Jan Twardowski
Zaufałem drodze
Wiersze zebrane 1932–2002
Od Autora
Ośmielam się opublikować w jednym tomie największy zbiór wierszy od najstarszych do najmłodszych. Tak się złożyło, że niemal całe moje życie przetrwałem w okresie komunizmu, który utrudniał drukowanie. Właściwie dopiero na emeryturze mogłem pisać i wydawać. Nie żałuję tego.
Ponieważ jestem księdzem spokojnie mogłem się trudzić moim powołaniem, a doświadczenie mówi, że czasem rozsądniej jest wydawać książki później niż za wcześnie. Nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło.
W życiu na każdym kroku widzimy zło, przemoc, wojny, ale można się dziwić, że to całe piekło nie jest w stanie zwyciężyć dobra, które wydaje się słabe, kruche, nieważne. Tymczasem hałaśliwe zło jest puste i kompromituje się. Lekceważone dobro szlachetnieje, dlatego że w tym, co najmniejsze i dobre, kryje się Pan Bóg.
Bóg jest tak wielki, że nie ogarnia Go wszechświat i tak wielki, że może się pomieścić w tym, co najmniejsze. Głosi to Ewangelia.
Uważam, że w dzisiejszych czasach najważniejszym zadaniem jest nieść miłość i nadzieję.
ks. Jan Twardowsh
21 marca 2002
Nocą klękasz i znaleźć chcesz Boga
potem w oczach strach nosisz i łzy —
na dalekich, rozstajnych gdzieś drogach »
ktoś się zbłąkał i płacze jak ty.
Pachnie ze wsi kwitnącym jaśminem
złote zboże wśród pola się śni —
kto cię zbudził, kim jesteś, gdzie płyniesz
w nieskończoność wieczorów i dni.
Nikt nie szuka cię dłońmi dobrymi,
nikt nie mówi, czy dobrze, czy źle,
tylko ziemia z grobami starymi
o twej ciszy słyszała i wie.
Zaplątana gdzieś tam na kresach
w starych sosen aż kilkanaście
rośnie dzikiem winem leśniczówka. Zanim w liściach
zamknie i zaśnie.
aż raz (chyba wieczorem) jakiś powóz w ogród się wpruł
i nić drogi zaczepioną o swe miasto stojąc zwinął na ręce kół.
Z leśniczówki wyszedł gospodarz.
Kto przyjechał — przez okno zgadł.
Dobry wieczór, nareszcie, nareszcie,
zapomniałem już — tyle lat.
Gość z Warszawy był bardzo spragniony, więc herbatę zaczęto pić,
przewracając jak kartki rozcięte jakieś dawne, jakieś przeszłe dni.
— Wszyscy mówią, że już wierszy nie piszesz,
że już nawet drukowane nie są —
zapomniany na prowincji tu żyjesz —
taki wielki poeta, no, no…
Nie zrozumiał go chyba gospodarz,
tylko wazon co z kwiatami stał,
poprzez szklanki z herbatą — na ścianie, żółtym
krążkiem cytryny się chwiał.
— Ja nie byłem nigdy poetą, nie lubiłem poezji jak snów —
tylko lęk swój przed śmiercią składałem w skamieniałe naręcza słów,
ale tutaj jest co innego —
w ciche liście rozdzwonione okno,
poprzez srebro strun naciągniętych — poprzez szyby
mogę nocy się dotknąć.
W saloniku się potem zebrali. Papierosy palili, grali w karty,
a dom został zaplątany w dzikie wino —
werandami w las jak w noc otwarty.
po polach spadał śpiew a staw zielony wszedł
w tataraku zastawione sieci
nadmiar drzew nadmiar drzew
w zaczarowanym świecie
bramy ze srebra — o balkony uderza las
w oknach księżyc łopoczący żagiel
w starych drzwiach
nieobjętych jeszcze klamek brzask
szum szerokich kaktusów po ścianach
niosąc czarne gniazdo snu
to noc
aż ugięli się w mrok po kolana
nadmiar słońc nadmiar słońc
i oto wszystko się zmienia
ziemia drży
ulewy snów
długie Wisły dni
rynek — konie z chłodem przy pyskach
ludzie mają wozy po pas
na bocianów lecących kołyskach
kilka skrzydeł czarnych to od gniazd
wróżki wyszły w zielone ulice
włosy smutnym poetom zaplatać
długie dalie głębokie od lata
morskie świnki na katarynkach
bose nogi w zapachu kałuży
może kocha
może lubi
tak się z liści akacji wróży
w oknach starych rolety
nocy długiej pozwijane szarfy
ratusz — sływające szuwary
po warkoczach spadające malwy
już gotycki wachlarz kościoła
głowy studzi dzwonu chłodną różą
w abecadłach dzieci oczy mrużą
to dzień biały
to miasteczko
to szkoła
gdzieś rozdawali dziewczynkom lato
chłopcy w pękach zerwanych kwiatów
potem szli nad wodę wianki pleść
może dobrze może źle
może tak a może nie
tataraki zanurzone w zachodzie
nogi chłopcom pokrwawiły w wodzie
i szły panny pełne cichych przeczuć
w pierwszych nocy przekochanych niepokój
a przed nimi konie biegły głęboko
coraz głębiej w granatowy wieczór
w zbóż złotej szeleszczącej strudze
kłosy puste kłosy pełne złudzeń
zamyślony nad ludźmi las
może z kimś a może bez
może me ma może jest
za dnia z wody go śpiącego wyjęli
potem w suche odzienie ubrali
nad głowami na rękach rozpięli
niosąc w cmentarz zielony śpiewali
przyjacielu nie obawiaj się — po co
i przed tobą byli przecież ludzie
co schodzili nocą wolno w śmierć jak w dojrzałość nowych
przebudzeń
przyjacielu nie obawiaj się — po co
tak się dzieje w niejednej młodości
że spragnieni kochania nocą czują gorzki niedosyt miłości
a on jakby nikogo nie słuchał leżał pełen białego koloru
gdy deszcz gwiazd powoli podnosił w studniach okien poziom
wieczoru
zimą sani jadących w drzwi zamknięte słuchaj
gdy wieś spływa po osie zanurzona w zmierzch
w chłodne senne półżycie w oknach tamtych i tutaj
Królewna Śnieżka pije herbatę w pokoiku chłodnym od żalu
po ramionach włosów czarny dreszcz
jak rolety opuściła w nazajutrz
snu przyszłego po balkonach powiew
a po zaspach cienie długie od rowu
tylko w świecach reszta uniesień
tylko w okna nieobjęta dal —
szklanki psalm —
nad cytryną rąk królewskich jesień
jeszcze księżyc w luk zwinięty srebrny kwiat
jeszcze droga w czarnych smugach koni
tak się często świat na oczach dwoi
tak przemija wiele smutnych lat
tam rzeki pełne zapachu zboża
napływają powoli do okien —
w oknach dałii czerwona zorza
i oczy dzieci głębokie
tam już nic się nie zmienia
1’’ na zawsze skończył się czas —
zatrzymały się w cieknących strumieniach
łodzie pełne chłopców i gwiazd
tamci chłopcy już się nie zmienią
oczy mają zawsze wzburzone
pośród werand które jesienią
niosą w oknach dalie czerwone
kiedy deszcze o szyby dzwonią
nawet gdyby chłodno im było —
tamci chłopcy słabych jeszcze bronią
tamci chłopcy wierzą jeszcze w miłość
pośród werand które jesienią
niosą w oknach dalie czerwone
nad wierszami chylą głowy szalone
tamci chłopcy co już się nie zmienią
to im baśnie napisać — jak żagle
burzą włosów szlochać ku świecom —
nocą każdą budzi ich nagle
plusk gałęzi zza świata lecąc
wyszli bracia — wiatr we włosach — co za czas
w oczach gwiazdy i drzewa na spodzie —
pochyleni zanurzeni po pas
brodzą w nocy czerwcowej jak w wodzie
zatrzaśnięte na krzyż okiennice
nieskoszony jeszcze zapach łąk
i już płoną pozrywane księżyce
w białych lampach zamkniętych rąk
czy to życie jest tylko czy już sen
pomyśl pierwszy potem ja pomyślę
i dziwili się to tamten to ten
las się chwieje jakby stał na Wiśle
mamy umrzeć czy żyć dalej może wiesz
rozważ pierwszy potem ja rozważę
a już spadał powoli jak zmierzch
odgłos dzwonów bijących na twarze
a z miłością czy nie jest czy jest
powiedz pierwszy ty z kochania słyniesz
jeśli nie ma to i tak szkoda łez
jeśli jest to i tak kiedyś minie
wędrowali tak pewnego dnia
wędrowali tak w głębokie sny
pierwszym bratem chyba byłem ja
drugim bratem pewnie byłeś ty
w szmerze westchnień wydobytych na jaw
myśleć mu wypadało —
na krawędzi pokoju i maja
okna w których księżyc jak jabłoń
kucharka chodziła po pokojach w pantoflach z czerwonymi pomponami
kładła palec na ustach mówiąc — cicho chodzić — o słomianki nogi wycierać —
idź na ganek stajennemu powiedz żeby rano nie trzaskał drzwiami —
nie przeszkadzaj panu naszemu — pan jest strasznie zdziwiony że umiera
odblask lampy przewijał ręce
w jarzębinę czerwoną łkań —
czarnych kroków połamane gałęzie
na granicy świata i bram
las na wiatru chłodnej fali
głowy w księżyc pozanurzał jak w śnieg
a po polach przy ogniskach śpiewali
o żeglarzach żegnających brzeg
a pod głową poduszka jak kwiaty
a na oczach noc jak czarny puch
i zaciągnął się kołdrą w zaświaty
zabłąkany mieszkaniec miast dwóch
w nocy letniej pełnej krużganków
nietoperzy ślepnących i baszt
kogo czekasz zapomniany kochanku
gdy już księżyc wyciągnięto na maszt
a pod głową poduszka jak kwiaty
a na oczach noc jak czarny puch
czy to prawda że istnieją dwa światy
może jeden a nas tylko dwóch
do widzenia miasto snów — odjeżdżam stąd
do widzenia już odjeżdżam nie kłamię
i przyjechał — miasto okna ląd
kołatanie klamki w pustej bramie
kiedy Polska pachnąca w lipach Czarnolasu
na rękach kołysana szeroko
na oczach dzieci uśpiona
po wierszy skrzydłach
po szabli dzwonach
spada w zamek Wisłą opuszczonych włosów
tu kolumny zygmuntowskiej spoko]
nad przedmieściem Mickiewicz wstał
w porażeniu granitowych skroni
na ramionach peleryny gwałt
ból na piersiach załamanych dłoni
nie przeminie wszystko — nie przeminie
kwiaty nie pogasną
choćby przyszło oczy wam złożyć
choćby przyszło na zawsze zasnąć
odblask murów na rękach zostanie
smutna cisza świętojańskich ulic
po odlocie będziecie Warszawę
w snach dalekich do ust jeszcze tulić
oto dzień się zamyka powoli jak malwa
biały zapach przy paltach
dzwony biją od dawna
cień swój znacząc na ptakach
na poduszkach gwiazd dalekich upływ
a na twarzy nocy czarnej supły
Andersenie
w ciszę ludzie zbiegli się na nowo rwąc wysokie gałęzie snów
w wodospadzie zielonym drzew coraz głębiej dom moknął i moknął
po okrętach kołysała się Dania w Bałtyk pełen niebieskiego lnu
smutnych baśni rozplatane kłosy
a na oczach nadmiar i niedosyt —
otwarte okno —
spokój — dzwony księżyc przyjmowały do wnętrza
w kościelnego spadając sznurami który myśląc że to włosy klęczał
nocy czarnej szeleszczący bąk
chłód rąk
dreszcz na poręczach
port uśpiony po latarniach ociekał
w fale które na wiosłach się darły
drżały srebrne mostów łukowania
najsmutniejsi ludzie ze snu
najsmutniejsi ludzie ze snu
cienie nieśli na rękach długie włosy umarłych
furgot płaszczów barwił ich z daleka
późny zachód maszty pozapalał
jak pochodnie w twarze uśpionym
po strzelistych gotyku falach
nie okręty
nie okręty
lampiony
zawsze Bałtyk odbiega na północ
okrętami głębiej wodę świecąc
ponad miastem gwiazd złociste rżysko
ptaki dzwonów rwą się w wieżach gniazdach snów —
pokój
stół
noc w oknach tak nisko
lamp gasnących w nocy jasny węzeł
ciężkie liście podniesionych powiek
taką porą przyszedł Andersen
w snach najdalszych spokojny człowiek
o uśmiechnięci
o zapłakani
na okrętach kołyszącej się Danii
Myślę, że takie być winno życie poety
wierszy z wszystkiego jak najmniej; drzew tylko kilka u okien
ptaków chór, rodzinne stare portrety
damy w różowych mantylach na szpilkach srebrnych z kokiem
ze śladem przebytych dróg żołnierskie buty wysokie
I wierność, koniecznie wierność
wodzowi do ostatniego wystrzału
księdzu do ostatniej karty mszału
ojcu przez wszystkie sny
matce od łzy do łzy
siostrom do grobowej deski
niosąc jeszcze im kwiatek niebieski
I miłość, koniecznie miłość
do Panny w złotej sukience
co w ostrej bramie świeci
do wszystkich małych dzieci
I do kościelnej sieni
gdzie proszą zamyśleni o łaskę co odmieni
do babci pamiąteczek, albumów i wstążeczek
a jeszcze i do powstań, ułanów i jesieni
Spokojnie wojny witać
a w upał dla ochłody
wciąż o podróżnych pytać
wychodząc z kubkiem wody
Cieszyć się każdym szczęściem
modlić się z każdą różą
i zginąć zapomnianym najlepiej jakąś burzą
A jeśli wojna nowa, a jeśli się zasmucę
jak dziecko zapłakane w różaniec swój powrócę.
Będę go brać na ręce jak włosów ciemne sploty,
gdzie blask się świec zaplątał jak żuczek szczerozłoty,
gdzie sny z krzyżykiem srebrnym i łzy i śpiew poranny,
zerwanych moc przyrzeczeń i żal wciąż nieustanny,
modlitwy za rodziców, kolegów, prośby wieczne,
i jakieś umartwienia zabawne, niedorzeczne…
A jeśli wojna nowa, a jeśli niepokoje…
O rzewne, o tajemne paciorki czarne moje,
to na nich troski moje, radości ukochania,
i cały żar modlitwy późnego powołania.
I na nich pamięć dni tych, gdy późnym sennym latem
biegliśmy z podchorążym płonącym Mariensztadem,
a potem w noce długie na jezdni pod gwiazdami,
chwytałem was ukradkiem drżącymi wciąż palcami.
Do Twoich snów się tulę, do Twoich snów się łaszę,
na tych dziesiątkach licząc sierpniowe złudy nasze.
Kto wezwał? Kto przywołał? Skąd sny co tu przygnały?
Przed własną tajemnicą przyklękam taki mały…
O siódmej przy kolacji, przy modlitw chłodnym dźwięku,
o jaką burzę wspomnień przeważasz w swoim ręku.
Bo jeśli wojna nowa, a jeśli niepokoje,
o rzewne, o tajemne, paciorki czarne moje.
Piszę gdy lampy półwiszące
gdy noc na czoła się przewija
i gdy mamusie płaczą śpiące —
o jakże miłość ziemska mija —
A o czym piszę, o tym nie wiem —
ktoś mi do ucha cicho szepce
o poświęceniu, o zegarach,
o trumnie srebrnej, o kolebce.
A komu piszę — pewnie tobie —
co po ulicach chodzisz rano
i na powstańca każdym grobie
gałązkę rzucasz odłamaną.
A jaki jestem — byś się śmiała,
śmiejąc się ze mnie — idź swą drogą—
są takie serca jak — nieszczęścia,
co nigdy inne być nie mogą.
O Zygmuncie z kolumny, o poważny panie,
skamieniały na zawsze w ust martwym okrzyku,
wyszedł z mody twój surdut i twe uczesanie,
pannom się nie spodobasz w sztywnym kołnierzyku.
A wojna nam się dłuży i lata tak lecą,
ciemność w okna zapadła rolet czarną burzą,
więc gdy wiersze piszemy, krwawimy je świecą
i oczy nam się senne jak pod hełmem mrużą.
Pewnie znowu Łazienki rozkwitają bzami,
o kościół Panny Marii Wisła dzwoni łódką,
i ty, panie Zygmuncie z niemymi ustami,
w kołnierzyku zbyt sztywnym, zmruż oczy cichutko.
Nad Warszawa zebrań tajemnych,
snów szalonych, gorących głów —
gdzie to naraz tyle matek rzewnych
Z nocy długich i nocy bezsennych
nad Warszawą zebrań tajemnych
jak we wrześniu dymiącej znów.
Gdzie to naraz tyle szmerów drżących,
szeptów w sieniach — to ty, to ty —
gdzie to naraz tyle serc płonących,
karbidówek w sufit strzelających
i tych za nas dzisiaj konających
— Anglio, Anglio — mówiących przez łzy.
Słów nie lubisz, bo cóż znaczą słowa —
więc poświęcam Twojej świętej pieczy —
celę, książki, notatki z wykładów,
inferiorów, w klęczniku rzeczy —
I jeszcze mszał w szufladzie —
mój Boże — mój Boże —
tę stronę znam na pamięć,
a tutaj się mylę —
tu wstążeczkę odgarnę
a tu grudki włożę —
tej ziemi co i w mojej zadźwięczy mogile.
I jeszcze moje serce —
( o nim nic nie powiem
bo nie pękło mi z bólu w płonącej Warszawie —
więc jak dawną manierkę porzucę je w rowie —
krzyżem tylko opatrzę i tak je zostawię)
A to jest moja śmieszność —
jak mi służy wiernie
we wszystkich moich wierszach, których nikt nie zliczy
więc po mszale i sercu poświęcam Ci ciernie —
ogród pełen silentium i ziarnko goryczy.
Przebacz wiersze mi wszystkie łaskawie
zagaś we mnie sny czarnoleskie
i bez wierszy daj cichutko popatrzeć
w Twoje święte oczy niebieskie.
Garstkę śniegu co spadła,
gwiazdą jego co zbladła,
sutannę pełną chłodu
sztukowaną od spodu,
komżę jedną w klęczniku,
cztery łzy przy guziku —
co się z matką żegnając
brał na pociąg wsiadając,
tudzież gałązkę róży
w słowniku co go nuży,
buty trochę zniszczone,
książki żadnej — spalone,
miejsce jedno w kaplicy —
gdzie bracia jego klerycy
niebieskie oczy mrużą
co spokój z biblii wróżą.
Orzełek z czapki zdjęty
starannie owinięty —
za nieudane powstanie
w chusteczce niech zostanie.
Trochę listów i smutku
kałamarz z niezabudką…
Pisałem, spisywałem,
a przecież zapomniałem,
że ma niewielki kącik
za celą wśród tarasu —
gdzie mówi co dzień pacierz
za dawnych chłopców z lasu,
(tudzież po ojcu pióro,
fartuch z zaszytą dziurą,
trzy haftki przy pętelce —
i nieśmiałość i serce)
Święty Franciszku brązowy
z węzełkiem światła u głowy —
dziecięce Twe oczy, dziecięce
weź ten spis rzeczy na ręce.
Bywało — w łąki nas zabiorą
łudząc to wstążki to tańcami —
niżeś pomyślał taką porą
że Jezus płynie z chorągwiami.
A te wyprawy po owoce —
ze świecą z którą ćmy lipcowe —
niżeś pomyślał w takie noce
kapturem mnisim chłodzić głowę.
Raz — to w wakacje byłeś chory —
a ja u nóg twych z lampą dużą —
niżeś pomyślał w te wieczory
o celi tej pod dzwonu różą.
Niech cię okwitną tak czereśnie —
maków przy furcie krwawa straż —
a jeśli kiedy umrę we śnie —
o nie patrz w twarz, o nie patrz w twarz.
Czyś stukał kiedy we wrota drżące
w wieczór lipcowy
bo cię straszyły na wznak leżące
głowy umarłych —
Czyś szukał kiedy wody święconej
w klasztornej wnęce —
której nie znajdą na krzyż złożone
umarłych ręce.
A to mógł ślad być,
ścieżka niewielka, cichutka droga —
by świat odrzucić i spojrzeć w oczy
swojego Boga.
A ja już wierny Tobie zostanę o Chryste, Chryste
bo wiem że oczy matce mej dałeś
jasne i czyste.
Kolegom moim — wstręt do krętactwa i komże srebrne —
Mickiewiczowi wojnę powszechną
i sny podniebne.
Na Drugiej w sierpniu — w nocnym wypadzie
latarki w ręce —
łączniczce małej iskrę w warkoczu —
groszek w sukience.
Choćby wzbronili wierszy o Tobie
pięknych drukować —
na klęczkach będę szeptać Ci jeszcze
wzbronione słowa.
Dobry Jezu z gwoździami ostrymi
raz piszący na świętej ziemi
że pisałeś a potem starłeś
krzyż podjąłeś, za nas umarłeś
niech Cię wielbią, kochają i słyszą
dużo milczą, króciutko piszą —
nad książkami wielkiemi, mądremi
spójrz jak w Piotra — niech płaczą w sieni.
Że też wtedy beze mnie
przewracali się w hełmie
lecąc twarzą bledziutką na bruk.
Jurku z Wojtkiem i Jankiem
klękam z lampką i wiankiem
z czarnym kloszem sutanny u nóg
Przeminęło, odeszło w milczeniu
jak pod kocem na wycieczce ziemia —
świecę lampkę rękoma obiema
gdzie pod hełmem dawnych oczu nie ma
O moje smutne wiersze, o wiersze smutne moje
w tym stroju pełnym haftu przed krzyżem Pańskim stoję.
Jankowi na Powązkach wojskowa dźwięczy sława
a mnie tasiemka alby zakwitła u rękawa.
O Jeży potłuczony, z tą szramą i z tą różą
na chłopców spójrz z Powiśla co do mszy przy nas służą.
Niech jednym choć westchnieniem tradycje mi powierzą.
Czupurnych rówieśników co pod gruzami leżą.
Bóg Ci słońca na dłonie Twoje nie żałował
ani ciszy na usta Twe zbyt mało dał —
broń bym zdobył dla Ciebie, o głodzie wędrował,
potajemnie orzechy na ołtarz Ci rwał.
Najświętsza, utracona, z rozkazami spalona —
w barykady równoczarnym strumieniu —
z Tobą twarz zapłakana, z Tobą bitwy do rana
i uśmiechy, i sen na kamieniu.
Już myślałem, że Ciebie wielkiego zobaczę,
a Tyś mignął mi w polu jak najprostszy mak —
zakryj twarz mi rękawem, niech się nie rozpłaczę
że nie do mnie Ci mówić przez ognisty krzak.
Dzień był taki jak zawsze, codzienne sandały
i codzienna samotność i codzienny trud
i ręce, co mi komżę w zakrystii składały
cień ptaka sponad wieży rzucając na spód.
Jeszcze zadrżał w kielichach cichy tętent koni
i szum rzeki pobliskiej i skrzypiące drzwi —
więc poznał Ciebie żebrak i święty Antoni
nad kluczykiem zgubionym natrząsając brwi.
Choć się śmieją— dochowałeś wiary —
a ja na to — matczysko matczysko —
znów zobaczę na twej jasnej twarzy
łzę i uśmiech i spokój na wszystko.
Potem dzwonek i nagle w rozmowę
wpadnie siostra jak jabłko z ogrodu
w świece niosąc kokardy brązowe
— Choć się śmieją— dochowałeś wiary —
powracając czy masz serce czyste —
a ja patrzę jak wiatr z nieba kładzie
z gwiazd na siostrę kruszyny złociste.
— A z nauką? o nauce mowa —
a ja widzę przez sen i akacje
tę wiewiórkę, przed którą klękałem
chcąc ją złapać w umarłe wakacje.
— Czy pamiętasz tamte czółno na stawie —
a ja chwytam nagle siostrę za ręce,
by przypomnieć jeszcze kwiatki z procesji
co je niosła Jezusowi w sukience.
Ziemio Święta, co w moim atlasie budzisz się i drżysz —
kiedy wieczór zakłada królestwo pająków,
długich cieni i zmierzchów wysnuwanych z kątów —
Płyną Twoje tęsknoty — wąwozem wspomnienia —
pierwszą pełnią księżyca —
pierwszym dniem stworzenia.
Uliczki ruin pełne i cedrowy las,
osły z flaszą na mirrę, posłuszne w rzemieniach —
upał pustyń, lęk psalmów i proroków wargi
śpiących z twarzą surową u wezgłowia Arki.
Ziemi Święta, co w moim atlasie budzisz się i drżysz —
zapachem Tyberiady, kaktusowych lądów —
z Górą Czarcią sterczącą nad kamienny głaz,
z Betlejem nie zdziwionym wielbłądów najazdem.
Płyną Twoje tęsknoty wąwozem wspomnienia —
Miłość, chleb, wino w stągwiach — to śmiesznie za mało.
Jest Bóg jeden na niebie, a wszystko się zmienia —
Z Sodomy i Gomory orszaków weselnych —
popiół i kość bogaczów przy uchu igielnym.
Gorejącego krzewu ogrom
w rozzutych butach ognia brzask —
nieogarnięty — poznam, poznam
w kruchcie na klęczkach Twoją twarz
Powiędną usta, ścichnie krew
chorągwie porwiesz w strzępy snu —
i powiesz dosyć — minął czas
jak wypędzony w potop kruk.
Wołu umniejszysz kryjąc w mrok —
zapalisz w oczach strasznym źdźbłem —
o Nieuchronny — wiem ja wiem
że idziesz ku mnie nagląc krok.
Dokąd mnie gonisz, płoszysz sny —
wspomnieniem dręczysz, Niepojęty —
nie wzejdzie siew, więc nie patrz w twarz
jak wóz ognisty z nieba zdjęty.
Dalekie lato. Chłód we drzwiach
hizopem spływa. Nie patrz smutnie
bo może łotra dobra łza —
ożyje na śmiertelnym płótnie
Jezu z warszawskiej katedry
Jezu czarny i srebrny —
cierpiący — rzuć na ręce
niemego smutku więcej.
Jeszcze jedno cierpienie
jeszcze jedno rozstanie —
lampę jasną na stole
jak najmniejsze mieszkanie.
Bardziej gorzką niewdzięczność
pożegnania, powroty —
stułę taką by księżyc
dowiązywał się złoty.
Jeśli las to szumiący —
jeśli rzeki — urwiste —
a serce na złość ludziom
i naiwne, i czyste.
Powróć mi, Panie, z dawnych lat
herbaty gorzkiej łyk w manierce
i umarłego ojca list,
sweter od siostry, matki serce
Kochanowskiego przekład psalmów
spalony z Wilczą w czas powstania
i wszystko, czego życzę innym —
a sam niestety nie dostanę
I spowiedź świętą z dawnych burz,
gdy łzy ważyła ręka Zbawcy —
i jeszcze jeden jakiś dzień
z dzieciństwa mego na ślizgawce
Ten śnieg, co mi na oczy spadł,
i to, com szeptał bezrozumny —
a potem jak najcięższy mszał
postaw z kielichem mi na trumnie
Co tam było, co się z tobą dzieje —
moja dawno poburzona szkoło —
w dawnych chłopcach pogasłe nadzieje
klamką stukasz dawno uciszoną.
Popaliły się okna i mapy
z Ziemią Świętą gdzie się Saul błąkał —
rzuć mi na twarz jak garść chłodnej ziemi
z klasy ósmej dźwięk zmarłego dzwonka.
Jaka myślisz jest pamięć twych uczniów
młodość krótka, głębokie groby —
założyłem po tobie w brewiarzu
w Completarium wstążeczkę żałoby.
Boże, po stokroć święty, mocny i uśmiechnięty —
iżeś stworzył papugę, zaskrońca, zebrę pręgowaną —
kazałeś żyć wiewiórce i hipopotamom —
teologów łaskoczesz chrabąszcza wąsami —
Dzisiaj, gdy mi tak smutno i duszno i ciemno —
uśmiechnij się nade mną.
Nie przeminie wszystko, nie przeminie —
kwiaty nie pogasną —
choćby przyszło ręce nam złożyć
choćby przyszło na zawsze zasnąć.
Pamięć czystej przyjaźni zostanie
smutna cisza świętojańskich ulic —
po odlocie będziemy swą ziemię —
w utęsknieniu do ust jeszcze tulić.
Nasze biedne ludzkie zmęczenie —
serc poczciwych mądrą życzliwość,—
po odlocie będzie się jeszcze
coś ziemskiego na niebie śniło.
Żywy ogień w umarłym kominku —
co herbatę w czajniczku naparza —
i sukienki od pierwszej komunii
w jakich było siostrzyczkom do twarzy.
Popatrz w oczy, usiądź bliziutko
ukój w żalu rękami obiema —
bo nas zrzuci kołując zawrotnie
matka nasza — nieszczęsna ziemia.
W miasteczku w którym ludzie wymieniają uśmiechy —
gdzie nie ma nic niezwykłego —
w pokoiku o który kasztan się roztrąca —
gdy żyjesz poza sobą jak spadłe orzechy.
(mówiąc „Aniele Stróżu” — dodajesz co rano,
że jednak święty, to więcej niż anioł)
Nikt twych trudów nie liczy, a jeśli ocenia —
to słusznie, że ci przyjdzie umrzeć z przemęczenia.
Złóż swój żal do pamiątek.
I pomódl się ze mną,
o tę świętość zwyczajną, powszednią,
najprostszą.
1.
Skąd jestem? Z Ziemi Świętej, z tęsknoty gorącej,
znam proroctwa mesjańskie i księgi kabały —
a kasztany za oknem, storczyki tlejące —
to tylko garść jałmużny ojczyzny przybranej.
Figa cień mi przerzuca przez brewiarz jak potok,
budzi mnie płacz Kaina i oddech Cedronu —
A księżyc podwarszawski — tragiczny powstaniec —
przybłęda z moich pustyń — gość w przybranym domu.
Skąd jestem? Z Ziemi Świętej, gdzie jagody winne,
psalmy, jadło, napoje… i milczenie inne
A to gwiazdy siostrzyce znad jodeł Libanu
na postrach kurów nocnych. W mym przybranym kraju.
Ogromne jak nieszczęścia. Służące ciekawie
spragnionemu pomiaru niezgłębionej sprawy —
2.
Obłoki z wełny tkane i córy Lotowe
zstępujące w mrok grzechu jak wargi pąsowe.
Potop huczący falą i proroków żale
podając jak widmo w uszy Jeruzalem.
Saulowy miecz w górach i Ruth złote rżysko
i Mojżesz pływający w trzcinowej kołysce —
Dawida pieśni, Rachab sprośnej burze —
wszystko to co mi Boga odsłania jak różę.
Dolino Jozafata, ku przedmieściu Ofel
hizopem ciemnym spływasz i trwożysz bóżnice —
wraził się w ciebie księżyc niby srebrny oścień
i przebiera w umarłych —jak w ziarnach gorczycy.
Rozrzuca sykle lśniące i poświatą kusi
przyjaciel głodnych smoków i pustynnych strusi.
Na czaszki zasypane, na dzbany skruszone
spada wiatr, piasek Syrii, puszczyki pluszowe.
Pójdziemy tam po zgonie miłości i sławy —
słyszysz jak drwią turkawki znad Morza Martwego
i skorpion z terebintu pochowany w trawie
i oczy turkusowe konika polnego.
Czy woda jeszcze rwie korabiem
jak burza ciemna i głęboka,
a On porywa w otchłań kruka —
nim łuk położy na obłokach?
To tylko siepie deszcz za oknem
i ślady walk jak kły na dworze —
a on czy jeszcze rozgniewany
na mnie i ciebie? Boże… Boże…
Niech nas wybawi, niech ocali —
topieli srebrnej arkę wydrze —
z lwem, z wilkiem burym, z bydląt chmarą,
z gołąbkiem śpiącym gdzieś na cytrze.
Spoza garbów wielbłądów surowych
wołam. Morze Martwe, straszliwe —
kłębią się w tobie larwy nieżywe,
tańce Sodomy, Gomory.
Na sromotną przyszły zabawę —
widma chłopców nocą nieśmiałe
w pożar co sroży pióra krwawe.
Przestań grzeszyć. Przy łożu stoi
pogorzelec z piołunem słów —
co zwęglił swój dziób i skrzydła
miasto, róże i sykomory.
ktoś z Sodomy jeden, z Gomory…
Kędyż twoje ruiny, kolebki i trumny —
nieszczęsna wieżo Babel, coś rosła tak dumnie.
Gdzie leżą twe sklepienia, wniebowzięte krokwie,
balkon co kosztował srebra tysiąc stągwi,
okno przez które wpadał po wstędze wieczoru
miesiąc jak białe widmo z jaskini Endoru…
Skąd z wyższych pięter nikły oliwkowe lądy,
niewiasty senearskie, włochate wielbłądy,
gdzie mistrze z Babilonu nanieśli na ściany
sydońskie karmazyny pięknie farbowane.
Runęłaś wznak, gdy głazy twe rozchwiała trwoga —
że bodąc Niebo szczytem napotkałaś Boga.
…Glos na drogach słyszan jest.
Płacz i krzyk synów Izraelowych, że
nieprawą uczynili drogą swoją —
zapomnieli Pana swego. Jer. 3, 21
Ziemio Święta z uczniowskiego atlasu
z Bibilii starej nagimi górami —
coś się stało od jakiegoś czasu
ze mną samym, z ludzkimi sercami.
Zapomniano o Bogu jedynym.
Gorejącym krzewie. Stróżu naszym.
Patrzaj. Ludzie teraz nieszczęśliwi
niepojęci jak kruk przy Eliaszu.
Kwiat libański na skroni uwiędnie —
źle nam wróżą judaszowe drzewa —
przyjaciółko, co nas spotka, co będzie
na pustyni kędy Boga nie ma.
Synogarlic przycicha wołanie,
drogi syjońskie świerszczami łkają —
przyjaciółko, co się z nami stanie
między ludźmi, którzy Boga nie znają.
Pną się cedry ku ptakom. O Liban
dźwięczy potok lepszy od pocieszeń
po warkoczach czarnych wiatr przepływa
w jej bolesną wygnańczą jesień.
Patrz, zwierzęta płoszą się po skałach
zdumione twoim płaczem tu.
Nie płacz, burzy śpiewają chorały
do pierwszego poza rajem snu.
Dzień przekwita jabłonią. O ręce
blask się potknął jak ułudy ślad.
Matko. Twoje oczy dziewczęce
wypatrują mnie z zamierzchu lat.
Deszcz ognisty nas wyrwał z wąwozów Jordanu,
z plantacji róż zbyt wonnych, z upojeń balsamu —
gdzie za lampą oliwną panny kryją w domach
krwawy odblask mandragor, kolendru aromat,
gdzie pasterzom na polach nocą chłodną śni się —
ogromne lwie łożysko, Bóg i góry rysie.
Gdzie tamaryszek rzewny, oliwka dojrzała
i dolina Rephaim w ostrowów pościeli
unosząca na wieczność popioły Racheli
Może teraz na Kanę spadły anemony
a drużba niesie młodym w ręku liść palmowy.
Może wyschła na orzech — pusta i brązowa
z mgłą upiętą w kokardy — droga Tobiaszowa.
A pustelnik z szarańczą, trwoży się co rano
że święty musi dreptać tam, gdzie fruwa anioł.
I poznał Kain żoną swoją i zbudo—
wał miasto i nazwał imię jego od
imienia syna swego. Geneszis. 4. 17.
Ucałuję cię Biblio, bo w tobie są słowa
że Kain pierwsze miasto na ziemi zbudował —
stąd pewnie w miastach wszystkich, w miejskich strutych kwiatach —
w obłędzie ulic chodząc — widzę złego brata.
Wiejska parafio moja, pocieszny Żbikowie —
kto twe kaczki wychwali, twe stawy wypowie —
ławki, co przed domami, cmentarniane duchy,
pomidory na oknach, budy, psie łańcuchy…
(Azali twarze rzewne, jak zawsze u nas w maju
a lampa jeszcze nie rozbita
rozkwita przy ruczaju?
Azali już na brewiarz w sadzie
czeremchy spadły szaty…
a malw naręcza… a begonie., a szałwii aromaty…?)
Płacze prorok nad Tyrem, że matkom nie stanie
do lat dorosłych wychować panien,
bowiem groza już we drzwiach. Na miejske uśpienie
spadną kopyta koni jak twarde krzemienie
i w popiół się rozsypie ulic wschodnich bajka
cytry, lutnie, wiole, bęben i piszczałka,
pod diaboliczną gwiazdą, która się rozpala
jak ziarno szczerozłote na rozwianych szalach.
Wyją śmigłe okręty, drżą grzbiety zjeżone
uzdy pianą rozkwitłe, grzywy uskrzydlone,
wiatr rzuca ponad wojska, szaleńcze, uparte,
szczepy malogranatów z cyprysem i nardem,
a żołnierz konający do drugiego rzecze:
lepiej wpaść w ręce Pańskie niż w szpony człowiecze.
Błądzę po starym mieście. Jakże mnie rozrzewniasz —
proroku mej Warszawy. Jeremiasz… Jeremiasz…
A wszystko się zmienia —
i sława goliatowa i ściana kryształu,
obraz łani biegnącej wzdłuż nurtu strumienia,
źrenice wiosny pełne ponad szkolną ławą.
Nie dźwięczy pieśń sydońska
w szałasach z bukszpanu,
zmarły skalne kozice i chmurne sokoły
i Abizag Dawida uśmiechem kusząca
przeminęła jak dziewczę z wianuszkiem w krąg głowy.
Skruszały dawne kotły, cymbały, piszczałki
i słupce lichtarzowe, pióra, czasze, gałki,
drzewo Setim kwitnące rozpalonym latem
oliwa uchowana na przyprawę świateł.
Jeszcze wonne olejki roztrwaniane rano,
spikanard, szafran, kassja i cynamon
wojska uszykowane, jabłka granatowe
łoże słane miłością, zakony surowe.
Dzień nam z ramion opada niby płaszcz pasterski,
by toń czarną odsłonić co serca ukrywa —
Jeden Bóg trwa nad nami
pod nim wszystko mija —
jak noc w górskim schronisku
i młodość szczęśliwa.
Pamiętam Cię, choć nie wiem kto snu twojego strzeże.
Czy kaktusowy cień po rzęsach twych się łamie —
w ciężkim płaszczu nie spiętym, alabastrem promiennym
ku miejskiej biegniesz bramie.
Wyjdziesz, obiegniesz rynek, a wichr, o co bije? —
o łoża opuszczone, o serca niczyje,
o lektyki królewskie i o twarze obce
ustawionych z mieczami między strachy nocne.
Ujarzmioną w trzewiczki, w płaszczu nie dopiętym
wraz z komentarzem świętym i brwi hebanami
w Biblii starej cię niosę
w „Pieśni nad pieśniami”.
Wieleż to nocy gorzkich jak dno Tyberiady,
woniejących sitowiem, sandałowym drzewem
otulało was ciszą—przy tajnych rozmowach
ciszą przed burzą, smutny Nikodemie.
Ileż iskier od słońca. Starcze ukochany
zadumany nad sławą Starego Zakonu —
a przecież wiem na pewno, że zmieniło ciebie
już pierwsze usłyszane Chrystusowe słowo.
To miasteczko wezbrane jak morze od trwogi,
plusk gałęzi co budzi spoza świata lecąc —
wie coś o tym. A ile to liści opadło
od jesieni czerwieńszych, w rozmowy nad świecą.
Przez tęsknoty zawiłej pragnienie —
dla tysięcy lat spełnionych przeczuć —
Czemu ciągle przesłaniasz mi Ziemię —
jak miniony dzień przesłonił wieczór?
I dziś niebo nad miastem się łzawi
śmierć jednako i nas żywych łamie —
a ja Ciebie zobaczę jak Mojżesz
z łzą na sercu, w cmentarnej bramie.
Przyszli szukać Serca Bożego,
Serca z wszystkich naszych pierwszych piątków,
jak w obrazach włócznią przebitego,
ze skrą bólu i cierni pamiątką.
Weszli w kościół, a tu nagle kolędy —
miękki żłóbek z siankową poduszką —
nie ma cierni ni blasku krwawego,
ale bije Jezusowe serduszko.
Nie ma cierpień. Żadnej nie ma rany,
zamiast burzy na morzu — kąpiólka —
kołysane w ciepłej koszulinie
śmiesznym uchem pstrokatego osiołka.
Aniele Boży, Stróżu mój,
spowiednik ze mnie lichy,
więc gdy spowiadam, wspomóż mnie,
jak na obrazkach cichy.
Jeśli przypadkiem która z dusz
przy stule mej uklęknie —
anielskie swoje ręce złóż,
modląc się przy nas pięknie.
I uproś, bym jej w końcu dał
to, co najbardziej drogie —
tak odszedł, aby mogła być
sam na sam z Panem Bogiem.
Święty Janie od Krzyża, kiedy pełnia lata
i derkacz się odezwał, głuchy odgłos łąki,
owieczka z dzwonkiem beczy, przepiórka szeleści,
rzuć mi malwę i nazwij Janem od Biedronki
Pożegnać wikariatkę na niewielkim piętrze,
zabrać biblię w tłumoczek, kazania gorętsze,
a sad sobie zostanie z gęsiami i płotem,
strasząc konie proboszcza kasztanów bełkotem.
Niechaj memu następcy kwiatem w brewiarz spada,
wart, bo lepszy ode mnie i mądrzej spowiada.
Odchodząc zajdę w kościół. Nie chciej tu mnie widzieć,
bo ksiądz płacząc, sam siebie, jak grzechu się wstydzi.
Jeszcze spojrzeć. Ten święty z pospolitą głową,
jakieś śmieszne serduszko z wstążeczką różową,
spośród wotów świecące jak żuczek z ukrycia
w czas, co na usługach i śmierci, i życia.
Pora odejść. Nie płoszyć myszy i pacierzy,
patronów dobrej sławy, złej sowy na wieży.
Pora odejść, żal tając jak iskry niezgasłe,
że mnie ze wsi zabrali, by pokrzywdzić miastem.
Tak smutno psy porzucać. Tak zapomnieć trudno
wodę w stawie mierzoną złocistą sekundą,
las z dzięciołem, kukułkę uczącą w gęstwinie,
jak śmiesznie jest powtarzać tylko własne imię,
przybłędę, co na rzece wywrócił się z łódką
i spoczywa pod krzyżem krzywym z niezabudką.
Żal szkoły, dzieci w ławkach, woźnej z pękiem kluczy,
chociaż lepiej, że przyjdzie tu ktoś inny po mnie —
stopnie gorsze postawi, lecz czegoś nauczy.
Żal kulawych i głuchych, chorego w szpitalu,
bardzo dawnej paniusi w przedpowstańczym szalu,
przygotowań do wilii, smutnej oczywiście,
gdy opłatek od matki drży na poczcie w liście.
Jeszcze tu kiedyś wrócę. Nocą, po kryjomu —
wiersz o świętej o Teresce dokończyć w tym domu —
po cmentarzu pobłądzę. Ty dłońmi dobrymi
przebacz wszystko. Pochowaj między najgorszymi.
Wstyd mi Boże ogromnie, że jak grzesznik piszę,
że z czasem zapomniałem Tomasza z Akwinu,
że gdy w maju litania — słowika wciąż słyszę,
a jadąc do chorego — sławię dzikie wino,
obłoki, karpie w stawie, zimą — kiepskie sanie,
kominek, co mi do snu po łacinie gada —
i nagle myśl natrętna,
z uczynków? To zbyt mało.
Z ran mnie wyspowiadaj.
W świecie zimnym, nieczułym, z kamienia i śniegu,
gdy muchy ran szukają, a goni oszczerca —
żebrzę, jak trędowaty w sitowiu noclegu —
o bardzo prosty, zwykły — dar ludzkiego serca.
I jeszcze proszę o dar łez i śmiechu,
Ciebie, co czarną mrówkę na czarnych kamieniach
widzisz z nieba nocą czarniejszą od grzechu.
A na ostatek — o dar zapomnienia —
o grób w wiejskiej parafii — mijany w pośpiechu.
Uczniowie moi, uczenniczki drogie
ze szkół dla umysłowo niedorozwiniętych,
com was uczył lat kilka, stracił nerwy swoje,
i wam niechaj poświęcę kilka wspomnień świętych.
Jurku z buzią otwartą, dorosły głuptasie —
gdzie się teraz podziewasz, w jakim obcym tłumie
czy ci znów dokuczają, na pauzie i w klasie —
i kto twe smutne oczy nareszcie zrozumie.
Janko Kasiarska z rączkami sztywnymi,
z noskiem, co się tak uparł, że został króciutki —
za oknem wiatr czerwcowy z ładnymi pannami —
a tobie kto daruje choć uśmiech malutki.
Pamiętasz tamtą lekcję, gdym o niebie mówił,
te łzy co w okularach na religii stają—
właśnie o robotnikach myślałem w winnicy,
co wołali na dworze — nikt nas nie chciał nająć.
Janku bez nogi prawej, z duszą pod rzęsami —
garbusku i jąkało — osowiały, niemy —
Zosiu, coś wcześnie zmarła, aby nóżki krzywe —
szybko okryć żałobnym cieniem chryzantemy.
Wojtku wiecznie płaczący i ty coś po sznurze
drapał się, by mi ukraść parasol, łobuzie,
Pawełku z wodą w głowie, niewdzięczniku stary,
coś mi żabę położył na szkolnym dzienniku.
Czekam na was, najdrożsi, z każdą pierwszą gwiazdką —
ze srebrem betlejemskim, co w pudełkach świeci —
z barankiem wielkanocnym. — Bez was świeczki gasną —
i nie ma żyć dla kogo.
Ten od głupich dzieci.
Na rekolekcjach nie strasz śmiercią —
bo po co?
Za oknami bór pachnie żywicą,
pszczoły z pasiek się złocą,
w abecadłach dzieci oczy mrużą…
Nie dręcz babek, dziadków czcigodnych,
oblubienic w kapeluszach modnych,
rozmodlonych przed — poślubną podróżą.
Mów o częstej komunii z Chrystusem —
złotych sercach bijących w ukryciu —
z katechizmu o cnotach najprościej
i że grzechy przeciwko nadziei
są tak ciężkie jak przeciw miłości.
Nie o śmierci mów z ambon. — O życiu.
O żonie szukającej z lampą
zagubionej igły w ciemny wieczór,
żeby mąż nie miał skarpet podartych —
wczesnej wiosny na piętach nie czuł.
Jak najwięcej o dobrych uczynkach,
o gościnnych domach, poświęceniu,
o Jezusie na ołtarzu złożonym,
tak samotnym w każdym podniesieniu.
I błogosław kaznodziejska dłonią —
babciom, starcom, młodzieńcom i pannom —
wszystkim dzieciom, co się w berka gonią,
zimą tęskniąc za łyżwami i sanną.
O Aniele na ołtarzu stojący
w siódmym niebie, ze strasznymi trąbami
taki byłeś groźny, gorący
gdym cię we śnie dotykał ustami.
Rozum, wola, moje grzeszne ciało
jasno widzą wyroki odwieczne —
tylko serce — choćby w proch się sypało
nie uwierzy w sądy ostateczne.
Poszedłem w lasy ogromne szukać
buków czerwieni
jeżyn dojrzałych, dzięciołów małych
rogów jelenich
jagód prawdziwych, wilg, piskląt żywych
mrowiska
i w oczy sarny — brązowej panny
popatrzeć z bliska
szyszek strąconych, tajemnic sowich
zająca
i strach mnie porwał
na myśl o Bogu
bez końca.
Właśnie, że wcale się nie obawiam
twojej niewiary —
przeminie ona jak babski urok
i czary
tylko się nadmie, jak jeż napręży
napuszy —
i znajdzie łzy swe święty Augustyn
w twej duszy.
Pamięci Profesor Marii Dłuskiej
Święty Franciszku z Asyżu
nie umiem Cię naśladować —
nie mam za grosik świętości
nad Biblią boli mnie głowa
Ryby nie wyszły mnie słuchać —
nie umiem rozmawiać z ptakiem —
pokąsał mnie pies proboszcza
i serce mam byle jakie
Piękne są góry i lasy
i róże zawsze ciekawe
lecz z wszystkich cudów natury
jedynie poważam trawę
Bo ona deptana niziutka
bez żadnych owoców, bez kłosa
trawo — siostrzyczko moja
karmelitanko bosa
Lubię chodzić w kościele z dużą srebrną tacą
słuchać jak dziwnie pieniądz o dno głucho stuka
gdy ktoś od nawy głównej przepychać się zaczął
babcia szpilą ukole, penitent ofuka
gdy ktoś pobożny posądzi o chciwość
a pani z parasolem obmówi, że żebrzę…
nareszcie mogę widzieć swą twarz nieszczęśliwą
odbitą kolorami na tackowym srebrze.
A czasem sobie marzę… z tego wzrosną wieże
kaplica, którą piękniej przebudować trzeba
a oni dalej sądzą, że proboszcz z wikarym
za chodzenie z tacami nie pójdą do nieba.
Choć nie ma gwiazdy nad twoją głową
tej co w Betlejem —
niewidocznego w chlebie i cierniach
przyzywasz śpiewem.
choć własnej duszy nawet nie widzisz
swymi oczyma —
w obrazach tylko Matka Najświętsza
Dzieciątko trzyma.
swój dawny uśmiech dziecięcej twarzy
ukaż nade mną —
choć tak się nagle z Bogiem ukryłaś
w ogromną ciemność.
Mądry św. Tomasz z Akwinu —
Ewangelia taka głęboka.
lecz czasami mocniej przemówi
bal wieczorny na ciemnych obłokach
płyną z marszem półzłote muśliny
walczyki cieni po niebieskich drogach —
i po prostu bez kościelnej łaciny
bal się kończy wyznaniem Boga.
