TOMASZ OLSZAKOWSKI
PAN SAMOCHODZIK
I
RELIKWIARZ ŚWIĘTEGO OLAFA
PROLOG
GDAŃSK, ROK 1788
Katedra pod wezwaniem Najświętszej Marii Panny wypełniona była po brzegi. W ławkach zasiedli wszyscy gdańscy kupcy oraz przedstawiciele najważniejszych cechów. Zgromadzeni wpatrywali się z uwagą w niepozornego człowieka ubranego w szary, podróżny płaszcz. Okrycie mężczyzny przywodziło na myśl zamierzchłe czasy. Tego typu peleryny wyszły z mody przed dziesiątkami lat.
Przybysz miał pod szyją, bardzo już niemodną, szeroką, białą kryzę. Jasna broda i błękitne oczy świadczyły, że przybył z północy. Stanął na ambonie i wzrokiem poprosił o ciszę. Rozmowy umilkły.
- Panowie - odezwał się przybysz. - Nazywam się Peter Hansvaritson. Poprosiłem was dziś o spotkanie... Powinniśmy zejść się w Dworze Artusa, ale nie pomieściłby nas wszystkich... - mówił po niemiecku z lekkim, norweskim akcentem.
Spojrzenia ludzi ześrodkowały się na mówcy.
- Przynoszę wam pozdrowienia od patrycjatu Lubeki i Bergen. Przynoszę wam pozdrowienia od ludzi, którzy podobnie jak wy, marzą o wolności.
Szpieg pruski, ukryty w cieniu pomiędzy kolumnami, nastawił pilniej ucha.
- Przynoszę wam przesłanie od tych, którzy wskrzesić chcą czasy, gdy zarobek zależał od pomysłowości, pracowitości...
- Jaki jest cel naszych przyjaciół? - zapytał jeden z kupców.
- Nasi bracia wysłali mnie z misją. Proponują wam odnowienie świętego związku hanzeatyckiego. Proponują wam zjednoczenie. Wspólną pracą przywrócimy dawne czasy. Czasy, gdy kupcy będą równi królom. Nadchodzi kres imperiów. Znowu pomiędzy wolnymi miastami będą śmigały statki. Zniesiemy cła.
Zgromadzeni milczeli, ale na większości twarzy odmalowało się zaciekawienie.
- Zlikwidujemy bariery celne. Zniesiemy wszystkie przepisy ograniczające rozwój wolnego handlu. Zmusimy władców, by odblokowali wszelkie drogi wodne. Już raz w historii udało nam się opanować cieśniny duńskie. Zażądamy zniesienia ceł na granicach. Swobodny przepływ towarów da pracę rzemieślnikom. Przyniesie pieniądze szlachcie... Pamiętacie, jak było jeszcze sto lat temu? Pamiętacie, jak do Gdańska docierały rocznie tysiące barek załadowanych złocistą pszenicą, jak wartką rzeką sypały się do waszych mieszków holenderskie dukaty...
- Pamiętamy, pamiętamy! - zakrzyknęli kupcy.
Oczywiście nie mogli pamiętać tak odległych czasów, lecz przekazane im przez dziadów wspomnienia złotego wieku gdańskiego handlu ciągle były żywe. Przybysz odczekał, aż wszystko się uspokoi. A potem podjął opowieść.
- Świat jest teraz większy niż ten znany naszym przodkom. Wyeliminujemy z rynku Hiszpanię i Anglię. Przejmiemy szlaki handlowe na Daleki Wschód i do obu Ameryk... Za dwadzieścia lat ekonomia całego kontynentu zależeć będzie tylko i wyłącznie od związku hanzeatyckiego. Pomyślcie. Duszą was podatki nakładane bez umiaru przez waszego władcę. Tak samo jest wszędzie w Europie, od Gibraltaru do Murmańska. Chcecie przewozić towary, a tu okazuje się, że zyski pochłaniają cła. Wyobraźcie sobie, jak tanie i powszechnie dostępne mogą być kawa, herbata, cukier, wanilia, cynamon...
- Jedwab! - krzyknął ktoś siedzący w połowie nawy. - Jedwab może być o połowę tańszy.
- Porcelana. Chińska porcelana...! - rozległo się z drugiego końca.
- Srebro z gór Potosi! - krzyknął jubiler. - I złoto z nowego świata.
Kupiec uśmiechnął się lekko. Całe zgromadzenie, wszyscy obecni dali się porwać idei. Znowu gestem poprosił o cisze.
- Co najważniejsze, zyski, ogromne zyski przeznaczyć będziemy mogli na rozbudowę floty. Odbudujemy wzajemne ubezpieczenia. Zaginięcie statku nie może stanowić katastrofy dla kupca. Będziemy sprzedawali akcje na frachty, i gotówka na towary będzie z góry. Patrycjat miejski podżyruje budowę okrętów... Potrzebujemy floty. Gdy kupcy zrzeszeni w naszym związku posiądą na własność pięć tysięcy statków, co jak sądzę nastąpi za nie więcej niż dwadzieścia lat, będziemy dysponowali potęgą, której już nie zdołają opanować nasi wrogowie. Wyeliminujemy z rynku angielskich złodziei. Skończymy raz na zawsze z korsarzami na żołdzie Brytyjczyków. A jeśli zechcemy, wprowadzimy blokadę dowolnego kraju. Jutro będziemy potęgą!
- Będziemy mogli wsadzić do pieca wszelkie traktaty, dające Hiszpanii i Anglii wyłączność na zakładanie kolonii w Ameryce! - krzyknął jeden z kupców. - To my będziemy mieli kolonie!
Przybysz uśmiechnął się. W powietrzu krzyżowały się okrzyki, lecz gdy skinął dłonią, znowu zapadła cisza.
- Mam tu listę piętnastu miast, które zainteresowane są odbudową związku hanzeatyckiego. Gdy będę opuszczał Gdańsk, chce, aby ta lista była o jedną linię dłuższa.
- Precz z podatkami! - wrzasnął ktoś z rogu sali.
- Precz z cłem na sól! - krzyknął ktoś inny.
- Niech żyje handel i wolność! - huknął mówca z góry.
Wszyscy zerwali się z miejsc i zaczęli wiwatować. Po chwili dopiero entuzjazm opadł i wszyscy ponownie usiedli w ławkach.
- Proponuje zatem, abyście panowie wyłonili pięcioosobową delegacje, która przybędzie w przyszłym roku na pierwszy od 150 lat zjazd hanzeatycki, w Lubece...
- A jeśli poprosimy o potwierdzenie kompetencji? - zagadnął cechmistrz bursztyniarzy.
Gość uśmiechnął się lekko. Sięgnął ręką za pazuchę i wydobył wiszący na grubym, stalowym łańcuchu zielony kamień. Uniósł go w górę. Odblask świec zapalił szmaragdowe ogniki w zielonych głębinach.
- Oto Oko Jelenia - powiedział.
W tej chwili przez świątynie przetoczył się ponury łoskot. To, jednocześnie we wszystkie bramy, zaczęto walić okutymi kolbami muszkietów. Kupcy porwali się z miejsc, ale już było za późno.
Na salę wkroczyli żołnierze. Stanęli rzędem i wycelowali broń w przerażonych mieszczan. Wówczas do świątyni wszedł burmistrz.
- Ha, bracia kupcy - powiedział zjadliwie po niemiecku. - Podatków wam się odechciewa płacić Posiedzicie w lochach, to może zmądrzejecie...
- Gdańsk jest wolnym miastem! - krzyknął ktoś. - Rada miejska ma prawo...
W krzykacza wycelowano muszkiety. Umilkł. Burmistrz uniósł ostrzegawczo dłoń. Jeszcze chwila i pod wysokim sklepieniem padnie salwa... Kapitan podbiegł do niego i raportował mu pospiesznie na ucho. Kupcy rozejrzeli się. Norweg zniknął. Rozwiał się jak dym. Jeszcze przed minutą stał na ambonie, a zielony kamień na łańcuchu lśnił jak gwiazda w jego ręce. Teraz nie pozostał po nim żaden ślad.
- Szukać go! - krzyknął burmistrz. - Za schwytanie sto dukatów nagrody.
Ukryty na chórze sługa kupca nałożył bełt na prowadnicę kuszy.
- Zawsze to samo - mruknął i pociągnął za spust.
Bełt przeciął sznur, na którym wisiał kandelabr rozświetlony prawie setką świec. Świecznik runął na ziemie i w świątyni zapadła ciemność.
Kilku kupców, którzy od dobrej już chwili przekradali się na boki, nieoczekiwanie nakryło pozostałe świece kapeluszami.
- Zum Teufel! - zaklął burmistrz.
W mroku rozległ się tupot, odgłosy walki i jęki. Tu i ówdzie błysnęły ogniem lufy kupieckich krócic. Także kilka żołnierskich muszkietów huknęło w sufit. Echo przetoczyło się pod wysokim stropem. Potem wszystko ucichło. Gdy żołnierze zapalili na powrót świece, kościół był pusty... Tylko tu i ówdzie oderwana poła płaszcza lub zgubiony kapelusz świadczyły, że nie obyło się bez walki. Wszystkie wejścia poprzednio obstawione przez żołnierzy były szeroko otwarte. Uczestnicy narady uciekli.
- Szukać go - powtórzył burmistrz z nienawiścią. - Dwieście dukatów.
Żołnierze wybiegli w mrok.
ROZDZIAŁ PIERWSZY
TAJEMNICZY LIST * OKO JELENIA * MISJA PETERA HANSVARITSONA * CZY NADAL ISTNIEJE HANZA? * BERGEN * LEKCJA GEOGRAFII * ZWIEDZAMY MIASTO
Siedziałem w fotelu i kartkowałem opasłe dzieło o sztuce okresu art deco. Zastanawiałem się, na ile prawdziwe jest twierdzenie autora, że ogromny wpływ na rozwój tego stylu miało odkrycie grobowca Tutanhamona. Liście palmy kute w brązie, prostota stylu. Kolorystyka... Sięgnąłem ręką i wyciągnąłem z regału kolejną książkę. Dla porównania. Przejrzałem sobie albumik prezentujący przedmioty z grobu. Faktycznie, sztuka art deco nawiązywała w pewien sposób do wzorów egipskich, jednak pokrewieństwo było, jak mi się wydawało dalekie. Szef studiował w zadumie dość długi list, który przyszedł poranną pocztą.
- Pawle - odezwał się wreszcie.
- Słucham, szefie.
- Czy mamy na oku jakąś poważniejszą robotę?
Przeleciałem w pamięci wszystkie sprawy.
- Chyba nie - wyjaśniłem. - Mam poprowadzić szkolenia z rozpoznawania zabytków sztuki i źródłoznawstwa dla agentów Centralnego Biura Śledczego, ale to dopiero w czerwcu. Tymczasem mamy koniec kwietnia...
- Dobrze się składa - mruknął i złożył otrzymany wydruk. - Co powiesz na małą zagadkę historyczną?
- Z przyjemnością rozwikłałbym wreszcie coś naprawdę trudnego - powiedziałem.
Roześmiał się.
- Zdemoralizowały cię sukcesy... - uśmiechnął się sam do siebie. - No dobra. Słyszałeś kiedyś o Oku Jelenia?
- Wiem, że jelenie mają oczy - zapewniłem.
- Ta nazwa nic ci nie mówi?
Pokręciłem przecząco głową
- Ale z przyjemnością uzupełnię swoją wiedze - powiedziałem.
Szef popatrzył na błękitne niebo, którego skrawek widać było przez okno.
- Oko Jelenia... Byłem jeszcze młody, gdy usłyszałem o nim po raz pierwszy. Na dworze cesarzy Chin przechowywano szmaragd wielkości kurzego jaja. Kamień miał jednak skazę. Brązową nitkę, ciągnącą się przez jego środek... Został sprzedany jednemu z kupców, który woził towary znanym ci zapewne herbacianym szlakiem...
- Paul Vandersyft opowiadał mi o nim - przypomniałem sobie niedawne przygody w Mongolii.
- Kamień dotarł do Moskwy, konkretnie do Wielkiego Księstwa Moskiewskiego. W czasie jednej z wypraw na Nowogród Wielki, jego właściciel padł na polu walki. Któryś z obrońców miasta złupił mu kieszenie... nie rób takiej zgorszonej miny. Dopiero od niedawna nasza etyka zabrania rabowania zabitych wrogów. Pamiętasz pamiętniki Jana Chryzostoma Paska?
- Pamiętam. Szukał sakiewek, łupił skórki zwierzęce, nocował, używając martwego Moskwicina jako poduszki... A wojna była, zdaje się, dla niego okazją do zdobycia łupów. Zresztą w „Trylogii” Sienkiewicza pobrzmiewają podobne echa...
- No widzisz. A wiec kamień trafił do Nowogrodu. Tamtejsi jubilerzy przecięli go na trzy części. Górna jakiś czas potem wpadła w ręce Rosjan, hm, to też byli...
- W ręce wojów Księstwa Moskiewskiego - podpowiedziałem.
- Właśnie. Przeszlifowali ją i zdobi obecnie tak zwaną szmaragdową monstrancję w soborze w Suzdalu. Dolna część powędrowała na zachód. Słyszałeś o koronie z beryli?
- To klejnot ze skarbca królów Szkockich, zdaje się należała do Karola Stuarta II? Obecnie oczywiście w skarbcu Windsorów... Tak. Jeśli dobrze pamiętam, dwanaście pięknych beryli i kilka niedużych szmaragdów.
- Te szmaragdy to pocięta na kawałki dolna część oka... - wyjaśnił Pan Samochodzik.
- A co się w takim razie stało ze środkową? Z pańskiej miny dedukuję, że tu zaczynają się nasze...
- Tak, Pawle. Dolną część z Nowogrodu przewieziono do Włoch, gdzie wykonano z niej piękną gemmę. Potem wróciła na północ. Jeden z kupców uzupełnił wygrawerowany znak o swoje imię, oczywiście ryte cyrylicą. Wtedy też nazwano ten kamień Okiem Jelenia. Brązowa skaza na okrągłym kamieniu wygląda jak tęczówka i źrenica oka...
- Dlaczego nazywa się go Okiem Jelenia? Jest z tym związana jakaś legenda?
- Gemma, która go zdobi, przedstawia właśnie jelenia. Stąd zapewne wzięto imię...
- Imię? - zdziwiłem się.
- Utarło się mówić, że szlachetne kamienie mają imiona, a nie nazwy - wyjaśnił. - W początkach piętnastego wieku kamień trafił na zachód. W Amsterdamie nabył go jeden z kupców należących do starszyzny Hanzy. Stwierdził, że to bardzo dobry materiał na wykonanie pieczęci związku. Na kamieniu wyryto rysunek statku na tle nabrzeża portowego oraz napis wokoło.
- Czyli jelenia usunięto?
- Ależ nie. Statek wyryto po drugiej stronie. Pieczętowano nim najważniejsze dokumenty związku hanzeatyckiego... Swoją drogą to zabawne. Hanza nie miała kierownictwa. Podczas zjazdu wydobywano pieczęć ze skrzyni... Po zakończeniu trafiała tam z powrotem...
- A jak się zabezpieczano, aby ktoś jej sobie nie przywłaszczył i nie wydał dekretów niekoniecznie zgodnych z wolą reszty kupców?
- Skrzynia miała kilka zamków. Delegaci miast przywozili ze sobą klucze... Tak jak w przypadku głowic jądrowych, tylko jednoczesne przekręcenie wszystkich powodowało odblokowanie pokrywy.
- Sprytne.
- W czasie wojny stuletniej statek, którym pieczęć płynęła do Norwegii, został zdobyty i złupiony. Zaginęła bez wieści. Po upływie przeszło dwustu lat nieoczekiwanie odnalazła się. Przez Europę zachodnią, konkretnie przez bogate miasta portowe, przeleciał jak meteor niejaki Peter Hansvaritson. Nawoływał do odbudowy Hanzy. I miał przy sobie Oko Jelenia. Oczywiście jego pojawienie się bardzo nie spodobało się miejscowym władcom. Wystosowano za nim listy gończe. Wiemy, że wystąpił przed patrycjatem w Gdańsku. Zebranie kupców rozpędziła wówczas straż miejska przy wsparciu kilku oddziałów najemnej piechoty. Tajemniczy wysłannik zniknął bez wieści...
- Od tamtej pory nikt nie widział tajemniczej pieczęci?
- Prawie. Nasz kupiec dał jeszcze jeden „koncert”. W Bergen w Norwegii, równo dwa tygodnie po opuszczeniu Gdańska. Tam poszło mu gorzej... Doszło do strzelaniny. Oddział królewskich żołnierzy stoczył regularną bitwę z kupcami. Kilka miesięcy po tych wypadkach kupcy niemieccy zostali wygnani z miasta.
- Nasz bohater mógł zginąć...
- Mógł. W każdym razie nigdy więcej nie odnotowano pojawienia się pieczęci.
- Jeśli go zabili, mogli ją zrabować - zauważyłem.
- Owszem. Ale gdyby ją zrabowali, nie omieszkaliby jej sprzedać. Musiałaby wypłynąć wcześniej czy później. Na aukcjach, w katalogach skarbców królewskich albo podczas uroczystości, gdy arystokraci, obwieszeni klejnotami jak krzaki agrestem, odtwarzają rytuały sprzed nie wiedzieć ilu stuleci...
- Niekoniecznie - powiedziałem. - Podczas rewolucji bolszewickiej zaginęło kilka pisanek firmy Faberge. Nie odnaleziono ich do tej pory.
- Prawdopodobnie zostały zniszczone, a kamienie i kruszce, z których je wykonano, sprzedano po cenie złomu - powiedział szef.
- Nie sądzi pan, że człowiek, któremu wpadło w ręce Oko Jelenia, mógł nakazać ponowne pocięcie kamienia na kilka mniejszych? To by całkowicie ukryło ich pierwotny kształt, a tym samym pochodzenie...
- Tego też nie da się wykluczyć - uśmiechnął się pan Tomasz. - Ale intuicja podpowiada mi, że Oko gdzieś istnieje. Że ciągle czeka na swoich odkrywców... Co robisz dziś wieczorem?
- Nie mam żadnych planów. Chciałem wprawdzie iść na siłownię i trochę potrenować, ale mogę to z powodzeniem przełożyć na jutro.
- Nie szkoda ci czasu na machanie żelastwem? - szef popatrzył na mnie z lekką naganą.
- Nie marnuję czasu - zaprotestowałem z godnością. - Na siłowni nadrabiam braki w wykształceniu.
Pan Samochodzik przypatrywał mi się zdumiony.
- Jakim cudem? - zapytał.
- To bardzo proste. Mam dwie sąsiadki emerytki. Kupiłem im cyfrowy dyktafon. Z biblioteki pożyczam książki naukowe. Dostarczam im. One je czytają na głos i nagrywają na dyktafon. Dorabiają tak sobie do emerytury. Wrzucam nagranie w komputer, kompresuję w standardzie mp3 i nagrywam na płyty kompaktowe. Na jedną wchodzi ponad cztery godziny nagrania, czyli przeszło 200 stron tekstu... Na siłowni zakładam słuchawki na uszy i pompuję... Zresztą nie tylko na siłowni. Do pracy jadę prawie godzinę. Szkoda mi tracić czasu...
- Genialne - mruknął szef. - A wiec masz ochotę wybrać się na poszukiwania Oka Jelenia?
- Oczywiście, szefie. Ale mam jedno pytanie. Kto nas wynajął?
Szef w milczeniu napisał palcem na pokrytym kurzem monitorze komputera: HANZA
- Przecież nie istnieją od wieków... - zaprotestowałem.
Starł napis i przyłożył palec do ust. - Pewne idee są nieśmiertelne - powiedział poważnie. - Ale niekiedy potrzeba czegoś, co spoi ludzi do kupy. Idei lub relikwii. Zdobycie takiego drobiazgu będzie właśnie naszym zadaniem.
- Jak rozwiążemy problem podstawowy? - zagadnąłem.
- Pieniądze dają ci, którzy nas wynajęli - wyjaśnił ochoczo.
- Miałem raczej na myśli problem z czasem. Urlop może nam być potrzebny... Zazwyczaj właśnie w wakacje mamy najwięcej niezaplanowanej roboty. Jest kwiecień...
- Dostaniemy miesiąc bezpłatnego.
- Dadzą?
- Oczywiście. Minister i tak wypomina bez przerwy, ile go kosztuje utrzymanie naszej komórki. Załatwię wszystkie formalności, a ty tymczasem szykuj się do drogi. Wyruszymy za dwa - trzy dni.
***
Wyjechałem Rosynantem ze stalowego brzucha promu, na wykładane granitową kostką nabrzeże terminalu portowego. Samochód przede mną, szary Nissan Patrol, podjechał do bramy. Kilka minut formalności i przepuszczono go. Celnik podszedł do nas. Podałem mu paszporty, mój i pana Tomasza. Przesunął zakodowany brzeg dokumentu przez czytnik i jego twarz lekko się ściągnęła.
- Panowie pozwolą na szczegółową kontrolę - wskazał gestem blaszany hangar opodal.
Wykręciłem i wyjechałem z kolejki. Kątem oka zobaczyłem, że następny samochód przepuszczono bez przeszkód.
- Coś im się nie spodobało - mruknąłem.
Szef skinął poważnie głową.
- Sadzę, że coś w naszych dokumentach. Może jesteśmy tu poszukiwani listami gończymi... to znaczy, nie my, ale ktoś noszący takie samo nazwisko?
Wjechałem do hangaru. Pod ścianą stał rząd samochodów. A ściślej samochodowych wraków. Wszystkie wyglądały jakby znęcała się nad nimi banda psychopatów, uzbrojonych w szlifierki kątowe. Zatrzymałem się w miejscu zaznaczonym namalowanymi na betonie liniami. Wokoło zaroiło się od celników. Było ich co najmniej kilkunastu. Zaraz też pojawiły się trzy psy, dwa wilczury i smutny spaniel. Jeden wilczur obwąchał nas dokładnie, dwa pozostałe ruszyły do ataku na nasz wóz. Wilczur wczołgał się pod spód, a spaniel obwąchiwał wnętrze.
- O co jesteśmy podejrzani? - zapytał szef człowieka, który stał obok i obserwował podwładnych.
Celnicy podnosili maskę, zdejmowali dekle kół i świecili w każdą dziurę cienkimi latarkami.
- Przemyt narkotyków - zapytany wyjaśnił ochoczo dobrą polszczyzną.
Po chwili drugi poprosił nas obok. Stały tu obite blachą stoły. Wyglądały jak przyciągnięte z prosektorium. Na stołach już leżały nasze bagaże. Skojarzenie z sekcją zwłok okazało się prawidłowe.
- Prószę otworzyć walizki. Wypakować zawartość...
Spaniel został wstawiony na stół. Obojętnie obwąchał nasze rzeczy, a potem podniósł smutny wzrok i po ludzku pokręcił przecząco głową. Jeden z celników przyłożył do karoserii samochodu jakąś straszliwą machinę i jeździł nią jak wykrywaczem metalu.
- Cóż to takiego? - zagadnął mnie Pan Samochodzik.
- Coś w rodzaju przenośnego tomografu - wyjaśniłem. - Prześwietla blachę...
- Proszę się nie porozumiewać - zarządził celnik.
Milczeliśmy, obserwując działania celników. Dowódca przyniósł nam dwa składane krzesła. Trzeba przyznać, że chłopaki przykładali się do roboty. Odkręcili koła i spuścili z nich powietrze. Wymontowali fotele i prześwietlali starannie. Wpuścili kamerę do baku na paliwo, odczepili zderzaki spawane z rurek i do ich wnętrza też wsunęli wzierniki, rozkręcili szperacza... W kilku miejscach odczepili tapicerkę. Ba, nawet koło zapasowe wzbudziło ich podejrzenia. Wreszcie, po przeszło dwu godzinach badań, wzruszyli ramionami.
- Są całkowicie czyści - zameldował jeden po szwedzku. - Nie ma nawet śladu amfetaminy.
- Dobrze - kiwnął głową dowódca patrolu. - Poprawcie to wszystko.
Zabrali się za przykręcanie wszystkiego, co wcześniej odkręcili. Napompowali koła, wsadzili na miejsce reflektory.
- Przepraszam za to zamieszanie - odezwał się dowódca. - Dostaliśmy donos, że człowiek o pańskim nazwisku będzie usiłował wwieźć osiemdziesiąt kilogramów amfetaminy.
- Coś podobnego? - zdumiał się szef.
- W dodatku donos nadszedł naszym łączem operacyjnym z europejskiego biura do walki z narkotykami - uzupełnił celnik. - Takie informacje potwierdzają się w dziewięciu przypadkach na dziesięć... Ktoś musi bardzo was nie lubić...
- Czy donos podawał dokładną datę naszego przekroczenia granicy? - zapytałem.
- Nie, tylko tyle, że się niebawem pojawicie. Ktoś chciał wam zepsuć nastrój już na początku wycieczki...
Szef w zadumie kiwnął głową. Spakowaliśmy nasze rzeczy. Celnicy wstawili nam walizki do bagażnika. W kilka minut później wyjechaliśmy z terminalu. Przed budynkiem parkował opel. Zwróciłem uwagę na jego koszmarny, trawiastozielony kolor.
- No to jesteśmy wolni - mruknął Pan Samochodzik. - Ciekawe komu zależało, żeby opóźnić nasz przyjazd o kilka godzin...
- Ciekawe - powtórzyłem. - Sadzę, panie Tomaszu, że to tylko przedsmak tego, co nas czeka... Ktoś po prostu chce nam utrudnić życie.
Wzruszył ramionami.
- Tylko kto? Batura został w kraju, a tu w Szwecji nie mam żadnych wrogów... Chyba że ty masz? - w jego oczach zapaliły się figlarne iskierki.
- Skąd, szefie, byłem tu tylko raz w życiu, z panem... Wtedy jak szukaliśmy depozytu Muzeum Narodowego w warszawskich fortach...
Przejechaliśmy przez uroczy wąwóz wykuty w skałach i wyjechaliśmy na główną szosę, biegnącą na północny zachód do Goeteborga. Na autostradzie mogłem rozwinąć nieco większą szybkość.
- Nie wiem, czy zwrócił pan uwagę, ale ktoś za nami jedzie - powiedziałem.
- Zielony samochód - odgadł natychmiast. – Ignoruj go, to tylko po to żeby nas zdenerwować. Jeśli jesteśmy śledzeni, to nie w tak prymitywny sposób.
Popatrzyłem na niego zdumiony.
- Pawle, ten kolor obrano specjalnie tak, żeby rzucał się w oczy - powiedział spokojnie. - Chcą wywołać u nas uczucie zagrożenia... Ale to potwierdza moje obawy. Ktoś chce nam obrzydzić życie.
Zielony samochód towarzyszył nam przez pół godziny. A potem nieoczekiwanie został z tyłu.
- Ciekawe, co teraz - mruknąłem.
- Zapewne aresztowanie - westchnął szef.
W poprzek szosy rozciągnięta była kolczatka. Przy niej parkowały dwa radiowozy. Na nasz widok policjant podniósł rękę zaopatrzoną w lizaka.
- Prawdziwi czy fałszywi? - zamyśliłem się, patrząc na policjantów wysypujących się z samochodów.
- Podjedź i stań - polecił.
Zatrzymałem się posłusznie koło nich.
- Proszę wysiadać - polecił po angielsku najwyższy policjant.
Nie znałem ich stopni, ale sądząc po dość wymyślnych naramiennikach, musiał być kimś w rodzaju nadkomisarza.
Wysiedliśmy posłusznie.
- Dokumenty do kontroli.
Podaliśmy paszporty i papiery wozu.
- Jesteście panowie zatrzymani - poinformował ten nadkomisarz.
- Ale jesteśmy całkowicie niewinni - bąknąłem.
Nadkomisarz uśmiechnął się z przekąsem.
- Nie sądzę.
Jeden z policjantów siadł za kierownicą Rosynanta. Nas upchnęli do radiowozu.
- Chyba mamy prawo do naszego konsula - mruknął pan Tomasz. - I nie musimy odpowiadać na pytania...
Posterunek był blisko, w niedużym miasteczku, jakieś dwanaście kilometrów od blokady. Wjechaliśmy na podwórze komendy, otoczone ładnym kutym parkanem, pamiętającym pewnie XIX stulecie. W kącie podwórza stało kilka samochodów, rozmontowanych niemal na czynniki pierwsze. Zaraz też pojawił się mechanik ze szlifierką w dłoni.
- Coś mi się zdaje, że w końcu ktoś nam ten samochód potnie na kawałki - westchnął szef.
Zdążyliśmy zobaczyć, jak mechanik w towarzystwie dwóch policjantów podnoszą maskę wozu... Wprowadzono nas do niedużego gabinetu. Nadkomisarz siadł za biurkiem.
- Mają panowie prawo zeznawać w obecności konsula - powiedział po angielsku. - Mają też panowie prawo do tłumacza i możemy wezwać adwokata...
- Mówimy dobrze po angielsku, więc chyba się obejdziemy bez tłumacza - powiedział pan Tomasz. - Jesteśmy całkowicie niewinni, wiec konsul ani adwokat też nie będą nam chyba potrzebni.
Policjant uśmiechnął się z politowaniem.
- Pan Tomasz NN - odczytał z paszportu szefa. - Międzynarodowy zawodowy złodziej luksusowych samochodów, mający opinie całkowicie nieuchwytnego...
- Wypraszam sobie - zaprotestował szef. - Jestem pracownikiem Ministerstwa Kultury i Sztuki...
- Ale samochód, którym panowie jedziecie, został cztery godziny temu skradziony w Karlskronie - mruknął przesłuchujący. - I ma przebite numery podwozia i silnika...
- Mamy alibi - zaprotestowałem z godnością. - Cztery godziny temu nie mogliśmy ukraść tego samochodu, bowiem w tym czasie znajdowaliśmy się w terminalu promowym i byliśmy przesłuchiwani na okoliczność przemytu osiemdziesięciu kilogramów amfetaminy... Co więcej, tego samochodu nie mogli ukraść nasi wspólnicy, bowiem był w tym czasie z nami, a celnicy rozbierali go niemal na części w poszukiwaniu tych rzekomych narkotyków...
Policjant popatrzył na nas zdumiony. A potem sięgnął po książkę telefoniczną i aparat. Odnalazł telefon terminalu promowego i dłuższą chwile rozmawiał po szwedzku z jakimś Fredem. Wreszcie odłożył słuchawkę.
- Dziwne - powiedział.
- A skąd panowie wiedzieli, żeby nas zatrzymać? - zapytałem.
- Dostaliśmy telefon od okradzionego biznesmena z informacją, że uciekacie panowie jego wozem w stronę Goeteborga...
Wszedł facet ze szlifierką. Wyrzucił z siebie długie i zawiłe zdanie po szwedzku. Policjant wstał i oddał nam dokumenty.
- Musze panów przeprosić - powiedział. - Numery silnika i podwozia nie noszą żadnych śladów przebijania... Ale przecież biznesmen...
- Proszę do niego zadzwonić - podsunąłem. - I zapytać jeszcze raz, czy podtrzymuje swoje absurdalne oskarżenie.
Skołowany gliniarz wykręcił numer. Rozmawiał przez dłuższą chwile, a gdy odłożył słuchawkę, na jego twarzy malowało się niedowierzanie.
- On... On powiedział, że nigdy nie miał takiego samochodu - bąknął.
- Ktoś się pod niego podszył - mruknąłem. - Ktoś, kto widocznie bardzo nas nie lubi...
- Jeśli mogę jakoś wynagrodzić panom to nieporozumienie...
Pan Samochodzik uśmiechnął się na znak, że nie chowa urazy.
- Spełnialiście panowie swoje obowiązki - powiedział. - Nie mogę mieć o to pretensji...
Pożegnaliśmy się i niebawem jechaliśmy na północ.
- Jeszcze nie zbliżyliśmy się do zagadki, o rozwiązaniu nie wspominając, a już spotkały nas dwie poważne przykrości - rozważałem. - Jakby komuś zależało na tym, żebyśmy w ogóle nie dojechali na miejsce. A ten zielony złom znowu jedzie za nami... Może spróbuję mu uciec? To autostrada, pusta, można wycisnąć z silnika wszystko, na co go stać... Opel Ascona nie powinien wyciągnąć więcej niż 160 kilometrów na godzinę...
- W zasadzie można spróbować - mruknął szef. - Tu na autostradzie nie ma górnego ograniczenia szybkości. Ale musisz bardzo uważać. Takie gonitwy to nie przelewki...
Dodałem gazu. Sto trzydzieści, sto czterdzieści, sto sześćdziesiąt kilometrów na godzinę. Sto osiemdziesiąt.
- I jak? - zapytałem szefa.
- Jedzie równo...
- Ale zaraz mu się skończy licznik - uśmiechnąłem się.
Jeszcze dodałem gazu. Strzałka szybkościomierza przekroczyła dwieście. Jednak opel nadal trzymał nam się ogona. Piąty bieg, silnik pracujący już prawie z maksymalnym obciążeniem. 240 kilometrów na godzinę. Nigdy nie jechałem z taką szybkością. Las po obu stronach zlał się w jednolitą smugę. Jakiś samochód pojawił się na środkowym pasie drogi. Ułamek sekundy i już był za nami. Dwieście pięćdziesiąt. Wycie silnika. Zwolniłem.
- Zgubiliśmy go? - zapytałem z nadzieją.
- Niestety nie - westchnął szef. - Zostawał już trochę z tyłu. Może jeszcze ze dwadzieścia minut szaleńczej jazdy i byśmy się oderwali... Ale niestety...
- Cholera - zakląłem. - Przecież stary opel nie może rozwijać takiej prędkości. To niemożliwe!
- A jednak rozwinął. Musi mieć mocno podrasowany silnik, może użyli tlenku azotu jako dopalacza... W każdym razie nie uciekniemy im w ten sposób.
- Nie można siłą, to trzeba sposobem - mruknąłem. - Tylko cholernie mnie ciekawi, co to za jedni...
- Jak do tej pory, możemy dedukować, że to ludzie, którzy słyszeli o mnie, a nie słyszeli o tobie - powiedział spokojnie pan Tomasz.
- Dlaczego pan tak sądzi?
- W obu donosach to ja występowałem jako przemytnik narkotyków i złodziej samochodów. W dodatku międzynarodowy... O tobie ani słowa.
Poczułem jakby ukłucie żalu.
- To oznacza, że musieli się domyśleć, kogo nasi zleceniodawcy wynajmą. Odgadli trafnie, że mnie. Ich dane są trochę przestarzałe, wiec nie wiedzą, że od kilku lat mi pomagasz...
- Ale pewnie już mnie zobaczyli - uzupełniłem ponuro. - Samochód ma lekko przyciemniane szyby, ale wysiadałem przy posterunku...
- Tam ich nie było, ale masz rację, mogli powiadomić jakiegoś wspólnika w miasteczku, żeby obserwował komendę. Mogli go tam nawet wcześniej ustawić... Co proponujesz?
- Zatrzymamy się gdzieś w jakimś miasteczku. Tam zmienię kolor samochodu i pojedziemy inną drogą - zaproponowałem.
Szef kiwnął głową. Okazja niebawem się zdarzyła. Zjechaliśmy z autostrady. Śliczne, małe, szwedzkie miasteczko, białe i brązowe domki wzniesione z drewna, czyste uliczki, sklepiki i dużo zieleni.
Zatrzymaliśmy się na chwile koło parku. Prztyknąłem przełącznikiem. Rosynant powoli przybrał czerwoną barwę. Kilka minut później przejechał obok nas zielony opel. Uruchomiłem kamerę. Minęli nas, rozglądając się na wszystkie strony.
- Brawo - mruknął szef. - Jak ktoś poszukuje szaro-granatowego samochodu, to wszystkie czerwone są dla niego niewidoczne... W drogę.
I pojechaliśmy. Kierowaliśmy się teraz na północ bocznymi drogami, przejadając przez liczne wsie i miasteczka. Drewniane brązowe domki z ogródkami, otoczone czasami niskim do pół łydki żywopłotem. Sielska, tchnąca spokojem okolica.
Bocznymi drogami dotarliśmy do Goeteborga.
- Zrób jakiś inny kolor - polecił szef, gdy jechaliśmy przez miasto.
- Dużego wyboru nie ma - mruknąłem. - Mogę zrobić żółto - pomarańczowy.
- Obrzydliwy - stwierdził pan Tomasz, patrząc na zmieniającą barwę maskę. - Ale od biedy ujdzie. Jest trzecia po południu. Warto by coś przekąsić...
Koło dworca kolejowego znaleźliśmy małą włoską pizzerię. Zamówiłem sobie danie firmowe, ale szef, bardziej konserwatywny, skusił się na schabowego z frytkami.
- Ciekawe - mruknął. - gdzie będą na nas czekać. Przypuszczam, że przy szosie wylotowej na północ.
- Sądzi pan, że wiedzą, dokąd jedziemy?
- Z całą pewnością - westchnął. - Co więcej, prawdopodobnie wiedzą, kto nas wynajął... Wiedzą, czego mamy szukać... Obawiam się, że przy tej robocie będą nam uważnie patrzyli na ręce...
- Przeciwnicy - mruknąłem.
- Obawiam się, Pawle, że raczej wrogowie. Starcie ze szlachetnym przeciwnikiem przynosi radość... jak mówi arabskie przysłowie. Natomiast metody, którymi uprzykrzają nam życie, należą do skrajnie prymitywnych...
- Ale niestety są skuteczne - westchnąłem.
- Poradzimy sobie - uspokoił mnie.
Jak się okazało, szef trafnie odgadł posunięcie wroga. Zielony opel stał istotnie zaparkowany w zatoce przy szosie wylotowej. Przejechaliśmy obok, ale nie wzbudziliśmy nawet śladowego zainteresowania.
- Planowałem, że zanocujemy na kempingu gdzieś w okolicy Trollhattan - powiedział szef rozwijając mapę. - ale, szczerze powiedziawszy, wolę uciec im jak najdalej...
- Możemy jechać całą noc - zasugerowałem. - Będziemy prowadzili na zmianę... Silnik wytrzyma. My chyba też - spojrzałem z niepokojem na zwierzchnika.
- To dobry pomysł. Popatrzmy, jest dziewiętnasta... Obudź mnie, jak będziemy w Oslo.
Rozłożył sobie siedzenie i niemal natychmiast zapadł w sen. O dwudziestej przekroczyliśmy granicę miedzy Szwecją a Norwegią.
O dwudziestej pierwszej zatrzymałem się na przełęczy. Przede mną rozciągały się kolorowe bloki mieszkalne, poprzecinane zagajnikami świerków. Nad miastem zapadał wczesny, wiosenny zmrok.
- Oslo, szefie - zameldowałem.
Pan Tomasz usiadł.
- Wypadałoby zjeść jakąś kolacje - mruknął. - Wprawdzie obiad był bardzo późno, ale to górskie powietrze zaostrzyło apetyt...
Zjechaliśmy w dół. Większość sklepów była jeszcze czynna, toteż w jednym kupiliśmy sobie litrowy karton kefiru i śmieszne płaskie bułki, paczkowane po dziesięć w folię. Mieliśmy ze sobą puszkę mielonki sokołowskiej. Zaparkowałem kawałek za dworcem kolejowym, nad samym brzegiem zatoki, oddzielającej miasto od półwyspu Bydgoy - słynnego z licznych muzeów i letniej rezydencji królewskiej. Zeszliśmy z zakupami na sam brzeg morza. Na kamieniach, częściowo zatopionych w morzu, znaleźliśmy odpowiednie miejsce. Zapaliłem sztormówkę, obok położyliśmy gazetę, a na niej ułożyliśmy kanapki. Od morza wiał wiatr, ale nie było wcale zimno.
- Tak wiec pierwszy dzień za nami - powiedział poważnie szef. - Przebyliśmy spory kawałek trasy. Jutro świtem będziemy pewnie w Bergen, gdzie rozpoczniemy właściwe poszukiwania.
Fale delikatnie lizały brzeg. Na ciemniejącym po drugiej stronie zatoki półwyspie w samotnym oknie coś świeciło niebieskawo. Może to król oglądał telewizję? Sztormówka rzucała miłe, żółte światło. Skończyłem jeść i pozbierałem wszystkie śmieci. A potem ściągnąłem spodnie, skarpetki, buty... Woda łagodnie zamknęła się wokoło moich stóp. Wszedłem w morze po kolana. Zastanawiałem się tylko chwilę. Ściągnąłem kurtkę i koszulę.
- Niech pan łapie! - zawołałem, rzucając je szefowi.
- Chyba nie zamierzasz się kąpać? - wyraził zdziwienie.
Ale ja już plusnąłem w fale. Woda była lodowato zimna. Przepłynąłem kilkanaście metrów i zawróciłem do brzegu. Wyszedłem na skały i otrząsnąłem się jak pies.
- Tego mi było trzeba - powiedziałem.
- Chyba oszalałeś - westchnął. - Jest maj, a my jesteśmy w Norwegii. To Atlantyk...
- Jeszcze nie miałem okazji pływać w Atlantyku - uśmiechnąłem się, wciągając na siebie ubranie. Chłodne nocne powietrze po wyjściu z wody wydało mi się ciepłe jak zupa. Z trudem powstrzymałem szczękanie zębów.
- Ale ta woda jest przecież lodowata - zganił mnie.
- Woda, która nie zamarzła, jest ciepła... - zacytowałem zdanie z książki o radzieckich szpiegach. - W komandosach pływaliśmy nawet zimą - uspokoiłem go.
Wróciliśmy do samochodu. Przywróciłem mu normalny kolor i pojechaliśmy. Tym razem ja drzemałem, a Pan Samochodzik prowadził. Obudziło mnie lekkie potrząsanie. Otworzyłem oczy.
- Co się stało? - wymamrotałem.
- Mamy problem - powiedział szef.
Usiadłem, przecierając oczy. Spod maski wozu snuła się wyraźna smuga pary.
- Obawiam się, że chłodnica - mruknął pan Tomasz.
Spojrzałem na zegarek. Pierwsza w nocy. Zjechaliśmy z szosy. Kłęby pary waliły na całego. Wysiadłem i uniosłem maskę. Poświeciłem latarką.
- Cholera - wyrwało mi się.
Mleczny opar zasłonił niemal całe pole widzenia. Rozwiałem mgłę dłonią.
- Musiała się zrobić gdzieś dziura albo pęknięcie - powiedziałem poważnie. - W sumie powinienem to móc naprawić... Ale najpierw musze wymontować uszkodzony element...
Chłodnica Rosynanta trzymała się na czterech śrubach. Jedna dała się wykręcić bez większego problemu. Pozostałe były zapieczone niemal na amen. Wyciągnąłem butelkę środka penetrującego i nakapałem solidnie pod łebki. Spróbowałem. Ani drgnęły. Nakapałem ponownie. Wreszcie jedna puściła. Pan Tomasz, nie mogąc mi pomóc, położył się spać na rozkładanym siedzeniu. Następne dwie godziny spędziłem, co kilka minut nachylając się nad wnętrzem maski i kapiąc. Wreszcie udało mi się ruszyć trzecią śrubę. Z nudów powtarzałem sobie wiersze i fragmenty książek. Wreszcie poddała się ostatnia. Pociągnąłem chłodnice. Drgnęła, ale nie ruszyła się. Coś ją jeszcze trzymało. Wczołgałem się pod samochód i odkręciłem wodoszczelną płytę, zabezpieczającą od dołu przedział silnikowy. Latarka, już wcześniej żółta, zgasła definitywnie. Chłodnicę od spodu trzymała piąta śruba. Najbardziej zardzewiała i zapieczona z nich wszystkich. Była czwarta nad ranem, gdy wreszcie zdołałem ją wykręcić. Wyciągnąłem chłodnicę. Gdzieś na drodze rozległ się odległy szum silnika samochodu. W pierwszej chwili chciałem poprosić przejeżdżającego o pomoc, ale instynkt zwyciężył. Przyczaiłem się w mroku. W chwile później minął nas zielony opel. W czystym, chłodnym, nocnym powietrzu dźwięk jego silnika niósł się daleko. Po maską niepozornego samochodu kryło się coś naprawdę potężnego. I to chyba diesel... Gdy zniknęli za zakrętem, zapaliłem reflektory Rosynanta i w ich świetle obejrzałem wymontowany detal. Przyczyna awarii była prozaiczna. Jedna z rurek, którymi płynęła woda w cyklu chłodzenia silnika zardzewiała i w końcu nie wytrzymała ciśnienia. Wyszukałem odpowiedni kawałek blachy w skrzynce narzędziowej. Wygiąłem go tak, aby dobrze objął uszkodzone miejsce. Zeszlifowałem jego wewnętrzną stronę i starannie wypolerowałem papierem ściernym. Przygotowałem sobie klej dwuskładnikowy i posmarowałem obie powierzchnie. Przyłożyłem i docisnąłem sznurkiem. Teraz należało poczekać. Około czterdzieści minut.
Dniało. Zszedłem i z dzikiego górskiego strumienia nabrałem lodowatej wody. Pierwszy kubek wypiłem. Kolejne trafiły do butelki. Obudził się szef i wyszedł z ciepłego wnętrza pojazdu.
- Znowu mamy dzień - powiedział. - Jak tu pięknie.
Słonce z każdą chwilą wyżej wspinało się na nieboskłon. Wokoło nas ciągnęły się dzikie góry. W załomach skały leżał jeszcze śnieg. Rwący potok przetaczał się miedzy kamieniami. Umyliśmy się w nim. Woda parzyła chłodem. Dokręciłem chłodnicę na miejsce, podłączyłem wszystko i wypełniłem ją wodą. Uruchomiłem na próbę silnik. Wszystko grało.
- Ruszajmy w drogę - powiedział szef. - Śniadanie zjemy w Bergen.
***
Samochód mknął niemal bezszelestnie po szosie. Zapadłem głęboko w wygodny, lotniczy fotel i obserwowałem migające za oknem krajobrazy. Góry wokół nas ukształtował lodowiec. Nagie skalne szczyty, głębokie mroczne doliny... Na rozległych halach spod topniejącego śniegu wyglądały już pierwsze kwiaty. Norweska wiosna. Tysiące wodospadów spadających w dół. Z oddali wyglądały jak biały makaron rzucony na szarą skałę. Dnem doliny pędziła dzika rzeka. Z daleka nie wyglądała groźnie, ale jej biała, pokryta pianą powierzchnia świadczyła o gwałtowności żywiołu. Woda z topniejących śniegów i lodowców pędziła szybko, przetaczając po dnie gigantyczne głazy.
Szef siedzący za kierownicą w zadumie kontemplował widok.
- To robi wrażenie - powiedziałem. - Dzikie, naturalne piękno.
Uśmiechnął się.
- To prawda, Pawle. Istotnie to uroczy kraj, ale ja, nie wiem dlaczego, zawsze jakoś wolałem jeziora niż góry... Poza tym trochę tu, jak na mój gust, zbyt szaro. Brakuje mi zieleni drzew...
Popatrzyłem raz jeszcze w głąb doliny. Rozciągające się nad rzeką brzozowe zagajniki były zielone. Drzewka pokrywały młode listki.
- Mało tych lasów, mało - szef odgadł mój protest, zanim jeszcze zdążyłem go wypowiedzieć. - Wolę zalesione stoki. Ale faktycznie jest tu pięknie. Zwłaszcza teraz. Liczyłeś wodospady?
- Próbowałem - uśmiechnąłem się - ale zaraz mi się poplątało...
- Pewnie jest ich kilkaset. Ciekawe, jak jest w lecie, wówczas z pewnością spora ich część zanika. Ta cała woda bierze się z topniejącego śniegu...
- Zastanawia mnie pewien problem - powiedziałem. - W szkole uczyli nas, że tu w Skandynawii powinny rosnąć wyłącznie lasy iglaste, tymczasem jedziemy już tyle godzin, a tu ciągle brzozy i brzozy...
- Cóż, ludzie, którzy pisali te podręczniki, z których się uczyłeś, nie mieli specjalnie wielu możliwości obejrzenia na własne oczy miejsc, o których pisali. Takie to były czasy, że nawet pracownikom ministerstw - tu uśmiechnął się z fałszywą skromnością - nie dawali łatwo paszportów.
Wyjął z kieszeni zegarek, pamiętający nasze krakowskie przygody, i zaciekawiony popatrzył na porcelanowy cyferblat.
- Prezent od alchemiczek, chodzi jak złoto - powiedział. - Za pół godziny będziemy.
Doliny, tunele, górskie jeziorka, wodospady... Krajobraz jak ze snu zostawał za nami. Pociąg zjechał na dno doliny, jej krawędzie szybko uciekły na boki. I wreszcie pojawiły się domki, najpierw niewielkie, potem coraz liczniejsze. Bergen. Dogoniliśmy nocny pociąg z Oslo i przez chwilę jechaliśmy z nim łeb w łeb. Wreszcie bezszelestnie wtoczył się na dworzec i zatrzymał z cichym szumem hydraulicznych amortyzatorów, a my pomknęliśmy dalej. Szef wyjął z kieszeni telefon komórkowy i wystukał numer.
- Już prawie jesteśmy - powiedział do kogoś po angielsku.
Jeszcze kilka ulic i zatrzymaliśmy się na rozległym placu przed dworcem. Ktoś pomachał w naszą stronę i po chwili stanął obok nas rosły, młody mężczyzna, lat około dwudziestu. Wyglądał jak ogolony wiking, miał mocno zarysowaną szczękę i wyraźnie zaznaczone wały nadoczodołowe, ale spojrzenie jego błękitnych oczu było szczere i przyjazne.
- Witajcie, panowie - powiedział piękną, wyraźną angielszczyzną. - Nazywam się Marcus Oseberg i mam zaszczyt zaopiekować się panami.
- Witaj - szef uścisnął mu prawice. - Czy są dla nas jakieś dyspozycje?
- Załatwiliśmy panom zakwaterowanie tu niedaleko... Proponowałbym zostawić bagaże w zajeździe, a potem obejrzymy sobie miasto.
- W takim razie wskazuj drogę - szef wykonał ręką zachęcający gest.
Przesiadłem się na tylne siedzenie, a on usiadł z przodu.
Naprzeciw dworca rozciągały się kilkupiętrowe domki zbudowane z drewna. Białe klepki poszycia zachodziły na siebie.
- Ta część miasta pamięta jeszcze ubiegłe stulecie - wyjaśnił nasz przewodnik. - Wtedy to były wschodnie przedmieścia...
- Sympatycznie tu - powiedział szef.
I miał rację. Domki mniejsze i większe, każdy inny, tworzyły razem harmonijną całość. Wysokie strome dachy, kryte szarą lub czerwoną dachówką wskazywały, że zimy są tu śnieżne. Tu i ówdzie pośród drewnianych elewacji pojawiały się ściany wzniesione z dobrze wypalonej, czerwonej cegły. Stosunkowo szerokie okna wskazywały, że ludzie lubią mieć w mieszkaniach dużo światła. Przypomniałem sobie niewielkie okienka polskich chałup. U nas zimy były łagodniejsze, a mimo to nasi przodkowie woleli mniejsze okna. Uliczki pomiędzy domami wyłożono ładnie kostką brukową z szarego granitu. Niebo było błękitne, sunęło po nim kilka chmurek. Perspektywę ulicy, którą kroczyliśmy, zamykało zalesione wzgórze. Wśród drzew widać było nieduże domki ładnie wkomponowane w zieleń. Przy zaułku, biegnącym równolegle do dworca, znajdowała się stara brama miejska. Mury rozebrano zapewne dawno temu, a ona pozostała, niemy świadek dawnych czasów.
- W bramie mieści się oddział archiwum miejskiego - wyjaśnił nasz przewodnik. - Dostaniecie panowie listy polecające, które umożliwią dostęp do wszystkich zbiorów i archiwaliów, które mogą być wam pomocne w poszukiwaniach.
- To się nazywa zapewnienie warunków - uśmiechnął się szef. - Zdajecie sobie sprawę, że prawdopodobieństwo odnalezienia waszej pieczęci jest minimalne?
Marcus poważnie kiwnął głową.
- Panie Tomaszu - wymówił imię prawie prawidłowo. - Na poszukiwaniach Oka Jelenia tracili czas najwybitniejsi poszukiwacze. Trwało to lata i kosztowało sumy, w porównaniu z którymi budżet obecnej ekspedycji wydaje się znikomy... Szukali tego różni fachowcy. Ale pan jest najlepszy.
Szef speszył się.
- Awenir Owsjanow z Kaliningradu jest lepszy - powiedział poważnie. - Odnalazł już kilkanaście hitlerowskich depozytów...
- Zgadza się, odnalazł - Marcus był widać dobrze oblatany w temacie. - Ale on szuka według starych planów, relacji świadków. Tu zaś trzeba odnaleźć przedmiot, co do którego nie wiemy nawet, czy został ukryty, czy też utracony lub zagubiony... Oceniliśmy, że ma pan jeden procent szans. I uznaliśmy, że trzeba zaryzykować.
Zielony opel stojący w wąskim zaułku miedzy domami nie uszedł mojej uwadze. Pojazd był jednak pusty. Prześladowcy gdzieś się widać włóczyli.
