Brodski Josif W półtora pokoju

Josif Brodski


W POLTORA POKOJU



dla L.K.


l.

Półtora pokoju (jeśli takie określenie znaczy cokolwiek po angielsku), które

zamieszkiwaliśmy we troje, wyłożone było parkietem i moja matka stanowczo

sprzeciwiała się, by mężczyźni z jej rodziny, a szczególnie ja, chodzili po domu w

skarpetkach. Nalegała, byśmy zawsze nosili buty lub kapcie. Strofując mnie, powoływała

się na stary rosyjski przesąd. Powiadała, że to zły omen i sprowadza śmierć w rodzinie.

Możliwe oczywiście, że uważała to po prostu za przejaw braku manier, za zwyczajne

złe wychowanie. Męskie nogi śmierdzą, a działo się to w epoce przeddezodorantowej.

Myślę jednak, że łatwo się było pośliznąć na froterowanej podłodze i upaść, zwłaszcza

chodząc w wełnianych skarpetkach. A dla osoby starej i kruchej, skutki takiego upadku

mogłyby być fatalne. Związek podłogi z drzewem, ziemią, itp., rozciągał się w moim

pojęciu na wszelką powierzchnię pod stopami naszych bliskich i dalekich krewnych

mieszkających w tym samym mieście. Była to ta sama powierzchnia, niezależnie od

dzielącej nas odległości. Nawet przeniesienie się na przeciwny brzeg rzeki, gdzie w

późniejszych latach wynajmowałem mieszkanie czy pokój, nic nie rozwiązywało, bo w

naszym mieście dużo jest rzek i kanałów. I choć niektóre bywają wystarczająco głębokie

dla pełnomorskich statków, śmierć - myślałem - uzna je za płytkie, lub też, zgodnie ze

swymi podziemnymi obyczajami, przekradnie się pod ich korytem.

Teraz moja matka i mój ojciec nie żyją. Stoję na wybrzeżu Atlantyku i bezmiar wody

dzieli mnie od dwóch żyjących jeszcze ciotek i kuzynów. To prawdziwa przepaść, zdolna

zmylić nawet śmierć. Teraz mogę do woli chodzić po domu w skarpetkach, gdyż nie mam

na tym kontynencie krewnych. Jedyna śmierć, jaką zapewne mógłbym spowodować, to

moja własna, ale wtedy doszłoby do pomieszania nadawcy z odbiorcą. Szanse takiej

mieszanki są minimalne i na tym polega różnica między przesądami a elektroniką. A

jednak, jeśli nie chodzę w skarpetkach po podłodze z kanadyjskiego klonu, to nie na

skutek wyżej wymienionej pewności ani też z instynktu samozachowawczego. Nie robię

tego, gdyż nie podobałoby się to mojej matce. Pragnę chyba zachować zwyczaje naszej

rodziny, teraz, gdy tylko ja jeden pozostałem przy życiu



2.

Było nas troje w tym naszym półtora pokoju: ojciec, matka i ja. Na owe czasy była to

typowa rosyjska rodzina. A były to czasy powojenne i mało kto mógł sobie pozwolić na

więcej niż jedno dziecko. Niektórych nawet nie było stać na ojca - obecnego lub żywego:

wielki terror i wojna zebrały swoje żniwo w dużych miastach, a szczególnie w moim

rodzinnym mieście. Powinniśmy więc uważać się za szczęściarzy, zwłaszcza że byliśmy

Żydami. Wszyscy troje przeżyliśmy wojnę. (Mówię "wszyscy troje", bo ja również

urodziłem się przed jej wybuchem, w 1940). Rodzicom moim udało się też przeżyć lata

trzydzieste.

Przypuszczalnie uważali, że mieli szczęście, choć nigdy o tym nie mówili. W ogóle

niewiele zajmowali się sobą, aż się zestarzeli i zaczęły dokuczać im różne dolegliwości.

Nawet wtedy jednak nie mówili o sobie ani o śmierci w sposób wzbudzający przerażenie

słuchacza lub litość. Zrzędzili po prostu lub utyskiwali nie zwracając się do nikogo

konkretnego, ot, skarżąc się na swoje bolączki lub mówiąc o takim czy innym lekarstwie.

Moja matka co najwyżej nadmieniała, wskazując na komplet naczyń z wykwintnej

porcelany: " To będzie twoje, gdy się ożenisz, lub gdy. . . „ i tu urywała. Pamiętam też,

jak kiedyś rozmawiała przez telefon z jakąś daleką znajomą, o której wiedziałem, że jest

chora. Matka wyszła z budki telefonicznej na ulicę z nieznanym mi wyrazem oczu za

rogową oprawą okularów. Pochyliłem się ku niej (byłem już dużo wyższy) i spytałem, co

ta pani powiedziała. Patrząc niewidzącym wzrokiem przed siebie, matka odparła: " Wie,

że umiera i płakała w słuchawkę".

Przyjmowali wszystko jak zrządzenie losu: istniejący system, swoją niemoc, nędzę,

krnąbrnego syna. Starali się nadrabiać wszelkie braki: w domu zawsze było coś do

jedzenia i zawsze udawało im się przyrządzić jakiś posiłek. Wiązali jak mogli koniec z

końcem i choć żyliśmy od wypłaty do wypłaty, odkładali parę rubli dla syna na kino,

wycieczkę do muzeum, książki czy słodycze. Nakrycia stołowe, ubrania i pościel były

zawsze uprane, wypolerowane, wyprasowane, zacerowane i wykrochmalone. Obrus był

nieskazitelnie czysty i gładki, wiszący nad nim abażur odkurzony, a podłoga zamieciona i

błyszcząca. Zadziwiające, że nigdy się nie nudzili. Owszem, bywali zmęczeni, ale nigdy

znudzeni. Przeważnie kręcili się po mieszkaniu gotując, piorąc, krążąc między wspólną

kuchnią a naszym półtora pokojem, z jakimś przedmiotem gospodarskim w ręku. Zasiadali

oczywiście do posiłków, ale moją matkę pamiętam w pozycji siedzącej, przede wszystkim

pochyloną nad maszyną do szycia na pedał marki Singer, łatającą ubrania, nicującą

kołnierzyki starych koszul, przerabiającą lub cerującą stare płaszcze. Ojciec natomiast

zasiadał na krześle lub za biurkiem tylko gdy czytał gazetę. Niekiedy wieczorem oglądali

telewizję - film albo koncert w naszym odbiorniku z 1952 roku. Wtedy również siedzieli.

Rok temu sąsiad znalazł mojego ojca, martwego, spoczywającego w takiej właśnie pozycji

w naszym półtora pokoju.


3.

Przeżył swoją żonę o trzynaście miesięcy. Na siedemdziesiąt osiem lat jej życia i

osiemdziesiąt jego, spędziłem z nimi jedynie trzydzieści dwa. Nie wiem prawie nic jak się

poznali, nie wiem o ich zalotach ani nawet w którym roku się pobrali. Nie mam pojęcia

jak żyli przez ostatnie jedenaście czy dwanaście lat, które spędzili beze mnie. Ponieważ

nigdy się tego nie dowiem, wolę założyć, że ich tryb życia był niezmieniony, może nawet

było im lżej beze mnie, zarówno w sensie finansowym, jak i dlatego, że nie musieli się

obawiać mojego kolejnego aresztowania.

Nie mogłem jednak pomóc im na starość. Nie byłem przy nich, gdy umierali. Mówię

o tym nie tyle z poczucia winy, co raczej z egoizmu dziecka, które naśladuje rodziców na

wszystkich etapach życia; każde dziecko powtarza bowiem, w taki czy inny sposób, drogę

życiową swoich rodziców. Powiedziałbym, że w gruncie rzeczy chcemy się od rodziców

dowiedzieć czegoś o naszej własnej przyszłości, naszym starzeniu się i nauczyć się

ostatniej lekcji - jak umierać. Uczymy się tego mimo woli, nieświadomie. "Czy ja też tak

będę wyglądał na starość? Czy ta choroba sercowa -lub inna - jest dziedziczna?". Nie

wiem i nigdy nie będę wiedział jak czuli się w ostatnich latach swego życia. Jak często

zdejmowała ich bojaźń i czy przygotowali się na śmierć; kiedy odczuwali ulgę, a kiedy

odzyskiwali nadzieję, że znowu będziemy wszyscy troje razem. "Synu - mówiła matka

przez telefon - jedyne czego pragnę w życiu to zobaczyć cię. Tylko to mnie podtrzymuje".

A po chwili: "Co robiłeś pięć minut temu, zanim zadzwoniłeś?" - "Prawdę mówiąc,

zmywałem". " To bardzo dobrze. Zmywanie to świetne zajęcie. Czasami to wspaniała

terapia".


4.

Nasze półtora pokoju było częścią olbrzymiej amfilady zajmującej jedną trzecią

bloku, po północnej stronie sześciopiętrowego gmachu, który stał u wylotu trzech

przecznic i naprzeciwko placu. Budynek ten był jednym z tych olbrzymich tortów w tak

zwanym mauretańskim stylu, znaczących koniec stulecia w Europie północnej.

Zbudowany w 1903 - roku, w którym urodził się mój ojciec - stanowił architektoniczną

sensację Petersburga i Achmatowa powiedziała mi kiedyś, że rodzice zabrali ją dorożką,

by obejrzeć to cudo. W zachodniej części budynku, na wprost jednej z najsławniejszych

ulic literatury rosyjskiej, Litejnego Prospektu, mieszkał niegdyś Aleksander Błok. Jeżeli

chodzio o naszą amfiladę, to zajmowała ją para, która królowała na przedrewolucyjnej

literackiej scenie rosyjskiej, a później nadawała intelektualny ton emigracji rosyjskiej w

Paryżu w latach dwudziestych i trzydziestych: Dymitr Mereżkowski i Zinaida Gippius. I

to właśnie z balkonu naszego półtora pokoju larwokształtna Zinka obrzucała obelgami

marynarzy Rewolucji.

Po Październiku, zgodnie z polityką "ścieśniania" burżuazji, amfilada została

podzielona i na każdy pokój przypadała jedna rodzina. Między pokojami wzniesiono

ściany. Początkowo z dykty, później, z upływem lat, deski, cegły i sztukateria nadały tym

podziałom rangę normy architektonicznej. Jeżeli przestrzeni przysługuje atrybut

nieskończoności, to przejawia się on nie w jej rozwoju, lecz w redukcji. Chociażby

dlatego, że ograniczanie przestrzeni okazuje się, zaskakująco, bardziej logiczne. Jest lepiej

zorganizowane i posiada więcej nazw: cela, ustęp, grób. Przestrzenie mają tylko szeroki

gest.

W ZSRR minimalną powierzchnią mieszkalną jest dziewięć metrów kwadratowych

na osobę. Powinniśmy byli więc uważać się za szczęściarzy, gdyż na skutek nietypowości

naszej części amfilady, nam trojgu przypadło czterdzieści metrów. Nadwyżka wynikała

również z tego, że mieszkanie to otrzymaliśmy w wyniku zrzeczenia się dwóch

oddzielnych pokoi zajmowanych przez moich rodziców przed ślubem. Trudno

wytłumaczyć cudzoziemcowi czym jest to pojęcie wymiany. Ustawy o własności są

wszędzie tajemnicze, ale niektóre są bardziej tajemnicze, szczególnie, gdy właścicielem

jest państwo. (Pieniądze na przykład nie odgrywają żadnej roli, gdyż w państwie

totalitarnym płace są mało zróżnicowane, inaczej mówiąc wszyscy są tak samo biedni).

Nie można wykupić zamieszkiwanego lokalu, można co najwyżej mieć prawo do

przestrzennego odpowiednika tego, co zajmowało się uprzednio. Dwie osoby postanawia-

jące zamieszkać razem mają prawo do sumy powierzchni lokali jakie zamieszkiwały

przedtem. Zaś o tym, co się dostanie, decydują urzędnicy wydziału kwaterunkowego.

Łapówki są nieskuteczne, gdyż hierarchia tych urzędników jest również tajemnicza, a ich

pierwszym odruchem jest przyznać każdemu jak najmniej. Procedura zamiany mieszkania

ciągnie się latami i można tylko liczyć na zmęczenie, to znaczy, że złamie się ich, uparcie

odmawiając przyjęcia lokalu o powierzchni mniejszej od zajmowanej uprzednio.

Obok zwykłej arytmetyki, przy zamianie brane są pod uwagę najróżniejsze czynniki

nie określone w przepisach, takie jak wiek, narodowość, rasa, zawód; płeć i wiek dziecka;

pochodzenie społeczne i miejsce urodzenia, nie mówiąc 0 osobistym wrażeniu, jakie

petent wywiera itp. Tylko urzędnicy wiedzą, jakie lokale są do dyspozycji, tylko oni

wyrokują, co będzie stanowić odpowiednik powierzchni i mogą dodać lub ująć kilka

metrów. A jak ważne jest te kilka metrów! Może się w nich zmieścić półka na książki, a

nawet biurko.