Kocham deszcz, który pada czasami w Komańczy,
nawet taki szorstki i chłodny,
gwiazdkę śniegu, co nieraz Mu w oknach zatańczy,
żeby był tak jak zawsze pogodny
Prostą lampę na stole. Wszystkie Jego książki,
brewiarz, zegar, wieczorną ciszę —
nawet taki najmniejszy z Matką Boską obrazek,
który komuś z wygnania podpisze
Krzyże żadne nie krwawią, gdy jest świętość i spokój,
gdy z wygnańcem po cichu drży Polska —
wszystko proste jak wiersze — brewiarz, lampa i pokój,
drzew warszawskich na niebie gałązka
Tylko mali grzesznicy spowiadają się długo
w niepokoju gorących warg —
potem niebo ich goni spadających gwiazd smugą,
jak pożary Joannę d’Arc
Ale wielcy grzesznicy na błysk mały przyklękną
i wypłaczą się jednym tchem —
potem noc mają cichą i jak dobry łotr świętą —
byłem z nimi, klękałem, wiem
Znam na pamięć jasnogórskie rysy
ostrobramskie, wileńskie srebro —
wiem po ciemku gdzie twarz Twa i koral
gdzie Twa rana, Dzieciątko i berło.
Ręką farby sukni odgadnę
złote ramy, cyprysowe drewno —
lecz dopiero gdzieś za swym obrazem
żywa jesteś i milczysz ze mną.
Naucz się dziwić w kościele,
że Hostia Najświętsza tak mała,
że w dłonie by ją schowała
najniższa dziewczynka w bieli,
a rzesza przed nią upada,
rozpłacze się, spowiada —
że chłopcy z językami czarnymi od jagód —
na złość babciom wlatują półnago —
w kościoła drzwiach uchylonych
milkną jak gawrony,
bo ich kościół zadziwia powagą
I pomyśl — jakie to dziwne,
że Bóg miał lata dziecinne,
matkę, osiołka, Betlejem
Tyle tajemnic, dogmatów,
Judaszów, męczennic, kwiatów
i nowe wciąż nawrócenia
Że można nie mówiąc pacierzy
po prostu w Niego uwierzyć
z tego wielkiego zdziwienia
Kościółek był tak brzydki, że nie powiem który,
brzydota wprost się lała z każdej większej dziury.
Dobry święty Antoni miał twarz wykrzywioną,
inny święty był lepszy, lecz przed wojną spłonął.
Została po nim broda na pace przy murze,
wota i dwie donice na fikusy duże.
Barankowi z chorągwi popruły się żebra,
A za oknem drżał deszczyk z jaskółek i srebra,
zwłaszcza o cmentarz dalej, gdzie już las wysoki
kolory czarnych jagód składał na obłoki.
W samym rogu świątyni, baldachim jak szczudło
łowił mole na frendzle, tuż ambony pudło.
I nagle cud się zdarzył, że w to straszne wnętrze —
szły na mnie jakieś dłonie od winnic gorętsze —
i uniosły mą duszę nad rude aniołki
pod Matki Bożej oczów szafirowe pąki.
Wtedy sercem ukląkłem. I płakałem wiele,
jak grzesznik co się zamknął w gotyckim kościele.
Siostrze Katarzynie
Świt jak złota pszczoła
spadł mi w brewiarz i odkrył w Dawidowych jutrzniach
litery niby nóżki czarnego sokoła.
Ile razy wstawałem o tej właśnie porze
i szedłem we mszę świętą, jak we źródło srebrne!
Lampka wieczna jak listek krwawiący kościoła —
A nade mną na wieży, jak na siódmym piętrze
stał szczygieł, co się ubrał w czerwień kardynała
i aniołom swój ogon na pióra rozdawał
zostawiając dla siebie na czubku największe.
Niżej ludzie godzinki poranne śpiewali —
dzień już błyskał jak okręt wojenny ze stali.
I myślałem, co rano, do maryjnych pieśni
dorzucić kilka własnych, jak garstkę czereśni.
Przecież Ona to sprawia, że po nocnej burzy
zobaczę nieraz Venus niby globus z róży,
że mam czasem łzę wielką, jak Chopina w oku.
Nos cały — choć koziołka fiknąłem z obłoków.
Wciąż płaszcz Matki Najświętszej gdzieś się przy nas kryje.
Nikt nie zna jego kroju ani jego barwy,
święta Anna go jeszcze twardą igłą szyje
z kołnierzykiem, którego tanki nie podarły.
Może jest na Syberii, może przy nas leży,
czeka nas jak wakacje, jak kąpiel czerwcowa,
i zawsze ten, co stale mówi, że nie wierzy
po cichu go odnajdzie i swe łzy w nim schowa.
Znam was, schody wiodące na kościelne wieże,
strome, dziwnie uparte, tajemne o zmroku,
na sznurach cień od krzyża, węzły, pierze sowie,
duch całunem wabiący przez gotyckie okno.
Kiedyś z wielkim zachwytem wracałem z wyprawy
i niosłem w katechizmie z kościoła do domu
ku uciesze patrzącym uczennicom moim
ćmę maleńką spod serca największego dzwonu.
Każda myśl jasna, która sfruwa z głowy,
czysta jak święty Józef w najbliższym kościele,
biegnie w świat jak najbielszy gołąbek pocztowy,
jak anioł, co mi oddech położył na ciele.
O Jezu, daj mi we mszy głowę taką jasną,
bym ogarnął nią duszę grzesznika nieznaną,
niech mnie nigdy nie dojrzy, lecz idąc, zobaczy
małą świętą Agnieszkę płaczącą pod bramą.
Przynoszę Matko na Jasną Górę
kapłaństwo moje.
Stanąłem w samym kącie kaplicy —
podejść się boję.
Nie w łożach ojców,
z twarzą na wale klasztornym spałem.
Księżyc, jak czapla,
wciąż chodził po mnie srebrnym hejnałem.
Wiem, że Bóg wybrał, że mnie wyświęcił, zaufał,
obym nie broił,
nie knocił więcej,
jak szwedzka lufa.
Biję się w piersi, jak tłukły kule za Kordeckiego.
Weź me kapłaństwo na ręce swoje,
jak Syna swego.
Niechaj zaświeci święte i czyste w kaplicy,
a mnie niech zdepcą butami złymi pątnicy.
Rozmaite „zdjęcia z krzyża” bywają
na przykład:
Zdjęcie z krzyża samotności.
Ktoś cię nagle odnajdzie, ugości,
mówi „na ty”, jak w Kanie zatańczy,
doda miodu, a ujmie szarańczy.
Albo
zdjęcie z krzyża choroby.
Stajesz z łoża jak Goliat młody —
I już jesteś do procy gotowy,
gotów guza nabić Dawidowi.
Ale są takie krzyże ogromne,
gdy kochając — za innych się kona —
To z nich spada się jak grona wyborne
w Matki Bożej otwarte ramiona.
Co będzie z ludzką sztuką
przy strasznym końcu świata,
gdy trąba groźnie zabrzmi
Tra–tata–tra–ta–ta–ta?
Na przykład, co z Chopinem?
Gdy ogień — uczeń dziki —
popali jemu w nutach
bemole i krzyżyki?
Zagwiżdżą po muzeach
żywiołów szumne grzywy,
upadnie mi z klęcznika
Jezusik Frasobliwy.
Lecz myśli dzieł najprostsze
zrodzone w ludzkiej męce
nie zginą. W Bogu trwają
jak świateł pełne ręce.
To coś niewyrażone,
bez kształtu i bez słowa,
gdy próżno się trudziła
w proporcach bólu głowa.
Choć piórem nie zapiszesz,
maszyną nie wystukasz—
To wszystko trwa, jak Chopin,
którego Pan Bóg słucha.
Tylu aniołów odeszło,
tyle umarło gołębi,
lecz moje serce uparte
jeszcze się wcale nie ziębi.
Ni to ze złota, ni srebra,
nie płonie krwawym językiem,
pragnęło lec na ołtarzu,
lecz ktoś je strącił patykiem.
Upokorzone, wstydliwe,
nie sposób spojrzeć mu w oczy,
jak głupi Jasio szczęśliwe
pod Jasną Górę się toczy.
Oto jestem. Chciałbym z siostrą pomówić,
ja — ksiądz byle jaki.
— Proszę czekać. Już idzie z ogrodu,
chociaż nie chcą puścić jej ptaki.
Chyba ona. Nie widzę jej twarzy,
czy się modli, czy się uśmiecha,
za zjeżoną Karmelu kratą,
jak za łupiną orzecha.
— U nas wszystko tutaj dla Boga.
Nawet fartuch ogrodniczki niebieski,
nawet trepki z jednym rzemykiem,
jakby zdjęte ze świętej Tereski.
Czasem śnieg mamy mokry we włosach,
za oknami — zmarznięty sad.
— Karmelitanko Bosa
szedłem tu tyle lat.
Nie pragnę twej miłości —
nie szukam przyjaźni —
to właśnie jest nie dla mnie
i wcale nie wzruszy.
Po prostu proszę ciebie o trochę ufności,
by oprzeć się na biednej
mej kapłańskiej duszy.
Nic więcej. Jej zaufać,
nawet zamknąć oczy,
i jak po Ziemi Świętej do Betlejem płynąć.
I wszystko to, co boli w Boga przeistoczyć,
Jak w ofierze na co dzień
zwykły chleb i wino.
Żeby móc tak nareszcie uprościć
Jedną miłość wybrać z wielu miłości,
jedną przyjaźń, najbardziej prawdziwą,
z zim na łyżwach — tę jedną szczęśliwą,
z psów kudłatych — najwierniejsze psisko,
z prac doktorskich —jasną nade wszystko.
To bliziutko już od tej prostoty
do jedynej za Bogiem tęsknoty.
Przygasnę przy ołtarzu iskierka po iskierce
zostaną tylko buty jak serce przydeptane.
Lampka wieczna jak lizak czerwony
lub policzek żołnierza, który gra na trąbce.
Msza się dzieje. Matka Boska mnie trzyma
jak niezdarną bańkę na słomce.
Wszyscy łakną rozmnożenia chleba,
paralityk cały w Lourdes się kąpie,
nawet biskup chce się dostać do nieba,
tak bez grzechu, wygodnie, porządnie.
A ja spadam stale z pieca na łeb,
jak słój z dżemem pękam na schodach.
Chrystus przez wierzących jeszcze nie poznany
zbawia znów —
przez robotników dźwigających ciężkie kosze
przez odmrożone nogi
przez bóle głowy
przez okropne mieszkania
przez nowenny niewysłuchane
przez korkiem wykładaną ścianę
co wariatom zdrowie ochrania
przez zajączka nękanego ołowiem
który stanął ze strachu na głowie
przez śmieszne życie złamane
przez chorób niewyleczenie
choć tyle włożyłeś trudu
przez niespełnienie cudu
choć jak Maria prosiłeś w Kanie
przez heretyków bezradne szukanie
przez dziobatą twarz nieforemną
przez płacz dziecka zgubionego w pociągu
co upadło nosem w noc ciemną
przez twoje własne cierpienie
to ostatnie, co tak bolało
przez twoją krew i ciało
jaśnieje ramię krzyża
wyszła msza
Jezu przez pogan wyglądany —
przez wierzących jeszcze nieznany.
Gdzie się teraz spotkamy
na przystanku
w zielonych płomykach drzew
gdzie tramwaje widzą w nocy jak sowy
na dworcu
gdzie pociągów deszcz
stuka o perony
w kościele
gdzie zbyt długie kazanie
oczy jak torby klei
przy skrzynkach pocztowych w sieni
przy karpiach w blaszanej wanience
przy nekrologu na murze
przy pikowanych kołdrach na wystawie
na odpuście przy szarlatanie
w każdym labiryncie
gdy Bernadeta
ze swoją świecą się zjawi.
Boga chyba nie należy nazywać po imieniu
układać litanii nazw —
Bóg jest właśnie nie nazwany
bez przymiotników
jest
w sercu co się rozstukało
w ciepłej jesieni
w zapomnieniu tego co bolało
w rozgrzeszeniu
w rozłamanej kromce chleba
na ołtarzu
wtedy gdy narzekałeś nad podrapanym w dzieciństwie kolanem
po kazaniu gdy wyszedłeś na łąkę
a pasikonik urządził ci cyrk na nosie
w barze mlecznym przy talerzu ze szparagami
lepszym obiedzie biedaka
w ogóle wszędzie
literą nie objęta, słowem daleka — Osoba
i święta Magdalena z włosami jak ogień
święta Marta z koszem pełnym aniołów
Tereska z różami jak z zapałkami w fartuchu
Sebastian z kolorową strzałą w krtani
w wierszach religijnych
mogą być nie wspomniani
nie nazwani nie złoceni —
a czasem po prostu garstka cierni
szept dłoni
buty matczyne zdarte aż do krwi
więcej powiedzą o Nim
Żeby nie być taką czcigodną osobą
której podają kapelusz
którą do Rzymu wysyłają
w telewizji jak srebrnym nieboszczykiem kręcą
przy gwiazdach filmowych wieszają
aby być chlebem
który krają
żywicą, którą z sosny na kadzidło skrobią
czymś takim, z czego radio robią
żeby choremu przy recepcie śpiewało
zegarem, który w samolocie jak medalik ze świętym Krzysztofem świeci
żółtym balonem dla dzieci
a zawsze taką hostią małą
gorętszą od spojrzenia
co się w ofierze zmienia.
Nie umiem o kościele pisać
o namiotach modlitwy znad mszy i ołtarzy
o zegarze co nas toczy —
o oknach które rzucają do wnętrza
motyle jak małe kolorowe okręty
o świecach co smolą jak czarne oddechy
o Oku Opatrzności
które widzi orzechy trudne od zgryzienia
ani o włosach aniołów całych z ciepłego wiatru
lecz o kimś skrytym w cieniu
co nagle od łez lekki, gorący jak lipiec
odchodzi przemieniony w czułe serce skrzypiec
i o tobie wróblu mały
co Łaską zdumiony —
wpadłeś na zbitą głowę do święconej wody.
Siostrze Teresie
Wzruszyłeś mnie, Grzegorzu, że chcesz rekolekcje
po tylu długich latach nareszcie odprawić
Jest dom rekolekcyjny. Zaraz go opiszę —
Dom przed chwilą wspomniany w ciemnych lasach tonie,
daleko poza miastem kościółek nieduży
i figura Najświętszej Panny, i Jezusa dłonie
jak dwa światła, co spadły grzesznikom w podróży
Jest tam i rzewna nowość. Osiołki, co dzwonią
ciągnąc wóz, lecz się zaraz sosnami zasłonią
Nie komnaty, a cele. Każda ma swe imię
Cela Aniołów Stróżów, cela świętej Klary,
a inna z brzozą w oknie, któraś tam z choinką
W korytarzach stąpanie. W stojące zegary
skrył się czas — zwierz cierpliwy, mrukliwy i stary
W kaplicy czeka Jezus z bardzo jasną głową,
klęcząc, przypomnij sobie każde matki słowo,
katechizm, prawdy wiary, piękne lata młode —
(lekko płynąć, gdy trzymał ktoś mocno pod brodę)
Gdy w chmury skrzydeł pełne, wiatru letni taniec
z czarnych ptaków układa nad domem różaniec —
porzuć szybko swych grzechów niedorzeczne trudy,
swój zamek na księżycu, miłości i złudy
Wróć szybko do swej celi. Anioł pookrywa
skrupulatów bezsennych, jak nagich w pokrzywach
Szczęściem jest —własnym światłem więcej już nie świecić,
tylko Boga pokochać. Światłem Boga płonąć —
I na koniec z radości, nie mówiąc nikomu —
własną duszę odnaleźć właśnie w leśnym domu
Gdy wieczorem wyruszysz, krzyżyk weź na drogę
Psy tam wszystkie łaskawe. Wybiegną w pokłonach
Teraz wiem
że musisz być
przeraźliwie doskonały
wieczny i nieśmiertelny
nierozpoczęty i nieskończony
zbawiający bo umiejący słuchać
skoro nie lękałeś się umierać z miłości
skoro nie bałeś się być słabym
oddychać ciężko po każdym złudzeniu
być zbitym na kwaśne jabłko
Jeśli świętą zostaniesz, wszystko będzie święte w twoim życiu,
łoże twardo słane, niepokoje i oschłość,
wspomnienie spisane ukradkiem w pamiętniku,
szorstki strój brązowy i każde z twych przeziębień,
każdy twój ból głowy,
zwykły klęcznik skrzypiący, posypane mrokiem
pod niemodnym welonem twe oczy głębokie
Pacierz, posługi w kuchni, szorowane schody,
chorej siostrze podany łyk źródlanej wody,
w czasie burzy sierpniowej, gdy wicher uparty
wieje w celę jak w złoty śpiewniczek rozdarty
Droga długa, kłująca, ciernista, niełatwa,
i od lampki wieczystej krwawa zadra światła,
co spadnie po nieszporach na twą ciemną głowę —
gdy siostrze przełożonej drżą brwi jowiszowe
Będzie ci, dziecko, dobrze. Krzyż pójdzie za tobą —
i Jezus, co pod krami pochmurnego nieba —
miłość w ranach ukrywa i w kruszynach chleba
Rankiem, na mszę cię zbudzą te same kasztany,
co mnie zawsze budziły, bzu szerokie kiście
i szpaczek ci za furtą klasztorną zaśpiewa
w dni ferialne po cichu, w święta uroczyście
Lecz nagle list przerywam. Ktoś puka. Otwieram
To tylko anioł przyszedł. Przesyłam go w liście.
Księdzu Andrzejowi Luftowi
Czego Ci życzyć, Księże Andrzeju,
w piękny dzień Twoich imienin? —
Chyba tego, by świat się odmienił
choćby ten Twój w Karczewiu.
Żeby chłopcy byli lepsi i prości,
dziewczęta nie schły z zazdrości,
żeby znali katechizm na pamięć —
nie dokuczali mamie,
a w tornistry swoje małe i duże —
kładli książki do religii jak róże,
by w Karczewiu było więcej słonka,
babciom nogi nie marzły w ogonkach,
by biedakom wywróżyła wróżka
w ostrą zimę najcieplejsze łóżka,
by złym pieskom nie przeszkadzał kaganiec,
ministranci mówili po łacinie,
kominiarczyk szeptał pacierz w kominie,
a pijacy odmawiali różaniec.
By w kościele piękniej śpiewali
karczewskiemu Jezusowi biednemu.
By król Dawid ożył w starej Biblii,
złych Goliatów powystrzelał procą,
by w pobliskim Otwocku chorzy
nie kasłali po ulepku nocą —
by ulicą księżyc płynął
zakochany, jak w szkockiej piosence,
aby wszyscy ludzie w procesji
prowadzili księdza pod ręce
Tyle życzyć chciałbym dzisiaj Tobie,
a tych życzeń miałbym jeszcze dużo —
by Cię święci z Twojego brewiarza
otoczyli jak ptaki przed burzą —
święty Marcin znad białego konia,
z częścią płaszcza, z połową guzików,
król Baltazar znad strasznego słonia,
wąchający kadzidło w koszyku,
i Twój patron — święty Andrzej surowy
z listopada, a taki grudniowy
Abyś bardzo kochał Biblię,
ładnie mówił, pięknie sumy śpiewał —
i jak dogmat, czy młody, czy stary,
był wciąż dobry i już się nie zmieniał
Niechby wróciły dawne chwile,
zagasłe niegdyś dnie —
te dawne świnki, te koklusze,
co tak krztusiły.
Mamusia przy poduszkach stała —
a doktor piersi opukiwał
i dalej leczył źle.
O jakże cicho było w domu,
siostry płakały po kryjomu —
w chusteczek białej mgle.
Wciąż dręczonemu tłokiem, wojną,
choć taką świnkę mieć spokojną —
Spać się kładę, a tu mi się śni —
idzie za mną poprzez ciemną noc.
Odblask winnic, galilejskich pól,
chleb i wino, niezwietrzała sól —
z przypowieści jedno proste słowo
z betlejemską kolorową gwiazdą,
tyberiadzkiej wody cichy gwar —
stągwie z drzewa, osłów smutnych czar,
pod księżycem, który w chmurze leży,
krwawe światło Ostatniej Wieczerzy,
Wieczernika tajemnicze drzwi —
Mszał z obrazkiem i ciernisty wieniec —
Oblubieniec zapatrzony w lampy.
Matko Boska — nakłoń twarz jasną,
zmęczonemu dozwól mocniej zasnąć.
O niedzisiejszy święty mój
w litaniach niewzywany —
przed złym rozgłosem stale broń —
Patronie Dobrej Sławy.
Bo czy niepamięć ludzkich serc
czy bramy triumfalne —
jednako czeka na nas kąt
gdzie wszystkie groby czarne.
Chroń mnie od wielkich hucznych bitw
męczeństwa — i więzienia —
śmierć dla Chrystusa ześlij mi
najprostszą, z przemęczenia.
O niedzisiejszy święty mój
wzgardzony, zapomniany —
podaj mi rękę w taką śmierć —
Patronie Dobrej Sławy.
Tam gdzie procesja przeszła po kościele
szukałem przydeptanej śnieżnej rzeżuchy i żółtej ognichy
wywietrzałego wrotyczu i rumianku
mikołajka jak ametystu
omdlałego kadzidła
sutanny zamiatającej jak miotła
ceremoniarza kiwającego palcem w bucie
dotkliwości przedmiotów które stały się wspomnieniem
widzialnego świata przechodzącego już
w podczerwienie i pozafiolety
w ciepło i zimno
I odnalazłem
Tłumaczyłeś że nie chcesz złotego baldachimu
tylko bandaża z grubego płótna
Kyrie elejson, Chryste elejson,
zmiłuj się, Boże, nad nami —
daj nam pozdrawiać Matkę Najświętszą
polskimi inwokacjami
Smętna Dobrodziejko
z krakowskich ołtarzy
z hejnałem jak srebrną trąbką
z pełnymi Polski oczami
módl się za nami
Madonno z Puszczy
z Ostrowów Tuszowskich
Tarnowa bliska
pachnąca świerkami cała w wiewiórkach
módl się za nami
Matko Serdeczna
z sandomierskiej ziemi
Matko uczniaków — chroń przed wagarami
módl się za nami
Dzieweczko Lipska
w lipowej Lubawie
co łzę z żywicy chronisz pod rzęsami
módl się za nami
O Świętogórska
Panno z Gostynia
Panno nad pannami
módl się za nami
Smagła Góralko
z Rusinowej Polany
zimą zjeżdżają do Ciebie nartami
na Anioł Pański zadzwonią łyżwami
módl się za nami
Gwiazdo Jackowa z Przemyśla
z którą polski święty
chodził na misje
sławiąc różańcami
módl się za nami
Bolesna
w Staniątkach biednych
nad chlebem czarnym
mleka garnuszkami
módl się za nami
Nadmorska Pani
Rybaczko Swarzewa
z grzechów nas wyłów
swoimi sieciami
módl się za nami
Jazłowiecka Pani
Ty, co ułanów
znałaś po imieniu
gdy wrzesień pamiętny czerwienił ranami
módl się za nami
Gospodyni Śląska z Piekar
co opiekujesz się górnikami
módl się z pielgrzymami
Władczyni zamku
z Czerwińska Pani
tyle młodzieży już śpi pod gruzami
módl się za nami
Pocieszeń pełna
w Warszawie na Piwnej
Tyś na Starówce przekłuta mieczami
módl się za nami
Piastunko karmiąca
prawie w każdym domu
patronko kuchni, butelek z smoczkami
módl się za nami
Tęskniąca
za czym Ty tęsknisz w pociesznym Powsinie
uśmiech Jezusa był mi nabożeństwem
a wy straszycie smutnymi minami
módl się za nami
Mario na Piaskach
do której z pieśniami
szli karmelici skrzypiąc trzewikami
módl się za nami
Z Rzymu skradziona
w Kodniu schowana
przed makaroniarzami
módl się za nami
Zielarko Przydonicka
z paprocią, konwalią,
jałowcem i borówkami
módl się za nami
Księżno Sieradzka
co swe jasne księstwo
zakładasz nawet pomiędzy cierniami
módl się za nami
Misjonarko Starowiejska
z tuzinem świętych
z apostołami
módl się za nami
Madonno Inwałdzka
któraś skruszyła
herszta ze zbójami
módl się za nami
Ciemna Cudzoziemko przy latarniach
z Dzieciątkiem na prawym ręku
chroniąca Warszawę nocami
módl się za nami
Zebrzydowska z Kalwarii
między męki Pańskiej stacjami
módl się za nami
W Studziannej na krześle siedząca
przy świecy, nad talerzami
módl się za nami
Śnieżno–Różańcowa
Dominikanko z Krakowa
sławiona cudami
módl się za nami
Zasypiająca
w drzewie rzeźbiona tysiącletnimi
Wita Stwosza dłutami
módl się za nami
Ostrobramska
w każdej biedzie z Polakami
módl się za nami
Co Jasnej bronisz Częstochowy
łącz zakochanych
szczęścia obrączkami
módl się za nami
Matko Łaskawa
nasza świętości
w czerwonej sukni płaszczu zielonym
pełna uroku
świadku ślubów Jana Kazimierza
z panoramą miasta wśród lwowskich obłoków
co w Lubaczowie przyjmujesz swych gości
módl się za nami
Matko z Latyczowa dalekiego Podola
z kościoła który wznieśli rycerze
z daniny od każdego końskiego kopyta
historią jak sztandarem okryta
Tułaczko Wygnanko
co z skromnej kaplicy w Lublinie z nami żyjesz
módl się za nami
Hetmańska Zwycięska Mariampolska
coś rozpoczęła exodus Polaków
ze wschodu na zachód
dziś we Wrocławiu z zaczesanymi do tyłu włosami
módl się za nami
Piękna Pątniczko —
bez biżuterii wędrująca
polskimi drogami
módl się za nami
Matko z Loretto spod Kamieńczyka
z dobrymi loretankami
módl się za nami
Matko Bogucicka
co czuwasz nad Katowicami
módl się za nami
Łaskawa ze Świętojańskiej w Warszawie
nad gniewu Bożego połamanymi strzałami
módl się za nami
Jak ziarno wyjęta z ziemi
wina obmyta kroplami
Gidelska wieśniaczko
módl się za nami
Matko Boska Sulisławska
co uciekłaś przed złodziejami
módl się za nami
Matko Tuchowska
z różą, jabłkiem i redemptorystami
módl się za nami
Flisaczko Dobrzyńska ze Skępego
Nastolatko królewno
ze świętymi rączkami
módl się za nami
Królowo Sierpecka
z wesołymi oczami
módl się za nami
Matko Karmelitańska z Warszawy
w kościele z herbem Radziwiłłów
pod trzema trąbami
módl się za nami
Baranku Boży,
pokaleczony, pokłuty,
usłysz nas czasami,
ocal, co święte
zmiłuj się nad nami
Odejść od siebie
od walizy zamykanej na kluczyk
od własnych wierszy potrzebnych jak dziura w nylonie.
Być w zastrzyku na zawał — przełamanej ampułce
w naparstku, igle, szpulce
cerujących łachy.
Przy biednej, śmiesznej cioci, której się wstydzą krewni
i nie proszą na mieszkanie —
choć nad głowami ciężkie meble chmur
i nawet serdeczny palec przestał kiwać z zimna w rękawiczce
znieruchomiał, jak rodzinna pamiątka —
być wreszcie smoczkiem na wystawie
naprzeciw Poradni Swiadmego Macierzyństwa
w krzywej uliczce —
pod księżycem wystruganym z płaczu.
A kiedy wyrzucisz samego siebie
sikorom na drugie śniadanie —
nienazwany
bez fotografii własnej na biurku
znajdziesz się nagle w Ranie Jezusowej
— Świętej Czapce Niewidce.
Nie umiem być srebrnym aniołem —
ni gorejącym krzakiem —
Tyle Zmartwychwstań już przeszło —
a serce mam byle jakie.
Tyle procesji z dzwonami —
tyle już alleluja —
a moja świętość dziurawa
na ćwiartce włoska się buja.
Wiatr gra mi na kościach mych psalmy —
jak na koślawej fujarce —
żeby choć papież spojrzał
na mnie — przez białe swe palce.
Żeby choć Matka Boska
przez chmur zabite wciąż deski —
uśmiech mi Swój zesłała
jak ptaszka we mgle niebieskiej.
I wiem, gdy łzę swoją trzymam
jak złoty kamyk z procy —
zrozumie mnie mały Baranek
z najcichszej Wielkiej Nocy.
Pyszczek położy na ręku —
sumienia wywróci podszewkę —
Serca mojego ocali
czerwoną chorągiewkę.
Żeby nie było o cierpieniu kazań
ani książek, ani teologii —
tylko po prostu cierpienie
zwykłe, tępe — bez credo, glorii.
Całkiem gołe, odarte z mistyki —
na złość zacnym szarytkom skrzywione —
nawet takie Matka Boska opatrzy,
jak powietrze pszczołą zranione.
Gdyby nie było dowodów na istnienie Boga
św. Tomasza z pięcioma drogami —
Lourdes —
tylko taki zwariowany świat kręcący się w kółko na niebiesko
niosący każdego z nas jak barana w przepaść do góry nogami —
z pułapką serca
lodówką śmierci —
zostałoby jeszcze samo milczenie —
spokój dziecka przy piersi.
Pomódlmy się w Noc Betlejemską,
w Noc Szczęśliwego Rozwiązania,
by wszystko się nam rozplatało,
węzły i konflikty, powikłania.
Oby się wszystkie trudne sprawy
porozkręcały jak supełki,
własne ambicje i urazy
zaczęły śmieszyć jak kukiełki.
Oby w nas paskudne jędze
pozamieniały się w owieczki,
a w oczach mądre łzy stanęły
jak na choince barwnej świeczki.
Niech anioł podrze każdy dramat
Aż do rozdziału ostatniego,
i mech nastraszy każdy smutek,
tak jak goryla niemądrego.
Aby się wszystko uprościło —
było zwyczajne — proste sobie —
by szpak pstrokaty, zagrypiony,
fikał koziołki nam na grobie.
Aby wątpiący się rozpłakał —
Na ud czekając w kolejce —
A Matka Boska — cichych ufnych —
Jak ciepły pled wzięła na ręce.
Zbaw nasze ciało
to — co się tak w biurze namęczyło
w maszyny nastukało
na krześle ukrzyżowane
O zmierzchu
w migających strzałkach okien tęskniące
w telewizor, jak w strusie jajo wpatrzone
kochało
pod łukiem triumfalnym deszczu się trzęsło —
w kolejkach stało po mięso —
w gniewie — jak piórko burzy
w miłości tkliwe
jak przedszkolanka w podróży
jak oczy świętej Agnieszki przemyte rumiankiem
— w szpitalu —
ze skaczącą małpką gorączki.
Właśnie w Betlejem wjeżdżali
w groty niemalowane wrota —
osiołek zaczął się trząść jak w kokluszu —
zląkł się kapitalistycznego złota.
Święty Józef podniósł brwi —
w żłobie serce —jak strzała krwi.
Betlejem stało się pełne
mędrców
psychologów
astronomów
dogmatyków
kontemplatyków porwanych aż tak do siódmego nieba —
że zapomnieli o imieninach mamusi
o języku w bucie
o kruszynie dla wróbli chleba.
Wielbłądy biły kopytami i zamieniły
Ziemię Świętą w grzechotkę —
wół się chwiał —jakby stał na biegunach —
a Matka Boska rzekła do św. Józefa —
Nie wpuszczaj.
Niech im księżyc przypnie po srebrnej łacie —
niech czekają— póki najmniejszy z pasterzy
skończy mówić zwykły pacierz.
Siostry karmelitanki już wznoszą modlitwy,
chóry wsiąkają jak w krew —
nawet kapelusz na ławce
w śpiew okryty.
Klęcząc w konfesjonale
słyszę:
— Idź na świętym Józefie oparty jak na lasce,
opatrunek nałożony —
niech się goi,
resztę
Łasce
zostawić
Panno Święta rysowana w zeszycie
dziecięcymi rączkami —
piękna jak jedna kreska
módl się za nami
żeby w kościołach nie było wyszywanych serwetek
katafalku z czarną kapą
aniołka z barokową łapką
z pędzelkami przy chorągwiach frędzli
stukających pieniędzy
ozdóbek z trupią główką
świętej Tereski jak rozpieszczonej gwiazdy
niepodobnych do siebie świętych
co nie mogą wyjść z nieswojej twarzy —
żeby nie było
sympatycznego gładko uczesanego Pana Jezusa tylko dla porządnych ludzi
Jaka będzie przyszłość Kościoła —
niespokojni pytają uparcie? —
święty Józef tylko się uśmiecha
liczy dziury w dziurawym palcie.
Matka Boska z parasolką nieba —
wszyscy święci nie pojmują trwogi —
uśmiechniętym — stara obręcz ciernia
jak skakanka toczy się pod nogi.
Jak się czują malowani święci na wystawach
nie mogąc rozpoznać pod szminką świętości
swojej tajemnicy
milczącego dramatu
nie mogą się nadziwić
że złote palce wymalowano im żółcią
srebrne twarze — błyszczącą bielą
do lśniącej czerni dolewano kleju
tylko oczy mają naprawdę niebieskie jak gęś domowa
wstydzą się
tytułów biżuterii i innych podrobów
onieśmieleni robią karierę w sklepach z dewocjonaliami
Co w nich prawdziwego
ucho
każdy obraz święty słyszy
nawet taki mały który dostałem przed maturą od matki
z głodnego dzioba pamięci
trzymam go za nitkę o wiele za krótką
Żeby asceci nosili białe kapelusze
kolorowe krawaty
żeby klasztory budowano nie jak więzienia
ale z różowego plastyku
w każdym oknie ogonek muzyki
żeby pobożnych wprawiały w zachwycenia
bocianów czarne nogi
złote usta jelenia
spódniczki obłoków
żeby nie mówiono o mistykach
że to sakramenckie ofermy i łamagi
Niech im spada rano na łóżko
wprost przez okno nieba jabłuszko
z piórkiem liścia grającym na organkach świata
z armią cieni zielonych na klockach powietrza
I żeby każdą sekundę cierpienia
ceniono jak języczek konieczny u wagi.
Tak mi bez Ciebie źle o Boże
że już nie wiem —
czytałem o Tatianie Puszkina
a myślałem o kościelnym śpiewie
Patrzyłem na niebo w czerwonej sukni
lecz bez ciebie tak mi pusto, że nie wiem —
wyrzuć wiersze moje z gazetami
a mnie ustaw jak osiołka w Betlejem.
Daj rękę. Wejdźmy w kościół, jak w głąb tajemnicy
wiem o tym, że nie wierzysz…
Tu są główne drzwi
tam okno z drzewem szumiącym z ulicy
(teraz brzęczy jak beczka pełna strużyn wody
tak zawsze kiedy kwaśne jabłko niepogody).
Na ławce przy chorągwi naprzeciwko sieni
panie po pięćdziesiątce — królewny jesieni
bliżej panny we wdziankach z balonem urody
obok święty bez teki z srebrną szklanką brody
(może złoży nam na pierś order suchej nitki)
na razie wprost z potopu świecą mokre łydki.
W konfesjonał pod ścianą wrzucają zazdrości
kłamstwa, obierki grzechu, szkielety miłości.
Wiem o tym, że nie wierzysz…
Deszczu chytre kółka
toczą się nad nami jak łzy po laurkach.
Tu się choć nikt nie schlapie, skarpetek nie zmoczy —
Właśnie święta Tereska z róż wyjmuje oczy
a w głębi sam Pan Jezus szuka Twego wzroku
waży twoją niewiarę. Nareszcie masz spokój.
Nie od razu płaczemy w łaski bożej deszczu
Nawrócenie — nie zając. Znów ten dzięcioł deszczu.
W jaki sposób Bóg nawraca grzeszników
rozmaicie
często jak wiatr co pędzi stado kapeluszy
chwyta duszę wprost z miejsca i targa za uszy
niekiedy z uśmiechem, prawie że wesoło
święci biorą za rękę i bawią się w koło
a czasem — nie do wiary
ni z tego ni z owego
łzę zdejmujesz z twarzy
jak pieszczotę śniegu
Mówią, że modlimy się do głuchych obrazów
ślepnących świec
że dmuchamy jak dzieci w papierowe trąbki —
a On przecież jest
w małej hostii jak w iskierce ciepła
w mocnych ścianach nadziei.
Czeka z sercem jak z Wielkim Piątkiem
w tabernakulum umówionej alei —
w domkniętym milczeniu —
przychodzę tu nieraz jak pogryziony psiak
i ostrożnie, dokładnie, po kolei wyjmuję z łap
kolce lęku.
Jeśli stracisz wiarę w to,
że Bóg jest staruszkiem z niedostrzyżoną brodą
że chrześcijanie wszystkich wyznań muszą kłócić się między sobą
że może być dobre drugie kazanie —
że może gorszyć obcas na szpilce —
że można pisać anonimy na sąsiadkę i czuć się niewiniątkiem
w kąpiółce modlitwy
że jesteś w cierpieniu nagi i tylko sam
niepotrzebny jak w uchu ziarenko plaży —
że każdy święty zamykał oczy na kobiety jak głoszą święte plotki —
wtedy
zaczniesz niebo oglądać
przez rzęs wilgotne stokrotki.
Ile napisano pobożnych książek —
droga do siódmej twierdzy życia duchowego
komentarze do komentarzy
analiza ucha igielnego
matematyczny dowód na istnienie Boga z wykresami
o artylerii łaski —
a Jezus myśli o nas, w liter ciemnym stuku
jak trudno w niebo wstąpić spod robactwa druku.
Nie przyszedłem Pana nawracać
zresztą wyleciały mi z głowy wszystkie mądre kazania
jestem od dawna obdarty z błyszczenia
nie będę Panu wiercić dziury w brzuchu
pytając co Pan sądzi o Mertonie
nie będę podskakiwał w dyskusji jak indor
z czerwoną kapką na nosie
nie zacznę Panu wlewać do ucha świętej teologii łyżeczką
po prostu usiądę przy Panu
i zwierzę swój maleńki sekret
że ja, ksiądz
wierzę Panu Bogu jak dziecko.
Mój Boże, żeby patrząc na koncercie
na ludzkie ręce pąsowe od oklasków
po prostu zacząć się modlić —
bo to Ty rozdmuchujesz iskry we wszystkich słomkach serca artysty
aż bucha pożar łez —
a artysta onieśmielony
z przypiętą łatką recenzji —
kłaniający się swoim oklaskom
niziutko do samej ziemi —
w spienionej strudze oddechu —
może na razie zapomniał.
Święty Józef, święty Stanisław Kostka, święty Antoni trzymając dziecko Jezus na ręku
opiekunowie wzruszeń
przyzwyczaili do siebie,
ale kiedyś nocą, kiedy penitenci pookrywali już kołdrami uszy
a drzewa za oknem obejmowały się jak smoki
ktoś mi powiedział przez sen —
niech ksiądz weźmie dzieciątko Jezus
sam Je potrzyma na ręku
ustawi się pod filarem, blisko drzwi
serce mi zadrżało jak zielone, nieśmiałe nóżki traw
a potem lęk —jakby uciekały okulary —
ładne rzeczy — ksiądz z dzieckiem na ręku w kościele —
jedni powiedzą— świeżo upieczony święty
buty lampkami obstawią
inni zaczną w maszynach do pisania ostrzyć żądełka liter —
anonimem w kurii oparzą
skrupulaci rozpoczną cedzić w siteczku cień sumienia
a Dziecko miało ślipka niebieskie
jak w Betlejem podstrzyżone włoski
bezbronne i jeszcze bez ran
ze wzruszenia na klęczkach mówiłem
coś bez sensu do Matki Boskiej.
Panie Jezu chyba nie lubisz jak Cię męczą organami w kościołach
dość masz muzyki Bacha —
może chciałbyś posłuchać
jak skrzypi w Biblii na czarnych nóżkach hebrajska litera
jak spowiadając trąbią w samo ucho sumienia
jak boli rosnąca aureola nad świętym
jak płaczą uciekające spojrzenia —
ciekną buty po deszczu na posadzce
jak spaceruje biedronka po brodzie świętego Floriana
ziewa babcia nad litanią
skacze szczygiełek śniegu po tramwajowych przystankach
piszczy nad świecą w lichtarzu
jedna płonąca zapałka.
Matko Najświętsza któraś się zdumiewała
o której nie powiedziano w litanii
Zdumienia Pełna
któraś dziwiła się
dlaczego Bóg urodził się w stajni
dlaczego musi uciekać na kopytkach osiołka
spraw — żebym ucząc religii
nie mówił. Już wiem. Rozumiem.
Mam na wszystko odpowiedź gotową.
Żebym umiał się z ludźmi dziwić
nie rozumieć właśnie
kiwać głową
mój Boże, ile tajemnic na jednej igiełce sekundy.
Chwaląc męczennika, żebym dodał
że skaleczony dmucham czule na krew żeby mniej szczypało
nie głosić tylko, że jak się kocha to mniej boli
że przez dziurę łzy można zobaczyć więcej
lecz czasami nad tym wszystkim załamać ręce
mój Boże, jak pojąć serce śmierci.
Tak łatwo nad ołtarzem we Mszy się pochylić,
hostię lekką, drobną, niepozorną
zmienić w Ciało Chrystusa, unieść ponad głowy
w samotność Świętych Pańskich i w ciszę ogromną.
Jak trudno jednak siebie, własne szare życie
uświęcić, przeistoczyć. W duszy karmić spokój.
Wiem to, i mimo wszystko, Jezu, ufam Tobie,
bo masz taką zwyczajną, ludzką ranę w boku.
Żebym nie zasłaniał sobą Ciebie
nie zawracał Ci głowy kiedy układasz pasjanse gwiazd
nie tłumaczył stale cierpienia — niech zostanie jak skała ciszy
nie spacerował po Biblii jak paw z zieloną szyją
nie liczył grzechów lżejszych od śniegu
nie kochał długo i niepewnie
nie załamywał rąk nad okiem Opatrzności
żeby serce moje nie toczyło się jak krzywe koło
żeby mi nie uderzyła do głowy święcona woda sodowa
żebym nie palił grzesznika dla jego dobra
żebym nie tupał na tych co stanęli w połowie drogi pomiędzy niewiarą a
ciepłem
nie szczekał przez sen
a zawsze wiedział
że nawet największego świętego niesie jak lichą słomkę mrówka wiary
Papież wyfrunął z Rzymu
samolotem jak śnieg leci —
całuje prawosławnego błogosławi żydowskie dzieci
bez tronu
tylko Iza trzęsie się jak taniec
w wielu książkach topnieje zamarznięte słońce ‘
cieknie z gardła ususzonych liter —
heretycy grzeją w ewangelii pogryzione nogi
wydmuchują niebo na organach
nadciąga cały wydział personalny aniołów
tylko przedwojenny katolik
rozłożył papier —
skubie pióro jakby zaczepiał wronę
pisze skargę na Pana Boga
Nie poparzcie pretensjami że źle
nie przemawiajcie z pozycji siły
nie wypłaszajcie ciszy w której układają się wszystkie liczby
nie przegadajcie mszy
nie dotykajcie za bardzo sumień — nie odczytacie ich paluchami
wyjmijcie z siana pazurek teologa —
żebym się nie zaziębił od złota
mały Jezus prosi cichutko jak świerszcz
Dogmatycy hałasują po łacinie
moraliści brzęczą nad korytkiem ludzkiego sumienia
apologeci skrzypią— porozpinani na krzyżu wiary
kaznodzieje reperują głośnik, żeby ich było lepiej słychać
filozofowie mruczą na świętego Tomasza ustawionego już
ze starymi rocznikami świętych — w archiwum raju
męczennicy liczą na głos uderzenia w twarz
skrupulatom spadła nareszcie na głowę dynia grzechu
organiści oblizują dźwięki —
wierni podzielili się na wojenne obozy
I tylko w szczerym polu
w oddechu zioła —
na klęczkach podziwiając zaspy nieba
można jeszcze znaleźć Ciszę
Z wodą święconą na czubkach palców
z głową Jezusa na sumieniu
oddechem odgarniałem stronice brewiarza
szukałem tylko jednego
obrazka
z dawna wypisanym czterowierszem
Matko Najświętsza daj mi
serce czyste i proste
w kościele zimnym chuchać
tulić zmarzniętą hostię
Przy Stole Pańskim chwieję się jak na moście z patyków
zabolał mnie język od pytania
głęboki i niski
dlaczego ścinają kwiaty wczesnym rankiem
cały w sekrecie najświętszej niepewności
Na szczęście mam jeszcze łzę
ukrytą
Jezu z huczącą jak pszczoła raną
z czerwoną ulotką wiecznej lampki
ja — ksiądz
wędrujący jak grzyb po deszczu
w epoce podróży kosmicznych na Księżyc
proszę Ciebie o zwykły młotek
żeby nim stukać
w kamień serca
Nie mówią o Tobie
nie piszą
oddalają w ciemność
przechodzą mimo
chcą zasłonić jednym palcem
zakładają okulary przeciwniebieskie
obcinają oczy świętym
niezadowoleni
jakby wiara stała na jednej krzywej nóżce
jakbyś miał usta z filmu niemego
Klękam w świeżych ranach mszy
Matko Najświętsza — mówiła niewidoma dziewczynka
tuląc się do Jej obrazu
poznam Cię światełkami palców
Korona Twoja zimna — ślizgam się po niej jak po gładkiej szybie
są kolory tak ciężkie że odstają od przedmiotu
to co złote chodzi swoimi drogami i żyje osobno
Słucham szelestu Twoich włosów
idę chropowatym brzegiem Twej sukni
odkrywam gorące źródła rąk
pomarszczoną pończoszkę Twej skóry
szorstkie szczeliny twarzy
żwir zmarszczek
tkliwość obnażenia
ciepłą ciemność
sprawdzam szramę jak bliznę po miłości
zatrzymuję tu oddech w palcach
uczę się bólu na pamięć
zdrapuję dyskretnie to co przywarło ze świata jak śmierć niegrzeczna
wydobywam puszystość rzęs odwracam łzę
utykam na posłusznej ścieżce łez
zbieram nosem zapach nieba
odgaduję wreszcie małego Jezusa z potłuczonym spuchniętym kolanem na Twym ręku
Tyle tu wszędzie spokoju pomiędzy słowem a miłością
kiedy dotykam
obraz stuka jak krew
klejnoty jęczą
robaczek piszczy w trzewiczku
sypie się szmerem czas
pachną korzonki farb
milknie ucho Opatrzności
Palce moje umieją się także uśmiechać
miętosząc Twój staroświecki szal
ciągnąc rękaw jak ugłaskanego smoka
odsłaniam z włosów kryjówkę słuchu —
żartuję że czuwając mrużysz lewe oko
stopy masz bose — od spodu pomarszczone jak dłonie
przecież nie chodzisz w szpilkach po niebie
myślę że Ty także nie widzisz
oddałaś wzrok w Wielki Piątek
stało się wtedy tak cicho
jakbyś prostowała na zegarku ostatnią sekundę
i już nie pasują do nas żadne poważne okulary
oparłaś się na świętym Janie jak na białej kwitnącej lasce
piszesz dalszy ciąg Magnificat alfabetem Braille’a
którego nie znają teologowie bo za bardzo widzą
tak Cię sumiennie zasuwają na noc w jasnogórskie blachy pancerne
To nic
wystarczy kochać słuchać i obejmować
Aniele Boży Stróżu mój
kiedy zasypiam nachyl się nade mną
odmuchaj z księżyca
zasłaniaj rękami przed złem
opowiadaj
o mokrym ryjku gwiazdy
o tym że niebo jest jeszcze całe
o gorliwcach, którzy pchają się do Boga za szybko
o porażonych żądłem zegara którzy stale smarują coś w książkach zażaleń
o leszczynie przez całą zimę ukrytej w pąkach
o tym że nawet teolog piszczy oparzony sercem
o tym że wszystko musi spadać niespodzianie
o papieżu, który ukląkł boso na schodku łzy
o zgolonej aureoli
o bitwie co porosła mchem
o żabie co kochając staje się niebieska
o tych którym wypadły mleczne zęby wiary
o sprzeczności w każdej prawdzie
o sakramencie uśmiechu
daj mi na starość
nie głosić kazań
wygrzewać pusty konfesjonał bez penitentów
a jeśli powiedzą że jestem do niczego
skulić się jeszcze w kłębek
czuwać przy samych korzeniach kościoła
Nie malujcie Matki Bożej w stajence betlejemskiej
stale tylko na niebiesko i różowo
z niebieskimi oczami
ni to ni owo
Tyle było wtedy w Betlejem złotego nieba
aniołów białych w oknie
pstrokatych pastuszków za progiem
Założę się, że ktoś świece zapalił
przed brązowym żłóbkiem
jak czerwoną lampkę przed Bogiem
Osiołek podskakiwał na czarnych kopytkach
wół seplenił w fioletowym cieniu
święty Józef rudych proroków kąpał
w srebrnym strumieniu
Nim Ci Mamusiu — myślał Jezus —
kupią koronę
lepiej Ci w zwykłej szarej bluzce
w kropki zielone
Kościele w którym wypadło mi po raz pierwszy w życiu
pić ustami mszę
chować się do konfesjonału któremu stale odrastają uszy
w którym Matka Najświętsza miała złotą koronę i bose nogi
w którym obraz świętej Tereski służył latem za plażę dla much
drewniany święty Antoni oblazł z habitu
ciemny i czysty
Kościele w którym zieleniała miedź
zasłaniano sumienie listkiem brzozowym
kolor nieba wyleniał jak szelest
smutny jakby jaskółki umiały tylko chodzić
Kościele z posadzką od pacierzy wytartą i krzywą
gdzie skrzypiały obcasy
pluskało korytko wody święconej
szczekał zegar jak emerytowany ludożerca
z amboną tak prostą że nie sposób było zakryć
na niej żadnym kazaniem swej własnej twarzy
Kościele przed którym klękał las
krzyżodzioby otwierały szyszki
łaskotał zajęczy szczaw
cieszyło babie lato jak grzech za lekki
fikały żaby a każda żaba ma zawsze czkawkę
jesienią czerniały coraz mocniej szpaki
zimą sikory sypiały na mrozie
parafianki rozbierały się ze śniegu
gdzie zamykałem Jezusa w tabernakulum zawsze z cząstką czyjegoś płaczu
gdzie modliłem się żeby nigdy nie być ważnym
Wreszcie na szarym końcu
zbaw teologów
żeby nie pozjadali wszystkich świec i nie siedzieli po ciemku
nie bili róży po łapach
nie krajali ewangelii na plasterki
nie szarpali świętych słów za nerwy
nie wycinali trzcin na wędki
nie kłócili się między sobą
nie zajeżdżali na hipopotamie łaciny
żeby się nie dziwili
że do nieba prowadzi
bezradny szczebiot wiary
Tylko maluchom nie nudziło się w czasie kazania
stałe mieli coś do roboty
oswajali sterczące z ławek parasole ze srebrnymi łapkami
klękali nad upuszczonym przez babcię rozerwanym różańcem jak nad zarzuconą siecią
dogmatykom pokazywali różowy język
czasami kładli się plackiem i wsadzali zadarty nos w dziurę od centralnego ogrzewania
wielkich grzeszników drapali po wąsach sznurowadeł
dziwili się że ksiądz nosi spodnie
że ktoś zdjął koronkową rękawiczkę i ubrał chudą rękę w wodę święconą
liczyli nogi pań pobożnych jak słupy do czytania drobnych ogłoszeń
urządzali konkurs kto podniesie szpilkę za łepek
niuchali co w mszale piszczy
pieniądze na tacę odkładali na lody
tupali na zegar z którego rozchodzą się robaki minut co obżerają nas z czasu
wspinali się aby zobaczyć co się dzieje w górze pomiędzy twarzą a twarzą
wymawiali jak fonetyk szerokie okrągłe otwarte zdziwione O
kiedy ksiądz zacinał się na ambonie
słychać było długie systematyczne cykanie mózgu
Bliższy od reguł życia wewnętrznego
przepisów na zbawienie
odwrotna strono rozpaczy
świecący nawet niewierzącym jak ogromne ciało dobroci
ile razy klękam przed Tobą bojaźliwy i spokojny
z wszystkimi dowodami na istnienie Boga w torbie mózgu
i spuszczonym pyskiem sumienia
prosząc
abyś mnie nauczył
cierpienia bez pytań
Ty co nie zbawiasz dusz porośniętych słowami
chroń mnie od pięknej gładkiej wymowy kościelnej
od homiletyki na piątkę
naoliwionych zdań
proroczych ryków
zgrabnego szeptu
czasem można przecież przez dziurę własnego kazania zobaczyć Ciebie
jąkać się —
chociaż powiedzą
znowu wyszedł stał jak rura
czerwienił się przez mikrofon
wszystkie palce sterczały — jak uszy na ambonie
W kościele trzeba się od czasu do czasu uśmiechać
do Matki Najświętszej która stoi na wężu jak na wysokich obcasach
do świętego Antoniego przy którym wiszą blaszane wota jak meksykańskie maski
do skrupulata który stale dmucha spowiednikowi w pompkę ucha
do mizernego kleryka którego karmią piersią teologii
do małżonków którzy wchodząc do kruchty pluszczą w kropielnicy obrączki jak złote rybki
do kazania które się jeszcze nie rozpoczęło a już skończyło
do tych co świąt nie przeżywają ale przeżuwają
do moralisty który nawet w czasie adoracji chrupie kość morału
do dzieci które się pomyliły i zaczęły recytować:
Aniele Boży nie budź mnie niech ja najdłużej śpię
do pięciu pań chudych i do pięciu pań grubych
do zakochanych którzy porozkręcali swoje serca na części czułe
do egzystencjalisty który jak rudy lis przenosi samotność z jednego
miejsca na drugie
do podstarzałej łzy która się suszy na konfesjonale
do ideologa który wygląda jak strach na ludzi
Dzieci usiadły na ławkach
ostrzono ołówki do religii
za oknami stukał trójwymiarowy choć ogładzony deszcz
jakby przechodziła piechota wyćwiczonych aniołów
ksiądz mądry jak sól
rozwiązywał spadochron mózgu
i liczył skorupki sumienia
wszystko byłoby jak najlepiej
tylko nagle weszła Matka Boska
załamała ręce nad sucharkiem katechizmu
Broń mnie przed hasłem: „smutny święty to żaden święty”
przed nadzieją gwarantującą mój własny stan posiadania
przed modlitwą o aureolę jak o bezpieczny daszek nad głową
przed świętym kapitalizmem duszy
także
żebym nie szukał dziury zamiast mostu
nie kochał aż do znienawidzenia
nie zakładał ogródka podejrzeń
nie trąbił jak pogrzeb z orkiestrą
żebym się nie wzruszał tak sentymentalnym
i z emerytowanym osłem jakim jest księżyc
nie wyjadał ciepła z przedwojennych fotografii
nie ułatwiał sobie wszystkiego gładki jak sarnie uszy
nie spowiadał na gumowej poduszce
nie podlizywał się wiernym mówiąc że nawet grzech pierworodny jest przytulny
Nie spowiadaj tylko w kościele
ale także pod miejskim zegarem co chrząka jak prosię
w zatłoczonym pociągu, w którym podróżują grzechy cienkie i grube
na cmentarzu gdzie zasłaniają prymulkami w doniczkach śmierć
gdzie przez okienka fotografii umarłych — podglądają życie pozagrobowe
na plaży
wszędzie gdzie niezależnie od przekonań dmuchają
jak jeden mąż na trąbie serca
nie płacz, że nie będą się do niczego przyznawać
wystarczy czasem że niemi zaczną ci chodzić po twarzy
ze stulonym ogonem sumienia
Postanawiam pracować nad tym
żeby się pozbyć
byka retoryki
wazeliny stylizacji
galanteryjnych pauz
wypucowanej składni
lirycznego śmietnika
żeby zimą przyklęknąć
i przynieść Ci niewykwalifikowaną ręką
baranka śniegu
Jeszcze nie umiesz być sam
jeszcze się trzymasz wspomnień jak pochyłej poręczy
jeszcze się czepiasz chudych moli pamiątek
jeszcze nie dajesz spokoju umarłemu,
chcesz go przyciągnąć z drugiego świata za guzik
jeszcze się rzucasz kukłom na szyję
jeszcze szukasz serca, żeby je doić jak kozę
ważny jak puzon
stukasz cierpliwym kopytkiem różańca
ostatecznie można ci postawić trójkę minus z religii
Mój ty w gorącej święconej wodzie kąpany
proszę cię nade wszystko
nie sądź przedwcześnie nikogo
ani
ascety który prowadzi do nieba sam siebie na smyczy
ani
skrupulata który stale przepisuje swoje sumienie tam i z powrotem z
czystego na brudno
ani
szlachetnych a nadmuchanych
ani
ostrzących sztylet litości
ani
żmijki serca
ani
deklamujących: polna myszka siedzi sobie konfesjonał ząbkiem skrobie —
ani
stukających do nieba w kaloszach
ani
pesymizmu tak głębokiego że każe szukać
ani
tych dla których śmierć jest tylko ostatnią urzędową formalnością
ani
tych po których zostają portrety jak dostojne małpy
Chodzą naokoło mnie na wysokich obcasach metafor
cieniutkimi łzami piszczą na moich obrazach
przynoszą na wyciągniętych dłoniach lirykę jak kurczaka
potem nawet na maszynie do pisania klękają oczami
Proszę o prozę
żebyście sami nie darli się za włosy
nie podawali miłości jak jeża
w cierpieniu mówili dobranoc
nie nakładali tłumika na serce
tak zastraszeni że niemoralni
żebym nie marzła w antologii wierszy o sobie
Nie posypujcie cukrem religii
nie wycierajcie jej gumą
nie ubierajcie w różowe gałgany aniołów fruwających ponad wojną
nie odsyłajcie wiernych do fujarki komentarza
Nie przychodzę po pociechę jak po talerz zupy
chciałem nareszcie oprzeć swoją głowę
o kamień wiary
Królów wiodła w Betlejem gwiazda przeogromna
tocząc złote obręcze na wielbłądzie głowy —
mnie ku Bogu zwróciła w poranek grudniowy
na miejskim brudnym placu — gwiazdka śniegu drobna.