- Jeden procent - mruknąłem sam do siebie. - To lepsze niż nic.
- Chciałeś naprawdę trudnej zagadki, to teraz nie narzekaj - zgromił mnie szef. - Jeśli nie znajdziemy, to nie będzie powodów do wstydu. Jeden procent to niewiele. Z drugiej strony, jeśli cudem nam się uda, potwierdzimy swoją reputacje wybitnych fachowców - dodał ciszej po polsku.
Zatrzymaliśmy się przed niedużym, uroczym dworkiem. Główny budynek oddzielały od ulicy dwa skrzydła i maleńkie podwóreczko. Rosły na nim dwa młode jeszcze kasztany.
- Hmm... Taaak... - mruknąłem, spoglądając na drzewa. - Swoich dzieci w ogóle nie poślę do szkoły! A już na pewno nie na lekcje geografii!
Przeszliśmy przez metalową furtkę i nasz przewodnik zapukał do drzwi. Zaraz też otworzyła nam starsza kobieta. Dostaliśmy dwa małe pokoje ze wspólną łazienką. Ich okna wychodziły na dworzec kolejowy.
- Sprawdziłem - powiedział Marcus. - Potrójne szyby, komunikaty z megafonów nie będą przeszkadzały wam spać ani rozmyślać.
- Jadalnia jest za zakrętem - dodała kobieta. - Kolacja o dwudziestej.
Rzuciliśmy nasze bagaże i ruszyliśmy na podbój miasta. Minęliśmy dworzec i wkroczyliśmy na dużą, szeroką i niezwykle długachną ulicę.
- To Kong Oscar Gattan - wyjaśnił Marcus. - Łatwo stąd traficie panowie do zajazdu. Przecina ona prawie całe miasto...
Ruszyliśmy więc naprzód. Minęliśmy niewielki kościół. Pasował do tutejszej zabudowy. Drewniane ściany, obite zachodzącą na siebie klepką. Miał niewielkie okna, znajdujące się nisko nad ziemią. Dach pokrywała szara dachówka, a wieżę obito miedzianą blachą. Klepki ścian pomalowano na sinozielonkawy kolor. Może sprawiła to barwa ścian, ale poczułem dziwne mrowienie na karku.
- To kościół pod wezwaniem św. Jerzego - wyjaśnił nasz przewodnik.
- Katolicki? - zaciekawiłem się.
W tym protestanckim kraju nie spodziewałem się trafić na taką świątynię.
- W tej chwili nieczynny - wyjaśnił. - Zamknięto go pod koniec lat czterdziestych, gdy likwidowano tu leprozorium...
- Słynne bergeńskie centrum walki z trądem? - zdziwił się szef.
- Tak, centrum przeniesiono gdzie indziej. Tu był szpital, te budynki wokoło dziedzińca to właśnie poszpitalne... Teraz mieści się tu Muzeum Trądu.
- Zwiedzimy sobie przy jakiejś okazji - mruknął szef.
Gdyby mógł przewidzieć w jakich okolicznościach!
Ulica była bardzo długa, ale wreszcie skończyła się. Wyszliśmy na spory placyk. Przed nami głęboko w ląd wcinał się szeroki basen portowy. Miasto obejmowało go z obu stron. Przy nabrzeżach cumowało wiele statków. Na placyku gęsto rozstawiono stragany.
- To targ rybny - wyjaśnił Marcus. - Można tu kupić ryby i owoce morza...
- Morskie okropności - mruknął szef sam do siebie.
- A także skóry z reniferów i inne tego typu wyroby - dodał.
Poszliśmy prawą stroną nabrzeża. Na straganach piętrzyły się gotowane kraby, całe stosy krewetek, na piramidach lodu leżały świeżo złowione ryby. Opodal miejsce znalazły też inne stoiska. Plecione z trawy morskiej koszyki, pamiątki dla turystów, koszmarne figurki trolli, skóry reniferów... Turyści buszowali pomiędzy straganami, szukając dla siebie pamiątek. Grupa Japończyków, obwieszonych aparatami fotograficznymi i kamerami, w zabawnym skupieniu rejestrowała norweską rzeczywistość. Zielony opel pojawił się jak spod ziemi. Jechał przez chwilę obok nas, a potem przyspieszył i zniknął gdzieś na końcu ulicy.
- Prawdopodobnie któryś wysiadł i obserwuje nas teraz, idąc na piechotę - powiedział półgłosem pan Tomasz.
- Kto? - zdumiał się Marcus.
- Ktoś dowiedział się, że przyjedziemy - wyjaśniłem. - Byliśmy śledzeni przez większą część drogi...
Pan Tomasz streścił nasze przygody.
- Cholera - zaklął nasz przewodnik. - Przyjazd panów utrzymywaliśmy w najściślejszej tajemnicy... A jednak tym mendom się udało.
- Co więcej, wiedzieli, jak się nazywam - uzupełnił ponuro Pan Samochodzik. - Kim oni są?
Marcus przymknął lekko oczy.
- To pytanie ściśle wiąże się z tym, kim my jesteśmy - mruknął enigmatycznie. - Wszystkiego się panowie dowiedzą od naszego prezesa.
- Wolałbym wiedzieć od razu - westchnął szef.
Zaraz za targiem rybnym na ląd wyciągnięto niewielki, biały jacht. Razem z szefem zatrzymaliśmy się i popatrzyliśmy ze smutkiem... Statek musiał przeżyć naprawdę ciężkie chwile. Deski poszycia strzaskane były prawie na całej długości. Część wręgów uległa uszkodzeniu. Maszt został złamany, tylko kawałek sterczał ku niebu. Na dziobie widać było także paskudne pęknięcie... Deski, na których wypisano nazwę statku, były tak strzaskane, że widać było jedynie resztki czarnej farby.
- A któż go tak uślicznił? - zdziwił się szef.
- Z tego, co czytałem we wczorajszych gazetach, sztorm rzucił go na skały. Na szczęście żeglarz, jego żona i córka się uratowali - wyjaśnił Marcus. - Cud prawdziwy...
Szef kiwnął w zadumie głową. Ruszyłem naprzód. Nieoczekiwanie tajemniczy impuls sprawił, że obejrzałem się. Na rufie napisano nazwę statku i port macierzysty.
- „Biegnąca po falach” - odczytał szef. - Elbląg.
- Polacy - mruknąłem z sympatią.
- Nikt inny nie wyszedłby cało z takiej katastrofy - mruknął szef po polsku. - Tylko przedstawiciele naszego dzielnego, twardego narodu.
Dogoniliśmy Marcusa.
- To najstarsza część Bergen - powiedział, pokazując ciąg murowanych kamienic stojących na nabrzeżu. - A to nasza duma...
Za murowanymi kamienicami ciągnęło się kilka kwartałów drewnianych, kilkupiętrowych domów.
- Gamle Bryggen - wyjaśnił nasz przewodnik. - Drewniane kamienice portowe z końca siedemnastego wieku. To ostatnie takie miejsce na świecie...
„Bryggen” to po norwesku browar - pomyślałem. - Czyżby ta dzielnica nazywała się „Stary Browar?” Kamieniczki nieco poprzekrzywiały się ze starości. Obito je, podobnie jak wszystkie chyba drewniane domy w tym mieście, drewnianą klepką. Tu jednak, zamiast na biało lub kolorowo, pomalowano ją na kilka odcieni brązu. Szef dotknął z szacunkiem drewnianej ściany.
- Mieliśmy takie swojego czasu w Polsce - powiedział.
- Obecnie archeolodzy znajdują po nich niedopalone resztki belek legarowych...
- Czyli to trochę tak, jak spotkać żywego mamuta - mruknąłem.
Na dole kamieniczek, o ile można tak powiedzieć o drewnianych domach, znajdowały się sklepiki. Pomiędzy nimi otwierały się wąziutkie przejścia, prowadzące w głąb tego labiryntu.
Wkroczyłem śmiało w półmrok i uniosłem głowę. Domy prawie stykały się dachami, pasek nieba nade mną był wąziutki. Z górnych pięter wystawały belki zaopatrzone w bloczki i wielokrążki. Widocznie dawno temu, gdy dzielnica kupiecka żyła, wciągano tak towary do magazynów położonych na wyższych kondygnacjach. Drewniane smołowane deski leciutko uginały się pod nogami. Stałem, oczarowany atmosferą tego miejsca.
- Robi wrażenie - powiedział cicho szef. - Chodź, jeszcze będzie okazja tu się powłóczyć.
Wyszliśmy na ulice i ruszyliśmy dalej. Nad sklepikami wisiały stare szyldy wyrzeźbione z drewna. Miały często duże fantazyjne kształty. Na jednej z kamienic wisiała na wysokości pierwszego piętra poczerniała ze starości drewniana głowa jelenia o rozłożystych rogach.
- W najlepiej zachowanej kamienicy urządzono w początkach naszego wieku muzeum Hanzy - wyjaśnił Marcus. - Niestety, w początkach lat pięćdziesiątych prawie jedną trzecią tego kompleksu strawił pożar...
Wyszliśmy na niewielki placyk. Ciąg drewnianych domów kończył się dostosowaną nieco do ich kompozycji bryłą hotelu. Zbudowano go jednak z cegły i tylko elewacja trochę naśladowała styl, w jakim wznieśli swoje siedziby kupcy.
- Tam dalej leży muzeum archeologiczne - pokazał gestem przeszklony pawilon. - Idąc dalej po nabrzeżu dotrzemy do ruin twierdzy... Ale to, myślę, że nie dzisiaj?
Faktycznie, po całonocnej podróży i przeszło trzykilometrowym spacerze czuliśmy się odrobinę zmęczeni. W dodatku chłodny wiatr, wiejący od strony morza, zniechęcał do przechadzek.
Ruszyliśmy z powrotem. Minął nas facet o wyglądzie marynarza. Jego twarz wydała mi się znajoma. Czy to nie on był jednym z pasażerów zielonego samochodu? Odczekałem chwile i udając, że podziwiam panoramę portu, rozejrzałem się. Marynarz minął starszego mężczyznę. Wymienili porozumiewawcze spojrzenia. Minęła nas grupka dziwnie wyglądających dzieciaków. Ubrani byli w szare kurtki, przywodzące na myśl strój paramilitarny. Na głowach mieli płaskie berety z pomponami, na ramionach nieśli plastikowe karabiny. Idący przodem walił w bęben. Maszerowali jak na paradzie, wysoko wyrzucając nogi.
- A cóż to jest takiego? - zdumiał się szef. - Element waszego folkloru?
- Coś w tym stylu - uśmiechnął się Marcus. - Przed 40 laty, w czasie wojen z Danią, powstały tu oddziały ochotnicze, które w niedziele ćwiczyły musztrę na placach. Oddziały dawno rozwiązano, ale dzieciarnia dotąd kultywuje tradycje. W połowie maja, w czasie święta narodowego, będzie ich wielokrotnie więcej. Ci widocznie trenują do pochodu... Normalnie zbierają się w soboty i niedziele... I przynależność do takiej grupy jest w zasadzie dziedziczna. Dawniej synowie bogatych kupców zbierali się w sobotnie popołudnia, podczas gdy dzieci rybaków i rzemieślników oraz biedniejszych warstw społeczeństwa miały chwile czasu na zabawę dopiero w niedziele... Moi przodkowie ćwiczyli w soboty - dodał z dumą. - Ci zaś - popatrzył za oddalającą się grupką. - to widać napływowi...
Pokręciłem z uznaniem głową. Wydawałoby się - zabawa, a tu 40 lat tradycji...
Starszy facet o wyglądzie profesora szedł za nami dłuższą chwile, a potem zniknął. Nie wiedziałem, kto mógł go zastąpić.
- To zawodowcy - powiedziałem cicho.
- Kto? - zdziwił się Marcus.
- Nie oglądaj się - powiedziałem spokojnie. - Jesteśmy cały czas śledzeni. Co najmniej trzy zmieniające się osoby.
Na twarzy naszego przewodnika odmalowało się przerażenie.
- Musimy ich jakoś zgubić - mruknął.
- Nie - zaprotestowałem. - Wtedy będą wiedzieli, że już ich zauważyliśmy. Może lepiej udawać, że nic nie podejrzewamy.
Zmusił się do uśmiechu.
- Macie racje - kiwnął głową. - Jesteście panowie także zawodowcami...
Spora część sklepików i niedużych lokali gastronomicznych, kryjących się w starej zabudowie portu, była jeszcze o tej porze roku zamknięta. Znaleźliśmy jednak czynną restaurację i zanurkowaliśmy do wnętrza, kryjąc się przed coraz silniejszym wiatrem. Lokal urządzono w pomieszczeniu, które w czasach świetności dzielnicy było zapewne magazynem. Grube belki stropów świadczyły o bardzo mocnej konstrukcji. Pan Samochodzik odgadł moje myśli.
- Musiało być solidne, skoro przetrwało tyle stuleci...
- To drewno wygląda na iglaste - w zadumie przebiegłem wzrokiem sufit.
Siedliśmy przy ładnym stoliku. Jak spod ziemi pojawiła się dziewczyna w stroju ludowym, zapaliła świece pośrodku stołu i wręczyła nam kartę dań.
- W większości te budynki wzniesiono z sosny - powiedział Marcus. - Choć belki legarowe, na których stoją te domy, to uczciwa dębina przywożona gdzieś z południa. Niewykluczone, że z Polski - ukłonił się w naszą stronę. - Z tej samej, mocno żywicznej sosny wznoszono nasze kościoły typu stav. Belki z tego drzewa, jeśli tylko nie zostało wyżywicowane przed ścięciem, mogą przetrwać kilkaset lat. Niektóre nasze kościoły nieremontowane stoją już osiem stuleci. Niestety, pod koniec ubiegłego wieku wiele rozebrano... Nieliczne uratowano, przenosząc do skansenów. W czasie działań wojennych znowu kilka uległo zniszczeniu. A przed kilku laty mieliśmy tu wyjątkowo paskudną sprawę. Jakiś anarchista - muzykant spalił jeden z tych Kościołów, bo nienawidził religii...
- Słyszałem o tym przypadku. Zdaje się, dostał wyrok dożywotniego więzienia? - wtrąciłem.
- Tak. I siedzi w pojedynczej celi, bo w kilkuosobowej współwięźniowie by go rozszarpali na kawałki. Te kościoły to nasz narodowy skarb... Zostało ich tylko kilkadziesiąt...
- Mamy jeden w Polsce - powiedział szef.
Marcus popatrzył na nas zaskoczony. Opowiedziałem mu historię świątyni Wang, stojącej w Karpaczu. Bardzo go to zainteresowało, dłuższą chwile podawaliśmy mu szczegóły. Znowu pojawiła się kelnerka. Zamówiliśmy sobie po kotlecie schabowym.
Odprowadziłem spojrzeniem oddalającą się dziewczynę.
- To strój ludowy z tych okolic? - zwróciłem się do naszego przewodnika.
- Tak. To znaczy, z okolicznych wiosek...
- Powinna być ubrana tak, aby lepiej dostosować się wyglądem do tego miejsca - powiedział szef, który widocznie pomyślał o tym samym co ja. - Mogłaby ubrać się tak, jak chodziły służące w czasie, gdy pod tym dachem kwitł handel suszoną rybą...
- Skąd pan wie, że suszoną rybą? - zdumiał się Marcus.
- Och, to proste - szef dotknął palcem nosa. - Mogą wietrzyć tu i sto lat, ale ten, skądinąd miły, zapach wgryzł się w drewno i żadna siła go nie usunie.
Marcus podszedł do ściany i obwąchał ją.
- Rzeczywiście - mruknął. - Gratuluję świetnego węchu.
Szef uśmiechnął się skromnie.
- Odkąd rzuciłem palenie, świat zapachów znowu się przede mną otwiera - powiedział z dumą.
- Myślę, że to by się dało usunąć - powiedziałem w zadumie.
- W jaki sposób? - zainteresował się Pan Samochodzik.
- Parą techniczną o temperaturze około dwustu stopni i pod sporym ciśnieniem. Powinna wypłukać cząsteczki estrów zapachowych, a jednocześnie jeszcze nie uszkodziłaby drewna... Choć z drugiej strony, jeśli belki są mocno żywiczne, to mogłoby dojść do samozapłonu...
- Zaraz zaproponujesz użycie mikrofali z kuchenki...
- Można i mikrofalami - przytaknąłem ochoczo.
Roześmieli się.
- Tak też jest dobrze - powiedział szef.
Wniesiono nasze dania. Zjedliśmy ze smakiem. Płacenie rachunku wziął na siebie Marcus. Opuściliśmy przyjemny lokal i ruszyliśmy do zajazdu. Rozejrzałem się dyskretnie. Marynarz stał tyłem do nas na nabrzeżu portu i gadał z jakimś chłopakiem.
- Trzeci do kompletu, albo i czwarty - westchnąłem.
- A zielonego samochodu nie widać - powiedział w zadumie szef.
- Zmienili taktykę. Dali nam do zrozumienia, że jesteśmy pod kontrolą, a teraz pozwalają nam sądzić, że w tej chwili nikt nas nie obserwuje... Nie wiem, na co liczą.
Przechodząc koło rozbitego statku, raz jeszcze zatrzymałem wzrok na zagadkowej nazwie.
- „Biegnąca po falach” - powtórzyłem. - Jak to zgrabnie brzmi...
Szef spojrzał na mnie z zaciekawieniem. W jego oczach zapaliły się belferskie ogniki.
- Nic ci to nie mówi, ptaszyno? - zainteresował się.
- Nic... Zaraz, widziałem kiedyś na Mazurach łódkę o takiej nazwie. Byłem wtedy jeszcze w podstawówce, dlatego nie od razu skojarzyłem...
- Jest powieść Aleksandra Grina pod tym tytułem - powiedział szef. - Gdy wrócimy do Warszawy, przypomnij mi, to ci pożyczę. Warto znać.
Niebo powoli zasnuło się chmurami. Gdy już docieraliśmy do naszego schronienia, na miasto spadła delikatna mżawka - pierwsza oznaka nadciągającej ulewy. Marcus pożegnał się z nami na podwórzu zajadu.
- Tu jest mój numer telefonu - wręczył nam po wizytówce. - Przedpołudniami jestem niestety trochę zajęty, mam wykłady, ale za to po południu, jeśli tylko będę potrzebny, proszę dzwonić o każdej porze... A co do tych trzech, to trzeba będzie skrzyknąć chłopaków i wygłosić im prelekcje na temat szkodliwości śledzenia... Niektóre punkty odpowiednio zaakcentujemy - stuknął pięścią w dłoń.
- Nie zgadzam się na żadne takie rozwiązania - powiedział z naciskiem pan Tomasz.
- Mogą być groźni - zauważyłem.
- Jeśli się tacy okażą i jeśli zaczną pierwsi, będziemy myśleli, co dalej - ostudził nas. - Przemoc ma to do siebie, że bardzo szybko wymyka się spod kontroli. Spuścicie im łomot, będą się chcieli odegrać... A na razie, mówiąc obrazowo, podłożyli nam świnię, ale w sumie niegroźną...
- No to może wykombinujemy jakiś fortel, żeby też im dokuczyć? - zaproponowałem.
Kiwnął poważnie głową.
- To nam chyba wolno - uśmiechnął się nieoczekiwanie.
Pożegnaliśmy się z Marcusem i poszedł. Ruszyliśmy do naszych pokoi.
- Dobra - powiedział szef, patrząc na zegarek. - Ponieważ przyjechaliśmy tu popracować, proponuję pół godziny na poobiednią sjestę i meldujesz się u mnie. Trzeba odbyć naradę i wytyczyć kierunki poszukiwań na najbliższe dni. Dziś poniedziałek... Na razie pomyślimy, jak rozplanować, powiedzmy, pierwszy tydzień.
- Tak jest - zasalutowałem.
Wszedłem do swojego pokoju. Nieduże okno, na podłodze gruby chodnik pleciony ze sznurków, na ścianach sztych przedstawiający okręt w porcie, solidna szafa, stylem trochę przypominająca szafy gdańskie. Rozpakowałem walizki i poukładałem swoje graty na półkach. W małej szafeczce, o drzwiczkach rzeźbionych w ornamenty przypominające styl ze starego wikińskiego miasta Visby, odkryłem kolorowy telewizor.
Ułożyłem się wygodnie na tapczanie krytym skórą z renifera i przeciągnąłem się, aż mi zaskrzypiały stawy. Sam nie wiem, kiedy zasnąłem.
ROZDZIAŁ DRUGI
NIEOCZEKIWANE SPOTKANIE * MAGDA - ISAURA * WIECZORNA NARADA PRZY KOLACJI * DZIEJE HANZY
Obudziłem się pod wpływem delikatnego potrząsania. W pokoju było już ciemno, na zewnątrz też. Potrząsał mną szef.
- Wstawaj Pawle, kolacja.
Poderwałem się na równe nogi.
- Przepraszam, szefie... Trzeba było mnie obudzić wcześniej...
- Naradę odbędziemy po kolacji - powiedział łagodnie. - Ja też trochę się zdrzemnąłem. Ale po długiej podróży to normalne... Zwłaszcza, że zarwaliśmy noc... Organizm musi odreagować.
Ruszyliśmy na kolację. Jadalnia przypomniała mi podobną salą zajazdu w Chartumie. Spore pomieszczenie, którego kąty ginęły w półmroku. Żyrandol, przerobiony ze starej, wiszącej lampy naftowej, oświetlał rozległy stół z pociemniałych desek. Pod każdym nakryciem leżała nieduża serweta z grubego płótna. Sztućce lśniły jak świeżo wypolerowane. Policzyłem nakrycia. Tylko cztery. Na kominku za szybką płonęły grube polana.
- Przytulnie tu - zauważyłem.
Szef pociągnął nosem.
- I coś dobrego się gotuje - powiedział z uśmiechem. - Z nieznanego zapachu dedukuję, że to chyba coś z miejscowej kuchni.
Zasiedliśmy wygodnie na krzesłach. W tej chwili drzwi prowadzące do korytarza otworzyły się i stanął w nich... Wiewiórka. Spojrzał na nas ze zdumieniem.
- A niech mnie! - wykrzyknął. - To przecież Pan Samochodzik!
- Wiewiórka? - zdziwił się pan Tomasz. - Góra z górą się nie zejdzie... W Polsce nie możemy się jakoś spotkać, a tu proszę, na drugim końcu świata...
- Panowie pozwolą: moja córka.
W drzwiach stanęła niewysoka, drobna blondyneczka o dziecięcej buzi. Loczki na jej głowie i lekko trójkątny owal twarzy sprawiały, że przypominała małą owieczkę. Brakowało jej tylko dzwoneczka na szyi. Po ojcu odziedziczyła błękitne oczy.
Określiłem jej wiek na jakieś 12 lat i jak się okazało, nie pomyliłem się specjalnie.
- Zobacz, córeczko, to właśnie słynny Pan Samochodzik - pokazał jej szefa.
Mnie też poświęcił kilka słów.
- Miło mi poznać - powiedziała, podając dłoń panu Tomaszowi. - Słyszałam o panu...
- Jak masz na imię, młoda damo? - zapytał szef.
- Tata chciał, żebym nazywała się Fraisy, ciotka sugerowała, że pięknym imieniem jest Isaura, ale mama ich niestety skrzyczała i dlatego nazywam się Magda...
- Możemy cię nazywać Isaurą - zaproponował.
Uśmiechnęła się i pokręciła przecząco głową.
- Już się przyzwyczaiłam - powiedziała.
Zasiedliśmy przy stole. Szef przez dłuższą chwilę zastanawiał się nad czymś.
- Powiedz mi, Wiewiórka, „Biegnąca po falach” to twój jacht?
Nasz towarzysz skinął głową.
- Zgadza się, panie Tomaszu. Jak pan to odgadł?
- Skoro chciałeś nadać córce imię głównej bohaterki powieści Grina, to nie było mi trudno odgadnąć.
- Rozbiliśmy się cztery dni temu - wyjaśnił. - Sztorm uszkodził mi ster i nie zdołałem wymanewrować. Na szczęście rzuciło nas na szkiery na południe od miasta, i w zasadzie nic się nikomu nie stało, jeśli nie liczyć zadrapań i siniaków. Żonę odesłałem do kraju, a sam zostałem tu, żeby dopilnować remontu statku.
- Zniszczenia są bardzo poważne - zauważyłem. - Musi to nielicho kosztować.
- Dlatego też nie będę robił tu remontu generalnego - wyjaśnił Wiewiórka. - Chcę tylko, żeby z grubsza połatali mi burty, tak, żebym mógł na silniku dociągnąć do Gdańska. Tam mam znajomego szkutnika, który przeprowadzi remont kapitalny. Wypadnie taniej... Wprawdzie tu zrobiliby mi to równie dobrze, ale lepiej dać zarobić przyjacielowi niż obcym...
- Tak więc korzystamy sobie z przymusowego postoju - uśmiechnęła się Magda. - I trochę jeździmy po okolicy. Byliśmy na rejsie statkiem wycieczkowym po Snognefjordzie...
- Słyszałem - uśmiechnął się szef. - Najpiękniejszy fiord w Norwegii. I chyba jeden z najdłuższych?
- Tak, ale popłynęliśmy tylko trasą turystyczną do Flam i wróciliśmy do miasta pociągiem - wyjaśniła dziewczynka.
- Faktycznie jest piękny, choć o tej porze roku trochę było zimno. Od pionowych ścian skalnych wieje chłodem.
- Poza tym puściły już śniegi i zbocza gęsto pokryte są wodospadami - dodał jej ojciec. - Woda roztrzaskuje się w pył i momentami czuje się, jakby padał deszcz... Ale wyprawa niesamowita. Nie dziwię się, że wpływy z turystyki wynoszą blisko siedemdziesiąt procent budżetu Bergen. A mniej więcej za tydzień ruszamy do domu.
- Zapomniałeś, tato, powiedzieć, że byliśmy na przylądku północnym - wyjaśniła Magda. - Bo panowie nie wiedzą, skąd i dokąd płyniemy.
- Tak, to prawda - kiwnął głową. - Odwiedzaliśmy północny kraniec Europy. Przy okazji pokazywaliśmy miejscowym hurtownikom witraże z pracowni Baśki, ale po tym twardym lądowaniu niewiele zostało do pokazywania... Poszły w drzazgi. A pana, panie Tomaszu, co tutaj sprowadza?
Szef westchnął lekko.
- Widzisz, mój drogi, ciągle zajmuję się z grubsza tym samym. Szukam zaginionych skarbów, rozwiązuję zagadki przeszłości. Tu też sprowadziła mnie zagadka zaginionej pieczęci związku hanzeatyckiego.
Streścił pokrótce dzieje Oka Jelenia.
- Odszukanie tego jest chyba niemożliwe - powiedziała z namysłem Magda. - Nie macie, panowie, żadnego punktu zaczepienia. Gdyby ten kupiec zostawił jakieś notatki, szyfr, albo coś w tym stylu, to można by spróbować, a tak nie wiecie nawet, czy ukrył ten kamień w Bergen.
- Nic nie wiemy - potwierdził Pan Samochodzik. - A jednak ludziom, którzy nas wynajęli, wydaje się, że sobie poradzimy. Więc musimy dać z siebie wszystko, choć liczę się z tym, że faktycznie się nie uda. Jest też jakaś druga siła, która sądzi, że może nam się udać i skutecznie obrzydza nam życie - opisał pokrótce nasze problemy z prześladowcami.
- Jeśli będą panowie potrzebowali pomocy rezolutnej gimnazjalistki... - Magda uśmiechnęła się promiennie. - Mogę śledzić waszych wrogów, podsłuchiwać, tata nauczył mnie też strzelać... Choć to chyba nie będzie potrzebne.
Szef spojrzał zdumiony na Wiewiórkę. Ten uśmiechnął się.
- Panie Tomaszu, wspomnienia przygód, które razem przeżyliśmy, pozostają dla mnie nadal żywe. Uczyni mi pan zaszczyt, przyjmując propozycję Magdy.
- To może być niebezpieczne - westchnął. - A poza tym, na razie nie przewiduję żadnych akcji odwetowych... Ale jeśli, młoda damo, lubisz rozwiązywać zagadki historyczne, to z przyjemnością powitamy twoją pomoc.
- Nie wiem, czy lubię - powiedziała. - Jeszcze żadnej nie rozwiązałam. Ale myślę, że to może być ekstra zajęcie...
Parsknęliśmy śmiechem.
- Myślę, że przydałyby się nam niewielkie korepetycje z historii - powiedział Wiewiórka. - Nie sądzę, żeby w gimnazjum uczyli, czym była Hanza - popatrzył na córkę.
Pokręciła przecząco głową.
- Ja zaś zdążyłem wiele zapomnieć, choć kiedyś obiło mi się o uszy. Poza tym moi znajomi mieszkający tu w Bergen ciągle o niej wspominają i chwilami jest mi głupio, bo niewiele z tego rozumiem...
- Z przyjemnością podejmę się roli korepetytora.
Jedliśmy kolację. W pewnej chwili, udając zadumę, podszedłem do okna i rzuciłem spojrzenie w prawo i w lewo. Na ulicy panował spokój. Jednak za następną przecznicą pięły się w górę zalesione stoki sporego wzgórza. Jeśli ktoś siedział tam w krzakach z teleskopem, mógł bez większego trudu obserwować nas w jadalni. Wiedziałem, że nie zdołam się pozbyć tego specyficznego niepokoju, który ogarnia człowieka, gdy zdaje sobie sprawę, że stał się dla kogoś obiektem obserwacji...
Po kolacji usiedliśmy wygodnie w pokoju szefa.
- Hmm. Interesują was dzieje Hanzy - powiedział w zadumie. - Co nieco jeszcze pamiętam, wiec postaram się wam to i owo przybliżyć...
- Hanza była związkiem kupców? - zainteresowała się Magda.
- W zasadzie nie... Raczej był to związek miast...
Szef łyknął herbaty i popatrzył w ciemne okno, jakby tam szukał natchnienia.
- W XI wieku w Visby na Gotlandii zawiązało się stowarzyszenie kupców - powiedział wreszcie. - Po prostu grupa ludzi umówiła się, że razem będą pływali po towar, a w obcych miastach udzielą sobie wszelkiej możliwej pomocy. Czasy były dość niepewne, po Bałtyku włóczyli się piraci. W tym okresie handel dalekosiężny dopiero zaczynał się rozwijać. Kupcy gotlandzcy pływali do miast północnych Niemiec, kupowali tam wina i sukno i sprzedawali je z zyskiem w Szwecji i na Pomorzu. Tym samym szlakiem pływali także Fryzyjczycy. Mieli oni nawet swoją gildię w mieście Sigtuna...
- Gildię? - podchwyciła Magda.
- Takie stowarzyszenie. Początkowo gildie kupieckie regulowały życie poszczególnych miast lub tylko ich części. W każdym razie kupcy z Gotlandii konkurowali z nimi ostro. Jednocześnie niemal rozkwitły inne ważne ośrodki handlowe - Kolonia i Brema. Z kolei od czasów najazdów wikingów istniał dość ożywiony handel na Morzu Północnym. Kupcy z Anglii wozili swoje towary do Norwegii. Handel przynosił spore zyski lokalnym władcom, więc starali się oni przyciągać kupców. Mogli to zrobić bardzo łatwo. Wystarczyło, że dawali im większe prawa niż ich sąsiedzi. Brytyjski władca, Ethelred II, na przykład zezwolił niemieckim kupcom swobodnie osiedlać się w Londynie i dał im szerokie prawa. Około 1150 roku kolończycy zakupili plac w Londynie, gdzie wznieśli Gildhall - zaczątek przyszłego kantoru hanzeatyckiego.
- Skoro konkurowali ze sobą kupcy różnych narodowości, to z pewnością rodziło to poważne konflikty? - zauważył Wiewiórka.
- Tak, ale bardzo szybko wszyscy kupcy niemieccy zaczęli jednoczyć się, zacieśniać związki pomiędzy sobą. Idea współpracy była na tyle silna, że pozwoliła im przezwyciężyć wzajemne animozje. Pozostałe nacje nie wykazywały aż takiej woli współdziałania i szybko zaczęły być spychane na margines.
Niemcy opanowali kilka ważnych szlaków handlowych. Pierwszy biegł po osi Renu z Kolonii nad morze i dalej wybrzeżem do Bremy. Drugi wzdłuż wybrzeża na Bałtyk i z odgałęzieniem na północ. Kupcy penetrowali także dalekie wody. W 1147 roku liczne statki z Kolonii i Bremy wzięły udział w wyprawie do Ziemi Świętej. Zapewne liczyli na obfite łupy, które trzeba będzie przewieźć. W połowie XII wieku, wraz z podbojem terenów pomiędzy Łabą a Odrą, zaczęła się niemiecka migracja na wschód.
Na zajętych terenach zakładano nowe miasta, na przykład Lubekę, która w przyszłości miała stać się najważniejszym miastem Hanzy. Pod koniec XII wieku zbudowano pierwsze kogi - statki, które przez następne trzy stulecia miały królować na wodach europejskich...
- A jak one wyglądały? - zaciekawiła się Magda. - I czym się różniły od poprzednich?
- Do czasu upowszechnienia się kog, na morzach pływały przeważnie statki skandynawskiej konstrukcji - wyjaśnił Pan Samochodzik. - Nie wiem, czy odwiedziliście muzeum statków wikingów w Oslo?
- Owszem - Wiewiórka skinął głową. - Nawet mieliśmy tam pewne drobne kłopoty. Zacumowaliśmy „Biegnącą” przy zupełnie normalnie wyglądającym pomoście na półwyspie Bydgoy, schodzimy na ląd, a tu nagle pojawia się banda zamaskowanych komandosów z karabinami.
- Coś podobnego - zdumiałem się. - Wpłynęliście do tajnej bazy norweskiej marynarki wojennej?
- Niezupełnie. To, jak się okazało, prywatna przystań samego króla. Byli grzeczni, ale stanowczy. Kazali nam przepłynąć pięćdziesiąt metrów dalej do kolejnego pomostu. Muzeum zwiedzaliśmy...
- Statki, których konstrukcje zapoczątkowali wikingowie, a potem przejęły praktycznie wszystkie ludy, które się z nimi zetknęły, posiadały burty pokrywane deskami przybijanymi na zakładkę i uszczelnianymi... Miały wysokie burty i były dość smukłe. Sterowano nimi za pomocą specjalnego wiosła, umieszczonego na lewej burcie. Tymczasem kogi bardziej przypominały barki. Były krótsze i szersze, miały niższe burty i ster umieszczony z tyłu. Zmieniło się także trochę ich ożaglowanie. Były bardziej zwrotne, łatwiejsze do załadunku i wyładunku... Nie mogły rozwijać na morzu tak dużej szybkości, dlatego trudno byłoby im uciekać. Zostały wiec dobrze uzbrojone. Załogi wyposażono w kusze... Handel w tamtych czasach był zajęciem bardzo zyskownym, ale jednocześnie niebezpiecznym...
- Mniej więcej jak teraz wożenie towarów tirami do Rosji - mruknąłem.
- Dobre porównanie - uśmiechnął się szef. - Zawsze ktoś czyha na kupców i ich towary.
- Czy kogi były dużo lepsze od poprzednich statków? - zaciekawiła się Magda. - Bardziej zwrotne, lepsza sterowność...
- Głównie chodziło o pojemność - powiedział szef. - Statki typu wikińskiego mogły zabierać ładunek ok. 10 łasztów, czyli w przybliżeniu 20 ton. Okręty, które budowano później na postawie ich rozwiązań technicznych, mogły zabrać 15 łasztów, natomiast pierwsze kogi zabierały ich już 80, czyli lekko licząc 160 ton.
Gwizdnąłem cicho.
- To się nazywa skok jakościowy - mruknąłem.
- Największe kogi zabierały ponad 120 łasztów, czyli ok. 250 ton ładunku. Już w 1205 roku przybycie dwu kog uratowało Rygę przed widmem głodu. Koga miała około 10 metrów długości, siedem szerokości i płynęła z szybkością nawet 5 mil na godzinę...
- Chciałbym kiedyś coś takiego zobaczyć - westchnąłem.
- Nic prostszego, Pawle. Trzeba się tylko wybrać do Bremy. W połowie lat osiemdziesiątych, podczas czyszczenia kanału portowego, natrafiono tam na dobrze zachowany wrak kogi, głęboko wrośnięty w muł. Archeolodzy wydobyli go ostrożnie, przy okazji znaleziono nieco przedmiotów z wyposażenia, poniewierających się wokoło...
- Co innego oglądać w muzeum zakonserwowany wrak, a co innego podziwiać statek mknący po falach - powiedziała Magda. - Łodzie wikingów w muzeum w Oslo sprawiają wrażenie kościotrupów...
- Ja też nie mogłem się oprzeć podobnie przykremu wrażeniu - powiedział Wiewiórka. - Martwe...
- W Bremie cumuje koga wykonana przez miejscowych zapaleńców dokładnie na wzór tej wydobytej z kanału - powiedział szef łagodnie. - Kilka lat temu odwiedzała Gdańsk, choć nie widziałem jej podczas zlotu współczesnych wikingów... Ale nie rozglądaliśmy się specjalnie. Mieliśmy pewne problemy na głowie. Wiem, że jej załoga odbyła podróż wzdłuż wybrzeży Europy aż do Narwiku. Choć pewnie nie zabrali towaru - uśmiechnął się. - Ale wróćmy do historii. W chwili, gdy mieszkańcy Lubeki postanowili wkroczyć na Bałtyk, panowali na nim w zasadzie niepodzielnie kupcy z Gotlandii. Mediacji podjął się Książe Saksonii, Henryk Lew. W wyniku zawartego porozumienia kupcy niemieccy mogli wpływać swobodnie na Bałtyk, a przed Gotlandczykami otwarto gościnnie porty saksońskie.
Początkowo co roku kupcy wybierali spomiędzy siebie starszego i zaprzysięgali mu posłuszeństwo. W XIII wieku starszych wybierano już czterech, pochodzili oni z najważniejszych miast... Niemcy założyli swoją dzielnicę w gotlandzkim mieście Visby... Z tego okresu pochodzą ślady aż osiemnastu kościołów, co świadczy o nieprawdopodobnym wręcz bogactwie tego portowego miasta... Ale niebawem miały nadejść czasy jeszcze lepszych interesów. Jeszcze w czasach wikingów Skandynawowie zaczęli penetrować tereny dzisiejszej Rosji i krajów nadbałtyckich. Przyciągał ich zwłaszcza Nowogród...W 1189 roku zawarli umowę z księciem Jarosławem. Obiecał im ochronę, w zamian za co kupcy ruscy dostali prawo handlu na Bałtyku. Oczywiście, z braku odpowiednich jednostek pływających nie mieli specjalnie możliwości z tego prawa korzystać.
- Sprytne - mruknąłem. - I ta ochrona księcia działała?
- O tyle o ile - westchnął szef. - W 1201 roku kroniki miasta Nowogrodu odnotowały, że grupa kupców przybyła lądem, co uznano za nieprawdopodobny wyczyn... Zazwyczaj kogi docierały do miasta, płynąc rzekami. Niemcy i Gotlandczycy zbudowali sobie w jednej z dzielnic miasta coś w rodzaju drewnianej twierdzy - Zamek św. Piotra, tzw. Peterhof. Tam mieszkali i składowali towary. Przebywali w Nowogrodzie od wiosny do jesieni, na zimę opuszczali miasto. Warownię zamykali na głucho, a dwa klucze deponowali u miejscowych dostojników kościelnych. Natomiast kasę zabierano do Visby. Jak się przypuszcza, była to żelazna skrzynia zamykana na cztery klucze. Tylko jednoczesne przekręcenie ich wszystkich pozwalało ją otworzyć. Zimą klucze przekazywano na przechowanie czterem starszym. Każdy dostawał po jednym, co skutecznie utrudniało dobranie się do zawartości... W 1202 roku kupcy z Bremy osiągnęli ogromny sukces. Udało im się nawrócić pogan, zamieszkujących okolice Rygi. Ponieważ jednak mieszkające wokoło ludy nadal były bardzo przywiązane do dawnych bogów, nowo powstającej gminie chrześcijańskiej niezbędna była ochrona. Powołano wiec zakon rycerski, tak zwaną Milicję Chrystusową...
- Czyli Zakon Kawalerów Mieczowych - dodałem.
- Oni, z tego, co pamiętam, połączyli się później z Krzyżakami? - przypomniał sobie Wiewiórka.
- Niezupełnie - zaprotestowałem. - Litwini, wówczas jeszcze poganie, najechali na ziemie skolonizowane przez kupców w 1206 roku. Mieli ponad dziesięciokrotną przewagę liczebną i zadali im straszliwą klęskę. Kupcy w akcie rozpaczy poprosili o pomoc Krzyżaków. Ci przysłali kontyngent wojsk, wyparli Litwinów...
- Ale sami już zostali - domyśliła się Magda.
- Tak wyszło - uśmiechnął się Pan Samochodzik. - Przyjęli niedobitki Kawalerów w swoje szeregi...
- To na dobrą sprawę przekreśliło ekspansje kupiecką w tej części Europy - dodałem. - Krzyżacy wprawdzie pozwalali kupcom zawijać do swoich portów, zakon nawet kilkakrotnie pomagał Hanzie, ale dusili ich cłami i podatkami...
- A wszystko to wina Konrada Mazowieckiego - dokończyła Magda. - To on sprowadził tę zarazę do Polski...
- Tu akurat się mylisz - zaprotestowałem. - Krzyżacy byli w Polsce już nieco wcześniej. Kilkunastu rycerzy zakonnych przebywało na dworze Henryków Śląskich i lizało rany po tym, jak wygoniono ich z Węgier.
- Kilkunastu to niewiele - mruknęła.
- Konrad Mazowiecki sprowadził ich aż czterech - uśmiechnąłem się. - Dopiero potem się tak namnożyli...
- Wróćmy do tematu - zaproponował Wiewiórka.
- Na czym skończyłem? - ocknął się szef.
- Krzyżacy zrobili kuku kupcom - wyjaśniłem.
- No, nie przesadzajmy z tym kuku - zaprotestował szef. - Kupcy byli doduszani podatkami, ale ciągle się tam osiedlali. Zresztą Krzyżacy ściągnęli na swoje tereny ogromne rzesze osadników niemieckich i flamandzkich. Niemcy przynieśli ze sobą nowoczesne rolnictwo i rzemiosło, Holendrzy zajęli się osuszaniem bagien i regulacją rzek. Niestety w chwili, gdy Krzyżacy dobrze usadowili się nad Wisłą, poważnie utrudnili handel, nakładając rujnujące cła. Tak czy siak, stanowili dla handlu poważną przeszkodę i dopiero wojna trzynastoletnia odblokowała ten szlak na dobre. Tymczasem intensywnie rozwijał się handel pomiędzy Bremą a portami skandynawskimi. Już w końcu XII wieku w dokumentach pojawiają się głosy krytyki. Niemcy wyładowywali w porcie w Bergen nieprawdopodobne ilości wina. Ale nie tylko. Przywozili tu także mąkę, żyto i słód.
- Co to jest słód? - chciała wiedzieć dziewczynka.
- Skiełkowane i wysuszone ziarno - wyjaśniłem. - Widzisz, ziarno zbudowane jest ze skrobi. Jeśli namoczymy je w wodzie i zaczyna kiełkować, to znaczna cześć skrobi zamienia się w cukry. Wtedy kiełki suszy się, miele i gotuje w kadzi. Tak uzyskaną słodką zupę zaprawia się drożdżami i niebawem mamy piwo...
- Aha - skrzywiła się.
- Tylko że ówczesne piwo - wtrącił się pan Tomasz. - nieco różniło się od obecnego. Było po pierwsze niecedzone, więc pływały w nim wygotowane resztki kiełków, było gęste prawie tak jak zupa, ciemne i bardzo pożywne. Pito je nie w celach rozrywkowych, bo alkoholu było w nim nie więcej niż dwa - trzy procent, ale jako uzupełnienie codziennego pożywienia.
- A co kupowali tutaj? - zaciekawiła się Magda.
- Głównie skóry oraz suszoną i wędzoną rybę - wyjaśnił szef. - Kupcy docierali początkowo tylko do Bergen, Norwegowie nie chcieli ich puszczać dalej na północ, bo zarabiali dobrze na pośrednictwie.
- Podobnie było w cieśninach duńskich. Niemcy wprawdzie dogadali się z Gotlandczykami w sprawie handlu na Bałtyku, ale nie wpuszczali na to morze kupców fryzyjskich i angielskich. Dzięki temu zmonopolizowali handel poławianymi u wybrzeży Szwecji śledziami.
- Jakoś nie mogę sobie tego wyobrazić - powiedział Wiewiórka.- Handel śledziami w warunkach, gdy nie ma się chłodni...
- Pakowano je do beczek, przesypując warstwami soli - wyjaśniłem. - Jeśli były dobrze ubite i puszczały soki, to nie było dostępu powietrza. Taka beczka działała trochę jak konserwa. Zresztą garbniki z dębu też trochę ograniczały psucie się zawartości. Gdy śledzie docierały na miejsce przeznaczenia, nawet po kilkutygodniowej drodze, nadawały się jeszcze do spożycia. Zresztą nasi przodkowie byli mniej wybredni, jeśli chodzi o świeżość potraw. Na przykład konserwowanie mięsa w solance, nazywano to trzymaniem w rosołku, albo za pomocą saletry też nie było doskonałe. Po kilku tygodniach produkty miały zapach, który dziś uważalibyśmy za co najmniej zniechęcający.
- I nie powaliły ich bakterie? - zdumiała się Magda. - Dyzenteria, biegunka... Albo i coś gorszego...
- Cóż, zabrzmi to brutalnie, ale przeżywali ci, których żołądki umiały sobie z tym pożywieniem radzić - powiedział szef. - Zresztą w takim mieście była cała masa rezerwuarów zarazy. Rynsztoki, zwierzęta. Średniowieczne miasto było na dobrą sprawę przedłużeniem wsi. Na podwórkach trzymano owinie, krowy, kury, kopano tam doły kloaczne, a obok studnie. Wszędzie skakały pchły, łaziły wszy i pluskwy. Dziś, zwiedzając stare miasta, nie wyobrażamy sobie nawet, w jak strasznym zaduchu i brudzie żyli ich mieszkańcy... Ale o tym może następnym razem...
Przed snem wyjrzałem przez okno. Za szerokim wykopem, którym biegły tory, widać było budynek dworca. Zamykano go na noc. Od tej strony chyba nikt nie mógł nas śledzić. Kładąc się do łóżka pomyślałem, że z myśliwego stałem się zwierzyną łowną. Było to bardzo paskudne, deprymujące uczucie. Postanowiłem, że przy pierwszej nadarzającej się okazji postaram się odwrócić role.
ROZDZIAŁ TRZECI
BADAMY ZASOBY ARCHIWUM * „SREBRNA ŁANIA” * W MUZEUM
ARCHEOLOGICZNYM * DZIEJE BERGEN * NASI PRACODAWCY
Huk naboju z gładkolufowej strzelby, trzask pękającego drewna. Głucho uderzają drzwi o ścianę. Tupot butów, oślepiające światło w twarz.
Usiadłem na łóżku zaskoczony.
To nie był sen! Cały pokój wypełniało kilkunastu ludzi w panterkach i kominiarkach. Uszczypnąłem się w ramie. Nie znikali. Co najmniej siedem luf celowało we mnie. Zza ściany też słychać było tupot.
- Kładź się na ziemię - usłyszałem polecenie po angielsku. - Żadnych sztuczek.
Idiota. Jakie sztuczki może robić człowiek, do którego celuje z pistoletów maszynowych siedmiu zbirów?
Położyłem się posłusznie. Trzask kajdanków na nadgarstkach.
- Masz prawo do adwokata, masz prawo nie odpowiadać na pytania, masz prawo być przesłuchiwany w obecności polskiego konsula...
Ale i tak musieli mi rozkuć ręce, żebym mógł się ubrać.
Dwadzieścia minut później siedziałem na krześle przed biurkiem na posterunku w Bergen. W przelocie na korytarzu widziałem pana Tomasza. On też został skuty kajdankami. Policjanci z brygady antyterrorystycznej bardzo się widać przejęli swoim zadaniem, bowiem czterech z nich stało za moimi plecami z bronią gotową do strzału. Wszedł oficer norweskiej policji. Popatrzył na mnie z niekłamaną satysfakcją.
- No i wpadliśmy - zagadnął po angielsku. - Zachciało się ukryć w Norwegii?
- Nie odpowiem na żadne pytania, zanim nie dowiem się, o co jestem oskarżony i na jakiej podstawie zostałem zatrzymany - odpowiedziałem spokojnie.
- Oto nakaz aresztowania - pokazał mi papier.
Uśmiechnąłem się.
- Nie znam niestety norweskiego - powiedziałem. - Może pan to streścić własnymi słowami?
- Zostaliście aresztowani na podstawie międzynarodowego listu gończego - wyjaśnił. - Pański szef, Tomasz NN, pseudonim Mielony - z trudem wymówił polskie słowo. - to poszukiwany przez wasze służby specjalne szef mafii z Kampinosu. A ty jesteś Paweł Daniec, płatny morderca i przy okazji jego prawa ręka. Polskie Centralne Biuro Śledcze dobrało się wam do skóry i zdecydowaliście się ukryć w Norwegii. Ale nie z nami te numery.
Spojrzałem na zegar ścienny, wiszący nad drzwiami. Piąta dwadzieścia rano. Najgorsza możliwa pora, by wysłuchiwać idiotyzmów.
- W lewej kieszeni koszuli miałem paszport - powiedziałem spokojnie. - Zabrał go któryś z pana ludzi podczas obszukiwania mnie...
- Oto on - oficer wytrząsnął mój dokument ze skórzanej teczki, którą dotąd dzierżył w ręce. Paszport spoczął na stole.
- Proszę go otworzyć i przeczytać, co tam jest napisane - westchnąłem.
Otworzył.
- Paweł Daniec - odczytał - Kawaler...
- Wystarczy - uśmiechnąłem się.
- Wystarczy - potwierdził kiwnięciem głowy. - Jesteś zidentyfikowany.
Przywołałem na pomoc całą powagę, żeby nie parsknąć śmiechem.
- A wiec sądzi pan, że płatny morderca Paweł Daniec, poszukiwany międzynarodowymi listami gończymi jeździ po Europie jak gdyby nic z paszportem wystawionym na własne nazwisko? - zapytałem złośliwie. - Przecież gdybym naprawdę był poszukiwany, to pierwszą rzeczą, jaką bym zrobił, byłaby wymiana dokumentów na fałszywe.
Spojrzał na mnie uważnie i natychmiast zrozumiałem, że nie jest głupi, tylko mocno niewyspany. Pewnie miał nocny dyżur, który musiał przerwać, by dokonać aresztowania niebezpiecznego jak mu się wydawało przestępcy. Może w jego karierze było to pierwsze zatrzymanie płatnego mordercy...
- Proszę kontynuować - rzucił.
- Jestem pracownikiem polskiego ministerstwa kultury i sztuki - wyjaśniłem. - Można to łatwo sprawdzić. Równie łatwo sprawdzić, że polska policja nie wystosowała na mną ani za panem Tomaszem żadnych listów gończych. Mój szef nie może być szefem mafii z Kampinosu, bowiem nasze polskie mafie rezydują w Pruszkowie i Wołominie. Na jakiej podstawie zostaliśmy aresztowani?
- Przyszedł wewnętrzną siecią komputerową list gończy, wystawiony przez Interpol... A o trzeciej nad ranem zadzwonił do nas z Oslo oficer łącznikowy waszego centralnego biura śledczego. Podał adres, pod którym się ukrywacie i poprosił o natychmiastowe aresztowanie.
- Proszę wysłać maile do Interpolu, niech potwierdzą, czy wysłali taki list gończy. I proszę zadzwonić do oficera łącznikowego i sprawdzić, czy ktoś się pod niego nie podszywa.
Oficer wyszedł. Minęło kilka długich minut. Usłyszałem kroki na korytarzu, a potem rozmowę w pokoju za ścianą.
Przymknąłem oczy. Byłem bardzo zmęczony, ale nie sądziłem, że zasnę na krześle z rękami skutymi za plecami. Obudziło mnie lekkie szarpniecie. Rozkuwali mi ręce. Policjant, który mnie przesłuchiwał, podał mi rękę, pomagając wstać.
- Najmocniej przepraszamy - powiedział. Twarz miał pobladłą. Jego oczy rzucały wściekłe błyski. - Wprowadzono nas w błąd...
- I co się okazało?
- Interpol nie wie nic o liście gończym. Także wasze służby niczego takiego nie wystawiały... A co do oficera łącznikowego waszego Biura... - zawiesił głos na chwilę. - Rezyduje w Szwecji, ale w tej chwili jest na urlopie. U nas w Norwegii w ogóle takiego nie ma...
