Rick Shelley
Porucznik
(Lieutenant)
Przełożył Włodzimierz Nowaczyk
Jest rok 2804. Międzygwiezdna emigracja z Ziemi trwa już prawie od siedmiu stuleci. Statystyki nie są jednoznaczne, ale zasiedlono dotychczas co najmniej pięćset, a być może grubo ponad tysiąc światów. Całkowita ludzka populacja Galaktyki oscyluje pewnie koło biliona. Na Ziemi nominalną kontrolę nad wszystkimi koloniami sprawuje Konfederacja Ludzkich Światów, w praktyce jednak jej rozporządzenia spotykają się z posłuchem jedynie w granicach wyznaczonych przez najdalej położoną stałą bazę systemu ziemskiego na Tytanie. Poza orbitą Saturna funkcjonują dwa podstawowe ugrupowania polityczne: Konfederacja Ludzkich Światów (która jest odłamem ziemskiej organizacji i założyła swoją stolicę w świecie znanym jako Unia) oraz Druga Federacja, z centrum na Buckingham. Obydwa związki dopiero w ciągu kolejnych dwóch stuleci staną się naprawdę popularne i wpływowe, a wtedy diametralna różnica poglądów doprowadzi je do stanu wzajemnej wojny. Do tego czasu ludziom, którzy potrzebują pomocy militarnej, a którym nie uśmiecha się ani dominacja Konfederacji, ani też Federacji, pozostaje ledwie kilka możliwości do wyboru. Ci, którzy mogą sobie na to pozwolić, zwracają się do najemników. Ich największa baza ulokowana jest na planecie Dirigent...
Temperatura spadła wreszcie poniżej trzydziestu ośmiu stopni Celsjusza, jednak wilgotność powietrza utrzymywała się na poziomie około stu procent. Nie pojawiał się nawet najlżejszy powiew wiatru, żeby przynieść choć drobną ulgę. Porucznik Lon Nolan od dawna pocił się obficie, ale pot nie parował i nie mógł go ochłodzić. Jedynie nasączał mundur, potęgując dyskomfort. Nawet bezruch męczył. Zatęchłe powietrze dżungli Nowej Bali było tak gęste od wilgoci, że samo oddychanie stawało się ciężką pracą. Dochodziła trzecia rano. Kompania A drugiego batalionu siódmego pułku Korpusu Najemników Dirigentu (KND) była gotowa do akcji.
Lon uniósł osłonę hełmu, aby zaczerpnąć nieco powietrza. Czuł, że się dusi pod opuszczoną zasłoną, ale i podniesienie jej na niewiele się zdało. Po chwili zdjął hełm i rękawem otarł pot z twarzy. To też nie przyniosło ulgi. Rękaw był już całkiem mokry.
– To śmieszne, Ivar – szepnął. – Można by się spodziewać, że po dwóch miesiącach w tej saunie człowiek wreszcie do tego przywyknie.
– Są rzeczy, do których nie można się przyzwyczaić, poruczniku – odburknął starszy sierżant Ivar Dendrow. Zamilkł na moment. – Założę się, że na nikim nie pozostał ani gram tłuszczu – dodał.
Niekoniecznie miałoby to sugerować, że przed przybyciem na Nową Bali żołnierze z Dirigentu cierpieli na nadwagę – dbanie o sprawność było elementem ich stylu życia.
– Przynajmniej niedługo się to skończy – powiedział Lon.
– Jeżeli przez kilka najbliższych godzin wszystko pójdzie jak trzeba, jutro o tej porze będziemy z powrotem na statku.
Wiedział, że nie powinien był tego mówić, nawet gdyby wydarzenia tych godzin miały toczyć się równie bezproblemowo jak podczas ćwiczeń na Dirigencie.
Dotychczas podczas tej misji stracił trzech ludzi ze swoich dwóch plutonów. Wszyscy padli ofiarą upału i to w pierwszym tygodniu. Teraz, choć nadal cierpieli niewygody, byli już na tyle zaaklimatyzowani, żeby uniknąć kłopotów tej natury. Lon uważał, że jedyną dobra rzeczą, jaką można by powiedzieć o Nowej Bali, był brak żądlących czy gryzących stworzeń gustujących w ludzkiej krwi. Owady ich nie ruszały. Najwyraźniej nie było też węży, a jaszczurki trzymały się lokalnej zdobyczy, nawet te wielkie, które wydawały się spokrewnione z ziemskim waranem z Komodo.
– Jeżeli wszystko pójdzie jak trzeba – powtórzył za nim Dendrow. Opuścił osłonę na tyle, aby rzucić okiem na wyświetlacz zegara. – Już czas, poruczniku.
Lon zdusił w sobie westchnienie. Nie licowałoby z sytuacją. Ponownie otarł pot z twarzy – tym razem użył drugiego rękawa – i założył hełm. Znów połączył się z Dendrowem na tym samym kanale, który łączył go również z dowódcą czwartego plutonu, sierżantem Weilem Jorgenem.
– Przygotujcie ludzi do akcji.
Nowa Bali była stosunkowo dawno skolonizowanym światem, ale rozwijała się bardzo wolno. Po czterystu latach liczba ludności nie przekraczała trzech milionów. Populacja była szeroko rozsiana między kilkudziesięcioma miastami i setkami mniejszych osad. Bodźcem do kolonizacji były zasoby farmakologiczne tego świata. Odkrycie tysięcy przydatnych w medycynie związków organicznych w tropikalnym ekosystemie Nowej Bali uzasadniało początkową kolonizację. Natomiast znalezienie dostępnych złóż platyny i złota doprowadziło do boomu dokładnie wtedy, kiedy medyczne zastosowanie nanotechnologii najpierw zmniejszyło, a następnie całkowicie wyeliminowało zapotrzebowanie na terapie tradycyjnymi lekami.
Kompania Alfa drugiego batalionu siódmego pułku Korpusu Najemników Dirigentu miała się wkrótce przekonać, czy dwustu zawodowych żołnierzy może przeprowadzić udany zamach i opanować centralny rząd oraz urządzenia telekomunikacyjne tego małego świata.
Singaraja, stolica Nowej Bali, a zarazem jej największe miasto, liczyła sto tysięcy mieszkańców. Początkowo było niewielką enklawą na północnym skraju delty Utanu, z której badacze mogli zapuszczać się w głąb dżungli. Później miasto rozwijało się głównie na północ wąskim paskiem wzdłuż wybrzeża. Bliskość oceanu łagodziła klimat. W ciągu dnia różnice temperatur między brzegiem a terenem oddalonym od niego o półtora kilometra mogły wynosić nawet siedem stopni. Nocą, przy południowo-zachodniej bryzie, sięgały nawet dziesięciu.
– Trzeci i czwarty pluton w gotowości, kapitanie – zameldował Lon, gdy tylko jego sierżanci potwierdzili ten fakt.
– Dobrze. Jeszcze parę minut – odpowiedział Matt Orlis, dowódca kompanii. – Tylko spokojnie, Nolan. Wszystko według planu.
– Tak jest, sir. – Lon nie przejął się tym napomnieniem. Był oficerem z najmniejszym stażem nie tylko w kompanii A, lecz w całym pułku. Przywykł, że oficerowie tłumaczyli mu wszystko tak dokładnie, jakby obawiali się, że bez odpowiedniej instrukcji nie potrafi włożyć spodni na właściwą stronę. Nowa Bali była jego pierwszym kontraktem, od kiedy dostał licencję.
– Masz łatwiejszą część roboty, gmach rządu i centrum telekomunikacji – dodał Orlis.
– Tak jest, kapitanie, pamiętam – przerwał mu Lon, starając się nie dopuścić do dalszego, szczegółowego wyjaśniania. „Znam swoje zadanie” – pomyślał. „Wiem, co robić”. Celami pozostałych dwóch plutonów były centralny komisariat policji i koszary stołecznej milicji.
– Aktualny czas ataku to czwarta trzynaście – dodał Orlis. – Uderzymy na wszystkie cztery cele jednocześnie.
– Będziemy na czas – obiecał Lon, rzucając okiem na zegar na ekranie osłony. Zmienił kanał w radiu, żeby przekazać swoim sierżantom i kapralom wiadomość o małym opóźnieniu. Naprawdę było niewielkie. Minęły ledwie trzy minuty, zanim kapitan Orlis wydał rozkaz do wymarszu.
– Ruszajmy – przekazał go swoim Lon.
Każdy żołnierz z obu plutonów znał szczegóły operacji. W KND wyznawano zasadę praktycznego dzielenia się informacjami. Mimo największych strat, jakie pozrywałyby łańcuch dowodzenia, jednostka miała kontynuować swoje zadanie, nawet gdyby młodszy podoficer musiał przejąć komendę nad plutonem, a może i kompanią.
Trzeci i czwarty pluton ruszyły oddzielnymi trasami odległymi od siebie o sto metrów. Lon dołączył do trzeciego. Zanim dostał licencję, szkolił się w jego szeregach jako kadet. Z nimi czuł się najlepiej.
Ciche przemieszczanie się przez dżunglę nie sprawiało żołnierzom trudności, nie było też szczególnie niebezpieczne, zwłaszcza w nocy. Tropikalny las był zasadniczo pozbawiony podszycia, z wyjątkiem brzegów strumieni i polanek wytworzonych przez powalone drzewa, gdzie światło słoneczne sięgało gruntu i stymulowało wzrost młodych drzew i krzewów. Systemy noktowizyjne wbudowane w hełmy najemników dawały im niemal pełen obraz sytuacji. Dwie kolumny żołnierzy poruszały się bezszelestnie, obserwując obie flanki, gotowe na każdą niespodziankę. Wcześniejszy zwiad dostarczył dokładne dane o trasie, nie poruszali się więc po zupełnie obcym terenie. Żadna nieprzewidziana okoliczność nie zmuszała ich do szukania osłony.
„Będziemy działać z zaskoczenia. Trudno sobie wymarzyć coś lepszego” – pomyślał Lon. „Możemy zostać wykryci dopiero, kiedy wyjdziemy z dżungli do miasta”. Cieszył się, że już się zaczęło i że w miarę zbliżania się do celu odczuwa wzrastające napięcie. Dzięki temu mógł przestać rozczulać się nad sobą z powodu pogody. Obserwował żołnierzy z trzeciego plutonu równie uważnie, jak ich bezpośredni przełożeni. Czwarty pluton był zbyt daleko, aby poddać go równie bacznej obserwacji, ale Lon monitorował jego poczynania przez radio.
Rejon ataku znajdował się o mniej niż osiemset metrów od skraju dżungli. Miasto oddzielała od niej wyraźna granica. Patrząc od strony Singaraji, tropikalny las wyglądał jak jednolita, zielona ściana sięgająca czterdziestu metrów wysokości. Granica przypominała przestrzeń po powalonych drzewach, długą na wiele kilometrów i wypełnioną młodymi drzewami, przypadkowymi pnączami oraz krzewami wykorzystującymi każde miejsce, do którego docierały promienie słoneczne. Mieszkańcy musieli wykazywać się ciągłą czujnością i bronić dżungli dostępu do terenów, które jej kiedyś wykradli. Zawsze znalazł się jakiś intruz, sadzonka starająca się zapuścić korzenie na czystym gruncie.
– Szpica dotarła na skraj lasu, poruczniku – zameldował po dwudziestu minutach marszu kapral Tebba Girana z drugiej drużyny trzeciego plutonu. – Pilnują naszej strony.
– Okay, Tebba. Pięć minut. Wyślij dwóch ludzi na przedpole, niech je obserwują. – Lon przełączył radio, żeby skontaktować się ze szpicą czwartego plutonu, która właśnie dochodziła do tej linii i dał taki sam rozkaz. Nadszedł czas na końcową rozmowę z sierżantami.
– Rozpoczyna się zabawa – skomentował Weil Jorgen.
– Nie powinno być źle – odpowiedział Lon. – Miejscowa milicja nastawia się na szukanie kłopotów wewnątrz miasta, nie spodziewa się niczego od strony dżungli. O ile nie popełnimy żadnego błędu, mogą nas zauważyć najwyżej przecznicę lub dwie od celu, jeśli w ogóle.
„O ile nie rozszczekają się psy” – pomyślał. Jedną z ciekawostek, jakie im przekazano na temat Singaraji, była informacja, że w mieście jest dwanaście tysięcy psów. Pierwsi koloniści, ci, którzy przybyli tu po zioła, przywieźli psy do wyszukiwania najcenniejszych roślin. Od tego czasu psia populacja stale się powiększała.
– Nie liczyłbym na to, poruczniku – odezwał się Ivar. – Miejscowi chłopcy są dobrze wyszkoleni i wiedzą, że na coś się zanosi.
– Róbmy swoje – uciął Lon. – Wejdziemy do miasta zgodnie z planem. Najpierw po jednej drużynie z każdego plutonu. Następnie kolejne dwie. Na końcu straż tylna. Jak już wszyscy dotrą na drugą stronę, ruszamy na cele. Choć zgranie w czasie ma zasadnicze znaczenie, chcę, żebyście zachowali ostrożność. Jeżeli natkniemy się na kłopoty przed osiągnięciem celów, plan czasowy może się zawalić.
– Jesteśmy gotowi – zameldował Ivar. Weil mruknięciem potwierdził gotowość.
– No to ruszamy – rzucił Lon.
Pas gęstego podszycia na skraju tropikalnego lasu był szeroki najwyżej na trzydzieści metrów. W jego obrębie, każde stworzenie większe od gryzonia, miało utrudnioną orientację, ale było w nim kilka łatwiejszych przejść. Kompania Alfa przeprowadziła dokładny zwiad. Za gęstwiną rozciągało się sto metrów płaskiego, oczyszczonego z krzewów terenu. Opiekowały się nim automaty ogrodnicze, koszące trawę wysianą jako pierwszą przeszkodę dla dżungli. Plastonowa jezdnia za trawnikiem stanowiła solidniejszą barierę. Dalej były już ogrody i podwórka prywatnych domów, a następnie kilka komercyjnych budynków oraz dzielnica, w której znajdował się gmach rządu i centrum telekomunikacyjne Singaraji, a jednocześnie całej Nowej Bali.
Kiedy plutony były gotowe do przeskoczenia granicy między dżunglą a miastem, Lon przesunął się naprzód, dołączając do szpicy trzeciego, aby samemu zorientować się w sytuacji. Nastawił wizjer osłony na maksymalne powiększenie i powoli lustrował otwartą przestrzeń z lewej do prawej strony. Po dwóch minutach miał pewność, że w jego polu widzenia nic się nie ruszało. Singaraja była spokojna. Paliły się nieliczne światła. Stolica Nowej Bali miała oświetlone ulice i wiele neonowych reklam w dzielnicy handlowej. Na obrzeżach miasta przed niektórymi domami paliły się lampy.
– Ruszamy – rzucił, korzystając z kanału radiowego łączącego go ze wszystkimi dowódcami drużyn i oboma sierżantami.
W tym momencie drużyny pierwszego rzutu zaczęły przekraczać nieosłonięty teren pasa granicznego, następne dwie wtopiły się w porośnięty krzewami skraj dżungli, a ostatnie w kolejności pozostały w ukryciu, stanowiąc zabezpieczenie przed ewentualnym atakiem z tyłu. Drużyny szpicy rozciągnęły się w szerokie linie natarcia; nisko pochyleni żołnierze przebiegali przez otwarty skrawek ziemi. W ciemnościach, na tle lasu i zielonej ściany jego granicy, byli praktycznie niewidoczni dla obserwatora bez noktowizyjnego hełmu czy gogli.
Gdy tylko ich dowódcy zameldowali osiągnięcie pozycji i brak obrony, Lon rozkazał kolejnym drużynom, by przekroczyły granicę, a straż tylna, w gotowości do przejścia, przesunęła się na skraj gęstwiny bliżej miasta. Lon i Weil dołączyli do grupy drugiego rzutu, natomiast Ivar pozostał na tyłach.
W normalnych warunkach przebiegnięcie stu metrów w bojowym rynsztunku byłoby jedynie niewielkim wysiłkiem. Podczas szkoleń na Dirigencie żołnierze KND, włącznie z oficerami, regularnie biegali, dźwigając od osiemnastu do dwudziestu siedmiu kilogramów sprzętu potrzebnego na polu walki, jednak temperatura i wilgotność powietrza oraz napięcie związane z wejściem do akcji sprawiły, że dla Lona zadanie to okazało się dość trudne. Jeszcze zanim dotarł do plastonowego pasa w połowie drogi między lasem a pierwszymi domami, z trudnością łapał powietrze.
Pozwolił sobie na małą przerwę, odsuwając się na bok i obserwując, jak mija go reszta najemników. Pobiegł tuż za ostatnim z nich. Nie miał szansy na odpoczynek, nawet padłszy na ziemię za linią ataku, sformowaną przez żołnierzy, którzy znaleźli się po stronie miasta. Musiał osłaniać przeprawę tylnej straży i nadzorować przejście szpicy przez pas domków stojących miedzy nimi a dzielnicą handlowo-rządową Singaraji.
Kontaktował się z podoficerami drogą radiową. Nie rozbrzmiał żaden alarm. Ani jeden pies nie zaszczekał w pobliżu.
„Dwie minuty” – pomyślał. „Wszyscy potrzebujemy tej przerwy, żeby złapać oddech”. Zerknął na zegar wyświetlany na osłonie, wiedząc, że dłuższy postój nie wchodzi w grę. Nie mógł zakładać, że później nie będzie żadnych opóźnień. Przypomniał sobie trasy, jakimi za chwilę wyruszą. Chociaż oba budynki znajdowały się blisko siebie, przez resztę drogi jego plutony będą rozdzielone – był to środek bezpieczeństwa, aby zminimalizować niebezpieczeństwo całkowitej klęski, gdyby zostali wykryci. Dwie trasy, z jedną drużyną na czele każdego plutonu i jedną osłaniającą tyły, również ograniczały niewielki hałas, którego nie można uniknąć.
– Naprzód – przekazał podporucznikom po dwóch minutach.
Przez krótki czas nadal korzystali z osłony ciemności, poruszając się bocznymi uliczkami oddzielonymi od najbliższych domów ogródkami i podwórkami, z dala od świateł na gankach i pierwszych lamp ulicznych. Nie musieli biec. Szli powoli w odstępach pięciu metrów od siebie. Żołnierze rozglądali się po okolicy, trzymając broń w gotowości. Nie można było wykluczyć zasadzki zastawionej przez milicję Nowej Bali. Jeżeli pierwszy i drugi pluton wpadłyby w jakieś tarapaty, miejscowi mogliby szybko zablokować także oddziały Lona.
Porucznik nastawił zewnętrzne mikrofony na maksymalny zasięg, nasłuchując, czy nie grozi im jakieś niebezpieczeństwo. Uważnie wyłapywał najmniejsze szmery, jakby jego skupienie mogło zwiększyć czułość urządzenia. W oddali zaszczekał pies, zbyt daleko, aby mógł wyczuć żołnierzy. Niemal natychmiast odpowiedziało mu kilka innych. Cały ten zgiełk dochodził z północnych rejonów miasta, z dala od atakujących Dirigentyjczyków.
– Stop! – rozkazał Lon na ogólnym kanale. – Niech te głupie kundle się uspokoją, zanim obudzą jakieś inne, mieszkające bliżej nas. – Wsłuchiwał się w odległe szczekanie, donośne w nocnej ciszy. Stopniowo, w ciągu paru minut, zwierzęta uspokoiły się. – Dobrze, idziemy dalej – nakazał, uznawszy, że pozostały hałas był zbyt daleko, aby zaalarmować psy w sąsiedztwie.
Po pięciu minutach dostał wiadomość od Tebby Girany, którego drużyna była szpicą trzeciego plutonu.
– Jesteśmy na pierwszym punkcie kontrolnym, poruczniku. Magazyn żywności mamy po drugiej stronie ulicy. Aleja przy nim jest ciemna.
– Zaczekajcie tam, aż szpica czwartego plutonu zajmie swoje pozycje. Macie przeskoczyć ulicę jednocześnie – przekazał mu Lon.
Mając do swej dyspozycji cały świat, mieszkańcy Nowej Bali zdecydowali się na życie w miastach tak zatłoczonych, jakby byli na Ziemi. Chociaż ulice i aleje były szerokie, stojące przy nich budynki napierały na siebie. Zamiast zostawić otwarte przestrzenie wokół komercyjnych czy rządowych budowli, Nowobalijczycy stawiali je ciasno jeden przy drugim wzdłuż ulic. Pozostawiono jedynie dwa parki na przeciwległych końcach dzielnicy, odległe od siebie o półtora kilometra. Budynek rządu i centrum telekomunikacji przylegały do jednego z nich.
Była 3.49, kiedy szpica czwartego plutonu zgłosiła zajęcie pozycji – o dwie przecznice od Tebby, przy tej samej ulicy. Lon potwierdził przyjęcie meldunku i zmienił kanał, żeby porozmawiać ze swoimi sierżantami.
– Mamy dwadzieścia cztery minuty i jeszcze kawałek drogi do przejścia. Uważając na zagrożenia, idziemy dalej, aż dotrzemy do naszych celów. – Kiedy otrzymał potwierdzenie od Dendrowa i Jorgena, dodał: – Ruszamy.
Przestał odczuwać gorąco i wilgotność. Maszerując przez miasto w kierunku dwóch budynków, które miały zostać opanowane przez jego oddziały, zbyt mocno koncentrował się na zadaniu, żeby martwić się takimi drobiazgami. Był jeszcze na tyle niedoświadczonym oficerem, że nie mógł się powstrzymać od robienia wszystkiego samodzielnie, od obserwowania każdego podległego mu żołnierza i dokładnego badania otaczającego terenu. Gdyby zaszła taka potrzeba, sprawdziłby wszystkie funkcje życiowe swoich ludzi: puls, oddech, temperaturę ciała. Mógł monitorować całą komunikację radiową w plutonach. Miał na to wielką ochotę, ale jeden człowiek nie mógł robić wszystkiego naraz, nawet w pewnym zakresie. Nie przestał wszakże bacznie rozglądać się po okolicy i wsłuchiwać w odgłosy miasta, zamiast w rozmowy żołnierzy.
Czuł łagodny przypływ adrenaliny przy przekraczaniu ulicy i wejściu w aleję obok magazynu żywności. Jednak nie rozległy się żadne alarmy i w kilka sekund jego ludzie znaleźli się po drugiej stronie, rozdzielili na dwie kolumny marszowe i szli po obu stronach ulicy.
Szpica czekała na kolejnym skrzyżowaniu. To był ich drugi punkt kontrolny. Z cienia na początku alei widać było gmach rządu.
Nie był szczególnie wielki, najwyżej jak połowa odpowiadającego mu budynku na Dirigencie, który służył tam jednocześnie jako siedziba rządu planetarnego i jako kwatera główna korpusu najemników. Gmach rządu Nowej Bali miał jedynie dwa piętra i kształt litery E. Dłuższa fasada znajdowała się na wprost najemników, krótsze skrzydła skierowane były w stronę parku na tyłach. Front miał długość sześćdziesięciu metrów, a szerokość dwudziestu czterech. Rozjaśniały go narożne lampy uliczne, światła nad każdym z trzech widocznych dla Lona wejść oraz nieliczne rozświetlone okna.
Na zewnątrz nie stał żaden posterunek policji czy milicji. Na pewno przy każdym wejściu będą jacyś strażnicy, choć w nocy pozostawiano tylko jedne otwarte drzwi. Być może wewnątrz jest jeszcze dwóch lub trzech ludzi. W sumie nie więcej niż ośmiu ochroniarzy. O ile wywiad się nie pomylił i Nowobalijczycy nie wprowadzili w ostatniej chwili jakichś zmian.
Liczba pracowników przebywających nocą w budynku była niepewna. Nie powinna być zbyt duża, Nowa Bali nie była na tyle wielkim światem, aby wymagać całodobowej obsługi gmachu rządu. Jeden z oficjeli średniego szczebla, paru urzędników, konserwatorzy i sprzątaczki. Szacunki wskazywały na sześć do dwudziestu osób.
Budynek centrum telekomunikacyjnego stanowił jeszcze mniejszy problem. W nocy jedynie dwóch techników pilnowało urządzeń, był też jeszcze jeden ochroniarz i być może osoba obsługująca urządzenia czyszczące.
– Czwarta pięć – Lon szepnął do mikrofonu, łącząc się z podporucznikami. – Wiecie, co robić. Ustawcie ludzi na pozycjach.
Lon miał wejść do gmachu rządu razem z drugą drużyną, w parę sekund po pierwszej, której przydzielono główne wejście. Zespoły ogniowe, po pół drużyny każdy, sforsują pozostałe wejścia i zneutralizują strażników. Po zabezpieczeniu wejść żołnierze przeszukają budynek, aresztując pracujących w nim ludzi. Jeżeli wszystko pójdzie jak należy, uniknie się strzelaniny. Jeżeli...
Przez kolejnych kilka minut Lon nie miał nic do roboty poza obserwacją terenu. Czuł, jak niemal z każdą sekundą narastało w nim napięcie. Osiągnęli właśnie punkt, kiedy niebezpieczeństwo wykrycia było największe. Jakiś jadący przez miasto cywil mógł dostrzec żołnierzy czających się wokół celów i podnieść alarm. Mógł zjawić się przypadkowy patrol policji. Strażnik mógł wyjść na ulicę, żeby zaczerpnąć powietrza. Wszystko mogło się zdarzyć.
Jeżeli nie będzie elementu zaskoczenia, cała operacja może się nie powieść.
„Żadnych wpadek, błagam!” – pomyślał. Pragnął, aby wszystko udało się perfekcyjnie. Przejęcie pełnej kontroli nad całym światem przez dwustu ludzi wydawało się szaleńczo zuchwałym zamierzeniem, ale Lon odsunął od siebie rozważania nad racjonalnością planu. To było możliwe. Udało się na innych światach.
Kolejne zespoły meldowały się na pozycjach tuż przy celach. O 4.10 wszyscy byli gotowi. Lon przysunął się bliżej z ostatnią drużyną, przechodząc przez dwie ulice i kryjąc się na zacienionym trawniku przed gmachem rządu. Żołnierze leżeli na trawie, połowa twarzą do budynku, druga zwrócona do ulicy. Lon zameldował kapitanowi Orlisowi, że plutony trzeci i czwarty są gotowe do ataku i że nic nie wskazuje na to, iż zostali wykryci.
– Dobra robota, Nolan – odpowiedział Orlis. – Czekajcie na mój rozkaz. Wszyscy ruszamy jednocześnie.
– Tak jest.
Lonowi zdawało się, że czas również zwariował. W oczekiwaniu na rozkaz sekundy wlokły się mu jak godziny, ale kiedy polecenie nadeszło, porucznikowi zdawało się, że nie minęła nawet chwila.
– Naprzód. – Oto cały rozkaz. Lon powtórzył go na kanale łączącym go z sierżantami i kapralami. Zerwał się na równe nogi z żołnierzami ostatniej drużyny i wszyscy ruszyli do głównego wejścia, kiedy pierwsza grupa rozbiła drzwi, żeby zaskoczyć strażników.
Przez pierwszych sześć sekund Lon miał nadzieję, że będą mieli szczęście i zajmą budynek bezszelestnie, jednak zanim dotarł do wejścia, usłyszał kilka wystrzałów dochodzących najwyraźniej od wejścia, z jego lewej strony.
– Co to było? – zażądał wyjaśnień od dowódcy trzeciej drużyny Bena Frehra.
– Strażnik nas dostrzegł – zameldował kapral Frehr. – Wszystko pod kontrolą, poruczniku. Żadnych strat.
– A co ze strażnikiem? Wydawało się, że Frehr tłumi śmiech.
– Przeżyje.
Wystrzały oznaczały, że element zaskoczenia zakończył się o parę sekund za wcześnie. Dwaj strażnicy patrolujący budynek mieli czas na złożenie meldunku i przygotowanie się do obrony, kiedy trzeci pluton ich znajdzie. Nie stawiali jednak oporu, choć pewnie wysłali ostrzeżenie.
– Gmach rządu i centrum telekomunikacji opanowane, kapitanie – zameldował Lon o czwartej dwadzieścia. – Jednak strażnicy mieli czas na podniesienie alarmu.
– Spodziewaliśmy się tego, Nolan – odpowiedział Orlis. – Nie ma sprawy. Otoczyliśmy koszary milicji i kwaterę główną policji. Negocjujemy warunki poddania się. Nie mają szans i dobrze o tym wiedzą.
– Kontaktujemy się więc z gubernatorem?
– Albo on z nami. To nie powinno długo trwać. Spodziewamy się ostatecznego rozwiązania za godzinę lub coś koło tego. Ustawcie się do obrony i czekajcie.
„Czekać!” – pomyślał z niesmakiem Lon, kiedy już wydał swoje rozkazy i przeniósł się na drugie piętro budynku. Rozstawił tam wartowników, na tyle wysoko, żeby mieli szerszy ogląd terenu otaczającego budynek rządu. „Dziewięćdziesiąt dziewięć procent naszej akcji to czekanie”.
O czwartej czterdzieści siedem kapitan Orlis powiadomił Lona, że milicja ociąga się, odmawiając kapitulacji. Komisariat już się poddał, ale w środku było jedynie sześciu policjantów zamiast spodziewanych dwudziestu, trzydziestu.
– Wygląda na to, że coś się święci – rzucił Lon.
– Niedługo się przekonamy – odpowiedział mu Orlis. – Dałem im czas do piątej. Zagroziłem, że jeżeli się nie poddadzą, rozwalimy im koszary ze wszystkimi w środku.
– Pełna gotowość – Lon zwrócił się do swoich podoficerów. – Miejscowi coś nam szykują. Wszyscy, oprócz pilnujących jeńców, mają obserwować teren dookoła. Uważajcie na snajperów.
„Czekanie!”.
Minutę po piątej z oddali dobiegł go odgłos dwóch wybuchów. „Milicja stawia opór” – pomyślał. Poczuł ściskanie w żołądku. W koszarach mogło być nawet trzystu milicjantów, dwadzieścia procent sił zbrojnych Nowej Bali.
– Idiotyczne bohaterstwo – mruknął do siebie, potrząsając głową. – Bezsensowne marnowanie ludzi.
Po pięciu minutach kapitan Orlis przekazał najświeższe wieści.
– Weszliśmy. W koszarach był tylko jeden pluton milicji – trzydziestu pięciu ludzi. Uważajcie. Reszta musi być gdzieś w mieście.
Lonowi zaburczało w brzuchu ze zdenerwowania. Większość oddziałów milicji poza spodziewanym rejonem pobytu. Tak samo z policją. „Czegoś się spodziewali” – to pierwsza refleksja, po której zjawiła się następna: „Gdzie się schowali?”.
Zaalarmował podoficerów. Spocił się. W budynku rządu skutecznie działała klimatyzacja, mimo to był mokry jak mysz. Zakradł się na drugie piętro, sprawdzając pokój po pokoju, wyglądając ostrożnie przez okna, aby nie być zauważonym z zewnątrz; wypatrywał najmniejszych oznak nadchodzącego ataku. „Zjawią się tu prędzej czy później” – pomyślał. Był tego pewien.
Wiedział też, że się nie utrzymają.
„Nie damy rady. Jedynie zaskoczenie dawało nam jakąś szansę. Mieliśmy wziąć wszystkie miejscowe siły jednocześnie. Nie udało się”.
Oczekiwanie miało teraz inny przebieg. Porucznik doskonale zdawał sobie sprawę z tego, co się wydarzy. Nie był zaskoczony, kiedy tuż po wpół do szóstej, gdy słońce zaczęło rozjaśniać horyzont na wschodzie, ożywiły się niewidoczne głośniki. Spodziewał się tego.
– Hej, wy, w gmachu rządu – powiedział metaliczny głos wzmocniony bardziej niż potrzeba. – Złóżcie broń i wychodźcie. Jesteście okrążeni, mamy liczebną przewagę.
Lon natychmiast przesłał meldunek kapitanowi Orlisowi.
– Co mamy robić?
Orlis nie wahał się ani sekundy. Sam przed chwilą dostał podobne wezwanie.
– Poddać się, Nolan. To wszystko, co możemy zrobić w tej sytuacji.
Całą trójkę oficerów wojsk najemniczych jednocześnie doprowadzono do gubernatora Nowej Bali. Porucznicy Lon Nolan i Carl Hoper, dowódca pierwszego i drugiego plutonu, otaczali kapitana Orlisa, kiedy doprowadzono ich z powrotem do gmachu rządu i zabrano na drugie piętro, do gabinetu gubernatora Pranja Nuwela. Obecni byli też trzej wyżsi oficerowie z koszar milicji singarajskiej.
Gubernator Nuwel stał za biurkiem i przez chwilę przyglądał się Dirigentyjczykom. Potem uśmiechnął się i skinął lekko głową zanim zbliżył się do przybyszów.
– Kapitanie Orlis – odezwał się z jeszcze szerszym uśmiechem. – Myślę, że możemy uznać kontrakt za wypełniony. – Wyciągnął rękę i mężczyźni uścisnęli dłonie. – Zarówno pan, jak i pańscy ludzie, wykonaliście wspaniałą robotę, szkoląc naszą milicję. A egzamin końcowy, jaki przeprowadziliście dzisiejszego ranka, był najwyższej próby.
– Dziękuję panu, gubernatorze – odpowiedział Orlis. – Wszystko musiało być jak na prawdziwej wojnie, inaczej nie miałoby sensu. Pańscy ludzie okazali się wspaniałymi uczniami.
– Mieszkańcy Nowej Bali będą mogli teraz spać spokojniej – dodał gubernator. – Pierwszą próbę zamachu przetrwaliśmy dzięki bożej łasce. Gdyby nasza dysydencka mniejszość spróbowała raz jeszcze, dzięki wam napotka na jeszcze skuteczniejszy opór.
– Mam nadzieję, że nigdy do tego nie dojdzie, panie gubernatorze, ale gdybym się mylił, jestem pewien, że pańskie oddziały poradzą sobie w każdej sytuacji.
Gubernator uścisnął ręce podporucznikom, dodając uśmiech i kilka słów podziękowań. Następnie znów zwrócił się do Orlisa:
– Panie kapitanie, wiem, że spieszy się wam do domu, mam jednak nadzieję, że podarujecie nam jeszcze parę godzin waszego cennego czasu. Mój rząd i miasto Singaraja przygotowali małe przyjęcie – pożegnalny lunch.
– Dziękuję, panie gubernatorze. To dla nas zaszczyt – odpowiedział kapitan.
Na plaży rozstawiono olbrzymie pawilony z zielonej i żółtej tkaniny. Piasek zakryły plandeki. Klimatyzatory i wiatraki starały się zapewnić wewnątrz odpowiedni chłód. W pawilonie gubernatora ustawiono kilka długich stołów. Zasiedli za nimi wszyscy najemnicy, z oficerami, gubernatorem oraz najwyższymi cywilnymi przedstawicielami władz świata i miasta przy głównym stole, prostopadłym do pozostałych.
Uroczystość rozpoczęła się o dziesiątej rano od przedstawienia oficerów dziesiątkom miejscowych notabli. Kamery i mikrofony przekazywały do sąsiednich pawilonów i dalej, z pomocą complinka, na całą Nową Bali, rozliczne przemówienia nieodzowne przy takich okazjach, choć zakłócające biesiadę.
Lon i towarzyszący mu oficerowie mieli na sobie białe mundury wyjściowe, żołnierze czyste moro. Nikt nie zabierał na kontrakt niczego elegantszego.
– Zdrzemnąłbym się w lodówce – powiedział Lon, kiedy trzej oficerowie pozostali na chwilę sami po spotkaniu z gubernatorem Nuwelem. – Przespać się, uciec od upału, oto, czego mi naprawdę potrzeba.
Kapitan Orlis się roześmiał.
– Już niedługo spełnisz swoje marzenia, Nolan. Imprezy to część tego interesu. Musimy zostawić po sobie dobre wrażenie. Być może rekomendacja tych ludzi da korpusowi w przyszłości jakiś nowy kontrakt lub dwa.
Zanim dotarli na plażowe przyjęcie, Lon był niemrawy. Najemnicy nie spali całą noc, a i poprzednie nie były zbyt udane, głównie dlatego, że przenieśli się do dżungli z względnie wygodnych kwater, z których korzystali, szkoląc lokalną milicję.
– Musimy sami się nieco podszkolić – oznajmił Orlis dowódcy miejscowych. – Macie tu tereny, jakich u nas brakuje. – Jedynie gubernator znał prawdziwy powód przeprowadzki: przygotowanie końcowych ćwiczeń do przetestowania milicji. Ale nawet on nie wiedział dokładnie, na czym ma to polegać i kiedy się odbędzie.
W pawilonie gubernatora drinki serwowano wcześnie i często. Żołnierze dostali piwo i wino. Przy głównym stole pito cytrynowy likier podawany z lodem. Był zwodniczo niewinny, słodki i łagodny w smaku, ale – jak szybko Lon się przekonał – w połowie drogi do żołądka wydawał się wybuchać, dając wewnętrzny żar, który niwelował wszechobecny upał.
– Niezłe to – pochwalił po pierwszym łyku, zwracając się do siedzącego obok porucznika milicji.
Oficer rozchylił usta w szerokim uśmiechu.
– Przyjacielu, toż to sama woda. Żółta djorja ma mniej niż sześćdziesiąt procent alkoholu, a lód ją jeszcze rozcieńcza. Zielona, która pijemy wieczorem, to jest dopiero drink!
– Wierzę ci na słowo – odpowiedział Lon, delikatnie pociągając drugi łyczek.
Po dalszych łykach djorja straciła swoja ostrość. Lon pił coraz śmielej. Po pierwszym szoku dawała przyjemne wrażenia. „Dobrze, że się przygotowałem” – pomyślał Lon, kiedy kelner trzeci raz napełniał mu kieliszek, zanim jeszcze sprzątnięto talerze po pierwszym daniu. „Przed deserem będę potrzebował plasterka”. Plasterek, zwany zabójcą radości, przyklejony do szyi lub ramienia, wyposażał organizm w czynniki metaboliczne do szybkiego trawienia alkoholu i usuwania wszystkich toksyn. W dwadzieścia minut pozwalał żołnierzowi pijanemu do nieprzytomności osiągnąć pełną wartość bojową.
Lon rozejrzał się po stole. Kapitan Orlis również pił bez zahamowań i nie wydawał się odczuwać zgubnych skutków diorji.
„Założę się, że nakleił sobie plasterek, zanim tu przyszliśmy. Szkoda, że sam o tym nie pomyślałem” – westchnął w duchu. Jeszcze raz się rozejrzał i niepostrzeżenie nałożył plaster na nadgarstek, pod mankietem. Nikt nie wskazywał go sobie palcem i się nie śmiał. Udało się. W nagrodę wypił kolejnego drinka.
Kiedy zakończyła się oficjalna część przyjęcia, była już druga po południu. Lon nie pamiętał już, ile djorji udało mu się pochłonąć. Mimo plasterka na ramieniu w głowie mu szumiało. Odczuwał objawy umiarkowanego upojenia: lekkość ciała, szum w głowie, miłe zadowolenie. Świat był w porządku. Było mu dobrze w pawilonie. Nawet nagły atak słońca i upału po wyjściu na zewnątrz nie potrafił rozproszyć przyjemnego nastroju.
Kapitan Orlis nie spieszył się. Rozmawiał z grupką notabli z Singarąji. Gubernator powtórzył podziękowania dla oficerów korpusu i wrócił do biura. Czterej sierżanci zbierali swoich Dirigentyjczyków (każdy, komu potrzebny był plasterek, natychmiast go otrzymywał) do przemarszu na lotnisko przed powrotem do domu.
Lon stał na skraju grupy otaczającej kapitana Orlisa, starając się nie wyglądać na znudzonego czy zniecierpliwionego. Niemal podskoczył, czując dotyk dłoni na swym ramieniu.
– Mały prezent dla ciebie – powiedział porucznik, który siedział obok niego przy stole, wręczając mu pudełko. – Oto prawdziwy drink – zielona djorja.
Lon uśmiechnął się szeroko, przyjmując podarunek.
– Dziękuję. Mam nadzieję, że będę miał odwagę spróbować jej któregoś wieczoru w najbliższym czasie.
Promy czekały na nich na płycie kosmodromu. Trzykilometrowy marsz z plaży nie zrobił na Lonie najmniejszego wrażenia. Jak na Dirigentyjczyków maszerowali wyjątkowo swobodną formacją ale kapitan nie miał im tego za złe.
– Tylko nie zostawcie mi nikogo! – ostrzegł dowódców. Żołnierzy policzono przed opuszczeniem plaży. W czasie przemarszu podoficerowie pilnowali, aby nikt się nie zawieruszył. Kolejne liczenie odbyło się w porcie. Nikogo nie brakowało, a mimo to Lon stanął przy wejściu na prom, którym miały polecieć jego plutony i osobiście sprawdzał obecność. Zarządził też ostateczne odliczanie, kiedy wszyscy byli już na pokładzie.
Dwa promy bojowe mogły transportować całą kompanię. Sprzęt: broń, hełmy i plecaki oraz reszta wyposażenia odleciały wcześniej transportowcami, kiedy żołnierze kompanii Alfa byli fetowani przez mieszkańców Nowej Bali.
– Sprawdźcie, czy wszyscy pozapinali się jak należy – Lon rozkazał sierżantom. – Nie chcę oglądać pijanych żołnierzy fruwających po kabinie, jak wejdziemy w zero g.
– Już to powiedziałem dowódcom drużyn – odpowiedział Weil Jorgen.
Ivar Dendrow kiwnął głową i dodał:
– Mam nadzieję, że nikt nie zacznie rzygać, kiedy żołądki stracą orientację, gdzie góra, a gdzie dół.
„Mnie to też dotyczy” – pomyślał Lon. „Jeśli któryś zacznie, pozostali też puszczą pawia”. Najbardziej zależało mu, żeby nie być tym pierwszym. Byłby niezły obciach.
Podróż rozpoczynała się bez pośpiechu. Po zamknięciu drzwi promy jeszcze przez dziesięć minut stały na pasie i kolejny raz sprawdzono stan oddziału. Dirigentyjczycy czekali na lądowanie miejscowego promu wracającego do Singaraji, zanim dano im pozwolenie na start. Pojazdy podkołowały na koniec pasa i wystartowały w dziesięciosekundowych odstępach.
Piloci wybrali „oszczędną” wersję startu, nie przekraczając prędkości dźwięku do czasu osiągnięcia pułapu piętnastu kilometrów daleko nad oceanem, w odległości pięćdziesięciu kilometrów od najbliższej osady ludzkiej. Wówczas promy przeszły na napęd rakietowy, jednak przyspieszenie nadal było umiarkowane jak na jednostki bojowe. Nawet przy największej szybkości pasażerowie obu statków nie doświadczali przeciążeń większych niż 2,5 g.
Monitory rozmieszczone w kabinie żołnierzy prezentowały obrazy z Nowej Bali oraz widok ich transportowca. Pirania była statkiem klasy Skorpion, dość dużym, aby przewozić nieco więcej niż dwie kompanie wojska z wyposażeniem wystarczającym na dwa miesiące. Statki klasy Skorpion były najmniejszymi transportowcami wojskowymi floty Dirigentu. Niosąc na pokładzie jedynie kompanię Alfa, Pirania wydawała się obszerniejsza od pasażerskich liniowców. Lon poczuł chwilowe nudności, kiedy wyłączono rakiety promu i pasażerowie znaleźli się w stanie nieważkości. Zawisł na pasach bezpieczeństwa, rozglądając się, czy któryś z jego ludzi nie zaczął chorować. Gdyby miało się to komuś przydarzyć, stałoby się to właśnie teraz, w pierwszych momentach braku przyciągania. Lekko wstrzymał oddech.
„Jak dotąd, wszystko w porządku” – pomyślał, kiedy minął najgorszy okres. „Mimo tej całej wódy trzymają się nieźle”. Zajął się własnym samopoczuciem. Żołądek miał niepewny, ale nie wydawało się, żeby miał zwrócić jedzenie czy djorję. Przypomniał sobie o prezencie, mocniejszej zielonej djorji bezpiecznie wciśniętej pod fotel i uśmiechnął się. „Będę musiał jej spróbować po powrocie do domu”.
Bez hełmów nie mogli się porozumiewać. Dziwnie się czuł w promie, siedząc bez pełnego rynsztunku, choć jedynym prawdziwym ograniczeniem była niemożność konferowania z podoficerami i kapitanem Orlisem, który leciał drugim promem. Lon mógł się porozumieć z sierżantami, jedynie krzycząc, gdyż żaden nie siedział blisko niego.
Któryś z pilotów powiększył obraz Piranii. Lon widział otwarte wrota hangaru czekającego na dwa promy – prostokąt błękitnawego światła na tle matowej czerni kadłuba statku.
„Już niedługo” – pomyślał z niecierpliwością. Nie mógł się doczekać sny w normalnej pościeli, świeżego, dobrego jedzenia zamiast bojowych racji żywnościowych, a przede wszystkim – przyjaznej temperatury i wilgotności. Zamknął oczy. Nawet w nieważkości czuł, że mógłby zasnąć, gdyby tylko sobie na to pozwolił. Była to kolejna rzecz, której nie mógł się doczekać – długi sen przerywany jedynie na posiłki i inne niezbędne zajęcia. Pirania dawała mu ten luksus. Podczas dwutygodniowej podróży na Dirigent obowiązki Lona będą zredukowane do minimum. Wszyscy będą mieli niewiele do roboty. Powrót z kontraktu to czas na odpoczynek i regenerację sił.
Lon nie zdecydował się na spanie w promie. Trochę drzemał, ale co chwilę otwierał oczy, aby upewnić się, że wszystko jest w porządku. Nie był to pełen odpoczynek. Nieustannie myślał o rzeczach, o których musiał pamiętać, zrobić lub powiedzieć, kiedy tylko znajdą się na pokładzie transportowca. Miał obowiązki.
Komunikat, że zbliża się połączenie z Piranią, wyrwał go z odrętwienia. Zamrugał oczami i niemal udało mu się ukryć szerokie ziewnięcie, jakie wyrwało mu się z piersi. Przeciągnął się na tyle, na ile pozwalały pasy bezpieczeństwa i rozglądając się po kabinie, dostrzegł, że większość ludzi robi to co on. Kilku żołnierzy jeszcze spało. Wypadało im jedynie pozazdrościć, jeśli nic nie przeszkodzi, mogą spać aż do połączenia się statków.
Jednak podporucznik Dendrow zepsuł im przyjemność.
– Koniec laby – krzyknął. – Obudźcie ich. Nie będziemy nikogo stąd wynosić.
Rozległy się jęki i żartobliwe narzekania.
– Wynieście mnie, wynieście mnie! – ktoś pisnął falsetem skutecznie maskującym jego tożsamość.
Nie po raz pierwszy w ciągu ostatnich kilku miesięcy Lon słyszał ten głos strojący sobie żarty w różnych sytuacjach. I tym razem nie zareagował, chociaż Dendrow odwrócił głowę, starając się wypatrzyć żartownisia.
„Spokojnie, Ivar” – pomyślał Lon, ale Dendrow tylko się uśmiechnął i pokiwał głową.
– Kiedyś – odezwał się sierżant z udawaną srogością – dopadnę tę damulkę i wtedy się przekonamy, kto śmieje się ostatni. – „Przynajmniej nastroje są dobre”. Wcześniej martwił się, że nieprzyjazny klimat Nowej Bali odbije się na morale żołnierzy jak niepowodzenie misji bojowej. „Może to pożegnalne przyjęcie wszystkim dobrze zrobiło”. Uśmiechnął się. Przyjęcie i myśl o premii za wykonanie kontraktu wypłacanej zaraz po powrocie zawsze dobrze działały.
Powrót ciążenia przyniósł ulgę, mimo że nastąpił dość szybko, kiedy prom został odholowany do hangaru i przycumowany do pomostu. Lon odpiął pasy, zanim pilot wydał komendę. Skoczył na równe nogi jak na trampolinie.
– No dobrze – zawołał. – Schodzimy na pokład i doprowadzamy się do porządku. Zanim zaszyjecie się do łóżek na następne dwa tygodnie, broń i cały sprzęt mają być wypucowane. – Wysoka wilgotność miała zgubny wpływ na karabiny i pistolety, pominąwszy nawet zanieczyszczenia po ślepych nabojach używanych w końcowym sprawdzianie milicji z Nowej Bali.
Narzekania tym razem nie były tak donośne. Porządek musiał być i każdy żołnierz, nawet najmłodszy stażem, doskonale o tym wiedział. W końcu byli zawodowcami. Musieli polegać na swej broni i wyposażeniu, od ich sprawności zależało życie. Gdyby jednak komuś zdarzyło choćby na moment o tym zapomnieć, dowódcy i podoficerowie szybko przywoływali go do porządku.
Oba wyjścia otworzyły się jednocześnie. Wrota hangaru wcześniej zamknięto i wyrównano ciśnienie w komorze. Lon ruszył do drzwi i stał przy nich, kiedy trzeci pluton opuszczał prom. Czwarty pluton, pod nadzorem sierżanta Jorgena, skorzystał z drugiego wyjścia.
Wychodzili w szyku. Nikt nie tłoczył się podczas przechodzenia do kwater na transportowcu. Choć ich wyposażenie można by uznać za spartańskie i tak były luksusowe w porównaniu z nowobalijską dżunglą. Przez jakiś czas, przynajmniej kilka pierwszych dni, wszystko będzie się wydawać o niebo lepsze niż kiedykolwiek. Nie dlatego, że kolonia była jakimś prymitywnym światem, ale z powodu jej zabójczego klimatu.
– Czasami mnie to zdumiewa – odezwał się sierżant Dendrow po wyjściu ostatniego żołnierza.
– Co? – spytał Lon, nieco zdziwiony zbieżnością wypowiedzi Ivara ze swymi myślami.
– Niektórzy z chłopaków już zapomnieli o niewygodach. Kiedy dotrzemy do domu, złe wspomnienia zmienią się w temat do przechwałek w barach o tym, w jakich to warunkach dzielnie dawali sobie radę na Nowej Bali.
Lon potrząsnął głową.
– Ciesz się tym, co masz – powiedział, przechodząc na pomost hangaru. – Nie chciałbym ich oglądać wracających z nosami na kwintę.
Dendrow zaśmiał się cicho, idąc za swoim porucznikiem.
– Tak jest. To byłoby zdecydowanie gorsze.
Inspekcja przeprowadzona tuż przed obiadem była dość swobodna, lecz dokładna. Kaprale sprawdzali karabiny i pozostały ekwipunek swoich drużyn. Sierżanci kontrolowali wyrywkowo dwóch, trzech żołnierzy z każdej drużyny oraz ich dowódców. Wreszcie Lon wykonał przegląd, doskonale wiedząc, że nie znajdzie niczego w broni i sprzęcie, co mogliby przeoczyć jego podkomendni. Jednak nie wymigiwał się od obowiązków. Kazał również sierżantowi Dendrowowi sprawdzić swoje wyposażenie, podczas gdy kontrolował broń podoficerów. Nawet kapitan Orlis dawał swój karabin i pistolet do przeglądu. Nikt nie chciał, by coś złego działo się z jego narzędziami pracy.
Podczas podróży do domu rusznikarz jeszcze dokładniej będzie sprawdzał każdą sztukę broni, usuwając najdrobniejsze usterki. Technik elektronik przejrzy hełmy bojowe, mapniki i każdy inny elektroniczny element wyposażenia, który znalazł się na Nowej Bali. Zanim Pirania dotrze do kresu drogi, wszelkie uszkodzone zespoły zostaną wymienione. Kompania Alfa wyląduje na Dirigencie przygotowana do akcji równie dobrze jak na początku kontraktu.
Przed zakończeniem inspekcji Pirania zaczęła oddalać się od przestrzeni Nowej Bali, a po kontroli żołnierzy odesłano na kolację. Kapitan Orlis zapewnił wszystkich, że podczas podróży wysiłek zostanie ograniczony do niezbędnego minimum. Trzeba jedynie utrzymywać porządek w miejscu zakwaterowania i każdego ranka przez godzinę brać udział w zaprawie fizycznej, żeby po przylocie żołnierze byli gotowi do działania w takim samym stopniu jak ich wyposażenie.
Droga do domu zajmie czternaście do piętnastu dni. Każda międzygwiezdna podróż wymagała tyle czasu, bez względu na to, czy pokonywany dystans wynosił trzy lata świetlne, czy trzysta. Statek wykona trzy skoki przez przestrzeń Q. Pirania będzie w odległości pięciu dni drogi od Nowej Bali, kiedy wykona pierwsze przejście przez Q. Pozostałe dwa skoki odbędą się w trzydniowym odstępie – trzy dni podróży w normalnej przestrzeni – i po ostatnim będą mieli jeszcze trzy dni, aby dolecieć na Dirigent.
– Dwa tygodnie po powrocie ludzie zaczną się zastanawiać, kiedy znów wylecimy, kiedy dostaniemy następny kontrakt – powiedział kapitan swoim porucznikom po kolacji. Trzej oficerowie siedzieli w kajucie kapitana, popijając wino z macierzystego świata.
– To nie był bojowy kontrakt – odezwał się Carl Hoper. – Po ciężkiej misji, kiedy część poległa, a inni zostali ranni, potrzeba więcej czasu – mówił cichym głosem. Wszyscy trzej byli na takich kontraktach. Porucznik, który przed Nolanem dowodził trzecim i czwartym plutonem, zginął w akcji na poprzedniej wyprawie.
Lon pomyślał o Arianie Taitersie i pozostałych zabitych, których znał. Nie miał zamiaru się odzywać, ale nieomal bezwiednie wypowiedział myśl, która błąkała mu się po głowie.
– Dwa tygodnie po powrocie do domu wrócą z urlopów. Większość przepije premie. Na Dirigencie będą mogli się spodziewać jedynie rutynowego szkolenia i przepisowego okresu pracy w dowództwie obrony planetarnej. – Wzruszył ramionami i spojrzał na swoich towarzyszy. Ku jego zaskoczeniu, potraktowali uwagę całkiem serio.
– To tylko częściowo ich tłumaczy, Lon – powiedział Orlis po chwili zastanowienia. – To dotyczy niektórych, w pewnych okresach, ale nie wszystkich. Niektórzy żołnierze, szczególnie ci, którzy są w korpusie najdłużej, mają wrażenie, że nie spełniają swej powinności w życiu garnizonowym. Ich zawodem jest walka i kiedy jej nie ma, mają wrażenie, że nieprawnie pobierają żołd, że nie spełniają swego obowiązku. Inni natomiast zawsze wolą robić coś innego niż zadanie, które im przypadło w danym momencie, bez względu na to, co mają do wyboru – dodał. – No dobrze. Dość gadania o robocie. Zostało nam jeszcze pół butelki do wykończenia. Zostawmy filozofię na później, kiedy znajdziemy się już w domu i będziemy mieli na to masę czasu.
Lon nie mógł się zdecydować, czy zgadzał się z tą decyzją, czy też nie – bardziej skłaniał się ku „nie”. Wiadomość należało ogłosić kompanii Alfa, jak tylko Pirania pokonała przestrzeń Q i znalazła się w układzie słonecznym Dirigentu. Dałoby to zarówno jemu, jak i wszystkim zainteresowanym dodatkowe trzy dni na przyzwyczajenie się do sytuacji, na opanowanie pierwszych emocji. Jednak stało się, jak się stało – dowiedzieli się po wylądowaniu i przejeździe autobusami z lotniska do bazy. Żołnierze odbierali swoje torby z ciężarówek i przenosili je do koszar, kiedy kapitan Orlis i jego dwaj porucznicy zostali wezwani do dowództwa batalionu.
– Nie urządzajcie się zbyt wygodnie – powiedział podpułkownik Medwin Flowers, gdy oficerowie kompanii Alfa zjawili się w jego biurze.
Kapitan Orlis przerwał krótką ciszę, jaka zapanowała po tych słowach.
– Mógłby pan to jaśniej wyrazić?
– Wiem, że nie zdarza się to zbyt często – kontynuował Flowers – ale za jakieś – zerknął na zegarek – sześćdziesiąt godzin ruszacie dalej. Duża sprawa, jedzie cały pułk.
Orlis zamrugał oczami i skinął głową.
– Co to za kontrakt, sir?
– Wynajęto nas do obrony ludu i rządu Calypso przed inwazją z Belletiene albo też do wyzwolenia ich, jeżeli, jak się spodziewamy, inwazja nastąpi przed naszym przybyciem i nie uda się im jej samodzielnie odeprzeć.
– Żadna z tych nazw nie brzmi znajomo – rzucił Orlis.
– Odprawa oficerów jutro rano o dziewiątej – mówił Flowers. – Przesunąłem ją wiedząc, że wracacie dopiero dzisiaj. W complinkach macie krótkie omówienie sytuacji. Przeczytacie je w pięć minut.
– Tak jest.
– Ustawcie swoich ludzi, wypuśćcie ich na miasto. Mają wolne do trzeciej rano w czwartek. Żadnej służby. To samo dotyczy i was. Z wyjątkiem jutrzejszej odprawy, jesteście wolni.
Jak na rozkaz, trzej oficerowie kompanii Alfa zatrzymali się po wyjściu z budynku dowództwa.
– Przynajmniej jedno jest pewne – odezwał się Carl Hoper. – Za dwa tygodnie nikt nie będzie się zastanawiał, kiedy dostaniemy następny kontrakt.
– Sam nie wiem, czy jestem rozczarowany, czy zadowolony, czy też wkurzony – dodał Lon. – Wiem, że nie jestem tu zbyt długo, ale jeszcze nie słyszałem, żeby ktoś wracał do akcji tak szybko.
Orlis wzruszył ramionami – To się zdarza, ale niezbyt często. Zmiana grafiku. – Korpus dbał, aby każda jednostka dostawała uczciwy przydział pracy. Każdy pułk, batalion, kompania i pododdział był na liście. Kontrakty różniły się wagą i długością. – Wracajmy lepiej do koszar i przekażmy żołnierzom, że nie ma żadnych przepustek.
– Znam jednego, który nie będzie tym uszczęśliwiony – powiedział Lon. – Belzer planował ślub i miesiąc miodowy.
Janno Belzer był szeregowcem w trzecim plutonie. Lon zaprzyjaźnił się z nim, kiedy jako kadet odbywał praktyki.
– Powiedz mu, że generał przeprasza – zaśmiał się Orlis.
W KND był tylko jeden generał, szef Rady Pułków, wybierany ze swego grona przez pułkowników dowodzących wszystkimi czternastoma pułkami. Generał był jednocześnie premierem Dirigentu.
– Nie sądzę, żeby same przeprosiny wystarczyły jego narzeczonej – Lon uśmiechał się, potrząsając głową. – Bardzo się starała, zanim zmusiła go do ustalenia daty.
Lon mieszkał na drugim piętrze koszar pomiędzy salami swych żołnierzy. Jego kwatera miała powierzchnię dziesięciu metrów kwadratowych. Jako oficer, miał również prawo do własnej łazienki. Biuro przylegało do sypialni z wewnętrznymi drzwiami. Oba pomieszczenia były zdecydowanie spartańskie. Jedyną ekstrawagancją, na jaką było go stać po latach na Dirigencie, była luksusowa konsola rozrywkowa łącząca go z publiczną siecią complinka pełną książek, filmów wideo i muzyki z możliwością programowania na żywo i łącznością.
Wcześniej już uznał, że będzie musiał rozpakować torbę, mimo że za dwa dni trzeba będzie ją na nowo spakować. Chciał wszystko sprawdzić i wymienić rzeczy, które mogłyby nie przetrwać kolejnego kontraktu. Siedział na skraju łóżka, zastanawiając się, czy przejrzeć ostatnie wiadomości, kiedy usłyszał pukanie do drzwi.
– Proszę – zawołał, odwracając się w ich stronę. Widok Janno Belzera wcale go nie zaskoczył. – Wejdź i siadaj. – Zaprosił go, wskazując jedyne krzesło w pokoju. – Rozumiem, że wiadomość cię zmartwiła.
– Tak jest. Chyba tak można powiedzieć – powiedział Janno, podchodząc do krzesła.
Wzajemne stosunki między dwoma mężczyznami regulował delikatny protokół KND. W czasie służby byli porucznikiem i szeregowym, bez żadnych przywilejów. Poza nią, szczególnie z dala od bazy, byli – jak dawniej – kumplami. Często tak się układało między najemnikami. Niewiele było oficjalnych reguł. W każdym przypadku zainteresowani sami wypracowywali dla siebie zasady postępowania.
– Jak tylko zamkniesz drzwi, jesteśmy po służbie, Janno – powiedział cicho Lon.
W odpowiedzi Belzer wykonał ruch, który był jednocześnie skinieniem głowy i wzruszeniem ramion.
– To nie ja decyduję, które jednostki wysyła się na kontrakt. – dodał Lon.
– Wiem – odpowiedział Janno. – Staram się na to patrzeć pozytywnie. Będziemy mieli więcej forsy na miesiąc miodowy. Chodzi tylko... no cóż, Mary nie będzie zadowolona. Na pewno już wie, że wróciliśmy. Takie wiadomości szybko się rozchodzą.
– Będzie na ciebie czekała. Dobrze wiesz.
– Tym akurat się nie martwię – rzucił Janno pospiesznie.
– Tylko... czy mogę cię prosić o przysługę?
– Jasne, co mam zrobić?
– Pójdziesz ze mną, abym jej o tym powiedział? – W głosie Janno brzmiała głęboka prośba, jakby był małym chłopcem proszącym ojca o coś specjalnego.
– Wolisz, żeby wściekła się na mnie zamiast na ciebie?
Na moment na twarzy Janno pojawił się wyraz kompletnego zaskoczenia. Po chwili poczerwieniał.
– No, o to też by chodziło – przyznał. – Ale nie to jest najważniejsze. Tobie uwierzy bez zastrzeżeń. Gdybym był sam, mogłaby pomyśleć, że się wymiguję. Nie chcę, żeby tak pomyślała, choćby przez moment.
– Jasne, że pójdę z tobą – obiecał Lon, z trudem powstrzymując się od śmiechu. – Kiedy zamierzasz jej powiedzieć?
– Już sprawdzałem. Pracuje dziś wieczorem. Pomyślałem sobie, że powiem jej tam, w Smoczycy. Planuje rzucić pracę tuż przed ślubem, ale nie zrobi tego, dopóki nie wrócę cały i zdrowy. Tak na wszelki wypadek. – Nie było potrzeby tłumaczyć dokładniej.
– Daj mi godzinkę – powiedział Lon. – Muszę wziąć prysznic i zorientować się, czy ktoś jeszcze nie ma podobnych kłopotów.
* * *
Nikt inny nie odwiedził już Lona. Zresztą nie spodziewał się nikogo. Na ile to możliwe, zawsze starał się wiedzieć jak najwięcej o swoich ludziach. Nie tylko o ich możliwościach i stosunku do pracy, ale również o ich rodzinach, o tym, co lubili robić w wolnym czasie. Większość z nich była kawalerami. Ponad połowa żołnierzy KND nie żeniła się przed zakończeniem służby. Prawie jedna trzecia oficerów korpusu także pozostawała w stanie wolnym, przynajmniej do czasu na krótko przed wojskową emeryturą. Na Dirigencie nie było presji wczesnego zakładania rodziny. Wyłączywszy możliwość polegnięcia w akcji, przeciętna długość życia wynosiła 120 lat. Starość nie zaczynała się przed setką, zarówno dla kobiet, jak i mężczyzn.
„Jeżeli pojawią się jakieś problemy rodzinne, najdalej jutro się o nich dowiem” – pomyślał Lon. Za jakiś czas rozniesie się wiadomość o powrocie kompanii i o niemal natychmiastowym ponownym wyjeździe. Nie wszyscy żołnierze utrzymywali ścisły kontakt ze swymi krewnymi. Spotkają się dopiero po wyjściu z koszar, a wtedy będą musieli nacieszyć się sobą w czasie tych sześćdziesięciu godzin, jakie im zostały.
Minęła dokładnie godzina od wyjścia Janno z kwatery Lona, kiedy rozległo się kolejne pukanie. Lon otworzył drzwi. Na korytarzu czekał Janno, ale nie sam. Byli z nim Dean Ericks i Phip Steesen.
Lon spojrzał na Belzera i uśmiechnął się.
– Uznałeś, że potrzebne ci silniejsze wsparcie niż ja sam? Janno wyglądał na zakłopotanego.
– Kupy nikt nie ruszy.
– Stawia pierwszą kolejkę – powiedział Phip. – I ostatnią, o ile któryś z nas będzie na tyle trzeźwy, żeby o tym pamiętać. To cena, za jaką Dean i ja zgodziliśmy się wziąć udział w tej misji.
– Idziemy prosto do Smoczycy, czy też robimy postoje po drodze, żeby łyknąć parę kufelków na odwagę, zanim stawisz czoło Mary? – spytał Lon.
– Nie wiem jak inni, ale ja na pewno nie mam zamiaru zupełnie na trzeźwo oznajmić jej, że za dwa dni znów wyjeżdżam – odpowiedział Janno. Pozostali zanieśli się śmiechem.
Janno, Dean i Phip byli nierozłączni. Zanim Lon zdobył licencję, należał do nich całkowicie. Chociaż wszyscy starali się zachowywać jak dawniej, jego nowa pozycja mimo wszystko nakładała pewne ograniczenia.
– Czy ktoś pomyślał, żebyśmy najpierw coś zjedli? – rzucił.
Phip znów się roześmiał.