5.

Pomijając nadwyżkę trzynastu metrów, mieliśmy wielkie szczęście, gdyż otrzymane

mieszkanie było niewielkie. To znaczy, nasza część amfilady obejmowała sześć pokoi

podzielonych w ten sposób, że zajmowały je tylko cztery rodziny. Mieszkało tam

zaledwie jedenaście osób z nami włącznie. Liczba lokatorów w takim wspólnym

mieszkaniu nierzadko sięga setki, przeciętna liczba mieszkańców waha się między 25 a

50. Nasze mieszkanie było stosunkowo mało zaludnione.

Oczywiście mieliśmy jedną wspólną ubikację, jedną łazienkę i jedną kuchnię. Ale

kuchnia była dość obszerna, ubikacja całkiem przyzwoita i schludna. Jeśli idzie o

łazienkę, to zgodnie z rosyjską normą higieny, jedenaście osób mogło zażywać kąpieli i

prać, na ogół nie kolidując ze sobą. Pranie rozwieszało się w dwóch korytarzach

łączących nasze pokoje z kuchnią i bieliznę sąsiadów znało się na pamięć.

Nasi współmieszkańcy byli dobrymi sąsiadami, zarówno pod względem osobistym jak

i z uwagi na to, że wszyscy pracowali, a więc byli poza domem przez większą część dnia.

Z wyjątkiem jednej osoby, nie donosili, a był to, jak na kolektywne mieszkanie, bardzo

dobry wskaźnik. Ale nawet donosicielka, krępa, pozbawiona talii kobieta - chirurg w

pobliskiej przychodni - udzielała czasami porad lekarskich i potrafiła zająć miejsce w

kolejce, gdy coś przywieźli do spożywczego czy też popilnować zupy. Jak brzmi ten

wiersz w „StarSplitter" Frosta? "Żyjąc z ludźmi, znaj sztukę przebaczania grzechów"?

Obok wszystkich ohydnych aspektów takiej egzystencji, kolektywne mieszkanie

posiada też być może pewne zalety. Obnaża życie do podstaw - niszczy wszelkie

złudzenia na temat natury ludzkiej. Z natężenia smrodu można wywnioskować kto jest w

ubikacji, wiadomo, co kto jadł zarówno na kolację jak i na śniadanie. Wie się, kto jakie

odgłosy wydaje w łóżku i kiedy kobiety mają okres. Jest się często powiernikiem

sąsiadów. To oni wzywają karetkę pogotowia w razie potrzeby. Jeśli mieszkasz samotnie,

pewnego dnia sąsiad może znaleźć cię martwego na krześle i na odwrót.

A te docinki, porady lekarskie i kulinarne, nowiny, co dowieźli do tego czy innego

sklepu, wymieniane we wspólnej kuchni, wieczorem, gdy żony gotują posiłki! Prawdziwa

lekcja podstawowych praw życia; wystarczy nadstawić uszu i zerkać kątem oka. Jakież

ciche dramaty rozgrywają się, gdy nagle ktoś do kogoś przestał się odzywać. Cóż za

wspaniała szkoła mimiki! Jakąż głębię uczuć wyraża sztywny, nastroszony kręgosłup lub

lodowaty profil! Jakie zapachy, aromaty i smrody unoszą się w powietrzu wokół żółtej

stuwatowej łzy zwisającej z warkocza kabla. Jest coś plemiennego w życiu tej źle

oświetlonej jaskini, coś pierwotnego lub, jak kto woli, ewolucyjnego. Garnki i patelnie

tkwią nad kuchenkami gazowymi jak tam-tamy.


6.

Wspominam to nie z nostalgii, lecz dlatego, że moja matka spędziła tam jedną

czwartą swego życia. Ludzie mający rodziny rzadko jadają poza domem a w Rosji prawie

nigdy. Nie pamiętam, żebym kiedykolwiek widział ją lub ojca w restauracji czy bodaj w

kawiarni. Była najlepszą kucharką jaką znałem, może z wyjątkiem Chestera Kallmana, ale

on miał przecież większy wybór składników. Głównie pamiętam ją w kuchni, opasaną

fartuchem, z twarzą zaczerwienioną; okulary lekko zaparowane, przegania mnie, gdy

usiłuję wykraść coś z garnka. Na jej górnej wardze lśnią kropelki potu; krótko

przystrzyżone, siwe, lecz farbowane na rudo włosy są w nieładzie. "Zmykaj stąd! -

krzyczy.- Co za niecierpliwość!” Już tego nie usłyszę .

Nie zobaczę też uchylających się drzwi (jak je otwierała, trzymając w obu rękach

garnek lub dwie duże patelnie? Opierając naczynia o klamkę i naciskając ich ciężarem?) i

matki wpływającej z naszym obiadem/kolacją/podwieczorkiem/deserem. Ojciec czytał

wtedy przeważnie gazetę, ja nie odrywałem się od książki, chyba że mi kazano. A ona

wiedziała, że jakakolwiek pomoc z naszej strony byłaby spóźniona i na pewno niezdarna.

Mężczyźni w jej rodzinie raczej w i e d z i e l i co to jest uprzejmość, niż umieli ją

stosować. Nawet jeśli byli głodni. "Znowu czytasz tego twojego Dos Passosa? - mówiła

nakrywając do stołu - Kto przeczyta Turgieniewa?" "Czego się spodziewasz? - odzywał

się na to ojciec składając gazetę - Przecież to wałkoń".


7.

Jak to możliwe, że widzę siebie samego w tej scenie? A jednak widzę, równie

wyraźnie jak ich oboje. I to także nie jest przejawem mojej nostalgii za młodością,

ojczyzną. Nie. Bardziej prawdopodobne, że teraz, gdy umarli, widzę ich życie takim, jakie

było wówczas, a wówczas stanowiłem jego cząstkę. Oni przecież pamiętaliby mnie takim,

chyba że mają dar wszechwiedzy i obserwują mnie w chwili obecnej, siedzącego w

kuchni uniwersyteckiego mieszkania, piszącego w niezrozumiałym dla nich języku,

chociaż myślę, że teraz powinni być wszechjęzyczni. To ich jedyna szansa, aby zobaczyć

mnie i Amerykę. Dla mnie to jedyna możliwość, by ujrzeć ich i nasz pokój.


8.

Nasz sufit był na wysokości czterech metrów i zdobiła go ornamentacja gipsowa w

tym samym mauretańskim stylu. W połączeniu ze szczelinami i zaciekami wokół

pękniętych rur u sąsiada z góry, składała się na wysoce szczegółową mapę nieistniejącego

mocarstwa czy archipelagu. W pokoju były trzy bardzo wysokie zwieńczone łukami okna,

przez które widzielibyśmy wyłącznie liceum po drugiej stronie ulicy, gdyby nie to, że

środkowe okno było zarazem drzwiami balkonowymi. Z tego balkonu mogliśmy

obserwować ulicę na całej długości. Jej bezbłędną perspektywę, typową dla Petersburga,

zamykał z jednej strony zarys kopuły cerkwi Świętego Panteleimona a, gdy patrzyło się w

prawo, duży plac z katedrą Zbawiciela Jego Cesarskiej Mości Pułku Przemienienia

Pańskiego.

Gdy sprowadziliśmy się do tego mauretańskiego cuda, była to już ulica Pestela - od

imienia straconego przywódcy dekabrystów. Przedtem nazywała się Panteleimonowska,

od cerkwi, która majaczyła na jej końcu. Tam zakręcała gwałtownie, obiegała cerkiew

prowadząc do rzeki Fontanki i mostem Policyjnym na jej drugi brzeg, aż do Letniego

Ogrodu. Kiedyś mieszkał tam Puszkin i w którymś z listów do żony napisał: "codziennie

w szlafroku i domowych pantoflach idę przez most na przechadzkę po Letnim Ogrodzie.

Cały Letni Ogród jest moim prywatnym parkiem".

Zdaje mi się, że mieszkał pod numerem 11. My pod 27, przy końcu ulicy, biegnącej

do placu katedralnego. Ponieważ jednak nasz budynek stał na rogu słynnego Litejnego

Prospektu, nasz adres pocztowy brzmiał: Litejny Prospekt 24 m 28. Tam dostawaliśmy

pocztę i tak właśnie adresowałem listy do rodziców. Wspominam o tym nie dlatego, żeby

to miało jakieś szczególne znaczenie, lecz ponieważ moje pióro prawdopodobnie nigdy

już nie napisze tego.


9.

Nasze meble pasowały do zewnętrznego i wewnętrznego wystroju budynku. Były

całe w giętkich liniach i podobnie monumentalne jak sztukateria fasady czy pilastry

sterczące ze ścian, na których wiły się gipsowe wieńce jakichś geometrycznych owoców.

Zewnątrz i wewnątrz budynek pomalowany był na kolor jasnobrązowy w odcieniu kakao

z mlekiem. Nasze dwie katedropodobne komody były dębowe, politurowane na czarno,

pochodziły jednak z tej samej epoki co budynek - z przełomu stulecia. Prawdopodobnie

to właśnie sprawiło, że sąsiedzi od początku byli do nas dobrze nastawieni, choć było to

u nich nieświadome. I zapewne z tego samego powodu po niecałym roku mieliśmy

wrażenie, że mieszkaliśmy tam zawsze. Zdawało się, że komody nareszcie odnalazły swój

dom, lub też na odwrót, i my także zrozumieliśmy, że jesteśmy zainstalowani na dobre, i

że się stąd nigdy nie ruszymy.

Te trzymetrowej wysokości, dwupiętrowe komody (aby je ruszyć z miejsca należało

zdjąć gzymsowe wieko z korpusu o słoniowatych nogach) zawierały niemal cały dobytek

nagromadzony w ciągu lat przez naszą rodzinę. Spełniały rolę, jaka zwykle jest udziałem

strychu lub piwnicy. Rozmaite aparaty fotograficzne mojego ojca, sprzęt do wywoływania

negatywów i robienia odbitek, zdjęcia, talerze, porcelana, bielizna, obrusy, pudła z

butami (dla niego już za małymi, dla mnie jeszcze za dużymi), narzędzia, baterie, jego

stary mundur marynarski, lornetka, albumy rodzinne, pożółkłe pisma ilustrowane, kape-

lusze i szale mojej matki, srebrne brzytwy z Solingen, przepalone flesze, jego

odznaczenia wojskowe, jej barwne kimona, ich wzajemna korespondencja, lorgnon,

wachlarze i inne pamiątki - wszystko to schowane było w czeluściach tych komód, a gdy

otworzyło się szufladę, unosił się zapach naftaliny, starej skóry i kurzu. Na okapie dolnej

części, niby na gzymsie kominka, stały dwie kryształowe karafki z likierem i porcelanowa

figurka przedstawiająca dwóch podochoconych chińskich rybaków wyciągających sieci z

połowem. Mama odkurzała je dwa razy na tydzień.

Z perspektywy czasu zaczyna mi się wydawać, że zawartość tych komód można by

porównać do naszej wspólnej podświadomości, choć wówczas taka myśl nie przyszłaby

mi do głowy. W każdym razie wszystkie te przedmioty stanowiły część świadomości

moich rodziców. Były one symbolami ich pamięci - miejsc i czasów przeważnie

poprzedzających moje istnienie: ich wspólnej i oddzielnej przeszłości, ich młodości i

dzieciństwa, innej epoki, niemal innego stulecia. Korzystając z tej samej perspektywy

czasu dodam: - ich wolności, ponieważ urodzili się i wyrośli wolni, przed tym, co

bezmyślna hołota nazywa Rewolucją, a co dla nich i dla wielu pokoleń oznaczało

zniewolenie.


10.

Piszę to po angielsku ponieważ chcę im ofiarować pewien margines wolności -

margines, którego szerokość zależy od liczby osób jakie zechcą to przeczytać. Chcę, aby

Maria Volpert i Aleksander Brodski stali się realni w „obcych normach świadomości"1.

Chcę, by angielskie czasowniki opisywały ich ruchy. Nie przywróci to ich do życia, ale

angielska gramatyka może przynajmniej okazać się lepszą drogą z kominów państwowego

krematorium, niż rosyjska. Pisanie o nich po rosyjsku byłoby tylko przedłużeniem ich

niewoli, redukowaniem ich do znikomości i mechanicznym unicestwieniem. Wiem, że nie

należy stawiać znaku równości między państwem a językiem, ale to właśnie po rosyjsku

dwojgu starym ludziom wlokącym się po niezliczonych państwowych urzędach i

ministerstwach w nadziei otrzymania pozwolenia na wyjazd za granicę w celu

odwiedzenia jedynego syna, powtarzano bez przerwy, przez całe dwanaście lat, że

państwo uważa taką wizytę za "bezcelową". Nie ulega w każdym razie wątpliwości, że

powtarzalność tego stwierdzenia wskazuje na pewną zażyłość między państwem a

językiem rosyjskim. Poza tym, nawet gdybym napisał to wszystko po rosyjsku, słowa te

nie ujrzałyby światła dziennego pod rosyjskim niebem. Kto by je więc przeczytał?