Zaraz też wszedł Pan Samochodzik w towarzystwie wyższego rangą oficera. Obaj zaczęli nas gorąco przepraszać. Odwieźli szefa do zajazdu, a ja zostałem jeszcze godzinę. Szczegółowo opisałem nasze przygody w drodze do Bergen i opowiedziałem o moich podejrzeniach w stosunku do zielonego opla i jego tajemniczych pasażerów. Zaprotokołowano wszystko. Pożegnałem się z policjantami i z ulgą opuściłem posterunek. Niestety nie byli w stanie sprawdzić od razu samochodu. Zielonych opli było w Norwegii sporo, a ani ja, ani Pan Samochodzik nie zapamiętaliśmy numeru rejestracyjnego prześladowców.
W nocy spadł deszcz, ale, o dziwo, ranek był ciepły.
Spotkaliśmy się przy śniadaniu. Szef mimo porannego zajścia tryskał energią i wyraźnie rozpierała go żądza czynu.
- Za dwadzieścia minut wymarsz - powiedział patrząc na zegarek.
- Archiwum w bramie miejskiej - domyśliłem się.
Kiwnął głową, bo akurat usta zajęte miał kanapką. Przyszedł Wiewiórka z córką. Wiedział już o prowokacji, której ofiarą padliśmy i widać było, że jest wstrząśnięty.
- Poznaję te ogniki w pańskich oczach - zwrócił się do szefa. - Co dziś będziemy podbijać?
- Ruszamy do szturmu na archiwa - wyjaśniłem. - A po południu moglibyśmy się wybrać we czwórkę do muzeum archeologicznego...
- Z największą przyjemnością - uśmiechnął się. - W takim razie proszę pracować, a my wybierzemy się na jakąś przechadzkę.
- Moglibyśmy wjechać kolejką na szczyt tej góry nad miastem - zaproponowała Magda - W przewodniku jest informacja, że można tam coś zjeść...
Faktycznie, nie minęło pół godziny, a pożegnawszy sąsiadów, ruszyliśmy do archiwum. Brama miejska, wzniesiona z solidnych kamiennych ciosów, stała obecnie na niedużym trawniku. Ulica omijała ją łukiem. Opodal, nieco w dół zbocza, rozłożył się maleńki cmentarzyk.
Przekroczyliśmy ciężkie, stalowe drzwi wiodące do wnętrza starej bramy. Pomieszczenia, przeznaczone pierwotnie dla obrońców i na podręczny arsenał, zajmowało archiwum miejskie. Weszliśmy do niewielkiej czytelni oświetlonej jarzeniówkami (przez oszklone strzelnice w murach wpadało niewiele światła).
Zaraz też gdzieś z wnętrza budowli nadszedł pracownik tego przybytku wiedzy - krzepki, siwowłosy staruszek.
- Hilding Ulv - przedstawił się. - Czym mogę służyć?
Wymieniliśmy nasze nazwiska. Przeszliśmy na angielski.
- Interesują nas wszelkie dokumenty dotyczące kupca Petera Hansvaritsona - wyjaśnił szef.
Staruszek w zadumie poskrobał się po głowie.
- Zaraz sprawdzę w indeksie - przydźwigał z zaplecza dwa pudełka fiszek i grzebał w nich dłuższą chwile.
- Przykro mi, ale nie ma tu nic na jego temat - powiedział wreszcie. - Od razu muszę jednak powiedzieć, że skatalogowano dopiero połowę zespołu dokumentów.
- No to kicha - mruknął szef po polsku.
Zamyśliłem się głęboko.
- A może będzie coś na temat jego statku? - zapytałem. - Nazywał się „Srebrna Łania”.
- Statków nikt nie skatalogował. Mogę panom dać roczne spisy okrętów wchodzących do portu w Bergen, ale od razu ostrzegę, że rocznie zawijało ich do naszego miasta nawet i po dziesięć tysięcy...
- Co nam da, jeśli znajdziemy jego statek? - zapytał szef.
- Może znajdziemy na przykład nazwiska kontrahentów, którzy odebrali towary. Jeśli ich nazwiska należą do kategorii już skatalogowanych, to nie da się wykluczyć, że w dokumentach dotyczących ich handlu znajdziemy jeszcze coś... Jakieś dodatkowe tropy...
- Nadal wiemy bardzo niewiele - mruknął Pan Samochodzik. - Tylko tyle, że z Gdańska pożeglował do Bergen. I wiemy, że tu coś narozrabiał... Nic nie wiemy.
- Poprosimy o spis okrętów wchodzących do portu w roku 1788 - powiedziałem.
Zaraz też archiwista przydźwigał gdzieś z magazynu opasły tom oprawiony w wołową skórę i zaopatrzony w okucia na rogach.
Położyliśmy go sobie na stoliku i zagłębiliśmy się w lekturze.
Wyliczyliśmy, że „Łania” musiała przybyć do Bergen nie wcześniej, niż po tygodniu od wyjścia z Gdańska. Studiowaliśmy długą kolumnę z nazwami okrętów. Sprawę utrudniała wyjątkowo wymyślna, osiemnastowieczna kaligrafia. „Srebrną Łanię” znaleźliśmy już po godzinie (za pierwszym razem, przeczesując księgę, nie zwróciliśmy na nią uwagi, bowiem szukaliśmy jej pod nazwą niemiecką, tymczasem urzędnik komory celnej zapisał nazwę po norwesku). I oto wreszcie przed nami widniało kilka linijek tekstu. Musieliśmy prosić o pomoc pana Hildinga. Założył okulary i pochylił się nad tekstem.
- Statek „Srebrna Łania” - tłumaczył nam od razu na angielski. - wszedł do portu w Bergen drugiego lipca, wyszedł piątego. Fracht : siedemdziesiąt baryłek gdańskiej wódki, wyroby z bursztynu. Wyszedł bez ładunku udając się na północ.
- Cumował tu bardzo krótko - mruknął szef. - To może oznaczać, że nie był stąd.
- Dlaczego tak pan sądzi? - zdziwiłem się.
- Spieszył się. Albo jakieś sprawy wzywały go na północ, albo też opłaty portowe były dość wysokie. Zazwyczaj statki w porcie macierzystym były zwalniane z opłat... albo miały je wliczone w podatki.
- Tak więc, opuściwszy Gdańsk... zaskakujący jest dla mnie fakt, że nie zaaresztowali statku, udał się do Bergen. Skoro był tu po zaledwie ośmiu dniach, musiał pędzić jak szatan... I miał dobre wiatry. Tylko czegoś tu nie rozumiem... Jeśli odwiedzał porty zachodniej Europy głosząc idee hanzeatyckie, zrozumiałe jest, że przybył do Bergen, głównego niegdyś miasta tego związku. Ale wypłynął zaraz po wyładunku frachtu...
- W liście wspominali - szef przymknął oczy. - Tu też głosił idee i znowu musiał uciekać... Ciekawe, czy ogłoszono go w mieście persona non grata, czy po jakimś czasie znowu tu zawinął. Tylko jak to sprawdzić? Poczekaj tu i szukaj, czy „Łania” nie wróciła po kilku tygodniach, a ja pogrzebię w katalogu.
Zagłębiłem się znowu w tabele księgi. Tymczasem szef porozmawiał z Hildingiem i wspólnie zaczęli sprawdzać coś po katalogach. Dotarłem do końca roku. „Łania” nie wróciła. Szef przydźwigał kolejny gruby tom.
- Kronika dzienna miasta - powiedział triumfalnie. - Zobaczymy, czy próbowano go capnąć...
Znaliśmy już dzienną datę przybycia „Łani” do Bergen, wiec poszło nam dość szybko. Ponieważ nigdzie nie natrafiliśmy na nazwisko poszukiwanego, poprosiliśmy znowu o pomoc Hildinga W ciągu tych kilku dni, kiedy „Łania” cumowała w porcie, nie odnotowano żadnego poważniejszego incydentu. Za to w dniu jej wypłynięcia odnotowano starcie podchmielonych kupców z urzędnikami komory celnej, zakończone interwencją policji. W dniu tym zanotowano także kradzież beczki wódki, ale sprawcy zostali ujęci, gdy urządzili sobie na obrzeżach miasta imprezkę.
Domyślaliśmy się, że to może być gdańska wódka przywieziona przez Petera Hansvaritsona, ale nie mieliśmy żadnego dowodu...
- A może wysłał statek, a sam pozostał w mieście? - podsunąłem.
- Mało chyba prawdopodobne, ale nie można zaniedbać - westchnął szef. Ponownie zabrał się za studiowanie księgi, a ja poszedłem do katalogu i po dłuższej chwili grzebania (bariera językowa była jednak strasznym problemem...) trafiłem na to, czego szukałem. Księgi meldunkowe miejscowych zajazdów. Port w chwili, gdy cumowała w nim „Łania”, miał dwanaście zajazdów, kilka hoteli i dodatkowo kilka szynków, w których można było zamówić pokoje. Niebawem na stole wyrósł stos zakurzonych woluminów, a ja zagłębiłem się w poszukiwaniach.
- Dlaczego sądzisz, że nocował na lądzie? - zapytał szef.
- Marynarze, gdy tylko mogą, starają się spać na twardym - powiedziałem. - Przynajmniej tak słyszałem. A zwłaszcza kapitanowie, którzy mogą sobie na to pozwolić. Jeśli dowiemy się, gdzie nocował, to możemy coś wywnioskować na temat jego charakteru i upodobań. Jeśli trafimy na obiecujący trop, to może nam trochę pomóc... Bo raczej wykluczam, że ukrył Oko w pokoju w zajeździe, potem wywołał burdę i wyparował z miasta.
- Brawo, moja szkoła - mruknął szef z uznaniem.
Kiwnął głową i ponownie zagłębił się w lekturze.
Przetrząsnąłem wszystkie trzydzieści ksiąg i nic nie znalazłem.
- Mógł nocować na statku albo u któregoś ze swoich kontrahentów - westchnął szef. - Zastanawiam się, czy w tamtych czasach istniały jakieś wykazy statków, dla których dane miasto było portem macierzystym.
Znowu poszedł do Hildinga i razem pogrzebali w katalogu. Wykaz taki niebawem otrzymaliśmy.
- Szukamy - szef otworzył księgę na roku 1788.
- Popełnia pan błąd - delikatnie zwróciłem mu uwagę.
- Dlaczego?
- „Łania” mogła zostać zbudowana wcześniej.
- Faktycznie, o tym nie pomyślałem. Jak sądzisz, ile czasu mógł pływać taki statek?
Zamyśliłem się. Dobrze nasmołowane drewno jest prawie niezniszczalne... Jeśli smołowano na gorąco, to niewykluczone, że świdraki, niewielkie małże niszczące drewno, nie mogły go jeść.
- Siedemdziesiąt lat - zaryzykowałem wreszcie. - Może przesadzam, ale sądzę, że tak stary okręt od biedy mógł jeszcze pływać po morzach.
Szef westchnął i poprosił o poprzedni tom. Gdy skończyliśmy, była czternasta. Grzebanie w starych księgach było przyjemne, ale jednoczenie bardzo męczące. Zmyliśmy z palców kurz dziejów.
- Czyli w zasadzie, jak dotąd, udało nam się tylko ustalić, że nasz drogi Peter Hansvaritson, wyznawca idei hanzeatyckich, nie był stąd - mruknął szef. - Skoro jednak był Norwegiem, to w grę wchodzi jeszcze zaledwie kilka innych miast. Trondheim, zwane wówczas Nidaros, Stavanger i może Oslo, które wtedy nazywało się Christiania...
- Trondheim - powiedziałem
- Dlaczego tak sądzisz?
- Popłynął na północ i w dodatku mu się spieszyło. Pewnie po prostu spieszył się do domu. Przybywa do Bergen, tu dostaje list od żony albo od wspólnika, wyładowuje beczki i rusza do swoich...
- Cumował tu trzy dni. Dzień na wyładunek towaru, dzień na załadunek i dzień na formalności, w tym urządzenie wiecu i bijatyka sprowokowana przez podburzonych kupców. Trzeba było sprawdzić, ile czasu stały w porcie inne statki kupieckie. Ale może wcale nie dłużej? Jakoś się zasugerowaliśmy tym pośpiechem, a może niesłusznie?
Wyszliśmy z archiwum. Rozejrzałem się dyskretnie wokoło. Ani śladu zielonego opla, ani śladu naszych prześladowców. Ruszyliśmy przez miasto. Po drodze mijaliśmy kilka sklepów o dużych oknach wystawowych, co wykorzystałem, by dyskretnie rozejrzeć się, czy ktoś za nami nie idzie.
- Wygląda na to, że nikt nie depcze nam po piętach - uśmiechnął się Pan Samochodzik.
- Ależ wręcz przeciwnie - mruknąłem. - Nie wiem, czy zwrócił pan uwagę na młodego człowieka ze słuchawkami na uszach i w ciemnych okularach na nosie - powiedziałem półgłosem.
Szef wykorzystał rozwiązane sznurowadło, by rzucić spojrzenie do tyłu.
- Sądzisz, że nas śledzi?
- Tak.
- Może powinniśmy zadzwonić po policję? - sięgnął odruchowo po telefon komórkowy.
- Nie trzeba - pokręciłem głową. - To policyjny wywiadowca. Puścili go naszym śladem, żeby nas pilnował.
- Jak ty ich rozpoznajesz? - zdziwił się szef.
- Widzi pan, w komandosach uczyli nas tego... Mózg człowieka zapamiętuje twarze, jedne lepiej, inne gorzej... Tymczasem to dla komandosa czy wywiadowcy powinien być odruch. Wiec robi się tak. Warunkuje się odruchy jak u psów Pawłowa. Najpierw wyświetlają fotografie człowieka. A potem kilkadziesiąt zdjęć, gdzie jest on w otoczeniu innych osób. Sceny rodzajowe, z ulicy, z rautów, bankietów i tak dalej.
Migają dość szybko, przeważnie jedno widzi się przez dziesięć sekund. Gdy dostrzeże się go w tłumie, należy wcisnąć odpowiedni guzik. Jeśli się go wciśnie w odpowiednim momencie, nic się nie dzieje. Jeśli się wciśnie w złym, otrzymuje się słabe, ale nieprzyjemne uderzenie prądem. Jeśli się nie wciśnie gdy trzeba, też jest uderzenie. Po dwu tygodniach takiej zabawy człowiek przestaje się mylić.
- „Prądem? Nas, bohaterów, prądem?” - zacytował Pan Samochodzik. - Nawet nie wiedziałem, że mamy tak zdziczałe metody szkolenia - mruknął.
- Może faktycznie trochę to nieprzyjemne, ale za to bardzo skuteczne - wyjaśniłem.
***
Wiewiórka i Magda czekali na nas w umówionym miejscu na targu rybnym.
- I jak poszukiwania? - zapytał nasz przyjaciel.
- W zasadzie bez efektu - wyjaśniłem. - Kilka poszlak, może się rozwiną w coś obiecującego...
- A może sczezną - dokończył za mnie Pan Samochodzik.
- I obawiam się, że mamy zbyt mało punktów zaczepienia...
- Widzieliście panowie to barbarzyństwo? - zapytała Magda, która tymczasem wróciła z wycieczki pomiędzy straganami.
- Jakie barbarzyństwo? - zdziwił się pan Tomasz.
- Skóry z reniferów - wyjaśniła. - I to ile... Powinni zakazać polowań, bo przetrzebią zwierzynę...
- Lapończycy, czy też, jak oni sami się nazywają, Saamowie, też muszą z czegoś żyć - powiedziałem. - To skóry pozyskiwane nie z polowań, tylko z hodowli. Latem ci ludzie koczują ze stadami w tundrze, zimą zabijają część zwierząt na mięso i skóry, a także dlatego, że zgromadzone zapasy paszy nie wystarczyłyby na wykarmienie licznych stad przez trwającą wiele miesięcy zimę...
Magda uspokoiła się odrobinę po tych wyjaśnieniach.
Ruszyliśmy razem po nabrzeżu. Przechodziliśmy oczywiście koło „Biegnącej”. Na pokładzie pracowała ekipa remontowa. Wzmacniali uszkodzone wręgi, przykręcając do nich stalowe wzmocnienia.
- Aby tylko dociągnąć do Polski - wyjaśnił Wiewiórka, widząc nasze zaskoczone spojrzenia. - Te elementy i tak muszą iść do wymiany. Jutro będę przesłuchiwany przez tutejszych fachowców od szkód morskich. Będą pisać raport dla PZU... Obawiam się tylko, że odszkodowanie mogę dostać niewielkie, niepokrywające faktycznych kosztów naprawy...
- Taki już urok naszych zakładów ubezpieczeń - westchnął szef. - Za wehikuł nie chcieli mi wypłacić ani złotówki twierdząc, że jeśli zostawiłem go na torach, to było to działanie celowe... Bydlaki.
Wiewiórka kiwnął głową.
- To nie do muzeum hanzeatyckiego? - zapytała Magda widząc, że mijamy budynek, w którym znajdowała się ekspozycja.
- Trzeba zwiedzać po kolei - uśmiechnąłem się. - Zaczniemy od archeologicznego. Tam zobaczysz początki portu.
Minęliśmy drewniane domki i skręciliśmy w prawo. Zaraz za hotelem wznosił się budynek, który z zewnątrz mieliśmy już okazję obejrzeć poprzedniego dnia. Tym razem wkroczyliśmy do środka. Jako pracownicy Centralnego Zarządu Muzeów zostaliśmy wpuszczeni za darmo, Wiewiórka z córką musieli kupić bilety.
Zeszliśmy po schodkach nieco w dół i zatrzymaliśmy się na progu rozległej sali.
- O rany - westchnął z szacunkiem Pan Samochodzik. - Umieją tu robić ekspozycje...
Mniej więcej połowę pomieszczenia, a było ono wielkości sali gimnastycznej, wypełniało stanowisko archeologiczne zabezpieczone in situ. W latach sześćdziesiątych przeprowadzono tu kompleksowe badania. Archeolodzy odsłonili spory kawałek dwunastowiecznej osady kupieckiej. Wykładane drewnem uliczki, legary, na których opierały się domy, pale pomostów, a nawet resztki statku tkwiące w mule. Wszystko zakonserwowano w miejscu znalezienia i obudowano halą, by zabezpieczyć przed niszczycielskim działaniem czynników zewnętrznych.
Weszliśmy sobie na galeryjkę, skąd mieliśmy widok na ekspozycje.
- Tak to wyglądało w dwunastym wieku - powiedział szef. - Jak widzicie, domy były wówczas nieco węższe niż obecnie...
- Mówił pan o kogach. Czy to takie statki, jak ten? - Magda wskazała resztki okrętu, znajdujące się w dolnej części ekspozycji.
Archeolodzy zadbali, aby także odkryty w mule spód okrętu pozostał na swoim miejscu. Szef przyjrzał się kupie desek, które jakimś cudem trzymały się jeszcze z grubsza razem.
- Zapewne tak - powiedział. - Skoro to stanowisko pochodzi z końca XII wieku, to może to być koga.
- A gdyby pochodziło na przykład z XV? - zainteresowała się. - Wspominał pan, że kogi opanowały morza na kilka stuleci...
- W XV wieku ostatnie wychodziły powoli z użycia - wyjaśnił szef. - Wprawdzie dobrze zdały egzamin, ale w międzyczasie szkutmistrze pracowali i wymyślali coraz to nowsze konstrukcje. Pod koniec XIV wieku pojawił się holk. Był nieco podobny do kogi, ale bardziej pękaty i o zdecydowanie większej wyporności. Mógł zabrać nawet 200 ton ładunku, a w późniejszym okresie nawet jeszcze więcej. W dodatku miał na dziobie i rufie kasztele, co zdecydowanie utrudniało jego abordaż przez piratów, zaś załodze ułatwiało atakowanie innych jednostek. Holki utrzymały się aż do XVII wieku, choć już od początku nie wszystkim się podobały. Na przykład w 1412 roku, podczas zjazdu hanzeatyckiego - Hansatagu, usiłowano zablokować ich budowę obawiając się, że, ponieważ były głębiej zanurzone, mogą łatwiej osiadać na mieliźnie. Ostatecznie zwyciężył pogląd, że jeśli ktoś chce sobie osiadać na mieliźnie, to jest to jego święte prawo.
Magda roześmiała się.
- Oczywiście, w tym okresie Hanza posiadała całą masę mniejszych jednostek. Małe żaglowce o wyporności kilku ton, używane na przykład do pilotowania dużych statków lub wręcz całych flotylli, okręty wojenne dla ubezpieczania konwojów... płaskodenne barki do wożenia towarów rzekami, wreszcie różnego rodzaju statki, służące do wyładunku towarów z większych jednostek, jeśli dokonywano tego na pełnym morzu. Nie należy też zapominać o galerach, będących miejscem resocjalizacji szczególnie zatwardziałych kryminalistów...
- Jak liczna była flota hanzeatycka? - zapytałem. - Skoro w Bergen mieszkało 400 kupców...
- Jak się oblicza, nie mogła liczyć mniej niż tysiąc jednostek w XV wieku - wyjaśnił szef. - A łączny tonaż wynosił 60 tysięcy ton. Cześć statków oczywiście tonęła lub wpadała na skały, ale nieustannie powstawały nowe i nowe... Były dwa bardzo ważne ośrodki budowy okrętów: Lubeka oraz Gdańsk. Oba miasta miały jako zaplecze potężne połacie lasów...
- Oczywiście budowa statków była dość trudna - powiedziałem. - Drewno używane do ich konstrukcji musiało schnąć co najmniej kilka lat...
- Najlepsze było takie, które leżakowano przez lat czterdzieści lub pięćdziesiąt - wyjaśnił Pan Samochodzik.- O ile w międzyczasie nie zjadły go korniki... Tak czy inaczej, przygotowywano je na zapas i w okresie wzmożonego popytu bywało, że szkutnicy nie mogli nadążyć z zamówieniami właśnie z powodu braku materiału. W dodatku flota hanzeatycka nie była jedyną, która operowała w tym regionie. Szybko pojawiła się konkurencja ze strony Anglików, Hiszpanów, Włochów i innych nacji. Portugalski król, Henryk żeglarz, wysyłał ekspedycje wzdłuż wybrzeża Afryki...
- Wszyscy potrzebujący mogli nabywać gotowe statki w Gdańsku - powiedziałem. - Ale Hanzie bardzo się to nie podobało. W 1426 roku wprowadzono zakaz budowy okrętów dla kupców nienależących do Hanzy. Przyniosło to jednak efekty odwrotne do zamierzonych... Jak zwykle zresztą, gdy w imię ideologii usiłuje się ingerować w wolny rynek. Cudzoziemcy, nie mogąc kupować statków, kupili fachowców i założyli stocznie u siebie.
Efekt był taki, że nie dość, iż niehanzeaci mieli teraz własne floty, to jeszcze miasta Hanzy straciły dochody związane z budową okrętów na zamówienie.
- A ten statek dlaczego tu leży? - Magda raz jeszcze popatrzyła na pozostałości wraku. - Porzucono go w trakcie budowy?
- Sądzę raczej, że podczas pożaru, który strawił te zabudowania - szef objął szerokim gestem całą ekspozycje. - stojąca w porcie jednostka została ogarnięta płomieniem i poszła na dno.
Podziwialiśmy dłuższą chwile relikty zabudowy, a potem zeszliśmy na dół pomiędzy gablotki. Tu znaleźliśmy makietę ówczesnego miasta oraz liczne zabytki pozyskane w czasie wykopalisk.
- Dzieje Bergen sięgają prawdopodobnie VIII wieku naszej ery - powiedział szef. - Niewykluczone, że wcześniej istniały na tym terenie jakieś osady, jednak dopiero w czasach normańskich zaczął rozwijać się ośrodek miejski. Jeśli popatrzycie na odsłonięte przez archeologów resztki zabudowy i porównacie z tą makietą, zauważyć możecie, że osada leżała bardzo nisko, w zasadzie nie wyżej niż metr nad powierzchnią morza... Na szczęście zatoka ta jest dobrze osłonięta, ale niewątpliwie od czasu do czasu w czasie sztormów dolne piętra podmywała woda...
- Hmm - mruknęła Magda. - To znaczy, że w zasadzie kramy kupieckie zbudowano na czymś w rodzaju niskich wydm...
- Tak, tylko że grunt tu jest bardziej kamienisty...
Popatrzyła na odsłonięte resztki budowli.
- Ale przecież my jesteśmy teraz dobre dwa metry nad poziomem morza. I jest tu sucho...
- Przez te osiemset lat kolejne warstwy osadnicze spowodowały podniesienie się terenu - wyjaśniłem. - Miasto wielokrotnie się paliło. Zgliszcz nie usuwano, tylko niwelowano, zasypywano i na tym wznoszono kolejne domy. Jednocześnie nabrzeże przesuwało się nieco w stronę środka zatoki. Zwróć uwagę, że jesteśmy co najmniej trzydzieści, może czterdzieści metrów od obecnej linii brzegowej. Każdy port się zamula. Wtedy nie potrafiono ich efektywnie pogłębiać, wiec przedłużano pomosty.
- Nie zapominaj też, że półwysep skandynawski powoli się wypiętrza - dodał szef. - W czasach ostatniego zlodowacenia gigantyczna czapa lodowa wgniotła płytę skandynawską w litosferę. Obecnie skorupa ziemska w tym miejscu „prostuje się”. W okolicy Bergen ląd wznosi się o około 0,5 centymetra rocznie. Jak na geologiczną skalę czasu, to bardzo szybko...
- Pół metra na stulecie, czyli cztery metry od czasu, gdy zbudowano tą osadę - mruknęła. - I wszystko się zgadza.
Ruszyliśmy dalej pomiędzy gablotki. Zebrana kolekcja zabytków zdumiewała swoim bogactwem. Przepłukując muł i warstwy kulturowe, archeolodzy zgromadzili setki drobiazgów. Było tu niemal kompletne wyposażenie warsztatu kowalskiego, narzędzia, gotowe wyroby, choć akurat miejscowi rzemieślnicy wytwarzali raczej kłódki niż podkowy. Sporo było także wyrobów ze skóry. I przy tej gablocie zatrzymaliśmy się na dłużej.
- To aż nieprawdopodobne - szepnęła Magda, patrząc na nieźle zachowane buty leżące pod szkłem.
- Dlaczego? - zdziwił się szef.
- Przecież skóra gnije. A w tych warunkach dużej wilgotności powinna w ogóle przestać istnieć...
Uśmiechnąłem się.
- Tu się mylisz - powiedziałem poważnie. - Widzisz, zabytki starożytnego Egiptu przetrwały dlatego, że spoczywały w suchych i jałowych piaskach pustyni. Tu zaś rozmaite drobiazgi, można nawet powiedzieć śmiecie, wyrzucone przez ludzi, zwróć uwagę, że obcas tego buta jest przetarty niemal na wylot, spoczęły w mule albo w błocie... Tam, gdzie nie ma dostępu powietrza, nie zachodzi proces utleniania.
- A potem wystarczy wydobyć z ziemi, wypłukać i wysuszyć?
- Nie wysuszyć - zaprotestował szef. - Broń Boże.
- Dlaczego nie? - zdziwił się milczący dotąd Wiewiórka.
- To proste - powiedziałem. - Woda wypłukuje ze skóry większość naturalnych substancji natłuszczających. Gdybyś wysuszył, but stałby się jak zeschnięty liść. Kruchy, zdeformowany...
- To się robi gliceryną - wyjaśnił Pan Samochodzik. - Opłukuje wodą, wykonuje pomiary, bo mimo wszystko trochę się zdeformuje - a potem nasącza gliceryną. I to całymi tygodniami. Dzięki temu skóra staje się elastyczna, a jednocześnie nie zawiera już wody.
- Tu zapewne mają jakieś nowocześniejsze preparaty niż gliceryna - zauważyłem.
- Słusznie - mruknął szef. - Zapomniałem, że to już prawie czterdzieści lat, od kiedy jeździłem na wykopaliska z archeologami...
- A na przykład drewno? Też trzeba czymś nasączyć? - Magda zatrzymała się przed kolejną gablotą.
Leżał tu kawałek rzeźby.
- Alkoholem izopropylowym albo glikolami - wyjaśniłem. - Uczyli nas o tym na studiach, ale bardzo pobieżnie. Niewykluczone, że przez ostatnie pięć lat wynaleziono coś lepszego. Postęp idzie do przodu. Niedługo archeolog będzie woził ze sobą na wykopaliska całe laboratorium.
Obejrzeliśmy jeszcze kolekcje przedmiotów z gliny, kości i rogu i opuściliśmy gościnne progi muzeum.
Ruszyliśmy dalej nabrzeżem. Minęliśmy jeszcze kilka domów i zatrzymaliśmy przed rozległym wzgórzem obwiedzionym resztkami murów.
- Twierdza Bergenhus - wyjaśniła Magda.
Po środku dawnego terenu fortecy wznosił się stary, kamienny dom Hakonshal, będący niegdyś rezydencją króla Hakona IV Hakonsona oraz niewysoka średniowieczna wieża, która, przebudowana w XVI wieku, służyła za siedzibę namiestnikowi królewskiemu Erykowi Rozenkrantzowi - i od tego czasu nazwana została wieżą Rozenkrantza. Wokoło rozciągały się pozostałości XIX - wiecznych fortów. Większą część terenu zamieniono na park.
Kiepska pogoda sprawiła, że tylko nieliczni spacerowicze krążyli alejkami.
Rozejrzałem się dyskretnie. Nigdzie na nabrzeżu nie było widać nawet śladu zielonego opla, zniknął także policyjny wywiadowca. Czułem jednak, że jesteśmy ciągle obserwowani.
- Jakoś tu pusto - zauważyłem. - Pewnie dawniej stało tu więcej budynków.
- Stało, owszem, do 1944 roku - wyjaśnił Pan Samochodzik. - Wtedy to doszło do straszliwej katastrofy. Tu, na zatoce Vagen - wskazał port. - zacumowany był niemiecki okręt wypełniony amunicją. Alianci go zbombardowali i doszło do czegoś w rodzaju reakcji łańcuchowej. Eksplozja statku zniszczyła poważnie twierdzę, uszkodziła Hakonshal - wskazał budynek. - I wieżę. Spłonęły zbiory tu zgromadzone, w tym pieczołowicie zachowana sala tronowa. Zniszczeniu uległy też liczne inne budowle. W dodatku pierwszy wybuch spowodował wyrzucenie na wszystkie strony pocisków i bomb, które dodatkowo spowodowały pożary i eksplozje wtórne.
Wzdrygnąłem się na myśl o tym, jakie to musiało być piekło.
- Ale jeszcze wcześniej wiele starożytnych budowli na terenie twierdzy zostało bezmyślnie zburzonych.
Ruszyliśmy dalej. Stanęliśmy koło dość rozległego trawnika. Posadzono na nim żywopłoty. Ich proste, długie linie układały się w jakiś zarys.
- Tu stał średniowieczny kościół zamkowy - wyjaśnił szef. - Rozebrano go dobre kilkaset lat temu.
W miejscu, gdzie niegdyś znajdował się ołtarz, spoczywał spory głaz pokryty napisami.
- Tu spoczywa siedmiu norweskich królów i kilka królowych - wyjaśnił pan Tomasz. - Niestety, ich groby zdewastowano podczas rozbiórki kościoła.
- Tak nie szanowali własnych władców? - zdziwiła się Magda. - Dziwne...
- No cóż - powiedział szef. - Nie tylko oni. Warto pamiętać, że w Polsce też naszym przodkom zdarzało się dewastować królewskie mogiły. W Poznaniu archeolodzy znaleźli resztki dwu grobowców, zasypane gruzem rozbiórkowym, głęboko pod podłogą katedry. Przypuszcza się, że niegdyś mogli tam spoczywać Mieszko I i Bolesław Chrobry. Na Wawelu znaleziono pod posadzką kaplicy resztki szkieletu Elżbiety Rakuszanki, zwanej matką królów, wymieszane z gruzem. Pod katedrą w Płocku odnaleziono w kryptach skrzynię, a w niej pomieszane niekompletne szczątki kilkunastu członków rodu Piastów. Jak się przypuszcza, jedna z czaszek o wyraźnej asymetrii mogła należeć do Bolesława Krzywoustego...
- Czyli miał nie tyle krzywe usta, co krzywą twarz - domyśliła się Magda.
- Niekoniecznie - włączyłem się do rozmowy. - Niektórzy historycy uważają, że Krzywousty wyglądał zupełnie zwyczajnie, a jego przydomek wziął się z tego, że bardzo lubił łamać dane słowo...
Przeszliśmy sobie kawałek koroną dawnych wałów i wróciliśmy na nabrzeże. Wiatr wzmagał się, a ciemniejące szybko chmury zwiastowały nadciągający deszcz. Pora wracać...
- Kobieta z wózkiem - cicho zwrócił moją uwagę pan Tomasz.
Faktycznie. Na ławce, opodal zarysu kościoła, stał nieduży wózek - spacerówka. Obok siedziała dziewczyna około dwudziestoletnia i czytała książkę.
- Jedna z tych, którzy was śledzą? - zapytał cicho Wiewiórka.
- Niewykluczone - mruknąłem. - Zwróć uwagę. Dzień chłodny, zanosi się na deszcz, a ona tymczasem, nie dość, że poszła z dzieckiem na spacer w miejsce, gdzie niezbyt jest gdzie ukryć się przed burzą, to jeszcze czyta sobie książkę, jakby to był miły, ciepły, letni dzien.
Ruszyliśmy w stronę portu. W bramie odwróciłem się, by zrobić zdjęcie wnętrza fortecy i wtedy zauważyłem, że „przypadkiem” ona też zmierza w stronę wyjścia.
***
Przed wieczorem zeszliśmy się w pokoju pana Tomasza, żeby przedyskutować dalszą strategie działań.
- W sumie niewiele wiemy - mruknął szef, przeglądając notatki wykonane rankiem w archiwum. - Tyle tylko, że nasz bohater prawdopodobnie nie był stąd... To za mało.
- Słusznie - kiwnąłem głową. - Musimy ustalić, gdzie mieszkał, gdzie chodził do kościoła, gdzie spędzał czas wolny...
- W przypadku człowieka żyjącego 220 lat temu, mogą być z tym problemy - zauważyła Magda. - Minęło przecież tyle czasu... Przecież po stu latach już nie wiadomo, co robili nasi pradziadkowie. To znaczy, jakieś opowieści rodzina przekazuje, ale...
- Oczywiście, gdyby opierać się na ludzkiej pamięci, to ustalenie faktów sprzed dwustu lat może być poważnym problemem.
Szukałem skarbów zaginionych podczas wojny, zbiorów muzealnych i innych. Czasami ludzie zapamiętywali niektóre zdarzenia zupełnie inaczej, niż miały miejsce w rzeczywistości. Pamięć ludzka jest bardzo zawodna i co gorsza nasz umysł ma tendencje do uzupełniania luk. Dlatego wszystko należy notować, i to jak najszybciej... Najlepiej zaraz po wydarzeniu...
- A ja mam pamiętnik z czasów, gdy razem szukaliśmy skarbów dziedzica Dunina - powiedział Wiewiórka. - I czasem sobie teraz go czytam...
- Czyli nie da się ustalić specjalnie dużo szczegółów o życiu tego kupca - Magda wróciła do tematu.
- Da się - powiedział Pan Samochodzik. - Widzisz, każdy z nas w ciągu życia produkuje kilogramy różnych urzędowych papierków, spora ich część podlega wieczystej archiwizacji... Inne po 50 latach mogą być zniszczone, ale czasem się o tym zapomina. Gdy za sto lat ktoś będzie chciał się dowiedzieć, kim był taki Pan Samochodzik - uśmiechnął się sam do siebie. - pójdzie do ministerstwa i z archiwum dostanie moje raporty z przeprowadzonych poszukiwań. Do tego przeczyta mój życiorys, moje wspomnienia i dowie się wszystkiego, co będzie chciał. Nawet może na podstawie tych pożółkłych papierów spróbować odgadnąć mój charakter... Kupiec, który prowadził rozliczne interesy, musiał zostać odnotowany w księgach przychodu i rozchodu innych kupców, musiano zapisać wejścia jego statku do portów oraz całą masę innych drobiazgów. Dzięki temu będziemy mogli dowiedzieć się o nim bardzo dużo.
- O ile zachowały się archiwa - powiedziałem.
- Tu właściwie nie było wojny... Bo na przykład całe archiwum miejskie Warszawy spalili hitlerowcy...
- Ale spróbować trzeba... Co proponujesz?
- Ustalmy najpierw listę jego kontrahentów w Bergen. Potem pogrzebiemy w papierach ich firm. I zobaczymy, może dowiemy się, gdzie mieszkał. Powinni mieć jakieś wykazy dostawców - zasugerowałem.
- A jeśli przybył gdzieś z północy, to gdy ustali się miasto, z którego pochodził, to w tamtejszych archiwach będzie coś o nim na pewno - zasugerował Wiewiórka.
Szef poważnie kiwnął głową.
- Tak właśnie zrobimy. Choć sądzę, że już w tej chwili moglibyśmy pojechać do Trondheim. To chyba jedyne miasto, które wchodzi w rachubę.
- Owszem. Ale myślę, że na wszelki wypadek trzeba najpierw sprawdzić, co jest tutaj. Trzeba pracować po kolei. Jutro czeka nas ciężki dzień... Swoją drogą, nasi zleceniodawcy dotąd się z nami nie skontaktowali.
- Sądzi pan, że mają jakieś kłopoty? - zaniepokoiłem się.
- Tego nie możemy wykluczyć - mruknął. - A strasznie nie lubię pracować tak zupełnie na ślepo.
Zasiedliśmy do kolacji. Tym razem zaserwowano nam znakomite kiełbaski z dziczyzny na gorąco, a do tego kanapki z jakimś miejscowym serem. Do kiełbasek były dwa sosy, czerwony z dużą domieszką pomidorów i czosnkowy. W czasie posiłku przypadkowo spojrzałem w okno. Zielony samochód przejechał ulicą, jednak zbyt szybko, bym zdążył określić, czy to ten samochód...
Po kolacji Wiewiórka z córką poszli do siebie, a my jeszcze zostaliśmy przez chwile w jadalni. Szef kończył pić kawę, gdy nieoczekiwanie zadzwonił jego telefon komórkowy. Pan Tomasz odebrał i posłuchał, a jego twarz przybrała wyraz głębokiego zdumienia.
- Z przyjemnością - powiedział po niemiecku. - Oczywiście, z chęcią... Znajomych też możemy przyprowadzić... - pożegnał się i wyłączył telefon.
- Cóż tam ciekawego? - zapytałem.
- Dostaliśmy zaproszenie na spotkanie...
- Niech zgadnę: związku hanzeatyckiego.
- Właśnie. Za godzinę w Gamle Bryggen. Obrady będą prowadzone po niemiecku... Ciekawe, czy Wiewiórka zna ten język. Magdę też zaprosili.
- Ciekawe, skąd wiedzą, że mieszkamy razem...
Szef popatrzył na mnie z uwagą.
- A nie zaświtała ci w głowie myśl, skąd Wiewiórka wziął się w Norwegii właśnie o tak nietypowej porze roku? I dlaczego jego córka, zamiast wycierać swoimi dżinsami ławki w szkole, podróżuje z ojcem po północnych morzach?
Zamurowało mnie. A potem myśli ruszyły w mojej głowie galopem.
Siadłem i na chwile ścisnąłem skronie dłońmi.
- A pana nie zastanowiło, skąd wiedzieli, że jest pan najlepszym w Europie detektywem, specjalizującym się w rozwiązywaniu zagadek historycznych?
Pan Samochodzik uśmiechnął się pod nosem.
- No cóż, pora poznać naszych pracodawców, bo dotąd kontaktowali się tylko listownie... Niewykluczone, że chcą dowiedzieć się czegoś o stanie naszych poszukiwań. Poza tym, skoro zapraszają, to nie wypada odmawiać.
Szef wyszedł z pokoju i zapukał do drzwi naszego przyjaciela.
Ten otworzył po chwili.
- Wiem już o spotkaniu - powiedział.
- Powiedz no mi, robaczku - głos szefa ociekał słodyczą. - Skąd oni wiedzieli, że jestem fachowcem?
- Ano ode mnie - przyznał ze skruchą. - Gdy płynęliśmy na północ, odwiedzaliśmy Bergen. Moi przyjaciele właśnie się głowili nad znalezieniem odpowiedniego, a przy tym uczciwego, specjalisty. Wskazałem natychmiast pana, panie Tomaszu. Pan jest ekspertem... Wyjdziemy za jakieś piętnaście minut?
- Zgoda - Pan Samochodzik kiwnął głową.
Wieczór był chłodny. Słonce już zaszło, ale ciemności nie były gęste. Wyszliśmy z zajazdu i powędrowaliśmy w stronę portu. Kong Oscar Gattan oświetlały liczne latarnie. Wszystkie sklepy i sklepiki były czynne do późna. Mijaliśmy ludzi wracających z zakupów lub spieszących gdzieś. Samochodów było niewiele.
- Sympatycznie tu - mruknął szef.
- Sympatycznie - potwierdziłem. - Mają jeszcze jeden samochód. Czerwone audi.
- Cholera - zaklął. - Co robimy?
- Czekamy na odpowiednią okazję - mruknąłem.
Zwolniliśmy kroku. Okazja pojawiła się dziesięć minut później.
Z bocznej uliczki wyjechał samochód dostawczy, blokując oba pasy ruchu na Kong.
- Znikamy - poleciłem.
Ruszyliśmy biegiem i wykorzystując, że ciężarówka zasłania nas przed wzrokiem prześladowców, zanurkowaliśmy w wąską uliczkę biegnącą pod górę. Po chwili zakręciliśmy raz jeszcze i znaleźliśmy się na ulicy równoległej do tej noszącej imię króla Oscara.
- Idźcie przodem, zaraz was dogonię - poleciłem.
Poszli, a ja zaczaiłem się w bramie na końcu zaułka.
Przeczucie mnie nie myliło. Rozległ się tupot nóg i w polu mojego widzenia pojawił się ten przylizany młodzieniec, który wcześniej rozmawiał w porcie z marynarzem. Podstawiłem mu nogę i wykręciwszy ręce na plecy, spętałem je swoim paskiem.
Wciągnąłem go do bramy i zlustrowałem wzrokiem okolice. Nikt chyba nie zauważył moich działań. Wyciągnąłem z kieszeni solidny majcher.
- No to, bydlaku, zaraz sobie szczerze pogadamy - warknąłem po angielsku. - Coście za jedni?
Nabrał haust powietrza.
- Jeśli wrzaśniesz, to ci wsadzę w nerkę trzydzieści centymetrów stali - ostrzegłem.
- Jeśli to napad, to pieniądze mam w portfelu - odpowiedział w tym samym języku.
- Nie udawaj aktora - powiedziałem. - Ale pomysł jest niezły.
Obszukałem mu kieszenie. W lewej dolnej faktycznie miał portfel, ale bardziej zainteresowały mnie dokumenty.
- Otto von Klein, departament analiz strategicznych ruchów społecznych UE - przeczytałem. - A czemuż to panowie urzędnicy od ruchów społecznych szaleją w kraju, który nie jest członkiem Unii Europejskiej i śledzą obywateli kraju, który też nie jest członkiem tej organizacji? - zapytałem.
W głębi bramy otworzyły się drzwi. Stanęła w nich jakaś kobieta. Przez chwile patrzyła na nas zdumiona, a potem wrzasnęła na cały regulator.
- Do następnego spotkania - pogroziłem związanemu nożem i wybiegłem z bramy.
Placyk koło targu rybnego był zatłoczony, organizowali tam jakiś kiermasz. Szef i reszta naszej wycieczki czekali na mnie przy jachcie. Powędrowaliśmy dalej. Sądziłem, że o tej porze Gamle Bryggen będzie jak wymarłe, ale i tu wszystkie sklepy były czynne. Popatrzyłem na zegarek: dochodziła dwudziesta.
Lokale, ukryte wśród gęstej drewnianej zabudowy, wabiły światłem i zapachami. Mimo, że dopiero co zjedliśmy obfitą kolacje, znowu poczułem, że chętnie bym coś przekąsił.
- Sądzicie, że ktoś jeszcze nas śledzi? - zapytał z niepokojem Wiewiórka.
- Nie da się wykluczyć - westchnąłem. - Może na wszelki wypadek spróbujmy ich zgubić.
Kiwnął głową. Zanurkowaliśmy w wąski zaułek pomiędzy drewnianymi ścianami domów. Po schodkach na pierwsze piętro, korytarz, schodki na maleńkie podwórko, kolejny wąski jak szczelina przesmyk między domami, kolejne podwórze wypełnione hałaśliwym tłumkiem wikingów, popijających z plastikowych kufli piwo, uliczka, placyk i znowu zanurkowaliśmy w ciemny zaułek, który po chwili wyprowadził nas na kolejne oświetlone lampionami podwóreczko. Marcus Oseberg wyszedł nam naprzeciw.
Na nasz widok uśmiechnął się szeroko i gestem wskazał niskie drewniane drzwi. Pociemniałe ze starości, pokryte fantazyjnie powyginanymi, stalowymi wzmocnieniami, zdawały się skrywać jakąś tajemnicę. Za drzwiami były schody. Wdrapaliśmy się po nich. Były bardzo wąskie, bardzo strome i skrzypiały. Na piętrze Marcus wysunął się na prowadzenie. Przeprowadził nas długim korytarzem wzdłuż szeregu drzwi opatrzonych wizytówkami.
- Niektóre firmy w Bergen uważają za punkt honoru posiadać tu biura - odpowiedział na pytanie, którego nie zdążyłem zadać. - Wiele firm w tej części miasta, nawet jeśli w tej chwili są to tylko sklepiki oferujące barachło dla turystów, sięga swoimi korzeniami czasów świetności miasta...
- Firmy działające po kilkaset lat - mruknął z szacunkiem szef. - To robi wrażenie.
- Wiele niestety upadło - dodał Marcus. - Podatki, które nałożył poprzedni lewicujący rząd, były dość rujnujące dla drobnych przedsiębiorców...
Znowu wdrapaliśmy się po schodach, tym razem dwie kondygnacje, i poszliśmy korytarzem. Wreszcie znaleźliśmy się w sporej sali w szczycie domu. Przez niewielkie okno widać było zatokę i oświetlone domy po drugiej stronie. Po środku sali stał stół otoczony fotelami. Na nim przygotowano przekąski, kilka sporych mis chipsów, orzeszki pistacjowe, ciasteczka. Na ścianie wisiało kilka portretów. Nie zdołałem zidentyfikować żadnego z widniejących na nich ludzi, a podpisy na mosiężnych tabliczkach tylko pogłębiły moją niewiedze.
Po chwili do sali weszli dwaj mężczyźni. Starszy mógł mieć koło osiemdziesięciu lat, ale tryskał energią i optymizmem. Tylko gęsta sieć zmarszczek pokrywających jego twarz wskazywała wiek. Oczy nieco mu wyblakły i jasno lśniły na twarzy pociemniałej od słońca i wiatrów.
- Sven Lunden - przedstawił się, mocno ściskając nasze dłonie.
Przedstawiliśmy się również, choć chyba niepotrzebnie. Wiedział, kim jesteśmy. Drugi z mężczyzn był rudy. Miał rudą czuprynę, rudą brodę i rude wąsy. Włosy na głowie naelektryzowały mu się, gdy ściągał golf, i teraz wyglądał, jakby płonął. On także wyglądał na żeglarza, choć był chyba o połowę młodszy od swojego towarzysza.
- Patrick O'Brien - przedstawił się.
Siedliśmy do stołu, a ponieważ zajęliśmy wszystkie miejsca, wydedukowałem, że nikt więcej nie przyjdzie.
- Jako pełnomocnik Hanzy na Bergen zapytam: jak posuwają się poszukiwania naszej pieczęci - zagadnął Sven Pana Samochodzika.
Brwi szefa leciutko uniosły się do góry, gdy usłyszał tytuł gospodarza.
- Na razie zbadaliśmy część archiwaliów. Odnotowaliśmy, że statek „Srebrna Łania” wszedł do portu w Bergen i po trzech dniach postoju ruszył na północ - powiedział pan Tomasz. - Mieliśmy jednak za mało czasu, by zdobyć jakieś bardziej szczegółowe dane. A dopiero zaczynamy poszukiwania. Sądzę, że nie wcześniej niż za tydzień będziemy mogli złożyć szczegółowy raport z postępów prac.
- Nieźle - mruknął starzec. - Poprzednia ekipa grzebała w archiwum miesiąc i nic nie udało się tym palantom znaleźć...
Irlandczyk, ponaglony spojrzeniem, poszedł do sąsiedniego pomieszczenia i przyniósł kilka puszek piwa oraz plastikową butelkę coli. Nalaliśmy sobie piwa do szklanek, a szef i Magda napełnili swoje colą. Marcus zgasił pilotem światło i tylko świece na stole rozświetlały ciemności.
- Zaprosiłem was tu - zaczął starzec - aby wyjaśnić wam, co chcemy osiągnąć. Po co jest nam potrzebna pieczęć...
- Poznaliśmy swojego czasu pewnego miłego młodego człowieka, który szukał korony carów, by kogoś koronować - powiedziałem. - Dedukujemy, że szukacie Oka Jelenia, aby podstemplować jakieś dokumenty... których nie wypada opatrzyć innymi pieczęciami... W dodatku są to bardzo ważne dokumenty, skoro działania nasze spowodowały nader żywe zainteresowanie pachołków biurokratów z Brukseli...
- Znowu - jęknął Sven. - Marcus zdał mi relacje z kłopotów i przykrości, które panów spotkały... Sądziłem jednak, że trochę się uspokoją...
Zrelacjonowałem nasze przygody. Zapadło ciężkie, przykre milczenie. Przewodniczący chodził po skrzypiącej podłodze i nerwowo zaplatał palce.
- Może odwołamy poszukiwania - powiedział wreszcie. - Nie chcę panów narażać...
W jego głosie zadźwięczało rozczarowanie i jednocześnie widziałem po jego oczach, jak bardzo chce, żebyśmy zostali.
- Skoro obiecaliśmy zająć się tą sprawą, to zrobimy, co w naszej mocy - powiedział spokojnie szef. - Bywaliśmy w różnych tarapatach, potrzeba czegoś więcej niż kilku bydlaków, by zniechęcić nas do pracy.
Sven uśmiechnął się.
- Oto nasz projekt - starzec pstryknął przełącznikiem i na jednej ścianie wyświetliła się akwarelka, przedstawiająca wieżę wznoszącą się z morza. Dwa helikoptery latające wokoło pozwalały ogarnąć skalę. Budowla była wręcz gigantyczna.
- Seapolis - wyjaśnił Sven. - Zaprojektowane przez japońskiego architekta Nikkena Seikkeia. Osiem kilometrów kwadratowych powierzchni, może tu mieszkać nawet 70 tysięcy ludzi.
- Imponujące - powiedział szef. - I co to będzie?
- To pierwsze z planowanych kilkudziesięciu osiedli. Powstaną wzdłuż wybrzeży Europy. Gdy powstanie jedno i w praktyce przetestujemy pewne rozwiązania z dziedziny inżynierii społecznej, będą mogły w szybkim tempie powstać kolejne. Pomysł wydaje się na pierwszy rzut oka mało realny. Ale gdy ludzie się przekonają...
- Rozumiem - kiwnął głową Pan Samochodzik. - Tylko po co budować na morzu? To zapewne wypada kilkakrotnie drożej niż na lądzie?
Starzec uśmiechnął się szeroko.
- Na lądzie nie ma wolnych terenów...
- Och, na Pomorzu mogę od ręki załatwić wam tysiąc hektarów... - zdeklarowałem się. - Trzeba będzie tylko zdobyć pozwolenie na zakup i po problemie...
- Nie zrozumieliście, panowie - odezwała się Magda. - na lądzie stałym wszędzie istnieją państwa. Wszędzie, budując coś takiego, podlegalibyśmy obcej władzy. Osiedlając się na pełnym morzu, będziemy wolni.
Spojrzałem na nią zaskoczony. Nieczęsto słyszy się takie teksty z ust trzynastolatki. Przypomniałem sobie lochy pod górą Sobiesz i rdzewiejące wagony złotego pociągu. Coś podobnego w żartach proponowałem Zosi.
- Historia ludzkości składa się na przemian z okresów imperialnych i postimperialnych - wyjaśnił Sven. - Po okresie kolonii greckich i fenickich nadszedł czas imperiów... W średniowieczu znowu nastąpiło rozdrobnienie, potem scalanie. Wolne miasta oznaczają wolny handel, swobodę produkcji i zbytu towarów. Kwitnie kultura, rozwija się społeczeństwo. Potem nadchodzi czas imperiów. Kolonie włączane są w skład państw. Zanikają granice wewnętrzne, ale wolne miasta przestają być wolne. Kupcy duszeni są podatkami, aż po kilku wiekach imperium pęka i na jego gruzach znowu odradza się życie. Znowu ludzie przedsiębiorczy mogą bogacić się bez przeszkód...
- Rozumiem - mruknął Pan Samochodzik. - Ponieważ nie możecie doprowadzić do zwiększenia liczby i powierzchni stref wolnocłowych, zdecydowaliście się na budowę własnych... I to licznych, wzdłuż linii brzegowej Europy...