– Po jedzeniu trzeba więcej czasu, żeby się odpowiednio wstawić. Zresztą, jeśli poczekamy z tym do chwili, aż Janno przekaże wiadomość Mary, będziemy mogli jeść do woli, kiedy będzie leczył oko podbite surowym kotletem. – Dean i Lon wybuchli gromkim śmiechem Wyobrażając sobie reakcję krewkiej dziewczyny, Janno jęknął przesadnie, jakby rzeczywiście wierzył, że Mary go pobije.
– Niezbyt mi pomagacie – powiedział. – Potrzebuję moralnego wsparcia, a wy się tylko nabijacie.
– Zadbamy, żebyś szybko trafił do komory pourazowej – zapewnił go Phip.
– Hej, im dłużej będziemy tu ględzić, tym później skosztujemy piwa – odezwał się Dean. Ten argument był silniejszy niż chęć do dalszych żartów. Czas na picie był zawsze drogocenny.
Dirigent City i główna baza KND rosły razem przez stulecia. Jedynym towarem eksportowym świata byli żołnierze i broń. Wszystko obracało się wokół KND. Powiązania były na tyle ścisłe, że generał i Rada Pułków byli równocześnie przywódcami rządu cywilnego, a kwatera główna korpusu służyła jako budynek rządu Dirigentu, z którego kierowano wszelkimi sprawami. Miejscowy rząd był wprawdzie demokratyczny, ale najważniejsze problemy świata nie podlegały kaprysom opinii publicznej.
Ulica, na którą wychodziła główna brama bazy, nie była jednak wypełniona tawernami i podobnymi atrakcjami dla żołnierzy.
Mieściły się przy niej biura rządu i ważnych instytucji z monumentalnymi fasadami mającymi wywrzeć odpowiednie wrażenie na odwiedzających świat dygnitarzach, szczególnie tych, którzy mogli oferować kontrakty korpusowi lub przemysłowi zbrojeniowemu. Camo Town – dzielnica istniejąca po to, by zaspokoić potrzeby i życzenia żołnierzy po służbie – chowała się za tą fasadą, na tyle blisko, żeby nie narażać ich na zbyt długie oczekiwanie.
Lon i jego towarzysze ruszyli w drogę. Ponad półtora kilometra od koszar do bramy głównej przebyli pieszo. Wewnątrz bazy nie działał żaden wewnętrzny transport. Kiedy dotarli do ulicy, wywiązała się krótka dyskusja. Mieli do wyboru autobusy i taksówki. Zdecydowali się na dalszy spacer.
– Idziemy do pierwszego baru – oznajmił Janno.
– To MacGregor’s. Jeżeli pójdziemy najkrótszą drogą do Smoczycy – zawtórował mu Phip – to będzie MacGregor’s, potem Purpurowy Harridan, a następnie...
– Dość – krzyknął Janno. – Nie chcę, żeby urwał mi się film, zanim dotrę do Mary!
MacGregor’s był zwyczajnym pubem z pretensjami, żeby być dokładną repliką ziemskiego lokalu z dwudziestego pierwszego wieku, łącznie z recepturą stosowaną do warzenia piwa, i znajdował się niewiele więcej niż dwie przecznice od bramy. Wciśnięty w zaułek, był niewidoczny z reprezentacyjnego bulwaru łączącego port lotniczy z bazą, z którego zazwyczaj korzystali zagraniczni dyplomaci.
Po drodze jedynie Phip i Dean prowadzili konwersację. Lon zawsze był bardziej milczącym członkiem grupy, nawet zanim otrzymał swe gwiazdki porucznika. Zazwyczaj to Phip i Janno byli najbardziej gadatliwi, zawsze gotowi do żartów na każdy temat, ale tym razem Janno był milczący, zdenerwowany czekającym go zadaniem. Ledwie słyszał dowcipy przyjaciół. Reagowanie na nie w ogóle nie wchodziło w grę. Dean musiał go zastąpić.
Lon z rozbawieniem przysłuchiwał się rozmowom. Choć był najmłodszy, zawsze czuł się starszy o pokolenie. Trzymał się nieco z dala – nieświadoma oznaka różnicy statusu utrzymywana zarówno przez niego, jak i jego przyjaciół. Nawet po długim wieczorze nad kuflem dystans się utrzymywał. Zawsze istniała w ich wzajemnych stosunkach pewna rezerwa. Kiedy spotkali się po raz pierwszy, Lon był podchorążym potrzebującym jedynie chrztu bojowego na kontrakcie, żeby zdobyć licencję oficerską. Pozostali zdawali sobie sprawę, że wkrótce dostanie swoje szlify i, być może, będzie nimi dowodził.
Dopiero dochodziła trzecia po południu, co oznaczało, że w MacGregor’s nie było jeszcze tłoku. Jak wszystkie lokale w tej dzielnicy, MacGregor’s zależał niemal całkowicie od żołnierskiej klienteli. Życie w Camo Town tak naprawdę zaczynało się około szóstej, siódmej wieczorem.
Kiedy czwórka przyjaciół dotarła do pubu, Phip otworzył drzwi jedną ręką, a drugą niemal wepchnął Janno do wnętrza.
– Ty stawiasz pierwszą kolejkę – przypomniał. – Nie możemy cię zgubić.
Skierowali się prosto do baru, barman wyraźnie ucieszył się na ich widok.
– Co pijecie, chłopaki?
– Cztery kufle najlepszego, co masz – odpowiedział Phip, ściągając Janno do lady. – Mój przyjaciel z długą gębą płaci.
Lon, czekając na piwo, rozglądał się po pomieszczeniu. Było jeszcze tylko dwóch klientów – dwaj mężczyźni, wyglądający jakby opuścili korpus dziesiątki lat temu, siedzieli pochyleni nad stołem pod ścianą, grając w warcaby i pociągając z kufli. MacGregor’s nie marnował pieniędzy na wyszukane oświetlenie, muzykę i dekoracje ani na żadne inne urządzenia, które inne bary w Camo Town wykorzystywały jako przynętę dla klientów. Pomieszczenie było słabo oświetlone przez dwie neonowe reklamy piwa za barem, małą żarówkę nad kasą i dzienne światło przesączające się przez cienkie firanki na dwóch oknach. Lampy zostaną włączone, kiedy zejdzie się tylu klientów, że naprawdę staną się potrzebne, albo kiedy ktoś zacznie narzekać, że nie widzi tarczy do lotek.
– Proszę bardzo, panowie – powiedział barman, przesuwając kufle po blacie. – Bawcie się dobrze. Mamy tego mnóstwo – dodał, przyjmując zapłatę.
– No, to zdrówko! – Phip podniósł naczynie do ust, starając się pochłonąć jak najwięcej piwa jednym haustem. Otarł usta wierzchem dłoni. – Tyle piwa i tak mało czasu – narzekał.
Lon pociągnął pierwszy łyk i starał się nie skrzywić. O wiele bardziej wolał schłodzonego pilsa od domowego piwa podawanego w tak zwanej pokojowej temperaturze – około czternastu stopni Celsjusza. Ale to Phip zamawiał, a w MacGregor’s zawsze wybierał domowy trunek. Tak naprawdę nie rozróżniał poszczególnych typów i gatunków piwa. Piwo to piwo i im mocniejsze, tym lepsze.
Dłoń Janno drżała nieco, kiedy odstawiał kufel po wypiciu jednaj trzeciej zawartości.
„Naprawdę martwi się, co Mary powie” – pomyślał Lon ze współczuciem. Polubił Mary Boles od pierwszego spotkania. Chociaż doskonale sobie radziła w ryzykownych sytuacjach, nie była gwałtowną osobą. Nigdy nie dostrzegł u niej oznak złego humoru.
Phip i Dean zamówili sobie kolejne drinki, pozostali spasowali. Wypili je, zanim Lon przełknął ostatni łyk swojego. Phip naciskał, żeby ruszyli dalej, choć Janno zbytnio nie palił się do wizyty w Smoczycy... szczególnie do spotkania swojej pani.
Minęła godzina, zanim znaleźli się u celu. Powitała ich głośna muzyka. Stroboskopowe lampy zaatakowały oczy. Rozpoczynała się zabawa i w głównym barze, a zapewne także i w prywatnych pokojach, było już sporo klientów. Jeden z najpopularniejszych lokali w Camo Town starał się zaspokoić wszelkie potrzeby swoich gości – alkohol, jedzenie, gry i kobiety.
Jedna z kelnerek dostrzegła Janno i jego towarzyszy. Pomachała im ręką, uśmiechnęła się szeroko i podeszła do nich.
– Mary pracuje dziś w jadalni – powiedziała.
– Dzięki, Looza – podziękował Janno. – Pójdziemy prosto na górę.
Podobnie jak pozostałe kelnerki w Dragon Lady, Looza nosiła bardzo prosty strój. Nie licząc butów, miała na sobie jedynie fartuszek, bardziej przypominający pasek, z dwoma kieszonkami na bloczek z zamówieniami i napiwki.
– Może jednak najpierw się napijemy – zaprotestował Phip. – Chce mi się pić.
– Tobie zawsze chce się pić – skomentował Dean.
– Na górze też jest piwo – dodał Lon. – Nie padniesz z pragnienia, zanim tam zajdziemy – mówił żartobliwie, starając się nie przybierać pozy przełożonego. Zwracał uwagę na takie rzeczy bardziej niż inni.
– Jasne – wspomógł go Dean. – A zresztą, odkąd ci tak spieszno do stawiania? To twoja kolejka.
– Moja? – zdziwił się Phip. – Przecież ostatnio ja płaciłem.
– Tylko za siebie. Wypiłeś dwie, a my po jednej – wyjaśnił Dean. – Zmierzasz ku nocy na trzy plasterki, a słońce jeszcze nie zaszło.
Lon przerwał spór, popychając obu w stronę schodów. Janno szedł za nimi jak na smyczy, nieco się opierając. Looza znów się uśmiechnęła i pokręciła głową, potem podeszła do stolika z dwoma oczekującymi klientami.
– Zanim wyjechaliśmy na Nową Bali – odezwał się Janno na szczycie schodów – Mary powiedziała mi, że wszystkie dziewczyny planują dla niej wielką imprezę, jak tylko wrócimy.
– A więc będą miały więcej czasu na dopracowanie szczegółów – powiedział Phip. – I na zgromadzenie forsy na lepsze prezenty.
Janno wydał z siebie dźwięk będący skrzyżowaniem warknięcia i jęku.
Kiedy dotarli do pomieszczenia zwanego jadalnią tylko dlatego, że była to sala najbliższa kuchni, bo i tam stał bar, Mary przekładała z tacy talerze z kiełbaskami i frytkami na stół zajęty przez czterech żołnierzy. Stojąc tyłem do wejścia, nie dostrzegła narzeczonego. Janno sprawiał wrażenie, jakby chciał poczekać, aż go zobaczy, ale Lon pociągnął go za rękaw, wskazując wolne miejsce.
– Lepiej usiądźmy.
– Przyniosę piwo – zaoferował Phip.
– Dla mnie jasne pełne – poprosił Lon. – Mam dość domowego.
Phip wyszczerzył zęby.
– A może koniaczek?
– Nie, żadnych podstarzałych soków z winogron – zaprotestował. „Jeżeli któryś z nas będzie dość trzeźwy po powrocie do koszar, może będzie dobra okazja do otwarcia tej butelki djorji” – pomyślał. „Albo zaczekamy do jutra i od niej zaczniemy. Nie ma sensu kazać jej czekać nie wiadomo jak długo do powrotu z kontraktu”. Czaił się za tym pewien przesąd, choć Lon nigdy by się do tego nie przyznał: uważał, że pozostawianie czegoś nie dokończonego w domu mogłoby oznaczać, że nie wróci z wyprawy.
Mary spostrzegła ich, kiedy przeciskali się do wybranego stolika, ale musiała rozładować tacę, zanim ruszyła do nich. Chociaż w Smoczycy nie pochwalano publicznego okazywania uczuć (oczywiście nie dotyczyło to prywatnych pokoi, w których kelnerki służyły nie tylko drinkami i jedzeniem), Mary zarzuciła ramiona na szyję Janno i niemal udusiła go pocałunkiem. Musiał ją mocno objąć, żeby nie zostać przewrócony przez jej zapał.
– Kocham cię, Janno – sapnęła, odrywając w końcu wargi od jego ust.
– Ja też cię kocham – wyjąkał.
– Mam już składać rezygnację? – spytała.
– Ruszamy dalej za dwa dni – odpowiedział szybko, wyrzucając z siebie złą wiadomość. – Kolejny kontrakt.
Te słowa podziałały na dziewczynę jak lodowaty prysznic. Puściła Janno i cofnęła się o krok.
– Powiedz, że żartowałeś – poprosiła błagalnie.
Janno pokręcił głową. Nawet nie próbował ukryć zdenerwowania.
– Dowiedzieliśmy się o tym, jak tylko wysiedliśmy z autobusów. Duży kontrakt dla całego pułku.
Mary spojrzała najpierw na Deana, potem na Lona w nadziei, że któryś zaprzeczy.
– To prawda, Mary – odezwał się Lon. – Zaraz wyjeżdżamy i nie wiadomo, kiedy wrócimy.
– To nie fair! – krzyknęła.
– Nie będę się sprzeczał – dodał Lon. – Ale czasami tak bywa.
Kiedy się poznali, czuł się nieswojo, wiedząc, że narzeczona przyjaciela pracowała jako kelnerka i prostytutka, ale to był ziemski punkt widzenia. Na Dirigencie prostytucja nie była czymś godnym potępienia. Mówiono, że właściwie nie ma żadnej różnicy między prostytucją a najmowaniem się do walki. W obu przypadkach chodziło o sprzedawanie własnego ciała. Minęło trochę czasu, zanim pozbył się starych uprzedzeń, ale polubił Mary i kilka z jej koleżanek, zarówno na polu towarzyskim i zawodowym.
Mary gwałtownie odwróciła się do Janno.
– Dwa dni? – spytała, a on twierdząco pokiwał głową.
– Musimy być z powrotem w koszarach do trzeciej rano jutrzejszej nocy. We czwartek rano.
– A więc nie będziemy tracić tu czasu na moją pracę i twoje głupie upijanie się – oznajmiła zdecydowanie. – Zaraz powiem szefowi, że biorę wolne na resztę wieczoru. Jutro i tak mam wolny dzień.
Zanim Phip zdążył wrócić z baru z drinkami, Janno i Mary wymknęli się z lokalu.
– Wszystko w porządku – skomentował Phip, kiedy Dean wyjaśnił mu, co się stało. – Jedno piwo więcej dla mnie. – Pociągnął potężny łyk i dodał: – Założę się, że zniosła to lepiej, niż się spodziewaliśmy.
Dean roześmiał się – Przynajmniej przy nas. Trudno powiedzieć, co zrobi, kiedy znajdą się sam na sam.
– Chyba wiem, czym się to skończy. – Phip mrugnął w sposób, który miał być lubieżny. Gdyby miał w sobie więcej piwa, efekt mógłby być nieco bardziej przekonujący.
– A może byśmy coś zjedli, zanim zajdziemy za daleko? – zaproponował Lon. – Nie jedliśmy kolacji.
– Nawet o lunchu nie pomyśleliśmy – sapnął Phip, odstawiając opróżniony kufel. – Ale po cholerę zapełniać żarciem miejsce, gdzie może zmieścić się więcej trunku?
– Bo po jedzeniu będziesz mógł wypić więcej – uświadomił go Dean.
Phip zastanowił się i pokiwał głową.
– Kupuję to. Kto stawia?
– Każdy płaci za siebie – zdecydował Dean. – Zawsze tak robimy.
– A niech tam – zgodził się Phip, wzruszając ramionami.
Dokładnie o 7.45 complink Lona zabrzęczał, dając mu znak, że otrzymał wiadomość. Siedział na swej pryczy, czyszcząc do połysku wyjściowe buty. Wstał, podszedł do konsoli i wcisnął klawisz akceptacji.
– Porucznik Nolan – powiedział.
– Poruczniku, tu kapral Vajerian z komendy batalionu. Kapitan Orlis kazał mi się z panem skontaktować i przypomnieć o odprawie oficerskiej o dziewiątej.
„Żeby mieć pewność, że już nie śpię, jestem trzeźwy i gotów do służby” – pomyślał Lon.
– Pamiętam, kapralu. Dziękuję za wiadomość..
Nietrzeźwość lub kac na służbie były absolutnie niedopuszczalne. Plasterki wyciągały cały alkohol z organizmu, a środek przeciwbólowy usuwał wszelkie dodatkowe dolegliwości. Lon nie pamiętał już, ile plasterków zużył poprzedniego wieczoru, ale obudził się na pierwszy dźwięk budzika i miał mnóstwo czasu na prysznic i doprowadzenie się do idealnego porządku. Mimo nieśmiałych protestów żołądka postanowił darować sobie śniadanie. „Zjem coś z automatu tuż przed odprawą” – obiecał sobie w duchu. Miał spotkać się z kapitanem Orlisem i porucznikiem Hoperem w kancelarii kompanii pół godziny przed zebraniem.
Kiedy opuszczał swój pokój, korytarze i hol były opustoszałe. Nie zawracał sobie głowy zaglądaniem do sal żołnierskich. Wszyscy mieli wolne. Nie zasługiwali na to, żeby zakłócał ich wypoczynek. Zresztą szczerze wątpił, aby w koszarach znajdowała się więcej niż połowa stanu, a ci, którzy tu przebywali, z pewnością odsypiali nocne rozrywki, szykując się do drugiej rundy.
Zatrzymał się w świetlicy na kawę i pączki z automatu. Zjadł jednego, popił go kawą i ruszył schodami do kancelarii. Była pusta. Nie widział nawet dyżurnego. Łącza komunikacyjne nastawiono na komendę batalionu. Lon zasiadł za jednym z dwóch biurek i kończył śniadanie. Kapitan Orlis przybył kilka sekund przed wyznaczonym terminem, a porucznik Hoper spóźnił się niemal o minutę.
– Przepraszam, kapitanie – powiedział, wchodząc. – Chciałem się napić kawy. – Wykonał gest ręką, w której trzymał kubek.
– Prawie punktualnie – w głosie Matta Orlisa brzmiało zmęczenie. – Sam niemal się nie spóźniłem. – Orlis był żonaty i mieszkał na oficerskim osiedlu w bazie, około dwudziestu minut jazdy poduszkowcem od koszar. – Mamy dużo czasu do odprawy.
– Trochę nad tym myślałem – odezwał się Hoper. – I z tego, co nam przekazał pułkownik Flowers, wnioskuję, że to dość śliski kontrakt.
– Nic dziwnego. – Orlis delikatnie skinął głową. – Środek wojny między sąsiadującymi światami. To znaczy, że przynajmniej jeden z nich samodzielnie lata w kosmos. Żołnierze też muszą być dość dobrze wyszkoleni.
– Prawdziwa wojna? – dopytywał się Lon.
Orlis westchnął.
– One wszystkie są prawdziwe – powiedział łagodnie, bez wyrzutu. – Ale ta może być gorsza od większości kontraktów, jakie do nas trafiają. Wszystko zależy od tego, czym dysponują Calypso i Belletiene.
– Powinniśmy wkrótce się czegoś dowiedzieć. – Hoper spojrzał na zegarek.
– Zanim zapomnę – dodał kapitan. – Chcę mieć was tu obu w dobrej formie o trzeciej rano. Może będziemy musieli pogonić spóźnialskich. Nie wolno nam dopuścić, żeby jutro ktokolwiek wypadł z transportu.
Hoper i Nolan zgodnie skinęli głowami. W korpusie najemników Dirigentu dyscyplina nie była poważnym problemem, ale różne rzeczy mogły się zdarzyć, a spóźnienie się na transport wyruszający na kontrakt było pewną drogą do wykluczenia delikwenta z szeregów.
– Będę z sierżantem Zieglerem. – Jim Ziegler był szefem kompanii. – Zawiadomcie plutonowych, gdybyście się na nich dzisiaj natknęli. – Orlis wzruszył ramionami. – Zresztą obaj macie świetnych podoficerów. Są prawdopodobnie lepsi od nas w takich sprawach.
– Zawsze byli – zakończył rozmowę Carl Hoper.
Dowódcy pozostałych kompanii drugiego batalionu, dowódcy batalionów i sztabowcy mieli już za sobą odprawę pułkową. Odbyła się, zanim jeszcze kompania Alfa powróciła z Nowej Bali. Wszyscy jednak przyszli na odprawę. Pięć minut przed dziewiątą oficerowie z czterech kompani liniowych batalionu siedzieli w sali odpraw. Przed każdym stał monitor complinka, a na ścianie, pod którą podpułkownik Flowers miał stać, prowadząc spotkanie, wisiał jeszcze jeden wielki ekran. Flowers z adiutantem, majorem Hiramem Blackiem, weszli na salę dokładnie o dziewiątej. Towarzyszył im szef batalionu, sierżant Zal Osier, którego zadaniem była obsługa complinku podczas odprawy. Osier był jedynym podoficerem w sali.
– Dzień dobry, panowie – rozpoczął Flowers, rozglądając się po pomieszczeniu. Odprawy przed kontraktem pozbawione były zbędnych formalności. Biznes to biznes. – Zabierzmy się do roboty. – Monitory complinka ożyły. Pojawiła się na nich trójwymiarowa mapa układu słonecznego. – Zacznijmy od geografii – ciągnął Flowers. – Mamy tu niezwykły układ fizyczny, jeden z rzadkich przypadków dwóch zamieszkanych światów w jednym systemie słonecznym. Oba spełniają warunki do kolonizacji. Calypso znajduje się bliżej ich słońca. Każdy świat ma populację ponad trzech milionów, z lekką przewagą na korzyść Belletiene. Naszym klientem jest rząd Calypso. Mają powody podejrzewać, że Belletiene gotuje się do najazdu. Stawiano im ultimatum, żądania propagandowe i oskarżano o różne rzeczy. Od ponad wieku stosunki między obu światami były napięte, a w ostatniej dekadzie wyraźnie się pogorszyły.
Dopiero w ciągu tych dziesięciu lat Calypso zaczęło budować własną armię, coś większego niż zwyczajna milicja kolonialna – kontynuował Flowers. – Sześć lat temu jeden z oddziałów naszego trzeciego pułku spędził tam pół roku, organizując tę armię i wprowadzając miejscowy plan szkolenia. Większość ich sprzętu pochodzi z Dirigentu. Oznacza to, że będziemy współpracować z żołnierzami, którzy znają nasz sposób walki, zostali przez nas wyszkoleni i używają broni, która stąd pochodzi. To dobra wiadomość. Zła to taka, że Calypso nie ma praktycznie systemu obrony kosmicznej, nic licząc paru rakiet przechwytujących niewiadomego typu, rocznika i pochodzenia. Ich obrona lotnicza jest niemal tak samo prymitywna – jedna eskadra myśliwców, które były przestarzałe, już kiedy je zaprojektowano – dwieście lat temu. Po drugie, Belletiene może przewieźć swoich żołnierzy na Calypso i ma flotę wystarczająco dużą, żeby jednocześnie wysadzić na ziemię ich liczbę odpowiadającą naszym dwóm pułkom z zapewnieniem im wsparcia z kosmosu przy lądowaniu i ataku na obiekty naziemne. W tym zakresie mają niezbyt wielkie możliwości, ale najwyraźniej wystarczające dla ich celów. Dawno już nie spotkaliśmy się z przeciwnikiem dysponującym takim potencjałem, ale nie idziemy do walki nieprzygotowani. Oprócz siódmego pułku generał wysyła cztery statki jako eskadrę specjalną do wspierania naszych działań – trzy krążowniki i platformę bojową.
Podpułkownik Fowers zamilkł na dłuższą chwilę, przyglądając się zgromadzonym na sali.
– Jak już wspomniałem, rząd Calypso ma powody sądzić, że inwazja nastąpi lada moment. Ponieważ Belletiene nic musi wykonywać żadnych przejść przez przestrzeń Q, aby dotrzeć do Calypso, możliwe że inwazja nastąpi, zanim my się tam znajdziemy. Jeżeli tak się stanie, wyślemy kapsułę informacyjną z wiadomością i kolejny pułk, bądź nawet więcej, zostanie wysłany, aby nas wesprzeć. Jednak będziemy, w miarę możliwości, starali się natychmiast wkroczyć do akcji. – Znów przerwał. – Wobec tego musimy być przygotowani na przynajmniej trzydzieści dni boju, zanim przyleci nasze wsparcie. Musimy korzystać jedynie z tego, co weźmiemy z sobą i co się zachowa z armii Calypso.
Odprawa ciągnęła się jeszcze przez dwie godziny. Podpułkownik Flowers i wspierający go czasami major Black przekazywali informacje na temat liczebności armii Calypso, warunków geograficznych świata, potencjalnych ognisk konfliktu i tak dalej.
– Ładujemy pułk na statki jutro w południe – oznajmił w końcu pułkownik. – Powinniśmy zakończyć tę operację o dwudziestej i zaraz potem flota ruszy w drogę. Jakieś pytania?
Nie było żadnych. Wszystko, o czym mówił pułkownik, a nawet więcej, oficerowie mieli do dyspozycji w complinku. Będzie dużo czasu przez następne dwa tygodnie, podczas podróży na Calypso, na pytania i dyskusje. Oficerom pozwolono się rozejść.
– Kapitanie – zaczął Lon, kiedy wyszli z budynku. – Mam u siebie nienaruszoną butelkę zielonej djorji z Nowej Bali. Silniejsza odmiana. Chyba nadeszła najlepsza chwila, żeby ją zniszczyć – zwrócił się do Carla Hopera. – Sądzę, że wszystkim nam to dobrze zrobi. Orlis uśmiechnął się szeroko.
– Zwykle nie pijam za dnia, ale chyba mamy wyjątkową okazję. Nie jesteśmy na służbie.
– Jestem pewien, że kielich dobrze mi zrobi – powiedział Hoper. – Zielona djorja? W ilu kolorach ją tam robią?
– Chyba tylko w dwóch – odpowiedział Lon.
– Będziemy musieli być ostrożni. Ten towar jest niebezpieczny na pusty żołądek – podsumował Orlis.
Oczywiście żaden żołnierz z plutonów Lona nie spóźnił się do koszar. Janno Belzer stawił się jako ostatni z półgodzinnym zapasem.
Lon wrócił kilka godzin wcześniej, trzeźwy na tyle, by móc popracować. Siedział w biurze i przeglądał wszystkie dane na temat kontraktu na Calypso – wszelkie informacje, jakie KND zdołał zebrać zarówno od klienta, jak i z własnych baz danych. Te ostatnie były wyjątkowo obszerne ze względu na wcześniejszy kontrakt. Ponieważ już wówczas rząd Calypso postrzegał Belletiene jako swego głównego, bądź jedynego, potencjalnego przeciwnika, korpus zebrał sporo danych na temat tego świata. Pliki o Calypso zawierały nagrania wideo i setki fotografii dwu-, trójwymiarowych, prezentujących rejony, gdzie gościli najemnicy podczas szkolenia miejscowej armii.
„Tym razem nie lecimy w ciemno” – pomyślał. „Mamy mnóstwo rzetelnych informacji”. Nie zawsze tak bywało. Często korpus wiedział niewiele więcej, niż klient był gotów przekazać, a niektórzy zleceniodawcy ukrywali przed najemnikami istotne informacje, nieraz o zasadniczym znaczeniu. Skutki tego mogły być katastrofalne.
– Kolejny tropikalny raj – powiedział cicho do siebie, potrząsając głową. Plaże i ocean, skąpo ubrani ludzie. Jasne słońce i bezchmurne niebo. Wprowadził pytanie o warunki klimatyczne. Nie było najgorzej. Calypso nie powinno być tak dokuczliwe jak Nowa Bali. Główne centra świata znajdowały się w strefie subtropikalnej i graniczyły z południowym pasmem klimatu umiarkowanego. Stolica i największe miasta znajdowały się na wybrzeżu. Według informacji zebranych przez pierwszy oddział z Dirigentu, nawet w najcieplejsze miesiące chłodziły je łagodne bryzy wiejące od oceanu. Najwyższe temperatury odnotowane podczas kontraktu szkoleniowego były o siedem stopni niższe od tych, z jakimi zmagali się na Nowej Bali.
„Da się żyć” – pomyślał. „Może nawet lepiej niż na Dirigencie w sierpniu”. Oczywiście nie biorąc pod uwagę możliwości śmierci w akcji. Lon wyszedł z bazy danych i przełączył complink na stan czuwania.
Lon Nolan nie był już żółtodziobem. Podróż promem do transportowca batalionu, Wężyska, była po prostu kolejną przejażdżką, nie bardziej interesującą niż przejazd autobusem z bazy na lotnisko na drugim końcu Dirigent City. Poza tym, miał teraz obowiązki: był odpowiedzialny za dwa plutony żołnierzy. Dla siedemnastu, głównie w czwartym plutonie, Calypso będzie pierwszym polem walki. Nowa Bali się nie liczyła, nie jako misja bojowa, choć dała mu szansę obserwowania nowych w warunkach trudniejszych od rutynowych ćwiczeń. Już na tym wstępnym etapie musiał niektórym z nich dodać otuchy i odpowiadać na liczne pytania.
Transfer całego pułku na transportowce wymagał czasu. Autobusy i ciężarówki musiały kilkakrotnie nawracać na trasie między bazą a lotniskiem. Port miał ograniczoną przepustowość i mógł odprawić określoną liczbę promów kosmicznych. W dodatku kontrola lotów wolała nie tworzyć zbytniego tłoku w korytarzach powietrznych łączących Dirigent City z orbitami, na których parkowały transportowce. Działano zgodnie z zasadą „pospiesz się i czekaj”. Zresztą oczekiwanie nie kończyło się z chwilą, kiedy promy zacumowały na Wężysku, a żołnierze przeszli do kwater. Flota miała opuścić Dirigent razem, w luźnym szyku, a ostatni najemnik znalazł się na pokładzie swojego statku dopiero dwie godziny po pododdziałach Lona.
Wężysko wiozło cały drugi batalion siódmego pułku razem z zaopatrzeniem, bagażami, promami szturmowym i transportowymi, mogącymi jednocześnie przenieść ich wszystkich do celu, nie licząc własnej załogi i wszystkiego, czego było jej trzeba. Statek miał sześć i pół kilometra długości, lecz mimo to przedziały, w których zakwaterowano żołnierzy, były zatłoczone. Pluton zajmował jedną kabinę, sierżanci, po dwóch, dzielili jeden pokoik i każdy z oficerów miał własną kajutę. Ta, która przypadła w udziale Lonowi, miała wymiary dwa i pół metra na półtora. Była w niej prycza z dwiema szufladami służącymi za szafę i składane biurko z wbudowanym complinkiem. Przyległa łazienka ledwie pozwalała jednej osobie się obrócić.
Kiedy Lon dotarł do kabiny, znalazł w niej swoją torbę. Leżała na pryczy. Zanim będzie się mógł położyć, musi upchnąć rzeczy w szufladach. „Później” – postanowił. „Po jedzeniu”. Kolacja miała być podana za parę minut. Mesa mieściła jedną kompanię na raz. Alfa była pierwsza w kolejce. Jutro będzie ostatnia. Zasady rotacji zostały ściśle określone.
– Kontrakt nie ma w zasadzie ustalonego czasu trwania – powiedział Lon, prowadząc następnego ranka odprawę dla trzeciego plutonu. – Początkowa zmiana ma trwać sześć miesięcy z możliwością przedłużenia. Najwyraźniej ci z Calypso śpią na forsie. Znaleźli tyle złota i platyny, że Nowa Bali to przy nich pryszczyk.
Zapotrzebowanie na te cenne metale nigdy się nie kończyło, przy czym jedynie ułamek procentu szedł na biżuterię. Przy liczbie ludzi około pół biliona, mieszkających na kilkuset światach, sama elektronika wymagała olbrzymich ilości złota i platyny. Głównymi użytkownikami były statki kosmiczne. Jeden generator Nilssena – urządzenie, które umożliwiało pojazdom skok przez przestrzeń Q i dostarczało sztuczną grawitację, dzięki której podróż była wygodna – potrzebował ponad dwa kilogramy złota i pół kilograma platyny. Statek wielkości Wężyska miał trzy takie generatory, nie licząc innych urządzeń, które również potrzebowały tych metali.
– Mają też rozwijający się przemysł turystyczny. – Lon zrobił krótką przerwę, oczekując komentarzy.
– Turyści? – spytał Phip. – Turyści z innych światów? Kto ma taką forsę?
– Całkiem sporo ludzi. Calypso przyjmuje rocznie około sześciu do ośmiu tysięcy gości przybywających przeciętnie na sześć tygodni.
– Pewnie niezłe tam panienki – dodał Phip, wywołując wybuch śmiechu.
– Nie rób sobie nadziei. Kobiety stanowią jedynie czterdzieści siedem procent populacji. – Lon ponownie zamilkł na moment. – Calypso chciałoby jeszcze bardziej rozwinąć turystykę. Dlatego muszą zapewnić sobie pokój. To kolejny powód naszej robótki. Wracając do tego, co wcześniej mówiłem, nasz kontrakt nie ma określonego czasu trwania, ale jeżeli przeciągnie się ponad sześć miesięcy, zmieni nas inny pułk. Trzeba i pozostałym dać szansę zapracowania na żołd i zdobycia premii kontraktowej. – Spojrzał na Janno Belzera. Wiadomość, że jego nieobecność na Dirigencie nie potrwa dłużej niż siedem miesięcy, pół roku na Calypso plus miesiąc na podróż tam i z powrotem, wcale go nie pocieszyła.
– Poruczniku, czy jest jakaś szansa, że to może być krócej niż sześć miesięcy? – spytał Dean Ericks, który również dostrzegł minę Janno:
– Niczego nie można wykluczyć – odpowiedział Lon. – Jeżeli nastanie pokój i Calypso przestanie czuć się zagrożone, jest możliwość wcześniejszego zakończenia misji. Mogę wam jednak powiedzieć, że ponieważ zakłada się, iż to dłuższy kontrakt, dostaniecie możliwość przesyłania poczty do rodzin i przyjaciół na Dirigent. Weźmie ją KI (kapsuła informacyjna) razem z rutynowymi raportami sytuacyjnymi pułkownika. Będziecie też dostawali wiadomości z domu tą samą drogą, z oficjalną pocztą urzędową.
– Jak często? – zapytał kapral Heyes Wurd z pierwszej drużyny.
Lon wzruszył ramionami.
– Nie sądzę, żeby to było częściej niż raz na dwa tygodnie, może raz na miesiąc. Sami wiecie, że KI kosztuje nieco więcej niż latawiec. No dobrze, to słaba pociecha, ale lepszy rydz niż nic.
Nie było jeszcze planu ataku, o którym mógłby im coś powiedzieć. Jeżeli przed ich przylotem nie rozpoczną się walki, wylądują na lotnisku w stolicy bądź w innym miejscu. Będą mieli czas, aby zająć pozycje obronne i przygotować się do ataku najeźdźców z Belletiene. Jeżeli jednak wróg znajdzie się na Calypso przed nimi, planowanie zacznie się, jak tylko wyjdą z trzeciego, ostatniego, przejścia przez przestrzeń Q, w układzie słonecznym wspólnym dla obu światów.
Lon spędził godzinę z trzecim plutonem, przekazując wszelkie informacje na temat Calypso, jakimi dysponował i odpowiadając na pytania. Potem powtórzył wszystko na odprawie z plutonem czwartym. Podczas piętnastodniowej podróży będą mieli dość czasu, żeby to przetrawić. Nie licząc utrzymywania kwater w porządku, jedynym obowiązkiem żołnierzy była godzina ćwiczeń dziennie w celu zachowania formy. Resztę czasu mieli całkowicie do swej dyspozycji. Spanie i jedzenie nie zdołają im go wypełnić.
Podpułkownik Flowers wstąpił do KND w dniu swoich osiemnastych urodzin, prawie trzydzieści lat temu. Nie czynił najmniejszych wysiłków, aby ukryć czy zapobiec siwieniu swych rudych włosów, które nosił krótko przycięte. Miał prawie dwa metry wzrostu przy wadze około stu kilogramów – mocno zbudowany i muskularny. Nic w jego wyglądzie nie sugerowało słabości, z wyjątkiem zielonych oczu.
– Za powodzenie, panowie – powiedział, wstając zza stołu w mesie oficerskiej. Uniósł kieliszek wina, zaczekał, aż reszta oficerów powstanie do ceremonialnego toastu.
– Za powodzenie – rozległ się wspólny okrzyk. Wszyscy wypili do dna. Wężysko i reszta flotylli oddaliła się od Dirigentu o cztery dni podróży. Za osiemnaście godzin statki wykonają swój pierwszy skok przez przestrzeń Q. Toast miał rytualne znaczenie dla członków siódmego pułku. Wznoszono go zawsze tuż przed pierwszym przejściem w drodze na kontrakt bojowy.
Podpułkownik Flowers usiadł, za nim pozostali. Posiłek się skończył, jednak tym razem nikt nie śmiał opuścić stołu przed dowódcą. Ten rozsiadł się wygodnie i z kieszeni na piersi bluzy wyciągnął cygaro. Mimo niemal powszechnego stosowania molekularnych implantów zapobiegających chorobom, inwalidztwu i uzależnieniom, palący nadal stanowili mniejszość w KND.
– Nie krępujcie się, panowie, jeżeli macie ochotę. – Flowers wskazał na liczne pudełka cygar rozstawione na stołach. Pułkownik zdarł celofanową osłonę i odciął końcówkę cygara nożem.
Lon rozejrzał się nerwowo po sali, nie wiedząc, czy rzeczywiście może pozwolić sobie na zapalenie cygara. Kapitan Orlis sięgnął po jedno, podobnie uczynił Hoper i może jedna trzecia oficerów.
– Nigdy dotąd nie paliłeś? – spytał łagodnie Matt Orlis.
Nolan dyskretnie pokręcił głową.
– Tam skąd pochodzę, nadal uprawiają tytoń – powiedział. – Oczywiście niewiele, ale najwidoczniej nadal jest popyt na to, co u nas nazywają „prawdziwym dymkiem” w odróżnieniu od tytoniu z maszyn. Widziałem, jak to rośnie na polach, ludzi, którzy palą, ale nigdy nie czułem potrzeby skosztowania. Nawet jako dzieciak, z kumplami.
– Sam normalnie tego nie używam. Tylko przy jakichś wyjątkowych okazjach, takich jak teraz. To cię nie zabije.
– Chociaż możesz mieć inne zdanie, kiedy wpuścisz to w płuca – dodał Carl Hoper ze śmiechem.
Lon oderwał wzrok od pudełka z kuszącym towarem i spojrzał na sąsiadów. Wzruszył ramionami i sięgnął po jedno. Przyglądał się, jak Carl przygotowywał swoje cygaro i zrobił dokładnie to, co on.
Po pierwszym zaciągnięciu rozkaszlał się i poczerwieniał na twarzy. Orlis i Hoper roześmiali się, ale niezbyt donośnie.
– Ostrzegałem cię – usprawiedliwił się Hoper. – Trzeba się do tego przyzwyczaić.
– Dlaczego? – spytał Lon, kiedy już odzyskał oddech.
– Nie mam pojęcia – odpowiedział Orlis. – Ludzie, którzy palą regularnie, zdają się czerpać z tego jakąś przyjemność.
– W niektórych kręgach to bardzo modne – dodał Carl. – Znam takich, co wolą cygaro od dobrego piwa.
Lon zaciągnął się po raz drugi, tym razem ostrożniej, bardziej przetrzymując dym w ustach, niż wpuszczając go do płuc. Dopiero wówczas poczuł jakiś smak – łagodną cierpkość i niemal słodycz dymu.
– Trochę kręci mi się w głowie – przyznał się.
– Dlatego, że nie jesteś przyzwyczajony – wyjaśnił Carl.
– Często palisz?
Hoper wzruszył ramionami.
– Miewam różne okresy.
– Panowie! – Podpułkownik Flowers postukał w kieliszek widelcem i podniósł głos, aby wszyscy go usłyszeli. Gwar rozmów ucichł. – Nie mamy pojęcia, co czeka nas na Calypso – zaczął, odpędzając dym sprzed twarzy i pochylając się lekko. – Być może przyjdzie nam walczyć od samego początku albo też spędzimy tam pół roku, czekając, aż coś się wydarzy. Jeżeli poświęciliście choć chwilę na przegląd bazy naszych danych o Calypso, na pewno zauważyliście, że ten świat ma wiele pokus do zaoferowania. Musimy zwracać wielką uwagę na dyscyplinę, jeśli mielibyśmy mieć dużo czasu i gdybyśmy stacjonowali w pobliżu ich głównych skupień populacji. – Zrobił sobie przerwę na zaciągnięcie się cygarem. – Doskonale wiem, że nasz korpus bardzo rzadko ma kłopoty z dyscypliną. Głównie dzięki poczuciu odpowiedzialności, jakie wpajamy każdemu z naszych ludzi, świadomości, czym jest dla nas nasz związek i pewności, że wszelkie wykroczenia będą surowo karane. Jednak większa część powodzenia jest rezultatem tego, że nasi oficerowie i podoficerowie zrobią wszystko, co niezbędne i możliwe, aby zapobiec zdarzeniom, które wymagałyby dyscyplinowania kogokolwiek.
– Chrząknął i rozejrzał się po sali. – Nie zapominajcie o tym – dodał. Rozsiadł się wygodnie i zwrócił się do majora Blacka, swego zastępcy. Gwar rozmów znów wypełnił mesę.
– Więcej rutynowych ćwiczeń? – zapytał Lon.
Kapitan Orlis wzruszył ramionami.
– Niekoniecznie. Ale ma rację. Jeżeli ludzie mają za dużo wolnego czasu i różne pokusy przed oczami, mogą być kłopoty.
– Wystarczy, jak powiesz sierżantom, że pułkownik martwi się o dyscyplinę – szepnął Carl. – Będą wiedzieli, czy jest się czym przejmować na długo przedtem, zanim ty coś zauważysz.
Lon pokiwał głową. „Czasami zastanawiam się, do czego jesteśmy im potrzebni” – pomyślał. W zadumie patrzył na tlące się cygaro. „Dendrow służy w korpusie, od kiedy miałem osiem lat, a Jorgen jeszcze dłużej. Potrzebuję ich bardziej niż oni mnie. Porucznicy są jak te cygara, wątpliwy nawyk”.
Wieczorem Lon złapał się na rozmyślaniach o domu – o swoim prawdziwym domu, o Ziemi, nie Dirigencie. Jego rodzice nadal tam mieszkali, podobnie jak większość przyjaciół z dzieciństwa – przynajmniej ci, którzy dożyli dorosłości. Minęło kilka miesięcy od czasu, gdy jeszcze przed kontraktem na Nowej Bali dostał chipa informacyjnego od rodziców z wieściami z domu, od kolegów i krewnych. Przesyłanie chipów informacyjnych transportem międzygwiezdnym było kosztowne. Należało wykorzystać do końca pojemność każdego z nich, co oznaczało kilka miesięcy pisania okazjonalnych listów wysyłanych jednocześnie. Lon dobrze wiedział, opuszczając Ziemię, że ma niewielkie szanse na nią powrócić. Jednak w jego ówczesnej decyzji był element desperacji. Miał do wyboru: albo wyjechać i próbować na Dirigencie zrobić karierę w wojsku, o czym marzył, lub też zostać na Ziemi funkcjonariuszem federalnych sił policyjnych Unii Północnoamerykańskiej po studiach na akademii wojskowej.
Całe życie marzył, żeby być żołnierzem.
Rzadko zdarzało mu się mieć problemy z zaśnięciem, nie licząc kontraktów, kiedy sen wiązał się z zagrożeniem, jednak tej nocy przewracał się z boku na bok przez ponad godzinę, nie mogąc wyzwolić się od wspomnień. Zaraz po zamknięciu oczu zobaczył matkę, jak żywą, mówiącą coś do niego – siedmio-, ośmiolatka. Czuł zapach niedzielnego obiadu. W niedziele oddawali się kulinarnemu szaleństwu i jadali naturalne produkty: mięso i warzywa wyprodukowane przez przyrodę, nie mechaniczne repliki żywności. Na Dirigencie naturalna żywność była równie powszechna jak jej bardziej nowoczesne substytuty, jednak Lon nigdy nie wyzwolił się z większego poszanowania dla naturalnych pokarmów. Czuł, jak ślina napływa mu do ust. To był ten rodzaj głodu, którego nie mógł zaspokoić żaden dostępny posiłek. Kiedy usnął w końcu, śnił o pieczeni z brytfanki z ziemniakami i marchewką, brązowym sosem i surówką z kapusty...
Nie wiedział nawet, że po policzkach spłynęło mu kilka łez. Zanim się obudził, zdążyły wyschnąć na poduszce.
Sala gimnastyczna, jedyne miejsce do ćwiczeń dostępne kompanii Alfa na Wężysku, była mała, zatłoczona i minimalnie wyposażona. Każda kompania miała podobną salę. Mógł się w niej zmieścić tylko jeden pluton naraz. Pierwszego wieczoru na statku starszy sierżant Jim Ziegler wywiesił przy wejściu rozkład zajęć.
Lon sam układał swój program treningów, ćwicząc z każdą z drużyn po kolei. Zdarzały się dni, kiedy wykonywał dwa zestawy, nie tyle po to, żeby być jeszcze sprawniejszym, ale żeby zabić czas. Ósmego dnia na Wężysku ćwiczył z drużyną Tebby Girany. Nie zwracał większej uwagi na żołnierzy. Skupił się na własnych ćwiczeniach, odsuwając od siebie myśli o Ziemi i rodzinie, której najprawdopodobniej już nigdy nie spotka.
„To nie może być tęsknota. Zbyt wiele czasu już upłynęło” – wmawiał sobie. „Inaczej było podczas podróży na Dirigent i pierwszych tygodni w korpusie. To coś zupełnie innego”. Nie potrafił sobie wytłumaczyć tego, co odczuwał. Nie była to po prostu ucieczka od lęku. Nie miał pojęcia, co go czeka na Calypso, a nawet, gdyby był pewien, że znajdzie się o ogniu najbardziej zaciekłych walk, przyjąłby ten fakt ze spokojem. W końcu to jego zawód. Dopóki nie znalazł odpowiedzi na dręczące go pytania, ćwiczył do bólu, na granicy kontuzji. Podświadomie miał śmieszną nadzieję, że torturowanie ciała zmusi umysł do znalezienia odpowiedzi albo usunie z niego chwilową słabość.
– Poruczniku? – Minęło kilka chwil, zanim to słowo do niego dotarło. Zmrużył oczy. Nie zauważył, jak podszedł do niego sierżant Dendrow.
– O co chodzi?
– Pluton już skończył, sir. – Dendrow zrobił krok do przodu, gdy Nolan przerwał swe gorączkowe ćwiczenie. – Brygada dostała ostrzeżenie, że za trzydzieści minut mamy kolejne przejście przez przestrzeń Q.
Lon rozejrzał się dookoła. Drużyna Tebby opuściła już salę. Pozostali w niej sami z Dendrowem. Pokręcił głową.
– Chyba mnie nieco poniosło, Ivar. Nic do mnie nie docierało.
– Tak, sir. Odniosłem takie wrażenie. – W głosie sierżanta brzmiała troska, ale zbyt delikatna, aby Lon ją dostrzegł. Jednak Dendrow naprawdę się martwił. Każde prawdziwe czy jedynie podejrzewane nietypowe zachowanie dowódcy zawsze budziło jego troskę.
– Ile czasu temu wydano ostrzeżenie?
– Osiem, dziewięć minut temu, poruczniku.
– No to lepiej chodźmy na kwaterę, co?
Na czas przejścia generatory Nilssena będą pracowały pełną mocą. Pasażerowie Wężyska zostaną pozbawieni sztucznej grawitacji, dopóki statek nie powróci do normalnej przestrzeni. Przerwa trwa zwykle nie więcej niż sześć do siedmiu minut, podczas których pozycja statku może zmienić się o dziesiątki lat świetlnych.
– Tak jest, sir. – Dendrow zawahał się. – Dobrze się pan czuje, sir?
Lon nie odpowiedział od razu. Zastanawiał się chwilę nad tym pytaniem.
– W porządku, Ivar. Może zabrzmi to trochę śmiesznie, ale od pewnego czasu tęsknię trochę za domem.
– Rozumiem, że nie chodzi tu o Dirigent?
Lon pokręcił przecząco głową.
– Nie, o Ziemię, jedyną planetę w galaktyce, o której wiem, że prawdopodobnie nigdy na nią nie wrócę.
* * *
Na czas przejścia przez przestrzeń Q Wężysko znajdowało się we własnym wszechświecie. Nilsseny wytworzyły pęcherz przestrzeni Q wokół statku. Długość jajowatego pęcherza nieznacznie przewyższała rzeczywisty wymiar pojazdu. Wyglądając z Wężyska, można było jedynie zobaczyć bezpostaciową, ciemną szarość rozjaśnioną nielicznymi zewnętrznymi światłami statku. Teoretycznie pęcherz przestrzeni Q przylegał do każdego punktu wszechświata przestrzeni „normalnej”. Poprzez naciśnięcie otoczki Q wokół statku w odpowiednim punkcie przez właściwy okres czasu Wężysko mogło, teoretycznie, pojawić się w normalnej przestrzeni w każdym wybranym punkcie. Jednak to naciśnięcie wymagało dokładnych obliczeń. W praktyce statki potrzebowały zwykle trzech przejść przez przestrzeń Q podczas każdej podróży: jednego z punktu wyjścia do zwyczajowego „korytarza transportowego”, drugiego po dobrze udokumentowanej trasie, i ostatniego, aby zbliżyć się do celu. Dni spędzone w normalnej przestrzeni przed i po każdym przeskoku miały zredukować oddziaływanie wszelkich wahań, jakie mogłyby wpłynąć na dokładność obliczeń. Nie było możliwych do zmierzenia różnic między przestrzenią Q a innymi. Po prostu był to nieunikniony element podróży międzygwiezdnych, na który podróżny nie zwracał większej uwagi niż na przesiadki podczas jazdy autobusem po wielkim mieście.
W trakcie trzech dni pomiędzy drugim a trzecim przejściem wizja zakończenia podróży oraz niepewność tego, co czeka ich u celu, stopniowo wyparły melancholijne wspomnienia o Ziemi z głowy Lona Nolana.
Wężysko wyłoniło się z trzeciego przejścia przestrzeni Q w układzie słonecznym wspólnym dla Calypso i Belletiene, o osiemdziesiąt godzin drogi od Calypso. Pierwszym zadaniem było ponowne nawiązanie łączności z resztą flotylli, która pojawiła się w normalnej przestrzeni w ciągu minuty. Z konieczności statki były dość rozproszone. KND specjalnie rozdzielał pojazdy wchodzące i wychodzące z przestrzeni Q, żeby zminimalizować turbulencję.
Drugim zadaniem było zapoznanie się z najnowszymi wieściami z Calypso. Mniej niż dwie godziny po przejściu podpułkownik Flowers zebrał swoich oficerów.
– Inwazja na Calypso rozpoczęła się pięć dni temu – oznajmił. – Nie znam jeszcze zbyt wielu szczegółów. Centra Informacji Taktycznej (CIT) pułku i floty nadal starają się ustalić, jaka jest sytuacja. Wiemy jedynie, że walki trwają. Musimy być przygotowani na lądowanie szturmowe albo na wejście do boju zaraz po wylądowaniu. Jak tylko dowiem się czegoś konkretnego, natychmiast was poinformuję.
Plotki miały krótkie życie na pokładach transportowców siódmego pułku. Pułkownik Arnold Gaffney, dowódca pułku we współpracy z CIT ze swego statku, Gwiezdnego Smoka, rozpracowali informacje otrzymane z Calypso najszybciej, jak to było możliwe. Momentami działały aż cztery oddzielne łącza między statkiem a planetą. Pułkownik Gaffney natychmiast dzielił się wiadomościami z dowódcami batalionów i ich sztabami, które przekazywały dalej wszelkie pewne dane do podległych oficerów. Fakty zabijały plotki, które jednak, niczym feniks, odradzały się w nowej postaci.
Ustalono i rozpowszechniono historię przebiegu walki – ruchy wojsk, bitwy i różnorodne szacunki wywiadu dotyczące potencjału oraz wyposażenia walczących stron. Znalazł się także zapis wideo z lądowania napastników i samych walk. W armii Calypso jedynie oficerowie i sierżanci mieli zamontowane kamery na hełmach bojowych, były one jednak produkcji dirigentyjskiej, więc jakość obrazu była równa filmom z hełmów używanych przez KND. Nagrania z lądowania wroga pochodziły głównie z innych źródeł, przeważnie z kamer turystów i cywilnych sieci complinka.
– Nie czekajcie, aż ktoś wam powie, czego powinniście się obawiać, a czego nie – Lon ostrzegł żołnierzy trzeciego plutonu podczas jednej z odpraw. – Macie dostęp do wielu complinków. Wykorzystajcie je. Im więcej będziecie wiedzieć o tym, co się dzieje tam na dole, tym lepiej będziecie przygotowani, kiedy się tam znajdziecie.
– Poruczniku? – Kapral Wurd z pierwszej drużyny podniósł rękę.
– Tak, Heyes?
– Mamy jakieś wiadomości, kiedy to się stanie? To znaczy, kiedy wejdziemy do walki?
Lon pokręcił głową.
– Ani kiedy, ani gdzie. Pułk jeszcze nie zatwierdził planu ataku. Mamy jeszcze czterdzieści godzin lotu do orbity szturmowej, więc na pewno nie zaczniemy wcześniej. Wydaje mi się jednak, że nie będziemy na niej zbyt długo czekać. Naszym pracodawcom nie podobałoby się, gdybyśmy czaili się bezpieczni na orbicie, podczas gdy oni zbierają cięgi. Znajdziemy się na orbicie, kiedy w Oceanview, ich stolicy, rozpocznie się wschód słońca. Wylądujemy najprawdopodobniej nocą lub o wschodzie następnego dnia. Ale to tylko moje przypuszczenia. – Podczas podróży stopniowo dopasowywano rytm dnia i nocy do czasu panującego na Calypso w momencie przybycia oddziałów na planetę.
– Noc nie da nam żadnej przewagi – odezwał się kapral Girana z drugiej drużyny. Na pewno nie było to pytanie.
– Trzeba założyć, że Belletieńczycy będą równie dobrze wyposażeni jak my – powiedział Lon. – Chodzi mi o broń, elektronikę i zdolność widzenia w ciemnościach. Przez ostatnich dwadzieścia lat sporo forsy wydali na zbudowanie i utrzymanie nowoczesnej armii. Kupowali wszędzie, gdzie można zdobyć niezły sprzęt.
– Mają coś produkcji dirigentyjskiej? – spytał Heyes Wurd. – Kurde, niemal wszyscy moi krewni pracują w przemyśle zbrojeniowym. – Te słowa wywołały wybuch nieco nerwowego śmiechu.
– Dirigent nie sprzedawał im niczego bezpośrednio, wiem o tym – uspokajał go Lon. – Raczej niemożliwe, żeby ktoś pośredniczył w handlu sprzętem w ilościach, które ich interesowały.
Każdego dnia Lon prowadził przynajmniej dwie odprawy ze swoimi plutonami, odpowiadając na pytania, dzieląc się najświeższymi informacjami – robiąc, co w jego mocy, żeby żołnierze się nie denerwowali i byli jak najlepiej przygotowani do akcji. Zaczęło się to już podczas lotu międzygwiezdnego, a z chwilą wejścia floty w układ słoneczny sesje stawały się coraz dłuższe.
Przynajmniej na czas ich trwania Lon mógł odsunąć od siebie własne wątpliwości związane z kontraktem. Im bardziej zbliżali się do Calypso bez ostatecznego planu walki, tym bardziej się denerwował. Zresztą nie był w tym osamotniony. Matt Orlis i Carl Hoper również się do tego przyznawali.
– Nie rozumiem, o co chodzi pułkownikowi – powiedział Matt, kiedy trzej oficerowie zebrali się w kajucie kapitana po kolacji w przeddzień przylotu na Calypso.
– Tak, można by się spodziewać, że do tej chwili mógłby przynajmniej zatwierdzić plan wstępny – poparł go Hoper. – Coś, co pozwoliłoby nam zacząć przygotowywać ludzi. Bez względu na to, jak płynna jest sytuacja tam na dole, CIT powinien wymyślić coś rozsądnego.
– Przy tej całej polityce otwartości nie sądzisz chyba, że coś przed nami ukrywają, co? – zapytał Lon.
Orlis zdecydowanie zaprzeczył ruchem głowy.
– To nie w stylu Gaffneya. Zbyt długo służę pod jego komendą, żeby dopuścić do siebie taką myśl. Jest w korpusie dwadzieścia lat dłużej ode mnie. W tej chwili przychodzi mi do głowy jedno wyjaśnienie – że toczy się jakiś spór, może Calypsjanie chcą, żebyśmy zrobili coś, na co nie zgadza się pułkownik. To mogę zrozumieć. Być może miejscowi chcą, żebyśmy spadli na miejsce największej koncentracji wroga, a pułkownik się temu sprzeciwia.
– To zbyt ryzykowne – wtrącił Hoper.
– Pułkownik Gaffney nie poświęci ludzi bez zastanowienia – potwierdził Orlis. – O ile go znam, chodzi mu o coś więcej niż tylko o zmniejszenie naszych szans. – Najemnicy z obrzydzeniem odnosili się do idei obrony do krwi ostatniej czy samobójczych ataków. Ofiary i śmierć były częścią ich profesji, ale musieli wiedzieć, że mają szansę przetrwania każdego kontraktu.
– Jeśli o to by chodziło, nie puściłby pary? – spytał Lon.
– Tak, żebyśmy wiedzieli, co jest grane i nie musieli się zamartwiać. My i nasi ludzie.
Matt Orlis przez chwilę wpatrywał się w podłogę między stopami.
– Jeżeli do rana niczego się nie dowiemy, pójdę do pułkownika Flowersa. Jeśli on nie będzie nic wiedział, poślę go do Gaffneya.
Następnego ranka, przy śniadaniu, Medwin Flowers był pewien, że usłyszy to pytanie, więc je uprzedził.
– Wszyscy zastanawiacie się zapewne, dlaczego nie dostaliśmy dotąd choćby wstępnego planu ataku. – Przerwał na moment. – Być może to niedbalstwo z mojej strony. Powinienem wcześniej wyczuć wasze nastroje.
Lon i Carl Hoper wymienili spojrzenia, ale żaden z nich się nie odezwał. Najwyraźniej podpułkownik Flowers jeszcze nie skończył.
– Wiem, że uważnie studiowaliście bieżące raporty z pola walki – kontynuował podpułkownik. – Bitwa toczy się w dwóch strefach: jedna w pobliżu stolicy na wybrzeżu, druga w rejonie najwydajniejszych kopalni złota. To oczywiste cele najeźdźców. Armia calypsjańska, jak na razie, utrzymuje pozycje obronne. Sytuacja jednak jest płynna, zmienia się dramatycznie niemal z godziny na godzinę. CIT wypracowało dla nas trzy równie możliwe scenariusze. Calypsjańskie Centrum Dowodzenia Obroną ma jeszcze jeden – i mocno napiera na jego realizację. Pułkownik Gaffney i ja sam zdecydowaliśmy, że wydanie wstępnych planów ataku opartych na kilku różnych, często przeciwstawnych scenariuszach, byłoby szkodliwe. Pułkownik zamierza czekać tak długo, jak to możliwe, zanim podejmie ostateczną decyzję, w zależności od najnowszych wiadomości. Planuje, żebyśmy wylądowali w miejscu, które będzie najlepsze w danej chwili – Flowers znów zrobił przerwę, żeby wszyscy zrozumieli, na czym najbardziej mu zależy. – Rozmawiałem z pułkownikiem Gaffneyem przed przyjściem tutaj. Zapewnił mnie, że będzie się starał dać nam co najmniej godzinę na przestudiowanie planów, które wybierze, zanim udamy się do promów.
Powinniśmy wyruszyć dziś w nocy. Znacie dzisiejszy rozkład dnia. Żadnych ćwiczeń. Dajcie żołnierzom czas najedzenie i wypoczynek. Róbcie, co w waszej mocy, żeby dodać im otuchy. Nie jest tak, że jakieś złe wiadomości wstrzymują zatwierdzenie ostatecznego planu natarcia. – Niemal się uśmiechnął. – Zresztą nie muszę chyba akurat wam przypominać, że nawet najlepszy plan może się załamać w kilka minut po wylądowaniu.
Po śniadaniu Lon przekazał swoim żołnierzom najświeższe wiadomości i po zwyczajowej porcji pytań i odpowiedzi poszedł do swojej kabiny i zasiadł do porannej pracy. Rozłożył biurko i zalogował się do sieci complinka. „Co ja bym zrobił na miejscu dowódcy?” – spytał samego siebie, ściągając pliki o Calypso. Było to ćwiczenie intelektualne, pozostałość po dniach spędzonych na studiach oficerskich, najpierw w Północnoamerykańskiej Akademii Wojskowej na Ziemi i późniejszych, już na Dirigencie. Było to także ćwiczenie praktyczne, jedna z metod zapamiętania szczegółów sytuacji i przygotowania się do akcji.
Większość populacji Calypso skupiła się na wąskim pasie wzdłuż wschodniego wybrzeża jedynego, mocno skolonizowanego kontynentu. Leżał na południowej półkuli, więc nie było zagrożenia ze strony huraganów. Stolica, Oceanview, była stosunkowo małą enklawą mieszczącą głównie instytucje rządowe, oddaloną o kilka kilometrów od największej metropolii świata.
Drugie skupisko ludności mieściło się w największym rejonie wydobywczym, w górach, ponad trzysta kilometrów od wybrzeża. Nie było tam żadnych wielkich miast, jedynie kilkadziesiąt małych wiosek przy kopalniach. Niektóre były niewiele większe od obozów. Większość z nich znajdowała się między dwoma pasmami górskimi, w dolinach i na zboczach.
„Kręgosłup kontynentu, jak góry w Ameryce, od Skalistych do Andów” – pomyślał Lon, wyświetlając topografię na ekranie. Wspominanie rodzinnej planety nie przeszkadzało mu teraz – był zbyt skoncentrowany. Cały transport między górami a wybrzeżem odbywał się drogą powietrzną. Nie istniały drogi łączące oba regiony, nie było mostów, tuneli i, o ile dane były rzetelne, nikt nie próbował podróży lądem. Teren był dobrze opisany na mapach, ale jedynie na podstawie zdjęć lotniczych i z kosmosu. „Nie wiadomo, co się tam kryje” – nasunęło się mu na myśl. Uśmiechnął się. Nie przeprowadzono systematycznych badań flory i fauny poza terenami zamieszkanymi albo też przeznaczonymi do zasiedlenia w najbliższej przyszłości. Calypso nadal kryło w sobie wiele niespodzianek, nawet dla swoich mieszkańców. W chwili rzadkiego rozbawienia Lon napisał na mapie: „Oto, gdzie mieszkają smoki!” i roześmiał się. Odprężyło go to trochę. Poczuł się lepiej.
CIT zestawiło animowany przebieg walk i ruchów wojsk z głosowym komentarzem. Belka u dołu ekranu dawała numery i linki do wspomagających danych. W początkowym uderzeniu Belletiene wysłało trzy i pół tysiąca żołnierzy – trochę więcej niż standardowy pułk KND. Większość z nich skierowano do centrów populacji na wybrzeżu. Jedynie pięciuset ludzi ruszyło na zachód, stwarzając zagrożenie dla rejonu górniczego. Atakowi towarzyszyła minimalna osłona z powietrza. Według dostępnych informacji, Belletiene dysponowało tylko jednym transportowcem, który, najwyraźniej, mieścił jedynie dwadzieścia cztery myśliwce. Co najmniej trzy z nich zostały zestrzelone przez calypsjańską obronę przeciwlotniczą, a o ile twierdzenia rządu nie były przesadzone, wielkość strat mogła sięgnąć siedmiu maszyn.
Lon obejrzał bez przerwy całą animację, obserwując, jak obie armie manewrowały na swoje pozycje i walczyły z sobą. Jak dotąd, armia Calypso nieźle sobie radziła, chroniąc miasta i unikając decydującej bitwy. Na zachodzie, gdzie normalnie stacjonowała tylko jedna kompania regularnej armii, ciężar walki wzięła na siebie miejscowa milicja utrzymywana przez firmy wydobywcze. Kopalnie złota i platyny zawsze wymagały ochrony. Firmy były na to przygotowane. Niezbyt dobrze wyszkolone jednostki nie mogły długo stawiać oporu zawodowym żołnierzom, ale było ich na tyle dużo, że najeźdźcy musieli się napracować. Na kilka godzin, zanim flota Dirigentu pojawiła się w normalnej przestrzeni, dowódca Belletieńczyków wysłał tam dodatkowych dwustu pięćdziesięciu żołnierzy jako wzmocnienie.
– Kruszce odgrywają tu główną rolę – zamruczał do siebie Lon. – Po to ta cała inwazja. Belletiene chce dorwać się do cennych metali. – Opadł na oparcie i pokiwał głową. „Dlaczego nie skierowali tam całej swojej armii? Mogliby opanować miejscową opozycję i zacząć wywozić rudę czy też metale. Zmusiliby Calypso do ataku, a sami wykorzystaliby walory obronne terenu” – pomyślał.
Analizował to dokładniej. „Dobrze, sam widzę kilka powodów, dla których postąpili inaczej. Być może nie dadzą rady wytrzymać dłuższej kampanii bez szerszej bazy. Mogliby zostać zmuszeni do ucieczki albo przyduszeni i wybijani oddział po oddziale. Nie wdawali się w tę awanturę po to tylko, żeby zabrać ile się da i zwiewać. Chcą dostać wszystko, całe złoto i platynę, rafinerie i przemysł stworzony do eksploatacji złóż”.