Garstka emigrantów, których rodzice albo nie żyją, albo umrą w podobnych

okolicznościach? Ci znają tę historię aż za dobrze. Wiedzą, co to znaczy nie uzyskać

pozwolenia na zobaczenie swoich matek lub ojców na łożu śmierci; znają ciszę, jaka

zapada po złożeniu podania o specjalną wizę na pogrzeb członka rodziny. A potem jest

już za późno, człowiek odkłada słuchawkę, wychodzi w obce popołudnie i czuje coś, na

co nie ma słów w żadnym języku i czego nie wyrazi żaden lament. . . Cóż mógłbym im

powiedzieć? W jaki sposób pocieszyć? Żaden kraj nie doprowadził sztuki niszczenia dusz

swoich obywateli do takiej perfekcji jak Rosja i żaden człowiek pióra nie zdoła tego

naprawić. Nie, temu zadaniu sprostać może tylko Wszechmogący, po to właśnie ma tak

dużo czasu. Niech więc angielski przygarnie moich zmarłych. Po rosyjsku gotów jestem

czytać, pisać wiersze czy listy. Lecz dla Marii Volpert i Aleksandra Brodskiego angielski

stanowi lepsze pozory życia pozagrobowego, może jedynego, jakie istnieje dla nich poza

moją własną osobą. Jeżeli zaś o mnie chodzi, to pisanie tego w tym właśnie języku jest jak

owo zmywanie naczyń terapeutyczne.


11.

Mój ojciec był dziennikarzem, ściślej, fotoreporterem piszącym również artykuły.

Ponieważ pisywał przeważnie do małych dzienników, których i tak nikt nie czytał,

większość artykułów zaczynał słowami: "Ciężkie sztormowe chmury wiszą nad

Bałtykiem..." - ufny, że pogoda w naszych stronach potwierdzi trafność i aktualność tego

wstępu. Ukończył dwa wydziały: geografii na Uniwersytecie Leningradzkim i Szkołę

Czerwonego Dziennikarstwa. Zapisał się na ten drugi fakultet, gdy dano mu do

zrozumienia, że jako Żyd, syn właściciela drukarni i bezpartyjny nie ma co liczyć na

wyjazdy, szczególnie zagraniczne.

Dziennikarstwo (w pewnym stopniu) i wojna (w znacznej mierze) pozwoliły mu to

nadrobić. Przemierzył jedną szóstą powierzchni Ziemi (standardowe określenie wielkości

ZSRR) i sporo wody. Przydzielono go do marynarki, wojna zaczęła się dla niego w 1940

w Finlandii, a skończyła w 1948 w Chinach, dokąd wysłano go wraz z kilkoma

doradcami wojskowymi, aby pomagał Mao w jego przedsięwzięciu. Stamtąd pochodzili ci

podochoceni porcelanowi rybacy i serwisy, które matka przeznaczyła dla mnie, gdy się

ożenię. Eskortował konwoje aliantów na Morzu Barentsa, bronił i stracił Sewastopol na

Morzu Czarnym, a gdy jego torpedowiec został zatopiony, dołączył do ówczesnej

morskiej piechoty. Podczas oblężenia Leningradu wysłano go na front; brał udział w

przerwaniu blokady. Zrobił najlepsze zdjęcia oblężonego miasta jakie widziałem. (Myślę,

że ten epizod wojny był dlań najważniejszy, gdyż rozegrał się tak blisko rodziny i domu.

A jednak, znajdując się w pobliżu, stracił swój dom i jedyną siostrę: w wyniku

bombardowania i głodu). Potem wysłano go powtórnie na Morze Czarne, znalazł się na

niesławnej Małej Ziemi 2. i został tam na pewien czas. Gdy front posuwał się na Zachód,

wylądował z pierwszym oddziałem torpedowców w Rumunii i był nawet krótko

wojskowym gubernatorem Konstancy. "Wyzwoliliśmy Rumunię", przechwalał się

niekiedy i wspominał swoje spotkania z królem Michałem. To był jedyny król, jakiego

kiedykolwiek widział; Mao, Czang Kaj-szeka, nie mówiąc o Stalinie, uważał za

parweniuszy.


12.

Jakiekolwiek interesy robił w Chinach, faktem jest, że nasza mała spiżarnia, nasze

komody i nasze ściany wybitnie na tym skorzystały. Wszystkie dzieła sztuki znajdujące

się w naszym posiadaniu były pochodzenia chińskiego: wycinanki w korku i akwaforty,

samurajskie szable, małe jedwabne parawany. Podochoceni rybacy byli ostatni z wesołej

gromadki porcelanowych figurek, lalek i pingwinów w kapeluszach, która stopniowo

wykruszyła się padając ofiarą niezdarnych gestów lub konieczności prezentów

urodzinowych dla różnych krewnych. Szable trzeba było złożyć do depozytu -

wzbogaciły zbiory państwa jako potencjalna broń, której posiadanie nie przysługiwało

normalnemu obywatelowi. Była to, przy bliższym zastanowieniu, rozważna decyzja, jeśli

uwzględnić najścia policji, jakie ściągnąłem na nasze półtora pokoju. Jeśli natomiast idzie

o porcelanę, niezwykle wykwintną nawet na moje niewprawne oko, matka nie chciała

słyszeć bodaj o jednym, ślicznym spodeczku na n a s z y m stole. "To nie dla oferm",

tłumaczyła nam cierpliwie. "A wy jesteście ofermy. Bardzo niechlujne ofermy” . Zresztą,

naczynia jakich używaliśmy były wystarczająco eleganckie, i odporniejsze.

Pamiętam pewien ciemny, zimny listopadowy wieczór 1948 w małym pokoju o

powierzchni 16 metrów kwadratowych, który zamieszkiwałem z matką w czasie wojny i

bezpośrednio po niej. Tego wieczoru ojciec wrócił z Chin. Pamiętam dzwonek do drzwi.

Matka i ja pędzimy do słabo oświetlonego korytarza, nagle pociemniałego od mundurów

marynarskich. Mój ojciec, jego przyjaciel i kolega kapitan F. M. oraz kilku wojskowych

wchodzi taszcząc trzy olbrzymie kufry pełne chińskich łupów z wymalowanymi

gigantycznymi niby ośmiornice chińskimi literami. A później kapitan F. M. i ja siedzimy

przy stole, podczas gdy ojciec rozpakowuje kufry, matka, na wysokich obcasach i w

żółto-różowej krepdeszynowej sukience, klaszcze w ręce i wykrzykuje Ach! oh

wunderbar! Wykrzykuje po niemiecku, języku jej łotewskiego dzieciństwa i ówczesnego

zajęcia - była wtedy tłumaczką w obozie dla niemieckich jeńców. Kapitan F. M., wysoki,

prosty jak drut mężczyzna w granatowym rozpiętym mundurze, nalewa sobie z karafki

robiąc do mnie oko jak do dorosłego. Paski o klamrach ozdobionych kotwicami i

rewolwery w futerałach leżą na parapecie okna. Matka aż oniemiała na widok kimona.

Wojna się skończyła, jest pokój, jestem za mały, żeby odmrugnąć.


13.

Teraz jestem dokładnie w tym samym wieku co ojciec owego listopadowego

wieczora. Mam 45 lat i widzę tę scenę z nienaturalną ostrością, choć wszyscy jej

uczestnicy, z wyjątkiem mnie, nie żyją. Widzę ją tak wyraźnie, że mogę odmrugnąć

kapitanowi F. M. ... Czy tak miało być? Czy w tym odmrugnięciu z czterdziestoletnim

opóźnieniem tkwi znaczenie, które wymyka mi się? Czy na tym właśnie polega sens

życia? Jeśli nie, to skąd ta ostrość widzenia? Po co? Nasuwa mi się tylko jedna

odpowiedź - aby ta chwila trwała, aby nie została zapomniana, gdy wszyscy aktorzy,

włącznie ze mną, znikną. Aby łatwiej było pojąć jej znaczenie - nadejścia pokoju. Dla

jednej rodziny. A przy okazji, by pokazać czym s ą chwile. Niechby to był tylko powrót

ojca, otwarcie kufra. Stąd ta hipnotyzująca ostrość. A może dlatego, że będąc synem

fotografa wywołuję po prostu w pamięci film? Zdjęcie zrobione własnymi oczami

dokładnie czterdzieści lat temu. Dlatego wtedy nie mogłem odmrugnąć.


14.

Ojciec nosił mundur marynarski jeszcze przez jakieś dwa lata. Wtedy zaczęło się

moje prawdziwe dzieciństwo. Kierował działem fotografii w Muzeum Marynarki,

mieszczącym się w najpiękniejszym budynku miasta. A to znaczy - całego imperium.

Dawniej była tam giełda. Była to znacznie bardziej grecka budowla niż jakikolwiek

Partenon, a ponadto lepiej położona. Na czubku Wasiliewskiej wyspy, która wynurza się

z Newy w jej najszerszym miejscu.

W późne popołudnia, po szkole, szedłem przez miasto w stronę rzeki, przechodziłem

przez most Pałacowy i biegłem do muzeum po ojca. Razem wracaliśmy do domu.

Najbardziej lubiłem, gdy miał wieczorną zmianę, a muzeum było już zamknięte.

Wynurzał się z długiego marmurowego korytarza w całej okazałości: na lewym ramieniu

niebiesko-biało-niebieska przepaska oznaczająca oficera na służbie, z prawej strony pasa

rewolwer w zwisającym futerale, czapka marynarska z lakierowanym daszkiem i

pozłacaną "kapustą", zakrywająca łysinę. "Cześć kapitanie" - mówiłem, bo taki był jego

stopień. Odpowiadał mi niewyraźnym uśmiechem, a ponieważ jego służba kończyła się

dopiero godzinę później, pozwalał mi wałęsać się samotnie po muzeum. Jestem głęboko

przekonany, że z wyjątkiem literatury ostatnich dwóch stuleci i może architektury dawnej

stolicy, jedyną rzeczą, z jakiej Rosja może być dumna, jest historia jej marynarki. Nie z

uwagi na spektakularne zwycięstwa, których było raczej niewiele, lecz z powodu

szlachetności ducha jaką była natchniona. Może ktoś uzna to za manię lub fantazję, ale

wydaje mi się, że to dzieło jedynego wizjonera wśród rosyjskich carów, Piotra Wielkiego,

było skrzyżowaniem wyżej wspomnianej literatury z architekturą. Wzorowana na

angielskiej marynarce, raczej dekoracyjna niż użytkowa, natchniona bardziej duchem

odkrywczości niż ekspansji, skłonna raczej do bohaterskich gestów i poświęcenia, niż do

przeżycia za wszelką cenę, ta marynarka była realizacją wizji bezbłędnego, niemal

abstrakcyjnego porządku, wyłonionego z przestworzy oceanów i nie istniejącego nigdzie

na rosyjskiej ziemi.

Dziecko jest przede wszystkim estetą - reaguje na wygląd, powierzchnie, kształty.

Najbardziej chyba lubiłem gładko ogolonych admirałów, en face i z profilu, w złotych

ramach, wynurzających się z lasu masztów okrętów-modeli, które tęskniły do naturalnej

wielkości. W osiemnasto- i dziewiętnastowiecznych mundurach, z żabotami i stojącymi

kołnierzykami, epoletami z frędzlami, przypominającymi łopiany, w perukach, przepasani

szerokimi, niebieskimi wstęgami krzyżującymi się na piersi, wyglądali całkiem jak

instrumenty doskonałego, abstrakcyjnego ideału, nie mniej precyzyjne niż astrolabia,

kompasy i sekstansy w oprawach z brązu, błyszczące dokoła. W obliczaniu swojego

miejsca pod gwiazdami odznaczały się mniejszym marginesem błędu niż ich

zwierzchnicy! I można było tylko pragnąć, by sterowały również ludzkimi falami na

ziemi, by podlegało się raczej zasadom ich trygonometrii, niż tandetnej planimetrii

ideologów, by stanowiło się raczej część wizji, może złudzenia, aniżeli rzeczywistości. Do

dziś dnia uważam, że sytuacja naszego kraju byłaby o niebo lepsza, gdyby za godło miał

nie to obrzydliwe dwugłowe carskie ptaszysko czy też trącące masonerią sierp i młot, lecz

banderę rosyjskiej marynarki - naszą chwalebną, niezrównanie piękną flagę św. Andrzeja:

ukośny niebieski krzyż na dziewiczo białym tle.


15.

