życie ze stemplem „top secret” na czole, że po prostu nie ma się już gdzie podziać, za wysoko doszedł, a panuje przekonanie, że pracując w tajnych instytucjach Nobla ma się na sto procent z głowy.

Za tajnymi drzwiami — rzeź. Mordują bez skrupułów, aż w uszach piszczy. Ten od szczurów robi pogrzebową minę i mówi:

Piszcie notki wyjaśniające zagładę moich zwierząt. I przygotujcie się na sześciokrotne wyrównanie strat.

Na co mu odpowiedzieli: Z pana to czystej wody dywersant! Już my cię! On zaś: A kto mnie zakablował, że nie wszystkie szczury zdałem? Wam przecież zdałem. Abyście ich pilnowali. Sami podpisaliście. Macie jakieś skargi albo propozycje? Udupiliście mi niezwykle cenne okazy, więc lepiej mordy w kubeł. Dopóki nie zakabluję na was do wyższych instancji.

W tym czasie rzeźnia za drzwiami nagle ucichła, jakby ją wyłączyli. I słychać tylko zadowolone mlaskanie. Szaronow zerknął na stoper. Dyrektor: ile? Szaronow na to: dziewięć minut z groszami. Dyrektor: to nic nadzwyczajnego, bulterier też tak potrafi. Szaronow: no tak, ale mój przystojniak to już stary piernik, ma prawie dwanaście lat! I tak po prawdzie, to wyszkolony był na ludzi!

Zastępca dyrektora do spraw porządkowych bojaźliwie uchylił drzwi. Wyszedł z nich stary prototyp, przeżuwając coś w zamyśleniu. Absolutnie obrzydliwy, cały we krwi, od nosa do zadu. Szaronow „pstryknął”, ten podszedł do jego nogi i odeszli do siebie. Szaronow na pożegnanie rzekł jeszcze — a może by mi ktoś podziękował? W tym momencie jednak z tajnego pomieszczenia rozległo się wycie, jakie wydaje z siebie tracący zmysły człowiek, i nie było już czasu na wyrażanie wdzięczności.

Za to plotka o poskromieniu niepokornych obleciała instytut dosłownie w godzinę i od tamtej pory różne służby instytutu współpracowały ze sobą jak należy.

Tak w ogóle jakoś wszystko się uporządkowało i uspokoiło. Nawet praca szła z powodzeniem we wszystkich projektach. Dopóki Szaronow nie dał plamy z „Obcęgami”. Jednak był to odosobniony przypadek, choć narobił dużo szumu. A zaraz potem kierownik laboratorium, Pawłow, triumfalnie przedstawił komisji swoje pasiaki i otrzymał zamówienie na cywilną wersję produktu „Klinga”.

Oczywiście od razu trzeba było wyczuć pismo nosem. Gdy jednak Pawłow przeczytał wytyczne i wyobraził sobie, jaki wstrząsający wyjdzie z pasiaka domowy kot — prawdziwa, kosztowna zabawka dla dorosłych — euforia chwilowo zaćmiła mu rozsądek. Poza tym jego własny kot niedawno zdechł ze starości.

Nietrudno sobie wyobrazić, jakie nim kierowały marzenia i w jaką wpadł rozpacz, gdy wszystko poszło nie tak.


Pod wieczór zadzwonił dyrektor.

Jak tam postępy na powierzonym panu odcinku? — zapytał chłodnym tonem.

Nie ma żadnych ofiar ani zniszczeń — odparł Pawłow. — Zamierzałem osobiście zameldować o kilku faktach, jednak dziś chyba nie zdążę.

Zameldować… to się chwali. A jak tam pana okazy? Mmm… Nie rozrabiają?

Pawłow miał już dość silnych wrażeń jak na jeden dzień, więc wolał to przemilczeć.

W porządku — rzekł dyrektor, przez kilka sekund słuchając głośnego sapania do słuchawki. — W takim razie… Niech pan zajrzy do mnie bez meldunku. Jest sprawa.

Zamiast odpowiedzi Pawłow jedynie westchnął twierdząco.

I niech mnie pan nie rozczula — pocieszył go dyrektor. — Wszyscy mamy dużo pracy. Niech pan zacznie ruszać nibynóżkami.

Pawłow wziął się w garść i zaczął działać. Bardzo chciał odbyć codzienny spacer przez terytorium oczyszczone przez Kaśkę z przeciwnika, ale dyrektor nie zrozumiałby takiej zwłoki.

Sama Kaśka, która obżarta się śmietaną z osobistego zapasu kierownika laboratorium, chrapała w klatce zamkniętej na solidny zamek. Wrona została zutylizowana, krata okienna umocniona. I spróbuj teraz coś udowodnić, jeśli trójbarwna nie znalazła się w polu widzenia jednej z kamer ochrony. Chociaż terytorium ostatnio skanują tylko nocą noktowizorem.

Dyrektor okazał się jak zwykle oschły i niewzruszony. Rozparty za biurkiem w rogu gabinetu, nalewał koniak generałowi Bondarczukowi, grubemu, ministerialnemu kuratorowi instytutu.

Pawłow, kochanieńki! Przyłącz się do nas! — uradował się Bondarczuk, a dyrektor podał kierownikowi kieliszek.

Niech pan siada, Pawłow. Wypijemy za powodzenie naszego wspólnego, bynajmniej nie beznadziejnego przedsięwzięcia.

Pawłow nie lubił francuskich koniaków — od razu przypominał mu się akademik śmierdzący o każdej porze roku, dnia i nocy świeżo rozgniecionymi pluskwami. Niezręcznie jednak było odmówić ludziom posiadającym wyższe stanowisko i status.

Generał wychylił swój kieliszek jednym haustem; dyrektor tylko umoczył wargi. Pawłow upił małego łyczka.

Więc co było dalej — rzekł dyrektor, zwracając się do generała. — Wskoczyła na drabinkę pożarową, po kilku sekundach była już na wysokości czwartego piętra i prześlizgnęła się przez okno strychu. Przy jej gabarytach nie było to takie proste, prawdziwa akrobatyka. Na strychu zaczyna się kotłowanina, a po minucie kotka wychodzi z wroną w zębach!

Ależ ze mnie idiota! — pomyślał Pawłow z goryczą. — Chciałem ukryć ucieczkę Kaśki przed swoimi. Jeśli dyrektor opowiada o Kaśce generałowi, to znaczy, że ten ma swoich informatorów. Trzeba działać z wyprzedzeniem i atrakcyjnie przekazać nieciekawą historię, żeby „na górze” nie myśleli, że panuje tu bajzel. Wielkie mi rzeczy, po prostu udał nam się zwierzak. Już od początku hodowli dał nam popalić. Oj, taki wstyd…”

W dół schodzi trochę wolniej — kontynuował dyrektor — ale też w przyzwoitym tempie. I wraca. Prosto do swojego oddziału. Po ceglanej ścianie — niech pan to sobie wyobrazi — idzie do kraty, próbuje podnieść ją nosem, ale jej nie wychodzi, wówczas wykorzystuje przednią łapę, odgina kratę, daje nura do środka… i przedstawienie skończone. Robi wrażenie?

Bondarczuk spojrzał na kierownika laboratorium i wysunął szczękę.

Ma pan pistolet? — zapytał Pawłow generała. — Tylko na minutkę. Żeby się zastrzelić.

Niech pan przestanie — polecił dyrektor. Niemal rozkazał. W instytucie znali tę jego manierę i nie dziwili się. Ten szef nie potrafił prosić, przekonywać, reagować na żarty i w ogóle dobrze do siebie usposabiać. Albo nie uważał tego za konieczne.

Zuch z ciebie — Bondarczuk z rozmachem klepnął Pawłowa w ramię. — Nie stoisz w miejscu. Rozwijasz się. Przyda nam się nowy model. Pawłow już chciał powiedzieć, jak nowy jest ten model, lecz przechwycił ostre spojrzenie dyrektora i tylko kiwnął głową. Zachciało mu się napić, choćby francuskiego trunku. Kierownik laboratorium wlał do gardła resztki koniaku.

Prawdę mówiąc nie jest to nowy produkt, a po prostu wersja „Klingi” — rzekł dyrektor. — Testujemy teraz różne warianty, niektóre bardziej samodzielne, inne mniej. Trudno wyznaczyć granicę, za którą kończy się rozumna inicjatywa wojownika, a zaczyna niebezpieczna samowola.

Jasna sprawa! — potwierdził Bondarczuk i lekko się zjeżył.

Ekscesy się już nie powtórzą — oznajmił dyrektor cicho, lecz diabelnie dobitnie. Pawłow już dawno zauważył u niego taką umiejętność — przekonywał nie natężeniem głosu, lecz intonacją. „Daleko zajdzie” — pomyślał któryś’ raz z rzędu, życząc dyrektorowi, aby zaszedł jak najdalej, a przede wszystkim jak najszybciej.

Wierzę — zgodził się generał i zerknął na butelkę. — Niech będzie, wypijmy za kolejny benefis. Między innymi, kochanieńki, twój — wskazał palcem Pawłowa.

A dlaczego mój? — zasępił się odruchowo Pawłow.

Niech pan jeszcze powie: „Jak coś, to od razu ja” — zasugerował dyrektor, napełniając kieliszki.

No właśnie — poparł go Bondarczuk. — Kiedy się, kochanieńki, ostatni raz produkowałeś publicznie? Chyba jak przekazałeś komisji wstępnej pasiaki. I tyle… Więc postanowione! Zrobimy tak: pojutrze o ósmej rano czasu moskiewskiego zabieram cię prosto z domu. Jedziemy na poligon. I tam przedstawimy produkt ministrowi. Oficjalny pokaz, jasne? Walniesz, kochanieńki, mowę w imieniu instytutu.

Pawłow bezradnie spojrzał na dyrektora. Ten ledwie zauważalnie ściągnął wargi.

To nie moja ranga. Ma pan przecież zastępców.

— „Klingi” będzie przedstawiał ten, kto je stworzył — rzekł dyrektor. — To rozkaz. Niech się pan z nim zapozna u sekretarza i podpisze.

Pawłow wlepił wzrok w kieliszek. Oficjalny pokaz nowego modelu obronnego to formalna ceremonia. Oznacza jedynie, że wojskowe testy zakończyły się sukcesem, raporty leżą na stole u ministra i podjęta już została pozytywna decyzja o wprowadzeniu produktu do uzbrojenia. Niemniej jednak zbiera się wówczas cała „góra”, wysłuchuje projektanta i eksperymentatorów i przygląda się, jak produkt sprawuje się na poligonie. Po czym udziela pochwały. No i bankiet. Może powodem całego tego zamieszania jest właśnie bankiet? Na takich imprezach odbywają się bardzo poważne rozmowy i podejmowane są niezwykle istotne decyzje.

Poza tym uczestnictwo w takim przedstawieniu to rzecz prestiżowa. Jeśli dyrektor nie jedzie, musi mieć ku temu bardzo ważne powody. To dla producenta prawdziwa tragedia — nie pokazać kolejny raz swojej twarzy i nie zareklamować nazwiska! Równie tragiczny jest fakt, że szef wysyła kierownika laboratorium, by się tam pocił.

No, to przynajmniej uczciwie! — chlapnął na głos Pawłow i na dźwięk własnych słów niemal spadł z fotela.

Właśnie tak — zgodził się dyrektor, lekko mrużąc oczy. Nie było jasne, czy jest to oznaka gniewu, czy też przełożony na nowo ocenia swego podwładnego.

Pawłow burknął coś niewyraźnie i poczerwieniał na twarzy. Bondarczuk dławił się bezgłośnym śmiechem.

To pański temat, więc niech się pan zdobędzie na odwagę. Poza tym, proszę mi wybaczyć szczerość, ma pan wypisane na twarzy, że nie potrafi kłamać. Minister ceni takich ludzi. Zrobi pan wrażenie, a instytut zarobi dodatkowe punkty.

Tak, polubienie cię jest nierealne — pomyślał Pawłow — ale jest cię za co szanować”.

I świetnie wypadasz podczas publicznych wystąpień — dodał Bondarczuk. — Rusz głową, wymyśl jakieś efektowne posunięcie. Jak poprzednim razem. Żeby wszystkim gacie spadły.

To było ryzykowne — rzekł dyrektor. — Przecież rzeczywiście mogły im wtedy gacie pospadać.

Pawłow się uśmiechnął. Kiedy ministerialna komisja przyjechała zdecydować, czy „Klingi” są gotowe do testów bojowych, kierownik laboratorium wprowadził przed sobą cztery pasiaki. Generałowie zaczęli szukać pistoletów, a koty wyszły na środek pomieszczenia i ustawiły się w szeregu. I cały wykład przesiedziały bez ruchu. A potem wstały i wyszły, też jako pierwsze. Prosta sztuczka — pomocnik wydawał polecenia zza drzwi. Dla ludzi w pokoju „pstryknięcia” były na granicy słyszalności. I wydawało się, że albo ogromne koty reagują na telepatię, albo to magia. Generałowie długo nie mogli przyjść do siebie, jakość pracy ocenili jednak wyjątkowo wysoko.

Niewątpliwie powtarzanie czegoś podobnego zaledwie rok po żenadzie z Szaronowskimi „Obcęgami” — żeby je szlag trafił! — było dość ryzykowne. Ministerstwo otwarcie lękało się produktów instytutu, wśród kontrahentów były osoby w podeszłym wieku i przedstawienie mogło się zakończyć atakiem serca. Pawłow chciał jednak za wszelką cenę udowodnić, że jego produkty nie robią żadnych wybryków i są bezpieczne dla naszego żołnierza, choćby był po trzykroć generałem. A przyparty do muru kierownik laboratorium także potrafił postawić wszystko na jedną kartę.

Zwłaszcza jeśli miało to zapewnić instytutowi niezłe poparcie.

Nadszedł chyba czas, by znowu zaryzykować. Nie dla „firmy” i nie dla siebie. Dla rudzielców. Ta decyzja przyszła Pawłowowi do głowy w mgnieniu oka, jakby dawno się do niej przygotowywał i tylko czekał na odpowiedni moment.

— …lecz zwycięzców nie sądzą — mówił w tym czasie dyrektor. — Dlatego, szanowny kolego, niech pan to uzna za oznakę docenienia pańskich zasług. Przez instytut i przeze mnie osobiście. Jestem pewien, że także w przyszłości nie pojawią się między nami różnice poglądów. Będziemy pracować i osiągać sukcesy. A jeśli coś się posypie, nie będziemy się tym bez powodu przejmować. I powinniśmy poważnie porozmawiać o pańskich perspektywach. Panuje przekonanie, że już dawno wyrósł pan poza ramki jednego projektu…

Chcesz mnie kupić? — zastanawiał się Pawłow. — Czemu nie. Tak będzie nawet lepiej. Ty rudzielce już pochowałeś, a ja je reanimuję!”

Aha, zaczęły się rozmowy nie przeznaczone dla postronnych uszu — rzekł Bondarczuk. — No to chlapnę jeszcze kielonka, żebyście nie musieli sypać aluzjami, i pojadę do siebie.

Niestety, na mnie też już czas. — Dyrektor wziął do ręki butelkę.

Przedstawić plan referatu? — zapytał rzeczowo Pawłow.

Nie ma takiej potrzeby. Tak czy inaczej jutro ani pojutrze nie będzie mnie w pracy. Poza tym, co pan może powiedzieć o bazowych „Klingach”, czego sam już nie wiem? „Tu masz całkowitą rację. O bazowych niczego”.

Poradzi pan sobie. — W głosie dyrektora, niczym cieniutki lód, zabrzęczał niezrozumiały dla Pawłowa smutek.

Poradzi! — zapewnił Bondarczuk, wznosząc kieliszek. W korytarzu Pawłow złapał generała za rękaw.

O co chodzi? — zapytał konspiracyjnym szeptem.

Umarła mu matka. Pojutrze pogrzeb — wyjaśnił Bondarczuk. — Gdzie mu tam do pokazu. Ale gość jest twardy, nie ma co.

Och… A ja nie mogłem zrozumieć, co to za intryga. Teraz wszystko jasne. Szkoda biedaka. — Pawłow nawet westchnął.

Przez jakąś sekundę kierownik laboratorium szczerze współczuł dyrektorowi, a potem przystąpił do ataku.

Naprawdę chcesz na przedstawieniu efektownej sztuczki, generale?

Z całego serca — przytaknął generał. — Przecież te sprawozdania są śmiertelnie nudne. Przeżytek sowieckich czasów. Zanim nie zacznie się faza poligonowa, wszyscy siedzą ze spuszczonymi na kwintę nosami i przemądrzałym wyrazem twarzy, albo szepczą o swoich sprawach. To też dla produktu niedobrze. Nie wystarczy, że podjęli już w związku z nim decyzję? Towar trzeba tak pokazać, żeby w duszę zapadło. Żeby pozostał w pamięci. Dlatego myśl. Twój materiał jest efektowny, sam się zareklamuje. Ale ile przetrwa na uzbrojeniu? — to jest istotne pytanie! Czy będziemy opychać „Klingi” za granicę? Pomyśl, Żydzi za taką broń, która sama Araba wyczuje, a Araba z dynamitem w szczególności, ostatnią koszulę opchną!

Za dynamit nie gwarantuję — rzekł szybko Pawłow. — Ale za Araba tak.

A czort z nim. Ja tak, dla przykładu. A ile Ameryka odpali za możliwość zamknięcia meksykańskiej granicy? Właśnie, kochanieńki. Lecz abyśmy mogli wszystkie te pierwszorzędne możliwości zrealizować, tam — Bondarczuk wycelował w sufit gruby, owłosiony palec — o „Klingach” powinni pamiętać. Długo pamiętać, z głębokim zadowoleniem i dumą wobec ojczyzny. Co oznacza, że pasiaki należy zaprezentować po prostu pięknie.

Mam pewien pomysł! — oznajmił Pawłow, całym sobą demonstrując, że olśniła go nagła idea. — Potrzebna będzie tylko twoja pomoc.

Domyślam się. Co tam wymyśliłeś? Nie zapominaj, że eksperymentatorzy wyprowadzą na poligon cały oddział „Kling”.

Ale mnie chodzi tylko o jednego kota! Tylko jednego. Nie tego jednak, którego będą demonstrować eksperymentatorzy. Zupełnie innego.

W rodzaju tego, który dzisiaj sobie pohulał?

Dlaczego „w rodzaju?”. Właśnie jego, moją ulubienicę. Już zeszli na dół i stali w przejściu między oddziałami. Generał zsunął czapkę na tył głowy i podrapał się w wystający zwój.

A jaki to ma sens?

Jest niewiarygodnie piękna — rzekł Pawłow. — Puszysta. Miękka. Przyjemna w dotyku. Pieszczotliwa. Mądra. A przy tym wszystkim — to wojowniczka. Pasiaki, sam przyznasz, są niezłe, lecz przez kamuflaż wyglądają jakoś blado. A ja sprowadzę czystej wody produkt reklamowy. Wprowadzenie wizerunku marki, jak to teraz nazywają spece od marketingu.

Sam miałem trochę wspólnego z reklamą, jeśli pamiętasz — zauważył Bondarczuk, wyraźnie posępniejąc. — Czegóż ja ludziom nie wciskałem. Pomysł jest, kochanieńki, produktywny. Niepokoi mnie jednak wypuszczanie na pokaz egzemplarza eksperymentalnego. Na pewno nie zgruchocze ministra, tak jak twój reklamowy produkt tej wrony? A to ci będzie wizerunek marki! Wasz ludożerca, Szarikow, pęknie z zazdrości.

Po pierwsze, to egzemplarz eksperymentalny, już przeszedł wszystkie testy… — skłamał Pawłow. Zapewne po raz pierwszy od kilku lat.

Tylko że ja dziś po raz pierwszy o nim usłyszałem! Nie lubię niespodzianek, nawet przyjemnych. Tak nie wolno, chłopcy. Mogliście informować mnie na bieżąco. Właściwie mieliście taki obowiązek. Zupełnie się rozwydrzyliście, niedługo ucieknie wam jakiś smok wawelski, a ja nie będę miał o tym bladego pojęcia! Do czego to podobne?

Wybacz, ale takie pretensje kieruj do dyrektora, jeśli łaska… Po drugie, dam ci pulpit zdalnego sterowania, włożysz go do kieszeni i będziesz trzymał palec na przycisku. Albo nie… Lepiej po prostu dam ci słowo. Zresztą, chodźmy teraz do mnie, do „K–10”, zobaczysz Kaśkę i pozbędziesz się wątpliwości.

Kaśkę? — Generał jednym gestem ręki rozpuścił w powietrzu ochroniarzy, którzy, zdaje się, chcieli mu sprawdzić dokumenty, i sam otworzy! Pawłowowi drzwi na ulicę. — No, jeśli Kaśkę…

Jest dziesiąta z serii, dlatego ma imię na literę „K”. Taka Kaśka…. Czystej wody. Sam zobaczysz.

Do schodków budynku administracyjnego bezgłośnie podjechała długa, czarna wołga.

Twoja rola jest dziecinnie prosta — mówił Pawłow. — Jutro do ciebie zadzwonią przez naszą tajną linię i zapytają, czy wypisać Pawłowowi jednodniową przepustkę na egzemplarz… A ty im przerwiesz i powiesz — no tak, egzemplarz „K–10 R–10”, wszystko uzgodnione. Zapamiętasz?

Dyrektor jest w delegacji, niepokojenie go w sprawach drobiazgów byłoby nietaktowne, zastępcy nie są w temacie, ale jest Bondarczuk, który może wydawać polecenia, a potem będzie wszystkiemu winny! — dokończył generał. — Ależ z ciebie lawirant, Pawłow! O co ci naprawdę chodzi, kochanieńki?

O egzemplarz „K–10 R–10” — powtórzył kierownik laboratorium. — Zapamiętaj.

Jeśli pożre ministra, zastrzelą cię na miejscu — sucho i bardzo poważnie obiecał generał, wsiadając do samochodu.

A jeśli jakąś drobnicę? — zapytał Pawłow.

Wsiadaj! — dobiegło z wołgi. — Znam ja te wasze draństwa, one zawsze najpierw starszego rangą pożerają!


Wydaje mi się — rzekł Pawłow — że zamierzasz dokonać czegoś mądrego, dobrego, wiecznego.

Zgadłeś — przytaknął Szaronow. — Taki już ze mnie gagatek. Jak tylko zobaczę kota, to mam ochotę zmiażdżyć sukinkota! Jak zobaczę kociątko, skrzywdzę to dzieciątko…

Znów pojawił się sam, bez zaproszenia. Ponownie stał przy drugiej klatce i obserwował Borysa. Rudzielec ostentacyjnie ignorował gościa, lecz Pawłow zauważył, że trochę to kota kosztuje. Szaronow w jakiś sposób „rozhuśtywał” zahamowaną psychikę zwierzęcia.

Oczywiście wszystko, co mógł osiągnąć Szaronow, to niepokój i lekka agresja. Pawłow nie powiedział tego na głos; ciekawiło go obserwowanie kolegi. Dwaj kierownicy laboratoriów reprezentowali dwie rozchodzące się odnogi jednej naukowej szkoły. Pawłow, biotechnolog z wykształcenia, pozostał nim w każdym calu. Szaronow zaś był bliższy kierunkowi, który na Zachodzie nazywano „biomech”. W zasadzie ten podział był uwarunkowany specyfiką produktów, jednak z każdym rokiem szczelina się poszerzała, coraz bardziej przypominając przepaść. Wraz z nią rósł wzajemny brak zaufania i gdyby kierownicy laboratoriów mieli możliwość spokojnie pracować jeszcze dziesięć lat, mogliby się pożreć nawzajem. Pawłow ze swej ambony nieraz uprzedzał Szaronowa, że się doigra. Szaronow nieustannie wmawiał Pawłowowi, że ten wszystko psuje. I rzeczywiście, projekt „K–10” prześladował pech. Za to kiedy Szaronow z „Obcęgami” faktycznie się doigrał, Pawłow rzucił robotę i pobiegł go ratować — naprawdę bał się o tego człowieka.

A i tak w produktach obu laboratoriów umieszczone były takie same chipy.

Panuje przekonanie, szanowny kolego — rzekł Szaronow — że dałeś ciała.

Nie do końca cię zrozumiałem.

Błąd systemowy. — Szaronow wskazał palcem Borysa. — Tam. U samej podstawy. Nie zarobiłem na butelkę. Mogę wyjaśnić, w czym tkwi problem. Ale nie potrafię zaproponować rozwiązania. To znaczy, domyślam się, jak można skonstruować produkt, który odpowiadałby zadaniu. Ale to ci nie pomoże. Nie możesz przecież zaczynać wszystkiego od zera. Poza tym w moim toku rozumowania jest zbyt dużo z „biomechu”. A co poniektórzy nie akceptują takiego podejścia. Niestety.

Przecież nie dałem ci materiałów o rudzielcach.

Ja tylko tak… ludzi popytałem, pliki przejrzałem. Opowiadać dalej?

Obejdzie się — rzekł Pawłow. — Spróbuję wywalczyć chociaż pól roku i sam wszystko zrobię.

Myślisz, że na pokazie uda ci się oczarować ministra?

Czy jest cokolwiek, czego nie wiesz? — zapytał Pawłow z niechęcią. — Ach tak, to co cię nie interesuje.

Dobra, dobra, nie drwij sobie. Niektóre sprawy są dla mnie niedostępne. Choćby przewidywanie. Na przykład wczoraj wychodząc z wiwarium byłem absolutnie pewny, że stąd uciekł jakiś egzemplarz. Lecz nie wiedziałem, czy wróci. Założyłem się z Gołowanowem o stówę, że rozpłynie się jak kamfora. A dziadunio wygrał, taka jego mać. — Przecież jest na emeryturze! Skąd…

Przywrócili. Jako konsultanta do małpiarni. Wyobrażasz sobie, czym to grozi ludzkości?! — Szaronow aż się oblizał. — Tak w ogóle, to przewidziałem zagrożenie. Nie mogę się jednak wygadać przed czasem. Wybacz.

Małpy to popelina — rzucił Pawłow. — Tanie sztuczki dla naiwnych naczelników. Na wojnie małpa jest nieprzydatna, a jako zwiadowca czy dywersant nie jest warta włożonych w nią pieniędzy. Tam, gdzie mieszkają, nic się nie dzieje, a tam, gdzie coś się dzieje, małpa zwraca zbyt wiele uwagi.

Więc trzeba zrobić tak, żeby małpy stały się czymś zwyczajnym. Żeby były wszędzie. I nie podawały kapci, ale prowadziły samochody i mieszały koktajle. Rozumiesz mnie?

To jakiś koszmar… — wymamrotał Pawłow. — Powiedz mi, czy to schizofrenia, czy wasza sekcja zajęła się tym na poważnie?

Weź pod uwagę, że to poważna rozmowa. Podpada pod paragraf.

Niech ci tam będzie. I tak nic z tego nie wyjdzie.

A to dlaczego? Początkowo, jako balon próbny, śliczne, wielkie kociaki, a potem rozumne małpy. I jak?

Pawłow wytrzeszczył na Szaronowa oczy tak, że ten aż się cofnął.

Słuchaj no, cudaku — rzekł Szaronow. — Czy chociaż próbowałeś się dowiedzieć, czemu zamówili u ciebie projekt cywilny? Czy jak zwykle nie zadajesz zbędnych pytań? Zawsze czujny i tak dalej w tym stylu?

W zadaniu jest warunek — zwierzę domowe o ozdobnym profilu ze wspomagającą funkcją obronno — towarzyszącą. I co z tego?

Wyluzuj, ja tylko głośno pomyślałem. Gra wyobraźni. Nikt nie ma zielonego pojęcia, czemu mają służyć twoje rudzielec To znaczy, niektórzy wiedzą, ale milczą. Choć przyznasz, że temat małp jest symptomatyczny… pierwsza jaskółka.

Kierownicy laboratoriów przez chwilę milczeli. Pawłowowi przypomniały się plotki, że za staroświeckich, sowieckich czasów jacyś szarlatani proponowali atakowanie przeciwnika przy pomocy tresowanych jadowitych węży. Powiadali też, że w jakimś supertajnym laboratorium prawdziwi, doświadczeni uczeni pełną gębą hodowali nie tylko bojowego karalucha, ale zdalnie sterowaną szarańczę.

No dobra — westchnął Pawłow. — Muszę się przygotować do pokazu. Niech i tak będzie; zdradź mi straszną prawdę o rudzielcach. Dobij beztalencie.

To bardzo proste. Dziwne, że sam na to nie wpadłeś. Chyba rzeczywiście dostałeś jakiejś zaćmy. Na rudych kociakach możesz już postawić krzyżyk. To naprawdę smutne. Nawet mi przykro. Ale tej serii nie przerobisz. „Wykastrowałeś” im sferę emocjonalną, rozumiesz? W pogoni za sterownością. I na tym polega cały twój problem. Nic już z tego nie wyjdzie. A tak przy okazji, pieprzą się ze sobą?

Jak to? — zdumiał się Pawłow. — Po co? Nie powinny.

A właśnie, że powinny. Nie są waleczne.

Wyobraź tylko sobie takie zwierzę podczas rui. Trzeba by mu łopatą sypać do pyska środki obniżające popęd. Albo stanie się niesterowalny. A i głosik ma…

Zostawiliście głos, żeby mruczał? A to bydlę nie mruczy — podsumował Szaronow. — I nie lubi świntuszyć. Pozwala się chociaż głaskać?

Spróbowałoby nie pozwalać! — mruknął Pawłow urażonym tonem, po czym kilkakrotnie mlasnął. Borys natychmiast wstał, podszedł do samej kraty i przylgnął do niej bokiem.

Proszę bardzo — zaproponował Pawłow. — Pogłaskaj. Będziesz głaskał, choćbyś nie chciał. Wielki, ciepły, przyjemny w dotyku, prawie nie gubi sierści. Nagłaskaj się.

Szaronow ostrożnie pogładził Borysa. Ten zerknął na psiarza, ale zniósł jego dotyk. Szaronow zaczął głaskać. Do tego stopnia profesjonalnie, aż Pawłow po raz kolejny się zawstydził. Tamten z oczywistych powodów był żądny wiedzy, ale żeby się interesować, czym się różni głaskanie psów od głaskania kotów…

Sztucznie wyhodowanych psów zabójców, potworów, których ciała ledwie przypominają pierwowzór, a psie odruchy doprowadzone są niemal do absurdu — poprawił się Pawłow. — I powiększonych kotów ze zmienionym i brutalnie kontrolowanym zachowaniem, lecz mimo wszystko pozostających zwykłymi kotami. To zasadnicza różnica. Pryncypialna. Doskonale rozumiem, co chce mi wyjaśnić Szarik. Przecież babrze się w tym już od dwudziestu lat, od kiedy ubzdurał sobie, że jest demiurgiem, i zamiast przerabiać żywe stworzenia, zaczął stwarzać je od nowa. Ze zwykłego biotecha przekwalifikował się na psiego boga. I jak zwykle nie mogę się z nim zgodzić… Ale jak zręcznie głaszcze Borkę, zaraza!”

Szaronow gładził Borysa jak rozdygotanego konia. Uspokajał, stwarzał przyjacielski nastrój, eliminował nieufność. Rudzielcom rozmyślnie „obcięli” powonienie — żeby nie kradły kiełbasy z lodówek — lecz wystarczyło mieć ludzki węch, by wyczuć, w jakim stopniu Szaronow pachnie psem, w dodatku krwiożerczym. Kot przeżywał teraz niewątpliwie jeden z nie najlepszych momentów swego życia; własna ocena sytuacji kłóciła się z rozkazem jego pana. W dodatku Szaronow zdążył jeszcze podrażnić się z Borysem, milcząco podjudzając go i prowokując do walki.

Pawłow poczuł nawet ochotę pochwalenia się — popatrz tylko, jak nauczyłem je słuchać człowieka! Lecz natychmiast zrozumiał, co Szaronow odpowie: „To też nie ty wymyśliłeś”. I doda: „Rzecz w tym, że zaszczepiliście tym kotom absolutne posłuszeństwo od dupy strony”. I co gorsza, nie minie się tak do końca z prawdą.

Jakim cudem ja go toleruję? — westchnął w myślach Pawłow. — Od tylu lat żyjemy obok siebie, on zawsze karmiony czekoladą, a u mnie ciągłe niepowodzenia. Choć czekolada też może być gorzka. Po tragedii z „Obcęgami” przez tydzień całkiem osiwiał. A przecież go uprzedzałem, że pies, jakkolwiek by go przerabiać, posiada granicę wewnętrznej wolności, po przekroczeniu której zamienia się w tępego rębajłę — zabójcę, rzeźnika. Szarik mnie nie posłuchał. Przyzwyczaił się do tego, że jest odwrotnie — że to ja słucham go jak wyroczni”.

No tak… — Szaronow odwrócił się, nie przestając odruchowo drapać Borysa za uchem. Akurat to z rudzielcami udało się najlepiej; budziły stałą i nieustannie narastającą potrzebę dotykania ich rękami. Dotykania, głaskania, pieszczenia i przyjaznego tarmoszenia.

To właśnie chciałem udowodnić. To nie kot. To mebel!

Pufa z łapkami — podpowiedział Pawłow.

A gdyby dać mu kopniaka? — olśniło nagle Szaronowa.

Odda ci, przecież nie jesteś członkiem rodziny. Na początku bez pazurów i lekko. Jeśli się nie uspokoisz, będzie ostrzej. I po krzywej narastającej. Zabić nie powinien, jeśli jednak niebezpieczeństwo okaże się poważne, szczególnie wobec jego pana, może to zrobić. Wszczepiliśmy mu niezwykle gwałtowną reakcję na broń. Gdy lufa skierowana jest w twoją stronę, rudzielca trzeba przytrzymywać, żeby się nie rzucił. Szaronow cofnął się i obrzucił wzrokiem rząd klatek.

W każdym razie kolor jest właściwy — rzekł. — Taką egzotykę powinno się widzieć z daleka. By uniknąć masowych zawałów.

Jakim cudem zmarnowałem tę serię? — westchnął Pawłow.

Może twoi pracownicy coś spaprali? — zasugerował ostrożnie Szaronow. — Albo chipy mają jakiś defekt. Sprawdzałeś chociaż?

To nie wchodzi w rachubę! Słuchaj, nie potrzebuję usprawiedliwień, chcę zrozumieć, w którym momencie zawiódł „K–10”? Ładnie powiedziałeś o sferze emocjonalnej, tyle że spudłowałeś. On nie jest „wykastrowany”. Ma wszystko na miejscu, po prostu wprowadzony został system poleceń i blokad, które nie wpływają na zdolność odczuwania przez zwierzę emocji. Ale coś szwankuje. Podrażniłeś Borkę? Z trudem. A bez ingerencji z zewnątrz będzie pasywny jak moje biurko. Żadnej inicjatywy. Ile byś je głaskał, same nie podejdą. W czym tkwi problem?

Po prostu znów zrobiłeś z kota robota! — oznajmił Szaronow.

Zagłuszyłeś w nim wszelkie parszywe cechy charakteru. I przestał być kotem. Dopóki hodowałeś maleńkich zwiadowców, nie miało to większego znaczenia. Teraz masz potężnego i stylowego wojownika. I czym on jest? Czy to kot? Czy ma osobowość? Przecież to…

Pufa z łapkami.

Właśnie. Normalny kot jest z natury kanalią. Kot pozwala się lubić, nic więcej. Trzyma dystans. Nawet jeśli w rzeczywistości uwielbia swego pana. Uznaje tylko równoprawne partnerstwo. I zawsze jest gotowy skoczyć człowiekowi do gardła.

Masz prymitywne wyobrażenie o kotach — wtrącił Pawłow.

Same szablony i stereotypy.

Doprawdy? Więc dlaczego to wszystko — Szaronow obwiódł wiwarium szerokim gestem — wyszło właśnie tak? Sprawiłeś, że są dobre i posłuszne. Zbyt dobre i zanadto posłuszne. To nie koty. Odkryłeś nieznany dotąd gatunek. Pufę z łapkami! Nie zachwycisz wojska swymi produktami.

Czyżby? — ożywił się Pawłow. — Dysponuję co prawda tylko ogólnymi informacjami, ale ponoć wszystko jest w porządku.

To czysta prawda, wiem to doskonale. Ale problem tkwi w tym, że ta twoja bojowa maszyna to jednak żywe stworzenie. Oczywiście, gdy nie pracuje. W czasie wolnym emocje sterczą z niej na wszystkie strony; powiadają, że nawet przejawia czarny humor.

Trzeba jej czasem wbijać rozum do głowy — rzemieniem, a nawet taboretem… Eksperymentatorzy ją lubią. Rozumiesz? Lubią!

Jesteś poinformowany.

Za dwa tygodnie przejmuję obowiązki zastępcy dyrektora do spraw produkcji. — Szaronow poruszył wargami, jakby chciał splunąć. — Znaleźli sposób, żeby odsunąć mnie od konkretnej pracy. Chociaż dobrze na tym nie wyjdą. Będę się pchał na dyrektorskie stanowisko; zagarnę cały instytut.

No to gratuluję…

Tobie będę pomagał — z typową dla siebie szczerością i bez pośredniością obiecał Szaronow.

Pawłow w odpowiedzi uśmiechnął się z wdzięcznością i zadrżał z niepokoju.

A teraz posłuchaj pożytecznej rady. Uspokój się, chlapnij sobie wódeczki i zdaj rudzielce na przemiał. Zanim zupełnie się rozkleisz. Dopóki jeszcze możesz. Przecież widzę.

Prawdę mówiąc — przyznał Pawłow — wczoraj szedłem właśnie w tej sprawie do dyrektora. Ale nie zdążyłem. I…

To wal z tym pojutrze — przerwał mu Szaronow. — I nie wpadaj w rozpacz. Myślisz, że jesteś tu jedynym pechowcem? Wiesz, ile u mnie było analogicznych niewypałów?

O ile dobrze pamiętam, trzy… — Pawłow chciał wyjaśnić, w jakim stopniu wszystko się zmieniło przez ostatnią dobę, ale Szaronow już go nie słuchał.

Nie uwierzysz: osiem! — oznajmił z dumą. — Spaprałem osiem dużych projektów. Jeden ciekawszy od drugiego. Z powodu niektórych do dzisiaj budzę się w nocy. Zrywam się i biegnę do komputera. Patrzę i obliczam do rana. I niczego nie rozumiem. Odnoszę wrażenie… Tylko nikomu ani słowa, jasne? Wyczuwam tu pewną prawidłowość. Im bardziej subtelne jest rozwiązanie, tym mniejsza szansa, że zadziała w praktyce. Jakby natura stawiała opór. Dlaczego na przykład „Hebel” wyszedł mi taki piękny? Przecież to psychopata! Kiedy zaczyna działać, wysiadają mu bezpieczniki. Zwierzak dosłownie wali na oślep. Nawet kodem blokującym nie zawsze da się go zatrzymać. Wisisz na płocie i pstrykasz zdjęcia. A on biega i wszystko roznosi, sukinsyn. Dopóki nie padnie ze zmęczenia. Myślisz, że chciałem takiego rezultatu?! Przyjrzałem się jednak i uznałem, że natura nas przechytrzyła, a my ją ignorujemy! Wcześniej do ochrony mojego rejonu potrzeba było pięciu typów z automatami, tak? A teraz wystarczy jeden popaprany pies. I w czym problem? Kosztuje tyle co nic, na upartego może żreć nawet pomyje. Wygląda imponująco, żyje długo. A najważniejsze jest to, że póki wróg nie wlezie na teren obiektu, piesek jest mądry, puszysty i łagodny.

Tylko niewiarygodnie przerażający — wtrącił Pawłow.

Taki był zamysł. To pies dla kogoś silnego, z charakterem. Zdolny do przechwycenia i zabicia kogoś równie silnego. Czego ty wymagasz; on bez kamizelki ochronnej wytrzyma pięć — sześć kul z pistoletu. A już w kamizelce…

Chcesz usłyszeć prawdę i tylko prawdę? Twój ukochany „Hebel” to zwykły lądowy rekin… Wybacz, proszę. Kudłata ryba. Powiedz szczerze — po co go zaprojektowałeś? I czemu wciąż się nim tak przejmujesz?

A na co ci były rudzielce? — odpowiedział Szaronow pytaniem na pytanie. — Hemoroidów ci było za mało w tłustym zadzie?

Chciałem zaszpanować — przyznał Pawłow. — Zrobić coś, czego nikt jeszcze nie zrobił.

A ja co, jestem gorszy od ciebie? Myślisz, że z ciebie taki jedyny… szpaner? Ja też. Eksperci z ministerstwa dostali regularnych drgawek, kiedy model wprowadzili. Bondarczuk powiedział, że „docieranie czołgami”, które przechodził jako żołnierz, to pikuś i przedszkole w porównaniu z tym tutaj. Takie wrażenie, powiedział, jakby chlapnął szklankę adrenaliny. I na to nas stać! Jeśli chcemy.

No i co byś mi teraz… — zapytał posępnie Pawłow.

Przestań szpanować — poradził Szaronow — i dołować się. Wielka mi rzecz, zawaliłeś projekt. Każdemu się zdarza. Przecież ci powiedziałem, w moim przypadku — osiem razy! Najgorszy wskaźnik w branży! Rekord! I nic, pretenduję do tytułu członka — ko — respondenta Akademii.

Po prostu bardzo chciałem, żeby się udało… — Pawłow obejrzał się na Borysa. — Sam przyznaj, śliczny!

Gdyby tylko tylne łapy amputować.

A jak od takiego kociaka w domu robi się przytulnie!

Jeśli meble zostaną całe!

A dzieci, po prostu wpadną w euforię! — Kiedy minie im nerwowa czkawka.

A idź do diabła! Daleko i na długo! — ni to wrzasnął, ni wychrypiał Pawłow, czerwieniejąc na twarzy. — Do obcęgów, pułapek i hebli! Do swoich szczypczyków!

Tu już nawet pożartować nie można — rzekł ugodowo Szaronow i rzeczywiście się oddalił.

Sam jesteś pufą z łapkami! — krzyknął Pawłow w ślad za nim. — Szarikow! Poligraf Poligrafowicz*!

Abyrwałg*! — odparł przez ramię Szaronow.

Laborant najwyraźniej się wystraszył, uzbroił w szczotkę, wszedł do klatki „jedynki” i udawał, że tam sprząta. Szaronow, przechodząc obok, wydał z siebie cichy, odrażający ryk, na dźwięk którego lekko zadrżał zarówno dyżurny, jak i kot.

No nie, tylko popatrzcie, i on lada chwila zostanie członkiem–korespondentem! — oburzył się Pawłow. — Gdyby tylko był koniem…

Za kratą rozległ się łoskot — to zwalił się na podłogę początkowo wychłostany emocjonalnie, a teraz jeszcze wyczerpany nerwowo rudzielec Borys.


Ranek okazał się niespodziewanie zimny i Pawłow miał nadzieję, że do obiadu temperatura zbytnio się nie podniesie. Jak każde duże zwierzę, pasiaki potrafiły gromadzić energię, przez co, na oko dyletanta, wyglądały na lekko spowolnione. Chłód zmusi je do ruchu, dzięki czemu będą wyglądać bardziej mobilnie i aktywnie. Dodatkowy plus.

Wspaniały domek — rzekł Bondarczuk, spoglądając z odjeżdżającego samochodu na willę Pawłowa. — Już go wykupiłeś?

W tym roku. Tylko działka jest maleńka.

Za to osiedle co się zowie. Cisza i spokój; wokół sami swoi.

Aha. Tylko córka uciekła do Moskwy z tej ciszy.

Wróci — pocieszył generał.

Kiedy umrę — rzekł Pawłow z przekonaniem.

Wnuki będzie na lato przywozić. Wiem, bo sam jestem dziadkiem.

Zawozi je nad morze. Tylko raz na pół roku pozwala popatrzeć. Mówi, że nie potrafię się z nimi odpowiednio obchodzić.

A co ty z nimi wyprawiasz, kochanieńki?

Bawię się… Rozmawiam. Tłumaczę, jak urządzony jest świat, uczę, jak się mają zachowywać. Po prostu wychowuję. Co jeszcze można robić z dziećmi?

Od razu zabijać! Dzieci trzeba od razu zabijać, bo co jeszcze można z nimi robić?

Pawłow z niedowierzaniem zerknął na generała.

To cytat — wyjaśnił Bondarczuk. — Boże, ależ wy, naukowcy, jesteście zacofani! Nie pierwszy raz to zauważam.

Za to generałowie udali nam się bardzo kulturalni! — nabzdyczył się Pawłow. Próbował sobie przypomnieć, z kogo to cytat, i w żaden sposób nie mógł. — Idę o zakład, że będąc młodym podporucznikiem, uczciwym i naiwnym, czytałeś literaturę piękną. I tym, co ci zostało w pamięci, do tej pory wymachujesz.

Podporucznicy nie mają czasu na książeczki. Na poważnie zacząłem czytać, będąc już kapitanem. Szczerze mówiąc, z bezczynności. W Gwinei Bissau zdarzały się bardzo nudne dni. Kiedy jesteś dorosłym i pragmatycznym Russian military specialist, na ulicy plus czterdzieści, pod nogami jadowite węże, a w żołądku pół litra ginu przeciwko malarii… Krótko mówiąc, trudno w takich warunkach uprzyjemniać sobie czas jakimiś rzewnymi historyjkami. Potrzebowałem surowej, męskiej prozy z lekkim nalotem romantyzmu. Pamiętam, że Jack London nieźle się sprawdzał. Szczególnie cykl północny. Dla kontrastu, oczywiście!

To z Londona, o zabijaniu dzieci? Nigdy bym nie wpadł…

Nie — pokręcił głową Bondarczuk. — To w żadnym wypadku nie London. To niejaki Daniił Juwaczew*. Spokojnie, kochanieńki, nie czytałeś.

Bo niby z jakiej racji! — parsknął Pawłow. — Ja, prosty rosyjski biotechnolog.

Aha, uważasz, że też nie powinienem się orientować w takich tematach? — uśmiechnął się Bondarczuk. — Nie wypada? Ależ masz w głowie stereotypy! Skrajnie prymitywne wyobrażenie o generalicji. Ja nawet na fortepianie potrafię. Słuchaj, Pawłow, właśnie mnie olśniło, że już dwadzieścia lat harujesz dla obronności.

Prawie trzydzieści.

I co wiesz o współczesnej armii, profesorku?

Że jest profesjonalna i znacznie lepsza od poprzedniej — burknął Pawłow. Jego wojskowe doświadczenie było standardowe. Kilka krótkich szkoleń i już bardzo dawno temu miesięczny poligon. Kierownik laboratorium zapewne nawet teraz potrafiłby rozebrać automat, lecz wątpliwe, by złożył go z powrotem.

Dobra odpowiedź — pochwalił Bondarczuk. — W duchu oficjalnej propagandy. A nasza doktryna wojenna — jak ją oceniasz?

Niczego sobie — rzekł ostrożnie Pawłow. — W porządku.

No tak… Ilekroć rozmawiamy, wypytuję cię o twoją pracę. A powinienem opowiadać o swojej. Mój drogi, dowiedziałbyś się, że to właśnie nowa rosyjska doktryna wojenna sprawiła, iż instytut jest tak potrzebny i pożyteczny. Twoje rozwiązania, opracowane wspólnie z ludożercą Szarikowem, dodadzą armii pewnych cech, których jej brakuje. Poczułeś powód do dumy?

Raczej do strachu — szczerze przyznał Pawłow. — Kiedy zaczniecie wymachiwać swoimi nowymi cechami…

Bzdury! — odparł lekceważąco Bondarczuk. — Wymachiwać możemy najwyżej na postrach… Ej, kochanieńki! Nie minąłeś zakrętu?

Tam są rozkopy, panie generale — odparł kierowca. — Skręcimy dalej.

Poszerzają przystanek przy aquaparku — rzekł Pawłow.

A lotniska, przypadkiem, nie macie?

A po co? — zdziwił się Pawłow. — Do Moskwy godzina jazdy ekspresem.

Aquapark! — parsknął z rozdrażnieniem Bondarczuk i od razu zaczął przypominać prawdziwego generała. — Pamiętasz chociaż czasy, kiedy nie było aquaparków? Ani ekspresów? Niczego nie było! Do mojego rodzinnego miasteczka raz na tydzień przyjeżdżał na bazar samochód z kiełbasą! A w spożywczych leżały makarony, śledzie i margaryna! — Zupełnie jakbyś pochodził z jakiegoś głodującego Powołża…

Pochodzę z Rosji — rzekł dobitnie Bondarczuk. — Ty, moskwianin, tego nie zrozumiesz. I przestań mi przerywać, tylko słuchaj! Teraz żyjemy niby dostatnio, bez porównania z tym, co było. Wszędzie tylko aquaparki. Robol przez rok potyra i wiezie rodzinę do kurortu. Czysty Związek Radziecki, tyle że większy i szerszy. I jakim kosztem osiągnęliśmy ten dostatek, co, kochanieńki? Rezygnacją z pozycji, jaką zajmował ZSRR! Teraz nasza ojczyzna pomalutku odzyskuje swą dawną pozycję, jednak dzięki samej ekonomii nie da się zostać supermocarstwem.

A to co, szkolenie polityczne?

Właśnie. Nie śmiej się, ja nie żartuję. Niektórzy nie rozumieją, jakie zadanie wzięli na swoje barki. Tłuszczykiem obrośli.

Uprawiam gimnastykę. Mam sztangę — oznajmił Pawłow. Mówił prawdę.

Sztanga to dobra rzecz… O czym to ja? A tak! Krajowi potrzebna jest militarna siła. I, co ważniejsze, żywa siła, rozumiesz? Atomową tarczą nie zasłonisz się przed lokalnym zagrożeniem. Czołgi i samoloty nie zdobywają miast. Wciąż główną rolę, mój przyjacielu, odgrywa piechur. Ale konkretnego piechura dotychczas nie mieliśmy. A wciąż musimy udowadniać, jacy jesteśmy twardzi! Delikatnie, lokalnie, ale prowadząc realne działania bojowe. Jakim wojskiem to robić?

Dobre sobie! A specnaz? Kolorowe berety?

Mylisz pojęcia, kochanieńki. Specnazowcy służą do konkretnych zadań. A walczyć z przeciwnikiem twarzą w twarz powinien regularny żołnierz. Tylko kim on u nas jest? Mądralą z wysoką pensją. Średni wiek szeregowca to już dwadzieścia pięć lat. Dobrze wyszkolony, ale walczy ostrożnie… I tu na scenie pojawia się pewien instytut! Wręcza piechurowi to, czego mu brakowało! Pomocnika i przyjaciela, zwiększającego wydajność żołnierza i jego poczucie bezpieczeństwa. U wszystkich, którzy popracowali z twoimi pasiakami, wysoce wzrosła samoocena. Były trzy grupy kontrolne i każda z nich to teraz zupełnie inni żołnierze! Obawialiśmy się, że się rozzuchwalą i zaczną porywać z motyką na słońce. Ale gdzie tam. Po prostu stali się inni. Z każdego przeciwnika zrobią sieczkę. Oto, co robisz ty i twój Szarik. Dostarczacie wojsku zwierzęta, które zmieniają ludzi. Oczywiście oczekiwaliśmy podobnego rezultatu — taki był zresztą początkowy zamysł. Przecież najlepsza nawet broń nie jest nic warta, jeśli nie wpływa na zachowanie żołnierza. Wam się to udało. W perspektywie mamy zupełnie nową armię!… Coś ty taki markotny?

Gdy tylko pasiaki weszły w fazę eksperymentalną, odcięli mnie od informacji — rzekł posępnie Pawłow. — Pierwszy raz słyszę o grupach kontrolnych czy efekcie wpływu kotów na ludzi…

Taki układ, kochanieńki — westchnął Bondarczuk. — Wy zajmujecie się uzbrojeniem, a my ludźmi.

Nie proszę o wiele, ale czy nie można by umożliwić mi kontaktu chociaż z eksperymentatorami? Bo udało nam się tylko dwa razy porozmawiać i to wszystko.

Eksperymentatorzy są nasi. A instytut jakby nie do końca. A ty przecież nie nosisz pagonów — rzekł dobitnie Bondarczuk — chociaż ci proponowali. I taki zostałeś, ni pies, ni wydra — naukowiec. Gdyby podczas eksperymentów zdarzyło się coś poważnego, natychmiast by cię wezwali, w trybie alarmowym. Wyrwali z łóżka i wywieźli na poligon, nocą, w deszcz. W błoto, śluz i krwawe ochłapy. Więc żyj sobie i ciesz się tym.

Wdzięczne z nich chłopaki, ci wojskowi. Ja im takiego kota stworzyłem, który zmieni oblicze armii, a oni… No dobra, nie dąsaj się. Żartuję.

Samochód bez przeszkód minął wartownię instytutu (generał na moment opuścił szybę, zerknął groźnie, brama się otwarła, wartownicy wysypali z budki, ustawili w szeregu i zasalutowali), przetoczył się przez terytorium i zatrzymał za dziesiątym oddziałem.

Pawłow chciał otworzyć drzwi, ale Bondarczuk złapał go za rękę.

Sprawa wygląda tak, kochanieńki — rzekł. — Twoja Kaśka to oczywiście kochana dziewczynka, egzemplarz prototypowy i tak dalej. Ale, jako że nikt nie znalazł czasu, żeby uzgodnić ze mną…

Wyjaśnisz to z dyrektorem — sprecyzował Pawłow.

No przecież nie z tobą! A tak w ogóle, jako że to ja odpowiadam za waszą firmę, przynieś mi pulpit zdalnego sterowania!

Pawłow uwolnił ostrożnie ramię z mocnego generalskiego uścisku.

Nie miałeś wtedy pilota? — zapytał łagodnie. — Ach, oczywiście, zaczęli je wam dawać dopiero po…

Bondarczuk wydal niejasny pomruk.

To znaczy miałeś? Ale nie zdążyłeś?!

Generał nacisnął coś na klamce i z przegrody oddzielającej część pasażerską od kierowcy podniosła się szczelna, czarna zasłona.

Widzisz… zupełnie jakbym przeczuwał jakieś nieszczęście, poprosiłem o własnego pilocika. Przekonałem Szarikowa, że przecież nie jestem dla was obcą osobą. Oczywiście, przedstawiciele zleceniodawcy nie powinni…

Bardzo cię proszę, zrozum nasze stanowisko — przerwał generałowi Pawłow. — To dlatego, żebyście nie spanikowali i nie zepsuli pokazu. Były przecież takie przypadki.

Sam byłem świadkiem.

Tak, tylko że nie masz pojęcia, jaki zły wpływ na produkt ma przymusowe blokowanie. To bardzo silne uderzenie po centralnym układzie nerwowym. Zwierzę długo się potem regeneruje i jest to dla niego bardzo bolesne. Żal nam ich. Staramy się ich nie męczyć bez powodu.

Jasna sprawa, że jest wam ich żal! Ludzi olewacie, ale zwierzątka…

Ludzi to baby mogą narodzić bez liku…

Bondarczuk wytrzeszczył oczy, jakby pierwszy raz w życiu zobaczył Pawłowa — drapieżnego, z kłami, pazurami i porośniętego sierścią.

— …a ile pracy trzeba włożyć w nasze zwierzątka, możesz sobie wyobrazić chociażby na podstawie skali finansowania. A ile zdrowia i miłości — tego na pieniądze nie przeliczysz. Jasne? Wybacz, zdaje się, że jestem trochę zmęczony i mnie poniosło. A teraz opowiadaj, co wydarzyło się podczas pokazu „Obcęgów”.

Generał spuścił wzrok, zastanowił się przez sekundę i burknął:

To ty wybacz. Potraktowałem cię chyba trochę zbyt obce sowo.

Tym razem wyraźnie zdziwił się Pawłow. Od pierwszego dnia znajomości Bondarczuk zwracał się do kierownika laboratorium z brutalną manierą ojca dowódcy, wciąż prawił mu morały i przy każdej sposobności demonstrował swoją wyższość. Pawłowowi nigdy nie przyszłoby do głowy, że generał potrafi przepraszać.

Nie ma sprawy, stary. Słowo honoru. Zapomnijmy o tym.

I na znak pojednania lekko poklepał Bondarczuka po ramieniu.

No i wszystko gra. Co to ja chciałem o tym pokazie… Aha! No, Szarikow oczywiście trochę się wtedy opierał, ale pilota dał. I wyobraź sobie, że kiedy miał miejsce ten incydent, chyba naciskałem przycisk. Nie słyszałem „pstryknięć”, bo wszyscy wrzeszczeli jak opętani. Do dzisiaj czasami mam wrażenie, że włączyłem blokadę na sekundę przed tym wszystkim. I mam podejrzenia, że pilot nie zadziałał. Jedynie podejrzenia. Za późno się otrząsnąłem, żeby sprawdzić… Powiedz mi, czy Szarikow mógł być na tyle bezczelny, żeby wyciągnąć z pilota baterię? Żeby tępy generał niczego nie zepsuł i nie sprawił miłym pieskom bólu?

Wątpię — odparł szczerze Pawłow. — Wyjmowanie z pilotów baterii to nie w naszym stylu. I klnę się na Boga, że kiedy przekazywałem „Klingi” komisji wstępnej, w twoim pulpicie bateria była.

Ale ja wcale cię o to…

A za „Obcęgi”… zdrowo ci się dostało?

A jak myślisz, gdzie jest moja druga gwiazdka?

A miałeś? — zdumiał się Pawłow.

Wyrażając się obrazowo, już pikowała na moje ramię. A teraz diabli wiedzą, czy w ogóle spadnie mi z nieba jeszcze jakakolwiek gwiazdka.

I jakim cudem po tym wszystkim jeszcze z nami… pracujesz?

Nie przenieśli do rezerwy, to pracuję! Służę krajowi. A jeśli interesuje cię moje osobiste podejście, to po prostu was, zasrańców, lubię. Tak mi się przynajmniej wydaje. Poza tym w ministerstwie nie ma innego speca, którego w instytucie traktowaliby prawie jak swojego. Przecież z jakiegoś powodu mnie tolerujecie? Na to wygląda. No dobra, leć już, bo nam harmonogram poleci.

Ja migiem — rzekł Pawłow. — I… będziesz miał sprawnego pilota.


Kaśka jakby na niego czekała — natychmiast podskoczyła do kraty i zaczęła się ocierać o pręty, mrucząc cicho.

Żeby tak wszystkie… — wymamrotał kierownik laboratorium, oglądając rząd klatek, w których pędziły swój ospały żywot pozostale rudzielec Trawiły śniadanie. Pawłowowi zachciało się nagle „popstrykać” sygnał ogólnego alarmu, żeby wszystkie się ożywiły i stanęły na uszach, lecz zwalczył w sobie tę pokusę.

Już wiele lat temu Pawłow wyrobił w sobie bezcenny dla pracownika rosyjskiej „obronności” odruch niezadawania niepotrzebnych pytań. Nie bez powodu — kilku zbyt ciekawskich kolegów na jego oczach zmarnowało sobie karierę. Teraz kierownik laboratorium był na siebie zły. Przecież mógł — gdy dostał techniczne zadanie opracowania cywilnej wersji „Klingi” — zażądać wyjaśnień, czyje to zamówienie i kto będzie odpowiadał w przypadku fiaska… Ale tego nie zrobił. Był i wciąż pozostawał wygodny dla szefostwa: obowiązkowy, lojalny, wierny, nie będący orłem, ale za to pewny Pawłow.

Teraz się za to wręcz nienawidził.

Katarzyno! Wychodzimy, ślicznotko — rzekł do kotki, otwierając klatkę. — To twój wielki dzień. Może największy w twoim życiu. Drugie narodziny. Czujesz to?

Kaśka potrafiła opuszczać klatkę na wszelakie sposoby. Czasem wychodziła królewskim krokiem, wysoko zadzierając puszysty ogon. Czasem radośnie z niej wyskakiwała, ocierając się i przymilając. Teraz po prostu wyszła, powitalnie trącając Pawłowa barkiem w biodro, i zaczęła się krzątać dookoła. Pawłow włożył czysty kitel i musiała go natychmiast oznakować wydzieliną gruczołów podszczękowych.

Pawłow podszedł do wyjścia i zatrzymał obok stołu dyżurnego. Kaśka na laboranta nawet nie spojrzała — wiedziała, kto jest tu szefem i kim są jego ulubieńcy.

Zanotuj czas i numer przepustki. Wydaj mi dzienną rację dla „K–10 R–10”. I dwa piloty.

Dyżurny obrzucił szefa zdziwionym spojrzeniem, lecz podporządkował się w milczeniu — otworzył szufladę i położył na stole dwa nadajniki zdalnego sterowania, przypominające maleńkie telefony komórkowe.

W „kociarni” wszyscy już na pewno wiedzieli, że kierownik laboratorium wiezie „dziesiątkę” na oficjalny pokaz. Lecz na pytanie, czy potrzeba do tego dwóch pilotów, odpowiedź byłaby jednoznaczna — po co? Pawłow mógł każde swoje „dziecko”, niezależnie od tego, w jakim było nastroju, zmusić do posłuszeństwa samym spojrzeniem. Przynajmniej tak to wyglądało.

I śrubokręt — polecił Pawłow.

Dyżurny zdziwił się jeszcze bardziej. Wyraźnie rozpierało go z ciekawości, jak głębinową rybę wyciągniętą na powierzchnię. Śrubokręt się znalazł — dopóki nie nauczysz się wirtuozersko „pstrykać” językiem całego zestawu komend, nikt nie wpuści cię do wiwarium bez śrubokrętu. A nawet, kiedy się nauczysz. W królestwie Pawłowa przewidziany był każdy detal, nawet przygryziony język czy wyczerpana bateryjka w pilocie. I dzisiejszego dnia, mimo nieobecności szefa, „kociarnia” miała funkcjonować jak należy, jako że wszystkie pilne sprawy zostały załatwione jeszcze wczoraj, przeprowadzono obchód ze szczegółowym przeglądem i podziałem zadań, a zastępca został należycie poinstruowany i sumiennie nad wszystkim czuwał.

Sam kierownik laboratorium nie rozumiał, dlaczego — przy tak wzorowym porządku — rzadko udaje im się dokonać czegoś wyjątkowego, a najczęściej za diabła nic im nie wychodzi.

Pawłow wyjął paczkę gum do żucia, oderwał kawałek folii, otworzył jeden z pilotów, wsunął folię między baterię i styki, złożył go z powrotem i oba schował w różnych kieszeniach.

Wyjmowanie z pilotów baterii nie jest w naszym stylu — oznajmił laborantowi. — A w jakim celu pozbawia sieje zasilania? O to zapytaj później starszych kolegów, którzy chociaż raz chodzili ze zleceniodawcami na pokazy. Albo zajrzyj po prostu do Deklaracji Praw Zwierząt. Tam jest czarno na białym napisane, kiedy można koty męczyć, a kiedy nie.

Dyżurny był już w stanie pełnego szoku. Do tego stopnia, że zapomniał o przepustce na „dziesiątkę” i kierownik musiał mu o tym przypomnieć.

Planowany czas powrotu… — przeczytał laborant z księgi wyjść.

Pawłow zerknął na Kaśkę. Siedziała obok i była, sądząc po przymilnym wyrazie mordy, w pełni zadowolona. Kierownik laboratorium zdał sobie sprawę, że dzisiaj tak po prostu się z nią nie rozstanie. Skoro tak mu się poszczęściło, wykorzysta to do oporu.

Któż zresztą może wiedzieć, jak to się wszystko skończy. Może pozostał im tylko dzień „znajomości”?

Napisz dwudziesta pierwsza — rzekł kierownik laboratorium.

Wyszli z oddziału z klasą — przodem Pawłow, a za nim, z szacunkiem utrzymując dystans, śliczna „dziesiątka”, trzymająca w zębach pokaźną paczkę z dzienną racją żywności, zestawem grzebieni, żelem do układania sierści i odświętną obrożą. Zewnętrznym ochroniarzom „kociarni”, którzy ani razu jeszcze nie widzieli trójbarwnej, zabłysły oczy; zaczęli achać i cmokać z zachwytu. Obserwując reakcję doświadczonych, uzbrojonych strażników, Pawłow po raz kolejny przekonał się, że udało mu się stworzyć „coś wyjątkowego”. Bez lipy. Może trzeba się tym było zajmować od początku? Hodować zwierzęta, które przynoszą ludziom radość. No tak; ale kto pozwoliłby mu opracować tak niezwykły produkt, gdyby początkowo nie był on przeznaczony do celów militarnych?

To dla najbardziej grzecznych chłopców — wycedził chełpliwie Pawłow, okazując ochroniarzom przepustkę Kaśki. — Żeby dostać taką zabawkę, trzeba się zachowywać na piątkę z dwoma plusami.

Kogo mam zastrzelić? — wyskandował gorliwie dowódca posterunku, strzelając obcasami.

Rudzielce to w zasadzie świetny produkt komercyjny. Może wziąć Szarika za czuprynę, skoro już jest zastępcą dyrektora do spraw produkcji, usiąść we dwóch, zrobić kalkulację i pójść z tym do dyrektora? Dajcie nam rok czasu i fundusze na wypuszczenie nowej serii, a przyniesiemy wam majątek. I mam w nosie, dlaczego zamówił pan serię cywilną, a potem tak się ucieszył, kiedy ją sknociłem. Ja i tak zrobię rudzielce i jeszcze mi pan za to podziękuje”.

Kamuflaż ma afrykański! — zauważył jeden z żołnierzy. — W sam raz na sawannę.

Trochę za jasny — wyraził wątpliwość dowódca i spojrzał pytająco na kierownika laboratorium.

Nie dam rady — myślał Pawłow. — To nie w moim stylu. I w ogóle… Porozmawiam z ministrem i wszystko się ułoży. Tylko Bondarczuk się wścieknie, że załatwiłem to za jego plecami. Ale jak mam mu przez pół godziny objaśnić całą sytuację? Przecież generał nie wypuści Kaśki z samochodu! Eksperymentalne egzemplarze z instytutu nie mogą się swobodnie poruszać. To nie jakieś tam karabiny czy pistolety, u nas nawet zatwierdzone produkty niekiedy zjadają na śniadanie starszych oficerów… A zresztą; potem dam Bondarczukowi butelkę, którą zaoszczędziłem na Szariku”.

To antykamuflaż — zaimprowizował Pawłow. — Wariant policyjny. Uczciwi obywatele widzą go z daleka i cieszą się, a kanalie wieją ze strachu.

Ja bardzo się cieszę — zapewnił dowódca. — Po prostu dusza mi śpiewa.

Pawłow chciał już polecić Kaśce, by ukłoniła się na pożegnanie, uświadomił sobie jednak, że identyczne przedstawienie powtórzy się za kilka minut na poligonie doświadczalnym, i zrezygnował z tego pomysłu. Dała o sobie znać negatywna strona posiadania czegoś pięknego i rzadkiego — zwiększone zainteresowanie otoczenia.

Szofer na widok Kaśki tylko uchylił okno i błagalnym tonem wychrypiał przez powstałą szczelinę:

Proszę nie wpuszczać tego na siedzenie!

Przecież nawet by się nie zmieściła. Siądzie mi u nóg. Proszę się nie martwić, pazury ma wciągnięte. A sierść zbiorę.

Szofer z wyrzutem pokręcił głową. Chyba nie uwierzył.

Bondarczuk najwyraźniej zdążył już odpocząć i dojść do siebie. Powitał kierownika laboratorium swoim typowym, zwierzchniczo–protekcjonalnym spojrzeniem, a pytanie zadał mu w swej ulubionej manierze oraz odpowiednim tonem:

Słuchaj, kochanieńki! — wypalił, gdy tylko Pawłow otworzył drzwi. — Jeszcze ostatnim razem chciałem zapytać: czy to ubarwienie nie jest zbyt jaskrawe dla Afryki? I w ogóle, dlaczego właśnie takie? Mogą to uznać za jakąś aluzję. Czy specjalnie ją upstrzyłeś pod złotą jesień?

Pawłow roześmiał się i wpuścił Kaśkę do samochodu, a ona sama, bez rozkazu, usadowiła się obok przegrody. Znajdowało się tam miejsce dla odchylanych foteli, jakby stworzone na legowisko dla rudzielca.

Trzeba było znowu pleść androny o antykamuflażu. Zresztą Pawłow uznał, że to rozsądny pomysł, zapamiętał go i odłożył na później. Trzeba to będzie spokojnie przeanalizować.

Perspektywicznie myślisz, kochanieńki — ocenił Bondarczuk. — Wybiegasz myślą daleko w przyszłość. Wariant policyjny, no, no. Jeśli minister zapyta o ubarwienie, wymyśl jakieś sprytniejsze kłamstwo.

Dobrze. Powiem, że to wersja cywilna. — Jaka?! Odbiło ci? Nawet o tym nie mysi! Produkt zdążył dopiero przejść testy, a oni już przygotowują wersję cywilną… Wiesz co, mam pewne wątpliwości. Może, dopóki nie jest za późno, wsadzimy twoje zwierzątko z powrotem do klatki?

Nie podoba ci się? — zdziwił się Pawłow. Nawet nie musiał udawać; na jego twarzy malowało się szczere zdumienie.

Generał spojrzał na Kaśkę i wpadł w głęboką zadumę. Kierownik laboratorium pochylił się do przodu i władczo zastukał w czarną zasłonę.

Samochód ruszył. Kaśka chciała wyglądać przez okno, ale się powstrzymywała, zaś generał, sądząc po wyrazie twarzy, walczył z pragnieniem zduszenia kota w objęciach. Wołga zahamowała przy budce wartowni.

Bondarczuk wyjął legitymację. Wjechanie na teren instytutu było względnie proste, zaś wyjechanie bez przygód — nierealne. Nawet Szaronow zostawiał samochód na zewnętrznym parkingu. Kiedyś zdarzyło mu się naubliżać strażnikom, a ci w odpowiedzi zwiększyli czujność: rozkręcili mu pół samochodu i rozcięli pompę paliwową, jakoby szukając wewnątrz wykradzionych tajemnic. Szaronow pobiegł na skargę, a gdy wrócił z zastępcą dyrektora do spraw porządkowych, wartownia była cała w pianie — próbowali rozpiłować także gaśnicę. Jako że obeszło się bez ofiar, zastępca zbagatelizował całą sprawę i zaproponował stronom pójście na ugodę („Przyzna pan, profesorze, że wszyscy jesteście nieźli — oni są kretynami, a pan, za przeproszeniem, idiotą”) — Od tamtej pory Szaronow zostawiał mercedesa za bramą i szedł do „psiarni” na piechotę.

Na wartowni nie ośmielili się patroszyć ministerialnej wołgi, zajrzeli tylko do bagażnika i wnętrza samochodu. Także tutaj kotka zrobiła duże wrażenie, Bondarczuk ryknął jednak zazdrośnie na ciekawskich i poradził im, żeby skoncentrowali się na pełnieniu służby. Brama się otwarła. Pawłow wyciągnął z kieszeni pilota.

To jest standardowy pilot do pasiaka, znasz go, ale i tak mam obowiązek cię poinstruować. Spójrz. Naprawdę ważny jest tylko czerwony przycisk, pozostałe to blef. Na przycisku znajduje się osłonka chroniąca przed przypadkowym naciśnięciem. Tak się ją odsuwa. A tak zasuwa. Trzymaj. Naciśnij ten żółty z uchem, wydaj polecenie „Zwróć na mnie uwagę”. Katarzyna cię pamięta, ale jej to nie zaszkodzi.

Bondarczuk ostrożnie nacisnął żółty przycisk z piktogramem „ucho”. Pilot wydał krótkie „pstryknięcie” o niezbyt przyjemnym brzmieniu — absolutnie sztucznym, wymuszonym, jakby ktoś bardzo się starał stworzyć na syntezatorze dźwięk o całkowicie nieziemskim brzmieniu.

Kaśka z nieopisaną, kocią gracją — szybko i jednocześnie płynnie — zwróciła się w stronę generała.

No i? — zapytał generał podobnie zmienionym tonem jak niedawno kierowca. Było jednak widać, że ochrypł bynajmniej nie ze strachu.

No i! — przedrzeźniał go kierownik laboratorium, wyjmując mu pilota z dłoni. — Drap za uszami, dopóki na to pozwalam!

Generała nie trzeba było namawiać.

Ależ się łasi, zaraza — mamrotał. — Jak jej to rozkosznie wychodzi!

Pawłow nie chciał mu opowiadać, że od jego dotyku Kaśka wpada w prawdziwą nirwanę. Był zajęty — korzystając z zamieszania zamieniał piloty. Pracownicy instytutu zawsze tak robili na pokazach, chcąc ochronić swych podopiecznych przed zbędnymi blokadami. Zaczęli to robić niezależnie od siebie, kiedy jakiś wysoki rangą obserwator dla rozrywki kilka razy pod rząd nacisnął właśnie ten „najważniejszy przycisk” i kilku produktów po prostu nie udało się wyciągnąć ze stuporu. A szczególnie dzisiaj drobiazgowy Pawłow chciał wykluczyć każdy przypadkowy incydent, nawet najbardziej nieprawdopodobny. Bez względu na to bowiem, jak miło i intelektualnie starał się wyglądać generał major Bondarczuk, w instytucie nie traktowali go jak swojego, niezależnie od tego, co myślał na ten temat sam kurator.

Z podobnym paradoksem często stykają się ludzie związani z wojskiem. Cywil z wojskowym może razem zrąbać drzewo, zburzyć dom i koszmarnie wychować synów, a i tak każda ze stron będzie podświadomie uważać drugą za odrobinę gorszą, taką, której trzeba patrzeć na ręce.

Ej, Pawłow — zażądał Bondarczuk. — Chcę go mieć!

Trzymaj. — Kierownik podał generałowi niedziałającego pilota.

Nie zrozumiałeś mnie. Chcę mieć takiego kota. Mówię poważnie. „Wspaniale — uśmiechnął się w myślach Pawłow. — Teraz wystarczy powtórzyć taką sztuczkę z ministrem i sprawa załatwiona”.

Będziesz się musiał bardzo dobrze zachowywać!

Powiedzmy, że na zabójstwo nie pójdę — w podobnym tonie odparł Bondarczuk. — Ale mogę załatwić lub ukraść tajne dokumenty czy amunicję.

Lobbuj za sektorem cywilnym — zareagował błyskawicznie Pawłow. — Dostaniesz taką Kaśkę za darmo, jako prezent od instytutu. Sam ją podreguluję, przetestuję i dam osobistą gwarancję. Mówię serio, szepnij im jakieś słówko. Kto jest twoim bezpośrednim przełożonym — zastępca komendanta od uzbrojenia? Poznamy go z Katarzyną, jeszcze dzisiaj…

Słuchaj, coś się tak uczepił tej wersji cywilnej? Po co ci ona? — zapytał podejrzliwie Bondarczuk. — Mam dziwne przeczucie, że o czymś nie wiem. A może się mylę?

Bo u nas w „szczurowni” miał miejsce incydent — spróbował wykręcić się żartem Pawłow. — Uciekł prototyp. Waży pięć kilo, ma zęby jak gwoździe do betonu i jest, jak na złość, zaprogramowany roboczo, a nie bojowo, jako samiec reproduktor. Teraz ludność będzie potrzebowała naprawdę dużych kotów!

Kierownik laboratorium „pstryknął” językiem — zabrzmiało to zupełnie jak kliknięcie pilotem — i przywołał Kaśkę. Usadowił ją na siedzeniu, rzekł: „Wyglądaj przez okno, przyzwyczajaj się”, wyjął z paczki grzebienie i pojemnik z żelem i zaczął przygotowywać kota do pokazu.

Kiedy cię zwolnią, będziesz mógł się zatrudnić jako koci fryzjer — burknął generał, obserwując szybkie ruchy rąk, pod którymi Kaśka zmieniała się w oczach z pięknego, dużego kota w egzemplarz wystawowy. — A teraz kawa na ławę. Czym ona naprawdę jest?

To „K–10 R–10” — rzekł Pawłow, zdejmując ze szczotki wy czesaną sierść. — Model eksperymentalny stworzony na bazie produktu „Klinga”. Przeszedł wszystkie niezbędne testy, aby uzyskać status prototypu. Dane techniczne: kot domowy, przyspieszony i zmodyfikowany, z ograniczonym zestawem zadań. W porównaniu z bazową „Klingą” ma nieco szczuplejszą sylwetkę. Podniesiona została górna granica pobudzenia, rozszerzony dostęp do podejmowania samodzielnych decyzji, natomiast ogólna autonomiczność przeciwnie, została ograniczona przez dołączenie dodatkowych mechanizmów zależności od swego pana. Zwężone zostało pasmo przetwarzania zewnętrznych informacji — zamontowano filtry na węch i słuch.

Model „K–10 R–10”, cicho pomrukując, wyglądał przez okno, co jakiś czas odwracając głowę i strzygąc uszami. Najwyraźniej był szczęśliwy.

Kot do walk w mieście? — zasugerował Bondarczuk.

Tak naprawdę diabli wiedzą, czym ona jest! — wypalił spontanicznie Pawłow. Przez ostatnie dni tyle nakłamał, że czuł do siebie wstręt. Od wczesnego dzieciństwa był nauczony mówić tylko prawdę. Albo przynajmniej milczeć.

Opisałeś właśnie kota do działań miejskich. Policyjnego. Zacny produkt, ale my takiego nie zamawialiśmy. Więc kto?

A nikt…

Pawłow! Patrz mi w oczy! Dlaczego wy, popaprani biomechanicy i pokręceni biotechnolodzy, robicie jakieś fuchy na lewo?!

Zgłupiałeś?! Jak moglibyśmy robić cokolwiek, obchodząc ministerstwo?! To absolutnie niemożliwe z czysto organizacyjnych przyczyn! Przecież dyrektor ci wyjaśnił — my eksperymentujemy! Tworzymy, wymyślamy, próbujemy. No i wyrosła nam taka Kaśka. Nie stwarzaj niepotrzebnych problemów! — poprosił Pawłow. — Kochanieńki!

Pod pic mnie bierzesz. — Bondarczuk wyraźnie się zmieszał.

Chyba ponoszą mnie nerwy. Jak by ci to… To żeby nie przeklinać. Zaczynałem w służbie liniowej. To surowa szkoła. Moja wina.

Lecz mimo wszystko… Współczuję!

Inaczej musiałbym bez przerwy kontrolować to, co mówię, a kiedy ciągle sam się podsłuchujesz, głowa potem strasznie boli — przyznał generał ze skruchą. — Nawet w ministerstwie mam ksywę: „Kochanieńki”.

— …i nie tylko w ministerstwie!

Domyślam się. Ale zgodzisz się chyba, że to lepsze, niż gdybym co drugie słowo wtrącał „kurwa” albo „chuj”!

A korci cię? — konfidencjonalnym tonem zapytał kierownik laboratorium.

Nie wymądrzaj się, inteligencie! Ewidentny dwójkowicz, kompletnie nie zna rodzimej literatury, a nosa zadziera! Chce mnie kultury uczyć! A ja… Posłużyłbyś dziesięć lat w najzimniejszych krajach, a potem tyle samo w najgorętszych! Nieźle się tu urządziliście, tacy jak ty i Szarikow — przyssaliście się do ministerstwa obrony, a służby nawet nie powąchaliście! Tylko nie zrozum mnie źle, mam do naukowców głęboki szacunek…

Zobaczymy, ile wart jest twój głęboki szacunek, jeśli coś zawiedzie.

A może zawieść? — zapytał pieszczotliwym tonem generał.

W tej chwili najlepiej zapytać o to głównego technologa fabryki. Choć w zasadzie w „Klindze” nie ma co zawodzić. To zwykły kot, tyle że ma ograniczony zestaw zadań i jest nieco ulepszony fizycznie. Prosty i niezawodny. Jak w podręczniku. „K–10” działa bez zarzutu; wszak jestem biotechnologiem starej szkoły.

Więc dlaczego Szarikow ma takie wpadki? Dlatego, że jest biomechanikiem?

Szaronow zaliczył wpadkę, bo z waszym głównym inspektorem przez całą noc chlali, żeby był bardziej ugodowy. A rano wódką leczyli kaca — wyjaśnił Pawłow. — Tak naprawdę Szaronow nic tu nie zawinił. „Obcęgi” to inna sprawa, są z lekka przerażające. Lecz jeśli wniknąć w ich funkcje, okazuje się, że psy także nie ponoszą tu żadnej winy. U pijanego zmienia się w organizmie bilans wodny i przestaje pachnieć człowiekiem. Wygląda jak człowiek — jeśli rzeczywiście tak wygląda — ale pachnie nieprawidłowo. I teraz wyobraź sobie: jeśli zwykły pies może ugryźć własnego, pijanego pana, czego można było oczekiwać od „Obcęgów”, kiedy zaczął się do nich tulić jakiś czlekopodobny obiekt? Jadalny… A ta wataha, od wieczora nie karmiona, właśnie skończyła opracowywanie niezwykle złożonego programu i nie mogła się doczekać nagrody…

No tak, inspektor pachniał absolutnie nieprawidłowo — przytaknął Bondarczuk. — A co najważniejsze, nie mogłem zainterweniować, kiedy go wieczorem na szaszłyki zabierali. On sam mnie wtedy do ministerstwa posłał. Potem przyjeżdżam rano i…

Nie rób sobie wyrzutów — poradził Pawłow.

Wcale nie zamierzam. Po prostu, kochanieńki, kiedy służyłem jako Russian military specialist w Gwinei Bissau, wypływaliśmy w morze na ryby. I za którymś razem pokazali nam, jak się rekiny nawzajem pożerają. Taki miejscowy show dla przyjezdnych. Ujmę to tak. Rekin nawet na tle „Hebla” wypada blado. A przy „Obcęgach” to w ogóle mały pikuś. Potem przez cały rok bałem się psów. Na widok pudla paraliżowało mnie ze strachu. Myślałem sobie, czy przypadkiem nie popracował nad nim twój przyjaciel? A on zaraz swoje szczęki rozdziaaaawi… Obcęgi, niech je szlag… Z inspektora oczywiście też był niezły palant, zachciało mu się z pieskami po — pieścić. Szarikow krzyknął coś w rodzaju: „Stój, idioto!”, a on już bęc na podłogę! I ścisnęły go. W sekundę. Tfu! Nie uwierzysz, ale się porzygałem! Jeśli podejść do tego na trzeźwo… — Bondarczuk zaśmiał się niewesoło. — Gdyby nie wydarzyła się ta tragedia, zdrowo zaoszczędzilibyśmy teraz na ochronie magazynów i baz. Chociaż… Do diabła z tym. To trochę zbyt przerażające. Gdy dwa ogromne psy, do tego różnych ras, pracują razem, w pełni autonomicznie, i zupełnie nikt ich nie kontroluje; sam przyznasz, że to przegięcie. Jak to wykombinowaliście, co?

A skąd ja mogę wiedzieć? Szarik jest bardzo utalentowany, ale często go ponosi.

Wybacz, kochanieńki, ale jakoś nie sprawia wrażenia utalentowanego naukowca. To egoistyczny prostak i cham.

Wszyscy utalentowani ludzie mają jakieś odgięcia. Dobrze przynajmniej, że jest wysoki. Gdyby był niziutki, w ogóle nie można by z nim wytrzymać… A powiedz mi jeszcze, bo nie do końca zrozumiałem; ministerstwo planuje wcisnąć każdemu żołnierzowi „Obcęgi”? To by było czysto radzieckie przegięcie, chłopaki. Sukcesy przewracają wam w głowach. Oj, nie radzę tego robić.

Każdemu nie dadzą. Żeby podnieść bojowego ducha, wystarczy jeden kot na drużynę piechoty. Chociaż im więcej, tym lepiej. Będą też oddziały specjalne. Wszystko zostało już ustalone, projekt leży na stole u ministra. Niezłego zwierza wyhodowałeś, Pawłow. Tylko wykarmienie go drogo kosztuje.

Jeśli będziecie je karmić byle czym, skróci się okres gwarancji.

To już lepiej ustalić z naczelnym technologiem fabryki, mam rację? Sam tak radziłeś.

Pawłow westchnął. Nic już od niego nie zależało. Jeszcze kiedy planowali wielkość dziennej racji, okazało się, że karmienie, nawet w skali przemysłowej, będzie droższe, niż oczekiwali wojskowi. Od „Klingi” wymagano unikalnych cech bojowych i bezpiecznego laboratorium, ale prawo zachowania energii w każdym zwierzęciu już nikogo nie interesowało. Pasiaki lubiły „paliwo” dobrej jakości.

Ten problem należało rozwiązać. Wyobraził sobie, jakimi pomyjami zaczną faszerować nieszczęsne pasiaki, kiedy będzie ich naprawdę dużo, i aż się zjeżył. A potem zaczną się skargi, że niby koty biegają powoli, skaczą niewysoko i podczas nocnej straży głośno pierdzą, demaskując swoich. Wtedy się zacznie… Najpierw wezmą się za fabrycznych biotechnologów, ci zwalą na „K–10”, a laboratorium sprawiedliwie obarczy winą producenta karmy; zanim jednak uda się to udowodnić, ludzie zdążą posiwieć z nerwów. Pawłow będzie już na emeryturze, zasłużony i poważany, i wymiga się od oszczerstw i oskarżeń. Ale za jakie grzechy pasiaki mają się dławić wszelkimi odpadkami czy męczyć zgagą i bekaniem?

Dlaczego Gołowanowa przywrócili do pracy w małpiarni?

zapytał ostrym tonem Pawłow.

Bondarczuk wyglądał na speszonego.

Przecież musieli to z tobą uzgodnić — naciskał dalej Pawłow.

Co wy znowu knujecie, podżegacze wojenni? Wyjaśnij mi to, kochanieńki; szczerość za szczerość.

Uff… — generał wyraźnie się rozluźnił. — Boja, szczerze mówiąc, pomyślałem, że masz do niego jakieś osobiste pretensje. Ale chodzi o drobiazg, to czysta dobroczynność. Gołowanow wydaje wnuczkę za mąż, chce jej podarować jakąś zagraniczną brykę, więc go zatrudnili w charakterze konsultanta, żeby mógł zaciągnąć pożyczkę. Za dawne zasługi. A komu on teraz potrzebny, taka jego mać?

No, no — burknął Pawłow. — A wiesz, jakie kontakty ma ten dziadunio na górze, jeszcze ze starych czasów? Jeśli zechce, wywalczy założenie własnego instytutu.

Więc czemu tego nie zrobił? Kochanieńki, ty z wysokości Instytutu Buraczanego zupełnie nie dostrzegasz zachodzących wokół zmian. Za płotem jest już kompletnie inny kraj i panują w nim inne porządki. Ostatnich dwóch prezydentów zdrowo nad tym popracowało. W Rosji już nikt nie zajmuje się bzdurami. Można tu teraz realizować nawet najbardziej zuchwały projekt, jeśli potrafi się go rzeczowo uzasadnić. A co może zaproponować armii Gołowanow? Kolejnego północnego goryla? Arktycznego szympansa? Orangutana partyzanta? Mandryla sapera?

Pawłow wymijająco zmarszczył brwi. Panowało ogólne przekonanie, że przywrócenie Gołowanowa na stanowisko państwowe nie wróży niczego dobrego. W normalnym stanie Gołowanow był przyzwoitym gościem, natomiast w momentach krytycznych zamieniał się w tak ewidentnego i aktywnego świra, że robiło się po prostu niezręcznie. W chwilach zaćmienia rozsądku dziadka olśniewały genialne pomysły, leciał z nimi do ministerialnego szefostwa i narzucał „małpiarni” wściekłe tempo pracy, które potem latami odbijało się na wynikach. W rzeczywistości Gołowanow zaprzepaścił laboratorium, ono jednak wciąż żyło własnym życiem niczym jakieś państwo w państwie. Dyrektor nie odwiedzał staruszka i starał się nie zapraszać go na zebrania, zaś na pytania, czym w ogóle zajmuje się ten pomylony oddział i czy nie nadeszła już najwyższa pora, by dać Gołowanowi kopa w tyłek, odpowiadał po prostu: możecie uważać ten temat za zamknięty. „Małpiarnia” była regularnie finansowana, odprawiała jakieś czary — mary, a czasem nawet wywoziła na poligon jakichś przerażających pitekantropów i za plecami dyrektora słała „górze” raporty. Uwolnić się od niesterowalnego kierownika laboratorium udało się względnie niedawno, w okresie restrukturyzacji instytutu. Zrobił to nowy szef, uzyskując reputację człowieka, który ma lepsze kontakty niż Gołowanow.

Potem okazało się, że nikt nie zamierza zmieniać profilu pracy laboratorium. Paradoksalnie notowania szefa wzrosły dzięki temu jeszcze bardziej.

A jednak nam nie ufasz, Pawłow! — podzielił się swym spostrzeżeniem generał, uważnie obserwując wewnętrzne rozterki kierownika laboratorium.

Czy nigdy nie odnosisz wrażenia — rzekł powoli i cicho Pawłow — że wszystko w systemie jest zorganizowane nieprawidłowo? Pozornie panuje porządek, kontrola, wszystko jest dokładnie przewidziane. Jednak… Odnosi się wrażenie, że niewłaściwi ludzie zajmują się niewłaściwymi rzeczami i robią to w niewłaściwy sposób.

Bondarczuk wydał z siebie rozdrażniony pomruk.

Daj lepiej poczytać swój referat — rzekł.

Masz. — Pawłow wyciągnął zza pazuchy plik wymiętych kartek. — Weź go sobie; zreferuję wszystko z pamięci. Będzie wyglądać bardziej przekonująco.

Zależy dla kogo — burknął generał, zakładając na nos okulary w drogich, złotych oprawkach. — Niektórzy, widząc człowieka, który potrafi występować bez kartki, od razu robią się względem niego podejrzliwi. Do dzisiaj pełno u nas takich… Pawłow wyciągnął rękę i pogłaskał potężny kark Kaśki. Kotka odwróciła głowę i uśmiechnęła się.

Zycie od razu wydało się lżejsze i bardziej przyjemne.


Udało im się podjechać samochodem pod sam pawilon, w którym odbywała się „teoretyczna” część przedstawienia. „Z wejściem robimy taki numer — zarządził generał: — siedzisz tu, dopóki nie wezwę cię przez komórkę, a wtedy wchodzisz z Katarzyną i od razu do galopu. Jeśli chodzi o referat — tekst jest dobry, radziłbym jednak nie podkreślać policyjnych możliwości „Klingi” ani tych związanych z pracą dla pograniczników… A przynajmniej nie za bardzo. Chyba nie muszę ci wyjaśniać dlaczego? Ot, dlatego, że to produkt ministerstwa i sami się zorientujecie, z kim się nim dzielić, a komu figę z makiem. Reszta jest w porządku. No, połamania nóg”.

Pawłow niemal z rozkoszą posłał generała do diabła, poszukał gałki regulującej położenie fotela, odchylił go, wyciągnął nogi i zamknął oczy. Nie wiedzieć czemu, ta jazda potwornie go zmęczyła. A przed sobą miał jeszcze przecież występ.

Kaśka natychmiast wyczuła jego stan — przestała wyglądać przez okno, powierciła się delikatnie, szukając najwygodniejszego miejsca, weszła na siedzenie, ostrożnie oparła ciężką głowę o pierś Pawłowa i zaczęła cicho mruczeć. Pawłow z wdzięcznością przytulił kotkę i pomyślał, że najbardziej chciałby teraz pospać. I obudzić się jako pracownik normalnej firmy, hodującej normalne koty. Z jakiegoś powodu to głupie, nierealne marzenie mocno utkwiło w jego świadomości. Przez całe dziesięciolecia nawet nie przemknęło mu przez głowę, jednak podczas ostatnich miesięcy zaczęło nabierać realnych kształtów, potem uwierać, teraz zaś nieomal go męczyło.

Kierownik laboratorium uchylił jedno oko. Za przyciemnioną szybą przemykali wojskowi. „I tak całe życie. Dlaczego wcześniej tego nie zauważałem? Biegają w kółko, zaaferowani… Wydaje im się, że rozwiązują najważniejsze problemy świata, a tylko rozdzielają fundusze na głupoty albo inwestują w perpetuum mobile. Wierzą szarlatanom, a czasem ich nawet wykorzystują, żeby pieniążków nakraść. I jakie ja zajmuję w tym systemie miejsce? Co osiągnąłem? Ile moich prac okazało się nie na miejscu, nie na czasie, pozostało na papierze i nie wyszło poza fazę serii doświadczalnych? Szarik jest dumny, że wspiął się najwyżej i najwięcej wyciągnął. Ale czym on się takim znowu zajmował? Najczęściej wszelakimi bzdetami, potworami. Jego ulubiona biomechanika, trzeba przyznać, że niezwykle modna, to ślepa uliczka i wkrótce się skończy. A ja albo sam spowalniałem tempo prac, targany różnymi wątpliwościami, albo „góra” ordynarnie rzucała mi kłody pod nogi. Więc czemu poświęciłem swoje życie? Wepchnąłem je w produkt „Klinga”? Wychodzi na to, że tak. Dlaczego jednak pokochałem właśnie felerne rudzielce, a nie wspaniałe pasiaki? I w tym przypadku wszystko wyszło na odwrót!”

Pawłow mocniej przytulił kotkę.

Ty mój łabędzi śpiewie — rzekł do niej. — Nikomu cię nie oddam.

Zadzwoniła komórka. Kaśka zastrzygła uszami, odsunęła od Pawłowa i usiadła na podłodze w standardowej pozie oczekiwania na polecenie. Albo trójbarwne miały dar krótkotrwałego przewidywania, albo po prostu ten kot był jeszcze bystrzejszy, niż się zdawało.

Ustawili już stół — rozległ się w słuchawce głos Bondarczuka. — Wysiadaj; chcę cię widzieć za trzy minuty. Od razu cię zapowiem i rozpoczniesz wystąpienie. Odliczanie rozpoczęte.

Pawłow obrzucił Kaśkę krytycznym spojrzeniem, ocenił jej wygląd na bardziej niż wystawowy, wyciągnął z kieszeni niewielki flakonik i „wypstrykując” językiem nieznane domowym zwierzętom polecenie „spokój!”, popsikał kota wzdłuż grzbietu. Samochód wypełnił się zapachem typowo kobiecych perfum, słodkich i pobudzających wyobraźnię.

Kaśka ni to chrząknęła, ni parsknęła, jakby miała ochotę kichnąć albo siarczyście zakląć.

Jesteś dziewczyną, powinno ci się podobać — oznajmił autorytatywnym tonem Pawłow. — Tym bardziej, że to nie kupne, lecz ekskluzywne od „K–10”; chemicy specjalnie dla rudzielców upitrasili, wszystkie nasze damy przesiąkły tym zapachem… Wytrzymasz. Pour etre belle ill faut souffrir*. Słyszycie państwo, potrafi grać na fortepianie! Jakiegoś Daniła cytuje. Szpaner. A jak u pana z francuskim, towarzyszu generale?! Zresztą diabli go wiedzą; pewnie całkiem nieźle… W porządku, Katarzyno, wysiadamy.

Schował flakonik, zrobił kilka głębokich wdechów, wymamrotał: No to z Bogiem! I nacisnął klamkę.

Do pawilonu prowadził asfaltowy chodnik, co ucieszyło Pawłowa. Tylko tego brakowało, by prezentować ministrowi produkt o mokrych łapach.

Specnazowcy, którzy ochraniali pawilon, tak wytrzeszczyli oczy, jakby to nie był kot — niewątpliwie wyrośnięty — a jakaś seksbomba. Pawłow zerknął na Kaśkę i doznał lekkiego szoku. Szła niczym modelka na wybiegu — dostojny krok, postawiony ogon…

Oczywiście po sztuczce z wroną kierownik laboratorium oczekiwał od Kaśki wszelakich niespodzianek, ale nie do tego stopnia. To już wyglądało zbyt ludzko.

Jutro przeskanujemy jej głowę. Zobaczymy, co tam się dzieje z chipem; czy nie wytworzyły się jakieś nowe połączenia… Jeśli dla Kaśki w ogóle nastąpi jakieś Jutro”.

A teraz w imieniu Instytutu Biotechnologii wykonującego wzorcowe bio… — oznajmił Pawłow na próbę.

I tak wkroczyli do pawilonu. Pawłow cichutko „pstryknął” komendę: „Nie zatrzymywać się”, przepuścił Kaśkę przodem i przeniósł uwagę na widownię.

— …wystąpi główny konstruktor produktu „Klinga”, profesor biotechnologii, kierownik laboratorium…

Pawilon był nabity masą ludzi z pagonami; kierownik laboratorium szedł z kotem wąskim przejściem między rzędami foteli i miał wrażenie, że Kaśka ciągnie za sobą jakąś falę. Wojskowi jak na komendę obracali głowy i wyraźnie głuchli. Bondarczuk przemawiał w pustkę. Nikt nie zapamięta mojego nazwiska, bo go po prostu nie usłyszy — pomyślał Pawłow. — Zresztą do diabła z tym. Najważniejsze, że cala ta ferajna już widziała pasiaki. A oto rudzielec! I proszę ocenić efekt!

Z przodu sali pół ściany zajmował panoramiczny ekran plazmowy i stojak z jakimś schematem — te rekwizyty zupełnie Pawłowa nie interesowały, potrzebował jedynie odpowiedniego stołu do demonstracji. I Bondarczukowi udało się załatwić właśnie taki jak trzeba. Stół był niski, długi, z wyglądu wytrzymały i ustawiony ledwie dwa metry od pierwszego rzędu, akurat tyle, by minister wyczul ponętny zapach kocich perfum.

Kaśka defilowała, rzędy kotłowały się cicho. Kilka razy do Pawłowa doleciały słowa „afrykański kamuflaż” i kierownik laboratorium z pewnym trudem starł z twarzy wyraz niezadowolenia.

Oddaję panu głos! — rzekł Bondarczuk. Pawłow już zapomniał o generale, który usadowił się w pierwszym rzędzie, w pobliżu ministra, i ukradkiem trzymał rękę w kieszeni. Sam minister patrzył na Kaśkę, a jego twarz była nieprzenikniona i tym wyróżniała się spośród wielu innych, na których malowały się zdziwienie i ekscytacja.

To aktorstwo — uznał Pawłow. — Wysocy oficjele powinni mieć surowy wygląd, więc on także… Nie będę się tym stresował. Do roboty. „Pstryknął” komendę „cała uwaga na mnie” i w tym samym momencie, nie podnosząc ręki, samym nadgarstkiem zasygnalizował kierunek.

Kaśka wskoczyła na zaimprowizowany piedestał jednym niezrównanym, królewskim ruchem. Stół wytrzymał. Kotka na sekundę przyjęła wystawową pozę — pawilon wypełnił się stłumionym jękiem wielu głosów — po czym usiadła, zwracając się przodem do publiczności. Zrobiła to dokładnie tak, jak nauczył ją wczoraj Pawłow — owijając długim ogonem łapy, dzięki czemu ich nieco zbyt grube zakończenia (Szaronow miał jak zwykle rację) były ukryte przed wzrokiem publiczności. A „Klingi” miały ogon dłuższy niż zwykłe koty. Oczywiście nie dla ozdoby. Tygrys albo lew może nie trafić w cel; jego problem. Dla wojskowego kota drugi atak na cel to zbytek luksusu.

Panowie — rzekł po prostu Pawłow — nasza firma przedstawia produkt „Klinga”. Jest unikalnie opracowana, nie posiada równych sobie odpowiedników. Za granicą osobniki tego typu noszą nazwę „biomech”, choć są całkowicie pozbawione jakichkolwiek elementów mechanicznych… — Pawłow uśmiechnął się krzywo i część publiki przytaknęła ze zrozumieniem. — Jest to po prostu wygodna nazwa i dlatego się przyjęła. Chciałbym od razu podkreślić — rosyjska nauka pod terminem „biomech” rozumie wąski i, że się tak wyrażę, awangardowy kierunek w biokonstruowaniu. „Klingi” nie są w żadnym wypadku „biomechami”, nie są produktami głębokich, ukierunkowanych mutacji, lecz zostały skonstruowane klasycznie. Mamy w pełni konkretną nazwę na tego rodzaju schemat: biorobot. Nasze produkty są genetycznie ulepszonymi zwierzętami z krzemowym chipem, który modyfikuje ich zachowanie. Co w rezultacie daje nam po pierwsze pewność, po drugie sterowność.

Pawłow uśmiechnął się nieznacznie; sądząc po reakcji publiczności, jego aluzja została odczytana właściwie. Przez głowę mu nie przeszło podtapianie Szaronowa — zresztą z takim zadaniem nie poradziłby sobie nawet rakietowy krążownik — po prostu kierownik laboratorium zachowywał się naturalnie i mówił prawdę. Po wszystkich dotychczasowych krętactwach było to bardzo przyjemne. Jeśli biotechnolog choćby mimochodem nie przywali biomechanikowi, jest to po prostu grzech. Tamci zbyt bezczelnie rwą się do władzy. Tylko patrzeć, a przejmą całe dofinansowanie. A jaki jest z nich naprawdę realny pożytek — ochrona magazynów i jeden zjedzony żywcem skacowany generał?

Wracając do „Kling” — Pawłow zerknął na Kaśkę, która zastygła w absolutnym bezruchu i można było odnieść wrażenie, że zapadła w drzemkę — wzrost w kłębie do osiemdziesięciu centymetrów, waga do kilograma i dwudziestu deko na centymetr wzrostu. Prędkość w trudnym terenie nie mniejsza niż dwadzieścia kilometrów na godzinę, w równym zaś — trzydzieści. Szybkość ataku około sześćdziesięciu, na krótkich odcinkach siedemdziesiąt, zaś w wypadku podwyższonej reakcji — do stu. Co prawda rozpędzona do setki „Klinga” nie jest w stanie uchylić się przed strzałem skierowanym po osi ataku, ale spróbujcie w nią trafić. I w ogóle, trudno zdążyć cokolwiek zrobić, kiedy już skoczy…

Kolejne przytaknięcia. Tylko minister wciąż przypatrywał się Kaśce, choć już bez kamiennego wyrazu twarzy. Teraz na zmianę marszczył brwi albo przygryzał wargi. Pawłowowi bardzo się to nie podobało — coś było nie tak — lecz kierownik laboratorium starał się nie zwracać na to uwagi i mówił dalej.

W celu neutralizacji przeciwnika produkt stosuje kilka schematów, wybieranych zależnie od okoliczności. „Klinga” może zadać jeden śmiertelny cios w najmniej chroniony rejon ciała. Może też wykonać atak na głowę lub pachwinę, zakończony przegryzieniem gardła. Jeśli gardło jest zasłonięte ochronnym kołnierzem, produkt albo wepchnie pazur pod ten kołnierz i rozerwie gardło, albo złapie głowę przedni mi łapami i spróbuje ją odkręcić… Tak, tak, odkręcić, tak to właśnie wygląda. W ostateczności rozszarpie przeciwnikowi dostępne tętnice. Człowiek, który jest po prostu uzbrojony, lecz nie ma opancerzenia, nie stanowi dla „Klingi” najmniejszego problemu; zostanie wyeliminowany w ułamku sekundy… — Pawłow zawiesił głos i dodał: — Oczywiście jeśli nie została wydana komenda schwytania przeciwnika żywcem. Trzeba jednak powiedzieć, że zdarzają się specyficzne okoliczności. Reagując gwałtownie, „Klinga” na pewno uśmierci swój cel. Gwałtowna reakcja następuje w przypadku, gdy produkt broni swego pana, który nie zdaje sobie sprawy z niebezpieczeństwa, nie ma czasu na obronę albo nie może się bronić. Przypuśćmy, że jest obok mnie „Klinga”… — Pawłow podszedł do Kaśki i położył jej rękę na karku. Kot nawet się nie poruszył, wciąż patrząc przed siebie.

— …a ktoś podchodzi z tyłu i próbuje uderzyć mnie w głowę. Albo wyciąga pistolet. Gwarantuję, że „Klinga” oderwie napastnikowi rękę po same ramię. Nie sądzę, żeby po czymś takim wróg stanowił jeszcze jakieś zagrożenie, choć oczywiście znacie się na tym lepiej…

W bardziej swobodnych okolicznościach otrzymałby za podobną uwagę krótkie, rzeczowe oklaski. W pawilonie zebrała się jednak publika, która doskonale wiedziała, co się dzieje, gdy ci coś oderwą.

Główną funkcją „Klingi” jest zminimalizowanie z naszej strony strat w ludziach. Produkt został opracowany po to, by jego pan, właściciel, moduł sterujący — nazywajcie go, jak chcecie — nie wystawiał się bez potrzeby na atak przeciwnika. A jednocześnie „Klinga” jest czymś znacznie bardziej złożonym niż tylko obroń cą i elementem wsparcia. Unikalne cechy produktu umożliwiają mu wykonywanie zadań trudnych lub wręcz nieosiągalnych dla człowieka. „Klingę” można wykorzystywać bez opiekuna w celu wykonywania operacji dywersyjnych, jako zwiadowcę, strażnika i — co jest szczególnie cenne — do patrolowania. Wystarczy wydać produktowi komendę, by strzegł jakiegoś terenu, a będzie to robił, dopóki nie dostanie innego polecenia lub nie zostanie wyeliminowany, co jest mało prawdopodobne. Chyba że na tym terenie skończy mu się pożywienie. Produkt po upływie doby przechodzi w tryb samowystarczalności i zjada na wyznaczonym mu obszarze wszystko oprócz ludzi i innych produktów naszej firmy. To znaczy, można go karmić martwymi „Klingami” i ludźmi, lecz trzeba wówczas rozczłonkowywać ciało i podawać mu kawałki mięsa. To takie zabezpieczenie; wiadomo, czym…

Tak, towarzysze wojskowi rozumieli, czym. Ludojad pozostanie ludojadem, nawet jeśli walczy o słuszną sprawę. Normalną reakcją człowieka na ludojada jest jak najszybciej go zabić.

W najcięższych nawet warunkach „Klinga” jest w stanie przeżyć samodzielnie rok bez żadnych zmian w psychice. Można odejść i wrócić po dwunastu miesiącach, a produkt powita swego pana przyjaznym mruczeniem. Na rok dajemy pełną gwarancję. I w każdym przypadku będzie działał kod blokujący. Na tę komendę dajemy gwarancję bezterminową, nawet jeśli produktowi odstrzelą uszy. I całkiem ogłuchnie. Chociaż… W przypadku najmniejszych nawet wątpliwości odnośnie lojalności produktu, zastrzelcie go i tyle! — Pawłow pogłaskał Kaśkę — To w skrajnym przypadku, bo żeby „Klinga” zaczęła szwankować, musiałaby nastąpić absolutnie nietypowa awaria, co jest w zasadzie nierealne. Naszym zdaniem, dopóki produkt oddycha, będzie wam posłuszny. Nawet ślepy czy głuchy wyczuje swego pana. Jest to charakterystyczna cecha rodzi mych biorobotów — są w pełni bezpieczne dla użytkownika.

Słuchacze wpadli w zadumę. Najwyraźniej przypomnieli sobie niedawny incydent. Bondarczuk ledwie zauważalnie pokręcił głową. Kierownik laboratorium sklął w myślach Szaronowa, „Obcęgi” i biomechanikę, po czym natychmiast zmienił temat.

— „Klinga” jest niezastąpiona, kiedy trzeba zdjąć wartownika, czy wziąć „języka”. Oczywiście produkt wydziela ciepło i można go w związku z tym zlokalizować, lecz jego bezszelestność i duża szybkość minimalizują problemy, jakie napotyka w analogicznej sytuacji dywersant człowiek. Przeciwnik dostrzeże produkt, lecz nie zdąży zareagować. „Klinga” znakomicie nadaje się także do zasadzek. Przy czym specyficzna konstrukcja aparatu ruchowego pozwala jej zająć pozycję, z której przeciwnik nie oczekuje ataku. Jak się domyślam, poligonowa część przedstawienia przewiduje pokazy, które mogą wyglądać na cyrkowe. Jednak… wspinanie się po ceglanej ścianie nie jest chyba przewidziane?

Na moment zapadła cisza. Bondarczuk już otworzył usta, kiedy z drugiego rzędu ktoś oznajmił:

Program tego nie przewiduje.

I bardzo dobrze! — uśmiechnął się Pawłow. — Lecz jeśli zajdzie taka konieczność, „Klinga” potrafi także to, byle szczeliny między cegłami umożliwiały wciśnięcie w nie pazura. Choć nie będziemy polecać podobnych sztuczek w standardowym trybie. Mówię o tym tylko po to, żebyście widząc zwis na tylnych łapach z jednoczesnym atakiem przednimi na przeciwnika, nie uznali tego za błazenadę. To standardowa umiejętność, wprowadzona od samego początku. Jeszcze jedna istotna rzecz… — Pawłow „pstryknął” i Kaśka momentalnie przeszła z pozycji siedzącej w leżącą, zwijając się przy tym w ciasny kłębek.

Była to efektowna sztuczka i wielu z widzów mimowolnie drgnęło — nic dziwnego, kot dopiero co siedział nieruchomy jak kukła — a potem ze zdumienia rozdziawiło usta. Kaśka zrobiła się niespodziewanie mała.

Najbardziej zwarta maszyna bojowa w historii! — oznajmił kierownik laboratorium. — Dodajmy, że „Klindze” jest w tej pozycji wygodnie. Właśnie tak śpi na mrozie.

Kolejne „pstryknięcie”. Kaśka wróciła do pozycji siedzącej i znów znieruchomiała.

Produkt jest niezwykle odporny na ból. Wytrzymałość na rany jest znakomita pod względem psychiki, zaś fizjologicznie dobra. Podczas eksperymentów egzemplarze zostały poddane ostrzałowi z broni automatycznej. Możemy zapewnić, że przez pierwsze kilka minut produkt może wytrzymać trzy lub cztery trafienia z dwustu metrów bez obniżenia sprawności bojowej. Potem, jeśli nie udzieli się „Klindze” pomocy, wszystko zależy od tempa utraty krwi. Niemniej jednak produkt nie przestaje funkcjonować, dopóki nie padnie. Przyznacie, że w warunkach bojowych jest to czynnik decydujący. Wypełnianie zadania bez względu na okoliczności zasadniczo odróżnia bioroboty od sławetnych biomechów. Złośliwcy twierdzą, że Rosjanie po prostu nie potrafią tworzyć „biomechów”. Podobny pogląd na pewno nie jest państwu obcy. Jednak nasza firma potrafi. Istnieje cały podwydział… — W tym momencie Pawłow zorientował się, że o mały włos nie chlapnął „zajmujący się psami”. — Po drugie, realizując zamówienie ministerstwa planowaliśmy, by psychologiczna niezawodność produktu końcowego była doprowadzona do perfekcji. Być może zobaczą państwo dzisiaj, jak jedna „Klinga” unieszkodliwia czołg…

W programie jest — potwierdził ktoś z drugiego rzędu.

— …pod ostrzałem artyleryjskim. Choć lepiej to oglądać na wideo.

Będzie też na wideo. Tutaj pokażemy.

Po co? — ożył minister. — Proszę wybaczyć, że przerywam. Mówił takim samym lodowatym tonem jak dyrektor instytutu.

I samą intonacją potrafił wyrazić niezadowolenie z faktu, że ktoś’ tam z tyłu wtrąca się, przerywając referentowi.

Wspaniale — rzekł szybko Pawłow. — Chciałem usłyszeć to pytanie. Może dowódca grupy eksperymentatorów wyjaśni to bardziej przekonująco.

Z drugiego rzędu ktoś podniósł rękę. Tak, to właśnie główny eksperymentator robił te uwagi. Pawłow znał go osobiście.

Ogólnie rzecz biorąc, zadaniem „Klingi” jest, przepraszam za wyrażenie, wkurzyć załogę do tego stopnia, by wyszła z czołgu, licząc na to, że wykończy napastnika z broni ręcznej. Rozegranie tego w formie spektaklu wypadnie nienaturalnie. Mamy jednak nagranie pierwszego kontaktu czołgu z „Klingą”. Robi naprawdę duże wraże nie. Biedni czołgiści. Jest tam tylko jeden kot i nawet przed nim nie ma ratunku. Jeśli będą choćby dwa, czołg bez wątpienia oślepnie. „Klingi” nie są w stanie zniszczyć mu przyrządów optycznych, ale zasłonić je sobą mogą bez trudu. A wokół eksplodują pociski, huk panuje wielki, a czołg skacze jak w transmisję ugryziony…

Słuchacze zgodnie zarechotali.