Spadła sobie — i nagle ta czystość i jasność i ciepło…
a mróz mi kości lizał przez palto zimowe.
Czy nie przekrzykiwałem Ciebie
czy nie przychodziłem stale wczorajszy
czy nie tłumaczyłem: Teraz nie mogą, przecież kazanie otwiera mi usta
czy nie uciekałem w ciemny płacz ze swoim sercem jak piątą klepką,
czy nie kradłem Twojego czasu
czy nie lizałem zbyt czule łapy swego sumienia,
czy nie prowadziłem eleganckiego dziennika swoich żalów,
czy nie właziłem do ciepłego kąta, broniąc swej
wrażliwości jak gęsiej skórki
czy nie byłem miękkim despotą
czy modląc się do Anioła Stróża — nie chciałem być przypadkiem aniołem a nie stróżem
czy klękałem, kiedy malałeś do szeptu
Żebym pisząc wiersze religijne nie wzywał imienia Pana Boga na daremno
nie tłumaczył Biblii na nie—Biblię
nie przychodził w wilczej skórze wtajemniczonych
nie polował na piękne słowa jak na płochliwego zająca wciągającego w puste pole
nie udowadniał — to znaczy nie zamęczał
nie był czysty i niepewny
nie sadzał sumienia jak spoconej babci na miękkim fotelu
(żebym nie patrzył w nie również jak w okrucieństwo pamięci)
nie odkładał milczenia na jutro
nie kochał poza miłością
nie usypiał jak siano —
a nade wszystko, żebym nie chował twarzy do rękawa
nie zamykał się w budce poezji —
kiedy trzeba mówić najprościej
o Matce Najświętszej
o cierpliwości sakramentów dłuższej niż życie
o ciepłym pomruku schodów po których niosą nadzieję chorym —
o śniegu, który padając na ręce — uczy chyba rozdawania
o Jezusie, który nieraz tak wygląda między nami
jakby chodził od nie swoich do obcych
Nad pustą gazetą
kiedy plany nasze wywracają się do góry nogami
kiedy nazywają Ciebie dobrym Ojcem a inni głuchym kamieniem
kiedy pozór wyskakuje jak filip z konopi
w podziwie o wiele starszym od rozumu
w zwątpieniu które także prowadzi w nieskończoność
kiedy tak mało barw a tak dużo kolorów
kiedy złoty środek staje się szary
nad próżnią bez dna wciągającą świat
kiedy niepokój ryczy jak ósma chuda krowa
kiedy możesz się rzucić na szyję Janowi XXIII na fotografii
biegnę do Ciebie jak po nitce do kłębka
Więc tyle razy musiałem stawać na uszach w konfesjonale
biegać po ambonie rękami
na rekolekcjach błyszczeć jak koński ząb
bębnić w kociołek sumienia —
żebyś się nawrócił najzwyczajniej
bez mojej dłoni wsuwającej się pod ramię —
przy lampie czerwonej jak marchew na stole
przy zegarze ogryzającym nas po trochu lecz systematycznie
nad własnym grzechem —jak dokładnie wywaloną dziurą
Modlę się do Ciebie o cierpliwość
ale nie o taką małą w której się mogą pomieścić ciężkie grzechy czekania
na list
na kogoś kto wyszedł i zostawił klucz pod słomianką
na oczy nieznajome lecz potrzebne
na wspomnienie szkoły które ugrzęzło w kredzie na tablicy
na Anioła Stróża jak na protezę —
ale o taką która czeka tylko na Ciebie
a Ty przychodzisz albo z kimś bliskim albo sam
jak ciemność co jaśniej oświetla
jak niewinność śmierci
wtedy staje pomiędzy nami cisza niby goły piesek
wpuszczony bez kagańca i medalu — do nieba
nawet dziurawy parasol wzrusza bo ma druty tak cienkie jak dla jaskółek
i nawet nie mamy pretensji
że wieczność niedokończona
że Biblia jest nadal uparta
jak nieostrożne serce
że łza wcale nie jest okrągła
że spada ku górze
tak prosta że się znowu wymknęła rozumowaniom
Daj odejść od rzeczy okrągłych, zamieszanych uprzejmie kilka razy —
od tresury uśmiechu
od rękawiczek rozdających kwiaty
od laurki rozumu, który kopnął sam siebie
od oficjalnej mądrości, która preparuje, zestawia, wiesza na tabelce i robi każdego na szaro
od przesolonej prawdy wygodnej tylko dla nas —
od tylko ludzkiej odpowiedzi na szczęście
Ile jest jeszcze świętego luzu
niespodzianek z nastawionym uchem
ile tego co najprostsze a nie wyliczone
choćby różowego ślazu pospolitej bylicy białego krwawnika orzeszków grabu
i żołędzi dla dzików
ile jeszcze miejsca na modlitwę
ile miejsca na pokorę —
ile okazji na spowiedź świętą z cienkim milczeniem w gardle
ile dosłowności serca
ile komórek do wynajęcia —
pomiędzy gołębiem w słońcu — a ornitologią
pomiędzy kolorem czerwonym a pomidorowym
pomiędzy koniem jabłkowitym a jasnogniadym
pomiędzy rezedą dziewanną na żółtej nodze — a botaniką
pomiędzy świętą zasadą — a żywym sumieniem
pomiędzy tęgimi naukami o Bogu — a Bogiem
Uciekam od obrazkowych ikon —
mówiła Matka Boska —
od papierowej o mnie abstrakcji
od pań jak modnych lalek pozujących do moich portretów —
od kanonizowanej kosmetyki
Niech malują moją piękność dzieci
nieświadomie, z cudowną brzydotą
pośpiesznym kolorem
z nierównymi ze wzruszenia brwiami
z ustami od ucha do ucha
z rudą myszą zmęczenia
w okrągłych łzach jak w drucianych okularach
ręką w której tyle pierwszego zdziwienia
Niebo jest niepoprawnie czarne
nad powietrzem udającym błękit —
gwiazdy z wierzchu najostrzejsze dmuchają na rozpacz
a jeszcze tyle milczenia głębokiego jak bazalt
ponad zbyt pewnymi odpowiedziami na pytania —
mówił do duszy
skubanej jak ptasi rdest
nieruchomej jak żółty nocny kwiat zapylany przez ćmę —
wahającej się jak ktoś co chciał wejść do kościoła
ale chodził w kapeluszu po klamce —
to co ciasne — przestrasza
to co wąskie — kaleczy
to co małe — poderżnie
to co wielkie — osłoni
to co wielkie — zrozumie
to co wielkie — rozgrzeszy
Ilu umundurowanych świętych
kanonizowanych bez poprawek
moralistów na twardych podeszwach
aniołów kipiących jak mleko
chyba ciężko będzie czekać po śmierci na swój sąd szczegółowy
ze łzą — jak z ostatnim osłem
ale Ty Matko Najświętsza — spod ciężkiej betlejemskiej gwiazdy
co otwierasz na nas oczy jak weneckie okna
co nie przemiękłaś w cierpieniu
przyjmiesz poza kolejką
wszystkich niepewnych którym się zdawało
że znak zapytania jest dłuższy od znaku krzyża
tych którzy niczego nie mają chociaż niczego nie oddali
wyczekujących w ogonkach
narzekających na lata coraz szybsze
wydeptujących na krzywych obcasach swoje zbawienie
nawet tak zalatanych że nie mając czasu
modlili się na jednej nodze
Mówią, że szukają Boga
rozgrzebują filozofię
dyskutują z niewierzącymi
na wierzących patrzą z przymrużeniem oka
dmuchają w świętego Tomasza jak w katedrę złotego ku
mieszają w mrowisku nieba
chcą przejść na czworakach przez ucho igielne
chlapią na ptaki niebieskie atramentem
ubolewają nad poziomem kazań
ważą 50 dowodów na istnienie
gryzą proroctwa jak kość z każdej strony
z samego szukania uczynili cel
i nagle stają się jak parasol na rekolekcjach zgubiony
Nie boję się dętej orkiestry przy końcu świata
niebieskiego tupania
boję się Twojej miłości
że kochasz zupełnie inaczej
tak pięknie bliski i inny
jak mrówka przed niedźwiedziem
krzyże ustawiasz jak żołnierzy za wysokich
nie patrzysz moimi oczyma
pytającego omijasz jak jeża na spacerze
głosisz, że czystość jest oddaniem siebie
ludzi do ludzi zbliżasz
i stale uczysz odchodzić
mówisz zbyt często do żywych
umarli to wytłumaczą
boję się Twojej litości
tej najprawdziwszej i innej
Ciemna pod powiekami święta Teresko
nie trzymaj stale róż
oklepanych arystokratek
sztywnych jak wiersze na imieniny
pokaż nam leśny, śnieżny zawilec
najmniejszy i nieostatni
jaskółcze ziele, co leczy kurzajki
żółty żarnowiec znad morza
czerwoną smółkę jak lep na owady
przylaszczkę, która z różowej staje się niebieska
wrotycz z zapachem na kilka metrów
białą rzeżuchę
bławatek jak wianek
nieustanny i krótki
wiosenną firletkę
polodowcowy siódmaczek
mlecze dla nie ogolonych królików
gotyckie rdzawe szczawie
storczyk, jak przystojnego pająka
i wszystkie inne jeszcze boże zielska
na liściach, których słońce staje się pokarmem
tyle tego, że się nie można połapać
przy nich nawet każdy uczony — niedouczony
Nie o grzechy mnie pytaj
co zostało we mnie?
ile szczerości tego, co już było dawno
ile uśmiechów wcześniejszych od myśli
niewinności jak długowłosego jamnika
snu od bólu głowy
serca widzącego bez okularów
kamienia wystrzelonego z procy, który nie doleciał jeszcze do ziemi
modlitwy szumiącej jak ogień
siostry przy rodzinnym stole
pokazującej mi język po drugiej stronie lampy
wierszy czujnych by nie uśpić krzywdy
sumienia tak wiernego jak anioł i zwierzę
i tego niewiadomego — co dalej
Zamykałem wiedzę w szufladkach
wymieniałem pajęczaki, stawonogi i kręgowce
myliłem na niebie gwiazdę pierwszą z ostatnią
nie rozumiejąc kamieni — nazywałem
notowałem w zeszycie spostrzeżenia
wiedziałem, że kiedy przylecą drozdy i żółte pliszki —
można już spać przy otwartym oknie —
że po wilgach i derkaczach przychodzi pierwsza burza
że słonka wędruje tylko w nocy, a wyżeł ma brwi nad oczami
poznawałem głuszca po zielonej piersi
dostrzegłem, że wiewiórka jest od spodu biała
słuchałem plotek
mówiono, że można szukać prawdopodobieństwa
i utracić prawdę
że prac doktorskich teraz się nie czyta, tylko sieje liczy
że króla najłatwiej uwieść, ale trudno się do niego dopchać
że więcej jest dowodów na istnienie Boga, niż na istnienie człowieka
że piekło to po prostu — życie bez sensu
czytałem na cmentarzu — „Tu leży Maria Dymek, ducha oddała — Bogu,
ziemi — ciało, jezuitom — domek. Dobrze się stało”
chwytałem się jeszcze teologii za rękę
pytałem, czy anioł spowiadający byłby do zniesienia
dzieliłem grzechy na śmiertelne — to znaczy — ciche i lekkie — inaczej hałaśliwe —
podglądałem czystość po obu stronach śniegu
wreszcie wzruszyłem ramionami: przecież wszystkie słowa sprawiają,
że się widzi tylko połowę
Za szybko chcesz wiedzieć wszystko
już masz pretensję
do samego Boga, że odłożył słuchawkę —
do własnego Anioła Stróża, że nietypowy
nie biały, ale serdecznie rudy —
podobno na dwóch etatach
ponieważ fruwa — omija pytania
(a wszędzie tyle pyskatego cierpienia)
za prędko chcesz, żeby wszystko było tak proste
jak seter irlandzki
ze Świętym Franciszkiem w brązowych oczach
gdy łeb zwężony położy na kolanach
ofiarując ogon —
wypróbowany przyrząd do powitań i pożegnań
tymczasem spada ciemność jak pilśniowy kapelusz
obłazi nas chude milczenie
wiedza wydaje się lizaniem
choć zawsze większa od odpowiedzi
skomli chłód porozumienia
wszystko, żeby nie widzieć jeszcze, a już wierzyć
Jezu na krzyżu od nieba do ziemi
miałem mówić
ale pomyślałem że słowa umniejszają jak każda czułość
miałem iść z postępem
ale powstrzymał mnie artykuł „Moda i życie wewnętrzne”
miałem rozpaczać
ale sądziłem że czasem można przedostać się do nieba
pomiędzy niepewnością wiedzy a pewnością wiary
pokazując jak bilet ulgowy — zapłakany policzek
miałem udowadniać
przeszkodziła mi śmierć — jak inna ojczyzna
więc trzymałem się tylko Ciebie za palec
Pochwalono chrześcijaństwo że tak długo rosło
mój Boże tyle wieków
nawet święci Twoi co poczernieli ze starymi deszczami
jak turkusy umierając zielenieją
a ono pobiegło do Matki Najświętszej
grającej małemu Jezusowi na laskowym orzechu
ubogiej — jak w grottgerowskiej burce
tak prawdziwej — że już bez powrotu
i skarżyło się do ucha
że się jeszcze na dobre nie zaczęło
Myślała że został już tylko na fotografii
z twarzą bez oddechu
Tymczasem w każdej chwili
kiedy zapalała światło
nakrywała do stołu w świecie tak małym w którym jest już wszystko
wiedząc że zmęczenie jest przynajmniej połową miłości
że kochać — to nie znaczy iść w swą własną drogę
nieefektowna jak zielona cyranka bez połysku
wytrwała jak chory z urojenia który ma w końcu rację
kiedy odkrywała że można się modlić mając tylko czyste sumienie
kiedy odchodziła żeby wrócić
z sercem nie skróconym przez oszczędność
tak znikoma że prawdziwa
sama na wspólnej drodze
po obu stronach wiary
Tłumaczył
że wieczność jest tylko jedna
że już są razem chociaż się nie widzą
że miałby ochotę nagadać jej serdecznie
choćby w przedpokoju ciepłym od ubrań
przecież tylko nieobecni są najbliżej
Dziękuję Ci po prostu za to, że jesteś
za to, że nie mieścisz się w naszej głowie, która jest za logiczna
za to, że nie sposób Cię ogarnąć sercem, które jest za nerwowe
za to, że jesteś tak bliski i daleki, że we wszystkim inny
za to, że jesteś już odnaleziony i nie odnaleziony jeszcze
że uciekamy od Ciebie do Ciebie
za to, że nie czynimy niczego dla Ciebie, ale wszystko dzięki Tobie
za to, że to czego pojąć nie mogę — nie jest nigdy złudzeniem
za to, że milczysz. Tylko my — oczytani analfabeci
chlapiemy językiem
Jak długo wierzyć nie rozumieć
jak długo jeszcze wierzyć nie wiedzieć
ciemno jak pod bukiem
pokaż się choć na chwilę w kościele — rozebranym do naga ze świecidełek
jak święci, co nie mają niczego do ukrywania
jak w promieniu miłości promień przyjaźni
podaj ręce, którymi odwiedzałeś
ani za późno, ani za daleko
nie daj nam tak długo
wierzyć
Przez pamięć tak długo nienawróconego
Nikodema wychodzącego jak rak wieczorem
ratuj
trzymających się oburącz trzeźwej rozpaczy
egoistów albo inaczej litujących się nad samym sobą
pytających — czy to prawda że piękne kobiety wymyślili tylko mężczyźni
umierających niedbale
dostrzegających łatwiej głupstwo niż nikczemność
skrupulatów którzy tak dokładnie sprawdzają czas że nie wiedzą która
godzina
odchodzących od pacierza na co dzień
Nie na początku kiedy zaczynamy wierzyć
wtedy chodzimy jeszcze jak borsuk na całej stopie
z nosem do góry
ale potem
kiedy milknie pobekiwanie świateł
ściemnia się, jakby katechizm mrużył oko
więdnie ultrafiolet jak hiacynt
niebo wydaje się grzeczne i niewskazane
na samym szarym końcu wiary
gdzie przystaje spocona teologia
kaznodzieja nie gimnastykuje języka
wtedy przyjdź
wprost z dziedzińca kaifaszowego
jeszcze bez kluczy
a już ze łzami które najdalej prowadzą
Czy nie dziwi cię
mądra niedoskonałość
przypadek starannie przygotowany?
czy nie zastanawia cię
serce nieustanne
samotność, która o nic nie prosi i niczego nie obiecuje
mrówka co może przenieść
wierzby, gajowiec żółty i przebiśniegi
miłość co pojawia się bez naszej wiedzy
spojrzenie z nieoczekiwanej strony
wiara starsza od najstarszych pojęć o Bogu
opieka drzew
przyjaźń zwierząt
zwątpienie podjęte z ufnością
radość głuchoniema
prawda nareszcie prawdziwa nie posiekana na kawałki?
czy umiesz przestać pisać, żeby zacząć czytać?
Gdyby przyszli do Ciebie wtedy
w świętą noc
kiedy świeciła jedna czytelna gwiazda
ci co uważają że trzeba wszystko mieć żeby nie przestać być
ci co się boją bezradności Twoich narodzin
może chcieliby przykryć Cię wełnianą kołdrą
pozawieszać firanki w stajni
sprawić świętemu Józefowi rękawiczki te najcieplejsze z jednym palcem
założyć centralne ogrzewanie
bardziej wpływowi pisaliby do urzędu kwaterunkowego
o mieszkanie dla Ciebie z wygodami
żebyś nie mieszkał kątem
nieufni doszukiwaliby się w podskakującym ośle
kucyka trojańskiego z podejrzanym sumieniem
najodważniejsi zaczęliby protestować powołując się
na Deklarację praw człowieka i obywatela
i wszystkie dekrety o wolności wyznań
poeci ubieraliby Betlejem w liryczne wykrętasy
malarze smarowaliby złotym pędzlem
w najlepszym wypadku modliliby się do Ciebie jak do małego milionera
złożonego umyślnie na sianie
a Ty tłumaczyłbyś otwartymi oczami
ze zmarzniętą matką przy policzku
że naprawdę jesteś
więc oddajesz wszystko
W tę noc co nie wiedziała jeszcze, że jest święta
nie liżyłapy
nie pochlebcy
nie kandydaci na dygnitarzy
nie urzędnicy
nie spryciarze
nie chwalipięty „że tam byłem pierwszy”
nie reporterzy z telewizji ani dziennikarze
ale najbliżsi zawsze sobie krewni
analfabeci z bijącym sercem
i mędrcy — bo szukają
biegli niespokojni —
czy się nie przeziębił
czy gwiazda w ostatniej chwili go nie przestraszyła
czy miał suche pieluszki
czy przy pięknie śpiewającym aniele nie dostał chrypki
czy Go siano nie podrapało
czy wierzgający osioł nie uraził swojego zwierzchnika — dostojnego wołu
kiedy rozsądni się gorszyli
Bóg wszechmogący stał się ludzkim dzieckiem
z wyciągniętymi bezradnie rękami
i świat się wcale nie zawalił
ale zgarbiony uśmiechnął się i zaczął prostować.
Gdybyśmy sami sobie Ciebie wymyślili
byłbyś bardziej zrozumiały i elastyczny
nie z brodą, ale starannie wygolony
albo tak doskonały że obojętny
albo tak kochający że niedoskonały
jak wytworni geniusze bądź źli bądź za dobrzy
wolnomyślny i liberalny
mielibyśmy etykę z winą ale bez grzechu
życie bez śmierci
miłość bez rozpaczy
ciało które zbawia duszę
nie byłoby
kołatania z lękiem do bramy
samotnego sumienia
dyżurnego anioła stróża czasem jak niewiernego kota
dzikich pretensji: mam za dobrą opinię o Bogu żeby w Niego uwierzyć
albo — nic nie wiem ale jestem tak smutny
jakbym wszystko już wiedział
musiałbyś się liczyć z nami i uważać na siebie
nie straszyć kiedy radość zaczyna się grzechem
spełniałbyś po kolei nasze życzenia
urodziłbyś się nie w Betlejem ale w Mądralinie
i dopiero byłbyś naprawdę niemożliwy
Właśnie wtedy kiedy pomyślałeś że papugi żyją dłużej
że jesteś okrutnie mały
niepotrzebny jak kominek na niby w stołowym pokoju
jak bezdzietny anioł
lekki jak 20 groszy reszty
drugorzędnie genialny
kiedy obłożyłeś się książkami jak człowiek chory
nie wierząc w to, że z niewiary powstaje nowa wiara
że ci odeszli jeszcze raz cię porzucą
święty i pełen pomyłek
właśnie wtedy wybrał ciebie ktoś większy niż ty sam
który stworzył świat tak dobry że niedoskonały
i ciebie tak niedoskonałego że dobrego
mrówko co nie urosłaś w czasie wieków
ćmo od lampy do lampy
na przełaj i najprościej
świetliku mrugający nieznany i nieobcy
koniku polny rozmawiający nogami
ważko nieważka
wesoło obojętna
biedronko nad którą zamyśliłby się nawet papież z policzkiem na ręku
człapię po świecie jak ciężki słoń
tak duży, że nic nie rozumiem
myślę jak uklęknąć
i nie zadrzeć nosa do góry
a życie nasze jednakowo
niespokojne i malutkie
Matko Boska Staroświecka
z dawnego kościoła podobnego do zakochanego co osiwiał
której kłaniał się pan rejent z sygnetem i lakiem
karbowy narzekał na ziemiańską zaradność
wieśniacy klękali bez wdzięku jak tragarze
pokazując łydki czerwone zimą i latem
kiedy zwykła dobroć zasłaniała niedobrych
Matko, której nie pogryzły osy wszędobylskie
znowu spadają skrzydlaki jesionu
tak samo szczeka jamnik szorstko włosy ze szczotką na ogonie
ziewa po adoracji niewyspany święty
znowu kiedy się nie kocha — przedmioty stoją bez pożytku
stale maleńki i wypełniony — świat kobiety
w sierpniu młode bociany stają się samodzielne
teza i antyteza kończą się pobiciem i protezą
zimą trochę liści trzyma się na grabie
nawet łacina milczy, żeby wrócić
znowu najważniejsi nieważni
znowu można schudnąć z obżarstwa
stale kos dłuższy od szpaka
po dawnemu osioł zakochany uczy się fruwać
znowu nie mamy zielonego pojęcia umierając po raz pierwszy
tylko nam się w głowie poprzewracało
i chcemy wymyślić dzisiaj bez wczoraj
nowe bez starego
Ktokolwiek nas spotyka od Niego przychodzi
tak dokładnie zwyczajny, że nie wiemy o tym
jak osioł co chciał zawyć i nie miał języka
lub chrabąszcz co swej nazwy nie zna po łacinie
będziemy się mijali nie wiadomo po co
spoglądali na siebie i sięgali w ciemność
myśleli o swym sercu że trochę zawadza
jak wciąż ta sama małpa w secesyjnej klatce
ktokolwiek nas spotyka od Niego przychodzi
jeśli mniej religijny — bardziej chrześcijański
wspomni coś od niechcenia, podpowie adresy
jak śnieg antypaństwowy co wzniosłe pomniki
z wyrazem niewiniątka zamienia w bałwany
niekiedy łzę urodzi ważniejszą od twarzy
co pomiędzy uśmiechem a uśmieszkiem kapie
ktokolwiek nas spotyka od Niego przychodzi
nagle zniknie — od razu przesadnie daleki
czy byliśmy prawdziwi — sprawdził mimochodem.
Nie dlatego, że wstałeś z grobu
nie dlatego, że wstąpiłeś do nieba
ale dlatego, że Ci podstawiono nogę
że dostałeś w twarz
że Cię rozebrano do naga
że skurczyłeś na krzyżu jak czapla szyję
za to, że umarłeś jak Bóg niepodobny do Boga
bez lekarstw i ręcznika mokrego na głowie
że najchętniej nie modliłeś się pod sufitem
za to że miałeś oczy większe od wojny
jak polegli w rowie z niezapominajką
dlatego że brudny od łez podnoszę Ciebie
stale we mszy,
jak baranka wytarganego za uszy.
Nie proszę Ciebie o tę samotność najprostszą
pierwszą z brzega
kiedy zostaję sam jeden jak palec
kiedy nie mam do kogo ust otworzyć
nawet strzyżyk cichnie choć mógłby mi ćwierkać przynajmniej jak pół wróbla
kiedy żaden pociąg pośpieszny nie śpieszy się do mnie
zegar przystanął, żeby przy mnie nie chodzić
od zachodu słońca cienie coraz dłuższe
nie proszę Cię o tę trudniejszą
kiedy przeciskam się przez tłum
i znowu jestem pojedynczy
pośród wszystkich najdalszych bliskich
proszę Ciebie o tę prawdziwą
kiedy Ty mówisz przeze mnie
a mnie nie ma
Teraz wiem
że musisz być
przeraźliwie doskonały
wieczny i nieśmiertelny
nierozpoczęty i nieskończony
zbawiający bo umiejący słuchać
skoro nie lękałeś się umierać z miłości
skoro nie bałeś się być słabym
oddychać ciężko po każdym złudzeniu
być zbitym na kwaśne jabłko
Który stworzyłeś
pasikonika jak szmaragd z oczami na przednich nogach
czerwoną trajkotkę z wąsami na głowie
bociana gimnastykującego się na łące
kruka niosącego brodę z dłuższych piór
barana znającego tylko drugą literę łacińskiego alfabetu
kolibra lecącego tyłem
słonia wstydzącego się umierać, może dlatego że taki duży
osła aż tak miłego, że głupiego
kowalika chodzącego do góry ogonem
zresztą wszystkich co nie wiedzą dlaczego, ale wiedzą jak
kanciaste orzeszki buku co pękają tylko na czworo
anioła po nieobecnej stronie — bez własnego pogrzebu z braku ciała
żabę grającą jak nakręcony budzik
nieśmiertelniki więdnące — więc prawidłowe i nieprawdziwe
dyskretną rozpacz jak pogodne krakanie
logiczną formułkę nad przepaścią
niezawinioną winę
psiaka z półopadniętym uchem
łzę jak skrócony rachunek
chyba jeszcze nie powstał na serio świat
jeszcze trwa Twój uśmiech niedokończony
Jak często trzeba tracić wiarę
urzędową
nadętą
zadzierającą nosa do góry
asekurującą
głoszoną stąd dotąd
żeby odnaleźć tę jedyną
wciąż jak węgiel jeszcze zielony
tę która jest po prostu
spotkaniem po ciemku
kiedy niepewność staje się pewnością
prawdziwą wiarę bo całkiem nie do wiary
Którędy do Ciebie
czy tylko przez oficjalną bramę
ze świętymi bez przerwy
w sztywnych kołnierzykach
niosącymi przymusowy papier z pieczątką
może od innej strony
na przełaj
trochę naokoło
od tyłu
poprzez ciekawą wszystkiego rozpacz
poprzez poczekalnię II i III klasy
z biletem w inną stronę
bez wiary, tylko z dobrocią jak na gapę
przez ratunkowe przejścia na wszelki wypadek
z zapasowym kluczem od samej Matki Boskiej
przez wszystkie małe furtki zielone otwierane z haczyka
przez drogę niewybraną
przez biedne, pokraczne ścieżki
z każdego miejsca skąd wzywasz
nie umarłym nigdy sumieniem.
Gdyby wszyscy mieli po cztery jabłka
gdyby wszyscy byli silni jak konie
gdyby wszyscy byli jednakowo bezbronni w miłości
gdyby każdy miał to samo
nikt nikomu nie byłby potrzebny
Dziękuję Ci że sprawiedliwość Twoja jest nierównością
to co mam i to czego nie mam
nawet to czego nie mam komu dać
zawsze jest komuś potrzebne
jest noc żeby był dzień
ciemno, żeby świeciła gwiazda
jest ostatnie spotkanie i rozłąka pierwsza
modlimy się bo inni się nie modlą
wierzymy bo inni nie wierzą
umieramy za tych co nie chcą umierać
kochamy bo innym serce wychłódło
list przybliża bo inny oddala
nierówni potrzebują siebie
im najłatwiej zrozumieć, że każdy jest dla wszystkich
i odczytywać całość.
Pamięci George’a Eliota
Dziękuję Ci, że nie jest wszystko tylko białe albo czarne
za to że są krowy łaciate
bladożółta psia trawka
kijanki od spodu oliwkowozielone
dzięcioły pstre z czerwoną plamą pod ogonem
pstrągi szaroniebieskie
brunatnofioletowa wilcza jagoda
złoto co się godzi z każdym kolorem i nie przyjmuje cienia
policzki piegowate
dzioby nie tylko krótkie albo długie
przecież gile mają grube a dudki krzywe
za to
że niestałość spełnia swe zadanie
i ci, co tak kochają, że bronią błędów
tylko my chcemy być wciąż albo albo
i jesteśmy na złość stale w kratkę.
Czy zostałeś aniołem dopiero po dłuższym namyśle
czy zamiast palca serdecznego masz tylko wskazujący
czy spowiadasz tylko z grzechów ciężkich bo lekkie trudno udźwignąć
czy klaszczesz w dłonie patrząc na konanie jak na sytuację przedbramkową
czy nigdy nie płaczesz, żeby się nigdy nie uśmiechać
czy umiesz uważnie bez powodu słuchać
czy nie przytulisz się żeby odejść
czy nie tęsknisz za ciałem
za ludzkim uśmiechem
za dłońmi złożonymi w kominek
za ziębą co we wrześniu opuszcza ogrody
za źrebakiem zamykającym powieki
za chrząszczem o nogach żółtoczerwonych
za każdą sekundą zawsze ostatnią
za tym co nietrwałe i dlatego cenne
Przyszła mi na wigilię, zziębnięta, głuchociemna,
z gwiazdą jak z jasną twarzą — wigilia przedwojenna,
z domem, co został jeszcze na cienkiej fotografii,
z sercem, co nigdy umrzeć porządnie nie potrafi,
z niemądrym bardzo piórem skrobiącym w kałamarzu,
z przedpotopowym świętym — z Piłsudskim w kalendarzu,
z mamusią, co od nieszczęść zasłonić chciała łzami —
podając barszcz czerwony, co śmieszył nas uszkami,
z lampą, z czajnikiem starym wydartym chyba niebu,
z całą rodziną jeszcze, to znaczy sprzed pogrzebów.
Nad stołem mym samotnym zwiesiła czułą głowę —
nad wszystkie figi z makiem — dziś już posoborowe.
Przyszła, usiadła sobie. Jak żołnierz pomilczała,
Jezusa z klasy pierwszej z opłatkiem mi podała.
Annie Kamieńskiej
Śpieszmy się kochać ludzi, tak szybko odchodzą
zostaną po nich buty i telefon głuchy
tylko to co nieważne jak krowa się wlecze
najważniejsze tak prędkie że raptem się staje
potem cisza normalna więc całkiem nieznośna
jak czystość urodzona najprościej z rozpaczy
kiedy myślimy o kimś zostając bez niego.
Nie bądź pewny że czas masz, bo pewność niepewna
zabiera nam wrażliwość tak jak każde szczęście
nawet rząd i ministrów nabija w butelkę
przychodzi jednocześnie jak patos i humor
jak dwie namiętności wciąż słabsze od jednej
biedna ludzka pewności — atleto bez jąder
tak szybko stąd odchodzą, jak drozd milkną we lipcu
jak dźwięk trochę niezgrabny lub jak suchy ukłon.
Żeby widzieć naprawdę, zamykają oczy
chociaż większym ryzykiem rodzić się niż umrzeć
kochamy wciąż za mało i stale za późno.
Nie pisz o tym zbyt często lecz pisz raz na zawsze
a będziesz tak jak delfin łagodny i mocny,
spieszmy się kochać ludzi, tak szybko odchodzą
i ci co nie odchodzą nie zawsze powrócą
i nigdy nie wiadomo mówiąc o miłości
czy pierwsza jest ostatnią, czy ostatnia pierwszą.
Tak mi się wszystko teraz przypomina
Twój głos, który na pamięć poznali klerycy
Twe oczy łaski pełne i Twój święty Paweł
Nawet Twój zwykły klęcznik pod ścianą w kaplicy
Tyle razy dzwoniły kościelne zegary
Prymicji tyle przeszło, biegły lata drogie
Uczyłeś nas po prostu świętego kapłaństwa
Bogu dziękować za to, że jest Bogiem
Choćbyś ukrył się głębiej w samej mysiej dziurze
Klęczał z różańcem w ręku, na samym dnie ciszy
Stale wszystko pamiętam, Twój uśmiech wciąż czysty
Twój cień na korytarzu, Twe serce co słyszy
Trędowaty — niewdzięczny, kameduła niemy
Nie odwiedzam, nie dzwonię, pisać nie potrafię
Tylko trzymam w brewiarzu między obrazkami
Tuż przy Magnificat Twoją fotografię —
Modlę się żeby go nie ogłoszono świętym
nie malowano
nie wytykano palcami
nie oświecano życiorysem koniecznym i niepotrzebnym
bez fotografii tak dokładnej że nieprawdziwej
bez reklamy śmierci
bez wiary wygładzonego szkiełka
żeby był ścieżką jak życie drobną
schyloną jak kłosy
przez którą przebiegł Jezus
nieśmiały i bosy
Boże ile spraw odfajkowano poza nami
kiedy mieliśmy się urodzić
w którym roku miesiącu i dniu
Od kogo uciekać żeby się z nim spotkać
i biec do kogo aby się z nim minąć
Jak nie wierzyć aby zyskać wiarę
Kogo kochać nareszcie by stać się samotnym
Kto ma nam umrzeć by zbliżyć do Ciebie
Kiedy kto postanowi żeśmy już umarli
Dziękuję Ci za miłość prędką bez namysłu
za to że nie jest całym człowiek pojedynczy
za oczy nagle bliskie i niebezimienne
za głos niedawno obcy a teraz znajomy
za to że nie ma czasu by pisać list krótki
więc dlatego się pisze same tylko długie
choć pisanie jest po to by szkodzić piszącym
a miłość wciąż niezręcznym mijaniem się ludzi
że nie można Cię zabić w obronie człowieka
Dziękuję Ci za tyle bólu żeby sprawdzać siebie
za wszystko co nieważne najważniejsze
za pytania tak wielkie że już nieruchome
Szukam nie ogłoszonej jeszcze świętej
tak autentycznej że bez obrazka
patronki piękności nieprzydatnej
urody dla nikogo
przyjaźni zatrzymanej w listach na dnie szufladki
pantofli na sznurku
maskotki rozciągającej policzek w uśmiechu
futerka tak taniego że za drogo wyszło
spraw zawiązanych gdzieś tam poza nami
zdmuchniętego imienia
tuż przy Aniele Stróżu który się zamyślił
że strzeżonego Bóg właśnie nie strzeże
Wtedy
odnajduję dwunastoletnią Małgosię
co umarła w szpitalu
przy mojej stule
z jedną ściętą minutą przy sercu
Zofii Małynicz
Żal że się za mało kochało
że się myślało o sobie
że się już nie zdążyło
że było za późno
choćby się teraz pobiegło
w przedpokoju szurało
niosło serce osobne
w telefonie szukało
słuchem szerszym od słowa
choćby się spokorniało
głupią minę stroiło
jak lew na muszce
choćby się chciało ostrzec
że pogoda niestała
bo tęcza zbyt czerwona
a sól zwilgotniała
choćby się chciało pomóc
własną gębą podmuchać
w rosół za słony
wszystko już potem za mało
choćby się łzy wypłakało
nagie niepewne
Jadwidze Marlewskiej
Nie wierzą świętej Annie wszyscy ważni święci
że znała Matkę Bożą w sukience do kolan
z dowcipnym warkoczykiem i wesołą grzywką
w sandałach z rzemykami co były niepewne
czy może się poplątać to co nieśmiertelne
biegającą jak wróbel polski po podwórku
zerkającą do studni orzechowym okiem
jak spada całe niebo bez bliższych wyjaśnień
umiejącą odróżnić jak pszczołę najprościej
zwykłe dobro na co dzień od doskonałości
bo zawsze są prawdziwe rzeczy mniej ogólne
poznającą zapachy i uparte smaki
jak słodki kwaśny słony i najczęściej gorzki
zwłaszcza gdy pies wprost z budy nie archanioł dziwny
demonstrował ogonem liryzm prymitywny
O córko świętej Anny z najżywszych obrazów
tak ludzka że nie byłaś dorosłą od razu
Być nie zauważonym by spotkać się z Tobą
nie czytanym zbytecznym
właśnie byle jakim
przekreślonym do końca nonszalancją ręki
aromatem niemocnym jeszcze nie poznanym
tuż pomiędzy goździkiem pieprzem i migdałem
fotografią nieważną bo niedokąpaną
liryzmem co się siebie coraz więcej wstydzi
książką którą się kładzie wciąż jedną na drugiej
jabłkiem po gruszce zawsze trochę kwaśnym
rakiem trzymanym w koszu z pokrzywami
włosami co odchodzą jak myszy po cichu
szczygłem co chciał przyfrunąć lecz umarł wysoko
z ogonem tak leciutkim że ponad rozpaczą
biedronką zapomnianą gdy przechodzą żuki
świętym któremu w czas remontu utrącono głowę
niech będzie niewidzialnym skoro stał się dobrym
Czy lubisz podbiał żółty
lipce z koźlakami
konwalie w kłączach stulone pod ziemią
lubczyk co miłość przywraca a częściej nadzieję
księżyc chodzący za nami jak cielę
ceremonialny lecz bez rękawiczek
poziomki te najniższe kminek najpodlejszy
i lato półniebieskie gdy kwitną ostróżki
co przyjdą jak leniwa mądrość od niechcenia
żołędzie co się dłużą w październiku
zwykły chleb co wie zawsze ile bólu w hostii
kota niewiernego ale z zasadami
bo najpierw myje prawą nogę przednią
Ale Ty Matko nie myślisz źle o nas
zawsze tych co się potkną gotowa obronić
między prawdą a szczęściem najłatwiej nos rozbić
pragniesz spraw ostatecznych wybierasz najbliższe
i szukasz pewnie jednej mrówki w lesie
tak bardzo spracowanej jakby miała umrzeć
najzabawniej jak człowiek
wśród wszystkich osobno
Dlaczego jest święto Bożego Narodzenia?
Dlaczego wpatrujemy się w gwiazdę na niebie?
Dlaczego śpiewamy kolędy?
Dlatego, żeby się uczyć miłości do Pana Jezusa.
Dlatego, żeby podawać sobie ręce.
Dlatego, żeby się uśmiechać do siebie.
Dlatego, żeby sobie przebaczać.
Żeby każda czarodziejka po trzydziestu latach
nie stawała się czarownicą.