- Ale poza zasięgiem wód terytorialnych poszczególnych państw. Poza zasięgiem urzędników od regulacji rynku i całej tej zakichanej biurokracji - wyjaśnił spokojnie. - Powstanie nowa Hanza. Związek miast i związek kupców...
- A co ma do tego pieczęć? - zainteresowałem się.
Wymienił spojrzenia z Patrickiem i Marcusem. Obaj skinęli głowami.
- Panowie, pozwolicie, że wyjaśnię... W 1748 roku w Lubece dokonano pewnej transakcji finansowej. Hanza wówczas oficjalnie jeszcze istniała, ale od dwustu lat praktycznie nie działała. Ostatni z mistrzów Hanzy zdecydował się przeczekać ciężkie czasy. Sprzedał naszą główną siedzibę. Pieniądze zdeponował w jednym z bergeńskich banków. Ten bank istnieje nadal... Czeka tam cała suma plus odsetki za 250 lat... nawet jeśli założymy pięcioprocentowy przyrost roczny, to co 20 lat suma się podwaja.
Oczy Pana Samochodzika zabłysły rozbawieniem.
- No to nieźle wam się ta sumka przez ten czas pomnożyła - powiedział. - W Norwegii nigdy nie było inflacji, niewykluczone, że faktycznie będzie za co zrealizować wasze plany... Tylko jak to podjąć?
- Zgodnie z wolą depozytariuszy sumę odebrać może człowiek, który przedstawi pełnomocnictwo i pieczęć. Nie odcisk pieczęci, z tym byśmy sobie poradzili - uśmiechnął się. - Ale właśnie pieczęć...
- Gdy wzniesiemy nasze miasto na wodzie, oferujemy oczywiście obydwu panom honorowe obywatelstwo... - dodał Patrick..
- Niech będzie i tak - Pan Samochodzik zgodził się bez oporów. - Brakuje nam tu jednak pewnych punktów zaczepienia, niezbędnych naszym zdaniem dla rozwiązania zagadki pieczęci...
- Proszę pytać. Jeśli będziemy umieli - odpowiemy...
- Dlaczego właśnie tutaj mam podjąć poszukiwania? - zapytał szef. - Skoro Peter Hansvaritson nie był stąd... Logiczniej byłoby zacząć szukać jego śladów w Trondheim, bo zdaje się z tego miasta pochodził...
- Problem polega na tym, że nie wiemy, skąd pochodził - powiedział cicho Patrick. - Czytaliśmy dokumenty straży miejskiej z Lubeki i Szczecina. Pojawił się, namieszał, ścigano go listem gończym, władca pruski uważał go za siewcę szczególnie niebezpiecznych idei. Dodam skromnie, że my też za takich uchodzimy. Ale niestety nie wiemy, skąd był. W dokumentach szczecińskich jest tylko adnotacja, że był Norwegiem. Tu, w Bergen, był swojego czasu najważniejszy kantor hanzeatycki i tu mieszkali liczni handlowcy, wywodzący się z tamtych starych kupieckich dynastii.
- Chwileczkę, a może w takim razie sięgnąć do waszych dokumentów? - zaproponowałem. - Skoro jesteście kontynuatorami Hanzy, to macie zapewne jakieś księgi, kroniki i jeśli znajdziecie informacje, dlaczego on, i kto mu zlecił tą misje...
Sven bezradnie rozłożył ręce.
- Mieliśmy oczywiście kroniki, prowadzimy je zresztą po dziś dzien. Niestety, te dotyczące osiemnastego i części XIX wieku spłonęły, gdy alianci bombardowali Lubekę...
Pan Samochodzik wstał i przez chwile przechadzał się po skrzypiącej cicho podłodze. Widać było, jak intensywnie myśli.
- Musimy za wszelką cenę zawęzić krąg poszukiwań - powiedział. - Przegrzebanie całego archiwum miejskiego w Bergen zajmie lata. Musimy ustalić dokładnie, z jakiego miasta pochodził.
- W Oslo na mikrofilmach są kroniki parafialne z terenów Norwegii - powiedział Sven. - Oczywiście nie wszystkie, bowiem też sporo straciliśmy podczas wojny. A w niektórych regionach niewykluczone, że także na skutek innych przypadków losowych...
- Czy jest to skomputeryzowane? - zagadnąłem.
- Nie, chyba nie... - mruknął Sven.
- Czyli znowu robota na lata. W dodatku nie znamy nawet roku, w którym się urodził... Liczmy, że było tu około tysiąca parafii, razy powiedzmy sześćdziesiąt lat... Zdajecie sobie sprawę, jaka to niewyobrażalna liczba wpisów? Nie poradzimy sobie z tym.
- Czy to aż takie istotne, gdzie mieszkał? - zapytała Magda.
- Tak. To na razie jedyny ślad - wyjaśnił szef. - Jedyna szansa ugryzienia tej zagadki.
- A może w Norweskim Centrum Emigracyjnym? - podsunął nieoczekiwanie Patrick.
- A cóż to takiego? - zdziwiłem się.
- To ośrodek w Stavangerze - machnął ręką w stronę okna. - Na południowym zachodzie. Z tego, co wiem, tam właśnie szukają przodków potomkowie emigrantów...
Na twarzy pana Tomasza odmalowało się wahanie.
- Nie wiem, czy cokolwiek tam znajdziemy - powiedział. - Kiedy pierwsi Norwegowie zaczęli stąd emigrować?
- W dziesiątym wieku naszej ery, na Islandię - błysnęła dowcipem dziewczynka.
- Miałem na myśli emigrację do Ameryki...
- No to w jedenastym - tym razem ja byłem dowcipny.
Szef roześmiał się. Nastrój trochę się rozładował.
- Pierwsze fale, a w zasadzie falki, to koniec osiemnastego wieku. Przez cały dziewiętnasty uciekali za morze kolejni... Dopiero stabilizacja ekonomiczna w latach pięćdziesiątych dwudziestego wieku zatrzymała exodus. Od tamtej pory stopniowo wracają... - wyjaśnił Sven.
- Czyli na naszego ptaszka raczej za wcześnie.
- Nie wiemy, jakimi dokumentami dysponuje centrum - zaprotestowałem. - Ani jak je opracowali.
- Nie wiemy - przyznał. - A zatem trzeba będzie jutro jechać.
Marcus wyjął laptopa i podłączył do niego telefon komórkowy. Wystukał pospiesznie kilka poleceń na klawiaturze.
- Jutro siódma trzydzieści rano jest rejs do Stavangeru - powiedział. - Zarezerwować bilety?
- Ja też chętnie bym pojechała - Magda zrobiła przymilną minkę.
- Wodolot płynie przeszło trzy godziny - odezwał się Wiewiórka. - To daleka wyprawa, ale jeśli panowie się zgodzą...
- Oczywiście.
- To dobrze. Byłam już w tym mieście, to wam je pokażę - uśmiechnęła się promiennie.
Marcus wystukał jeszcze kilka poleceń i rozłączył się. Zamknął laptopa.
- W takim razie kończymy na razie naradę - powiedział poważnie Sven. - Zobaczymy, co da się ustalić jutro.
Pożegnaliśmy się i znowu przez labirynt przejść wydostaliśmy się na ulicę.
- Nieźle zakonspirowany ten wasz lokal - zwrócił się Pan Samochodzik do Marcusa.
- Tak trzeba - powiedział - Sami widzicie kto na nas poluje... Nasze idee są dla nich śmiertelnie niebezpieczne.
Nie wiedziałem, czy żartuje, czy też mówi poważnie.
Powędrowaliśmy przez rozświetlone blaskiem ulicznych latarni miasto. Nikt nas nie śledził, a w każdym razie nie zaobserwowaliśmy tego. Wcześnie poszliśmy spać. Jutro czekał nas daleki rejs.
ROZDZIAŁ CZWARTY
REJS DO STAVANGERU * ŻYCIE NAD FIORDAMI * ROZKWIT HANZY *
CENTRUM EMIGRACYJNE * MUZEUM KONSERW * JESTEŚMY ŚLEDZENI!
Wodolot płynął naprawdę szybko. Obserwowałem przez iluminator przesuwającą się linię brzegową.
- Zaczynam rozumieć, dlaczego tych dwu miłych miast nie łączy linia kolejowa albo autostrada - mruknąłem, widząc kolejne ujście fiordu. Statek mijał je w odległości pół kilometra. Ponury mur szarych skał otwierał się jak straszliwa gardziel. Brzegi urwiska, wysokie na co najmniej kilkaset metrów, otulone na górze niestopniałym jeszcze śniegiem, powleczone cieniutką pajęczyną wodospadów, a pomiędzy nimi wcinająca się w głąb lądu zatoka.
- Norweskie fiordy - odezwała się zaspanym nieco głosem Magda. - Robią wrażenie. Ale to tylko połowa...
- Połowa czego? - zaciekawiłem się.
- Gdy się je widzi od strony morza, to nie robią aż takiego wrażenia, jak tam w środku. Mogą ciągnąć się dziesiątkami, a nawet setkami kilometrów. No i są bardzo głębokie... Czasem na kilkaset metrów. Widzimy tylko to, co wystaje z wody.
- Krajobraz wprost stworzony dla turystów - uśmiechnął się szef. - Nie dziwie się, że ludzie przybywają, by to oglądać...
- A ja się dziwie, że komukolwiek chciało się zamieszkać w tak niegościnnej okolicy - westchnąłem. - Przecież skrawki ziemi uprawnej w głębi dolin, ponad wodą, muszą być bardzo mizerne.
- Niedostępność tych terenów dla wielu mieszkańców stanowiła ważny argument, żeby zamieszkać właśnie tutaj - Magda obciągnęła kurtkę i starannie zapięła ją pod szyją. - Głównym źródłem utrzymania w tych stronach było pasterstwo, konkretnie wypas kóz na wąskich półkach skalnych. Jeśli się wciągnęło na górę drabinę, żaden poborca podatkowy nie dotarł do wsi przytulonych do zboczy. Tu nawet w dziewiętnastym wieku były problemy z administracją. Ludzie mieszkali sobie spokojnie, nie rejestrowali dzieci, w dół schodzili tylko do kościoła. Niestety obecnie coraz więcej chat i zagród jest opuszczanych. Z samego pasterstwa ciężko teraz wyżyć. Ludzie przenoszą się na równiny i do miast. A tam pozostają liczne, walące się domy. Do niektórych mieszkańcy przyjeżdżają jeszcze na lato, ale wiele się już wali...
- U nas też wiele wsi się wyludnia - westchnął szef. - A przecież ludzie żyli tak przez setki, jeśli nie przez tysiące lat. W dzisiejszych czasach....
Nie dokończył myśli, westchnął.
- A jak rozwiązywano sprawę zaopatrzenia? - zaciekawiłem się.
- Przecież ci ludzie mogli sami wygotować morską wodę i uzyskać sól - wyjaśniła Magda. - Przędli wełnę, tkali płótno... Lepili garnki albo wiejscy kotlarze robili je z miedzi...
- A surowce? Przecież nie wytapiali żelaza z kawałków rudy znajdowanej w górach. Teoretycznie mogliby, ale chyba za mało mieli opału.
- Do wsi leżących nad wodą przybywali łódkami kupcy. Ci z górskich osad, widząc, że ci przybywają, zabierali towary, które mieli na wymianę i schodzili w dół - wyjaśniła. - Handel dotrze wszędzie. Zatrzymać go mogą tylko ograniczenia administracyjne... A i to nie do końca. Jest jeszcze przemyt - uśmiechnęła się.
- Ona wcale nie ma trzynastu lat - mruknąłem. - Podsunęli nam ucharakteryzowaną karliczkę...
Szef uśmiechnął się lekko
- Dzisiejsze dzieci, Pawle, są niekiedy bardzo dziwne - powiedział łagodnie. - Ano, młoda damo, skoro zeszliśmy na sprawy handlu, to może chcesz posłuchać jeszcze na temat Hanzy? Bo na razie dotarliśmy tylko do połowy jej dziejów.
- Jasne - ucieszyła się.
Pan Samochodzik wpatrzył się w poszarpaną linię brzegową.
Wyobraziłem sobie mimowolnie, ile statków musiało się roztrzaskać o te skały i zrobiło mi się odrobinę nieprzyjemnie.
- Mógłby pan opowiedzieć nam jeszcze trochę o Hanzie? - zapytała Magda, sadowiąc się wygodniej w fotelu.
- Oczywiście - uśmiechnął się szef. - A więc skończyłem w momencie, gdy na Bałtyku współpraca między Niemcami a mieszkańcami Gotlandii, właściwie troszkę za wcześnie by nazwać ich już Szwedami, ale zróbmy tak dla uproszczenia, jakoś się układała. Już pod koniec XIII wieku stosunki wzajemne bardzo gwałtownie się popsuły. Widocznie kupcy niemieccy zdobyli wystarczającą pozycje, by narzucić konkurentom swoje zdanie. Poza tym kupcy z Gotlandii byli stosunkowo nieliczni i nie byli w stanie wystawić wymaganych umowami sił w takich przedsięwzięciach, jak zwalczanie piractwa czy ochrona kupców, wędrujących przez ziemie na północ od państwa krzyżackiego starym szlakiem do Nowogrodu... Tymczasem kupcy stowarzyszeni z Lubeką byli w stanie. W 1293 roku przeniesiono sąd odwoławczy nowogrodzkich kupców z Visby do Lubeki. Zaledwie sześć lat później związek kupców z Gotlandii został rozwiązany. A przy okazji zabrano też ich pieczęć, przedstawiającą jagnię. Nawiasem mówiąc, pieczęć ta, wyrzeźbiona w karneolu, także zaginęła.... W międzyczasie zaczęła zawiązywać się nowa organizacja, nazwana później Hanzą Miast, w odróżnieniu od wcześniejszej Hanzy Kupców. Tym razem porozumieli się nie poszczególni kupcy, ale patrycjaty miejskie przez nich wybrane. Nazwijmy to przejściem od demokracji powszechnej do demokracji opartej na reprezentacji - uśmiechnął się ze swojego dowcipu. - W każdym razie miasta dogadały się i zawarły porozumienie o wzajemnej pomocy, już nie tylko w handlu, ale i w walce z władcami krajów, na terenie których się znajdowały...
- Ambitne typki - mruknęła z uznaniem. - Poszło zapewne, jak znam życie, o podatki?
- Nie tylko. Owszem, kupcy nie lubili płacić haraczy feudałom, ale problem był bardziej złożony. Niektórzy niemieccy książęta popierali po cichu piractwo i czerpali zyski z ochrony prawnej band rozbójników... Pierwsza próba sił miała miejsce w 1277 roku. Po napaści Rusinów i Litwinów na kolonie w Inflantach wprowadzono zakaz handlu z Nowogrodem. Na łamiących zakaz stosowano karę śmierci i konfiskatę mienia. Musiały to być działania skuteczne, bowiem kilka lat później napaści ustały i handel wznowiono. Następnie doszło do zatargu z flandryjskim miastem Brugią.
- Miejscowi kupcy niechętnie patrzyli na cudzoziemców, nakładali na nich podatki i usiłowali zmonopolizować w swoim ręku handel przechodzący przez to miasto - wyjaśniłem.
- I co zrobili hanzeaci?
- Wyprowadzili się wszyscy do sąsiedniego Ardenburga, a Brugia została objęta blokadą morską. Żaden statek kupiecki nie zawinął do tego portu przez trzy lata. To wystarczyło, by kwitnące miasto podupadło. Kupcom nadano przywileje, powrócili więc częściowo. Po kolejnych incydentach znowu doszło do blokady. Ostatecznie w 1307 i 1309 roku nadano im szerokie prawa i przez kolejne 50 lat nie było żadnych awantur...
- Embarga handlowe - mruknęła Magda. - Zupełnie jak teraz...
- Dokładnie tak - przyznałem. - Ale obecnie nakłada się je na państwa, a wtedy wyłącznie na miasta...
- Jak to wyłącznie na miasta? - zdumiał się Pan Samochodzik. - W tym samym czasie tu, w Bergen, król Hakon V postanowił zrobić wreszcie porządek z cudzoziemskimi kupcami, którzy według niego cieszyli się zbyt dużymi przywilejami. Obciął im przywileje i nałożył podatki... Hanza zareagowała na to blokadą Norwegii. Kraj był wówczas na krawędzi samowystarczalności, akurat panowało chłodniejsze oppidum klimatyczne i zbiory zboża były katastrofalnie niskie. Hanza nie pozwoliła przywozić ziarna ani mąki. Wyłamał się tylko jeden port - Brema, za co jej kupców wykluczono z Hanzy na ponad sto lat... Blokada przyniosła pozytywny skutek. Nie tylko odzyskano dawne przywileje, ale też udało się wytargować nowe.
W końcu lat sześćdziesiątych XIV wieku doszło do wojny pomiędzy Hanzą a Danią. Tym razem zastosowano inną taktykę, miasta wystawiły okręty wojenne, oddziały i zadbały o ich uzbrojenie. Dzięki umowie wojskowej ze Szwecją udało się przeprowadzić szereg błyskotliwych operacji militarnych. Wojnę zakończył w 1370 roku pokój w Strzałowie, który dał statkom hanzeatyckim prawo swobodnej żeglugi przez cieśniny duńskie na 15 lat. Następnym krokiem była blokada Flandrii i Anglii w 1388 roku, przy jednoczesnym wstrzymaniu handlu z Nowogrodem. Po czterech latach trzy państwa poddały się i zawarły ugodę z kupcami. Po tym wyczynie nie istniała w Europie żadna siła militarna ani gospodarcza, która mogłaby zagrozić działalności kupców.
- A Bracia Witalijscy? - zagadnąłem.
- Ano tak - szef posmutniał. - Bracia... Faktycznie, o nich nie pomyślałem...
- Czyżby jakiś ród zdołał zagrozić związkowi kupców, który dyktował warunki trzem państwom? - zdumiała się Magda.
- Nie ród - zaprotestowałem. - Bracia Witalijscy to potoczna nazwa piratów...
- W czasie, gdy Hanza wojowała ekonomicznie, toczyła się wojna między Danią i Meklemburgią. Rostock stał się bazą korsarzy, którzy mieli szkodzić Danii. Po zakończeniu wojny rabusie zdecydowali się nadal uprawiać swój wesoły proceder, ale tym razem na własny rachunek... Lub dla tego, kto akurat miał fundusze, by im płacić. Stanowili poważny problem, spalili Visby, podporządkowując Gotlandię Szwecji, założyli zresztą na wyspie swoją bazę, korzystając z ochrony szwedzkiego króla Albrechta. Grasowali i na Morzu Północnym. Zaatakowali też Bergen, złupili Malmoe...
- I nikt nie był w stanie sobie z nimi poradzić? - zdziwiła się Magda. - Ilu ich było?
- Kilka tysięcy. I dysponowali kilkudziesięcioma statkami - powiedziałem. - Rabowali kupieckie okręty, mieli więc złota jak lodu... Wystarczyło na uzbrojenie, a gdyby było trzeba, to pewnie i na najemników...
- Tak wiec na Bałtyku starły się dwie potęgi. Handlowa i korsarska - powiedział szef. - Hanzeaci rozwiązali i ten problem. Poprosili o pomoc naszego starego znajomego, tak ładnie odmalowanego przez Henryka Sienkiewicza, wielkiego mistrza krzyżackiego Ulricha von Jungingena... Wystawił on w 1400 roku flotę wojenną złożoną z 84 okrętów, załadował na pokład cztery tysiące żołnierzy i urządził rajd na Visby. Piratów rozgromił, a z wyspy na 10 lat uczynił swoje lenno...
Korsarze uciekli przez cieśniny duńskie, by u wybrzeży Fryzji natknąć się na flotę kupców. Doszło do bitwy morskiej, a rok później ostatnie niedobitki korsarzy wpadły w zasadzkę. Pochwycono wówczas dwu pirackich wodzów. Zostali straceni w Hamburgu wraz z kilkoma setkami towarzyszy, a obcięte głowy wystawiono na widok publiczny. Była to chyba pierwsza w dziejach nowożytnych tak masowa egzekucja... To był okres szczytowego rozwoju Hanzy. Odnieśli całkowite zwycięstwo nad wszystkimi...
- A niestety tak się najczęściej dzieje, że po błyskotliwym zwycięstwie następuje stagnacja - powiedziałem. - Gdy Rzym opanował prawie całą Europę i basen Morza Śródziemnego, niedługo później upadł...
- Hanza upadła w szczytowym momencie swojego rozwoju? - zdumiała się Magda.
- Niedługo potem - uśmiechnął się szef. - Ale o tym porozmawiamy przy innej okazji.
Było już dobrze po jedenastej, gdy, przemknąwszy przez rozległy archipelag jałowych skalistych wysepek, wpłynęliśmy do portu w Stavangerze.
- Mamy sześć godzin - powiedział pan Tomasz. - Trzeba odnaleźć centrum emigracyjne...
- Wiem, gdzie to jest - powiedziała Magda. - To blisko rynku.
Miasto wyglądało sympatycznie, choć jak na mój gust nieco zbyt nowocześnie. W przeciwieństwie do Bergen, gdzie wiele domów wzniesiono z drewna, tu królowały budynki murowane, brzydkie i funkcjonalne zarazem. Nowoczesne... Na sporym placu opodal katedry wznosiła się niewielka rzeźba przedstawiająca kozicę. Centrum emigracyjne było tuż obok.
- Ciekawe, czego się dowiemy - mruknął Pan Samochodzik naciskając klamkę. Przez ułamek sekundy wydawało mi się, że drzwi są zamknięte, ale jak się okazało, tylko trochę się zacinały. Weszliśmy do środka. Niewielki hol i człowiek za barierką. Mówił dobrze po angielsku. Wyłuszczyłem mu cel naszej wizyty. Spodziewaliśmy się takiej odpowiedzi, ale i tak poczuliśmy rozczarowanie. Centrum posiadało materiały sięgające w zasadzie połowy XIX wieku. Nawet te skąpe dane były miejscami niekompletne. Nie byli w stanie nam pomóc. Wyszliśmy. Pan Samochodzik wydobył z kieszeni zegarek i popatrzył w zadumie na cyferblat.
- Zostało nam pięć godzin do odpłynięcia statku do domu - powiedział poważnie. - Czy w tym mieście jest coś ciekawego do obejrzenia? - zwrócił się do Magdy.
Zamyśliła się.
- Jest tu sympatyczna dzielnica marynarska i muzeum konserw - zaproponowała. - Możemy się tam trochę powłóczyć.
- Zgoda - uśmiechnął się szef. Ruszyliśmy na południe od portu.
- To stara część miasta - powiedziała Magda. - Tak zwane Gamle Stavanger... Tu mieszkali marynarze i rybacy oraz producenci puszek ze szprotkami w oleju. Większość tych domków pochodzi z pierwszej połowy XIX wieku.
Ta dzielnica wyglądała dużo sympatyczniej. Małe białe domki, obite deszczułkami, wąskie uliczki pnące się w górę i w dół. Krzewy, rosnące na maleńkich skrawkach ziemi lub w solidnych donicach, wypuszczały już liście. Na różach pojawiły się pąki. Za kilka dni zakwitną. Niskie, żeliwne latarnie dobrano wielkością do gabarytów domków.
- Osiedle krasnoludków - mruknąłem.
- Gdy wszystko zakwitnie, będzie tu naprawdę pięknie - westchnął szef. - A my tego nie zobaczymy...
Ruszyliśmy dalej. Każdy krok otwierał przed nami nowe urocze zaułki.
- Przemysł rybny w Stavangerze rozwijał się bardzo burzliwie - zaczęła opowieść dziewczynka. - Dość powiedzieć, że jednocześnie egzystowało tu niekiedy nawet dwieście rodzinnych zakładów, puszkujących sardynki... Miejscowa biblioteka posiada zbiór etykietek, liczący sobie ponad cztery tysiące sztuk. Muzeum konserw też ma bardzo bogate zbiory. Są także w mieście kolekcje prywatne, ale nikt nie zgromadził kompletu...
- Ludzie kolekcjonują dziwne rzeczy - mruknąłem.
- Coś cię trapi? - domyślił się Pan Samochodzik.
- Właśnie, szefie - znowu jesteśmy śledzeni.
Pan Samochodzik nawet nie drgnął, ale dziewczynka natychmiast się rozejrzała.
- Nie płosz ich - powiedziałem.
- Kto? - zapytał pan Tomasz.
- Bardzo dobrzy fachowcy. Co najmniej dwie, może trzy osoby. Facet o wyglądzie marynarza. Do tego starszy mężczyzna w marynarce. Widzieliśmy go pierwszego dnia... Siedział na statku niedaleko nas i czytał gazetę, gdy opowiadał pan Magdzie o Hanzie. Nie poznałem go wtedy w tym kapeluszu...
- A pozostali?
- Chyba są miejscowi. Dziewczyna, z wyglądu sądząc studentka, była przed ośrodkiem, siedziała na ławce. W tej chwili wychodzi ze sklepu z pamiątkami przed nami....
- Jesteś pewien?
- Powiedzmy na dziewięćdziesiąt procent.
Pan Samochodzik zamyślił się.
- Powiedz mi proszę, czy mogli nas podsłuchać wczoraj podczas narady?
- Tak. I to na kilka sposobów. Nie licząc oczywiście wszelkiego rodzaju pluskiew, mogli nakierować na okno odpowiednio mocną wiązkę fal elektromagnetycznych i wykorzystać szybę jako membranę.
- A teraz?
- Jeśli nie mamy jakiegoś urządzenia zaczepionego na sobie, sądzę, że nie... Zresztą musieliby rozumieć po polsku... Czego nie da się wykluczyć!
- Porozmawiamy później - mruknął szef wyraźnie zasępiony.
Magda wróciła do tematu.
- Dla sporej części domowych warsztacików i fabryczek konserw, metalowe pudełka produkowała ta właśnie fabryczka...
A wiec w tych uroczych domkach puszkowano kiedyś szprotki?!
Budynek nie różnił się specjalnie od otaczających nas zabudowań. Muzeum było na szczęście czynne. Kupiliśmy sobie bilety i wkroczyliśmy do wnętrza.
- Hmm, cała linia produkcyjna - mruknął Pan Samochodzik, patrząc na bogaty zestaw nożyc do blach, maszyn do wycinania i profilowania denek, lampy lutownicze i inne eksponaty zapomnianej sztuki puszkarskiej. W sumie, poza narzędziami do cięcia i formowania blachy, nic ciekawego w muzeum nie było. Na ścianach wisiały antyramy wypełnione bogatą kolekcją etykietek oraz ulotek reklamowych.
- W tej chwili przemysł rybny w tych okolicach znacznie podupadł, a mieszkańcy utrzymują się głównie z pracy na platformach wiertniczych i przeróbki ropy - powiedziała Magda.
- Szkoda - mruknąłem. - To musiało być fajne, każdego dnia w roku jeść sardynki z innej wytwórni...
- Ale ich nigdy nie było więcej niż dwieście - zaprotestowała dziewczynka.
- Ale zapewne niektóre padały, a na ich miejsce powstawały nowe. Skoro zgromadzono tyle tysięcy etykiet.
- Być może masz racje - odezwał się szef. - Ale jak ty sobie, Pawle, wyobrażasz pochłonięcie tak niewyobrażalnej ilości ryb? Po miesiącu najdalej miałbyś dość do końca życia.
- Możliwe - mruknąłem. - Czy jest tu jeszcze coś ciekawego? - Magda pokręciła przecząco głową.
- W takim razie chodźmy na przystań - zaproponowałem.
- Do godziny odjazdu mamy jeszcze mnóstwo czasu - zaprotestowała dziewczynka.
- Może uda się wymienić bilety na jakiś wcześniejszy rejs - zasugerowałem.
Oczywiście udało się. Niebawem znowu płynęliśmy wodolotem wzdłuż granitowej bariery wybrzeża Norwegii.
- Mnóstwo statków musiało roztrzaskać się na tych skałach - powiedział Pan Samochodzik w zadumie. - Swoją drogą szkoda, że „Krasula” ma już ponad siedemdziesiąt lat. Można by wybrać się nią na wycieczkę po fiordach...
- My planowaliśmy w drodze powrotnej trochę sobie pobuszować - powiedziała Magda. - ale niestety, „Biegnąca po falach” nadaje się już tylko do generalnego remontu. Może kiedyś...
Zostawiłem ich samych i przespacerowałem się po statku. Był prawie pusty. Chodząc, dyskretnie przyglądałem się innym podróżnym, ale nie dostrzegłem nikogo, kto mógłby być naszym „cieniem”. A może ukrył się gdzieś w kajucie? Wróciłem i usiadłem w pobliżu Pana Samochodzika.
- Dlaczego Nowogród był tak ważnym miastem dla kupców Hanzy? - zapytała Magda.
- Widzisz, ziemie dzisiejszej Federacji Rosyjskiej były wówczas rozdarte pomiędzy książąt z dynastii Rurykowiczów. Największe znaczenie miało w przyszłości odegrać Księstwo Moskiewskie. Podbijało ono sukcesywnie sąsiadów, aż doszło do jego starcia z Nowogrodem. Oba te państwa znacząco się różniły.
Księstwo moskiewskie, jak sama nazwa wskazuje, było monarchią, natomiast Nowogród - republiką. I to na dobrą sprawę republiką kupiecką. Wielu historyków uważa, że podbój tego państewka przez Moskwę stanowił punkt zwrotny w historii tej części świata. Zwyciężyło państwo barbarzyńskie, despotyczne, można powiedzieć: prymitywne. Cały praktycznie dorobek cywilizacji Nowogrodu, czerpiącej zarówno z Hanzy, jak i z kultury słowiańskiej, został zaprzepaszczony. Gdyby jednak Nowogród podbił Moskwę, wszystko zapewne potoczyłoby się inaczej. Na wschodzie Europy powstałoby prężne ekonomicznie państwo, zaludnione przez ludzi wolnych i przedsiębiorczych, w niewielkim tylko stopniu poddanych odgórnej kontroli państwa.
- Czyli dokładne zaprzeczenie tego, co było potem - mruknęła i zamyśliła się.
- Tylko, że wtedy rozbiory mielibyśmy dwieście albo i trzysta lat wcześniej - powiedziałem. - Chyba żeby republika utonęła w biurokracji. Wtedy byłaby szansa, żebyśmy to my ją podbili i napełnili mieszki złotem...
- Pamiętasz, co powiedział nam ten profesor, gdy wróciliśmy z Sudanu? - uśmiechnął się Pan Samochodzik. - Historia nie zajmuje się tym, co by było, gdyby... Choć z drugiej strony, może i szkoda...
- Jak wyglądał Nowogród? - zapytała Magda.
- Przypominał trochę Bergen - odparłem, wyręczając pana Tomasza. - Składał się z dwu dzielnic rozdzielonych rzeką, a połączonych długim, drewnianym mostem. Każda dzielnica zbudowana była na zasadzie plasterka cebuli, miała trzy pierścienie wałów obronnych. Zabudowano ją domami z drewna, wysokimi niekiedy na siedem pięter...
- A tak właściwie skąd wiadomo, jak były wysokie? - zaciekawiła się dziewczynka.
Tego nie wiedziałem, ale wyręczył mnie pan Tomasz.
- Widzisz, młoda damo, gdy w latach siedemdziesiątych przeprowadzono w Nowogrodzie gruntowne badania archeologiczne, znaleziono miedzy innymi ogromną ilość tak zwanych gramot - zwitków kory brzozowej, pokrytych napisami w języku staro-cerkiewno-słowiańskim... Podobnie jak w przypadku skórzanych butów w Bergen, tak tam wilgotna ziemia dobrze je zakonserwowała.
- I co tam było napisane? - zaciekawiła się.
- To były bardzo różne teksty. Listy, spisy towarów, polecenia. Właśnie z niektórych z nich dowiadujemy się o wysokości budynków. Kupiec przez posłańca nakazywał sługom umieszczenie towaru na przykład na siódmej kondygnacji...
- Wykopaliska w Nowogrodzie były bardzo ciekawe - dodałem. - Zebrano nieprawdopodobną liczbę drobnych zabytków... Sądzę, że znacznie więcej, niż w czasie badań Bergen...
Poszedłem do bufetu i wziąłem kawę dla siebie i dla szefa oraz colę dla naszej towarzyszki. Kawa była w smaku dość dziwna, nie smakowała mi.
- Co to za gatunek? - zdziwiłem się.
- Gatunek pewnie normalny, ale tu na północy gotują ją, zamiast parzyć - wyjaśnił szef. - Widzisz, Magdo, w Nowogrodzie rzemiosło artystyczne stało na bardzo wysokim poziomie. Obróbka kości, rogu, skóry, bursztynu...
- Czy to reguła, że miasta kupieckie zawsze mają bardzo rozwinięte rzemiosło? - zaciekawiła się.
- Na dobrą sprawę tak - powiedział poważnie szef. - Handel oznacza zyski. A to, siłą rzeczy, wytwarza popyt na towary luksusowe. I piękne wyroby na eksport. Na przykład w Gdańsku bardzo rozwinęły się cechy złotników, bursztyniarzy... Dopiero w czasie rozbiorów, gdy pruska administracja przydusiła handel, trochę to podupadło, choć Oczywiście przez cały czas rzemiosło było żyłą złota.
Poczułem łagodne przeciążenie, gdy statek przechylał się lekko na burtę. Popatrzyłem przez okno. Wchodziliśmy do portu w Bergen.
ROZDZIAŁ PIĄTY
WIECZORNA NARADA * ZIELONY OPEL * JAK UNIERUCHOMIĆ SAMOCHÓD * SZLAKI „SREBRNEJ ŁANI” * MUZEUM HANZEATYCKIE
- Jesteśmy nadal śledzeni - oświadczył Pan Samochodzik na początku wieczornej narady. - W dodatku nieomal non stop.
Siedzieliśmy znowu w zacisznej sali, na poddaszu starego, kupieckiego kantoru w dzielnicy Gamle Bryggen. Zachodzące słonce rozświetlało nieduże okienko wychodzące na port. Woda w zatoczce wydawała się purpurowa. Cienie statków, smoliście czarne, tańczyły na drobnych falach. Brwi Wiewiórki uniosły się lekko do góry.
- Jest ich co najmniej trzech - powiedziałem. - A zapewne więcej. Stosują klasyczny sposób obserwacji, często wymieniające się osoby. Nie chcą, żebyśmy się domyślili, ale cóż, udało nam się.
Sven zamyślił się głęboko.
- To bardzo niedobrze - powiedział. - Zwłaszcza, że niezbyt możemy wam zorganizować ochronę. Patrick wyjechał, na całe Bergen zostałem tylko ja i Marcus, a on ma teraz sesję na uniwersytecie. Chyba nie widzę innej możliwości, tylko wynająć profesjonalną firmę ochroniarską...
- Jakoś sobie poradzimy - uspokoił go szef. - Na razie nie manifestują jakichś negatywnych uczuć względem nas...
- Departament analiz strategicznych ruchów społecznych UE? - zamyśliłem się. - Cuchnie mi tu tajnymi służbami.
- O ile to nie jest taki departament, jak te listy gończe - mruknął Pan Samochodzik.
Sven pokręcił głową.
- Istnieje - powiedział. - Sprawdziłem rano. To potężna instytucja, zatrudniająca prawie dwa tysiące urzędników we wszystkich krajach piętnastki... Zajmują się głównie tropieniem eurosceptyków... To dopiero rozwinie się w tajne służby. Może za kilka lat...
- Ale co robią tu w Norwegii? - zamyślił się Wiewiórka.
- Śledzą nas na wszelki wypadek - powiedział poważnie nasz gospodarz. - Pan zapewne nie wie - zwrócił się do mojego szefa. - Związek hanzeatycki liczy obecnie około dwóch tysięcy członków, rozsianych od Islandii po Maroko... W Bergen jest nas dwu. Większość mieszka w Danii, Niemczech, Wielkiej Brytanii...
- I tam właśnie was prześladują? - zagadnąłem odrobinę złośliwie.
- Coś w tym guście. Najpierw odmawiano nam rejestracji, potem zlikwidowano nasz tygodnik... Tak więc mamy na pieńku z tymi przyjemniaczkami z departamentu...
Zapadła długa, denerwująca cisza. Tylko Magda spokojnie pociągała colę z wysokiej szklanki. Podziwiałem ją. Jak mogła wlewać w siebie takie ilości tego słodkiego jak ulepek płynu?
- Pachołkowie Unii Europejskiej - mruknął wreszcie Wiewiórka.
- Nieprzejednani wrogowie wolnego handlu i kupieckiej tradycji... Najemnicy socjalistycznych biurokratów z Brukseli... Ale nie damy się...
Uśmiechnąłem się lekko, a Pan Samochodzik wyraźnie się zdenerwował.
- Dochodzimy tu do dość zasadniczego pytania - głos Pana Samochodzika ociekał jadem. Nie spodziewałem się, że tak dobrze może udawać wściekłość. - Skąd oni dowiedzieli się o istnieniu depozytu?
- To wiedza przekazywana z pokolenia na pokolenie - wyjaśnił Sven. - Ale pół roku temu popełniliśmy błąd taktyczny. Nasze pismo jeszcze istniało. Zamieściliśmy artykuł na temat stanu majątkowego związku. Wspomnieliśmy w nim o depozycie. No i mamy ich na karku...
Spojrzałem na Wiewiórkę.
- Ilu jest członków związku hanzeatyckiego w Polsce? - zapytałem.
- Dwoje - odpowiedział bez wahania.
Pan Samochodzik popatrzył zgorszony na Magdę.
- Ależ nie - nasz towarzysz spostrzegł spojrzenie szefa. - Ja i moja żona. Żeby się zapisać, trzeba mieć szesnaście lat...
Nie mieliśmy już nic więcej do powiedzenia. Zakończyliśmy naradę.
- Ciekawe - mruknąłem, gdy schodziliśmy wąskimi, ciemnymi schodami - Nie wiem, czy powiedział nam wszystko. Przed nami ktoś już prowadził poszukiwania. I jeszcze ten pomysł z wyspą... Czy oni mają prawo sięgnąć po ten depozyt?
- Sądzę, że oni faktycznie są kontynuatorami tego stowarzyszenia. Pomysł z budową sztucznej wyspy też wydaje się niezły... I choć byłby niezwykle kosztowny, taka inwestycja mogłaby się szybko zwrócić. Zaś co do depozytu, musiało być tak: dowiedzieli się o nim i pomyśleli, że to dobry sposób na zgromadzenie kapitału... Faktycznie wygląda nieźle, po tylu latach procenty mogły poważnie urosnąć... Ale nasi neo-hanzeaci nie są na tyle dobrymi fachowcami, by odnaleźć pieczęć. Dlatego Sven wynajął nas, a tamci węszą po naszych tropach, prawdopodobnie w nadziei, że znajdą coś, co my przegapimy, albo spróbują nam wydrzeć pieczęć, gdy ją znajdziemy...
- Śledzą nas - powiedziałem.
- W tej chwili?
Kiwnąłem poważnie głową.
- Nie wiem, czy zwrócił pan uwagę na białego mercedesa. To dość nietypowy kolor...
- Wydaje mi się, że stał taki w porcie, gdy wysiadaliśmy z wodolotu.
- Właśnie. I wczoraj. A teraz minął nas...
- Uważasz, że to ten sam?
- Musiałbym zobaczyć jego numery rejestracyjne, ale ten kolor jest tak charakterystyczny, że raczej nie mam wątpliwości. Niepokoi mnie co innego... Nie kryją się. Widzę tu dwie możliwości - stwierdziłem. - Albo to samochód podstawiony na wabia, chcą, abyśmy skupili na nim swoją uwagę, podczas gdy zignorujemy drugi wóz o bardziej konwencjonalnej barwie lakieru...
- Albo też dają nam do zrozumienia, że nie jesteśmy sami. Ujawniają się, bo nie chcą walki, tylko pokojowej rywalizacji...
- Chyba zanadto wierzy pan w szlachetne intencje ludzi - mruknąłem.
- Widzisz, Pawle, Większość ludzi na świecie jest porządna, cywilizowana, nie sprawia kłopotów sobie i bliźnim. Mamy trochę pecha, że na swojej drodze natrafiamy na tych gorszych... Ale przecież nie zawsze. Z sympatią wspominam te dwie krakowskie alchemiczki... Konkurowanie z nimi było prawdziwą przyjemnością. A połączenie sił w rozwiązywaniu zagadki zapewniło nam sukcesy... Zaś co do tych trzech, jak się to mówi: „po owocach ich poznacie”...
- Poszukiwania skarbów Inków oraz przygody w twierdzy Boyen i podczas poszukiwań skarbu Samsonowa nauczyły mnie nikomu nie ufać - mruknąłem. - Za dużo pocisków latało mi nad głową... Wolę raczej wszędzie wietrzyć zasadzkę, niż zignorować zagrożenie.
- Uważaj z tym, nie warto popadać w paranoję..
- I jeszcze nasi zleceniodawcy. Czuje, że coś ukrywają...
- Wiesz, to częsta przypadłość prywatnych detektywów. Klienci na początku starają się ich oszukać, zatajają część prawdy, nie chcą, żeby ich grzeszki i rozmaite brudy wyszły na jaw... Tu, jak przypuszczam, zachodzi ten sam przypadek. Przypuszczam, że nie ufają nam tak do końca...
Wreszcie znaleźliśmy się przed zajazdem. Rozejrzałem się wokoło, zanim przekroczyliśmy próg. Nigdzie nie było widać podejrzanego samochodu ani jego pasażerów.
- Musimy się liczyć z tym, że już wiedzą, gdzie mieszkamy - powiedziałem do szefa. - Wczoraj w porze kolacji widziałem, jak przejechali ulicą tym zielonym oplem.
- Pożyjemy zobaczymy. Ale jeśli możesz, na wszelki wypadek postaraj się spisać ich numery rejestracyjne. Nie sądzę, żeby było to konieczne, ale odrobina przezorności nie zawadzi.
Tej nocy śnił mi się zielony samochód. Jeździł w kółko po uliczkach, pomiędzy domkami obitymi białą, drewnianą klepką.
***
Ranek był deszczowy. Spałem długo, Pan Samochodzik też nie mógł wygrzebać się z łóżka. Było już koło jedenastej, gdy wreszcie wstaliśmy.
- Pogoda mocno zniechęcająca - powiedziałem, patrząc na okna zlewane strugami wody.
- Faktycznie - kiwnął głową. - Ale i tak musimy się przejść, przynajmniej do archiwum. Tu nie mamy żadnych materiałów, aby móc pracować... A za to nam płacą.
- Więc jednak nie rezygnujemy, mimo ich zachowania...
- Pawle, to, jak już mówiłem, zdarza się prywatnym detektywom. Zdarza się też państwowym. Pamiętasz, jak opowiadałem ci o poszukiwaniach we dworze w Janówce?
- Owszem - kiwnąłem głową.
- Przecież, gdy tam jechałem, nie miałem pojęcia, że moim zadaniem jest poszukiwanie loży masońskiej. Dyrektor Marczak zataił to przede mną... Michaił, gdy szukaliśmy Rubinowej Tiary, nie wspomniał, że chciałby przy okazji poszukać też nieukończonej korony carów... Dopóki płacą, mają prawo wymagać.
Zjedliśmy śniadanie, a potem zapukałem do pokoju Wiewiórki. Nie było go, ale otworzyła nam Magda.
- Tata poszedł dopieszczać statek - powiedziała. - Tak się przynajmniej wyraził. Wyszliśmy wczoraj zaraz po was, ale nie dogoniliśmy, musieliśmy wybrać inną drogę... Za to widzieliśmy zielonego opla.
- Idziemy sobie popracować - wyjaśniłem. - Gdyby się tu kręcili, spróbuj im zrobić zdjęcia - podałem jej mały jak zabawka aparat cyfrowy. - Poznasz ich?
- Jeden wygląda jak emerytowany nauczyciel, drugi jak kelner, a trzeci jak marynarz? - upewniła się.
- Widziałaś ich?
- Aha. Rano, jak szłam do sklepu po zakupy, to przejechali ze dwa razy wzdłuż ulicy, a potem zaparkowali naprzeciw zajazdu, po drugiej stronie chodnika. Siedzą cały czas w wozie, zupełnie jakby na was czekali...
- Choroba - mruknąłem. - Widocznie faktycznie czekają...
Przeszedłem do holu i popatrzyłem przez wizjer drzwi. Nie było wątpliwości.
- O rany, jak na filmie - ucieszyła się. - Tata opowiadał trochę o tym, jak szukali z panem Tomaszem skarbów... Szkoda, że poszedł na statek, bo pewnie chętnie by się przyłączył do zabawy...
- Dla jednych zabawa, dla innych praca - westchnąłem.
Pan Samochodzik zasępił się na dłuższą chwile.
- Co radzisz? - zapytał wreszcie. - Jakoś przyzwyczaiłem się, że do tej pory to my śledziliśmy różnych podejrzanych typków...
- A teraz z myśliwych staliśmy się zwierzyną łowną - mruknąłem. - Możemy wyjść oknem od strony dworca i zejść na dół po skarpie... Niestety, ten pomysł ma te wadę, że na dworcu jest posterunek policji, a my, złażąc tamtędy, będziemy wyglądali wypisz wymaluj jak dwaj włamywacze, opuszczający „miejsce pracy”. Dedukuje, że miejscowa policja jest nieco bardziej czujna niż nasza...
- Hmm. To chyba faktycznie nie jest dobry pomysł. A drugi plan?
- Możemy wyjść frontowymi drzwiami, a przechodząc obok ich samochodu wetknąć im kartofel w rurę wydechową.
- Genialne - ucieszyła się Magda. - Zupełnie jak na filmie... - powtórzyła.
- Na szmatławym filmie - uściślił pan Tomasz. - Widzę tu kilka problemów, nazwijmy to technicznych. Po pierwsze: czy masz kartofel?
- Obawiam się, że nie - mruknąłem.
- Po drugie: wydaje mi się, że trudno go wsadzić bez zwrócenia uwagi tych trzech dżentelmenów. Nie wiem, czy sobie to wystarczająco dokładnie wyobraziłeś. Siedzą tam i śledzą nas. Wychodzimy. Siłą rzeczy skupiają na nas uwagę. Wtedy ty podchodzisz z kartoflem w ręce do ich wozu i wtykasz im w rurę wydechową...
- Jeśli odpowiednio głęboko wbiję, to bez korkociągu nie wydłubią...
- Zapiszmy tę celną odpowiedź - uśmiechnął się szef. - Załóżmy, że unieruchomiłeś samochód. Co dalej?
- No, potem możemy oddalić się z godnością, a ich niech krew zaleje...
Nawet Magda westchnęła z politowaniem.
- Co się nie zgadza? - zdenerwowałem się.
- Przecież oni wysiądą - powiedziała. - I pójdą za wami na piechotę.
- W dodatku będą nieco zdenerwowani tym kartoflem - dorzucił pan Tomasz rozbawiony.
Faktycznie, tego nie przewidziałem.
- Na razie chodźmy, zobaczymy, co zrobią - zaproponował. - Może uda się ich zgubić. W najgorszym wypadku zadzwonimy po policję...
- To nam nic nie da - zaprotestowałem.
- Jak to nie? - zdziwił się. - Wrobili nas w narkotyki, kradzież samochodu, wysłali za nami fałszywe listy gończe... To wszystko przestępstwa... I to bardzo poważne.
- Dobrze, szefie, ale nie mamy nawet cienia dowodu... Na podstawie naszych podejrzeń nie mogą ich aresztować.
- Hmm. Są urzędnikami UE i znajdują się poza jej granicami. Czyli tu chyba nie wolno im działać. W dodatku śledzą nas bez stosownych zezwoleń, wydanych przez organa ścigania.
- Panie Tomaszu, podchodzą policjanci, wyciągają ich z samochodu. Obrona dziecinnie prosta. „Owszem, jesteśmy urzędnikami, ale przebywamy tu na urlopie. To wolny kraj, wiec możemy parkować, gdzie tylko chcemy...”
Szef zamyślił się głęboko.
- Może się rozdzielicie - zaproponowała Magda. - Za każdym pójdzie jeden agent. Potem ich zgubicie...
- Jeśli ich zgubimy, będą wiedzieli, że wiemy, że nas śledzą - zaprotestowałem.
- I tak wiedzą - westchnął szef. - Nie zapominaj, że wczoraj jednego sponiewierałeś w bramie... Ale może z tego zajazdu jest jakieś inne wyjście?
Było. Dziesięć minut później wędrowaliśmy w stronę archiwum. Nigdzie w zasięgu wzroku nie było widać prześladowców. Trochę musieliśmy nadłożyć drogi, ale niebawem zasiedliśmy w znajomej czytelni.
- Co sprawdzimy dzisiaj? - zapytałem.
- Księgę portową - powiedział poważnie szef.
- Ale przecież już ją badaliśmy...
- Tak, ale teraz proponuję zbadać poprzednie dziesięć lat. „Srebrna Łania” z pewnością bywała tu od czasu do czasu. Trzeba sprawdzić, skąd przybywała i z jakim towarem. To pomoże nam ustalić, gdzie był jej port macierzysty, a niewykluczone, że właśnie tam mieszkał nasz Peter Hansvaritson.
- Szefie, jest pan geniuszem!
- Wiem o tym, ale nie znoszę pochlebstw - zażartował. - Nie patrz z takim zdumieniem, ja też czytywałem komiksy o Kajku i Kokoszu. Do roboty, Pawle.
Zasiedliśmy do ksiąg. Nieco po trzeciej skończyliśmy. Nie mieliśmy już siły. Długie przeglądanie niekończących się wykazów okazało się zajęciem bardzo nużącym. Opuściliśmy gościnne progi archiwum i powędrowaliśmy w poszukiwaniu czegoś do zjedzenia. Nasi drodzy obserwatorzy widocznie trafili jakoś na nasz ślad, bowiem w jednej z przylegających do dworca uliczek mignął mi zielony opel. U wylotu uliczki, prowadzącej do naszego zajazdu, stał biały mercedes.
- A wiec cały czas depczą nam po piętach - mruknął pan Tomasz. - No i dobrze, niech sobie depczą.
Koło targu rybnego znaleźliśmy niewielki lokal, z grubsza wyglądający jak polska nadmorska smażalnia ryb, ale znacznie czystszy i bardziej luksusowo urządzony. Zasiedliśmy do pieczonego dorsza z frytkami.
- A wiec podsumujmy wyniki naszej dzisiejszej pracy - zachęcił Pan Samochodzik.
- „Łania” zazwyczaj przywoziła do Bergen suszone ryby - powiedziałem. - Oraz olej rybny... Sądzi pan, że to może być tran?
- Nie jestem pewien. To chyba jeszcze nie ta epoka. Z tego co pamiętam, okres polowań na wieloryby w celu wytapiania z nich tranu zaczął się pod koniec XVIII wieku, ale tran na masową skalę zaczęto stosować dopiero w końcu XIX wieku. Wtedy też ktoś wymyślił, że należy poić nim dzieci... No i poili - wzdrygnął się na wspomnienie.
- Jaki to miało smak? - zaciekawiłem się. - Bo ja już z innej epoki i tran znam tylko z literatury...
- Smak był jeszcze do przyjęcia, tak jakbyś chciał olej słonecznikowy pić łyżką... Ale ten potworny, rybi zapach... Koszmar. Ale z tego, co pamiętam, gdzieś na początku lat sześćdziesiątych tran zniknął z aptek jak zdmuchnięty. Za to pojawiła się moda na szpinak. Karmili tym dzieci w przedszkolach...
- Mnie też - wspomniałem. - Pakowali w nas to zielone paskudztwo i dzieciaki rzygały jak koty...
- Ponoć szpinak ma wiele witamin i mikroelementów - uśmiechnął się szef. - Ciekawe, ile z tego w nim zostaje po gotowaniu... Wysoka temperatura niszczy witaminy. Ale wróćmy do tematu. Olej rybny mógł być tranem albo czymś podobnym. A wiec przywozili produkty rybne.
- Tak. Za każdym razem przybywali tu z nimi z północy. Co za idiotyczna maniera, że nie pisali, z jakiego miasta. Od czasu do czasu trafiał się fracht na południe. Z powrotem przywozili wina reńskie, piwo, sukno z Flandrii...
- Kilkakrotnie „Łania” zawijała do portów polskich - mruknął szef. - Bo jak inaczej wyjaśnić pośród jej ładunku gdańską wódkę i zboże?
- A wiec możemy ustalić z grubsza taką trasę: wczesną wiosną „Łania” pływała na północ, dostarczając do portu w Bergen ryby suszone i wędzone oraz olej. Olej przeważnie wczesną wiosną, ryby trochę później...
- Ktoś tam na północy sprzedawał zimową produkcje - wyraził przypuszczenie Pan Samochodzik. - A potem z wiosennych połowów to, co na bieżąco wędził lub suszył na ostrym, majowym słoneczku...
- Sądzi pan, że powiedzmy tysiąc kilometrów na północ jest w maju wystarczająco dużo słońca?
- Niewykluczone... Wiatry od morza też mogły nieźle suszyć ryby. No, nieistotne. Jakoś sobie z tym radzili.