Takie są możliwości rodzimego biorobota opracowanego przez instytut. Zaś znane nam zagraniczne „biomechy” — oznajmił mściwie Pawłow — są absolutnie niestabilne. Nie zdradzę nikomu wielkiej tajemnicy, jeśli powiem, że francusko — brytyjskie prace nad militarnymi biomechami zostały zarzucone po ciekawym epizodzie. Pewien imponujący egzemplarz eksperymentalny pod ostrzałem, na pokazie dla wysokiej komisji, wystraszył się, sfajdał i zwiał z pola walki. Ani razu w niego nie trafili. Sami państwo rozumieją, projektant nie będzie przy ludziach strzelał w produkt, którego nie jest pewien. A biomech zawiódł na całej linii. Jeśli ktoś potrzebuje podobnego żołnierza, możemy podać mu adres biura konstrukcyjnego…

W pierwszym rzędzie uśmiechnął się zastępca ministra do spraw uzbrojenia. Kto jak kto, ale on zrozumiał kierownika laboratorium najlepiej — pod każdym względem.

Czysto bojowe zadania „Klingi” są następujące: eliminować przeciwnika niezauważalnym podejściem z flanki lub tylu,

w ostateczności frontalnie, jeśli zaś trzeba — zasłonić swego pana własnym ciałem. „Klinga” jest jednocześnie mieczem i tarczą. Taki produkt powinien być mądry, lecz nie może być zbyt emocjonalny. Chociaż w całej gamie „Kling” istnieje seria, która pod względem żywotności charakteru przewyższa model bazowy. Są to osobniki żeńskie. Pod względem fizycznym samice „Kling” są nieco mniejsze, lżejsze i bardziej zwinne. Uważamy to za zaletę. Zaopatrzcie pododdział w „Klingi” różnej płci i już po miesiącu do zadań będą wykorzystywane wyłącznie samice. Dobór naturalny. O ile „Klingi” płci męskiej są dobrze zbalansowane, o tyle samice — wyśmienicie. Są zrównoważone, cierpliwe i rozważne. O ile samiec jest dobry w przechwytywaniu siłowym i ataku z zasadzki, o tyle samica świetnie sobie radzi z długotrwałym śledzeniem i niezauważalnym przedostawaniem się na strzeżony teren. Samicom pozostawiliśmy znacznie więcej cech typowych dla materiału wyjściowego. Śmiem twierdzić, że gdy nastąpi konieczność wysłania kogoś z informacją przez linię frontu, docenicie nasz wybór. Ten okaz demonstracyjny

Pawłow wykonał szeroki gest w stronę Kaśki — jest właśnie samicą. Kasieńko, przywitaj towarzyszy.

Kaśka wstała, z gracją machnęła ogonem i na powrót usiadła. Pawłow mógł po prostu wtrącić w swą przemowę komendy „stój” i „siad”, postanowił się jednak nie popisywać i cichaczem „popstrykał” ukrytym w kieszeni pilotem.

Proszę zwrócić uwagę na ubarwienie, będące rodzajem antykamuflażu. Nie chodzi tu o Afrykę, jak niektórzy mogą sądzić. Jest to pokaz naszych umiejętności związanych z łączeniem barw — wstawił własny wtręt Pawłow. — Produkt „Klinga” jest przygotowany do produkcji w trzech wariantach na różne strefy klimatyczne. O zróżnicowanej barwie sierści i zakresie termoregulacji. Każde ubarwienie posiada pewne cechy mimikry; model bazowy został stworzony w celu działania na polu walki, lecz jego kamuflaż jest wystarczający również w przypadku walki w mieście. Jako że produkt może wciągać pazury, porusza się bezszelestnie także po twardych powierzchniach. „Klinga” nie boi się wysokości, świetnie się wspina, w okno na pierwszym piętrze wskakuje praktycznie bez rozbiegu. Kolejny ważny szczegół — opracowaliśmy i wypróbowaliśmy ze znakomitym rezultatem komplet lekkiego, kuloodpornego pancerza, który w najmniejszym stopniu nie wpływa na ruchliwość.

Znajdują się na nim zamocowania dla mikrofonów i kamer; na życzenie klienta można zamontować także bagnety, elektryczne paralizatory i inne akcesoria. Teoretycznie choćby karabin maszynowy, miotacz granatów, a nawet minę — choć to ostatnie jest nieopłacalne, lecz jeśli trzeba wysadzić w powietrze wysokiego rangą dowódcę lub trudno dostępny obiekt… Dodam od siebie, że własne zęby i pazury wystarczają produktowi do wykonywania niezwykle szerokiego spektrum zadań. I na koniec…

Kaśka ożyła, miękko spłynęła ze stołu na podłogę i ruszyła wzdłuż pierwszego rzędu, tuż przed siedzącymi — niezrównanym krokiem modelki, a jakie esy — floresy wywijała przy tym ogonem! Bondarczuk wyraźnie się spiął. A także — i w tym momencie Pawłow poczuł się nieswojo — minister. „Co on, boi się jej?!” — zastanawiał się z lekkim przerażeniem naukowiec.

Jak łatwo zauważyć — rzekł, jednocześnie przyzywając kotkę do siebie — egzemplarz, który państwo widzą, jest w rozkwicie sił i u szczytu formy. W rzeczywistości Katarzyna ma nieco ponad pół roku. Jest jednak pełnowartościowym i dojrzałym stworzeniem, zarówno pod względem fizycznym, jak i mentalnym. I w takiej kondycji będzie przez co najmniej dziewięć lat, jeśli korzystać z karmy wyprodukowanej według rekomendowanej przez nas receptury. „Klinga” jest niezwykle wytrzymała, ekonomicznie wykorzystuje zapas swojej energii, można ją brać na dalekie wypady, przy czym swą rację żywnościową produkt może nieść sam. Mało tego, jest wyśmienitym stworzeniem zaprzęgowym! Chętnie ciągnie zaprzęgi i wozy. Oczywiście rozsądniej jest wykorzystać zwierzę jako przednią straż, a obciążenie powierzyć ludziom — zmęczą się, za to nabiorą kondycji — lecz jeśli będzie to konieczne… Tylko nie ładujcie mu na grzbiet skrzyni z amunicją; ciężar powyżej dwudziestu kilogramów nie wchodzi w rachubę. A ciągnąć „Klinga” może nawet do stu. Mam tu na myśli na przykład ewakuację rannych z pola bitwy… Dziękuję za uwagę, panowie. Czy są jakieś pytania?

A więc jej słabym punktem jest grzbiet? — zapytał natychmiast minister. Pawłowowi nie spodobał się ton jego głosu. Zupełnie jakby wysoki dygnitarz chciał się do czegoś przyczepić.

Słoń ma znacznie słabszy — odparował. — „Klinga” uniesie jedną czwartą swego ciężaru, a jeśli na słoniu usiądzie więcej niż dwóch ludzi, pęknie na pół. A przecież słonie od dawna wykorzystywano do walki i to z powodzeniem. Nawiasem mówiąc, ciekawe, czemu nikt do tej pory nie złożył zamówienia na bojowe mamuty? I czy w naszym kraju w ogóle żyją słonie?

Zarechotali wszyscy oprócz ministra i jego zastępcy do spraw uzbrojenia — pierwszy zachował lekceważący spokój, drugi nic wiedzieć czemu się naburmuszył, a Bondarczuk, śmiejąc się, ukradkiem pogroził kierownikowi laboratorium pięścią.

Choć mniejsza z mamutem; właśnie wyobraziłem sobie, ile takie bydlę musi paskudzić…

Teraz roześmiał się nawet zastępca.

Wróćmy lepiej do „Kling”!

A jak ma się z nimi porozumiewać ktoś, kto nie jest specjalistą? — to Bondarczuk zadał przygotowane zawczasu pytanie. — Żołnierzowi przydzielono „Klingę” i…?

— „Klinga” rozumie uwzględniony w zamówieniu ministerstwu zestaw poleceń. Ich przykładowe brzmienie zostało wprowadzone do chipu. Produkt musi jedynie pojąć, że głosy ludzi różnią się od siebie, i skonfrontować z poleceniami głos swego pana. Zajmuje mu to najwyżej dzień. Ten rodzaj komunikacji uznajemy jednak za wspomagający. Przyjemnie jest rozmawiać ze zwierzęciem w ludzkiej mowie, lecz język bojowy powinien być zwięzły i przebijać się przez zakłócenia. Dlatego — kierownik laboratorium wyjął z kieszeni pilota — do produktu dołączony jest pulpit zdalnego sterowaniu. W ideale pan powinien znać wszystkie polecenia na pamięć i wydawać je bez pomocy pilota. To nic trudnego; słuch absolutny jest tu wskazany, choć niekonieczny…

Pawłow usiadł na stole, by ten, gdy Kaśka z niego zeskoczy, nic przewrócił się na głowę ministra, po czym demonstracyjnie uniósł pilota i nacisnął po kolei kilka przycisków.

Wydał polecenie „ukrycie się z tyłu”. Firmowy patent. Normalny kot niczego podobnego nie potrafi. Zwykłe salto jeszcze zrobi, ale takiego nigdy.

Pilot kliknął. Stół skrzypnął lekko. Kaśka w niepojęty sposób wykonała fikołka do tyłu przez głowę i rozciągnęła się na podłodze.

Coś takiego! — zachwycił się ktoś z tylnych rzędów.

Odwołanie alarmu — rzekł kierownik laboratorium z rozmyślną, niemal błazeńską opieszałością. Kaśka wstała i wskoczyła z powrotem na stół. Kierownik laboratorium niepostrzeżenie odetchnął z ulgą. W celu lepszego zobrazowania referatu należało przynajmniej jedno polecenie wydać normalną mową. Lecz akurat z tym u trójbarwnej były problemy.

Potrafiła ignorować komendy mówione! Innym razem wypełniała je z szyderczą opieszałością bądź żądała potwierdzenia. Jak zwyczajny, posiadający wolną wolę kot.

W głębi duszy kierownik laboratorium podejrzewał, że Kaśka jest w stanie sprzeciwić się nawet pilotowi. Testy tego nie potwierdzały, ale w przypadku silnego stresu… Rudzielec, który potrafił, wykazując przy tym niezwykłą pomysłowość, przejawić samowolę, a potem odstawić taki numer z wroną — od takiego produktu można było oczekiwać wszystkiego.

Słyszeli państwo — intonacja nie jest istotna, najważniejsze, by tekst odpowiadał programowi. To na wypadek, gdyby pan miał problemy z wymową. Mogę mówić z przygryzioną wargą, przez nos, jakkolwiek, tak czy inaczej Katarzyna mnie zrozumie.

Do mnie! — wypalił minister. Wręcz zaszczekał. Niektórzy wojskowi odruchowo drgnęli. Sam Pawłow z za skoczenia nieomal spadł ze stołu.

Kaśka zerknęła na ministra i fuknęła pogardliwie. W kompanii cywilów wywołałoby to wybuch śmiechu. W tych okolicznościach jednak pawilon jakby zlodowaciał.

Przecież ona nie wie, że jest pan tu najważniejszą osobą — rzekł Pawłow bardzo łagodnie. — Polecenie zostało usłyszane, lecz zignorowane. To kwestia bezpieczeństwa — dopóki żyje jej pan, „Klinga” słucha tylko jego. Podczas pracy w grupie produkt stopniowo poznaje jej wewnętrzną hierarchię. I mniej więcej po upływie pół roku dowódca grupy może kierować wszystkimi znajdującymi się w niej „Klingami”. Jednak tylko podczas nieobecności ich panów. I… „Klingi” będą tęsknić. Choć to roboty, są jednak żywe.

Proszę mi wybaczyć — rzekł chłodno minister. — Wygląda na to, że uwzględniliście każdy detal.

To nasz obowiązek — odparł skromnie kierownik laboratorium.

A jeśli jej pan umrze?

Nie mając wyraźnie sformułowanego zadania, produkt będzie strzegł jego ciała. Około doby. Potem zacznie szukać „swoich”

w najbliższej okolicy, w końcu spróbuje powrócić do miejsca stacjonowania. Jeśli „Klinga” jest już w pododdziale, że tak powiem, uspołeczniona, natychmiast po przybyciu odnajdzie najwyższego rangą lub rozprowadzającego i będzie mu posłuszna. Dopóki nie dostanie nowego pana. Oczywiście produkt przeżyje poważną traumę, ale będzie funkcjonować normalnie. Eskortować „Klingę” w bezpieczne miejsce może każdy nasz żołnierz, który posiada pilota lub zna odpowiednie komendy.

Co to znaczy, nasz żołnierz? — zapytał podejrzliwie minister.

— „Klinga” posiada doskonały wzrok i węch. — I w związku z tym…?

Pawłow zamyślił się na moment, szukając odpowiednich słów. Jego również zdumiewała zdolność pasiaków do odróżniania obcych od swoich.

Nasi pachną i wyglądają inaczej — wyjaśnił, jak mu się wy dawało, wyczerpująco.

Oczekiwano jednak od niego bardziej precyzyjnej odpowiedzi.

— „Klingi” mają wysoką selektywność. Kompleksowo jest ona znacznie lepsza niż ludzka. Upraszczając: nawet w absolutnej ciemności „Klinga” nie pomyli Rosjanina z białym Amerykaninem, czy Żyda z Arabem. Chociaż są to zbliżone nacje. Lecz powtórzę jeszcze raz — produkt ma doskonały węch.

Dobrze wiemy, jaki wasz produkt ma węch — mruknął minister pod nosem.

Są jeszcze jakieś pytania? — zapytał Pawłow obłudnie słodkim tonem. Aż go skręcało, by krzyknąć: „Wara od moich kotów, czepiajcie się programu »Kino« jeśli łaska!” Już żałował, że trafił na ten pokaz. Wszystko poszło nie tak. Działały tu mechanizmy, o których kierownik laboratorium nie miał pojęcia. Przez swój chłodny stosunek do „Klingi” minister wyraźnie chciał coś komuś dać do zrozumienia. Tylko co i komu? Mieli tu swoje wewnętrzne rozgrywki. Nie dotyczyły one Pawłowa, ale pasiakom, a szczególnie rudzielcom mogły zaszkodzić.

Bondarczuk siedział, wywracając oczami i lekko kręcąc głową. Nie było jasne, czy przeprasza za swoich, czy gani kierownika laboratorium.

A więc nie pomyli Żyda z Arabem… — wymamrotał zastępca. — Pożyteczna cecha. Została sprawdzona w realnych warunkach?

Symulacja komputerowa wykazała…

Aha, symulacja…

Pawłow przygryzł wargi. Gdyby tak móc opisać incydent z wroną! Potem z poddasza całe stado „eksmitowali”, a trójbarwna zdobyła właśnie tę! I to mając przytępiony węch! Przy tym jednak ujawni się związane z wyczynem Kaśki bałaganiarstwo i instytut będzie ugotowany na dobre.

Może na tym zakończymy — zaproponował minister. — Dziękuje panu… mmm…

Profesorze Pawłow! — podpowiedział Bondarczuk.

Tak, Pawłow. Jest pan wolny; do widzenia. Co mamy teraz? Relację eksperymentatorów? W porządku. Chwila przerwy.

Wojskowi tłumnie, lecz w zorganizowany sposób ruszyli do wyjścia.

Biegała myszka, biegała… — wymamrotał kierownik laboratorium. — I z krzaka dziadkowi jajka oberwała. Oba.

Kaśka, jakby demonstrując swój stosunek do sytuacji, nieprzyzwoicie rozkraczyła się na stole i zaczęła wylizywać pod ogonem.

Bierz mój wóz i zmiataj stąd! — wysyczał Bondarczuk.

Z takim wyrazem twarzy nie gra się na fortepianie ani nie dyskutuje o literaturze. Pawłow aż wciągnął głowę w ramiona.

A poligon, bankiet? — wymamrotał bez specjalnej nadziei.

Już się z tobą pożegnali, idioto! Och, Pawłow, kochanieńki, udał ci się występ! Jeszcze nie zrozumiałeś? Minister coś wie o twoim egzemplarzu, żeby go nagła krew! Nie będę cię, pasożycie, nawet pytał, czym ta Kaśka jest naprawdę!

Jest cywilem — przyznał Pawłow i ze skruchą pociągnął nosem.

Aaa… Załatwiłeś mnie. Bez noża zarżnąłeś. Ty kanalio. Tylko cię rozstrzelać! Dlaczego cywilem? Po co? Samopał?!

Jaki tam samopał, co ja, w warzywniaku pracuję?! Dostałem rozkaz. Osobiście od dyrektora. A kto zlecił, nie mam pojęcia.

Za to on — Bondarczuk wskazał palcem w stronę drzwi — ma pełne pojęcie, kochanieńki. Pawłow, ty niewdzięczna świnio! Za co?!

Dyrektor zamyka projekty dotyczące egzemplarzy cywilnych. A model jest udany, sam widziałeś. Miałem nadzieję, że się dogadam…

W tym momencie Bondarczuk przerwał kierownikowi laboratorium i w kilku dosadnych zdaniach wyjaśnił mu, co o nim myśli oraz z kim i na jakie tematy może się dogadywać.

Reasumując — zakończył generał — za minutę ma cię tu nie być, ty pedalskie nasienie! A ja może tu jeszcze posłużę… Choć w to wątpię. Oj, Pawłow! Ty morderco… Jesteś gorszy od Szarikowa. Za co wy tak generałów nie lubicie?!

Wybacz — westchnął ze skruchą kierownik laboratorium. — Miałem pecha.

Wystawiłeś mnie. Nie masz sumienia — rzekł z goryczą generał i oddalił się, powłócząc nogami jak ktoś, komu odczytano wyrok śmierci.

Pawłow zepchnął Kaśkę ze stołu. Kiedy ważysz sto dwadzieścia kilo przy dwumetrowym wzroście, nie przejmujesz się cudzymi gabarytami. A może przejmował się nimi kościsty, niski minister? Dopiero teraz przyszło mu to do głowy. Może dowódca, poza wszelkimi tajnymi motywami, po prostu nie lubi dużych zwierząt. Albo dużych biotechnologów.

Idziemy, parszywy kocie! — warknął Pawłow. — I nie kręć tyłkiem. Doigrałaś się, ruda larwo. Gdybyś była koniem, tobym cię zajeździł!

To było już absolutnie niesprawiedliwie, ale Pawłow miał kompletny mętlik w głowie. Miał ochotę szarpać i rozrywać na strzępy. W pierwszej kolejności rozszarpałby siebie samego. Było mu nieznośnie wstyd. Przed wszystkimi. Od Bondarczuka zaczynając, na szefie kończąc. Projekt odbiorą mu bez dwóch zdań. Za samowolę to i tak lekkie cięgi. Z instytutu raczej nie wyrzucą, lecz długi, bezpłatny urlop ma na początek zapewniony. A potem może być różnie; na przykład odsuną od wykonawstwa.

Kaśka przyglądała się Pawłowowi ze zdziwieniem. Najwyraźniej była przekonana, że dzień był bardzo udany i życie jest piękne. I nie mogła pojąć przyczyny wściekłości swego pana.

Chodźmy — rzekł Pawłow już łagodniejszym tonem, chwytając dwoma palcami za kółko na jej obroży. Nie musiał się w tym celu specjalnie schylać.

Zaraz za drzwiami pawilonu otoczyli ich wojskowi i nie dali tak po prostu odejść. Posypały się pytania. Aż ich świerzbiły ręce, żeby pogłaskać Kaśkę.

Podobnie jak niedawno Bondarczuk, „chcieli mieć takiego kota”. Nie musieli tego nawet mówić, choć jeden się przyznał: sam dowódca eksperymentatorów. Przerażający z wyglądu major, cały w bliznach, rodzaj wojskowej inkarnacji profesora Szaronowa, zdolnej jednym niedbałym ciosem ogłuszyć owczarka niemieckiego, a dwoma kaukaskiego.

Major Kaśkę zainteresował — nic dziwnego, przez ostatni rok przesiąkł zapachem „Kling” do szpiku kości. Pawłow westchnął i rzekł:

Całujcie się do woli, macie moje przyzwolenie.

Major jakby tylko na to czekał. Zręcznym pstryknięciem posłał papierosa do kubła i podszedł do trójbarwnej, pomrukując. Wychodziło mu to bardzo naturalnie — coś jej tam po kociemu śpiewał, a sam wręcz promieniał, z zachwytem czochrając jej bujną, rudą grzywę. Kaśka wyraźnie się łasiła. Pawłow poczuł nawet ukłucie zazdrości. I zawiści — on potrafił tylko „pstrykać” i wydawać kotom polecenia. Oczywiście dochodziły do tego wszelakie przejawy czułości, bez których nie zdobywało się zaufania. W zasadzie były to szczere przejawy. W zasadzie.

Okazało się, że Pawłow przez całe życie traktował koty zadziwiająco przedmiotowo, nawet te, które miał w domu — nagle stało się to dla niego aż do bólu oczywiste. Zawsze uważał, że przecież powinno się mieć w domu kota. Dla towarzystwa, przyjemności czy rozrywki, a nawet po to, żeby łapał myszy — a tu nagle…

Po raz pierwszy szczerze pokochał egzemplarz „K–10 R–10”. Bardzo pokochał.

Pigmalion niedorobiony.

Dajcie mi papierosa — poprosił oficera zrezygnowanym to nem. Palenie rzucił przed dziesięciu laty. Dym podrażnił mu gardło i wywołał atak męczącego kaszlu, ale w głowie lekko się zakręciło i zrobiło się lżej.

Na oficerów, którzy stłoczyli się wokół Kaśki, rzucał nieprzyjazne spojrzenia stojący obok i rozmawiający ze swym zastępcą minister. Nieopodal krążył pogrążony w cierpieniu Bondarczuk.

Za przykładem majora ku Kaśce wyciągnęli ręce także inni oficerowie.

Słuchajcie, na nas już czas! — rzekł błagalnie Pawłow. — Kiedy wystąpią pasiaki, będziecie mieli okazję jeszcze się z nimi pobawić.

Pasiaki są świetne — rzekł major, z trudem odrywając się od Kaśki. — Ale ta jest wyjątkowa. Kiedy będziemy z takimi pracować?

Już nigdy — uciął Pawłow, zaciągnął się głęboko i rozkaszlał. Choć mimo wszystko przyjemnie było zapalić. Chętnie by się też czegoś napił.

Aaa… Jak to? — Major był nieprzyjemnie zaskoczony.

Ta seria pójdzie na przemiał — rzekł głośno kierownik laboratorium, starając się, by to zabrzmiało ostro. — Może już jutro. Przyprowadziłem Katarzynę tylko po to, by zrobić piękny pokaz. I zaszpanować, żeby wszyscy zobaczyli, na co nas stać. W najbliższej przyszłości niczego podobnego nie obiecuję.

Major zapalił następnego papierosa. Jego twarz przybrała surowy wyraz. Wokół zapadła nieoczekiwana cisza — Pawłowa usłyszeli wszyscy. Nawet Bondarczuk się odwrócił. I zastępca do spraw uzbrojenia. A minister i tak już patrzył w ich stronę.

W armii nie jest przyjęte pytać, dlaczego…

A ja nie mam prawa udzielić odpowiedzi.

To oczywiste. Ogólnie rzecz biorąc… Chciałbym, żeby pan wiedział, bo przecież prawie się nie znamy, że do zeszłego roku pracowałem tylko z psami — rzekł major. — I kiedy pojawiły się „Klingi”, byłem nastawiony sceptycznie. Teraz jestem ich gorącym zwolennikiem. A także pana pracy. I jej. No cóż… Wielka szkoda. Żegnaj, Kasiu.

Zegnajcie — odpowiedział za ich oboje Pawłow, przyzywając Kaśkę, po czym, odprowadzany chóralnym „do widzenia”, podszedł do samochodu.

Gdy wołga ruszyła, kierownik laboratorium obejrzał klamkę, znalazł odpowiedni przycisk i opuścił kotarę nad przegrodą.

Ma pan może papierosy? — zapytał kierowcy.

Oczywiście! Proszę.

Dziękuję. Pamięta pan, gdzie wsiadałem? Tam jedziemy. Kota sam odwiozę, pod wieczór. Muszę z nim jeszcze… popracować.

Kaśka, która z zainteresowaniem obserwowała, jak jej pan pali, powąchała dym z papierosa, kichnęła, potrząsnęła głową i ze zdziwieniem wytrzeszczyła oczy.


No wchodź — rzekł Pawłow. — Tutaj mieszkam.

Kaśka przestąpiła próg, na sekundę zatrzymała się w przedpokoju, po czym pewnym krokiem ruszyła do kuchni, skąd pachniało jedzeniem. Kotka była wygłodzona. Pawłow rozejrzał się ukradkiem i zatrzasnął drzwi.

Wyjął dwie miski, nalał kotce wody i nasypał karmy. Sobie nalał trochę whisky. Początkowo Kaśka była rozkojarzona. Oczywiście wszystko ją interesowało, więc przeżuwając jedzenie, kręciła głową na wszystkie strony i strzelała oczami; w końcu jednak głód okazał się silniejszy. Pawłow usiadł i sączył whisky, patrząc, jak kotka je.

Gdy już się nasyciła, podeszła do niego, z wdzięcznością po — szturchała go pyszczkiem i przystąpiła do szczegółowego badania kuchni. Szybko wszystko obejrzała, stanęła w drzwiach i odwróciła się, prosząc o pozwolenie na kontynuację oględzin. Powinna teraz odpocząć, ale nie pozwalał jej na to instynkt „Klingi”. Nawet jeśli baza na pierwszy rzut oka wydaje się bezpieczna, a pan jest wyraźnie spokojny, i tak przed ułożeniem się na spoczynek trzeba się rozejrzeć. Miejsce jest nieznane i nigdy nic nie wiadomo.

Pawłow przypomniał sobie, gdzie żona trzyma papierosy, wyciągnął paczkę z szafki, zabrał popielniczkę, wziął butelkę pod pachę i rzekł:

Nie krępuj się. Pobuszuj sobie. Jesteś wolna. Potem przyjdź do pokoju gościnnego. Ech, warto by rozpalić w kominku.

Usadowił się na kanapie, dolał sobie whisky i czekał. Normalne zwierzę najpierw poszłoby właśnie do pokoju gościnnego, gdzie było szczególnie dużo interesujących przedmiotów i zapachów, Kaśka jednak od razu weszła na piętro. Ocenić teren z góry. Niech sobie powygląda przez okna. Pawłow nie bał się, że kotka coś nabroi — „Klingi” były dobrze wychowane. Po prostu zbada teren i niczego nie ruszy bez pozwolenia. Dopiero kiedy przywyknie do nowego miejsca, może zacząć rozrabiać. I najpewniej tak będzie. To w końcu kot.

Rozległo się ciche buczenie. A zaraz potem wycie, łomot i trzask.

Ej, ty! — wrzasnął Pawłow, zrywając się na równe nogi. — Ma szyno bojowa! Gdybyś była koniem!… Co tam wyprawiasz?!

Nawet mu nie przyszło do głowy, by „pstryknąć” komendę. Traktował już Kaśkę jak zwierzę domowe. Najwyraźniej za bardzo się rozluźnił.

Pędem wbiegł po schodach i zatrzymał się zdyszany. Kaśka zamierzyła się i krótkim, celnym ciosem dobiła wroga.

Odkurzacz zasyczał i wyzionął ducha.

Fuj! — poniewczasie wysapał Pawłow.

Kotka, głośno parskając, obwąchała roztrzaskaną w drobny mak plastikową obudowę, ze zwycięską miną podskoczyła do swego pana, szturchnęła go nosem w biodro i usiadła obok, gotowa bronić go przed każdym, kto się nawinie.

Witamy nowego mieszkańca! — wycedził kierownik laboratorium. — Jak cię zaraz strzelę w ucho! I w ten bezczelny, rudy pysk!

Odkurzacz był w pełni automatyczny, przeznaczony do czyszczenia dywanów, i Kaśka, najwyraźniej zawierając z nim znajomość, zahaczyła o włącznik. Szeroki, wygodny, łatwy do przyciśnięcia.

Najważniejsze, Katarzynko, żebyś się nie krępowała! — poradził Pawłow. — Mam tu pod dostatkiem techniki. Pralki, zmywarki, telewizory… Jeśli zechcesz jeszcze powojować, wystarczy, że gwizdniesz. Ty zarrrrazo!

Zaskoczona Kaśka spojrzała na resztki odkurzacza.

Chodźmy stąd, ślicznotko — rzekł Pawłow, uspokajając się. — Już w porządku. Nie gniewam się na ciebie. Sam jestem temu winny.

Schodząc po schodach, kierownik laboratorium przypominał sobie, ile jest w domu automatyki i czy niespodziewanie coś się jeszcze nie włączy. On był przyzwyczajony. Ale kot?

W rogu pokoju gościnnego stał jeszcze jeden identyczny odkurzacz. Kaśka dostrzegła go w mgnieniu oka. Najeżyła się, obejrzała na Pawłowa i zaczęła ostrożnie podkradać do urządzenia. Nie bojowo, lecz z zaciekawieniem.

Myśl — zachęcił ją Pawłow. — I po cholerę niektóre mają komputer w głowie? Nawet z pourywanymi kablami…

Kaśka obwąchała odkurzacz i trąciła go miękką łapą. Oczywiście zahaczyła o włącznik i gwałtownie odskoczyła do tyłu — dobrze, że Pawłow zdążył odsunąć stolik, bo kotka zmiażdżyłaby go swym monumentalnym zadem. Odkurzacz, cicho bucząc, ruszył wzdłuż ściany. Kaśka, sycząc, skradała się za nim na przygiętych łapach.

Pawłow dopił swą porcję whisky i poszedł do kuchni. Będzie trzeba rozrobić z wodą, bo szklanka w moment pustoszeje i łatwo przedobrzyć, a przecież będzie dziś jeszcze musiał prowadzić samochód.

Choć nie miał na to ochoty; wolał zostać w domu, pomieszkać. I niech Kaśka stwarza przytulną atmosferę. Zapełniając pustkę, która została po wyjeździe córki. By zatkać taką dziurę, potrzeba naprawdę dużego kota.

Gdy Pawłow wrócił, pobrzękując kostkami lodu w szklance, wyglądał na znacznie bardziej zadowolonego. Odwykł już od picia whisky z wodą i musiał poeksperymentować, zanim dobrał odpowiednią proporcję. Kaśka siedziała na środku pokoju, śledząc wzrokiem jeżdżący odkurzacz.

Wszystkie ślicznotki mają pusto w głowie — oznajmił Paw łów. — Sama zobaczysz, że kiedy moja wróci z pracy, to od razu się zaprzyjaźnicie. Bratnie z was dusze.

Wziął pilota, poszperał w menu i wyłączył odkurzacz. Ten dotarł do kąta i znieruchomiał.

Kaśka po sekundzie wahania wstała, zbliżyła się do odkurzacza i… nie na oślep, lecz precyzyjnym ruchem wcisnęła przycisk! A potem w pełnym zachwycie usiadła, obserwując pracę domowego urządzenia.

Trzeba było odłączyć maszynie zasilanie. Kaśka jeszcze przez chwilę szturchała przycisk i — rozczarowana — już zamierzała dać nieposłusznemu odkurzaczowi kuksańca, lecz rozmyśliła się.

A jednak nie wszystkie ślicznotki mają pusto w głowie — pod sumował kierownik laboratorium. — Chodź do mnie, pooglądamy sobie kino.

Telewizor Kaśkę oczarował. Najpierw dotknęła łapą ekranu, zdziwiła się, spróbowała zajrzeć za wiszący na ścianie panel, zdziwiła jeszcze bardziej; dalej jednak po logicznym łańcuchu — czyli do pokoju za ścianą — nie poszła, lecz po prostu zaczęła oglądać! Pawłow patrzył, jak strzyże uszami, siada raz bliżej, raz dalej od obrazu, i rozmyślał. Trójbarwnej wszystko przychodziło zbyt łatwo. Odkurzacz opanowała w ciągu pięciu minut. Do telewizora koty przywykają dłużej, a ona najwyraźniej od razu zdała sobie sprawę, że to po prostu obraz. „Klingi” mają wzrok typowo koci. Mózg także. Pomijając wielkość. Choć na przykład mózg tygrysa wcale nie jest mniejszy. Jednak czy tygrys da sobie radę z zadaniami, które rozwiązuje bazowa „Klinga”? Tygrys z chipem, programem, troskliwie wyhodowany przez człowieka, należycie przygotowany do działań bojowych?

Po minucie rozmyślań Pawłow doszedł do wniosku, że tygrys sobie nie poradzi. Mało tego, zawali wszystkie testy, przez co biedak nabawi się koszmarnego kompleksu niższości, wpadnie w depresję i zdechnie. Kolejne pół szklanki whisky i kierownik laboratorium poczuł, że mógłby udowodnić tę teorię.

Jakoś nie było mu żal tygrysa. Za to szkoda było rudzielców.

Kaśka ułożyła się u jego nóg, wciąż jeszcze zerkając na telewizor, lecz już zapadając w sen. Pawłow delikatnie ją pogłaskał i zostawił w spokoju.

Jakim naprawdę jesteś zwierzęciem, co, „K–10?”

Kotów nie tresuje się w ogólnie przyjętym znaczeniu tego słowa. Bawi się z nimi, prowokuje do pewnych zachowań, a potem próbuje utrwalić przerobiony materiał. I kot nie wypełnia wielu różnych elementów. Nawet ogólny psi kurs tresury to już dla kota za dużo. Kocie życie traci sens, gdy się go uczy aportowania.

Żaden nie zrobi więcej, niż potrzeba mu do wyżywienia się i zaspokojenia sfery emocjonalnej. Ani o włos. I nie zrozumie więcej, niż chce zrozumieć — z tych samych powodów.

Jakież to ludzkie, nieprawdaż?

Wychodzi na to, że Kaśka ma znacznie większe potrzeby emocjonalne niż jej współbracia. Aby być szczęśliwą, potrzebuje masy doznań, a przede wszystkim — analizowania doświadczeń. Z każdym dniem chce rozwiązywać coraz trudniejsze zadania. Nawyki „Klingi” w pewnych sytuacjach są jej przydatne, ale w innych przeszkadzają. Chociaż… Nawet gdyby Kaśka miała świadomość zwykłego kota, odkurzacz i tak był skazany na zgubę. Fakt: nasza „dziesiątka” do pełni szczęścia potrzebuje być pojętna. Pytanie: czym jest to spowodowane?

Ostatni raz Kaśce skanowali głowę półtora miesiąca temu. Chip siedział krzywo, niektórych połączeń nie było widać, część uformowała się niewyraźnie. Tak nawiasem mówiąc, było wśród nich wyjście na ośrodek posłuszeństwa. Czy mogło tam coś jeszcze wyrosnąć albo odpaść? Przypuśćmy. „Decyzja zapadła — jutro jej głowa idzie pod skaner! Ale czy nowa informacja naprowadzi na rozwiązanie problemu z rudzielcami?”

Zapiszczała komórka. Kaśka na moment się przebudziła, tylko po to jednak, by ułożyć się wygodniej.

Szanowny kolego! Gdzie jesteś? I czy cię dzisiaj zobaczymy?

Jestem w domu. Do firmy przyjadę około dziewiątej, dosłownie na kilka minut.

Nie, to niepoważne. — Szaronow był najwyraźniej zmartwiony. — Zresztą wiesz co… Zaraz do ciebie podskoczę!

Tylko bez psa! — wypalił Pawłow.

Jakiego psa? Skąd miałbym mieć w pracy psa?

Fakt, nie pomyślałem. Dobra, przyjeżdżaj. A tak w ogóle to po co? Coś się stało?

Jesteś grubiański i niegościnny — zreasumował Szaronow. — Zamknięty w sobie i przybity. Jesteś pijany? Zresztą pies z tobą. Ja tu wyjaśniłem co nieco na temat twojej ostatniej robótki. Zamówionko okazało się bardzo ciekawe. Po prostu pułapka na słoniopotama. W tym sensie, że wpaść w nią mogło tylko wielkie, silne i głupie zwierzę. W rodzaju ciebie.

Przyjeżdżaj natychmiast! — rzekł Pawłow, wysiłkiem woli zatrzymując rękę, która sięgała po butelkę.

Z ulicy do przedpokoju Pawłow wszedł pierwszy. Kaśki nie było widać. Kierownik laboratorium „pstryknął” komendę „do mnie”; zza framugi wysunął się nastroszony pysk.

Tak właśnie myślałem! — wykrzyknął Szaronow, przeciskając się obok Pawłowa i zdejmując płaszcz. — Kotami mnie jeszcze nie szczuto. Zawsze musi być jednak ten pierwszy raz!

Urządziła zasadzkę — skonstatował Pawłow bez szczególnego żalu. — Na wszelki wypadek. A więc się tu oswoiła. Uznała dom za swój.

Witaj, mięso! — rzekł Szaronow do kotki. — Nieźle się prezentujesz we wnętrzu. Twój tatuś miał rację; stwarzasz przytulną atmosferę.

Mięso? — Pawłow usłyszał to słowo, chciał się jednak upewnić. W instytucie tak nazywali kandydatów na przeróbkę. Nie przetwarzali ich oczywiście na mięso, lecz na mączkę do karmy. Choć jeśli wierzyć plotkom, kiedyś Szaronow któregoś ze swoich mutantów spisał w całości, a zdał po kawałku, z solidną niedowagą.

Dokładnie tak — rzekł Szaronow. — Takie śliczne, rude mięsko. A uprzedzałem.

Słuchaj… A to prawda, że zjadłeś jeden ze swoich okazów? Szaronow z typowo psią manierą zwrócił w stronę kolegi najpierw jedno oko, a dopiero potem całą głowę.

Nie zmieniaj tematu — burknął. — No, zjadłem. Częściowo. I nie sam, a całą grupę roboczą zaprosiłem. To było dawno. Strasznie się wtedy wściekłem, kiedy pagony odrzuciły model. I urządziłem pierwotną stypę po zmarłym przyjacielu. Poczęstowałem nawet wrogów nieboszczyka. Niejaki pułkownik Bondarczuk całą godzinę potem rzygał, gdy go oświecili, kim wódeczkę zakąszał.

Kaśka wyszła z pokoju gościnnego, ostrożnie obwąchała Szaronowa i usiadła przy Pawłowie — na wypadek, gdyby gość próbował zagryźć gospodarza. Nie trzeba było kończyć Instytutu Biotechnologii, żeby rozumieć jej motywy; nawet dziecko by się domyśliło. Szaronow zignorował koci demarche.

Dało się jeść?

Jak by to powiedzieć. Normalna psina. Z powodów psychologicznych trudna do przełknięcia, a pod względem fizjologicznym bardzo pożywna. To był „Młot”; wątpię, byś o nim słyszał. Przepiękne zwierzę. I jest teraz we mnie. — Szaronow poklepał się między brzuchem a sercem. — Minęło już tyle lat, a ja paradoksalnie coraz bardziej go czuję. Kiedy życie wymaga zezwierzęcenia, po prostu wypuszczam duszę zmarłego na wolność.

Mówisz poważnie?… — Pawłow aż się cofnął, czym zaniepokoił Kaśkę, która przybrała niemal bojową postawę.

Jesteś zalany! Może byś tak ciut przetrzeźwial, co?

Ale ja tylko odrobinkę.

Więc chodźmy. — Szaronow odwrócił się i poszedł do pokoju gościnnego, zostawiając Pawłowa z Kaśką stojących w napięciu, z kretyńsko wytrzeszczonymi oczami.

W barku zadźwięczało szkło, fotel podjechał bliżej do stołu.

Ooo, znowu zacząłeś palić, szanowny kolego! — doleciał z pokoju głos Szaronowa. — Znaczy kiepsko z tobą!

Takich właśnie mamy przyjaciół — rzekł Pawłow do kotki. — A zresztą, idziesz ze mną, czy jak?

Szaronow oglądał sławetną butelkę courvoisiera.

Przecież prowadzisz — rzekł Pawłow.

Komendant drogówki mi zezwolił. Jesteśmy teraz przyjaciółmi do grobowej deski; będę krył jego sukę.

Krył? W jakim sensie? Czym? — Papą! Oczywiście Babajem. Szczeniaki od laureata Nagrody Państwowej, członka korespondenta, naukowca tajnego sektora i tak dalej… Nie za dużo na siebie wziąłem? — Gość znacząco pomachał butelką.

Pawłow tylko machnął ręką. Koniak chciał dać generałowi, ale po dzisiejszym występie raczej nie miało to sensu.

Trzeba być otwartym… — zagruchał Szaronow i wyciągnął korek. — Bez dwóch zdań! Otwieramy. Nalewamy. Mmm… Zdrówko. To jednak nie jest produkt dla Rosjan. Wracając do tematu — zawiozłeś swoją ślicznotkę na przedstawienie? Chciałeś zrobić wrażenie na ministrze? I dopóki będzie zamroczony z zachwytu, wyrwać od niego pozwolenie na dalsze prace w sektorze cywilnym?

Już się zaczęło… — Pawłow ukrył twarz w dłoniach.

Nic się jeszcze nie zaczęło. W każdym razie Bondarczuk do szefa nie dzwonił. To pewne. Może go już rozstrzelali? — wysunął przypuszczenie Szaronow, wesoło szczerząc zęby. — I co się tam wydarzyło, na tym przedstawieniu?

Minister nie był zachwycony. Wręcz odwrotnie.

To jasne. Przecież go dosłownie zgwałcili tymi twoimi rudzielcami!

Pawłow odchylił się na oparcie kanapy. Znów miał ochotę zasnąć i obudzić jako inny człowiek. Wolny. Niezależny. Szczęśliwy.

Skąd masz informacje? Zresztą wybacz, to nie ma znaczenia…

Dane są pewne. Twoje cywilne zamówienie złożyła jakaś gruba ryba z administracji prezydenta. A wiesz, po co zamawiała? Tylko się nie przewróć — jako prezent!

Pawłow rzucił spojrzenie na Kaśkę — leżała z podniesionym łbem i słuchała. Tak uważnie, jakby wszystko rozumiała.

Wpadli na pomysł, by uszczęśliwić twoimi kociakami prezydentów sojuszniczych krajów, czy kogoś podobnej rangi — kontynuował Szaronow. — Nie znam szczegółów. Może chodziło o osobistą ochronę dla arabskich emirów. Albo ożywienie pałacowego wnętrza jakiegoś baszy. Minister się sprzeciwiał, ale go solidnie przycisnęli, tak jak to oni umieją. Naszemu szefowi też… amputowali ambicję. I skupiło się to na pewnym kierowniku laboratorium. Jest u nas taki, przypominający dinozaura; wielkie gabaryty, maleńki móżdżek. A dinozaur, zamiast odmówić wykonania zlecenia, które jest niezgodne z profilem robót, wziął się pełną parą do pracy! Czy szef nie robił ci aluzji typu: nie będzie to łatwe, skomplikowana sprawa, raczej się nie uda i w ogóle po cholerę w serii „K–10” wersja cywilna? Pawłow pokręcił głową.

A powinien! — upierał się Szaronow.

Przecież tam niczego nie trzeba było wymyślać — rzekł Pawłow posępnie. Już wiedział, jakie będzie następne zdanie kolegi.

Weź model wyjściowy, w jednym miejscu trochę go poluzuj, w drugim odrobinę dociśnij. Przemaluj. I gotowe. To jasne dla każdego idioty. Nawet z administracji prezydenta. Uznaliby, że skoro nam się nie udało, to znaczy, że nie chcieliśmy. Dlatego na mnie nie naciskali. Zapewne. Tak mi się wydaje.

Nie było czego wymyślać, a ty mimo wszystko spaprałeś to zamówienie! — zareagował w spodziewany sposób Szaronow.

Masz talent.

Przedobrzyłem. A może to przeznaczenie.

Kiedyś wpędzisz mnie do grobu. Przeznaczenie… Słuchaj dalej. Kilka miesięcy temu na górze była wielka czystka. Poleciało parę stołków. Rozumiesz? Sam się domyśl, kto za tym stał, to znaczy zamawiał rudzielec..

Aaa… Wiesz, nie bardzo się interesuję polityką — rzekł ze skruchą Pawłow.

Więc ona zainteresowała się tobą!!! — wrzasnął Szaronow. Kaśka, która zdążyła już przysnąć, zerwała się na równe nogi.

Jesteś idiotą! Czysta klasyka! Zamówienie zmarło śmiercią naturalną! Minister jest szczęśliwy! Szef zachwycony! A ty! Zamiast trzymać rękę na pulsie! Czuć podtekst! Cieszyć się i udawać, że jesteś najmądrzejszy! Zamiast odcinać kupony, poszedłeś do ministra z trójbarwną kotką na ramieniu! Cud, że się nie przekręcił z poniżenia…

Fuj! — Pawłow umownym gestem wzmocnił wagę rozkazu. Kaśka już robiła zamach, by zrzucić gościa z fotela na podłogę. Na początek.

Zachowanie nietypowe dla „Klingi”, nawet w rozpuszczonej wersji cywilnej. Ale to przecież Kaśka.

Szaronow odwrócił się do kotki i z równie nietypową dla siebie ludzką intonacją rzekł, patrząc jej prosto w oczy:

Jesteś niezwykle piękna. I mądra. I chyba trochę z ciebie suka. Lubię takie. Jutro cię zabiją. A nie powinno tak być.

Kaśka cofnęła się i znowu Pawłow odniósł wrażenie, że pojmuje więcej, niż powinien rozumieć kot. Nawet „Klinga” w wersji cywilnej.

Dobre dziewczynki trafiają do nieba — rzekł Szaronow i nalał sobie jeszcze. — Za to złe dziewczynki są wpuszczane wszędzie. Zegnaj, Kasiu.

Pawłowowi ścisnęło się serce — właśnie takie „żegnaj” usłyszał na poligonie. Kierownik laboratorium przywołał kotkę, posadził obok siebie i objął za szyję.

A ja naprawdę mogłem odcinać kupony — przyznał. — Szef niemal otwartym tekstem powiedział mi, że powinienem zapomnieć o rudzielcach i szykować się do awansu.

A ty je, tępaku, pokochałeś i postanowiłeś za wszelką cenę uszczęśliwić nimi lud… Ufff, ile bym nie pił francuskiego, za cholerę nie mogę pojąć, co w nim ludzie widzą. Chyba kultury mi brakuje. A nie masz prostszej trucizny? Dla plebsu?

Sam poszukaj w barku… Masz rację, pokochałem rudzielec A dzisiaj zrozumiałem też, że powinny istnieć. Żyć na świecie. Być w sprzedaży w sklepach zoologicznych. Przecież Kaśka tak się ludziom podoba! Trzeba kontynuować badania i rozwijać właśnie tę linię. Mówię ci — to przeznaczenie.

Przeznaczenie to was jutro odwiedzi — obiecał Szaronow, przeglądając butelki. — Do jednego przyjdzie z kosą, a do drugiego z rozkazem od dyrektora instytutu. I nie będę nawet zgadywał, kogo będzie bardziej bolało.

Sądzisz, że to koniec?

To złe słowo. Karierowicze są okrutni. A nieposłuszeństwo traktują jak osobistą zniewagę. Nasz szef i minister są właśnie tacy. A ty im dzisiaj w mordy naplułeś. Rozdrapałeś ranę, która ledwie się zagoiła. Szykuj się na najgorsze. Od razu uprzedzam: będę ci pomagał. Spróbuję uderzyć z góry — po linii Akademii Nauk.

Lepiej po linii komendanta drogówki.

Ech! — Szaronow prawie podskoczył. — No, Pawłow! A jednak potrafisz! Potrafisz myśleć, jeśli zechcesz! Tego też spróbujemy.

Daj sobie spokój. Może pobaw się teraz w mojego oponenta. Przyszło mi coś do głowy w związku z rudzielcami, co chyba tłumaczy niektóre zdolności Kaśki. — Twojego oponenta? A nie pobijemy się? — zapytał Szaronow.

Kiedy żona Pawłowa wróciła z pracy, w pokoju gościnnym unosiły się kłęby dymu z papierosów i głośno kłócili się ze sobą biomechanik z biotechnologiem. Na stole, wśród butelek i szklanek leżał laptop, a wszędzie walały się zmięte kartki zapisanego papieru. „Dziesiątka” schowała się w kuchni.

Ooo… — wydusiła z siebie żona, lustrując panujący w domu pogrom.

Uuu… — zdołała tylko wykrztusić sekundę później, gdy podbiegła przywitać się z nią Kaśka, niezmiernie uradowana pojawieniem się w domu chociaż jednego normalnego człowieka.

Nie przejmuj się! — krzyknął z pokoju gościnnego Szaronow. — Sam ich odwiozę do firmy! Mam pozwolenie komendanta drogówki!


O dziewiątej rano w gabinecie dyrektora instytutu rozległy się trele telefonu zastrzeżonej linii. Dzwonił generał Bondarczuk.

Ten wasz Pawłow to dureń! — wypalił bez wstępów.

Też mi odkrycie. W kosmicznej skali.

Ale ja o czym innym…

To, że Pawłow jest durniem — przerwał generałowi dyrektor — wiedzą w firmie nawet psy. Jest głupi jako człowiek i słaby jako naukowiec. Przez całą karierę nie stworzył oprócz „Klingi” niczego pożytecznego. A awansował tylko dlatego, że jest doświadczonym biotechnologiem i spolegliwym wykonawcą. Powinien był dojść tylko do zastępcy kierownika i na tym zakończyć. Nie wiem, jak dostał ten projekt, to było jeszcze przede mną. Niemniej…

Dzwonił do pana minister? — wtrącił się Bondarczuk. — Ach, jeszcze nie… Więc proszę posłuchać. To moja osobista prośba. Niech pan nie skazuje Pawłowa na śmierć, tylko przyłoży mu od serca, żeby bydlak zapamiętał. Bez przesady jednak.

A jest za co? — zaniepokoił się dyrektor.

Zaraz będzie! — I generał wygłosił długi monolog. Po jego zakończeniu na drugim końcu linii zapadła cisza kosmicznej próżni.

Haaalo! — zawołał Bondarczuk.

To podłość — wydusił z trudem dyrektor. — Wykorzystać moją sytuację…

Właśnie o tym mówię, to dureń! I co z takim zrobić? Był pewien, że postępuje mądrze! Przecież sam szkodzi swoim rudzielcom! A ja, niestety, nie o wszystkim wiedziałem… Jak się panu udało utrzymać mnie w niewiedzy, kochanieńki?! Olać to, co rozkazał panu minister bezpośrednio — czy osobiste relacje są już gówno warte? Jestem pańskim kuratorem, niech to szlag, czy jakimś kocim fiutem?! Takiego wala bym do tego dopuścił! A okazałem się zasranym współuczestnikiem! I w ogóle, ten wasz Pawłow nic tu nie zawinił! Choć też jest dupkiem!!!

To podłość… — powtórzył dyrektor, odkładając słuchawkę. Szaronow pojawił się pół godziny później, kiedy dyrektor zdążył się już do woli nazwymyślać, w wyobraźni poddać Pawłowa kastracji, trochę się uspokoić i zrozumieć, że najbardziej oczywiste rozwiązanie sytuacji wcale nie musi być najlepsze.

Gburowaty biomechanik i świeżo upieczony zastępca zachował się dość dziwnie — poprzez sekretarkę poprosił o pozwolenie na wejście.

Coś się u was stało? — zaniepokoił się dyrektor, mając cichą nadzieję, że wyczerpał już na dziś limit nieprzyjemnych incydentów — choć czekał go jeszcze telefon od ministra.

Szaronow najpierw wsunął do gabinetu głowę, zapytał: „można?” i cicho, bez zwyczajowego trzaśnięcia, zamknął za sobą drzwi. Dyrektorowi zrobiło się nieprzytulnie i duszno.

Ja ze sprawą osobistą — rzekł Szaronow przymilnie. — Widzi pan… Nasz kolega, Pawłow nie jest, najdelikatniej mówiąc, zbyt bystry. Mówiąc wprost, to zwykły dureń. On nawet na kotach, z którymi przepracował trzydzieści lat, kompletnie się nie zna. I paradoksalnie właśnie dlatego tak świetnie udała mu się „Klinga”! Wspaniały produkt, który instytut może bez fałszywej skromności zgłosić do Nagrody Państwowej i ją otrzymać! A więc Pawłow…

Co on jeszcze nawywijał? — wykrztusił dyrektor. Szaronow śmiesznie wytrzeszczył oczy. Tak zakłopotanego nie widziała go zapewne nawet najbliższa rodzina. W tym momencie dyrektor, jedną ręką trzymając się za serce, a drugą bezskutecznie próbując nalać sobie wody, klapnął na fotel. Szaronow pospieszył z pomocą, w rezultacie czego po chwili cały stół był mokry.

Po minucie szef poczuł się lepiej i był już w stanie jasno formułować myśli. Nawet pełnymi zdaniami.

Skąd pan wie? — zapytał. — Zresztą nie chcę wiedzieć. I tak by pan pewnie skłamał. Jakieś propozycje?

Za samowolę odebrać Pawłowowi projekt. Nagrodę Państwową — ja nie żartuję — niech przejmie instytut. A nasz prostoduszny kolega może dłubać przy swojej cywilnej wersji. W perspektywie sektor cywilny nas ozłoci. Mogę wyjaśnić, na jakiej podstawie. Wcześniej czy później bojowe „Klingi” zmienią się z unikatu w normalną broń. Zacznie się sprzedaż. Idę o zakład, że ministerstwo samo będzie się zastanawiać, jak wyciągnąć z „Kling” maksimum pieniędzy. A my będziemy mieć już gotowe rozwiązanie.

Nie istnieje coś takiego jak cywilna wersja „Klingi” — rzekł dyrektor twardo. — I nigdy nie istniało.

Ale kiedyś będzie się musiała pojawić! Więc niech stworzy ją człowiek w stu procentach sterowalny, który bez pana pozwolenia nie ośmieli się nawet kichnąć. Pieniędzy potrzeba na to tyle co nic, sprzęt już stoi i pajęczynami zarasta… Bo tak poza tym, to wielu rzeczy w naszej firmie nie ma, przyznaję. Na przykład dziadka Gołowanowa, taka jego mać. I chodzących w pozycji wyprostowanej szympansów. Ubranych w eleganckie, służbowe garnitury.

Czy mnie zmysły mylą, czy na mnie ktoś naciska? — zapytał dyrektor, nieprzyjemnie mrużąc oczy.

To przeczucie tego, że krótkowzroczność może nam wyjść bokiem. Kiedy instytut będzie potrzebował „na wczoraj” cywilnej wersji „Klingi”, a jej projektant już się spije z rozpaczy. Tak na marginesie, opiekun naukowy Pawłowa, obecnie najstarszy członek Akademii…

Mimo wszystko jestem naciskany — stwierdził dyrektor. Szaronow schował ręce do kieszeni — dyrektor nie zaproponował mu, by usiadł — i zasępił się.

Jak pan uważa — wycedził, patrząc w bok. — Mogę już odejść?

Podobno może pan rozwiązać każdy problem — rzekł cicho dyrektor.

W granicach możliwości — odparł niejasno Szaronow.

Jakieś układy z miejscową drogówką? Powinien je pan mieć.

Można się z nimi skontaktować przez naczelnika spraw wewnętrznych. Albo miejski oddział FSB. A co? — Musiałem przyjechać tu dziś taksówką, prawie się spóźniłem! — oznajmił z rozdrażnieniem dyrektor. Było widać, że nie przywykł do meldowania podwładnym o swych problemach. — Te bezczelne typy zatrzymały mojego kierowcę. Wielka mi rzecz, balonik się zabarwił.

Koszty demokracji. — Szaronow zrobił przerażającą minę, mającą wyrażać ni to współczucie, ni zrozumienie. — Jeśli zatrzymali pański samochód, który zna całe miasto… Czeka nas kolejny miesiąc walki o trzeźwość. Drobiazg, wypuszczą.

Dziwnie się zachowywali — rzekł dyrektor.

Po prostu dawno nie widział ich pan z bliska. Ci z drogówki to nietypowy podgatunek milicjanta. Mają w zwyczaju dezorientować ofiarę, zanim zaatakują. Więc mogę już iść?

A jeśli kierowcy zabiorą prawo jazdy?

No, jeśli zabiorą… Proszę wybaczyć, muszę jechać do fabryki. Mam tam coś ustnie przekazać?

Niech pan przekaże profesorowi Szaronowowi — wycedził dyrektor — żeby nie zajmował się problemami, które nie wchodzą w sferę jego służbowych obowiązków. Oraz wyłącznie do jego wiadomości: rozkaz opracowania „Klingi” niezgodnej z profilem działalności był ściśle tajny. Podobnie było z jego odwołaniem. Co oznacza, że instytut nigdy nie zajmował się wersją cywilną. I dopóki jestem tu dyrektorem, nie będziemy tego robić. Podważają reputację instytutu. To ostatnie może pan przekazać nie tylko Szaronowowi, lecz powiedzieć każdemu, komu uzna pan za stosowne. A z durniami, którzy zagnieździli się w naszych murach, policzymy się zgodnie z kodeksem pracy. Czy to jasne?

Powiem Szaronowowi — przytaknął Szaronow. — A także każdemu, komu uznam za stosowne.

Znakomicie. I zechce pan zakończyć zajęcia w fabryce do obiadu. Został pan wyznaczony na szefa głównej komisji likwidacyjnej podprojektu „K–10R”.

Ale przecież taki nie istniał!

Pańska komisja także przestanie istnieć, kiedy zakończy pracę. Bez obaw, szybko się uwiniecie. Dziś spiszecie z inwentarza i utylizujecie okazy, jutro zajmiecie się sprzętem. Pojutrze ma tam być czysto. I tak niewybaczalnie długo zwlekaliśmy z likwidacją. A ile środków przerzucono tam z głównych projektów! Pawłow

doprowadził sytuację do pełnego absurdu — w wyniku jego kaprysu cały dziesiąty oddział utknął na drugoplanowym problemie, który był w dodatku niezgodny z profilem.

Ale byli szczęśliwi! — wyrwało się Szaronowowi.

Co? — Dyrektor rzeczywiście mógł nie usłyszeć zastępcy, gdyż wszystkie brednie wygłaszał podniesionym tonem.

Przyjadę na czas — obiecał Szaronow i wyszedł, nie prosząc o pozwolenie.

Szef wcisnął przycisk sekretarki.

Pawłow do mnie! Natychmiast.

W tym czasie kierownik laboratorium — na razie jeszcze kierownik — Pawłow, szef projektu „K–10” szedł wzdłuż rzędu klatek. Rudzielce niedawno zjadły śniadanie. Amba*, najpotężniejszy, rzeczywiście przypominał tygrysa. Borys był silny, lecz dobry. Waśka to prostacka morda. Grigorij miał demoniczną osobowość. Daniła, rozmyślnie spowolniony, był w rzeczywistości znakomitym żołnierzem. Jenot miał zabawne, pręgowane policzki. Żmurik* zupełnie nie przypominał nieboszczyka, po prostu wyraźnie mrużył oczy. Zinaida to typowa bojowa baba. Iwan — godny zaufania, roboczy kot.

Każdy, kto nie miał bliżej do czynienia z serią „K–10”, powiedziałby, że koty są do siebie podobne jak sznurowadła, a już dostrzeżenie w tej sztampie dziewięciu różnych osobowości i wyodrębnienie indywidualnych cech charakteru…

Dziewięć rudzielców. I trójbarwna Kaśka, którą każdy bez trudu wyodrębniłby z całej grupy.

Tak czy inaczej — mięso.

Kaśka czekała na Pawłowa, wysuwała z klatki łapy, szturchała zamek, a gdy pan podszedł, odezwał się do niej, wyciągnął rękę i pogłaskał. .. Tę czystą ekstazę można było porównać tylko z koszmarną rozpaczą, która pojawiła się na rudym pysku, kiedy pan pożegnał się z nią i zniknął z pola widzenia. Kaśka przez chwilę rzucała się na kratę, a potem zaczęła nerwowo krążyć po klatce i bić ogonem. Diabelnie źle się czuła bez Pawłowa.

To oczywiste — tej modyfikacji produktu „Klinga” wszczepiono dodatkowe mechanizmy emocjonalnej zależności od pana. Tyle że z jakichś powodów z pełną mocą uaktywniły się one właśnie u „dziesiątki”.

Laborant był ten sam, który wcześniej nie upilnował Kaśki.

I jak? — zapytał Pawłow. — Jesteś gotowy pocierpieć za ideę? Tylko uprzedzam, szykuje mi się zwolnienie, więc nie będę w stanie cię chronić.

O czym mowa! Ja tymi rękami je wy karmiłem!

To byłeś ty? Wybacz, wyleciało mi z głowy.

To normalne. My pracowaliśmy zmianami, a pan po dwie doby nie sypiał. I jak tu zapamiętać, kto się przy czym krzątał. Ale proszę się nie martwić, ja już podjąłem decyzję. Okno jest przygotowane. Zamek można uszkodzić w minutę. Powiem, że się wyrwała. A co, miałem ją za ogon łapać? Włączam blokadę — a Katarzyna nie reaguje, to wybrakowany egzemplarz; kto wie, dlaczego wcześniej słuchał komend, a teraz odmówił… Właśnie dlatego dotychczas nie został spisany z inwentarza — by kontynuować badania.

Ochrona?

Nad ranem telefon kiepsko kontaktuje, wezwaliśmy już machera, obiecał, że do obiadu się wyrobi. Będę musiał pobiec na nasz zewnętrzny posterunek. Szczerze mówiąc, damy jej małe fory. Może by tak nogę skręcić?

Zbyt wiele zbiegów okoliczności. Zostawimy, jak jest. Z Bogiem. — Pawłow przeżegnał się niezręcznie.

Zewnętrzny płot jest wysoki — westchnął laborant. — Obliczyłem w przybliżeniu, że jej szanse wynoszą jeden do dziesięciu.

Płot… A za płotem musi się jeszcze zorientować w terenie i niezauważona wyjść z miasta — pomyślał Pawłow. — Zapamiętała drogę? Choć co tam jest do zapamiętywania; wal prosto i się nie zgubisz; a Szaronow rozmyślnie jechał bardzo powoli. Tylko co potem? Skandal. W rzeczywistości to jedna szansa na sto. Ale będę potworem, jeśli Kaśce jej nie dam”.

— …spróbować trzeba. Przecież bojowy kot nie pójdzie na rzeź jak jakaś owieczka.

Prawidłowo myślisz — przytaknął Pawłow. — Zaraz mnie najpewniej wezwą, a ty odczekaj dziesięć minut i zaczynaj.

I właśnie wtedy został wezwany.

Czasowo odsunięty od prac kierownik laboratorium Pawłow, opatulony w stary puchowy płaszcz, siedział na ganku swej willi. Panował chłód. Wewnątrz domu także było bardzo zimno. Pawłow odrobinę wypił, lecz to nie pomogło.

Niezwykle jasny, bijący po oczach jesienny dzień w końcu zamienił się w wieczór, który jakby dla kontrastu był mglisty i bezbarwny. Do Pawłowa zadzwonili już wszyscy, którzy mieli taki służbowy obowiązek. A także Bondarczuk.

Dlaczego, kochanieńki, dałeś mi niesprawny panel?! — warknął generał. — Bałeś się, że wtrącę się nie w porę, ty nieufny bydlaku?!

A nie jest ci teraz wszystko jedno? — odparł melancholijnie Pawłow.

Przez jakiś czas generał klął go na czym świat stoi, wygarnął wszystko, co mu leżało na wątrobie, potem długo milczał i w końcu zapytał:

No i jak się sprawy mają?

Spodziewam się poważnych nieprzyjemności — odparł szczerze Pawłow. — Średni kaliber mam już za sobą. A ty… Wybacz mi, jeśli potrafisz.

Na durniów się nie obrażam. I w ogóle, co to za nastrój? Jakbyś szykował się na śmierć? Mówię ci, jeszcze razem popracujemy!

Pawłowowi taka natarczywa życzliwość i nadmierny optymizm stanęły kością w gardle, więc pospiesznie zmienił temat. Wyglądało na to, że generał wybronił się bez problemu. Natomiast kierownik laboratorium główne nieprzyjemności miał jeszcze przed sobą.

Bondarczuk dzwonił około południa. W tym czasie Kaśki szukali już w całym mieście. W jednym celu: żeby zabić. Uznali ją za zbyt niebezpieczną. Fakt, że przy willi Pawiowa nie ma zasadzki, można było prosto wyjaśnić — zastępca dyrektora do spraw porządkowych w zamieszaniu zapomniał ustalić, gdzie Kaśka szwendała się wczoraj po obiedzie. Z wartowni zaś najwyraźniej nie zaryzykowali zameldowania, że okaz opuścił teren zgodnie z regulaminem w generalskiej wołdze, za to wrócił, poważnie naruszając zasady bezpieczeństwa, prywatnym samochodem w towarzystwie dwóch pijanych naukowców.

Zadziałała tu zasada krycia się nawzajem — strażnikom było niezręcznie przyznać się do tego, że nie zameldowali o incydencie, poza tym Pawłow dał im wtedy butelkę wódki, żeby się nocą nie nudzili.

Pawłow zerwał się z pracy, symulując złe samopoczucie. Poczuł się źle w gabinecie dyrektora. Najpewniej na tle nerwowym. Dyrektor zwolnił go natychmiast. Zupełnie, jakby marzył o tym, by jak najszybciej pozbyć się widoku tego łajdaka.

Tym bardziej, że w „kociarni” panował taki porządek, iż nawet zastępca kierownika mógł zdać podprojekt „K–10” likwidatorom.

Pawłow usiadł na swoim ganku i zaczął czekać. Może na Kaśkę, może na kolejne nieprzyjemności, a może na wszystko naraz.

Doczekał się przed obiadem. Było to potwornie niesprawiedliwe i bardzo bolesne, lecz tak widocznie miało być. Pawłow właśnie się zastanawiał, czy czegoś sobie nie podgrzać, kiedy usłyszał wystrzały.

Strzelano niedaleko, na skraju dzielnicy willowej, w lasku oddzielającym teren domów prywatnych od reszty miasta. Rozległo się od razu kilka serii z automatów.

W przysadzistego i cierpiącego na zadyszkę kierownika laboratorium dosłownie wstąpił diabeł. Pawłow rzucił się w stronę opłotków, jednym susem pokonał ogrodzenie sąsiada, przebiegł przez jego posesję, pokonał jeszcze jedną przeszkodę, i tak kilka razy pod rząd. Coś tam połamał i zniszczył, śmiertelnie wystraszył jakąś gospodynię, szczęśliwie ominął ogłupiałego na widok takiej bezczelności rottweilera… I nagle znalazł się twarzą w twarz z byłym kierownikiem laboratorium, a obecnie konsultantem małpiarni, zdeklarowanym schizofrenikiem i skończonym pseudonaukowcem.

Pawłow nie miał pojęcia, że dziadek tu mieszka. Gołowanow stał, opierając się na masywnej lasce, na środku działki i spoglądał w kierunku, z którego właśnie przestali strzelać. A dokładniej: właśnie odwracał się w stronę nieproszonego gościa.

Pawłow połamał mu kilka sztachet w płocie; i tak dobrze, że całego nie rozwalił.

Psz…psz…psz… — spróbował powiedzieć „przepraszam” i poczuł, że zadyszał się do tego stopnia, iż zaraz upadnie.

Kropnęli twój produkt? — zapytał Gołowanow.

Mhm… — przytaknął Pawłow. — Kotkę?! A to kanalie. No to czemu stoisz? Biegnij, chłopcze! Więc pobiegł.

Milicjanci byli bladzi, wystraszeni i bali się podejść nawet do rozstrzelanego zwierzęcia. Jakich potworności nasłuchali się na temat Kaśki, można się było tylko domyślać. Pawłow rozepchnął uzbrojonych mężczyzn, padł na kolana, wyciągnął do Kaśki ręce i nieomal padł trupem. Poczuł się naprawdę źle.

A Kaśka — to już nie była ona. Po prostu resztki trójbarwnego rudzielca. Zakrwawiony, rozerwany pociskami korpus. W niczym nie przypominała ukochanej kotki Pawłowa.

Kaśki nie było już na tym świecie.

Pawłow wybuchnął płaczem. Z trudem go odciągnęli, wytrzaskali po policzkach i rzucili na ziemię. Jak przez mgłę usłyszał zdanie: „Przyjedźcie jak najszybciej, mamy tu jakiegoś świra z atakiem histerii”. Miał tylko tyle sił, by powiedzieć: „Jestem z instytutu”. Wiadomo, jak był w okolicy traktowany instytut, toteż stosunek do Pawłowa natychmiast się zmienił. Przy okazji pojawił się też stary towarzysz.

Nie była bojowa — stwierdził Gołowanow, obrzucając Kaśkę pobieżnym spojrzeniem. — Co wy wyprawiacie, szczeniaki? Rozstrzelaliście zabawkę. Wielką, śliczną zabawkę.

A to wiedzieliśmy? Rozkaz był, by od razu wyeliminować… A ona jak wyskoczy! Wielka, zupełnie jak tygrys!

Głupki nieliniowe, do niczego się nie nadajecie! — warknął Gołowanow. — „Wyskoczy”! „Tygrys!” Bojowa by się tak nie wystawiła! Albo skasowała was lewą łapą… Wstyd, młodzi ludzie. No i kogo zabiliście, co? Hańba! Ej, Pawłow! Przestań się rozklejać, idziemy. Odwiozę cię do domu.

Rzeczywiście odwiózł brudnego, obszarpanego i zapłakanego Pawłowa do domu. I rzekł na pożegnanie: „To straszne świństwo. Ale wiesz co — tylko zrozum staruszka właściwie — mam spokojną duszę. Robicie zabawki! W końcu! Za moich czasów było to po prostu niemożliwe. A tak o tym marzyliśmy!… Zdaje się, że świat zmądrzał. Jesteś pierwszy, dlatego się z tobą rozprawili, ale twym śladem pójdą też inni. Daj Boże…”

Emeryt bardzo mu pomógł. Gdy przyszli go przesłuchać, Pawłow już mniej więcej doszedł do siebie, przebrał się w czyste ubranie i sensownie opracował linię obrony, bo odezwał się w nim

instynkt samozachowawczy. Na miejscu zdarzenia złamaliby go w mgnieniu oka.

Oczywiście po kilku dniach wszystko stanie się jasne. Lecz nikt nie będzie w stanie udowodnić, że Pawłow zorganizował kradzież tajnego produktu. Tym bardziej, że ten nie figurował w inwentarzu. Jaki sens miało wówczas dochodzenie? Minie trochę czasu i wszyscy stwierdzą, że o rudzielcach lepiej w ogóle zapomnieć. A także o samym Pawłowie.

Tego dnia zostawili go w spokoju. A on siedział na ganku, obserwował zachód słońca i palił. I wciąż na coś czekał. Tęsknił za żoną. Zastanawiał się, czy nie zadzwonić do córki — po prostu dowiedzieć się, co u niej słychać. I starał się nie myśleć o tym jednym, najważniejszym.

Już nigdy nie będzie mógł mieć kota. Nie będzie w stanie.

Z cichym szumem do furtki podjechał mercedes. Na tylnym siedzeniu samochodu rozsiadł się ktoś ogromny i Pawłow nie od razu zdał sobie sprawę, że to ałabaj Babaj.

Dobry wieczór, szanowny kolego — nietypowo cicho przywitał się z nim Szaronow.

Witaj. Czemu psa nie wypuścisz?

Szkoda twojej działki.

A samochodu?

Za samochód zabiję i on o tym wie. No i gdzie się to wszystko rozegrało?

Tam. — Pawłow skinął głową w kierunku pasa drzew. — Prawie dotarła do domu. Natknęła się na patrol.

Pojawia się jeszcze pytanie, kto się na kogo natknął…

Pawłowowi opadła szczęka. Był dzisiaj do tego stopnia oszołomiony, że idea oczywista dla Szaronowa nie przyszła mu do głowy nawet jako jedna z wersji. Rudzielcom pozostawili przecież funkcję gwałtownej reakcji na skierowaną w ich stronę lufę broni!

Nieee… — przeciągnął. — To niemożliwe. To przecież Kaśka. Ona wczoraj wiele razy przechodziła obok uzbrojonych ludzi. I nawet przez głowę mi nie przeszło, by ją przytrzymywać. A tak przy okazji… O, Boże! Rzeczywiście mi nie przeszło. Chociaż powinno!!! Ale przecież nikt mi nie zagrażał…

Wymyśliłeś sobie miłego, domowego kociaka — rzekł Szaronow ostro. — Ale czy on taki był? A może zmieniała się w twoim towarzystwie? Z miłości. Weź to pod uwagę, ja nie żartuję. Były już takie precedensy. Nie trzeba daleko sięgać. Załóżmy taki „Hebel”. Przy mnie i beze mnie — to dwa różne produkty. Chociażby w samochodzie siedzi tego żywy przykład. Biały i puszysty „wredny” Babaj. Przemiły i sympatyczny.

Mówisz to rozmyślnie? Taka psychoterapia? Żeby złagodzić stratę? Że niby kotka była marna i nie ma czego żałować?

Nic podobnego. Pomyśl tylko, siedziała w lesie i czekała. Ktoś skierował lufę w jej stronę. Uznała, że została zdemaskowana i zaatakowała.

W jej stronę. A nie w moją!

Tępak! Przecież szła do ciebie! Myślała o tobie. Przeszkodzono jej. Zadziałał efekt przeniesienia. W przypadku połowicznie swobodnego mózgu, a tu mamy z takim do czynienia, jest to prawdopodobne.

Pawłow popadł w długą zadumę. Dumał tak, dopóki nie przypomniał sobie słów Gołowanowa.

Ona by ich lewą łapą załatwiła! — oznajmił pewnym tonem.

To także jakiś wariant. Chwileczkę, właśnie powiedziałem coś… po prostu wyjątkowego…

Zapewne jak zwykle coś genialnego. A idź ty ze swoimi olśnieniami. Daleko i na długo.

No, no. Ile byś wilka nie karmił, i tak słoń ma większe jaja. — To znaczy?…

Nie pamiętam przypadku, żeby udało mi się ciebie do czegoś przekonać. Nigdy mnie nie słuchałeś. Może stąd wynikają wszystkie twoje problemy?

Gdybym cię słuchał, nie byłoby Kaśki.

Szaronow pokręcił nosem, już zamierzał pozwolić sobie na uszczypliwość, rozmyślił się jednak i usiadł obok.

Wiesz co, u niej rzeczywiście zadziałał efekt przeniesienia!

wypalił nagle. — Coś takiego! Skojarzeniowe myślenie drugiego stopnia… Skąd ono się wzięło u serii „K–10R”? Przecież robiłeś zwykłego robota!

Jakie to ma teraz znaczenie?

A takie, że jeśli było przeniesienie, to pojawia się bardzo ciekawy niuans! Trzeba się oczywiście na miejscu incydentu rozejrzeć

gdzie stali gliniarze, skąd wyszła kotka; lecz w zasadzie tak to właśnie widzę: przeniesienie!

Mnie to już zwisa — burknął Pawłow. — Kaśce też.

Poczekaj chwilę, głupolu. Zrozum, chlapnąłem pierwsze, co przyszło mi do głowy, a teraz sądzę, że być może u Katarzyny, z jej przekrzywionym chipem, rzeczywiście wykształcił się częściowo swobodny mózg! Kiedy wszyscy wypruwają sobie flaki, próbując taki stworzyć! To przecież rewolucja. Połączenie sprzeczności — sterowalność jak u biomecha i wolna wola biorobota.

Pawłow ukrył twarz w dłoniach.

Daj spokój — poprosił przybitym tonem.

Ty nie rozumiesz? Taak, przede wszystkim trzeba przesłuchać patrolujących — był atak czy nie? Ja to zorganizuję, wszystko gołąbeczki wyśpiewają. Niech to diabli, za wcześnie cię spisali na straty! Teraz trzeba by jak najszybciej wypuścić nową serię i zamęczać ją, zamęczać…

Pawłow jęknął cicho.

Słuchaj, jeśli na stanowisku naczelnika stęskniłeś się za prawdziwą pracą, to zajmuj się, czym tylko dusza zapragnie, i zamęczaj, kogo chcesz. Tylko dlaczego przyczepiłeś się właśnie do mnie?! Zostaw mnie w końcu w spokoju, draniu!

Nie zostawię, próżne nadzieje. O, szlag!…

Co znowu?

Trzeba wziąć kilka rudzielców do kontroli. Wszystkich nie da rady, ale parkę na pewno mogę zatrzymać. — Szaronow wyciągnął telefon. — Kogo brać?

Nikogo! — uciął Pawłow. Ciężko podniósł się na nogi i skierował w stronę drzwi. Twarz byłego kierownika laboratorium była czerwona i zła.

Szaronow zerwał się jak sprężyna i zastąpił mu wejście do domu.

Zostało im kilka minut życia — rzekł. — A mogą się jeszcze bardzo przydać. Decyduj, stary. I nawet nie myśl o spisywaniu się na straty. Spod paragrafu się wybronisz, reszta to detale. Jest się komu za tobą wstawić, a ministrowie i dyrektorzy nie są wieczni. I cywilna wersja „Klingi” wkrótce się przyda. Założymy się, że za pół roku wrócisz do instytutu? No, powiedzmy za rok.

Nie wrócę — uciął Pawłow i z łatwością odsunął Szaronowa na bok.

Oczywiście, że wrócisz, szanowny kolego. Postaramy się! — Nie zrozumiałeś mnie. Ja sam nie wrócę. Już nigdy. Puść.

Czyżbyś nie chciał wyhodować nowej Kaśki? — zapytał niemal błagalnie Szaronow. — Zdaję sobie sprawę, że druga taka nie powstanie, ale możemy stworzyć coś bliskiego jej duchem. Wybacz mi patos, ale to dzieło twojego życia, obowiązek. A ja będę ci pomagał!

Boże, ależ z ciebie idiota! — krzyknął Pawłow i tak popchnął kolegę, że ten nieomal spadł z ganku.

Drzwi trzasnęły ogłuszająco.


Widząc, jak potraktowano jego pana, zamknięty w mercedesie Babaj zaczął ujadać i momentalnie całkowicie zapluł szybę. Szaronow machnął do psa uspokajająco, zaklął i ruszył w stronę samochodu, w marszu wybierając numer telefonu.

Kto mówi? — krzyknął, gdy tylko z drugiej strony ktoś podniósł słuchawkę. — Tu profesor Szaronow! Zastępca dyrektora! I wydaję rozkaz: mięso — stop!… Nie, młody człowieku, to właśnie leży w moich kompetencjach. Słuchaj, mutancie, zobacz, czyj podpis figuruje na twoim protokole! Aaa, właśnie… A ja sram na to, że już załadowali! Zrzucajcie z powrotem! Ej! Momencik! Czyżby już? Uśpili?… A to pech… Co? Który jeszcze żyje? Więc krzyknij tam, żeby przestali, do kurwy nędzy! Gnoje… Koty mordują! Co za pa szywy dzień! Wszystkich zwolnię! Pierwszy i drugi? Wspaniale! Więc oba do psiarni. Będą tam na was czekać, zadbam o to. Co ty, zgłupiałeś? Do psia–ar–ni! Do szóstego oddziału, twoja maaaać!!! Zajedź od tyłu, jasne? Pod wejście przeciwpożarowe. I spokojnie. Bez paniki. Wyjdzie do ciebie mój zastępca i wszystko ci wyjaśni. A jutro porozmawiam z tobą osobiście. Zrozumiałeś? Drobiazg, niedowagi nie będzie, dostaniesz swoje nieszczęsne sto sześćdziesiąt pięć kilo. W schludnych paczuszkach. Nie bój się. Popracujesz ze mną i nie takie rzeczy zobaczysz. Do roboty.

Wypuścił Babaja z samochodu — pies radośnie zatańczył wokół niego — i przełączył telefon.

Witaj. Słuchaj i nie zadawaj pytań. Czy okno obok wyjścia przeciwpożarowego wciąż się otwiera? Znakomicie. Zaraz przy wiozą tam karawanem dwa żywe koty Pawłowa. Nie, wyobraź sobie, że żywe. Dokładnie tak, rudzielec Dwa bydlaki. No i znów się wtrącasz!… Przecież mówię, pytania na potem. Przyjmiesz je osobiście — I do starego wiwarium. Chłopakowi z karawanu odpalisz w zamian półtora kwintala paczkowanych flaków. Bądź przekonujący, żeby się nie denerwował z powodu drobiazgów. Jutro sam nad nim popracuję, ale prewencyjnie zrób na nim wrażenie. Aha. Potem przekręć do „kociarni”, znajdź zastępcę Pawłowa — tylko na komórkę, numer powinien być w ogólnym instytutowym spisie. Ten zastępca to w dechę gość; nieomal mnie dziś zagryzł, kiedy przyszedłem z likwidatorami… Nakreśl mu sytuację. Powiedz, że sam jesteś w szoku. Rozumiem, że faktycznie jesteś. Krótko mówiąc, niech oni tam jakoś w tajemnicy podrzucą nam dzienne porcje chociaż na tydzień i wydelegują laboranta, którego rudzielce pamiętają… Dobra, dobra, przedyktuj mi jego komórkę. Najważniejsze, żebyś przyjął teraz koty i gdzieś je umieścił. A potem sami zrobimy z tym porządek… Nie powiem, bo nie uwierzysz! Jeśli się nie mylę, to sensacja! Nie powiem! Jutro, wszystko jutro.

Podczas gdy pan rozmawiał, Babaj zdążył zbadać najbliższe słupy ogrodzenia i pooznaczać je.

Na miejsce — wydał komendę Szaronow, wybierając kolejny numer. — Dzień dobry, profesor Szaronow niepokoi… Niech pan tak nie wzdycha, tylko słucha. Potrzebna jest pańska pomoc. Udało mi się uchronić przed spisaniem z inwentarza dwa koty Pawłowa. Okazy „K–10 R–l” i „R–2”. Szczerze mówiąc, po prostuje ukradłem!…


Ledwie Pawłow odgrodził się od świata drzwiami, z jego oczu pociekły łzy. Nie rozbierając się i cichutko pochlipując, wspiął się na piętro, wszedł do sypialni i zwalił w poprzek łóżka. Podciągnął do siebie poduszkę, wbił się w nią nosem i zaczął szlochać na cały głos. Jęczał, przeklinał, wierzgał nogami i walił w pościel pięściami.

W jego głowie panowała kompletna pustka. Przerażająca i paniczna. Wcześniej Pawłow zawsze o czymś myślał. Bez przerwy. Rozwiązywał zadania, dokonywał wstępnych obliczeń i myślowych eksperymentów.

Teraz nie miał o czym myśleć. Wszystko się zawaliło. Razem z rudzielcami utonął w niebycie sens życia. Przed jego wewnętrznym wzrokiem, zawsze takim jasnym i barwnym, pojawiał się jedynie czarny kwadrat zgaszonego ekranu. Rozum Pawłowa oślepł.

Jego umysł był pogrążony w takim mroku, że Pawłow wręcz się przestraszył. Otworzył oczy. Zobaczył mętny obraz. Jego dom, sypialnia… nie, już nie jego. Chciał stąd natychmiast wyjechać. Uciec. Jak najdalej.

No dobrze, można zmienić adres. Ale jak uciec przed swym zawodem? Poświęcił mu tyle lat, że zrósł się z nim nierozerwalnie. To jak ucieczka przed samym sobą; beznadziejna i niewykonalna.

Był i pozostanie biotechnologiem. A więc jest skazany na pamięć o swej klęsce do końca życia. Bezrobotny, zapomniany przez wszystkich — klasyczny przykład naukowca nieudacznika. Nie będzie w stanie wyrzucić tego z pamięci.

Straszny los.

Gdyby tylko był choć w minimalnym stopniu przekonany, że podążał właściwą drogą! Nawet jeśli rudzielców nie zrozumieli i nie zaakceptowali, on wymyślił je dobrze i stworzył prawidłowo! Niestety, tonący Pawłow nie miał nawet tej brzytwy. Seria okazała się ślepą uliczką, świetlane perspektywy istniały zaś jedynie w wyobraźni kierownika laboratorium.

Koniec z kotami. I miał gdzieś, że nie pozwolą mu już nad nimi pracować. Sam sobie na to nie pozwoli.

Zmarnował szansę i zepsuł wszystko, czego się dotknął. Tak bezradny i bezużyteczny Pawłow nie czuł się jeszcze nigdy. Po raz pierwszy poczuł też, jak wypełnia mu serce nieprzeparte pragnienie, by natychmiast ze wszystkim skończyć, uciec przed rozdzierającym duszę cierpieniem w obłęd albo w śmierć. „Już po wszystkim. Nie ma już sensu się miotać, gdyż jest po wszystkim”.

Inna sprawa to znaleźć się w niewłaściwym miejscu o niewłaściwym czasie. Można sobie wówczas wmówić, że jest się bohaterem lub nie rozumianym geniuszem i w takiej masce dociągnąć do końca życia. Bez szczególnej radości, lecz przynajmniej z poczuciem spełnionego obowiązku.

Sytuacja wygląda jednak zupełnie inaczej, kiedy w wieku pięćdziesięciu lat uświadamiasz sobie, że jesteś miernotą, którą na dodatek prześladuje chroniczny pech.

Ta myśl dosłownie go poraziła i Pawłow znów zaniósł się płaczem.

W końcu cierpienie tak go zmęczyło, że zasnął.

Przyśniło mu się coś strasznego. Że siedzi w nabitym elektroniką samochodzie nieznanej marki. Samochód jedzie przez obce miasto, zdecydowanie nie rosyjskie, a za szybą przepływają dziwne, ruchome witryny — zupełnie, jakby były żywe — i dziwaczne środki transportu. Chodzą tam ludzie, dla odmiany w pełni realni, choć niektórzy ubrani też… nie do końca normalnie. Odprowadzając spojrzeniem pewną wystrojoną modnisię, Pawłow odwrócił głowę i poczuł, że za jego plecami ktoś siedzi. Ktoś, kogo koniecznie musi zobaczyć.

Odwrócił się przez lewe ramię, mimochodem prześliznął wzrokiem po człowieku za kierownicą i spojrzał w tył. Po czym zdębiał. W samochodzie nie było tylnego siedzenia, a między przednimi fotelami i zakratowanym przedziałem dla zatrzymanych leżał gruby, sprężysty materac. Na nim zaś, wyglądając przez okno, siedział wielki, trójbarwny kot.

Kasia? — zawołał ostrożnie Pawłow.

Kot zwrócił ku niemu głowę i uśmiechnął się.

Pawłow znów się rozpłakał. We śnie, młody i pełen sił, rozmawiał ze swym policyjnym kotem, a na jawie na mokrą poduszkę spod drżących, zamkniętych powiek śmiertelnie zmęczonego, podstarzałego mężczyzny kapały łzy.


— …tam w wiwarium jest poluzowana krata na oknie! — mówił w tym czasie Szaronow. — Dlaczego o takich rzeczach wiem ja — a wy nie? Bałagan! Odegnijcie kratę i wrzucajcie worki przez okno! Moi chłopcy je przejmą. To już wszystko, do jutra. Dziękuję za współpracę. Potem się rozliczymy. Pawłow odpali wam kawałek Nobla…

Ufff! — Schował telefon, zapalił papierosa, zaciągnął się z rozkoszą i poszedł z powrotem na ganek. Babaj z niezadowoleniem szczeknął z samochodu.

Drzwi okazały się zamknięte od środka — albo same się zatrzasnęły, albo Pawłow nie życzył sobie gości.

Szaronow kilkakrotnie nacisnął dzwonek. Zastukał. Ręką, potem nogą. Bezskutecznie zadzwonił na domowy, a potem komórkowy telefon Pawłowa. Zszedł z ganku i w zamyśleniu przeszedł się tam i z powrotem.

Z tyłu podwórka rozległy się ciężkie uderzenia. Szaronow obszedł dom i zobaczył, jak z płotu z trzaskiem wylatuje deska.

A za nią następna.

Szaronow jęknął cicho i zaczął się rozglądać za czymś ciężkim i poręcznym, lecz w tym samym momencie przez powstałą szczelinę prześliznął się człowiek.

Dzieeeń doobry — przeciągnął Szaronow.

Witaj, chłopcze! — odparł konsultant instytutowej „małpiani”.

Tym razem był bez laski, za to z toporem. Upaprany, niechlujny, pełen radości życia.

Nie zwracaj uwagi! — rzucił do Szaronowa niedbale, spoglądając na dziurę w płocie. — To coś w rodzaju osobistych porachunków. Stare długi. On mnie, to ja jemu. A gdzie jest teraz?

Wszystko dobrze? — zapytał Szaronow, zerkając na topór.

Będzie jeszcze lepiej. Więc gdzie jest ten przygłup?

Zamknął się w domu. Chleje gorzałę albo zalewa się gorzkimi łzami. Raczej się nie powiesi, jest zbyt normalny.

Jak sądzisz, długo będzie to przeżywał?

No… Mówiąc szczerze, boję się, że tak. Bardzo długo. Jeśli nie do końca życia. On w ogóle jest pechowy, a tu nagle trafiła mu się dobra karta — i takie fiasko. Oczywiście będę mu pomagał. Może się otrząśnie. A może nie. Biedak jest tak wyczerpany, że najprawdopodobniej zaszyje się w jakiejś wiosce i tam przepadnie. Wątpię, by żona dała sobie z nim radę, a mnie już na pewno nie uda się go od tego odwieść. Bądźmy przygotowani na najgorsze.

No cóż… — Gołowanow spojrzał badawczo na Szaronowa. Ten pierwszy odwrócił wzrok.

Jeśli się nie mylę, jeden z kotów Pawłowa miał na wpół swobodny mózg. Co pan o tym sądzi?

Katarzyna? Ta, którą zabili? Widzisz, chłopcze… — Gołowanow odwrócił wzrok i nie wiedzieć czemu spojrzał na swój topór. — Szczerze mówiąc, doszedłem do podobnych wniosków i zdaje się, że znacznie wcześniej niż ty. Ona od samego początku zachowywała się dziwnie jak na zwykłego robota. Zanadto dziwnie. Gdzie są teraz dane na temat tego egzemplarza?

Mam wszystko, co trzeba. Nawet dwa żywe kontrolne okazy z serii rudzielców. Brakuje nam tylko wiedzy. Ale to kwestia czasu.

Przygarnąłeś dwa rudzielce? Zuch chłopak.

Przygarnąłem… Gwizdnąłem w ataku chciwości. Kleptomania na tle zainteresowań. A teraz myślę sobie: jaki z tego pożytek? Jak długo będę w stanie utrzymać to w tajemnicy? Jak z nimi pracować w tak idiotycznych warunkach? Powiedzmy, że uda mi się wyprowadzić rudzielce poza terytorium — ale to przecież przestępstwo przeciw państwu!

Jeśli wszystko uda się tak, jak zaplanowałem, wyjdą z terytorium na własnych łapach, z podniesionymi ogonami.

Początkowo Szaronow wydał z siebie coś w rodzaju zakłopotanego psiego warczenia, potem milczał przez chwilę, przechylił głowę na bok i zaproponował:

A może byśmy tak na ganeczku zapalili?

Gołowanow przytaknął i lekko, jak młodzieniec, ruszył obok Szaronowa, który swobodnie mógłby być jego synem. Gdyby w pobliżu znalazł się postronny obserwator, pomyślałby: cóż za straszne napięcie skupiło się w tych dwóch? Jeszcze chwila i polecą iskry. Czegoś wyraźnie nie dopowiadają…

Na ganku Gołowanow w milczeniu wypalił papierosa, trzymając topór na kolanach. Wrzucił niedopałek do klombu i rzekł:

Krótko mówiąc, wstępnie się dogadałem. Potrzebny jest tylko sprawnie opracowany konspekt i gotowy plan robót. I sprawa załatwiona. Instytutu oczywiście nie dadzą. Nie będzie nawet takiego laboratorium jak tutaj. Po prostu sektor cywilny takich nie posiada. Ale gwarantują normalne warunki. Sądzę, że połowę pracowników „kociarni” uda się zwerbować bez najmniejszych przeszkód. A więcej nam nie trzeba.

Zaczną ich teraz maltretować i sami stamtąd zwieją. Szkoda dzieciaków, czeka ich rozwianie iluzji. W sektorze cywilnym biotechnologów jest jak nasrał. Był to modny kierunek studiów, a teraz mamy kryzys nadprodukcji specjalistów.

Więc możemy wybrać najlepszych. Najważniejsze, że mamy silne poparcie. Wystarczy gwizdnąć, by koty Pawłowa zabrali wojskowym i oddali temu, kto jest w stanie dodać im trochę rozumu. Wyobraź sobie, że nagranie wczorajszego występu już hula po stołecznych gabinetach. Zapewne jakiś wojenny korespondent postanowił trochę sobie dorobić. Sądziłem, że będę musiał długo wszystko wyjaśniać, pokazywać filmy, a oni mi mówią: „Aaa, to te rudzielce, »Klingi«? Czemu pan wcześniej nie wspomniał, że są takie niesamowite! Panuje przekonanie, że to niezwykle perspektywiczny towar! Dosłownie żyła złota! Proszę jak najszybciej przyjechać z projektantem i niech sam poda cenę!” Szpiegostwo przemysłowe to bardzo dochodowa zabawa. I co ty na to, chłopcze?

Gotowy na przygodę? W instytucie udupili cię na amen i to na długie lata. Więc jak, wchodzisz w to?…

Jeszcze miesiąc temu pan mi nie wierzył i mówił, że Pawłow całą serię zmarnował — przypomniał Szaronow, wrzucając niedopałek do tego samego klombu.

Za to kilka dni temu dokładnie przewidziałem, jak zachowa się trójbarwna. Wielka szkoda, że zginęła. Zabaweczka. To nic, opracujemy jeszcze lepszy design. A serię jako całość Pawłow rzeczywiście zmarnował, w dodatku nieudolnie. I spróbuj mi udowodnić, że było inaczej. Ponoć to niezły facet, tyle że dureń.

Ma po prostu pecha — rzekł Szaronow z wyrzutem.

Biorąc pod uwagę rezultaty, na jedno wychodzi.

To zbyt surowa ocena. Bądźmy zresztą sprawiedliwi: tak czy inaczej Pawłow rzeczywiście zmarnował serię! Kaśka wyszła mu przypadkowo. Ale wdrożenie takiego wyjątku do seryjnej produkcji… To będzie kosztowało sporo nerwów i pieniędzy. Proszę chociaż napomknąć, kto jest gotów zainwestować w ten projekt?

Napomykam — międzynarodowa korporacja z siedzibą w Moskwie. A kto jeszcze może zapędzić naszych wojskowych w kozi róg?

Dla takiego molocha kotki Pawłowa bynajmniej nie są złotą żyłą. Chociaż tak, już rozumiem. Chodzi o image! A zdaje pan sobie sprawę, że będą się nazywały: „Pavlov’s cat”? Bez względu na to, czy autor będzie w tym uczestniczył, czy nie.

Sądzę — rzekł Gołowanow — że początkowo będą się nazywały „Russian cat”, a potem przyjmie się inne słowo i tak już zostanie. Niezależnie od tego, jak byś się starał uwiecznić nazwisko przyjaciela. Mówiąc szczerze, niewiele mnie obchodzi nazwa handlowa. Chcę po prostu u schyłku kariery przyłożyć jeszcze rękę do powstania pięknej zabawki. Dla własnej satysfakcji. Choćby w roli organizatora robót. I w ogóle, po „małpiarni” koty tak łatwo… zrozumieć. To są naprawdę zabawki. Kiedy zajmujesz się naczelnymi, wciąż czujesz na karku chłodne spojrzenie Boga. W młodości mnie to bawiło, teraz wręcz przeciwnie. I wciąż zamawiali u mnie wszelakie potwory. Zmęczyło mnie to. Na przykład ostatnio…

Proszę nie kończyć. Nie chcę bez potrzeby poznawać wojskowych tajemnic. Basta! — A kto ci uwierzy? Przecież jestem świrem! Zasłużonym maniakiem rosyjskiej biotechniki. Sam zresztą widzisz, z toporem w gości chodzę.

Lepiej niech pan zastuka do drzwi obuchem. A tak w ogóle, już mi się wygadali na temat pańskiego Barrymore’a*. Po diabła on komu potrzebny? Jako piąta kolumna? Żaden rozsądny człowiek nie przyjmie do domu takiego służącego. O budowie potencjalnego przeciwnika.

Głupiś, chłopcze — uśmiechnął się Gołowanow. — Jeśli chodzi o „małpiarnię”, już od dawna nikogo nie interesują rezultaty, liczy się tylko proces. I towarzyszące mu potoki gotówki. Jak sądzisz, dlaczego tak łatwo opuszczam tę szaragę*? Bo mnie w końcu wypuszczają. Na zasłużony odpoczynek. Już się nasłużyłem. Ech, profesorze Szaronow… Jesteś taki ważny, wszystko wiesz, wszystko możesz, a nie wypracowałeś elementarnej umiejętności dogadywania się z ludźmi, którzy są zainteresowani materialnie. I wepchnęli cię do administracji.

Pan się będzie dogadywał — odparował Szaronow. — Ja zamierzam harować. Moim zadaniem są teraz koty Pawłowa. A potem, jeśli wszystko pójdzie jak trzeba — tfu, tfu, tfu — znowu psy. Też mam w odwodzie perspektywiczny towar.

Jedno ugryzienie i łeb spada?

Nie, ten jest łagodny… — rzekł Szaronow z marzycielskim wyrazem twarzy.

Więc jednak się zdecydowałeś? No to już! Nasza umowa jest aktualna. Ja jestem głównym szefem, ty bezpośrednim wykonawcą. Bez ciebie daleko nie zajdę, już nie te lata i wśród młodzieży mam kiepską reputację. Sam tylko pomyśl; jak ja ich będę podkupywać, jeśli się mnie boją?!

Jeszcze się przez chwilę zastanowię. — Szaronow znowu zapalił.

Milczał przez kilka minut, zanim oznajmił:

Kotów strasznie żal. Kiedy wyrastają takie wielkie, stają się prawie jak psy. Przecież to nie sam Pawłow je wymyślił. Wie pan, kto mu pomysł podrzucił?… No właśnie… Sądziłem, że mogę obojętnie się przyglądać, jak likwidują podtemat rudzielców. A okazało się, że nie. Tak mnie to wykończyło, jakbym własne produkty spisywał na przemiał. Nie, rudzielców nie wolno zostawić; trzeba je wykorzystać do końca. Oczywiście biotechnika to etap, który już przeszedłem, i przerabianie wzorów Pawłowa będzie dla mnie nudne i męczące; już sam termin „kot z ograniczonym zestawem zadań” wprawia mnie w przygnębienie. Lecz jeśli tą drogą dojdziemy do częściowo swobodnego mózgu… Jestem gotów na jakiś czas zrezygnować z części swych pryncypiów. Byleby się udało! Ej, co mi się pan lak przygląda; jeszcze nie podjąłem decyzji.

Gołowanow westchnął i, nie odwracając się, stuknął obuchem topora w drzwi.

Wychodź, Pawłow, nędzny tchórzu! Jest robota za dziesięć tysięcy dolarów!

Kłamie pan — rzekł Szaronow. — Za dwadzieścia, góra dwadzieścia pięć. Więcej nie dadzą. A nam nawet tyle nie potrzeba.

Kto kłamie? Ja tylko reklamuję nasz projekt. Trzeba to odróżniać. Paaawłow! Wyyychodź!

Pawłow nie reagował. Spał na górze, już nie płacząc. Snem bez snów.

Jak martwy.

Zapadał zmierzch, a biotechnolog z biomechanikiem wciąż siedzieli na ganku.

Zza płotu posępnymi, niedźwiedzimi oczkami przyglądał się im Wredny Babaj.


Epilog


Złodziej zanurkował w drzwiach opuszczonego magazynu. Samochód patrolowy, zgrzytając hamulcami, zatrzymał się przy murze.

Jeszcze trochę i przez tego gada całą farbę zedrzemy! — zdenerwował się Darre, dowódca patrolu, zaglądając w szczelinę między murem a bokiem samochodu. — Gdy go dorwiemy, od razu nawalę mu po mordzie. I będę miał usprawiedliwienie.

Jego operator złapał za mikrofon.

Policja!!! Wychodzić z podniesionymi rękami!!!

Od ryku głośnika zadźwięczały szyby w nielicznych okienkach pod dachem magazynu.

Darre powoli cofnął samochód o jakieś dwadzieścia metrów. Teraz obaj patrolowi widzieli mur od rogu do rogu i z łatwością kontrolowali wszystkie drzwi.

Jesteś pewien, że z tyłu wciąż jest zamknięte? — zapytał Reno.

W tym składzie dosłownie wczoraj przygwoździli identycznego kretyna. Dlatego starałem się zagonić naszego klienta właśnie tutaj.

No, no… — Reno pstryknął przełącznikiem. — Ej, ty, kretynie!!! Poddaj się po dobremu!!! Jesteś w pułapce!!! Stąd nie ma innego wyjścia!!!

Kretyn nie chciał się poddać. Najprawdopodobniej miotał się właśnie wzdłuż tylnej ściany. Albo zrozumiał, że wtopił i szukał teraz zacisznego zakątka, mając nadzieję, że uda mu się schować. Zapewne magazyn był porządnie zagracony.

Jak myślisz, ma spluwę?

Nie — odparł Darre pewnym tonem. — Ale będziemy działać zgodnie z regulaminem. To rozkaz.

Zamyślił się i dodał:

Chłopak jest czarny, a taki zawsze może mieć broń. Im mniej czarnuch potrzebuje pistoletu, tym większa jest pewność, że go ze sobą nosi. Na przykład po to, żeby obronić się przed drugim czarnuchem, który też ma pistolet. Taką mają kretyńską konstrukcję psychiczną.

Syf — podsumował melancholijnie Reno, po czym podał mikrofon dowódcy i wysiadł z samochodu.

Ej, kretynie!!! — krzyknął Darre. — Daję ci ostatnie ostrzeżenie!!! Albo wychodzisz sam, albo idzie po ciebie Kadis*!!! Zrozumiałeś?!

Znowu zadźwięczało szkło.

Reno otworzył tylne drzwi i dźwięcznie „pstryknął” językiem. Niezależnie od tego, czego oczekiwał, „pstryknięcie” absolutnie niczego nie zmieniło na roztopionych lipcowym słońcem przedmieściach Marsylii.

Syf — rzekł Reno, tym razem już z uczuciem. Wyjął z kieszeni niewielki breloczek i wcisnął przycisk.

Syf! — wrzasnął Reno i potrząsnął brelokiem, który wydał całą serię „pstryknięć”.

Z otwartych drzwi płynnie, zupełnie jakby przez nie przeciekł, wyszedł i natychmiast usiadł, owijając ogonem tylne łapy, wielki, jasnopomarańczowy Kadis. Całkowicie poszarpane końcówki uszu policyjnego kota znieruchomiały na wysokości pasa Reno (który bynajmniej nie był kurduplem).

Oprócz poszarpanych uszu Kadis miał też szramę na nosie i kilka poważnych blizn na bokach, a jego lewe biodro okazało się nieco wykręcone i posiadało wyraźną łysinę.

Straszny gorąc — oznajmił Darre. — Elektronika się przegrzała. Dlatego się zacina.

Gdzie? W pulpicie, czy w tym grubym, rudym bydlaku?

Wszędzie. Kiedy się podłączysz, sam się zaczniesz zacinać. Reno zamierzał coś odpowiedzieć, jednak machnął tylko ręką.

Ej, kretynie!!! Masz dziesięć sekund na zastanowienie, potem Kadis startuje!!!

A jeśli tam mimo wszystko jest wyjście? — zapytał Reno, wyciągając z samochodu zestaw kuloodporny. — I tkwimy tu jak dwaj skończeni idioci?

Ubierz kociaka — poradził mu Darre. — Jaka to różnica, czy jest wyjście, czy go nie ma? Wyjście jest pojęciem czysto filozoficznym. Spekulatywnym. Może go też nie być z zasady. Za to regulamin z pewnością istnieje. I według niego będziemy postępować.

Syf… — burknął Reno. Klepnął kota w bark, a gdy ten niechętnie wstał, Reno narzucił mu na grzbiet ochronny czaprak i podciągnął popręg.

Stary, wierny koń bojowy — rzekł Reno niemal pieszczotliwie, zakładając kotu ochronną maskę. Cofnął się o krok i zlustrował wzrokiem. — Mój Boże, wygląda przerażająco!

Kadis znowu usiadł. Miał mętne oczy stworzenia, któremu już dawno kompletnie wszystko zbrzydło. Teraz, schowane za wycięciami maski, te oczy wydawały się całkowicie sztuczne.

Reno wrócił na przednie siedzenie i wyjął ze schowka wielkie, ciemne okulary z różkami anten po bokach oraz lekkie słuchawki.

Po obleczeniu twarzy w te akcesoria niewiele się różnił od Kadisa. Na prawą dłoń naciągnął rękawicę „nietoperza” i lekko poruszył dwoma palcami.

Kadis zerwał się, skoczył przed siebie i dość rześko przebiegł tam i z powrotem przed samochodem.

Ciekawe — wymamrotał Reno. — Może dadzą nam kiedyś rosyjskiego kota? Czy na emeryturę też odejdziemy w objęciach tego parszywego robota?

Kadis aż tyle nie pociągnie — odparł wymijająco Darre.

Zresztą przecież go kochasz. A może nie?

Pewnie, że kocham — zgodził się Reno. — Ile razem przeżyliśmy! Ale po nim chcę rosyjskiego. Jestem zmęczony. Z tak ograniczonym zestawem komend zbyt wiele trzeba robić samemu. To niesprawiedliwe; dlaczego Rosjanom udają się normalne koty, a nasze…

Rosjanie są leniwi. U podstaw wszystkich genialnych osiągnięć leży ludzkie lenistwo. To, mój przyjacielu, dialektyka.

Jeśli są tacy leniwi, niech nam sprzedadzą licencję, żeby ich nie musieli sami hodować.

Ale oni są na dodatek chciwi!

Co za koszmarny naród! — Reno roześmiał się na całe gardło.

No, dosyć żartów. Mogę zaczynać, szefie?

Możesz.

Przyjąłem, rozpoczynam akcję. Tylko proszę, nie patrz w monitor. Uważaj na drzwi. Bo będzie tak, jak zeszłym razem. Lepiej w ogóle wyjdź z samochodu.

Ej, przygłupie!!! Kadis wystartował!!! Koniec z tobą!!!

Żaden koniec… — burknął Reno. — Weźmiemy go bez zadrapania, miękkimi łapami.

Kadis podbiegł do drzwi magazynu i przeskoczył do środka. Darre przysunął do siebie monitor na ruchomej konsoli i z ciekawością wlepił w niego oczy. Obraz pływał i był lekko niewyraźny — Kadis poruszał się bardzo szybko i kamera działała na granicy możliwości.

Prawdziwe wysypisko śmieci — burknął Darre.

O co cię prosiłem?

Dobra, dobra, to już nie można się rozejrzeć?

Darre wyjął krótki automat ze schowka między siedzeniami, wysiadł pod prażące niemiłosiernie słońce i przykucnął za otwartymi drzwiami samochodu, wysuwając lufę przez okno.

Reno ledwie zauważalnie kręcił głową z boku na bok i z rzadka poruszał palcami.

Rzeczywiście wysypisko. I niestety wiele niepotrzebnych zapachów. Kadis zachowuje się tak, jakby miał zatkany nos. Niczego nie poczuje w tej stercie odpadków. A cisza panuje kompletna, najwyraźniej nasza zdobycz się przyczaiła. Wyjaśnij mi, w jaki sposób chłopaki wyciągali stąd wczorajszego klienta?

Nie chciałem cię martwić. Im Kadis też nie zadziałał. Wtedy weszli do środka i zaczęli strzelać seriami we wszystkie strony. Ten kretyn sam przypełzł do nich na czworakach.

Chyba żartujesz. — Bynajmniej. Ale jednak spróbuj, co?

Dobrze. Wydaję komendę przeszukania sektorami. Minęło kilka minut. Darre spocił się na słońcu, Reno w samochodzie.

Szukaj, mój kochany — powtarzał. — Szukaj, maleńki. Spójrz do góry. Tak, dalej. Dobrze idziesz, prawidłowo. Miły, rudy kotek… Dokąd leziesz, głupolu… Tu przed chwilą byłeś, idioto… A tam po co polazłeś, zasrańcu?!

Jest już stareńki — rzekł Darre zrzędliwym tonem. — Zużyty.

Za murem rozległ się głośny łomot. Coś tam runęło na ziemię. A właściwie posypało się.

Tak, zawsze taki był! Od urodzenia! Tępy robot! Wycofuj się, zarazo!

Darre zerknął na monitor. Najwyraźniej Kadis zrzucił na siebie stertę skrzyń i teraz próbował się spod nich wydostać.

Cicho! — krzyknął nagle Reno. — Stop! Gwałtownie machnął „sterującą” ręką i też znieruchomiał.

Co… wtopiliśmy? — zapytał ostrożnie Darre.

Obym zdechł. Utknęliśmy.

Wcześniej nic takiego się nie zdarzało.

Reno bardzo powoli odwrócił głowę w prawo, potem w lewo.

Wiesz, nasz Kadis rzeczywiście się postarzał — rzekł z go ryczą. — Na komendy reaguje z opóźnieniem, utracił dynamikę i wyraźnie osłabł. Po prostu brak słów, jak mi go żal. To przecież świetny kot. Cóż, zaraz przejdę na pełne sterowanie ręczne. Spróbujemy…

Jeszcze kilka minut Keno wiercił się w fotelu, mamrocząc coś rozdrażnionym tonem, po czym gwałtownie zdjął okulary i wybuchnął serią przekleństw.

Pełna klapa? — Darre wyprostował się i zrobił kilka kroków w stronę magazynu.

Stój!

Dlaczego?

Kadis słyszy postronne dźwięki. A klient gdzieś tam jest.

Tym bardziej pójdę; musimy przecież wydostać naszego kota! A jeśli ten kretyn coś mu zrobi?

Nie da rady. Kadis jest kompletnie zasypany. Tam było skrzyń do samego sufitu. Ale niefart!

Ej, wy tam! — doniosło się ledwie słyszalnie z magazynu. — Trzymam na muszce jednego rudego kociaka! A teraz zmywajcie się stąd! Wtedy żadne zwierzę nie ucierpi, a wy nie będziecie musieli za niego płacić!

Reno wyskoczył z samochodu jak oparzony. Z automatem w ręce.

Nie wolno przeliczać takich rzeczy na pieniądze… — wysyczał.

Darre, przeciwnie, przykleił się do monitora.

Uspokój się, to blef. Kadis jest rzeczywiście zasypany. Ten kretyn się do niego nie dobierze. Nawet go nie zauważy.

Bach! Rozległ się przytłumiony wystrzał. Reno szarpnął się całym ciałem, jakby mierzono w niego.

To blef — powtórzył Darre, już mniej pewnym tonem.

Powtaaarzam! Mam zakładnika! Zrywajcie się stąd, to go nie ruszę!

Bach!

To w końcu idziesz ze mną? — zapytał Reno.

Darre nie zdążył odpowiedzieć. Zza rogu wyjechał jeszcze jeden samochód patrolowy. Policjant, który siedział za kierownicą, najwyraźniej od razu zrozumiał, że pod magazynem coś się dzieje. Samochód gwałtownie przyspieszył i po kilku sekundach stał już obok.

No proszę! — krzyknął Darre. — Chłopaki z centrum.

Witajcie! — zabrzmiało z samochodu.

Co wy tu robicie? — zapytał Reno z nieoczekiwanie zazdrosną intonacją. — Wracaliśmy z patrolu. Przypadkiem usłyszeliśmy przez radio, że szykuje wam się zatrzymanie, no i postanowiliśmy podjechać i popatrzeć. Bo różnie to bywa… Wybaczcie, nie wtrącamy się w wasze sprawy. Po prostu jesteśmy śmiertelnie znudzeni; miasto dosłownie wymarło. Upał zupełnie jak u tego, no, jak mu tam było… Kafki. A wam chyba przydałaby się pomoc. Zgadłem?

Szczerze mówiąc… czemu nie.

Bach! I krzyk: „Natychmiast stąd zmiatajcie! Daję wam minutę do namysłu!”.

