Wiersze zebrane 02

Jan Twardowski




Zaufałem drodze


Wiersze zebrane 1932–2002


Od Autora


Ośmielam się opublikować w jednym tomie największy zbiór wierszy od najstarszych do najmłodszych. Tak się złożyło, że niemal całe moje życie przetrwałem w okresie komunizmu, który utrudniał drukowanie. Właściwie dopiero na emeryturze mogłem pisać i wydawać. Nie żałuję tego.

Ponieważ jestem księdzem spokojnie mogłem się trudzić moim powołaniem, a doświadczenie mówi, że czasem rozsądniej jest wydawać książki później niż za wcześnie. Nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło.

W życiu na każdym kroku widzimy zło, przemoc, wojny, ale można się dziwić, że to całe piekło nie jest w stanie zwyciężyć dobra, które wydaje się słabe, kruche, nieważne. Tymczasem hałaśliwe zło jest puste i kompromituje się. Lekceważone dobro szlachetnieje, dlatego że w tym, co najmniejsze i dobre, kryje się Pan Bóg.

Bóg jest tak wielki, że nie ogarnia Go wszechświat i tak wielki, że może się pomieścić w tym, co najmniejsze. Głosi to Ewangelia.

Uważam, że w dzisiejszych czasach najważniejszym zadaniem jest nieść miłość i nadzieję.


ks. Jan Twardowsh

21 marca 2002



Człowiek


Nocą klękasz i znaleźć chcesz Boga

potem w oczach strach nosisz i łzy —

na dalekich, rozstajnych gdzieś drogach »

ktoś się zbłąkał i płacze jak ty.


Pachnie ze wsi kwitnącym jaśminem

złote zboże wśród pola się śni —

kto cię zbudził, kim jesteś, gdzie płyniesz

w nieskończoność wieczorów i dni.


Nikt nie szuka cię dłońmi dobrymi,

nikt nie mówi, czy dobrze, czy źle,

tylko ziemia z grobami starymi

o twej ciszy słyszała i wie.



Odwiedziny


Zaplątana gdzieś tam na kresach

w starych sosen aż kilkanaście

rośnie dzikiem winem leśniczówka. Zanim w liściach

zamknie i zaśnie.

aż raz (chyba wieczorem) jakiś powóz w ogród się wpruł

i nić drogi zaczepioną o swe miasto stojąc zwinął na ręce kół.


Z leśniczówki wyszedł gospodarz.

Kto przyjechał — przez okno zgadł.

Dobry wieczór, nareszcie, nareszcie,

zapomniałem już — tyle lat.


Gość z Warszawy był bardzo spragniony, więc herbatę zaczęto pić,

przewracając jak kartki rozcięte jakieś dawne, jakieś przeszłe dni.

Wszyscy mówią, że już wierszy nie piszesz,

że już nawet drukowane nie są —

zapomniany na prowincji tu żyjesz —

taki wielki poeta, no, no…

Nie zrozumiał go chyba gospodarz,

tylko wazon co z kwiatami stał,

poprzez szklanki z herbatą — na ścianie, żółtym

krążkiem cytryny się chwiał.

Ja nie byłem nigdy poetą, nie lubiłem poezji jak snów —

tylko lęk swój przed śmiercią składałem w skamieniałe naręcza słów,

ale tutaj jest co innego —

w ciche liście rozdzwonione okno,

poprzez srebro strun naciągniętych — poprzez szyby

mogę nocy się dotknąć.


W saloniku się potem zebrali. Papierosy palili, grali w karty,

a dom został zaplątany w dzikie wino —

werandami w las jak w noc otwarty.



O zaczarowanych


po polach spadał śpiew a staw zielony wszedł

w tataraku zastawione sieci

nadmiar drzew nadmiar drzew

w zaczarowanym świecie


bramy ze srebra — o balkony uderza las

w oknach księżyc łopoczący żagiel

w starych drzwiach

nieobjętych jeszcze klamek brzask

szum szerokich kaktusów po ścianach

niosąc czarne gniazdo snu

to noc

aż ugięli się w mrok po kolana

nadmiar słońc nadmiar słońc


i oto wszystko się zmienia

ziemia drży

ulewy snów

długie Wisły dni


rynek — konie z chłodem przy pyskach

ludzie mają wozy po pas

na bocianów lecących kołyskach

kilka skrzydeł czarnych to od gniazd


wróżki wyszły w zielone ulice

włosy smutnym poetom zaplatać


długie dalie głębokie od lata


morskie świnki na katarynkach

bose nogi w zapachu kałuży


może kocha

może lubi

tak się z liści akacji wróży


w oknach starych rolety

nocy długiej pozwijane szarfy


ratusz — sływające szuwary

po warkoczach spadające malwy


już gotycki wachlarz kościoła

głowy studzi dzwonu chłodną różą

w abecadłach dzieci oczy mrużą

to dzień biały

to miasteczko

to szkoła



Opowiadanie wieczorne


gdzieś rozdawali dziewczynkom lato

chłopcy w pękach zerwanych kwiatów

potem szli nad wodę wianki pleść


może dobrze może źle

może tak a może nie


tataraki zanurzone w zachodzie

nogi chłopcom pokrwawiły w wodzie


i szły panny pełne cichych przeczuć

w pierwszych nocy przekochanych niepokój

a przed nimi konie biegły głęboko

coraz głębiej w granatowy wieczór


w zbóż złotej szeleszczącej strudze

kłosy puste kłosy pełne złudzeń

zamyślony nad ludźmi las


może z kimś a może bez

może me ma może jest


za dnia z wody go śpiącego wyjęli

potem w suche odzienie ubrali

nad głowami na rękach rozpięli

niosąc w cmentarz zielony śpiewali


przyjacielu nie obawiaj się — po co

i przed tobą byli przecież ludzie

co schodzili nocą wolno w śmierć jak w dojrzałość nowych

przebudzeń


przyjacielu nie obawiaj się — po co

tak się dzieje w niejednej młodości

że spragnieni kochania nocą czują gorzki niedosyt miłości


a on jakby nikogo nie słuchał leżał pełen białego koloru

gdy deszcz gwiazd powoli podnosił w studniach okien poziom

wieczoru



Śnieżka


zimą sani jadących w drzwi zamknięte słuchaj

gdy wieś spływa po osie zanurzona w zmierzch

w chłodne senne półżycie w oknach tamtych i tutaj


Królewna Śnieżka pije herbatę w pokoiku chłodnym od żalu

po ramionach włosów czarny dreszcz

jak rolety opuściła w nazajutrz


snu przyszłego po balkonach powiew

a po zaspach cienie długie od rowu


tylko w świecach reszta uniesień

tylko w okna nieobjęta dal —

szklanki psalm —

nad cytryną rąk królewskich jesień


jeszcze księżyc w luk zwinięty srebrny kwiat

jeszcze droga w czarnych smugach koni

tak się często świat na oczach dwoi

tak przemija wiele smutnych lat



Ludziom smutnym


tam rzeki pełne zapachu zboża

napływają powoli do okien —

w oknach dałii czerwona zorza

i oczy dzieci głębokie


tam już nic się nie zmienia

1’’ na zawsze skończył się czas —

zatrzymały się w cieknących strumieniach

łodzie pełne chłopców i gwiazd


tamci chłopcy już się nie zmienią

oczy mają zawsze wzburzone

pośród werand które jesienią

niosą w oknach dalie czerwone


kiedy deszcze o szyby dzwonią

nawet gdyby chłodno im było —

tamci chłopcy słabych jeszcze bronią

tamci chłopcy wierzą jeszcze w miłość


pośród werand które jesienią

niosą w oknach dalie czerwone

nad wierszami chylą głowy szalone

tamci chłopcy co już się nie zmienią


to im baśnie napisać — jak żagle

burzą włosów szlochać ku świecom —

nocą każdą budzi ich nagle

plusk gałęzi zza świata lecąc



O braciach, którzy pytali się samych siebie


wyszli bracia — wiatr we włosach — co za czas

w oczach gwiazdy i drzewa na spodzie —

pochyleni zanurzeni po pas

brodzą w nocy czerwcowej jak w wodzie


zatrzaśnięte na krzyż okiennice

nieskoszony jeszcze zapach łąk

i już płoną pozrywane księżyce

w białych lampach zamkniętych rąk


czy to życie jest tylko czy już sen

pomyśl pierwszy potem ja pomyślę

i dziwili się to tamten to ten

las się chwieje jakby stał na Wiśle


mamy umrzeć czy żyć dalej może wiesz

rozważ pierwszy potem ja rozważę

a już spadał powoli jak zmierzch

odgłos dzwonów bijących na twarze


a z miłością czy nie jest czy jest

powiedz pierwszy ty z kochania słyniesz

jeśli nie ma to i tak szkoda łez

jeśli jest to i tak kiedyś minie


wędrowali tak pewnego dnia

wędrowali tak w głębokie sny

pierwszym bratem chyba byłem ja

drugim bratem pewnie byłeś ty



O gospodarzu który wiedział kiedy umrze


w szmerze westchnień wydobytych na jaw

myśleć mu wypadało —

na krawędzi pokoju i maja

okna w których księżyc jak jabłoń


kucharka chodziła po pokojach w pantoflach z czerwonymi pomponami

kładła palec na ustach mówiąc — cicho chodzić — o słomianki nogi wycierać —

idź na ganek stajennemu powiedz żeby rano nie trzaskał drzwiami —

nie przeszkadzaj panu naszemu — pan jest strasznie zdziwiony że umiera


odblask lampy przewijał ręce

w jarzębinę czerwoną łkań —

czarnych kroków połamane gałęzie

na granicy świata i bram


las na wiatru chłodnej fali

głowy w księżyc pozanurzał jak w śnieg

a po polach przy ogniskach śpiewali

o żeglarzach żegnających brzeg



Wiersz o mieszkańcu dwóch miast


a pod głową poduszka jak kwiaty

a na oczach noc jak czarny puch

i zaciągnął się kołdrą w zaświaty

zabłąkany mieszkaniec miast dwóch


w nocy letniej pełnej krużganków

nietoperzy ślepnących i baszt

kogo czekasz zapomniany kochanku

gdy już księżyc wyciągnięto na maszt


a pod głową poduszka jak kwiaty

a na oczach noc jak czarny puch

czy to prawda że istnieją dwa światy

może jeden a nas tylko dwóch


do widzenia miasto snów — odjeżdżam stąd

do widzenia już odjeżdżam nie kłamię

i przyjechał — miasto okna ląd

kołatanie klamki w pustej bramie



Ludziom odlatującym


kiedy Polska pachnąca w lipach Czarnolasu

na rękach kołysana szeroko

na oczach dzieci uśpiona

po wierszy skrzydłach

po szabli dzwonach

spada w zamek Wisłą opuszczonych włosów


tu kolumny zygmuntowskiej spoko]


nad przedmieściem Mickiewicz wstał

w porażeniu granitowych skroni

na ramionach peleryny gwałt

ból na piersiach załamanych dłoni


nie przeminie wszystko — nie przeminie

kwiaty nie pogasną

choćby przyszło oczy wam złożyć

choćby przyszło na zawsze zasnąć


odblask murów na rękach zostanie

smutna cisza świętojańskich ulic

po odlocie będziecie Warszawę

w snach dalekich do ust jeszcze tulić


oto dzień się zamyka powoli jak malwa

biały zapach przy paltach

dzwony biją od dawna

cień swój znacząc na ptakach



Powrót Andersena


na poduszkach gwiazd dalekich upływ

a na twarzy nocy czarnej supły

Andersenie


w ciszę ludzie zbiegli się na nowo rwąc wysokie gałęzie snów

w wodospadzie zielonym drzew coraz głębiej dom moknął i moknął

po okrętach kołysała się Dania w Bałtyk pełen niebieskiego lnu

smutnych baśni rozplatane kłosy

a na oczach nadmiar i niedosyt —

otwarte okno —


spokój — dzwony księżyc przyjmowały do wnętrza

w kościelnego spadając sznurami który myśląc że to włosy klęczał

nocy czarnej szeleszczący bąk

chłód rąk

dreszcz na poręczach


port uśpiony po latarniach ociekał

w fale które na wiosłach się darły

drżały srebrne mostów łukowania

najsmutniejsi ludzie ze snu

najsmutniejsi ludzie ze snu

cienie nieśli na rękach długie włosy umarłych

furgot płaszczów barwił ich z daleka

późny zachód maszty pozapalał

jak pochodnie w twarze uśpionym

po strzelistych gotyku falach


nie okręty

nie okręty

lampiony

zawsze Bałtyk odbiega na północ

okrętami głębiej wodę świecąc

ponad miastem gwiazd złociste rżysko

ptaki dzwonów rwą się w wieżach gniazdach snów —

pokój

stół

noc w oknach tak nisko


lamp gasnących w nocy jasny węzeł

ciężkie liście podniesionych powiek

taką porą przyszedł Andersen

w snach najdalszych spokojny człowiek


o uśmiechnięci

o zapłakani

na okrętach kołyszącej się Danii



Testament


Myślę, że takie być winno życie poety

wierszy z wszystkiego jak najmniej; drzew tylko kilka u okien

ptaków chór, rodzinne stare portrety

damy w różowych mantylach na szpilkach srebrnych z kokiem

ze śladem przebytych dróg żołnierskie buty wysokie


I wierność, koniecznie wierność

wodzowi do ostatniego wystrzału

księdzu do ostatniej karty mszału

ojcu przez wszystkie sny

matce od łzy do łzy

siostrom do grobowej deski

niosąc jeszcze im kwiatek niebieski


I miłość, koniecznie miłość

do Panny w złotej sukience

co w ostrej bramie świeci

do wszystkich małych dzieci

I do kościelnej sieni

gdzie proszą zamyśleni o łaskę co odmieni

do babci pamiąteczek, albumów i wstążeczek

a jeszcze i do powstań, ułanów i jesieni


Spokojnie wojny witać

a w upał dla ochłody

wciąż o podróżnych pytać

wychodząc z kubkiem wody


Cieszyć się każdym szczęściem

modlić się z każdą różą

i zginąć zapomnianym najlepiej jakąś burzą



Różaniec


A jeśli wojna nowa, a jeśli się zasmucę

jak dziecko zapłakane w różaniec swój powrócę.

Będę go brać na ręce jak włosów ciemne sploty,

gdzie blask się świec zaplątał jak żuczek szczerozłoty,

gdzie sny z krzyżykiem srebrnym i łzy i śpiew poranny,

zerwanych moc przyrzeczeń i żal wciąż nieustanny,

modlitwy za rodziców, kolegów, prośby wieczne,

i jakieś umartwienia zabawne, niedorzeczne…

A jeśli wojna nowa, a jeśli niepokoje…

O rzewne, o tajemne paciorki czarne moje,

to na nich troski moje, radości ukochania,

i cały żar modlitwy późnego powołania.

I na nich pamięć dni tych, gdy późnym sennym latem

biegliśmy z podchorążym płonącym Mariensztadem,

a potem w noce długie na jezdni pod gwiazdami,

chwytałem was ukradkiem drżącymi wciąż palcami.

Do Twoich snów się tulę, do Twoich snów się łaszę,

na tych dziesiątkach licząc sierpniowe złudy nasze.

Kto wezwał? Kto przywołał? Skąd sny co tu przygnały?

Przed własną tajemnicą przyklękam taki mały…

O siódmej przy kolacji, przy modlitw chłodnym dźwięku,

o jaką burzę wspomnień przeważasz w swoim ręku.

Bo jeśli wojna nowa, a jeśli niepokoje,

o rzewne, o tajemne, paciorki czarne moje.



Wiersz banalny


Piszę gdy lampy półwiszące

gdy noc na czoła się przewija

i gdy mamusie płaczą śpiące —

o jakże miłość ziemska mija —


A o czym piszę, o tym nie wiem —

ktoś mi do ucha cicho szepce

o poświęceniu, o zegarach,

o trumnie srebrnej, o kolebce.


A komu piszę — pewnie tobie —

co po ulicach chodzisz rano

i na powstańca każdym grobie

gałązkę rzucasz odłamaną.


A jaki jestem — byś się śmiała,

śmiejąc się ze mnie — idź swą drogą—

są takie serca jak — nieszczęścia,

co nigdy inne być nie mogą.



Kolumna Zygmunta


O Zygmuncie z kolumny, o poważny panie,

skamieniały na zawsze w ust martwym okrzyku,

wyszedł z mody twój surdut i twe uczesanie,

pannom się nie spodobasz w sztywnym kołnierzyku.


A wojna nam się dłuży i lata tak lecą,

ciemność w okna zapadła rolet czarną burzą,

więc gdy wiersze piszemy, krwawimy je świecą

i oczy nam się senne jak pod hełmem mrużą.


Pewnie znowu Łazienki rozkwitają bzami,

o kościół Panny Marii Wisła dzwoni łódką,

i ty, panie Zygmuncie z niemymi ustami,

w kołnierzyku zbyt sztywnym, zmruż oczy cichutko.


Nad Warszawa zebrań tajemnych,

snów szalonych, gorących głów —

gdzie to naraz tyle matek rzewnych


Z nocy długich i nocy bezsennych

nad Warszawą zebrań tajemnych

jak we wrześniu dymiącej znów.


Gdzie to naraz tyle szmerów drżących,

szeptów w sieniach — to ty, to ty —

gdzie to naraz tyle serc płonących,

karbidówek w sufit strzelających

i tych za nas dzisiaj konających

Anglio, Anglio — mówiących przez łzy.



Wiersz do Najświętszej Panny


Słów nie lubisz, bo cóż znaczą słowa —

więc poświęcam Twojej świętej pieczy —

celę, książki, notatki z wykładów,

inferiorów, w klęczniku rzeczy —


I jeszcze mszał w szufladzie —

mój Boże — mój Boże —

tę stronę znam na pamięć,

a tutaj się mylę —

tu wstążeczkę odgarnę

a tu grudki włożę —

tej ziemi co i w mojej zadźwięczy mogile.


I jeszcze moje serce —

( o nim nic nie powiem

bo nie pękło mi z bólu w płonącej Warszawie —

więc jak dawną manierkę porzucę je w rowie —

krzyżem tylko opatrzę i tak je zostawię)


A to jest moja śmieszność —

jak mi służy wiernie

we wszystkich moich wierszach, których nikt nie zliczy

więc po mszale i sercu poświęcam Ci ciernie —

ogród pełen silentium i ziarnko goryczy.


Przebacz wiersze mi wszystkie łaskawie

zagaś we mnie sny czarnoleskie

i bez wierszy daj cichutko popatrzeć

w Twoje święte oczy niebieskie.



Index rerum


Garstkę śniegu co spadła,

gwiazdą jego co zbladła,

sutannę pełną chłodu

sztukowaną od spodu,

komżę jedną w klęczniku,

cztery łzy przy guziku —

co się z matką żegnając

brał na pociąg wsiadając,

tudzież gałązkę róży

w słowniku co go nuży,

buty trochę zniszczone,

książki żadnej — spalone,

miejsce jedno w kaplicy —

gdzie bracia jego klerycy

niebieskie oczy mrużą

co spokój z biblii wróżą.

Orzełek z czapki zdjęty

starannie owinięty —

za nieudane powstanie

w chusteczce niech zostanie.

Trochę listów i smutku

kałamarz z niezabudką…


Pisałem, spisywałem,

a przecież zapomniałem,

że ma niewielki kącik

za celą wśród tarasu —

gdzie mówi co dzień pacierz

za dawnych chłopców z lasu,

(tudzież po ojcu pióro,

fartuch z zaszytą dziurą,

trzy haftki przy pętelce —

i nieśmiałość i serce)

Święty Franciszku brązowy

z węzełkiem światła u głowy —

dziecięce Twe oczy, dziecięce

weź ten spis rzeczy na ręce.



* * *


Bywało — w łąki nas zabiorą

łudząc to wstążki to tańcami —

niżeś pomyślał taką porą

że Jezus płynie z chorągwiami.


A te wyprawy po owoce —

ze świecą z którą ćmy lipcowe —

niżeś pomyślał w takie noce

kapturem mnisim chłodzić głowę.


Raz — to w wakacje byłeś chory —

a ja u nóg twych z lampą dużą —

niżeś pomyślał w te wieczory

o celi tej pod dzwonu różą.


Niech cię okwitną tak czereśnie —

maków przy furcie krwawa straż —

a jeśli kiedy umrę we śnie —

o nie patrz w twarz, o nie patrz w twarz.




* * *


Czyś stukał kiedy we wrota drżące

w wieczór lipcowy

bo cię straszyły na wznak leżące

głowy umarłych —


Czyś szukał kiedy wody święconej

w klasztornej wnęce —

której nie znajdą na krzyż złożone

umarłych ręce.


A to mógł ślad być,

ścieżka niewielka, cichutka droga —

by świat odrzucić i spojrzeć w oczy

swojego Boga.



O jednym z pacierzy


A ja już wierny Tobie zostanę o Chryste, Chryste

bo wiem że oczy matce mej dałeś

jasne i czyste.

Kolegom moim — wstręt do krętactwa i komże srebrne —

Mickiewiczowi wojnę powszechną

i sny podniebne.

Na Drugiej w sierpniu — w nocnym wypadzie

latarki w ręce —

łączniczce małej iskrę w warkoczu —

groszek w sukience.

Choćby wzbronili wierszy o Tobie

pięknych drukować —

na klęczkach będę szeptać Ci jeszcze

wzbronione słowa.



* * *


Dobry Jezu z gwoździami ostrymi

raz piszący na świętej ziemi


że pisałeś a potem starłeś

krzyż podjąłeś, za nas umarłeś


niech Cię wielbią, kochają i słyszą

dużo milczą, króciutko piszą —


nad książkami wielkiemi, mądremi

spójrz jak w Piotra — niech płaczą w sieni.



O spacerze po cmentarzu wojskowym


Że też wtedy beze mnie

przewracali się w hełmie

lecąc twarzą bledziutką na bruk.


Jurku z Wojtkiem i Jankiem

klękam z lampką i wiankiem

z czarnym kloszem sutanny u nóg


Przeminęło, odeszło w milczeniu

jak pod kocem na wycieczce ziemia —

świecę lampkę rękoma obiema

gdzie pod hełmem dawnych oczu nie ma



O asyście kleryckiej


O moje smutne wiersze, o wiersze smutne moje

w tym stroju pełnym haftu przed krzyżem Pańskim stoję.


Jankowi na Powązkach wojskowa dźwięczy sława

a mnie tasiemka alby zakwitła u rękawa.


O Jeży potłuczony, z tą szramą i z tą różą

na chłopców spójrz z Powiśla co do mszy przy nas służą.


Niech jednym choć westchnieniem tradycje mi powierzą.

Czupurnych rówieśników co pod gruzami leżą.



Matko Boska Powstańcza


Bóg Ci słońca na dłonie Twoje nie żałował

ani ciszy na usta Twe zbyt mało dał —

broń bym zdobył dla Ciebie, o głodzie wędrował,

potajemnie orzechy na ołtarz Ci rwał.


Najświętsza, utracona, z rozkazami spalona —

w barykady równoczarnym strumieniu —

z Tobą twarz zapłakana, z Tobą bitwy do rana

i uśmiechy, i sen na kamieniu.



* * *


Już myślałem, że Ciebie wielkiego zobaczę,

a Tyś mignął mi w polu jak najprostszy mak —

zakryj twarz mi rękawem, niech się nie rozpłaczę

że nie do mnie Ci mówić przez ognisty krzak.


Dzień był taki jak zawsze, codzienne sandały

i codzienna samotność i codzienny trud

i ręce, co mi komżę w zakrystii składały

cień ptaka sponad wieży rzucając na spód.


Jeszcze zadrżał w kielichach cichy tętent koni

i szum rzeki pobliskiej i skrzypiące drzwi —

więc poznał Ciebie żebrak i święty Antoni

nad kluczykiem zgubionym natrząsając brwi.



O powrocie po studiach do domu rodzinnego


Choć się śmieją— dochowałeś wiary —

a ja na to — matczysko matczysko —

znów zobaczę na twej jasnej twarzy

łzę i uśmiech i spokój na wszystko.


Potem dzwonek i nagle w rozmowę

wpadnie siostra jak jabłko z ogrodu

w świece niosąc kokardy brązowe


Choć się śmieją— dochowałeś wiary —

powracając czy masz serce czyste —

a ja patrzę jak wiatr z nieba kładzie

z gwiazd na siostrę kruszyny złociste.


A z nauką? o nauce mowa —

a ja widzę przez sen i akacje

tę wiewiórkę, przed którą klękałem

chcąc ją złapać w umarłe wakacje.


Czy pamiętasz tamte czółno na stawie —

a ja chwytam nagle siostrę za ręce,

by przypomnieć jeszcze kwiatki z procesji

co je niosła Jezusowi w sukience.



Nad mapą Ziemi Świętej


Ziemio Święta, co w moim atlasie budzisz się i drżysz —

kiedy wieczór zakłada królestwo pająków,

długich cieni i zmierzchów wysnuwanych z kątów —


Płyną Twoje tęsknoty — wąwozem wspomnienia —

pierwszą pełnią księżyca —

pierwszym dniem stworzenia.


Uliczki ruin pełne i cedrowy las,

osły z flaszą na mirrę, posłuszne w rzemieniach —

upał pustyń, lęk psalmów i proroków wargi

śpiących z twarzą surową u wezgłowia Arki.


Ziemi Święta, co w moim atlasie budzisz się i drżysz —

zapachem Tyberiady, kaktusowych lądów —

z Górą Czarcią sterczącą nad kamienny głaz,

z Betlejem nie zdziwionym wielbłądów najazdem.


Płyną Twoje tęsknoty wąwozem wspomnienia —

Miłość, chleb, wino w stągwiach — to śmiesznie za mało.

Jest Bóg jeden na niebie, a wszystko się zmienia —


Z Sodomy i Gomory orszaków weselnych —

popiół i kość bogaczów przy uchu igielnym.



O nieuchronny!


Gorejącego krzewu ogrom

w rozzutych butach ognia brzask —

nieogarnięty — poznam, poznam

w kruchcie na klęczkach Twoją twarz


Powiędną usta, ścichnie krew

chorągwie porwiesz w strzępy snu —

i powiesz dosyć — minął czas

jak wypędzony w potop kruk.


Wołu umniejszysz kryjąc w mrok —

zapalisz w oczach strasznym źdźbłem —

o Nieuchronny — wiem ja wiem

że idziesz ku mnie nagląc krok.



* * *


Dokąd mnie gonisz, płoszysz sny —

wspomnieniem dręczysz, Niepojęty —


nie wzejdzie siew, więc nie patrz w twarz

jak wóz ognisty z nieba zdjęty.


Dalekie lato. Chłód we drzwiach

hizopem spływa. Nie patrz smutnie


bo może łotra dobra łza —

ożyje na śmiertelnym płótnie



Do Jezusa z warszawskiej katedry


Jezu z warszawskiej katedry

Jezu czarny i srebrny —

cierpiący — rzuć na ręce

niemego smutku więcej.


Jeszcze jedno cierpienie

jeszcze jedno rozstanie —

lampę jasną na stole

jak najmniejsze mieszkanie.


Bardziej gorzką niewdzięczność

pożegnania, powroty —

stułę taką by księżyc

dowiązywał się złoty.


Jeśli las to szumiący —

jeśli rzeki — urwiste —

a serce na złość ludziom

i naiwne, i czyste.



Kochanowskiego przekład psalmów


Powróć mi, Panie, z dawnych lat

herbaty gorzkiej łyk w manierce

i umarłego ojca list,

sweter od siostry, matki serce


Kochanowskiego przekład psalmów

spalony z Wilczą w czas powstania

i wszystko, czego życzę innym —

a sam niestety nie dostanę


I spowiedź świętą z dawnych burz,

gdy łzy ważyła ręka Zbawcy —

i jeszcze jeden jakiś dzień

z dzieciństwa mego na ślizgawce


Ten śnieg, co mi na oczy spadł,

i to, com szeptał bezrozumny —

a potem jak najcięższy mszał

postaw z kielichem mi na trumnie



O wspomnieniach szkolnego mundurka


Co tam było, co się z tobą dzieje —

moja dawno poburzona szkoło —

w dawnych chłopcach pogasłe nadzieje

klamką stukasz dawno uciszoną.


Popaliły się okna i mapy

z Ziemią Świętą gdzie się Saul błąkał —

rzuć mi na twarz jak garść chłodnej ziemi

z klasy ósmej dźwięk zmarłego dzwonka.


Jaka myślisz jest pamięć twych uczniów

młodość krótka, głębokie groby —

założyłem po tobie w brewiarzu

w Completarium wstążeczkę żałoby.



Suplikacje


Boże, po stokroć święty, mocny i uśmiechnięty —

iżeś stworzył papugę, zaskrońca, zebrę pręgowaną —

kazałeś żyć wiewiórce i hipopotamom —

teologów łaskoczesz chrabąszcza wąsami —


Dzisiaj, gdy mi tak smutno i duszno i ciemno —

uśmiechnij się nade mną.



Opuszczającym świat


Nie przeminie wszystko, nie przeminie —

kwiaty nie pogasną —

choćby przyszło ręce nam złożyć

choćby przyszło na zawsze zasnąć.


Pamięć czystej przyjaźni zostanie

smutna cisza świętojańskich ulic —

po odlocie będziemy swą ziemię —

w utęsknieniu do ust jeszcze tulić.


Nasze biedne ludzkie zmęczenie —

serc poczciwych mądrą życzliwość,—

po odlocie będzie się jeszcze

coś ziemskiego na niebie śniło.


Żywy ogień w umarłym kominku —

co herbatę w czajniczku naparza —

i sukienki od pierwszej komunii

w jakich było siostrzyczkom do twarzy.


Popatrz w oczy, usiądź bliziutko

ukój w żalu rękami obiema —

bo nas zrzuci kołując zawrotnie

matka nasza — nieszczęsna ziemia.



* * *


W miasteczku w którym ludzie wymieniają uśmiechy —

gdzie nie ma nic niezwykłego —

w pokoiku o który kasztan się roztrąca —

gdy żyjesz poza sobą jak spadłe orzechy.


(mówiąc „Aniele Stróżu” — dodajesz co rano,

że jednak święty, to więcej niż anioł)


Nikt twych trudów nie liczy, a jeśli ocenia —

to słusznie, że ci przyjdzie umrzeć z przemęczenia.

Złóż swój żal do pamiątek.

I pomódl się ze mną,

o tę świętość zwyczajną, powszednią,

najprostszą.



Z brewiarzem w ręku

1.


Skąd jestem? Z Ziemi Świętej, z tęsknoty gorącej,

znam proroctwa mesjańskie i księgi kabały —


a kasztany za oknem, storczyki tlejące —

to tylko garść jałmużny ojczyzny przybranej.


Figa cień mi przerzuca przez brewiarz jak potok,

budzi mnie płacz Kaina i oddech Cedronu —


A księżyc podwarszawski — tragiczny powstaniec —

przybłęda z moich pustyń — gość w przybranym domu.


Skąd jestem? Z Ziemi Świętej, gdzie jagody winne,

psalmy, jadło, napoje… i milczenie inne


A to gwiazdy siostrzyce znad jodeł Libanu

na postrach kurów nocnych. W mym przybranym kraju.


Ogromne jak nieszczęścia. Służące ciekawie

spragnionemu pomiaru niezgłębionej sprawy —


2.


Obłoki z wełny tkane i córy Lotowe

zstępujące w mrok grzechu jak wargi pąsowe.


Potop huczący falą i proroków żale

podając jak widmo w uszy Jeruzalem.


Saulowy miecz w górach i Ruth złote rżysko

i Mojżesz pływający w trzcinowej kołysce —


Dawida pieśni, Rachab sprośnej burze —

wszystko to co mi Boga odsłania jak różę.



Dolina Jozafata


Dolino Jozafata, ku przedmieściu Ofel

hizopem ciemnym spływasz i trwożysz bóżnice —

wraził się w ciebie księżyc niby srebrny oścień

i przebiera w umarłych —jak w ziarnach gorczycy.


Rozrzuca sykle lśniące i poświatą kusi

przyjaciel głodnych smoków i pustynnych strusi.


Na czaszki zasypane, na dzbany skruszone

spada wiatr, piasek Syrii, puszczyki pluszowe.


Pójdziemy tam po zgonie miłości i sławy —

słyszysz jak drwią turkawki znad Morza Martwego

i skorpion z terebintu pochowany w trawie

i oczy turkusowe konika polnego.



Potop


Czy woda jeszcze rwie korabiem

jak burza ciemna i głęboka,

a On porywa w otchłań kruka —

nim łuk położy na obłokach?


To tylko siepie deszcz za oknem

i ślady walk jak kły na dworze —

a on czy jeszcze rozgniewany

na mnie i ciebie? Boże… Boże…


Niech nas wybawi, niech ocali —

topieli srebrnej arkę wydrze —

z lwem, z wilkiem burym, z bydląt chmarą,

z gołąbkiem śpiącym gdzieś na cytrze.



Morze Martwe


Spoza garbów wielbłądów surowych

wołam. Morze Martwe, straszliwe —

kłębią się w tobie larwy nieżywe,

tańce Sodomy, Gomory.


Na sromotną przyszły zabawę —

widma chłopców nocą nieśmiałe

w pożar co sroży pióra krwawe.


Przestań grzeszyć. Przy łożu stoi

pogorzelec z piołunem słów —

co zwęglił swój dziób i skrzydła

miasto, róże i sykomory.


ktoś z Sodomy jeden, z Gomory…



Wieża Babel


Kędyż twoje ruiny, kolebki i trumny —

nieszczęsna wieżo Babel, coś rosła tak dumnie.


Gdzie leżą twe sklepienia, wniebowzięte krokwie,

balkon co kosztował srebra tysiąc stągwi,

okno przez które wpadał po wstędze wieczoru

miesiąc jak białe widmo z jaskini Endoru…


Skąd z wyższych pięter nikły oliwkowe lądy,

niewiasty senearskie, włochate wielbłądy,

gdzie mistrze z Babilonu nanieśli na ściany

sydońskie karmazyny pięknie farbowane.


Runęłaś wznak, gdy głazy twe rozchwiała trwoga —

że bodąc Niebo szczytem napotkałaś Boga.



Tren

Glos na drogach słyszan jest.

Płacz i krzyk synów Izraelowych, że

nieprawą uczynili drogą swoją —

zapomnieli Pana swego. Jer. 3, 21


Ziemio Święta z uczniowskiego atlasu

z Bibilii starej nagimi górami —

coś się stało od jakiegoś czasu

ze mną samym, z ludzkimi sercami.


Zapomniano o Bogu jedynym.

Gorejącym krzewie. Stróżu naszym.

Patrzaj. Ludzie teraz nieszczęśliwi

niepojęci jak kruk przy Eliaszu.


Kwiat libański na skroni uwiędnie —

źle nam wróżą judaszowe drzewa —

przyjaciółko, co nas spotka, co będzie

na pustyni kędy Boga nie ma.


Synogarlic przycicha wołanie,

drogi syjońskie świerszczami łkają —

przyjaciółko, co się z nami stanie

między ludźmi, którzy Boga nie znają.



Ewa


Pną się cedry ku ptakom. O Liban

dźwięczy potok lepszy od pocieszeń

po warkoczach czarnych wiatr przepływa

w jej bolesną wygnańczą jesień.


Patrz, zwierzęta płoszą się po skałach

zdumione twoim płaczem tu.

Nie płacz, burzy śpiewają chorały

do pierwszego poza rajem snu.


Dzień przekwita jabłonią. O ręce

blask się potknął jak ułudy ślad.


Matko. Twoje oczy dziewczęce

wypatrują mnie z zamierzchu lat.



Pieśni z domu niewoli


Deszcz ognisty nas wyrwał z wąwozów Jordanu,

z plantacji róż zbyt wonnych, z upojeń balsamu —

gdzie za lampą oliwną panny kryją w domach

krwawy odblask mandragor, kolendru aromat,

gdzie pasterzom na polach nocą chłodną śni się —

ogromne lwie łożysko, Bóg i góry rysie.


Gdzie tamaryszek rzewny, oliwka dojrzała

i dolina Rephaim w ostrowów pościeli

unosząca na wieczność popioły Racheli


Może teraz na Kanę spadły anemony

a drużba niesie młodym w ręku liść palmowy.


Może wyschła na orzech — pusta i brązowa

z mgłą upiętą w kokardy — droga Tobiaszowa.


A pustelnik z szarańczą, trwoży się co rano

że święty musi dreptać tam, gdzie fruwa anioł.



Dzieło rąk Kainowych

I poznał Kain żoną swoją i zbudo—

wał miasto i nazwał imię jego od

imienia syna swego. Geneszis. 4. 17.


Ucałuję cię Biblio, bo w tobie są słowa

że Kain pierwsze miasto na ziemi zbudował —

stąd pewnie w miastach wszystkich, w miejskich strutych kwiatach —

w obłędzie ulic chodząc — widzę złego brata.


Wiejska parafio moja, pocieszny Żbikowie —

kto twe kaczki wychwali, twe stawy wypowie —

ławki, co przed domami, cmentarniane duchy,

pomidory na oknach, budy, psie łańcuchy…


(Azali twarze rzewne, jak zawsze u nas w maju

a lampa jeszcze nie rozbita

rozkwita przy ruczaju?


Azali już na brewiarz w sadzie

czeremchy spadły szaty…

a malw naręcza… a begonie., a szałwii aromaty…?)



Jeremiada


Płacze prorok nad Tyrem, że matkom nie stanie

do lat dorosłych wychować panien,

bowiem groza już we drzwiach. Na miejske uśpienie

spadną kopyta koni jak twarde krzemienie

i w popiół się rozsypie ulic wschodnich bajka

cytry, lutnie, wiole, bęben i piszczałka,

pod diaboliczną gwiazdą, która się rozpala

jak ziarno szczerozłote na rozwianych szalach.


Wyją śmigłe okręty, drżą grzbiety zjeżone

uzdy pianą rozkwitłe, grzywy uskrzydlone,

wiatr rzuca ponad wojska, szaleńcze, uparte,

szczepy malogranatów z cyprysem i nardem,

a żołnierz konający do drugiego rzecze:

lepiej wpaść w ręce Pańskie niż w szpony człowiecze.


Błądzę po starym mieście. Jakże mnie rozrzewniasz —

proroku mej Warszawy. Jeremiasz… Jeremiasz…



Jahwe


A wszystko się zmienia —


i sława goliatowa i ściana kryształu,

obraz łani biegnącej wzdłuż nurtu strumienia,

źrenice wiosny pełne ponad szkolną ławą.


Nie dźwięczy pieśń sydońska

w szałasach z bukszpanu,

zmarły skalne kozice i chmurne sokoły

i Abizag Dawida uśmiechem kusząca

przeminęła jak dziewczę z wianuszkiem w krąg głowy.

Skruszały dawne kotły, cymbały, piszczałki

i słupce lichtarzowe, pióra, czasze, gałki,

drzewo Setim kwitnące rozpalonym latem

oliwa uchowana na przyprawę świateł.

Jeszcze wonne olejki roztrwaniane rano,

spikanard, szafran, kassja i cynamon

wojska uszykowane, jabłka granatowe

łoże słane miłością, zakony surowe.


Dzień nam z ramion opada niby płaszcz pasterski,

by toń czarną odsłonić co serca ukrywa —


Jeden Bóg trwa nad nami

pod nim wszystko mija —


jak noc w górskim schronisku

i młodość szczęśliwa.



Sulamitka


Pamiętam Cię, choć nie wiem kto snu twojego strzeże.

Czy kaktusowy cień po rzęsach twych się łamie —

w ciężkim płaszczu nie spiętym, alabastrem promiennym

ku miejskiej biegniesz bramie.


Wyjdziesz, obiegniesz rynek, a wichr, o co bije? —

o łoża opuszczone, o serca niczyje,

o lektyki królewskie i o twarze obce

ustawionych z mieczami między strachy nocne.


Ujarzmioną w trzewiczki, w płaszczu nie dopiętym

wraz z komentarzem świętym i brwi hebanami

w Biblii starej cię niosę

w „Pieśni nad pieśniami”.



Rozmowy z Nikodemem


Wieleż to nocy gorzkich jak dno Tyberiady,

woniejących sitowiem, sandałowym drzewem

otulało was ciszą—przy tajnych rozmowach

ciszą przed burzą, smutny Nikodemie.


Ileż iskier od słońca. Starcze ukochany

zadumany nad sławą Starego Zakonu —

a przecież wiem na pewno, że zmieniło ciebie

już pierwsze usłyszane Chrystusowe słowo.


To miasteczko wezbrane jak morze od trwogi,

plusk gałęzi co budzi spoza świata lecąc —

wie coś o tym. A ile to liści opadło

od jesieni czerwieńszych, w rozmowy nad świecą.



Ziemia Święta


Przez tęsknoty zawiłej pragnienie —

dla tysięcy lat spełnionych przeczuć —

Czemu ciągle przesłaniasz mi Ziemię —

jak miniony dzień przesłonił wieczór?


I dziś niebo nad miastem się łzawi

śmierć jednako i nas żywych łamie —

a ja Ciebie zobaczę jak Mojżesz

z łzą na sercu, w cmentarnej bramie.



* * *


Przyszli szukać Serca Bożego,

Serca z wszystkich naszych pierwszych piątków,

jak w obrazach włócznią przebitego,

ze skrą bólu i cierni pamiątką.


Weszli w kościół, a tu nagle kolędy —

miękki żłóbek z siankową poduszką —

nie ma cierni ni blasku krwawego,

ale bije Jezusowe serduszko.


Nie ma cierpień. Żadnej nie ma rany,

zamiast burzy na morzu — kąpiólka —

kołysane w ciepłej koszulinie

śmiesznym uchem pstrokatego osiołka.



Modlitwa spowiednika


Aniele Boży, Stróżu mój,

spowiednik ze mnie lichy,

więc gdy spowiadam, wspomóż mnie,

jak na obrazkach cichy.


Jeśli przypadkiem która z dusz

przy stule mej uklęknie —

anielskie swoje ręce złóż,

modląc się przy nas pięknie.


I uproś, bym jej w końcu dał

to, co najbardziej drogie —

tak odszedł, aby mogła być

sam na sam z Panem Bogiem.



Modlitwa do świętego Jana od Krzyża


Święty Janie od Krzyża, kiedy pełnia lata

i derkacz się odezwał, głuchy odgłos łąki,

owieczka z dzwonkiem beczy, przepiórka szeleści,

rzuć mi malwę i nazwij Janem od Biedronki



Pożegnanie wiejskiej parafii


Pożegnać wikariatkę na niewielkim piętrze,

zabrać biblię w tłumoczek, kazania gorętsze,


a sad sobie zostanie z gęsiami i płotem,

strasząc konie proboszcza kasztanów bełkotem.


Niechaj memu następcy kwiatem w brewiarz spada,

wart, bo lepszy ode mnie i mądrzej spowiada.


Odchodząc zajdę w kościół. Nie chciej tu mnie widzieć,

bo ksiądz płacząc, sam siebie, jak grzechu się wstydzi.


Jeszcze spojrzeć. Ten święty z pospolitą głową,

jakieś śmieszne serduszko z wstążeczką różową,


spośród wotów świecące jak żuczek z ukrycia

w czas, co na usługach i śmierci, i życia.


Pora odejść. Nie płoszyć myszy i pacierzy,

patronów dobrej sławy, złej sowy na wieży.


Pora odejść, żal tając jak iskry niezgasłe,

że mnie ze wsi zabrali, by pokrzywdzić miastem.

Tak smutno psy porzucać. Tak zapomnieć trudno

wodę w stawie mierzoną złocistą sekundą,

las z dzięciołem, kukułkę uczącą w gęstwinie,

jak śmiesznie jest powtarzać tylko własne imię,

przybłędę, co na rzece wywrócił się z łódką

i spoczywa pod krzyżem krzywym z niezabudką.


Żal szkoły, dzieci w ławkach, woźnej z pękiem kluczy,

chociaż lepiej, że przyjdzie tu ktoś inny po mnie —

stopnie gorsze postawi, lecz czegoś nauczy.


Żal kulawych i głuchych, chorego w szpitalu,

bardzo dawnej paniusi w przedpowstańczym szalu,


przygotowań do wilii, smutnej oczywiście,

gdy opłatek od matki drży na poczcie w liście.


Jeszcze tu kiedyś wrócę. Nocą, po kryjomu —

wiersz o świętej o Teresce dokończyć w tym domu —

po cmentarzu pobłądzę. Ty dłońmi dobrymi

przebacz wszystko. Pochowaj między najgorszymi.



Spowiedź


Wstyd mi Boże ogromnie, że jak grzesznik piszę,

że z czasem zapomniałem Tomasza z Akwinu,

że gdy w maju litania — słowika wciąż słyszę,

a jadąc do chorego — sławię dzikie wino,

obłoki, karpie w stawie, zimą — kiepskie sanie,

kominek, co mi do snu po łacinie gada —

i nagle myśl natrętna,

z uczynków? To zbyt mało.

Z ran mnie wyspowiadaj.



Prośba o dary


W świecie zimnym, nieczułym, z kamienia i śniegu,

gdy muchy ran szukają, a goni oszczerca —

żebrzę, jak trędowaty w sitowiu noclegu —

o bardzo prosty, zwykły — dar ludzkiego serca.


I jeszcze proszę o dar łez i śmiechu,

Ciebie, co czarną mrówkę na czarnych kamieniach

widzisz z nieba nocą czarniejszą od grzechu.


A na ostatek — o dar zapomnienia —

o grób w wiejskiej parafii — mijany w pośpiechu.



Do moich uczniów


Uczniowie moi, uczenniczki drogie

ze szkół dla umysłowo niedorozwiniętych,

com was uczył lat kilka, stracił nerwy swoje,

i wam niechaj poświęcę kilka wspomnień świętych.


Jurku z buzią otwartą, dorosły głuptasie —

gdzie się teraz podziewasz, w jakim obcym tłumie

czy ci znów dokuczają, na pauzie i w klasie —

i kto twe smutne oczy nareszcie zrozumie.


Janko Kasiarska z rączkami sztywnymi,

z noskiem, co się tak uparł, że został króciutki —

za oknem wiatr czerwcowy z ładnymi pannami —

a tobie kto daruje choć uśmiech malutki.


Pamiętasz tamtą lekcję, gdym o niebie mówił,

te łzy co w okularach na religii stają—

właśnie o robotnikach myślałem w winnicy,

co wołali na dworze — nikt nas nie chciał nająć.


Janku bez nogi prawej, z duszą pod rzęsami —

garbusku i jąkało — osowiały, niemy —

Zosiu, coś wcześnie zmarła, aby nóżki krzywe —

szybko okryć żałobnym cieniem chryzantemy.


Wojtku wiecznie płaczący i ty coś po sznurze

drapał się, by mi ukraść parasol, łobuzie,

Pawełku z wodą w głowie, niewdzięczniku stary,

coś mi żabę położył na szkolnym dzienniku.


Czekam na was, najdrożsi, z każdą pierwszą gwiazdką —

ze srebrem betlejemskim, co w pudełkach świeci —

z barankiem wielkanocnym. — Bez was świeczki gasną —

i nie ma żyć dla kogo.

Ten od głupich dzieci.



Do kaznodziei


Na rekolekcjach nie strasz śmiercią —

bo po co?

Za oknami bór pachnie żywicą,

pszczoły z pasiek się złocą,

w abecadłach dzieci oczy mrużą…


Nie dręcz babek, dziadków czcigodnych,

oblubienic w kapeluszach modnych,

rozmodlonych przed — poślubną podróżą.


Mów o częstej komunii z Chrystusem —

złotych sercach bijących w ukryciu —

z katechizmu o cnotach najprościej

i że grzechy przeciwko nadziei

są tak ciężkie jak przeciw miłości.


Nie o śmierci mów z ambon. — O życiu.

O żonie szukającej z lampą

zagubionej igły w ciemny wieczór,

żeby mąż nie miał skarpet podartych —

wczesnej wiosny na piętach nie czuł.


Jak najwięcej o dobrych uczynkach,

o gościnnych domach, poświęceniu,

o Jezusie na ołtarzu złożonym,

tak samotnym w każdym podniesieniu.


I błogosław kaznodziejska dłonią —

babciom, starcom, młodzieńcom i pannom —

wszystkim dzieciom, co się w berka gonią,

zimą tęskniąc za łyżwami i sanną.



Do anioła


O Aniele na ołtarzu stojący

w siódmym niebie, ze strasznymi trąbami

taki byłeś groźny, gorący

gdym cię we śnie dotykał ustami.


Rozum, wola, moje grzeszne ciało

jasno widzą wyroki odwieczne —

tylko serce — choćby w proch się sypało

nie uwierzy w sądy ostateczne.



O lasach


Poszedłem w lasy ogromne szukać

buków czerwieni

jeżyn dojrzałych, dzięciołów małych

rogów jelenich

jagód prawdziwych, wilg, piskląt żywych

mrowiska

i w oczy sarny — brązowej panny

popatrzeć z bliska

szyszek strąconych, tajemnic sowich

zająca


i strach mnie porwał

na myśl o Bogu

bez końca.



Proroctwa


Właśnie, że wcale się nie obawiam

twojej niewiary —

przeminie ona jak babski urok

i czary

tylko się nadmie, jak jeż napręży

napuszy —

i znajdzie łzy swe święty Augustyn

w twej duszy.



* * *

Pamięci Profesor Marii Dłuskiej


Święty Franciszku z Asyżu

nie umiem Cię naśladować —

nie mam za grosik świętości

nad Biblią boli mnie głowa


Ryby nie wyszły mnie słuchać —

nie umiem rozmawiać z ptakiem —

pokąsał mnie pies proboszcza

i serce mam byle jakie


Piękne są góry i lasy

i róże zawsze ciekawe

lecz z wszystkich cudów natury

jedynie poważam trawę


Bo ona deptana niziutka

bez żadnych owoców, bez kłosa

trawo — siostrzyczko moja

karmelitanko bosa



Taca


Lubię chodzić w kościele z dużą srebrną tacą

słuchać jak dziwnie pieniądz o dno głucho stuka

gdy ktoś od nawy głównej przepychać się zaczął

babcia szpilą ukole, penitent ofuka


gdy ktoś pobożny posądzi o chciwość

a pani z parasolem obmówi, że żebrzę…

nareszcie mogę widzieć swą twarz nieszczęśliwą

odbitą kolorami na tackowym srebrze.


A czasem sobie marzę… z tego wzrosną wieże

kaplica, którą piękniej przebudować trzeba

a oni dalej sądzą, że proboszcz z wikarym

za chodzenie z tacami nie pójdą do nieba.



Do siostry zakonnej


Choć nie ma gwiazdy nad twoją głową

tej co w Betlejem —

niewidocznego w chlebie i cierniach

przyzywasz śpiewem.


choć własnej duszy nawet nie widzisz

swymi oczyma —

w obrazach tylko Matka Najświętsza

Dzieciątko trzyma.


swój dawny uśmiech dziecięcej twarzy

ukaż nade mną —

choć tak się nagle z Bogiem ukryłaś

w ogromną ciemność.



O świętym Tomaszu i roztańczonych obłokach


Mądry św. Tomasz z Akwinu —

Ewangelia taka głęboka.


lecz czasami mocniej przemówi

bal wieczorny na ciemnych obłokach


płyną z marszem półzłote muśliny

walczyki cieni po niebieskich drogach —


i po prostu bez kościelnej łaciny

bal się kończy wyznaniem Boga.



Komańcza


Kocham deszcz, który pada czasami w Komańczy,

nawet taki szorstki i chłodny,

gwiazdkę śniegu, co nieraz Mu w oknach zatańczy,

żeby był tak jak zawsze pogodny


Prostą lampę na stole. Wszystkie Jego książki,

brewiarz, zegar, wieczorną ciszę —

nawet taki najmniejszy z Matką Boską obrazek,

który komuś z wygnania podpisze


Krzyże żadne nie krwawią, gdy jest świętość i spokój,

gdy z wygnańcem po cichu drży Polska —

wszystko proste jak wiersze — brewiarz, lampa i pokój,

drzew warszawskich na niebie gałązka



* * *


Tylko mali grzesznicy spowiadają się długo

w niepokoju gorących warg —

potem niebo ich goni spadających gwiazd smugą,

jak pożary Joannę d’Arc


Ale wielcy grzesznicy na błysk mały przyklękną

i wypłaczą się jednym tchem —


potem noc mają cichą i jak dobry łotr świętą —

byłem z nimi, klękałem, wiem



O szukaniu Matki Bożej


Znam na pamięć jasnogórskie rysy

ostrobramskie, wileńskie srebro —

wiem po ciemku gdzie twarz Twa i koral

gdzie Twa rana, Dzieciątko i berło.