- A wiec w czerwcu i lipcu, gdy wyraźnie koniunktura na ryby spadała, nasz drogi Peter Hansvaritson odbywał kilka rejsów na południowy zachód. W portach północnych Niemiec i Niderlandach zaopatrywał się w sukno, wino i piwo...
- W sierpniu odbywał jeden lub dwa rejsy na Bałtyk po polskie zboże i wódkę - uzupełniłem. - Potem wracał do handlu rybą... Dziwne.
- Dlaczego?
- Widzi pan, szefie, tu chyba cały rok powinien być sezon na ryby. A zwłaszcza latem.
- Może bardziej mu się opłacał inny towar i do ryb wracał tylko wtedy, gdy nie miał innego zajęcia. Ciekawe, skąd je brał...
- Może miał gdzieś tam majątek albo faktorie handlową i kupował ryby łowione przez jego chłopów albo rybaków...
- Tu w zasadzie nie było pańszczyzny, Pawle. Ale zastanówmy się nad drugim punktem. Ryby łowione i oprawiane przez rybaków. Gdzie na północy były najlepsze łowiska?
- Obecnie są na Lofotach - wyjaśniłem. - To archipelag wysp, leżący za kołem podbiegunowym...
- Daleko?
- 700 kilometrów. Mniej więcej.
- Sądzisz, że „Łania” byłaby w stanie obrócić tam i z powrotem w ciągu sześciu - siedmiu dni?
- Nie... chyba nie. Trzeba zapytać Wiewiórkę i jego córkę, jak długo płynęli...
- On przybywał z Trondheim - powiedział Pan Samochodzik, wertując kieszonkowy atlas świata.
- Jest pan pewien?
- Prawie. Widzisz, Pawle, to był wówczas duży port. I leży niedaleko, to znaczy o przeszło połowę bliżej niż Lofoty. Bez trudu mógł tam składać zamówienia, przybywał, ładowano ryby na „Łanię”. Płynął do Bergen, tu je odstawiał kontrahentom. I tak w kółko do znudzenia.
- No to nie dziwię się, że dla urozmaicenia od czasu do czasu pływał też na nasze wody - mruknąłem. - Bergen najwyraźniej stanowiło przez całe lato jego bazę wypadową w różne strony świata. Zimą wracał gdzieś na północ. A wiec dalszy trop możemy podjąć właśnie tam?
- Ano na to wygląda.
Wyjął z kieszeni telefon komórkowy i wystukał numer.
- Sven? Witaj. Mamy pewien trop... jak można dostać się do Trondheim? Wodolotem... Aha. Dziś wieczorem. Dobrze. Zarezerwuj nam dwa miejsca. Pociągiem nie byłoby szybciej? Ach, nie ma bezpośredniego połączenia... Hmm... A przez Oslo? No tak, to faktycznie będzie szybciej... A samochodem? A to znakomicie. Nie rezerwuj wiec biletów. Pojedziemy Rosynantem.
- No i załatwione - powiedział, chowając komórkę do kieszeni.
- Zobaczymy, co mają w tamtejszych archiwach.
- Nie popłyniemy wodolotem?
- Nie... Wprawdzie to kraj morski i czasami wodą jest bliżej, można by jeszcze samolotem, to trochę drożej, ale nie chce się rozstawać z samochodem. Może nam być potrzebny. Nie wiadomo, co nas czeka...
Dokończyliśmy posiłek i powędrowaliśmy nad zatokę Vagen.
Wiewiórka ciągle dłubał coś wewnątrz „Biegnącej po falach”, a Magda siedziała na dziobie statku i nudziła się jak mops.
- Hej, hej - pomachał do niej szef. - Nie chciałabyś przejść się z nami do muzeum hanzeatyckiego?
Zeskoczyła z nadbudówki i przebiegła po trapie.
- Jasne - ucieszyła się.
No i powędrowaliśmy. Zaraz na skraju Gamle Bryggen, w jednym z najlepiej zachowanych budynków, mieści się muzeum hanzeatyckie. Kupiłem bilet dla Magdy, my, jako pracownicy polskiego zarządu muzeów, znowu zostaliśmy wpuszczeni za darmo. Obok recepcji znajdowało się spore pomieszczenie dawnego kantoru. Wnętrze pieczołowicie zrekonstruowano. Zadbano nawet o suszone ryby, bo tym właśnie towarem tu niegdyś handlowano. W XVII i XVIII wieku znajdowała się tu wielka waga, na której ważono towar oraz rozmaite inne meble i beczki z towarem. Po wąskich schodkach weszliśmy na piętro.
- Dawniej specjalne przepisy, bardzo skrupulatnie przestrzegane, regulowały całe życie kupców - wyjaśnił szef. - Nie wiem, czy zwróciliście uwagę, że wszystkie budynki mają identyczne wymiary.
- Sądziłem, że to wynika z szerokości działek miejskich - zdziwiłem się.
- Tak, ale można było przecież budować w górę. Tymczasem wszystkie są niemal identycznej wysokości...
- A po co tak dokładnie to regulowano? - zainteresowała się Magda.
- Nie wiem, skąd wzięto ten zwyczaj - powiedział w zadumie Pan Samochodzik. - Ale wymiary te obowiązywały we wszystkich miastach Hanzy... Zwróćcie uwagę: te domy wzniesiono, gdy związek w zasadzie był już martwy, a jednak nadal trzymano się pięćsetletniej tradycji... Widocznie dawało to kupcom poczucie wspólnoty, nikt nie wywyższał się nad sąsiadów? Może w ten sposób łagodzono jakieś konflikty społeczne? Nie mam pojęcia.
Na pierwszym piętrze znajdowały się pomieszczenia mieszkalne, położone przy ścianie frontowej, oraz magazyny biegnące w głąb traktu budowli. Podobnie jak w restauracji, gdzie jedliśmy obiad po przybyciu, także i tutaj czuć było delikatny, zanikający rybny zapach. W pierwszym z pomieszczeniu znajdowało się bardzo niewiele sprzętów, za to uwagę naszą zwróciły łóżka. Wyglądały jak płaskie szafy, wpuszczone w drewnianą ścianę. Każde zaopatrzone było w klapę.
- Zdumiewające - mruknęła dziewczynka. - Coś jak japońskie hotele z kapsułami mieszkalnymi... Dlaczego to tak?
Zajrzała do najbliższego łoża.
- Wąskie i dość krótkie - mruknęła. - Do najwygodniejszych chyba nie należało...
- Ale za to dość dobrze trzymało ciepło - wyjaśnił pan Tomasz. - Widzisz, tu obowiązywały nieprawdopodobnie surowe przepisy przeciwpożarowe. W tych domach na przykład nie wolno było instalować pieców.
- Skoro wszystkie ściany były drewniane, to wygląda to dość rozsądnie - mruknąłem.
- To czym ogrzewano? - zdumiała się. - Przecież nie ciepłem oddechów?
- Palono świece, no i Oczywiście lampki oliwne i kaganki. Przypuszczalnie zimą temperatura wewnątrz nie przekraczała dziesięciu stopni Celsjusza...
- Poranki były ciężkie - mruknąłem. - Wyjść z łóżka, umyć się w zimnej wodzie, ubrać...
- To pozwala nam bardziej docenić nasze czasy - uśmiechnął się szef. - Choć, z drugiej strony, może wówczas ludzie byli nieco inni. Twardzi, zahartowani... Nie przejmowali się niedogodnościami. No i myli się chyba dużo rzadziej... W Szwecji i Niemczech były łaźnie miejskie, do których uczęszczano raz na kilka tygodni. Podobnie sprawa miała się w Polsce... Zimą kąpieli starano się unikać, choć przed Bożym Narodzeniem w zasadzie wszyscy szli się odświeżyć...
- Nogi myto na świętego Jana - mruknąłem. - A na Wielkanoc bartnicy wysypywali starą słomę z butów pod ulami... Czytałem kiedyś taką książkę o zabobonach - zdradziłem źródło specyficznej wiedzy.
Łóżko miało klapy na dwie strony: jedną do pomieszczenia, w którym teraz staliśmy, a drugą do pokoju za ścianą. Przeszliśmy przez drzwi i trafiliśmy do nieco lepiej umeblowanej części domostwa.
- Tu zapewne mieszkał kupiec - powiedziałem. - A tam, skąd przyszliśmy, widocznie służba i pracownicy.
- A dlaczego on miał klapę na dwie strony? - zaciekawiła się Magda.
- Być może po to, żeby kontrolować, czy w nocy nie robią jakichś słodkich głupstw - wyraziłem przypuszczenie.
- Raczej żeby ich po prostu kontrolować - powiedział szef. - Tu mieszkali zazwyczaj wyłącznie mężczyźni. Kupcy posiadali oczywiście rodziny, ale przebywały one w majątkach ziemskich i rezydencjach, daleko od niezdrowej atmosfery portów. Spora część kupców mieszkała na co dzień nawet w innych krajach, a tu przybywała tylko, jak się to mówi, do pracy. Czasem kilku wspólników posiadało jeden taki kantor i wymieniało się co kilka miesięcy.
- Musiało być im trudno - westchnęła Magda.
- Oczywiście - powiedział Pan Samochodzik. - Ale dzięki temu nasza kultura jest znacznie bogatsza...
- Jak to? - zdziwiła się.
- Daleko od domu odczuwali nostalgię. Pisali piękne wiersze, komponowali muzykę, kazali malować obrazy, by nieco rozweselić wnętrza swoich mieszkań. Pisywali też długie, tęskne listy. Sporo z tego się zachowało. A gdy wreszcie wracali do domów, kupowali żonom i dzieciom całą masę różnych drobiazgów, tym samym pobudzając rzemiosło artystyczne. Najwspanialsze dzieła sztuki powstawały z trzech powodów. Po pierwsze, na zlecenie możnych sponsorów, a kupcy mieli pieniądze i chcieli je wydawać na ładne rzeczy, po drugie, z tęsknoty za ojczyzną, a kupcy często tęsknili, po trzecie z dumy, pychy, chęci wywyższenia się... Jeśli oglądamy dzieła mistrzów holenderskich, mamy tam zasadniczo sielskie krajobrazy, widoki portów i statków oraz portrety kupców i ich żon, czasami z dziećmi...
- Zapomniał pan o dziełach sztuki powstałych w przypływie zazdrości - uśmiechnąłem się. - Nie wszyscy artyści malowali tylko po to, aby zarabiać pieniądze...
- To prawda - kiwnął głową. - Ale nawet tacy mieli swoich mecenasów...
Wreszcie znaleźliśmy się na najwyższym piętrze drewnianej kamienicy, pod samym dachem. Koło okna znajdował się niewielki gabinet, gdzie pracował niegdyś właściciel. Na ładnym sekretarzyku leżała księga handlowa oraz przybory do pisania: szklany kałamarz i gęsie pióro o fachowo przyciętej końcówce.
Pomieszczenie urządzono tak, że wydawało się, iż kupiec wyszedł tylko na chwilę. Odłożył pióro i, nie zamykając nawet księgi, zszedł po coś na dół...
Spojrzałem przez okno na port. Jak mógł wyglądać przed trzystu laty? Zatłoczony statkami, przybywającymi ze wszystkich stron świata, z tłumem obcokrajowców, przetaczającym się po nabrzeżach? Być może tu przed oknem cumowała „Srebrna Łania”, a marynarze Petera wnosili do magazynów kosze pełne suszonej ryby, toczyli potężne, trzystulitrowe beczki rybiego oleju. Ich bose stopy wybijały werble na drewnianych deskach...
- Urodziłem się trzysta lat za późno - mruknąłem.
Pan Samochodzik tylko się uśmiechnął, a ja naraz przypomniałem sobie o braku ogrzewania, bieżącej wody, wychodka...
- A co robili zimą, gdy port zamarzał? - zaciekawiła się Magda.
- Zimą, nie mając specjalnie nic do roboty ani żadnych ciekawych rozrywek, kupcy zbierali się w rozmaitego rodzaju budynkach cechowych. W Gdańsku taką funkcje pełnił dwór Artusa. Tam jedli, słuchali muzyki i oglądali występy kuglarzy, a czasem i wędrownych trup teatralnych. No i oczywiście pili piwo w niewyobrażalnych ilościach. Natomiast wino przeznaczone było raczej wyłącznie dla gości. Kobiety najczęściej nie miały prawa wstępu... Obowiązywały surowe reguły. Za bójki karano aresztem i wysokimi grzywnami. Podobnie surowo karano za opowiadanie sprośności i oczernianie towarzyszy. Hazard był w zasadzie zabroniony, ale wolno było przyjmować zakłady, na przykład o cenę śledzi wiosną.
- To straszne - mruknęła Magda. - Zebrało się tylu chłopa, a tu ani zatańczyć, bo nie ma kobiet, ani porżnąć w karcięta, ani nawet poopowiadać sobie murarskich dowcipów...
- To byli twardzi, surowi ludzie i żyli wedle reguł niemal zakonnych - wyjaśniłem. - Poza tym obawiali się rychłego zepsucia obyczajów, w razie gdyby zanadto pofolgowali nałogom.
- Kupcy kultywowali także inne ciekawe zwyczaje - powiedział szef. - Wiosną, gdy wznawiano sezon żeglugowy, tu, w Bergen, odbywały się igry bergeńskie - bardzo wesoły festyn, związany z przyjmowaniem nowych kandydatów do stanu kupieckiego. Aby zostać kupcem, trzeba było, podobnie jak w innych zawodach, przez dłuższy czas terminować u doświadczonego fachowca. Kandydatów na uczniów poddawano tu czemuś w rodzaju otrzęsin.
- O otrzęsinach słyszałam - kiwnęła głową Magda. - Tak się zabawiali krakowscy żacy...
- Nie tylko krakowscy - uśmiechnąłem się. - W Warszawie na niektórych wydziałach do tej pory, choć w postaci symbolicznej, urządza się coś takiego.
- Najpierw kandydat na kupca przechodził próbę dymu. Wciągano go na linach w pobliże komina, buchającego wyjątkowo gryzącym dymem. Gdy już odpowiednio zaczadział, zadawano mu różne niedorzeczne pytania. Potem była próba wody. Wyrzucano go z łódki pośrodku zatoki i miał dopłynąć do swojej łodzi. Po drodze był bity i przytapiany przez starszych, siedzących w łodziach. Powtarzano to trzykrotnie. Na koniec była próba bata. Wpychano go nago do pokoju, gdzie dostawał solidną chłostę rózgami... Poza tym, oprócz tych, nazwijmy to, ekscesów, odbywały się bale maskowe i biesiady. Trwało to wszystko najczęściej kilka dni. Po ciężkiej zimie chcieli trochę sobie poużywać.
Ruszyliśmy do wyjścia.
- Zwróćcie uwagę jeszcze na to - szef wskazał nam nieduże klapy w podłodze i w suficie.
- To pewnie do transportu towarów - domyśliła się Magda.
- W pomieszczeniach mieszkalnych? - uśmiechnął się. - A co ty o tym sądzisz, Pawle?
- Hmm. Skoro tu była głównie zabudowa drewniana, to zapewne są to otwory ewakuacyjne na wypadek pożaru - powiedziałem. - Zwróćcie uwagę, że z każdego pomieszczenia są co najmniej dwa wyjścia, nie licząc tych klap.
- Były też przejścia przebite pomiędzy poszczególnymi budynkami - dodał poważnie szef.
- Sprytne - mruknęła dziewczynka.
- Okoliczności wymusiły... Zresztą, straszliwe pożary niejeden raz niszczyły Bergen. W 1801 roku na przykład spłonęło całe centrum miasta na wschód od targu rybnego. Wówczas też przebudowano tamtą dzielnice...
- Wcześniej przypominała Gamle Bryggen? - zaciekawiła się Magda.
- Tego nie wiem - zafrasował się szef. - Pewnie tak, bo dokumenty wspominają, że w okresie największej świetności w Bergen było 400 domów hanzeatyckich... Trzeba sprawdzić...
- Nie było jeszcze fotografii - zauważyłem.
- Fotografii może i nie, ale idę o zakład, że w miejscowym muzeum będzie co najmniej kilka obrazów przedstawiających tamten kawałek miasta.
Po stromych schodkach zeszliśmy na dół i niebawem opuściliśmy stary kupiecki dom.
ROZDZIAŁ SZÓSTY
JAK WYROLOWAĆ SZPIEGÓW * NOCNY REJS DO TRONDHEIM * ZNOWU ZIELONY OPEL * KATEDRA NIDAROS * REFORMACJA I KONTRREFORMACJA
Gdy wyszliśmy z zajazdu objuczeni plecakami, słońce właśnie wschodziło. Ruszyliśmy w stronę parkingu, na którym zostawiłem jeepa. Nieoczekiwanie w cieniu pomiędzy domami zauważyłem zielonego opla.
- Hmm - mruknął Pan Samochodzik na ten widok. - Sądzisz, że pojadą za nami?
- Pewnie nie wiedzą, dokąd idziemy - odparłem. - Przecież moglibyśmy iść na dworzec albo do portu, by siąść do wodolotu... Mamy nad nimi pewną przewagę. Trzeba ich tylko nieco wyrolować...
- Wyrolować - powtórzył Pan Samochodzik nieznany sobie wyraz. - No to do dzieła.
Powędrowaliśmy spokojnie na dworzec. Przeszliśmy przez hale i wymknęliśmy się bocznym wyjściem. A potem ruszyliśmy szybkim krokiem do portu. Po upewnieniu się, że ich zgubiliśmy, mieliśmy wrócić na parking.
- I niech nas szukają - powiedziałem z uczuciem ogromnego zadowolenia.
- Nie chce cię martwić, ale chyba wcale nas nie zgubili.
Odwróciłem się. Wędrował za nami w pewnym oddaleniu ten młody z przylizaną fryzurą.
- Jasny gwint - mruknąłem. - Nawet się nie kryje... Ale zaraz go załatwię.
- Żadnych brutalizmów! - huknął na mnie szef. - Pracujemy w ministerstwie kultury, a nie w klubie karate.
- Spokojnie, to będzie bardzo inteligentne załatwienie - uśmiechnąłem się.
Zdjąłem plecak i zawróciłem w stronę naszego prześladowcy. Zatrzymał się na mój widok koło parkanu, otaczającego zapewne jakiś park. Podszedłem do niego z miłym uśmiechem. Dobrze zapamiętał przedwczorajsze sponiewieranie w bramie, bo z miejsca przyjął postawę obronną.
- Która jest godzina? - zapytałem po angielsku.
Popatrzył na mnie nieufnie, a potem spojrzał na zegarek.
Skoczyłem i błyskawicznie zatrzasnąłem mu na przegubie jedną obręcz kajdanków. Drugą zapiąłem na jednej ze stalowych sztachet ogrodzenia.
- Wybaczy pan - powiedziałem. - Ale wolimy sami chodzić na wycieczki.
- Donerwetter - warknął, szarpiąc za stalowy łańcuszek.
A więc Niemiec.
- Do miłego zobaczenia - powiedziałem sucho i wróciłem do szefa.
- To miało być kulturalne załatwienie sprawy? - skrzywił się.
- Oczywiście. Nie zrobiłem mu krzywdy, a tutaj w mieście nie zjedzą go wilki, nawet jak postoi do wieczora... Zresztą wcześniej czy później patrol policji go odczepi.
Dotarliśmy na parking. Niestety na ławce obok siedział ten starszy facet o wyglądzie profesora.
- No i się nie wymkniemy - westchnął szef.
- Zgubimy po drodze - zdecydowałem. - Poczekamy, aż znajdziemy się w odludnym miejscu, wysiądę ze straszakiem, sterroryzuje i podziurawię im koła...
Pan Samochodzik westchnął ciężko.
- Czasem się zastanawiam, skąd przychodzą ci do głowy tak bzdurne pomysły - mruknął. - Zresztą na to są paragrafy.
Patrzyłem na człowieka na ławce. Siwy, grube krzaczaste brwi, błękitne oczy ukryte za cienkimi szkłami w drucianych oprawkach. Gruba płócienna kurtka, podbita futrem renifera. Chciał się widać dobrze wtopić w tłum, ale twarz o dość smagłej cerze zdradzała mieszkańca południowej części naszego kontynentu.
- Zwróciłeś uwagę na jego dłonie? - zapytał szef. - Urzędnik, całe życie za biurkiem. Nigdy nie splamił się fizyczną pracą...
Poczuł, że o nim rozmawiamy. Uniósł głowę. Uśmiech miał okropny. Skrajnie cyniczny, przypominał uśmieszek Jerzego Batury. Patrzył na nas uważnie. Czułem, jak to spojrzenie przewierca nas na wylot. Jakby szukał naszych słabych punktów, w które niebawem uderzy. Poczułem się nieswojo. Usadowiliśmy się w samochodzie. Wyjeżdżając z parkingu, obejrzałem się na „profesora”, ale już go nie było. Tylko w drucianym koszyku koło ławki spoczywała przeczytana gazeta.
- Wyparował - mruknąłem.
Szef rozejrzał się wokoło.
- Stresuje mnie świadomość, że jesteśmy obserwowani - mruknął.
Prowadziliśmy na zmianę. Najpierw przez trzy godziny ja, potem się zmieniliśmy. Drzemałem na rozkładanym siedzeniu samochodu.
W nielicznych chwilach, gdy się budziłem, widziałem ten sam obraz. Kręta droga prowadziła przez dzikie góry. Niekiedy po lewej lub prawej stronie otwierały się rozległe doliny. W ich górnych partiach leżał jeszcze śnieg. Wiatr wpadający przez uchylone okno był cudownie chłodny. Ostatni podmuch norweskiej zimy. Na halach spod śniegu wyrastały pierwsze w tym roku kwiaty. Strumyki, wyciekające spod topniejącego śniegu, łączyły się w potoki i wreszcie w szerokie rzeki. Czasami widać było linię kolejową. Niewielkie, czyste stacyjki drzemały na stokach gór. Wczesnym rankiem kraj wydawał się zupełnie bezludny. Zresztą przy tak niewielkiej liczbie ludności na kilometr...
- Pięknie tu - westchnął pan Tomasz. - Choć chyba wolę Mazury...
- Mamy towarzystwo - mruknąłem.
Szosa biegła tu prosto. Daleko za nami pojawiło się czerwone Audi.
Pan Tomasz popatrzył z niechęcią w lusterko.
- Co zrobimy? - zapytał.
- Możemy spróbować uciec - mruknąłem. - Ale, szczerze powiedziawszy, wyścig na tych górskich drogach uważam za kompletny idiotyzm. Te wszystkie przepaście... Jeszcze mi życie miłe.
Szef kiwnął w zadumie głową.
- Samochód jest kuloodporny - zażartowałem. - Jedyny problem, że dowiedzą się, dokąd jedziemy.
- Zniknął - mruknął, patrząc w lusterko. - Cholera, widocznie zauważyli, że ich widzimy... Ale jak zdołali nas tak szybko odnaleźć?
- Szefie, jeśli oni mogą rozsyłać fałszywe listy gończe przez policyjne sieci teleinformatyczne, to obawiam się, że wiem...
Popatrzył na mnie z wyraźnym zainteresowaniem.
- Mów - polecił.
- Mamy wbudowany system satelitarnego namierzania pojazdu. Jeśli są urzędnikami Unii Europejskiej, odpowiedzialnymi za bezpieczeństwo społeczeństwa, czyli żeby sobie ludzie nie rozbili głowy o dobrobyt, to przypuszczam, że mają dojście do centrali systemu monitoringu. Namierzyli nas z satelity.
- Cholera. Nie da się tego jakoś wyłączyć?
- Obawiam się, że nie. Takie systemy wbudowane są na stałe. I to w dodatku nawet ja nie wiem, gdzie umieszczono nasz. W każdym samochodzie instaluje się je gdzie indziej. Nawet właściciel nie wie, o złodziejach nie wspominając. Zresztą gdybyśmy uszkodzili układ, to centrala zareaguje na to, powiadamiając najbliższą jednostkę policji, że zniknęliśmy z radaru.
- To oni sprawdzają cały czas? - zdumiał się. - Każdy urzędnik może nas śledzić non stop?
- Nie do końca. System jest automatyczny. Odczytuje co 5 minut pozycje wszystkich samochodów, wyposażonych w to draństwo i porównuje z listą kodów, zapisaną w pamięci komputera. Jeśli wyłączymy urządzenie, to stwierdzą, że samochód nie daje się odnaleźć i włączy się alarm...
Dojeżdżaliśmy. Szosa biegła teraz nad samym morzem. Na prawo od nas ciągnął się archipelag mniejszych i większych wysepek.
Nagie, prawie pozbawione roślinności, wystawione okrągły rok na mordercze fale i wiatry, wiejące znad Atlantyku. Dalej za nimi ciągnęły się nieco wyższe, gdzieniegdzie poznaczone pleśnią roślinności. Szczyty pokryte były śniegiem. Łeba i Zakopane w jednym.
Szef pokręcił głową z uznaniem.
- Ciekawe, ile mają tu tych wysp. Sądzę, że kilkadziesiąt tysięcy...
Wyjął z torby mapę i dłuższą chwile oglądał ją uważnie.
- To chyba ten fiord - pokazał palcem.
Wodolot przecinał sporą zatokę. Przemknął niedaleko niedużej, skalistej wysepki, na której w zamierzchłej przeszłości wzniesiono budynek fortu artyleryjskiego. Z tej odległości zarówno statek, jak i twierdza wydawały się maleńkie jak zabawki. Wreszcie za kolejnym zakrętem naszym oczom ukazało się leżące w dolinie miasto.
- Trondheim - mruknął Pan Samochodzik. - Tu była jedna z baz niemieckiej Kriegsmarine. Jedź prosto i koło dworca skręć w prawo.
Na wprost dworca stał zdezelowany, zielony opel. „Profesor”, paląc fajkę, siedział na masce. Przypięty przeze mnie kajdankami do płotu też się tu zmaterializował. Pomyślałem sobie, że trzeba go było obszukać po przypięciu. Z pewnością wezwał kumpli przez telefon komórkowy... Nigdzie nie widziałem Marynarza, ale po chwili spostrzegłem także jego.
- Jakim cudem się tu znaleźli? - zdumiał się szef.
- Sądzę, że po prostu pojechali szosą idącą wzdłuż wybrzeża. Droga była krótsza, ale wydali majątek na promy...
Pan Samochodzik kiwnął głową.
- Tak czy inaczej, niewiele zdziałamy, jeśli będą nam deptali po piętach... Masz jakiś pomysł?
- Unieruchomić im samochód, nasz ukryć, zmieniając kolor i zgubić się w tłumie...
- Tylko że tu nie ma tłumów - westchnął. - I jak unieruchomić im samochód, skoro siedzą w nim wszyscy trzej? Poza tym, jak ich zgubić... W tym mieście jest wprawdzie sporo hoteli, kempingów i pensjonatów, ale przecież nie muszą nawet wiedzieć, gdzie się zatrzymamy. Wystarczy, jeśli zaczają się pod drzwiami archiwum... No, trudno. Na razie pomyśl...
Ruszyliśmy przez miasto. Część, na której znajdował się terminal promowy i dworzec kolejowy, od reszty miasta oddzielał szeroki kanał.
- Odnoga rzeki Nid - powiedział Pan Samochodzik. - Od niej pochodziła dawna nazwa miasta. Nidaros...
Domy po drugiej stronie wyrastały prosto z wody i błotnistego brzegu. Wzniesiono je na grubych, poczerniałych palach. W pewien nieuchwytny sposób przypominały te z Gamle Bryggen. Ale widać było po nich, że są o co najmniej dwa wieki młodsze. Powstały prawdopodobnie dopiero w końcu XVIII lub na początku XIX stulecia. Dalej teren wznosił się. Domy, obite drewnianymi deszczułkami, robiły sympatyczne wrażenie. Więcej jednak widać było murowanych.
- To miasto strawił pożar w 1681 roku - powiedział Pan Samochodzik. - Potem zostało przebudowane, miedzy innymi poszerzono ulice, aby płomienie w razie czego nie przerzucały się zbyt łatwo na sąsiednie kwartały zabudowy... Ale większość tych budynków pochodzi z XIX wieku...
Jeszcze dwie przecznice i wjechaliśmy pomiędzy budynki murowane. Na placu, ozdobionym kolumną, zakręciliśmy. Nieduży placyk, porośnięty drzewami. Stał na nim spory kościół, zbudowany z granitowych bloków.
- Kościół pod wezwaniem Najświętszej Marii Panny - wyjaśnił mi szef patrząc na rozłożony na kolanach plan miasta.
- Ostatni katolicki kościół w mieście, które było kiedyś ostoją kontrreformacji...
- Niewiele wiem na temat ruchów religijnych w tej części Europy - powiedziałem ze wstydem.
- W XVI wieku ostatni katolicki arcybiskup Norwegii, Olaf Engelbrektson, zorganizował tu rozpaczliwy opór przeciw reformacji, narzucanej siłą przez Duńczyków.
- Racja - mruknąłem. - Wtedy Norwegia była w unii z Danią...
- Właśnie. Obrona katolicyzmu była wiec też, częściowo przynajmniej, walką o zachowanie swojej tożsamości. W końcu arcybiskup został wyparty z miasta, które niestety nie było ufortyfikowane, i schronił się w twierdzy Steinviksholm, a po jej upadku uszedł na wygnanie. Do 1851 roku istniała ustawa zakazująca pod karą śmierci przybywania do Norwegii katolickim duchownym... Na szczęście kościół przetrwał, choć zepchnięty na margines... Z 28 opactw i klasztorów nie ocalał ani jeden... A oto i nasz hotel.
Niedaleko kościoła, w sporym, drewnianym budynku, znajdował się niewielki, przytulny hotelik. Dostaliśmy ładny, dwuosobowy pokój z łazienką. Rzuciliśmy swoje bagaże.
- No to pora trochę powłóczyć się po mieście - zasugerował szef. - A przy okazji zobaczymy, co porabiają nasi przeciwnicy... Nie widziałem, żeby za nami jechali.
- Miasto jest duże - powiedziałem. - W zasadzie tylko przecięliśmy starówkę... Bo to chyba stara część miasta?
- Chyba tak. Choć po tylu pożarach niewiele jest tu zabytków - mruknął. - Ale obecne Trondheim nie jest dużo większe od historycznego. Tylko na stokach wzgórz powstało trochę nowych dzielnic...
Zabraliśmy ze sobą mały plecak z rozmaitymi niezbędnymi przedmiotami i powędrowaliśmy zwiedzać. Minęliśmy kościół i niebawem dotarliśmy do głównej ulicy. Na jej końcu wznosiła się potężna bryła katedry.
- Katedra Nidaros - powiedział Pan Samochodzik. - Kiedyś siódma pod względem wielkości na świecie, teraz chyba na dwudziestym którymś miejscu...
- Robi wrażenie - mruknąłem.
Szare mury pięły się ku niebu. Wokół rozciągał się rozległy, zadrzewiony cmentarz. Kamienne i żeliwne nagrobki stały tu i ówdzie, szczególnie liczne były przy samym murze kościoła.
- Zapewne odpowiednik naszych alei zasłużonych - mruknął szef. - Tu spoczywają ci, którzy zapisali się w historii miasta: kapitanowie okrętów, kupcy, rajcy miejscy, burmistrzowie... Ludzie, którzy przez wieki historii dbali o ten skrawek ziemi, leżący na granicach cywilizowanego świata...
- A gdzieś tam głębiej spoczywają kości tych, których groby zniszczono, by zrobić miejsce dla tych ważniejszych - mruknąłem cicho sam do siebie.
- Owszem - szef skinął głową. - Pod murami kościołów archeolodzy najczęściej natrafiają na całe zwały kości, wymieszanych poprzez kolejne wykopy grobowe...
Wędrowaliśmy powoli wysypaną żwirem alejką. Minęliśmy niewielki budyneczek, w którym handlowano rozmaitym badziewiem dla turystów, i stanęliśmy przed frontonem budowli. Pokrywały go gęsto rzeźby wykute w szarobłękitnym kamieniu.
- Skąd tutaj tuf wulkaniczny? - zdumiałem się.
Pan Tomasz pokręcił przecząco głową.
- To niezwykle rzadki błękitny steatyt - wyjaśnił. - Niezły galimatias swoją drogą - mruknął, podziwiając fronton. - Sądzę, że spora część to rzeźby świętych, tylko podczas reformacji, gdy katedrę przejęli protestanci, skuto niektóre atrybuty...
- Są też postaci świeckie - zauważyłem. - Pewnie królowie i różni prominenci...
- Widzisz gdzieś naszych trzech prześladowców?
- Wyrzeźbionych? - zdziwiłem się.
- Na ziemi - wyjaśnił łagodnie.
Rozejrzałem się i pokręciłem przecząco głową.
- Nie ma ich tu.
- To może oznaczać, że już uruchomili jakiegoś swojego wspólnika... Tylko po co w takim razie pokazywaliby nam się przy dworcu? Nieważne. Wejdźmy.
W przedsionku wynikła drobna scysja z wachmanem, sprawdzającym bilety, ale ponownie nasze legitymacje utorowały nam drogę.
Weszliśmy do wnętrza świątyni. Była ciemna, kamienne ściany i grube kolumny przytłaczały. Przez okna zabudowane witrażami sączyło się niewiele światła. Szliśmy dłuższą chwilę w półmroku, a potem po lewej otworzyła się spora wnęka. W czasach, gdy świątynia służyła katolikom, zapewne znajdował się tu boczny ołtarz i kaplica, teraz wszystkie elementy usunięto, ale w niszy, osłoniętej solidną kratą, spoczywały insygnia koronacyjne norweskich królów. Staliśmy dłuższą chwile milcząc i patrzyliśmy, jak światło halogenowych reflektorków odbija się w polerowanym złocie.
- W sumie niegłupio chyba być królem - mruknął szef.
- Klejnoty koronne - mruknąłem. - Dlaczego spoczywają tutaj?
- Bo katedra Nidaros w Trondheim to tradycyjne miejsce koronacji norweskich królów - wyjaśnił szef - Od 1815 roku wszyscy władający Norwegią koronowani byli właśnie tutaj...
- Katedra Nidaros - mruknąłem.
- Swojego czasu najświętsze miejsce Norwegii. Już w 997 wieku stał tu kościół. Wzniesiony przez Olafa I Tryggvasona...
- To chyba jeszcze przed oficjalną datą chrztu Norwegii? - zdziwiłem się.
- No cóż. Pierwsi kapłani i mnisi przybyli tu jakieś dwieście lat wcześniej, porwani przez wikingów w Irlandii... Olaf I założył miasto, które dziś nazywa się Trondheim, ale w jego czasach nazywano je Kaupang. Następnie przez setki lat nosiło nazwę Nidaros. I dopiero w 1930 roku ostatecznie nazwano je tak, jak obecnie... Podobnie rzeka, która toczy swoje wody wokół starej części osady, nazywana jest Nidelwa albo Nid. Jak komu wygodniej.
Ruszyliśmy dalej.
- To dziwne - powiedziałem w zadumie. - Tu prawie nic nie ma. Gołe ściany...
- Reformacja, Pawle - powiedział szef. - Czytałem sprawozdania. W kościołach niszczono ołtarze, zrywano obrazy świętych ze ścian... Rąbano i palono drewniane posągi. Ludzi ogarnął szał destrukcji. Tu pewnie było tak samo. Pozbywano się wszystkiego, co Luter i jego następcy uważali za przejaw zabobonu narosłego na religii... Unicestwiano tradycje... By potem stworzyć własną. W czasach reformacji rozwiązano zakony, ale ktoś musiał pielęgnować chorych... dlatego niebawem pojawiły się diakonisy. Pracowały w szpitalach i opiekowały się dziećmi w przytułkach. Aby można je było odróżniać, nosiły stroje podobne do zakonnych. Ale mogły zrezygnować po pewnym czasie i założyć normalne rodziny... Większość pozostała w służbie do końca życia. Chichot historii, Pawle...
Zatrzymaliśmy się przy ołtarzu.
- Katedra w Nidaros była przed reformacją miejscem pielgrzymek - podjął wykład szef. - Pątników przyciągały tu dwie rzeczy. Po pierwsze, spoczywające tu ciało króla Olafa...
- Miało wartość relikwii? - zdziwiłem się.
- Został uznany świętym - wyjaśnił szef.
- Za to, że założył miasto?
- Ach, nie. To był kolejny władca noszący to imię, Olaf II Haraldson. Jego dzieje były dość tragiczne... W wieku 12 lat został wodzem wikingów. Służąc jako najemnik na dworze króla Normanów, Etelreda, przyjął chrzest. W 1015 roku przybył do Norwegii i opanowawszy ten kraj, głównie dzięki żyjącym w głębi lądu chłopom, przystąpił do wykorzeniania pogaństwa. Działał bardzo energicznie: nakazał niszczenie licznych miejsc kultu. To wywołało opór. Do tego doszedł konflikt dynastyczny. Knud II Wielki przekupił drużynę Olafa. W 1028 roku władca zbiegł na Ruo. W 1030 roku powrócił na czele armii, by wreszcie zaprowadzić porządek. Nie zaprowadził. Poległ w bitwie opodal miasta... Jego ciało najpierw pogrzebano nad rzeką Nid. Spoczywało tam kilka lat, aż na jego grobie zaczęły dziać się cuda. Na rozkaz biskupa wydobyto zwłoki i przekonano się, że znajdują się w stanie nienaruszonym. W 1066 roku, na rozkaz króla Olafa III Kyrre, przystąpiono do budowy, początkowo niewielkiej, bazyliki. Jej ściany wkomponowano następnie w mury prezbiterium... W 1152 roku przeniesiono tu stolicę arcybiskupstwa. W tym też okresie przystąpiono do budowy obecnej katedry. Wznoszono ją przez dwa stulecia... Sprowadzono murarzy z Niemiec i kamieniarzy z Anglii...
- To mnie zawsze fascynowało. Ten trud, nakazujący wznoszenie katedr przez całe pokolenia... Ludzie wówczas żyli krótko. Jeśli budowano przez dwieście lat, to dopiero siódme pokolenie budowniczych miało szanse zobaczyć budowlę ukończoną...
- Widzisz, Pawle, fakt, że budowano tak długo sprawił, że te budowle w ogóle mogły powstać... Przyjmijmy, że jakiś władca zgromadziłby gigantyczną ilość pieniędzy, sprowadził tysiące robotników, kazał zbudować setki cegielni wokoło i wzniósł katedrę, powiedzmy, w dziesięć lat...
- W sumie spory wydatek na raz, ale chyba by się opłaciło - mruknąłem.
Pan Samochodzik uśmiechnął się lekko pod nosem.
- Nie zapominaj o fundamentach - powiedział. - Obecnie nie ma z tym problemu. Robi się wylewkę betonową o grubości kilkunastu metrów, w to wtłacza zbrojenia, strunobeton, kompozyty i inne takie. Można w dziesięć, piętnaście lat wznieść bazylikę, jak u nas w Licheniu... Proboszcz, który rozpoczął budowę przed kilkunastu laty, dziś może cieszyć oczy prawie ukończonym dziełem... Oni nie mieli betonu. Układali potężne głazy w wykopie, spajali je wapnem, na to kładli kolejne bloki. Mijały lata, dziesięciolecia. Wszystko osiadało powolutku. Korygowali osiadanie, dając gdzieniegdzie grubsze cegły, zmniejszając i zwiększając grubość ścian. Gdyby wszystko zbudowali od razu, naprężenia spowodowałyby pękanie fundamentów i murów... A w rezultacie ruinę budowli...
Zamyśliłem się.
- Wspominał pan coś o pożarze?
- Tak. W 1719 roku katedra spłonęła. Runął wówczas strop nawy głównej. Odbudowa ślimaczyła się dłużej niż budowa. Wielokrotnie zarzucano rozpoczęte prace. Wreszcie ukończono budowę w końcu XIX wieku. Nawiasem mówiąc, rekonstrukcja wykonana została niezbyt zgodnie z pierwotnym kształtem założenia...
- Faktycznie, wypełnienia miedzy żebrowaniem sufitu wydały mi się nieco dziwnego kształtu, ale sądziłem, że to taka lokalna odmiana stylu...
- Zaś co do Olafa drugiego - szef wskazał kamienny sarkofag, spoczywający w niszy. - Początkowo spoczywał w srebrnej trumnie, ale w 1537 roku wywieziono ją do Szwecji i przekuto na monety dla wypłacenia żołdu wojskom najemnym...
- To tak jak złoty sarkofag Aleksandra Macedońskiego - mruknąłem.
- Niestety, zabytków wykonanych ze szlachetnych kruszców ocalało niewiele - powiedział w zadumie pan Tomasz. - Wiemy, że istniały w Polsce portrety trumienne, malowane na srebrnej blasze. Nie ocalał jednak żaden...
Odwróciliśmy się i przez długą chwile podziwialiśmy witraże w rozecie na frontowej ścianie świątyni.
- Tu, w głównej nawie, biło źródełko, którego woda uważana była za wyjątkowo potężny środek przeciw nieomal wszelkim chorobom. Źródło było pobłogosławione przez biskupa, wiec jednocześnie woda ta mogła czynić cuda i była poświęcona... Niestety, po zwycięstwie reformacji luteranie zawalili źródło głazami. Było gdzieś tu, gdzie stoimy...
- Nigdy nie zetknąłem się ze źródłem wewnątrz kościoła - mruknąłem. - Bo obok, to i owszem...
- W Sarowie, w Rosji, pod kaplicą św. Serafima, jest cysterna z wodą, zasilana przez podziemne źródło. Kąpiele w nim mają dobroczynny wpływ na kobiety, które mają problemy z uzyskaniem potomstwa... Zażywała tam kąpieli cesarzowa Aleksandra, żona Mikołaja II... - mruknął. - Natomiast w naszej zachodniej tradycji religijnej chyba nie zetknąłem się z takim przypadkiem... Nawet w Lourdes źródło z błogosławioną wodą, choć obudowane, nie znalazło się wewnątrz świątyni. Tym bardziej szkoda...
Wyszliśmy na zewnątrz.
- Co ty na to, Pawle, abyśmy dziś jeszcze trochę popracowali? - zagadnął szef. - Jest dopiero trzynasta.
- Jestem do dyspozycji - uśmiechnąłem się.
Przeszliśmy za katedrę. Tu, w starym pałacu biskupim, którego mury pamiętały dwunasty wiek, znajdowała się interesująca nas część archiwów miejskich.
Jedno ze skrzydeł dawnego pałacu biskupiego zajmowało muzeum uzbrojenia, w drugim znajdowało się archiwum miejskie królewskiego miasta Trondheim. Przeszliśmy przez okute żelazem drzwi. Sądząc po wijących się fantazyjnie stalowych listwach i pociemniałych dębowych deskach, drzwi były o jakieś 100 lat młodsze od budynku, co i tak oznaczało, że tkwią w tych odrzwiach od pięciu wieków... Zaraz też znaleźliśmy się w czytelni - niewielkim pomieszczeniu o wąskich okienkach.
Przypominała czytelnie archiwum w Bergen, tyle tylko, że była znacznie mniejsza. I nieco nowocześniej urządzona. Stoły o blatach pokrytych barwnym laminatem wspierały się na nogach z giętych, stalowych rurek. Pod ścianą stał komputer z dostępem do internetu oraz kilka nowoczesnych czytników do mikrofilmów.
Widziałem to tylko przez chwile, bowiem w następnej uświadomiłem sobie, że leżę na pokrytej wykładziną podłodze. Z faktu, że ktoś siedział mi na plecach wydedukowałem, że zapewne zostałem zaatakowany.
- Mamy ich - ktoś wyraźnie się ucieszył.
Chwile potem usłyszałem szczęk kajdanek.
- Znowu? - jęknął Pan Samochodzik.
- Metoda prymitywna, jak i nasi prześladowcy - westchnąłem. - Ale skutecznie utrudnia nam życie.
Policjanci postawili nas na nogi i zaprowadzili do czekającego już przed archiwum radiowozu. Trzy godziny męczyli nas na posterunku, zanim po wykonaniu kilkunastu telefonów (w tym dwu do Polski) zdołaliśmy ich przekonać, że nie jesteśmy międzynarodowymi złodziejami archiwaliów. Policjanci byli tak mili, że oprócz przeprosin przywieźli nas z powrotem pod archiwum. Dusiłem w sobie wściekłość. Czułem straszliwą żądzę odwetu i tylko fakt, że nigdzie w zasięgu wzroku nie było widać naszych prześladowców, pozwolił mi powoli ochłonąć.
Weszliśmy do czytelni. Tym razem obyło się bez przygód. Zaraz też weszła do środka archiwistka. Była wysoka, o pociągłej, arystokratycznej twarzy. Gęste jasnoblond włosy opadały wijącą się kaskadą na ramiona. Miała około dwudziestu, może dwudziestukilku lat.
- Igrid Lade - przedstawiła się. - Czym możemy służyć?
Przedstawiliśmy się.
- Poszukujemy wszelkich śladów po kupcu Peterze Hansvaritsonie - wyjaśnił pan Tomasz - Jak również po jego statku o nazwie „Srebrna Łania”...
Dziewczyna zamyśliła się na kilka minut.
- Sądzę, że najlepiej będzie zacząć od dokumentów własności w porcie Nidaros - powiedziała. - Niewykluczone, że miał tu jakieś nieruchomości. Spisy wykonywano co pięć lat...
- Poprosimy - uśmiechnąłem się jak mogłem najładniej.
Zniknęła na zapleczu. Zasiedliśmy za stołem. Szef wyjął z kieszeni notatnik i długopis.
- Ładna - westchnąłem.
- Ładna - potwierdził machinalnie. - Zwróciłeś uwagę na jej nazwisko?
- Lade? Nic mi to nie mówi.
- Widzisz, mogę się Oczywiście mylić, ale gdy Harald Jasnowłosy budował podwaliny norweskiej państwowości, tą okolicą rządził jarl Hakon. Uznał zwierzchnictwo króla, jego potomkowie rządzili jednak tą częścią kraju przez następne stulecia. Nosili nazwisko właśnie Lade, do historii przeszli jako jarlowie Lade... Parokrotnie zresztą wypowiadali posłuszeństwo władzy, po unii z Danią stawiali tu długotrwały opór, organizowali powstania narodowe... Jeśli ona pochodzi z tej rodziny, to, podobnie jak poznany w Mongolii Ałmaz Ungern von Sternberg, może się poszczycić rodowodem sięgającym dziewiątego wieku naszej ery...
Dziewczyna przytoczyła na wózku potężną księgę. Dźwignąłem ją na stół. Tomiszcze ważyło co najmniej dwadzieścia kilogramów. Okładka posiadała okucia na rogach i była zapięta na wyjątkowo archaiczną kłódkę. Na szczęście archiwistka miała klucz.
Otworzyła księgę. Karty z grubego, ręcznie czerpanego papieru, zdążyły przez te wszystkie lata pociemnieć i pożółknąć.
Odwracaliśmy je ostrożnie. Na kolejnych stronach naniesiono fragmenty portu wraz z zabudowaniami i opisami, który budynek do kogo należy. Szef zabrał się za przeglądanie
- Czy nie ma tu jakichś spisów okrętów, pływających pod banderą miasta? - zapytałem.
Zamyśliła się na chwile. - Nie, w tamtych czasach jeszcze nie określano u nas portów macierzystych. Ale mamy dokumenty stoczni, a także niekompletny spis statków wchodzących i wychodzących z portu.
- Gdybym mógł prosić...
Po kilku minutach także przede mną wyrósł stosik ksiąg.
Skończyliśmy o osiemnastej. Zostawiliśmy księgi na stole, pożegnaliśmy dziewczynę i poszliśmy do hotelu.
- To może wymienimy się zdobytymi informacjami? - zagadnął Pan Samochodzik.
- A wiec nasz drogi Peter bywał tu od czasu do czasu, ale nie częściej niż dwa, trzy razy do roku - powiedziałem. - „Srebrna Łania” przybywała tu po futra reniferów... Przeważnie wczesną wiosną.
- Znaczy, że renifery zabijano w zimie i wyprawiano ich skóry, by wiosną sprzedać kupcom. Swoją drogą to dziwne, że tak wypruwał z siebie żyły. Przeważnie kupcy handlowali jednym towarem. A on kilkunastoma...
- Może po prostu chciał się szybko dorobić - powiedziałem. - A może spłacał długi, albo kredyty. Może na kredyt kupił statek i za wszelką cenę chciał jak najszybciej wyjść na swoje. Stąd dwoił się i troił. A może po prostu męczyło go zajmowanie się jednym rodzajem towarów i szukał urozmaicenia. Albo lubił włóczyć się po świecie...
- I jednocześnie kombinował, jak by tu odbudować Hanzę - mruknął szef. - Chyba masz racje... Pchała go wyraźnie żądza czynu, a może i żądza pieniędzy, choć nie sądzę, żeby ktoś mu płacił za próby założenia związku kupców.
- Miał w perspektywie przyszłe zyski po uwolnieniu handlu i zniesieniu podatków - zauważyłem.
- Niewykluczone. Jeśli jednak chcemy odszukać to, co ukrył, powinniśmy dobrze poznać jego charakter... Tak dokładnie, jak tylko się da...
- Z samych zestawień towarów, którymi handlował, niewiele da się powiedzieć. Czy fakt, że sprzedawał gdańską wódkę, może nam sugerować, że był złym człowiekiem? Że problem pijaństwa był mu obojętny i liczył się tylko zysk?
- Nie wiem, Pawle - mruknął pan Tomasz. - Nie wiem, czy możemy wyciągać takie wnioski. Handlował też rybą. Czy to automatycznie oznacza, że chciał karmić głodnych? Woził do Norwegii wina reńskie, na stoły książąt. A wiec „Srebrna Łania” bywała tu tylko od czasu do czasu?
- Tak. Przez pięć lat, które prześledziłem, zawinęła tu w sumie jedenaście razy, choć był rok, w którym cumowała u nabrzeży Nidaros czterokrotnie, a był też rok, gdy nie przybyła wcale.
- A ja znalazłem coś, co może być pewną poszlaką - powiedział szef. - To znaczy, wydawało mi się poszlaką, ale teraz, gdy powiedziałeś, po jakie towary przybywał Peter, już nie jest to takie oczywiste. W porcie mieszkał i miał swoje magazyny Sigurd Hansvaritson.
- Sądzi pan, że to przypadkowa zbieżność nazwisk, czy też może krewny naszego kupca?
- Tego nie wiem, ale trzeba będzie pogrzebać w księgach parafialnych tutejszych kościołów. Być może był bratem, ojcem, wujem czy dalszym pociotkiem... Na razie nie ma sensu spekulować.
- A czym handlował?
- Drewnem, dziegciem i smołą - wyjaśnił. - czyli zupełnie innym asortymentem, niż nasz... Może dobrali się tak, żeby nie wchodzić sobie w drogę...
- Chyba nie - pokręciłem głową. - Niech pan zwróci uwagę, że jeden z nich pracował na morzu, drugi na lądzie. Gdyby byli spokrewnieni, mogliby stworzyć prawdziwie wydajną firmę. Jeden dostarcza towary do portu, drugi wozi to do odbiorców. Kuzyn kuzyna nie oszuka...
- Oj, nie czytało się Starego Testamentu - uśmiechnął się Pan Samochodzik. - Dlaczego nie? Rywalizacja miedzy krewnymi była przyczyną milionów bratobójstw od zarania dziejów naszej cywilizacji... Ale być może masz rację. Fakt, że handlowali różnym towarem, wskazywać może, że nie byli ze sobą spokrewnieni. Albo nie chcieli mieć ze sobą nic wspólnego. Tak czy siak, trzeba będzie się tym problemem zająć.
Doszliśmy do hotelu i pochłonęliśmy kolację. Jedliśmy jak wilki i dopiero teraz uświadomiłem sobie, że przecież nie jedliśmy obiadu... Poszedłem spać wcześnie. Wyczerpująca praca w archiwach pozbawiły mnie sił. Szef zapalił sobie małą lampkę i jeszcze coś czytał przed zaśnięciem.
***
Był środek nocy, gdy obudził nas gwałtowny łomot do drzwi.
- Hotel się pali! - krzyknął ktoś po angielsku. Ubraliśmy się błyskawicznie. Nie było czasu zbierać naszych rzeczy. Gęsty dym wciskał się już pod drzwiami. Wyskoczyliśmy na korytarz. Szef rozkaszlał się natychmiast. Wycie wozów strażackich. Przez korytarz biegli już ludzie w kaskach. Pociągnąłem szefa do wyjścia. Zatrzymaliśmy się na dziedzińcu przed zajazdem i obserwowaliśmy, jak strażacy biegają po budynku, otwierają okna, żeby wywietrzyć.
- Nigdzie nie widać płomienia - mruknął Pan Samochodzik. - Sądzisz, że ci trzej niegodziwcy podpalili hotel? To już chyba byłaby przesada.
- Przesada - odparłem. - Dlatego też wcale go nie podpalili. Sądzę, że to zamieszanie to efekt umieszczenia kilku świec dymnych w kanałach wentylacyjnych budynku...
- Ale po co?
- Żebyśmy byli zestresowani, niewyspani...
Dwie godziny później strażacy opuścili budynek. Mogliśmy wrócić do naszego pokoju.