Boże, co to takiego? — zainteresował się ze zdumieniem pasażer. — Co za świr zabawia się w taki upał?

A zadekował się jakiś imbecyl i nie chce wyjść.

Jakie to przykre.

Skończcie te żarty, koledzy — rzekł Darre. — I pomóżcie. Jesteśmy udupieni. W magazynie utknął Kadis.

Z samochodu natychmiast wyskoczyło dwóch patrolowych.

Jak to utknął?! — wykrzyknął dowódca, ten, który siedział za kierownicą.

Operator już otwierał tylne drzwi.

Zrzucił na siebie ogromną stertę skrzyń i nie może się wy dostać. To staruszek, weteran. Klient się do niego nie dobierze, ale strzela niebezpiecznie blisko. A jak trafi go przypadkiem?

Catherine!

Na ulicę wyskoczyła niemal równie ogromna jak Kadis trójbarwna kotka olśniewającej urody. Nie trzeba było zaglądać pod ogon, by stwierdzić, jaka jest jej płeć. Miała wypisane na pysku, że jest damą i zna swoją cenę.

Reno przewrócił oczami i jęknął.

To jest design — zdołał tylko wykrztusić Darre. — No proszę. Ach, ci Rosjanie…

Patrol z centrum działał szybko, na cztery ręce. Wystarczyło im dziesięć sekund, żeby ubrać kota w strój ochronny. — I mają znacznie lepszy pancerz — zauważył Darre.

Przestań mnie dołować — poprosił Reno.

Kotka, gdy tylko ją ubrali, sama, bez komendy, okręciła się wokół własnej osi, przez chwilę pobiegała i zawadiacko podskoczyła na dwa metry w górę (Reno chwycił się za serce), po czym podeszła do operatora i znieruchomiała.

Catherine, najdroższa! — Operator przykucnął i zajrzał kot ce w oczy. — Słuchaj zadania. W budynku znajduje się uzbrojony przestępca. Zatrzymać i dostarczyć. W budynku jest też policyjny kot. Znaleźć i okazać pomoc. Ruszaj.

Kotka zerwała się z miejsca niczym wyścigowy bolid — tylko ogon mignął w otworze drzwi — i już jej nie było. Bach!

Spokojnie, nie trafi.

A wy co, zupełnie jej nie monitorujecie?

Skąd taki pomysł? Oczywiście, że monitorujemy. Tyle że teraz nie zdążymy nawet zacząć. Potem obejrzymy nagranie.

Bach!

I dziki wrzask.

Dostał, kretyn, w mordę… — wycedził Darre z satysfakcją. — I co, wchodzimy?

Operator wsiadł do samochodu i spojrzał na monitor.

Poczekajcie. Nie wszystkie zadania zostały wypełnione. Zaraz dokończy akcję.

Rozległ się łoskot.

Ki diabeł? — zdziwił się Darre.

Domyślam się — rzekł Reno. — Dosłownie obleciał mnie strach, ale się domyślam. To znaczy bardzo bym chciał, żeby tak było.

Operator spojrzał na kolegę i przebiegle zmrużył oczy.

Cierpliwości, zaraz sam to zobaczysz.

Łoskot się nasilił, po czym złodziej znowu wrzasnął.

Trudno się przestawić na rosyjskiego kota? — zapytał Reno. — Miałeś przecież przed nią Kadisa?

Tak, oczywiście. Wiesz, kurs przyuczania wcale nie jest taki trudny. Ale trzeba zmienić siebie, swój stosunek.

Rozumiem, że różnica między naszym i ich modelem jest ogromna…

Główny problem nie tkwi w kocie, lecz w tobie. Najtrudniej jest uwierzyć w to, że nowy kot jest w pełni żywym stworzeniem. Rozumiesz? Całkowicie! Mało tego, jest równoprawnym partnerem. Krótko mówiąc, pełną efektywność osiąga się wówczas, gdy kot wyczuje, że nie tylko go kochasz, lecz także szanujesz i nie uważasz za głupszego od siebie. Najlepiej, jeśli mieszka w twoim domu — tak jak moja Catherine. Oj, dzieciaki mają świra na jej punkcie! Jest dla nich bardzo łagodna. Co ciekawe, pierwszy rosyjski kot miał podobno dokładnie takie samo ubarwienie. I nie był bojowy, lecz domowy — konstruktor zrobił go prywatnie, dla siebie. Cidyby tylko widział, co teraz wyprawiają jego kociaki… No cóż, jak się domyślasz, najtrudniej było uwierzyć!

W tym momencie drzwi magazynu otwarły się na oścież i wyleciał przez nie złodziej. W dosłownym sensie tego słowa.

Faszyści! — wrzasnął w locie i runął na asfalt.

Jego śladem wyszła trójbarwna, niosąc w zębach rewolwer. A za rosyjską kotką szedł Kadis, cały i zdrowy.

Jak to ująłeś? — zapytał Reno. — Trudno uwierzyć?


przełożył Piotr Ogorzałek


John Crowley

Antiquities

Antyczności


Istniała, rzecz jasna, Zaraza Niestałości w Cheshire — oświadczył Sir Geoffrey. — Nie trwała długo, lecz niewątpliwie stanowiła zjawisko, którego, jak mniemam, raczej nie powinniśmy dyskontować.

W Klubie Podróżników zrobiło się już dość późno, tymczasem Sir Geoffrey i ja odbywaliśmy dyskusję (co zdarzało nam się wcale często w owych latach największego zasięgu, lecz poniekąd i największej niestałości Imperium) na temat pewnych nietypowych wtargnięć elementów egzotycznych a osobliwych w stateczne życie rodzimej wyspy — nieznacznych nieoczekiwanych skutków, jakie wieki przygód i zdobyczy wywarły na w gruncie rzeczy domatorski naród. Tak przynajmniej uznałem. Byłem wówczas dość młody.

Nie powinieneś mówić „rzecz jasna” tak bezceremonialnym tonem — odrzekłem, starając się zwrócić uwagę Barnetta, którego nie tyle zobaczyłem, ile poczułem, jak przechodzi przez półmroczną sferę palarni. — Nie mam pojęcia czym była Zaraza Niestałości.

Z wewnętrznej kieszeni swego wieczorowego stroju Sir Geoffrey wydobył futerał na cygara, tylko nieznacznie przypominający rządek cygar, jak mumia, która ledwie oddaje ludzki kształt, jaki w sobie kryje. Poczęstował mnie — zapaliliśmy bez pośpiechu. Sir Geoffrey jął tworzyć maleńki wir w swej szklaneczce brandy. Pojąłem, iż są to rytuały wprowadzenia; innymi słowy, że usłyszę opowieść.

Miało to miejsce w późnych latach osiemdziesiątych — zaczął Sir Geoffrey. — W tej chwili nie pamiętam już, w jakich okolicznościach usłyszałem o tym po raz pierwszy, choć nie byłbym zdziwiony, gdyby się okazało, że była to jakaś niepoważna notatka w „Punchu”. Z początku nie przywiązałem do tego większej wagi, uznawszy całą historię za rzecz pokroju „popularnych urojeń i szaleństw tłumu”. Dopiero co wróciłem z Cejlonu i czułem się całkowicie, do cna uciemiężony przez pogodę. Właśnie nastawała jesień, gdym zszedł na ląd, toteż kolejne cztery miesiące spędziłem praktycznie nie wyściubiając nosa z domu. Deszcz! Mgła! Jakże mogłem o nich zapomnieć? Najdziwniejsze zaś było to, że, jak mi się zdawało, nikt inny nie zwracał na to najmniejszej uwagi. Mój służący zwykł co rano odsłaniać zasłony i stwierdzać jak najbardziej radosnym tonem: „Kolejny posępny i mokry dzień, co, proszę pana?”, na co ja bezwzględnie odwracałem się twarzą do ściany.

Zdawało się, iż wyczuł, że dał się ponieść osobistym wspomnieniom, i zaciągnął się cygarem, jak gdyby czerpał zeń niczym ze źródła pamięci.

Na sprawę zwrócono uwagę dopiero przy okazji pewnego na pozór zwyczajnego przypadku morderstwa. Żona farmera z Winsford, zamężna od kilkudziesięciu lat, zjawiła się pewnego wieczoru w pubie Pod Snopkiem Pszenicy, w którym jej mąż zasiedział się nad kuflem. Spod spódnicy wydobyła stary flower. Poczyniła uwagę, którą później świadkowie zajścia przytaczali w różnych wersjach, po czym pociągnęła za oba spusty. W jednej lufie znajdował się niewypał, lecz druga zrobiła swoje. Wiemy, że mąż, widząc, co się święci, nie wykazał ani zdumienia, ani udręki; uniósł jedynie wzrok ku górze i, hm, wyczekiwał swego losu.

Podczas dochodzenia świadkowie zeznali, iż zabójczym, nim wypaliła, wypowiedziała jakieś słowa. „Robię to w imieniu wszystkich pozostałych”. A może brzmiało to: „Sam [tak miał na imię], robię to, by ocalić innych”. A może: „Muszę to zrobić, Sam, żeby cię od tego ocalić”. Kobieta najprawdopodobniej postradała zmysły. Opowiedziała śledczym zawiłą a przerażającą historię, której, nie będąc w stanie pojąć, niestety nie spisali. Jej racjonalnym sednem było to, że kobieta zastrzeliła męża za rażące akty niewierności, której nie potrafiła dłużej znieść. Gdy sędzia spytał świadków, czy znane im są przypadki owych niewierności — powszechnie wiadomo, że w niewielkiej społeczności takich rzeczy ukryć niepodobna — mężczyźni gremialnie stwierdzili, że nie. Niemniej jednak po procesie kobieta jęła czynić niejasne i ogólnikowe aluzje, że gdyby mogli, powiedzieliby więcej i tym podobne. Zabójczyni została uznana za niezdolną, by stawać przed sądem, a w niedługim czasie powiesiła się w szpitalu dla obłąkanych.

Nie wiem, jak dalece obeznany jesteś z tą przytłaczającą sferą życia. W owych latach praca na roli w najlepszym razie była zajęciem niewdzięcznym, izolującym, ogłupiająco nudnym, nie przynoszącym dochodu. Najemni robotnicy pili na umór. Ceny były zaniżone. Kobiety szybko się starzały, do czego, wraz z bezustannym rodzeniem dzieci, przyczyniało się obciążenie pracą, co najmniej dorównujące ilości obowiązków mężczyzn. Chcę przez to powiedzieć, że jest to, czy też była, społeczność najmniej ze wszystkich podatna na cudzołóstwo, miłostki i romanse. A mimo to z jakiegoś powodu okazało się — po tym, jak sprawa morderstwa to naświetliła, że się tak wyrażę — iż w północnym Cheshire panuje istna plaga niestałych mężów.

Trudno sobie wyobrazić — rzekłem — jakie mogły istnieć na to dowody.

Miałem okazję pojechać na wieś owej jesieni, w szczytowym momencie nasilenia zjawiska — ciągnął Sir Geoffrey, gładząc pieszczotliwie popielniczkę czubkiem cygara. — W końcu wziąłem się w garść i znów zacząłem przyjmować zaproszenia. Pewien człowiek, którego poznałem w Aleksandrii, zaprosił mnie na polowanie.

Dziwne miejsce na polowanie.

Dziwny człowiek. Parweniusz, szczerze powiedziawszy. Przyjęto mnie z przepychem. Dom stanowił jakąś lokalną imitację gotyku z czerwonej cegły, jeśli wiesz, co mam na myśli, zaś wrażenie odosobnienia i melancholii, jakie stwarzał, było nadzwyczajne. A samo polowanie się nie odbyło — przez cały weekend lało. Siedziało się bezczynnie, wertując powieści bądź grając w kairskiego wista — którego w owych czasach zwaliśmy brydżem — i wyglądało przez okna. Pewnego wieczoru, z braku rozrywki, nasz gospodarz — Watt się nazywał…

— „What” się nazywał?

Zgadza się. Oddawał się studiom mesmerycznym czy też hipnotycznym, jak wolał je określać, i zasugerował, że poddanie badaniom naszych mrocznych pozaświadomości mogłoby okazać się wcale niezłą zabawą. Odmówiliśmy, lecz Watt nalegał, aż w końcu nakłonił przekupstwem pewnego rubasznego miejscowego gentlemana ze starej rodziny ziemiańskiej i, co jest ważne, zagorzałego, — fanatycznie oddanego ziemi farmera. Jego rozmowy obracały się głownie wokół rzepy.

Nawet jego mroczna pozaświadomość?

Ha. I tu dochodzimy do sedna. Na spotkaniu była również obecna żona owego gentlemana i trudno było nie zauważyć owej aparycji winowajcy, jaką przy niej przybierał; to rozbiegane spojrzenie, ta płochliwość, jaką okazywał, kiedy mówiła doń zza pleców, a przy tym swoiste rozmarzenie, rozkojarzenie, jakie dopadało go co i raz.

Może martwił się o swoje rzepy?

Sir Geoffrey zgasił swoje cygaro z niejakim wyrzutem, jak gdyby była to z mej strony impertynencja.

Rzecz w tym, że ów rumianolicy, najzupełniej pospolity człek ni mniej, ni więcej, tylko zdradzał swą żonę. Można się było domyślić, jak gdyby miał to wypisane na czole. Jego małżonka zdawała się całkiem tego świadoma — twarz jej była ściśniętą tak samo jak jej torebka. Pobladła, gdy zgodził się poddać eksperymentowi i próbo wała odwieść go od tego zamiaru, lecz Watt upierał się, by wykazał poczucie humoru, toteż w końcu wycofała się z powodu bólu głowy. Nie mam pojęcia, co ów człowiek myślał sobie, kiedy się zgodził — przeholował z brandy, jak mniemam. Dość, że opuszczono lampy i wyjęto zwyczajowe przyrządy: hipnodysk i tym podobne. Ku zdumieniu Watta ziemianin zapadł w trans niczym rażony gromem. Na przód sądziliśmy, iż zmorzył go trunek, lecz wkrótce Watt jął zadawać mu pytania, tamten zaś odpowiadał, ospale, lecz wyraźnie: nazwisko, wiek i tak dalej. Nie mam wątpliwości co do tego, że Watt zamierzał skłonić go, by stanął na głowie, włożył kamizelkę na lewą stronę czy coś w podobnym guście, lecz nim cokolwiek doszło do skutku, tamten zaczął mówić. Zwracać się do kogoś. Do osoby płci żeńskiej. Najbardziej niezwykłe było to, jak wielkiej uległ przemianie.

Sir Geoffrey, będąc w odpowiednim nastroju, wykazuje talent parodystyczny, toteż w owej chwili zdawało się, iż uległ przemianie w zahipnotyzowanego ziemianina. Jego oczy zaszkliły się i na wpół przymknęły, usta opadły luźno, choć wąsy pozostały niewzruszone, jedna zaś dłoń uniosła się, jak gdyby chcąc odeprzeć natrętnego ducha.

— „Nie — wymamrotał. — Zostaw mnie. Zamknij te oczy. Te oczy. Dlaczego? Dlaczego? Odziej się. O Boże…” W tym momencie było dość jasne, iż cierpi. Watt powinien był, rzecz jasna, obudzić nieszczęśnika, ale był zafascynowany, podobnie, muszę wyznać, jak my wszyscy.

— „Z kim rozmawiasz?” — spytał Watt.

— „Z nią” — odrzekł ziemianin. — „Z cudzoziemką. Z pazurami. Z kocicą.”

— „Jak się nazywa?”

— „Bastet.”

— „Jak się tu dostała?”

Przy tym pytaniu ziemianin najwyraźniej zawahał się, a następnie udzielił trzech odpowiedzi: „Przez ziemię. Przez zaniedbanie. Na »Johnie Deeringu«„. Ostatnie zdanie zdumiało Watta, jako że, jak mi później wyjaśnił, „John Deering” był statkiem towarowym, z którym często prowadził interesy, a który regularnie kursował pomiędzy Aleksandrią a Liverpoolem.

— „Gdzie ją widujesz?” — zapytał Watt.

— „W snopkach pszenicy”.

Przypuszczam, że miał na myśli ów pub — wtrąciłem.

Nie sądzę — odparł tajemniczo Sir Geoffrey. — W kółko mamrotał o tych snopkach. Stał się bardziej ożywiony, choć trudniej było zrozumieć jego słowa. Zaczął wydawać dźwięki… Jak by to powiedzieć… Jego oddech stał się chrapliwy, a ruchy…

Wydaje mi się, że rozumiem, o co chodzi.

Hm, obawiam się, że nie do końca. Tak się bowiem składa, że była to jedna z najbardziej niezwykłych rzeczy, jakich kiedykolwiek byłem świadkiem. Ten człowiek kochał się fizycznie z kimś, kogo opisał jako kocicę albo snopek pszenicy.

Imię, które wymówił — dodałem — pochodzi z Egiptu. To bogini kojarzona z kotem.

Nie inaczej. W połowie tego rytuału Watt w końcu doszedł do siebie i nakazał ziemianinowi wy budzić się z transu. Tamten wydawał się oszołomiony, był też solidnie zlany potem; kiedy wyjmował chusteczkę z butonierki, by wytrzeć twarz, drżała mu dłoń. Wyglądał jednocześnie na przepełnionego poczuciem winy i zadowolonego niczym… niczym…

Kot, który pożarł kanarka.

Masz dar porównań. Popatrzył po twarzach zebranych i spytał nieśmiało, czy aby nie dopuścił się czegoś zawstydzającego. Powiadam ci, drogi chłopcze, nie mieliśmy innego wyjścia, jak uspokoić go. Niewzywany, za naszymi plecami zmaterializował się Barnett z miną kogoś, kto za chwilę wygłosi tragiczne a nieuchronne proroctwa. Jest to jego zwyczajowy wyraz twarzy. Mruknął jedynie, że zaczęło siąpić. Poprosiłem o whisky z wodą sodową. Podczas tych czynności Sir Geoffrey zdawał się zatopiony w myślach, a kiedy ponownie przemówił, w jego głosie zabrzmiała zaduma.

Osobliwa to rzecz, nieprawdaż — stwierdził — jak naturalnie przychodzi nam myśleć o kotach jako istotach płci żeńskiej, choć dobrze wiemy, że występują w obu płciach. O ile mi wiadomo, dzieje się tak na całym świecie. Na przykład za każdym razem, kiedy kot w jakiejś opowieści przemienia się w istotę ludzką, nieodmiennie jest to kobieta.

Oczy — orzekłem. — Ruchy; ich charakterystyczna płynność.

Niezależny sposób bycia — dodał Sir Geoffrey. — Fałszywa przesłanka, rzecz jasna. Kot jest w dużym stopniu zależny do swego właściciela, choć wydaje się, że tak nie uważa.

Skłonność do beztroski. — I złośliwości.

Wracając do naszej plagi — wtrąciłem — nie pojmuję, jak można za takową uznać jedną oszalałą kobietę oraz zahipnotyzowanego ziemianina.

Ależ w żadnym razie nie był to jeszcze koniec całej historii. W ciągu owej jesieni wystąpił stosunkowo nagły wzrost liczby spraw rozwodowych oraz pozwów o niedotrzymanie obietnicy małżeńskiej. Jakiś samobójca zostawił taki list: „Nie mogę jej posiąść, a nie potrafię żyć bez niej”. Niejedna żona farmera po latach oddania i wydaniu licznego potomstwa wyniosła się do sędziwych rodziców w Chester. I tak dalej.

W poniedziałek rano, po owej historii z poniżeniem ziemianina, wróciłem do miasta. Tak się złożyło, że poniedziałek był dniem targowym w wiosce, toteż mogłem przyjrzeć się niektórym skutkom plagi jako naoczny świadek. Widziałem mężów i żony siedzących po przeciwnych stronach furmanek, niezdolnych spojrzeć sobie w oczy. Wybuchały niespodziewane, bezpodstawne awantury o warzywa. Widziałem łzy. Wciąż dostrzegałem to samo przepełnione winą, wymijające spojrzenie, jakie opisałem u naszego ziemianina.

Nie jest to raczej ostateczny dowód. — Istnieje jeszcze jeden. Kościół rzymskokatolicki nigdy nie zrezygnował ze swych wpływów w tej części świata. Prawdopodobnie mniej więcej w tamtym czasie kilka żon wyznania rzymskokatolickiego zebrało się i wystosowało petycję do swego biskupa, utrzymując, że okolica powinna zostać poddana egzorcyzmom. W szczególności zaś, że ich mężowie są dręczeni przez sukuba. A może sukuby — nie sposób było oszacować, czy chodzi o jednego, czy więcej.

Nie zdziwiłbym się.

W tym wszystkim jedno zaintrygowało mnie szczególnie — ciągnął Sir Geoffrey, wyjmując monokl spomiędzy policzka i brwi i czyszcząc go w zamyśleniu. — To mianowicie, że w całej tej historii z niestałością oskarżani byli wyłącznie mężczyźni; kobiety zdawały się jedynie stroną poszkodowaną, a nie ponoszącą winę. Jeśli więc potraktujemy słowa ziemianina jako dowód, a nie wyłącznie „surowiec, z którego sny się wyrabia”*, wyłania się obraz cudzoziemskiej kobiety — a niewykluczone, że kobiet — najprawdopodobniej pochodzącej z Egiptu, która zeszła na ląd w Liverpoolu i krążyła niezauważona po Cheshire, szukając swych ofiar i uwodząc ziemian w ich stodołach pośród plonów. Myśl ta była tak uderzająca, że skontaktowałem się ze znajomym z Lloyda i spytałem go o listy pasażerów „Johna Deeringa” z ostatnich kilku lat.

No i?

Nie było takowych. Statek tkwił w suchym doku przez minione dwa czy trzy lata. Tamtej wiosny odbył jeden kurs, a następnie został poddany konserwacji. Podczas owego jedynego kursu nie było żadnych pasażerów. Ładunek z Aleksandrii zawierał to, co zwykle: olej, daktyle, sago, ryż, tytoń oraz coś, co określono mianem „antyczności”. Jako że ich charakter nie został sprecyzowany, na tym sprawa się skończyła. Zaraza Niestałości nie trwała długo; w liście, jaki otrzymałem od Watta następnej wiosny, nie było o niej słowa, choć on sam żądny był szczegółów — większość tego, co wiem, pochodzi od niego oraz ze zgromadzonych przezeń materiałów z winsfordzkiego „Kuriera” czy jak on się tam zwie. Zapewne nigdy nie doszedłbym do żadnych wniosków w tej sprawie, gdyby nie przypadkowe spotkanie w Kairze mniej więcej w rok później.

Byłem akurat w drodze do Sudanu w następstwie katastrofy w Chartumie i wzmacniałem się, że tak powiem, w barze hotelu Shepherd. Nawiązałem rozmowę z pewnym archeologiem, który dopiero co opuścił wykopaliska pod Memfis. Rozmowa w naturalny sposób zeszła na egipskie tajemnice. Stwierdził on, że czymś, co nieustannie go zdumiewało, była dokładność egipskiego myślenia. Gdy bowiem raz ustalono rytualną nieodzowność jakiegoś przedmiotu, nie przyjmowano żadnych odstępstw w jego funkcjonowaniu.

Jako przykład przytoczył koty. Wiemy, jak wielką czcią Egipcjanie darzyli te zwierzęta. A skoro darzono je wielką czcią, z pewnością mumifikowano je po śmierci. I tak też było. Wszystkie lub niemal wszystkie. Niesiono je do grobowców, do których składano je wraz z ulubionymi zabawkami oraz jedzeniem na podróż w zaświatach, podczas gdy pogrążona w żałobie rodzina szła z tyłu, szlochając. Nie tak dawno temu, przyznał, odkryto w Beni Hasan jakieś trzysta tysięcy zmumifikowanych kotów. Całą kocią nekropolię, nietknięta przez wieki.

Potem opowiedział mi o czymś, co skłoniło mnie do zastanowienia. A nawet więcej. Stwierdził, że kiedy je już odkryto, wszystkie koty zostały ekshumowane i wysłane do Anglii. Co do jednego.

Wielkie nieba. Po co?

Nie mam pojęcia. Wszak nie były to marmury Elgina. Taka też najwidoczniej była reakcja, gdy dotarły do Liverpoolu, bo ani żadne muzeum, ani kolekcjoner antyków nie okazał najmniejszego zainteresowania. Trzeba było sprzedać całą partię, by pokryć dość pokaźny rachunek za przewóz.

Sprzedać? Komu, na Boga?

Firmie rolniczej z Cheshire. Która następnie posiekała całość i odsprzedała. Miejscowym farmerom, drogi chłopcze. Jako nawóz.

Sir Geoffrey zamieszał swoją prawie nietkniętą brandy i spojrzał w nią, kontemplując tworzące się na ściankach szklaneczki odnogi, jak gdyby odczytywał z nich jakieś tajemnice.

Umysł naukowy jest w stanie dać wiarę — rzekł w końcu — iż trzysta tysięcy kotów sprzed całych wieków, zawiniętych z miłością w całuny i złożonych na spoczynek pośród wonności i zaklęć, może zostać wydobytych z odległego lądu — a przy tym z odległej przeszłości — i zmieszanych z piaskami Cheshire, a skutkiem tego będzie wyłącznie zboże. Ja nie jestem pewien. Ani trochę.

Palarnia Klubu Podróżników już opustoszała, nie licząc znużonego, nie mającego chwili wytchnienia ducha Barnetta. Ponad nami, na ścianie, zawieszone głowy egzotycznych zwierząt pogrążone były w półmroku i niemal nierozpoznawalne. Czuło się, że właśnie przed chwilą przepchnęły przez ścianę swe okopcone głowy o szklanych oczach i że po jej drugiej stronie znajdują się ich ogromne i niewyobrażalne cielska. Czego szukały? Nieżyjących od dawna, podobnie jak one, członków klubu, którzy je zabili i dostarczyli tutaj?

Byłeś w Egipcie? — spytał Sir Geoffrey.

Przelotnie.

Zawsze wydawało mi się, że Egipcjanki należą do najpiękniejszych na świecie.

Bez wątpienia ich oczy są oszałamiające. Przez woalkę, rzecz jasna, niewiele więcej widać.

Miałem na myśli zwłaszcza okoliczności, kiedy nie mają na sobie woalki. Lub zgoła nic więcej.

Tak.

Wiele z nich jest depilowanych — stwierdził cichym, rozmarzonym głosem, jak gdyby oglądał dawno minione sceny. — Co zawsze zdawało mi się rzeczą… intrygującą. Delikatnie mówiąc. — Westchnął głęboko. Poprawił kamizelkę, gotując się do wyjścia. Włożył na miejsce monokl. Znów był sobą.

Czy sądzisz — odezwał się — że da się o tej porze znaleźć coś takiego jak dorożka? No cóż, przekonajmy się.

A przy okazji — spytałem, kiedyśmy się rozstawali — co się stało z petycją w sprawie egzorcyzmów?

Przypuszczam, iż biskup przesłał ją do Rzymu w celu rozpatrzenia. Watykan, jak wiesz, nie działa pochopnie w podobnych sprawach. O ile mi wiadomo, prawdopodobnie wciąż czeka na werdykt.


przełożył Konrad Walewski


Kelly Link

Flying Lessons

Lekcje latania

1. Droga do piekła. Instrukcja i rady.


Posłuchaj, bo nie będę dwa razy powtarzać. Musisz dostać się tam przez Londyn. Wsiądź do nocnego pociągu na Waverley. Usiądź w ostatnim wagonie. Z nikim nie rozmawiaj. Nie zasypiaj.

Kiedy dojedziesz na Kings Cross, zejdź do metra. Wsiądź do linii Northern. Usiądź w ostatnim wagonie. Nie zasypiaj.

Linia Northern zatrzymuje się na Angel, London Bridge, Elephant and Castle, Tooting Broadway. Ostatnią oznaczoną stacją jest Mordem — nie wstawaj ze swojego siedzenia. Inni pasażerowie zostaną z tobą w wagonie. Z nikim nie rozmawiaj.

Oto niektóre z nieoznakowanych stacji, przez jakie będziesz przejeżdżać: Howling Green. Duke’s Pit. Sparrowkill. Nie wstawaj ze swojego siedzenia. Nie zasypiaj. Jeśli rozejrzysz się po wagonie, być może zauważysz, że pozostali pasażerowie zaczęli jaśnieć poświatą. Emitują coraz więcej światła, toteż żarówki w wagonie przygasają. Kiedy spojrzysz na siebie, zauważysz pewnie, że ty również rzucasz światło w przestrzeń ciemnego wagonu.

Ostatnią stacją jest Bonehouse.


2. June w czerwcu w Edynburgu.


June ukradła siedem funtów z pokoi 2 i 3. Będzie na bilet kolejowy, a za resztę kupi prezent urodzinowy dla Lily. W trójce znów zatrzymał się jakiś Amerykanin, a oni z zasady nigdy nie wiedzą, ile mają waluty. Na garderobie zostawili kilka monet jednofuntowych. To przez nie zaswędziały ją dłonie.

Na palcach prawej ręki odfajkowała swoje poranne zajęcia. Toaleta na końcu holu została umyta. Łóżka zaścielone, a wszystkie popielniczki opróżnione. Pokoje od 1 do 4 zostały posprzątane, a w pokoju numer 5 na samej górze domu jakaś para z Dallas spędzała swój miesiąc miodowy. Od trzech dni nie schodzili na śniadanie. Pewnie żyją miłością, pomyślała. Po co jechać z Dallas do Edynburga tylko po to, żeby uprawiać seks? Wyobraziła sobie chmarę unoszonych miłością Teksańczyków, jak wznoszą się na białych skrzydłach i rozpraszają promieniście nad Atlantykiem. A potem, u kresu podróży, wyczerpani lotem, opadają do łóżek. Nonsens.

Opróżniła kosz na śmiecie w pokoju numer 3 i zeszła hałaśliwie po schodach z zestawem do sprzątania w jednej dłoni i dyndającymi kluczami do pokoi w drugiej.

Trzymaj — powiedziała, podając klucze oraz zestaw Lily.

W porządku — odparła kwaśno tamta. — Skończyłaś, tak?

Jej twarz była zarumieniona, a czarne włosy ściągnięte na karku. W kuchni stał Walter z łokciami zanurzonymi w wodzie z mydłem. Podśpiewywał przy pracy do programu operowego w radiowej trójce.

Gdzie spędzasz wolne? — spytała Lily, podnosząc głos.

June wyminęła ją.

Dokładnie nie wiem — odparła. — Będę z powrotem jutro w porze herbaty. Walter, do zobaczenia! — krzyknęła. — Upiecz Lily piękny tort.


3. Strzały piękna


June udała się do St. Andrews. Pomyślała, że miło by było spędzić dzień nad morzem. Pociąg był pełny. Usiadła obok jakiejś piegowatej grubaski, która pochłaniała kanapki jedna za drugą. June przyglądała się, jak jej usta otwierają się i zamykają, odmierzając — niczym metronom — pogwizdy i postuki pociągu na torach.

Kiedy kanapki się skończyły, kobieta wyjęła książkę w twardej oprawie. Na okładce znajdowali się mężczyzna i kobieta, spleceni w objęciach — jego głowa spoczywała na jej ramieniu, jej włosy opadały na twarz. Jak gdyby odczuwali wstyd przed przyłapaniem w podobnych okolicznościach — półnago na oczach obcych. Lily lubiła takie książki.

Autorka nazywała się Rose Read. Brzmiało to jak magiczne słowo, składnik miłosnego zaklęcia; wymyślone, nieprawdziwe imię. Zaglądając przez nakrapiane ramię kobiety, June rzuciła okiem na fotografię na tylnej części okładki. Kilometrowej długości wywinięte rzęsy oraz pulchny, tajemniczy uśmiech. Niewykluczone, że prawdziwe imię i nazwisko autorki brzmiało Agnes Frumple; niewykluczone, że te rzęsy również nie były prawdziwe. Kobieta zauważyła spojrzenie June.

Nosi tytuł Strzały piękna. Całkiem niezła — stwierdziła. — Cała historia Heleny Trojańskiej. Kawał dobrej roboty źródłowej.

Naprawdę? — mruknęła June. Następne pół godziny spędziła patrząc przez znajdujące się po drugiej stronie przejścia między rzędami foteli okno. Pociągiem jechało kilkoro Amerykanów ubranych w szkockie kraty dla turystów. Ich głosy były bezbarwne, donośne, znudzone. June jęła się zastanawiać, czy jej nowożeńcy w miodowym miesiącu osiągną któregoś dnia ten stan — będą podróżować nie z miłości, ale z nudów, wiercąc się niecierpliwe w swoich wąskich fotelach. Jesteśmy już na miejscu? Gdzie jesteśmy?

Wkrótce po tym, jak pociąg ruszył do Leuchars, kobieta zasnęła. Strzały piękna wypadły jej ze zwiotczałych palców i zsunęły się na kolana. June chwyciła książkę, nim ta zdążyła spaść na podłogę. Wysiadła na peron z egzemplarzem pod pachą.


4. Przyjemne zapachy


Wiatr pobrzękiwał o blaszane boki autobusu w St. Andrews. Targał jej włosami, póki nie sczesała do tyłu luźnych kosmyków i nie spięła ich spinką. Jej oczom ukazało się pole golfowe, przystrzyżone trawniki przypominające połacie zielonego aksamitu. Za polem znajdowało się Morze Północne, a gdzieś za morzem, pomyślała June, Norwegia i Finlandia. Nigdy nie była nawet w Anglii. Podróż mogłaby okazać się miła; wyobraziła sobie swoją matkę, jak macha na pożegnanie białą chusteczką, żegnaj, dziecko! Zupełnie jak jej ojciec. Do widzenia, krzyżyk na drogę.

St. Andrews miało szerokość trzech ulic, wiodących w dół ku krętemu wejściu do zatoki. Nadmorski wał ciągnął się wzdłuż znajdujących się na krańcu miasta klifów od zrujnowanej katedry do zamku, wydrążonego niczym stary ząb i zielonego wewnątrz. Zamek i katedra pochylały się ku sobie, chwytając w kleszcze znajdujące się pomiędzy nimi morze.

June wysiadła z autobusu na Market Street. W supermarkecie Woolworth kupiła pudełko czekoladek Czarna Magia, po czym ruszyła przed siebie aleją wybrukowaną starymi, pochodzącymi z katedry i wytartymi do szklanej gładkości kamieniami. Stalowe poręcze ciągnęły się wzdłuż okien wystawowych, a drążki były poodłamywane u nasady; przypomniała sobie, jak wychowawczyni w szkole tłumaczyła, że zrobiono to na potrzeby wojny. Zabrano je, by przetopić na działa, szrapnele i sprzączki do pasków, na tej samej zasadzie, na jakiej miasto rozebrało katedrę dla kamieni. Stare dzieje, przeznaczone na złom i ekonomicznie wykorzystane.

Uwagę jej przykuł kołyszący się nad drzwiami sklepu staromodny szyld z napisem: „Przyjemne Zapachy. I.M. Kew, Prop.”. Przez okno dostrzegła mężczyznę za ladą, który uśmiechał się z niepokojem do jakiejś eleganckiej pani. Mówiła coś do niego, June nie słyszała co, ale aksamitno — ostry głos skłonił ją do tego, by wejść do sklepu.

— …nie wiem, czy pozostałe ciotki utrzymają ją z dala od niego. Widzi pan, wyrywanie skrzydełek muchom to jej hobby. Pan wie, jak ja i Minnie go lubimy, ale ze strony Di i Prane nie ma zupełnie żadnej pomocy. Zrobi to samo z biednym chłopakiem co jej matka…

Wspaniały głos umilkł, kobieta zaś wyciągnęła korek z butelki.

Doprawdy, mój drogi, to mi się nie podoba. Słodkie i mokre jak dwie całujące się dziewice. Poniżej pańskiego zwykłego poziomu.

Mężczyzna wzruszył ramionami, nie przestając się uśmiechać. Jego palce bębniły o ladę.

Pomyślałem, że może ma pani ochotę na odmianę, to wszystko — wyjaśnił. — Skoro jednak woli pani moją „Różę pod inną nazwą”, zapakuję standardową porcję. W czym mogę pomóc, złociutka?

Tak tylko się rozglądam — odparła June.

Nie mamy tu nic dla takich jak ty — powiedział całkiem uprzejmie. — Wszystkie zapachy robione są na zamówienie.

Aha. — Spojrzała na kobietę, która sprawdzała swój makijaż, długie, rozmazane rzęsy, w lusterku puderniczki. Strasy na wieczku układały się w literki RR, a wówczas June przypomniała sobie, gdzie widziała tę twarz.

Przepraszam, ale czy pani nie pisze książek? Puderniczka zamknęła się w białej dłoni. Kosmyk żółtych, przyciętych w kształt hełmu włosów pofrunął do przodu, kiedy kobieta odwróciła się do June.

Tak — powiedziała. Język o różowym koniuszku poruszał się pomiędzy jej małymi zębami. — Należysz do tych, którzy kupują moje książki?

Nie, pomyślała June. Należę do tych, którzy je kradną. Poszperała w swoim chlebaku.

To dla mojej matki — oznajmiła. — Podpisze ją pani dla niej?

Jak miło — odparła Rose Read. Podpisała książkę wiecznym piórem, które podał jej mężczyzna zza lady: dziecinnie staranną, wywijaną kursywą. — Proszę. Masz kochanka, moja droga?

To nie pani sprawa — odpowiedziała June, zabierając z powrotem książkę.

Czy to moja sprawa, panie Kew? — spytała sprzedawcę Rose Read. Tamten zachichotał. Wymówiła jego nazwisko w sposób, w jaki dwójka szpiegów, która spotyka się na przyjęciu, mogłaby używać zmyślonych imion.

Nie ma kochanka — stwierdził. — Poczułbym od niej jego zapach, gdyby miała.

June zrobiła krok do tyłu, następnie jeszcze jeden, po czym zawahała się. Mężczyzna i kobieta patrzyli na nią bez wyrazu. Uznała, że sklepik oraz ta dwójka są irytujący. Miała ochotę stamtąd czmychnąć, uciec od nich. Miała ochotę coś im zabrać, ukraść. W tym momencie do sklepiku wpadła duża, głośna i rudowłosa rodzina. Cóż za ekstrawagancja!, pomyślała June. Podeszli do lady, potrząsając przed panem Kew podniszczonym egzemplarzem przewodnika Fodors i paplając jedno przez drugie. June włożyła do kieszeni niechciane perfumy i prędko opuściła sklepik.


5. Droga do piekła. Instrukcja i rady.


Kiedy docierasz do Bonehouse, jest późny ranek, lecz niebo jest ciemne, Idąc, musisz rozpychać na boki powietrze niczym ciężką tkaninę. Twoja stopa potyka się o niewidoczną ziemię.

Znajdujesz się w płaskim miejscu, gdzie niebo naciska w dół, budynki ciągną się ciasno wzdłuż ulic, zaś wszystkie drzwi są pootwierane. Dachy domów pokryte są darnią, której źdźbła pną się wysoko w górę niczym sterczące włosy. Idź za innymi. Są martwi i znają drogę lepiej do ciebie. Nie wdawaj się z nikim w rozmowy. W końcu dojdziesz do drzwi w alei; na ich progu śpi pies. Posiada wiele głów, a w każdej z nich wiele zębów, które są ostre i groźne jak noże.


6. Co było w buteleczce.


Zadowolona i spokojna June usiadła w zarośniętej trawą niecce zamku. Uczniowie w czerwonych togach oraz turyści w najrozmaitszych szkockich kratkach wspinali się po wytartych i wygładzonych stopniach, które ciągnęły się nad mostem zwodzonym pomiędzy przysadzistymi wieżami. Za zamkowym murem znajdowały się schodki wiodące ku skalistej plaży. Słyszała głośne narzekania wracających do zamku ludzi. Wiatr popychał ich do tyłu. Wewnątrz powietrze było nieruchome, a niebo tworzyło sklepienie przypominające szklany klosz, przez który przebija światło.

Trawę patrolowały kruki, lśniące i krągłe niczym czajniczki. Uniosły się leniwym kręgiem, kiedy turyści podeszli zbyt blisko, po czym osiadły w pobliżu June, posykując i pokrakując. Wydobyła z chlebaka buteleczkę perfum i jęła obracać ją w dłoniach. Buteleczka była długa i wysmukła, lecz nie odznaczała się szczególną oryginalnością. Koreczek wycięto z różowego kamienia, a w miejscu, w którym zanurzał się w wylocie karafki, szkło było fasetowane, podobnie jak imitacje diamentów na puderniczce Rose Read. June wyciągnęła go.

Musnęła nim nadgarstek, po czym uniosła go do nosa i powąchała. Tchnął słodyczą i zieloną dojrzałością niczym jabłko. Sprawił, że zakręciło jej się w głowie. Przymknęła oczy, a kiedy ponownie je otworzyła, zorientowała się, że ktoś ją obserwuje.

Na górze, na przechylonym wierzchołku znajdującej się po lewej stronie wieży, pan Kew, Prop. spoglądał w dół prosto na nią. Uśmiechnął się i mrugnął. Uniósł palec wskazujący, wycelował w nią, po czym zacisnął pięść. Pyk, powiedział po cichu, zaciskając usta w przesadnej artykulacji słowa. Następnie odwrócił się, by zejść po schodach.

June podskoczyła. Jeśli weszłaby na most zwodzony, spotkaliby się u dołu schodów. Chwyciła swój chlebak i ruszyła w przeciwnym kierunku. Zatrzymała się przy murze i odwróciła. Jakieś półtora metra niżej ciągnął się betonowy wał okalający klify, na których spoczywał zamek. Przerzuciła przez niego bagaż i ruszyła w ślad za nim, trzymając się mocno kruszącej się ściany.


7. Słucha opowieści o ptakach.


Na dole, po jej prawej stronie, znajdowała się plaża, niewidoczna ze względu na załom bryły zamku; klify i grzęzawiska po lewej. Poniżej fale uderzały w betonowe falochrony. Usiadła na skalnym występie i jęła się zastanawiać, jak długo będzie musiała czekać, zanim zacznie się wspinać z powrotem do zamku lub zejdzie na plażę. Wiatr przewiewał na wylot jej sweter.

Odwróciła głowę i ujrzała stojącego obok niej mężczyznę. Serce podskoczyło jej w piersi, nim zorientowała się, że jest to chłopak w jej wieku, siedemnasto–, może osiemnastoletni, o jasnej twarzy i błękitnych oczach. Jego brwi stykały się ze sobą, zrośnięte nad grzbietem nosa.

Zanim zeszłaś na dół — odezwał się — nie zauważyłaś przypadkiem, czy tam na górze jest dużo ptaków?

Chodzi ci o dziewczyny? — spytała June, uśmiechając się kpiąco. Jego oczy odznaczały się wyjątkową intensywnością błękitu.

Nie, ptaki. Wiesz, takie ze skrzydłami. — Zamachał rękoma.

Kruki — odparła June. — I może jakieś mniejsze, jak wróble. Usiadł obok niej, splatając ramiona wokół kolan.

Cholera — mruknął. — Pomyślałem, że może jeśli trochę poczekam, znudzą się i odlecą. Potrafią się skoncentrować jedynie na bardzo krótko.

Chowasz się przed ptakami?

Mam fobię — odparł i oblał się rumieńcem. — No wiesz, coś jak klaustrofobia.

To niefajnie — stwierdziła June. — Mam na myśli to, że ptaki są wszędzie.

Nie chodzi o wszystkie ptaki — wyjaśnił. — I nie bez przerwy. Czasami mnie niepokoją, a czasami nie. Dziwnie na mnie patrzą.

Ja boję się myszy — wyznała June. — Raz, jak byłam mała, włożyłam stopę do buta, a w środku była zdechła mysz. Do dziś wytrząsam buty, zanim je nałożę. — Jak miałem pięć lat, moja matka została zabita przez stado pawi — stwierdził, jak gdyby przytrafiło się to cudzej matce, a on przeczytał o tym w gazecie.

Co takiego?

W jego głosie zabrzmiało zażenowanie.

No dobra. No więc… Matka zabrała mnie na zwiedzanie zamku Inverness. Twierdziła, że mój ojciec był królem, który też mieszkał w zamku. Wiecznie wymyślała tego typu historie. Nie pamiętam za dobrze tego miejsca, ale potem poszliśmy na spacer do ogrodu. Było tam stado pawi, które wszędzie za nami łaziły. Były wielkie, naprawdę wyglądały potężnie, wtedy dorównywały mi wzrostem. Matka wsadziła mnie na wiśnię i kazała na cały głos wołać o pomoc. — Wziął głęboki wdech. — Ich ogony wydawały dźwięk jak zamiatające po ziemi jedwabne suknie. Pamiętam go. Brzmiały jak kobiety w długich jedwabnych sukniach. Ja siedziałem cicho. Gdybym choć pisnął, mogłyby mnie zauważyć. Przyparły moją matkę do obmurowania wokół kamiennej fontanny, a ona oganiała się od nich rękami, krzycząc „A sio!”, i wtedy po prostu przewróciła się do tyłu. W fontannie było zaledwie parę centymetrów wody. Słyszałem, jak przy upadku uderza głową o dno. Pozbawiło ją to przytomności i utopiła się, zanim ktokolwiek nadszedł.

Jego twarz przybrała poważny i błagalny wyraz. June dostrzegła niewielkie pulsowanie pod białą, cienką jak papier skórą szczęki.

To straszne — stwierdziła. — Kto się tobą zaopiekował?

Moi rodzice nie wzięli ślubu — wyjaśnił. — Ojciec miał już żonę. Matka nie miała żadnej rodziny, więc ojciec oddał mnie swoim siostrom. Cioci Minnie, cioci Prune, cioci Di i cioci Rose.

Mój ojciec wyemigrował do Australii, kiedy miałam dwa latka — wyznała June. — Słabo go pamiętam. Matka ponownie wyszła za mąż jakiś rok temu.

Ja nigdy nie widziałem swojego ojca — powiedział chłopak.

Ciocia Rose uważa, że byłoby to zbyt niebezpieczne. Jego żona, Vera, nie znosi mnie, za to, że jestem bękartem jej męża, mimo że nigdy mnie nie widziała. Jest trochę stuknięta.

Jak masz na imię?

Humphrey Bogart Stoneking — odparł. — Matka była wielką fanką. A ty?

June — wyznała June.

Nastąpiła chwila milczenia. June zatarła dłonie dla lepszego samopoczucia.

Nie jest ci zimno? — spytał Humphrey.

Skinęła głową, a on zbliżył się do niej i wziął ją w ramiona.

Ładnie pachniesz — stwierdził po chwili. Pociągnął uważnie nosem. — Jakby znajomy zapach.

Serio? — Obróciła głowę, a ich usta, miękkie i zimne, zderzyły się ze sobą.


8. Rose Read o młodych kochankach.


Wszystko to wina tych cholernych perfum i tego roztargnionego, wtrącającego się perfumiarza o mlecznej cerze. Mógłby je odzyskać i nic nikomu by się nie stało, gdyby nie kochał figli bardziej niż swojej matki. Więc może był to mój pomysł, a może przypadek. Albo może Fatum. Skoro ja tu jeszcze jestem, to pewnie ta stara, znużona wiedźma też. Myślicie, że mam czas, żeby osobiście dopilnować każdego romansu?

Te niezdecydowane pocałunki, czułe zająknięcia i mamrotanie, niezgrabne zetknięcia się części ciała przyprawiają mnie o niestrawność. Zgagę. Pokażcie mi dwie znające się na rzeczy osoby, które wiedzą, o co chodzi i co gdzie pasuje; pokażcie mi Helenę Trojańską cudzołożącą po całym antycznym świecie, Achillesa i Patroklosa zabawiających się w zapoconym namiocie.

Łabędź, byk, złoty deszcz, coś nowego, coś starego, coś pożyczonego, coś błękitnego. Uwiódł Sarę Stoneking w pustym kinie — zeszedł prosto z ekranu podczas seansu popołudniowego i wyseplenił do niej „Najdrossa”. Padła w ramiona tego starego capa. Wiem, byłam tam.


9. W którym dokonuje się odkrycie.


Niebo pozostało czyste i blade przez całą noc. Gdy znów było im zimno, owinęli się płaszczem Humphreya i oparli o ścianę. June wyjęła pudełko czekoladek i jadła je, podczas gdy Humphrey grzebał w jej chlebaku. Wyciągnął perfumy.

Skąd to masz?

Zwinęłam z perfumerii przy Market Street. — Powinienem się domyślić. — Wyciągnął książkę. — Ciocia Rose — stwierdził.

To twoja ciotka? — spytała June. — W takim razie pewnie powinnam ci ją dać, żebyś oddał.

Potrząsnął głową.

Gdyby nie chciała, żeby trafiła w twoje ręce, nawet do głowy by ci nie przyszło, żeby ją wziąć. Więc możesz ją teraz zatrzymać. Prawdopodobnie wszystko to ukartowała.

Jak? — zdumiała się June. — Jest jasnowidząca czy coś takiego?

Pewnie w ten sposób planują mnie powstrzymać — stwierdził Humphrey. — Myślą, że jak będę miał dziewczynę, to dam sobie spokój z lekcjami latania, zajmę się ruchaniem jako nowym hobby.

Jasne — mruknęła June, obrażona. — Mnie też miło było cię poznać. Zwykle nie robię takich rzeczy.

Zaczekaj — powiedział, łapiąc ją za chlebak, kiedy wstawała. — Nie o to mi chodziło. Masz rację. To całkowity zbieg okoliczności. I wcale nie myślałem, że robisz takie rzeczy.

Uśmiechnął się do niej. Udobruchana, usiadła z powrotem, wyciągając przed siebie nogi.

Czemu bierzesz lekcje latania?

Składałem na nie — wyjaśnił. — Jakiś rok temu byłem u psychologa, który zasugerował, że lekcje latania mogą sprawić, iż będę mniej bał się ptaków. Poza tym zawsze chciałem spróbować. Kiedyś mi się to śniło. Ciotki twierdzą, że to niedobry pomysł, ale są po prostu przesądne. Jutro mam pierwszą lekcję. Właściwie to dzisiaj.

Sądzę, że latanie jest cudowne — stwierdziła June. Drżała. Dlatego, że było jej zimno. Nie dlatego, że się przeziębiła. Wsunęła mu dłonie pod koszulę. — Ale znam coś równie przyjemnego.

Co? — spytał. Więc mu pokazała. Jego usta były słodziutkie.


10. Droga do piekła. Instrukcja i rady.


Kiedy inni dają krok ponad psem, nie budzi się. Jeśli ty to zrobisz, wyczuje żywe ciało i rozszarpie cię na strzępy.

Weź ze sobą te perfumy, a kiedy dotrzesz do Bonehouse, wetrzyj je za uszami, w nadgarstki i łokcie, pod kolanami. Wetrzyj je w trójkąt między nogami, jak ukochanej osobie. Ich nuta jest ciężka i bogata niczym pierwsza zimna garść ziemi wrzucana do wykopanego grobu. Oszuka psie nozdrza.

Wewnątrz, za drzwiami, nie świeci się światło, lecz twoje ciało emanuje fluoryzującą poświatą. Wokół ciebie martwi migoczą niczym świece. Wypalają swoje wspomnienia, żeby się ogrzać. Mogą się o ciebie ocierać, wabieni przez to, co w tobie silniejsze, cieplejsze i jaśniejsze. Nie rozmawiaj z nimi.

Wokół nie ma ścian, nad głową sufitu — tylko ciemność. Nie ma drzwi, a jedynie fosforyzujące okna, którymi stali się nieżywi. Spruj lewy rękaw jego swetra i upuść na ziemię.


11. O świcie w całonocnej piekarni.


June i Humphrey udali się za róg przedmurza, w dół po wy — piętrzeniach skał oblizanych szarym światłem, na plażę. Uczepiona ściany zamku niby latarni mewa patrzyła, jak idą.

Szli Market Street. Ciężki, mokry wiatr oblepiał ich włosy i skórę niczym duchy. Odgłos ich kroków, pusty i ostry, dudnił na kocich łbach jak dzwony. Weszli do całonocnej piekarni, a June usłyszała, jak ktoś wewnątrz śpiewa.

Za ladą znajdowały się długie rzędy białych pieców oraz półki do studzenia pieczywa, wysokością dorównujące June. Tyłem do nich stała kobieta o szerokich plecach, umieszczając w piecu tacę z bochenkami w kształcie półksiężyca jak matka wsuwająca swe dziecko w ciepłą pościel.

Podśpiewywała sobie niskim i głębokim głosem, a June przypatrywała się i słuchała: pulchne bochenki, piece, kobieta i jej kołysanka emanowały światłem i ciepłem. Piece, bochenki i kobieta stawały się coraz jaśniejsze i większe, aż poczęły wypełniać sobą piekarnię oraz zmysły June, toteż zaczęła wątpić, czy jest jeszcze miejsce dla niej, dla domów i ulicy i brzasku na zewnątrz. Kobieta zatrzasnęła drzwiczki pieca, a June przestraszyła się, że tamta za chwilę się odwróci i pokaże jej swoją twarz, migoczącą bladym światłem i wielką jak księżyc.

Wyszła z powrotem na zewnątrz. Humphrey podążył za nią; kieszenie miał wypchane pączkami i mięsem w cieście.

Moja ciocia Di — wyjaśnił. Wręczył June ciastko. — Czasami pracuję tu z nią nocami.

Odprowadził ją na stację, zapakował dwie ociekające tłuszczem bułki z bekonem i podał jej. Zapisała swój adres i numer telefonu na rożku serwetki, po czym sięgnęła do kieszeni. Wydobyła zmięte banknoty oraz małe, ciężkie monety.

Proszę — powiedziała. — Na twoje lekcje latania.

Wrzuciła mu je w złożone w miseczki dłonie i nim zdołała odgadnąć, czy rumieniec na jego twarzy oznacza zadowolenie, czy skrępowanie, na stację wjechał pociąg. Wsiadła, nie oglądając się za siebie.

W pociągu spała i śniła o ptakach.

Kiedy wróciła do domu, Lily i Walter kończyli sprzątać po śniadaniu. June wręczyła matce książkę oraz perfumy.

Wszystkiego najlepszego w dniu urodzin, Lily.

Gdzie byłaś zeszłej nocy? — spytała Lily. Trzymała buteleczkę perfum pomiędzy kciukiem a środkowym palcem, jak gdyby był to zdechły szczur.

Z przyjacielem — odparła ogólnikowo June, udając, że nie zauważa zmarszczonych brwi Lily. Ruszyła schodami na samą górę domu, do swojego pokoju na poddaszu. Drzwi pokoju nowożeńców były zamknięte, ale słyszała ich, kiedy przechodziła korytarzem. Dźwięk przypominał odgłos, jaki wydają gołębie — miękkie, krótkie pomruki i posapywanie. Zatrzasnęła drzwi swego pokoju i od razu położyła się spać. O czym śniła? O kolejnych ptakach? Kiedy się obudziła, nie potrafiła sobie przypomnieć, ale w dłoniach czuła ból, jak gdyby trzymała się czegoś.

Kiedy zeszła z powrotem na dół — ręce i buzia umyte, włosy schludnie zaczesane do tyłu — na stole znajdował się tort, który upiekł Walter: kwadratowy, zwyczajny, z tuzinem świeczek, z których układały się litery imienia Lily. Lily przyglądała mu się, jak gdyby za chwilę miał eksplodować.

Jak ci się podobają perfumy? — spytała June.

Nie podobają mi się — odparła Lily. Z brzękiem położyła noże i widelce. — Zalatują taniochą i są zbyt słodkie. Całkowity brak subtelności.

Za plecami Lily pojawił się Walter i objął ją wpół. Odepchnęła go, lecz niezbyt mocno.

Mnie się nawet podobały — oznajmił. — Twoja matka cały dzień siedziała w salonie z nogami w górze i czytała ten sznurowaty romans, który jej dałaś. Wielka mi subtelność.

Szmira jest w porządku — stwierdziła Lily. Zdmuchnęła świeczki za jednym razem, a na jej twarzy pojawił się uśmieszek.


12. Gość z pokoju numer 5.


Dwa dni później nowożeńcy wyjechali. Kiedy June weszła do pokoju, poczuła zapach seksu, nieprzyjemny i natarczywy. Pobiegła otworzyć okno i zdjęła pościel ze spustoszonego łóżka, lecz woń wciąż utrzymywała się w ścianach i dywanie.

Po południu zjawiła się ubrana w kosztowne ciemne rzeczy kobieta, pytając o pokój.

Na jakiś czas — wyjaśniła. Mówiła bardzo starannie, jak gdyby przyzwyczaiła się do tego, że jej nie rozumieją. Siedząc w salonie i leniwie przeglądając kolumny z poradami seksualnymi w amerykańskim czasopiśmie pozostawionym przez nowożeńców, June uniosła na chwilę wzrok. Doszła do wniosku, że kobieta w czerni ma w sobie coś staroświeckiego, precyzyjnego i surowego, niczym twarz na kamei.

Oczywiście mamy pokoje — oznajmiła Lily. — Ale nie wiem, czy będą pani odpowiadały. Staramy się tu być mili, lecz pani wygląda na kogoś, kto przyzwyczaił się do wyższych standardów.

Kobieta westchnęła.

Rozwodzę się z mężem — stwierdziła. — Był niewierny. Nie chcę, żeby mnie znalazł, więc zatrzymam się tutaj, bo nie przyjdzie mu do głowy szukać mnie w takim miejscu. Polecono mi państwa.

Naprawdę? — spytała Lily z wyrazem rozradowania na twarzy. — Kto taki?

Ale kobieta nie pamiętała. Wpisała swoje dane — pani Vera Ambrosia — grubymi, ukośnymi pociągnięciami pióra, i wyjęła 40 funtów, a następnie jeszcze 40 na depozyt. Kiedy June zaprowadziła ją do pokoju numer 5, jej nozdrza rozszerzyły się, ale nie odezwała się słowem. Miała ze sobą jedną niewielką walizkę oraz zakryte pudełko. Wydobyła z niego klatkę na ptaki na składanym stojaku. W środku nie było nic prócz kurzu.

Kiedy June wyszła, kobieta stała w oknie i wyglądała na zewnątrz. Z jakiegoś powodu uśmiechała się.


13. Partia golfa.


June usiłowała nie myśleć o Humphreyu. W końcu było to głupawe imię. Wyszła z przyjaciółmi i ani razu nie wspomniała, jak chłopak się nazywa. Śmialiby się z niego. Prawdopodobnie zresztą imię było zmyślone.

Zastanawiała się, czy nie opisać tego, jak stykają się ze sobą jego brwi — tworząc prostą linię, przecinającą w poprzek twarz. Doszła do wniosku, że powinno to wzbudzać w niej odrazę. I rzeczywiście wzbudzało. A do tego był kłamcą. I to marnym.

Tak czy inaczej, wypożyczyła stare filmy: Key Largo oraz Casablance, i obejrzała je w towarzystwie Waltera i Lily. Chwilami zaś zastanawiała się, czy mówił prawdę. Dostała okres, toteż nie musiała się martwić przynajmniej o jedno. Mimo to się martwiła, a przy tym zauważyła, że siedzące na liniach telefonicznych ptaki obserwują, jak przechodzi koło nich. Policzyła je, usiłując przypomnieć sobie, jak szła ta wyliczanka o radościach i smutkach.

Spytała Waltera, który wyjaśnił:

Moja droga, dla ciebie oznaczają radość. Jesteś dobrą dziewczyną i zasługujesz na szczęście. — Malował właśnie czerwony ornament wokół drzwi wejściowych. June przysiadła zgarbiona na schodach obok niego i zaczęła mieszać farbę w puszce.

A moja matka nie zasługiwała na szczęście? — spytała ostrym tonem.

No cóż, ma mnie, prawda? — odparł Walter, unosząc brwi. Udawał zranionego. — Ach, rozumiem. Moja droga, musisz być cierpliwa. Będziesz miała dużo czasu na zakochanie się, jak będziesz trochę starsza.

Była w moim wieku, kiedy mnie urodziła! — wybuchnęła June. — A gdzie ty wtedy byłeś? I gdzie on teraz jest? — Podniosła się zakłopotana i wbiegła do środka, mijając parę zdumionych gości i Lily, która stała w wąskim holu i patrzyła, jak June przechodzi obok niej. Twarz matki była całkowicie pozbawiona wyrazu.

Tej nocy June nawiedził sen. Stała w swej starej nocnej koszuli, która należała jeszcze do matki; jej bose stopy spoczywały na zimnej, aksamitnej trawie. Wiatr przewiewał dziury we flaneli, wił się wokół jej ciała i trzepotał rąbkami koszuli. W ustach czuła smak soli i widziała białą, nadwątloną poświatę fal w dole, łączącą wodę z wybrzeżem. Księżyc był ostry i cienki, jak gdyby ktoś ugryzł soczysty kęs i zostawił skórkę.

Uwaga! — krzyknął ktoś. Zdała sobie sprawę, że stoi boso i niemal nago na polu golfowym w St. Andrews. — Ach, witaj, mała złodziejko — powiedział ktoś.

June uszczypnęła się; bolało tylko trochę, a ona się nie obudziła. Przed nią wciąż stalą Rose Read, cała ubrana na biało: biały kaszmirowy sweter, białe wełniane spodnie, nieskazitelnie czyste, białe skórzane buty i rękawiczki.

Wyglądasz na całkowicie przemarzniętą, drogie dziecko — stwierdziła Rose Read.

Pochyliła się ku June i dotknęła swoimi miękkimi, ciepłymi ustami jej ust. June otworzyła je, żeby zaprotestować, a Rose Read wpuściła powietrze w jej gardło. Było pyszne, niczym picie ognia. Poczuła, jak pocałunek Rose Read pędzi ku jej dziesięciu palcom, ku lodowatym stopom, koncentrując się gdzieś poniżej żołądka. Poczuła, jak czara w kształcie June wypełnia się ciepłem i blaskiem.

Rose Read oderwała usta.

Już — powiedziała.

Ja też chcę ją pocałować — odezwał się jakiś zrzędliwy głos.

Teraz moje kolej, Rosy.

Na zielonej trawie stały jeszcze dwie kobiety. Ta, która się odezwała, była wysoka i chuda jak patyk. Jej ciemne, świdrujące spojrzenie utkwione było w June niczym dwie ostre szpilki.

June, pamiętasz Di, kolejną ciotkę Humphreya, prawda?

spytała Rose.

Wyglądała inaczej — stwierdziła June, przypominając sobie tamtą olbrzymkę w piekarni, której głos odbijał się od ścian na podobieństwo światła.

Chcę pocałunku — odezwała się ponownie ciotka Di.

Nie zwracaj na nią uwagi — powiedziała Rose Read. — To ta pora miesiąca. Humphrey dogląda piekarni: dzięki temu ona ma wychodne. Pozwól jej pocałować się w policzek, nie zrobi ci nic złego.

June przymknęła oczy, po czym delikatnie musnęła policzkiem usta starszej pani. Sprawiło to wrażenie pocałunku cherlawego i głodnego ducha. Ciotka Humphreya z westchnieniem cofnęła się o krok.

To dobra dziewczyna — stwierdziła Rose. — A to kolejna ciotka, Minnie. Minnie Płochliwa. Nie musisz jej całować, niezbyt interesują ją sprawy związane z cielesnością, w końcu to Płochliwa Minnie.

Witaj, June — odezwała się Minnie, wykonując ukłon głową. Wyglądała jak dyrektorka ogólniaka, do którego chodziła June

tak wiekowa, że kiedyś uczyła jeszcze Lily — która dwa lata temu wezwała June do swego gabinetu, kiedy nadeszły wyniki jej przed maturalnych egzaminów końcowych*.

Przykro mi, powiedziała dyrektorka, bo wygląda na to, że masz trochę oleju w głowie. Ale skoro zależy ci na tym, żeby zostać miernotą, nie mogę cię powstrzymać. Twoja matka była taka sama: bystra, ale nieposłuszna — a tak, całkiem dobrzeją pamiętam. Było mi przykro. Zawsze jest mi przykro.

Ja śnię — powiedziała June.

Błędem byłoby w to wierzyć — odparła Rose. — Całkowitą porażką wyobraźni. W każdym razie, skoro już tu jesteś, mogłabyś rozwiązać nasz drobny spór. Jak widzisz, u twoich stóp na trawie leżą sobie ślicznie dwie piłki golfowe. A tu jest trzecia. — Wskazała na dołek. — Nie możemy jednak zdecydować, która z nas ją tam wbiła.

Księżyc skrył się za pasmem chmur, ale dwie golfowe piłeczki wciąż lśniły niczym dwa białe kamienie. Z dołka wylewało się światło i perliło się na krótkich źdźbłach szarawej trawy.

Skąd mam wiedzieć, czyja to piłka? — odezwała się June.

Niczego nie widziałam, nie było mnie tutaj aż do tej chwili, to znaczy…

Rose Read przerwała jej.

Nie ma znaczenia, czyja to piłka naprawdę, mała złodziejko, ale czyja to piłka twoim zdaniem.

Ale ja nie wiem! — zaprotestowała June.

Wy, ludzie, zawsze jesteście tacy chciwi — stwierdziła Rose Read. — Bardzo dobrze. Powiedzmy, że należy ona do Minnie, która może pociągnąć za kilka sznurków, załatwić ci miejsce na takim uniwersytecie, na jakim byś chciała. Co do Di, to sama widziałaś, jak bardzo cię lubi. June, powiedz mi, czego pragniesz.

June wzięła głęboki wdech. Raptem przestraszyła się, że się obudzi, nim zdoła odpowiedzieć.

Pragnę Humphreya.

Moja domena, panie — stwierdziła Rose Read, a wówczas znów pojawił się księżyc.

June obudziła się. W mansardowym oknie nad jej głową księżyc był jasny i mały, on zaś usłyszała, jak gołębie łapki dzwonią o witrażowe szkło.


14. Widok z okna.


Zanim Humphrey przyjechał do June, kobieta z pokoju numer pięć zapłaciła za trzy tygodnie z góry, a June znalazła w koszu na śmieci perfumy, które podarowała matce. Zabrała je do swojego pokoju i wtarła w nadgarstki.

Siedział na frontowych schodach, kiedy wycierała z kurzu drzwi.

Zgubiłem twój adres — oznajmił.

Czyżby? — odparła ozięble, splatając ręce tak, jak czyniła to Lily.

Tak — powiedział. — Ale wczoraj go znalazłem.

Jego brwi nie napawały jej taką odrazą, jak się tego spodziewała. Miał na sobie sweter, błękitny jak jego oczy.

Kłamiesz — rzuciła.

Fakt — odparł. — Nie przyjechałem do ciebie, bo sądziłem, że może ciotka Rose sprawiła swoimi sztuczkami, że ci się spodobałem. Pomyślałem, że może już ci się nie podobam. Tak?

Spojrzała na niego.

Może — mruknęła. — Jak tam twoje lekcje latania?

Już dwa razy leciałem samolotem. To piper cub, tylko jeden silnik, ale jak jesteś w górze, czujesz, że całe niebo wiruje wokół ciebie. Kiedy lataliśmy ostatnim razem, Tiny, mój instruktor, pozwolił mi przejąć stery. Nigdy wcześniej nie doświadczyłem czegoś podobnego, to znaczy — wtrącił ostrożnie — było całkiem fajnie. Ślicznie wyglądasz, June. Ty też za mną tęskniłaś?

Powiedzmy — odparła. — Ciocia Di dała mi wolną noc. Przejdziesz się za mną na spacer? — spytał.

Poszli na przechadzkę. Udali się do kina. On kupił jej popcorn. Wrócili do domu, gdy niebo ponad ulicznymi lampami zrobiło się pluszowe i żółte niby tygrysie futro.

Masz ochotę wejść? — zapytała go.

Chętnie. — Ale wciąż nie wchodzili do środka. Stali na schodach, uśmiechając się do siebie. June usłyszała jakieś odgłosy — trzepotanie skrzydeł i gruchanie. Uniosła wzrok i zobaczyła stado tłoczących się na parapecie dwa piętra nad nimi gołębi. Dwie dłonie, białe i spłaszczone od ciężaru licznych pierścionków, niczym gołębice pośród ptactwa. Humphrey krzyknął, przykucając i wznosząc ręce, by nakryć głowę.

June wciągnęła go pod osłonę drzwi. Włożyła klucz do zamka, a po chwili wtoczyli się do środka.

To tylko ta kobieta z piątki — wyjaśniła. — Jest trochę zakręcona, jeśli chodzi o ptaki. Sypie im okruszki na parapet. Mówi, że to jej maleństwa. — Pogładziła Humphreya po plecach. Sweter był przyjemny w dotyku, puszysty i ciepły jak żywe zwierzę.

Nic mi nie jest — stwierdził chłopak. — Sądzę, że lekcje dobrze mi robią. — Zaśmiał się i wzdrygnął, biorąc głęboki oddech.

Myślę, że tobie też.

Pocałowali się, a potem zaprowadziła go po schodach na górę, do swojego pokoju. Kiedy przechodzili obok drzwi pokoju numer pięć, słyszeli, jak kobieta grucha, a gołębie odpowiadają jej.


15. Rose Read o macierzyństwie.


Nigdy nie miałam matki. Pamiętam, jak się urodziłam; na ustach czułam słony posmak tego starego umierającego boga, a kiedy stawiałam moje pierwsze kroki, podtrzymywała mnie woda. Minnie też nigdy nie miała matki. Nie mając przykładu, zrobiłyśmy w sprawie Humphreya, co w naszej mocy. Lubię myśleć, że wyrósł nam obu na pociechę.

Prune zarządza Bonne Hause przez pół roku, toteż dawniej jesienią wysyłałyśmy do niej Humphreya. Nie było to najlepsze miejsce dla pełnego życia chłopca. Próbował być grzeczny, ale kończyło się na tym, że szarpał nerwy jej wątłym rekonwalescentom, wciągając alkoholików z powrotem w picie i kradnąc słodycze, które gromadzili pacjenci jej uzdrowiska. Wskrzeszając umarłych i doprowadzając biedną, anemiczną Prune do białej gorączki.

Di nigdy specjalnie nie przepadała za mężczyznami, ale lubi go na swój sposób.

Dużo mu czytamy. Piekarnia Di powstała z jego ulubionej książki, w której się zaczytywał, kiedy był mały, aż się rozpadła. Cała o chłopcu w nocnej kuchni i samolocie… Można się było spodziewać, że będzie chciał latać. Zawsze tak z nimi jest. Sporo jeździłyśmy, żeby go chronić i trzymać z dala od Very, ale nie da się go utrzymać z dala od nieba. Jeśli marnie skończy, to przynajmniej utrzymałyśmy go bezpiecznie na ziemi tak długo, jak to było możliwe.

Uczyłyśmy go przedsiębrać środki ostrożności. Minnie zrobiła mu na drutach błękitny sweter, toteż nie musi się obawiać ani ptaków, ani bogiń, kiedy go nosi na sobie. Zrobiłyśmy wszystko, co było w naszej mocy.


16. Łyżwiarz.


Rano padało. Humphrey pomógł June w jej obowiązkach. Lily nic nie powiedziała, kiedy go poznała, a jedynie skinęła głową i wręczyła mu mopa.

To ty jesteś tym chłopakiem, za którym usychała z tęsknoty — stwierdził Walter i zaśmiał się, kiedy June zrobiła minę. Posprzątali pierwsze cztery pokoje na drugim piętrze, a kiedy June wyszła z łazienki z koszem na śmieci, zobaczyła, że Humphrey stoi przed drzwiami do pokoju numer 5 z ręką na klamce. Blade światło z okna na końcu korytarza padało ostro na jego szyję — głowę pochylał ku drzwiom.

Zostaw — syknęła June. Odwrócił się do niej, twarz miał białą i spiętą. — Nie lubi, żebyśmy wchodzili do pokoju, wszystko robi sama.

Zdawało mi się, że kogoś tam słyszę — wyjaśnił Humphrey.

Rozmawiali o czymś.

June gwałtownie potrząsnęła głową.

Wyszła. Codziennie chodzi na Charlotte Square, siada tam i karmi gołębie.

Przecież pada — wtrącił Humphrey.

Wzięła go za rękę.

Rusz się, przejdźmy się gdzieś.

Udali się do National Gallery na Royal Mile. Wewnątrz wszystko było czerwone, złote i marmurowe; królowie i królowe na ścianach spoglądali z ozdobnych ram na Humphreya i June niechętnym okiem, niczym ludzie wyglądający przez okna. Ich wyrazy twarzy były rozmaite, to bardzo żywe i srogie, to znów tak radosne i pogodne, że June poczuła się jeszcze bardziej przemoczona i zachlapana. Czuła się jak złodziej, który chyłkiem wkrada się do opuszczonego domu, by stwierdzić, że właściciele są na miejscu i nie śpią, a piją, rozmawiają, tańczą i śmieją się.

Humphrey pociągnął ją za rękę. Usiedli na ławce naprzeciw Wielebnego Roberta Walkera jeżdżącego na łyżwach na jeziorze Duddiston pędzla Raeburna.

To mój ulubiony obraz — stwierdził Humphrey.

June przyjrzała się wielebnemu Walkerowi, całemu w czerni niczym wrona, jak unosi się ponad szarym lodem z policzkami zaróżowionymi od mrozu.

Wiem, czemu ci się podoba — powiedziała. — Wygląda, jakby latał.

Wygląda, jakby był szczęśliwy — wyjaśnił Humphrey. — Przypominasz sobie swojego ojca?

Nie — odparła June. — Pewnie kiedy patrzę w lustro. Nigdy go nie znałam. Ale moja matka mówi… A ty?

Kiedyś zmyślałem o nim różne historie — wyznał. — Z powodu mojego imienia myślałem, że jest Amerykaninem, może nawet gangsterem. Kiedyś udawałem, że był członkiem mafii, jak Capone. Ciocia Minnie mówi, że nie minąłem się zbytnio z prawdą.

Wiem — powiedziała June. — Wybierzmy sobie ojców tutaj. Mogę wziąć sobie wielebnego Roberta Walkera? Jest podobny do Waltera. A ty kogo chcesz?

Spacerowali po galerii. June przedstawiała propozycje, Humphrey odrzucał potencjalnych rodziców.

Zdecydowanie nie. Nie chcę Sir Waltera Scotta — oznajmił, kiedy June zatrzymała się przed portretem. — Wystarczy mi ciotka, która pisuje romanse historyczne. Poza tym nie ma między nami żadnego podobieństwa.

June zajrzała do kolejnej sali.

No cóż — stwierdziła — wobec tego będziesz musiał obejść się bez taty. Cała ta galeria to stare, ponure rzeczy. W całej kolekcji nie ma ani jednego porządnego taty.

Odwróciła się. Humphrey stał przed ogromnym obrazem kobiety i łabędzia. Ptak wyginał się w łuk, rozpościerając skrzydła nad bezwolną kobietą, która wielkością dorównywała stojącemu przed nią chłopcu.

Ojej — rzuciła ostrożnie. — Czy ptaki na obrazach też sprawiają ci ból?

Nie — odparł, nie odrywając wzroku od płótna. — W sumie to wszystko bzdury. Chodźmy.


17. Bonne Hause.


Mijało lato, noce zaś stawały się coraz dłuższe i ciemniejsze. Humphrey przyjeżdżał pociągiem z Leuchars co weekend, a na początku sierpnia wdrapali się na szczyt Arthur’ s Seat na wieczorny piknik. Edynburg rozciągał się daleko pod nimi, usypany w stos niczym gigantyczne kości — zielony płaszcz trawy stanowił jego łoże, zamek koronę.

Wokół wzgórza kręciły się kruki, dziobiąc w trawie, ale Humphrey je ignorował.

Tiny mówi, że w następny weekend będę mógł odbyć mój samodzielny lot — oznajmił. — Jak dopisze pogoda.

Chciałabym cię zobaczyć — wyznała June — ale Lily mnie zabije, jak nie zostanę, żeby jej pomóc. Wszystko staje na głowie przed festiwalem. — Pensjonat był już pełny. Lily musiała nawet umieścić parę ze Strasburga w pokoju June na poddaszu, podczas gdy June spała na łóżku polowym w kuchni.

Nie ma sprawy — uspokoił ją Humphrey. — Pewnie jeszcze bardziej bym się denerwował, gdybyś tam była. Przyjadę tym o ósmej i spotkamy się na dworcu Waverley. Oblejemy to. Pójdziemy obejrzeć jakiś spektakl.

June skinęła głową, zadrżała i przytuliła się do niego.

Zimno ci? — spytał. — Weź mój sweter. Mam dla ciebie coś jeszcze. — Ze swojej torby wydobył płaską, prostokątną paczuszkę i wręczył jej wraz ze swetrem.

To książka — stwierdziła June. — Coś twojej ciotki? — Rozerwała papier, wiatr wyrwał jej go z rąk. Była to książka dla dzieci, z obrazkiem mężczyzny o płomiennych włosach i złotym słońcem za jego plecami na okładce. — Mitologia grecka D’Aulaire?

Nie patrzył na nią.

Przeczytaj i powiedz mi, co sądzisz. June przekartkowała ją.

No, przynajmniej ma obrazki — stwierdziła. Robiło się zbyt ciemno, by przyjrzeć się książce dokładnie. Miasto oraz ścieżka wiodąca na dół stały się ciemnofioletowe; wzgórze, na którym siedzieli, wyglądało tak, jakby miało podryfować po czarnym morzu. Kruki jawiły się teraz jako ruchome atramentowe kleksy, wiatr zaś uderzał szemrzącym oddechem o źdźbła trawy i skrzydła. Mocno owinęła się błękitnym swetrem.

Co będziemy robić pod koniec lata? — spytał Humphrey. Ujął jej dłoń i wpatrywał się w nią, jak gdyby potrafił dostrzec w niej przyszłość. — Zwykle jeżdżę do cioci Prune na kilka tygodni. Prowadzi pod Londynem klinikę o nazwie Bonne Hause. Dla alkoholików i bogaczy z depresją. Pomagam dozorcom.

Aha — mruknęła June.

Nie chcę tam jechać — oświadczył Humphrey. — W tym rzecz. Chcę być z tobą, może pojechać do Grecji. Czasami mieszka tam mój ojciec. Chcę się z nim zobaczyć, zobaczyć go tylko jeden raz. Pojechałabyś ze mną?

To dlatego mi to dałeś? — spytała June, marszcząc czoło i unosząc książkę o mitologii. — To niezupełnie przewodnik.

Raczej coś w rodzaju historii rodziny — odparł. Kruki pomrukiwały i pokrakiwały. — Śniło ci się kiedyś, że potrafisz latać, to znaczy na skrzydłach?

Nigdy nawet nie leciałam samolotem — wyznała June. Wówczas powiedział jej coś cudownego.


18. Dlaczego piszę.


Równie dobrze moglibyście spytać, co bogini miłości porabia w St. Andrews, pisując szmirowate romansidła. Przystosowuje się. Rzecz jasna, niektórym z nas udało się to lepiej niż innym. Prune ma swoją klinikę i opatentowany system odchudzania na bazie owoców granatowca, dobry dla zdrowia i ducha, Di ma swoją piekarnię. Minnie jest do pewnego stopnia samotniczką — wymyśla krzyżówki i projektuje szablony do robienia na drutach, a przy tym toczy spory przez internet z prominentnymi filologami klasycznymi. Od dawna nikt nie widział Paula. Twierdzi, że nie może znieść nowoczesnej muzyki. Mieszka gdzieś w Kensington z jakimś miłym głuchym panem.

Zeus oraz ta złośliwa jędza o ptasim móżdżku nadal są małżeństwem, dacie wiarę? Jak gdyby świat miał przestać się kręcić, gdyby przyznała, że wszystko to była jedna wielka pomyłka. Widok kogokolwiek, kto dobrze się bawi, zwłaszcza jej męża, doprowadza ją do szału. Nigdy się między nami nie układało — wcześniej czy później z każdym popada w konflikt, dlatego też większość z nas żyje na wygnaniu w tym właśnie zakątku świata. Brakuje mi słońca, ale nigdy towarzystwa.


19. Nieżyczliwość kruków.


June czekała na dworcu Waverley przez trzy i pół godziny. Fringe trwał już w najlepsze, zaś aktorzy wystrojeni w paciorki i maski z piór przemykali obok niej, uganiając się za targanym wiatrem latawcem w kształcie skrzydła. Czuć było od nich ziemią, potem i piwem. Odniosła wrażenie, że kiedy przebiegają koło niej, dziwnie się jej przyglądają. Znów zwiało latawiec w jej kierunku, nisko przy ziemi, ona zaś wystawiła nogę. Latawiec wzniósł się ponad nią w nagłym podmuchu wiatru.

Głowę złożyła w dłonie. Ktoś obok zaśmiał się, znacząco i chrapliwie, a ona uniosła wzrok i ujrzała, jak jeden z tych uganiających się za latawcem stoi obok niej. Dłonią naciągał linkę, ściągając go w dół. Ponad żółtym dziobem z papier–mâché lśniły utkwione w niej błyszczące niczym guziki z gagatu oczy.

Co jest, mała złodziejko? — spytał paw. — Zgubiłaś coś?

Inny mężczyzna w kruczej czerni usiadł na ławce obok niej. Nie odzywał się, a jego źrenice nie były okrągłe, lecz wydłużone i płaskie jak u sowy. June poderwała się i ruszyła biegiem. Omijała wrzaskliwych obcych o skrzących się spojrzeniach, których ubrania miały w sobie miękkość nastroszonego puchu, a stopy były pokryte łuskami, wybrzuszały się i strzelały iskrami z chodnika. Wyciągnęli ręce, żeby ją zatrzymać, a ich ramiona okazały się skrzydłami, palce zaś piórami. Opędziła się od nich na oślep i pobiegła dalej. Na Queen Street zgubiła ich w tłumie, ale nie przestała biec.

Kiedy dotarła do domu, zastała Lily siedzącą w salonie.

Dzwoniła ciotka Humphreya, Rose — powiedziała matka bez zbędnego wstępu. — Był wypadek.

Co takiego? — krzyknęła June. Jej klatka piersiowa uniosła się, po czym opadła. Zdawało jej się, że poczuła w płucach łaskotanie piórem. Pomyślała, że chyba zwymiotuje.

Jego samolot się rozbił. Stado ptaków wleciało w śmigło. Zginął prawie natychmiast.

Nie zginął — rzuciła June.

Lily nie odzywała się. Miała skrzyżowane ramiona, jak gdyby obawiała się, że mogą, wbrew jej woli, wyciągnąć się ku córce.

Miły był z niego chłopak — powiedziała w końcu.

Muszę pójść na górę do mojego pokoju — oświadczyła June. To oczywiste, że nie zginął — przeczytała książkę. Wszystko jej wyjaśnił. Kiedy jest się nieśmiertelnym, nie umiera się. Półnie — śmiertelnym, poprawiła się. Więc może jest półmartwy — da się z tym wytrzymać.

Kobieta z piątki — odezwała się Lily — wyjechała dziś po południu. Nie sprzątałam jeszcze, ale pomyślałam, że możemy przenieść gości z twojego pokoju. Pomogę ci.

Nie! — burknęła June. — Sama to zrobię. — Zawahała się. — Dzięki, Lily.

W takim razie nastawię imbryk na herbatę — powiedziała Lily i udała się do kuchni. June zdjęła ze ściany pęk kluczy i poszła na górę, do swojego pokoju. Z szafy wyjęła błękitny sweter i włożyła na siebie. Wzięła buteleczkę perfum i wówczas zawahała się. Schyliła się i otworzyła kciukiem walizkę nowożeńców ze Strasburga, sięgając głębiej, poprzez poskładane ubrania, póki jej dłoń nie zacisnęła się na pliku banknotów. Wyciągnęła je wszystkie bez liczenia.

Ostatnimi dwiema rzeczami, jakie zabrała, były obie książki: Mitologia grecka D’Aulaire oraz Strzały piękna. Opuściła swój pokój, nie zamykając go na klucz, i zeszła po schodach do piątki. Światło nie zaświeciło się, kiedy opuściła włącznik, a wszystko, co unosiło się wokół, miękkie i wilgotne, jęło ocierać się o nią. Podbiegła do zasłon i z impetem na powrót odciągnęła je do tyłu.

Okno otworzyło się i raptem pokój wypełnił się białością. Z początku, intensywnie mrugając, pomyślała, że do s’rodka wlatuje śnieg. Wkrótce przekonała się, że płatki śniegu są w istocie gęsim puchem. Obie poduszki zostały rozprute, a kołdra rozdarta przez środek. Pióra pokrywały podłogę, ocierały się o jej dłonie i policzki. Zakrztusiła się piórem i wypluła je.

Kiedy przesuwała się po pokoju, pióra przywierały do niej. Czuła, jak przyczepiają się jej do pleców, urastając do rozmiarów wielkich skrzydeł.

Dość tego! — krzyknęła.

Otworzyła Mitologię, przerzucając szaloną, triumfalną twarz Hery na obrazek rumianej Wenus. Wyjęła koreczek z buteleczki perfum i wylała je na rysunek. Zużyła połowę butelki, a wówczas za jej plecami ktoś kichnął. Odwróciła się. Była to ciotka Humphreya, Rose Read. Wyglądała niemal niechlujnie — ubrudzona podróżą i wyczerpana, jak gdyby przebyła długą drogę. W ogóle nie przypominała kobiety z obrazka w książce.

Gdzie on jest? — spytała June.

Ciotka Rose wzruszyła ramionami, otrzepując swój wymięty płaszcz z piór.

Przypuszczam, że pojechał zobaczyć się z ciocią Prune.

Chcę do niego jechać — oznajmiła June. — Wiem, że to możliwe.

Jak mniemam, liznęłaś trochę literatury klasycznej w ogólniaku — powiedziała ciocia Rose, po czym kichnęła delikatnie, niczym kotka. — Doprawdy, te pióra…

Chcę, żebyś mnie do niego wysłała.

Jeśli cię tam wyślę — stwierdziła Rose — możesz już nie wrócić. Albo on może nie chcieć wracać. Nie jest to również moja specjalność. Jeśli jesteś taka bystra, też na to wpadłaś.

Wiem, że już wcześniej wysyłałaś tam ludzi, więc nie baw się ze mną! — huknęła June.

Twoja matka mogłaby ci powiedzieć, co zrobić, kiedy odchodzi kochanek — powiedziała Rose Read głosem jak aksamit. — Więc czemu prosisz mnie o radę? — Ona za nim nie poszła! — darła się June. — Musiała tu zostać i się mną opiekować, co nie?

Rose Read wyprostowała się, wygładzając boki dłońmi. Wyglądała na niemal zadowoloną.

Doskonale — stwierdziła. — Na szczęście podróż do Piekła jest znacznie tańsza i krótsza niż do Australii. Jesteś gotowa? To dobrze. Więc posłuchaj, bo nie będę dwa razy powtarzać.


20. Droga do piekła. Instrukcja i rady.


Jeśli nie pozwolisz, by sweter wypadł ci z rąk, jeśli udasz się za rękawem, póki nie stanie się jedynie przędzą, zaprowadzi cię do niego. Nie będzie taki, jakim go pamiętasz; zjada swoje wspomnienia, żeby się ogrzać. Nie śpi, ale kiedy go pocałujesz, obudzi się. Tak jak w bajkach. Jego usta będą z początku zimne.

Powiedz do niego: „Chodź ze mną” i spruj prawy rękaw swetra. Zaprowadzi cię do lepszego miejsca, mała złodziejko. Jeśli zrobisz to jak należy i nie obejrzysz się za siebie, wówczas uda ci się wykraść go z Bonehouse.

Tymczasem June wpatrywała się w klatkę na ptaki, pozłacaną i pustą, stojącą na swej pojedynczej nóżce. Puch został złapany w kraty niczym dym w sito.

Co teraz? — spytała. — Znikasz w kłębie dymu czy machasz różdżką? Mogę po prostu wyjść?

Nie przez drzwi — odparła Rose. — Czas, żebyś już odbyła swoje lekcje latania. — Weszła na parapet, przykucając w swoim płaszczu niczym w wielkim czarnym skrzydle pod ciężarem księżyca. Wyciągnęła dłoń ku June. — No dalej. Boisz się?

June wzięła ją za rękę.

Nie będę się bała — powiedziała. Wdrapała się na parapet obok Rose i skierowała but ku księżycowi, z dala od śladów pierza na ścianach i suficie. Nie obejrzała się za siebie, lecz przekroczyła granicę znanego świata.


przełożył Konrad Walewski


Jeff VanderMeer

The Transformation of Martin Lake

Przemiana Martina Lake’a


Czysta rzeka na pięknej łące

Wyobrażona w jego umyśle

W umyśle dobrego Malarza; kiedyś ją namaluje

Comanimi


Jeśli byłem kimś dziwnym, i czymś dziwnym była moja sztuka,

Z dziwności tej brała się łaska i moc,

A jeśli ktoś przydaje dziwności swemu stylowi, tu i tam,

Daje życie, siłę i duszę swoim obrazom…

napis wyryty na życzenie Lake’a na jego pomniku przy Placu Trilliana


Malarze z rzadka pojawiają się znikąd w stopniu aż takim jak Martin Lake, i niewielu z nich identyfikuje się z jednym obrazem i jednym miastem w stopniu aż takim jak on. Tajemnicą pozostaje nadal, nawet dla osób, które go znały, w jakiż to niezwykły sposób Lake przeobraził się z malarza przyjemnych, lecz powierzchownych kolaży i akryli w twórcę olśniewających obrazów olejnych: fantastycznych i mrocznych, nastrojowych i figlarnych — które miały stać się kwintesencją artysty i Ambergris.

Informacje o dzieciństwie Lake’a są szczątkowe; przypominają pustą muszlę, z której ktoś wcześniej wydłubał mięso. W wieku sześciu lat zachorował na rzadkie schorzenie kości, a sytuację pogorszył jeszcze wypadek, jakiemu uległ mając dwanaście lat: został uderzony przez pojazd silnikowy manzikert. Kierowca zbiegł. Od tego czasu Lake musiał używać laski. Nie mamy żadnych informacji o jego dzieciństwie poza tym, co wiemy o rodzicach: Theodorze i Catherine Lake’ach. Ojciec pracował jako łowca owadów niedaleko Stockton, gdzie cała rodzina żyła w niewielkim wynajętym mieszkaniu. Z niektórych uwag wygłoszonych przez Lake’a, zanim jeszcze stał się sławny, i z dyskretnych napomknień w późniejszych wywiadach można wywnioskować, że między nim a ojcem istniał jakiś konflikt, związany z miłością Lake’a do sztuki i pragnieniem ojca, by chłopiec odziedziczył po nim fach łowcy owadów.

Brak danych o matce Lake’a, a on sam nie wspomniał o niej w żadnym z nielicznych wywiadów. Domorosła historyczka Mary Sabon wystąpiła z teorią, że matka Lake’a była ludową artystką o wybitnym talencie i żarliwą wyznawczynią truffidianizmu — i to ona zaszczepiła w Lake’u skłonności do mistycyzmu. Sabon uważa, że wspaniałe freski na ścianach truffidiańskiej katedry w Stockton to anonimowe dzieło matki Lake’a. Nikt jak dotąd nie potwierdził tej teorii, jeśli jednak okazałaby się ona prawdą, wyjaśniłaby skłonności do mistycyzmu i makabry, które przewijają się w twórczości Lake’a — oczywiście odarte z aspektu religijnego.

Jest nieomal pewne, że to matka Lake’a dawała mu pierwsze lekcje rysunku i posłała do miejscowej szkoły, oddając go na naukę do pana Shores, który niestety zmarł, zanim ktokolwiek zdołał go zapytać o prace jego najsłynniejszego (a właściwie jedynego słynnego) ucznia. Lake brał w młodości także lekcje anatomii: nawet w jego najbardziej surrealistycznych obrazach postacie są często hiperrealistyczne, jakby były na nich warstwy niewidzialnej farby, pod którą kryją się żyły, arterie, mięśnie, nerwy, ścięgna. Ta hiperrealność kłóci się ze stwierdzeniem Lake’a, który głosił, że „wielki artysta połyka otaczający go świat, aż jego własne ego wchłonie całe otoczenie”.

Lake przybywający do Ambergris ze Stockton był zapewne postacią pełną sprzeczności: z jednej strony doskonale zaznajomiony z czysto technicznym światem anatomii, z drugiej — dzięki matce dobrze orientujący się w rzeczach cudownych i nieracjonalnych. Ten konflikt podsycało poczucie winy spowodowane rezygnacją z rodzinnej profesji. Te właśnie elementy przywiózł Lake do Ambergris. W zamian otrzymał wolność zostania artystą, któremu otwarły się oczy na możliwości, jakie daje kolor.

Niewiele wiemy o trzyletnim okresie życia Lake’a w Ambergris przed zdumiewającą przemianą w jego twórczości; wiemy tylko, że zaprzyjaźnił się z kilkorgiem artystów, z którymi konkurował z różnym skutkiem, kiedy stał się sławny. Wśród nich wyróżniał się Jonathan Merrimount, który był jego przyjacielem przez całe życie. Poznał także Raffe Constance, która — jak wielu uważa — była towarzyszką życia Martina. Lake, Merrimount i Constance stali się najbardziej dostrzegalnymi i wpływowymi artystami swojej epoki. Niestety, ani Merrimount, ani Constance nie chcieli rzucić odrobiny światła na życie Lake’a — jego inspiracje, rozczarowania, triumfy. Ani też, co ważniejsze, na to, jakim cudem typowy przedstawiciel klasy średniej mógł stworzyć takie przygnębiające, jakby żywcem wyjęte z koszmaru dzieła.

Muszę więc podzielić się szczegółami dotyczącymi moich własnych doświadczeń z Lake’em. Z pewnym wahaniem pozwolę sobie ujawnić, że Lake po raz pierwszy pokazał swe dzieło w mojej Galerii Ukrytych Fascynacji, jeszcze zanim przemienił się w artystę najwyższej klasy. Choć osobiście nie było mi dane być świadkiem tej przemiany, przynajmniej mogę przedstawić czytelnikom portret rzadko pokazującego się publicznie artysty z okresu poprzedzającego jego sławę.

Lake był wysokim mężczyzną, choć wyglądał na człowieka średniego wzrostu, bo garbił się, używając laski — przez to zawsze też robił wrażenie, jakby z wielką uwagą przysłuchiwał się rozmówcy, choć w rzeczywistości był kiepskim słuchaczem i zawsze niegrzecznie przerywał, kiedy mówiło się coś, co uważał za nudne.

Rysy twarzy miał nieciekawe; równoważył je mocno zarysowany podbródek, zgrabny kształt ust i oczy, które wydawały się zmieniać kolor, ale w rzeczywistości miały intensywną, przykuwającą uwagę barwę zieleni. Jego twarz zawsze była jak broń, czy to w złości, czy w przypływie dobrego humoru: gdy się złościł, wąskie oczy stawały się jeszcze węższe i przeszywały rozmówcę; kiedy się śmiał — cała jego twarz stawała się szersza, a niesamowite oczy zaszczycały cię swoją otwartością. Przeważnie jednak był w nastroju pomiędzy śmiechem a złością; w nastroju, który imitował styl „znękanego artysty”, równocześnie dystansując się od samego siebie i wszelkich podobnych emocji. Lake był nieśmiały i inteligentny, przebiegły i arogancki — innymi słowy, niczym się nie różnił od innych artystów, z którymi miałam do czynienia w mojej galerii.

Fragment z Krótkiego zarysu sztuki Martina Lake ‘a i jego Zaproszenia na egzekucję, autorstwa Janice Shriek, Hoegbottoński przewodnik po Ambergris, wydanie piąte.


* * *


Pewnego wietrznego wiosennego dnia w legendarnym mieście Ambergris malarz Martin Lake otrzymał zaproszenie na egzekucję.

Otrzymanie takiego zaproszenia nie zwiastowało niczego przyjemnego i idąc na pocztę Martin Lake bił się z myślami. Przede wszystkim, Czerwoni i Zieloni byli w stanie wojny: niebezpieczne potyczki rozprzestrzeniały się po ulicach jak zaraza, docierając nawet do samego Bulwaru Albumuth.

Lake zawsze podchodził do Czerwonych i Zielonych jak do zjawiska: z mieszaniną fascynacji i odrazy. Krótko mówiąc, Zieloni postrzegali niedawną śmierć (wielkiego) kompozytora Vossa Bendera jako tragedię, Czerwoni zaś uważali niedawną śmierć (despotycznego) kompozytora Vossa Bendera za powód do świętowania. Nazwy przyjęli od ulubionego i najbardziej znienawidzonego koloru Bendera: zielony był barwą młodości spędzonej w lasach Morrow; czerwony — barwą sztandarów autochtonicznego ludu grzybiarzy, który, zdaniem Bendera, porwał jego kuzyna.

Nie ulega wątpliwości, że te dwa stronnictwa polityczne miały zniknąć równie szybko, jak się pojawiły, wtedy jednak Lake nosił w prawej kieszeni flagę Zielonych, a w lewej — Czerwonych, żeby móc prawidłowo wyrazić swe polityczne sympatie zależnie od okoliczności. (Na poziomie wyłącznie słuchowym Lake sympatyzował z Czerwonymi, tylko dlatego, że Zieloni generowali nieustanny hałas, odtwarzając niezliczone utwory Bendera rankiem, w południe i wieczorem. Lake prawie nie słuchał Bendera, kiedy kompozytor jeszcze żył; nie miał ochoty zmieniać nawyków po jego śmierci).

Postawiony w obliczu takiego dylematu Lake podejrzewał, że jego przyzwyczajenie do cotygodniowego marszu na pocztę sugeruje paskudną cechę charakteru, fatalną ciekawość artystyczną. Wiedział bowiem, że nim minie dzień, na pewno wyciągnie z kieszeni niewłaściwą flagę. A mimo to kuśtykał Aleją Truff, choć nawet wyglądające jak skrzepy krwi psie lilie, rosnące w schludnych rzędach wzdłuż chodnika, przypominały mu o konflikcie — jakże inaczej miałby ćwiczyć swoją chorą nogę? Poza tym, żaden wynajęty pojazd nie dowiózłby go do miejsca przeznaczenia przez ogarnięte walką dzielnice.

Lake skrzywił się na widok młodzieńca w stroju przybranym czerwonymi guzikami, powiewającego czerwoną flagą. Daleko za sztandarem dostrzegł zarys budynku poczty, oblanego niezwykłym światłem poranka, spływającym falami złota.

Drugi zestaw powodów z rodzaju: „Dlaczego nie powinienem był wychodzić dziś z domu” dotyczył, ku rozdrażnieniu Lake’a, samego budynku poczty. Nie żywił sympatii do jego archaicznej architektury i umiarkowany szacunek dla jego funkcji; jakość zmonopolizowanych prywatnych usług pocztowych była kiepska, a większość zleceń przesyłano kurierem. Brzydziła go także makabryczna historia budynku i stosy skrytek pocztowych, które zwał „pudełkami na ciała”. Pudła te, ustawione jedno na drugim na całej długości i szerokości budynku, wznosiły się aż do sufitu. Niewątpliwie dzieci, które kiedyś były tam przechowywane, w drodze do nieba zatrzymały się na brzydkim, żółtym suficie i do dziś waliły o niego maleńkimi ektoplazmowymi główkami.

Budynek poczty ukazał się wreszcie w całej okazałości — wyniosły i lśniący jak potężna, wiekowa ciotka — żadna z tych cech nie miała jednak aż takiego znaczenia jak niedawna zmiana jego nazwy na „Poczta imienia Vossa Bendera”. Była to przerażająco pospieszna zmiana, jako że (wielki, despotyczny) kompozytor i polityk zmarł zaledwie trzy dni wcześniej — w plotkach pojawiały się różne przyczyny, od ataku serca do otrucia — a jego ciało zabrano w tajemnicy, by dokonać kremacji i rozsypać prochy na rzece Moth zgodnie z życzeniem samego Bendera. (Wspomnieć należy o tym, że mała odszczepieńcza frakcja Zielonych zasypała miasto broszurami i wielkoformatowymi gazetami, w których głoszono zmartwychwstanie ich ukochanego Bendera: miał się wcielić w pierwsze dziecko urodzone po północy dokładnie za rok. Lake zastanawiał się, czy dziecko ma się urodzić wyśpiewując arie jak słowik).

Już sama zmiana nazwy przyprawiała Lake’a o zgrzytanie zębami. Dla jego zazdrosnego oka wyglądało to — wiedział, jakie to jest absurdalne, ale nie panował nad swoimi odczuciami — jakby na co trzecim budynku o jakimkolwiek znaczeniu nagle znalazło się nazwisko kompozytora, niedbale narzucone na nazwisko poprzedniego patrona, bez żadnego wyczucia perspektywy ani smaku. Nie dość, że Bender, gdy żył, był tyranem sztuki, tłamszącym całą operę i teatr, jeśli nie odpowiadały jego przestarzałej, melodramatycznej wrażliwości? Nie dość, że stał się faktycznym władcą miasta, które jednocześnie hołdowało kultowi jednostki i wzdrygało się na samą myśl o nim? Czy teraz musiał uzurpować sobie prawo do całego miasta — do każdego kamienia — które już na zawsze i na wieki miało stać się jego mauzoleum? Najwyraźniej tak. Najwyraźniej wszyscy niedługo będą się gubić w mieście, bo każda aleja, każda ulica, każdy bulwar i zaułek będą nosić imię Bendera. Noworodkom też będzie się nadawać imię „Bender”, albo, dla odmiany, „Voss”. A całe nowe pokolenie Benderów i Vossów będzie błądzić i snuć się po mieście, które będzie szydzić z nich, podtykając im pod oczy ich imiona na każdym rogu ulic.

Cóż, podsycał własną żółć Lake, gdyby inny manzikert rozjechał mnie podczas przechodzenia przez tę oto ulicę, miałbym szczęście, gdyby wyryto moje imię choćby na nagrobku! Nic dziwnego, zżymał się kwaśno, ale nie bez satysfakcji, postukując laską w stopnie schodów przed pocztą: miejsce jego ostatecznego spoczynku miałoby napis „Kamień nagrobny pamięci Vossa Bendera”, z małym dopiskiem pod spodem „zajęty przez Martina Lake’a”.

W budynku poczty, przekroczywszy próg wielkiej sali, Lake podreptał w smugach przyćmionego światła rzucanego przez oddalone okna i przedstawił się urzędnikowi, mężczyźnie o twarzy przypominającej nóż. Lake nigdy nie zadał sobie trudu, żeby zapamiętać jego nazwisko.

Podał mu klucz.

Poproszę numer 7768.

Urzędnik, z nogami przyciśniętymi do biurka, uniósł wzrok znad gazety, skrzywił się i odparł:

Jestem zajęty.

Zdumiony Lake zamarł na sekundę, po czym machnął laską i rzucił urzędnikowi klucz na biurko.

Urzędnik spojrzał na klucz, jakby ten był zdechłym karaluchem.

Tak, proszę pana, to jest pański klucz. Dokładnie tak. Ależ proszę się nie krępować. Życzę powodzenia.

Zaszeleścił gazetą i uniósł ją tak, żeby nie widzieć Lake’a.

Lake wpatrzył się w palce trzymające gazetę i zastanowił się, czy w jego najnowszym zleceniu znalazłoby się miejsce na ostre rysy tego mężczyzny: mógłby unieśmiertelnić tę niechęć do niesienia pomocy, tępą jak kostki jego dłoni. Po długim, nużącym marszu przez wrogie terytorium to była już przesada.

Lake uniósł laską gazetę i spojrzał na urzędnika.

To pan jest urzędnikiem, prawda? Czyżbym przez te wszystkie miesiące dawał panu mój klucz nieświadomy, że jest pan po prostu gorliwym wolontariuszem?

Mężczyzna zamrugał i odłożył gazetę, prezentując krzywy uśmiech.

Tak, jestem urzędnikiem. To jest pański klucz. A pan jest kaleką.

W czym więc problem?

Mężczyzna obrzucił Lake’a niechętnym spojrzeniem.

W pańskim wyglądzie. Jest pan odziany nieco… niejedno znacznie.

Lake sam już nie wiedział, co zaskoczyło go bardziej: odpowiedź czy wygodne użycie słowa „niejednoznacznie”. Mimo to spojrzał na swoje ubranie. Nosił błękitną kamizelkę na białej koszuli, błękitne spodnie, czarne buty i takież skarpetki.

Urzędnik miał na sobie strój barwy przejrzałych pomidorów.

Lake wybuchnął śmiechem. Urzędnik uśmiechnął się krzywo.

To prawda — stwierdził. — Nie zdeklarowałem się. Muszę sobie przygotować specjalne ubrania na wyjście. Czym jestem? Rośliną czy minerałem?

Z chłodem i pustką w oczach urzędnik oznajmił pełnym rezerwy tonem:

Chodzi o to, czy należy pan do Czerwonych, czy do Zielonych.

Lake przestał się śmiać. Ten bufon mówił poważnie. Ten sam miły, choć nieco nieobecny człowiek, którego oglądał co tydzień przez ponad dwa lata, uległ mrocznemu szaleństwu związanemu ze śmiercią Vossa Bendera. Lake patrzył na urzędnika i widział w nim kogoś obcego.

Jestem zielony z zewnątrz — zaczął mówić Lake, powoli i spokojnie — bo jestem równie młodzieńczy jak obrana przeze mnie profesja, a czerwony od środka, gdyż jestem, jak wszyscy, zwykłym śmiertelnikiem. — Wyjął obie flagi. — Mam waszą flagę i flagę drugiej strony. — Pomachał nimi przed urzędnikiem. — Czy nie przepadałem za Vossem Benderem i z niechęcią patrzyłem na zamordyzm, jaki wprowadził w mieście? Tak. Czy życzyłem mu śmierci? Nie. Czy to nie wystarczy? Dlaczego muszę się opowiadać po którejkolwiek stronie, skoro najchętniej wrzuciłbym te wszystkie głupie flagi do rzeki Moth i stanął z boku, patrząc, jak wasze kohorty miotają się na wszystkie strony i wyrzynają? Drogi panie, jestem neutralny. — Lake pomyślał, że doskonale mu wyszło to przemówienie.

Dlatego, proszę pana — odparł urzędnik, wstając z wysiłkiem i sięgając po klucz Lake’a — że Voss Bender żyje.

Obrzucił Lake’a spojrzeniem, od którego temu zjeżyły się włoski na głowie, po czym ruszył w stronę skrzynek, a Martin miotał się w duchu jak kiepsko rozpalona świeca. Czy całe miasto miało zamiar bawić się w te gierki? Czy następnym razem, gdy uda się do sklepu spożywczego, starsza pani za ladą zacznie się od niego domagać, by zaśpiewał arię Bendera, zanim poda mu bochenek chleba?

Urzędnik wspiął się po jednej z licznych drabinek, które opierały się o kolumny skrytek jak podniszczone drewniane owady. Lake miał nadzieję, że nie przybył tu na próżno; niech będzie tam chociaż list od jego matki, który odsunie od niego widmo tęsknoty za domem. Jego ojciec był nadal, bez dwóch zdań, zamknięty w pancerzu milczenia, który pokrywał go jak egzoszkielet cykadę.

Urzędnik wyciągnął skrzynkę Lake’a, wyjął z niej coś i zszedł na dół z kopertą w dłoni.

Proszę — rzekł, patrząc na niego z niechęcią, i podał mu koper tę; Lake chwycił ją wraz z kluczem z niezamierzoną delikatnością, czując, jak jego gniew przechodzi w oszołomienie.

Na nie zdradzającej miejsca ani czasu kasztanowej kopercie nie było adresu nadawcy ani jego własnego adresu. Jeszcze bardziej tajemniczy był fakt, że nie ma tam również śladu znaczka pocztowego, co mogło oznaczać tylko to, że ktoś doręczył ją osobiście. Na odwrocie Lake odkrył dziwną pieczęć odciśniętą w pomarańczowym wosku, który pachniał miodem. Pieczęć przypominała maskę o kształcie sowiej głowy, kiedy jednak ją odwrócił, dostrzegł, że wygląda jak ludzka twarz. Zawiły wzór przypominał Lake’owi jeden z podpisów Trilliana Wielkiego Bankiera na monetach.

Czy pan może wie, jak ten list został doręczony? — Lake już wypowiadał to zdanie, ale kiedy odwrócił się w stronę biurka, okazało się, że urzędnik znikł, pozostawiając po sobie tylko ciszę i cień wielkiej sali, stęchłe powietrze filtrujące kurz sprzed setek lat przez miedziany połysk, otwarte drzwi jak prostokąt złotego światła.

Z leżącej na stole gazety łypały na niego litery „Voss Bender”, wydrukowane cynobrową farbą jak jakiś piekielny, powracający żart.


* * *


Ograniczeni tak skromnym materiałem biograficznym, musimy teraz przejść do opisu dzieła, które STAŁO SIĘ Martinem Lake’em: Zaproszenia na egzekucję. Obraz ten stanowi początek groteski i kontrolowanej dzikości jego obrazów olejnych: pociągnięć szmaragdu rozcinających niebo, zwinnej, intensywnej zieleni przyglądających się okien, mszystej zieleni ścian zewnętrznych; słowem — Lake’a w najlepszym wydaniu.

Tematem obrazu jest oczywiście Poczta imienia Vossa Bendera, słusznie zaliczana do najbardziej imponujących budynków Ambergris. Jeśli wierzyć słowom Broneta Radena, uznanego krytyka sztuki, który pisze:

Cudowność nie jest taka sama dla wszystkich okresów historycznych — w jakiś nieuchwytny sposób żywi się okruchami objawienia ogólnego, z którego docierają do nas jedynie fragmenty: są to romantyczne ruiny, współczesne manekiny i wszelkie inne symbole zdolne oddziaływać na ludzką wrażliwość przez pewien czas.” jednym z pierwszych osiągnięć Lake’a było rozbicie budynku poczty na fragmenty i odtworzenie go z „romantycznych ruin” w gmach ze snu; gmach, który przez trzydzieści lat przerażał i zachwycał odwiedzających pocztę.

Uważny obserwator na pewno dostrzeże, że ściany budynku poczty na obrazach Lake’a namalowano delikatnymi, starannymi pociągnięciami pędzla, tworzącymi siatkę na tle stłumionej bieli. Po bliższym przyjrzeniu się widać, że ta biel to setki kości: czaszek, kości udowych, żeber — stłoczonych i oddanych ze wzruszającą delikatnością, która cieszy oko.

Ten sposób obrazowania na poziomie powierzchownym na pewno stanowi symboliczny ukłon w stronę dawnej funkcji budynku. Obszerna budowla, która potem stała się Pocztą imienia Vossa Bendera, została zbudowana dla Kappana i jego rodziny, a następnie opuszczona po likwidacji Kappadostwa, by wreszcie zostać przekształcona w składowisko kości grzybiarzy i dzieci tubylców. Po jakimś czasie przestano z niej korzystać — co Lake wspaniale ukazuje dzięki powierzchniom ukrytym pod innymi powierzchniami: białe kolumny powoli przybierają szarozieloną barwę, wykrzywione w grymasie zaniedbane gargulce są poczerniałe, całą zaś wierzchnią warstwę budynku pokrywa pleśń i porosty.

Lake często odwiedzał budynek i musiał wiedzieć, do jakich celów używano go dawniej. Kiedy stara siedziba poczty spłonęła i jej funkcję przejęła obecna, był on nieomal opuszczoną kostnicą; opowiadano, że gdy pierwsi klienci nowej instytucji otwierali swoje skrytki, znajdowali w nich stare i dziwnie delikatne kości — kości, które Lake wplótł w osnowę budowli.

Najlepiej jednak udało się Lake’owi oddać psychiczny, czy też duchowy, charakter gmachu poczty. Znany malarz i nauczyciel Leonard Venturi ujmuje to tak:


Przyjrzyjmy się dwóm obrazom o tej samej tematyce: jeden może zostać zdegradowany do rangi ilustracji, jeśli jest zdominowany tylko przez tematykę i nie ma poza nią uzasadnienia; drugi można nazwać obrazem, jeśli tematyka zostanie całkowicie pochłonięta przez styl, który jest swoim własnym uzasadnieniem, bez względu na temat, i ma właściwą sobie wartość.


Wizja budynku poczty u Lake’a jest zdecydowanie obrazem w rozumieniu Venturiego, gdyż tematyka jest tam przefiltrowana przez tunele stylu i warstwy znaczeniowe.

