Margit Sandemo
SAGA O LUDZIACH LODU
Tom XXX
Nigdy 偶aden cz艂owiek na ziemi nie by艂 bardziej samotny ni偶 ma艂y Henning Lind z Ludzi Lodu w ten mro藕ny marcowy poranek 1861 roku, kiedy wraca艂 do Lipowej Alei, do pustego domu.
Wszystko zamarzni臋te. Szron migotliwymi kryszta艂kami pokry艂 traw臋 i krzewy. Budynki sta艂y jakby powleczone mieni膮c膮 si臋 warstw膮 zlodowacia艂ej mg艂y. Para sz艂a koniowi z pyska, gdy zm臋czony wkracza艂 nareszcie na dziedziniec.
Jedenastoletni Henning czu艂 odr臋twienie w ka偶dej najmniejszej kom贸rce swego cia艂a. Twarz mia艂 st臋偶a艂膮, ale raczej nie z zimna, lecz z powodu uczu膰, jakich do艣wiadcza艂.
Nie m贸g艂 my艣le膰 jasno. Nie mia艂 odwagi. Nie by艂 w stanie spogl膮da膰 w przysz艂o艣膰. Musia艂 偶y膰 chwil膮 bie偶膮c膮, musia艂 dzia艂a膰, a nie zastanawia膰 si臋.
W dwuk贸艂ce wi贸z艂 drogocenny 艂adunek: nowo narodzone bli藕ni臋ta Sagi, osieroconych ch艂opc贸w Ulvara i Marca.
Obej艣cie le偶a艂o pogr膮偶one w ciszy. Nikt mu nie wyszed艂 na spotkanie. Zreszt膮 mo偶e tu ju偶 nigdy wi臋cej nikogo nie b臋dzie?
Nie, tak nie wolno my艣le膰! Dzieci... Trzeba je zanie艣膰 do domu. Jedynie to ma teraz jakiekolwiek znaczenie.
W swoim kr贸tkim 偶yciu Henning zd膮偶y艂 si臋 dowiedzie膰 du偶o wi臋cej o okrucie艅stwie losu ni偶 niejeden doros艂y cz艂owiek. Ba艂 si臋, 偶e teraz b臋dzie mia艂 wiele okazji, 偶eby t臋 wiedz臋 pog艂臋bia膰.
Zeskoczy艂 z dwuk贸艂ki i wzi膮艂 jedno z dzieci. Z ci膮gle przyjemnie ciep艂ego zawini膮tka da艂o si臋 s艂ysze膰 偶a艂osne kwilenie. Gdyby nie to ciep艂o, malec by nie prze偶y艂 podr贸偶y w nocnym ch艂odzie.
Henning zobaczy艂, 偶e w t艂umoczku le偶y Marco. Cudownie pi臋kny, ciemnow艂osy ch艂opczyk.
Jak偶e oni si臋 mi臋dzy sob膮 r贸偶ni膮...
Przyciska艂 mocno zawini膮tko z noworodkiem, wyjmuj膮c klucz ze schowka w murze. W艂a艣nie mija艂a doba od chwili, gdy on i Saga wyruszyli w drog臋 na spotkanie jego rodzic贸w. Jak wiele wydarzy艂o si臋 w ci膮gu tej jednej jedynej doby!
Dzie艅 i noc tak pe艂ne niesamowitych wydarze艅, 偶e starczy艂oby ich na ca艂y rok.
Otworzy艂 drzwi. Ze 艣rodka wype艂z艂o mu na spotkanie zimno.
- Nie b贸jcie si臋 - powiedzia艂 swoim ufnym dzieci臋cym g艂osem. - Henning zaraz napali i b臋dziecie mie膰 ciep艂o.
Marco zosta艂 u艂o偶ony w pi臋knym 艂贸偶ku z wysokimi szczytami, w du偶ym 艂o偶u rodzic贸w. Henning prze艂kn膮艂 艣lin臋, patrz膮c na to pos艂anie, i pospieszy艂 z powrotem na dziedziniec.
艁zy wysch艂y mu ju偶 dawno temu. To nie by艂 czas na 艂zy.
Cho膰 stanowczo zabroni艂 sobie rozmy艣la膰 nad sytuacj膮, nie by艂 w stanie powstrzyma膰 pracy m贸zgu. Ca艂kowicie niezale偶nie od jego woli kr膮偶y艂a mu po g艂owie uparta my艣l: Wczoraj po po艂udniu... Wczoraj po po艂udniu dowiedzie1i艣my si臋, Saga i ja, 偶e statek, kt贸rym mieli p艂yn膮膰 rodzice, zagin膮艂. W pobli偶u Malen, rozleg艂ego usypiska kamieni na morskim dnie, kt贸re jest najwi臋kszym w Norwegii cmentarzyskiem okr臋t贸w.
A potem w drodze do domu sta艂o si臋 to niepoj臋te! Nigdy tego nie zrozumie, 偶eby nie wiem jak d艂ugo 偶y艂. Podni贸s艂 zawini膮tko z ma艂ym Ulvarem, staraj膮c si臋 nie patrze膰 na jego zniekszta艂con膮, straszn膮 twarzyczk臋. R贸wnie偶 derka, w kt贸r膮 ten malec by艂 owini臋ty, zachowa艂a zdumiewaj膮co du偶o ciep艂a i chroni艂a nowo narodzon膮 istotk臋 przed mrozem. Pobieg艂 z ma艂ym do domu i u艂o偶y艂 go obok brata.
- Ko艅 - mrukn膮艂 sam do siebie, ale te偶 jakby t艂umacz膮c si臋 dw贸m noworodkom. - Musz臋 wprowadzi膰 konia do stajni. Nie mo偶e sta膰 na zimnie. Zaraz wr贸c臋!
Z najwi臋kszym po艣piechem wyprz膮g艂 zwierz臋, wprowadzi艂 je do stajni i zada艂 pasz臋. W stajni panowa艂o ciep艂o, p艂yn膮ce tu z s膮siedniej obory. Ko艅 dosta艂 siana i pe艂ne wdzi臋czno艣ci przyjacielskie klepni臋cie w zad.
Krowy porykiwa艂y niecierpliwie.
- Zaraz przyjd臋 was wydoi膰 - obieca艂 Henning.
Najpierw jednak musia艂 zaj膮膰 si臋 dzie膰mi.
Obaj ch艂opcy pop艂akiwali, kiedy wszed艂 do zimnego domu. 呕a艂osne, bezradne kwilenie dochodzi艂o od strony 艂贸偶ka.
- Zaraz, za chwileczk臋 - uspokaja艂 ich Henning, kt贸ry poczu艂 si臋 kompletnie zagubiony i bezradny. W co ubierze tych malc贸w? I jak zdo艂a ich nakarmi膰?
Nie m贸g艂 sobie poradzi膰 z rozpaleniem ognia, dzia艂a艂 zbyt gor膮czkowo. Nie m贸g艂 si臋 skupi膰 na tym, co robi, bo wci膮偶 przeszkadza艂y mu podst臋pne my艣li, kt贸rych stara艂 si臋 do siebie nie dopuszcza膰, a kt贸re mimo to ani na chwil臋 nie dawa艂y mu spokoju.
Por贸d... Przyj艣cie na 艣wiat dzieci, kt贸rymi teraz sam musia艂 si臋 opiekowa膰. Saga, kt贸ra krwawi艂a tak strasznie i nieuchronnie oddala艂a si臋 od 艣wiata ludzi. I potem jeszcze...
Czy on to naprawd臋 prze偶y艂?
Te dwie czarne istoty, kt贸re zabra艂y Sag臋, zanim zd膮偶y艂a skona膰? Kt贸re podarowa艂y jej nowe 偶ycie dzi臋ki temu, 偶e j膮 zabra艂y do... Saga wspomina艂a o Lucyferze. Czy posz艂a teraz do tego czarnego anio艂a, kt贸ry nie jest Szatanem?