Modlę się jeszcze do miłości bez serca
niezapominajki niby niebieskiej ale szorstkiej
jak często tylko do płaczu potrzebne jest serce
do pisania listów na miękko
okolicznościowych wzruszeń
malowania świętych
szukania drugiego chociaż nie do pary
po to aby wybierać środki łatwe i nie złote
żeby zazdrościć przez telefon
wynajdywać słabe strony kamienia
Serce to jeszcze za mało żeby kochać
Jak się nazywa to nienazwane
jak się nazywa to co uderzyło
ten smutek co nie łączy a rozdziela
przyjaźń lub inaczej miłość niemożliwa
to co biegnie naprzeciw a było rozstaniem
wciąż najważniejsze co przechodzi mimo
przykrość byle jaka jak chłodny skurcz w piersi
ta straszna pustka co graniczy z Bogiem
to że jeśli nie wiesz dokąd iść
sama cię droga poprowadzi
Mieczysławowi Milbrandtowi
Wciąż wieczność była z nami
a nam się zdawało
że wszystko jest nietrwałe więc trochę na niby
jak zając nie chroniony lub trzmiel na ostróżkach
że ciemność kapie z zegarka jak z rany
że czas zmarnowany stale i za krótki
każdą miłość zamienia na łzy bardzo drobne
że dawni zakochani już się nie całują
bo list najpierw przybliża a potem oddala
dopóki będzie poczta ze skrzynką czerwoną
i panny złe nieznośne a dobre za nudne
i słów wszystkich za wiele bo brakuje słowa
Wciąż wieczność była z nami
a nam się zdawało
że czas wszystko wymiecie mądry i niechętny
że tylko nie odleci sójka zbyt ostrożna
bo po to żeby cierpieć trzeba być bezbronnym
jak dzieciństwo na wsi z królikiem przy sercu
— Patrz — mówiłeś — tak wszystko na oczach się zmienia
jak pasikonik za szybko zielony
więc możemy nie poznać nawet swego domu
połóż chociaż nożyczki na tym samym miejscu
naparstka po mamusi nie oddaj nikomu
i trzymaj fotografie bo Pan Bóg je zdmuchnie
zwłaszcza kiedy podbiał zamyka się na noc
a pszczoła sprawy ważne powiadamia tańcem
i każda chwila już nie teraźniejsza
stale przeszła lub przyszła
ostatnia i pierwsza
Wciąż wieczność była z nami
a nam się zdawało
Bo Pan Bóg jest tak jasny że nic nie tłumaczy
bo wiedzieć wszystko to nic nie wyjaśniać
stąd cierpienie po prostu nie wiadomo po co
tak od razu bez sensu że całkiem prawdziwe
wszystkie łzy jak prosiaki chodzące po twarzy
bo miłości tak piękne że wciąż niemożliwe
choć listy po staremu i szept w białej kartce
spotkania po kolei wiodące w nieznane
szczęście co się nagle obliże jak cielę
i śmierć tak punktualna że zawsze nie w porę
choć wiadomo śmierć miłość od śmierci ocala
I jeszcze stare furtki donikąd i wszędzie
w których kiedyś czekałeś na to co nie przyszło
wyżeł co chciał ci łapę podawać na zawsze
biedronka co wróżyła że wojny nie będzie
Lecz Pan Bóg wie najlepiej — więc wszystko inaczej
czasem prośby nam spełnia żeby nas zawstydzić
Każda miłość byłaby trochę na niby
każda przyjaźń — stąd dotąd
każda wierność niewierna
każdy umarły niesłowny
umówił się i nie przyszedł
miał zadzwonić i cisza
nawet samotność przestałaby łączyć
zresztą zrobiłoby się ogólne zamieszanie
bo wszystko co się kończy jest za krótkie
ale zegarek stary racjonalista
nie ogląda się na wieczność
liczy dalej dokładnie tylko pojedyncze sekundy
których nie ma
Dziękuję Ci za to
że niedomówionego nie domawiałeś
niedokończonego nie kończyłeś
nieudowodnionego nie udowadniałeś
dziękuję Ci za to
że byłeś pewny że niepewny
że wierzyłeś w możliwe niemożliwe
że nie wiedziałeś na religii co dalej
i łza Ci stanęła w gardle jak pestka
za to że będąc takim jakim jesteś
nie mówiąc
powiedziałeś mi tyle o Bogu
To tylko nagrzeszyła świętoszka maciejka
księżyc nieuleczalny co nocami bredzi
piorun co w kościół trafił by pszczołę ominąć
i rozum nierozumny słuszność wciąż bez sensu
i ból tak bardzo czysty że już uspokaja
pożółkła pora lata gdy trzeba się żegnać
popatrzeć sobie w oczy gdy dom pachnie jabłkiem
a w ulach dawna cisza wytapiania wosku
tak łagodna jak bożek którego psy liżą
zabawna parasolka i długie trzy po trzy
bo gdy jemy jeżyny kolor warg się zmienia
(w takiej chwili granica przyjaźni niepewna)
to tylko nagrzeszyła zwyczajna tęsknota
lub po prostu wzajemna nasza nieznajomość
źrebak światła co biegał niezgrabnie po ścianie
serce co milczy mądrze by mówić od rzeczy
piękno po którym często zjawia się nieprawda
jakimi to drogami miłość wciąż niewinna
sama do nas przychodzi i odchodzi sama
Bóg jest tak wielki że jest i Go nie ma
tak wszechmogący że potrafi nie być
więc nieobecność Jego też się zdarza
stąd czasem ciemno i serce się tłucze
poskomli nawet jak pies niecierpliwy
nawet wierzący nie wierzą po cichu
i chcą się żartem wymknąć ze wzruszenia
choć tak niedawno wierzyli na pamięć
że całe życie czeka się na chwilę
lecz Bóg tak wielki że Go czasem nie ma
mózg jak tulipan chyli się zmęczony
i myśli biegną wspólną pustą drogą
tak jak biedronki co się razem schodzą
by przed rozpaczą ukryć się na zimę
tylko milczenie trwa i gwiazdy w górze
i księżyc sprawiedliwy bo zupełnie nagi
a ważki tak znikome że już wszystko wiedzą
i liść ostatni brzęczy wprost z topoli
że Nieobecny jest
bo więcej boli
Szukam co było zginęło
co Ci zginęło Panie
gwiazdy nie ruszyły z miejsca
nie zmieniły adresu
księżyc staroświecki został po dawnemu
choć już podeptany
tak jak przedtem
półtora miliona gatunków chrząszczy
w dalszym ciągu kaczka ma dwanaście tysięcy piór
wiatr kręci się w kółko tak stale potrzebny że bezradny
zgodnie z planem wędruje w marcu łosoś w górę rzeki
niebieski i szary
gryfon wystawia ptaki wodne unosząc przednią łapę
gęś tylko pod skrzydło chowa głowę
jeśli się mrówki zgubią to się same odnajdą
bo mrowisko zawsze przy drzewie od południowej strony
podobno małp przybywa — nie ubywa
tylko człowiek stale Ci się gubi
urodzony dezerter
Pan Jezus niewierzących
chodzi między nami
trochę znany z Cepelii
trochę ze słyszenia
przemilczany solidnie
w porannej gazecie
bezpartyjny
bezbronny
przedyskutowany
omijany jak
stary cmentarz choleryczny
z konieczności szary
więc zupełnie czysty
Pan Jezus niewierzących
chodzi między nami
czasami się zatrzyma
stoi jak krzyż twardy
wierzących niewierzących
wszystkich nas połączy
ból niezasłużony
co zbliża do prawdy
Odejdźmy już nie wróćmy
nareszcie samotność będzie sama
miłość bez chęci posiadania
Bóg bez pytań
rozpacz bez reklamacji
piękno bez estetyki
niebo białe po burzy po deszczu niebieskie
jeszcze trochę pomarudzi ostatnie słowo jak bezradny baran
jeszcze wiatr szarpnie oknem bo ciepło spotka zimno
poskacze zielony pasikonik który porzucił wielkość żeby wybrać szczęście
jeszcze zaboli długopis co mi został po matce
ale wszystko będzie już naprawdę
bo bez nas
Dlaczego dom rodzinny widać choć go nie ma
i lampę co zgaszono trzydzieści lat temu
i psa co szczekał groźnie a chciał nas powitać
wciąż rzeczywiste to co niemożliwe
czemu to co nie jest chlebem ważniejsze od chleba
czemu ci co odeszli są bardziej obecni
i nawet dawna miłość co straszyła grzechem
stroi miny zabawne bo stała się duchem
miłość to samotność co łączy najbliższych
stąd czyste nawet co jest zbyt gorące
fotografie prawdziwe — bo już niepodobne
choćbyś nie chciał stać w miejscu tylko się śpieszył
jak nagietki co kwitną przed dziesiątą rano
czemu ból pisze wiersze
nie idiotka ręka
wszystko po to by pytać
co nas łączy z ciałem
Gdzie się prawda zaczyna a gdzie rozum kończy
gdzie miłość między nami a gdzie już cierpienie
czy łza czy na nosie ciepło zimnej wody
dokąd razem idziemy by umrzeć osobno
czy słowo jeszcze słowem czy nagle milczeniem
czy ciało wciąż oddala czy tylko zasłania
w którym miejscu odchodzi Pan Bóg oficjalny
i nie patrzy w przepisy bo już jest prawdziwy
O święty krzyżu pytań jak niewiele ważysz
gdy małe głupie szczęście liże nas po twarzy
Tak zająłem się sobą że czekałem aby nikt nie przyszedł
stale prosiłem o jeden tylko bilet dla siebie
nawet nic mi się nie śniło
bo śpi się dla siebie ale sny ma się dla drugich
jeśli płakałem — to niefachowo
bo do płaczu potrzebne są dwa serca
broniłem tak gorliwie Boga że trzepnąłem w mordę człowieka
myślałem że kobieta nie ma duszy a jeśli ma to trzy czwarte
założyłem w sercu tajną radiostację i nadawałem tylko swój program
przygotowałem sobie kawalerkę na cmentarzu
i w ogóle zapomniałem że do nieba idzie się parami nie gęsiego
nawet dyskretny anioł nie stoi osobno
Narysowałem Cię Matko Najświętsza w okularach
w grubych i ciężkich
taka jesteś w nich ludzka
jak urzędniczka na poczcie zmęczona naszymi listami
jak babcia nad pasjansem który nie wychodzi
jak przyszywana ciocia tak bliska że samotna
jak nauczycielka nad klasówką z zielonym kleksem
jak pewna niewierząca która dużo czyta i mniej widzi
czasami bezdomna jak popielata kukułka bez rodziców
teraz wymazuję okulary gumą i kawałkiem białego chleba
żeby nie było śladu
tylko tych łez to ja nie rysowałem
jak to się stało
Pomódl się o to czego nie chcesz wcale
czego się boisz jak wiewiórka deszczu
przed czym uciekasz jak gęś coraz dalej
przed czym drżysz jak w jesionce bez podpinki zimą
przed czym się bronisz obiema szczękami
zacznij się wreszcie modlić przeciw sobie
o to największe co przychodzi samo
Może to czystość
czyli serce na złość świntuchom niepodzielne
może to mądrość
bo stanęła na szarym końcu z trupem słowa
może to wiedza
tak ogromna że wciąż za mała jeszcze prawda
może to ból
bo mniej uszczypie jeżeli go zapytam o co
może to Pan Bóg
bo przychodzi tak jak nie Pan Bóg do nas stale
Wobec bólu
krwi spływającej do rynsztoka
dziecka umierającego z głodu
Jezusa pędzonego do obozu batem
jak wulgarne jest piękno
jak niemoralny kościół z eleganckim bukietem na ołtarzu
jak okrutne
rymowane
czyli gładko oblizane
wiersze
Zapewne Boga wymyślili
żeby biologię skomplikować
można by zgodzić się na duszę
lecz dla niej miejsca w ciele nie ma
ile upartej wiary w rozum
który nie chroni od nieszczęścia
a przecież wszystko takie proste
kiedy zbliżamy się do Boga
jak milion mrówek z których każda
ma śmierć tak ważną że osobną
jak trąba która nie zazdrości
że jest na świecie trąba większa
jak łza smarkata
co się uprze
i nie pozwala dojść do słowa
jak psiak co przejrzał nagle rano
Tak złota że niepozorna
tak niebieska że szara
tak pierwsza że ostatnia w kolejce
tak cudowna że zwyczajna
mój Boże o ile słów za dużo
dlatego że prawdziwa
Eugeniuszowi Zielińskiemu
Dziki króliku chrząszczu mały
co świecisz jak czerwony brokat
wiosenne czajki czarno—białe
ślimaku lekko ozłocony
wierny granicie zielonkawy
dębie surowy i niewinny
droździe niezgodny i słowiku
co podpowiadasz całą miłość
od pocałunku do pobicia
polny kamieniu przemęczony
głosie oboju trochę suchy
i fletu — niski ale lekki
zapachu szałwii dobrodziejki
niby nieśmiały a gorliwy
i polski śniegu przedwojenny
tak podeptany że już czysty
wszystkie też wiązu liście krzywe
jak niegenialnych ludzi dramat
i po kolei pańscy święci
niepopularni więc prawdziwi
ratujcie mnie przed abstrakcjami
Jezu Frasobliwy
na przekór wszystkim
bez parasola na deszczu
z gołymi kolanami
słaby bo bezstronny
nieśmiały jakbyś debiutował wierszem
z prośbą o prostotę
samotny bo spokrewniony ze światem
pewnie martwią Cię ludzie
którzy są jak katechizm
na każde pytanie
muszą mieć koniecznie odpowiedź
Przyjdźcie potrzaskane klony jasne i żółte
obszarpany z liści grabie dyskretny
żołnierze z dziurami w głowach
przyjdź dziewczynko spalona z łopatką do piasku
i chłopcze coś przed śmiercią grał na scenie słonia
przyjdź stara kwoko na urwanej łapie
przyjdźcie cierpienia niewinne
przyjdźcie Adamie i Ewo coście za szybko chcieli wiedzieć co dobre a co
złe
przyjdź cebulo co w swoich trzech sukienkach namawiasz do płaczu
przyjdźcie i powiedzcie
że to nie Jego wina
Dr Blance Mamont
Pani Doktor
w białym fartuchu
w podkolankach co odmładzają
przynoszę Pani serce do naprawy
Bogu poświęcone
a takie serdecznie niezgrabne
jak nie wyczesany do końca wróbel
niezupełne bo pojedyncze
nie do pary
biedakom do wynajęcia
od zaraz i na zawsze
niemożliwe i konieczne
niewierzących irytujące
zdaniem kobiet zmarnowane
dla Anioła Stróża za ludzkie
dla świętych podejrzane
dla rządu niepewne
dla teologów nieprzepisowe
dla medyków nieznośnie normalne
dla pozostałych żadne
połóż je do szpitala
i nawymyślaj
żeby się choć trochę poprawiło
Daj nam ubóstwo lecz nie wyrzeczenie
radość że można mieć niewiele rzeczy
i że pieniądze mogą być jak świnie
i daj nam czystość co nie jest ascezą
tylko miłością — tak jak życie całe
i posłuszeństwo co nie jest przymusem
ale spokojem gwiazd co też nie wiedzą
czemu nad nami chodzą wciąż po ciemku
i daj nam sen zdrowy świąteczny apetyt
wiarę bez nerwów to jest bez pośpiechu
a zimą jeszcze matkę mi przypomnij
w ubogim czystym i posłusznym śniegu
Tu Pan Bóg jest na serio pewny i prawdziwy
bo tutaj wiedzą kiedy kury karmić
jak krowę doić żeby nie kopnęła
jak starannie ustawić drabinkę do siana
jak odróżnić liść klonu od liścia jaworu
tak podobne do siebie lecz różne od spodu
a liści nie zrozumiesz ani nie odmienisz
tu wiedzą że konie stają głowami do środka
że kos boi się bardziej w ogrodzie niż w lesie
że skowronek spłoszony raz jeszcze zaśpiewa
kukułka tutaj żywa a nie nakręcona
pszczoła wciąż się uwija raz w prawo raz w lewo
a mirt rozkwita tylko w zimnym oknie
ptaki też nie od razu wszystkie zasypiają
zresztą mogą się czasem serdecznie pomylić
jak ktoś kto bije żonę by zranić teściową
i wiadomo że sosny niebieskozielone
a dziurawiec to żółte świętojańskie ziele
tu Pan Bóg jest jak Pan Bóg pewny i prawdziwy
tylko dla filozofów garbaty i krzywy
Nie opowiadajcie razem i osobno
że nie ma ludzi niezastąpionych
bo przecież moja matka
łagodna i nieubłagana
cała w czasie teraźniejszym niedokończonym
wychyla się z nieba
żeby mi przyszyć oberwany guzik
kto to lepiej potrafi
w czyich palcach drży igła jak drucik ciepła
gdy tyle dzisiaj uczuć a mało miłości
i tyle cudzych kobiet a żadna nie moja
a śmierć tak bardzo ważna bo się nie powtórzy
i smutek jak sprzed wojny ostatnia choinka
a przecież ta babcia z przeciwka
przy stoliku na kółkach
z pasjansem co nie wychodzi
tak bardzo szybko żyła umarła pomału
a czasami tak skryta że płakała w wannie
lub ta co z sercem przyszła wojna ją zabiła
razem z jasną torebką do letniej sukienki
kto przywróci jej ciało kiedy nie ma ciała
jej nos na mnie skrzywiony
i kogutek włosów
Szukałem Boga w książkach
przez cud niedomówienia o samym sobie
przez cnoty gorące i zimne
w ciemnym oknie gdzie księżyc udaje niewinnego
a tylu pożenił głuptasów
w znajomy sposób
w ogrodzie gdzie chodził gawron czyli gapa
w polu gdzie w lipcu zboże twardnieje i żółknie
przez protekcję ascety który nie jadł
więc się modlił tylko przed zmartwieniem i po zmartwieniu
w kościele kiedy nikogo nie było
i nagle przyszedł nieoczekiwany
jak żurawiny po pierwszym mrozie
z sercem pomiędzy jedną ręką a drugą
i powiedział
dlaczego mnie szukasz
na mnie trzeba czasem poczekać
Nikt nie biegł do Ciebie z lekarstwem po schodach
lampy nie przymrużono żeby nie raziła
nikt nie widział jak ręka Twa od łokcia blednie
pies nie płakał serdecznie że pani umiera
nawet anioł zaniechał nadymania trąby
to dobrze bo śmierć przecież za dużo upraszcza
a ponadto zbyt ludzka zła i niedyskretna
nikt nie przymknął Twych oczu nie zasłonił twarzy
ani w bramie nie szeptał rozebranym głosem
o tym co za głośno słyszy się w milczeniu
Pan uchronił do końca i zdrową zostawił
tylko kiedy pukano Ciebie już nie było
nie śmierć ale miłość całą Cię zabrała
jeśli miłość jest prawdą to ciała nie widać
dzień był taki jak zawsze powietrze dzwoniło
pszczołami co wychodzą rano na pogodę
tylko ta sama cisza to straszne milczenie
to puste miejsce przy kubku na stole
choćby się razem z ciałem opuszczało ziemię
Spotkania co przychodzą same
tak poza nami że już się nie dziwisz
że będzie dalej jak miało być wszystko
bo Bóg był przedtem zanim szliśmy razem
i można wracać po nitce do kłębka
aż do rodziców co też się spotkali
najpewniej po raz pierwszy nic nie wiedząc o tym
że śmierć nie będzie ważna tak jak to spotkanie
choć mogli wtedy zabawnie wyglądać
bo wiatr zrywał matce kapelusz słomkowy
jakby chciał przed małżeństwem jak kogut uciekać
w wieczór co się zapomniał i stał się zielony
radością najbardziej można się przestraszyć
spotkania co przychodzą same
tak dokładnie konieczne że zupełnie czyste
wie o tym serce jak skrzydło niezgrabne
w życiu co bez śmierci byłoby banałem
żeby odejść od siebie też trzeba się spotkać
Podnoszę Cię we mszy świętej
niezgrabnie rękoma obiema
choć mówią
że usprawiedliwia Cię tylko to że Cię nie ma
nie pierwszy raz nie ostatni
patrzę w Twe oczy Panie
choć mówią
że zabili Cię żydzi a teraz chrześcijanie
lecz wszystkie nasze teorie
spisane niespisane
najpierw są niedorzeczne
potem niebezpieczne
a wreszcie dawno znane
więc tylko słyszę sercem Twe dłonie zawsze żywe
aż łzy w kolejce stają — niemądre i prawdziwe
Modlitwy długie i nie wysłuchane
pod krzyżem nocy na nagiej podłodze
w poczekalni szpitala gdy serce się lęka
że doktor śmierć odczyta na leciutkiej kliszy
na wszystkich drogach co się w końcu gubią
po których miłość odchodząc nie wróci
choć pójdzie prosto nie trafi do ciebie
tylko na Księżycu cień Ziemi okrągły
tutaj uczucia precyzyjnie ciemne
modlitwy długie i nie wysłuchane
o zdrowie dziecka o wierność i spokój
wtedy gdy lata ciurkiem uciekają
a jednej chwili wymodlić nie sposób
Bóg widzi więcej chociaż niewidzialny
i wieczór zawsze szybszy niż poranek
Powoli nie tak prędko
proszę się nie pchać
najpierw trzeba wyglądać na świętego ale nim nie być
potem ani świętym nie być ani na świętego nie wyglądać
potem być świętym tak żeby tego wcale nie było widać
i dopiero na samym końcu
święty staje się podobny do świętego
Deszczu co padałeś w ewangelii
zarówno na dobrych jak i na złych
co dzwoniłeś o dom na skale
nie zajmują się tobą egzegeci
bo deszcz — to tylko deszcz
co prawda w świętym tekście ale nie na temat
trochę bezmyślny chowa rozum jak przysmak
Święty deszczu nieświęty
bardziej samotny od anioła
uśmiechu niepogody
świadku nadliczbowy
przecież to ty
obmywałeś
nogi idącemu Jezusowi
jak mąż sprawiedliwy
o wiele ciszej
po męsku
nie tak jak Magdalena
Więc tak długo trzeba było rozsądku się uczyć
na pytania logicznie odpowiadać
nie mówić bez sensu i od rzeczy
żeby nagle zobaczyć
że nadzieja może być obok rozpaczy
niewiara obok wiary
skakanka dziecięca na podłodze obok trumny
dostojnik obok prosiaka
prawda z palcem na ustach
podopieczny pod kołami karetki pogotowia
modlitwa obok smutnego kotleta na talerzu
i ten krzyk nie umieraj nie odchodź jeszcze okażę ci serce
z którym uciekałem — obok ciszy
To nieprawdziwe trudne nieudane
ta radość półidiotka bólu nowy kretyn
żale jak byliny kwiaty zimnotrwałe
rozum co nie przeszkadza żadnemu odejściu
miłość której nigdy nie ma bez rozpaczy
serce ciemne do końca choć jasne wzruszenia
pociecha po to tylko że prawdę oddala
żuczek co nas nie złączył choć obleciał wkoło
śnieg tak bardzo wzruszony że niewiele wiedział
jedna mrówka co zbiegła nareszcie z mrowiska
uśmiech twój co za życia mi się nie należał
wszystko stało się drogą
co było cierpieniem
Kiedy nie umiałem jeszcze płakać i być poważnym
z panią od francuskiego nie można było wytrzymać
kiedy rysowałem kredką skośne oczy lisa
a wojna jeszcze nie spaliła szafy z żółtej czereśni
kiedy ławka bez oparcia w parku była najwygodniejsza
kiedy układaliśmy wiersz
pewien dziad na swoich zębach siadł — nagle krzyknął przerażony
ktoś mię ugryzł z tamtej strony —
kiedy psy na dworze szczekały ciszej rano a głośniej wieczorem
kiedy chciałoby się do serca przytulić owcę i wilka
kiedy nie mogliśmy się nadziwić że można po spowiedzi
zjeść całego Boga
na wszystko czas był jeszcze
dzisiaj już go nie ma
Krowo co dajesz się doić tyle razy dla mnie
wszystkie króliki umęczone abyśmy według przepisu chorowali
wróblu w mieście brudny byle być z nami przez zimę
szałwio co umierasz i do nieba idziesz byle nas zęby nie bolały
prawdziwi chrześcijanie nie wodą z kranu ale krwią ochrzczeni
co idziecie jak owce między wilki
wstydzę się was kiedy biegam od siebie do siebie
grymaszę na niewinne cierpienie
lekkomyślnie poważny
umawiam się aż z trzema lekarzami żeby nie umrzeć
kiedy nie chcę być chlebem zmielonym dla Boga
W co się ból może zmienić
w gniew tupanie nogą
w otwartą książkę zamkniętą powoli
w modlitwę
płacz prywatny bo wprost do poduszki
list pisany pięć razy bez związku od rzeczy
milczenie przy stole
chodzenie tam i nazad dookoła prawdy
dotknięcie ust samotnych łyżeczką herbaty
w to co niemożliwe — jeszcze nie ostatnie
w tę samą znowu miłość
kończącą się długo
pozwól więc Matko
niech dalej boli
Żeby się obudzić rano
doprowadzić włosy do opamiętania
umyć się i ubrać
postawić czajnik z gwizdkiem
odgarnąć z okna samotny deszcz
trzeba się oprzeć na tym co wymyka się jak mokry kamyk
na sekundzie której już nie ma
na myśli której nie sposób dotknąć
na sile ciążenia co oddala tego kogo się kocha
kochamy od razu dwie osoby niemożliwe do kochania
bo tę co za blisko i tę za daleko
i chyba nawet dlatego umieramy
żeby nas było widać i nie widać
Miłości podobna tylko do miłości
prawdo podobna tylko do prawdy
szczęście podobne do szczęścia
śmierci podobna do śmierci
serce podobne do serca
chłopaku z uśmiechem od ucha do ucha
podobny do takiego jakim byłem kiedyś
przestańcie się nareszcie tak wygłupiać
przecież nawet Bóg podobny do Boga nie istnieje
Przed chwilą nieznajoma nagle zadzwoniła
podała adres tego co właśnie umierał
więc poszedłem go szukać. Wieczór był zbyt szorstki
chociaż trochę powolny i ciemny jak wrona
szli przy mnie obojętni co się nie dziwili
że sen — ciała ludzi którzy śpią oddziela
choć leżą obok siebie we śnie są daleko
może dlatego bliscy i tacy samotni
tak jakby się bawili jeszcze w chowanego
miłość bierze nam ręce i na krzyżu składa
szli także niewierzący lub inaczej tacy
którzy właśnie w to wierzą w co wierzyć potrzeba
biegła jeszcze dziewczynka co długo krzyczała
na swojego tatusia żeby nie umierał
o wszyscy niewidzialni o nas zatroskani
— i ty telefonie cymbale brzęczący
co masz tylko z nami dostęp do wzruszenia
mówimy wszyscy razem bo wciąż kogoś nie ma
Modlę się Panie żebym nie zasłaniał
był byle jaki ale przezroczysty
żebyś widział przeze mnie kaczkę z płaskim nosem
żółtego wiesiołka co kwitnie wieczorem
wciąż od początku świata cztery płatki maku
serce co w liście wzruszenie rysuje
(chociaż serce chuligan bo bije po ciemku)
pióro co pisze krzywo kiedy ręka płacze
psa co rozpoczął już wyć do sputnika
mrówkę która widzi rzeczy tylko wielkie
więc nawet jej przyjemnie że jest taka mała
miłość jak odległość trudną do przebycia
zło z którym biegnie cierpienie niewinne
bliskich umarłych i nagle dalekich
jakby jechali bryczką w siwe konie
babcię co mówi do dziewczynki w parku
kiedy będziesz dorosła jeszcze mniej zrozumiesz
najkrótszą drogę co zawsze przy końcu
aby już Ciebie tylko było widać
Łza czeka już w kolejce za innymi łzami
żal skręca się jak powój — to na niepogodę
ból może być miłością powrotem czekaniem
wspomnieniem jeśli jak gapa zatrzyma się w miejscu
czas od początku goni jak pies za zającem
smutek wciąż z liściem brzozy w dzieciństwo powraca
tylko Boże kochany co zrobić z rozpaczą
co stale chodzi tylko od siebie do siebie
Młodzi: co biegną gromadą
dorośli co chodzą parami
starzy przy końcu osobno
tylko wciąż serce to samo
pracuje jak pszczoła po ciemku
szuka miłości w miłości
przed śmiercią czystą i wielką
Przepiórko co się najgłośniej odzywasz
zawsze o wschodzie i zachodzie słońca
prawda że tylko dwie są czyste chwile
ta wczesna jasna i tamta o zmierzchu
gdy Bóg dzień daje i gdy go zabiera
gdy ktoś mnie szukał i jestem mu zbędny
gdy ktoś mnie kochał i gdy sam zostaję
kiedy się rodzę kiedy umieram
te dwie sekundy co zawsze przyjdą
ta jedna biała ta druga ciemna
tak bardzo szczere że obie nagie
tak poza nami że nas już nie ma
Zło jest romantyczne a dobro zwyczajne
dobro wciąż na ostatku bo zło jest ciekawe
a przecież białych kwiatów najwięcej na świecie
dopiero po nich żółte a potem czerwone
czemu się rozum karmi tajemnicą
a chwila niepewności wciąż sprzyja nauce
po tylu rewolucjach biedne ptaki bose
i ćma tak bardzo mała że żyje za krótko
czemu deszcz słyszysz z góry a śnieg trochę z boku
i skąd nagle przyszło to wielkie wzruszenie
jakby dzwonek z lat szkolnych przyłożył do ucha
dzieciństwo co minęło na zawsze zostało
tylko się z młodości zrobiła starucha
Drzewa po kolei wszystkie niewierzące
ptaki się zupełnie nie uczą religii
pies bardzo rzadko chodzi do kościoła
naprawdę nic nie wiedzą
a takie posłuszne
nie znają ewangelii owady pod korą
nawet biały kminek najcichszy przy miedzy
zwykłe polne kamienie
krzywe łzy na twarzy
nie znają franciszkanów
a takie ubogie
nie chcą słuchać mych kazań gwiazdy sprawiedliwe
konwalie pierwsze z brzegu bliskie więc samotne
wszystkie góry spokojne jak wiara cierpliwe
miłości z wadą serca
a takie wciąż czyste
Wszystko się pozmieniało nie ma małych dworów
pachnących owocami i pastą do podłóg
z zazdrostkami w oknach z lawendą w szufladzie
kościół też nieco inny. Spokojny choć przecież
bez cichej i dyskretnej prababci łaciny
stara się by Boga było lepiej widać
lecz Bóg kocha naprawdę więc jest niewidzialny
dworce przebudowano już nie mogę trafić
na peron gdzie kogoś żegnałem na zawsze
długopis karierowicz nieboszczyk atrament
niebo morze i góry zostały te same
Moja święta wiaro z klasy 3b
z coraz dalej i bliżej
kiedy w kościele było tak cicho że ciemno
a w domu wciąż to samo więc inaczej
kiedy święty Antoni ostrzyżony i zawsze z grzywką
odnajdywał zagubione klucze
a Matka Boska była lepsza bo przedwojenna
kiedy nie miała pretensji do nikogo nawet zmokła kawka
a miłość była tak czysta że karmiła Boga
wielka i dlatego możliwa
kiedy martwiłem się żeby Pan Jezus nie zachorował boby się komunia nie
udała
kiedy rysowałem diabła bez rogów — bo samiczka
proszę ciebie moja wiaro malutka
powiedz swojej starszej siostrze — wierze dorosłej
żeby nie tłumaczyła
— dopiero wtedy można naprawdę uwierzyć
kiedy się to wszystko zawali
Przyszedł do miłości objął ją za szyję i mówił moja ty czarownico
ile razy musisz ze szczęścia płakać
nawet na starość podskakiwać
ile fiołków zrywać
ile razy całować najgłośniej bo w milczeniu
niewiele wiedzieć jak owad co żyje tylko przez lipiec
po siódmym niebie fruwać z biletem powrotnym do piekła
ile razy nie być hipopotamem który kocha tylko w sierpniu
przebijać się na drugą stronę
żeby się na ziemi nie udusić
nieść jedną chudą świecę na końcu rozpaczy
ile razy dojść do samej granicy
jak do gorączki w niewłaściwym miejscu
zatrzymać się i urosnąć
żeby się nie stać nienawiścią
Jak daleko odszedłeś
od prostego kubka z jednym uchem
od starego stołu ze zwykłą ceratą
od wzruszenia nie na niby
od sensu
od podziwu nad światem
od tego co nagie a nie rozebrane
od tego co za wielkie nie tylko z daleka ale i z bliska
od tajemnicy nie wykładanej na talerz
od matki która patrzyła w oczy żebyś nie kłamał
od pacierza
od Polski z raną
ty stary koniu
Chciałem wiarę utracić lecz spokój był dalej
gwiazdę zagasić — nie drgnęła cała reszta świata
ptakom lato przedłużyć — została sikorka
jasnoniebieska zawsze na początku zimy
chciałem działać pozmieniać — napomniał mnie kamień
czyżeś zgłupiał do końca — aktywni czas tracą
chciałem zwątpić — w zwątpieniu znalazłem milczenie
to od czego się wiara z powrotem zaczyna
W miłości wciąż to samo radość i cierpienie
nawet sam Pan Bóg nie kochał inaczej
kocha gwizd kosa co rychło ustaje
liść klonu co opadnie bo już poczerwieniał
jelenia co zrzuca rogi po kolei ciemne
szczęście nieposłuszne to jest to go nie ma
kuropatwy co wszystkie dokładnie poginą
choć stale powracały na to samo miejsce
patrzy w kruchość — radosne świadectwo istnienia
między tym co przemija jest się wciąż na zawsze
szuka tych wszystkich co po śmierci swojej
już nie potrafią słać łóżek po sobie
na listy odpisywać powracać do domu
tak znajomych że mogli wyjść bez pożegnania
o tym że nie umarli nie mówiąc nikomu
to tutaj na ziemi jest jeszcze milczenie
bo się idzie do Niego odchodząc od siebie
wczoraj ciebie widziałem jutro nie zobaczę
tak jakbym już odnalazł i znów nie mógł trafić
bo serca są te same lecz niejednakowe
w niebie także krzyż niosą pamiątkę z tej ziemi
Z Ziemią krążymy wokół Słońca
jak drzewo morze głaz
jak bazalt czarny i spokojny
co najmniej milion lat
z wodą niebieską i zieloną
z głową nad śmiercią zamyśloną
z nie rozpoznanym a koniecznym
w miłości małym smutkiem serca
ze ścieżką którą odchodzimy
z listem wrzuconym po rozstaniu
zamiast na poczcie w skrzynkę szpaka
z miłością która przeszła obok
samotni razem i osobno
tylko jak z tobą dotąd nie wiem
drżę że zostajesz z tym cierpieniem
co krąży tylko wokół siebie
Tak w Pana Boga naprawdę uwierzył
że mógł się modlić jakby Go nie było
i widzieć smutek ogromny na polu
pszenicę która nie zakwitła w czerwcu
i same tylko niewierzące dzieci
jakby Pan Jezus nie rodził się zimą
i nawet serce ludziom niepotrzebne
bo krew wariatka gdzie indziej pobiegła
wierzyć — to znaczy nawet się nie pytać
jak długo jeszcze mamy iść po ciemku
To jest przecież ta droga śniegiem zasypana
gdy śnieg to po prostu niewinność podziwu
to jest wybrać samotność albo najzwyczajniej
odejść od zakochanych żeby byli sami
to jest chyba ten uśmiech a może pytanie
nie wiem jaki mnie teraz znowu pies przygarnie
lęk także i zdziwienie jeszcze coś z maciejki
co kochając ma zawsze skromne wymagania
to jest właśnie ta czystość którą ludzie depczą
dystans pomiędzy sobą a tym co się kocha
Nie za bardzo wiadomo jakże się to dzieje
że czas wtedy przychodzi gdy go wcale nie ma
i w sam raz tyle tylko ile go potrzeba
nawet we śnie gdy ciało podobne do duszy
kto ma czasu za dużo wszystko czyni gorzej
jeżeli kochasz czas zawsze odnajdziesz
nie mając nawet ani jednej chwili
na spotkanie list spowiedź na obmycie rany
na smutku w telefonie długie pół minuty
na żal niespokojny i na rozeznanie
że dobrzy są mniej dobrzy a źli trochę lepsi
bo w życiu jest tylko morał niemoralny
Ile buków opadło
ile szpaków się zbiegło
zimą łączył nas śnieg
potem wrzos optymista
bo zakwita ostatni
gotów był dać nam ślub
to nieprawda że szczęście
najmocniejsze i pierwsze
jak król
Niewidzialny się zjawił
krzyż ogromny ustawił
między tobą a mną
Bo widzisz tu są tacy którzy się kochają
i muszą się spotkać aby się ominąć
bliscy i oddaleni jakby stali w lustrze
piszą do siebie listy gorące i zimne
rozchodzą się jak w śmiechu porzucone kwiaty
by nie wiedzieć do końca czemu tak się stało
są inni co się nawet po ciemku odnajdą
lecz przejdą obok siebie bo nie śmią się spotkać
tak czyści i spokojni jakby śnieg się zaczął
byliby doskonali lecz wad im zabrakło
bliscy boją się być blisko żeby nie być dalej
niektórzy umierają — to znaczy już wiedzą
miłości się nie szuka jest albo jej nie ma
nikt z nas nie jest samotny tylko przez przypadek
są i tacy co się na zawsze kochają
i dopiero dlatego nie mogą być razem
jak bażanty co nigdy nie chodzą parami
można nawet zabłądzić lecz po drugiej stronie
nasze drogi pocięte schodzą się z powrotem
Moja dusza mi nie wierzy
moje serce ma co do mnie wątpliwości
mój rozum mnie nie słucha
moje zdrowie ucieka
moja młodość umarła
moje fotografie rodzinne nie żyją
mój kraj jest już inny
nawet piekło zmyliło bo zimne
nakryłem się cały żeby mnie nie było widać
ale łza wybiegła
i rozebrała się do naga
Przyjdź to co ni w pięć ni w dziewięć
i to co trzy po trzy
przyjdź dwa razy dwa wcale nie cztery
nie tak i tak dalej ale tak i nie tak dalej
przyjdź wszystko do góry nogami
całkiem inaczej
piąte przez dziesiąte
przyjdź godzino dwunasta szukana w południe
przyjdź serce razem z drugim i nagle osobno
pokaż naszej biednej logicznej głowie jak kotce przyuczonej do porządku
to co niemożliwe i konieczne
Modlę się do swej świętej wciąż bezdomnej w niebie
co mówi do aniołów nie bardzo się czuję
wolę polne kamienie zwykły żółty jaskier
co kwitnie tak niedługo od kwietnia do maja
tęsknię za starą łyżką i herbatą z mlekiem
a kto w niebie jest smutny ten ziemię zrozumie
Duchu stale pobożny twardy i uparty
jesteś — a przecież nigdy cię nie widać
bo przez grzeczność udajesz że cię wcale nie ma
chociaż chcemy oglądać ręce oczy uszy
robić miny na pokaz żeby się podobać
żenić się by po kwiatkach kupować jarzyny
bądź już taki jak jesteś
lecz nie odchodź od nas
bo czas coraz prędszy
znów wiara niestała
od samego siebie najdalej do nieba
a ciało wciąż nie może uspokoić ciała
Bóg się ukrył dlatego by świat było widać
gdyby się ukazał to sam byłby tylko
kto by śmiał przy nim zauważyć mrówkę
piękną złą osę zabieganą w kółko
zielonego kaczora z żółtymi nogami
czajkę składającą cztery jajka na krzyż
kuliste oczy ważki i fasolę w strąkach
matkę naszą przy stole która tak niedawno
za długie śmieszne ucho podnosiła kubek
jodłę co nie zrzuca szyszki tylko łuski
cierpienie i rozkosz oba źródła wiedzy
tajemnice nie mniejsze ale zawsze różne
kamienie co podróżnym wskazują kierunek
miłość której nie widać
nie zasłania sobą
Znalazłem swój obrazek całkiem przypadkowo
szedłem leżał przy drodze może jak liść grabu
co się trzyma przez zimę żeby spaść na wiosnę
z brewiarza wprost wyleciał a bliski jak człowiek
bez którego żyć trudno gdy się lata śpieszą
bo tylko umierając umiemy być sami
(choć samotność to niezła zabawa dla duszy
zwłaszcza gdy się przez grzechy dochodzi do zalet)
był wieczór i nie mogłem go sprawdzić po ciemku
dopiero przy lampie zobaczyłem wszystko
ukrytego Jezusa ksiądz we mszy podawał
a On swoje ciernie wkładał mu na głowę
dziś nie lubią pobożnych obrazków z morałem
nawet tak oswojonych że wracają same
dobrze uciec nie umiał
i już nic poza tym
Mówią że ręce Twoje błogosławią
wskazują drogę jak po ciemku światło
z karetki pogotowia chorego dźwigają
nigdy na maszynie wprost na ziemi piszą
mówią że słabną że są utrudzone
że przez lat dwa tysiące urlopu nie mają
jak deszcz stale zajęty
deszcz wciąż nie ma czasu
tyle kwiatów podlewać musi na cmentarzu
widzieli Twoje rany rysują Twe serce
żeby wierzyć naprawdę ktoś nie wierzyć zaczął
Stacja trzynasta — nagle zamieszanie
skąd tu się wzięła znowu Weronika
niewiasty powróciły i jak przedtem płaczą
ludzi widać wciąż z bliska samotność z daleka
i rzewność tak jak w domu kiedy dobre ręce
cyfrują dziecku zabawny serdaczek
Jan się denerwuje — tyle kobiet naraz
tu Matka Boska — mówi —
ma być tylko sama
i przystanek bez ławki deszcz od czwartku chlapie
Nikodem źle wygląda ochrypł od wyjaśnień
wielu głowę straciło tylko śmierć zaradna
przyszłyśmy choć na chwilę po to by zapytać
czy można serce zdjąć naprawdę z krzyża
Jak uprościć wszystko zapłakać
jak nie szukać innego siebie
jak nie wiedzieć w sam raz i za dużo
ani trochę już i zupełnie
jak biedronkę osłonić ręką
jak patykiem rysować wzruszenie
jak Jezusa przybliżyć tym wszystkim
którym dzisiaj zgłupiało sumienie
Szukają wielkiej wiary kiedy rozpacz wielka
szukają świętych co wiedzą na pewno
jak daleko odbiegać od swojego ciała
a ty góry przeniosłaś
chodziłaś po morzu
choć mówiłaś wierzącym
tyle jeszcze nie wiem
— wiaro malutka
Tu leży mapa co się zmienia
po każdej wojnie już nie taka sama
tam znaczki pocztowe znowu trochę inne
klej niby farba rozpuszczona w wodzie
teczka o którą pies potrącił nosem
pióro wieczne jak kłamstwo bo wcale nie wieczne
przyszły długopisy i już się nie przyda
książka pamiętnik damy chyba dawno temu
mówią że tylko trzy razy jej nie było w domu
w dniu ślubu w dniu chrztu dziecka i swego pogrzebu
kalendarz jak nieszczęście, potwór — liczy milcząc
tylko serce odmierza czas w odwrotną stronę
w szufladzie stary pieniądz co wyszedł z obiegu
z Piłsudskim ciekawostka maleńka liryka
tak czysta że się za nią już nic nie kupuje
a te fotografie to moi umarli
bez których przecież niepodobna istnieć
szlachetni dziś na pewno skoro ich nie widać
W miłości każdej zawsze cokolwiek z przekory
zakochani czasem brzęczą na siebie jak trzmiele
choć podobno do nieba wpuszczają parami
do piekła pojedynczo bo tam separatki
z świętością moją kłopot bo chyba przeze mnie
mój Stróż Anioł ma stale jedno pióro ciemne
zwierzęta także różne bo gorsze i lepsze
owcę solą uraczysz a indyczkę pieprzem
jeśli jest Kain musi być i Abel
w raju Adam solidny a niepewna Ewa
połącz niebieskie z czarnym będzie barwa szara
co czasem przypomina pobożność bez gustu
skrzywdzisz tego kogo za bardzo pokochasz
nie udaje się wiara bez diabła i Boga
Słowa już nazbyt pewne
wzruszenia odważne
szczęście od razu czyste jak pamięć bez wstydu
wszystkich spotkań kolejne bramy triumfalne
jak oczy wyżła zabawne i ciemne
bliscy sobie co mogą powiedzieć nad ranem
jak długo jest nie patrzeć na siebie od wczoraj
nawet radość że przyszło nagle to ogromne
możliwe niemożliwe co przedtem nie było
bez jednej choćby rany to jeszcze nie miłość
Gwiazdy by ciemniej było
smutek by stale dreptać
oczy po prostu by kochać
wiara by czasem nie wierzyć
rozpacz by więcej wiedzieć
i jeszcze ból by nie myśleć
ale z innymi przetrwać
koniec by nigdy nie kończyć
czas by bliskich utracić
łzy by chodziły parami
śmierć aby wszystko się stało
pomiędzy światem a nami
Indyczek którym głowy nagle czerwienieją
leszczynowej ścieżki
dzięcioła co nie śpiewa tylko woła
koguciego ogona w którym jest pięć kolorów
zielony granatowy czarny biały i żółty
bażanta którego wiek poznasz po pazurach
motyla co porusza skrzydłami pięć tysięcy razy na minutę
pstrych ptaków co przylatują najpóźniej
demonów duszy i ciała
psa co radości nie zna gdy nie ma ogona
tych co będąc dla siebie pozostają obok
i w ogóle wszystkiego
nie można zrozumieć do końca
Dni są jasne, a czasem ciemne,
dużo ziemi, malutko nieba
i Pan Jezus, co mówi po polsku…
Nie wykrzywiaj się, przecież tak trzeba.