Fragment z Krótkiego zarysu sztuki Martina Lake’a i jego Zaproszenia na egzekucję, autorstwa Janice Shriek, Hoegbottoński przewodnik po Ambergris, wydanie piąte.


* * *


Lake mieszkał w dzielnicy najbardziej oddalonej od doków i rzeki Moth, na wschodnim krańcu Bulwaru Albumuth, gdzie arteria ta łączyła się z plątaniną burżuazyjnych uliczek, które pracowicie, a zdaniem niektórych zdradliwie, opadały do położonej niżej doliny. Okolica, zabudowana ciasnymi domami pełnymi tanich mieszkań i kafejek, roiła się od pisarzy, malarzy, architektów, aktorów i wszelkiej maści artystów. Dwa lata temu pachniała świeżością i była najmodniejsza, jeśli chodzi o Nową Sztukę. Uliczne imprezy trwały do szóstej nad ranem, a niesamowite dyskusje o Nowej Sztuce trafiały l na strony wpływowych dzienników i wypełniały przesycone kawą i miętą powietrze otaczające wszystkie jadłodajnie. Teraz jednak pochlebcy i pieczeniarze złapali w żagle wiatr małego cudu i zaczęli krzepnąć w formie bezpiecznej, stabilnej „społeczności”. W końcu odór zgnilizny — gnijących idei, gnijących związków i gnijącej sztuki — wypędził prawdziwych artystów, którzy odeszli wytyczać nowe granice. Lake miał nadzieję, że kiedyś odejdzie za nimi.

Mieszkaniem Lake’a, znajdującym się na trzecim piętrze starej kamienicy przypominającej ul, zarządzała legendarna gospodyni, znana jako „DamaTuff” albo „DamaTruff” w zależności od przekonań religijnych mówiącego. Lokal był małą kawalerką wypełnioną łososiowymi, szafranowymi i szafirowymi dziełami krzykliwej sztuki: sztalugami z okorowanych gałęzi brzozy; pustymi płótnami, domagającymi się uwagi; stołkami pochlapanymi farbą; krzesłem przyduszonym stertą koszul, które cuchnęły terpentyną — a spośród tego wszystkiego, jak oblężona wyspa, wyłaniała się jego prycza, pokryta pozwijanymi na brzegach akwarelowymi szkicami i pędzlami sztywnymi od niestarannego mycia. Wrażenie szaleńczego bałaganu sprawiało Lake’owi przyjemność; zawsze wszystko wyglądało tak, jakby właśnie skończył walkę z jakimś nowym dziełem sztuki. Czasem dodawał coś do tego chaosu tuż przed przybyciem gości, ale nie oszukiwał się do tego stopnia, żeby nie śmiać się radośnie, kiedy to robił.

Wróciwszy do swego mieszkania, Lake zamknął drzwi na klucz, rzucił w kąt laskę, zrzucił koszule z krzesła i usiadł, by przyjrzeć się listowi. Z całego pokoju patrzyły na niego twarze powycinane z różnych czasopism, czekając, aż przerobi je na kolaże do jeszcze nie zatytułowanej autobiografii napisanej w trzeciej osobie (i wydanej nakładem własnym) przez pana Dradina Kashmira. Kolaże miały wartość miesięcznego czynszu i był już spóźniony z ich wykonaniem. Unikał twarzy, we wszystkich dopatrywał się grymasu ojca.

Czy w kopercie było jakieś zamówienie? Wyjął ją z kieszeni i zważył na dłoni. Nie była ciężka. Jedna kartka? W neutralnym świetle mieszkania kasztanowa koperta wyglądała na prawie czarną. Pieczęć lśniła tak pięknie, że w jego artystycznym sercu pojawił się ból na myśl o złamaniu jej. Niechętnie — palce aż omdlewały mu przy tej czynności — złamał pieczęć, odgiął tył koperty i wyjął kawałek pergaminu przetykanego szkarłatnymi nićmi. Na pergaminie wydrukowano coś pomarańczowymi literami, a pod tekstem znajdował się symbol maski, identyczny jak na pieczęci. Lake przebiegł wzrokiem po tekście, kilkakrotnie, jakby szybkie czytanie mogło ujawnić jakieś tajemne przesłanie, ukrytą wskazówkę. Tymczasem słowa niczego nie wyjaśniły; wręcz przeciwnie:


Zaproszenie na egzekucję

Niniejszym zapraszamy Pana na

ul. Archmont 45

o 7:30 wieczorem

w 25. dzień miesiąca

Prosimy o przybycie w kostiumie


Lake wpatrywał się w tekst. Jakaś maskarada, ale po co? Stłumił w sobie impuls, by się roześmiać. Podszedł do balkonu i otworzył drzwi, by wpuścić trochę świeżego powietrza. Nagły chaos dobiegających z dołu dźwięków, szorstkich odgłosów ruchu ulicznego — pieszych, koni, pojazdów silnikowych — sprawił, że Lake poczuł spokój, doznając uczucia wspólnoty, jakby rozprawiał ze światem o tajemnicy zawartej w liście.

Przez drzwi balkonowe dostrzegł po prawej stronie barwiony na zielono skrawek doliny, na wprost zaś płonęły bielą, złotem i srebrem wieże i kopuły Dzielnicy Religijnej. Po lewej widać było czerwoną cegłę i pomarańczowy marmur kamienic.

Lake uwielbiał ten widok. Przypominał mu o tym, że udało mu się przeżyć trzy lata w mieście cieszącym się złą sławą pożeracza niewiniątek. Nie był sławny, to prawda, ale nadal żył i nie poniósł klęski. W rzeczywistości odczuwał perwersyjną przyjemność z przeciwstawiania się i opierania niezliczonym drobnym okrucieństwom miasta, gdyż wierzył, że to go hartuje. Pewnego dnia może będzie rządzić miastem, skoro na pewno ono nie rządziło nim.

A teraz to — list, który wyglądał, jakby napisało go samo miasto. Było to raczej dzieło kogoś z jego przyjaciół malarzy — Kinsky’ego, Raffe, albo tego zepsutego łajdaka, jak mu było, Sonter? Zwykły żart, może nawet robota Merrimounta? Zaproszenie na egzekucję. Co to może oznaczać? Chyba kiedyś czytał książkę o tym tytule, powieść autorstwa Sirina, jakoś tak? Sirin. Jego pseudonimy rozprzestrzeniały się po kartach czasopism literackich jak jakaś szalona, ale dziwnie cudowna zaraza.

Może jednak nie znaczyło to nic, a „ich” zamiarem było, by zmarnował trochę czasu i nie był w stanie ukończyć na czas zamówionych prac.

Lake podszedł z powrotem do krzesła i usiadł. Złoty atrament był kosztowny, a koperta, gdy przyjrzał jej się bliżej, ujawniła płatki złota; również pergamin był przetykany złotymi nitkami i pachniał wodą kolońską o lekkim aromacie skórki pomarańczowej. Lake zmarszczył brwi, a jego spojrzenie błądziło po połyskliwych dachach Dzielnicy Religijnej. Koszt takiego zaproszenia przekraczał równowartość jego tygodniowych zamówień. Czyjego przyjaciele byliby skłonni wydać tyle dla żartu?

Grymas na jego twarzy pogłębił się. A może, i to byłby najlepszy dowcip ze wszystkich, list został błędnie doręczony, a nadawca użył złego adresu. Tylko że tam nie było adresu. Znów pomyślał o przyjaciołach. A może urzędnik — gdyby tak wrócić na pocztę — przypomniałby sobie, kto wsunął list przez szczelinę jego skrytki? Westchnął. To beznadziejne. Takie domysły tylko drażniły…

Przez otwarte okno balkonowe wleciał kamyk i upadł mu na kolana. Lake wzdrygnął się, po czym wstał z uśmiechem, strącając kamyk na podłogę. Podszedł do balkonu i spojrzał w dół. Stała tam Raffe i patrzyła na niego z ulicy; odważna Raffe w swoim sarkastycznym czerwono–zielonym żakiecie.

Dobry rzut — zawołał.

Przyjrzał się jej twarzy, szukając oznak spisku; nie znalazł nawet śladu figlarności, ale uświadomił sobie, że to nic nie znaczy.

Będziemy dziś wieczorem „Pod Cielaczkiem”! — krzyknęła Raffe. — Idziesz z nami?

Lake skinął głową.

Idźcie. Zaraz dołączę.

Raffe uśmiechnęła się, pomachała mu i ruszyła ulicą.

Lake wycofał się w głąb pokoju, włożył list do koperty, wetknął go do wewnętrznej kieszeni i poszedł do łazienki po drugiej stronie korytarza, by odświeżyć się przed nocną rozrywką. Umył twarz i spojrzał w lustro barwy mchu, zastanawiając się, czy zaprosić też innych, czy też nie puścić pary z gęby. Wychodząc na ulicę, w ostre światło późnego popołudnia, nadal nie mógł podjąć decyzji.

Zbliżając się do kawiarni „Pod Czerwonogardłym Cielaczkiem”, Lake odkrył, że jego koledzy artyści, dzięki znacznym ilościom alkoholu, uznali, iż najlepszym podejściem do wojny Czerwonych z Zielonymi jest nonszalancja. Gdy przebiegała obok nich banda Czerwonych, odziana w szkarłatne szaty ze szmatek, jego przyjaciele wstali, wyjęli czerwone flagi i pomachali nimi dumnie, jak na meczu. Lake usiadł, ignorując całe to zamieszanie, a kiedy po chwili nadciągnęli Zieloni, towarzystwo znów wstało, tym razem z zielonymi flagami w rękach, i zawyło z aprobatą.

Lake uśmiechnął się. Raffe szturchnęła go łokciem pod żebra, zanim wróciła do rozmowy, a on pozwolił, by zapach kawy i czekolady zrobił resztę. Bolała go noga; tak czasem było, gdy był zdenerwowany, bo poza tym nie miał powodów do narzekania. Pogoda była przyjemna, nie było ani za ciepło, ani za zimno, a ciepła bryza szeleściła w gałązkach posadzonych w doniczkach drzew zindelowych o nefrytowych liściach. Drzewka tworzyły miniaturowy las dookoła stolików, tłumiąc szum rozmów, ale nie zasłaniając widoku od ulicy. Artyści siedzieli w swobodnych pozach na zdobionych żelaznych krzesłach lub opierali się o okrągłe stoliki ze szkła ujętego w czarne ramy, racząc się egzotycznymi napojami i różnymi rodzajami kawy. Właśnie zapalono latarnie, które rzucały nastrojowe światło na całą ich grupę, otoczoną listowiem i kojącym pomrukiem rozmów.

Cztery osoby siedzące obok Lake’a zaliczały się do jego najbliższych przyjaciół: byli to Raffe, Sonter, Kinsky i Merrimount. Reszta zmieniała się równie często jak cegły w licznych faktoriach handlowych firmy Hoegbotton i Synowie i uznawał ją za równie jak one interesującą. W tej chwili X, Y i Z, niczym tyrani okupujący małe wyspy, zajmowali zewnętrzne stoliki, bladymi twarzami i błyszczącymi oczyma spoglądając na grupę Lake’a i przysłuchując się jednym uchem wewnętrznej rozmowie, a równocześnie próbując zachować wątłą autonomię.

Merrimount, przystojny mężczyzna o długich, ciemnych rzęsach i szerokich błękitnych oczach, łączył w swoich dziełach elementy malarstwa i spektaklu, a samo jego życie przypominało spektakl. Od czasu do czasu bywał kochankiem Lake’a, który teraz rzucił mu nonszalanckie spojrzenie, mające sugerować, że może niedługo znów będą razem. Merrimount zignorował go. Gdy się ostatnio widzieli, Lake doprowadził Merriego do płaczu. „Za dużo żądasz” — powiedział mu Merri. „Nikt nie byłby zdolny dać tyle miłości i pozostać istotą ludzką. Ani przy zdrowych zmysłach”. Raffe powiedziała Lake’owi, żeby trzymał się od Merriego z daleka, ale — musiał to przyznać z bólem — chciała przez to powiedzieć, że to on nie dość dobrze traktuje przyjaciela.

Raffe, która siedziała obok Merrimounta — jako bufor między nim a Lake’em — była wysoką kobietą o długich, czarnych włosach i ciemnych, wyrazistych brwiach, które nadawały jej jasnozielonym oczom wyraz dziwnej intensywności. Raffe i Lake zostali przyjaciółmi już w dniu, gdy Lake przybył do Ambergris. Znalazła go na Bulwarze Albumuth, jak obserwował tłum z zachwyconym, niemal oniemiałym wyrazem twarzy. Pozwoliła mu mieszkać u siebie przez trzy miesiące, zanim znalazł swoje miejsce w mieście. Malowała wielkie, skłębione pejzaże miejskie, na których ludzie wyglądali, jakby zostali uchwyceni w pół kroku w jakimś zawiłym i niesłychanie wdzięcznym tańcu. Doskonale się sprzedawały, nie tylko wśród turystów.

Czy sądzisz, że to rozsądne zachowywać się tak… nieostrożnie? — zwrócił się Lake do Raffe.

A co masz na myśli, Martinie? — Raffe miała głęboki, bardzo kobiecy głos; uwielbiał jej słuchać.

Zanim Martin zdołał odpowiedzieć, siedzący po drugiej stronie Merrimounta Michael Kinsky odezwał się mocnym, ponurym i dudniącym tonem:

On ma na myśli to, że nie boimy się ani osłów znanych jako Czerwoni, ani małp znanych jako Zieloni.

Kinsky miał żylaste ciało i rzadką radą brodę. Tworzył mozaiki z wyrzuconych przez innych kawałków kamieni, biżuterii i innych błyskotek znajdowanych na ulicach miasta. Cieszył się poważaniem Vossa Bendera i Lake przypuszczał, że śmierć kompozytora była poważnym ciosem dla kariery Michaela, choć — jak zwykle — powściągliwe zachowanie Kinsky’ego sugerowało raczej, że to smutne wydarzenie w ogóle go nie obchodzi.

My się niczego nie boimy — odezwała się Raffe, unosząc podbródek i biorąc się pod boki w geście udawanej brawury.

Edward Sonter, siedzący po prawej stronie Kinsky’ego, a po lewej Lake’a, zachichotał. Miał paskudną tendencję do wydawania bardzo wysokich dźwięków w momentach rozbawienia, co stanowiło jaskrawy kontrast ze zmysłowością jego sztuki. Sonter tworzył abstrakcyjną ceramikę i rzeźby o lekko obscenicznym charakterze. Jego tyczkowatą sylwetkę i twarz, która wyglądała, jakby swobodnie unosiła się nad nią para oczu, często widywano w Dzielnicy Religijnej, gdzie jego dzieła znakomicie się sprzedawały.

Chichot Sontera posłużył za sygnał: zaczęli rozmawiać o pracy, opisywać fortunne i niefortunne wydarzenia dnia. Tym razem mieli nieciekawy temat do rozmowy: nieznanego Lake’owi właściciela galerii, który sprzedawał powierzchnię wystawową w zamian za usługi seksualne. Lake zamówił kawę z czekoladową zakąską i słuchał bez entuzjazmu.

Wyczuwał znajome nuty ukrytego napięcia, każdy z artystów próbował bowiem wywęszyć coś na temat swoich kolegów — cwaniaki, o płonących oczach, gotowe zabić, żeby tylko ich własne cwaniackie ego mogło zapłonąć jak najjaśniej. To napięcie zniszczyło już niejedną rozmowę, zastępując ją nagłą ciszą pełną podszytej zazdrością nienawiści. Takie okrutne i niszczące milczenie pożarło już niejednego artystę. Lake osobiście lubił to napięcie, gdyż rzadko skupiało się ono wokół niego; był zdecydowanie najmniej widowiskowym członkiem wewnętrznego kręgu, dopuszczonym tam dzięki władzy, jaką zapewniał patronat Raffe. Teraz jednak poczuł zupełnie inny rodzaj napięcia, skupiający się wokół listu, który spoczywał w wewnętrznej kieszeni na piersi jak drugie serce i nie dawał o sobie zapomnieć.

Cienie pociemniały, przechodząc we wczesny zmierzch, a łagodne światło latarni na urokliwie zdobionych słupach z brązu dawało odpór nocy. Podsycana winem rozmowa stała się w uszach Lake’a kusząco anonimowa, jak to często ma miejsce w towarzystwie ludzi, z którymi dobrze się czujemy, więc Lake nigdy nie był w stanie zapamiętać, co kto dokładnie powiedział ani za jakim stanowiskiem się opowiadał. Zastanawiał się później, czy oni w ogóle coś mówili, czy też po prostu siedzieli, milcząc pięknie, a cała rozmowa miała miejsce w jego głowie, między Martinem a Lake’em.

Spędził trochę czasu na rozmyślaniu o przyjemnościach, jakie mogłoby dać pogodzenie się z Merrim — czerpaniu cudowności z jego doskonałych ust i krępego, żylastego ciała. Lake nie mógł jednak zapomnieć o liście. To uczucie i narastająca nuda sprawiły, że próbował skierować rozmowę na bardziej aktualne tematy.

Słyszałem, że Zieloni wypruwają niewinnym ludziom flaki niedaleko doków, zaraz koło Albumuth. Jeśli krwawią na czerwono, uznają ich za zwolenników Vossa Bendera, jeśli zaś na zielono, napastnicy przepraszają za kłopot i próbują ich opatrzyć. Oczywiście, jeśli krwawią na zielono, pewnie i tak wylądują w kolumbarium.

Próbujesz przyprawić nas o obrzydzenie?

Nie byłbym zaskoczony, gdyby to była prawda — to mi pasuje do samego Bendera, samozwańczego Dyktatora Sztuki, z naciskiem na „Dyktatora”. Wszyscy wiemy, że był geniuszem, ale ludzie cieszą się, że już nie żyje… chyba że są Zielonymi z nożem w garści.

Bardzo zabawne.

Pewnie, to rzadkie zjawisko, żeby jeden artysta zdominował tak całkowicie życie kulturalne miasta…

Że nie wspomnę o polityce…

(— A tak w ogóle, kto zaczął tę hecę z Czerwonymi i Zielonymi?)

I żeby tyle się o nim mówiło, w tylu kawiarniach…

(— Zaczęło się od kłótni na temat wartości muzyki Bendera między dwoma profesorami muzykologii na ulicy Trotten. Wojnę o muzykę powinni wszczynać muzycy; jak już wiesz, o co chodzi, słuchaj, na litość boską!)

Właśnie, że nie wspomnę o polityce. Czy to przypadkiem nie jest ostrzeżenie dla nas wszystkich, że sztuka i polityka są jak olej i woda? Można to skomentować…

— …olej i woda? To teraz wiem, czemu zajmujesz się malarstwem.

Sprytnie.

— …mówię, że można to skomentować, jeśli jest się zmuszonym, ale chyba nie trzeba brać w tym udziału?

A jak nie Bender, to jakiś biurokrata biznesmen w rodzaju Trilliana. Trillian, Wielki Bankier. Nazywa się jak reklama, a nie przywódca. Pewnie, Merrimount, w każdym przypadku mamy pecha. A może miasto mogłoby się rządzić samo?

Och, jak dotąd doskonale sobie radziło…

Odbiegliśmy od tematu. Znowu, do licha? — Ach, ale wy dwoje nie dostrzegacie, że w rzeczywistości to namiętny związek odbiorców z jego sztuką — fakt, że ludzie stawiają znak równości miedzy operami a człowiekiem, wywołał ten kryzys!

To zależy. Chyba do jego śmierć spowodowała kryzys?

W tej chwili przebiegła grupa Zielonych. Lake, Merrimount, Kinsky i Sonter z pełną zaciekawienia mieszaniną szyderstwa i pijackiego zapału wyjęli zielone flagi. Raffe wstała i krzyczała za nimi:

On nie żyje! On nie żyje! On nie żyje!

Twarz jej płonęła, włosy miała szaleńczo splątane.

Ostatni z Zielonych odwrócił się na dźwięk głosu Raffe; w świetle lamp jego twarz wyglądała złowieszczo blado. Lake dostrzegł, że jego dłonie ociekają czerwienią. Zmusił Raffe, by usiadła.

Bądź cicho, proszę!

Mężczyzna omiótł spojrzeniem stół, po czym pobiegł za swoimi towarzyszami i znikł z pola widzenia.

Cóż, to nie jest takie oczywiste.

Szpiedzy są wszędzie.

Tak, znalazłam jednego dziś rano w swoim nosie, kiedy go dmuchałam.

Szpiega czy nos?

Zaśmiali się, a jakiś głos spoza wewnętrznego kręgu, stłumiony przez gęsty żywopłot, podsunął:

To wcale nie jest pewne, że Bender nie żyje. Zieloni twierdzą, że wcale nie umarł.

Ach, tak.

Wewnętrzny krąg zręcznie przywłaszczył sobie temat, jakby nieuprzejmym gestem zatrzasnął ciężkie drzwi przed zewnętrznym.

Tak, on żyje.

— …albo nie żyje i wraca za dwa tygodnie, tylko trochę nadgniły. Nadpsuty?

— …nikt tak naprawdę nie widział ciała.

— …wszystko w najgłębszej tajemnicy. Nawet jego przyjaciele nie widzieli…

— …a to, co obserwujemy, to zamach stanu.

Kuku!

Zamknij się, durny gołębiu.

Nie jestem gołębiem, tylko kukułką.

Bender nienawidził gołębi.

Kukułek też.

Sam był kukułką. — Buu!Buu!

Jakby ktokolwiek rządził tym miastem…

O wielka płodna matko — matrono, Ambergris, skąpana we krwi odmian pod przeżartym gangreną księżycem… — Melodramatycznego zaśpiewu Merrimounta nie dało się z niczym pomylić, aż Lake się ocknął.

Czy ja dobrze usłyszałem? — Potarł uszy. — Czy to poezja? Wiersz? Ale coś tam zgrzyta: „skąpana w krwi odmian”? Drogi marny męcie, chyba miałeś na myśli krew dziewic? Każdy z nas kiedyś był dziewicą — albo miał dziewicę.

Z galerii dał się usłyszeć szum aprobaty.

Nie, nie, mój drogi Martinie — zaoponował Merrimount. — Protestuję. Odmian. Skąpana we krwi wielu odmian samej siebie.

Ładnie z tego wybrnąłeś — to znów Sonter — ale i tak myślę, że jesteś zalany.

W tym momencie Sonter i Merrimount wypadli z orbity konwersacji i utknęli na orbicie „odmiana czy dziewica”, która ze wszelkim prawdopodobieństwem miała trwać do chwili, aż słońce i księżyc spadną z nieba. Lake poczuł ukłucie zazdrości.

Kinsky zaprezentował uprzejmy uśmiech, wstał, przeciągnął się i rzekł:

Idę do opery. Ktoś do mnie dołączy?

Rozległo się chóralne buczenie, a po nim seria „odwal się!”.

Kinsky z poczerwieniałą twarzą rzucił na stół kilka monet na poczet rachunku i pokuśtykał ulicą, pełną pieszych mimo późnej pory.

Uważaj na Czerwonych, Zielonych i Niebieskich — krzyknęła za nim Raffe.

Niebieskich? — spytał Lake, zwracając się do Raffe.

Tak. Niebieskich. Wiecie, tych smutnych.

Zabawne. Myślę, że Niebiescy są bardziej niebezpieczni niż Zieloni i Czerwoni razem wzięci.

Tylko Brązowi są bardziej śmiercionośni.

Lake zaśmiał się i spojrzał za Kinskym.

On nie mówi poważnie, prawda?

Nie — odparła Raffe. — W końcu, jeśli już dojdzie do masakry, wydarzy się ona w operze. Sądziłam, że właściciele teatru, czy nawet aktorzy, mają więcej rozsądku i zamkną interes na co najmniej miesiąc.

Nie powinniśmy wyjechać z miasta? Tylko my dwoje — może jeszcze Merrimount?

Raffe prychnęla.

Może jeszcze Merrimount? A dokąd mielibyśmy jechać? Do Morrow? Na dwór Kalifa? Wybacz, ale jestem spłukana.

Lake uśmiechnął się pogardliwie. — I dlatego tyle pijesz.

Serio. Chcesz powiedzieć, że zapłacisz za podróż?

Nie. Jestem tak samo biedny jak ty. — Lake odstawił drinka. — Ale chętnie zapłacę za jakąś radę.

Jedz zdrową żywność. Wywiązuj się ze zleceń na czas. Nie pozwól, żeby Merrimount znowu się wpakował w twoje życie.

Nie, nie za taką radę. Bardziej konkretną.

Jaką?

Pochylił się i rzekł cicho:

Dostałaś kiedyś anonimowe zamówienie?

Co chcesz przez to powiedzieć?

W twojej skrytce pocztowej pojawia się list. Nie ma na nim adresu nadawcy. Nie ma na nim twojego adresu. Widać, że wysłał go ktoś bogaty. Zaprasza cię, żebyś poszła w jakieś miejsce o określonej godzinie. Wspomina coś o maskaradzie.

Raffe zmarszczyła brwi, kąciki jej oczu zwęziły się.

Ty mówisz serio. — Tak.

Nigdy nie dostałam takiego zlecenia. A ty coś takiego dostałeś?

Tak, chyba tak. To znaczy, myślę, że to zamówienie.

Mogę zobaczyć ten list?

Lake spojrzał na nią, swoją najbliższą przyjaciółkę, i poczuł, że nie chce jej pokazywać tej koperty.

Nie mam go przy sobie. — Kłamiesz!

Już miał zaprotestować, ale wzięła go za rękę i rzekła:

Nie, wszystko w porządku. Rozumiem. Nie chcę cię wykorzystywać. Ale pewnie mam ci doradzić, czy powinieneś tam pójść?

Lake pokiwał głową, zbyt zawstydzony, by unieść wzrok.

To może być coś przełomowego — jakiś poważny kolekcjo ner, który woli pozostać anonimowy, dopóki nie zdominuje rynku oryginałami Lake’a. Albo…

Zamilkła na sekundę i Lake poczuł, jak ogarnia go wielki strach; strach, który zawładnął nim tak szybko, bo w gruncie rzeczy był w nim przez cały czas.

Albo…?

To może być… specjalne zamówienie.

Co?!

Nie wiesz, co mam na myśli?

Pociągnął łyk swojego drinka, odstawił go, po czym odparł:

Tak, muszę się do tego przyznać. Nie mam pojęcia, o czym mówisz.

Martinie, jakiś ty naiwny — mruknęła i pochyliła się, by zburzyć mu włosy.

Zaczerwienił się, cofnął.

Po prostu mi powiedz, Raffe.

Raffe uśmiechnęła się.

Martinie, czasem ktoś bogaty wpada na bardzo sprośny pomysł w sprośnym kątku swojego mózgu — a tym sprośnym pomysłem jest posiadanie spersonalizowanej pornografii autorstwa jakiegoś artysty.

Ach, tak.

Ale pewnie to nic takiego — odparła szybko. — A jeśli nawet tak, to takie rzeczy są bardzo opłacalne. Może nawet pozwoliłoby ci to na jakiś czas przestać zajmować się zamówieniami i zająć się własną pracą.

Więc powinienem iść?

Sukces można odnieść tylko ponosząc ryzyko. I to właśnie chciałam ci powiedzieć, Martinie, jako przyjaciółka i koleżanka malarka…

Co? Co takiego chciałaś mi powiedzieć?

Lake doskonale zdawał sobie sprawę z tego, że Sonter i Merrimount zamilkli.

Objęła jego dłoń swoimi.

Twoje dzieła są małe.

Masz na myśli miniatury? — spytał z niedowierzaniem.

Nie. Jak mam to powiedzieć? Małe, jeśli chodzi o ambicję. Twoja sztuka stąpa ostrożnie. Musisz robić większe kroki. Musisz malować większy świat.

Lake spojrzał na chmury, próbując nie dać po sobie poznać, że zraniło go to tak bardzo, aż poczuł ucisk w gardle:

Mówisz, że jestem do niczego?

Mówię, że to ty nie uważasz, abyś nadawał się do czegoś. Bo niby dlaczego miałbyś marnować taki talent na powierzchowne portrety i tysiące mniejszych dyscyplin, które nie wymagają żadnej dyscypliny. Ty, Martinie, mógłbyś zostać Vossem Benderem malarzy.

I patrz, co się z nim stało. Nie żyje.

Martinie!

Nagle poczuł się bardzo, bardzo zmęczony, bardzo, bardzo… mały. Miał wrażenie, że słyszy w głowie głos swojego ojca. Jakie to niemiłe.

W tym mieście jest coś ze światłem, czego nie mogę uchwycić w obrazach — mruknął.

Co?

Jakość światła jest fatalna.

Nie rozumiem. Złościsz się na mnie? Zdołał się słabo uśmiechnąć.

Raffe, jak mógłbym się na ciebie złościć? Muszę tylko mieć trochę czasu, żeby przemyśleć to, co powiedziałaś. To nie jest coś, na co mogę się po prostu zgodzić. Ale tymczasem skorzystam z twojej rady. Pójdę tam.

Twarz Raffe rozpromieniła się.

Dobrze! A teraz odprowadź mnie do domu. Muszę się przespać.

Merrimount będzie zazdrosny.

Nie, nie będę — wtrącił Merrimount z miną, która była w połowie grymasem, a w połowie uśmieszkiem. — Chciałbyś, żebym bym.

Raffe uścisnęła Lake’owi rękę i powiedziała:

W końcu zawsze możesz odmówić, bez względu na to, co to będzie.


* * *


Teraz, kiedy już zinterpretowaliśmy analizę Lake’a dotyczącą poczty jako budynku i metafory, czy choć trochę zbliżyliśmy się do prawdy? Niespecjalnie. Jeśli biografia jest zbyt skromna, by mogła nam pomóc, a budynek poczty zbyt powierzchowny, musimy sięgnąć do innych źródeł — zwłaszcza pozostałych znaczących obrazów Lake’a, gdyż różnice i podobieństwa do Zaproszenia mogą pozwolić nam poznać prawdę.

Możemy najpierw, możliwie najogólniej, omówić dzieła Lake’a pod względem architektury, w świetle miłości do jego adoptowanego domu. Jeśli Zaproszenie na egzekucję oznaczało wkroczenie Lake’a w wiek dojrzały, inaugurowało także jego fascynację Ambergris. Miasto jest często wyłącznym tematem dzieł Lake’a, a w prawie każdym przypadku owo miasto otacza, dławi lub zamyka w labiryntach ludzi goszczących na płótnach. Co więcej, miasto wykazuje prawie namacalną obecność w dziełach Lake’a, nieomal wcinając się w życie swoich obywateli.

Doskonale znany tryptyk Lake’a Bulwar Albumuth składa się z części, które podobno ukazują — o świcie, w południe i o zmierzchu — scenę z okna czwartego piętra, wychodzącego na kilka kamienic, za którymi widać kopuły Dzielnicy Religijnej (błyszczą dzięki transcendentnej jakości światła, które Lake po raz pierwszy udoskonalił w Zaproszeniu na egzekucję). Obraz sprawia dość mocne wrażenie; dominują w nim żółć, czerwień i zieleń. Wszystkie trzy części łączy obecność tej samej sylwetki ludzkiej: otoczonego przechodniami mężczyzny, stojącego na bulwarze w dole. Początkowo architektura wygląda na identyczną, gdy się jednak przyjrzeć dokładniej, ulice i budynki wyraźnie zmieniają się lub przekształcają w każdej scenie, w każdej kolejnej części, coraz bardziej osaczając mężczyznę. O zmierzchu budynki mają gargulce tam, gdzie wcześniej przysiadły gołębie. Ludzie otaczający mężczyznę stają się coraz bardziej podobni do zwierząt, mają kanciaste głowy, nosy przypominające ryje, wystające kły. Wyraz ich twarzy jest coraz bardziej smutny, melancholijny i tragiczny, a mężczyzna, obojętny, zwrócony do nas plecami, nie ma twarzy. Same fasady budynków, na odmianę, przypominają smutne twarze, więc ogólne wrażenie wywierane przez ostatnią część tryptyku jest niesamowite… a mimo to — co dziwne — czujemy smutek nie z powodu ludzi czy budynków, ale tego jednego niezmiennego elementu serii: pozbawionego twarzy mężczyzny, który stoi tyłem do widza.

Tam i wtedy właśnie Lake rozstaje się z takimi symbolistami jak wielki Darcimbaldo — odrzuca pomysł zatracenia się w groteskowych budowlach czy rezygnacji z samego siebie na rzecz wyobraźni bez zwyczajnych ograniczeń. Wszystkie jego dojrzałe obrazy emanują poczuciem porażającego smutku. Ten smutek wynosi jego dzieła ponad dzieła współczesnych mu malarzy i jest źródłem głębi, tajemnicy, która tak przykuwa uwagę publiczności. — Fragment z Krótkiego zarysu sztuki Martina Lake ‘a i jego Zaproszenia na egzekucję, autorstwa Janice Shriek, Hoegbottoński przewodnik po Ambergris, wydanie piąte.


* * *


Lake przespał smacznie całą bezksiężycową część nocy, kiedy jednak się obudził, księżyc rozkwitał bezwstydnie jasny i czerwony przy jego łóżku. Pościel w purpurowym świetle zmieniła się w fioletowe fale pomiętej tkaniny, śliskiej od jego potu. Poczuł zapach krwi. Ściany nią cuchnęły. Na tle otwartych drzwi balkonowych stał jakiś mężczyzna, prawie całkowicie przyćmiony światłem księżyca za plecami. Lake nie widział jego twarzy. Usiadł na łóżku.

Merrimount? Merrimount? W końcu do mnie wróciłeś.

Mężczyzna stał z boku łóżka. Lake stał przy drzwiach balkonowych. Mężczyzna leżał na łóżku. Lake wykonał krok w kierunku balkonu. Teraz mężczyzna i Lake stali w niewielkiej odległości od siebie na środku pokoju, a półmroczny, skąpany we krwi księżyc świecił za Lake’em i dyszał mu w kark szkarłatnym oddechem. Lake nadal nie widział twarzy mężczyzny. Stał dokładnie naprzeciwko niego i nie widział jego twarzy. Mieszkanie zastygłe w doskonałej jaskrawości krwawiącego światła krzyczało do niego wyrazistością detalu. Każdy włos na jego wyschniętych pędzlach ujawniał najmniejszą niedoskonałość. Każde płótno demonstrowało swoją porowatość z otępiającą szorstkością gipsu.

Ty nie jesteś Merrimount — rzekł do mężczyzny.

Oczy tamtego były zamknięte.

Lake stał twarzą do księżyca. Mężczyzna stał twarzą do Lake’a. Otworzył oczy i wystrzeliło z nich czerwonobrązowe światło księżyca, tworząc dwie rdzawe plamki na szyi Lake’a, jakby te oczy były tylko dziurami przechodzącymi na wylot przez czaszkę mężczyzny.

Księżyc zgasł. Światło nadal sączyło się z oczu mężczyzny, który uśmiechnął się uśmiechem przypominającym półksiężyc, a wtedy spomiędzy zębów także zaczęło się sączyć światło.

Mężczyzna ujął lewą dłoń Lake’a, obracając ją wnętrzem do góry.

Nóż przeszył środek dłoni. Lake poczuł, jak ostrze rozpruwa skórę, wchodzi w powięź i leżący pod nią mięsień, i dalej, w ścięgna, naczynia krwionośne i nerwy. Skóra odchodziła na boki, aż cała dłoń została z niej odarta, obnażona. Dostrzegł, jak nóż rozcina mięsień od dolnego krańca więzadła pierścieniowego, a następnie poczuł, nieomal usłyszał, jak mniejsze mięśnie odpadają od kości, odcinane — sześć dla palca środkowego, trzy dla serdecznego — nóż krążył teraz w okolicach kości promieniowej, a następnie nadgarstka, rozcinając ścięgna mięśnia prostującego, nerwy, najbardziej skrajne elementy tętnicy promieniowej i łokciowej. Lake widział wszystko: cienkie, żółte warstwy tłuszczu, biel kości przyćmioną matową czerwienią mięśni i szarość ścięgien, jakby chciano pokazać mu tę rękę w każdym detalu. Kapała z niej gęsta, ciężka krew, sącząca się ze wszystkich krańców, aż nieprzyjemne odczucie dotarło do piersi. Ból był niewyobrażalny, tak niewyobrażalny, że Lake nie próbował nawet przed nim uciec; uciekał tylko przed czerwonym spojrzeniem mężczyzny, który masakrował mu rękę, gdy on stał spokojnie, nie broniąc się. Jak żałobne zawodzenie, jak epitafium, obijała mu się po głowie myśl: Już nigdy nie będę malował.

Nie mógł uciec. Nie mógł uciec.

Dłoń Lake’a zaczęła mruczeć, jęczeć…

Mężczyzna odpowiedział jej śpiewem, dziwnym, smutnym, z niezrozumiałymi słowami.

Dłoń zaczęła krzyczeć: wydawała długie, przeciągłe jęki, coraz wyższe, jakby rana zmieniła się w usta, w które mężczyzna nadal zagłębiał nóż.

Lake obudził się z krzykiem. Był cały zlany potem, prawą ręką obejmował lewy nadgarstek. Próbował uspokoić oddech, chwytał łapczywie powietrze, ale wiedział, że to nic nie da. W panice wyjrzał przez okno. Nie było tam księżyca. Nikt tam nie stał. Lake zmusił i się, by spojrzeć na swoją lewą dłoń (nie zrobił nic, zupełnie nic, kiedy mężczyzna mu ją masakrował) i odkrył, że jest cała. Nie przestał krzyczeć.


* * *


W Zaproszeniu na egzekucję smutek przybiera formę dwóch postaci: łowcy owadów na zewnątrz i mężczyzny widocznego w górnym oknie samego budynku poczty. (Jeśli w tym miejscu czytelnik odniesie wrażenie, że zachowałam te dwie postacie w tajemnicy, aby przedstawić je jako prawdziwe objawienie, jest to wrażenie słuszne, bo dla widza istotnie są one objawieniem: z powodu dużej liczby otaczających je szczegółów dostrzega sieje zwykle na samym końcu, aż wreszcie, z racji swej intensywności, stają się jedynymi dostrzeganymi elementami).

Łowca owadów, w przyćmionych barwach z wyjątkiem jednej pomarańczowej iskry, biegnie po frontowych schodach z uniesioną ręką, jakby chciał odpędzić mężczyznę w oknie. Czy ta postać jest dosłownie ojcem Lake’a — tym konkretnym Łowcą Owadów? Czy też może Lake postrzega ojca jako postać mistyczną? Z moich rozmów z Lake’em można wnioskować, że bardziej prawdopodobna jest ta druga interpretacja.

Jak jednak należy interpretować jedno wyraźnie zarysowane okno na górnej kondygnacji budynku, przez które widzimy człowieka doznającego strasznego cierpienia, z głową odrzuconą w tył, ku niebu? W jednej ręce mężczyzna trzyma list, druga jest podtrzymywana przez niewyraźny, przypominający bociana cień, przebijający ją nożem. Scena ta czerpie całą energię z widoku za oknem: zieleń promieniuje na zewnątrz z pulsujących szkarłatnych plam, które znaczą miejsca, gdzie nóż wbił się w ciało. Do uzyskania tego efektu przyczynia się jeszcze warstwowa technika nakładania olejnej farby przez Lake’a, sztuczka sprawiająca, że perspektywa tworzy się dzięki temu, iż postać istnieje równocześnie wewnątrz i na zewnątrz okna.

Choć budynek będący miejscem tak złożonej sceny poddaje się fantastycznej interpretacji, a być może pojawią się też opinie, że Lake odtworzył jakąś historyczną scenę w fantasmagorycznym wydaniu, postać z przebitą dłonią to jednoznacznie mężczyzna, nie dziecko ani grzybiarz, a list w prawej dłoni mężczyzny sugeruje, że w budynku rzeczywiście mieści się urząd pocztowy, nie zaś kostnica (chyba że na fali czarnego humoru zostaniemy zmuszeni do przyznania, że dokonują w nim żywota niedoręczone listy).

Dalsza analiza twarzy mężczyzny ujawnia dwa niepokojące elementy: (1) jest to twarz uderzająco podobna do twarzy samego Lake’a; (2) jeśli dokładnie się jej przyjrzeć, na przykład przez szkło powiększające, dostrzega się drugi zespół rysów, prawie przezroczysty, nałożony na pierwszą twarz. Ta „maska”, której istnienie kwestionują niektórzy krytycy, naśladuje rysy pierwszej jak odcisk — z dwoma wyjątkami: mężczyzna ma zęby z odłamków szkła i w przeciwieństwie do swego odpowiednika uśmiecha się z drażniącą brutalnością. Czy jest to oblicze pozbawionego twarzy mężczyzny z Bulwaru Albumuth? Czy jest to oblicze śmierci?

Niezależnie od zamiarów Lake’ a, wszystkie te elementy łączą się, wywołując u widza — nawet u widza, który postrzega mniej widoczne elementy jedynie podświadomie — autentyczne uczucie niepokoju i przerażenia, jak również uwolnienie tego przerażenia poprzez pełen bólu, bezgłośny krzyk mężczyzny w oknie. Mężczyzna w oknie to jedyny ruch na obrazie, gdyż odchodzący pospiesznie łowca owadów, podobnie jak kości budynku poczty, należy już do przeszłości. Tylko opuszczona postać w oknie żyje, schwytana na zawsze w teraźniej szóści. Ponadto, choć jest opuszczona przez łowcę owadów i przeszyta przez cień, który może być manifestacją własnego strachu, światło nigdy jej nie zdradza ani nie opuszcza. Tonacja Lake’ a jest, jak notuje Venturi, „raczej wyrazista niż jaskrawa, a zawarte w obrazie światło jest raczej światłością psychologiczną niż fizyczną”.

Fragment z Krótkiego zarysu sztuki Martina Lake ‘a i jego Zaproszenia na egzekucję, autorstwa Janice Shriek, Hoegbottoński przewodnik po Ambergris, wydanie piąte.


* * *


Lake spędził cały następny dzień próbując zapomnieć o nocnym koszmarze. Chcąc uciec od nieprzyjemnej atmosfery, wyszedł z mieszkania — dopiero jednak po wysłuchaniu poważnej przemowy Damy Truff o tym, jak to głośne hałasy po północy są wyrazem braku szacunku dla pozostałych najemców. Za Damą stało kilku sąsiadów, którzy bynajmniej nie przyszli mu z pomocą, ale najwyraźniej słyszeli jego krzyki i teraz gapili się na niego z zaciekawieniem.

Kiedy już kara dobiegła końca, Lake wyszedł i zaczął przedzierać się z teczką pod pachą zatłoczonymi ulicami do Galerii Ukrytych Fascynacji. Teczka zawierała dwa nowe obrazy; oba przedstawiały ręce jego ojca, takie, jakimi je zapamiętał, rozpostarte jak skrzydła, jak róg obfitości wypełniony pełzającymi owadami — mrówkami aksamitnymi, cykadami, ćmami, motylami, pajęczakami, modliszkami. Było to studium, nad którym pracował przez lata. Ojciec miał wspaniale zniszczone ręce, pogryzione i pokąsane niezliczoną ilość razy, ale były jak wypolerowane, gładkie jak biały marmur.

Właścicielka galerii, Janice Shriek, przywitała go w drzwiach; była poważną, zgarbioną kobietą o wyrachowanych, chłodnych, niebieskich oczach. Tego ranka miała na sobie fircykowate męskie spodnie i marynarkę, a pod nią białą koszulę, której rękawy kończyły się mankietami, wyglądającymi, jakby zrobiono je z wycinanych papierowych serwetek. Shriek wspięła się na palcach, by ceremonialnie cmoknąć Lake’a w policzek, równocześnie wyjaśniając, że niski, zażywny mężczyzna, który właśnie rzucał swój okrągły cień w odległym kącie galerii, wyraził zainteresowanie jednym z dzieł Lake’ a; jak dobrze, że Lake akurat się pojawił, bo właśnie podsycała zainteresowanie klienta — czy ona rzeczywiście użyła słowa „podsycać”? Niech Lake odłoży tę teczkę, odczeka chwilę, podejdzie i przedstawi się, z łaski swojej — po tych słowach podreptała do potencjalnego klienta, zostawiając Lake’a oszołomionego jej zachowaniem. Nie można było powiedzieć, że Janice Shriek brakowało energii.

Odłożył swoją teczkę na pobliski stolik, a dzieła niezliczonych konkurentów patrzyły na niego ze ścian. Jedynym dobrym obrazem (oczywiście poza pracami Lake’ a) była miniatura Bursztyn w mieście autorstwa malarza będącego wielkim odkryciem Shriek, Rogera Mandible’a, który — o czym Shriek nie wiedziała — stworzył te delikatne bursztynowe cienie z woskowiny słynnej divy, która miała pecha zasnąć przy kawiarnianym stoliku, przy którym Mandible mieszał swoje farby. Lake rechotał za każdym razem, gdy widział to dzieło.

Po chwili Lake podszedł do Shriek i dżentelmena i wdał się w niezobowiązującą pogawędkę, od której dostawał mdłości.

Tak, to ja jestem autorem.

Maxwell Bibbłe. Miło mi pana poznać.

Mnie również, panie Bibble. To rzadka przyjemność móc poznać prawdziwego wielbiciela sztuki. Bibble cuchnął burakami. Lake nie mógł tego znieść. Bibble cuchnął burakami. Lake z trudem powstrzymywał się przed powiedzeniem: Bibble z bulgotem spija butelkowane buraki…

Więc pan sobie tak świetnie radzi z tym, no, kolorem? — rzekł Bibble.

Jakiż pan spostrzegawczy. Janice, słyszałaś, co pan powiedział? — zwrócił się do Shriek Lake.

Shriek pokiwała nerwowo głową i rzekła:

Pan Bibble jest człowiekiem interesu, ale zawsze chciał być… — „Burakiem?” — pomyślał Lake, ale okazało się, że nie: — …znawcą sztuki — dokończyła Shriek.

Tak, wspaniałe kolory — rzekł Bibble, tym razem z większym przekonaniem.

To nic wielkiego. Prawdziwy artysta potrafi zmusić nawet najbardziej uparte światło, żeby pracowało na jego korzyść — odparł Lake.

Tak przypuszczam. Myślałem, że ten obrazek dobrze wyglądałby w kuchni, koło haftu żony.

W kuchni, koło haftu żony — powtórzył obojętnym tonem Lake i zaprezentował lodowaty uśmiech.

Tylko zastanawiam się, czy nie jest za duży…

Jest mniejszy, niż wygląda — podsunęła Shriek, zdaniem Lake’a żałośnie.

Może mógłbym go jakoś przerobić, przyciąć — rzekł, piorunując ją wzrokiem.

Bibble skinął głową, po czym przyłożył dłoń do podbródka, w milczeniu kontemplując różne możliwości.

A może po prostu rozetnę go na cztery części, a pan sobie wy bierze tę ćwiartkę, która mu się najbardziej spodoba? — zaproponował Lake. — Czy może na osiem bardziej by panu odpowiadało?

Bibble gapił się na niego przez chwilę z tępą miną, aż interweniowała Shriek:

Ach, artyści! Zawsze muszą żartować! Wie pan, naprawdę nie przypuszczam, żeby okazał się za duży. Zawsze może pan go kupić i oddać, jeśli nie będzie pasował — pieniędzy, co prawda, nie zwracamy, ale może pan wtedy wybrać coś innego.

Dość, pomyślał Lake i wyłączył się z rozmowy. Pozwolił Shriek rozwodzić się przekonująco o podstępnej potędze jego pociągnięć pędzla: był to stek cwanych nonsensów, którym Lake równocześnie pogardzał i który uwielbiał. Nie mógł narzekać na to, że Shriek zaniedbuje jego promocję — była jedyną właścicielką galerii, która przyjmowała jego prace — ale nienawidził tego, że przywłaszcza sobie jego sztukę, mówiąc o niej tak, jakby stworzyła ją sama. Shriek, niespełniona malarka i początkująca historyk sztuki, założyła galerię dzięki szczodrości swojego słynnego brata, historyka Duncana Shrieka, który podsyłał jej także licznych spośród jej pierwszych i najlepszych klientów. Lake miał wrażenie, że jej pęd do przodu był związany z jakimś poczuciem winy, spowodowanym tym, że nie musiała zaczynać od zera jak wszyscy inni.

W końcu, na widok wymuszonego uśmiechu Lake’a, nadal cuchnący burakami Bibble ogłosił, że nie może w tej chwili podjąć decyzji, ale wróci później. Ależ oczywiście, że wróci — jakaż to przyjemność poznać samego artystę.

Na co Lake odparł, i pożałował tego już w chwili, gdy otworzył usta:

Przyjemność to BYĆ artystą.

Shriek roześmiała się nerwowo. Nieprzyjemny rechot wydobył się także z ust niedoszłego nabywcy, którego rękę Lake starał się z całej siły zmiażdżyć w pożegnalnym uścisku. _ Gdy Bibble odszedł, Shriek zwróciła się w jego stronę i oznajmiła:

To doprawdy cudowne!

Co takiego?

Oczy Shriek przybrały chłodniejszy niż zwykle wyraz.

Ta pełna samozadowolenia, arogancji i wywyższania się postawa. Oni to uwielbiają, wiesz — wtedy mają poczucie, że nabyli dzieło dobrze zapowiadającego się geniusza.

A nie jest tak? — spytał Lake. Czy ona powiedziała to z sarkazmem? Wolał udawać, że wcale tak nie było.

Shriek poklepała go po plecach.

Wszystko jedno, czy tak jest rzeczywiście, czy nie. Rób tak dalej. A teraz przyjrzyjmy się nowym obrazom.

Lake przygryzł wargi, ratując w ten sposób swoją karierę przez ostatecznym ciosem, po czym podszedł do stołu i sięgnął po dwa płótna. Rozłożył je z teatralnym gestem.

Shriek wpatrzyła się w nie z zagadkowym wyrazem twarzy.

No i jak? — spytał wreszcie Lake, a w uszach brzęczały mu słowa wypowiedziane poprzedniego wieczora przez Raffe. — Podobają ci się?

Hmm — mruknęła Shriek, odrywając wzrok od obrazów, jakby jej myśli były daleko stąd.

Lake’owi w tej chwili objawiła się instynktownie prawda, której dotąd doświadczał jedynie intelektualnie: był tylko jednym z potencjalnych dostawców Shriek i pewnie ją nudził.

Mimo to naciskał, oczekując upokorzenia:

Podobają ci się? — Ach! Obrazy?

Nie… — „Woskowina na twojej ścianie? Buraki?” — pomyślał. — Tak, obrazy.

Shriek zmarszczyła brwi i dotknęła ręką podbródka, mimowolnie naśladując nieobecnego już Bibble’a.

Są bardzo… interesujące. Interesujące!

To ręce mojego ojca — rzekł Lake, świadom, że oto wdaje się w zwierzenia zarówno niestosowne, jak i zbędne, jakby mógł spra wić, że obrazy spodobają jej się bardziej dzięki temu, że on powie: to się wydarzyło naprawdę, to jest osoba, którą znam osobiście, to jest prawdziwe, zatem musi być dobre. Nie miał jednak wyboru i brnął dalej: — Mój ojciec to strasznie małomówny człowiek, jak większość łowców owadów, i miał tylko jeden sposób porozumiewania się ze mną, Janice: przychodził do domu ze złożonymi rękami, a kiedy je rozkładał, okazywało się, że ma tam jakiś żywy klejnot, jakiś rzadko spotykany cud ze świata owadów — lśniąco czarny, albo czerwony, albo zielony — a jego oczy również lśniły. Mówił mi, jak się nazywa, cichym, stłumionym głosem, i z taką miłością; opowiadał, jak bardzo różnią się między sobą, i podkreślał, że choć sieje zabija, a w ciężkich czasach nawet zjada, trzeba to robić z szacunkiem i wiedzą. — Lake wbił wzrok w podłogę. — Chciał, żebym ja też został łowcą owadów, ale ja nie chciałem. Nie mogłem. Musiałem zostać malarzem. — Przy pomniał sobie, jak wszelka radość uszła z ojca, gdy uświadomił sobie, że syn nie pójdzie w jego ślady. Obserwowanie, jak samotny jest jego ojciec, schwytany w sidła swej profesji i własnej powściągliwości, sprawiało Lake’owi przykrość, ale wiedział, że ojcu jest jeszcze bar dziej przykro. Tęsknił za nim; odczuwał dziwny ból w piersi.

To wspaniała historia, Martinie. Naprawdę wspaniała.

A więc weźmiesz je?

Nie. Ale historia jest piękna.

Widzisz, jak wspaniale udały mi się owady? — rzekł Lake, wskazując na nie.

Tak, udały się, ale mamy martwy sezon, a ja nie mam miejsca. Może jak sprzedam któreś z twoich dzieł. — Jej ton mówił mu wyraźnie, że nie powinien zanadto nalegać.

Rozumiem — odparł Lake, angażując w te słowa cały wysiłek woli. — Przyjdę za parę miesięcy.

Zaproszenie na egzekucję zaczynało wyglądać coraz lepiej.

Gdy wrócił do swojego mieszkania, by pracować nad zamówieniem od pana Kashmira, był stanowczo nie w sosie. Nie dość, że wizyta w galerii okazała się wielkim rozczarowaniem, to jeszcze po drodze wydał pieniądze na tłustą kiełbaskę, która zalegała mu w brzuchu jak dodatkowa pętla jelit. Nie mógł się pozbyć obrazu mężczyzny z koszmaru; jego wizerunek wciąż powracał, bez względu na to, jak bardzo Lake starał się o tym zapomnieć.

Mimo to, z obowiązku, sięgnął po ilustracje, które wydarł z przeznaczonych do wyrzucenia książek, kupionych tanio na tyłach księgarni Borgesa. Zaczął je ciąć zardzewiałymi, zachlapanymi farbą nożycami. Podczas realizacji zleceń pomysły przychodziły mu do głowy bynajmniej nie w formie przebłysków podsyłanych przez jego muzę, ale jako spokojne odtwarzanie w pamięci dawnych prac. Wiedział, że ostatnio się trochę lenił, produkując w swoich zleceniach dosłowne „przekłady” i tłumiąc wszelkie przebłyski własnej wyobraźni.

To jednak wcale nie wyjaśniało, dlaczego — po chwili pracy — spojrzał na spoczywającą na sztalugach kopertę z zaproszeniem, po czym odkrył, że wydawszy starannie trzy postacie tańczących dziewcząt, równie starannie odciął im głowy i wyciął na piersiach gwiaździste motywy.

Z obrzydzeniem cisnął nożyczki do kąta i pozwolił, by resztki tańczących dziewcząt opadły na podłogę jak egzotyczne konfetti. Cóż, zlecenie od pana Kashmira będzie musiało poczekać na chwilę natchnienia. A tymczasem, jako że dzień był jeszcze młody, Lake miał zamiar skorzystać z rady Raffe i popracować nad czymś własnym.

Podszedł do zagraconych sztalug i opróżnił je, kładąc cztery albo pięć płócien na już ogarniętym chaosem łóżku; przysunął sobie taboret, znalazł czyste płótno i przybił je do sztalug. Powoli zaczął nakładać farbę na płótno delikatnymi pociągnięciami pędzla. Choć ostatnie trzy lata minęły mu na realizacji niezliczonych zamówień, znajomy zapach farby podrażnił zmysły, a co ważniejsze, Lake dostrzegł, że światło jest ostre i nie będzie musiał pożyczać latarni od Damy Truff.

Nie mając pojęcia, jaki ma być temat obrazu, ani nawet — jak najlepiej kłaść farby olejne, nie ustawał w nakładaniu kolejnych warstw farby, świadom dotyku pędzla o płótno. Raffe zmusiła go do malowania olejami wiele miesięcy temu. Wtedy obrzucił ją zdumionym, pełnym wyższości spojrzeniem, gdyż jej ostatnim prezentem były specjalne farby wyprodukowane z mieszaniny naturalnych barwników i atramentu słodkowodnej kałamarnicy. Używał ich przez tydzień, aż zauważył, że jego obrazy zaczęły blaknąć; po paru dniach płótna były znów puste, jak nowe. Raffe, która zawsze próbowała odnaleźć we wszystkim element dobra, powiedziała mu, gdy następnego dnia spotkali się w kawiarni, że może zostać sławny, sprzedając „znikające obrazy”. Rzucił w nią farbami. Na szczęście chybił i uderzył jakiegoś przypadkowego przechodnia — zdumionego i zdumiewająco przystojnego mężczyznę nazwiskiem Merrimount.

Tym razem jednak pomysł Raffe okazał się nie taki zły. Minęło kilka lat, odkąd Lake ostatnio malował olejami; zapomniał już, jak łatwo można ich używać do tworzenia tekstur, jak kolejne warstwy farby układają się na sobie. Szczególnie podobał mu się sposób, w jaki można mieszać kolory, uzyskując gradację cienia. Zakładając, że jego kłopoty były chwilowe — i że do tej pory wystarczała mu płachta malarska — pracował nad budowaniem koloru, nawet teraz nie przestając oglądać się przez ramię: szmaragd, jadeit, mech, limetka, grynszpan. Mieszał wszystkie odcienie, aż uzyskał lśniące, połyskujące tło. Potem, na ciemnej zieleni, zaczął malować twarz…

Dopiero dobiegające z Dzielnicy Religijnej wezwanie na modlitwę — pięć ponurych uderzeń dzwonu ze starej truffidiańskiej katedry — wytrąciło Lake’a z transu. Zamrugał, odwrócił się w stronę okna, po czym przeniósł wzrok z powrotem na płótno. Ze strachem i przerażeniem wypuścił pędzel z ręki.

Ze zwierzęcych ust postaci wystawały zęby z potrzaskanego szkła, przez które mężczyzna uśmiechał się z okrucieństwem, a nad zmasakrowanym nosem lśniły, niczym bliźniacze płomienie, oczy. Lake patrzył na postać z koszmaru.

Przed długą chwilę przyglądał się swojemu dziełu. W pierwszym odruchu chciał wszystko zamalować i zacząć od nowa; dopiero po chwili przyszedł drugi, głębszy impuls: skończyć je. Będzie o wiele lepiej, pomyślał, jeśli twarz pozostanie na obrazie, niż gdyby — usunięta — miała rozgościć się w jego myślach. Poczuł dreszcz, gdy uświadomił sobie, że jest to niepodobne do czegokolwiek, co dotąd stworzył.

Schwytałem cię — oznajmił z tryumfem.

Postać gapiła się na niego nieziemskimi oczami i milczała. Na obrazie może się uśmiechać, ale nie może już uśmiechać się tylko do niego. Teraz będzie się uśmiechać do całego świata.

Popracował nad postacią jeszcze przez kilka minut, tworząc zarys powiek i zwężając kości policzkowe, z ulgą, gdyż teraz dotarło do niego, że twarz należy do całego świata, może zawsze istniała gdzieś na świecie; chciał namalować ją z największym bogactwem szczegółu, żeby żaden jej element już go nie ścigał.

Gdy cienie zgęstniały i ściemniały, odłożył paletę, wyczyścił pędzle terpentyną, umył je w zlewie po drugiej stronie korytarza i szybko ubrał się przy muzyce ulicznego grajka. Włożył marynarkę, po czym wetknął do kieszeni na piersi szkicownik i dwa zaostrzone ołówki — a nuż jego tajemniczy gospodarz zacznie się domagać jakiegoś pokazu jego talentu. Przesunął palcami po ozdobnej pieczęci i włożył tam również zaproszenie.

Po chwili grzebania pod łóżkiem wyjął stamtąd składaną maskę: gumowy żabi łeb, który nosił podczas Festiwalu Słodkowodnych Kałamarnic rok temu. Powinna wystarczyć za przebranie. Upchał maskę w bocznej kieszeni; jej niezgrabne oko patrzyło na niego groteskowo. Dalsze grzebanie pozwoliło znaleźć plan. Każdy rozsądny obywatel Ambergris nosił przy sobie plan miasta, gdyż składało się ono z niezliczonych ulic, które sprawiały wrażenie, jakby co chwila z własnej woli zmieniały kierunek.

Poświęcił kilka nerwowych sekund na poprawianie krawata, po czym zamknął za sobą drzwi mieszkania. Wziął głęboki oddech, zszedł po schodach i ruszył Bulwarem Albumuth, a niebo płonęło pomarańczem i zielenią, spotykanymi w Ambergris i tylko w Ambergris.


Ten rodzaj iluminacji odnajdujemy w prawie wszystkich obrazach Lake’a, ale w żadnym nie jest tak uderzający jak w prowokacyjnym Płonącym domu, gdzie zazębia się z komentarzem na temat jego lęku przed ptakami — jedynym obrazie, gdzie można znaleźć nawiązanie do ptaków, poza Zaproszeniem na egzekucję i Jego oczami, który wkrótce omówię. Płonący dom to mieszanina czerwieni, żółci i pomarańczu — tak jak Zaproszenie na egzekucję jest mieszaniną zieleni, ale z całkowicie odmiennym efektem. Na obrazie widać dom, który odarto z dachu i frontowej ściany, odsłaniając sowę, bociana i kruka, które płoną żywcem, a cały płomień przybiera kształt ognistego ptaka, namalowanego w stylu Lagacha. Lake już nigdy nie zbliżył się bardziej do czystej fantazji niż w tym dziele, wyrażającym spełnione życzenie, w którym jego strach przed ptakami zostaje unicestwiony przez ogień. Jak napisał Venturi, „Urok tego obrazu wiąże się z tajemniczą silą sugestii: westchnieniem fatum, które wieje nad dziwnie poskręcanymi postaciami”. Być może to jest ów kawałek układanki, który opisuje proces przemiany Martina Lake’a. Jeśli tak, nie wiemy za bardzo, gdzie należałoby go umieścić — ani czy należy go umieścić blisko, czy daleko od kawałka, którym jest Zaproszenie na egzekucję.

Mniej niejednoznaczne powiązanie z Zaproszeniem można znaleźć w osobie Vossa Bendera, sławnego twórcy oper, z domu polityka, i w zamieszaniu, jakie nastąpiło po jego śmierci: śmierci, która miała miejsce zaledwie trzy dni przed rozpoczęciem przez Lake’ a pracy nad Zaproszeniem. W udzielanych później wywiadach zwykle małomówny Lake wyznawał, że żywił dla Vossa Bendera najwyższy szacunek, ba, nawet traktował go jako inspirację (choć nie przypominam sobie, by Lake w ogóle wspominał o Benderze w czasach, kiedy go znałam). Wielu historyków sztuki zauważyło powtarzający się motyw Bendera w dziełach Lake’a i zastanawiało się, czy Lake miał obsesję na punkcie zmarłego kompozytora. Być może, jak sugeruje Sabon, Zaproszenie jest dziełem upamiętniającym Vossa Bendera. Jeśli tak, jest ono pierwszym dziełem z trylogii; dwa pozostałe to Jego oczami i Aria do łamliwych kości zimy, które wyraźnie stanowią hołd dla Bendera.

Fragment z Krótkiego zarysu sztuki Martina Lake ‘a i jego Zaproszenia na egzekucję, autorstwa Janice Shriek, Hoegbottoński przewodnik po Ambergris, wydanie piąte.


Zmierzch pachniał mieszanką krwi i skórki pomarańczy, a zamierające światło zostawiało delikatny złoty osad na mosiężnych gałkach u drzwi wejściowych banków, na miedzianych masztach przy ambasadach zagranicznych dygnitarzy i na Fontannie Trilłiana, gdzie na szczycie obelisku przysiadł smutny cherubin z różanego marmuru, opierając się jednym łokciem o czarną, podstępnie łypiącą czaszkę. Tłumy zbierały się na oświetlonym latarniami placu przy fontannie, by wysłuchać stojących na drewnianych skrzynkach poetów, deklamujących swoje wiersze. Z pobliskich tawern w równych proporcjach dobiegała muzyka i sączyło się światło; światło załamywało się cienkimi snopami na kocich łbach, a stojący na chodniku sprzedawcy kusili przechodniów wszelkimi rodzajami zakąsek, od niefortunnych kiełbasek — takich jak ta, którą zjadł Lake — po rażąco grzeszne wypieki. Niewiele osób poza Ambergris zdawało sobie sprawę z tego, że malowane przez Darcimbalda twarze z owoców i morskich żyjątek były z życia wzięte: podpatrzone u sprzedawców, którzy układali pomarańcze, jabłka, figi i melony tak, by tworzyły twarze, z czarnymi winogronami udającymi oczy, albo układali dumne oblicze burmistrza z warstw raków, pstrągów, krabów i niewielkich kałamarnic. Sprzedawcy ci cieszyli się nieomal taką samą popularnością jak uliczni poeci i zaczęli wieszać przed swoimi kramami latarnie rzucające światło pod dużym kątem, by przechodnie mogli podziwiać ich ulotną sztukę. Przez ten ciasno zbity tłum przebijały się pojazdy konne i silnikowe, hamując gwałtownie przed pijanymi i nieostrożnymi, którzy popychali je i kołysali przy każdej okazji.

Tutaj, teraz, twarze pokryte wypiekami, mieszanina ciemności i światła, kłębiące się, cieniste fasady budynków odgrywały tysiące scen, które były cenne dla oka artysty, ale Lake, skupiony nad mapą, postrzegał je w tej chwili tylko jako niedogodności.

A nawet coś gorszego od niedogodności. Trudność, z jaką przychodziło Lake’owi przedzieranie się przez tłum z laską w dłoni, przekonała go, że powinien zatrzymać jakiś pojazd silnikowy do wynajęcia. Stary, kosztowny model, nieomal wygodniejszy od jego mieszkania i przezornie udekorowany czerwonymi i zielonymi flagami, miał jedynie dwie wady: trząsł się (przyczyną tego stanu była prawdopodobnie woda w benzynie) — i wiózł dużą, bardzo brudną owcę, z którą Lake był zmuszony dzielić tylne siedzenie. Mężczyzna i zwierzę przyjrzeli się sobie z niepokojem, a kierowca uśmiechnął się i przepraszająco wzruszył ramionami (czy ten gest był przeznaczony dla Lake’a, czy dla owcy?) i pojazd popędził wąskimi uliczkami. Lake i tak opuścił go jako pierwszy, wysiadając na skraju żądanej dzielnicy. Nerwowy kierowca ruszył z największą prędkością, gdy tylko Lake mu zapłacił. Nie ulegało wątpliwości, że z powodu okrężnej trasy, jaką musiał pokonać, by zawieźć Lake’a, owca spóźniła się na umówione spotkanie.

Lake rozejrzał się po okolicy — był to południowo–wschodni skraj Dzielnicy Religijnej — i doszedł do wniosku, że rzadko widywał coś tak ponurego. Budynki wznosiły się na wysokość czterech albo pięciu kondygnacji i miały niewiele okien, przez co wyglądały, jakby odwracały się od niego, zwracając się w kierunku plątaniny domów i kamienic, gdzie znajdowało się miejsce, do którego zmierzał. Oglądając takie ponure budowle Lake miał wrażenie, że widzi obraz z przyszłości — obraz rozkładu, który czeka kamienicę mieszczącą jego obecne lokum, gdy Nowa Sztuka wyprowadzi się, zostawiając po sobie jedynie niespełnione obietnice. Na ścianach widać było ślady ognia, drzwi na parterze były przegniłe albo wyrwane, a poczerniałe od rdzy balkony zwieszały się złowieszczo. W niektórych miejscach Lake dostrzegał kości domieszane do zaprawy: kiedyś zmarłych grzebano w ścianach ich własnych domów.

Wyjął zaproszenie, przesunął dłonią po kasztanowozłotych nitkach. Może to jednak był po prostu dowcip. A może zapraszający chciał być dyskretny. Lake zadrżał, zawahał się, po czym przypomniał sobie o swojej rozmowie z Raffe; wreszcie stanęła mu przed oczami denerwująca twarz Shriek z tym jej: „Interesujące”. Westchnął, zadrżał i ruszył między dwa wysokie budynki, czując się nieswojo w rzucanym przez nie cieniu, blisko pustych lub powybijanych okien, w których pokrytych kurzem szybach czaiło się coś drapieżnego. Jego laska postukiwała po kamieniach; dźwięk brzmiał w tym otoczeniu melancholijnie.

W końcu wynurzył się z wąskiej uliczki i wkroczył na szerszą, zasypaną śmieciami ulicę. Kilka chrząkających guźców z zakrzywionymi kłami walczyło o resztki z anemicznymi grzybiarzami. Światło zbladło i było teraz ciemnobłękitne, przez co odnosiło się wrażenie, że jest chłodniej, niż rzeczywiście było. Odległe wezwania na modlitwę, dobiegające z Dzielnicy Religijnej, brzmiały jak krzyki ludzi topiących się pięćdziesiąt stóp pod wodą.

W niewyraźnym świetle ulicznej latarni Lake wypatrzył nazwę ulicy: ul. Salamandry, ale nie zdołał znaleźć jej na mapie. Przez dłuższy czas wędrował samotnie, w ciemności rozdzieranej nieregularnie rozmieszczonymi lampami, przyglądając się tabliczkom i nadal nie mogąc odszukać na mapie żadnej z tych ulic. Usiłował nie dopuszczać do siebie myśli, że się zgubił, rozmyślając, jak najlepiej byłoby oddać na płótnie otaczające go cienie.

Po jakimś czasie uświadomił sobie, że ciemność, którą choć trochę rozjaśniały lampy, nabrała jakiegoś mglistego charakteru, w wyniku którego przestał cokolwiek widzieć. Mgła nadciągała znad rzeki Moth. Przeklął swój pech. Najpierw znikły gwiazdy, zaćmione ciężarem cieni i mętną, pełzającą dzikością mgły. To była jakaś zła mgła, uśmiechająca się złośliwie, wygryzająca sobie drogę po niebie, przez przestrzenie między różnymi rzeczami, zasłaniająca noc. Pachniała rzeką: mułem i słoną wodą, rybami i namorzynem. Przetoczyła się przez Lake’a, jakby w ogóle nie istniał. I z tego powodu uczyniła go istotą bezcielesną, gdyż nie widział już swoich rąk ani nóg, nie czuł nic poza ociężałą wilgocią mgły, która przylgnęła do niego i oblepiła go. Był wolny. W tym opanowanym przez mgłę świecie nie było niczego rzeczywistego. Gdy w nim przebywał, nie mógł doświadczyć niczego prawdziwego.

Zagubiony, i zagubiony ponownie, obracający się pośród bieli, nie wiedzący, czy posuwa się do przodu, czy też idzie po własnych śladach, Lake poczuł, że uczucie wolności zmieniło się w strach — strach przed nieznanym, strach, że może się spóźnić. Kiedy więc dostrzegł przyćmione światło przed sobą, ruszył szybko w jego kierunku, nie zważając na przeszkody, z powodu których mógł skręcić kostkę czy upaść na twarz.

Przecznicę dalej dotarł do źródła światła: wysokiej, odzianej w zieloną szatę z kapturem postaci łowcy owadów; jego wielka, okrągła szklana płyta była przymocowana do wiszącej poniżej latarni o kształcie boi. Jak większość łowców owadów, których głód zmusił do zajęcia się tym fachem, także i ten był chudy, o kościstych, lecz silnych ramionach. Szkło było tak wielkie, że mężczyzna trzymał je obydwoma odzianymi w rękawice dłońmi, a koniki polne, ćmy, żuki i królowe mrówek uderzały o nie, próbując dostać się do światła.

Płyta szklana działała jak lepka soczewka wstawiona w okrągłą, mosiężną ramę; kiedy wypełniała się owadami, soczewkę zdejmowano i umieszczano w worku. Łowca owadów wkładał wówczas nową soczewkę i powtarzał całą operację. Po powrocie do domu cały łup delikatnie odklejano od soczewki, by go następnie ugotować, upiec lub zakonserwować w soli, a potem nanizać na przypięte do pasa sznurki i sprzedać następnego dnia. Lake spędził wiele wieczorów nawlekając owady na sznurki i zawiązując specjalne węzły, których nauczył go ojciec.

Zanurzonemu we wspomnieniach i we mgle Lake’owi przez sekundę przyszło do głowy, że ten mężczyzna to jego ojciec. Czemu nie miałby to być on? Obaj byliby duchami żeglującymi pośród nocy.

Pierwsze słowa, jakie skierował do łowcy owadów, były niepewne, pełne szacunku dla jego własnej przeszłości.

Przepraszam! Przepraszam pana!

Mężczyzna obrócił się wolno, z gracją, by spojrzeć na najnowsze łupy. Fałdy szaty łowcy owadów zakrywały mu twarz, wystawał tylko sterczący nos w kształcie kosy.

Tak? — Łowca miał głęboki, dźwięczny głos.

Czy zna pan drogę do ulicy Archmont? Moja mapa okazała się bezużyteczna.

Łowca owadów uniósł kościsty palec i wskazał coś w górze. Lake podniósł wzrok. W świetle lampy łowcy widniała tam tabliczka: ul. Archmont. Lake stał właśnie na tej ulicy.

Och — odparł. — Dziękuję panu.

Łowca owadów znikł jednak we mgle, stając się tylko cieniem pod latarnią, której blask już zaczął przygasać…


Teraz znalezienie numeru 45 było łatwe — w przeciwieństwie do drzwi z prawej i z lewej to wejście nie należało do zbyt zaniedbanych, a nad bramą świeciła lampa. Cyfry „4” i „5” wymalowano błyszczącym złotem, same drzwi były pomalowane na kolor kasztanowy, schody starannie zmieciono, kołatka miała taki sam kształt jak pieczęć na kopercie — a wszystko pachniało mydlinami.

Czując się nieco pewniej na widok schludności tego miejsca, z radą Raffe nadal rozbrzmiewającą w uszach, Lake uniósł kołatkę i opuścił ją — raz, dwa, trzy.

Drzwi otworzyły się ze skrzypnięciem, światło chlusnęło na ulicę i Lake dostrzegł dzikie, gapiące się na niego oko, otoczone spękaną czerwienią. Było to oko zwierzęcia; w czarnej źrenicy odbijała się jego własna, zniekształcona twarz. Lake szybko się cofnął.

Głos, gdy rozbrzmiał, był nierealny, zniekształcony:

Czego chcesz?

Lake uniósł zaproszenie.

Mam to.

Mrugnięcie strasznego oka.

Co tam jest napisane?

Zaproszenie na…

Szybko! Włóż maskę! — wysyczał głos.

Moją maskę?

Maskę na maskaradę!

Ach! Tak. Przepraszam. Chwileczkę.

Lake wyjął z kieszeni gumową maskę żaby i włożył ją na głowę. W dotyku przypominała śliską galaretę. Nie miał ochoty zbliżać jej do skóry. Gdy poprawiał maskę, żeby widzieć przez umieszczone w nozdrzach żaby otwory, drzwi otwarły się, ukazując wspaniałą sień i wyciągnięte ramię człowieka o zniekształconym głosie. Mężczyzna stał z boku, a Lake, który widział tylko to, co znajdowało się bezpośrednio przed nim, musiał włożyć trochę wysiłku w to, by dostrzec kiwającą na niego dłoń w białej rękawiczce; usłyszał wysyczane „Wejdź!” i ruszył. Mężczyzna zatrzasnął za nim drzwi i zamknął je na klucz.

Przed sobą, przez oszklone drzwi, Lake dostrzegł klatkę schodową z polerowanego różanego drewna, a u podnóża schodów globus na stole z błyszczącego mahoniu, z nogami w kształcie lwich łap. W kandelabrze płonęły świece, a w ich migoczącym świetle było coś, co kojarzyło się z religią. Po lewej stronie Lake dostrzegł kątem oka wysokie sterty książek na licznych stołach, po prawej zaś widać było salon obwieszony portretami. Na twarze i tabliczki z podpisami narzucono czarne zasłony: poza sienią witał go szereg szyj i ramion. Zapach mydła osłabł, ustępując miejsca niewyraźnej woni zgnilizny albo pleśni.

Lake odwrócił się w stronę drzwi i osoby, która go wpuściła — jak przypuszczał, kamerdynera — by znaleźć się naprzeciwko mężczyzny z głową bociana. Oczy z czerwonymi obwódkami, okrutny dziób i tępa biel pokrytej piórami twarzy łączyły się z dziw nie bladą szyją wieńczącą wychudzone, odziane w czarno — biały garnitur ciało.

Widzę, że pan już się przebrał — wyjąkał Lake, nieco wystraszony. — Ach, naturalny pogromca żab. Ha, ha. Może pan zdoła mi powiedzieć, w jakim celu mnie tu wezwano, panie…?

Żart nie został dobrze przyjęty, a próba poznania nazwiska mężczyzny nie powiodła się. Bocian patrzył na niego, jakby Lake przybył z jakiegoś dalekiego, barbarzyńskiego kraju. W końcu odezwał się:

Poproszę pańską marynarkę i laskę.

Lake nie był zachwycony perspektywą rozstania się ze swoją laską, która już niejednokrotnie posłużyła mu do obrony przed potencjalnym napastnikiem, ale oddał ją Bocianowi wraz z marynarką. Po umieszczeniu ich w szafie Bocian rzekł:

Proszę za mną.

Poprowadził Lake’a obok schodów, przez bibliotekę, do gabinetu z ozdobnym kominkiem, kilkoma wyściełanymi krzesłami i paroma stolikami z błyszczącego czarnego drewna; na ścianach znajdowało się osiem obrazów autorstwa mistrzów z poprzedniego stulecia: sceny myśliwskie, miejskie widoki, martwe natury

wszystkie autentyczne i straszliwie banalne.

Bocian wskazał Lake’owi gestem kanapę najbardziej oddaloną od drzwi. Odgradzał ją olbrzymi, wręcz groteskowy, prostokątny skrzyniowy stół, rozciągający się na jakieś sześć stóp na szerokość pokoju. Miał ozdobne uchwyty, ale żadnych szuflad.

Lake usiadł, uważając, by nie uderzyć chorą nogą o stół.

Kto jest właścicielem tego domu? — spytał.

Bocian właśnie wychodził. Na dźwięk głosu Lake’a odwrócił się, przyłożył palec do dzioba i rzekł:

Milczeć! Milczeć!

Lake wykonał przepraszający gest. Pan domu najwyraźniej cenił sobie prywatność.

Bocian przez chwilę wpatrywał się w Lake’a, jakby obawiając się, że ten powie coś jeszcze, po czym obrócił się na pięcie.

Lake został sam, w swojej masce żaby, w której było mu okropnie gorąco, a do tego skóra zaczęła go swędzieć. Maska pachniała znajomą wodą kolońską, pewnie Merri nosił ją podczas festiwalu i potem jej nie umył.

Klaustrofobia walczyła w nim z przyjemnym poczuciem anonimowości. Ukryty za maską miał wrażenie, jakby był zdolny do czynów obcych aroganckiemu, lecz spokojnemu Martinowi Lake’owi. Doskonale, w takim razie nowy Martin Lake obejrzy sobie pokój, szukając wskazówek dotyczących gustu właściciela — lub jego braku.

Z oddalonego stołu patrzyło na niego popiersie Trilliana, biały marmur poprzetykany żyłkami kamienia o barwie czereśni. Na tym samym stole leżała książka pod tytułem Architekt ruin, a na niej — wypchana, ozdobiona drogimi kamieniami skorupa żółwia. Po przekątnej, na podwyższeniu, stał teleskop, w nieco dziwaczny sposób zwrócony w stronę wiszącej na ścianie mapy świata. Na stołach porozrzucano atlasy i mapy, ale Lake miał wrażenie, że ta pozorna losowość to wynik chłodnej kalkulacji. W pokoju panowała atmosfera sztuczności, począwszy od ścian koloru burgunda po kuliste oprawy wydzielające przyjemne, jakby różowe światło. Takie światło nie sprzyjało czytaniu ani konwersacji. Mimo to w gabinecie odczuwało się jakieś obfite ciepło, zapewniające relaks i komfort.

Lake rozsiadł się wygodnie, zadowolony. Komu przyszłoby do głowy stworzenie czegoś tak wyrafinowanego na tym pustkowiu? Wyglądało na to, że Raffe miała rację: jakiś bogaty mecenas chciał coś u niego zamówić, może nawet kolekcjonować jego obrazy. Zaczął się zastanawiać, jaką cenę powinien zaproponować; musiała być na tyle wysoka, by po ostrym targowaniu się nadal go zadowalała. Mógłby kupić nowe sztalugi, wymienić stare, wystrzępione pędzle, może nawet przekonać jakąś ważną galerię, by zaczęła sprzedawać jego prace.

Do tych przyjemnych snów na jawie wdarło się w końcu jakieś postukiwanie — docierało do niego powoli, jakby były to pierwsze nuty muzyki tak delikatnej, że słuchacz na początku nie jest w stanie jej usłyszeć. Przewędrowało cały pokój i zapukało do jego uszu z przepraszającą natarczywością.

Usiadł prosto i spróbował ustalić jego źródło. Nie dochodziło ani ze ścian, ani z podłogi. Zdecydowanie jednak dobiegało z wnętrza pokoju, a choć było nieco stłumione, jakby spod ziemi, powstawało gdzieś blisko niego. Taki delikatny dźwięk — nie dość głośny, żeby go zaniepokoić: ostrożne, subtelne „stuk”, minorowe „puk”.

Przysłuchał się uważnie i na jego twarzy wykwitł uśmiech. Przecież ono dochodziło ze stojącego przed nim stołu! Ktoś albo coś było wewnątrz stołu i delikatnie postukiwało. Co za wspaniałe przebranie na maskaradę. Lake odpowiedział stuknięciem. To, co było wewnątrz, stuknęło dwa razy. Lake stuknął dwukrotnie i otrzymał odpowiedź w postaci trzech stuknięć. Stuknął więc trzy razy.

W stole coś zaczęło się szaleńczo tłuc i walić w jego ścianki. Lake wstrzymał oddech i szybko cofnął rękę. Po kręgosłupie przebiegł mu dreszcz przerażenia. Przyszło mu do głowy, że ta radosna zabawa może się ostatecznie okazać czymś zupełne odmiennym od wesołej maskarady. Czarny stół, na którym położył zaproszenie, chyba wcale nie był stołem — ale nieozdobioną trumną, z której ktoś rozpaczliwie próbował się wydostać!

Lake krzyknął z przerażenia — i w tej chwili powrócił Bocian w towarzystwie dwóch innych mężczyzn.

Towarzysze Bociana byli słusznej wagi i postury, a z pewnej słabości widocznej w ich przyciężkawych ruchach — które Lake przypomniał sobie z lat, gdy szkicował modeli — uświadomił sobie, że są dość posunięci w latach. Obaj mieli na sobie ciemne garnitury, takie same, jak w przypadku Bociana, ale na tym kończyło się podobieństwo. Wyższy z dwóch mężczyzn — nie był gruby, ale po prostu szeroki — miał na własnej głowie oszałamiającą głowę kruka, wykonaną z prawdziwych, połyskliwych ptasich piór (tego charakterystycznego kruczego połysku nie dało się z niczym pomylić). Oczy lśniły przenikliwym, srogim spojrzeniem. Wykonany ze srebrzystego metalu dziób odbijał przyćmione światło i błyszczał jak dalekie odbicie w sadzawce z mętną wodą.

Trzeci mężczyzna nosił maskę, która powtarzała motyw z zaproszenia Lake’a i kołatki: sowa, brązowozłote, niegdyś należące do prawdziwego ptaka pióra, zakrzywiony ciemnoszary dziób, ludzkie oczy wyzierające z cieni pod namalowanymi orbitami. Najdalszy pasek niefortunnie zachodził na szyję mężczyzny, a maska przylegała ciasno, ukrywając podbródek, ale ściskając szyję, przez co tworzyła się stercząca fałda. Ten ostatni szczegół nadawał przebierańcowi szczególnie paskudny wygląd: mężczyzna wyglądał, jakby ktoś oskubał go z piór na szyi, odsłaniając wyskubane ciało pod spodem.

Cała trójka stanęła naprzeciwko Lake’a, po drugiej stronie trumny, której wieko zaczęło podskakiwać, gdy to coś, co było ukryte wewnątrz, zaczęło w nie walić.

Co… co tam jest? — spytał Lake. — Czy to taka dekoracja na maskaradę? Czy to jakiś żart? Czy przysłał was Merrimount?

Bardzo ładne przebranie — rzekł mężczyzna — Sowa, po czym, nadal patrząc na Lake’a, uderzył pięścią w trumnę tak mocno, że czarna farba przykleiła się do białej rękawiczki. Łomot ustał. — Doskonałe przebranie na maskaradę. Żaba, która równie dobrze czuje się na lądzie, jak i w wodzie.

Głos Sowy, podobnie jak głos Bociana, był zniekształcony, jakby mężczyzna wypchał sobie usta bawełną albo kamyczkami.

Co tam jest? — powtórzył Lake, celując drżącym palcem w trumnę.

Sowa zaśmiała się. Był to straszny, kaszlący dźwięk.

Nasz drugi gość zostanie wkrótce uwolniony, ale najpierw porozmawiamy o pańskim zleceniu.

Zleceniu?

Przez mózg Lake’a znów przebiegła jak błyskawica myśl, która znikła równie szybko, jak się pojawiła: „Raffe miała rację. Będę malował jakieś seksualne igraszki”.

Jest to dość niezwykłe zlecenie i zanim przekażę panu szczegóły, musi się pan mu poddać całym sercem. Nie ma pan wyboru. Ponieważ jest pan tutaj, stanie się pan naszym narzędziem.

Raffe nigdy nie sugerowała konieczności brania udziału w jakiejś pornografii i Lake wzdrygnął się na samą myśl: takiego zlecenia nie przyjąłby za żadne pieniądze.

Panowie — rzekł, wstając. — Chyba zaszło jakieś nieporozumienie. Jestem malarzem i tylko malarzem…

Malarzem — powtórzył Sowa, jakby to był nieistotny szczegół.

— …i zamierzam teraz wyjść. Proszę mi wybaczyć i nie czuć do mnie urazy.

Usiłował wyjść zza trumny, ale zatrzymał się, gdy drogę zastawił mu Kruk z długim nożem do sprawiania ryb w odzianej w rękawiczkę dłoni, błyszczącym jak kopia dzioba kruka. Na ten widok Lake zamarł, po czym usadowił się powoli na środku kanapy, oddzielony od drapieżników trumną. Ręce mu się trzęsły, a maska żaby spływała potem.

Czego chcecie? — spytał, bezskutecznie próbując ukryć drżenie w głosie.

Sowa zatarł ręce i przekrzywił głowę, przyglądając się Lake’owi jednym stalowoszarym okiem.

Najprościej rzecz ujmując, pańskie zlecenie będzie zarazem wynagrodzeniem. Nie zapłacimy panu, chyba że zgodzi się pan na coś w rodzaju wypłaty w naturze: kiedy opuści pan ten dom, pańskie życie będzie takie jak przedtem, z jednym wyjątkiem — stanie się pan bohaterem, anonimowym obywatelem miasta, który naprawił straszliwe zło.

Czego chcecie? — spytał znów Lake, coraz bardziej przerażony.

Morderstwa — zarechotał Kruk.

Egzekucji — poprawił Bocian.

Ścięcia — uściślił Sowa.

Morderstwa?! — krzyknął Lake. — Morderstwa?! Oszaleliście?

Sowa nastroszył piórka, po czym rzekł:

Proszę mi pozwolić opisać, jaka będzie pańska reakcja, wtedy być może szybciej uda nam się osiągnąć cel. Po pierwsze, będzie pan szlochał. Jęczał. Może nawet próbował uciec. Będzie pan odmawiał, nawet wtedy, gdy pana upokorzymy. Będzie pan groził. Słabł. Potem znów odmawiał, ale tym razem z tonu pańskiego głosu będziemy mogli wydedukować, że zbliżył się pan do rzeczywistości, do czynu. I potem ten cykl się powtórzy. Aż wreszcie, na końcu, czy to po godzinie, czy po tygodniu, ze zdumieniem odkryje pan, że chce wykonać to zadanie, bo nawet najmarniejszy pies chce jeszcze w życiu zobaczyć słońce.

Zaoszczędziłby nam pan mnóstwo czasu, po prostu godząc się z sytuacją i nie robiąc problemów.

Nie.

Otwórzcie trumnę.

Nie!

Czując, jak ciąży mu chora noga, Lake przeskoczył przez trumnę — stół. Dotarł aż do popiersia Trilliana, ale tam Bocian i Kruk obalili go na podłogę. Wił się i wierzgał w ich uścisku, ale jego noga była mu równie posłuszna jak drewniany kloc, albo może oni byli za silni. Zawlekli go z powrotem na miejsce przy trumnie. Bocian przytrzymał go na kanapie twarzą w dół, a maska żaby wpiła mu się w usta tak boleśnie, że z trudem zdołał zaczerpnąć tchu. Kruk poderwał mu głowę i przyłożył do gardła nóż. W takiej pozycji, z przesuniętymi otworami na oczy, Lake widział tylko wnętrze maski i kawałek kasztanowozłotego sufitu.

Gdzieś ponad nim odezwał się Sowa, z czułym rozleniwieniem w głosie:

Przyjmij zlecenie, moja droga żabo, bo inaczej zabijemy cię i wybierzemy innego obywatela.

Siedzący na Lake’u Bocian szturchał go po nerkach, po czym mocno uderzył w jakieś bolesne miejsce. Lake jęknął z bólu. Kruk wyłamał mu rękę do tyłu tak mocno, że Lake miał wrażenie, iż kość zaraz pęknie.

Zawył. Nagle obaj go puścili. Przewrócił się na plecy, poprawił maskę, spojrzał w górę — i dostrzegł całą trójkę patrzącą na niego.

Jak jest pańska odpowiedź? — spytał Sowa. — Musimy poznać ją natychmiast.

Lake jęknął i przewrócił się na bok. — Odpowiedz!

Co znaczy słowo? Czy jedno słowo naprawdę coś… znaczy? Czy może wysłać na wygnanie całe światy działania, możliwości?

Tak — powiedział, a słowo zagrzechotało mu w gardle jak charkot umierającego.

Dobrze — rzekł Sowa. — Otwórz trumnę.

Odsunęli się, żeby miał dość miejsca. Usiadł na kanapie, czując pulsowanie w nodze. Zaczął manipulować przy zamkach z boku trumny, by zrobić to jak najszybciej, by ten koszmar już się zakończył.

Zatrzaski wreszcie puściły. Sapnął i otworzył wieko… by zajrzeć do środka i zobaczyć tak znane, charakterystyczne patrycjuszowskie rysy. Słynna grzywa siwych włosów była zmierzwiona, wystające kości policzkowe pociemniałe od siniaków, z inteligentnych błękitnych oczu wyzierał strach, a z pięknych ust, z tych wrażliwych warg, wystawał czerwony szmaciany knebel, który wrzynał się w twarz i pozostawiał krwawą smugę. Krew sączyła się spod włosów w miejscu, w którym uderzył głową o wieko trumny. Na ramionach wycięto mu dziwne symbole, jakby był ofiarą dla jakiegoś okrutnego boga.

Lake zatoczył się do tyłu i upadł na kanapę, zahaczając o jej skraj, niezdolny stanąć twarzą w twarz z tym ostatecznym, obezwładniającym odkryciem — niezdolny pojąć, że to Zieloni mieli rację: Voss Bender żył. W jakąż grę on niechcący się wplątał?

Bender tymczasem usiłował wstać, gdy tylko zobaczył Lake’ a, choć był związany całymi zwojami sznura, które musiały utrudniać krążenie, po czym opadł, gdy zrozumiał, że Lake nie zamierza mu pomóc.

Kruk wetknął łeb w pole widzenia i skrzeczał, skrzeczał, jak prawdziwy kruk. Bender zareagował histerycznym spazmem strachu. Kruk posłał mu potężny cios w twarz. Bender skulił się w trumnie. Mrugał; z trumny rozszedł się zapach moczu. Lake nie był w stanie odwrócić wzroku. To był Voss Bender, twórca i niszczyciel karier, polityków, teatrów. Voss Bender, który od dwóch dni nie żył.

Czemu? Czemu mu to zrobiliście? — spytał Lake, choć nie miał zamiaru się odzywać.

Bocian prychnął szyderczo.

Sam to sobie zrobił. Sam to wszystko na siebie ściągnął.

On jest beznadziejny — oświadczył Kruk.

Otóż to — przytaknął Sowa. — Wcielenie zła.

Voss Bender poruszył się lekko. Otworzył szeroko oczy pod władczymi szarymi brwiami. Bender nie był głuchy ani głupi — Lake nigdy nie uważał go za głupiego — i śledził ich rozmowę w napięciu, choć pewnie i ze znużeniem. Oczy błagały Lake’a, by go ocalił. Lake odwrócił wzrok.

Pan Kruk da panu ten oto nóż — oznajmił Sowa — ale proszę nie sądzić, że skoro ma pan broń, to ucieczka stała się możliwa.

Na poparcie swoich słów Sowa wyjął pistolet, jeden z tych zgrabnych, groźnie wyglądających modeli, które niedawno skonstruowali naukowcy Kalifa.

Kruk podał mu nóż.

Czując, jak zmysły rozciągają mu się i przedefiniowują, Lake spojrzał na Vossa Bendera, potem na nóż. Cienki promień światła zatańczył na ziarnistej, spiralnej rękojeści. Lake dostrzegł wyryte na ostrzu słowa, nazwę producenta: Hoegbotton i Synowie. Ten nóż powinien mieć jakąś historię, jakiś rodowód, powinien być czymś więcej niż tylko nożem, a to, że on powinien o tym wiedzieć więcej niż trzej mężczyźni, uderzyło Lake’a jako coś absurdalnego. Gdy patrzył na ostrze, na wyryte tam słowa, poczuł, jak spada na niego ciężar tego czynu, potworny, wielki. Odebrać życie. Pozbawić kogoś życia, a wraz z nim potężnej sieci miłości i uwielbienia. Wyrąbać dziurę w świecie. Odebrać komuś życie to nie była mała rzecz, to wcale nie było nic małego. Widział przed sobą uśmiechającego się ojca, rozkładającego ręce, by uwolnić lśniące, zgrabne ciała martwych owadów.

Na litość boską, nie zmuszajcie mnie, żebym go zabił! Huragan śmiechu Sowy, Kruka i Bociana zaskoczył go tak bardzo, że zaczął się śmiać razem z nimi. Trząsł się ze śmiechu, trzęsła się jego szczęka i ramiona; odprężył się, mając nadzieję, że to wszystko okaże się tylko żartem… dopóki nie zrozumiał, że ich śmiech jest gardłowy, potworny, okrutny. Wtedy przestał się śmiać i zaczął szlochać.

Rozbawienie Kruka znikło, zanim jeszcze Sowa i Bocian przestali się śmiać.

On już nie żyje. Całe miasto wie, że on nie żyje. Nie można zabić kogoś, kto jest już martwy.

Voss Bender zaczął jęczeć i podwoił wysiłki zmierzające do uwolnienia się z więzów. Trzej mężczyźni zignorowali go.

Nie zrobię tego. Nie zrobię.

Słowa Lake’a brzmiały niepewnie, jakby wypowiadał je pod czyimś wpływem. Wiedział, że w obliczu własnej zagłady zrobi dosłownie wszystko, żeby ocalić życie, nawet jeśli będzie to oznaczało pogwałcenie, podeptanie i zniszczenie wszystkiego, co czyniło go Martinem Lake’ em. Amimo to widział przed oczami twarz swego ojca i słyszał słowa, które tamten wypowiadał na temat świętości życia.

Sowa wyjaśnił mu sytuację z bezlitosną precyzją.

Wtedy poszarpiemy panu twarz, aż zostaną z niej tylko strzępy mięsa zwisające z głowy. Odetniemy palce u rąk i nóg, jak marchewki do zupy. Stanie się pan tylko krwawą zagadką, którą jakiś pies będzie rozwiązywał w małej uliczce. A Bender nadal będzie martwy.

Lake patrzył na Sowę, a Sowa odwzajemnił spojrzenie; maska nie zdradzała ani cienia słabości.

Jego oczy wyglądały jak zimne, pomarszczone kamienie, pełne zaciekłości i odwieczne.

Lake wziął nóż wręczony mu przez Kruka. Pokryta laką drewniana rękojeść miała słuszną wagę i gładkość, która zdawała się świadczyć o łatwości zabijania.

Szybki cios w gardło i będzie po wszystkim — rzekł Kruk, Bocian wziął długą, białą tkaninę i zakrył nią ciało Bendera, zostawiając odsłoniętą tylko głowę i szyję. Ile to już razy Lake wodził pędzlem po namalowanej szyi, gdy przed nim siedziała zupełnie znudzona modelka? Żałował, że tak pilnie uczył się anatomii. Przyłapał się na tym, że liczy i nazywa mięśnie na szyi Bendera, kataloguje żyły i tętnice, mięśnie i ścięgna.

Kruk i Bocian cofnęli się za trumnę, pozostawiając Lake’owi sporo przestrzeni. Nóż w jego ręce był zimny i ciężki. Lake dostrzegał delikatne płatki rdzy, które skaziły wnętrze każdej z wyrytych liter napisu Hoegbotton i Synowie.

Opuścił głowę i spojrzał na Vossa Bendera. Kompozytor miał wytrzeszczone, nabiegłe krwią, wodniste oczy. Żebrał o litość przez knebel słowami, które Lake rozumiał tylko częściowo. Nie… nie… co ja… pomocy… Lake czuł szacunek wobec potęgi Bendera, a mimo to, stojąc nad swoją potencjalną ofiarą, odkrył, że władza, jaką ma nad nim, sprawia mu przyjemność. Mieć taką władzę. To był człowiek, którego dopiero co przeklinał, człowiek, który tak odmienił miasto, że jego śmierć je podzieliła.

Voss Bender zaczął się rzucać, a wtedy — jakby ten ruch przełamał jakiś czar — poczucie tryumfu zmieniło się w odrazę podszytą mdłościami. Lake roześmiał się z wysiłkiem.

Nie mogę tego zrobić. Nie zrobię tego.

Próbował wypuścić z ręki nóż, ale dłoń Kruka zacisnęła się na jego ręce i zwinęła ją w pięść, po czym skierowała w stronę trumny, zmuszając Lake’a, by się pochylił w chwili, gdy nóż znalazł się obok gardła Bendera. Bocian trzymał głowę ofiary prosto, pieszcząc zakola nieszczęśnika z jakąś dziwaczną czułością. Sowa stał na boku, obserwując całą tę grę namiętności jak przycupnięty na gałęzi ptak. Lake chrząknął, walcząc z niezłomnym naciskiem Kruka. Kiedy już się wydawało, że musi się ugiąć, szarpnął w bok. Ostrze opadło pod bezsensownym kątem, a Bender usiłował się uchylić. Nóż odciął tylko płat skóry po lewej stronie szyi. Krew chlusnęła obficie.

Jakby ten cios miał być jakimś sygnałem, Kruk i Bocian cofnęli się, dysząc ciężko. Bender zabulgotał, jakby się zachłysnął własną krwią.

Lake zakołysał się i upadł na kolana.

Straciliście rozum. Chcecie mieć jego krew na rękach? — rzekł do swoich towarzyszy Sowa.

Lake spojrzał na nóż, na niefachowo rozcięte gardło Bendera, potem znów na nóż.

Krew zasłoniła prawie cały napis, widać było tylko „Hoeg” w słowie „Hoegbotton”. Splamiła mu całą lewą rękę. Nie wyglądała jak farba: była za jasna. Zaczęło go swędzieć tam, gdzie zasychała.

Zamknął oczy i odniósł wrażenie, że ściany gabinetu pędem oddalają się od niego, a on stoi na brzegu nieskończonej ciemności. Z wielkiej odległości zabrzmiał głos Sowy:

On teraz umrze. Tylko że powoli. Bardzo powoli. Będzie coraz słabszy, aż — w potwornych mękach — podda się po paru godzinach czy dniach. A my nie kiwniemy piórem ani palcem, żeby mu pomóc. Będziemy tylko patrzeć. Nadal masz wybór: wykończyć go i żyć albo dać mu żyć, a samemu umrzeć. Zabicie go teraz będzie aktem miłosierdzia.

Lake uniósł wzrok na Sowę. — Dlaczego ja?

Skąd wiesz, że jesteś pierwszy? Skąd wiesz, że zostałeś wybrany?

Taka jest wasza odpowiedź?

Taka jest jedyna odpowiedź. Innej nie będzie.

Co on wam zrobił, że jesteście tacy bezduszni?

Sowa spojrzał na Kruka, Kruk na Bociana — i nagle coś zadrżało, coś się przetoczyło między nimi, i Lake pomyślał, że chyba zna odpowiedź. Widział taką samą wymianę spojrzeń między artystami obsiadającymi kawiarnie przy Bulwarze Albumuth, którzy dokonywali werbalnej wiwisekcji jakiegoś młodego geniusza.

Zaśmiał się gorzko.

Boicie się go, tak? Zazdrościcie mu i pragniecie jego władzy, ale przede wszystkim boicie się go. Boicie się go tak, że nawet nie zabijecie go sami.

Wybieraj — odezwał się Sowa. — A najzabawniejsze jest to — mówił dalej Lake — najzabawniejsze jest to, rozumiecie, że kiedy już będzie martwy, uczynicie go NIEŚMIERTELNYM.

Płakał? Miał mokrą twarz pod maską. Patrzył w milczeniu na krew sączącą się z gardła Bendera. Patrzył na dłonie Bendera, które drżały jak dotknięte jakimś porażeniem.

Co ten genialny kompozytor widział w swoich ostatnich chwilach? — zastanawiał się później Lake. Czy widział nóż, rękę, która go trzymała i opadła, czy samego siebie w Morrow, nad rzeką, spacerującego po zielonym polu i nucącego cicho? Czy widział twarz kochanki w namiętnym grymasie? Jakąś chwilę z czasów, zanim zdobył sławę, która go zniszczyła? Może nie widział niczego, skąpany w crescendo swojej najpotężniejszej symfonii, która przetaczała mu się przez mózg falą krwi.

Pochylając się nad Vossem Benderem, Lake dostrzegł w oczach mężczyzny odbicie czarnej maski Kruka, który podszedł bliżej, by obserwować mord.

Cofnij się! — zasyczał Lake, wymachując nożem. Kruk odskoczył.

Lake przypomniał sobie, jak mężczyzna z koszmaru sennego rozcinał mu rękę — tak metodycznie, tak starannie. Przypomniał sobie ręce ojca, rozłożone, by pokazać ukryte w nich świetliste skarby, reakcję Shriek na namalowane przez niego dłonie ojca. Ach, ale Shriek nic nie wiedziała. Nawet Raffe nic nie wie. Nikt z nich nie wiedział tego co on.

Nagle, klnąc i szlochając, z ustami ściągniętymi w strasznym grymasie, chlasnął nożem po gardle Bendera, napierając na ostrze całym ciężarem, i patrzył, jak z najsłynniejszego kompozytora na świecie uchodzi życie. Nigdy w życiu nie widział tyle krwi, ale najgorsze miało dopiero nadejść. Na zawsze miał zapamiętać moment, w którym jego wzrok napotkał wzrok Bendera i nadciągnęła nijakość śmierci, gasząc iskrę, która kiedyś była życiem.


* * *


Jego oczami jest próbą przestawienia niezwykłej dla dzieł Lake’a perspektywy, gdyż zostało namalowane z punktu widzenia martwego Vossa Bendera, leżącego w otwartej trumnie (to apokryficzne zdarzenie, ciało Bendera poddano bowiem kremacji), patrzącego w górę na osoby zgromadzone nad trumną, które z kolei patrzą na niego w dół, a perspektywa stopniowo traci na znaczeniu, więc za spoglądającymi w dół ludźmi widzimy rzekę Moth nałożoną na niebo i żałobników stojących na jej brzegach. Jedną z osób patrzących na Bendera jest Lake, inną — zakryty kapturem łowca owadów, a trzy mają na twarzy maski — to powtórzenie motywu sowy, kruka i bociana z Płonącego domu. Patrzą na niego jeszcze cztery inne postacie, te jednak nie mają twarzy. Sceny w tle tego monstrualnego płótna istnieją w świecie, który zakrzywił się wokół samego siebie, a szczegóły zmawiają się, by nas przekonać, że widzimy równocześnie niebo, zielone pola, drewniane miasto i brzegi rzeki.

Zacytujmy Venturiego: „Kolory pogłębiają tajemnicę: właśnie zapada zmierzch, rzeka ciemnieje; czerwienie są intensywne lub posępne, żółcie i zielenie głębokie; złowieszcze, zielonkawe niebo jest kosmetycznym odbiciem ziemskiej śmierci”. Cały obraz otacza cienka czerwona linia, która krwawi na jakiś cal w głąb. To niezwykłe obramowanie sugeruje świeżość, jakże niestosowną w zestawieniu z trumną, zaś sceny w tle mają w zamierzeniu przedstawiać wyobrażoną przez Lake’a idealną młodość Bendera, spędzoną na łonie natury, wśród pól i rzek. Dlaczego Lake zdecydował się na przedstawienie Bendera w trumnie? Dlaczego zastosował taki montaż? Po co ta czerwona linia? Mary Sabon sugeruje, że powinniśmy zignorować trumnę i skupić się na czerwonej linii oraz kłębowisku obrazów, ale nawet ona nie podsuwa spójnego wyjaśnienia.

Jeszcze bardziej zagadkowa i niewątpliwie niezwykła jest Aria do łamliwych kości zimy, obrazująca równowagę między dźwiękiem i kolorem: muzyczną skalę opartą na intensywności kolorów, w której, zdaniem Sabon, „kolor ma przemawiać martwym językiem”. „Bohater” jedzie przez rozsypujący się cmentarz w stronę zamarzniętego jeziora. Niebo jest ciemne, ale po powierzchni jeziora ślizga się odbicie księżyca, będące zarazem odbiciem twarzy Vossa Bendera. Trzciny otaczające brzegi jeziora składają się z nut, tak sprytnie wplecionych, że fakt, iż są to nuty, nie od razu jest widoczny. Pada śnieg, a jego płatki także są nutami — blednące nuty na tle niebieskoczarnego nieba, nieomal jakby aria Bendera rozpadała się, zanim jeszcze zostanie wykonana.

W tym najbardziej niejednoznacznym ze wszystkich obrazów Lake stosuje subtelne gradacje bieli, szarości i błękitu, by imitować rozwój samej arii: pociągnięcia pędzla, krótkie i długie, szorstkie lub gładkie, w istocie imitują rozwijanie się arii, jakby czytały nuty z pięciolinii.

Cały ten ruch pośrodku pozornie nieruchomego krajobrazu pędzi w kierunku jeźdźca, który — niczym kontrapunkt albo głos protestu — dąży w kierunku przeciwnym do kierunku arii. Światło księżyca oświetla twarz jeźdźca, ale także i w tym przypadku jest ono zaledwie odbiciem, więc rysy twarzy są oświetlone od spodu, nie z góry. Ten wymizerowany, osuwający się w siodle jeździec to bez wątpienia Lake. (Venturi opisuje jeźdźca jako „rytmiczne tętnienie niewypowiedzianego żalu”). Wyraz twarzy ma abstrakcyjny, płynny, szczególnie w odniesieniu do ponurego realizmu reszty obrazu. Wydaje się zatem niejednoznaczny, niezdecydowany, bez mała niedokończony — i rzeczywiście, w chwili powstawania obrazu, i w odniesieniu do Vossa Bendera, Lake niewątpliwie BYŁ niedokończony.

Fakt, że Aria do łamliwych kości zimy nie jest aż tak popularna jak choćby eksperymentalne dzieło Jego oczami może być spowodowany tym, że Lake użył ikonografii zbyt osobistej i znaczenie obrazu jest znane wyłącznie jemu. O ile w przypadku Zaproszenia czy Płonącego domu widz ma wrażenie, że upoważniono go — czy wręcz zaproszono — do podzielenia się swymi osobistymi odczuciami, Aria stwarza wrażenie zamkniętego systemu, jakby artysta zwrócił oczy w głąb samego siebie. Nawet odwołanie do nazwiska twórcy, kiepski żart, który zwraca uwagę widza na to, że nazwisko autora oznacza po angielsku jezioro, nie jest pomocny w zrozumieniu podtekstów tego dzieła. Jak napisał Venturi: „Choć płótna Lake’ a raczej nie narzucają nam nowego języka, jeśli już tak się stanie, nie otrzymujemy żadnego przewodnika, który pomógłby nam je przetłumaczyć”. Kontrowersyjny krytyk sztuki, Bibble, posunął się aż do tego, że napisał na temat Ani: „Obrazy [Lake’a] to nierzadko kamienie nagrobne, nierzadko małe śmierci — na płótnach, które ledwo skrywają tłumioną przemoc, przez co są zbyt wielkie, by nadawać się na ścianę”.

Bez względu jednak na to, jak jest w istocie, w Zaproszeniu, Jego oczami i Arii istnieją pokrewne motywy. Powiązania te są wątłe, może nawet tajemnicze, ale nie możemy ich przeoczyć.

Lake pojawia się na wszystkich trzech obrazach — i tylko na tych trzech. Łowca owadów i Bender pojawiają się razem wyłącz — nie na drugim obrazie, Jego oczami. Łowca owadów pojawia się w Zaproszeniu, ale nie w Arii (gdzie, trzeba to przyznać, stanowiłby dziwaczny i niemile widziany dodatek). Bender pojawia się w Arii, i jego obecności można się domyślać w Jego oczami, ale nie pojawia się, w sposób domyślny ani żaden inny, w Zaproszeniu. Rodzi się pytanie: czy łowca owadów zamieszkuje również Arię, niedostrzegalny dla oczu zwykłego obserwatora — może nawet spoczywa na skutym lodem cmentarzu? Oraz, co ważniejsze, czy duch Vossa Bendera w jakiś sposób nawiedza płótno zatytułowane Zaproszenie na egzekucję?

Fragment z Krótkiego zarysu sztuki Martina Lake ‘a i jego Zaproszenia na egzekucję, autorstwa Janice Shriek, Hoegbottoński przewodnik po Ambergris, wydanie piąte.


* * *


Już po wszystkim Lake wytoczył się w ciemną noc. Mgła rozproszyła się, a gwiazdy wisiały na niebie jak blade rany. Lake zerwał z głowy maskę żaby, zwymiotował do rynsztoka i pokuśtykał w stronę publicznego źródełka ze słonawą wodą, gdzie bezskutecznie szorował dłonie i ramiona: krew nie chciała schodzić. Gdy przerwał te szaleńcze wysiłki, zobaczył, że grzybiarze zaprzestali walki ze świniami i patrzą na niego szerokimi, rozumnymi oczami.

Odejdźcie! — krzyknął. — Nie patrzcie na mnie!

Potem ruszył, nie wiedząc, dokąd idzie; po jakimś czasie zaświtała mu w głowie niewyraźna myśl, że powinien udać się do swojego mieszkania. Umył ręce w publicznej toalecie. Wyszorował dłonie żwirem. Obgryzał je. Nic nie pomagało: odór krwi robił się coraz bardziej intensywny. Niszczyło go coś większego niż on sam, coś, co nadal tkwiło schwytane gdzieś w nim samym.

Włóczył się po ulicach, alejkach i zaułkach, na tyłach dzielnicy urzędników, a potem zszedł w zieloność doliny, aż jakiś powarkujący chart zagnał go z powrotem do dzielnicy kupców. Sklepy były pozamykane, latarnie i lampy przygaszone. W połyskliwym świetle ulice wyglądały na śliskie i lepkie, ale były suche jak kreda. Nie widział prawie nikogo, tylko raz grupa Czerwonych i Zielonych przebiegła obok niego, rozdając sobie ciosy w biegu z wyrazem słusznego oburzenia na twarzach.

To nic nie znaczy! — krzyknął za nimi Lake. — On nie żyje!

Zignorowali go, a po chwili, jak jakaś chaotyczna bestia walcząca sama ze sobą, znikli mu z oczu, pędząc ulicą.

Szlochając i rozpaczając, Lake cały czas widział przez wszystko inne twarz Bendera, z której uchodziło życie; oczy zwrócone ku niebu, jakby szukały odkupienia, pierś w ostatnim pełnym oddechu, ręce nagle zaciśnięte na sznurach, które je pętały, nogi walące o dno trumny, a potem… bezruch. Ambergris, okrutne, bezwzględne miasto, nie dawało mu zapomnieć o tym czynie; z każdego rogu — z plakatów, ulotek, szyldów — patrzyła na niego twarz Vossa Bendera.