Cokolwiek to by艂o, Saga znikn臋艂a. Anio艂y zabra艂y j膮 ze sob膮. Unios艂y j膮 na swoich silnych ramionach, a dwoje dzieci zostawi艂y. Dar Lucyfera dla Ludzi Lodu, powiedzia艂y. Czarne anio艂y dotkn臋艂y n臋dznych becik贸w i tchn臋艂y w nie ciep艂o, kt贸re dotychczas si臋 nie ulotni艂o. A jeden z przybysz贸w po艂o偶y艂 r臋k臋 na g艂owie Henninga. Powiedzia艂, 偶e to on musi teraz zaj膮膰 miejsce wybranych. Saga nale偶a艂a do wybranych. Wi臋c Henning mia艂by zaj膮膰 miejsce Sagi? Ale to przecie偶 niemo偶liwe!
Dotkn膮艂 r臋k膮 ubrania na piersi. Znajdowa艂a si臋 tam alrauna. Uspokajaj膮ca, pocieszaj膮ca. A kiedy 贸w anio艂 po艂o偶y艂 r臋k臋 na g艂owie Henninga, to... to tak, jakby... tchn膮艂 w niego si艂臋. Ch艂opiec poczu艂 si臋 mocny, jakby by艂 najsilniejszym cz艂owiekiem na ca艂ym 艣wiecie. Niestety, to uczucie rozwia艂o si臋, kiedy niezwyk艂a posta膰 znikn臋艂a, i Henning sta艂 si臋 na powr贸t ma艂ym, bardzo samotnym ch艂opcem, na kt贸rego spad艂a zbyt wielka odpowiedzialno艣膰.
Ogie艅 pali艂 si臋 w piecu, po izbie rozchodzi艂o si臋 ciep艂o.
- Czy mo偶ecie jeszcze chwilk臋 pole偶e膰? - pyta艂 z trosk膮 malc贸w. - Musz臋 i艣膰 wydoi膰 krowy. Potrzebuj臋 przecie偶 mleka dla was. Jeste艣cie ju偶 pewnie bardzo g艂odni?
Byli g艂odni, to nie ulega艂o w膮tpliwo艣ci. Krzyczeli obaj ile si艂. Nie sta膰 ich by艂o na razie na zbyt wiele, ale mimo wszystko 偶a艂osne kwilenie przenika艂o Henninga da szpiku ko艣ci. Dr臋czy艂y go straszne wyrzuty sumienia.
Chyba nigdy w 偶yciu szybciej nie wydoi艂 kr贸w. W biegu rzuci艂 艣niadanie wyg艂odnia艂ym zwierz臋tom - siano krowom, zup臋 艣winiom, ziarno kurom i tak dalej. Sprz膮tanie w oborze i chlewie zostawi艂 na p贸藕niej.
Potem niczym pracowity krasnoludek przebieg艂 z pe艂nymi mleka wiadrami przez podw贸rze do domu.
Uwa偶a艂, 偶e spraw膮 najwa偶niejsz膮 jest nakarmienie malc贸w. Zostawi艂 ich jeszcze na chwil臋 w ciep艂ych becikach i zaj膮艂 si臋 przygotowaniem mleka. Podgrza艂 je i... Co to Saga m贸wi艂a? 呕eby zmiesza膰 mleko z wod膮?
Ale jakim sposobem zdo艂a ich napoi膰?
Kiedy siedzia艂 na taborecie przy 艂贸偶ku z kubkiem mleka i pr贸bowa艂 艂y偶eczk膮 wlewa膰 je male艅stwom do ust po kropelce, przysz艂a Line z Eikeby.
By艂a to chuda kobieta o bladej twarzy, z pewno艣ci膮 du偶o m艂odsza ni偶 na to wygl膮da艂a. Ka偶da najmniejsza linia w jej twarzy i w ca艂ym ciele opada艂a w d贸艂. Line nie zachowa艂a niczego, co mo偶na by nazwa膰 figur膮 lub czystymi rysami. 呕ycie wype艂nione nieustann膮 prac膮 ponad si艂y i wieczne zmartwienia wyry艂y g艂臋bokie 艣lady. M膮偶 Line chcia艂 sprzeda膰 Eikeby ludziom z miasta, kt贸rzy wci膮偶 osiedlali si臋 w parafii Grastensholm czy raczej na terenie, kt贸ry kiedy艣 parafi膮 Grastensholm by艂. Ona sama nie mia艂a w tej sprawie nic do powiedzenia, ale 偶al, 偶e b臋dzie musia艂a opu艣ci膰 dom rodzinny - bo to ona wnios艂a zagrod臋 w posagu - by艂 dla niej trudny do zniesienia.
W艂a艣ciciele Eikeby uwa偶ali si臋 zawsze za krewnych Ludzi Lodu. Matka Mattiasa pochodzi艂a przecie偶 stamt膮d. Je艣li Ludzie Lodu potrzebowali pomocy w gospodarstwie, zwracali si臋 przede wszystkim do Eikeby. W ci膮gu ostatniego p贸艂wiecza, odk膮d Heike sprowadzi艂 do Grastensholm 贸w nieszcz臋sny szary ludek, sytuacja mocno si臋 skomplikowa艂a. Kiedy jednak Saga zdo艂a艂a przegoni膰 upiory, mieszka艅cy Eikeby ponownie zbli偶yli si臋 do Ludzi Lodu. Dokonywa艂o si臋 to powoli, dawa艂y o sobie zna膰 wyrzuty sumienia, 偶e zdradzili 鈥瀔rewnych鈥 na tak d艂ugo.
- Jezus Maria - j臋kn臋艂a Line od progu. - Co ty tam masz?
- Och, Line, pom贸偶 mi. Oni nie chc膮 pi膰! - wo艂a艂 Henning na p贸艂 z p艂aczem. - Tak si臋 boj臋, 偶e oni mi pomr膮 z g艂odu!
- Co ty m贸wisz, ch艂opcze? Czy to dzieci pani Sagi? Ju偶 urodzi艂a? A gdzie ona? No tak, rozumiem, le偶y...
- Sagi nie ma - zaszlocha艂 Henning 偶a艂o艣nie.
- Nie ma? Jak to nie ma? O m贸j Bo偶e, widzia艂e艣 kiedy takie 艣liczne dzieci膮tko? Widzia艂e艣 tak膮 pi臋kn膮 bu藕k臋? A ten drugi... Och, nie, Panie, zmi艂uj si臋 nade mn膮, o, fuj, si艂o nieczysta! Co za nieszcz臋艣cie, 艣wiat i ludzie nie widzieli... 呕e te偶 si臋 takie mog艂o urodzi膰! Ja zna艂am przecie偶 pana Heikego, powiadam ci, ale ten tutaj to gorszy od najwi臋kszego paskudztwa! No, Henning, ale to przecie偶 musia艂o... musia艂o... O, w imi臋 Ojca i Syna... Przecie偶 to musia艂o kochanej pani Sadze... - g艂os jej zni偶y艂 si臋 do szeptu - odebra膰 偶ycie! A gdzie ona jest teraz? W pokoju na g贸rze?
Henning tak偶e szepta艂 zdr臋twia艂ymi wargami.
- Nie. Ona umar艂a w nocy. W drodze do domu.
- Le偶y... na bryczce?
- Nie, zosta艂a tam. Daleko st膮d.
Line pr贸bowa艂a jako艣 przyswoi膰 sobie te wiadomo艣ci. Trwa艂o to d艂u偶sz膮 chwil臋.
- O, dziecko kochane! - powiedzia艂a w ko艅cu. - Gdzie? Musimy j膮 sprowadzi膰 do domu.
My艣li Henninga gna艂y jak szalone. Przecie偶 nie mo偶e powiedzie膰, 偶e przyby艂y dwa czarne anio艂y, 偶eby j膮 zabra膰.
- Nie, to... nie jest potrzebne. Tam byli jacy艣 ludzie. Chrze艣cijanie, chcia艂em powiedzie膰. Obiecali, 偶e si臋 ni膮 zajm膮. Urz膮dz膮 jej pogrzeb jak trzeba. Zaraz tam.
- Ale musicie chyba...
- Ona by艂a bardzo okaleczona.
- Aha. Rozumiem - powiedzia艂a Line ochryp艂ym g艂osem. - No, a twoi rodzice? Gdzie oni s膮? Nie mo偶esz tu przecie偶 siedzie膰 sam z dwoma noworodkami.