- Ktoś się dobrał do moich notatek - powiedział szef, gdy tylko weszliśmy.
Spojrzałem na niego pytająco.
- Mam jeszcze z gimnazjum takie przyzwyczajenie, że zeszyt zawsze kładę przy lewej krawędzi stołu w poprzek... A teraz leży wzdłuż.
Dotknąłem notatnika. Był jeszcze ciepły.
- Sukinsyny - mruknąłem.
- Podgrzali go? - zdziwił się.
- Nie, ale w czasie, gdy strażacy walczyli ze świecami dymnymi, ktoś wszedł tu z małą walizkową kserokopiarką - mruknąłem.
Pan Samochodzik westchnął ciężko.
- Sądzisz, że to rozczytają? Przecież to po polsku...
- Myślę, że zadbali o fachowców, znających nasz język...
Nic więcej nie mogliśmy zrobić. Położyliśmy się spać.
ROZDZIAŁ SIÓDMY
POSZLAKI ODNALEZIONE W ARCHIWUM * NIEOCZEKIWANA PRZYSŁUGA * FOTOGRAFIA * PLUSKWA * JAK UNIERUCHOMIĆ SILNIK.
Rano, zaraz po śniadaniu, wyruszyliśmy do pracy. Pogoda, poprzedniego dnia piękna, popsuła się gwałtownie. Co chwila zacinał drobny, dokuczliwy deszczyk. Zrobiło się też znacznie zimniej. Z ulgą skryliśmy się w grubych murach archiwum. Pan Samochodzik skończył przeglądanie księgi z opisami działek portowych i zabrał się dla odmiany za dokumenty stoczni. O trzynastej skończyliśmy pracę i poszliśmy coś zjeść. Opodal katedry znaleźliśmy włoską pizzerię. Zamówiliśmy sobie po pizzy i siedliśmy w sympatycznym lokalu.
- A więc czego się dowiedziałeś? - zapytał szef.
- „Łania” zawitała tu niecały miesiąc po odwiedzinach w Gdańsku - powiedziałem. - I to był jej ostatni pobyt. Przez dalsze sześć lat nie pojawiła się ani razu...
- A ja znalazłem informację, że jedna ze stoczni Trondheim zbudowała statek o takiej nazwie, 15 lat wcześniej. Dla człowieka noszącego nazwisko Hansvaritson, ale na imię miał Huiler...
- A może było tak... - zamyśliłem się. - Ojciec kupiec miał tu działkę, na której postawił kantor kupiecki. I miał też statek. Potem zmarł, a majątek podzielili miedzy siebie dwaj synowie. Peter dostał statek, a Sigurd kantor. Pokłócili się następnie o to, czym warto handlować, i tak ich drogi się rozeszły...
Pan Samochodzik uśmiechnął się lekko.
- Zgoda, też o tym pomyślałem, ale w archiwum nie zachował się żaden testament podpisany przez człowieka noszącego to nazwisko.
Popatrzyłem na niego z podziwem. A wiec sam się domyślił i nawet zdążył sprawdzić. Przyniesiono nam pizze. Były bardzo smaczne, choć cena trochę odbierała apetyt.
Po obiedzie powróciliśmy do archiwum i dla odmiany przejrzeliśmy księgi parafialne. W żadnym z piętnastu kościołów miasta nie odnotowano chrztów, ślubów ani zgonów naszych podejrzanych.
- Paranoja - mruknął Pan Samochodzik. - Przybyli znikąd i rozpłynęli się w powietrzu...
- Sądzę raczej, że poszli na dno razem ze „Srebrną Łanią” - zauważyłem. - Teraz tylko pytanie: czy katastrofę statku gdzieś odnotowano...
- Jeśli był ubezpieczony - mruknął. - Firmy ubezpieczeniowe...
- Nie za wcześnie? Sądziłem, że ich powstanie przypada dopiero na XIX wiek... PZU istnieje, zdaje się, od 1806 roku...
- Nie mam zielonego pojęcia, czy tu były firmy ubezpieczeniowe, a ściślej rzecz biorąc od kiedy, bo były na pewno... W basenie Morza Śródziemnego znano je już w XIII wieku. Natomiast z tego, co pamiętam, Hanza wprowadziła je dopiero w połowie XVI wieku...
- To jak sobie radzono wcześniej? - zdziwiłem się. - Każde zatonięcie statku musiało rujnować jakiegoś kupca...
- Nie, Pawle. Rozwiązano ten problem bardzo prosto. Nigdy albo prawie nigdy kupiec nie wysyłał całego statku towaru. Zazwyczaj składali się po kilku i ekspediowali go do spółki. Każdemu przypadała na przykład jedna czwarta albo jedna szósta ładunku. W XV wieku są wzmianki o jeszcze mniejszych udziałach. Na przykład ktoś miał 1/32 albo 1/64 część ładunku... Jeśli statek poszedł na dno, każdy trochę tracił, ale nikt nie był zrujnowany. Ale ubezpieczenie to ciekawy trop. Proponuję poszukać jakiejś biblioteki z czytelnią naukową...
- Będziemy mieli problem z językiem - zauważyłem.
- Myślę, że sobie poradzimy - poklepał kieszonkowy słownik. - Najpierw w katalogu rzeczowym wyszukam książki o ubezpieczeniach, a potem przekartkuję, notując nazwy i daty założenia. A na koniec trzeba będzie wrócić tutaj i odszukać odpowiednie papiery. Jest siedemnasta, biblioteki na uniwersytecie czynne pewnie do dwudziestej. Wyrobimy się...
- No to do dzieła - poderwałem się z miejsca.
Wyszliśmy z archiwum. Deszcz nadal zacinał paskudnie. Na szczęście jeep zaparkowany był opodal. Właściwie nie zdążyliśmy zmoknąć. Dwadzieścia minut później siedzieliśmy sobie wygodnie w sympatycznej czytelni. Przypominała mi czytelnie w starym gmachu biblioteki uniwersyteckiej w Warszawie. Rozległą salę przykrywał szklany dach. Pod nim, wokoło, ciągnęła się galeryjka. Tam wyżej mieściły się jeszcze czytelnie specjalistyczne.
- Gryzie mnie jeden problem - powiedziałem.
- Tylko jeden? - uśmiechnął się szef. - Bo ja ich tu widzę całą masę... Na przykład, co teraz porabiają nasi wrogowie.
- Siedzą w archiwum i notują pilnie z książki obecności, z jakich materiałów korzystaliśmy - wyjaśniłem. - Woleli się upewnić, że będziemy daleko i ich nie nakryjemy. Znają dobrze norweski, a może i duński, więc przeryją się przez te papiery dziesięć razy szybciej niż my...
- Tu też wpisaliśmy się do książki obecności - mruknął szef.
- I właśnie w tej chwili ktoś sprawdza, co też z takim zainteresowaniem studiujemy.
Szef rzucił spłoszone spojrzenie w stronę stanowiska dyżurnego, na którym leżała ta księga. Wokoło nie było nikogo.
- Nie strasz - mruknął z naganą.
- Proszę spojrzeć do góry.
- A niech mnie!
Z górnego pietra przez barierkę przechylał się Marynarz.
Wychylił się tak, że obawiałem się, iż wypadnie. W jednej dłoni trzymał potężną lunetę wycelowaną w książkę. Nie wątpiłem, że zdoła odczytać nasze wpisy.
- Swoją drogą, to tak wielkie zainteresowanie wyraźnie mi pochlebia - mruknął szef. - A jaki ty masz problem?
- Widzi pan, szefie, nie wierzę w szczęśliwe zbiegi okoliczności. Skąd on się tam wziął? Nie jechali za nami. Musiał czekać tutaj.
Oczy Pana Samochodzika rozszerzyły się ze zdumienia.
- Rany Julek... - sapnął. - Dlaczego dopiero teraz przyszło mi to do głowy?
- Siedzieliśmy wiele godzin czytając. Nasze umysły przysnęły - powiedziałem. - Ja też uświadomiłem sobie to dopiero teraz...
- Potrafisz wyjaśnić tę zagadkę?
- Tak. Pańskie pióro. Gdy byliśmy w Bergen, zapomniał go pan w archiwum. Następnego dnia się znalazło...
- To prawda...
- Mogę prosić?
Podał mi je. Zręcznie rozkręciłem.
- Nie zauważył pan zmiany koloru atramentu?
- Nie.
- Aha. Bo widzę, że dali nowy nabój, pełen, żeby jak najdłużej pan pisał bez konieczności jego wymiany. A zamiast zapasowego wsadzili to - wytrząsnąłem na blat małe, elektroniczne cacko.
- Hmm. Co zacz?
- Z tego, co widzę, wysokoczuły mikrofon i maleńki nadajnik. I bateria od zegarka elektronicznego jako źródło zasilania. Nadajnik jest oczywiście zbyt słaby, aby sygnał mógł się przebić daleko... Wiec musieli być blisko z potężną anteną i wzmacniaczem... Słowo uniwersytet i biblioteka brzmi podobnie we wszystkich językach indoeuropejskich... No to, słysząc, że się zbieramy, podstawili nam gablotę pod drzwi...
- I co tu dalej zrobić z tym fantem? - szef nieufnie trącił palcem mikrofon.
- Żaden problem...
Wyjąłem z kieszeni kawałek gumki aptekarskiej, zawiązałem sobie na palcach. Marynarz już zakończył obserwacje. Stał teraz przy barierce i notował skrzętnie listę książek w notatniku.
Wycelowałem dobrze, wziąłem poprawkę na grawitację i wystrzeliłem w niego nadajnikiem. Urządzenie uderzyło go w pierś i spadło mu na zeszyt. Drgnął spłoszony i rozejrzał się.
Pomachałem mu ręką. Pan Samochodzik zachichotał. Prześladowca cofnął się, znikając nam z pola widzenia.
Szef zagłębił się w książce o historii ubezpieczeń, a ja zacząłem kartkować opasły, niemiecki album o sztuce skandynawskiej. Wreszcie odłożył książkę. Na kartce miał wynotowanych kilka nazw.
- Czyli jednak mieli już ubezpieczenia - ucieszyłem się.
- Raczej coś w rodzaju towarzystw wzajemnej asekuracji - sprostował. - Ale mam namiary. Wszystkie miały siedziby w Bergen...
- Ja też coś znalazłem - pochwaliłem się.
- Co takiego?
Otworzyłem księgę na założonym miejscu. Na dole strony widać było nieduże, kolorowe zdjęcie, przedstawiające nagrobek wykuty z szarego kamienia. Wyobrażono na nim postać mężczyzny w płaszczu. Pod szyją miał szeroką, białą kryzę, a na głowie kapelusz, wyglądający jak zdefasonowany nocnik. Pozwijana w loki broda opadała na kryzę. Na twarzy gościł uśmiech, który jednocześnie był chytry i sympatyczny. Przedramieniem przyciskał do piersi księgę.
- Kto to taki? - zaciekawił się szef.
- Huiler Her Hansvaritson. Zmarły w 1784 roku.
- Ojciec Petera Hansvaritsona! - zdumiał się szef.
Nieoczekiwanie zatrzasnąłem księgę i spojrzałem w górę.
Marynarz, znowu przewieszony przez barierkę, obserwował przez lunetę, co też wywołało aż takie nasze podniecenie.
- Cholera - zaklął Pan Samochodzik. - Zrób coś z tym!
Wyjąłem z kieszeni wskaźnik laserowy ze szlachetnym zamiarem oślepienia prześladowcy, ale on już cofnął się w głąb galeryjki i znowu przestał być widoczny.
- Gdzie był ten nagrobek?
- Wybaczy pan, szefie, ale obawiam się, że możemy mieć jeszcze jakiś podsłuchujący drobiazg przy sobie, a ten na górze niewykluczone, że wycelował w nas mikrofon kierunkowy i teraz czeka ze słuchawkami na uszach, aż w powodzi naszego słowiańskiego bełkotu padnie jakieś zrozumiałe słowo...
- Dobra. Powiesz mi później. Jakie plany?
- Skoczymy sobie na dworzec zobaczyć, o której jest nocny pociąg na północ, a potem do hotelu po nasze graty... Jeśli się dobrze uwiniemy, to wykiwamy ich...
- Mamy samochód...
- Tak, ale zbyt łatwo go wyśledzić... Tego się natomiast po nas nie spodziewają.
Zostawiłem książkę na wózku i wyszliśmy z biblioteki.
- Rzuci się natychmiast sprawdzić, co czytaliśmy - ostrzegł pan Tomasz.
- I na zdrowie. Tych nagrobków było tam kilkaset...
- To jak znalazłeś ten właściwy?
- Sprawdziłem w indeksie, czy gdzieś nie pada nazwisko kupca - wyjaśniłem.
- Sprytne - mruknął. - Ale on też może na to wpaść.
O tym nie pomyślałem.
- Miejmy nadzieję, że nie, bo potrzebuję kilku minut czasu... - mruknąłem.
Wyszliśmy przed bibliotekę. Deszcz przestał już padać. Zielony opel zaparkowano przy ulicy. Podszedłem do niego i wydobywszy z kieszeni scyzoryk, wsadziłem ostrze pod klapę silnika. Po chwili szczęknięcie poinformowało nas, że udało mi się ją sforsować. Podniosłem.
- Hmm - mruknął pan Tomasz. - To odrobinę nieetyczne...
- A śledzenie nas i podsłuchiwanie niby etyczne? - obruszyłem się. - Skoro oni grają nie fair...
-To nie znaczy automatycznie, że my też musimy grać nieczysto - westchnął - A rób, co chcesz... Tylko bez podcinania linek hamulcowych.
- A fe, co za podejrzenia...
Sprawdziłem dłonią temperaturę silnika, po czym odkręciłem kurek olejowy. Wyjąłem z kieszeni fiolkę srebrzystego proszku i wsypałem do środka. Zakręciłem kurek i zatrzasnąłem klapę.
- Czegoś tam dosypał? - zapytał szef wyraźnie zaciekawiony, choć ze śladem nagany w głosie.
- No cóż, to stop drukarski. Oczywiście zmielony... Nieco ponad dwieście gram.
- I co to da?
- To bardzo proste. On ma temperaturę topnienia około 120 stopni Celsjusza. W silniku jest zazwyczaj nieco więcej. Ruszają, silnik pracuje normalnie, ale rozgrzany olej topi metal.
- I zalutowuje tłok na amen?
- Jeszcze nie. Ciekły stop zachowuje się jak olej. Przemieszcza razem z nim w cylindrze. Potem zatrzymują samochód. Silnik stygnie. Stop drukarski, rozbity w oleju na skutek uderzeń tłoka, opada w dół i zastyga w postaci czegoś w rodzaju gąbki, tyle że wolne przestrzenie wypełnia olej. Gdy chcą ruszyć znowu, silnik nie działa. Tłok nie może się cofnąć, bo ogranicza go wielka gula porowatego metalu... Innymi słowy, dojadą do hotelu czy gdzie tam się zatrzymali, przekonani, że samochód jest w pełni sprawny. A tu taka niespodzianka...
- Sprytne - mruknął szef z uznaniem. - Sam to wymyśliłeś?
- Sam - przyznałem z dumą.
- Gratuluję... Zobaczymy, czy zadziała...
Dotarliśmy na dworzec i okazało się, że pociąg jest za niecałe półtorej godziny. Kupiliśmy więc bilety i ruszyliśmy pędem do hotelu po nasze rzeczy. Zielony opel, wypełniony wrogami, stał przed wejściem. Pomachaliśmy im wesoło. Odmachali. Złapaliśmy walizki i szef zamówił przez telefon taksówkę. Po kilku minutach podjechała. Pomachaliśmy raz jeszcze naszym wrogom i taryfa ruszyła naprzód. Marynarz, siedzący za kierownicą opla usiłował zapuścić silnik, by ruszyć naszym śladem. Usiłował i na usiłowaniu się skończyło. Zdążyliśmy jeszcze zobaczyć, jak Profesor i Przypięty wyskakują, aby popchnąć wóz i nasza taksówka zakręciła za róg.
- Koniec przedstawienia - uśmiechnąłem się.
- Sądzisz, że ich zgubiliśmy?
- Jestem pewien, szefie. O tej porze z dworca odchodzą pociągi na północ do Bodo i na południe do Oslo. A w dodatku oni nie wiedzą, czy pojechaliśmy na dworzec!
- Genialne. Martwi mnie, Pawle, tylko jedno. Zwróć uwagę, że ten z lunetą...
- Marynarz.
- Zgoda, nazwijmy go Marynarzem - zgarnął skądś kumpli i czekali na nas przed hotelem, w którym mieszkaliśmy. A to znaczy, że zdążył po nich pojechać, gdy byliśmy na dworcu. Miał, powiedzmy, pół godziny na zbadanie przejrzanej przez ciebie książki. Skoro siedział koło hotelu, zamiast w bibliotece szukać tego obrazka, to znaczy, że już go znalazł i wiedzą teraz dokładnie tyle, co my...
- Może nie będzie aż tak źle - mruknąłem. - Mają unieruchomiony samochód.
- Na ile to zaklajstrowanie jest pewne?
- Trzeba rozkręcić silnik i wyciągnąć tłok. Potem wydłubać z niego metalowe farfocle i można ruszać dalej. Każdy mechanik samochodowy na widok czegoś takiego kompletnie zgłupieje...
- Ale wydłubie?
- Tak. W przeciwieństwie do sypania cukru do paliwa, ta metoda jest dużo łagodniejsza. Nie trzeba czyścić silnika z warstwy spieczonego węgla...
- Do rana się wyrobią?
- Może? Jeśli znajdą czynny w nocy warsztat... Choć mogą spróbować sami...
- A jeśli dadzą radę, to jeden zostanie tutaj dopilnować remontu wozu, a dwaj pozostali wsiądą w pociąg i ruszą naszym śladem. W dodatku zionąc żądzą zemsty.
- Kolejny pociąg do Bodo jest dopiero o ósmej rano... U celu podróży będziemy mieli dziesięć godzin przewagi...
- Nie sądzę, żeby to nam wystarczyło - westchnął szef. - Poza tym nie zapominaj, że mają jeszcze czerwone Audi... A być może i jeszcze jakiś samochód.
W kilka minut później ulokowaliśmy się w pociągu. Niebawem pędziliśmy na północ, pozostawiając za sobą królewskie miasto Trondheim. I trzech konkurentów wraz z ich zielonym samochodem, unieruchomionym prawie na amen...
ROZDZIAŁ ÓSMY
ZA KOŁEM PODBIEGUNOWYM * KOŚCIÓŁ W BODIN * ROZMOWA Z
NAUCZYCIELEM * CO ZNALEŹLI ARCHEOLODZY * MUZEUM MIEJSKIE W BODO
Obudziłem się, gdy pociąg zatrzymał się na jakiejś stacji. Pan Samochodzik już nie spał. Spoglądał w zadumie przez okno.
- Już pan wstał? - zdziwiłem się.
Mój zegarek pokazywał szóstą rano. Tu, na dalekiej północy, słońce chyba niedawno wzeszło.
- Popatrz na to - wskazał gestem widok za oknem.
Maleńka stacyjka z betonowym peronem stała na krawędzi rozległej doliny. Zbocza gór, zwłaszcza te pozostające większą część dnia w cieniu, pokryte były jeszcze śniegiem. Tam, gdzie stopniał, zieleniła się świeża trawa.
- Niedługo miniemy koło podbiegunowe - powiedział w zadumie szef. - a tymczasem zwróć uwagę, wszędzie zagajniki brzóz... A powinny być wyłącznie świerki... Raz jeszcze potwierdza się teza, że w szkołach uczą dzieci kompletnych głupot.
- Trudno wysyłać każdego nauczyciela na drugi koniec świata, żeby sprawdził, jak to wygląda - zauważyłem.
- Wystarczyłoby tu wysłać tych idiotów, którzy potem piszą podręczniki.
Pociąg sapnął i pomknął naprzód. Na wysokich przełęczach śnieg leżał tuż przy torze kolejowym. Topniał w promieniach słońca, ale ciągle tu był...
- A jak wysiądziemy, ulepimy sobie bałwana - uśmiechnąłem się.
- Albo postawimy igloo - zażartował szef.
Niebawem po lewej stronie pojawiło się morze. Pociąg zatrzymał się na chwilę, a potem zakręcił na zachód. Godzinę później wysiedliśmy na końcowej stacji. Miasto Bodo.
- Koniec trasy - powiedział szef. - Tylko dotąd udało się doprowadzić linię kolejową. Ciągnięcie jej dalej na północ byłoby już zbyt kosztowne...
- Wyobrażam sobie - mruknąłem. - Fiordy, góry... Szosy, wijące się serpentynami...
- Setki tuneli... Gdzieś tu pewnie da się kupić plan miasta... i chyba okolicy. Czy możesz wreszcie powiedzieć, dokąd się udajemy?
- Nieopodal Bodo znajduje się kościół Bodin Kyrka, pochodzący z XII wieku. W jego ścianę wpuszczony jest ten właśnie nagrobek...
- Hmm... Sądzisz, że nasz drogi Peter Hansvaritson zakopał Oko siedem kroków na północ od grobu ojca? Czy też ozdobił płytę nagrobną jakimiś wskazówkami?
- Nie, szefie. Ale dedukuje, że skoro ojciec spoczywa w Bodin, to gdzieś w pobliżu znajdował się ich dom.
- Zatem prowadź.
Z hali dworca prowadziły schodki na piętro. Tam urządzony był niewielki sklepik. Mieli mapy okolicy. Kupiłem jedną i usiadłem z szefem na ławeczce.
- Tutaj - puknąłem palcem.
- Jakieś siedem, może osiem kilometrów - mruknął. - Przejdziemy się na piechotę?
- Jeśli tylko ma pan siły...
- Nie rób ze mnie zniedołężniałego starca! - huknął.
No i ruszyliśmy. Miasto wydało mi się raczej nudne. Nowe domy, zazwyczaj piętrowe, zbudowane z drewna, maleńkie przystrzyżone trawniczki... W sumie nic ciekawego.
- Wygląda zupełnie współcześnie - mruknąłem.
- Bo też i jest w zasadzie współczesne - powiedział Pan Samochodzik. - Z przewodnika wynika, że założono je jakieś sto pięćdziesiąt lat temu. W czasie wojny na skutek nalotu spłonęło niemal całkowicie...
Wyszliśmy wreszcie na szosę biegnącą na południe wzdłuż linii kolejowej. Od tej strony wznosił się potężny masyw górski. Szczyty pobielone były śniegiem. Minęliśmy drogowskaz kierujący do szpitala dla umysłowo chorych.
- Jak można zwariować, mieszkając w tak uroczej okolicy? - zdumiałem się.
- Zima, Pawle - wyjaśnił szef. - Tu przez sporą część roku panuje polarna noc, a słońce pojawia się tylko na kilka godzin dziennie. Jesteśmy jakoś tak skonstruowani, że potrzebujemy dużo światła... Gdy nasza skóra nie otrzyma odpowiedniej dawki ultrafioletu, spada wydzielanie endorfiny w mózgu i zaczynają się problemy. Zmęczenie, depresje... Tu, na północy jest to poważny problem. Ludzie pogrążają się w melancholii, popadają w alkoholizm...
- O tym nie pomyślałem.
Minęliśmy spory drewniany budynek, mieszczący, jak wynikało z mapy, centrum spotkań młodzieży i stadninę. Faktycznie, na pobliskich łąkach pasło się trochę koni rasy fjording. Były nieduże, krępe, a ich grzbiety znaczyła ciemna pręga ciągnąca się od ogona do grzywy. Ta ostatnia, zamiast opadać na bok, sterczała sztywno jak irokez na punku. Sam kościół odrobinę mnie rozczarował. Prostokątna otynkowana budowla, nakryta dwuspadowym dachem. Jedynym interesującym elementem była wieżyczka nakryta cebulastą kopułą, przywodzącą na myśl kopuły cerkwi albo molen starowierców.
- Nasi tu byli - zażartowałem.
- Widywałem takie konstrukcje w prawie całej Europie - ostudził mnie szef.
Obeszliśmy budynek dookoła. Od strony południowej w trawie leżało kilka żeliwnych nagrobków, a w mur wpuszczono naszą płytę. Podeszliśmy bliżej. Uśmiech wyrzeźbionego nieboszczyka na ilustracji w książce wydawał się chytry, choć sympatyczny, ale z bliska okazało się, że jest w nim więcej radości niż przebiegłości.
- No tak - mruknął szef. - Sądzę, że spoczywa gdzieś tu pod murem, bo ściana jest chyba zbyt cienka, by skrywać nisze grzebalną.
Odruchowo cofnąłem się o krok. Ruszyliśmy do drzwi kościoła. Okazały się jednak zamknięte na głucho.
- Hmm. Gdzieś tu powinien być budynek parafii - powiedziałem. - A w nim zapewne archiwum i interesujące nas księgi...
Szef wyjął z plecaka niewielką lornetkę i w zadumie przypatrzył się majaczącemu za drzewami budynkowi centrum.
- Być może się mylę - powiedział. - Ale uważam, Pawle, że tam pierwotnie stało coś dużo większego. Zwróć uwagę na regularność tego pagórka, na którym stoi dom.
- Sądzi pan, że tam pod spodem może być na przykład warstwa gruzu ze zniszczonych murów rezydencji kupców?
- Właśnie.
- Trochę daleko od morza - zaprotestowałem.
- Niewykluczone, że nad morzem miał magazyny, molo, przy którym cumowały statki, szopy na łodzie i inne takie zabudowania, a z dala od zgiełku stał na pagórku pod lasem dom... Zresztą do morza niedaleko, na przełaj przez łąki nie dalej, niż dwieście metrów. Sądzę, że trzeba będzie poszukać kogoś, kto dobrze zna historię okolicy.
Zamyśliłem się głęboko.
- Wie pan, co mi przyszło do głowy? W tej wiosce - machnąłem dłonią na domy majaczące za zagajnikiem. - powinna być szkoła. Poszukajmy nauczyciela historii. Norwegowie przywiązują dużą wagę do znajomości ojczystych dziejów, a lokalny patriotyzm jest bardzo silny. Przy okazji będzie to człowiek stąd, pewnie z pamięci poda nam adres archiwum miejskiego...
- Sądzę, że to dobry pomysł.
Budynek szkoły niebawem znaleźliśmy. Był niewielki, ale nowoczesny, ładnie wkomponowany w otoczenie.
- Otóż i niewielka norweska szkoła, w której sympatyczni nauczyciele... - zaczął Pan Samochodzik, ale przerwał mu straszliwy skowyt dobiegający ze środka. Ktoś się strasznie wydzierał.
- Hmm - zastanowiłem się. - Zepsuł się dzwonek i woźny informuje dzieci, że skończyła się lekcja?
- Nie, krzyczałby wtedy jedno zdanie, a tu jest wyraźnie ciąg rzeczowników lub przymiotników, zwróć uwagę, Pawle, że mają one jednakowe końcówki...
- Depresja jesienna spowodowała u któregoś z nauczycieli atak nerwowy - wyraziłem przypuszczenie.
W tym momencie otworzyło się na piętrze okno i wyjrzała z niego głowa człowieka. Wyglądał jak kompletny wariat. Nad twarzą, której nie powstydziłby się jaskiniowiec, sterczała grzywa nastroszonych włosów. Zapytał o coś po norwesku.
- Jesteśmy cudzoziemcami - wyjaśnił Pan Samochodzik po angielsku.
Tubylec odruchowo przygładził włosy i zniknął z okna.
- Poszedł po strzelbę - wyraziłem przypuszczenie.
- Wygląd zewnętrzny może być mylący - odpowiedział szef. - Znany rosyjski pisarz Aleksander Grin, zresztą Polak z pochodzenia, miał twarz po prostu wredną, a jednak pisał genialną prozę i był cywilizowanym człowiekiem.
Jaskiniowiec wybiegł przez drzwi. Nieco uspokoił nas fakt, że nie miał w ręce maczugi i tylko dlatego nie rzuciliśmy się do ucieczki. Zahamował koło nas.
- Jestem Knut - przedstawił się. - Czym mogę służyć?
Wymieniliśmy nasze nazwiska.
- Potrzebujemy odpowiedzi na kilka pytań - wyjaśnił Pan Samochodzik. - Szukamy człowieka dobrze zorientowanego w historii regionu...
Jaskiniowiec uśmiechnął się.
- Jestem nauczycielem historii, biologii i fizyki... Prywatnie interesowałem się dziejami okolicy. Jeśli mógłbym w czymś pomóc...? Lekcje właśnie się skończyły.
Zadzwonił dzwonek i czereda dzieciaków wysypała się ze szkoły. Weszliśmy do środka. Szkoła była bardzo ładnie i nowocześnie urządzona. Pomalowano ją wewnątrz na sympatyczne pastelowe kolory. Meble przywodziły na myśl wzornictwo Ikei. Na korytarzu widniało kilka portretów, zapewne najwybitniejszych absolwentów. Weszliśmy do pracowni historycznej. Na ścianach wisiały reprodukcje starych fotografii. Na honorowym miejscu widniał portret króla. Obok biurka, w sporej gablocie znajdowała się makieta przedstawiająca brzeg morza i niewysokie budynki obwiedzione palisadą.
- A zatem słucham pytań - Knut uruchomił ekspres i po chwili mogliśmy delektować się kawą. O dziwo, była zaparzona, choć w tej części Skandynawii raczej ją gotowano.
- Szukamy wszelkich możliwych śladów człowieka, który nazywał się Peter Hansvaritson - powiedziałem. - Znaleźliśmy nagrobek jego ojca, wmurowany w ścianę kościoła...
Knut kiwnął w zadumie głową.
- To był bardzo stary ród - powiedział. - Byli tu od czasów wikingów. Uważamy ich nieomal za założycieli wsi Bodin. W połowie osiemnastego wieku posiadali tu rezydencje, faktorię handlową i nieduży port. Głową rodu był Huiler Her Hansvaritson, którego nagrobek widzieliście. Prowadzili handel z Lapończykami, od których skupowali skóry i inne produkty leśne, poza tym pływali na Lofoty, by od mieszkających tam, nieco zdziczałych, rybaków kupować suszone ryby, tran i olej rybny. Oraz od czasu do czasu towary ze statków, które roztrzaskały się na wyspach. Tu jednak wyniknął konflikt z rodem kupców, noszących nazwisko Zahl, mieszkających w Saltstraumen - pokazał nam na mapie małą wioskę, leżącą jakieś 40 kilometrów na północ od Bodo. - Obie rodziny usiłowały zmonopolizować handel z Lofotami. Ponieważ żadna ze stron nie chciała wypuścić intratnego interesu z rąk, doszło do małej wojenki. Hansvaritson miał czterech synów. Dysponowali czterema statkami. Najmłodszy, Hakon, wpadł w pułapkę na przesmyku pomiędzy wyspami. Zahlowie otoczyli jego statek czterema swoimi. Drogo sprzedał życie. Wysadził prochownię. Jego statek poszedł na dno, wraz z nim zatonął jeden statek przeciwnika, a trzy pozostałe zostały ciężko uszkodzone. Rok później Peter Hansvaritson pomścił śmierć brata. Udało mu się pewnej bezksiężycowej nocy spalić faktorię handlową Zahlów na Lofotach. Razem z trzema statkami i dwoma członkami tamtego klanu. W odwet Zahlowie urządzili napad na Bodin. Zostali odparci, czterech ich zabito w starciu, jednak zginął stary Huiler i jego syn Hilding. Spłonął też dom i port. Dwaj ocalali synowie opuścili Bodin. Jeden z nich, Sigurd, zamieszkał w Trondheim.
- A jednak - mruknął szef.
- Drugi, Peter, pływał ostatnim ocalałym statkiem o nazwie „Srebrna Łania”. Na jego też pokładzie urządził wypad na Zahlów i zdrowo przetrzebił ich flotę. Niestety, w 1788 roku, gdzieś na południu, wpadł w piracką zasadzkę i z tego co pamiętam, zginął. Jego brata kilka lat później powaliła jakaś epidemia. Natomiast Zahlowie aż do początków XX wieku trzymali monopol na handel rybą w tej części Norwegii. W Saltstraumen zachował się ich dwór, podczas gdy siedziba naszych kupców przestała istnieć...
- Mieściła się - szef przyjrzał się makiecie. - tam, gdzie teraz jest ośrodek młodzieżowy?
- Tak. W latach sześćdziesiątych przeprowadzono tam badania wykopaliskowe. Nieco wydobytych przedmiotów można podziwiać w muzeum w Bodo, ale większość spoczywa w magazynie. Ponieważ dwór został spalony, sporo ciekawych drobiazgów udało się archeologom odszukać...
- Gdzie możemy znaleźć jakieś informacje o tym, jak Peter Hansvaritson wpadł w piracką zasadzkę i gdzie to konkretnie było?
- Archiwalia na ten temat czytałem kiedyś w archiwum w Oslo - wyjaśnił nauczyciel. - Ale to było ze dwadzieścia lat temu...
- A ta zasadzka, gdzie była?
- Gdzieś na południe od Bergen - wyjaśnił. - Ale też już nie pamiętam dokładnie, w którym miejscu.
- Czy w Bodo są jakieś archiwalia dotyczące tego rodu?
- W zasadzie nic. W czasie nalotu straciliśmy wszystko... Z miasta zostało pogorzelisko. Spłonęły też archiwa... Do tej pory są problemy na przykład z ustaleniem granic działek budowlanych. Ale w Oslo jest trochę odpisów naszych starych akt i innych dokumentów...
Pożegnaliśmy się i opuściliśmy szkołę.
- Czyli sporo się dowiedzieliśmy - mruknął pan Tomasz. Mamy kilka hipotez. Po pierwsze, kamień mógł paść łupem Zahlów...
- Chyba nie - odparłem. - Peter Hansvaritson pokazywał go w Polsce, a więc już po spaleniu domu.
- Racja. Mógł mieć go ze sobą, gdy wpadł w piracką zasadzkę...
- Czyli czeka nas wycieczka do Oslo?
- Najpierw chciałbym mimo wszystko obejrzeć, co też wykopali archeologowie, gdy badali resztki rezydencji w Bodin.
Na szosie złapaliśmy autobus do miasteczka. Muzeum miejskie znajdowało się w niedużym pałacyku obsadzonym kilkoma drzewkami, które udawać miały park. Minęliśmy rozłożysty kasztan. Sądząc po pąkach, właśnie zamierzał zakwitnąć.
- Koło podbiegunowe - parsknął Pan Samochodzik.
Weszliśmy do muzeum. Panienka za ladą, gdy wyłożyliśmy, co nas sprowadza, zadzwoniła po kustosza. Obiecał przyjść w ciągu dwudziestu minut. Aby nie tracić próżno czasu, zabraliśmy się za zwiedzanie. Ekspozycja, choć ciekawa, trochę nas rozczarowała. Zgromadzono tu bogatą kolekcje lapońskich pułapek na zwierzynę oraz wypchanych zwierząt - przedstawicieli gatunków występujących w tej okolicy. Był też sprzęt do łowienia ryb oraz tradycyjne stroje ludowe.
- Cóż, bardziej ta ekspozycja przeznaczona jest dla etnografów niż historyków sztuki - westchnął szef. - Ale zobaczmy, co mają na piętrze.
Na piętrze, w kilku małych, podświetlonych gablotach spoczywała garść przedmiotów pochodzących z czasów wikingów. Sprzączka od pasa, kilka monet, kolczyk, resztki topora bojowego. Zaraz też nadszedł kustosz, zasuszony staruszek o lasce. Wyjaśniliśmy mu, że chcemy zobaczyć przedmioty wykopane w Bodin. Obejrzał nasze legitymacje, choć oczywiście nic z nich nie zrozumiał, i z zaaferowaną miną zaprowadził nas do magazynu. Przez dwie godziny przeglądaliśmy pudła wypełnione kościanymi grzebieniami, potłuczonymi i misternie sklejonymi z powrotem szklanymi naczyniami, widelcami ze srebrzonej miedzi, żelaznymi okuciami od drzwi i całą masę innych zabytków.
Wszystko było starannie zakonserwowane i opisane. I nie natrafiliśmy na żaden ślad pieczęci. Wreszcie wyszedłem przed budynek, a Pan Samochodzik został jeszcze, by przejrzeć plany wykopów.
Usiadłem sobie na ławeczce i w zadumie nabiłem fajkę tytoniem. Zamyśliłem się głęboko. Szef wyszedł po mniej więcej dwudziestu minutach.
- Mamy pociąg do Trondheim za półtorej godziny - powiedział szef. - Bierzemy samochód i przed północą jesteśmy w Bergen. I na rano jesteśmy na miejscu. Warto by coś zjeść.
W niedużej restauracyjce koło centrum handlowego przekąsiliśmy smażoną rybę i popiliśmy jakimś owocowym napojem. A potem poszliśmy na dworzec.
- Udało nam się ich wykiwać - mruknął Pan Samochodzik, sadowiąc się na wygodnym lotniczym siedzeniu.
- Ale nadal będą deptali nam po piętach - mruknąłem. - Założę się. Teraz nie wiedzą, gdzie jesteśmy i czatują na nas przy Rosynancie.
Pociąg sapnął i ruszył. Na południe.
ROZDZIAŁ DZIEWIĄTY
POWRÓT DO BERGEN * CO SIĘ STAŁO Z OKIEM * ŚLADY * NADMORSKIE SKAŁY * PIRACKA ZASADZKA * ZAPOMNIANY GROBOWIEC NAD MORZEM
- Hmm... - mruknął Pan Samochodzik na widok kawałka wytrycha sterczącego z zamka.
Byliśmy znowu w Trondheim. Nad miastem powoli zapadał zmrok.
- Ktoś usiłował dostać się do środka i wsadził w zamek standardowy wytrych - powiedziałem. - Nie przewidział ani zamków na klucze kodowe, ani niespodzianki w postaci paralizatora elektrycznego. Wetknął drucik i oberwał te 300 tysięcy wolt w wyładowaniu impulsowym... Musiało nim mocno wstrząsnąć, skoro aż kluczyk złamał.
Wyjąłem z kieszeni cążki i ostrożnie usunąłem resztkę złodziejskiego narzędzia z zamka. Pan Samochodzik usiadł w środku.
- No to w drogę - powiedział.
Pokręciłem przecząco głową. Ze skrytki wyjąłem miernik fali elektromagnetycznej, przesunąłem nim pod podwoziem, a potem w ogóle wczołgałem się pod samochód. Gdy wynurzyłem się po chwili, trzymałem w ręce trzy przyklejane na magnes pudełeczka.
- Cóż to takiego?
- To są, panie Tomaszu, policyjne pluskwy, takie, jakie podczepia się podejrzanym autom, by je wygodniej śledzić...
- I co z tym fantem zrobimy? - zafrasował się.
Uśmiechnąłem się przewrotnie.
- Jedziemy na dworzec - zadecydowałem.
Pojechaliśmy. Zatrzymałem się na chwile przed budynkiem i przeszedłszy przez ładną poczekalnie, wyszedłem na peron.
Pociąg do Bodo miał odjechać za piętnaście minut. Spokojnie wszedłem do wagonu i przyczepiłem wszystkie trzy pluskwy wewnątrz stelażu na bagaże. Przy odrobinie szczęścia nasi prześladowcy pojadą sobie osiemset kilometrów na północ, podczas gdy my pomkniemy na południe. Opuściłem dworzec.
- I coś tam zdziałał? -zapytał Pan Samochodzik.
Zrelacjonowałem mu swój pomysł. Uśmiechnął się lekko.
- Brawo, moja szkoła - powiedział.
Zmieniłem kolor karoserii i pokręciłem korbką. Mołdawskie tablice rejestracyjne, zrobione przez Michaiła dawno temu w Tobolsku...
Słonce zachodziło nad miastem. Zapaliłem silnik i pojechaliśmy. Do Bergen.
***
Była siódma rano, gdy nasz samochód zatrzymał się przed zajazdem.
- Mam prawie takie wrażenie, jakbym wrócił do domu - westchnął szef.
Wysiedliśmy. Magda wybiegła na nasze powitanie z norweskim proporczykiem w ręce.
- Witajcie, podróżnicy - powiedziała. - I jakie efekty?
- Na razie nikłe - wyjaśniłem. - Ale dowiedzieliśmy się kilku drobiazgów. Dalsze śledztwo można podjąć w Oslo, albo, jak twierdzi pan Tomasz, tutaj.
Szef dostojnie kiwnął głową. Po wyczerpującej, kilkunastogodzinnej podróży, w trakcie której przebyliśmy dobre 1500 kilometrów, czuliśmy się nieco zmęczeni. Prowadzenie na zmianę i kilkugodzinne drzemki na rozkładanym siedzeniu nie mogły zastąpić całonocnego snu w wygodnym łóżku.
- Sven zaprasza dziś na obiad - powiedziała Magda. - Chyba że nie są panowie w stanie...
- Damy radę - powiedział Pan Samochodzik. - Tylko trochę się musimy ogarnąć po podróży.
Przespałem się kilka godzin. Potem wziąłem szybki prysznic. Na przemian chłostałem się wodą lodowatą i prawie wrzącą.
Zmęczenie powoli ustępowało. Przebrałem się w czystą koszulę i byłem gotów. Szef zmitrężył w łazience odrobinę więcej czasu, ale po kilku minutach i on wyszedł na korytarz. Jeszcze biło od niego ciepło pary. No i pojechaliśmy.
Tym razem sala zebrań wypełniona była cudownym, zawiesistym aromatem. Pieczeń z renifera w sosie oliwkowym. Towarzystwa dotrzymywali nam Sven i Wiewiórka. Marcus i Patrick gdzieś zniknęli. Magda jadła niewiele, ale za to wypiła morze coli.
- A wiec czego się panowie dowiedzieli? - zapytał nasz gospodarz, gdy dziewczyna z zajazdu na dole wyniosła talerze i w zamian postawiła przed nami pucharki lodów.
- W sumie to niewiele - odpowiedział Pan Samochodzik.
Zreferował pokrótce wyniki poszukiwań w Trondheim i w Bodin.
- A dalsze plany? - zapytał nasz gospodarz.
- Wydaje mi się niemal pewne, że kupiec miał kamień przy sobie, gdy wpadł w piracką pułapkę - wyjaśnił Pan Samochodzik.
- Stracił statek i sam zginął. Teraz oczywiście pojawia się pytanie, czy kamień przepadł wraz z nim, czy też został zrabowany przez piratów. Istnieje jeszcze kilka możliwości. Kupiec mógł przed śmiercią przekazać pieczęć komuś z załogi lub ukryć ją na wybrzeżu, o ile do niego dopłynął.
- Czy mamy jakiekolwiek szanse? - zapytał Sven nerwowo.
- Oczywiście - zapewnił szef. - Kamień mógł paść łupem piratów lub zostać znaleziony przez kogoś, kto penetrował wrak... Możemy chyba ostrożnie założyć, że piraci zrabowali cenniejszy ładunek, ale dla rozmaitej biedoty nadal pozostało tam wiele ciekawych rzeczy, żagle, nawet jeśli były podarte, to można z nich było uszyć ubranie, okucia mosiężne i miedziane elementy, kotwice, olinowanie, może meble... Przypuszczam, że dość szybko to rozgrabiono. Zresztą drewno na opał też ma swoją wartość. Przy okazji buszowania we wraku ktoś mógł natrafia na skrytkę z kamieniem. Możliwości jest wiele. Bardzo wiele. Zamierzam sprawdzić je po kolei. Jedną po drugiej aż wreszcie oprę się o mur. Jeśli zobaczę, że nie da się iść dalej, dopiero wtedy się poddam.
- A nam pozostanie podrobienie pieczęci, aby dorwać się do depozytu - westchnął Sven. - Jakie są plany na najbliższą przyszłość?
- Potrzebujemy książek o miejscowym piractwie - powiedział poważnie szef.- I kogoś, kto będzie je w stanie dla nas przejrzeć.
- Marcus się tym zajmie. A ja mu pomogę. Czego mamy szukać?
- Potrzebujemy więcej danych. Osiemnasty wiek to już dość późno, jak na piractwo - mruknąłem. - Kim byli, jak działali, gdzie się kryli.
- Na te pytania mogę chyba odpowiedzieć - westchnął Marcus. - Nasi piraci w osiemnastym wieku rekrutowali się ze zbiegłych przestępców. Mieliśmy kilka wysp, na które zsyłano zbrodniarzy, aby tam mogli odpokutować za swoje zbrodnie. Niektórym udawało się uciec na stały ląd. Nazywanie ich piratami to, delikatnie mówiąc, uproszczenie. Przeważnie osiadali w jednej okolicy i za pomocą fałszywych świateł wabili statki podczas burzy, aby wpadały na skały. Kupców mordowali, a towary starali się spieniężać. Zazwyczaj dość szybko byli łapani. Tu, w okolicach Bergen, też grasowała taka banda.
- Kiedy? - czujnie zapytał Pan Samochodzik
- Okres chyba się zgadza, ale muszę to sprawdzić - powiedział Sven. - Chyba się zgadza - powtórzył.
- Wobec tego na razie możemy chyba zakończyć naradę - Pan Samochodzik wstał od stołu.
Ruszyliśmy do zajazdu, znowu piechotą. Od morza wiał paskudnie zimny, przenikliwy wiatr, ale wąskie, splątane uliczki zapewniały niezłą ochronę. Tam, gdzie nie docierał podmuch, było zacisznie i nawet ciepło. Przechodziliśmy koło licznych sklepików z rozmaitym towarem.
- Ile tu życia - mruknął pan Tomasz. - Nawet nie ma porównania...
- U nas też są sklepiki - zauważyłem.
- Tak, ale nie wszędzie. Na przykład na warszawskiej Pradze są dziesiątki sklepików, ale zamkniętych na głucho od dawna. To samo w Lublinie czy na krakowskim Kazimierzu. W latach pięćdziesiątych upaństwowiono handel i niestety padły... podobnie jak produkcja przemysłowa zabiła rzemiosło. Kiedyś w Warszawie były dziesiątki warsztatów szewskich, a obecnie zostało tylko kilka. A ze świecą by szukać takiego, gdzie można sobie zrobić buty na zamówienie... Tu zresztą też szewców ani krawców nie uświadczysz. Ale złotnicy i producenci badziewia dla turystów trzymają się mocno...
- Tu przybywa wielu turystów - zauważyłem. - Przecież to jeden z najlepszych punktów wypadowych nad fiordy...
- Owszem, ale poza okazją do zrobienia interesu musi być jeszcze chęć. Tu, jak widzę, i mają okazję, i potrafią ją wykorzystać...
Dogonili nas Wiewiórka z Magdą.
- Nad czym tak dyskutujecie? -zapytała dziewczynka.
- Nad upadkiem naszej cywilizacji - uśmiechnąłem się.
- O, to ona upadła? - zdziwiła się.
Zza domów wypełzły paskudne, ciężkie chmury. Zaczęło kropić. Przebyliśmy biegiem spory kawałek ulicy i ukryliśmy się w bramie. Gwałtowna ulewa smagnęła granitowe bruki. Odczekaliśmy, aż trochę ustanie i przebiegliśmy do kolejnej.
- Znam skrót - powiedział Wiewiórka.
Za jego radą koło kościoła skręciliśmy w przecznice i wybiegliśmy na spory plac przed ratuszem. Stała tu fontanna ozdobiona pomnikiem poświęconym marynarzom. Deszcz przeszedł trochę bokiem. Znowu przebyliśmy spory kawałek i ukryliśmy się pod podcieniami jakiegoś budynku.
- Dworzec już niedaleko - mruknąłem.
Ruszyliśmy szybkim krokiem przez sympatyczną uliczkę, z obu stron obudowaną niewielkimi, drewnianymi domkami. Faktycznie, chwile później wyszliśmy prawie prosto na dworzec i po dalszych pięciu minutach znaleźliśmy się w zajeździe. Na szczęście deszcz nie przemoczył nas specjalnie. Czas do kolacji przespaliśmy kamiennym snem. Zmęczenie dawało się we znaki. Na szczęście Magda obudziła nas na czas. Wiewiórka już siedział przy stole i przeglądał plik map morskich.
- Szykujesz się do powrotu? - zaciekawił się Pan Samochodzik.
- Tak jakby. Chyba pojutrze chciałbym wyruszyć - powiedział. - Urlop mi się kończy, chłopaki pewnie kilka dni mi przedłużą, ale obowiązki to obowiązki... Zresztą muszę jeszcze oddać statek do warsztatu szkutniczego.
- Rozumiem - szef kiwnął w zadumie głową. - My pewnie zostaniemy jeszcze kilka dni. Przynajmniej dopóki nie wyeliminujemy najciekawszych tropów.
- Jeśli kamień zdobyli piraci, to są dwie możliwości - powiedziała Magda. - Albo go gdzieś ukryli i wtedy wystarczy znaleźć ich skarby, albo też sprzedali i wtedy trzeba ustalić komu.
- Gdyby sprzedali, to przypuszczam, że już by wypłynął - zauważyłem.
- O ile nie został pocięty - mruknął szef. - A jeśli ukryli go wraz z innymi kosztownościami, to szukaj wiatru w polu... Tu są dziesiątki kilometrów wybrzeża, zapewne sporo jaskiń, rozpadlin skalnych i innych dobrych skrytek. Jeśli ukryli go w takim miejscu, nigdy go nie odnajdziemy...
- Może też spokojnie spoczywać w jakimś muzeum - powiedziałem. - Słyszałem o takiej historii: w muzeum katedralnym w Płocku mieli ornat. W czasie wojny ktoś odpruł od niego haftowany złotą nicią emblemat, wyobrażający Orła Białego z herbem miasta na piersi. Szukano go bezskutecznie przez wiele lat. I nieoczekiwanie, podczas wystawy na zamku królewskim w Warszawie, jakiś płocczanin wypatrzył go w gablocie. Po prostu leżał w magazynie jakiegoś muzeum i nikt nie zdawał sobie sprawy, że kto inny go poszukuje.
- Wiec sądzicie, że pieczęć nierozpoznana może gdzieś po prostu leżeć w gablocie? - zdziwiła się.
- Tego też nie można wykluczyć... Na razie skoncentrujemy się na piratach.
Poszliśmy spać dość wcześnie. Ulewa szalejąca na zewnątrz naszej kwatery sprawiła, że wszyscy byliśmy senni. Kilka razy budziłem się w nocy i ciągle słyszałem bębnienie kropel o dach.
***
- I znowu mamy dzień - powiedział z zadowoleniem w głosie Pan Samochodzik.
Siedzieliśmy przy śniadaniu.
- Szkoda, że każdy kolejny przybliża nasz wyjazd z tego pięknego miasta - westchnął Wiewiórka. - Ale co począć...
- Każdy dzień zbliża mnie do powrotu do szkoły - westchnęła Magda.
- O, to ty jednak chodzisz do szkoły? - zdziwiłem się.
- Dopiero we wrześniu pójdę - wyjaśniła. - Ten rok i tak stracony... I dobrze, trochę sobie odpoczęłam - uśmiechnęła się.
- Była operowana w zimie - wyjaśnił jej ojciec. - Lekarze zalecali zmianę klimatu na czas rekonwalescencji, stąd nasza wyprawa na północ.
- To ci się udało - powiedziałem z zazdrością. - Tyle miesięcy wakacji... Ja też bym tak chciał.
- Nasz minister z przyjemnością wysłałby nas w ogóle do diabła - westchnął szef. - Tak wiec lepiej odpukaj w niemalowane drewno...
Odpukałem uroczyście. W drzwiach jadalni nieoczekiwanie stanął Marcus. Pod pachą trzymał opasłą księgę, wstążka służąca za zakładkę zwisała spomiędzy kartek. Był wyraźnie podekscytowany.
Usiadł, a gospodyni zaraz postawiła przed nim szklankę herbaty.
- Z twojej miny dedukuję, że trafiłeś na coś naprawdę ciekawego - zagadnął Pan Samochodzik.
- Tak. Proszę posłuchać: „Banda piratów Ulvsona grasowała w okolicach Bergen przez trzy lata. Ogólnie ich łupem padło sześć statków, w jednym przypadku wyrzucony przez sztorm na brzeg, w pozostałych pięciu sami zwabili je na skały za pomocą fałszywych znaków dawanych ogniem. Ich ulubionym miejscem była niewielka zatoczka na południe od miasta. Banda miała też na koncie napady na kilka okolicznych dworów. Została rozgromiona po zwabieniu w pułapkę statku „Srebrna Łania”, idącego z Trondheim do Kristiansand jesienią 1788 roku. Wszyscy członkowie bandy zostali powieszeni.”
- Hmm. To niewiele - mruknął szef.
- Ale jest tu mapka sytuacyjna pokazująca, gdzie palili ognie i gdzie statki wpadały na skały - podał nam książkę. - Zrobiłem też ksero, dzięki czemu nie będziemy musieli dźwigać ze sobą tej księgi...
- Potrzebuje dokładnej mapy okolicy - powiedział szef.
- W samochodzie czeka Sven Lunden. Już znaleźliśmy to miejsce.
- No więc na co jeszcze czekamy? - pan Tomasz z młodzieńczą energią poderwał się z miejsca. - W drogę!
***
Sven zatrzymał samochód na niewielkim nadmorskim parkingu.