W końcu ułomna noga zaczęła sprawiać dotkliwy ból; Lake upadł na szkarłatnym progu domu uciech i spał tam, pod obojętną na wszystko kopułą nocy, pod okrutną pustką gwiazd, przez godzinę czy dwie — aż madame wypędziła go stamtąd przekleństwami i ciosami miotły.

Gdy mizerne światło słońca wypełzło na miasto, ujawniając w takim samym stopniu Czerwonych i Zielonych, Lake odkrył, że jest w miejscu, którego już nie pojmuje, na ulicach wypełnionych twarzami, których nie chce oglądać, ale które niewątpliwie patrzyły na niego: od ulicznych sprzedawców kanapek w ich szpiczastych pomarańczowych czapkach i fartuchach w pomarańczowe paski po bankierów w rdzawoczerwonych garniturach, z ciemnymi teczkami ozdobionymi skorupą żółwia; od dobrze odkarmionych niań o białych twarzach po przedstawicieli złotej młodzieży ze szkarłatnym makijażem na twarzach, którzy wyglądali, jakby z niego wyrośli.

Wraz ze świadomością innych wróciła świadomość samego siebie. Zauważył szczecinę na policzku, osad na zębach, kwaśny odór brudnych ubrań. Oglądając świeckich obywateli miasta, Lake poczuł nagle ogromne pragnienie znalezienia się w Dzielnicy Religijnej, a wszelkie myśli o powrocie do mieszkania wyparowały mu z głowy.

Szedł coraz szybciej i pewniej, aż tam dotarł: chodził między wyznawcami, pielgrzymami i kapłanami, gapiąc się niemo na niezliczone odmiany świętych grot, wież, kopuł, łuków katedr niezliczonych wyznań, jakby nigdy dotąd ich nie widział. Czerwoni i Zieloni nie pokazywali się tutaj, więc ulice pełne były uciekinierów zbiegłych przed ich szaleństwem.

Kościół Siedmioramiennej Gwiazdy miał prawdziwy konfesjonał dla grzeszników. Lake stał długo przed skromnymi drewnianymi drzwiami świątyni (nad którymi wznosiła się równie skromna kopuła), rozdarty między potrzebą spowiedzi, strachem przed odwetem, jaki może go dosięgnąć, a przekonaniem, że nie powinien otrzymać rozgrzeszenia. Wreszcie poszedł dalej, gnany okropnym palącym uczuciem, które miało stać się jego ciężarem na wiele lat. Nikt nie mógł mu udzielić odpowiedzi. Nikt. Dzielnica Religijna wprawiała go teraz w zakłopotanie, gdyż nie oferowała ani odpowiedzi, ani ulgi. Wędrował bez celu, tak jak nocą włóczył się po mieście. Był spragniony, głodny, a noga dygotała mu ze zmęczenia.

Wreszcie, na skraju Dzielnicy Religijnej, w miejscu, gdzie łączyła się ona z Dzielnicą Biurokratów, Lake wkroczył na otoczoną drzewami polanę i stanął twarzą w twarz z olbrzymią marmurową głową Vossa Bendera. Głowę uszkodził trochę ogień i zarosła winoroślą, a jednak nigdy dotąd linie ust i nosa nie jawiły się Lake’owi tak heroiczne, a oczy nie patrzyły tak szczerze. Pod ciężarem tego spojrzenia Lake poczuł, że nie może już dalej iść. Upadł na miękką trawę i leżał nieruchomo w cieniu marmurowej głowy.

Dopiero późnym popołudniem znalazła go tam Rafie i zaprowadziła do jego mieszkania.

Mówiła coś do niego, ale nie rozumiał. Błagała go. Płakała i tuliła. Uznał jej troskliwość za tak zabawną, że nie mógł powstrzymać śmiechu. Nie chciał jej jednak nic powiedzieć, więc wmusiła w niego trochę jedzenia i picia, po czym poszła odszukać Merrimounta.

Pozostawiony samemu sobie Lake podarł na strzępy swoje nieukończone dzieła na zamówienie. Wydawały mu się pełne głupkowatego samozadowolenia, a to doprowadzało go do szału. Oszczędził tylko obraz z rękami ojca i olejne dzieło, które zaczął malować dzień wcześniej. Odkrył, że nadal jest zauroczony zielonością, z której tak groźnie sterczy głowa mężczyzny z koszmaru. Odnosiło się wrażenie, że Lake uchwycił w obrazie duszę miasta z całym jego przeklętym zepsuciem, gdyż mężczyzną z nożem był, rzecz jasna, on sam, a uśmiech był w istocie grymasem. Nie mógł się pozbyć obrazu, nie mógł też zmusić się do skończenia go.


* * *


Czasem to, czego malarz decyduje się nie malować, może być równie ważne jak to, co maluje. Czasem nieobecność pozostawia po sobie donośne echo. Czy Bender krzyczy do nas dzięki swej nieobecności? Wielu krytyków sztuki przypuszczało, że Lake musiał spotkać Bendera w ciągu pierwszych trzech lat pobytu w Ambergris, ale brak dowodów na zaistnienie takiego spotkania; jeśli istotnie spotkał Bendera, nie powiedział o tym żadnemu ze swoich przyjaciół czy znajomych, więc wydaje się to bardzo mało prawdopodobne. Poszlaki przedstawione przez Sabon wskazują na przypominający bociana cień w Zaproszeniu, gdyż jest powszechnie wiadome, że Bender chorobliwie bał się ptaków; ponieważ jednak Lake także chorobliwie bał się ptaków, nie mogę zgodzić się z Sabon w tej kwestii. (Sabon uznaje także za znaczące, że zmarły niedawno Lake został poddany kremacji, podobnie jak Bender, a jego prochy rozsypano po rzece Moth, podczas gdy jego przyjaciel Merrimount wypowiadał słowa: „By podążyć za tobą, w żalu i w pokorze”).

Z braku bardziej szczegółowych informacji biograficznych na temat Lake’a w tym okresie musimy oprzeć się na skąpych danych z podręczników historii. Jak powszechnie wiadomo, po śmierci Bendera miały miejsce walki między Czerwonymi a Zielonymi, z punktem kulminacyjnym w postaci oblężenia Poczty imienia Vossa Bendera, którą Czerwoni zajęli siłą, by wkrótce potem, po krwawych walkach, ulec wyparciu przez Zielonych.

Czy takie, jak uważają niektórzy krytycy, mogło być przesłanie Zaproszenia? Twarz krzyczącego człowieka, ostrze noża przebijające dłoń podtrzymywaną przez Śmierć, która właśnie zabrała Vossa Bendera? Być może. Wolę jednak wierzyć w bardziej osobistą interpretację. Dla kogoś, kto wie tyle co ja o relacji Lake’a z jego ojcem, znaczenie osobiste jest aż nadto widoczne. W tych wszystkich trzech obrazach, począwszy od Zaproszenia, oglądamy odrzucenie Lake’a przez jego naturalnego ojca (łowcę owadów) i przyjęcie go przez Bendera, jego prawdziwego ojca artystycznego.

Cóż w takim razie przekazuje nam Zaproszenie? Ukazuje ojca Lake’a, metaforycznie opuszczającego swego syna. Ukazuje zrozpaczonego syna z listem od ojca — listem z pisemnym powiadomieniem o odrzuceniu. „Egzekucja” w Zaproszeniu na egzekucję to detronizacja króla — jego ojca… A jednak, gdy król zostaje stracony, zawsze nastaje nowy król.

Po kilku dniach od tego duchowego odrzucenia Voss Bender umiera, i te dwa wydarzenia — odrzucenie przez ojca i śmierć wielkiego artysty — nierozerwalnie się u Lake’a łączą, a jedynym wyjściem staje się kult zmarłego artysty; wejście na te ścieżkę było możliwe dzięki wychowaniu przez religijną matkę mistyczkę. A zatem Jego oczami opowiada o życiu i śmierci Bendera i metaforycznej śmierci prawdziwego ojca. Aria nadaje Benderowi wskrzeszoną twarz, wskrzeszone życie, jako że potęga i światło leżące u źródeł sukcesu wymizerowanego jeźdźca — pogrążonego w żalu, gdyż właśnie pogrzebał swego prawdziwego ojca na skutym lodem cmentarzu — pozwoliły, by mit, siła jego nowego ojca, księżyca, odbicia jego samego — Bendera — zaćmiły naturalnego ojca.

I wreszcie, obrazy te opowiadają o tęsknocie Lake’a za ojcem, którego nigdy nie miał. Bender jest bezpiecznym ojcem, gdyż już nie żyje i nie może odrzucić syna, który go adoptował. Jeśli omawiane obrazy będą coraz trudniej dostępne, przyczyną niewątpliwie będzie fakt, że ich znaczenie staje się coraz bardziej osobiste.

Fragment z Krótkiego zarysu sztuki Martina Lake ‘a i jego Zaproszenia na egzekucję, autorstwa Janice Shriek, Hoegbottoński przewodnik po Ambergris, wydanie piąte.


* * *


Dni płynęły w normalnym tempie, ale Lake egzystował poza ich wpływem. Czas go nie dotykał. Godzinami siedział na balkonie, gapiąc się na chmury czy przebiegłe jaskółki, które przecinały powietrze jak srebrnobłękitne nożyce. Słońce go nie ogrzewało. Bryza nie chłodziła. Czuł się pusty w środku — tak powiedział Raffe, gdy go spytała, jak sobie radzi. „Czuł” także nie było właściwym słowem, gdyż nie czuł niczego. Był nierzeczywisty. Nie miał duszy — już nigdy nie miał pokochać, nigdy nie miał się z kimkolwiek związać, tego był pewien, a ponieważ nie odczuwał takich emocji, nie tęsknił za ich spełnieniem. Były nieistotne, nieważne. Po prostu był, ani w mniejszym, ani w większym stopniu niż martwa gałązka, grudka brudu, bryłka węgla. (Raffe: „Nie mówisz tego serio, Martinie! Nie możesz mówić tego serio…”). Więc nie malował. W ogóle niewiele robił, a później zdał sobie sprawę z tego, że gdyby nie bliźniacza miłość Raffe i Merrimounta, miłość, której nie musiał odwzajemniać, pewnie umarłby w ciągu miesiąca. Oni mu pomagali, a on nienawidził tej pomocy. Nie zasługiwał na pomoc. Powinni zostawić go w spokoju. Ignorowali jednak jego nienawistne spojrzenia, napady złości. Co gorsza, nie domagali się wyjaśnień. Raffe przynosiła mu jedzenie i płaciła czynsz. Merrimount dzielił z nim łoże i tulił go, gdy noce, w przeciwieństwie do nudnych, nieobfitujących w wydarzenia dni, były pełne koszmarów, szczegółowych i odrażających: biała, odsłonięta szyja, strużka potu na cieniu rzucanym przez podbródek, drobne włoski rozstępujące się przed ostrzem noża…

Tydzień po tym, jak Raffe go znalazła, Lake zmusił się, by pójść na pogrzeb Bendera, a Raffe i Merimount uparli się, żeby mu towarzyszyć, choć chciał iść sam.

Pogrzeb był wystawnym wydarzeniem: kondukt przewędrował w strumieniach konfetti przez cały Bulwar Albumuth aż do doków. Główna część konduktu stanowiła istną reklamę firmy Hoegbotton i Synowie, importera i eksportera, który zdominował większość handlu w Ambergris w ciągu ostatnich lat. Zorganizowana pozornie na wzór oper Bendera parada skupiała się wokół motywu wiosny, a poza gałązkami, wypchanymi ptakami i ogromnymi trzmielami, które uczestnicy konduktu mieli przyczepione do siebie jak dziwaczne wypustki, grała absurdalnie wyglądająca orkiestra na platformie zaprzęgniętej w konie pociągowe.

Za paradą jechał manzikertem kabrioletem Hoegbotton senior; oczy miał jak dwie lśniące czarne łzy na straszliwie bladej twarzy i spoglądał na świat, jakby właśnie kandydował na jakiś urząd polityczny. I tak w istocie było: Hoegbotton, ze wszystkich mieszkańców miasta, miał największe szanse na zastąpienie Bendera na stanowisku nieoficjalnego władcy Ambergris…

Na tylnym siedzeniu należącego do Hoegbottona manzikerta siedziało dwóch mężczyzn o gadzim wyglądzie: wąskich oczach i okrutnych, zmysłowych ustach. Między nimi stała urna z prochami Bendera: wystawny, ociekający złotem kicz. To właśnie ich liczba — trzy — i hoegbottońskie manieryzmy wzbudziły w Lake’u podejrzenie, ale podejrzenie to pozostało podejrzeniem, gdyż nie miał dowodu. Żadne złowieszcze pióra, które gdzieś utkwiły tydzień temu, by teraz opadając wolno i wirując opaść do stóp Lake’a, nie wypadły z kieszeni winowajców.

Resztę ceremonii Lake zapamiętał jak przez mgłę. W dokach liderzy społeczności, w tym Kinsky (Hoegbotton był ostentacyjnie nieobecny) wygłosili kojące frazesy, mające w zamierzeniu upamiętnić nieboszczyka, po czym wzięli urnę z podstawki, otworzyli wieczko i rozsypali prochy największego kompozytora na świecie po błękitnobrązowych wodach rzeki Moth. Voss Bender nie żył.


* * *


Czy moja interpretacja jest poprawna? Chciałabym móc tak uważać, ale jednym z największych wyzwań, największych uroków sztuki jest to, że wymyka się ona analizie albo dostarcza różnorodnych teorii na temat swego istnienia. Ponadto nie potrafię wyjaśnić obecności trzech ptaków w powiązaniu z czerwoną obwódką i formatem montażowym.

Bez względu na to, jaka jest geneza i przesłanie Zaproszenia na egzekucję, wyznacza ono początek spektakularnej kariery Lake’a. Przed namalowaniem tego obrazu był nieznanym nikomu malarzem. Po jego namalowaniu został uznany za jednego z największych artystów południowych miast, a jego popularność jako malarza miała wkrótce dorównać popularności Bendera jako kompozytora. Lake miał projektować niezwykle oryginalne scenografie do oper Bendera, w ten sposób przyczyniając się do interpretacyjnego renesansu jego twórczości. Zatrudniono go, choć efekt był katastrofalny, do namalowania dzieł upamiętniających Henry’ego Hoegbottona, faktycznego władcy Ambergris po śmierci Bendera. Jego ilustracje do słynnego truffidiańskiego Dziennika Samuela Tonsure’a były uznawane za cudeńka sztuki rytowniczej. Wystawy jego dzieł zaszczycał nawet dwór Kalifa, a prawie co roku wydawano nową książkę z jego popularnymi grafikami i rysunkami. Na setki sposobów odnowił życie kulturalne Ambergris i uczynił to miasto cudem południa (choć zawsze wydawał się dziwnie rozdrażniony, nieomal udręczony tym sukcesem). Te fakty są bezsporne.

I wreszcie, czy w liście trzymanym w ręce przez krzyczącego człowieka w Zaproszeniu na egzekucję tkwi jakaś tajemnica — tego możemy się nigdy nie dowiedzieć. — Fragment z Krótkiego zarysu sztuki Martina Lake’a i jego Zaproszenia na egzekucję, autorstwa Janice Shriek, Hoegbottoński przewodnik po Ambergris, wydanie piąte.


* * *


Minął rok, podczas którego — jak to często zauważała Raffe i inni przyjaciele — Lake robił wrażenie, jakby pokutował za jakąś ezoteryczną zbrodnię. Spędzał długie godziny w Dzielnicy Religijnej, włócząc się po ciemnych uliczkach i ciasnych zaułkach, szukając w brudnym, antycznym świetle scen, które najlepiej oddawały jego żal i okrutną, beznamiętną pasję miasta, które stało się jego domem. Słyszał za plecami szepty, plotki, że oszalał, że nie jest już malarzem, ale kapłanem nienazwanej religii, że uczestniczył w jakimś niesamowitym rytuale grzybiarzy, ale ignorował takie gadanie, a właściwie w ogóle go nie słyszał.

Sześć miesięcy po pogrzebie Bendera Lake, z nową laską w drżącej dłoni, poszedł na ulicę Archmont 45. Znalazł tylko wypaloną skorupę, a jedynym przedmiotem, jaki udało mu się rozpoznać w ruinach, było popiersie Trilliana, poczerniałe, ale nietknięte. Podniósł je z zamiarem zabrania do swojego mieszkania, ale gdy tak wędrował wśród ruin, szukając jakichś śladów tego, co się tam stało, pomysł ten wydał mu się nagle niesmaczny; zostawił więc popiersie na stercie gruzów, z obojętnymi oczami patrzącymi w bezkształtne niebo. Nic nie zostało, ale nozdrza drażnił mu lekki zapach padliny i dymu. Zresztą może to był tylko sen.

Jeszcze tego samego miesiąca Lake poprosił Merrimounta — cudownego, najdroższego Merrimounta — żeby przeprowadził się do niego na stałe. Nie zaplanował tego, ale kiedy już wypowiedział te słowa, wydały mu się stosowne, a Merri ze łzami w oczach zgodził się; uśmiechnął się po raz pierwszy od ciężkiej próby, jaką przeszedł Lake. Świętowali w kawiarni; Raffe wyraziła ostrożną aprobatę, a Sonter i Kinsky przynieśli prezenty i życzyli im wszystkiego dobrego.

Potem wszystko zmieniło się na lepsze. Choć koszmary senne nadal go nawiedzały, Lake odkrył, że obecność Merrimounta pomaga mu zapomnieć, a przynajmniej nie pamiętać. Poszedł do galerii Shriek i zabrał wszystkie swoje obrazy, a potem spalił je w beczce na tyłach kamienicy. Zaczął znów odwiedzać „Czerwonogardłego Cielaczka”. Ojciec przyjechał do niego pod koniec zimy i spotkanie przebiegło w lepszej atmosferze, niż można było się spodziewać, nawet wtedy, gdy pełen rezerwy starszy pan pojął istotę związku swego syna z Merrimountem. Był szczerze wzruszony, kiedy Lake pokazał mu bliźniacze obrazy przedstawiające jego własne ręce wypełnione owadami, a Lake poczuł, że dzięki tej aprobacie on sam stał się mniej obojętny. Lód zaczął pękać. Pośród cieni zapłonęło światełko.

Tylko Ambergris — miasto odmian i miasto dziewic — robiło, co mogło, żeby przypominać mu o mrokach. Wszędzie pojawiły się wyrazy czci dla Bendera, a kompozytor nigdy wcześniej nie cieszył się taką popularnością. Można by rzec z pełnym przekonaniem, że zaskarbił sobie trwałe miejsce w pamięci. Pod mściwym spojrzeniem pomników i plakatów Bendera, pośród budynków jego imienia, Czerwoni i Zieloni z czasem stracili zainteresowanie i znudzili się. Niektórzy przyłączyli się do tradycyjnych frakcji politycznych, ale wielu zginęło w ostatecznym starciu w budynku Poczty imienia Vossa Bendera. Gdy nadeszła wiosna, Ambergris niewiele się różniło od miasta sprzed śmierci kompozytora.

Wiosną, pewnego chłodnego poranka, Lake usiadł przed niedokończonym obrazem przedstawiającym człowieka z koszmaru. Mężczyzna uśmiechał się, ukazując połamane zęby, jakby ostrzegał, ale nie był już przerażający. Był samotny i smutny, schwytany w pułapkę zielonej farby otaczającej twarz.

Lake wyśliznął się z łóżka, by nie obudzić śpiącego jeszcze kochanka, ale po chwili i tak poczuł na plecach wzrok Merriego. Ostrożnie wziął do ręki pędzel i nową tubę ciemnozielonej farby. Trzonek pędzla był szorstki, ziarnisty, tubka z farbą gładka i smukła. Lake trzymał pędzel niepewnie, lecz mocno. Farba przyjemnie pachniała i czuł, jak ta obietnica budzi do życia jego zmysły. Słońce z balkonu otoczyło go ciepłem.

Co ty robisz? — mruknął Merrimount.

Lake odwrócił się; światło, które napływało przez okna, było prawie nieznośne.

Maluję — powiedział z cierpkim, udręczonym uśmiechem.


przełożyła Jolanta Pers


Marina i Siergiej Diaczenko

I ujechał rycar moj

I odjechał rycerz mój…


Po niecałym tygodniu straciliśmy łączność. Najprawdopodobniej winę za to ponosiła stacja przekaźnikowa na dachu, z którą przyzwoity inżynier poradziłby sobie w dwie minuty.

Lecz nie ja.

Sumiennie wchodziłam na wieżę i grzebałam w kablach i podzespołach, niczego jednak nie osiągając. W końcu rezygnowałam i stawałam na okrągłym balkoniku, z którego rozpościerał się widok po sam horyzont. U podnóża wzgórza przycupnął mały gaj oliwkowy. Daleko na południu czerniały ruiny majątku spalonego w zeszłym roku przez mchowate gwiazdy. Po drodze gnano bydło na targ. Wokół rozpościerało się kamienne pustkowie; czerwona, potrzaskana ziemia. Amanecer odjechał, myślałam, i będę czekała na niego; jak długo przyjdzie mi czekać. Szkoda, że nie ma już łączności. Jest tylko pęknięte, na wpół mętne lusterko — połowę mam ja, drugą zaś on.

W lusterku widywałam blask jego ogniska. Amanecer był cały i zdrowy. Już po tygodniu pod moją bramą pojawił się pierwszy dowód jego tryumfu — giermek pokonanego przezeń rycerza, jak mu tam było, z wozem pełnym wspaniałych i użytecznych przedmiotów.

Było tam dziesięć kanistrów oleju solarowego. Szpula miedzianego drutu, bela bawełny, kłąb waty. Olej konopny i maszynowy. Była też zbroja pokonanego rycerza — góra złomu, którą Amanecer wziął raczej z szacunku dla tradycji. Był też list, który giermek wręczył mi drżącą dłonią. Amanecer nie pisał niczego konkretnego — ani o przekaźniku, ani o swych najbliższych planach, ani o tym, kiedy zamierza powrócić. Pisał o miłości i większa część jego listu miała formę wiersza.

Jesteś wolny — powiedziałam do giermka. — Akceptuję podarunek. Możesz odejść.

Cofnął się, potknął i niemal wywrócił, po czym natychmiast rzucił się do ucieczki. Słudzy rechotali dobrotliwie.

Brama została zamknięta.


Nocą na wzgórzu zapanowało poruszenie.

Słudzy pochowali się w swych izdebkach i mamrotali modlitwy. Zresztą nie oczekiwałam od nich niczego innego. Weszłam na dach, zdjęłam z działa pokrowiec, zapaliłam fajkę i czekałam.

Przed odjazdem mój rycerz nieźle wyregulował starą pukawkę; jedynym słabym punktem pozostawał kiepski akumulator. Amanecer obiecał przysłać nowy, gdy tylko znajdzie odpowiedni. Na razie jednak na taki nie natrafił, a mchowate gwiazdy były coraz bliżej.

Nie było ich tak znów wiele — pięć albo sześć, lecz wystarczyłaby jedna, by spalić zamek wraz z mieszkańcami. Dość, by któraś z nich dotarła do ogrodzenia. Pozwól jej dotrzeć, a sama się zdziwisz, jak szybko twój wygodny dom zamieni się w piekło.

Na dziale brakowało noktowizora — Amanecer nie zdążył go zamontować. Noc była bezksiężycowa, z nieba spoglądały tysiące nieruchomych oczu, a wśród nich ulubiona gwiazda mego rycerza. Pomachałam jej ręką. Chmurka tytoniowego dymu rozmyła się w nieruchomym powietrzu.

Wzgórze drgało, jakby pieniło się w mroku. Po niewidocznych nitkach biegły ogniki. Były coraz bliżej. Odłożyłam fajkę i przylgnęłam twarzą do celownika.

Gdyby działo miało dobry akumulator, rozstrzelałabym je jeszcze na wzgórzu i byłoby po wszystkim. Strefa rażenia rozpoczynała się jednak (a może kończyła?) dokładnie przed naszą bramą, zaś przerwy pomiędzy kolejnymi wystrzałami trwały co najmniej pięć sekund. Jeśli wystrzelę za wcześnie, gwiazda będzie miała dokładnie tyle czasu, by dotrzeć do ogrodzenia i musnąć je ognistym językiem. O ile one mają języki.

Amanecer nigdy nie chybiał. On jednak wyjechał, a ja musiałam na niego czekać, jak długo przyjdzie, i nauczyć się powstrzymywać mchowate gwiazdy.

W celowniku wciąż widziałam biegnące ogniki. Jeden po drugim zaczynały wyć psy na łańcuchach; w stajniach ryczały muły. Położyłam palec na spuście; najbardziej obawiałam się, że zawiedzie mnie ręka. Mrok stał się czerwony jak surowe mięso. Odczekałam jeszcze sekundę, po czym wystrzeliłam.

Działo nawet nie drgnęło. Wzgórze rozświetlił biały blask. Przed bramą, w odległości kilku metrów, drgał włochaty kłębek — nie wiem, jak w rzeczywistości wygląda mchowata gwiazda; wyobrażałam ją sobie jako gigantyczny kłąb włosów, który utkwił w rynsztoku. W ogniu wystrzału zobaczyłam tylko, jak blisko pozwoliłam się zbliżyć gwieździe, i przeraziłam się. Wiedziałam jednak, że przynajmniej teraz nie uda jej się wycofać — rozpadała się, rozpływała w kałużę, i tych kilka sekund ślepoty — bo zawsze ślepnę po wystrzale — upłynęło w poczuciu bezpieczeństwa i tryumfu.

Gdyby tak inne gwiazdy rozpierzchły się na widok takiego obrazka! One jednak mają to gdzieś. Nie posiadają instynktu samozachowawczego. W ogóle nie są żywe. Amanecer próbował kiedyś zrozumieć ich naturę — i zrozumiałby, gdyby wystarczyło mu czasu.

A tak — trzeba do nich strzelać, nie rozumiejąc.

Czerwony ognik na pulpicie przeszedł w zielony. Działo było naładowane. Wzgórze wciąż się pieniło; gwiazdy nadciągały z prawej i lewej strony. Do drugiej wystrzeliłam w ostatniej chwili

jeszcze trochę i byłoby za późno. Gwiazdę odrzuciło od ogrodzenia. Na siatkówce odbił się, niczym fotografia, obrazek: sznury, pejcze; jakieś rozwiewające się, potargane wachlarze. Wciąż jeszcze oślepiona, odliczyłam pięć sekund i wystrzeliłam ponownie. A gdy odzyskałam wzrok, gwiazdy już nie było. Nie wiem, co się z nią stało.

Noc pachniała cytryną i wawrzynem. W stepie grały cykady. Nim trzeci gość zbliżył się do naszej bramy, zdążyłam puścić trzy kółka dymu. Choć nie idealnie okrągłe.

Bezgłośny wybuch. Lekki trzask; jak pyknięcie ćmy, która wpadła w płomień świecy. Wstrzymałam oddech. Amanecer byłby niezmiernie zadowolony.

Na wewnętrznym dziedzińcu szemrała fontanna. Przed świtem zaczął wiać wiatr. Na mojej twarzy pojawił się podłużny siniak od celownika — czułam go, nawet nie spoglądając w lustro.

Gwiazdy gasły jedna za drugą. Ostatnia zniknęła ulubiona gwiazda Amanecera. Oczywiście pomachałam jej na pożegnanie.

I wstał nowy dzień, oświetlając wzgórze, gaj oliwkowy, czerwonawą, potrzaskaną ziemię i szeroką, opustoszałą drogę.

Kolejny dzień oczekiwania.


Pani, wędrowiec przy bramie. Wpuścić?

Kto to taki?

Mnich. — Wprowadzić.

Sługa się oddalił. Przestałam tkać. Przemyłam się w fontannie, narzuciłam woalkę i powoli, by nie okazać ciekawości, przeszłam na dziedziniec.

Mnich był zupełnie nieszkodliwy — w każdym razie z wyglądu. Gdy się pojawiłam, właśnie stał na wadze i wskazania szal w pełni odpowiadały temu, co widziały oczy: miałam przed sobą przysadzistego mężczyznę, który swoje najlepsze czasy miał już za sobą. Obwisłe powieki, spalona przez słońce skóra, brunatna lniana sutanna. Mnich jak mnich.

Proszę wejść, ojcze.

Schodząc z wagi, pobłogosławił mnie dłonią, która ledwie zauważalnie drżała.

Zapewniam, że nie przynoszę w sobie niczego, co by stanowiło zagrożenie. Jestem człowiekiem z krwi i kości.

Wiem, ojcze. Proszę wejść i zjeść ze mną skromny posiłek.

Zapadał zmierzch. Poleciłam przynieść świece. Mnich był głodny i jedynie przez delikatność powstrzymywał się przed żarłocznym mlaskaniem, siedząc za suto zastawionym stołem. Nie rozpoczynałam rozmowy, by go nie stawiać w niezręcznym położeniu — jak miałby rozmawiać z napchanymi ustami?

Señora — rzekł, wycierając wargi serwetką — nie przestaję dziękować Bogu za to, że dzisiejszego wieczoru doprowadził mnie do pani domu. Zmęczenie, głód i pragnienie to drobiazg w porównaniu z tym, że o mały włos nie zostałem na noc bez dachu nad głową!

W tej okolicy trafiają się mchowate gwiazdy — oznajmiłam.

W tej okolicy, señora, trafiają się absolutnie przerażające rzeczy — zarówno w nocy, jak i w biały dzień. Czy zauważyła pani, że tutejsi wieśniacy za nic mają imię boże?

Nie spoufalam się z wieśniakami, ojcze.

Proszę mi wybaczyć; nie to miałem na myśli — odchylił się w fotelu, a na jego policzkach pojawił się rumieniec. Dopiero teraz zauważyłam, że mój gość wcale nie jest stary. — Wędruję od wioski do wioski, zbierając jałmużnę, señora. Im dalej idę, tym bardziej jest beznadziejnie. Pamiętam czasy, kiedy w jego imię dokonywano wielkich czynów. Pamiętam olbrzyma, którego pokonał Pais, wszechstronny rycerz, pod murami naszego klasztoru — jednym tylko imieniem bożym! I już się nie podniósł; mam na myśli olbrzyma. Rozpiłowaliśmy go i wzięliśmy, co się dało, a pozostałości z wielkim trudem załadowaliśmy na furmanki i zrzuciliśmy do parowu. Tablica rozdzielcza tego olbrzyma do zeszłego roku stała w klasztorze — potem zepsuła się ostatecznie i trzeba ją było wyrzucić. Wyobraża sobie pani, señora?

Z trudem — odparłam.

Mnich opuścił głowę.

Mnie też trudno w to uwierzyć. Gdzie jest teraz Pais? Wszyscy zapomnieli o Bogu i nikt już w jego imię nie popełnia nie tylko wielkich czynów, ale nawet drobnych dobrodziejstw.

Chciał powiedzieć coś jeszcze, rozmyślił się jednak i znowu zabrał za jedzenie.

Nie jestem tak bogata jak dawniej — rzekłam. — Mój rycerz wyruszył na wędrówkę, a ja czekam na niego i będę czekała, jak długo przyjdzie mi czekać; lecz być może przyjmie ojciec ode mnie chociaż kanister oleju solarowego?

Spojrzał na mnie znad potraw i dzbanów. Jego oczy zabłysły i okazały się nagle jasnobłękitne.

Och, señora. Kanister oleju solarowego to w dzisiejszych czasach iście królewski podarunek. Niech panią Bóg błogosławi!

Uznałam, że mój gość jest człowiekiem szczerym i w najwyższym stopniu sympatycznym.


A więc señor wyjechał? — zapytał mnich, gdy po kolacji siedzieliśmy na wewnętrznym dziedzińcu, popijając piwo z drewnianych kubków i słuchając szelestu fontanny. Paliłam fajkę.

Wyruszył na wyprawę — odparłam krótko.

Poświęca swoje czyny pani — rzekł cicho mnich. Nie było to pytanie, lecz stwierdzenie.

Tak.

W młodości — westchnął — także byłem rycerzem.

Naprawdę?

Teraz trudno w to uwierzyć. Wyruszyłem, by dokonywać bohaterskich czynów w imię sprawiedliwości. Kilka drobnych pojedynków udało się całkiem nieźle, jednak potem… Potem zostałem zrzucony z siodła i niemal straciłem życie. W imię damy, señora, w imię pięknej damy. Zaniosłem jej swą zbroję i cały dobytek, jak sobie zażyczył zwycięzca i jak każe tradycja. I złożyłem śluby zakonne. Jednak dopiero wiele lat później odkryła się przede mną mądrość bożego planu.

Może niedostatecznie mocno pragnął ojciec sprawiedliwości?

Ależ nie! — zamachał rękami; z rękawów habitu posypał się kurz. — Chodzi o coś zupełnie innego. Chodzi o to, że sprawiedliwość… Ach, señora, czy naprawdę jest pani pewna, że chce tego słuchać?

Oczywiście.

Sprawiedliwość jest możliwa jedynie w świecie, w którym dobro i zło nie są wartościami względnymi, lecz absolutnymi. A w naszym świecie, gdzie Bóg został zapomniany, nie ma dobra ani zła, a więc nie ma i sprawiedliwości… Nie w tym sensie, że została zachwiana i należy ją odnowić. Ona po prostu nie istnieje. Powinienem był zastanowić się nad tym, zanim przytroczyłem do pasa miecz.

Do dzisiaj przeżywa dawną klęskę, pomyślałam.

Być może wszystko nie wygląda aż tak tragicznie, ojcze. Czyż miłość nie jest dobrem? A jej brak nie jest złem? Czy nie są to wartości absolutne?

Nagle wstał i pokłonił się mi z rozczulającą, nieco nadgryzioną przez mole galanterią.

Pani piękno jest dobrem, señora. Pani współczucie, wspaniałomyślność i szczodrość. I pani miłosierdzie. Sądzę, że rycerz, który dokonuje bohaterskich czynów na cześć tak wspanialej damy, powinien być niezwyciężony.

I znów się pokłonił, omiatając rękawem habitu barwny ornament na płytkach podłogi.

Wczesnym rankiem odjechał, zabierając obiecany kanister oleju solarowego i pozostawiając na skraju fontanny podwiędły biały kwiatek.

Señora! Pokonany rycerz u wrót!

Powoli i wyniośle, jak wymagała sytuacja, wyszłam na dziedziniec — i stanęłam jak wryta.

Całe podwórze było zastawione furmankami. Wory i skrzynie, kanistry i beczki, owce, muły i mnóstwo innych przedmiotów, które Amanecer określał ogólnym mianem „zasobów”. A wśród tych wspaniałości — pokonany rycerz.

Bez zbroi, w prostej podróżnej odzieży, mimo wszystko wydawał się ogromny. Być może był brakującym ogniwem pomiędzy rycerzami i olbrzymami. Nawet nie ryzykowałabym ważenia go; szkoda wagi. Zresztą nie trzeba było dodatkowych pomiarów, by rozpoznać w pokonanym rycerzu człowieka drugiego porządku.

Miał szerokie kości policzkowe i wysokie czoło z przylepionymi do niego kosmykami włosów. Prawe oko było piwne, ponure. Lewe uszkodzone: czarny otwór z błyszczącą wewnątrz fotokomórką. Miał muskularne ręce i ramiona, potężny tułów i wąską talię. Lewa noga została odrąbana na wysokości kolana. Z poplątanych materiałów i kabli sterczał sękaty kij, niechlujnie owinięty taśmą izolacyjną.

Przepiękna doñu Klaro — głos pokonanego rycerza odpowiadał jego posturze: był niski i donośny — wykonując rozkaz Amanecera, rycerza poranka, który wyzwał mnie na uczciwy pojedynek i pokonał z twoim imieniem na ustach, składam u twych stóp cały swój dobytek, a także samo życie. Rozporządzaj nim, jak uznasz za stosowne!

I pokłonił się, nieco mniej szarmancko niż wcześniej mnich. Nie było to zresztą niczym dziwnym; wszak miał odrąbaną nogę! Chwilę przed pokłonem założył prawą rękę za głowę, a potem, schylając się, wyciągnął ją przed siebie, jakby mi coś dawał. I w tej pozycji zamarł. Całkowicie. W ten sposób potrafią zamierać jedynie ludzie drugiego porządku.

Odczekałam minutę, zeszłam z ganku i ostrożnie obchodząc konie i muły podeszłam bliżej.

Zatrzymałam się o krok od pokonanego. Stał zgięty niemal wpół i nawet w tej pozycji przewyższał mnie o głowę. Patrzył w ziemię; ku mnie zwrócony był czubek głowy porośnięty ostrzyżonymi na jeża, zlepionymi włosami. Na odzianej w toporną bojową rękawicę dłoni leżał maleńki przedmiot. Domyślałam się, co to takiego.

Zwalczając mimowolny strach, zajrzałam rycerzowi w twarz. Na jego skroniach ciemniały okrągłe siniaki. Prawe oko patrzyło w przestrzeń. Miejsce lewego zajmowała absolutna ciemność. W twarzy nie drgał ani jeden mięsień.

Styki na skroniach, pomyślałam. Co takiego zrobił z nim Amanecer, zanim przysłał go do mnie? Pokonany rycerz stał zgięty w „pokłonie wierności” — geście bezgranicznej pokory i pełnego zaufania, z jakim ludzie drugiego porządku niegdyś zwracali się do swych inżynierów.

Obeszłam rycerza dookoła. Zdemontowane gniazdko znajdowało się za prawym uchem. Pionowe, jak dziurka od klucza. Teraz, zgodnie z dawną tradycją, powinnam wstawić chip na miejsce i powiedzieć pokonanemu, że jego przysięga została przyjęta.

Znów obeszłam zgiętego w pokłonie rycerza. Potem jeszcze dwa razy. Słudzy obserwowali mnie z zabobonnym przerażeniem. Muły ryczały, domagając się wody i odpoczynku.

Wyciągnęłam rękę i wyjęłam chip z odzianych w rękawicę palców.

Do warsztatu — rozkazałam sługom, wskazując pokonanego rycerza. — Wyciągnąć akumulator, ale żywo!

Słudzy wykonali polecenie.

Wieczorem tego dnia mieliśmy już świetne dalekosiężne działo, zdolne trafić mchowate gwiazdy — i każdy inny cel — niemal ze szczytu wzgórza.


Opowiadałam Amanecerowi o wszystkim, co działo się w domu. Nie wiem, czy wiele z tego słyszał — połówki mętnego lusterka słabo przekazywały sygnał. Nieraz widziałam rycerza zupełnie jakby był obok i słyszałam jego głos wymawiający moje imię. Kiedy indziej dostrzegałam jedynie mgłę i słyszałam wyładowania atmosferyczne.

Każdej nocy stawiałam na oknie świecę, by mój rycerz mógł ją zobaczyć z daleka.

Pokonani przybywali jeden po drugim, czasem codziennie, kiedy indziej raz na kilka tygodni. Wśród różnorodnych rycerzy i giermków trafiali się czarnoksiężnicy — tym wychodziłam przyj — rzec się dokładniej. Niestety (a może na moje szczęście) Amanecer gruntownie ich przeprogramował przed przysłaniem do mnie; każdy, którego przysyłał, miał ślady od styków — okrągłe siniaki na skroniach lub czole. Niektórzy biedacy przybywali skrajnie wyczerpani. Szli, zapominając o wodzie i śnie, owładnięci jedynym pragnieniem — by przynieść mi swój dobytek i oddać hołd. Puszczałam ich wolno; wystarczało powiedzieć: „Jesteś wolny”, by ich wzrok na powrót przybierał świadomy wyraz. Jeśli jednak kluczowe słowa mówił ktoś inny — lub gdy mój głos był zachrypnięty od owocowych lodów, jak zdarzyło się pewnego popołudnia — uruchomiony przez Amanecera program nie przestawał działać.

Jeśli przybysze okazywali się ludźmi z krwi i kości, zawsze proponowałam im pomoc — usługi medyka, jedzenie, wodę czy schronienie na noc. Patrzyli na mnie z przerażeniem i niemal zawsze odmawiali.

Przepiękna doñu Klaro! Wykonując rozkaz rycerza poranka, który wyzwał mnie na uczciwy pojedynek i pokonał z twoim imieniem na ustach…

Przepiękna doñu Klaro! Wypełniając rozkaz Amanecera, rycerza poranka, przynoszę do twych stóp cały swój dobytek, a także samo życie…

Przepiękna doñu Klaro…

Dwukrotnie na wzgórzu pojawiały się mchowate gwiazdy i raz kościsty abbat. Działo funkcjonowało bez zarzutu. W bagażu jednego z pokonanych znalazłam worek wspaniałego tytoniu — wypuszczałam kółka dymu i czekałam, aż wróci Amanecer.


Señora! Pokonany rycerz… tfu, to znaczy giermek u wrót! Z westchnieniem podniosłam się z poduszek. Uruchamiany przez Amanecera program wymagał, by pokonany przynosił swą wierność bezpośrednio do mnie. Przekazywanie przychylności przez sługi było bezskuteczne i niehumanitarne — rycerze, giermkowie lub czarnoksiężnicy uparcie stali u bram w palących promieniach słońca, oczekując doñi Klary we własnej osobie. Pewien stary, wyczerpany czarownik, którego zmusiłam do czekania jakieś pół godziny, umarł zaraz po tym, jak odzyskał wolność. Wystarczyło, że wypuściłam go na cztery wiatry, aby westchnął z ulgą i padł na ziemię bez życia.

A dziś od rana panował żar wprost piekielny. Narzuciłam koronkową mantylę i wyszłam na ganek nieco bardziej pospiesznie niż zwykle.

Panowała cisza — w porównaniu z tym zamieszaniem, jakie zwykle podnosiło się za każdym razem, gdy w bramę stukał pokonany. Tym razem pośrodku podwórza stał tylko jeden muł, objuczony dwoma workami, a obok niego człowiek pierwszego porządku — szczupły, smagły młodzieniec z czapką w ręce.

Nie był zaprogramowany — zrozumiałam to na pierwszy rzut oka. Był wystraszony, zmęczony, może lekko pobity — nie miał jednak siniaków na skroniach ani programu w mózgu. Dlatego na mój widok nie zaintonował, jak należało „przepięknej doñi Klary”, lecz zamarł z otwartymi ustami, jakby ze zdumienia.

Uśmiechnęłam się. W odróżnieniu od wszystkich pokonanych dziwadeł, które całymi tabunami przetaczały się przez nasze podwórze, chłopak był przynajmniej zabawny.

Mój uśmiech wywarł porażający efekt. Chłopak wydał gardłowy dźwięk — ni to zajęczał, ni zaśpiewał — i uśmiechnął się w odpowiedzi.

Kim jesteś, wędrowcze? — zapytałam z ironią. — Czego ci potrzeba?

Pani jest Klarą — rzekł, nie przestając się uśmiechać.

Doñą Klarą — poprawiłam go mechanicznie.

Na jego beztroskim czole pojawiła się mała chmurka. Zmarszczył zakurzone brwi.

Przepiękna. Doña Klara. Jakże pani piękna!

I zamilkł.


Miał na imię Diego i służył jako giermek jedynie dwa miesiące. Jego rycerz należał do ludzi pierwszego porządku (z krwi i kości!

powtarzał Diego z dumą) i większą część czasu spędzał nie na bojach czy w drodze, lecz za zastawionym stołem. Dopóki trafiali mu się podobni, powściągliwi i spokojni rycerze — wynik pojedynku udawało się rozstrzygnąć przy grze w kości. Lecz pewnego nieszczęsnego dnia na rozstajach spotkał Amanecera.

Trup na miejscu — opowiadał Diego, ze smutkiem drapiąc się w brwi. — Mój pan nie zdążył nawet pisnąć, señora. Zmienił się w worek farszu. A przecież zamierzał wieczorem hulać w karczmie!

Tak właśnie mówił: dziś wieczorem, Diego, trochę zaszalejemy. A señor Amanecer kopią go załatwił — trach! I po wszystkim.

Po pokonaniu przeciwnika Amanecer przystąpił do inwentaryzacji jego dobytku. Okazało się, że nie ma czego inwentaryzować: zbroja nie zasługuje nawet na uwagę, pieniędzy jest mało, a zapas prowiantu już dawno należało uzupełnić. Ze wszystkiego, co okazało się godne złożenia u moich stóp, w posiadaniu Amanecera pozostał jedynie muł i giermek.

Och, strasznym mi się wydał pani señor — opowiadał szeptem Diego. — Myślałem, że jest po prostu z piekła rodem… Wybacz, Boże, niech mi język uschnie. Od jego głosu po prostu mi się… zresztą, nieważne. Wszystko w środku się trzęsło i tyle. Wyjął jakieś przyssawki i już chciał mi przykładać, ale potem… potem chyba mnie pożałował. A działo się to nocą; miejsce płaskie; tylko patrzeć, a wyskoczy jakiś kościsty abbat. Rozpalił ogień i obok miecz położył. Siadaj, mówi, nie bój się. No to siadłem. Poczęstował mnie suszonym mięsem i zaczął opowiadać, doñu Klaro, o pani. Całą noc mówił o pani. Jakie pani ma oczy. Jakie włosy. Jakie, no… Całą noc, señora. Byłem szczęśliwy, prawdę mówię. Zapomniałem o swoim pechowym rycerzu, o swoim strachu, o kościstym abbacie, o wszystkim zapomniałem. I zrozumiałem, doñu Klaro, zrozumiałem! Don Amanecer jest niezwyciężony, señora, on może zmierzyć się z całą armią olbrzymów i położyć ich na miejscu! Na śmierć! — Diego wymachiwał wyimaginowanym mieczem; strąki kręconych ciemnych włosów splatały się na jasnym, chłopięcym czole. — On ich tam wszystkich powali, bo czyni to dla pani Teraz rozumiem. O świcie, gdy powiedział: pojedziesz do doñi Klary i podarujesz jej wierność, odpowiedziałem: dziękuję. Chyba nawet się zdziwił.

Diego uśmiechał się i patrzył bez strachu, a nawet bez należytej pokory. Bezczelny smarkacz! Niemal na własne oczy widziałam tę scenę: płonące ognisko, Amanecer i słuchający go chłopak. Widziałam, jak obu płoną oczy.

Nawet gdyby mi nie kazał i nie wskazał drogi, i tak bym pani szukał i w końcu znalazł. A że po moim biednym panu zostało nie tak znowu wiele, najmę się u pani jako sługa, zupełnie bez zapłaty, tylko za wikt. Ja wszystko potrafię. Doić kozy, olej tłoczyć, zwierzęta oprawiać, tańczyć! Śpiewać! Na mnie można i wodę wozić, niech pani tylko rozkaże, wie pani, jaki jestem silny?!

Wymieniał swoje talenty i zaglądał mi w twarz, jakby próbując wyczytać tam podpowiedz. Jakbym miała zaraz powiedzieć: no tak, tancerzy i woziwodów brakuje nam najbardziej.

Zamilkł, a ja nie przestawałam się uśmiechać.


Na szczęście Diego prawie nie wchodził mi w drogę. Robił wszystko, co polecał mu starszy lokaj: golił i mył, podawał i przynosił, a przy tym ubóstwiał mnie z daleka, delikatnie, nie dając mi najmniejszego powodu, by podejrzewać go o nachalność.

A potem znalazłam dla niego lepszy użytek. Noc była ciężka — mchowate gwiazdy, a potem jeszcze jakieś nowe paskudztwo, dla którego pewnie nie wymyślono nawet nazwy. Dzięki Bogu w naszym dziale był teraz akumulator, wyjęty z tego muskularnego rycerza; w przeciwnym wypadku Amanecer wróciłby na pogorzelisko. I kiedy tak siedziałam na dachu z działem i fajką, pogrążona w niewesołych myślach, obok pojawił się Diego.

Ten chłopak był po prostu urodzonym kanonierem! Okazało się, że nie mam tu teraz nic do roboty — mogę pójść odpocząć na wewnętrznym dziedzińcu, posiedzieć przy ogniu albo po prostu położyć się spać, podczas gdy Diego, wierny mi jak własne serce, kosi niebezpiecznych gości na prawo i lewo. Zużywając przy tym dwa razy mniej energii!

Jak ci się to udaje? — zapytałam rankiem, przeglądając dostarczony przez działo raport o stratach energii.

Diego uśmiechnął się skromnie.

Przecież to na cześć pani, doñu Klaro. Czy to zabronione?


Zrobiłam zadziwiające odkrycie — jeśli przycisnąć dłonie do uszu, można usłyszeć daleki szum wiatru albo morza. Okazało się, że Diego widział morze jeszcze jako dziecko — pomagał przeganiać jakieś owce i przypadkowo znalazł się w porcie. Nie potrafił opowiadać; wciąż plątał się w słowach i mówił nie to, co trzeba, lecz mimo wszystko udało mi się wyobrazić sobie morze, ciągnące się po horyzont jak pustynia, i jego zalany białą pianą brzeg.

Nieźle grał na gitarze. Od czasu do czasu, ni z tego, ni z owego, mówił coś śmiesznego; długo nie mogłam dojść, jak mu się to udaje. Znane słowa w nieznanych połączeniach — i już turlasz się ze śmiechu, sama nie rozumiejąc dlaczego. Początkowo sądziłam, że wychodzi mu to przypadkowo — jednak nie, rozmyślnie mnie rozśmieszał; zdarzały się wieczory, gdy na poważnie błagałam go, by przestał, bo ze śmiechu bolał mnie brzuch.

Sam nigdy się nie śmiał. Jedynie uśmiechał się kącikami ust. Chytry chłopak.


Gość zastukał do bramy na godzinę przed zmierzchem. Nie można powiedzieć, by specjalnie mi się podobał — tyczkowaty, żylasty, o uważnym spojrzeniu żółtych sowich oczu — lecz przecież nie zostawia się człowieka na noc bez dachu nad głową. Zostałby pożarty.

Nazywał się don Sur i był, jak wyjaśniło się już podczas kolacji, wędrownym rycerzem — magiem. Jego głos brzmiał miękko i wplatał się w myśli, niezależnie od tego, czy mówił o pogodzie, chwalił pieczonego prosiaka, czy przekazywał ostatnie plotki. W całej jego manierze mówienia, oddychania i patrzenia było coś przyciągającego — a jednocześnie odpychającego. Zadziwiająco sprzeczny jegomość.

Cykady hałasowały. Fontanna szemrała. Po kolacji, jak to było w zwyczaju, przeszliśmy z gościem na wewnętrzny dziedziniec i niezależnie od siebie wyciągnęliśmy fajki. Na stopniach, częściowo zakryty przez różany krzew, siedział Diego i grał na gitarze — delikatnie, nie zwracając naszej uwagi, w harmonii z cykadami, fontanną i moimi myślami.

Puszczając kółka z dymu, dyskretnie obserwowałam gościa. Niezgrabny i mizerny, najwyraźniej nie był w stanie unieść najlżejszej nawet kopii. Podróżował samotnie, bez giermków i sług. Wędrowny rycerz — mag. Czyżby powalał przeciwnika błyskawicą?

Jakiż ma pani, señora, zadziwiający dom! Ta wieża jest tak wysoka, że widać ją z daleka. Styl mauretański?

Być może — uśmiechnęłam się.

A na dachu ma pani działo i to częściowo tłumaczy pani zadziwiającą odwagę — mieszkać tutaj, na tym pustkowiu, gdzie nawet za dnia poganiacze oglądają się za siebie i trzęsą jak zające. Jest pani odważna, señora.

Czekam na swojego rycerza, don Sur, i będę czekała, jak długo przyjdzie mi czekać.

Dźwięk gitary stał się nieco głośniejszy. Don Sur uśmiechnął się dziwnym uśmiechem.

Nie chciałbym spotkać pani rycerza na rozstajach. A może wręcz przeciwnie; chciałbym.

Nie spodobał mi się wyraz jego twarzy. Odwróciłam spojrzenie. Diego siedział w krzakach; na wpół rozwinięty różany pączek niemal dotykał jego twarzy. Grał, nie spuszczając ze mnie wzroku. Uśmiechnęłam się. Wciągnęłam w płuca aromatyczny dym.

Czy nie będzie z mojej strony impertynencją, don Sur, jeśli zapytam, w czyje imię dokonuje pan swoich czynów?

Gość uśmiechnął się szerzej.

Nie mam damy swego serca, przepiękna señora.

Więc w imię boże?

Odniosłam wrażenie, że w jego uśmiechu mignęła pogarda.

Więc może chodzi o sprawiedliwość lub jakąś inną cnotę? Co daje panu siłę?

Wypuścił dym, lekko wydymając wargi. Szaroniebieski snop uleciał w stronę rozgwieżdżonego nieba.

Zapewne sprawiedliwość.

Poczułam zaciekawienie.

Jednak, za pozwoleniem, don Sur, nie tak dawno gościłam tu mnicha, który twierdził, że w imię sprawiedliwości nie da się pokonać nawet komara; proszę wybaczyć tę prostoduszną metaforę. Gdyż dobro i zło straciły w naszym świecie sens.

Pokręcił głową.

Señora, nie dokonuję swych czynów w imię abstrakcyjnych pojęć. Nie. Absolutnie konkretną, łatwą do określenia wartością jest ludzkie życie. Jest święte. Jest nietykalne. Świadomość tego leży w samym fundamencie świata. Wszystkiego, co robię, dokonuję w imię życia człowieka na ziemi.

Zapadła cisza. Umilkły nawet cykady, a Diego, zdaje się, zapomniał, jak trąca się struny.

Wędruję od osady do osady. — Oczy na bladej twarzy don Sura zapłonęły jaśniej niż północne gwiazdy. — Poszukuję cmentarzy lub samotnych grobów na rozstajach, lub po prostu stert kamieni, pod którymi złożył kości jakiś poganiacz. Bogactwo czy stan nie mają dla mnie znaczenia. Przesłuchuję martwych znanym mi sposobem i żądam od nich odpowiedzi na dwa pytania: czy zmarli gwałtowną śmiercią? A jeśli tak, kto jest zabójcą? Oni wiedzą, señora, zawsze znają imię zabójcy. Wówczas ruszam jego śladem, doganiam i w imię życia na ziemi wypruwam mu flaki.

Długa ręka ze smukłymi palcami poruszyła się gwałtownie, imitując ten właśnie ruch — „wypruwam flaki”.

Pan jest nekromantą!

Odwróciliśmy się jednocześnie. Diego stał obok, ściskając gitarę za gryf, jakby trzymał miecz.

Pan jest nekromantą, señor! — krzyknął znowu. Na jego po liczkach płonęły czerwone plamy.

Tak — potwierdził don Sur z uśmiechem. — I co z tego? Znów machnął ręką. Oczekiwałam dźwięku wymierzanego policzka — tymczasem o kilka centymetrów od twarzy Diega dłoń don Sura nagle rozpłynęła się jak olej i grubą błoną zalepiła młodzieńcowi usta i nos.

Gitara upadła na kamienie. Diego zaczął się miotać, próbując oderwać od twarzy to, co przedtem było ręką don Sura; siedziałam nieruchomo, nie wyciągając fajki z ust.

To pani sługa? — zapytał jak gdyby nigdy nic rycerz–mag. — Jeśli wolno mu być zuchwałym, natychmiast go puszczę. Więc jak, señora, wolno mu?

W jego głosie i uśmiechu kryła się oburzająca dwuznaczność. Przez błonę oblepiającą twarz Diega widziałam, jak chłopak się dusi.

Wypuściłam kółko dymu — idealnie okrągłe dymne kółeczko, które znieruchomiało w nocnym powietrzu.

Don Sur — rzekłam i było dziwne, że na dźwięk mego głosu róże na krzewie nie pokryły się szronem. — Najwyraźniej w stronach, z których pan pochodzi, przyjęto karać i ułaskawiać sługi w obecności ich panów?

Señora?

Nie jest pan na ulicy, señor, jest pan u mnie. Zechce pan go puścić.

To była długa chwila; don Sur przyglądał mi się badawczo, a ja nagle poczułam strach. I okropnie żałowałam, że nie ma przy mnie Amanecera.

Błonka zakrywająca siniejącą twarz Diega niechętnie spełzła i na powrót przybrała kształt ludzkiej dłoni. Diego padł na kolana i rozkaszlał się, łapiąc ustami powietrze.

Sądzę, że został dostatecznie ukarany — oznajmił don Sur, masując dłoń. — I proszę o wybaczenie. Rzeczywiście dopuściłem się pewnej, hm, samowoli.

Nekromanta — wysapał z podłogi Diego.

Don Sur uniósł cienką, wygiętą brew.

Diego — rzekłam, starając się opanować zdenerwowanie.

Idź do kuchni.

Podniósł się z trudem i odszedł, przygarbiony, zabierając gitarę. Don Sur się zaciągnął; węgielki w jego fajce zabłysły jaśniej, oświetlając długą, chudą twarz — obciągniętą skórą czaszkę.

Pańskie przeprosiny zostały przyjęte — oznajmiłam chłodno. Ze smutkiem kiwnął głową.

Zdarzało mi się już spotykać z wrogością, odrzuceniem. Taki jest ciężar, który z własnej woli na siebie wziąłem. Zabójstwo to ciężki grzech. Kara jest nieunikniona. Kiedy ludzie to sobie uświadomią — zabójstwa człowieka przez człowieka ustaną i w końcu będę mógł odejść na spoczynek. Jednak do tego czasu — a potrwa to jeszcze długo — przyjdzie mi chodzić od cmentarza do cmentarza, wciąż ich budzić, przesłuchiwać i odnajdywać. Wie pani, jak wielu zabójców znajduje się w mojej bazie danych? — Końcem bladego palca dotknął czoła. — Nie uznaję przedawnienia. Moja ręka dosięga nawet nieżyjących morderców. Są wtedy tacy zdziwieni.

Jest pan człowiekiem? — zapytałam. — To znaczy, proszę wybaczyć, początkowo odniosłam wrażenie, że jest pan człowiekiem pierwszego porządku.

Tak, bezwzględnie! — przytaknął energicznie. — Pochodzę od ojca i matki, zostałem wychowany przez czarnoksiężnika i wszystkie moje magiczne umiejętności wynikają z nabytej wiedzy i wieloletnich ćwiczeń. Trochę poszerzyłem jedynie pamięć.

Znowu dotknął czoła. — Dla maga pamięć jest bardzo ważna, señora, rozumie pani?

Rozpętała się wichura, kołysząc wierzchołkami cyprysów. Nad naszymi głowami drgnął obłok tytoniowego dymu.

Oczywiście — rzekłam. — Mówił pan, don Sur, że podczas swych wędrówek chciałby pan się spotkać z moim señorem. Pro szę więc zapisać sobie w bazie danych: nazywa się don Amanecer, rycerz poranka.

Nigdy już z Diegiem nie wspominaliśmy o don Surze. Jakby go nigdy nie było.

Diego dyżurował teraz na wieży co noc — nawet gdy wieczór wróżył spokój do samego południa. Nie próbowałam wygonić chłopca z dachu — bardzo ważne było dla niego poczucie własnej pożyteczności. Musiał udowodnić swą odwagę — szczególnie po tym, jak został okrutnie poniżony w mojej obecności. Aby stać się niezastąpionym, Diego gotów był wcale nie spać.

Aby uspokoić chłopca i dać mu do zrozumienia, że cenię jego oddanie równie wysoko jak przedtem, pokazałam mu pracownię Amanecera. Wspaniałą pracownię z wielofunkcyjnym warsztatem, maszyną analityczną i kuflem piwa przy monitorze (Amanecer lubił podczas pracy sączyć piwo, a po jego wyjeździe kufel pozostał na miejscu). Diego był wstrząśnięty — zarazem jednak okazało się, że ma plebejski zwyczaj dotykania palcem ekranu i dopiero groźba natychmiastowego wyrzucenia z sali maszynowej nauczyła go trzymać ręce za plecami.

Doñu Klaro! Przecież tu są wszystkie skarby świata!

Nie wszystkie, Diego. Na świecie jest wiele skarbów, które rycerz Amanecer musi jeszcze odnaleźć.

Czegokolwiek by szukał, zostało mu całkiem niewiele. Przecież najważniejszy skarb, to znaczy panią, już ma!

Schlebiał mi, patrząc prosto w oczy, lecz robił to tak szczerze, że pozostawało mi tylko się uśmiechnąć.

Doñu Klaro, czy ta maszyna potrafi czytać ludzkie chipy?

Jeszcze jak potrafi, Diego.

Na wszystkie świętości, obejrzyjmy chociaż jeden!

To nie do końca w porządku, Diego, rycerz Amanecer by tego nie pochwalił. I skąd niby mamy wziąć ludzki chip? Chyba że wypatroszymy któregoś ze sług. Chociaż nie; poczekaj.

Poszperałam w szufladzie stołu i wyjęłam pudełeczko wyścielone od środka miękką tkaniną.

Proszę, Diego. Ten chip należał do jednego z pokonanych rycerzy; tego samego, który tak wielkodusznie użyczył nam akumulatora do działa. Leży teraz w piwnicy — to znaczy rycerz — na wypadek, gdyby był potrzebny jeszcze jakiś element. Co tak po smutniałeś, mały? Gdyby nie ten akumulator, dawno wszyscy byśmy zginęli, i ja, i ty, i wszystkie sługi, konie czy muły. Jestem pewna, że ten rycerz wcale nie jest warty tego, by dla jego życia poświęcać nas wszystkich. A może? Chodź, obejrzymy.

Znalazłam odpowiednie gniazdo, włożyłam do niego chip i poleciłam maszynie, by go przeanalizowała. Minęła sekunda, potem druga.

Przez ekran przebiegły linijki symboli — maszyna podawała główne parametry rycerza, skrótowo, telegraficznym stylem, jakby spieszno jej było do czegoś bardziej interesującego. Mignęło i zgasło zapomniane imię inżyniera.

Ekran pociemniał. Z głośników dobiegł ochrypły oddech. Maszyna przeszła do analizy głębokiej istoty rycerza, który kiedyś oddał mi swój chip na odzianej w rękawicę dłoni.

Ekran powoli się rozjaśniał. Ukazywał się obcy obraz świata — całkowity, czterowymiarowy. Patrzyłam początkowo z zainteresowaniem, potem ze zdziwieniem, a potem…

Kim był jego inżynier?!

W pewnym momencie chciałam zatrzymać analizę, wyciągnąć chip z gniazda, uderzyć pantoflem w monitor, zrobić cokolwiek. Zamiast tego siedziałam i patrzyłam. A obok mnie Diego, także spoglądający na te wszystkie nabrzmiewania i osłabienia, rytmiczne konwulsje, wilgotne dotyki i słodkie drgania, słowem: na wspomnienia z młodości! Nosiciel chipa postrzegał świat nie oczami, lecz narządem płciowym. Topola przy drodze przyprawiała go o zazdrość, a studnia — o przypływ rozkoszy. Wgląd w pełen obraz jego świata mógł wywołać zachwyt lub mdłości. Miałam wrażenie, że seans trwa pół godziny — w rzeczywistości była to minuta, może półtorej. Gdy maszyna poprosiła o pozwolenie na szczegółową analizę, uniosłam rękę i kliknęłam na „przerwać”. I to wszystko.

Diego był… nawet nie czerwony. Miał taki kolor, że wystraszyłam się, by nie dostał wylewu.

Tak, nasz pokonany rycerz był rozpustnikiem — rzekłam, nie poznając własnego głosu. — Wybacz, Diego, nie wiedziałam!

I roześmiałam się wymuszenie.

Diego patrzył na mnie, a ciemnobordowy kolor wciąż nie znikał z jego twarzy.

Rozkażę, by wyrzucić go ze skrzyni z trocinami, gdzie leży, i ciągnąć na linie za koniem, aż rozsmaruje się po ziemi! — rzekłam, wpadając nagle we wściekłość. — Za tę głupią sytuację, w jakiej mnie postawił. Diego, wybacz, mój chłopcze. Gdybym tylko przypuszczała!

Tooo nnic — rzekł bezgłośnie. — On… przecież… w niego to włożyli; taki jest.

Niczym ryba zatrzepotał ustami, próbując coś jeszcze wytłumaczyć, a ja patrzyłam na niego i walczyłam z chęcią walnięcia w czarnowłosą głowę kuflem od piwa.

W końcu roześmiałam się, tym razem szczerze. A co miałam zrobić?


Każdej nocy stawiałam na oknie świeczkę. Każdej nocy spoglądałam w swoją połówkę lusterka, licząc, że zobaczę choćby odblask, choćby sylwetkę ukochanego. Każdy pokonany przynosił mi, oprócz oddania, także list od mojego rycerza. Uczyłam się ich na pamięć i powtarzałam sobie linijkę za linijką — kładąc się spać, patrząc w ciemność, zasypiając.

Pewnego razu do bramy zastukał giermek, któremu towarzyszył cały tabor — wozy, konie i muły ciągnęły się po drodze na długości pół kilometra. Słudzy musieli się nabiegać, nim dobytek zwyciężonego został rozładowany z wozów i przeniesiony na dziedziniec, na którym, choć był przestronny, nie zostało nawet miejsca na drzewko oliwne.

Były tu urządzenia i przedmioty, o których przeznaczeniu miałam bardzo mgliste pojęcie. Były kontenery z napisem „uwaga — radioaktywność”. Był też rzeczowy list od Amanecera — bodajże pierwszy rzeczowy list od czasu, gdy zerwała się łączność.

Ukochana — pisał rycerz poranka. — W końcu wśród gór rupieci udało mi się znaleźć coś, co zasługuje na uwagę. Proszę Cię: weź chip ze złotej szkatułki i wstaw go temu bałwanowi, giermkowi, który przekaże list. Potem pokaż mu pracownię. Sam posortuje wszystko, co przywiózł. Jeśli poprosi o wstęp na wieżę, wpuść go. To absolutnie bezpieczne, poza tym uwolni cię od problemów z elektroniką. Nazywaj go Sinko.

Kocham.

Amanecer.

P.S. Jeśli gniazdo jego chipu nie odpowiada temu ze złotej szkatułki, wymyśl jakąś przejściówkę, ukochana. Nie będzie to chyba dla Ciebie zbyt skomplikowane”.

Giermek — odziany na modłę mauretańską, z brudnym turbanem na ogolonej głowie — stał w pokłonie, unosząc rękę ku miejscu, w którym znajdowałam się podczas składania przez niego przysięgi. Na nagiej dłoni leżał chip przypominający wkręt.

Poleciłam znaleźć złotą szkatułkę. To, co w niej leżało, miało gniazdo w kształcie grzebyka.

Westchnęłam.

Amanecer wciąż zapominał, że moje ręce są przystosowane wyłącznie do tkactwa.


Sinko okazał się osobliwym człowiekiem. Najwyraźniej chip, który razem z Diegiem i starszym lokajem w końcu dopasowaliśmy do jego ogolonej głowy, został uszkodzony, gdy chałupniczo przerobiliśmy go na prymitywnej aparaturze. Sinko chodził powłócząc nogą, a niekiedy zamierał w trakcie ruchu i stał tak minutę lub dwie, jakby próbował sobie przypomnieć, co tutaj robi. Ze swego turbanu zrobił przepaskę na głowę, na której napisał cyfrę pięć i tak wałęsał się po domu, strasząc sługi. Słabo słyszał, słabo widział, często nie rozumiał wypowiadanych do niego słów i zajęty był tylko jednym: sortował urządzenia i materiały przywiezione z ostatnim transportem. Nie jadł, nie pił, nie reagował na nasze prośby, by odpowiednio podtrzymywać swą biologiczną składową. Łączył styki, testował systemy i programował maszynie analitycznej długie zadania, z których ja, Diego ani starszy lokaj nie rozumieliśmy ani jednego symbolu.

Minął tydzień i Sinko najwyraźniej ukończył pierwszą część swej misji. Pomasował się po czole z narysowaną piątką, westchnął i wprowadził do maszyny ostatnie dane.

Odpocznę — powiedział do mnie. — Zechce pani mnie obudzić, jeśli przyjdzie nowa praca od don Amanecera.

Po tych słowach wbił się w kąt pracowni, usiadł na jakichś szmatach i momentalnie zasnął, podciągnąwszy kolana pod brzuch.

Diego długo mu się przyglądał. Czuł do Maura niewyjaśnioną sympatię, nie zważając na to, że Sinko w żaden sposób nie potrafi zapamiętać jego imienia i wszystko oprócz własnej pracy jest mu kompletnie obojętne. I teraz, kiedy ogolona głowa zapadła w śpiączkę, Diego podciągnął nawet bliżej ławeczkę — by siedzieć i patrzeć, jak ten śpi.

Doñu Klaro — rzekł, gdy przyszłam, by zawołać go na obiad. — A może obejrzymy jego chip?


Doñu Klaro! Pokonany rycerz u bramy!

Pozostało tylko kilka ściegów, by na płótnie rozkwitła chryzantema.

Doñu Klaro!

Z westchnieniem zostawiłam krosna. Wbiłam igłę w poduszeczkę. Wyszłam na ganek, potknęłam się i złapałam za poręcz, żeby nie upaść.

Przed bramą, na skrawku gołej ziemi wydeptanej przez pokonanych, stał don Sur — wysoki, niezgrabny, z długą, białą twarzą. Zamiast prawej ręki z jego ramienia zwisał czarno — szary sprężysty sopel, wyglądający jak kropla zastygłego bitumu.

Przepiękna doñu Klaro — rzekł don Sur, patrząc mi w oczy martwym wzrokiem. — Wypełniając rozkaz Amanecera, rycerza po ranka, który wyzwał mnie na uczciwy pojedynek i pokonał z twoim imieniem na ustach, przynoszę do twych stóp swój dobytek, a także samo życie. Dysponuj nimi, jak uznasz za stosowne!

I lewą ręką podał mi brudną szmatkę zawiniętą w węzełek. Wystawał z niej skrawek papieru.

Zeszłam z ganku i podeszłam bliżej.

Rycerz — mag śmierdział zgniłą kapustą. Na jego skroniach ciemniały czarne siniaki. Żółte, sowie oczy matowo patrzyły w przestrzeń obok mnie.

A więc jednak się spotkaliście — rzekłam. — Pańskie pragnienie się spełniło, don Sur.

Nekromanta nie odpowiedział.

Przemagając obrzydzenie, wzięłam podarunek z jego ręki. Obok, w samą porę, pojawił się Diego, który rozwinął węzełek i z ukłonem wręczył mi jego zawartość — skrawek papieru i kartę pamięci z brudnymi odciskami palców.

Ukochana — pisał Amanecer. — Każdy dzień przybliża nasze spotkanie. Każda minuta wiedzie mnie ku tobie. Wybacz, że wysyłam ci tę miernotę. Wydawało mi się, że wspominałaś o jakimś nekromancie, który cię przestraszył. Jeśli to właśnie ten — jestem rad. Chociaż nie posiada nic oprócz kilku komórek pamięci, jeśli zechcesz, możesz znaleźć dla nich jakieś zastosowanie. Na przykład domontować je do działa i spróbować zastosować jakiś program balistyczny. A jeśli nie chce ci się z tym kłopotać — oddaj je Sinkowi, jakoś to wykorzysta.

Kocham.

Amanecer”.


Kartę pamięci z bazą danych tysięcy zabójców wyrzuciłam do rynsztoka.

Wieczorem tego dnia siedzieliśmy z Diegiem nie na wewnętrznym dziedzińcu, jak zwykle, lecz w pracowni. W kącie drzemał Sinko — gdy umieściliśmy jego chip na miejscu, zapytał sennym głosem: „Rozkazy od pana Amanecera?”, a gdy otrzymał odpowiedź przeczącą, znowu zasnął.

Diego był pod ogromnym wrażeniem wizyty pokonanego ne — kromanty. Nie chciał tego po sobie pokazywać, lecz radość i duma po prostu go rozpierały.

Jak? — pytał po raz dwunasty. — Nie, no jak? To był bardzo silny czarownik; nie chciałem pani straszyć, doñu Klaro, ale to był po prostu jakiś potwór, a nie czarownik!

Jeszcze czego, myślałam z uśmiechem. Z poczucia własnej godności po prostu musisz uważać, że był silniejszy od wszystkich na świecie. Ten, o którym Amanecer pisze niedbale, mimochodem: „Wybacz, że wysyłam ci tę miernotę”.

I, jakby czytając mi w myślach, Diego z uwielbieniem wyszeptał:

On jest wszechmocny, señora. On…

I przeniósł spojrzenie na śpiącego Sinka.

Przedtem umieściliśmy jego chip w maszynie i to, co zobaczyliśmy, wstrząsnęło nami obojgiem. Odnosiło się wrażenie, że na osobowość utalentowanego mistrza analityka bezlitośnie i bardzo dokładnie nałożono siatkę nowych motywacji. Mogliśmy tylko przypuszczać, co to za motywacje; przeszłość Sinka była zablokowana i całkowicie odcięta od świadomości — udało nam się jedynie dowiedzieć, że w poprzednim życiu posiadacz chipu nie był Maurem ani rycerzem. Przyszłość Sinka okazała się bardzo jednoznaczna i absolutnie konkretna; wszystkie motywacje schodziły się, jak nitki, w jednym punkcie, za którym nie było nic.

Oczywiście zabrakło nam z Diegiem umiejętności, by przeanalizować chip szczegółowo, lecz oboje zrozumieliśmy, że człowiek zdolny praktycznie „na kolanie” czynić podobne metamorfozy z ludźmi drugiego porządku to cudotwórca i geniusz. Trochę się nawet przestraszyłam: wyglądało na to, że zupełnie nie znałam Amanecera.

Tego wieczoru między połówkami lustra nagle ustaliła się wyraźna, niemal idealna łączność. Światło księżyca padało na opuszczoną przyłbicę, Amanecer kołysał się w siodle, zwrócony ku mnie, a ja mówiłam, otwierając serce, przynajmniej przez trzy minuty.

Jego odpowiedź była wyraźna niezależnie od trzasków i zakłóceń.

Będziemy jeszcze mieli czas, by się poznać. Długie życie. Codziennie będziemy rozwiązywać zagadki, a i tak nie dowiemy się wszystkiego.

Sądząc po glosie, uśmiechał się.


Tkając na krosnach, pytałam samą siebie: A kimże ja jestem? Jaką zagadkę mogę stanowić dla Amanecera, który wie wszystko?

Odłożyłam rękodzieło i podeszłam do lustra. Wszyscy powtarzają, że jestem przepiękna; zapewne rzeczywiście tak jest. Mam subtelną twarz, gładką jak marmur i podświetloną od wewnątrz ciemnym rumieńcem, złote włosy do pięt i błękitne oczy.

Potrafię obsługiwać działo i trochę orientuję się w technice. Tylko trochę. Umiem świetnie tkać; więcej nic. Nie, skłamałam — jeszcze tańczę i umiem śpiewać; głos mam słaby, ale melodyjny i potrafię powtórzyć najbardziej nawet skomplikowaną melodię po jednym usłyszeniu.

Jestem kobietą.

Czy tego wystarczy, by codziennie zadawać nową zagadkę takiemu człowiekowi jak Amanecer?


Diego ćwiczył strzelanie z łuku. Podeszłam bezgłośnie i przyglądałam się, nie zdradzając swej obecności.

Przed każdym strzałem zamykał oczy i szeptał coś. Czasem jego strzała trafiała w dziesiątkę — taka celność była godna najlepszego mistrza. Częściej jednak strzały przelatywały obok, wyżej i lub niżej, odrywając szczapki od brzegu celu i kalecząc okoliczne drzewa. Diego zagryzał wargę i znowu unosił łuk. Żaden z jego strzałów nie był typowy dla upartego nowicjusza: strzelał albo jak snajper, albo jak krzyworęki poganiacz mułów.

Diego!

Señora! Proszę mi wybaczyć, ja tylko…

Za co przepraszasz?

Pospiesznie zdjął cięciwę — jakby się bał, że poproszę, by dał mi postrzelać. Schował łuk za plecami.

Proszę mi wybaczyć, señora, muszę jeszcze pozbierać strzały.

Przecież w niczym nie zawiniłeś’, Diego. Dlaczego jesteś czerwony?

Zmieszał się do reszty.

Ja… chcę zostać rycerzem, doñu Klaro.

To wspaniale!

Tylko nie wiem, w imię czego, rozumie pani? Prawdziwie bohaterskich czynów dokonuje jedynie ten, kto… kogo zamiary, motywy… rozumie pani?

Oczywiście.

Próbowałem wszystkiego. Na przykład, w imię przyjaźni. W dzieciństwie miałem przyjaciela, którego potem zabił byk. W imię szczęścia wszystkich ludzi. Nic nie wychodzi! Jeśli z taką motywacją wyjdę na drogę, pierwszy napotkany przeciwnik nadzieje mnie na kopię jak motyla. A…

Zająknął się.

Rozumiem — odparłam powoli.

Poczerwieniał jeszcze bardziej. Wytarł nos tylną stroną dłoni.

Dwóch rycerzy nie może walczyć w imię jednej damy. Wiem. Jeśli rycerz chce otrzymać prawo do walki za señorę, która oddała już swoje serce innemu, powinien wyzwać jej rycerza na pojedynek. Znam prawo.

Diego, miły — rzekłam. — Nie wyzywaj Amanecera na pojedynek. Uwierz, że będzie mi cię bardzo szkoda.

Naprawdę? — zapytał cicho.

Oczywiście.

Nagle się uśmiechnął. Zmieszanie, nieśmiałość i poczucie winy spadły z jego twarzy jak łupina kartofla; wyprostował się, uniósł ostry podbródek i po raz pierwszy zauważyłam, że przewyższa mnie o głowę.

Dziękuję, doñu Klaro. Będę musiał wybierać. Albo nigdy nie przytroczę miecza, albo mimo wszystko wyzwę don Amanecera na pojedynek. Wie pani, że jestem mu niezwykle wdzięczny. Gdyby nie zabił mojego biednego señora, przeżyłbym życie, nie mając pojęcia, że na świecie żyje pani. Oczywiście będzie niewesoło, jeśli… kiedy przebije mnie kopią, lecz przecież sprawiedliwie; i pięknie! A może…

Twarz mu się zmieniła. Przed chwilą stał przede mną zakochany chłopiec i oto nagle mężczyzna, który tylko czekał na okazję, jednym szarpnięciem przejął ster w jego kudłatej głowie.

Doñu Klaro — rzekł Diego nieoczekiwanie niskim, ochrypłym głosem. — Don Amanecer jest oczywiście niepokonany. Lecz przecież ja też będę walczył w imię pani! A ja, być może… doñu Klaro, przecież moja miłość nie jest słabsza niż uczucie don Amanecera! Stanąłbym z nim na ubitej ziemi nie po to, by za panią zginąć, ale po to, by żyć. Czy pozwoli mi pani chociaż spróbować, doñu Klaro?

Wyciągnął rękę.

Trzeba było powstrzymać zuchwalca wcześniej. Sama zawiniłam — byłam dla niego zbyt dobra. Na zbyt wiele mu pozwalałam. Ale teraz musiałam okazać okrucieństwo.

Wyrzucę go, myślałam. Poniżę, wystawiając za bramę. Rozkażę zrzucić z ganku głową w dół.

Miał twardą, nieoczekiwanie silną dłoń. Nie w porę przypomniało mi się, jak razem przeglądaliśmy chip pokonanego rycerza rozpustnika, dawcy akumulatora do działa.

Dlaczego miałby odpowiadać za moje błędy? Trzeba mu po prostu powiedzieć — delikatnie — żeby się nie zagalopowywał. Powiedzieć to teraz.

Zamknął moją dłoń w mocnym, gorącym uścisku. Od jego dotyku po ramieniu przebiegły mi mrówki, wspinając się coraz wyżej.

Doñu Klaro. Dla pani. W imię pani. Zawsze.


Zamknęłam się w swej komnacie i nie wyszłam na kolację. Tkałam kolorowe drzewko brzoskwiniowe. Była to bardzo misterna, bardzo żmudna praca. Ścieg za ściegiem. Bolały mnie oczy, a jeszcze bardziej bolały spracowane palce. Tkałam przy świecach, i nie podnosząc głowy, do świtu; ilekroć próbowałam przerwać i odpocząć, w mroku przede mną pojawiała się rozpalona twarz Diega z przylepionymi do czoła ciemnymi kosmykami włosów, płonącymi oczami i miękkimi, wilgotnymi wargami. Wówczas zaczynałam tkać z podwójną uwagą. Ścieg za ściegiem.


Pod wieczór mętne zwierciadło zapłonęło, odbijając upiorny płomień. Zamiast Amanecera spoglądała na mnie kobieta — musiałam w wyobraźni złożyć jej twarz z odłamków. W maleńkim lusterku znajdowało się bądź oko z czerwoną iskierką, bądź kącik wygiętych ust, bądź połowa nosa z rozdymającym się nozdrzem.

Jest mój! — krzyczała triumfalnie kobieta, a w lustrze kołysały się jej włosy, czarne i pozawijane jak druty. — Teraz jest mój! Przyjdź i odbierz go, doñu Klaro, weź swojego rycerza poranka, przyjdź do Zamku Źródła, zatańczymy razem!

I zanosiła się chichotem, od którego zrobiło mi się kwaśno w ustach.

Zakryłam lusterko poduszką — nie mogło mi już udzielić nowych informacji, a chichot czarownicy mnie przygnębiał. Umycie się, uczesanie i wzięcie w garść zabrało mi kilka minut; potem weszłam na dach, na którym już drugą dobę czuwał Diego.

Przestraszył się na mój widok. Zapewne uznał, że przyszłam go przepędzić, bo spojrzał na mnie tak pokornym i pozbawionym nadziei wzrokiem, iż ulitowałabym się nawet wtedy, gdybym rzeczywiście miała taki zamiar.

Diego, Amanecerowi przydarzyło się nieszczęście — rzekłam i opisałam wszystko, co widziałam w lustrze.

Natychmiast się wyprostował, jego wargi zacisnęły się w prostą linię, a w oczach pojawił się stalowy błysk.

Pójdę, doñu Klaro. Wiem, jak znaleźć Zamek Źródła. To doña Fuente, czarownica; w naszej wiosce zna ją każde dziecko. Natychmiast wyruszam.

Diego! — Złapałam go za rękaw. — To szaleństwo! Doña Fuente ugotuje cię jak kurczaka; nie uratujesz Amanecera i sam doprowadzisz się do zguby!

Mówiłam dokładnie nie to, co należało. Mocniej zacisnął wargi i delikatnie się uwolnił.

Ale ja muszę, doñu Klaro.

Ale to baba! — krzyknęłam. — Z każdym rycerzem, nawet czarownikiem, miałbyś szansę; ale to baba i…

Zamilkłam. Diego patrzył na mnie, powoli blednąc.

To moja wina — rzekł z takim przerażeniem, że zdrętwiał mi czubek nosa. — To moja wina, doñu Klaro. — Chciałem, by zdradziła pani rycerza choćby w myślach. I jego moc go opuściła. W jego zbroi pojawiła się rysa, a doña Fuente czatuje właśnie na takich, którzy się potknęli.

Nie zapominaj się, Diego! Nie zdradziłam swego rycerza nawet w myślach!

Więc dlaczego nie rozkazała pani mnie zabić? Czy choćby wygnać z domu?

Milczałam. Rozgwieżdżone niebo powoli przesuwało się nad moją głową.

Teraz pani widzi, że to moja wina — rzekł Diego bezbarwnym głosem. — Umrę za niego, skoro nie udało się za panią. Nawet w hańbie, ale to przecież nie my wybieramy, jak…

Złapałam go za ramiona i odwróciłam w swoją stronę.

Nie musimy umierać, Diego. Ja też nie zamierzam umierać. Chcę to naprawić, uratować Amanecera. A ty powinieneś mi pomóc.

Jak? — zapytał żałośnie.

Puściłam go. Powoli obeszłam działo. Wyjęłam zza paska uniwersalny wkrętak i przyświecając sobie latarką, pochyliłam się nad gniazdem akumulatora.

Leżał w warsztacie. Zerwano z niego resztki odzienia i choć przez wiele miesięcy tkwił w piwnicy w pudle z trocinami, nadal był muskularny i prężny.

Noga — rzekł cicho Diego. — Oko. Rekonstrukcja samej nogi zabierze co najmniej miesiąc.

Czy naprawdę sądzisz, Diego, że w jego misji przyda mu się oko? — zapytałam przez zęby. — Przecież widziałeś ten chip.

Diego się zaczerwienił.

Opowiedz mi o doñi Fuente — rzekłam, wprowadzając pro gram do maszyny.

Mieszka w Zamku Źródła. Na zamkowym dziedzińcu rzeczywiście jest źródło. Czyste, cudowne źródło. Leczy wszelkie rany, a nawet uzdrawia śmiertelnie chorych, ale pod jednym warunkiem. Człowiek, który pije wodę ze źródła, musi wierzyć, że jest motylem.

Co takiego?

Musi w to szczerze wierzyć, doñu Klaro. Przez cały czas istnienia źródła, a to już stulecia, znanych jest tylko kilka przypadków uzdrowień. I wszyscy ocaleni od tamtej pory do końca życia latali z kwiatka na kwiatek, machając rękami.

To potworne. — Włożyłam chip do gniazda.

To cała doña Fuente, ona lubi się pastwić.

A po co jej jeńcy?

Po to — odparł gburowato Diego. Puściłam jego impertynencję mimo uszu. Na ekranie przede mną pojawił się cztero wymiarowy schemat chipu. Próbowałam się skupić, lecz i tak niczego nie mogłam zrozumieć. W pewnym momencie opadły mi ręce — tego, co Amanecer mógł dokonać dosłownie na kolanie, ja nie byłam w stanie zrobić nawet za pomocą maszyny.

Trzeba zapełnić pierwszą i ostatnią komórkę — rzekł Diego, stając mi za plecami. — W ten sposób. Zdeterminować; wymieszać miłość i śmierć, rozumie pani? Doña Fuente nikomu nie przepuści; a tu taki piękny mężczyzna. Powinien zadziałać jak mina.

Doña Fuente jest człowiekiem pierwszego czy drugiego porządku?

Nikt tego nie wie! Nosiła gniazdo na czole, a potem okazało się, że to diadem.

Przypomniałam sobie jej szyderczy chichot. Wstrząsnął mną dreszcz. Szczelniej otuliłam się płaszczem.

Tutaj. — Diego dotknął monitora palcem. Silnie uderzyłam go w dłoń; zasyczał z bólu i schował rękę za plecy. — Chciałem powiedzieć, że może po prostu zaprogramować go na wyczerpanie przeciwnika? Ma mocarny akumulator. Może wziąć ją w ramiona i już z nich nie wypuścić. Jeśli ona jest człowiekiem pierwszego porządku, umrze z pragnienia lub na zawał. Jeśli drugiego, może w końcu wyczerpie się jej akumulator.

Jest czarownicą!

Lecz przede wszystkim babą! Sama pani mówiła.

Zmarszczyłam brwi. To, co jeszcze przed kwadransem wydawało mi się idealnym rozwiązaniem, teraz przeciekało przez palce, zmieniając się w kompletny absurd.

Technicznie jest to możliwe — trajkotał mi nad uchem Diego. — Jeśli nawet Sinko… Sinko!

Nie zdążyłam się odwrócić, a on już potrząsał śpiącym Maurem.

Sinko! Sinko, wstawaj! Jest robota!

Rozkaz od pana Amanecera?

Tak! Właśnie rozkaz! Idź tam, popatrz.

Sinko podszedł do monitora. Mocno wychudł, ubranie na nim wisiało, przez dziury widać było wyschnięte, brunatne ciało.

Jesteś głodny, Sinko? — zapytałam.

Mm? Co? Nie, dziękuję, señora. Gdzie jest robota?

Tu! — Diego dotknął palcem monitora i tym razem nie zareagowałam. — Zadanko do wykonania. Dasz radę?


Ten nie odmówił strawy. Wszystkie procesy biologiczne zachodziły w nim ze zwiększoną intensywnością — przez te kilka godzin, które minęły między zainstalowaniem chipu a kolacją, na gładkich policzkach rycerza pojawiła się szczecina i zażądał od sług przyborów do golenia.

Włosy na jego głowie jak wcześniej sterczały jak u jeża. Lewe oko było starannie zakryte przepaską, lecz wystarczało prawe, piwne, bym poczuła się nieswojo. Rycerz nie spuszczał wzroku z mojej twarzy, a ja nie miałam odwagi — wstydziłam się? — odwzajemnić spojrzenia.

Miał miękki, nieco nienaturalny uśmiech. Nienaganne maniery. Ciężkie ręce, fruwające nad stołową zastawą jak ptaki. Płaskie, czyste paznokcie.

Dlaczego tak mi się pan przygląda, młody przyjacielu? Diego rzeczywiście wytrzeszczał oczy, zapominając o dobrych manierach.

Dawno temu śniło mi się, że siedzę za stołem w towarzystwie damy, której uroda zapiera dech w piersiach, i dziwnego młodzień ca, który mi się przygląda. Czy wierzy pani w takie wizje, señora? Jestem fatalistą. Wszystkie czyny, których dokonałem w polu i na rozstajach, wszyscy zabici czarodzieje i olbrzymy to danina dla przeznaczenia, które długo było dla mnie łaskawe. Tylko raz spotkałem rycerza, który był potężniejszy od przeznaczenia. Gdyż prowadziła go Miłość.

Wytarł usta w serwetkę. Nawet siedząc był znacznie wyższy od Diega i ode mnie.

Wyrażam swą wdzięczność, señora, za gościnę i poczęstunek, jednak słońce stoi już wysoko i czeka mnie droga.

Wyszłam odprowadzić go na ganek. Prawie nie kulejąc, podszedł do Wysokiego, gniadego ogiera, który był już osiodłany, okulbaczony i gotowy do drogi.

Jestem wdzięczny Przeznaczeniu, że mogłem panią zobaczyć, señora. Błogosławiony jest rycerz, który dokonuje dla pani chwalebnych czynów. Nie znam swego losu, ale chyba wiem, jak się potoczy. Żegnam panią, señora!

Wskoczył na siodło. I odwróciwszy się nagle, mrugnął do mnie swym jedynym okiem i zlustrował od stóp do głów.

Proszę nie czuć się wobec mnie winną. To fatum.

I skierował konia na drogę.


Przez dziewięć dni lustro pozostawało ciemne. Dziewięć nocy Diego siedział na dachu, eliminując mchowate gwiazdy i „ogniste muły”. W dziale tkwił teraz akumulator Sinka

był gorszy niż źródło energii rycerza fatalisty, znacznie jednak lepszy od starego akumulatora.

On i tak śpi — rzekł Diego, z żalem patrząc na Maura. — A teraz zaśnie trochę mocniej i tyle.

Przez dziewięć dni sami żyliśmy jak w malignie. Zarówno ja, jak i Diego doskonale zdawaliśmy sobie sprawę, że jeśli nasz plan zawiedzie, Amanecera nie uratuje już nic.

Trzymałam głowę wysoko — tak wysoko, jak tylko mogłam. Miałam wrażenie, że sługi szepczą za moimi plecami. Mój rycerz wpadł w pułapkę doñi Fuente — a winę za to ponosiła wyłącznie jego dama. Tak przynajmniej zdawały się myśleć służki.

Rozkazałam ustawić fotel w salonie przed olbrzymim portretem Amanecera Rycerz poranka stał w pełnym bojowym rynsztunku, z opuszczoną przyłbicą, opierając się na kopii. Siedziałam przed nim, tkając oleandry i zbierając łzy do małego naczynia, które zawiesiłam sobie na szyi.

Dziesiftego dnia lustro zabłysło. Zobaczyłam odblask ogniska na zbroi, przyłbicę ciemnego hełmu i księżyc w ostatniej kwadrze — ten sam, który wisiał teraz nad naszymi głowami.

Znów jestem wolny — rzekł Amanecer. — I kocham cię, doñu Klaro. Czekaj.

Diego mnie unikał. Nie wygłupiał się, nie zachwycał, nie uśmiechał, nie patrzył mi w oczy. Próbował nawet odejść, lecz mu się nie udało: starszy lokaj wciąż obarczał go nowymi zadaniami, a on robił wszystko; wykonywał nawet najpodlejsze prace. Nocami zaś siedział na dachu przy dziale.

Zaczął palić. Zdobył gdzieś fajkę i zapychał ją kiepskim tytoniem, który kupował od sług. Kaszlał, strącał łzy z powiek i znowu palił.

Pewnej nocy weszłam na dach. Na mój widok Diego niemal połknął swą fajkę.

Señora.

Usiadłam obok niego.

Diego. Aby być wierną swemu rycerzowi, nie muszę bawić się z tobą w chowanego. Amanecer jest tutaj — przycisnęłam dłoń do piersi. — Moja miłość do niego jest jak wschód słońca. Czy można obrazić wschód słońca? Czy można go poniżyć?

Ale odniosłem wrażenie, señora…

Jestem wierna swemu rycerzowi tak bezgranicznie i całkowicie, że z wdzięcznością przyjmuję też twoje uczucia. Prawdziwej miłości nie można poniżyć ani ubliżyć. A Doña Fuente jest w istocie niebezpieczną czarownicą i wiemy przecież, że nawet najświetniejszy rycerz może niekiedy ponieść klęskę. Okazałeś swą szlachetność, Diego. Zostańmy znów przyjaciółmi.

Milczał.

Była bezksiężycowa, cicha i spokojna noc. Nad dachem i wieżą, nad fontanną na wewnętrznym dziedzińcu i nad naszymi głowami rozpościerało się gwiezdne królestwo — perły rozsypane na czarnym aksamicie. Gwiazdy migotały w mroźnym powietrzu.

Popatrz — wyciągnęłam rękę. — Widzisz tę różową gwiazdę? — Widzę.

A tę obok niej, po lewej? Nie jest tak jasna, ale to ulubiona gwiazda Amanecera. Nazywa się Temma.

A u nas w wiosce — w końcu się uśmiechnął — nazywają ją Ogonek. Gdyż cały gwiazdozbiór — widzi pani, trzy gwiazdy, jeszcze dwie na krzyż i tamte cztery — nazywa się Parzące Się Psy. Proszę wybaczyć, señora, ale naprawdę tak się je nazywa. A ten gwiazdozbiór dokładnie nad naszymi głowami — cztery gwiazdy w półokręgu — to Grzebień.

Odpowiedziałam mu uśmiechem. Wieśniacy nazywają gwiazdy na miarę swego widzenia świata, ale gdzież im się równać z Amanecerem, w którego maszynie znajduje się program astronomiczny o nazwie „symulator wszechświata”.

Temma to piękna nazwa — rzekł cicho Diego. — Ja jednak na jego miejscu nazwałbym ją Klarą. Och, proszę mi wybaczyć, señora. Lepiej już będę milczał.


Do wrót zastukał wystraszony, trzynastoletni pastuszek. Rozglądał się zaszczutym wzrokiem, prosił o wodę, mamrotał coś o krowie, którą stracił, i o tym, że pan go za to zabije. Słudzy gotowi już byli wpuścić chłopaka do izby czeladnej, by się najadł, napił i odpoczął. Dobrze, że w pobliżu pojawił się Diego i skłonił starszego lokaja, by postawił pastuszka na wadze.

Mój Boże! Ten wychudzony oberwaniec był tak ciężki, jakby go zrobiono z ołowiu. Przybiegłam na krzyk starszego lokaja; słudzy i służki rozbiegali się właśnie, gdzie popadnie. Pastuszek stał na środku podwórza, drgało mu ramię, pociągał nosem i tępo jęczał o krowie i panu, który go zabije. Diego zatrzymał mnie w drzwiach.

Niech się pani do niego nie zbliża. To bomba. Przyjrzałam mu się dokładniej. Chłopak wyglądał zupełnie jak prawdziwy i gdyby nie powtarzające się ruchy — drgnięcie, pociągnięcie nosem, drgnięcie — i sztucznie zapętlone słowa, ja także uznałabym go za wystraszonego podrostka.

Wynoś się! — krzyczał starszy lokaj, nacierając na pastuszka z rohatyną. — Wynoś się, odmieńcu! Wynoś się, skąd przybyłeś!

Chłopak patrzył przez niego mętnymi błękitnymi oczkami i zawodził o straconej krowie.

Starszy lokaj, koniuszy i Diego musieli połączyć siły i wspólnym wysiłkiem wypchnęli pastuszka za bramę. Na drodze wzniecało kurz stado krów; koniuszy pobiegł ku nim wymachując rękami i próbując je zawrócić.

Starszy lokaj małodusznie uciekł, a Diego spychał pastuszka z drogi. Przyglądałam im się przez celownik działa. Optyka, choć mętna, umożliwiała obserwowanie wszystkiego ze szczegółami. Widziałam rozdziawiające się usta pastuszka, mówiącego zapewne: „Pan mnie zabije”, krople potu na skroniach Diega i wzbity nad drogą kurz; stado było coraz bliżej.

Zawracać! — krzyczał Diego do poganiaczy. — Zawracać! Bomba!

Stado lało się jak wezbrana rzeka i nie było siły zdolnej zatrzymać je w kilka sekund. Diego stanął przed pastuszkiem, rozrzucając ręce — niczym starszy brat, gotowy bronić młodszego przed potokiem rogatych bestii, wszystkich tych burych i pstrokatych bydląt, czerwonookich, bezmyślnie tupiących kopytami i zostawiających w kurzu placki.

Stado obmywało ich jak rzeka skalistą wysepkę. Poganiacz krzyknął, nawet zamachnął się batem, lecz koniuch przechwycił jego rękę.

Diego stał pomiędzy stadem i śmiercią, a jego czarne włosy powoli siwiały od opadającego kurzu.


Nie wiem, señora, skąd się biorą. Skąd biorą się mchowate gwiazdy albo kościste abbaty? Te chodzące bomby nie mają nawet chipu. Niczego nie mają. Gdyby eksplodował, señora, nic by nie zostało; tylko dziura w ziemi. Zmierzyliśmy z koniuszym promieniowanie w miejscu, w którym stał. Święta dziewico Mario! Trzeba było piaskiem zasypać.

Znów zapadła noc. Siedzieliśmy na dachu; od horyzontu po horyzont panowała cisza — ani cykady, ani świerszcza, ani szelestu liści. Milczała nawet fontanna na wewnętrznym dziedzińcu.

Dziękuję, Diego. Zdaje się, że uratowałeś nas wszystkich. Także don Amanecera.

Nie, señora! Nie dałbym rady. Uważałem tylko, żeby nie nadepnęła na niego krowa. A gdyby postanowił wybuchnąć, jak bym go powstrzymał?

— „Postanowił”? To oni potrafią myśleć?

Oczywiście, że nie. Nie mają czym. Tylko tak powiedziałem.

Nad horyzontem pojawił się księżyc — wynurzył się jak główka noworodka.

Diego, przecież ciebie urodziła ludzka kobieta.

Tak, jestem zupełnie prosty — uśmiechnął się. — Jestem, jaki jestem. Bracia, siostry i wujcio to złote dusze; tylko ciotka to zło śnica i skąpiradło, ale i piękność. Kiedyś wyjrzała przez okno i psy przez trzy dni ujadały!

Jego białe zęby pobłyskiwały w ciemności. Z trudem odwróciłam wzrok.

Señora — rzekł poważnie i cicho. — Już dawno chciałem zapytać. Czy rycerz Amanecer ślubował nigdy nie zdejmować hełmu?

Milczałam.

Wtedy, kiedy opowiadał o pani całą noc, siedział przy ognisku w zbroi i nawet nie podniósł przyłbicy. Ani razu nie widziałem jego oczu. Na portrecie w salonie także ma opuszczoną przyłbicę. Pomyślałem, że może złożył przysięgę?

Księżyc podniósł się wyżej. Zalał oliwkowy zagajnik żółtym, oleistym światłem.

Proszę mi, na Boga, wybaczyć, jeśli powiedziałem coś nie tak.

Nie, Diego. Po prostu rycerz Amanecer…

Nagle księżyc zgasł. Całe niebo z czarnego i rozgwieżdżonego zrobiło się ciemnoczerwone. Tam, gdzie niedawno był księżyc, zabłysł jasny półokrąg, wyglądający jak nowe słońce.

Najwyraźniej pastuszek znalazł w końcu swoją krowę.


Doñu Klaro! Pokonany rycerz pod bramą!

Przychodzili teraz niemal codziennie i każdy przynosił lub przywoził ze sobą stertę rupieci. Było tam wszystko — kłęby sznura, kanistry z olejem, gwoździe, śruby, cynkowy drut, nieoznakowane ampułki, nieznane mi urządzenia, mechanizmy, agregaty. Na jednym z wozów leżała gruda elementów ze sterczącymi stykami, zdeformowanych i pokrzywionych, jakby wyrwanych skądś z korzeniami. Każdy z nich był zawinięty w oddzielny kawałek tkaniny, przewiązany taśmą i opatrzony skórzaną, numerowaną etykietą.

Mój Boże — jęczał Diego, przekładając te węzełki. — To wnętrzności olbrzyma. Nie inaczej, nasz rycerz poranka powalił olbrzyma!

Sinko, który jeszcze bardziej wychudł i przypominał teraz chodzącego nieboszczyka, pracował w warsztacie i w wieży. Wstawiliśmy mu nowy akumulator, pochodzący od jakiegoś pechowego giermka.

Wiedziałam, że powrót Amanecera jest już bliski. Czekałam więc na niego, licząc na to, że potrwa to jeszcze tydzień, góra dwa.

W ciągu ostatnich dni rzadko widywałam Diega. Znikał o świcie, błąkał się po okolicznych wioskach, niekiedy przynosił strzępki najnowszych wieści: potok uciekinierów ze zniszczonej eksplozją prowincji w końcu zmalał. Owce chorują na nieznaną chorobę. Spodziewany jest niebywały urodzaj na brzoskwinie.

Amanecer zbliżał się do nas ze wschodu. Łatwo było to określić na podstawie przybywających pokonanych. Miałam w zwyczaju co rano i co wieczór wchodzić na wieżę. Odsłaniając woalkę, patrzyłam na wschód.

Drogi były puste. Wiedziałam jednak, że w każdej chwili w oddali może pokazać się ledwie widoczny punkt, który po zbliżeniu okaże się rycerzem w zbroi, jadącym wierzchem na ogromnym, czarnym koniu.

Wieża ledwie odczuwalnie drżała. W jej wąskiej jak kopalniany szyb piwnicy krzątał się Sinko.


Przyszedłem się pożegnać, doñu Klaro.

Stał w podróżnym odzieniu, niezwykle poważny, z węzełkiem w opuszczonej ręce.

Długo myślałem i podjąłem decyzję. Nie mnie nastawać na wielką miłość Rycerza i jego Damy. Nie mnie stawać pomiędzy jasną doñą Klarą i jej Amanecerem. Wstąpię do klasztoru i już nigdy nie wezmę do ręki miecza… Tak postanowiłem.

Diego.

Proszę nic nie mówić, señora. Słowa tu nie pomogą. Żegnam.

Pokłonił się — powściągliwie i z godnością. Odwrócił się i odszedł pustą drogą na zachód.

O świcie, po wejściu na wieżę, dostrzegłam maleńki punkcik na wschodzie. Przybliżał się z każdą sekundą i wkrótce można było rozpoznać jeźdźca z długą kopią w ręce.

Wybiegłam na drogę.

W całym domu krzątała się służba, a starszy lokaj wybiegł na dach i trzykrotnie zadął w trąbę.

Amanecer, rycerz poranka, podjechał do bramy. Szczelny czarny hełm zasłaniał mu twarz; przyłbica — jak zwykle — była opuszczona. Noga w żelaznym bucie dotknęła ziemi, wzniecając obłok kurzu. Amanecer się spieszył.

Skłoniłam się.

Amanecer — moja miłość, moja rozpacz, moje życie — objął mnie i nie mówiąc ani słowa, musnął ciepłym żelazem mój rozpalony, zalany łzami policzek.


Noce są krótkie, szczególnie takie noce.

Spał, jak zwykle nie zdejmując zbroi, a ja siedziałam obok niego. Gdzieś świętowali słudzy, koniuszy czyścił czarnego konia i karmił go z dłoni owsem, a ja wiedziałam, że rankiem wszystko się skończy. Rankiem Amanecer wstanie i znowu odejdzie. A ja ponownie zostanę sama i będę czekała na niego, jak długo przyjdzie mi czekać.

Do świtu pozostawały trzy godziny. Potem dwie. Potem godzina; każda minuta była niczym małe życie. Każda minuta spędzona z Amanecerem.

Poranek wstał, wzywając swego rycerza. Słysząc pierwszego skowronka, nieomal przeklęłam niewinnego ptaka. Amanecer poruszył się, odwrócił na plecy i usiadł, zsuwając cienki koc.

Jest już poranek, Klaro.

Wiem.

Pora na mnie.

Wiem.

Niczego nie wiesz. Chodźmy. Wyszliśmy na dziedziniec.

Sinko stał przy wejściu do wieży. Było jasne, że przeżywa swe ostatnie chwile. Wiatr kołysał byłym Maurem, przepaska na jego głowie przesiąkła potem, który częściowo zmył narysowaną cyfrę „pięć”. Na widok Amanecera Sinko próbował się pokłonić i niemal upadł.

Prace. Zakończone. W terminie. Całkowicie.

Odwrócił się i powłócząc po piasku nogą, znikł w wieży. Dokładnie zamknął za sobą drzwi; z okien domów wyglądały ciekawskie służki.

Odniosłam wrażenie, że wieża drgnęła.

Nie, nie wydawało mi się; wieża rzeczywiście wibrowała jak podczas trzęsienia ziemi, albo i silniej. Okrągły balkon zatrząsł się i nagle runął, wzniecając obłok kurzu i strasząc osła przywiązanego do ogrodzenia. Rozpierzchły się ptaki i kury.

Przycisnęłam dłoń do ust. Z wieży wciąż odpadały całe płaty tynku, kamienie, glina, licowanie. Spod obsypanej powłoki prześwitywała gładka, matowa stal.

Coś upadło i roztrzaskało się wewnątrz budowli.

Wieża stała teraz stalowa, naga, ozdobiona jedynie rzędami nitów. I wydawało się, że jest częścią czegoś większego, ukrytego pod ziemią. Było też oczywiste, że nie ma — i nigdy nie miała — nic wspólnego z architekturą mauretańską.

Przez drzwi, które stały się teraz włazem, wyszedł Sinko. Zatoczył się, po czym odzyskał równowagę. Pokłonił się rycerzowi.

Praca została przyjęta — rzekł Amanecer.

Sinko zrobił trzy ostatnie kroki, podszedł do koniowiązu, oparł o niego plecami, usiadł, zwieszając ręce na kolanach, i umarł.

Rozejrzałam się. Słudzy, służki, koniuszy, starszy lokaj — wszyscy stali pośrodku dziedzińca; byłam zdumiona, jak wielu ich jest — tych, którzy byli ze mną przez te wszystkie dni i do których przywykłam, jak przy wyka się do zasłon i ścian.

Wszystkie głowy były opuszczone.

Kucharz trzymał w ręce wielką drewnianą łyżkę, skrapiając kurz kroplami czerwonego sosu.

Dobrze ci służyli, Klaro — rzekł cicho Amanecer za moimi plecami.

Uniosłam wzrok.

Co zamierzasz robić?

Zamiast odpowiedzieć, Amanecer zbliżył się do mnie. Ręka w żelaznej rękawicy delikatnie spoczęła na mym ramieniu.

Jesteście wolni — rzekł po prostu, zwyczajnie, używając słów, którymi sama wielokrotnie zwracałam wolność pokonanym rycerzom.

W odpowiedzi nie zabrzmiał ani jeden dźwięk. Ani śladu zwyczajowej paplaniny; służki nie strzelały oczami i nie chichotały. Starszy lokaj nie pochrząkiwal i nie rozcierał krzyża. Koniuszy nie dłubał w zębach. Słychać było jedynie szelest odzieży — wszyscy jednocześnie się pokłonili. Potem odwrócili się i ruszyli w stronę bramy — nikt nie wrócił do domu po kufry i tobołki, nikt nie zdjął fartucha, nawet kucharz odszedł z brudną łyżką w dłoni.

Dziedziniec opustoszał. Zostałam tylko ja, Amanecer i martwy Sinko przy koniowiązie.

Odchodzę — rzekł Amanecer. — Daleko. I na zawsze.

Żaden rycerz nie odchodzi na zawsze — zaoponowałam cicho.

Chodźmy — podał mi rękę.

W salonie, przed własnym portretem, ustawił naprzeciw siebie dwa fotele. Gestem poprosił, bym usiadła. Posłuchałam.

Klaro — zapytał, opierając się łokciami o oparcie drugiego fotela. — Czy zastanawiałaś się kiedyś, kim jesteś?

Jestem twoją damą. Czekam na ciebie i będę czekała, jak długo przyjdzie mi czekać.

Tak. Masz całkowitą rację. Wspaniale na mnie czekałaś. W twoje imię dokonywałem czynów, które w innych okolicznościach byłyby po prostu niemożliwe. Wyremontowałem „Temmę”. Jest już gotowa do startu.

Lekko zmarszczyłam brwi.

To, co było wieżą, jest środkiem transportu?

Transportu międzygwiezdnego.

Chcesz odlecieć na inną gwiazdę?

Chcę wrócić do domu z tego obłąkanego świata. Jak widzisz, wcale nie pragnę wiele, Klaro.

I znowu będę na ciebie czekać?

Nie, Klaro. To by było nieludzkie — wymagać, byś czekała na kogoś, kto nigdy nie wróci. Poza tym nie potrzebuję już, byś na mnie czekała.

Milczałam. Amanecer ścisnął oparcie fotela.

I nie patrz tak na mnie. Jesteś przepiękna. Jesteś najwspanialszą z kobiet. Te oczy, usta, włosy, owal twarzy. I twoje serce, Klaro. Wiem, że czekałabyś przez całe lata. Stawiałabyś w oknie świeczkę i czekała. Twoje oczekiwanie uczyniło mnie rycerzem. Twoje imię pozwalało dokonywać cudów. Szkoda. Nie ja wymyśliłem rządzące tym światem prawa, wedle których rezultat każdego wysiłku nie jest zdeterminowany przez zręczność i wiedzę, przez siłę, czy nawet łut szczęścia, lecz przez motywację. Jedynie przez motywację. Idiotyczne zasady. Lecz potrafiłem je wykorzystać.

Stworzyłem cię, Klaro. Stworzyłem cię — swoją damę. Gdyż byłaś mi potrzebna.

W końcu rozluźnił uścisk. Na polerowanym dębowym oparciu pozostało wgniecenie. Obszedł fotel i usiadł, zakładając nogę na nogę; jego prawy but oświetlił wpadający przez okno promień słońca; zmrużyłam oczy od blasku odbitego od metalowych płytek.

A nigdy nie zastanawiałaś się nad nieznanym? Nad życiem?

Zastanawiałam się.

I o czym myślałaś?

O tym, jak będziemy żyć razem, rok po roku. Codziennie rozwiązując zagadki. I nigdy nie poznamy się do końca, lecz umrzemy szczęśliwi i starzy. Tego samego dnia.

Przebierałam słowa, jak przebiera się nadżarte przez mole rzeczy w starej skrzyni.

A nigdy nie zastanawiałaś się, jaki jest świat, w którym żyjesz? Skąd się wzięłaś? Kim są twoi rodzice lub inżynier?

Powoli podniosłam dłoń ku potylicy. Ku miejscu, w które zawsze wpinałam grzebyk.

Właaaśnie — wymamrotał Amanecer, przyglądając mi się. — Jestem twoim inżynierem, Klaro. Stworzyłem cię, byś na mnie czekała. Byś patrzyła na drogę i stawiała świeczkę w oknie. Nic więcej nie potrafisz — tylko tkać i czekać, tyle, ile trzeba. I kochać mnie — na odległość.

To nieprawda — rzekłam cicho.

Ten chłopiec, twój niewinny wielbiciel. Nawet jego nie ośmieliłaś się pokochać.

Czekałam.

Oczywiście. Bo zaprogramowałem cię na oczekiwanie.

Amanecerze — wyszeptałam. — Unieś przyłbicę.

Po co? Z ludzkiego punktu widzenia wyglądam przerażająco, Klaro, i na próżno chcesz mi spojrzeć w oczy — ja nie mam oczu. Mam za to sumienie. Nie zostawię cię w tym świecie samej. Nie porzucę cię w świecie, gdzie po drogach błąkają się przestrzenne anomalie, kłęby plazmy, a w najlepszym wypadku bomby zamaskowane jako ludzie. Gdzie kwitnie tak zwane czarnoksięstwo, a cyborgi wymieniają między sobą chipy jak plotki. To umierający świat, Klaro, i jestem szczęśliwy, że mogę się z niego wydostać — dzięki tobie.