- Oni wr贸c膮 nied艂ugo - rzek艂 pospiesznie Henning. - Statek si臋 sp贸藕ni艂.
Line przygl膮da艂a si臋 ch艂opcu. By艂 naprawd臋 sam w domu. Z dwoma noworodkami?
Broda mu dr偶a艂a.
- Sp贸藕ni艂 si臋? - zapyta艂a. - Tyle dni?
- Nic gro藕nego si臋 nie sta艂o - t艂umaczy艂 bezbarwnie. - Statek nie trafi艂 na Malen, po prostu znios艂o go na inny kurs...
- Czy ten statek zagin膮艂?
- Tylko na razie. Wkr贸tce go odnajd膮. On na pewno jest na morzu, ale my nie mogli艣my czeka膰, bo Saga czu艂a si臋 藕le i musieli艣my wraca膰.
Line zrozumia艂a, 偶e ch艂opiec wi臋cej ju偶 nie zniesie. Jego blada jak 艣ciana twarz i niech臋膰 do rozmowy o tym, co si臋 sta艂o, 艣wiadczy艂y te偶 wymownie, 偶e w艂a艣nie teraz 艣miertelnie si臋 boi wsp贸艂czucia. Ten malec mia艂 swoj膮 dum臋.
- Dzieci - b膮kn臋艂a i podesz艂a do 艂贸偶ka. - Dzieci musz膮 dosta膰 je艣膰.
Co do tego nie mog艂o by膰 najmniejszych w膮tpliwo艣ci. Male艅stwa wci膮偶 dzielnie krzycza艂y swoimi w膮t艂ymi g艂osikami, tak s艂abymi, 偶e nawet nie przeszkadza艂y w rozmowie.
- Poczekaj, niech no si臋 zastanowi臋... - powiedzia艂a Line. - Czy jest kto艣 w okolicy, kto m贸g艂by je karmi膰? Tyle teraz nowych ludzi si臋 nasprowadza艂o, 偶e nie znam nawet po艂owy. Nie, naprawd臋 nie znam 偶adnej kandydatki na mamk臋, ale popytam. W ka偶dym razie nie mo偶esz ich karmi膰 艂y偶eczk膮. Nic z tego nie b臋dzie. Ale w domu mam smoczek, karmi si臋 przez niego osierocone jagni臋ta. Zaraz go przynios臋.
Line znikn臋艂a za drzwiami. Henning opad艂 na krzes艂o. Nie by艂 w stanie nawet u艣wiadomi膰 sobie, jakie to groteskowe, 偶e noworodki maj膮 by膰 karmione u偶ywanym smoczkiem, przez kt贸ry pi艂y jagni臋ta.
Pog艂oski szybko roznios艂y si臋 po parafii. Henning mia艂 bardzo trudny dzie艅, zw艂aszcza z przyjmowaniem wszystkich ciekawskich i ch臋tnych do pomocy, kt贸rzy odwiedzali go licznie i niemal bez przerwy.
Znaleziono mamk臋, ale ona zgodzi艂a si臋 karmi膰 tylko 艂adne dziecko. Z Ulvarem nie chcia艂a mie膰 do czynienia. Nieszcz臋sny Henning by艂 ca艂kowicie wyko艅czony, a nie potrafi艂 na nic si臋 zdecydowa膰. Co robi膰? Wok贸艂 艂o偶a w kt贸rym le偶a艂y dzieci, sta艂a liczna grupa kobiet.
- Jaki偶 to 艣liczny anio艂eczek - cmoka艂y wzruszone urod膮 Marca.
Dobrze, dobrze, my艣la艂 Henning z艂o艣liwie. Ciekawe, co by zrobi艂y, gdybym im opowiedzia艂 o ojcu ch艂opca? Mo偶e nareszcie mieliby艣my tu spok贸j.
Ale, rzecz jasna, niczego takiego nie zrobi艂.
By艂o ju偶 po艂udnie i Henning czu艂 si臋 艣miertelnie zm臋czony. Nikt jednak nie mia艂 czasu zastanawia膰 si臋 nad jedenastoletnim ch艂opakiem ani nad tym, jak ci臋偶kie obowi膮zki na niego spad艂y.
Ma艂y Marco zosta艂 zaopatrzony w ubranka, kt贸re zebrano w okolicy, lecz Ulvarem nie chcia艂 si臋 zaj膮膰 nikt. Henning prosi艂, 偶eby mu pozwolono wykorzysta膰 to, co zosta艂o, i po d艂ugich, prowadzonych szeptem naradach kobiety wyrazi艂y zgod臋. Tylko 偶e ubra膰 Ulvara musia艂 Henning sam. Robi艂 to niezdarnie, a serce krwawi艂o mu z b贸lu, gdy patrzy艂 na to zdeformowane cia艂ko, na okropne spiczaste barki, kt贸re odebra艂y Sadze 偶ycie.
W ko艅cu obaj ch艂opcy ubrani le偶eli w 艂贸偶ku. Kobiety zas艂oni艂y buzi臋 Ulvara, 偶eby na niego nie patrze膰, ale nieustannie przychodzi艂 kto艣 nowy, kto odsuwa艂 pieluszk臋, bo bardzo chcia艂 si臋 przestraszy膰.
Mamka postanowi艂a natychmiast zabra膰 Marca ze sob膮 do domu, lecz Henning przeciwstawi艂 si臋 temu stanowczo. Z dr偶eniem w sercu usiad艂 na kraw臋dzi 艂贸偶ka, jakby chcia艂 os艂ania膰 dzieci, i wyja艣ni艂, 偶e obieca艂 umieraj膮cej matce, i偶 jej male艅stw nie roz艂膮czy. W ko艅cu mamka przyrzek艂a, 偶e b臋dzie przychodzi膰 kilka razy dziennie karmi膰 noworodka. Mieszka艂a niedaleko.
Ale co z Ulvarem... Kto艣 mrukn膮艂 pod nosem: 鈥濶ajlepiej, 偶eby go Pan B贸g zabra艂...鈥 A inni pokiwali g艂owami. Line z Eikeby by艂a jedyn膮 osob膮, kt贸ra okazywa艂a jakie艣 zrozumienie sytuacji. Nie znalaz艂a prymitywnej butelki ze smoczkiem dla jagni膮t, i chyba dobrze, 偶e si臋 tak sta艂o, ale nauczy艂a Henninga, jak karmi膰 malca ga艂gankiem maczanym w mleku. Sama jednak te偶 nie chcia艂a nawet dotkn膮膰 tego 鈥瀌iabelskiego dzieciaka鈥, bo mia艂a w domu liczn膮 rodzin臋, kt贸rej nie mog艂a pozbawi膰 matki. Henning mimo wszystko dzi臋kowa艂 jej serdecznie i przygotowa艂 mleko zgodnie z zaleceniami Sagi. Zabra艂 Ulvara do kuchni i trzymaj膮c go na kolanach, po d艂ugich i trudnych pr贸bach, zdo艂a艂 go w ko艅cu nauczy膰 ssa膰 zwini臋ty w rulonik p艂贸cienny ga艂ganek.
呕eby tylko kobiety zgromadzone w pokoju przesta艂y wci膮偶 powtarza膰, jakie to tragiczne, 偶e Viljar i Belinda z Ludzi Lodu zgin臋li oboje jednocze艣nie! Nie chcia艂 tego s艂ucha膰. Najch臋tniej zatka艂by sobie uszy r臋kami, ale wtedy upu艣ci艂by dziecko.
呕贸艂te w膮skie oczka zwr贸ci艂y si臋 ku niemu, na wp贸艂 jeszcze 艣lepe szuka艂y jego twarzy. Makabryczne rysy krzywi艂y si臋 niecierpliwie za ka偶dym razem, kiedy Henning musia艂 umoczy膰 ga艂ganek w mleku.
- Niczego si臋 nie b贸j, Ulvarze - m贸wi艂 do niego uspokajaj膮co. - Henning jest przy tobie. Mo偶esz na mnie polega膰, ja jestem twoim przyjacielem i nigdy ci臋 nie opuszcz臋. Nie s艂uchaj tych g艂upich bab, bo mama i tata zaraz wr贸c膮, a wtedy b臋dziemy mie膰 bardzo dobrze. Bo wiesz, oni s膮 strasznie kochani, oboje.