Ręką farby sukni odgadnę

złote ramy, cyprysowe drewno —


lecz dopiero gdzieś za swym obrazem

żywa jesteś i milczysz ze mną.



Naucz się dziwić


Naucz się dziwić w kościele,

że Hostia Najświętsza tak mała,

że w dłonie by ją schowała

najniższa dziewczynka w bieli,


a rzesza przed nią upada,

rozpłacze się, spowiada —


że chłopcy z językami czarnymi od jagód —

na złość babciom wlatują półnago —

w kościoła drzwiach uchylonych

milkną jak gawrony,

bo ich kościół zadziwia powagą


I pomyśl — jakie to dziwne,

że Bóg miał lata dziecinne,

matkę, osiołka, Betlejem


Tyle tajemnic, dogmatów,

Judaszów, męczennic, kwiatów

i nowe wciąż nawrócenia


Że można nie mówiąc pacierzy

po prostu w Niego uwierzyć

z tego wielkiego zdziwienia



O łasce Bożej w brzydkim kościele


Kościółek był tak brzydki, że nie powiem który,

brzydota wprost się lała z każdej większej dziury.

Dobry święty Antoni miał twarz wykrzywioną,

inny święty był lepszy, lecz przed wojną spłonął.

Została po nim broda na pace przy murze,

wota i dwie donice na fikusy duże.

Barankowi z chorągwi popruły się żebra,

A za oknem drżał deszczyk z jaskółek i srebra,

zwłaszcza o cmentarz dalej, gdzie już las wysoki

kolory czarnych jagód składał na obłoki.

W samym rogu świątyni, baldachim jak szczudło

łowił mole na frendzle, tuż ambony pudło.

I nagle cud się zdarzył, że w to straszne wnętrze —

szły na mnie jakieś dłonie od winnic gorętsze —

i uniosły mą duszę nad rude aniołki

pod Matki Bożej oczów szafirowe pąki.


Wtedy sercem ukląkłem. I płakałem wiele,

jak grzesznik co się zamknął w gotyckim kościele.



Świty

Siostrze Katarzynie


Świt jak złota pszczoła

spadł mi w brewiarz i odkrył w Dawidowych jutrzniach

litery niby nóżki czarnego sokoła.


Ile razy wstawałem o tej właśnie porze

i szedłem we mszę świętą, jak we źródło srebrne!

Lampka wieczna jak listek krwawiący kościoła —

A nade mną na wieży, jak na siódmym piętrze

stał szczygieł, co się ubrał w czerwień kardynała

i aniołom swój ogon na pióra rozdawał

zostawiając dla siebie na czubku największe.


Niżej ludzie godzinki poranne śpiewali —

dzień już błyskał jak okręt wojenny ze stali.


I myślałem, co rano, do maryjnych pieśni

dorzucić kilka własnych, jak garstkę czereśni.


Przecież Ona to sprawia, że po nocnej burzy

zobaczę nieraz Venus niby globus z róży,

że mam czasem łzę wielką, jak Chopina w oku.


Nos cały — choć koziołka fiknąłem z obłoków.



O płaszczu Matki Boskiej


Wciąż płaszcz Matki Najświętszej gdzieś się przy nas kryje.

Nikt nie zna jego kroju ani jego barwy,

święta Anna go jeszcze twardą igłą szyje

z kołnierzykiem, którego tanki nie podarły.


Może jest na Syberii, może przy nas leży,

czeka nas jak wakacje, jak kąpiel czerwcowa,


i zawsze ten, co stale mówi, że nie wierzy

po cichu go odnajdzie i swe łzy w nim schowa.



O wędrówkach po wieżach kościelnych


Znam was, schody wiodące na kościelne wieże,

strome, dziwnie uparte, tajemne o zmroku,

na sznurach cień od krzyża, węzły, pierze sowie,

duch całunem wabiący przez gotyckie okno.


Kiedyś z wielkim zachwytem wracałem z wyprawy

i niosłem w katechizmie z kościoła do domu

ku uciesze patrzącym uczennicom moim


ćmę maleńką spod serca największego dzwonu.



Modlitwa


Każda myśl jasna, która sfruwa z głowy,

czysta jak święty Józef w najbliższym kościele,

biegnie w świat jak najbielszy gołąbek pocztowy,

jak anioł, co mi oddech położył na ciele.


O Jezu, daj mi we mszy głowę taką jasną,

bym ogarnął nią duszę grzesznika nieznaną,

niech mnie nigdy nie dojrzy, lecz idąc, zobaczy

małą świętą Agnieszkę płaczącą pod bramą.



Rekolekcje


Przynoszę Matko na Jasną Górę

kapłaństwo moje.

Stanąłem w samym kącie kaplicy —

podejść się boję.


Nie w łożach ojców,

z twarzą na wale klasztornym spałem.

Księżyc, jak czapla,

wciąż chodził po mnie srebrnym hejnałem.


Wiem, że Bóg wybrał, że mnie wyświęcił, zaufał,

obym nie broił,

nie knocił więcej,

jak szwedzka lufa.


Biję się w piersi, jak tłukły kule za Kordeckiego.

Weź me kapłaństwo na ręce swoje,

jak Syna swego.

Niechaj zaświeci święte i czyste w kaplicy,

a mnie niech zdepcą butami złymi pątnicy.



Zdjęcie z krzyża


Rozmaite „zdjęcia z krzyża” bywają

na przykład:

Zdjęcie z krzyża samotności.

Ktoś cię nagle odnajdzie, ugości,

mówi „na ty”, jak w Kanie zatańczy,

doda miodu, a ujmie szarańczy.


Albo

zdjęcie z krzyża choroby.

Stajesz z łoża jak Goliat młody —

I już jesteś do procy gotowy,

gotów guza nabić Dawidowi.

Ale są takie krzyże ogromne,

gdy kochając — za innych się kona —


To z nich spada się jak grona wyborne

w Matki Bożej otwarte ramiona.



To wszystko trwa jak Chopin


Co będzie z ludzką sztuką

przy strasznym końcu świata,

gdy trąba groźnie zabrzmi

Tra–tata–tra–ta–ta–ta?

Na przykład, co z Chopinem?

Gdy ogień — uczeń dziki —

popali jemu w nutach

bemole i krzyżyki?


Zagwiżdżą po muzeach

żywiołów szumne grzywy,

upadnie mi z klęcznika

Jezusik Frasobliwy.


Lecz myśli dzieł najprostsze

zrodzone w ludzkiej męce

nie zginą. W Bogu trwają

jak świateł pełne ręce.


To coś niewyrażone,

bez kształtu i bez słowa,

gdy próżno się trudziła

w proporcach bólu głowa.

Choć piórem nie zapiszesz,

maszyną nie wystukasz—

To wszystko trwa, jak Chopin,

którego Pan Bóg słucha.



O głupim sercu


Tylu aniołów odeszło,

tyle umarło gołębi,

lecz moje serce uparte

jeszcze się wcale nie ziębi.


Ni to ze złota, ni srebra,

nie płonie krwawym językiem,

pragnęło lec na ołtarzu,

lecz ktoś je strącił patykiem.


Upokorzone, wstydliwe,

nie sposób spojrzeć mu w oczy,

jak głupi Jasio szczęśliwe

pod Jasną Górę się toczy.



Rozmowa z Karmelem


Oto jestem. Chciałbym z siostrą pomówić,

ja — ksiądz byle jaki.

Proszę czekać. Już idzie z ogrodu,

chociaż nie chcą puścić jej ptaki.


Chyba ona. Nie widzę jej twarzy,

czy się modli, czy się uśmiecha,

za zjeżoną Karmelu kratą,

jak za łupiną orzecha.


U nas wszystko tutaj dla Boga.

Nawet fartuch ogrodniczki niebieski,

nawet trepki z jednym rzemykiem,

jakby zdjęte ze świętej Tereski.

Czasem śnieg mamy mokry we włosach,

za oknami — zmarznięty sad.


Karmelitanko Bosa

szedłem tu tyle lat.



Proszę ciebie o ufność


Nie pragnę twej miłości —

nie szukam przyjaźni —

to właśnie jest nie dla mnie

i wcale nie wzruszy.

Po prostu proszę ciebie o trochę ufności,

by oprzeć się na biednej

mej kapłańskiej duszy.

Nic więcej. Jej zaufać,

nawet zamknąć oczy,

i jak po Ziemi Świętej do Betlejem płynąć.

I wszystko to, co boli w Boga przeistoczyć,

Jak w ofierze na co dzień

zwykły chleb i wino.



* * *


Żeby móc tak nareszcie uprościć

Jedną miłość wybrać z wielu miłości,

jedną przyjaźń, najbardziej prawdziwą,

z zim na łyżwach — tę jedną szczęśliwą,

z psów kudłatych — najwierniejsze psisko,

z prac doktorskich —jasną nade wszystko.


To bliziutko już od tej prostoty

do jedynej za Bogiem tęsknoty.



Na słomce


Przygasnę przy ołtarzu iskierka po iskierce

zostaną tylko buty jak serce przydeptane.


Lampka wieczna jak lizak czerwony

lub policzek żołnierza, który gra na trąbce.


Msza się dzieje. Matka Boska mnie trzyma

jak niezdarną bańkę na słomce.



* * *


Wszyscy łakną rozmnożenia chleba,

paralityk cały w Lourdes się kąpie,

nawet biskup chce się dostać do nieba,

tak bez grzechu, wygodnie, porządnie.


A ja spadam stale z pieca na łeb,

jak słój z dżemem pękam na schodach.



Zbawia przez…


Chrystus przez wierzących jeszcze nie poznany

zbawia znów —

przez robotników dźwigających ciężkie kosze

przez odmrożone nogi

przez bóle głowy

przez okropne mieszkania

przez nowenny niewysłuchane

przez korkiem wykładaną ścianę

co wariatom zdrowie ochrania

przez zajączka nękanego ołowiem

który stanął ze strachu na głowie

przez śmieszne życie złamane

przez chorób niewyleczenie

choć tyle włożyłeś trudu

przez niespełnienie cudu

choć jak Maria prosiłeś w Kanie

przez heretyków bezradne szukanie

przez dziobatą twarz nieforemną

przez płacz dziecka zgubionego w pociągu

co upadło nosem w noc ciemną

przez twoje własne cierpienie

to ostatnie, co tak bolało

przez twoją krew i ciało


jaśnieje ramię krzyża

wyszła msza


Jezu przez pogan wyglądany —

przez wierzących jeszcze nieznany.



W labiryncie


Gdzie się teraz spotkamy


na przystanku

w zielonych płomykach drzew

gdzie tramwaje widzą w nocy jak sowy


na dworcu

gdzie pociągów deszcz

stuka o perony


w kościele

gdzie zbyt długie kazanie

oczy jak torby klei


przy skrzynkach pocztowych w sieni

przy karpiach w blaszanej wanience


przy nekrologu na murze

przy pikowanych kołdrach na wystawie


na odpuście przy szarlatanie


w każdym labiryncie

gdy Bernadeta

ze swoją świecą się zjawi.



Bez przymiotników


Boga chyba nie należy nazywać po imieniu

układać litanii nazw —

Bóg jest właśnie nie nazwany

bez przymiotników

jest

w sercu co się rozstukało

w ciepłej jesieni

w zapomnieniu tego co bolało

w rozgrzeszeniu

w rozłamanej kromce chleba

na ołtarzu

wtedy gdy narzekałeś nad podrapanym w dzieciństwie kolanem


po kazaniu gdy wyszedłeś na łąkę

a pasikonik urządził ci cyrk na nosie

w barze mlecznym przy talerzu ze szparagami

lepszym obiedzie biedaka

w ogóle wszędzie

literą nie objęta, słowem daleka — Osoba


i święta Magdalena z włosami jak ogień

święta Marta z koszem pełnym aniołów

Tereska z różami jak z zapałkami w fartuchu

Sebastian z kolorową strzałą w krtani

w wierszach religijnych

mogą być nie wspomniani

nie nazwani nie złoceni —


a czasem po prostu garstka cierni

szept dłoni

buty matczyne zdarte aż do krwi

więcej powiedzą o Nim



Gorętsza od spojrzenia…


Żeby nie być taką czcigodną osobą

której podają kapelusz

którą do Rzymu wysyłają

w telewizji jak srebrnym nieboszczykiem kręcą

przy gwiazdach filmowych wieszają


aby być chlebem

który krają

żywicą, którą z sosny na kadzidło skrobią

czymś takim, z czego radio robią

żeby choremu przy recepcie śpiewało

zegarem, który w samolocie jak medalik ze świętym Krzysztofem świeci

żółtym balonem dla dzieci


a zawsze taką hostią małą

gorętszą od spojrzenia

co się w ofierze zmienia.



O wróblu


Nie umiem o kościele pisać

o namiotach modlitwy znad mszy i ołtarzy

o zegarze co nas toczy —

o oknach które rzucają do wnętrza

motyle jak małe kolorowe okręty

o świecach co smolą jak czarne oddechy

o Oku Opatrzności

które widzi orzechy trudne od zgryzienia

ani o włosach aniołów całych z ciepłego wiatru


lecz o kimś skrytym w cieniu

co nagle od łez lekki, gorący jak lipiec

odchodzi przemieniony w czułe serce skrzypiec


i o tobie wróblu mały

co Łaską zdumiony —

wpadłeś na zbitą głowę do święconej wody.



Dom rekolekcyjny

Siostrze Teresie


Wzruszyłeś mnie, Grzegorzu, że chcesz rekolekcje

po tylu długich latach nareszcie odprawić


Jest dom rekolekcyjny. Zaraz go opiszę —


Dom przed chwilą wspomniany w ciemnych lasach tonie,

daleko poza miastem kościółek nieduży

i figura Najświętszej Panny, i Jezusa dłonie

jak dwa światła, co spadły grzesznikom w podróży


Jest tam i rzewna nowość. Osiołki, co dzwonią

ciągnąc wóz, lecz się zaraz sosnami zasłonią

Nie komnaty, a cele. Każda ma swe imię

Cela Aniołów Stróżów, cela świętej Klary,

a inna z brzozą w oknie, któraś tam z choinką


W korytarzach stąpanie. W stojące zegary

skrył się czas — zwierz cierpliwy, mrukliwy i stary


W kaplicy czeka Jezus z bardzo jasną głową,

klęcząc, przypomnij sobie każde matki słowo,

katechizm, prawdy wiary, piękne lata młode —


(lekko płynąć, gdy trzymał ktoś mocno pod brodę)


Gdy w chmury skrzydeł pełne, wiatru letni taniec

z czarnych ptaków układa nad domem różaniec —

porzuć szybko swych grzechów niedorzeczne trudy,

swój zamek na księżycu, miłości i złudy

Wróć szybko do swej celi. Anioł pookrywa

skrupulatów bezsennych, jak nagich w pokrzywach


Szczęściem jest —własnym światłem więcej już nie świecić,

tylko Boga pokochać. Światłem Boga płonąć —

I na koniec z radości, nie mówiąc nikomu —

własną duszę odnaleźć właśnie w leśnym domu


Gdy wieczorem wyruszysz, krzyżyk weź na drogę

Psy tam wszystkie łaskawe. Wybiegną w pokłonach



Wiem


Teraz wiem

że musisz być

przeraźliwie doskonały

wieczny i nieśmiertelny

nierozpoczęty i nieskończony

zbawiający bo umiejący słuchać

skoro nie lękałeś się umierać z miłości

skoro nie bałeś się być słabym

oddychać ciężko po każdym złudzeniu

być zbitym na kwaśne jabłko



List


Jeśli świętą zostaniesz, wszystko będzie święte w twoim życiu,

łoże twardo słane, niepokoje i oschłość,

wspomnienie spisane ukradkiem w pamiętniku,

szorstki strój brązowy i każde z twych przeziębień,

każdy twój ból głowy,

zwykły klęcznik skrzypiący, posypane mrokiem

pod niemodnym welonem twe oczy głębokie

Pacierz, posługi w kuchni, szorowane schody,

chorej siostrze podany łyk źródlanej wody,

w czasie burzy sierpniowej, gdy wicher uparty

wieje w celę jak w złoty śpiewniczek rozdarty

Droga długa, kłująca, ciernista, niełatwa,

i od lampki wieczystej krwawa zadra światła,

co spadnie po nieszporach na twą ciemną głowę —

gdy siostrze przełożonej drżą brwi jowiszowe

Będzie ci, dziecko, dobrze. Krzyż pójdzie za tobą —

i Jezus, co pod krami pochmurnego nieba —

miłość w ranach ukrywa i w kruszynach chleba

Rankiem, na mszę cię zbudzą te same kasztany,

co mnie zawsze budziły, bzu szerokie kiście

i szpaczek ci za furtą klasztorną zaśpiewa

w dni ferialne po cichu, w święta uroczyście


Lecz nagle list przerywam. Ktoś puka. Otwieram

To tylko anioł przyszedł. Przesyłam go w liście.



Laurka

Księdzu Andrzejowi Luftowi


Czego Ci życzyć, Księże Andrzeju,

w piękny dzień Twoich imienin? —


Chyba tego, by świat się odmienił

choćby ten Twój w Karczewiu.


Żeby chłopcy byli lepsi i prości,

dziewczęta nie schły z zazdrości,

żeby znali katechizm na pamięć —

nie dokuczali mamie,

a w tornistry swoje małe i duże —

kładli książki do religii jak róże,

by w Karczewiu było więcej słonka,

babciom nogi nie marzły w ogonkach,

by biedakom wywróżyła wróżka

w ostrą zimę najcieplejsze łóżka,

by złym pieskom nie przeszkadzał kaganiec,

ministranci mówili po łacinie,

kominiarczyk szeptał pacierz w kominie,

a pijacy odmawiali różaniec.

By w kościele piękniej śpiewali

karczewskiemu Jezusowi biednemu.


By król Dawid ożył w starej Biblii,

złych Goliatów powystrzelał procą,

by w pobliskim Otwocku chorzy

nie kasłali po ulepku nocą —

by ulicą księżyc płynął

zakochany, jak w szkockiej piosence,


aby wszyscy ludzie w procesji

prowadzili księdza pod ręce


Tyle życzyć chciałbym dzisiaj Tobie,

a tych życzeń miałbym jeszcze dużo —

by Cię święci z Twojego brewiarza

otoczyli jak ptaki przed burzą —

święty Marcin znad białego konia,

z częścią płaszcza, z połową guzików,

król Baltazar znad strasznego słonia,

wąchający kadzidło w koszyku,

i Twój patron — święty Andrzej surowy

z listopada, a taki grudniowy


Abyś bardzo kochał Biblię,

ładnie mówił, pięknie sumy śpiewał —

i jak dogmat, czy młody, czy stary,

był wciąż dobry i już się nie zmieniał



O śwince


Niechby wróciły dawne chwile,

zagasłe niegdyś dnie —

te dawne świnki, te koklusze,

co tak krztusiły.


Mamusia przy poduszkach stała —

a doktor piersi opukiwał

i dalej leczył źle.

O jakże cicho było w domu,

siostry płakały po kryjomu —

w chusteczek białej mgle.


Wciąż dręczonemu tłokiem, wojną,

choć taką świnkę mieć spokojną —



* * *


Spać się kładę, a tu mi się śni —

idzie za mną poprzez ciemną noc.

Odblask winnic, galilejskich pól,

chleb i wino, niezwietrzała sól —

z przypowieści jedno proste słowo

z betlejemską kolorową gwiazdą,

tyberiadzkiej wody cichy gwar —

stągwie z drzewa, osłów smutnych czar,

pod księżycem, który w chmurze leży,

krwawe światło Ostatniej Wieczerzy,

Wieczernika tajemnicze drzwi —

Mszał z obrazkiem i ciernisty wieniec —

Oblubieniec zapatrzony w lampy.

Matko Boska — nakłoń twarz jasną,

zmęczonemu dozwól mocniej zasnąć.



Do Patrona Dobrej Sławy


O niedzisiejszy święty mój

w litaniach niewzywany —

przed złym rozgłosem stale broń —

Patronie Dobrej Sławy.

Bo czy niepamięć ludzkich serc

czy bramy triumfalne —

jednako czeka na nas kąt

gdzie wszystkie groby czarne.

Chroń mnie od wielkich hucznych bitw

męczeństwa — i więzienia —

śmierć dla Chrystusa ześlij mi

najprostszą, z przemęczenia.

O niedzisiejszy święty mój

wzgardzony, zapomniany —

podaj mi rękę w taką śmierć —

Patronie Dobrej Sławy.



Tam, gdzie procesja…


Tam gdzie procesja przeszła po kościele

szukałem przydeptanej śnieżnej rzeżuchy i żółtej ognichy

wywietrzałego wrotyczu i rumianku

mikołajka jak ametystu

omdlałego kadzidła

sutanny zamiatającej jak miotła

ceremoniarza kiwającego palcem w bucie

dotkliwości przedmiotów które stały się wspomnieniem

widzialnego świata przechodzącego już

w podczerwienie i pozafiolety

w ciepło i zimno

I odnalazłem

Tłumaczyłeś że nie chcesz złotego baldachimu

tylko bandaża z grubego płótna



Litania polska


Kyrie elejson, Chryste elejson,

zmiłuj się, Boże, nad nami —

daj nam pozdrawiać Matkę Najświętszą

polskimi inwokacjami


Smętna Dobrodziejko

z krakowskich ołtarzy

z hejnałem jak srebrną trąbką

z pełnymi Polski oczami

módl się za nami


Madonno z Puszczy

z Ostrowów Tuszowskich

Tarnowa bliska

pachnąca świerkami cała w wiewiórkach

módl się za nami


Matko Serdeczna

z sandomierskiej ziemi

Matko uczniaków — chroń przed wagarami

módl się za nami


Dzieweczko Lipska

w lipowej Lubawie

co łzę z żywicy chronisz pod rzęsami

módl się za nami


O Świętogórska

Panno z Gostynia

Panno nad pannami

módl się za nami


Smagła Góralko

z Rusinowej Polany

zimą zjeżdżają do Ciebie nartami

na Anioł Pański zadzwonią łyżwami

módl się za nami


Gwiazdo Jackowa z Przemyśla

z którą polski święty

chodził na misje

sławiąc różańcami

módl się za nami


Bolesna

w Staniątkach biednych

nad chlebem czarnym

mleka garnuszkami

módl się za nami


Nadmorska Pani

Rybaczko Swarzewa

z grzechów nas wyłów

swoimi sieciami

módl się za nami


Jazłowiecka Pani

Ty, co ułanów

znałaś po imieniu

gdy wrzesień pamiętny czerwienił ranami

módl się za nami


Gospodyni Śląska z Piekar

co opiekujesz się górnikami

módl się z pielgrzymami


Władczyni zamku

z Czerwińska Pani

tyle młodzieży już śpi pod gruzami

módl się za nami


Pocieszeń pełna

w Warszawie na Piwnej

Tyś na Starówce przekłuta mieczami

módl się za nami


Piastunko karmiąca

prawie w każdym domu

patronko kuchni, butelek z smoczkami

módl się za nami


Tęskniąca

za czym Ty tęsknisz w pociesznym Powsinie

uśmiech Jezusa był mi nabożeństwem

a wy straszycie smutnymi minami

módl się za nami


Mario na Piaskach

do której z pieśniami

szli karmelici skrzypiąc trzewikami

módl się za nami


Z Rzymu skradziona

w Kodniu schowana

przed makaroniarzami

módl się za nami


Zielarko Przydonicka

z paprocią, konwalią,

jałowcem i borówkami

módl się za nami


Księżno Sieradzka

co swe jasne księstwo

zakładasz nawet pomiędzy cierniami

módl się za nami


Misjonarko Starowiejska

z tuzinem świętych

z apostołami

módl się za nami


Madonno Inwałdzka

któraś skruszyła

herszta ze zbójami

módl się za nami


Ciemna Cudzoziemko przy latarniach

z Dzieciątkiem na prawym ręku

chroniąca Warszawę nocami

módl się za nami


Zebrzydowska z Kalwarii

między męki Pańskiej stacjami

módl się za nami


W Studziannej na krześle siedząca

przy świecy, nad talerzami

módl się za nami


Śnieżno–Różańcowa

Dominikanko z Krakowa

sławiona cudami

módl się za nami


Zasypiająca

w drzewie rzeźbiona tysiącletnimi

Wita Stwosza dłutami

módl się za nami


Ostrobramska

w każdej biedzie z Polakami

módl się za nami


Co Jasnej bronisz Częstochowy

łącz zakochanych

szczęścia obrączkami

módl się za nami


Matko Łaskawa

nasza świętości

w czerwonej sukni płaszczu zielonym

pełna uroku

świadku ślubów Jana Kazimierza

z panoramą miasta wśród lwowskich obłoków

co w Lubaczowie przyjmujesz swych gości

módl się za nami


Matko z Latyczowa dalekiego Podola

z kościoła który wznieśli rycerze

z daniny od każdego końskiego kopyta

historią jak sztandarem okryta

Tułaczko Wygnanko

co z skromnej kaplicy w Lublinie z nami żyjesz

módl się za nami


Hetmańska Zwycięska Mariampolska

coś rozpoczęła exodus Polaków

ze wschodu na zachód

dziś we Wrocławiu z zaczesanymi do tyłu włosami

módl się za nami


Piękna Pątniczko —

bez biżuterii wędrująca

polskimi drogami

módl się za nami


Matko z Loretto spod Kamieńczyka

z dobrymi loretankami

módl się za nami


Matko Bogucicka

co czuwasz nad Katowicami

módl się za nami


Łaskawa ze Świętojańskiej w Warszawie

nad gniewu Bożego połamanymi strzałami

módl się za nami


Jak ziarno wyjęta z ziemi

wina obmyta kroplami

Gidelska wieśniaczko

módl się za nami


Matko Boska Sulisławska

co uciekłaś przed złodziejami

módl się za nami


Matko Tuchowska

z różą, jabłkiem i redemptorystami

módl się za nami


Flisaczko Dobrzyńska ze Skępego

Nastolatko królewno

ze świętymi rączkami

módl się za nami


Królowo Sierpecka

z wesołymi oczami

módl się za nami


Matko Karmelitańska z Warszawy

w kościele z herbem Radziwiłłów

pod trzema trąbami

módl się za nami


Baranku Boży,

pokaleczony, pokłuty,

usłysz nas czasami,

ocal, co święte

zmiłuj się nad nami



* * *


Odejść od siebie

od walizy zamykanej na kluczyk

od własnych wierszy potrzebnych jak dziura w nylonie.


Być w zastrzyku na zawał — przełamanej ampułce


w naparstku, igle, szpulce

cerujących łachy.


Przy biednej, śmiesznej cioci, której się wstydzą krewni

i nie proszą na mieszkanie —


choć nad głowami ciężkie meble chmur

i nawet serdeczny palec przestał kiwać z zimna w rękawiczce

znieruchomiał, jak rodzinna pamiątka —


być wreszcie smoczkiem na wystawie

naprzeciw Poradni Swiadmego Macierzyństwa

w krzywej uliczce —

pod księżycem wystruganym z płaczu.


A kiedy wyrzucisz samego siebie

sikorom na drugie śniadanie —

nienazwany

bez fotografii własnej na biurku

znajdziesz się nagle w Ranie Jezusowej

Świętej Czapce Niewidce.



Wielkanocny pacierz


Nie umiem być srebrnym aniołem —

ni gorejącym krzakiem —

Tyle Zmartwychwstań już przeszło —

a serce mam byle jakie.


Tyle procesji z dzwonami —

tyle już alleluja —

a moja świętość dziurawa

na ćwiartce włoska się buja.


Wiatr gra mi na kościach mych psalmy —

jak na koślawej fujarce —

żeby choć papież spojrzał

na mnie — przez białe swe palce.


Żeby choć Matka Boska

przez chmur zabite wciąż deski —

uśmiech mi Swój zesłała

jak ptaszka we mgle niebieskiej.


I wiem, gdy łzę swoją trzymam

jak złoty kamyk z procy —

zrozumie mnie mały Baranek

z najcichszej Wielkiej Nocy.


Pyszczek położy na ręku —

sumienia wywróci podszewkę —

Serca mojego ocali

czerwoną chorągiewkę.



O cierpieniu nagim


Żeby nie było o cierpieniu kazań

ani książek, ani teologii —

tylko po prostu cierpienie

zwykłe, tępe — bez credo, glorii.


Całkiem gołe, odarte z mistyki —

na złość zacnym szarytkom skrzywione —

nawet takie Matka Boska opatrzy,

jak powietrze pszczołą zranione.



O milczeniu


Gdyby nie było dowodów na istnienie Boga

św. Tomasza z pięcioma drogami —


Lourdes —


tylko taki zwariowany świat kręcący się w kółko na niebiesko

niosący każdego z nas jak barana w przepaść do góry nogami —


z pułapką serca

lodówką śmierci —


zostałoby jeszcze samo milczenie —

spokój dziecka przy piersi.



Prośba w Noc Betlejemską


Pomódlmy się w Noc Betlejemską,

w Noc Szczęśliwego Rozwiązania,

by wszystko się nam rozplatało,

węzły i konflikty, powikłania.


Oby się wszystkie trudne sprawy

porozkręcały jak supełki,

własne ambicje i urazy

zaczęły śmieszyć jak kukiełki.


Oby w nas paskudne jędze

pozamieniały się w owieczki,

a w oczach mądre łzy stanęły

jak na choince barwnej świeczki.


Niech anioł podrze każdy dramat

Aż do rozdziału ostatniego,

i mech nastraszy każdy smutek,

tak jak goryla niemądrego.


Aby się wszystko uprościło —

było zwyczajne — proste sobie —

by szpak pstrokaty, zagrypiony,

fikał koziołki nam na grobie.


Aby wątpiący się rozpłakał —

Na ud czekając w kolejce —


A Matka Boska — cichych ufnych —

Jak ciepły pled wzięła na ręce.



O zbawieniu ciała


Zbaw nasze ciało

to — co się tak w biurze namęczyło

w maszyny nastukało

na krześle ukrzyżowane


O zmierzchu

w migających strzałkach okien tęskniące

w telewizor, jak w strusie jajo wpatrzone

kochało


pod łukiem triumfalnym deszczu się trzęsło —

w kolejkach stało po mięso —


w gniewie — jak piórko burzy

w miłości tkliwe


jak przedszkolanka w podróży

jak oczy świętej Agnieszki przemyte rumiankiem

w szpitalu —

ze skaczącą małpką gorączki.



O prostym pacierzu


Właśnie w Betlejem wjeżdżali

w groty niemalowane wrota —

osiołek zaczął się trząść jak w kokluszu —

zląkł się kapitalistycznego złota.


Święty Józef podniósł brwi —

w żłobie serce —jak strzała krwi.


Betlejem stało się pełne

mędrców

psychologów

astronomów

dogmatyków

kontemplatyków porwanych aż tak do siódmego nieba —

że zapomnieli o imieninach mamusi

o języku w bucie

o kruszynie dla wróbli chleba.


Wielbłądy biły kopytami i zamieniły

Ziemię Świętą w grzechotkę —

wół się chwiał —jakby stał na biegunach —

a Matka Boska rzekła do św. Józefa —

Nie wpuszczaj.


Niech im księżyc przypnie po srebrnej łacie —

niech czekają— póki najmniejszy z pasterzy

skończy mówić zwykły pacierz.



* * *


Siostry karmelitanki już wznoszą modlitwy,

chóry wsiąkają jak w krew —

nawet kapelusz na ławce

w śpiew okryty.


Klęcząc w konfesjonale

słyszę:

Idź na świętym Józefie oparty jak na lasce,

opatrunek nałożony —

niech się goi,

resztę

Łasce

zostawić



Prośba


Panno Święta rysowana w zeszycie

dziecięcymi rączkami —

piękna jak jedna kreska

módl się za nami


żeby w kościołach nie było wyszywanych serwetek

katafalku z czarną kapą

aniołka z barokową łapką

z pędzelkami przy chorągwiach frędzli

stukających pieniędzy

ozdóbek z trupią główką

świętej Tereski jak rozpieszczonej gwiazdy

niepodobnych do siebie świętych

co nie mogą wyjść z nieswojej twarzy —

żeby nie było

sympatycznego gładko uczesanego Pana Jezusa tylko dla porządnych ludzi



Pytanie


Jaka będzie przyszłość Kościoła —

niespokojni pytają uparcie? —

święty Józef tylko się uśmiecha

liczy dziury w dziurawym palcie.


Matka Boska z parasolką nieba —

wszyscy święci nie pojmują trwogi —


uśmiechniętym — stara obręcz ciernia

jak skakanka toczy się pod nogi.



Malowani święci


Jak się czują malowani święci na wystawach

nie mogąc rozpoznać pod szminką świętości

swojej tajemnicy

milczącego dramatu

nie mogą się nadziwić

że złote palce wymalowano im żółcią

srebrne twarze — błyszczącą bielą

do lśniącej czerni dolewano kleju

tylko oczy mają naprawdę niebieskie jak gęś domowa

wstydzą się

tytułów biżuterii i innych podrobów

onieśmieleni robią karierę w sklepach z dewocjonaliami


Co w nich prawdziwego

ucho

każdy obraz święty słyszy

nawet taki mały który dostałem przed maturą od matki

z głodnego dzioba pamięci

trzymam go za nitkę o wiele za krótką



Żeby…


Żeby asceci nosili białe kapelusze

kolorowe krawaty

żeby klasztory budowano nie jak więzienia

ale z różowego plastyku

w każdym oknie ogonek muzyki


żeby pobożnych wprawiały w zachwycenia

bocianów czarne nogi

złote usta jelenia

spódniczki obłoków

żeby nie mówiono o mistykach

że to sakramenckie ofermy i łamagi


Niech im spada rano na łóżko

wprost przez okno nieba jabłuszko

z piórkiem liścia grającym na organkach świata

z armią cieni zielonych na klockach powietrza


I żeby każdą sekundę cierpienia

ceniono jak języczek konieczny u wagi.



Piosenka


Tak mi bez Ciebie źle o Boże

że już nie wiem —

czytałem o Tatianie Puszkina

a myślałem o kościelnym śpiewie

Patrzyłem na niebo w czerwonej sukni

lecz bez ciebie tak mi pusto, że nie wiem —

wyrzuć wiersze moje z gazetami

a mnie ustaw jak osiołka w Betlejem.



Preludium deszczowe


Daj rękę. Wejdźmy w kościół, jak w głąb tajemnicy

wiem o tym, że nie wierzysz…

Tu są główne drzwi

tam okno z drzewem szumiącym z ulicy

(teraz brzęczy jak beczka pełna strużyn wody

tak zawsze kiedy kwaśne jabłko niepogody).

Na ławce przy chorągwi naprzeciwko sieni

panie po pięćdziesiątce — królewny jesieni

bliżej panny we wdziankach z balonem urody

obok święty bez teki z srebrną szklanką brody

(może złoży nam na pierś order suchej nitki)

na razie wprost z potopu świecą mokre łydki.

W konfesjonał pod ścianą wrzucają zazdrości

kłamstwa, obierki grzechu, szkielety miłości.

Wiem o tym, że nie wierzysz…

Deszczu chytre kółka

toczą się nad nami jak łzy po laurkach.

Tu się choć nikt nie schlapie, skarpetek nie zmoczy —

Właśnie święta Tereska z róż wyjmuje oczy

a w głębi sam Pan Jezus szuka Twego wzroku

waży twoją niewiarę. Nareszcie masz spokój.

Nie od razu płaczemy w łaski bożej deszczu

Nawrócenie — nie zając. Znów ten dzięcioł deszczu.



O nawróceniach


W jaki sposób Bóg nawraca grzeszników

rozmaicie


często jak wiatr co pędzi stado kapeluszy

chwyta duszę wprost z miejsca i targa za uszy


niekiedy z uśmiechem, prawie że wesoło

święci biorą za rękę i bawią się w koło


a czasem — nie do wiary

ni z tego ni z owego

łzę zdejmujesz z twarzy

jak pieszczotę śniegu



Jest


Mówią, że modlimy się do głuchych obrazów

ślepnących świec

że dmuchamy jak dzieci w papierowe trąbki —

a On przecież jest

w małej hostii jak w iskierce ciepła

w mocnych ścianach nadziei.


Czeka z sercem jak z Wielkim Piątkiem

w tabernakulum umówionej alei —

w domkniętym milczeniu —


przychodzę tu nieraz jak pogryziony psiak

i ostrożnie, dokładnie, po kolei wyjmuję z łap

kolce lęku.



Jeśli…


Jeśli stracisz wiarę w to,


że Bóg jest staruszkiem z niedostrzyżoną brodą

że chrześcijanie wszystkich wyznań muszą kłócić się między sobą

że może być dobre drugie kazanie —

że może gorszyć obcas na szpilce —

że można pisać anonimy na sąsiadkę i czuć się niewiniątkiem

w kąpiółce modlitwy

że jesteś w cierpieniu nagi i tylko sam

niepotrzebny jak w uchu ziarenko plaży —

że każdy święty zamykał oczy na kobiety jak głoszą święte plotki —

wtedy

zaczniesz niebo oglądać

przez rzęs wilgotne stokrotki.



* * *


Ile napisano pobożnych książek —

droga do siódmej twierdzy życia duchowego

komentarze do komentarzy

analiza ucha igielnego

matematyczny dowód na istnienie Boga z wykresami

o artylerii łaski —

a Jezus myśli o nas, w liter ciemnym stuku

jak trudno w niebo wstąpić spod robactwa druku.



Wyjaśnienie


Nie przyszedłem Pana nawracać

zresztą wyleciały mi z głowy wszystkie mądre kazania

jestem od dawna obdarty z błyszczenia

nie będę Panu wiercić dziury w brzuchu

pytając co Pan sądzi o Mertonie

nie będę podskakiwał w dyskusji jak indor

z czerwoną kapką na nosie

nie zacznę Panu wlewać do ucha świętej teologii łyżeczką


po prostu usiądę przy Panu

i zwierzę swój maleńki sekret

że ja, ksiądz

wierzę Panu Bogu jak dziecko.



Spostrzeżenie


Mój Boże, żeby patrząc na koncercie

na ludzkie ręce pąsowe od oklasków

po prostu zacząć się modlić —

bo to Ty rozdmuchujesz iskry we wszystkich słomkach serca artysty

aż bucha pożar łez —

a artysta onieśmielony

z przypiętą łatką recenzji —

kłaniający się swoim oklaskom

niziutko do samej ziemi —

w spienionej strudze oddechu —

może na razie zapomniał.



Z dzieciątkiem Jezus


Święty Józef, święty Stanisław Kostka, święty Antoni trzymając dziecko Jezus na ręku

opiekunowie wzruszeń

przyzwyczaili do siebie,

ale kiedyś nocą, kiedy penitenci pookrywali już kołdrami uszy

a drzewa za oknem obejmowały się jak smoki

ktoś mi powiedział przez sen —

niech ksiądz weźmie dzieciątko Jezus

sam Je potrzyma na ręku

ustawi się pod filarem, blisko drzwi

serce mi zadrżało jak zielone, nieśmiałe nóżki traw

a potem lęk —jakby uciekały okulary —

ładne rzeczy — ksiądz z dzieckiem na ręku w kościele —

jedni powiedzą— świeżo upieczony święty

buty lampkami obstawią

inni zaczną w maszynach do pisania ostrzyć żądełka liter —

anonimem w kurii oparzą

skrupulaci rozpoczną cedzić w siteczku cień sumienia


a Dziecko miało ślipka niebieskie

jak w Betlejem podstrzyżone włoski

bezbronne i jeszcze bez ran

ze wzruszenia na klęczkach mówiłem

coś bez sensu do Matki Boskiej.



Do Jezusa umęczonego organami


Panie Jezu chyba nie lubisz jak Cię męczą organami w kościołach

dość masz muzyki Bacha —

może chciałbyś posłuchać

jak skrzypi w Biblii na czarnych nóżkach hebrajska litera

jak spowiadając trąbią w samo ucho sumienia

jak boli rosnąca aureola nad świętym

jak płaczą uciekające spojrzenia —

ciekną buty po deszczu na posadzce

jak spaceruje biedronka po brodzie świętego Floriana

ziewa babcia nad litanią

skacze szczygiełek śniegu po tramwajowych przystankach

piszczy nad świecą w lichtarzu

jedna płonąca zapałka.



Zdumienia pełna


Matko Najświętsza któraś się zdumiewała

o której nie powiedziano w litanii

Zdumienia Pełna

któraś dziwiła się

dlaczego Bóg urodził się w stajni

dlaczego musi uciekać na kopytkach osiołka

spraw — żebym ucząc religii

nie mówił. Już wiem. Rozumiem.

Mam na wszystko odpowiedź gotową.

Żebym umiał się z ludźmi dziwić

nie rozumieć właśnie

kiwać głową

mój Boże, ile tajemnic na jednej igiełce sekundy.

Chwaląc męczennika, żebym dodał

że skaleczony dmucham czule na krew żeby mniej szczypało

nie głosić tylko, że jak się kocha to mniej boli

że przez dziurę łzy można zobaczyć więcej

lecz czasami nad tym wszystkim załamać ręce


mój Boże, jak pojąć serce śmierci.



Na obrazku miłosierdzia Bożego


Tak łatwo nad ołtarzem we Mszy się pochylić,

hostię lekką, drobną, niepozorną

zmienić w Ciało Chrystusa, unieść ponad głowy

w samotność Świętych Pańskich i w ciszę ogromną.


Jak trudno jednak siebie, własne szare życie

uświęcić, przeistoczyć. W duszy karmić spokój.


Wiem to, i mimo wszystko, Jezu, ufam Tobie,

bo masz taką zwyczajną, ludzką ranę w boku.



* * *


Żebym nie zasłaniał sobą Ciebie

nie zawracał Ci głowy kiedy układasz pasjanse gwiazd

nie tłumaczył stale cierpienia — niech zostanie jak skała ciszy

nie spacerował po Biblii jak paw z zieloną szyją

nie liczył grzechów lżejszych od śniegu

nie kochał długo i niepewnie

nie załamywał rąk nad okiem Opatrzności

żeby serce moje nie toczyło się jak krzywe koło

żeby mi nie uderzyła do głowy święcona woda sodowa

żebym nie palił grzesznika dla jego dobra

żebym nie tupał na tych co stanęli w połowie drogi pomiędzy niewiarą a

ciepłem

nie szczekał przez sen

a zawsze wiedział

że nawet największego świętego niesie jak lichą słomkę mrówka wiary



Papież


Papież wyfrunął z Rzymu

samolotem jak śnieg leci —

całuje prawosławnego błogosławi żydowskie dzieci

bez tronu

tylko Iza trzęsie się jak taniec

w wielu książkach topnieje zamarznięte słońce ‘

cieknie z gardła ususzonych liter —

heretycy grzeją w ewangelii pogryzione nogi

wydmuchują niebo na organach

nadciąga cały wydział personalny aniołów

tylko przedwojenny katolik

rozłożył papier —

skubie pióro jakby zaczepiał wronę

pisze skargę na Pana Boga



Szept


Nie poparzcie pretensjami że źle

nie przemawiajcie z pozycji siły

nie wypłaszajcie ciszy w której układają się wszystkie liczby


nie przegadajcie mszy

nie dotykajcie za bardzo sumień — nie odczytacie ich paluchami


wyjmijcie z siana pazurek teologa —

żebym się nie zaziębił od złota

mały Jezus prosi cichutko jak świerszcz



* * *


Dogmatycy hałasują po łacinie

moraliści brzęczą nad korytkiem ludzkiego sumienia

apologeci skrzypią— porozpinani na krzyżu wiary

kaznodzieje reperują głośnik, żeby ich było lepiej słychać

filozofowie mruczą na świętego Tomasza ustawionego już

ze starymi rocznikami świętych — w archiwum raju

męczennicy liczą na głos uderzenia w twarz

skrupulatom spadła nareszcie na głowę dynia grzechu

organiści oblizują dźwięki —

wierni podzielili się na wojenne obozy


I tylko w szczerym polu

w oddechu zioła —

na klęczkach podziwiając zaspy nieba

można jeszcze znaleźć Ciszę



* * *


Z wodą święconą na czubkach palców

z głową Jezusa na sumieniu

oddechem odgarniałem stronice brewiarza

szukałem tylko jednego

obrazka

z dawna wypisanym czterowierszem

Matko Najświętsza daj mi

serce czyste i proste

w kościele zimnym chuchać

tulić zmarzniętą hostię



Przy Stole Pańskim


Przy Stole Pańskim chwieję się jak na moście z patyków

zabolał mnie język od pytania

głęboki i niski

dlaczego ścinają kwiaty wczesnym rankiem

cały w sekrecie najświętszej niepewności

Na szczęście mam jeszcze łzę

ukrytą



* * *


Jezu z huczącą jak pszczoła raną

z czerwoną ulotką wiecznej lampki

ja — ksiądz

wędrujący jak grzyb po deszczu

w epoce podróży kosmicznych na Księżyc

proszę Ciebie o zwykły młotek

żeby nim stukać

w kamień serca



* * *


Nie mówią o Tobie

nie piszą

oddalają w ciemność

przechodzą mimo

chcą zasłonić jednym palcem

zakładają okulary przeciwniebieskie

obcinają oczy świętym

niezadowoleni

jakby wiara stała na jednej krzywej nóżce

jakbyś miał usta z filmu niemego


Klękam w świeżych ranach mszy



Niewidoma dziewczynka


Matko Najświętsza — mówiła niewidoma dziewczynka

tuląc się do Jej obrazu

poznam Cię światełkami palców


Korona Twoja zimna — ślizgam się po niej jak po gładkiej szybie

są kolory tak ciężkie że odstają od przedmiotu

to co złote chodzi swoimi drogami i żyje osobno

Słucham szelestu Twoich włosów

idę chropowatym brzegiem Twej sukni

odkrywam gorące źródła rąk

pomarszczoną pończoszkę Twej skóry

szorstkie szczeliny twarzy

żwir zmarszczek

tkliwość obnażenia

ciepłą ciemność

sprawdzam szramę jak bliznę po miłości

zatrzymuję tu oddech w palcach

uczę się bólu na pamięć

zdrapuję dyskretnie to co przywarło ze świata jak śmierć niegrzeczna

wydobywam puszystość rzęs odwracam łzę

utykam na posłusznej ścieżce łez

zbieram nosem zapach nieba

odgaduję wreszcie małego Jezusa z potłuczonym spuchniętym kolanem na Twym ręku


Tyle tu wszędzie spokoju pomiędzy słowem a miłością

kiedy dotykam

obraz stuka jak krew

klejnoty jęczą

robaczek piszczy w trzewiczku

sypie się szmerem czas

pachną korzonki farb

milknie ucho Opatrzności

Palce moje umieją się także uśmiechać

miętosząc Twój staroświecki szal

ciągnąc rękaw jak ugłaskanego smoka

odsłaniam z włosów kryjówkę słuchu —

żartuję że czuwając mrużysz lewe oko

stopy masz bose — od spodu pomarszczone jak dłonie

przecież nie chodzisz w szpilkach po niebie

myślę że Ty także nie widzisz

oddałaś wzrok w Wielki Piątek

stało się wtedy tak cicho

jakbyś prostowała na zegarku ostatnią sekundę

i już nie pasują do nas żadne poważne okulary

oparłaś się na świętym Janie jak na białej kwitnącej lasce

piszesz dalszy ciąg Magnificat alfabetem Braille’a

którego nie znają teologowie bo za bardzo widzą

tak Cię sumiennie zasuwają na noc w jasnogórskie blachy pancerne


To nic

wystarczy kochać słuchać i obejmować



* * *


Aniele Boży Stróżu mój

kiedy zasypiam nachyl się nade mną

odmuchaj z księżyca

zasłaniaj rękami przed złem

opowiadaj

o mokrym ryjku gwiazdy

o tym że niebo jest jeszcze całe

o gorliwcach, którzy pchają się do Boga za szybko

o porażonych żądłem zegara którzy stale smarują coś w książkach zażaleń

o leszczynie przez całą zimę ukrytej w pąkach

o tym że nawet teolog piszczy oparzony sercem

o tym że wszystko musi spadać niespodzianie

o papieżu, który ukląkł boso na schodku łzy

o zgolonej aureoli

o bitwie co porosła mchem

o żabie co kochając staje się niebieska

o tych którym wypadły mleczne zęby wiary

o sprzeczności w każdej prawdzie

o sakramencie uśmiechu

daj mi na starość

nie głosić kazań

wygrzewać pusty konfesjonał bez penitentów

a jeśli powiedzą że jestem do niczego

skulić się jeszcze w kłębek

czuwać przy samych korzeniach kościoła



W kropki zielone


Nie malujcie Matki Bożej w stajence betlejemskiej

stale tylko na niebiesko i różowo

z niebieskimi oczami

ni to ni owo


Tyle było wtedy w Betlejem złotego nieba

aniołów białych w oknie

pstrokatych pastuszków za progiem


Założę się, że ktoś świece zapalił

przed brązowym żłóbkiem

jak czerwoną lampkę przed Bogiem


Osiołek podskakiwał na czarnych kopytkach

wół seplenił w fioletowym cieniu

święty Józef rudych proroków kąpał

w srebrnym strumieniu


Nim Ci Mamusiu — myślał Jezus —

kupią koronę

lepiej Ci w zwykłej szarej bluzce

w kropki zielone



O kościele


Kościele w którym wypadło mi po raz pierwszy w życiu

pić ustami mszę

chować się do konfesjonału któremu stale odrastają uszy

w którym Matka Najświętsza miała złotą koronę i bose nogi

w którym obraz świętej Tereski służył latem za plażę dla much

drewniany święty Antoni oblazł z habitu

ciemny i czysty


Kościele w którym zieleniała miedź

zasłaniano sumienie listkiem brzozowym

kolor nieba wyleniał jak szelest

smutny jakby jaskółki umiały tylko chodzić


Kościele z posadzką od pacierzy wytartą i krzywą

gdzie skrzypiały obcasy

pluskało korytko wody święconej

szczekał zegar jak emerytowany ludożerca

z amboną tak prostą że nie sposób było zakryć

na niej żadnym kazaniem swej własnej twarzy


Kościele przed którym klękał las

krzyżodzioby otwierały szyszki

łaskotał zajęczy szczaw

cieszyło babie lato jak grzech za lekki

fikały żaby a każda żaba ma zawsze czkawkę

jesienią czerniały coraz mocniej szpaki

zimą sikory sypiały na mrozie

parafianki rozbierały się ze śniegu

gdzie zamykałem Jezusa w tabernakulum zawsze z cząstką czyjegoś płaczu

gdzie modliłem się żeby nigdy nie być ważnym



Na szarym końcu


Wreszcie na szarym końcu

zbaw teologów

żeby nie pozjadali wszystkich świec i nie siedzieli po ciemku

nie bili róży po łapach

nie krajali ewangelii na plasterki

nie szarpali świętych słów za nerwy

nie wycinali trzcin na wędki

nie kłócili się między sobą

nie zajeżdżali na hipopotamie łaciny

żeby się nie dziwili

że do nieba prowadzi

bezradny szczebiot wiary



O maluchach


Tylko maluchom nie nudziło się w czasie kazania

stałe mieli coś do roboty

oswajali sterczące z ławek parasole ze srebrnymi łapkami

klękali nad upuszczonym przez babcię rozerwanym różańcem jak nad zarzuconą siecią

dogmatykom pokazywali różowy język

czasami kładli się plackiem i wsadzali zadarty nos w dziurę od centralnego ogrzewania

wielkich grzeszników drapali po wąsach sznurowadeł

dziwili się że ksiądz nosi spodnie

że ktoś zdjął koronkową rękawiczkę i ubrał chudą rękę w wodę święconą

liczyli nogi pań pobożnych jak słupy do czytania drobnych ogłoszeń

urządzali konkurs kto podniesie szpilkę za łepek

niuchali co w mszale piszczy

pieniądze na tacę odkładali na lody

tupali na zegar z którego rozchodzą się robaki minut co obżerają nas z czasu

wspinali się aby zobaczyć co się dzieje w górze pomiędzy twarzą a twarzą

wymawiali jak fonetyk szerokie okrągłe otwarte zdziwione O

kiedy ksiądz zacinał się na ambonie

słychać było długie systematyczne cykanie mózgu



Wołanie


Bliższy od reguł życia wewnętrznego

przepisów na zbawienie

odwrotna strono rozpaczy

świecący nawet niewierzącym jak ogromne ciało dobroci

ile razy klękam przed Tobą bojaźliwy i spokojny

z wszystkimi dowodami na istnienie Boga w torbie mózgu

i spuszczonym pyskiem sumienia

prosząc

abyś mnie nauczył

cierpienia bez pytań



Kaznodzieja


Ty co nie zbawiasz dusz porośniętych słowami

chroń mnie od pięknej gładkiej wymowy kościelnej

od homiletyki na piątkę

naoliwionych zdań

proroczych ryków

zgrabnego szeptu

czasem można przecież przez dziurę własnego kazania zobaczyć Ciebie

jąkać się —

chociaż powiedzą

znowu wyszedł stał jak rura

czerwienił się przez mikrofon

wszystkie palce sterczały — jak uszy na ambonie



O uśmiechu w kościele


W kościele trzeba się od czasu do czasu uśmiechać

do Matki Najświętszej która stoi na wężu jak na wysokich obcasach

do świętego Antoniego przy którym wiszą blaszane wota jak meksykańskie maski

do skrupulata który stale dmucha spowiednikowi w pompkę ucha

do mizernego kleryka którego karmią piersią teologii

do małżonków którzy wchodząc do kruchty pluszczą w kropielnicy obrączki jak złote rybki

do kazania które się jeszcze nie rozpoczęło a już skończyło

do tych co świąt nie przeżywają ale przeżuwają

do moralisty który nawet w czasie adoracji chrupie kość morału

do dzieci które się pomyliły i zaczęły recytować:

Aniele Boży nie budź mnie niech ja najdłużej śpię

do pięciu pań chudych i do pięciu pań grubych

do zakochanych którzy porozkręcali swoje serca na części czułe

do egzystencjalisty który jak rudy lis przenosi samotność z jednego

miejsca na drugie

do podstarzałej łzy która się suszy na konfesjonale

do ideologa który wygląda jak strach na ludzi



Wizytacja


Dzieci usiadły na ławkach

ostrzono ołówki do religii

za oknami stukał trójwymiarowy choć ogładzony deszcz

jakby przechodziła piechota wyćwiczonych aniołów


ksiądz mądry jak sól

rozwiązywał spadochron mózgu

i liczył skorupki sumienia


wszystko byłoby jak najlepiej

tylko nagle weszła Matka Boska

załamała ręce nad sucharkiem katechizmu



Westchnienie


Broń mnie przed hasłem: „smutny święty to żaden święty”

przed nadzieją gwarantującą mój własny stan posiadania

przed modlitwą o aureolę jak o bezpieczny daszek nad głową

przed świętym kapitalizmem duszy

także

żebym nie szukał dziury zamiast mostu

nie kochał aż do znienawidzenia

nie zakładał ogródka podejrzeń

nie trąbił jak pogrzeb z orkiestrą

żebym się nie wzruszał tak sentymentalnym

i z emerytowanym osłem jakim jest księżyc

nie wyjadał ciepła z przedwojennych fotografii

nie ułatwiał sobie wszystkiego gładki jak sarnie uszy

nie spowiadał na gumowej poduszce

nie podlizywał się wiernym mówiąc że nawet grzech pierworodny jest przytulny



Do spowiednika


Nie spowiadaj tylko w kościele

ale także pod miejskim zegarem co chrząka jak prosię

w zatłoczonym pociągu, w którym podróżują grzechy cienkie i grube

na cmentarzu gdzie zasłaniają prymulkami w doniczkach śmierć

gdzie przez okienka fotografii umarłych — podglądają życie pozagrobowe

na plaży

wszędzie gdzie niezależnie od przekonań dmuchają

jak jeden mąż na trąbie serca

nie płacz, że nie będą się do niczego przyznawać

wystarczy czasem że niemi zaczną ci chodzić po twarzy

ze stulonym ogonem sumienia



Postanowienie


Postanawiam pracować nad tym

żeby się pozbyć

byka retoryki

wazeliny stylizacji

galanteryjnych pauz

wypucowanej składni

lirycznego śmietnika

żeby zimą przyklęknąć

i przynieść Ci niewykwalifikowaną ręką

baranka śniegu



Jeszcze nie


Jeszcze nie umiesz być sam

jeszcze się trzymasz wspomnień jak pochyłej poręczy

jeszcze się czepiasz chudych moli pamiątek

jeszcze nie dajesz spokoju umarłemu,

chcesz go przyciągnąć z drugiego świata za guzik

jeszcze się rzucasz kukłom na szyję

jeszcze szukasz serca, żeby je doić jak kozę

ważny jak puzon

stukasz cierpliwym kopytkiem różańca

ostatecznie można ci postawić trójkę minus z religii



Nie sądź


Mój ty w gorącej święconej wodzie kąpany

proszę cię nade wszystko

nie sądź przedwcześnie nikogo

ani

ascety który prowadzi do nieba sam siebie na smyczy

ani

skrupulata który stale przepisuje swoje sumienie tam i z powrotem z

czystego na brudno

ani

szlachetnych a nadmuchanych

ani

ostrzących sztylet litości

ani

żmijki serca

ani

deklamujących: polna myszka siedzi sobie konfesjonał ząbkiem skrobie —

ani

stukających do nieba w kaloszach

ani

pesymizmu tak głębokiego że każe szukać

ani

tych dla których śmierć jest tylko ostatnią urzędową formalnością

ani

tych po których zostają portrety jak dostojne małpy



Antologia


Chodzą naokoło mnie na wysokich obcasach metafor

cieniutkimi łzami piszczą na moich obrazach

przynoszą na wyciągniętych dłoniach lirykę jak kurczaka

potem nawet na maszynie do pisania klękają oczami


Proszę o prozę


żebyście sami nie darli się za włosy

nie podawali miłości jak jeża

w cierpieniu mówili dobranoc

nie nakładali tłumika na serce

tak zastraszeni że niemoralni


żebym nie marzła w antologii wierszy o sobie



Nie


Nie posypujcie cukrem religii

nie wycierajcie jej gumą


nie ubierajcie w różowe gałgany aniołów fruwających ponad wojną

nie odsyłajcie wiernych do fujarki komentarza

Nie przychodzę po pociechę jak po talerz zupy

chciałem nareszcie oprzeć swoją głowę

o kamień wiary



Na miejskim placu


Królów wiodła w Betlejem gwiazda przeogromna

tocząc złote obręcze na wielbłądzie głowy —

mnie ku Bogu zwróciła w poranek grudniowy

na miejskim brudnym placu — gwiazdka śniegu drobna.