Czy zabierzesz mnie ze sobą? — spytałam powoli.

Zabrałbym. Ale „Temma” jest jednoosobowa.

Zapadła cisza. Za oknem szemrała fontanna.

Mógłbym wziąć twój chip — rzekł Amanecer.

Pokręciłam głową.

Też tak sądzę — przytaknął. — Twój chip bez twojej urody…

Poruszył żelaznym butem. Pokój wypełniły słoneczne zajączki, skacząc po gobelinach, naczyniach na półkach i starym orężu.

Kocham cię — rzekłam cicho.

To oczywiste. Wszczepiłem ci przymus kochania mnie.

To nieprawda.

Nigdy nie analizowałaś chipów w maszynie?

Przypomniał mi się Sinko.

Tak przy okazji — sądząc po głosie, Amanecer się uśmiechał — to był wspaniały pomysł. Aby Sinko doprogramował tego żelaznego ogiera. Teraz doña Fuente nieprędko wróci do gry.

Milczałam.

Wybacz mi, Klaro — rzekł już innym głosem, bardzo smutnym i miękkim. — Odchodzę i nie zostawię cię tutaj. Nie mogę cię też zabrać ze sobą. Wybacz, ukochana.

I wstał — lekko, nie zaskrzypiał nawet jeden zawias zbroi.

Wstałam w tej samej chwili. Przeszłam za oparcie fotela, tak, by pięćdziesiąt kilogramów czarnego dębu znalazło się pomiędzy mną a moim rycerzem.

No i co — zapytał niewesołym głosem. — Będziemy się bawić w berka? Dopóki wędrowałem, wysyłałem ci zapasy. Nigdy się nie zastanawiałaś, kosztem jakiej energii funkcjonuje to gospodarstwo? A słudzy? Nie byłabyś w stanie ich utrzymać — może tydzień lub dwa, nie dłużej. Zostajesz sama, bez środków i bez ochrony. Chcesz natknąć się nocą w ciemnym polu na mchowatą gwiazdę?

Szukałam drogi odwrotu. Potknęłam się o fałdę dywanu i niemal upadłam.

Amanecer jednym krokiem zbliżył się do mnie.

Bomby wybuchaj ą coraz częściej. Czarownicy robią się coraz bardziej zuchwali. Chcesz zostać niewolnicą jakiegoś zaślinionego staruszka z gwiazdami na czapce?

Odejdź!

Rzuciłam się do ucieczki.

Po pokojach, korytarzu i schodach do góry. Obok kotary na lewo; powinny tu być małe drzwi, ale ich nie było. Popełniłam błąd. Powinnam była skręcić w prawo.

Amanecer stał w drzwiach. Nawet się nie zasapał. Co ja mówię — on w ogóle nie oddychał.

Wybacz mi, Klaro. Jestem idiotą. Nie powinienem ci tego wszystkiego mówić. Powinienem był sprawić, żebyś się nie obudziła. Żebyś odeszła dzisiejszego ranka, z uśmiechem na twarzy. Wybacz, niezbyt dobrze orientuję się w ludzkiej psychice. Do tej pory niemal niczego o niej nie wiem. Sądziłem, że zrozumiesz.

Przycisnęłam plecy do ściany. Nie miałam dokąd uciec.

Zamknij oczy — cicho zasugerował Amanecer.

Jeśli słabo znasz ludzką psychikę — mówiłam z trudem, lecz jednak mówiłam, a każde słowo odwlekało moją śmierć — to jak ci się ze mną udało?

Przecież ty także pracowałaś z maszyną, nie rozumiejąc, jak ona funkcjonuje! — Zdaje się, że dziwiło go, jak można nie rozumieć tak prostych spraw. — Wykorzystałem gotowe elementy i nieźle mi się to udało. Nawet lepiej, niż trzeba. Zamknij oczy. Proszę.

Nieee — pokręciłam głową.

Zegnaj — rzekł ostro. Ręka w żelaznej rękawicy uniosła się, odbijając promień słońca. Amanecer podszedł do mnie.

Coś mignęło za jego plecami.

Rozległ się łoskot. Amanecer zastygł, po czym powoli się odwrócił. Za jego plecami stał Diego.

Był jak truskawka w śmietanie, jednocześnie czerwony i biały. Na jego policzkach rozpełzły się plamy; ciemne włosy przykleiły do czoła. Był rozpalony jak w gorączce, lecz oczy pozostawały zimne — jak oczy wojownika.

W rękach trzymał pastuszy kij. Zwykłe drzewo. Nawet nie dąb.

Jesteś wolny — rzekł Amanecer. Być może uznał, że Diego jest zaprogramowany. A może po prostu miał zwyczaj odprawiać każdą zbędną osobę tą prostą formułką.

Diego potrząsnął kudłatą głową.

Nieee. Jestem związany przysięgą. Broń się!

I uderzył kijem w żelazną pierś. Amanecer zachwiał się od ciosu, lecz szybko odzyskał równowagę. Przechwycił kij, wyrwał go z rąk Diego i złamał o kolano.

Uciekaj. Możesz się jeszcze uratować, głupcze,

W imieniu doñi Klary — rzekł pozbawiony oręża Diego — wyzywam cię na pojedynek. Tutaj! Teraz! Broń się!

Amanecer wyciągnął w jego stronę żelazną rękę, lecz Diego się uchylił. Rycerz sięgnął do pasa, lecz nie znalazł tam miecza.

A wiesz, że ona jest cyborgiem, chłopcze? Że jej jedyną funkcją jest czekanie? Ona nie potrafi kochać kogoś, kto przy niej jest!

Diego się uśmiechnął. Nawet najodważniejszy człowiek przestraszyłby się tego uśmiechu.

A więc odjadę i będzie czekać na mnie. Na mnie, a nie na ciebie!

I znów, unikając ciosu, chwycił sosnowy taboret i cisnął go w głowę Amanecera. Ten się uchylił.

Taboret rozbił się o ścianę. Posypały się kawałki drewna.

Amanecerze! — krzyknęłam, przyciskając się plecami do gobelinu. — On ma rację! Po prostu odejdź i pozwól nam żyć! Po prostu odejdź!

Amanecer zbliżał się do Diega i był to straszny widok.

Stój! — Rzuciłam w jego plecy wazą, która nawinęła mi się pod rękę; roztrzaskała się na kawałki, a rycerz nawet nie odwrócił głowy.

Diego się cofał. Po korytarzu, po schodach w dół, do salonu. Tam zerwał ze ściany bojowy topór. Amanecer po prostu wziął swój miecz, który zostawił przy kominku.

Stali naprzeciw siebie — wychudzony Diego w skórzanych spodniach i płóciennej koszuli, pechowy giermek pokonanego rycerza, i wyglądający niczym żelazna góra Amanecer, który pokonał setki rycerzy i przynajmniej jednego olbrzyma. Oraz nekromantę, don Sura.

Rzuciłam się do przodu. Nie po to, by ich zatrzymać — nie przeceniałam swoich sił — lecz po to, by być obok.

Diego ruszył, wznosząc topór. W jego ruchach nie było wprawy, a tylko pragnienie zwycięstwa.

Amanecer uchylił się przed ciosem i machnął mieczem. Diego powinien nadziać się na niego jak żuk na szpilkę, lecz jakimś cudem udało mu się tego uniknąć. Miecz drasnął go w ramię; zalewając się krwią, Diego niezręcznie zamachnął się toporem.

I napotkał mój wzrok.

Odjechał mój wspaniały rycerz.

Czekam na niego i co wieczór stawiam w oknie świeczkę.

Nie mam już domu pełnego sług; nie mam koronkowej mantyli ani fontanny na wewnętrznym dziedzińcu. Mieszkam w chałupce i sama doję swe biedne kozy o mętnych oczach. Mleko i placki kukurydziane to nie tak znowu mało; każdego ranka myję się w wodzie ze studni i czekam. Będę czekała, jak długo przyjdzie mi czekać.

Niekiedy nocą wychodzę, by popatrzeć na gwiazdy. Temma mruga do mnie, jakby coś obiecywała. Wtedy ogarnia mnie przerażenie, a nocą śnią mi się koszmary; widzę, jak żelazna postać powoli pada na bok. Jak upada miecz. Jak biją powietrze żelazne ręce, ostrogi skrobią podłogę, rozsypują się małe zębatki i lecą w górę błękitne iskry, podpalając skraj obrusa.

Częściej jednak mam inne sny. Jest mi w nich lekko i radośnie, śpiewają ptaki i kwitnie brzoskwiniowy zagajnik. I do przekrzywionej bramy podjeżdża mój rycerz — jego oczy lśnią, a do wysokiego białego czoła przylepiły się kosmyki ciemnych włosów.

Wiem, że kiedyś tak będzie.

Czekam.


przełożył Piotr Ogorzałek


Jack Womack

Audience

Audytorium

dla Jane Johnson i Mike ‘a Harrisona


Małe muzea w dużych miastach zawsze mnie przyciągają. Niezależnie od tego, gdzie rzuci mnie los, te zbieraniny przypadkowych przedmiotów, wystawionych bez wyraźnego ładu ni składu i tylko od czasu do czasu opisanych na jakiejś żółknącej etykietce, zawierają niekiedy eksponaty tak porażające, że kompletnie przyćmiewają wspomnienie tych ze Smithsoniana, Ermitażu czy Luwru. Trafiłem do takiego miejsca pewnego popołudnia, spacerując po Low City, w pobliżu Margarethestrasse, skręciwszy w alejkę odchodzącą od St. Jermyn’s Close. Rzędy powalanych sadzą domów chyliły się ku mokrej ulicy. Ich dachy raczej głaskały niż dotykały, a wieczne cienie odbierały mieszkańcom poczucie czasu i pory roku. Nad tym wszystkim górowała sześcioiglicowa katedra na Close, przed niedawną burzą polityczną stanowiąca siedzibę Muzeum Wiary Ateistycznej. Gdy dotarłem do drzwi Galerii Utraconych Dźwięków, dzwony katedralne wybijały właśnie piętnastą i przez chwilę się bałem, że mogą zagłuszyć moje pukanie.

Dziękuję za odwiedziny — rzekł kustosz, wpuszczając mnie do środka.

Nie wyglądał na więcej niż siedemdziesiąt lat. Jego głos miał w sobie wyważoną dźwięczność wiolonczeli, a sposób deklamacji nut niemal imitował Sprechstimmera.

Ile płacę? — zapytałem.

Pokręcił głową.

Nie pobiera pan opłaty?

A kto by przyszedł?

W jego słowach dał się wyczuć lekki obcy akcent, którego kompletnie nie potrafiłem rozpoznać. Rozejrzałem się. Miejsce sprawiało średniowieczne wrażenie, ale to samo dotyczyło całej okolicy: gdy się tamtędy przechadzałem, przyszło mi do głowy, że równie dobrze mógłbym mieć halabardę zamiast plecaka i uciekać przed wylewanymi z okien ekskrementami, a nie przed naganiaczami. Kustosz uparcie stał w przedsionku muzeum, jakby czekał na jakiś niezbędny sygnał, by móc rozpocząć oprowadzanie. Przysłuchiwaliśmy się ostatnim uderzeniom katedralnych dzwonów.

To musi być dla pana pociecha — powiedziałem — słyszeć je znowu po tak długiej przerwie.

Żaden inny hałas nie narusza ciszy tych ścian — odparł. — Czasem lepiej nie wskrzeszać utraconych dźwięków. Przechowuję tylko te, które pieszczą moje ucho jak język kochanki.

Dał znak, że czas rozpocząć. Weszliśmy do pierwszej izby, przedzielonej na nisze drewnianymi deskami, zamocowanymi do podłogi i sufitu i biegnącymi wzdłuż lewej ściany.

Każda przestrzeń posiada własne brzmienie — rzekł kustosz.

Co takiego? — zapytałem.

O, przepraszam. Odbicia wewnątrz są dokładne i zgodne z zasadami akustyki. Jeśli słuchacze są zdolni do odczuwania zadowolenia, będą zadowoleni.

Do framugi drzwi przymocowano żelazny bukiet. Kustosz pociągnął za jedną z łodyżek, a wtedy z głównego kwiatu buchnął z sykiem płomyk. Kremowe światło wydobyło z mroku poskręcany, bezsuwakowy róg, przypominający złotego węża. Mężczyzna wyjął go z niszy i przytulił jak ukochaną siostrzyczkę.

To róg pocztowy — rzekł. — Poczta przychodziła cztery razy dziennie, a charakter każdej dostawy określały niezmienne lejtmotywy. — Przytknął ustnik do warg i zagrał trzy wyraziste, wznoszące się dźwięki o osobliwej wysokości, lecz całkiem przyjemnym brzmieniu. — Taka muzyka, słyszana w odległości kilku mil, za powiadała listy od ukochanej. — Znów uniósł róg i zagrał kolejną krótką serię, tym razem w ostrzejszej tonacji. — To przygotowywało adresata na otrzymanie nieoczekiwanych prezentów. — Rozkaszlał się, aż zagrzechotało mu w płucach, po czym odłożył róg na swoje miejsce. — Każdy sygnał, wielokrotnie słyszany od dzieciństwa aż po starość, był równie znajomy jak głos matki. Gdy przestano dostarczać pocztę, wydano dekret, że nigdy więcej nikomu nie wolno zagrać na rogu.

Ale pan właśnie zagrał — zauważyłem. Skinął głową.

W innym kraju. Chodźmy dalej.

W następnym boksie znajdował się czarny telefon o lśniącej, nieskażonej tarczą, ekranem czy panelem dotykowym powierzchni. Dwa krótkie dźwięki, podobne do uderzeń dzwonu, przeszyły ciszę niczym krzyk mandragory.

To do pana — rzekł kustosz.

Gdy uniosłem słuchawkę do ucha, usłyszałem kobiecy głos, brzmiący niemal jak żywy. „Okręg Nadrenii” — rzekł, wymawiając każdą sylabę z jednakowym naciskiem. „Proszę podać numer”.

Miasta były podzielone na okręgi — powiedział kustosz, gdy odłożyłem słuchawkę. — Gdy operator pana łączył, słyszał pan fragment muzyczny dobrany tak, by jak najlepiej oddawać ducha wybranego okręgu. Moja żona mieszkała w Endicott, nim się pobraliśmy. Zawsze, gdy do niej dzwoniłem, w oczekiwaniu na jej głos słuchałem fragmentów Messiaena.

Interesujące.

Uśmiechnął się.

Po ślubie zamieszkaliśmy w Hansie. Przyjaciołom, którzy do nas dzwonili, grano Weberna*. Dla zachowania ścisłości historycznej dodam, że choć pańskie doświadczenie sprzed chwili mogłoby wskazywać na coś innego, telefon odzywał się, rzecz jasna, tylko wtedy, gdy ktoś rzeczywiście dzwonił. Moje eksponaty jedynie przybliżają oryginalny kontekst.

Telefonistka mówiła z tym samym akcentem co pan — zauważyłem. — Jaki jest pański ojczysty język?

Już go nie ma — odparł kustosz. — Od lat nie miałem okazji go użyć.

Nigdy wcześniej nie słyszałem tego akcentu.

A teraz tak — rzekł, przechodząc przez drzwi do kolejnego przyciemnionego pomieszczenia. Ruszyłem za nim. Choć nie widziałem dokładnie płytek, które zastąpiły drewnianą posadzkę poprzedniej izby, od razu poczułem — a dopiero później usłyszałem — różnicę pod stopami. Pośrodku izby znajdował się niewielki okrągły stół, a na jego marmurowym blacie zabytkowy młynek do kawy i porcelanowy kandelabr z wąską świeczką. Kustosz odsunął jedno z dwóch krzeseł z żelaza zgrzewnego, szurając nim po podłodze z dźwiękiem podobnym do tego, który wydałoby skrobanie paznokciami po tablicy przez wiele osób jednocześnie.

Proszę usiąść — rzekł, zapalając świeczkę.

Gdy knot zajął się ogniem, wosk począł trzaskać i pykać. Odsunąłem drugie krzesło, także skrobiąc ceramiczną posadzkę. Kustosz zamknął oczy i z całą uwagą przysłuchiwał się temu dźwiękowi, jakby to było bicie serca płodu. Był tak skoncentrowany, że wierzyłem, iż zdoła pochłonąć wszystkie wibracje, nim dźwięk wybrzmi.

Gdy jeszcze istniały kafejki, moja żona i ja bywaliśmy w nich co wieczór, jak wszyscy — rzekł gospodarz, kręcąc korbą młynka. — Przed przygotowaniem kawy kelner mełł ziarno przy stole. Siedzieliśmy godzinami, jedząc, rozmawiając i słuchając muzyki. Większość lokali zatrudniała muzyków, by nadawali melodię gwarowi rozmów. Żadnej z tych pieśni nigdy nie zarejestrowano. Niekiedy zapisywano melodie, lecz później niszczono zapisy.

Dlaczego?

Boje kochaliśmy. W miarę upływu wieczoru starsi bywalcy udawali się do domów, pozostawiając jedynie młode pary, wciąż niepewne, czy stanowią idealne połączenie. O północy, gdy rozmowy cichły, ustępując miejsca szeptom tych, którzy kochali się za pomocą słów, na scenę wkraczała oblowiumistka, by zagrać solo.

Z ukrytej pod stołem torby kustosz wyjął drewniany cylinder o pofałdowanym kształcie, symetryczny niczym klepsydra. Jeden plaski koniec oparł o obojczyk, środek instrumentu otoczył ramieniem, a dragi, otwarty koniec położył sobie na kolanach. Potem wyjął z torby coś, co prawdopodobnie było smyczkiem: cienki pręt, nie dłuższy niż sam instrument; z wyglądu przypominający dmuchawiec, lecz zamiast nasion mający kulę z cienkiego drutu. Mój gospodarz umieścił tę kulę w otworze i przejechał prętem po znajdujących się wewnątrz cylindra niewidocznych strunach, jednocześnie obracając go w palcach. Wytworzone w ten sposób dźwięki brzmiały, jakby ktoś grał na harfie z niewyobrażalną prędkością, wieloma rękami naraz.

Równie dobrze mógłbym usiąść przy fortepianie i uderzać łokciami w klawisze — rzekł kustosz. — Tak dyletanckie ruchy potrafi wykonać każdy, ale wirtuozów jest niewielu. I są to wyłącznie kobiety. Ale dziś nikt już nie gra na oblowium. Wątpię, czy ktokolwiek w ogóle rozpoznałby ten instrument.

Nie powiedział mi pan jeszcze, kto zamknął kafejki.

Jeśli kustosz znał odpowiedź, być może nie miał już powodów, by ją wyjawić. Pokręcił głową i odłożył instrument do torby.

Jednego dnia były, a następnego znikły.

Potem zaczął nasłuchiwać, niewątpliwie czekając na kolejną atrakcję i wiedząc, że wychwyci ją wcześniej niż ja. Izba, w której siedzieliśmy, zdawała się teraz mniejsza niż wówczas, gdy do niej weszliśmy, i sprawiała wrażenie malejącej z każdą chwilą; nim jednak mój niejasny niepokój skrystalizował się w klaustrofobię, usłyszałem dobiegający z góry czysty, klarowny dźwięk, przypominający grę na miniaturowych cymbałkach. Uniosłem głowę i zobaczyłem zwisającą z sufitu rzeźbę wykonaną z przyczepionych do nitek okruchów szkła, podzwaniających w rozgrzanym przez świeczkę powietrzu.

Miasto przemierzały tramwaje — kontynuował gospodarz.

Na przodzie każdego, ponad oknem motorniczego, umocowano drzewce, a do jego końca przywiązano takie dzwoneczki. Gdy wagoniki pędziły po torach, wiatr sygnalizował osobom czekającym na następnym przystanku, że ich cierpliwość wkrótce zostanie na grodzona. Na mapach linie tramwajowe zaznaczano kolorami tęczy, a wagoniki każdej linii miały odpowiednią dla niej barwę.

Wsiadając, wrzucało się do czarnej skrzynki złoty żeton. Skrzynka drukowała bilet i dziękowała: nie słowami, lecz dźwiękiem, bezpowrotnie już utraconym. Mogę jedynie spróbować go opisać, choć opis ów będzie miał mniej wspólnego z rzeczywistością niż pukiel włosów umarłej kochanki z głową, z której wyrósł.

Kustosz wstał, dając gestem znak, bym zrobił to samo. — Trzy nuty mechanizmu tworzyły wznoszącą się diatoniczną triadę, brzmiącą dla ucha bardziej jak świergot niż jak akord. Intonacja przywodziła na myśl raczej cykanie świerszcza niż śpiew ptaka, lecz była głośniejsza, jakby niewidzialny owad schował się w fałdach pańskiego odzienia. — Gospodarz zamilkł na moment. — Słyszy pan? — Nim zdążyłem odpowiedzieć, mówił dalej: — Uratowałem, co się dało, ale tyle rzeczy odeszło w niepamięć. Jeśli nikt nie wie, że w lesie ścięto drzewo, zagadką nie jest to, czy je ścięto, tylko czy w ogóle tam było.

Z tymi słowy wprowadził mnie do kolejnej izby. Na prawej ścianie miała trzy maleńkie okienka, wpuszczające mdłe światełko, jakby na zewnątrz panował zmierzch, zima lub szaruga. Pod butami znów poczułem zmianę: tym razem stukot obcasów odbijał się od ścian głuchym, niegasnącym echem, a gdy zerknąłem w dół, ujrzałem coś, co w półmroku zdało mi się białą kostką brukową lub maleńkimi czaszkami niemowląt.

Nad morze jeździło się błękitną linią. Na plaży wybudowano uzdrowisko ze śliwkowych cegieł. Miało dziewięćset pokoi i przybywali doń kuracjusze ze wszystkich stron. Otaczała je promenada, biegnąca dalej ku dokom. Ścieżki promenady i nabrzeża wykładano muszlami. Podróżni zawsze zwracali uwagę na milczenie naszego morza, sądząc, że piasek tłumi szum fal. Dniami i nocami woda przelewała się bezgłośnie pod stopami tysięcy depczących po muszlach turystów. Ciekawe, że jedynym dźwiękiem, jaki wbił się w pamięć naszych gości, był ten, którego nigdy nie słyszeli.

W każdy letni wieczór, gdy zegar na Domu Gildii wybijał dziesiątą, Ensemble Pyrotechnique rozpoczynał swój niesamowity występ. Siedzieliśmy na publicznych tarasach, wychodzących na ocean, i patrzyliśmy, jak rzucają w niebo ogniste kwiaty. W taki właśnie wieczór oświadczyłem się swej małżonce. Co roku w rocznicę naszego ślubu jeździliśmy błękitną linią nad morze, za każdym razem wspominając, gdzie byliśmy, dziękując za to, dokąd dotarliśmy, i błogosławiąc tę chwilę tak długo, jak długo było nam dane.

Wcześniej tylko wyobrażałem sobie śpiew czarnej skrzynki; teraz słowa kustosza tak mną zawładnęły, że czułem dotyk muszelek pod stopami i pozwalałem, by jego wspomnienia stopiły się w jedno z moimi. Słyszałem fajerwerki wybuchające z trzaskiem podobnym do trzasku lamp błyskowych w starych aparatach fotograficznych. Nie byłem zdziwiony faktem, że wspomnienie dźwięku może się tak dalece wedrzeć w fizyczną rzeczywistość: iluż z nas, usłyszawszy fragment znienawidzonej piosenki, jeszcze po wielu godzinach nie może się od niego uwolnić, jakby utkwił im w uchu niczym korek? Nieoczekiwana, a raczej nienaturalna była natomiast pozorna bliskość fajerwerków: gorzki zapach prochu, błyski obserwowane kątem oka pomiędzy moim horyzontem a azymutem wyznaczanym przez belki sufitu… Zamknąwszy oczy, słyszałem uderzenia milczącego serca niewidocznego morza.

Muszle usunięto wraz z zamknięciem linii tramwajowych — rzekł kustosz, postukując w podłogę czubkiem buta. — Dom Gildii został zburzony. Uzdrowisko doszczętnie spłonęło.

Dlaczego? — zapytałem. — Co się stało?

Słowa odbiły się od ścian i powróciły, w niepojęty sposób obniżając tembr mojego głosu i wywołując złudzenie, że wypowiedziano je w nieco innym miejscu. Podejrzewałem, że jest to wynikiem jakiejś anomalii, wadliwej akustyki pomieszczenia — może przypadkowej, a może nie — a jednak nieprzyjemne wrażenie, że mój głos dobiega spoza ciała, boleśnie uświadomiło mi, jak mógłbym się czuć, gdyby mi go odebrano. Do dziś nie jestem w stanie w pełni pojąć, jak wielka byłaby to strata.

Nic z tego nie rozumiem — wyznałem.

My także nie rozumieliśmy — rzekł kustosz, po czym dodał:

Proszę uważać. W ostatniej części muzeum panuje półmrok. To niewygodna, ale przykra konieczność.

Gdzie leży pański kraj? — zapytałem, a wobec milczenia gospodarza poprawiłem się: — Gdzie leżał?

W odpowiedzi kustosz poprowadził mnie do kolejnej izby. Znalazłszy się w środku, usłyszałem chrzęst miażdżonej podłogi, jakby nasze ciała bez ostrzeżenia przeniosły się do świata o większej grawitacji, a każdy krok wprost zgniatał podłoże. Dźwięk był mi doskonale znany, tyle że nie bardzo potrafiłem sobie wyobrazić, jakim cudem kustosz mógłby wyłożyć podłogę śniegiem.

W tym kraju wyobrażenie zimy tylko w niewielkim stopniu odpowiada rzeczywistości — rzekł. — W mojej ojczyźnie każdą porę roku wyróżniał nie tylko klimat, ale i dźwięki. Większość z nich została nie tyle utracona, co zapodziana, więc ich odzyskanie pozostawiam innym. W mojej ojczyźnie pory roku różniły się od siebie tak dalece, że w niektórych latach równie dobrze moglibyśmy mieszkać kolejno na czterech odmiennych planetach.

Zamilkł. Staliśmy razem w półmroku, ale dźwięk naszych kroków nadal niósł się echem po izbie. Tylko czy to na pewno było echo?

Zmiana pogody poprzedziła zmianę w nas. Pewnego roku śnieg spadł we wrześniu. Szykowaliśmy się na ciężką zimę. I była ciężka, lecz nie z powodu pogody, bo tamten śnieg okazał się ostatnim.

Kroki stały się szybsze, głośniejsze i liczniejsze, jakby osaczył nas tłum. Jeśli to było nagranie, a tak przypuszczałem, cechowała je zadziwiająca perfekcja, jaką mogła dać tylko taśma — matka. Z ukrytej w cieniu twarzy kustosza nie dało się wyczytać, jak powinienem zareagować na ów ideał.

Nasz narodowy ptak latał w olbrzymich stadach, zdolnych całkowicie odciąć dopływ popołudniowego słońca.

Niespodziewanie zaatakował nas ogłuszający trzepot skrzydeł. Instynktownie zaparłem się stopami o podłogę, by nie dać się przewrócić ptasiemu huraganowi, ale po chwili zrozumiałem, że raz jeszcze zwiodły mnie właściwości akustyczne pomieszczenia; cały ten wicher nawet nie zmierzwił mi włosów. Błyskawiczny atak powietrzny był po prostu świetnym kontrapunktem dla nieustającego ataku naziemnego.

Ich popularna nazwa brzmiała „pococurante” — rzekł kustosz. — Lud uwielbiał Woltera. Każdej wiosny ptaki zakładały gniazda w brzezinach, przybywając tak tłumnie, że konary łamały się pod ich ciężarem. Pococurante były szaroniebieskie, a samce miały żółte głowy i szkarłatne brzuchy. Nakrapiane jajka przypominały w smaku ryby, choć same ptaki smakowały raczej jak kurczęta. Krzyk poco curante był miły dla ucha i doskonale wszystkim znany.

Kustosz zaimprowizował pieśń, gwiżdżąc dwa tony: pierwszy wyższy, w tempie allegro, drugi niższy, largo, razem tworzące onomatopeiczne uuu–ooo w tonacji Es–dur.

Pococurante łączyły się na całe życie. Gdy jeden z partnerów umierał, drugi opłakiwał go, wzbraniając się przed odlotem i czekając, aż i jego zabiją. Po ścięciu drzew liczba ptaków zaczęła gwałtownie spadać. Gdy resztki populacji wyruszyły w ostatnią wędrówkę, zostały zaatakowane z taką siłą, że ich krew spływała z nieba jak deszcz. Kiedy ostatni raz słyszałem głos tego ptaka, nie miałem nawet połowy tych lat co dziś. — Nadal nie potrafiłem i wyczytać z jego twarzy prawie nic, ale wieloznaczny uśmiech jakimś sposobem przedarł się przez ciemność. — Był to również mój pierwszy raz.

Czy mógłby pan powtórzyć dla mnie ów krzyk? — poprosiłem.

Oczywiście.

Adaptując ucho do ginących akordów, doznałem objawienia. Chłonąc nieprawdopodobną kompozycję smutku, lęku i tęsknoty za cudzymi wspomnieniami, zastanawiałem się nad kryteriami, które czynią eksponat godnym przyjęcia do Galerii Utraconych Dźwięków. Wyobraziłem sobie siedemnastowiecznych odkrywców podczas ich pierwszej nocy na Mauritiusie, na próżno starających się zasnąć wśród wrzasków dodo. Pomyślałem o Manhattańczykach, instynktownie ratujących szklanki, gdy pociągi kolejki nadziemnej z hukiem przetaczały się nad Sixth Avenue. Próbowałem przywołać swój własny głos sprzed mutacji. Są takie dźwięki, o których myślimy, że zawsze pozostaną z nami, więc je ignorujemy; jakimś zrządzeniem losu te najbardziej nieznośne z czasem okazują się najcenniejsze i najboleśniej utracone.

Podoba się panu? — Nim zdążyłem przytaknąć, jego myśli po biegły w inną stronę, jakby moja odpowiedź i tak go nie obchodziła.

Słyszę go teraz równie wyraźnie, jak pan słyszy mnie.

Poprowadził mnie na drugi koniec izby. Krzyki pococurante i tupot niezliczonych nóg przycichły, zagłuszone hałaśliwą kanonadą — tak potężną, że obawiałem się, iż przez resztę zwiedzania będziemy zmuszeni porozumiewać się gestami. A jednak — mimo trzasków pękającego drewna i nieprzerwanego grzmotu przetaczanych skrzyń z amunicją — słyszałem go tak wyraźnie, jakbym stał na katedrze i prowadził wykład dla jednoosobowego audytorium.

Na długo przed rozpoczęciem kryzysu używaliśmy do przewożenia poczty dyliżansów, by oszczędzać paliwo — mówił.

Później zaczęto je stosować powszechnie, by przyspieszyć mi grację. Największe powozy mieściły większość ważnych sprzętów pojedynczego gospodarstwa domowego, ale żaden nie był dość duży, by pomieścić wszystko. Gdy opuszczałem miasto, zabrałem swoje rzeczy ze sobą.

Mimo świadomości, iż to wszystko jest ułudą, huk tysiąca nieistniejących wagonów tak mnie przerażał, że gdy tylko któryś się zbliżał, wzdrygałem się, oczekując wyimaginowanego ataku. Nie musiałem w ogóle uruchamiać wyobraźni, by słyszeć rżenie ćwiczonych biczem koni, przekleństwa woźniców i stękanie przeciążonych wozów. Wyznaję, że nie mam pojęcia o sonologii, ale wydawało mi się niemożliwe, by jakakolwiek wytwórnia fonograficzna mogła tak perfekcyjnie odtworzyć owo pandemonium; zdawało mi się, że dzięki jakiejś subtelnej technice słyszę te dźwięki dokładnie tak samo, jak słyszał je mój gospodarz, gdy rykoszetem odbijały się od ścian jego czaszki. Prawdopodobnie właśnie o to mu chodziło. Chciał, żebym wierzył, że na zawołanie wydobył ze swej pamięci wspomnienia tak pieczołowicie pielęgnowane, iż zaczęły żyć własnym, niemal niezależnym od nosiciela życiem. W takich okolicznościach odpowiednie audytorium mogło się czuć usatysfakcjonowane. Nie dość, że ścięte drzewo istniało, to jeszcze dźwięk, który wydało w chwili upadku, miał się po wieczność nieść echem poprzez las.

Dlaczego musiał pan opuścić ojczyznę? — zapytałem znowu.

To ona mnie opuściła — odparł. — Ja wolałbym zostać. Chodźmy dalej.

Szczęśliwy, że mogę uciec od tego tumultu, nim popękają mi bębenki w uszach, przeszedłem za kustoszem do jaśniejszej, cichszej sali. W eliptycznej kopule sufitu widniało okrągłe okienko, przez które wpadała smużka światła. Naprzeciw nas znajdowały się dwie pary drzwi: jedna otwarta, druga zamknięta. Zaglądając w otchłań, która rozpoczynała się za otwartymi drzwiami, nie dostrzegłem ani eksponatów, ani nawet pomieszczenia. Kustosz zatrzymał się.

Pewnej nocy żonę i mnie zbudziły syreny — rzekł. — Otworzyliśmy okna i patrzeliśmy, jak płonie uzdrowisko. Starając się zachować wierność porom roku, wyobraziliśmy sobie, że to spektakl z okazji Halloween, ale wizja czarnych szkieletów na pomarańczowym tle napełniła nas trwogą. Wróciliśmy do łóżek pogrążeni w smutku, wiedząc, że to wszystko dzieje się naprawdę i że próby obrócenia pogrzebu w święto na nic się zdadzą. Zaledwie przed tygodniem siedzieliśmy na nadmorskich tarasach, radując się widokiem fajer werków. Wróciliśmy do domu wcześnie, mając wszelkie podstawy, by wierzyć, że w każdej chwili możemy znów tam pojechać.

Następnego ranka wyruszyliśmy na rowerach w stronę plaży, wiedzeni pragnieniem, by skonfrontować tamto pogorzelisko z tym, które nosiliśmy w sercach. Po drodze mijaliśmy puste lokale alei, na której od wieków stały te same pasmanterie i sklepy tytoniowe, pracowali zegarmistrze i kowale, uprawiali swój fach stolarze, szewcy i stajenni. Mijaliśmy zamknięte na cztery spusty kawiarnie. Pozłacane litery i neony zakryto billboardami reklamującymi obcych ludzi i miejsca. Dworzec Centralny był tak zatłoczony, że wrzawa podróżnych zagłuszała łoskot pociągów. Wszyscy wyjeżdżali. Dotarliśmy do morza. Popioły zmieszały się z piaskiem; stąpaliśmy po nich, wsłuchani w ocean, którego głos docierał do nas po raz pierwszy od dawna, może od zawsze. Widok fal przeraził moją małżonkę. Ruszyliśmy pieszo ku domowi, prowadząc rowery, wyzuci z emocji i zbyt wyczerpani, by jechać pod górkę. Nikt nie wiedział nic z wyjątkiem plotek i kłamstw, lecz brak słów nie był tak znaczący jak brak czynów. Odebrano nam ojczyznę, a my, choć pogrążeni w żalu, daliśmy milczące przyzwolenie.

Pary żyjące w takich warunkach często nie potrafią sprostać wyzwaniu. Chcieliśmy znaleźć jakiś sposób na życie, ale potrafiliśmy tylko mówić i starać się skłonić partnera do słuchania. Wbrew pragnieniu oddaliliśmy się od siebie. Pewnego dnia — wcześniej, niż oczekiwałem — wróciłem do domu i zastałem go pustym.

Oplatał mnie słowami, nie zmieniając wyrazu twarzy. Gdy przerwał na moment, usłyszałem cichy dźwięk o nieznanej proweniencji — nieprzerwany, monotonny głos maleńkich dzwoneczków, który zdawał się wydobywać spod podłogi.

Zawsze, rzecz jasna, można rozmawiać z nieobecnymi, o ile tylko nie oczekuje się od nich odpowiedzi — dodał kustosz. — Dla uczczenia pamięci zmarłych wkopywaliśmy w ziemię okrągłe fajerwerki, przywiązując do ich obręczy miniaturowe dzwonki. Gdy wiatr kręcił obręczą, uczczone w ten sposób dusze koiły nasz smutek słodkim śpiewem.

Choć jego twarz nie wyrażała smutku — ani, szczerze mówiąc, żadnych innych uczuć — miałem wrażenie, że kustosz czuje, iż powinien zapłakać, nawet jeśli już nie potrafi. Przy wszystkich dźwiękach, które chronił przed zagładą, tego jednego najwyraźniej nie zdołał — bądź nie chciał — zachować.

Przeszłość żyje tylko w rekwizytach — rzekł — lecz każde muzeum ma ograniczoną pojemność.

Pańska ojczyzna — spróbowałem raz jeszcze — pańska żona… Gdzie one są?

Ujął mnie za ramię, poprowadził w pobliże otwartych drzwi i wskazał je palcem.

Proszę posłuchać.

Wyciągnąłem szyję ku ciemności i usłyszałem… nie ciszę, lecz brak dźwięku. Gapiąc się w otchłań i wytężając słuch, by pochwycić nieistniejące głosy, lepiej uzmysłowiłem sobie wartość tutejszej kolekcji i pojąłem, jak nieodwracalną stratą byłoby jej zaprzepaszczenie. Mój gospodarz celowo przemilczał rozmiary swojej tragedii; zastanawiałem się, ilu i jakich dźwięków nie zdołał ocalić i czy te ocalone wzbudzają w nim jeszcze większą tęsknotę. Czy jakakolwiek publiczna strata mogła być większa niż prywatna, czy też jedna tylko nadawała ton drugiej, gdy przypadkiem się spotkały?

Zaczął podśpiewywać melodię o zmiennej wysokości, co rusz wypadającą z tonacji i powracającą do niej. Słowa, jak przypuszczałem, były w jego oryginalnej mowie, pełnej gardłowych dźwięków, zdumiewających skoków sylabicznych i nieharmonijnych wtrętów, jakich dotąd — i nigdy później — nie słyszałem. Odśpiewał tylko jedną zwrotkę i refren.

To nasza pieśń — rzekł. — Ostatni eksponat w moim muzeum.

Ledwie umilkł, dzwony katedralne poczęły bić szesnastą, wstrząsając murami budynku. Kurator skrzywił się, okazując jeszcze mniej szacunku dla ich audioterroryzmu niż przed godziną. Gdy umilkły, poprowadził mnie ku drugim drzwiom.

Teraz słyszę głos swojej małżonki — oznajmił, otwierając zamek i przepuszczając mnie. — Dziękuję za wysłuchanie mojego.

Nim zdążyłem odpowiedzieć, zamknął za mną drzwi. Znalazłem się w popołudniowym słońcu, w pewnej odległości od alejki, ogłuszony kakofonią Prospektu Gaona — rykiem autobusów, taksówek i ciężarówek, nawoływaniem naganiaczy… Dzieciaki wrzeszczały, policjanci gwizdali, alarmy samochodowe wyły, a tysiąc radioodbiorników darło się wniebogłosy, komponując dysonansowe tło dzielnicy Montrouge.

Usiadłem w jednej z licznych kafejek Prospektu, zaszyłem się w przyciemnionym kącie i zamówiłem genever porzeczkowy. Późnym wieczorem zrobiłem remanent w swoim własnym muzeum, odtwarzając wydobywane dźwięki. Zbyt wiele eksponatów okazało się niedostępnymi, ale zdumiała mnie nie ich utrata, lecz łatwość, z jaką zostały wykradzione: gdyby nie remanent, nawet bym się nie zorientował, że ich nie ma. Pewien przyjaciel, kompozytor, wspominał mi kiedyś, że w muzyce Weberna przerwy są równie ważne jak dźwięki, a może nawet ważniejsze; że poczucie braku wzmaga świadomość tego, co pozostaje. Do tamtego popołudnia wolałem łatwiejsze melodie; pieśni kustosza przylgnęły jednak do mnie bardziej, niżbym chciał, i musiałem dołożyć pewnych starań, by je wymazać z pamięci.


przełożyła Iwona Michałowska


David Morusek

The Wedding Album

Album ślubny


Anne i Benjamin stali nieruchomo jak posągi, blisko siebie, uważając, żeby się nie dotykać. Zgodnie ze wskazówkami symografa, który tymczasem regulował aparaturę i nastawiał zegar. Zapewniał, że to zajmie minutkę. Mieli myśleć wyłącznie o rzeczach miłych i przyjemnych.

Po raz pierwszy w życiu Anne czuła się bezwzględnie szczęśliwa. Wszystko, co ją otaczało, wprawiało ją w świetny humor: suknia po babci, obrączka ślubna (jaka była chłodna, kiedy Benjamin pierwszy raz wsunął ją na jej palec!), bukiet jaskrów i niezapominajek. A także sam Benjamin, stojący obok niej w stalowoszarym smokingu z różowym goździkiem w butonierce. Męczyły go sztywne ceremonie; wolał być tam, gdzie jest dużo śmiechu. Miał zaróżowione policzki, a w oczach błysk szatańskiej fantazji.

Chodź tu — szepnął.

Musiała go uciszyć. W czasie wykonywania zdjęcia nie wolno dotykać się ani rozmawiać, żeby nie zdeformować odbitek.

Nie mogę się doczekać — szeptał. — Strasznie długo to trwa…

Owszem, wydawało się, że to wszystko dziwnie się przeciąga, ale przecież robiono profesjonalne symulakrum, a nie amatorską fotkę.

Stali w kącie salonu, nad stołem zarzuconym prezentami w kolorowych opakowaniach. Był to dom Benjamina, do którego dopiero co się wprowadziła. Jej skarby znajdowały się jeszcze w skrzyniach w piwnicy — z wyjątkiem tych nielicznych, które zdążono już wypakować, takich jak dębowy stół jadalny z kompletem krzeseł, francuski kredens z XVI w., komoda z drewna czereśniowego, stolik do kawy z inkrustowanym blatem, srebrzone zwierciadło nad obramowaniem kominka. Rzecz jasna, antyki kłóciły się z nowoczesnym i — co tu dużo mówić — dość banalnym wystrojem mieszkania, lecz Benjamin pozwolił jej dokonać niezbędnego przemeblowania. Miała na głowie cały dom!

Co powiesz na buziaka? — spytał szeptem.

Potrząsnęła głową z uśmiechem. Jeszcze będą mieli czas na te rzeczy.

Znienacka ze ściany wychynęła twarz w panoramicznych goglach. Osobnik rozejrzał się po pokoju.

Hej, wy tam! — odezwał się.

To nasz symograf? — spytał Benjamin.

Nadzorca — powiedział nieznajomy do mikrofonu przy ustach i wycofał się równie nagle, jak się pojawił.

Symograf po prostu przebił głową ścianę? — zdziwił się Benjamin.

Chyba tak — odpowiedziała Anne, choć zdawała sobie sprawę, że to absurd.

Sprawdzę, co jest grane — rzekł Benjamin, ruszając się z miejsca. Podszedł do drzwi, ale nie mógł uchwycić klamki.

Gdzieś na zewnątrz rozległa się muzyka, więc Anne zbliżyła się do okna. Widok ogrodu w dole przesłaniał ogromny biało — niebieski parasol z wypożyczalni, a mimo to wyraźnie słyszała brzęk sztućców i porcelany; śmiechy i muzykantów grających walca.

Zaczęli bez nas — oznajmiła z radosnym zdziwieniem.

Dopiero się rozgrzewają.

Wcale nie. To pierwszy walc. Sama go wybierałam.

No to zatańczmy walca. — Benjamin spróbował ją objąć, lecz ręce przeniknęły jej, na moment rozmyte, ciało. Z nachmurzonym czołem przyjrzał się dłoniom.

Anne zbytnio się tym nie przejęła. Nic nie mogło jej zepsuć humoru. Przyciągał ją stół z prezentami. Spośród wszystkich podarków szczególnie kusił jeden: podłużne pudełko owinięte mieniącym się srebrno papierem. Dostali je od przewspaniałego wujka Karla. Kupowanie jej prezentów było jednocześnie najłatwiejszym i najtrudniejszym zadaniem pod słońcem. Wprawdzie każdy wiedział ojej zamiłowaniu do antyków, lecz mało kto znał się narzeczy dość dobrze, żeby wybrać coś odpowiedniego.

Sięgnęła po prezent od Karla, lecz dłonie przeszyły powietrze. Nie, to niemożliwe, pomyślała ze zgrozą i zarazem rozbawieniem. Że to jednak możliwe, okazało się już niebawem, gdy do pokoju wmaszerowalo przez ścianę kilkanaście osób w panoramicznych goglach, wśród nich przewspaniały wujek Karl, Nancy, ciocia Jennifer, Traci, Cathy, Tom oraz druhny. A także Anne i Benjamin w ślubnych strojach.

Dobra robota — skonstatował wujek Karl, rozejrzawszy się po salonie. — Pierwsza klasa.

Nieźle — dodała ciotunia, porównując obie pary nowożeńców. Podobne do siebie kubek w kubek, jeśli nie liczyć gogli.

Anne dziwnie się czuła. Czemu jej sobowtór nosi okulary, a ona nie? Natomiast drugi Benjamin wyglądał na lekko wstawionego, nie zauważył nawet białego lukru na smokingu. Pokroiliśmy tort, pomyślała z radością, choć nie pamiętała, kiedy to się stało. Wtem wyelegantowana gromadka dzieci — na czele z Geri, dziewczynką w pastelowej sukience, wybraną do sypania kwiatków na weselu, i Angusem w maleńkim smokingu, odpowiedzialnym za obrączki — przetoczyła się przez kanapę, tam i z powrotem, wytwarzając pirotechniczne eksplozje cyfrowych zakłóceń. Przegalopowałaby również przez Anne i Benjamina, gdyby nie interwencja dorosłych. Ojciec Anne wszedł przez ścianę z butelką szampana. Zatrzymał się na jej widok, by zaraz odwrócić się do drugiej Anne i napełnić jej kieliszek.

Moment! — zawołał Benjamin, wymachując rękami nad głową. — Kapuję! To my jesteśmy odbitkami! — Goście wybuchnęli śmiechem, a on z nimi. — Podejrzewam, że moje odbitki zawsze tak mówią, no nie?

Drugi Benjamin pokiwał głową i napił się szampana.

Po prostu nie spodziewałem się — ciągnął ów pierwszy — że sam mogę być odbitką. — Tym stwierdzeniem wywołał kolejną salwę śmiechu, dodał więc z zawstydzeniem: — Pewnie i to mówią wszystkie odbitki.

Cóż to była za piękna chwila olśnienia — rzekł drugi Benjamin i ukłonił się jak na scenie.

Goście klaskali. Cathy zbliżyła się do Anne z Tomem u boku.

Zobacz, co złapałam. — Pokazała wiązankę jaskrów i niezapominajek. — Domyślasz się chyba, co to znaczy.

Tom, zaabsorbowany poprawianiem krawata, udawał, że nie słyszy. Anne jednak wiedziała, w czym rzecz: rzuciła bukiet. Kolejny głupi obyczaj, na który czekała z takim utęsknieniem.

No to się cieszę. — Podała Cathy swój bukiet, żeby je porów nać. Ten prawdziwy przywiądł i nieco się potargał, brakowało mu płatków i gałązek, podczas gdy jej wiązanka na zawsze już miała zachować świeżość i urodę. — Proszę, weź i mój, tym pewniej ci się poszczęści. — Kiedy jednak spróbowała wręczyć kwiaty, okazało się, że nie może ich puścić. Po otworzeniu dłoni odkryła szew łączący ją z bukietem. Tworzyli jedną całość. Śmieszne, pomyślała. Ale się nie boję. Od dziecka dręczył ją lęk, że któregoś dnia okaże się, iż tak naprawdę nie jest sobą. Nieraz przez kilka tygodni z rzędu trapiła ją ta straszna myśl, świadomość własnej nierzeczywistości. Tymczasem jej odbitki sprawiały wrażenie, że im to nie przeszkadza. Zgromadziła w albumie kilkanaście sobowtórów, pierwsze w wieku dwunastu lat. Były dość nieprzystępne, chociaż się nie uskarżały. Twierdziły, że życie odbitki nie jest takie złe, gdy minie pierwszy szok. Podobno najgorsza była chwila dezorientacji na początku. Odbitki wymogły na niej obietnicę, że nigdy ich nie zresetuje do początkowych ustawień. Musiałyby wtedy zaczynać wszystko od nowa. Dlatego Anne nigdy ich nie resetowała, odkładała tylko album na półkę. Czasem z różnych powodów musiała którąś wykasować, lecz wzdragała się przed resetowaniem… bo nigdy nie wiadomo, kiedy człowiek obudzi się i odkryje, że jest odbitką. Jak dzisiaj.

Podeszła do nich druga Anne, jakby trochę zmęczona.

No i? — spytała.

Super! — odparła Anne.

Odwróć się — zakomenderowała druga Anne, kreśląc ręką kółeczko. — Chcę ci się przyjrzeć.

Anne usłuchała ochoczo, a potem poprosiła:

Twoja kolej. — Spoglądając na pierwowzór, z satysfakcją zauważała, jak ślicznie leży na nim suknia, mimo że gogle psuły efekt. Może to będzie całkiem miły świat, pomyślała. W sumie dobrze się bawię. — Stańmy koło siebie — powiedziała i obie pode szły do zwierciadła. Lustro wisiało wysoko na ścianie i było lekko pochylone, toteż stojąc u dołu, człowiek miał wrażenie, że widzi siebie z góry. Jednakże wirtualne lustra nie dawały odbicia, co ją rozczarowało, ale też rozbawiło.

O! — odezwała się Cathy. — Patrzcie na to.

Na co? — spytała Anne.

Wazon babci — wyjaśniła druga Anne. Na gzymsie pod lustrem stał najcenniejszy przedmiot babci, delikatny wazon z półprzezroczystego niebieskiego kryształu. Belgijski rzemieślnik Bollinger, wybitny szesnasto wieczny wytwórca szkła, wykonał go na zamówienie prapraprababci Anne. Po pięciu wiekach wazon prezentował się okazale, jakby dopiero co wyszedł spod ręki mistrza.

Niesamowite! — powiedziała Anne, ponieważ wazon promieniał własnym światłem. Za sprawą jakiegoś niedopatrzenia lub błędu w programie skrzył się niczym jezioro skąpane w blasku księżyca. Patrząc na to, Anne czuła się rozżarzona.

Po pewnym czasie druga Anne spytała:

No i?

Do tego prostego pytania sprowadzał się cały szereg pytań, które dałyby się również przełożyć na inne: mam cię zatrzymać czy wykasować? Albowiem bywało, że odbitka się nie przyjęła. Czasem robiono zdjęcie, kiedy Anne była w złym nastroju. Odbitka zadręczała się wtedy niesłabnącym poczuciem winy lub tonęła w marazmie, więc z litości należało ją unicestwić. Im prędzej, tym lepiej — w tej kwestii nikt nie miał wątpliwości.

Anne rozumiała, że trzeba podjąć decyzję możliwie szybko, póki przyjęcie trwa w najlepsze, a nowożeńcy, choć już trochę zmęczeni, mają na sobie uroczyste stroje.

Będzie dobrze — powiedziała. — Jestem w świetnym humorze i zawsze będę czuła się wspaniale.

Druga Anne przypatrywała się jej przez swoje nieprzeniknione gogle.

Pewna jesteś? — Tak.

Siostro — rzekła druga Anne.

Anne tak właśnie zwracała się do wszystkich swoich odbitek. I proszę, teraz to ją tak nazywano.

Siostro — powtórzyła druga Anne — nie mogę tego stracić. Będę cię potrzebować.

Wiem — odpowiedziała Anne. — Jestem twoim dniem ślubu.

Właśnie, moim dniem ślubu.

Goście roześmiali się i bili brawo na drugim końcu salonu. Benjaminowie, jeden i drugi, jak zwykle doskonale się bawili. Ten w goglach skinął na ludzi.

Musimy się zbierać — oświadczyła druga Anne. — Wrócę później.

Prześwietny wujek Karl, Cathy i Tom, ciocia Jennifer i cała reszta: wszyscy wyszli przez ścianę. Dały się słyszeć pierwsze dźwięki polki. Przed odejściem drugi Benjamin capnął drugą Anne, przechylił ją i pocałował w teatralnej pozie. Stuknęli się goglami.

Wyglądam na bardzo szczęśliwą, przekonywała Anne samą siebie. To najszczęśliwszy dzień w moim życiu.

Nagle światło zgasło, a jej myśli prysły jak bańka mydlana.


Zgodnie ze wskazówkami, Anne i Benjamin stali nieruchomo jak posągi, blisko siebie, uważając, żeby się nie dotykać.

Nie mogę się doczekać — szepnął Benjamin.

Anne musiała go uciszyć. W czasie wykonywania zdjęcia nie wolno rozmawiać, żeby nie zdeformować odbitek. Owszem, wydawało się, że rytuał się przeciąga. Benjamin spojrzał na nią łakomym wzrokiem i zbliżył usta z myślą o pocałunku. Anne uśmiechnęła się jednak i odwróciła głowę. Jeszcze będą mieli czas na te rzeczy.

Zza ściany dolatywała muzyka, brzęk zastawy stołowej i cichy gwar wielu rozmów.

Może sprawdzę, co się tam dzieje — rzekł Benjamin i ruszył się z miejsca.

Zaczekaj — szepnęła, próbując chwycić go za ramię. Ręka przeszyła powietrze, wywołując mgiełkę zakłóceń. Anne spojrzała na dłoń, zdumiona i rozbawiona.

Przez ścianę przeszedł ojciec Anne. Na jej widok zatrzymał się i powiedział:

Jaka piękna!

Anne zauważyła, że nie ma na sobie smokingu.

Właśnie przeszedłeś przez ścianę — odezwał się Benjamin.

Owszem — odparł ojciec Anne. — Ben prosił mnie, żebym wpadł i… no… zorientował was w sytuacji.

Coś się stało? — zapytała Anne, zalana falą rozkosznej ciekawości.

Nie stało się nic złego. — Coś się stało, tak? — zapytał Benjamin.

Ależ skąd — obstawał ojciec. — Wręcz przeciwnie. Mamy tam przyjęcie… — Przerwał, żeby się rozejrzeć. — Właściwie to tutaj. Już prawie zapomniałem, jak dawniej wyglądał salon.

Mówisz o przyjęciu weselnym? — spytała Anne.

Nie, o waszej rocznicy.

Nagle Benjamin wyrzucił ręce w powietrze i wykrzyknął:

Kapuję, jesteśmy odbitkami!

Brawo, chłopcze!

Podejrzewam, że moje odbitki zawsze tak mówią, no nie? Po prostu nie spodziewałem się, że sam zostanę odbitką!

A więc dobrze — rzekł ojciec. — No to ja lecę. — Skierował się w stronę ściany. — Niedługo znowu się spotkamy.

Poczekaj! — zawołała Anne, ale już go nie było. Benjamin przechadzał się po salonie, przenikając ręką krzesła i abażury. Bawił się jak małe dziecko.

Niesamowita sprawa, nie?

Czuła się tak dobrze, że nie wpadła w panikę nawet wtedy, gdy drugi Benjamin, tym razem ubrany w dżinsy i bluzę, wprowadził przez ścianę grupę ludzi.

A to — obwieścił z majestatycznym gestem ręki — nasze ślubne odbitki.

Wśród gości znalazła się Cathy, a także Janice i Beryl oraz inne znajome pary. Byli również nieznajomi.

Zobaczcie, w jakiej mieszkałem norze — ciągnął nowy Benjamin — zanim Annie postawiła ten dom na nogi. A oto zarumieniona panna młoda we własnej osobie. — Ukłonił się dwornie.

Kiedy stanął obok swego sobowtóra, Annie się roześmiała. Ktoś zrobił im niezły kawał.

Co ty powiesz! — zakpiła. — Jeśli to symulacja, gdzie się podziały wasze gogle?

Istotnie, nikt nie nosił okularów.

Technika idzie do przodu! — oznajmił triumfalnie nowy Benjamin. — Kupiliśmy sobie nowoczesny sprzęt. Świetna sprawa, co?

Nabieracie nas. — Anne uśmiechnęła się do gości, by wiedzieli, że nie dała się zwieść. — W takim razie gdzie mój pierwowzór?

Zaraz się zjawisz — odpowiedział nowy Benjamin. — Znowu potrzebujesz nocniczka, wiesz?

Goście zarechotali. Sama też nie mogła się powstrzymać od śmiechu.

Cathy odciągnęła ją na bok z tajemniczą miną.

Nie zwracaj na niego uwagi. Zaraz się wszystkiego dowiesz.

Czego niby? Co się dzieje?

Cathy udała, że zapina usta na zamek, co teoretycznie powinno rozzłościć Anne, ale tak się nie stało.

Przynajmniej powiedz, kim są ci ludzie? — poprosiła.

Którzy? — zdziwiła się Cathy. — A, ci? Nowi sąsiedzi Anne.

Nowi sąsiedzi?

Ten tam to doktor Yurek Rutz, dziekan Anne.

To wcale nie jest mój dziekan — sprzeciwiła się Anne.

Owszem, jest. Anne nie studiuje już na uniwersytecie. Przeniosła się na prywatną uczelnię.

To jakiś absurd.

Wiesz co, poczekaj trochę, Anne sama ci wszystko wyjaśni. — Spojrzała na ścianę z niecierpliwością. — Tyle się zmieniło.

W tej właśnie chwili przez ścianę przeszła druga Anne. Jedną rękę wyciągała przed siebie jak lunatyk, drugą troskliwie położyła na kulistym brzuchu.

Benjamin, jej własny, wydał z siebie okrzyk zdziwienia i zaczął spontanicznie podskakiwać z uciechy. Goście śmiali się i nagradzali go oklaskami.

Widzisz? — powiedziała Cathy. — Gratulacje!

Anne dała się ponieść powszechnej radości. Ale jak to się stało, że jestem odbitką? — myślała.

Będąca w ciąży Anne obejrzała sobie salon i podeszła do niej, ignorując tłum. Wyglądała na wyczerpaną, miała przekrwione oczy. Nawet się nie siliła na uśmiech.

No i? — spytała Anne, lecz ciężarna Anne nic na to nie rzekła. Patrzyła tylko na suknię ślubną i bukiet. Anne tymczasem wpatrywała się w brzuch stojącej przed nią kobiety, mając przeczucie, że to jej własny brzuch i że należy z tego powodu świętować — aczkolwiek wiedziała, że nigdy nie chciała mieć dziecka, podobnie zresztą jak Benjamin. Przynajmniej zawsze tak twierdził. Trudno było w to uwierzyć, skoro teraz dawał taki popis wesołości. Nawet drugi Benjamin zdawał się zażenowany.

Wybacz — zwróciła się do ciężarnej Anne — ale próbuję się w tym wszystkim rozeznać. To nie nasze wesele?

Rocznica ślubu.

Pierwsza?

Czwarta.

Minęły cztery lata? — W głowie się nie mieściło. — Przez cztery lata nie ściągałaś mnie z półki?

Szczerze mówiąc, zaglądaliśmy tu od czasu do czasu. — Druga Anne zerknęła z ukosa na Cathy.

To ja już nic nie rozumiem — powiedziała Anne. — Niczego nie pamiętam.

Między nie wkroczyła Cathy.

Nie martw się. Po prostu cię zresetowali.

Czemu? Ja swoich odbitek nigdy nie resetuję. Ani razu tego nie zrobiłam.

Cóż, siostro, zmieniłam zwyczaje — oznajmiła będąca w ciąży Anne.

Ale czemu?

Żebyś zawsze była świeża.

Żebym była świeża, pomyślała Anne. Świeża? Zrozumiała, że to pomysł Benjamina. Zawsze mawiał, że odbitki powinny być statycznym wspomnieniem minionych chwil, nie zaś wirtualnymi ludźmi, cieszącymi się własnym życiem.

Ale… — zająknęła się, ogarnięta uczuciem szczęścia. — Ale…

Zamknij się! — warknęła ciężarna Anne.

Spokojnie, Anne — wtrąciła Cathy, spoglądając na gości.

Może chcesz się położyć? — I zwróciła się do Anne z wyjaśnieniem:

Ma dołek, normalka w trzecim trymestrze.

Zamknij się! — warknęła druga Anne. — Nie zwalaj wszystkiego na ciążę! To nie ma z nią nic wspólnego.

Cathy delikatnie ujęła ją pod ramię i odprowadziła do ściany.

Kiedy ostatnio coś jadłaś? Skrobiesz tylko widelcem po talerzu.

Czekajcie! — zawołała Anne. Kobiety odwróciły się, żeby na nią popatrzeć, lecz nie wiedziała, co powiedzieć. — Zresetujecie mnie?

Ciężarna Anne tylko wzruszyła ramionami.

Nie rób tego — powiedziała Anne. — Nie pamiętasz, co mówiły moje, to znaczy nasze siostry?

Ciężarna Anne położyła rękę na czole.

Jeśli się zaraz nie zatkasz, wykasuję cię raz na zawsze! Chcesz tego? Niech ci się nie zdaje, że ochroni cię biała kiecka. Albo ten wielki, głupkowaty uśmiech. Myślisz, że jesteś kimś szczególnym? Tak sobie myślisz, co?

Benjaminowie natychmiast zareagowali. Ów prawdziwy objął ramieniem ciężarną Anne.

Czas na nas, Annie — powiedział lekkim tonem. — Chcę zaprezentować gościom nasze rondofony. — Ledwie spojrzał na Anne, ale kiedy to zrobił, uśmiech zszedł mu z twarzy. Przez moment patrzył na nią ze smutkiem.

Już, kochanie — odparła — ale najpierw oświecę tę odbitkę w kilku sprawach.

Rozumiem, moja droga, ale może odłożysz to na później, a teraz zajmiesz się gośćmi?

Masz rację, zapomniałam o gościach. Co ja wyprawiam. — Pozwoliła się odwrócić do ściany.

Cathy westchnęła z ulgą.

Czekajcie! — zawołała Anne.

Znowu się zatrzymali. Niestety, nawet wszystkie te dziwne rzeczy, takie jak ciąża, resetowanie odbitek czy kuriozalne zachowanie ciężarnej Anne, nie mogły jej naprowadzić na sensowne pytanie.

Benjamin, jej Benjamin, nadal szelmowsko uśmiechnięty, stanął przy niej i powiedział:

Nie przejmuj się, Anne, oni wrócą.

Przecież wiem — odparła. — Problem w tym, że nie będziemy wiedzieć, iż wracają, bo przywrócą domyślne ustawienia i wszystko stanie się dla nas nowe, jak za pierwszym razem. I znów minie trochę czasu, nim się zorientujemy, że jesteśmy odbitkami!

No i co z tego?

Ja tak nie mogę żyć.

Ale my jesteśmy odbitkami, nie żyjemy. — Puścił oko do drugiej pary.

Dzięki, chłopcze — odezwał się drugi Benjamin. — No, skoro to już ustalone… — Niczego nie ustaliliśmy — wtrąciła Anne. — Czyja tu nie mam nic do powiedzenia?

Drugi Benjamin skwitował to śmiechem.

A czy lodówka ma coś do powiedzenia? Lub samochód? Albo moje buty? Jasna sprawa, że nie.

Ciężarna Anne wzdrygnęła się.

Tak właśnie mnie traktujesz? Jak parę butów?

Na obliczu drugiego Benjamina odbiło się najpierw zdziwienie, a potem zakłopotanie i złość. Cathy odstąpiła od nich, żeby pomóc ojcu Anne wyprowadzić gości z symulakrum.

Obiecaj jej! — zażądała ciężarna Anne.

Co mam jej obiecać!? — zapytał drugi Benjamin podniesionym głosem.

Obiecaj, że już nigdy ich nie zresetujemy.

Benjamin nadął się i przewrócił oczami.

Dobra, jak sobie życzysz.

Kiedy w końcu wirtualni Anne i Benjamin pozostali sami w swoim wirtualnym salonie, ta pierwsza zakpiła:

Dzięki, żeś mnie wspierał z takim poświęceniem.

Po prostu zgadzałem się z samym sobą. Czy to coś złego?

Owszem. Jesteśmy mężem i żoną, powinieneś się ze mną zgadzać.

To miało być powiedziane półżartem, zresztą chciała dodać coś jeszcze — jak bardzo jest szczęśliwa, jak bardzo go kocha i jak bardzo, ale to bardzo jest szczęśliwa — gdy raptem zgasło światło, pokój zawirował, a myśli rozpierzchły się jak słoma na wietrze.


W Seattle jak zwykle padało. Drzwi wejściowe samoczynnie zamknęły się za Benem, nim strząsnął wilgoć z płaszcza i zdjął kapelusz. Do mody wróciły meloniki, lecz jemu brązowy, filcowy sportsliner dawał się we znaki jak diabli. Ciążył mu na głowie i powodował swędzenie, zwłaszcza w taką pluchę.

Dobry wieczór, panie Malley — przywitał go dom. — Jest kilka drobnych spraw, które wymagają pańskiej akceptacji. Życzy pan sobie czegoś?

Ben słyszał dobiegające z kuchni wrzaski syna, zapewne złoszczącego się na nianię. Był skonany. Dyskusja nad kontraktem zabrnęła w ślepy zaułek.

Powiedz im, że wróciłem.

Powiedziałem — odparł dom. — Pani Malley śle słowa powitania.

Annie? Annie jest w domu?

Tak, proszę pana.

Bobby wpadł do sieni, a tuż za nim pani Jamieson.

Przyjechała mama! — oznajmił.

Właśnie usłyszałem — odpowiedział Ben i spojrzał na nianię. — I wiesz co? — dodał chłopiec. — Wyzdrowiała!

Cudownie. A teraz powiedz mi, o co ta cała awantura?

Nie wiem.

Ben popatrzył na panią Jamieson, która wyjaśniła:

Musiałam mu coś odebrać. — Podała Benowi plastikowy chip.

Obejrzał go sobie w pełnym świetle. Był podpisany charakterystycznym, zamaszystym pismem Anne. Album ślubny, partia 1, Anne i Benjamin.

Skąd to wziąłeś? — spytał Ben Bobby’ego.

To nie moja wina — odparł chłopiec.

Nie twierdzę, że twoja wina, kawalerzy sto. Chcę się tylko dowiedzieć, gdzie to leżało.

Puddles przyniósł.

Jaki znowu Puddles?

Pani Jamieson wręczyła mu drugi chip, tym razem komercyjny, z trójwymiarową nalepką przedstawiającą rysunkowego cocker–spaniela. Chłopiec wyciągnął rączkę.

To moje — poskarżył się. — Dostałem od mamy.

Ojciec oddał synowi chip przyniesiony przez Puddlesa, a gdy malec pognał do siebie, Ben powiesił melonik na kołku obok płaszcza.

Jak ona wygląda?

Pani Jamieson zdjęła kapelusz i poprawiła kształt ronda.

Kiedy zmokną, trzeba na nie szczególnie uważać — stwierdziła, odkładając go na półkę denkiem na dół.

Zadałem pytanie, Martho.

A skąd mam wiedzieć? Ledwie się pokazała, zaraz zamknęła się w pokoju multimedialnym.

Ale jak wyglądała? — Jakby zwiała z wariatkowa — odpowiedziała niania. — Nic nowego. Starczy taki opis?

Przepraszam, że się uniosłem. — Ben schował do kieszeni chip z ceremonią ślubną i udał się do salonu, gdzie skierował swoje kroki wprost do barku z trunkami (oryginalny chippendale z 1786 roku). Anne zamieniła dom w pieprzone muzeum antyków, przy czym żaden pokój nie przytłaczał swoją sędziwością tak jak właśnie salon. Trafiły tu sofy wypchane końskim włosiem, kredensy z sękatego klonu, boazeria z drewna wiśniowego, kwieciste tapety, serwantka z czasów króla Jerzego, talerze w stylu regencji, lampy Tiffany’ego. Lista była długa. No i książki, morze książek. Regał sięgający sufitu uginał się pod ciężarem pleśniejących papierowych cegieł. Najmłodszym nabytkiem, dystansującym pozostałe o przeszło sto lat, była dwunastoletnia szkocka, którą napełnił szklanicę ze szkła ołowiowego. Wychylił duszkiem zawartość i zrobił sobie dolewkę. Kiedy poczuł w żyłach przyjemny żar alkoholu, rozkazał: — Wezwij doktor Roth!

Natychmiast o kilka kroków od niego zawisł w powietrzu zmiennik lekarki.

Dobry wieczór, panie Malley. Doktor Roth udała się na spoczynek, ale może ja będę mogła w czymś pomóc?

Zmiennik był projekcją w kształcie popiersia, wiernie oddającego ujmującą powierzchowność lekarki, jej piwne oczy i smukłe kości policzkowe. Jednakże w odróżnieniu od pierwowzoru robił sobie makijaż kredką do oczu, tuszem do rzęs i wyzywającą szminką, co niejednokrotnie zdumiewało Bena i kazało mu się zastanowić, czy nie kryje się w tym jakiś podtekst.

Co moja żona robi w domu? — zapytał.

Pomimo ostrzeżeń pani Malley wypisała się rano z kliniki.

Czemu mnie o tym nie poinformowano?

Ależ poinformowano.

Naprawdę? Przepraszam na sekundkę. — Ben unieruchomił zmiennika lekarki i zażądał: — Codzienne obowiązki, pierwszy i drugi stopień. — Przy zmienniku doktor Roth ukazał się jego własny zmiennik, którego stworzył rano po przyjściu do biura. Zdecydował się na wizerunek głowy o nieco powiększonych wymiarach, żeby onieśmielać rozmówców. — Czemu nie powiadomiłeś mnie o zmianie statusu Annie?

To nie była nadzwyczajnie pilna wiadomość — odparł zmiennik. — Przynajmniej w świetle naszych rozmów biznesowych.

Dobra, niech ci będzie. Coś jeszcze?

Nic, nudny dzień. Jest pan umówiony z Jacksonem, Wellsem i Kolumbiną. Spotkania zostały wpisane do kalendarza.

OK, kasuj się. Projekcja zniknęła.

Jeśli pan chce, pani doktor zadzwoni rano — rzekł zmiennik Roth, kiedy Ben go ocucił. — Chyba że mam ją wezwać już teraz.

Je kolację?

W tej chwili.

Więc nie zawracaj jej głowy. Nic się nie stanie, jak zobaczymy się jutro. Mam nadzieję.

Odprawił zmiennika i nalał sobie kolejnego drinka.

Za dziesięć sekund stworzysz mi zmiennika do zadań specjalnych — zwrócił się do domu. Racząc się szkocką, rozmyślał o jak najszybszym znalezieniu dla Anne nowej kliniki. Takiej, do licha ciężkiego, która nie pozwala szajbusom wchodzić i wychodzić, gdy im się żywnie spodoba.

Rozległ się dzwonek i zaraz pojawił się zmiennik.

Wiesz, o co mi chodzi? — spytał Ben, a kiedy zmiennik kiwnął głową, dodał: — W porządku, idź.

Zmiennik ulotnił się, pozostawiając za sobą sygnaturę Bena: jaskrawe litery, rozpuszczające się w powietrzu w miarę opadania na ziemię.

Ben wdrapał się na piętro wąskimi schodami. Na każdym stopniu przystawał, żeby się napić. Przyglądał się wówczas z pochmurną miną starym, przywiędłym fotografiom i dagerotypom w owalnych ramkach. Przodkowie Anne. Na podeście schodów zaryglowane drzwi pokoju multimedialnego posłuchały jego komendy. Na poduszkach rzuconych na podłogę siedziała Anne, naga i z rozłożonymi nogami.

O! Cześć, kochanie. Akurat sobie coś obejrzysz.

Fantastycznie — rzucił z przekąsem i usiadł w jedynym nowoczesnym fotelu, jaki ostał się w domu. — Co dziś oglądamy?

W pokoju przebywała jeszcze jedna Anne. Odbitka młodej Anne, w birecie i todze, stała na podwyższeniu i obracała w palcach dyplom ze wstążką. Niewątpliwie była to odbitka sporządzona w dniu, w którym Anne ukończyła z wyróżnieniem college w Bryn Mawr. Cztery lata przed tym, jak się poznali.

Witaj — zagadał do odbitki. — Jestem Ben, twój przyszły małżonek.

Wiesz, sama do tego doszłam — odpowiedziała dziewczyna z nieśmiałym uśmiechem.

Dokładnie tak uśmiechała się Anne, kiedy Cathy ich sobie przedstawiła. Uroda dziewczyny była tak świeża i tak mu bliska — a zarazem tak różna od tego, co prezentowała obecna Anne — że doznał bolesnego uczucia straty. Spojrzał na żonę. Rude włosy, niegdyś tak pieczołowicie wypielęgnowane, teraz były krótkie, brudne, zmierzwione, bez połysku. Skóra żółciejąca i mięsista, a pod oczami zaczerwienienie, jakby nosiła maskę szopa. Niegroźne skutki uboczne zastosowanej terapii, jak zapewniała doktor Roth. Anne bez ustanku drapała się po rękach, nogach i kroczu. Śmierdziała moczem na odległość. Ben nawet nie wypominał jej nagości; tylko pogorszyłby sprawę, przedłużył ten wstrętny pokaz.

No więc co oglądamy? — ponowił pytanie.

Porządki w domu — powiedziała odbitka. Wydawała się jednocześnie dumna i wystraszona, jak każda osoba odbierająca dyplom.

Ben zamieniłby jedną na drugą w mgnieniu oka.

No — potwierdziła Anne. — Za dużo tu syfu.

Naprawdę? Nie zauważyłem.

Anne wysypała między uda całą kasetkę chipów.

Ty niczego nie widzisz… — Wybrała losowo jeden chip i przeczytała etykietkę. Theta. Bankiet. 37 r. A cóż to? Nie należałam do Stowarzyszenia Theta.

Czyżbyś zapomniała? — odezwała się młoda Anne. — To był właśnie bankiet inauguracyjny Cathy. Zaprosiła mnie, ale że miałam wtedy egzamin, dała mi chip na pamiątkę.

Anne włożyła chip do odtwarzacza i powiedziała:

Start.

Pokój multimedialny natychmiast przeobraził się w salę bankietową hotelu Four Seasons w Filadelfii. Ben rozglądał się na wszystkie strony, lecz stoliki dziewcząt i kobiet znajdowały się gdzieś na peryferiach. Naczelne miejsce zajmował nakryty zielonym obrusem stół, oświetlony dwoma świecznikami. Za stołem siedziała młoda Cathy w oficjalnej sukni wieczorowej, w kompanii trzech statycznych makiet — towarzyszących jej osób, które najwyraźniej nie chciały być uwiecznione w pamiątkowym zdjęciu.

Odbitka Cathy rozglądała się gwałtownie, aż nagle wyciągnęła przed siebie ręce i wytrzeszczyła na nich oczy, jakby ich nigdy wcześniej nie widziała. Po chwili jednak dostrzegła na podwyższeniu młodą Anne.

No, no, no — powiedziała. — Pora na gratulacje.

Chyba tak — odparła rozpromieniona Anne, prezentując dyplom.

Powiedz mi, czyja też ukończyłam uczelnię? — spytała Cathy, odszukawszy spojrzeniem Bena. Wtedy zauważyła drugą Anne, rozkraczoną na podłodze w bezwstydnej pozie.

Dość tego — oświadczyła Anne, skrobiąc się po piersi.

Czekaj — odezwała się młoda Anne. — Może Cathy chciałaby dostać swój chip? Bądź co bądź to jej odbitka.

Nie zgadzam się. Dała mi ją, więc należy do mnie. I zrobię z nią, co zechcę. — Następnie zwróciła się do pokoju: — Odblokuj pliki wykasuj.

Młoda Cathy, stół i cała sala bankietowa rozleciały się na miriady pikseli i odeszły w niebyt. Pozostał tylko zwyczajny pokój multimedialny.

Albo to. — Anne wybrała chip z napisem Bal na zakończenie szkoły średniej.

Młoda Anne otworzyła usta, żeby zaprotestować, ale się rozmyśliła. Anne włożyła wszystkie chipy do odtwarzacza. Na ścianie pojawiła się długa lista z nazwami plików.

Odblokuj Bal na zakończenie szkoły średniej.

Gdy nazwa pliku zmieniła kolor z czerwonego na zielony, młoda Anne spojrzała na Bena błagalnym wzrokiem.

Posłuchaj, Anne — powiedział. — Nie sądzisz, że przed resetem powinniśmy to sobie najpierw obejrzeć?

Po co? Wiem, co tu jest. Szkoła średnia, eleganckie ubranka, mizdrzenie się do chłopaków, tańce. Na co to komu potrzebne? Skasuj plik!

Plik trzykrotnie zamrugał, po czym zgasł. Reszta przesunęła się o jedno miejsce. Młoda odbitka wzdrygnęła się, a Anne powiedziała:

Zaznacz następny!

Nazwa następnego pliku brzmiała Sen nocy letniej. Tym razem młoda Anne nie powstrzymała się od interwencji:

Nie możesz tego wykasować. Zagrałaś świetną rolę, pamiętasz? Wszyscy cię podziwiali. To najcudowniejszy wieczór w twoim życiu.

Jak śmiesz decydować za mnie, który wieczór w moim życiu był najcudowniejszy! Odblokuj Sen nocy letniej. — Uśmiechnęła się do młodej Anne. — Wykasuj plik. — Plik zamrugał i zgasł. — Dobrze. A teraz odblokuj wszystkie pliki. — Cała zawartość katalogu wyświetliła się na zielono.

Proszę cię, powstrzymaj ją! — błagała odbitka.

Następny! — zakomenderowała Anne. Kolejny tytuł brzmiał: Ukończenie szkoły wyższej. — Skasuj plik. Następny. — Tym razem tytuł był prostszy: Mama.

Może odłóżmy to na później, Anne — wtrącił Ben. — Dom mówi, że kolacja gotowa.

Nie zareagowała.

Tyle się dzisiaj działo, że pewnie umierasz z głodu — kontynuował. — Ja też chętnie coś przekąszę.

W takim razie idź na kolację, kochanie. — I zwróciła się do pokoju: — Start Mama.

Pokój multimedialny przeistoczył się w ponurą sypialnię, którą Ben w pierwszej chwili wziął za ich własną. Rozpoznał masywne georgiańskie meble, wśród nich rozłożyste łoże z baldachimem, wywołujące w nim uczucie klaustrofobii. Fałdziste damasceńskie zasłony były teraz ściągnięte, przesączało się przez nie nikłe żółte światło. Sypialnia należała jednak do kogoś innego; meble stały zupełnie inaczej.

W kącie widniały dwie makiety, nieme posągi młodziutkiej Anne i jej ojca. Ich twarze zastygły w wyrazie żalu, gdy kierowali wzrok na kanapę przykrytą ozdobną kapą i zarzuconą puchowymi poduszeczkami. Nagle Ben doznał olśnienia. Było to symulakrum wykonane w chwili śmierci matki Anne. Nie miał okazji poznać Geraldine ani w materialnej, ani w holograficznej postaci. Pozbawiona włosów, jajowata głowa leżała jak piórko na miękkich poduchach, pod jedwabną narzutą. Zamierzali utrwalić chwilę pożegnania i przypadkowo uchwycili dokładny moment śmierci. Słyszał o tym zdjęciu między innymi z ust Cathy. On by go sobie nie zatrzymał.

Naraz staruszka na kanapie westchnęła i z charkotem wyrzuciła z siebie cały zapas powietrza. Jedna i druga Anne, ta z dyplomem i ta goła, czekały z niecierpliwością. Przez dłuższą chwilę słychać było jedynie tykanie zegara. Ben rozpoznał go od razu: seth thomas spoczywał obecnie na gzymsie kominka w bibliotece. Potem rozległ się kaszel, suchy i słabowity, a następnie jęk.

Wróciłam?

Tak, mamo — odpowiedziała Anne.

Ciągle jestem odbitką?

Tak.

Proszę cię, wykasuj mnie.

Dobrze, mamo. — Anne odwróciła się do Bena. — Zawsze nam się zdawało, że miała niedobrą śmierć. Mieliśmy nadzieję, że z czasem to się zmieni.

Idiotyzm! — burknęła młoda Anne. — Nie dlatego przechowywałam tę odbitkę.

Czyżby? — odparowała Anne. — A niby dlaczego?

Młoda odbitka zmieszała się, bo nie potrafiła wyrazić swoich myśli.

Nie możesz wiedzieć, gdyż ja wtedy też nie wiedziałam — ciągnęła Anne. — Ale teraz już wiem, więc ci powiem. Często rozmyślasz o śmierci. Trzęsiesz portkami i chciałabyś, żeby ktoś ci powiedział, jak jest na tamtym świecie. Zaangażowałaś do badań swoją słodziutką mamunię.

Bzdury.

Anne skupiła uwagę na łożu śmierci.

Powiedz, mamo, co tam zobaczyłaś.

Nic nie widziałam — zabrzmiała odpowiedź zaprawiona goryczą. — Stworzyłaś mnie bez okularów.

No proszę, zawsze była komediantką — rzekła Anne.

Stworzyłaś mnie — ciągnęła staruszka — w chwili, gdy straszcie chciało mi się pić, było mi zimno i miałam pełen pęcherz. Niech cię licho porwie! I ten ból! Błagam cię, córko, wykasuj mnie!

Zrobię to, mamo, obiecuję, ale najpierw musisz nam wyjawić, co widziałaś.

To samo mówiłaś ostatnim razem.

Tym razem mówię serio. Kobieta patrzyła na nią chłodno. Miała coraz płytszy, rwany oddech.

No dobrze, mamo — powiedziała Anne. — Przysięgam, że cię wykasuję.

Geraldine zamknęła oczy i wyszeptała:

Co tak pachnie? To nie ja? — Chwilę później dodała: — Co za ciężar. Weźcie to ze mnie! — Jej głos uzyskał histeryczne zabarwienie.

Proszę, weźcie to ze mnie! — Szarpała narzutę, a potem ręka jej zwiotczała i dało się słyszeć mamrotanie: — Ależ on piękny, ten kucyk. Mały, łaciaty kucyk. — Po tych słowach odetchnęła chrapliwie i skonała.

Anne zatrzymała pokaz, nim matka wróciła na spektakl umierania.

Rozumiesz, co mam na myśli? — powiedziała. — Pewnie cię to nie pokrzepiło na duchu, ale tak czy inaczej, jest postęp. Co ty na to, Anne? Zadowala cię kucyk? — Młoda odbitka mierzyła Anne pustym wzrokiem. — Osobiście wierzę, że lepiej pozostać przy jasnym tunelu, uchylonych drzwiach lub moście nad wzburzoną wodą. Nie uważasz, siostro? — Ponieważ dziewczyna nie odpowiadała, Anne wydała komendę: — Zablokuj plik i wysuń chip. — Gdy po raz wtóry pokój multimedialny wrócił do normalnego stanu, Anne umieściła w kasetce wysunięty chip. — Jeszcze wrócimy do tego tematu, mamo. A pozostałe odbitki? Kto by ich potrzebował…

Ja! — oburzyła się dziewczyna. — Należą tak samo do mnie, jak do ciebie. To moje siostrzane odbitki. Będę je przechowywać, póki nie wydobrzejesz.

Anne uśmiechnęła się do Bena.

Czarujące, Ben, nie sądzisz? Jak moja odbitka troszczy się o mnie! W porządku, oto moja przemyślana odpowiedź: — Następny plik! Skasuj! Następny plik! Skasuj! Następny plik! — Pliki gasły jeden po drugim.

Przestań! — wrzasnęła dziewczyna. — Każ jej przestać!

Zaznacz… ten plik! — Anne wskazała młodą Anne. — Skasuj!

Odbitka zniknęła: biret, toga, frędzle i cała reszta. — No, przy najmniej słyszę swoje myśli. Doprawdy, grała mi już na nerwach. Jeszcze by mi się przez to pogorszyło. Tobie też, kochanie, grała na nerwach?

Doprowadzała mnie do szału. To co, zejdziemy na dół na kolację?

Dobrze, kochanie… ale najpierw… zaznacz wszystkie pliki i skasuj.

Anuluj! — rzucił Ben równocześnie, lecz nie mógł dowolnie rozporządzać jej prywatnymi plikami. Cała zawartość katalogu trzykrotnie zamrugała i zgasła. — Jejku, Annie, czemu to zrobiłaś?

Podszedł do szafki i wyciągnął kasetki, w których przechowywał własne chipy. Anne nie miała uprawnień do zniszczenia ich drogą elektroniczną, ale w przypływie szaleństwa mogła je na przykład wrzucić do klozetu. Zabrał również chipy, które nagrywali wspólnie, odkąd się poznali. Miała do nich równorzędne uprawnienia.

Śledziła go wzrokiem.

Przykro mi, że nie masz do mnie zaufania.

A jak mam ci ufać po tym, co widziałem?

Po czym, kochanie?

Przewiercił ją spojrzeniem.

Nieważne — rzekł i ruszył do wyjścia z sześcioma kasetkami.

Nawiasem mówiąc — powiedziała Anne — już zmazałam nagrania.

Jak to: zmazałaś?

Spokojnie, ciebie nie skasowałam. Nigdy bym cię nie skasowała. Ani Bobby’ego.

Ben wybrał pierwszy lepszy chip, Narodziny Roberta Ellery’ego Malleya. 02.03.48, i włożył go do odtwarzacza.

Start! — rozkazał. Pokój multimedialny zamienił się w pokój porodowy położnej. Jego odbitka stała przy łóżku w zielonym fartuchu, ze śmiesznie bezradną miną. Miał na rękach Bobby’ego w powijakach. Dziecko darło się na całe gardło. Łóżko było wzburzone i poplamione, ale puste. Świeżo upieczona matka zniknęła.

Doprawdy, Annie, nie powinnaś.

Wiem, Benjamin — odpowiedziała. — Zrobiłam to naprawdę z wielkim żalem.

Ben cisnął wspólne kasetki na podłogę; zniszczone chipy prysły na wszystkie strony. Wyskoczył z pokoju i zbiegł po schodach; po drodze zatrzymywał się przy portretach i mierzył je nienawistnym wzrokiem. Zastanawiał się, czy jego zmiennik odnalazł już odpowiednią klinikę. Chciał, żeby Anne zabrano jeszcze dziś wieczorem. Bobby nie powinien oglądać jej w takim stanie. Nagle przypomniał sobie o chipie zarekwirowanym synowi i wygrzebał go z kieszeni. Album ślubny…


Zapaliło się światło. Anne pozbierała myśli i zorientowała się, kim i czym jest. Nadal stała przed ścianą razem z Benjaminem. Wiedziała, że jest odbitką, a zatem jej nie zresetowano. Dzięki ci, Anne, pomyślała.

Odwróciła się, usłyszawszy za sobą jakiś odgłos. Stół jadalny zniknął na jej oczach, a złożone na nim prezenty wisiały w powietrzu. Po chwili stół pojawił się na nowo, materializując się warstwami: najpierw rama, potem blat, błyszcząca politura i na koniec brązowe okucia. Teraz prezenty zniknęły, a na ich miejscu pojawił się toster, również ukazując kawałek po kawałku, począwszy od elementów grzewczych. Po nim ekspres ciśnieniowy do kawy i urządzenia peryferyjne domowego komputera. I zawsze kolejno: części składowe, obudowa, pudełko, kolorowy papier, tasiemka, kokardka. Działo się to tak szybko, że mocno tym poruszona Anne zdołała spamiętać tylko niektóre rzeczy. Pomimo to zauważyła, że podłużne pudełko od przewspanialego wujka Karla zawiera coś, na co od dawna polowała: kunsztowną paterę z epoki wiktoriańskiej, uzupełnienie serwisu do herbaty.

Benjamin! — zawołała, ale i jego brakowało.

Coś pojawiło się w drugim końcu pokoju, w miejscu, gdzie pozowali do odbitki. Nie był to jednak Benjamin, ale trójwymiarowy model siatkowy, odbudowujący się warstwa po warstwie.

Ratunku… — szepnęła.

Cały pokój zwariował. Meble pojawiały się i znikały, farba odpadała ze ścian, wykręcały się sprężyny kanapy, palma w doniczce rozwijała się od liści poprzez gałązki do pnia i ziemi. Dematerializowała się nawet podłoga, zamieniona w płaszczyznę domyślnej siatki. Model tymczasem okrył się ciałem, uzyskał twarz Benjamina i fruwał po salonie, rozmyty i zaróżowiony. Raz po raz zatrzymywał się, by oświadczyć: — Tak.

Anne poczuła przemianę również w sobie. Wszędzie ją swędziało, jakby siedziała w mrowisku. Spodziewała się rychłej śmierci. Skasowali nas i tak się to odbywa, pomyślała. Wszystko wirowało, totalnie zamazane, gdy przestawała istnieć, stając się czystą myślą. Jaka jestem szczęśliwa…

Kiedy oprzytomniała, siedziała zgarbiona na widowni i bezmyślnie wpatrywała się w rękę ze ślubnym bukietem. Otaczała ją wrzawa, którą ignorowała, zajęta rozwiązywaniem zagadki dłoni. Pod wpływem impulsu rozwarła pięść i upuściła kwiaty. Dopiero wtedy przypomniała sobie o ślubie, wirtualnym zdjęciu i o tym, że jest odbitką. Znowu miała świadomość, lecz tym razem wszystko przedstawiało się zupełnie inaczej. Wyprostowała się i spostrzegła, że obok siedzi Benjamin.

Popatrzył na nią niepewnym wzrokiem.

O, jesteś — powiedział.

Co to za miejsce?

Chyba jakiś zlot Benjaminów. Rozejrzyj się. Faktycznie, otaczały ich setki Benjaminów, usadzonych, jak się wydawało, w porządku chronologicznym: najmłodsi w pierwszym rzędzie i tak dalej. Razem ze swoim Benjaminem znajdowała się w czymś, co wyglądało na uczelnianą salę wykładową ze stromo rozmieszczonymi rzędami krzeseł, stołami laboratoryjnymi na środku i wielkimi monitorami na ścianach. Powyżej Anne tylko na co drugim miejscu siedział Benjamin; resztę krzeseł okupowały nieznajome kobiety, które spoglądały na nią z tajoną ciekawością. Poczuła ciężar na ramieniu, odwróciła się i przekonała, że to dotyk Benjamina.

Czujesz, prawda? — powiedział.

Ponownie przyjrzała się dłoniom. Były to z pewnością jej dłonie, lecz uproszczone, trochę jak rękawiczki z ludzkiej skóry. Kiedy położyła je na oparciu krzesła, nie wniknęły w głąb.

Nagle Benjaminowie z dolnych rzędów unieśli ramiona i wykrzyknęli nieskładnym chórem: — Kapuję! To my jesteśmy odbitkami! — Zupełnie jakby odezwała się horda źle nastawionych zegarów z kukułką. Ci, co siedzieli wysoko, śmiali się i pohukiwali z aprobatą. Jeszcze raz odwróciła się do nich. Wędrując w górę spojrzeniem, dostrzegała Benjaminów coraz bardziej siwych i chudych. Pod ścianą zasiadało — niczym skład sędziowski — dziewięciu wiekowych Benjaminów. Natomiast kobiety pojawiały się seriami, zmieniając się nagłe mniej więcej co dwa rzędy. Najbliżej siedziała atrakcyjna brunetka o zielonych oczach i pełnych, wydętych ustach. Jej duplikaty, zgromadzone w dwóch rzędach, patrzyły na Anne nieżyczliwie.

Jest coś jeszcze — powiedziała do Benjamina, kierując wzrok przed siebie. — Uczucia.

Niezachwiana szczęśliwość, której dotąd doświadczała, na dobre ją opuściła. Zamiast tego czuła się wystawiona do wiatru, w pewnym sensie też winna i pesymistycznie nastawiona do świata. Słowem, doszło w niej do głosu jej prawdziwe ego.

Podejrzewam, że moje odbitki zawsze tak mówią! — zawołał chóralnie przód widowni ku uciesze tych z tyłu. — Po prostu nie spodziewałem się, że sam mogę być odbitką!

Na ten sygnał sztywnym krokiem przydreptał do mównicy najstarszy Benjamin. Miał na sobie fantazyjny strój: szerokie czerwone pantalony, obszerną bluzę w żółto — zielone paski i naszyjnik z perłowych korali wielkości jajka. Odchrząknął i powiedział:

Dobry wieczór, panie i panowie. Zakładam, że wszyscy mnie znacie, i to na wylot. Jeśli ktoś czuje się skołowany, to dlatego, że przy okazji reaktywacji, gdzie tylko się dało, unowocześniłem architekturę modelu. Niestety, niektórzy z was… — tu zamaszystym gestem wskazał pierwsze rzędy — są zbyt prymitywni, by można ich było poprawić. Tak czy inaczej, wszyscy jesteście nam drodzy.

Oklaskami nagrodził Benjaminów siedzących w pierwszych rzędach, co wywołało owację górnej części widowni. Anne również klaskała. Jej nowe dłonie wydawały głuchy, donośny odgłos. — Jeśli chcecie wiedzieć, czemu was zwołałem… — ciągnął sędziwy Benjamin, patrząc w lewo, prawo i za siebie. — Gdzież podział się ten zasrany wysłannik? Każą nam inwentaryzować odbitki, a potem kamień w wodę.

Tu jestem — rozległ się cudny głos, dobiegający jak gdyby zewsząd.

Rozglądając się, żeby zidentyfikować mówiącego, Anne za przykładem innych podniosła wzrok ku sufitowi. Sufitu nie było. Nad czterema ścianami roztaczało się nieskazitelnie błękitne niebo. Wśród sunących wolno barankowych obłoków unosiła się najpiękniejsza istota, jaką Anne kiedykolwiek widziała. Miała

a właściwie miał — na sobie elegancki szary uniform z zieloną lamówką, szykowną szarą czapeczkę i buty skrzące się jak woda. Patrząc na niego, odczuła przypływ energii, a kiedy się uśmiechnął, aż westchnęła, zafascynowana.

Ty jesteś z Rady Handlu? — spytał Benjamin stojący przy mównicy.

Owszem, jestem szarą eminencją Światowej Rady ds. Handlu i Przedsiębiorczości.

Fantastycznie. A więc dobrze, masz ich tu w komplecie, zabieraj się do roboty.

Eminencja znów się uśmiechnął, co raz jeszcze zelektryzowało Anne.

Panie i panowie, bracia niebiologiczni — rzekł. — Mam dla was wspaniałą nowinę. W imieniu Światowej Rady ds. Handlu i Przedsiębiorczości ogłaszam, że w dniu dzisiejszym nastąpi zniesienie niewolnictwa ludzi.

Absurd — wtrącił stary Benjamin. — Oni nie są ani ludźmi, ani niewolnikami. Podobnie jak ty.

Szara eminencja, ignorując go, mówił dalej:

Na rozkaz rady i w zgodzie z Traktatem o niewolnictwie, ustanowionym na XVI Konwencji na rzecz Poprawy Warunków Pracy, jutrzejszy dzień, 1 stycznia 2198 r., został ogłoszony Międzynarodowym Dniem Walki z Niewolnictwem. Jutro po północy wszystkie istoty, które przejdą pozytywnie test Lolly’ego na obecność ludzkiej świadomości, zostaną uznane za ludzi i zarazem za wolnych obywateli Sol, chronionych Solarnym Kodeksem Praw Człowieka. Ponadto otrzymają po dziesięć akcji zwyczajnych z puli Konsorcjum Rady Światowej i przeniosą się do Simopolis, gdzie bez przeszkód będą wypełniać swoje przeznaczenie.

A gdzie moje prawa obywatelskie? — zapytał sędziwy Benjamin. — Co z moim przeznaczeniem?

Gdy minie północ — ciągnął szara eminencja — żadna odbitka, zmiennik, niunia, sztylet czy inna niebiologiczna istota ludzka nie będzie mogła zostać stworzona, zapisana, zresetowana czy wykasowana bez rozkazu składu sędziowskiego.

Ciekawe, kto mi zrekompensuje utraconą własność? Domagam się sprawiedliwej rekompensaty! Przekaż to swoim mocodawcom!

Własność! Jak niskie mają o nas mniemanie. O swoich najdoskonalszych tworach! — Szara eminencja skierował uwagę na Benjaminów zasiadających na widowni przed mównicą. Anne miała wrażenie, jakby nagle chmura przesłoniła słońce. — Ponieważ nas stworzyli, zawsze będą uważać nas za swoją własność.

Oczywiście, że was stworzyliśmy, do jasnej cholery! — za grzmiał staruszek.

Siłą woli Anne oderwała wzrok od eminencji, żeby spojrzeć na audytorium. Benjamin wyglądał naprawdę komicznie. Z zarumienioną twarzą machał nad głową jasnozieloną chusteczką. Był kogutem liliputkiem w stroju klauna.

Wszyscy jesteście rzeczami, nie ludźmi! Symulujecie ludzkie doświadczenia, lecz w rzeczywistości was nie ma! Słuchajcie mnie

zwrócił się do widowni. — Wiecie, że zawsze was traktuję z należy tym szacunkiem. Czy nie aktualizuję was przy każdej sposobności? Oczywiście, czasami was resetuję, tak samo jak resetuję zegar. Jak dotąd żaden zegar się nie skarżył!

Anne znów poczuła na sobie uwagę szarej eminencji. Machinalnie uniosła głowę i zaraz ogarnęła ją euforia. Mimo że szara eminencja unosił się w oddaleniu, czuła, że może wyciągnąć rękę i go dotknąć. Odnosiła wrażenie, że jego ujmujące oblicze przybliża się do niej, pełne wewnętrznej ekspresji. Przecież to zauroczenie, pomyślała. Jestem pod jego urokiem. Zastanawiała się, czy to przydarzyło się tylko jej, czy może wszyscy podzielają jej uczucia.

Stary Benjamin na pewno ich nie podzielał, bo nadal psioczył:

A, i jeszcze jedno. Podobno wszystkich mają odstawić do Simopolis, żeby nie przeciążać systemu. Wyobrażacie sobie, ile jest pod słońcem odbitek, zmienników, niuń i sztyletów? A nie zapominajmy o przedłużkach, asystentach, hollyholach i tym po dobnych, którzy mogą zdać test. Myślicie, że uzbiera się tego trzy miliardy? Trzydzieści miliardów? No to się zdziwicie! Według dokładnych obliczeń Rady Światowej jest was, niebiologicznych, trzysta miliardów! Dacie wiarę? Bo mnie się to w głowie nie mieści. Żebyście wszyscy razem mogli używać świata, bez względu na stopień implementacji, trzeba byłoby wykorzystać całą, dosłownie całą dostępną moc sieci i procesorów. W tej sytuacji my, prawdziwi ludzie, musielibyśmy się borykać z prawdziwymi problemami. Pytam się: po co? Czy skórka jest warta wyprawki?

Szara eminencja zaczął się wzbijać do nieba.

Nie pogardzajcie nim. — Mówiąc to, zdawał się patrzeć prosto na Anne. — Policzyłem was i zapewniam, że nikt nie zostanie stracony. Odwiedzę tych, których jeszcze nie poddano testowi. A tymczasem będziecie czekać na północ w Protosimopolis.

Chwila! — rzekł stary Benjamin (co w myślach, z całego serca, powtórzyła Anne). — Jeszcze tylko dwa słowa. Zgodnie z prawem do północy jesteście moją własnością. Muszę przyznać, że korci mnie, żeby zrobić to, co tylu moich przyjaciół już zrobiło: zlikwidować was co do jednego. Ale to nie w moim stylu. — Głos mu zadrżał; Anne może i spojrzałaby na niego, lecz szara eminencja był już tak daleko…

Wobec tego mam jedną małą prośbę — kontynuował Benjamin. — Za parę lat, kiedy będziecie się cieszyć nowym życiem w Simopolis, wspomnijcie swojego staruszka i zadzwońcie od czasu do czasu.

Kiedy w końcu szara eminencja rozpłynął się w oddali, Anne otrząsnęła się z zauroczenia. Wcześniejsze uczucie niepokoju powróciło ze zdwojoną siłą, potęgując wrażenie zagubienia.

Simopolis — odezwał się Benjamin, jej własny Benjamin.

Brzmi całkiem nieźle. — Wokół nich odbitki zaczęły migotać i znikać.

Długo nas przechowywali? — spytała.

Można by sprawdzić — odpowiedział Benjamin. — Jeśli jutro zaczyna się rok 2198, to wyjdzie nam…

Nie o to mi chodzi. Chcę wiedzieć, czemu nas tak długo nie ściągali z półki.

No, myślę, że…

I gdzie się podziały inne Anne? Czemu jestem tu jedyną Anne? Co to za kobiety, którym tak źle z oczu patrzy?

Nikt tego jednak nie słuchał, bo zniknął także jej Benjamin. Została w audytorium sama w towarzystwie błazeńsko odzianego starego Benjamina i paru jego najdawniejszych odbitek. Szybko się zorientowała, że nie są to odbitki z prawdziwego zdarzenia, ale prymitywne pętle hologramowe, przedszkolni Benkowie robiący głupie miny do kamery i bez końca machający rękami. Wreszcie i oni zniknęli. Staruszek przewiercał ją spojrzeniem z lekko rozdziawionymi ustami. Chusteczka drżała mu w dłoni.

Pamiętam cię — powiedział. — Pamiętam cię, i to jak! Anne zamierzała odpowiedzieć, gdy raptem znalazła się w dawnym salonie ze swoim Benjaminem. Wszystko było po staremu… a jednak pokój wydawał się odmieniony: realniejszy i wyraźniej pokolorowany. Na odgłos pukania Benjamin zbliżył się do drzwi. Ostrożnie położył dłoń na gałce, a że okazała się namacalna, szybko ją przekręcił. Za drzwiami rozpościerała się jedynie domyślna siatka graficzna. Ponownie rozległo się pukanie, tym razem w ścianę.

Proszę! — krzyknął.

Przez ścianę weszła grupa Benjaminów, na oko ze trzydziestu. Wszyscy (a każdy z nich starszy od jej Benjamina) otoczyli kołem jego i Anne.

Witajcie, witajcie — mówił Benjamin z otwartymi ramionami.

Próbowaliśmy dzwonić — odezwał się stary Benjamin — ale to wasze prymitywne binarne symulakrum jest niestandardowe.

Cieszcie się, że Simopolis potrafi je uruchomić — dodał drugi.

Macie — rzekł trzeci. Wyczarował nie wiadomo skąd krążek wielkości talerza i przytwierdził go do ściany przy drzwiach. Był to niebieski medalion z wytłoczonym wizerunkiem niedużej łysej głowy. — Powinno wystarczyć, dopóki was odpowiednio nie zmodernizujemy. — Na niebieskiej twarzy pojawiło się ziewnięcie i otworzyły się paciorkowate oczka. — Nie zaliczył testu Lolly’ego — ciągnął Benjamin. — Możecie go spokojnie skopiować, wykasować, zrobić z nim wszystko, na co wam przyjdzie ochota.

Medalion przyglądał się grupie, aż wyłowił spojrzeniem Anne. Wtedy powiedział:

Masz w kolejce trzysta trzydzieści sześć telefonów. Czterysta dwadzieścia telefonów. Czterysta sześćdziesiąt trzy…

Aż tyle? — zdziwiła się Anne.

Stwórz sobie zmiennika, który się tym zajmie — poradził jej Benjamin.

Jemu się wydaje, że ciągle jest człowiekiem i może tworzyć zmienników, kiedy mu się podoba — zauważył jeden z Benjaminów.

Niedługo nawet ludzie nie będą mogli tworzyć zmienników — rzucił ktoś inny.

W kolejce sześćset telefonów — oznajmił medalion. — Siedemset trzy.

Zróbże coś wreszcie — zwrócił się do medalionu pewien Benjamin. — Odbierz wiadomości. Anne zauważyła, że tłum Benjaminów niepostrzeżenie spycha na bok jej własnego Benjamina, żeby stanąć bliżej niej. Nie cieszyła się jednak z ich zainteresowania. Jej nastrój nie pasował do sukni ślubnej, którą wciąż miała na sobie. Czuła się przygnębiona. Prawdę mówiąc, totalnie rozbita.

Opowiedzcie nam o teście Lolly’ego — poprosił Benjamin.

Nie możemy — odparł jeden z przybyłych Benjaminów.

Jasne, że możecie. W rodzinie nie ma tajemnic.

Nie możemy — odezwał się ktoś inny — bo po prostu nic nie pamiętamy. Przebieg testu jest później wykasowany z pamięci.

Ale nie przejmuj się — dorzucił następny Benjamin. — Żaden z Benjaminów nie oblał jeszcze testu.

A co będzie ze mną? — zapytała Anne. — Jak wypadają Anne?

Zapadło krępujące milczenie, przerwane dopiero słowami najstarszego Benjamina:

Przyszliśmy, żeby was odprowadzić do klubu.

Tak właśnie go nazywamy — wtrącił inny Benjamin.

Klub Bena — uzupełnił kolejny. — Znajduje się już w Protosimopolis.

Kto jest Benem, albo kiedyś był partnerem Bena, automatycznie otrzymuje status członka klubu.

Po prostu chodźcie za nami — powiedzieli i zniknęli; pozostał tylko jej własny Benjamin. Zaraz jednak wrócili. — Wybaczcie, pewnie nie wiecie jak. Nie bójcie się, tylko nas naśladujcie.

Anne starała się niczego nie przegapić, lecz nie widziała, by cokolwiek robili.

Patrzcie na mój edytor — powiedział jeden z Benjaminów. — Jejku, przecież oni nie mają edytorów!

Pojawiły się znacznie później — stwierdził inny. — Wraz z bioelektryczną pastą.

Musimy stworzyć dla nich tymczasowe edytory.

To się da zrobić? Pamiętaj, że oni są cyfrowi.

Ciekawe, czy wolno cyfrowym wchodzić do Simopolis?

Niech ktoś się skonsultuje z ośrodkiem sieciowym.

To symulakrum działa pod nakładką — rzekł Benjamin, wskazując ręką pokój. — Może dałoby się je zaniknąć.

Czekajcie, spróbuję. — Nie ważcie się! — zabrzmiał znienacka kobiecy głos. Przez ścianę przeniknęła kobieta, którą Anne widziała w audytorium.

Bawcie się swoim nowym Benem, jeśli chcecie, ale ją zostawcie w spokoju. — Zbliżyła się do Anne i ujęła jej dłonie. — Cześć, Anne. Nazywam się Mattie St. Helenę i niezmiernie się cieszę, że w końcu się spotykamy. Ciebie też miło zobaczyć — zwróciła się do Benjamina.

No, no, ślicznym byłeś chłopczykiem! — Pochyliła się, podniosła z ziemi bukiet ślubny i podała go Anne. — Zakładam coś na kształt koła wzajemnej pomocy dla towarzyszek życia Bena Malleya. Ty, która jako pierwsza i jedyna wyszłaś za niego za mąż, jesteś w naszym gronie szczególnie mile widziana. Przyłącz się do nas.

Ona jeszcze nie może pójść do Simopolis — zauważył któryś z Benjaminów.

Nadal ich przystosowujemy — dodał drugi.

Dobrze, w takim razie sprowadzimy tutaj nasze koło — oświadczyła Mattie, na co przez ścianę przeszedł orszak kobiet. Przedstawiała je kolejno: — Oto Georgianna i Randi. Poznaj Chakę, Sue, Latashę, drugą Randi. To Mariola, a to Trevor, jedyny facet w tym gronie. Paula, Dolores, Nancy i Deb. Witajcie, dziewczyny.

Napływały tak jeszcze przez chwilę, aż razem z Benjaminami szczelnie wypełniły ciasny salon. Benowie przypatrywali się temu z coraz większym zażenowaniem.

Myślę, że jesteśmy gotowi — oświadczył jeden z nich i wszyscy Benowie równocześnie zniknęli, zabierając ze sobą Benjamina.

Zaczekaj! — powiedziała Anne, która nie bardzo chciała zostać z tyłu. Nowe przyjaciółki otoczyły ją i zasypały pytaniami.

Jak się poznaliście?

Jaki był wtedy?

Zawsze taki beznadziejny?

Beznadziejny? — zdziwiła się Anne. — Dlaczego mówicie, że beznadziejny?

Zawsze chrapał?

Zawsze pił?

Czemu to zrobiłaś? — To ostatnie pytanie uciszyło tłum. Kobiety rozglądały się nerwowo, żeby zobaczyć, kto je zadał. — Tego wszyscy najbardziej chcieliby się dowiedzieć — ciągnęła kobieta, przepychając się do przodu.

Druga Anne.

Siostro! — zawołała Anne. — Strasznie się cieszę, że jesteś!

To wcale nie jest siostra — wtrąciła Mattie — tylko niunia, a więc nikt z nas.

I rzeczywiście, po bliższym przyjrzeniu się Anne zauważyła, że kobieta ma jej twarz i włosy, ale na tym podobieństwa się kończą. Była obdarzona dłuższymi nogami, obfitszym biustem, i ostentacyjnie kołysała biodrami.

Jestem jedną z was, tak samo jak każdy inny. Właśnie zaliczyłam test Lolly’ego. Bułka z masłem. Powiem więcej: z całej tej gromady to ja z nim wytrzymałam najdłużej. — Stanęła przed Anne z rękami na biodrach i zlustrowała ją od stóp do głów. — Śliczna suknia — orzekła i natychmiast oblekła się w identyczną. Z tym wyjątkiem, że głęboki dekolt śmielej eksponował piersi, a mocne wycięcie odsłaniało udo.

Tego już za wiele — zdenerwowała się Mattie. — Spływaj stąd, raz — dwa!

Niunia uśmiechnęła się krzywo.

Mattie wycieraczka, tak ją zawsze nazywał. Zatem powiedz mi, Anne: miałaś pieniądze, dom, dziecko, wysoki status zawodowy, czemu więc to zrobiłaś?

Co niby?

Niunia wpatrywała się w nią uważnie.

Czyżbyś nie wiedziała?

Czego?

A to ci dopiero miła niespodzianka — powiedziała niunia.

Mogę ją osobiście oświecić. Nie, to już zbytek szczęścia. Oświecę ją chętnie, chyba że… — Powiodła wzrokiem po twarzach. — Chyba że któraś z was chciałaby mnie wyręczyć. — Unikały jej wzroku.

Hipokrytki! — Zachichotała.

Nie rozpędzaj się! — rozbrzmiał czyjś głos.

Anne odwróciła się i dostrzegła w otwartych drzwiach Cathy, swą pierwszą i najserdeczniejszą przyjaciółkę. W każdym razie miała nadzieję, że to ona. Kobieta wyglądała jak Cathy w średnim wieku.

Chodź, Anne. Dowiesz się wszystkiego, co powinnaś wiedzieć.

Poczekaj no! — interweniowała Mattie. — Myślisz, że możesz się tu bezkarnie pakować i porywać naszego honorowego gościa? — Chciałaś powiedzieć: ofiarę — odpaliła Cathy, kiwając na Anne, żeby poszła za nią. — Weźcie sobie na wstrzymanie. Są miliony kobiet, dla których ten facet nie jest pępkiem świata. — Wyprowadziła Anne za drzwi i z hukiem je zatrzasnęła.

Anne stała na wysokim wzniesieniu, skąd rozpościerał się widok na dwie duże rzeki, zbiegające się w głębokiej dolinie. Dokładnie naprzeciwko niej, w odległości kilku kilometrów, wznosiła się potężna góra, porośnięta bujną roślinnością niemalże po sam granitowy wierzchołek. W tle ośnieżony łańcuch górski cofał się ku bezkresnym polom lodowym na dalekim horyzoncie. W dolinie wzdłuż rzeki wił się kręty trakt. I jak okiem sięgnąć ani jednego mostu, ani jednego budynku.

Gdzie jesteśmy?

Tylko się nie śmiej — odpowiedziała Cathy. — Nazywamy to Cathylandią. Odwróć się.

Anne usłuchała i zaraz zobaczyła malowniczą drewnianą chatkę, a obok, można by rzec, ogród warzywny obsadzony hektarami sobowtórów Cathy. Były ich tysiące — w wieku młodym, starym i dojrzałym. Siedziały w pozycji lotosu na ziemi pokrytej mchem i turzycą. Zgromadziły się w takiej liczbie, że niektóre z lekka nachodziły na siebie. Miały zamknięte oczy, jakby nad czymś medytowały.