Diabelskie oczy patrzy艂y na niego bez wyrazu.
Pami臋ta艂, co powiedzieli czarni anio艂owie, kiedy stali obok dzieci w cich膮 noc:
鈥Od jednego z nich przyjdzie ten, kt贸ry podejmie walk臋 z Tengelem Z艂ym. Drugi z ch艂opc贸w ma do spe艂nienia inne zadanie. Obaj s膮 darem naszego w艂adcy dla Ludzi Lodu.鈥
Kt贸ry z nich jest kt贸rym?
To nie ma znaczenia. Henning b臋dzie si臋 zajmowa艂 obydwoma. B臋dzie ich traktowa艂 tak samo.
Ma艂y, dzielny Henning. By艂 zbyt m艂ody, 偶eby wiedzie膰, i偶 nie mo偶na dwojga dzieci traktowa膰 najzupe艂niej tak samo. Ci rodzice, kt贸rzy staraj膮 si臋 by膰 sprawiedliwi wobec swoich dzieci a偶 do najdrobniejszych szczeg贸艂贸w, zawsze wobec jednego z nich s膮 niesprawiedliwi. Bo same dzieci maj膮 r贸偶ne oczekiwania i r贸偶nie pojmuj膮 艣wiat.
W ko艅cu obaj ch艂opcy zostali nakarmieni, a gromada bab gada艂a tak, 偶e Henningowi ma艂o g艂owa nie p臋k艂a. Nadchodzi艂 wiecz贸r, Henning nade wszystko potrzebowa艂 snu, ale sk膮d wzi膮膰 czas! Inwentarz trzeba nakarmi膰, i...
Poszed艂 z Ulvarem do pokoju.
Kiedy us艂ysza艂, 偶e kt贸ra艣 z kobiet m贸wi:
Pani Lie jest na probostwie. Przyjecha艂a w odwiedziny do Pastorowej. Tak, no w艂a艣nie, to by艂a w艂a艣cicielka Elistrand. Teraz jest wdow膮. Ju偶 wie, co si臋 sta艂o, i podobno tu idzie.
Babcia? Henningowi poczerwienia艂y uszy. 鈥濩zcij ojca swego i matk臋 swoj膮鈥, napisano w Biblii. Ale nie ma tam nic o babciach. Na szcz臋艣cie. Bo on nigdy nie lubi艂 tej babci, kt贸ra zawsze tak 藕le odnosi艂a si臋 do ukochanej mamy Henninga a swojej c贸rki, Belindy, i nienawidzi艂a Viljara, bo nie potrafi艂 utrzyma膰 Grastensholm. Kiedy utracili du偶y dw贸r, babcia odepchn臋艂a ich od siebie, nie chcia艂a mie膰 z nimi do czynienia. Nigdy im w niczym nie pomog艂a, umia艂a tylko 偶膮da膰.
Henning ba艂 si臋 tej babci. Parali偶owa艂a jego wol臋.
Kobiety sprzecza艂y si臋 teraz, kto si臋 najlepiej nadaje do tego, by zaj膮膰 si臋 艣licznym Markiem. Nikt ju偶 nie s艂ucha艂 nie艣mia艂ych protest贸w Henninga, 偶e nie wolno rozdziela膰 braci. Czu艂y si臋 niebywale ofiarne i mi艂osierne, bo uwolni艂y go od odpowiedzialno艣ci za jednego z ch艂opc贸w.
W tej chwili do domu wkroczy艂a pani Lie. Stan臋艂a w progu wype艂niaj膮c swoj膮 godn膮 osob膮 prawie ca艂e drzwi. Wygl膮da艂a jak flagowy okr臋t w pe艂nej gali.
- Henning, m贸j wnuku - odezwa艂a si臋 g艂臋bokim basem. - C贸偶 to ja s艂ysz臋 na temat twoich rodzic贸w? Naprawd臋 si臋 potopili?
Ch艂opiec zrobi艂 si臋 upiornie blady.
- Nie, nie, tylko si臋 troch臋 sp贸藕niaj膮.
- To w艂a艣nie podobne do tego twojego nieodpowiedzialnego ojca, 偶eby zabiera膰 moj膮 c贸rk臋 w tak膮 niebezpieczn膮 podr贸偶! A teraz zosta艂e艣 sam, dziecko drogie! Ale, naturalnie, przeprowadzisz si臋 do nas. I, jak s艂ysz臋, masz tu dwoje malutkich dzieci. Bli藕ni臋ta Sagi. O, drogie dziecko, przez co ty musia艂e艣 przej艣膰! I podobno jedno z bli藕ni膮t jest dotkni臋te! Tak, tak, zawsze to powtarza艂am, moja c贸rka w 偶adnym razie nie powinna by艂a wychodzi膰 za m膮偶 za jednego z tych okropnych Ludzi Lodu...
Henning nie bardzo pojmowa艂, co babcia chcia艂a przez to powiedzie膰. On sam jest przecie偶 dzieckiem Belindy i, jak s膮dzi艂, nic mu nie brakuje. Ulvar za艣 jest dzieckiem Sagi. Sagi ze Szwecji.
Chocia偶 s膮 krewnymi, to prawda. Tyle 偶e do艣膰 dalekimi. Wszyscy pochodz膮 z Ludzi Lodu, wi臋c babcia ma pewnie racj臋. Cho膰 niezbyt uprzejmie jest teraz o tym m贸wi膰.
Pani Lie utorowa艂a sobie drog臋 pomi臋dzy stoj膮cymi kobietami, prawd臋 m贸wi膮c przegna艂a je z pokoju wymownymi gestami r膮k, i zacz臋艂a si臋 przygl膮da膰 dzieciom. Skrzywi艂a si臋 z obrzydzeniem na widok Ulvara, ale z艂agodnia艂a, gdy spojrza艂a na Marca.
- Czaruj膮cy ch艂opczyk!
Zni偶y艂a g艂os a偶 do niewyra藕nego mamrotania przez zaci艣ni臋te z臋by. Nawet nie by艂o wida膰, czy porusza wargami.
- Saga by艂a samotna, prawda? A nale偶a艂a do najlepiej sytuowanej ga艂臋zi Ludzi Lodu. Henning, mam racj臋?
- Tak - potwierdzi艂.
- W takim razie ty tak偶e po niej dziedziczysz?
- Saga powiedzia艂a, 偶e je艣li zajm臋 si臋 ch艂opcami, to maj膮tek powinienem podzieli膰 r贸wno pomi臋dzy nas trzech. A ja obieca艂em, 偶e ch臋tnie si臋 zaopiekuj臋 jej dzie膰mi - rzek艂 z b贸lem serca, bo uwa偶a艂, 偶e pieni膮dze nie maj膮 akurat teraz znaczenia.
- Bzdura - o艣wiadczy艂a pani Lie. - Nie ma sensu, 偶eby takie pokraczne dziecko w og贸le cokolwiek dziedziczy艂o, trzeba je odda膰 do jakiego艣 domu. Maj膮tek podzieli si臋 mi臋dzy ciebie i tego 艂adnego ch艂opczyka, to wystarczy. I obaj przeniesiecie si臋 do nas, to oczywiste. Nie mo偶ecie tu mieszka膰 sami.
- Nieee! - zawy艂 Henning w rozpaczy. - Ja musz臋 tu zosta膰! Musz臋 czeka膰 na mam臋 i ojca.
- Oni nie wr贸c膮, musisz spojrze膰 prawdzie w oczy. Im szybciej, tym lepiej.
- Wr贸c膮! - zawo艂a艂 z uporem. - I musz臋 zatrzyma膰 obu ch艂opc贸w. Razem! Przyrzek艂em to Sadze.
Zdawa艂o mu si臋, 偶e przez ca艂y dzie艅 walczy z gromadami atakuj膮cych go kobiet. Nawet Line nie chcia艂a mu pom贸c, odmawia艂a wszelkiego kontaktu z Ulvarem.
Babcia podesz艂a do niego i z艂apa艂a go za ucho, tak jak zawsze post臋powa艂a z upart膮 Belind膮 wiele 艂at temu...