Spadła sobie — i nagle ta czystość i jasność i ciepło…

a mróz mi kości lizał przez palto zimowe.



Rachunek sumienia


Czy nie przekrzykiwałem Ciebie

czy nie przychodziłem stale wczorajszy

czy nie tłumaczyłem: Teraz nie mogą, przecież kazanie otwiera mi usta

czy nie uciekałem w ciemny płacz ze swoim sercem jak piątą klepką,

czy nie kradłem Twojego czasu

czy nie lizałem zbyt czule łapy swego sumienia,

czy nie prowadziłem eleganckiego dziennika swoich żalów,

czy nie właziłem do ciepłego kąta, broniąc swej

wrażliwości jak gęsiej skórki

czy nie byłem miękkim despotą

czy modląc się do Anioła Stróża — nie chciałem być przypadkiem aniołem a nie stróżem

czy klękałem, kiedy malałeś do szeptu



Do samego siebie


Żebym pisząc wiersze religijne nie wzywał imienia Pana Boga na daremno

nie tłumaczył Biblii na nie—Biblię

nie przychodził w wilczej skórze wtajemniczonych

nie polował na piękne słowa jak na płochliwego zająca wciągającego w puste pole

nie udowadniał — to znaczy nie zamęczał

nie był czysty i niepewny

nie sadzał sumienia jak spoconej babci na miękkim fotelu

(żebym nie patrzył w nie również jak w okrucieństwo pamięci)

nie odkładał milczenia na jutro

nie kochał poza miłością

nie usypiał jak siano —


a nade wszystko, żebym nie chował twarzy do rękawa

nie zamykał się w budce poezji —

kiedy trzeba mówić najprościej

o Matce Najświętszej

o cierpliwości sakramentów dłuższej niż życie

o ciepłym pomruku schodów po których niosą nadzieję chorym —

o śniegu, który padając na ręce — uczy chyba rozdawania

o Jezusie, który nieraz tak wygląda między nami

jakby chodził od nie swoich do obcych



Nad pustą gazetą


Nad pustą gazetą

kiedy plany nasze wywracają się do góry nogami

kiedy nazywają Ciebie dobrym Ojcem a inni głuchym kamieniem

kiedy pozór wyskakuje jak filip z konopi

w podziwie o wiele starszym od rozumu

w zwątpieniu które także prowadzi w nieskończoność

kiedy tak mało barw a tak dużo kolorów

kiedy złoty środek staje się szary

nad próżnią bez dna wciągającą świat

kiedy niepokój ryczy jak ósma chuda krowa

kiedy możesz się rzucić na szyję Janowi XXIII na fotografii

biegnę do Ciebie jak po nitce do kłębka



O nawróceniu


Więc tyle razy musiałem stawać na uszach w konfesjonale

biegać po ambonie rękami

na rekolekcjach błyszczeć jak koński ząb

bębnić w kociołek sumienia —

żebyś się nawrócił najzwyczajniej

bez mojej dłoni wsuwającej się pod ramię —

przy lampie czerwonej jak marchew na stole

przy zegarze ogryzającym nas po trochu lecz systematycznie

nad własnym grzechem —jak dokładnie wywaloną dziurą



Cierpliwość


Modlę się do Ciebie o cierpliwość

ale nie o taką małą w której się mogą pomieścić ciężkie grzechy czekania

na list

na kogoś kto wyszedł i zostawił klucz pod słomianką

na oczy nieznajome lecz potrzebne

na wspomnienie szkoły które ugrzęzło w kredzie na tablicy

na Anioła Stróża jak na protezę —

ale o taką która czeka tylko na Ciebie

a Ty przychodzisz albo z kimś bliskim albo sam

jak ciemność co jaśniej oświetla

jak niewinność śmierci

wtedy staje pomiędzy nami cisza niby goły piesek

wpuszczony bez kagańca i medalu — do nieba

nawet dziurawy parasol wzrusza bo ma druty tak cienkie jak dla jaskółek

i nawet nie mamy pretensji

że wieczność niedokończona

że Biblia jest nadal uparta

jak nieostrożne serce

że łza wcale nie jest okrągła

że spada ku górze

tak prosta że się znowu wymknęła rozumowaniom



Odejść


Daj odejść od rzeczy okrągłych, zamieszanych uprzejmie kilka razy —

od tresury uśmiechu

od rękawiczek rozdających kwiaty

od laurki rozumu, który kopnął sam siebie

od oficjalnej mądrości, która preparuje, zestawia, wiesza na tabelce i robi każdego na szaro

od przesolonej prawdy wygodnej tylko dla nas —

od tylko ludzkiej odpowiedzi na szczęście



Między gołębiem a ornitologią


Ile jest jeszcze świętego luzu

niespodzianek z nastawionym uchem

ile tego co najprostsze a nie wyliczone

choćby różowego ślazu pospolitej bylicy białego krwawnika orzeszków grabu

i żołędzi dla dzików

ile jeszcze miejsca na modlitwę

ile miejsca na pokorę —

ile okazji na spowiedź świętą z cienkim milczeniem w gardle

ile dosłowności serca

ile komórek do wynajęcia —

pomiędzy gołębiem w słońcu — a ornitologią

pomiędzy kolorem czerwonym a pomidorowym

pomiędzy koniem jabłkowitym a jasnogniadym

pomiędzy rezedą dziewanną na żółtej nodze — a botaniką

pomiędzy świętą zasadą — a żywym sumieniem

pomiędzy tęgimi naukami o Bogu — a Bogiem



Uciekam


Uciekam od obrazkowych ikon —

mówiła Matka Boska —

od papierowej o mnie abstrakcji

od pań jak modnych lalek pozujących do moich portretów —

od kanonizowanej kosmetyki


Niech malują moją piękność dzieci

nieświadomie, z cudowną brzydotą

pośpiesznym kolorem

z nierównymi ze wzruszenia brwiami

z ustami od ucha do ucha

z rudą myszą zmęczenia

w okrągłych łzach jak w drucianych okularach

ręką w której tyle pierwszego zdziwienia



Mówił do duszy


Niebo jest niepoprawnie czarne

nad powietrzem udającym błękit —

gwiazdy z wierzchu najostrzejsze dmuchają na rozpacz

a jeszcze tyle milczenia głębokiego jak bazalt

ponad zbyt pewnymi odpowiedziami na pytania —


mówił do duszy

skubanej jak ptasi rdest

nieruchomej jak żółty nocny kwiat zapylany przez ćmę —

wahającej się jak ktoś co chciał wejść do kościoła

ale chodził w kapeluszu po klamce —


to co ciasne — przestrasza

to co wąskie — kaleczy

to co małe — poderżnie


to co wielkie — osłoni

to co wielkie — zrozumie

to co wielkie — rozgrzeszy



Poza kolejką


Ilu umundurowanych świętych

kanonizowanych bez poprawek

moralistów na twardych podeszwach

aniołów kipiących jak mleko

chyba ciężko będzie czekać po śmierci na swój sąd szczegółowy

ze łzą — jak z ostatnim osłem


ale Ty Matko Najświętsza — spod ciężkiej betlejemskiej gwiazdy

co otwierasz na nas oczy jak weneckie okna

co nie przemiękłaś w cierpieniu

przyjmiesz poza kolejką

wszystkich niepewnych którym się zdawało

że znak zapytania jest dłuższy od znaku krzyża

tych którzy niczego nie mają chociaż niczego nie oddali

wyczekujących w ogonkach

narzekających na lata coraz szybsze

wydeptujących na krzywych obcasach swoje zbawienie

nawet tak zalatanych że nie mając czasu

modlili się na jednej nodze



O szukających


Mówią, że szukają Boga

rozgrzebują filozofię

dyskutują z niewierzącymi

na wierzących patrzą z przymrużeniem oka

dmuchają w świętego Tomasza jak w katedrę złotego ku

mieszają w mrowisku nieba

chcą przejść na czworakach przez ucho igielne

chlapią na ptaki niebieskie atramentem

ubolewają nad poziomem kazań

ważą 50 dowodów na istnienie

gryzą proroctwa jak kość z każdej strony

z samego szukania uczynili cel

i nagle stają się jak parasol na rekolekcjach zgubiony



Boję się Twojej miłości


Nie boję się dętej orkiestry przy końcu świata

niebieskiego tupania

boję się Twojej miłości

że kochasz zupełnie inaczej

tak pięknie bliski i inny

jak mrówka przed niedźwiedziem

krzyże ustawiasz jak żołnierzy za wysokich

nie patrzysz moimi oczyma

pytającego omijasz jak jeża na spacerze

głosisz, że czystość jest oddaniem siebie

ludzi do ludzi zbliżasz

i stale uczysz odchodzić

mówisz zbyt często do żywych

umarli to wytłumaczą


boję się Twojej litości

tej najprawdziwszej i innej



Do świętej Tereski


Ciemna pod powiekami święta Teresko

nie trzymaj stale róż

oklepanych arystokratek

sztywnych jak wiersze na imieniny

pokaż nam leśny, śnieżny zawilec

najmniejszy i nieostatni

jaskółcze ziele, co leczy kurzajki

żółty żarnowiec znad morza

czerwoną smółkę jak lep na owady

przylaszczkę, która z różowej staje się niebieska

wrotycz z zapachem na kilka metrów

białą rzeżuchę

bławatek jak wianek

nieustanny i krótki

wiosenną firletkę

polodowcowy siódmaczek

mlecze dla nie ogolonych królików

gotyckie rdzawe szczawie

storczyk, jak przystojnego pająka

i wszystkie inne jeszcze boże zielska

na liściach, których słońce staje się pokarmem

tyle tego, że się nie można połapać

przy nich nawet każdy uczony — niedouczony



Co zostało we mnie


Nie o grzechy mnie pytaj

co zostało we mnie?

ile szczerości tego, co już było dawno

ile uśmiechów wcześniejszych od myśli

niewinności jak długowłosego jamnika

snu od bólu głowy

serca widzącego bez okularów

kamienia wystrzelonego z procy, który nie doleciał jeszcze do ziemi

modlitwy szumiącej jak ogień

siostry przy rodzinnym stole

pokazującej mi język po drugiej stronie lampy

wierszy czujnych by nie uśpić krzywdy

sumienia tak wiernego jak anioł i zwierzę


i tego niewiadomego — co dalej



Wyznanie


Zamykałem wiedzę w szufladkach

wymieniałem pajęczaki, stawonogi i kręgowce

myliłem na niebie gwiazdę pierwszą z ostatnią

nie rozumiejąc kamieni — nazywałem

notowałem w zeszycie spostrzeżenia

wiedziałem, że kiedy przylecą drozdy i żółte pliszki —

można już spać przy otwartym oknie —

że po wilgach i derkaczach przychodzi pierwsza burza

że słonka wędruje tylko w nocy, a wyżeł ma brwi nad oczami

poznawałem głuszca po zielonej piersi

dostrzegłem, że wiewiórka jest od spodu biała

słuchałem plotek

mówiono, że można szukać prawdopodobieństwa

i utracić prawdę

że prac doktorskich teraz się nie czyta, tylko sieje liczy

że króla najłatwiej uwieść, ale trudno się do niego dopchać

że więcej jest dowodów na istnienie Boga, niż na istnienie człowieka

że piekło to po prostu — życie bez sensu

czytałem na cmentarzu — „Tu leży Maria Dymek, ducha oddała — Bogu,

ziemi — ciało, jezuitom — domek. Dobrze się stało”

chwytałem się jeszcze teologii za rękę

pytałem, czy anioł spowiadający byłby do zniesienia

dzieliłem grzechy na śmiertelne — to znaczy — ciche i lekkie — inaczej hałaśliwe —

podglądałem czystość po obu stronach śniegu

wreszcie wzruszyłem ramionami: przecież wszystkie słowa sprawiają,

że się widzi tylko połowę



Za szybko


Za szybko chcesz wiedzieć wszystko

już masz pretensję

do samego Boga, że odłożył słuchawkę —

do własnego Anioła Stróża, że nietypowy

nie biały, ale serdecznie rudy —

podobno na dwóch etatach

ponieważ fruwa — omija pytania

(a wszędzie tyle pyskatego cierpienia)

za prędko chcesz, żeby wszystko było tak proste

jak seter irlandzki

ze Świętym Franciszkiem w brązowych oczach

gdy łeb zwężony położy na kolanach

ofiarując ogon —

wypróbowany przyrząd do powitań i pożegnań


tymczasem spada ciemność jak pilśniowy kapelusz

obłazi nas chude milczenie

wiedza wydaje się lizaniem

choć zawsze większa od odpowiedzi

skomli chłód porozumienia


wszystko, żeby nie widzieć jeszcze, a już wierzyć



Niekoniecznie na pewno


Jezu na krzyżu od nieba do ziemi

miałem mówić

ale pomyślałem że słowa umniejszają jak każda czułość

miałem iść z postępem

ale powstrzymał mnie artykuł „Moda i życie wewnętrzne”

miałem rozpaczać

ale sądziłem że czasem można przedostać się do nieba

pomiędzy niepewnością wiedzy a pewnością wiary

pokazując jak bilet ulgowy — zapłakany policzek

miałem udowadniać

przeszkodziła mi śmierć — jak inna ojczyzna

więc trzymałem się tylko Ciebie za palec



Tyle wieków


Pochwalono chrześcijaństwo że tak długo rosło

mój Boże tyle wieków

nawet święci Twoi co poczernieli ze starymi deszczami

jak turkusy umierając zielenieją

a ono pobiegło do Matki Najświętszej

grającej małemu Jezusowi na laskowym orzechu

ubogiej — jak w grottgerowskiej burce

tak prawdziwej — że już bez powrotu

i skarżyło się do ucha

że się jeszcze na dobre nie zaczęło



O nieobecnych


Myślała że został już tylko na fotografii

z twarzą bez oddechu

Tymczasem w każdej chwili

kiedy zapalała światło

nakrywała do stołu w świecie tak małym w którym jest już wszystko

wiedząc że zmęczenie jest przynajmniej połową miłości

że kochać — to nie znaczy iść w swą własną drogę

nieefektowna jak zielona cyranka bez połysku

wytrwała jak chory z urojenia który ma w końcu rację

kiedy odkrywała że można się modlić mając tylko czyste sumienie

kiedy odchodziła żeby wrócić

z sercem nie skróconym przez oszczędność

tak znikoma że prawdziwa

sama na wspólnej drodze

po obu stronach wiary


Tłumaczył

że wieczność jest tylko jedna

że już są razem chociaż się nie widzą

że miałby ochotę nagadać jej serdecznie

choćby w przedpokoju ciepłym od ubrań

przecież tylko nieobecni są najbliżej



* * *


Dziękuję Ci po prostu za to, że jesteś

za to, że nie mieścisz się w naszej głowie, która jest za logiczna

za to, że nie sposób Cię ogarnąć sercem, które jest za nerwowe

za to, że jesteś tak bliski i daleki, że we wszystkim inny

za to, że jesteś już odnaleziony i nie odnaleziony jeszcze

że uciekamy od Ciebie do Ciebie

za to, że nie czynimy niczego dla Ciebie, ale wszystko dzięki Tobie

za to, że to czego pojąć nie mogę — nie jest nigdy złudzeniem

za to, że milczysz. Tylko my — oczytani analfabeci

chlapiemy językiem



Jak długo


Jak długo wierzyć nie rozumieć

jak długo jeszcze wierzyć nie wiedzieć

ciemno jak pod bukiem


pokaż się choć na chwilę w kościele — rozebranym do naga ze świecidełek

jak święci, co nie mają niczego do ukrywania

jak w promieniu miłości promień przyjaźni

podaj ręce, którymi odwiedzałeś

ani za późno, ani za daleko

nie daj nam tak długo

wierzyć



Przez pamięć Nikodema


Przez pamięć tak długo nienawróconego

Nikodema wychodzącego jak rak wieczorem

ratuj

trzymających się oburącz trzeźwej rozpaczy

egoistów albo inaczej litujących się nad samym sobą

pytających — czy to prawda że piękne kobiety wymyślili tylko mężczyźni

umierających niedbale

dostrzegających łatwiej głupstwo niż nikczemność

skrupulatów którzy tak dokładnie sprawdzają czas że nie wiedzą która

godzina

odchodzących od pacierza na co dzień



Do świętego Piotra


Nie na początku kiedy zaczynamy wierzyć

wtedy chodzimy jeszcze jak borsuk na całej stopie

z nosem do góry

ale potem

kiedy milknie pobekiwanie świateł

ściemnia się, jakby katechizm mrużył oko

więdnie ultrafiolet jak hiacynt

niebo wydaje się grzeczne i niewskazane

na samym szarym końcu wiary

gdzie przystaje spocona teologia

kaznodzieja nie gimnastykuje języka

wtedy przyjdź

wprost z dziedzińca kaifaszowego

jeszcze bez kluczy

a już ze łzami które najdalej prowadzą



Ankieta


Czy nie dziwi cię

mądra niedoskonałość

przypadek starannie przygotowany?


czy nie zastanawia cię

serce nieustanne

samotność, która o nic nie prosi i niczego nie obiecuje


mrówka co może przenieść

wierzby, gajowiec żółty i przebiśniegi

miłość co pojawia się bez naszej wiedzy

spojrzenie z nieoczekiwanej strony

wiara starsza od najstarszych pojęć o Bogu


opieka drzew

przyjaźń zwierząt

zwątpienie podjęte z ufnością

radość głuchoniema

prawda nareszcie prawdziwa nie posiekana na kawałki?


czy umiesz przestać pisać, żeby zacząć czytać?



O firankach w stajni


Gdyby przyszli do Ciebie wtedy

w świętą noc

kiedy świeciła jedna czytelna gwiazda

ci co uważają że trzeba wszystko mieć żeby nie przestać być

ci co się boją bezradności Twoich narodzin

może chcieliby przykryć Cię wełnianą kołdrą

pozawieszać firanki w stajni

sprawić świętemu Józefowi rękawiczki te najcieplejsze z jednym palcem

założyć centralne ogrzewanie

bardziej wpływowi pisaliby do urzędu kwaterunkowego

o mieszkanie dla Ciebie z wygodami

żebyś nie mieszkał kątem

nieufni doszukiwaliby się w podskakującym ośle

kucyka trojańskiego z podejrzanym sumieniem

najodważniejsi zaczęliby protestować powołując się

na Deklarację praw człowieka i obywatela

i wszystkie dekrety o wolności wyznań

poeci ubieraliby Betlejem w liryczne wykrętasy

malarze smarowaliby złotym pędzlem

w najlepszym wypadku modliliby się do Ciebie jak do małego milionera

złożonego umyślnie na sianie

a Ty tłumaczyłbyś otwartymi oczami

ze zmarzniętą matką przy policzku

że naprawdę jesteś

więc oddajesz wszystko



Bóg się rodzi, moc truchleje


W tę noc co nie wiedziała jeszcze, że jest święta

nie liżyłapy

nie pochlebcy

nie kandydaci na dygnitarzy

nie urzędnicy

nie spryciarze

nie chwalipięty „że tam byłem pierwszy”

nie reporterzy z telewizji ani dziennikarze

ale najbliżsi zawsze sobie krewni

analfabeci z bijącym sercem

i mędrcy — bo szukają

biegli niespokojni —

czy się nie przeziębił

czy gwiazda w ostatniej chwili go nie przestraszyła

czy miał suche pieluszki

czy przy pięknie śpiewającym aniele nie dostał chrypki

czy Go siano nie podrapało

czy wierzgający osioł nie uraził swojego zwierzchnika — dostojnego wołu

kiedy rozsądni się gorszyli

Bóg wszechmogący stał się ludzkim dzieckiem

z wyciągniętymi bezradnie rękami

i świat się wcale nie zawalił

ale zgarbiony uśmiechnął się i zaczął prostować.



Gdybyśmy sami wymyślili


Gdybyśmy sami sobie Ciebie wymyślili

byłbyś bardziej zrozumiały i elastyczny

nie z brodą, ale starannie wygolony

albo tak doskonały że obojętny

albo tak kochający że niedoskonały

jak wytworni geniusze bądź źli bądź za dobrzy

wolnomyślny i liberalny

mielibyśmy etykę z winą ale bez grzechu

życie bez śmierci

miłość bez rozpaczy

ciało które zbawia duszę

nie byłoby

kołatania z lękiem do bramy

samotnego sumienia

dyżurnego anioła stróża czasem jak niewiernego kota

dzikich pretensji: mam za dobrą opinię o Bogu żeby w Niego uwierzyć

albo — nic nie wiem ale jestem tak smutny

jakbym wszystko już wiedział

musiałbyś się liczyć z nami i uważać na siebie

nie straszyć kiedy radość zaczyna się grzechem

spełniałbyś po kolei nasze życzenia

urodziłbyś się nie w Betlejem ale w Mądralinie

i dopiero byłbyś naprawdę niemożliwy



Bezdzietny anioł


Właśnie wtedy kiedy pomyślałeś że papugi żyją dłużej

że jesteś okrutnie mały

niepotrzebny jak kominek na niby w stołowym pokoju

jak bezdzietny anioł

lekki jak 20 groszy reszty

drugorzędnie genialny

kiedy obłożyłeś się książkami jak człowiek chory

nie wierząc w to, że z niewiary powstaje nowa wiara

że ci odeszli jeszcze raz cię porzucą

święty i pełen pomyłek

właśnie wtedy wybrał ciebie ktoś większy niż ty sam

który stworzył świat tak dobry że niedoskonały

i ciebie tak niedoskonałego że dobrego



Mrówko ważko biedronko


mrówko co nie urosłaś w czasie wieków

ćmo od lampy do lampy

na przełaj i najprościej

świetliku mrugający nieznany i nieobcy

koniku polny rozmawiający nogami

ważko nieważka

wesoło obojętna

biedronko nad którą zamyśliłby się nawet papież z policzkiem na ręku

człapię po świecie jak ciężki słoń

tak duży, że nic nie rozumiem

myślę jak uklęknąć

i nie zadrzeć nosa do góry

a życie nasze jednakowo

niespokojne i malutkie



Matka Boska Staroświecka


Matko Boska Staroświecka

z dawnego kościoła podobnego do zakochanego co osiwiał

której kłaniał się pan rejent z sygnetem i lakiem

karbowy narzekał na ziemiańską zaradność

wieśniacy klękali bez wdzięku jak tragarze

pokazując łydki czerwone zimą i latem

kiedy zwykła dobroć zasłaniała niedobrych

Matko, której nie pogryzły osy wszędobylskie

znowu spadają skrzydlaki jesionu

tak samo szczeka jamnik szorstko włosy ze szczotką na ogonie

ziewa po adoracji niewyspany święty

znowu kiedy się nie kocha — przedmioty stoją bez pożytku

stale maleńki i wypełniony — świat kobiety

w sierpniu młode bociany stają się samodzielne

teza i antyteza kończą się pobiciem i protezą

zimą trochę liści trzyma się na grabie

nawet łacina milczy, żeby wrócić

znowu najważniejsi nieważni

znowu można schudnąć z obżarstwa

stale kos dłuższy od szpaka

po dawnemu osioł zakochany uczy się fruwać

znowu nie mamy zielonego pojęcia umierając po raz pierwszy

tylko nam się w głowie poprzewracało

i chcemy wymyślić dzisiaj bez wczoraj

nowe bez starego



Spotkania


Ktokolwiek nas spotyka od Niego przychodzi

tak dokładnie zwyczajny, że nie wiemy o tym


jak osioł co chciał zawyć i nie miał języka

lub chrabąszcz co swej nazwy nie zna po łacinie

będziemy się mijali nie wiadomo po co

spoglądali na siebie i sięgali w ciemność

myśleli o swym sercu że trochę zawadza

jak wciąż ta sama małpa w secesyjnej klatce


ktokolwiek nas spotyka od Niego przychodzi

jeśli mniej religijny — bardziej chrześcijański

wspomni coś od niechcenia, podpowie adresy

jak śnieg antypaństwowy co wzniosłe pomniki

z wyrazem niewiniątka zamienia w bałwany

niekiedy łzę urodzi ważniejszą od twarzy

co pomiędzy uśmiechem a uśmieszkiem kapie


ktokolwiek nas spotyka od Niego przychodzi

nagle zniknie — od razu przesadnie daleki

czy byliśmy prawdziwi — sprawdził mimochodem.



Dlatego


Nie dlatego, że wstałeś z grobu

nie dlatego, że wstąpiłeś do nieba

ale dlatego, że Ci podstawiono nogę

że dostałeś w twarz

że Cię rozebrano do naga

że skurczyłeś na krzyżu jak czapla szyję

za to, że umarłeś jak Bóg niepodobny do Boga

bez lekarstw i ręcznika mokrego na głowie

że najchętniej nie modliłeś się pod sufitem

za to że miałeś oczy większe od wojny

jak polegli w rowie z niezapominajką

dlatego że brudny od łez podnoszę Ciebie

stale we mszy,

jak baranka wytarganego za uszy.



Samotność


Nie proszę Ciebie o tę samotność najprostszą

pierwszą z brzega

kiedy zostaję sam jeden jak palec

kiedy nie mam do kogo ust otworzyć

nawet strzyżyk cichnie choć mógłby mi ćwierkać przynajmniej jak pół wróbla

kiedy żaden pociąg pośpieszny nie śpieszy się do mnie

zegar przystanął, żeby przy mnie nie chodzić

od zachodu słońca cienie coraz dłuższe

nie proszę Cię o tę trudniejszą

kiedy przeciskam się przez tłum

i znowu jestem pojedynczy

pośród wszystkich najdalszych bliskich

proszę Ciebie o tę prawdziwą

kiedy Ty mówisz przeze mnie

a mnie nie ma



Wiem


Teraz wiem

że musisz być

przeraźliwie doskonały

wieczny i nieśmiertelny

nierozpoczęty i nieskończony

zbawiający bo umiejący słuchać

skoro nie lękałeś się umierać z miłości

skoro nie bałeś się być słabym

oddychać ciężko po każdym złudzeniu

być zbitym na kwaśne jabłko



Który


Który stworzyłeś

pasikonika jak szmaragd z oczami na przednich nogach

czerwoną trajkotkę z wąsami na głowie

bociana gimnastykującego się na łące

kruka niosącego brodę z dłuższych piór

barana znającego tylko drugą literę łacińskiego alfabetu

kolibra lecącego tyłem

słonia wstydzącego się umierać, może dlatego że taki duży

osła aż tak miłego, że głupiego

kowalika chodzącego do góry ogonem

zresztą wszystkich co nie wiedzą dlaczego, ale wiedzą jak

kanciaste orzeszki buku co pękają tylko na czworo

anioła po nieobecnej stronie — bez własnego pogrzebu z braku ciała

żabę grającą jak nakręcony budzik

nieśmiertelniki więdnące — więc prawidłowe i nieprawdziwe

dyskretną rozpacz jak pogodne krakanie

logiczną formułkę nad przepaścią

niezawinioną winę

psiaka z półopadniętym uchem

łzę jak skrócony rachunek

chyba jeszcze nie powstał na serio świat

jeszcze trwa Twój uśmiech niedokończony



O wierze


Jak często trzeba tracić wiarę

urzędową

nadętą

zadzierającą nosa do góry

asekurującą

głoszoną stąd dotąd

żeby odnaleźć tę jedyną

wciąż jak węgiel jeszcze zielony

tę która jest po prostu

spotkaniem po ciemku

kiedy niepewność staje się pewnością

prawdziwą wiarę bo całkiem nie do wiary



Którędy


Którędy do Ciebie

czy tylko przez oficjalną bramę

ze świętymi bez przerwy

w sztywnych kołnierzykach

niosącymi przymusowy papier z pieczątką

może od innej strony

na przełaj

trochę naokoło

od tyłu

poprzez ciekawą wszystkiego rozpacz

poprzez poczekalnię II i III klasy

z biletem w inną stronę

bez wiary, tylko z dobrocią jak na gapę

przez ratunkowe przejścia na wszelki wypadek

z zapasowym kluczem od samej Matki Boskiej

przez wszystkie małe furtki zielone otwierane z haczyka

przez drogę niewybraną

przez biedne, pokraczne ścieżki

z każdego miejsca skąd wzywasz

nie umarłym nigdy sumieniem.



Sprawiedliwość


Gdyby wszyscy mieli po cztery jabłka

gdyby wszyscy byli silni jak konie

gdyby wszyscy byli jednakowo bezbronni w miłości

gdyby każdy miał to samo

nikt nikomu nie byłby potrzebny


Dziękuję Ci że sprawiedliwość Twoja jest nierównością

to co mam i to czego nie mam

nawet to czego nie mam komu dać

zawsze jest komuś potrzebne

jest noc żeby był dzień

ciemno, żeby świeciła gwiazda

jest ostatnie spotkanie i rozłąka pierwsza

modlimy się bo inni się nie modlą

wierzymy bo inni nie wierzą

umieramy za tych co nie chcą umierać

kochamy bo innym serce wychłódło

list przybliża bo inny oddala

nierówni potrzebują siebie

im najłatwiej zrozumieć, że każdy jest dla wszystkich

i odczytywać całość.



Podziękowanie

Pamięci George’a Eliota


Dziękuję Ci, że nie jest wszystko tylko białe albo czarne

za to że są krowy łaciate

bladożółta psia trawka

kijanki od spodu oliwkowozielone

dzięcioły pstre z czerwoną plamą pod ogonem

pstrągi szaroniebieskie

brunatnofioletowa wilcza jagoda

złoto co się godzi z każdym kolorem i nie przyjmuje cienia

policzki piegowate

dzioby nie tylko krótkie albo długie

przecież gile mają grube a dudki krzywe

za to

że niestałość spełnia swe zadanie

i ci, co tak kochają, że bronią błędów

tylko my chcemy być wciąż albo albo

i jesteśmy na złość stale w kratkę.



Anioł poważny i niepoważne pytania


Czy zostałeś aniołem dopiero po dłuższym namyśle

czy zamiast palca serdecznego masz tylko wskazujący

czy spowiadasz tylko z grzechów ciężkich bo lekkie trudno udźwignąć

czy klaszczesz w dłonie patrząc na konanie jak na sytuację przedbramkową

czy nigdy nie płaczesz, żeby się nigdy nie uśmiechać

czy umiesz uważnie bez powodu słuchać

czy nie przytulisz się żeby odejść

czy nie tęsknisz za ciałem

za ludzkim uśmiechem

za dłońmi złożonymi w kominek

za ziębą co we wrześniu opuszcza ogrody

za źrebakiem zamykającym powieki

za chrząszczem o nogach żółtoczerwonych

za każdą sekundą zawsze ostatnią

za tym co nietrwałe i dlatego cenne



Dawna wigilia


Przyszła mi na wigilię, zziębnięta, głuchociemna,

z gwiazdą jak z jasną twarzą — wigilia przedwojenna,

z domem, co został jeszcze na cienkiej fotografii,

z sercem, co nigdy umrzeć porządnie nie potrafi,

z niemądrym bardzo piórem skrobiącym w kałamarzu,

z przedpotopowym świętym — z Piłsudskim w kalendarzu,

z mamusią, co od nieszczęść zasłonić chciała łzami —

podając barszcz czerwony, co śmieszył nas uszkami,

z lampą, z czajnikiem starym wydartym chyba niebu,

z całą rodziną jeszcze, to znaczy sprzed pogrzebów.

Nad stołem mym samotnym zwiesiła czułą głowę —

nad wszystkie figi z makiem — dziś już posoborowe.


Przyszła, usiadła sobie. Jak żołnierz pomilczała,

Jezusa z klasy pierwszej z opłatkiem mi podała.



Śpieszmy się

Annie Kamieńskiej


Śpieszmy się kochać ludzi, tak szybko odchodzą

zostaną po nich buty i telefon głuchy

tylko to co nieważne jak krowa się wlecze

najważniejsze tak prędkie że raptem się staje

potem cisza normalna więc całkiem nieznośna

jak czystość urodzona najprościej z rozpaczy

kiedy myślimy o kimś zostając bez niego.


Nie bądź pewny że czas masz, bo pewność niepewna

zabiera nam wrażliwość tak jak każde szczęście

nawet rząd i ministrów nabija w butelkę

przychodzi jednocześnie jak patos i humor

jak dwie namiętności wciąż słabsze od jednej

biedna ludzka pewności — atleto bez jąder

tak szybko stąd odchodzą, jak drozd milkną we lipcu

jak dźwięk trochę niezgrabny lub jak suchy ukłon.

Żeby widzieć naprawdę, zamykają oczy

chociaż większym ryzykiem rodzić się niż umrzeć

kochamy wciąż za mało i stale za późno.


Nie pisz o tym zbyt często lecz pisz raz na zawsze

a będziesz tak jak delfin łagodny i mocny,


spieszmy się kochać ludzi, tak szybko odchodzą

i ci co nie odchodzą nie zawsze powrócą

i nigdy nie wiadomo mówiąc o miłości

czy pierwsza jest ostatnią, czy ostatnia pierwszą.



Do ojca Pawła Dembińskiego


Tak mi się wszystko teraz przypomina

Twój głos, który na pamięć poznali klerycy

Twe oczy łaski pełne i Twój święty Paweł

Nawet Twój zwykły klęcznik pod ścianą w kaplicy


Tyle razy dzwoniły kościelne zegary

Prymicji tyle przeszło, biegły lata drogie

Uczyłeś nas po prostu świętego kapłaństwa

Bogu dziękować za to, że jest Bogiem


Choćbyś ukrył się głębiej w samej mysiej dziurze

Klęczał z różańcem w ręku, na samym dnie ciszy

Stale wszystko pamiętam, Twój uśmiech wciąż czysty

Twój cień na korytarzu, Twe serce co słyszy


Trędowaty — niewdzięczny, kameduła niemy

Nie odwiedzam, nie dzwonię, pisać nie potrafię

Tylko trzymam w brewiarzu między obrazkami

Tuż przy Magnificat Twoją fotografię —



Ścieżka


Modlę się żeby go nie ogłoszono świętym

nie malowano

nie wytykano palcami

nie oświecano życiorysem koniecznym i niepotrzebnym

bez fotografii tak dokładnej że nieprawdziwej

bez reklamy śmierci

bez wiary wygładzonego szkiełka

żeby był ścieżką jak życie drobną

schyloną jak kłosy

przez którą przebiegł Jezus

nieśmiały i bosy



Kiedy


Boże ile spraw odfajkowano poza nami

kiedy mieliśmy się urodzić

w którym roku miesiącu i dniu

Od kogo uciekać żeby się z nim spotkać

i biec do kogo aby się z nim minąć

Jak nie wierzyć aby zyskać wiarę

Kogo kochać nareszcie by stać się samotnym

Kto ma nam umrzeć by zbliżyć do Ciebie

Kiedy kto postanowi żeśmy już umarli



Dziękuję


Dziękuję Ci za miłość prędką bez namysłu

za to że nie jest całym człowiek pojedynczy

za oczy nagle bliskie i niebezimienne

za głos niedawno obcy a teraz znajomy

za to że nie ma czasu by pisać list krótki

więc dlatego się pisze same tylko długie

choć pisanie jest po to by szkodzić piszącym

a miłość wciąż niezręcznym mijaniem się ludzi

że nie można Cię zabić w obronie człowieka


Dziękuję Ci za tyle bólu żeby sprawdzać siebie

za wszystko co nieważne najważniejsze

za pytania tak wielkie że już nieruchome



Szukam


Szukam nie ogłoszonej jeszcze świętej

tak autentycznej że bez obrazka

patronki piękności nieprzydatnej

urody dla nikogo

przyjaźni zatrzymanej w listach na dnie szufladki

pantofli na sznurku

maskotki rozciągającej policzek w uśmiechu

futerka tak taniego że za drogo wyszło

spraw zawiązanych gdzieś tam poza nami

zdmuchniętego imienia

tuż przy Aniele Stróżu który się zamyślił

że strzeżonego Bóg właśnie nie strzeże

Wtedy

odnajduję dwunastoletnią Małgosię

co umarła w szpitalu

przy mojej stule

z jedną ściętą minutą przy sercu



Żal

Zofii Małynicz


Żal że się za mało kochało

że się myślało o sobie

że się już nie zdążyło

że było za późno


choćby się teraz pobiegło

w przedpokoju szurało

niosło serce osobne

w telefonie szukało

słuchem szerszym od słowa


choćby się spokorniało

głupią minę stroiło

jak lew na muszce


choćby się chciało ostrzec

że pogoda niestała

bo tęcza zbyt czerwona

a sól zwilgotniała


choćby się chciało pomóc

własną gębą podmuchać

w rosół za słony


wszystko już potem za mało

choćby się łzy wypłakało

nagie niepewne



Tak ludzka

Jadwidze Marlewskiej


Nie wierzą świętej Annie wszyscy ważni święci

że znała Matkę Bożą w sukience do kolan

z dowcipnym warkoczykiem i wesołą grzywką

w sandałach z rzemykami co były niepewne

czy może się poplątać to co nieśmiertelne

biegającą jak wróbel polski po podwórku

zerkającą do studni orzechowym okiem

jak spada całe niebo bez bliższych wyjaśnień

umiejącą odróżnić jak pszczołę najprościej

zwykłe dobro na co dzień od doskonałości

bo zawsze są prawdziwe rzeczy mniej ogólne

poznającą zapachy i uparte smaki

jak słodki kwaśny słony i najczęściej gorzki

zwłaszcza gdy pies wprost z budy nie archanioł dziwny

demonstrował ogonem liryzm prymitywny


O córko świętej Anny z najżywszych obrazów

tak ludzka że nie byłaś dorosłą od razu



Być nie zauważonym


Być nie zauważonym by spotkać się z Tobą

nie czytanym zbytecznym

właśnie byle jakim

przekreślonym do końca nonszalancją ręki

aromatem niemocnym jeszcze nie poznanym

tuż pomiędzy goździkiem pieprzem i migdałem

fotografią nieważną bo niedokąpaną

liryzmem co się siebie coraz więcej wstydzi

książką którą się kładzie wciąż jedną na drugiej

jabłkiem po gruszce zawsze trochę kwaśnym

rakiem trzymanym w koszu z pokrzywami

włosami co odchodzą jak myszy po cichu

szczygłem co chciał przyfrunąć lecz umarł wysoko

z ogonem tak leciutkim że ponad rozpaczą

biedronką zapomnianą gdy przechodzą żuki

świętym któremu w czas remontu utrącono głowę

niech będzie niewidzialnym skoro stał się dobrym



Rozmowa z Matką Bożą


Czy lubisz podbiał żółty

lipce z koźlakami

konwalie w kłączach stulone pod ziemią

lubczyk co miłość przywraca a częściej nadzieję

księżyc chodzący za nami jak cielę

ceremonialny lecz bez rękawiczek

poziomki te najniższe kminek najpodlejszy

i lato półniebieskie gdy kwitną ostróżki

co przyjdą jak leniwa mądrość od niechcenia

żołędzie co się dłużą w październiku

zwykły chleb co wie zawsze ile bólu w hostii

kota niewiernego ale z zasadami

bo najpierw myje prawą nogę przednią


Ale Ty Matko nie myślisz źle o nas

zawsze tych co się potkną gotowa obronić

między prawdą a szczęściem najłatwiej nos rozbić

pragniesz spraw ostatecznych wybierasz najbliższe

i szukasz pewnie jednej mrówki w lesie

tak bardzo spracowanej jakby miała umrzeć

najzabawniej jak człowiek

wśród wszystkich osobno



Dlaczego jest święto Bożego Narodzenia?


Dlaczego jest święto Bożego Narodzenia?

Dlaczego wpatrujemy się w gwiazdę na niebie?

Dlaczego śpiewamy kolędy?

Dlatego, żeby się uczyć miłości do Pana Jezusa.

Dlatego, żeby podawać sobie ręce.

Dlatego, żeby się uśmiechać do siebie.

Dlatego, żeby sobie przebaczać.

Żeby każda czarodziejka po trzydziestu latach

nie stawała się czarownicą.