Idąc z ojcem do domu, wstępowaliśmy do sklepów, by kupić jedzenie lub materiały

fotograficzne (filmy, chemikalia czy papier) i zatrzymywaliśmy się przed wystawami. Gdy

przechodziliśmy przez centrum miasta, opowiadał mi, co znajdowało się tu czy tam przed

wojną albo przed rokiem 1917, lub dzieje tej czy innej fasady. Kto był architektem, kto

właścicielem, kto lokatorem, co się z nimi stało i - jego zdaniem - dlaczego. Ten kapitan

marynarki, mierzący metr osiemdziesiąt wzrostu, sporo wiedział o cywilnym życiu i

powoli zacząłem uważać jego mundur za przebranie. Mówiąc precyzyjniej, wówczas

zaczęło rodzić się w moim chłopięcym umyśle rozróżnienie między formą a treścią.

Nasuwały je zarówno jego mundur jak to, co kryły fasady, które wskazywał. Ta

rozbieżność stawała się oczywiście zaproszeniem do kłamstwa (nie żebym go

potrzebował). Ale głębszą nauką, jaką z tego wyciągnąłem, była zasada, żeby zachować

pozory, niezależnie od tego, co dzieje się wewnątrz.

W Rosji wojskowi rzadko noszą strój cywilny, nawet w domu. Częściowo jest to

kwestia skąpej garderoby, ale główne znaczenie ma prestiż munduru, a więc pozycja

społeczna. Szczególnie, gdy jest się oficerem. Nawet zdemobilizowani lub emeryci mają

skłonność do obnoszenia tej czy innej części munduru. Bluza bez epoletów, wysokie

buty, wojskowa czapka, płaszcz, wskazują otoczeniu (i przypominają im samym) ich

rangę - na służbę wstępuje się bowiem raz na zawsze. Nasuwa mi to obraz duchownych

protestanckich z tych okolic; w przypadku marynarzy, podobieństwo jest dodatkowo

podkreślone białym kołnierzykiem.

Było ich pełno - plastikowych i bawełnianych - w górnej szufladzie komody. W kilka

lat potem, gdy byłem w siódmej klasie i w szkołach wprowadzono mundurki, matka

przycinała je i przyszywała do stojącego kołnierza mojego mysioszarego mundurka. On

również był na wpół wojskowy: bluza, spodnie w tym samym kolorze, pas ze sprzączką i

czapka z lakierowanym daszkiem. Im wcześniej zaczyna się myśleć o sobie jako o

żołnierzu, tym lepiej dla systemu. Nie miałem nic przeciwko mundurkom, ale nie

znosiłem ich koloru, przypominającego mundury piechoty lub co gorsza, policji. Nie było

porównania z czarnym płaszczem mojego ojca z dwoma rzędami żółtych guzików jak

nocna aleja. A gdy rozpinał go, ukazywała się granatowa bluza z kolejnym rzędem takich

samych guzików - słabo oświetlona ulica wieczorem. "Ulica pośrodku alei"' - myślałem o

ojcu" patrząc na niego z ukosa" w drodze z muzeum do domu.


16.

Na moim tutejszym podwórku w South Hadley zjawiły się dwie wrony. Są całkiem

spore, niemal wielkości kruków i widzę je pierwsze gdy przyjeżdżam lub wyjeżdżam z

domu. Przybyły tu kolejno - pierwsza dwa lata temu" gdy umarła moja matka, druga w

zeszłym roku, po śmierci ojca. A może to ja zwróciłem wtedy uwagę na ich obecność.

Teraz zawsze przylatują i odlatują razem i jak na wrony są bardzo spokojne. Staram się

nie patrzeć na nie a w każdym razie nie przyglądać się im. Jednak zauważyłem, że lubią

przebywać w sosnowym lesie rozciągającym się za moim podwórkiem na zboczu wzgórza

i opadającym ku łące rozpłaszczonej w małym wąwozie, na skraju którego leżą dwa

kamienie. Unikam tego miejsca, bo spodziewam się spotkać je tam - dwie wrony w

słońcu, przycupnięte na dwóch kamieniach. Nie starałem się też znaleźć ich gniazda. Są

czarne, ale spostrzegłem, że wnętrze ich skrzydeł ma kolor wilgotnego popiołu. Nie

widuję ich tylko podczas deszczu.


17.

Ojciec został zdemobilizowany chyba w 1950, w myśl ustawy Politbiura,

zabraniającej Żydom pełnić wysokie funkcje w wojsku. Jeśli się nie mylę, ustawę tę

opracował Andrej Żdanow, sprawujący wówczas ideologiczną kontrolę nad wojskiem.

Ojciec miał wtedy czterdzieści siedem lat i musiał niejako rozpocząć życie od początku.

Postanowił wrócić do dziennikarstwa, do fotoreportaży. Żeby to robić, musiał być

zatrudniony w czasopiśmie lub gazecie. Okazało się to nieproste. Lata pięćdziesiąte były

dla Żydów złym okresem - toczyła się kampania przeciwko "wykorzenionym

kosmopolitom". Potem" w 1953 miał miejsce Proces Lekarzy, który nie skończył się

normalnym w takich przypadkach przelewem krwi tylko dlatego, że jego inicjator,

towarzysz Stalin we własnej osobie, nagle wyzionął ducha. Ale na długo przedtem i przez

pewien czas potem krążyły pogłoski o planowanych przez Politbiuro represjach

przeciwko Żydom. Mówiło się o przesiedleniu wszystkich tych kreatur podpadających

pod "punkt piąty" paszportów" do Birobidżanu we wschodniej Syberii, niedaleko granicy

chińskiej. Istniał nawet list" podpisany przez najwybitniejszych przedstawicieli ,"punktu

piątego"' - mistrzów szachowych, kompozytorów i pisarzy - zawierający prośbę do

Komitetu Centralnego Partii i osobiście do towarzysza Stalina" aby pozwolono nam"

Żydom, okupić ciężką pracą w odległych rejonach" wielką krzywdę jaką wyrządziliśmy

Rosjanom. List ten miał ukazać się lada dzień w Prawdzie, dostarczając pretekstu dla

deportowania nas. - wiadomość o śmierci Stalina.

W Prawdzie ukazało się jednak co innego – wiadomość o śmierci Stalina.

Przygotowywaliśmy się już do podróży i nawet sprzedaliśmy pianino. (Nikt z naszej

rodziny nie umiał na nim grać, mimo iż daleka krewna matki dawała mi lekcje - nie

miałem za grosz talentu, jeszcze gorzej było z cierpliwością). W ówczesnej atmosferze"

szansa, aby Żyd i bezpartyjny dostał zatrudnienie w wydawnictwie albo prasie" była

minimalna. Ojciec wyruszył wobec tego w teren.

Przez parę lat podróżował po całym kraju pracując na zlecenie Wszechzwiązkowej

Wystawy Rolniczej w Moskwie. W ten sposób, od czasu do czasu" na naszym stole

zdarzały się istne cuda - dwukilogramowy pomidor, albo krzyżówka jabłka i gruszki.

Zarobki ojca były jednak mniej niż skromne i wszyscy troje przeżyliśmy dzięki pensji

matki, urzędniczki w biurze rozwoju miasta. Były to dla nas lata chude i wtedy właśnie

rodzice zaczęli podupadać na zdrowiu. Ojciec był jak zawsze towarzyski i często zabierał

mnie do miasta, na spotkanie z kolegami z marynarki, którzy prowadzili yacht klub,

pilnowali starych doków lub trenowali młodych chłopców. Miał sporo kolegów, którzy

nieodmiennie cieszyli się na jego widok (nigdy nie spotkałem nikogo, kobiety czy

mężczyzny, kto żywiłby do niego urazę). Jeden z nich, naczelny redaktor gazety

lokalnego wydziału marynarki handlowej - Żyd o rosyjsko brzmiącym nazwisku -

zatrudnił go w końcu. Dla tego pisma ojciec pracował w porcie leningradzkim aż do

emerytury.

Chyba większą część życia spędził kręcąc się wśród statków, marynarzy, kapitanów,

dźwigów i ładunków. ("Reporterzy, jak wilki, żyją ze swoich łap"', mawiał często). W tle

zawsze była pomarszczona, cynkowa płachta wody, maszty, czarna metalowa masa rufy z

białymi" pierwszymi lub ostatnimi literami macierzystego portu statku. Nosi! stale -

oprócz zimy - czarną czapkę marynarską z lakierowanym daszkiem. Lubił być blisko

wody, uwielbiał morze. W tym kraju jest to najbardziej zbliżone do wolności. Nawet

widok morza niekiedy wystarcza, a on patrzał na nie i fotografował je przez większą część

życia.


18.

Każde dziecko, choć w różnym stopniu, łaknie dorosłości i nie może doczekać się,

kiedy w końcu opuści dom - to gniazdo, to więzienie. Wyrwać się! Ku prawdziwemu

życiu! Ku szerokiemu światu. Ku samodzielności.

To życzenie spełnia się w końcu. I przez jakiś czas istnieją tylko nowe horyzonty,

absorbujące budowanie własnego gniazda, urządzanie własnej rzeczywistości.

Potem, pewnego dnia, gdy człowiek opanuje już nową rzeczywistość i osiągnie

samodzielność, raptem przychodzi wiadomość, że stare gniazdo zniknęło, a ci, którym

zawdzięcza życie, umarli.

Tego dnia czuje się jak skutek nagle pozbawiony przyczyny. Strata jest tak ogromna,

że aż niezrozumiała. Umysł, spustoszony przez cios, doznaje skurczu, co jeszcze bardziej

potęguje klęskę.

Pojmujemy, że młodzieńczą pogonią za samodzielnością, ucieczką z gniazda,

uczyniliśmy je bezbronnym. Źle się stało, ale możemy obarczyć winą naturalny porządek

rzeczy.

Nie można jednak oskarżać natury o to, ze nasze własne osiągnięcia okazały się mniej

warte niż opuszczone gniazdo; o to, że jeśli w naszym życiu było cokolwiek

prawdziwego, był nim właśnie dom - uciskający, duszący - z którego za wszelką cenę

chcieliśmy uciec. Był on bowiem zbudowany przez i n n y c h, przez tych, którzy

powołali go do życia, a nie przez nas samych. Nazbyt dobrze znamy wartość naszej pracy

i tylko jakby u ż y wam y danego nam życia.

Człowiek wie jak sztuczne, zamierzone i zaplanowane jest wszystko co stworzył;

jakie, koniec końców, jest prowizoryczne. A nawet jeśli trwa, może tego najwyżej użyć

jako argumentu przy przechwalaniu się swoimi osiągnięciami.

A przecież, mimo swych umiejętności, nigdy nie będzie w stanie odbudować tamtego

prymitywnego, odpornego gniazda, w którym rozległ się jego pierwszy krzyk. Nie zdoła

też wskrzesić tych, którzy go powołali do życia. Sam będąc skutkiem, nie może

zrekonstruować swej przyczyny.


19.

Naszym największym meblem - a raczej zajmującym najwięcej miejsca - było łóżko

moich rodziców, któremu prawdopodobnie zawdzięczam życie. Była to olbrzymia

konstrukcja, której rzeźbione kształty pasowały w pewien sposób do pozostałych mebli,

choć były trochę bardziej nowoczesne. Powtarzał się motyw roślinny, ale jego wykonanie

wahało się między secesją, a komercjalną wersją konstruktywizmu. To łóżko było

przedmiotem szczególnej dumy mojej matki, ponieważ nabyła je bardzo tanio w 1935,

jeszcze przed ślubem. Wtedy też upatrzyła u jakiegoś drugorzędnego stolarza toaletkę w

podobnym stylu z trzema lustrami. Większość naszego życia obracała się wokół tego

niskiego łoża. Najbardziej kluczowe dla naszej rodziny decyzje podejmowaliśmy

zbierając się we troje nie wokół stołu, lecz na tej obszernej powierzchni, przy czym ja

siadałem w nogach rodziców.

Jak na rosyjski standard, łóżko to było prawdziwym luksusem. Często myślałem, że

właśnie ono skłoniło mojego ojca do ożenku: uwielbiał przesiadywać na nim. Czynił to

nawet wtedy, gdy wdawał się z moją matką w najbardziej zajadłe sprzeczki, przeważnie

dotyczące finansów (,,Postanowiłaś przepuścić wszystkie pieniądze w spożywczym!” -

rozlega się jego oburzony głos zza pólek na książki dzielących moje ”pół” , od ich

pokoju”. ,,Mam dosyć, dosyć, słyszysz, od trzydziestu lat znoszę twoje skąpstwo!" -

odpowiada matka) - nawet wtedy ociągał się z opuszczeniem go, szczególnie rano. Wiele

osób oferowało bardzo dobrą cenę za to łóżko, które prawdę powiedziawszy zajmowało

zbyt dużo miejsca w naszym mieszkaniu. Rodzice jednak, bez względu na naszą

niewypłacalność, nigdy nie brali tej możliwości pod uwagę. Łóżko było zbytkiem i

podejrzewam, że właśnie dlatego tak je lubili.