Wyjąłem z kieszeni mapę. Rozprostowałem ją i porównałem z okolicą. Tymczasem szef i Magda podeszli do barierki. Zaraz za parkingiem wysokie urwisko opadało stromo w dół. U podnóża skarpy rozciągała się dzika plaża pokryta głazami. Jedne były niewielkie, inne prawie wielkości domów. Opodal z morza wystawały dwie skały.
- Gdzieś tu, na tym placu, piraci rozpalili ognisko - powiedziałem w zadumie. - Statek przyjął kurs na światło. I wtedy właśnie wpadł na którąś z tamtych skał...
- Nie potrzeba fałszywych świateł - mruknął Wiewiórka. - Sam wpakowałem swój statek na te skały...
- Tutaj? - zdumiałem się.
- Jakiś kilometr na południe - wyjaśnił. - I trochę dalej od brzegu. Okolica po prostu okrętobójcza...
- Zejdźmy na dół - zaproponował szef, wskazując ścieżkę prowadzącą na plażę. Ruszyliśmy nią. Miejscami w skale wykuto stopnie, na szczęście kamienie były suche, a wiatr nikły. Mimo braku barierki, przy zachowaniu ostrożności nie groził nam upadek z urwiska.
- Wyobraźcie sobie tamtą noc - powiedziałem. - Statek wpadł na skałę, fale wyrzuciły go na brzeg, a tu czekała zgraja gotowych na wszystko bandytów...
Magda lekko się wzdrygnęła.
- Obie walczące strony miały dobre pozycje do ostrzału - wskazałem głazy. - Dużo kryjówek, dużo zasadzek... Piraci wykorzystali moment zaskoczenia...
Niebawem znaleźliśmy się na dole. W głębokich kałużach stała woda, pozostała tu od czasu przypływu. Na niektórych głazach widać było delikatny, szary nalot. Zeskrobałem go odrobinę i wziąłem na koniec języka.
- Sól morska? - zaciekawił się szef.
- Właśnie. Sól - potwierdziłem. - Widocznie rozbryzgi morskiej wody wysychają na słońcu...
Magda też spróbowała pyłu.
- A fe - powiedziała. - To gorzkie, a nie słone...
- To proste - wyjaśniłem. - W wodzie morskiej rozpuszczonych jest wiele soli. Najpowszechniej występuje chlorek sodu, czyli sól kuchenna. Ale oprócz niej jest tu sporo gorzkich soli bromowo - jodowych. W dawnych czasach, gdy sól pozyskiwano poprzez odparowywanie wody morskiej, odpowiednio klarowano gęstniejącą solankę i zbierano tamte sole. Zresztą nie marnowały się. Używano ich do garbowania skór i na przeczyszczenie...
- W krajach leżących na południu wystarczyło wystawić baseny z wodą morską na dobroczynne działanie słońca. Tu zapewne robiono to w kotłach - mruknął szef. - Czego szukamy?
- Nie twierdzę, żeby Oko Jelenia miało leżeć gdzieś na tym rumowisku - powiedziałem. - Ale chciałbym się rozejrzeć.
Sven pomachał do nas z góry. Odmachaliśmy uspokajająco.
- To czego szukamy?
- Nie wiem, jakiegoś śladu... Napisu na skale... Sam nie wiem.
- Fantasta z ciebie, Pawle - powiedział szef. - Ale w tym zawodzie trzeba mieć bogatą wyobraźnię... Kto wie...
Zbadaliśmy pobieżnie całą plażę. Pośród skał tu i ówdzie tkwiły różne śmieci naniesione przez wodę, ale wszystkie były zupełnie współczesne.
- A zatem nic - westchnęła Magda.
- Nic - potwierdziłem. - Ten kawałek lądu jest regularnie zalewany przez morze. Wypłukało stąd wszelkie ślady, wszelkie pozostałości wraku. Zresztą te trzy setki zim, kiedy gromadzi się tu kra, musiały poważnie zmienić nawet wygląd tego miejsca.
- W takim razie wracajmy - podjął męską decyzję Pan Samochodzik.
Ruszyliśmy po ścieżce do góry. Odwróciłem się, aby raz jeszcze obejrzeć miejsce niedawnych poszukiwań i wtedy zobaczyłem zajączek światła szybko przesuwający się po kamieniach.
- Obserwatorzy nie śpią - powiedziałem ze złością.
- Skąd wiesz? - zapytała dziewczynka.
- Zajączek światła odbity od lornetki - wyjaśniłem. - Zauważyli, że się tu kręcimy. Kto wie, może nas nawet filmowali... No, ale jesteśmy górą.
- A jeśli przeszukają te plaże i znajdą Oko Jelenia? - zapytała.
- To skrajnie mało prawdopodobne - powiedział szef. - Ale nawet rzeczy skrajnie mało prawdopodobnych nie można wykluczyć. Dlatego sądzę, Pawle, że musisz się tu przyczaić i poobserwować ich poczynania. Do miasta jest niedaleko, zresztą na szosie pewnie złapiesz autobus.
- Zgoda - kiwnąłem głową.
Udałem, że wsiadam do samochodu, a w rzeczywistości ukryłem się za głazem. Powolutku wdrapałem się na skaliste wzgórze, tak by z góry móc obserwować zarówno plażę, jak i parking. Przeczucie mnie nie myliło. Nie upłynęło więcej niż pięć minut, a na żwirze zaparkował zielony opel. Wysiedli z niego Przypięty i Marynarz.
Uruchomiłem mikrofon kierunkowy. Niestety, rozmawiali ze sobą po flamandzku. Zeszli na plażę i długo łazili pomiędzy głazami.
Obserwowałem ich z pewną złośliwą satysfakcją. Przez chwilę zastanawiałem się, czy nie zatkać im rury wydechowej samochodu, ale nie miałem przy sobie niczego, co mogłoby być w tym użyteczne. Wreszcie zabrali się i pojechali. Wyglądali na bardzo rozczarowanych. Wyjąłem z kieszeni fajeczkę i zamierzałem ją nabić. W główce pozostało jednak trochę zwęglonego tytoniu. Postanowiłem wystukać go o kamień, o który dotąd oparty obserwowałem konkurentów. Odwróciłem się i zamarłem z zaskoczenia. Opierałem się o solidną, z grubsza tylko obrobioną płytę. Wokoło rantu ciągnęła się bordiura w najlepszym normańskim stylu, ale bardzo płytko wyrzeźbiona.
Pośrodku ktoś pracowicie wykuł krzyż i napis.
PETER HANSVARITSON - odczytałem zdumiony.
Usiadłem i wystukawszy popiół o inny głaz, nabiłem fajkę świeżym tytoniem. Zapaliłem i zaciągnąłem się kilka razy w milczeniu.
- No cóż - powiedziałem sam do siebie. - To się nazywa szczęście... A może to zwyczajny przypadek... po prostu szczęśliwy traf, który od czasu do czasu przytrafia się nawet detektywom.
Wyjąłem z kieszeni telefon komórkowy i zadzwoniłem do szefa.
- Słucham - odezwał się.
- Mówi Paweł.
- Dlaczego dzwonisz? Znaleźli to?
- Nie. Ale za to ja coś odkryłem. Możecie przyjechać?
- Za dwadzieścia minut będziemy.
Siedziałem, pykając fajkę i w zadumie spoglądałem na wzburzone morze. Zaczął się przypływ. Fale wdzierały się coraz wyżej, zatapiając głazy i wypełniając szczeliny pomiędzy skałami. Co jakiś czas oglądałem się na nagrobek. Wydawało mi się, że minęła cała wieczność, nim samochód Svena zatrzymał się na parkingu. Wysiedli z niego szef i Sven wraz z Magdą.
Pomachałem im i wdrapali się na zbocze.
- I jak wam się to podoba? - odsłoniłem leżący za mną głaz.
- Niesamowite - mruknął Sven. - Strzał w dziesiątkę.
Pan Samochodzik pochylił się nad płytą.
- Bardzo niestarannie wykonana - powiedział. - To nie jest dzieło profesjonalnego kamieniarza.
Wyjął z kieszeni lupę i zaczął badać ślady.
- Początkowo - zakładając, że zaczął od wyrycia tego pięknego oplotu naokoło - kuł kiepskim dłutem o dość szerokim piórze - powiedział. - Brakowało mu wyraźnie wprawy...
- Skąd pan wie? - zdumiała się Magda.
- Zwróć uwagę, moja droga: kilka razy dłuto omsknęło mu się, tworząc te rysy. Potem pomyłki zdarzały się coraz rzadziej. Sądzę, że robił ten wzór bardzo długo. Potem wykuł litery, a następnie pod nimi chciał chyba wyryć zarys okrętu... Używał małego dłutka. W pewnej chwili z jakiegoś powodu przerwał prace, dlatego też z planowanego rysunku mamy tu tylko kilka kresek... Jakby delikatny szkic, który miał być później poprawiony i uzupełniony...
Tknięty dziwnym przeczuciem wsunąłem dłoń pod krawędź płyty i wyciągnąłem całkowicie przerdzewiały, rozsypujący się w palcach, rdzawy przedmiot. Dłuto. Z jego rękojeści nic w zasadzie nie zostało, a sam metal, choć zachował jeszcze swój kształt, przy najlżejszym dotknięciu zamieniał się w rudy pył.
- Brawo - powiedział Pan Samochodzik. - tylko że tego już nie da się uratować... Pytanie, co robimy dalej...
- Podniesiemy płytę? - zapytała dziewczynka wyraźnie podekscytowana.
- Nieładnie tak naruszać spokój zmarłych - łagodnie upomniał ją szef.
- Faktycznie - zgodziłem się z nim. - Trzeba załatwić pozwolenie na ekshumację...
- Poczekajcie - odezwał się Sven. - Zrobimy tak, żeby wilk był syty i owca cała. Płyta przylega do niszy, ale tam w rogu jest szpara, szeroka na co najmniej dwa centymetry. Zaglądnijmy sobie. W razie czego mam jeszcze lusterko, dzięki czemu da się chyba obejrzeć całą wnękę.
Z pewnym ociąganiem wziąłem od niego wąską, długą latarkę i zaświeciłem do środka. Przyłożyłem oko do szczeliny. Po kilku minutach przywykło do ciemności.
- I co widzisz? - zapytała Magda.
- To maleńka jaskinia...
- Schronisko skalne - poprawił moje nazewnictwo szef.
- Tak. Pomieszczenie około metra wysokości, długie na dwa metry...
- Zwłoki? - głos Svena był spokojny.
- Resztki szkieletu. Kości od leżenia w wilgoci rozłożyły się niemal całkowicie.
- Myślałam, że zawsze zostaje szkielet - zdziwiła się dziewczynka.
- Zazwyczaj tak - powiedział szef. - Ale z czasów, gdy kopałem z archeologami pamiętam, że zdarzało się nam natrafiać na kości, które od leżenia w ziemi rozpadły się na kawałki. Zostawały z nich tylko drobinki wapienia... Tu dodatkowo był dostęp świeżego powietrza i zapewne wiosną zbierało się w niszy trochę wody z topniejących śniegów... Większa jest w sumie szansa, że przetrwają szkielety na dnie morza, niż tutaj... Opowiem ci wieczorem, jak szukaliśmy łodzi wikingów...
- Resztki czaszki, kawałki miednicy, kość krzyżowa, główki kości udowych - raportowałem. - Trochę paciorków z niebieskiego szkła, są i czerwone. Chyba różaniec, albo coś takiego. Jeśli miał dłonie skrzyżowane na piersi, to prawdopodobnie w nich to trzymał. Ubranie rozłożyło się bez śladu, widzę tylko zaśniedziałą sprzączkę od pasa i kilka guzików...
- Jeśli paciorki różańca, to może wskazywać, że kupiec był katolikiem - mruknął Sven. - Protestanci nie używają różańców...
- I żadnych śladów naszego głównego eksponatu? - głos Magdy drżał z niecierpliwości.
Omiotłem niewielką kryptę światłem latarki. Centymetr po centymetrze zbadałem dno. Wszędzie lita skała, gdzieniegdzie odrobiny pyłu, widocznie nawianego przez wiatr lub naniesionego przez wodę. Tu i ówdzie poniewierały się maleńkie odpryski kamienia. Nigdzie nie udałoby się ukryć przedmiotu wielkości talara i grubego na palec. Żadnych szczelin w pobliżu zwłok. Nigdzie nie błysnął zielony promień, odbity od szmaragdu.
- Żadnych śladów - potwierdziłem.
Cofnąłem się i wyłączyłem latarkę.
- Spoczywaj w spokoju, kupcze - powiedział Pan Samochodzik.
Wyjąłem z torby świeczkę i osadziwszy ją pomiędzy kamieniami, zapaliłem na pamiątkę dzielnego żeglarza.
W dość markotnych nastrojach zeszliśmy do samochodu.
- A więc to chyba koniec naszych poszukiwań - powiedział Sven z westchnieniem. - Wszystkie nici w naszych rękach zerwały się. Ostatnia szansa przepadła dzisiaj wraz z tym pustym grobem...
- Wręcz przeciwnie - powiedział Pan Samochodzik. W lusterku zobaczyłem, że oczy mu lśnią. - Teraz dopiero mamy mocne nici w ręce...
- Jak to? - zdumiała się Magda.
- Po pierwsze, doszło do bitwy z piratami - powiedział. - Z pewnością jakiś jej ślad został odnotowany w archiwach policyjnych Bergen.
- Za wcześnie - zaprotestowałem. - Policja kryminalna powstała dopiero po Rewolucji Francuskiej. W Rosji powołano ją do życia dopiero w 1866 roku. Nie wiem, jak tutaj... Poza tym, czy policja ścigała piratów?
- Racja - mruknął.
Chwile się nad czymś zastanawiał, nim podjął wyliczankę.
- Po drugie, ktoś ocalał. Ktoś, kto pogrzebał naszego kupca, a na jego grobie wykuł te piękne rysunki i napis.
- Jeśli piraci zostali ujęci, to jego nazwisko może być wymienione w aktach procesowych - dodałem. - Mogli, powinni powołać go na świadka... Gdy je poznamy, może uda nam się ustalić, gdzie mieszkał. A tam może trafimy na kolejną wskazówkę.
- Chwileczkę - powiedziała Magda. - Czegoś tu nie rozumiem. Nie było policji, to kto niby miał wytoczyć proces? Krasnoludki?
- Policji nie było, ale wymiar sprawiedliwości w postaci sędziów, ich pachołków, straży miejskiej i tak dalej, już istniał - wyjaśniłem.
- Zdobędziemy nazwiska tych, co ocaleli, prześledzimy ich losy. Niewykluczone, że któryś z nich zabrał kamień po śmierci pracodawcy - wyjaśnił szef.
- O, do licha - mruknęła z uznaniem. - A ja sądziłam, że już wszystko przepadło...
Zapakowaliśmy się do samochodu. Podjechaliśmy do Gamle Bryggen, ale Wiewiórki nie było przy „Biegnącej po falach”. Tylko robotnicy kończyli uszczelnianie kadłuba. Pan Samochodzik przyglądał im się przez chwile.
- Dobrze znają swój fach - powiedział jakby sam do siebie. - Może przejdziemy się do zajazdu na piechotę?
Ruszyliśmy. Na targu rybnym kupiłem dla nas gotowane krewetki na obiad.
- Odwiedziłem w życiu różne miasta - powiedział w zadumie szef. - Lepsze i gorsze, a niektóre nawet zdecydowanie wredne... A jednak są takie miejsca, w których... które mają... - zatoczył ręką nieduże kółko w powietrzu, usiłując złapać słowo, które mu uciekło.
- Nastrój - spróbowałem podpowiedzieć.
- Klimat, Pawle, duszę... Magię... Możesz to nazwać nastrojem... Zresztą nazywaj, jak chcesz. Wiesz, o co mi chodzi.
- Wiem - przytaknąłem. - Tu się człowiek dobrze czuje. Tu można odetchnąć pełną piersią...
Szef skinął głową.
- Dobre i złe miasta - powtórzył. - Gdybym już nie zdecydował, że po przejściu na emeryturę zamieszkam nad jeziorami, chciałbym osiedlić się tutaj. W starym domu w porcie. Wdychać kurz minionych stuleci, chodzić po tych samych deskach, po których kroczyli, uginając się pod ciężarem worków i kufrów, ci ludzie. Siąść sobie z ciekawą książką za siedemnastowiecznym biurkiem, przy którym kupiec obliczał swoje zyski i straty... Patrzeć przez szklone gomółkami okno na statki zawijające do portu... Albo powędrować do archiwum i studiować stare dokumenty... Tylko musiałbym lepiej poznać duński i norweski.
- Sprzedamy tę garść kamyków od Ałmaza Ungerna i może pan zrealizować swoje marzenia - powiedziałem.
Uśmiechnął się lekko.
- Wole osiąść nad jeziorem - powiedział. - No, ale jest jeszcze trochę czasu, żeby pomyśleć. A kamyki trzymajmy na czarną godzinę...
Siedliśmy sobie w parku koło archiwum i zjedliśmy krewetki, zagryzając kupionymi opodal bułkami.
- To do zajazdu? - zagadnęła Magda, gdy skończyliśmy się posilać.
- Nie - uśmiechnął się Pan Samochodzik. - Do archiwum.
Kilkanaście minut później siedzieliśmy już obaj (Magdę odesłaliśmy do Wiewiórki) nad zakurzonymi woluminami, zawierającymi akta straży miejskiej miasta Bergen od XV wieku do początków XIX.
- Sporo tego - zafrasował się Pan Samochodzik, patrząc na stosy ksiąg.
- Szukajmy w okolicach daty zatonięcia „Srebrnej Łani” - powiedziałem.
Przejrzeliśmy księgi, ale nie znaleźliśmy absolutnie nic.
- To jakaś paranoja - powiedział Pan Samochodzik. - Przecież piraci topią statek, mordują kupców, rabują towary... Musieli zostać ujęci. Jeśli nie natychmiast, to bardzo szybko. Przecież przybył ktoś, powiadomiono tych na północy...
- A może - mruknąłem. - W tej chwili ten paskudny brzeg jest sześć kilometrów od miasta. Może wcześniej podlegał straży z jakiejś wioski...
- Sądzisz? - na twarzy szefa odmalowało się powątpiewanie. - Nie wiem, jak wyglądała tu struktura policyjna, no, pra-policyjna, ale jestem przekonany, że posterunek istniał tylko w Bergen.
Palnąłem się w głowę, aż zadudniło.
- Szefie, jesteśmy idiotami!
- No, nie wszyscy - zaprotestował z udawaną godnością, a w jego oczach zalśniły figlarne iskierki.
- To jasne, że w tamtych czasach nie było policji. W Bergen załatwiała takie sprawy straż miejska, natomiast okolice miasta czyściła z rzezimieszków armia. Zapewne na wniosek sędziego, asesora czy komu tam polecono utrzymywać spokój w tej części kraju.
- Sądzisz? - zadumał się na chwile. - To chyba ma ręce i nogi. Ale zaproponowałbym ci jeszcze inne rozwiązanie naszego problemu.
- Zamieniam się w słuch.
- Nie musimy sprawdzać, kto złapał - szef zaczął grzebać w katalogu. - Wystarczy nam poczytać akta z ich procesu!
Po kilku minutach archiwista przytoczył na wózku opasłą księgę. Wyglądał na zmęczonego, a jednocześnie na podekscytowanego. Z przyjemnością pomógł nam też przeglądać dokumenty sądowe.
Przesiedzieliśmy w archiwum aż do zamknięcia. Wracaliśmy do zajazdu nieludzko zmęczeni, ale zadowoleni.
- Odwaliliśmy kawał dobrej roboty - powiedział Pan Samochodzik. - I jesteśmy jakby znowu o krok bliżej..
- Sądzi pan, że mamy jakiekolwiek szanse? - znowu wyraziłem wątpliwości. - Gdybyśmy szukali, powiedzmy, wraku „Srebrnej Łani”, to sprawa byłaby prosta. A tu musimy odnaleźć drobiazg, który bez trudu da się zamknąć w dłoni...
- Ech, ty malkontencie... - westchnął pan Tomasz.
Weszliśmy do zajazdu. Teraz dopiero, w ciepłym wnętrzu, poczuliśmy się naprawdę zmęczeni.
- Kolacja i do ciepłego wyrka - mruknął szef.
Przebraliśmy się i poszliśmy na kolacje. Zaraz też nadszedł Wiewiórka z córką.
- Ach, pokryci kurzem wieków - zażartował. - I co ciekawego udało się ustalić?
- Natrafiliśmy na akta procesu tej bandy piratów - powiedział skromnie Pan Samochodzik.
Napił się kilka łyków zielonej herbaty.
- No i co? - niecierpliwiła się Magda.
- Z grubsza wszystko było tak, jak myśleliśmy. Piraci rozpalili ognisko udające sygnałowe. „Srebrna Łania” wykonała zwrot i skierowała się na brzeg sądząc, że wchodzi w ujście rzeki. W chwile później wpadła na skały. Bandyci czekali na brzegu. Doszło do strzelaniny, a potem do walki wręcz. Marynarze drogo sprzedali życie. Na miejscu zastrzelili podczas wymiany ognia jedenastu piratów. Kilku dalszych poranili. To właśnie rany cięte i postrzałowe pozwoliły ująć mieszkańców jednej z pobliskich wiosek, mimo że żony wystawiły im alibi. Piraci zostali więc odparci, ale w bitwie poległ nasz kupiec - Peter Hansvaritson. Po stronie broniących się też były poważne straty. Ocaleli tylko trzej marynarze i sługa naszego kupca - Gunar Gunarson. On właśnie złożył zeznania. Straż miejska w Bergen posłała list do stacjonującego opodal pułku najemnej piechoty irlandzkiej. Ci otoczyli wioskę i wykurzyli piratów z ich gniazda. Niestety ci ostatni, dla zatarcia śladów, gdy tylko zaczęło się oblężenie, podpalili szopę, w której ukrywali łup. Nic w zasadzie nie udało się uratować, z pogorzeliska wydobyto tylko trochę stopionego srebra ze sprzączek, ogółem trzy garście, czyli gdzieś nie więcej niż dwa kilo...
- Ile to było warte? - zaciekawiła się Magda.
- Kilka lat można było już za to przeżyć - powiedział szef. - Tylko nie wiem, komu to przypadło...
- Gunar pogrzebał swojego pana opodal miejsca, gdzie ten został zabity - dodałem. - Proces ciągnął się ponad miesiąc... Sługa był przesłuchiwany dwa razy. A w aktach procesu zanotowano jego adres. Mieszkał w jednym z domów przy Gamle Bryggen. Zapewne w kantorze firmy, z którą jego pan wcześniej handlował.
- Czyli mamy adres - mruknął Wiewiórka. - I co z nim zrobimy?
- Trzeba będzie obejrzeć dokładnie ten dom. Zobaczcie. Stary sługa pozostał samotny. Do Bodin nie mógł albo nie chciał wracać. Zresztą tamten majątek był spalony przez Zahlów... Sigurd Hansvaritson, brat Petera, przyjąłby go zapewne raczej niechętnie. Tu miał być może jakichś przyjaciół... A może i nie. Może wynajmował sobie pokój i tu dokonał żywota.
- Ale co z Okiem Jelenia? - jęknęła dziewczynka.
- Tego nie wiemy - westchnął pan Tomasz. - Ale postawmy się na jego miejscu. Kupiec nie żyje. Sługa nie ma rodziny...
- Szefie - zaprotestowałem. - skąd te przypuszczenia? Może miał rodzinę nawet tu, w Bergen, lub w okolicy. Może po zakończeniu procesu wrócił do siebie na północ. Może popłynął którymś statkiem na południe. Mógł wreszcie przekazać pieczęć komuś należącemu do stowarzyszenia, które chciało przywrócić Hanzę.
- I jeszcze jedno pytanie na koniec - odezwał się Wiewiórka. - Skąd to przypuszczenie, że sługa miał pieczęć? Przecież mogła zginąć, gdy statek szedł na dno. Kupiec mógł ją stracić podczas walki. Nie mówię, że mu ją wydarli z ręki, mógł po prostu w mroku i zamieszaniu zgubić woreczek, w którym była przechowywana... Nie znaleźliśmy jej, co nie znaczy, że nie może leżeć od setek lat w jakiejś rozpadlinie pomiędzy głazami...
- Szybcy jesteście w myśleniu, chłopaki - uśmiechnął się pan Tomasz. - Jak wobec tego wyjaśnicie dwa fakty. Kupiec został pogrzebany w jaskini na brzegu morza. A to znaczy, że ten, który go grzebał, nie miał pieniędzy na pochówek w którymś z kościołów Bergen, albo przynajmniej, jak się to mówi, na poświęconej ziemi. A co do sługi, oczywiste jest, że pozostał tu przez wiele miesięcy. Nie miał grosza przy duszy i sam powolutku wykuwał nagrobek, aż wreszcie zmarł, bo nie potrafię inaczej wyjaśnia faktu, że pozostawił swoje dzieło niedokończone...
Popatrzyliśmy we trójkę z szacunkiem.
- Jutro pogrzebiemy w papierach firmy, w domu której mieszkał - powiedział szef.- I może odbędziemy wizję lokalną - uśmiechnął się do swoich myśli.
- Jeśli pozwolicie sobie towarzyszyć… - poprosił Wiewiórka.
- Z przyjemnością - Pan Samochodzik skłonił głowę.
Pół godziny później, po ożywczym, gorącym prysznicu, uwaliłem się wygodnie do łóżka.
- Tak czy siak - pomyślałem - nasze poszukiwania zbliżają się już do końca... Poczułem żal. Jeszcze kilka dni i będziemy musieli opuścić to piękne miasto...
***
Ze snu wyrwało mnie ciche pikanie. Alarm. Ktoś dobierał się do naszego samochodu. Błyskawicznie założyłem ubranie i wymknąwszy się z zajazdu, ruszyłem szybkim krokiem w stronę skwerku, na którym zaparkowałem Rosynanta. Pociągnąłem za drzwiczki. Za kierownicą siedział Przypięty. Rozwachlowałem ręką opar gazu obezwładniającego i wyciągnąłem go z wnętrza. Najwyraźniej tym razem udało mu się dostać do środka, zaczął bebeszyć skrytkę na dokumenty i w tym momencie zadziałał wtrysk gazu. Zabrałem się za rewidowanie nieprzytomnego wroga. Znana mi już legitymacja, cztery paszporty, każdy na inne nazwisko, komplet wytrychów, norweska odznaka policyjna...
- Nieźle Bruksela wyposaża swoich urzędników. W kieszeni koszuli namacałem coś okrągłego. Rozpiąłem guzik i wydobyłem to na dłoń.
Cichy zgrzyt żwiru pod czyimiś stopami. Wyrzuciłem w górę dłoń i złapałem przeciwnika za nadgarstek. Elektryczna pałka uderzyła w karoserię samochodu. Pod wpływem uderzenia prądem pokrywająca ją warstwa zaczęła zmieniać barwę. W miejscu uderzenia pojawiła się żółta plama. Rozlewała się, zmieniając kształt, zzieleniała po brzegach, wewnątrz stała się czerwona.
Mój przeciwnik zamarł w bezruchu i wpatrywał się w samochód. Tworzywo, ciągle poddawane kolejnym uderzeniom prądu, zmieniało barwy jak kameleon. Przez żółtą maskę pełzły czarne linie, upodabniając ją do zebry... Fioletowe zygzaki, szare błyskawice, zapalające się na chwile, przecinające drzwiczki od końca do końca... Walnąłem go pięścią w szczękę. Runął na ziemię. Pałka przestała dotykać karoserii, ale nieziemskie zjawiska trwały nadal. Nie miałem czasu się im przyglądać.
Marynarz, bo to on usiłował mnie załatwić, poderwał się z ziemi. Przyjąłem postawę bokserską, ale on wyraźnie preferował kung-fu. Wyskoczył w górę, a jego noga wystrzeliła, celując w moją głowę. Wykonałem unik i uderzył stopą w szybę. Poliwęglan ugiął się, ale wytrzymał. Kopnąłem go w kolano w chwili, gdy opadał na ziemię. Mało kto zdaje sobie sprawę, że efektowne ciosy nogami, które ogląda się na filmach o karatekach, są niezwykle rzadko używane w prawdziwej walce. Najsłabszym i najczęściej atakowanym punktem przeciwnika są zawsze kolana....
Chrupnęło i zwalił się na ziemię. Sięgnął w zanadrze. Kopnąłem go z całej siły w łokieć. Ręka poleciała mu do tyłu i zgubił pistolet, który właśnie wyciągał z kieszeni. Przypięty zaczął dochodzić do siebie. Musiałem się pospieszyć. Wykręciłem Marynarzowi ręce na plecy. Obszukałem pospiesznie jego kieszenie i znalazłem parę kajdanek. Spiąłem mu ręce. Pistolet zostawiłem tam gdzie leżał, a potem wyjąłem z kieszeni telefon komórkowy. Niepotrzebnie, radiowóz już wjeżdżał na skwer.
Przypięty usiłował wstać, ale przygniotłem go stopą do ziemi.
- Co tu się dzieje? - zapytał wysoki policjant. Nie miał maski na twarzy, ale poznałem go po wzroście. To był jeden z tych, którzy kilka dni temu przyszli do zajazdu aresztować mnie i pana Tomasza. On też mnie rozpoznał.
- Sprawdźcie tych dwu - powiedziałem. - Włamywali się do mojego samochodu, a potem mnie zaatakowali...
Policjant wyciągnął z kieszeni Przypiętego cztery paszporty i przejrzawszy je gwizdnął cicho przez zęby.
Tymczasem jego kolega schował pistolet do celofanowej torebki.
- Żądam natychmiastowego uwolnienia! - wrzasnął Marynarz po angielsku. - Jestem urzędnikiem Unii Europejskiej, wykonuję tu delikatną misję...
- Norwegia nie należy do unii - ostudził go policjant. - I co to za misje, o których nie raczyliście powiadomić naszych służb?
Wysoki w zadumie przeglądał teraz zawartość kieszeni Marynarza.
- Profesjonalny szpiegowski aparat cyfrowy, blankiety naszych policyjnych druków in blanco - mruknął po angielsku, żebym ja też mógł zrozumieć. - Interesujące ptaszki...
- Żądamy wezwania naszego konsula - odezwał się Przypięty.
- A jakże - uśmiechnął się wysoki policjant. - Ale lepiej będzie, jeśli skierujecie te prośby bezpośrednio do naszych ludzi z kontrwywiadu.
- Nie jesteśmy szpiegami - zaprotestował Marynarz z godnością.
- Jasne - uśmiechnął się pobłażliwie policjant. - Posiedzicie piętnaście lat, to może zmienicie zdanie.
Wyjął telefon i gdzieś zadzwonił. Następnie załadowali zatrzymanych do radiowozu. Ja też wsiadłem. Musiałem przecież złożyć zeznania. Dopiero sadowiąc się na siedzeniu poczułem, że nadal trzymam w dłoni tajemniczy, okrągły przedmiot z kieszeni Przypiętego. Wsunąłem go do cholewy buta. Będzie jeszcze czas, by dokładniej obejrzeć znalezisko.
ROZDZIAŁ DZIESIĄTY
OKO JELENIA ODNALEZIONE? * KOLEJNA PLUSKWA * AKTA SĄDOWE * KAMIENICA W GAMLE BRYGGEN * SZUKAMY SKRYTKI * SAKIEWKA * TRĄD
Obudziłem się o owicie. Po dwugodzinnym składaniu zeznań zdołałem się jednak wyspać. Otworzyłem okno. Powietrze pachniało morzem i trochę lasem. Piłem je głębokimi haustami jak nektar. Na dworzec wtoczył się pociąg. Cicho sapnęły odskakujące drzwi. Nie byłoby głupio tu się osiedlić. Jeździć częściej tymi ładnymi wagonami, włóczyć się po wykładanych drewnem przejściach w starej dzielnicy. Poić się atmosferą dawnych wieków... Słyszałem, że za ścianą Pan Samochodzik krząta się, widocznie już wstał. Zaszumiała woda w łazience.
Dziś zakończymy poszukiwania... I będzie trzeba wracać do domu...
Śniadanie.
Magda siedziała już za stołem, gdy wszedłem do jadalni. Zaraz też przyszedł szef.
- Dokąd pan chodził nocą? - zapytała mnie z uśmiechem.
- Ktoś usiłował ukraść nasz samochód - wyjaśniłem.
A potem zrelacjonowałem szefowi i Wiewiórce nocne wypadki.
- To na wolności został już tylko ten w okularach - zamyślił się pan Tomasz. - Jak tyś go nazwał?
- Profesor.
- Właśnie. Teraz pewnie wezwał posiłki.
- Może jego też zwiną - wyraziłem nadzieje. - A teraz niespodzianka - położyłem na brzegu stołu tłok pieczętny, wygrawerowany w grubym, zielonym kamieniu.
- Skąd ty to masz? - zdumiał się.
- Przypięty miał w kieszeni.
- Oko Jelenia - szepnął ze zdumieniem nasz przyjaciel.
Jego córka aż poderwała się z miejsca, by lepiej widzieć.
Pan Samochodzik w milczeniu oglądał kamień. Wyjął z kieszeni lupę i badał powierzchnię.
- Wygrawerowali rysunek za pomocą frezu szybkoobrotowego. I tylko jednostronnie. Musieli widzieć reprodukcje pieczęci w jakiejś książce i spróbowali ją skopiować. Nie zdawali sobie jednak sprawy, że pieczęć jest dwustronna... No i surowiec odrobinę się nie zgadza. Nie oddali też odpowiednio kształtu liter w napisie biegnącym wokoło - zawyrokował.
Poczułem się jak przekłuty balon. Napięcie spowodowane sukcesem nieoczekiwanie zniknęło.
- Ale to szmaragd - jęknąłem. - Nie da się zarysować stalą, rysuje szkło, ma odpowiednią barwę...
- To syntetyczny spinel zabarwiony chromem - wyjaśnił szef. - Ma prawie identyczną twardość, ale nieco inny połysk. Jeśli dokładnie obejrzysz krawędzie, zobaczysz, że złożony jest z tysięcy cieniutkich warstewek.
Zawstydzony spuściłem oczy.
- Ciekawe, po co im ten drobiazg? - Wiewiórka patrzył Magdzie przez ramię, gdy obracała w palcach pieczęć.
- Ciekawe - mruknął szef. - Pewnie chcieli się dobrać do depozytu przed wami, tylko pytanie, czy z własnej inicjatywy, czy też na zlecenie jakichś swoich zwierzchników. I czy to zwykła kradzież, czy też element zdobywania środków dla tajnych służb...
Ruszyliśmy do pracy. Archiwista przywiózł nam cały wózek dokumentów handlowych. Grzebaliśmy w nich przeszło pięć godzin.
Były fascynujące. Odnotowano dziesiątki pośredników, setki nazw statków, długie zestawienia towarów, którymi handlowano przez wiele spokojnych lat...
- Gdybyś kiedyś chciał pisać doktorat, to tu jest niewiarygodny materiał do opracowań statystycznych - powiedział szef.
- Ale nie ma nic na temat naszego sługi - mruknąłem.
- Jest - odparł szef. - Popatrz...
Wskazał mi palcem jedną z rubryk w liście wydatków.
- Wezwano lekarza. Cztery miesiące po bitwie na plaży...
- Tylko nie wiadomo, czy do niego - zaprotestowałem.
- Sądzisz, że w ciągu czterech miesięcy mógł wyrzeźbić tak dużą część tego napisu?
- Nigdy nie kułem liter na nagrobkach - mruknąłem. - Niewykluczone... Są adnotacje na temat pogrzebu?
Szef długo kartkował księgę. W ciągu kolejnych dziesięciu lat nie wydano na cele pogrzebowe ani grosza...
- Nie szkodzi, to i tak sporo informacji - powiedziałem ucieszony. - Trzeba złapać Svena. Pewnie będzie miał dojście, przez jakieś swoje kontakty towarzyskie, do tej kamienicy...
- Ano ruszajmy w drogę.
Powędrowaliśmy do zajazdu. Po drodze szef zadzwonił z telefonu komórkowego i umówiliśmy się z naszymi drogimi zleceniodawcami.
Zrobiło się nieco chłodniej, a od strony morza wiał prawdziwie arktyczny wiatr.
- Cudowna norweska wiosna - mruknął szef. - Krystalicznie czyste powietrze, pogoda też nam dopisuje. Tylko coś trochę chłodno...
- Chłodno - przyznałem. - ale przyjemnie.
Kiwnął głową. Mijaliśmy białe budynki obite deszczułkami. Po ciemnobłękitnym niebie pędziły ciemne, deszczowe chmury. W powietrzu czuć było dziwne napięcie.
- Będzie burza - mruknął Pan Samochodzik. - Za kilka godzin...
Pół godzinki później byliśmy w porcie. „Biegnąca po falach” kołysała się już na wodzie. Podmuchy wiatru marszczyły powierzchnię zatoki. Delikatne fale, przebywszy przestrzeń rozlewiska, lizały granitowe bloki nabrzeża.
- Niezła pogoda na żagle - mruknął Pan Samochodzik. - Choć fala może trochę dokuczyć niedoświadczonym...
Podeszliśmy bliżej jachtu. Magda siedziała na dziobie.
- Hej, hej - szef pomachał jej ręką. - Widzę, że statek już naprawiony?
- Ano połatali go z grubsza - powiedziała. - Jutro prawdopodobnie wyruszamy. A jak tam tropienie pieczęci?
- Mamy wreszcie dość konkretną wskazówkę - powiedziałem. - Może nas doprowadzić do celu, a może i nie...
- Poczekajcie na mnie! - zawołała.
Wbiegła na chwile pod pokład i zaraz potem po trapie zeszła na nabrzeże.
- Naprawdę jesteście na tropie? - zapytała.
Pan Samochodzik kiwnął w zadumie głową.
- Na to wygląda - powiedział. - Zbliżyliśmy się do tajemnicy tak jak tylko się dało.
Po chwili nadeszli Sven i Marcus.
- A więc gdzie? - zapytał prezes.
Pan Samochodzik szeptem podał adres.
- Mieszkał tam przez cały okres procesu i prawdopodobnie tam zmarł - powiedział. - Jeśli jest choćby szansa, że uda się odnaleźć kamień, to tylko i wyłącznie tam...
- Znam właściciela - rzekł Marcus. - Tak się składa, że to mój krewny... To bardzo nam ułatwi poszukiwanie.
- W drogę, w drogę - zapaliła się dziewczynka.
Powędrowaliśmy nabrzeżem. U wylotu uliczki pojawił się zielony opel. Jechał powoli w ślad za nami.
Na twarzy Svena odbiło się pewne wahanie. Kilka razy obejrzał się, a potem wzruszył ramionami.
- Nie przeszkodzą nam - powiedział. - Ale trzeba będzie uważać.
Wyjąłem telefon i wystukałem numer otrzymany od tego wysokiego policjanta. Wreszcie dotarliśmy do jednego z drewnianych domów kupieckich. Na dole mieścił się sklep z badziewiem dla turystów, na wysokości pierwszego piętra wisiała nad ulicą głowa jelenia, rzeźbiona z pociemniałego ze starości drewna.
- Wskazówka - uśmiechnął się Pan Samochodzik. - Szukamy oka jelenia, a tu wisi cała głowa.
Weszliśmy od podwórza. Marcus zaszedł na zaplecze sklepu i po chwili pojawił się jego kuzyn. Mógł liczyć około trzydziestki.
- Max Oxa - przedstawił się. - Czym mogę służyć?
- Mamy taki problem - zagaił Pan Samochodzik. - W 1788 roku mieszkał tu niejaki Gunar Gunarson...
Na twarzy gospodarza odmalowało się uprzejme zdziwienie.
- Szukamy jednego drobiazgu - wyjaśnił jego krewniak.
- Mógłbyś nam pomóc?
- Gunarson? - mruknął. - Ach, tak, spalony pokój...
Ruszyliśmy wąskimi korytarzami w głąb budynku.
- Moja rodzina kupiła tę kamienicę dopiero w 1811 roku - wyjaśnił. - Ale chyba domyślam się, o co chodzi. Interesowałem się odrobinę historią tego domu. Mieli tu dość paskudny przypadek... To tutaj.
Pchnął stare drzwi z desek, osadzone w mocnej futrynie.
Pomieszczenie było niewielkie, miało najwyżej dwa na trzy metry. W jedną ze ścian wpuszczone było łóżko. Podłoga i ściany nosiły ślady ognia. Prześlizgnął się po deskach, wypalił swoje ścieżki, ale nie wniknął głębiej w drewno. Wydawało mi się, że nadal czuje swąd spalenizny, ale to było chyba tylko złudzenie.
Zajrzałem do środka łóżka. Ono także zostało osmalone.
- Jak to się stało? - zapytał Marcus.
Pan Samochodzik uciszył go gestem dłoni.
- Podłogę posypano czarnym prochem i podpalono - powiedział. - Ślady opalenia, choć mocno już zatarte na skutek wielu lat szorowania desek, układają się w wyraźne „kwiaty”, podobne do tych tworzonych przez mróz na szybach. Proch w niektórych miejscach wypalił się dużo szybciej, w innych płonął powoli i ogień wgryzł się głęboko. Efekt nie zadowolił właściciela. Bowiem polał jeszcze ściany mocną wódką albo spirytusem i podpalił. Stąd te okopcenia w kształcie zacieków.
Gospodarz uśmiechnął się
- Tak właśnie było - potwierdził. - Potem przez blisko sto lat to pomieszczenie stało puste. Nawet teraz go nie używamy, choć już nie lękamy się tu wchodzić...
Pan Samochodzik zmarszczył czoło. Widać było, że intensywnie myśli. I nagle rozpromienił się.
- Trąd - powiedział. Nie zrozumieli go, wiec dodał międzynarodową nazwę choroby. - Lepra.
Oxa skinął głową
- Właśnie - powiedział. - Kupiec, który tu mieszkał, udzielił gościny waszemu Gunarowi. Tylko że ten biedak okazał się chory na trąd. Sam się do tego przyznał i odszedł. Kupiec musiał podjąć radykalne środki celem oczyszczenia domu. Takie ślady ognia po prochu są na wszystkich piętrach. Cud prawdziwy, że nie spalił sobie kantoru, a przy okazji całego miasta...
- U nas tak walczono z dżumą podczas Wielkiego Powietrza - zarazy 1624 roku - powiedział Pan Samochodzik. - Czytałem o tym w starych aktach...
Przypomniałem sobie ponury loch pod Katedrą na Starym Mieście w Warszawie. Setki zmumifikowanych zwłok dawnych mieszkańców Warszawy.
- Skąd czerpie pan swoją wiedze? - zwróciłem się do Maxa. - Czyżby istniały jakieś zapiski z tego czasu?
- Tak. Kilka lat temu wydano zbiór pamiętników kupców hanzeatyckich - wyjaśnił. - Ktoś mi go kupił na Gwiazdkę i dowiedziałem się sporo o historii tych, którzy mieszkali tu przed nami. Jeśli sobie życzycie, mogę wam pożyczyć tę książkę.
- Poprosimy - Marcus skinął głową.
Po chwili kartkowaliśmy dość opasły tomik.
„A więc stało się to, czego najbardziej się obawiałem. Zaraza zagościła pod moim dachem. Lekarz potwierdził. Wezwałem strażników. Wyprowadzili go, starając się trzymać jak najdalej... Kazałem wyciągnąć bosakami wszystkie graty z pokoju i spalić na nabrzeżu. Czuję dojmujący lęk...”
- No cóż - powiedziałem. - Trzeba rozejrzeć się po kątach, czy Oko nie zostało gdzieś tu ukryte...
Pan Samochodzik podszedł do łóżka. Starannie obmacał ramę i deski stanowiące materac.
- Pościel z całą pewnością spalono podczas odkażania - mruknął.
Podałem mu solidny myśliwski nóż. Deski dały się dość łatwo podważyć. Odsłoniła się ciemna dziura. Gospodarz skoczył po latarkę. Do środka spuściliśmy Magdę. Jak się okazało, za ścianą, w którą wpuszczono posłanie, a ścianą sąsiedniego pokoju, była luka szeroka mniej więcej na metr, ograniczona podłogą i sufitem, a z obu końców - ścianą korytarza i zewnętrzną fasadą budynku. Dziewczynka wydobyła ze środka stary but (Sven sądził, że XIX-wieczny) oraz rozsypującą się ze starości halkę i dwa öre z czasów okupacji. Wybito je w cynku i teraz rozsypywały się w palcach na żółtawy proszek. Ponieważ skrzynia łóżka nie przylegała do sufitu, wstawiliśmy jej do środka stołek i zajrzała jeszcze na górę. Przeczucie nas nie myliło. Spod sufitu wygarnęła jeszcze całą masę rozmaitych śmieci. Puste gniazdo myszy, sześć pustych butelek (Pan Samochodzik na podstawie ich kształtu przypuszczał, że mogą być osiemnastowieczne). Wreszcie wynurzyła się z ciemnicy pokryta kurzem, z pajęczynami we włosach. W dłoni trzymała sparciałą, skórzaną sakiewkę.
- Garść złota - powiedziała. - Chyba należy do pana - dygnęła przed gospodarzem. - Dostanę znaleźne?
Uśmiechnął się.
- Zobaczymy, co jest w środku - powiedział. - Wypłacę wartość i podzielimy po równo.
Rozsupłałem ostrożnie sparciały rzemyk i wysypałem zawartość na stół. Nie znałem monet z tej części świata, ale intensywnie zielony kolor wskazywał, że były to miedziaki. Korozja posklejała je ze sobą w jedną bryłkę...
- Cóż, wartość jedynie pamiątkowa - westchnął Max. - Ale znaleźne się należy. Zejdziemy do sklepu i wybierzesz sobie jakąś broszkę lub zapinkę...
Dziewczynka wyraźnie się ucieszyła. W milczeniu patrzyłem na monety. Patyna uniemożliwiała odczytanie dat, ale ta garść miedzi mogła należeć do służącego... Ukrył ją starannie, a potem zapomniał...
- A wiec nasze poszukiwania znowu zakończyły się w martwym punkcie - powiedział z westchnieniem Sven, gdy wyszliśmy na ulicę.
- Tak - mruknąłem. - Założyliśmy, że ukrył pieczęć w swoim pokoju i jak się okazało, pomyliliśmy się...
- Może trzeba było opukać ściany - podsunęła Magda.
- Obejrzałem je - zaprotestowałem. - Podobnie jak framugi okien. Wszędzie lite drewniane belki. Gdyby wyciął w nich dziurę, byłoby widać... Podobnie próg wykonany był z kłody. Nie mógł wsunąć nic pod spód, bo nie mógł go unieść, nie burząc połowy domu.
Milczeliśmy.
- Poszukiwania możemy podjąć już tylko w jednym miejscu - powiedział Marcus. - Oczywiście nie można wykluczyć, że pieczęć ukryta została w tym domu, ostatecznie mieszkał tam przez kilka miesięcy, mógł bez trudu przygotować dobrą skrytkę... Której jednak, obawiam się, nie da się odnaleźć bez rozebrania budynku na szczapy... Tak więc trzeba poszukać gdzie indziej.
Popatrzyliśmy na niego zdumieni.
- To my mamy jeszcze jakiś ślad? - zdumiała się dziewczynka.
Popatrzyła na Pana Samochodzika. On też się uśmiechał. Wiedział. Sven wyglądał na zdezorientowanego.
- My dwaj już wiemy - powiedział szef. - A wy nie. No to teraz konkurs, choć bez nagród. Spróbujcie się domyślić.
Siedliśmy sobie na ławce i pogrążyliśmy się w zadumie.
- Wiem! - poderwała się nagle Magda. - W Muzeum Trądu! Skoro zachorował, to zamknięto go właśnie tam. W bergeńskim leprozorium.
- Brawo, młoda damo - mruknął Pan Samochodzik. - W słynnym bergeńskim szpitalu pod wezwaniem Św. Jerzego... Zjedzmy sobie coś i w drogę.
Powędrowaliśmy nabrzeżem. Zielonego opla nie było widać, ale minął mnie wysoki policjant. Był po cywilnemu. Zmrużył nieznacznie oko. Przy „Biegnącej” spotkaliśmy Wiewiórkę. Na widok córki załamał ręce.
- O rany! Panie Tomaszu, pan to ma talent...
- Talent? - zdziwił się szef. - Do czego?
- Słyszałem opowieści Baśki o tym, jak biedną Zosię naraził pan na nocleg w krypcie we Fromborku... A teraz historia się powtarza. Co pan zrobił z moją córką?
Popatrzyłem zaskoczony. Faktycznie, Magda utytłana kurzem i pajęczynami wyglądała nieco... szaro. Na jej twarzy widać było także smugi brudu. Na kolanach spodni, na kurtce, na włosach... Wszędzie miała pajęczyny albo ślady po nich.
- Trochę się pobrudziłam - powiedziała. - Ale to dla dobra sprawy - uśmiechnęła się filuternie. - I chyba się opłaciło - pokazała mu broszkę. - Dostałam za znalezienie sakiewki.
- Jakiej sakiewki? - zapytał zdumiony.
Zaczęliśmy opowiadać nasze przygody. Jednocześnie ruszyliśmy w stronę zajazdu. Słuchał nas zdumiony.
- Panie Tomaszu - zwrócił się wreszcie do szefa. - Zawsze darzyłem pana ogromnym szacunkiem, ale to, co pan robi, zakrawa na cud. Minął niecały tydzień, a pan już zidentyfikował miejsce, gdzie przed trzystu laty przez kilka miesięcy mieszkał człowiek, którego nazwisko w żaden sposób nie zostało odnotowane w historii.
- Mam zdolnego pomocnika - szef klepnął mnie po ramieniu.
Zawstydziłem się. To przecież on rozwiązywał po kolei wszystkie zagadki. A ja...
***
W zajeździe Magda doprowadziła swój wygląd do ogólnie przyjętych norm estetycznych. Zamówiliśmy sobie obiad. Sven gdzieś zadzwonił i dłuższą chwilę konferował.
- Załatwiłem nam wstęp do muzeum - powiedział.
- To tak trudno? - zażartował pan Tomasz. - Myślałem, że wystarczy kupić bilet...
- Dostęp od kuchni - wyjaśnił. - Pokażą nam wszystko, co zechcemy, łącznie z pomieszczeniami, które od lat zarastają kurzem.
Zasiedliśmy do doskonałego gulaszu z renifera.
- Wydawało mi się, że trąd zniknął w Europie jeszcze w średniowieczu - zauważyła Magda. - A tymczasem tu był w osiemnastym wieku...
- To niezupełnie tak - powiedział szef. - W Norwegii ostatni przypadek trądu zanotowano w 1969 roku. A samo leprozorium, do którego zaraz się udamy, zamknięto w 1949. W Europie zachodniej zasadniczo masz racje. Trąd wygasł po epidemii dżumy w czternastym wieku. Po prostu zabiła ona praktycznie wszystkich chorych. Jednak przypadki zachorowań pojawiały się w zasadzie bez przerwy. Przywlekali go pielgrzymi z krajów Lewantu, potem z Dalekiego Wschodu i z Rosji. Po dziś dzień trafia się sporadycznie w Rumunii, Hiszpanii i Grecji...
- Coś podobnego? - zdumiał się Wiewiórka. - W przewodnikach turystycznych nic na ten temat nie piszą...
- W zasadzie nie ma powodów, by straszyć turystów - uśmiechnąłem się - W naszym klimacie ta choroba jest mało zaraźliwa.
- A jak było z trądem w Polsce? - zaciekawił się Wiewiórka.
- Kroniki notują kilka przypadków. Mieliśmy, jak się wydaje, kilka leprozoriów na Śląsku, nigdy jednak ta choroba nie była u nas poważnym problemem - wyjaśniłem. – Choć archeolodzy od czasu do czasu natrafiają na kości ludzkie, pokryte drobniutkimi dziurkami. To znak, że trąd zniszczył tkankę chrzęstną i rozwijał się w okostnej... Ostatni przypadek odnotowano niemal równo sto lat temu, w 1899 roku, w Warszawie. Chorobę odkryto u młodego Greka, utrzymującego się ze sprzedaży kapci. Musiał przywlec to jeszcze z domu, prawdopodobnie uległ tam zarażeniu. Trąd, zanim pojawią się objawy, inkubuje w ludzkim organizmie nawet siedem lat... Wyobrażacie sobie panikę, jaka zapanowała po ujawnieniu przez gazety tego przypadku?
- Masowe wyrzucanie kapci przez okna i mycie nóg - uśmiechnęła się. - Ale chyba nikt się nie zaraził?
- W każdym razie nie odnotowano - uspokoił ją szef.
- Trąd jest teraz uleczalny? - upewnił się Marcus.
- Tak. Od lat trzydziestych naszego wieku. Stosuje się sulfamidy... - wyjaśniłem. - Ostatnio jednak pojawiają się w krajach tropikalnych odmiany odporne na stosowane najczęściej leki. Zarazki uodporniły się widocznie.