- Milcz, ch艂opcze! - sykn臋艂a przez z臋by. - Ja zawsze mam racj臋, a tego okropnego bachora oddamy do domu dla takich i potem...
- Nic z tego nie b臋dzie! - rozleg艂 si臋 spokojny g艂os od drzwi.
Odwr贸cili si臋 oboje, Henning w dalszym ci膮gu z uchem bole艣nie 艣ciskanym palcami potwornej babci. Przy wej艣ciu sta艂a m艂oda kobieta o do艣膰 pospolitym wygl膮dzie, niezbyt zgrabna, ale o budz膮cym zaufanie spojrzeniu. Mia艂a na sobie podr贸偶ne ubranie, a w r臋ku trzyma艂a spor膮 walizk臋.
- Wszystkiego ju偶 si臋 dowiedzia艂am na podw贸rzu, Henning - oznajmi艂a. - Jestem Malin, twoja kuzynka ze Szwecji, ale musia艂by艣 si臋 cofn膮膰 niemal do Tengela Dobrego, 偶eby odnale藕膰 to pokrewie艅stwo. Jestem c贸rk膮 Christera i wnuczk膮 niezwyk艂ej Tuli. By艂am serdeczn膮 przyjaci贸艂k膮 Sagi. Napisa艂a mi wprawdzie, 偶e nie b臋dzie potrzebowa艂a mojej pomocy, ale wywnioskowa艂am z tego jej listu, 偶e chyba jednak sama nie da sobie rady. I przyjecha艂am. Jak widz臋, w odpowiednim momencie.
Pani Lie i Henning s艂uchali ca艂kowicie zaskoczeni. R臋ka pani Lie opad艂a. Henning nie wiedzia艂, co powiedzie膰. Wobec tego Malin m贸wi艂a dalej:
- Nic nie b臋dzie z zamiaru rozdzielenia dzieci, pani Lie. Zostan膮 tutaj w Lipowej Alei, z Henningiem, a ja zamieszkam z nimi i b臋d臋 im pomaga膰. Poza tym musimy by膰 na miejscu i czeka膰 na rodzic贸w Henninga.
Podbieg艂 teraz do niej i ukry艂 twarz na jej piersi.
- Panienka zamierza zagarn膮膰 pieni膮dze, jak rozumiem - rzek艂a pani Lie cierpko. - I pozbawi膰 mojego wnuka tego, co mu si臋 nale偶y!
- Nie rozmawiamy tu o pieni膮dzach, prosz臋 pani. M贸wimy o dw贸ch malutkich sierotach.
- O trzech - sprostowa艂a pani Lie.
Henning zwr贸ci艂 ku niej twarz, ale nie opuszcza艂 bezpiecznej przystani w ramionach Malin.
- Nie! - krzykn膮艂 g艂o艣no. - Moi rodzice 偶yj膮! A Saga powiedzia艂a, 偶e je艣li Malin przyjedzie, to mam moj膮 cz臋艣膰 podzieli膰 na dwoje, pomi臋dzy ni膮 i siebie. I tak zrobimy, bo Malin jest bardzo mi艂a, tak powiedzia艂a Saga, o!
Malin za艣 doda艂a spokojnie:
- My艣l臋, 偶e b臋dzie najlepiej, je艣li pani ju偶 sobie p贸jdzie, pani Lie. Z tego, co wiem, nigdy pani nie by艂a wsparciem dla Belindy i jej rodziny, kiedy tak bardzo potrzebowali pomocy. Natomiast motywy, dla kt贸rych teraz chce pani zaj膮膰 si臋 Henningiem i jednym z noworodk贸w, wydaj膮 mi si臋, 艂agodnie m贸wi膮c, wstr臋tne. Damy sobie znakomicie rad臋 oboje z Henningiem, ja mam wykszta艂cenie piel臋gniarskie, jestem silna i zdrowa. A Saga w swoich listach nachwali膰 si臋 nie mog艂a Henninga, jaki to zdolny i dzielny ch艂opiec, jak znakomicie zajmuje si臋 gospodarstwem. Je艣li za艣 chodzi o pieni膮dze, to mam wystarczaj膮co du偶o w艂asnych. W takiej sytuacji przyja藕艅 ma dla cz艂owieka najwi臋ksze znaczenie, jest wa偶niejsza ni偶 wszelkie bogactwa 艣wiata. Ja nie potrzebuj臋 pieni臋dzy. Spadek po Sadze nale偶e膰 b臋dzie do trzech ch艂opc贸w.
Pani Lie zacisn臋艂a wargi.
- No, zobaczymy. B臋d臋 mia艂a na pani膮 oko, moja dobra panienko! Kobieta, kt贸ra si臋 kszta艂ci i zdobywa zaw贸d, nie cieszy si臋 moim szacunkiem. Dobrze jednak rozumiem, 偶e grozi pani staropanie艅stwo, a w takiej sytuacji cz艂owiek popada w desperacj臋. Tylko 偶e szanse pani teraz nie wzrosn膮, o tym mog臋 pani膮 zapewni膰. M臋偶czy藕ni nie przepadaj膮 za takimi samodzielnymi kobietami, kt贸re nie nauczy艂y si臋, gdzie jest ich miejsce.
I po tej 鈥瀖orderczej鈥 salwie pani Lie z godno艣ci膮 po偶eglowa艂a do wyj艣cia.
Malin pr贸bowa艂a st艂umi膰 u艣miech.
- Zastanawiam si臋, kt贸ra to z nas nie zna swojego miejsca - powiedzia艂a cicho. - Tego typu kobiety zawsze jako艣 znajd膮 takiego biedaczyn臋, kt贸remu przez ca艂e 偶ycie je偶d偶膮 po g艂owie.
Po raz pierwszy tego dnia Henning pozwoli艂 sobie na blady u艣miech.
- Dziadek by艂 w艂a艣nie takim biedaczyn膮, jak m贸wisz. - Jeszcze raz u艣ciska艂 kuzynk臋. - Och, Malin, jak ja si臋 ciesz臋, 偶e przyjecha艂a艣!
- I ja si臋 ciesz臋 - powiedzia艂a 艂agodnie. - Ale widz臋, 偶e to, czego ty potrzebujesz teraz najbardziej, to po艂o偶y膰 si臋 i spa膰, spa膰! Poprosz臋 Line z Eikeby, 偶eby mi pomog艂a przy obrz膮dku dzi艣 wieczorem. Ona robi bardzo dobre wra偶enie. Zatem zostaw teraz wszystko Malin i jazda do 艂贸偶ka!
- Ale je艣li mama i tata wr贸c膮?
- W贸wczas obudz臋 ci臋 natychmiast.
Henning odetchn膮艂. Poczu艂 si臋 艣miertelnie zm臋czony.
Kiedy ju偶 si臋 po艂o偶y艂, Malin przysz艂a, 偶eby go okry膰.
- Malin - wyszepta艂 sennie. - Nie mia艂em czasu, 偶eby o tym porozmawia膰, ale ja tak strasznie t臋skni臋 za Sag膮.
Skin臋艂a g艂ow膮 i pog艂aska艂a go po twarzy.
- Oboje za ni膮 t臋sknimy. Tak mi przykro z powodu tego, co si臋 sta艂o. Jutro o wszystkim mi opowiesz, dobrze?
- Tak. i musimy si臋 opiekowa膰 obydwoma jej synkami.
- Przynajmniej tyle mo偶emy dla niej zrobi膰.
Henning zasn膮艂 natychmiast. Malin okry艂a go starannie i zesz艂a na d贸艂 zaj膮膰 si臋 domem. O w艂asnym zm臋czeniu musia艂a po prostu zapomnie膰.
Sta艂a przez chwil臋 przy 艂贸偶ku i przygl膮da艂a si臋 dw贸m 艣pi膮cym spokojnie noworodkom. Na jej twarzy malowa艂o si臋 g艂臋bokie zatroskanie. Spogl膮da艂a to na jednego z ch艂opc贸w, to na drugiego. Raz za razem.
W ko艅cu wysz艂a na podw贸rze.