Myślisz — znowu się spóźnia
zaraz się obrażasz
marudzisz jak sikorka ta brzydsza bez czubka
kto miłości nie znalazł już jej nie odnajdzie
a kto na nią wciąż czeka nikogo nie kocha
martwi się jak wdzięczność że pamięć za krótka
miłość dawno przybiegła i uklękła przy nas
spokojna bo szczęście porzuciła ciasne
spróbuj nie chcieć jej wcale
wtedy przyjdzie sama
Nie wierzyć w śmierć popatrzeć w lustro
zobaczyć czas na własne oczy
każdy odchodzi w swoją stronę
by serce nieść jak niecierpliwość
czekać na jedną ważną chwilę
i kochać czego znieść nie sposób
Ty co po obu stronach jesteś
za blisko wszędzie za daleko
W piątek nie jeść mięsa
to grubo za mało
nie wystarczy spoważnieć
nie robić takich na przykład spostrzeżeń
siostra Konsoleta bo kąsa i lata
w piątek nie wypada udawać Ludwika XIV
rządzić
patrzeć z góry
prowadzić siebie pod rękę
być dygnitarzem
osobną osobą która w pierwszej osobie
mówi tylko o sobie
w piątek
w tym dniu w którym Bóg
opuścił Boga
Jest prawda pozłacana
jest trochę nie w porę
jest jak zagadka w ciemność przechylona
jest w białych rękawiczkach
niekiedy jak rana
jak piękność co minęła a cnota została
jak kamień który mówi wiedzącym na pewno
przyjdź tu po trzystu latach wtedy pogadamy
jest także taka co się siebie wstydzi
smutna chuda jak szczapa
bo zbyt określona
Udaje że się wlecze noga za nogą
nie zapala zielonego światła
może być najwyżej morałem do kazania
myli jak talent który jest często wadą charakteru
mówi że przyjedzie ostatnim pociągiem
że nie wejdzie bez pukania
niby na niby
ta śmierć co twoją jeszcze nie jest
Jest miłość trudna
jak sól czy po prostu kamień do zjedzenia
jest przewidująca
taka co grób zamawia wciąż na dwie osoby
niedokładna jak uczeń co czyta po łebkach
jest cienka jak opłatek bo wewnątrz wzruszenie
jest miłość wariatka egoistka gapa
jak jesień lekko chora z księżycem kłamczuchem
jest miłość co była ciałem a stała się duchem
i ta co nie odejdzie — bo znów niemożliwa
Zabrałeś mi dzieciństwo a ono powraca
z chłopcem który biega po lesie za sójką
co mieszka raz wysoko albo całkiem nisko
po przeszłość trzeba wznieść się by się przed nią schylić
zabrałeś moją młodość a ona się zjawia
mówi jakie nad Polską było niebo czyste
a starczyło na zawsze by spojrzeć raz tylko
zabierz wszystko co boli
by wróciło do mnie
Stanął święty Jan Chrzciciel w kruchcie
przy wodzie święconej
Wspomina
Herodiadę, która kazała mu uciąć głowę
Salome, co wprost po tańcu
na zabawie poprosiła o jego śmierć
Ewę, która namówiła Adama,
żonę Putyfara
niewiasty co na dziedzińcu Kajfasza niedyskretnie wypytywały Piotra
matki co zamiast karmić dzieci zaczęły je całować
Stanął, patrzy
dziwi się i nie dziwi, że kobiety tak tłumnie chodzą do kościoła
Daj się modlić nie wiedząc za kogo i o co
bo Ty wiesz najlepiej czego nam potrzeba
kto ma dzisiaj wyzdrowieć
a kogo ma stuknąć śmierć
lub inaczej piorun sympatyczny
komu zabrać masz urząd by przywrócić rozum
droga nie zna swej drogi
kwiat o sobie nie wie
słowik nie narzeka że nie sypia nocą
gęś się nawet nie dziwi że ma oczy z boku
stara małpa nie zgadnie czemu nie siwieje
święty śnieg bo spada nie wiadomo komu
święte to co przychodzi wciąż wbrew naszej woli
Ty który stwarzasz jagody
królika z marchewką
lato chrabąszczowe
cień wielki małych liści
zawilec półobecny bo uwiędnie zanim go się przyniesie do domu
czosnek niedźwiedzi dla trzmieli
smutek roślin
wydrę na krótkich nogach
ślimaka co zasypia na sześć miesięcy
niezgrabny śnieg co ma wdzięk większy zanim zacznie
tańczyć
serce choćby na chwilę
spraw
niech poeci piszą wiersze prostsze od wspaniałej poezji
To przecież za wysoko
za daleko od ziemi
lepiej bezdomnej chyba
pozostać z bezdomnymi
po co po gwiazdach szukać
zagranicznego raju
lepiej ubogiej z nami
pozostać w biednym kraju
czy można wśród aniołów
o wole i ośle pamiętać
cieszę się i martwię
że jesteś wniebowzięta
Ręce na krzyżu za słabe
nogi dawno omdlałe
serce zwyczajne jak serce
chodzę dokoła nie wiem
śpiewu dotykam w śpiewie
uczy mnie niska stokrotka:
jeszcze nie umiesz tak kochać
by się bez siebie spotkać
uklęknę w krzyż Twój zastukam
otworzysz oczy by słuchać
przynoszę Ci moją ranę
jakże mieć miłość całą
jeśli tu życie nie całe
Mój Bóg jest głodny
ma chude ciało i żebra
nie ma pieniędzy
wysokich katedr ze srebra
Nie pomagają mu
długie pieśni i świece
na pierś zapadłą
nie chce lekarstwa w aptece
Bezradni
rząd ministrowie żandarmi
tylko miłością
mój Bóg się daje nakarmić
Przyszedłem Ci podziękować
za samotności różne
za taką gdy nie ma nikogo
lub gdy się razem płacze
i taką że niby dobrze
ale zupełnie inaczej
za najbliższą kiedy nic nie wiadomo
i taką że wiem po cichu ale nie powiem nikomu
za taką kiedy się kocha i taką kiedy się wierzy
że szczęście się połamało bo mnie się nie należy
jest samotnością wiadomość
list dworzec pusty milczenie
pieniądz genialnie chory
minuty jak ciężkie kamienie
czas zawsze szczery bo każe iść dalej i prędzej
mogą być nawet nią włosy
których dotknęły ręce
są samotności różne
na ziemi w piekle i w niebie
tak rozmaite że jedna
ta co prowadzi do Ciebie
W pierwszych słowach donoszę nic się nie zmieniło
żółta pliszka się cieszy swoim czarnym dziobem
łosoś wraca do rzeki w której się urodził
mrówki się oblizują jak na nie przystało
sarna leczy się ślazem więc mniej pokasłuje
las tak rzeczywisty że staje się zjawą
pszczoła nie zna Szopena ale jest muzyką
śmierć jak zwykle niziutko układa na ziemi
świętym można tu zostać nawet na podwórku
rzucając kurom ziarno staroświecką modą
znów najpiękniejszy w Polsce jest lipiec nad wodą
a piękno jest najbliżej gdy czas się oddala
żadna ryba nie traci nawet jednej łuski
sroka z wąskim ogonem powtarza dowcipy
rzeczy mają własną po umarłych pamięć
więc pamięta mą matkę czajniczek rozbity
dla słowika w czerwcu każda noc za mała
ponieważ wierzy w miłość nie boi się ciała
śpiewa że serce żywe a już nieśmiertelne
bocian dalej podnosi tylko lewą nogę
piszę list bo Cię przecież zobaczyć nie mogę
myślę jednak że chyba czasem Ciebie słyszę
bo skąd się nagle bierze ten szept kiedy zasnę
Jest list który przybiegł jak kwiczoł
towarzyski i hałaśliwy
wzruszenie
chleb na stole
struga od deszczu
orzech buka czerwonobrunatny
dziki królik megaloman co udaje zająca
szept w starym parku sprzed dwustu lat
— słowo honoru że zaraz wrócę
żuk który umarł z przyjemnością
smutek dozwolony do końca
ci co nie przestali się kochać a zaczęli się lubić
cietrzew co drugi raz wraca przed zachodem słońca
kasztany życzliwe
nadzieja jak święta krowa
bo żyły na rękach zielone
lecz linia życia różowa
nie mów miłość
bo to za dużo
nie mów rozpacz
bo to za mało
Nie dokończyć już przerwanej rozmowy
nie dorzucić jednego słowa
Matko Boża powiedz dlaczego
przeszłość nieruchoma
zatrzymało się tam i z powrotem
wszystko w jedną i w drugą stronę
nic nie może się z miejsca poruszyć
przeminęło więc osądzone
niepodobna miłości dawnej
już nie ranić rozsądniej zacząć
zatrzasnęła się przeszłość. Osiołek
podszedł. Wyje pod ścianą płaczu
Nie poradził sobie z własnym ciałem
więc uciekł od niego do lasu
nareszcie
bez rąk co chciały pisać o miłości
bez nóg zabieganych w kółko
bez serca co robi głupstwa
bo myśli że jest na dwie osoby
bez nerwów co wariują
bez zmysłów co grzeszą
bez łzy
co zasłania jak listek figowy
odetchnął
jak słoń uczuciowy
ale drzewa zaczęły go obmawiać
ani człowiek ani anioł
cham. Bez ciała przy nas stanął
jak można być tak nieprzyzwoitym
żeby się nawet z ciała rozebrać
Biedna rozpaczy
uczciwy potworze
strasznie ci tu dokuczają
moraliści podstawiają ci nogę
asceci kopią
lekarze przepisują proszki żebyś sobie poszła
nazywają cię grzechem
a przecież bez ciebie
byłbym stale uśmiechnięty jak prosię w deszcz
wpadałbym w cielęcy zachwyt
nieludzki
okropny jak sztuka bez człowieka
niedorosły przed śmiercią
sam obok siebie
Stale narzekamy
na dziurę w moście
na piąte koło u wozu
na dwa grzyby w barszczu
na kropkę bez i
na piłkę co łamie kwiaty
na szczęście bez dalszego ciągu
na to że nas nie widać
na to że wszyscy umierają a nie tylko niektórzy
na to jak bardzo wystarczy kochać żeby siebie zniszczyć
ale stale potrzeba tego co niepotrzebne
Wciąż całość za wielka i maleńkie sprawy
czas jak druga przestrzeń i barwinek w cieniu
Księżyc nie doleczony i kminek przydrożny
rozpacz i dzieci co bawią się w klasy
przy cierpieniu sam Pan Bóg stanął jak milczenie
i serce jak szczegół stale niespokojne
boi się że małe więcej od wielkiego boli
Co ty głuptasie wyrabiasz najlepszego
patrzysz przez mikroskop
na śmierć i miłość jednakowo ciemne
przykładasz ucho
szukasz ręką
chroboczesz klamką żeby otworzyć
choć serce wie co teraz a nie wie co potem
stajesz na głowie żeby udowodnić
zapalasz światło
wąchasz teologię
a trzeba
nie widzieć
nie słyszeć
nie dotykać
nie wiedzieć
i dopiero wtedy uwierzyć
Najpierw nie chcieli uwierzyć
więc mówili do siebie
że ich miłość za wielka
nieobjęta jak liście
za wysokie za bliskie
potem że to nieprawda
przecież tak jest ze wszystkim
lecz Ty co znasz ptaki po kolei
i buki złote
wiesz że jeśli miłość to tak jak wieczność
bez przed i potem
Może wierzysz tak sobie
lepiej
gorzej
jak żółw pomaleńku
uwierz wreszcie naprawdę
po ciemku
Święta Małgorzato wizytko
w ofierze cała i wszystka
zapomniana ukryta
jak krew bez nazwiska
mówią że wyszłaś z mody
twe życie za niewygodne
może się ciebie na dobre
razem z łaciną zgubiło
kto mi opowie w rozpaczy
o źródle co dla mnie biło
świętych co stoją w słońcu
znajdujemy w cieniu
Ptaków zwierząt jest wiele a chodzą parami
ile gwiazd w noc czerwcową nigdy nie wiadomo
liście nie policzone porzeczki jagody
co najmniej trzy biedronki prowadzą do domu
bólu też pod dostatkiem cierpień coraz więcej
ilu już papieży na tym świecie żyło
tylko Bóg jest wciąż jeden jakby go nie było
Zestarzał się nam księżyc. Ludzie po nim chodzą
mówią o nim tak szczery że zaczyna nudzić
nikt go nie traktuje w poezji na serio
jak Hamlet uogólnia nie myśli praktycznie
poezję diabli wzięli prawie już jej nie ma
szary świerszcz ją zastąpi swą metodą zwykłą
a z wierszy napisanych chyba ten nie umrze
co nie bał się być prawdą lub stał się muzyką
tylko Jezus pozostał
choć ludzie nerwowi
nawet nie zauważą że przystanął w sieni
Ma tyle ran co przedtem a nic się nie zmienił
Chodzi Anioł Stróż po świecie
sprząta po miłościach co się rozleciały
zbiera jak ułomki chleba dla wróbli
żeby się nic nie zmarnowało
listy tam i z powrotem
telefony od ucha do ucha
małe śmieszne pamiątki co były wzruszeniem
notes z datą spotkania ukryty w czajniku
blizny po śmiechu
sprzeczki nie wiadomo po co
żale jak pojedyncze osy
flirtujące osły
wszystko na szpilce
to co na zawsze już się wydawało
mądrość przy końcu że nie o to chodzi
radość że się kocha to co niemożliwe
Najciszej drogą nieznaną
największe przychodzi samo
ten co rozdziela i łączy
zaczyna bez nas i kończy
badasz ważysz i śledzisz
swój brzeg bez odpowiedzi
słonie straszą bo wielkie
owady dlatego że małe
chodzą po ziemi po niebie
umarli dokoła ciebie
Jeszcze się trzymasz własnego szczęścia za włosy
odkładasz sobie w byle garnuszku
piszesz pamiętnik to znaczy stawiasz sobie pomnik
dlatego powietrze karmi cię skąpo
nie prowadzą niewidzialne ręce
to co wielkie nie przychodzi mimo woli
ból daremny — bo nie umierasz
nie umiesz oddać siebie
jakże masz dostać wszystko
Miłość i rozpacz — miej mnie w opiece
dwa razy tonę w tej samej rzece
ból i milczenie tak jak dwie drogi
lub z krzyża zdjęte ręce i nogi
na ławce w parku nie trzeba więcej
dwie cięte rany — czas nasz i serce
Różo powiedz to róży
szpaku powiadom szpaka
ogary szczekajcie ogarom jak zwykle w wielu tonacjach
czaplo wypaplaj czapli na żółtych nogach stojąc
mrówko powtórz to mrówce
miniemy. Potoczy się dalej
ziemia niebo powietrze
tylko ten kamień na polu
ten sam wciąż księżyc przed deszczem
wiara co pije ze skały
bez nas zostanie jeszcze
Jest jeszcze taka miłość
ślepa bo widoczna
jak szczęśliwe nieszczęście
pół radość pół rozpacz
ile to trzeba wierzyć
milczeć cierpieć nie pytać
skakać jak osioł do skrzynki pocztowej
by dostać nic
za wszystko
miej serce i nie patrz w serce
odstraszy cię kochać
Telefon milczy
jedna tylko filiżanka na stole
róża niczyja
serce daleko bo obok
prawda tak jasna że nieludzka
kalendarz się nie śpieszy
nawet fiołek na odczepnego
jeszcze jest ale świata już nie ma
Aniele Boży Stróżu mój
zmówmy pacierz
bo miłość nie żyje
Koło domu rodzinnego
szła matka
święty kaczor niezgrabna pamiątka
o pół drogi od dzieciństwa
czajka
i kukułka co ostrzega do końca
z gwiazd jak zawsze tylko pierwsza bliska
przez omyłkę modli się do śniegu
gdy wracałem biegły do mnie drzewa
wszystko było tak naprawdę
że nie ma
Wydawało się że nie zawsze
do samego końca
że nigdy już
bo przecież ważna sprawa
jeśli miłość — to nie stąd dotąd
a przyszła jedna chwila
taka sobie nijaka
wywróciło się wszystko
o nic
Co to się dzieje
księżyc płaski jak dolar
dom bez domu
dwoje bliskich i obcych
jak po grzechu każdy bardziej samotny
lato ucieka z ostatnim motylem na ramieniu
nawet zachwyt nie zachwyca
zimno po każdym słowie
jedzenie smutne
wszystko jak nagie cielę
tak zawsze
kiedy się z miłości wymknie tajemnica
Nie płacz. To tylko krzyż
przecież tak trzeba
Nie drżyj. To tylko miłość
jak rana w przylepce chleba
i ty jak zabawny kos
co się korowej spodziewa
łatwiej kiedy się nie wie
Zamyślił się anioł
chciał zabrać głos
lecz poszedł do nieba
Jak piękna jest brzydka pogoda
zabawny spóźniony generał
surowy wesoły śnieg
słońce rano podłużne w południe okrągłe
jak chuda goła pensja
jak dalekie bliskie serce
jak krótkie długie życie
— Już każdy ból był ze mną
powiedział do ucha
wszystkie rzeczy paskudne
gęby nieżyczliwe
krew uparta co z rany potrafi biec ciurkiem
czas jak ogień
kiedy się głową chce potłuc o ścianę
rozpacz
i nagle wiara jak krzyżyk na stole
że śmierci wszystkie chude i nierozpaczliwe
Nie wierzysz — mówiła miłość
w to że nawet z dyplomem zgłupiejesz
że zanudzisz talentem
że z dwojga złego można wybrać trzecie
w życie bez pieniędzy
w to że przepiórka żyje pojedynczo
w zdartą korę czeremchy co pachnie migdałem
w zmarłą co żywa pojawia się we śnie
w modnej nowej spódnicy i rozciętej z boku
w najlepsze najgorsze
w każdego łosia co ma żonę klępę
w dziewczynkę z zapałkami
w niebo i piekło
w diabła i Pana Boga
w mieszkanie za rok
Poczekaj jak cię rąbnę
to we wszystko uwierzysz
Aniele Boży Stróżu mój
ty właśnie nie stój przy mnie
jak malowana lala
ale ruszaj w te pędy
niczym zając po zachodzie słońca
skoro wygania nas
dziesięć po dziesiątej
ostatni autobus
jamnik skaczący na smycz
smutek jak akwarium z jedną złotą rybką
hałas
cisza
trumna jak pałacyk
ładne rzeczy gdybyśmy stanęli
jak dwa świstaki
i zapomnieli
że trzeba stąd odejść
Ni to staruszka ni dziewczynka
wyczesały się włosy
i został jeden chudy warkoczyk
może blizna po liściu
w szpitalu oczy tak smutne jak w haremie
w listopadzie kiedy chomik śmiesznie zasypia
już bez lekarza bo zląkł się prawdy
mówiłem o Bogu — nie mogła zrozumieć
pytałem o flirty — pozapominała
patrząc na mnie jak w nadmuchany kołnierz
prosiła tylko
abym umył jej ręce
usta twarz
bo chce umierać czysta
Cebulo za nerwowa
firletko wesoła
maślaku w deszczu lepki
opieńko miodowa
obupłciowa dżdżownico więc dwa razy smutna
biedronko kropka w kropkę
jak przed pierwszą wojną
czy lat dwadzieścia cztery
czy sześćdziesiąt dziewięć
tak samo serce łazi jak samotna pszczoła
Twoje ręce — mamusiu
dobre jak szafirek po deszczu
jak czajki towarzyskie
przyniosły mnie na świat
kołysały
ustawiały na podłodze
sadzały na stołku
mówiły że motyl dzwoni
że młodych grzybów nie sposób rozeznać
uczyły trzymać łyżkę by nie trafiała do ucha
rozróżniać klon od jaworu
prowadziły przy oknie po ciemku
po ziemi co czernieje jak szpak
suche i ciepłe
za słabe
żeby wyprowadzić mnie z tego świata
Nie cierpienie dla cierpienia
nie krzyż dla krzyża
nie piątek dla piątku
nie po to aby pytać
skąd i co dalej
Wszystko to bez sensu. Za mało
lecz po to by być z Tobą
Pobiec. Bać się i zostać
skoro Ciebie bolało
Jak nazwać rozpacz wiarę
zwierzęta rośliny
ból nie najważniejszy
a przecież jedyny
zdjąć czapkę jak w kościele
klęknąć przy cierpieniu
do Nienazwanego
mówić po imieniu
Nazywamy go brzydko stróżem
każemy mu nas pilnować
używamy jak chłopca na posyłki
kto z nas mu rękę poda
pożałuje że ma skrzydła za duże
sumienie tak czyste że niewygodne
kolor biały raczej niepraktyczny
życie obce bo bez pomyłek
miłość niecałą — bo bez umierania
kto z nas obejmie go za szyję
słuchaj — powie — zmieniły się czasy
teraz ja cię przed światem ukryję
Gwiazda według rozkładu jak tam i z powrotem
nie tylko by trzem mędrcom przewróciła w głowie
chodzi z teologią po wysokim niebie
grzechem jest upaść — mówi — nie splamię się ziemią
patrzą astry jesienne zwane michałkami
trzy rodzaje skowronków dwie pary śmieciuszek
szczypawki królik z wąsem jak dreszczyk liryczny
na jedną kroplę deszczu z najwyższego liścia
tak niziutko upadła i taka wciąż czysta
Nie wierzysz w siebie większego od siebie
w śmierć mniejszą od śmierci
w to że można zachorować na grzech
w to że samotność jest zła jeżeli się przed nią ucieka
w to że czas krzyczy na całe gardło ale go nie słyszysz albo udajesz
Greka
siedzisz smutny jak Stańczyk w „Hołdzie pruskim” oparty na flecie
nie wierzysz w nic
ale dlaczego się boisz
Żółknie pora roku
węgorze wyruszają w ostatnią podróż
cisza stamtąd
wilga dawno już uciekła uczyć polskiego w Afryce
barwa niebieska oddala a zbliża różowa
starsi maleją
niewinni dźwigają ciężar
grób się zarumienił
opadają skrzydła po locie godowym
pamięć zmienia rzeczy
kamień usnął ze zmęczenia
liść osiki się trzęsie narzeka na za długi ogonek
krowa ryczy bo ma nieufność do języka
księżyc kawaler stale tylko jeden
i jeszcze tyle niewidzialnego
gdyby nie to — niczego nie byłoby widać
Pytasz czy kochają umarli
i biegniesz w stronę z której nikt nie wrócił
jak deszcz po pierwszym śniegu speszony i ciemny
i po kolei przypominasz sobie
że kiedyś nie zdążyłeś
żeś kogoś porzucił
miałeś się wyrzec niestety schowałeś
choć tylko żywi rozdają pieniądze
pytasz czy pamiętają umarli
sumienie ściga jak najstarszy ogień
zagradza drogę kamień małomówny
i chcesz jak Polska po Powstaniu płakać
choć biegniesz w stronę z której nikt nie wraca
Rozgadana wiedza
wymowna poezja
przez radio Szopen mówić do mnie będzie
całuję cię na dobranoc mój krzyżyku niemy
bo milczy tylko prawda i nieszczęście
Nadzieja i rozpacz
radość i ból
niewiara i wiara
czas coraz szybszy
trwanie jak ciemność
to za daleko
i już niedługo
dom pełen bliskich
i bez nikogo
człowiek co szuka
anioł co nie wie
tak jak dwa jeże sobą zdziwione
szukają razem miejsca dla siebie
Święty Kopciuszku odszukany w cieniu
święta Dziewczynko z zapałkami
święta Sierotko Marysiu
święty Andersenie
święta Mario Konopnicka
dzieciństwo przeminęło
stół rodzinny się spalił
czas jak zadyszana pszczoła
Anioł Stróż już na rencie
bo i świat się zawalił
Kochał — ale nikt go nie chciał
śpieszył się — nikt na niego nie czekał
kołatał — kto inny otwierał
biegł z sercem — droga się urwała
jeszcze tęsknił za kimś przez furtkę ogrodu
— nie chce nie dba żartuje
wróżyli mu z liści
i było pusto wkoło
jakby świat powiedział
na wieki wieków amen
już tylko przez grzeczność
Mój ty nieśmiały święty
biedny anonimie
nie szeptałeś mój Boże
nie wołałeś Pan Bóg
tak chciałeś Jemu służyć
by o tym nie wiedział
czemu krzyż swój ukryłeś
zataiłeś rany
nie udźwigniesz w sekrecie
wiary bez niewiary
Podpisujemy imieniem i nazwiskiem
wiersze książki obrazy
wdzięczni że nas dostrzegą
stawiamy sobie pomniki
zamawiamy grób z fotografią na wszelki wypadek
pokazujemy swój smutek jak wychudłą świnię
swoją miłość i rozpacz by grubiej śpiewały
Twoje dzieło największe bo Ciebie nie widać
Przepraszam że jestem tak niedelikatny
że obecny
że gram Ci na nerwach
powtarzając ja, o mnie, ze mną
nie umiem jak minister przestać błyszczeć i mrugać
spaść na zbitą głowę
w noc ciemną
Noc — gwiazdę przyprowadza
smutek — białą brzozę
miłość niesie w ofierze czystego baranka
spokój — samotność mrówek gdy wszystkie są razem
Wiara stale chce pytać
lecz gardło wysycha
jeśli Bóg jest milczeniem
zamilczeć potrzeba
Wiary uczy milczenie
nieświęta choinka
umarły we śnie żywy
w starych wierzbach szpaki
kwiat olchy co się jeszcze przed liściem rozwija
radość przecięta w pół
kłos cięższy od słomy co go z ziarnem dźwiga
Jagiełłą wystraszona królowa Jadwiga
modlitwa jak pogoda
bo jeśli ktoś się modli Pan Bóg w nim oddycha
Boże broń wiary prostych ludzi
nie wyuczonej na lekcjach
nie przepytanej i sprawdzonej że w sam raz
rodzącej się jak lew na złość wszystkim innym kotom
od razu z otwartymi oczami
zdziwionej od początku do końca
jak psiak co nie wie dlaczego mówi ogonem
bez retoryki stukającej kopytkiem w piekle
takiej która nie sprawdza żeby rozumieć
ale wierzy żeby wiedzieć
ze świętym Antonim od zgubionego klucza
z gromnicą na wszelki wypadek
takiej która powtarza że jeden plus jeden to trzy
bo jak dwoje to musi być i Pan Jezus
Szukasz prawdy ale nie tajemnic
liścia bez drzewa
wiedzy a nie zdziwienia
boisz się oprzeć na tym czego nie można dotknąć
zaczynasz od sukcesu wielki i zbędny
nie milczysz ale pyskujesz o Bogu
chcesz być kochany ale sam nie umiesz kochać
myślisz że sobie zawdzięczasz wyrzuty sumienia
nie wiesz że dowodem na istnienie jest to że tego dowodu nie ma
inteligentny i taki niemądry
No widzisz — mówiła matka
wyrzekłeś się domu rodzinnego
kobiety
dziecka co stale biega bo chciałoby fruwać
wzruszenia kiedy miłość podchodzi pod gardło
a teraz martwi ciebie
kubek z niebieską obwódką
puste miejsce po mnie przy stole
trzewiki o których mówiłeś że są
tak jak wszystkie — do sprzedania
a nie do noszenia
zegarek co chodzi po śmierci
stukasz w niewidzialną szybę
patrzysz jak czapla w jeden punkt
widzisz jak łatwo się wyrzec
jak trudno utracić
Jeśli mi zaczną wypominać
że jestem do niczego
że piszę trzy po trzy
ograniczony jak ryba
co daje się oglądać tylko z profilu
że to co wymyśliłem jest dobre — ale pięćdziesiąt lat temu
uśmiecham się — mój Boże
tylko tyle
ile można o mnie gorszego powiedzieć
W niebie często się dziwią
tak być nie powinno
częściej przez grzech przychodzą
zamiast przez niewinność
nawet dziecko tu zbyt poważne
a beczeć powinno
Miłość i samotność
wzięły się pod ręce jak siostry
idą noga w nogę
nie rozdzielaj ich
nie szarp. Łapy przy sobie
miłość bez samotności
byłaby nieprawdą
samotność bez miłości rozpaczą
stała Matka pod krzyżem
jak pod srebrnym obrazem
nie minęły trafiły
do niej też przyszły razem
Chodzi księżyc jak morał
albo osioł po niebie
jeśli były gdzie indziej
to i przyjdą do ciebie
Mertonie święty
Boga nazwałeś Ciszą Milczenia
To śnieg nakłamał
tak długo padał za oknem
to chłopiec zmylił
pewnie zbyt cicho
liczył króliki na palcach
Posłuchaj krzyża
rozpaczy serca
wszystko inaczej
bo nie jest ciszą
głazem
pytaniem
lecz płaczem
Listy sprzed lat budzą się jak szczygieł
fotografie przychodzą rozrzewnić
nic nie dodać nie ująć
nic nie zostało
jak to — pyta Matka Boska
nie wybrzydzaj, uparła się, żyje
dawna miłość — stara nieboszczka
To że wszystko dzieje się inaczej
to cierpienie tędy owędy
ten dzień bez kochanej ręki
ten ból i tak dalej
ten mróz że tylko jeden piec mnie zrozumiał
gdy kładłem serce do zimnego łóżka
ta jesień lekko chora po tej stronie świata
ta małpa bez małpy
powiedz że to właśnie ważne
Milczenie podczas rozmowy
milczenie w liście
milczenie w książce telefonicznej
bo numer tylko został
milczenie w milczeniu
milczenie bo wielkie szczęście
milczenie bo miłość przyszła
a serce w klinice
milczenie bo dom rodzinny się przypomniał
a spadła tylko mordka śniegu
milczenie po milczeniu
milczenie przed cenzurą
milczenie bo pies zawył jak przed wojną
ile to razy
nawet nie wierząc
spotykamy się w innym świecie
Chodzi za mną twoje ja
ubiera się na niebieskozielono w czerwoną kratkę
mówi że nie wierzy
udaje
robi miny
jest urywa się jak ścieżka
wraca znowu idziemy
i wszystkie głupie rozmowy
sprzed wojny i Króla Ćwieczka
nagle co to zdziwienie
światło
przyklęka droga
to twoje ja prawdziwe
przyszło tu od Boga
Rozpłakała się Matka Boska
Józefowi na ucho się zwierza
zamiast — Domie Złoty
mówią — do mnie złoty
zamiast Arko —
— miarko przymierza
Znowu teraz jak na początku
liże łapę złote cielątko
Kopciuszku tobie się udało
oddzielić mak od popiołu
przez jedną noc
powiedz jak oddzielić
kota od kotki
ból od miłości
łzę od doświadczeń
smutek od czasu
mądrość od starości
i nie mieć już słonia lat
Romce Lewandowskiej
Nie chodzę tam by usłyszeć śpiew wilgi
podpatrzeć jak mikołajek zakwita od dołu do góry
a cień depce po piętach
goniąc wiewiórkę ze śmiechem w ogonie
jak teściowe z zięciami porastają bluszczem
to nie duch ale pomnik straszy
jak czyjaś wielka sława zdechła zupełnie sama
choć przy nazwisku łazi robak
— smutno żywych kochać ponad miarę
jak na grób Rydza—Śmigłego opadają ciernie
chodzę dziwię się myślę przemilczam
ilu młodszych umarło ode mnie
Ten chrabąszcz przedwojenny co stanął na głowie
i nie miał swego domu skoro mieszkał wszędzie
pies co skakał do Narwi i pływał zielony
szpak co wplatał w swe gniazdo całe pół stokrotki
choć dziób najpierw otwierał zamykając oczy
niezapominajka co krótko pamięta
bo kwitnie tylko od maja do czerwca
ciemne orzechy buku choć się wydawały
tak drobne że nawet Bóg się nie pomieści
smutny wybryk natury dziadek zakochany
i łza jak samotna samiczka bez skrzydeł
Furtka którą patykiem olchy otwierałem
Szczegół nadaje wielkość wszystkiemu co małe
Coraz więcej Ciebie
bo powietrze przejrzyste między ulewami
czarny las a im dalej tym bardziej niebieski
może w nim szuka grzybów stary smutny anioł
co zamiast poznać miłość wkuwał język grecki
a teraz moja prośba o Matko Najświętsza
być jak tęcza co sobą nie zajmuje miejsca
choć biegnie jak po schodach od ziemi do nieba
Tobie derkacz w zbożu Tobie zając w polu
mrówki co się kochają ale się nie lubią
pomidor z pępkiem koszyk z maślakami
i cierpienie tak wielkie że już nie ma grzechu
milczenie które myśli
radość co rozumie
Amen lub inaczej niech nie będzie mnie
Brzozo nazbyt wieśniacza aby rosnąć w mieście
dyskretny grabie w sam raz na szpalery
jarzębino dla drozdów dzwoniących i szpaków
akacjo z której nie złote tylko białe miody
olcho co jedna masz pyry liściach
głogu co chronisz gajówkę krewniaczkę słowika
jesionie co pierwszy tracisz liście zbliżając nam jesień
Poproście Matkę Bożą abyśmy po śmierci
w każdą wolną sobotę chodzili po lesie
bo niebo nie jest niebem jeśli wyjścia nie ma
Święta Tresko pisząca o duszy na cały głos
podpowiedz co
święta Marto wprost z kuchni
jak leci
święta Kingo co w czasie bólu głowy zaplatałaś warkocze
ani mniej ani lepiej
święty Mikołaju z niespodzianką
jak z ogromną żyrafą z małymi różkami
asceci najeżeni jak dwa widelce
bez przerwy od do
Matka Boża znowu na nogach
dokąd
Jezu
dziennik telewizyjny
Stukam do nieba
Proszę o wiarę
ale nie o taką z płaczem na ramieniu
taką co liczy gwiazdy a nie widzi kury
taką jak motyl na jeden dzień
ale
zawsze świeżą bo nieskończoną
taką co biegnie jak owca za matką
nie pojmuje ale rozumie
ze słów wybiera najmniejsze
nie na wszystko ma odpowiedź
i nie przewraca się do góry nogami
jeżeli kogoś szlag trafi
Nawet by nie wiedziano
ile razy się biegnie po schodach bez windy
ile czystego piekła może być w nieszczęściu
jak cicho po pierwszym wzruszeniu
nikt by nie wiedział
że najładniej w gnieździe czyżyka
że biały dziwaczek zakwita kiedy deszcz pada
że motyl odróżnia żółte od zielonego
że matkę może przypomnieć jeden krzyżyk włóczki
że rybitwa fruwa z jaskółczym ogonem
że wierzba w fujarce smutna przy krowach wesoła
że świecę się stawia tuż obok śmierci
gdyby był Bóg bez ludzi
Zakochani mówili
— przecież nie do wiary
czy to prawda może się nam zdaje
czy tak łatwo się spotkać cierpiącym na miłość
w świecie w którym kłopoty nasze nie ustaną
bo jak diabeł ucieknie odejdzie i anioł
Jesteś i nie ma Ciebie. Ten sam znowu inny
trochę na odczepnego i trochę na niby
jak len co kwitnie niebiesko biało i różowo
choć świt i zmierzch sprawia że inne kolory
Czy to Ty jesteś blisko jakbyś słuchał serca
i jak matka przechodzisz przez środek sumienia
jesienią deszcz zasłania zimą śnieg zabawny
Ten którego się kocha jest wciąż niewidzialny
Jezu który nie brałeś pióra do ręki
nie pochylałeś się nad kartką papieru
nie pisałeś ewangelii
dlaczego nie pisze się tak jak się mówi
nie pisze się tak jak się kocha
nie pisze się tak jak się cierpi
nie pisze się tak jak się milczy
pisze się trochę tak jak nie jest
Baranku wielkanocny coś wybiegł z rozpaczy
z paskudnego kąta
z tego co po ludzku się nie udało
prawda że trzeba stać się bezradnym
by nielogiczne się stało
Baranku wielkanocny coś wybiegł czysty
z popiołu
prawda że trzeba dostać pałą
by wierzyć znowu
Zaufałem drodze
wąskiej
takiej na łeb na szyję
z dziurami po kolana
takiej nie w porę jak w listopadzie spóźnione buraki
i wyszedłem na łąkę stała święta Agnieszka
— nareszcie — powiedziała
— martwiłam się już
że poszedłeś inaczej
prościej
po asfalcie
autostradą do nieba — z nagrodą od ministra
i że cię diabli wzięli
Nie tylko pod krzyżem
— mówiła Matka Boska —
ale i w niebie zmartwienie
święty Piotr pilnuje bramy, święty Mikołaj klei anioła na gwiazdkę
Agnieszka suszy baranka
Izydor orze, święty Roch zagląda chorym zwierzętom w pyski
przypomina jeżom że się budzą w marcu
liściom wiązu że mają nerwy nie do pary
męczennik wzdycha jak królik doświadczalny
każdy ma swoje własne zajęcia
tylko ja zwyczajnie jak mama
muszę mieć czas na wszystko
i dla wszystkich
Na Powązkach warszawskich
zdziwić się uśmiechnąć
przy grobie pana Prusa
popatrzeć na wszystko
— wiewiórko przezabawna
co się tutaj dzieje
można odejść na zawsze
by stale być blisko
Ze złem skrada się siła
władza
urzędowe twarze
z dobrem przychodzi serce
choćby najmniejsze
jamnik
z każdą nogą
skrzywioną jak szczęście
wiejskie na wsi Godzinki
gdy zmieniają słowa
„i niezwyciężonego
plask w mordę Samsona”
Teraz się rodzi poezja religijna
co krok nawrócenia
lepiej nie mówić kogo nastraszył
buldog sumienia
ale Ty co świecisz w oczach jak w Ostrej Bramie
nie zapominaj
że pisząc wiersze byłem Ci wierny
w czasach Stalina
Trzeba być zakochanym
żeby uwierzyć w aniołów
w serce jak pieprz co się nie zmienia
w mamusię świętą
i w ojca świętego
w to że się z średnią pensją nie umiera
a nawet w najtrudniejsze
że Bóg to jedność
bez cierpienia
Matko łaskawa
zmiłuj się nade mną
spokój ma maskę ciemną
Miłość światło zapala
nadzieja uczy czekać pomaleńku
— Szturchnij czasem
po ciemku
Piękno, ale tyle widać
tak jakby wszystko oprócz Niego
widzisz brzozę żółtą w jesieni
białe kwiaty kminku
przeszłość zawsze czystą
bo to co przeszło wzrusza jak ogonek w śniegu
i można potem znaleźć nawet czego nie ma
ufne pszczoły co swą matkę wypuszczają samą
nad ciepłym suchym ulem nie przegrzanym w słońcu
by powrócić pod wieczór jak złoto zmęczone
krzyż zachodu na niebie naga baba w wodzie
bo każdy ma dwie dusze a jedną na co dzień
i tyle innych cudów jak czaple szczęśliwe
a czaple są udane jeżeli są krzywe
Nie widzisz Go z żadną gwiazdą
ze świnką serdeczną
bo piękno — to po prostu Jego nieobecność
dzieło aż tak wielkie że anonimowe
Ach ten optymizm co chodzi w kółko
i mówi lepiej będzie
a ja chcę właśnie trochę rozpaczy
takiej jak zawsze więc bez tłumaczeń
tego wciąż szczęścia co jest nieszczęściem
choćby urosło o jeden procent
miłości która czeka tak samo
z pobitym sercem nocą dziurawą
jak mól co został znowu na zimę
a ja już nie chcę niczego zmieniać
kamień niech będzie zawsze kamieniem
łza — starą myszką
buty — wspomnieniem
Liść porzeczki co zmienia barwę na deszczu
sowa co ma oczy żółte z białymi brwiami
jerzyk co nie siedzi tylko stale fruwa
a kto biegnie w nieskończoność od niej się oddala
las w którym przyłożono już nożyk do grzyba
bekasy stale czyste bo biegną po błocie
księżyc co się zabawia udaje że umarł
zresztą jest księżycem stanowczo za długo
anioł co już nie strzeże bo na grzech za późno
nie denerwują patrzą zwyczajnie
jak Niewidzialny chodzi koło mnie
Pytałem jednej gałązki rozmarynu
jednego białego orła
jednego o Traugucie wspomnienia
Orzeszkowej piszącej „Gloria victis”
za co szło się wtedy do więzienia
Matka Boska się dziwi. Także Józef nie wie
Tereska uczy francuskiego w niebie
— żeby „u” dobrze mówić — wszystkim pokazuje
— ściągnij usta swe w dzióbek tak jak się całuje
Florian już się nie spieszy bo Pan Bóg ustalił —
nie polewaj nie dmuchaj gdy się miłość pali
Anioł przestaje fruwać bo nagle z wzruszenia
pragnie uczcić roztropność minutą siedzenia
Tomasz poznał że z prawdą jest tak i inaczej
jak ze szpakiem co chodzi i wróblem co skacze
Wszyscy kręcą głowami
Wszedł M. Kolbe — Gwarzą —
— Jak można wejść do raju z taką smutną twarzą
To tylko oczy co chcą widzieć dalej
to tylko uszy co pochwycą ciszę
ręce tak smutne jak skrzydła za małe
serce jak kogut zatrzymany w klatce
zmysły co kryją sekret przed poznaniem
Trzeba mieć ciało by odnaleźć duszę
Poprzez wszystkie odpusty w Twoim niebie
poprzez wesołe miasteczka aniołów
świętych leżakowanie
miłość bez kantów
poprzez czytanki dla zbawionych dzieci
Ala ma cnotę
ale nie ma kota
spójrz w piekło wiary po tej stronie
Podszedł na palcach niedowiarek
bo konstytucja nie zabrania
do Matki Bożej. Mówił do Niej
— tak nam się wszystko poplątało
partia przy końcu zbaraniała
niech Cię za rękę choć potrzymam
w Noc Szczęśliwego Rozwiązania
Jaka to radość
pokochać Ciebie
od pierwszego spojrzenia
bez dowodu na Twe istnienie
bez sprawdzania papierów
i dopiero wtedy wszystko jak nic dotąd
trojaczki krzyczą na całego
nie pyskuje pilnowana trawa
dyrygent oczy zamyka żeby słuchać
wyciszają gwiazdy
bawi ogon jelenia zawsze z jedną kreską
i nawet dym zamiast do diabła
idzie do nieba ze wzruszenia
— Nie powieś się
spójrz w okno
znowu ten biały śnieg z czarnego nieba
znowu uśmiech jak osioł z pretensją do osła
cenzor który sam wpadł pod nożyczki
święta Maria Goretti jak powietrze czyste
i szept co pozostał z całego Kościoła
— Chryste
Dziękuję za Twoje włosy
nie malowane na obrazach
za Twoje brwi podniesione na widok anioła
za piersi karmiące
za ramiona co przenosiły Jezusa przez zieloną granicę
za kolana
za plecy pochylone nad śmieciem w lampie
za czwarty palec serdeczny
za oddech na szybie
za ciepło dłoni na klamce
za stopy stukające po kamiennych schodach
za to że ciało może prowadzić do Boga
Darwin znikł z długą brodą posiwiały małpy
Wolter już jak nekrolog w kąciku humoru
nawet Kopernik zmalał choć obracał Ziemię
spaniel życzy przed sklepem krótkiego ogonka
wszystko na pysk zbity wali się bez Ciebie
Co się spotkało a potem rozeszło
co było razem by biec w różne strony
szczęście co nagle rozdarło się w środku
chociaż żegnając kocha się najdłużej
bliscy co potem wydają się obcy
i mówią sobie wszystko się skończyło
Nie martw się o nic bo szpak zamyślony
i smutna ziemia w niewidzialnych rękach
orzeszek grabu z skrzydełkiem zielonym
żyrafa co szyją wypatrzy najdalej
koniec — to kłamczuch w świecie nieskończonym
Zbigniewowi Herbertowi
Tu znowu jest tak samo i nic się nie zmienia
trójkątne liście brzozy i olchy okrągłe
akacja pachnie jak za czasów Prusa
obowiązkowo bo zawsze przed deszczem
altana niby bliska a woła z daleka
młodej kobiety bój się przed starą uciekaj
leszczyna rodzi swój orzech laskowy
tak sobie dla zagadki nazwany tureckim
ogórki jak wiadomo rosną tylko nocą
pszczoła staroświecka jak z carskiego złota
na trzeciej parze nóżek trzyma swój koszyczek
Poznasz tu łatwo jak się kto uśmiecha
koń rży pies merda wół w dobrym humorze
żeby było zabawnie ustawia się bokiem
cień drzewa w samo południe wskazuje na północ
święta cebula krewna zdechłej lilii
strip–tease przyzwoity zasłania swym płaczem
chamka czapla bezczelna coraz bliżej wody
denerwuje bociana bo ma palce żółte
znów Pan Bóg kocha żabę nie za to że skrzeczy
żaba skrzeczy dlatego że Pan Bóg ją kocha
a Pan Bóg jest tak prosty że musi być duchem
Pan Cogito zdumiony meandrami świata
niech wybaczy wiersze rwane prosto z krzaka
Wieczorowe suknie
pachnidła kolczyki
długa wędka włosów
i nagle rozpacz szczęście
by wybrać miłość mądrą
kochać nieszczęśliwą
chodziła bez grzeszników po kątach płakała
większy wstyd nagiej duszy
niż nagiego ciała
Tu będzie fotografia którą rozstrzelali Niemcy
tam lampa co się w dzieciństwie spadła
szpak powróci na miejsce za oknem przy skrzynce
tu listy z ciszą w środku miłość je zabiła
niby głogi za bardzo do siebie podobne
obok drobiazg na półce rozpaczy szkielecik
i kapelusz z lat szkolnych co młodość udaje
jak brodacz co swą brodą zasłania podbródek
i teraz wie, że wszystko jest razem
śmierć radość niebo i ziemia
bo ustawia rzeczy których nie ma
Święty Florianie od pożaru
święty Tadeuszu od burzy
święta Agnieszko od tego co najprościej
ocal jak szafirek
co się pojawia w kwietniu
przyjaźń w miłości
bo wierna i nie dostaje bzika
Słowiku co śpiewając podskakujesz do góry
żeby spaść na tę samą gałązkę
ty rozumiesz zachwyt niecierpliwość
wiersze nasze wszystkie łzy na trąbce
zdradę świętego Piotra smutne oczy pijaka
czystość zmysłów duszy gorączkę
dzień o piątej rano i kwadrans po zmierzchu
wiary naszej pokój i wojnę
nawet takich których nie rozgrzeszą
Szkoda
dla jednej tylko osoby
deszczu
buków bo najchłodniej przy nich wśród upału
ławki nad rzeką
szczęścia co zamyka usta
łamigłówki serca
miłości co ostrzy nóż
pływania żabką motylkiem i delfinem
kataru po którym jednym uchem
słyszy się później a drugim wcześniej
ciała co się nie dzieli tylko na ducha i popiół
jaskółki wzruszającej ramionami
wszystkiego po kolei
i dlatego pchają się na ten smutny świat
nowi ludzie drzwiami i oknami
Przez najbliższych którzy pojawili się żeby odejść —
przy Bogu który się ukrył żeby być
między miłością a miłością — tam gdzie stoi krzyż
w śmierć poza śmiercią
przy dzieciach śmiejących się na cały głos
przy kamieniu co zgłupiał cokolwiek się stało
przy króliku co biegnie jakby but uciekał
szedł młyn moje życie
Krzyż Twój idzie razem z Tobą
nad ranem
w jasny dzień
w końcu lata kiedy dokarmia się pszczoły
przy oknie po ciemku
kiedy zimorodek czeka na zimę żeby się urodzić
kiedy smutek szuka przyjaźni
w lipcu kiedy wysiewają koper i kwitnie ogórek
od zaraz — do jeszcze nie wiem
zadzwonię do świętych
przez telefon poproszę
by krzyż nie przychodził bez Ciebie
Spokorniała malwa łakoma
i bez niej kręci się ziemia
spokorniała miłość
i bez niej czuły bocian
spokorniał rozum
i bez niego jest prawda
spokorniało to co na pewno
bo wszystko inaczej
Smutna miłość
smutny Jezus z gołymi plecami
smutny księżyc co nie chce wyzdrowieć
smutna łąka w sierpniu od bodziszków niebieska
smutna krowa
smutny grzyb jak krasnoludek bez żony
śpiew w klatce
siwe wąsy kota
smutna szałwia inaczej czerwona
smutny dowcip dla wszystkich
smutny deszcz co jak Chińczyk pisze z góry na dół
smutny pan młody co się ożenił bo nie miał innego wyjścia
Nie odchodź nie opuszczaj nas
smutna strono piękna
Krew płynie z Twojego boku
wakacje a taki blady
i właśnie dlatego wierzę
żeś wszechmogący słaby
że w jarzębinach wisisz
dzwońce cię podziobały
właśnie dlatego kocham
że jesteś wielki mały
rozeszły się całkiem drogi
zgubiło się i odkryło
pozostał człowiek i Pan Bóg
mój grzech moja miłość
Mario siostro Łazarza
gdy Pan wszedł do domu
zapomniałaś o piecu
nie nakryłaś stołu
bo miłość zaczyna się od niejedzenia
nieważnym stał się czajnik inaczej naciągacz
kasza jak chuda wrona sądzona za rozpacz
czosnek jak zęby wiedźmy
z zasady nierówne
powiedz siostrze swej Marcie
gdy Pana zobaczę —
czemu latasz po kuchni i po rondle skaczesz
— nic nie zjem. Padnę na pysk
jak grzech się rozpłaczę
Ciało tak święte że trzeba je ukryć
przed wzrokiem naszym otoczyć milczeniem
jak smukłe palce czapli nad strumieniem
ciche posłuszne daje istnieć Bogu
jak szczęście krótkie i jak smutek stworzeń
jeśli się wstydzi utraciło wiarę
że miłość nawet golasa zrozumie
Bóg stwarzał wszystko by poznawać siebie
stąd barwa biała zawsze lekka zielona spokojna
żółta pliszka bo taką i o zmroku widać
jeż na brzegu lasu dowcipne szparagi
ktoś kto umarł przed chwilą wyleciał wesoły
koniec wszystkich spraw naszych wspaniale niejasny
lwica co ogon chwali skoro nie ma grzywy
nietoperz co składa skrzydła i opada szybko
zając co się odbija tylnymi nogami
księżyc jak rencista co wyszedł się martwić
gwiazda polarna co wskazuje biegun
ogromna kula ziemska i świat nieokrągły
jaskinie latem zimne, widzenie pod wodą
i czas najważniejszy — choć nie wie co będzie
miłość lub inaczej wszystko i daleko
żuk jak anioł swobodny bo niepoliczony
kariera na początku a mięta przy końcu
Bóg stwarzał świat i poznawał że jest wszechwiedzący
U nas wakacje. Nic się nie dzieje
usiadły liście lnu
siedem tysięcy pszczół bez urlopu
pracuje za darmo
nikt z nas się teraz nie spieszy
jest czas
Rozmawiamy
— pani stale co rok młodsza
tylko się kapelusz jak Pałac Kultury starzeje
zresztą wszystko wiadomo bo nikt nie wie
czytamy o sympatycznej świętej która poszła z grzechem do nieba
opodal milczący po upadku kamień
jemu wierzę
To co nielogiczne prowadzi do wiary
gwiazda co spadła z nieba dla nikogo
zając co ma tylko strach swój na obronę
miłość do połowy
szczęście nieszczęśliwe
kucyk nadziei
i brudas który przyszedł ażeby powiedzieć
tak zimno a Pan Jezus za lekko ubrany
róża pomarszczona
łabędź wiosłujący tylko jedną nogą
za wielki Pan Bóg żeby wszedł do głowy
Czystość ciała
czystość rąk pana przewodniczącego
czystość idei
czystość śniegu co płacze z zimna
wody co chodzi nago
czystość tego co najprościej
i to wszystko psu na budę
bez miłości
Duch oklapnięty kiedy ciało obok
miłość niecała bo smutek daleko
jeśli śmierć nie przyjdzie
życie jak matołek
wiara niepewna gdy niewiary nie ma
nawet uśmiech jak baran gdy zabraknie płaczu
wszystko Bóg stworzył razem
dlaczego osioł wyje
zobaczył osobno
Jakże się teraz nie bać —
nie trwożyć —
z tylu ranami naraz
na krzyż Cię złożyć —
Matka Boska się śniła
płakała
jak we mszy świętej
krew liną oddzielić od ciała
z powrotem piątek
słońce umiera
nie widać
jeśli jest miłość przestań się martwić
i śmierć się przyda
— Nie ruszaj lustra
mówią najpierw — bo stłuczesz
— nie patrz w nie bo zobaczysz kacyka diabła
— nie gap się w nie jak wrona bo znajdziesz męża gawrona
albo schowaj je bo cię wyrzucą z klasztoru
lepiej widzieć indyczki maślaki wiatr
lustro grzeszne i próżne
sam Bóg potem powie
— spójrz w nie głuptaku
ile masz lat
starszy panie z odrąbaną młodością
Świat zmaglowany
polityka pudło
dom już nie tamten
inna brama
niewierzący na roratach w kościele
tylko miłość
wariatka ta sama
Niech się pan nie martwi panie profesorze
buty niepotrzebne umiera się boso
w piekle już zelżało
nie palą
tylko wiedzę wieszają na haku
smutno i szybko
Dziwią się kuropatwy co chodzą parami
wszystkie na plotki schodzące się wrony
lipcowe gwiazdozbiory Rak i Lew na niebie
panny po ślubie co nie chcą być same
filozof z bzikiem bo odnalazł żonę
bekas co gwiżdże stale dwie sylaby
dziwi się księżyc sam na sam ze sobą
że Bóg jest jeden
i nigdy samotny
Wszystkie mleczne drogi
jak miecz między nami
krzyż wciąż nieskończony
przestrzeń niepoznana
wąski pasek cnoty
zbliża mnie do Ciebie
to co Cię oddala
Martwię się o przeszłość dreptałem jak kaczor
straszy mnie teraźniejszość by wytrwać na drogach
została tylko przyszłość
by się chociaż raz cieszyć
jeszcze jej nie zbrudziłem
cała w rękach Boga
Chciałem ją zatrzymać cała wieś się śmiała
— nie wiesz że w końcu maja odlatuje czajka
chciałem świerszcza posłuchać chichotały drzewa
chciałem niebo przygarnąć ale pomyślałem
tylko na wigilię pierwsza gwiazda w oczach
chciałem babcię mieć jeszcze przedwojenną po wojnie
do Jezusa poszła nie do mnie
Jest miłość
za nic
nie chce listów
spotkań
cielęciny bez kości
piernika
ani form wyklepanych
ani głosu w telefonie
— zapnij palto żeby nie zatkało
tak mało potrzeba tak mało
jest wielka miłość
uczyła święta babcia
pozostaję jej wierny
miłości za Bóg zapłać
Nieludzki urok gwiazd nad sputnikami
nieludzki pomysł śmierci
nieludzkie cierpienie
nieludzki czas co czeka z krótkim nożem renty
nieludzkie piękno mistrzów
a tu zwykła matka
jej nos okulary i pacierz na stole
moczopędna pietruszka
z selerem sałatka
i bardzo ludzka miłość
z początkiem romantycznym
z krzyżykiem na końcu
bez środka
Widziała jak walczący stawali się prochem
jak najmłodsi choć ostatni odchodzili pierwsi
smutne ręce praczek nie wzięte do nieba
więc współczuła chciała prędko zakryć
swoje ludzkie ciało bez śmierci
Wiersze staroświeckie co wzruszają teraz
z rymami jak należy z przecinkiem i kropką
z dworem co znikł nagle cicho i na zawsze
a wiadomo cisza większa niż milczenie
i pamięć już posłuszna gdy przeszłość przychodzi
z babcią co na werandzie cerowała dziurę
bez nożyczek zębami przegryzając nitkę
tuż przy koszu na grzyby by się nie sparzyły
z wujem co się gazetą niepotrzebnie zajął
więc pomagał mu diabeł ale kopnął anioł
ze smutkiem przemijania jagód jarzyn jeżyn
gdyby śmierci nie było nikt z nas już by nie żył
przemijamy jak wszystko by w ten sposób przetrwać
uczucia bez łapówek i rąbanka grzechów
wielka miłość co zawsze wydaje się łatwa
i wie już tak od razu że nie wie co będzie
choć za młodu drży serce a na starość noga
wszystko co najcenniejsze spaliło się w piekle
wiersze staroświeckie niemodne naiwne
ten sam baran co wtedy
ale szczęście inne
Kiedy na miłość niecierpliwie czekasz
pomiędzy dzwonkiem a otwarciem drzwi
czasem wepchnie się kurczak za chudy na rosół
opluje deszcz
nie kracz
jeszcze podziękujesz Bogu
gdy przyjdzie tylko pies
To nie to
to wrona
to nie koniec
to wróci
nie ma nigdy na zawsze
Ostrobramska w serdecznym mieście
odpukuje nieszczęście
Srebrna bliska rodzinna
jak tęsknił za Tobą Mickiewicz
kiedy pozostał bez Wilna
Gil zgrzyta sroka sroczy
odchodzą szpaków pokolenia
jelonki liżą milczą grzyby
cielę z probówki szuka matki
kręci się Ziemia bez sumienia
słuchają służą i nie mówią
— a jeśli Jest a jeśli nie ma
Żyrafo dryblasie z trójkątną główką
jamniczko z poczwórnym platfusem
wielbłądzie kulfonie
mrówko widoczna przez lupę
kaczko płaskonosa
dziobaku nietypowy co wyłazisz z jaja
czaplo pięknie krzywa
nas grzeszników na duchu podtrzymuj
ile pokrak bez winy
Inny czas kiedy nie jesz lecz pożądasz wołu
inny kiedy płaczesz na swój własny rozum
inny żal kiedy zamiast przyznać się do grzechu
mówisz — zaliczyłem sobie kilka pań —
inny kwiat kiedy niosą go na wesele
wiedząc ile trzeba miłości by zbudować dom
inny ten który złożą pomilczą odejdą
i powiedzą z uśmiechem że to tylko śmierć
Nie ma miłości bez odpowiedzi
serce zostaje dalej choć odeszło
byle nie dla siebie
wtedy krowa pociesza ogonem
dwumetrowy goryl obejmuje goryla
koza pójdzie do kozy
zimorodek czeka na zimę żeby się urodzić
jeż nie jeży się na jeżycę
komputer pyta koguta o godzinę
bocian powróży choćby jedną bezpartyjną nogą
całują wszystkich nawet nikogo
a szczęście tak jak skrzypce im starsze tym młodsze
Koniku polny co żyjesz jedną tylko jesień
serce kochające niekochane
smutku w cztery oczy
bo mieszkanie za dwadzieścia lat
szczęście o tyle o ile
prawdo co obrażasz
ciotko której w dowodzie dzieciak dorysował brodę
dygnitarzu który zlecisz ze stołka —
wszystko tak będzie jak ma być
Pisać wiersz niczyj dla wszystkich
jak zabawny byczek co podchodzi z bliska
być biedronką co uklękła w słońcu
bez adresu imienia nazwiska
Mojego Anioła Stróża nie widać
choć nie zazdrości archaniołom
nie strzeże nikogo jak na obrazku
przewraca kładkę po której idę
rzuca w przepaść na zbitą głowę
wyciąga za nogawki
pyta — jak leci
mówię mu nieprzyzwoity po łacinie banał
— Aniele tobie łatwo bo nie masz ciała
ale mnie sempiterna zabolała
nie rozumie strzeżonego Pan Bóg nie strzeże
do Boga idzie się na całego
przez kładkę skopaną
przez miłość która wyszła bokiem
przez rozpacz ze szczegółami
przez korek uliczny w którym ugrzęzło pogotowie z syreną
czasem jak stonoga co pomyliła nogi i stanęła jak noga
tłumaczył i ja tłumaczę
ale na obrazkach inaczej
Rysuję Twoje ręce na krzyżu umyślnie za długie
niech ogarną ludzi najwięcej
rany grubsze stopy za ogromne
wciąż uciekam niech dobiegną do mnie
serce całe jak świętej wizytki
— Tak nie można — mówią
— za brzydki
Kiedyś owcę wziął Jezus na ręce,
więc dziś każda ze wzruszenia .beczy
i z radości daje wełnę na sweter,
rękawiczki, kożuch, ciepłe rzeczy.