Radykalnie odmienny scenariusz był jednak jeszcze trudniejszy do rozgryzienia. „Jeśli tak, to dlaczego nie zostawili rejonu kopalń w spokoju, dopóki nie zakończą właściwej roboty? Skierować całe siły do rozbicia armii calypsjańskiej i zajęcia rządu oraz centrów populacji”. Jedynym logicznym wyjaśnieniem było to, że Belletieńczycy chcieli, żeby atak w górach rozproszył przeciwnika.
„Dobra, pewnie tak to wygląda, ale to doprowadziło ich do obecnej sytuacji” – kontynuował rozmyślania Lon. „Jak wykorzystałbym nasz pułk, żeby w najkrótszym czasie osiągnąć najlepsze wyniki przy najniższych kosztach?”. Taki w końcu był cel ćwiczenia.
Rozpoczął rozwiązywanie problemu od sporządzenia listy celów. Pierwszym była „Ochrona rządu zleceniodawcy”. Drugim: „Ochrona głównych centrów populacji” – uzupełnienie pierwszego celu. Rząd Calypso potrzebował wsparcia ludności i miałby niewiele władzy, gdyby główne miasta zostały opanowane. „Wymuszenie szybkiego i ekonomicznego zakończenia walk” – to trzeci punkt w planie Lona.
Istniało nieskończenie wiele sposobów wykorzystania siódmego pułku na Calypso. Lon musiał zaczynać szeroko, czyniąc podstawowe założenia, a następnie zawężać je do bardziej szczegółowych rozwiązań. Po niedługim czasie przeszedł do zapisywania planu. „Wylądować na wybrzeżu, w pobliżu głównego miejsca akcji, ale nie w nim samym. Oskrzydlić główne siły z Belletiene między nami a armią calypsjańską, zepchnąć je na dogodny dla nas teren i zmusić do poddania albo narazić na zniszczenie”. Oznaczało to zignorowanie żołnierzy Belletiene w obszarze górniczym. Po neutralizacji głównego trzonu oddziałów wroga ich znaczenie zmaleje.
– No i jak mi idzie? – spytał sam siebie. Był zadowolony z postępów swego planowania. Na dłuższą metę zupełnie nie miał znaczenia fakt, że wszystkie jego przewidywania były całkowicie błędne.
– To bez sensu, kapitanie. – Lon był podenerwowany. – To po prostu bez sensu. – Wskazywał na ekran complinka w kabinie Orlisa. – Belletieńczycy ściągnęli więcej ludzi z wybrzeża i posłali ich w rejon górniczy. Jeżeli nasze dane liczbowe są prawdziwe, rozdzielili siły prawie po połowie. Orlis wzruszył ramionami.
– Nie podniecaj się tak, Nolan. Jeżeli chcą nam ułatwić sprawę, pozwólmy im na to. Nie proś mnie, żebym ich tłumaczył.
– Muszą już wiedzieć, że jesteśmy – powiedział Lon.
Transportowce znajdowały się o mniej niż pół godziny drogi od pozycji, z której mogły startować promy. W Oceanview zbliżał się wschód słońca. Krążowniki ruszyły prędzej, gotując się do konfrontacji ze statkami Belletiene wyposażonymi w rakiety oraz działka na energię i pociski. Nie było śladu transportowca myśliwców. Spodziewano się, że wrócił do domu. Belletiene nie miało nad Calypso żadnych krążowników ani innych statków. Nie było też oznak ruchu między oboma światami, które aktualnie były od siebie odległe o mniej więcej sto trzydzieści milionów kilometrów.
– Można by się spodziewać, że będą się przegrupowywać na spotkanie z nami – dodał Lon.
Orlis westchnął. Wolał robić inne rzeczy, jednak szkolenie młodszych oficerów było częścią jego pracy.
– Jest masa powodów, dla których dobrze jest rozproszyć wojska w obliczu ataku z kosmosu. W dodatku zawsze dobrze jest robić coś, czego nikt się nie spodziewa. Jeżeli posunięcia Belletieńczyków miałyby w równym stopniu wprowadzać zamieszanie w głowie pułkownika Gaffneya i w CIT, co w twojej, to byłoby to niezłe usprawiedliwienie, nie sądzisz?
– Prawdopodobnie tak – zgodził się Lon niechętnie.
– Według dotychczasowych doniesień o kampanii prowadzonej przez Belletieńczyków trudno posądzać ich dowódcę na Calypso o niekompetencję – ciągnął Orlis. – Wydaje się, że jak dotąd wykonali dobrą robotę. Zakładając też, iż mają niezłe wiadomości o naszej flocie, całkiem sensownym posunięciem było wykorzystanie przez nich promów, zanim zdołaliśmy im zagrozić. Mogli przenieść wszystkich swoich ludzi w miejsca, które uznali za najlepsze i zminimalizować niebezpieczeństwo.
– Ale... – zaczął Lon i równie szybko przerwał. Pokiwał tylko bezradnie głową w geście bardziej odzwierciedlającym jego odczucia niż skierowanym do kapitana.
– Nie martw się tym – uspokajał Orlis. – Martwisz się tym tylko dlatego, że wszystkie twoje przewidywania wzięły w łeb. – Było to jedynie przypuszczenie, ale patrząc na zdumioną minę Nolana, kapitan przekonał się, że miał rację. Uniósł dłoń, nie dopuszczając Lona do głosu. – Wiem, wszyscy to robimy. Mam tylko nadzieję, że wyspałeś się dziś po południu. Jeżeli jutro wejdziemy do akcji, trudno powiedzieć, kiedy będziesz miał okazję się znów przespać.
– Spałem, ile mogłem – Lon odpowiedział niemal impertynencko, mimo że nie był pewien, czy w ciągu ostatnich dziesięciu godzin zdołał przespać choć dwie. Nie czuł się jednak zmęczony czy śpiący. Nie mógł odpędzić od siebie myśli o lądowaniu i o walce, która mogła nastąpić natychmiast potem.
– Już za późno na więcej – rzucił Orlis, spoglądając na zegar. – Lada chwila otrzymamy z dowództwa pułku plan ataku.
– Mam nadzieję – Lon prawie to wyszeptał.
– Byłem już na kontraktach, kiedy plany dostawaliśmy dopiero na promach, a i wówczas niemal się dezaktualizowały, zanim zdołaliśmy wylądować. Musieliśmy improwizować w pięć minut po lądowaniu. Nie możesz liczyć na to, że wróg zrobi to, czego się po nim spodziewasz. Wpadniesz w niezłe tarapaty, jeżeli tak będziesz myślał.
– Tak jest, sir. Tyle że to takie denerwujące.
– Samo życie, Nolan.
Lon wyszedł z kabiny kapitana i przeszedł do swojej. Miał ochotę zebrać myśli, chodząc, ale pomieszczenie było na to zdecydowanie zbyt małe. Z kolei spacer po korytarzu, na którym mogli go zobaczyć żołnierze, był wykluczony. Oficerom nie wolno było okazywać emocji. Każdy objaw zdenerwowania mógł źle wpłynąć na morale podwładnych. W przedziałach żołnierskich napięcie nie było zbyt wysokie. Każda drużyna miała przynajmniej jednego człowieka, który potrafił je rozładować. W grupie Girany takim facetem był zwykle Phip ze swoimi niekończącymi się żartami i czasami ironicznymi uwagami, zwykle wspomagany przez Janno lub Deana. Często ich wygłupy zabawiały cały pluton.
– Wyluzuj, facet – mruknął do siebie Lon. – Przestań się tak nakręcać. „Nie zużyj całej adrenaliny, zanim znajdziesz się na dole, gdzie naprawdę będzie ci potrzebna” – pomyślał. Siedział na brzegu koi, potem położył się. Próbował wykonać kilka odprężających ćwiczeń oddechowych. Trochę pomogło, ale byłoby lepiej, gdyby przez cały czas nie nasłuchiwał, czy w complinku nie pojawił się plan akcji albo rozkazy zebrania ludzi i przechodzenia na promy.
Po paru minutach zaczął przypominać sobie ostatnie ruchy wojsk i sytuację na ziemi na krótko, zanim wybrał się do pokoju kapitana Orlisa. Nowe pozycje, nowe możliwości. „Zdobyć jedną z pozycji, gdzie wróg skoncentrował siły” – pomyślał. „Nieważne, którą, to loteria”. Potrzebował paru sekund, żeby dość do wniosku, że w sumie chyba skupiłby się na grupie zagrażającej stolicy i miastom na wybrzeżu. Kiedy zostanie zneutralizowana, będzie mnóstwo czasu, aby zająć się resztą.
Nie zasnął. Przez większość czasu miał oczy otwarte, choć tak naprawdę nie widział sufitu nad głową. Stracił poczucie upływającego czasu, jakby jego umysł wytworzył wokół niego pęcherz przestrzeni Q, pozbawiając czas znaczenia. Rozmyślał o wszelkich możliwościach: gdzie posadziłby desant, gdyby był dowodzącym, jak zepchnąć wroga na niekorzystne pozycje i zmiażdżyć go. Skupił się na tym ostatnim, co odprężało go bardziej niż sen.
...Do czasu aż dopadło go dręczące pytanie: „Która godzina?”. Był tak zaskoczony nagłym uświadomieniem sobie, że czas przecież się nie zatrzymał, iż niemal lewitował z koi. Zwrócił głowę ku complinkowi i paskowi czasomierza u góry ekranu.
20:00.
Zerwał się na równe nogi, odpędzając od siebie myśl, że to niemożliwe. O tej porze powinni przynajmniej znać swoje rozkazy, o ile nie byliby w drodze na dół. Podszedł do complinka i machinalnie włączył program testujący – niepotrzebny ruch, ponieważ nawet gdyby jego urządzenie, albo cała sieć, uległo awarii, dowiedziałby się o tym. Ktoś na pewno przyszedłby go powiadomić o planie.
Complink bez protestu wykonał testy i ogłosił, że wszystko jest w jak najlepszym porządku. Lon ledwie rzucił okiem na ekran. Ruszył do drzwi, gotów – bez zastanowienia – pobiec korytarzem do pokoju kapitana zapytać, co się stało. Już miał dłoń na klamce, gdy dopadła go instynktowna myśl: „Znów zrobisz z siebie idiotę!”.
„Zastanów się, kretynie”. Zrobił głęboki wdech, puścił klamkę i wrócił do complinka. Wystukał polecenie znalezienia ostatnich poprawek do plików o nadchodzącej operacji. Znalazł nowe dane o najnowszych posunięciach na ziemi i wiadomość, że transportowce belletieńskie szybko zmierzały do domu, uciekając przed krążownikami Dirigentu, nie było jednak nowych analiz z CIT ani planu akcji.
„Nie mogę tak po prostu siedzieć tu i kręcić młynka palcami” – pomyślał. „Przejdę się do mesy i napiję kawy. Może dowiem się od Wara i Weila, jak ludzie znoszą oczekiwanie”. To zabierze trochę czasu. Była też szansa, że natknie się na kapitana lub innego oficera i pogadają sobie. „Muszę zachować spokój. Uda mi się”.
* * *
Prawie połowa oficerów batalionu siedziała w mesie, pijąc kawę, herbatę czy soki i rozmawiając. Ktoś odwrócił głowę, kiedy Lon wszedł do środka. Na moment gwar rozmów przycichł, jakby spodziewano się, że jest posłańcem, który powie im, że plany ataku wreszcie nadeszły. Kiedy jednak skierował się bezpośrednio do wózka z napojami na końcu baru, rozmowy potoczyły się dalej.
Carl Hoper siedział samotnie przy jednym ze stolików. Lon dosiadł się do niego z kawą.
– Chyba nie jestem jedynym, który nie może usiedzieć na miejscu – powiedział półgłosem.
Carl uśmiechnął się szeroko.
– Nie wiem, jak reszta, ale ja miałem już dość swojego towarzystwa.
Lon odwzajemnił uśmiech.
– Ja też. Miałem do wyboru: przyjść tutaj albo zawracać głowę żołnierzom.
– Matt tu był, ale tylko przez chwilę, żeby wypić pół kubka kawy. Powiedział, że musi rozpracować parę trików.
– A może ktoś zapomniał obudzić pułkownika Gaffneya z popołudniowej drzemki? – Lon ściszył głos, rozglądając się, czy ktoś go nie podsłuchuje. Pułkownik był popularnym dowódcą.
– Jesteś trzecim, który mnie o to pyta w ciągu ostatniej półgodziny – odpowiedział Carl. – To żart dnia.
– Nie tylko mnie więc wkurza takie bezczynne czekanie na jakiś plan.
– To jest niecodzienne – zgodził się Carl. – Nie, żeby nie zdarzało się nigdy przedtem, ale rzadko. Nie mam pojęcia, o co tu chodzi. A może Calypsjanie chcą renegocjować kontrakt? Choć to dziwnie brzmi, były już takie przypadki w innych miejscach. Przychodzi im na myśl, że możemy trochę spuścić z ceny, kiedy jesteśmy już na miejscu.
– Żartujesz.
– Poczytaj o kontrakcie z Dinwaith, jak znajdziesz chwilę czasu. Siedem czy osiem lat temu. Nasz czwarty batalion czekał na orbicie dziewięć godzin, podczas gdy gubernator Dinwaith próbował dostać rabat. Nie było to pierwszy raz. Po prostu zapamiętałem tą sytuację. – Carl wstał po następny kubek kawy. Lon pociągnął kilka łyków ze swojego i też poszedł po drugą porcję.
– Chyba zjem parę pączków czy coś takiego... – powiedział Carl. – Kiedy wreszcie ruszymy, trudno powiedzieć, jak prędko trafi się okazja, żeby zjeść coś w miarę porządnego.
Lon nie był szczególnie głodny. Najadł się do syta przy kolacji, pięć godzin wcześniej, i nadal czuł to w żołądku, ale też wziął pączka. Czas szybciej płynie, kiedy się coś skubie. Poza tym, Carl miał rację. Gdy już znajdziesz się w akcji, często mija wiele czasu, zanim możesz zjeść coś innego niż gotowe racje bojowe. Choć były bardzo pożywne, trudno było uznać je za smaczne.
Po godzinie 21.00 z głośników wreszcie rozbrzmiał rozkaz: „Wszyscy oficerowie drugiego batalionu natychmiast stawią się w mesie oficerskiej”. Paru oficerów zaszło do mesy tuż przed komunikatem, niewielu ją opuściło. Lon i Carl spojrzeli na siebie.
– Teraz się dowiemy – westchnął Carl.
Lon skinął głową – Nareszcie. – Rozejrzał się dookoła. Nie liczył obecnych, tylko sprawdzał, kogo brakuje. – Prawie wszyscy są na miejscu, oprócz pułkownika i jego sztabu.
– Chyba wezmę sobie jeszcze jedną kawę, zanim odprawa się rozpocznie – mruknął Carl, wstając. – Zakładam, że to będzie prawdziwa odprawa, a nie kolejne: „Nadal nie wiemy, co będziemy robić, ale wkrótce sytuacja się wyjaśni” albo, co gorsza, wiadomość, że kontrakt został anulowany i wracamy do domu.
– To niemożliwe – zaprotestował Lon.
– Mam taką nadzieję. – Carl był bardziej sceptyczny.
Brakujący oficerowie pojawili się w kilka sekund po zakończeniu komunikatu. Cztery minuty później wszyscy, nie licząc dowódcy batalionu, byli już na sali. Matt Orlis z kubkiem kawy w dłoni dosiadł się do swoich poruczników.
– Mam nadzieję, że nie wypiliście tego tyle, aby nie móc zasnąć, jeżeli rozkazy każą nam czekać z atakiem do rana – powiedział, siadając.
– Uważasz, że to możliwe? – spytał Hoper.
Orlis wzruszył ramionami.
– Sam już nie wiem, co myśleć. Nie sądzę, żeby sama nasza obecność na orbicie sprawiła, że Belletieńczycy nagle się poddadzą, ale...
Nie skończył, ponieważ drzwi nagle się otworzyły i do mesy wszedł podpułkownik Flowers, a za nim major Black i sierżant szef batalionu Zal Osier. Dwaj oficerowie zajęli miejsca siedzące, a sierżant stanął za nimi. Dowódcy kompanii i plutonów, którzy dotąd stali, zaczęli szukać na gwałt krzeseł.
– Panowie – zaczął Flowers jak zwykle spokojnym głosem. – Mamy już swoje rozkazy. – Nie musiał mówić głośno. Na sali panowała absolutna cisza. – Reszta pułku zacznie ładować się na promy w ciągu najbliższej półgodziny.
„Niech nam tylko nie mówi, że będziemy rezerwą!” – zdążył pomyśleć Lon w czasie krótkiej przerwy, jaką pułkownik zrobił po tym oświadczeniu. Wypełniły ją ciche głosy, pomruki, szuranie stopami, zmiany pozycji ciała.
– Nasza kolej przyjdzie niebawem – ciągnął pułkownik, rozglądając się po sali. – Oto zasadnicze założenia. Inne bataliony wylądują tak, aby zaangażować siły Belletieńczyków w rejonie górniczym. CIT szacuje, że wróg spróbuje przesunąć tam więcej wojska, aby stawić czoło zagrożeniu z naszej strony. Jeżeli zdecydują się wykorzystać do tego promy, jakie mają na ziemi, nasze myśliwce ruszą na nie, co zaoszczędzi nam nieco roboty. Lądowanie naszych głównych sił na zachodzie powinno wprowadzić trochę zamieszania w głowach ich dowódców. Lądowanie odbędzie się pod osłoną myśliwców atakujących pozycje przeciwnika. Następnie, o trzeciej rano, my wsiądziemy do promów i wylądujemy w pobliżu Oceanview tuż przed świtem.
To może być niebezpieczne – kontynuował pułkownik. – Tuż po zachodzie słońca żołnierze z Belletiene dotarli na obrzeża stolicy. Calypsjanie stawiają opór, opóźniając ich marsz, ale nikt nie wie, jak długo będzie się im to udawać. Spadniemy na prawą flankę sił belletieńskich, gdzie mają liczebną przewagę nad nami w stosunku trzy do dwóch. Bezpośrednim celem drugiego batalionu jest wejście między najeźdźców a wojska Calypso. Podejmiemy działania jako samodzielna jednostka, ale będziemy ściśle współpracować z armią calypsjańską, koordynując nasze poczynania z miejscowym dowódcą. Pamiętajcie – Calypsjanie już pokazali, na co ich stać. Wielu z nich zostało przeszkolonych przez naszych ludzi, i to oni z kolei szkolili pozostałych. Stanowią poważną siłę militarną i nie są jakąś przypadkową milicją. Kiedy wrócicie do swoich kwater, znajdziecie na complinkach bardziej szczegółowe informacje. Spotkajcie się z podoficerami. Przekażcie im wiadomości, a oni niech powiadomią żołnierzy. Nie będę udawał, że nasz plan obejmuje całość problemów. Wszystko, co nastąpi po lądowaniu, jest płynne, zależne od faktycznej sytuacji w danej chwili. CIT ma mnóstwo scenariuszy rozwoju wydarzeń w zależności od reakcji Belletieńczyków i wyniku pierwszych starć.
Flowers znów przerwał na krótką chwilę.
– Nie będę teraz odpowiadał na żadne pytania. Na to przyjdzie czas przed wyruszeniem na promy, kiedy przeczytacie materiały CIT. Zanim wyruszymy, będziemy mieli jakieś pojęcie o reakcji wroga na nasze lądowanie w rejonie górniczym. – Wstał, a za nim reszta oficerów. – Kiedy już zapoznacie podoficerów z sytuacją, postarajcie się złapać parę godzin snu, dotyczy to również waszych żołnierzy. Pobudka o pierwszej czterdzieści pięć, potem szybkie śniadanie. Na razie, panowie, pozwólcie mi tylko powiedzieć: powodzenia i niech Bóg będzie z nami wszystkimi.
Flowers, Black i Osier natychmiast opuścili salę. Pozostali wychodzili wolniej, ale nikt się nie ociągał. Wymieniali uwagi o tym, co usłyszeli.
– To prawie wcale nie pokrywa się z moimi przewidywaniami – poskarżył się Lon. – Gdyby coś takiego przyszło mi do głowy, natychmiast bym to odrzucił.
Śmiech kapitana Orlisa zabrzmiał niemal jak szczeknięcie.
– Miejmy nadzieję, że wróg jest równie skołowany jak ty, Nolan. Teraz powiedzmy ludziom, co jest grane. Jeżeli zbytnio opiliście się kawą, skorzystajcie z plasterków, żeby się dobrze wyspać. Po pobudce chcę widzieć was świeżych niczym skowronki.
Waga pełnego zestawu bojowego nie była dla Lona obciążeniem, lecz dawała mu poczucie bezpieczeństwa. Ledwie ją odczuwał, przechodząc na przystań promową za swymi plutonami. To może się zmienić, kiedy przez jakiś czas będzie dźwigał ten ciężar na ziemi. Kamuflujące moro, hełm, karabin i pistolet, amunicja, mapnik, manierki i plecak – wszystko razem ważyło dwadzieścia siedem kilogramów. Udało mu się złapać dwie godziny snu, choć potrzebował plasterka, żeby usnąć. Nie odczuwał żadnego „kaca” po lekach, a sen był mocny, dający odpoczynek. Teraz był gotów do działania, z jasną głową i tylko lekko spięty.
Nie miał czasu martwić się o siebie. Musiał uważać na stu ludzi. Przyglądał się im i słuchał, co mówią. Nie dostrzegł żadnych niezwykłych oznak napięcia. Żołnierze jak zwykle żartowali i przekomarzali się między sobą. Przeszli z kwater mieszkalnych do zbrojowni pobrać broń, a następnie do hangaru i wsiedli na promy.
Lon wsiadał ostatni. Stał przy wejściu i liczył wchodzących. Szef hangaru, członek załogi Wężyska, stanął naprzeciw niego i również liczył. Kiedy ich obliczenia się zgadzały, a wszyscy żołnierze trzeciego i czwartego plutonu znaleźli się na pokładzie, szef zasalutował. Lon odwzajemnił pozdrowienie, wszedł do promu i nacisnął przycisk zamykający wejście. Szef sprawdził zewnętrzne czujniki i opuścił hangar. Kiedy pilot promu potwierdzi, że w jego pojeździe wyrównano ciśnienie i włączono wszystkie systemy, powietrze z hangaru zostanie wypompowane, a prom będzie gotowy do startu.
Wewnątrz statku żołnierze zapinali pasy. Większość opuściła przyciemnione osłony hełmów na twarz. Chwila prywatności. W takich momentach Dirigentyjczycy cenili sobie odosobnienie, pragnąc oddać się modlitwie bądź przygotować mentalnie na to, co miało wkrótce nadejść. Lon pamiętał niemal paraliżujący lęk, jaki go ogarnął przed pierwsza walką, w której miał uczestniczyć.
Stanął obok swojego fotela, a dowódcy drużyn zajmowali się podwładnymi. Sierżanci sprawdzali dowódców drużyn, a Lon skontrolował sierżantów i sam zapiął pasy. Zaczekał, aż pilot poinformuje ich, że w hangarze panuje zerowe ciśnienie i przemówił do swoich żołnierzy przez radio, na ogólnym kanale.
– Znacie podstawowy plan – powiedział. – Wchodzimy w sam środek walki, ale przy pewnym szczęściu uda nam się wyskoczyć z tego pudełka, zanim wróg zdąży zareagować. W dół, na zewnątrz i szybko tworzymy linię obrony, żeby promy mogły bezpiecznie odlecieć. Potem improwizujemy. Pamiętajcie: stajemy wobec wyszkolonych żołnierzy, którzy mają pewne doświadczenie bojowe. Nie zemdleją na widok naszych ślicznych mundurów. – Przyjemnie mu było usłyszeć pojedyncze śmiechy. Ostatnie wieści z planety mówiły, że Belletieńczycy jak dotąd nie próbowali przemieścić dodatkowych sił na wcześniej zaatakowany rejon górniczy. Najeźdźcy kontynuowali atak na Oceanview i pobliskie większe miasta. – Zachowajmy spokój i zróbmy, co do nas należy. Dziś jest początek. Za sześć miesięcy możemy nadal tu siedzieć. – Mimo że sam fakt rozpoczęcia agresji przez Belletiene miał dać impuls do wysłania drugiego pułku KND, nie było żadnych gwarancji, że siódmy pułk zostanie wcześniej wysłany do domu, nawet jeśli walki szybko się zakończą.
Lon bardziej poczuł, niż usłyszał, jak otwierają się masywne zewnętrzne wrota hangaru. W próżni nie przenoszą się przecież fale dźwiękowe, jednak metal odbierał wibracje.
– Przeładuj i zabezpiecz. – Ten rozkaz wszyscy oficerowie wydawali od tysiąca lat. Żołnierze sprawdzili bezpieczniki, załadowali magazynki do karabinów i wprowadzili pierwszy nabój do komory. Lon zrobił to samo. Pistolet przeładował już w zbrojowni. Siedział cicho. Nasłuchiwał na kanałach ogólnym i podoficerskim, co się dzieje, ale nie wtrącał się do rutynowych działań sierżantów i kaprali sprawdzających, czy wszyscy dobrze zapięli pasy i zabezpieczyli broń, zanim prom opuści hangar i wyjdzie ze strefy sztucznej grawitacji zapewnianej przez Wężysko.
„Nie dopuść, abym zawiódł swoich ludzi” – modlił się. „Nie pozwól, żebym coś spieprzył i naraził kogoś na śmierć”. Oczywiście chodziło o niepotrzebną śmierć.
Prom został wyniesiony z hangaru i uwolniony przez dźwig. Pilot wykorzystał zimne silniki odrzutowe do manewrów odsuwających prom od statku. Wszystkie bojowe promy batalionu spotkają się tuż przed pospiesznym lotem na ziemię z wykorzystaniem własnej mocy, zamiast sił przyciągania, aby dostarczyć ich na dół tak szybko, jak to tylko możliwe. Kiedy ten lot się rozpocznie, pasażerowie promów zostaną poddani czterokrotnemu przeciążeniu, ale na razie byli praktycznie w stanie nieważkości.
Niektórzy ludzie nie mogą przywyknąć do nieważkości. Część z nich wymiotuje za każdym razem, kiedy się w niej znajdą, innym zdarza się to od czasu do czasu. Nauki medyczne dotąd nie potrafią się z tym uporać. Wszyscy narażeni na tę dolegliwość wiedzieli o niej; na promie nie było nikogo, kto leciałby pierwszy raz. Siedzący obok tych delikwentów trzymali w pogotowiu torby na wymiociny. Lon nasłuchiwał, ale minuty mikrograwitacji minęły bez przykrych incydentów. Promy odbyły „rendez-vous” i ruszyły w stronę ziemi. Niebezpieczeństwo wymiotów znikało z pojawieniem się ciężaru i fizjologicznego rozróżnienia między górą a dołem.
Gorące zejście może być piekielną jazdą dla pasażerów. Przez całą drogę z orbity w dół pilot przyspiesza, a na końcu odwraca ciąg i wychodzi z lotu nurkującego, w ostatniej sekundzie dochodząc do granicy wytrzymałości człowieka na działanie sił przeciążenia i odśrodkowych. Uzasadnieniem takiego działania jest konieczność dostarczenia żołnierzy na pole bitwy w najszybszy możliwie sposób i zminimalizowanie czasu, jaki wróg miałby na namierzenie promów w locie. Błąd pilota mógłby spowodować zabicie wojska przez zbytnie przeciążenie bądź zarycie się w grunt. Sam pojazd mógł wytrzymać dużo więcej niż jego pasażerowie.
Choć nie przepadali za tym sposobem lądowania, niewielu żołnierzy optowałoby za wolniejszą metodą wchodzenia do strefy walki. Siedząc przypięci pasami do foteli na pokładzie statku, mieli niewielkie możliwości obrony.
„Jedziemy” – pomyślał Lon, kiedy przyspieszenie stało się odczuwalne. Na grodziach znajdowały się monitory tak rozmieszczone, aby każdy pasażer mógł spojrzeć na ekran. Przekazywały w podczerwieni obraz tego, co znajdowało się przed promem. Kiedy zbliżą się do ziemi, być może zorientują się, jakie warunki panują w strefie lądowania (SL).
O ile Belletieńczycy nie przesunęli żadnych wojsk w ostatnich paru minutach, SL znajdzie się odległości czterech kilometrów od ich pozycji. To powinno wystarczyć, aby promy mogły wylądować, wyładować żołnierzy oraz sprzęt i wrócić na orbitę, zanim wróg podejdzie na tyle blisko, żeby dosięgnąć je swym ogniem. „Jeżeli dane z wywiadu są dokładne i jeżeli nasze szczęście nie wzięło sobie wolnego i pozwoliło wrogowi dostać się wprost do SL” – powiedział w duchu Lon. Wciągnął powietrze i powoli wypuścił je z płuc. „Wkrótce się przekonamy”. Tak to już było z gorącym desantem – podróż się kończyła wkrótce po rozpoczęciu.
Oceanview zbudowano według planu. W pierwszych dekadach istnienia kolonii stolicą było pobliskie miasto znane jako The Cliffs z powodu położenia na urwisku nad oceanem. Dostatek i tęsknota za bardziej „odpowiednim” oknem wystawowym kolonii doprowadziła do decyzji o budowie specjalnej stolicy, służącej prowadzeniu miejscowego biznesu rządowego oraz, co ważniejsze, pielęgnowaniu międzyświatowych porozumień handlowych. Oceanview posiadało szerokie aleje, rozległe parki i – inaczej niż większość kolonialnych światów z wyjątkiem tych najstarszych i najgęściej zaludnionych – monumentalne budowle. Były pieniądze na wszelkie zachcianki. Rząd przejmował pięćdziesiąt procent zysków z kopalni dla „wspólnej korzyści wszystkich Calypsjan”, to znaczy dla siebie.
Budynek rządu był centralnym punktem miasta i zarazem jego największą budowlą. Razem z otaczającymi go terenami zajmował trzydzieści sześć hektarów. Centralna część budynku miała kształt pięciopiętrowej piramidy z szerokimi tarasami na każdym poziomie. Po obu jej stronach mieściły się wielkie, kwadratowe skrzydła z obszernymi dziedzińcami pośrodku. W jednym z nich rezydował parlament, w drugim sąd najwyższy. Architekci budynku rządu pragnęli zapewnić mu mnóstwo powietrza i szerokie widoki z okien. Wznoszono go z myślą o dalszym rozwoju biurokracji. Nawet po ponad stu latach użytkowania nadal nie był zbyt przepełniony. Również pomniejsi urzędnicy mieli wygodne własne biura.
Wokół budowli rozmieszczono mniej okazałe siedziby agencji pomocniczych, organizacji handlowych i głównych firm przemysłowych świata. Kolejny „krąg” miasta przeznaczono dla profesjonalistów i sektora podstawowych usług. Kręgi te obejmowały jedynie około dwóch trzecich miasta. Strona wychodząca na łagodne zbocze sięgające jednej z najpiękniejszych plaży wybrzeża pozostała niezabudowana. Z biura i oficjalnej rezydencji wybieralnego gubernatora Calypso rozciągał się przepiękny widok.
Na południu i zachodzie miasta mieściły się dzielnice mieszkaniowe i centra handlowe. Wszędzie pełno było zieleni i szerokich ulic. W końcu z każdej strony nie licząc wschodu, miasto otaczał pas miejscowego lasu szeroki na trzy kilometry, w którym wszelka zabudowa była zabroniona. Był to ekran zapewniający Oceanview poczucie izolacji.
Właśnie w tym leśnym pasie armia calypsjańska próbowała powstrzymać najeźdźców. Wbrew obowiązującemu prawu ścinano drzewa. Zbudowano linie obronne i założono miny przeciwpiechotne.
* * *
W ostatnich minutach podejścia do lądowania Lon nie mógł odpędzić od siebie natrętnej myśli. „Jeżeli coś w nas uderzy, czy będę miał czas, aby przed śmiercią dowiedzieć się, co się stało?”. Wciśnięci w metalowe pudło bez najmniejszej możliwości obrony i wpływu na toczące się wydarzenia żołnierze najdotkliwiej odczuwali zagrożenie. Rakieta mogła trafić w prom i eksplodować. Czy zanim ogień lub odłamek przyniosą kres wszystkiego, pojawi się moment zrozumienia? „Nie chcę się dowiedzieć” – myślał gorączkowo. „Wcale nie chcę”.
Zawsze w lądowaniach tego typu musiał zwalczać pokusę wstrzymania oddechu na ostatnią minutę lub dwie. Działo się tak nawet podczas ćwiczeń na Dirigencie, kiedy wiedział, że nie ma wroga strzelającego ostrą amunicją. Sam manewr był wystarczająco niebezpieczny. Gorące lądowanie zawsze sprawiało wrażenie zabawy w tchórza – sprawdzania, jak bardzo można zbliżyć się do katastrofy, bez przekraczania ostatecznej linii. Najmniejszy błąd pilota albo usterka jednej z dziesiątków części wbiłyby prom w grunt, zabijając wszystkich na pokładzie.
Na trzydzieści sekund przed wylądowaniem pilot wydał ostrzeżenie. Lon przekazał je pozostałym. To pół minuty wydawało się niemal tak samo długie jak cała podróż od Wężyska. Napiął mięśnie, jakby w obronie przed zderzeniem z ziemią, co było w gruncie rzeczy pustym gestem, nad którym nie nauczył się jeszcze panować. Siły przyciągania osiągnęły maksimum, tym razem odpychając wszystkich od oparć foteli.
Prom wylądował. Nie miał kół. Niemal beztarciowe płozy były częścią podbrzusza statku. Hamowanie odbywało się wyłącznie dzięki odwróconemu ciągowi silników. Hałas wewnątrz lądownika był nie do wytrzymania. Prom zakołysał się, jakby miał się wywrócić na bok, ale pilot natychmiast go wyrównał.
Pojazd zatrzymał się.
Nikt nie włączał stopera. Lon potrzebował kilku sekund, żeby zareagować na brak ruchu. Wyzwolił się z pasów, jednocześnie rzucając rozkaz do wyjścia. Ćwiczyli manewr tyle razy, że zrobiliby to i we śnie albo na wpół oszalali ze strachu. Każdy doskonale wiedział, dokąd iść i co robić. Przedział pasażerski promu miał dwa wyjścia. Sierżanci i dowódcy drużyn już stali przy nich, przepuszczając żołnierzy i pilnując, aby nikt się nie pomylił, aby w gorączce działania nikt nie zapomniał swego przydziału. Przed wyjściem na zewnątrz odbezpieczali broń, a potem biegiem udawali się na pozycje.
Dziewięć promów lądowało razem w ciągu dwudziestu sekund na terenie o średnicy nie większej niż kilometr. Był to rutynowy, dobrze wyćwiczony manewr, w którym żołnierze zawsze wykonywali tę samą sekwencję czynności, żeby zająć zaplanowane pozycje. Korpus Najemników Dirigentu stosował go od pokoleń. Rzadko zdarzało się, aby jakikolwiek prom znalazł się o kilkadziesiąt metrów od ustalonego miejsca.
Rutyną był również niemal natychmiastowy start statków w drogę powrotną. Podczas minuty, jaką promy przebywały na ziemi oraz podczas pierwszego etapu startu były najbardziej narażone na atak wroga. Jednak nie zostawały zupełnie bezbronne – wyposażone w rakiety i działka wielolufowe mogły bronić siebie i wojsko do czasu rozłożenia obrony, zanim wróciły w kosmos.
Lon, opuszczając prom, wciągnął głęboko powietrze. Zawsze na zewnątrz łatwiej było oddychać, jakby atmosferze statku brakowało tlenu. Pobiegł na odcinek linii obronnej, który miał być zajęty przez jego plutony. Rozglądał się, sprawdzając, czy wszyscy robią, co do nich należy i wypatrując oznak jakiegokolwiek zagrożenia, które mogłoby się zmaterializować w tych pierwszych sekundach.
Strefa lądowania znajdowała się na południowy zachód od Oceanview, na skraju leśnego pasa ochronnego. W momencie, kiedy promy opuszczały Wężysko, nie było śladu wojsk wroga na tym terenie. Najbliższe siły Belletieńczyków dostrzeżono na północ od pozycji drugiego batalionu, gdzie posuwając się wzdłuż wąskiego strumienia, próbowały przebić się do stolicy. Inne poważniejsze zgrupowanie przeciwnika, dwadzieścia cztery kilometry na południe, wchodziło do The Cliffs.
Ciemności nie stanowiły żadnej przeszkody. Systemy noktowizyjne hełmów były najlepsze z najlepszych, a Lon miał duże doświadczenie w korzystaniu z nich. Bez problemu rozpoznawał widoczne kształty i jednocześnie potrafił monitorować komunikaty radiowe, przełączając się z kanału na kanał.
Po mniej więcej minucie batalion znalazł się na początkowej linii obrony. Żołnierze byli w pełnej gotowości, broń skierowana na zewnątrz. Promy podkręciły obroty i po krótkim rozbiegu niemal pionowo wzniosły się w niebo. Mając przeciw sobie jedynie rakiety ziemia-powietrze, były narażone na atak tylko przez pierwsze trzy kilometry lotu. Na wysokości trzech kilometrów mogły już uciec każdemu pociskowi wystrzelonemu z ziemi.
Uszy potrzebowały czasu, żeby po ogłuszającym huku silników promów przystosować się do dźwięków o mniejszym natężeniu. Wszelka zwierzyna na pewno musiała dłużej przychodzić do siebie po szoku wywołanym hałaśliwym desantem. Dlatego wszystkie ewentualne odgłosy słyszane w ciągu tych pierwszych kilku minut musiałyby pochodzić od wroga.
W bezpośredniej bliskości nie słychać było strzałów. Po ponad minucie od odlotu promów Lonowi zdawało się, że słyszy odległą kanonadę, ale potrzebował więcej czasu, aby nabrać pewności, że to nie gra jego wyobraźni.
CIT przesłało na ekrany hełmów i do mapników najświeższe dane o sytuacji. Lon rozłożył swój mapnik i szukał sygnałów świadczących o obecności elektronicznego sprzętu wroga. To była najgorętsza dziedzina rywalizacji militarnej, dążenie do jednoczesnego osłaniania własnych emisji elektronicznych przed wykryciem i zwiększenia możliwości przechwytywania emisji wroga. Poza naprawdę szczególnymi przypadkami nie chodziło tu o podsłuchiwanie przeciwnika. Złożone, cyfrowe systemy szyfrujące i przesyłanie jednego komunikatu na kilkudziesięciu nieustannie zmienianych kanałach sprawiało, że było to praktycznie niemożliwe. Jednak sama znajomość pozycji wroga i jego liczebności mogły mieć niezwykle istotne znaczenie. Często decydowało to o życiu lub śmierci.
Elektronika KND pojawiała się na mapnikach jako zielone punkty; żółte oznaczały armię calypsjańską, natomiast czerwone imitowały wroga lub niezidentyfikowane emisje. Na przestrzeni półtora kilometra od linii drugiego batalionu nie rozbłyskały żadne czerwone punkty. „Jeżeli są bliżej, to nie używają aktywnej elektroniki” – pomyślał Lon. Jedynie transmisje – głos, telemetria i niektóre procedury mierzenia odległości – mogły zostać przechwycone przez wojska na ziemi lub skanery z orbity. Standardowe procedury operacyjne były inne, kiedy się wiedziało bądź podejrzewało, że przeciwnik dysponuje nowoczesną elektroniką i ma możliwość wykrycia twoich transmisji. Wówczas niedozwolone były pogawędki między żołnierzami, a wykorzystanie kanałów radiowych przez dowództwo ograniczano do minimum. Gdzie tylko było to możliwe, korzystano z ręcznych sygnałów, nawet wiedząc, że flota Belletieńczyków została przegoniona i że mogła korzystać tylko z naziemnych urządzeń przechwytujących o bardzo ograniczonym zasięgu.
– Ruszamy za dwie minuty. Pilnujemy lewej flanki. – Lon rozpoznał głos kapitana Orlisa. – Idź za pierwszym plutonem.
Lon kliknął, potwierdzając przyjęcie rozkazu i przekazał go sierżantom. Trzeci pluton ruszy naprzód, czwarty będzie tylną strażą flanki.
Radio milczało, dopóki Orlis nie wydał kolejnego rozkazu:
– Ruszajcie.
Lon dał sierżantom sygnał ręką, a oni poprowadzili żołnierzy. Ponad ośmiuset ludzi z drugiego batalionu niemal bezszelestnie podniosło się i ruszyło na północ, w głąb lasu, w kierunku wroga.
Kompania Alfa zajmowała lewą stronę. Delta trzymała prawą flankę, pozostałe dwie kompanie liniowe i sztab podpułkownika Flowersa były w centrum. Kolumny poruszały się równolegle do siebie w odległości osiemdziesięciu, stu metrów. W obrębie każdej kolumny dystans dzielący żołnierzy wynosił średnio osiem metrów, przy czym na flankach był większy niż w centrum, co rozciągało formację na sporą odległość. Zwiadowcy i straż tylna ze środkowych kolumn jeszcze ją poszerzali.
Lon dołączył do pierwszej drużyny czwartego plutonu, tuż za kapralem Wilem Nace’em, jej dowódcą. Nie rozmawiali z sobą, ale porozumiewali się gestami. Łączyła ich silna więź doświadczana jedynie przez mężczyzn, którzy razem walczyli – coś silniejszego niż sam szacunek dla umiejętności towarzysza.
Tempo marszu batalionu przypominało beztroski spacer, tyle że w postawie uczestników trudno było dopatrzyć się jakichkolwiek oznak beztroski. Poruszali się w pełnej gotowości, wypatrując i nasłuchując najmniejszych śladów zagrożenia. Wróg na pewno już wiedział, że przybyli i znał w przybliżeniu miejsce lądowania. Ich dowódca musiał jakoś na to zareagować.
„Spacer przez las” – pomyślał Lon, przyglądając się drzewom i krzakom wznoszącym się przed nim z lewej strony. Najdokładniej zbadał poziom tuż nad ziemią. Większość drzew miała wysokie, proste pnie z gałęziami i liśćmi pojawiającymi się powyżej dziewięciu, dwunastu metrów. Nie znaczyło to, że nie mogli się tam ukryć snajperzy, ale o tej porze wydawało się to dość nieprawdopodobne. Dużo lepsze kryjówki można było znaleźć niżej. To nie był wypielęgnowany park. Gęstwinę krzewów tu i ówdzie przecinały szerokie aleje. Ludzie urządzali tu pikniki.
Podpułkownik Flowers zatrzymał marsz osiemset metrów od najbliższej znanej pozycji przeciwnika. Niecałą minutę konferował z dowódcami kompanii i wydał nowe rozkazy. Kapitan Orlis wezwał gestem ręki swych dowódców plutonów i przekazał polecenia bezpośrednio.
– Atakujemy – oznajmił. – Alfa i Bravo ruszą naprzód, aż natkną się na wroga. Chcę mieć trzy plutony z przodu, czwarty w rezerwie, zanim się dowiemy, gdzie go najlepiej wykorzystać. Carl, twój pluton będzie z lewej. Kompania Charlie zostanie z tyłu, żeby osłaniać naszą flankę i – o ile pozwolą na to okoliczności – odciąć przeciwnikowi drogę ucieczki na zachód. Delta wyśle jeden pluton, aby fizycznie połączyć nas z armią calypsjańską. Reszta Delty będzie rezerwą batalionu. Ruszamy za trzy minuty. Wracajcie do plutonów i bądźcie gotowi.
Lon pobiegł do swoich i przywołał do siebie sierżantów. Ledwo im przekazał informacje, nastał czas wymarszu. Linie czołowe sformowały się w ostatnim momencie.
Front KND rozciągał się na czterysta metrów, tempo marszu spadło jeszcze bardziej. Dowódcy drużyn pilnowali jedynie, aby było równomierne. Wszyscy wiedzieli, że za chwilę natkną się na wroga i że pierwszym ostrzeżeniem może być huk wystrzału albo ból sprawiony przez kulę wbijającą się w ciało.
Lon szedł między dwiema drużynami trzeciego plutonu. Ivar Dendrow był miedzy pozostałymi dwiema drużynami. Obaj trzymali się o krok za linią czołową, tuż obok grup ogniowych drużyn.
Nolan starał się oddychać jak najciszej, aby ewentualnie usłyszeć przeciwnika. Dłonie miał spocone. Niemal bezwiednie wytarł je, jedna po drugiej, w nogawki spodni. Lęk był obecny, ale przejawiał się głównie jako dodatkowa fala adrenaliny wyostrzająca zmysły. Wydawało się, że czas zwolnił swój bieg. Każdy krok zdawał się być odleglejszy od poprzedniego.
Podobnie jak żołnierze przed nim, Nolan szedł na ugiętych nogach, pochylony do przodu, z ramionami przyciśniętymi do boków, aby stanowić jak najmniejszy cel dla przeciwnika. Po pewnym czasie napięcie mięśni da znać o sobie, ale na razie zapewniało mu możliwość błyskawicznego rzutu na ziemię czy uskoczenia w bok. W tej chwili nawet nie zdawał sobie z tego sprawy.
W dziesięć minut przeszli sto pięćdziesiąt metrów. Lon zwrócił na to uwagę tylko dlatego, że właśnie wtedy usłyszał pierwsze strzały wymierzone w żołnierzy batalionu, daleko z prawej, na wprost kompanii Bravo. Natychmiast wstrzymano marsz, najemnicy padli na ziemię gotowi do walki, aż ustalono, że kompania Bravo trafiła jedynie na patrol wroga o sile nie większej niż jedna drużyna. Belletieńczycy pospiesznie wycofali się po wystrzeleniu kilku krótkich serii i kolumny ruszyły naprzód, tym razem jeszcze wolniej.
Krótka przerwa wystarczyła, żeby Lon poczuł strużki potu spływające mu po karku, ale nic nie mógł na to poradzić. Musiał obserwować swoich ludzi i fragment lasu przed nimi w poszukiwaniu patrolu lub większych sił przeciwnika, które liczebnością przewyższałyby cały batalion.
Trzy minuty po wznowieniu marszu pomyślał, że trafili właśnie na takie siły.
Rozpoczęło się od kanonady z broni automatycznej. Nie było pocisków smugowych ani flar, które mogłyby wskazać na jej źródło. Jedynie błyski z luf widoczne w odległości stu pięćdziesięciu, może dwustu metrów. Potem spadły na nich granaty z napędem rakietowym. Dirigentyjczycy zdążyli rozciągnąć się na ziemi za najmniejszymi dostępnymi osłonami, nawet gdyby to miały być liche kępki trawy.
Niepotrzebne były żadne rozkazy, aby zaatakowani odpowiedzieli ogniem. Niektórzy odruchowo strzelali, rzucając się na ziemię i nie dbając o namierzanie celu. Lon wtoczył się pod gęste krzewy otaczające pień drzewa. Potrzebował kilku sekund, żeby wyplątać się z pnączy zwisających z jego konarów. Uwolnił ramię i czołgał się naprzód, aż zobaczył przedpole.
Zachowywanie ciszy radiowej pod ostrzałem nie miało sensu – wróg i tak musiał znać ich pozycje. Dowódcy drużyn meldowali, co widzą bądź wydawali rozkazy. Lon usłyszał też dwa wezwania sanitariuszy.
– Ivar? – zapytał na kanale łączącym go z sierżantem trzeciego plutonu.
– Jak dotąd u nas wszystko w porządku, poruczniku – odpowiedział mu Dendrow. – Chyba jednak trafiliśmy na ścianę. To nie jest jakiś tam patrol.
– Mieliśmy się posuwać, aż natrafimy na wroga.
– Myślisz, że powinniśmy im powiedzieć, że już jesteśmy?
Lon uśmiechnął się.
– Najpierw przesuń ludzi gdzieś, gdzie znajdą sobie lepszą osłonę. – Od rozpoczęcia walki czuł, że opuściła go część napięcia. Strach nie potrafił go sparaliżować. Instruktor kiedyś mu powiedział: „Drugi raz może być gorszy od pierwszego. Wiesz już, czego możesz się spodziewać. Zapomnij o lęku przed nieznanym. Człowiek łatwiej panikuje, kiedy dokładnie wie, w jakim jest niebezpieczeństwie”.
– Niech wasi ludzie okopią się jak najlepiej – rozbrzmiał w słuchawkach głos kapitana Orlisa. – Mamy utrzymać obecne pozycje. Calypsjanie będą naciskać ze swojej strony.
– Już nad tym pracujemy – odpowiedział Lon. – Mam wysunąć czwarty pluton do przodu czy zostawić z tyłu?
Orlis wahał się nie dłużej niż dwie sekundy.
– Zostaw ich na razie. Niech też się okopią.
Lon przekazał rozkazy dalej, sam wyjął saperkę z plecaka i zaczął kopać w twardym gruncie pod drzewem, wyrzucając ziemię przed siebie. Nie wszyscy mogli od razu wziąć się za okopywanie – ryli w podłożu na przemian: dwóch ostrzeliwało wroga, jeden kopał.
Był to jeden z niewielu manewrów, których nigdy nie ćwiczyli – kopanie osobistego schronu – płytkiej jamy, w której mógł się zmieścić jeden żołnierz, z niewielkim nasypem wokół krawędzi, dającym dodatkowe zabezpieczenie przed ostrzałem. Była to ciężka, fizyczna praca. Niektóre pociski spadały niebezpiecznie blisko. Lon parę razy przerywał kopanie, żeby oddać krótkie serie w stronę wroga. Obraz w górnej części ekranu hełmu pozwalał mu strzelać bezpiecznie nad głowami własnych żołnierzy, których pozycje były tam wyraźnie widoczne.
„Nie możemy tak tu leżeć i bez końca się ostrzeliwać” – pomyślał po kilku minutach kopania. Leżał w jamie głębokiej na pięć centymetrów, nieco szerszej i dłuższej niż jego ciało, osłoniętej półkolistym nasypem. Mając drzewo z boku i gęstwinę pnączy nad głową czuł się prawie bezpieczny. Nawet przy najlepszych noktowizorach nocne strzały zwykle przelatywały ponad celem, nawet jeżeli strzelający brał na to poprawkę.
Przełączył się na kanał wspólny dla wszystkich podoficerów.
– Przypomnijcie ludziom, żeby nie szaleli z amunicją. Mamy tylko to, co w plecakach, dopóki nie przylecą promy zaopatrzeniowe.
Stopniowo zaczął zauważać nasilenie ognia z prawej strony. „To muszą być Calypsjanie” – pomyślał. „My też powinniśmy już mocniej przycisnąć wroga. Może trzeba by wysłać kompanię Charlie na jego tyły i spróbować okrążenia”. Była to możliwość, której obawiał się każdy dowódca. Przewidywanie posunięć swoich przełożonych i – oczywiście – przeciwnika, weszło Lonowi w krew. Po paru minutach przekonał się, że tym razem miał rację.
– Jeśli usłyszysz hałasy z lewej, nie przejmuj się – w słuchawkach rozległ się głos kapitana Orlisa. – Charlie zachodzi ich od tyłu. Pułkownik nie chce, żebyśmy się tu zestarzeli.
– Wiadomo coś, ilu ich mamy przed sobą?
– Co najmniej dziewięć setek. Może jedenaście lub dwanaście. Nie mamy dokładnych danych, gdzie wszystkich rozmieścili.
„Cóż więc znaczy cała ta nowoczesność?” – pomyślał Lon. Nawet korzystając z najlepszego w galaktyce sprzętu wykrywającego, wywiad z pola walki był często przygnębiająco niedostateczny. Statki mogły z orbity wykryć emisje elektroniczne i podczerwieni. Teoretycznie sprzęt był na tyle czuły, żeby dość dokładnie podać liczbę ciepłych ciał, jednak osłony termalne w moro żołnierzy i rozpostarte nad ich głowami mogły zmniejszyć tę dokładność, czasami aż do niebezpiecznego punktu, w którym szacunki stawały się nawet nie tyle nieużyteczne, co wprowadzające w błąd.
– Przesuń swój czwarty pluton na front, rozciągnij ich na całą szerokość kompanii, żeby wzmocnić siłę ognia – odezwał się Orlis. – Chodzi o to, żeby mocniej ich nacisnąć i zakończyć tę patową sytuację.
Lon przekazał rozkaz sierżantowi i dowódcom drużyn czwartego plutonu.
– Uważajcie na głowy. Jeszcze nie umiemy ich wymieniać. – Przełączył się do pozostałych podoficerów, żeby mocniej nacisnęli wroga. – To jest teraz ważniejsze niż oszczędzanie amunicji. Dajcie też parę granatów.
Zajrzał do mapnika, żeby zobaczyć, dokąd doszła kompania Charlie. Musieli obejść z tyłu resztę batalionu, a następnie posuwać się na zachód i północ, omijając flankę Belletieńczyków. Wyglądało na to, że potrzebują jeszcze minimum dziesięciu minut, zanim będą mogli dać znać o sobie. Jednak obszar, w którym znajdował się wróg, powoli się kurczył. Armia calypsjańska napierała od północy, zagrażając drugiej flance przeciwnika.
„Belletieńczycy będą musieli się wycofać” – pomyślał po przestudiowaniu sytuacji. „Muszą to zrobić, zanim pierścień się zamknie”. Złożył mapnik. „Albo też sami uderzą na nas od tyłu, obojętnie gdzie, byle tylko przełamać nasz atak”.
– Kapitanie – wywołał dowódcę. – Mamy jakieś zabezpieczenie tyłów? Niewiele trzeba, żeby nas dopaść od strony, z której się niczego nie spodziewamy.
– Delta wysłała ludzi, którzy rozstawili elektronicznych szpicli – odpowiedział Orlis. – Cieszę się, że zwróciłeś na to uwagę.
Lon nie zauważył ukrytej pochwały.
– Ich dowódca musi mieć jakiegoś asa w rękawie, inaczej już by się wycofywali.
– Może nie. Nie mają zwiadu z orbity. Mogą jeszcze nie wiedzieć o Charlie ani na ile udało się nam ich okrążyć.
„Być może” – pomyślał Nolan. Zmienił kanał, żeby porozmawiać z sierżantem Jorgenem.
– Weil, wyślij dwóch ludzi na nasze poprzednie pozycje. Mają pilnować naszych tyłów, na wypadek gdyby wróg próbował się wcisnąć między nas a Deltę. – Nie widział konieczności skonsultowania tej decyzji z kapitanem Orlisem. To na nim ciążyła odpowiedzialność za bezpieczeństwo plutonów. Kapitan i tak miał dość problemów, żeby zawracać mu głowę takimi drobiazgami.
– Tak jest, sir. Wyślę Nace’a i Headly’ego. Są najlepsi w takich sprawach.
Lon sam do siebie pokiwał głową.
– Dobrze. Niech ruszają. Jeśli zobaczą lub usłyszą coś niepokojącego, mają się skontaktować bezpośrednio ze mną. Poza tym, muszą korzystać jedynie z pasywnej elektroniki i nie używać niczego, co mogłoby zdradzić ich obecność. No i niech strzelają tylko w ostateczności.
Jorgen kliknął na potwierdzenie i Lon wrócił do obserwacji terenu. Na chwilę nastawił ekran hełmu na największe powiększenie, ale nawet to niewiele dało – nie widział nic godnego uwagi.
„Dobrze byłoby puścić górą parę myśliwców” – pomyślał. „Najlepiej od wschodu, żeby wróg miał słońce w oczy, kiedy shrike’i pojawią się nad horyzontem”. Ale było to mało prawdopodobne, chyba że batalion wpadłby w poważne tarapaty. Większość myśliwców shrike osłaniała desanty na zachodzie, w rejonie górniczym, a piloci nie mogą przecież działać non stop bez odpoczynku.
Trudno mu było stwierdzić, czy nastał już dzień. Poza naturalną osłoną lasu leżał pod gęstwiną pnączy i szerokich liści w głębokim cieniu.
„Jeżeli mamy pozostać tu na dłużej, trzeba by się lepiej okopać” – przyszło mu do głowy, ale takie działania nie wymagały jego bezpośrednich rozkazów. Żołnierze będą bez zachęty poprawiać swoje osłony, jak tylko sytuacja na to pozwoli. Spojrzenie na mapę przekonało go, że kompania Charlie zrobiła duże postępy. Przesunęła się na zachód dalej, niż się spodziewał, zanim skręcili na północ.
„Lada moment wejdą do akcji” – pomyślał. Kiedy dowódca Belletieńczyków uświadomi sobie ich obecność, coś powinno się zdarzyć, i to dość szybko. Pierścień najemników otoczy dwie trzecie przeciwnika.
„Dość szybko” okazało się trafnym przewidywaniem. Akcja rozpoczęła się po niecałej minucie. Natężenie ognia wzrosło znacząco, słychać było też eksplozje kilkunastu granatów, wszystko na małym odcinku, daleko na lewo od Lona. Jednocześnie na froncie kompanii Alfa i Bravo oraz tam, gdzie znajdowały się jednostki armii calypsjańskiej, intensywność ostrzału wyraźnie zmalała.
– Ruszamy naprzód za dwie minuty – oznajmił Orlis parę minut później. – Chcę widzieć dwie linie natarcia odległe o czterdzieści metrów. Bierzemy, ile się da. Gdyby przeciwnicy stawiali opór, pójdziemy skokami. Nolan, cofnij czwarty pluton, jako rezerwę kompanii, pięćdziesiąt metrów za drugą linią natarcia. Zostań z nimi. Jeśli będę musiał ich gdzieś wysłać, będziesz dowodził.
Dwie minuty to niezbyt dużo czasu. Należało odwołać dwóch żołnierzy wysłanych na tyły, przekazać rozkazy pozostałym. Czwarty pluton zostanie na miejscu, a gdy linie natarcia ruszą naprzód, zgrupuje się za nimi. Od wroga dzieliła kompanię Alfa odległość nie większa niż długość boiska piłkarskiego, ale to, jak duża wyda się nacierającym żołnierzom, będzie zależeć od oporu przeciwnika.
Żołnierze pierwszej linii natarcia podnieśli się i powoli ruszyli naprzód, zachowując między sobą odstępy sześciu do ośmiu metrów. Strzelali, idąc, a druga linia osłaniała ich.
Belletieńczycy zareagowali ogniem. Padły pierwsze ofiary w linii KND. Żołnierze przeszli na rutynową taktykę poruszania się skokami. Połowa drużyny przesuwała się do kolejnej osłony pod ogniem pozostałych, a następnie role się odwracały. Dzięki temu posuwali się wprawdzie wolniej, ale za to bezpieczniej.
Lon cofnął się na pozycję, gdzie zgrupował się czwarty pluton. Leżeli płasko na ziemi, starając się nie wystawiać na niepotrzebne zagrożenia.
– Nie byłoby lepiej, gdybyśmy wszyscy teraz ruszyli? – spytał go Wil Nace, kiedy przypadł do ziemi obok.
– To nie moja decyzja, Wil – odpowiedział. – Kapitan uważa, że właśnie tak jest lepiej na wypadek, gdyby wróg miał w zanadrzu jakieś niespodzianki dla nas. Gdzieś mają ludzi, o których nic nie wiemy.
Ruszyła druga linia natarcia, dostosowując tempo marszu do pierwszej, również skokami, chociaż ogień w nią wymierzony był dużo słabszy.
Niespodziewanie ostrzał ze strony przeciwnika ustał zupełnie. Obie linie ataku posuwały się jak dotąd jeszcze przez trzydzieści sekund. Kiedy stało się jasne, że wróg zaprzestał walki, ruszyły naprzód bez skoków. Nie więcej niż dwunastu żołnierzy Belletiene, próbując osłaniać wycofywanie się reszty z okrążenia, nadal ostrzeliwało dwie posuwające się naprzód kompanie drugiego batalionu.
– Kapitanie?
– Bądź ostrożny – odpowiedział Orlis. – Przypomnij wszystkim, żeby uważali na pułapki i miny przeciwpiechotne. Belletieńczycy mieli dość czasu, żeby zostawić po sobie wiele wrednych pamiątek. I wypatrujcie Delty po prawej. Oni są miedzy wami a armią Calypso.
– Dobrze. Mam ruszyć czwarty pluton?
Orlis wahał się chwilę, zanim dał odpowiedź:
– Tak, ale niezbyt blisko. Chcę, żeby ten pluton zajął pozycje opuszczone przez Belletieńczyków, na wypadek gdybym musiał was szybko gdzieś wysłać. Tak naprawdę nic się jeszcze nie skończyło.
W końcu kompania Alfa mogła sobie pozwolić na kilka minut odpoczynku. Kompania Charlie szła za wycofującym się przeciwnikiem, nie dając mu spokoju, nie pozwalając się zatrzymać ani przegrupować. Bravo i Delta znajdowały się na skrzydłach. Kiedy Dirigentyjczycy spotkali się z armią calypsjańską, nie uniknięto pewnego zamieszania. Podpułkownik Flowers był w kontakcie radiowym z dowódcą miejscowych sił broniących Oceanview, a dowódca Delty i jeden z jej plutonów mieli bezpośredni kontakt z obrońcami, mimo to koordynacja działań stwarzała trudności. Dopiero chwila wytchnienia po wschodzie słońca dała oficerom czas na uporządkowanie sytuacji.
Czterech żołnierzy z plutonów Lona odniosło rany. Porozmawiał z nimi chwilę. Żadna z ran nie była na tyle poważna, żeby wymagała kuracji w tubie pourazowej. Zastrzyki środków regeneracyjnych o molekularnych rozmiarach wystarczyły do wzmocnienia działania podstawowych układów. Nie trzeba było usuwać żadnych kul, do czego potrzebne byłyby tuby.
– Sprawdźcie pozostałą amunicję – rozkazał sierżantom. – Kapitan usiłuje się dowiedzieć, kiedy możemy się spodziewać zrzutu albo czy Calypsjanie mogą nam coś dać. Mają takie same karabiny jak my, więc naboje powinny pasować.
Ivar Dendrow roześmiał się, wyczuwając w głosie porucznika nutkę sceptycyzmu.
– Jeżeli nadają się do ich broni, będą dobre i do naszej, poruczniku. Tyle że mogą nie być dość dobre, jeżeli namieszali coś w specyfikacji. No wiesz, waga pocisku, rodzaj prochu, jego ilość.
– Jeżeli mają dla nas amunicję, chętnie ją przyjmiemy, nawet jeśli nie da się umieścić trzech strzałów w dwudziestopięciocentymetrowym kółku – włączył się Weil Jorgen. – Powinni mieć jej mnóstwo. O ile mi wiadomo, od lat przygotowywali się do tej inwazji.
– To mi właśnie mówią – Lon zakończył dyskusję. – Na razie dowiedzcie się, ile nam zostało. Jeśli pułkownik czy kapitan zlecą nam jakąś robotę, chcę móc im powiedzieć, czy mamy tyle amunicji, ile potrzeba na wykonanie zadania. – Odebrał potwierdzenie rozkazu. – Niech ludzie coś zjedzą – dodał. – Chyba nie będzie czasu na spanie, ale posiłek się wszystkim przyda.
Odszedł kilka metrów od miejsca odpoczynku czwartego plutonu. Usiadł, opierając się plecami i głową o pień drzewa, przymknął oczy. Po fali adrenaliny, po napięciu i niebezpieczeństwie, zawsze następował moment odprężenia. W chwilach względnego spokoju organizm próbował pozbyć się nadmiaru tego hormonu. Medyczny system samoodżywiania ciała pracował nad zrównoważeniem przypływów i odpływów, żeby uniknąć niebezpiecznych skrajności.
„Powinienem teraz coś zjeść” – pomyślał. „Nikt nie przyjdzie i nie wyda mi takiego rozkazu”. Kiedy wstąpił do kompanii jeszcze jako kadet, zdarzało się to denerwująco często. Nie pojmował, dlaczego każdy wydawał się żywotnie zainteresowany tym, żeby jadł regularnie.
„Sen byłby lepszy...”. Ale sen będzie musiał poczekać. Lon zmusił się do otworzenia oczu. Jedzenie pozwoli mu utrzymać się w gotowości przez parę minut, przynajmniej przez czas posiłku. Zsunął z ramion paski plecaka i otworzył go, sięgając po pierwszą z brzegu rację żywnościową. Jadł powoli, metodycznie, nie zwracając uwagi na to, co robi. Pięć minut później nie pamiętał już, co zjadł.
Przerywano mu. Sierżanci przesłali raporty o stanie amunicji. Trzeci pluton miał jej mniej niż czwarty – byli dłużej w akcji. Kiedy kapitan Orlis spytał o amunicję, Lon miał niezbędne informacje. Znów zapunktował. „Przewidziałem, że zapyta” – uśmiechnął się do siebie.
Ponownie rozparł się wygodnie. Mógł na parę minut zamknąć oczy i uciąć sobie małą drzemkę. Większość weteranów nauczyła się tego – zdrzemnąć się choćby troszeczkę, kiedy to tylko możliwe. Oszczędzaj energię i zrób wszystko co możliwe, żeby ją odbudować. Szybko zaczął odpływać, głowa opadała mu na boki, budził się i ponownie zasypiał, aż do następnego razu. „Gdybym mógł usnąć naprawdę na dziesięć minut” – pomyślał przy którymś z kolei wybudzeniu. „Byłbym sprawny przez następnych dwanaście godzin”.