Widzę ich śpiących. Są odwróceni do siebie plecami, a między nimi kłębią się zmięte

koce. Pamiętam, jak czytali w nim, rozmawiali, brali lekarstwa, walczyli z tą czy inną

chorobą. To łoże stanowiło ramy ich najspokojniejszych i najbardziej dramatycznych

chwil. Było ich intymnym legowiskiem, ich ostatnią wyspą, ich azylem, którego nikt z

wyjątkiem mnie nie mógł pogwałcić. Gdziekolwiek się ono teraz znajduje, tkwi jak

próżnia w porządku świata, próżnia o wymiarach półtora metra na dwa. Było z

jasnobrązowego, lśniącego klonu i nigdy nie skrzypiało.


20.

Zamieszkiwana przeze mnie połowa połączona była z ich pokojem dwoma wielkimi,

sięgającymi niemal sufitu łukami, które usiłowałem wypełnić rozmaitymi kombinacjami

półek na książki i walizek, aby oddzielić się od rodziców i uzyskać pewien stopień

odosobnienia. Można tylko mówić o względnym odosobnieniu, gdyż wysokość i

szerokość tych łuków, plus ich mauretańska faktura u sufitu wykluczały możliwość

całkowitej izolacji. Chyba że wypełniłoby się je cegłami lub wyłożyło drewnem. Ale to

było niezgodne z przepisami, ponieważ w rezultacie mielibyśmy dwa pokoje zamiast

półtora, do czego uprawniało nas rozporządzenie urzędu miejskiego. Pomijając częste

inspekcje budynku przez administrację, sąsiedzi natychmiast poszliby ze skargą do

odpowiednich władz, choćbyśmy mieli z nimi jak najlepsze stosunki.

Trzeba było wymyślić jakiś półśrodek i byłem tym pochłonięty począwszy od wieku

lat piętnastu. Przestudiowałem wszelkie możliwe rozwiązania, w pewnym okresie brałem

nawet pod uwagę możliwość wybudowania akwarium o wysokości czterech metrów z

drzwiami pośrodku, prowadzącymi do ich pokoju. Nie muszę chyba nadmieniać, że

realizacja tego planu architektonicznego przerastała moje siły. Jedyne, co mi pozostało, to

dokładać półki z mojej strony i kotary u rodziców. Oczywiście nie podobało im się ani to

rozwiązanie, ani sam problem.

Liczba dziewczyn i kolegów rosła wolniej niż książek, a poza tym książki były tam na

stałe. Mieliśmy dwie dość wysokie szafy z lustrami w drzwiach i dzięki nim miałem

przynajmniej część problemu z głowy. Wokół nich i nad nimi zainstalowałem półki,

zostawiając wąski otwór, przez który rodzice mogli przecisnąć się do mnie. To

rozwiązanie nie podobało się ojcu, gdyż w najdalszej części mojej połówki urządził

ciemnię, gdzie wywoływał klisze i robił odbitki, będącą źródłem większości jego

zarobków.

W tymże końcu mojej połowy były drzwi. Korzystałem z nich, gdy ojciec nie

pracował w ciemni. "Nie chcę wam przeszkadzać" - mówiłem, ale w rzeczywistości

chodziło mi o uniknięcie ich badawczego wzroku oraz konieczności przedstawienia im

moich gości. Dla zatuszowania charakteru tych wizyt włączałem elektryczny gramofon i

moi rodzice z czasem znienawidzili J. S. Bacha. Jeszcze później, gdy liczba książek i

potrzeba odosobnienia dramatycznie wzrosły, dokonałem kolejnego podziału mojej

części mieszkania przestawiając meble tak, by oddzielały moje łóżko i biurko od ciemni.

Pomiędzy dwie szafy wcisnąłem trzecią, która stała bezużytecznie w korytarzu. Usunąłem

z niej tylną ścianę, zostawiając na miejscu tylko drzwi. W rezultacie gość dostawał się do

mojego Lebensraum przez dwie pary drzwi i kotarę. Pierwszymi drzwiami wchodziło się

z korytarza do ciemni mojego ojca, tam należało odsunąć kotarę, a następnie otworzyć

drzwi dawnej szafy. Na szafach ustawiłem wszystkie walizki jakie posiadaliśmy. Było ich

bardzo dużo, ale do sufitu nie sięgały. W rezultacie tych przeróbek powstała barykada.

Jednak za nią Gavroche czuł się bezpieczny a Marianna mogła obnażyć nie tylko pierś.


21.

Nieprzychylny stosunek rodziców do tych zmian poprawił się nieco, gdy zza

przepierzenia zaczął ich dochodzić stukot maszyny do pisania. Kotary tłumiły go, ale nie

całkowicie. Maszyna z rosyjską czcionką stanowiła część chińskich zdobyczy ojca, choć

nie spodziewał się zapewne, iż będzie używał jej syn. Postawiłem ją na moim biurku

wciśniętym we wnękę powstałą po zamurowaniu drzwi łączących nasze półtora pokoju z

resztą amfilady. Właśnie wtedy ów dodatkowy metr kwadratowy okazał się tak cenny! Po

drugiej stronie sąsiedzi ustawili pianino. Półką na książki, która wsparta o biurko

doskonale pasowała do wnęki, wzmocniłem dodatkowo moją stronę przeciwko gamom

ich córki.

Po jednej stronie dwie szafy z lustrami i przejście między nimi, po drugiej wysokie

zasłonięte kotarą okno i parapet wystający pół metra nad moim obszernym brązowym

tapczanem, za mną łuk wypełniony aż do mauretańskiego wzorka półkami na książki,

przed moim nosem biurko z Royal Underwoodem - to był mój Lebensraum. Matka

sprzątała w nim, ojciec przechodził idąc do ciemni. Czasami on albo ona szukali

schronienia po kolejnej sprzeczce w moim zniszczonym głębokim fotelu. Poza tym, te

dziesięć metrów kwadratowych należało do mnie i było to najwspanialsze dziesięć

metrów kwadratowych jakie kiedykolwiek znałem. Jeśli przestrzeń ma swój własny umysł

i dokonuje własnych podziałów, to może niektóre z tych metrów kwadratowych również

miło mnie wspominają. Szczególnie teraz, pod innymi stopami.


22.

Jestem skłonny sądzić, że Rosjanie trudniej niż inni znoszą zerwanie więzów.

Jesteśmy przecież bardzo osiadłym narodem, nawet bardziej niż inni ludzie kontynentu

(Niemcy czy Francuzi), którzy częściej podróżują, bodaj z uwagi na to, że posiadają

samochody i niemal nie napotykają granic. Dla nas mieszkanie jest na całe życie, miasto

jest na całe życie i kraj jest na całe życie. Dlatego pojęcie stabilności jest silniejsze,

podobnie jak poczucie straty. Ale przecież naród, w którym przez pół wieku prawie

sześćdziesiąt milionów padło ofiarą mięsożernego państwa (wliczając dwadzieścia

milionów zabitych w czasie wojny), z pewnością jest w stanie zrewidować swoje poczucie

stabilności. Choćby dlatego, że straty te poniesiono dla zachowania status quo.

Tak więc, jeśli rozwodzę się nad tą rosyjską cechą, to niekoniecznie dla

zadośćuczynienia potrzebom ojczyźnianej psychologii. Może ten potok słów ma

dokładnie odwrotną przyczynę, a mianowicie sprzeczność między teraźniejszością a

wspomnieniami. Przypuszczam, że pamięć odzwierciedla nie tylko naszą rzeczywistość,

ale i utopijną myśl. Moje obecne realia nie mają żadnego związku ani nie stanowią

odpowiednika tamtego półtora pokoju i jego dwojga lokatorów, dawniej za oceanem a

teraz nieistniejących. Trudno o drastyczniejszy kontrast z tamtą rzeczywistością niż moja

obecna sytuacja. To różnica między dwiema półkulami, między nocą a dniem, miastem a

wsią, umarłymi a żywymi. Jedyne punkty styczności to moja własna osoba i maszyna do

pisania. Innej marki i z inną czcionką.

Gdybym był przy moich rodzicach przez ostatnie dwanaście lat ich życia, gdybym

był z nimi, gdy umierali, kontrast między nocą a dniem czy między ulicą w rosyjskim

mieście a polną ścieżką amerykańską byłby mniej uderzający. Atak pamięci ustąpiłby

wobec pokusy idealizacji. Zwyczajne zużycie stępiłoby moje zmysły na tyle, bym odebrał

tragedię jako coś naturalnego i zapomniał o niej w naturalny sposób. Cóż jednak bardziej

czczego niż roztrząsanie dawno podjętych decyzji; podobnie zaletą melodramatu jest, że

uwaga zwraca się ku jego sztuczności. Biedni mają tendencję do robienia użytku ze

wszystkiego. Ja robię użytek z mego poczucia winy.


23.

Łatwo to uczucie opanować. W końcu każde dziecko czuje się winne wobec swoich

rodziców, bo wie, że umrą przed nim. Więc by zmniejszyć poczucie winy wystarczy, żeby

umarli śmiercią naturalną: w wyniku choroby, ze starości lub wskutek obu naraz. Czy

jednak tego rodzaju rozgrzeszenie obejmuje śmierci niewolnika? Kogoś, kto urodził się

wolny, ale tę wolność utracił?

Zawężam określenie niewolnika nie z powodów naukowych, ani też z ma-

łoduszności. Zgodzę się, że człowiek urodzony w niewoli ma o wolności wiedzę

genetyczną lub intelektualną pochodzącą z lektur czy ze słyszenia. Ale przecież ta

genetyczna tęsknota za wolnością, jak wszystkie tęsknoty, jest trochę niespójna. Nie jest

bowiem wspomnieniem umysłu lub członków. Stąd okrucieństwo i bezcelowy gwałt tak

wielu buntów. Stąd też ich porażki, a więc rządy tyranów. Takiemu niewolnikowi lub

jego bliskim śmierć może wydać się wyzwoleniem. (" Wolny! Wolny! Nareszcie wolny!" -

słynny okrzyk Martina Luthera Kinga).

Lecz człowiek, który urodził się wolny a umiera jako niewolnik? Czy abstrahując od

kwestii wyznania - może przyjąć śmierć jako pociechę? Być może. Bardziej

prawdopodobne, że uzna ją za ostatnią zniewagę, ostatnią, nieodwracalną kradzież jego

wolności. Tak pomyślą jego dzieci lub krewni, i tym ona właśnie jest. Ostateczną

kradzieżą.

Pamiętam, jak kiedyś matka poszła kupić bilet kolejowy na wyjazd do uzdrowiska na

południu kraju. Po dwóch latach pracy w biurze rozwoju miasta otrzymała dwadzieścia

jeden dni urlopu i wybierała się do sanatorium leczyć wątrobę (nigdy nie dowiedziała się,

że to był rak). Po trzech godzinach stania w kolejce przed kasą, spostrzegła, że

ukradziono jej pieniądze na bilet - czterysta rubli. Była niepocieszona. Wróciła do domu,

stanęła w kuchni i płakała. Zaprowadziłem ją do naszego półtora pokoju. Położyła się na

łóżku i dalej płakała. Pamiętam to dlatego, że nigdy nie płakała, tylko na pogrzebach.


24.

W końcu wraz z ojcem skombinowaliśmy jakoś pieniądze i pojechała do sanatorium.

Nie płakała jednak z powodu straconych pieniędzy... Łzy były nieczęste w naszej

rodzinie, co w pewnym stopniu odnosi się do całej Rosji. "Zachowaj łzy na ważniejszą

okazję", mówiła mi, gdy byłem mały. Obawiam się, że udało mi się to bardziej, niżby tego

pragnęła.

Zapewne nie podobałoby się jej, że to opisuję. Ojcu oczywiście też nie. Był człowiekiem

dumnym. Gdy miał stawić czoła czemuś ohydnemu lub straszliwemu, przybierał cierpki,

ale jednocześnie wyzywający wyraz twarzy, jakby mówiąc do tego, o czym od samego

początku wiedział, że jest silniejsze od niego: "tylko spróbuj" "Czegóż innego można

spodziewać się po tej hołocie.?" - powiadał w 'takich okolicznościach i z tym

powiedzeniem na ustach poddawał się.

Nie był to stoicyzm. W owych czasach, które wykluczały wszelkie przekonania czy

skrupuły wymagając natomiast całkowitej uległości wobec losu, nie było miejsca na

postawy czy filozofie nawet najbardziej minimalistyczne. (Tylko ci, co nie wrócili z

obozów, mogli twierdzić, że się nie poddali. Ci, co wracali, byli równie ulegli jak reszta).

Nie był to również cynizm. Było to po prostu usiłowanie, by nie ugiąć karku wobec

skrajnej hańby, by mieć oczy otwarte. Dlatego łzy były niedopuszczalne.


25.