- Wprawdzie w Bergen już nie ma leprozorium, ale tu znajduje się centrum imienia Armauera Hansena, koordynujące walkę z trądem na całym świecie - powiedział Sven. - Dyrektor jest moim przyjacielem jeszcze ze szkoły. Stąd mam dobre dojście do muzeum - uśmiechnął się.
- Właśnie - powiedziałem zaciekawiony. - Mógłby nam pan coś powiedzieć na temat doktora Hansena? Gdy byliśmy w Etiopii, też jak raz zgadało się o trądzie... Ale w zasadzie nie wiemy nic na temat człowieka, który wydał mu bezlitosną walkę... Słyszeliśmy o jego nauczycielu, doktorze Danielsenie...
Sven uśmiechnął się.
- Danielsen... To był prawdziwy uczony. Próbował szczepić trąd na sobie, żeby lepiej go badać...
- To straszne - wzdrygnęła się Magda. - Udało mu się?
- Na szczęście nie. Ale próbował osiemnaście razy - wyjaśniłem. - To pchnęło go do fałszywych wniosków, że trąd jest chorobą dziedziczną...
- Doktor Armauer Hansen miał zaledwie 26 lat, gdy w 1867 roku obejmował stanowisko głównego lekarza centrum. Zaczynał w zasadzie od zera. Były to czasy świeżo po odkryciach Kocha, wiedziano już, że istnieją bakterie i że są one wszechobecne. Tylko że bakcyli wywołujących trąd nie zdołano zaobserwować - wyjaśniał Sven. - Stąd były poważne problemy. Tu na trąd chorowali najczęściej ludzie w obrębie jednej rodziny. Sądzono, że to takie dziedziczne zwyrodnienie. Przykład Danielsena zdawał się to potwierdzać... Hansen jednak się zaparł. Zaczął grzebać w starych kronikach i innych archiwaliach, po czym stwierdził, że były przypadki ewidentnie wyglądające na zarażenie.
- Arabowie wiedzieli o tym już w VIII wieku naszej ery - dodałem. - Uważali trąd za chorobę raczej duszy niż ciała, przenoszącą się wraz z bezbożnymi rozważaniami...
- W drugiej połowie XIX wieku nie wiedziano jeszcze, że musi minąć tyle czasu, zanim rozwinie się choroba... - Sven podjął wykład. - Epidemie trądu zbadano dokładnie na Hawajach. Choroba przybyła wraz z setkami ubogich Chińczyków, pracujących razem z tubylcami na plantacjach. W siedem lat po ich przybyciu zaczęto notować liczne zachorowania wśród miejscowych. To podsunęło teorie o bardzo długim czasie zarażenia. Ta teoria potwierdziła się...
- Dlaczego bakterii trądu nie dało się zaobserwować pod mikroskopem? - zapytała Magda.
- Są one małe, a przy tym dość przejrzyste. Trudno je dostrzec na tkankach - wyjaśniłem.
- To jak udało się Hansenowi?
- Hansen wpadł na bardzo prosty pomysł. W 1869 roku podbarwił preparat atramentem i bakterie stały się nagle widoczne - wyjaśnił Sven. - W ciągu przeszło 40 lat pracy dokładnie poznał chorobę. Dokonał jej bardzo dokładnego opisu klinicznego, stąd w podręcznikach medycyny nazywa się ją najczęściej HS - Hansen Syndrom. Za jego życia dokonał się ogromny postęp w walce z chorobą. Armauer opracował pierwszy test, po prostu badanie mikroskopowe wycinków zarażonej, lub podejrzanej, skóry. Jego wierny uczeń Nilsen opracował kolejny sposób rozpoznawania, nazwijmy to, objawowy.
- Jaki to był test? - szef nie mógł przepuścić okazji, żeby się czegoś dowiedzieć. - Jak działał?
- Bardzo prosto. Skórę pacjenta pokrywano zwykłą jodyną. Następnie pudrowano na biało mączką kartoflaną. Na zakończenie wstrzykiwano pod skórę odrobinę roztworu pilokarpiny.
- I co to dawało? - zaciekawiła się Magda. - Takie połączenie pudru i zastrzyku? Przecież puder działać mógł tylko po wierzchu, a zastrzyk od środka...
- To proste - wyjaśniłem. - Jeśli dobrze rozumiem reakcję, pilokarpina wywołuje gwałtowne pocenie się... Słony pot wchodził w reakcje z krochmalem...
- Niezupełnie - uśmiechnął się Sven. - Pot wchodził w reakcje z jodem obecnym w jodynie i na zabielonej mąką powierzchni pojawiały się czarne kropki.
- Czegoś tu nie rozumiem - poskarżyła się dziewczynka. - Każdemu powinny pojawia się kropki...
- Skóra zarażona trądem nie wydziela potu - wyjaśnił Sven. - Jeśli były kropki, to znaczyło, że zdrowa. Zaobserwowano też, że skóra chorych jest w miejscach zmian niewrażliwa na ból. Wystarczyło zatem wziąć igłę i sprawdzić nakłuwając... Hansen zmarł w 1913 roku, a więc mniej więcej piętnaście lat przed zastosowaniem sulfamidów. Niemniej jednak zwycięstwo nad trądem w ogromnej mierze jest jego zasługą... To on powołał centrum. On jako pierwszy zaproponował wolną wymianę wszystkich informacji, dotyczących obserwacji trądu pomiędzy wszystkimi ośrodkami na świecie. Stąd na przykład bardzo szybko dowiedziano się, że ludzką odmianą tej choroby zarażają się tylko pancerniki...
Zjedliśmy i ruszyliśmy do dalszych czynów.
ROZDZIAŁ JEDENASTY
MUZEUM TRĄDU I JEGO ARCHIWA * CO ZNALEŹLIŚMY W SKRZYNCE * CZY WARTO SZUKAĆ DALEJ * NAWIGACJA W CZASACH HANZY
Ruszyliśmy sobie spacerkiem. Muzeum Trądu, zorganizowane w dawnym bergeńskim leprozorium, znajdowało się niedaleko od dworca, przy Kong Oscar Gattan. Zielonego opla nie było widać, ale za to mignęło mi czerwone audi oraz co najmniej trzech facetów po cywilnemu wymieniło ze mną porozumiewawcze spojrzenia. Nie znałem ich, ale najwyraźniej oni rozpoznawali mnie.
- Przechodziliśmy tędy pierwszego dnia pobytu w mieście - mruknąłem. - Ale wówczas nie sądziliśmy, że nasze poszukiwania zaprowadzą nas w końcu tutaj...
Pan Samochodzik z roztargnieniem kiwnął głową.
- Nigdzie nie widzę opla - powiedział. - Sądzicie, że ich zgubiliśmy?
- Czekają pewnie pod bankiem - mruknął Sven.
Stanęliśmy przed bramą muzeum. Obok wznosił się kościół pod wezwaniem Św. Jerzego. Weszliśmy na dziedziniec. Otaczały go piętrowe drewniane budynki, obite deszczułkami pociągniętymi na bladozielony kolor. Pośrodku rosło potężne drzewo. Wydeptana ścieżka prowadziła do gościnnie uchylonych drzwi. Weszliśmy do wysoko sklepionej sieni. Po lewej stronie widać było gablotkę z pięcioma wypchanymi pancernikami. Sven pchnął drzwi po lewej stronie i weszliśmy do sporej sali.
Pomieszczenie było piętrowe. Górą obiegał je balkon. Drzwi prowadziły do niewielkich pomieszczeń dla chorych. Zaraz przy drzwiach, za stolikiem pełniącym rolę kasy, siedziały dwie dziewczyny. Jedna czytała jakiś romansik z serduszkami na okładce, druga w zadumie stukała w klawisze laptopa. Na nasz widok przerwała.
- Panowie...
- Dyrektor Sigurdson dzwonił w naszej sprawie - powiedział Sven.
Kiwnęła głową.
- Zapraszam - poprowadziła nas znowu przez sień i po schodkach na piętro. W kilku kolejnych, ustawionych w amfiladzie, pomieszczeniach gromadzono archiwalia. Na półkach stały segregatory i tomy oprawione w płótno i skórę.
- Nie mamy kompletu dokumentacji medycznej - powiedziała nasza przewodniczka. - Ale tu znajdziecie chyba wszystko, czym dysponujemy...
- No to od czego zaczniemy? - zapytał Sven.
Zamyśliłem się..
- Może od początku - zaproponowałem. - Ustalimy, w którym pokoju mieszkał Gunar. Zrewidujemy pomieszczenie. A potem będziemy się martwili, co dalej...
- Poprosimy historię choroby Gunara Gunarsona. Prawdopodobnie został tu przyjęty w roku 1788 lub 1789.
Zmroziło mnie słowo „prawdopodobnie”.
- Założyliśmy, że skoro zachorował na trąd, musiał tu trafić - powiedziałem. - A przecież ludzie niechętnie dawali się zamknąć w leprozoriach. Zdarzało się, że uciekali, kryli się na wsi...
- Owszem - mruknął szef. - Ale jeśli ukrył się, to nie znajdziemy go nigdy...
- Nie zapominajmy, że przywlekli go tu pod konwojem... - przypomniała Magda.
- Niekoniecznie - odezwała się dziewczyna. - Poza leczeniem na miejscu nasz szpital rejestrował też przypadki trądu na prowincji i w miarę możliwości starał się otaczać tych chorych opieką. Głównie dostarczano im lekarstwa.
- Przecież nie było leków? - zauważyła dziewczynka.
- Nie było leków, które mogły zatrzymać proces chorobowy - wyjaśniła. - ale istniało już w osiemnastym wieku kilka preparatów łagodzących przebieg choroby. Głównie wyciągi ziołowe. Powodowały czasowe zabliźnianie się ran...
- Słynna kuracja chininowo - arszenikowa? - zapytałem.
- Tak. I preparaty na bazie związków rtęci. Analogicznie jak przy leczeniu syfilisu i innych paskudnych chorób skórnych... Proszę.
Położyła przed nami oprawioną w poszarzałą tekturę teczkę.
Teczka pochodziła z dziewiętnastego wieku. Widocznie ktoś zadał sobie trud, by oprawić luźne karty i uporządkować cały zbiór. Może nawet doktor Hansen?
Rozwiązałem zetlałe tasiemki. Papier pożółkł bardzo, ale jeszcze jakoś się trzymał. Obejrzeliśmy zawartość. Kilka kart wypełnionych odręcznym pismem.
- Czytaj - poleciłem Marcusowi.
Przejrzał je dokładnie.
- Nic - powiedział. - Zapis, kiedy przyjęto, jakie objawy, co zastosowano. Był bardzo słaby i choroba zabrała go po zaledwie trzech miesiącach.
- Za szybko jak na trąd - zwróciła uwagę dziewczyna. - Chyba że... Czasem uderza do środka. Niszczy narządy wewnętrzne i gdy pojawia się na skórze, to już ostatni etap...
Magda wzdrygnęła się.
- No i znowu jesteśmy w kropce - mruknął Pan Samochodzik. - Nie będziemy przecież rozbierali całego szpitala belka po belce... Zakładając Oczywiście, że ukrył to właśnie tu.
- Szukacie czegoś, co należało do niego? - zapytała.
- Owszem - kiwnął głową Pan Samochodzik. - Jednego małego drobiazgu o ogromnym znaczeniu historycznym.
- Może coś będzie w skrzynkach - powiedziała.
- W skrzynkach? - zdziwiłem się.
- Gdy chorzy umierali, ich dobytek składano do niedużych skrzynek i wrzucano na strych - wyjaśniła. - Czasem zgłaszała się po to rodzina... Oczywiście, prowadziło to do dalszego roznoszenia zarazy. Doktor Hansen, gdy odkrył zarazki trądu, nakazał palić wszystkie przedmioty pozostałe po zmarłych. Ale pozostało mnóstwo paczek z czasów wcześniejszych. Tu nie było warunków, żeby zniszczyć dużą ilość różnych rzeczy...
- Tylko czy cokolwiek tam znajdziemy? - mruknął szef. - Przecież minęło tyle lat...
Weszliśmy jeszcze jedną kondygnacje do góry i znaleźliśmy się na ponurym strychu. Pod ścianami stały kufry, wszystkie kąty zasnuła pajęczyna.
- Co jest w tych pudłach? - zainteresowałem się.
- Och, prawdziwe skarby. Stare mikroskopy, setki słojów z preparatami w formalinie... Spreparowane kości pacjentów...
Magda wyglądała, jakby miała zaraz zemdleć.
- Ponadto stare podręczniki medyczne, czasopisma i wszelkie możliwe szpargały. Chcemy w przyszłości wybrać co nieco z tych rzeczy i urządzić jeszcze jedną ekspozycję, poświeconą dawnym narzędziom lekarskim. Ale to na razie tylko plany...
Przeszliśmy do kolejnego pomieszczenia. Tu dach był znacznie niżej. Deski poczerniały ze starości. Wokoło pod ścianami stały setki pudełek. Na wieczku każdego namalowano czarną farbą nazwisko zmarłego.
- To dziwne - mruknął Pan Samochodzik w zadumie. - Ci ludzie odeszli, pewnie grobów większości z nich nie zdołamy już odnaleźć, a tymczasem pozostały po nich różne drobiazgi...
- Sporo tego - powiedziałem, wskazując na stos pudeł.
- Będziemy szukali przez wiele godzin. Może najlepiej będzie, jeśli się rozdzielimy...
- Panowie pozwolą - nasza przewodniczka podała nam paczkę jednorazowych rękawiczek chirurgicznych. - Niby nie ma żadnego niebezpieczeństwa, bakterie trądu żyją poza organizmem człowieka najwyżej kilkanaście dni, ale tak będzie lepiej...
Naciągnęliśmy rękawiczki i zabraliśmy się za odkurzanie i przestawianie kolejnych skrzynek. Magda zeszła na dół zwiedzić muzeum. Grzebaliśmy przez cztery godziny, tonąc w stosach kurzu. Przypomniała mi się kolekcja odkryta przez Pana Samochodzika w Chełmie. Tam też było tyle kurzu i pajęczyn. Ale tam zaczęła się wspaniała przygoda, a tu nasze poszukiwania miały się zakończyć. Nieoczekiwanie dobiegł nas triumfalny okrzyk Svena. Podeszliśmy zaciekawieni. Na wytartej z kurzu powierzchni skrzynki wyraźnie widać było namalowane czarną farbą dwa wyrazy: Gunar Gunarson.
- To nieprawdopodobne - mruknął szef.
Zabraliśmy skrzynkę i zeszliśmy na dół, do głównej sali szpitala. Zaraz też nadbiegła Magda.
Wieko było zabite gwoździami. Na skutek kontaktu z drewnem skorodowały i siedziały zupełnie luźno. Wyciągnąłem je delikatnie obcążkami. A potem uniosłem wieko. Para strasznie zdefasonowanych, skórzanych butów, książeczka do nabożeństwa i rozsypane paciorki, stanowiące prawdopodobnie kiedyś różaniec.
A wiec sługa kupca też był katolikiem. Musiało im być trudno w protestanckim kraju... Fajka i skórzany kapciuch na tytoń. Metalowa piersiówka. Szef potrząsnął nią. Wewnątrz coś zabulgotało, ale nikt z nas nie wykazał zainteresowania trunkiem sprzed przeszło dwustu lat. Niewielki, drewniany flet...
- I to już wszystko - mruknął szef. - A Oka Jelenia jak nie było, tak nie ma...
- Może miał w kieszeni i pochowano go z nim - zauważyłem. - Tak czy siak, chyba znowu trafiliśmy na mur...
Obmacałem jeszcze buty, czy może w którymś z nich nie ma pieczęci. Były puste... Włożyliśmy wszystko do skrzynki i wprawiliśmy wieczko na miejsce. Może za kilkadziesiąt lat jakiś archeolog zainteresuje się gratami na strychu muzeum? Odniosłem pudełko na górę.
- Poszukiwania można by kontynuować - mruknął Pan Samochodzik, gdy kroczyliśmy w zapadającym zmroku ulicą w stronę zajazdu. - Tylko że trzeba w tym celu rozebrać deska po desce dom w Gamle Bryggen i dodatkowo jeszcze budynek szpitala, a przynajmniej tą jego część, która pamięta osiemnasty wiek.
- W takim razie trzeba też uwzględnić kościół przy szpitalu - zauważył Sven. - Też pochodzi z osiemnastego wieku. Może gdzieś pod obluzowaną deską w konfesjonale...
- Gunarson mógł to komuś przekazać - mruknąłem. - Jeśli ktoś odwiedził go w szpitalu...
- Pewnie rozmawiali przez szybę - zwrócił uwagę szef. – Tak przynajmniej rozwiązywano ten problem w słynnym leprozorium w Moloukai na Hawajach.
- A może wręczył kamień lekarzowi albo na przykład księdzu - snułem rozważania. - Albo innemu pacjentowi...
- Albo wrzucił do kanału, zanim trafił do szpitala – zauważyła Magda. - Tak czy inaczej, nie sposób sprawdzić wszystkich tropów...
Przymknąłem oczy. Coś dobijało mi się do mózgu od spodu. Jakaś uporczywa myśl.
- Coś przegapiliśmy. Coś ważnego - mruknąłem.
Pan Samochodzik popatrzył na mnie uważnie.
- Masz jakiś pomysł?
Kiwnąłem głową. Co też to mogło być? Wszyscy milczeli z szacunkiem, czekając, aż mój umysł wykona pracę...
- Eureka - powiedziałem wreszcie.
- No i co? - zapytała Magda. - Co wymyśliłeś?
- Pamiętnik tamtego kupca. Książka, którą przeglądaliśmy rankiem...
- Ale tam nie było nic ciekawego - zauważył Sven.
- Owszem - kiwnąłem głową. - W tym, co czytaliśmy, nie było nic ciekawego... Ale przecież...
- Przecież to był tylko fragment! - wpadł mi w słowo Pan Samochodzik. - A ściślej rzecz biorąc, wybór fragmentów... Oryginał znajdziemy zapewne w...
- Archiwum miejskim! - wykrzyknęła Magda.
Sven popatrzył na zegarek.
- Jutro - powiedział.
Kiwnąłem poważnie głową.
- Jutro - powtórzyłem z mocą. - Dzień jutrzejszy przyniesie ostatecznie rozwiązanie. Albo trafimy na kolejny ślad, albo trzeba będzie zakończyć poszukiwania.
- Swoją drogą postaram się ustalić, gdzie grzebano ciała zmarłych ze szpitala i jeśli będzie trzeba, załatwię pozwolenie na ekshumacje - mruknął Sven.
- Nie sądzę, żeby coś to dało - odparł Pan Samochodzik. - Grzebali ich zapewne owiniętych w całuny, bez trumien, bez nagrobków. Po kilkunastu latach w tym samym miejscu kopano groby dla kolejnych ubogich nieboszczyków. Kości mieszały się, ulegały zniszczeniu... Nie znajdziecie tam nic, chyba żeby zebrać ziemię z całego cmentarza, tysiące metrów sześciennych, i przesiać ją dokładnie. A to robota na lata dla sztabu ludzi...
Zdążyliśmy akurat na kolację. Wiewiórka siedział już w jadalni i przeglądał mapy morskie, widocznie planując trasę rejsu.
- I jak poszukiwania? - zapytał.
Streściliśmy mu wyniki naszych badań.
- Cóż - powiedział wreszcie. - Jutro planuję płynąć do kraju... Jeśli nie znajdziecie niczego w tych dziennikach kupca, to może zabierzecie się ze mną? Mam jedną wolną kajutę, są w niej dwie koje... „Biegnąca” nie przecieka, zresztą będziemy trzymali się blisko lądu...
- To ciekawa propozycja - uśmiechnął się Pan Samochodzik. - Myślę, że skorzystamy z okazji. Tylko będzie problem z samochodem... On wprawdzie pływa po wodzie, ale przecież nie na tyle dobrze, by holować go za statkiem.
- Może pan, szefie, popłynie z przyjacielem, a ja pojadę lądem - zaproponowałem.
Ucieszył się wyraźnie.
- Chcę wypłynąć o piętnastej, bo rano jeszcze będą instalowali mi nowy silnik i to może trochę potrwać...
- Myślę, że do tej godziny zakończymy poszukiwania - zapewniłem go. - W razie gdybyśmy musieli jeszcze zostać, dogonimy cię gdzieś po drodze.
- W dzisiejszych czasach, dzięki upowszechnieniu się GPS, nawigacja na morzu to fraszka - powiedział Wiewiórka, kartkując plik map. - Można wgrać do pamięci komputera położenie wszystkich skał, można ustawić kurs, uruchomić automatyczny ster i iść spać. Oczywiście teoretycznie...
- Pamiętam niedawną katastrofę jachtu szkolnego „Bieszczady” - mruknął szef. - Też się mówiło, że załoga poszła spać, zostawiając niedoświadczoną sterniczkę za kołem...
- Mówiłem oczywiście teoretycznie - podkreślił nasz przyjaciel. - A na wypadek, gdyby ta cała technika wysiadła, mam jeszcze kilka innych urządzeń... Nazwijmy to, mniej zaawansowanych technicznie.
- Sekstans, log... - uśmiechnął się domyślnie szef.
- A jak nawigowano w czasach Hanzy? - zaciekawiła się Magda.
- No cóż, przez pierwsze kilka stuleci trudno tu mówić o nawigacji. Pływano po prostu wzdłuż lądu, orientując się po szczegółach wybrzeża. Większość miast posiadała wysokie wieże kościelne, które było widać z daleka... Na przykład dzwonnica kościoła pod wezwaniem Św. Piotra w Rostocku miała aż sto trzydzieści dwa metry. Jeśli zapalono na jej szczycie ogień, to był on widoczny na morzu nawet z odległości trzydziestu kilometrów. Z wieży katedry w Gdańsku widać bez problemu Hel, znajdujący się także w dość znacznej odległości... Co zabawne, żegluga wzdłuż wybrzeży Bałtyku była bardzo niebezpieczna z dwu powodów. Po pierwsze, wszędzie tam jest płytko i występuje sporo mielizn, na przykład u ujścia Odry. W dodatku nie było na dobrą sprawę map. Żeglarze musieli zaufać pilotom, a w niektórych miejscach sondować co i rusz dno... Wpadnięcie na mieliznę często kończyło się fatalnie. Nie było wówczas holowników, a nawet jeśli w pobliżu znalazł się jakiś inny okręt, nie zawsze był w stanie udzielić pomocy. Można było próbować wyrzucić ładunek za burtę i czasem odciążony statek zeskakiwał z pułapki, wiązało się to jednak z ogromnymi stratami i nie zawsze dawało efekty. Łacha Szczecińska jest wręcz usiana wrakami statków, którym się nie udało...
- Dziwne, że nie mieli map - mruknął Wiewiórka.
- Mieli za to coś w rodzaju podręcznika do nawigacji. Nazywano to „Księgą Morza”. Została spisana w XIV wieku w Brugii i zawierała opis trasy od Kadyksu po zatokę Fińską. Mielizny, niebezpieczne prądy, rafy... Jest tam też co nieco na temat portów i obyczajów miejscowych służb celnych... Niestety, z wykorzystaniem tego cennego dzieła na masową skale były problemy... Nazwijmy to dwojakiego rodzaju. Po pierwsze, książki wówczas przepisywano ręcznie, co powodowało straszliwe wyśrubowanie ceny każdego egzemplarza, po drugie zaś, wśród kupców aż do XVI wieku umiejętność czytania i pisania stanowiła rzadkość, zaś kapitanowie najczęściej w ogóle nie posiedli tej trudnej sztuki...
- Jak sobie przypomnę egzaminy na kolejne stopnie żeglarskie, to aż mi się marzą tamte czasy - westchnął Wiewiórka. - Kapitan analfabeta, bez konieczności wkuwania trygonometrii, międzynarodowych kodów i całej masy innych bzdur, które rozwój techniki zepchnął w niebyt...
- Ruch na wodzie był wówczas nieco mniejszy niż obecnie - poważnie powiedział Pan Samochodzik. - A umiejętność czytania i pisania przydaje się niekiedy... Nawet kapitanom - uśmiechnął się do Wiewiórki.
Jedliśmy kolacje pełni zadumy.
- Odnalezienie tej pieczęci od samego początku było mało realne - westchnął Pan Samochodzik. - Minęło tyle lat...
- Ale przecież udało nam się wszystko - zaprotestowałem. - Odszukaliśmy dom kupca, miejsce, gdzie rozbił się jego statek, grób, dom, gdzie mieszkał prawdopodobnie ostatni właściciel pieczęci...
- Raczej depozytariusz - poprawił mnie szef.
- Jak zwał tak zwał. Odnaleźliśmy nawet trochę drobiazgów, które po nim zostały...
- Ech - szef machnął ręką.
- Odwaliliście kawał naprawdę dobrej roboty - powiedział Wiewiórka. - Jestem pełen podziwu... Czasem po prostu coś nie wyjdzie. Nie ma powodów do rozpaczy...
- Każda nierozwiązana sprawa boli - mruknął Pan Samochodzik. - A tu... Wydawało się, nie da się ugryźć tej zagadki i dopiero na końcu taki pech... Idę się położyć.
Poszedł.
- Ojej - mruknęła Magda. - Naprawdę się tym przejął...
- Moim zdaniem niepotrzebnie - westchnąłem. - Nie ma sobie nic do zarzucenia. Oko pewnie przepadło podczas katastrofy statku...
Posiedziałem jeszcze chwilę i wreszcie też poszedłem spać.
ROZDZIAŁ DWUNASTY
ROZMOWA Z PROFESOREM * DZIENNIK KUPCA * SZYFR? *
POŻEGNANIE Z MIASTEM * SKRYTKA * OKO JELENIA *
TRZECH TAPICERÓW * DEPOZYT NR 2586 * DO DOMU
Ranek był cudowny. Słonce wyjrzało zza wzgórz, zalewając dolinę i leżące w niej Bergen potokami światła. W nocy padał deszcz i teraz w mokrych dachówkach odbijały się słoneczne promienie. Przyjemnie było iść po wilgotnym bruku, pośród domów, które, choć drewniane, pamiętały prawie dwa stulecia. Ich budowniczowie dawno spoczywali, być może na małym cmentarzyku opodal archiwum, a dzieło ich rąk trwało dumnie.
Kolejne pokolenia bergeńczyków chodziły pod pociemniałymi ze starości sufitami, uwijały się na nabrzeżach, kupowały drobiazgi w starych kantorach kupieckich dzielnicy Gamle Bryggen. Do portu niezmiennie od tysiąca lat zawijały statki ze wszystkich stron świata. Wyszedłem z zajazdu i skierowałem się na targ rybny.
Zielony opel zatrzymał się z piskiem opon. Wyskoczyło z niego trzech rosłych osiłków i „Profesor”.
- Ja ci pokażę - syknął, a potem dodał szereg wysoce obraźliwych rzeczowników, tyczących się najwyraźniej mojej skromnej osoby. Wycofałem się i przywarłem plecami do pokrytej drewnianą klepką ściany domu. Najpotężniejszy z napastników podszedł niedbałym krokiem i wziął potężny zamach, chcąc najwyraźniej znokautować mnie jednym sierpowym. Stałem rozluźniony, udając przerażenie. Obserwowałem go spod przymrużonych powiek. Drgnięcie brwi zdradziło mi odpowiedni moment. Uchyliłem się nieznacznie. Pięść świsnęła mi koło twarzy i uderzyła z całą mocą w ścianę budynku. To był piękny cios. Kułak napastnika roztrzaskał klepki i pięść weszła w głąb ściany, w warstwę waty mineralnej czy czego tam używano do ocieplenia. Ręka zagłębiła się do połowy przedramienia.
Pchnąłem go w tył całym ciężarem ciała. Ręka, uwięziona w ścianie, wygięła się w kierunku, w którym z całą pewnością nie powinna się była wyginać. Ale nie miałem już czasu dalej się zajmować jej losem. Kolejny napastnik zadał cios, który miał mnie wmurować w ścianę. Szlachetna sztuka walki aikido opiera się na zwróceniu siły przeciwnika przeciw jemu samemu. Broniący się wykorzystuje siłę wroga, nadaje jej tylko odpowiedni kierunek. Im napastnik silniej uderzy, tym gorzej dla niego. Złapałem lecącą pięść i skręciłem ją nieznacznie, nadając ręce nieco inną pozycje. Siła ciosu wystarczyła, by kości przedramienia trzasnęły. Trzeciego potraktowałem kolanem poniżej pasa. Cóż, jeśli się walczy z trzema na raz, nie można stosować do końca czystych zagrań. Unik i obróciłem się, by zlustrować pobojowisko. Pierwszy wróg szarpał się, wyjąc z bólu. Bezskutecznie usiłował wyrwać łapsko ze ściany. Utkwiło chyba na dobre. Może trafił na jakiś gwóźdź? Drugi wpatrywał się w rękę, która zwisała jakoś dziwnie. Trzeci wił się na ziemi z bólu. To nie była trudna walka. Inteligencja przeciw prymitywnej sile... Profesor powolutku cofał się w stronę samochodu.
- A dokąd to? - warknąłem.
Nie spodziewałem się, że mnie zaatakuje. Kopnął nisko, celując w moje kolana. Zdążyłem lekko przysiąść i cios trafił mnie w udo. Siniak na jakieś dwa tygodnie, ale zdołałem ustać.
Złapałem go za pasek od spodni i za klapy. Kiedyś, dawno temu, widziałem tą sztuczkę w wykonaniu Michaiła. Styl walki kombat lub sambo, stosowany przez żołnierzy rosyjskiego specnazu... Zakręciłem przeciwnikiem nad głową. W sumie to obrócenie masy siedemdziesięciu kilogramów nie jest tak trudne, jak by się mogło wydawać. Wymaga oczywiście siły fizycznej, ale więcej zależy od umiejętności. Kręciłem nim dłuższą chwile. A potem walnąłem o ścianę. Trafiłem niezupełnie tam, gdzie chciałem: uderzenie pomogło pierwszemu z osiłków wyrwać rękę z dziury.
- Wystarczy - rozległo się za mną.
Policjanci.
- No i mamy resztę bandy - uśmiechnął się wysoki.
***
Wróciłem akurat w chwili, gdy Pan Samochodzik wstał.
Streściłem mu przebieg rozprawy z wrogami. Kiwnął w zadumie głową.
- No to, można powiedzieć, wyeliminowani na dobre - mruknął.
- Gorzej - powiedziałem. - Ten profesorowaty to jakaś szycha, z europejskiego parlamentu. Chroniony immunitetem dyplomatycznym. Będzie z tego skandal międzynarodowy na kilka fajerek, bo norweski kontrwywiad się naprawdę zawziął...
- Domyślałem się czegoś podobnego - powiedział.
Powędrowaliśmy do archiwum. Zielonego opla przed zajazdem już nie było. Poprosiliśmy o pamiętnik kupca. Zaraz też przybyli Sven i Marcus. Marcus miał być tłumaczem. Szybko odnalazł fragment zamieszczony w antologii:
„22 kwietnia 1789 roku - odczytał. - Ciągle nie mogę pozbyć się obsesyjnej myśli. Peter Hansvaritson miał Oko Jelenia. Nigdy się z nim nie rozstawał. Gryzie mnie pytanie. Czy Gunar ma je teraz, zamknięty w leprozorium? Czy też ukrył gdzieś w moim domu? A może przepadło podczas potyczki z piratami?
25 kwietnia. Fracht z Lofotów. 10 beczek. Sprzedaż na „Daniela”. Opukałem dokładnie ściany w pokoju gościnnym. Nigdzie belka nie zabrzmiała fałszywie. Poszedłem też na podwórze i rozgarnąłem popioły. Gdy paliliśmy meble, mogło przepaść... ale przecież szmaragd tej wielkości nie spłonąłby bez śladu... To kamień, który może przetrwać ogień.
3 maja. Myśl o kamieniu pozbawia mnie od wielu dni snu. Waham się. Gunar siedzi w leprozorium. Iść i spróbować z nim pomówić? Tylko jak? Pamiętam jego spojrzenie, gdy odprowadzali go pod konwojem. Ale przecież musiałem go wydać...
4 maja. Gorączka ogarnia moją głowę. Oko. Przecież nie mogło przepaść. Może iść do szpitala i powiedzieć Gunarowi, że przyjechał brat jego pana i pytał o Oko? A jeśli nie uwierzy? Oni chyba nie żyli w zgodzie... Czuję obłęd...
14 maja. Poszedłem do leprozorium. Przy bramie, gdy miałem zastukać, stchórzyłem. Wróciłem do domu. Nie mam dość siły, by tam wejść i poprosić o rozmowę...
16 maja. Poszedłem znowu. Lekarze chcieli mnie odpędzić, ale złoto zagłuszyło ich protesty. Gunar wygląda fatalnie. Niewiele życia w nim już zostało. Poznał mnie i wykrzywił wargi w pogardliwym uśmiechu. Trąd wykwita mu już na twarzy, tylko oczy wyglądają jak dawniej. Spytałem, co stało się z Okiem. Obiecałem mu w zamian, że go wykupię z tego piekła i ukryję w moim majątku na wsi. Odpowiedział, że Oko Jelenia wróciło na swoje miejsce. A potem odwrócił się do ściany. Co chciał przez to powiedzieć i czy cokolwiek chciał przez to powiedzieć?
17 maja. Przekopałem ziemię w dolnych magazynach. Oka ani śladu. A przecież musi być gdzieś w tym domu...
22 maja. Przekupiłem lekarza z leprozorium. Przeszukał ostrożnie rzeczy sługi. Nie ma tam Oka. Co znaczy, że wróciło na swoje miejsce? Do Lubeki? Teraz gryzę się. Gdy Gunar jeszcze mieszkał u mnie, odwiedzał nas Hans Van der Syft z Lubeki. To on ma teraz Oko...”
- Van der Syft - mruknął szef w zadumie.
- Sądzi pan, że to jakiś przodek Paula Vandersyfta, którego poznaliśmy w Mongolii? - zagadnąłem.
- Myślę, że nie da się tego wykluczyć. Nazwisko wprawdzie zapisane jest inaczej, ale brzmi identycznie...
Przejrzeliśmy kilkanaście dalszych stron. Kupiec zrezygnował z poszukiwań kamienia.
- „Oko wróciło na swoje miejsce” - powtórzył Pan Samochodzik. - Czyli dalsze poszukiwania podjąć możemy w Lubece, o ile oczywiście teoria, którą wysunął kupiec, jest prawdziwa...
- A dlaczego nie w Bremie? - zapytałem. - Albo w Hamburgu? To też były miasta, w których istniały niegdyś kantory hanzeatyckie. „Miejsce” oznacza zapewne miasto, w którym było przechowywane wcześniej...
- A może Oko wróciło na północ? - zasugerował Marcus.
- Do Bodin. Bo chyba nie chodzi o Nowogród ani o Chiny?
- Mogło też zostać w domu, a Gunarson po prostu skierował na fałszywy ślad człowieka, którego miał prawo znienawidzić... - westchnął Sven. - No cóż, jeśli panowie się zgodzą, na jesieni podejmiemy próbę odszukania Oka w Lubece. Jeśli to się nie powiedzie... Chyba że mają panowie dość?
- Każda porażka jest przykra - powiedział Pan Samochodzik. - Nie wiem, jak będziemy na jesieni mogli dysponować czasem, ale to propozycja warta rozważenia.
Wróciliśmy do zajazdu i zaczęliśmy się pakować. Ze swojego pokoju wyjrzała Magda.
- Witaj, Izauro - zażartowałem. - To jak? Wyruszacie dziś po południu do Polski?
Kiwnęła głową.
- I jak? - zapytała. - Udało się?
- W zasadzie od początku nie mieliśmy szans - powiedział Pan Samochodzik. - ale mamy jeszcze jeden ślad, tym razem prowadzący do Lubeki. Tam może na jesieni podejmiemy poszukiwania...
- Tata powiedział, że wychodzimy w morze o szesnastej, ale prosił, żeby trochę wcześniej przynieśli panowie bagaże. Zapasy żywności już mamy załadowane. Na silniku dociągniemy do Gdańska w jakieś cztery, może pięć dni...
- Wobec tego pora żegnać się z zajazdem i pakować nasze klamoty - zarządził szef. - Zawsze lubiłem pływać na statku... Nie mam uprawnień sternika morskiego, ale pomogę przy żaglach...
- Z przyjemnością przyjmiemy pańską pomoc - uśmiechnęła się. - Głównie będziemy szli na silniku, bo główny maszt jest poważnie uszkodzony.
Dwie godzinki później ruszyliśmy obładowani pakunkami do portu.
- A wiec pora pożegnać się z Bergen - powiedział w zadumie Pan Samochodzik. - Nie wiem, czy w Lubece uda nam się odszukać Oko, ale jak to się mówi, jest szansa.
„Biegnąca po falach” kołysała się na wodzie. Przeszliśmy po trapie. Wiewiórka zaraz wyjrzał z przedziału maszynowego.
- O, świetnie, że jesteście - ucieszył się. - Ale tu jeszcze trochę zejdzie. Mamy dwie godziny do wypłynięcia...
Szef zamyślił się.
- W takim razie pokaż nam kajutę, a my chyba jeszcze wyskoczymy na pożegnalny spacer.
Ulokowałem walizki szefa w sympatycznej kajucie. Za drewnianą ścianą szumiało morze. Przypomniałem sobie te wszystkie dni na „Krasuli” i późniejsze poszukiwania skarbów wikingów na pokładzie „Hávamála”. Uśmiechnąłem się do swoich myśli.
Zazdrościłem mu tego rejsu. Rzuciliśmy bagaże i wyszliśmy na pokład. Po chwili nadeszła jeszcze Magda. Dźwigała siatkę z pieczywem, najwyraźniej pomyślała o kolacji.
- Idziemy jeszcze na krótką przechadzkę - powiedziałem. - Może przejdziesz się z nami?
- Z przyjemnością - umieściła siatkę z zakupami w kambuzie.
Zeszliśmy na nabrzeże. Wędrowaliśmy sobie powoli wzdłuż starych, drewnianych domów.
- Dlaczego właściwie upadła Hanza? - zaciekawiła się Magda. - Obiecywał pan kiedyś o tym opowiedzieć.
Szef uśmiechnął się smutno.
- Widzisz, moja droga, Hanza istniała bardzo długo, ponad 500 lat... Po prostu zmieniły się czasy. W XVI wieku flota angielska miała wielokrotnie większy tonaż od hanzeatyckiej. Hiszpania zdobyła liczne kolonie w Nowym Świecie. Płynęły stamtąd nowe towary. Jednocześnie upadły tradycyjne rynki. Rosjanie skonfiskowali mienie kantoru hanzeatyckiego w Nowogrodzie, uwięzili kupców i zesłali ich w głąb Rosji...
- I to podkopało istnienie związku.
- Wręcz przeciwnie. Napływ nowych towarów trochę nawet ożywił handel. Ale szybko zaczęły się klęski następujące jedna po drugiej. Pod koniec XVI wieku Europę spustoszyły dwie zarazy: poty angielskie, a zaraz potem dżuma, która wprawdzie nie była tak niszczycielska jak osławiona czarna śmierć, ale za to nadeszła kilkoma niszczącymi falami około 1604, 1624 i 1670 roku... Zaraza poczyniła straszliwe spustoszenia w ludności miejskiej. Nie oszczędziła też kupców. Wreszcie, na domiar wszystkich nieszczęść, wybuchły wojny. W XVII wieku spustoszyły one Europę nie gorzej niż zaraza. Najpierw toczyły się w obrębie Morza Bałtyckiego, potem niestety wykipiały i rozlały się w postaci wojny trzydziestoletniej po całej północnej Europie... Wojna zazwyczaj sprzyja handlowi, ale wojna totalna uniemożliwiła pływanie po towar dla walczących stron...
- Bo wszystkie walczyły?
- Właśnie. I wszystkie państwa, biorące udział w wojnie, cierpiały głód... Handel zanikł. Nie zapominaj, że Hanza handlowała na wielką skalę polskim zbożem. A my mieliśmy trzy poważne wojny ze Szwecją, łącznie z osławionym „potopem”... W 1601 roku do Bergen zawitało jeszcze kilkaset statków hanzeatyckich. W 1640 roku było ich już tylko 10... W 1629 roku odbył się zjazd hanzeatycki. Ale na kolejny trzeba było czekać aż do roku 1669... Kilka miast utrzymywało jeszcze przez jakiś czas wzajemne związki, ale niebawem i to się rozpadło. Zabrakło woli współdziałania, która wcześniej spajała wszystko do kupy... Dlatego byłem szczerze zaskoczony słysząc, że Peter Hansvaritson wpadł na pomysł restauracji Hanzy i nawet zdołał pozyskać licznych zwolenników...
- „Srebrna Łania” - mruknąłem. - Kiedyś tu cumowała...
Zatrzymaliśmy się przed kamienicą, w której kiedyś mieszkał Gunar Gunarson.
- Może gdzieś wśród belek tkwi to, czego bezskutecznie będziemy szukali w Lubece - mruknąłem. - A może i nie.
Pan Samochodzik zadarł głowę i popatrzył na rzeźbiony łeb jelenia.
- Chyba tu - mruknął. - To jak wskazówka... Masz ze sobą aparat? Cyknij mi to na pamiątkę...
Cofnąłem się kilka kroków i wkręciłem teleobiektyw. Pokręciłem nim, regulując ostrość. I wtedy to zobaczyłem. Oko rzeźby było o ton jaśniejsze niż reszta. W kąciku oka zwierzęcia widać było zielonkawą plamkę. Wyglądała jak łza. Opuściłem aparat i zamiast tego uniosłem do oka lornetkę. Pan Samochodzik zauważył moje podniecenie, ale milczał, czekając na wynik oględzin.
- Co tam widzisz? - zapytał wreszcie.
- Oko rzeźby dosztukowano z drewna innego koloru - powiedziałem. - Osadzone jest chyba za pomocą malutkiego, mosiężnego zawiasiku. Bardzo zaśniedziałego.
- Czyżby? - zdumiał się - Nie, to niemożliwe... - wyjął z kieszeni telefon komórkowy i zadzwonił.
- Sven? Nie, jeszcze nie wyjechaliśmy. Potrzebujemy ciebie i Marcusa. Czekamy koło kamienicy z głową jelenia. I zabierzcie ze sobą drabinę. Tak, zwykłą drabinę, tak ze sześć metrów długości.
Nie minęło dziesięć minut, a przed starym kupieckim kantorem zatrzymał się samochód. Wysiedli z niego Marcus, Sven i Patrick.
Marcus wbiegł do sklepu załatwić coś z właścicielem, Magda przyprowadziła Wiewiórkę.
- Jak wam się udało? - zapytał zadyszany.
- Na razie jeszcze nic się nie udało - powiedziałem. - ale chyba jest szansa...
Marcus wyszedł ze sklepu razem z Maxem. Przystawiliśmy drabinę do drewnianej ściany i zręcznie wdrapałem się na górę. Drewno kiedyś kilkakrotnie zanurzono we wrzącym wosku, aby zabezpieczyć je przed wilgocią. Z bliska widać było jednak siateczkę pęknięć. Przed laty ktoś pociągnął rzeźbę pokostem.
Wyjąłem z kieszeni nóż myśliwski i ostrożnie usunąłem resztki lakieru z zagłębienia wokoło oka.
- Głowa była z dębowego drewna, a uzupełnienie jest z bukowego - powiedziałem. - Pewnie Gunarson dobrał bardzo starannie barwę, ale minęło 250 lat i widać różnice koloru i faktury... - wpuściłem trochę preparatu smarującego w zaśniedziały zawiasik.
Był dobrze ukryty, gdyby nie to, że drewno pod wpływem mrozów trochę się wykruszyło, nigdy nie zdołałbym go dostrzec z dołu.
Podważyłem klapkę nożem i włożyłem dłoń do otworu. Po chwili wyciągnąłem skórzany mieszek. Nic więcej w dziurze nie było.
Zamknąłem klapkę i zszedłem na dół. Weszliśmy do sklepu (na szczęście nie było klientów) i tam dopiero rozmotałem rzemyk i wytrząsnąłem zawartość na blat. Zielony kamień wielkości talara i gruby na palec zabrzęczał cicho o szkło. Pan Samochodzik ujął w dłoń lupę. Obejrzał go uważnie.
- To jest to - powiedział - Bardzo stara robota.
- A ja bym chciał jeden procent depozytu - odezwał się właściciel sklepu. - Ostatecznie to moja rodzina to przechowała. Jeden procent od tych miliardów to też znacząca suma.
A wiec i on słyszał o depozycie!
Sven obiecał mu ten jeden procent.
- No, panowie, my tu gadu - gadu, a tam nam zamkną bank - powiedział, spoglądając na zegarek.
Wsiedliśmy do samochodów (a pomieściliśmy się ledwo - ledwo) i ruszyliśmy z piskiem opon przez miasto. Zatrzymaliśmy się przed wyłożonym kamieniem frontonem banku. Wtargnęliśmy do środka całą grupą, aż ochroniarze popatrzyli na nas zaskoczeni. Duża sala wyłożona marmurem, stare, drewniane boksy, w których siedzieli kasjerzy. Widać było, że to stary, solidny bank.
- Poprosimy kierownika - zwrócił się Sven do panienki siedzącej za okienkiem. Po chwili nadszedł poważny mężczyzna w garniturze.
- Chcemy sprawdzić stan rachunku - wyjaśnił.
- Rachunku? - brwi kierownika uniosły się do góry.
- Tego rachunku - Sven położył mu na dłoni Oko Jelenia.
- Tu jest kwit - Marcus wyciągnął z teczki nieco zetlały papier.
- Panowie pozwolą - wykonał zachęcający gest, zapraszając nas na zaplecze. - Przepraszam, pani oczywiście także - dopiero teraz spostrzegł Magdę.
Weszliśmy do sporej sali, zastawionej szafami pancernymi. Przy stole były krzesła, ale ponieważ nie starczyłoby ich dla wszystkich, stanęliśmy wokoło. Kierownik otworzył jeden z sejfów i wydobył z niego bardzo starą, skórzaną teczkę.
Wewnątrz były jakieś pożółkłe papiery oraz odcisk w laku.
Porównał go bardzo starannie z pieczęcią.
- Wszystko się zgadza - powiedział uroczyście. - Ale to jest depozyt, a nie rachunek...
- Mimo wszystko chcielibyśmy... - zaczął Sven.
Kierownik z uśmiechem kiwnął głową.
- Ależ oczywiście. Proszę o pięć minut cierpliwości.
Ujął słuchawkę telefonu.
- Lars? Przywieź skrzynkę z depozytem numer 2586 do czytelni. Tak, nie przesłyszałeś się. Znaleźli się właściciele. Po 250 latach, ale lepiej późno niż wcale...
Po chwili pracownik banku, widocznie tenże Lars, wtoczył do pokoju wózek, na którym spoczywała spora, stalowa skrzynka.
Kierownik wyjął z teczki klucz, który w pożółkłej kopercie spoczywał pośród papierów, i spokojnie włożył go do jednej z dwu dziurek.
- Panowie? - przechylił głowę.
Zrozumiałem natychmiast. Skrzynka miała dwa zamki. Klucz od jednej przechowywany był w banku, drugi miał właściciel depozytu... Zapewne należało przekręcić jednocześnie.
Wyobraziłem sobie, że za chwile zostaniemy aresztowani...
Patrick wyjął z kieszeni klucz.
- Pan pozwoli - skłonił się przed Svenem.
Podał mu go. Kawałek metalu zalśnił w powietrzu. Sven podziękował mu skinieniem głowy i włożył w dziurkę koło bankiera. Przekręcili jednocześnie. Poszło im ciężko, widać zamki od 250 lat nie były otwierane.
- Procedura bankowa wymaga teraz, abym się oddalił. Właściciele depozytu mogą pozostać z nim sam na sam - powiedział.
Ująłem za stalową rączkę przymocowaną do wieczka skrzynki i pociągnąłem. Zawiasy też były zardzewiałe, ale pokonałem ich opór. Skrzynka była pełna. W milczeniu wpatrywaliśmy się w kilkanaście paczek banknotów dziesięciokoronowych z 1748 roku.
Banknoty były dość zniszczone, z pewnością nie zainteresują kolekcjonerów... Historyczna makulatura...
Sven w milczeniu uniósł jedną paczkę, potem następną. Niestety, skrzynka wypełniona była wyłącznie banknotami.
Przerwał banderolę i rozdał nam po jednym.
- Na pamiątkę - powiedział.
- Czy one nie mają wartości? - zapytała Magda.
- Niestety, to tylko w USA, Szwajcarii i Wielkiej Brytanii nigdy nie było wymiany pieniędzy i wcześniejsze emisje zachowują wartość... - odezwał się Patrick.
- Co zrobimy z resztą? - zapytałem.
- Można by wywieźć daleko od brzegu i wyrzucić do morza - westchnął Sven - Ale sądzę, że lepiej będzie im to zostawić... - zatrzasnął wieko i przekręciliśmy oba klucze.
Zawołał kierownika.
- Stan depozytu uznaliśmy za zadowalający - powiedział. - Proszę go przesłać z powrotem do magazynu.
Na twarzy bankiera odbiło się zaskoczenie. Ale był profesjonalistą. Opanował się bardzo szybko.
- Tak jest. Czy mają panowie jakieś inne dyspozycje?
- Proszę go wydać człowiekowi, który, tak jak my, przyjdzie do banku z Okiem Jelenia - zacisnął pieczęć w dłoni.
- Z jednym zastrzeżeniem. Nie wcześniej, niż za kolejne 250 lat.
Widziałem, że kierownika aż skręcało z ciekawości. No bo wyobraźmy sobie jego sytuację... Spoczywa w jego banku od dwustu pięćdziesięciu lat stalowa skrzynia z tajemniczą zawartością. Oto pojawiają się właściciele. Zaglądają do środka i każą ją przechowywać dalej... aż minie pięćset lat od dnia jej zdeponowania... Zrobiło mi się go nieoczekiwanie żal...
- Oczywiście - kierownik zapisał dyspozycje na kartce i schował ją do teczki. - Miło było panów poznać.
Pożegnaliśmy się i wyszliśmy.
- No i tak skończyła się przygoda - powiedział Pan Samochodzik. - Pora ruszać do domu...
- Pora - potwierdził Wiewiórka, patrząc na zegarek.
Sven odwiózł nas do portu swoim samochodem.
- Jak pan trafił na trop tego depozytu? - zapytałem.
- Och, po prostu z wyposażenia domu hanzeatyckiego w Lubece ocalało tylko jedno krzesło ze strasznie zniszczonym, skórzanym obiciem. Odczepiłem je, żeby wymienić na nowe, i wtedy znalazłem pod spodem ten papier i klucz... Historia wydała mi się dość niesamowita. Poszedłem do banku i uzyskałem potwierdzenie, że ten depozyt od 250 lat czeka, aż ktoś go podejmie. Ponieważ sprawa wydała mi się bardzo ciekawa, postanowiłem z moimi współpracownikami, że wynajmiemy detektywów i spróbujemy odnaleźć Oko Jelenia. Ciekawiło nas, czy jest to w ogóle możliwe... A tu proszę. W tydzień się panowie uwinęli... Poprzednie jedenaście ekspedycji miało mniej szczęścia... Nie znaleźli żadnych śladów kupca... - Partacze - mruknął. - Przecież to nic trudnego...
- Pomógł szczęśliwy przypadek - powiedziałem - Gdyby pan, szefie, wpadł na pomysł zrobienia zdjęcia minutę później, robiłbym je z drugiej strony jelenia i nigdy nie zauważyłbym tej różnicy kolorów...
- Nie udało się - mruknął Wiewiórka.
- Jak to się nie udało? - zdumiał się Pan Samochodzik. - Znaleźliśmy pieczęć i odzyskaliśmy depozyt...
Pożegnaliśmy się ze Svenem i Pan Samochodzik przeszedł po trapie na pokład „Biegnącej po falach”. Wiewiórka zapuścił silnik.
Przepłynęli wzdłuż starych, bergeńskich kantorów kupieckich, kilka minut później minęli twierdze Bergenhus i wyszli na pełne morze. Wiewiórka przerzucił rumpel steru i statek zakręcił na południe. Do domu. Obserwowałem ich, aż zniknęli w oddali, a potem wolno ruszyłem do samochodu. Na mnie też już czas...
EPILOG
Strażnik pilnujący muzeum historycznego w Bergen szedł przez sale, sprawdzając zabezpieczenia. Zatrzymał się na chwile koło pancernej gabloty. Na czerwonej, atłasowej poduszce spoczywał tłok pieczęci, wyrzeźbiony w zielonym kamieniu.
Pieczęć Związku Hanzeatyckiego - odczytał tabliczkę. - 7 maja 1998 odnaleźli ją Paweł Daniec i Pan Samochodzik. Kamień, z którego ją wykonano, to słynny szmaragd Oko Jelenia.
- Paweł Daniec i Pan Samochodzik - wymówił na głos obco brzmiące nazwiska. - Ciekawe, co za jedni? Czesi? Rosjanie?
Wzruszył ramionami i ruszył dalej. Zamknął drzwi i pilotem uruchomił alarm.
- Tak czy inaczej, ktoś powinien im powiedzieć, że jelenie nie mają zielonych oczu - mruknął wyłączając światło.
KONIEC