Strzyc się daje, bo wciąż myśli sobie:
z mojej wełny skarpetki zrobi
Matka Boska leżącemu w żłobie.
Tu separatka
nic nie pomogło
miał już aureolę kwadratową
uparł się mieć okrągłą
a tam poniżej
ksiądz proboszcz piszczy
zbudował kościół
jak Pałac Kultury z krzyżem
Barbarze Arsobie
To jedna chwila dziwnego olśnienia
kiedy ktoś nagle wydaje się piękny
bliski od razu jak dom kasztan w parku
łza w pocałunku
taki swój na co dzień
jakbyś mył włosy z nim w jednym rumianku
ta jedna chwila co spada jak ogień
nie chciej zatrzymać
rozejdą się drogi —
samotność łączy ciała a dusze cierpienie
ta jedna chwila
nie potrzeba więcej
to co raz tylko — zostaje najdłużej
Trawa czuła łaskocze łydki
kasztany spadają i całują rączki
woda rozebrana siada na kolanach
chrabąszcz podrywa włosy
świerszcz jak stereofoniczna muzyka
uwodzi kalina
nie tylko
jeszcze wierna świnia
kocha nie zapomina
Muzealne
oklaskiwane
piękne piękno jak oblizane sumienie
a tu chodzi boczkiem
byle jaki brzydal cierpienie
Córka władcy — faraona
woła smutno i wesoło,
że w koszyku krytym smołą
płacze dzieciak z piętą gołą.
Chciałem powiedzieć — przecież to okropne —
ale przygryzłem język
chciałem zapukać
nie miałem do kogo
milcz
Bóg mówi dobrze o Bogu
W Arce Noego była małpa
słoń i żyrafa
smutny kruk i gołąbek biały
kaczki które kwakały
mamut czyli słoń w futrze
ubrał się ciepło bo myślał że będzie zimno pojutrze
wrony czarne z każdej strony
gawron jak zwykle na gawrona obrażony
patrzy wujek na ciotkę
jak na wróbelka własnego
obmyśla jak ją wpakować
choć na rok do Arki Noego
Święty Józef załamał ręce,
denerwują się w niebie święci,
teraz idą już nie Trzej Mędrcy,
lecz uczeni, doktorzy, docenci.
Teraz wszystko całkiem inaczej,
to, co stare, odeszło, minęło,
zamiast złota niosą dolary,
zamiast kadzidła — komputer,
zamiast mirry — video.
— Ach te czasy — myśli Pan Jezus —
nawet gwiazda trochę zwariowała,
ale nic się już nie zawali,
bo wciąż Mamusia ta sama.
Nie proszę już o spokój
ani o to żeby było inaczej
nie mam żalu że nie mam malucha
ani o to że mi najbliżsi rozrąbali głowę
przyszedłem podziękować że jesteś Bogiem
Ryczą w klasie dokazują
najgrzeczniejszych kotem szczują
ryczą biją się po łapie
chcą położyć się na mapie
na przyrodzie lepsza draka
wypchanego szczypią ptaka
nogi skaczą skrzypią ławki
kogoś biorą za nogawki
piszczą wyją głośno chrapią
książkę do religii drapią.
Nagle sfrunął anioł biały
mówi — lubię te kawały.
Tylko święty Jan umarł w domu na posłaniu
z poduszką pod głową owinięty w śpiwór
jeden nie zląkł się krzyża, jeden stał pod krzyżem
pozostali ze strachu w Wielki Piątek zbiegli
kto ucieka od Krzyża — krzyż cięższy dostanie
Staję się stale mniejszy
w mieście które jak inflacja rośnie
we wszechświecie co się rozszerza a kurczy
wśród tych co mnie znaleźli
i widzą że mnie nie ma
nic ze mnie nie zostanie bo i to za dużo
Dziobie z liściem szczawiu
kamieniu co nie pytasz
zgrzybiały grzybie w barszczu
piesku — Tomku nieufny co obwąchujesz
stole na którym bez kartek
za dolary kaczka
proście abym znalazł takie słowo
które Pan Bóg polubił i daje co łaska
Ten którego kochają zostanie zbawiony
choć kocha się dlatego że się nie rozumie
niekiedy tylko ogarnia zdumienie
jakby księżyc świntuch rozebrał do naga
ten którego kochają zostanie zbawiony
ile razy błądziłeś ale ktoś cię kochał
czekał w oknie bo oddech pozostał na szybie
ile razy grzeszyłeś — łza cię uzdrowiła
a miłość jest już czysta gdy przy końcu płacze
i jak lew nieśmiało tyłem się odwraca
jeśli bliskich zabraknie sam Pan Bóg przygarnie
powie ci to na starość ślimak zamyślony
rozpacz stara kłamczucha co rozrabia na dnie
czas już poza czasem
słowo ponad słowem
gwiazda co przez okno chce cię stuknąć w głowę
łotr na trzech gwoździach za nas powieszony
ten którego kochają zostanie zbawiony
Szukam ewangelii z przedsoborowych tłumaczeń
spod gęsiego pióra Jakuba Wujka
w której czytano „onego czasu”
fruwały ptaki niebieskie
rósł kąkol nie ogolony
pacholę podawało koszyk na pustyni
dzień się nachylił
na Taborze Jezus jaśniał jak śnieg
martwił się o rentę nie rządca lecz włodarz
jedno słowo „maluczko” krzyczało szeptem
biegły po ciemku panny głupie
a ciało jak ciało było mdłe
szukam ewangelii
kiedy dzieciństwo było jak zawsze raz tylko
Święty Antoni Padewski Ratowniku Pośpieszny
Niech utyje chwała Twoja — niech się znajdzie zguba moja
Na uczelniach teologicznych operowany
przez docentów piłowany
wierzącym udowadniany
przez katechetki lukrowany
w ręce apologetów wydany
Boże mój kochany
O wielką miłość nie proszę Ciebie
ale o taką jak M–1
jak kawalerka czyli pokój z kuchnią
pomiędzy piekłem i niebem
o zwykłą
co ciągnie szczęście za nogę
o miłość co się miłości uczy
o taką z innego świata
z fotografii lewicującego dziadka
co wczoraj nos opuścił
wykurza kurze
Boże małych miłości co żyją najdłużej
Rany Twej lewej stopy nie widzę na krzyżu
przykryta stopą prawą — by nie oglądano
trudno sekretu dyskretnym dotrzymać
aniołowie na trąbkach zaraz wydmuchali
że tak się stało
do niej się modli przetrącone szczęście
kolaboranci nielegalna miłość
ten kto na starość przyszedł się wypłakać
że trudniej kochać bliźnich niż małego brata
pobitych rana — ta której nie widać
modli się święty Józef z mokrą lilią w ręku
i sikorka bez pary co idzie spać sama
Odejść od świata — zanurzyć się w Bogu
a potem znowu być tutaj z powrotem
aby powiedzieć — Już widzę odwrotnie
to co nieważne takie ważne teraz
jak jedno pióro wilgi zgubione w Afryce
jak kasztan co spada i puka do grobu
chłopcu co chrząszcza odnalazł martwego
co miał na krótko dwa wąsy zuchwałe
szepnąć — Patrz dojrzał do dalszej podróży
świętą Agatę budzi na dobranoc
Wszystko umiera co jest nieśmiertelne
ludzie rośliny zwierzęta skazane
deszcz błazen co zlał się na zegar słoneczny
smutna wierność na zawsze ale nie na co dzień
Odejść od świata — zanurzyć się w Bogu
i znowu potem powrócić na ziemię
uścisnąć małpę i ostre kamienie
żółwie bo idą najwolniej do ślubu
Wszystko co przyszło z Niewidzialnej Ręki
widzieć kobietę co biega po dworcu
czeka na tego który nie przyjechał
płacze i nie wie że tak się stać miało
bo miłość starsza od nas i większa niż szczęście
Bocian w gnieździe otwartym obraca się w słońcu
by stale swym cieniem pisklęta zasłaniać
mądrość też starsza od nas — więc czemu się boisz
— nie dręcz nad uchem jak mąż wystudzony
— przecież mogliśmy się tutaj nie spotkać
Kto wrócił stamtąd — nie pyta dlaczego
Abstrakcjo bierna
co uciekasz od człowieka
od ludzkich przeżyć
od dowcipu
od nerwów
smutku co szuka przyjaźni
wiary na dobranoc
od Mickiewicza który chrzcił swoje dzieci
w Paryżu wodą z Niemna
od dziewczynki co w lipcu o centymetr urosła
od Boga któremu ludzką zapuszczono brodę
uciekaj
tam gdzie diabeł ma swoje młode
Niosłem swoją wiarę niewierzącym
pułkownikowi który mnie wylał na zbitą głowę
profesorowi który żartował — zakonnicy
chodzą już w adidasach
ale gęsi boso
pani prezes która śpiewała przez telefon
dzień się złamał wieczór się zestarzał
wszyscy w dołku — głupieją uczelnie
— mój Boże po co się wtrącałem
w to co zrobisz lepiej beze mnie
Lilie półnagie
chabry nieczesane
kaczeńce jak kaczuszki co stanęły boso
wszystkie pietruszki jawnie rozebrane
A jednak święty Józef
dąsa się wyraźnie
gdy Matce Bożej
różę wystrojoną niosą
Wuj sznur przygotował
żeby się powiesić
jak żyć — kiedy czarne wszystko
ale to nieprawda
przybiegła przylaszczka
pod nos mu podetknęła
sześć niebieskich listków
Można kochać i chodzić samemu po ciemku
z przyjaźnią jest inaczej — ta zawsze wzajemna
księże Bozowski patronie przyjaźni
z nosem swym i uśmiechem ukryłeś się w niebie
ktoś dzwoni długo stuka
znów pyta o ciebie
Biblia milczy czy się Adam z Ewą całowali
bardzo wielu współczesnych nic to nie obchodzi
chociaż najpierw się żyje a potem pomyśli
a jednak jak to było w sam raz poza bramą
może mówili patrząc w czarne gwiazdy złote
chyba tutaj także będziemy się kochać
miłość za nami biegnie choć nie ma doświadczeń
trudniej po raju niż po ziemi chodzić
nie wiedzieli nawet jak w oczy popatrzeć
czy od razu całować czy ukryć wzruszenie
a miłość tylko jedną można wszędzie spotkać
przed grzechem i po grzechu zostaje ta sama
Czemu serce jak żebrak
gdzie indziej istnienie
wierna miłość nietrwała
ślub co przeszedł obok
czemu święty i grzesznik w tym samym pewexie
niepewność świętych jaka łaska grozi
czemu łza opiekunka do gardła mi wpadła
bo szczęście się urwało nie wiadomo po co
o cokolwiek zapytasz
trzepnie cię milczenie
Bogu nie stawia się pytań dlaczego
Nie bój się kochać jeśli tylko wierzysz
Matka Boska Królową więc Jej ziemia cała
przetrzyma ustrój przeżyje rozstanie
serce jak stary Werter zdolne do cierpienia
a miłość daje to czego nie daje
więcej niż myślisz bo jest cała Stamtąd
a śmierć to ciekawostka że trzeba iść dalej
Nocą modlił się w Ogrodzie Oliwnym
sam na sam z Aniołem
jak z dziewczynką w bieli
trzej najbliżsi
wybrani zasnęli
kogut wrzasnął nad ranem
biegło serce nie wybrane
takie nie śpi
Świat stracił wiarę
spochmurniał
zagłady wiek
dziewczynce w zeszycie do religii
różowy pada śnieg
huknęło spochmurniało
już nawet Anioł Stróż
przyjezdny nietutejszy
a dla niej wciąż wesoły śnieg
bo wierzy po raz pierwszy
Kto Boga stworzył
uczeń zapytał
ksiądz dał się przyłapać
poczerwieniał nie wie
A Bóg
chodzi jak po Tatrach w niebie
tak wszechmogący że nie stworzył siebie
Ryczał na cztery strony że miłość odeszła
miała być zawsze a była za krótko
miała być jak mercedes a była jak moskwicz
nawet wiatr co na nas gwiżdże
rozpłakał się w studni
głuptasie nie wybrzydzaj
wystarczy że przyszła
Wiara gdy jeszcze nie umiemy wierzyć
nadzieja gdy jeszcze nie umiemy ufać
miłość kiedy jeszcze nie umiemy kochać
śmieją się świeże pąki
nowalijki listki
że starość przychodzi po wszystkim
— Wcale nie jesteś cudowna
westchnął
masz nieforemną głowę
szorstko cię ociosali
przynajmniej o półtora centymetra za długi palec
— Mój ty cymbale — pomyślała
Cudowna — bo mnie ludzie pokochali
Jest taka Matka Boska
co nie ma kaplicy
na jednym miejscu pozostać nie umie
przeszła przez Katyń
chodzi po rozpaczy
spotyka niewierzących
nie płacze
rozumie
Czemu się urwałem czemu mnie nie było
czemu jak strażak biegłem nieprzytomnie
stale w drodze jak Kolumb który szukał pieprzu
nim wróciłem był Jezus
i pytał się o mnie
Właśnie dostałem list
na cztery bite strony
z wymalowanym sercem
wyczytałem że będę szczęśliwy
więc przychodzę do Ciebie
Jezu frasobliwy
bo już tylko cierpienie może mi pomóc
Tulić Jego głowę z pierwszymi włosami
w Betlejem pod gwiazdą uprzejmie schyloną
w Nazarecie głaskaną Maryi rękami
kto przytuli do siebie z koroną cierniową
Miłość niecierpliwa
nie na zawsze
za mała
pożal się Boże
w dawnych listach została
ślamazara
skończyć się nie może
rodzi się od razu
umiera za długo
Akacjo z lat sztubackich
obdzierana z liści
kocha lubi szanuje — pytano
pokaż
oskubana jak Polak
uspokój nieprawdę
serce potrzebne nawet kiedy nikt nie kocha
mniej samotne wtedy kiedy jest samotne
Mówią że Cię poznano przy łamaniu chleba
raczej po ranach rąk Twych które go łamały
chleb niewidoczny jak tajniak na co dzień
być albo nie być nie dla nas pytanie
tylko Ty jesteś
obraca się ziemia
miłość oddala bo za bardzo zbliża
chleb tak jak serce o wiele za małe
rany świadczą więcej niż ręce rozdały
Aleksandrze Iwanowskiej
Nie płacz w liście
nie pisz że los ciebie kopnął
nie ma sytuacji na ziemi bez wyjścia
kiedy Bóg drzwi zamyka — to otwiera okno
odetchnij popatrz
spadają z obłoków
małe wielkie nieszczęścia potrzebne do szczęścia
a od zwykłych rzeczy naucz się spokoju
i zapomnij że jesteś gdy mówisz że kochasz
Cierpliwość — spokój że przecież się stanie
miłość — z Niewidzialnym milcząca rozmowa
radość — Jego ręce
pokora — to On właśnie przed ludźmi się schował
śnieg — wdzięczność do końca
bo całuje groby
Krzyż — kiedy miłość idzie za daleko
Kukułka kuka tylko do Szkaplerznej
cichnie wieczorem szesnastego lipca
Bóg podpowiedział nigdy nie zapomni
kiedyś o dniu Twym wszyscy pamiętali
Karmelitańska Mamusiu Najświętsza
w miesiącu który pamięta o Annie
szkaplerzem strzegłaś
nawet zająca co burzę rozśmiesza
choć komputer zapomni
kukułka pamięta
Ręce mi swoje podaj na dzień dobry
drogą krzyżową poprowadź w południe
gdy dzień jak młodość — pochyli się nisko
z katechizmu przepytaj wieczorem
potem do ucha powiedz na dobranoc
jaka mała odpowiedź na wszystko
Nie wiem co było nie wiem co się stało
wstyd mnie ogarnął
od łez w oczach ciemniej
i tyle grzechów razem zapłakało
jakby Bóg zstąpił
i ukrył się we mnie
potem już tylko pacierz
co prostuje wiarę
dziecko co tak kocha
że nic nie rozumie
Są chwile kiedy się odchodzi
od Aniołów Stróżów nawet Cherubinów
od tych co wysoko
od tych co w pobliżu —
do Jezusa człowieka
niziutko na ziemi
Anioł nie zrozumie nie wisiał na krzyżu
i miłość zna łatwą
skoro nie ma ciała
Ile się o Stalinie mówiło
na kocią łapę żyło
z żalu za grzechy nie wyło
zanim sumienie ruszyło
Ile stracisz spokoju na dobranoc
ile faux pas popełnisz
jak niedyskretny anioł
co nie mówi dobrze o każdym aniele
zapomnisz nawet że Bóg wie wszystko
jeśli wyskoczysz z pyskiem za szybko
Wierzę w radość ni z tego ni z owego
w anioła co spadł z nieba by bawić się w śniegu
w serce co chce wszystkiego i jeszcze cokolwiek
w uśmiech
że ktoś wymyślił sobie koniec końców
i jeszcze mówi po co i co dalej
w matkę co zniknęła za furtką ogrodu
w Boga prawdziwego bo już bez dowodów
takiego co nie lubi teorii o sobie
Sikorka co podrosła biskup co zmizerniał
pani co włosy suszyła ręcznikiem
a teraz mężowi w domu suszy głowę
wołała „mój ty piesku”
a teraz nie woła
bo miłość nieszczęśliwa ucieka od szczęścia
wytresowana oswojonych gryzie
oślica która bardziej dziwi
nie wtedy gdy mówi ale kiedy milczy
stryj co po śmierci wpadł nagle do domu
przy partyjnym zięciu usiadł niewidzialny
przyszedłem ukląkłem pytałem mój Boże
dlaczego jest niewiara gdy wszystko być może
Jestem bo Jesteś
na tym stoi wiara
nadzieja miłość spisane pacierze
wielki Tomasz z Akwinu i Teresa Mała
wszyscy co na świętych rosną po kryjomu
lampka skrupulatka skoro Boga strzeże
łza po pierwszej miłości jak perła bez wieprza
życia ludzi i zwierząt za krótka choroba
śmierć co przeprowadza przez grób jak przez kamień
bo gdy sensu już nie ma to sens się zaczyna
jestem bo Jesteś. Wierzy się najprościej
wiary przemądrzałej szuka się u diabła
Czemu w mordę dostałem
filozof zapytał
zgubiłem maskotkę od niej
drobiazg rozpacz mała
słonik
wyleciał gdy myślałem w pociągu podmiejskim:
nie ma grzechów średnich lekkich i powszednich
gdy miłość zdenerwujesz każdy grzech jest ciężki
Poznaję Ciebie bo masz swe humory
niebo obok czyśćca a piekło od zaraz
i Ty mnie zauważasz
bo mam krzywe serce
to znaczy wiele uczuć które mnie prowadzą
błądzimy grzeszymy
i trzaskamy drzwiami
gdy wady nam uciekną
to się nie poznamy
Przybyli mędrcy
plackiem padli
złożyli dary
odjechali
wół miał pretensje:
powinni zaraz wziąć Jezusa
ukryć
ratować Go przed wrogiem
przed panem diabłem i Herodem
Kasprze Melchiorze Baltazarze
wół dyskutował tupał szurał
puknij się w głowę rzekł osiołek
bo przecież Matka Boska czuwa
Pięć kropli deszcz ulewa
coś niecoś kawałek kawał
kanonik prałat zawał
Przyszedł
mówił że się zmartwił
pytam: co takiego
— nie zawsze się szczęści —
trochę nie na temat odpowiedział na to
— przyśnił mi się nocą właśnie ksiądz po śmierci
milczał
nie wiedziałem z jakiej zacząć strony
a on skurczył się jeszcze jak lew przeziębiony
Jezu — martwił się proboszcz —
głosisz tylko prawdę
nie wyjeżdżasz na zachód by kupić mieszkanie
w Rosji już zmiękło
a Ty wciąż w ukryciu
nie budujesz kościoła z pustaków
lecz z żywego serca
nie odkładasz na wszelki wypadek
jak Ty sobie dasz radę w życiu
Drodzy państwo niech każdy z radości zaszlocha
ile sporów po których na lody chodzi się osobno
rumianków na dobranoc morałów nad ranem
bo żona wciąż za mało teściowa za dużo
ile min gdy się wstawało jak kogut do boju
to co niby na niby ale trochę dalej
to co zaraz a wtedy o wiele za bardzo
i to co nie do końca jak życie w ogóle
wszystko potem jak nogi krzywe ale swoje
małpa z małpą się kłóci jeśli małpę kocha
Kiedy się modlisz — musisz zaczekać
wszystko ma czas swój
wiedzą prorocy
trzeba wciąż prosząc przestać się spodziewać
niewysłuchane w przyszłości dojrzewa
to niespełnione
dopiero się staje
Pan wie już wszystko nawet pośród nocy
dokąd się mrówki nadgorliwe spieszą
miłość uwierzy przyjaźń zrozumie
nie módl się skoro czekać nie umiesz
Być kochanym i jeszcze nic nie wiedzieć o tym
stale jedną herbatę ustawiać na stole
mieszać jedną łyżeczką
kupić jeden bilet
samemu odwiedzać w Zoo gruboskórne słonie
pocieszać się że zając biega pojedynczo
że czasem narzeczony całuje jak ryba
tymczasem Ten co kocha prosto z nieba idzie
białe kwiaty poziomek niesie z głębi lasu
drozda borówki koźlaki życzliwe
tymianek co podobny wciąż do macierzanki
ciszę która nawet każdy grzech poprawia
stworzył dookoła pięć miliardów ludzi
i stale jednego szuka aby z nim się spotkać
być kochanym i jeszcze nic nie wiedzieć o tym
żeby było do twarzy zasypuje śniegiem
stara się o choinkę niby od nikogo
mówi że trzeba odejść żeby nie przeminąć
zaprasza na spotkanie prawie po kryjomu
nad wodę w noc jesienną gdzie cieplej niż w polu
i opera żab swojskich niewielka lecz piękna
i księżyc przypadkowy co nie wie co będzie
prócz jednego że się nigdy nie powtarza szczęście
być kochanym i jeszcze nic nie wiedzieć o tym
lecz samotność to kuzynka najbliższa miłości
a miłość wciąż za duża by całą ją widzieć
i już nie wiesz do końca bo wszystko jest obok
a śmierci nigdy nie można uwierzyć
Panienko Najświętsza
Nastolatko ze Skępego
z rączkami na sercu
żal mi szkoły zeszytów
dawnej gumki w piórniku
nie Królowo jeszcze
Królewno
Boże którego nie widzę
a kiedyś zobaczę
przychodzę bezrobotny
przystaję w ogonku
i proszę Cię o miłość jak o ciężką pracę
Wielcy grzesznicy płaczą na całego
niejednemu dali się we znaki
przyszedł święty
fukał jak kotek
bo miał grzech byle jaki
Popatrz na psa uwiązanego przed sklepem
o swym panu myśli
i rwie się do niego
na dwóch łapach czeka
pan dla niego podwórzem łąką lasem domem
oczami za nim biegnie
i tęskni ogonem
pocałuj go w łapę
bo uczy jak na Boga czekać
Święty Tomaszu niewierny
ze mną było inaczej
On sam mnie dotknął
włożył dłonie w rany mego grzechu
bym uwierzył że grzeszę i jestem kochany
Bóg grzechu nie pomniejsza ale go wybaczy
za trudne
i po co tłumaczyć
Czytamy — Bóg tak umiłował świat…
a więc nie tylko ludzi
ale i pliszkę
odymioną pszczołę
jeża eleganta wprost spod igły
nawet muła ni to ni owo
bo ani to koń ani osioł
(żal że go człowiek stwarzał
żyje jak kawaler co się nie rozmnaża)
gruszę co kwitnie zaraz przed jabłonią
liście konwalii prawie bez ogonka
cielę co za matką się wlecze
a my tak czulimy się do Boga
jakby On miał nas tylko kochać na świecie
Głuchy kamieniu
ile gaduł plecie o milczeniu
modlitewniku pełen pacierzy
diabeł nie tańczy kiedy się wierzy
głogu czerwony jak krew głęboka
osa pogryzie kiedy cię kocha
Janinie Haubenstock
Jaka to radość
pomagać
dźwigać
biec do chorego z wywieszonym językiem
własne swe serce nieść jak gorączkę
rozdawać
i wciąż się czuć
bezradnym
być niczym
by Pan Bóg mógł działać
wszystko jest wtedy
kiedy nic dla siebie
Jarzębiny przy drogach coraz rzadsze
młodości co mówisz: tyle jeszcze czasu
miłości co zapewniasz: nigdy cię nie kopnę
ile spodni już pękło co miały być zawsze
Przeżyć samotność chociaż jest się razem
nie dziw się że bliski staje się daleki
milczą za gęsto rosnące topole
dwie obok siebie niespokojne rzeki
jest Pan do którego się bardziej należy
stąd to milczenie gdy się jest we dwoje
Ile tego dokoła
anioł co mnie krzyżykiem od diabła odgrodził
kamień najstarszy młodszy od milczenia
ten kto tego napotkał z kim musiał się spotkać
choć wyszedł boczną furtką trochę od niechcenia
barwinek co tak się zmarszczył że deszczu nie będzie
pani co dwa razy szaleje raz kiedy kocha raz kiedy siwieje
gwiazdy co zawsze razem bo całkiem z osobna
mól co cztery razy gryzie a potem ucieka
i wszystko wyznaczone nie dalej nie więcej
ciało włócznią przebite niewidoczne w chlebie
tyle nie do wiary by uwierzyć w Ciebie
Miłość krótka zaboli jak odcisk nie w porę
jak jęczmień co czerwienieje gdy na deszcz się zbiera
— zresztą dajcie mi spokój
tłumaczy się sama
najgorsza miłość długa ale nie do końca
Prosiła dla siebie o świadectwo zgonu
— A po co to pani?
— Kiedy umrę, jak ja to załatwię?
Przyszła samotność
płaszcz
ręce trzymające owieczkę
otworzył katechizm i mówił
— za mało w tej książeczce
ściągawka do religii
tak pewna że za łatwa
nie pytać
nie odpowiadać
tylko zdumiewać się więcej
tym co rozumie i nie rozumie serce
Tak długo byli razem tak wiele łączyło
ciała nawet na odległość całowali w liście
lecz rozstania przychodzą nagle i tak sobie
jeżeli Bóg rozdzieli to potem pojedna
najdłuższe to rozstanie po którym się żyje
jakby serce pękło i nic się nie stało
rozstania co przychodzą gdy nic nie wiesz o tym
i w taki sposób że nikt nie rozumie
nawet żyrafa co się wydłuża aby coś widzieć
lecz zwierzę za dyskretne
nic ludziom nie powie
Zatrzymał się
cień pod oknem
nade mną chmury wędrowne
udam że mnie nie ma
zapomnę
puka
znów nie otwieram
myślę: — Późno ciemno.
— Kto? — pytam wreszcie
— Twój Bóg zakochany
z miłością niewzajemną
Miłość na zawsze
najdłuższa
co miała przetrwać lat tyle
śmierć
burze
z fiołkiem w kubeczku
świnia
przyszła na chwilę
Nie bój się chodzenia po morzu
nieudanego życia
wszystkiego najlepszego
dokładnej sumy niedokładnych danych
miłości nie dla ciebie
czekania na nikogo
przytul w ten czas nieludzki
swe ucho do poduszki
bo to co nas spotyka
przychodzi spoza nas
Ośle z aniołami
tęskniący Zacheuszu na zielonym drzewie
czwarty mędrcu coś poszedł na skróty i za późno stanąłeś w Betlejem
asceto z tylną częścią nagą
uśmiechu
chroń
przed absolutną powagą
Waldemarowi Smaszczowi
Dziwią się duchy ogromne
wielkie duże małe
może się Pan Bóg pomylił
gdy łączył miłość z ciałem
patrzą spod ciemnej gwiazdy
na jawnogrzesznicę ziemię
a miłość ciała poi
świętym wzruszeniem
gładzi ręce włosy
przez łzę zagląda do oka
— mój ty śmiertelny głuptasie
nie mogę cię przecież nie kochać
Nie straszył mnie nietoperz
dziadek na orzechy jak zbój
ulice dłuższe nocą niż w dzień
kiełbasy co się wieszają
diabły prawidłowo kulawe
groźny łoś co z gałązek strąca tylko pąki
socrealizm katolicki
tego się bałem
Zbudziłem czas przeszły dokonany
gwizdkiem znalezionym w szufladzie
sygnetem z herbem Ogończyk
chodzę teraz nad rzeką
zieloną jasną czarną
umarli są przy mnie żywi
istnieją skoro ich nie ma
mówią o ostatnich nowościach
Prusie Orzeszkowej
miłości Tetmajera
siadamy wszyscy na ławce
jak gdyby nigdy nic
pytam
— kim pan jest
— niewierzącym sprzed stu pięciu lat
a śmierć na śmierć nie umiera
Wielki spór o Boga w licealnej klasie
pytania chłopców twarde
a dziewcząt piskliwe
uśmiech przekory
jeszcze przed rozpaczą
także święty Augustyn miał kłopoty z wiarą
nawet szczęście nie wierzy że jest już szczęśliwe
jest krzyż wiary
jest i krzyż niewiary
wie o tym
Jezus
proszący o ciszę
zrozumie obejmie
rękami obiema
już wierzysz — kiedy cierpisz że Go nie ma
Kiedy deszcz przyjdzie porozmawiać z ziemią
żuki nie wyjdą pocieszyć na drogę
na strachy nocne
na niepogodę
tym co są dla siebie lecz się nie zobaczą
tym co przegrali więc tym bardziej znaczą
daj Boże szczęście
Nie martw się że chociaż kochasz
nie piszą do ciebie
nie dzwonią
termometr opadł a nikt ci palta nie zapiął pod szyją
w szafie mól lub inaczej nieudany motyl
tutaj nawet na zawsze
jest tylko stąd dotąd
serce które kocha
nie jest już niczyje
kobieta sama rzadko bywa sama
wiem — to banał
lecz w banale nie banał się kryje
mądra pszczoła powraca często z oślej łąki
nieraz mali poeci dobrej sprawie służą
Matka moja tak święta że tylko przez skromność
w naszym domu rodzinnym nie czyniła cudów
odeszła — czuwa niewidzialna
to przecież takie proste wątpliwości nie ma
wiadomo miłość na śmierć nie umiera
zostać niewidocznym nie szkodzi nikomu
świat prawdziwy gdy mniej w nim widocznych pozorów
to co widzimy może być zmyślone
jak zęby sztuczne w ustach równo ustawione
w marcu szafirek niebieski kubeczek
podnosi w górę — potem z nim się schowa
i tyle niewidocznych kochanków na świecie
tych co za późno i innych — za wcześnie
wrzosów co mają zwyczaj kwitnąć jednocześnie
żeby się pokazać i odchodzić razem
gdy czas biegnie jak kuna od wiewiórki szybsza
tego co się kocha widzieć się przestaje
to tylko porzekadło — jak słuszne mniemanie
że wolą dwóch starszych panów niż dwie starsze panie
Wszędzie tylko słychać — kazanie się dłuży
gość siedział godzinę w dodatku nie w porę
list szedł jak żaba z żabą powoli ze smutkiem
za długie szczęście za długie rozstanie
piekielnie długi spacer pod rękę ze sobą
za długo Pan Bóg milczy za długo komunizm
nie spałem bo sąsiad uparty
święty cichy obrazek przybijał do ściany
o moje życie długie i stale za krótkie
a to co na krótko może być na zawsze
Od małpy gorsza małpa która się rozpłacze
od kruka — taki co na księdza kracze
od rozpaczy gorszy smutku cichy kotek
co nawet wszystkim świętym popsuje robotę
Sam nic nie czyniłem dobrego
ani mniej ani więcej
to tylko anioł rozdawał
czasami przez moje ręce
kochać też nie umiałem
wiernie ani niewiernie
ktoś inny lepszy
kochał przeze mnie
dogmatów nie rozumiałem
rano w południe w nocy
ufam że wytłumaczysz
kiedy mi zamkniesz oczy
Gdy mamut mruczał w raju
pięć słoni straszyło
wielkie oczy i cztery skrzydła ważki
wiatr nieśmiały a podrywał drzewa
kiedy jeszcze ziemskiej miłości nie było
nikt nie mówił kocham a potem — zabij mnie lecz nie nudź
jak spokojnie spał Adam zanim przyszła Ewa
Nawet niebo z nocami czarnymi
uśpi dzieci z buldogami groźnymi
nawet burza nas oczyści umyje
matka poda garnuszek obszyje
tylko często Jezusa biednego
na ołtarzu zostawiamy samego
Kocham kościół ubogi
zagrożony
jak bocian na cienkiej nodze
w głodującej Afiyce
z dziewczynką do pierwszej Komunii
w cerowanej sukience
— nie bój się
święty Józef trzyma go jak golasa za ręce
kocham kościół nieśmiały
Boży
z tacą na której ktoś guzik położył
gdzie śpiewają modlą się o księży
a banan przy rozbieraniu pokazuje język
różne są serca kraje
gałgany ścierki szkarłaty
zgubił się Jezus na dobre
w kościele bogatym
Obłoki przyjaźnie rozstania
udane nieudane
to o czym jeszcze nie wiesz
wszystko darowane
Życie nie dokończone
gdy oczy ci zamkną i zapalą świecę
miłość spełnioną i nieudaną
płacz
między mądrością i zabawą
Bożej powierzam opiece
Ten sam księżyc chodzi po pokoju
późne komary więc łagodna zima
jęczmień poczerwieniał uzbierany w deszczu
kaczki ziewają
jeszcze jestem
wszystko to samo
tylko nie kocha się nigdy jak przedtem
„Wpisuję się pośrodku
bo cię kocham kotku”
tak dużo mało
z dwojga serc pozostało
Co potem — to co zawsze
poznikało tylu
śmierć zajdzie starszym z przodu
a młodszym od tyłu
takie są początku prawidła niebieskie
nikogo nic nie dziwi. Poprzez życia bramę
przed chwilą przeszedł ktoś zbawiony z pieskiem
szli razem szukając Boga lepszego od ludzi
rozgląda się po kątach a taki wzruszony
jak chłopak co na choinkę poleciał do szkoły
lub ten co niesie serce wyciągnięte z piekła
kochamy nazbyt często gdy kochać nie można
a miłość im głupsza tym bardziej ostrożna
Wchodzą w Pana naszego królestwo ubogie
doktoraty na zimno chrupie mysz pod progiem
a to co zrozumiałeś to już nie jest Bogiem
Bałem się oczy słabną — nie będę mógł czytać
pamięć tracę — pisać nie potrafię
drżałem jak obora którą wiatr kołysze
— Bóg zapłać Panie Boże bo podał mi łapę
pies co książek nie czyta i wierszy nie pisze
Jak jest z dzieckiem
co schodzi na ziemię
z pępkiem jak wzruszeniem
człowiek wie że umiera
nie wie gdy się rodzi
nieprawda że reszta
całość jest milczeniem
Piszę o czaplach co wstają jak poranne zorze
o jeżu co ma oczy wystające
o morelach co pochodzą od dziadka migdała
śmiejąc się że mają drzewa ginekologiczne
o słoniu co ma problem bo usiąść nie może
o kundlu bliskim sercu bo wyje po trochu
Boga najłatwiej znajdziesz nie pisząc o Bogu
Dlaczego
stworzyłeś
naszą radość niepokój
naszą rozpacz i dowcip
nasze szczęście nieszczęście
z niczego
Już po ślubie. Odchodzą
ona cała na biało
on jak pompa w ogrodzie
byle ich nie dobił
pocałunek na co dzień
Czy miłość co odeszła raz jeszcze powróci
czy przejdzie przez pokój jak pies oswojony
na dzień dobry niedobry potrąci nas nosem
przypomni stare listy czy Boga przeprosi
że przyszła jak dama odeszła jak chamka
Sen mara Bóg wiara
lecz nic się nie śniło
poprzeczka pnie się w górę
cynamon odmładza
księżyc lizus wschodzi
serce klęka przy sercu by człowiek się rodził
sójka się zbyt długo wybiera za morze
chcemy dobrze od zaraz
pożałuj nas Boże
Bóg czyta wiersze na śmierć zapomniane
od razu ważne nie prosząc nikogo
jak bocian co wpadł na pomysł by pozostać sobą
tak bliskie że nie drukowane
takie co nie chciały podobać się sobie
jak dziób co miał zapiać lecz schował się w rowie
nie miały szczęścia ni siły przebicia
umiały tylko kochać uciekając z życia
niemodne jak Kopciuszek z paluchem w popiele
to co nowe najszybciej się zawsze starzeje
nie wystrojone jak praszczur od święta
tak zapomniane że Pan Bóg pamięta
Nie sądź miłości nie oskarżaj żadnej
nie wybrzydzaj zbyt wielka więc się nie nadaje
tak czysta że ją tylko ocala rozstanie
miej litość dla niewzajemnej biednej
co wydała się tobie jak but niepotrzebny
uszanuj półidiotkę dokładnie od rzeczy
taką która umarła i jeszcze się leczy
sto lat temu pisała moja babka w listach
Wzrusza mnie niebo
ciemne nie zawsze niebieskie
koper przydeptany
zwyczajna piosenka
znowu nie lekka
ale ciężka zima
baranek co ssąc matkę
pobożnie przyklęka
miłość tak poraniona
że i śmierć przetrzyma
„Chcesz już odejść? Jeszcze ranek nie tak bliski
słowik to — nie skowronek się zrywa —
co noc nam śpiewa skacząc na gałązce”
mówiła Julia by miłość na dobre zatrzymać
Romeo westchnął — „Nie to już skowronek
poranek dzień się zaczyna”
tak Romeo i Julia nie patrząc na zegar
poznawali po ptakach która godzina
Święta, święta i po świętach
nikt już o nich nie pamięta:
Zjadłem placki, zjadłem babki,
całowałem ciocię w łapki.
Zjadłem wilię, zjadłem barszczyk
i już jestem o rok starszy,
po śledziku i sardynce
w pustym miejscu po choince.
Ach te słowa — mniej więcej
powtarzają je od niechcenia
tak sobie
byle jak
przekazują jak niezdarne ręce
kto zrozumie
kto wytłumaczy
że mniej to znaczy więcej
Pomyśl czy przyszło ci kiedy do głowy
że błękit jest czasem siny czasem granatowy
bywa jak lazur lub jak kraska modry
cieszą się święci w górze na dole pies z pieskiem
że nawet niebo nie bywa niebieskie
Nie czekaj na wzajemność
telefon i róże
gdy ciebie nie chcą
nie piszcz, nie szlochaj
najważniejsze przecież że ty kogoś kochasz
czy wiesz
że łzy się śmieją kiedy są za duże
Święta dziewczynko z zapałkami
chroń nas przed staruchami
co płaczą że wszędzie zło
martwią się że nas okłamują
nie mówiąc nam o tym
a nas cieszy pole różowe
kiedy wschodzi zboże
nagietek który przekwita w październiku
pszczoły dokładnie złote
leszczyna co wydaje jednocześnie kwiaty i orzechy
spotykamy się z Matką Boską w ogrodzie
żyjemy z kundlem na co dzień
czujemy niewidzialne ręce
widzimy dalej
i więcej
Jeżeli kochasz
tydzień
dwa miesiące
nawet przez pięć lat
pisząc
„Wisienko kochana
wyję prosto do ciebie
jak jamnik od rana”
cierpliwy jak baranek
co na klęczkach swoją matkę ssie
kto do końca nie kocha
ten odchodzi paskudny
i wszystko źle
Jan rzadko kiedy chorował
żył lat dziewięćdziesiąt szczęśliwie
mówiono na pogrzebie, że się kąpał w pokrzywie
Dziurawiec — posłuszne ziele
w noc świętojańską zakwita
dar wprost z bożej apteki
leczy wątrobę jelita
o jakże dla nas łaskawe
są twoje listki dziurawe
Malina dzieciństwo przypomina
dom rodzinny z chorobą kłopoty
babcię co dawała na poty
Dziękuję ci kminku dziękuję
że chleb z tobą lepiej smakuje
rośniesz dyskretnie nieśmiało
nie chcesz by cię podziwiano
Nagietek niewielki jak łokietek
z kwiatami pomarańczowymi
od czerwca da października
leczy więdnie usycha
myśli o innych chorobie
zapomina o sobie
Mięta lubi kocha szanuje
chłodzi odkaża ratuje
Szałwia czerwona szalona
ma dla nas jednak względy
nie całując gęby
leczy nam dziąsła i zęby
Nie dzika — oswojona
jak stara dobra żona
kiedy jest bardzo źle
da witaminę Ce
Jasnota biała głucha pokrzywa
służy — więc zawsze szczęśliwa
pomóż zdechlakom oddychać
nie dławić się kaszleć i kichać
Melisa — znał ją Hipokrates
leczył nerwy żółć uspokajał
Meliso najdroższa kochana
śpi się po tobie do rana
Rośnie pod płotami
w zaniedbanych parkach
na najgorszej glebie
serdecznik z sercem dla ciebie
Ruta szarozielona
z kwiatami żółtymi
gdy złość w nas kipi i grzmi
obniża ciśnienie krwi
Rumianek do mycia głowy
do płukania gardła
żeby cię grypa nie zjadła
i daleko i blisko
dobry zawsze na wszystko
Dlaczego krzyż
uśmiech
rana głęboka
Widzisz
to takie proste
kiedy się kocha
Byłaś taka zwyczajna
rozbawione włosy
w ogrodzie nad porzeczką
z jednym listkiem twarz
nic o tym nie wiedziałaś i ja nie wiedziałem
że można się tak widzieć już ostatni raz
leciutki wierszyk a pomieścił
rozstanie jak kosteczki śmierci
Zamyślił się szczygieł w słońcu
wrona na śniegu
Nie pytaj stale jak cierpieć
pytaj — dlaczego
Odejść by dłużej pamiętać
wiewiórki co kabaret przeniosły na cmentarz
pies co wył przez megafon tak na rząd się wściekał
łzy co płyną z nieba jak z kaczkami rzeka
ktoś kto tak umarł by inny uwierzył
spokój — gdy się na rozpacz popatrzy z daleka
Dziękuję Ci że miałeś ręce nogi ciało
że przyjaźniłeś się z grzeszną Magdaleną
że wyrzuciłeś na zbitą głowę kupców ze świątyni
że nie byłeś obojętną liczbą doskonałą
Gdy umierał na krzyżu
cud się nie zdarzył
żaden anioł nie pomógł
deszcz nie obmył głowy
piorun się zagapił gdzie indziej uderzył
zaradna Matka Boska
z cudem nie zdążyła
wierzyć to znaczy ufać kiedy cudów nie ma
cud chce jak najlepiej
a utrudnia wiarę
Ten sam krzyż gdy zima i zając osiwiał
ten sam gdy jesień i brzozy zaledwie ubrane
ten sam gdy czapla nadobna od białej o połowę mniejsza
ten sam gdy wiosną spóźnione kukanie
ten sam gdy cię ze schodów zrzucą ręce ukochane
i rozpłacze się serce jak osioł bez osła
łatwiej upaść na głowę niż powstać z miłości
krzyż to takie szczęście
że wszystko inaczej
Jest taka wdzięczność kiedy chcesz dziękować
lecz przystajesz jak gapa bo nie widzisz komu
a przecież sam nie jesteś płacząc po kryjomu
Niewidzialny jest z tobą co jak kasztan spada
jest taka wdzięczność kiedy chcesz całować
oczy włosy niewidzialne ręce
powietrze deszcz co chlapie
zimę saneczki dziecięce
dom rodzinny co spłonął z portretem bez ucha
rozstania niby przypadkowe
kiedy żyć nie wypada a umrzeć nie wolno
jest taka wdzięczność kiedy chcesz dziękować
za to że niosą ciebie nieznane ramiona
a to czego nie chcesz najbardziej się przyda
szukasz w niebie tak tłoczno i tam też nie widać
Bóg wszechmogący co prosi o miłość
tak wszechmogący że nie wszystko może
skoro dał wolną wolę
miłość teraz sama
wybiera po swojemu
to czyni co zechce
więc czasem wzruszenie jak szczęście przylaszczek
co się od razu na wiosnę kochają
bywa obojętność to jest sprawy trudne
głogi tak bardzo bliskie że siebie nie znają
kocha lub nie kocha — to jęk nie pytanie
więc oczy zwierząt ogromne i smutne
śpi spokojnie w gnieździe
szpak szpakowa szpaczek
Bóg co prosi o miłość
rozgrzeszy zrozumie
Wszechmoc wszystko potrafi
więc także zapłacze
Wszechmogący gdy kocha najsłabszym być umie
Mój krzyż co przyszedł z niewidzialnej strony
zna samotność w spotkaniu przy stole
niepokój i spokój bez serca bliskiego
wie że mąż wzdycha częściej niż kawaler
nie dziwi się już Hegel że w szkole dostawał po łapie
nie każdy go rozumiał
krzyż wszystko uprości
nie człowieka — o miłość trzeba prosić Boga
od tego zacząć żeby iść do ludzi
wie i nie mówi bo słowom przeszkadzają słowa
milczenie nawet rybkę w akwarium obudzi
dopiero żyć zaczniesz gdy umrzesz kochając
mój krzyż co przyszedł z niewidzialnej strony
wie że wszystko wydarzyć się może
choćbym nie chciał tego
na przykład wilia z barszczykiem czerwonym bez śniegu
choć przecież zima w sam raz o tej porze
czasami krzyż ofuka uderzy ubodzie
z krzyżem jest się na zawsze by sprzeczać się co dzień
jeśli go nie utrzymasz to sam cię podniesie
a szczęście tak jak zawsze o tyle o ile
bywa że się uśmiecha gdy myśli za pewne
chce mnie zrzucić
zobaczysz że ciężej beze mnie
Jesteś — bo chociaż jesień
renta jak trumienka w kieszeni
jeszcze przyszłość jak cielę na razie mówi niewiele
trzy pióra na głowie czapli które wróżą szczęście
to co tak niemożliwe że na pewno będzie
parasol co się uśmiecha do deszczu
jędza całowana na dzień dobry
drozd z białym kuperkiem co nie zginął w zawiei
miłość zdjęta z krzyża
jesteś — bo skąd tyle jeszcze nadziei
Straciłem wiarę
w ostatnią lekcję i dzwonek
nie wierzę w ogóle w koniec
nie wierzę, że Matki Boskiej nie zobaczę
nie wierzę, że komunista nie płacze
nie wierzę już w bociana
nie wierzę, że głód jest mniej potrzebny od chleba
nie wierzę, że krowa zaginięta nie idzie do nieba
żeby naprawdę uwierzyć
w ile trzeba nie wierzyć
Smutek co nie wiadomo
skąd jak i dokąd
czekanie z góry na dół
i z dołu do góry
niedokochany dziadek
z osą na łysinie
niewiara na całego
co przyjdzie co minie
Królewno ze Skępego
podaj rączkę
proszę
uratuj wiersze nieśmiałe i bose
takie co nie idą jak krytyk za modą
szanują księdza Bakę z klerykalną brodą
takie co nie świecą jak szyja ozdobna
za które nie płacą dolarami Nobla
Jak to słowo urosło
dosięgło obłoków
stoi ze świętym Piotrem na niebieskim progu
Sacrum — tak nazywano tylną część zwierzęcia
zad i grzbiet
to co najdroższe poświęcano Bogu
Tak się zajął sam sobą
tak się przy sobie zakręcił
tak oczy pozamykał
że nie zauważył śmierci
Nie widziałem Twej twarzy
stóp sandałów włosów
ran zadanych
uśmiechów oczu
osła Twego co wybiegł jak najszybciej z Betlejem
już nocą
wiadomo: osioł wie najwięcej
czułem tylko że niosą mnie
Twe ręce
Miłość przychodzi odchodzi
jest z nami nagle jej nie ma
może do lasu pobiegła
całować podlotki drzewa
czemu nie siądzie przy stole
pobędzie dłużej posłucha
— Ach ten lęk że się nie kochamy
skoro miłość miłości szuka
Przewielebny czcigodny ważny
ktoś inny
przyjdzie tam skąd wyszedłeś
z czasem nikt nie spostrzeże
znów mrówka pójdzie do mrówki
prawdziwkom pokłonią się drzewa
szczygieł odpowie spytany
że cię nie było i nie ma
Niedokończone
przerwane
przedarte na pół
niekochane
nic już nie warte
Nie wybrzydzaj
tak jest
aby było naprawdę
Przychodzę Panie Boże
już przestarzały
z prośbą drobną
żebyśmy nie zgłupieli
ulecz nas
Lenartowiczem
Syrokomlą
Lechoniem
Kamieńską
Baczyńskim z powstańcami
przyjmij do siebie
w złą noc ciemną
tak jak dziewczynkę z zapałkami
Gołębiu z Arki Noego
kruku co poisz Eliasza
ośle i wole z Betlejem
psie co lizałeś Łazarza
gęsi co jedną nogę ustawiasz przed drugą
kogucie co rano budzisz
tak wołam
a one na to
wypchaj się
dość mamy ludzi
Dobrego dziadka staruszka
Grypa wsadziła do łóżka
— Do widzenia — mówi dziadzio.