Mężczyźni tamtego pokolenia mieli surowy kodeks wartości. Ich dzieciom, dużo

bieglejszym w dokonywaniu transakcji z własnym sumieniem (czasami bardzo

korzystnych), tamci mężczyźni często wydawali się prostakami. Jak wspomniałem, nie

byli zbyt świadomi samych siebie. Nas, ich dzieci, wychowano - czy też wychowaliśmy

się sami - w wierze w złożoność świata, w znaczenie niuansów, aluzji, szarych obszarów,

psychologicznych aspektów tego czy tamtego. Teraz, osiągnąwszy ich ówczesny wiek,

masę fizyczną i nosząc ubrania ich rozmiarów widzimy, że wszystko sprowadza się do

"albo-albo", do zasady "tak lub nie". Przez całe niemal życie musieliśmy uczyć się tego,

co oni wiedzieli od początku: że świat jest miejscem groźnym i nie zasługuje na nic

lepszego. Zasada "tak lub nie" nieźle ogarnia całą złożoność, którą odkrywaliśmy i

kultywowaliśmy z takim upodobaniem i dla której nieomal wyrzekliśmy się siły naszej

woli.


26.

Gdyby moi rodzice szukali motta dla swojej egzystencji, mogliby zacytować kilka

wersów z „Elegii północnych” Achmatowej:


Mnie jak rzece

Surowa epoka zmieniła bieg.

Zamieniono mi życie. Innym nurtem

Obok innego życia popłynęło

I oto nawet nie znam swoich brzegów .(3)



Nigdy nie opowiadali o swoim dzieciństwie, o rodzinach z jakich pochodzili, o

swoich rodzicach i dziadkach. Wiem tylko, że jeden z dziadków (od strony matki),

sprzedawał maszyny do szycia marki Singer w bałtyckich prowincjach imperium (Litwa,

Łotwa, Polska), a drugi (od strony ojca) był właścicielem drukarni w Petersburgu. Ta

powściągliwość była nie tyle związana z utratą pamięci, co z koniecznością ukrywania

swego pochodzenia klasowego w owych ciężkich czasach - aby przetrwać. Ojciec był

wspaniałym gawędziarzem, przerywał jednak natychmiast wspomnienia o licealnych

wyczynach, gdy napotykał ostrzegawcze spojrzenie szarych oczu matki. Ona z kolei nie

drgnęła nawet słysząc jakieś słowo francuskie na ulicy lub w ustach któregoś z moich

przyjaciół, choć zastałem ją kiedyś z francuskim wydaniem moich wierszy. Nasze

spojrzenia spotkały się. Bez słowa odłożyła książkę na półkę i wyszła z mojego

Lebensraum.

Rzeka, która zmieniając bieg wpada do obcego, sztucznego ujścia. Czy jej zniknięcie

w tym ujściu można przypisać naturalnym przyczynom? A jeśli tak, to co począć z jej

nurtem? A co z potencjałem ludzkim, zmniejszonym i błędnie ukierunkowanym przez siły

zewnętrzne? Kto ponosi odpowiedzialność za te zmiany? Zadając te pytania nie

wykluczam, że to uszczuplone lub źle pokierowane życie może w czasie swojego trwania

stworzyć inne życie - moje na przykład - które, gdyby nie właśnie owo ograniczenia, w

ogóle by nie powstało i żadne pytania nie zostałyby sformułowane. Nie, jestem świadom

rachunku prawdopodobieństwa. Nie chciałbym, by moi rodzice nigdy się byli nie

spotkali. Zadaję te pytania właśnie dlatego, że jestem dopływem rzeki, której nurt

zawrócono. Podejrzewam, że w końcu mówię sam do siebie.

Zapytuję więc sam siebie, kiedy i gdzie przejście od wolności do zniewolenia staje się

nieodwracalne? Kiedy okazuje się do przyjęcia, szczególnie dla postronnego

obserwatora? W jakim wieku utrata wolności jest najmniej dotkliwa? W jakim wieku

najsłabiej zapisuje się w pamięci? W wieku lat dwudziestu? Piętnastu? Dziesięciu?

Pięciu? W łonie matki? To retoryczne pytania, nieprawdaż? Niezupełnie. Rewolucjonista

lub zdobywca powinien znać odpowiedź. Dżingis Chan znał ją. Po prostu ścinał

wszystkich których głowa sięgała wyżej niż piasta koła u wozu. A więc w wieku lat

pięciu. Ale 25 października 1917 mój ojciec miał lat czternaście, matka dwanaście. Ona

znała już trochę francuski, on łacinę.

Dlatego zadaję te pytania. Dlatego mówię do siebie.



27.

W letnie wieczory nasze trzy wysokie okna były otwarte i powiew od rzeki usiłował

zaznaczyć swoją obecność w tiulowych firankach. Rzeka była blisko, dziesięć minut

spacerem. Nic nie było za daleko; ani Letni Ogród, ani Ermitaż czy Pole Marsowe. Ale

moi rodzice nawet w młodości rzadko chodzili na przechadzki, razem czy osobno. Po

całym dniu na nogach, ojciec nie palił się specjalnie, by znowu wyruszać na miasto. Jeśli

idzie o matkę, to stanie w kolejkach po ośmiu godzinach pracy wywoływało ten sam

skutek. Zresztą miała tysiące rzeczy do zrobienia w domu. Jeżeli wychodzili, to

przeważnie na wizyty rodzinne - urodziny lub rocznicę ślubu, albo do kina; bardzo

rzadko do teatru

Będąc blisko nich przez całe życie, nie zdawałem sobie sprawy, że się starzeli. Teraz,

przebiegając pamięcią dziesięciolecia widzę matkę, jak obserwuje z balkonu postać swego

męża powłóczącego nogami i mruczy do siebie: "Staruszek... jesteś już zupełnym

staruszkiem". I słyszę ojca, jak mówi; "Chcesz mnie po prostu wpędzić do grobu". Tym

kończyły się ich sprzeczki w latach sześćdziesiątych. Jeszcze dziesięć lat przedtem było

trzaśnięcie drzwiami i jego oddalające się kroki. Goląc się widzę jego srebrnoszary zarost

na mojej brodzie.

Jeśli mój umysł skupia się teraz na obrazie rodziców jako ludzi starych, to zapewne

dlatego, że pamięć najwierniej rejestruje ostatnie wrażenia. (Dodajmy do tego nasze

przywiązanie do linearnej logiki, do zasady ewolucji a wynalazek fotografii okaże się

nieunikniony). Ale wydaje mi się, że fakt, iż sam się zestarzałem, również odgrywa pewną

rolę. Rzadko we śnie wraca dzieciństwo, to, że ma się, powiedzmy, dwanaście lat. Moje

wyobrażenie przyszłości jest ukształtowane przez wzór ich życia. Byli moim napisem;

Sprawdzono, min nie ma" na pojutrze.


28.

Jak większość mężczyzn, jestem bardziej podobny do ojca niż do matki. Jako

dziecko spędzałem więcej czasu z nią - częściowo z powodu wojny, potem z uwagi na

koczowniczy tryb życia, jaki zmuszony był prowadzić mój ojciec. Nauczyła mnie czytać

w wieku lat czterech. Większość gestów, intonacji i odruchów odziedziczyłem zapewne

po niej. Również większość przyzwyczajeń, włącznie z paleniem.

Jak na Rosjankę była raczej wysoka - metr sześćdziesiąt - jasnowłosa i przy kości.

Miała zawsze krótko przystrzyżone szaroblond włosy i szare oczy. Ku jej zadowoleniu,

odziedziczyłem jej prosty, niemal rzymski nos, a nie majestatycznie wygięty nos mojego

ojca, jej zdaniem fascynujący. "Ach, ten dziób! " zaczynała, kontrapunktując swą mowę

pauzami. " Takie dzioby - pauza - sprzedają w niebie - pauza - po sześć rubli sztuka".

Choć przypominał profil Sforzy pędzla Piero della Francesca, dziób ten był wyraźnie ży-

dowski. Były powody, by cieszyć się, że go nie odziedziczyłem.

Mimo nazwiska panieńskiego (które zachowała po ślubie), swojemu wyglądowi

zawdzięczała, że "piąty punkt" odgrywał w jej przypadku stosunkowo małą rolę. Była

niewątpliwie bardzo atrakcyjna na północnoeuropejski, powiedziałbym, bałtycki sposób.

Było to niejako błogosławieństwo, gdyż nie miała trudności ze znalezieniem pracy. Ale w

rezultacie musiała pracować przez całe życie. Nie mogąc prawdopodobnie ukryć swego

drobnomieszczańskiego pochodzenia, musiała pożegnać się z wszelką nadzieją na wyższe

studia i całe życie spędziła w różnych biurach, jako sekretarka lub księgowa. Dopiero w

czasie wojny uległo to zmianie i została tłumaczką w obozie dla niemieckich jeńców

wojennych ze stopniem młodszego porucznika w Ministerstwie Spraw Wewnętrznych.

Gdy Niemcy podpisali kapitulację, zaproponowano jej awans i karierę w ministerstwie.

Nie chcąc wstąpić do partii, odmówiła i wróciła do swoich wykresów i liczydeł. "Nie

mam zamiaru salutować mojemu mężowi" powiedziała przełożonemu. ,,I nie chcę z szafy

robić arsenału".


29.

Nazywaliśmy ją "Marusia", "Mania", "Manieczka" (zdrobnienia jakich używał mój

ojciec i jej siostry) oraz "Masia" i "Kicia", które były moim wynalazkiem. Z czasem te dwa

ostatnie stały się bardziej popularne i nawet ojciec zaczął zwracać się do niej w ten

sposób. Z wyjątkiem "Kici", wszystkie te formy były zdrobnieniem jej pierwszego imienia,

Maria. Matkę przez pewien czas oburzało, gdy zwracano się do niej per "Kicia", jakby

wołając na kotkę. "Nie waż się tak mnie nazywać! " - wykrzykiwała ze złością. ,,I w ogóle

nie używaj tych swoich kocich słów. Skończy się na tym, że będziesz miał koci mózg!"

Dotyczyło to mojego upodobania w dzieciństwie, by wymawiać w koci sposób

pewne słowa, które moim zdaniem prosiły się o to. "Mięso" było jednym z nich. Gdy

miałem piętnaście lat, sporo było miauczenia w naszej rodzinie. Ojciec przyswoił sobie

ten zwyczaj i zaczęliśmy zwracać się do siebie lub mówić o sobie "Kocisko" i "Kotek".

"Miau" lub "mru-mru" czy też "miaumiau-mru-mru" służyły do wyrażania dużej części

naszych uczuć; zgody, wątpliwości, obojętności, rezygnacji, wiary. Stopniowo moja

matka zaczęła również to stosować, ale raczej ironicznie, dla zaznaczenia dystansu.

"Kicia" przylgnęło jednak do niej, Szczególnie na starość. Okrągła, zakutana w kilka

szali ze swoją nadzwyczaj dobrotliwą, pogodną twarzą, wyglądała bardzo miło i łagodnie.

Zdawało się, że lada chwila zamruczy. Zamiast tego zwracała się do mojego ojca; "Sasza,

zapłaciłeś rachunek za światło?", albo nie zwracając się do nikogo w szczególności: " W

tym tygodniu nasza kolej na sprzątanie mieszkania". Oznaczało to szorowanie podłóg w

korytarzach i w kuchni, czyszczenie łazienki i klozetu. Nie zwracała się do nikogo w

szczególności, gdyż wiedziała że sprzątanie przypadnie jej.


30.

Nie mam pojęcia, jak sobie dawali radę przez ostatnie dwanaście lat z całą tą czarną

robotą, zwłaszcza z szorowaniem. Mój wyjazd oznaczał oczywiście jedną osobę mniej do

żywienia i mogli czasami pozwolić sobie na wynajęcie kogoś do tej pracy. Jednak znając

ich dochody - dwie marne emerytury oraz charakter mojej matki, wątpię, by to czynili.

Poza tym w mieszkaniach kolektywnych, takie praktyki są rzadkością. Wrodzony sadyzm

sąsiadów domaga się zadośćuczynienia. Dopuszcza się pomoc krewnego, ale nie płatną.

Choć z moją amerykańską pensją uniwersytecką stałem się bogaczem, nie chcieli nawet

słyszeć o wymienianiu dolarów na ruble. Uważali oficjalny kurs za zdzierstwo, a kontakty

z czarnym rynkiem budziły w nich odrazę i strach. Ten ostatni powód był może

najważniejszy. Pamiętali przecież, jak w 1964, gdy dostałem pięcioletni wyrok, odebrano

im emerytury i musieli ponownie szukać pracy. Wysyłałem im więc głównie ubrania i

książki o sztuce. Wiedziałem, że te ostatnie osiągały bardzo wysokie ceny u bibliofilów.

Cieszyli się odzieżą, szczególnie ojciec, który zawsze lubił dobrze się ubrać. Książki o

sztuce natomiast zachowywali dla siebie. Aby oglądać je po wyszorowaniu w wieku lat

siedemdziesięciu pięciu podłogi w kolektywnym mieszkaniu.


31.