Nie miało znaczenia to, że nie spał zaledwie kilka godzin ani to, że przespał większą część podróży z Dirigentu. Jego ciało i umysł potrzebowały snu teraz. Po kilku niepowodzeniach umieścił wreszcie wygodniej głowę. Udało mu się złapać coś zbliżonego do snu, choć stale miał świadomość, że w każdej chwili może zostać wezwany do działania.
– Nolan. – W pierwszej chwili myślał, że śni. Obudził się dopiero po drugim wezwaniu.
– Tak jest, sir. Chyba się trochę zdrzemnąłem – dodał.
– Też bym chciał – powiedział Orlis. – Wolałbym wam wszystkim zapewnić dłuższy odpoczynek, ale czas wracać do roboty.
– Tak jest, sir.
– Wkrótce się tu zjawi miejscowy poduszkowiec z amunicją – magazynki i granaty. Niech czwarty pluton szybko uzupełni zapasy i przygotuj ich do wymarszu. Ty dowodzisz. Przekaż Dendrowowi, że przejmuje trzeci. Kiedy coś się zdarzy pod twoją nieobecność, ma kontaktować się bezpośrednio ze mną.
– Tak jest, sir – wtrącił, kiedy Orlis zrobił małą przerwę.
– Belletieńczycy ruszyli na nas – kontynuował kapitan. – Kiedy skupialiśmy się na siłach przed nami, przemieścili z The Cliff większy oddział na nasze tyły. Calypso nie ma tam dość ludzi, żeby ich zatrzymać. Weź czwarty pluton i powstrzymuj ich, jak długo się da. Daj nam czas na wejście do miasta.
– Tak jest, sir. Jak duże są siły, które mamy powstrzymać?
– Tysiąc, może tysiąc sto. Daj nam przynajmniej pół godziny. Rozdziel pluton na dwie części. Znasz to. Dajcie Belletieńczykom dość do myślenia, żeby spowolnili marsz.
Lon pokiwał głową. Nie prosił o szczegółowe instrukcje ani też nie podzielił się swymi złymi przeczuciami co do szans powodzenia tej misji. Przy takim zadaniu niemożliwe było wydanie szczegółowych rozkazów. „Zobaczymy, co się da zrobić, jak się tam znajdziemy” – pomyślał. Osąd własny dowódcy. Natomiast stosowanie niewielkich sił do nękania i powstrzymywania znacznie większych oddziałów przeciwnika nie było znów takie niezwykłe.
– Dostaniesz małe wsparcie – dodał Orlis. – Pułkownik Gaffney zwalnia dwa myśliwce do lotów nad pozycjami wroga, żeby ich zaangażować do czasu, aż znajdziesz się na miejscu.
– To powinno mi pomóc.
– Nadchodzi zaopatrzenie. – Kapitan wskazał na zbliżający się pojazd. – Pospieszcie się. Macie natychmiast wyruszać, zanim Belletieńczycy wejdą zbyt głęboko do Oceanview.
– Tak jest, sir. – Lon ruszył w stronę pojazdu, gotów wezwać sierżanta Jorgena do zebrania plutonu, kiedy kapitan Orlis zatrzymał go jeszcze na chwilę.
– Udanych łowów, Nolan – powiedział. – I powodzenia.
Lon przekazywał Jorgenowi wiadomość partiami, najpierw kazał mu po prostu poderwać pluton i ruszyć do ciężarówki. Dopiero potem powiedział skrótowo o reszcie zadania. Wszelkie szczegóły mogły poczekać do czasu, aż zaopatrzą się w amunicję i rozpoczną marsz w kierunku przeciwnika.
Szybki przegląd mapy zaowocował pomysłem, gdzie Lon będzie musiał doprowadzić pluton, aby znaleźć się przed siłami wroga. Belletieńczycy wchodzili właśnie w dzielnicę willową na południowym skraju Oceanview. Cywile, którzy znaleźli się na ich drodze, uciekali na północ albo też zaszyli się w domach w nadziei, że kłopoty ich jakoś ominą. Najwyraźniej napastnicy nie przeszukiwali budynków. Wytrwale i jak najszybciej zmierzali do dzielnicy rządowej.
– Uderzymy na nich w tym miejscu, Weil. – Lon wskazał na mapie wybrany punkt. Ustawił skalę tak, żeby uzyskać w miarę szczegółowy obraz skraju dzielnicy handlowej, tuż na południe od rządowego rdzenia Oceanview.
Jorgen skinął głową potakująco.
– Będziemy musieli się pospieszyć, żeby dotrzeć tam przed nimi. Czy miejscowi zakładali tu jakieś pułapki lub miny, na które powinniśmy uważać?
– O niczym takim nas nie informowali.
– No to jesteśmy gotowi do wyjścia.
Pluton ruszył szybkim marszem, w dwóch kolumnach, z odstępami bardziej odpowiednimi dla wędrówki turystycznej niż podchodzenia wroga. Po wyjściu ze strefy zajmowanej przez Dirigentyjczyków Lon zmieniał tempo między swobodnym a szybkim marszem. Musieli wędrować na północ, przez las, około ośmiuset metrów, a potem skręcić na wschód, prosto w poranne słońce.
Dwukrotnie mijali kompanie calypsjańskich żołnierzy starających się przegrupować i uzupełnić amunicję. Przeszli też obok polowego szpitala, w którym leczono miejscowych rannych. „Musieli nieźle poobrywać” – pomyślał, patrząc na otwarty namiot. Pod plandeką znajdował się tuzin tub pourazowych i kilkudziesięciu żołnierzy czekających na swoją kolej.
Wreszcie pluton skręcił na wschód przez przedmieścia Oceanview. Ulice były opustoszałe. Natknęli się jedynie na pojedyncze pojazdy policyjne lub wojskowe. Cywile siedzieli w domach albo poprzedniego wieczoru uciekli na bezpieczniejsze tereny. Armia rozstawiła straże i kilka zdekompletowanych drużyn jako zwiad.
Z południa dochodziły ich odgłosy wybuchów i szybkiego ognia z wielolufowych działek, w jakie wyposażono myśliwce KND – shrike’i. Spojrzał w tym kierunku, ale nic nie zobaczył. Myśliwce albo ryzykowały wszystko, latając bardzo nisko, albo też – co bardziej prawdopodobne – trzymały się na tyle wysoko, żeby uniknąć wszelkich rakiet ziemia-powietrze, jakie mógłby wystrzelić przeciwnik. Nie będą tu latać zbyt długo. Jeżeli przybyły z pełnym ładunkiem amunicji, mogą wykonać trzy przeloty nad pozycjami wroga. Później nadejdzie czas odlotu na orbitę, powrotu na statek.
– Dajcie im popalić – szepnął Nolan.
Dwie minuty później, tuż po ostatniej eksplozji rakiety na południu, nadszedł czas, aby rozdzielić pluton. Lon wziął pierwszą oraz drugą drużynę i skierował się znów na południe. Sierżant Jorgen dowodził pozostałymi drużynami, posuwając się w kierunku wschodnim. Mieli przejść jeszcze czterysta metrów i zwrócić się na wschód, żeby wejść w kontakt z najeźdźcą. Tym razem zrezygnowali z szybkiego marszu. Lon nie chciał, aby żołnierze byli zdyszani, kiedy natkną się na wroga. Po rozdzieleniu się plutonu dał swoim minutę wytchnienia.
– To będzie walka typu wal, wiej i pilnuj swojego tyłka – powiedział Wilowi Nace’owi i Ashowi Bockerowi, kapralom dowodzącym drużynami. – To znaczy, że macie wykorzystać, gdzie się da żołnierzy z miotaczami laserowymi jako długodystansowych snajperów. – Każda drużyna miała jednego strzelca z takim miotaczem energii. – Granaty na maksymalny zasięg, wystrzeliwane z ukrycia. Wskakujcie do budynków, oddajcie kilka strzałów i zwiewajcie, zanim wróg zdąży zareagować. Naszym zadaniem jest spowolnienie ich marszu, danie czasu reszcie batalionu i miejscowym na zgromadzenie znaczniejszych sił między centrum rządowym a najeźdźcami.
Nace skinął głową.
– Znamy procedurę, poruczniku.
– Będziecie działać oddzielnie – ciągnął Lon. – Jeżeli okaże się to potrzebne, rozdzielcie swoje drużyny na grupy ogniowe. Wil, zostanę z tobą, ale od strony taktycznej – to twój występ. Mam na oku cały pluton. Jeśli wpadnie mi coś do głowy, usłyszycie o tym, ale nie spodziewajcie się, że będę wam mówił, co macie robić minuta po minucie. Ruszajmy.
* * *
Szeroka aleja niepokoiła Lona. Byli na niej zbyt dobrze widoczni. Trzymali się blisko budynków, szukali osłony, ale to tylko częściowe rozwiązanie. Posuwali się wprost na przeciwnika, a jedna z kolumn Belletieńczyków wybrała tę samą trasę, po drugiej stronie parku, nie więcej niż siedemset metrów na południe. Tak szybko jak to było możliwe, obie drużyny szły równolegle w kierunku alei i przerw między budynkami, szukając osłony.
Wil Nace zatrzymał swoją drużynę i wysłał Loe Gavisha, operatora działka laserowego, z pomocnikiem na dach domu, żeby spróbowali ostrzelać wroga. Potem rozdzielił resztę pododdziału, po dwóch, trzech ludzi, dając im dokładne instrukcje.
– Będziemy działać sztafetowo, przeskakując się nawzajem – powiedział Lonowi. – Jeżeli przeciwnik ruszy za pierwszym atakującym, wpadnie w drugą zasadzkę.
Lon zgodził się na takie działanie.
– Rób, co uważasz za słuszne, Wil. Masz w tym większe doświadczenie ode mnie. – W pełni ufał weteranom pod swoją komendą i chciał się od nich uczyć. Zasadniczo korpus zawsze działał na tej zasadzie. Młodym oficerom nie pozwalano na przekonanie, że czerwono-złote belki na pagonach były bardziej wartościowe od lat doświadczeń bojowych. – Będę się trzymał blisko ciebie. Być może uda mi się oddać parę strzałów.
– Nie ma problemu – dodał Nace. – Tylko pamiętaj, że taka operacja może paść, jeżeli będziesz się spieszył.
Lon rozejrzał się po okolicy. Już wcześniej zauważył, jak czyste, nowe wydawały się przedmieścia Oceanview. Jakby miasto zostało dopiero co wybudowane i nikt nie zdążył się jeszcze wprowadzić. Jednak nie o to chodziło – miasto nie było nowe, tylko porządnie utrzymane, a przecież znajdowało się w obliczu inwazji. „Nawet Dirigent City nie jest tak zadbane” – pomyślał, a przecież czystość stolicy najemników zawsze robiła na nim wrażenie. Nie mógł nie zauważyć kontrastu z miastami, które pamiętał z Ziemi.
– Jak tylko będziesz czuł się na siłach, Wil.
– Czekam tylko na raport Gavisha, że jest gotowy – odpowiedział Nace. – Jeśli dopisze nam szczęście, możemy oddać ze dwa, trzy strzały z miotacza, zanim przeciwnik zorientuje się, co jest grane.
Loe Gavish zameldował wejście na pozycję i że widzi wroga. Nace dał mu wolną rękę i powiadomił resztę swojej drużyny.
– No, poruczniku – oznajmił. – Chyba już czas, abyśmy wyszli na ulice, zanim zaaresztują nas za włóczęgostwo. – Pozostali znikli, chowając się w przyległych budynkach i zajmując wyznaczone pozycje.
Lon wskazał na najbliższe drzwi. Znajdowali się przy tylnym wejściu do trzypiętrowego biurowca. Nie było ze szkła.
– Ty pierwszy, Wil.
– Jasne, poruczniku. Dla dobra nerwów starego kaprala potraktujmy to, jakby za drzwiami czaiła się drużyna wroga, dobrze?
Lon skinął głową, uniósł karabin i sprawdził, czy jest odbezpieczony. Nace zrobił to samo. Spojrzeli na siebie i opuścili osłony hełmów.
„Otworzy je kopnięciem czy najpierw sprawdzi, czy zasuwa jest zamknięta?” – zastanawiał się Lon, kiedy Nace przesuwał się w stronę drzwi. Kapral ustawił się od strony zawiasów i spojrzał na porucznika. Lon skinął głową i przeszedł na drugą stronę.
– Spróbujemy klamki?
Lon wyciągnął rękę, a Wil uniósł karabin. Klamka obróciła się bez oporu.
– Gotowy? – spytał.
– Jasne – odpowiedział Wil i Lon pchnął drzwi.
Nace nie tracił ani chwili. Jak tylko drzwi zaczęły się otwierać, ruszył naprzód, uderzając je ramieniem i padając na podłogę po drugiej stronie. Lon przyklęknął, szukając jakiegoś celu. Nie rzucił się na podłogę. W ułamku sekundy, jaki minął między wejściem Wila a jego własnym, nie rozległy się żadne strzały.
Znajdowali się na korytarzu, który biegł wzdłuż całej długości budynku. Po lewej znajdowały się schody i szyby wind, po prawej dostrzegli troje drzwi. Za pierwszymi był prawdopodobnie schowek sprzątaczek. Pomieszczenie zamknięto na klucz. Pozostałe drzwi, sądząc po umieszczonych na nich tabliczkach, prowadziły do biur prawników. Na końcu korytarza podwójne szklane drzwi wychodziły na ulicę. Wil Nace zerwał się na nogi.
– Sprawdzę, czy frontowe drzwi nie są zamknięte. Dobrze, że mamy kilka wyjść. Potem pójdziemy na górę i zobaczymy, co tam znajdziemy.
Niczego z góry nie zakładali, sprawdzając każde pomieszczenie, gotowi na zasadzkę i wszelkie inne niespodzianki. Drzwi biur były pozamykane na klucz, ale wszystkie miały szklane szyby. Frontowe wejście było otwarte. Weszli na piętro, ostrożnie, pojedynczo, osłaniając się wzajemnie z kolejnych podestów. Na drugim piętrze poświęcili kilka sekund na sprawdzenie trzech mieszczących się tam biur. Ich drzwi również były zamknięte na klucz. Jedynie ubikacje na końcu holu zostawiono otwarte. I puste.
Kiedy do nich zaglądali, zgłosił się Loe Gavish.
– Jestem pewien, że dopadłem dwóch z nich, kapralu – zameldował Nace’owi. – Może nawet trzech. Zaczęli strzelać, ale nie wiedzieli, gdzie celować. Zostaniemy tu, zanim reszta się nie podniesie i zacznie nas szukać.
– Loe powiedział, że była strzelanina – zameldował Nolanowi Nace. – Nic nie słyszałem. Izolacja dźwiękowa tego budynku musi być cholernie dobra.
Na trzecim piętrze nie znaleźli łatwego wejścia na dach. Nie było już schodów, jedynie metalowa klapa w suficie.
– Nie damy rady – stwierdził Lon. – Będą musiały nam wystarczyć okna na tym poziomie.
– Włamiemy się do biur – odrzekł Wil. – Mam nadzieję, że okna dadzą się otworzyć. Te na korytarzu się nie dają. Na pewno też nie uda nam się ich łatwo rozbić.
Lon przytaknął mu skinieniem głowy. „Szkło” okienne w zurbanizowanych światach rzadko było prawdziwym szkłem. Istniały dużo lepsze substytuty, wytrzymałe jak stalowe płyty. Łatwiej było wyłamać okna z framug, niż je rozbić.
– Nie mamy wiele czasu. Belletieńczycy wkrótce się tu zjawią.
– Mam tylko nadzieję, że miejscowi nie kombinowali wiele przy tych drzwiach. – Jeżeli podnajemcy albo gospodarz nadmiernie troszczyli się o bezpieczeństwo biur, sforsowanie drzwi mogło okazać się niemożliwe bez klucza lub materiałów wybuchowych. Wil zbliżył się do pierwszych, wziął zamach i potężnie kopnął w okolice zamka. Lata marszów, wędrówek i ćwiczenia walki wręcz sprawiły, że miał niezwykle muskularne nogi. Wiedział też, gdzie kopnąć, aby uzyskać maksymalny efekt. Usłyszeli odgłos pęknięcia i drzwi się poluzowały, ale nie otworzyły. Nace odwrócił się, kopnął je drugą nogą i otworzył.
– Mam nadzieję, że poradzisz sobie z następnymi, poruczniku. To trochę boli.
Lon ruszył korytarzem do kolejnego biura. Chwycił klamkę w nadziei, że będą otwarte i cofnął się nieco. Nigdy dotąd nie rozbijał wejścia nogą. Wziął głęboki oddech i kopnął po raz pierwszy. Noga rozbolała go do samego biodra, ale drzwi ledwie drgnęły. Drugie kopnięcie było bardziej skuteczne, ale dopiero za trzecim razem osiągnął cel.
Przy trzecich kopali po kolei. Nace uderzył pierwszy, a Lon dokończył robotę. Rozdzielili się, żeby sprawdzić okna. Lon wszedł do biura na froncie budynku. Drzwi wewnętrzne nie były zamknięte. Okna miały zawiasy na górze i otwierały się na zewnątrz, ale jedynie na dwadzieścia centymetrów. Spróbował pchnąć jedno dalej, jednak nie dał rady.
Cały czas nasłuchiwał rozmów prowadzonych w obu drużynach. Natłok różnych głosów wcale mu nie przeszkadzał. Potrafił zidentyfikować każdego swojego żołnierza już po paru słowach. Uporządkowanie rozmów było jednak bardziej skomplikowane.
Od dziesięciu minut stawiali zasadzki i wycofywali się błyskawicznie. Owa taktyka przynosiła pewne efekty i spowalniała marsz armii belletieńskiej. Zamiast paradowania głównymi alejami, zostali zmuszeni do przystawania i ostrożnego manewrowania. Za każdym razem, kiedy grupka ludzi Lona uderzała, dowódca przeciwnika musiał sprawdzać, czy to tylko ogień nękający, czy też sztuczka mająca na celu ściągnięcie jego głównych sił do strefy śmierci. Loe Gavish zajmował się flankami kolumny, poszukując miejsca, z którego mógł zaatakować swoim miotaczem, wprowadzając jeszcze większe zamieszanie.
„Niedługo ich zobaczę” – pomyślał Lon, obchodząc biuro i otwierając wszystkie okna. Później wyszedł na korytarz. Nace wchodził właśnie do trzeciego biura z tyłu holu, żeby zająć się jego oknami.
– Lepiej uderzmy na nich od ulicy, ładownika. Skupią się na tamtej stronie, a my uciekniemy tyłem.
– Niech pan czyni honory domu, poruczniku. Ja przypilnuję tyłów, żeby się tu nie pojawili, zanim będziemy gotowi do ucieczki.
– W porządku. – Lon przeszedł do okna, z którego najlepiej było widać aleję.
– Niech pan krzyknie do mnie przed otwarciem ognia, poruczniku.
– Dobrze. Jedna krótka seria i znikamy. – Przykląkł na jedno kolano, opierając się prawym bokiem o ścianę i zajmując najwygodniejszą pozycję strzelecką. Lufa jego karabinu ledwie wystawała nad parapetem, nie dało się jej dostrzec z ziemi nawet z odległości dwóch przecznic. – Już niedługo.
Ściszył odbiór rozmów w słuchawkach, żeby się lepiej skoncentrować. Nadal słyszał ich gwar, ale jakby bardziej odległy. Sekundy wlokły się niemiłosiernie, kiedy starał się uregulować oddech i wpatrywał się w wylot ulicy, oczekując wroga.
„Jedna krótka seria na szpicę” – powtarzał sobie w myślach. Tylko na tyle starczy mu czasu. Zabawi dłużej, a przeciwnik zareaguje, zanim zdołają z Nace’em opuścić budynek.
– Wróg w polu widzenia, Wil. Jak tam z tyłu? – spytał na widok pierwszego munduru. Żołnierz posuwał się powoli, na ugiętych nogach, przeciwną stroną ulicy, na granicy zasięgu ognia Lona.
– Pusto.
– Nadchodzą. – Lon wziął żołnierza na celownik. Lufa karabinu spoczywała na parapecie. Palec powoli zaciskał się na spuście, aż rozległa się trzystrzałowa seria. Porucznik biegł do wyjścia, nawet nie zdając sobie sprawy, że ofiara została trafiona. Celność strzałów nie miała większego znaczenia.
Nace czekał na niego na szczycie schodów. Zbiegali, przeskakując po trzy, cztery stopnie, chwytając się poręczy, żeby zachować równowagę i wyrabiać się na zakrętach każdego podestu. Lon czuł falę podniecenia, jakiej nie pamiętał od czasu, kiedy jako dziecko uciekał po jakimś psikusie z cyrku Asheville na Ziemi. Przy tylnym wyjściu przystanęli na moment. Wil wyszedł pierwszy i przebiegł na drugą stronę ulicy, rozglądając się, czy nie mają towarzystwa. Potem skręcili w lewo i ruszyli biegiem, starając się oddalić od miejsca zasadzki.
Kiedy to tylko było możliwe, Lon mówił na głos, co robi i dlaczego. Wszystko było nagrywane przez aparaturę hełmu. Oczywiście, zawsze mógł wyłączyć nagrywanie, ale najczęściej tego nie robił. Później – zakładając, że istniało jakieś „później” dla niego – będzie mógł zredagować swoje wypowiedzi i rozmowy, uporządkować je, zanim trafią do stałych archiwów Korpusu Najemników Dirigentu.
Nadzorowanie żołnierzy, kiedy wszystkie cztery drużyny były rozbite na mniejsze jednostki i poruszały się niezależnie od siebie, zbyt go absorbowało, by mieć czas na coś poza najważniejszymi sprawami – przecież sam też brał udział w walce. Od chwili, kiedy oddał swój pierwszy strzał do wroga, do zakończenia tej zabawy w kotka i myszkę, minęło tylko pięćdziesiąt minut. Gdy się nad tym zastanowił, podczas krótkiego odpoczynku po akcji z Nace’em, był zdziwiony, że nie były to dwie, trzy godziny.
Pozostała część drugiego batalionu i prawie trzy bataliony armii calypsjańskiej weszły do miasta i ciężko pracowały, żeby zablokować przeciwników. Pluton Lona wycofał się za świeżo utworzoną linię obrony.
– Straciłem dwóch ludzie kapitanie – zameldował Orlisowi. – Na samym końcu akcji. – Musiał wziąć się w garść, żeby zabrzmiało to normalnie, bez emocji, jakie nim targały. – Valentin i Roschev z trzeciego plutonu. Nikt nie widział, co się stało, ale straciłem ich zapisy funkcjonowania organizmu, kiedy z Nace’em przekraczaliśmy linie defensywne. Sądzę, że trafił ich ten sam granat. Proszę o pozwolenie wysłania drużyny na poszukiwanie ciał.
Chwilę trwało, zanim kapitan odpowiedział.
– Nie, nie możemy, nie teraz. Gdyby byli ranni i potrzebowali pomocy, to co innego. Wiem, że ci się to nie podoba, ale tak właśnie musi być. Mogło być gorzej, Nolan. Wiem, że wam ciężko, ale ty i twoi ludzie zrobiliście cholernie dobrą robotę. Daliście czas, który był nam potrzebny. Pułkownik Flowers kazał mi przekazać wam wyrazy uznania.
„Akurat” – pomyślał Lon. Nie czuł goryczy. Był już w prawdziwej walce, widział, jak jego towarzysze umierają. Jednak tym razem po raz pierwszy zabito jego podkomendnych. Ludzi, którymi dowodził, za których był odpowiedzialny. Całe szkolenie, które przeszedł, nie mogło złagodzić bólu, jaki odczuwał.
– Ktoś z twoich potrzebuje opieki medycznej? – spytał Orlis.
– Nie, sir. Przyda się nam parę chwil, żeby złapać oddech, ale jesteśmy gotowi do nowych zadań. – Odgłosy walki były dobrze słyszalne i niezbyt odległe. Nie były to rozrzucone akcje zajmujące paru żołnierzy. Słychać było starcia, w których musiały uczestniczyć przynajmniej pełne kompanie.
– Odpoczywajcie przez dziesięć minut, a potem przyłączcie się do nas. Nie mogę dać wam nic więcej.
„Poradzimy sobie” – pomyślał Lon, przełączając kanały, żeby przekazać rozkazy sierżantom i dowódcom drużyn.
Wiedział, że sam również potrzebuje odpoczynku, nawet gdyby było to jedynie dziesięć minut, ale miał jeszcze inne obowiązki. Przeszedł między drużynami czwartego plutonu, rozmawiając bezpośrednio ze wszystkimi, na których się natknął, przekazując wiadomości, zarówno te dobre, jak i złe.
– Pułkownik uważa, że wykonaliście dobrą robotę. Dołączymy teraz do reszty kompani. Nie wiem, co będzie dalej, ale jeszcze nie czas na zrzucenie butów i spanie. – Dla niektórych miał jeszcze bardziej osobiste słowa, pochwały, zachęty, kondolencje. Starał się rozładować napięcie związane także ze zbyt krótkim czasem wytchnienia. Niektórzy żołnierze rozłożyli broń, żeby ją wyczyścić, zanim jeszcze dotarła do nich wiadomość o czasie wypoczynku i dalszych poczynaniach.
– Hej, jeżeli pragniecie łatwego życia, trzeba było starać się o licencję szofera i dostać pracę taksówkarza – mówił. – Siedzielibyście na tyłkach cały dzień, wdychali klimatyzowane powietrze i obwozili ludzi po Dirigent City. – Zanim zakończył obchód, minęło dziesięć minut. Westchnął cichutko. „Może następnym razem” – pomyślał po wydaniu Weilowi Jorgenowi rozkazu do sformowania pododdziału do wymarszu.
Pluton maszerował w dwóch kolumnach, po obu stronach ulicy, trzymając się blisko budynków. Karabiny nieśli na lewych ramionach, gotowe do strzału. Zbliżali się do miejsca, gdzie trwały walki. Choć teoretycznie znajdowali się za linią frontu, z dala od wroga, nikt w to za bardzo nie wierzył. Nie walczyli jeszcze na tyle długo, aby wyczerpanie złagodziło ich ostrożność.
Kapitan Orlis znów zapragnął porozmawiać z Lonem przez radio.
– Dostaliśmy wiadomość, że reszta batalionu nieźle sobie poczyna w rejonie górniczym.
– Przy przewadze liczebnej, jaką ma pułkownik, powinni sobie dobrze radzić – powiedział Lon. – Mają zamiar przysłać więcej ludzi, żeby nam pomogli?
– Na pewno nie przed wieczorem. – Kapitan udał, że nie wyczuwa zniecierpliwienia w głosie Lona. – Może nawet i wtedy nie, jeżeli Belletieńczycy będą nadal stawiać tam opór.
– Nawet jeden batalion miałby tu czym się wykazać.
– Wiem, Nolan, ale musimy sobie sami radzić tak długo, jak będzie trzeba. – Lon wyczuł rozdrażnienie dowódcy i przestał naciskać.
Linie walk w południowej dzielnicy Oceanview nie były ani tak trwałe, ani regularne, jak to sobie Lon wyobrażał albo tylko miał nadzieję. Żadna ze stron nie zajęła postawy obronnej.
Obaj dowódcy próbowali manewrować wojskiem. Jedynym miejscem, w którym walczący żołnierze stali twarzą w twarz, był jeden z parków zielonego pierścienia oddzielającego dzielnice rezydencji od handlowej. Ten odcinek, szeroki na mniej niż czterysta metrów, był punktem osiowym całej akcji. Po jego obu stronach wszystko znajdowało się w ruchu i toczyły się walki miejskie najbardziej niebezpiecznego rodzaju: budynek za budynkiem. Na prawo KND przesuwał się na południe, do bloków, które właśnie zajęli Belletieńczycy. Po lewej Calypsjanie walczyli zaciekle, żeby nie dopuścić napastnika do biurowców. Według raportów, jakie docierały do Nolana, sytuacja była „niezwykle płynna”.
– U nas w domu oznaczałoby to, że jesteśmy przyszpileni – skomentował to Ivar Dendrow.
– Tam, skąd ja pochodzę, również. To znaczy, że mogą nas tam wysłać, żeby utrzymać pozycje.
– Gdziekolwiek – mruknął Dendrow. – Wszędzie płacą tak samo.
„Zapłata jest nic nie warta, jeśli nie dożyjesz czasu, żeby ją wydać” – pomyślał Lon.
– Będziemy posuwać się ostrożnie, Ivar. To wszystko, co nam pozostało.
Kapitan Orlis wcześniej pozostawił trzeci pluton na tyłach, wykorzystując go do przeszukiwania budynków, które – teoretycznie – powinny być opuszczone przez wroga, oraz do pilnowania, aby nikt nie zaszedł ich od zachodu. Teraz, kiedy trzeci i czwarty pluton ponownie się połączyły, czekało ich inne zadanie. Po dostosowaniu mapnika Lona do swojego kapitan wytłumaczył mu dokładnie, gdzie ma zabrać pododdziały.
– Musimy zwiększyć nacisk na lewe skrzydło wroga i zacząć zamykać krąg wokół nich, zmusić ich do atakowania z prawej flanki, – Żeby ulżyć Calypsjanom?
– Dać im więcej czasu na przegrupowanie. Walczą już bez przerwy od tygodnia. Stracili wielu ludzi i nie mieli zbyt dużo czasu na sen. Sam wiesz, jak to jest.
Lon pokiwał głową. Znajdował się o dwie przecznice od dowódcy, więc Orlis nie mógł zobaczyć tego gestu.
– Wiem.
„Sami znajdziemy się za parę dni w takim stanie, jeżeli nie uda nam się szybko zakończyć tej awantury” – pomyślał.
– Skup na sobie uwagę wroga. Stań przed nim. Coś zacznij. Potem wprowadzimy większe siły, żeby wykorzystać sytuację.
– Tak jest, sir.
– Niezbyt dobrze pilnują swoich tyłów i flank. Pewnie mają rozkaz zdobycia za wszelką cenę budynku rządu. To daje nam pewną przewagę. Wykorzystaj ją ale bez szaleństw. Pamiętaj, mamy ograniczone środki.
Plutony Lona ruszyły najpierw na zachód, a potem skręciły na południe. Siły Belletiene posuwały się w stronę centrum Oceanview kolumną w kształcie grotu włóczni. Najwyraźniej flanki i tyły kolumny były pilnowane jedynie przez szeroko rozstawione straże i kilka patroli o liczebności drużyny. Siły inwazyjne nie były wystarczająco duże, żeby okupować duże obszary już zdobytego terenu.
– Zaczniemy od zdejmowania strażników i patroli – rozkazał Lon sierżantom. – Przejdziemy parę przecznic na wschód, jakbyśmy zmierzali na tyły odcinka frontu w parku. Nie wiem, jak daleko uda się nam wejść, ale na pewno zwrócimy na siebie ich uwagę.
– Lepiej, żeby zauważyli nas jak najszybciej – odezwał się sierżant Jorgen. – Zanim oddalimy się za daleko od naszych. Nie mam nic przeciw małej strzelaninie, ale nie cierpię ładować się na pozycje, gdzie trzeba godzinami czekać na wsparcie. Wiecie, o co mi chodzi?
„Dobrze wiem, o co ci chodzi” – pomyślał Lon.
– Kapitan nie wspominał nic o wyścigu. Zrobimy tyle, ile się da.
Nie musiał martwić się o techniczne szczegóły trafienia na pozycje. Żołnierze poruszali się dwiema kolumnami, kryjąc się jak najlepiej, uważając na skrzyżowaniach ulic i wszędzie tam, gdzie mogli zostać zauważeni albo znaleźć się pod ostrzałem. Wysłał jedną drużynę naprzód, żeby czyściła drogę i podeszła do pierwszej straży wroga widocznej na ekranach hełmów. Jak dotąd Belletieńczycy w Oceanview nie kwapili się do wyłączenia swoich systemów elektronicznych, aby unikać wykrycia, chociaż siły rozmieszczone na południu, w okolicach The Cliffs, zaczęły ograniczać zbędne emisje.
– Mamy strażnika – zameldował kapral Frehr na łączach sierżantów i Lona. – Nie miał szans na oddanie strzału.
– Dobra robota, Ben – pochwalił go Lon. – Widzisz coś, o czym powinienem wiedzieć?
– Nie jestem pewien, poruczniku. Maguire miał wrażenie, że widzi jakiś ruch przecznicę stąd, ale elektronika nic tam nie wykazuje. Ja sam nic nie zauważyłem.
– Może jakiś zabłąkany pies albo coś takiego?
– Naprawdę nie wiem, poruczniku. Maguire mówił, że widział hełm z nie naszym kamuflażem, ale elektronika milczy. „To niczego nie dowodzi” – pomyślał Nolan.
– Miejcie oczy otwarte. Maguire zwykle nie widuje duchów.
Po niecałej minucie dostał wiadomość od kapitana Orlisa.
– Jeszcze jedna rzecz, na którą macie zwracać uwagę. Calypsjanie właśnie nas poinformowali, że Belletieńczycy z The Cliffs przełamali ich obronę i idą na nas.
– Wiemy coś o ich siłach i kiedy mogą się tu zjawić?
– Nie. W dodatku nie wiem, jak dawno temu ta wiadomość została wysłana. Pułkownik stara się to wyjaśnić, ale wszystko jest niepewne. Mogą się poruszać przy wyłączonej elektronice, co zmniejsza szanse na skuteczny atak z powietrza. Calypso ma zwiadowców i operatorów complinka na ich trasie, ale dotąd nic nie zostało potwierdzone. Bądźcie ostrożni.
– Jakaś zmiana rozkazów?
– Na razie nie. Gdybyście jednak natknęli się na to nowe wojsko, natychmiast mnie powiadom.
„Jasne, że tak” – pomyślał Lon. Przekazał wiadomość podoficerom.
– Musimy zrobić wszystko, żeby nie dać się zaskoczyć. Jeśli trafimy na jakieś zgrupowanie wroga, chcę o tym się dowiedzieć, zanim nas zauważą. Idziemy tak, jakbyśmy mieli przenikać znane pozycje przeciwnika. Jedna drużyna plutonu posuwa się do przodu, pozostałe ją osłaniają. Prawdopodobnie przestrzegają ciszy elektronicznej, więc nie miejcie nadziei, że coś zobaczycie na swoich ekranach. – Czuł się nieco głupio, przypominając weteranom o tak podstawowych sprawach, ale to go nie powstrzymało. Zresztą żaden z podoficerów nie narzekał na jego wykład.
Każdy miał swoje drobiazgi, małe przyzwyczajenia. Lon zawsze sprawdzał bezpiecznik karabinu. Był wyłączony, jak trzeba. Zerknął na zegar. Przejrzał na mapie rozmieszczenie swoich ludzi, choć oprócz jednej drużyny wszyscy byli w zasięgu jego wzroku.
Maszerował z trzecim plutonem. Nie chodziło jedynie o możliwie równe dzielenie czasu poświęcanego obu pododdziałom. Teraz szedł z trzecim, bo wcześniej był z czwartym. Myślał również o wygodzie. Z trzecim plutonem czuł się swobodniej, służył w nim jako oficer kadet, znał wszystkich doskonale, lepiej niż innych. Z tych samych powodów przyłączył się do drugiej drużyny, zajmując pozycję tuż za Tebbą Giraną.
– Myśli pan, że robi się gorąco, poruczniku? – spytał Ghana na prywatnym kanale.
– Dlaczego pytasz?
– Bo w takich chwilach zwykle się pan tu zjawia – zaśmiał się cicho.
„Jak bieg do domu, do mamusi” – pomyślał, ale nigdy nie odważyłby się powiedzieć tego na głos. Miał zbyt wiele szacunku i przyjaźni do swego dowódcy, aby wprawiać go w zakłopotanie.
– Niewykluczone, Tebba. Z wami przynajmniej wiem, gdzie który będzie się chował, jeśli coś się wydarzy. Jednak nie zdradzaj się z tym darem obserwacji. Ktoś jeszcze to zauważy i przeniosą cię do wywiadu korpusu.
– Boże broń, poruczniku – powiedział z przestrachem, który nie był całkowicie udawany. – Nie jestem jajogłowy. Myślę tyle, żeby przetrwać.
Konwersacja toczyła się powoli, z przerwami, kontynuowana w miarę możliwości. Żaden nie dopuszczał, aby mogła zakłócić mu obserwację ludzi i terenu. Lon musiał też od czasu do czasu przełączać kanały, żeby kontaktować się z sierżantami i dowódcami drużyn. Plutony doszły do miejsca, gdzie zabito strażnika i skręciły na wschód. Drużyna Bena Frehra sunęła przodem. Znajdowali się o kilka przecznic od reszty, osaczając kolejnego, samotnego wartownika z Belletiene.
– Weil, wysuń jedną drużynę na prawo – rozkazał Lon sierżantowi Jorgenowi. – Jeżeli jakieś wojska zbliżają się od strony The Cliffs, chcę o tym wiedzieć jak najszybciej.
– Jasne, sir. Miałem to właśnie zaproponować.
Lon spojrzał na niebo. Południe. Na niemal bezchmurnym niebie jasno świeciło słońce. W obliczu wroga, który również korzystał z dobrodziejstw noktowizji, nie było większej różnicy, czy walki toczono w dzień, czy w nocy. Jednak, jak większość żołnierzy, czuł się bezpieczniej, działając po ciemku. Dawało to iluzję bezpieczeństwa, jak dziecku, które naciąga na siebie koc, chowając się przed „nocnym potworem”, ale było w tym coś więcej. Systemy noktowizyjne w większości hełmów bojowych (nie tylko tych stosowanych w KND) dawały minimalną ostrość na większe odległości. W ten sposób zasięg niebezpieczeństwa nieco się zmniejszał.
Jedna drużyna oderwała się od czwartego plutonu i ruszyła w innym kierunku.
„Mam nadzieję, że nie zapomniałem o czymś istotnym” – martwił się Nolan. Często niepokoiła go ta myśl, uporczywy lęk, że poniesie porażkę, bo nie jest zbyt dobry w tym, co robi. Czasami miewał koszmary, w których ludzie umierali pod jego komendą, ponieważ coś schrzanił, popełnił niewybaczalny błąd lub przeoczył coś ważnego. Bał się tego bardziej niż własnej śmierci. W najgorszej wersji koszmaru występował jako jedyny, który przeżył pogrom swoich plutonów.
– Weil, przesuń swój pluton dalej na prawo – poinstruował Jorgena, kiedy przekroczyli jedną z szerokich alei. – Na następną ulicę. Dajcie nam trochę więcej miejsca.
Jorgen potwierdził przyjęcie rozkazu i wykonał go.
Lon skierował uwagę na rejon bezpośrednio przed trzecim plutonem. O dwie przecznice dalej znajdował się kolejny z wielu terenów zielonych Oceanview.
– O ile Belletieńczycy jeszcze go nie zajęli, to świetne miejsce, żeby ich zatrzymać – powiedział, wskazując park Tebbie.
– Czegoś takiego szukamy.
– Choć na parę minut przestaniemy być na widoku – odrzekł Girana. – Możemy się tam zaszyć, a w razie czego, mamy mnóstwo dróg ucieczki. To dziki park czy wypielęgnowany?
– Chyba coś pośredniego. Większość z nich ma przynajmniej ścieżki i polany, żeby miejscowi mogli się nimi cieszyć.
– Lon wyciągnął mapnik, rozłożył go i nastawił odpowiednią stronę. – Prawie dochodzi do pasa granicznego miasta – rzucił po przejrzeniu obrazu w maksymalnym powiększeniu. Na środku jakiś stały obiekt, ośmiokątny, około dziewięciu metrów średnicy. Może to muszla koncertowa albo coś w tym stylu. Dlatego należy się spodziewać, że park będzie „ucywilizowany”.
– Możemy nie mieć dobrej osłony przy gruncie, za tymi krzakami na samym skraju – zauważył Tebba. – Mniejsza szansa na wpakowanie się w pułapkę, jeżeli wróg tam już jest.
– Jeżeli zastawili jakąś pułapkę, to w nią wpadniemy, wchodząc do parku – powiedział Lon. – Żołnierze w oknach budynków otaczających park nie mogą się doczekać, kiedy pojawią się ich cele. Jednak chyba się jeszcze nas nie spodziewają. Za wcześnie, nawet gdyby się zorientowali, że stracili strażnika.
Jednak się mylił.
Pierwsze strzały padły z tyłu, z zachodu. Atak był dobrze skoordynowany, kilkanaście karabinów równocześnie otworzyło ogień. Dirigentyjczycy padli na ziemię. Ich reakcja była błyskawiczna, instynktowna, wpojona im podczas niezliczonych ćwiczeń i doskonalona przez każdy kontrakt bojowy. „Padnij, a dopiero potem martw się, skąd strzelają i jak im odpowiedzieć”. Mimo szybkiego działania nie uniknięto strat. Czterech rannych i dwóch zabitych.
– Wyprowadźcie ludzi za róg, poza linię ostrzału – rozkazał Lon. – Trzymajcie się przy ziemi, ale ruszajcie.
Sierżanci zorganizowali ogień osłonowy. Żołnierze najbliżsi wroga prowadzili ostrzał, podczas gdy pozostali wycofywali się. Następnie, kiedy całe dwa plutony znajdą się na nowych pozycjach, mieli próbować stłumić natarcie przeciwnika.
Z początku Lon trzymał się z tyłu, zwrócony w stronę wroga. Był doskonałym strzelcem zarówno z karabinu, jak i pistoletu i miał teraz okazję się wykazać. Nie był pewien, z iloma Belletieńczykami mieli do czynienia. Z pewnością było dość czasu, żeby w pełni ich zaskoczyć. Oprócz ludzi na ziemi i schowanymi za rogami budynków, mieli strzelców w oknach i drzwiach następnego budynku. Meldował kapitanowi Orlisowi o zasadzce, strzelając krótkimi seriami do najbardziej widocznych celów.
– Mam rannych i zabitych, ale, przynajmniej na razie, dajemy sobie radę. To musi być co najmniej pluton, ale bardziej prawdopodobne, że dwa lub więcej. W tej chwili nie potrafię powiedzieć, czy są w pobliżu jeszcze jakieś inne oddziały.
– Pułkownik wstrzymuje się przed przysłaniem większych sił, dopóki się nie przekona, że to większa sprawa, Nolan. Dowiedz się jak najprędzej.
– Wysłałem dwie drużyny na zwiad. Żadna nie natknęła się jeszcze na wroga. – Lon wymienił magazynek w karabinie. Kilka sekund później włączył się Ivar Dendrow.
– Jesteśmy na pozycjach, poruczniku. Możecie zacząć się wycofywać.
Czołganie się do tyłu, przy jednoczesnym prowadzeniu ognia, wymagało skupienia. No i czasu. Ruchy z konieczności były niezgrabne. W końcu jednak Lon znalazł się na tyłach budynku pod osłoną ognia karabinowego i granatnikowego. Schował się za narożnik i usiadł oparty plecami o ścianę, próbując odzyskać oddech i uporządkować myśli.
Potem był czas na radio i rozmowy z dowódcami drużyn, które oddaliły się od plutonów przed atakiem. Zwiadowcy czwartego plutonu zaczęli się już wycofywać, żeby przyjść reszcie z pomocą. Zajmowali pozycje prawie dokładnie na południe od Belletieńczyków. Druga drużyna była dalej.
– Dowiedzcie się, ilu mamy za sobą – rozkazał Nolan dowódcom obu drużyn. – Jeżeli uda się wam to zrobić niepostrzeżenie, tym lepiej. U nas już w porządku. Wszyscy się wycofali.
„Wszyscy, którzy przeżyli” – pomyślał. Ranni byli właśnie opatrywani. Dwóch z nich oberwało na tyle poważnie, że potrzebowali czasu w tubach pourazowych i to szybko, jeśli mieli się wykaraskać.
Skontaktował się z kapitanem Orlisem, żeby go o tym powiadomić.
– Jeżeli nikt nie może się tu dostać, zwolnię jedną drużynę, aby ich przetransportowała do medyków – powiedział. – Na razie wygląda, jakbyśmy nie trafili na naprawdę duże siły wroga. Moi zwiadowcy działają na obu skrzydłach i żaden z nich nie natknął się na przeciwnika. Ale mam tu dwóch ludzi, którym potrzebna jest natychmiastowa pomoc medyczna.
– Wyślij z nimi drużynę. Medycy wyjdą im naprzeciw. – Orlis podał koordynaty na mapie i nazwy ulic na skrzyżowaniu. – Ile czasu im to zajmie?
– Mogą tam być za dziesięć minut, jeżeli nie wpadną w nowe kłopoty po drodze.
– Twoje rozkazy, to kontynuować misję – dodał Orlis po krótkiej przerwie, w czasie której wysłał medyków po rannych Lona. – Wydostańcie się z tej pułapki, jeśli możecie, albo zostańcie tam i walczcie, dbając o jak najmniejsze straty. Nadal chcemy ściągnąć poważniejsze siły wroga.
– Na pewno ich nie zaskoczymy, kapitanie. Spodziewają się przeciwataku i mogą ruszyć, jak tylko dowiemy się, że mają więcej ludzi, niż się spodziewamy. – Nie dopuścił kapitana do głosu. – Wydaje mi się, że to da pułkownikowi, czego chce. Spróbujemy.
Lon odesłał na umówiony punkt spotkania z medykami wszystkich rannych, nie tylko dwóch, którzy wymagali poważniejszej opieki niż ta, jaką można im było zapewnić na miejscu. Z jedną drużyną oddelegowaną do transportu rannych i dwiema działającymi samodzielnie na flankach zasadzki zastawionej przez Belletieńczyków miał do dyspozycji tylko pięć grup, z których dwie miały niepełny skład.
– Zatrzymam po jednej drużynie z każdego plutonu – oznajmił sierżantom. – Przedostaniemy się przez budynki dzielące nas od wroga. Chcę, żeby reszta poszła naokoło, dołączyła do tych, którzy już tam są i wtedy uderzymy z dwóch stron. Każdy z was będzie dowodził swoimi ludźmi. Jeżeli przeciwnik ma tam tylko kilka plutonów, jest szansa, że się wycofa, zamiast ryzykować poważniejsze starcie. – Przerwał na chwilę. – Jeżeli natomiast jest ich tam więcej, wkrótce powinniśmy się o tym przekonać.
– Uderzymy równocześnie? – Weil znajdował się za budynkiem po drugiej stronie ulicy od Lona i Ivara.
– Drużyny, które ja poprowadzę, będą ich zajmować, aż wy zajmiecie pozycje – odpowiedział Lon. – Kiedy wy uderzycie, a chcę, o ile się da, żeby to było dobrze skoordynowane, my ruszymy z naszej strony. Jeżeli wróg pierwszy otworzy do was ogień, odpowiedzcie, ale wolałbym, żeby nasz atak był jednoczesny. Skontaktujcie się z drużynami, które już tam są i postarajcie z nimi połączyć. Teraz ruszajcie już.
Zatrzymał przy sobie drużynę Tebby Girany z trzeciego plutonu i Wila Nace’a z czwartego. Kiedy pozostali rozpoczęli manewr oskrzydlający, Lon przedstawił swoim dowódcom drużyn plan działania.
– Nie wiemy, czy natkniemy się na pięćdziesięciu, czy pięciuset żołnierzy przeciwnika. A może i jeszcze więcej. Bądźcie gotowi na wszystko. Nawet na błyskawiczną ucieczkę, gdybyśmy zabrali się za większy kąsek, niż zdołamy ugryźć.
Po obu stronach ulicy wysłano dwuosobowe zwiady do budynków dzielących ich od wroga, żeby przekonać się, czy Belletieńczycy z nich nie korzystali. Pozostali członkowie obu drużyn bezpośrednio stawili czoło przeciwnikowi, ostrzeliwując go z karabinów i granatników rakietowych. Nie usiłowali nakryć wroga ogniem. Nie był to czas na rozrzutne tracenie amunicji. Chcieli jedynie dać mu zajęcie.
Po dziesięciu minutach okrążenie było gotowe. Ani Dendrow, ani Jorgen nie dostrzegli żadnych oznak dodatkowych sił przeciwnika gotujących się do walki.
– Nie znaczy to, że ich nie ma – dodał Weil. – Ale jeśli tak, to cholernie dobrze ukryli się gdzieś w budynkach.
– A ty byś tak nie zrobił, będąc w ich sytuacji? – spytał Lon. – Załóżmy, że są równie sprytni jak my. Mając łączność z oboma sierżantami, dodał: – Za minutę zacznijcie ich nękać. Wtedy my ruszymy. – Kiedy potwierdzili rozkaz, kazał Nace’owi i Giranie być w pełnej gotowości. Wymienił magazynek w karabinie.
Tym razem czas oczekiwania minął błyskawicznie. Od razu dało się usłyszeć zwiększone natężenie ostrzału. Poziom hałasu prawie się podwoił.
– Ruszajmy – krzyknął Nolan na kanale łączącym go z dowódcami drużyn. – Do środka i dalej.
Janno Belzer i Phip Steesen przeszli przez drzwi ostrożnie, jakby spodziewali się za nimi pomieszczenia wypełnionego wrogim wojskiem, mimo że przecież kapral Dav Grott i Gen Radnor weszli tam wcześniej, aby nie dopuścić do żadnych niespodzianek. Girana był następny, a za nim Lon z resztą drużyny.
Budynek był biurowcem. W centrum mieściło się przestronne atrium ze świetlikiem na dachu. Przez lekko zabarwione szkło do wnętrz padała różowawa poświata. Galerie wokół atrium na wszystkich trzech piętrach zajmowały biura. Na środku parteru urządzono ogród z drzewkami i paroma kwietnikami otaczającymi fontannę z niewielkim stawkiem.
Liczne drzwi do biur były otwarte, co dobrze świadczyło o Grotcie i Radnorze. Girana wysłał Grotta do pilnowania prawego skrzydła budynku i Radnora do przodu, jak najbliżej Belletieńczyków. Pozostali żołnierze zajmowali biura w poszukiwaniu okien, z których można by ostrzeliwać przeciwnika. Połowa została na parterze, reszta poszła na wyższe kondygnacje. Lon spojrzał w górę, miał ochotę pójść na trzecie piętro i rozejrzeć się po okolicy, ale zamiast tego poszedł do drzwi na końcu atrium, pilnowanych przez Radnora.
– Widzisz coś? – Przykląkł przy framudze.
Radnor zaprzeczył ruchem głowy.
– Ten drugi budynek wszystko zasłania. Nie widziałem, żeby ktoś z niego strzelał, więc może wróg go nie zajął.
Obie budowle rozdzielał wybrukowany dziedziniec. Stało na nim kilka stołów i ławek z plastonu, osłoniętych szerokimi parasolami. Od strony ulicy postawiono parę rzeźb.
Lon skinął głową i połączył się z kapralem Giraną.
– Tebba, kiedy ruszymy, niech Ericks i Steesen osłaniają nas z góry, aż wejdziemy do tego drugiego budynku. – Na krótki dystans tych dwóch było najlepszymi strzelcami drużyny. Nie było też obawy, że stracą głowy, gdyby wydarzyło się coś zaskakującego.
– Tak jest, sir. Kiedy ruszamy?
– Poczekaj momencik, pogadam z Nace’em. – Przełączył kanały, żeby sprawdzić, co porabia drużyna po drugiej stronie ulicy.
– Jesteśmy gotowi ruszyć w każdej chwili – odpowiedział Nace. – Niewiele stąd widzimy. Jest miejsce tylko dla trzech żołnierzy, którzy mogą strzelać.
– Okay, ruszajmy.
Ten sam rozkaz dotarł do Girany.
Pierwsi żołnierze wybiegający z biurowca dostali się pod ogień przeciwnika. Kilku Belletieńczyków pilnowało dziedzińca. Jednak ich ostrzał szybko się zakończył i żaden z ludzi Lona nie został trafiony. Plastonowe stoły i ławki stanowiły doskonałą osłonę. Drzwi do drugiego budynku nie dały się otworzyć. Dwóch ludzi nie dało rady wyrwać ich z framug, a zamek nie puścił mimo strzałów.
– Przydałby się ładunek plastikowy, poruczniku – zauważył Girdana. – Tego jednak nie mamy.
Lon wzruszył ramionami.
– Chyba nie będzie potrzebny. – Rozmawiał właśnie z Weilem Jorgenem.
– Wycofują się, poruczniku – meldował Jorgen. – Wygląda na to, że było ich nie więcej niż czterdziestu. Idziemy za nimi?
Lon zawahał się, był gotów skontaktować się z kapitanem Orlisem i na niego przerzucić ciężar decyzji, ale w końcu postanowił inaczej. „Właściwa misja” – pomyślał.
– Nie, Weil – powiedział. – Zaczekaj chwilę. Wciągnę w to Wara. – Zdecydował, mając obu sierżantów na łączach. – Trzymajcie ich pod ogniem tak długo, jak się da, ale nie, powtarzam, nie ścigajcie ich. Jak odejdą za daleko na strzał, wracajcie i dalej ciągniemy to, co robiliśmy przed zasadzką. Mamy swoje zadanie do wykonania. – Czekał na potwierdzenie z ich strony. – Jakieś nowe straty w ludziach? – dodał.
– Nie u mnie – odpowiedział Ivar. – Ale wróg paru stracił. Jeden z żołnierzy Weila był ranny, lecz niegroźnie i mógł maszerować z wszystkimi.
Po pewnym czasie spędzonym na polu walki zmysły żołnierzy zaczynają działać niemal jak u dzikich zwierząt. Są tak silnie zespolone ze środowiskiem, że w innych, nie zagrażających życiu warunkach, byłoby to niemożliwe. Widzą, słyszą, dostrzegają najdrobniejsze szczegóły. Nawet węch może się nienormalnie wyostrzyć, odfiltrowując zapach prochu, strachu i rzezi od najmniejszej nawet wskazówki zagrożenia. Poruszają się z przesadną ostrożnością, cierpliwie osaczając wroga bądź wchodząc na teren, który może być przez niego obserwowany, jednak fala adrenaliny zdolna popchnąć do najwyższego wysiłku nigdy nie jest dalej niż na jedno uderzenie serca.
Podkomendni Lona sunęli precyzyjnie, jak na poligonie, zahartowani weterani wielu bitew. Rutynowe manewry wykonywali bez zastanowienia, pozwalając, by mózg skoncentrował się na istotniejszych sprawach. Po to były te niezliczone ćwiczenia i treningi. Trzeba – o ile to możliwe – znieść potrzebę myślenia w chwilach zagrożenia, zautomatyzować ewentualne reakcje, działać zgodnie z potrzebą lub rozkazem.
Lon maszerował z drużyną Girany, na lewym skrzydle. Jak zwykle rozesłano drużyny na boki jako zwiad, a jednocześnie osłonę. Celem nadal był park, gdzie znajdowało się centrum linii Belletieńczyków. Po drodze dwukrotnie natknęli się na trzyosobowe patrole wroga. Pierwszy zdołał uciec, drugi miał mniej szczęścia. Dwóch żołnierzy zginęło, trzeci był ranny. Udzielono mu pierwszej pomocy, zabrano broń, hełm i związano. Nie mieli dość ludzi, aby bawić się w pilnowanie jeńców.
Te dwie potyczki były jedynymi przeszkodami w drodze do parku, jednego z wielu w mieście. Lon był pewien, że to właśnie ten. Nawet nie słysząc odgłosów walki przed sobą, widział na mapie pozycje wroga, a kiedy podeszli bliżej, widział go na ekranie hełmu.
– Znajdźcie osłony – rozkazał sierżantom, gdy szpica znalazła się o półtorej przecznicy od parku. – Wejdźcie do budynków. Coś tu nie gra. Muszę spytać kapitana.
Orlis wysłuchał go cierpliwie.
– Żadnej reakcji, kapitanie – meldował Lon. – Jesteśmy tak blisko, że możemy ich opluć, i nic. Jakbyśmy byli dla nich niewidzialni.
– Byłem pewien, że uda się wam ściągnąć na siebie ich ogień, Nolan. Ukryłeś ludzi? – Kiedy Lon odpowiedział twierdząco, Orlis dodał: – Zostańcie tak na razie. Zorientuję się w sytuacji i zobaczymy, co dalej.
Po piętnastu minutach odezwał się znowu.
– Wygląda na to, że wkrótce zrobi się u was gorąco. Według wywiadu, Belletieńczycy skierowali wszystkie swoje wojska na północ od The Cliffs. Udało nam się przechwycić jedynie pojedyncze przekazy elektroniczne, ale nie mogą być dalej niż kilometr na południe od was, a możliwe, że są już bliżej. Na zachód od was nieco się uspokoiło, ale ponieważ oni kontrolują teren blisko was, musicie skierować się na wschód. To jedyny bezpieczny kierunek. Na nim ich wojska poszły już daleko, więc nie powinniście spotkać nic więcej jak straże i zwiadowców.
– Tak jest, sir. Zabieramy się na wschód. Wiadomo, ile musimy przejść, żeby ich obejść i dołączyć do was? – „Tu gdzieś niedaleko jest przecież ocean” – pomyślał.
– Nie jestem pewien, czy uda się wam ich obejść. Walki toczą się niemal na całej szerokości, aż do plaży. Prześlę ci najświeższe dane z wywiadu, ale na wszelki wypadek polegaj na własnej ocenie sytuacji.
– Tak jest, sir. Własna ocena. – „Bierzesz pełną odpowiedzialność za decyzje i ich konsekwencje” – dodał w duchu. Młodszy oficer Korpusu Najemników Dirigentu nie mógł dostać większej swobody działania. – Chyba będziemy musieli wycofać się trochę na południe, zanim skręcimy na wschód, kapitanie. Jesteśmy zbyt blisko ich linii.
– Będę się starał was śledzić i przekażę informację do CIT. Kiedy zauważą coś istotnego, będą mogli zawiadomić was bezpośrednio, jeżeli nie będzie czasu na normalną drogę przez batalion czy mnie.
„Dodatkowe wskazówki” – Lon w duchu potwierdził informacje kapitana.
Po rozłączeniu się przez chwilę starał się zebrać myśli. „Nie wiesz na pewno, że będą kłopoty. To może być bułka z masłem.
Nie panikuj, trzymaj się. Rób wszystko zgodnie z regułami. Dopóki nie zmiecie nas dużo większa siła, możemy sobie poradzić” – powiedział w myślach niemal z przekonaniem. Zrobił kilka głębokich wdechów i wydechów, wezwał do siebie sierżantów, żeby przedstawić im sytuację. Dendrow przyjął wiadomość z westchnieniem, a Jorgen nie zareagował na nią w żaden dostrzegalny sposób.
– Jak stoimy z amunicją? – spytał Lon.
– Tej nigdy nie za wiele – odpowiedział Jorgen. – Ale nie jest tragicznie. Jeżeli będziemy oszczędni i nie wdamy się w poważniejszą potyczkę, powinno jej starczyć na parę godzin. Jednak jeśli akcja miałaby przeciągnąć się do późnej nocy, będziemy mieli powód do zmartwienia.
– Zależy, co nas czeka – dodał Dendrow. – Mam paru ludzi z połową zapasu, ale już z nimi rozmawiałem. U pozostałych jest dość dobrze – Nikt nie ma kłopotów ze zdrowiem, które mogłyby opóźnić marsz?
Obaj dowódcy plutonów odpowiedzieli przecząco.
– Na tyle, na ile to możliwe, musimy zachować ciszę elektroniczną – ostrzegł Lon. – Jak skończymy tę rozmowę, dostaniecie parę minut, żeby przekazać wszystko ludziom. Macie stosować wyłącznie pasywne skanery, żadnych transmisji radiowych, dopóki nie będą niezbędne. Sygnały ręczne i bezpośrednie rozmowy. – Nie musiał definiować słowa „niezbędne”. Wszyscy dowódcy i żołnierze doskonale wiedzieli, o co chodzi. W razie jakichkolwiek wątpliwości zdecydowaliby się raczej na zachowanie ciszy.
Oba plutony skierowały się na południe, starając się, w miarę możliwości, przechodzić przez budynki bądź korzystać z ich osłony, kiedy musieli wyjść na ulicę. Szli w największym bezpiecznym rozproszeniu z jedną drużyną głęboko z tyłu, jedną wysuniętą do przodu i jedną ubezpieczającą z prawej flanki. Na razie porucznik nie wypuścił straży na lewą stronę, najbliższą znanym pozycjom wroga. Było po prostu zbyt blisko, żeby ryzykować.
Posuwali się powoli, ostrożnie. Lon miał nadzieję, że przemykając się chyłkiem, choć niespiesznie, bezpieczniej dotrą do morza albo na tyle blisko niego, żeby skręcić na północ. „Dojdziemy na skraj strefy walk i może tam uda nam się przeskoczyć na drugą stronę frontu” – postanowił w myślach, mimo że mogło to oznaczać czekanie na zapadnięcie zmroku. W ciemnościach, przestrzegając ciszy elektronicznej, Dirigentyjczycy mieli szansę przejścia przez linie wroga, o ile nie były strzeżone w jakiś szczególny sposób. Robili już to nieraz. Był pewien, że im się uda.
W pewnym momencie patrol Belletieńczyków wstrzymał ich marsz na dziesięć minut. Lon wysłał dwie drużyny na boki, żeby laserowe miotacze mogły dobrze namierzyć cel, a pozostali znaleźli się na tyle blisko przeciwnika, by jak najciszej zakończyć robotę, gdyby ktoś przeżył cichy atak broni energetycznej. Mimo to w walce padło kilka strzałów. „Miejmy nadzieję, że to za mało, aby zwrócić czyjąś uwagę” – modlił się w duchu i kiedy dostał meldunek, że wszyscy żołnierze patrolu „zostali rozpracowani”, znacznie przyspieszył tempo marszu. Kolejne czterysta metrów pokonali najszybciej, jak mogli. Dopiero po dotarciu do następnego parku pozwolił żołnierzom na chwilę oddechu.
Drzewa i kwiaty w parku wielkości około dwóch hektarów zdawały się być ziemskiego pochodzenia. Rodzaj arboretum mającego przypominać Calypsjanom ojczyznę, z której przybyli ich przodkowie. Lon nie rozpoznawał wszystkich gatunków, ale opatrzono je tabliczkami z nazwami. Wiele pochodziło z tropików. Dostrzegł magnolie i derenie, których tak wiele widywał w południowo-wschodniej części terytorium, które kiedyś było Stanami Zjednoczonymi, a obecnie jedną z trzech głównych części Unii Północnoamerykańskiej, gdzie się wychował.
W arboretum zebrał sierżantów, przywołując ich sygnałami ręcznymi. Popodnosili osłony hełmów.
– Jak dotąd nieźle nam idzie – powiedział. – Mamy spore szanse pokonać następny odcinek bez problemów. Po naszej stronie walki toczą się dalej na północ. Przynajmniej dotąd tak było. – Przestrzeganie ciszy elektronicznej oznaczało wyrzeczenie się korzystania z mapnika.
– Ile mamy do wybrzeża, ze dwa i pół kilometra? – zapytał Jorgen.
Lon potwierdził skinieniem głowy.
– Coś koło tego. Mam jednak nadzieję, że nie będziemy musieli iść tak daleko. Na brzegu oceanu nie znajdziemy żadnej osłony. Szeroka plaża na łagodnym zboczu. Pamiętajcie, to miasto zostało tak zaprojektowane, żeby rządowe fisze miały piękny widok z okien swoich biur.
– Na półtora kilometra lub trzy – dodał Dendrow. – Nawet nocą trudno będzie przejść plażą niezauważalnie, zakładając, że ktoś ją będzie obserwował.
– Wiemy coś o samej wodzie? – dopytywał Jorgen. – Prądy, przypływy, odpływy, drapieżniki i tym podobne?
– Ludzie tu pływają. Wiem tylko tyle. Nic na ten temat nie mówiono na odprawie. Nie wiem, czy dalibyśmy radę posuwać się wodą bez konieczności porzucenia większości ekwipunku. Miejmy nadzieję, że do tego nie dojdzie.
– Mam propozycję. – Dendrow czekał, aż dowódca da mu znak przyzwolenia. – Ponieważ i tak nie uda się nam przejść przez linie wroga, zanim zapadną ciemności, bez względu na to, gdzie będziemy, wydaje mi się, że moglibyśmy właśnie tu zaczekać. W tym muzeum drzew możemy ustawić się bezpieczniej niż w jakimkolwiek budynku, gdzie mogą nas dopaść granaty. Tu mamy dobre strefy ogniowe i szerokie pole widzenia.
– Co o tym myślisz? – Lon zwrócił się do Wara.
– Brzmi rozsądnie, o ile możemy zaryzykować pozostanie tak daleko od wody przez jeszcze sześć lub siedem godzin. Miasto jest pełne parków. Pewnie niedługo natrafilibyśmy na następny. Ale w zasadzie to dobry pomysł. Jedyne, co przemawia przeciw niemu, to patrol, który zdjęliśmy. Jeżeli ktoś będzie go szukał, nadal jesteśmy zbyt blisko tego miejsca.
Lon powoli pokiwał głową.
– Z drugiej strony, może im nie przyjść do głowy, żeby szukać tak blisko. Dajcie mi się nad tym zastanowić. Tak czy siak, pobędziemy tu przez pół godziny. Potem wam powiem, czy tu zostaniemy, czy ruszamy dalej. – Wzruszył ramionami. – Cholera wie, co nas wtedy czeka.
Rozdzielili się. Dendrow i Jorgen przekazali ludziom, że zostają w miejscu co najmniej pół godziny. Lon wykorzystał pierwsze pięć minut tego czasu na przegląd stanowiska obronnego, jaki utworzyły oba plutony. „Jeżeli tu zostaniemy, musimy założyć pluskwy” – pomyślał. Elektroniczne pluskwy mogły wychwycić każdy dźwięk z otoczenia, a ich miniaturowe kamery przekazywały obraz zagrożenia. „Szkoda, że nie mamy żadnych min”. Nie zabrali ich ze statku ani nie dostali od Calypsjan.