A tu domownicy radzą:
— Dobry dziadku, figiel zrób,
by nie leżał w łóżku trup.
Skarżą się na Boga że nie czuje nie wie
nawet kurczaki piszczą że wszystko Mu jedno
a On jako człowiek każdy ból udźwignął
na krzyżu z własną matką rozstawał się biedną
to czego nie chce jest na zawsze ważne
zanim sowy porzucą cholera zabierze
nie potęga
Twa słabość umocni mnie w wierze
Za listy bez odpowiedzi
prymule z lekka wyśmiane
spotkania obszczekane
za nie dziękuję
za serce święte bo stare
Panie Boże wielki zapłać
Bóg wszechmogący a taki pokorny
wszędzie jest a nigdzie nie widać
trzyma się krzyża rękami obiema
czysty bo wszystko mając nic dla siebie nie ma
słucha cierpliwie że już się nie przyda
tylko Wszechmogący może być tak mały
jeszcze mówią Mu na złość
że ma Syna Żyda
Bocian nas przynosi
szara gęś zabierze
anioł jak grzeszną świnkę
ucałuje szczerze
Miło się spotkać z dawną swą rozpaczą
— słuchaj stara — powiedzieć
— co się z tobą stało
wyprzystojniałaś
nie pociągasz nosem
nie jesteś już jak diabeł smutny z urodzenia
wyleczyły się rany
wykąpały deszcze
można jędzę pokochać gdy żyje się jeszcze
Uśmiechu w bólu głowy
uśmiechu w cierpieniu
uśmiechu gdy pieniędzy do jutra nie starczy
uśmiechu gdy dudek rozkłada swój czubek
bliźni przyszedł do kościoła i na bliźnich warczy
uśmiechu kiedy koza stanęła z zachwytu
ksiądz duszpasterz nie straszy bo wyciągnął nogi
kiedy niewierzący modli się po cichu
prezesowi rosną za uszami rogi
kiedy Ewa Adama wyprowadza z raju
ciemno coraz drożej niebo z komarami
uśmiechu Baranku Boży zmiłuj się nad nami
Śmierć miłości potrzebna
jak sól ją utrwala
ukochani umarli są z nami już blisko
w śnie na palcach podchodzą
czytamy ich listy
dopiero po rozstaniu pamięta się wszystko
jak pachniał orzech suszona lawenda
jak wujek kochał ciotkę w pamiętniku
bawił dowcip o kuchni z widokiem na cmentarz
spotkanie we dwoje nad wodą zieloną
w milczeniu to jest wtedy gdy wstydzi się słowo
z pliszką siwą co podgląda na wysokich nóżkach
nad Narwią zwą ją starą panną młodą
Boga się nie udowadnia
Boga się poznaje
po tym że serce pęka i świat nie ustaje
choćby wieś na której można pokochać króliki
życie miłość umniejsza znieważa odbiera
śmierć ocala na zawsze i teraz
Zapomni o mnie ten kto wiersze czyta
zapomni księżyc tajniak
fiskus i kobieta
pies co mą głowę poświęconą lizał
i ten co dał mi liść jeden
oderwany z krzyża
zapomni lipiec sierpień
pamięć niezawodna
mewa śmieszka i kokoszka wodna
każdemu rośnie
nareszcie szczęśliwa
niezapominajka która zapomina
W marcu przylatują zięby
każda nie większa od wróbla
w maju mignie wilga jak w niebieskim fartuszku dziewczynka
w październiku czernieją szpaki
w grudniu kocha
podaje nam ręce
na śmierć grzecznie ubrana choinka
Piszę to co widzę niczego nie zmyślam
żurawiom rosną nogi wciąż szybciej niż skrzydła
kruk buduje dwa gniazda by było na zmianę
olcha czarna liście porzuca zielone
stokrotka ma czasem płatków dziewięćdziesiąt osiem
jak Platon nas kocha każde zwykłe prosię
Niewidzialny mnie niesie jak kurczę niemrawe
psy nie wyją — to znaczy że dziwią się same
późno już czas na pacierz
zapomnij mnie amen
Drzwi zadrżały — kto to?
— śmierć
weszła drobna malutka z kosą jak zapałka
Zdziwienie. Oczy w słup
A ona
— przyszłam po kanarka
Odpychają ciebie
nie chcą być z tobą
mówią źle
obszczekana pani
podrapana za nic
samotności
przytul mnie
Matką mi jesteś
bo matka bezbronna
każdego najpewniej obroni
choćby jednym palcem jak uśmiechem dłoni
zwykłym krzyżykiem zdjętym ze swojego ciała
Królową mi jesteś
gdy panujesz we mnie
gdy grzechy swe wyznam płacząc po kryjomu
uklęknę — zaproszę do siebie
byś tupała na diabła w całym moim domu
Wiara — to ufność na zawsze więc jedna
nadzieja — to czas bez pożegnań
miłość pierwsza — zupełnie jak cielę
bo patrzy w niebo
by zobaczyć ziemię
miłość ostatnia — to przeczucie piękna
Zostały same
naparstek
talerz płytki i głęboki
lusterko po wesołej babci
trzy srebrne widelce
kogut z czerwonej gliny
fotografie chore na serce
mgr dr hab.
jak pawie na grobie
Rzeczy ryczą po tobie
Najgorsze starsze klasy
na lekcji religii
trochę zabawy
trochę Antychrysta
nie zabieraj pytań
pozostaw niepokój
na wiarę śmietnik spada
a taka wciąż czysta
Smutek niewiary
żal długi jak trzy wąsy suma
ktoś bardzo ważny dziś śmieszny
jak kot w butach
nieważny a ważny
odnajdzie się tutaj
Pan Guzik pojął za żonę pannę Pętelkę
po jej śmierci wziął jej siostrę rodzoną
gdy wszyscy zmarli
na grobie pisali
tu leży pan Guzik między Pętelkami
Boże zmiłuj się nad nami
Tu nie trzeba rozumieć
zresztą po co i na co
wczoraj jutro dziś
serce nie do pary
biegnie mocno trzaśnięte
jak czerwone jabłuszko
na krzyż
Baranek biegł na pogrzeb
najwcześniej przed świtaniem
płakała trawa niemrawa że nie mogła ruszyć się sama
lilie białe jak ręce matki omdlałe
róże czerwone jak uszy zawstydzone
nie zdążył już na pogrzeb
wpadł na zmartwychwstanie
grób murowany jak bomba się rozleciał
baranek choć nie zdążył z radości się rozbeczał
Jest w Polsce sześć pór roku
chyba więcej nie ma
przedwiośnie
wiosna
lato
dwie jesienie
jedna ze złotem ucieka
w drugiej kalosz przecieka
i zima
Modlę się do Jezusa w cierniach
w przeziębionej kaplicy
do Jezusa z ludzką migreną
przy krzywej świecy
od Zmartwychwstałego odchodzą
chyba nieskory w potrzebie
czy może taki zrozumieć
któremu dobrze jest w niebie
majestatyczny i chłodny
z marmuru wykuli mu ręce
czy może taki usłyszeć
płaczące nad sobą serce
przyjdą podróżni z Katynia
przed Zmartwychwstałym uklękną
jak ludzki jest ten nieludzki
co trafił do nieba przez piekło
Za wiosnę lato jesień deszcze i zimę
za to co się nie udało
za rozpacz w kratkę
za dziwaczka co zakwita kiedy leje
za to że róże śmieją się kolcami
za to że się marszczy
najpierw ciało potem rozum a na końcu serce
za to że po Annie Jagiellonce
został tylko jeden kubek
za postęp i każdą nowość
co się starzeje jak babcia
za miłość niewzajemną za nic
Bóg zapłać
W marcu pojawia się
gawron
sroka
czajka
puszczyk
czapla
postkomunistka towarzyszka wrona
tylko Boga nie widać
nie chce niewierzących denerwować
Tylko sześć pór roku
a tyle się zmieści
kukułka na wiosnę
czajka co w marcu się zjawia
a w lipcu odleci
buty mokre od deszczu
rak ciemnoniebieski
a potem czerwony
buk gładki obojętny
że się mrówka gniewa
dąb co się zawala
ważka co przetrwała
poziomka za mała żeby się ukłonić
dusza stale zdumiona
wielkim smutkiem ciała
i cisza taka
jak kropka po śmierci
Choćbyś oczy przymknął
w marcu się nie ukryją
sikory łączące się w pary
szpaki jeszcze z żółtym dziobem
makolągwy mniejsze od wróbli
zięby co spadają z południa
z niebieską głową i szyją
Za wszystko dziękuję
za spokój i trwogę
za to, że nie rozumiem
i odejść nie mogę
za to że nas łączą nie poznane ręce
za jedną jeszcze jesień by pokochać więcej
uratuje, otworzy parasol nade mną
posłuszeństwo, co prowadzi w ciemność
Nie godzina — bo to za dużo
kwadransa nawet nie trzeba
jedna chwila prowadzi do nieba
wiosną, latem, jesienią, zimą
Cóż że dokuczył tamten czy ten
we wrześniu
przylatują kawki ze wschodu i północy
dojrzewają orzechy włoskie
zakwita różowy zimowit
świstak zapada w sen
W październiku spadają owoce
grabów, jesionów, klonów
ostatnie kasztany
barwne liście gruszy
buczynowe orzeszki
przeloty wron na południe
młode zęby wilczków
świat rozdawany
Więcej niż wiosna, bo zmarły chrabąszcze
więcej niż lato, bo wyrosły grzyby
więcej niż jesień, bo słońce na niby
więcej niż zima, bo śmierć się zaczyna
miłość większa i mała
wariatka ta sama
Druga jesień — szósta pora roku
złoto płacze przy spadaniu z drzewa
smutek jest jak diabeł
ma swoje stąd dotąd
wszystko jak należy w wymierzonym czasie
łzy się nawet śmieją kiedy są za duże
nie wyj z żalu głuptasie
Dlaczego chciałbyś rozpłakać się w śniegu
cieszyć się nagle
jak gąsior wśród gęsi
deszcz — to swojak rodak od nieba do ziemi
śnieg przychodzi do nas ze świata innego
leczy nerwy za darmo
lepi z ciotki anioła
nie pamięta złego
Zimą przylatują z północy
jemiołuszki, gile, czeczotki
podrzucone sierotki
do Polski ciepłej ciotki
sarny obgryzają kory drzew
w lutym dzięcioł zielony
bawi jak cudzy grzech
Zając bieleje
by nie zginąć w śniegu
żuk zielenieje wśród traw
by śmierć nie dosięgła
latem niebo błękitne dla samego piękna
ile uroku w tym co niepraktyczne
Grudzień choinka
osioł zaszczycony
wół zarozumiały
tylko Bóg się nie wstydzi
że jest taki mały
Po wiośnie lato
po lecie jesień
po jesieni zima umiera
Co z Panem Bogiem?
Jest teraz
Są wiersze krzykliwe siebie pewne
są przemilczane łaski pełne
Herod postraszył
stajnia uboga
ludzkie kłopoty
małego Boga
nawet trzech mędrców
na nic się przyda
bo Bóg tak mały
że go nie widać
śpiewają głosem grubym cienkim
Bóg Wszechmogący, bo tak maleńki
boją się
Kościół nietriumfalny
nie tak jak kiedyś
nieokazały
to Wszechmogący by się uśmiechać
staje się taki nieduży mały
Nie krzyw się
więcej znoś
jesteś samotny
bo jest Ktoś
Mijają lata
ze mnie już tylko kawałek
prawie że mnie nie ma
a tymczasem rośnie rumianek
krwawnik roztarty pachnie jak chryzantema
sowa brwi marszczy
kminek smak obiadu uświęca
prowadzi zakochanych
od kotleta do serca
Błogosławiona Kinga ogromnie się dziwi
i święty Jan Chrzciciel co się na jedną z bab złościł
że są tacy którzy Boga przeproszą
płaczą idą do nieba niosą
niezapominajkę rozgrzeszonej miłości
Nie boję się już kobiet
ascety najchudszego
boję się jeszcze
wszystkiego najlepszego
Wrona nie ma pretensji że jest tylko wroną
gawron zadowolony że został gawronem
może tak go przezwano bo wraca na zimę
zresztą nic gawron nie wie o gawronie
jaskółka się cieszy że fruwa we fraku
sam Bóg jej powycinał widełki w ogonie
zimorodek koślawy piękny niebieski nad wodą
samotny jak samotny co zajął się sobą
kukułka się nie skarży że ma dziób niemocny
że tylko samiec kuka że ma nogi słabe
lecz żaba najszczęśliwsza kiedy kocha żabę
Jezu czemu przychodzisz
ciemno
czarny bocian rąbnął łapą białego
głowa tępa jak drewno
widzisz
jeśli jest noc musi być dzień
jeśli łza uśmiech
jak źle
to i Bóg jest na pewno
Bóg jak myszka zanurzył się w sianie
i do tej pory z bliska z daleka
każdy do siana z nas się uśmiecha
w kołdrach puchowych noc nie przespana
rzuć na bezsennych
garsteczkę siana
Ulewa obmywa ręce twarze grzech
czy nie wiesz o tym czy wiesz
święty Augustyn powiedział
prawdę przynosi deszcz
co brudne staje się czyste
wzdłuż i wszerz
świat grzeszny staje się grzeczny
prawdę przynosi deszcz
Stopy Twe całowała święta Magdalena
ręce — z jednym groszem wdowa uboga
tylko usta samotne nietknięte
Boga dla Boga
Jest taka miłość która nie umiera
choć zakochani od siebie odejdą
zostanie w listach wspomnieniach pamiątkach
w miłych sprzeczkach — Co było dla Adama lepiej
czy Ewa na co dzień — czy jak przedtem żebro
zostanie nie na niby nawet w jednym listku
bzu gdy nie rozumiejąc rozumie się wszystko
choćby że zmartwychwstaną najpierw dni powszednie
wbrew krasce co przysiada na ziemi niechętnie
zostanie przy zabawie i kasztanach w parku
w szczęściu co się jak prawdziwek chowa
pomiędzy śmiercią sekund na zegarku
a przyszłość to przeszłość co znowu od nowa
jest taka miłość która nie umiera
choć zakochani uciekną od siebie
porzucona jak pies samotna
wierna nawet niewiernym na spacerze w niebie
Z Matką Boską jest tak
najpierw bliska najbliższa
jak choinka opłatek gwiazdka
mama, mamusia, matka
potem teologia tłumaczy sercu
że Pan Jezus na pierwszym miejscu
lata biegną samotność wieczność
powracamy do Niej jak dziecko
Co wiesz o cierpieniu
miłości gniewie
o bólu koni pędzonych na wojnę
widzę niebo burzliwe spokojne
a dalej
nie wiem
Pokochać człowieka by stać się samotnym
być przy najbliższym
by znaleźć się dalej
to nic
tak trzeba
bo taka jest droga
właśnie to szczęście
otworzą się oczy
miłości ludzkiej stacyjka uboga
kochać człowieka by zdążyć do Boga
Nie skarż się że mrok ciebie jak kozioł zaskoczył
skoro rośnie świetlik co przemywa oczy
nie nudź — biedne płuca nasze
bo w pobliżu ślaz dziki co łagodzi kaszel
z pięcioma płatkami na krótkim ogonku
zawstydzony jak uczeń co przyszedł po dzwonku
nie męcz że świat szary. Rybitwa wieczorem
biegnie w czarnej czapeczce nad czerwonym dziobem
nie bój się że miłość nadciąga jak burza
skoro Bóg ci anioła wynajął za stróża
Tłumaczył że. do Kościoła należy papież
kardynał lud boży teologów szkoła
i tak się zagapił że nie dostrzegł
że Pan Jezus wszedł do kościoła
W niebie
niepotrzebny zegarek długopis leki w nagłej potrzebie
parasol kapelusz na wieszaku
pieniądze stare i nowe
strach że kochana ciocia upadnie na głowę
ile tu troski o sprawy niepotrzebne w niebie
Zapiał kogut kukuryku
Wstawaj zaraz kanoniku
Ksiądz kanonik z snu się budzi
by rozgrzeszyć podłych ludzi
Niepoliczone pszczoły
wilgi drzewa wśród dróg
prosiaki i anioły
bo nieskończony Bóg
Wiersze o nadziei, miłości i wierze
są jak lilie cięte
a tak długo świeże
Tak wymalować kraskę
dać jej skrzydła niebieskie
ogon prawie czarny
grzbiet jak cynamon brązowy
tylko Bogu samemu przyszło to do głowy
Miała na głowie wianek z bławatków,
welon, suknię jak z dziewiętnastowiecznej powieści.
Tylko się pomyliła i powiedziała:
„że cię nie dopuszczę aż do śmierci”.
Wiersze często przez krytyków wielkich przemilczane
znajduję jak poziomki
całuję jak ranę
Skarżył się że czas ucieka
że się starzeje
pocieszył się że Tycjan żył sto lat
i umarł na cholerę
ks. Tadeuszowi Bachowi
Proszę o mszę w mojej intencji
latem zimą jesienią wiosną
świętą to znaczy cichą
nie za głośną
taką w sam raz
po której łzy
jak boże krówki
po grzechach mych rosną
Samotność — to droga do Boga
najkrócej prosta szczęśliwa
nareszcie nikt nie przeszkadza
sobą nie zakrywa
Ty co uciekałeś do Egiptu
gdy Herod krzyczał wszędzie
rozumiesz nasze polskie
jakoś to będzie
Modlę się o miłość
prawdziwą co się nie zmieni
taką co przyjdzie od razu
bez nadziei
Uśmiech to obowiązek chrześcijański
chyba inaczej
to anioł ochroniarz
co wyciąga za prawą i lewą nogawkę z rozpaczy
Samotność pośród ludzi
podrapana droga
telefon jak ryba śnięta
skrzynka na listy dla serca pułapka
może pies cię pocieszy siwym już ogonem
jarzębina do ust zbliży swe usta czerwone
inna
jęk na okrągło
samotność bez Boga
O mój Jezu budzą mnie nad ranem
Twe oczy kochające niekochane
nie chcę bliskich najbliższych sam zostanę
gdy Twe serce kochające niekochane
weź me życie udane nieudane
w Twoje ręce kochające niekochane
Nie lubią proszków
przy aspirynie się krzywią
czekają na miłość dobroć
powrót ojca i matki
tak jak w dzieciństwie
wszystkiemu się dziwią
cieszą się gwiazdką choinką
zimą tęsknią do wiosny
Starty — to dzieci które za szybko urosły
Drogiemu Księdzu Waldemarowi Wojdeckiemu
z podziękowaniem za wydanie
„Nie przyszedłem pana nawracać”
Matko z Leszna święta Matko Leśna
nasze stare lasy pamiętasz
rydze, gąski żółte, jagody
lepszy pasztet z zająca na święta
kuny, rysie, jelenie, wilki
barwną kraskę — szarego wróbla
przyjaciela parafian i puszczy
księdza Mikołaja Żubra
tu się modlił Twej oddał opiece
Kampinos, Zaborów, Borzęcin
Leszno, miejscowych ludzi
stare drzewa świętej pamięci
lud pokochał Twojego Jezusa
Twoje oczy jak sarny brązowe
tu przetrwałaś choć wkoło płakało
biedne wierne Powstanie Styczniowe
przeminęło, odeszło, uciekło
drży ze wzruszenia Leszno, niebo, ziemia
tylko sercem z nami zostałaś
chociaż żubra żadnego już nie ma
tylko obraz Twój wisi w kościele
nasza radość, nadzieja, rana
Matko z Leszna, Najświętsza Leśna
Parafianko nasza kochana
Bądź z nami na co dzień
jak las wróbel biedronka trawa
Matko Boska z parafii Leszno
nasza Pani Łaskawa.
Na Twym starym obrazie
dawna Polska się budzi
wyciągasz ręce do króla
do chłopa co się trudził.
Do księży rycerzy kupców
wszystkich mieszczan
Matko Boska tutejsza
Parafianko z Leszna.
Nie ma króla rycerzy
Świętych grubo za mało
lecz Twe serce z grzesznikiem każdym
w Lesznie pozostało.
Święty Antoni z Leszna
lepszy niż dobre sny
Dzieciątko Jezus i lilie
anioł trzyma nie Ty
Może Ci trochę przykro
lecz wolne ręce masz
ufny w Twoim Lesznie
ogarniaj wszystkich nas
Jezu przybity w kościele
przy ławce z której wstała grubsza pani
przy suchym renciście
co mógłby grać Ave Maria na swoich kościach
wpadł trzmiel
i nie wie
że grzech Ciebie boli jak główka gwoździa
Jest miłość zawsze dla dwojga
znana jak szwagier stary
szukają się odnajdują
patrzą w oczu niebieskie migdały
przychodzę do Ciebie klękam
jak jeden but nie do pary
Zacznij od Zmartwychwstania
od pustego grobu
od Matki Boskiej Radosnej
wtedy nawet krzyż ucieszy
jak perkoz dwuczuby na wiosnę
anioł sam wytłumaczy jak trzeba
choć doktoratu z teologii nie ma
grzech ciężki staje się lekki
gdy się jak świntuch rozpłacze
— nie róbcie beksy ze mnie
mówi Matka Boska
to kiedyś
teraz inaczej
zacznij od pustego grobu
od słońca
ewangelie czyta się jak hebrajskie litery
od końca
Uczę Cię czytać litery
psalmy tłumaczę jak sny
chodzę jak mrówka po Biblii
nikt nie wie więcej niż Ty
— Co z tej deski będzie?
— Może domek dla szpaka
półka
stolik w ogrodzie.
To nie wszystko —
zostanie
zwykły krzyżyk na co dzień
Nie malujcie go bez uśmiechu
chudego jakby zjadł szarańczy ostatki
przecież w dniu Nawiedzenia
podskoczył z radości w łonie matki
Matka Boska Góralska
nad kołyską Mu śpiewa
baran biegnie po górach
bo tęskni do Nieba
Przychodzi
Bolesna
tak po cichu
jakby się nic nie stało
mówi do mnie— głuptasie
chcesz dać wszystko
— za mało
Matko Boska Złotozielona
proszę Cię z serca całego
żeby nie zabrakło w ogrodzie
koperku zielonego
Matko Boska Błękitna
nie tylko o świcie
niebieski modry lazurowy
granatowy
Ile kolorów w błękicie
Anioł na wszystkim zagra
nawet na szarotce, babiego lata nitkach
kiedy tęskni za Polską
gra na góralskich skrzypkach
Padają miasta, inny świat
mijają wieki całe
Aniele Stróżu strzeż nam gór
niech będą wciąż te same
Msza Święta czwartek piątek
tłum ryczał groźne straże
Weronika przybiegła — dał jej
swój prymicyjny obrazek
Święta Doroto ogrodniczko
z grabiami i konewką
nakarm serce co schudło z miłości
buraczkami, kalafiorem, rzodkiewką
Święty Kazimierzu królewiczu
pojednaj zwaśnione narody
proś o zgodę Najświętszą Maryję
po polsku
po litewsku
po łacinie
módl się za nami
i wszystkimi Jagiellonami
Święty Walenty
co ustawiasz ludzi do pary
patronie zakochanych
młodych, średnich i starych
Święta Bernadetta
Matkę Boską spotkała
Na cudownych obrazach
takiej nie widziała
Ze słynnych mozaik raweńskich
święta Krystyno, Krysieńko
najładniej Cię na wsi malują
zmęczoną ręką
Święty Wojciech Polski pilnuje
nawet bocian biało–czerwony
w dniu imienin Jemu salutuje
Wiatr od morza
kroniki stare
wiedzą jak zginąłeś za wiarę
Święty Jerzy na koniu
z ciupagą
w góralskim kożuchu
podnieś chuderlaków na duchu
Święty Florianie
proszę wołam
ugaś serce co wybucha jak pożar
niech kocha wśród gór i dolin
równie szybko jak powoli
Święta Zofio z trzema córkami
Wiarą Nadzieją Miłością
Módl się za nami
Święty Pawle nie odchodź daleko
nie porzucaj nas
pozostań blisko
jeszcze raz w liście nam napisz
o miłości co przetrwa wszystko
Święty Antoni, święty Antoni
rentę zgubiłam pod—miedzą.
Oj, co to będzie, oj, co to będzie!
„Wstyd, że tak mało” — powiedzą.
Rozgrzeszyłeś ze wszystkiego
pozwól że wesoło poskaczę
a to łkanie co pozostało w domu
to nie ja —
to radość płacze
Mówił — Módl się i pracuj
polecenie na wszystkie dni
powtórz i pomyśl sobie
jak ważne jest właśnie to „i”
Święta Kinga królewna węgierska
w Starym Sączu jak róża zakwitła
trzy razy Tatarzy grozili
odeszli między straszydła
dzięki niej nie tylko w Wieliczce
mamy sól w każdej solniczce
Nosili małego Jezusa na rękach
różni święci, Matka Boża wzruszona
Ty jeden — na ramionach
Żeby mamusia budziła co rano
żeby ustawiała kubek mleka na stole
żeby tatuś nie wracał zmęczony
żadna pani nie straszyła w szkole
żeby w albumach niemodne ciotki ożyły
modlę się do Najświętszej Rodziny
Święty Michale Archaniele
z mieczem trąbą tarczą ciężką
prowadź duszę do Nieba
zwyczajną polną ścieżką
Niewidoma święta Cecylio
nie ma rozpaczy
jest muzyka
co po ciemku
Boga zobaczy
Święty Marcinie co z biedakiem zmarzniętym
podzieliłeś się płaszczem
Ulewa wiatr femme fatale
kapało po brodzie
jak dobrze rozdać serce
przy paskudnej pogodzie
O Katarzyno święta
w dniu Twych imienin
dziewczęta
wosk leją, od wieków wróżą
dobrze się w niebie postaraj
by każda tęga cienka
duża średnia mała
miała męża górala
Święty Andrzeju rybaków patronie
nie myśl o karpiach płotkach szczupakach
lecz o grzeszniku co tonie
Barbara po wodzie
Boże Narodzenie po lodzie
raz tak raz co innego
na święta biegną razem
jednakowo klękają
kropla deszczu
i gwiazdka śniegu
Homilie jak ciężkie indyki
jakby ktoś przyszedł
porozmawiać z nikim
Jezus na śmierć rozebrany
bosy
prosi o słowa świeże
wilgotne od rosy
Nie uwierzą że kiedyś chodziłem po płocie
liczyłem ropuchy
wierzgałem jak źrebię
kochałem dwa psy
jeża i samego siebie
w dni powszednie święta
świadkowie odeszli pogrzeb po pogrzebie
samotność — bo mnie dzieckiem tu nikt nie pamięta
dobrze że zamiast dziadka widzą dziecko w niebie
Dzień dobry krzyżu święty
bo dzień się zaczyna
dobrego popołudnia
bo sroka nad głową
dobry wieczór
bo serce zgłupiało na nowo
dobranoc
bo rozpacz ugryzła się w ogon
To dla was
kwitną wrzosy
śpią maślaki życzliwe
ku wam biegnie kokotka stokrotka
święte listy niewierne
już na zawsze
niepewne
ile lat żeby wiedzieć
w głowę stuknąć powiedzieć
miłości nieszczęśliwe
szczęśliwe
Skąd ta tęsknota za najdalszą stroną
jeśli wron dwieście za następną wroną
za panią co przede mną ucieka
tak ludzką bogobojną że na innych czeka
za Bogiem który stale przez śnieg się uśmiecha
gdzie jest w nas miejsce na tę nieskończoność
Dokąd prowadzą nie poznane ręce
samotność na dzień dobry
deszcz kapuśniaczek nawet nie ulewa
grzech miłości i smutek że miłości nie ma
pani co wyszła za mąż i zaraz wróciła
doktorze zamyślony nad nerkami sercem
chwała Bogu że śmierć jest
by wiedzieć coś więcej
Figurę wyrzucono z kościoła bo brzydka
biedronka siedmiokropka przy niej
skarżypytka
narzeka
nikt wyrzuconej nie współczuje
nikt się nie rozczula
chociaż nawet wśród świętych w niebie
zdarza się brzydula
Niestały niezgrabny
jak mamut na balu
staromodny
grzeszny
tylko śmiech uratuje
żebym nie był śmieszny
Jodły nie szumią nigdy na gór szczycie
jodła rośnie niżej nie myl jej ze świerkiem
leszczyno którą pioruny omijają wielkie
brzozo sadzona przy grobie od północnej strony
byś płakała nad zmarłym nie skrywając słońca
— wysechł dziadek jak miotła nasz byczek za młodu
grabie co deszcz jak z prysznica pijesz
jaworze zakochanym cierpliwy do końca
ktoś wyrył na twej korze me serce niczyje
Żabia Wólka, sierpień 1996
Uciec od miłości
na chwilę
na sto lat
na zawsze
nie tak łatwo
kiedy serce otworzy paszczę
Umarli w snach się jawią tylko o dwóch porach
nocą
— wtedy zawsze się obudzisz
i nad ranem aby świeżo zapamiętać
zmarli zawsze żywi przychodzą do ludzi
Jest miłość jak się patrzy
razem z czcigodną Klarą poświęcona
i jest bez piątej klepki
niewinna ogromna
tłumaczy nieprzytomnych
Święta Nieprzytomna
Jest taki uśmiech co mieszka w rozpaczy
bo gdy widzisz zbyt czarno to często inaczej
niekiedy w smutku jak drozd ci zaśpiewa
— twej miłości zranionej Bóg łaknie jak chleba
nieszczęście nie—nieszczęście jeśli szczęścia nie ma
jest uśmiech co się nawet na cmentarzu kryje
każdy świętej pamięci umiera więc żyje
cóż że go nie widzisz powraca do domu
siada przy stole czyta lampę świeci
czasem w bamboszach by nas nie obudzić
tylko śmierć umie ludzi przybliżyć do ludzi
nic dziwnego przecież tak to bywa
z nieba się tęskni zawsze po kryjomu
choćby królikom mlecze przed rosą pozrywać
ciotkę z gotówką przy sobie zatrzymać
uśmiech czasem się modli po prostu — mój Boże
tu gdzie miłość odchodzi lecz jej nie ubywa
ci co się kochają cierpią gdy są razem
uśmiech i z cytryną uśmiechnąć się może
narzekasz że świat surowy jak grzyb niejadalny
a w świecie stale uśmiech niewidzialny
Lecą lata a ja jak wtedy
niemoralny bo morały prawię
błagam Ciebie przyjdź
stań jak zielarz
co przed zimą zasłania dziurawiec
gotów z piekła wyciągnąć
za serdeczny palec
Ubożuchna rzewna
mogiła bez pomnika
majestatu pełna
przyszedł pan
zdjął kapelusz
jak chory w aptece
i zarżnął święty nastrój
ustawiając świece
Kucyk pocieszy za krótkim ogonem
jarzębina do ust zbliży swe usta czerwone
rozum na głowie stanie i uklęknie krowa
wszystko bez Boga prowadzi do Boga
Wzruszenie — to czasu przemijanie
był dom ale już go nie ma
znikły świętej pamięci gęsi kaczki drzewa
fotel na ganku
strzelba co drażniła wyżła
pani co miała przyjść kwadrans po trzeciej lecz nie przyszła
liście brzozy co jesienią żółkną zawsze pierwsze
bardzo starych poetów nieczytane wiersze
portret nieznośnej babki milutki jak trzeba
liść chrzanu pamiątka u siebie pieczonego chleba
chłopiec co wyznał miłość i zginął na wojnie
tak kochał że z nosem urwanym umierał spokojnie
szczęście — to przemijanie nam też zniknąć trzeba
Ratuje od rozpaczy woły składane w ofierze
cielaka co na ołtarz śmierć w ogonie wlecze
wróble co rozgłaszają dowcipy po świecie
kozę co odchodzi śmieszna byle jaka
choćby święty Roch w rzeźni się rozpłakał
odsuwa żabę gdy się bocian zbliża
cały w ranach Baranek przybity do krzyża
Dwa serca złączone
klucz wrzucony w morze
nikt nas nie rozłączy
tylko Ty o Boże —
kto ten wiersz ułożył
poeta nieznany
nie podpisał że pisał
w świętej niepamięci
mój niezapomniany
Przyszedł pan od seksu
tłumaczył nim zacznę
są rzeczy bardziej łakome niż smaczne
Tych co się kochają
rozdziera samotność
zawsze wielka kiedy wydaje się mała
samotność duszy
i nieśmiałość ciała
tak miłości strzegą
poza nami ręce
jeżeli kochasz
mniej to zawsze więcej
Tu gdzie ludzie i zwierzęta
odchodzą najprościej
cierpienie tak czyste że bliskie radości
tyle lat ucieka
i przyjaciół tylu
— weź mordkę mego serca
i do ran swych przyłóż
Niech się twój nos nie krzywi
otworzą się oczy
w lewym uchu zadzwoni bo to dobrze wróży
niech się twoje usta do nas roześmieją
większa niż hipopotam
najmniejsza nadziejo
Bach Chopin Mozart
o Matko Najświętsza
jest jeszcze cisza
od muzyki większa
Deszcz jesienny co pada długo pomalutku
nie wyspowiadany grzech naszego smutku
Miłość samego siebie
od czwartej rano
piątej szóstej siódmej dziesiątej
i jeszcze
jak piersi na wierzchu
żal po samym sobie
jak lament po wieprzu
Tu leży pani co lat 97 miała
jak trudno się wygrzebać ze swojego ciała
Wiara przy wierze
nadzieja przy nadziei
jak skowronek poważny i śmieszny
za mały w przestworzach
tylko miłość jak morze
od morza do morza
Gdybym wiedział wszystko
wiara niepotrzebna
za drzwiami by stała
zostałby jak baran
tylko smutek ciała
Odpoczną listy
stale przerzucane
fotografie brane do rąk
jak kochane ciało
telefon się odszczeknie
— alem się namęczył
spokój po sercu
które bić przestało
Milknie słowik
flet puzon głośne
jak bęben nazwiska
gdy przyjdzie cierpieniu
przyglądać się z bliska
Podaj mi rękę z gwoździami pośrodku
zanurz me usta
w pierwszej miłości
przywróć jak zęby mleczne
skrupuły czystości
Święty Bartłomieju
od modlitwy odchodzę
brak mi tchu
zdycham
naucz mnie modlić się
tak jak się oddycha
Mam tylko dwie modlitwy
i już nie odmienię
psalm grzesznika
i Matki Bożej dziękczynienie
święty Jan się nie dziwi
Tomasz nie oniemiał
płacz — bo grzeszę
zachwyt — że Bóg dał mnie siebie
żebrak
już po zawale
na kredyt do nieba
mam dwie modlitwy
dwa kawałki chleba
Bogu nie potrzeba
dowodów doktoratów tez
Bogu tak jak miłości wystarczy że jest
Tu leżą starego kawalera kości
co za długo studiował traktat o miłości
Koniku polny
od nieważnych wierszy
naucz mnie od małego być mniejszym
Powiesił się bo myślał że już nic nie będzie
patrzy a tu święci tłoczą się w ogonku
znowu dudki wykrzywione czajki
mamusie lub inaczej niezapominajki
śmierć to nie dziura tylko życie dalej
chciał uciec od wszystkiego a wszystko zostało
stół talerz łyżki tuż przy barszczu rzepka
spokój jakby tego lata powiodły się pszczoły
pani co w późnym wieku nie straciła cnoty
(wciąż dwie samotności bronią się nawzajem)
świeci jak lichtarzyk solidnej roboty
jeszcze obłoki gołe podfruwajki
Anioł Stróż zaczął mówić w tej podniosłej chwili
— mój synku powieszony aleś się pomylił
Nie zasługuję na noc spokojną
na kapelę świerszczy smutną pogodną
na fotografię z żabą przystojną
znów wojny przesuwa się cień
— Panie nie jestem godzien
by uśpił mnie sen
Byk zmęczony wieczorem chyli łeb ku wodzie
tak pisał Wiktor Hugo
powtarzam na co dzień
uczę swoich wiernych głęboko wzruszony
zanurzać choćby łapę do wody święconej
Jowisz
nie dla mnie przecież za wysoko
zwiędnie urok mlecza gdy zerwiemy mlecz
chcemy zatrzymać za nogę przyłapać
piękno uczy że nie można mieć
Żył lat mało wiele
serce złotoszczere
cudownie uzdrowiony
umarł na cholerę
Te co na wigilię na nosie nam stają
te co nam na Wielkanoc z Barankiem merdają
nas paskudnych grzeszników
łzy świąteczne zbawią
blisko zupy grzybowej polędwicy jajka
moje łzy od choinki i te od Baranka
Nie wiem kto to napisał
dokładnie nie powiem
nazwiska mądrych nikną
jak upał deszcz susza
pani zakochana w swej starości śmieszy
stary pan zakochany nawet świętych wzrusza
Ciesz się że ze szczęścia chudnie każde szczęście
jeśli chcesz większego
to kopnie cię mniejsze
Tu leży trzydziestoletnia żona
Julia Justa
która 27 kwietnia
po raz pierwszy zamknęła usta
Mąż
Płakał las
pietruszka co pod śniegiem przetrwała zimę
perz jak młode żyto
pliszka co pod Twoją obronę schowała swój ogonek
źdźbło co chciałoby być niczym żeby być kimś
jeż kręcił jak zawsze chłodnym nosem
denerwowała się ziemia
że macierzankę ścinają w czasie kwitnienia
Słowik górniczek
co niesie dwa czubki zadarte do góry
i miłość swą spisuje na liściu czerwonym
zaspany ślepowron
z białym włosem z tyłu głowy
sikora z żółtą piersią
w niebieskim berecie
sowa uszata od puchacza o połowę mniejsza
wróbel co skacze jak na cudzej nodze
uczą mnie być nieważnym
nic ich nie obchodzę
Sekundy lecą na łeb i na szyję
minuty wyruszają w podróż niebezpieczną
godziny przemijają jak lipiec i sierpień
a wszystko po to
by u Boga
choć kawalerkę wynająć na wieczność
Modlę się o to co wciąż niemożliwe
jakbym szukał jednej śliwki w zbożu
nawymyślał mi proboszcz
— kto dziś wiersze pisze
lecz pocieszył sam Jezus chodzący po morzu
Listopad cmentarz pusty
deszczu zimna lura
— to straszne — ktoś mówi
przestać kochać zmarłego dlatego że umarł
Wystawiają miłość
lekceważą litość
a ja mówię zlituj się nade mną
odpychana przez ludzi
przez mocnych wydrwiona
właśnie zbawić mnie może
nawet litość Twoja
Radości byle jakie
podwyżki ubogie
ciemność co nos do nosa drugiego przybliża
narzeczeni bez jutra
jak dwie ręce krzyża
nieszczęście jak szczęście po ciężkiej chorobie
— to nie — mówię do serca
— wyruszamy w drogę
W śpiewie łabędzim
patos udawanie
wolę prawdziwe śmieszne
spóźnione kukanie
Po wiersz tak prosty że każdy zrozumie
po krzyżyk zwykły wystrugany z drzewa
po wiarę już pewną bo dowodów nie ma
po szczęście bez rozgłosu pieniędzy chleba
biedroneczko leć do nieba
Tyle jest w Tobie
nasze polskie oczy
wiara matki uśmiech cierpienia
i taki zwykły nie za modny dzwonek
tak zagłuszany że budzi sumienia
Ręce Jezusa,
przez Piłata skazane, jeszcze nie skaleczone,
jeszcze nie związane
— módlcie się za nami.
Ręce Jezusa,
podejmujące ciężki krzyż
— zmiłujcie się nad nami.
Ręce Jezusa,
słabnące pod ciężarem krzyża
— zmiłujcie się nad nami.
Ręce Jezusa,
których Jezus nie mógł wyciągnąć do Matki,
bo były obarczone krzyżem
— zmiłujcie się nad nami.
Ręce Jezusa,
tak krótko przez Cyrenejczyka podtrzymywane
— zmiłujcie się nad nami.
Ręce Jezusa
tak dyskretne, że nie odbite na chuście Weroniki
— zmiłujcie się nad nami.
Ręce Jezusa,
omdlałe pod ciężarem krzyża
— zmiłujcie się nad nami.
Ręce Jezusa
nie załamane, chociaż kobiety ręce załamywały
— zmiłujcie się nad nami.
Ręce Jezusa
w prochu ziemi przy trzecim upadku
— zmiłujcie się nad nami.
Ręce Jezusa
obdarte
— zmiłujcie się nad nami.
Ręce Jezusa,
młotkiem do krzyża przybijane
— zmiłujcie się nad nami.
Ręce Jezusa,
na których zawisło ciało konające na krzyżu
— zmiłujcie się nad nami.
Ręce Jezusa,
któreście udźwignęły ciężar powołania
— zmiłujcie się nad nami.
Ręce Jezusa,
które błogosławicie nas po zmartwychwstaniu
— zmiłujcie się nad nami.
Całujemy Twe ręce i stopy, Panie,
żeś przez mękę swoją świat odkupić raczył. Amen.
Było po śmierci
świat stał się biały
jak na rozpacze lek
wszystkie me grzechy się rozpłakały
i ucałował śnieg
Polubić życie takie sobie słabe
miało być wielkie a przebiegło małe
rozumie je jeszcze bliski kochany
Bóg wszechmogący zbity nieudany
Ile ważnego w tym co nieważne
ile potrzebnego w tym co niepotrzebne
ile uśmiechu w tym co niewesołe
ile odwagi być na krzyżu nagim
Matka Boska samobójcy tłumaczy:
— Nie wyskakuj za prędko z rozpaczy
Stuk puk do nieba
— Kto to?
— To ja.
Noc
Święci już śpią na błękitnej trawce
Za humor i trumienkę mam chrapkę
Pocałować księdza Bakę w łapkę.
Dominice Smaszcz na dziewiąte urodziny
Przyszedł osiołek z Niedzieli Palmowej
trącił mnie nosem
pytał oczami
— Osiołku — mówię — podaj mi łapę
byśmy z radości razem płakali
Tłumaczył: — Jezus tłum dookoła
pod kopytkami przy palmie palma
— Osiołku — mówię — nie wiem co dalej
bo mi łza twoja do gardła spadła
Ksiądz i osiołek klękają razem
palmy jak oczy w słońcu się złocą
potem umilkną
uszy swe stulą
jak dwa osiołki przed Wielkanocą
Miłość i rozpacz
miłość i samotność
miłość jamnik co zdechł
chciałeś się wieszać
ale ratują
łzy nie za mądre i śmiech
Pogodzić się z deszczem co kapie
z grypą co za nos cię przyłapie
z bykiem krową krówką
z przenajświętszą gotówką
z wierszem słabym z serca szczerego
z teologiem co nie wie dlaczego
Nareszcie się ożenił
i zrozumiał wszystko
miłość — to co głaszcze
i daje po pysku
Marudzą że samotność dziura nie ma nikogo
Komunia święta to miejsce
gdzie można spotkać się z Tobą
Wciąż się denerwujemy
o nic tyle hałasu
rozdarty na przeszłość i przyszłość
święty spokój czasu
Co to jest para wodna?
Tylko umysł dziecka
jak źrebak szybki
odpowiedział od razu:
— Dwie małe rybki
W świecie przemądrzałym
jak w obórce bez okna
chodzi tam i z powrotem
moja wiara samotna
czujna jak babcia
czasem trąbi do ucha
gdyby starczyło wiedzieć
byłaby tylko Nauka
choćbyś jak paw wrzeszczał
niemądry dumny ładny
kochać — to być po prostu
wszechmogącym bezradnym
Mówią że wiersz zbyt sentymentalny
że słowa się nie dziwią bo się głupio tulą
— Mój ty piesku mój kotku mój szczypiorku — mówią
lecz Bóg wynalazł humor by ocalić czułość
Słoniu kaczko żyrafo jałówko niewinna
mówią że śmierć po ludzi przyjdzie całkiem inna
lecz ja po miłości ostatniej chorobie
chciałbym mieć z aniołami
choć kozę przy sobie
Dlaczego sójka uciekła i nie uciekła
dlaczego komar przylatuje z piekła
dlaczego wysoko księżyc niemowa
a poniżej brzęczy teściowa
dlaczego w czerwcu nietoperze
dlaczego łza jedynaczką być nie umie
wszystko żeby pokochać — nie rozumieć
— Nie dostrzegałem wilgi bzu orzechów liści
obcy był mi wróbel wszędobylski
patrzyłem tylko w siebie jak w psałterz rozdarty
nazwisko mnie przygniotło — jęczał Sęp Szarzyński
Inaczej Kochanowski:
jak na barwnej łące
nosił w nazwisku miłość
pszczoły lipę słońce
Malowałem niebo złote
ekologiczne zielone
jak leszczyna co ma dużo owoców — czerwone
wielobarwne jak koguty wiejskie
a tu niebo jak niebo niebieskie
Patrzę Jezus na brzegu
wydawał się łatwy
taki do serca na co dzień
Mówił: — Przyjdź
czekam
tylko nie licz na cuda
do mnie się idzie przez ogień
Rozpoczynam od głowy
już nie pytam czy boli
śmierć nie znosi takich pytań bo po co
włosy teraz odgarniam spod za ciężkiej korony
co jak owce czarne się tłoczą
potem ciernie wyjmuję
po kolei całuję
liczę na głos pierwszy drugi trzeci
groźne zajadłe teraz smutne zabawne
jak czerwone kredki dla dzieci
teraz łzę zdejmuję Mu z twarzy
tę ostatnią co ostygła i parzy
wreszcie z gwoździ wyrywam nogi ręce
dalej nie wiem co dalej
choćby świat się zawalił modlę się do serca o serce
Ten pocałunek musiał się rozpłakać
nie mogło być inaczej
Święty Augustyn mówi
że grzech idzie do nieba gdy płacze
Matko Najświętsza co się nie gorszysz
gdy mówię od rzeczy
ten pocałunek do dziś niebo porusza
tak beczy
Ilu ludzi przybiegło do rzeki,
ilu się razem kąpało!
Czy tylko chcieli umyć uszy,
ręce, dwie nogi, ciało?
Czy tylko chcieli umyć plecy,
włosy, szyje, zęby?
Czy wszyscy chórem wołali:
— Święty Janie, umyj nam gęby,
podbródki, chudszym wystające żebra
wodą błyszczącą w słońcu,
jakby była ze srebra!?
Tylu ludzi zbiegło się do rzeki,
podchodzili jak gęsi do wody.
Może chcieli bez szamponu,
bo taniej, na święta umyć brody?
Tym, co teraz powiem,
wszystkich wzruszę:
chcieli kąpać nie tylko ciało,
ale także zaniedbane dusze.
Nagle Jezus w rzece przystanął,
wśród brudasów, jasny jak anioł.
Kiedy przyjdzie kąpać się w rzece,
miednicy, łazience, jeziorze,
Ty, który mówisz wprost z nieba,
obmyj nam serca, Boże.
A serce pamiętać każde musi,
by nie dokuczać mamusi.
Nazywają cię brzydulą
uciekają w te pędy po kolei
biorę ciebie na ręce
jak królika na szczęście
śmierci — chwilo największej nadziei
Pierwsza Komunia z białą kokardą
jak w śniegu z ogonem ptak
ufaj jak chłopiec z buzią otwartą
Bogu się mówi — tak
Nie rycz jak osioł nie drżyj jak żaba
wytrwaj choć nie wiesz jak
choćby się cały Kościół zawalił
Bogu się mówi — tak
Miłość zerwaną znieś jak gorączkę
z chusteczką do nosa w łzach
święte cierpienie pocałuj w rączkę
Bogu się mówi — tak
Nie chcę z poduszką krzesełka
pieca łopatki wiaderka
zegarka pieniędzy kuferka
Szekspira szafy sweterka
skarbonki trąbki pudełka
domu co stał się już duchem
lecz przywróć mi święty Antoni
mój kubek z jednym uchem
Ile trzeba rzeczy porzucić,
od ilu zajęć się oderwać,
odłożyć czytaną książkę,
zostawić w domu wierne psisko,
przerwać rozmowę z koleżanką —
gdy zegarek na Mszę woła,
trzeba porzucić dla niej wszystko.
Choćby się nosem kręciło, na babcię pyskowało,
szczęście zawsze ogromne, gdy lat jeszcze mało.
Jaka to łaska ogromna
żyć jak struś w Polsce nieznany,
nigdy nie zaznać szczęścia,
nigdy nie być lubianym.
Mieć twarz nieśmiałą, brzydką,
chodzić jak chodzą łamagi,
cieszyć się, że nawet garbate
nie zwrócą na mnie uwagi.
Popatrzeć jak kasztan pęka
wesołą bombą w ogródku,
radować się w dniu imienin,
że nikt nie przyleciał z laurką.
Pozostać osiołkiem w pracy,
usta mieć nie kochane
i zabrać ze sobą na urlop
serce kopnięte przez panie.
Po dzwonku idźcie, chłopcy, w świat
i wy, dojrzałe damy,
choć mnie, waszemu księdzu, łzy
znów tłoczą się jak chamy.
Z dziewcząt swych będę zawsze rad,
chłopcami zachwycony —
choć czas podziobie wszystkich nas
jak indyk rozżalony.
Ulicą będę sobie szedł —
cichutko rozważając:
Jeszcze pięć lat, nie pozna mnie,
dorosła panna Zając.
Bdurska Basia, Kowalewska,
warczące na mnie jak na pieska,
Zawadzki pełen animuszu,
zawsze w wesołym kapeluszu.
W gorzką niepamięć wpadnie ksiądz
z dziennikiem, dzwonkiem, szkołą —
lecz może lepiej niźli ja
przypomni Bogu znowu
woźny, choć czasem widzi źle,
może odnajdzie pod zegarem
rekolekcyjną starą łzę,
miłość, co jak dwa żubry beczy —
wiele nieważnych ważnych rzeczy,
śmierć, co uciszy nam nazwisko,
o Bogu nam przypomni wszystko.