O miłości bez serca


Modlę się jeszcze do miłości bez serca

niezapominajki niby niebieskiej ale szorstkiej

jak często tylko do płaczu potrzebne jest serce

do pisania listów na miękko

okolicznościowych wzruszeń

malowania świętych

szukania drugiego chociaż nie do pary

po to aby wybierać środki łatwe i nie złote

żeby zazdrościć przez telefon

wynajdywać słabe strony kamienia

Serce to jeszcze za mało żeby kochać



Jak się nazywa


Jak się nazywa to nienazwane

jak się nazywa to co uderzyło

ten smutek co nie łączy a rozdziela

przyjaźń lub inaczej miłość niemożliwa

to co biegnie naprzeciw a było rozstaniem

wciąż najważniejsze co przechodzi mimo

przykrość byle jaka jak chłodny skurcz w piersi

ta straszna pustka co graniczy z Bogiem


to że jeśli nie wiesz dokąd iść

sama cię droga poprowadzi



Wieczność

Mieczysławowi Milbrandtowi


Wciąż wieczność była z nami

a nam się zdawało

że wszystko jest nietrwałe więc trochę na niby

jak zając nie chroniony lub trzmiel na ostróżkach

że ciemność kapie z zegarka jak z rany

że czas zmarnowany stale i za krótki

każdą miłość zamienia na łzy bardzo drobne

że dawni zakochani już się nie całują

bo list najpierw przybliża a potem oddala

dopóki będzie poczta ze skrzynką czerwoną

i panny złe nieznośne a dobre za nudne

i słów wszystkich za wiele bo brakuje słowa


Wciąż wieczność była z nami

a nam się zdawało

że czas wszystko wymiecie mądry i niechętny

że tylko nie odleci sójka zbyt ostrożna

bo po to żeby cierpieć trzeba być bezbronnym

jak dzieciństwo na wsi z królikiem przy sercu


Patrz — mówiłeś — tak wszystko na oczach się zmienia

jak pasikonik za szybko zielony

więc możemy nie poznać nawet swego domu

połóż chociaż nożyczki na tym samym miejscu

naparstka po mamusi nie oddaj nikomu

i trzymaj fotografie bo Pan Bóg je zdmuchnie

zwłaszcza kiedy podbiał zamyka się na noc

a pszczoła sprawy ważne powiadamia tańcem

i każda chwila już nie teraźniejsza

stale przeszła lub przyszła

ostatnia i pierwsza


Wciąż wieczność była z nami

a nam się zdawało



Wszystko inaczej


Bo Pan Bóg jest tak jasny że nic nie tłumaczy

bo wiedzieć wszystko to nic nie wyjaśniać

stąd cierpienie po prostu nie wiadomo po co

tak od razu bez sensu że całkiem prawdziwe

wszystkie łzy jak prosiaki chodzące po twarzy


bo miłości tak piękne że wciąż niemożliwe

choć listy po staremu i szept w białej kartce

spotkania po kolei wiodące w nieznane

szczęście co się nagle obliże jak cielę

i śmierć tak punktualna że zawsze nie w porę

choć wiadomo śmierć miłość od śmierci ocala


I jeszcze stare furtki donikąd i wszędzie

w których kiedyś czekałeś na to co nie przyszło

wyżeł co chciał ci łapę podawać na zawsze

biedronka co wróżyła że wojny nie będzie


Lecz Pan Bóg wie najlepiej — więc wszystko inaczej

czasem prośby nam spełnia żeby nas zawstydzić



Czas


Każda miłość byłaby trochę na niby

każda przyjaźń — stąd dotąd

każda wierność niewierna

każdy umarły niesłowny

umówił się i nie przyszedł

miał zadzwonić i cisza

nawet samotność przestałaby łączyć

zresztą zrobiłoby się ogólne zamieszanie

bo wszystko co się kończy jest za krótkie


ale zegarek stary racjonalista

nie ogląda się na wieczność

liczy dalej dokładnie tylko pojedyncze sekundy

których nie ma



Pewność niepewności


Dziękuję Ci za to

że niedomówionego nie domawiałeś

niedokończonego nie kończyłeś

nieudowodnionego nie udowadniałeś


dziękuję Ci za to

że byłeś pewny że niepewny

że wierzyłeś w możliwe niemożliwe

że nie wiedziałeś na religii co dalej

i łza Ci stanęła w gardle jak pestka

za to że będąc takim jakim jesteś

nie mówiąc

powiedziałeś mi tyle o Bogu



Kto winien


To tylko nagrzeszyła świętoszka maciejka

księżyc nieuleczalny co nocami bredzi

piorun co w kościół trafił by pszczołę ominąć

i rozum nierozumny słuszność wciąż bez sensu

i ból tak bardzo czysty że już uspokaja

pożółkła pora lata gdy trzeba się żegnać

popatrzeć sobie w oczy gdy dom pachnie jabłkiem

a w ulach dawna cisza wytapiania wosku

tak łagodna jak bożek którego psy liżą

zabawna parasolka i długie trzy po trzy

bo gdy jemy jeżyny kolor warg się zmienia

(w takiej chwili granica przyjaźni niepewna)

to tylko nagrzeszyła zwyczajna tęsknota

lub po prostu wzajemna nasza nieznajomość

źrebak światła co biegał niezgrabnie po ścianie

serce co milczy mądrze by mówić od rzeczy

piękno po którym często zjawia się nieprawda


jakimi to drogami miłość wciąż niewinna

sama do nas przychodzi i odchodzi sama



Nieobecny jest


Bóg jest tak wielki że jest i Go nie ma

tak wszechmogący że potrafi nie być

więc nieobecność Jego też się zdarza

stąd czasem ciemno i serce się tłucze

poskomli nawet jak pies niecierpliwy


nawet wierzący nie wierzą po cichu

i chcą się żartem wymknąć ze wzruszenia

choć tak niedawno wierzyli na pamięć

że całe życie czeka się na chwilę


lecz Bóg tak wielki że Go czasem nie ma

mózg jak tulipan chyli się zmęczony

i myśli biegną wspólną pustą drogą

tak jak biedronki co się razem schodzą

by przed rozpaczą ukryć się na zimę

tylko milczenie trwa i gwiazdy w górze

i księżyc sprawiedliwy bo zupełnie nagi

a ważki tak znikome że już wszystko wiedzą

i liść ostatni brzęczy wprost z topoli

że Nieobecny jest

bo więcej boli



Co zginęło


Szukam co było zginęło

co Ci zginęło Panie

gwiazdy nie ruszyły z miejsca

nie zmieniły adresu

księżyc staroświecki został po dawnemu

choć już podeptany

tak jak przedtem

półtora miliona gatunków chrząszczy

w dalszym ciągu kaczka ma dwanaście tysięcy piór

wiatr kręci się w kółko tak stale potrzebny że bezradny

zgodnie z planem wędruje w marcu łosoś w górę rzeki

niebieski i szary

gryfon wystawia ptaki wodne unosząc przednią łapę

gęś tylko pod skrzydło chowa głowę

jeśli się mrówki zgubią to się same odnajdą

bo mrowisko zawsze przy drzewie od południowej strony

podobno małp przybywa — nie ubywa

tylko człowiek stale Ci się gubi

urodzony dezerter



Pan Jezus niewierzących


Pan Jezus niewierzących

chodzi między nami

trochę znany z Cepelii

trochę ze słyszenia

przemilczany solidnie

w porannej gazecie

bezpartyjny

bezbronny

przedyskutowany

omijany jak

stary cmentarz choleryczny

z konieczności szary

więc zupełnie czysty


Pan Jezus niewierzących

chodzi między nami

czasami się zatrzyma

stoi jak krzyż twardy


wierzących niewierzących

wszystkich nas połączy

ból niezasłużony

co zbliża do prawdy



Bez nas


Odejdźmy już nie wróćmy

nareszcie samotność będzie sama

miłość bez chęci posiadania

Bóg bez pytań

rozpacz bez reklamacji

piękno bez estetyki

niebo białe po burzy po deszczu niebieskie

jeszcze trochę pomarudzi ostatnie słowo jak bezradny baran

jeszcze wiatr szarpnie oknem bo ciepło spotka zimno

poskacze zielony pasikonik który porzucił wielkość żeby wybrać szczęście

jeszcze zaboli długopis co mi został po matce

ale wszystko będzie już naprawdę

bo bez nas



Wszystko co dawne


Dlaczego dom rodzinny widać choć go nie ma

i lampę co zgaszono trzydzieści lat temu

i psa co szczekał groźnie a chciał nas powitać

wciąż rzeczywiste to co niemożliwe

czemu to co nie jest chlebem ważniejsze od chleba

czemu ci co odeszli są bardziej obecni

i nawet dawna miłość co straszyła grzechem

stroi miny zabawne bo stała się duchem

miłość to samotność co łączy najbliższych

stąd czyste nawet co jest zbyt gorące

fotografie prawdziwe — bo już niepodobne

choćbyś nie chciał stać w miejscu tylko się śpieszył

jak nagietki co kwitną przed dziesiątą rano


czemu ból pisze wiersze

nie idiotka ręka

wszystko po to by pytać

co nas łączy z ciałem



Pytania


Gdzie się prawda zaczyna a gdzie rozum kończy

gdzie miłość między nami a gdzie już cierpienie

czy łza czy na nosie ciepło zimnej wody

dokąd razem idziemy by umrzeć osobno

czy słowo jeszcze słowem czy nagle milczeniem

czy ciało wciąż oddala czy tylko zasłania

w którym miejscu odchodzi Pan Bóg oficjalny

i nie patrzy w przepisy bo już jest prawdziwy


O święty krzyżu pytań jak niewiele ważysz

gdy małe głupie szczęście liże nas po twarzy



Skrupuły pustelnika


Tak zająłem się sobą że czekałem aby nikt nie przyszedł

stale prosiłem o jeden tylko bilet dla siebie

nawet nic mi się nie śniło

bo śpi się dla siebie ale sny ma się dla drugich

jeśli płakałem — to niefachowo

bo do płaczu potrzebne są dwa serca

broniłem tak gorliwie Boga że trzepnąłem w mordę człowieka

myślałem że kobieta nie ma duszy a jeśli ma to trzy czwarte

założyłem w sercu tajną radiostację i nadawałem tylko swój program

przygotowałem sobie kawalerkę na cmentarzu

i w ogóle zapomniałem że do nieba idzie się parami nie gęsiego

nawet dyskretny anioł nie stoi osobno



W okularach


Narysowałem Cię Matko Najświętsza w okularach

w grubych i ciężkich

taka jesteś w nich ludzka

jak urzędniczka na poczcie zmęczona naszymi listami

jak babcia nad pasjansem który nie wychodzi

jak przyszywana ciocia tak bliska że samotna

jak nauczycielka nad klasówką z zielonym kleksem

jak pewna niewierząca która dużo czyta i mniej widzi

czasami bezdomna jak popielata kukułka bez rodziców

teraz wymazuję okulary gumą i kawałkiem białego chleba

żeby nie było śladu


tylko tych łez to ja nie rysowałem

jak to się stało



Przeciw sobie


Pomódl się o to czego nie chcesz wcale

czego się boisz jak wiewiórka deszczu

przed czym uciekasz jak gęś coraz dalej

przed czym drżysz jak w jesionce bez podpinki zimą

przed czym się bronisz obiema szczękami


zacznij się wreszcie modlić przeciw sobie

o to największe co przychodzi samo



Może


Może to czystość

czyli serce na złość świntuchom niepodzielne

może to mądrość

bo stanęła na szarym końcu z trupem słowa

może to wiedza

tak ogromna że wciąż za mała jeszcze prawda

może to ból

bo mniej uszczypie jeżeli go zapytam o co

może to Pan Bóg

bo przychodzi tak jak nie Pan Bóg do nas stale



Wobec bólu


Wobec bólu

krwi spływającej do rynsztoka

dziecka umierającego z głodu

Jezusa pędzonego do obozu batem

jak wulgarne jest piękno

jak niemoralny kościół z eleganckim bukietem na ołtarzu

jak okrutne

rymowane

czyli gładko oblizane

wiersze



Wszystko jest proste


Zapewne Boga wymyślili

żeby biologię skomplikować

można by zgodzić się na duszę

lecz dla niej miejsca w ciele nie ma


ile upartej wiary w rozum

który nie chroni od nieszczęścia

a przecież wszystko takie proste

kiedy zbliżamy się do Boga


jak milion mrówek z których każda

ma śmierć tak ważną że osobną

jak trąba która nie zazdrości

że jest na świecie trąba większa


jak łza smarkata

co się uprze

i nie pozwala dojść do słowa

jak psiak co przejrzał nagle rano



Zagadka o Niej


Tak złota że niepozorna

tak niebieska że szara

tak pierwsza że ostatnia w kolejce

tak cudowna że zwyczajna

mój Boże o ile słów za dużo

dlatego że prawdziwa



Ratunku

Eugeniuszowi Zielińskiemu


Dziki króliku chrząszczu mały

co świecisz jak czerwony brokat

wiosenne czajki czarno—białe

ślimaku lekko ozłocony

wierny granicie zielonkawy

dębie surowy i niewinny

droździe niezgodny i słowiku

co podpowiadasz całą miłość

od pocałunku do pobicia

polny kamieniu przemęczony

głosie oboju trochę suchy

i fletu — niski ale lekki

zapachu szałwii dobrodziejki

niby nieśmiały a gorliwy

i polski śniegu przedwojenny

tak podeptany że już czysty

wszystkie też wiązu liście krzywe

jak niegenialnych ludzi dramat

i po kolei pańscy święci

niepopularni więc prawdziwi

ratujcie mnie przed abstrakcjami



Modlitwa


Jezu Frasobliwy

na przekór wszystkim

bez parasola na deszczu

z gołymi kolanami

słaby bo bezstronny

nieśmiały jakbyś debiutował wierszem

z prośbą o prostotę

samotny bo spokrewniony ze światem

pewnie martwią Cię ludzie

którzy są jak katechizm

na każde pytanie

muszą mieć koniecznie odpowiedź



Przyjdźcie


Przyjdźcie potrzaskane klony jasne i żółte

obszarpany z liści grabie dyskretny

żołnierze z dziurami w głowach

przyjdź dziewczynko spalona z łopatką do piasku

i chłopcze coś przed śmiercią grał na scenie słonia

przyjdź stara kwoko na urwanej łapie

przyjdźcie cierpienia niewinne

przyjdźcie Adamie i Ewo coście za szybko chcieli wiedzieć co dobre a co

złe

przyjdź cebulo co w swoich trzech sukienkach namawiasz do płaczu

przyjdźcie i powiedzcie

że to nie Jego wina



Do pani Doktor

Dr Blance Mamont


Pani Doktor

w białym fartuchu

w podkolankach co odmładzają

przynoszę Pani serce do naprawy

Bogu poświęcone

a takie serdecznie niezgrabne

jak nie wyczesany do końca wróbel

niezupełne bo pojedyncze

nie do pary

biedakom do wynajęcia

od zaraz i na zawsze

niemożliwe i konieczne

niewierzących irytujące

zdaniem kobiet zmarnowane

dla Anioła Stróża za ludzkie

dla świętych podejrzane

dla rządu niepewne

dla teologów nieprzepisowe

dla medyków nieznośnie normalne

dla pozostałych żadne


połóż je do szpitala

i nawymyślaj

żeby się choć trochę poprawiło



Daj nam ubóstwo


Daj nam ubóstwo lecz nie wyrzeczenie

radość że można mieć niewiele rzeczy

i że pieniądze mogą być jak świnie


i daj nam czystość co nie jest ascezą

tylko miłością — tak jak życie całe


i posłuszeństwo co nie jest przymusem

ale spokojem gwiazd co też nie wiedzą

czemu nad nami chodzą wciąż po ciemku


i daj nam sen zdrowy świąteczny apetyt

wiarę bez nerwów to jest bez pośpiechu

a zimą jeszcze matkę mi przypomnij

w ubogim czystym i posłusznym śniegu



Na wsi


Tu Pan Bóg jest na serio pewny i prawdziwy

bo tutaj wiedzą kiedy kury karmić

jak krowę doić żeby nie kopnęła

jak starannie ustawić drabinkę do siana

jak odróżnić liść klonu od liścia jaworu

tak podobne do siebie lecz różne od spodu


a liści nie zrozumiesz ani nie odmienisz

tu wiedzą że konie stają głowami do środka

że kos boi się bardziej w ogrodzie niż w lesie

że skowronek spłoszony raz jeszcze zaśpiewa

kukułka tutaj żywa a nie nakręcona

pszczoła wciąż się uwija raz w prawo raz w lewo

a mirt rozkwita tylko w zimnym oknie

ptaki też nie od razu wszystkie zasypiają

zresztą mogą się czasem serdecznie pomylić

jak ktoś kto bije żonę by zranić teściową

i wiadomo że sosny niebieskozielone

a dziurawiec to żółte świętojańskie ziele


tu Pan Bóg jest jak Pan Bóg pewny i prawdziwy

tylko dla filozofów garbaty i krzywy



Czas niedokończony


Nie opowiadajcie razem i osobno

że nie ma ludzi niezastąpionych

bo przecież moja matka

łagodna i nieubłagana

cała w czasie teraźniejszym niedokończonym

wychyla się z nieba

żeby mi przyszyć oberwany guzik

kto to lepiej potrafi

w czyich palcach drży igła jak drucik ciepła

gdy tyle dzisiaj uczuć a mało miłości

i tyle cudzych kobiet a żadna nie moja

a śmierć tak bardzo ważna bo się nie powtórzy

i smutek jak sprzed wojny ostatnia choinka


a przecież ta babcia z przeciwka

przy stoliku na kółkach

z pasjansem co nie wychodzi

tak bardzo szybko żyła umarła pomału

a czasami tak skryta że płakała w wannie


lub ta co z sercem przyszła wojna ją zabiła

razem z jasną torebką do letniej sukienki

kto przywróci jej ciało kiedy nie ma ciała

jej nos na mnie skrzywiony

i kogutek włosów



Szukałem


Szukałem Boga w książkach

przez cud niedomówienia o samym sobie

przez cnoty gorące i zimne

w ciemnym oknie gdzie księżyc udaje niewinnego

a tylu pożenił głuptasów

w znajomy sposób

w ogrodzie gdzie chodził gawron czyli gapa

w polu gdzie w lipcu zboże twardnieje i żółknie

przez protekcję ascety który nie jadł

więc się modlił tylko przed zmartwieniem i po zmartwieniu

w kościele kiedy nikogo nie było


i nagle przyszedł nieoczekiwany

jak żurawiny po pierwszym mrozie

z sercem pomiędzy jedną ręką a drugą


i powiedział

dlaczego mnie szukasz

na mnie trzeba czasem poczekać



Wniebowzięcie


Nikt nie biegł do Ciebie z lekarstwem po schodach

lampy nie przymrużono żeby nie raziła

nikt nie widział jak ręka Twa od łokcia blednie

pies nie płakał serdecznie że pani umiera

nawet anioł zaniechał nadymania trąby

to dobrze bo śmierć przecież za dużo upraszcza

a ponadto zbyt ludzka zła i niedyskretna

nikt nie przymknął Twych oczu nie zasłonił twarzy

ani w bramie nie szeptał rozebranym głosem

o tym co za głośno słyszy się w milczeniu

Pan uchronił do końca i zdrową zostawił

tylko kiedy pukano Ciebie już nie było

nie śmierć ale miłość całą Cię zabrała

jeśli miłość jest prawdą to ciała nie widać


dzień był taki jak zawsze powietrze dzwoniło

pszczołami co wychodzą rano na pogodę

tylko ta sama cisza to straszne milczenie

to puste miejsce przy kubku na stole

choćby się razem z ciałem opuszczało ziemię



Przychodzą same


Spotkania co przychodzą same

tak poza nami że już się nie dziwisz

że będzie dalej jak miało być wszystko

bo Bóg był przedtem zanim szliśmy razem

i można wracać po nitce do kłębka

aż do rodziców co też się spotkali

najpewniej po raz pierwszy nic nie wiedząc o tym

że śmierć nie będzie ważna tak jak to spotkanie

choć mogli wtedy zabawnie wyglądać

bo wiatr zrywał matce kapelusz słomkowy

jakby chciał przed małżeństwem jak kogut uciekać

w wieczór co się zapomniał i stał się zielony

radością najbardziej można się przestraszyć


spotkania co przychodzą same

tak dokładnie konieczne że zupełnie czyste

wie o tym serce jak skrzydło niezgrabne

w życiu co bez śmierci byłoby banałem

żeby odejść od siebie też trzeba się spotkać



Teorie


Podnoszę Cię we mszy świętej

niezgrabnie rękoma obiema

choć mówią

że usprawiedliwia Cię tylko to że Cię nie ma

nie pierwszy raz nie ostatni

patrzę w Twe oczy Panie

choć mówią

że zabili Cię żydzi a teraz chrześcijanie

lecz wszystkie nasze teorie

spisane niespisane

najpierw są niedorzeczne

potem niebezpieczne

a wreszcie dawno znane


więc tylko słyszę sercem Twe dłonie zawsze żywe

aż łzy w kolejce stają — niemądre i prawdziwe



Nie wysłuchane


Modlitwy długie i nie wysłuchane

pod krzyżem nocy na nagiej podłodze

w poczekalni szpitala gdy serce się lęka

że doktor śmierć odczyta na leciutkiej kliszy

na wszystkich drogach co się w końcu gubią

po których miłość odchodząc nie wróci

choć pójdzie prosto nie trafi do ciebie

tylko na Księżycu cień Ziemi okrągły

tutaj uczucia precyzyjnie ciemne


modlitwy długie i nie wysłuchane

o zdrowie dziecka o wierność i spokój

wtedy gdy lata ciurkiem uciekają

a jednej chwili wymodlić nie sposób

Bóg widzi więcej chociaż niewidzialny

i wieczór zawsze szybszy niż poranek



W kolejce do nieba


Powoli nie tak prędko

proszę się nie pchać

najpierw trzeba wyglądać na świętego ale nim nie być

potem ani świętym nie być ani na świętego nie wyglądać

potem być świętym tak żeby tego wcale nie było widać

i dopiero na samym końcu

święty staje się podobny do świętego



Deszcz


Deszczu co padałeś w ewangelii

zarówno na dobrych jak i na złych

co dzwoniłeś o dom na skale

nie zajmują się tobą egzegeci

bo deszcz — to tylko deszcz


co prawda w świętym tekście ale nie na temat

trochę bezmyślny chowa rozum jak przysmak


Święty deszczu nieświęty

bardziej samotny od anioła

uśmiechu niepogody

świadku nadliczbowy


przecież to ty

obmywałeś

nogi idącemu Jezusowi

jak mąż sprawiedliwy

o wiele ciszej

po męsku

nie tak jak Magdalena



Żeby nagle zobaczyć


Więc tak długo trzeba było rozsądku się uczyć

na pytania logicznie odpowiadać

nie mówić bez sensu i od rzeczy

żeby nagle zobaczyć

że nadzieja może być obok rozpaczy

niewiara obok wiary

skakanka dziecięca na podłodze obok trumny

dostojnik obok prosiaka

prawda z palcem na ustach

podopieczny pod kołami karetki pogotowia

modlitwa obok smutnego kotleta na talerzu

i ten krzyk nie umieraj nie odchodź jeszcze okażę ci serce

z którym uciekałem — obok ciszy



To nieprawdziwe


To nieprawdziwe trudne nieudane

ta radość półidiotka bólu nowy kretyn

żale jak byliny kwiaty zimnotrwałe

rozum co nie przeszkadza żadnemu odejściu

miłość której nigdy nie ma bez rozpaczy

serce ciemne do końca choć jasne wzruszenia

pociecha po to tylko że prawdę oddala

żuczek co nas nie złączył choć obleciał wkoło

śnieg tak bardzo wzruszony że niewiele wiedział

jedna mrówka co zbiegła nareszcie z mrowiska

uśmiech twój co za życia mi się nie należał


wszystko stało się drogą

co było cierpieniem



Przeszłość


Kiedy nie umiałem jeszcze płakać i być poważnym

z panią od francuskiego nie można było wytrzymać

kiedy rysowałem kredką skośne oczy lisa

a wojna jeszcze nie spaliła szafy z żółtej czereśni


kiedy ławka bez oparcia w parku była najwygodniejsza

kiedy układaliśmy wiersz

pewien dziad na swoich zębach siadł — nagle krzyknął przerażony

ktoś mię ugryzł z tamtej strony —

kiedy psy na dworze szczekały ciszej rano a głośniej wieczorem

kiedy chciałoby się do serca przytulić owcę i wilka

kiedy nie mogliśmy się nadziwić że można po spowiedzi

zjeść całego Boga


na wszystko czas był jeszcze

dzisiaj już go nie ma



Owce między wilki


Krowo co dajesz się doić tyle razy dla mnie

wszystkie króliki umęczone abyśmy według przepisu chorowali

wróblu w mieście brudny byle być z nami przez zimę

szałwio co umierasz i do nieba idziesz byle nas zęby nie bolały

prawdziwi chrześcijanie nie wodą z kranu ale krwią ochrzczeni

co idziecie jak owce między wilki

wstydzę się was kiedy biegam od siebie do siebie

grymaszę na niewinne cierpienie

lekkomyślnie poważny

umawiam się aż z trzema lekarzami żeby nie umrzeć

kiedy nie chcę być chlebem zmielonym dla Boga



O bólu


W co się ból może zmienić

w gniew tupanie nogą

w otwartą książkę zamkniętą powoli

w modlitwę

płacz prywatny bo wprost do poduszki

list pisany pięć razy bez związku od rzeczy

milczenie przy stole

chodzenie tam i nazad dookoła prawdy

dotknięcie ust samotnych łyżeczką herbaty

w to co niemożliwe — jeszcze nie ostatnie

w tę samą znowu miłość

kończącą się długo

pozwól więc Matko

niech dalej boli



Żeby się obudzić


Żeby się obudzić rano

doprowadzić włosy do opamiętania

umyć się i ubrać

postawić czajnik z gwizdkiem

odgarnąć z okna samotny deszcz

trzeba się oprzeć na tym co wymyka się jak mokry kamyk

na sekundzie której już nie ma

na myśli której nie sposób dotknąć

na sile ciążenia co oddala tego kogo się kocha

kochamy od razu dwie osoby niemożliwe do kochania

bo tę co za blisko i tę za daleko

i chyba nawet dlatego umieramy

żeby nas było widać i nie widać



Podobieństwa


Miłości podobna tylko do miłości

prawdo podobna tylko do prawdy

szczęście podobne do szczęścia

śmierci podobna do śmierci

serce podobne do serca

chłopaku z uśmiechem od ucha do ucha

podobny do takiego jakim byłem kiedyś

przestańcie się nareszcie tak wygłupiać

przecież nawet Bóg podobny do Boga nie istnieje



Telefon


Przed chwilą nieznajoma nagle zadzwoniła

podała adres tego co właśnie umierał

więc poszedłem go szukać. Wieczór był zbyt szorstki

chociaż trochę powolny i ciemny jak wrona

szli przy mnie obojętni co się nie dziwili

że sen — ciała ludzi którzy śpią oddziela

choć leżą obok siebie we śnie są daleko

może dlatego bliscy i tacy samotni

tak jakby się bawili jeszcze w chowanego

miłość bierze nam ręce i na krzyżu składa


szli także niewierzący lub inaczej tacy

którzy właśnie w to wierzą w co wierzyć potrzeba

biegła jeszcze dziewczynka co długo krzyczała

na swojego tatusia żeby nie umierał


o wszyscy niewidzialni o nas zatroskani

i ty telefonie cymbale brzęczący

co masz tylko z nami dostęp do wzruszenia

mówimy wszyscy razem bo wciąż kogoś nie ma



Przezroczystość


Modlę się Panie żebym nie zasłaniał

był byle jaki ale przezroczysty

żebyś widział przeze mnie kaczkę z płaskim nosem

żółtego wiesiołka co kwitnie wieczorem

wciąż od początku świata cztery płatki maku

serce co w liście wzruszenie rysuje

(chociaż serce chuligan bo bije po ciemku)

pióro co pisze krzywo kiedy ręka płacze

psa co rozpoczął już wyć do sputnika

mrówkę która widzi rzeczy tylko wielkie

więc nawet jej przyjemnie że jest taka mała

miłość jak odległość trudną do przebycia

zło z którym biegnie cierpienie niewinne

bliskich umarłych i nagle dalekich

jakby jechali bryczką w siwe konie

babcię co mówi do dziewczynki w parku

kiedy będziesz dorosła jeszcze mniej zrozumiesz

najkrótszą drogę co zawsze przy końcu


aby już Ciebie tylko było widać



Łza w kolejce


Łza czeka już w kolejce za innymi łzami

żal skręca się jak powój — to na niepogodę

ból może być miłością powrotem czekaniem

wspomnieniem jeśli jak gapa zatrzyma się w miejscu

czas od początku goni jak pies za zającem

smutek wciąż z liściem brzozy w dzieciństwo powraca

tylko Boże kochany co zrobić z rozpaczą

co stale chodzi tylko od siebie do siebie



To samo


Młodzi: co biegną gromadą

dorośli co chodzą parami

starzy przy końcu osobno

tylko wciąż serce to samo

pracuje jak pszczoła po ciemku

szuka miłości w miłości

przed śmiercią czystą i wielką



Przepiórka


Przepiórko co się najgłośniej odzywasz

zawsze o wschodzie i zachodzie słońca

prawda że tylko dwie są czyste chwile

ta wczesna jasna i tamta o zmierzchu

gdy Bóg dzień daje i gdy go zabiera

gdy ktoś mnie szukał i jestem mu zbędny

gdy ktoś mnie kochał i gdy sam zostaję

kiedy się rodzę kiedy umieram

te dwie sekundy co zawsze przyjdą

ta jedna biała ta druga ciemna

tak bardzo szczere że obie nagie

tak poza nami że nas już nie ma



Skąd przyszło


Zło jest romantyczne a dobro zwyczajne

dobro wciąż na ostatku bo zło jest ciekawe

a przecież białych kwiatów najwięcej na świecie

dopiero po nich żółte a potem czerwone


czemu się rozum karmi tajemnicą

a chwila niepewności wciąż sprzyja nauce

po tylu rewolucjach biedne ptaki bose

i ćma tak bardzo mała że żyje za krótko


czemu deszcz słyszysz z góry a śnieg trochę z boku

i skąd nagle przyszło to wielkie wzruszenie

jakby dzwonek z lat szkolnych przyłożył do ucha

dzieciństwo co minęło na zawsze zostało

tylko się z młodości zrobiła starucha



Drzewa niewierzące


Drzewa po kolei wszystkie niewierzące

ptaki się zupełnie nie uczą religii

pies bardzo rzadko chodzi do kościoła

naprawdę nic nie wiedzą

a takie posłuszne


nie znają ewangelii owady pod korą

nawet biały kminek najcichszy przy miedzy

zwykłe polne kamienie

krzywe łzy na twarzy

nie znają franciszkanów

a takie ubogie


nie chcą słuchać mych kazań gwiazdy sprawiedliwe

konwalie pierwsze z brzegu bliskie więc samotne

wszystkie góry spokojne jak wiara cierpliwe

miłości z wadą serca

a takie wciąż czyste



Nie mogę trafić


Wszystko się pozmieniało nie ma małych dworów

pachnących owocami i pastą do podłóg

z zazdrostkami w oknach z lawendą w szufladzie

kościół też nieco inny. Spokojny choć przecież

bez cichej i dyskretnej prababci łaciny

stara się by Boga było lepiej widać

lecz Bóg kocha naprawdę więc jest niewidzialny

dworce przebudowano już nie mogę trafić

na peron gdzie kogoś żegnałem na zawsze

długopis karierowicz nieboszczyk atrament


niebo morze i góry zostały te same



Dzieciństwo wiary


Moja święta wiaro z klasy 3b

z coraz dalej i bliżej

kiedy w kościele było tak cicho że ciemno

a w domu wciąż to samo więc inaczej

kiedy święty Antoni ostrzyżony i zawsze z grzywką

odnajdywał zagubione klucze

a Matka Boska była lepsza bo przedwojenna

kiedy nie miała pretensji do nikogo nawet zmokła kawka

a miłość była tak czysta że karmiła Boga

wielka i dlatego możliwa

kiedy martwiłem się żeby Pan Jezus nie zachorował boby się komunia nie

udała

kiedy rysowałem diabła bez rogów — bo samiczka

proszę ciebie moja wiaro malutka

powiedz swojej starszej siostrze — wierze dorosłej

żeby nie tłumaczyła

dopiero wtedy można naprawdę uwierzyć

kiedy się to wszystko zawali



Lipiec sierpień


Przyszedł do miłości objął ją za szyję i mówił moja ty czarownico

ile razy musisz ze szczęścia płakać

nawet na starość podskakiwać

ile fiołków zrywać

ile razy całować najgłośniej bo w milczeniu

niewiele wiedzieć jak owad co żyje tylko przez lipiec

po siódmym niebie fruwać z biletem powrotnym do piekła

ile razy nie być hipopotamem który kocha tylko w sierpniu

przebijać się na drugą stronę

żeby się na ziemi nie udusić

nieść jedną chudą świecę na końcu rozpaczy

ile razy dojść do samej granicy

jak do gorączki w niewłaściwym miejscu

zatrzymać się i urosnąć

żeby się nie stać nienawiścią



Rachunek dla dorosłego


Jak daleko odszedłeś

od prostego kubka z jednym uchem

od starego stołu ze zwykłą ceratą

od wzruszenia nie na niby

od sensu

od podziwu nad światem

od tego co nagie a nie rozebrane

od tego co za wielkie nie tylko z daleka ale i z bliska

od tajemnicy nie wykładanej na talerz

od matki która patrzyła w oczy żebyś nie kłamał

od pacierza

od Polski z raną


ty stary koniu



Koło


Chciałem wiarę utracić lecz spokój był dalej

gwiazdę zagasić — nie drgnęła cała reszta świata

ptakom lato przedłużyć — została sikorka

jasnoniebieska zawsze na początku zimy

chciałem działać pozmieniać — napomniał mnie kamień

czyżeś zgłupiał do końca — aktywni czas tracą

chciałem zwątpić — w zwątpieniu znalazłem milczenie

to od czego się wiara z powrotem zaczyna



Pamiątka z tej ziemi


W miłości wciąż to samo radość i cierpienie

nawet sam Pan Bóg nie kochał inaczej

kocha gwizd kosa co rychło ustaje

liść klonu co opadnie bo już poczerwieniał

jelenia co zrzuca rogi po kolei ciemne

szczęście nieposłuszne to jest to go nie ma

kuropatwy co wszystkie dokładnie poginą

choć stale powracały na to samo miejsce

patrzy w kruchość — radosne świadectwo istnienia

między tym co przemija jest się wciąż na zawsze

szuka tych wszystkich co po śmierci swojej

już nie potrafią słać łóżek po sobie

na listy odpisywać powracać do domu

tak znajomych że mogli wyjść bez pożegnania

o tym że nie umarli nie mówiąc nikomu


to tutaj na ziemi jest jeszcze milczenie

bo się idzie do Niego odchodząc od siebie


wczoraj ciebie widziałem jutro nie zobaczę

tak jakbym już odnalazł i znów nie mógł trafić

bo serca są te same lecz niejednakowe

w niebie także krzyż niosą pamiątkę z tej ziemi



Z Ziemią krążymy


Z Ziemią krążymy wokół Słońca

jak drzewo morze głaz

jak bazalt czarny i spokojny

co najmniej milion lat


z wodą niebieską i zieloną

z głową nad śmiercią zamyśloną

z nie rozpoznanym a koniecznym

w miłości małym smutkiem serca

ze ścieżką którą odchodzimy

z listem wrzuconym po rozstaniu

zamiast na poczcie w skrzynkę szpaka

z miłością która przeszła obok

samotni razem i osobno


tylko jak z tobą dotąd nie wiem

drżę że zostajesz z tym cierpieniem

co krąży tylko wokół siebie



Jakby Go nie było


Tak w Pana Boga naprawdę uwierzył

że mógł się modlić jakby Go nie było

i widzieć smutek ogromny na polu

pszenicę która nie zakwitła w czerwcu

i same tylko niewierzące dzieci

jakby Pan Jezus nie rodził się zimą

i nawet serce ludziom niepotrzebne

bo krew wariatka gdzie indziej pobiegła

wierzyć — to znaczy nawet się nie pytać

jak długo jeszcze mamy iść po ciemku



Ta droga


To jest przecież ta droga śniegiem zasypana

gdy śnieg to po prostu niewinność podziwu

to jest wybrać samotność albo najzwyczajniej

odejść od zakochanych żeby byli sami

to jest chyba ten uśmiech a może pytanie

nie wiem jaki mnie teraz znowu pies przygarnie

lęk także i zdziwienie jeszcze coś z maciejki

co kochając ma zawsze skromne wymagania

to jest właśnie ta czystość którą ludzie depczą

dystans pomiędzy sobą a tym co się kocha



Nie ma czasu


Nie za bardzo wiadomo jakże się to dzieje

że czas wtedy przychodzi gdy go wcale nie ma

i w sam raz tyle tylko ile go potrzeba

nawet we śnie gdy ciało podobne do duszy

kto ma czasu za dużo wszystko czyni gorzej


jeżeli kochasz czas zawsze odnajdziesz

nie mając nawet ani jednej chwili

na spotkanie list spowiedź na obmycie rany

na smutku w telefonie długie pół minuty

na żal niespokojny i na rozeznanie

że dobrzy są mniej dobrzy a źli trochę lepsi

bo w życiu jest tylko morał niemoralny



To nieprawda że szczęście


Ile buków opadło

ile szpaków się zbiegło

zimą łączył nas śnieg


potem wrzos optymista

bo zakwita ostatni

gotów był dać nam ślub


to nieprawda że szczęście

najmocniejsze i pierwsze

jak król


Niewidzialny się zjawił

krzyż ogromny ustawił

między tobą a mną



Bliscy i oddaleni


Bo widzisz tu są tacy którzy się kochają

i muszą się spotkać aby się ominąć

bliscy i oddaleni jakby stali w lustrze

piszą do siebie listy gorące i zimne

rozchodzą się jak w śmiechu porzucone kwiaty

by nie wiedzieć do końca czemu tak się stało

są inni co się nawet po ciemku odnajdą

lecz przejdą obok siebie bo nie śmią się spotkać

tak czyści i spokojni jakby śnieg się zaczął

byliby doskonali lecz wad im zabrakło


bliscy boją się być blisko żeby nie być dalej

niektórzy umierają — to znaczy już wiedzą

miłości się nie szuka jest albo jej nie ma

nikt z nas nie jest samotny tylko przez przypadek

są i tacy co się na zawsze kochają

i dopiero dlatego nie mogą być razem

jak bażanty co nigdy nie chodzą parami


można nawet zabłądzić lecz po drugiej stronie

nasze drogi pocięte schodzą się z powrotem



Nie tak nie tak


Moja dusza mi nie wierzy

moje serce ma co do mnie wątpliwości

mój rozum mnie nie słucha

moje zdrowie ucieka

moja młodość umarła

moje fotografie rodzinne nie żyją

mój kraj jest już inny

nawet piekło zmyliło bo zimne

nakryłem się cały żeby mnie nie było widać

ale łza wybiegła

i rozebrała się do naga



Biedna logiczna głowa


Przyjdź to co ni w pięć ni w dziewięć

i to co trzy po trzy

przyjdź dwa razy dwa wcale nie cztery

nie tak i tak dalej ale tak i nie tak dalej

przyjdź wszystko do góry nogami

całkiem inaczej

piąte przez dziesiąte

przyjdź godzino dwunasta szukana w południe

przyjdź serce razem z drugim i nagle osobno

pokaż naszej biednej logicznej głowie jak kotce przyuczonej do porządku

to co niemożliwe i konieczne



Bezdomna


Modlę się do swej świętej wciąż bezdomnej w niebie

co mówi do aniołów nie bardzo się czuję

wolę polne kamienie zwykły żółty jaskier

co kwitnie tak niedługo od kwietnia do maja

tęsknię za starą łyżką i herbatą z mlekiem


a kto w niebie jest smutny ten ziemię zrozumie



Westchnienie


Duchu stale pobożny twardy i uparty

jesteś — a przecież nigdy cię nie widać

bo przez grzeczność udajesz że cię wcale nie ma

chociaż chcemy oglądać ręce oczy uszy

robić miny na pokaz żeby się podobać

żenić się by po kwiatkach kupować jarzyny

bądź już taki jak jesteś

lecz nie odchodź od nas

bo czas coraz prędszy

znów wiara niestała

od samego siebie najdalej do nieba

a ciało wciąż nie może uspokoić ciała



Świat


Bóg się ukrył dlatego by świat było widać

gdyby się ukazał to sam byłby tylko

kto by śmiał przy nim zauważyć mrówkę

piękną złą osę zabieganą w kółko

zielonego kaczora z żółtymi nogami

czajkę składającą cztery jajka na krzyż

kuliste oczy ważki i fasolę w strąkach

matkę naszą przy stole która tak niedawno

za długie śmieszne ucho podnosiła kubek

jodłę co nie zrzuca szyszki tylko łuski

cierpienie i rozkosz oba źródła wiedzy

tajemnice nie mniejsze ale zawsze różne

kamienie co podróżnym wskazują kierunek


miłość której nie widać

nie zasłania sobą



Obrazek


Znalazłem swój obrazek całkiem przypadkowo

szedłem leżał przy drodze może jak liść grabu

co się trzyma przez zimę żeby spaść na wiosnę

z brewiarza wprost wyleciał a bliski jak człowiek

bez którego żyć trudno gdy się lata śpieszą

bo tylko umierając umiemy być sami

(choć samotność to niezła zabawa dla duszy

zwłaszcza gdy się przez grzechy dochodzi do zalet)

był wieczór i nie mogłem go sprawdzić po ciemku

dopiero przy lampie zobaczyłem wszystko

ukrytego Jezusa ksiądz we mszy podawał

a On swoje ciernie wkładał mu na głowę

dziś nie lubią pobożnych obrazków z morałem

nawet tak oswojonych że wracają same


dobrze uciec nie umiał


i już nic poza tym



Ręce


Mówią że ręce Twoje błogosławią

wskazują drogę jak po ciemku światło

z karetki pogotowia chorego dźwigają

nigdy na maszynie wprost na ziemi piszą

mówią że słabną że są utrudzone

że przez lat dwa tysiące urlopu nie mają

jak deszcz stale zajęty

deszcz wciąż nie ma czasu

tyle kwiatów podlewać musi na cmentarzu

widzieli Twoje rany rysują Twe serce


żeby wierzyć naprawdę ktoś nie wierzyć zaczął



Na Drodze Krzyżowej


Stacja trzynasta — nagle zamieszanie

skąd tu się wzięła znowu Weronika

niewiasty powróciły i jak przedtem płaczą

ludzi widać wciąż z bliska samotność z daleka

i rzewność tak jak w domu kiedy dobre ręce

cyfrują dziecku zabawny serdaczek

Jan się denerwuje — tyle kobiet naraz

tu Matka Boska — mówi —

ma być tylko sama

i przystanek bez ławki deszcz od czwartku chlapie

Nikodem źle wygląda ochrypł od wyjaśnień

wielu głowę straciło tylko śmierć zaradna


przyszłyśmy choć na chwilę po to by zapytać

czy można serce zdjąć naprawdę z krzyża



Pytam


Jak uprościć wszystko zapłakać

jak nie szukać innego siebie

jak nie wiedzieć w sam raz i za dużo

ani trochę już i zupełnie

jak biedronkę osłonić ręką

jak patykiem rysować wzruszenie

jak Jezusa przybliżyć tym wszystkim

którym dzisiaj zgłupiało sumienie



Wielka mała


Szukają wielkiej wiary kiedy rozpacz wielka

szukają świętych co wiedzą na pewno

jak daleko odbiegać od swojego ciała


a ty góry przeniosłaś

chodziłaś po morzu

choć mówiłaś wierzącym

tyle jeszcze nie wiem

wiaro malutka



Na biurku


Tu leży mapa co się zmienia

po każdej wojnie już nie taka sama

tam znaczki pocztowe znowu trochę inne

klej niby farba rozpuszczona w wodzie

teczka o którą pies potrącił nosem

pióro wieczne jak kłamstwo bo wcale nie wieczne

przyszły długopisy i już się nie przyda

książka pamiętnik damy chyba dawno temu

mówią że tylko trzy razy jej nie było w domu

w dniu ślubu w dniu chrztu dziecka i swego pogrzebu

kalendarz jak nieszczęście, potwór — liczy milcząc

tylko serce odmierza czas w odwrotną stronę

w szufladzie stary pieniądz co wyszedł z obiegu

z Piłsudskim ciekawostka maleńka liryka

tak czysta że się za nią już nic nie kupuje

a te fotografie to moi umarli

bez których przecież niepodobna istnieć

szlachetni dziś na pewno skoro ich nie widać



Niebieskie z czarnym


W miłości każdej zawsze cokolwiek z przekory

zakochani czasem brzęczą na siebie jak trzmiele

choć podobno do nieba wpuszczają parami

do piekła pojedynczo bo tam separatki

z świętością moją kłopot bo chyba przeze mnie

mój Stróż Anioł ma stale jedno pióro ciemne

zwierzęta także różne bo gorsze i lepsze

owcę solą uraczysz a indyczkę pieprzem

jeśli jest Kain musi być i Abel

w raju Adam solidny a niepewna Ewa

połącz niebieskie z czarnym będzie barwa szara

co czasem przypomina pobożność bez gustu

skrzywdzisz tego kogo za bardzo pokochasz


nie udaje się wiara bez diabła i Boga



Słowa już nazbyt pewne


Słowa już nazbyt pewne

wzruszenia odważne

szczęście od razu czyste jak pamięć bez wstydu

wszystkich spotkań kolejne bramy triumfalne

jak oczy wyżła zabawne i ciemne

bliscy sobie co mogą powiedzieć nad ranem

jak długo jest nie patrzeć na siebie od wczoraj


nawet radość że przyszło nagle to ogromne

możliwe niemożliwe co przedtem nie było

bez jednej choćby rany to jeszcze nie miłość



Gwiazdy


Gwiazdy by ciemniej było

smutek by stale dreptać

oczy po prostu by kochać


wiara by czasem nie wierzyć

rozpacz by więcej wiedzieć

i jeszcze ból by nie myśleć

ale z innymi przetrwać


koniec by nigdy nie kończyć

czas by bliskich utracić

łzy by chodziły parami

śmierć aby wszystko się stało

pomiędzy światem a nami



Wszystkiego


Indyczek którym głowy nagle czerwienieją

leszczynowej ścieżki

dzięcioła co nie śpiewa tylko woła

koguciego ogona w którym jest pięć kolorów

zielony granatowy czarny biały i żółty

bażanta którego wiek poznasz po pazurach

motyla co porusza skrzydłami pięć tysięcy razy na minutę

pstrych ptaków co przylatują najpóźniej

demonów duszy i ciała

psa co radości nie zna gdy nie ma ogona

tych co będąc dla siebie pozostają obok

i w ogóle wszystkiego


nie można zrozumieć do końca



Wiersz do albumu


Dni są jasne, a czasem ciemne,

dużo ziemi, malutko nieba

i Pan Jezus, co mówi po polsku…


Nie wykrzywiaj się, przecież tak trzeba.



Czekanie


Myślisz — znowu się spóźnia

zaraz się obrażasz

marudzisz jak sikorka ta brzydsza bez czubka


kto miłości nie znalazł już jej nie odnajdzie

a kto na nią wciąż czeka nikogo nie kocha

martwi się jak wdzięczność że pamięć za krótka


miłość dawno przybiegła i uklękła przy nas

spokojna bo szczęście porzuciła ciasne

spróbuj nie chcieć jej wcale

wtedy przyjdzie sama



Po obu stronach


Nie wierzyć w śmierć popatrzeć w lustro

zobaczyć czas na własne oczy

każdy odchodzi w swoją stronę

by serce nieść jak niecierpliwość

czekać na jedną ważną chwilę

i kochać czego znieść nie sposób


Ty co po obu stronach jesteś

za blisko wszędzie za daleko



W piątek


W piątek nie jeść mięsa

to grubo za mało

nie wystarczy spoważnieć

nie robić takich na przykład spostrzeżeń

siostra Konsoleta bo kąsa i lata

w piątek nie wypada udawać Ludwika XIV

rządzić

patrzeć z góry

prowadzić siebie pod rękę

być dygnitarzem

osobną osobą która w pierwszej osobie

mówi tylko o sobie


w piątek

w tym dniu w którym Bóg

opuścił Boga



Prawda


Jest prawda pozłacana

jest trochę nie w porę

jest jak zagadka w ciemność przechylona

jest w białych rękawiczkach

niekiedy jak rana

jak piękność co minęła a cnota została

jak kamień który mówi wiedzącym na pewno

przyjdź tu po trzystu latach wtedy pogadamy

jest także taka co się siebie wstydzi

smutna chuda jak szczapa

bo zbyt określona



Chytrość


Udaje że się wlecze noga za nogą

nie zapala zielonego światła

może być najwyżej morałem do kazania

myli jak talent który jest często wadą charakteru

mówi że przyjedzie ostatnim pociągiem

że nie wejdzie bez pukania

niby na niby

ta śmierć co twoją jeszcze nie jest



Miłość


Jest miłość trudna

jak sól czy po prostu kamień do zjedzenia

jest przewidująca

taka co grób zamawia wciąż na dwie osoby

niedokładna jak uczeń co czyta po łebkach

jest cienka jak opłatek bo wewnątrz wzruszenie

jest miłość wariatka egoistka gapa

jak jesień lekko chora z księżycem kłamczuchem

jest miłość co była ciałem a stała się duchem

i ta co nie odejdzie — bo znów niemożliwa



Dzieciństwo


Zabrałeś mi dzieciństwo a ono powraca

z chłopcem który biega po lesie za sójką

co mieszka raz wysoko albo całkiem nisko

po przeszłość trzeba wznieść się by się przed nią schylić


zabrałeś moją młodość a ona się zjawia

mówi jakie nad Polską było niebo czyste

a starczyło na zawsze by spojrzeć raz tylko


zabierz wszystko co boli

by wróciło do mnie



Wspomnienia


Stanął święty Jan Chrzciciel w kruchcie

przy wodzie święconej

Wspomina

Herodiadę, która kazała mu uciąć głowę

Salome, co wprost po tańcu

na zabawie poprosiła o jego śmierć

Ewę, która namówiła Adama,

żonę Putyfara

niewiasty co na dziedzińcu Kajfasza niedyskretnie wypytywały Piotra

matki co zamiast karmić dzieci zaczęły je całować


Stanął, patrzy

dziwi się i nie dziwi, że kobiety tak tłumnie chodzą do kościoła



Nie wiadomo komu


Daj się modlić nie wiedząc za kogo i o co

bo Ty wiesz najlepiej czego nam potrzeba

kto ma dzisiaj wyzdrowieć

a kogo ma stuknąć śmierć

lub inaczej piorun sympatyczny

komu zabrać masz urząd by przywrócić rozum

droga nie zna swej drogi

kwiat o sobie nie wie

słowik nie narzeka że nie sypia nocą

gęś się nawet nie dziwi że ma oczy z boku

stara małpa nie zgadnie czemu nie siwieje

święty śnieg bo spada nie wiadomo komu

święte to co przychodzi wciąż wbrew naszej woli



Który stwarzasz jagody


Ty który stwarzasz jagody

królika z marchewką

lato chrabąszczowe

cień wielki małych liści

zawilec półobecny bo uwiędnie zanim go się przyniesie do domu

czosnek niedźwiedzi dla trzmieli

smutek roślin

wydrę na krótkich nogach

ślimaka co zasypia na sześć miesięcy

niezgrabny śnieg co ma wdzięk większy zanim zacznie

tańczyć

serce choćby na chwilę


spraw

niech poeci piszą wiersze prostsze od wspaniałej poezji



Wniebowzięcie


To przecież za wysoko

za daleko od ziemi

lepiej bezdomnej chyba

pozostać z bezdomnymi

po co po gwiazdach szukać

zagranicznego raju

lepiej ubogiej z nami

pozostać w biednym kraju

czy można wśród aniołów

o wole i ośle pamiętać


cieszę się i martwię

że jesteś wniebowzięta



Jeszcze nie umiesz


Ręce na krzyżu za słabe

nogi dawno omdlałe

serce zwyczajne jak serce


chodzę dokoła nie wiem

śpiewu dotykam w śpiewie

uczy mnie niska stokrotka:

jeszcze nie umiesz tak kochać

by się bez siebie spotkać


uklęknę w krzyż Twój zastukam

otworzysz oczy by słuchać

przynoszę Ci moją ranę

jakże mieć miłość całą

jeśli tu życie nie całe



Głodny


Mój Bóg jest głodny

ma chude ciało i żebra

nie ma pieniędzy

wysokich katedr ze srebra


Nie pomagają mu

długie pieśni i świece

na pierś zapadłą

nie chce lekarstwa w aptece


Bezradni

rząd ministrowie żandarmi

tylko miłością

mój Bóg się daje nakarmić



Różne samotności


Przyszedłem Ci podziękować

za samotności różne

za taką gdy nie ma nikogo

lub gdy się razem płacze

i taką że niby dobrze

ale zupełnie inaczej

za najbliższą kiedy nic nie wiadomo

i taką że wiem po cichu ale nie powiem nikomu

za taką kiedy się kocha i taką kiedy się wierzy

że szczęście się połamało bo mnie się nie należy

jest samotnością wiadomość

list dworzec pusty milczenie

pieniądz genialnie chory

minuty jak ciężkie kamienie

czas zawsze szczery bo każe iść dalej i prędzej

mogą być nawet nią włosy

których dotknęły ręce


są samotności różne

na ziemi w piekle i w niebie

tak rozmaite że jedna

ta co prowadzi do Ciebie



List do Matki Boskiej


W pierwszych słowach donoszę nic się nie zmieniło

żółta pliszka się cieszy swoim czarnym dziobem

łosoś wraca do rzeki w której się urodził

mrówki się oblizują jak na nie przystało

sarna leczy się ślazem więc mniej pokasłuje

las tak rzeczywisty że staje się zjawą

pszczoła nie zna Szopena ale jest muzyką

śmierć jak zwykle niziutko układa na ziemi

świętym można tu zostać nawet na podwórku

rzucając kurom ziarno staroświecką modą

znów najpiękniejszy w Polsce jest lipiec nad wodą

a piękno jest najbliżej gdy czas się oddala

żadna ryba nie traci nawet jednej łuski

sroka z wąskim ogonem powtarza dowcipy

rzeczy mają własną po umarłych pamięć

więc pamięta mą matkę czajniczek rozbity

dla słowika w czerwcu każda noc za mała

ponieważ wierzy w miłość nie boi się ciała

śpiewa że serce żywe a już nieśmiertelne

bocian dalej podnosi tylko lewą nogę


piszę list bo Cię przecież zobaczyć nie mogę

myślę jednak że chyba czasem Ciebie słyszę

bo skąd się nagle bierze ten szept kiedy zasnę



Nie mów


Jest list który przybiegł jak kwiczoł

towarzyski i hałaśliwy

wzruszenie

chleb na stole

struga od deszczu

orzech buka czerwonobrunatny

dziki królik megaloman co udaje zająca

szept w starym parku sprzed dwustu lat

słowo honoru że zaraz wrócę


żuk który umarł z przyjemnością

smutek dozwolony do końca

ci co nie przestali się kochać a zaczęli się lubić

cietrzew co drugi raz wraca przed zachodem słońca

kasztany życzliwe

nadzieja jak święta krowa

bo żyły na rękach zielone

lecz linia życia różowa


nie mów miłość

bo to za dużo

nie mów rozpacz

bo to za mało



Przeszłość


Nie dokończyć już przerwanej rozmowy

nie dorzucić jednego słowa

Matko Boża powiedz dlaczego

przeszłość nieruchoma

zatrzymało się tam i z powrotem

wszystko w jedną i w drugą stronę

nic nie może się z miejsca poruszyć

przeminęło więc osądzone


niepodobna miłości dawnej

już nie ranić rozsądniej zacząć

zatrzasnęła się przeszłość. Osiołek

podszedł. Wyje pod ścianą płaczu



Nareszcie


Nie poradził sobie z własnym ciałem

więc uciekł od niego do lasu

nareszcie

bez rąk co chciały pisać o miłości

bez nóg zabieganych w kółko

bez serca co robi głupstwa

bo myśli że jest na dwie osoby

bez nerwów co wariują

bez zmysłów co grzeszą

bez łzy

co zasłania jak listek figowy

odetchnął

jak słoń uczuciowy

ale drzewa zaczęły go obmawiać

ani człowiek ani anioł

cham. Bez ciała przy nas stanął

jak można być tak nieprzyzwoitym

żeby się nawet z ciała rozebrać



Oda do rozpaczy


Biedna rozpaczy

uczciwy potworze

strasznie ci tu dokuczają

moraliści podstawiają ci nogę

asceci kopią

lekarze przepisują proszki żebyś sobie poszła

nazywają cię grzechem

a przecież bez ciebie

byłbym stale uśmiechnięty jak prosię w deszcz

wpadałbym w cielęcy zachwyt

nieludzki

okropny jak sztuka bez człowieka

niedorosły przed śmiercią

sam obok siebie



Narzekania


Stale narzekamy

na dziurę w moście

na piąte koło u wozu

na dwa grzyby w barszczu

na kropkę bez i

na piłkę co łamie kwiaty

na szczęście bez dalszego ciągu

na to że nas nie widać

na to że wszyscy umierają a nie tylko niektórzy

na to jak bardzo wystarczy kochać żeby siebie zniszczyć


ale stale potrzeba tego co niepotrzebne



Szczegół


Wciąż całość za wielka i maleńkie sprawy

czas jak druga przestrzeń i barwinek w cieniu

Księżyc nie doleczony i kminek przydrożny

rozpacz i dzieci co bawią się w klasy


przy cierpieniu sam Pan Bóg stanął jak milczenie

i serce jak szczegół stale niespokojne

boi się że małe więcej od wielkiego boli



Przez mikroskop


Co ty głuptasie wyrabiasz najlepszego

patrzysz przez mikroskop

na śmierć i miłość jednakowo ciemne

przykładasz ucho

szukasz ręką

chroboczesz klamką żeby otworzyć

choć serce wie co teraz a nie wie co potem

stajesz na głowie żeby udowodnić

zapalasz światło

wąchasz teologię

a trzeba

nie widzieć

nie słyszeć

nie dotykać

nie wiedzieć

i dopiero wtedy uwierzyć



Jeśli miłość


Najpierw nie chcieli uwierzyć

więc mówili do siebie

że ich miłość za wielka

nieobjęta jak liście

za wysokie za bliskie

potem że to nieprawda

przecież tak jest ze wszystkim


lecz Ty co znasz ptaki po kolei

i buki złote

wiesz że jeśli miłość to tak jak wieczność

bez przed i potem



Może


Może wierzysz tak sobie

lepiej

gorzej

jak żółw pomaleńku


uwierz wreszcie naprawdę

po ciemku



Po drugiej stronie obrazka


Święta Małgorzato wizytko

w ofierze cała i wszystka

zapomniana ukryta

jak krew bez nazwiska

mówią że wyszłaś z mody

twe życie za niewygodne


może się ciebie na dobre

razem z łaciną zgubiło

kto mi opowie w rozpaczy

o źródle co dla mnie biło


świętych co stoją w słońcu

znajdujemy w cieniu



Parami


Ptaków zwierząt jest wiele a chodzą parami

ile gwiazd w noc czerwcową nigdy nie wiadomo

liście nie policzone porzeczki jagody

co najmniej trzy biedronki prowadzą do domu

bólu też pod dostatkiem cierpień coraz więcej

ilu już papieży na tym świecie żyło

tylko Bóg jest wciąż jeden jakby go nie było



Nic się nie zmienił


Zestarzał się nam księżyc. Ludzie po nim chodzą

mówią o nim tak szczery że zaczyna nudzić

nikt go nie traktuje w poezji na serio

jak Hamlet uogólnia nie myśli praktycznie


poezję diabli wzięli prawie już jej nie ma

szary świerszcz ją zastąpi swą metodą zwykłą

a z wierszy napisanych chyba ten nie umrze

co nie bał się być prawdą lub stał się muzyką


tylko Jezus pozostał

choć ludzie nerwowi

nawet nie zauważą że przystanął w sieni

Ma tyle ran co przedtem a nic się nie zmienił



Na szpilce


Chodzi Anioł Stróż po świecie

sprząta po miłościach co się rozleciały

zbiera jak ułomki chleba dla wróbli

żeby się nic nie zmarnowało

listy tam i z powrotem

telefony od ucha do ucha

małe śmieszne pamiątki co były wzruszeniem

notes z datą spotkania ukryty w czajniku

blizny po śmiechu

sprzeczki nie wiadomo po co

żale jak pojedyncze osy

flirtujące osły

wszystko na szpilce

to co na zawsze już się wydawało

mądrość przy końcu że nie o to chodzi

radość że się kocha to co niemożliwe



Umarli


Najciszej drogą nieznaną

największe przychodzi samo

ten co rozdziela i łączy

zaczyna bez nas i kończy

badasz ważysz i śledzisz

swój brzeg bez odpowiedzi

słonie straszą bo wielkie

owady dlatego że małe

chodzą po ziemi po niebie

umarli dokoła ciebie



Jeszcze


Jeszcze się trzymasz własnego szczęścia za włosy

odkładasz sobie w byle garnuszku

piszesz pamiętnik to znaczy stawiasz sobie pomnik

dlatego powietrze karmi cię skąpo

nie prowadzą niewidzialne ręce

to co wielkie nie przychodzi mimo woli

ból daremny — bo nie umierasz


nie umiesz oddać siebie

jakże masz dostać wszystko



Rymowanka


Miłość i rozpacz — miej mnie w opiece

dwa razy tonę w tej samej rzece

ból i milczenie tak jak dwie drogi

lub z krzyża zdjęte ręce i nogi


na ławce w parku nie trzeba więcej

dwie cięte rany — czas nasz i serce



Powiedzcie to dalej


Różo powiedz to róży

szpaku powiadom szpaka

ogary szczekajcie ogarom jak zwykle w wielu tonacjach

czaplo wypaplaj czapli na żółtych nogach stojąc

mrówko powtórz to mrówce

miniemy. Potoczy się dalej

ziemia niebo powietrze

tylko ten kamień na polu

ten sam wciąż księżyc przed deszczem

wiara co pije ze skały

bez nas zostanie jeszcze



Jest


Jest jeszcze taka miłość

ślepa bo widoczna

jak szczęśliwe nieszczęście

pół radość pół rozpacz

ile to trzeba wierzyć

milczeć cierpieć nie pytać

skakać jak osioł do skrzynki pocztowej

by dostać nic

za wszystko


miej serce i nie patrz w serce

odstraszy cię kochać



Telefon milczy


Telefon milczy

jedna tylko filiżanka na stole

róża niczyja

serce daleko bo obok

prawda tak jasna że nieludzka

kalendarz się nie śpieszy

nawet fiołek na odczepnego

jeszcze jest ale świata już nie ma


Aniele Boży Stróżu mój

zmówmy pacierz

bo miłość nie żyje



Koło domu


Koło domu rodzinnego

szła matka

święty kaczor niezgrabna pamiątka

o pół drogi od dzieciństwa

czajka

i kukułka co ostrzega do końca

z gwiazd jak zawsze tylko pierwsza bliska

przez omyłkę modli się do śniegu

gdy wracałem biegły do mnie drzewa


wszystko było tak naprawdę

że nie ma



A jednak


Wydawało się że nie zawsze

do samego końca

że nigdy już


bo przecież ważna sprawa

jeśli miłość — to nie stąd dotąd


a przyszła jedna chwila

taka sobie nijaka

wywróciło się wszystko

o nic



Bliscy i obcy


Co to się dzieje

księżyc płaski jak dolar

dom bez domu

dwoje bliskich i obcych

jak po grzechu każdy bardziej samotny

lato ucieka z ostatnim motylem na ramieniu

nawet zachwyt nie zachwyca

zimno po każdym słowie

jedzenie smutne

wszystko jak nagie cielę

tak zawsze

kiedy się z miłości wymknie tajemnica



Nie płacz


Nie płacz. To tylko krzyż

przecież tak trzeba


Nie drżyj. To tylko miłość

jak rana w przylepce chleba


i ty jak zabawny kos

co się korowej spodziewa

łatwiej kiedy się nie wie


Zamyślił się anioł

chciał zabrać głos

lecz poszedł do nieba



Siedmiowiersz


Jak piękna jest brzydka pogoda

zabawny spóźniony generał

surowy wesoły śnieg

słońce rano podłużne w południe okrągłe

jak chuda goła pensja

jak dalekie bliskie serce

jak krótkie długie życie



Wielkanoc


Już każdy ból był ze mną

powiedział do ucha

wszystkie rzeczy paskudne

gęby nieżyczliwe

krew uparta co z rany potrafi biec ciurkiem

czas jak ogień

kiedy się głową chce potłuc o ścianę

rozpacz

i nagle wiara jak krzyżyk na stole

że śmierci wszystkie chude i nierozpaczliwe



Poczekaj


Nie wierzysz — mówiła miłość

w to że nawet z dyplomem zgłupiejesz

że zanudzisz talentem

że z dwojga złego można wybrać trzecie

w życie bez pieniędzy

w to że przepiórka żyje pojedynczo

w zdartą korę czeremchy co pachnie migdałem

w zmarłą co żywa pojawia się we śnie

w modnej nowej spódnicy i rozciętej z boku

w najlepsze najgorsze

w każdego łosia co ma żonę klępę

w dziewczynkę z zapałkami

w niebo i piekło

w diabła i Pana Boga

w mieszkanie za rok


Poczekaj jak cię rąbnę

to we wszystko uwierzysz



Aniele Boży


Aniele Boży Stróżu mój

ty właśnie nie stój przy mnie

jak malowana lala

ale ruszaj w te pędy

niczym zając po zachodzie słońca


skoro wygania nas

dziesięć po dziesiątej

ostatni autobus

jamnik skaczący na smycz

smutek jak akwarium z jedną złotą rybką

hałas

cisza

trumna jak pałacyk


ładne rzeczy gdybyśmy stanęli

jak dwa świstaki

i zapomnieli

że trzeba stąd odejść



W szpitalu


Ni to staruszka ni dziewczynka

wyczesały się włosy

i został jeden chudy warkoczyk

może blizna po liściu


w szpitalu oczy tak smutne jak w haremie

w listopadzie kiedy chomik śmiesznie zasypia

już bez lekarza bo zląkł się prawdy


mówiłem o Bogu — nie mogła zrozumieć

pytałem o flirty — pozapominała

patrząc na mnie jak w nadmuchany kołnierz


prosiła tylko

abym umył jej ręce

usta twarz

bo chce umierać czysta



Serce


Cebulo za nerwowa

firletko wesoła

maślaku w deszczu lepki

opieńko miodowa

obupłciowa dżdżownico więc dwa razy smutna

biedronko kropka w kropkę

jak przed pierwszą wojną

czy lat dwadzieścia cztery

czy sześćdziesiąt dziewięć

tak samo serce łazi jak samotna pszczoła



Ręce


Twoje ręce — mamusiu

dobre jak szafirek po deszczu

jak czajki towarzyskie

przyniosły mnie na świat

kołysały

ustawiały na podłodze

sadzały na stołku

mówiły że motyl dzwoni

że młodych grzybów nie sposób rozeznać

uczyły trzymać łyżkę by nie trafiała do ucha

rozróżniać klon od jaworu

prowadziły przy oknie po ciemku

po ziemi co czernieje jak szpak


suche i ciepłe

za słabe

żeby wyprowadzić mnie z tego świata



Z Tobą


Nie cierpienie dla cierpienia

nie krzyż dla krzyża

nie piątek dla piątku

nie po to aby pytać

skąd i co dalej


Wszystko to bez sensu. Za mało

lecz po to by być z Tobą

Pobiec. Bać się i zostać

skoro Ciebie bolało



Wiersz przedpotopowy


Jak nazwać rozpacz wiarę

zwierzęta rośliny

ból nie najważniejszy

a przecież jedyny


zdjąć czapkę jak w kościele

klęknąć przy cierpieniu

do Nienazwanego

mówić po imieniu



Zmieniły się czasy


Nazywamy go brzydko stróżem

każemy mu nas pilnować

używamy jak chłopca na posyłki


kto z nas mu rękę poda

pożałuje że ma skrzydła za duże

sumienie tak czyste że niewygodne

kolor biały raczej niepraktyczny

życie obce bo bez pomyłek

miłość niecałą — bo bez umierania


kto z nas obejmie go za szyję

słuchaj — powie — zmieniły się czasy

teraz ja cię przed światem ukryję



Gwiazda


Gwiazda według rozkładu jak tam i z powrotem

nie tylko by trzem mędrcom przewróciła w głowie

chodzi z teologią po wysokim niebie

grzechem jest upaść — mówi — nie splamię się ziemią


patrzą astry jesienne zwane michałkami

trzy rodzaje skowronków dwie pary śmieciuszek

szczypawki królik z wąsem jak dreszczyk liryczny

na jedną kroplę deszczu z najwyższego liścia

tak niziutko upadła i taka wciąż czysta



Dlaczego


Nie wierzysz w siebie większego od siebie

w śmierć mniejszą od śmierci

w to że można zachorować na grzech

w to że samotność jest zła jeżeli się przed nią ucieka

w to że czas krzyczy na całe gardło ale go nie słyszysz albo udajesz

Greka

siedzisz smutny jak Stańczyk w „Hołdzie pruskim” oparty na flecie


nie wierzysz w nic

ale dlaczego się boisz



Niewidzialne


Żółknie pora roku

węgorze wyruszają w ostatnią podróż

cisza stamtąd

wilga dawno już uciekła uczyć polskiego w Afryce

barwa niebieska oddala a zbliża różowa

starsi maleją

niewinni dźwigają ciężar

grób się zarumienił

opadają skrzydła po locie godowym

pamięć zmienia rzeczy

kamień usnął ze zmęczenia

liść osiki się trzęsie narzeka na za długi ogonek

krowa ryczy bo ma nieufność do języka

księżyc kawaler stale tylko jeden


i jeszcze tyle niewidzialnego

gdyby nie to — niczego nie byłoby widać



Pytasz


Pytasz czy kochają umarli

i biegniesz w stronę z której nikt nie wrócił

jak deszcz po pierwszym śniegu speszony i ciemny

i po kolei przypominasz sobie

że kiedyś nie zdążyłeś

żeś kogoś porzucił

miałeś się wyrzec niestety schowałeś

choć tylko żywi rozdają pieniądze

pytasz czy pamiętają umarli

sumienie ściga jak najstarszy ogień

zagradza drogę kamień małomówny

i chcesz jak Polska po Powstaniu płakać

choć biegniesz w stronę z której nikt nie wraca



Na dobranoc


Rozgadana wiedza

wymowna poezja

przez radio Szopen mówić do mnie będzie

całuję cię na dobranoc mój krzyżyku niemy

bo milczy tylko prawda i nieszczęście



Razem


Nadzieja i rozpacz

radość i ból

niewiara i wiara

czas coraz szybszy

trwanie jak ciemność

to za daleko

i już niedługo

dom pełen bliskich

i bez nikogo

człowiek co szuka

anioł co nie wie


tak jak dwa jeże sobą zdziwione

szukają razem miejsca dla siebie



Odszukany w cieniu


Święty Kopciuszku odszukany w cieniu

święta Dziewczynko z zapałkami

święta Sierotko Marysiu

święty Andersenie

święta Mario Konopnicka

dzieciństwo przeminęło

stół rodzinny się spalił

czas jak zadyszana pszczoła


Anioł Stróż już na rencie

bo i świat się zawalił



Święty gapa


Kochał — ale nikt go nie chciał

śpieszył się — nikt na niego nie czekał

kołatał — kto inny otwierał

biegł z sercem — droga się urwała

jeszcze tęsknił za kimś przez furtkę ogrodu


nie chce nie dba żartuje

wróżyli mu z liści


i było pusto wkoło

jakby świat powiedział

na wieki wieków amen

już tylko przez grzeczność



Anonim


Mój ty nieśmiały święty

biedny anonimie

nie szeptałeś mój Boże

nie wołałeś Pan Bóg

tak chciałeś Jemu służyć

by o tym nie wiedział


czemu krzyż swój ukryłeś

zataiłeś rany

nie udźwigniesz w sekrecie

wiary bez niewiary



Nie widać


Podpisujemy imieniem i nazwiskiem

wiersze książki obrazy

wdzięczni że nas dostrzegą

stawiamy sobie pomniki

zamawiamy grób z fotografią na wszelki wypadek

pokazujemy swój smutek jak wychudłą świnię

swoją miłość i rozpacz by grubiej śpiewały


Twoje dzieło największe bo Ciebie nie widać



Nie umiem


Przepraszam że jestem tak niedelikatny

że obecny

że gram Ci na nerwach

powtarzając ja, o mnie, ze mną

nie umiem jak minister przestać błyszczeć i mrugać

spaść na zbitą głowę

w noc ciemną



Noc


Noc — gwiazdę przyprowadza

smutek — białą brzozę

miłość niesie w ofierze czystego baranka

spokój — samotność mrówek gdy wszystkie są razem


Wiara stale chce pytać

lecz gardło wysycha

jeśli Bóg jest milczeniem

zamilczeć potrzeba



Uczy


Wiary uczy milczenie

nieświęta choinka

umarły we śnie żywy

w starych wierzbach szpaki

kwiat olchy co się jeszcze przed liściem rozwija

radość przecięta w pół

kłos cięższy od słomy co go z ziarnem dźwiga

Jagiełłą wystraszona królowa Jadwiga

modlitwa jak pogoda

bo jeśli ktoś się modli Pan Bóg w nim oddycha



Wiara zdziwienie


Boże broń wiary prostych ludzi

nie wyuczonej na lekcjach

nie przepytanej i sprawdzonej że w sam raz

rodzącej się jak lew na złość wszystkim innym kotom

od razu z otwartymi oczami

zdziwionej od początku do końca

jak psiak co nie wie dlaczego mówi ogonem

bez retoryki stukającej kopytkiem w piekle

takiej która nie sprawdza żeby rozumieć

ale wierzy żeby wiedzieć

ze świętym Antonim od zgubionego klucza

z gromnicą na wszelki wypadek

takiej która powtarza że jeden plus jeden to trzy


bo jak dwoje to musi być i Pan Jezus



Szukasz


Szukasz prawdy ale nie tajemnic

liścia bez drzewa

wiedzy a nie zdziwienia

boisz się oprzeć na tym czego nie można dotknąć

zaczynasz od sukcesu wielki i zbędny

nie milczysz ale pyskujesz o Bogu

chcesz być kochany ale sam nie umiesz kochać

myślisz że sobie zawdzięczasz wyrzuty sumienia

nie wiesz że dowodem na istnienie jest to że tego dowodu nie ma

inteligentny i taki niemądry



Trudno


No widzisz — mówiła matka

wyrzekłeś się domu rodzinnego

kobiety

dziecka co stale biega bo chciałoby fruwać

wzruszenia kiedy miłość podchodzi pod gardło


a teraz martwi ciebie

kubek z niebieską obwódką

puste miejsce po mnie przy stole

trzewiki o których mówiłeś że są

tak jak wszystkie — do sprzedania

a nie do noszenia

zegarek co chodzi po śmierci

stukasz w niewidzialną szybę

patrzysz jak czapla w jeden punkt

widzisz jak łatwo się wyrzec

jak trudno utracić



Jeśli


Jeśli mi zaczną wypominać

że jestem do niczego

że piszę trzy po trzy

ograniczony jak ryba

co daje się oglądać tylko z profilu

że to co wymyśliłem jest dobre — ale pięćdziesiąt lat temu

uśmiecham się — mój Boże

tylko tyle

ile można o mnie gorszego powiedzieć



W niebie


W niebie często się dziwią

tak być nie powinno

częściej przez grzech przychodzą

zamiast przez niewinność

nawet dziecko tu zbyt poważne

a beczeć powinno



Nie rozdzielaj


Miłość i samotność

wzięły się pod ręce jak siostry

idą noga w nogę

nie rozdzielaj ich

nie szarp. Łapy przy sobie

miłość bez samotności

byłaby nieprawdą

samotność bez miłości rozpaczą


stała Matka pod krzyżem

jak pod srebrnym obrazem

nie minęły trafiły

do niej też przyszły razem


Chodzi księżyc jak morał

albo osioł po niebie

jeśli były gdzie indziej

to i przyjdą do ciebie



Posłuchaj


Mertonie święty

Boga nazwałeś Ciszą Milczenia


To śnieg nakłamał

tak długo padał za oknem

to chłopiec zmylił

pewnie zbyt cicho

liczył króliki na palcach


Posłuchaj krzyża

rozpaczy serca

wszystko inaczej

bo nie jest ciszą

głazem

pytaniem

lecz płaczem



Żyje


Listy sprzed lat budzą się jak szczygieł

fotografie przychodzą rozrzewnić

nic nie dodać nie ująć

nic nie zostało


jak to — pyta Matka Boska

nie wybrzydzaj, uparła się, żyje

dawna miłość — stara nieboszczka



Ważne


To że wszystko dzieje się inaczej

to cierpienie tędy owędy

ten dzień bez kochanej ręki

ten ból i tak dalej

ten mróz że tylko jeden piec mnie zrozumiał

gdy kładłem serce do zimnego łóżka

ta jesień lekko chora po tej stronie świata

ta małpa bez małpy


powiedz że to właśnie ważne



Ile razy


Milczenie podczas rozmowy

milczenie w liście

milczenie w książce telefonicznej

bo numer tylko został

milczenie w milczeniu

milczenie bo wielkie szczęście

milczenie bo miłość przyszła

a serce w klinice

milczenie bo dom rodzinny się przypomniał

a spadła tylko mordka śniegu

milczenie po milczeniu

milczenie przed cenzurą

milczenie bo pies zawył jak przed wojną


ile to razy

nawet nie wierząc

spotykamy się w innym świecie



Nagle


Chodzi za mną twoje ja

ubiera się na niebieskozielono w czerwoną kratkę

mówi że nie wierzy

udaje

robi miny

jest urywa się jak ścieżka

wraca znowu idziemy

i wszystkie głupie rozmowy

sprzed wojny i Króla Ćwieczka


nagle co to zdziwienie

światło

przyklęka droga

to twoje ja prawdziwe

przyszło tu od Boga



Jak zawsze


Rozpłakała się Matka Boska

Józefowi na ucho się zwierza

zamiast — Domie Złoty

mówią — do mnie złoty

zamiast Arko —

miarko przymierza

Znowu teraz jak na początku

liże łapę złote cielątko



Powiedz


Kopciuszku tobie się udało

oddzielić mak od popiołu

przez jedną noc

powiedz jak oddzielić

kota od kotki

ból od miłości

łzę od doświadczeń

smutek od czasu

mądrość od starości

i nie mieć już słonia lat



Powązki

Romce Lewandowskiej



Nie chodzę tam by usłyszeć śpiew wilgi

podpatrzeć jak mikołajek zakwita od dołu do góry

a cień depce po piętach

goniąc wiewiórkę ze śmiechem w ogonie

jak teściowe z zięciami porastają bluszczem

to nie duch ale pomnik straszy

jak czyjaś wielka sława zdechła zupełnie sama

choć przy nazwisku łazi robak

smutno żywych kochać ponad miarę

jak na grób Rydza—Śmigłego opadają ciernie


chodzę dziwię się myślę przemilczam

ilu młodszych umarło ode mnie



Wielkie i małe


Ten chrabąszcz przedwojenny co stanął na głowie

i nie miał swego domu skoro mieszkał wszędzie

pies co skakał do Narwi i pływał zielony

szpak co wplatał w swe gniazdo całe pół stokrotki

choć dziób najpierw otwierał zamykając oczy

niezapominajka co krótko pamięta

bo kwitnie tylko od maja do czerwca

ciemne orzechy buku choć się wydawały

tak drobne że nawet Bóg się nie pomieści

smutny wybryk natury dziadek zakochany

i łza jak samotna samiczka bez skrzydeł

Furtka którą patykiem olchy otwierałem

Szczegół nadaje wielkość wszystkiemu co małe



Więcej


Coraz więcej Ciebie

bo powietrze przejrzyste między ulewami

czarny las a im dalej tym bardziej niebieski

może w nim szuka grzybów stary smutny anioł

co zamiast poznać miłość wkuwał język grecki


a teraz moja prośba o Matko Najświętsza

być jak tęcza co sobą nie zajmuje miejsca

choć biegnie jak po schodach od ziemi do nieba


Tobie derkacz w zbożu Tobie zając w polu

mrówki co się kochają ale się nie lubią

pomidor z pępkiem koszyk z maślakami

i cierpienie tak wielkie że już nie ma grzechu

milczenie które myśli

radość co rozumie

Amen lub inaczej niech nie będzie mnie



Drzewa


Brzozo nazbyt wieśniacza aby rosnąć w mieście

dyskretny grabie w sam raz na szpalery

jarzębino dla drozdów dzwoniących i szpaków

akacjo z której nie złote tylko białe miody

olcho co jedna masz pyry liściach

głogu co chronisz gajówkę krewniaczkę słowika

jesionie co pierwszy tracisz liście zbliżając nam jesień

Poproście Matkę Bożą abyśmy po śmierci

w każdą wolną sobotę chodzili po lesie

bo niebo nie jest niebem jeśli wyjścia nie ma



Na cały głos


Święta Tresko pisząca o duszy na cały głos

podpowiedz co

święta Marto wprost z kuchni

jak leci

święta Kingo co w czasie bólu głowy zaplatałaś warkocze

ani mniej ani lepiej

święty Mikołaju z niespodzianką

jak z ogromną żyrafą z małymi różkami

asceci najeżeni jak dwa widelce

bez przerwy od do

Matka Boża znowu na nogach

dokąd

Jezu

dziennik telewizyjny



Proszę o wiarę


Stukam do nieba

Proszę o wiarę

ale nie o taką z płaczem na ramieniu

taką co liczy gwiazdy a nie widzi kury

taką jak motyl na jeden dzień

ale

zawsze świeżą bo nieskończoną

taką co biegnie jak owca za matką

nie pojmuje ale rozumie

ze słów wybiera najmniejsze

nie na wszystko ma odpowiedź

i nie przewraca się do góry nogami

jeżeli kogoś szlag trafi



Gdyby


Nawet by nie wiedziano

ile razy się biegnie po schodach bez windy

ile czystego piekła może być w nieszczęściu

jak cicho po pierwszym wzruszeniu

nikt by nie wiedział

że najładniej w gnieździe czyżyka

że biały dziwaczek zakwita kiedy deszcz pada

że motyl odróżnia żółte od zielonego

że matkę może przypomnieć jeden krzyżyk włóczki

że rybitwa fruwa z jaskółczym ogonem

że wierzba w fujarce smutna przy krowach wesoła

że świecę się stawia tuż obok śmierci


gdyby był Bóg bez ludzi



Kłopoty zakochanych


Zakochani mówili

przecież nie do wiary

czy to prawda może się nam zdaje

czy tak łatwo się spotkać cierpiącym na miłość

w świecie w którym kłopoty nasze nie ustaną

bo jak diabeł ucieknie odejdzie i anioł


Jesteś i nie ma Ciebie. Ten sam znowu inny

trochę na odczepnego i trochę na niby

jak len co kwitnie niebiesko biało i różowo

choć świt i zmierzch sprawia że inne kolory


Czy to Ty jesteś blisko jakbyś słuchał serca

i jak matka przechodzisz przez środek sumienia

jesienią deszcz zasłania zimą śnieg zabawny


Ten którego się kocha jest wciąż niewidzialny



Pisanie


Jezu który nie brałeś pióra do ręki

nie pochylałeś się nad kartką papieru

nie pisałeś ewangelii


dlaczego nie pisze się tak jak się mówi

nie pisze się tak jak się kocha

nie pisze się tak jak się cierpi

nie pisze się tak jak się milczy

pisze się trochę tak jak nie jest



Baranku wielkanocny


Baranku wielkanocny coś wybiegł z rozpaczy

z paskudnego kąta

z tego co po ludzku się nie udało

prawda że trzeba stać się bezradnym

by nielogiczne się stało


Baranku wielkanocny coś wybiegł czysty

z popiołu

prawda że trzeba dostać pałą

by wierzyć znowu



Zaufałem drodze


Zaufałem drodze

wąskiej

takiej na łeb na szyję

z dziurami po kolana

takiej nie w porę jak w listopadzie spóźnione buraki

i wyszedłem na łąkę stała święta Agnieszka

nareszcie — powiedziała

martwiłam się już

że poszedłeś inaczej

prościej

po asfalcie

autostradą do nieba — z nagrodą od ministra

i że cię diabli wzięli



Matka dla wszystkich


Nie tylko pod krzyżem

mówiła Matka Boska —

ale i w niebie zmartwienie

święty Piotr pilnuje bramy, święty Mikołaj klei anioła na gwiazdkę

Agnieszka suszy baranka

Izydor orze, święty Roch zagląda chorym zwierzętom w pyski

przypomina jeżom że się budzą w marcu

liściom wiązu że mają nerwy nie do pary

męczennik wzdycha jak królik doświadczalny

każdy ma swoje własne zajęcia

tylko ja zwyczajnie jak mama

muszę mieć czas na wszystko

i dla wszystkich



* * *


Na Powązkach warszawskich

zdziwić się uśmiechnąć

przy grobie pana Prusa

popatrzeć na wszystko

wiewiórko przezabawna

co się tutaj dzieje

można odejść na zawsze

by stale być blisko



Dobro i zło


Ze złem skrada się siła

władza

urzędowe twarze

z dobrem przychodzi serce

choćby najmniejsze

jamnik

z każdą nogą

skrzywioną jak szczęście

wiejskie na wsi Godzinki

gdy zmieniają słowa

i niezwyciężonego

plask w mordę Samsona”



Teraz


Teraz się rodzi poezja religijna

co krok nawrócenia


lepiej nie mówić kogo nastraszył

buldog sumienia


ale Ty co świecisz w oczach jak w Ostrej Bramie

nie zapominaj

że pisząc wiersze byłem Ci wierny

w czasach Stalina



Trzeba


Trzeba być zakochanym

żeby uwierzyć w aniołów

w serce jak pieprz co się nie zmienia

w mamusię świętą

i w ojca świętego

w to że się z średnią pensją nie umiera

a nawet w najtrudniejsze

że Bóg to jedność

bez cierpienia



Prośba


Matko łaskawa

zmiłuj się nade mną

spokój ma maskę ciemną


Miłość światło zapala

nadzieja uczy czekać pomaleńku


Szturchnij czasem

po ciemku



* * *


Piękno, ale tyle widać

tak jakby wszystko oprócz Niego

widzisz brzozę żółtą w jesieni

białe kwiaty kminku

przeszłość zawsze czystą

bo to co przeszło wzrusza jak ogonek w śniegu

i można potem znaleźć nawet czego nie ma

ufne pszczoły co swą matkę wypuszczają samą

nad ciepłym suchym ulem nie przegrzanym w słońcu

by powrócić pod wieczór jak złoto zmęczone

krzyż zachodu na niebie naga baba w wodzie

bo każdy ma dwie dusze a jedną na co dzień

i tyle innych cudów jak czaple szczęśliwe

a czaple są udane jeżeli są krzywe


Nie widzisz Go z żadną gwiazdą

ze świnką serdeczną

bo piękno — to po prostu Jego nieobecność

dzieło aż tak wielkie że anonimowe



Optymizm


Ach ten optymizm co chodzi w kółko

i mówi lepiej będzie

a ja chcę właśnie trochę rozpaczy

takiej jak zawsze więc bez tłumaczeń

tego wciąż szczęścia co jest nieszczęściem

choćby urosło o jeden procent

miłości która czeka tak samo

z pobitym sercem nocą dziurawą

jak mól co został znowu na zimę


a ja już nie chcę niczego zmieniać

kamień niech będzie zawsze kamieniem

łza — starą myszką

buty — wspomnieniem



Liść


Liść porzeczki co zmienia barwę na deszczu

sowa co ma oczy żółte z białymi brwiami

jerzyk co nie siedzi tylko stale fruwa

a kto biegnie w nieskończoność od niej się oddala

las w którym przyłożono już nożyk do grzyba

bekasy stale czyste bo biegną po błocie

księżyc co się zabawia udaje że umarł

zresztą jest księżycem stanowczo za długo

anioł co już nie strzeże bo na grzech za późno


nie denerwują patrzą zwyczajnie

jak Niewidzialny chodzi koło mnie



Pytałem


Pytałem jednej gałązki rozmarynu

jednego białego orła

jednego o Traugucie wspomnienia

Orzeszkowej piszącej „Gloria victis

za co szło się wtedy do więzienia



Powitanie


Matka Boska się dziwi. Także Józef nie wie

Tereska uczy francuskiego w niebie

żeby „u” dobrze mówić — wszystkim pokazuje

ściągnij usta swe w dzióbek tak jak się całuje

Florian już się nie spieszy bo Pan Bóg ustalił —

nie polewaj nie dmuchaj gdy się miłość pali

Anioł przestaje fruwać bo nagle z wzruszenia

pragnie uczcić roztropność minutą siedzenia

Tomasz poznał że z prawdą jest tak i inaczej

jak ze szpakiem co chodzi i wróblem co skacze

Wszyscy kręcą głowami

Wszedł M. Kolbe — Gwarzą —

Jak można wejść do raju z taką smutną twarzą



Tylko


To tylko oczy co chcą widzieć dalej

to tylko uszy co pochwycą ciszę

ręce tak smutne jak skrzydła za małe

serce jak kogut zatrzymany w klatce

zmysły co kryją sekret przed poznaniem


Trzeba mieć ciało by odnaleźć duszę



Odpusty


Poprzez wszystkie odpusty w Twoim niebie

poprzez wesołe miasteczka aniołów

świętych leżakowanie

miłość bez kantów

poprzez czytanki dla zbawionych dzieci


Ala ma cnotę

ale nie ma kota


spójrz w piekło wiary po tej stronie



Boże Narodzenie


Podszedł na palcach niedowiarek

bo konstytucja nie zabrania

do Matki Bożej. Mówił do Niej

tak nam się wszystko poplątało

partia przy końcu zbaraniała

niech Cię za rękę choć potrzymam

w Noc Szczęśliwego Rozwiązania



Pokochać


Jaka to radość

pokochać Ciebie

od pierwszego spojrzenia

bez dowodu na Twe istnienie

bez sprawdzania papierów

i dopiero wtedy wszystko jak nic dotąd

trojaczki krzyczą na całego

nie pyskuje pilnowana trawa

dyrygent oczy zamyka żeby słuchać

wyciszają gwiazdy

bawi ogon jelenia zawsze z jedną kreską

i nawet dym zamiast do diabła

idzie do nieba ze wzruszenia



Spójrz


Nie powieś się

spójrz w okno

znowu ten biały śnieg z czarnego nieba

znowu uśmiech jak osioł z pretensją do osła

cenzor który sam wpadł pod nożyczki

święta Maria Goretti jak powietrze czyste

i szept co pozostał z całego Kościoła

Chryste



Dziękuję


Dziękuję za Twoje włosy

nie malowane na obrazach

za Twoje brwi podniesione na widok anioła

za piersi karmiące

za ramiona co przenosiły Jezusa przez zieloną granicę

za kolana

za plecy pochylone nad śmieciem w lampie

za czwarty palec serdeczny

za oddech na szybie

za ciepło dłoni na klamce

za stopy stukające po kamiennych schodach

za to że ciało może prowadzić do Boga



Boże


Darwin znikł z długą brodą posiwiały małpy

Wolter już jak nekrolog w kąciku humoru

nawet Kopernik zmalał choć obracał Ziemię

spaniel życzy przed sklepem krótkiego ogonka

wszystko na pysk zbity wali się bez Ciebie



Koniec


Co się spotkało a potem rozeszło

co było razem by biec w różne strony

szczęście co nagle rozdarło się w środku

chociaż żegnając kocha się najdłużej

bliscy co potem wydają się obcy

i mówią sobie wszystko się skończyło

Nie martw się o nic bo szpak zamyślony

i smutna ziemia w niewidzialnych rękach

orzeszek grabu z skrzydełkiem zielonym

żyrafa co szyją wypatrzy najdalej

koniec — to kłamczuch w świecie nieskończonym



Wiersz z dedykacją

Zbigniewowi Herbertowi



Tu znowu jest tak samo i nic się nie zmienia

trójkątne liście brzozy i olchy okrągłe

akacja pachnie jak za czasów Prusa

obowiązkowo bo zawsze przed deszczem

altana niby bliska a woła z daleka

młodej kobiety bój się przed starą uciekaj

leszczyna rodzi swój orzech laskowy

tak sobie dla zagadki nazwany tureckim

ogórki jak wiadomo rosną tylko nocą

pszczoła staroświecka jak z carskiego złota

na trzeciej parze nóżek trzyma swój koszyczek


Poznasz tu łatwo jak się kto uśmiecha

koń rży pies merda wół w dobrym humorze

żeby było zabawnie ustawia się bokiem

cień drzewa w samo południe wskazuje na północ

święta cebula krewna zdechłej lilii

strip–tease przyzwoity zasłania swym płaczem

chamka czapla bezczelna coraz bliżej wody

denerwuje bociana bo ma palce żółte

znów Pan Bóg kocha żabę nie za to że skrzeczy

żaba skrzeczy dlatego że Pan Bóg ją kocha

a Pan Bóg jest tak prosty że musi być duchem


Pan Cogito zdumiony meandrami świata

niech wybaczy wiersze rwane prosto z krzaka



Kolczyki


Wieczorowe suknie

pachnidła kolczyki

długa wędka włosów

i nagle rozpacz szczęście

by wybrać miłość mądrą

kochać nieszczęśliwą

chodziła bez grzeszników po kątach płakała

większy wstyd nagiej duszy

niż nagiego ciała



Staruszka


Tu będzie fotografia którą rozstrzelali Niemcy

tam lampa co się w dzieciństwie spadła

szpak powróci na miejsce za oknem przy skrzynce

tu listy z ciszą w środku miłość je zabiła

niby głogi za bardzo do siebie podobne

obok drobiazg na półce rozpaczy szkielecik

i kapelusz z lat szkolnych co młodość udaje

jak brodacz co swą brodą zasłania podbródek

i teraz wie, że wszystko jest razem

śmierć radość niebo i ziemia

bo ustawia rzeczy których nie ma



Mała litania


Święty Florianie od pożaru

święty Tadeuszu od burzy

święta Agnieszko od tego co najprościej

ocal jak szafirek

co się pojawia w kwietniu

przyjaźń w miłości

bo wierna i nie dostaje bzika



Rozumiesz


Słowiku co śpiewając podskakujesz do góry

żeby spaść na tę samą gałązkę

ty rozumiesz zachwyt niecierpliwość

wiersze nasze wszystkie łzy na trąbce

zdradę świętego Piotra smutne oczy pijaka

czystość zmysłów duszy gorączkę

dzień o piątej rano i kwadrans po zmierzchu

wiary naszej pokój i wojnę


nawet takich których nie rozgrzeszą



Przyrost ludności


Szkoda

dla jednej tylko osoby

deszczu

buków bo najchłodniej przy nich wśród upału

ławki nad rzeką

szczęścia co zamyka usta

łamigłówki serca

miłości co ostrzy nóż

pływania żabką motylkiem i delfinem

kataru po którym jednym uchem

słyszy się później a drugim wcześniej

ciała co się nie dzieli tylko na ducha i popiół

jaskółki wzruszającej ramionami

wszystkiego po kolei

i dlatego pchają się na ten smutny świat

nowi ludzie drzwiami i oknami



Młyn


Przez najbliższych którzy pojawili się żeby odejść —

przy Bogu który się ukrył żeby być

między miłością a miłością — tam gdzie stoi krzyż

w śmierć poza śmiercią

przy dzieciach śmiejących się na cały głos

przy kamieniu co zgłupiał cokolwiek się stało

przy króliku co biegnie jakby but uciekał

szedł młyn moje życie



Razem z Tobą


Krzyż Twój idzie razem z Tobą

nad ranem

w jasny dzień

w końcu lata kiedy dokarmia się pszczoły

przy oknie po ciemku

kiedy zimorodek czeka na zimę żeby się urodzić

kiedy smutek szuka przyjaźni

w lipcu kiedy wysiewają koper i kwitnie ogórek

od zaraz — do jeszcze nie wiem

zadzwonię do świętych

przez telefon poproszę

by krzyż nie przychodził bez Ciebie



Pokora


Spokorniała malwa łakoma

i bez niej kręci się ziemia

spokorniała miłość

i bez niej czuły bocian

spokorniał rozum

i bez niego jest prawda

spokorniało to co na pewno

bo wszystko inaczej



Wszystko smutne


Smutna miłość

smutny Jezus z gołymi plecami

smutny księżyc co nie chce wyzdrowieć

smutna łąka w sierpniu od bodziszków niebieska

smutna krowa

smutny grzyb jak krasnoludek bez żony

śpiew w klatce

siwe wąsy kota

smutna szałwia inaczej czerwona

smutny dowcip dla wszystkich

smutny deszcz co jak Chińczyk pisze z góry na dół

smutny pan młody co się ożenił bo nie miał innego wyjścia

Nie odchodź nie opuszczaj nas

smutna strono piękna



W jarzębinach


Krew płynie z Twojego boku

wakacje a taki blady

i właśnie dlatego wierzę

żeś wszechmogący słaby

że w jarzębinach wisisz

dzwońce cię podziobały

właśnie dlatego kocham

że jesteś wielki mały

rozeszły się całkiem drogi

zgubiło się i odkryło

pozostał człowiek i Pan Bóg

mój grzech moja miłość



Niejedzenie


Mario siostro Łazarza

gdy Pan wszedł do domu

zapomniałaś o piecu

nie nakryłaś stołu

bo miłość zaczyna się od niejedzenia

nieważnym stał się czajnik inaczej naciągacz

kasza jak chuda wrona sądzona za rozpacz

czosnek jak zęby wiedźmy

z zasady nierówne

powiedz siostrze swej Marcie


gdy Pana zobaczę —


czemu latasz po kuchni i po rondle skaczesz


nic nie zjem. Padnę na pysk

jak grzech się rozpłaczę



Ciało


Ciało tak święte że trzeba je ukryć

przed wzrokiem naszym otoczyć milczeniem

jak smukłe palce czapli nad strumieniem

ciche posłuszne daje istnieć Bogu

jak szczęście krótkie i jak smutek stworzeń


jeśli się wstydzi utraciło wiarę

że miłość nawet golasa zrozumie



Stwarzał


Bóg stwarzał wszystko by poznawać siebie

stąd barwa biała zawsze lekka zielona spokojna

żółta pliszka bo taką i o zmroku widać

jeż na brzegu lasu dowcipne szparagi

ktoś kto umarł przed chwilą wyleciał wesoły

koniec wszystkich spraw naszych wspaniale niejasny

lwica co ogon chwali skoro nie ma grzywy

nietoperz co składa skrzydła i opada szybko

zając co się odbija tylnymi nogami

księżyc jak rencista co wyszedł się martwić

gwiazda polarna co wskazuje biegun

ogromna kula ziemska i świat nieokrągły

jaskinie latem zimne, widzenie pod wodą

i czas najważniejszy — choć nie wie co będzie

miłość lub inaczej wszystko i daleko

żuk jak anioł swobodny bo niepoliczony

kariera na początku a mięta przy końcu

Bóg stwarzał świat i poznawał że jest wszechwiedzący



Jest czas


U nas wakacje. Nic się nie dzieje

usiadły liście lnu

siedem tysięcy pszczół bez urlopu

pracuje za darmo

nikt z nas się teraz nie spieszy

jest czas

Rozmawiamy

pani stale co rok młodsza

tylko się kapelusz jak Pałac Kultury starzeje

zresztą wszystko wiadomo bo nikt nie wie

czytamy o sympatycznej świętej która poszła z grzechem do nieba

opodal milczący po upadku kamień

jemu wierzę



Nielogiczne


To co nielogiczne prowadzi do wiary

gwiazda co spadła z nieba dla nikogo

zając co ma tylko strach swój na obronę

miłość do połowy

szczęście nieszczęśliwe

kucyk nadziei

i brudas który przyszedł ażeby powiedzieć

tak zimno a Pan Jezus za lekko ubrany

róża pomarszczona

łabędź wiosłujący tylko jedną nogą

za wielki Pan Bóg żeby wszedł do głowy



Miłość


Czystość ciała

czystość rąk pana przewodniczącego

czystość idei

czystość śniegu co płacze z zimna

wody co chodzi nago

czystość tego co najprościej

i to wszystko psu na budę

bez miłości



Osioł


Duch oklapnięty kiedy ciało obok

miłość niecała bo smutek daleko

jeśli śmierć nie przyjdzie

życie jak matołek

wiara niepewna gdy niewiary nie ma

nawet uśmiech jak baran gdy zabraknie płaczu

wszystko Bóg stworzył razem

dlaczego osioł wyje

zobaczył osobno



Jakże


Jakże się teraz nie bać —

nie trwożyć —

z tylu ranami naraz

na krzyż Cię złożyć —

Matka Boska się śniła

płakała

jak we mszy świętej

krew liną oddzielić od ciała

z powrotem piątek

słońce umiera

nie widać

jeśli jest miłość przestań się martwić

i śmierć się przyda



Lustro


Nie ruszaj lustra

mówią najpierw — bo stłuczesz

nie patrz w nie bo zobaczysz kacyka diabła

nie gap się w nie jak wrona bo znajdziesz męża gawrona

albo schowaj je bo cię wyrzucą z klasztoru

lepiej widzieć indyczki maślaki wiatr


lustro grzeszne i próżne

sam Bóg potem powie

spójrz w nie głuptaku

ile masz lat

starszy panie z odrąbaną młodością



Miłość


Świat zmaglowany

polityka pudło

dom już nie tamten

inna brama

niewierzący na roratach w kościele


tylko miłość

wariatka ta sama



Pociecha


Niech się pan nie martwi panie profesorze

buty niepotrzebne umiera się boso

w piekle już zelżało

nie palą

tylko wiedzę wieszają na haku

smutno i szybko



Zdziwienie


Dziwią się kuropatwy co chodzą parami

wszystkie na plotki schodzące się wrony

lipcowe gwiazdozbiory Rak i Lew na niebie

panny po ślubie co nie chcą być same

filozof z bzikiem bo odnalazł żonę

bekas co gwiżdże stale dwie sylaby

dziwi się księżyc sam na sam ze sobą


że Bóg jest jeden

i nigdy samotny



Zbliżenie


Wszystkie mleczne drogi

jak miecz między nami

krzyż wciąż nieskończony

przestrzeń niepoznana

wąski pasek cnoty

zbliża mnie do Ciebie

to co Cię oddala



Prośba


Martwię się o przeszłość dreptałem jak kaczor

straszy mnie teraźniejszość by wytrwać na drogach


została tylko przyszłość

by się chociaż raz cieszyć

jeszcze jej nie zbrudziłem

cała w rękach Boga



Chciałbym


Chciałem ją zatrzymać cała wieś się śmiała

nie wiesz że w końcu maja odlatuje czajka


chciałem świerszcza posłuchać chichotały drzewa


chciałem niebo przygarnąć ale pomyślałem

tylko na wigilię pierwsza gwiazda w oczach


chciałem babcię mieć jeszcze przedwojenną po wojnie

do Jezusa poszła nie do mnie



Tak mało


Jest miłość

za nic

nie chce listów

spotkań

cielęciny bez kości

piernika

ani form wyklepanych

ani głosu w telefonie

zapnij palto żeby nie zatkało

tak mało potrzeba tak mało


jest wielka miłość

uczyła święta babcia

pozostaję jej wierny

miłości za Bóg zapłać



Matka


Nieludzki urok gwiazd nad sputnikami

nieludzki pomysł śmierci

nieludzkie cierpienie

nieludzki czas co czeka z krótkim nożem renty

nieludzkie piękno mistrzów

a tu zwykła matka

jej nos okulary i pacierz na stole

moczopędna pietruszka

z selerem sałatka

i bardzo ludzka miłość

z początkiem romantycznym

z krzyżykiem na końcu

bez środka



Wniebowzięta


Widziała jak walczący stawali się prochem

jak najmłodsi choć ostatni odchodzili pierwsi

smutne ręce praczek nie wzięte do nieba

więc współczuła chciała prędko zakryć

swoje ludzkie ciało bez śmierci



Było


Wiersze staroświeckie co wzruszają teraz

z rymami jak należy z przecinkiem i kropką

z dworem co znikł nagle cicho i na zawsze

a wiadomo cisza większa niż milczenie

i pamięć już posłuszna gdy przeszłość przychodzi

z babcią co na werandzie cerowała dziurę

bez nożyczek zębami przegryzając nitkę

tuż przy koszu na grzyby by się nie sparzyły

z wujem co się gazetą niepotrzebnie zajął

więc pomagał mu diabeł ale kopnął anioł

ze smutkiem przemijania jagód jarzyn jeżyn

gdyby śmierci nie było nikt z nas już by nie żył

przemijamy jak wszystko by w ten sposób przetrwać

uczucia bez łapówek i rąbanka grzechów

wielka miłość co zawsze wydaje się łatwa

i wie już tak od razu że nie wie co będzie

choć za młodu drży serce a na starość noga

wszystko co najcenniejsze spaliło się w piekle

wiersze staroświeckie niemodne naiwne

ten sam baran co wtedy

ale szczęście inne



Czekanie


Kiedy na miłość niecierpliwie czekasz

pomiędzy dzwonkiem a otwarciem drzwi

czasem wepchnie się kurczak za chudy na rosół

opluje deszcz

nie kracz

jeszcze podziękujesz Bogu

gdy przyjdzie tylko pies



Ostrobramska

I

To nie to

to wrona

to nie koniec

to wróci

nie ma nigdy na zawsze


Ostrobramska w serdecznym mieście

odpukuje nieszczęście


II

Srebrna bliska rodzinna

jak tęsknił za Tobą Mickiewicz

kiedy pozostał bez Wilna



Jest


Gil zgrzyta sroka sroczy

odchodzą szpaków pokolenia

jelonki liżą milczą grzyby

cielę z probówki szuka matki

kręci się Ziemia bez sumienia

słuchają służą i nie mówią

a jeśli Jest a jeśli nie ma



Prośba


Żyrafo dryblasie z trójkątną główką

jamniczko z poczwórnym platfusem

wielbłądzie kulfonie

mrówko widoczna przez lupę

kaczko płaskonosa

dziobaku nietypowy co wyłazisz z jaja

czaplo pięknie krzywa


nas grzeszników na duchu podtrzymuj

ile pokrak bez winy



Powiedzą


Inny czas kiedy nie jesz lecz pożądasz wołu

inny kiedy płaczesz na swój własny rozum

inny żal kiedy zamiast przyznać się do grzechu

mówisz — zaliczyłem sobie kilka pań —

inny kwiat kiedy niosą go na wesele

wiedząc ile trzeba miłości by zbudować dom

inny ten który złożą pomilczą odejdą

i powiedzą z uśmiechem że to tylko śmierć



Szczęście


Nie ma miłości bez odpowiedzi

serce zostaje dalej choć odeszło

byle nie dla siebie


wtedy krowa pociesza ogonem

dwumetrowy goryl obejmuje goryla

koza pójdzie do kozy

zimorodek czeka na zimę żeby się urodzić

jeż nie jeży się na jeżycę

komputer pyta koguta o godzinę

bocian powróży choćby jedną bezpartyjną nogą

całują wszystkich nawet nikogo

a szczęście tak jak skrzypce im starsze tym młodsze



Będzie


Koniku polny co żyjesz jedną tylko jesień

serce kochające niekochane

smutku w cztery oczy

bo mieszkanie za dwadzieścia lat

szczęście o tyle o ile

prawdo co obrażasz

ciotko której w dowodzie dzieciak dorysował brodę

dygnitarzu który zlecisz ze stołka —

wszystko tak będzie jak ma być



Do albumu


Pisać wiersz niczyj dla wszystkich

jak zabawny byczek co podchodzi z bliska

być biedronką co uklękła w słońcu

bez adresu imienia nazwiska



Nie Anioł Stróż


Mojego Anioła Stróża nie widać

choć nie zazdrości archaniołom

nie strzeże nikogo jak na obrazku

przewraca kładkę po której idę

rzuca w przepaść na zbitą głowę

wyciąga za nogawki

pyta — jak leci

mówię mu nieprzyzwoity po łacinie banał

Aniele tobie łatwo bo nie masz ciała

ale mnie sempiterna zabolała

nie rozumie strzeżonego Pan Bóg nie strzeże

do Boga idzie się na całego

przez kładkę skopaną

przez miłość która wyszła bokiem

przez rozpacz ze szczegółami

przez korek uliczny w którym ugrzęzło pogotowie z syreną

czasem jak stonoga co pomyliła nogi i stanęła jak noga


tłumaczył i ja tłumaczę

ale na obrazkach inaczej



Mówią


Rysuję Twoje ręce na krzyżu umyślnie za długie

niech ogarną ludzi najwięcej

rany grubsze stopy za ogromne

wciąż uciekam niech dobiegną do mnie

serce całe jak świętej wizytki

Tak nie można — mówią

za brzydki



Na rękach


Kiedyś owcę wziął Jezus na ręce,

więc dziś każda ze wzruszenia .beczy

i z radości daje wełnę na sweter,

rękawiczki, kożuch, ciepłe rzeczy.


Strzyc się daje, bo wciąż myśli sobie:

z mojej wełny skarpetki zrobi

Matka Boska leżącemu w żłobie.