Kiedy jednak pomy艣la艂a o w艂asnym 偶yciu, jej serce mimo wszystko przepe艂nia艂 spok贸j. Nareszcie znalaz艂a swoje miejsce. Tu naprawd臋 b臋dzie mog艂a wykorzysta膰 wykszta艂cenie i by膰 przydatna.
Pod jej opiek膮 znalaz艂o si臋 nieoczekiwanie trzech ma艂ych ch艂opc贸w. I wszyscy rozpaczliwie tej opieki potrzebowali.
To by艂o niezwykle przyjemne uczucie. Jest im potrzebna, niezb臋dna.
Ma艂y Henning. Co on musia艂 prze偶y膰 ostatniej doby!
Mimo woli spojrza艂a na drog臋. Ale 偶aden pow贸z z rodzicami Henninga nie nadje偶d偶a艂. W gruncie rzeczy nie umia艂aby powiedzie膰, czy spodziewa si臋 tego, czy nie.
Wkr贸tce Henning i Malin zaprzyja藕nili si臋 serdecznie. Darzyli si臋 wzajemnym zaufaniem. Prac臋 w Lipowej Alei podzielili pomi臋dzy siebie tak, jak to przedtem zrobili Henning i Saga. Z t膮 tylko r贸偶nic膮, 偶e Malin by艂a du偶o silniejsza, jakby bli偶sza ziemi, wi臋cej wiedzia艂a o gospodarstwie i by艂a bardziej pewna siebie.
Ona tak偶e prowadzi艂a sprawy finansowe. Poniewa偶 w okolicy wyros艂o wiele eleganckich willi, zatroszczy艂a si臋 o to, by Henning sprzedawa艂 ich mieszka艅com mleko, mas艂o i inne produkty rolne. Zarabia艂 na tym nie藕le, bo s膮siedzi byli na og贸艂 lud藕mi dobrze sytuowanymi, tote偶 bez uszczerbku dla nikogo w Lipowej Alei zawsze jacy艣 biedacy otrzymywali wsparcie.
Obaj ch艂opcy, Ulvar i Marco, nie mogli mie膰 lepszej opieki. Mamka przychodzi艂a regularnie i karmi艂a Marca, obmy艣lili te偶 lepszy spos贸b karmienia Ulvara, 偶eby nie musia艂 ssa膰 ga艂ganka.
Henning, rzecz jasna, nie mia艂 zbyt wielu wolnych chwil, ale je艣li tylko co艣 takiego si臋 zdarzy艂o, natychmiast siada艂 przy oknie i wygl膮da艂 na drog臋. Na pocz膮tku z wielkim zapa艂em. Wci膮偶 wierzy艂, 偶e rodzice mog膮 si臋 pojawi膰 dos艂ownie w ka偶dej chwili.
Od czasu do czasu wyje偶d偶a艂 konno, 偶eby ich spotka膰. Wraca艂 na og贸艂 p贸藕no, niestety zawsze sam.
Z czasem wyra藕nie przycich艂, a w jego oczach pojawi艂 si臋 cie艅. Malin widzia艂a to wszystko, ale nie znajdowa艂a 偶adnej pociechy, bo i sk膮d. Jedyne, co mog艂a zrobi膰, to kierowa膰 jego uwag臋 na inne sprawy, na prac臋, kt贸r膮 trzeba by艂o wykona膰, a czasem nawet wymy艣la艂a co艣 zabawnego. Tylko co zabawnego mo偶na by艂o znale藕膰 w tej sytuacji?
W ko艅cu pewnego dnia przyszed艂 list. Od towarzystwa, kt贸rego w艂asno艣ci膮 by艂a 鈥濫mma鈥. List zaadresowano do 鈥濵艂odego Henninga Linda z Ludzi Lodu鈥.
D艂ugo siedzieli przy kuchennym stole, nie maj膮c odwagi rozerwa膰 koperty. Malin widzia艂a, jak nadzieja w oczach Henninga ga艣nie, a jej miejsce zajmuje coraz wyra藕niejszy l臋k... Pragnienie, 偶eby odsun膮膰 jak najdalej t臋 chwil臋, 偶eby po prostu po艂o偶y膰 si臋 i zasn膮膰, a potem spa膰 dop贸ty, dop贸ki wszystkie straszne zmartwienia nie min膮 i nie nadejd膮 s艂owa, zapowiadaj膮ce rych艂y powr贸t rodzic贸w.
W ko艅cu westchn膮艂 ci臋偶ko, ale zdecydowanie:
- Otw贸rz list, prosz臋 ci臋!
Malin tak偶e wola艂aby tego unikn膮膰. I ona wola艂aby czeka膰 dalej z nadziej膮, 偶e wkr贸tce rozlegn膮 si臋 przy wej艣ciu radosne g艂osy.
Wiedzia艂a jednak, 偶e otwarcie tego listu jest jej obowi膮zkiem. Nie mo偶na wymaga膰 od jedenastolatka...
Stanowczym ruchem rozerwa艂a kopert臋.
Litery ta艅czy艂y jej przed oczyma. By艂o tak, jak si臋 obawia艂a. Martwym g艂osem odczyta艂a Henningowi tre艣膰 listu:
Mamy bolesny obowi膮zek poinformowa膰, 偶e wrak 偶aglowca 鈥濫mma鈥 odnaleziono na wybrze偶u na p贸艂noc od Arendol, Morze wyrzuci艂o na l膮d tak偶e zw艂oki dwojga podr贸偶nych, lecz 偶adne z nich nie by艂o Pa艅skim krewnym. Poniewa偶 min臋艂o ju偶 bardzo wiele czasu od katastrofy, musimy liczy膰 si臋 z tym, 偶e nikt nie prze偶y艂.
Malin opu艣ci艂a list na kolana. Nie mia艂a si艂y czyta膰 ostatnich zda艅, wyra偶aj膮cych ubolewanie i wsp贸艂czucie.
Jakby ca艂a 偶yciowa energia opu艣ci艂a oboje. Siedzieli bez ruchu, dop贸ki nie zapad艂 zmierzch. Nie byli w stanie wykona膰 偶adnego gestu.
W ko艅cu milczenie przerwa艂 Henning. Je艣li Malin spodziewa艂a si臋, 偶e wiadomo艣膰 go za艂amie, to musia艂a teraz zmieni膰 pogl膮d.
- Nie znaleziono ich - rzek艂 cicho, przygn臋biony.
Malin nie wiedzia艂a, co odpowiedzie膰. Najrozs膮dniej by艂oby z pewno艣ci膮 wyperswadowa膰 mu wszelkie iluzje, ale z jakiego艣 powodu nie mog艂a tego zrobi膰. Mo偶e rozumia艂a, 偶e ch艂opiec potrzebuje odrobiny nadziei, 偶eby w og贸le m贸g艂 偶y膰? Mo偶e wiadomo艣膰 o 艣mierci rodzic贸w jest t膮 kropl膮, kt贸ra przepe艂ni艂aby kielich goryczy, jaki los zes艂a艂 temu dziecku? Dozna艂 ju偶 tyle b贸lu w swoim kr贸tkim 偶yciu. Ja艣niejszym punktem by艂a w tym wszystkim ich ma艂a rodzina. P贸藕niej obecno艣膰 Sagi. I wszystko to zosta艂o mu odebrane. Teraz ma tylko j膮, Malin. Obiecywa艂a wi臋c sama sobie, 偶e nie opu艣ci ch艂opca, dop贸ki nie doro艣nie.
- Masz racj臋 - odpar艂a. - Nie znaleziono ich.
Mia艂a wra偶enie, 偶e Henning odetchn膮艂. 呕e z jego piersi wydoby艂o si臋 d艂ugie, bezg艂o艣ne westchnienie ulgi.
Opowiedzia艂 jej szczeg贸艂owo o ostatniej nocy Sagi. Opowiedzia艂 jej to pewnego wieczora, kiedy siedzieli przed kominkiem wpatrzeni w zapadaj膮cy za oknami zmierzch. M贸wi艂 o Lucyferze, ojcu ch艂opc贸w. I o czarnych anio艂ach z pot臋偶nymi skrzyd艂ami, kt贸re zabra艂y Sag臋, zanim zd膮偶y艂a skona膰. Opowiedzia艂 te偶 o sile, jak膮 tchn膮艂 w niego jeden z anio艂贸w, pokaza艂 alraun臋, kt贸r膮 nosi艂 na szyi, i pozwoli艂 dotkn膮膰 derek, w kt贸re zawini臋te by艂y noworodki. Derki ju偶 wystyg艂y, ale Malin nawet teraz czu艂a co艣 jakby wibrowanie po cieple, kt贸re ochroni艂o dzieci przed nocnym ch艂odem.