Czytali rozmaite książki, przy czym moja matka najbardziej lubiła rosyjskich

klasyków. Ani ona, ani ojciec nie mieli wyrobionych gustów w dziedzinie literatury,

muzyki czy sztuki, choć w młodości osobiście znali wielu pisarzy, kompozytorów i

malarzy z Leningradu (Zoszczenkę, Zabołockiego, Szostakowicza, Petrov-Vodkina). Byli

zwykłymi czytelnikami - ściślej wieczornymi czytelnikami - i regularnie odnawiali swoje

karty biblioteczne. Wracając z pracy, matka zawsze miała w siatce z kapustą i kartoflami

książkę z biblioteki - zawiniętą w gazetę, żeby się nie zabrudziła.

To ona wpłynęła na mnie, gdy miałem szesnaście lat i pracowałem w fabryce, żebym

zapisał się do miejskiej biblioteki i chyba chodziło jej nie tylko o to, bym nie włóczył się

wieczorami po ulicach. O ile mi wiadomo, chciała, bym został malarzem. W każdym razie

pokoje i korytarze dawnego szpitala na prawym brzegu Fontanki były początkiem mojej

zguby i pamiętam pierwszą książkę jaką wypożyczyłem za radą matki. Był to "Gulistan"

perskiego poety Saadiego. Moja matka, jak się okazało, bardzo lubiła perską poezję.

Następna książka o jaką poprosiłem, już z własnej inicjatywy, to "La Maison Tellier"

Maupassanta.


32.

Pamięć, podobnie jak sztuka, ma skłonność do selekcji i zamiłowanie do szczegółów.

Choć ta uwaga odnośnie sztuki (szczególnie prozy), może się wydać niezasłużonym

komplementem, dla pamięci powinna być obraźliwa. Obraza jest uzasadniona, gdyż

pamięć zachowuje właśnie detale a nie cały obraz czy też jak kto woli, kluczowe sceny a

nie całe przedstawienie. Przekonanie, że w jakiś sposób pamiętamy całość ze wszystkimi

szczegółami - ta pewność, dzięki której ludzie kontynuują życie - jest bezpodstawne.

Pamięć przypomina najbardziej nieuporządkowaną bibliotekę bez dzieł zebranych

jakiegokolwiek autora.


33.

Tak jak inni mierzą rozwój dziecka zaznaczając kreskami ołówka jego wzrost na

kuchennej ścianie, tak mój ojciec rok rocznie na moje urodziny wyprowadzał mnie na

balkon i robił zdjęcie. W tle był nieduży brukowany plac z katedrą Zbawiciela Jego

Cesarskiej Mości Pułku Przemienienia Pańskiego. W czasie wojny jej kryptę

przeznaczono na schron i podczas nalotów matka trzymała mnie tam w dużym pudle ze

starymi kartkami zawierającymi prośby o cud. To jedyna rzecz jaką zawdzięczam

kościołowi prawosławnemu i jest to związane z pamięcią.

Katedra, sześciopiętrowa klasycystyczna budowla otoczona sporym ogrodem pełnym

dębów, lip i klonów, była terenem moich zabaw w latach powojennych. Pamiętam, jak

matka mnie stamtąd zabierała (ona mnie ciągnie, ja się zapieram i wrzeszczę - alegoria

nieporozumienia) i zaciągała do domu, do odrabiania lekcji. Równie wyraźnie widzę ją,

mojego dziadka i ojca w jednej z wąskich alei ogrodu katedralnego, gdy starają się

nauczyć mnie jazdy na dwukołowym rowerze (alegoria wspólnego celu lub ruchu). Na

tylnej wschodniej ścianie katedry, za grubą szybą była duża ciemna ikona przedstawiająca

Przemienienie- Chrystus zawieszony w powietrzu a pod nim grupa ludzi odchylonych do

tyłu, w ekstazie. Nikt nie umiał wytłumaczyć mi znaczenia tego obrazu. Nawet teraz nie

jestem pewien czy pojmuję je do końca. Na ikonie było sporo chmur i wiązały się one dla

mnie z lokalnym klimatem.


34.

Ogród otoczony był żelaznym ogrodzeniem, podtrzymywanym przez ustawione

grupami, w regularnych odstępach, przewrócone armaty zdobyte przez żołnierzy Pułku

Przemienienia na Brytyjczykach w czasie wojny krymskiej. Tworząc część dekoracji

ogrodzenia, lufy armat (po trzy, osadzone w granitowym bloku) połączone były ciężkimi

żeliwnymi łańcuchami, na których szalały dzieci, huśtając się, podniecone zarówno

niebezpieczeństwem upadku na kolce znajdujące się poniżej, jak szczękaniem łańcucha.

Oczywiście było to surowo zabronione i dozorcy pilnujący katedry przeganiali nas bez

przerwy. Nie muszę chyba dodawać, że ogrodzenie było o wiele bardziej interesujące niż

pachnące kadzidłem i dużo spokojniejsze wnętrze. " Widzisz?", pyta ojciec wskazując na

ogniwa ciężkiego łańcucha - "co ci przypominają?". Jestem w drugiej klasie więc mówię: "

Wyglądają jak ósemki". "Racja" - powiada ojciec. "A wiesz, czego ósemka jest

symbolem?" - " Węża?" - "Prawie. To symbol nieskończoności". - "Co to jest

nieskończoność? "O to lepiej zapytaj tam" - mówi ojciec z uśmiechem wskazując palcem

katedrę.


35.

To on, spotkawszy mnie w biały dzień na ulicy, gdy byłem na wagarach, poprosił o

wyjaśnienie i kiedy powiedziałem, że boli mnie ząb, zaprowadził do przychodni

dentystycznej, gdzie zapłaciłem za kłamstwo dwiema godzinami istnej męczarni. Ale to

także on bronił mnie na zebraniu rady pedagogicznej, gdy chciano mnie wyrzucić za złe

zachowanie. "Jak śmiecie! Przecież nosicie mundur naszej armii!" - "Marynarki, droga

pani!" - odparł ojciec. - "A bronię go dlatego, że jestem jego ojcem. Nie ma w tym nic

dziwnego. Nawet zwierzęta bronią swoje małe. Brehm mówi o tym". - "Brehm? Brehm?

Ja, ja... zawiadomię komórkę partyjną waszej jednostki". I, rzecz jasna, uczyniła to.


36.

"Na urodziny i na Nowy Rok powinieneś zawsze mieć na sobie coś zupełnie nowego.

Chociażby skarpetki" - to głos matki. "Zawsze zjedz coś przed pójściem na spotkanie z

kimś ważniejszym, szefem lub oficerem. W ten sposób będziesz miał pewną przewagę" -

to mówi ojciec. "Jeżeli po wyjściu z domu musisz wrócić, bo czegoś zapomniałeś, spójrz

w lustro przed wyjściem. Inaczej będziesz miał kłopoty" - to znów ona. "Nigdy nie myśl o

tym, ile wydałeś. Myśl o tym, ile możesz zarobić" - to on. "Nie wychodź na miasto bez

kurtki” ... „Niech sobie mówią, co chcą, dobrze, że jesteś rudy. Ja byłam brunetką, a do

ciemnych łatwiej jest celować".

Słyszę te przestrogi i uwagi, ale to fragmenty, detale. Pamięć zdradza wszystkich,

szczególnie tych, których znaliśmy najlepiej. To wspólniczka zapomnienia, sojuszniczka

śmierci. To sieć z drobnym połowem, z której wypłynęła woda. Nie można użyć pamięci

do wskrzeszenia kogokolwiek, nawet na papierze. Cóż się dzieje z tymi słynnymi

milionami komórek w naszym mózgu? Cóż się dzieje z Pasternakowskim "Wielkim

Bogiem miłości, Wielkim Bogiem szczegółów"? Jaką ilością szczegółów należy się

zadowolić?


37.

Widzę bardzo dokładnie ich najróżniejsze miny - ale to też są fragmenty, chwile. Są

lepsze niż fotografie z ich uśmiechem nie do zniesienia, ale są tak samo przypadkowe i

wymieszane. Czasami podejrzewam mój umysł o próbę stworzenia kumulatywnego

ogólnego obrazu rodziców - znaku, formuły, rozpoznawalnego szkicu, bym się tym

zadowolił. Myślę, że mógłbym i zdaję sobie świetnie sprawę, jak absurdalne są podstawy

mojego oporu: tym fragmentom brak ciągłości. Nie należy tak wiele oczekiwać od

pamięci, nie należy spodziewać się, że z filmu zrobionego w ciemności wyłonią się nowe

obrazy. Oczywiście, że nie. Ale przecież można mieć pretensję do filmu zrobionego w

biały

dzień czyjegoś życia o to że brak mu ram.


38.

Prawdopodobnie chodzi o to, że nie powinno być ciągłości. Żadnej. Te wady pamięci

są jedynie dowodem poddania się żywego organizmu prawom natury. Życie nie może być

zachowane. Nikt poza faraonem nie chce zostać mumią. Załóżmy, że przedmioty

wspomnień cechują się tym stopniem trzeźwości; to może pogodzić nas z zawodnością

pamięci. Normalny człowiek nie spodziewa się, że wszystko będzie trwało. Nie spodziewa

się ciągłości, nawet dla siebie lub swojego dzieła. Normalny człowiek nie pamięta, co jadł

na śniadanie. Rzeczy rutynowe, powtarzające się, mają ulec zapomnieniu. Tak jest ze

śniadaniem, tak jest też z tymi, których kochamy. Najlepiej przypisać to oszczędności

mózgu.

Tych rozmyślnie zaoszczędzonych komórek mózgowych można użyć do za-

stanowienia się czy wady pamięci nie są aby jedynie głuchym głosem naszego

podejrzenia, że wszyscy jesteśmy sobie nawzajem obcy, a nasze poczucie niezależności

jest znacznie silniejsze niż poczucie jedności, a tym bardziej przyczynowości. Dziecko nie

pamięta rodziców, bo wciąż posuwa się do przodu, zawsze nastawione na przyszłość.

Ono zapewne także oszczędza swoich komórek mózgowych na przyszłość. "Krótsza

pamięć, dłuższe życie" - powiada przysłowie. Można też powiedzieć: "dłuższa przyszłość,

krótsza pamięć". To jeden ze sposobów na określenie naszych szans na długowieczność,

na wskazanie patriarchy przyszłości. Nie trzeba jednak zapominać, że patriarchowie czy

nie, niezależni czy związani, jesteśmy powtarzalni i Wielki Ktoś oszczędza na nas swoich

komórek mózgowych.


39.

Pomimo miernych wyników zagłębiam się w to nie z awersji do metafizyki, ani z

odrazy dla przyszłości, zapewnionej mi przez zawodność mojej pamięci. Niewiele także

mają z tym wspólnego złudzenia pisarza lub strach przed oskarżeniem o próbę

konszachtów z prawami natury kosztem ojca i matki. Po prostu myślę, że naturalne prawa

zaprzeczające ciągłości w imię zawodnej pamięci (lub podszywając się pod nią), służą

interesom państwa. Jeśli o mnie chodzi, nie chcę przykładać do tego ręki.

To prawda, że dwanaście lat zawiedzionych, budzonych i znowu przekreślonych

nadziei, które poprzez progi najróżniejszych biur i urzędów zaprowadziły starych ludzi

do państwowego krematorium, jest powtarzalne nie tylko z uwagi na ich długość, lecz i

na liczbę podobnych przypadków. Ale mniej mi zależy na chronieniu moich komórek

mózgowych przed tą monotonią niż Najwyższemu zależy na oszczędzaniu Swoich. Moje

są i tak zatrute. Poza tym pamiętanie nawet zwyczajnych detali, fragmentów, a

szczególnie pamiętanie ich po angielsku nie leży w interesie państwa. Już to samo

wystarczy mi jako bodziec.


40.

Te dwie wrony robią się trochę bezczelne. Teraz siadają już na moim ganku i kręcą

się na jego starych, drewnianych słupach. Są czarne jak smoła i choć staram się unikać

spoglądania na nie, zauważyłem, że różnią się trochę rozmiarami. Jedna jest mniejsza od

drugiej (moja matka sięgała ojcu do ramion). Mają jednak takie same dzioby. Nie jestem

ornitologiem, ale wydaje mi się, że wrony żyją długo, kruki w każdym razie na pewno.

Choć nie potrafię określić ich wieku, wydają mi się starym stadłem. Jakby na wycieczce.

Nie chcę ich przepędzić, ani nie potrafię się z nimi w żaden sposób porozumieć. O ile mi

wiadomo, wrony nie migrują. Mity mają podobno źródło w strachu i izolacji, a ja jestem

zupełnie odizolowany. I zastanawiam się, ile rzeczy będzie mi jeszcze przypominało

moich rodziców. Ale z gośćmi tego rodzaju, na co komu potrzebna jest dobra pamięć?


41.