Oprowadzanie po piekle


Tu separatka

nic nie pomogło

miał już aureolę kwadratową

uparł się mieć okrągłą


a tam poniżej

ksiądz proboszcz piszczy

zbudował kościół

jak Pałac Kultury z krzyżem



Spotkanie

Barbarze Arsobie



To jedna chwila dziwnego olśnienia

kiedy ktoś nagle wydaje się piękny

bliski od razu jak dom kasztan w parku

łza w pocałunku

taki swój na co dzień

jakbyś mył włosy z nim w jednym rumianku

ta jedna chwila co spada jak ogień


nie chciej zatrzymać

rozejdą się drogi —

samotność łączy ciała a dusze cierpienie

ta jedna chwila

nie potrzeba więcej

to co raz tylko — zostaje najdłużej



Nie tylko


Trawa czuła łaskocze łydki

kasztany spadają i całują rączki

woda rozebrana siada na kolanach

chrabąszcz podrywa włosy

świerszcz jak stereofoniczna muzyka

uwodzi kalina


nie tylko


jeszcze wierna świnia

kocha nie zapomina



Brzydal


Muzealne

oklaskiwane

piękne piękno jak oblizane sumienie

a tu chodzi boczkiem

byle jaki brzydal cierpienie



O Mojżeszu


Córka władcy — faraona

woła smutno i wesoło,

że w koszyku krytym smołą

płacze dzieciak z piętą gołą.



Milcz


Chciałem powiedzieć — przecież to okropne —

ale przygryzłem język

chciałem zapukać

nie miałem do kogo


milcz


Bóg mówi dobrze o Bogu



Arka


W Arce Noego była małpa

słoń i żyrafa

smutny kruk i gołąbek biały

kaczki które kwakały

mamut czyli słoń w futrze

ubrał się ciepło bo myślał że będzie zimno pojutrze

wrony czarne z każdej strony

gawron jak zwykle na gawrona obrażony


patrzy wujek na ciotkę

jak na wróbelka własnego

obmyśla jak ją wpakować

choć na rok do Arki Noego



Mamusia


Święty Józef załamał ręce,

denerwują się w niebie święci,

teraz idą już nie Trzej Mędrcy,

lecz uczeni, doktorzy, docenci.


Teraz wszystko całkiem inaczej,

to, co stare, odeszło, minęło,

zamiast złota niosą dolary,

zamiast kadzidła — komputer,

zamiast mirry — video.


Ach te czasy — myśli Pan Jezus —

nawet gwiazda trochę zwariowała,

ale nic się już nie zawali,

bo wciąż Mamusia ta sama.



Najbliżsi


Nie proszę już o spokój

ani o to żeby było inaczej

nie mam żalu że nie mam malucha

ani o to że mi najbliżsi rozrąbali głowę

przyszedłem podziękować że jesteś Bogiem



W klasie


Ryczą w klasie dokazują

najgrzeczniejszych kotem szczują

ryczą biją się po łapie

chcą położyć się na mapie

na przyrodzie lepsza draka

wypchanego szczypią ptaka

nogi skaczą skrzypią ławki

kogoś biorą za nogawki

piszczą wyją głośno chrapią

książkę do religii drapią.


Nagle sfrunął anioł biały

mówi — lubię te kawały.



Nie zląkł się


Tylko święty Jan umarł w domu na posłaniu

z poduszką pod głową owinięty w śpiwór

jeden nie zląkł się krzyża, jeden stał pod krzyżem

pozostali ze strachu w Wielki Piątek zbiegli

kto ucieka od Krzyża — krzyż cięższy dostanie



Stale


Staję się stale mniejszy

w mieście które jak inflacja rośnie

we wszechświecie co się rozszerza a kurczy

wśród tych co mnie znaleźli

i widzą że mnie nie ma

nic ze mnie nie zostanie bo i to za dużo



Prośba


Dziobie z liściem szczawiu

kamieniu co nie pytasz

zgrzybiały grzybie w barszczu

piesku — Tomku nieufny co obwąchujesz

stole na którym bez kartek

za dolary kaczka

proście abym znalazł takie słowo

które Pan Bóg polubił i daje co łaska



Zbawiony


Ten którego kochają zostanie zbawiony

choć kocha się dlatego że się nie rozumie

niekiedy tylko ogarnia zdumienie

jakby księżyc świntuch rozebrał do naga

ten którego kochają zostanie zbawiony

ile razy błądziłeś ale ktoś cię kochał

czekał w oknie bo oddech pozostał na szybie

ile razy grzeszyłeś — łza cię uzdrowiła

a miłość jest już czysta gdy przy końcu płacze

i jak lew nieśmiało tyłem się odwraca

jeśli bliskich zabraknie sam Pan Bóg przygarnie

powie ci to na starość ślimak zamyślony

rozpacz stara kłamczucha co rozrabia na dnie


czas już poza czasem

słowo ponad słowem

gwiazda co przez okno chce cię stuknąć w głowę

łotr na trzech gwoździach za nas powieszony

ten którego kochają zostanie zbawiony



Do świętego Antoniego


Szukam ewangelii z przedsoborowych tłumaczeń

spod gęsiego pióra Jakuba Wujka

w której czytano „onego czasu”

fruwały ptaki niebieskie

rósł kąkol nie ogolony

pacholę podawało koszyk na pustyni

dzień się nachylił

na Taborze Jezus jaśniał jak śnieg

martwił się o rentę nie rządca lecz włodarz

jedno słowo „maluczko” krzyczało szeptem

biegły po ciemku panny głupie

a ciało jak ciało było mdłe

szukam ewangelii

kiedy dzieciństwo było jak zawsze raz tylko


Święty Antoni Padewski Ratowniku Pośpieszny

Niech utyje chwała Twoja — niech się znajdzie zguba moja



Westchnienie


Na uczelniach teologicznych operowany

przez docentów piłowany

wierzącym udowadniany

przez katechetki lukrowany

w ręce apologetów wydany

Boże mój kochany



Dziadek


O wielką miłość nie proszę Ciebie

ale o taką jak M–1

jak kawalerka czyli pokój z kuchnią

pomiędzy piekłem i niebem

o zwykłą

co ciągnie szczęście za nogę

o miłość co się miłości uczy

o taką z innego świata

z fotografii lewicującego dziadka

co wczoraj nos opuścił

wykurza kurze

Boże małych miłości co żyją najdłużej



Rana


Rany Twej lewej stopy nie widzę na krzyżu

przykryta stopą prawą — by nie oglądano

trudno sekretu dyskretnym dotrzymać

aniołowie na trąbkach zaraz wydmuchali

że tak się stało


do niej się modli przetrącone szczęście

kolaboranci nielegalna miłość

ten kto na starość przyszedł się wypłakać

że trudniej kochać bliźnich niż małego brata

pobitych rana — ta której nie widać

modli się święty Józef z mokrą lilią w ręku

i sikorka bez pary co idzie spać sama



Powrót


Odejść od świata — zanurzyć się w Bogu

a potem znowu być tutaj z powrotem

aby powiedzieć — Już widzę odwrotnie

to co nieważne takie ważne teraz

jak jedno pióro wilgi zgubione w Afryce

jak kasztan co spada i puka do grobu

chłopcu co chrząszcza odnalazł martwego

co miał na krótko dwa wąsy zuchwałe

szepnąć — Patrz dojrzał do dalszej podróży

świętą Agatę budzi na dobranoc

Wszystko umiera co jest nieśmiertelne

ludzie rośliny zwierzęta skazane

deszcz błazen co zlał się na zegar słoneczny

smutna wierność na zawsze ale nie na co dzień

Odejść od świata — zanurzyć się w Bogu

i znowu potem powrócić na ziemię

uścisnąć małpę i ostre kamienie

żółwie bo idą najwolniej do ślubu

Wszystko co przyszło z Niewidzialnej Ręki

widzieć kobietę co biega po dworcu

czeka na tego który nie przyjechał

płacze i nie wie że tak się stać miało

bo miłość starsza od nas i większa niż szczęście

Bocian w gnieździe otwartym obraca się w słońcu

by stale swym cieniem pisklęta zasłaniać

mądrość też starsza od nas — więc czemu się boisz

nie dręcz nad uchem jak mąż wystudzony

przecież mogliśmy się tutaj nie spotkać

Kto wrócił stamtąd — nie pyta dlaczego



Uciekaj


Abstrakcjo bierna

co uciekasz od człowieka

od ludzkich przeżyć

od dowcipu

od nerwów

smutku co szuka przyjaźni

wiary na dobranoc

od Mickiewicza który chrzcił swoje dzieci

w Paryżu wodą z Niemna

od dziewczynki co w lipcu o centymetr urosła

od Boga któremu ludzką zapuszczono brodę

uciekaj

tam gdzie diabeł ma swoje młode



Beze mnie


Niosłem swoją wiarę niewierzącym

pułkownikowi który mnie wylał na zbitą głowę

profesorowi który żartował — zakonnicy

chodzą już w adidasach

ale gęsi boso

pani prezes która śpiewała przez telefon

dzień się złamał wieczór się zestarzał

wszyscy w dołku — głupieją uczelnie

mój Boże po co się wtrącałem

w to co zrobisz lepiej beze mnie



Róża


Lilie półnagie

chabry nieczesane

kaczeńce jak kaczuszki co stanęły boso

wszystkie pietruszki jawnie rozebrane


A jednak święty Józef

dąsa się wyraźnie

gdy Matce Bożej

różę wystrojoną niosą



Sześć listków


Wuj sznur przygotował

żeby się powiesić

jak żyć — kiedy czarne wszystko


ale to nieprawda

przybiegła przylaszczka

pod nos mu podetknęła

sześć niebieskich listków



Do księdza Bronisława Bozowskiego


Można kochać i chodzić samemu po ciemku

z przyjaźnią jest inaczej — ta zawsze wzajemna

księże Bozowski patronie przyjaźni

z nosem swym i uśmiechem ukryłeś się w niebie

ktoś dzwoni długo stuka

znów pyta o ciebie



Wygnani


Biblia milczy czy się Adam z Ewą całowali

bardzo wielu współczesnych nic to nie obchodzi

chociaż najpierw się żyje a potem pomyśli


a jednak jak to było w sam raz poza bramą

może mówili patrząc w czarne gwiazdy złote

chyba tutaj także będziemy się kochać

miłość za nami biegnie choć nie ma doświadczeń

trudniej po raju niż po ziemi chodzić


nie wiedzieli nawet jak w oczy popatrzeć

czy od razu całować czy ukryć wzruszenie


a miłość tylko jedną można wszędzie spotkać

przed grzechem i po grzechu zostaje ta sama



O cokolwiek zapytasz


Czemu serce jak żebrak

gdzie indziej istnienie

wierna miłość nietrwała

ślub co przeszedł obok

czemu święty i grzesznik w tym samym pewexie

niepewność świętych jaka łaska grozi


czemu łza opiekunka do gardła mi wpadła

bo szczęście się urwało nie wiadomo po co


o cokolwiek zapytasz

trzepnie cię milczenie

Bogu nie stawia się pytań dlaczego



Nie bój się


Nie bój się kochać jeśli tylko wierzysz

Matka Boska Królową więc Jej ziemia cała

przetrzyma ustrój przeżyje rozstanie

serce jak stary Werter zdolne do cierpienia


a miłość daje to czego nie daje

więcej niż myślisz bo jest cała Stamtąd

a śmierć to ciekawostka że trzeba iść dalej



Nocą


Nocą modlił się w Ogrodzie Oliwnym

sam na sam z Aniołem

jak z dziewczynką w bieli

trzej najbliżsi

wybrani zasnęli


kogut wrzasnął nad ranem

biegło serce nie wybrane

takie nie śpi



Śnieg


Świat stracił wiarę

spochmurniał

zagłady wiek

dziewczynce w zeszycie do religii

różowy pada śnieg

huknęło spochmurniało

już nawet Anioł Stróż

przyjezdny nietutejszy

a dla niej wciąż wesoły śnieg

bo wierzy po raz pierwszy



Bóg


Kto Boga stworzył

uczeń zapytał

ksiądz dał się przyłapać

poczerwieniał nie wie


A Bóg

chodzi jak po Tatrach w niebie

tak wszechmogący że nie stworzył siebie



Ryczał


Ryczał na cztery strony że miłość odeszła

miała być zawsze a była za krótko

miała być jak mercedes a była jak moskwicz

nawet wiatr co na nas gwiżdże

rozpłakał się w studni


głuptasie nie wybrzydzaj

wystarczy że przyszła



Nowalijki


Wiara gdy jeszcze nie umiemy wierzyć

nadzieja gdy jeszcze nie umiemy ufać

miłość kiedy jeszcze nie umiemy kochać


śmieją się świeże pąki

nowalijki listki


że starość przychodzi po wszystkim



Rozmowa z cudowną figurą


Wcale nie jesteś cudowna

westchnął

masz nieforemną głowę

szorstko cię ociosali

przynajmniej o półtora centymetra za długi palec


Mój ty cymbale — pomyślała

Cudowna — bo mnie ludzie pokochali



Bez kaplicy


Jest taka Matka Boska

co nie ma kaplicy

na jednym miejscu pozostać nie umie


przeszła przez Katyń

chodzi po rozpaczy

spotyka niewierzących

nie płacze

rozumie



Czemu


Czemu się urwałem czemu mnie nie było

czemu jak strażak biegłem nieprzytomnie

stale w drodze jak Kolumb który szukał pieprzu


nim wróciłem był Jezus

i pytał się o mnie



List


Właśnie dostałem list


na cztery bite strony

z wymalowanym sercem

wyczytałem że będę szczęśliwy


więc przychodzę do Ciebie

Jezu frasobliwy

bo już tylko cierpienie może mi pomóc



Korona


Tulić Jego głowę z pierwszymi włosami

w Betlejem pod gwiazdą uprzejmie schyloną

w Nazarecie głaskaną Maryi rękami

kto przytuli do siebie z koroną cierniową



Niecierpliwa


Miłość niecierpliwa

nie na zawsze

za mała

pożal się Boże

w dawnych listach została

ślamazara

skończyć się nie może

rodzi się od razu

umiera za długo



Akacjo


Akacjo z lat sztubackich

obdzierana z liści

kocha lubi szanuje — pytano

pokaż

oskubana jak Polak


uspokój nieprawdę

serce potrzebne nawet kiedy nikt nie kocha

mniej samotne wtedy kiedy jest samotne



Rany


Mówią że Cię poznano przy łamaniu chleba

raczej po ranach rąk Twych które go łamały

chleb niewidoczny jak tajniak na co dzień

być albo nie być nie dla nas pytanie

tylko Ty jesteś


obraca się ziemia

miłość oddala bo za bardzo zbliża

chleb tak jak serce o wiele za małe

rany świadczą więcej niż ręce rozdały



Kiedy mówisz

Aleksandrze Iwanowskiej


Nie płacz w liście

nie pisz że los ciebie kopnął

nie ma sytuacji na ziemi bez wyjścia

kiedy Bóg drzwi zamyka — to otwiera okno

odetchnij popatrz

spadają z obłoków

małe wielkie nieszczęścia potrzebne do szczęścia

a od zwykłych rzeczy naucz się spokoju

i zapomnij że jesteś gdy mówisz że kochasz



Cierpliwość


Cierpliwość — spokój że przecież się stanie

miłość — z Niewidzialnym milcząca rozmowa

radość — Jego ręce

pokora — to On właśnie przed ludźmi się schował

śnieg — wdzięczność do końca

bo całuje groby

Krzyż — kiedy miłość idzie za daleko



Kukułka


Kukułka kuka tylko do Szkaplerznej

cichnie wieczorem szesnastego lipca

Bóg podpowiedział nigdy nie zapomni

kiedyś o dniu Twym wszyscy pamiętali

Karmelitańska Mamusiu Najświętsza


w miesiącu który pamięta o Annie

szkaplerzem strzegłaś

nawet zająca co burzę rozśmiesza


choć komputer zapomni

kukułka pamięta



Odpowiedź


Ręce mi swoje podaj na dzień dobry

drogą krzyżową poprowadź w południe

gdy dzień jak młodość — pochyli się nisko

z katechizmu przepytaj wieczorem

potem do ucha powiedz na dobranoc


jaka mała odpowiedź na wszystko



Prostuje


Nie wiem co było nie wiem co się stało

wstyd mnie ogarnął

od łez w oczach ciemniej

i tyle grzechów razem zapłakało

jakby Bóg zstąpił

i ukrył się we mnie


potem już tylko pacierz

co prostuje wiarę

dziecko co tak kocha

że nic nie rozumie



Anioł


Są chwile kiedy się odchodzi

od Aniołów Stróżów nawet Cherubinów

od tych co wysoko

od tych co w pobliżu —

do Jezusa człowieka

niziutko na ziemi


Anioł nie zrozumie nie wisiał na krzyżu

i miłość zna łatwą

skoro nie ma ciała



Tylko dla dorosłych


Ile się o Stalinie mówiło

na kocią łapę żyło

z żalu za grzechy nie wyło

zanim sumienie ruszyło



Ile


Ile stracisz spokoju na dobranoc

ile faux pas popełnisz

jak niedyskretny anioł

co nie mówi dobrze o każdym aniele


zapomnisz nawet że Bóg wie wszystko

jeśli wyskoczysz z pyskiem za szybko



Wierzę


Wierzę w radość ni z tego ni z owego

w anioła co spadł z nieba by bawić się w śniegu

w serce co chce wszystkiego i jeszcze cokolwiek

w uśmiech

że ktoś wymyślił sobie koniec końców

i jeszcze mówi po co i co dalej

w matkę co zniknęła za furtką ogrodu

w Boga prawdziwego bo już bez dowodów

takiego co nie lubi teorii o sobie



Mój Boże


Sikorka co podrosła biskup co zmizerniał

pani co włosy suszyła ręcznikiem

a teraz mężowi w domu suszy głowę

wołała „mój ty piesku”

a teraz nie woła


bo miłość nieszczęśliwa ucieka od szczęścia

wytresowana oswojonych gryzie

oślica która bardziej dziwi

nie wtedy gdy mówi ale kiedy milczy

stryj co po śmierci wpadł nagle do domu

przy partyjnym zięciu usiadł niewidzialny


przyszedłem ukląkłem pytałem mój Boże

dlaczego jest niewiara gdy wszystko być może



Jesteś


Jestem bo Jesteś

na tym stoi wiara

nadzieja miłość spisane pacierze

wielki Tomasz z Akwinu i Teresa Mała

wszyscy co na świętych rosną po kryjomu

lampka skrupulatka skoro Boga strzeże

łza po pierwszej miłości jak perła bez wieprza

życia ludzi i zwierząt za krótka choroba

śmierć co przeprowadza przez grób jak przez kamień


bo gdy sensu już nie ma to sens się zaczyna

jestem bo Jesteś. Wierzy się najprościej


wiary przemądrzałej szuka się u diabła



Czemu


Czemu w mordę dostałem

filozof zapytał

zgubiłem maskotkę od niej

drobiazg rozpacz mała

słonik

wyleciał gdy myślałem w pociągu podmiejskim:


nie ma grzechów średnich lekkich i powszednich

gdy miłość zdenerwujesz każdy grzech jest ciężki



Poznaję


Poznaję Ciebie bo masz swe humory

niebo obok czyśćca a piekło od zaraz

i Ty mnie zauważasz

bo mam krzywe serce

to znaczy wiele uczuć które mnie prowadzą


błądzimy grzeszymy

i trzaskamy drzwiami

gdy wady nam uciekną

to się nie poznamy



Wiersz dla dzieci o mędrcach


Przybyli mędrcy

plackiem padli

złożyli dary

odjechali


wół miał pretensje:

powinni zaraz wziąć Jezusa

ukryć

ratować Go przed wrogiem

przed panem diabłem i Herodem


Kasprze Melchiorze Baltazarze

wół dyskutował tupał szurał


puknij się w głowę rzekł osiołek

bo przecież Matka Boska czuwa



Stopniowanie


Pięć kropli deszcz ulewa

coś niecoś kawałek kawał

kanonik prałat zawał



Kłopot


Przyszedł

mówił że się zmartwił

pytam: co takiego

nie zawsze się szczęści —

trochę nie na temat odpowiedział na to

przyśnił mi się nocą właśnie ksiądz po śmierci


milczał

nie wiedziałem z jakiej zacząć strony

a on skurczył się jeszcze jak lew przeziębiony



Zmartwienie


Jezu — martwił się proboszcz —

głosisz tylko prawdę

nie wyjeżdżasz na zachód by kupić mieszkanie

w Rosji już zmiękło

a Ty wciąż w ukryciu

nie budujesz kościoła z pustaków

lecz z żywego serca

nie odkładasz na wszelki wypadek


jak Ty sobie dasz radę w życiu



Na Złote Gody


Drodzy państwo niech każdy z radości zaszlocha

ile sporów po których na lody chodzi się osobno

rumianków na dobranoc morałów nad ranem

bo żona wciąż za mało teściowa za dużo

ile min gdy się wstawało jak kogut do boju

to co niby na niby ale trochę dalej

to co zaraz a wtedy o wiele za bardzo

i to co nie do końca jak życie w ogóle

wszystko potem jak nogi krzywe ale swoje

małpa z małpą się kłóci jeśli małpę kocha



Zaczekaj


Kiedy się modlisz — musisz zaczekać

wszystko ma czas swój

wiedzą prorocy

trzeba wciąż prosząc przestać się spodziewać

niewysłuchane w przyszłości dojrzewa

to niespełnione

dopiero się staje

Pan wie już wszystko nawet pośród nocy

dokąd się mrówki nadgorliwe spieszą

miłość uwierzy przyjaźń zrozumie

nie módl się skoro czekać nie umiesz



Nic nie wiedzieć


Być kochanym i jeszcze nic nie wiedzieć o tym

stale jedną herbatę ustawiać na stole

mieszać jedną łyżeczką

kupić jeden bilet

samemu odwiedzać w Zoo gruboskórne słonie

pocieszać się że zając biega pojedynczo

że czasem narzeczony całuje jak ryba

tymczasem Ten co kocha prosto z nieba idzie

białe kwiaty poziomek niesie z głębi lasu

drozda borówki koźlaki życzliwe

tymianek co podobny wciąż do macierzanki

ciszę która nawet każdy grzech poprawia

stworzył dookoła pięć miliardów ludzi

i stale jednego szuka aby z nim się spotkać

być kochanym i jeszcze nic nie wiedzieć o tym

żeby było do twarzy zasypuje śniegiem

stara się o choinkę niby od nikogo

mówi że trzeba odejść żeby nie przeminąć

zaprasza na spotkanie prawie po kryjomu

nad wodę w noc jesienną gdzie cieplej niż w polu

i opera żab swojskich niewielka lecz piękna

i księżyc przypadkowy co nie wie co będzie

prócz jednego że się nigdy nie powtarza szczęście

być kochanym i jeszcze nic nie wiedzieć o tym

lecz samotność to kuzynka najbliższa miłości

a miłość wciąż za duża by całą ją widzieć

i już nie wiesz do końca bo wszystko jest obok

a śmierci nigdy nie można uwierzyć



Skępe


Panienko Najświętsza

Nastolatko ze Skępego

z rączkami na sercu

żal mi szkoły zeszytów

dawnej gumki w piórniku

nie Królowo jeszcze

Królewno



Boże


Boże którego nie widzę

a kiedyś zobaczę

przychodzę bezrobotny

przystaję w ogonku

i proszę Cię o miłość jak o ciężką pracę



Święty


Wielcy grzesznicy płaczą na całego

niejednemu dali się we znaki

przyszedł święty

fukał jak kotek

bo miał grzech byle jaki



Czekanie


Popatrz na psa uwiązanego przed sklepem

o swym panu myśli

i rwie się do niego

na dwóch łapach czeka

pan dla niego podwórzem łąką lasem domem

oczami za nim biegnie

i tęskni ogonem


pocałuj go w łapę

bo uczy jak na Boga czekać



Wybaczyć


Święty Tomaszu niewierny

ze mną było inaczej

On sam mnie dotknął

włożył dłonie w rany mego grzechu

bym uwierzył że grzeszę i jestem kochany

Bóg grzechu nie pomniejsza ale go wybaczy


za trudne

i po co tłumaczyć



Nie tylko my


Czytamy — Bóg tak umiłował świat…

a więc nie tylko ludzi

ale i pliszkę

odymioną pszczołę

jeża eleganta wprost spod igły

nawet muła ni to ni owo

bo ani to koń ani osioł

(żal że go człowiek stwarzał

żyje jak kawaler co się nie rozmnaża)

gruszę co kwitnie zaraz przed jabłonią

liście konwalii prawie bez ogonka

cielę co za matką się wlecze


a my tak czulimy się do Boga

jakby On miał nas tylko kochać na świecie



Piosenka ludowa


Głuchy kamieniu

ile gaduł plecie o milczeniu

modlitewniku pełen pacierzy

diabeł nie tańczy kiedy się wierzy

głogu czerwony jak krew głęboka

osa pogryzie kiedy cię kocha



* * *

Janinie Haubenstock


Jaka to radość

pomagać

dźwigać

biec do chorego z wywieszonym językiem

własne swe serce nieść jak gorączkę

rozdawać

i wciąż się czuć

bezradnym

być niczym

by Pan Bóg mógł działać

wszystko jest wtedy

kiedy nic dla siebie



* * *


Jarzębiny przy drogach coraz rzadsze

młodości co mówisz: tyle jeszcze czasu

miłości co zapewniasz: nigdy cię nie kopnę

ile spodni już pękło co miały być zawsze



We dwoje


Przeżyć samotność chociaż jest się razem

nie dziw się że bliski staje się daleki

milczą za gęsto rosnące topole

dwie obok siebie niespokojne rzeki

jest Pan do którego się bardziej należy

stąd to milczenie gdy się jest we dwoje



Nie do wiary


Ile tego dokoła

anioł co mnie krzyżykiem od diabła odgrodził

kamień najstarszy młodszy od milczenia

ten kto tego napotkał z kim musiał się spotkać

choć wyszedł boczną furtką trochę od niechcenia

barwinek co tak się zmarszczył że deszczu nie będzie

pani co dwa razy szaleje raz kiedy kocha raz kiedy siwieje

gwiazdy co zawsze razem bo całkiem z osobna

mól co cztery razy gryzie a potem ucieka

i wszystko wyznaczone nie dalej nie więcej

ciało włócznią przebite niewidoczne w chlebie

tyle nie do wiary by uwierzyć w Ciebie



Krótka i długa


Miłość krótka zaboli jak odcisk nie w porę

jak jęczmień co czerwienieje gdy na deszcz się zbiera

zresztą dajcie mi spokój

tłumaczy się sama

najgorsza miłość długa ale nie do końca



Problem


Prosiła dla siebie o świadectwo zgonu

A po co to pani?

Kiedy umrę, jak ja to załatwię?



Więcej


Przyszła samotność

płaszcz

ręce trzymające owieczkę

otworzył katechizm i mówił

za mało w tej książeczce

ściągawka do religii

tak pewna że za łatwa


nie pytać

nie odpowiadać

tylko zdumiewać się więcej

tym co rozumie i nie rozumie serce



Rozstania


Tak długo byli razem tak wiele łączyło

ciała nawet na odległość całowali w liście

lecz rozstania przychodzą nagle i tak sobie

jeżeli Bóg rozdzieli to potem pojedna

najdłuższe to rozstanie po którym się żyje

jakby serce pękło i nic się nie stało

rozstania co przychodzą gdy nic nie wiesz o tym

i w taki sposób że nikt nie rozumie

nawet żyrafa co się wydłuża aby coś widzieć


lecz zwierzę za dyskretne

nic ludziom nie powie



On


Zatrzymał się

cień pod oknem

nade mną chmury wędrowne

udam że mnie nie ma

zapomnę

puka

znów nie otwieram

myślę: — Późno ciemno.

Kto? — pytam wreszcie

Twój Bóg zakochany

z miłością niewzajemną



Na chwilę


Miłość na zawsze

najdłuższa

co miała przetrwać lat tyle

śmierć

burze

z fiołkiem w kubeczku

świnia

przyszła na chwilę



Wiersz z banałem w środku


Nie bój się chodzenia po morzu

nieudanego życia

wszystkiego najlepszego

dokładnej sumy niedokładnych danych

miłości nie dla ciebie

czekania na nikogo


przytul w ten czas nieludzki

swe ucho do poduszki


bo to co nas spotyka

przychodzi spoza nas



Chroń


Ośle z aniołami

tęskniący Zacheuszu na zielonym drzewie

czwarty mędrcu coś poszedł na skróty i za późno stanąłeś w Betlejem


asceto z tylną częścią nagą

uśmiechu


chroń

przed absolutną powagą



Dziwią się

Waldemarowi Smaszczowi


Dziwią się duchy ogromne

wielkie duże małe

może się Pan Bóg pomylił

gdy łączył miłość z ciałem


patrzą spod ciemnej gwiazdy

na jawnogrzesznicę ziemię

a miłość ciała poi

świętym wzruszeniem


gładzi ręce włosy

przez łzę zagląda do oka

mój ty śmiertelny głuptasie

nie mogę cię przecież nie kochać



Wyznanie


Nie straszył mnie nietoperz

dziadek na orzechy jak zbój

ulice dłuższe nocą niż w dzień

kiełbasy co się wieszają

diabły prawidłowo kulawe

groźny łoś co z gałązek strąca tylko pąki


socrealizm katolicki

tego się bałem



Wiersz staroświecki


Zbudziłem czas przeszły dokonany

gwizdkiem znalezionym w szufladzie

sygnetem z herbem Ogończyk

chodzę teraz nad rzeką

zieloną jasną czarną

umarli są przy mnie żywi

istnieją skoro ich nie ma

mówią o ostatnich nowościach

Prusie Orzeszkowej

miłości Tetmajera

siadamy wszyscy na ławce

jak gdyby nigdy nic

pytam

kim pan jest

niewierzącym sprzed stu pięciu lat

a śmierć na śmierć nie umiera



Spór


Wielki spór o Boga w licealnej klasie

pytania chłopców twarde

a dziewcząt piskliwe

uśmiech przekory

jeszcze przed rozpaczą


także święty Augustyn miał kłopoty z wiarą

nawet szczęście nie wierzy że jest już szczęśliwe


jest krzyż wiary

jest i krzyż niewiary


wie o tym

Jezus

proszący o ciszę

zrozumie obejmie

rękami obiema


już wierzysz — kiedy cierpisz że Go nie ma



Kiedy


Kiedy deszcz przyjdzie porozmawiać z ziemią

żuki nie wyjdą pocieszyć na drogę

na strachy nocne

na niepogodę

tym co są dla siebie lecz się nie zobaczą

tym co przegrali więc tym bardziej znaczą


daj Boże szczęście



Nie martw się


Nie martw się że chociaż kochasz

nie piszą do ciebie

nie dzwonią

termometr opadł a nikt ci palta nie zapiął pod szyją

w szafie mól lub inaczej nieudany motyl

tutaj nawet na zawsze

jest tylko stąd dotąd

serce które kocha

nie jest już niczyje

kobieta sama rzadko bywa sama


wiem — to banał

lecz w banale nie banał się kryje

mądra pszczoła powraca często z oślej łąki

nieraz mali poeci dobrej sprawie służą



Takie proste


Matka moja tak święta że tylko przez skromność

w naszym domu rodzinnym nie czyniła cudów

odeszła — czuwa niewidzialna


to przecież takie proste wątpliwości nie ma

wiadomo miłość na śmierć nie umiera

zostać niewidocznym nie szkodzi nikomu

świat prawdziwy gdy mniej w nim widocznych pozorów

to co widzimy może być zmyślone

jak zęby sztuczne w ustach równo ustawione


w marcu szafirek niebieski kubeczek

podnosi w górę — potem z nim się schowa

i tyle niewidocznych kochanków na świecie

tych co za późno i innych — za wcześnie

wrzosów co mają zwyczaj kwitnąć jednocześnie

żeby się pokazać i odchodzić razem

gdy czas biegnie jak kuna od wiewiórki szybsza


tego co się kocha widzieć się przestaje

to tylko porzekadło — jak słuszne mniemanie

że wolą dwóch starszych panów niż dwie starsze panie



Długo


Wszędzie tylko słychać — kazanie się dłuży

gość siedział godzinę w dodatku nie w porę

list szedł jak żaba z żabą powoli ze smutkiem

za długie szczęście za długie rozstanie

piekielnie długi spacer pod rękę ze sobą

za długo Pan Bóg milczy za długo komunizm

nie spałem bo sąsiad uparty

święty cichy obrazek przybijał do ściany


o moje życie długie i stale za krótkie

a to co na krótko może być na zawsze



Smutek


Od małpy gorsza małpa która się rozpłacze

od kruka — taki co na księdza kracze


od rozpaczy gorszy smutku cichy kotek

co nawet wszystkim świętym popsuje robotę



Prośba


Sam nic nie czyniłem dobrego

ani mniej ani więcej

to tylko anioł rozdawał

czasami przez moje ręce

kochać też nie umiałem

wiernie ani niewiernie

ktoś inny lepszy

kochał przeze mnie

dogmatów nie rozumiałem

rano w południe w nocy


ufam że wytłumaczysz

kiedy mi zamkniesz oczy



Zanim przyszła


Gdy mamut mruczał w raju

pięć słoni straszyło

wielkie oczy i cztery skrzydła ważki

wiatr nieśmiały a podrywał drzewa


kiedy jeszcze ziemskiej miłości nie było


nikt nie mówił kocham a potem — zabij mnie lecz nie nudź

jak spokojnie spał Adam zanim przyszła Ewa



O ukrytym


Nawet niebo z nocami czarnymi

uśpi dzieci z buldogami groźnymi

nawet burza nas oczyści umyje

matka poda garnuszek obszyje

tylko często Jezusa biednego

na ołtarzu zostawiamy samego



Ubogi


Kocham kościół ubogi

zagrożony

jak bocian na cienkiej nodze

w głodującej Afiyce

z dziewczynką do pierwszej Komunii

w cerowanej sukience


nie bój się

święty Józef trzyma go jak golasa za ręce

kocham kościół nieśmiały

Boży

z tacą na której ktoś guzik położył

gdzie śpiewają modlą się o księży

a banan przy rozbieraniu pokazuje język

różne są serca kraje

gałgany ścierki szkarłaty

zgubił się Jezus na dobre

w kościele bogatym



* * *


Obłoki przyjaźnie rozstania

udane nieudane

to o czym jeszcze nie wiesz

wszystko darowane



Życie


Życie nie dokończone

gdy oczy ci zamkną i zapalą świecę

miłość spełnioną i nieudaną

płacz

między mądrością i zabawą

Bożej powierzam opiece



Ten sam


Ten sam księżyc chodzi po pokoju

późne komary więc łagodna zima

jęczmień poczerwieniał uzbierany w deszczu

kaczki ziewają

jeszcze jestem

wszystko to samo


tylko nie kocha się nigdy jak przedtem



Kicz


Wpisuję się pośrodku

bo cię kocham kotku”

tak dużo mało

z dwojga serc pozostało



Co potem


Co potem — to co zawsze

poznikało tylu

śmierć zajdzie starszym z przodu

a młodszym od tyłu


takie są początku prawidła niebieskie

nikogo nic nie dziwi. Poprzez życia bramę

przed chwilą przeszedł ktoś zbawiony z pieskiem

szli razem szukając Boga lepszego od ludzi


rozgląda się po kątach a taki wzruszony

jak chłopak co na choinkę poleciał do szkoły

lub ten co niesie serce wyciągnięte z piekła

kochamy nazbyt często gdy kochać nie można

a miłość im głupsza tym bardziej ostrożna


Wchodzą w Pana naszego królestwo ubogie

doktoraty na zimno chrupie mysz pod progiem

a to co zrozumiałeś to już nie jest Bogiem



Bałem się


Bałem się oczy słabną — nie będę mógł czytać

pamięć tracę — pisać nie potrafię

drżałem jak obora którą wiatr kołysze


Bóg zapłać Panie Boże bo podał mi łapę

pies co książek nie czyta i wierszy nie pisze



Jak jest


Jak jest z dzieckiem

co schodzi na ziemię

z pępkiem jak wzruszeniem

człowiek wie że umiera

nie wie gdy się rodzi

nieprawda że reszta

całość jest milczeniem



Nie tylko o czaplach


Piszę o czaplach co wstają jak poranne zorze

o jeżu co ma oczy wystające

o morelach co pochodzą od dziadka migdała

śmiejąc się że mają drzewa ginekologiczne

o słoniu co ma problem bo usiąść nie może

o kundlu bliskim sercu bo wyje po trochu


Boga najłatwiej znajdziesz nie pisząc o Bogu



Dlaczego


Dlaczego

stworzyłeś

naszą radość niepokój

naszą rozpacz i dowcip

nasze szczęście nieszczęście

z niczego



Już


Już po ślubie. Odchodzą

ona cała na biało

on jak pompa w ogrodzie

byle ich nie dobił

pocałunek na co dzień



Odeszła


Czy miłość co odeszła raz jeszcze powróci

czy przejdzie przez pokój jak pies oswojony

na dzień dobry niedobry potrąci nas nosem

przypomni stare listy czy Boga przeprosi

że przyszła jak dama odeszła jak chamka



Sen mara


Sen mara Bóg wiara

lecz nic się nie śniło

poprzeczka pnie się w górę

cynamon odmładza

księżyc lizus wschodzi

serce klęka przy sercu by człowiek się rodził

sójka się zbyt długo wybiera za morze

chcemy dobrze od zaraz

pożałuj nas Boże



Bóg czyta


Bóg czyta wiersze na śmierć zapomniane

od razu ważne nie prosząc nikogo

jak bocian co wpadł na pomysł by pozostać sobą

tak bliskie że nie drukowane

takie co nie chciały podobać się sobie

jak dziób co miał zapiać lecz schował się w rowie

nie miały szczęścia ni siły przebicia

umiały tylko kochać uciekając z życia

niemodne jak Kopciuszek z paluchem w popiele

to co nowe najszybciej się zawsze starzeje

nie wystrojone jak praszczur od święta

tak zapomniane że Pan Bóg pamięta



Pisała


Nie sądź miłości nie oskarżaj żadnej

nie wybrzydzaj zbyt wielka więc się nie nadaje

tak czysta że ją tylko ocala rozstanie

miej litość dla niewzajemnej biednej

co wydała się tobie jak but niepotrzebny

uszanuj półidiotkę dokładnie od rzeczy

taką która umarła i jeszcze się leczy


sto lat temu pisała moja babka w listach



Przetrzyma


Wzrusza mnie niebo

ciemne nie zawsze niebieskie

koper przydeptany

zwyczajna piosenka

znowu nie lekka

ale ciężka zima

baranek co ssąc matkę

pobożnie przyklęka

miłość tak poraniona

że i śmierć przetrzyma



Słowik skowronek


Chcesz już odejść? Jeszcze ranek nie tak bliski

słowik to — nie skowronek się zrywa —

co noc nam śpiewa skacząc na gałązce”

mówiła Julia by miłość na dobre zatrzymać

Romeo westchnął — „Nie to już skowronek

poranek dzień się zaczyna”

tak Romeo i Julia nie patrząc na zegar

poznawali po ptakach która godzina



Rozmyślania wujka po świętach


Święta, święta i po świętach

nikt już o nich nie pamięta:

Zjadłem placki, zjadłem babki,

całowałem ciocię w łapki.

Zjadłem wilię, zjadłem barszczyk

i już jestem o rok starszy,

po śledziku i sardynce

w pustym miejscu po choince.



Mniej więcej


Ach te słowa — mniej więcej

powtarzają je od niechcenia

tak sobie

byle jak

przekazują jak niezdarne ręce

kto zrozumie

kto wytłumaczy

że mniej to znaczy więcej



Pomyśl


Pomyśl czy przyszło ci kiedy do głowy

że błękit jest czasem siny czasem granatowy

bywa jak lazur lub jak kraska modry

cieszą się święci w górze na dole pies z pieskiem


że nawet niebo nie bywa niebieskie



Do albumu po raz drugi


Nie czekaj na wzajemność

telefon i róże

gdy ciebie nie chcą

nie piszcz, nie szlochaj


najważniejsze przecież że ty kogoś kochasz


czy wiesz

że łzy się śmieją kiedy są za duże



Modlitwa


Święta dziewczynko z zapałkami

chroń nas przed staruchami

co płaczą że wszędzie zło

martwią się że nas okłamują

nie mówiąc nam o tym


a nas cieszy pole różowe

kiedy wschodzi zboże

nagietek który przekwita w październiku

pszczoły dokładnie złote

leszczyna co wydaje jednocześnie kwiaty i orzechy

spotykamy się z Matką Boską w ogrodzie

żyjemy z kundlem na co dzień

czujemy niewidzialne ręce

widzimy dalej

i więcej



Jeśli nie do końca


Jeżeli kochasz

tydzień

dwa miesiące

nawet przez pięć lat

pisząc

Wisienko kochana

wyję prosto do ciebie

jak jamnik od rana”

cierpliwy jak baranek

co na klęczkach swoją matkę ssie


kto do końca nie kocha

ten odchodzi paskudny

i wszystko źle



Pokrzywa


Jan rzadko kiedy chorował

żył lat dziewięćdziesiąt szczęśliwie

mówiono na pogrzebie, że się kąpał w pokrzywie



Dziurawiec


Dziurawiec — posłuszne ziele

w noc świętojańską zakwita

dar wprost z bożej apteki

leczy wątrobę jelita

o jakże dla nas łaskawe

są twoje listki dziurawe



Malina


Malina dzieciństwo przypomina

dom rodzinny z chorobą kłopoty

babcię co dawała na poty



Kminek


Dziękuję ci kminku dziękuję

że chleb z tobą lepiej smakuje

rośniesz dyskretnie nieśmiało

nie chcesz by cię podziwiano



Nagietek


Nagietek niewielki jak łokietek

z kwiatami pomarańczowymi

od czerwca da października

leczy więdnie usycha

myśli o innych chorobie

zapomina o sobie



Mięta


Mięta lubi kocha szanuje

chłodzi odkaża ratuje



Szałwia


Szałwia czerwona szalona

ma dla nas jednak względy

nie całując gęby

leczy nam dziąsła i zęby



Róża dzika


Nie dzika — oswojona

jak stara dobra żona

kiedy jest bardzo źle

da witaminę Ce



Jasnota biała


Jasnota biała głucha pokrzywa

służy — więc zawsze szczęśliwa

pomóż zdechlakom oddychać

nie dławić się kaszleć i kichać



Melisa


Melisa — znał ją Hipokrates

leczył nerwy żółć uspokajał

Meliso najdroższa kochana

śpi się po tobie do rana



Serdecznik


Rośnie pod płotami

w zaniedbanych parkach

na najgorszej glebie

serdecznik z sercem dla ciebie



Ruta


Ruta szarozielona

z kwiatami żółtymi

gdy złość w nas kipi i grzmi

obniża ciśnienie krwi



Rumianek


Rumianek do mycia głowy

do płukania gardła

żeby cię grypa nie zjadła

i daleko i blisko

dobry zawsze na wszystko



Nie jak ale dlaczego


Dlaczego krzyż

uśmiech

rana głęboka


Widzisz

to takie proste

kiedy się kocha



Byłaś


Byłaś taka zwyczajna

rozbawione włosy

w ogrodzie nad porzeczką

z jednym listkiem twarz

nic o tym nie wiedziałaś i ja nie wiedziałem

że można się tak widzieć już ostatni raz


leciutki wierszyk a pomieścił

rozstanie jak kosteczki śmierci



* * *


Zamyślił się szczygieł w słońcu

wrona na śniegu

Nie pytaj stale jak cierpieć

pytaj — dlaczego



Odejść


Odejść by dłużej pamiętać

wiewiórki co kabaret przeniosły na cmentarz

pies co wył przez megafon tak na rząd się wściekał

łzy co płyną z nieba jak z kaczkami rzeka

ktoś kto tak umarł by inny uwierzył

spokój — gdy się na rozpacz popatrzy z daleka



Dziękuję


Dziękuję Ci że miałeś ręce nogi ciało

że przyjaźniłeś się z grzeszną Magdaleną

że wyrzuciłeś na zbitą głowę kupców ze świątyni

że nie byłeś obojętną liczbą doskonałą



Żaden anioł nie pomógł


Gdy umierał na krzyżu

cud się nie zdarzył

żaden anioł nie pomógł

deszcz nie obmył głowy

piorun się zagapił gdzie indziej uderzył

zaradna Matka Boska

z cudem nie zdążyła

wierzyć to znaczy ufać kiedy cudów nie ma

cud chce jak najlepiej

a utrudnia wiarę



Ten sam


Ten sam krzyż gdy zima i zając osiwiał

ten sam gdy jesień i brzozy zaledwie ubrane

ten sam gdy czapla nadobna od białej o połowę mniejsza

ten sam gdy wiosną spóźnione kukanie

ten sam gdy cię ze schodów zrzucą ręce ukochane

i rozpłacze się serce jak osioł bez osła

łatwiej upaść na głowę niż powstać z miłości

krzyż to takie szczęście

że wszystko inaczej



Wdzięczność


Jest taka wdzięczność kiedy chcesz dziękować

lecz przystajesz jak gapa bo nie widzisz komu

a przecież sam nie jesteś płacząc po kryjomu

Niewidzialny jest z tobą co jak kasztan spada

jest taka wdzięczność kiedy chcesz całować

oczy włosy niewidzialne ręce

powietrze deszcz co chlapie

zimę saneczki dziecięce

dom rodzinny co spłonął z portretem bez ucha

rozstania niby przypadkowe

kiedy żyć nie wypada a umrzeć nie wolno

jest taka wdzięczność kiedy chcesz dziękować

za to że niosą ciebie nieznane ramiona

a to czego nie chcesz najbardziej się przyda

szukasz w niebie tak tłoczno i tam też nie widać



Co prosi o miłość


Bóg wszechmogący co prosi o miłość

tak wszechmogący że nie wszystko może

skoro dał wolną wolę

miłość teraz sama

wybiera po swojemu

to czyni co zechce

więc czasem wzruszenie jak szczęście przylaszczek

co się od razu na wiosnę kochają

bywa obojętność to jest sprawy trudne

głogi tak bardzo bliskie że siebie nie znają

kocha lub nie kocha — to jęk nie pytanie

więc oczy zwierząt ogromne i smutne

śpi spokojnie w gnieździe

szpak szpakowa szpaczek


Bóg co prosi o miłość

rozgrzeszy zrozumie

Wszechmoc wszystko potrafi

więc także zapłacze

Wszechmogący gdy kocha najsłabszym być umie



Krzyż


Mój krzyż co przyszedł z niewidzialnej strony

zna samotność w spotkaniu przy stole

niepokój i spokój bez serca bliskiego

wie że mąż wzdycha częściej niż kawaler

nie dziwi się już Hegel że w szkole dostawał po łapie

nie każdy go rozumiał


krzyż wszystko uprości

nie człowieka — o miłość trzeba prosić Boga

od tego zacząć żeby iść do ludzi

wie i nie mówi bo słowom przeszkadzają słowa

milczenie nawet rybkę w akwarium obudzi

dopiero żyć zaczniesz gdy umrzesz kochając

mój krzyż co przyszedł z niewidzialnej strony

wie że wszystko wydarzyć się może

choćbym nie chciał tego

na przykład wilia z barszczykiem czerwonym bez śniegu

choć przecież zima w sam raz o tej porze

czasami krzyż ofuka uderzy ubodzie

z krzyżem jest się na zawsze by sprzeczać się co dzień

jeśli go nie utrzymasz to sam cię podniesie

a szczęście tak jak zawsze o tyle o ile

bywa że się uśmiecha gdy myśli za pewne

chce mnie zrzucić

zobaczysz że ciężej beze mnie



Jesteś


Jesteś — bo chociaż jesień

renta jak trumienka w kieszeni

jeszcze przyszłość jak cielę na razie mówi niewiele

trzy pióra na głowie czapli które wróżą szczęście

to co tak niemożliwe że na pewno będzie

parasol co się uśmiecha do deszczu

jędza całowana na dzień dobry

drozd z białym kuperkiem co nie zginął w zawiei

miłość zdjęta z krzyża

jesteś — bo skąd tyle jeszcze nadziei



Straciłem wiarę


Straciłem wiarę

w ostatnią lekcję i dzwonek

nie wierzę w ogóle w koniec

nie wierzę, że Matki Boskiej nie zobaczę

nie wierzę, że komunista nie płacze

nie wierzę już w bociana

nie wierzę, że głód jest mniej potrzebny od chleba

nie wierzę, że krowa zaginięta nie idzie do nieba

żeby naprawdę uwierzyć

w ile trzeba nie wierzyć



Smutek


Smutek co nie wiadomo

skąd jak i dokąd

czekanie z góry na dół

i z dołu do góry

niedokochany dziadek

z osą na łysinie

niewiara na całego

co przyjdzie co minie



Królewno


Królewno ze Skępego

podaj rączkę

proszę

uratuj wiersze nieśmiałe i bose

takie co nie idą jak krytyk za modą

szanują księdza Bakę z klerykalną brodą

takie co nie świecą jak szyja ozdobna

za które nie płacą dolarami Nobla



Sacrum


Jak to słowo urosło

dosięgło obłoków

stoi ze świętym Piotrem na niebieskim progu

Sacrum — tak nazywano tylną część zwierzęcia

zad i grzbiet

to co najdroższe poświęcano Bogu



Nie zauważył


Tak się zajął sam sobą

tak się przy sobie zakręcił

tak oczy pozamykał

że nie zauważył śmierci



Ręce


Nie widziałem Twej twarzy

stóp sandałów włosów

ran zadanych

uśmiechów oczu

osła Twego co wybiegł jak najszybciej z Betlejem

już nocą

wiadomo: osioł wie najwięcej


czułem tylko że niosą mnie

Twe ręce



* * *


Miłość przychodzi odchodzi

jest z nami nagle jej nie ma

może do lasu pobiegła

całować podlotki drzewa

czemu nie siądzie przy stole

pobędzie dłużej posłucha


Ach ten lęk że się nie kochamy

skoro miłość miłości szuka



Inny


Przewielebny czcigodny ważny

ktoś inny


przyjdzie tam skąd wyszedłeś

z czasem nikt nie spostrzeże

znów mrówka pójdzie do mrówki

prawdziwkom pokłonią się drzewa

szczygieł odpowie spytany

że cię nie było i nie ma



Na pół


Niedokończone

przerwane

przedarte na pół

niekochane

nic już nie warte

Nie wybrzydzaj

tak jest

aby było naprawdę



Przychodzę


Przychodzę Panie Boże

już przestarzały

z prośbą drobną

żebyśmy nie zgłupieli

ulecz nas

Lenartowiczem

Syrokomlą

Lechoniem

Kamieńską

Baczyńskim z powstańcami

przyjmij do siebie

w złą noc ciemną

tak jak dziewczynkę z zapałkami



Gołębiu


Gołębiu z Arki Noego

kruku co poisz Eliasza

ośle i wole z Betlejem

psie co lizałeś Łazarza

gęsi co jedną nogę ustawiasz przed drugą

kogucie co rano budzisz

tak wołam


a one na to

wypchaj się

dość mamy ludzi



* * * Dobrego dziadka staruszka


Dobrego dziadka staruszka

Grypa wsadziła do łóżka

Do widzenia — mówi dziadzio.

A tu domownicy radzą:

Dobry dziadku, figiel zrób,

by nie leżał w łóżku trup.