Malin wierzy艂a we wszystko. Istnia艂o tyle niezwyk艂ych legend o Ludziach Lodu. Jedyne, o czym dyskutowali tego wieczora, to by艂a przysz艂o艣膰 ch艂opc贸w. Od jednego z nich pochodzi膰 b臋dzie najwi臋ksza osobowo艣膰 w艣r贸d Ludzi Lodu. Drugi ma do spe艂nienia inne zadanie...
Rozmawiali o tym d艂ugo w noc.
Kt贸ry z nich jest kim? Nie ulega艂o w膮tpliwo艣ci, 偶e Ulvar nale偶y do obci膮偶onych; Malin nie chcia艂a o tym m贸wi膰, ale czasami mia艂a wra偶enie, 偶e w oczach dziecka dostrzega co艣 jakby b艂ysk z艂a, gdy musia艂a go bardziej zdecydowanie przesun膮膰 przy zmianie pieluchy. Ulvar nie lubi艂 si臋 te偶 k膮pa膰. Normalne dziecko protestowa艂oby w takiej sytuacji g艂o艣nym krzykiem. Ale nie on. On spogl膮da艂 tylko na ni膮 tymi swoimi 偶贸艂tymi oczyma, w kt贸rych czai艂a si臋 nienawi艣膰.
Robi艂o to na niej bardzo przykre wra偶enie. Przecie偶 dziecko mia艂o zaledwie kilka miesi臋cy...
Mimo wszystko lubi艂a go. By艂 taki silny, taki stanowczy. 呕ywi艂a wiele czu艂o艣ci dla tego dziecka b贸lu i chcia艂a dla niego wy艂膮cznie dobra.
Zachowanie Marca rozumia艂a du偶o mniej. Je艣li chodzi o Ulvara, wiele rzeczy mo偶na by艂o wyja艣ni膰. Ale Marco...?
Cudownie wprost pi臋kny! Kruczoczarne w艂osy na bardzo kszta艂tnej g艂owie. Sk贸ra mia艂a ciemny po艂ysk, niekiedy z艂ocisty, niekiedy niemal ca艂kiem czarny. Zmienia艂o si臋 to w zale偶no艣ci od o艣wietlenia. 艢liczna buzia o szlachetnych rysach po prostu sama przyci膮ga艂a wzrok ludzi. Oczy, g艂臋boko szare, czasami a偶 czarne, w pi臋knej oprawie, tajemniczy u艣miech na wargach... Tak, to z pewno艣ci膮 ten u艣miech wprawia艂 j膮 w zak艂opotanie. Marco by艂 istot膮 nieprzeniknion膮. Zapewne pr贸by rozumienia psychiki niemowl臋cia nie maj膮 wi臋kszego sensu, to przecie偶 wszystko przeminie, prawdziwy charakter ujawni si臋 p贸藕niej. Marco jednak mia艂 w sobie ju偶 co艣 sko艅czonego.
Malin zdawa艂a sobie spraw臋, na czyni to polega. Marco my艣la艂. Dla niego Malin nie by艂a tylko nic nie znacz膮c膮 plam膮 o przyjaznym g艂osie. By艂a dla niego cz艂owiekiem i zachowywa艂 si臋 tak, jakby zastanawia艂 si臋 nad tym, kim ona jest czy te偶 kim mog艂aby by膰.
To by艂o okropne! Malin czu艂a si臋 dotkni臋ta. Zw艂aszcza 偶e on sam nigdy nie ujawnia艂 swoich odczu膰. Marco nie krzycza艂, kiedy my艂a mu uszy ani kiedy myd艂o dosta艂o mu si臋 do oka. Po prostu patrzy艂 wtedy na ni膮 podobnie jak Ulvar. Lecz w oczach Marca nie by艂o nienawi艣ci. Tylko wszechogarniaj膮ca wyrozumia艂o艣膰. Na jego wargach pojawia艂 si臋 wtedy delikatny u艣mieszek. I Malin nigdy nie wiedzia艂a, czy ten u艣miech jest ch艂odny, smutny czy tylko bezosobowy.
Doprawdy, bli藕ni臋ta Sagi by艂y niezwyk艂ymi dzie膰mi.
Zdawa艂o si臋 jednak, 偶e kochaj膮 Henninga. Malcy fikali rado艣nie n贸偶kami, kiedy wchodzi艂. A on m贸g艂 godzinami przy nich siedzie膰, bawi膰 si臋 i gaworzy膰 z nimi.
Kiedy Malin na to patrzy艂a, oczy nape艂nia艂y jej si臋 艂zami. Jaki to by艂 wzruszaj膮cy widok - ci trzej ch艂opcy rosn膮cy bez rodzic贸w.
Kocha艂a ich ca艂ym sercem.
Najbli偶szy jednak by艂 jej Henning. W ka偶dym razie teraz, dop贸ki psychika malc贸w nie rozwin臋艂a si臋 jeszcze w pe艂ni.
Mija艂y miesi膮ce.
Mamka przesta艂a przychodzi膰, bo nie by艂a ju偶 potrzebna, obaj ch艂opcy dostawali teraz takie samo po偶ywienie.
Zacz臋li ju偶 siada膰 i zdawa艂o si臋, 偶e obaj s膮 zdrowi i silni. Ulvar mia艂 twarde paznokcie, kt贸rymi pos艂ugiwa艂 si臋 ch臋tnie, gdy tylko co艣 mu si臋 nie podoba艂o. Oczy Marca 艣ledzi艂y uwa偶nie i spokojnie wszystko, co si臋 wok贸艂 dzia艂o, z ka偶dym dniem stawa艂 si臋 jeszcze 艂adniejszy, podczas gdy rozw贸j braciszka zmierza艂, niestety, w przeciwnym kierunku. Malin i Henning przywykli do niego i nie uwa偶ali, 偶e wygl膮da szczeg贸lnie odra偶aj膮co, ale inni ludzie, kt贸rzy czasami zachodzili do Lipowej Alei, wydawali na jego widok okrzyki zgrozy. Malin prosi艂a zazwyczaj, 偶eby bardziej uwa偶ali. Ulvar jest przecie偶 tak偶e istot膮 ludzk膮, a nikt jeszcze nie zna jego charakteru. Mo偶e jest wra偶liwy i b臋dzie cierpia艂, a mo偶e b臋dzie si臋 m艣ci艂? 鈥濧le on jeszcze niczego nie rozumie鈥, u艣miechali si臋 obcy. Malin jednak dostrzega艂a w ich oczach b艂ysk niepokoju.
Henning przesta艂 m贸wi膰 o swoich rodzicach. Jakby to by艂 temat tabu, wi臋c Malin te偶 nigdy o nich nie wspomina艂a. Wiedzia艂a, 偶e ch艂opiec panicznie si臋 boi takiej rozmowy. Po prostu nie chcia艂, by Malin powiedzia艂a, 偶e teraz, Henning, powiniene艣 przyj膮膰 do wiadomo艣ci, i偶...
Nie, ona sama tak偶e tego nie chcia艂a. Z czasem przecie偶 wspomnienia zbledn膮 i Henning zacznie rezygnowa膰...
Nadszed艂 rok 1862 i Henning sko艅czy艂 dwana艣cie lat. Zdumiewaj膮ce, ale sprawy gospodarstwa uk艂ada艂y si臋 znacznie lepiej ni偶 za czas贸w Viljara i Malin zda艂a sobie spraw臋, 偶e Henning jest urodzonym gospodarzem, gdy tymczasem Viljar chcia艂 zosta膰 kim innym, ale po艣wi臋ci艂 si臋 i zaj膮艂 Lipow膮 Alej膮, ostatnim bastionem Ludzi Lodu w parafii.