Jest oznaką zawodności pamięci, że przechowuje rzeczy przypadkowe. Na przykład

nasz pierwszy - wtedy pięciocyfrowy - numer telefonu, jaki mieliśmy zaraz po wojnie:

265-39. Pamiętam go zapewne dlatego, że zainstalowano nam telefon akurat, gdy

przerabiałem w szkole tabliczkę mnożenia. Teraz jest mi zupełnie niepotrzebny. Tak

samo bezużyteczny jest numer telefonu, który mieliśmy w półtora pokoju. Nie pamiętam

go jednak, choć przez ostatnie dwanaście lat wykręcałem go niemal co tydzień. Listy nie

dochodziły, więc umówiliśmy się, że będę dzwonił. Oczywiście łatwiej jest podsłuchać

rozmowę telefoniczną niż skontrolować i doręczyć list. Ach, te cotygodniowe telefony do

ZSRR! To były czasy dla międzymiastowej!

Niewiele mogliśmy powiedzieć sobie w tych rozmowach, musieliśmy być małomówni

albo aluzyjni i eufemistyczni. Przeważnie mówiliśmy o pogodzie i o zdrowiu, żadnych

nazwisk, sporo porad dietetycznych. Chodziło głównie o usłyszenie swoich głosów, o

upewnienie się w ten prymitywny sposób o naszym istnieniu. Rozmowy te były

przeważnie pozbawione treści i nic dziwnego, że nie pamiętam żadnych konkretnych

rzeczy poza odpowiedzią ojca na trzeci dzień pobytu mojej matki w szpitalu. "Jak się ma

Masia?", zapytałem. "Wiesz, Masi już nie ma", powiedział. To "wiesz" było powiedziane

dlatego, że w tym przypadku też chciał posłużyć się eufemizmem.


42.

Albo nagle pamięć narzuca mi obraz klucza: długi klucz z nierdzewnej stali, który

uwierał, gdy był w kieszeni, natomiast łatwo mieścił się w matczynej torebce. Ten klucz

otwierał nasze wysokie białe drzwi i nie rozumiem dlaczego wspominam go teraz, skoro

to miejsce już nie istnieje. Wątpię, żeby był jakimś symbolem o znaczeniu erotycznym, bo

mieliśmy trzy kopie tego klucza. Nie rozumiem również dlaczego pamiętam zmarszczki na

czole i brodzie ojca lub czerwonawy, lekko rozogniony lewy policzek mojej matki

(nazywała to "nerwicą wegetatywną"), bo ani te znaki, ani ich posiadacze już nie istnieją.

Tylko ich głosy jakoś przeżyły w mojej świadomości. Zapewne dlatego, że mój własny

głos jest ich mieszanką, tak jak moje rysy są mieszanką ich rysów. Reszta - ich ciało, ich

ubrania, telefon, klucz, nasze rzeczy, meble - odeszło i nigdy nie zostanie odnalezione,

tak jakby bomba spadła na nasze półtora pokoju. Nie neutronowa, bo ona zostawia

przynajmniej nietknięte meble, ale bomba zegarowa, bomba czasu, która unicestwia

nawet pamięć. Budynek stoi tak jak stał, ale miejsce jest doszczętnie ogołocone i nowi

lokatorzy, nie, nowe oddziały okupują teren. Na tym właśnie polega bomba czasu. Bo to

jest wojna czasu.


43.

Lubili arie operowe, tenory i gwiazdy filmowe czasów swojej młodości. Malarstwo

nie interesowało ich zbytnio, mieli pojęcie o sztuce "klasycznej", lubili rozwiązywać

krzyżówki i byli zakłopotani i zaniepokojeni moimi próbami literackimi. Uważali, że

postępuję niesłusznie, martwili się moją sytuacją, ale popierali mnie w miarę swoich

możliwości, gdyż byłem ich dzieckiem. Później, gdy udało mi się tu i tam coś

wydrukować, byli zadowoleni, a czasami nawet dumni; ale wiem, że gdybym okazał się

zwyczajnym grafomanem i próby moje zakończyły się niepowodzeniem, ich stosunek do

mnie byłby taki sam. Kochali mnie bardziej niż siebie samych i prawdopodobnie w ogóle

by nie zrozumieli mojego poczucia winy w stosunku do nich. Najważniejsze, żeby był

chleb na stole, czysta odzież i dobre zdrowie. To były dla nich synonimy miłości, i lepsze

były one niż moje.

Jeśli chodzi o wojnę czasu, walczyli dzielnie. Wiedzieli, że bomba wybuchnie, ale

nigdy nie zmienili taktyki. Dopóki żyli, krzątali się kupując i przynosząc jedzenie chorym

znajomym i krewnym, rozdając ubrania, o ile mogli pieniądze i udzielając schronienia

tym, którzy akurat znajdowali się w gorszej sytuacji. Tacy byli zawsze, odkąd ich

pamiętam, i nie dlatego, że w głębi ducha wierzyli, iż jeśli oni są dobrzy dla innych, to

gdzieś w górze będzie to odnotowane i ich także ludzie będą traktować w podobny

sposób. Nie, to była naturalna i spontaniczna hojność ekstrawertyków, która może

uwidoczniła się wyraźniej dla innych, gdy ja, główny przedmiot ich atencji, wyjechałem. I

to być może w końcu pozwoli mi pogodzić się z zawodnością mojej pamięci.

Ich chęć zobaczenia mnie przed śmiercią nie miała nic wspólnego z pragnieniem lub

próbą uniknięcia skutków bomby czasu. Nie chcieli emigrować ani spędzić ostatnich lat

życia w Ameryce. Czuli się za starzy na wszelkie zmiany i Ameryka była dla nich

najwyżej nazwą miejsca, gdzie mogliby spotkać swego syna. Była realna tylko ze względu

na ich wątpliwości czy znieśliby podróż, gdyby dostali pozwolenie na wyjazd. A przecież

iluż sztuczek próbowało dwoje starych, słabych ludzi z tą hołotą, udzielającą pozwoleń!

Matka ubiegała się o wizę samotnie, aby pokazać, że nie ma zamiaru uciec do Ameryki i

że jej mąż zostanie jako zakładnik - gwarancja jej powrotu. Potem zamieniali się rolami.

Potem przez pewien czas nie składali podania udając, że stracili ochotę, lub dając

władzom do zrozumienia, że rezygnują w obliczu tego czy innego klimatu stosunków

radziecko-amerykańskich. Potem prosili o pozwolenie na wyjazd do Stanów tylko na

tydzień lub też do Finlandii czy Polski. Potem ona jechała do stolicy, by ubiegać się o

widzenie z figurą, która uchodziła za prezydenta kraju, lub by kołatać do drzwi

Ministerstwa Spraw Zagranicznych i Spraw Wewnętrznych. Wszystko na próżno. System,

od góry do dołu, nigdy nie popełnił najmniejszego błędu. Jako system może być z siebie

dumny. Ale nieludzkość jest przecież najłatwiejsza do osiągnięcia. Tutaj Rosja nigdy nie

musiała importować technologii. W gruncie rzeczy eksportując ją nareszcie mogłaby się

wzbogacić.


44.

Tak też czyni i to na coraz większą skalę. Można jednak znaleźć pewną pociechę lub

wręcz nadzieję w fakcie, że nawet jeśli kod genetyczny nie śmieje się ostatni, to w każdym

razie do niego należy ostatnie słowo. Jestem wdzięczny rodzicom nie tylko za to, że dali

mi życie, ale też za to, że nie wychowali mnie na niewolnika. Starali się - chociażby dla

ocalenia w rzeczywistości społecznej w jakiej się urodziłem - wychować mnie na

posłusznego, lojalnego obywatela. Jeśli im się nie udało i przyszło im zapłacić tym, że ich

oczu nie zamknął syn, lecz anonimowa ręka państwa, nie jest to dowodem ich niedbal-

stwa, lecz jakości ich genów. Mieszanka tych genów wyprodukowała ciało na tyle obce

dla systemu, że musiał je odrzucić. Ale gdy się zastanowić, czegóż innego można

spodziewać się było z połączenia jego i jej zdolności przetrwania?

Może brzmi to jak przechwałka. Trudno. Mieszanina ich genów warta jest pochwały,

choćby dlatego, że okazała się państwoodporna. I odporna nie na zwykłe państwo, lecz -

jak lubi się ono samo określać - na Pierwsze Socjalistyczne Państwo w Historii

Ludzkości. Państwo nadzwyczaj biegłe w niszczeniu genów. Dlatego na jego rękach jest

zawsze krew - z powodu eksperymentów w izolowaniu i paraliżowaniu komórek

odpowiedzialnych za siłę woli. Tak więc, zważywszy na tę biegłość, jeśli dziś chce się

założyć rodzinę, należy dowiedzieć się nie tylko o grupę krwi i posag partnera: trzeba

zapytać o DNA. Być może z tego powodu niektórzy patrzą krzywym okiem na

małżeństwa mieszane.

Mam dwa zdjęcia moich rodziców zrobione w czasie ich młodości, gdy mieli po

dwadzieścia lat. On na pokładzie parowca: uśmiechnięta, beztroska twarz, w tle komin

statku. Ona na stopniu wagonu, wdzięcznie machająca ręką w skórzanej rękawiczce, za

nią guziki munduru konduktora. Jedno nie wie jeszcze o istnieniu drugiego. Oczywiście

nie są mną. Zresztą nie sposób wyobrazić sobie kogoś istniejącego obiektywnie, fizycznie

i poza twoją skórą, jako część „ale Mama i Tata/To nie dwie inne osoby", jak powiada

Auden. I choć nie mogę przeżyć ich przeszłości, nawet jako możliwie najmniejsza część

któregoś z nich, co zabroni mi teraz, gdy obiektywnie nie istnieją poza moją osobą,

traktować siebie samego jako ich sumę, jako ich przyszłość? W ten sposób przynajmniej

są równie wolni jak wtedy, gdy się urodzili.

Czy powinienem więc objąć siebie samego myśląc, że tulę moją matkę i mojego ojca?

Czy powinienem traktować zawartość mojej czaszki jako to, co zostało po nich na ziemi?

Prawdopodobnie. Jestem zapewne zdolny do takiego wyczynu solipsyzmu. Może zniosę

nawet ich skurczenie się do rozmiaru mojej, mniejszej niż ich, duszy. Może się na to

zdobędę. Czy mam wtedy zamiauczeć do siebie po powiedzeniu, ,Kicia "? I do którego z

moich obecnych trzech pokoi mam pobiec, by to miauczenie było przekonujące?

Jestem nimi, oczywiście. Jestem teraz naszą rodziną. Ale ponieważ nikt nie zna

przyszłości, wątpię, by czterdzieści pięć lat temu, w jakąś wrześniową noc 1939, przyszło

im do głowy, że poczęli swoją własną ucieczkę. Pomyśleli najwyżej, że chcą mieć

dziecko, założyć rodzinę. Młodzi, a ponadto urodzeni wolni, nie zdawali sobie sprawy,

że w ich ojczyźnie państwo decyduje, jaką rodzinę będzie się miało i czy w ogóle. Gdy

zdali sobie z tego sprawę, było już za późno na wszystko, z wyjątkiem nadziei. I tak było

aż do śmierci: mieli nadzieję. Jako ludzie o zmyśle rodzinnym nie mogli robić nic innego,

jak tylko mieć nadzieję, planować, próbować.


45.

Dla ich dobra wolę myśleć, że nie żywili zbyt dużych nadziei. Może jedynie matka.

Jeżeli tak było, wynikało to z jej dobroci i ojciec nigdy nie omieszkałby jej tego wytknąć.

("Nic gorszego, Marusia - zwykł był mawiać - jak stosować własną miarę do innych").

Jeśli chodzi o niego, to pamiętam jak kiedyś szliśmy w słoneczne popołudnie przez Letni

Ogród, miałem wtedy dwadzieścia, może dziewiętnaście lat. Zatrzymaliśmy się przed

drewnianym pawilonem, w którym orkiestra dęta marynarki grała stare walce. Chciał

sfotografować tę orkiestrę. Białe marmurowe posągi jaśniały tu i tam, poplamione cie-

niami na wzór lamparta czy zebry; ludzie przechadzali się po żwirowych ścieżkach, dzieci

piszczały przy stawie, a my rozmawialiśmy o Niemcach i o wojnie. Patrząc na orkiestrę

nagle zapytałem, jakie obozy koncentracyjne uważał za gorsze: hitlerowskie czy nasze. "

Wolę być raczej spalony od razu na stosie, niż umierać powolną śmiercią i znajdować w

tym jakiś sens" - odpowiedział i jął pstrykać zdjęcia.



1985

__________________________


1. w. H. Auden, "Memory of W. B. Yeats" (przyp. tłum.).


2. Przyczółek na Kaukazie Północnym, znany z zaciętych walk opisanych m.in. we

wspomnieniach Breżniewa (przyp. tłum.).


3. „Requiem”. NOWa, Warszawa 1981. Tłum. Seweryn Pollak.


tłum. ANNA HUSARSKA











Wyszukiwarka