Skarżą się


Skarżą się na Boga że nie czuje nie wie

nawet kurczaki piszczą że wszystko Mu jedno

a On jako człowiek każdy ból udźwignął

na krzyżu z własną matką rozstawał się biedną

to czego nie chce jest na zawsze ważne

zanim sowy porzucą cholera zabierze

nie potęga

Twa słabość umocni mnie w wierze



* * *


Za listy bez odpowiedzi

prymule z lekka wyśmiane

spotkania obszczekane

za nie dziękuję

za serce święte bo stare

Panie Boże wielki zapłać



Pokorny


Bóg wszechmogący a taki pokorny

wszędzie jest a nigdzie nie widać

trzyma się krzyża rękami obiema

czysty bo wszystko mając nic dla siebie nie ma

słucha cierpliwie że już się nie przyda

tylko Wszechmogący może być tak mały

jeszcze mówią Mu na złość

że ma Syna Żyda



Bocian


Bocian nas przynosi

szara gęś zabierze

anioł jak grzeszną świnkę

ucałuje szczerze



Miło


Miło się spotkać z dawną swą rozpaczą

słuchaj stara — powiedzieć

co się z tobą stało

wyprzystojniałaś

nie pociągasz nosem

nie jesteś już jak diabeł smutny z urodzenia

wyleczyły się rany

wykąpały deszcze

można jędzę pokochać gdy żyje się jeszcze



Litania do uśmiechu


Uśmiechu w bólu głowy

uśmiechu w cierpieniu

uśmiechu gdy pieniędzy do jutra nie starczy

uśmiechu gdy dudek rozkłada swój czubek

bliźni przyszedł do kościoła i na bliźnich warczy

uśmiechu kiedy koza stanęła z zachwytu

ksiądz duszpasterz nie straszy bo wyciągnął nogi

kiedy niewierzący modli się po cichu

prezesowi rosną za uszami rogi

kiedy Ewa Adama wyprowadza z raju

ciemno coraz drożej niebo z komarami

uśmiechu Baranku Boży zmiłuj się nad nami



Z pliszką siwą


Śmierć miłości potrzebna

jak sól ją utrwala

ukochani umarli są z nami już blisko

w śnie na palcach podchodzą

czytamy ich listy

dopiero po rozstaniu pamięta się wszystko

jak pachniał orzech suszona lawenda

jak wujek kochał ciotkę w pamiętniku

bawił dowcip o kuchni z widokiem na cmentarz

spotkanie we dwoje nad wodą zieloną

w milczeniu to jest wtedy gdy wstydzi się słowo

z pliszką siwą co podgląda na wysokich nóżkach

nad Narwią zwą ją starą panną młodą

Boga się nie udowadnia

Boga się poznaje

po tym że serce pęka i świat nie ustaje

choćby wieś na której można pokochać króliki

życie miłość umniejsza znieważa odbiera

śmierć ocala na zawsze i teraz



Zapomni


Zapomni o mnie ten kto wiersze czyta

zapomni księżyc tajniak

fiskus i kobieta

pies co mą głowę poświęconą lizał

i ten co dał mi liść jeden


oderwany z krzyża

zapomni lipiec sierpień

pamięć niezawodna

mewa śmieszka i kokoszka wodna

każdemu rośnie

nareszcie szczęśliwa

niezapominajka która zapomina



W grudniu


W marcu przylatują zięby

każda nie większa od wróbla

w maju mignie wilga jak w niebieskim fartuszku dziewczynka

w październiku czernieją szpaki

w grudniu kocha

podaje nam ręce

na śmierć grzecznie ubrana choinka



Piszę


Piszę to co widzę niczego nie zmyślam

żurawiom rosną nogi wciąż szybciej niż skrzydła

kruk buduje dwa gniazda by było na zmianę

olcha czarna liście porzuca zielone

stokrotka ma czasem płatków dziewięćdziesiąt osiem

jak Platon nas kocha każde zwykłe prosię

Niewidzialny mnie niesie jak kurczę niemrawe

psy nie wyją — to znaczy że dziwią się same

późno już czas na pacierz

zapomnij mnie amen



Usłyszane zapisane


Drzwi zadrżały — kto to?

śmierć

weszła drobna malutka z kosą jak zapałka

Zdziwienie. Oczy w słup

A ona

przyszłam po kanarka



Podrapana za nic


Odpychają ciebie

nie chcą być z tobą

mówią źle

obszczekana pani

podrapana za nic

samotności

przytul mnie



Do Matki Bożej


Matką mi jesteś

bo matka bezbronna

każdego najpewniej obroni

choćby jednym palcem jak uśmiechem dłoni

zwykłym krzyżykiem zdjętym ze swojego ciała


Królową mi jesteś

gdy panujesz we mnie

gdy grzechy swe wyznam płacząc po kryjomu

uklęknę — zaproszę do siebie

byś tupała na diabła w całym moim domu



Ostatnia


Wiara — to ufność na zawsze więc jedna

nadzieja — to czas bez pożegnań

miłość pierwsza — zupełnie jak cielę

bo patrzy w niebo

by zobaczyć ziemię


miłość ostatnia — to przeczucie piękna



Sunt lacrimae rerum et mentem mortalia tangent


Zostały same

naparstek

talerz płytki i głęboki

lusterko po wesołej babci

trzy srebrne widelce

kogut z czerwonej gliny

fotografie chore na serce

mgr dr hab.

jak pawie na grobie


Rzeczy ryczą po tobie



Śmietnik


Najgorsze starsze klasy

na lekcji religii

trochę zabawy

trochę Antychrysta

nie zabieraj pytań

pozostaw niepokój

na wiarę śmietnik spada

a taka wciąż czysta



* * *


Smutek niewiary

żal długi jak trzy wąsy suma

ktoś bardzo ważny dziś śmieszny

jak kot w butach


nieważny a ważny

odnajdzie się tutaj



Nagrobek


Pan Guzik pojął za żonę pannę Pętelkę

po jej śmierci wziął jej siostrę rodzoną

gdy wszyscy zmarli

na grobie pisali

tu leży pan Guzik między Pętelkami

Boże zmiłuj się nad nami



* * *


Tu nie trzeba rozumieć

zresztą po co i na co

wczoraj jutro dziś

serce nie do pary

biegnie mocno trzaśnięte

jak czerwone jabłuszko

na krzyż



Na pogrzeb Jezusa


Baranek biegł na pogrzeb

najwcześniej przed świtaniem

płakała trawa niemrawa że nie mogła ruszyć się sama

lilie białe jak ręce matki omdlałe

róże czerwone jak uszy zawstydzone

nie zdążył już na pogrzeb

wpadł na zmartwychwstanie

grób murowany jak bomba się rozleciał

baranek choć nie zdążył z radości się rozbeczał



Sześć pór roku


Jest w Polsce sześć pór roku

chyba więcej nie ma

przedwiośnie

wiosna

lato

dwie jesienie

jedna ze złotem ucieka

w drugiej kalosz przecieka

i zima



Przez piekło


Modlę się do Jezusa w cierniach

w przeziębionej kaplicy

do Jezusa z ludzką migreną

przy krzywej świecy

od Zmartwychwstałego odchodzą

chyba nieskory w potrzebie

czy może taki zrozumieć

któremu dobrze jest w niebie

majestatyczny i chłodny

z marmuru wykuli mu ręce

czy może taki usłyszeć

płaczące nad sobą serce

przyjdą podróżni z Katynia

przed Zmartwychwstałym uklękną

jak ludzki jest ten nieludzki

co trafił do nieba przez piekło



Za wiosnę


Za wiosnę lato jesień deszcze i zimę

za to co się nie udało

za rozpacz w kratkę

za dziwaczka co zakwita kiedy leje

za to że róże śmieją się kolcami

za to że się marszczy

najpierw ciało potem rozum a na końcu serce

za to że po Annie Jagiellonce

został tylko jeden kubek

za postęp i każdą nowość

co się starzeje jak babcia

za miłość niewzajemną za nic

Bóg zapłać



W marcu


W marcu pojawia się

gawron

sroka

czajka

puszczyk

czapla

postkomunistka towarzyszka wrona

tylko Boga nie widać

nie chce niewierzących denerwować



Tylko


Tylko sześć pór roku

a tyle się zmieści

kukułka na wiosnę

czajka co w marcu się zjawia

a w lipcu odleci

buty mokre od deszczu

rak ciemnoniebieski

a potem czerwony

buk gładki obojętny

że się mrówka gniewa

dąb co się zawala

ważka co przetrwała

poziomka za mała żeby się ukłonić

dusza stale zdumiona

wielkim smutkiem ciała

i cisza taka

jak kropka po śmierci



Choćbyś


Choćbyś oczy przymknął

w marcu się nie ukryją

sikory łączące się w pary

szpaki jeszcze z żółtym dziobem

makolągwy mniejsze od wróbli

zięby co spadają z południa

z niebieską głową i szyją



Za wszystko


Za wszystko dziękuję

za spokój i trwogę

za to, że nie rozumiem

i odejść nie mogę

za to że nas łączą nie poznane ręce

za jedną jeszcze jesień by pokochać więcej

uratuje, otworzy parasol nade mną

posłuszeństwo, co prowadzi w ciemność



Chwila


Nie godzina — bo to za dużo

kwadransa nawet nie trzeba

jedna chwila prowadzi do nieba

wiosną, latem, jesienią, zimą



We wrześniu


Cóż że dokuczył tamten czy ten

we wrześniu

przylatują kawki ze wschodu i północy

dojrzewają orzechy włoskie

zakwita różowy zimowit


świstak zapada w sen



* * *


W październiku spadają owoce

grabów, jesionów, klonów

ostatnie kasztany

barwne liście gruszy

buczynowe orzeszki

przeloty wron na południe

młode zęby wilczków

świat rozdawany



Więcej


Więcej niż wiosna, bo zmarły chrabąszcze

więcej niż lato, bo wyrosły grzyby

więcej niż jesień, bo słońce na niby

więcej niż zima, bo śmierć się zaczyna

miłość większa i mała

wariatka ta sama



Druga jesień


Druga jesień — szósta pora roku

złoto płacze przy spadaniu z drzewa

smutek jest jak diabeł

ma swoje stąd dotąd

wszystko jak należy w wymierzonym czasie

łzy się nawet śmieją kiedy są za duże

nie wyj z żalu głuptasie



Śnieg


Dlaczego chciałbyś rozpłakać się w śniegu

cieszyć się nagle

jak gąsior wśród gęsi

deszcz — to swojak rodak od nieba do ziemi

śnieg przychodzi do nas ze świata innego

leczy nerwy za darmo

lepi z ciotki anioła

nie pamięta złego



Zimą


Zimą przylatują z północy

jemiołuszki, gile, czeczotki

podrzucone sierotki

do Polski ciepłej ciotki

sarny obgryzają kory drzew

w lutym dzięcioł zielony

bawi jak cudzy grzech



* * *


Zając bieleje

by nie zginąć w śniegu

żuk zielenieje wśród traw

by śmierć nie dosięgła

latem niebo błękitne dla samego piękna

ile uroku w tym co niepraktyczne



Taki mały


Grudzień choinka

osioł zaszczycony

wół zarozumiały

tylko Bóg się nie wstydzi

że jest taki mały



Jest


Po wiośnie lato

po lecie jesień

po jesieni zima umiera

Co z Panem Bogiem?

Jest teraz



* * *


Są wiersze krzykliwe siebie pewne

są przemilczane łaski pełne



Mały


Herod postraszył

stajnia uboga

ludzkie kłopoty

małego Boga

nawet trzech mędrców

na nic się przyda

bo Bóg tak mały

że go nie widać

śpiewają głosem grubym cienkim

Bóg Wszechmogący, bo tak maleńki

boją się

Kościół nietriumfalny

nie tak jak kiedyś

nieokazały


to Wszechmogący by się uśmiechać

staje się taki nieduży mały



* * *


Nie krzyw się

więcej znoś

jesteś samotny

bo jest Ktoś



Kawałek


Mijają lata

ze mnie już tylko kawałek

prawie że mnie nie ma

a tymczasem rośnie rumianek

krwawnik roztarty pachnie jak chryzantema

sowa brwi marszczy

kminek smak obiadu uświęca

prowadzi zakochanych

od kotleta do serca



Boga przeproszą


Błogosławiona Kinga ogromnie się dziwi

i święty Jan Chrzciciel co się na jedną z bab złościł

że są tacy którzy Boga przeproszą

płaczą idą do nieba niosą

niezapominajkę rozgrzeszonej miłości



Wszystkiego


Nie boję się już kobiet

ascety najchudszego

boję się jeszcze

wszystkiego najlepszego



Żaba


Wrona nie ma pretensji że jest tylko wroną

gawron zadowolony że został gawronem

może tak go przezwano bo wraca na zimę

zresztą nic gawron nie wie o gawronie

jaskółka się cieszy że fruwa we fraku

sam Bóg jej powycinał widełki w ogonie

zimorodek koślawy piękny niebieski nad wodą

samotny jak samotny co zajął się sobą

kukułka się nie skarży że ma dziób niemocny

że tylko samiec kuka że ma nogi słabe

lecz żaba najszczęśliwsza kiedy kocha żabę



Jak źle


Jezu czemu przychodzisz

ciemno

czarny bocian rąbnął łapą białego

głowa tępa jak drewno

widzisz

jeśli jest noc musi być dzień

jeśli łza uśmiech

jak źle

to i Bóg jest na pewno



Siano


Bóg jak myszka zanurzył się w sianie

i do tej pory z bliska z daleka

każdy do siana z nas się uśmiecha

w kołdrach puchowych noc nie przespana

rzuć na bezsennych

garsteczkę siana



Deszcz


Ulewa obmywa ręce twarze grzech

czy nie wiesz o tym czy wiesz

święty Augustyn powiedział

prawdę przynosi deszcz

co brudne staje się czyste

wzdłuż i wszerz

świat grzeszny staje się grzeczny

prawdę przynosi deszcz



Usta


Stopy Twe całowała święta Magdalena

ręce — z jednym groszem wdowa uboga

tylko usta samotne nietknięte

Boga dla Boga



Wierna


Jest taka miłość która nie umiera

choć zakochani od siebie odejdą

zostanie w listach wspomnieniach pamiątkach

w miłych sprzeczkach — Co było dla Adama lepiej

czy Ewa na co dzień — czy jak przedtem żebro

zostanie nie na niby nawet w jednym listku

bzu gdy nie rozumiejąc rozumie się wszystko

choćby że zmartwychwstaną najpierw dni powszednie

wbrew krasce co przysiada na ziemi niechętnie

zostanie przy zabawie i kasztanach w parku

w szczęściu co się jak prawdziwek chowa

pomiędzy śmiercią sekund na zegarku

a przyszłość to przeszłość co znowu od nowa

jest taka miłość która nie umiera

choć zakochani uciekną od siebie

porzucona jak pies samotna

wierna nawet niewiernym na spacerze w niebie



Powracamy


Z Matką Boską jest tak

najpierw bliska najbliższa

jak choinka opłatek gwiazdka

mama, mamusia, matka

potem teologia tłumaczy sercu

że Pan Jezus na pierwszym miejscu

lata biegną samotność wieczność

powracamy do Niej jak dziecko



Co wiesz


Co wiesz o cierpieniu

miłości gniewie

o bólu koni pędzonych na wojnę

widzę niebo burzliwe spokojne

a dalej

nie wiem



Pokochać


Pokochać człowieka by stać się samotnym

być przy najbliższym

by znaleźć się dalej

to nic

tak trzeba

bo taka jest droga

właśnie to szczęście

otworzą się oczy

miłości ludzkiej stacyjka uboga

kochać człowieka by zdążyć do Boga



Jak kozioł


Nie skarż się że mrok ciebie jak kozioł zaskoczył

skoro rośnie świetlik co przemywa oczy

nie nudź — biedne płuca nasze

bo w pobliżu ślaz dziki co łagodzi kaszel

z pięcioma płatkami na krótkim ogonku

zawstydzony jak uczeń co przyszedł po dzwonku

nie męcz że świat szary. Rybitwa wieczorem

biegnie w czarnej czapeczce nad czerwonym dziobem

nie bój się że miłość nadciąga jak burza

skoro Bóg ci anioła wynajął za stróża



Zagapił się


Tłumaczył że. do Kościoła należy papież

kardynał lud boży teologów szkoła

i tak się zagapił że nie dostrzegł

że Pan Jezus wszedł do kościoła



Troski


W niebie

niepotrzebny zegarek długopis leki w nagłej potrzebie

parasol kapelusz na wieszaku


pieniądze stare i nowe

strach że kochana ciocia upadnie na głowę


ile tu troski o sprawy niepotrzebne w niebie



Z wierszy dziewiętnastowiecznych


Zapiał kogut kukuryku

Wstawaj zaraz kanoniku

Ksiądz kanonik z snu się budzi

by rozgrzeszyć podłych ludzi



Nieskończony


Niepoliczone pszczoły

wilgi drzewa wśród dróg

prosiaki i anioły

bo nieskończony Bóg



* * *


Wiersze o nadziei, miłości i wierze

są jak lilie cięte

a tak długo świeże



Kraska


Tak wymalować kraskę

dać jej skrzydła niebieskie

ogon prawie czarny

grzbiet jak cynamon brązowy

tylko Bogu samemu przyszło to do głowy



Zasłyszane


Miała na głowie wianek z bławatków,

welon, suknię jak z dziewiętnastowiecznej powieści.

Tylko się pomyliła i powiedziała:

że cię nie dopuszczę aż do śmierci”.



* * *


Wiersze często przez krytyków wielkich przemilczane

znajduję jak poziomki

całuję jak ranę



Pocieszył się


Skarżył się że czas ucieka

że się starzeje

pocieszył się że Tycjan żył sto lat

i umarł na cholerę



Posłowie

ks. Tadeuszowi Bachowi


Proszę o mszę w mojej intencji

latem zimą jesienią wiosną

świętą to znaczy cichą

nie za głośną

taką w sam raz

po której łzy

jak boże krówki

po grzechach mych rosną



Do albumu


Samotność — to droga do Boga

najkrócej prosta szczęśliwa

nareszcie nikt nie przeszkadza

sobą nie zakrywa



* * *


Ty co uciekałeś do Egiptu

gdy Herod krzyczał wszędzie

rozumiesz nasze polskie

jakoś to będzie



Prośba


Modlę się o miłość

prawdziwą co się nie zmieni

taką co przyjdzie od razu

bez nadziei



Ochroniarz


Uśmiech to obowiązek chrześcijański

chyba inaczej

to anioł ochroniarz

co wyciąga za prawą i lewą nogawkę z rozpaczy



Na okrągło


Samotność pośród ludzi

podrapana droga

telefon jak ryba śnięta

skrzynka na listy dla serca pułapka

może pies cię pocieszy siwym już ogonem

jarzębina do ust zbliży swe usta czerwone

inna

jęk na okrągło

samotność bez Boga



* * *


O mój Jezu budzą mnie nad ranem

Twe oczy kochające niekochane

nie chcę bliskich najbliższych sam zostanę

gdy Twe serce kochające niekochane

weź me życie udane nieudane

w Twoje ręce kochające niekochane



Starzy ludzie


Nie lubią proszków

przy aspirynie się krzywią

czekają na miłość dobroć

powrót ojca i matki

tak jak w dzieciństwie

wszystkiemu się dziwią

cieszą się gwiazdką choinką

zimą tęsknią do wiosny

Starty — to dzieci które za szybko urosły



Pieśń o obrazie Matki Boskiej z Leszna

Rok 1861

Drogiemu Księdzu Waldemarowi Wojdeckiemu

z podziękowaniem za wydanie

Nie przyszedłem pana nawracać”


Matko z Leszna święta Matko Leśna

nasze stare lasy pamiętasz

rydze, gąski żółte, jagody

lepszy pasztet z zająca na święta

kuny, rysie, jelenie, wilki

barwną kraskę — szarego wróbla

przyjaciela parafian i puszczy

księdza Mikołaja Żubra

tu się modlił Twej oddał opiece

Kampinos, Zaborów, Borzęcin

Leszno, miejscowych ludzi

stare drzewa świętej pamięci

lud pokochał Twojego Jezusa

Twoje oczy jak sarny brązowe

tu przetrwałaś choć wkoło płakało

biedne wierne Powstanie Styczniowe

przeminęło, odeszło, uciekło

drży ze wzruszenia Leszno, niebo, ziemia

tylko sercem z nami zostałaś

chociaż żubra żadnego już nie ma

tylko obraz Twój wisi w kościele

nasza radość, nadzieja, rana

Matko z Leszna, Najświętsza Leśna

Parafianko nasza kochana



Bądź z nami na co dzień


Bądź z nami na co dzień

jak las wróbel biedronka trawa

Matko Boska z parafii Leszno

nasza Pani Łaskawa.


Na Twym starym obrazie

dawna Polska się budzi

wyciągasz ręce do króla

do chłopa co się trudził.


Do księży rycerzy kupców

wszystkich mieszczan

Matko Boska tutejsza

Parafianko z Leszna.


Nie ma króla rycerzy

Świętych grubo za mało

lecz Twe serce z grzesznikiem każdym

w Lesznie pozostało.



Święty Antoni z Leszna


Święty Antoni z Leszna

lepszy niż dobre sny

Dzieciątko Jezus i lilie

anioł trzyma nie Ty


Może Ci trochę przykro

lecz wolne ręce masz

ufny w Twoim Lesznie

ogarniaj wszystkich nas



Przy ławce


Jezu przybity w kościele

przy ławce z której wstała grubsza pani

przy suchym renciście

co mógłby grać Ave Maria na swoich kościach

wpadł trzmiel

i nie wie

że grzech Ciebie boli jak główka gwoździa



Jest


Jest miłość zawsze dla dwojga

znana jak szwagier stary

szukają się odnajdują

patrzą w oczu niebieskie migdały

przychodzę do Ciebie klękam

jak jeden but nie do pary



Od końca


Zacznij od Zmartwychwstania

od pustego grobu

od Matki Boskiej Radosnej

wtedy nawet krzyż ucieszy

jak perkoz dwuczuby na wiosnę

anioł sam wytłumaczy jak trzeba

choć doktoratu z teologii nie ma

grzech ciężki staje się lekki

gdy się jak świntuch rozpłacze

nie róbcie beksy ze mnie

mówi Matka Boska

to kiedyś

teraz inaczej

zacznij od pustego grobu

od słońca

ewangelie czyta się jak hebrajskie litery

od końca



Święta Anna uczy Matkę Bożą


Uczę Cię czytać litery

psalmy tłumaczę jak sny

chodzę jak mrówka po Biblii

nikt nie wie więcej niż Ty



O świętym Józefie


Co z tej deski będzie?

Może domek dla szpaka

półka

stolik w ogrodzie.

To nie wszystko —

zostanie

zwykły krzyżyk na co dzień



Święty Jan Chrzciciel


Nie malujcie go bez uśmiechu

chudego jakby zjadł szarańczy ostatki

przecież w dniu Nawiedzenia

podskoczył z radości w łonie matki



Matka Boska Góralska


Matka Boska Góralska

nad kołyską Mu śpiewa

baran biegnie po górach

bo tęskni do Nieba



Bolesna


Przychodzi

Bolesna

tak po cichu

jakby się nic nie stało

mówi do mnie— głuptasie

chcesz dać wszystko

za mało



Matka Boska Złotozielona


Matko Boska Złotozielona

proszę Cię z serca całego

żeby nie zabrakło w ogrodzie

koperku zielonego



Matka Boska Błękitna


Matko Boska Błękitna

nie tylko o świcie

niebieski modry lazurowy

granatowy

Ile kolorów w błękicie



Anioł grający na skrzypcach


Anioł na wszystkim zagra

nawet na szarotce, babiego lata nitkach

kiedy tęskni za Polską

gra na góralskich skrzypkach



Anioł Stróż Góralski


Padają miasta, inny świat

mijają wieki całe

Aniele Stróżu strzeż nam gór

niech będą wciąż te same



Weronika


Msza Święta czwartek piątek

tłum ryczał groźne straże

Weronika przybiegła — dał jej

swój prymicyjny obrazek



O świętej Dorocie


Święta Doroto ogrodniczko

z grabiami i konewką

nakarm serce co schudło z miłości

buraczkami, kalafiorem, rzodkiewką



Święty Kazimierz królewicz


Święty Kazimierzu królewiczu

pojednaj zwaśnione narody

proś o zgodę Najświętszą Maryję

po polsku

po litewsku

po łacinie

módl się za nami

i wszystkimi Jagiellonami



O świętym Walentym


Święty Walenty

co ustawiasz ludzi do pary

patronie zakochanych

młodych, średnich i starych



O świętej Bernadetcie


Święta Bernadetta

Matkę Boską spotkała

Na cudownych obrazach

takiej nie widziała



O świętej Krystynie


Ze słynnych mozaik raweńskich

święta Krystyno, Krysieńko

najładniej Cię na wsi malują

zmęczoną ręką



O świętym Wojciechu

I

Święty Wojciech Polski pilnuje

nawet bocian biało–czerwony

w dniu imienin Jemu salutuje


II

Wiatr od morza

kroniki stare

wiedzą jak zginąłeś za wiarę



Święty Jerzy


Święty Jerzy na koniu

z ciupagą

w góralskim kożuchu

podnieś chuderlaków na duchu



Święty Florian


Święty Florianie

proszę wołam

ugaś serce co wybucha jak pożar

niech kocha wśród gór i dolin

równie szybko jak powoli



Święta Zofia


Święta Zofio z trzema córkami

Wiarą Nadzieją Miłością


Módl się za nami



O świętym Pawle


Święty Pawle nie odchodź daleko

nie porzucaj nas

pozostań blisko

jeszcze raz w liście nam napisz

o miłości co przetrwa wszystko



Święty Antoni


Święty Antoni, święty Antoni

rentę zgubiłam pod—miedzą.

Oj, co to będzie, oj, co to będzie!

Wstyd, że tak mało” — powiedzą.



O świętej Marii Magdalenie


Rozgrzeszyłeś ze wszystkiego

pozwól że wesoło poskaczę

a to łkanie co pozostało w domu

to nie ja —

to radość płacze



Święty Benedykt


Mówił — Módl się i pracuj

polecenie na wszystkie dni

powtórz i pomyśl sobie

jak ważne jest właśnie to „i”



Święta Kinga


Święta Kinga królewna węgierska

w Starym Sączu jak róża zakwitła

trzy razy Tatarzy grozili

odeszli między straszydła

dzięki niej nie tylko w Wieliczce

mamy sól w każdej solniczce



Święty Krzysztof


Nosili małego Jezusa na rękach

różni święci, Matka Boża wzruszona

Ty jeden — na ramionach



Najświętsza Rodzina


Żeby mamusia budziła co rano

żeby ustawiała kubek mleka na stole

żeby tatuś nie wracał zmęczony

żadna pani nie straszyła w szkole

żeby w albumach niemodne ciotki ożyły

modlę się do Najświętszej Rodziny



Archanioł Michał


Święty Michale Archaniele

z mieczem trąbą tarczą ciężką

prowadź duszę do Nieba

zwyczajną polną ścieżką



O świętej Cecylii


Niewidoma święta Cecylio

nie ma rozpaczy

jest muzyka

co po ciemku

Boga zobaczy



Święty Marcin


Święty Marcinie co z biedakiem zmarzniętym

podzieliłeś się płaszczem

Ulewa wiatr femme fatale

kapało po brodzie

jak dobrze rozdać serce

przy paskudnej pogodzie



Święta Katarzyna


O Katarzyno święta

w dniu Twych imienin

dziewczęta

wosk leją, od wieków wróżą

dobrze się w niebie postaraj

by każda tęga cienka

duża średnia mała

miała męża górala



O świętym Andrzeju


Święty Andrzeju rybaków patronie

nie myśl o karpiach płotkach szczupakach

lecz o grzeszniku co tonie



Święta Barbara


Barbara po wodzie

Boże Narodzenie po lodzie

raz tak raz co innego

na święta biegną razem

jednakowo klękają

kropla deszczu

i gwiazdka śniegu



Bez indyków


Homilie jak ciężkie indyki

jakby ktoś przyszedł

porozmawiać z nikim

Jezus na śmierć rozebrany

bosy

prosi o słowa świeże

wilgotne od rosy



Bez dziadka w niebie


Nie uwierzą że kiedyś chodziłem po płocie

liczyłem ropuchy

wierzgałem jak źrebię

kochałem dwa psy

jeża i samego siebie

w dni powszednie święta

świadkowie odeszli pogrzeb po pogrzebie

samotność — bo mnie dzieckiem tu nikt nie pamięta


dobrze że zamiast dziadka widzą dziecko w niebie



* * * Dzień dobry krzyżu święty


Dzień dobry krzyżu święty

bo dzień się zaczyna

dobrego popołudnia

bo sroka nad głową

dobry wieczór

bo serce zgłupiało na nowo

dobranoc

bo rozpacz ugryzła się w ogon



Postukać


To dla was

kwitną wrzosy

śpią maślaki życzliwe

ku wam biegnie kokotka stokrotka

święte listy niewierne

już na zawsze

niepewne

ile lat żeby wiedzieć

w głowę stuknąć powiedzieć

miłości nieszczęśliwe

szczęśliwe



Pani dla innego


Skąd ta tęsknota za najdalszą stroną

jeśli wron dwieście za następną wroną

za panią co przede mną ucieka

tak ludzką bogobojną że na innych czeka

za Bogiem który stale przez śnieg się uśmiecha


gdzie jest w nas miejsce na tę nieskończoność



Chwała Bogu


Dokąd prowadzą nie poznane ręce

samotność na dzień dobry

deszcz kapuśniaczek nawet nie ulewa

grzech miłości i smutek że miłości nie ma

pani co wyszła za mąż i zaraz wróciła

doktorze zamyślony nad nerkami sercem


chwała Bogu że śmierć jest

by wiedzieć coś więcej



Dwie brzydule


Figurę wyrzucono z kościoła bo brzydka

biedronka siedmiokropka przy niej

skarżypytka

narzeka

nikt wyrzuconej nie współczuje

nikt się nie rozczula

chociaż nawet wśród świętych w niebie

zdarza się brzydula



Ratunek


Niestały niezgrabny

jak mamut na balu

staromodny

grzeszny

tylko śmiech uratuje

żebym nie był śmieszny



Dziadek nie byczek


Jodły nie szumią nigdy na gór szczycie

jodła rośnie niżej nie myl jej ze świerkiem

leszczyno którą pioruny omijają wielkie

brzozo sadzona przy grobie od północnej strony

byś płakała nad zmarłym nie skrywając słońca


wysechł dziadek jak miotła nasz byczek za młodu

grabie co deszcz jak z prysznica pijesz

jaworze zakochanym cierpliwy do końca

ktoś wyrył na twej korze me serce niczyje


Żabia Wólka, sierpień 1996



Ucieczka


Uciec od miłości

na chwilę

na sto lat

na zawsze


nie tak łatwo

kiedy serce otworzy paszczę



Z wizytą


Umarli w snach się jawią tylko o dwóch porach

nocą

wtedy zawsze się obudzisz

i nad ranem aby świeżo zapamiętać


zmarli zawsze żywi przychodzą do ludzi



Niewinna


Jest miłość jak się patrzy

razem z czcigodną Klarą poświęcona

i jest bez piątej klepki

niewinna ogromna

tłumaczy nieprzytomnych

Święta Nieprzytomna



Nieszczęście nie–nieszczęście


Jest taki uśmiech co mieszka w rozpaczy

bo gdy widzisz zbyt czarno to często inaczej

niekiedy w smutku jak drozd ci zaśpiewa

twej miłości zranionej Bóg łaknie jak chleba


nieszczęście nie—nieszczęście jeśli szczęścia nie ma

jest uśmiech co się nawet na cmentarzu kryje

każdy świętej pamięci umiera więc żyje

cóż że go nie widzisz powraca do domu

siada przy stole czyta lampę świeci

czasem w bamboszach by nas nie obudzić

tylko śmierć umie ludzi przybliżyć do ludzi

nic dziwnego przecież tak to bywa

z nieba się tęskni zawsze po kryjomu

choćby królikom mlecze przed rosą pozrywać

ciotkę z gotówką przy sobie zatrzymać

uśmiech czasem się modli po prostu — mój Boże

tu gdzie miłość odchodzi lecz jej nie ubywa

ci co się kochają cierpią gdy są razem

uśmiech i z cytryną uśmiechnąć się może


narzekasz że świat surowy jak grzyb niejadalny

a w świecie stale uśmiech niewidzialny



Za palec


Lecą lata a ja jak wtedy

niemoralny bo morały prawię

błagam Ciebie przyjdź

stań jak zielarz

co przed zimą zasłania dziurawiec


gotów z piekła wyciągnąć

za serdeczny palec



Morderca


Ubożuchna rzewna

mogiła bez pomnika

majestatu pełna


przyszedł pan

zdjął kapelusz

jak chory w aptece

i zarżnął święty nastrój

ustawiając świece



Nawrócenie


Kucyk pocieszy za krótkim ogonem

jarzębina do ust zbliży swe usta czerwone

rozum na głowie stanie i uklęknie krowa

wszystko bez Boga prowadzi do Boga



* * *


Wzruszenie — to czasu przemijanie

był dom ale już go nie ma

znikły świętej pamięci gęsi kaczki drzewa

fotel na ganku

strzelba co drażniła wyżła

pani co miała przyjść kwadrans po trzeciej lecz nie przyszła

liście brzozy co jesienią żółkną zawsze pierwsze

bardzo starych poetów nieczytane wiersze

portret nieznośnej babki milutki jak trzeba

liść chrzanu pamiątka u siebie pieczonego chleba

chłopiec co wyznał miłość i zginął na wojnie

tak kochał że z nosem urwanym umierał spokojnie


szczęście — to przemijanie nam też zniknąć trzeba



Uratowani


Ratuje od rozpaczy woły składane w ofierze

cielaka co na ołtarz śmierć w ogonie wlecze

wróble co rozgłaszają dowcipy po świecie

kozę co odchodzi śmieszna byle jaka

choćby święty Roch w rzeźni się rozpłakał

odsuwa żabę gdy się bocian zbliża


cały w ranach Baranek przybity do krzyża



N.N.


Dwa serca złączone

klucz wrzucony w morze

nikt nas nie rozłączy

tylko Ty o Boże —


kto ten wiersz ułożył

poeta nieznany

nie podpisał że pisał

w świętej niepamięci

mój niezapomniany



Pan od seksu


Przyszedł pan od seksu

tłumaczył nim zacznę

są rzeczy bardziej łakome niż smaczne



Nie na całość


Tych co się kochają

rozdziera samotność

zawsze wielka kiedy wydaje się mała

samotność duszy

i nieśmiałość ciała

tak miłości strzegą

poza nami ręce

jeżeli kochasz

mniej to zawsze więcej



Weź


Tu gdzie ludzie i zwierzęta

odchodzą najprościej

cierpienie tak czyste że bliskie radości

tyle lat ucieka

i przyjaciół tylu


weź mordkę mego serca

i do ran swych przyłóż



Większa mniejsza


Niech się twój nos nie krzywi

otworzą się oczy

w lewym uchu zadzwoni bo to dobrze wróży

niech się twoje usta do nas roześmieją


większa niż hipopotam

najmniejsza nadziejo



Po koncercie


Bach Chopin Mozart

o Matko Najświętsza

jest jeszcze cisza

od muzyki większa



Pokropek


Deszcz jesienny co pada długo pomalutku

nie wyspowiadany grzech naszego smutku



Wieprz


Miłość samego siebie

od czwartej rano

piątej szóstej siódmej dziesiątej

i jeszcze

jak piersi na wierzchu


żal po samym sobie

jak lament po wieprzu



Pomału


Tu leży pani co lat 97 miała

jak trudno się wygrzebać ze swojego ciała



Tylko


Wiara przy wierze

nadzieja przy nadziei

jak skowronek poważny i śmieszny

za mały w przestworzach

tylko miłość jak morze

od morza do morza



Wiem że nie wiem


Gdybym wiedział wszystko

wiara niepotrzebna

za drzwiami by stała


zostałby jak baran

tylko smutek ciała



Spokój niepokój


Odpoczną listy

stale przerzucane

fotografie brane do rąk

jak kochane ciało

telefon się odszczeknie

alem się namęczył


spokój po sercu

które bić przestało



Z bliska


Milknie słowik

flet puzon głośne

jak bęben nazwiska

gdy przyjdzie cierpieniu

przyglądać się z bliska



Powrót


Podaj mi rękę z gwoździami pośrodku

zanurz me usta

w pierwszej miłości

przywróć jak zęby mleczne

skrupuły czystości



Reanimacja


Święty Bartłomieju

od modlitwy odchodzę

brak mi tchu

zdycham

naucz mnie modlić się

tak jak się oddycha



Po zawale


Mam tylko dwie modlitwy

i już nie odmienię

psalm grzesznika

i Matki Bożej dziękczynienie

święty Jan się nie dziwi

Tomasz nie oniemiał

płacz — bo grzeszę

zachwyt — że Bóg dał mnie siebie

żebrak

już po zawale

na kredyt do nieba


mam dwie modlitwy

dwa kawałki chleba



Jest


Bogu nie potrzeba

dowodów doktoratów tez

Bogu tak jak miłości wystarczy że jest



Teoretyk


Tu leżą starego kawalera kości

co za długo studiował traktat o miłości



Korepetycje


Koniku polny

od nieważnych wierszy

naucz mnie od małego być mniejszym



Powieszony pomylony


Powiesił się bo myślał że już nic nie będzie

patrzy a tu święci tłoczą się w ogonku

znowu dudki wykrzywione czajki

mamusie lub inaczej niezapominajki

śmierć to nie dziura tylko życie dalej

chciał uciec od wszystkiego a wszystko zostało

stół talerz łyżki tuż przy barszczu rzepka

spokój jakby tego lata powiodły się pszczoły

pani co w późnym wieku nie straciła cnoty

(wciąż dwie samotności bronią się nawzajem)

świeci jak lichtarzyk solidnej roboty

jeszcze obłoki gołe podfruwajki


Anioł Stróż zaczął mówić w tej podniosłej chwili

mój synku powieszony aleś się pomylił



Modlitwa o bezsenność


Nie zasługuję na noc spokojną

na kapelę świerszczy smutną pogodną

na fotografię z żabą przystojną

znów wojny przesuwa się cień


Panie nie jestem godzien

by uśpił mnie sen



Ku wodzie


Byk zmęczony wieczorem chyli łeb ku wodzie

tak pisał Wiktor Hugo

powtarzam na co dzień

uczę swoich wiernych głęboko wzruszony

zanurzać choćby łapę do wody święconej



Za nogę


Jowisz

nie dla mnie przecież za wysoko

zwiędnie urok mlecza gdy zerwiemy mlecz

chcemy zatrzymać za nogę przyłapać

piękno uczy że nie można mieć



Mało wiele


Żył lat mało wiele

serce złotoszczere

cudownie uzdrowiony

umarł na cholerę



Łza nie byle co


Te co na wigilię na nosie nam stają

te co nam na Wielkanoc z Barankiem merdają

nas paskudnych grzeszników

łzy świąteczne zbawią


blisko zupy grzybowej polędwicy jajka

moje łzy od choinki i te od Baranka



Zakochani


Nie wiem kto to napisał

dokładnie nie powiem

nazwiska mądrych nikną

jak upał deszcz susza

pani zakochana w swej starości śmieszy

stary pan zakochany nawet świętych wzrusza



Chudzielec


Ciesz się że ze szczęścia chudnie każde szczęście

jeśli chcesz większego

to kopnie cię mniejsze



Przepisane


Tu leży trzydziestoletnia żona

Julia Justa

która 27 kwietnia

po raz pierwszy zamknęła usta

Mąż



Macierzanka


Płakał las

pietruszka co pod śniegiem przetrwała zimę

perz jak młode żyto

pliszka co pod Twoją obronę schowała swój ogonek

źdźbło co chciałoby być niczym żeby być kimś

jeż kręcił jak zawsze chłodnym nosem

denerwowała się ziemia

że macierzankę ścinają w czasie kwitnienia



Ciało pedagogiczne


Słowik górniczek

co niesie dwa czubki zadarte do góry

i miłość swą spisuje na liściu czerwonym

zaspany ślepowron

z białym włosem z tyłu głowy

sikora z żółtą piersią

w niebieskim berecie

sowa uszata od puchacza o połowę mniejsza

wróbel co skacze jak na cudzej nodze

uczą mnie być nieważnym

nic ich nie obchodzę



M–1


Sekundy lecą na łeb i na szyję

minuty wyruszają w podróż niebezpieczną

godziny przemijają jak lipiec i sierpień

a wszystko po to

by u Boga

choć kawalerkę wynająć na wieczność



Ku pamięci


Modlę się o to co wciąż niemożliwe

jakbym szukał jednej śliwki w zbożu

nawymyślał mi proboszcz

kto dziś wiersze pisze

lecz pocieszył sam Jezus chodzący po morzu



Lura


Listopad cmentarz pusty

deszczu zimna lura

to straszne — ktoś mówi

przestać kochać zmarłego dlatego że umarł



Litość


Wystawiają miłość

lekceważą litość

a ja mówię zlituj się nade mną

odpychana przez ludzi

przez mocnych wydrwiona

właśnie zbawić mnie może

nawet litość Twoja



Szczęście po chorobie


Radości byle jakie

podwyżki ubogie

ciemność co nos do nosa drugiego przybliża

narzeczeni bez jutra

jak dwie ręce krzyża

nieszczęście jak szczęście po ciężkiej chorobie

to nie — mówię do serca

wyruszamy w drogę



Nie łabędzi śpiew


W śpiewie łabędzim

patos udawanie


wolę prawdziwe śmieszne

spóźnione kukanie



Do nieba


Po wiersz tak prosty że każdy zrozumie

po krzyżyk zwykły wystrugany z drzewa

po wiarę już pewną bo dowodów nie ma

po szczęście bez rozgłosu pieniędzy chleba

biedroneczko leć do nieba



Jan Paweł II


Tyle jest w Tobie

nasze polskie oczy

wiara matki uśmiech cierpienia

i taki zwykły nie za modny dzwonek

tak zagłuszany że budzi sumienia



Ręce


Ręce Jezusa,

przez Piłata skazane, jeszcze nie skaleczone,

jeszcze nie związane

módlcie się za nami.

Ręce Jezusa,

podejmujące ciężki krzyż

zmiłujcie się nad nami.

Ręce Jezusa,

słabnące pod ciężarem krzyża

zmiłujcie się nad nami.

Ręce Jezusa,

których Jezus nie mógł wyciągnąć do Matki,

bo były obarczone krzyżem

zmiłujcie się nad nami.

Ręce Jezusa,

tak krótko przez Cyrenejczyka podtrzymywane

zmiłujcie się nad nami.

Ręce Jezusa

tak dyskretne, że nie odbite na chuście Weroniki

zmiłujcie się nad nami.

Ręce Jezusa,

omdlałe pod ciężarem krzyża

zmiłujcie się nad nami.

Ręce Jezusa

nie załamane, chociaż kobiety ręce załamywały

zmiłujcie się nad nami.

Ręce Jezusa

w prochu ziemi przy trzecim upadku

zmiłujcie się nad nami.

Ręce Jezusa

obdarte

zmiłujcie się nad nami.

Ręce Jezusa,

młotkiem do krzyża przybijane

zmiłujcie się nad nami.

Ręce Jezusa,

na których zawisło ciało konające na krzyżu

zmiłujcie się nad nami.

Ręce Jezusa,

któreście udźwignęły ciężar powołania

zmiłujcie się nad nami.

Ręce Jezusa,

które błogosławicie nas po zmartwychwstaniu

zmiłujcie się nad nami.

Całujemy Twe ręce i stopy, Panie,

żeś przez mękę swoją świat odkupić raczył. Amen.



Potem


Było po śmierci

świat stał się biały

jak na rozpacze lek

wszystkie me grzechy się rozpłakały

i ucałował śnieg



Wszechmogący


Polubić życie takie sobie słabe

miało być wielkie a przebiegło małe

rozumie je jeszcze bliski kochany

Bóg wszechmogący zbity nieudany



Ile ważnego


Ile ważnego w tym co nieważne

ile potrzebnego w tym co niepotrzebne

ile uśmiechu w tym co niewesołe

ile odwagi być na krzyżu nagim


Matka Boska samobójcy tłumaczy:

Nie wyskakuj za prędko z rozpaczy



Do księdza Baki


Stuk puk do nieba

Kto to?

To ja.

Noc

Święci już śpią na błękitnej trawce

Za humor i trumienkę mam chrapkę

Pocałować księdza Bakę w łapkę.



Dwa osiołki

Dominice Smaszcz na dziewiąte urodziny


Przyszedł osiołek z Niedzieli Palmowej

trącił mnie nosem

pytał oczami

Osiołku — mówię — podaj mi łapę

byśmy z radości razem płakali

Tłumaczył: — Jezus tłum dookoła

pod kopytkami przy palmie palma

Osiołku — mówię — nie wiem co dalej

bo mi łza twoja do gardła spadła


Ksiądz i osiołek klękają razem

palmy jak oczy w słońcu się złocą

potem umilkną

uszy swe stulą

jak dwa osiołki przed Wielkanocą



Ratunek


Miłość i rozpacz

miłość i samotność

miłość jamnik co zdechł

chciałeś się wieszać

ale ratują

łzy nie za mądre i śmiech



Na przekór


Pogodzić się z deszczem co kapie

z grypą co za nos cię przyłapie

z bykiem krową krówką

z przenajświętszą gotówką

z wierszem słabym z serca szczerego

z teologiem co nie wie dlaczego



Jeszcze raz do albumu


Nareszcie się ożenił

i zrozumiał wszystko

miłość — to co głaszcze

i daje po pysku



Radość


Marudzą że samotność dziura nie ma nikogo

Komunia święta to miejsce

gdzie można spotkać się z Tobą



Spokój


Wciąż się denerwujemy

o nic tyle hałasu

rozdarty na przeszłość i przyszłość

święty spokój czasu



Pytanie


Co to jest para wodna?

Tylko umysł dziecka

jak źrebak szybki

odpowiedział od razu:

Dwie małe rybki



W świecie


W świecie przemądrzałym

jak w obórce bez okna

chodzi tam i z powrotem

moja wiara samotna


czujna jak babcia

czasem trąbi do ucha

gdyby starczyło wiedzieć

byłaby tylko Nauka


choćbyś jak paw wrzeszczał

niemądry dumny ładny

kochać — to być po prostu

wszechmogącym bezradnym



Ocalenie


Mówią że wiersz zbyt sentymentalny

że słowa się nie dziwią bo się głupio tulą

Mój ty piesku mój kotku mój szczypiorku — mówią

lecz Bóg wynalazł humor by ocalić czułość



Z kozą


Słoniu kaczko żyrafo jałówko niewinna

mówią że śmierć po ludzi przyjdzie całkiem inna

lecz ja po miłości ostatniej chorobie

chciałbym mieć z aniołami

choć kozę przy sobie



Łamigłówka


Dlaczego sójka uciekła i nie uciekła

dlaczego komar przylatuje z piekła

dlaczego wysoko księżyc niemowa

a poniżej brzęczy teściowa

dlaczego w czerwcu nietoperze

dlaczego łza jedynaczką być nie umie

wszystko żeby pokochać — nie rozumieć



Skarga na nazwisko


Nie dostrzegałem wilgi bzu orzechów liści

obcy był mi wróbel wszędobylski

patrzyłem tylko w siebie jak w psałterz rozdarty

nazwisko mnie przygniotło — jęczał Sęp Szarzyński

Inaczej Kochanowski:

jak na barwnej łące

nosił w nazwisku miłość

pszczoły lipę słońce



Malarz po śmierci


Malowałem niebo złote

ekologiczne zielone

jak leszczyna co ma dużo owoców — czerwone

wielobarwne jak koguty wiejskie

a tu niebo jak niebo niebieskie



Ogień


Patrzę Jezus na brzegu

wydawał się łatwy

taki do serca na co dzień

Mówił: — Przyjdź

czekam

tylko nie licz na cuda

do mnie się idzie przez ogień



Zdejmowanie z krzyża


Rozpoczynam od głowy

już nie pytam czy boli

śmierć nie znosi takich pytań bo po co

włosy teraz odgarniam spod za ciężkiej korony

co jak owce czarne się tłoczą

potem ciernie wyjmuję

po kolei całuję

liczę na głos pierwszy drugi trzeci

groźne zajadłe teraz smutne zabawne

jak czerwone kredki dla dzieci

teraz łzę zdejmuję Mu z twarzy

tę ostatnią co ostygła i parzy

wreszcie z gwoździ wyrywam nogi ręce

dalej nie wiem co dalej

choćby świat się zawalił modlę się do serca o serce



Pocałunek Judasza


Ten pocałunek musiał się rozpłakać

nie mogło być inaczej


Święty Augustyn mówi

że grzech idzie do nieba gdy płacze


Matko Najświętsza co się nie gorszysz

gdy mówię od rzeczy


ten pocałunek do dziś niebo porusza

tak beczy



Chrzest w Jordanie


Ilu ludzi przybiegło do rzeki,

ilu się razem kąpało!

Czy tylko chcieli umyć uszy,

ręce, dwie nogi, ciało?

Czy tylko chcieli umyć plecy,

włosy, szyje, zęby?

Czy wszyscy chórem wołali:

Święty Janie, umyj nam gęby,

podbródki, chudszym wystające żebra

wodą błyszczącą w słońcu,

jakby była ze srebra!?

Tylu ludzi zbiegło się do rzeki,

podchodzili jak gęsi do wody.

Może chcieli bez szamponu,

bo taniej, na święta umyć brody?


Tym, co teraz powiem,

wszystkich wzruszę:

chcieli kąpać nie tylko ciało,

ale także zaniedbane dusze.

Nagle Jezus w rzece przystanął,

wśród brudasów, jasny jak anioł.


Kiedy przyjdzie kąpać się w rzece,

miednicy, łazience, jeziorze,

Ty, który mówisz wprost z nieba,

obmyj nam serca, Boże.


A serce pamiętać każde musi,

by nie dokuczać mamusi.



Na ręce


Nazywają cię brzydulą

uciekają w te pędy po kolei

biorę ciebie na ręce

jak królika na szczęście


śmierci — chwilo największej nadziei



Tak


Pierwsza Komunia z białą kokardą

jak w śniegu z ogonem ptak

ufaj jak chłopiec z buzią otwartą

Bogu się mówi — tak


Nie rycz jak osioł nie drżyj jak żaba

wytrwaj choć nie wiesz jak

choćby się cały Kościół zawalił

Bogu się mówi — tak


Miłość zerwaną znieś jak gorączkę

z chusteczką do nosa w łzach

święte cierpienie pocałuj w rączkę

Bogu się mówi — tak



Kubek


Nie chcę z poduszką krzesełka

pieca łopatki wiaderka

zegarka pieniędzy kuferka

Szekspira szafy sweterka

skarbonki trąbki pudełka

domu co stał się już duchem

lecz przywróć mi święty Antoni

mój kubek z jednym uchem



Porzucili wszystko i poszli za Nim


Ile trzeba rzeczy porzucić,

od ilu zajęć się oderwać,

odłożyć czytaną książkę,

zostawić w domu wierne psisko,

przerwać rozmowę z koleżanką —

gdy zegarek na Mszę woła,

trzeba porzucić dla niej wszystko.



W albumie


Choćby się nosem kręciło, na babcię pyskowało,

szczęście zawsze ogromne, gdy lat jeszcze mało.



Lamentacje starego kawalera


Jaka to łaska ogromna

żyć jak struś w Polsce nieznany,

nigdy nie zaznać szczęścia,

nigdy nie być lubianym.


Mieć twarz nieśmiałą, brzydką,

chodzić jak chodzą łamagi,

cieszyć się, że nawet garbate

nie zwrócą na mnie uwagi.


Popatrzeć jak kasztan pęka

wesołą bombą w ogródku,

radować się w dniu imienin,

że nikt nie przyleciał z laurką.


Pozostać osiołkiem w pracy,

usta mieć nie kochane

i zabrać ze sobą na urlop

serce kopnięte przez panie.



Pożegnanie szkoły


Po dzwonku idźcie, chłopcy, w świat

i wy, dojrzałe damy,

choć mnie, waszemu księdzu, łzy

znów tłoczą się jak chamy.


Z dziewcząt swych będę zawsze rad,

chłopcami zachwycony —

choć czas podziobie wszystkich nas

jak indyk rozżalony.


Ulicą będę sobie szedł —

cichutko rozważając:

Jeszcze pięć lat, nie pozna mnie,

dorosła panna Zając.


Bdurska Basia, Kowalewska,

warczące na mnie jak na pieska,

Zawadzki pełen animuszu,

zawsze w wesołym kapeluszu.