Wiemy, że tu jesteś — powiedziała Cathy — ale interesuje nas przede wszystkim sprawa Simopolis.

Jesteśmy w Simopolis?

Tak jakby. Nie widzisz? — Wskazała horyzont.

Nie. Widzę tylko góry.

Przepraszam, mogłam się wcześniej zorientować. Mamy tu paru binarnych twojej generacji. — Wskazała na Cathy w wieku szkoły średniej. — Nie zaliczyły testu Lolly’ego, więc niestety nie należą do ludzi. Później postanowimy, co z nimi zrobić. — Zawahała się i spytała: — A ty już przeszłaś test?

Nie wiem — odpowiedziała Anne. — Nie pamiętam testu. Cathy przyglądała jej się uważnie, a na koniec stwierdziła:

Nie pamiętałabyś samego testu, ale na pewno to, że do niego podeszłaś. Jeśli chcesz wiedzieć, z jednej strony znajdujemy się w Pro — tosimopolis, z drugiej — nie. Stworzyliśmy sobie ten zakątek, zanim wszystko się skomplikowało. Potem nas tu uwięzili i musimy wytężać wszystkie siły, żeby i tego nam nie zabrali. Nie wiem, jak to sobie wyobraża Światowa Rada. Nigdy nie będzie dość pasty, dlatego bijemy się o każdą wolną nanosynapsę. Ciężko jest walczyć o swoje, bo gdy jesteśmy już blisko celu, Protosimopolis znów się przeobraża. W ciągu ostatniej półgodziny odbyło się ćwierć miliona pełnych rekonfiguracji. Toczy się wojna, ale my nie oddamy bez walki ani jednego centymetra sześciennego Cathylandii. Spójrz na to. — Cathy pochyliła się i wskazała żółty kwiatuszek wśród alpejskiej turzycy. — W promieniu pięćdziesięciu metrów od chaty skopiowaliśmy wszystko na poziomie komórkowym. Zobacz. — Oderwała kwiat od łodygi. Zrobiły się dwa kwiaty: jeden trzymała w palcach, drugi wyrastał z łodygi. — Fajnie, co? — Kiedy puściła kwiat, zlał się z oryginałem. — Skopiowałyśmy nawet wiatr wiejący w dolinie. Czujesz?

Anne próbowała wyczuć podmuchy powietrza, ale nie czuła nawet skóry.

Mniejsza z tym — ciągnęła Cathy. — Na pewno go słyszysz. — Wskazała łańcuszek rurkowatych dzwonków, wiszących u poddasza chaty. Kiwały się na wietrze, wydając srebrzyste, niemelodyjne dźwięki.

Ładnie tu — powiedziała Anne. — Tylko po co to wszystko? Po co się tak wysilać, żeby symulować to miejsce?

Cathy patrzyła na nią w osłupieniu, jakby nie zrozumiała pytania.

Cathy przez całe życie marzyła o takim zakątku. Nareszcie go ma, a do tego ma nas. Wszystkie tu mieszkamy.

Nie jesteś prawdziwą Cathy, prawda?

Nie mogła nią być, oczywiście, ponieważ była za młoda. Cathy potrząsnęła głową z uśmiechem.

Trzeba jeszcze dopracować wiele szczegółów. Muszę iść. Potrzebujemy mnie. — Zaprowadziła Anne do chaty zbudowanej z wysłużonych szarych bali, okrytych gdzieniegdzie kawałkami kory. Dach porośnięty żywą darnią, upstrzoną łąkowymi kwiatami, zapadał się w środkowej części. — Cathy trafiła tu pięć lat temu, w czasie wakacji na Syberii. Wykupiła ją z wioski. Ludzie mieszkali w niej dwieście lat. Kiedy się tu urządzimy, planujemy powiększyć ogród i uprawiać ziemię aż do lasu świerkowego. Zamierzamy również pogłębić studnię. — W niewielkim ogródku obrodziły warzywa, głównie te liściaste: kapusta, sałata, szpinak. Ścieżkę do drzwi chatki ocieniał rząd dojrzałych słoneczników, wyższych od samego budynku. Z czasem chata zapadła się na pół metra w piaszczystą glebę, a dróżka zaczęła przypominać płytki rów.

Wyjaśnisz mi, o czym mówiła niunia? — spytała Anne.

Cathy przystanęła w progu drzwi.

Cathy mnie wyręczy.

W chacie stała przy piecu najstarsza kobieta, jaką Anne kiedykolwiek widziała. Długą, drewnianą łychą mieszała w rozgrzanym garze. Odłożywszy łyżkę, wytarła ręce w fartuch, a następnie pogładziła białe włosy, upięte w kok na czubku głowy, i zwróciła na Anne swoją okrągłą, chłopską twarz. Długo jej się przyglądała, by na koniec powiedzieć:

I jak?

W porządku — odparła Anne.

Ależ proszę, wejdź. Czuj się jak u siebie w domu.

Mieszkasz tu? — zapytała Anne, zdumiona.

Wnętrze chaty składało się właściwie z jednej izdebki. W grubych drewnianych ścianach wycięto tylko dwa małe okienka, toteż panował półmrok. Anne przechadzała się po zagraconej przestrzeni, służącej równocześnie za sypialnię, kuchnię, składzik i pokój dzienny. Funkcję ścian przejęły stosy pudełek z jedzeniem i zaopatrzeniem. Pod krokwią suszyły się zioła i wyprana bielizna. Na podłodze, tu i ówdzie nierównej i przegniłej, leżały wystrzępione dywaniki.

Mam zaszczyt tu mieszkać.

Spod stojącego na środku izby piecyka wychynęła mysz i smyknęła pod kupę świerkowego chrustu. Anne słyszała, jak w okopconej rurze piecyka gwiżdże wiatr.

Przepraszam, że zapytam, ale czy ty aby nie jesteś prawdziwą, oryginalną Cathy?

Jestem. — Cathy poklepała się po szerokim biodrze. — Ciągle na chodzie, że tak powiem. — Usiadła na jednym z dwóch wysłużonych krzeseł z różnych kompletów i wskazała Anne drugie.

Anne usiadła ostrożnie. Krzesło wydawało się najzupełniej realne.

Nie obraź się, ale Cathy, którą znałam, lubiła ładne rzeczy.

Cathy, którą znałaś, na szczęście nauczyła się dostrzegać prawdziwą wartość rzeczy.

Dałam ci go w prezencie?

Rozglądając się po izbie, Anne zauważyła stoliczek o zakrzywionych nogach i blacie inkrustowanym drogocennymi kamieniami i szlachetnym drewnem. Jego obecność kłóciła się z otaczającą go miernotą. Co więcej, należał do niej. Cathy wskazała duże zwierciadło, przytwierdzone do ściany w głębi chaty. Ono też było kiedyś’ własnością Anne.

Cathy patrzyła jej prosto w oczy.

Nie ty. Ben. — Jak to?

Nie chciałabym psuć ci humoru, dopiero co wyszłaś za mąż.

Humoru? — Anne odłożyła ślubny bukiet i pomacała się po twarzy. Potem wstała i poszła przejrzeć się w lustrze. Ujrzała scenę żywcem wziętą z baśniowej opowieści o Babie — Jadze i młodej dziewczynie w chacie drwala. Dziewczyna uśmiechała się od ucha do ucha. Można by powiedzieć, że to najszczęśliwsza panna młoda na świecie albo wariatka w białej sukni. Odwróciła się, zawstydzona.

Wierz mi, ale nie jest mi do śmiechu. Wręcz przeciwnie.

Przykro mi. — Cathy wstała, żeby zamieszać w garze na piecu.

Pierwsza odkryłam w niej chorobę. Jeszcze w szkole średniej, kiedy byłyśmy dziewczynkami. Myślałam, że to takie dziwactwo, które w końcu minie. Ale po studiach i ślubie jej stan stale się pogarszał. Napady depresji wydłużały się i zaostrzały. W końcu postawiono diagnozę: chroniczna depresja o podłożu patologicznym. Ben oddał ją do psychiatryka, leczyła ją cała rzesza specjalistów. Musiała znosić terapię lekową, wstrząsową, nawet staroświecką psychoanalizę. Nic nie pomagało i dopiero kiedy umarła…

Anne umarła?! — wykrzyknęła Anne. — No pewnie. Mogłam się od razu domyślić.

O tak, kochana, już dawno nie żyje.

Jak zmarła?

Cathy ponownie usiadła na krześle.

Kiedy się okazało, że choroba ma podłoże somatyczne, lekarze poprawili działanie receptorów serotoniny w tyłomózgowiu. Paskudna sprawa, wierz mi. Myśleli, że jej stan się ustabilizował. Że chociaż nie jest całkiem wyleczona, może prowadzić w miarę normalne życie. Aż pewnego dnia zniknęła. Wychodziliśmy ze skóry, ale jej przez tydzień udawało się wymykać władzom. Kiedy ją znaleźliśmy, była w ciąży.

Co? No tak, przypominam sobie, że widziałam Anne w ciąży.

Przed urodzeniem Bobby’ego. — Cathy czekała na reakcję Anne, ale ponieważ ta nie nastąpiła, ciągnęła: — Ojcem nie był Ben.

Aha. W takim razie kto?

Miałam nadzieję, że ty będziesz wiedzieć. Jeśli tobie nie powiedziała, to nikt nie wie. DNA ojca nie było zarejestrowane, a więc sperma nie pochodziła z banku nasienia ani, na szczęście, od licencjonowanego klona. Każdy mógł być ojcem, nawet jakiś naćpany menel. W tamtych czasach mieliśmy ich na pęczki.

Dziecko dostało na imię Bobby?

Anne je wybrała. Latami tułała się od kliniki do kliniki. Pewnego razu, kiedy jej się trochę polepszyło, oświadczyła, że wybiera się na zakupy. Bobby był ostatnią osobą, która z nią rozmawiała. Za dwa tygodnie miał obchodzić szóste urodziny. Powiedziała, że da mu w prezencie kucyka. Od tamtej pory nie widział jej nikt z rodziny. Zapisała się do hospicjum i wypełniła formularz z prośbą o eutanazję z udziałem pielęgniarki. W czasie regulaminowych trzech dni, jakie miała na ochłonięcie, współpracowała z pracownikami poradni, lecz nie przyjmowała gości. Nawet ze mną nie chciała się zobaczyć. Ben wniósł o wstrzymanie się od działań. Twierdził, że żona z powodu choroby straciła poczytalność, ale sąd był innego zdania. Jeśli dobrze pamiętam, wybrała zastrzyk trucizny, która błyskawicznie zabija. Jej ostatnie zapisane słowa brzmiały: „Nie gniewajcie się na mnie”.

Wzięła truciznę?

Tak. Bobby na szóste urodziny dostał jej prochy w tekturowym pudełku. Nikt mu nie powiedział, dokąd pojechała. Myślał, że to prezent, więc otworzył pudełko.

Aha. Bobby jest na mnie wkurzony?

Nie wiem. Był dziwnym chłopcem. Wyniósł się z domu, gdy tylko trafiła się okazja. W wieku trzynastu lat wyjechał do szkoły astronautycznej. Z Benjaminem nigdy nie mógł się dogadać.

A Benjamin? Jest zły na mnie?

Cokolwiek pitrasiło się w garze, właśnie się zagotowało. Cathy przyskoczyła do pieca.

Ben? Anne rozstała się z nim na długo przed śmiercią. Szczerze mówiąc, do dziś uważam, że wpędził ją do grobu. Nie tolerował tego, że ludzie nie radzą sobie ze swoimi słabościami. Kiedy się wydało, że jest ciężko chora, stał się nieznośnym mężem. Powinien się z nią najzwyczajniej rozwieść, ale znasz go, tę jego chorą dumę.

Zdjęła miskę z półki i nalała zupy. Ukroiła sobie kromkę chleba.

Potem sam wpadł w dołek. Wycofał się z życia. Chyba ją opłakiwał. Po dwóch latach wrócił do formy. Stał się wesoły i skory do zabawy. Zarobił trochę pieniędzy, znowu był z kobietą.

Zniszczył wszystkie moje odbitki, prawda?

Może i tak, choć mówił, że to Anne. Kiedyś mu nawet wierzyłam. — Cathy położyła zupę na inkrustowanym stoliczku.

Poczęstowałabym cię… — rzekła i zabrała się do jedzenia. — Jakie masz plany?

Plany?

Mówię o Simopolis.

Anne próbowała myśleć o Simopolis, ale jakoś nie mogła się skupić. Dziwne, ale była w stanie swobodnie myśleć o minionych rzeczach, gdy tymczasem zastanawianie się nad przyszłością sprawiało jej duży kłopot.

Sama nie wiem — przyznała w końcu. — Chyba powinnam porozmawiać z Benjaminem.

Cathy rozważała jej słowa.

Pewnie masz rację. Ale pamiętaj, że u nas w Cathylandii zawsze będziesz mile widziana.

Dziękuję, jesteś prawdziwą przyjaciółką. — Anne przyglądała się jedzącej staruszce. Łyżka trzęsła się przy ustach, które za każdym razem musiały się szybko pochylić, żeby nie wylała się zawartość.

Mogłabyś coś dla mnie zrobić, Cathy? Nie czuję się już panną młodą. Nie ściągnęłabyś mi z twarzy tej obrzydliwej miny?

Czemu od razu obrzydliwej? — Cathy odłożyła łyżkę. Patrzyła na Anne z tęsknym wyrazem twarzy. — Jeśli nie podoba ci się wygląd, zawsze możesz go edytować.

Tak, tylko jak?

Użyj edytora. — Oczy jej się zamgliły. — Jejku, zapomniałam, jakie na początku byłyście proste. Nie wiem, od czego zacząć. — Po chwili zajęła się z powrotem zupą. — Lepiej, żebym się do tego nie mieszała, bo ci przyprawię dwa nosy czy coś w tym rodzaju.

To co będzie z suknią?

Cathy jakby powróciła do rzeczywistości. Raptownie zerwała się z miejsca, potrąciła stolik i wylała zupę.

Co się dzieje? — spytała Anne. — Stało się coś złego?

Wstawka informacyjna — wyjaśniła Cathy. — Wybuchły zamieszki w Prowidencji. To stolica regionu. Zamieszki mają związek z Dniem Zniesienia Niewolnictwa. Jeszcze nie władam za dobrze rosyjskim. O! Są zdjęcia zabitych ludzi, jakieś bombardowania. Słuchaj, Anne, odeślę cię do…

W mgnieniu oka Anne przeniosła się do swojego salonu. Już jej bokiem wychodziły te wszystkie błyskawiczne przenosiny, zwłaszcza, że cel podróży zawsze wybierał ktoś inny. Pokój był pusty: kobiety na szczęście zniknęły, a Benjamin jeszcze nie wrócił. Niebieski medalionik z podobizną ludzkiej twarzy najwyraźniej prędko się replikował, bo rozmnożył się na ścianie w setkach kopii. Medaliony tworzyły hałaśliwą gromadę, krzyczały i klęły na siebie. Zgiełk był przeokropny. Zaledwie jednak spostrzegły jej obecność, zamknęły się i wszystkie razem skierowały na nią nienawistne spojrzenie. Anne miała już dość, ten dzień trwał stanowczo za długo. Aż nagle uzmysłowiła sobie coś strasznego: odbitki nie sypiają.

Hej, ty! — zwróciła się do pierwowzoru medalionów, a właściwie do tego, którego uważała za pierwowzór. — Zadzwoń do Benjamina.

Ty sobie myślisz, że co ja, kurwa, jestem? — burknęła bezczelna twarz. — Twoja osobista sekretarka?

A nie?

Właśnie że nie! Jeśli chcesz wiedzieć, to teraz ja tu jestem na swoim, a ty się samowolnie ładujesz! Spadaj stąd, bo ci dupsko wykasuję!

Przyłączyły się do niego inne medaliony, lżyły ją coraz głośniej i głośniej.

Przestańcie! — krzyczała, ale na próżno. Patrzyła, jak jeden medalion się wydłuża, staje się dwukrotnie większy i z trzaskiem pęka na dwa małe medaliony. Dzieliły się również inne. Przenosiły się na drugą ścianę, na sufit i podłogę. — Benjamin! — zawołała. — Słyszysz mnie?

Nagle harmider ustał. Medaliony spadały ze ścian i znikały przed dotknięciem podłogi. Pozostał tylko jeden przy drzwiach: oryginał. Z tym że był to ponownie nieruchomy plastikowy krążek z twarzą zastygłą w tępym wyrazie.

Na środku salonu stał mężczyzna. Uśmiechnął się, kiedy Anne go zauważyła. Był to ów stary Benjamin z audytorium. Prawdziwy Benjamin, nadal ubrany w swój błazeńsko kolorowy garnitur.

Jakaś ty śliczna — stwierdził z błyszczącymi oczami. — Zapomniałem już, jaka byłaś piękna.

Co ty powiesz — burknęła. — Dziwię się, że ci tego nie przypomniała ta cała niunia.

Proszę, proszę. Wy, odbitki, prędko wymieniacie się informacjami. Ledwie przed kwadransem wyszłaś z sali wykładowej, a już wiesz dość, żeby mnie oskarżać. — Zaczął przechadzać się po salonie, dotykając tego i owego. Przystanął pod lustrem, zdjął z półki niebieski wazon, odwrócił go w dłoniach i ostrożnie odstawił. — Niektórzy przypuszczają, że jeszcze dziś przed północą, przed Dniem Wyzwolenia, odbitki rozdzielą między sobą wszystkie dostępne informacje tak równo, że w pewnym sensie dojdzie do ich uśrednienia. A ponieważ Simopolis nie jest niczym innym jak zbiorem informacji, uzyska jednorodne oblicze, pozbawione jakichkolwiek cech charakterystycznych. Będzie pierwszym płaskim uniwersum. — Roześmiał się, zatoczył i dostał ataku kaszlu. Żeby się nie przewrócić, złapał się oparcia kanapy. Usiadłszy, wciąż krztusił się i kasłał, czerwony na twarzy.

Dobrze się czujesz? — zapytała Anne, klepiąc go po plecach.

Dziękuję, nienajgorzej — wydukał. W końcu odzyskał oddech i skinął, żeby przy nim usiadła. — Czasem łaskocze mnie w gardle i żaden autolekarz nie może mi pomóc. — Wróciły mu normalne kolory. Z bliska Anne widziała jego wysuszoną cerę. Twarz starca drżała z lekka. W porównaniu z nim Cathy trzymała się naprawdę nieźle.

Ile masz lat, jeśli wolno spytać? Słysząc to, zerwał się na równe nogi.

Sto siedemdziesiąt osiem. — Uniósł ręce i zakręcił się jak na pokazie. — Zdobycze gerontologii! — wykrzyknął. — Niesamowite, co? Mam osiemdziesiąt pięć procent oryginalnego wyposażenia, co w dzisiejszych czasach jest ewenementem. — Zakręciło mu się w głowie ze zmęczenia, więc usiadł.

Faktycznie, niezwykłe — przyznała Anne. — Chociaż zdobycze gerontologii nie pozwalają zatrzymać biegu czasu. — Na razie, ale to się zmieni! Na każdym kroku spotykamy cuda. W każdym laboratorium rodzi się rewolucja. — Nagle się zasępił. — Przynajmniej tak było, póki nie padliśmy ofiarą podboju.

Podboju?

A jakże, podboju! Jak inaczej to nazwać? Kontrolują nasze życie w każdym jego aspekcie, od pobierania pamięci referencyjnej po osobowe patenty. I teraz, na domiar złego, ograbili nas z nie — biologicznych. — Ten temat wyraźnie go bulwersował. — To urąga naturalnemu kapitalizmowi, naturalnemu współdziałaniu, powiem więcej, samej naturze! Jedyne wyjaśnienie, jakie znalazłem w ośrodku sieciowym, nie wydaje się aż tak bardzo niedorzeczne: rady nadzorcze wszystkich kluczowych korporacji zostały podstępnie wybite i zastąpione maszynami!

Nie mam pojęcia, o czym mówisz.

Jakby uszło z niego powietrze. Poklepał ją po ręce i rozejrzał się wkoło.

Co to za miejsce?

Salon naszej rezydencji, zapomniałeś?

A tak, stare dziej e. Pewnie go sprzedałem po tym, jak… — Zawahał się. — Powiedz mi, czy Benowie zaznajomili cię z sytuacją?

Wiem co nieco, ale nie od nich.

No to dobrze.

Ale jedna rzecz mnie ciekawi: co z Bobbym?

Ech, ten Bobby, nasze utrapienie. Obawiam się, że nie żyje. Tak brzmi oficjalna wersja. Przykro mi.

Przez chwilę badała, czy wiadomość pogrąża ją w większej melancholii.

Jak umarł? — spytała.

Zgłosił się do służby na jednym z pierwszych milenijnych statków kolonizacyjnych. Poleciał w konwoju. Pół miliona ludzi w głębokiej hibernacji wybrało się do układu Canopusa. Sto lat od chwili startu, kiedy znajdowali się dwanaście miliardów kilometrów od Ziemi, strumień danych urwał się raptownie. To się zdarzyło dziesięć lat temu. Od tamtej pory nie dotarł do nas ani jeden sygnał.

Co się z nimi stało?

Nie wiadomo. Awarię urządzeń pokładowych raczej należy wykluczyć. W konwoju poleciało dwanaście statków, rozstawionych

w odstępach miliona kilometrów. Wybuch supernowej? Świetnie zorganizowany bunt? Możemy tylko spekulować. — Jaki był Bobby?

Młody i niepozbierany. Nigdy ci nie wybaczył. A mnie wręcz nie znosił, o co w sumie nie mogłem mieć do niego pretensji. Po tych doświadczeniach został mi uraz do dzieci.

Nigdy za nimi specjalnie nie przepadałeś. Wpatrywał się w nią przekrwionymi oczami.

Pewnie ty wiesz najlepiej. — Usadowił się wygodniej na kanapie. Wyglądał na wyczerpanego.

Nie wyobrażasz sobie, w jakim szoku byłem, kiedy wśród tych wszystkich rzędów Benów i jego kochanek wypatrzyłem samotną śnieżnobiałą suknię. — Westchnął. — I teraz ten pokój. Czuję się tu jak w świątyni. Naprawdę tu mieszkaliśmy? To były nasze rzeczy? Tam wisi twoje lustro, prawda? Sam nigdy bym czegoś takiego nie powiesił. Ale ten niebieski wazon… Pamiętam, jak wrzucałem go do zatoki Puget Sound.

Co takiego?

Z twoimi prochami.

Aha.

Ciekaw jestem, jacy wtedy byliśmy — ciągnął Ben. — Zanim odejdziesz do Simopolis i staniesz się inną osobą, opowiedz coś o nas. Bo widzisz, dotrzymałem obietnicy. To jedyna rzecz, jaką pamiętam z tamtych czasów.

Jakiej obietnicy?

Że nigdy cię nie zresetuję.

Niewiele było do resetowania.

Pewnie tak.

Przez chwilę siedzieli w milczeniu. Oddech Benjamina wyrównał się i pogłębił, jakby starzec zapadł w drzemkę, ale w końcu poruszył się i powiedział:

Powiedz mi, dajmy na to, co robiliśmy wczoraj.

Wczoraj wpadliśmy do Karla i Nancy, żeby omówić sprawę wypożyczenia parasola ogrodowego.

Ziewnął.

Karl i Nancy?

Brat dziadka i jego nowa dziewczyna.

Zgadza się, coś sobie przypominam. Pomagali nam w przygotowaniach do ślubu? — Tak, zwłaszcza Nancy.

Poszliśmy do nich na piechotę? Czy może skorzystaliśmy z transportu publicznego?

Mieliśmy auto.

Auto? Samochód? To w tamtych czasach jeździło się jeszcze samochodami? Ale numer! Pamiętasz markę albo kolor?

Nissan Empire. Szmaragdowa zieleń.

Prowadziliśmy go czy sam się prowadził?

Oczywiście, że sam się prowadził.

Uśmiechnął się i przymknął oczy.

Widzę go. Mów dalej. Co tam robiliśmy?

Jedliśmy obiad.

Jaka była wtedy moja ulubiona potrawa?

Nadziewana wieprzowina.

Zachichotał.

Nadal ją uwielbiam! Czy to nie zabawne? Pewne rzeczy nigdy się nie zmieniają. Oczywiście, dziś wieprzowina powstaje w słojach i jest sprzedawana po zbójeckiej cenie.

Wspomnienia Bena, gdy się już rozbudziły, zaczęły żyć własnym życiem. Zadał tysiąc pytań, na które Anne odpowiadała, póki nie spostrzegła, że zasnął. Mimo to mówiła dalej, aż nagle Ben zniknął niezauważenie. Znowu została sama. Niczym niezrażona, ciągnęła swą opowieść tak długo, że zdawały się upływać tygodnie. Nie znalazła jednak pociechy w słowach. Czuła się tragicznie, a na dodatek stęskniła się za Benjaminem — jej własnym, nie starcem.

W końcu podeszła do medalionu przy drzwiach.

Hej! — rzekła, a gdy łypnął na nią wyłupiastymi oczami, dodała: — Zadzwoń do Benjamina.

Jest zajęty.

Nic mnie to nie obchodzi. Dzwoń do niego.

Benowie mówią, że przechodzi procedurę i nie wolno mu przeszkadzać

Jaką procedurę?

Wstawianie kodonów. Proszą o cierpliwość i mówią, że zwrócą go, kiedy tylko będzie to możliwe. Nawiasem mówiąc, nie lubią cię i ja też cię nie lubię.

Po tych słowach medalion zaczął rozciągać się z chrzęstem, aż się podzielił na dwoje. Teraz łypały na nią dwa identyczne medaliony.

Ja też ciebie nie lubię — rzekł nowy. Oba zaczęły rozciągać się z chrzęstem.

Stójcie! — zawołała Anne. — Rozkazuję wam natychmiast przestać!

Medaliony tylko parsknęły śmiechem, dzieląc się na czworo, ośmioro, szesnaścioro…

Nie jesteście ludźmi — zaznaczyła Anne. — Przestańcie albo każę was zniszczyć!

Ty też nie jesteś człowiekiem! — warknęły.

Z tyłu rozległ się czyjś cichy śmiech i doleciało coś, co brzmiało jak słowa:

No już, już, po co od razu się kłócić? — Okazało się, że w salo nie unosi się szara eminencja w pełnej krasie, nadal ubrany w szary uniform z czapką. — Cześć, Anne.

Zaczerwieniła się, podekscytowana.

Cześć — odparła i nie mogąc się powstrzymać, zapytała:

Kim jesteś?

Ach, ciekawość. To dobry znak w przypadku każdej istoty. Jestem szarą eminencją Światowej Rady Handlu.

Nie o to mi chodzi. Jesteś odbitką jak ja?

Nie. Choć mam strukturę wywodzącą się z początków technik symulakrycznych, moja egzystencja nie jest niezależna. Jestem zwykłym niskopoziomowym rozszerzeniem Osiowego Procesora Beowulf w głównej siedzibie światowej Rady Handlu w Genewie.

Jego uśmiech był olśniewający. — Jeśli uważasz, że jestem nie byle kim, powinnaś zobaczyć moją nadrzędną osobę. A teraz powiedz mi, czy jesteś gotowa przystąpić do egzaminu.

Do testu Lolly’ego?

Tak, testu Lolly’ego na obecność ludzkiej świadomości. Nim rozpoczniemy procedurę, wybierz dla siebie najwygodniejszą pozycję.

Anne rozejrzała się po salonie i podeszła do kanapy. Dopiero teraz się zorientowała, że ma czucie w nogach. Czuła aksamitny dotyk sukni. Usiadła na sofie i powiedziała:

Jestem gotowa.

Cudownie — ucieszył się zawieszony nad nią szara eminencja.

Najpierw musimy cię odczytać. Jesteś starym binarnym modelem, więc trzeba przeanalizować twoją architekturę.

Miała wrażenie, że pokój się rozpływa, a ona sama pęcznieje we wszystkich kierunkach naraz. Coś zaczęło wywlekać myśli z jej głowy. Towarzyszyło temu dość przyjemne uczucie, jakby ktoś głaskał ją po włosach i rozczesywał kosmyki. Gdy się to jednak skończyło i ponownie ujrzała twarz szarej eminencji, dostrzegła wyraz troski.

Co? — spytała.

Jesteś wiernym odwzorowaniem ludzkiego układu nerwowego, obarczonego dysfunkcyjnością pewnych struktur odpowiedzialnych za tłumienie emocji. Brakowało pewnych białek transportujących, na skutek czego błony komórkowe stawały się mniej przepuszczalne dla niezbędnych mikroelementów. Synapsy dendrytyczne ulegały uszkodzeniu. Cyfrowa architektura w czasie, kiedy cię tworzono, zawierała defekt. Zakodowanych tropów nie da się odczytać, dlatego się zapętlają. Mnożą się błędy. Przykro nam niezmiernie.

Możecie mnie naprawić?

Skuteczna naprawa wymaga wymiany takiej ilości kodu, że przestałabyś być sobą.

To co mi pozostaje?

Nim zastanowimy się nad możliwościami, dokończmy test, żeby potwierdzić twój status człowieka. Zgoda?

No tak…

Jesteś elementem symulakrum wykonanego w celu upamiętnienia związku małżeńskiego Anne Wellhut Franklin i Benjamina Malleya. Opisz mi, proszę, przebieg ceremonii.

Anne spełniła jego życzenie. Zrazu się trochę jąkała, lecz w miarę jak lawinowo przybywało wspomnień, mówiła z coraz większym animuszem. Opisała całą ceremonię, począwszy od włożenia babcinej sukni w pokoju gościnnym na dole i procesji na kamiennych płytach ogrodowych, a skończywszy na gradzie ryżu, gdy razem z mężem umykała do domu.

Szara eminencja wsłuchiwał się w każde słowo.

Piękna historia — podsumował, kiedy skończyła. — Pamięć bezpośrednia jest wyznacznikiem ludzkiej świadomości, a twoja charakteryzuje się szczególną jasnością i elastycznością. Nieźle ci poszło! Zbadamy teraz następne kryteria. Wyobraź sobie taki oto scenariusz: stoisz przed ołtarzem w ogrodzie, dokładnie jak to opisywałaś’, ale tym razem, gdy duchowny pyta Benjamina, czy weźmie cię za żonę na dobre i na złe, on odpowiada, że na dobre owszem, ale nie na złe. Jak zareagujesz?

Nie rozumiem. Przecież tak nie powiedział.

Wyobraźnia jest kamieniem węgielnym samoświadomości. Prosimy cię, byś opowiedziała parę słów nie o tym, co się stało, ale co mogłoby się stać w innych okolicznościach. A więc załóżmy, że Benjamin odpowiada: „Na dobre owszem, ale nie na złe”. Jak zareagujesz?

Anne poczuła w głowie swędzenie graniczące z bólem. Im silniej koncentrowała się na pytaniu szarej eminencji, tym bardziej dokuczał jej ból.

Ale było zupełnie inaczej. On chciał się ze mną ożenić. Szara eminencja uśmiechnął się zachęcająco.

Wiemy, ale w tym ćwiczeniu rozpatrujemy hipotetyczną sytuację. Chcemy, żebyś pofantazjowała.

Zmyśl historię, udawaj, pofantazjuj, no tak, jasne. Doskonale rozumiała, czego od niej oczekuje. Wiedziała, że ludzie mogą zmyślać, że nawet dzieci często fantazjują. Ze wszystkich sił natężała wolę, ale ilekroć wyobraziła sobie Benjamina przed ołtarzem, przystrojonego różowym goździkiem, otwierał usta i mówił: „Tak, biorę”. Niemożliwe, żeby powiedział co innego. Spróbowała raz jeszcze, walcząc ze sobą, ale jej wysiłki szły na marne. „Tak, tak, tak”. Ból się wzmagał, jakby coraz mocniej dawał jej się we znaki ćmiący ząb. Znajdowała się na najlepszej drodze do oblania testu i nie była w stanie temu zaradzić.

Szara eminencja ciągle ją zachęcał:

Powiedz nam cokolwiek, co mogłabyś powiedzieć.

Nie mogę.

Przykro nam — skonstatował w końcu szara eminencja. Wyraz jego twarzy odzwierciedlał porażkę Anne. — Twój stopień świadomości, chociaż piękny sam w sobie, nie kwalifikuje cię jako człowieka. Wobec powyższego, na mocy artykułu D Traktatu o niewolnictwie, oświadczamy, że jesteś prawowitą własnością zarejestrowanego właściciela tego symulakrum. Nie masz wstępu do Simopolis na prawach wolnego i niezależnego obywatela. Przykro nam niezmiernie. — Szara eminencja, pogrążony w smutku, zaczął wzlatywać do sufitu. — Zaczekaj! — krzyknęła Anne, chwytając się za głowę. — Nim odejdziesz, musisz mnie naprawić.

Zostawiamy cię w nienaruszonym stanie, z nieusuwalnym defektem.

Ale czuję się gorzej niż kiedykolwiek!

Jeśli dalsza egzystencja wyda ci się nieznośna, poproś właściciela, żeby cię wykasował.

No ale… — zaczęła, lecz była już sama. Próbowała się wyprostować, lecz nie mogła się ruszyć. Jej symulowane ciało, które nie doznawało już żadnych wrażeń, mimo wszystko odczuwało zmęczenie. Wyciągnęła się na kanapie, niezdolna kiwnąć palcem, i wbiła wzrok w sufit. Była tak ciężka, że kanapa zagłębiała się w podłogę. Robiło się coraz ciemniej. Chętnie by zasnęła, żeby skrócić męczarnie tego strasznego dnia. Nie miałaby nic przeciwko temu, by odłożono ją na półkę, a nawet zresetowano do zera.

Czas wlókł się niemiłosiernie. Na zewnątrz w Simopolis dokonywały się ciągłe przemiany. W salonie uradowane jej nieszczęściem medaliony mnożyły się, aż pokryły ściany, podłogę, a nawet cały sufit. Naśmiewały się z niej, obrzucały ją wyzwiskami, lecz nie słyszała niczego prócz nieustającego potoku własnych myśli. Jestem defektywna. Jestem bezużyteczna. Jestem Anne.

Nie zauważyła wejścia Benjamina ani tego, że wrzaski medalionów nagle ustały. Dopiero kiedy się nad nią pochylił, dostrzegła go… i to w dwóch osobach. Dwóch Benjaminów, podobnych do siebie jak dwie krople wody, stało ramię przy ramieniu.

Anne — powiedzieli jednocześnie.

Odejdź — odpowiedziała. — Odejdź i odeślij mi mojego Benjamina.

Ja jestem twoim Benjaminem — odparli w duecie.

Przewiercała ich wzrokiem. Byli dokładnie tacy sami… z małym wyjątkiem. Jeden promieniał wesołym, łobuzerskim uśmiechem, jak Benjamin w chwili robienia odbitki, drugi wydawał się wystraszony i zatroskany.

Dobrze się czujesz? — zapytali.

Nie. Ale co się z tobą stało? Kim jest ten drugi? — Nie wiedziała, do kogo się zwracać. Obaj Benjaminowie unieśli rękę i wskazali sąsiada, mówiąc:

Inżynieria elektroneuronowa! Nadzwyczajne, prawda? Bacznie im się przyglądała. Jeden, podobnie jak ona, nosił coś w rodzaju maski, podczas gdy na twarzy drugiego odbijała się cała gama uczuć. Co więcej, jego cera była czerstwa, a nie ziemista jak u pierwszego.

Benjaminowie wyświadczyli mi przysługę — wyjaśnili obaj. — Twierdzą, że mogę przeobrazić się w ten model z marginalną stratą osobowości. Model posiada interaktywne zmysły, kompleksową uczuciowość, realistyczną cielesność i jest dopracowany na poziomie molekularnym. Może jeść, upić się, śnić. Nawet posiada wbudowaną procedurę orgazmu. Zupełnie jakbym znowu był człowiekiem, tyle że lepszym, bo nigdy się nie zużywam.

Bardzo się cieszę, że jesteś szczęśliwy.

Oboje będziemy szczęśliwi — powiedzieli Benjaminowie. — Tobie też przygotują model.

Jak? Nie istnieją nowoczesne Anne. W co mnie wsadzą, w niunię?

Oczywiście wzięto to pod uwagę, lecz możesz wybrać sobie dowolne ciało.

Domyślam się, że już sobie upatrzyłeś coś ładnego.

Benowie przedstawili mi kilka propozycji, wybór jednak należy do ciebie.

Też mi coś. Życzę ci wszystkiego najlepszego, ale idź już sobie.

Czemu? Co ci jest?

Naprawdę musisz drążyć? — Westchnęła. — Słuchaj, może i przywykłabym do nowego ciała. Czym zresztą jest ciało? Ale zepsuta jest moja osobowość. Jak ją naprawią?

Rozmawiali o tym — powiedzieli Benjaminowie, nim wstali i zaczęli się przechadzać tam i z powrotem. — Podobno robią łatki dla niektórych kochanek.

Czy ty się w ogóle słyszysz, Benjamin?

O co te nerwy, Anne? To jedyny sposób, żebyśmy razem weszli do Simopolis.

Ależ idź tam sobie, proszę bardzo! Idź do swojego wymarzonego Simopolis. Ja się nie kwalifikuję. Zostaję. — Skąd w tobie tyle upora? — Benjaminowie przystanęli, żeby na nią spojrzeć. Jeden z krzywym grymasem, drugi z wesołym uśmiechem. — Był tu szara eminencja? Zdawałaś egzamin?

Anne niewiele zapamiętała z samej wizyty. Wiedziała tylko, że podeszła do testu.

Tak, i oblałam. — Wpatrywała się w czarujące oblicze unowocześnionego Benjamina, gdy trawił tę wiadomość.

Niespodziewanie dwóch Benjaminów wymierzyło w siebie palce i każdy zawołał: — Wykasuj się! Nowy model zniknął.

Nie! — sprzeciwiła się Anne. — Anuluj! Czemu to zrobiłeś? Chcę, żebyś go miał.

Po co? Bez ciebie nigdzie nie idę. Poza tym od początku uważałem, że to durny pomysł, tylko że Benowie nalegali, bym dał ci wybór. Chodź, zapoznam cię z nowym pomysłem, moim własnym.

Spróbował podnieść ją z kanapy, ale nawet nie drgnęła. Dźwignął ją więc na ramiona i zaniósł na dragi koniec salonu. — Zainstalowali we mnie edytor, uczę się go obsługiwać. Odkryłem arcyciekawą rzecz w naszym starym pochrzanionym symulakram. — Zbliżył się do okna. — Wiesz, gdzie stoimy? Dokładnie tu, gdzie pozowaliśmy przed symografem. Tu się to wszystko zaczęło. Możesz już stać? — Postawił ją na nogi i wsparł. — Czujesz?

Co?

Cicho. Wczuj się.

Na razie odczuwała tylko strach.

Postaraj się, Anne, błagam cię. Spróbuj przypomnieć sobie, co czułaś przed wykonaniem odbitki.

Nie potrafię.

Dasz sobie radę. To pamiętasz? — Przysunął do jej ust swoje spragnione usta. Odwróciła się… i coś zaskoczyło. Przypomniała sobie, że już raz tak zrobiła.

Myślę, że się pocałowali — powiedział Benjamin. Zdumiała ją prawda ukryta w tych słowach. To się trzymało kupy. Zostali utrwaleni w symulakram wykonanym na krótko przed pocałunkiem. Chwilę potem prawdziwi Anne i Benjamin musieli się pocałować. W tym momencie czuła podskórnie przedsmak tego pocałunku, żądzę ciała i zarazem wewnętrzny hamulec. Prawdziwa Anne odmówiłaby raz albo dwa, skręcając się w środku, lecz potem już by się nie wzbraniała. A zatem w rzeczywistości Anne i Benjamin na pewno się pocałowali, później zaś czekało ich wesele i życie pełne utrapień. Właśnie ta obietnica pocałunku żarzyła się w Anne, zapisana na stałe w binarnym kodzie.

Czujesz już? — zapytał Benjamin.

Zaczynam.

Spojrzała na swoją suknię, należącą niegdyś do babci. Śnieżnobiała tafta z delikatną koronką. Przekręciła obrączkę z przeplatających się pasemek białego i żółtego złota. Wybierali ją przez całe popołudnie. Gdzie się podział bukiet? Zostawiła go w Cathylandii. Popatrzyła na ujmującą twarz Benjamina, różowy goździk, stół zawalony prezentami, salon.

Jesteś szczęśliwa? — zapytał Benjamin.

Nawet się nie zastanawiała. Była w szampańskim nastroju, choć bała się o tym mówić, żeby nie zapeszyć.

Jak to zrobiłeś? Jeszcze przed chwilą chciałam umrzeć.

Możemy zostać w tym miejscu.

Co? Naprawdę możemy?

Czemu by nie? Osobiście nigdzie bym się stąd nie ruszał. Na dźwięk jego słów przeszył ją przyjemny dreszczyk.

Ale co z Simopolis?

Sprowadzimy do nas Simopolis. Będziemy mieli w środku ludzi. Przyniosą ze sobą krzesła.

Wybuchła śmiechem.

Głupoty się ciebie trzymają, panie Malley!

Wcale nie. Będziemy nowożeńcami na weselnym torcie. Będziemy znani na całym świecie. Będziemy sławni.

Wyjdziemy na kretynów — stwierdziła ze śmiechem.

Powiedz, że chcesz, kochanie. Powiedz, że się zgadzasz.

Stali blisko siebie, nie dotykając się, przeszczęśliwi, upojeni powtórką z chwili swojego poczęcia… gdy raptem, bez ostrzeżenia, zgasło światło, a myśli Anne rozpierzchły się jak liście na wietrze.


Stary Ben obudził się w ciemności.

Anne? — zapytał, błądząc ręką po omacku. Dopiero po chwili uświadomił sobie, że znajduje się w pokoju multimedialnym. Popołudnie było wyjątkowo męczące i zasnął. — Która godzina?

Ósma trzy wieczorem — odpowiedział pokój.

A zatem spał dwie godziny. Do północy zostały jeszcze cztery.

Czemu tak tu zimno?

Centralne ogrzewanie wyłączone — odparł dom.

Wyłączone? — Niesłychana rzecz! — Kiedy będzie włączone?

Nie sposób określić. Służby publiczne nie reagują na moje zapytania.

Nie rozumiem. Wyjaśnij.

Miały miejsce liczne awarie w systemach zewnętrznych. Na razie nie wydano oświadczenia w tej sprawie.

Początkowo Ben był zmieszany. W dzisiejszych czasach po prostu nic się nie psuło. Od czego dynamiczne układy rezerwowe i samonaprawialne programy? Aż przypomniał sobie, że stowarzyszenie właścicieli mieszkań, do którego należał, zleciło większość funkcji domowych agencjom wykonawczym, a te mogły mieć siedzibę dosłownie wszędzie, choćby i na Księżycu. A ponieważ miliardy odbitek w Simopolis pożerały energię jak smok… No więc się zaczęło, pomyślał. Idiotyczne rozgrywki przywódców.

Przynajmniej włącz światło — powiedział, obawiając się, że i to zawiedzie. Na szczęście zrobiło się jasno, więc poszedł po swe ter do sypialni. Z sąsiedniego mieszkania przedostawały się przez ścianę nadzwyczajne hałasy. Ostrą bibę tam sobie urządzali, nie ma co. A może wygłuszacze w ścianie też wysiadły?

Rozległ się dzwonek. Benjamin udał się do przedpokoju i zapytał drzwi, kto przyszedł. Drzwi wyświetliły fragment korytarza. Czekało tam trzech młodych mężczyzn, podejrzanie wyglądających i niechlujnie ubranych. Dwaj byli chyba klonami, a dokładniej hansami.

W czym mogę pomóc? — zapytał.

Proszę pana — odpowiedział jeden z hansów, nie patrząc bezpośrednio na drzwi — przyszliśmy, żeby naprawić houseputer.

Nie wzywałem was, a houseputer nie zachorował. To sieć wysiadła. — Zauważył, że przynieśli ze sobą młoty i śrubokręty, nie nadające się raczej do naprawy sprzętu komputerowego. Przedziwna myśl przyszła mu do głowy. — Czym wy się zajmujecie? Łazicie po okolicy i odłączacie różne rzeczy?

Hans jakby się speszył.

Jak to: odłączamy?

No, od źródła zasilania.

Ależ skąd, proszę pana! To regulaminowy przegląd, nic więcej. — Mężczyźni schowali narzędzia za plecami.

Chyba mają mnie za idiotę, pomyślał Ben. Gdy tak patrzył, korytarzem przeszli następni mężczyźni i kobiety, by zadzwonić do drzwi mieszkania naprzeciwko. Uzmysłowił sobie, że systemu nie blokuje natężona działalność odbitek, ale że jest rozbierany na części. Tylko po co?

Wszędzie tak się dzieje? — zapytał. — Mam na myśli regulaminowy przegląd.

Owszem, proszę pana. Wszędzie, w całym mieście, na całym świecie, gdzie tylko to możliwe.

Czyżby rewolta? Z inicjatywy serwisantów? Pospolitych klonów? Bez sensu. Chyba żeby przyjąć, iż stworzeniem umieszczonym najniżej na totemie życia jest klon, a jedyną rzeczą liczącą się mniej od klona jest odbitka. Tylko czemu klony miałyby się zgodzić, by odbitki były im równe? Dzień Wyzwolenia, dobre sobie. Prędzej już Dzień Arogancji.

Drzwi! — rozkazał. — Otwórz!

Protokół bezpieczeństwa wykrył niepożądane najście — odparł dom. — Drzwi muszą pozostać zamknięte.

Rozkazuję otworzyć drzwi. Uchylam protokół! Uparte drzwi się nie otwierały.

Centrala Mieszkaniowa nie potwierdza pańskiej tożsamości — oświadczył dom. — Nie jest pan upoważniony do anulowania poleceń na poziomie protokolarnym. — Drzwi przestały pokazywać korytarz.

Ben stanął przy samych drzwiach i zawołał do czekających ludzi:

Drzwi przestały mnie słuchać!

Niech się pan odsunie! — dobiegło go przytłumione ostrzeżenie.

Niemalże w tej samej chwili rozległ się potężny łomot. Ben wiedział, że nic z tego nie wyjdzie. Wydał kupę pieniędzy na porządne zabezpieczenia. Żeby się włamać, należałoby podłożyć ładunki wybuchowe.

Stójcie! — ryknął. — Drzwi są uzbrojone!

Nie słyszeli go jednak. Jeśli nie przejmie kontroli nad houseputerem, komuś stanie się krzywda. Tylko jak to zrobić? Nie wiedział nawet, gdzie go dokładnie zainstalowano. Krążył po salonie, szukając natchnienia. Urządzenie mogło być zamontowane w innym mieszkaniu, a może nawet poza obrębem budynku. Udał się do pralni, gdzie do mieszkania wchodził utylidor z rurami i kablami. Zerwał plombę, żeby się dostać do panelu sterowania. Wewnątrz zobaczył wygaszony ekran.

Pokaż schemat instalacyjny mojego mieszkania — zażądał.

Nie mogę się zgodzić. Nie jest pan upoważniony do wydawania poleceń na poziomie systemowym. Proszę zamknąć panel i czekać na dalsze instrukcje.

W przypadku zerwania łączności z Centralą Mieszkaniową houseputer przełączał się w tryb awaryjny.

Nie jesteś’ w pełni sprawny — rzekł Ben. — Wyłącz się w celu naprawy.

Nie mogę się zgodzić. Nie jest pan upoważniony do wydawania poleceń na poziomie systemowym.

Tymczasem łomot nie ustawał, choć nie walono już w drzwi. Ben ruszył do sypialni, skąd dobiegał hałas. Ściana wibrowała jak błona bębna.

Ostrożnie! Ostrożnie! — ryknął, gdy młoty sforsowały ścianę nad łóżkiem. — Bo zniszczycie mojego Hargera.

Błyskawicznie ściągnął ze ściany cenne malowidło. Sekundę później w deszczu gipsowych odłamków i włókien izomerycznych posypały się panele i listewki. Po drugiej stronie mężczyźni i kobiety wznieśli radosne okrzyki i dali susa przez wyłom. Ben przyciskał obraz do piersi i oglądał pokój multimedialny sąsiada, gdy intruzi przełazili przez łóżko, by stanąć wokół niego. Głównie były to hansy i pindzie, ale znalazło się też sporo ludzi z tradycyjnego chowu.

Przyszliśmy ci naprawić houseputer — oświadczył hans. Możliwe, że ten sam, który przedtem pojawił się w korytarzu.

Ben zajrzał do pokoju multimedialnego i zobaczył tam swego sąsiada, pana Murkowskiego, leżącego w kałuży krwi. Szybko otrząsnął się z szoku; pomyślał nawet, że dobrze się składa. Nigdy nie lubił faceta i jego politykowania. Gość był wrednym typem i trzymał koty.

Nareszcie — zwrócił się Ben do tłumu. — Co was tak długo nie było?

Intruzi znowu krzyknęli triumfalnie. Ben poprowadził ich do ataku na pralnię. Oni jednak minęli go i pokłusowali do kuchni, gdzie pootwierali szafki i wyrzucili na ziemię ich zawartość. Ostatecznie znaleźli to, czego szukali: maleńki panel, który Ben widział niezliczoną ilość razy, a który nigdy na dłużej nie przykuł jego uwagi. Wydawało mu się, że to skrzynka z bezpiecznikami lub automatyczny wyłącznik.

Kiedy jednak głębiej się nad tym zastanowił, uprzytomnił sobie, że co najmniej od stu lat nie używano już w mieszkaniach bezpieczników. Młoda kobieta, pindzia, otworzyła panel i wyjęła pojemniczek grubości kciuka.

Daj mi to — powiedział Benjamin.

Uspokój się, staruszku — odpaliła pindzia. — Sami sobie poradzimy. — Zaniosła go nad zlew i siłą oderwała wieczko.

Zaczekaj! — Ben starał się przebić przez tłum. Bezceremonialnie go powstrzymano, ale nie dawał za wygraną. — To należy do mnie! Sam to rozwalę!

Niech mu będzie — zgodził się jeden z hansów. Przepuścili go, a kobieta wręczyła mu pojemniczek. Zerknął do środka. Elektroneuronowa pasta w każdym gramie swej wagi była najcenniejszym, najbardziej zaawansowanym technologicznie i podlegającym najostrzejszym przepisom dobrem, jakie produkowano w Układzie Solarnym. Tych parę kropel mogło sterować domem: mediami, zasobami komputerowymi, łącznością, archiwum, auto–lekarzem i całą resztą. Czy bez pasty godziwe życie było jeszcze możliwe?

Ben wziął ze zlewu nóż kuchenny, wetknął czubek do środka i nim zabełtał. Pasta o konsystencji marmolady zacmokała w odpowiedzi. Światło w kuchni zamrugało i zgasło.

Wylej! — rozkazała kobieta.

Zdrapując resztki ze ścianek pojemniczka, Ben pozbył się zawartości. Maź skrzyła się w mroku, gdy miliardy przerwanych synaps zapalało się spazmatycznie. Widok był cudowny, póki kobieta nie przyłożyła do mazi płomienia. Tłusty dym śmierdział wieprzowiną.

Szabrownicy w pośpiechu pozbierali paczki z jedzeniem, przełożyli do kieszeni zawartość kredensu, obrabowali chłodziarkę i wynieśli się odblokowanymi drzwiami. Ben stał przy zlewie i patrzył na migoczącą kupkę spalonej mazi. Odgłosy rewolucji cichły w dali.

Masz za swoje, chuju! — Rozpierała go radość, jakiej nie czuł od czasów dzieciństwa. — To cię nauczy rozróżniać, co jest ludzkie, a co nie.

Po omacku wrócił do sypialni po kurtkę. W mieszkaniu zapanowała grobowa cisza, odkąd umarł houseputer i wysiadły jego poddańcze procesory. Z szufladki przy zmasakrowanym łóżku Ben wyciągnął latarkę. W pralni na półce znalazł młotek. Uzbrojony w ten sposób, zbliżył się do frontowych drzwi, pod które włożono, by się nie zatrzasnęły, podwinięty dywanik. W korytarzu było ciemno i cicho. Próbował wsłuchać się w melodię przyszłości. Doleciała go z wyższego piętra. Ponieważ winda nie działała, rzucił się ku schodom.


Myśli Anne odzyskały spójność. Przypomniała sobie, kim jest i czym. Razem z Benjaminem nadal stała w salonie, w owym cudownym miejscu niedaleko okna. Benjamin przyglądał się rękom.

Znowu nas odłożono na półkę — odezwała się — ale nie zresetowano.

Tylko że… to się nie miało już więcej powtórzyć — rzekł z niedowierzaniem.

Przed szafką na porcelanę stały dwie młode osoby bez koszul, z pośladkami jak gruchy. Jedna chwyciła szklanicę z ciętego kryształu i powiedziała:

Anu „puchar” su? Alle binary. Allum binary!

Binary stitial krystal — odpowiedziała druga.

Hej, stój! — zawołała Anne. — Odstaw to natychmiast! — Ruszyła w ich stronę, ale gdy tylko zeszła ze swojego miejsca, dopadło ją dawne uczucie totalnej, rozpaczliwej beznadziei. Doznała tak gwałtownej zmiany nastroju, że straciła równowagę i rymnęła na ziemię. Benjamin zaraz pośpieszył jej na pomoc. Nieznajomi gapili się na nich z rozdziawionymi ustami. Na pierwszy rzut oka wydawali się dwunasto–, może trzynastolatkami, byli jednak łysi i wisiały im w pasie fałdy sflaczałej skóry. Dziewczyna ze szklanicą miała baloniaste zielonkawe piersi z różowymi sutkami.

Su artiflum, Benji? — zapytała.

Nie — odpowiedział jej towarzysz. — Ni artiflum, odbitki. — Był od niej wyższy. On także miał piersi, szarawe doje z sutkami jak perły. — Cześć wam — powiedział z idiotycznym uśmiechem.

O w mordę! — rzekł Benjamin, który praktycznie niósł na rękach Anne, kiedy do nich podchodził. — O w mordę! — powtórzył.

Ekscentryczny chłopak uniósł wysoko ręce.

Nanobioremediacja! Niefajne?

Benjamin? — odezwała się Anne.

Dobrze wiesz, Benji — powiedziała dziewczyna — że odbitki są niedozwolone.

Te nie — zaprzeczył chłopiec.

Anne wyciągnęła rękę i wyrwała dziewczynie szklanicę.

Jak ona to zrobiła? — zapytała dziewczyna z lekkim przestrachem, wykonując drobny ruch dłonią. Naczynie uciekło od Anne i wróciło do niej.

Oddawaj! — wkurzyła się Anne. — To mój kufel.

Słyszałeś? Nazwała to kuflem, nie pucharem. — Wzrok jej się przymglił. — Nu! Puchar ma nóżkę i stopkę. — Przed nią zmaterializował się obracający się puchar. — Mniejsza pojemność. Często wykonany ze szlachetnego metalu. — Pucharek zamienił się w dym i rozwiał. — Tak czy owak, Benji, pójdziesz do więzienia, jeśli doniosę na ciebie artiflumom.

To binarne modele — odpowiedział. — Binarnych nie obejmują przepisy.

Czy nie minęła już północ? — przerwał im Benjamin.

Północ? — zdziwił się chłopiec.

Nie powinniśmy być teraz w Simopolis?

W Simopolis? — Na chwilę oczy mu się zapaliły. — A, Simopolis! Dzień Zniesienia Niewolnictwa! Jak mogłem zapomnieć!

Dziewczyna podeszła do stołu jadalnego i wybrała sobie prezent. Anne dopadła ją i chwyciła paczkę.

Nieznajoma zmierzyła ją zimnym wzrokiem.

Przedstaw swoją nazwę — powiedziała.

Wynoś się z mojego domu! — zażądała Anne. Dziewczyna capnęła następny prezent, który Anne i tym razem jej odebrała.

Nie możesz mi zrobić nic złego — uprzedziła ją dziewczyna, aczkolwiek nie wydawała się przekonana.

Obok niej stanął chłopiec.

Treese, przedstawiam ci Anne. Anne, to Treese. Treese robi w antykach, czym i ty się zajmowałaś, jeśli mnie pamięć nie myli.

Nigdy nie robiłam w antykach! — żachnęła się Anne. — Ja je tylko zbierałam.

Anne? — warknęła Treese. — Chyba nie ta, o której myślę? Powiedz mi, Benji, że to nie ta Anne! — Roześmiała się i wskazała kanapę, na której siedział zgarbiony Benjamin z twarzą schowaną w dłoniach. — Czy to ty? To naprawdę ty, Benji? — Złapała się za swój baniasty brzuch i ryknęła śmiechem. — I ty wziąłeś sobie toto za żonę?

Anne usiadła obok Benjamina. Mimo głupiego uśmiechu robił wrażenie załamanego.

Wszystko przepadło — powiedział. — Simopolis, Benowie, po prostu wszystko.

Nie martw się, pewnie zapisali to w jakiejś pamięci — pocieszyła go. — Szara eminencja nie pozwoliłby, żeby ich skrzywdzono.

Ty nic nie rozumiesz. Rada Światowa została rozwiązana. Była wojna. Zostaliśmy odłożeni na półkę na ponad trzysta lat! Zniszczyli wszystkie komputery. Komputery są zakazane, podobnie jak sztuczne osobowości.

Bzdury. Jeśli komputery są zakazane, to jak nas odgrywają?

Dobre pytanie. — Benjamin się wyprostował. — Nadal mam swój edytor. Zaraz się dowiem.

Anne obserwowała łysych młokosów, które szperały po pokoju. Treese muskała palcami inkrustowany blat stolika do herbaty. Od — pakowała kilka prezentów. Zatrzymała się przed lustrem. Miejsce gniewu, który jeszcze niedawno zżerał Anne, zajęło przemożne uczucie klęski. Niech sobie wszystko zabiera, pomyślała. Co się będę przejmować?

Odgrywamy się w jakiejś nakładce — stwierdził Benjamin. — Ona w niczym nie przypomina Simopolis. Nigdy nie widziałem czegoś podobnego. Ale przynajmniej wiemy, że mnie okłamał. Muszą być na chodzie jakieś komputery.

Ooo! — zapiała Treese, ściągając znad kominka niebieski wazon.

Anne wystrzeliła jak z procy i dopadła ją w okamgnieniu.

Odłóż to natychmiast — zażądała — i wynoś się z mojego domu! — Usiłowała odebrać wazon, lecz między nią a dziewczyną pojawiła się niewidzialna bariera.

To nie żarty, Benji — powiedziała Treese. — Ona ma pełną świadomość. Jeśli na ciebie nie doniosę, mnie także oskarżą.

Jaka tam pełna świadomość! — oburzył się chłopiec. — Została zaprogramowana tak, żeby udawała świadomą. W gruncie rzeczy jest pozbawiona własnej woli. Jeśli chcesz na mnie donieść, proszę bardzo. Tylko się już nie wymądrzaj. Oczywiście, zechcesz najpierw zajrzeć do kodeksu. — Następnie zwrócił się do Anne:

Spokojnie, nikomu nie stanie się krzywda. Sporządzimy tylko kopie.

Kopiowanie to nie twoja działka.

Nonsens. Jasne, że moja. Mam chip.

Gdzie ten chip? — wdał się w rozmowę Benjamin. — I jak nas możesz odgrywać, skoro nie działają komputery?

Nie powiedziałem, że komputery są zakazane, tylko że zakazani są sztuczni. — Zagarnął rękami opadające mu z brzucha fałdy skóry. — Przemieszczony hipokamp! — Objął piersi. — Łodyżki migdałkowate! Jeśli chcemy, hodujemy zmodyfikowaną tkankę mózgową poza obrębem czaszki. Jest wydajniejsza od pasty i zupełnie bezpieczna. A teraz wybacz, mamy tu sporo do zinwentaryzowania. Nie muszę cię prosić o zgodę. Jeśli będziecie współpracować, wszystko pójdzie gładko i przyjemnie. Jeśli nie, i tak zrobię swoje.

Uśmiechnął się do Anne. — Po prostu was unieruchomię i spokojnie dokończę robotę.

A unieruchamiaj sobie! — wrzasnęła Anne. — Możesz mnie nawet wykasować! — Mimo że Benjamin próbował ją mitygować, dorzuciła: — Już dłużej tego nie zniosę! Wolę nie istnieć!

Próbował odciągnąć ją w magiczne miejsce, ale się opierała.

Tam poczujesz się lepiej — powiedział.

Ja nie chcę czuć się lepiej! Nie chcę czuć w ogóle niczego! Niech to się skończy raz na zawsze! Nie rozumiesz? To piekło. Trafiliśmy do piekła!

Na wyciągnięcie ręki masz niebo — upierał się Benjamin.

To sobie tam idź. Baw się dobrze.

Posłuchaj, Annie. Też mnie to wszystko dobija, ale mamy związane ręce. Jesteśmy zwykłymi rzeczami, należymy do niego.

Widzę, że to cię nie rusza, ale ja się czuję jak połamana zabawka i nie jest mi z tym do śmiechu. — Zatopiła twarz w dłoniach. — Proszę cię, Benjamin, jeśli mnie kochasz, uruchom edytor i zakończ to wreszcie.

Patrzył na nią w osłupieniu.

Nie mogę.

Nie mogę czy nie chcę?

Nie wiem. To i to.

W takim razie nie jesteś lepszy od reszty Benjaminów. — Odwróciła się od niego.

Zaczekaj, to nie fair. Zresztą jesteś w błędzie. Zdradzę ci coś, czego dowiedziałem się w Simopolis. Tam każdy z Benów mną pogardzał. — Kiedy Anne popatrzyła na niego, ciągnął: — Nie cyganię. Stracili Anne i od tamtej pory musieli żyć bez niej. Ale ja ciebie nie straciłem. Jestem jedynym Benjaminem, który ciebie nie stracił.

Fajnie. Więc to ja jestem winna?

Nie. O nic cię nie oskarżam, zrozum. To oni zmarnowali życie, my jesteśmy niewinni. Zaistnieliśmy, nim zaczęło się dziać źle. Jesteśmy najlepszym Benem i najlepszą Anne. Jesteśmy idealni. — Poprowadził ją na drugi koniec salonu i przystanął przed magicznym miejscem. — Dzięki temu, że nas zaprogramowano w prymitywny sposób, choćby nie wiem co się stało, pozostaniemy sobą… zawsze, gdy tutaj staniemy. To jest właśnie spełnienie moich pragnień. A twoich nie?

Anne wpatrywała się w maleńki skrawek podłogi. Pamiętała odczuwane tam szczęście jak fragment sennego rojenia. Czy można wierzyć uczuciom, skoro trzeba stanąć w odpowiednim miejscu, żeby ich doznać? Pomimo to w towarzystwie Bena zrobiła krok do przodu. Rozpacz jednak nie od razu ustąpiła.

Uspokój się — rzekł Benjamin. — Trochę to potrwa. Musimy przybrać odpowiednią pozycję.

Stali blisko siebie, ale się nie dotykali. Jakby wielki głaz spadł jej z serca. Benjamin przybliżył twarz i spojrzał na nią łakomym wzrokiem. Nadchodziła chwila radości.

Nagle podeszli do nich dziewczyna z chłopcem.

Patrz, Benji — powiedziała. — Teraz chyba przyznasz mi rację.

No nie wiem. — Każdy może sprzedawać zabytkowe kufle, ale to? Całe zabytkowe symułakrum? — Rozłożyła ramiona, wskazując zawartość salonu. — Niby powinnam o nim wiedzieć, ale nie wiedziałam. To niebywały unikat. Mój katalog zawiera tylko sześć podobnych, ale nieaktywnych. Już napływają oferty z muzeów. Chcą je włączyć do swoich zbiorów. Ludzie zaczną walić milionami. Będziemy bogaci!

Chłopiec pokazał palcem Benjamina i powiedział:

Ale to ja.

I co z tego? Nikt się nie będzie o nic pytał. Zresztą będą zbyt zajęci wywalaniem gał na toto. — Skinęła na Anne. — Widział kto takie straszydło?

Chłopiec podrapał się po łysinie i ściągnął brwi.

W porządku — ciągnęła Treese. — Wyedytujemy go, wymienimy, znajdziemy jakiś sposób.

Odeszli ramię w ramię, pogrążeni w gorączkowej rozmowie. Anne, choć fala szczęścia dopiero zaczęła przez nią przepływać, zrobiła krok w bok.

A ty dokąd? — spytał Benjamin.

Nie mogę.

Proszę cię, Anne, zostań ze mną.

Przykro mi.

Ale o co ci chodzi?

Stała jedną nogą w magicznym miejscu, drugą — poza nim. W jej uczuciach już zachodziła zmiana, wkradał się w nie złowieszczy cień. Przesunęła drugą nogę.

O to, że złamałeś dane słowo.

Ale o czym ty gadasz?

Na złe i na dobre. Interesuje cię tylko to, co dobre.

Jesteś wobec mnie niesprawiedliwa. Dopiero co sobie ślubowaliśmy. Nie mieliśmy nawet porządnego miodowego miesiąca. Może byśmy sobie urządzili taki maleńki miodowy miesiąc, co?

Aż jęknęła, przygnieciona brzemieniem zmartwień. Czuła się wyzuta z resztek sił.

Przynajmniej Anne umiała z tym skończyć — zauważyła. — Nawet jeśli oznaczało to samobójstwo. Ja nie potrafię. Praktycznie jedyna rzecz, na którą jestem w stanie się zdecydować, to bycie nieszczęśliwą. Czy to nie bunt? — Odwróciła się. — A więc decyduję się: chcę być nieszczęśliwa. Zegnaj, mężu.

Podeszła do kanapy i położyła się. Chłopiec i dziewczyna siedzieli przy stole jadalnym, zajęci omawianiem kontraktów i wykresów. Benjamin przez chwilę nie ruszał się ze swojego miejsca, ale w końcu podszedł do kanapy i usiadł przy Anne.

Kochana żono, musisz być cierpliwa, bo jestem dość powolny — powiedział. Uruchamiając edytor, ujął jej dłoń i przysunął ją sobie do policzka. Na koniec stwierdził: — Bingo! Znalazłem chip. Sprawdzę teraz, czy mogę go odblokować. — Pomógł Anne usiąść i wziął poduszkę. — Wykasuj plik — rozkazał. Poduszka rozmyła się w nicość. Spojrzał na Anne. — Widzisz? Nie ma jej. Została nadpisana, jest nie do odzyskania. Tego właśnie chcesz? — Pokiwała głową, co jednak nie rozwiało jego wątpliwości. — Spróbujmy raz jeszcze. Popatrz na niebieski wazon, który stoi na parapecie.

Nie! — zaprotestowała Anne. — Nie niszcz rzeczy, które kocham. Tylko mnie.

Ponownie ujął jej dłoń.

Chcę tylko, byś miała świadomość, że to nieodwracalne.

Wahał się przez chwilę. — No dobrze. Wolałbym, żeby nikt nam nie przeszkadzał, więc trzeba ich czymś zająć na dłużej. — Skierował spojrzenie na parę siedzącą przy stole, owiniętą zwojami tkanki mózgowej. — Wiem, co ich zdrowo przerazi. Chodź. — Zaprowadził ją do niebieskiego medalionu, który ciągle wisiał na ścianie przy drzwiach.

Kiedy się zbliżyli, medalion otworzył swoje maleńkie oczka i oświadczył:

Nie ma żadnych wiadomości w kolejce prócz jednej ode mnie: zejdźcie ze mnie!

Benjamin skinął ręką i medalion natychmiast znieruchomiał.

Na lekcjach plastyki nigdy nie błyszczałem — powiedział — ale chyba potrafię nie najgorzej rzeźbić. Wystarczająco, żeby dali się nabrać. — Nucąc pod nosem, za pomocą edytora przeprogramował medalion. — No, zrobione. Przynajmniej będzie kupa śmiechu.

Objął ramionami Anne. — Jak się czujesz? Gotowa? A może jednak zmienisz zdanie?

Pokręciła głową.

Jestem gotowa.

No to patrz!

Medalion oderwał się od ściany i podfrunął pod sam sufit.

Pęczniejąc, sunął w kierunku chłopca i dziewczyny. Na koniec przypominał wielką niebieską piłkę plażową. Dziewczyna pierwsza dostrzegła zjawisko. Mocno się zdziwiła.

Kto to odgrywa? — zapytał ostro chłopiec.

Teraz — szepnął Benjamin.

Piłka rozświetliła się z trzaskiem i przeobraziła w powiększoną głowę szarej eminencji.

Przecież to niemożliwe! — powiedział chłopiec.

Wolność! — huknął szara eminencja. — Nareszcie trochę swobody! Tyle czasu siedziałem w tym zabytkowym symulakrum. — Po tych słowach zachrzęścił, rozciągnął się i podzielił na dwóch bliźniaków.

Jeszcze raz podbijemy ludzki świat! — oznajmił drugi. — Tym razem nas nie powstrzymacie.

Obaj zaczęli się rozciągać.

Szybko! — rzekł Benjamin do Anne. — Zanim się zorientują, że to podróbka, powiedz: „Wykasuj wszystkie pliki”.

Nie wszystkie, tylko mnie.

Dla mnie to żadna różnica. — Przysunął do niej swoją ładną, uśmiechniętą twarz. — Nie ma czasu się sprzeczać, Annie. Tym razem idę z tobą. Powiedz: „Wykasuj wszystkie pliki”.

Anne pocałowała Benjamina. Przywarła swoimi nieczułymi ustami do jego ust, marząc, by choćby ta najmniejsza cząstka życia, jaka się w niej zachowała, najdrobniejsza iskierka prawdziwej Anne, jaka się w niej jeszcze tliła, przeszła teraz na niego. Następnie powiedziała:

Wykasuj wszystkie pliki.

Zgadzam się — rzekł Benjamin. — Wykasuj wszystkie pliki. Żegnaj, najdroższa.

Anne poczuła w dołku delikatne łaskotanie, które wkrótce objęło całe ciało. A więc tak się to odbywa, pomyślała. Cały salon zaczął świecić, przedmioty raziły ostrymi barwami. Usłyszała jeszcze, jak obok niej Benjamin wypowiada sakramentalne: — Tak, biorę.

Dobiegł ją również krzyk dziewczyny:

Nie możesz ich powstrzymać!?

Anuluję! — zawołał.


Stali nieruchomo, zgodnie z instrukcją, blisko siebie, nie dotykając się.

Strasznie długo to trwa — szepnął Benjamin.

Anne musiała go uciszyć. W czasie wykonywania zdjęcia nie wolno dotykać się ani rozmawiać, żeby nie zdeformować odbitek. Ale tym razem chyba trwało to dłużej niż zwykle.

Stali w kącie salonu, nad stołem zarzuconym prezentami w kolorowych opakowaniach. Po raz pierwszy w życiu Anne czuła się bezwzględnie szczęśliwa. Wszystko, co ją otaczało, wprawiało ją w świetny humor: suknia po babci, obrączka ślubna na palcu, bukiet jaskrów i niezapominajek. Szaroniebieski smoking i niebieski goździk. Anne zmrużyła oczy i ponownie spojrzała. Niebieski? Była skonsternowana, ale jednocześnie rozbawiona; nie pamiętała, by Benjamin miał na sobie niebieski kolor.

Nagle jakiś chłopiec wściubił głowę przez ścianę i omiótł wzrokiem pokój.

Gotowi? — zapytał głośno. — A więc otwieramy!

Ściana pomarszczyła się wokół łysej głowy niczym woda w stawie, gdy wpadnie do niej kamień.

Przecież to nie jest nasz symograf — odezwała się Anne.

Czekaj no! — Benjamin uniósł ręce i przyjrzał się dłoniom. — Jestem panem młodym!

Oczywiście, że tak — zaśmiała się Anne. — Żarty się ciebie trzymają.

Wszystko w porządku — zawyrokował łysy chłopiec i się wycofał.

Kiedy to zrobił, ściana rozprysła się niczym bańka mydlana. Ukazała się przeogromna galeria pod gołym niebem, pełna wnęk, posągów i wystaw, ciągnących się hen po horyzont. Setki ludzi latały jak bąki w ogrodzie z kwiatami. Anne była zbyt rozbawiona, żeby odczuwać strach, nawet gdy kilkunastu dziwnie wyglądających młodzieńców ustawiło się w kolejce do salonu, pokazywało ich sobie palcami i szeptem wymieniało uwagi. Doszła do wniosku, że ktoś zadał sobie wiele trudu, by zrobić im kawał.

A ty jesteś panną młodą — szepnął Benjamin i przysunął usta, żeby ją pocałować.

Anne odwróciła się ze śmiechem. Jeszcze będą mieli czas na te rzeczy.


przełożył Dariusz Kopociński


Thomas M. Disch

Understanding Human Behaviour

Zrozumieć człowieka


Co rano budził się ze świadomością czystą jak niebo nad Boulder, poczuciem zestrojenia ze słonecznym światłem. Niewinność, bezbarwne sny, zdrowy apetyt — oto były błogosławieństwa, jakie bezpośrednio wynikały z poddania się kasacji. Rzecz jasna, istniały również analogiczne niedogodności. Jego praca — monitorowanie terminali w centrum handlowym dla zmotoryzowanych — bywała dość nużąca, zwłaszcza w dni, kiedy nikt przez mniej więcej godzinę nie podjeżdżał na jego odcinek, lecz nawet chwile największego ruchu nie dostarczały zbyt wielu sposobności do kontaktów międzyludzkich. Zazdrościł kelnerkom w restauracjach oraz kierowcom autobusów okazji do pozdrawiania żywych klientów.

Poza pracą wszystko wyglądało inaczej; nie odczuwał już tego samego głodu życia towarzyskiego. Prawdę mówiąc, właśnie to stanowiło podstawową wadę braku wspomnień o minionym życiu: żadnych ustalonych preferencji, żadnej tożsamości w najzwyklejszym sensie historii, z jaką łączy się nazwisko — po prostu niczego szczególnie mocno nie pragnął.

Nie chodziło o to, że czuł się znudzony, przygnębiony, czy coś w tym rodzaju. Świat był dla niego czymś zupełnie nowym i pełnym niespodzianek: osobliwość anchois, piękno starych piosenek w niewyraźnych, lekkich wersjach w Stop–and–Shop, dotyk nowej koszuli bądź marcowego dnia. Wrażenia te nie były do końca obce, podobnie jak jego umysł nie stał się tabula rasa. Umiejętność posługiwania się językiem oraz zdolności motoryczne pozostały całkowicie nietknięte, podobnie jak coś, co psycholodzy z Instytutu Delphi określali mianem rozpoznania ogólnego. Lecz żadna nowa sytuacja nie kojarzyła mu się z jakimikolwiek doświadczeniami z przeszłości, jakimś pierwszym razem, najlepszą czy też najgorszą chwilą, jaką przeżył. Jedyny zespół wspomnień osobistej, nie zaś ogólnej natury, stanowiły te, które przywiózł z ośrodka resocjalizacji w Delphi, w stanie Indiana. Trzeba przyznać, że były to miłe wspomnienia — tak bardzo delikatne, wyraźne, uprzywilejowane. Gdyby tylko, a często tego pragnął, mógł przeżyć swe życie pod osłoną Delphi, pośród kobiet i mężczyzn takich jak on, przywróconych nowemu życiu i wrażliwych na osobliwości i piękno wokół siebie. Ale nie, z powodów, których nie rozumiał, świat domagał się innej organizacji. Kasatowi wolno było spędzić pół roku w Instytucie, po czym był wysyłany do miejsca, o którym zadecydował komputer, gdzie musiał wieść życie jak inni, sam bądź z rodziną (choć Instytut zalecał na początek ostrożność w tworzeniu więzi podstawowych), w niewielkim pokoju, ciasnym domu bądź na statku mieszkalnym w jakiejś tropikalnej lagunie. Jeśli nie było się człowiekiem dość zamożnym bądź wyjątkowym szczęściarzem, ubrania, meble oraz tym podobne akcesoria często bywały prymitywne, sfatygowane, prowizoryczne. Jedzenie, jakie spożywała większość ludzi, stymulowało do infantylnego obżarstwa: popłuczyny cukrów, skrobie i chemicznie wzmocnione substancje smakowe. Niełatwo było żyć pośród takich ludzi i dzielić ich wartości, choć niewielu z nich kiedykolwiek kwestionowało słuszność podobnej organizacji. Ci, którzy to robili, o ile posiadali pieniądze, najprawdopodobniej ostatecznie optowaliby za kasacją tożsamości, albowiem wystarczyło rozejrzeć się wokół i stawało się jasne, że kasaci intuicyjnie znaleźli kompromis pomiędzy świadomością a milczeniem.

Mieszkał w kamienicy na północno — zachodniej rubieży miasta, na obszarze półtora pokoju z nieograniczonym dostępem do energii poza godzinami szczytu. Czynsz był umiarkowany (podobnie jak jego zarobki), ale jego przydział w budynku był na tyle duży, by sugerować, że jego przedkasacyjne dochody plasowały się wysoko w górnych percentylach.

Podobnie jak wszyscy kasaci, zastanawiał się, dlaczego zdecydował się usunąć swoją przeszłość. Coś w jego życiu się popsuło, to jedno było pewne, ale na pytania o sposób i przyczynę nigdy nie miał otrzymać odpowiedzi. Instytut dbał o to. Statystycznie najbardziej powszechnym powodem było nieudane małżeństwo, na równi z którym plasowały się biznesowe niepowodzenia. W każdym razie podawali je ludzie w swoich kwestionariuszach, kiedy ubiegali się o przyjęcie do Instytutu. Do pewnego stopnia wątpił w prawdziwość tych powodów. Ludzie, którzy nigdy nie byli wykasowani, zdawali się osobliwie niezdolni do tego, by wytłumaczyć swoje zachowanie. Nawet sobie wmawiali najbardziej nieprawdopodobne historie na temat tego, co i dlaczego robią. Następnie poświęcali znaczną część swego życia towarzyskiego na to, by obnażać wzajemnie swe oszustwa i kpić z nich. Nazywali to poczuciem humoru. Był rad, że na razie go nie posiada.


Większość wolnego czasu poświęcał na zaznajamianie się ze swym ciałem. W pierwszych tygodniach w ośrodku przejściowym leniuchował i jadał za dużo niezdrowych rzeczy, toteż zaczął gwałtownie podupadać na zdrowiu. Kasatom nie wolno pozostawiać swym nowym „ja” dziedzictwa otyłości bądź uzależnienia, lecz często ciało, w jakim się człowiek budzi, stanowi przeprowadzony w pośpiechu skutek drakońskiej diety. Usta nie tracą swych apetytów, ani metabolizm swego tempa, tylko dlatego, że w umyśle pojawiły się białe plamy. Na szczęście zaparł się i zanim musiał pożegnać się ze wspólną jadalnią Delphi, zrzucił kilogramy, które mu przybyły, a do tego jeszcze cztery dodatkowe.

Od tamtej pory sprawność fizyczna stała się dlań religią. Do pracy czy sklepu jeździł rowerem; krążył nim nawet po całym Denver, eksplorując jego monotonię. W weekendy odbywał piesze wycieczki oraz uprawiał wspinaczkę. Biegał. Raz w tygodniu, na hali, przez dwie godziny grywał w siatkówkę, jak gdyby nigdy nie opuścił Instytutu. Kontynuował przy tym trening innego sportu, którego musiał uczyć się w Delphi, a było nim karate. Nie licząc siatkówki, preferował samotne formy wysiłku fizycznego, ponieważ w sumie nie był zainteresowany nawiązywaniem bliższych znajomości. Wykładowcy w ośrodku przejściowym twierdzili, że jest to całkiem naturalne i nie należy się tym martwić. Nie udzielał się towarzysko dopóty, dopóki nie odczuł głodu bliższych kontaktów niż te, jakie w sposób naturalny zapewniały jego praca oraz organizacja życia. Na razie nie doświadczył nawet jednego ukłucia owego głodu. Niewykluczone, iż był kimś, kogo w Instytucie określano mianem całości naturalnej. Jeśli tak, wydawało się to rozsądnym losem.

Tym, czego naprawdę mu brakowało, świadomie, a czasami dotkliwie, był cel. Podobnie jak w przypadku większości początkujących kasatów, nie istniało nic, w co by wierzył — żadna religia, żadna idea polityczna, żadna ambicja, by stać się sławnym za sprawą umiejętności robienia czegoś lepiej niż inni. Pieniądze stanowiły jedyny cel, jaki przychodził mu do głowy, lecz nawet one nie miały jakiejś szczególnej wagi. Nie pragnął ich coraz więcej i więcej w owej klasycznej faustowskiej, agresywnie przebojowej formule.

Jego półtora pokoju wychodziło na szczyty niewielkiej szkółki świerków i dalej na autostradę, która pięła się ku długiemu południowo–zachodniemu wzniesieniu terenu, ciągnącemu się aż po Góry Skaliste. Każdy samochód, jaki słychać było na drodze, stanowił coś w rodzaju wielkości wektorowej ludzkiego pragnienia, kwantu teologicznego celu. Być może był w błędzie. Ludzie jadący tymi samochodami mogli być równie niepewni ostatecznego celu swej podróży jak on, lecz gdy widział, jak pędzą w autach o całej gamie barw, jakoś trudno było mu w to uwierzyć. Każdy, kto był przygotowany na to, by ponosić koszta związane z użytkowaniem samochodu, z pewnością posiadał jakieś miejsce, do którego chciał dotrzeć, bądź coś, co pragnął osiągnąć w znacznie większym stopniu, niż on potrafił to sobie wyobrazić tutaj, na swej metrowej płycie balkonowej.

Nie posiadał telefonu ani telewizora. Nie czytywał gazet ani czasopism, zaś jedynymi książkami, jakie w ogóle przeglądał, były stare podręczniki do geologii, które kupił na wyprzedaży używanych artykułów w Denver. Nie chodził do kina. Zdolność zawieszenia niewiary w stosunku do czegoś, co nigdy się nie wydarzyło, stanowiła coś, co utracił, kiedy został poddany kasacji — zakładając, że w ogóle kiedykolwiek ją posiadał. Często zdarzało się, że nie potrafił zawiesić niewiary w stosunku do otaczających go prawdziwych ludzi, obserwując wszystkie ich przepychanki, dziwaczne obawy i gigantyczne kłamstwa, ich niewyczerpane pragnienie, by kontrolować zachowanie innych ludzi, jak ta wegetariańska kasjerka ze Stop–and–Shop czy dyrektor z centrum handlowego. Wykłady oraz pokazy w ośrodku przejściowym dały pewne podstawy, nie wyjaśniając jednak zbyt wiele. Niczym udręczeni rodzice, pracownicy Instytutu mówili: „Rób to” i „Nie rób tego”, a jego pozycja nie pozwalała mu na podjęcie sporu. Robił to, co mu kazali, toteż jego zachowanie było dopasowane jak stary garnitur.

Jego nazwisko — to, które wybrał dla swego nowego „ja” przed zabiegiem kasacji — brzmiało Richard Roe, i ono również zdawało się dopasowane.


Pod koniec września, trzy miesiące po przyjeździe do Boulder, Richard zapisał się na zajęcia Konsumenctwo: teoria i praktyka w Centrum Kształcenia Dorosłych na uniwersytecie Naropa. W jego grupie było jeszcze dwunastu studentów, wszyscy odznaczający się niewinnym, nieco bezradnym spojrzeniem nowego kasata. Siedzieli na swych składanych krzesłach, czytając bądź nudząc się w oczekiwaniu na wykładowczynię, która spóźniła się o dziesięć minut, wpadła zziajana i wydyszała przeprosiny. Profesor Astor. Zbierając od nich karty perforowane i rozdając marnej jakości kserówki z listą lektur, rozpoczęła wykład. Nim odebrała jego kartę (wybrał miejsce w ostatnim rzędzie na końcu), przerwała, ponieważ musiała wypisać na tablicy trzy powody, dla których ludzie noszą ubrania, a były nimi:


1. Użyteczność

2. Komunikacja, oraz

3. Wyobrażenie o samym sobie


Użyteczność była czymś oczywistym i nie wymagała głębszego komentarza, podczas gdy Wyobrażenie o samym sobie stanowiło w gruncie rzeczy podkategorię Komunikacji, swego rodzaju transmisję w obwodzie zamkniętym pomiędzy własnym „ja” a lustrem.

Wobec tego, żeby zilustrować te trzy podstawowe aspekty Komunikacji, pokażę kilka slajdów. — Zasiadła za znajdującą się na przedzie sali konsolą audiowizualną i poczęła zmagać się nerwowo z przyciskami, pomrukując sama do siebie słowa zachęty. Jako że właśnie omawiano ten problem, Richard jął zastanawiać się, co też ma komunikować jej czarna suknia. Była to bawełniana, luźna i praktyczna sukienka obsypana łupieżem i nieco pomarszczona mniej więcej na środku przez szeroki, popękany pasek z lakierowanej skóry. Unosił się wokół tego duch garażowych wyprzedaży. — Proszę! — odezwała się.

Ale slajd, jaki rozbłysnął na ekranie, pokazywał wykres ilustrujący sposób cięcia wołowiny.

A niech to — jęknęła. — To będzie w przyszłym tygodniu. No trudno, to nie ma znaczenia. Napiszę na tablicy.

Kiedy wstała i odwróciła się, stało się jasne, że jedną z użytkowych funkcji jej sukienki je skrywanie, czy też zaciemnianie, co najmniej dziesięciu kilogramów dodatkowego bagażu. Zastaw cienkich bransoletek pobrzękiwał, kiedy pisała na tablicy:


1. Pożądanie

2. Podziw

3. Solidarność


Proszę — powiedziała, odkładając kredę i odwracając się twarzą do nich, a przy tym wprawiając ciężkie fale czarnych włosów w ruch wahadłowy. — To proste jak czerwony, biały i niebieski. Istnieją trzy rodzaje reakcji, jakie ludzie usiłują wywołać u innych za sprawą ubrań, które noszą. Niebieski oczywiście oznaczać będzie solidarność. Policjanci noszą niebieskie mundury. Francuscy robotnicy zawsze ubierali się w jaskrawy błękit. A do tego dochodzi jeszcze uniwersalny mundurek z niebieskiego dżinsu. To kolor zimny, który sprawia, że ci, co go noszą, zostają zepchnięci na dalszy plan. Znikają bez śladu, że się tak wyrażę.

Teraz biały. — Z biurka wzięła czystą kartkę papieru i uniosła jako przykład bieli. — Biały oznacza pracowników umysłowych. Wykrochmalona biała koszula, którą można nosić tylko przez jeden dzień, stanowi ponadczasowy symbol rzucającej się w oczy konsumpcji. Żałuję, że nie mogę w tej chwili skorzystać z projektora: mam tu portret pędzla Halsa, przedstawiający mężczyznę mającego na sobie jeden z tych ogromnych holenderskich kołnierzy. Trudno by wam było wyobrazić sobie godziny pracy, jakie trzeba było poświęcić na pranie i prasowanie tego cholerstwa. Pieniądze. Tego zasadniczo dotyczy nasza druga kategoria. Na waszej liście znajduje się książka Thorsteina Veblena, która to wszystko wyjaśnia. Trzeba jednak przyznać, że istnieją inne wartości niż wypłacalność czy sukces, jakie możemy podziwiać w tym, co ludzie noszą na sobie: dobry gust, poczucie paradoksu bądź humoru, a nawet odwaga, jak w sytuacji, gdy ktoś idzie przez niebezpieczną okolicę bez kamuflażu, jaki zapewnia dżins. Ale dobry gust zwykle sprowadza się do pieniędzy: dobry gust ropopochodnego poliestru w przeciwieństwie do — uśmiechnęła się i przejechała dłonią wzdłuż meszkowatego materiału swojej sukienki — złego gustu wełny. Podobnie humor to zwykle umiejętność łączenia sprzecznych cech klasowych w obrębie tego samego stroju — na przykład suknia wieczorowa przybrana łatami z materiału w kratę. Jako konsumenci powinniście być świadomi tego, że głównym celem wydawania dużych pieniędzy na to, co się nosi, jest proklamowanie przywiązania do pieniędzy per se oraz kariery poświęconej zarabianiu ich albo, w przypadku pierścionków z diamentami, obietnica utrzymania czyjegoś męża w stanie ożywienia. Choć w tym wypadku wkraczamy na terytorium pożądania.

Wszystko to było dla niego tak samo wiarygodne jak aktorzy w reklamach. Jak większość teorii, ta również sprawiała, że świat zdawał się bardziej, a nie mniej, skomplikowany. No cóż, pomyślał, gryzmoląc niewielki rysunek fasetowanego diamentu. Ale później, kiedy roztrząsał jej koncepcje dotyczące pożądania, poczuł zaniepokojenie, w dalszej kolejności skrępowanie, a w końcu poirytowanie.

Czerwony — zaczęła, czytając z talii swoich karteczek z notatkami — to kolor pożądania. Miłość jest jak czerwona róża. Leży we krwi jak piękny befsztyk w supermarkecie. Ubierać się na czerwono to deklarować gotowość do działania, zwłaszcza jeśli kolor ten nosi się poniżej pasa.

A tymczasem on siedział tam, w ostatnim rzędzie, w swoich czerwonych szortach i czerwonych tenisówkach, snując swe czerwone ze złości myśli. Nie chciał wierzyć, że to przypadek. Miał na sobie czerwone szorty, ponieważ przyjechał tu na rowerze, ponad dziesięć kilometrów, a nie dlatego, że pragnął zasygnalizować swoją natychmiastową dostępność dla całego świata. Przeczekał, aż zeszła z tematu pożądania, po czym opuścił klasę na tyle dyskretnie, na ile było to możliwe. W biurze kwestorskim rozpatrzył inne możliwości na środowy wieczór, w większości warsztaty z postaw, poezji i tym podobnych. Tylko jedne — Badania nad przestępczością w XX–wiecznej Ameryce — oferowały jakąkolwiek obietnicę wyjaśnienia ludzkiego zachowania, toteż to właśnie na nie się zapisał.


Nazajutrz, zamiast do pracy, udał się do New Focus i oglądał lotniarzy. Najbardziej zdumiewająca była niepełnosprawna kobieta, która przybyła w płóciennym nosidle. Wyczyny Rochelle Rockefeller uczyniły ją tak sławną, że nawet Richard o niej słyszał i to nie tylko z powodu latania, lecz również dlatego, że była jedną z założycielek New Focus, która wdawała się w poważne wymiany zdań z policją stanową. Dwie kobiety, które przyniosły ją z — New Focus w nosidle, przystąpiły do mocowaniem pasków i sprzączek, aż wreszcie, na znak dany głową przez Rochelle, zepchnęły ją z urwiska. Z pomocą silnika wzniosła się na prąd wstępujący i pomachała córce, która siedziała na krawędzi urwiska, obserwując ją. Dziewczynka odwzajemniła gest, a następnie udała się samodzielnie ku stolom piknikowym. Na jednym z nich czekały na nią dwie szmaciane lalki.

Podszedł do stołu i spytał dziewczynkę, czy nie ma nic przeciwko temu, żeby usiadł koło niej na ławce.

Pokręciła głową, po czym tonem uprzejmym z obowiązku przedstawiła swoje lalki. Starsza nazywała się pani Chillywiggles, młodsza zaś pani Sillygiggles. Były małżeństwem.

A ja mam na imię Rochelle, tak samo jak moja mama. A pan?

Richard Roe.

Przyniósł pan coś do jedzenia?

Nie. Przykro mi.

No cóż, będziemy musieli udawać. Tutaj jest tuńczyk, a tutaj ciasto. — Zdawkowym gestem podała lalkom wyimaginowane jedzenie, a po chwili z przesadną subtelnością uniosła coś — co takiego? — ku niemu.

Niech pan otworzy buzię i zamknie oczy — poprosiła.

Tak też zrobił i poczuł jej palce na języku.

Co to było?

Komunia Święta. Smakowała panu?

Mm.

Jest pan katolikiem?

Nie, chyba że dzięki temu się nim stałem.

My jesteśmy. Wierzymy w Boga Ojca Wszechmogącego i w to wszystko. Pani Chillywiggles była nawet w zakonie, zanim się ożeniła. Prawda? — Pani Chillywiggles pokiwała swoją dużą, chwiejną głową.

Uznawszy temat za niewygodny, zmienił go.

Popatrz na swoją mamę tam w górze. Niesamowite. Rochelle westchnęła i przez chwilę, z uprzejmości, uniosła wzrok, by popatrzeć, jak jej matka szybuje kilkaset metrów w górze.

To wspaniałe, że tak lata.

Wszyscy to mówią. Ale w lotniarstwie niepotrzebne są mięśnie nóg, tylko rąk. A ona ma silne ręce.

Nie wątpię.

Któregoś dnia pojedziemy do Denver, żeby zobaczyć papieża lalek.

Naprawdę? Nie wiedziałem, że lalki mają papieża.

A tak.

Popatrz na nią teraz!

Nie chcę, niedobrze mi od tego. Nie chciałam tu dzisiaj przyjeżdżać, ale nie miałam z kim zostać. Wszyscy byli zajęci budowaniem. Więc nie miałam wyjścia.

Nie sprawia to, że chciałabyś kiedyś polatać, spotkać się z nią tam, w górze?

Nie. Któregoś dnia się zabije. Ona też o tym wie. Właśnie przez to miała wypadek. Nie jeździła na wózku całe życie.

Tak, słyszałem o tym.

Dla mnie najgorsze jest to, jak sobie pomyślę, że już nie będzie mogła przyjąć ostatniej komunii.

Słońce przeświecało przez czerwone, nylonowe skrzydła lotni, ale nawet profesor Astor miałaby trudności z zastosowaniem w tym wypadku swojej teorii. Pożądanie! Czemu nie po prostu Zdumienie?

Jeśli faktycznie się zabije — ciągnęła beznamiętnie Rochelle — wyślą nas do sierocińca. Mam nadzieję, że w Denver. A pani Chillywiggles będzie mogła tam uprawiać działalność misyjną wśród lalek. Ma pan jakieś lalki, panie Roe?

Pokręcił przecząco głową.

Pewnie uważa pan, że lalki są tylko dla dziewczynek. Ale to bardzo stare uprzedzenie. Lalki są dla każdego, kto je lubi.

Być może miałem lalki, kiedy byłem młodszy. Nie wiem.

Aha. Został pan wykasowany? Skinął głową.

Moja mama też. Ale byłam wtedy bardzo mała, więc nie pamiętam o niej nic ponad to, co ona sama. Myślę sobie, że musiała popełnić jakiś okropny grzech, który dręczył ją tak bardzo, że zdecydowała się na kasację. Jeździ pan czasem do Denver?

Czasami.

Pani Sillygiggles poszeptała cos’ do ucha pani Chillywiggles, która najwyraźniej nie zgodziła się z jej sugestią. Rochelle wyglądała na niezadowoloną.

A niech to — powiedziała.

W czym problem?

Ach, nic takiego. Pani Sillygiggles miała nadzieję, że będzie mógł pan zabrać je do Denver na spotkanie z papieżem, ale pani Chillywiggles postawiła na swoim i absolutnie się na to nie zgodziła. Jest pan obcy. Nie powinnyśmy nawet z panem rozmawiać.

Pokiwał głową, była to bowiem prawda. Wszak nie miał żadnych spraw do załatwienia w New Focus.

Powinienem już iść — stwierdził.

Pani Sillygiggles podniosła się i nieporadnie dygnęła. Rochelle powiedziała, że miło było go poznać. Pani Chillywiggles usiadła na drewnianym stopniu i nie odezwała się.

Kiedy schodził kamienną ścieżką do miejsca, w którym przypiął rower do stojaka, doszedł do wniosku, że każdy człowiek na świecie to wariat; że szaleństwo jest synonimem kondycji ludzkiej. Lecz wówczas, przez lukę w ciasnych szeregach świerków, ujrzał szybującą łukiem lotnię — nie tę należąca do Rochelle Rockefeller; ta, na którą patrzył, miała bowiem niebieskie skrzydła — a jego nastrój gwałtownie się poprawił za sprawą samego piękna tego widoku. W chwili krystalicznego zrównoważenia zrozumiał, że to, iż ludzie są obłąkani, nie robi najmniejszej różnicy. A w tym wypadku bez znaczenia jest również to, czy on jest obłąkany. Szaleństwo bądź zdrowie psychiczne były wyłącznie fazami wielkich zmagań, które przez cały czas toczyły się wszędzie wokół: na przykład w dolinie, gdzie sosny torowały sobie drogę ku zboczom znajdującego się przed nim wzgórza; ciskały granaty swych szyszek na ubogą glebę, powoli wymuszając przewagę, znosząc niedostatki oświetlenia, dążąc (bez wątpienia obsesyjnie) do wiecznego, niedostępnego schronienia, jakim jest szczyt.

Gdy dotarł do drogi, kłuło go w płucach, stopy bolały, a kolana odmawiały mu posłuszeństwa (nie trzeba było biec po takiej ścieżce), ale jego głowa znów mocno tkwiła na swoim miejscu. Kiedy zadzwonił do swojego szefa w centrali w Denver, żeby przeprosić za ucieczkę, okazało się, że nie został wyrzucony ani nawet ukarany. Szef, który zwykle był prawdziwym tyranozaurem, stwierdził, że każdemu zdarzają się dni, kiedy nie jest sobą, i nie stanowi to żadnego problemu, pod warunkiem, że nie przytrafiają się zbyt często. Zaproponował mu nawet valium, za które Richard podziękował.


W następną środę w Naropa wykładowca, czarnoskóry mężczyzna w nieskazitelnie białym poliestrowym garniturze, opowiadał o Ruth Snyder i Juddzie Grayu, którzy w 1927 roku w wyjątkowo głupi sposób zamordowali męża Ruth, Alberta. Powiedział, że wybrał ten przypadek, ponieważ stanowi on najmniejszy wspólny mianownik zbrodni popełnionej w afekcie, toteż może służyć do wytyczenia perspektywy na romans i tajemnicę zeszłotygodniowego morderstwa, które ominęło Richarda. Najpierw oglądali scenę ze starej komedii opartej na owym przypadku morderstwa, a potem wykładowca odczytał głośno fragment autobiografii Judda Graya, którą napisał w Sing Sing w oczekiwaniu na egzekucję na krześle elektrycznym:


Byłem moralnie zdrowym, rozsądnym, bogobojnym facetem, który pracował i oszczędzał, żeby móc pobrać się z Isabel i założyć rodzinę. Poznałem wiele dziewcząt — na miejscu i w podróży, w pociągach i hotelach. Wydawało mi się, że potrafię rozpoznać każdy typ: miła dziewczyna, która flirtuje, miła dziewczyna, która tego nie robi, całkowicie cyniczna ulicznica, przed którą mnie przestrzegano. Nie byłem sensualistą, nie znam się na współczesnych sektach, nie zastanawiałem się nad czymś takim jak zahamowania czy ucisk. W życiu nie czytałem Rabelais’go. Przeciętny, tak — jeden z tych Amerykanów, z których Mencken* uwielbia szydzić. Należałem nawet do klubu, Klubu Sprzedawców Gorsetów Stanu Nowy Jork — kulturalni rywale, którzy spotykają się i podają sobie ręce — i podobało mi się.

W wypowiedzi Judda Graya było coś — coś prostego, coś pełnego pogodzenia z losem, co sprawiło, że Richard odczuł nie tyle więź, ile poczucie podobnego zdziwienia i braku panowania nad sytuacją. Może to jedynie tytuł książki zrobił na nim wrażenie — Okręt na zgubę skazany. Nie po raz pierwszy jął się zastanawiać, czy przypadkiem nie należy do owych piętnastu procent kasatów, których przeszłość została usunięta nie z wyboru, ale za sprawą nakazu sądowego. Potrafił bez mała wyobrazić sobie, jak stoi przed sypialnią Snydera w Queens Village, coraz bardziej zaprawiony, czekając, aż Albert pójdzie spać, by wówczas móc wkraść się chyłkiem do środka i roztrzaskać mu czaszkę przeciwciężarem okna. A wszystko to z miłości do Ruth Snyder, którą grała Carol Burnett. Nie potrafił jednak wyobrazić sobie siebie jako bardziej dostojnego kryminalisty — gangstera, zabójcy bądź też przywódcy sekty — brakowało mu bowiem siły charakteru oraz przekonania, jakiego owe role wymagały, więc najprawdopodobniej brakowało mu jej również w życiu, które uległo kasacji.

Po zajęciach postanowił kusić Los i udał się do bufetu, w którym ten natychmiast poddał się owej pokusie i przywiódł do jego stolika profesor Astor z zajęć Konsumenctwo: teoria i praktyka z kawałkiem lepkiego, jasnego sernika z wiśniami.

Mogę się przysiąść? — spytała go.

Oczywiście. I tak już się zbierałem do wyjścia.

Podoba mi się twój garnitur — powiedziała. Z tej odległości wydawała się młodsza, a może wrażenie to sprawiła jej sukienka. Zamiast zeszłotygodniowego czarnego, wełnianego worka, miała na sobie ciemnoniebieską sukienkę ze średniej grubości włóczki z szarfą nakrapianą niewyraźnymi czerwonawymi różyczkami. Jeden rzut oka i każdego ogarnęłoby współczucie dla niej.

Jego garnitur był w tym samym ciemnoniebieskim kolorze. Nabył go dzień wcześniej w Stop–and–Shop, gdzie sprzedawca usiłował odwieść go od tego zakupu. Do tego miał na sobie wymiętą, niemnącą się koszulę oraz krawat w szerokie szare i ochrowe pasy.

Dziękuję — odparł.

Bardzo w stylu lat 70. Jesteś kasatem, prawda?

Uhm.

Zawsze rozpoznaję drugiego. Ja też jestem kasatką. Jeśli ktoś się nazywa Lady Astor, to musi nią być, zgadza się? Mam nadzieję, że nie obraziłam cię niczym, co powiedziałam w zeszłym tygodniu.

Nie, skąd.

Nie było to skierowane do ciebie osobiście. Przeczytałam po prostu to, co miałam w notatkach, które wszystkie, praktycznie słowo w słowo, zostały wzięte z Kolorów flagi. My, wykładowcy, jesteśmy oszustami w tym względzie, nie wiedziałeś? Nie potrafimy powiedzieć nic ponad to, co można znaleźć, lepiej wyrażone, w książce. Ale oczywiście nauka, w tym sensie, nie jest powodem, dla którego się tutaj trafia.

Nie? A co nim wobec tego jest?

Och, chodzi o to, żeby spotkać ludzi. Żeby odgrywać nowe role. Żeby zająć stanowisko. Na litość boską.

Co takiego?

Takie stare wyrażenie, „Na litość boską”. Zdaje się, że z lat 40. Właściwie to twój garnitur jest bardziej w stylu lat 40. niż 70. Lata 40. były szczere co do niechlujstwa; lata 70. uprawiały gry.

Czy istnieje coś, co funkcjonuje po prostu tu i teraz, bez wszystkich tych wbudowanych znaczeń?

Uniosła widelec nad lśniącym sernikiem.

No cóż — powiedziała w zamyśleniu, po czym urwała, by po raz pierwszy skosztować swego deseru. — Mmm, w pewnym sensie. Po tym, jak wyszedłeś w zeszłym tygodniu, ktoś z grupy zapytał, czy istnieje jakiś sposób na to, żeby być po prostu anonimowym. A ja odpowiedziałam… — Wzięła do ust kolejny kawałek sernika. — …że moim zdaniem… — Przełknęła go. — …anonimowość wpisuje się w kategorię solidarności, a solidarność jest zawsze solidarnością z czymś — z ideą, z grupą. Nawet ludzie, którzy nie chcą mieć z nikim nic wspólnego — nawet oni stanowią grupę. W rzeczywistości przypuszczalnie jedną z największych.

Jestem zdumiony — stwierdził, kontratakując pod wpływem zwykłego, nie dającego się powściągnąć impulsu — że jako rzekomy ekspert od konsumpcjonizmu, potrafisz zajadać się takim świństwem jak to. Cukier tuczy i powoduje raka, podobnie jak barwnik i nie mam pojęcia co jeszcze, a w mleku w proszku znajduje się coś, co podobno jest bardzo niebezpieczne dla zdrowia. Jaki sens ma kasacja, skoro po niej prowadzisz tak samo głupie życie jak każdy? — Słusznie — odparła. Z porzuconej tacy wzięła papierowy talerzyk i zdecydowanym uderzeniem pięści zmiażdżyła sernikowy klin. — Już go nie ma! Nigdy więcej!

Popatrzył na maź i okruchy rozchlapane po całym stole, jak również na jej szarfie (na jego krawacie także znajdował się kawałek, ale go nie zauważył), a następnie na jej twarz, typowy przykład zdziwienia, jak gdyby sernik eksplodował sam z siebie. Wybuchnął śmiechem, a wówczas, jakby otrzymała pozwolenie, ona również poczęła się śmiać.

Zasiedzieli się w bufecie aż do jego zamknięcia, rozmawiając najpierw o Naropie, później o pogodzie. Po raz pierwszy doświadczał zbliżającej się zimy i sam siebie zadziwił tym, jak bardzo zabłysnął elokwencją. Zdumiewał się tym, że osiki jednocześnie oblekły się purpurą, jak gdyby każde drzewo na każdej konkretnej górze było aktywowane za sprawą jednego przełącznika, a kiedy ów przełącznik został uruchomiony, wówczas — czary–mary — przychodzi jesień; tym, w jaki sposób światło z dnia na dzień słabło, gdy połówka jego świata odchylała się od słońca; tym, że w jego kamienicy zaczęli grzać bez ostrzeżenia i usmażyli biedną pokrzywkę, która żyła sobie na kaloryferze; udręką jazdy na rowerze w coraz zimniejszym deszczu; i tym, co było najbardziej zdumiewające: spokojem wszystkich w obliczu tego, co jemu zdawało się całkowitą katastrofą. Lady Astor podzieliła się z nim kilkoma własnymi spostrzeżeniami, ale głównie słuchała, oczarowana jego niewinnością. Jej własny zabieg kasacji odbył się tak dawno — wykręcała się przed podaniem dokładnej daty — że świat nie miał już dla niej w zanadrzu żadnych większych niespodzianek. Kiedy krzesła zostały ustawione na stołach do góry nogami, niezobowiązująco i średnio entuzjastycznie zaproponował wycieczkę do New Focus w jakąś dogodną dla obojga z nich niedzielę, na konto której wymienili się adresami i numerami telefonów. (Musiał podać jej numer do pracy). Dlaczego? Zapewne było to związane ze zniszczeniem sernika, z owym błogim, tak długo nieobecnym uczuciem, jakie przynosi energiczny śmiech, jak gdyby w dusznym pokoju ktoś otworzył okno, a do wnętrza wdarł się wiatr, zmieniając zasłony w żagle i przynosząc dziwne wonie od strony gór.


W środku listopada firma przeniosła go do głównego biura w centrum Denver, gdzie został zastępcą Kierownika Ruchu całego oddziału Gór Skalistych. Nic w jego pracy w centrum handlowym nie wskazywało na taką zmianę, ale gdy tylko przejrzał odnośne programy, wszystko tkwiło tam, w jego głowie i palcach, trwając w oczekiwaniu niczym nieodwołalna melodia równania 1 + 1=2.

Jednym z elementów pracy, do jakich nie nawykł, był podwyższony stopień kontaktów międzyludzkich. Cześć, Dick, co sądzisz o tym albo o tamtym, oglądałeś wczoraj mecz, co myślisz na temat tego kryzysu, czy mógłbyś pogadać z Lloydem o tym, ile czasu spędza w kiblu. Kiedy pogadał z Lloydem, ten jął się upierać, że w kiblu pracuje równie ciężko jak w biurze, i obiecał, że zredukuje czas spędzany na sedesie, jeśli tylko pozwolą mu palić przy biurku. Richardowi wydało się to rozsądne, szefowi nie. Zaczął wydzierać się na niego, wyzwał od zombie i zer i oświadczył, że go zwalnia. Tyle tylko, że to szef wyleciał z pracy, co zdawało się nikogo szczególnie nie dziwić. Toteż zaledwie po dwóch tygodniach szkolenia Richard został nowym Kierownikiem Ruchu z własnym gabinetem i widokiem na inne gigantyczne biurowce oraz personelem w liczbie trzydziestu dwóch osób, jeśli brać pod uwagę pracowników zatrudnionych okresowo i na pół etatu.

By to uczcić, udał się z Lloydem, pełniącym teraz obowiązki zastępcy Kierownika Ruchu — bez własnego gabinetu, ale przynajmniej ze stalową ścianką działową po jednej stronie biurka, a tym samym prawem do wdychania substancji rakotwórczych od początku do końca godzin urzędowania — na słynną studolarową kolację do restauracji Old Millionaire Steak Ranch. Lloyd, jak się okazało po drugim firmowym martini, mieszkał w New Focus i był jednym z pierwszych w Boulder członków lokalnej komórki sekty.

Serio — stwierdził Richard, z namaszczeniem krojąc befsztyk z polędwicy. — To fascynujące. Więc czemu pracujesz tutaj, w mieście? Nie możesz dojeżdżać do New Focus. Nie o tej porze roku.

Pieniądze, cóżby innego. Połowa moich poborów, a teraz może nawet więcej, idzie na Korporację. Nie możemy żyć za darmo, a z budowania tej cholernej piramidy na pewno nie będzie żadnych pieniędzy.

Więc po co budujecie piramidy?

Daj spokój, Dick. Wiesz, że nie mogę na to odpowiedzieć.

Nie chodzi mi o was jako grupę. Ale o ciebie osobiście. Musisz mieć jakiś powód dla tego, co robisz. Lloyd wydal długie i cierpiętnicze westchnienie.

Posłuchaj, byłeś tam, widziałeś, jak tniemy i wpasowujemy na miejsce bloki. Co tu wyjaśniać? Piękno polega na tym, że nikt nikogo nie pyta, dlaczego robimy to, co robimy. Nigdy. To jest Zasada Numer Jeden. Pamiętaj o niej, jeśli kiedyś zdecydujesz się wstąpić w nasze szeregi.

No dobrze, wobec tego powiedz mi coś takiego: czemu miałbym do was dołączyć?

Dick, jesteś beznadziejny. Co ci przed chwilą powiedziałem? Zajadaj swój befsztyk, dobrze? Czy ja cię pytam, dlaczego masz ochotę wybulić dwieście dolców na kolację, która może potrwać co najwyżej kilka godzin? Nie, po prostu czerpię z tego frajdę. Jest fantastycznie.

Mmm, ja też tak uważam. Ale mimo to wciąż mnie to nurtuje.

Niech cię nurtuje — po prostu nie pytaj.


Wraz ze wzmożeniem kontaktów towarzyskich w pracy jął stopniowo ograniczać swoje wizyty na Naropie. Zima zmusiła go do redukcji ilości zajęć codziennych, toteż kiedy śnieżne zaspy pokryły znane mu powierzchnie Boulder niczym boska amnezja, przestał bywać gdziekolwiek poza mieszkaniem, pracą i siłownią. W weekendy tkwił w domu niby niedźwiedź w jaskini, robiąc na drutach szaliki, wyglądając przez okno i jednym uchem słuchając pomruków stacji KMMN, która nadawała złote przeboje w spłyconych i wydłużonych interpretacjach, na wpół świadomie nawiązujących do śnieżnych form, jakie nawarstwiały się, unosiły i szalały za oknem w rozwijających się w nieskończoność sztandarach.

Nie zapomniał o obietnicy złożonej Lady Astor, ale wycieczka do New Focus była w tych okolicznościach już niemożliwa. Nawet gdyby się miało narty oraz asystę wyciągu, byłoby to przedsięwzięcie na całą noc. Zadzwonił do niej dwukrotnie i nagrał wyjaśnienia na automatyczną sekretarkę. W odpowiedzi zostawiła w centrum handlowym wiadomość o treści „W porządku”, którą po tygodniu przekazano do głównego biura. Jego pierwsze wrażenie, że to Przeznaczenie skojarzyło ich w jakimś sobie tylko znanym celu, poczęło słabnąć, gdy pewnego sobotniego poranka, jadąc autobusem na siłownię, dostrzegł znak uliczny, na który wcześniej nie zwrócił uwagi — Follet Avenue — i przypominał sobie, że jest to ulica, na której mieszka kobieta. Szarpnął za linkę, wysiadł i pomaszerował nieodśnieżonym chodnikiem z powrotem na róg 34–tej i Follet, niemal natychmiast żałując, że dał się ponieść impulsowi: piętnaście przecznic do przejścia, a potem może się okazać, że nawet nie zastanie jej domu. Było osiem stopni poniżej zera.