Przed zakończeniem obchodu uznał, że Dendrow miał rację mówiąc, iż trudno im będzie znaleźć bezpieczniejsze miejsce na przeczekanie do zmroku. Jednak nie spieszył się z przekazaniem decyzji. Usiadł oparty o pień drzewa z silnym postanowieniem, że należy mu się parę chwil odpoczynku.
„Jestem już zbyt zmęczony, żeby móc szybko decydować o sprawach, które mogą poczekać. Im dłużej będę się nad tym zastanawiał, tym lepiej”. Ziewnął szeroko. Nie zasnął tak naprawdę. Nie potrafił zupełnie wyłączyć poczucia odpowiedzialności, jaka na nim ciążyła, a także zapomnieć o nurtujących go pytaniach. „To zwariowana walka” – pomyślał. „Nic tu nie pasuje. Wszystko jest pokręcone”. Sytuacja w żadnym stopniu nie przypominała „czystych” planów bitew, które studiował w Północnoamerykańskiej Akademii Wojskowej, walk obserwowanych z historycznej perspektywy z analizą decyzji i działań, broni i taktyki; wszystko wtedy prowadziło do nieuniknionego wniosku wyjaśniającego, dlaczego zwycięzca zwyciężył, a przegrany przegrał. „Tamte sprawy były logiczne. Nie to, co tutaj. Belletieńczycy muszą wiedzieć, że tu jesteśmy i robimy, co nam się żywnie podoba, ale nas ignorują. Pułkownik Gaffney wysyła większą część pułku w góry, podczas gdy istotna akcja i większość sił wroga jest tu, a nie tam” – rozmyślał.
Westchnął cicho. „Może kiedy wrócimy do domu, Gaffney wytłumaczy nam, dlaczego tak właśnie zdecydował i to na tyle jasno, abym mógł pojąć”. Powoli wrócił myślami do rzeczywistości. Ruszać dalej czy zostać tu? „Musi być lepszy sposób niż rzut monetą” – przekonywał siebie w duchu. Gdyby jeszcze mógł przemyśleć całą sytuację z pełną jasnością umysłu, może znalazłby jakieś dodatkowe przesłanki tłumaczące wybór. Powieki mu opadały. Kiedy dochodziło to do niego, otwierał błyskawicznie oczy, jakby przestraszony, że ktoś mógłby to zauważyć. Starał się skupić na rozważaniach, ale przychodziło mu to z coraz większym trudem.
„Chyba będzie lepiej, jak tu zostaniemy” – zdecydował ostatecznie tuż przed upływem wyznaczonego czasu, choć nie opuszczało go przeświadczenie, że robi tak bardziej ze zmęczenia, inercji niż z jakichkolwiek innych powodów. Potrzebował jeszcze paru minut, zanim zdołał się podnieść. Przeszedł na środek kręgu zajmowanego przez żołnierzy. Gestem zaprosił sierżantów do siebie.
– Ktoś coś zauważył? – spytał, gdy przykucnęli obok siebie.
– Nic się nie rusza – odpowiedział Dendrow. Jorgen tylko pokiwał przecząco głową.
– Nie mam żadnych wiadomości ani od kapitana, ani z CIT. Być może jestem zbyt zmęczony, aby jasno myśleć, ale nie widzę powodów, dla których nie moglibyśmy tu zostać trochę dłużej. Jeśli ja jestem wykończony, to wszyscy muszą być w podobnym stanie. Trzymajcie warty pół na pół. Przy odrobinie szczęścia może każdemu uda się pospać z godzinkę. – Poczekał, aż sierżanci skiną głowami. – Za dwie godziny będzie czwarta czasu miejscowego. O ile nic przedtem nie wyskoczy, pójdziemy dalej, przynajmniej dopóki nie znajdziemy następnego dobrego miejsca na przeczekanie. – Ani Jorgen, ani Dendrow nie zgłosili sprzeciwu czy komentarzy.
Kiedy Lon zobaczył żołnierzy wracających z lokowania pluskiew, rozsiadł się możliwie najwygodniej. Wiedział, że musi złapać choć parę minut niezakłóconego snu. Jeden z sierżantów zawsze będzie czuwał. Nie zabraknie dowódcy.
Odprężenie ciała nie stanowiło problemu. Oczyszczenie umysłu okazało się trudniejsze. Minęło kilka minut, zanim zaczął odpływać, zanim ustała gonitwa myśli...
– Nolan! Nie odpowiadaj, tylko słuchaj. Obudził się błyskawicznie na dźwięk swojego nazwiska w słuchawkach, choć potrzebował kilku sekund na rozpoznanie głosu kapitana Orlisa.
– Pułkownik Gaffney skończył z Belletieńczykami w rejonie górniczym – ciągnął Orlis. – Reszta pułku wieczorem przylatuje do Oceanview i The Cliffs. Wyruszą zaraz po zachodzie słońca. U nas będzie to dwudziesta druga trzydzieści, dwudziesta trzecia. Będą tu po około dwudziestu pięciu minutach. Jeżeli znajdziesz dobre miejsce, okop się i czekaj. Staraj się, żeby was nie wykryli. Belletieńczycy wciąż przesuwają wojska z The Cliffs na północ. – Kapitan zrobił krótką przerwę. – Kliknij dwa razy, jeśli mnie słyszysz.
Lon nacisnął przycisk dwa razy, po czym znowu usłyszał głos Orlisa.
– Jeśli mi się uda, będę się z tobą kontaktował pięć minut po parzystych godzinach bądź częściej, jeżeli to będzie konieczne.
Lon wstał, żeby podzielić się wiadomością z sierżantami.
– Każcie się okopać. Zostajemy tu na dłużej, więc niech to będzie porządne. Wszyscy powinni się najeść. Potem wracamy do warty pół na pół, jeżeli oczywiście wróg da nam spokój.
Wiadomość szybko rozeszła się po plutonach. Lon wrócił na swoje miejsce pod drzewem i zaczął zapewniać sobie schronienie. Kopał jak najbliżej pnia. Grunt był miękki, głównie piasek i próchnica. Po półgodzinie jednostajnej pracy wyciskającej pot z czoła okop był głęboki na dwadzieścia centymetrów.
Posłuchał własnej rady i zjadł całą rację żywnościową naraz. Nie tracił przy tym z oka swoich podkomendnych. Świeże kopczyki ziemi w parku nie zmyliłyby dobrego obserwatora, ale były to dla nich schronienia tymczasowe.
„W razie kłopotów na pewno się przydadzą – zapewniał sam siebie – mimo że są tak widoczne”. Pod nieprzyjacielskim ogniem nawet kilkunastocentymetrowa osłona miała swoje znaczenie.
Skończył jedzenie, kiedy podeszli do niego sierżanci.
– Wszyscy przygotowani, poruczniku – oznajmił Dendrow, kładąc się obok i unosząc osłonę hełmu. Jorgen zajął pozycję z drugiej strony.
– Ustalcie między sobą zmiany tak, żeby któryś z was zawsze czuwał. Trochę odpocznę, ale trzeba mnie budzić na kontakt z kapitanem w parzystych godzinach. Dajcie mi zawsze parę minut na ochłonięcie.
– Załatwione, poruczniku – rzucił Jorgen.
– Mam nadzieję, że dadzą nam spokój chociaż do wieczora, a najlepiej aż dołączymy do reszty.
– Kiedy reszta pułku tu wyląduje, powinniśmy dość sprawnie zakończyć całą sprawę – zauważył Dendrow. – Razem z miejscowymi mamy przewagę liczebną nad Belletieńczykami.
– Lepiej my niż oni – wtrącił Jorgen.
– Pamiętajcie tylko, że to wcale nie oznacza powrotu do domu. Ten kontrakt może dla nas trwać pełne pół roku. Słyszałem już głosy, że wystarczy pokonać to, co tu jest i skasować premie. Nie dopuście do tworzenia się fałszywych nadziei. Mogą szybko się zawalić. Nawet po rozbiciu tych sił nic nie stoi na przeszkodzie, żeby jutro czy pojutrze przysłali nowe. Nie potrzebują dwóch tygodni na przejście przestrzeni Q.
„Niech wygląda, jakby nas tu wcale nie było”. – Lon w głębi duszy pragnął, aby przeciwnik uległ magicznej mocy tych słów. „Zapomnijcie o nas, dopóki nie zjawi się reszta pułku i da wam tyle zajęcia, że nie będzie czasu na przypomnienie”. Nie było potrzeby powtarzać rozkazu o zachowaniu ciszy elektronicznej ani przypominania o ograniczeniu wszelkich ruchów do minimum. Sierżanci i dowódcy drużyn świetnie radzą sobie z takimi szczegółami. Zresztą wszyscy byli zadowoleni, mogąc leżeć w swoich okopach i na zmianę śpiąc lub obserwując teren.
Kiedy wreszcie znalazł czas na solidny wypoczynek, Lon stwierdził, że nie był już tak senny jak wówczas, kiedy wydawało się, że będzie miał zaledwie kilka chwil na drzemkę. Nadal odczuwał zmęczenie, ale umysł pracował na pełnych obrotach. Nasłuchiwał wszelkich oznak obecności wroga i zbędnych hałasów ze strony własnych ludzi. Wrócił myślami do tego, co usłyszał od kapitana Orlisa i obserwował zegar w oczekiwaniu na kolejny kontakt. Czas wlókł się niemiłosiernie.
O 16.05 kapitan nie miał mu nic nowego do powiedzenia i to był cały jego komunikat. Dwie godziny później powiedział, że wszystko przebiega zgodnie z planem, mimo że więcej żołnierzy Belletiene dołączyło do walk na południowo-zachodnim skraju Oceanview.
Potem Lon zdołał zasnąć. Kilka spokojnych godzin bez śladów aktywności nieprzyjaciela nieco złagodziło napięcie. „Może nam się uda” – pomyślał.
Spał głęboko, kiedy Phip Steesen potrząsnął jego ramieniem.
– Poruczniku! – zdecydowanie szepnął Phip.
– Co jest? – Lon mrugał oczami, strząsając z nich resztki snu.
– Żołnierze wroga znajdujący się na północ od nas przemieszczają się z zachodu na wschód. – Phip leżał obok okopu z nisko pochyloną głową. – Przynajmniej kompania. Wszyscy już obudzeni – dodał.
Lon przeturlał się na brzuch. Uniósł głowę, żeby wyjrzeć ponad osłoną. Niemal podświadomie zauważył, że była 19.15. Cienie stawały się ostrzejsze i dłuższe.
– Widzę ich – szepnął Phip i zaczął czołgać się z powrotem do własnego okopu.
Belletieńczycy maszerowali aleją obok parku. Szpica właśnie znikała z widoku, po obu stronach ulicy poruszały się główne siły, ostrożnie, licząc się z możliwością natknięcia się na przeciwnika, ale nic nie wskazywało, żeby zdawali sobie sprawę z jego bliskości.
„Siedzące kaczki” – pomyślał Nolan. Oba jego plutony mogły wytłuc z połowę kompani, zanim wróg zdołałby zareagować. Kolumna maszerująca po stronie parku nie była dalej niż osiemdziesiąt metrów od ich pozycji. Obserwował przeciwników, wiedząc, że nie wyda rozkazu otworzenia ognia, dopóki nie pojawi się rzeczywiste zagrożenie. Nie miał ochoty zdradzać swojej obecności, nawet zanim uświadomił sobie, że może ich być jeszcze więcej z tyłu. „Może nawet cały batalion” – pomyślał. Ostatnie wiadomości mówiły, że nie można zlokalizować właśnie takich sił przeciwnika.
Przemarsz najeźdźców odbywał się w zdyscyplinowany sposób, w pełnej gotowości do walki. „Nie wyglądają na przegranych. To nie ucieczka. Zachowali zdolność bojową” – oceniał w duchu sytuację Lon. Dawało mu to sporo do myślenia. Przez chwilę zastanawiał się nawet, czy nie przerwać ciszy i nie zameldować Orlisowi o faktach, oczywiście, kiedy przeciwnik się oddali, ale nie zdecydował się na ten krok. „To nie warte ryzyka. Może później, gdy zrobi się bezpieczniej”.
Po paru sekundach zaczął rozglądać się za boczną strażą kompanii. „Powinni iść prosto przez park albo następną ulicą. Muszą mieć jakieś zabezpieczenie skrzydeł”. Wykręcał głowę, pragnąc objąć wzrokiem jak największy obszar wokół własnych pozycji. Nic nie dostrzegł, a żaden z jego żołnierzy nie próbował zwrócić na siebie uwagi, żeby mu coś pokazać. Na zachodniej stronie również nic się nie działo.
„A może za tymi idą następni, na tyle blisko, że nie ma potrzeby osłaniania boków w środku kolumny”. Ta myśl go trochę przestraszyła. Widział jedną, może trochę więcej, kompanię Belletieńczyków. Jeżeli równolegle do niej maszerują następne, znajdzie się w niezłej opresji. „Jeżeli nas dostrzegą”.
Kiedy główne siły kompanii wroga znikły z pola widzenia na zachodzie, pozwolił sobie na głębszy oddech. Ale nie poruszał się, czekając na przejście tylnej straży.
Z tyłu jednak nie szła ani drużyna, ani nawet pluton, tylko następna pełna kompania. „Ile jeszcze?” – nasunęło mu się na myśl. Im więcej żołnierzy przeciwnika paradowało pod jego bokiem, tym większa szansa, że któryś wreszcie zauważy coś niezwykłego w parku, na przykład świeżo wykopane okopy i otaczające je uklepane pagórki ziemi. Zaczął rozważać możliwości wycofania się, ale był pewien, że wtedy na pewno zostaliby dostrzeżeni.
Prawie podskoczył, usłyszawszy piśniecie w słuchawkach. Rozpoznał sygnał alarmowy z jednej z rozstawionych pluskiew. Wcisnął przycisk, żeby zobaczyć, co ją aktywowało. Odbiór był pasywny, a sygnał zbyt słaby, żeby można go było wykryć nawet z niewielkiej odległości.
Zobaczył jeszcze więcej żołnierzy wroga. Obraz nie pochodził z północnej części parku, lecz południowej. „Sporo ich” – pomyślał. „Czy wszystkie przeoczone przez wywiad oddziały przemaszerują pod naszym nosem?”.
Kolumny wroga po obu stronach całkowicie uniemożliwiały wycofanie się z parku. Nie miał dokąd zabrać swoich ludzi, nie było kierunku, gdzie znaleźliby się z dala od przeciwnika. Gdyby to było konieczne, ewentualnie mogliby próbować coś zdziałać w ciemnościach, ale zmrok zapadnie dopiero za dwie godziny.
Zaczął pocić się mocniej niż przy kopaniu. Był to inny rodzaj potu. Ogarnął go lęk, czuł węzeł w żołądku, swędzenie na karku, bębnienie krwi w głowie.
Głęboko wciągnął powietrze i prawie na minutę wstrzymał oddech. Lęk nie był mu obcy. To po prostu kolejna broń do wykorzystania. Nie pozwoli mu kontrolować swoich poczynań. Nie da się sparaliżować. Jeżeli żaden z jego żołnierzy nie zrobi czegoś głupiego, nadal istniała realna możliwość, że nikt ich nie wykryje. „Jak na razie nie trafili na nas” – pomyślał. „Nie ma powodu przypuszczać, że jakiś maruder tu się wpakuje”.
Od północy druga kompania kończyła swój przemarsz. Od południa ten nowy oddział, prawdopodobnie również kompania, szedł na wschód. Nic nie wskazywało na to, że Dirigentyjczycy zostali zauważeni. „Chyba że są dużo sprytniejsi, niż sądziliśmy. Na tyle, żeby nic po sobie nie pokazać i maszerować jakby nigdy nic, a później zaatakować nas znienacka” – rozważał Lon.
Kiedy na północnej stronie pojawiła się pojedyncza drużyna zamykająca pochód dwóch kompanii, poczucie zagrożenia trochę opadło. Straż tylna. Oddział na południu okazał się jedną kompanią również strzeżoną z tyłu przez drużynę. „Dziesięć minut” – powiedział w duchu Nolan, zerkając na zegar na osłonie, żeby się upewnić. „Jeżeli przez następne dziesięć minut nic się nie stanie, udało nam się”.
Minuty ciągnęły się w nieskończoność. Napięcie nie opuszczało Lona do tego stopnia, że zaczął się obawiać o skurcze mięśni ramion i nóg. Świadomie zmuszał się do złagodzenia uchwytu broni i wykonywania drobnych ruchów, aby rozluźnić mięśnie. Nie przestał zastanawiać się nad powiadomieniem kapitana Orlisa czy podpułkownika Flowersa o ruchach nieprzyjacielskich wojsk, ale nie widział sposobu, w jaki mógłby to zrobić, nie narażając swoich żołnierzy. „Nie łam ciszy elektronicznej. Nie zdradzaj swojej pozycji” – dudniło mu w głowie. Kontakt z kapitanem oznaczałby niewykonanie rozkazu. „Gdyby istniało bezpośrednie zagrożenie życia moich ludzi...” – pomyślał. Wówczas miałby podstawy do takiego działania, mógłby ignorować rozkazy. Jednak takie zagrożenie pojawiłoby się dopiero, gdyby zostali wykryci. „Czekaj, po prostu czekaj”.
Delikatnie odwrócił głowę, żeby przyjrzeć się żołnierzom leżącym najbliżej. Wyglądali jak metalowe posągi. Wszyscy robili, co do nich należało: obserwowali wroga, mając broń w rękach, będąc w pełnej gotowości, bez najmniejszego ruchu i w absolutnej ciszy. Zwrócił wzrok z powrotem na ulicę, szukając najmniejszych oznak ruchów przeciwnika.
„Może powinniśmy się stąd ruszyć, jak tylko trochę się oddalą” – zastanawiał się. „Gdyby mimo wszystko nas dostrzegli i powiadomili swoje dowództwo, moglibyśmy tu nieźle oberwać”.
Opuszczenie pozycji z powodu zagrożenia oddziałów doskonale mieściło się w zakresie jego kompetencji i odpowiedzialności. Kiedy wyznaczony czas minął bez żadnego incydentu, westchnął z ulgą.
„Jeszcze nie” – zdecydował. Ruszając się z tego miejsca, prędzej wpakowaliby się w kłopoty, zamiast ich uniknąć. Odczekał dwie minuty, wyczołgał się ze swojego okopu i nisko pochylony podbiegł do sierżanta Jorgena.
– Wyślij oddzielnie dwóch ludzi, żeby sprawdzili, czy te kompanie idą dalej. Mają się trzymać daleko od nich i nie łamać ciszy, chyba że zostaliby zaatakowani. Jak wrócą, muszą złożyć mi meldunek.
Jorgen skinął głową, a Lon skierował się na pozycję Wara Dendrowa, żeby go poinformować o swoich działaniach.
– Maszerują dalej – zameldował Tarn Headly po powrocie z rekonesansu. – Szliśmy za nimi trzy przecznice od parku, a oni szli dalej i skręcili na północ.
Po paru minutach Owi Whitley zjawił się z takim samym meldunkiem.
– Nawet nie oglądają się za siebie – dodał. – Jakby byli pewni, że z tyłu im nic nie zagraża.
Nolan odesłał ich do drużyn. Zastanawiał się, czy nie rozesłać zwiadowców jeszcze w innych kierunkach, ale zrezygnował z tego pomysłu. Ryzyko było większe od możliwych korzyści. „Dopóki siedzimy tu bezpiecznie, nie ma sensu kombinować. Nie będziemy dawać przeciwnikowi dodatkowych możliwości wykrycia nas” – myślał. Po zachodzie słońca będzie im jeszcze łatwiej pozostawać w ukryciu, aż przybędzie pułkownik Gaffhey z resztą pułku. Miał nadzieję, że nawet wtedy nic się nie zmieni dla jego ludzi – Belletieńczycy będą zbyt zajęci, żeby zawracać sobie głowę akurat nimi.
Kolejny komunikat kapitana Orlisa mówił o coraz cięższych walkach na północ i wschód od pozycji Lona i jego oddziału. Nie zaskoczyło go to. Widział przecież nieprzyjacielskie wojska zmierzające w tamtą stronę. Ponownie kusiło go, żeby przerwać ciszę i powiedzieć kapitanowi o tych kompaniach, ale znów nie zdecydował się na to. Nie było potrzeby. Tamci żołnierze już zdążyli zaangażować się w bitwę.
Słońce zaszło, zapadał zmierzch. Czekali nadal. Lon uniósł osłonę hełmu i rozejrzał się dookoła. Bez noktowizora było już trudno dostrzec żołnierzy na bardziej oddalonych pozycjach. Nie ruszając się, byli niemal niewidzialni dla zbliżającego się ewentualnie wroga. Mundury Dirigentyjczyków miały na tyle dobre osłony termiczne, że nawet w podczerwieni nie można było ich wykryć.
Wcześnie ustalił warty pół na pół, ale sam nie potrafił wypoczywać. Niebezpieczeństwo stworzone przez mijające ich oddziały przeciwników odsunęło od niego zmęczenie lepiej niż całonocny sen. Był czujny, spięty i miał trudności z wyluzowaniem się.
Do planowego opuszczenia rejonu górniczego przez pozostałą część pułku brakowało jeszcze dwóch godzin, kiedy odezwała się kolejna pluskwa i spokojne oczekiwanie się skończyło.
Alarm rozbrzmiał od południa. Lon spuścił osłonę hełmu i włączył obraz z elektronicznego strażnika. Zobaczył nieprzyjacielskich żołnierzy zmierzających w stronę parku. Nie potrafił określić ich liczby, widział jedynie dwie kolumny idące prosto na jego plutony.
Cisza elektroniczna musiała zostać przerwana. Na kanale ogólnym rozesłał ostrzeżenie.
– Żołnierze wroga idą na nas z południa. Nie ruszajcie się. Czekajcie na moje rozkazy.
Zmienił pozycję w okopie, zwracając się w kierunku zagrożenia. Sięgnął do bezpiecznika karabinu, aby się upewnić, że jest wyłączony. „Skręćcie!” – siłą woli próbował zmienić kierunek marszu zbliżających się kolumn. Gdyby naprawdę skręcili w prawo lub lewo, jego ludzie mogli pozostać w ukryciu, ale gdyby weszli do parku, musieliby natknąć się na Dirigentyjczyków. Nie mógł dopuścić, aby zbytnio się zbliżyli.
– Weil, jesteś najbliżej – odezwał się na kanale dla dowódców. – Kiedy dojdą na sześćdziesiąt metrów od naszych linii, daj mi znać. Dopiero wtedy otworzymy ogień. „Jeżeli będziemy musieli” – dodał w duchu.
Jorgen kliknął potwierdzająco.
– Jeżeli tu dojdą, najpierw mają strzelać tylko ludzie po ich stronie, ale będę potrzebował dużo huku, karabinów i granatów – Lon kontynuował rozkaz. – Załatwcie ich szybko, zanim zdążą się zorganizować.
Próbował zacząć planować następny krok, jednak zbyt wiele zależało od tego, co zrobią Belletieńczycy, kiedy (jeśli) zacznie się walka, i od ich liczebności. „Gdybyśmy zadali im potężny cios i zwiali bez strat, będzie dobrze”. Gryzła go myśl, że być może stoją wobec zbyt dużych sił wroga. „Ruszamy i działamy, dopóki nie zjawi się reszta naszych”.
Był w tym wszystkim jeden pozytywny aspekt. Jeżeli zacznie się walka, będzie mógł zawiadomić kapitana Orlisa o zaistniałej sytuacji.
– Sześćdziesiąt metrów, poruczniku – odezwał się Jorgen Lon nie wahał się ani chwili.
– Otworzyć ogień.
Jedynie dwie drużyny zareagowały na rozkaz. Najpierw poleciały granaty rakietowe. Dołączył do nich ogień broni ręcznej w chwili, gdy pierwsze pociski eksplodowały wśród zbliżających się żołnierzy. Przez kilka sekund Dirigentyjczycy całkowicie panowali nad sytuacją. Potem przeciwnik zareagował. Pierwsze ich strzały były sporadyczne i nieskuteczne, z czasem ogień przybierał na sile i wzrosła dokładność.
– To co najmniej pełna kompania, poruczniku – krzyknął Jorgen. – Nie wiadomo, czy za nimi nie idą następni.
– Nie zaczęli nas jeszcze okrążać – zameldował Dendrow.
– Mam wysłać po drużynie na flanki, poruczniku?
– Tak. Niech uważają na wszystkie kierunki. Teraz dajmy im trochę popalić, ale wszyscy muszą być w gotowości do szybkiego wymarszu. Gdyby nadarzyła się okazja, wycofujemy się.
– Zawahał się na chwilę. – Chyba że kapitan Orlis ma inne plany. Zaraz z nim pogadam.
Zmienił kanał. Usłyszawszy głos Orlisa, przedstawił mu sytuację.
– Najpierw ustal, ilu ich jest – powiedział Orlis. – Jeżeli nie będzie tak źle, walczcie dalej. Jednak jeżeli macie przed sobą kompanię czy coś większego, postaraj się im uciec, zanim ściągną posiłki.
– Tak jest, sir. Reszta imprezy bez zmian?
– Nie słyszałem o żadnych zmianach. Promy już lecą po resztę pułku. Potrzebujesz czegoś natychmiast?
– Nie – odpowiedział, wyczuwając, że kapitan jest zajęty, najprawdopodobniej dowodzi akcją bojową.
Lon leżał na brzuchu w okopie. Nieprzyjacielski ogień nie był zbyt odległy. Kilka kul trafiło w drzewo tuż przy nim. Raz po raz widział błyski z luf, jasne płomyki, których nie mogła wyeliminować technika. Powoli dochodził go zapach dymu i prochu. Delikatny powiew wiatru płynął z zachodu.
Dwa granaty wybuchły w samym centrum obszaru bronionego przez jego żołnierzy, na tyle daleko od linii oporu, żeby nikogo nie zabić ani nie zranić. Widział na skrzydłach ludzi wyczołgujących się poza tę linię na rekonesans.
– Poruczniku, mamy przed sobą co najmniej dwie kompanie. Zaczynają nas otaczać z daleka – zameldował kapral Girana. – Uderzyliśmy ich i wycofaliśmy się. To ich powstrzymało na minutę lub dwie.
– Wracajcie do nas, Tebba – rozkazał Nolan. – Z powrotem i dalej. Uciekamy stąd. – Przełączył się na kanał podoficerów i wydał dyspozycje do odwrotu.
Nie było czasu na intensywne planowanie. Szybko podjął decyzję i wydał stosowne rozkazy. Żołnierze na północnym skraju kręgu obrony, najbardziej oddaleni od wroga, mieli skierować się na południe. Kiedy dwa patrole wysłane na flanki wróciły, dołączyli do nich ludzie broniący dotąd południowego fragmentu linii, przechodząc przez północną część kręgu. Trochę to trwało. Musieli czołgać się pod ogniem zarówno ze strony przeciwnika, jak i swoich towarzyszy.
W końcu Lon dostał szansę na rozpoczęcie ostrzału. Bardziej troszczył się, żeby nie zranić nikogo ze swoich. Oznaczało to zbyt wysoki ogień nie wyrządzający krzywdy przeciwnikowi. Jednak intensywność ostrzału uniemożliwiała Belletieńczykom jakiekolwiek ruchy, a o to właśnie chodziło.
Gdy pierwsi żołnierze przeszli przez porzuconą część linii obronnej, Lon z trzema drużynami znaleźli się nagle na linii frontowej najbliżej przeciwnika, natomiast pozostali zajmowali nowe pozycje po drugiej stronie ulicy obiegającej park od północy, włamując się do budynków i wybijając okna.
– Jesteśmy gotowi – zameldował Weil Jorgen dziesięć minut po swym przejściu obok stanowiska Lona. – Mam ludzi na piętrach. Mogą dać wam osłonę, kiedy zaczniecie się wycofywać.
– Jak tylko dostaniemy szansę – odpowiedział. – Ruszają w naszą stronę, – Ostatnie słowa niemal zagłuszył wybuch granatu, który spadł nie dalej niż dwa metry od Lona. Fala uderzeniowa dopadła go, kiedy przycisnął twarz do ziemi i ściągnął ramiona jak żółw kryjący się w swojej skorupie. Uderzenie przypominało cios młota, podrzuciło go i ogłuszyło. Ledwie dostrzegał spadający deszcz odłamków i szczątków roślin. Nie wiedział, że poraniły mu dłonie i ramiona.
Nie był poważnie ranny, ale wstrząs oszołomił go na dłuższą chwilę. Nie słyszał rozmów w słuchawkach, dopóki nie ucichło uporczywe dzwonienie w uszach. Nie zauważył kolejnych granatów, które eksplodowały w pobliżu, choć już dalej niż ten pierwszy. Instynkt, wyćwiczony przez lata szkoleń i treningów, kazał mu kontynuować wycofywanie się z płytkiego okopu w poszukiwaniu pewniejszego schronienia.
Ledwie sobie uzmysłowił, że ktoś padł na ziemię obok niego i wcisnął go w zagłębienie terenu.
– Poruczniku? – krzyczał Ivar Dendrow tuż nad jego uchem. Widział, że Lon żyje. Miał zapis jego funkcji życiowych na ekranie hełmu. Powoli badał go, szukając ran.
Lon jęknął cicho, ale Dendrow go nie usłyszał. Powoli docierało do Nolana, że ma towarzystwo.
– Nic mi nie jest – wymamrotał, zanim jeszcze nabrał pewności, że to prawda.
– Pełno małych ran na dłoniach i ramionach, sir – poinformował go Dendrow. Tym razem użył radia.
Wiadomość dotarła do adresata. Lon zacisnął dłonie w pięści i rozprostował je. Udało się.
– Nic mi nie jest, Ivar. Tylko zadzwoniło mi w uszach. – Zamilkł na moment i dodał: – Nadal dzwoni. Jak nam idzie?
– W parku zostaliśmy tylko my i jedna drużyna, sir. Proponowałbym, żebyśmy się ruszyli. Wróg nadchodzi.
– Jakieś straty?
– Rannych już zabraliśmy. Trzech zabitych. Grau i Davis z mojej pierwszej drużyny. Bocker z drugiej Weila.
Mówiąc to, Dendrow niemal uniósł porucznika, odwrócił go i ciągnął za sobą. Lon był potężnie oszołomiony, a jego ciało zdawało się zastanawiać, czy ma współpracować z sierżantem, czy nie. Ostatnia drużyna pozostała w parku zapewniała im osłonę w mozolnym posuwaniu się na północ. Sierżant nie puszczał porucznika, który niewiele pomagał mu w uporczywym dochodzeniu na skraj parku. Ostatni, odkryty odcinek dzielący ich od alei, za którą była reszta żołnierzy, przebył niemal niesiony przez Dendrowa.
Na środku ulicy poczuł, że odzyskuje władzę nad ciałem. Wyzwolił się z uścisku sierżanta, potknął się, ale odzyskał równowagę.
– Prędzej. – Obejrzał się do tyłu. – Niech ta ostatnia drużyna też się rusza, dopóki jeszcze mogą.
Pozwolił Dendrowowi wydać rozkazy. Nie odzyskał do tej pory pełnej jasności umysłu. Świadomość wracał powoli, stopniowo. Nie czuł jeszcze bólu, był tylko lekko zdezorientowany. Starał się to zwalczyć, robił wszystko, żeby zapewnić przeżycie sobie i podległym mu ludziom. Wszystko inne mogło poczekać, aż odzyska pełną sprawność.
Potknął się o krawężnik na drugiej stronie ulicy i niemal upadł. Wstrząs pomógł mu oczyścić umysł. Zatrzymał się i spojrzał na południe, gdzie na skraju parku zaczęli pojawiać się żołnierze z ostatniej drużyny. Poruszali się powoli, kryjąc za drzewami i strzelając do goniącego ich przeciwnika.
– Lepiej wejdźmy do środka, poruczniku. – Dendrow nie odstępował go na krok. – Nie zasłaniajmy naszym widoku.
Lon skinął głową z roztargnieniem i ruszył dalej, powoli, z podzielną uwagą. Dendrow skierował go w stronę wejścia do najbliższego budynku, przy którym stał żołnierz z karabinem. Wewnątrz sierżant niemal zmusił go, żeby usiadł pod ścianą.
– Daj, obejrzę te skaleczenia.
Lon odstawił karabin i podciągnął rękawy bluzy. Na dłoniach i przedramionach miał kilkanaście drobnych ranek, ale większość z nich już nie krwawiła. Dopiero teraz zaczął odczuwać ból.
– Nic mi nie będzie. – Cofnął ręce, kiedy Dendrow chciał go chwycić i lepiej przyjrzeć się skaleczeniom.
– Jeśli w nich pozostały odłamki, poruczniku, później mogą być kłopoty.
– Teraz nic na to nie poradzimy, Ivar. Jeżeli są tuż pod skóra, same wyjdą. A nawet jeżeli weszły głębiej, nie mamy tu chirurga ani tuby pourazowej.
– Każę sanitariuszowi to obejrzeć. Lekkie znieczulenie miejscowe i nic nie poczujesz.
– Czy medycy nie mają teraz dość roboty? – spytał łagodnie Lon. Podobnie jak Dendrow miał uniesioną osłonę hełmu.
Ivar zawahał się na moment i skinął głową.
– Są zajęci.
– Mam jedynie kilka zadrapań. Jeżeli moje kapsułki zdrowia sobie z nimi nie poradzą, po powrocie do domu złożę u producenta reklamację. Dopilnuj, żeby ostatnia drużyna dotarła tu bezpiecznie. Potem chciałbym zastanowić się z tobą i Weilem, co dalej.
Dendrow ruszył do wyjścia, aby zająć się swoim plutonem i porozmawiać z dowódcami drużyn. Lon delikatnie potarł ramiona dłońmi, szukając ewentualnych odłamków pod skórą. Trochę zabolało. Nawet najlżejszy dotyk ranił, kiedy kawałek metalu tkwił w rance. Potem kilkakrotnie napiął i rozluźnił mięśnie rąk. „Mogę działać normalnie” – zdecydował w myślach. Było to dość pocieszające stwierdzenie, zwłaszcza że nie miał innego wyjścia. Nadal szumiało mu w uszach, ale już jakby z daleka, coraz ciszej. Słyszał rozmowy w radiu i mógł się na nich skupić.
Pozwolił sobie na jeszcze minutę odpoczynku i wstał, pomagając sobie karabinem. Musiał oprzeć się o ścianę, żeby pokonać zawrót głowy wywołany ruchem. „Prawdopodobnie lekkie wstrząśnienie mózgu” – pomyślał. Nie zaskoczyło go to w najmniejszym stopniu. Ten granat eksplodował naprawdę blisko niego. „Chyba mam szczęście, że zachowałem głowę na karku”.
Wziął głęboki oddech. Najwyższy czas poważnie się zastanowić, jak zachować ludzi przy życiu i z dala od wroga. „Kot już wie, gdzie są myszy” – pomyślał. Nawet gdyby uciekli tej części wojsk wroga, jest duże prawdopodobieństwo, że inni będą ich poszukiwać. A do przybycia pułkownika Gaffneya z resztą pułku pozostały jeszcze dwie godziny. Dopiero wtedy Belletieńczycy będą mieli ważniejsze od nich problemy na głowie.
Sierżant Dendrow zauważył, że Lon już się podniósł i wrócił do niego, unosząc osłonę, aby porozmawiać bez radia.
– Myślisz, że mieli szansę ocenić naszą liczebność? – spytał Nolan Dendrow powoli pokręcił głową.
– Trudno powiedzieć. Na pewno wiedzą, że to coś większego niż paru zwiadowców. Muszą być pewni, że jest nas nie mniej niż pluton, a nawet, sądząc po naszym oporze, kompania. Tak to zwykle wygląda w walce. Jeżeli nie masz pewności, zakładasz, że przeciwnik jest silniejszy.
– Co sprowadza się do tego, że mogą skierować na poszukiwanie nas dużo więcej swoich, niż naprawdę potrzeba. Musimy ruszać i nie zatrzymywać się tak długo, jak damy radę. Zawsze trzymać się o parę kroków przed nimi.
Sierżant zgodził się skinieniem głowy. To właśnie miał zaproponować, gdyby Lon spytał go o zdanie albo sugerował pozostanie na miejscu.
– Gdyby to miało potrwać jakiś czas, możemy nieźle dostać w kość, bawiąc się w tę ciuciubabkę. Ale nie mamy wyjścia, chyba że dowództwo zdołałoby dać nam wsparcie kilku myśliwców, ale i wówczas nie byłoby łatwo.
Lon uśmiechnął się.
– Nie byłoby – zgodził się. – Zaczekaj, powiem Weilowi. – Spuścił osłonę i przez radio skontaktował się z drugim sierżantem. Powiedział mu, co uradzili z Dendrowem, a Jorgen od razu poparł ich plan.
– Najlepiej ruszajmy od razu, poruczniku – dodał. – Wróg zdaje się doszedł już do naszych okopów w parku i ściąga tu większe siły.
– No to w drogę – zdecydował Lon. – Jeden pluton naprzód, dragi osłania, i tak na zmianę. Być może pakujemy się z deszczu pod rynnę, idąc na północ, w samo centrum walk, ale nie mamy innego wyjścia.
Plan nie był zbyt wyrafinowany, ale łatwy do wprowadzenia w życie. Nadal nad nim dyskutowali po drodze. O ile to możliwe, starali się trzymać budynków, korzystając z ich osłony. Grupy mniejsze od drużyny pilnowały skrzydeł. Kiedy uda się im oddalić nieco od Belletieńczyków, z którymi niedawno walczyli, zastanowią się nad innymi rozwiązaniami.
– Jak sądzisz, daleko jesteśmy od głównej linii frontu? – spytał Jorgen.
– Niezbyt – odpowiedział Lon. – Chyba mniej niż tysiąc dwieście metrów. Chociaż front może być praktycznie wszędzie. Nie mam pojęcia, jak przebiegały walki od naszego lądowania.
Trzeci pluton ruszał jako dragi, ostrzeliwując wroga, a czwarty przesuwał się na północ do kolejnego kompleksu budynków. Po znalezieniu odpowiedniego miejsca żołnierze zajmowali pozycje obronne, osłaniając przejście kolegów z trzeciego.
– Szkoda, że nie mamy żadnych min ani pułapek – zauważył Dendrow, nadzorując przejście swoich żołnierzy przez budynek. – Czegoś, co spowolniłoby pościg.
– Nie zapomnij o nich, pisząc list do świętego Mikołaja – zaproponował Lon. – Każ ludziom oszczędzać amunicję. Nie wiadomo, kiedy to się skończy. – „Czy zawsze musimy martwić się o naboje?” – myślał. Nie kwestionował „standardowego wyposażenia” zatwierdzonego przez procedury operacyjne korpusu. Był limit obciążenia, z jakim żołnierz mógł sprawnie działać na polu walki. Istniał jednak stały problem z jego uzupełnianiem. Nie było najmniejszych szans, aby dwa plutony tuż za linią wroga mogły doczekać się zrzutu – zagrożenie dla promów było zbyt wielkie.
– Pilnuję tego od początku walki i nie przestanę. Nie mam zamiaru dopuścić do starcia na bagnety. Jestem już na to za stary.
Lon pomyślał, że wiek nie obniżył – przynajmniej widocznie – sprawności sierżanta. Nie ustępował młodszym podkomendnym w żadnym rodzaju walki wręcz.
Po drugiej zmianie plutonów Belletieńczycy z tyłu przestali strzelać. Z technicznego punktu widzenia oznaczało to zerwanie bezpośredniego kontaktu z wrogiem. Jednak nie zamierzali zwolnić tempa. „Jeszcze dwie zmiany i zatrzymamy się na chwilę, żeby się rozejrzeć, dokąd najlepiej iść dalej” – pomyślał Lon.
Nie uważał obecnego ruchu za ucieczkę. Nie biegli na oślep, żeby oddalić się od przeciwnika, ale wykonywali manewr taktyczny, mający na celu przygotowanie pododdziału do dalszej walki w korzystniejszych warunkach, za parę godzin, gdy wszystkie siły Dirigentyjczyków wspierające Calypsjan znajdą się na swoich pozycjach.
– Gdzieś tu będziemy musieli się zatrzymać i powalczyć – mruknął do siebie, czekając, aż czwarty pluton przesunie się do przodu. – Po prostu staramy się zyskać czas i pole.
– Coś pan mówił, poruczniku? – spytał Dendrow.
– Gadam do siebie. Zapomniałem, że linia jest otwarta. – „To było nierozważne” – skarcił siebie w myślach. – Chcę sprawdzić na mapie aktualne pozycje przeciwnika. Czas zacząć martwić się tym, co nas czeka z przodu, a nie z tyłu.
Znajdowali się nie dalej niż dwanaście metrów od siebie. Rozmawiali przez radio. Pojedynczy granat bądź seria z karabinu mogły załatwić ich obu jednocześnie. Właściwie powinni wrócić do reżimu ciszy elektronicznej, lecz Lon uważał, że mogą zaryzykować jeszcze kilka minut. Przeciwnik miałby kłopot ze zlokalizowaniem ich tak wcześnie.
Wyciągnął mapnik ze specjalnej kieszeni na prawej nogawce i otworzył ekran. Wprowadził hasło i wcisnął przycisk „Aktualizacja”. Wyregulował ostrość, przyglądając się obszarowi w promieniu pięciuset metrów od miejsca, w którym się znajdował.
Na ekranie mrugało dużo więcej czerwonych punktów oznaczających wroga, niż kiedy robił to ostatni raz. Najwyraźniej wiele oddziałów Belletieńczyków przestało zawracać sobie głowę przestrzeganiem ciszy. I nie były to jedynie oddziały zaangażowane w bezpośrednią walkę z obrońcami Oceanview.
– Ivar. Weil. Wygląda na to, że najlepiej skierować się na wschód. Przynajmniej na razie będziemy mogli iść szybciej ulicami. W razie czego znów damy nura na południe, zarządzimy ciszę i zgubimy pościg. Mam jednak nadzieję, że uda się nam tego uniknąć, a może nawet znaleźć dobre miejsce na przyczajenie się. Chciałbym być blisko, kiedy zacznie się prawdziwa zabawa.
– Mnie się to podoba, poruczniku – zakomunikował Weil. – Wolę siedzieć, niż włóczyć się przez cały dzień.
– Jest tu gdzieś takie miejsce? – dopytywał Ivar.
– Będziemy wiedzieć, kiedy na nie trafimy. Wkrótce dojdziemy do plaży. W tej części miasta jest mniej domów i drzew.
– Bądź tak uprzejmy i znajdź nam kryjówkę, z której będziemy mogli obserwować wroga z daleka – poprosił Dendrow.
– O ile on nas pierwszy nie dojrzy. Jesteśmy dość głęboko na jego tyłach. Kiedy skręcimy, zostawimy jedną drużynę, żeby zgotowała im małą niespodziankę, jeżeli jeszcze nas gonią. Będą myśleli, że znów się okopaliśmy, więc się zatrzymają i zastanowią co dalej, a tymczasem się im wymkniemy.
– Masz jakąś konkretną drużynę na myśli?
– Wila Nace’a. Są dobrzy w te klocki.
– Jasne – zgodził się Jorgen. – Jakieś szczególne rozkazy? Na przykład, jak długo mają czekać i co robić, kiedy zwrócą na siebie uwagę?
– Pogadajmy z Wilem, coś postanowimy.
Trzy granaty wybuchły na ulicy prawie jednocześnie. Żołnierze Lona mieli jedynie sekundę, aby paść na ziemię w poszukiwaniu osłony, kiedy doszedł ich odgłos nadlatujących pocisków. Oba plutony bez jednej drużyny, która nie wróciła jeszcze z misji powstrzymywania pościgu Belletieńczyków, maszerowały w dwóch kolumnach, jak zwykle trzymając się blisko ścian budynków.
Lon po eksplozji nie miał czasu na pytania, ponieważ natychmiast znaleźli się pod ostrzałem karabinów wroga. Nie musiał zadawać pytania: „Skąd to leci?”, które cisnęło mu się na usta.
– Potrzebujemy lepszej osłony – zdążył krzyknąć do sierżantów przy pierwszej okazji. – Zejdźcie z ulicy. Strzelać i otoczyć ich.
Żołnierze ostrzeliwali się może niezbyt intensywnie, ale skutecznie. Właśnie w takich momentach wyszkolenie i doświadczenie były najcenniejsze. Po obu stronach ulicy drużyny współpracowały ze sobą, kolejno wycofując się z linii ognia, czołgając się do wejść do budynków, zabierając z sobą rannych. Na szczęście nie było zabitych.
– Chyba nie jest ich zbyt wielu, poruczniku – skomentował Ivar Dendrow, kiedy połowa Dirigentyjczyków wycofała się z najniebezpieczniejszych miejsc. – Może nawet mniej niż nas.
– Też tak mi się wydaje. – Było już na tyle ciemno, że ogniki z luf przy wystrzałach były doskonale widoczne. – Wszyscy w jednym miejscu, za tamtą przecznicą. Nie możemy tak tu sobie strzelać, aż ściągną posiłki. Jak już wszyscy wydostaną się z tej strzelnicy, otaczamy ich i wypieramy. – „Albo rozwalamy na miejscu” – dodał w myślach. Przełączył kanały. – Weil, skontaktuj się z Nace’em i powiedz mu, co tu się dzieje. Niech nadal usiłuje opóźniać marsz następnej ekipy.
– Tak jest, sir. Właśnie z nim gadałem, kiedy ten burdel się zaczął. Mówił, że zaraz wezmą się za ptaszki, które leciały za nami.
– Za głośno tu u nas, żebym słyszał, co się dzieje tam dalej. – Jorgen zaśmiał się. Nie musiał odpowiadać.
Lon z najbliższą drużyną, drugą z trzeciego plutonu, jako ostatni wycofali się ze strefy ognia na południową stronę alei. Byli doskonale osłaniani. Sierżanci świetnie rozstawili swoich podkomendnych.
– Jakieś poważne rany? – spytał, kiedy wszyscy byli już bezpieczni.
– Wszyscy w miarę sprawni, przynajmniej w trzecim plutonie – zameldował Dendrow.
– U mnie tak samo – zgłosił Jorgen. – Mam trzech nafaszerowanych metalem, ale nic, co nie mogłoby trochę poczekać.
– Pilnujcie ich, panowie, a teraz odwdzięczymy się tym panom w budynku. – Ci panowie – to przeciwnicy.
– Mam dwie drużyny na pozycjach. – Jorgen znajdował się po drugiej stronie ulicy. – Wygląda, jakby Belletieńczycy szykowali się do odwrotu. Myślisz, że powinniśmy wybić im to z głowy?
– Podrzuć im parę granatów, jeśli ci się uda. Niech się sami przekonają, jak to jest.
– Moja drużyna też tam jest, poruczniku – włączył się Dendrow. – Mają się przyłączyć?
– Tak. – Lon już ruszył z resztą trzeciego plutonu. Kazał Weilowi pozostawić na miejscu jedną drużynę, na wypadek gdyby wróg próbował przedrzeć się na zachód, podczas gdy Dirigentyjczycy otaczali go od wschodu. Usłyszał wybuchy granatów i tym razem wiedział, że to jego żołnierze nacierają. W biegu skontaktował się z kapitanem, aby zameldować mu o sytuacji.
Orlis nie dał mu jednak szansy na dłuższe wywody.
– Później – warknął do mikrofonu i rozłączył się.
„Ciekawe, co tam się dzieje?” – zastanawiał się Lon, ale nie był to czas na rozważania.
Wszystkie drużyny połączyły siły i osaczyły przeciwnika. Belletieńczycy zajmowali dwa budynki po obu stronach ulicy, skąd przeprowadzili atak. Już pierwsze drużyny uniemożliwiły im ucieczkę. Nie mogli się ruszyć.
– Teraz nas nie skrzywdzą, poruczniku. Jednak nie możemy tu tak siedzieć w charakterze korka od butelki, a wchodzenie tam oznacza kłopoty. – Weil Jorgen najwyraźniej nie miał pomysłu na wyjście z impasu.
Lon zawahał się. Oczyszczanie dwóch budynków z wroga mogło ich kosztować sporo ofiar. Ale z kolei pozostawienie nieprzyjaciela za plecami na dłuższą metę może być równie kosztowne. Zanim zdążył się zdecydować, zgłosił się Wil Nace.
– Poruczniku, zaraz do was ruszamy. Te gnoje szybko otrząsnęły się z zaskoczenia po naszej zasadzce. Mamy na karku kompanię albo więcej i żadnych szans, żeby dalej ich powstrzymywać. – Nace dyszał ciężko, najwyraźniej biegł.
– Możesz ich zmylić, przeskakując z jednej strony ulicy na drugą?
Lon dość długo czekał na odpowiedź.
– Nie sądzę. Mają wszędzie swoich, jesteśmy między ich rogami.
– Dobrze. Idźcie dalej. Mam was na mapie. – Wcześniej zdążył otworzyć mapnik. – Uderzymy, kiedy zjawią się za wami. Sprawiajcie wrażenie, że nie możecie liczyć na jakąkolwiek pomoc. Kapujesz?
– Tak jest, sir.
– To nie musi się udać, jeżeli są w kontakcie z tymi tutaj. Ale warto spróbować. Może im się wydawać, że załatwią nas wszystkich za jednym zamachem.
– Nic lepszego nie przychodzi mi do głowy.
Lon musiał działać szybko. Zostawił dwie drużyny do pilnowania budynków, a z resztą przygotował pułapkę na Belletieńczyków goniących grupę Nace’a. Wymagało to ponownego rozdzielenia plutonów i przygotowanie się do ataku na „rogi” usiłujące okrążyć wracających Dirigentyjczyków.
„Chyba za bardzo się rozdrabniamy” – pomyślał. Jednak nie zmienił decyzji. „Musimy być gotowi na wszystko. Wóz albo przewóz”.
Nie było czasu na bardziej wyrafinowane manewry. Trzymał się trzech drużyn trzeciego plutonu, przesuwających się na prawo. Jorgen miał tylko dwie drużyny i ustawił się po lewej stronie. Mogli jedynie jak najszybciej zająć upatrzone pozycje i starać się pozostać niezauważonymi, dopóki wróg nie zbliży się na tyle, żeby porządnie oberwać.
Lon znalazł sobie idealne stanowisko strzeleckie. Jeśli Belletieńczycy nie zmienią kierunku marszu, wyjdą mu prosto pod lufę nie dalej niż na osiemdziesiąt metrów. Wkrótce Nace ze swoją grupą przeszli przez skrzyżowanie od pozycji trzeciego plutonu i maszerowali dalej zgodnie z rozkazem.
– Idź dalej, Wil. – Lon użył kanału, który łączył go jedynie z Nace’em. – Już nas minąłeś. – Przeszedł na kanał dowódców drużyn. – Przygotujcie się. Będą tu lada moment. Chcę, żeby wyszli na otwartą przestrzeń, zanim zaczniemy strzelać.
„Uważajcie na każdą kulę” – pomyślał, ciągle zatroskany o niewielkie zapasy amunicji.
Oddział Belletieńczyków pojawił się w polu widzenia – dziesięcioosobowa grupa szturmowa, a za nią dwie kolumny po obu stronach ulicy. Prawie biegli zaangażowani w pościg – zbyt zaangażowani. Lon nie zauważył, aby ktokolwiek z nich rozglądał się na boki. Kiedy żołnierze czołowej grupy zbliżyli się na piętnaście metrów do skrzyżowania, zobaczyli z sześćdziesięciu żołnierzy, a ich końca nie było widać. Nolan nie miał zamiaru dopuścić, żeby czołówka znalazła schronienie po drugiej stronie.
– Otworzyć ogień – rozkazał drużynom trzeciego plutonu.
Trzymał na muszce bliższe skrzydło grupy ogniowej wroga.
Jak tylko wydał rozkaz do ataku, nacisnął spust karabinu, przesuwając ogień wzdłuż szeregu i opuszczając lufę niżej, kiedy ostrzeliwani żołnierze padli na ziemię w poszukiwaniu osłony. Celowo nie oszczędzał amunicji, wiedząc, że ma jej więcej niż reszta jego ludzi. Im więcej przeciwników sam wyeliminuje, tym mniej naboi stracą podkomendni.
Granaty eksplodowały z prawej strony ulicy, którą nadeszli Belletieńczycy.
– Niewielu więcej zostało ich z tyłu, poruczniku – zameldował sierżant Dendrow. – Prawie wszyscy wyszli na otwartą przestrzeń, zanim otworzyliśmy ogień. – Była to niezwykle pomyślna wiadomość.
– Mimo wszystko, Ivar, pamiętaj, że kilku z nich się schowało. – Lon wymienił pusty magazynek karabinu. – Jest grupa, którą Weil nęka po drugiej stronie i nie wiadomo, ilu zostało za Nace’em.
Ludzie Jorgena rozpoczęli walkę kilka sekund po trzecim plutonie. Jorgen meldował, że ma przed sobą najwyżej sześćdziesięciu żołnierzy wroga – trochę więcej niż dwa razy tyle, ile liczył czwarty pluton.
Lon połączył się z Nace’em.
– Skręć w prawo i przejdź jedną przecznicę. Wracaj i pomóż reszcie czwartego plutonu. – To nieco wyrównałoby siły. Nace potwierdził rozkaz jednym słowem.
Bliżej, w samym centrum zasadzki, przeciwnik mógł odpowiadać jedynie sporadycznym ogniem. Pułapka była wzorcowa.
– Ivar, chodźmy bliżej, żeby skończyć z tymi tu, zanim ci ze środka przyjdą im z pomocą.
Jedna drużyna ruszyła naprzód pod osłoną ogniową dwóch pozostałych. Lon kazał im założyć bagnety, na wypadek gdyby doszło do walki wręcz.
Tak się jednak nie stało. Belletieńscy żołnierze, którym udało się przeżyć, zaczęli jeden po drugim odkładać broń na ziemię i podnosić ręce w geście poddania się. Niektórzy błagali o łaskę i zakończenie ostrzału. „Mój Boże” – pomyślał z niepokojem Lon. „Co, do diabła, zrobić z jeńcami?”.
Wstał i z drużyną Tebby Girany wszedł na skrzyżowanie. Przełożył karabin do lewej ręki, a prawą wyjął pistolet i skierował go w stronę poddających się Belletieńczyków.
– Ivar, zbierzemy ich broń i całą amunicję. Wykorzystamy ją, jak skończą się nasze zapasy. Rozbijcie też ich elektronikę.
– Jasne, poruczniku – w głosie Dendrowa można było wyczuć pewne zadowolenie, że Lon o tym pomyślał. – A co zrobimy z naszymi, hm, jeńcami?
„Nie możemy po prostu ich zastrzelić” – pomyślał Lon i niemal tego żałował. Byłoby to najszybsze i najskuteczniejsze rozwiązanie, jednak ustanowiłoby niemożliwy do przyjęcia precedens. Dirigentyjczycy nie walczyli w ten sposób, nigdy.
– Myślę, że możemy poświęcić parę plasterków na sen, aby wyłączyć ich z interesu na parę godzin.
Ivar nie mógł powstrzymać śmiechu.
– Chyba możemy, poruczniku. Mamy ich zawsze trochę w zapasie.
– Udzielcie rannym pierwszej pomocy, o ile się przy tym zbytnio nie odsłonimy. Za parę minut będziemy mieli ich więcej na karku.
– Zostawię dwóch ludzi z apteczkami, kiedy przekonam się, że pozostali nie stanowią już żadnego zagrożenia. Reszta naszych będzie wtedy wolna.
– Bierzmy się do roboty. Weilowi przyda się pomoc, a jest jeszcze ta trzecia grupa, która szła tuż za Nace’em.
– Prawdopodobnie to tylko dwie drużyny, sir. Nasi chłopcy na pewno dali sobie z nimi radę i już dołączyli do czwartego plutonu. Albo też trzymają tylną straż, bo jeszcze ich tu nie widziałem.
– Musimy się za nimi rozglądać, póki nie dowiemy się, co naprawdę robią.
– Tak jest, sir. – W tonie Dendrowa słychać było lekką urazę, jakby chciał powiedzieć: „Nie trzeba mi o tym przypominać”.
Unieszkodliwienie jeńców złapanych w pułapkę zastawioną przez trzeci pluton zajęło jedynie trzy minuty. Zebraną broń i amunicję rozdzielili między siebie. Belletieńczykom odebrano hełmy i zniszczono ich elektronikę, tak więc nie mogli wezwać pomocy ani przekazać żadnych wiadomości o oddziale Lona. Najciężej rannym udzielono pierwszej pomocy, na tyle szybko, aby nie wykrwawili się na śmierć. Żołnierzy, którzy się poddali, a byli zdolni do walki, uśpiono plasterkami. Zadziałały od razu i można było ich zostawić bez obawy, że wkrótce włączą się w bitwę.
Lon wysłał Dendrowa z dwiema drużynami na pomoc czwartemu plutonowi, żeby szybciej zakończył walkę. Zostawił sobie drużynę Girany. Mieli sprawdzić, czy nie ma jakichś maruderów mogących stanowić zagrożenie.
– Okay, Tebba. Ruszamy. – Rozpoczęli obchód okolicy. Lon ryzykował, stojąc na środku skrzyżowania, ale nie myślał o tym. Przeciwnik nie strzelałby w środek grupy, w której było tylu jego współtowarzyszy.
W trzecim plutonie nikt nie odniósł w potyczce najmniejszych obrażeń. Lon w głębi duszy podziękował za to, choć nigdy nie był szczególnie religijny. Jeżeli nie zaszło nic nieprzewidzianego, większa część pułku powinna znajdować się właśnie w drodze z rejonu górniczego do Oceanview. Mogli lądować za dziesięć czy piętnaście minut.
„Nigdy za wcześnie” – pomyślał, biegnąc z Tebbą i jego drużyną. „Niech ta wojna skończy się jak najprędzej”.
Druga potyczka kończyła się, kiedy Lon przybył na miejsce. Ostatnich kilku Belletieńczyków stawiających opór czwartemu plutonowi właśnie się poddało. Nolan wydał takie same rozkazy jak wcześniej.
– Zabierzcie im broń i amunicję, zniszczcie elektronikę, zaopatrzcie rannych i naklejcie na szyjach plastry na sen. Dostali jakieś wsparcie w ostatnim momencie? – spytał Weila Jorgena. – Chcemy wyjaśnić, co się stało ze środkową grupą, która goniła drużynę Nace’a.
– Nie umiem powiedzieć nic pewnego, poruczniku. Byliśmy zbyt zajęci. Nie zauważyłem, żeby ktoś do nich dołączał, ale w tych okolicznościach to niewiele znaczy.
Lon wziął głęboki oddech i powoli wypuszczał powietrze. Rozglądał się po okolicy. Tym razem nie stali na skrzyżowaniu, lecz na narożniku, mając za sobą solidną ścianę.
– Musimy wrócić tam, skąd przyszliśmy – zwrócił się do obu sierżantów. – Trzeba sprawdzić, czy możemy skończyć z tymi w budynkach, zanim zjawi się ich więcej.
– Przynajmniej mamy teraz więcej amunicji – powiedział Jorgen. Niektórzy Dirigentyjczycy oprócz własnej broni dźwigali jeszcze po dwa zdobyczne karabiny. Ekipa pilnująca przeciwników zamkniętych w tych dwóch budynkach mogła zostać teraz wymieniona, a ponadto udało im się zebrać całą amunicję wroga. Nikt jednak nie narzekał na dodatkowe obciążenie.
Lon skinął głową, choć Jorgen był i tak za daleko, żeby dostrzec ten gest.
– Nie było zbyt wielu granatów, prawda?
– Mamy trzy granatniki, ale jedynie cztery granaty. Nie wiem, co zdobył trzeci pluton.
– Jeszcze mniej, Weil. Mieli pełno amunicji do karabinów, więcej od nas, ale tylko jeden granatnik z dwoma granatami.
– Widocznie od naszego przylotu nie dostali żadnego zaopatrzenia. Wydaje mi się, że nie warto zostawiać sobie więcej niż jeden granatnik.
– Nie bierzemy też karabinów. Trzeba tylko tak je załatwić, żeby nie nadawały się już do niczego.
„Cholerna szkoda, że wcześniej na to nie wpadłem, zanim zostawiliśmy poprzednie łupy” – pomyślał, potrząsając głową.
– Już się za to bierzemy, poruczniku – zaśmiał się Weil. – Będą musieli postarać się o części zamienne, jeśli zechcą poskładać je do kupy – Dobrze. Zabierajmy się stąd. – Lon przełączył kanały, żeby słyszał go i Dendrow. – Wyślijcie zwiadowców na obie strony. Niech nas ubezpieczają. Pospieszmy się. Musimy dołączyć do pozostałych drużyn.
Po pewnym czasie Lon uświadomił sobie zmiany, jakie w nim zaszły. To zaczęło się już wcześniej. Nie był pewien, kiedy. Może gdy zaatakowali Belletieńczyków goniących drużynę Nace’a. Wówczas dał się całkowicie porwać wydarzeniom, działał jak w transie, oszołomiony samą walką, biegiem na miejsce następnej potyczki, tej z grupą zamykającą, prowadzoną przez czwarty pluton. Nie było miejsca na strach, a ciężar dowodzenia stał się jakby mniej dokuczliwy. Nie zamartwiał się każdym możliwym kierunkiem rozwoju sytuacji, po prostu błyskawicznie reagował na to, co się rzeczywiście działo.
„Może jestem nawiedzony” – pomyślał i naturalny uśmiech pojawił się na jego twarzy. Jako dziecko na Ziemi zaczytywał się w nordyckich sagach o wojownikach, którzy podczas walki doświadczali podobnej pogody ducha, rzucając się w wir swej – najczęściej – ostatniej bitwy. Byli bohaterami wycinającymi w pień szeregi wroga, demonstrującymi nadludzką siłę i wytrzymałość, absolutnie nie dbając o własne bezpieczeństwo. Dla dziecięcego umysłu był to niedościgniony wzór.
„Nie, nie jestem nawiedzony” – zdecydował w duchu. „Zachowałem jasność umysłu, potrafię kontrolować swoje działania. Nie straciłem panowania nad sobą”. To było ważne. Nie mógł zawieść swoich żołnierzy. Nie byli postaciami z mitycznych sag, skazanymi na poświęcenie. Ogarniające go uczucie można było porównać do euforii biegacza blisko mety, a on rzeczywiście biegł, jak najszybciej starając się dotrzeć do dwóch drużyn pozostawionych na straży budynków, gdzie schowali się przeciwnicy, którzy wcześniej dali im nieźle popalić. Musiał się powstrzymywać, żeby nie zamienić manewru w prawdziwy wyścig. Byłoby bez sensu, gdyby dotarli na miejsce zbyt zdyszani, aby zrobić coś sensownego albo gdyby zbytnio się rozproszyli, ponieważ niektórzy nie mogli dotrzymać mu kroku.
Parę razy nawet się zatrzymał i gestami popędzał pozostałych, a także chciał się przekonać, czy w poprzecznych ulicach i alejach nie czai się jakieś niebezpieczeństwo. Ostrożnie pokonywali skrzyżowania, dwie drużyny przodem, pozostałe osłaniały je z ukrycia. Nie pozwalał sobie na nieostrożność, za jaką drogo zapłacił dowódca oddziału wroga, wprowadzając go prosto w pułapkę Dirigentyjczyków.
Czas stracił znaczenie. Nolan, bardziej niż kiedykolwiek, zdawał sobie sprawę z wszystkiego, co działo się dookoła, ale mijające sekundy i minuty przestały się liczyć. Istniało jedynie tu i teraz. Nie myślał już o tym, kiedy zjawi się reszta pułku ani kiedy jego plutony połączą się z macierzystą kompanią. Myślał jedynie o tym, jak najlepiej rozstawić swoich ludzi, gdy już dotrą do tych dwóch budynków. Podczas krótkiej przerwy, kiedy przechodzili przez kolejne skrzyżowanie, przedstawił swój plan sierżantom.
– Widzicie jakieś niedociągnięcia?
– Powinno się udać – ocenił Ivar Dendrow. – Ale czy naprawdę musimy teraz zawracać sobie nimi głowę, poruczniku? Chodzi mi o to, że za jakieś pół godziny będziemy tu mieli cały pułk. Wtedy się zastanowimy, jak dotrzeć do naszych, albo też zrobimy, co nam rozkażą. Musimy ryzykować życie własnych żołnierzy, żeby wykończyć kilku tamtych?
Lon zawahał się. Tak naprawdę dotąd się nad tym nie zastanawiał. Koncentrował się na tym, co i jak zrobić, a nie myślał, po co.
– Może, z punktu widzenia kontraktu, nie jest to zbyt ważne – powiedział powoli. – Ale tak sobie myślę, że im więcej zamieszania i kłopotów uda nam się tu wywołać, tym mniej będą mogli skupić się na reszcie naszych. O ile uda nam się zrobić to dobrze. Co sądzicie?
– Całkowicie pana popieram, poruczniku. – Jorgen powiedział to po tak długiej ciszy, że myśleli, iż stracił z nimi kontakt.
– Szczególnie w tym momencie. Im więcej bobu zadamy im na tyłach, tym łatwiej będzie naszym włączyć się i ładnie to wykończyć.
– Wycofuję swoje wątpliwości – oznajmił Dendrow. – Już łapię, o co wam chodzi. Mam tylko nadzieję, że Belletieńczycy dadzą nam czas na dokończenie roboty. Jeżeli nadal mają jakieś wsparcie maszerujące tu z południa, możemy znaleźć się w samym oku cyklonu z moich koszmarów sennych.