W gorzką niepamięć wpadnie ksiądz

z dziennikiem, dzwonkiem, szkołą —

lecz może lepiej niźli ja

przypomni Bogu znowu

woźny, choć czasem widzi źle,

może odnajdzie pod zegarem

rekolekcyjną starą łzę,

miłość, co jak dwa żubry beczy —

wiele nieważnych ważnych rzeczy,

śmierć, co uciszy nam nazwisko,

o Bogu nam przypomni wszystko.


Żegnajcie. Pora już,

jak marchew najzwyklejsza

Bóg będzie dla was rósł,

a ja się będę zmniejszał.


I spadnę wreszcie w szary kąt,

tak jak parasol to umie

lub pies z rodzinnej fotografii,

co zaczął wyć w albumie.



O aniołach i zwierzakach


Czemu papuga nimfa kołysze się jak pelikan?

Czemu złota rybka ma wypukłe oczy?

Czemu bocian dwóch nóg razem nie zamoczy?

Czemu kura chodząc rysuje krzyżyki na ziemi?

Pośród wielu tajemnic na świecie dokoła

mniej wiemy o zwierzętach niźli o aniołach.



W ramionach Ojca


Choćby kopnęła kaczka

końcem świata straszyło

zawsze w ramionach Ojca

było nie było



Udało się


Nie bójcie się ponuracy

nie płaczcie w łóżkach mazgaje

tyko miłość udana

co się nie udaje



Po staremu


W niebie nie ma komputerów

postęp nie popędza —

wszystko po staremu

ta sama kapliczka serca



O diabłach i aniołach


Była sobie pani bardzo postępowa.

Uważała, że jest mądrzejsza niż szkoła.

Nie bądź naiwny — mówiła:

W diabła i anioła nigdy nie wierzyła.

Tymczasem w jej mieszkaniu, niemal co godzina,

chyba diabeł i anioł wciąż się przypominał.

Telewizor — jak dwóch ciężkich diabłów —

ryczał nieprzyzwoicie i na całe gardło.

Pokazywał wojny, ciotki poduszone,

migał jakby diabeł podpisał ogonem.

Zdarzała się awantura. A kłótnia zajadła

to dowód, że ktoś na urodziny pozapraszał diabła.

Była także mamusia jak najczystsza róża

(mamusia wciąż podobna do Anioła Stróża

tylko bez skrzydeł. Skrzydła przeszkadzają

mamusiom, które piorą, szyją, zamiatają).

Był także staruszek. W piątek nie zjadł szynki,

tylko owies — jak źrebak. I śpiewał Godzinki.

Była sobie pani bardzo postępowa.

Nie bądź naiwny — każdemu mówiła.

W diabła i anioła nigdy nie wierzyła.

Tymczasem w jej mieszkaniu dokładnie z zachwytem

anioł bawił się skrzydłem, a diabeł kopytem.



Owieczka i baranek

Znów obgadują ciebie owieczko

od rana,

że na swych czterech czarnych kopytkach

zbiegłaś od Pana.


Lecz On cię kocha,

nie widzi winy.

Siostrzyczko nasza jak gąsko biała

na imieniny.


Na pewno anioł przystojny jak malowanka,

lecz ty, owieczko, jesteś rozsądna,

wolisz baranka.



Dobranocka


Pan Jezus nagle jeszcze jaśniejszy,

pod gwiazdą królów trzech.

Mamusia czujna jak strażak,

kiedy usypia mnie śnieg.



Do albumu


Podziękuj za cierpienie

czy umiesz czy nie umiesz

bez niego nigdy nie wiesz

ile miłość kosztuje



O synu marnotrawnym

Żale syna marnotrawnego


Moja wina, moje winy,

obskubały mnie dziewczyny.


Modlitwa syna marnotrawnego


Dziękuję, ci tatusiu, za pierścień, sandały,

za płaszcz, którym się jak żaglem owinę,

za niebo w oczach twoich

i cielęcinę.


Modlitwa jego brata


Przepraszam cię, tatusiu, że się tak wściekałem

na brata naiwniaka,

którego dziewczynki obskubały jak kurczaka.

Bez nowego płaszcza, sandałów, pierścionka,

cierpię jak pies bez ogonka.



Szkoła

Bronkowi Chodorowskiemu


Ławki tablica kreda

łza jak diabeł się kręci

Szukam nawet kawałka

mej szkoły świętej pamięci



Matka Teresa z Kalkuty


Matko Tereso z Kalkuty

biało—niebieska

bliższa

bo w niebie już mieszkasz

z trądem

jędzą chorobą

nikt nie jest samotny z tobą



W Wielki Piątek


Przybiegł w Wielki Piątek

jak wszyscy

i tak sobie

mówił: — Ścisnąłem nos rękami,

zaciąłem zęby zębami,

żeby nie płakać przy grobie.



Nie smutek


Jeśli w wierszach moich znajdziesz smutek

to po prostu bolała mnie głowa,

korek wysiadł, wygłupiał się czajnik,

za wcześnie zbudziła krowa.


Czasem tylko nie wiem dlaczego,

bo samotność jak długie uszy,

żal, że serce nie poszło do serca,

żal, że dusza odeszła od duszy.



Nie powiem


Ta filiżanka co pękła z hukiem

jakby ktoś strzelił w bramie

ci żołnierze co nie wrócili bo poszli na powstanie

kalendarz co miał być do stycznia

a umarł we wrześniu na ścianie

Udam że nie pamiętam

nie powiem nic a nic

chodzącej po niebie mamie



Trzy królowe


Jestem żoną króla Baltazara —

pani Baltazarowa mówiła —

stale miałam z mężem kłopoty.

Baltazarku — wołałam — śniadanie!

A on patrzył w niebo jak w order złoty.

Podałam mu mleko w dzbanuszku

hojną, serdeczną ręką.

Przyniosłam pięć jajek na miękko.

Nie dotknął chleba, mleka;

od śniadania do gwiazdy uciekał.

Wyruszył w noc ciemną, głęboką,

pojechał za gwiazdą wysoką.

Czekam wciąż ze śniadaniem,

ze szczypiorkiem, marchewką,

rumianą chleba przylepką.


Jestem żoną Kaspra —

królowa Kasprowa mówiła —

Mój mąż był niepodobny do innych.

Kotem, psem się nie cieszył,

tylko za gwiazdą się spieszył.

Tak szybko, że zapomniał

gdzie sandał, która godzina.

Choć kasłał jak chora owieczka,

pojechał w letnich majteczkach.

Jedzie przez wielkie pustynie

zapomniał szalika na szyję.

Zanim go uczczą pomnikiem,

czekam na niego z szalikiem.


Jestem żoną króla Melchiora —

królowa Melchiorowa mówiła —

mój mąż myślał wciąż o podróży.

Nie spał, oka nie zmrużył.

Miał łóżko z kołdrą, poduszką,

lecz nie mógł zasnąć w łóżku.

Nie pieścił mnie, nie całował.

Patrzył w niebo, gwiazdy rachował.

Mężu, najdroższy panie,

czekam z lekarstwem na spanie.


Trzej Mędrcy w świat wyruszyli.

Anioł wieńczy każdemu głowę.

Ze śniadaniem, szalikiem, tabletką na spanie

do dziś jeszcze czekają królowe.



Wiersz dydaktyczny


Niewinny bocian co połyka żabę

skowronek co po muchę jak po bułkę leci

niewinna sroka co morduje dzieci

nieświadomy nie grzeszy bo zła nie wybiera

a więc jest niewinność w dramacie istnienia

chcemy sami stworzyć moralniejszą srokę

lecz Ty co gwiazdy zapaliłeś wszystkie

pociesz psem z chorą łapą co ma serce czyste



Nie lekceważ


Każda gęś jak przed ślubem najbielsza królewna

kaczor ze złotym piórem ku ozdobie

jak król Ludwik — ten z lepszych — we własnej osobie

nawet kury szlachcianki co niby ubogie


gburem był ten co nazwał te piękności drobiem



Między zapałkami


Bałem się — świat nieznośny

jak kruk co się nie zmienia

Nagle przyszła dziewczynka

bym mszę odprawił za Andersena


zdziwiony — objąłem ją ramionami

i wiem że łza też świeci bo między zapałkami



Chodzi


Chodzi po czyśćcu tam i z powrotem

miłości ludzkiej grzeszny baranek

szepce po cichu nieśmiałe słowa

jeszcze do nieba spory kawałek



Przyszła


Znowu przyszła do mnie samotność

choć myślałem że przycichła w niebie

Mówię do niej:

Co chcesz jeszcze, idiotko?

A ona:

Kocham ciebie



Napisałaś


Napisałaś do mnie list serdeczny

przyniosłaś trzy jabłka z ogrodu

ciszę ukrytą w chlebie

zdziwiony myślę nieśmiało

ze Bóg mnie kocha przez ciebie



Koniec nie–koniec


Zawsze jeszcze myśl jedna

pytanie

jak zielona wścibska gałązka

nawet serce gaduła

nie wie

kiedy kończy się książka



Wszystko ważne


Wszechświat Go nie ogarnie

a zmieścił się w żłobie

Wszechmogący a nie wszystko może

skoro cierpliwie sam prosi o miłość

bliski a taki jakby Go nie było

poważny bo tak mądry że cieszyć się umie


Bywa że w czasie procesji chlapa niepogoda

ksiądz biskup zmókł jak kaczor

nawet mimochodem ktoś pomyśli

że chciałby uciekać na wodę

nie gorsz się

wszystko ważne pośród rzeczy wiecznych

uśmiech Boga to łaska co rozumie śmiesznych

w świecie w którym świat się świata boi

ukryj mnie w spokoju paradoksów Twoich;



Niebo w dobrym humorze


Niebo w dobrym humorze

chociaż ciężka jesień

księżyc się przeziębił

srebrny zasmarkany

a poza tym jak zawsze

pogrzeby rodzinne

kasztany opłakują ostatnie kasztany


a nieszczęście — to szczęście

lecz na razie inne



* * *


Śnieg pada jasny przytomny

lecz nie wie co się tu stało


Poznałem że przeszło koło mnie

Twe niewidzialne ciało



W Lipkowie


Mam swoją Matkę Bożą

chodzi po Lipkowie z pieskiem

co nie wierzy

że ziemia to ciało niebieskie



Modlą się


Każde spojrzenie może być ostatnie

także i uśmiech

list bez dalszych listów

słowo po którym już nie będzie słowa

pies co łapy nie poda na dobranoc

mąż co nie wytrzeźwiał i uciekł przez grzeczność


dlatego ludzie całują kochają

bo serca i po zawale modlą się o wieczność



Co ludzkie


Mądry jest chrabąszcz co zagląda w oczy

i nawet to nieważne co się wydarzyło


krzyż

bo zawsze tłumaczy

że ból wstydzi się w kącie

kiedy przyjdzie miłość

i to nagle przerwane

jak królik zdziwione

to co ludzkie więc niedokończone



Łzy


Jest łza dyskretna by nie pytać dalej

jest łza taka co nie wiadomo

czy żegnać czy witać

jest taka łza której się zdawało

że mózg się wstydzić winien

nie porządne ciało

jest łza dewotka między pacierzami

jest łza twardsza od słowa

jest zabawna tak jak pensja goła

taka i owaka

a każda niemowa



Już cierpliwa


Miłość stale się spieszy

nie czeka na szafę

na śmierć babci po której przychodzi mieszkanie

boi się czekać jak plama na pranie


Po latach ze spuszczonym ogonem półżywa

przywlecze się już cierpliwa



Za mała


Litanio loretańska

nie mów tylko o Matce Boskiej dorosłej


żeby być Królową

trzeba być królewną

żeby być Wieżą Dawida

trzeba na palce się wspinać


Nie bój się

niech myślą najprościej:

za mała więc urośnie



Co słychać?


U nas spokój

A babcia?

Kołdrą w żółte bratki się przykryła

przed śmiercią wypoczywa



Tak piękny


Tak piękny że nietrwały

tak piękny że nieprawdziwy

tak piękny że obrzydliwy



Tylko


Przeminą romanse

czcigodne małżeństwa

jak słonie własną nadwagą zmęczone

zostaną tylko malutkie szczęścia

miłości niespełnione



Ocalić


Boże coś stworzył niebo piekło ziemię

daj nawet w lichym wierszu

ocalić wzruszenie



Najciszej


Gdy śmierć przyjdzie z doktorem

by oczy otwierać

nikt nie mówi słów brzydkich

nie krzyczy cholera


kto nie umie być cicho

najciszej umiera



Na pamięć


Takiego wiersza dziś się nie drukuje

trzyma się go w gołym sercu

jak pierwszą miłość i dwóję

niemodny stary jak Syrokomla

ale nie kłamie

mała święta Tereska

uczy się takich na pamięć



Co mamy


Czas wprost od Boga

spokój darowany

stale tylko dajemy to czego nie mamy



Bez


Długi dłuższy najdłuższy

nijaki okropnie zwykły

chudy chudzielec nieboszczyk


dzień bez modlitwy



Krzyk


Patrzę na krzyżu masz dreszcze

wysoką gorączkę

bok rozdziabany

a przyszedłem nakrzyczeć na Ciebie

że Ci za wygodnie w niebie



Potrzebny


Potrzebny mi jest księżyc staroświecki

przynajmniej przedostatnie miejsce

pierwszy lepszy święty

pies co szczeka na szczęście

i list zmarłej siostry

jak warkocz obcięty



Ocal


Zabierz mi grzechy moje

pierwsze

ostatnie

wszystkie

lecz głupie serce ocal

przykryj figowym listkiem



Staroświeckie rymy


Ze skruchą powracam do was rymy staroświeckie

co trzymacie z mędrcem i dzieckiem

porzucony widelec wisielec

tkliwa mina dziewczyna łysina

moja wina moja wina moja bardzo wielka wina



Bez tytułu


Uspokój serce idiotę

co chce wciąż tam i z powrotem



Od wróbla


Idą do Ciebie Panie

z mądrości

ze środka rozpaczy

a ja od wróbla łobuza

co na nóżkach do nieba skacze



O pewnym chłopcu, który czytał w czasie Mszy świętej lekcję


Mówiono, że czyta

nie za głośno, nie za cicho,

nie za wolno, nic szybko;

nawet, kiedy się zaziębił,

czytał jeszcze piękniej z chrypką.



Płacz i śmiech


Płacz mądry niedorzeczny

śmiech smutny śmieszny



Przy stole


Jezu — wprost na Wielkanoc

usiądź między nami —

wierzących niewierzących

poobmywaj łzami



Wiersz grafomański


O włoskie miękkie buty proszą

a Matka Boska chodzi boso

pieszczą kożuszek na barankach

a Frasobliwy wciąż bez palta



Plotki


Chcą się dowiedzieć czegoś więcej o mnie

pisma pobożne dostojne

A więc:

mam dwie ręce lewą i prawą

dwie nogi kulawe

wariatki co poszły na wojnę

a poza tym

pod koniec wieku

wiersze spokojne



Na dwudzieste urodziny Ojca Świętego Jana Pawła II


Szczęśliwy Dzień Urodzin

anioł by tylko zgadł

śnieg czysty uśmiechnięty

na polskie Tatry spadł


Przemija wiek jak burza

wciąż w rękach Bożych świat

a On taki młody

skończył dwadzieścia lat



Ojcze nowego wieku


Ojcze Święty

Ojcze nowego wieku

pomóż nam wytrwać

w wierze nadziei miłości

do Chrystusa

abyśmy nie ulegli

zwątpieniu rozpaczy i obojętności

Podziel się z nami Twoją jednością z Bogiem

i modlitwą Twojego życia



Mój Filipie


Piesku Filipie

co biegniesz w tej książce z moimi wierszami

jak szczęście nie moje niczyje

szczekaj na mnie kiedy zapłaczę

podaj łapę kiedy zawyję

szarp za nogawkę i powarcz jak groza

gdy będę szukał sensu gdzie indziej i poza



O spokój


Modlą się o spokój duszy

wyciągają śmierć z ukrycia

a dusza tak jak serce

prosi o spokój za życia



Nic


Jakie to dziwne

tak bolało

nie chciało się żyć

a teraz takie nieważne

niemądre

jak nic



Ważne


Nie zapominaj o parasolce

bo się na chmurę zbiera

sprawdź czy masz chociaż pięć złotych w kieszeni

i to co tak ważne

jak chleb słońce ziemia

ucałuj upokorzenie

i po kolei zmartwienia



Osiemnastolatka


Jeszcze o tobie pamiętam

jeszcze o mnie pamiętasz

trzyma nas razem przy sobie

serce w sam raz na cmentarz



Na dnie


Na dnie miłości jest

samotność

radość

świętej Magdaleny oczy

a czasem dziki osioł co wyskoczy



Kołysanka


Dobranoc wujku

dziki króliku

biedronko

komunizm uciekł jak zając

nie będziemy stać już w ogonku

dobranoc wnuczku

widzisz byłeś uparty

a tylko jeden Darwin

pochodził od babci małpy



Najbliżej


Bóg kocha ciebie poprzez list serdeczny co doszedł

poprzez życzenia na święta

poprzez rzeczy tak ważne że się o nich nie pamięta

przez kogoś kto był przy tobie w grypie

przez tego co po spowiedzi już nie szczypie

poprzez deszcz co ci w uchu zadzwonił

poprzez kogoś kto ci się krzywić zabronił

poprzez psa co nogi ci lizał

przez serce krzyczące z krzyża



Byle jaka


Dzierlatka inaczej śmieciuszka

kawka z gawronem

trznadel co śpiewa od marca do lipca

zięba ponad ogonem zielona

kos dłuższy od szpaka

a jednak myślę o wronie

bo taka owaka



Jak zawsze


Szukałem Twych ran na rękach

szukałem Twych ran na nogach

Twoje najświętsze ciało

świątynio uboga

nogi Twe biegną do nieba

modlą się w niebie ręce

trzyma się tylko ziemi

serce jak zawsze serce



Sen


Śniło mi się niebo

dla psa wiernego po śmierci

dla koguta co nie za pieniądze budzi

dla świnki co na święcone swą szynkę oddała

dla owcy co przed śmiercią płakała


Niech święty Roch pomarudzi

że do nieba biorą tylko ludzi



Niewidzialny


Nie widać powietrza

derkacza

prawdziwych łez

On też tak niewidzialny

że jest



Inaczej


W wieczności inaczej

nie wiadomo co małe co duże

kocha się po prostu

najkrócej to znaczy najdłużej


Wieczność — to miłość od razu

już na zawsze nie na chwilę

cieszcie się zmarłe dzieci

ważki na krótko motyle



Przestroga


Poziomka punktualna zawsze w połowie czerwca

gawron doświadczony odlatuje na zachód

storczyk obuwik trepek królewny

grzyb zajączek i świniak

dzwoniec z podbrzuszem żółtym latem pięknie zielony

jeszcze czerwone rydze

w październiku brązowe podgrzybki


Nie klnij do ciężkiej cholery

bo świat niebrzydki



Zmęczony


Tyle roboty na dziś

łajdaków nawracasz trzy miliony

ideologów uczysz prywatnie

Marksa wybijasz im z głowy

biedaków chcesz zabezpieczyć

panie z fioła leczyć


Nie męcz nie naprzykrzaj się z każdej strony

nasz Pan Bóg taki zmęczony



Zwyczajny


Nie od święta

właśnie na co dzień

taki co przychodzi w czwartek po środzie

nie martwi się że kiepska pogoda

spokojny że nic się nie stało

bo mleko wykipiało

nie myśli z lękiem

że małe zawsze za wielkie

tłumaczy że ktoś zmęczony

bo serce ma z każdej strony

wie ze ktoś zgrzeszył po drodze

a łza mu kapie po brodzie

w kuchni

w przedpokoju

w ogrodzie

mój Bóg zwyczajny na co dzień



Bez ciała


Przyszła

wstydziła się

płakała

miłość bez ciała



Na Boże Narodzenie


Gdyby ktoś powiedział przed wojną,

że Wrocław będzie polskim miastem,

Polak Papieżem,

komuniści zbudują pomnik Prymasowi,

nikt by w to nie uwierzył.

A wszystko się stało,

mówił wół w Betlejem osiołkowi.


Jaki będzie wiek dwudziesty pierwszy

pytają

pastuszkowie co uklękli w śpiewie

trzej mędrcy co do Gwiazdki mrugają

nawet Jezus tak maleńki — że nie wie


osiołek na całego płacze

bo nie wierzył, że wszystko inaczej.



Na wakacjach


Wakacje. Zamknięta szkoła

milczy ze wzruszenia wielkiego.

Tymczasem Marysia znad morza

pisze list do mamusi

jak na lekcji języka polskiego.

Wojtek, jak na matematyce,

skarpetki, koszule liczy.

Miał jeszcze dwie pary majtek —

licząc — trudno się doliczyć.

Wszyscy śpiewają przy ognisku,

kłaniają się ogniu złotemu,

choć zbiegła z narzeczonym

nieśmiała pani od śpiewu.

Ksiądz już na urlopie.

Jakby nie było nikogo.

Tylko poziomka niemowa

zaczęła mówić o Bogu



Pamiątki rodzinne


Fotel babci

słomkowy kapelusz mamy

piąte koło u wozu

miłość na zawsze nie na zawsze

po śmierci odszukamy



Podziękowanie


Dziękuję za list

za każde słowo przecinek i kropkę

całuję w rączkę i stopkę



* * * Ile słońca w słoneczniku


Ile słońca w słoneczniku

powiedz, drogi mój chłopczyku?

W każdym liściu, nawet w listku

świeci się jak serce wszystko.

Jasny czysty i uroczy

raz wystarczy spojrzeć tylko —

razem z Bogiem patrzy w oczy,

prawda, piękna ma dziewczynko?

Umówimy się po cichu

z psem, wiewiórką i kucykiem

zasłonimy łzę na twarzy

jednym naszym słonecznikiem.



Surowy


Surowy i do rany przyłóż

dobry i niemiłosierny

opluty i ze złotą koroną


To co pozornie sprzeczne

wyraża nieskończoność



Wiersz do Ducha Świętego


Duchu Święty, który wszystko łączysz,

i chcesz, aby była zgoda.

Prosimy Ciebie,

żeby nie było ludzi zagniewanych,

żyjących jak pies z kotem,

dokuczających sobie tam i z powrotem,

takich, którzy nawet w czasie arytmetyki

pokazują sobie języki.

Duchu Święty, ni z tego, ni z owego,

tchnij na nas, chuchnij na całego.

Amen.



Wiersz staroświecki


Pomódlmy się w Noc Betlejemską,

w Noc Szczęśliwego Rozwiązania,

by wszystko się nam rozplatało,

węzły, konflikty, powikłania.


Oby się wszystkie trudne sprawy

porozkręcały jak supełki,

własne ambicje i urazy

zaczęły śmieszyć jak kukiełki.


Oby w nas paskudne jędze

pozamieniały się w owieczki,

a w oczach mądre łzy stanęły

jak na choince barwnej świeczki.


Niech anioł podrze każdy dramat

aż do rozdziału ostatniego,

i niech nastraszy każdy smutek,

tak jak goryla niemądrego.


Aby się wszystko uprościło —

było zwyczajne — proste sobie —

by szpak pstrokaty, zagrypiony,

fikał koziołki nam na grobie.



Niezauważone


Wiersze niezauważone

jak dzieci specjalnej troski

co chodzicie w kółko na niebiesko

od świętej Klary do Matki Boskiej

macie serce

otwartą ranę

porzucone niedrukowane


Wiem co po śmierci zrobię

z wami na zawsze zostanę



* * * Jak łatwo z grzecznego


Jak łatwo z grzecznego stać się niegrzecznym,

z delikatnego — głupio dowcipnym

(poświęcać prawdę dla dowcipu),

z zakochanego — odkochanym,

z gorącego — zamrożonym

jak udko indyka w lodówce,

z rozszczebiotanego — mrukiem,

z sympatycznego jak kanarek

niewychowanym krukiem.

Najpierw się całować,

a potem na siebie polować!

Jakie to smutne, że można tak zbrzydnąć!



Chleb


Dobry chleb każdy,

żytni, razowy,

rogal, co tak jak jamnik zawsze skrzywiony,

dobra jest bułka,

przylepka z makiem,

sucharek, co w grypie chrupie ze smakiem,

placek z powidłem

i na ostatek baranek z ciasta,

święty opłatek.


Pomyślał chłopiec,

co roztargniony

zgubił swe całe drugie śniadanie

biegnąc jak zając z domu do szkoły.



Daj mi


Daj mi wiersze zwyczajne

w burzy pogodne

takie przez całe życie

niemodne



Na świecie zachód słońca


Na świecie zachód słońca

jak adoracja rany

w muzeum kawał płótna zamalowany

w świecie łabędź syczy kura gdacze pies wyje

a w muzeum tyle piękna co nie żyje



Taki malutki


Nie chcieć być wielkim poetą

nie chcieć być wielkim malarzem

nie chcieć być wielkim nikim

w świecie za wielkim

w czasie za krótkim

Bóg się nie wstydzi że taki malutki



Coś więcej


Oczywiście że Bach największy

można go stale słuchać

ale w deszczu w śniegu

co się na nosie rozbeczał

jest coś więcej niż sztuka



Boże


Boże co się rozdajesz

najprościej bo w chlebie

szepnij mi w każde ucho

jak mam żyć bez siebie



Miłość


Nie łam rąk swych na próżno

nad zbawionym światem

kwiaty sasanki szeroko otwarte

nasze ziemskie kłopoty niewarte więc warte.

ból co denerwował choć był byłe jaki

dość daleki co przystanął blisko

wdzięczność nawet wtedy kiedy nie jest wszystko

mrówka czarna od spodu czerwonobrązowa

nie płacz ze nikt ciebie nie całuje w oczy

miłość nie z tego świata każdego zaskoczy



Pszczoła


Nie ma czasu na śmierć swą

tak się już zawzięła

czasem tylko zasypia nigdy nie umiera

praca nie męczy

nie boli nie trudzi

maleńka nieśmiertelna

wśród śmiertelnych ludzi



Boże

Boże najcierpliwszy

proszę najprościej

daj mi zwykłą dobroć

dłuższą od miłości



Żal


Żal mi słów pogubionych

straconych nawzajem

gdzie jesteście

gościńce rozłogi rozstaje

w świecie autostrad

od morza do morza

żal mi ślepych zaułków

wertepów rozdroża



W niebie


W niebie często się dziwią

tak być nie powinno

częściej przez grzech przychodzą

zamiast przez niewinność

nawet dziecko tu zbyt poważne

a beczeć powinno



Widzę


Wciąż widzę twoją lampę

śmieszny nos na ścianie

szafę ciepłą od ubrań

długie do widzenia

słomiankę przy drzwiach

klamki łopotanie

każde wspomnienie

to nasze spotkanie

najłatwiej się pamięta

kiedy kogoś nie ma



* * *


Nie bój się mała trzódko

żuku nie do pary

biedronko co wzięta w rękę

udajesz umarłą

żabo szara

ropucho zielona

lwia paszczo co kwitniesz od maja do mrozu

sójko co masz kuper biały

czarny ogon i czarne skrzydełko

jedna łzo raz tylko i za każdym razem

jeden Jezus co do niewierzących

idzie pomaleńku



Każde


Każde wiersze są dobre

i na każdą porę

bo wszystkie jednakowo

są na serce chore



Ostatni wiersz


Sikorka wciąż na co dzień

szczęście raz na miesiąc

migdałek co mi zakwitł nagle na różowo

panna co chce się przytulić jak kotka

jakbym miał lat dwadzieścia

mając osiemdziesiąt



Poeta naszych czasów


Jan Jakub Twardowski urodził się 1 czerwca 1915 roku w Warszawie, w rodzinie kolejarskiej, jako syn Jana Twardowskiego i Anieli Mani Konderskiej. W kilka tygodni później jego rodzinę zarządzeniem rosyjskich władz kolejowych zmuszono, jak tysiące innych rodzin kolejarskich Królestwa Polskiego, do wyjazdu do Rosji, toczyła się przecież pierwsza wojna światowa. Gdy opuszczali stolicę na jej przedmieściu znajdowały się już pierwsze oddziały niemieckie.

Po trzech latach Twardowscy wrócili do kraju i zamieszkali w Warszawie przy ulicy Elektoralnej. Po ukończeniu szkoły powszechnej mały Janek rozpoczął w 1927 roku dalszą edukację w gimnazjum matematyczno–przyrodniczym im. Tadeusza Czackiego. W 1935 roku uzyskał maturę. Profil szkoły średniej, może dzięki temu ze miał znakomitych polonistów, nie przeszkodził Twardowskiemu rozwijać zainteresowań humanistycznych. Na początku 1932 roku nawiązał współpracę z pismem młodzieży gimnazjalnej „Kuźnia Młodych”, w którym zamieścił kilkanaście wierszy, prowadził stałą rubrykę „Poradnik literacki”, drukował też opowiadania, wywiady z pisarzami, artykuły i felietony. Był to ważny etap w jego poetyckim dojrzewaniu, choć poeta bagatelizuje dziś swoje juvenilia.

Bezpośrednio po maturze Jan Twardowski rozpoczął studia polonistyczne na Uniwersytecie Józefa Piłsudskiego; do wybuchu wojny uzyskał absolutorium. Wcześniej, w 1937 roku, nakładem Księgarni F. Hoesicka wydał swój debiutancki tomik wierszy Powrót Andersena. Książka ukazała się w nakładzie 40 egzemplarzy i stanowi dziś biały kruk. Jej reprint wydany w 1999 roku przez LSW spotkał się z dużym zainteresowaniem. Poeta wysoko ceniący poezję J. Czechowicza (sam o swoim debiucie książkowym tak mówił: „To był tomik bardzo czechowiczowski”) wysłał do niego debiutancki tomik, dzięki czemu w pośmiertnych papierach twórcy drugiej awangardy odnaleziono recenzję wierszy Twardowskiego pt. Spokój i niepokój ogłoszoną przez Tadeusza Kłaka w Wyobraźni stwarzającej (1972).

Po wybuchu wojny poeta pozostał w Warszawie i brał udział w ruchu podziemnym, co było możliwe dzięki postawie jego szwagra zaangażowanego w działalność AK. W powstaniu warszawskim walczył na Woli, został ranny, leczył się w powstańczym szpitalu, a po klęsce, jak dziesiątki tysięcy warszawiaków, uczestniczył w popowstańczej tułaczce po okupowanym jeszcze kraju. Przebywał m.in. w okolicach Radomia i tam ostatecznie postanowił, jak świadczy o tym np. jego list do poety Jana B. Ożoga, poświęcić się Bogu i Kościołowi. Z wiersza wydrukowanego w konspiracyjnym „Miesięczniku Literackim” (1943, maj) można wywnioskować, że właśnie wówczas zacieśniły się jego więzy z Kościołem.

Pod koniec wojny wstąpił do seminarium duchownego w Czubinie koło Błonia, a w sierpniu 1945 roku wraz z innymi alumnami, przeniósł się do Metropolitarnego Seminarium Duchownego im. Jana Chrzciciela w Warszawie. Jednocześnie rozpoczął studia teologiczne na Uniwersytecie Warszawskim. W styczniu 1948 roku u prof. Borowego obronił pracę magisterską poświęconą poematowi Godzina myśli Juliusza Słowackiego, a kilka miesięcy później, 4 lipca, został wyświęcony na księdza.

Pracę duchownego rozpoczął jako wikary parafii w podwarszawskim Pruszkowie—Żbikowie, gdzie przebywał trzy lata. Z pisaniem, zarówno w seminarium, jak i w Zbikowie, nie zerwał. Napisał wówczas utwory poetyckie, które z czasem weszły do kanonu jego wierszy, np. cykl Nad starą Biblią ogłoszony po raz pierwszy w numerze 11 „Tygodnika Powszechnego” z 1951 roku.

Trzeba podkreślić, że swoje wiersze, choć rzadko, to dość regularnie od 1946 roku drukował właśnie w krakowskim „Tygodniku Powszechnym”. Bezpośrednio po wojnie ogłaszał też utwory poetyckie na łamach katowickiej „Odry” (pierwszy wiersz podpisał własnym nazwiskiem, pozostałe pseudonimem Antoni Derkacz) i „Tygodnika Warszawskiego”, zlikwidowanego przez nową władzę w 1948 roku.

W 1951 roku ksiądz Jan wrócił do Warszawy. Był wikarym w kościele św. Stanisława na warszawskim Żoliborzu, a następnie w parafii Matki Boskiej Nieustającej Pomocy na Saskiej Kępie oraz w kościele Wszystkich Świętych przy placu Grzybowskim. Od 1948 roku pełnił też obowiązki prefekta w Pruszkowie w szkole specjalnej i w Koszajcu w domu dziecka, natomiast w Warszawie na Woli w gimnazjum im. A. Sowińskiego, a później w liceum im. św. Stanisława nazwanym przez Kurię Warszawską Wydziałem Przygotowawczym Wyższego Metropolitarnego Seminarium Duchownego. W 1959 roku został rektorem kościoła sióstr Wizytek i pozostał nim aż do emerytury. Krakowskie Przedmieście 34 stało się do dziś jego adresem, na który nadchodziły i nadchodzą listy od czytających jego poezję, tam też kierują swoje kroki wszyscy przyjaciele i miłośnicy jego twórczości, która z czasem poszerzyła się o komentarze ewangeliczne, homilie, wstępy do książek poetyckich, artykuły i recenzje, utwory dla dzieci, felietony, a nawet tłumaczenia.

W 1959 roku, dzięki pomocy Jerzego Zawieyskiego, została wydana pierwsza poetycka książka Jana Twardowskiego zatytułowana skromnie Wiersze, a dokładniej ukazała się pod jedną obwolutą z wierszami innego księdza — Pawła Heintscha.

Ten pierwszy legendarny już tom, wydany przez poznańskich pallotynów, zyskał sobie pozytywne recenzje krytyki, ale i uznanie zwykłych czytelników. Początkowo było ich niewielu. Cenzura pilnowała, by religijnych wierszy nie ogłaszano na łamach prasy kontrolowanej przez partyjny koncern Książka–Prasa–Ruch. Przez długie lata ksiądz Jan drukował głównie w katolickich pismach, stąd rozgłos i sława nie mogły mu towarzyszyć od początku.

W 1970 roku ukazały się Znaki ufności, które po roku miały drugi wydanie; ewenement w tamtych czasach. Był to dojrzały tom wierszy, herbertowski, chciałoby się rzec, pozbawiony wad pierwszego zbioru. Tym tomem w poezji polskiej XX wieku objawił się twórca bezbłędnie panujący nad środkami poetyckimi, a przede wszystkim zdający sobie sprawę z tego, iż jego zadaniem jest „tworzyć nowy język wiary”. Anna Kamieńska napisała po lekturze Znaków ufności: „Każdy poeta ma jakieś zadanie do spełnienia. Wówczas, gdy zacznie to czynić, gdy odnajdzie swoje zadanie — natychmiast jego poezja dynamizuje się i staje się autentyczna”. Coś takiego przytrafiło się ks. Twardowskiemu. Jego wiersze zaczęły znajdować miejsce w świeckich antologiach. Poetę zapraszano do wypowiedzi, np. w miesięczniku „Poezja”, pojawiły się o nim audycje radiowe.

Na początku lat siedemdziesiątych jego sława wychodzi poza granice Polski. Pierwsze tłumaczenia wierszy Twardowskiego ukazały się w antologii Karla Dedeciusa Worte in der Wiiste, a po kilku latach Znaki ufności przetłumaczył ich entuzjasta dr Alfred Loepfe. Po tłumaczeniach niemieckich przyszły tłumaczenia na język angielski, a z czasem na rosyjski, białoruski, ukraiński, bułgarski, słowacki, albański, hebrajski, węgierski, francuski, włoski, holenderski, fiński, flamandzki, esperanto i inne.

Od 1973 roku w środowisku katechetów i rodziców furorę robił Zeszyt w kratkę. Rozmowy z dziećmi i nie tylko z dziećmi, autorstwa księdza Jana, szybko ukazały się dwa wydania tej książki, a w stanie wojennym trzecie, faksymilowe. To lektura dla wszystkich o Bogu, Matce Boskiej, Panu Jezusie, wierze i modlitwie. Tak o Zeszycie… pisał Stanisław Zieliński: „Przedziwna książka, bo już po kilku zdaniach zdumiewa i zadziwia jasnością myśli, prostotą zdań, celnością oszczędnie używanego słowa”.

W 1979 roku ukazały się nakładem Ludowej Spółdzielni Wydawniczej Poezje wybrane Jana Twardowskiego, które otrzymały nagrodę polskiego Pen–Clubu. Wydany w 1982 roku Rachunek dla dorosłego, też przez LSW, przyniósł poecie również nagrodę, ale i dalsze zainteresowanie. To był początek czegoś, co po latach nazwano „istnym szaleństwem twardowszczyzny”. I choć poeta w dalszym ciągu miał kłopoty z cenzurą, czytelnicy cierpliwie czekali na jego nowe wiersze, które od czasu do czasu można było odnaleźć w „Tygodniku Powszechnym”, „Przewodniku Katolickim”, „W drodze”, a także w „Literaturze”, „Poezji” i „Twórczości”.

W 1986 ukazał się obszerny wybór Jana Twardowskiego Nie przyszedłem pana nawracać, który miał bodaj dziesięć wydań (niełatwo to sprawdzić), czyli dotąd rozeszło się przeszło sto kilkadziesiąt tysięcy egzemplarzy tego tomu! Nawet nasi nobliści: Czesław Miłosz i Wisława Szymborska nie mogą liczyć na takie nakłady. A wysokości nakładu pozycji Nie przyszedłem pana nawracać może zagrozić tylko książka dla dzieci Patyki i patyczki (I wyd. 1987) autorstwa… księdza Jana. Prefekt, wychowawca, katecheta, kaznodzieja dla dzieci… Ksiądz Jan zdobył bardzo bogate doświadczenie w pracy katechetycznej z dziećmi i młodzieżą. Własne utwory poetyckie i prozatorskie wielokrotnie mu w niej pomagały. Stąd rodziły się kolejne książki: Dzieci na Drodze Krzyżowej; Kasztan dla milionera; Kubek z jednym uchem; Ksiądz Jan Twardowski dzieciom (LSW); Dwa osiołki; Nie tylko wrona chodzi zdziwiona; Ile słońca w słoneczniku, powiedz, drogi mój chłopczyku?…

Rosnąca od kilkunastu lat popularność jego poezji kogóż dziwi najbardziej, jeśli nie ich autora, duchownego najskromniejszego ze skromnych, tłumaczącego np., iż „pisanie dla niego to jednak pewna anomalia i może sobie na to pozwolić tylko w czasie odpoczynku”.

Pan Bóg „po stokroć święty, mocny i uśmiechnięty” nie poskąpił talentu poecie, ba, Anna Kamieńska nazwała go „nadwornym poetą Jana XXIII”, jednak czy nie wbrew woli księdza Twardowskiego? Sam nazywa się duchownym, sługą ołtarza, katechetą, kaznodzieją, spowiednikiem, a jeśli jest w dobrym humorze twierdzi, że… czasami pisze wiersze.

Fenomen tej poezji bodaj pierwsi próbowali rozszyfrować żurnaliści szukający zgrabnych tytułów do swoich tekstów. Można znaleźć ich sporo: „Najznakomitszy dziś poeta religijny”, „Poeta uśmiechniętego Chrystusa”, „Pierwszy wśród księży poeta”, „Duszpasterz i poeta maluczkich”, „Niezrównany mistrz pointy”, „Jeden z największych współczesnych poetów polskich”, „Dobrodziej Liryki Polskiej”, „Wielki poeta małych słów”…

Jednakże i tytuły przypisywane księdzu Janowi nie przybliżają nas zbytnio do tajemnicy jego poezji, nie potrafią do końca wyjaśnić, dlaczego dotychczas około dwóch milionów ludzi przeróżnych profesji i w wieku od nastu lat do stu, kupiło jego poetyckie książki? Dlaczego nagminnie ginęły w przeszłości z bibliotek, dlaczego były przepisywane przez czytelników, krążyły między nimi w zaczytanych rękopisach lub maszynopisach, dlaczego ich lektura, czy spotkanie z autorem w sutannie jednoczy wszystkich, bez względu na wiek, wykształcenie i wyznanie?

Moim zdaniem najważniejszy jest wysoki artyzm tej poezji oraz jasny i czysty kodeks wartości, który proponuje; tęsknota za nienaruszalnymi zasadami oraz fakt, że pomiędzy postawą kapłana i poety, a w tych rolach Jan Twardowski jest przede wszystkim dostrzegany, nie ma sprzeczności.

Ksiądz Jan idealnie wcielił się w te dwie niezwykle trudne i o ogromnych tradycjach role. Zatem, jak mało kto, ma moralne prawo do obu szacownych tytułów. Wierzy się w jego słowo bez zastrzeżeń, jako duchownemu i jako poecie. Czyli wolno mu oceniać, ferować wyroki, ganić i chwalić, gdyż prawo do tego dało mu pracowite życie poświęcone Bogu i ludziom, i piszę to z lękiem, także — literaturze, gdyż ksiądz Jan bagatelizuje swoje sukcesy literackie, obca jest mu pycha artysty.

Od wielu lat jego żywot duchownego, który od czasu do czasu pisze wiersze, postrzegany jest jako żywot… świętego. Poeta, Czesław Mirosław Szczepaniak zanotował o nim taką anegdotę opowiedzianą przez ks. Adama Bonieckiego: „Kiedyś przed wielu laty, chyba nawet jeszcze nie byłem klerykiem, może byłem, nie pamiętam, stałem na ulicy Krakowskie Przedmieście z księdzem Bozowskim, moim mistrzem duchowym. Z szumem sutanny przejechał na rowerze ksiądz Twardowski, którego nie znałem. I ksiądz Bozowski powiedział: »Popatrz, święty przejechał na rowerze«.”

W liście, jednym z tysięcy, jakie ksiądz otrzymał, pewna pani napisała: „W intencji księdza noszę pokrzywy pod koszulą”.

Twardowski każdego czytelnika, nawet tego, który po raz pierwszy czyta jego wiersze, zaskakuje bogactwem tematyki, intensywnością, szczerością i autentyzmem. Potrafi przyznawać się do wątpliwości i rozczarowań, nieobca mu jest autoironia. Pokazuje czytelnikom skoro za nim podążają, jak za Pasterzem, że droga do Boga nie jest wygodną autostradą, lecz pełną zakrętów i ostrych kamieni górską ścieżyną. Nieustannie przypomina, że najważniejsza w życiu jest miłość, że bez miłości nie istnieje wiara. Bywa, że nie zgadzamy się z nim, że pragniemy się sprzeczać, nie chcemy przyznać racji, zwłaszcza wtedy kiedy budzi w nas opór i chęć polemiki jego niezwykła pokora zawarta np. w słowach: „Przygasnę przy ołtarzu iskierka po iskierce / zostaną tylko buty jak przydeptane serce”.

Prawdziwego poetę poznaje się też po obsesjach, stałych tematach, metaforyce, słowach—kluczach. Tych ostatnich nie brakuje w liryce Jana Twardowskiego: Bóg, Jezus Chrystus, Matka Boska, wiara, anioł, łza, sen, teologia, miłość, samotność, serce, fotografia… Pełna ich lista byłaby bardzo długa.

Zwrócę uwagę na Matkę Boską. Poeta należy do jej wielkich czcicieli. W jego poezji to co święte (Matka Boska) zamienia się w to co ziemskie (matka każdego z nas) w sposób doskonały, co świadczy o mistrzostwie poetyckim autora, jego głębokich przemyśleniach dotyczących zarówno macierzyństwa matki Pana Jezusa, jak i macierzyństwa każdej ziemskiej matki, która tu na ziemi dzięki swemu krzątaniu się około rodzinnego domu na ogół dostępuje sacrum, chociaż nawet o tym nie wie.

Ostatnio Helen Whitney, autorka filmu dokumentalnego „Jan Paweł II. Papież tysiąclecia” stwierdziła: „Obraz matki jest jednym z najpotężniejszych czynników kształtujących naszą wyobraźnię. To dlatego Matka Boska jest najpowszechniej wielbioną postacią, niezależnie od różnic ustrojowych i narodowych tradycji”.

Obszernie motywy maryjne w liryce ks. Jana objaśnia Andrzej Sulikowski w swojej monografii „Serce czyste”… Świat poetycki księdza Jana Twardowskiego (2001).

Poezję, ale i prozę księdza Jana (np. Zeszyt w kratkę) poza „drzewami po kolei wszystkimi niewierzącymi” i kwiatami, zaludnia także bestiarium tak obfite, że moja próba, by wypisać z nich wszystkie nazwy żuczków, ptaszków czy zwierząt nie mogła się udać, ale ważniejsze jest chyba pytanie: dlaczego poeta tak troskliwie nachyla się nad światem przyrody? Co chce udowodnić przez swoją dokładność obserwacji, jak z Miłosza: „Nic nie można wyrazić inaczej niż poprzez szczegół. Kiedy jest szczegół, trzeba odkryć szczegół szczegółu”. Na pewno obecny w przyrodzie humor, niesłychaną różnorodność i niepowtarzalność natury, ale i wynikające z tego przekonanie, iż „Bóg jest tak wielki że jest i Go nie ma”; to nie jedyny paradoks w tej liryce. Ale trzeba też pamiętać, co poeta mówił choćby na uroczystości otrzymania doktoratu honoris causa Katolickiego Uniwersytetu Lubelskiego (1999): „Niektórzy widzą w nich (to znaczy w wierszach J.T. — S.G.) tylko biedronki, sikorki i motyle. Ale chyba widzą za mało i nie to, co trzeba”.

I jeszcze pytanie: w jaki sposób poeta wprawia w ruch świat natury, jak zaludnia go postaciami np. ze świata Biblii, czyli jak organizuje poetyckie słowo?

Poeta, Marek Skwarnicki (Spodek z „Tygodnika Powszechnego”) pisał o poezji Jana Twardowskiego: „Jest to wiersz wolny, nierymowany, niestroficzny, posługujący się interpunkcją w sposób przypadkowy, najczęściej ją w ogóle pomijający, wiersz często sprozaizowany, uderzająco jasny w swej rytmice kadencji prostych, opierających się na zdaniach pełnych, nigdy nie wyginanych lub deformowanych stylistycznie. Jest to więc wiersz, jak popularnie nazywają czytelnicy, »nowoczesny«, jednocześnie brak w nim różnych zabaw i gier słownych, które cechują deformowaną zazwyczaj mowę poezji współczesnej”.

Wierny pozostaje także paradoksowi. O roli paradoksu ksiądz Jan wypowiadał się wielokrotnie, np. „paradoksy po ludzku oddają wielkość Bożą, niemożliwość. Często pozorny nonsens wiedzie do Boga”. Zacytujmy kilka przykładów rozsianych w jego liryce: „Bo wiedzieć wszystko to nic nie wyjaśniać”, „Dokąd razem idziemy by umrzeć osobno”, „Miłość to samotność co łączy najbliższych”.

Jeżeli Jan Paweł II zrobił najwięcej dla Kościoła w Polsce, to Jan Twardowski uczynił najwięcej dla wiary” — napisał Piotr Kuncewicz. Redakacja „Poezji dzisiaj” uhonorowała Go tytułem „Poety naszych czasów”. Nie jedyne to wyróżnienie przyznane księdzu Janowi w ostatnich latach. Wszystkie są dowodami autentycznego i żywego zainteresowania Jego twórczością i Jego osobą.

Posłowie


Czytelników poezji ks. Jana Twardowskiego z pewnością zaskoczy w tym tomie kolejne odsłonięcie Jego literackich początków. Poeta zdecydował się na ujawnienie dwóch swoich utworów poetyckich „Człowiek”, * * * (Odgłos mych butów zostanie po wieczne czasy na schodach…) opublikowanych w 1934 roku na łamach pisma literacko–społecznego młodzieży gimnazjalnej „Kuźnia Młodych”. Jednak wiersze te nie były pierwszymi wydrukowanymi w tym piśmie. Młody licealista zadebiutował w nr 7–8 „Kuźni…” z 1932 roku utworem poetyckim „Skarga”, rozpoczynającym się od słów:


Niech rozpacz się obudzi

na ściętych bólem wargach,

niech idzie między ludzi

żebracza, licha skarga

[…]


Znaczy to, że w 2002 roku minęło siedemdziesiąt lat od tego debiutu! Wcześniej Twardowski drukował liryczne drobiazgi w warszawskiej prasie, także w gimnazjalnym „Promieniu Młodych”, jednak tych juveniliów nie ujawnia. W chwili debiutu w „Kuźni Młodych” 17–letni poeta objawił nie tylko liryczną wrażliwość i ponadprzeciętną inteligencję, ale i duże zainteresowanie życiem literackim, czego dowodem były np. jego wywiady z uznanymi pisarzami opublikowane na łamach „Kuźni…”.

Niewątpliwie wojna zahamowała jego twórczość literacką, a powojenna rzeczywistość odtrąciła go jako jej niewygodnego uczestnika Tak miało dopełnić się fatum, które dotkneło AK–owskiego pokolenia, do którego przecież należał nie tylko z racji wieku. Jego klęskę przypieczętowała hekatomba powstania warszawskiego, Jan Twardowski był jednym z jego żołnierzy. Jednak Twardowski nie wyrzekł się roli opiekuna duchowego Polaków i obrońcy imponderabiliów. Na miejsce działania wybrał Kościół. Poeta zostaje duchownym, na długie lata poezja zejdzie na dalszy plan. W znanym liście do Jana B. Ożoga młody ksiądz tak napisał: „Niektórych wierszy swoich się wstydzę i nigdy nie napisałbym teraz podobnych, odczuwam głębokie potrzeby życia wewnętrznego, tęsknotę za świętym kapłaństwem — większość wierszy swoich zaliczam do swoich śmiesznych słabości”.

Dopiero z czasem zaczął śmielej publikować w prasie głównie utwory poetyckie, a w 1959 roku wydał pierwszą po wojnie poetycką książkę.

Tom zatytułowany Wiersze zebrane Poeta przejrzał bardzo starannie, stąd mogą zaskoczyć braki w kanonie jego poezji, przybyły jednak utwory znane dotychczas jedynie z lam czasopism. Przybyło także dziesięć wierszy nigdzie dotąd nie publikowanych, napisanych w ostatnim czasie: „Boże” (Boże co się rozdajesz…); „Miłość”; „Pszczoła”; „Boże” (Boże najcierpliwszy…); „Żal”; „W niebie”; „Widzę”; * * * (Nie bój się mała trzódko…); „Każde”; „Ostatni wiersz”. Miłośnicy poezji mają prawo do poznania pełni tej twórczości, która z takim trudem przedostawała się do społecznej świadomości, by właściwie dopiero w III RP stać się fenomenem socjologicznym, stworzyła twórcę, który niezmiennie wypiera się tytułu poety najpopularniejszego, najbardziej kochanego przez czytelników, księcia poezji.

Pozostają nam wiersze, summa summarum 70 lat Jego twórczości literackiej docenionej przez publiczność i krytykę summa cum laude. Jednak pisząc o księdzu Janie Twardowskim musimy podkreślić nie tylko wagę Jego liryki, ale także ogrom działań duszpasterskich, katechetycznych i innych. Znając niechęć księdza prałata do wszelkiego rodzaju celebry i pompy z góry bijemy się w piersi. Jednak Czytelników kochających Poetę i Księdza zawieść nie możemy. Ludowa Spółdzielnia Wydawnicza, jako pierwsza oficyna świecka, tomikiem wydanym w cennej serii Biblioteka Poetów miała swój skromny udział w propagowaniu jego liryki. Było to tak niedawno, bo w 1978 roku. Ówczesne przedsięwzięcie edytorskie było celne. Za skromnie wydany LSW–owski tomik Poezje wybrane poeta otrzymał nagrodę Pen Clubu im. Roberta Gravesa. Był to początek obecności ks. Jana Twardowskiego w LSW–owskiej ofercie wydawniczej. Ukazały się ponadto w LSW: Rachunek dla dorosłego; Biedna logiczna głowa; Stare fotografie; Prośba o uśmiech; Jakby Go nie było; Powrót Andersena (reprint); Ksiądz Jan Twardowski dzieciom; Ks. Jan Twardowski. Szkic o poecie.

Chcielibyśmy, by ukoronowanie naszych edytorskich wysiłków stanowił zaprezentowany tom Wierszy zebranych.


Wyszukiwarka