Żegnajcie. Pora już,
jak marchew najzwyklejsza
Bóg będzie dla was rósł,
a ja się będę zmniejszał.
I spadnę wreszcie w szary kąt,
tak jak parasol to umie
lub pies z rodzinnej fotografii,
co zaczął wyć w albumie.
Czemu papuga nimfa kołysze się jak pelikan?
Czemu złota rybka ma wypukłe oczy?
Czemu bocian dwóch nóg razem nie zamoczy?
Czemu kura chodząc rysuje krzyżyki na ziemi?
Pośród wielu tajemnic na świecie dokoła
mniej wiemy o zwierzętach niźli o aniołach.
Choćby kopnęła kaczka
końcem świata straszyło
zawsze w ramionach Ojca
było nie było
Nie bójcie się ponuracy
nie płaczcie w łóżkach mazgaje
tyko miłość udana
co się nie udaje
W niebie nie ma komputerów
postęp nie popędza —
wszystko po staremu
ta sama kapliczka serca
Była sobie pani bardzo postępowa.
Uważała, że jest mądrzejsza niż szkoła.
— Nie bądź naiwny — mówiła:
W diabła i anioła nigdy nie wierzyła.
Tymczasem w jej mieszkaniu, niemal co godzina,
chyba diabeł i anioł wciąż się przypominał.
Telewizor — jak dwóch ciężkich diabłów —
ryczał nieprzyzwoicie i na całe gardło.
Pokazywał wojny, ciotki poduszone,
migał jakby diabeł podpisał ogonem.
Zdarzała się awantura. A kłótnia zajadła
to dowód, że ktoś na urodziny pozapraszał diabła.
Była także mamusia jak najczystsza róża
(mamusia wciąż podobna do Anioła Stróża
tylko bez skrzydeł. Skrzydła przeszkadzają
mamusiom, które piorą, szyją, zamiatają).
Był także staruszek. W piątek nie zjadł szynki,
tylko owies — jak źrebak. I śpiewał Godzinki.
Była sobie pani bardzo postępowa.
— Nie bądź naiwny — każdemu mówiła.
W diabła i anioła nigdy nie wierzyła.
Tymczasem w jej mieszkaniu dokładnie z zachwytem
anioł bawił się skrzydłem, a diabeł kopytem.
Znów obgadują ciebie owieczko
od rana,
że na swych czterech czarnych kopytkach
zbiegłaś od Pana.
Lecz On cię kocha,
nie widzi winy.
Siostrzyczko nasza jak gąsko biała
na imieniny.
Na pewno anioł przystojny jak malowanka,
lecz ty, owieczko, jesteś rozsądna,
wolisz baranka.
Pan Jezus nagle jeszcze jaśniejszy,
pod gwiazdą królów trzech.
Mamusia czujna jak strażak,
kiedy usypia mnie śnieg.
Podziękuj za cierpienie
czy umiesz czy nie umiesz
bez niego nigdy nie wiesz
ile miłość kosztuje
Moja wina, moje winy,
obskubały mnie dziewczyny.
Dziękuję, ci tatusiu, za pierścień, sandały,
za płaszcz, którym się jak żaglem owinę,
za niebo w oczach twoich
i cielęcinę.
Przepraszam cię, tatusiu, że się tak wściekałem
na brata naiwniaka,
którego dziewczynki obskubały jak kurczaka.
Bez nowego płaszcza, sandałów, pierścionka,
cierpię jak pies bez ogonka.
Bronkowi Chodorowskiemu
Ławki tablica kreda
łza jak diabeł się kręci
Szukam nawet kawałka
mej szkoły świętej pamięci
Matko Tereso z Kalkuty
biało—niebieska
bliższa
bo w niebie już mieszkasz
z trądem
jędzą chorobą
nikt nie jest samotny z tobą
Przybiegł w Wielki Piątek
jak wszyscy
i tak sobie
mówił: — Ścisnąłem nos rękami,
zaciąłem zęby zębami,
żeby nie płakać przy grobie.
Jeśli w wierszach moich znajdziesz smutek
to po prostu bolała mnie głowa,
korek wysiadł, wygłupiał się czajnik,
za wcześnie zbudziła krowa.
Czasem tylko nie wiem dlaczego,
bo samotność jak długie uszy,
żal, że serce nie poszło do serca,
żal, że dusza odeszła od duszy.
Ta filiżanka co pękła z hukiem
jakby ktoś strzelił w bramie
ci żołnierze co nie wrócili bo poszli na powstanie
kalendarz co miał być do stycznia
a umarł we wrześniu na ścianie
Udam że nie pamiętam
nie powiem nic a nic
chodzącej po niebie mamie
— Jestem żoną króla Baltazara —
pani Baltazarowa mówiła —
stale miałam z mężem kłopoty.
Baltazarku — wołałam — śniadanie!
A on patrzył w niebo jak w order złoty.
Podałam mu mleko w dzbanuszku
hojną, serdeczną ręką.
Przyniosłam pięć jajek na miękko.
Nie dotknął chleba, mleka;
od śniadania do gwiazdy uciekał.
Wyruszył w noc ciemną, głęboką,
pojechał za gwiazdą wysoką.
Czekam wciąż ze śniadaniem,
ze szczypiorkiem, marchewką,
rumianą chleba przylepką.
— Jestem żoną Kaspra —
królowa Kasprowa mówiła —
Mój mąż był niepodobny do innych.
Kotem, psem się nie cieszył,
tylko za gwiazdą się spieszył.
Tak szybko, że zapomniał
gdzie sandał, która godzina.
Choć kasłał jak chora owieczka,
pojechał w letnich majteczkach.
Jedzie przez wielkie pustynie
— zapomniał szalika na szyję.
Zanim go uczczą pomnikiem,
czekam na niego z szalikiem.
— Jestem żoną króla Melchiora —
królowa Melchiorowa mówiła —
mój mąż myślał wciąż o podróży.
Nie spał, oka nie zmrużył.
Miał łóżko z kołdrą, poduszką,
lecz nie mógł zasnąć w łóżku.
Nie pieścił mnie, nie całował.
Patrzył w niebo, gwiazdy rachował.
Mężu, najdroższy panie,
czekam z lekarstwem na spanie.
Trzej Mędrcy w świat wyruszyli.
Anioł wieńczy każdemu głowę.
Ze śniadaniem, szalikiem, tabletką na spanie
do dziś jeszcze czekają królowe.
Niewinny bocian co połyka żabę
skowronek co po muchę jak po bułkę leci
niewinna sroka co morduje dzieci
nieświadomy nie grzeszy bo zła nie wybiera
a więc jest niewinność w dramacie istnienia
chcemy sami stworzyć moralniejszą srokę
lecz Ty co gwiazdy zapaliłeś wszystkie
pociesz psem z chorą łapą co ma serce czyste
Każda gęś jak przed ślubem najbielsza królewna
kaczor ze złotym piórem ku ozdobie
jak król Ludwik — ten z lepszych — we własnej osobie
nawet kury szlachcianki co niby ubogie
gburem był ten co nazwał te piękności drobiem
Bałem się — świat nieznośny
jak kruk co się nie zmienia
Nagle przyszła dziewczynka
bym mszę odprawił za Andersena
zdziwiony — objąłem ją ramionami
i wiem że łza też świeci bo między zapałkami
Chodzi po czyśćcu tam i z powrotem
miłości ludzkiej grzeszny baranek
szepce po cichu nieśmiałe słowa
jeszcze do nieba spory kawałek
Znowu przyszła do mnie samotność
choć myślałem że przycichła w niebie
Mówię do niej:
— Co chcesz jeszcze, idiotko?
A ona:
— Kocham ciebie
Napisałaś do mnie list serdeczny
przyniosłaś trzy jabłka z ogrodu
ciszę ukrytą w chlebie
zdziwiony myślę nieśmiało
ze Bóg mnie kocha przez ciebie
Zawsze jeszcze myśl jedna
pytanie
jak zielona wścibska gałązka
nawet serce gaduła
nie wie
kiedy kończy się książka
Wszechświat Go nie ogarnie
a zmieścił się w żłobie
Wszechmogący a nie wszystko może
skoro cierpliwie sam prosi o miłość
bliski a taki jakby Go nie było
poważny bo tak mądry że cieszyć się umie
Bywa że w czasie procesji chlapa niepogoda
ksiądz biskup zmókł jak kaczor
nawet mimochodem ktoś pomyśli
że chciałby uciekać na wodę
nie gorsz się
wszystko ważne pośród rzeczy wiecznych
uśmiech Boga to łaska co rozumie śmiesznych
w świecie w którym świat się świata boi
ukryj mnie w spokoju paradoksów Twoich;
Niebo w dobrym humorze
chociaż ciężka jesień
księżyc się przeziębił
srebrny zasmarkany
a poza tym jak zawsze
pogrzeby rodzinne
kasztany opłakują ostatnie kasztany
a nieszczęście — to szczęście
lecz na razie inne
Śnieg pada jasny przytomny
lecz nie wie co się tu stało
Poznałem że przeszło koło mnie
Twe niewidzialne ciało
Mam swoją Matkę Bożą
chodzi po Lipkowie z pieskiem
co nie wierzy
że ziemia to ciało niebieskie
Każde spojrzenie może być ostatnie
także i uśmiech
list bez dalszych listów
słowo po którym już nie będzie słowa
pies co łapy nie poda na dobranoc
mąż co nie wytrzeźwiał i uciekł przez grzeczność
dlatego ludzie całują kochają
bo serca i po zawale modlą się o wieczność
Mądry jest chrabąszcz co zagląda w oczy
i nawet to nieważne co się wydarzyło
krzyż
bo zawsze tłumaczy
że ból wstydzi się w kącie
kiedy przyjdzie miłość
i to nagle przerwane
jak królik zdziwione
to co ludzkie więc niedokończone
Jest łza dyskretna by nie pytać dalej
jest łza taka co nie wiadomo
czy żegnać czy witać
jest taka łza której się zdawało
że mózg się wstydzić winien
nie porządne ciało
jest łza dewotka między pacierzami
jest łza twardsza od słowa
jest zabawna tak jak pensja goła
taka i owaka
a każda niemowa
Miłość stale się spieszy
nie czeka na szafę
na śmierć babci po której przychodzi mieszkanie
boi się czekać jak plama na pranie
Po latach ze spuszczonym ogonem półżywa
przywlecze się już cierpliwa
Litanio loretańska
nie mów tylko o Matce Boskiej dorosłej
żeby być Królową
trzeba być królewną
żeby być Wieżą Dawida
trzeba na palce się wspinać
Nie bój się
niech myślą najprościej:
za mała więc urośnie
U nas spokój
A babcia?
Kołdrą w żółte bratki się przykryła
przed śmiercią wypoczywa
Tak piękny że nietrwały
tak piękny że nieprawdziwy
tak piękny że obrzydliwy
Przeminą romanse
czcigodne małżeństwa
jak słonie własną nadwagą zmęczone
zostaną tylko malutkie szczęścia
miłości niespełnione
Boże coś stworzył niebo piekło ziemię
daj nawet w lichym wierszu
ocalić wzruszenie
Gdy śmierć przyjdzie z doktorem
by oczy otwierać
nikt nie mówi słów brzydkich
nie krzyczy cholera
kto nie umie być cicho
najciszej umiera
Takiego wiersza dziś się nie drukuje
trzyma się go w gołym sercu
jak pierwszą miłość i dwóję
niemodny stary jak Syrokomla
ale nie kłamie
mała święta Tereska
uczy się takich na pamięć
Czas wprost od Boga
spokój darowany
stale tylko dajemy to czego nie mamy
Długi dłuższy najdłuższy
nijaki okropnie zwykły
chudy chudzielec nieboszczyk
dzień bez modlitwy
Patrzę na krzyżu masz dreszcze
wysoką gorączkę
bok rozdziabany
a przyszedłem nakrzyczeć na Ciebie
że Ci za wygodnie w niebie
Potrzebny mi jest księżyc staroświecki
przynajmniej przedostatnie miejsce
pierwszy lepszy święty
pies co szczeka na szczęście
i list zmarłej siostry
jak warkocz obcięty
Zabierz mi grzechy moje
pierwsze
ostatnie
wszystkie
lecz głupie serce ocal
przykryj figowym listkiem
Ze skruchą powracam do was rymy staroświeckie
co trzymacie z mędrcem i dzieckiem
porzucony widelec wisielec
tkliwa mina dziewczyna łysina
moja wina moja wina moja bardzo wielka wina
Uspokój serce idiotę
co chce wciąż tam i z powrotem
Idą do Ciebie Panie
z mądrości
ze środka rozpaczy
a ja od wróbla łobuza
co na nóżkach do nieba skacze
Mówiono, że czyta
nie za głośno, nie za cicho,
nie za wolno, nic szybko;
nawet, kiedy się zaziębił,
czytał jeszcze piękniej z chrypką.
Płacz mądry niedorzeczny
śmiech smutny śmieszny
Jezu — wprost na Wielkanoc
usiądź między nami —
wierzących niewierzących
poobmywaj łzami
O włoskie miękkie buty proszą
a Matka Boska chodzi boso
pieszczą kożuszek na barankach
a Frasobliwy wciąż bez palta
Chcą się dowiedzieć czegoś więcej o mnie
pisma pobożne dostojne
A więc:
mam dwie ręce lewą i prawą
dwie nogi kulawe
wariatki co poszły na wojnę
a poza tym
pod koniec wieku
wiersze spokojne
Szczęśliwy Dzień Urodzin
anioł by tylko zgadł
śnieg czysty uśmiechnięty
na polskie Tatry spadł
Przemija wiek jak burza
wciąż w rękach Bożych świat
a On taki młody
skończył dwadzieścia lat
Ojcze Święty
Ojcze nowego wieku
pomóż nam wytrwać
w wierze nadziei miłości
do Chrystusa
abyśmy nie ulegli
zwątpieniu rozpaczy i obojętności
Podziel się z nami Twoją jednością z Bogiem
i modlitwą Twojego życia
Piesku Filipie
co biegniesz w tej książce z moimi wierszami
jak szczęście nie moje niczyje
szczekaj na mnie kiedy zapłaczę
podaj łapę kiedy zawyję
szarp za nogawkę i powarcz jak groza
gdy będę szukał sensu gdzie indziej i poza
Modlą się o spokój duszy
wyciągają śmierć z ukrycia
a dusza tak jak serce
prosi o spokój za życia
Jakie to dziwne
tak bolało
nie chciało się żyć
a teraz takie nieważne
niemądre
jak nic
Nie zapominaj o parasolce
bo się na chmurę zbiera
sprawdź czy masz chociaż pięć złotych w kieszeni
i to co tak ważne
jak chleb słońce ziemia
ucałuj upokorzenie
i po kolei zmartwienia
Jeszcze o tobie pamiętam
jeszcze o mnie pamiętasz
trzyma nas razem przy sobie
serce w sam raz na cmentarz
Na dnie miłości jest
samotność
radość
świętej Magdaleny oczy
a czasem dziki osioł co wyskoczy
Dobranoc wujku
dziki króliku
biedronko
komunizm uciekł jak zając
nie będziemy stać już w ogonku
dobranoc wnuczku
widzisz byłeś uparty
a tylko jeden Darwin
pochodził od babci małpy
Bóg kocha ciebie poprzez list serdeczny co doszedł
poprzez życzenia na święta
poprzez rzeczy tak ważne że się o nich nie pamięta
przez kogoś kto był przy tobie w grypie
przez tego co po spowiedzi już nie szczypie
poprzez deszcz co ci w uchu zadzwonił
poprzez kogoś kto ci się krzywić zabronił
poprzez psa co nogi ci lizał
przez serce krzyczące z krzyża
Dzierlatka inaczej śmieciuszka
kawka z gawronem
trznadel co śpiewa od marca do lipca
zięba ponad ogonem zielona
kos dłuższy od szpaka
a jednak myślę o wronie
bo taka owaka
Szukałem Twych ran na rękach
szukałem Twych ran na nogach
Twoje najświętsze ciało
świątynio uboga
nogi Twe biegną do nieba
modlą się w niebie ręce
trzyma się tylko ziemi
serce jak zawsze serce
Śniło mi się niebo
dla psa wiernego po śmierci
dla koguta co nie za pieniądze budzi
dla świnki co na święcone swą szynkę oddała
dla owcy co przed śmiercią płakała
Niech święty Roch pomarudzi
że do nieba biorą tylko ludzi
Nie widać powietrza
derkacza
prawdziwych łez
On też tak niewidzialny
że jest
W wieczności inaczej
nie wiadomo co małe co duże
kocha się po prostu
najkrócej to znaczy najdłużej
Wieczność — to miłość od razu
już na zawsze nie na chwilę
cieszcie się zmarłe dzieci
ważki na krótko motyle
Poziomka punktualna zawsze w połowie czerwca
gawron doświadczony odlatuje na zachód
storczyk obuwik trepek królewny
grzyb zajączek i świniak
dzwoniec z podbrzuszem żółtym latem pięknie zielony
jeszcze czerwone rydze
w październiku brązowe podgrzybki
Nie klnij do ciężkiej cholery
bo świat niebrzydki
Tyle roboty na dziś
łajdaków nawracasz trzy miliony
ideologów uczysz prywatnie
Marksa wybijasz im z głowy
biedaków chcesz zabezpieczyć
panie z fioła leczyć
Nie męcz nie naprzykrzaj się z każdej strony
nasz Pan Bóg taki zmęczony
Nie od święta
właśnie na co dzień
taki co przychodzi w czwartek po środzie
nie martwi się że kiepska pogoda
spokojny że nic się nie stało
bo mleko wykipiało
nie myśli z lękiem
że małe zawsze za wielkie
tłumaczy że ktoś zmęczony
bo serce ma z każdej strony
wie ze ktoś zgrzeszył po drodze
a łza mu kapie po brodzie
w kuchni
w przedpokoju
w ogrodzie
mój Bóg zwyczajny na co dzień
Przyszła
wstydziła się
płakała
miłość bez ciała
Gdyby ktoś powiedział przed wojną,
że Wrocław będzie polskim miastem,
Polak Papieżem,
komuniści zbudują pomnik Prymasowi,
nikt by w to nie uwierzył.
A wszystko się stało,
mówił wół w Betlejem osiołkowi.
Jaki będzie wiek dwudziesty pierwszy
pytają
pastuszkowie co uklękli w śpiewie
trzej mędrcy co do Gwiazdki mrugają
nawet Jezus tak maleńki — że nie wie
osiołek na całego płacze
bo nie wierzył, że wszystko inaczej.
Wakacje. Zamknięta szkoła
milczy ze wzruszenia wielkiego.
Tymczasem Marysia znad morza
pisze list do mamusi
jak na lekcji języka polskiego.
Wojtek, jak na matematyce,
skarpetki, koszule liczy.
Miał jeszcze dwie pary majtek —
licząc — trudno się doliczyć.
Wszyscy śpiewają przy ognisku,
kłaniają się ogniu złotemu,
choć zbiegła z narzeczonym
nieśmiała pani od śpiewu.
Ksiądz już na urlopie.
Jakby nie było nikogo.
Tylko poziomka niemowa
zaczęła mówić o Bogu
Fotel babci
słomkowy kapelusz mamy
piąte koło u wozu
miłość na zawsze nie na zawsze
po śmierci odszukamy
Dziękuję za list
za każde słowo przecinek i kropkę
całuję w rączkę i stopkę
Ile słońca w słoneczniku
— powiedz, drogi mój chłopczyku?
W każdym liściu, nawet w listku
świeci się jak serce wszystko.
Jasny czysty i uroczy
raz wystarczy spojrzeć tylko —
razem z Bogiem patrzy w oczy,
prawda, piękna ma dziewczynko?
Umówimy się po cichu
z psem, wiewiórką i kucykiem
zasłonimy łzę na twarzy
jednym naszym słonecznikiem.
Surowy i do rany przyłóż
dobry i niemiłosierny
opluty i ze złotą koroną
To co pozornie sprzeczne
wyraża nieskończoność
Duchu Święty, który wszystko łączysz,
i chcesz, aby była zgoda.
Prosimy Ciebie,
żeby nie było ludzi zagniewanych,
żyjących jak pies z kotem,
dokuczających sobie tam i z powrotem,
takich, którzy nawet w czasie arytmetyki
pokazują sobie języki.
Duchu Święty, ni z tego, ni z owego,
tchnij na nas, chuchnij na całego.
Amen.
Pomódlmy się w Noc Betlejemską,
w Noc Szczęśliwego Rozwiązania,
by wszystko się nam rozplatało,
węzły, konflikty, powikłania.
Oby się wszystkie trudne sprawy
porozkręcały jak supełki,
własne ambicje i urazy
zaczęły śmieszyć jak kukiełki.
Oby w nas paskudne jędze
pozamieniały się w owieczki,
a w oczach mądre łzy stanęły
jak na choince barwnej świeczki.
Niech anioł podrze każdy dramat
aż do rozdziału ostatniego,
i niech nastraszy każdy smutek,
tak jak goryla niemądrego.
Aby się wszystko uprościło —
było zwyczajne — proste sobie —
by szpak pstrokaty, zagrypiony,
fikał koziołki nam na grobie.
Wiersze niezauważone
jak dzieci specjalnej troski
co chodzicie w kółko na niebiesko
od świętej Klary do Matki Boskiej
macie serce
otwartą ranę
porzucone niedrukowane
Wiem co po śmierci zrobię
z wami na zawsze zostanę
Jak łatwo z grzecznego stać się niegrzecznym,
z delikatnego — głupio dowcipnym
(poświęcać prawdę dla dowcipu),
z zakochanego — odkochanym,
z gorącego — zamrożonym
jak udko indyka w lodówce,
z rozszczebiotanego — mrukiem,
z sympatycznego jak kanarek
— niewychowanym krukiem.
Najpierw się całować,
a potem na siebie polować!
Jakie to smutne, że można tak zbrzydnąć!
Dobry chleb każdy,
żytni, razowy,
rogal, co tak jak jamnik zawsze skrzywiony,
dobra jest bułka,
przylepka z makiem,
sucharek, co w grypie chrupie ze smakiem,
placek z powidłem
i na ostatek baranek z ciasta,
święty opłatek.
— Pomyślał chłopiec,
co roztargniony
zgubił swe całe drugie śniadanie
biegnąc jak zając z domu do szkoły.
Daj mi wiersze zwyczajne
w burzy pogodne
takie przez całe życie
niemodne
Na świecie zachód słońca
jak adoracja rany
w muzeum kawał płótna zamalowany
w świecie łabędź syczy kura gdacze pies wyje
a w muzeum tyle piękna co nie żyje
Nie chcieć być wielkim poetą
nie chcieć być wielkim malarzem
nie chcieć być wielkim nikim
w świecie za wielkim
w czasie za krótkim
Bóg się nie wstydzi że taki malutki
Oczywiście że Bach największy
można go stale słuchać
ale w deszczu w śniegu
co się na nosie rozbeczał
jest coś więcej niż sztuka
Boże co się rozdajesz
najprościej bo w chlebie
szepnij mi w każde ucho
jak mam żyć bez siebie
Nie łam rąk swych na próżno
nad zbawionym światem
kwiaty sasanki szeroko otwarte
nasze ziemskie kłopoty niewarte więc warte.
ból co denerwował choć był byłe jaki
dość daleki co przystanął blisko
wdzięczność nawet wtedy kiedy nie jest wszystko
mrówka czarna od spodu czerwonobrązowa
nie płacz ze nikt ciebie nie całuje w oczy
miłość nie z tego świata każdego zaskoczy
Nie ma czasu na śmierć swą
tak się już zawzięła
czasem tylko zasypia nigdy nie umiera
praca nie męczy
nie boli nie trudzi
maleńka nieśmiertelna
wśród śmiertelnych ludzi
Boże najcierpliwszy
proszę najprościej
daj mi zwykłą dobroć
dłuższą od miłości
Żal mi słów pogubionych
straconych nawzajem
gdzie jesteście
gościńce rozłogi rozstaje
w świecie autostrad
od morza do morza
żal mi ślepych zaułków
wertepów rozdroża
W niebie często się dziwią
tak być nie powinno
częściej przez grzech przychodzą
zamiast przez niewinność
nawet dziecko tu zbyt poważne
a beczeć powinno
Wciąż widzę twoją lampę
śmieszny nos na ścianie
szafę ciepłą od ubrań
długie do widzenia
słomiankę przy drzwiach
klamki łopotanie
każde wspomnienie
to nasze spotkanie
najłatwiej się pamięta
kiedy kogoś nie ma
Nie bój się mała trzódko
żuku nie do pary
biedronko co wzięta w rękę
udajesz umarłą
żabo szara
ropucho zielona
lwia paszczo co kwitniesz od maja do mrozu
sójko co masz kuper biały
czarny ogon i czarne skrzydełko
jedna łzo raz tylko i za każdym razem
jeden Jezus co do niewierzących
idzie pomaleńku
Każde wiersze są dobre
i na każdą porę
bo wszystkie jednakowo
są na serce chore
Sikorka wciąż na co dzień
szczęście raz na miesiąc
migdałek co mi zakwitł nagle na różowo
panna co chce się przytulić jak kotka
jakbym miał lat dwadzieścia
mając osiemdziesiąt
Jan Jakub Twardowski urodził się 1 czerwca 1915 roku w Warszawie, w rodzinie kolejarskiej, jako syn Jana Twardowskiego i Anieli Mani Konderskiej. W kilka tygodni później jego rodzinę zarządzeniem rosyjskich władz kolejowych zmuszono, jak tysiące innych rodzin kolejarskich Królestwa Polskiego, do wyjazdu do Rosji, toczyła się przecież pierwsza wojna światowa. Gdy opuszczali stolicę na jej przedmieściu znajdowały się już pierwsze oddziały niemieckie.
Po trzech latach Twardowscy wrócili do kraju i zamieszkali w Warszawie przy ulicy Elektoralnej. Po ukończeniu szkoły powszechnej mały Janek rozpoczął w 1927 roku dalszą edukację w gimnazjum matematyczno–przyrodniczym im. Tadeusza Czackiego. W 1935 roku uzyskał maturę. Profil szkoły średniej, może dzięki temu ze miał znakomitych polonistów, nie przeszkodził Twardowskiemu rozwijać zainteresowań humanistycznych. Na początku 1932 roku nawiązał współpracę z pismem młodzieży gimnazjalnej „Kuźnia Młodych”, w którym zamieścił kilkanaście wierszy, prowadził stałą rubrykę „Poradnik literacki”, drukował też opowiadania, wywiady z pisarzami, artykuły i felietony. Był to ważny etap w jego poetyckim dojrzewaniu, choć poeta bagatelizuje dziś swoje juvenilia.
Bezpośrednio po maturze Jan Twardowski rozpoczął studia polonistyczne na Uniwersytecie Józefa Piłsudskiego; do wybuchu wojny uzyskał absolutorium. Wcześniej, w 1937 roku, nakładem Księgarni F. Hoesicka wydał swój debiutancki tomik wierszy Powrót Andersena. Książka ukazała się w nakładzie 40 egzemplarzy i stanowi dziś biały kruk. Jej reprint wydany w 1999 roku przez LSW spotkał się z dużym zainteresowaniem. Poeta wysoko ceniący poezję J. Czechowicza (sam o swoim debiucie książkowym tak mówił: „To był tomik bardzo czechowiczowski”) wysłał do niego debiutancki tomik, dzięki czemu w pośmiertnych papierach twórcy drugiej awangardy odnaleziono recenzję wierszy Twardowskiego pt. Spokój i niepokój ogłoszoną przez Tadeusza Kłaka w Wyobraźni stwarzającej (1972).
Po wybuchu wojny poeta pozostał w Warszawie i brał udział w ruchu podziemnym, co było możliwe dzięki postawie jego szwagra zaangażowanego w działalność AK. W powstaniu warszawskim walczył na Woli, został ranny, leczył się w powstańczym szpitalu, a po klęsce, jak dziesiątki tysięcy warszawiaków, uczestniczył w popowstańczej tułaczce po okupowanym jeszcze kraju. Przebywał m.in. w okolicach Radomia i tam ostatecznie postanowił, jak świadczy o tym np. jego list do poety Jana B. Ożoga, poświęcić się Bogu i Kościołowi. Z wiersza wydrukowanego w konspiracyjnym „Miesięczniku Literackim” (1943, maj) można wywnioskować, że właśnie wówczas zacieśniły się jego więzy z Kościołem.
Pod koniec wojny wstąpił do seminarium duchownego w Czubinie koło Błonia, a w sierpniu 1945 roku wraz z innymi alumnami, przeniósł się do Metropolitarnego Seminarium Duchownego im. Jana Chrzciciela w Warszawie. Jednocześnie rozpoczął studia teologiczne na Uniwersytecie Warszawskim. W styczniu 1948 roku u prof. Borowego obronił pracę magisterską poświęconą poematowi Godzina myśli Juliusza Słowackiego, a kilka miesięcy później, 4 lipca, został wyświęcony na księdza.
Pracę duchownego rozpoczął jako wikary parafii w podwarszawskim Pruszkowie—Żbikowie, gdzie przebywał trzy lata. Z pisaniem, zarówno w seminarium, jak i w Zbikowie, nie zerwał. Napisał wówczas utwory poetyckie, które z czasem weszły do kanonu jego wierszy, np. cykl Nad starą Biblią ogłoszony po raz pierwszy w numerze 11 „Tygodnika Powszechnego” z 1951 roku.
Trzeba podkreślić, że swoje wiersze, choć rzadko, to dość regularnie od 1946 roku drukował właśnie w krakowskim „Tygodniku Powszechnym”. Bezpośrednio po wojnie ogłaszał też utwory poetyckie na łamach katowickiej „Odry” (pierwszy wiersz podpisał własnym nazwiskiem, pozostałe pseudonimem Antoni Derkacz) i „Tygodnika Warszawskiego”, zlikwidowanego przez nową władzę w 1948 roku.
W 1951 roku ksiądz Jan wrócił do Warszawy. Był wikarym w kościele św. Stanisława na warszawskim Żoliborzu, a następnie w parafii Matki Boskiej Nieustającej Pomocy na Saskiej Kępie oraz w kościele Wszystkich Świętych przy placu Grzybowskim. Od 1948 roku pełnił też obowiązki prefekta w Pruszkowie w szkole specjalnej i w Koszajcu w domu dziecka, natomiast w Warszawie na Woli w gimnazjum im. A. Sowińskiego, a później w liceum im. św. Stanisława nazwanym przez Kurię Warszawską Wydziałem Przygotowawczym Wyższego Metropolitarnego Seminarium Duchownego. W 1959 roku został rektorem kościoła sióstr Wizytek i pozostał nim aż do emerytury. Krakowskie Przedmieście 34 stało się do dziś jego adresem, na który nadchodziły i nadchodzą listy od czytających jego poezję, tam też kierują swoje kroki wszyscy przyjaciele i miłośnicy jego twórczości, która z czasem poszerzyła się o komentarze ewangeliczne, homilie, wstępy do książek poetyckich, artykuły i recenzje, utwory dla dzieci, felietony, a nawet tłumaczenia.
W 1959 roku, dzięki pomocy Jerzego Zawieyskiego, została wydana pierwsza poetycka książka Jana Twardowskiego zatytułowana skromnie Wiersze, a dokładniej ukazała się pod jedną obwolutą z wierszami innego księdza — Pawła Heintscha.
Ten pierwszy legendarny już tom, wydany przez poznańskich pallotynów, zyskał sobie pozytywne recenzje krytyki, ale i uznanie zwykłych czytelników. Początkowo było ich niewielu. Cenzura pilnowała, by religijnych wierszy nie ogłaszano na łamach prasy kontrolowanej przez partyjny koncern Książka–Prasa–Ruch. Przez długie lata ksiądz Jan drukował głównie w katolickich pismach, stąd rozgłos i sława nie mogły mu towarzyszyć od początku.
W 1970 roku ukazały się Znaki ufności, które po roku miały drugi wydanie; ewenement w tamtych czasach. Był to dojrzały tom wierszy, herbertowski, chciałoby się rzec, pozbawiony wad pierwszego zbioru. Tym tomem w poezji polskiej XX wieku objawił się twórca bezbłędnie panujący nad środkami poetyckimi, a przede wszystkim zdający sobie sprawę z tego, iż jego zadaniem jest „tworzyć nowy język wiary”. Anna Kamieńska napisała po lekturze Znaków ufności: „Każdy poeta ma jakieś zadanie do spełnienia. Wówczas, gdy zacznie to czynić, gdy odnajdzie swoje zadanie — natychmiast jego poezja dynamizuje się i staje się autentyczna”. Coś takiego przytrafiło się ks. Twardowskiemu. Jego wiersze zaczęły znajdować miejsce w świeckich antologiach. Poetę zapraszano do wypowiedzi, np. w miesięczniku „Poezja”, pojawiły się o nim audycje radiowe.
Na początku lat siedemdziesiątych jego sława wychodzi poza granice Polski. Pierwsze tłumaczenia wierszy Twardowskiego ukazały się w antologii Karla Dedeciusa Worte in der Wiiste, a po kilku latach Znaki ufności przetłumaczył ich entuzjasta dr Alfred Loepfe. Po tłumaczeniach niemieckich przyszły tłumaczenia na język angielski, a z czasem na rosyjski, białoruski, ukraiński, bułgarski, słowacki, albański, hebrajski, węgierski, francuski, włoski, holenderski, fiński, flamandzki, esperanto i inne.
Od 1973 roku w środowisku katechetów i rodziców furorę robił Zeszyt w kratkę. Rozmowy z dziećmi i nie tylko z dziećmi, autorstwa księdza Jana, szybko ukazały się dwa wydania tej książki, a w stanie wojennym trzecie, faksymilowe. To lektura dla wszystkich o Bogu, Matce Boskiej, Panu Jezusie, wierze i modlitwie. Tak o Zeszycie… pisał Stanisław Zieliński: „Przedziwna książka, bo już po kilku zdaniach zdumiewa i zadziwia jasnością myśli, prostotą zdań, celnością oszczędnie używanego słowa”.
W 1979 roku ukazały się nakładem Ludowej Spółdzielni Wydawniczej Poezje wybrane Jana Twardowskiego, które otrzymały nagrodę polskiego Pen–Clubu. Wydany w 1982 roku Rachunek dla dorosłego, też przez LSW, przyniósł poecie również nagrodę, ale i dalsze zainteresowanie. To był początek czegoś, co po latach nazwano „istnym szaleństwem twardowszczyzny”. I choć poeta w dalszym ciągu miał kłopoty z cenzurą, czytelnicy cierpliwie czekali na jego nowe wiersze, które od czasu do czasu można było odnaleźć w „Tygodniku Powszechnym”, „Przewodniku Katolickim”, „W drodze”, a także w „Literaturze”, „Poezji” i „Twórczości”.
W 1986 ukazał się obszerny wybór Jana Twardowskiego Nie przyszedłem pana nawracać, który miał bodaj dziesięć wydań (niełatwo to sprawdzić), czyli dotąd rozeszło się przeszło sto kilkadziesiąt tysięcy egzemplarzy tego tomu! Nawet nasi nobliści: Czesław Miłosz i Wisława Szymborska nie mogą liczyć na takie nakłady. A wysokości nakładu pozycji Nie przyszedłem pana nawracać może zagrozić tylko książka dla dzieci Patyki i patyczki (I wyd. 1987) autorstwa… księdza Jana. Prefekt, wychowawca, katecheta, kaznodzieja dla dzieci… Ksiądz Jan zdobył bardzo bogate doświadczenie w pracy katechetycznej z dziećmi i młodzieżą. Własne utwory poetyckie i prozatorskie wielokrotnie mu w niej pomagały. Stąd rodziły się kolejne książki: Dzieci na Drodze Krzyżowej; Kasztan dla milionera; Kubek z jednym uchem; Ksiądz Jan Twardowski — dzieciom (LSW); Dwa osiołki; Nie tylko wrona chodzi zdziwiona; Ile słońca w słoneczniku, powiedz, drogi mój chłopczyku?…
Rosnąca od kilkunastu lat popularność jego poezji kogóż dziwi najbardziej, jeśli nie ich autora, duchownego najskromniejszego ze skromnych, tłumaczącego np., iż „pisanie dla niego to jednak pewna anomalia i może sobie na to pozwolić tylko w czasie odpoczynku”.
Pan Bóg „po stokroć święty, mocny i uśmiechnięty” nie poskąpił talentu poecie, ba, Anna Kamieńska nazwała go „nadwornym poetą Jana XXIII”, jednak czy nie wbrew woli księdza Twardowskiego? Sam nazywa się duchownym, sługą ołtarza, katechetą, kaznodzieją, spowiednikiem, a jeśli jest w dobrym humorze twierdzi, że… czasami pisze wiersze.
Fenomen tej poezji bodaj pierwsi próbowali rozszyfrować żurnaliści szukający zgrabnych tytułów do swoich tekstów. Można znaleźć ich sporo: „Najznakomitszy dziś poeta religijny”, „Poeta uśmiechniętego Chrystusa”, „Pierwszy wśród księży poeta”, „Duszpasterz i poeta maluczkich”, „Niezrównany mistrz pointy”, „Jeden z największych współczesnych poetów polskich”, „Dobrodziej Liryki Polskiej”, „Wielki poeta małych słów”…
Jednakże i tytuły przypisywane księdzu Janowi nie przybliżają nas zbytnio do tajemnicy jego poezji, nie potrafią do końca wyjaśnić, dlaczego dotychczas około dwóch milionów ludzi przeróżnych profesji i w wieku od nastu lat do stu, kupiło jego poetyckie książki? Dlaczego nagminnie ginęły w przeszłości z bibliotek, dlaczego były przepisywane przez czytelników, krążyły między nimi w zaczytanych rękopisach lub maszynopisach, dlaczego ich lektura, czy spotkanie z autorem w sutannie jednoczy wszystkich, bez względu na wiek, wykształcenie i wyznanie?
Moim zdaniem najważniejszy jest wysoki artyzm tej poezji oraz jasny i czysty kodeks wartości, który proponuje; tęsknota za nienaruszalnymi zasadami oraz fakt, że pomiędzy postawą kapłana i poety, a w tych rolach Jan Twardowski jest przede wszystkim dostrzegany, nie ma sprzeczności.
Ksiądz Jan idealnie wcielił się w te dwie niezwykle trudne i o ogromnych tradycjach role. Zatem, jak mało kto, ma moralne prawo do obu szacownych tytułów. Wierzy się w jego słowo bez zastrzeżeń, jako duchownemu i jako poecie. Czyli wolno mu oceniać, ferować wyroki, ganić i chwalić, gdyż prawo do tego dało mu pracowite życie poświęcone Bogu i ludziom, i piszę to z lękiem, także — literaturze, gdyż ksiądz Jan bagatelizuje swoje sukcesy literackie, obca jest mu pycha artysty.
Od wielu lat jego żywot duchownego, który od czasu do czasu pisze wiersze, postrzegany jest jako żywot… świętego. Poeta, Czesław Mirosław Szczepaniak zanotował o nim taką anegdotę opowiedzianą przez ks. Adama Bonieckiego: „Kiedyś przed wielu laty, chyba nawet jeszcze nie byłem klerykiem, może byłem, nie pamiętam, stałem na ulicy Krakowskie Przedmieście z księdzem Bozowskim, moim mistrzem duchowym. Z szumem sutanny przejechał na rowerze ksiądz Twardowski, którego nie znałem. I ksiądz Bozowski powiedział: »Popatrz, święty przejechał na rowerze«.”
W liście, jednym z tysięcy, jakie ksiądz otrzymał, pewna pani napisała: „W intencji księdza noszę pokrzywy pod koszulą”.
Twardowski każdego czytelnika, nawet tego, który po raz pierwszy czyta jego wiersze, zaskakuje bogactwem tematyki, intensywnością, szczerością i autentyzmem. Potrafi przyznawać się do wątpliwości i rozczarowań, nieobca mu jest autoironia. Pokazuje czytelnikom skoro za nim podążają, jak za Pasterzem, że droga do Boga nie jest wygodną autostradą, lecz pełną zakrętów i ostrych kamieni górską ścieżyną. Nieustannie przypomina, że najważniejsza w życiu jest miłość, że bez miłości nie istnieje wiara. Bywa, że nie zgadzamy się z nim, że pragniemy się sprzeczać, nie chcemy przyznać racji, zwłaszcza wtedy kiedy budzi w nas opór i chęć polemiki jego niezwykła pokora zawarta np. w słowach: „Przygasnę przy ołtarzu iskierka po iskierce / zostaną tylko buty jak przydeptane serce”.
Prawdziwego poetę poznaje się też po obsesjach, stałych tematach, metaforyce, słowach—kluczach. Tych ostatnich nie brakuje w liryce Jana Twardowskiego: Bóg, Jezus Chrystus, Matka Boska, wiara, anioł, łza, sen, teologia, miłość, samotność, serce, fotografia… Pełna ich lista byłaby bardzo długa.
Zwrócę uwagę na Matkę Boską. Poeta należy do jej wielkich czcicieli. W jego poezji to co święte (Matka Boska) zamienia się w to co ziemskie (matka każdego z nas) w sposób doskonały, co świadczy o mistrzostwie poetyckim autora, jego głębokich przemyśleniach dotyczących zarówno macierzyństwa matki Pana Jezusa, jak i macierzyństwa każdej ziemskiej matki, która tu na ziemi dzięki swemu krzątaniu się około rodzinnego domu na ogół dostępuje sacrum, chociaż nawet o tym nie wie.
Ostatnio Helen Whitney, autorka filmu dokumentalnego „Jan Paweł II. Papież tysiąclecia” stwierdziła: „Obraz matki jest jednym z najpotężniejszych czynników kształtujących naszą wyobraźnię. To dlatego Matka Boska jest najpowszechniej wielbioną postacią, niezależnie od różnic ustrojowych i narodowych tradycji”.
Obszernie motywy maryjne w liryce ks. Jana objaśnia Andrzej Sulikowski w swojej monografii „Serce czyste”… Świat poetycki księdza Jana Twardowskiego (2001).
Poezję, ale i prozę księdza Jana (np. Zeszyt w kratkę) poza „drzewami po kolei wszystkimi niewierzącymi” i kwiatami, zaludnia także bestiarium tak obfite, że moja próba, by wypisać z nich wszystkie nazwy żuczków, ptaszków czy zwierząt nie mogła się udać, ale ważniejsze jest chyba pytanie: dlaczego poeta tak troskliwie nachyla się nad światem przyrody? Co chce udowodnić przez swoją dokładność obserwacji, jak z Miłosza: „Nic nie można wyrazić inaczej niż poprzez szczegół. Kiedy jest szczegół, trzeba odkryć szczegół szczegółu”. Na pewno obecny w przyrodzie humor, niesłychaną różnorodność i niepowtarzalność natury, ale i wynikające z tego przekonanie, iż „Bóg jest tak wielki że jest i Go nie ma”; to nie jedyny paradoks w tej liryce. Ale trzeba też pamiętać, co poeta mówił choćby na uroczystości otrzymania doktoratu honoris causa Katolickiego Uniwersytetu Lubelskiego (1999): „Niektórzy widzą w nich (to znaczy w wierszach J.T. — S.G.) tylko biedronki, sikorki i motyle. Ale chyba widzą za mało i nie to, co trzeba”.
I jeszcze pytanie: w jaki sposób poeta wprawia w ruch świat natury, jak zaludnia go postaciami np. ze świata Biblii, czyli jak organizuje poetyckie słowo?
Poeta, Marek Skwarnicki (Spodek z „Tygodnika Powszechnego”) pisał o poezji Jana Twardowskiego: „Jest to wiersz wolny, nierymowany, niestroficzny, posługujący się interpunkcją w sposób przypadkowy, najczęściej ją w ogóle pomijający, wiersz często sprozaizowany, uderzająco jasny w swej rytmice kadencji prostych, opierających się na zdaniach pełnych, nigdy nie wyginanych lub deformowanych stylistycznie. Jest to więc wiersz, jak popularnie nazywają czytelnicy, »nowoczesny«, jednocześnie brak w nim różnych zabaw i gier słownych, które cechują deformowaną zazwyczaj mowę poezji współczesnej”.
Wierny pozostaje także paradoksowi. O roli paradoksu ksiądz Jan wypowiadał się wielokrotnie, np. „paradoksy po ludzku oddają wielkość Bożą, niemożliwość. Często pozorny nonsens wiedzie do Boga”. Zacytujmy kilka przykładów rozsianych w jego liryce: „Bo wiedzieć wszystko to nic nie wyjaśniać”, „Dokąd razem idziemy by umrzeć osobno”, „Miłość to samotność co łączy najbliższych”.
„Jeżeli Jan Paweł II zrobił najwięcej dla Kościoła w Polsce, to Jan Twardowski uczynił najwięcej dla wiary” — napisał Piotr Kuncewicz. Redakacja „Poezji dzisiaj” uhonorowała Go tytułem „Poety naszych czasów”. Nie jedyne to wyróżnienie przyznane księdzu Janowi w ostatnich latach. Wszystkie są dowodami autentycznego i żywego zainteresowania Jego twórczością i Jego osobą.
— Czytelników poezji ks. Jana Twardowskiego z pewnością zaskoczy w tym tomie kolejne odsłonięcie Jego literackich początków. Poeta zdecydował się na ujawnienie dwóch swoich utworów poetyckich „Człowiek”, * * * (Odgłos mych butów zostanie po wieczne czasy na schodach…) opublikowanych w 1934 roku na łamach pisma literacko–społecznego młodzieży gimnazjalnej „Kuźnia Młodych”. Jednak wiersze te nie były pierwszymi wydrukowanymi w tym piśmie. Młody licealista zadebiutował w nr 7–8 „Kuźni…” z 1932 roku utworem poetyckim „Skarga”, rozpoczynającym się od słów:
Niech rozpacz się obudzi
na ściętych bólem wargach,
niech idzie między ludzi
żebracza, licha skarga
[…]
Znaczy to, że w 2002 roku minęło siedemdziesiąt lat od tego debiutu! Wcześniej Twardowski drukował liryczne drobiazgi w warszawskiej prasie, także w gimnazjalnym „Promieniu Młodych”, jednak tych juveniliów nie ujawnia. W chwili debiutu w „Kuźni Młodych” 17–letni poeta objawił nie tylko liryczną wrażliwość i ponadprzeciętną inteligencję, ale i duże zainteresowanie życiem literackim, czego dowodem były np. jego wywiady z uznanymi pisarzami opublikowane na łamach „Kuźni…”.
Niewątpliwie wojna zahamowała jego twórczość literacką, a powojenna rzeczywistość odtrąciła go jako jej niewygodnego uczestnika Tak miało dopełnić się fatum, które dotkneło AK–owskiego pokolenia, do którego przecież należał nie tylko z racji wieku. Jego klęskę przypieczętowała hekatomba powstania warszawskiego, Jan Twardowski był jednym z jego żołnierzy. Jednak Twardowski nie wyrzekł się roli opiekuna duchowego Polaków i obrońcy imponderabiliów. Na miejsce działania wybrał Kościół. Poeta zostaje duchownym, na długie lata poezja zejdzie na dalszy plan. W znanym liście do Jana B. Ożoga młody ksiądz tak napisał: „Niektórych wierszy swoich się wstydzę i nigdy nie napisałbym teraz podobnych, odczuwam głębokie potrzeby życia wewnętrznego, tęsknotę za świętym kapłaństwem — większość wierszy swoich zaliczam do swoich śmiesznych słabości”.
Dopiero z czasem zaczął śmielej publikować w prasie głównie utwory poetyckie, a w 1959 roku wydał pierwszą po wojnie poetycką książkę.
Tom zatytułowany Wiersze zebrane Poeta przejrzał bardzo starannie, stąd mogą zaskoczyć braki w kanonie jego poezji, przybyły jednak utwory znane dotychczas jedynie z lam czasopism. Przybyło także dziesięć wierszy nigdzie dotąd nie publikowanych, napisanych w ostatnim czasie: „Boże” (Boże co się rozdajesz…); „Miłość”; „Pszczoła”; „Boże” (Boże najcierpliwszy…); „Żal”; „W niebie”; „Widzę”; * * * (Nie bój się mała trzódko…); „Każde”; „Ostatni wiersz”. Miłośnicy poezji mają prawo do poznania pełni tej twórczości, która z takim trudem przedostawała się do społecznej świadomości, by właściwie dopiero w III RP stać się fenomenem socjologicznym, stworzyła twórcę, który niezmiennie wypiera się tytułu poety najpopularniejszego, najbardziej kochanego przez czytelników, księcia poezji.
Pozostają nam wiersze, summa summarum 70 lat Jego twórczości literackiej docenionej przez publiczność i krytykę summa cum laude. Jednak pisząc o księdzu Janie Twardowskim musimy podkreślić nie tylko wagę Jego liryki, ale także ogrom działań duszpasterskich, katechetycznych i innych. Znając niechęć księdza prałata do wszelkiego rodzaju celebry i pompy z góry bijemy się w piersi. Jednak Czytelników kochających Poetę i Księdza zawieść nie możemy. Ludowa Spółdzielnia Wydawnicza, jako pierwsza oficyna świecka, tomikiem wydanym w cennej serii Biblioteka Poetów miała swój skromny udział w propagowaniu jego liryki. Było to tak niedawno, bo w 1978 roku. Ówczesne przedsięwzięcie edytorskie było celne. Za skromnie wydany LSW–owski tomik Poezje wybrane poeta otrzymał nagrodę Pen Clubu im. Roberta Gravesa. Był to początek obecności ks. Jana Twardowskiego w LSW–owskiej ofercie wydawniczej. Ukazały się ponadto w LSW: Rachunek dla dorosłego; Biedna logiczna głowa; Stare fotografie; Prośba o uśmiech; Jakby Go nie było; Powrót Andersena (reprint); Ksiądz Jan Twardowski — dzieciom; Ks. Jan Twardowski. Szkic o poecie.
Chcielibyśmy, by ukoronowanie naszych edytorskich wysiłków stanowił zaprezentowany tom Wierszy zebranych.