– Pułkownik Gaffney i pozostałe bataliony powinni lądować w ciągu kilku minut – stwierdził Lon. – Kiedy rozpoczniemy, przeciwnik będzie miał więcej problemów niż tylko nas.
Nie było potrzeby rozstawiać kordonu wokół budynków. Rozmieszczono drużyny w taki sposób, że drzwi i okna były dokładnie zabezpieczone. Snajperzy pilnowali przejść między domami. Dzieląca je aleja była szeroka – wymarzone pole do popisu dla doświadczonych strzelców. Chwilowo żołnierze Belletiene siedzieli cicho, nie marnowali amunicji i nie pokazywali się. Pilnujący ich Dirigentyjczycy również zachowali spokój. Każdy nabój był cenny w tej sytuacji.
– Najpierw weźmiemy ten budynek. – Lon z Dendrowem siedzieli w domu dokładnie naprzeciw celu. – Wprowadź dwie drużyny przez wejście. Wszyscy po naszej stronie mają je osłaniać. Granaty rakietowe w okna i drzwi. Potem normalne działanie: granaty ręczne, zanim ktokolwiek zdoła wystawić głowę na zewnątrz. My przypilnujemy ten budynek, a wy rozwalcie tamten. Może wówczas nasi się poddadzą.
– Spróbujemy namówić także pierwszą ekipę do poddania się, zanim tam wejdziemy? – spytał Dendrow – Siedzą tam na tyle długo bez nadziei na wsparcie, że może zmiękną.
– Próbuj. Powiedz, że mają ostatnią szansę wyjścia z tego cało i nie dawaj im za dużo czasu.
Słuchał, jak Dendrow przedstawiał ultimatum. Jako tubę wykorzystał systemy z hełmu bojowego, przystosowanego i do tego celu. Mówił powoli i wyraźnie, aby mieć pewność, że zostanie dobrze zrozumiany. Dialekty używane na Dirigencie i Belletiene różniły się na tyle, żeby usprawiedliwić takie postępowanie. Przesłanie Dendrowa było proste, bez ozdobników, i dokładnie oddawało myśl Lona.
Po nadaniu komunikatu wpatrywali się w zegary na ekranach hełmów. Ivar dał Belletieńczykom dokładnie minutę na złożenie broni i rozpoczęcie opuszczania budynku z rękami nad głową.
„Nie mamy dość plastrów na sen, żeby wszystkich tu unieszkodliwić” – pomyślał Lon. Zdumiała go ta myśl, a bardziej sam fakt jej pojawienia się. „Nie jesteśmy przygotowani do pilnowania jeńców, ale mimo to wolałbym, żeby się poddali i abyśmy mogli uniknąć krwawej jatki”. Potrzebował kilku sekund, żeby samego siebie przekonać, że nie kierowały nim żadne podłe motywy. „Nigdy nie zabijamy więźniów. To nie w porządku, nawet gdyby KND nie karał za to”. Zgodnie z kodeksem KND mordowanie jeńców niczym nie różniło się od innych rodzajów morderstw. Karą za to była: „Śmierć bądź jakakolwiek lżejsza kara, jaką odpowiedni sąd wojenny uzna za stosowną”.
Minuta upłynęła, a nikt nie wyszedł z budynku. Belletieńczycy nie dali żadnego znaku, żadnej odpowiedzi na ultimatum. Nolan i Dendrow spojrzeli po sobie, widząc jedynie swoje nieprzezroczyste osłony twarzowe.
– Wprowadź ludzi na pozycje, Ivar. Ruszajcie, jak tylko będziecie gotowi. Współdziałaj z Weilem. Ty dajesz rozkaz otwarcia ognia.
Dendrow skinął głową i zaczął wydawać rozkazy dowódcom drużyn. W takim przekazywaniu władzy nie było nic nadzwyczajnego w szeregach KND. Lon stanął w oknie, przy futrynie, wyglądając na ulicę z nadzieją, że w ostatniej chwili przeciwnik jednak zmieni zdanie i zdecyduje się poddać. Początkowo myślał o przyłączeniu się do jednej z drużyn, ale minuta oczekiwania dała mu czas na uspokojenie emocji i zmianę decyzji. Został tu, gdzie było jego miejsce. Dowodził dwoma plutonami. Ryzykowanie przez uczestnictwo w najprawdopodobniej krwawej walce, jaka nastąpi po wejściu trzeciego plutonu do okupowanego budynku, nie byłoby na miejscu, byłoby zachowaniem godnym nagany, a nie aktem odwagi. „Żadnych bohaterskich gestów. Nie musisz nikomu niczego udowadniać” – przeszło Lonowi przez myśl.
Rozważał możliwość połączenia się z kapitanem Orlisem, jednak pomyślał: „Jeżeli kapitan będzie wiedział coś, co może mi się przydać, sam się zgłosi. Prawdopodobnie jest zbyt zajęty, żeby mu przeszkadzać”.
Dwie drużyny z plutonu Dendrowa, pierwsza i druga, przesunęły się na pozycje wyjściowe do ataku. Reszta żołnierzy z obu plutonów szykowała się do otwarcia ognia. Przygotowania trwały krótko. Lon monitorował kanały radiowe, z których korzystał Dendrow, przysłuchując się rozmowom między sierżantami i rozkazom wydawanym różnym drużynom. Ze swojego punktu obserwacyjnego przyglądał się ich działaniom. Kiedy rozpocznie się strzelanina, dołączy do swoich podwładnych, zapewniając ogień osłonowy żołnierzom, którzy będą musieli przedostać się na drugą stronę ulicy i wedrzeć się do budynku zajmowanego przez przeciwnika.
Początkowa euforia zaczynała go opuszczać. Skupiał się bardziej na sytuacji, przemyśliwał wszelkie jej aspekty. Wyregulował oddech, żeby celniej strzelać. Pełna kontrola. Przez radio przypomniał dowódcom drużyn w linii obrony o konieczności obserwacji terenu pod kątem zbliżania się możliwego wsparcia wroga. „Jeżeli skupimy się wyłącznie na jednej sprawie, łatwo damy się zaskoczyć”. Atak od tyłu mógł być zabójczy. Sytuacja pewnie odwróciłaby się z szybkością atakującego węża.
– Jesteśmy gotowi do wejścia, poruczniku – zameldował Dendrow.
Lon mrugnął oczami.
– Ruszajcie – rzucił.
Ustawił się w pozycji strzeleckiej. Rozmawiał jedynie z Dendrowem. Sierżant samodzielnie dowodził podległymi mu drużynami. Lon odczekał, aż usłyszy rozkaz do otwarcia ognia, wycelował dokładnie w otwarte okno i puścił pierwszą serię trzech strzałów, tuż przy framudze. Strzelanie w środek okna byłoby marnowaniem amunicji. Jeżeli siedział tam żołnierz wroga, na pewno czaił się z boku. Z tego okna jednak nikt nie odpowiedział ogniem. Lon przyjrzał się sąsiedniemu oknu, poszukując rozbłysków z lufy.
Szczytowe piętro, trzecie. Przesuwał lufę od otworu do otworu, czekając na rozbłysk, dopiero wtedy nacisnął spust. Z okna wypadł karabin, odbił się od parapetu i spadł daleko od ściany. „Jeden trafiony” – pomyślał i już rozglądał się za kolejnym celem.
Kiedy dwie drużyny Drigentyjczyków wdarły się do budynku, wszyscy jego obrońcy skoncentrowali się na walce wewnątrz, żaden nie ostrzeliwał ulicy. Musieli zmagać się z wrogiem bądź poddać się lub zginąć. Granaty wybuchały w pomieszczeniach, które chcieli zająć ludzie Lona. Zdobywali je systematyczne, jedno po drugim. Nikt się nie poddawał. Walka trwała dwadzieścia minut. Po tym czasie sierżant Dendrow zameldował o jej wynikach.
– Mamy tu może z dziesięciu rannych Belletieńczyków i ze dwa razy więcej martwych. Nikt przytomny się nie poddał.
– Nasze straty?
– Dwóch zabitych, czterech rannych, dwóch z nich ciężko. – Dendrow podał nazwiska. Lon poczuł ucisk w żołądku. Jednym z martwych był Balt Hoper z drużyny Girany. Już to samo w sobie było złą wiadomością. Carl Hoper, drugi porucznik kompanii Alfa, był kuzynem Balta.
– Dowódcy drużyn mają osobiste rzeczy zmarłych – dodał Dendrow cichym głosem.
– Powiem Carlowi, jak tylko będę miał okazję. – Dość często zdarzało się, że rodziny miały kilku członków w korpusie, nawet w tej samej kompanii. Bliscy krewni, bracia czy ojcowie i synowie, zwykle nie byli przydzielani do tego samego batalionu, a już na pewno nie do tej samej kompanii. Carl i Balt nie byli tak blisko spokrewnieni, ale byli sobie naprawdę bliscy.
– Co z drugim budynkiem, poruczniku? – dopytywał Dendrow. – Nadal mamy tam wejść?
– Przedstaw im tę samą propozycję. Wiedzą, co stało się z ich towarzyszami. Może to da im do myślenia. – Spojrzał na zegar na osłonie. – Zaczekajmy parę minut. Nie ma pośpiechu. Reszta pułku powinna już być na ziemi albo zaraz wyląduje, więc ci Belletieńczycy mają niewielkie szanse na uzyskanie pomocy. Jeśli mają kontakt radiowy ze swoimi dowódcami, spodziewam się, że wkrótce się o tym dowiedzą.
Stracił entuzjazm do wykurzania następnej małej grupy wroga. Parę minut oczekiwania może sprawić, że akcja straci rację bytu. Miał na to wielką nadzieję. Jednak o ile sytuacja wkrótce się nie zmieni, będzie musiał wydać rozkaz do jej rozpoczęcia.
– Zaczekać parę minut, a potem dać im to samo ultimatum, co poprzednio – Dendrow powtórzył rozkaz.
– Tak. Powiem ci, kiedy, Ivar. Jeżeli naprawdę będziemy musieli wchodzić, zmień drużyny, żeby ci sami nie przechodzili przez to piekło. W tym czasie wypuśćcie z Weilem trzyosobowe patrole, aby nikt nas nie podszedł. – Lon zmienił kanały i przekazał ostatni rozkaz drugiemu sierżantowi.
Panowała cisza. Po zakończeniu ataku na pierwszy z budynków Belletieńczycy z drugiego rozpoczęli strzelaninę, głównie niecelną, jakby chcieli dać upust swojej frustracji, ale teraz nawet to ucichło. Dochodziły stłumione odgłosy odległej bitwy, zbyt dalekiej, żeby stanowić dla nich jakieś zagrożenie, delikatne tło rozważań Lona.
„Dlaczego kapitan się nie zgłasza?” – pomyślał. Jeżeli pozostałe bataliony przemieszczały się zgodnie z planem, powinny już być na miejscu. Nawet gdy jeszcze nie walczyły, musiały być gdzieś w pobliżu. Nie sądził, aby nastąpiła jakaś katastrofa. Taka wiadomość na pewno dotarłaby do niego błyskawicznie, pod warunkiem, że ktoś w dowództwie Alfy bądź batalionu zdołałby przeżyć. Powstrzymywanie się od kontaktu z kapitanem wymagało zdyscyplinowania, ale zrobiłby to jedynie wówczas, gdyby jego plutony znalazły się w poważnym niebezpieczeństwie albo gdyby sytuacja na miejscu zmieniła się dramatycznie. Kapitan powiedział mu przecież: „Później”. Orlis sam się z nim skontaktuje.
Nagle zamknął na moment oczy. „Jaki ze mnie głupek!”. Było przecież miejsce, gdzie mógł uzyskać potrzebne informacje – CIT. Centrum Informacji Taktycznej z pewnością działa bez zarzutu i obserwuje przebieg wydarzeń. „Dawno już powinienem się z nim skontaktować” – zrugał siebie w myślach. Połączył się i krótko wyjaśnił, dlaczego pomija swego bezpośredniego przełożonego.
– W porządku, to te dwa oddzielone plutony – odezwał się głos porucznika z CIT. – Obserwujemy was.
– Przez jakiś czas nie miałem kontaktu z resztą. Kapitan Orlis dał mi do zrozumienia, że jest zbyt zajęty i dotąd się nie odezwał. – Objaśnił swoją sytuację najkrócej, jak potrafił. – Zanim wydam rozkaz ataku na ten drugi budynek, chcę dostać wszelkie dostępne informacje.
– Znajdujesz się co najmniej o dwa i pół kilometra od najbliższych naszych sił – powiedział porucznik. – Nie mamy żadnych śladów wojsk Belletiene oprócz tych, z którymi masz do czynienia, w promieniu półtora kilometra od ciebie, ale muszę przekazać ci standardowe ostrzeżenie. To wcale nie znaczy, że tam ich nie ma. Pozostałe bataliony wylądowały bezpiecznie i maszerują na pozycje. Pułkownik Gaffney przygotowuje atak trzema wysuniętymi kolumnami z południa i zachodu, podczas gdy drugi batalion i armia calypsjańska mają naciskać z północy. Sztab pułku zna waszą pozycję, ale nie zdecydował jeszcze, co powinniście zrobić, a czego nie.
– Ile czasu potrwa, zanim nasi do nas dotrą? Nie wydaje się, żeby na południu było zbyt wielu przeciwników. Przynajmniej my ich nie zauważyliśmy. A ta nasza potyczka tutaj trwa już na tyle długo, że gdyby planowali ściągnięcie posiłków, dawno by już to zrobili.
Oficer z CIT odpowiedział mu po krótkiej pauzie.
– Jeżeli nie natkną się na opór, oddziały trzeciego batalionu mogą dojść do was za... trzydzieści do czterdziestu minut. Pomoże?
– Tak. Dzięki. Jeżeli moja sytuacja tutaj się nie zmieni albo nie dostanę innych rozkazów, będziemy ich tylko pilnować. Mamy mało amunicji, szczególnie granatów.
– W porządku, poruczniku. Zanotuję to. Powodzenia.
Lon połączył się ze swoimi sierżantami i oznajmił im, że na razie powstrzymają się od prób zajęcia drugiego budynku i przekazał im wiadomości z CIT.
– Będziemy ich trzymać w zamknięciu, obserwować, czy nie szykują jakichś kłopotów i mieć nadzieję, że przedtem dotrą tu nasi.
Żaden z sierżantów nawet nie próbował dyskutować z tą decyzją.
Kapitan Orlis skontaktował się z Lonem w pięć minut po zakończeniu rozmowy z CIT.
– Mamy tu teraz parę minut przerwy – powiedział. – Przedstaw mi aktualną sytuację u siebie.
Jedną z pierwszych rzeczy, jakiej młodzi oficerowie musieli nauczyć się w KND, była umiejętność rzeczowego i krótkiego przedstawiania raportu sytuacyjnego. Informacja Lona była na temat, w chronologicznym porządku, z podaniem liczby ofiar.
– Jeden ze zmarłych to Balt Hoper – dodał na koniec.
– Jak to się stało? – spytał Orlis po chwili milczenia. Lon powtórzył mu sprawozdanie Tebby Girany.
– Powiem Carlowi – zdecydował kapitan.
– Tak jest, sir. Mogłem sam mu powiedzieć, ale chciałem zaczekać, aż będę to mógł zrobić osobiście, bez radia.
– Jest nie więcej niż sześć metrów ode mnie. Przekażę mu złą wiadomość. Lepiej nie czekać zbyt długo.
– Oczywiście. Porozmawiam z nim, jak będzie okazja.
– Balt był dobrym żołnierzem – zakończył Orlis zamyślonym głosem.
„Wszyscy są dobrzy. Każdy z nich” – pomyślał Lon.
Dziesięć minut przed przybyciem czołówki batalionu na pozycje Lon połączył się z majorem Osiahem Kai, oficerem sztabowym trzeciego batalionu. Zdał mu raport o bieżącej sytuacji, a Kai obiecał przydzielić mu jedną kompanię do pomocy.
– To nie potrwa długo. Pułkownik McGregor proponuje, żebyście się wycofali, kiedy do was dojdziemy. – Podpułkownik łan McGregor dowodził trzecim batalionem. – Na razie możecie iść za nami i w marszu odsapnąć tyle, ile zdołacie.
– Na pewno się nam to przyda, sir. – Lon niezbyt dobrze znał majora Kai. Był jednym z dziewięciu starszych oficerów – majorów i wyżej – służących w korpusie, którzy nie urodzili się na Dirigencie. Miał najbardziej brytyjski akcent, jaki Lon miał okazję słyszeć na Ziemi.
Żołnierze wyglądali zwiadowców z trzeciego batalionu, a kapral prowadzący ich drużynę został natychmiast doprowadzony do Lona.
– Cieszę się, że pana widzę, kapralu. Zna pan naszą sytuację?
– Tak jest, sir. Mój porucznik wszystko mi wyjaśnił. Nasza kompania Delta zaraz tu będzie i was zwolni.
Dowódcą kompani Delta również był McGregor, choć nie był spowinowacony z dowodzącym batalionem. Ten nazywał się kapitan George McGregor i skontaktował się z Lonem jeszcze przed spotkaniem, żeby skoordynować zamianę.
– Nie wiemy na pewno, ilu ich tam jest w środku. Prawdopodobnie nie więcej niż dwudziestu lub trzydziestu i na pewno zaczyna im brakować amunicji, choć o to bym się nie zakładał.
– To bez znaczenia. Jesteśmy przygotowani na wszystkie możliwości. Powiedziano mi, że rozesłał pan patrole. Ściągnął je pan już z powrotem?
– Jedynie te z waszej strony. Nie chciałem ściągać pozostałych zbyt wcześnie.
– Doskonale to rozumiem, poruczniku, ale teraz nasi zwiadowcy zrównali się z wami, z lewej i prawej, i idą dalej, otaczając ten wasz „problem”, więc, moim zdaniem, może pan już odwołać swoich.
– Zaraz wydam rozkazy. Dokonamy zamiany i z przyjemnością zostawię pana z „problemem” – dodał Lon ze śmiechem.
* * *
Czuł ogarniające go znużenie, nawet kiedy nakazywał sierżantom ściągnięcie ostatnich zwiadowców i przygotowanie się do przekazania pozycji Delcie z trzeciego. Początkowo starał się zwalczać zmęczenie. Pojawiło się zdecydowanie za wcześnie. Przed nimi toczyły się walki i wszystko jeszcze mogło się zdarzyć, jednak zadanie okazało się zbyt trudne. Bez kolejnego zagrożenia, które mogłoby napompować go adrenaliną, nie mógł się oprzeć wyczerpaniu. Nie mógł nawet opanować rozpaczliwego ziewania, tak silnego i długiego, że rozbolały go szczęki.
Usiadł oparty o ścianę, z podwiniętymi kolanami, aby na nich złożyć ramiona i oprzeć głowę. Nie pamiętał nawet, kiedy ostatnio siedział. Ledwo utrzymywał oczy otwarte. Przez kilka następnych minut jakiekolwiek myślenie było wykluczone. Przekaże odpowiedzialność za Belletieńczyków kapitanowi McGregorowi. Zbierze swoich i powloką się na tyłach trzeciego batalionu maszerującego na północ w kierunku większej bitwy. Potem...
– Poruczniku?
Choć głos dochodził do niego przez radio, podniósł głowę i rozejrzał się dookoła, nawet nie zastanawiając się, jak wyczuł obecność stojącego przed nim sierżanta Dendrowa.
– O co chodzi, Ivar? – Podniósł osłonę hełmu.
– D-Trzy już tu dotarła i wchodzi na pozycje. Odwołujemy naszych.
Lon skinął głową i podniósł się.
– Dobrze. Dokąd ich wysyłasz?
– Na tył budynku. Weil też.
– W porządku. Chodźmy zobaczyć, co się dzieje.
Dendrow na pewno zauważył znużenie porucznika, jego powolne ruchy niczym stulatka, ale nie skomentował tego. Sam czuł się podobnie, tylko dotąd nie miał okazji poddać się zmęczeniu.
Na zewnątrz prawie połowa oddziału już się zebrała. Większość siadała przy ścianie lub rozkładała się na ziemi, starając się tracić jak najmniej energii. Niewielu zainteresowało się przybyciem porucznika i sierżanta. Lon poczuł ulgę, widząc, że nie tylko jego dopadło wyczerpanie, z drugiej jednak strony niepokoił się stanem swoich podopiecznych.
– Chciałbym móc wam powiedzieć, że nadszedł czas, aby zaszyć się w jakiejś jaskini i przespać osiem godzin – odezwał się na ogólnym kanale. – Jednak nie mogę. Mamy na razie tylko tyle wolnego czasu, ile będą potrzebowali na zajęcie tamtego budynku. To może być jedynie dziesięć minut, więc wykorzystajcie je.
Reszta batalionu powstrzymała swój marsz, czekając, aż kompania Delta rozprawi się z punktami oporu wroga. Dowództwo nie chciało zostawiać luki w samym środku.
Kapitan McGregor przybył z jedną drużyną. Lon rozmawiał z nim twarzą w twarz, ale spotkanie to jedynie go przygnębiło. McGregor i jego żołnierze sprawiali wrażenie zbyt wypoczętych, zbyt aktywnych. „To niemal nieprzyzwoite” – pomyślał. Było jasne, że nowo przybyli zdołali się przespać, i to dłużej, niż trwała ich podróż promem na wschód.
Kiedy McGregor oddalił się, żeby poprowadzić atak, Lon usiadł ponownie. Oparł się o ścianę i zamknął oczy, nie zdając sobie sprawy ze stłumionego westchnienia ulgi, jakie wyrwało się z jego ust. „Dziesięć minut – na pewno nie dłużej” – przemknęło mu przez głowę. Błyskawicznie zapadł w senny trans, którego nie zdołały zakłócić wybuchy granatów i pobliska kanonada. Nie pytał kapitana o plan ataku ani też nie zgłaszał mu własnych propozycji.
Zdawał sobie sprawę z odgłosów walki, jednak jego oddech stał się płytki i regularny. Zatrzymał się w tym stanie, który zwykle poprzedza drzemkę, nie mogąc posunąć się dalej i nie chcąc wracać na jawę, dopóki nie będzie do tego zmuszony. Nie dawało to takiego odpoczynku jak prawdziwy sen, zwłaszcza w miękkim łóżku z dala od pola bitwy, ale nawet dziesięć minut takiego transu mogło ułatwić późniejsze powstanie i kontynuowanie działań.
„Szansa na trochę snu, dopóki nie będę musiał otworzyć oczu” – myślał. Gwałtowne serie z automatów, eksplozje granatów, momenty ciszy – wszystko to stało się tłem, niemal kołysanką.
Nie przyszło mu do głowy wiązać tych odgłosów ze śmiercią, którą niewątpliwie z sobą niosły.
– Poruczniku?
Wezwanie z trudem przebijało się przez kurtynę, którą opuścił umęczony mózg. Dopiero powtórzone kilka razy zdołało w pełni dotrzeć do adresata. Wydawało mu się, że trwało to całą wieczność.
– O co chodzi? – spytał, zanim rozpoznał mówiącego. Miał opuchnięty język, zbyt wielki dla ust. Oczy nie chciały się otworzyć.
– Są już gotowi do dalszego marszu, sir. – W końcu Lon rozpoznał głos Ivara Dendrowa. Jednocześnie dotarło do niego, że odgłosy walki ucichły.
– Już koniec? – Udało mu się wreszcie otworzyć oczy.
– Koniec. Wzięli z sześciu zdrowych jeńców i drugie tyle rannych. Jeszcze nie znam liczby zabitych.
– A co z ludźmi McGregora? – Mózg Lona powoli zaczynał funkcjonować.
– Jeden zabity, pięciu rannych, w tym jeden szybko potrzebuje tuby pourazowej. Sanitariusze trzeciego batalionu właśnie ściągają tu jedną.
Lon przeciągnął się i pozwolił sobie na ziewnięcie.
– Ruszamy? – Zastanawiał się, czy nie wstać, ale chwilowo odłożył to na później.
– Chyba już niedługo. Sierżant kompanii McGregora mówi, że ruszymy, jak tylko zjawią się sanitariusze z tubą. Chyba mają rozkaz doprowadzić nas do naszej kompanii. Sugerowałem, że moglibyśmy osłaniać tych sanitariuszy, ale nie zgodzili się.
– Co z naszymi?
– Większość jeszcze śpi. Przepraszam, ale musiałem ci przekazać, co się dzieje.
– Nie ma za co. Przeżyję. – Nadszedł czas na powstanie. Musiał się skupić, żeby tego dokonać, jakby dopiero opuścił tubę pourazową. – Czuję się, jakbym miał sto czterdzieści lat – powiedział bardziej do siebie niż do Wara.
– Nie jest pan jedyny, poruczniku.
Nolan przeciągał się i ziewał, potem uniósł osłonę hełmu, sięgnął po manierkę i opryskał twarz wodą. Pomogło – minimalnie.
– Odpocząłeś trochę? – spytał sierżanta.
– Jakieś trzydzieści sekund, ale na nogach. – Na twarzy pojawił mu się cień uśmiechu. Był zbyt wyczerpany, aby udało mu się wywołać pełen uśmiech. – Mam praktykę. Pozwoliłem Weilowi przespać obie zmiany. W końcu jest starszy ode mnie.
Tym razem to Lon się uśmiechnął.
– Jasne. O ile? Pół roku?
– Kto by to liczył.
Lon zaczął się poruszać, nawet zrobił parę przysiadów, starając się zmusić umysł do normalnego tempa pracy i strząsnąć z siebie resztki snu.
– Obudzę Weila. – „O ile naprawdę śpi” – pomyślał. Jorgen był równie oddany służbie jak Dendrow. – Lepiej zacznijmy ściągać ludzi ze snów o Fioletowym Haridanie. Nie chcę żadnych lunatyków, kiedy ruszymy.
Minęło dwadzieścia minut, zanim Delta z trzeciego była gotowa do wymarszu. Lon nakazał swoim ludziom zjedzenie szybkiego posiłku w trakcie oczekiwania. Poza zastrzykiem energii, jedzenie pomogło przywrócić normalne funkcjonowanie umysłów. Sam też zjadł i przez kilka minut rozmawiał z jednym z poruczników Delty, żeby dowiedzieć się, co zaszło w ciągu ostatnich czterdziestu minut. Działo się niewiele. Pierwszy batalion zaczął napotykać punkty oporu wroga, a czwarty nadal go poszukiwał, podobnie jak trzeci. Jedynie drugi batalion, Lona, wspólnie z Calypsjanami, toczył ciężkie walki, które dopiero teraz zaczynały robić wrażenie na wojskach z Belletiene.
Delta pozostawiła dwie drużyny z rannymi, sanitariuszami i jeńcami, wzmacniając grupę, która przybyła z medykami. Plutony Lona ruszyły za głównymi siłami Delty, na północ, razem z resztą trzeciego batalionu.
– Nie wyobrażajcie sobie, że nie musicie mieć oczu i uszu otwartych tylko dlatego, że będziemy się wlec z tyłu – przestrzegał swoich żołnierzy Ivar Dendrow. – Nie możecie się spodziewać, że Belletieńczycy wiedzą o naszej chwilowej przerwie w walce.
Lon uśmiechnął się, słysząc podobny tekst Weila, skierowany do czwartego plutonu; Jorgen zdołał wpleść w swoją przemowę słowo „statyści”. Na żadnym kanale nie było zbędnego ględzenia. Chciałby przypisać to wzorowej dyscyplinie żołnierzy, ale uznał, że to raczej efekt ogromnego zmęczenia.
„Ta operacja nie powinna trwać zbyt długo” – pomyślał, maszerując z czołową drużyną trzeciego plutonu, trzysta metrów za linią czołową trzeciego batalionu. „Mamy teraz liczebną przewagę nad Belletieńczykami, a w dodatku osłonę z powietrza” – przeszło mu przez myśl. Takie pocieszenie, zasłużone czy nie, sprawiało, że marsz był łatwiejszy.
Tempo nie było wyśrubowane, z częstymi postojami, które jednak rzadko były dłuższe niż dwie, trzy minuty. Szpica czołowa posuwała się powoli, sprawdzając każdy budynek na swojej drodze, starannie przeczesując parki i inne otwarte przestrzenie. Ludzie Lona mogli porzucić zdobyczną broń, więc nie dźwigali już tyle, ile wcześniej. Trzeci batalion dostarczył im amunicję do karabinów i granaty.
W pierwszej godzinie napotkali jedynie pojedyncze patrole wroga. Z raportów wynikało, że Belletieńczycy organizują bardziej zwartą obronę bliżej swej linii północnej.
– Wygląda na to, że nadal próbują dostać się do centrum rządowego – powiedział kapitan McGregor podczas jednej z kilku krótkich rozmów z Lonem. – Zamiast wycofywać się z obszaru najcięższych walk, idą w jego stronę. Nie wiem, czy to fanatyzm, czy też bardziej boją się porażki niż nas.
Na początku drugiej godziny marszu oznaki głównych walk toczących się na północy stały się wyraźnie widoczne i słyszalne. Dwa shrike’i KND nadlatywały z zachodu na wschód, używając jedynie działek, a nie rakiet czy bomb. Najprawdopodobniej piloci zostali poinstruowani, żeby – w miarę możliwości – unikać niszczenia budynków i atakować jedynie ludzi na zewnątrz. Calypso chciało zachować swoja stolicę w możliwie najlepszym stanie.
Dwadzieścia minut później trzeci batalion w końcu trafił na silny opór wroga. Dotarli do strefy obronnej obszaru okupowanego przez Belletieńczyków.
Lon upewnił się, czy jego ludzie znajdują się poza możliwą linią ostrzału i odpoczywają. Na razie nie była to ich bitwa.
– Jeżeli zanosi się na szybkie zakończenie, nie będziemy się mieszać – powiedział sierżantom. – Niech ludzie zbierają siły. Ale jeśli potrwa to trochę dłużej, spytam, czy jest dla nas jakieś zajęcie.
– Jeśli Belletieńczycy nie zwiną się stąd w podskokach, nie będzie pan musiał o nic pytać, poruczniku. Pułkownik McGregor na pewno znajdzie nam coś do roboty i uzgodni to z kapitanem Orlisem lub pułkownikiem Flowersem ponad naszymi głowami.
Cała trójka trzymała się razem. Kucnęli pod kamienną ścianą trzypiętrowego budynku pomiędzy swoimi plutonami. Weil żuł niezupełnie pozbawioną smaku czekoladę energetyczną. Lon i Ivar wybrali wodę, popijając małymi łyczkami, żeby nie wyczerpać zapasu. Lon spryskał twarz, aby zachować jasność umysłu.
– Sprawdźcie jeszcze raz rannych, żeby nikt nie ukrywał niczego, co wymagałoby pomocy sanitariuszy. – Potrząsnął głową. – Wiecie, o co mi chodzi.
– Dobrze się im przyglądaliśmy, poruczniku. – Weil popił ostatni kęs czekolady długim łykiem wody. – Nie chcieliśmy, żeby mózgi nam zardzewiały podczas marszu. – Ivar potwierdził słowa kolegi skinieniem głowy.
– Wiem, wiem. Wszyscy potrzebujemy dłuższego snu albo ogarnie nas mgła. Nawet plasterki niewiele pomogą. – Sam zużył już dwa plastry stymulujące w ciągu ostatnich ośmiu godzin, ale nie trzymał ich zbyt długo. Zawsze wywoływały u niego drżenie rąk, które mogło zaszkodzić celności ognia.
Rozejrzał się dookoła. Wielu żołnierzy wyglądało jak w śpiączce, siedząc bądź kucając przy ścianach, byli zbyt wyczerpani, żeby się położyć. Kiedy plastry przestają działać, reakcja może być ekstremalna.
– Chcę, żebyście wy dwaj też trochę wypoczęli. Na razie czuję się nieźle. Kiedy mnie przymuli, obudzę jednego z was.
Weil i Ivar podniósłszy się, poszli do swoich plutonów, gdzie znaleźli nowe miejsca pod ścianą. Lon przeszedł kilka kroków w tę i z powrotem, żeby zapobiec zesztywnieniu nóg. Nie wystawił żadnej straży. W pobliżu byli żołnierze Delty z trzeciego batalionu. Wycofali jeden pluton jako rezerwę. Niedaleko też urządzono punkt medyczny batalionu. Cztery tuby pourazowe były zajęte, a sanitariusze zajmowali się paroma lżej rannymi. Punkt dowodzenia pułkownika McGregora znajdował się o jedną przecznicę dalej na zachód. Tam było jeszcze więcej żołnierzy.
Lon nastawił jeden z pomocniczych kanałów, żeby posłuchać rozmów prowadzonych przez oficerów i podoficerów Delty. Dochodziły go opisy walki, rozkazy i ostrzeżenia. Trochę przekleństw. Rozpoznawał niektóre głosy, ale nie wszystkie. Czasami trudno było zrozumieć, co mówili. Nie widział tego, co rozmówcy, a był zbyt zmęczony, aby tracić energię na wyobrażanie sobie sytuacji, w jakich znajdowali się żołnierze Delty.
Po paru minutach usiadł oparty o ścianę. Miał opuszczoną osłonę hełmu, więc widział, co działo się dookoła. Starał się mieć oczy otwarte, słuchał rozmów przez radio, ale... nie zawsze je słyszał. Nie zasnął tak naprawdę, lecz jego mózg był niewiele bardziej aktywny niż podczas najgłębszego snu, a puls i częstotliwość oddechu zwolniły. Jednak utrzymywał mniej więcej otwarte oczy i dochodziły go niektóre rozmowy. Coraz słabiej rejestrował odgłosy bitwy, choć jej front znajdował się dwieście metrów od niego, zaledwie o parę przecznic na północ. Lęk był pojęciem, którego umysł nie mógł rozpoznać.
Trwał w tej nirwanie przez czterdzieści pięć minut, kiedy usłyszał swoje nazwisko w słuchawkach.
– Tak? – Starał się otrząsnąć z odrętwienia. Nie był pewien, kto się do niego odezwał.
– Tu George McGregor.
Lon zamrugał oczami I rozejrzał się, czy kapitan był w pobliżu. Nie było go.
– O co chodzi, kapitanie? – zapytał zaspanym głosem.
– Naprawdę przykro mi, że panu to robię, ale pojawiła się pewna dobra okazja do ataku i potrzeba nam więcej ludzi, żeby ją wykorzystać. Już uzgodniłem to z moim pułkownikiem, a on z pańskim.
– Dokąd mamy się udać?
– Właśnie do pana idę. Przekażę szczegóły po drodze.
Kiedy przybył kapitan McGregor, ludzie Lona nadal byli w kiepskim stanie. Ciężko wstawali, poruszając się niemal jak zombie. „Ja też tak się czuję” – stwierdził w duchu Lon. Jednak perspektywa zbliżającej się akcji postawiła jego mózg w pełnej gotowości.
– Co się dzieje, kapitanie?
– Mamy szansę wbić klin w słaby punkt obrony wroga. – McGregor wzruszył ramionami. – Oczywiście, jeżeli uda nam się zgromadzić na czas dość ludzi.
Lon skinął głową.
– To mogłoby przechylić szalę na naszą korzyść i szybko zakończyć tę całą awanturę.
– O ile dopisze nam szczęście. Nie liczę na to zbytnio, ale musimy spróbować. Pańscy ludzie mają ochotę na małą robótkę?
Przyglądali się żołnierzom.
– Nawet jeżeli teraz na to nie wyglądają, będzie lepiej, kiedy dotrzemy na miejsce – powiedział Lon. – Wszyscy jesteśmy trochę przymuleni, ale marsz rozjaśni im umysły.
– Obawiam się, że będziemy mieli pod górkę. Oprócz mojej kompanii i pańskich dwóch plutonów trzeba będzie złapać choć kilka drużyn z innych oddziałów. Wszystko, co się da szybko zgromadzić. Mój pułkownik nawet oddaje nam swoją drużynę zabezpieczenia sztabu. Powinniśmy zebrać coś około trzystu pięćdziesięciu ludzi na początek. O ile przeciwnik nie zdążył jeszcze zamknąć luki.
Kiedy sierżanci Lona ustawiali szyk, dołączyło do nich parę drużyn z trzeciego batalionu, jedna nadbiegła ze wschodu. Ich dowódcy meldowali się kapitanowi, który kazał im ruszać z plutonami Alfy.
– Oddaję ich panu pod dowództwo taktyczne – powiedział McGregor. – Sam wezmę kompanię i pozostałych. Będę dowodził całą operacją.
– Proszę mi tylko powiedzieć, czego pan od nas oczekuje – odpowiedział Lon, kiedy wszyscy ruszyli na północ. Kolumny żołnierzy trzymały się blisko ścian budynków. Szli ostrożnie, pochyleni, z bronią gotową do strzału. Przed sobą mieli płonący budynek.
McGregor wskazał Lonowi pożogę.
– Nie wiem, jak to się zaczęło. Wewnątrz coś wybuchło. Albo Calypsjanie przechowywali w nim coś łatwopalnego, albo Belletieńczycy mieli wypadek z własnymi materiałami wybuchowymi. Zachodnia ściana budynku wyleciała w powietrze, a płomienie przeszły na sąsiedni dom. Sądzimy, że go opuścili i staramy się nie dopuścić do jego ponownego zajęcia. Pomysł jest taki: kiedy tylko pożar się wypali, przejdziemy między budynkami i zerwiemy linię obrony. Jeśli się to uda, ściągniemy więcej wojska i spróbujemy ich odciąć.
– Czy jakiś inny batalion przechodzi w pobliżu?
– Pierwszy batalion zwalnia kompanię ze wschodu. Potrzebują czterdziestu pięciu minut, może godziny, żeby tu dotrzeć. Tyle musimy się utrzymać – Mogło być gorzej, kapitanie. Na was czekaliśmy o wiele dłużej.
Lon wszedł za McGregorem do jednego z budynków, który stanowił część linii frontowej trzeciego batalionu, naprzeciw domu opuszczonego przez Belletieńczyków. Ze wschodniego skrzydła wydobywały się jeszcze kłęby dymu, ale poza tym nie było już innych oznak wcześniejszego pożaru. Wewnątrz ogień najwyraźniej wygasł. Pod wysadzoną ścianą tliły się jeszcze jakieś krzewy. Jednak teren jaśniał jak za dnia. Każdy przebiegający przez ulicę byłby wyraźnie widoczny ze sporej odległości.
– Staramy się strzelać wszystkim, co mamy, żeby wróg nie mógł zamknąć tej luki – powiedział McGregor. Mimo że stali obok siebie, korzystali z radia. W ten sposób łatwiej było się porozumieć przez huk toczącej się bitwy.
– Ile czasu to się pali?
– Ze czterdzieści minut. Spieszymy się jak diabli. Musimy. Wkrótce wypali się do reszty. Większość z tych budynków nie ma w sobie wiele palnych materiałów. Plasbet i metalowy szkielet. Nawet dziwi mnie, że jeszcze się pali.
– Jak pan sobie wyobraża przejście na drugą stronę?
– Skierować na lukę całą siłę ognia, a potem biec ze wszystkich sił. To jest osiemdziesiąt metrów od ostatniej osłony do narożnika po tamtej stronie.
Lon mrugnął, co dało mu czas, żeby powstrzymać się od komentarza, jaki cisnął mu się na usta: „Rzeź”. Jeżeli Belletieńczycy spodziewali się czegoś takiego, byłby to czysty atak frontalny o samobójczym charakterze.
– Jaką ma pan pewność, że wróg naprawdę opuścił ten budynek, a nie czai się tuż za nim, pilnując luki?
– Oczywiście nie sto procent. Myślałem o puszczeniu najpierw jednej drużyny, ale pułkownik zaprotestował. Uważa, że mogłaby to być informacja o naszych zamiarach, ostrzeżenie, że coś się szykuje.
– Pięćdziesiąt procent szansy.
– Przejdziemy w dwóch grupach – ciągnął McGregor. – Najpierw pan ze swoimi plutonami i dodatkowymi drużynami postaracie się przeskoczyć, zanim wróg zrozumie, co się święci. Ja ze swoimi ruszę, gdy znajdziecie się po drugiej stronie.
Lon zgodził się skinieniem głowy.
– Rozsądne rozwiązanie. – To, że miał iść pierwszy, nie martwiło go. Prawdopodobnie tak było bezpieczniej. Istniała możliwość, że zdołają pokonać większość trasy, zanim nieprzyjaciel zdąży zareagować. Grupa kapitana była bardziej narażona.
– Jakieś inne propozycje? Jestem otwarty. Sam chciałbym poznać mniej ryzykowny plan.
– Ja również, kapitanie. Pewnie wysłałbym najpierw jakiś patrol i zdradził całą operację zbyt wcześnie. Zrobimy, co się da.
– Lepiej zajmijmy pozycje. Pożar wygaśnie lada moment.
– Mam nadzieję. Wolę nie mieć zbyt dużo czasu na zastanawianie się nad pesymistycznymi wariantami. Lepiej zabierzmy się do roboty.
Lon przełączył kanały i przekazał szczegóły operacji sierżantom i dowódcom drużyn, własnym i tych trzech, które przeszły pod jego komendę.
– Co mamy robić, kiedy się przedostaniemy na drugą stronę? – spytał Ivar Dendrow.
– Powiem wam, jak tylko sam się dowiem. Wszystko zależy od reakcji wroga. Ogólnie mamy się tam trzymać, aż przyjdą posiłki.
Podoficerowie poinformowali ludzi o zadaniu. Wszyscy zajęli pozycje, godowi do szaleńczego sprintu na drugą stronę alei, prosto w lukę między dwoma budynkami. Kiedy Lon doszedł do swoich, pożar szybko dogasał.
– Może to nie w porządku, poruczniku – Jorgen zgłosił się na prywatnym kanale. – Ale słyszałem już wiele lepszych pomysłów. Wydaje się, że cała akcja bardziej opiera się na wierze niż na rzetelnej informacji.
Lon zgodził się z nim, ale nie było czasu na wątpliwości.
– Mamy szansę, jeżeli uda nam się to szybko załatwić, Weil. Szansę na zminimalizowanie strat. Kiedy rozpocznie się strzelanina, postaraj się przerzucić naszych na drugą stronę w rekordowym tempie, zanim Belletieńczycy zdążą zareagować. Zaraz dostaniemy rozkaz do ataku.
Jorgen kliknął, potwierdzając informację.
Lon kontrolował oddech, starając się, aby był równomierny, wziął kilka głębszych wdechów, żeby dotlenić płuca przed biegiem. Dla niego nie miał to być tylko sprint na nowe pozycje. Będzie musiał zostać nieco z tyłu, gotów do pomocy maruderom albo rannym. Czasami dowódcy musieli znaleźć się na czele oddziału, ale tym razem miało być inaczej.
Włożył nowy magazynek do karabinu i sprawdził pistolet. Z zaskoczeniem stwierdził, że nie był zbytnio zdenerwowany całą tą operacją. „To szalony plan i dlatego może się udać. Możemy dać początek decydującemu natarciu” – pomyślał. W korpusie zapamiętają im to. Przez lata będzie z tego korzystał. O ile się uda.
– Pańscy ludzie są już gotowi? – spytał McGregor.
– Tak.
– Za trzydzieści sekund rozpoczniemy ogień osłonowy. Dziesięć sekund później dam rozkaz do ataku. Tyle akurat starczy, żeby się przekonać, czy nikt nie strzela z miejsca, gdzie nikogo nie powinno być.
„Dobrze, że w ogóle bierzesz pod uwagę możliwość, iż nasze informacje są błędne” – przeszło przez myśl Lonowi. Przekazał wiadomość podoficerom i patrzył w zegar z większą uwagą niż na pustą aleję, którą mieli zaraz przebiec, czy też na dom z lewej, gdzie według kapitana McGregora miało nie być żołnierzy wroga.
Kanonada broni strzeleckiej rozpoczęła się zgodnie z planem i Lon skoncentrował się na obszarze docelowym, szukając jakichkolwiek oznak aktywności przeciwnika – ogników z luf, jakiegoś ruchu. Nic nie zauważył do czasu, kiedy McGregor wydał rozkaz.
– Naprzód!
– Jedziemy! – przekazał żołnierzom.
Zerwał się na równe nogi razem z otaczającymi go ludźmi. Drużyna za drużyną pędzili, szukając osłon na drugiej stronie ulicy. Nie było ani miejsca, ani czasu na zachowanie regulaminowych odstępów między biegnącymi. Nie był to też bieg naprzemienny, z drużynami osłaniającymi się wzajemnie w parach. Było to pospolite ruszenie, wszyscy biegli naraz, ścisłą grupą.
Początkowo zdołał wykonać jedynie kilka susów. Patrzał przed siebie w poszukiwaniu przeciwnika, a jednocześnie musiał zatrzymać się, żeby sprawdzić, czy nikt z jego żołnierzy nie znalazł się w tarapatach. Drużyna Girany była najbliżej. Pędzili szerokim klinem, depcząc po piętach pierwszej grupie. Dołączył do nich.
Z pożaru trawiącego budynek, który uszkodziła eksplozja, pozostały jedynie nieliczne ogniska żaru, choć w podczerwieni ruiny jaśniały pełnym blaskiem. Wysoka temperatura utrzyma się jeszcze przez jakiś czas. „To powinno nam pomóc” – pomyślał. Mając dom za plecami, stawali się słabo widoczni w noktowizorach ewentualnego przeciwnika z przodu.
Potknął się o krawężnik i prawie upadł. W biegu nie patrzył pod nogi. Z trudem złapał równowagę i parł naprzód. Pierwsze drużyny zajmowały pozycje na północ od zrujnowanego domu, osłaniając dojścia od wschodu.
Zatrzymał się za najbliższym narożnikiem po lewej stronie. Girana również zatrzymał swoich, wskazując im osłonięte miejsca, gdzie mogli się schować. Lon rozglądał się przez kilka sekund, zapamiętując rozmieszczenie podległych mu żołnierzy. Potem połączył się z kapitanem McGregorem.
– Jesteśmy po drugiej stronie. Żadnych problemów. Zero strat. Moi ludzie są na pozycjach. Może pan ruszać.
– Idziemy... teraz!
Kompania kapitana zaczęła przebiegać ulicę. Pierwszy pluton był w połowie drogi, kiedy wybuchł granat nieco na zachód od nich. Eksplozja była na tyle bliska, że szrapnele zraniły najbliższych Dirigentyjczyków, ale szczęśliwie tylko jeden z nich upadł. Koledzy podnieśli go za ramiona i przeciągnęli w osłonięte miejsce. Jeszcze kilka granatów spadło na ulicę, ale tylko ten pierwszy wybuchł tak blisko, żeby stanowić zagrożenie. Najprawdopodobniej wystrzeliwano je z daleka, ponad dachami domów. Strzelcy musieliby się odsłonić, gdyby chcieli zaatakować przebiegających przez otwarty teren.
„Nieźle jak dotąd” – przemknęło Lonowi przez myśl.
Pierwsi ludzie McGregora wpadali właśnie między budynki. Rannym natychmiast zajęli się sanitariusze. Lon podszedł do nich.
– Przeżyje – powiedział opatrujący, spoglądając z dołu na porucznika. – Wyzdrowiałby szybciej, gdybyśmy mogli zaraz wsadzić go do tuby pourazowej.
Lon po prostu skinął głową i usunął się na bok, żeby zrobić miejsce dla następnej grupy żołnierzy kompanii Delta.
– Poszło lepiej, niż się spodziewałem – stwierdził kapitan McGregor, kiedy ostatni żołnierze znaleźli się po drugiej stronie. W sumie sześciu odniosło rany, jednak tylko jeden z nich wymagał tuby.
– Miał pan rację, stawiając na element zaskoczenia. Jeszcze się nie otrząsnęli. Dotarliśmy do końca tego budynku. – Lon wskazał na wypalony szkielet. – A także na drugą stronę następnej ulicy.
McGregor nie wydał rozkazu o rozmieszczeniu żołnierzy, pozostawiając, na razie, decyzję Lonowi.
– Złapmy, ile się nam uda utrzymać.
– Pod warunkiem, że nic nie powstrzyma tej kompanii z pierwszego batalionu.
– Idą zgodnie z planem, przynajmniej pięć minut temu tak było. Sprawdzę, na ile możemy ich popędzić. – McGregor przełączył kanały i Lon nie mógł usłyszeć jego rozmowy. – Jeszcze dwadzieścia minut – oznajmił kapitan, wracając na poprzednią częstotliwość. – Za dwadzieścia minut znajdą się przy przejściu. Teraz chciałbym znaleźć jakieś miejsce, gdzie sprawdzę nasze pozycje i zobaczę, co możemy dalej zrobić.
Oficerowie rozdzielili się, ale pozostali w kontakcie radiowym. Lon skoncentrował swoich ludzi w lewej części klina utworzonego przez budynek porzucony przez Belletieńczyków, pozostawiając kompanię McGregora w centrum i po prawej stronie. Kiedy kapitan sprawdzał rozmieszczenie, Lon przeszedł do budynku, w którym połowa jego żołnierzy zajmowała pozycje obronne. Reszta z nich pozostała na zewnątrz, okopując się przy zachodnich i północnych ścianach budowli.
– Nie mogę uwierzyć, że tak łatwo udało nam się tu przedostać. – Tebba trzymał się przy poruczniku razem z jedną grupą ogniową ze swojego plutonu.
– Sprawy szybko mogą się zmienić. Może akurat drzemali sobie wygodnie, ale teraz wiedzą, gdzie jesteśmy i będą musieli postarać się nas stąd wykopać. Dopóki tu jesteśmy, mają nóż na gardle.
– No to je poderżnijmy i zakończmy tę całą aferę.
Lon nie zareagował.
Weszli na drugie piętro i przeszli na zachodni koniec. Stąd widać było pozycje wroga między przecznicami. Dostrzegł ruchy wojsk. Przekazał tę obserwację kapitanowi McGregorowi.
– Lada chwila się zacznie.
– Z drugiej strony też. Niech pan pilnuje swojego skrzydła, ja zajmę się swoim. Powodzenia, Nolan.
– Dzięki, panu też, kapitanie.
Wtedy rozpoczęła się kanonada.
Belletieńczycy ruszyli na bok klina, broniony przez Lona trzema kompaniami piechoty, podczas gdy kilka rezerwowych zapewniało im ogień osłonowy. Atakujący żołnierze posuwali się skokowo, dodatkowo osłaniając się nawzajem i starając się przedrzeć przez zaporę ogniową Dirigentyjczyków. Ci jednak byli osłonięci, leżąc płasko na ziemi i zajmując wszystkie trzy piętra. Przypuszczający szturm nie bardzo mieli gdzie się schować, ale parli naprzód.
Lon podszedł do okna i wspierał swoich, strzelając. Jednak nie mógł się na tym całkowicie skupić. Jego głównym zadaniem było kierowanie akcją. Po chwili odsunął się od okna i gestem nakazał Tebbie, aby ruszył za nim. Weszli na najwyższy poziom i przyglądali się atakowi z północy.
– Gdybyśmy weszli na dach, moglibyśmy zobaczyć całość. – Lon zbliżył się do sierżanta, żeby rozmawiać bez pośrednictwa radia. – Znalazłeś jakieś wejście?
Tebba pokręcił przecząco głową.
– Nie od środka. Na zewnątrz jest drabina, ale na północnej ścianie i nie sądzę, żebyśmy teraz mogli z niej skorzystać.
Potężna eksplozja zachwiała budynkiem. Niemal zwaliła ich z nóg.
– A cóż to było, do cholery? – Lon starał się przekrzyczeć dzwonienie w uszach.
– Musieli wystrzelić rakietę. Coś dobrego na czołg albo samolot – odrzekł Tebba.
Nolan przełączył się na kanał łączący go ze wszystkimi podoficerami.
– Co to za eksplozja? – Ruszył ku schodom. Na trzecim piętrze nic się nie działo. Wybuch był niżej.
– Mamy wyrwę w zachodniej ścianie, poruczniku – zameldował Ivar Dendrow. – Są ofiary. Padła większość czwartej drużyny. Nie wiem jeszcze, na ile to poważne.
– A ty? Nie brzmisz zbyt dobrze.
– Przeżyję.
Lon z towarzyszem zeszli na pierwsze piętro. Większą część jego powierzchni stanowiło otwarte pomieszczenie z kilkoma małymi boksami po północnej stronie. Wszędzie kłębił się gęsty dym, przez który udało im się dostrzec wielką dziurę na dalszym końcu. Odciągano od niej rannych do holu bliżej schodów.
– Tebba, lepiej tym się teraz zajmijcie. – Lon wskazał wyrwę swojej eskorcie. – Pomóżcie zatkać tę dziurę, zanim trochę tu uporządkujemy. Zaraz do was dołączę.
Girana skinął głową i ruszył ze swoimi ludźmi na koniec sali. Porucznik pozostał w holu, patrząc na ofiary wybuchu układane pod ścianą w dwóch rzędach. Dwóch żołnierzy z całą pewnością już nie żyło. Ich ciała położono bardziej z boku. Nie rozpoznał ich. Zaczął podchodzić bliżej, kiedy z kłębów dymu wyłoniła się postać idąca chwiejnym krokiem i podpierająca się karabinem. Ivar Dendrow.
– Nieźle oberwaliśmy, poruczniku. – Dendrow przy pomocy Nolana dotarł pod ścianę. – Chyba straciliśmy połowę czwartej drużyny, martwi albo zbyt ranni, żeby iść dalej.
– Teraz niech cię o to głowa nie boli. Zaraz sprowadzę sanitariusza.
Dendrow nie zareagował. Lon upewnił się, że sierżant jeszcze żyje i że nie stracił przytomności. Wezwał pomoc przez radio, samodzielnie próbując zabandażować najbardziej widoczne rany. Lewa ręka i noga, a właściwie cały lewy bok Dendrowa były zakrwawione. Również ta strona jego hełmu była spękana.
„Musi dostać się do tuby pourazowej” – pomyślał. Popatrzył na pozostałych rannych. Sierżant nie był jedynym, któremu była natychmiast potrzebna pomoc.
Sanitariusz przyklęknął przy Dendrowie i zaczął go badać. Lon czekał kilka sekund, potem wstał i odsunął się, patrząc na dziurę wybitą w dalszej ścianie sali. Budynek był teraz dziurawy z obu stron, pierwsza wyrwa była skutkiem początkowej eksplozji w sąsiednim domu, o której mówił mu McGregor.
W końcu dym zaczął się przerzedzać. Lon ruszył ku wschodniemu krańcowi sali. Musiał uważać. Przez wyrwę wlatywały kule. Pochylił się i przesuwał prawą stroną, obok boksów biurowych. Ich drzwi były szeroko otwarte, przynajmniej te, których nie rozerwała eksplozja. Zaglądał do każdego pomieszczenia, wyglądając przez okna wychodzące na północ. Walka nie ustawała, ale nie zauważył, żeby Belletieńczycy zbliżyli się do budynku.
Tebba Girana i jego grupa zajmowali pozycje przy wyrwie. Lon znalazł miejsce, z którego mógł wyjrzeć na zewnątrz, za róg – słaby punkt obrony. Narożnik pozbawiony był okien, więc wytworzył się wąski klin, którego nie można było obłożyć ogniem o takiej samej sile jak resztę linii obrony. Jedynie drużyna okopana na zewnątrz miała swobodny dostęp do tego fragmentu.
– Myślę, że jest zabezpieczony najlepiej jak można, poruczniku. – Tebba zauważył, czemu Lon się przygląda. – Ludzie stoją po obu stronach okien, więc widzą, co się tam dzieje. Lon skinął głową.
– Ivar wypadł z akcji. Ranny. Jesteś starszym drużynowym, co znaczy, że przejmujesz dowództwo, dopóki nie wróci.
– Tak jest, sir.
Nolan powiadomił innych dowódców drużyn o tymczasowej zmianie, żeby nikt nie zadawał zbędnych pytań..
– Nadchodzą! – krzyknął niezidentyfikowany głos w słuchawkach. Lon pomyślał, że to żołnierz z jednej z przydzielonych mu drużyn. – Od zachodu.
Porucznik przysunął się bliżej wyrwy w murze, unosząc karabin. Wyglądało na to, że Belletieńczycy solidnie zabrali się do roboty. Frontalny atak prowadzony przez dwie lub trzy kompanie piechoty z kilkoma wspomagającymi z tyłu. Lon przekazał wiadomość kapitanowi McGregorowi.
– Z północy też idą. – Dowiedział się. – Od wschodniej strony połowy naszych linii. Musi pan ich powstrzymać tym, co pan ma. Nasze wsparcie przybędzie za kwadrans lub więcej.
– Zrobimy, co się da. – Lon połączył się z dowódcami drużyn. Rozkazał, żeby wysłali paru ludzi na wyższe kondygnacje zachodniego skrzydła budynku, a jedna drużyna miała wrócić do wnętrza, wspomagając obronę parteru. Z trudem znajdowali pozycje strzeleckie, bowiem kazał im ustawić się jak najbliżej wyrwy, na wypadek gdyby przeciwnik dotarł do samej ściany.
Rozejrzał się dookoła. Gdyby przez dziurę wpadł granat i eksplodował we wnętrzu, skutki mogłyby być opłakane, jednak nic nie można zrobić, żeby temu zaradzić. Nie było czasu na wyprowadzenie żołnierzy na zewnątrz ani na to, żeby się okopali, gdyby to w ogóle było możliwe.
Atak Belletieńczyków załamał się pięćdziesiąt metrów od zewnętrznej linii obrony. Linia czołowa wroga padła na ziemię, szukając choćby najmniejszej osłony na perfekcyjnie utrzymanym trawniku. Ale po piętnastu sekundach druga linia minęła tych leżących w trawie. Dwadzieścia metrów za nią szła trzecia.
– Nie sądzę, żeby się wycofali, poruczniku. Ktoś ich strasznie naciska. Będą nacierali, dopóki wszyscy nie padną.
– Masz rację, Tebba. Musimy się postarać, żeby niewielu z nich dotarło zbyt blisko nas.
Druga linia natarcia padła na ziemię piętnaście metrów przed pierwszą. Żołnierze nie przestawali strzelać, a ich straty rosły. Trzecia linia przeszła jeszcze bliżej. Z tyłu podnieśli się żołnierze z pierwszego natarcia, oczywiście ci, którzy mogli, i kontynuowali atak.
Ludzie Lona strzelali jak na strzelnicy. Nie można było chybić do zbliżających się żołnierzy. Ci jednak nadchodzili coraz nowymi falami, a i po stronie Dirigentyjczyków straty rosły.
– Założyć bagnety – rozkazał Nolan na kanale ogólnym. Niektórzy już wcześniej to zrobili, pozostali pospiesznie przygotowywali się do bezpośredniej konfrontacji.
Belletieńczycy próbowali dostać się do budynku. Pierwszych ścięły kule wystrzelone z odległości nie większej niż metr. Ale wciąż pojawiali się następni, niezłomni w samobójczym pędzie. Dirigentyjczycy, którzy pozostali na zewnątrz, wdali się w walkę wręcz i byli odpychani.
Ostatnia drużyna ściągnięta przez Lona do obrony parteru wyszła naprzeciw wrogowi. Dziesięciu Dirigentyjczyków ruszyło w stronę wyrwy w murze, strzelając ogniem pojedynczym bądź krótkimi seriami i starając się odeprzeć lub zniszczyć przeciwnika. Lon poszedł za nimi, myśląc jedynie o tym, żeby jak najszybciej zlikwidować zagrożenie. Jedynie trzymając przeciwnika na zewnątrz, uda im się zachować pozycje. Słyszał płynące meldunki i wiedział, że ludzie tam się znajdujący odbierają niezłe cięgi.
Ale linia obrony nie pękała.
W mniej niż trzy minuty od chwili, kiedy pierwszy Belletieńczyk zbliżył się do ściany, walka wręcz dobiegła końca. Kilkudziesięciu żołnierzy przeciwnika zginęło, a jeszcze więcej odniosło poważne rany. Nieliczni się poddali. Zapanowała względna cisza nieznośnie brzęcząca w uszach Lona. Stał ogłuszony, wpatrując się w stosy ciał żołnierzy wroga i swoich, zbyt wstrząśnięty, żeby zrobić coś innego.
Niespodziewany skurcz w żołądku wyrwał go z otępienia. Zamrugał oczami i przełączył na kanał podoficerów.
– Czekam na meldunki o naszych stratach. Bądźcie w gotowości, to może jeszcze nie koniec.
Kompania pierwszego batalionu nadeszła i odeszła. Zatrzymali się na przyczółku bronionym przez ludzi Lona i kapitana McGregora jedynie po to, żeby ich dowódca dokładnie zapoznał się z sytuacją. Potem ruszyli na północ.
– Mamy podjąć próbę rozdzielenia siły wroga na połowę – wyjaśnił kapitan podczas niezwykle krótkiej rozmowy i zniknął.
– Wygląda na to, że do rana będzie po wszystkim – powiedział McGregor na prywatnej linii do Lona. – Słyszałem, że ich linia obrony sypie się w wielu miejscach.
– Co więc mamy teraz robić?
– Wyleczyć rannych, zidentyfikować zabitych i trochę odpocząć – głos McGregora był nabrzmiały zmęczeniem. Lon czuł się identycznie. – Nasi zaciskają właśnie pętlę na szyi wroga i doskonale poradzą sobie bez nas.
– No to dobrze, kapitanie. Zajmę się teraz swoimi. Pan pewnie też, kapitanie. – Nolan czuł smak żółci w gardle i skurcz w żołądku nie ustępował.
Ranni zostali przekazani w ręce sanitariuszy, którzy ustalili kolejność, w jakiej kierowano ich do tub pourazowych w świeżo założonym punkcie medycznym i zajmowali się tymi, którzy mogli poczekać albo obejść się bez nich. Noszowi przenosili potrzebujących do punktu medycznego. Najlżej ranni byli opatrywani przez kolegów.
Lon porozmawiał z każdym z dowódców drużyn lub ich następcami. Heyes Wurd, który dowodził pierwszą drużyną trzeciego plutonu, był między poległymi. Kapral Ben Frehr z trzeciej drużyny był ranny i oczekiwał na swoją kolejkę w tubie pourazowej. Zanim skończył te rozmowy, skurcz w żołądku zmienił się w stalowy pazur. Siedmiu ludzi z trzeciego plutonu zostało zabitych, a kilkunastu rannych. Dla czwartego plutonu było to pięciu poległych i piętnastu rannych. Podobnie wyglądała sytuacja w dodatkowych drużynach przekazanych pod jego komendę: źle.
Ranni Belletieńczycy byli pod strażą, opatrywani przez kolegów. Kilkakrotnie korygowano w górę liczbę ich poległych, w miarę jak ciężej ranni umierali, nie doczekawszy się swojej kolejki w tubach. Panowała zasada, że pierwszeństwo bezwzględnie mieli Dirigentyjczycy. „Najpierw leczymy swoich” – pewien kapral odpowiedział jeńcowi, który domagał się niezwłocznego umieszczenia kolegi w tubie. Lon usłyszał te słowa, ale nie zareagował. „Jeżeli uda nam się dostarczyć rannego do tuby za życia, mamy szanse jak dziewiętnaście do dwudziestu na uratowanie go, a jeżeli uda mu się przeżyć pierwsze dwie minuty w tubie, jego szanse rosną do prawie stu procent” – pomyślał.
Major Kai, drugi w hierarchii trzeciego batalionu, przyszedł popatrzeć na pole bitwy i porozmawiać z oficerami dowodzącymi walką. Zadawał pytania i uważnie słuchał czasami nieskładnych odpowiedzi Lona. Rzucał luźne uwagi, które z trudem docierały do porucznika.
– Jak tylko uda nam się połączyć nasze linie na północ od was – powiedział w końcu – przesuniemy was do kwatery głównej batalionu, żebyście odpoczęli i przegrupowali się. Nieźle oberwaliście, ale zrobiliście świetną robotę. W pełni wykonaliście powierzone wam zadanie.
– Mam nadzieję, że warto było tak się starać – powiedział Lon, żywiąc nadzieję, że ma rację, wziąwszy pod uwagę wysokość strat. – Straciłem ponad dziesięć procent swoich ludzi.
– Wiem, że ciężko się z tym pogodzić, poruczniku. Sam wiele razy przez to przechodziłem. Ale pana chłopcy ocalili dzisiejszej nocy wiele istnień ludzkich.
Po piętnastu minutach Lon otrzymał rozkaz wycofania oddziału do kwatery głównej trzeciego batalionu, przeniesionej w pobliże punktu medycznego. Kompania kapitana McGregora również została tam przeniesiona. I ona poniosła poważne straty. Sam kapitan stracił część lewej ręki, ale pozostał ze swoimi do samego końca. Dopiero kiedy wszyscy znaleźli się w bezpiecznym miejscu, sierżant siłą zaciągnął go do sanitariuszy.
Lon zebrał swoich zdolnych do służby w jedno miejsce i poszedł dowiedzieć się o stan rannych. Rozmawiał z przytomnymi i wypytywał sanitariuszy o szanse pozostałych, o ile udało mu się natknąć na sanitariusza, który miał czas na rozmowę.
Kiedy wrócił do plutonów, ledwie trzymał się na nogach. Wszystkie mięśnie i stawy rozluźniły się, gdy spróbował usiąść. Reakcja na zmęczenie, częściowo opóźniony lęk, częściowo wstręt. Potrzebował chwili, żeby zapanować nad ciałem. Zdjął hełm i upuścił go obok. Pochylił się do przodu z ramionami na udach i kiwającą się głową. Nie mógł myśleć. Zbyt wiele było kłębiących się myśli, zbyt wiele żalu.