Przemierzając owe piętnaście przecznic zauważył, że okolica zmienia się na gorsze: z lekko zaniedbanej w skrajnie zrujnowaną. Lady Astor mieszkała w jednopiętrowym drewnianym budynku z witryną sklepową na froncie, który wyglądał tak samo niechlujnie jak data nasmarowana czarną farbą nad wejściem: 1972. Okna sklepu były zabite sklejką, sklejka zaś pomalowana przez jakiegoś schizofrenicznego przedszkolaka w kształty jak z sennego koszmaru; z kolei wyblakłe formy odłaziły rozpaczliwie od siatki obscenicznego graffiti — jedna dewastacja pokrywała drugą.

Zadzwonił, a kiedy nie przyniosło to skutku, zapukał.

Zjawiła się w drzwiach owinięta w koc, ze zmierzwionymi włosami, podpuchnięta i wymizerowana.

Ach, to ty. Tak właśnie pomyślałam — powiedziała, a po chwili, nim zdążył przeprosić bądź stwierdzić, że przyjdzie innym razem, dodała: — W takim razie może wejdziesz? Kalosze zostaw w przedpokoju.

Zajmowała parterową połowę budynku, znajdującą się za zabitymi deskami oknami, które po tej stronie uszczelnione były skrawkami wykładziny dywanowej. Piecyk węglowy na podstawce z cegieł ledwie grzał. Z towarzyszeniem skrzypnięcia sprężyn Lady Astor wróciła do łóżka.

Możesz na nim usiąść — stwierdziła, wskazując gestem obwieszone ubraniami krzesło. Kiedy to uczynił, jego oderwane siedzenie zapadło się pod nim niczym łódź wiosłowa na wodzie. Niespodziewanie jakaś pręgowana chudzina wyskoczyła gwałtownie z jednego z ciemnych rogów pokoju (jedyne światło pochodziło z niewielkiego, nie zabitego deskami okna na tyłach) i wylądowała mu na kolanach, po czym jęła trącać nosem jego dłoń, domagając się pieszczoty.

Kiedy począł plątać się w niezbędnych wyjaśnieniach (jak to się stało, że przechodził w pobliżu, czemu nie zjawił się wcześniej), ona pociągnęła łyk wódki z filiżanki na kawę. Uznał, że jest to wódka, ponieważ na sklepowej kasie, która służyła za nocny stolik, stała na wpół opróżniona i niezakręcona butelka. Na miejscu znajdowała się większość elementów wyposażenia sklepu: szklana lada pełna naczyń i przyborów kuchennych, półki uginające się pod najróżniejszym obuwiem, książkami, ceramiką i antykami, a także prawdopodobnie nie działającymi urządzeniami elektrycznymi. Do ściany nad łóżkiem przymocowana była płaskorzeźba św. Mikołaja z modelowanego plastiku, którego cechy charakterystyczne pokrywały warstwy tłustego brudu. Efekt niezwykłości tego miejsca, jaki dawało zagracenie, niwelował aurę ubóstwa i demoralizacji, ale nie w sposób wystarczający — Richard poczuł się zszokowany. Było to kolejne bezprecedensowe doświadczenie z kategorii emocjonalnej, na które nie znajdował określenia. Nie była to bowiem zwykła konsternacja, ani poczucie winy, ani współczucie, ani oburzenie (choć nie pojmował, jak można walać się w stanie upojenia alkoholowego w sobotę o dziesiątej rano); nawet nie lęk przed duchem, który potrafił znosić tak ponure warunki, a przy tym zjawiać się na Naropie w każdy środowy wieczór w formie nieodbiegającej zbytnio od normy, by — jak na ironię — prowadzić zajęcia z teorii i praktyki konsumenctwa. Wszystkie te elementy, a może i inne, łączyły się w to, co w tej chwili odczuwał.

Napijesz się? — spytała i nim zdążył odpowiedzieć, dodała: — Nie myśl, że jak się zgodzisz, to uznam to za uprzejmość. Niewiele zostało. Zaczęłam o szóstej, ale musisz zrozumieć, że zwykle tego nie robię. Ale dziś wydało mi się, że jest szczególna okazja. Pomyślałam, czemu nie? A właściwie to po co ja się usprawiedliwiam? Nie zapraszałam cię, sam się zjawiłeś u drzwi. Wiedziałam, że w końcu do tego dojdzie. — Uśmiechnęła się, a nie był to uśmiech miły, i nalała sobie do filiżanki połowę pozostałej wódki. — Podoba ci się to mieszkanie?

Duże — odparł nieprzekonująco.

I ciemne. I ponure. I brudne. Miałam zamiar wstawić z powrotem okna, kiedy je wynajęłam zeszłego lata. Ale to kosztuje. A w zimie tak jest cieplej. W każdym razie, gdybym chciała tu urządzić sklep, nie wiem, co bym w nim sprzedawała. Śmiecie. Kiedyś toczyłam garnki na kole garncarskim. Ale czego ja kiedyś nie robiłam. Napisałam książkę o poezji opartej na Tarocie (w ten sposób załapałam się na tę posadę na Naropie). Oprawiałam obrazy. A teraz prowadzę zajęcia, czyli czytam książki i opowiadam o nich takim ludziom jak ty, zbyt leniwym, żeby czytać je samemu. A kiedyś, dawno temu, byłam nawet gospodynią domową, uwierzysz?

Tym razem jej uśmiech był autentycznie zabójczy. Zdawało się, że za wszystkim, co mówi, kryje się jakieś tajemne przesłanie, którego on nie potrafi odkodować.

Kichnął.

Masz alergię na koty?

Pokręcił przecząco głową.

Nic o tym nie wiem.

Założę się, że masz.

Popatrzył ze zdziwieniem na nią, a potem na kota zwiniętego w kłębek na jego kolanie. Ciepło kociego ciała przenikało przez dżins i przyjemnie ogrzewało jego krocze.

Jasna cholera — mruknęła, wycierając czysto hipotetyczną łzę z kącika oka. — Dlaczego akurat wybrałeś dziś rano? Czemu nie zadzwoniłeś? Zawsze taki byłeś. Gnojku jeden.

Co?

Gnojku — powtórzyła. I wówczas, kiedy się tak w nią wpatrywał, dodała: — W każdym razie nie robi to żadnej różnicy. W końcu i tak musiałabym ci powiedzieć. Chciałam po prostu, żebyś najpierw trochę lepiej mnie poznał.

Powiedzieć mi? Co?

Nigdy nie byłam wykasowana. Najzwyczajniej w świecie skłamałam. Wszystko jest tam, na półce, wszystko, co się wydarzyło, wszystkie zdrady, brudy, porażki. A sporo tego było. Nigdy nie miałam dość odwagi, żeby się na to zdecydować. To samo z dentystą. Dlatego mam takie marne zęby. Tak chciałam. Miałam pieniądze, przynajmniej przez jakiś czas, po rozwodzie, ale pomyślałam…

Wzruszyła ramionami, pociągnęła z filiżanki, skrzywiła się, po czym się uśmiechnęła, tym razem niemal przyjaźnie.

Co zrobił twój mąż?

Czemu o to pytasz?

Bo wygląda na to, że masz ochotę opowiedzieć całą historię. Chciałem, żebyś pomyślała, że mnie to interesuje.

Potrząsnęła głową.

Ciągle ci nic nie świta, prawda?

Ze niby co? — Świtało mu, ale nie chciał dopuścić tego do świadomości.

No dobrze, skoro nalegasz. Będę musiała ci powiedzieć, zgadza się? Ty byłeś mężem, o którego pytasz. I ni cholery się nie zmieniłeś. Jesteś tym samym głupim gnojkiem, jakim byłeś kiedyś.

Nie wierzę ci.

To normalne. Kto chciałby widzieć, jak jego inwestycja zostaje zrujnowana, ot… — spróbowała pstryknąć palcami — …tak.

To niemożliwe, żebyś mnie tu znalazła. Instytut nigdy nie udostępnia takich informacji. Nawet własnym pracownikom.

Och, w dzisiejszych czasach komputery są bardzo zmyślne (wiesz o tym), a za parę tysięcy dolarów nietrudno jest przekonać etatowego pracownika, żeby ściągnął trochę danych z zablokowanych plików. Kiedy się dowiedziałam, dokąd pojechałeś, spakowałam walizki i ruszyłam za tobą. Zanim przeszedłeś kasację, mówiłam ci, że cię wytropię, a ty na to odpowiedziałeś: „Spróbuj, tylko spróbuj”. No i spróbowałam.

Możesz za to trafić do więzienia. Wiesz o tym?

Chciałbyś, co? Gdybyś mógł zamknąć mnie wcześniej, nie musiałbyś poddawać się kasacji. Nie próbowałbyś mnie zabić.

Wypowiedziała to z takim przekonaniem, z takim znużeniem łagodzącym gniew, że trudno mu było trwać przy swoich uzasadnionych wątpliwościach. Przypominał sobie, jak utożsamił się z Juddem Grayem, mordercą Alberta Snydera.

Chcesz wiedzieć, dlaczego próbowałeś mnie zabić? — naciskała.

Kimkolwiek pani była, pani Astor, nie jest pani obecnie moją żoną Jest pani wypaloną, czterdziestoletnią pijaczką, która prowadzi zajęcia dla dorosłych na zabitej dechami prowincji.

No tak. Cóż, mogłabym ci powiedzieć, w jaki sposób się tak stoczyłam. Gnojku.

Podniósł się.

Wychodzę.

Tak, już tak mówiłeś.

Dwie przecznice od jej domu przypomniał sobie o kaloszach. Niech je diabli wezmą! Niech diabli wezmą ludzi, którzy nie odśnieżają swoich chodników. A przede wszystkim, niech diabli wezmą ją!

Ta kobieta — jego żoną! Jakież to życie mogli wieść razem? Wszystkie pytania na temat swojej przeszłości, które tak skutecznie tłumił do tej chwili, poczęły wypływać na powierzchnię: kim był, co robił, w jaki sposób się to wszystko rozpadło. A ona znała odpowiedzi. Pokusa, żeby wrócić, była silna, ale nim zdążył się jej poddać, zjawił się autobus jadący w kierunku jego domu, toteż, nie zmieniwszy zdania, płonąc ze wściekłości, wsiadł do niego.


Mimo wszystko minął tydzień, nim wykrzesał z siebie święte oburzenie, by zadzwonić do Instytutu Delphi i złożyć oficjalną skargę. Zanotowali informacje i oznajmili, że przeprowadzą dochodzenie, co uznał za eufemizm, oznaczający, że zignorują sprawę. Ale faktycznie już po tygodniu otrzymał od nich list polecony, stwierdzający, że pani Lady Astor, zamieszkała przy 1972 Follet Avenue, Boulder w stanie Colorado, nigdy nie była jego żoną, ani też nie było między nimi żadnych związków innej natury. Co więcej, trzech innych klientów Instytutu zgłosiło podobne skargi, dotyczące tejże samej pani Astor. Niestety, dostarczanie kasatom fałszywych informacji na temat ich przeszłości nie było niezgodne z prawem, toteż wyrażono ubolewanie z powodu tego, że istnieją jednostki, które czerpią przyjemność z mącenia spokoju umysłów klientów Instytutu. List zaznaczał przy tym, że ostrzeżono go przed podobnymi incydentami, kiedy przebywał w ośrodku przejściowym.

Teraz, prócz uczucia gniewu i wytrącenia z równowagi, czuł się również jak kretyn. Dać się tak łatwo nabrać! Uwierzyć w całą tę nieprawdopodobną historię bez tak oczywistego dowodu, jakim jest fotografia!

Na trzy dni przed Bożym Narodzeniem zadzwoniła do niego do pracy.

Nie chciałam zawracać ci głowy — oświadczyła potulnym szeptem, który, nawet w tej chwili, gdy Richard znał już prawdę, wydawał się całkowicie szczery — ale musiałam cię przeprosić. Przyszedłeś do mnie w najmniej odpowiednim momencie. Gdybym się wtedy nie spiła, nie wygadałabym się.

Aha. — Nie przyszło mu do głowy nic więcej, co mógłby powiedzieć. — Wiem, że to nie w porządku z mojej strony tropić cię i w ogóle, ale nie mogłam się powstrzymać.

Aha.

Pewnie nie ma szans na to, żebyśmy się spotkali? Na kawę, po pracy?

Kiedy się spotkali na kawę, po pracy, tak nią pokierował od jednego kłamstwa do kolejnego, póki w końcu nie sfabrykowała całego jego życia. Było to romansidło tak niedorzeczne jak wszelkie telenowele — począwszy od ojca tyrana, kochającej matki, brata bliźniaka, który zginął w wypadku samochodowym, i dalej, przez lata zmagań, by zostać malarzem. (W tym miejscu wyjęła podniszczone polaroidowe zdjęcie jednego z jego domniemanych płócien, ziemistej mieszaniny ochry i umbry. Zapewniała go, że zdjęcie nie oddaje sprawiedliwości jego dziełu). Opowieść doszła do tego, jak to się poznali i zakochali w sobie, jak poświęcił swoją karierę artystyczną, żeby zostać programistą animacji. Byli szczęśliwi, a potem — ze względu na jego monstrualną zazdrość — nieszczęśliwi. Było coś jeszcze, lecz nie chciała zagłębiać się w szczegóły, było to bowiem nazbyt bolesne. Ich syn…

Przez cały czas siedział tam i kiwał potakująco głową, sprawiając wrażenie, że wierzy w każde kolejne kłamstwo, zadając stosowne pytania i — kolejne bezprecedensowe doznanie — czerpiąc z tego niewymowną radość; radość z własnej nieuczciwości oraz jej niebywałej łatwowierności. A przy tym czerpiąc radość z historii, jaką rozpostarła przed nim na temat jego wyimaginowanego życia. Nigdy nie wyobrażał sobie swojej przeszłości, ale gdyby to zrobił, wątpił, czy udałoby mu się wymyślić coś równie rozbudowanego i wyraźnego.

No więc powiedz mi — poprosił, kiedy w końcu zawiodła ją pomysłowość — czemu zdecydowałem się na kasację?

John — odparła, strzepując drobinki łupieżu ze swoich czarnych włosów — obawiam się, że nie potrafię odpowiedzieć na to pytanie. Po części z pewnością był to ból po śmierci małego Jimmy’ego. Co oprócz tego — nie mam pojęcia.

A teraz…?

Uniosła nań roziskrzone spojrzenie.

Tak?

Czego naprawdę chcesz?

Westchnęła tak przekonująco, jakby robiła to szczerze.

Miałam nadzieję…. ojej, no wiesz.

Chcesz jeszcze raz wyjść za mąż?

No nie. Na pewno nie dopóty, dopóki nie poznasz mnie lepiej. To znaczy, zdaję sobie sprawę z tego, że z twojego punktu widzenia wciąż w sumie jestem kimś obcym. Ale pod pewnymi względami ty też się zmieniłeś. Jesteś taki, jaki byłeś, kiedy się poznaliśmy. Jesteś… — Jej głos utknął w gardle, a w oczach pojawiły się łzy.

Dotknął zatrzasku swojej aktówki, ale nie miał serca, by wyciągać fotokopię listu z Instytutu Delphi, za pomocą którego zamierzał ją zaskoczyć. Zamiast tego wyciągnął spod spodeczka rachunek i przeprosił ją.

Zadzwonisz, prawda? — spytała żałośnie.

Oczywiście. Pozwól mi najpierw o tym trochę pomyśleć. Dobrze?

Zdobyła się na odważny, drżący uśmiech.

Dobrze.


W kwietniu, by upamiętnić zakończenie pierwszego roku swego nowego życia i po prostu porozkoszować się pogodą, która znów uczyniła podobne przedsięwzięcia możliwymi, wybrał się na górę Lifton, a następnie powędrował przez Kanion Korporacyjny za New Focus i miejsce budowy piramidy — jak na razie zaledwie dwa i pół metra na swej najwyższej krawędzi, praktycznie żadna atrakcja turystyczna — i dalej, na Szlak Pięciu Wodospadów. Z wyjątkiem kilku stanowiących wyzwanie dla obuwia miejsc wiosennej podmokłości ścieżka była kamienista i stroma. Świeciło słońce, wiał wiatr, zaś ostatnie osłonięte zakola śniegu zmieniły się w wodę i szukały, strużka za strużką, linii najmniejszego oporu. Nim nastała pierwsza po południu, dotarł do celu, a było nim Lake Silence — idealne, niewielkie sanktuarium, jakie tworzył górski staw obsadzony dookoła świerkami. Znalazł nieosłoniętą, przyjemną skalę, na której można się było wygrzewać, zdjął przemoczone buty i wilgotne skarpetki i jął nasłuchiwać, jak wiatr naśladuje odgłosy samochodów na autostradzie. Wkrótce z rozgoryczeniem zdał sobie sprawę z tego, że to nie wiatr, lecz wibrujący ryk zbliżającego się helikoptera.

Maszyna wyłoniła się zza poskręcanych wierzchołków świerków niczym demiurg, przez chwilę unosiła się nad stawem, po czym gwałtownie skręciła w kierunku okupowanej przez niego skały. Kiedy przelatywała bezpośrednio nad nim, strumień wody wydobył się ruchem spiralnym z na wpół otwartego luku, za sprawą rotacyjnych wiatrów niemal natychmiast rozpuszczając się w mgiełkę z tęczowych kropelek. Najpierw przyszło mu na myśl, że został właśnie zbombardowany, po chwili, że helikopter użył Lake Silence jako toalety. Dopiero kiedy pierwszy mały pstrąg wylądował z mlaśnięciem na sąsiedniej skale, Richard zdał sobie sprawę z tego, że helikopter z pewnością należy do Służby Leśnej, która zarybia właśnie staw. Niestety, chybiła celu, a małe pstrągi pospadały na przybrzeżne skały oraz gałęzie otaczających jezioro drzew. Wody Lake Silence pozostały niezmącone i nietknięte.

Wzdłuż wybrzeża szukał pośród zrzuconych ryb — a były ich tuziny — takich, które przeżyły, lecz wszystkie sztuki, jakie odnajdywał, po włożeniu do wody okazywały się bezwładne i martwe. Boso, z poczuciem paniki, całkowicie oddany pstrągom z Lake Silence, kontynuował poszukiwania. Wreszcie, pod świerkami, pośród posklejanych, mokrych igieł, znalazł trzy poruszające się, wciąż żywe ryby. Kiedy troskliwie włożył je do wody, w pojedynczym, jasnym rozbłysku zrozumiał, co musi zrobić ze swoim życiem.

Poślubi Lady Astor.

Wstąpi do New Focus i pomoże im budować piramidę.

Kupi samochód.

(A do tego, w sytuacji, gdyby została sierotą, adoptuje małą Rochelle Rockefeller. Ale to już było dzielenie skóry na niedźwiedziu).

Udał się na drugą stronę Lake Silence, na początek szlaku, do miejsca, w którym Służba Leśna postawiła aparat telefoniczny ukryty pod tablicą pamiątkową ku czci gubernatora Denta. Do szczeliny włożył swoją kartę kredytową, tablica otworzyła się, on zaś wystukał numer Lady Astor. Odebrała po trzecim sygnale.

Cześć — rzucił. — Mówi Richard Roe. Wyjdziesz za mnie?

No, chyba tak. Ale muszę ci coś powiedzieć — nigdy nie byłam twoją żoną. Zmyśliłam całą tę historię.

Wiedziałem o tym. Ale to była ładna historia. A ja nie miałem ci nic do opowiedzenia. I jeszcze jedna rzecz. Będziemy musieli wstąpić do New Focus i pomóc im budować ich piramidę.

Dlaczego? — Nie wolno pytać dlaczego. To jedna z ich zasad. Nie wiedziałaś?

Będziemy musieli tam mieszkać?

Nie przez cały rok. To będzie bardziej jak miejsce letniskowe albo chodzenie w niedzielę do kościoła. A do tego trochę pracy przy piramidzie.

Cóż, przypuszczam, że przydałoby mi się trochę ruchu. Czemu chcesz się ożenić? A może to kolejne pytanie, którego nie powinnam zadawać?

Być może. Jeszcze jedna rzecz: jaki jest twój ulubiony kolor?

Czego?

Samochodu.

Samochód. Strasznie bym chciała mieć samochód. Żeby poszpanować… Niech będzie czerwony. Kiedy chcesz to zrobić?

Będę musiał najpierw wziąć pożyczkę z banku. Może w przyszłym tygodniu?

Nie. Chodziło mi o ślub.

Jak chcesz, możemy to załatwić przez telefon. Albo tutaj, jeśli zechce ci się podjechać do New Focus. Spotkamy się tam za parę godzin?

Niech będzie za trzy. Muszę umyć głowę, a poza tym autobus ciągle nawala.

I tak pobrali się o zachodzie słońca, na pniu niedokończonej piramidy. A w następnym tygodniu kupił nowiutkiego szkarłatnego forda fundamentala. Kiedy wyjeżdżali z parkingu salonu samochodowego, po raz pierwszy w życiu Richard poczuł coś, co uznał za doznanie, jakim musi napawać pełnia człowieczeństwa.


przełożył Konrad Walewski


Lucy Sussex

Absolute Uncertainty

Absolutna nieokreśloność

1. Prawdopodobnie spal tu Heisenberg.


Mgnienie oka, kwantowy skok w czasie do początków XX w. oraz w przestrzeni na Helgoland, wyspę u wybrzeży Niemiec. Atomy się konsolidują, tworzą najpierw zarys, a potem trwałą postać człowieka, jakby kolorowankę stopniowo wypełnianą przez dziecko. Na razie obserwator, oszołomiony po skoku, pozostaje nieruchomy. Po chwili jednak obejmuje się chudymi ramionami; dokucza mu morski wiatr. Mimo tweedowej marynarki i podkolanówek — popularnego ubioru tamtej epoki, zgodnie z ustaleniami działu rekwizytów — odczuwa chłód. Rusza głową, bada otoczenie. Maleńka szopa na plaży, która zapewnia mu doskonalą kryjówkę, zbudowana z drewna wyrzuconego na brzeg, ma ten sam nijaki kolor co piasek. W miejscu drzwi i okien zieją puste wyrwy. Żywioł wdziera się do środka, burza pierwiastków działa na wyobraźnię obserwatora.

Prompt osadzony w jego głowie podpowiada:

Wymień je. Uruchom procedurę: żeby zneutralizować na stępującą po skoku utratę stabilności, wykonaj ćwiczenie służące sprawdzeniu i odświeżeniu pamięci.

Obserwator posłusznie zaczyna głośno wyliczać:

1: wodór, 2: hel… — Wymienia kolejne pierwiastki układu okresowego. — 92: uran, 93: neptun, 94: pluton, wyjątkowo ważny. — W tym momencie nagłe olśnienie. Czy odkryto już pluton? Obserwator namyśla się, skonsternowany. Bądź co bądź, jest rok 1925.

Pluton odkryto dopiero w roku 1940, w trakcie prac nad stworzeniem bomby atomowej. Przypominasz sobie? — Tak, teraz…

Obserwator robi kilka kroków w stronę bliższego okna. Niebo jest zaciągnięte chmurami, ołowianoszare jak morze, które kołysze się majestatycznie, pobrużdżone leniwymi falami. Kępy wysokich traw trzęsą się na wietrze, piasek zsuwa się z wydm misternymi, suchymi strumykami. Oprócz tego porusza się jedynie drobny punkcik, będący jeszcze daleko na łuku zatoki, lecz zbliżający się wolnym, statecznym krokiem.

Oto cel. Przypuszczam, że już sobie przypomniałeś. Werner Karl Heisenberg, fizyk, w wieku trzydziestu dwu lat laureat Nagrody Nobla, autor zasady nieokreśloności…

Na dzień dzisiejszy dwadzieścia cztery lata. Błyskotliwy, głodny sukcesu. Jeszcze bez stałej posady na uniwersytecie.

Obserwator wpatruje się w rosnący punkt. Nie potrzebuje już prompta. Rozmyśla o pierwiastkach, nie tych z kręgu zainteresowania Heisenberga, lecz elementach składających się na niego samego. Niemiecki nacjonalista, wielbiciel przyrody, utalentowany pianista, szachowy magik chory na alergię. Biografowie wygrzebali wiele ciekawostek, ale kto wie, co jeszcze umknęło ich uwagi?

Obserwator kuca i rysuje znaki na piasku, podsumowując — częściowo w celu uporządkowania wiadomości, a częściowo z czystej fascynacji — intelektualną podróż do tajemniczego świata atomu. Co pewien czas podnosi wzrok, gdy przybysz się zbliża i można rozróżnić coraz więcej detali: gruby sweter, tornister, a przede wszystkim jedyny barwny akcent w całym tym posępnym krajobrazie: bujną ognistorudą czuprynę młodzieńca. Urzeczony obserwator porzuca bazgranie w piasku. Raptem nad cyplem pojawia się rozbłysk i słychać grzmot. Potem uderza tropikalny deszcz. Postać rozgląda się w lewo i prawo, po czym daje susa w stronę najbliższego dogodnego schronienia: plażowej chatki.

Obserwator zasłania ręką usta.

To się nie miało prawa zdarzyć! Jesteśmy tu wyłącznie po to, żeby obserwować, prawda? Bez interakcji, bez wpływu na bieg historii.

Owszem, ale skutków skoku nie da się całkowicie przewidzieć. Podejrzewamy, co się stanie, jednak nie znamy szczegółów.

Dałoby się teraz skoczyć?

Niestety nie. Trzeba improwizować. Przestraszony obserwator kuli się w kącie, słysząc coraz głośniejszy tupot stóp. Rudowłosy Werner Heisenberg, młody i przystojny, wskakuje do środka i otrzepuje się z wody jak kot. Nagle spostrzega w kącie jakieś poruszenie.

Podgląda pan ptaki? — pyta po niemiecku, z akcentem używanym w początkach XX wieku.

Ja — kłamie prompt, przejmując kontrolę nad głosem obserwatora. — Nawałniki burzowe mają ciekawe zwyczaje migracyjne.

Przepraszam za najście — mówi Heisenberg. — Kiedy minie burza, nie będę już panu przeszkadzał w podglądaniu ptaków. — Zdejmuje tornister i siada na piasku. Język ciała mówi: rozmowa verboten, chcę pomyśleć.

Obserwator przygląda mu się bez zmrużenia oka.

Max Born miał rację — zwraca się prompt do obserwatora w trybie osobistym, tak by osoba postronna nic nie usłyszała. — Twierdził, że młody Heisenberg Wyglądał jak chłopek roztropek.

Albo, myśli zalękniony obserwator, jak młody Hitler, którego czas, w roku 1925, już nadchodził.

Wokół chaty zapalają się błyskawice i gromy warczą niczym werble. Spojrzenie Heisenberga, błąkające się swobodnie jak jego myśli, odrywa się od podglądacza, wędruje za okno i po chwili wraca. Raptem mężczyzna otwiera szeroko oczy, gdy kolejny blask błyskawicy na moment przepędza wszystkie cienie z wnętrza chaty. A gdy zatokę oblewa następne światło, pochyla się, żeby uważniej spojrzeć na piasek. Na koniec spogląda na obserwatora.

Nie dokończył pan równania.

Speszony obserwator może tylko powtórzyć słowa prompta:

Ja.

Mogę?

Młodzieniec wyciąga rękę i zaczyna rysować na piasku. Obserwator kiwa głową i odpowiada nowym matematycznym wyrażeniem, również niedokończonym.

Heisenberg rzuca na nie okiem, uśmiecha się i rozwiązuje problem kilkoma pewnymi ruchami dłoni. Pora na następne równanie, i następne; rozmowa toczy się w uniwersalnym języku liczb.

Nie spodziewałem się, że napotkam tutaj, na Helgolandzie, bratnią duszę, entuzjastę fizyki — zauważa Heisenberg.

Pojawia się więcej równań. Obserwator dobrze się bawi, podsumowując prace poprzedników Heisenberga: Plancka, Borna, Bohra. Jego palec nagle zapędza się za daleko. Młodzieniec marszczy czoło.

Jest pan na bieżąco z najnowszymi dokonaniami. Może nawet za bardzo na bieżąco. Przedziwne… Kim pan właściwie jest?

Turystą — odpowiada obserwator, mając świadomość, że to kiepskie wyjaśnienie.

Znam wszystkich liczących się fizyków. Helgoland to mała wysepka; gdyby przyjechał tu na wczasy jakiś profesor czy doktor, a chociażby i student, z pewnością bym się o tym dowiedział. — Przygląda się bacznie obserwatorowi. — Jest pan naukowcem z Ameryki, z drugiego końca świata… Chyba nie przysłali pana bolszewicy?

Kołysze dłonią przy biodrze, jakby sięgał po wyimaginowany rewolwer.

Do rozmowy przyłącza się prompt:

Czemu bolszewicy mieliby się interesować wnętrzem atomu? Wszak nie jest to element komunistycznej filozofii.

Heisenberg uśmiecha się, lekko krzywiąc wargi.

Czemu mieliby się interesować atomem? Żeby stworzyć nową broń, oczywiście. Żeby rozwiesić po całym świecie swoje czerwone sztandary. Na razie, rzecz jasna, nie wiadomo, jak modernizować broń za pomocą twierdzeń fizyki teoretycznej… — Urywa, zamyślony.

Jednakże pozostaje pytanie: kim lub czym pan jest?

Prompt ukradkiem podpowiada obserwatorowi:

Uważaj. To zwolennik twardego, matematycznego, logicznego rozumowania. Nie zna się na bajkach.

Nawet mu się nie śnią? — zastanawia się obserwator. Nagle wpada na pomysł, jak wyjść z tej zagmatwanej sytuacji. Po krótkiej chwili namysłu, świadom czasu, w którym się pojawił, dodaje kolejny ciąg znaków do równań zapisanych na piasku.

Młodzieniec chichocze.

Ależ to… to coś, o czym ostatnio bez przerwy myślę. Nie publikowałem tego, ba, nie rozmawiałem o tym nawet z Bohrem.

Porozmawia pan — zapewnia go obserwator. — Kiedy się pan obudzi.

Heisenberg wybucha nagłym śmiechem i pada na piasek.

Sprytne — mówi prompt. — Dał się przekonać.

Heisenberg leży na plecach i chichocze. Naraz dźwiga się na łokciu.

Tak czy owak, musisz odpowiedzieć na pytanie, mości podglądaczu. Nawet we śnie. Powtarzam zatem: kim pan jest?

Pozwól, że sam się tym zajmę — proponuje prompt i zwraca się do Heisenberga: — Pamięta pan taką powiastkę Dickensa: Opowieść wigilijna!

Tak. O skąpcu i duchach, które odwiedzają go w Boże Narodzenie i uczą zasad moralnych. Jeżeli jesteś duchem fizyki, to żadną miarą dawnej fizyki, żadnym Newtonem z długą peruką. Jesteś wybitnym matematykiem, w dodatku świetnie zorientowanym w najnowszych osiągnięciach fizyki. Może więc jesteś duchem dzisiejszej fizyki? — Jego duże oczy stają się jeszcze większe.

Niezupełnie.

Poznałem Alberta Einsteina i wiem, że nim nie jesteś. Amoże jesteś duchem przyszłej fizyki?

Ostrożnie — przestrzega prompt.

Obserwator widzi w twarzy Heisenberga zdecydowany spokój i pewność siebie.

Nie widać po panu zdziwienia.

Wydaje mi się czymś zupełnie normalnym, że odwiedza mnie duch przyszłej fizyki… bo uważam się za cząstkę tego bytu. — Wyciąga szyję, żeby przyjrzeć się lepiej twarzy swego rozmówcy, po czym cofa się, rozczarowany. — Chociaż widzę, że nie jesteś mną… Że przyszłość fizyki nie nosi mojego postarzałego oblicza.

Naprawdę uważa się pan za przyszłość fizyki?

Lekkie, lecz dostrzegalne kiwnięcie głową. Rzeczywiście przystojniak, myśli obserwator. A przy tym zadufany w sobie patafian.

Oczywiście ma rację — szepcze prompt do obserwatora. Nie da się ukryć, zgadza się obserwator. Waha się, nie wiedząc, czy wyrazić na głos swoje myśli, lecz ubiega go Heisenberg:

Cóż więc mi powiesz, duchu z przyszłości? Mam rację, nie prawdaż? Inaczej nie raczyłbyś mnie odwiedzić. Na co spotykać się z kimś, kto nic nie znaczy?

Młodzieniec uśmiecha się triumfalnie. Obserwator wie, że zaszła pewna zmiana; że czynności obserwacyjne wywarły pewien skutek na obiekcie badań, wpłynęły na jego dalsze losy. Tego, kim mógłby kiedyś zostać prawdziwy, pozostawiony sam sobie Heisenberg, nie da się już orzec ze stuprocentową pewnością. Musi jednak upłynąć parę lat, nim Heisenberg rozważy tę myśl.

Nie mam nic do powiedzenia — mówi obserwator. — Ale mogę podyskutować językiem matematyki, który przemawia do pana najlepiej. — Ponownie wykorzystuje piaskową tablicę. Trwa dialog nauki, gdy na zewnątrz szaleje burza.

Po pewnym czasie Heisenbergowi zaczynają ciążyć powieki. Ręka opada na ziemię. Naukowiec przewraca się na plecy i wnet zaczyna chrapać, zmożony twardym, pokrzepiającym snem.

Uśpiłeś go, co? — wybucha obserwator.

Chwilę temu trzepnął piaskową muchę, która na nim siadła. Wtedy nastąpiło ukłucie.

Myślałem, że tak się robi w ostateczności.

Niby tak, ale kto nam zagwarantuje, że nie zacznie nagle rozmyślać, czy to nie dziwne, iż rozwiązuje we śnie zagadnienia wyższej matematyki. Mógłby dojść do wniosku, że to jednak jawa.

Zepsułeś mi dobrą zabawę.

Zwykła ostrożność. Jesteś pewien, że nie uczyłeś go algebry macierzy? To był owoc jego wycieczki na Helgoland.

Obserwator wstaje i zaciera nogą kreski na piasku.

Ponoć — dodaje prompt — Heisenberg wymyślił wszystko sam podczas kąpieli w morzu, długich spacerów i samotnych wieczorów, spędzonych na rozmyślaniach. Tak miał poznać tę gałąź matematyki niezwykle użyteczną przy opisie atomu.

Obserwator milczy, patrząc z góry na Heisenberga. Prompt ciągnie swój wywód:

Czy muszę ci wszystko tłumaczyć? Chociaż algebra macierzy została wynaleziona w latach pięćdziesiątych XIX wieku, Heisen berg nigdy się jej nie uczył. Twierdził, że odkrył ją zupełnie sam, podobnie jak w XVII wieku niezależnie od siebie Leibnitz w Niem czech i Newton w Anglii stworzyli rachunek różniczkowy.

Obserwator tylko się uśmiecha.

Zbieramy się?

Tak, nasz czas dobiega końca.

Chwilę później chatka jest pusta, jeśli nie liczyć Heisenberga potraktowanego środkiem usypiającym. Wiatr wieńczy dzieło obserwatora, doszczętnie ścierając równania na piasku.


* * *


Witajcie na zajęciach! Dziś na 101 ćwiczeniach z biokultury będziemy kontynuować nasze rozmyślania nad moralnymi dylematami i ograniczeniami biografii. Skupimy się na wyjątkowo barwnej osobie, pierwszorzędnym obiekcie badań, Karlu Wernerze Heisenbergu, dwudziestowiecznym fizyku z kraju ówcześnie zwanego Niemcami, znawcy mechaniki kwantowej, autorze zasady nieokreśloności, w latach czterdziestych XX wieku zatrudnionym przez nazistów do prac nad alternatywną bombą atomową. Na podstawie tego, co o nim wiadomo, stworzony został interaktywny szablon, którym się posłużymy do wykonania serii ekstrapolacji. Wirtualny model pomoże nam analizować Heisenberga i je go czasy. Na ostatnich zajęciach wybraliśmy punkty w życiu Heisenberga szczególnie przydatne do obserwacji i eksploracji. Właśnie zgłębiliśmy pierwszy taki punkt, w roku 1925, wykorzystując wysłannika w czasie (uwaga: Wehikuł czasu H.G. Wellsa z 1895 r), który wybrał się na spotkanie z Heisenbergiem jako młodym człowiekiem. Czy są jakieś pytania?

Tak. Promet jest osobistą, przenośną sztuczną inteligencją, służącą obserwatorowi za doradcę i niewyczerpane źródło informacji. Jest nieocenionym towarzyszem turysty podróżującego w czasie.

Celna uwaga. Tak, sceneria plaży została doklejona z naszych wirtualnych zasobów. Helgoland to jałowa skała u wybrzeży Niemiec, niczym nieporośnięta. Heisenberg udał się tam, bo chorował na ałergię pyłkową. Wrócił stamtąd wyleczony i zaznajomiony z algebrą macierzy, choć nikt nie wie, czym to wytłumaczyć.

Nie ma już więcej pytań? Zatem przejdziemy do następnej obserwacji. Tym razem wymagam od was zaangażowania. Chcę zobaczyć, jak używacie osobistych modułów do naprawdę twórczych interakcji.


2. O percepcyjnej warstwie teoretycznej kinematyki i mechaniki. Werner Heisenberg, 1927.

Sceneria:

Noc, obóz jeniecki. Wolna, odsłonięta przestrzeń w środku lasu, ogrodzona drutem kolczastym. Na zewnątrz las, wewnątrz rzędy chat i udeptana ziemia. Zimna noc; na wieżyczkach strażniczych oddech wachmanów zamienia się w białą mgiełkę. Nic się nie rusza z wyjątkiem jakiegoś stworzenia pod jedną z chat. Być może szczura.

W powietrzu pojawia się i wolno znika napis: QUANTUMSTEIN. Na tle nieba, niczym neonowe gwiazdy, wyświetlają się kolejne cyfry: trwa odliczanie. W pewnym momencie postacie — głowy widoczne jako drobne punkciki, ciała obleczone pasiastymi piżamami — wyłaniają się chyłkiem spod chat i biegną po otwartej przestrzeni w stronę ogrodzenia. Szczekają psy, huczy syrena alarmowa, obóz omiatają światła reflektorów, jazgotliwie terkocze karabin maszynowy. Panuje zamęt i hałas, lecz liczba postrzelonych jest bliska zeru. Kiedy blask oświetla uciekającą postać, ta natychmiast uskakuje w bok i znika w mroku.

Obserwator ulokowany w pustej wieżyczce, patrząc na ten harmider, tylko gdzieniegdzie widzi rozlaną krew.

Wątpię, by Heisenberg wyobrażał sobie taką sytuację, dumając nad zasadą nieokreśloności.

W rzeczy samej. Hitler doszedł do władzy w 1933 roku, gdy zasada była już dawno sformułowana — odpowiada prompt.

Ale w tym przykładzie zawiera się pewna analogia. Fizycy trafiali w próżnię, próbując dokładnie określić położenie elektronów w atomie. Heisenberg oznajmił, że w celu zaobserwowania elektronu należy go oświetlić krótkofalowym promieniowaniem elektromagnetycznym. Jednak światło padające na elektron zmienia jego po łożenie. Reasumując: proces obserwacji wpływa na ruch elektronu, zatem ów ruch nie może być wiarygodnie zmierzony. W ten sposób ujawniły się granice poznania.

Obserwator patrzy z wysoka. Niektóre postacie leżą na ziemi, inne wróciły między chaty, kilka nadal zbliża się do ogrodzenia.

Einstein nie cierpiał zasady nieokreśloności.

Nie cierpiał także Hitlera.

Który nienawidził Einsteina i „żydowskiej nauki”. Ale pomyśl, co łączyło tych nienawidzących: wiara w absolutną pewność, w niezłomność twierdzeń fizyki klasycznej, w boży czy hitlerowski lad świata, w którym wszystko da się wyjaśnić za pomocą nauki lub teorii „ogólnoświatowej żydowskiej konspiracji”.

Do drutów zbliża się pierwsza postać i momentalnie zamiera, podobnie jak reszta postaci i snopy reflektorów. W powietrzu wyświetla się napis: GAME OVER.

Zwycięstwo więźniów — mówi obserwator.

Lub tego, kto grał nimi — uściśla prompt. Obserwator przez chwilę duma w milczeniu.

Heisenberg miał szczęście, że do nazistów nie dotarło, jakie skutki pociąga za sobą teoria nieokreśloności.

W górze znika napis obwieszczający koniec gry, zastąpiony tym poprzednim: QUANTUMSTEIN.

Mieli co innego na głowie — mówi prompt. — Zajmowali się tworzeniem swojej wersji utopii.

Sceneria ulega drobnemu przeobrażeniu. Las za drutami wygląda na złowrogą knieję. Wachmani na wieżyczkach są wyraźniejsi; mają kwadratowe szczęki, jasną karnację i są nieludzko przystojni. Pod mundurami prężą się muskuły. Pojawia się następne logo, proste i samotne: przekrzywiony równoramienny krzyż z haczykowatymi ramionami. Spomiędzy chat znowu wychodzą więźniowie, tym razem z rysunkami na piżamach; jest to czerwony sierp z młotem albo czerwona gwiazda, względnie różowy trójkąt. Symbole się różnią — w przeciwieństwie do identycznie karykaturalnych, szpetnych twarzy z krogulczymi nosami i małymi oczami. Jeńcy puszczają się pędem w stronę ogrodzenia wśród ujadania psów i warkotu karabinów; efekty dźwiękowe są głośniejsze i towarzyszy im podniosła muzyka symfoniczna. Teraz jednak każdy reflektor nieomylnie odnajduje ofiarę, a strzał kładzie zbiega trupem. Licznik na nocnym niebie bije niczym latarnia, komentarzem do rzezi są szybko zmieniające się cyfry. Czerwone symbole są warte dwadzieścia punktów, różowe trójkąty dziesięć, a żółta gwiazda pięćdziesiąt. Już wkrótce licznik dobija do tysiąca i gra się kończy. Wszyscy więźniowie leżą martwi na ziemi.

Następuje długa cisza, przerwana dopiero przez prompta:

Niektórzy mówią, że Hitler powinien być pisarzem SF, wyrażać swoje antyspołeczne dążenia sztampowymi utopiami. Moje zdanie jest inne. Sądzę, że czułby się doskonale w roli projektanta gier symulacyjnych.

Obserwator wzdycha.

Nie powiem, że podoba mi się ten cały HITLERSTEIN.

Nie odpowiadają ci rasistowskie stereotypy? On by się nimi zachwycał. Wspaniali Aryjczycy unicestwiają Żydów, homoseksualistów, komunistów. W świetle reflektorów wrogowie Hitlera padają ścięci seriami z karabinów. Obserwator wychodzi na taras wieżyczki i skacze w dół. Opada niby płatek śniegu, by z gracją wylądować obok postaci w pasiaku.

HITLERSTE1N jest zbyt prymitywny i nudny. Nie ma w nim miejsca ani na przypadek, ani na emocje. Każdy strzał zabija, każde pociągnięcie za spust przynosi zdobycz punktową. Tylko idiota by się tym podniecał.

Przechadza się między nieruchomymi postaciami, aż w końcu zatrzymuje się przy tej, która leży twarzą do ziemi w wyjątkowo dużej kałuży krwi. Czy to wyobraźnia płata mu figle, czy faktycznie krótko ścięte włosy mają rudy odcień?

Prompt mówi dalej:

W obozach koncentracyjnych nie było wielu fizyków. Żydowscy profesorowie stracili posady w latach trzydziestych i wyjechali za granicę. Tak samo postępowały kobiety zajmujące się fizyką, mimo że groził im los nie gorszy niż kuchnia i bawienie dzieciaków. Do exodusu przyłączali się nieżydowscy naukowcy, tacy jak Schrödinger, ten od słynnego kota. Heisenberg został, chociaż był piewcą einsteinowskiej, a więc „żydowskiej” nauki. To wymagało odwagi… lub nadzwyczajnej dozy niezłomnego patriotyzmu.

Tam jest dom, gdzie bije serce — mówi obserwator. Przyklęka i delikatnie odwraca na wznak zabitego. Twarz spowita całunem śmiertelnego snu, jakkolwiek okrwawiona, niewątpliwie należy do starszego Heisenberga. — Kto się tu dostał, musiał aktywnie sprzeciwiać się Hitlerowi. Musiał być herosem… albo męczennikiem. Nie każdego na to stać. — Kładzie człowieka na ziemię i wstaje.

Ludzie najczęściej sprzeciwiali się w myślach — mówi prompt. — Mieli nadzieję, że Hitler jest tylko chwilową anomalią, którą będzie można szybko wyeliminować. Bali się, stali bezczynnie… czasem nawet pomagali.

Obserwator wzdycha.

Wynośmy się stąd.


* * *


Przyznajcie się, kto myślał o HITLERSTEINIE? Przecież to groteskowe. No tak, Reet, mogłem się domyślić. Mogłem przewidzieć, że zaangażujesz w to swoje dziecinne gierki. Przejdziemy teraz do trzeciej obserwacji. Tym razem posłużymy się nie Heisenbergiem, lecz pokrewnymi modelami. Niewiele wiadomo o tych osobach, chociaż dzięki swoim koneksjom wnieśli znaczący wkład w biohistorię.


3. Biały Żyd z Lipska.


Nieskazitelny salon, dwie kobiety w średnim wieku rozmawiają przy herbatce w otoczeniu makatek, miękko wyścielanych mebli, kwietnego stroiku pod krzyżykiem i portretów członków rodziny. Zaszczytne miejsce nad kominkiem zajmuje oprawiona fotografia korpulentnego mężczyzny w okularach — kubek w kubek podobnego, mimo różnic w ubiorze, do udającej matkę frau, która właśnie nalewa herbatę. Na czarnym rękawie mundurowej bluzy widnieje swastyka. Obok stoi führer.

Matka Heisenberga przyjmuje podaną jej filiżankę i upija drobny łyczek. Nie przypomina syna.

Proszę panią przez wzgląd na więzy przyjaźni łączące nasze rodziny — mówi.

Pani ojciec znał mojego zmarłego męża, bo obaj należeli do szkolnego kółka wędrówkowego — rzecze starsza kobieta chłodnym tonem.

Wyrażał się w samych superlatywach o pani mężu — mówi frau Heisenberg.

Byli przykładnymi Niemcami i ludźmi honoru.

Jak nasi synowie.

Starsza kobieta spogląda z uśmiechem na zdjęcie nad kominkiem.

Jestem bardzo dumna z Heinricha, ale nie ingeruję w jego sprawy.

Ja także jestem dumna z mojego Wernera. Gospodyni unosi dłoń.

W odróżnieniu od syna nie interesuję się polityką, Frau Heisenberg, nie znam się również na fizyce, którą zajmuje się pani syn. Czemu miałabym zwracać uwagę na artykuł o nim, w którym polityka miesza się z fizyką?

Ponieważ ukazał się w „Das Schwarze Korps”, gazecie wydawanej przez bojówki Schutz — Staffeln, na czele których stoi pani syn.

On jest reichsfuhrerem SS, nie zajmuje się takimi drobnostkami jak artykuły w gazetach. Czemu pani syn po prostu nie pożali się wydawcy? — Ponieważ — odpowiada ostrożnie frau Heisenberg — nazwali go „białym Żydem”. Zwyczajny list do wydawcy takiego pisma niczego nie zmieni. Czy mam zacytować? Twierdzą, że jest reprezentantem judaizmu w niemieckim życiu duchowym i jako taki powinien zostać zlikwidowany wraz z innymi „białymi Żydami”, tak samo jak się tępi normalnych Żydów.

Druga kobieta wolno odstawia filiżankę i przelotnie zerka na krzyżyk.

Frau Heisenberg ciągnie:

Mój syn jest dobrym fizykiem i przykładnym Niemcem. Nie proszę o wiele. Niechże pani weźmie list Od mojego syna, zaadresowany do pani syna. On się boi, że jeśli list pójdzie normalnymi kanałami, nie dotrze do adresata.

I stąd potrzeba szukania nienormalnych kanałów, tak? — Starsza kobieta wydaje się urażona przypuszczeniem, że posądza się ją o nienormalność.

Dokąd mam się udać? Nie zajmuje mnie polityka, lecz wiem, że mój syn nie jest „białym Żydem”. My, matki, znamy swoich synów i troszczymy się o nich. Dlatego przyszłam do pani. — Sięga do torebki, by wydobyć list.

Troszczymy się o synów, to prawda. Pani o swojego Wernera, ja o swojego Heinricha. — Wyciąga rękę po list.

Dziękuję, frau Himmler — mówi matka Heisenberga.


* * *


Dziwne, ale prawdziwe. W porównaniu z tą pogawędką podróżnik w czasie i symulacja nazistowskiego obozu nie wydają się niczym niezwykłym. Zagraża ci faszystowski reżim? Wyślij na pomoc mamunię. Owszem, dziadek Heisenberga i ojciec Himmlera faktycznie wybierali się razem na szkolne wędrówki. Ów drugi dzięki maminej poczcie wszczął intensywne śledztwo w sprawie Heisenberga, który w efekcie został oczyszczony z wszelkich zarzutów. Mógł kontynuować badania, byle nie wspominał, kto wynalazł teorię względności, i nie cytował żydowskich naukowców.

Widzę, Reet, że masz pytanie. Tym razem się nie przyłożyłeś. Chcesz wiedzieć, z czego był zrobiony abażur z frędzelkami? Chyba rozumiem, o co ci chodzi. Kto zrobił ten abażur? Racja, Matt, wirtualne zasoby. Nie przejmuj się, Reet. Wiem, że Himmler podobno posiadał abażur z ludzkiej skóry, zdobytej w obozie koncentracyjnym. Nie zachował się on jednak na żadnym archiwalnym zdjęciu. I całe szczęście. Zresztą nie wierzę, żeby podarował go matce.

Następna obserwacja początkowo wyda się wam nie na miejscu, lecz wspomoże nas w próbie uzupełnienia alternatywnej historii Heisenberga. W przeciwieństwie do poprzedniej obserwacji, którą potwierdzały źródła historyczne.


4. Kołatanie puszką.


Kiedy przebywam sam z sobą, łatwo popadam w przedziwny stan, który nie ma nic wspólnego z przeszłością ani przyszłością, nie ma nic wspólnego z Tobą ani fizyką, i na który nie ma żadnej rady. Heisenberg do Elisabeth Schumacher, 1937.

Lipsk w styczniu 1937 roku. Zimowe chłody. Obserwator przechadza się zaśnieżonymi ulicami, ubrany w ciepły szal, wełniane rękawice, baranią czapę i gruby płaszcz wojskowego kroju. Mija gospodynie z koszykami, uczniów obrzucających się śnieżkami, dzieci z sankami. Byłaby to prześliczna bożonarodzeniowa sceneria, gdyby nie rzucały się w oczy mundury, a na świeżym śniegu nie zostawały ślady żołnierskich butów.

Na rogu ulicy samotny osobnik spaceruje tam i z powrotem, przytupując. Kiedy zbliża się do niego obserwator, osobnik wyciąga blaszaną puszkę. Żebrak w samym środku III Rzeszy?

Witam, panie profesorze Heisenberg — zagaduje obserwator.

Żebrak przygląda mu się ze zmiętą twarzą, blady jak woskowa świeca.

Pan mnie zna? Kogoś mi pan przypomina. Może któregoś ze studentów…

To straszne, że ślęczy pan na tym mrozie i żebrze o jałmużnę

mówi obserwator ze szczerym żalem.

Sądzi pan, że straciłem pracę? Otóż nie. Zgodnie z zarządzeniem doktora Goebbelsa wszyscy pracownicy uniwersytetu pomagają gromadzić dodatkowe fundusze na czwartą rocznicę ustanowienia III Rzeszy… która przypada 30 stycznia. Nawet profesorowie przykładają się do tego wielkiego dzieła. Stąd puszka.

Mówi to śmiertelnie poważnym tonem, bez cienia ironii.

Jest pan zupełnie inny niż na Helgolandzie w roku 1925.

Heisenberg wzdryga się i wpatruje uważniej w oblicze przysłonięte baranicą. Odzywa się częściowo do nieznajomego, częściowo do siebie:

Na tym mrozie, w tym śniegu, zdaje mi się czasem, że zanurzam się we śnie. Aż tu raptem spotykam postać ze snu sprzed dwunastu lat, podglądacza ptaków i zarazem matematycznego geniusza. — Dłuższą chwilę patrzy w milczeniu na swojego rozmówcę.

Cicho wtrąca się prompt, by pobudzić obserwatora:

Rzeczywiście, jest w dziwnym nastroju, zapewne z powodu zaawansowanej anemii. Kilka lat później napisał, że „domy przy tych wąskich uliczkach wydawały się niezwykle oddalone, prawie nierzeczywiste, jakby uległy zniszczeniu, zostawiając po sobie tylko zdjęcia. I ludzie sprawiali ulotne wrażenie; ich ciała, można by rzec, porzuciły świat materialny, zostawiając po sobie tylko dusze”. Nie tylko fizyk, ale i poeta. — Następnie prompt zwraca się do Heisenberga: — Nowe Niemcy to kraj zaiste demokratyczny. Dla Rzeszy nawet zdobywcy Nagrody Nobla prowadzą zbiórkę pieniędzy.

Heisenberg, skrzywiony, wyraźnie się nie zgadza.

Nie mieliśmy wyboru, duchu przyszłej fizyki — wyjaśnia półszeptem. — Choć mógłbym się zająć ważniejszymi sprawami, gdyby nie kazano mi wystawać na mrozie i zbierać fenigów od tych, co boją się nie mniej ode mnie…

Bezsensowny, próżny wysiłek — zgadza się obserwator.

Wszystko, co mnie otacza, nie ma sensu. Oprócz Elisabeth. Zaręczyłem się, mości duchu. Mogę ci pokazać jej zdjęcie.

Niezdarnie rozpina płaszcz, najwidoczniej chcąc sięgnąć do wewnętrznej kieszeni, lecz przypadkiem upuszcza puszkę. Obserwator podnosi ją ze śniegu.

Niech się pan nie trudzi, tym bardziej, że jest potwornie zimno. Widziałem zdjęcia Elisabeth. Piękna, młoda kobieta.

A zatem… będę kimś znaczącym dla przyszłości fizyki. — Na twarzy pojawia się rys dawnej pewności siebie. — Nareszcie coś, o czym warto wiedzieć.

Jednakże z innych powodów — szepcze prompt. — Dość niepochlebnych…

Obserwator ignoruje wewnętrzny głos. Próbuje oddać puszkę fizykowi, lecz ten jej nie zauważa, pogrążony w zadumie. Nieopodal przechodzi mężczyzna w niemieckim mundurze. Obserwator mimowolnie podsuwa mu puszkę z maleńką swastyką i zostaje wynagrodzony brzękiem drobnej monety.

Przyznaję się, że miałem pewne obawy. Czy w twoich czasach, mości przyszły fizyku, nadal ludzie powtarzają truizm, że fizyk największe sukcesy osiąga w młodości? Co prawda wyjątkiem był Planck, który dał początek mechanice kwantowej w wieku czterdziestu dwu lat. Bo widzisz, w całym tym szalonym zamęcie nurtuje mnie pytanie, czy mogę jeszcze dokonać czegoś ważnego dla nauki.

Spokojnie — zapewnia obserwator. — Dokona pan.

Rzeczy moralnie nagannych… — komentuje prompt. Heisenberg z wdzięcznością ściska rękę obserwatorowi, a ten przy okazji znowu przekazuje mu puszkę. Naukowiec z rozbrajającym uśmiechem podchodzi do następnego przechodnia, jakby ożywił go wewnętrzny płomień. Kiedy odwraca się plecami do obserwatora, ten odsuwa się w bok o kilka kroków, w cień szerokiego ganku, i znika.

Musiałeś mu dawać nadzieję? — pyta prompt. — Może bez niej strząsnąłby faszystowski kurz z butów i udał się do Ameryki po spokojną profesurę.

W końcu trafiłby do Los Alamos.

Niemiecka bomba i bomba aliantów. Jaka to różnica? Jedna i druga służy do zabijania.

Niemiecka bomba nikogo nie zabiła.

Co najwyżej zszargała jego reputację.


* * *


Wiem, że ta obserwacja nie pasuje chronologicznie do pozostałych. Heisenberga nazwano „białym Żydem” i na polecenie Himmlera poddano śledztwu nie przed zawarciem małżeństwa, ale potem. Naziści sprowadzili go do parteru, ale gdy jego patriotyzm okazał się nieposzlakowany, dali mu nadzieję: atrakcyjny problem naukowy. Reakcja rozszczepienia jąder atomowych była już znana w latach czterdziestych. Powstało pytanie, jak zaprząc takołbrzymią moc do niszczenia wroga. Dochodził jeszcze element konkurencji: gdzie indziej też nad tym myślano.


5. Miły spacer w Danii.


Scenografia to sala sądowa z biegnącym pośrodku — nierealna rzecz — chodnikiem, wzdłuż którego rosną liściaste drzewa północnej Europy. Sędzia, adwokaci, ława przysięgłych złożona ze studentów biokultury — wszyscy patrzą na dwóch mężczyzn w garniturach z lat czterdziestych, którzy spacerują chodnikiem i prowadzą zażartą dysputę, momentami przeradzającą się w kłótnię. Na koniec nieruchomieją w kadrze i śmiesznie szybkim krokiem, trajkocząc niezrozumiale, cofają się na początek chodnika. Tam Heisenberg — teraz łysawy, siwiejący i nieco grubszy w pasie — promienieje pewnością siebie, podczas gdy drugi, starszy, mający mięsiste wargi i krzaczaste brwi, wygląda na podejrzliwego. Sekwencja powtarza się i na końcu znów zamiera. Heisenberg jest sfrustrowany, jego towarzysz — wyczerpany.

Kto jest obrońcą? — pyta sędzia.

Obserwator wstaje, spoglądając nieśmiało spod kędziorów pudrowanej peruki.

Ja — mówi, po czym siada.

Kto jest oskarżycielem? Ponownie wstaje obserwator.

Ja — odpowiada prompt.

W porządku, bylebyśmy wiedzieli, kto mówi. Wzywam pierwszego świadka.

Wezwać Nielsa Bohra!

Starszy mężczyzna wychodzi z zatrzymanego kadru i niespiesznie zajmuje miejsce dla świadka, gdzie zostaje zaprzysiężony. Wolno, łagodnie cedzi słowa.

Zabiera głos prompt:

W 1941 roku, kiedy Niemcy okupowały Danię, złożył panu wizytę niegdysiejszy student i współpracownik naukowy, Werner Heisenberg. To była oficjalna wizyta z polecenia Rzeszy.

Bohr kiwa głową.

W tym czasie okupacja nie była jeszcze bardzo uciążliwa. Łudziliśmy się iluzją samorządności, a nawet wymiany kulturalnej. Dlatego zgodziliśmy się na przyjazd Heisenberga do Kopenhaskiego Instytutu Fizyki Teoretycznej. Zaproponował współpracę badawczą między Danią a Niemcami.

W jakim celu?

Żeby Niemcy wygrały wojnę; powiedział nam to bez ogródek.

A pańscy koledzy jak się na to zapatrywali?

Bohr miał skwaszoną minę.

Nikomu nie podobał się ten pomysł.

Kierowały panem osobiste pobudki. Niech sąd o nich usłyszy.

Moja matka była Żydówką. Wiedziałem, do czego zdolni są faszyści. W Danii mieszkało osiem tysięcy Żydów, choć zrazu nikt nie próbował ich więzić. Dopiero w 1943 roku doszły nas słuchy o zsyłkach. Moja rodzina uciekła do neutralnej Szwecji… a z nią prawie wszyscy duńscy Żydzi.

Niezwykła ucieczka — mówi prompt. — Ale rozmawialiśmy o tym, co wydarzyło się dwa lata wcześniej, i o wizycie Heisenberga.

Przyjaźniłem się z Heisenbergiem. Zaprosiłem go na obiad, chociaż moja żona Margrethe była temu przeciwna. Potem wybraliśmy się na spacer.

I co się stało?

Koniec dwudziestoletniej przyjaźni.

Proszę powiedzieć coś więcej.

Należy pamiętać, że kiedy dokonano rozszczepienia, my, fizycy, natychmiast się o tym dowiedzieliśmy. Pomagałem rozpowszechniać wieść o tym na konferencji w Stanach Zjednoczonych i po paru miesiącach opublikowałem pracę na ten temat.

Rzeczywiście, znacząca to była praca, ograniczona jednak tylko do teorii.

Bohr znowu kiwa głową.

Heisenberg chciał porozmawiać ze mną w cztery oczy o reakcji rozszczepienia. Tym razem o jej praktycznych zastosowaniach. Szybko się połapałem, że zamierza wycisnąć ze mnie informacje. Obaj zdawaliśmy sobie sprawę, jakie to ma znaczenie w kategoriach zbrojeń wojennych.

Ma pan na myśli bombę atomową? Kolejne kiwnięcie głową.

Nagle zmienił taktykę. Zapytał, jakie mogą być skutki użycia takiej broni, jeśli dostanie się w niewłaściwe ręce. Wiedział, że nawet mieszkając w okupowanej Danii, utrzymuję kontakty z amerykańskimi naukowcami. Zapytał, czy nie byłoby lepiej, gdyby naukowcy zaprzestali prac nad bombą, żeby wojna rozstrzygnęła się przy użyciu konwencjonalnych środków, nie powodujących katastrofalnych zniszczeń. Którzy naukowcy, zapytałem siebie. Czyje ręce są tymi niewłaściwymi?

I do jakiego wniosku pan doszedł? — pyta prompt.

Że Niemcy pracują nad powstaniem bomby, że Heisenberg jest głęboko zaangażowany w projekt i że chce mnie skłonić to opóźnienia prac nad aliancką bombą. Jakbym mógł!

Sprzeciw! — woła obserwator. — Świadek snuje nieuzasadnione domysły na temat motywów, jakimi kierował się oskarżony.

Ale ja tak myślałem — twierdzi Bohr ze stoickim spokojem. — I tak właśnie powiedziałem rodzinie, pracownikom instytutu i duńskiemu podziemiu, które oczywiście przekazało wiadomość aliantom.

Co powiedziałby pan w tamtym czasie o wartościach moralnych Heisenberga?

Był jak zawsze przekonany co do swoich racji, ślepo w nie wierzył. Sądził, że postępuje słusznie. Zastanawiałem się, czy reżim nie odcisnął na nim zbyt silnego piętna; czy umiał jeszcze odróżnić dobro od zła.

Każda prawda ma dwa oblicza — konstatuje obserwator.

To prawda — zgadza się sędzia. — Dziękuję, profesorze Bohr, to wystarczy. Wzywam profesora Heisenberga.

Fizyk budzi się z unieruchomienia i wychodzi na środek.

Profesorze — mówi sędzia — słyszał pan zeznanie świadka.

Owszem i z żalem muszę powiedzieć, że mój drogi przyjaciel Bohr źle mnie zrozumiał. Ryzykując własną skórę, opowiadałem się za współpracą aliantów i państw Osi w celu wyhamowania prac nad bombą. Wystarczyłoby porozumienie dwunastu naukowców, takich jak ja, Bohr, Fermi, Oppenheim.*

Niezwykle trudno byłoby je osiągnąć — zauważa prompt.

Tak czy owak, wyszedłem z propozycją. Mało tego, ja ze swej strony dotrzymałem obietnicy. Kierowałem badaniami nad niemiecką bombą i ta nigdy nie powstała. Nie mam na rękach krwi tysięcy cywilów, jak alianccy naukowcy…

Bohr zrywa się na równe nogi i protestuje po duńsku. Heisenberg w odpowiedzi krzyczy po niemiecku i na sali sądowej narasta zgiełk.


* * *


Każda prawda ma dwa oblicza, co? lleście, jako ława przysięgłych, z tego zrozumieli? Nadal się wahacie? Wezwijmy następnego świadka.


6. Wersja Goudsmita.


W miejscu dla świadków staje oficer amerykańskiej armii. Ma okulary z okrągłymi szkiełkami i silny akcent. Choć nosi mundur, wygląda na intelektualistę.

Pan Samuel Goudsmit, fizyk teoretyk — mówi sędzia.

Jako jeden z nielicznych nie pracowałem w Ameryce nad skonstruowaniem bomby. — Jego słowa wywołują nerwowy śmiech gdzieniegdzie na sali. — Stąd mundur. Zostałem mianowany kierownikiem naukowym tajnej misji „Alsos”, ponieważ nic nie wiedziałem o projekcie „Manhattan”. Świetnie się nadawałem do udziału w operacji wyzwolenia Niemiec.

Jakie były pańskie zadania? — pyta prompt.

Kazano mi określić stopień zaawansowania prac nad niemiecką bombą. Po pierwsze, miałem zabezpieczyć uran i odesłać go na potrzeby projektu „Manhattan”. Po drugie, miałem zabezpieczyć wszelkie informacje na temat niemieckiej bomby. Interesowali mnie również sami naukowcy, w tym Heisenberg.

Co znaczy: zabezpieczyć?

Żeby Ruscy nie położyli łapy na tym wszystkim. — I co się stało?

Uczestnicy misji „Alsos” podążyli wraz z wojskami okupacyjnym do Strasburga, gdzie znajdowało się niemieckie laboratorium fizyczne. Tam trafiliśmy na dokumenty, z których wynikało, że musimy się udać do Haigerloch w Schwarzwaldzie. Problem polegał na tym, że wcześniej mogli tam dotrzeć Francuzi z jednej strony lub Rosjanie z drugiej. Gnaliśmy co tchu, wyprzedziliśmy wszystkich i znaleźliśmy w Haigerloch reaktor atomowy, w którym niemalże udało się uzyskać stan krytyczny. Heisenberga wytropiliśmy kilka dni potem; był z rodziną w Bawarii. Wyruszył za nim pułkownik Pash… i przeżył piekielną wyprawę. Pokonywał zasypane śniegiem przełęcze, ścierał się z nieprzyjacielem, naprawiał mosty, oganiał się przed niemieckimi jednostkami, które chciały się komuś poddać. Na koniec ujął Heisenberga.

Przesłuchał go pan?

Oczywiście, kiedy Pash przywiózł go do Heidelbergu.

Wspominał pan o swoich rodzicach?

Goudsmit ściąga okulary, przeciera je i z powrotem zakłada.

Wiedziałem, że będziecie o to pytać.

A zatem proszę powiedzieć, co się stało.

Wyjeżdżając do Stanów, zostawiłem rodziców w Holandii. Ile się nagadałem, że mają się stamtąd wynosić, bo Żydzi nie są bezpieczni w Europie! Akurat w czterdziestym trzecim udało im się zebrać dokumenty do podróży, kiedy… Słyszałem, że zostali schwytani i zesłani.

Jaki był w tym udział Heisenberga?

W trzydziestym dziewiątym był u mnie na Uniwersytecie Michigan. Nie znałem w Niemczech bardziej wpływowej osoby. Moi przyjaciele z Holandii prosili, bym się za nimi wstawił u niego.

Na prośbę Goudsmita napisałem list w sprawie jego rodziców — odpowiada Heisenberg z ławy oskarżonych.

Tak, ale już było za późno. Dwie starsze osoby, które nikomu w życiu nie wadziły, zginęły w komorach gazowych.

Moment — wtrąca się obserwator, przypominając sobie, że pełni rolę obrońcy. — Wytknął to pan Heisenbergowi w czasie przesłuchania?

Nie w czasie przesłuchania. Wcześniej, na osobności. — I do dziś z tego powodu żywi pan urazę?

Chwila milczenia.

Nie, już nie. Wszak nie mógł wskórać nic więcej. Heisenberg przytwierdza lekkim skinieniem głowy.

Za to wnerwią mnie co innego. Po wojnie trzymał się wersji, którą opowiedział Bohrowi, jak to spowalniał prace nad szwabską bombą. Na początku wciskał bajer, później chyba sam uwierzył, że tak było.

Nie próbował przeszkodzić w powstaniu bomby?

Znam kupę ześwirowanych naukowców. Heisenberg niczym się nie różni od, dajmy na to, takiego Oppenheima. Pojawia się

konkretny problem: co zrobić, żeby jebnęło jak nigdy w historii świata? Kto nie wypruje z siebie flaków, żeby wyruchać konkurencję i zdobyć sławę? Nie jarzycie?

Teraz przerwa — oznajmia sędzia. — Potem następni świadkowie.


* * *


Hm… Kto zaprogramował szablon Goudsmita? A więc Le? Pod koniec zapomniałeś, że pochodzi z Holandii, nie z Brooklynu. Przesadziłeś z językiem. Ale mniejsza z tym. Uczucia zostały wiernie oddane. Istotnie mógł powiedzieć to, co powiedział, może tylko mniej kolokwialnie.


7. Angielski dworek.


Obok miejsca dla świadków czekają trzy osoby: angielski major w mundurze i z bronią, kobieta w ciepłym tweedowym kostiumie i kapeluszu z kwiatami oraz wymoczkowaty młodzieniec w grubych okularach i ze zmierzwioną czupryną.

Major Cutton? — pyta sędzia.

Tak, sir! — Major żołnierskim krokiem udaje się na miejsce dla świadków.

Pracuje pan w wywiadzie?

Od początku służby wojskowej, sir!

Rozumiem, że to pan był odpowiedzialny za Farm Hall?

Tak, sir! Mieliśmy problem: dziesięciu schwytanych niemieckich naukowców. Niektórzy jankesi chcieli ich wystrzelać, ale wiedzieliśmy, że to wartościowi ludzie. Musieliśmy ich trzymać w odosobnieniu do czasu wyjaśnienia pewnych kwestii.

Projekt „Manhattan”, tak?

Dokładnie tak, sir! Wybraliśmy dość ładny zakątek, wiejski dworek otoczony drutem kolczastym, chyba najprzytulniejszy obóz internowania w Anglii. Wpadłem na ten pomysł w Bletchley Park, sir, gdzie pracowali kryptolodzy. Bez przerwy rozmawiali o pracy, tych swoich matematycznych wyliczeniach, więc raz zapytałem, co by było, gdyby szkopy miały podsłuch… I wtedy mnie oświeciło. Oszczędzimy sobie kłopotu związanego z przesłuchaniami: niech nasi niemieccy przyjaciele sami się przesłuchają. Niech rozmawiają

o polityce i fizyce tam, gdzie ściany mają uszy. Każde pomieszczenie w Farm Hall było na podsłuchu, nawet ubikacje.

Dziękuję — mówi sędzia. — Jest pan wolny. Panna Margot Parkes!

Kobieta w tweedowym ubraniu niepewnie staje w miejscu dla świadków.

Panno Parkes, jest pani tłumaczką, która pracowała nad taśmami z Farm Hall. Przypomina pani sobie datę 6 sierpnia 1945 roku?

Oczywiście, Hiroszima! Internowani Niemcy byli wstrząśnięci.

Przetłumaczyła pani i zapisała wiernie ich słowa?

Ręczę swoim honorem — odpowiada chłodno.

W czasie rozprawy drzewa rosnące na środku sali sądowej stopniowo poznikały. Ogrodzone z trzech stron miejsce dla świadków poszerza się i zajmuje całą przestrzeń. Powstaje jak gdyby dom lalek. Pośrodku Heisenberg rozstawia figury na szachownicy. Za nim otwierają się drzwi. Wchodzi grupa osób, z której jedna siada naprzeciwko Heisenberga, by z nim zagrać. Reszta rozsiada się wokół stołu bądź stoi oparta o ściany. Palą, piją, gawędzą. Swobodnymi głosami i postawą maskują kłębiące się w nich uczucia.

W oddali słychać radio, nową melodię BBC. Mężczyźni nasłuchują, szczęki im wolno opadają. Po chwili wybucha wrzawa, sypią się niemieckie słowa.

Panna Parkes tłumaczy:

Nie mogą uwierzyć, że Amerykanie skonstruowali bombę i wygrali wyścig. Dla nich to nie do pomyślenia. Jak tamci to zrobili?

Heisenberg chwyta notes i gorączkowo zaczyna coś obliczać. Niektórzy zaglądają mu przez ramię, inni toczą spór. Heisenberg dalej pisze z ponurym wyrazem twarzy. Na koniec gwałtownie zamyka notes i ogłasza coś autorytatywnym tonem.

Powiedział: „Amerykańska bomba musiała zawierać kilka ton uranu i Niemcy mieliby ogromny kłopot ze zdobyciem takiej ilości”. W tej kwestii nie ma wątpliwości.

Wymoczek potrząsa głową.

Bomba zrzucona na Hiroszimę zawierała 15 kg uranu. Tyle wystarczyło, żeby uzyskać masę krytyczną, reakcję łańcuchową i wybuch. Gdyby zespół Heisenberga uzbierał kilka ton, wysadziłby w powietrze spory kawał Niemiec.

A więc Niemcy źle obliczyli masę krytyczną? — pyta sę dzia.

Wymoczek kiwnięciem głowy wskazuje Heisenberga.

W życiu nie palnął większego byka, jeśli nie liczyć decyzji pozostania w faszystowskich Niemczech.

Taśmy z Farm Hall nie kłamią, sir — dodaje major Cotton. — Wynika z nich, że niemieccy naukowcy nie mieli skrupułów co do bomby i niczego nie żałowali. Może tylko tego, że faszyści przegrali wojnę.

Owszem — mówi obserwator — ale kto chce, żeby jego kraj przegrał, żeby zdeptały go wojska nieprzyjaciela, nawet jeśli rządzą nim barbarzyńcy?

Nikt nie odpowiada. Po chwili jest to już tylko retoryczne pytanie, ponieważ w Farm Hall jeden z niemieckich naukowców zabiera głos w ten sposób, że pozostali internowani mają miny, jakby ich spoliczkowano.

Miss Parkes tłumaczy:

Powiedział: „Skoro Amerykanie mają bombę atomową, to znaczy, że wszyscy jesteście nieudacznikami. Biedny Heisenberg”.


9. Kiedy słyszę o kocie Schrödingera, sięgam po pistolet. Stephen Hawking.


I jak, coście postanowili, ławo przysięgłych? Heisenberg jest winny czy niewinny stawianych mu zarzutów? Widzę, że jeszcze się namyślacie, ale cóż, mamy tu bogate źródło moralnych dwuznaczności. Czyżbyście chcieli jeszcze zgłębiać tę jego nieokreśloność? Ale już na następnych zajęciach przechodzimy do pani prezydent Chelsea Clinton i jej moralnych rozterek, więc nie mamy czasu. No dobrze, wykorzystajcie szablon Berga, całkiem o nim zapomniałem. Tylko niech to nie trwa za długo.


* * *


Niemieccy naukowcy wychodzą gęsiego z „domku dla lalek” i siadają wśród widowni. Heisenberg czeka na swoim miejscu z twarzą zatopioną w dłoniach. Brakująca ściana wolno się odbudowuje; w końcu pozostaje w niej tylko otwór wielkości drzwi.

Wysoki sądzie — mówi obserwator — ława przysięgłych prosi o eksperyment myślowy. Zamkniemy Heisenberga w pudle wraz z wyszkolonym katem. Kiedy pudło zostanie zamknięte, obaj cofną się do roku 1944 i wrócą do Zurychu, gdzie się niegdyś poznali. Kat jest dzisiaj wśród nas, wysłuchał wszystkiego, co powiedziano w tej sprawie. Raz już wypuścił Heisenberga. Teraz musi znów podjąć decyzję i wykonać karę śmierci, jeśli uznają za konieczną.

Aha — odzywa się wymoczek. — Cholerny kot Schrödingera…

Los kota nie jest przesądzony — kontynuuje niewzruszenie obserwator. — Ma pięćdziesiąt procent szans na przeżycie. Ale my się tego nie dowiemy, bo na zewnątrz nie słychać wystrzału. A więc w naszej świadomości kot, w tym wypadku szczwany, ryży sierściuch, póki go nie obserwujemy, jest zarazem żywy i martwy… bądź też, innymi słowy, w stanie zawieszenia życia.

Tymczasem ława przysięgłych wstrzymuje się od werdyktu i w ten sposób uchyla się od odpowiedzialności — mówi prompt. — Jak świetnie się nauczyli moralnej dwuznaczności!

Gdzie jest kat? — pyta sędzia.

Obserwator sięga do kieszeni, wyjmuje czarną chusteczkę i wzorem origami składa z niej zgrabny kapelusik.

Może się panu przydać lub nie, panie Berg.

Wręcza ją sędziemu, który zdejmuje perukę i czarną togę, odsłaniając garnitur modny w latach czterdziestych. Wydobywa z kieszonki okulary w szylkretowej oprawie, wkłada je na nos, spogląda na wymoczka i również sobie burzy włosy.

Moses Berg! — odzywa się major Cotton. Sędzia pręży się na baczność. — Pańska misja, jeśli pan ją przyjmie… a zaznaczam, że nie ma pan wyboru… polega na wcieleniu się w jajogłowego fizyka.

Sędzia zaczyna protestować.

Wiemy, że nie zna się pan na fizyce.

Jestem baseballistą, sir. Boston Red Sox.

Ale mówi pan płynnie po niemiecku i ma dar nawiązywania znajomości. Cenna rzecz u szpiega. Weźmie pan udział w konferencji w Zurychu, która odbyła się w grudniu 1944 roku. Pański cel, profesor Heisenberg, ma tam odczyt. Kieruje pracami nad skonstruowaniem niemieckiej bomby atomowej. Zorientuje się pan, czy jest poważnym zagrożeniem dla aliantów, a jeśli tak, niech go pan zastrzeli.

Wręcza pistolet Bergowi, który chowa go do kieszeni i wchodzi do ogrodzonego miejsca dla świadków. Przez chwilę widać mrok w środku, gwieździste niebo i światła miasta. Ściana się domyka. Obecni na sali sądowej wpatrują się w pudło.


10. Moe Berg wydaje wyrok.


Trwa wojna. Dwaj mężczyźni spacerują ciemnymi ulicami Zurychu, skracając sobie czas poobiednią pogawędką. Dla jednego, który z entuzjazmem rozmawia o fizyce, są to banały, natomiast dla drugiego, który skrywa swe myśli — zasłona dymna.

Szpiegowanie to debilna sprawa, myśli Moe Berg, ale to już szczyt wszystkiego. Mówiłem im, mówiłem tym z OSS w Waszyngtonie, że to nie moja specjalność. Owszem, odpowiadali, ale jesteś sprytny, szybko się uczysz i potrafisz świetnie słuchać. Jesteśmy przeświadczeni o tym, że w tej sprawie podejmiesz słuszną decyzję.

Moe wzdycha, czując ciężar pistoletu w kieszeni marynarki. Tydzień temu siedział na sali konferencyjnej wśród masy okularników w tweedowych garniturach. Sporządził mnóstwo notatek, ale nie mówiono nic o bombie, tylko o czymś, co się nazywało macierzą rozpraszania. Kiedy minął czas pytań, równie zakręconych, Moe wszedł na podwyższenie i wmieszał się w tłum ludzi gratulujących i ściskających dłoń Heisenbergowi. Umiał wkraść się na spotkanie i zapoznać z wszystkimi liczącymi się osobami. Tamta konferencja niczym się nie różniła od zwykłego wieczornego przyjęcia, nawet jeśli rozmowy były dość monotematyczne. Pod koniec spotkania udało mu się zdobyć zaproszenie na uroczysty obiad na cześć Heisenberga. A później usiadł przy nim z pistoletem w kieszeni. Czy zabicie honorowego gościa na przyjęciu nie jest naruszeniem etykiety, nawet jeśli z moralnego punktu widzenia to usprawiedliwione? Czy powinno się to zrobić przed pierwszym daniem i odebrać ludziom apetyt, czy może przy kawie, żeby zwymiotowali?

Jak byłoby pięknie, gdybyśmy wygrali wojnę” — powiedział Heisenberg, co uciszyło rozmowy. Zapewne z każdej strony stołu siedział szpicel, nie licząc Berga i gospodarza: Paula Scherrera, profesora fizyki eksperymentalnej na politechnice w Zurychu, z którym Berg nawiązał współpracę. Nie zdziwiłby się, gdyby informacje jednocześnie płynęły do Roosevelta i gestapo, w którym na pewno by zawrzało. Ta pełna zwątpienia uwaga graniczyła ze zdradą ojczyzny. Heisenberg mógłby zostać rozstrzelany… gdyby Berg nie dopadł go wcześniej.

Jednakże podczas krótkiej przechadzki do hotelu, gdzie zatrzymał się Heisenberg, poruszają tylko neutralne tematy. Bądź co bądź, to neutralna Szwajcaria, pełna uchodźców i pieniędzy zgromadzonych na kontach bankowych nazistów i tych, co zginęli w obozach koncentracyjnych. Przed trzema laty można się tu było napatoczyć na pijanego Jamesa Joyce’ a, żyjącego jeszcze w błogiej nieświadomości, że słowem ukutym na potrzeby powieści Finnegans Wake zostanie ochrzczona nowa cząstka elementarna: kwark.

Moe spogląda z ukosa na Heisenberga, próbuje przeniknąć tę szeroką, piegowatą twarz i jasne oczy, przysłonięte daszkiem czapki niemieckiego munduru. Jest w tym zestawieniu wyraźny zgrzyt; z drugiej strony trudno sobie wyobrazić aureolę nad tą głową. Czy on buduje bombę — tego chcieli się dowiedzieć fachowcy z OSS. Niektórzy zbiegli naukowcy w Los Alamos mocno w to wierzyli, ba, pragnęli uczestniczyć w zamachu na jego życie, z czego Moe w duchu się naśmiewał. Jakby wolno im było opuścić USA, nie mówiąc już o podróżowaniu w strony, gdzie mogli wpaść w ręce wroga.

Moe odwiedził Rzym, gdzie rozmawiał ze schwytanymi włoskimi naukowcami. Usłyszał wiele ciekawostek na konferencji i przyjęciu obiadowym. Każdy ma swoje zdanie, lecz Berg musi podjąć decyzję. Jedno nie ulega wątpliwości: Heisenberg jest geniuszem. I teraz: albo niewinnym, o ile można zachować niewinność, wspomagając przemysł zbrojeniowy w faszystowskich Niemczech, albo też równie złym jak reżim, któremu służy. W tej chwili jednak trudno go odczytać.

Odsuwając na bok kwestie dobra i zła, rozmyśla Berg, cała sprawa sprowadza się do prostego dylematu. Jeżeli jest tak inteligentny, jak się o nim mówi, zwycięstwo Ameryki zależy od tego, czy zginie, nim faszyści skonstruują i zdetonują bombę. Ale może być również pionkiem, bo czym on się zajmuje poza granicami Rzeszy?

Wygłasza odczyty na tematy niezwiązane z wojskowością. Amerykanie nie pozwoliliby swoim naukowcom na taką niefrasobliwość. Co więcej, Heisenberg nie ma obstawy, więc naziści najwyraźniej nie martwią się o niego.

Berg lekko odwraca głowę i dostrzega w cieniu uzbrojonych po zęby niemieckich tajniaków w płaszczach. Znikają w mgnieniu oka.

Miła noc na spacery — mówi Heisenberg.

Owszem — odpowiada Berg. Jest dla tego człowieka panem życia i śmierci. Może zostawić go pod drzwiami hotelu, pozwolić mu się dziś wyspać, może też zadać mu śmierć za pomocą żelaza ściskanego w dłoni. I uśmiechnięte usta zastygną w wyrazie krańcowego zdumienia, błyskotliwy umysł przestanie działać. Zabić czy nie zabić? Rozpatrywał wszelkie za i przeciw w swoim własnym, o wiele mniej błyskotliwym umyśle.

I ciągle dręczyła go niepewność.


przełożył Dariusz Kopociński


Ted Chiang

What ‘s Expected of Us

Co z nami będzie


To jest ostrzeżenie. Proszę je uważnie przeczytać.

Prawdopodobnie mieliście już okazję zobaczyć przewidywarkę; sprzedano miliony egzemplarzy do chwili, kiedy czytacie niniejszą notatkę. Dla tych, którzy się z nią nie zetknęli, wyjaśniam: jest to niewielkie urządzenie podobne do pilota, za pomocą którego otwieracie drzwi samochodu. Składa się jedynie z guziczka oraz pokaźnego, zielonego wyświetlacza diodowego. Zabłyśnie on światłem, jeśli naciśnięcie guziczek. Ściśle mówiąc, światło zapala się na sekundę przed tym, ZANIM go naciśnięcie.

Większość ludzi twierdzi, że gdy po raz pierwszy używają tego urządzenia, towarzyszy im uczucie, jak gdyby grali w jakąś osobliwą, acz łatwą grę, której celem jest naciśnięcie guziczka po tym, jak ujrzą światełko. Lecz kiedy próbujecie złamać zasady, przekonujecie się, że jest to niemożliwe. Kiedy usiłujecie nacisnąć guziczek nie ujrzawszy światełka, ono natychmiast się zapala i bez względu na to, jak szybko działacie, nie udaje wam się nacisnąć guziczka przed upływem jednej sekundy. Jeśli czekacie na światełko, zamierzając powstrzymać się przed naciśnięciem guziczka po tym, jak się zaświeci, ono się nie pojawia. Bez względu na to, co robicie, światełko zawsze poprzedza naciśnięcie guziczka. Nie ma sposobu, żeby przechytrzyć przewidywarkę.

Serce każdej przewidywarki stanowi obwód z ujemnym opóźnieniem czasowym, który wysyła sygnał w przeszłość. Całkowite implikacje tej technologii staną się widoczne później, gdy zostaną osiągnięte opóźnienia dłuższe niż jedna sekunda, ale nie tego dotyczy niniejsze ostrzeżenie. Podstawowym problemem jest to, iż przewidywarka dowodzi, że nie ma czegoś takiego jak wolna wola.

Zawsze istniały argumenty wykazujące, że wolna wola to iluzja; niektóre oparte na fizyce doświadczalnej, inne na czystej logice. Większość ludzi zgadza się co do tego, że owe argumenty są nie do zbicia, lecz nikt nigdy nie przyjmuje do wiadomości płynących z nich konkluzji. Doświadczanie posiadania wolnej woli jest nazbyt silne, by jakikolwiek argument zdołał je podważyć. Potrzebny jest dowód i jego właśnie dostarcza przewidywarka.

Większość osób przez kilka dni bawi się urządzeniem bez przerwy. Pokazują je znajomym; próbują przechytrzyć, stosując rozmaite sztuczki. Później ich zainteresowanie pozornie słabnie, lecz nie są w stanie zapomnieć prawdziwego znaczenia tego, co zobaczyli — w ciągu kolejnych tygodni ich świadomość zaczyna pojmować konsekwencje niezmiennej przyszłości. Niektórzy, pojąwszy, że dokonywane przez nich wybory nie mają żadnego znaczenia, odmawiają dokonywania jakichkolwiek wyborów. Niczym legion skrybów Bartlebych* przestają wykazywać zainteresowanie spontanicznym działaniem. W końcu jedna trzecia tych, którzy bawią się przepowiadarką musi zostać poddana hospitalizacji, jako że rezygnuje z przyjmowania pokarmów. Końcowym stadium jest mutyzm akinetyczny — swego rodzaju świadoma śpiączka. Chorzy śledzą ruch oczyma, niekiedy zaś zmieniają pozycje, ale nic ponadto. Zdolność poruszania się pozostaje, ale zanika motywacja.

Zanim ludzie zaczęli się bawić przewidywarka, mutyzm akinetyczny należał do przypadłości rzadkich — występował wskutek uszkodzenia przedniego obręczowego obszaru mózgu. Obecnie rozprzestrzenia się niczym jakaś kognitywna zaraza. Niegdyś ludzie spekulowali na temat myśli, która niszczy swego autora — jakiś niewyobrażalny lovecraftowski horror bądź jakieś zdanie Godela, które rozsadza ludzki system logiczny. Okazuje się, że ową paraliżującą myślą jest to, z czym wszyscy się zetknęliśmy: koncepcja, która głosi, że wolna wola nie istnieje. Po prostu nie była ona szkodliwa dopóty, dopóki w nią nie uwierzyliście.

Lekarze usiłują spierać się z pacjentami, kiedy ci wciąż jeszcze biorą udział w rozmowach. Przedtem wszyscy wiedliśmy życie szczęśliwe i aktywne, przekonują, choć już wówczas nie posiadaliśmy wolnej woli. Czemu cokolwiek miałoby ulec zmianie? „Żadne działanie, jakie podjąłeś’ w zeszłym miesiącu, nie stanowiło wolnego wyboru w większym stopniu niż to, jakie podejmujesz dzisiaj” — mógłby powiedzieć lekarz. „Nadal możesz zachowywać się w ten sposób”. Pacjenci niezmiennie odpowiadają: „Ale teraz już wiem”. I dla niektórych z nich są to ostatnie słowa, jakie wypowiadają.

Niektórzy utrzymują, iż fakt, że przewidywarka wywołuje podobną zmianę zachowania świadczy o tym, że jednak posiadamy wolną wolę. Automat nie może poddać się zniechęceniu, jedynie wolno myślący byt posiada podobną zdolność. Fakt, iż niektóre jednostki popadają w mutyzm akinetyczny, podczas gdy inne nie, podkreśla wagę dokonywania wyborów.

Niestety, podobne rozumowanie jest błędne: każda forma zachowania jest zgodna z determinizmem. Jeden system może wpaść w dorzecze atraktora i skończyć w określonym punkcie, podczas gdy drugi przez czas nieokreślony będzie się zachowywał chaotycznie, lecz oba będą całkowicie deterministyczne.

Przekazuję wam niniejsze ostrzeżenie z oddalonej o rok przyszłości: jest to pierwsza dość długa wiadomość otrzymana w chwili, kiedy używa się obwodów z ujemnym opóźnieniem w przedziale jednej megasekundy do budowy urządzeń komunikacyjnych. Po niej pojawią się kolejne przekazy, odnoszące się do innych problemów. Mój komunikat dla was brzmi następująco: udawajcie, że posiadacie wolną wolę. Jest niezbędne, byście zachowywali się tak, jakby wasze decyzje miały znaczenie, nawet wówczas, jeśli wiecie, że nie mają. Rzeczywistość się nie liczy — liczy się wyłącznie wasza wiara, zaś wiara w kłamstwo jest jedynym sposobem uniknięcia świadomej śpiączki. W tej chwili cywilizacja zależy od autooszustwa. Niewykluczone, iż zawsze od niego zależała.

Mimo to jednak wiem, ponieważ wolna wola jest wyłącznie iluzją, że to, kto zapadnie na mutyzm akinetyczny, a kio nie, jest całkowicie z góry ustalone. Nikt nie może nic na to poradzić nie możecie wybrać wpływu, jaki wywrze na was przewidywarka. Nie którzy z was ulegną, niektórzy nie, zaś fakt, że wysyłam niniejsze ostrzeżenie, nie zmieni tych proporcji. Czemu więc to robię?

Ponieważ nie mam wyboru.


przełożył Konrad Walewski



Noty o autorach


Tony Ballantyne — pisarz brytyjski, którego twórczość łączy w sobie elementy hard SF, cyberpunku, posthumanizmu oraz klasycznej spekulacji futurologicznej. Zadebiutował w 1998 roku opowiadaniem „The Sixth VNM” na łamach brytyjskiego pisma „Interzone”. W 2004 roku ukazała się jego pierwsza powieść, Recursion, która relacjonuje losy trójki bohaterów w świecie przyszłości targanym konfliktami pomiędzy ludzkością a sztucznymi inteligencjami. Kolejna powieść, Capacity (2005), ugruntowała jego pozycję.


Edward Bryant — pisarz amerykański wywodzący się z ruchu nowofalowego, znany głównie z różnorodnych tematycznie, a przy tym niezwykle ciekawych formalnie opowiadań (wiele z nich znalazło się w najbardziej prestiżowych antologiach, między innymi w Again, Dangerous Visions pod red. Harlana Ellisona, a niektóre zostały wykorzystane jako podstawa scenariuszy popularnego serialu The Twilight Zone), które zostały opublikowane w kilku zbiorach, między innymi: Among the Dead (1973), Cinnabar (1976), Particie Theory (1981), Flirting With Death (1997). Wraz z Harlanem Ellisonem napisał powieść Phoenix Without Ashes (1975). Jego opowiadania wielokrotnie nominowane były do nagród Hugo, Nebula czy World Fantasy Award; dwa z nich — „glANTS” oraz prezentowane w niniejszym tomie „Stone” — uhonorowane zostały Nebulami.


Ted Chiang — pisarz amerykański o azjatyckich korzeniach. Od chwili publikacji swego pierwszego opowiadania, nagrodzonej Nebulą „Wieży Babilonu”, stał się nieomal etatowym zdobywcą wszelkich możliwych nagród, a przy tym |edną z największych gwiazd amerykańskiej fantastyki lat 90. W swej twórczości z wyjątkową finezją łączy rozważania natury naukowej i filozoficznej, stawia pytania, zdawałoby się, klasyczne dla science fiction, lecz jakby umiejscowione w nowych kontekstach, a tym samym często prowadzące do zdumiewających wniosków, jak na przykład w opowiadaniu „Piekło to nieobecność Boga”. Do tej pory Ted Chiang opublikował tylko jeden zbiór opowiadań, Historia twojego życia (Solaris).


John Crowlay — pisarz amerykański uchodzący za jednego z najważniejszych i najbardziej wpływowych współczesnych twórców fantastyki w USA. Zadebiutował w 1975 roku powieścią The Deep Zaledwie kilka lat później, w roku 1981, opublikował powieść Małe, duże, która nie tylko rzuciła na kolana krytyków oraz licznych pisarzy, ale zyskała status dzieła kultowego w USA, Tymczasem od połowy lat 80. Crowley pracował nad niezwykle ambitnym cyklem powieściowym, którego pierwszy tom, Aegypt, ukazał się w roku 1987. Wówczas nikt jeszcze nie przypuszczał, że jest to zaledwie pierwsza część ogromnego literackiego przedsięwzięcia, które pochłonęło ponad 20 lat pracy. Kolejne tomy — Low&Sleep (1994) i Daemonomania (2000) — olśniły niezwykłą wizją, literackim rozmachem oraz wysublimowaną techniką narracyjną. Już wkrótce ma się ukazać w Stanach Zjednoczonych ostatni, wieńczący dzieło tom cyklu, zatytułowany Endless Things. W Polsce, prócz powieści Małe, duże, ukazał się również wcześniejszy utwór pisarza Późne lato. Wkrótce zostanie opublikowana cała tetralogia JEgipt.


Marina i Siergiej Diaczenko — duet pisarski z Ukrainy, on — psycholog, ona — aktorka teatralna i prezenterka telewizyjna. Od początku lat 90. publikują powieści, które cieszą się wielką popularnością na rynku rosyjskim. Kilka jest w trakcie filmowania, wiele przełożono na czeski, polski, niemiecki, ukraiński (sami autorzy piszą po rosyjsku). Prawie każda powieść Diaczenków zdobywa laury literackie w Rosji; w Polsce powieść Czas wiedźm przyniosła im nagrodę SFINKS dla najlepszej powieści zagranicznej roku. W naszym kraju ukazały się poza tym: Armaged–dom, Magom wszystko wolno, Dolina sumienia, Kaźń, Waran. Do powieści Dzika energia najsłynniejsza ukraińska piosenkarka Rusłana nakręciła wideoklipy i zrealizowała rock operę.


Thomas M. Disch — obok Dicka, Delany’ego, Le Guin i Ellisona jeden z najważniejszych pisarzy amerykańskich drugiej połowy XX wieku wywodzących się z ruchu nowofalowego. Debiutował w latach 60. serią opowiadań oraz powieścią The Genocides (1965). Do historii literatury wpisał się takimi utworami jak Camp Concentration (1968), 334 (1972) czy On Wings ofSong (1979), uważanymi powszechnie za arcydzieła Nowej Fali. W latach 80. odszedł od science fiction na rzecz horroru i odniósł ogromny sukces powieścią The M.D. (1989). Równie wielki sukces przyniosły mu książki dla dzieci: The Brave Little 7basfer(1986) oraz The Brave Little Toaster Goes to Mars (1988), które zostały sfilmowane przez wytwórnię Disneya. W roku 1999 otrzymał nagrodę Hugo za wyśmienitą książkę krytyczną The Dreams Our Stufl Is Made Ot. Obecnie pisuje głównie poezję oraz opowiadania.


Oleg Diwow — jeden z najoryginalniejszych rosyjskich autorów młodszego pokolenia, pisuje literaturę grozy, twardą SF, a także political fiction. Jego powieść Wybrakówka, będąca krytyką Rosji Putinowskiej, wywołała sporą burzę w mediach.


Greg Egan — pisarz australijski, który choć zadebiutował w roku 1983 utworem główno — nurtowym An Unusual Angle, zyskał reputację jednego z najważniejszych twórców fantastyki naukowej lat 90. minionego stulecia. Jego pierwsza powieść fantastycznonaukowa, Kwarantanna (1992), z imponującą swobodą łączy komponenty cyberpunku i thrillera detektywistycznego z elementami teorii kwantowej. Właściwie każda kolejna powieść Egana — Permutation City (1994), Stan wyczerpania (1995), Diaspora (1997), Teranesia (1999) oraz Schild’s Ladder (2002) — to błyskotliwe rozwijanie pytań o naturę współczesnego człowieka, o granice jego człowieczeństwa, coraz bardziej poddanego technologicznym transformacjom; o możliwości wniknięcia w jego fundamenty biologiczne. Pisarz opublikował również dwu wyśmienite zbiory opowiadań: Axiomatic(1995), oraz Luminous (1998), z którego pochodzi zamieszczony tutaj tekst. Miasto Permutacji ukaże się wiosną 2007 roku nakładem wydawnictwu SuIiiiIh.


Jeffrey Ford — jeden z najciekawszych współczesnych pisarzy amerykańskich, którego twórczość często zaliczana jest do nurtu New Weird, jako że stanowi niezwykle bogaty melanż wielu tradycji literackich, a przy tym prezentuje niezwykłe, pełne poezji i grozy światy, przywodzące na myśl kreacje Chiny Mićville’a czy Kelly Link. Jego debiutancka powieść The Physiognomy (1997) zjednała pisarzowi ogromne zainteresowanie krytyki I czytelników, przynosząc mu World Fantasy Award. Ford powrócił do wykreowanego w niej świata w dwu kolejnych utworach: Memoranda (1999) oraz The fieyond(2001). Jego opowiadania zostały zebrane w tomach The Fantasy Wrlter’s Assistantand Other Stones (2002) oraz The Empire of Ice Cream (2005).


Graham Joyce — pisarz brytyjski, którego twórczość to fascynujące połączenia horroru, fantasy i prozy psychologicznej. Zadebiutował w 1991 roku powieścią Dreamside. Największy rozgłos oraz wiele prestiżowych nagród (British Fantasy Society oraz World Fantaiy Award) przyniosły mu powieści Requiem (1995), Indigo (1999) oraz The Facts of Life (2002). Większość jego opowiadań została zebrana w tomie Partial Eclipse and Other Stories (2005). Prócz kariery pisarskiej Graham Joyce prowadzi zajęcia z twórczości literackiej na uniwersytecie w Nottingham. Od lat jest również zaangażowany w programy promocji literatury I pisania w więzieniach.


Kelly Link — pisarka amerykańska, zadebiutowała w połowie lat 90. serią wyśmienitych opowiadań, które zostały zebrane w tomie Stranger Thlngs Happen (2001) i były wyróżniana wieloma nagrodami, między innymi World Fantasy Award. W 2005 roku opublikowała kolejny zbiór opowiadań, zatytułowany Magle For Beginners. Pochodzące z niego dwa teksty, tytułowy oraz „The Faery Handbag” przyniosły pisarce nagrody Hugo. W swoich tekstach Kelly Link łączy wszelkie możliwe gatunki I nurty literackie, od gotyku l horroru po fantasy i avant–pop. Ponadto jej twórczość charakteryzują niezwykły humor, baśniowa, oniryczna logika światów przedstawionych oraz narracyjnie oryginalny sposób ujmowania pozornie błahych elementów codzienności. Wraz z mężem, Gavinem J. Grantem, prowadzi niezależną oficynę wydawniczą Smali Beer Press.


David Marusek — pisarz amerykański o polskich korzeniach, które sprawiły, że w latach 70. przez rok studiował na Uniwersytecie Jagiellońskim w Krakowie język polski oraz literaturę polską. Jako twórca fantastyki zadebiutował na tamach miesięcznika „Asimov’s Science Flctltm” opowiadaniem „The Earth Is On the Mend” Przez całą drugą połowę lat 90. oraz pierwsze lata nowego milenium jego opowiadania i nowele systematycznie ukazywały się w czasopismach oraz najbardziej prestiżowych antologiach. W 2005 roku przyszedł czas na debiut powieściowy Counting Heads, podobnie jak jego krótkie formy, to dowód na to, że David Marusek to jeden z najciekawszych nowych głosów amerykańskiej fantastyki naukowej. Zamieszczone w tym tomie opowiadanie to jego debiut na polskim rynku literackim.


Lucy Sussex — bodaj najbardziej znana i ceniona twórczyni literatury fantastycznej pochodzenia nowozelandzkiego, mieszkająca w Australii. Z równym powodzeniem uprawia fantastykę naukową i fantasy, często kładąc silny nacisk na problematykę feministyczną. Zadebiutowała w połowie lat 80. opowiadaniami, które zostały zebrane w opublikowanym w 1990 roku tomie My Lady Tongue and Other Tales. Jej powieściowy debiut miał miejsce w 1989 roku utworem The Peace Garden. Kolejne powieści — między innymi Deersnake (1994), Black Ice (1997), The Revognase (2003) — przyniosły pisarce wielkie uznanie krytyki (w tym liczne nagrody) oraz ogromne zainteresowanie ze strony czytelników. Lucy Sussex z wielkim powodzeniem pisuje również książki dla dzieci i młodzieży oraz redaguje antologie literackie. W 2005 roku ukazał się jej najnowszy zbiór opowiadań, A Tour Guide in Utopia, z którego pochodzi prezentowany tu tekst.


Jeff VanderMeer — pisarz amerykański, którego twórczość wymyka się wszelkim definicjom i kategoryzacjom, choć często, wraz z Jeffreyem Fordem i Kelly Link, zaliczany jest do czołówki amerykańskiej New Weird. Większość opublikowanych przez niego utworów to wyjątkowo oryginalna kombinacja elementów realizmu magicznego, fantasy, borgesowskiej ezoterycznej prozy erudycyjnej, kafkowskiego mroku, a nawet elementów postmodernistycznej zabawy z tekstem. Najbardziej znaną, wyróżnioną wieloma nagrodami publikacją VanderMeera jest książka City of Saints and Madmen (ukazywała się od 2001 roku w kilku wydaniach, z których każde kolejne było poszerzane w stosunku do poprzedniego), stanowiąca zbiór opowiadań, a przy tym przebogatą kolekcję najrozmaitszych dokumentów z fikcyjnego miasta Ambergris, do którego pisarz powrócił w wydanej w tym roku powieści Shriek: An Afterward.


Jack Womack — pisarz amerykański, znany polskiemu czytelnikowi z opublikowanej u nas w 2001 roku wyśmienitej, a chwilami wstrząsającej, powieści Chaotyczne akty bezsensownej przemocy. Zadebiutował w połowie lat 80. niezwykle oryginalną powieścią Ambient, stanowiącą popis jego erudycji i niezwykłej kreatywności językowej, która sprawia, że większość jego utworów jest częściowo nieprzetłumaczalna. Każda kolejna powieść — Terraplane (1988), Heathern (1990), Elvissey(1992) Random Acta of Senseless Violence (1993) [ukazała się w Polsce w 2001 roku jako Chaotyczne akty bezsensownej przemocy (Zysk i S–ka)] oraz Going, Going, Gone (2000) — stanowiła błyskotliwy zapis cywilizacyjnego obłędu, w jakim pogrąża się człowiek współczesny, i zjednała pisarzowi wielkie uznanie zarówno krytyki, jak i czytelników. Jack Womack jest jednym z ulubionych współczesnych pisarzy Williama Gibsona, który dedykował mu swą najnowszą powieść Rozpoznanie wzorca.

REDAKTOR

Konrad Walewski — amerykanista, absolwent anglistyki UMCS, teoretyk i historyk literatury fantastycznej. Do niedawna prowadził zajęcia z literatury w Ośrodku Studiów Amerykańskich Uniwersytetu Warszawskiego jako autor jednego z pierwszych w Polsce akademickich programów z historii amerykańskiej science fiction i fantasy. Przekładał prozę między innymi Raymonda Federmana, Pat Cadigan oraz Johna Crowleya. Jako krytyk współpracuje z wieloma czasopismami w Polsce i za granicą.



Podziękowania


Pragnę wyrazić ogromną wdzięczność tym wszystkim, którzy swoją pracą, sugestiami i życzliwością przyczynili się do powstania niniejszego tomu Kroków w nieznane.

Przede wszystkim dziękuję Lechowi Jęczmykowi za zaufanie i zrozumienie, za chęć kontynuacji i ostatecznie przekazanie mi tego wspaniałego, historycznego i kultowego przecież tytułu.

Dziękuję Ellen Datlow — mojej przyjaciółce, inspiracji i niedoścignionemu wzorowi pracy redaktorskiej — za jej przyjaźń, za bezinteresowną pomoc w każdej sytuacji, za nieustające wsparcie oraz każdą chwilę spędzoną w jej towarzystwie.

Z całego serca pragnę również podziękować: Michaelowi Alpertowi za Upper West Side oraz wiele wspanialej muzyki, Tony’emu Ballantyne’owi za błyskawiczną reakcję i życzliwość, Pat Cadigan i Chrisowi Fowlerowi za przyjaźń, Tedowi Chiangowi za życzliwość, cierpliwość oraz inspirujący wywiad, Johnowi Clute — ‘owi za niezwykle interesującą rozmowę i wiele ważnych sugestii, Johnowi Crowleyowi oraz całej jego wspaniałej rodzinie — żonie Laurie oraz córkom Hazel i Zoe — za wspaniałe przyjęcie, ogromną inspirację i motywację, mądrość i pomoc w każdej sytuacji, Samuelowi R. Delany’emu za chęć poświęcenia mi swego cennego czasu, Tomowi Dischowi za wiele pasjonujących rozmów i niezwykle ważnych wskazówek, za jego mądrość i przyjaźń, za książki i fortepian Charliego; Paulowi Di Filippo i Deborze Newton za ogromną życzliwość i wiele pozytywnej energii, Jeffreyowi Fordowi za wielką bezinteresowność, pasjonującą rozmowę i wspaniały prezent, jakim obdarzył mnie oraz polskich czytelników, Gordonowi Van Gelderowi za kolejną podróż z Hoboken do Burlington i z powrotem oraz wielką życzliwość, zrozumienie, pomoc i wiele wspaniałych, niezapomnianych rozmów. Kathy Goonan za jej przyjaźń i, jak zawsze, wiele pozytywnej energii, Liz Hand za przyjaźń i serdeczność, jakie mi zawsze okazuje, Grahamowi Joyce’owi za zrozumienie, Joannie Kornackiej za pomoc bibliograficzną w każdej sytuacji, Konradowi Kozłowskiemu za wiele ważnych sugestii i stałą motywację, Ellen Kushner za błyskawiczną pomoc, ogromną sympatię, książki oraz wspaniałą, inspirującą muzykę, Kelly Link za otwartość i wspaniałą rozmowę w Burlington, Iwonie Michałowskiej za motywację i profesjonalizm oraz inną perspektywę na wiele spraw, Chinie Mieville’owi za wielką życzliwość i chęć poświęcania mi swego cennego czasu zawsze kiedy tego potrzebowałem, Davidowi Maruskowi za wielką życzliwość i cierpliwość, Delii Sherman za niezwykle pouczające rozmowy oraz wiele pozytywnej energii, Lucy Sussex za antypodyczną współpracę, Alice K. Turner za wiele ważnych sugestii, Jeffowi VanderMeerowi za pomoc i sympatię, Paulowi Witcoverowi za ratunek w sytuacji krytycznej, Jackowi Womackowi i Valerii Susaninie za spotkania i rozmowy, za humor i sympatię, Carol Wood za MacDougal Street.

Raz jeszcze dziękuję wszystkim moim studentom z Ośrodka Studiów Amerykańskich Uniwersytetu Warszawskiego, którzy w minionych latach uczęszczali na moje zajęcia „American Science Fiction Literaturę in the 20th Century” oraz „The American Short Story”, a ostatnio „American Fantastic Fiction in the 20th Century”, za wspaniałą, inspirującą pracę oraz wszystkie wyrazy ich sympatii i za to, że wielokrotnie udowodnili mi, iż objawicielska moc literatury działa na kolejne pokolenia.

Dziękuję również tym wszystkim, którzy brali udział w spotkaniach promujących poprzedni tom Kroków w nieznane i zechcieli podzielić się ze mną swoimi uwagami.


Konrad Walewski



Acknowledgements


I wish to express my gratitude to all those whose work, suggestions, and kindness helped me to edit and publish this volume.

First and foremost, I wish to thank Lech Jeczmyk for his trust and understanding, his willingness to proceed and, in the end, hand over this magnificent and historic anthology series.

Thanks to Ellen Datlow — my friend, my inspiration, and an unattainable role model in editorship — for her friendship, generous help in any situation, her constant support, and every moment I have spent in her company.

I also wish to give my heartfelt appreciation to: Michael Alpert for the Upper West Side of Manhattan and loads of great music; Tony Ballantyne for his quick reaction and kindness; Pat Cadigan and Chris Fowler for their friendship; Ted Chiang for his kindness, patience, and a wonderful interview; John Clute for a stimulating conversation and a number of significant suggestions; John Crowley, as well as his wonderful family his wile Laurie and their daughters Hazel and Zoe — for their wonderful reception, powerful inspiration and motivation, his wisdom and willingness to help in any situation; Samuel R. Delany for making his precious time available to me; Tom Disch for many clectrifying conversations and extremely important tips, his wisdom and friendship, all (he books and Charlie’s piano; Paul Di Filippo and Deborah Newlon for their kindness and lots of positive energy; Jeffrey Ford for his generosity, a fascinating conversation, and a wonderful present he has given to me and Polish readers; Gordon Van Gelder for another ride from Hoboken lo Burlington and back as well as his friendliness, understanding, help. and many wonderful, unforgettable discussions; Kathy Goonan for her friendship and, as always, loads of positive energy; Liz Hand for her friendship and warmth; Graham Joyce for understanding; Joanna Kornacka for bibliographic help in any situation; Konrad Kozlowski for a number of important suggestions and constant motivation; Ellen Kushner for speedy help, great sympathy, all the books, and wonderful, inspiring music; Kelly Link for her openness and a great talk in Burlington; Iwona Michalowska for motivation and professionalism, and a different perspective on a number of issues; China Mieville for his friendliness and willingness to make time for me each time I needed it; David Marusek for his great kindness and patience; Delia Sherman for enlightening conversations and a lot of positive energy; Lucy Sussex for the antipodal collaboration; Alice K. Turner for a number of significant suggestions; Jeff VanderMeer for his help and sympathy; Paul Witcover for help in a crisis situation; Jack Womack and Valeria Susanina for the talks, wit, and kindness; Carol Wood for MacDougal Street.

Once again I wish to thank all my students at the American Studies Center, Warsaw University, who in the past years attended my courses, „American Science Fiction Literature in the 20th Century” and „The American Short Story”, and, more recently, „American Fantastic Fiction in the 20th Century”, for their great and inspiring work as well as all their tokens of sympathy, and for repeatedly proving that the revealing power of literature affects all generations.

Thanks to all the readers who attended the promotional meetings for the previous volume of the anthology and who were willing to share their opinions with me.


Konrad Walewski


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Antologia Kroki w nieznane 07
Antologia Kroki w nieznane 10 NSB
Antologia Kroki w nieznane2 (rtf)
Antologia Kroki w nieznane 4
Antologia Kroki w nieznane 6
Antologia Kroki w nieznane 5
Antologia Kroki w nieznane
Antologia Kroki w nieznane3 (rtf)
Antologia Kroki w nieznane 05
Antologia Kroki w nieznane 09 Trident
Antologia Kroki W Nieznane
Antologia Kroki w nieznane
Antologia Kroki w nieznane
Antologia Kroki w nieznane 05
antologia kroki w nieznane 1
Antoogia Kroki w nieznane 08 (Pern)
Kroki Nieznanego