„Jedna tylko rzecz jest stała w naszym zawodzie” – powiedział mu kiedyś porucznik Arian Taiters, oficer, który opiekował się nim w okresie kadeckim w KND. „W bitwach giną ludzie. Musisz umieć sobie z tym poradzić albo nie ma dla ciebie miejsca w korpusie ani jako oficer, ani jako żołnierz”. Sam Taiters zginął niewiele później. Lon odziedziczył po nim oba plutony, kiedy otrzymał licencję. Taiters został zabity w walce niewiele różniącej się od tej, którą dopiero co stoczył Lon.
– Wszystko w porządku, poruczniku?
Lon podniósł wzrok. Tebba Girana właśnie kucnął tuż obok. Miał uniesioną osłonę hełmu.
– Jestem wykończony. Myślę o ludziach, których straciliśmy. Wspominam też Arlana Taitersa.
– Czasami i mnie dręczą koszmary – powiedział cicho Tebba. – Widzę wszystkich, których znałem, a którzy zginęli. Sporo się ich zebrało przez te piętnaście lat służby. Ale to zawsze dzieje się w domu, na Dirigencie. Niedobrze o tym myśleć na kontrakcie. Nie pomaga ani im, ani tym, za których jestem teraz odpowiedzialny.
– Wiem, Tebba. Doskonale wiem. – Lon westchnął głęboko. – Za minutę, dwie będę w porządku.
– Sierżant Dendrow musi iść do tuby, ale czeka, aż załatwią ciężej rannych. Wygląda na to, że będzie zdolny do walki dopiero jutro około południa.
Lon skinął głową.
– Rozmawiałem z nim parę minut temu. Próbował powiedzieć mi z pół tuzina rzeczy, które powinienem zrobić, zanim udało mi się go przekonać, żeby się zamknął, że nad wszystkim panujemy i że ma zająć się sobą.
– Mnie też dał popalić. Musiałem go zostawić, aby wreszcie przestał gadać.
– Trzeba znaleźć dobre źródło wody – dodał Lon po chwili. – Napełnijcie manierki i spróbujcie załapać jej nieco więcej, żeby można się było opłukać i zmyć trochę tego smrodu.
– Weil i ja już nad tym pracujemy, poruczniku. Phip i Janno znaleźli kilka wiader. W większości domów jest woda. Przyniosę panu wiaderko.
– Dopiero kiedy wszyscy się umyją, Tebba.
– Niech pan sobie teraz nie zawraca głowy takimi głupotami, poruczniku. Każdy potrafi sam o siebie zadbać. Zresztą hasło brzmi: „Najpierw kobiety i dzieci”, a o ile mi wiadomo, nie mamy tu nikogo takiego.
Kapitan Orlis skontaktował się wreszcie z Lonem. Pozostała część kompanii nadal była w akcji.
– Wiem, że oberwaliście, Nolan, ale słyszałem też, że odwaliliście kawał dobrej roboty. Zostajecie w odwodzie. Spróbujcie się trochę przespać. Rano pomyślimy, jak was ściągnąć.
Lon przeniósł ludzi do budynku. Osłona, bieżąca woda i toalety. W domu mieściły się głównie biura, kilka odrębnych pomieszczeń. Wiele okien było wysadzonych lub rozbitych, ale nie miało to żadnego znaczenia. Nikt nie zamierzał przejmować się takimi drobiazgami, mimo że oznaczało to, iż będą ich dochodziły odgłosy odległej walki – serie z karabinów i wybuchy granatów. Nie słychać było narzekań czy głupich żartów.
„To niedobry znak” – pomyślał, ale sam odczuwał apatię. Jeden z jego instruktorów w Północnoamerykańskiej Akademii Wojskowej lubił powtarzać, że marudny żołnierz to zasadniczo żołnierz szczęśliwy. „Dopiero kiedy przestaje marudzić, powinieneś zacząć się martwić o jego morale”. „Morale nie jest uważane za problem w korpusie. Jesteśmy zawodowcami. Sami wybraliśmy, co robimy” – pomyślał Lon. Westchnął. Mieli dobre powody do milczenia. Zbyt wielu z nich zginęło. Jeżeli żywi nie otrząsną się z tego po paru godzinach snu, wtedy będzie czas na martwienie się.
Wybrał dla siebie narożnikowy pokój na pierwszym piętrze. Stała w nim sofa pokryta czymś, co wyglądało na prawdziwą skórę, na tyle długa, że mógł się prawie cały wyciągnąć. Tebba z paroma żołnierzami rozłożyli się w sąsiednich pokojach należących do tego samego biura, a reszta trzeciego plutonu zajęła pozostałe pomieszczenia pierwszego piętra. Czwarty pluton rozlokował się poniżej, na parterze.
Lon zrzucił z siebie hełm, plecak i pasy, co uczyniło go o osiemnaście kilogramów lżejszym. Zgarbiony usiadł na sofie. Sen był wielką pokusą, ale nie mógł tak po prostu się położyć. Starał się zebrać myśli, upewnić się, że nie zapomniał o niczym istotnym. Dowództwo trzeciego batalionu i technicy w stacji medycznej wiedzieli, gdzie jest ze swymi ludźmi. Nie zaginęli, a żołnierze zwalniani przez medyków będą mogli do nich dołączyć. Nie musiał rozstawiać straży; może popełniał błąd, ale raczej nie. Znajdowali się daleko od pola walki w otoczeniu tak wielkiej liczby żołnierzy, że na pewno zostaliby ostrzeżeni na wypadek jakichś kłopotów.
– Muszę się wyspać – zamruczał pod nosem. Jednak wstał i poszedł do prywatnej łazienki – drugiego, po sofie, powodu, dla którego wybrał ten pokój. Przez kilka minut zmywał z siebie kurz bitewny.
Zakończywszy toaletę, wrócił na sofę. Przez parę chwil siedział na niej bez ruchu, w końcu ściągnął buty i położył się. Bolały go stopy. Były lekko opuchnięte. Nie mógł docenić miękkości swego posłania – zasnął natychmiast.
Obudził się nagle. Leżał w całkowitym bezruchu, starając się ustalić, co tak gwałtownie wyrwało go ze snu. Dopiero po pewnym czasie zorientował się, że tym, co go tak zaniepokoiło, była cisza. Strzały ucichły. Nie słychać też było żadnych wybuchów. Nawet umilkły rozmowy żołnierzy pod oknem na ulicy.
Nadal panowały ciemności. Okno było po prostu prostokątną przestrzenią nieco jaśniejszą od ścian. Wstał ostrożnie, starając się zachowywać równie cicho jak otaczający go świat. Sięgnął po hełm i założył go, uruchamiając noktowizor. Podszedł do okna i wyjrzał na zewnątrz. W miejscu, gdzie wcześniej sanitariusze i medycy opatrywali rannych, postawiono kilka namiotów. Dostrzegł czterech strażników, którzy stali w narożnikach skweru. Stali. Nie kryli się za osłonami, patrząc na świat z perspektywy lufy karabinu.
„Walka musiała się zakończyć” – zdecydował w duchu. „Wróg skapitulował”. W przeciwnym razie wartownicy byliby ostrożniejsi. Nie staliby tak, jakby pełnili wartę przed Kwaterą Główną Korpusu na Dirigencie.
Zerknął na wskazania zegara na ekranie osłony. Dochodziła szósta rano czasu lokalnego. Wkrótce nastanie świt.
„Ciekawe, czy ktoś próbował skontaktować się ze mną” – rozważał w myślach. Mógł nie usłyszeć wezwania, zostawiwszy hełm na podłodze pod sofą. Potem uświadomił sobie, że gdyby ktokolwiek chciał mu coś przekazać, a on nie reagowałby na sygnały radiowe, na pewno wysłano by kogoś, żeby go zbudził. „Mnóstwo ludzi wie, gdzie jestem”. Zastanawiał się, czy nie zadzwonić do kapitana Orlisa, ale powstrzymał się kolejny raz. Orlis mógł spać, potrzebując chwili wytchnienia po ciężkim dniu i nocy walki.
– To może zaczekać – powiedział cicho, jakby bał się kogoś obudzić, mimo że od najbliższych ludzi dzieliły go zamknięte drzwi. Stał przy oknie i obserwował, co działo się pod nim. Dwaj żołnierze wyszli z jednego z namiotów, zbliżyli się do jednego ze strażników i odbyli z nim krótką rozmowę, zanim rozpłynęli się w ciemnościach, idąc w kierunku wskazanym im przez rozmówcę – byli to ranni szukający swoich oddziałów po zakończeniu leczenia.
„Ciekawe, czy moi ranni już wrócili” – pomyślał Lon. Wrócił na sofę, usiadł i wciągnął buty. Nie brał pod uwagę ponownego wyciągnięcia się i dalszego snu. Nie był już senny. Umysł pracował jasno i porucznik wiedział, że dopóki nie sprawdzi dokładnie sytuacji, i tak nie będzie mógł zasnąć.
Nie był pewien, co należało zrobić w pierwszej kolejności. Impuls podpowiadał mu, żeby założył na siebie resztę rynsztunku i przeszedł się po budynku, może wyszedł do punktu medycznego i poszukał kogoś, kto powie mu, co się stało. Jednak nie chciał budzić żadnego ze swoich żołnierzy, którzy potrzebowali tyle snu, ile uda im się załapać. „Nie mam pewności, że już się wszystko skończyło” – przeszło mu przez myśl. Być może oddziały Belletieńczyków nadal walczyły w The Cliffs bądź gdzie indziej. Otworzył swoją rację żywnościową nie tylko, żeby zaspokoić głód, ale żeby czymś się zająć. Przypominał sobie wydarzenia kończącej się nocy, walki, śmierć. Będzie musiał napisać raport, więc im wcześniej uporządkuje wspomnienia, tym większa pewność, że niczego w nim nie pominie. Zabici. Poważnie ranni. Nazwiska. Przywoływał w pamięci twarze przypisane do nazwisk. Wspomnień było coraz więcej. Szczególnie o martwych. Jego martwych.
„Mam nadzieję, że nie będziemy musieli spędzić tu całych sześciu miesięcy”. Skończył śniadanie. „Zrobiliśmy już swoje na Calypso. Niech drugi pułk dokończy sprawę, kiedy tu dotrze, o ile miejscowym nadal będzie potrzebna pomoc. A my wracajmy do domu lizać rany” – rozmyślał. W czasie podróży na Calypso niektórzy żołnierze rozmawiali o przyjemnościach spędzenia pół roku w „tropikalnym raju”, w bezczynnym oczekiwaniu na możliwą inwazję, oprócz szkolenia miejscowej armii. Tymczasem raj okazał się piekłem.
Wrócił do okna i z zaskoczeniem spostrzegł, że zaczęło padać – łagodna ulewa jakby na początku wiosny. Niebo rozjaśniło się trochę, ale chmury opóźniały nastanie pełnej jasności dnia. „Przynajmniej będą mieli na co narzekać, kiedy się obudzą”. Potrząsnął głową. Nadszedł czas na coś bardziej konstruktywnego niż gapienie się przez okno.
Założywszy rynsztunek, wziął karabin i wyszedł z pokoju. Szedł cicho przez zewnętrzne pokoje, nie chcąc nikogo obudzić, jednak Tebba podniósł się z legowiska i poszedł za nim na korytarz.
– Chciałbym zorientować się w sytuacji – powiedział Lon, unosząc osłonę. Tebba niósł swój hełm. – Strzelanina ustała.
Girana skinął głową.
– Tak. Zauważyłem. Ponad godzinę temu. – Wzruszył ramionami. – Przynajmniej wtedy się obudziłem i już było cicho.
– Mnie to też obudziło. Spisz w hałasie, a budzi cię cisza.
– Myślisz, że Belletieńczycy się poddali?
– Chyba tak. Przynajmniej wojska w tym rejonie. Trudno powiedzieć, czy mamy jakiś kontakt z ich rządem – Nawet o tym nie pomyślałem. Obchodzi mnie tylko ta banda tutaj. Tylko nimi mamy się przejmować, prawda, poruczniku?
– Sam nie wiem, Tebba. Chyba na razie tak. Ale jeśli ich rząd nie jest gotów na ugodę możliwą do zaakceptowania przez Calypso, dojdą nowe kłopoty. Być może będziemy musieli naprawdę spędzić tu pół roku i jeszcze trochę powalczyć. Może dowiem się czegoś więcej po rozmowie z kapitanem Orlisem. Na razie przejdę się do punktu medycznego albo do kwatery dowództwa trzeciego batalionu i zobaczę, co się da z nich wyciągnąć.
– Mam iść z tobą?
– Nie trzeba. Lepiej tu zostań. Ivar już wrócił?
– Jeszcze nie. Pewnie szukałby ciebie, depcząc przy okazji mnie. Chociaż powinien tu wkrótce być. Pewnie przepuścili już większość rannych przez tuby.
* * *
Jeżeli nawet Lon kogoś obudził, przechodząc do jednego z wyjść, nikt się nie podniósł ani nie odezwał. Stał na progu kilka chwil, rozkoszując się świeżym, wilgotnym powietrzem niesionym przez bryzę od wschodu. Na osłonie pojawiły się kropelki deszczu. Podniósł osłonę, pozwalając, aby wiatr i deszcz uderzały go w twarz. Czuł w powietrzu delikatny zapach ryb.
„Tylko martwe ryby tak pachną” – pomyślał. Przypomniało mu się lato, kiedy w strumieniu padły wszystkie ryby. Było to w Ameryce Północnej na Ziemi. Po kilku dniach wiatr niósł smród dużo gorszy od łagodnego zapachu, który dochodził go w tej chwili. Nie pamiętał, co uśpiło ryby. Jedenastoletni chłopcy nie przywiązują dużej wagi do podobnych zdarzeń.
Opuścił osłonę i wyszedł na zewnątrz, zmierzając w kierunku kwatery głównej trzeciego batalionu. Umieszczono ją tymczasowo w jednym z domów. Jeżeli walki zakończyły się na dobre, pułkownik McGregor i jego sztab na pewno będą musieli ustąpić miejsca prawowitym lokatorom budynku. Trochę go zdziwiło, że zamiast skorzystać z jednego z domów, punkt medyczny rozstawił namioty.
W kwaterze panował spokój. Dwóch żołnierzy pracowało przy complinkach. Major Kai z zamkniętymi oczami siedział za biurkiem, rozparty w fotelu. Usłyszał kroki Lona, wyprostował się, a potem wstał i wyszedł mu naprzeciw.
– Porucznik Nolan – przywitał go major. – Myślałem, że jeszcze pan śpi.
– Obudziła mnie cisza, majorze. Przyszedłem się dowiedzieć, co się dzieje.
– Jak pan widzi, niezbyt wiele.
– Już po walkach?
– Generał dowodzący siłami inwazyjnymi skapitulował niecałe dwie godziny temu. Calypsjanie i nasi nadal biorą jeńców i zaopatrują rannych po obu stronach. Reszta dostała rozkaz zatrzymania się – na razie. Pułkownik Gaffney zarządził odprawę oficerów pułku w samo południe. Nie wiadomo jeszcze, gdzie.
– A co z moimi plutonami? Mamy tu zostać czy dołączyć do kompanii?
– Nie ma pośpiechu, poruczniku. Niech pan im pozwoli pospać jeszcze parę godzin, zanim ruszana poszukiwanie kolegów. Nikt pana nie wzywa, więc jeżeli sam pan nie będzie się wyrywał, powinniście mieć wiele czasu dla siebie. Sam pan może jeszcze pospać.
Lon wzruszył ramionami.
– Muszę sprawdzić swoich rannych, dowiedzieć się, kiedy ich wypuszczą i czy żaden z nich nie trafi na Wężysko na rehabilitację czy dalsze leczenie.
– Niech pan podejdzie do mojego biurka. Mam tu niektóre z potrzebnych panu informacji. – Kai poszedł przodem. Usiadłszy, przysunął do siebie przenośny complink i wprowadził pytanie. – No, co tu mamy? – Odwrócił urządzenie tak, żeby Lon mógł spojrzeć na ekran. – Dwóch pańskich chłopców wróci na statek na regenerację lub rehabilitację. Pański sierżant Dendrow prawie stracił ramię. Będzie zwolniony ze służby na co najmniej miesiąc, żeby zregenerować tkanki i się wyleczyć. Rozmawiałem z nim kilka minut. Nie udało mi się porozmawiać z tym drugim.
Drugim kandydatem do powrotu na statek był Loe Gavish z pierwszej drużyny czwartego plutonu.
– Kiedy ich odeślą, majorze?
– Chyba lada moment. Wszystkich rannych wymagających dalszego leczenia zebrano godzinę temu na plaży. Prom powinien właśnie po nich przylecieć.
– A więc nie mam szansy z nimi porozmawiać, to chciał mi pan powiedzieć?
– Przykro mi, poruczniku, nie pomyślałem, żeby wcześniej pana powiadomić. Pewnie powinienem.
– Teraz to już bez znaczenia, majorze. Sam powinienem prędzej się nimi zainteresować. Myślałem, że medycy mnie przepędzą.
Major Kai roześmiał się.
– To bardzo prawdopodobne. Jeden z techników opieprzył samego pułkownika McGregora. Ale jeżeli zaraz pan pójdzie na punkt, pogada pan z pozostałymi rannymi. Teraz już się tam uspokoiło, szczególnie dlatego, że nie napływają nowi ranni.
Cały ranek padały przelotne, lekkie deszcze, rzadko silniejsze od mżawki. Mało kto narzekał. Większość komentarzy, jakie docierały do Lona, brzmiała: „Mam nadzieję, że to trochę potrwa i ochłodzi powietrze”. Było to mało prawdopodobne. Raporty wysyłane z pokładu Wężyska twierdziły, że opady ustaną około południa, a chmury przesuną się nad morze.
O ósmej Nolan dostał wiadomość od Marta Orlisa. Kapitan prosił o dalsze szczegóły na temat losów plutonów Lona, a następnie zaproponował, żeby ruszyli na północ i dołączyli do drugiej połowy kompanii Alfa jeszcze przed odprawą oficerów. „To powinno dać ci możliwość zabrania z sobą ludzi zwolnionych przez medyków” – uważał Orlis, a Lon się z nim zgadzał.
Ostatni z nich mieli zostać przywróceni do służby o 10.00, oczywiście nie licząc tych, którzy zostali ewakuowani na statek.
Przez kolejne dwie godziny rozmawiał ze swoimi podoficerami, zbierając szczegółowe informacje o działaniach każdej drużyny w trakcie ostatniej walki zeszłej nocy i o jej ofiarach. Wszystko było nagrywane, zarówno na potrzeby jego osobistych materiałów, jak i oficjalnych archiwów pułku.
Tebba Girana dowiedział się, że nadal będzie dowodził plutonem aż do powrotu Ivara Dendrowa. Kapral Dav Grott przejmie tymczasowo dowództwo nad drugą drużyną. W pierwszej drużynie trzeciego plutonu kapral Jez Aivish zastąpił Heyesa Wurda. Nastąpiło jeszcze kilka czasowych zmian w czwartym plutonie, które musiał zatwierdzić kapitan Orlis, co oczywiście uczynił, przyjmując wszystkie rekomendacje Lona.
Oba plutony ruszyły w kierunku północno-wschodnim z zamiarem dołączenia do drugiego batalionu. Nie był to regularny przemarsz w warunkach bojowych, jednak szli dwiema kolumnami w dość regularnym szyku. Broń, odbezpieczona, z pustymi komorami, wisiała na ramionach żołnierzy. Bitwa była zakończona.
Cywilne brygady pojawiły się już na ulicach Oceanview, sprzątając po walce. Badano uszkodzone budynki. Ciężarówki wywoziły gruz. Ekipy remontowe wymieniały rozbite okna i drzwi. Na obszarze, gdzie walki toczyły się najdłużej, naprawy potrwają tygodnie, jeśli nie miesiące. Kilka wspaniałych budynków strawiły pożary bądź eksplozje, trzeba je będzie zburzyć do końca i zastąpić nowymi. Inne będą wymagały kompletnego remontu wnętrz.
Ciała zdążono już usunąć.
Większość wojsk Dirigentu wyprowadzono z samego miasta, poza pierścień osiedli mieszkaniowych. Drugi batalion kwaterował na wybrzeżu, wewnątrz lasu oddzielającego miasto od reszty świata. Ostatni odcinek trasy przemaszerowali po piasku plaży. Parząc na lewo, widzieli budynek rządu i pozostałe główne budowle w sercu miasta. Belletieńczycy nie zdołali do nich dotrzeć.
– Wiadomo coś o stratach wroga? – Weil Jorgen spytał Lona podczas pięciominutowego odpoczynku.
– Niewiele do mnie dotarło. Kapitan Orlis napomknął jedynie, że mamy ponad tysiąc jeńców, tu i rejonie górniczym. Nie wiem, czy ktokolwiek zna już liczbę ich zabitych i rannych.
– Kto pilnuje jeńców? My czy miejscowi?
– Chyba część my, część oni. Pułkownik Gaffney nie pozostawił nikogo z naszych na zachodzie, więc Calypsjanie sami muszą zajmować się tymi, których tam pojmano. No a tutaj, kiedy ruszaliśmy, trzeci batalion miał stadko około dwustu.
– Rozumie pan, o co mi chodzi, poruczniku?
– Oczywiście. Nie sadzę jednak, żeby jeńcom groziło jakieś większe niebezpieczeństwo ze strony miejscowych. Przynajmniej dopóki tu jesteśmy. Wymordowanie jeńców byłoby pogwałceniem kontraktu.
Spojrzał na morze. Na wodzie nie było żadnych obiektów wykonanych ludzką ręką, żadnej wskazówki świadczącej, że ten świat został kiedykolwiek skolonizowany. „Ciekawe, co myśleli o nim pierwsi ludzie, którzy tu wylądowali? Jak wyglądał ten świat wtedy?” – pierwszy raz zadał sobie w myślach podobne pytanie. Dotyczyło nie tylko Calypso, ale i paru innych światów, jakie odwiedził.
– Ciekawe, jak czuje się człowiek, stawiając pierwszy raz stopę na nowym świecie? – spytał cicho samego siebie. Wstał. Nie spodziewał się, że kiedykolwiek doświadczy tego na własnej skórze. – Czas ruszać dalej – przekazał przez radio podoficerom. – Zaczynają za nami tęsknić.
Szli długim, lecz dość łagodnym podejściem od plaży. Najpierw po piasku skąpo poprzetykanym suchą trawą, potem pojawiła się coraz mocniejsza darń, pod koniec miękka jak mata treningowa. Pod szczytem zbudowano ścieżki ułatwiające podejście. Były dość szerokie i na tyle płaskie, aby mogły się nimi poruszać niewielkie pojazdy, jednak całe podejście dawało się odczuć w mięśniach nóg. Marsz po piasku i pod górę dał się we znaki ludziom, którzy byli zbyt aktywni przez ostatnie dwa dni.
Domagali się kolejnego odpoczynku po wejściu na szczyt, ale Lon kazał im iść dalej, aż do rejonu, gdzie biwakowała reszta kompanii Alfa. Dla plutonów Lona również postawiono namioty, co zostało przyjęte niemal z entuzjazmem.
Kapitan Orlis pofatygował się na spotkanie. Najpierw przemówił do plutonów, a później, kiedy żołnierze wrócili pod komendę podoficerów, wziął Lona na bok.
– Wiem, że było wam ciężko, Nolan, ale wspaniale się spisaliście, ty i twoi ludzie. Słyszałem to od pułkownika Flowersa i pułkownika McGregora.
Lon odpowiedział po krótkiej chwili.
– Staraliśmy się. Jednak żadne pochwały nie przywrócą nam tych, których straciliśmy. Wiem. – Gestem powstrzymał uwagę, którą chciał wtrącić kapitan. – To część naszej pracy, tego, kim jesteśmy, ale to wcale nie ułatwia sprawy.
– Zdaję sobie z tego sprawę, Nolan. Nigdy nie jest łatwo tracić ludzi, towarzyszy, nawet przyjaciół. Gdyby komuś było łatwo przejść nad tym do porządku, ten nie nadawałby się do nas. Odetchnij parę minut. Dzielisz namiot z Carlem Hoperem. Ruszamy na odprawę za dwadzieścia minut. Hoper.
– Muszę porozmawiać z nim o Balcie. To też nie będzie łatwe – wtrącił porucznik.
– On już wie, że Balt zginął, Lon – powiedział Orlis. Lon zdumiał się, słysząc swoje imię w ustach kapitana. To nie było do niego podobne.
W namiocie Carl Hoper siedział na śpiworze. Podniósł głowę, kiedy Lon wszedł i wstał. Gdy stanęli twarzą w twarz, Lon mógł jedynie wykrztusić:
– Przykro mi, Carl. Balt był świetnym facetem. To boli.
– Zdarza się – odpowiedział Carl. – Wszyscy się z tym liczymy. – Bardzo się starał panować nad sobą. Słychać to było w jego głosie. Widać było ból w oczach. – Później, może na statku do domu, powiesz mi, jak to się stało. Nie teraz – dodał, zanim Lon zdołał mu przerwać. – Jeszcze na to za wcześnie. Potrzebuję trochę czasu.
Odprawa oficerów pułku odbywała się osiemset metrów od miejsca obozowania kompanii Alfa, na powietrzu, w pobliżu tymczasowej kwatery pułkownika Gaffneya. Oficerowie trzeciego batalionu przybyli jako ostatni. Mieli najdalej, więc przyjechali taksówkami. Taki sposób przybycia oczywiście wywołał salwy śmiechu.
Lon bacznie rozglądał się dookoła. Znał, choćby z widzenia, wszystkich oficerów w pułku. Niezupełnie zdając sobie z tego sprawę, chciał się przekonać, czy któregoś brakuje, czy któryś zginął. Jednak miał zbyt mało czasu. Pojawił się pułkownik Gaffney w otoczeniu swego sztabu i rozpoczął odprawę.
– Nie jest to jeszcze czas na pełne omówienie działań – oznajmił. – Ale przedstawię wam te liczby, jakimi teraz dysponuję. Straty pułku to stu dziewięćdziesięciu czterech zabitych, sześćdziesięciu trzech rannych na tyle poważnie, że wymagają dłuższej regeneracji i rehabilitacji. Trzystu przeszło zabiegi w tubach pourazowych i wróciło do służby. Nie mam dokładnych danych dotyczących Calypsjan. Ich dowództwo jest dość... dyskretne w tym temacie. Także dowódca sił ekspedycyjnych z Belletiene jest małomówny. Na temat ich strat wiemy jedynie to, że mamy w swoich rękach około tysiąca stu jeńców i sami pochowaliśmy ponad ośmiuset. Liczba zabitych może być znacznie wyższa, bo nic nie wiemy o ich stratach przed naszym przybyciem. – Gaffhey zamilkł na moment. – Przez to przeszliśmy. Dowódca wroga skapitulował bezwarunkowo i rozkazał swoim ludziom zaprzestania walki i oddania się w ręce nasze bądź Calypsjan. Jeńcy pojmani tu, na wybrzeżu, są trzymani w czterech grupach rozrzuconych na obrzeżach Oceanview, do czasu, aż zapadną dalsze decyzje co do ich losu, czyli aż wrócą do siebie. Na razie wszelkie negocjacje będą prowadzone wyłącznie przez Calypso i Belletiene. My włączymy się jedynie na prośbę którejś ze stron. Osobiście wysłałem wiadomość dla rządu Belletiene, informując, że ich dowódca został pokonany i się poddał. Sugerowałem, aby nawiązali kontakt z rządem Calypso i formalnie zakończyli wojnę. Nie dostaliśmy żadnej odpowiedzi, nawet oficjalnego potwierdzenia. – Gaffney znów zrobił przerwę, tym razem dłuższą.
– Nie wiem, jakie są dla nas długoterminowe założenia kontraktu – kontynuował pułkownik. – Przypuszczam, że częściowo zależy to od tego, czy oba rządy zdołają osiągnąć porozumienie. Tymczasowo będziemy trzymać się w pobliżu Oceanview, lecz nie w samym mieście. Trzeci batalion jako jedyny zajmuje jeszcze jakieś budynki, ale dziś po południu przeniesie się do kwater podobnych do naszych. Rządowi Calypso zależy na jak najszybszym przywróceniu normalnego życia. Pewnie zauważyliście, że miejscowi ostro zabrali się do likwidacji szkód w stolicy. Przez przynajmniej parę dni nie będziemy mieli nic specjalnego do roboty oprócz pilnowania jeńców. Każda kompania po kolei wyznaczy ludzi do tego zadania. Poza tym, dajcie ludziom szansę na odpoczynek i odzyskanie sił. Róbcie jedynie, co niezbędne. Kilka konwojów promowych dostarczy dodatkowe wyposażenie, żeby trochę ułatwić nam życie. Będziecie o wszystkim informowani na bieżąco.
– Czy zginęli jacyś oficerowie? – Lon spytał kapitana Orlisa po odprawie w drodze do obozu. – Przy takiej liczbie zabitych...
– Pięciu. – Orlis podał mu listę nazwisk. Był na niej jeden major ze sztabu pierwszego batalionu, jeden kapitan z czwartego i trzech poruczników. Jedynym poległym z drugiego batalionu był porucznik Juan Gutierrez z kompanii Bravo. – Straciliśmy zbyt wielu ludzi – powiedział Orlis. – Walka o każdy budynek w mieście jest ciężka sama w sobie, a co dopiero, kiedy każą ci to robić bez właściwego wsparcia ogniowego.
Lon był zaskoczony, słysząc w głosie kapitana cień emocji i wyraźną krytykę w jego słowach. „Chyba to miałeś na myśli, mówiąc, że do strat nie można się przyzwyczaić” – pomyślał. Jednak zazwyczaj Orlis był ostrożniejszy w ujawnianiu swych opinii i odczuć.
– W końcu mamy to za sobą, kapitanie. Zwyciężyliśmy.
– Mam taką nadzieję. Zależy, jakie porozumienie osiągną oba światy. A to z kolei zależy od rozsądku ich przywódców.
Pierwszy raz Lon mógł popływać w oceanie. Każda z kompanii drugiego batalionu dostała godzinę na plaży dla rekreacji. Ponieważ w obozie nie było natrysków, każdy mógł teraz nadrobić braki w trosce o higienę osobistą.
– Dobrze, że pułkownik Flowers lubi porządek – zauważył Tebba, kiedy pierwsi żołnierze rzucili się do wody. – Kompania Alfa kąpie się pierwsza. Mamy szansę się umyć, zanim reszta zabrudzi ocean w promieniu półtora kilometra.
Lon roześmiał się. Jego poprzednie przygnębienie ustąpiło nieco. Szukał pretekstu do śmiechu.
– Sami go zanieczyścimy.
– Mają tu jakieś potworki, na które powinniśmy uważać?
– Nic nam nie mówiono. Miejscowi regularnie korzystają z plaż i ściągają na nie turystów. Muszą być mniej więcej bezpieczne.
– Mniej więcej. – Tebba rozglądał się dookoła. – Każę ludziom trzymać się razem, przynajmniej po dwóch, trzech. Na wszelki wypadek.
Po chwili wszyscy byli już w wodzie. Nikt nie przeszedł szkolenia rekrutacyjnego na Dirigencie bez nauki pływania. Jednym z testów, bez którego nie można było zaliczyć szkolenia, było przepłynięcie pięćdziesięciu metrów w mundurze i butach. Tylko naprawdę dobrzy pływacy dawali sobie z tym radę.
Lon wchodził do wody, aż sięgnęła mu piersi, pochylił się i zaczął płynąć, oddalając się od brzegu. Dno pokryte białym piaskiem opadało łagodnie. Woda była krystalicznie czysta. Płynął kraulem, wyciągnięty jak na basenie na Drigencie. Odliczył pięćdziesiąt uderzeń, przewrócił się na plecy i spojrzał, o ile oddalił się od plaży. Skręcił na prawo, znów odliczył pięćdziesiąt uderzeń i dopiero potem zawrócił do brzegu.
Pływanie działało na niego ożywczo. Skupienie się na tej czynności ułatwiało wyparcie złych wspomnień z umysłu – napięcia walki, nawet ludzi, których stracił. Zbliżywszy się do grupy żołnierzy, nawrócił i ponownie popłynął w głąb oceanu, nurkując od czasu do czasu, żeby sprawdzić głębokość lub popatrzeć na jakieś stworzenie. Dostrzegł kilka jaskrawo ubarwionych ryb, czerwono-pomarańczowych z połyskliwym, błękitno-zielonym paskiem. Widział też łososiowo ubarwionego krewniaka homara z guzełkowatymi wypustkami na pancerzu, pędzącego po piaszczystym dnie. Żadne ze stworzeń nie było agresywne.
Wszystkie zdawały się być zadowolone, że mogą bez przeszkód oddalać się od wielkiego intruza.
W końcu zawrócił w stronę plaży. Żołnierze powyciągali się na piasku albo siedzieli w małych grupkach i rozmawiali. Jego plutony trzymały się z dala od plutonów Carla Hopera, zarówno w wodzie, jak i na piasku. Nie było wyraźnych oznak jakiejkolwiek rywalizacji, przynajmniej nie na tym obcym świecie, tuż po krwawej bitwie. Jednak na Dirigencie, podczas szkolenia i manewrów, widać było ostre współzawodnictwo.
Wyszedł z wody, a za nim ostatni żołnierze. Dowódcy drużyn sprawdzili obecność. Podszedł do rzeczy zostawionych na piasku i spojrzał na godzinę. Czas plażowania przydzielony kompanii Alfa dobiegał końca.
– Ruszamy – krzyknął w stronę największej grupy żołnierzy. – Za moment zjawi się tu Bravo. – Kapitan Orlis i sierżant szef kompanii Jim Ziegler nie zeszli na plażę z innymi. Lon zakładał, że wcześniej czy później znajdą chwilę na kąpiel w morzu, jeśli nie udało im się dotąd znaleźć bardziej cywilizowanego rozwiązania problemu higieny osobistej.
Nie mieli ręczników, ale słońce i piasek promieniujący ciepłem szybko wykonały swoje zadanie. Zakładali mundury, przerzucając się żartami. Lon odczuwał zadowolenie. Jego ludzie byli zawodowcami, którzy poradzą sobie w każdej sytuacji. Za parę dni wszystko wróci do normy. Polegli towarzysze nie zostaną zapomniani, ale ból po stracie złagodnieje.
Plutony Carla Hopera pierwsze ruszyły pod górę w kierunku obozowiska. Ludzie Lona nie pozostali daleko w tyle, jednak wybrali inną ścieżkę. Żaden z poruczników nie próbował ustawiać żołnierzy w szyku bojowym, ale wygląd grupy niewiele od niego odbiegał. Weterani zawsze się tak ustawiali i zwykle automatycznie równali krok. Nawet w Dirigent City widok żołnierzy na przepustce, maszerujących ulicami w szyku niczym na defiladzie, nie był niczym niezwykłym. Zwykle któryś zwracał na to uwagę, a pozostali zmuszali się do bardziej swobodnego kroku. Na krótko.
Na szczycie stoku zderzyli się z kompanią Bravo. Nastąpiła zwyczajowa wymiana dowcipów, drobnych złośliwości i pytań o to, jaka jest woda. Kompanie nie przerwały swego marszu ani nie wymieszały się. Alfa dostała dobrą wiadomość. Czeka na nich gorący posiłek, miła odmiana po samoogrzewających się racjach żywnościowych, którymi żywili się od wylądowania na Calypso. Kolejna okazja do podniesienia morale.
– Wszystko, czego nam teraz potrzeba, to wiadomość, że wracamy do domu – stwierdził Tebba. – Niech drugi pułk trzyma Calypsjan za rączki, aż przestaną się bać kolejnej inwazji.
– Zrób coś dla mnie, Tebba. Nie kłap dziobem w ten sposób przy ludziach. Nie chcę niepotrzebnych plotek i wzbudzania próżnych nadziei.
– Zna mnie pan, poruczniku. Nie rozpuszczam plotek, dopóki nie dostanę takiego rozkazu. – Obaj się roześmiali.
Kolacja nie stanowiła jedynie gorącej strawy, była – za ogólną zgodą – świetnym posiłkiem. Dostarczyli go gospodarze do obozu każdej kompanii. Calypsjanie zatrudnili cywilnych szefów kuchni z najlepszych hoteli w The Cliffs. Było w bród jedzenia, które wyglądało na naturalne, a nie wyprodukowane przez nanotechniczne replikatory. Jedyną rzeczą, której brak zauważono, był alkohol, choć calypsjańskie soki owocowe podawane zamiast niego były niemal akceptowalnym substytutem. Żołnierze rozmawiali o alkoholu i o szansach na zdobycie przepustki do The Cliffs, żeby poznać turystyczną ofertę tamtejszych barów i hoteli.
– Nic nie słyszałem o takich przepustkach. – Lon zmartwił Phipa i jego towarzyszy z drużyny Tebby. – Nie róbcie sobie nadziei. Wasze pragnienie będzie musiało zaczekać, aż wrócimy do domu, a to może być dopiero za sześć miesięcy.
– Jeśli będę musiał czekać pół roku, zanim sobie łyknę, to osuszę całe Dirigent City pierwszego wieczoru – oświadczył Phip. – Byłoby lepiej, gdyby pozwolono nam od czasu do czasu dać sobie tutaj w szyję, żebyśmy nie wpadli w amok po powrocie. Nikt nie chce dostać się na dywanik z powodu pijaństwa i nieprzystojnego zachowania już drugiego dnia po przylocie, prawda, poruczniku?
– Postaram się o duży zapas plasterków, Phip.
W sumie był to miły wieczór. Po popołudniowym pływaniu i wspaniałej kolacji Lon poczuł się naprawdę zrelaksowany pierwszy raz od chwili, kiedy dowiedział się o tym kontrakcie. Gdy wreszcie znalazł się w łóżku, a raczej w śpiworze na dmuchanym materacu, zasnął niemal od razu. Spał głębokim snem, bez koszmarów. Jednak nie trwało to dużo więcej niż cztery godziny. Ordynans kapitana Orlisa zbudził Lona i Carla Hopera tuż po drugiej w nocy.
– Kapitan prosi panów do siebie. Chyba są jakieś kłopoty.
– Jakie kłopoty? – spytał Hoper, podczas gdy Lon próbował opanować ziewnięcie, które mogło zwichnąć mu szczękę.
Ordynans pokręcił głową.
– Nic nie wiem, poruczniku. Kapitan dostał wiadomość z dowództwa batalionu. Wyglądał na zmartwionego, kiedy mnie wysyłał po was.
Ubrali się błyskawicznie i ruszyli do namiotu Orlisa. Kapitan siedział przed nim pod małą lampką.
– To jeszcze nie koniec – powiedział na powitanie. – Siadajcie. – Nie było krzeseł ani taboretów, więc wzorem dowódcy usiedli na ziemi.
– O co chodzi, kapitanie?
– Wygląda na to, że Belletiene nie chce odpuścić. CIT namierzyło co najmniej siedem statków na kursie na Calypso i żaden nie odpowiada na nasze wezwania. Nie mamy jeszcze absolutnej pewności, ale wygląda na to, że wysyłają kolejne siły inwazyjne.
Flota zmierzająca z Belletiene na Calypso była widoczna dla systemów statków Dirigentu przez całą drogę. Podróż trwała nieco dłużej niż trzy dni.
Przygotowania na Calypso odbywały się przy założeniu, że była to rzeczywiście druga fala inwazji, ponieważ żaden statek nie odpowiadał na wezwania. Po konsultacjach z miejscowymi przywódcami wojskowymi i cywilnymi pułkownik Gaffney wysłał na Dirigent rakietę z wiadomością, że być może będą musieli stawić czoło drugiej armii wroga o prawdopodobnie dwukrotnie większej liczebności. Wyraził też w niej swą „nadzieję”, że – jak zaplanowano – drugi pułk jest już w drodze.
Pułkownik podzielił się tymi informacjami ze swoimi oficerami, po południu, w dniu wykrycia floty przeciwnika.
– Ale, jak wam wiadomo – ciągnął – nawet jeżeli Rada Pułków wysłała nam wsparcie bezpośrednio po otrzymaniu mojej wiadomości, że inwazja rozpoczęła się przed naszym przybyciem, czeka nas minimum dwadzieścia pięć dni do ich przylotu. – Wymagania lotów międzygwiezdnych nie pozwalały na skrócenie tego czasu. – Dlatego musimy teraz sami sobie radzić, my i Calypsjanie. – Jedyną dobra wiadomością było przypomnienie, że dysponują przecież krążownikami i eskadrą shrike’ów na powitanie najeźdźców. Przy odrobinie szczęścia wrogowi nie uda się wysadzić na ziemię wszystkich żołnierzy, a każdy zestrzelony statek czy prom zwiększy szanse wojsk na Calypso.
Gaffney omówił w szczegółach przygotowania czynione przez pułk i armię calypsjańską. Nie było czasu na powołanie i przeszkolenie cywilów w celu wzmocnienia szeregów obrońców, ale ściągnięto ich, żeby dostarczali informacje o ruchach wojsk wroga. Miejscowa armia i najemnicy mieli skoncentrować wysiłki na obronie Oceanview i The Cliffs, przy czym Dirigentyjczycy przygotowali promy, aby móc szybko się przemieścić, gdyby przeciwnik spróbował najpierw zaatakować w innym miejscu. Zapasy i pojazdy zostaną na wszelki wypadek zgromadzone w kilku wyznaczonych miejscach. Najemnicy mieli pomóc miejscowym znaleźć silne punkty obrony obu miast.
– Ponieważ nie wiemy, gdzie wróg może wylądować, są granice tego, co możemy zrobić już teraz – rzekł Gaffney. – Możemy rozstawić linię obrony wokół Oceanview i obsadzić kluczowe punkty na obrzeżach The Cliffs, ale to na razie wszystko. Będziemy musieli reagować na ruchy przeciwnika. – Pakowanie się i odlot na Dirigent, zanim nowa armia Belletieńczyków dotrze na Calypso, w ogóle nie wchodziło w grę. Korpus przyjął kontrakt. Umowa będzie honorowana.
Siedem statków, potem jeszcze trzy. Druga grupa poruszała się szybciej niż pierwsza i według obliczeń CIT obie miały się połączyć tuż przed osiągnięciem Calypso. Przyjęto, że szybsze statki to krążowniki przysłane w celu zabezpieczenia lądowania i walki z flotą Dirigentu. Obliczono też czas, w jakim Belletieńczycy mogą najwcześniej wejść na orbitę. Do tego momentu wszelkie przygotowania musiały być zakończone.
Jednak kiedy owa chwila wreszcie nadeszła o trzeciej po południu czasu miejscowego, żołnierze wspomagani przez cywilów nadal pracowali. Statki Belletiene zwolniły prędzej, niż oczekiwano. Znajdą się na pozycjach najwcześniej tuż przed zachodem słońca.
– Potrzebują osłony nocy, tak jakbyśmy to my zrobili – skomentował sytuację Weil Jorgen. – Wejdą w pełnych ciemnościach.
Lon wzruszył ramionami.
– To bez znaczenia. I tak będziemy mieli kilka minut, kiedy wypuszczą lądowniki.
– Przypuszczam, że rzucą desant na tyle daleko od nas, żeby się nami nie przejmować, dopóki się nie rozłożą na ziemi – dodał Jorgen. – My tak właśnie działamy. Na pewno nie wpadną w sam środek naszych sił.
– Zawsze zakładaj, że przeciwnik ma przynajmniej tyle samo rozumu, co ty – Lon powtórzył to, co słyszał wielokrotnie od wszystkich instruktorów, z którymi miał do czynienia. – Ale nawet wówczas jest szansa, że go nie docenisz.
– Widział pan jakieś dane na temat ich liczebności? Nie chodzi mi o tych, których już widzieliśmy ani o tę nową bandę. Ale raczej, ile razy mogą wysyłać wojska przeciw Calypso, zanim im się skończą?
– Nie mam zielonego pojęcia, Weil. Jestem zaskoczony, że mogą tu przysłać drugą armię po rozbiciu pierwszej.
– I jeszcze coś mnie gryzie. Utrzymywanie tych wszystkich jeńców w obliczu nowych walk może być cholernie ryzykowne. Niebezpieczne.
– Nie możemy tak po prostu ustawić ich pod ścianą i rozwalić ani też pozwolić, żeby Calypsjanie to zrobili.
– Wiem, poruczniku, choć to by znacznie ułatwiło nam życie. Przynajmniej w najbliższych dniach.
Kwatera główna pułku nieustannie dostarczała informacje z CIT w miarę zbliżania się armady z Belletiene i gdy rozpoczęła się bitwa w kosmosie. Z rzadka można było z ziemi dostrzec rozbłysk światła na niebie, świadczący o walce. Większa jej część rozgrywała się daleko na zachód od Oceanview. Ku zdziwieniu Lona walka była niemal równorzędna. Belletieńczycy mieli mniej myśliwców, jednak ich główne statki były dobrze uzbrojone, a załogi znały swoje rzemiosło. Transportowce pułku usunięto wcześniej z rejonu zagrożenia. Statki eskortujące starały się przechwycić najeźdźców jak najdalej od powierzchni planety, chcąc zapobiec wypuszczeniu promów z desantem. To zamierzenie powiodło się tylko częściowo. Statki Belletiene wciąż nadciągały. Najpierw wypuściły myśliwce, potem promy desantowe. Kilka z nich udało się zniszczyć, jednak – w pragmatycznej ocenie Lona – zbyt mało. Większość lądowników leciała dalej pod ochroną rakiet i promieni laserowych wystrzeliwanych z macierzystych statków i z towarzyszących im myśliwców. Wreszcie CIT mogło określić miejsce prawdopodobnego lądowania promów – na południe i południowy zachód od The Cliffs, ponad szesnaście kilometrów od głównych punktów obrony.
– Może być ich jeszcze więcej na statkach czekających na swoją kolej – informowało CIT. – Być może mają do swej dyspozycji dwa tysiące żołnierzy. – To zdecydowanie ograniczało możliwość reakcji calypsjańskiego rządu i pułkownika Gaffneya. Nie wszyscy obrońcy mogli być przemieszczeni na południe, żeby stawić czoło pierwszej fali nowej inwazji.
– Nasze bataliony trzeci i czwarty są pospiesznie przegrupowywane na południe razem z jednym batalionem Calypso. – Lon przekazał tę wiadomość swoim oficerom natychmiast, jak ją usłyszał. – To powinno trochę zmniejszyć przewagę liczebną wroga. Reszta z nas będzie musiała bronić szerszego odcinka.
– Wiadomo coś więcej o tym, czy mają jeszcze więcej wojska? – spytał Tebba Girana.
– Wygląda na to, że ich flota wchodzi na ciasną orbitę. Jeżeli planują kolejne uderzenie dziś w nocy, są zdolni wylądować za dziewięćdziesiąt minut. Ale to takie gdybanie. Jeśli nawet mieli jeszcze jakieś oddziały na statkach, wcale nie muszą ich od razu wprowadzać do walki. Mogą je przetrzymywać godzinami i patrzeć, jak rozwija się sytuacja. My musimy zająć się tymi, których widzimy i czekać, aż przeciwnik odkryje wszystkie karty.
– Moim zdaniem – wtrącił Weil – będą chcieli desantować tych dodatkowych żołnierzy, o ile ich rzeczywiście tam mają, jak najszybciej, ponieważ w górze grozi im takie samo niebezpieczeństwo jak tu na dole. A strata żołnierzy, zanim uda się ich ściągnąć na pole walki, jest cholernie nieprzyjemna.
– Miejmy nadzieję, że stracą ich jak najwięcej – odezwał się Wil Nace. – Im więcej z nich nasi wyrzucą w kosmos, tym mniej sprawią nam tu kłopotów.
Na ziemi trwało oczekiwanie. Kompania Alfa rozciągnęła się, żeby zająć nieco większy odcinek linii obronnej Oceanview. Znajdowali się w północnej części miasta, najdalej od spodziewanej strefy lądowania.
Belletieńczycy wylądowali bez przeszkód, mimo ataków myśliwców Dirigentu. Lon dostrzegł jedną płonącą maszynę spadającą łukiem na południowy horyzont, ale nie potrafił stwierdzić, czy to pojazd wroga, czy ich.
„Musimy dobrze zorganizować się tu na ziemi, zanim zbliżą się na odległość bojową” – pomyślał. Czuł narastającą nerwowość, mimo że walka będzie się toczyć z dala od niego i jego ludzi. Zbyt wiele było niewiadomych.
Flota Belletieńczyków zamknęła swą orbitę nad Calypso. Wystrzelili jeszcze więcej promów eskortowanych przez myśliwce. Nolan czekał na wiadomość, gdzie wylądują te posiłki. Dopiero po dwudziestu minutach CIT ogłosiło, że zmierzają na północ i znajdą się w odległości ośmiu kilometrów od pozycji plutonów Lona.
Odetchnął głęboko.
„Kolej na nas” – powiedział sobie w duchu.
Oczekiwał na rozkaz, aby wyjść wrogowi naprzeciw, jednak dowództwo pułku go nie wydało.
– Zostajemy na miejscu – oznajmił kapitan Orlis. – Mamy instrukcje, żeby nie dopuścić do wejścia nieprzyjaciela do Oceanview. Dopóki siedzą w lesie, mamy dać im spokój. Nasze myśliwce będą ich nękać w miarę możliwości. Dostaniemy informację o ich ruchach.
– Nie wyślemy nawet żadnych patroli, żeby ich spowolnić?
„Nie” Orlisa było zbyt oschłe i opanowane.
– Obsadzamy linie obrony i czekamy na wroga.
„To głupie” – Lon protestował w duchu, ale nic nie powiedział. Rozkaz prawdopodobnie pochodził od pułkownika Gaffneya, który najprawdopodobniej działał pod naciskiem rządu Calypso. „Przecież szkolono nas, żeby być w ruchu. Wszystko zależy od mobilności” – myślał Lon.
Nie było wielkich nadziei, że shrike’om uda się strącić wszystkie wrogie promy albo nawet połowę z nich. „To by było zbyt piękne” – rozmarzył się w duchu. „Jak wygrana na loterii”. Dirigentyjczycy pozostawieni do obrony stolicy zajmowali pozycje w pobliżu zewnętrznego skraju lasu otaczającego miasto ze wszystkich stron oprócz wschodniej, gdzie mieliby czyste pole ostrzału. Przygotowano też serię pułapek. Zagrożeniem tego planu była możliwość, że przeciwnik dobrze odgadnie schemat rozmieszczenia obrony i wyląduje w samym sercu miasta, strzeżonym jedynie przez kilka plutonów dobrze wyposażonych w rakiety ziemia-powietrze. Mogłoby im się udać zestrzelić parę promów, ale na pewno nie poradziłyby sobie z wojskiem, które zdołałoby bezpiecznie wylądować.
– Czekamy – szepnął na linii łączącej go z Tebbą i Weilem. Dobiegły go odgłosy walk myśliwców obu stron, szybki ogień z działek shrike’ów ostrzeliwujących oddziały, które dotarły już na ziemię i wybuchy pocisków. Nie licząc ognia z działek, przypominało to pomruk odległej burzy. Rozbłyski ogniowe niczym błyskawice skryte za chmurami dopełniały obrazu. Wszystko zakończyło się równie szybko jak wiosenna burza. Walczące maszyny pomknęły na orbitę na spotkanie z macierzystymi statkami, żeby uzupełnić paliwo i amunicję.
– Jak pan myśli, poruczniku, kiedy tu przyjdą? – spytał Phip Steesen, kiedy Lon przystanął obok pozycji zajmowanej przez jego pluton. Właśnie rozpoczął obchód i starał się porozmawiać z żołnierzami z każdej drużyny.
– Jeśli się bardzo postarają, mogą się pojawić gdzieś za godzinę. – Lon zaśmiał się nerwowo. – To znaczy, jeśli będą mieli szczęście i nie nadzieją się na nasze miny oraz pułapki. – Materiały wybuchowe ściągnięto na ziemię, jak tylko pojawiły się wieści o nadciągającej flocie wroga. Również Calypsjanie sięgnęli do swoich zapasów.
– Wiadomo już, ilu udało się wylądować? – dopytywał kapral Dav Grott.
– Ostatnio słyszałem o trzech tysiącach po naszej stronie. Plus minus pięciuset.
– Co oznacza, że naprawdę niewiele wiedzą?
– Znają jedynie liczebność. Prawdopodobnie tylu mają też po drugiej stronie, za The Cliffs.
– To znaczna przewaga, nieprawdaż? Nawet jeżeli uwzględnimy Calypsjan.
– Nie taka znów wielka – zaprotestował Lon. – Nawet gdyby było ich tym razem w sumie siedem tysięcy, to daje siedem do pięciu. W dodatku my się bronimy. To powinno wyrównać szanse, nawet gdybyśmy zapomnieli, że jesteśmy superfachowcami. A jeżeli szacunki są zawyżone, może być nawet jeden do jednego.
– Lepiej bym się czuł, gdybyśmy to my mieli przewagę.
– To nasza robota, Dav.
Wiedział, że ma czas na pogaduszki podczas obchodu stanowisk. Otrzymywał najświeższe wiadomości z CIT, a przed linią obrony rozstawione były elektroniczne czujniki o zasięgu pięciuset metrów. Poza tym, zawsze istniała możliwość, że przeciwnik nie ruszy bezpośrednio na kilkusetmetrowy odcinek pilnowany przez kompanię Alfa drugiego batalionu.
Jednak ta właśnie możliwość szybko straciła swoją aktualność.
– Akurat wystarczy, żeby wpaść w paranoję – Tebba skomentował najnowsze, bardziej precyzyjne informacje na temat kierunku ataku obieranego właśnie przez Belletieńczyków. – Cała armia wali prościutko na nas. Odnoszę wrażenie, że uwzięli się dokładnie na mnie – dodał, potrząsając smutno głową.
– Doskonale cię rozumiem. – Lon natychmiast podzielił się tą wiadomością ze swoimi. Przeciwnik znajdował się o trzy kilometry od nich, na tyle daleko, że – teoretycznie – była jeszcze możliwość, iż zmieni kurs, ale porucznik wolał przygotować się na najgorsze. Siły wielkości pełnego pułku dirigenckiego mogły próbować przebić się dokładnie na odcinku, za który był osobiście odpowiedzialny. – Dostaniemy szansę na pokazanie, na co nas stać.
Tebba wyraźnie obruszył się na te słowa.
– Będę musiał pana pilnować przed samym sobą, poruczniku. Gada pan jak jakiś pieprzony Strażnik Galaktyki.
Lon roześmiał się. Odczuwał narastające napięcie i każdy żart był mile widziany. Śmiech pomagał znieść ciężar oczekiwania.
– Mój sekret się wydał – powiedział ledwie słyszalnym szeptem.
O trzeciej nad ranem szpice kolumny Belletieńczyków dotarły na skraj zasięgu czujników. Pięćset metrów.
– Niech wszyscy zajmą pozycje – rozkazał Nolan podoficerom. Po paru minutach usłyszał eksplozję i zobaczył błysk ognia z jednej z min. „Czterysta metrów od nas” – pomyślał. W takiej właśnie odległości rozstawiono pierwszy rząd pułapek.
Klęczał w swoim okopie i wpatrywał się w odległy koniec polany, wykorzystując maksymalne powiększenie obrazu. Ostatnie sto pięćdziesiąt metrów wróg musi pokonywać na otwartej przestrzeni, stanowiąc łatwy cel – gdyby byli na tyle głupi, żeby spróbować frontalnego ataku. Taka akcja naprzeciw dobrze wyszkolonych obrońców z bronią automatyczną byłaby samobójcza bez wsparcia z powietrza lub czołgów. Sam heroizm nic by tu nie zdziałał.
„Muszą wiedzieć, że tu jesteśmy” – głowił się Lon. „Nie przestrzegaliśmy zupełnej ciszy elektronicznej i muszą się spodziewać, że stolica będzie broniona”.
– Wypatrujcie samolotów wroga – ostrzegł swoich. Nie miał żadnych informacji o lotnictwie ani z CIT, ani z dowództwa pułku czy batalionu, ale przeciwnik musiał mieć jakiegoś asa w rękawie.
Kapitan Orlis wywołał Lona i Carla Hopera.
– Muszą rozlokowywać się w lasku przed nami. Myślę, że mamy jeszcze kilka minut, zanim się zacznie. Ich statki znów wypuściły myśliwce. Jeśli lecą na nas, potrzebują piętnastu minut, żeby tu dotrzeć.
„Znowu czekanie”. Lon czuł, jak wilgotnieją mu dłonie. Wytarł je pospiesznie, żałując, że nie potrafi powstrzymać pocenia się. Ktoś mógłby to dostrzec i uzmysłowić sobie, że się... boi.
Minęło piętnaście minut. Po dalszych dwóch usłyszał samoloty lecące z ponaddźwiękową szybkością. Napiął mięśnie ramion. Dotąd zajmował pozycję strzelecką, oparty na łokciach, patrząc ponad krawędzią okopu. Na dźwięk nadlatujących myśliwców przywarł do ziemi, czekając na pierwsze wybuchy. Jednak samoloty – doliczył się sześciu – nie zaatakowały linii obrony. Poleciały dalej w stronę centrum Oceanview. Po kilku sekundach doszły go pierwsze eksplozje, na południe od jego pozycji.
– Nie mają tam kogo atakować – powiedział Tebba. – Chyba próbują zniszczyć budynek rządu, bo nie mogą go zdobyć.
– Niewykluczone. A może myślą, że tym atakiem ściągną ludzi z linii obrony i ułatwią sprawę swojej piechocie.
– Uda im się to?
– Wątpię. – „Mam nadzieję, że nie” – dodał w duchu. Taka taktyka nie skłoniłaby wytrawnego dowódcy, jakim niewątpliwie był pułkownik Gaffney, do zmiany rozkazu, ale być może nie do niego należy ostanie słowo. Calypsjanie troszczyli się o bezpieczeństwo swojej stolicy tak bardzo, że mogli nalegać, albo też chcieli ściągnąć własne wojska do ochrony budynków rządowych, pozostawiając najemników na linii frontu w jeszcze większym osłabieniu.
Atak Belletieńczyków na centrum nie pozostał bez odzewu. Było tam kilka zespołów żołnierzy Calypso z rakietami ziemia-powietrze. Nadleciały też myśliwce Dirigentu. Jednak było ich zbyt mało, a ludzie na ziemi odnieśli jedynie minimalny sukces, korzystając z przenośnych wyrzutni. Piloci wroga trzymali się na tyle wysoko, żeby uciec wszelkim rakietom wystrzelonym z powierzchni.
Nagle piloci belletieńscy zmienili cel nalotu, odlatując daleko od centrum miasta i kierując się na zewnętrzną linię obrony. Nie było czasu na ostrzeżenia. Myśliwce wroga działały na takich szybkościach, że zaledwie kilka sekund minęło od zmiany kursu do rozpoczęcia ostrzału rakietowego oraz z działek pokładowych wzdłuż pasa pozycji obrońców. Dirigentyjczycy mogli jedynie przywrzeć do ziemi i przeczekać atak.
Każdy pluton najemników miał dwie wyrzutnie rakietowe. Były załadowane i gotowe do użycia, ale niewiele zdziałały. Myśliwce zbyt szybko znikały z pola ich zasięgu. Tylko jeden samolot eksplodował w powietrzu i spadł w kawałkach na ziemię. Kiedy w nią uderzył – daleko na zachód – obrońcy zaczynali właśnie unosić głowy i sprawdzać, który z ich kolegów oberwał. Kilku zostało zranionych na tyle poważnie, aby potrzebować leczenia. Na szczęście w plutonach Lona nikt nie zginął.
– Uwaga na wroga na ziemi! – krzyknął. – Jeżeli mają nas zaatakować, zrobią to właśnie teraz.
Piechota Belletieńczyków ruszyła, a przynajmniej zaczęła strzelać. Byli jeszcze zbyt daleko, aby ogień z granatników był celny, ale mogli dosięgnąć z karabinów żołnierzy, którzy podnieśli się, żeby pomóc rannym. Potem Lon usłyszał świst silniczków rakietowych i zobaczył na niebie smugi zostawione przez nadlatujące pociski. Nadał przez radio ostrzeżenia. Trzy rakietki przeleciały nad ich głowami i wybuchły z tyłu, kiedy w coś trafiły. Nie przeznaczono ich do zwalczania ludzi, były to pociski zdolne przebić się przez pancerz czołgów czy samolotów.
– Niech sobie strzelają – odezwał się Tebba na prywatnym kanale. – Nam nie zrobią większej krzywdy, a im więcej wystrzelają, tym mniej ich będą mieli na naszych lotników.
– Chyba że będą mieli szczęście i ładunki wybuchną na tyle blisko, żeby nas trafić – powiedział Lon bardziej surowym tonem, niż zamierzał. – Te pociski produkują dość szrapneli, żeby zlikwidować drużynę.
Przez kilka minut trwała statyczna wymiana ognia, ostrzał snajperski prowadzony głównie przez Belletieńczyków. Lon zezwolił jedynie operatorom miotaczy laserowych na strzał, kiedy będą mieli wyraźny cel. Potem wywołał go Weil Jorgen.
– Wygląda na to, że zaczynają się ruszać, poruczniku. Chyba chcą przerwać front na prawo od nas, tam gdzie są nasze pierwszy i drugi plutony albo jeszcze dalej, przy kompanii Bravo.
Lon przekręcił się na lewy bok, żeby spojrzeć w prawo, nie narażając się na kule wroga. Większe natężenie ognia po tamtej stronie było rzeczywiście łatwo dostrzegalne, ale tak jak Jorgen, nie potrafił dokładnie określić odległości. Między oddziałami zachowano zbyt duże odstępy. Byli naprawdę mocno rozciągnięci.
– Widzę, Weil. Ale nawet jeśli tam właśnie koncentrują atak, na pewno go rozszerzą i szybko znajdą się na wprost nas.
– A może tylko poszukują słabych punktów? Jeżeli o to chodzi, możemy mieć całą masę takich fałszywych alarmów, zanim się zdecydują.
– Nie sądzę. Zmasowali siły w jednym miejscu. Chyba już się zdecydowali, bez względu na siłę obrony.
– Jest luka na dziewięćdziesiąt metrów między nami a kompanią Bravo. Może tam właśnie się wybierają.
„Musimy zapewnić utrzymanie linii obrony” – pomyślał Lon, choć zdawał sobie sprawę z tego, że było to praktycznie niemożliwe, kiedy wróg rzuci do walki trzy tysiące żołnierzy. Gdy ci przerwą front, obrońcy będą mieli niewiele do powiedzenia. Jednak dziewięćdziesięciometrowa luka to nie tak wiele. Pola ostrzału po jej obu stronach w większości zachodziły na siebie, uniemożliwiając bezpieczne przejście.
– Uważajcie na amunicję – przekazał na kanale ogólnym. „Jeden Belletieńczyk na jedną kulkę, to byłoby coś” – pomyślał. „Jest ich tam całe mnóstwo”.
Ustalając linie obrony, przy każdym oddziale utworzono dodatkowe magazyny naboi i granatów. Jednak niepokój o amunicję nie dał się łatwo stłumić.
Belletieńczycy ruszyli wreszcie do ostatecznego ataku. Lon nie mógł nie doceniać obranej taktyki posuwania się skokami, przy stałej osłonie ogniowej. Wprawdzie spowalniało to posuwanie się do przodu, ale nie było innej skutecznej drogi, jeżeli pominie się samobójczy bieg przez strefę śmierci. Kiedy dwa lub trzy plutony parły naprzód, reszta prowadziła huraganowy ogień osłonowy.
– Ustaliwszy cele, strzelajcie – rozkazał po otrzymaniu podobnego polecenia od kapitana Orlisa.
Znajdowali się jednak na skraju głównego kierunku walk. Strzelano do nich, ale trudno było znaleźć wyraźne cele na granicy zasięgu ich broni. Sam Lon powstrzymał się od strzelania. Na razie skupiał się na obserwowaniu sytuacji, możliwie bez narażania się na ogień snajperów.
Nasłuchując na kanale wspólnym dla wszystkich poruczników i kapitanów batalionu, mógł śledzić przebieg walki dokładniej, niż wychylając się niebezpiecznie z okopu. Klin ataku Belletieńczyków rozszerzał się na obie strony wraz ze zbliżaniem się szpicy do linii obrony. Przyłączało się do niego coraz więcej oddziałów, zwiększając siłę ognia i przez to przyspieszając tempo, w jakim szli do przodu. Dirigentyjczycy nie dawali rady odpowiadać z równym natężeniem. Z drugiej jednak strony, wraz z rozszerzaniem się klina, ludzie Lona mieli coraz lepsze warunki do skutecznego włączenia się do walki.
„Nigdy ich nie powstrzymamy” – piętnaście minut po rozpoczęciu natarcia ta prawda dotarła do Lona. „Jeżeli nadal będą tak napierać, przejdą przez nasze linie”.
– Tebba, Weil. – Przełączył się na ich kanał. – Wyślijcie po dwóch ludzi do magazynków amunicji. Gdybyśmy musieli wycofywać się w pośpiechu, nie chcę, żebyśmy ją stracili.
– Już wcześniej rozdzieliliśmy większość z niej, poruczniku – powiedział Weil.
– Mamy wszystkie granaty – dodał Tebba. – Myślę, że dwóch ludzi swobodnie da radę przenieść to, co tam zostało.
– Niech więc to wezmą. Tylko bądźcie ostrożni. Nie chcę, żeby ktoś po drodze oberwał. Belletieńczycy zaczynają się nami coraz bardziej interesować. A będzie jeszcze gorzej.
Czas zwariował, jak zwykle podczas walki, kiedy pojawiał się strach i adrenalina. Porucznikowi wydawało się, że równocześnie przyspieszył swój bieg i zwolnił go nieznośnie. Wszystkie zmysły miał nienaturalnie wyostrzone, umysł pracował na najwyższych obrotach. Zaczął strzelać do coraz bliższego skrzydła atakującego klina. Puszczał krótkie serie, kiedy cel był wyraźny. Ideałem było wystrzelenie trzech kul za jednym naciśnięciem spustu, Lon rzadko odchodził od niego o jedną kulę.
Nacierające wojska ponosiły ciężkie straty. To było nieuniknione. Mimo to posuwały się naprzód. Kiedy czołowe plutony traciły tylu ludzi, że przestawały być skuteczne, kryły się na ziemi i czekały, aż nadejdzie wsparcie, a potem ruszały dalej skokami, pod osłoną, często pokonując zaledwie kilka metrów na raz.
Dwóch żołnierzy Lona odniosło rany niemal w tym samym czasie. Sanitariusz podczołgał się do jednego z nich i sam dostał. Zdołał doczołgać się do najbliższego okopu, wlokąc za sobą rannego, ale nie mógł już zrobić nic więcej; obrażenia, jakich doznał, były zbyt poważne. Zanim dotarł do niego inny medyk, już nie żył. Drugi opatrzył obu rannych.
Drzewo tuż za plecami Lona nagle eksplodowało trafione przez rakietę. Pocisk uderzył półtora metra nad ziemią, rozbijając pień, z którego – niczym szrapnele – posypały się drzazgi, dołączając do prawdziwych, metalowych. Przez moment drzewo stało mimo złamania, a potem runęło na Lona. Zdążył tylko opuścić głowę i przyciągnąć ręce do tułowia. Poczuł ostre odłamki wbijające się w plecy. Gałęzie drzew przykryły go całkowicie, łamiąc się pod własnym ciężarem i łagodząc upadek pnia, który na szczęście nie przygniótł Lona. Gałęzie opierały się na nim, ale nie unieruchomiły go całkowicie.
Stracił oddech. Potrzebował paru chwil, zanim przyszedł do siebie i poczuł piekący ból sprawiany przez odłamki, które utkwiły w jego ciele.
– Poruczniku? – Rozpoznał głos Tebby, ale nie odpowiedział od razu.
– Chyba wszystko w porządku – wypowiedział te słowa powoli, rozdzielając je. – Parę razy oberwałem, odłamki albo drzazgi. Potem zwaliło się na mnie to drzewo.
– Możesz się poruszać? A może najpierw mamy ściągnąć to drzewo?
– Powiem, jak spróbuję. – Coś, jakby szok, spowolniło tok jego myśli. Z trudnością oddychał. Poruszał się ostrożnie, eksperymentując, żeby przekonać się, czy ruch wywoła dodatkowy ból. Kiedy tak się nie stało, spróbował wyczołgać się spod konarów do tyłu i w lewo, z dala od pnia. Gałęzie czepiały się munduru i pasów. – Mogę się poruszać, tylko drzewo przeszkadza. Będę musiał wyciąć sobie drogę. Uważaj, co się dzieje dookoła. Nie przychodź po mnie. Sam się wydostanę.
Po dziesięciu minutach był wolny. Skorzystał z bagnetu, ciesząc się, że czas, który spędził na ostrzeniu go, nie okazał się stracony. Upadłe drzewo stanowiło doskonałą osłonę, ale zasłaniało mu widok. Bardziej bał się tego, że nie widzi ruchów wroga niż utraty osłony.
Zanim zdołał się oswobodzić i znów dojrzał przebieg walki, szpica klina napastników wyłamała dziewięćdziesięciometrową lukę w linii obrony.
– Wszystko się sypie – powiedział kapitan Orlis, rozmawiając ze swoimi porucznikami. Plutony Carla Hopera cofnęły się tak, że zajęły przeciwną stronę korytarza naprzeciw ludzi Lona, osaczając Belletieńczyków z dwóch stron. Kapitan również przeniósł swój punkt dowodzenia. – Jeżeli szybko nie zamkniemy tego wyłomu, rozpęta się prawdziwe piekło.
– Możemy liczyć na jakieś wsparcie? – spytał Carl.
– Za sześć minut przylecą dwa myśliwce. Ale na ziemi musimy sami sobie poradzić. Trochę potrwa, zanim dotrą tu wojska z zachodniej strony frontu. Już ruszyli. Calypsjanie także przenoszą tu swoich ze wschodu. Ale przynajmniej przez dziewięćdziesiąt minut będziemy sami.
– Bez względu na wszystko, pobiją nas samą liczebnością – zauważył Lon. Rany, niezbyt ciężkie, zaopatrzyli mu sanitariusze. Powyciągali drzazgi z pleców i ud, założyli plastry. Leki stłumiły ból, chociaż odczuwał sztywność w nogach.
– Jeżeli będą mieli na to ochotę – skomentował to Orlis.
– Na razie sprawiają wrażenie, że ich jedynym celem jest marsz na budynek rządu.
– To nie ma sensu! – zaprotestował Lon. – Nie mogą nas zignorować. Co im przyjdzie ze zdobycia budynku o sześć i pół kilometra stąd, jeśli pozwolą nam zamknąć się w okrążeniu?
– Pytasz nie tego człowieka. Mamy rozkaz utrzymania się jak najdłużej, zadać im jak najwięcej strat, zyskać czas dla pułkownika Gaffneya i miejscowych na zajęcie pozycji.
„Jedynym sposobem na spowolnienie ich ataku jest dać się zabijać możliwie powoli” – pomyślał Lon. Przełknął ślinę. „A zawsze myślałem, że w korpusie nie panuje filozofia obrony do ostatniej kropli krwi”.
Po dwóch minutach nadszedł jeszcze trudniejszy do wykonania rozkaz podpułkownika Flowersa.
– Mamy zaatakować, spróbować zamknąć lukę, zminimalizować penetrację miasta – przekazał porucznikom kapitan Orlis. – Kompania Bravo zaatakuje równocześnie z drugiej strony, Charlie i Delta zajmą się tymi na północy. Później będziemy się martwić o tych, którzy już przeszli.
Lonowi wydawało się, że dosłyszał gniew w głosie kapitana.
– Nolan, bazujemy na twoim czwartym plutonie, a pozostałe trzy spróbują zamknąć naszą połowę luki – dodał Orlis. – Hoper, twoi będą na szerszym końcu. Ruszamy za trzy minuty.
Lon automatycznie zerknął na wskazania czasomierza na ekranie. Przekazał rozkazy Tebbie i Weilowi.
– Bazować na nas? – protestował Weil. – Do diabła, jak mamy się utrzymać z całym tym tłumem? Zdepczą nas jak robactwo.
– A więc gryź z całych sił, Weil. Zrobimy, co nam kazano.
Pierwsze dwa shrike’i uderzyły w Belletieńczyków w wyłomie, kiedy kompanie Alfa i Bravo gotowały się do ataku. Samoloty nadleciały z południa, nurkując prosto na prącego naprzód wroga, jakby chciały wepchnąć palce w przeciekającą groblę. Prowadziły ogień z działek szybkostrzelnych i wystrzeliły rakiety. Gwałtowność nalotu musiała powstrzymać marsz wroga choćby na parę sekund. Zanim zdołał się podnieść, najemnicy na ziemi ruszyli na niego.
Lon był z trzecim plutonem, trzymając się blisko – niemal zbyt blisko – Tebby i jego drugiej drużyny. Czołgali się. Jedna drużyna pokonywała metr, podczas gdy trzy pozostałe osłaniały ją ogniem. Następnie ruszała kolejna drużyna.
Pierwsza para samolotów wykonała drugi nalot i pomknęła na wschód, w górę, na orbitę. Na ziemi musieli działać w osamotnieniu, do przylotu drugiej pary.
Na początku przeciwnik robił wrażenie, jakby nie zdawał sobie sprawy, że rozpoczęło się przeciwnatarcie. Belletieńczycy z klina kontynuowali ostrzał ich pozycji, ale większość kul przelatywała im nad głowami, jakby wróg nie zauważył, że obrońcy przesunęli się do przodu.
„Nalot ich oszołomił” – pomyślał Lon. To nie potrwa długo.
– Naciśnijmy nieco, zanim się otrząsną – powiedział Tebbie. Potem połączył się z kapitanem Orlisem i zaproponował to samo.
– Róbcie, co w waszej mocy – przekazał kapitan obu porucznikom. Przesuwał swój punkt dowodzenia, żeby być tuż za nimi.
Dirigentyjczycy nie szli do boju w kamizelkach kuloodpornych. Pokolenia wcześniej doszli do wniosku, że to próżne wysiłki. Za każdym razem, gdy wynajdywano lepsze materiały, pojawiały się nowe kule zdolne je przebić, a zadowalający wynik uzyskiwano kosztem zwiększenia obciążenia. Zwykle uniemożliwiało skuteczne korzystanie ze sprzętu. Jedynie hełmy dawały rzeczywistą ochronę przed kulami z broni osobistej i odłamkami, bardziej dla dobra zawartej w nich elektroniki niż żołnierza, ale i one nie były stuprocentowo pewne.
Lon poczuł pocisk odbijający się rykoszetem od jego hełmu. Siła uderzenia wbiła mu twarz w ziemię i oszołomiła. Słyszał w uszach dzwonienie zagłuszające wszelkie inne dźwięki. Kiedy znów zaczęły docierać do niego odgłosy z radia, rozmowy były stłumione i zdawały się dochodzić z ogromnej odległości. Potrząsnął głową, chcąc pokonać szok i włączył program diagnostyczny hełmu, żeby sprawdzić, czy elektronika nadal funkcjonuje.
Przesunął się piętnaście centymetrów naprzód, strzelając przy tym krótkimi seriami. Przeciwnik był już tak blisko, że nie można było chybić do żołnierzy, którzy wychylili się choćby trochę ponad poziom ziemi. Nolan schował się za pniem drzewa. Miał teraz choćby częściową osłonę.
Głęboki oddech. Oczy zamknięte na moment nadal łzawiły po otwarciu. Zamrugał gwałtownie. Rozmowy w radiu stawały się coraz głośniejsze, prawie normalne.
– Na ziemię i nie ruszać się! – Rozpoznał głos kapitana Orlisa i zauważył, że jest na kanale ogólnym kompanii. Po mniej niż pięciu sekundach usłyszał nadlatujące myśliwce, ich działka i rakiety. Dwa shrike’i przelatywały z południa na północ nad Belletieńczykami w wyłomie i dalej, nad otwartą przestrzenią, żeby ostrzelać tych, którzy ich osłaniali. Potem jeden odbił w lewo, a drugi w prawo.
Orlis zmienił kanał, żeby rozmawiać jedynie z porucznikami i podoficerami.
– Wykonają w sumie cztery naloty, po dwa na parę. Tuż po zakończeniu czwartego startujemy i walimy naprzód, aż połączymy się z Bravo.
„To powinno nam pomóc” – pomyślał Lon z osłoną hełmu zagrzebaną w ziemi. „Będą potrzebować czasu, żeby ochłonąć po takim piekle”. Ostrzał z powietrza był zabójczy dla celów na otwartej przestrzeni, bez osłony, a Belletieńczycy w luce między Alfa i Bravo znajdowali się dokładnie w takiej sytuacji. Liście na drzewach były już mocno przerzedzone, a z każdym nawrotem samolotów było ich coraz mniej. Lon odwrócił głowę, żeby coś zobaczyć. Shrike’i nawracały do drugiego przelotu. Działka zaczęły strzelać wcześniej tym razem, celując w wierzchołek klina, który przełamał linię obrony.
Widział błyski z lufy działka, smugi ognia i dymu ciągnące się za pociskami i nagle samolot przeleciał, lecz nie umilkł dźwięk broni rozrywającej szeregi wroga na północy.
„Nie pozwólcie im znowu ruszyć. Walcie, aż będą zbyt zszokowani, żeby cokolwiek zrobić” – zaklinał w duchu Lon. Nie myślał teraz o przeciwniku jak o ludziach, takich jak o sam, wykonujących rozkazy i usiłujących spełnić swój obowiązek. Im bardziej oberwą, im więcej zabitych i rannych, tym łatwiej będzie jego żołnierzom. Mniej przyjaciół i towarzyszy zginie.
Druga para myśliwców nadleciała do pierwszego uderzenia.
Kakofonia dźwięków zagłuszyła krzyki rannych i umierających Belletieńczyków. Niektórzy z nich byli nie dalej niż trzydzieści metrów od porucznika. Pas lasu też ucierpiał w wyniku nalotów. Kule zerwały listowie i mniejsze gałązki, pokiereszowały większe, a nawet pnie drzew. Rakiety połamały często ponadstuletnie okazy. Rozpoczęły się pożary. Czuł zapach palącego się drewna, nowy dodatek do smrodu bitwy – zapachu prochu i innych materiałów wybuchowych. Miał nadzieję, że jest zbyt wilgotno, aby ogień zbytnio się rozprzestrzenił. Las był za mokry, żeby pożar mógł przerodzić się w zagrożenie większe od tego, jakie stanowił przeciwnik.
Kolejny nawrót. Na parę sekund zacisnął powieki, koncentrując się na swoim wnętrzu. Za parę chwil będzie musiał poderwać się ze swoimi ludźmi. Kiedy nalot się zakończy, zaczną przedzierać się przez rzekę krwi i śmierci pozostawioną przez samoloty.
– Tebba, Weil. Kiedy przyjdzie czas, ruszcie wszystkich galopem. Im prędzej dobijemy na drugą stronę, tym mniej będzie ofiar. Zatkamy tę dziurę, a potem pomyślimy, co zrobić z tymi w środku.
– Niezła rzeź, poruczniku – zauważył Tebba. – Widzę tu paru tak posiekanych, że trudno stwierdzić, czy to ludzie.
„Po cholerę o tym gadasz” – pomyślał Lon, walcząc ze skurczem w żołądku.
Piąty nalot się skończył. W krótkiej chwili ciszy tuż po nim odniósł wrażenie, że słyszy nieco mniej jęków i wołań o pomoc. Starał się nie myśleć o rannych, których dosięgła śmierć, ale im bardziej się starał, tym więcej takich obrazów podsuwała mu wyobraźnia. „Lepiej oni niż my” – ta myśl wcale tak bardzo nie pomagała.
– Bądźcie gotowi – rozkazał kapitan Orlis. – Jak shrike’i nas miną, ruszamy.
Nolan przekazał rozkaz podoficerom i zmienił magazynek w karabinie na pełny, nie wyrzucając poprzedniego, nie do końca opróżnionego. Sprawdził, czy w komorze jest nabój, a broń odbezpieczona. Wtedy wróciły samoloty.
Zmienił pozycję, aby móc poderwać się z ziemi błyskawicznie i ruszyć natychmiast po rozkazie kapitana. Czekał na ten rozkaz, jednak kiedy nadszedł, zaskoczył go.
– Naprzód! – krzyknął na ogólnym kanale. Sam zerwał się na równe nogi, przesuwając broń do pozycji strzeleckiej.
Teren przed nim zmienił się znacznie od czasu, kiedy ostatnio go obserwował. Wyglądał, jakby przeszło po nim tornado, wybijając kanał szerokości czterdziestu metrów w leśnym pasie oddzielającym Oceanview od reszty Calypso. Dwadzieścia cztery rakiety powietrze-ziemia i ponad dwadzieścia pięć tysięcy pocisków z działka 25 mm zmieniło las w makabryczną sieczkę. Pnie drzew i gałęzie leżały porozrzucane jak porzucone zabawki. Nad ziemią unosiła się błękitnawa mgiełka. Tu i ówdzie widać było powalonych żołnierzy przeciwnika albo ich szczątki. Nawet w podczerwieni obraz był nieostry, gorące punkty pożarów, osmalone kawałki drewna i zwłok, ciała rannych i zabitych Belletieńczyków. Odruch wymiotny pojawił się na niezauważalny moment. Trzeba było się skupić na ważniejszych sprawach.
Lon szedł z drugą drużyną trzeciego plutonu. Rozglądał się w poszukiwaniu celów, ale nie dostrzegał żadnych ani przed sobą, ani po bokach. Nikt nie strzelał do jego ludzi. Dopiero gdy przeszli parę kroków, umilkły odgłosy uzbrojenia myśliwców kończących przelot nad pozycjami wroga na północy.
Potknął się o nogę. Samą nogę, w bucie i nogawce moro. Zatrzymał się na moment, a potem kopnął oderwaną kończynę na bok, pod gałąź jednego z wielu powalonych drzew. „Prawa noga” – uświadomił sobie po chwili, choć nie miało to najmniejszego znaczenia.
– W porządku, Tebba. Ściągaj drużyny, żeby utworzyć nową linię obrony. Niech będzie ciasna. Mamy tylko osiemdziesiąt metrów do obsadzenia przez trzy plutony.
Początkowa luka między Alfa i Bravo miała dziewięćdziesiąt metrów. Klin Belletieńczyków zepchnął linię obronną o kolejne siedemdziesiąt metrów, zanim Dirigentyjczycy zdołali go zatrzymać.
Kolejne drużyny trzeciego plutonu kierowały się do budowy nowej linii defensywy, zamykającej wyrwę. Plutony Carla Hopera poszły dalej i tam zajęły pozycje. Widzieli ludzi z kompanii Bravo nadchodzących z drugiej strony, zanim wróg podjął dalsze działania. Od północy zaczęły rozlegać się pojedyncze strzały, ale udało się zamknąć lukę przed poważniejszą akcją przeciwnika.
– Znowu idą na nas – oznajmił kapitan Orlis.
Lon zerknął ponad pniem drzewa, za którym się schronił. Zbliżali się nowym klinem, zaczynając wszystko od początku, zbierając po drodze tych, którzy przeżyli. Dopiero po chwili zauważył, że tym razem zmienili nieco kierunek uderzenia, idąc bardziej na prawo, w stronę kompanii Bravo, a może jeszcze dalej.
„Co nimi kieruje?” – zastanawiał się. „Co daje im siły?”. Nawet nie próbował odpowiadać na te pytania. Zajął się kierowaniem ognia swoich żołnierzy.
Potem ruszył drugi klin, z lewej, również zbierając niedobitków po pierwszym szturmie.
– Jeśli uda im się przebić bokami, zostaniemy z ręką w nocniku – odezwał się Weil. – Nie widzę, jak moglibyśmy ich powstrzymać, jeżeli za parę minut nie dostaniemy wsparcia shrike’ów.
Mimo że sierżant znajdował się daleko od niego, Lon pokręcił przecząco głową. Nie mogli liczyć na pomoc w tak krótkim czasie. Powrót na statki, uzupełnianie paliwa i amunicji, a potem ponowne dotarcie na pole bitwy zabierały zbyt wiele czasu. Byłby cud, gdyby udało się to załatwić w mniej niż godzinę.
– Zrobimy, co się da, Weil. Nie zapomnij o tym, żeby ktoś osłaniał nasze tyłki. Wewnątrz miasta może być parę setek ich wojska.
– Wyznaczyłem po jednym z drużyny do obserwacji południa.
Tebba zrobił to samo w trzecim plutonie.
Lon skinął głową.
Przez kolejne pół godziny toczyły się intensywne walki wzdłuż całego odcinka frontu powierzonego Lonowi. Kliny Belletieńczyków zatrzymały się, nie mogąc przejść przez strefę śmierci pomiędzy dwoma armiami. Od zachodu przybyło więcej Dirigentyjczyków, wspomagając już walczących. Później wschodni klin znów ruszył do przodu. Zwiększono jego liczebność, ale zanim udało mu się dotrzeć do linii Dirigentyjczyków, uderzyła w niego kolejna para myśliwców.
Tym razem wróg był na to przygotowany i odpowiedział. Lon był pewien, że co najmniej dwadzieścia cztery pociski przeciwlotnicze wzbiły się w powietrze. Prowadzący shrike eksplodował, zanim doleciał do linii. Drugi spadł w sam środek klina nieprzyjacielskich wojsk.
Lon czuł w gardle żółć. Był przekonany, że słyszał okrzyki radości żołnierzy przeciwnika. „I to by było na tyle” – pomyślał. W ciągu paru minut linie obronne zostały ponownie rozerwane. Coraz więcej Belletieńczyków szarżowało przez pole, do wnętrza wyrwy. Bez względu na straty ciągle napływali nowi.
Trwało to i trwało. Nie przerywali walki, chyba że na moment, aby umożliwić następnym pokonanie luki i wejście do miasta. Zmierzali ku jego centrum, zostawiając za sobą zabitych i zbyt ciężko rannych, nie mogących reszcie dotrzymać kroku.
– Dowództwo batalionu szacuje, że mniej więcej dwa tysiące Belletieńczyków przeszły przez nasze linie. – Kapitan Orlis wrócił właśnie z odprawy dowódców kompanii z rejonu Oceanview. – Calypso wycofało swoje wojska z linii obronnych wokół miasta, żeby jak najszybciej uderzyć i powstrzymać wroga, albo chociaż spowolnić jego atak, zanim my się w to włączymy. Z wyjątkiem drugiego batalionu reszta naszych z linii ruszy za piętnaście minut. Tylko kilka plutonów utworzy patrole.
– Kiedy przyjdzie kolej na nas? – spytał Lon.
– Wkrótce. Teraz zajmiemy się rannymi, naszymi i pozostawionymi przez nieprzyjaciela. Zrobimy zwiad, żeby się dowiedzieć, ilu Belletieńczyków zginęło w wyłomie, a potem ruszymy za wrogiem, pilnując tyłów, podczas gdy pozostali będą się starali dorwać nieprzyjaciela od przodu. Zaopiekujemy się wszelkimi punktami oporu między czołem i tyłem przeciwnika, gdziekolwiek to jest i zablokujemy ewentualną drogę ucieczki. Ruszamy prawdopodobnie za dwie godziny.
– Mamy planować działania na podstawie tych założeń? – Carl Hoper zawsze lubił konkretne rozkazy.
– Tak, dopóki nie przyjdą nowe. Po części zależy to od tego, ile czasu zajmie nam zebranie rannych. – Kapitan przerwał na chwilę. – W dużej części. Jeszcze nie mam żadnych liczb, z wyjątkiem tego, co dostałem od ciebie i Nolana. Czekam, aż sanitariusze dadzą mi pewniejsze dane.
– Kto przeprowadzi zwiad?
– Żołnierze z Charlie i Delta, bo nie brali większego udziału w walce. Już rozesłali ludzi do liczenia i sprawdzenia, czy nie ma tu gdzieś więcej wojsk wroga, czekających na odpowiedni moment, żeby nas dopaść.
Plutony Lona zaczęły zmniejszać liczebność. Trzech ludzi zginęło w ataku Belletieńczyków – dwóch z czwartego, jeden z trzeciego. Pięciu odniosło na tyle poważne obrażenia, że potrzebowali sesji w tubach pourazowych, a dwóch z nich musiało się liczyć z odesłaniem na rehabilitację, zanim zdołają wrócić do służby. Było jeszcze dziewięciu lżej rannych, którzy – jak Lon – mogli walczyć dalej.
Było jeszcze za wcześnie, żeby Nolan czuł żal związany ze stratą kolejnych żołnierzy. Czuł się jeszcze zbyt ogłuszony, aby to do niego dotarło. Nawet własne rany nie robiły na nim większego wrażenia. Robił to, co było w danej chwili niezbędne. Rozmawiał z dowódcami drużyn i grupami żołnierzy. Słuchał ich. Wydawał konieczne rozkazy. Wszystko automatycznie, zgodnie z wyćwiczoną rutyną. Wypił kilka łyków wody i zaczął jeść, dopiero kiedy Tebba zmusił go do tego.
Woda tylko trochę złagodziła uczucie suchości w ustach i gardle. Z trudem przełykał jedzenie. Kiedy zjadł połowę racji, podszedł do Carla Hopera, który również się posilał. Lon wydawał się zadowolony, że może odłożyć rację żywnościową. Rozmawiali parę chwil, szczegółowo omawiając straty w swoich plutonach. Potem porucznik wrócił do swoich. Dwie godziny dobiegały końca.
Świt. Lekki deszcz padał na Oceanview, pogłębiając przygnębienie Lona. Drugi batalion był już w marszu za Belletieńczykami. Kompanie Charlie i Delta szły przodem, równoległymi ulicami, pod osłoną patroli oddalonych nieco po bokach. Alfa i Bravo maszerowały za nimi w odległości trzystu, czterystu metrów za szpicą, również z osłoną boczną i tylną strażą. Carl Hoper opiekował się prawą flanką oraz tyłami.
Lon wlókł się lewą stroną ulicy, między plutonami, z trzymającą się blisko trójką żołnierzy z drużyny Dava Grotta, jako nieoficjalną osobistą ochroną. Jak zawsze byli to Phip, Janno i Dean. Marsz batalionu był wkurzająco powolny, nigdy więcej niż półtora kilometra na godzinę, ponieważ prowadzące kompanie dokładnie sprawdzały budynek po budynku, poszukując kryjących się Belletieńczyków gotowych zaatakować oddział od tyłu. Podpułkownik Flowers nie zwiększał tempa. Zarządzał częste postoje, niezbyt satysfakcjonujące momenty odpoczynku dla ludzi, którzy spali zbyt mało i przeżyli zbyt wielkie niebezpieczeństwo.
Mimo nękania z powietrza i przybycia jednostek lądowych blokujących ich postęp siły Belletieńczyków wciąż parły naprzód w kierunku dzielnicy rządowej. Ani Calypsjanie, ani pułkownik Gaffney nie zdołali zgromadzić na drodze wroga dość wojska, aby powstrzymać go za każdym razem na dłużej niż kilka minut. Nieprzyjaciele, gdzie się dało, obchodzili blokady, a jeśli nie – przedzierali się przez przeszkody, pozostawiając za sobą ponury szlak martwych i ciężko rannych.
„Jedynie wyniszczenie może ich zatrzymać” – pomyślał Lon. Każda potyczka była kosztowna dla sił wroga. Już mieli z tysiąc ludzi mniej niż na początku. „Co da im zdobycie budynku rządu, jeżeli nie będą mieli ludzi do obrony?”. Nie znał odpowiedzi na to pytanie. Cała ta inwazja wydawała mu się pozbawiona większego sensu. Nie rozumiał, jak rząd Belletiene wyobraża sobie teraz podbój Calypso. Dopiero po jakimś czasie doszedł do czegoś, co mogłoby być choć częściowym wyjaśnieniem sytuacji. „Gorączka złota od tysięcy lat pozbawiała ludzi rozumu” – skonstatował w duchu. A złoto było jedynym towarem, jakiego na Calypso nie brakowało.
Przez większą część czasu nie potrafił uporządkować wrzawy informacyjnej panującej na kanałach radiowych, rozmów o kolejnych potyczkach, ruchach wojsk, stratach wroga, zarówno w samej stolicy, jak i w The Cliffs. Walki w tym mieście przeniosły się do samego centrum. Toczyły się o każdą przecznicę dzielnic mieszkalnych i handlowych. Spora część największej aglomeracji Calypso płonęła. Belletieńczycy podpalali budynki, żeby pozbawić obrońców osłony.
Lon potrafił koncentrować się jedynie na danych, których naprawdę potrzebował: na meldunkach ze swoich drużyn i informacjach przekazywanych z kompanii Delta oraz Charlie. Poruszał się na ołowianych nogach, patrzył szklanymi oczami. Starał się być bardziej świadom otoczenia i zwracać większą uwagę na komunikaty radiowe, ale rzadko udawało mu się to osiągnąć, a jeśli już, to jedynie na krótko. Nie pomagała siła woli i poczucie winy. „Nie mogę teraz odpuszczać. Sam dałbym popalić każdemu, kto robiłby to, co ja teraz” – strofował siebie w myślach.
Wreszcie nadszedł czas na dłuższą przerwę. Podpułkownik Flowers nakazał schronienie się w najbliższych budynkach, rozstawienie wart i dwugodzinny odpoczynek. Dotarło do niego, że żołnierzom potrzeba czegoś więcej niż dziesięciominutowe popasy, że dochodzili do stanu, w którym nie będą mogli działać skutecznie, gdyby doszło do bezpośredniej walki.
Lon rozlokował swoich, dopilnował rozstawienia posterunków i sam padł w narożniku jakiegoś pokoju. Nie miał sił na obchód i rozmowy z żołnierzami, aby pokazać, jak bardzo się o nich troszczy. Był kompletnie wyczerpany. Pozwolił umysłowi na odpoczynek, którego domagał się już od paru godzin. Zasnął, zanim zdążył westchnąć z ulgą, że nie stoi już na nogach.
Dwie godziny dobiegały końca, kiedy zbudziło go wezwanie kapitana Orlisa.
– Wróg został zatrzymany – oznajmił kapitan. Zrobił pauzę, aby zyskać pewność, że komunikat dotarł do adresata. – Toczy się wielka bitwa kilka przecznic na zachód od budynku rządu. Na razie mamy rozkaz się nie wtrącać.
– Jak długo? – Lon z trudem opanowywał ziewnięcie.
– Nie wiem. Chyba jeszcze ze dwie godziny.
* * *
Lon zdołał przespać jeszcze godzinę po rozmowie z każdym dowódcą drużyny i z Tebbą oraz Weilem. Parę minut przed południem chwila wytchnienia ostatecznie dobiegła końca.
– Ruszamy dalej – zakomunikował Orlis wszystkim porucznikom i sierżantom. – Belletieńczycy bronią się tam, gdzie ich zatrzymaliśmy, częściowo w budynkach rządowych i w sąsiednich biurach cywilnych. Rząd chce, żebyśmy ich stamtąd wykurzyli. Startujemy za pięć minut.
Lon zauważył, że jego ludzie niemal bez słowa podnosili się i gotowali do wymarszu. Nie była to jedynie oznaka doskonałej dyscypliny, byli zbyt spokojni. „Zły znak. Są tak rozbici i zniechęceni, że nie chce im się nawet marudzić” – pomyślał. Rozglądał się dookoła. Nie skomentował tego na głos, ale wiedział, że musi się mieć na baczności, postarać się wyrwać ich z tej apatii.
– Kapitanie, wiemy coś o sytuacji w The Cliffs? – spytał, kiedy wyruszyli.
– Nic z bieżącej chwili. Ostatnio mówiono, że mają tam ten sam problem, co my tutaj. Belletieńczycy weszli do miasta, znaleźli miejsce do obrony i niszczą budynki dookoła, żeby stworzyć sobie szersze pola ostrzału. Wiem, że to bez sensu, chyba że spodziewają się wsparcia, ale na razie niczego takiego nie zaobserwowaliśmy. Na razie.
– Gdyby ściągnęli tu więcej swoich, znaleźlibyśmy się w mniejszości. I bez tego mamy dość kłopotów.
„My możemy spodziewać się pomocy dopiero za parę tygodni” – pomyślał, nie doczekawszy się komentarza kapitana.
Wsłuchiwał się w narastające odgłosy bitwy. Alfa szła wprost na źródło hałasu. Na początku marszu nie spotykali wielu cywilów, ludzi śmiałych na tyle, żeby wynurzyć się ze swoich kryjówek, wejść, okien, cienia. Wyglądali na ulicę i ponownie kryli się we wnętrzach, które – jak sądzili – zapewniały im minimum bezpieczeństwa.
Rozległ się wyjątkowy huk, wybuch tak potężny, że Lon poczuł gasnącą falę uderzeniową. Wielka chmura czarnego dymu uniosła się nad jednym z budynków na południowym wschodzie. Kątem oka dostrzegł dwóch cywilów padających na podłogę wewnątrz domu, za wielkim oknem, które zadrżało, ale się nie rozbiło.
Kompania Alfa zatrzymała się natychmiast, a kapitan Orlis próbował dowiedzieć się, co się stało.
– Belletieńczycy mieli czas, żeby zaminować budynek naprzeciw sekcji, gdzie utworzyli swój front. Dość materiałów wybuchowych, aby zawalić całą budowlę – przekazał swym oficerom i sierżantom. – Prawdopodobnie było tam trochę naszych, chyba cały pluton. Nie wiadomo jeszcze, czy Dirigentyjczyków, czy Calypsjan.
Lon poczuł ucisk w gardle i przełknął ślinę. Pięćdziesięciu lub więcej ludzi zabitych za jednym zamachem?! Jeżeli budynek runął, są niewielkie szanse, że udało im się przeżyć.
– Jeżeli udało im się zaminować jeden dom, mogli zrobić to samo z innymi – zauważył.
Kapitan Orlis nic na to nie powiedział.
Alfa dostała się pod ogień przeciwnika trzysta metrów od jego twierdzy. Początkowo byli to snajperzy z miotaczami laserowymi, cisi zabójcy. Zanim się zorientowano, padło dwóch ludzi z czwartego plutonu. Pozostali rzucili się w poszukiwaniu osłony. Ponieważ maszerujące kolumny trzymały się blisko ścian budynków po obu stronach ulicy, nietrudno było się schować. Lon pobiegł za Phipem Steesenem i Davem Grottem na klatkę schodową najbliższego domu. Pamiętał przy tym o wysadzonym budynku. Dzięki zniszczeniu go snajperzy wroga mieli dobry widok na Alfę. Ruiny znajdowały się tuż przed nimi.
– Wyślij ludzi w poszukiwaniu min, szybko – rozkazał Tebbie. – Niech wszystko sprawdzą.
Tebba skinąwszy głową, przekazał rozkaz dowódcom drużyn i pojedynczym żołnierzom.
Lon szedł z drugą drużyną, sam bacznie rozglądając się po pomieszczeniach. Uniósł osłonę hełmu na tyle, żeby wdychać powietrze w budynku z pominięciem filtrów. Wisiał tu ciężki zapach pozostawiony przez zużyte materiały wybuchowe. Ledwie widoczna mgiełka, smród prochu i granatów, najbardziej znajomy odór dla każdego żołnierza w galaktyce. Żaden człowiek nie mógł jednak wy wąchać materiałów gotowych do wybuchu, a tych obawiał się najbardziej.
– Nic tu nie ma, poruczniku – odezwał się Tebba. – Nic, co dałoby się wykryć. – Przeszukiwanie nie trwało więcej niż trzy minuty. Istniało zagrożenie, że pułapki ukryto lepiej, niż dałoby się stwierdzić podczas tak pospiesznej inspekcji.
– W porządku. Niech dwóch lub trzech nadal szuka, Tebba. Może pobędziemy tu troszeczkę. Kapitan kazał się nam tu urządzić i znaleźć dobre punkty do ostrzału wroga. Najlepszy jest wschodni skraj budynku. Czy z górnych pięter mamy dobre pole ognia?
– Nie za bardzo, poruczniku. Lepsze są okna i wejścia od frontu i z tyłu budynku. Jest też drabina na dach. Posłałem tam już czwartą drużynę. Metrowy parapet z plastbetu daje tam jakąś osłonę. Mają czyste pole ostrzału sąsiedniego domu, gdzie siedzi przeciwnik.
– Ile miejsca jest na tym dachu?
– Nie ryzykowałbym wysłania tam więcej niż jednej drużyny, poruczniku. Byliby zbyt stłoczeni.
Lon pokiwał głową.
– Ludzie Weila są na domu obok. Kiedy się tu urządzimy, pójdę zobaczyć, co u nich.
– Może być trudno – zauważył Tebba. – W żadnym budynku nie ma drzwi z tej strony. Ktoś może pana zauważyć.
Lon zaśmiał się.
– Mogę wyjść przez okno, jeśli będzie trzeba. Ktoś z czwartego otworzy mi okno w tamtym domu.
Tebba wzruszył ramionami.
– Może posłać tam z panem paru ludzi?
– Nic z tego, Tebba. Nie potrzebuję ochrony. Jeżeli obok będzie miejsce dla naszych, dam ci znać i wtedy paru poślesz, żeby być bliżej wroga.
Przeszedł na wschodni koniec domu, chcąc samemu zobaczyć pole ostrzału swoich żołnierzy. Rozmawiał z kapitanem Orlisem, który potwierdził, że mają się przyczaić na jakiś czas, a potem postarać się zadać jak największe straty, gdyby przeciwnik się wychylił.
– Trwa jakaś wielka narada wojenna – powiedział kapitan. – Starają się ustalić, co mamy zrobić. – Lonowi zdawało się, że słyszy niesmak w głosie dowódcy, ale nie mógł być tego pewien.
„Na razie ich zablokowaliśmy. Jeżeli nie nadlatuje kolejna flota Belletieńczyków, nie pozostaje nam nic innego, niż czekać, aż skończy im się żarcie i amunicja. Przeczekać. Będą musieli się poddać wcześniej czy później” – pomyślał.
Wydawało się to absolutnie logiczne. Jednak nie czuł się lepiej. Calypsjanie byli na tej wojnie równie nielogiczni jak Belletieńczycy.
Bitwa trwała całe popołudnie i polegała głównie na wymianie ognia karabinowego ponad dwustumetrowym pasem ziemi niczyjej. Dystans ten był zbyt daleki dla prowadzenia celnego ostrzału z granatników, a Belletieńczykom chyba brakowało rakiet. Lon uważał, że oszczędzali te, które im pozostały, w celu obrony przed shrike’ami Dirigentyjczyków. Okupowali obszar o powierzchni około siedmiuset pięćdziesięciu metrów kwadratowych, mieszczący ze dwadzieścia budynków. Postawili barykady w poprzek ulic oraz między budynkami i, o ile można było coś za nimi zobaczyć, ciągle wzmacniali swoje linie obronne.
W odpowiedzi na to Calypsjanie i Dirigentyjczycy robili wszystko, by wzmocnić własne linie, otaczając wroga szczelnym kręgiem wojska. Gdzie to było możliwe, żołnierze zajęli pozycje we wnętrzach budynków najbliższych wroga i za własnymi barykadami pomiędzy domami. Sprowadzono bardziej zaawansowany sprzęt do sprawdzenia, czy żaden z budynków nie został zaminowany.
Plutony Lona zbliżyły się nieco do przeciwnika. Za budynkiem, w którym schronili się, kiedy zaczął się ostrzał snajperów wroga, stał jeszcze jeden, niezniszczony. Oba plutony przeniosły się do niego, chowając się za prowizorycznymi szańcami z dwóch rozbitych ciężarówek, stosów mebli biurowych i zgromadzonych kamieni. Za zaimprowizowanymi barykadami wykopano rowy strzeleckie rozchodzące się na dwie strony.
Słońce zaszło, a z kwatery pułku nie nadszedł nowy plan działania.
– Myślę, że to dobrze – stwierdził Lon. Siedział obok Tebby Girany. Jedli. – Znaczy, że nie postanowili zrobić czegoś głupiego, na przykład ataku frontalnego. Możemy tu tak sobie siedzieć i poczekać, aż Belletieńczycy sami zrezygnują.
– Nie wydaje się, żebyś był o tym przekonany – zauważył Tebba.
– Właściwie nie bardzo na to liczę.
– Nie sądzę, żeby pułkownik Gaffney zgodził się na coś równie ryzykownego. Nie teraz, kiedy straciliśmy tylu ludzi.
Wiedzieli już, że pluton pogrzebany pod gruzami wysadzonego budynku pochodził z Dirigentu. Czterdziestu żołnierzy z pierwszego batalionu uznano za zaginionych, najprawdopodobniej zabitych, ponieważ nikt nie mógł dostać się do ruin w poszukiwaniu ewentualnych niedobitków.
Pół godziny później, przez radio, odbyła się odprawa oficerów drugiego batalionu.
– Mamy nowy plan operacji – rozpoczął podpułkownik Flowers. – Nie jestem szczęśliwy z tego powodu i sądzę, że będziecie mieli podobne odczucia, ale jak zawsze wykonamy swoje rozkazy.
„Zaczyna się” – pomyślał Lon. Zamknął oczy, słuchając dalej słów pułkownika.
– Kontrakt zobowiązuje nas do wsparcia wszelkich działań podjętych przez Calypsjan, a oni chcą zaatakować wojska wroga w stolicy, co zmusza nas również do natarcia. Ruszą jako pierwsi, od wschodu. Jak tylko zaczną, dołączymy do nich. Mamy wejść i rozbić wszelki opór wroga.
„Pułkownik Gaffney nie powinien do tego dopuścić. Zawsze jest jakiś sposób” – oponował w duchu Lon.
– Uczynimy wszystko, żeby zminimalizować nasze straty – ciągnął Flowers. – Ponieważ ma to „być szerokie natarcie, ze wszystkich stron, zastosujemy taktykę skoków na poziomie kompanii, jeden pluton rusza naprzód, pozostałe go osłaniają. Będziemy także mieli wsparcie z powietrza. Pułkownik Gaffney uruchamia do tego wszystkie shrike’i, na trzy zmiany. Nie będą stanowiły stałej osłony, ale to najlepsze, co możemy zrobić. O ile dobrze rozumiem, Calypsjanie nalegają, żebyśmy pokonali wroga przy minimalnych uszkodzeniach ich drogocennych budowli. – Kiedy to mówił, w głosie pułkownika słychać było wyraźną gorycz. – Calypsjanie mają rozpocząć swoje natarcie za czterdzieści pięć minut. My ruszamy pięć minut po nich, bez względu na to, czy będą się trzymać planu, czy nie.
– Nie podoba mi się to wszystko, poruczniku. – Weil Jorgen korzystał z prywatnego kanału. – Wykonam rozkaz, ale musi pan wiedzieć, że to mi się nie podoba. Nie musimy atakować.
– Dopóki nie awansują nas do Rady Pułków, możemy jedynie wykonywać rozkazy, Weil. – Lon starał się nie okazywać emocji. Sam fakt, że Jorgen wypowiedział te słowa, świadczył o tym, jak bardzo zaniepokoił go plan bezpośredniego ataku na siły Belletieńczyków. – Zróbmy wszystko, co się da, żeby straty były jak najmniejsze.
– Jedna ofiara tego wariackiego planu, to zbyt wiele.
„Prawda” – pomyślał Lon, jednak ze względu na dyscyplinę nie mógł powiedzieć tego na głos. „Nie mogę uwierzyć, że pułkownik na to poszedł” – dodał w duchu. Każdy w korpusie mógł zgłaszać swoje propozycje, ale KND nie był demokracją. Kiedy rozkazy zostały wydane, należało je wykonać. Żadna armia nie mogłaby funkcjonować w innym systemie.
– Po prostu przygotuj ludzi – Tebba powiedział to samo, co wcześniej Weil, jednak w bardziej dyplomatyczny sposób.
Lon wpatrywał się w zegar. Miał nadzieję, że usłyszy początek ataku Calypsjan i zauważy nagły wzrost intensywności ostrzału. Wymiana ognia snajperskiego wyraźnie osłabła. Obie strony starały się oszczędzać amunicję, strzelając jedynie do wyraźnych celów.
„Jeżeli mamy wyruszyć pięć minut po Calypsjanach, jest jeszcze jakaś nadzieja” – pomyślał Nolan, nie bardzo w to wierząc.
„Zawsze jest możliwość, że zmienią zdanie i nie zaatakują. Może pułkownik Gaffney wciąż rozmawia z ich przywódcami i próbuje przekonać ich, że ten plan jest głupi”.
Zdarzały się sytuacje, kiedy frontalny atak na wroga mógłby być najlepszą taktyką, jednak w korpusie dominowało przekonanie, że takie działania powinny być wyjątkowe.
„Prawie zawsze jest bardziej skuteczne wyjście” – powtarzał jeden z instruktorów klasie dowódców na obozie szkoleniowym. „Wszystko sprowadza się do tego, żeby je znaleźć i nie tracić ludzi. Niepotrzebna strata żołnierzy, marnowanie sił jest największym grzechem w korpusie”.
Lon usłyszał nagły wzrost siły ognia. Choć dochodził z daleka, był zupełnie wyraźny. Sprawdził czas, żeby być gotowym na rozkaz do natarcia. Pięć minut. Powiedział Tebbie i Weilowi o swoim spostrzeżeniu, łącznie z przypuszczeniem, że właśnie rozpoczął się atak Calypsjan. Ledwie skończył, kiedy kapitan Orlis poinformował go, że odliczanie pięciu minut już trwa.
Podpułkownik Flowers dał dowódcom swoich kompanii szczegółowe instrukcje na temat ich roli w natarciu. Jednak dotyczyły one głównie początkowej fazy walki, dalej mieli improwizować.
– Wykorzystamy wszelkie znalezione słabe punkty – powiedział Flowers. – Pchajcie najmocniej, jak się da, ale nie zachowujcie się niczym lemingi.
Lon rozmawiał ze wszystkimi dowódcami drużyn, starając się łagodzić napięcie, jakie musieli odczuwać. Sam je czuł. Kiedy pozostała jedynie minuta z wyznaczonego czasu, zakończył rozmowy i czekał na rozkaz do ruszenia naprzód. Pierwszy pluton kompanii Alfa miał być szpicą. Za nim szedł drugi, a następnie ludzie Lona: trzeci i czwarty. Jak zwykle miał dołączyć do trzeciego.
– Pierwsze cztery shrike’i są już w drodze – poinformował kapitan. – Rozpoczną atak za mniej więcej dziewięćdziesiąt sekund. Kiedy uderzą, ruszamy. Na mój rozkaz.
„Ciekawe, gdzie uderzą?” – zastanawiał się Lon. Wchodzący do walki bezpośrednio po nalocie mieli największą szansę na przeżycie. Rakiety i działka czterech myśliwców powinny zdezorganizować obronę. „Może pójdą szeroko, rozbiją jak najdłuższy odcinek linii obrony wroga”. Usłyszał nadlatujące samoloty, dwie pary na różnych kursach. Nie widział ich. W ciemności maszyny były prawie niewidoczne dla ludzkich, a także elektronicznych oczu.
Najpierw poleciały rakiety. Płomienie ognia z silników znaczyły ich trasę na niebie. Potem samoloty zaczęły ostrzeliwać budynki na obrzeżu linii obronnych Belletiene, przenosząc ogień z lewa na prawo, żeby objąć jak najszerszy odcinek frontu.
– Pierwszy pluton, naprzód! – rozkazał kapitan Orlis. – Reszta, ogień osłonowy.
Lon przekazał rozkaz swoim podwładnym, celując w okno na trzecim piętrze i puszczając pierwszą serię, kiedy pierwszy pluton wystartował. Strzelał od okna do okna, wypatrując jakiegokolwiek ruchu, śladu broni przeciwnika.
Ruszył drugi pluton osłaniany również z przodu przez pierwszy, a także z tyłu przez trzeci i czwarty. Shrike’i wykonały kolejny nalot na budynki okupowane przez przeciwnika, tym razem uderzając w innym miejscu, ale nadal szeroko siejąc zniszczenie.
Nadeszła kolej trzeciego plutonu.
Lon poderwał się jako pierwszy z Janno Belzerem, Deanem Ericksem i Phipem Steesenem tuż za nim. Phip z prawej, pozostali z lewej. Lon nie miał nic wspólnego z takim ustawieniem. Przyjaciele sami przydzielili sobie zadanie trzymania się blisko porucznika w momentach zagrożenia. Najpierw sunęli do przodu na łokciach i kolanach, potem czołgali się dalej z trzymanymi za pasy karabinami na przedramionach. Mieli do przebycia dwadzieścia metrów do najbliższej osłony, jaką był krawężnik po wschodniej stronie ulicy. Kilkanaście centymetrów plastbetu na skraju jezdni miało być ich jedynym schronieniem.
Belletieńczycy strzelali sporadycznie w ich kierunku, ale bez większego entuzjazmu. Lon nie wiedział, czy było to spowodowane ogniem osłonowym prowadzonym przez resztę kompanii, czy też nie byli jeszcze wystarczająco zorganizowani... a może mieli tak mało amunicji, że nie reagowali nawet na bezpośredni atak.
Jak tylko pluton dotarł do krawężnika, żołnierze przyjęli pozycje strzeleckie, celując w okna i drzwi, gdzie mogli być Belletieńczycy. Część z nich mogła obserwować jedynie wyższe kondygnacje, ponieważ ruiny wysadzonego budynku zasłaniały im widok.
„Następny skok będzie przez te ruiny” – pomyślał Lon.
– Tebba, kiedy wejdziemy na te gruzy, chcę, żeby każdy dowódca drużyny i jego asystent nasłuchiwali, czy nie ma pod nimi rannych – powiedział.
– Tak jest, poruczniku.
Czwarty pluton pokonywał ulicę. Dojdą do skraju zniszczonego budynku. Lon dzielił uwagę na prowadzenie ognia osłonowego i obserwowanie postępów tego pododdziału. Ogień przeciwnika stawał się coraz bardziej uporządkowany. Nolan widział, jak jeden z żołnierzy czwartego plutonu został ranny. Kula trafiła go w nogę, tuż nad cholewą. Zatrzymał się na moment i ruszył dalej, oszczędzając postrzeloną nogę pozostawiającą krwawy ślad. Do osłony brakowało mu dziesięć metrów. Tam będzie mógł zaopatrzyć ranę.
Po chwilowej przerwie plutony ruszyły do drugiego skoku naprzód. Dwa shrike’i wykonały ukośny nalot na front. Rakiety utworzyły dwie wyrwy w linii obronnej przeciwnika. Jednak dziury znajdowały się dość wysoko. Jedna na drugim, a druga na szczycie trzeciego piętra budynku. „Nic, przez co moglibyśmy dostać się do środka” – pomyślał Lon.
– Dopóki nie znajdziemy się na drugim skraju ruin, nie warto strzelać granatami – powiedział Tebbie i Weilowi. – Ale wtedy niech operatorzy granatników będą gotowi.
Pierwszy pluton dotarł jedynie pięć metrów przed czwarty. Drugi minął je, żołnierze płasko na brzuchach z pochylonymi głowami, z widocznością na nie więcej niż metr, metr dwadzieścia.
Lon poczuł, że ktoś szarpnął go za prawą stopę, jakby próbował zerwać z niej but. Odwrócił się. Część obcasa została oderwana, najprawdopodobniej przez kulę. Nie czuł żadnego bólu, mógł bez problemów poruszać palcami i stopą. „Blisko” – pomyślał, przyciągając stopę bliżej tułowia. „Zbyt blisko”.
Drugi pluton zatrzymał się trzy metry przed pierwszym. Lon kazał trzeciemu znów ruszać do przodu.
– Idziemy aż do ruin po naszej stronie. Nie zatrzymujcie się. Będziemy tam mieli lepszą osłonę. Ludzie ze skrzydeł niech się wsuną bliżej środka, to cały pluton się zmieści.
Czwarty także wejdzie na gruzy, po lewej. Da im takie samo polecenie we właściwym czasie.
Czołgał się tak szybko, jak mógł, wbijając łokcie i kolana w ziemię po zejściu z wybrukowanej ulicy. Ruiny dawały lepszą osłonę niż krawężnik, jednak – przynajmniej w zachodniej części – nic nie wystawało wyżej niż metr. Dwóch ludzi z drużyny Bena Frehra odniosło rany. Jeden lekką, drugi wymagał pomocy przy opatrywaniu rany i dotarciu pod osłonę resztek ściany.
Kolejny raz czwarty pluton posunął się do przodu. Lon skierował całą uwagę na wroga, nie oszczędzając tym razem amunicji. Klęczał na jednym kolanie, lekko wychylony zza większego kawałka gruzu. Był tak skoncentrowany na strzelaniu, że ledwie dochodziły do niego rozmowy prowadzone na kanale dowódców, komentarze z walki, wypowiadane głosami wielu oficerów i sierżantów relacjonujących sytuację na ich odcinkach.
Kiedy nadeszła kolej trzeciego plutonu, znaleźli się w samym środku ruin. Bloki plastbetu, belki i fragmenty mebli zagradzały im drogę. Teren był niepewny, gruz osuwał się pod nogami. Lon przewrócił się na bok, przyciskając ramiona do tułowia, żeby się nie zranić i przyjąć siłę uderzenia na ramiona i hełm. Poczuł lekki zawrót głowy i ból w paru miejscach, o którym wiedział, że wkrótce zapomni o nim.
Czwarty pluton również wchodził w ruiny za Lonem. Wkrótce jego pododdziały stanowiły najdalej wysuniętą część drugiego batalionu. Reszta kompanii Alfa przesunęła się na bok, kryjąc się za zachodnim skrajem rumowiska. Naruszyło to symetrię ataku, ale dało batalionowi solidny rdzeń, niczym kciuk wbijający się w oko przeciwnika, a stu pięćdziesięciu ludzi zdolnych do walki mogło zapewnić bardziej skuteczny ogień osłonowy kompaniom na obu skrzydłach.
Z ruin wzbijały się rakietowe granaty wystrzeliwane w stronę budynków zajmowanych przez wroga, które znalazły się teraz w ich zasięgu. Niektórzy operatorzy granatników byli niezwykle celni, zdolni trafić w okno nawet na granicy zasięgu broni.
– Poruczniku, nie można stwierdzić, czy pod gruzami są jeszcze żywi – zameldował Tebba po pięciu minutach spędzonych na rumowisku. – Przy takim hałasie nie usłyszelibyśmy ludzi wrzeszczących ze wszystkich sił.
– Postarajcie się, Tebba.
„I tak żaden z nich nie może krzyczeć. Gdyby ktoś był przytomny, zawołałby pomoc przez radio, gdyby ono działało” – dodał Lon w duchu.
Wreszcie atak zaczął odnosić jakiś skutek. Ogień z pozycji obronnych Belletieńczyków tracił siłę i jego natężenie nie wzrosło, kiedy pozostałe kompanie drugiego batalionu kontynuowały swój marsz.
– Znów kolej na nas – oznajmił Orlis. – Taka sama taktyka jak przedtem. – Kapitan przesunął się bliżej Lona parę minut wcześniej, ale nadal porozumiewali się przez radio.
– Zbyt blisko, żeby się czołgać, prawda, kapitanie? Nie doszliśmy już do punktu, z którego możemy biec do celu?
– Prawie, ale jeszcze niezupełnie. Przynajmniej dopóki ostatni pluton nie wyjdzie spod osłony, jaką daje ten... budynek. Pułkownik Flowers wyda rozkaż.
Na wschodnim krańcu rumowiska Lon wahał się za ostatnimi resztkami osłony. Na chwilę poczuł silny uścisk strachu; nie miał wcale ochoty opuszczać tej ostatniej iluzji bezpieczeństwa. Drżały mu ręce, rozpoznał swój lęk i chcąc go pokonać, zmusił się do przejścia na drugą stronę fragmentu ściany. Odczołgał się od niej na tyle daleko, żeby zapomnieć o pokusie powrotu. Popatrzył na prawo i lewo, szukając swoich ludzi. Trzeci pluton ruszył naprzód.
Czwarty sunął za nimi, kiedy kapitan Orlis wydał rozkaz nałożenia bagnetów. Lon wyciągnął swój z pochwy i przyczepił go do lufy karabinu. Cała operacja zajęła mu nie więcej niż sekundę.
Najbliższe pozycje wroga znajdowały się jeszcze sto metrów od nich. Z budynków i prowizorycznych barykad między nimi dochodziły pojedyncze strzały, ale było to za mało, żeby zatrzymać batalion i zbyt nieskuteczne, aby wyrządzić poważniejsze straty, jakie niewątpliwie byłyby skutkiem bardziej zdecydowanej obrony.
„Skończmy już z tym!” – pomyślał Lon, patrząc na kapitana Orlisa. „Wstańmy i wejdźmy do środka”.
– Calypsjanie przebili się przez wschodnią linię – powiedział kapitan kilka sekund później. – Meldują o przełomie, ale nadal się toczą ciężkie walki.
Minęła następna minuta, trzeci pluton znowu się czołgał, kiedy rozległ się rozkaz, na który Lon czekał z taką niecierpliwością.
– Powstań! Biegiem marsz!
Zerwał się, zanim przebrzmiały ostatnie słowa, rozglądając się na boki, żeby się przekonać, czy wszyscy się podnieśli. Alfa posuwała się biegiem, ale w szyku, niezbyt prędko. Tempo było takie, aby można było prowadzić w miarę skuteczny ogień do celów w zasięgu stu metrów, a przecież wróg znajdował się teraz w takiej właśnie odległości. Kiedy Dirigentyjczycy się podnieśli, intensywność ostrzału z pozycji przeciwnika wzrosła dramatycznie. Nie wyglądało, jakby ci sami ludzie zaczęli szybciej strzelać. Lon był pewien, że mieli przed sobą więcej wojska niż przedtem. „Czekali na nas” – skonstatował w myślach. Policzki oblał mu rumieniec. „Czekali, aż staniemy się łatwym celem”.
Jednak żeby dopaść wroga, ten musiał sam się odsłonić. Lon strzelał do wszystkiego, co żyje, nie troszcząc się o utrzymanie reżimu trójstrzałowych serii. Zmienił magazynek. Był zaledwie pięćdziesiąt metrów od przeciwnika.
Dostrzegł wejście. Dwuskrzydłowe drzwi zostały wcześniej wysadzone. Dookoła leżały ich resztki. Celował dokładnie w otwór, gotów do szarży i stawienia czoła wszystkiemu, co się w nim kryje. Przez chwilę zapomniał o zadaniach dowódcy. Myślał jedynie o dostaniu się do środka i zwarciu z wrogiem. Przyspieszył kroku. W garnizonie dużo biegał. Na Ziemi jako nastolatek myślał nawet, że ma zadatki na mistrza. Ostatnie czterdzieści metrów pokonał niemal w sprinterskim tempie.
W ostatniej chwili Phip zabiegł mu drogę, zmuszając do zwolnienia. Janno i Dean wyprzedzili ich i pierwsi wpadli do wnętrza. Zwrócili się w obie strony i Lon widział błyski z luf ich karabinów, rozświetlające mrok sieni. Strzelali ogniem ciągłym, na pytania przyjdzie czas później.
Była to zwyczajna sień, szeroka na pięć metrów i długa na sześć, z drzwiami po dwóch stronach wąskiego korytarza biegnącego wzdłuż budynku. Z tyłu były schody i windy. Janno z Deanem pobiegli do schodów, a reszta ich drużyny z Lonem wpadła do środka. Zobaczyli granat ręczny w podskokach spadający schodami z pierwszego piętra.
– Granat! – wrzasnął Janno i padł na podłogę. Wszyscy poszli w jego ślady. Jedyna obrona, jaką mogli zastosować.
Granat eksplodował na czwartym stopniu od dołu i to prawdopodobnie pozwoliło im przeżyć. Większość odłamków poleciała do góry i na boki. Ludzie na podłodze znaleźli się pod większością z nich.
Większością.
Lon poczuł, jak rozpalony kawałek metalu przecina mu plecy pod plecakiem lub przez niego. Początkowo czuł jedynie oparzenie. Kiedy opadł kurz po wybuchu, rozejrzał się dookoła, jednocześnie zrywając się na równe nogi. Kilku z jego ludzi było szybszych, strzelali w kierunku podestu pierwszego piętra.
Nie wszyscy zdołali wstać. Janno pozostał na podłodze, podobnie jak Dean. Dav Grott pełniący funkcję dowódcy drużyny podniósł się na kolana i padł z powrotem na podłogę, niemal rozbijając sobie twarz.
– Phip, zbierz resztę drużyny. Weź wszystkich, którzy są na chodzie. Ja zajmę się pozostałymi i dołączę do was.
Jedynie sześciu żołnierzy mogło iść za Phipem na górę. Lon skontaktował się z pozostałymi dowódcami drużyn, żeby zorientować się w sytuacji i znaleźć ludzi, którzy będą mogli przyjść im z pomocą.
– Tu jest wejście na wyższe piętra. Musimy tam wejść.
W pomieszczeniach na pierwszym piętrze, do których włamali się ludzie Lona, toczyła się walka wręcz. Nieliczni Belletieńczycy zaczęli uciekać, kiedy stało się dla nich jasne, że ich obrona została przełamana. Większość jednak została i dalej walczyła.
Lon był zdumiony, że żaden nie zginął w holu, kiedy wybuchł granat. Dav, Janno i Dean wymagali sesji w tubie pourazowej, i to jak najszybciej. Pozostali odnieśli jedynie drobne obrażenia. Kiedy udało mu się powstrzymać krwotoki u najciężej rannych, ruszył na górę schodami. Phip z resztą drużyny walczyli na piętrze.
Lon ponownie skontaktował się z dowódcami drużyn i kazał się im pospieszyć. Wyższe piętra były pełne żołnierzy wroga i druga drużyna potrzebowała natychmiastowej pomocy.
Walka toczyła się głównie na podeście. Jeden żołnierz pilnował schodów, żeby nikt z góry nie mógł rzucić kolejnego granatu. Pozostali zajmowali się drzwiami do pomieszczeń. Powrzucali granaty do najbliższych pokoi, ale w środku czekali na nich Belletieńczycy odpowiadający ogniem, a nawet próbujący wyjść na zewnątrz, gotowi do walki wręcz.
Bagnety i pięści. Lon rzucił się w wir. Parę sekund później część pierwszej drużyny weszła na górę i walka przeniosła się do dużego pokoju z boku. Lon zaatakował żołnierza Belletiene – bezimienną postać z twarzą schowaną za nieprzezroczystą osłoną. Zadawane ciosy były zbyt szybkie, żeby można je przewidzieć. W takich chwilach szkolenia setki godzin ćwiczeń z bagnetem stawały się opłacalne. Przeciwnicy rzucali się na siebie i parowali ciosy, starając się zdobyć przewagę, która oznaczała przeżycie. Lon zacisnął zęby i napierał na przeciwnika z całych sił. Miał zabić, i to szybko.
Pojedynek zakończył się, kiedy przeciwnik Lona zrobił krok do tyłu i pośliznął się w kałuży krwi. Lon zareagował błyskawicznie, wytrącając karabin z rąk mężczyzny i zatapiając bagnet w jego piersi. Kręcił karabinem, chcąc uwolnić ostrze z ciała. Udało mu się to, dopiero kiedy przydepnął je i ostro szarpnął.
Zaatakował go następny, obniżając lufę karabinu, jakby chciał wystrzelić. Nie zdążył. Lon podniósł własną broń i strzelił pierwszy, trafiając przynajmniej czterema kulami.
Rozejrzał się po sali. Phip nadal się bił. Lon połączył się z nim przez radio.
– Padnij! – Phip runął na podłogę, a Lon zastrzelił jego przeciwnika. Wystarczył jeden nabój, co okazało się szczęśliwe dla Phipa, ponieważ był to ostatni pocisk w magazynku Lona.
Walka na piętrze była zakończona. Lon wyszedł do holu. Trzecia i Czwarta drużyna przeniosły się na górne piętro. Zameldowały, że tam już także jest koniec.
Dla Lona i jego ludzi druga bitwa o Oceanview się skończyła.
Do południa walki ustały zarówno w Oceanview, jak i w The Cliffs. Ponad cztery tysiące jeńców z Belletiene zabrano na północny zachód od stolicy i pod silną strażą zmuszono do budowy obozu jenieckiego. Calypsjanie i Belletieńczycy pochowali swoich zmarłych. Ciała poległych najemników trafiły na statki, żeby doczekać pogrzebu na swojej planecie. Rannych leczono intensywnie. Pozostali żołnierze siódmego pułku odpoczywali.
Po czterech dniach, kiedy rząd Belletiene nadal odmawiał przyjęcia wszelkich komunikatów radiowych z Calypso, pułkownik Arnold Gaffney sprowadził flotę Dirigentu na przestrzeń terytorialną planety i rozmieścił statki na orbitach parkingowych nad głównymi centrami populacji.
Z wysokości pięciuset kilometrów bezpośrednio nad stolicą Belletiene Gaffney nadał swoje ultimatum. Kluczem do wymuszenia odpowiedzi była groźba zbombardowania miasta i zniszczenia wszystkich statków świata w układzie. Gaffney zażądał, żeby rząd Belletiene przysłał odpowiednio upoważnionych delegatów do podpisania traktatu pokojowego z Calypso. Oczywiście, pułkownik przekroczył swoje uprawnienia, grożąc Belletiene użyciem Korpusu Najemników Dirigentu w celu wymuszenia zgody na jego żądania i podpisania podyktowanego przez niego traktatu.
„Nie zajmowałem się takimi subtelnościami” – napisał w końcowym raporcie z calypsjańskiego kontraktu. „Siódmy pułk stracił ponad czterystu żołnierzy na Calypso razem ze stu dwudziestoma siedmioma rannymi na tyle ciężko, że wymagali długotrwałej regeneracji i rehabilitacji. Przyjmując pełną odpowiedzialność za rozmiary naszych strat, chcę powiedzieć, że nie mogłem zapomnieć, iż były to największe straty poniesione przez jakikolwiek pułk korpusu od czasu konfliktu Wellmana. Kierowała mną konieczność zapobieżenia trzeciej inwazji na Calypso, kiedy moi ludzie przebywali na tym świecie”.
Zanim drugi pułk przybył, żeby wzmocnić siódmy, traktat pokojowy między Calypso a Belletiene został podpisany, wszyscy jeńcy wrócili do domów, a Belletiene zapłaciło pierwszą ratę olbrzymiej kontrybucji wymuszonej przez pułkownika Gaffneya. Rata obejmowała zapłatę za kontrakt Calypso z korpusem, którą pułkownik przyjął i natychmiast przeniósł na swój statek.
Trzy dni po przylocie drugiego pułku Gaffney i jego żołnierze przenieśli się na transportowce i wyruszyli w drogę powrotną do domu. Przedtem jednak pułkownik wysłał kapsułę informacyjną powiadamiającą Radę Pułków o przewidywanej dacie przybycia oraz o jego rezygnacji ze służby w korpusie, aby uniknąć upokorzenia, kiedy sąd śledczy bądź wojenny zmusi go do ustąpienia po zbadaniu jego decyzji podjętych na Calypso.