Sta膰 ich by艂o nawet na wynaj臋cie pomocnika. Jakkolwiek bowiem Henning i Malin byli zr臋czni i pracowici, to w gospodarstwie czeka艂y r贸偶ne ci臋偶kie zaj臋cia, kt贸rym sami nie mogli podo艂a膰. Poza tym doba tak偶e ma ograniczon膮 liczb臋 godzin.
Znale藕li starszego, 偶yczliwego ludziom parobka, niespecjalnie mo偶e uzdolnionego, ale te偶 wyj膮tkowo inteligentnego nie szukali, bo i po co? Dobrze odnosi艂 si臋 do zwierz膮t i to by艂o najwa偶niejsze. Poza tym wszystkie swoje obowi膮zki wype艂nia艂 z najlepsz膮 wol膮. Unika艂 natomiast bli藕niak贸w, odwraca艂 si臋 na ich widok, nigdy ani s艂owem o nich nie wspomina艂. Malin zauwa偶y艂a, 偶e sk艂ada r臋ce jak do modlitwy, gdy czasami przypadkiem natknie si臋 na nich w kuchni. Przera偶ony odmawia艂 w takich razach jaki艣 pospieszny pacierz. Ale nie rozmawia艂a z nim na ten temat, wola艂a udawa膰, 偶e nic nie widzi.
Malin uwa偶a艂a, 偶e znakomicie jest pracowa膰 tak ci臋偶ko, i偶 cz艂owiek z trudem trzyma si臋 wieczorem na nogach i nie jest w stanie o niczym my艣le膰. I tak w艂a艣nie pracowa艂a, dzi臋ki czemu nie mia艂a czasu snu膰 refleksji nad swoim 偶yciem.
A by艂o si臋 nad czym zastanawia膰, trudno temu zaprzeczy膰. Wiedzia艂a, 偶e rodzice, Christer i Magdalena, oczekuj膮, i偶 Malin wyjdzie nied艂ugo za m膮偶 i urodzi dzieci, przynajmniej jedno. 呕e nie dopu艣ci do wymarcia swojej ga艂臋zi Ludzi Lodu.
Ten r贸d nie mo偶e wymrze膰! Jest jedynym, kt贸ry by艂by w stanie uratowa膰 ludzko艣膰, gdyby Tengel Z艂y ockn膮艂 si臋 z letargu i zapragn膮艂 zdoby膰 panowanie nad 艣wiatem. Czy zdo艂a go pokona膰, to, niestety, inna sprawa. Ale to Ludzie Lodu maj膮 jasn膮 wod臋, zdoln膮 zneutralizowa膰 dzia艂anie wody z艂a. A zatem ich obowi膮zkiem jest przetrwa膰.
Ojciec i mama s膮 teraz jedynymi cz艂onkami rodu w Szwecji. A tu, w tym domu, mieszka reszta, czy mo偶e lepiej by艂oby powiedzie膰: ostatnie resztki Ludzi Lodu.
Henning, syn Viljara, z pewno艣ci膮 o偶eni si臋 kiedy艣, je艣li nie zaharuje si臋 na 艣mier膰 przy prowadzeniu gospodarstwa i wychowaniu bli藕niak贸w.
Ale ci dwaj? Ulvara w艂a艣ciwie w og贸le nie mo偶na bra膰 pod uwag臋. To przecie偶 bestia, potw贸r. A Marco?
Nie mog艂a si臋 rozezna膰, jak z tym dzieckiem naprawd臋 jest.
Natomiast je艣li o ni膮 sam膮 chodzi, to raczej w膮tpi艂a, czy kiedykolwiek wyjdzie za m膮偶. By艂a porz膮dn膮 i zdoln膮 dziewczyn膮, to prawda, sama musia艂a to przyzna膰, ale m艂odzi m臋偶czy藕ni na og贸艂 nie spogl膮dali na ni膮 dwa razy. Nale偶a艂a raczej do takich panien, kt贸re podobaj膮 si臋 starszym wdowcom. Bywaj膮 one wybierane z rozs膮dku i wyrachowania. Pracowita, stateczna 偶ona, kt贸ra potrafi zaj膮膰 si臋 domem i rodzin膮, kt贸rej mo偶na wszystko poleci膰 z pe艂nym prze艣wiadczeniem, 偶e ta obowi膮zkowa istota wype艂ni ka偶de zadanie najlepiej jak potrafi. I kt贸ra na dodatek urodzi kilkoro zdrowych, pos艂usznych dzieci.
Tylko 偶e Malin nie chcia艂a starego m臋偶a.
Dlatego by艂a szcz臋艣liwa w Lipowej Alei z tymi trzema ma艂ymi ch艂opcami, kt贸rzy tak bardzo jej potrzebowali. I dlatego wszystkie swoje ewentualne panie艅skie t臋sknoty topi艂a w ci臋偶kiej pracy.
Mia艂a dwadzie艣cia lat i w艂a艣ciwie powzi臋艂a ju偶 postanowienia co do swojego 偶ycia. Mo偶e cokolwiek za wcze艣nie, ale Malin zawsze sta艂a mocno na ziemi. Z iluzjami po偶egna艂a si臋 dawno temu. Par臋 gwa艂townych dziewcz臋cych mi艂o艣ci, jakie prze偶y艂a w Szwecji, sko艅czy艂o si臋 dla niej bardzo przykro. Obiekty jej czu艂ych uniesie艅 po prostu nie zwraca艂y na ni膮 uwagi. Jeden wybra艂 przyjaci贸艂k臋 Malin, co ona prze偶y艂a bole艣nie. Drugi by艂 nauczycielem w szkole dla piel臋gniarek. Przez kilka miesi臋cy pr贸bowa艂a 艂owi膰 jego spojrzenia i nawet wyobra偶a艂a sobie, 偶e od czasu do czasu on rzeczywi艣cie spogl膮da jej g艂臋boko w oczy. I oto kt贸rego艣 dnia nieoczekiwanie zapyta艂: 鈥濻iostro, czy pani jest tutaj nowa? Chyba przedtem pani nie widzia艂em.鈥 I zanim zd膮偶y艂a odpowiedzie膰, odwr贸ci艂 si臋 oboj臋tnie i zacz膮艂 z kim艣 rozmawia膰.
Wtedy Malin u艣wiadomi艂a sobie, 偶e nie nale偶y do najwi臋kszych uwodzicielek. I wtedy w艂a艣nie postanowi艂a pojecha膰 do Norwegii, zw艂aszcza 偶e bardzo si臋 martwi艂a o Sag臋.
I Bogu dzi臋ki, 偶e tak si臋 sta艂o! 呕e przyjecha艂a na czas, by zaj膮膰 si臋 tymi trzema sierotami!
Kiedy teraz widzia艂a bezgraniczne zaufanie, jakim darzy j膮 Henning, doznawa艂a zawrotu g艂owy na my艣l, co by to by艂o, gdyby wtedy si臋 nie zjawi艂a.
Malin wiedzia艂a, 偶e odpowiedzialno艣膰 za ch艂opc贸w spada na jej barki. Ale nie by艂a to odpowiedzialno艣膰 przyjemna.
Z czasem bli藕niaki zacz臋艂y stawa膰, a potem chodzi膰. Drepta艂y po domu na sztywnych nogach, pada艂y co chwila i rozbija艂y si臋 bole艣nie, zanim nauczy艂y si臋 przechodzi膰 z pokoju do pokoju przez wysokie progi, kt贸re wyrasta艂y na ich drodze niczym g贸ry. Opieka nad nimi by艂a teraz dla Malin i Henninga jeszcze bardziej wyczerpuj膮ca, zw艂aszcza je艣li chodzi o Ulvara, kt贸ry by艂 niebywale pomys艂owy, ale za to niepos艂uszny. Od samego pocz膮tku istnia艂o w nim wiele z艂a, lecz odk膮d sobie u艣wiadomi艂, co potrafi i na ile go sta膰, naprawd臋 trudno by艂o da膰 sobie z nim rad臋. Malin i Henning czuli si臋 czasami tak zm臋czeni, 偶e niecierpliwie wygl膮dali nadej艣cia wieczoru, 偶eby malcy poszli ju偶 spa膰.
Marco chodzi艂 w艂asnymi drogami. By艂 dzieckiem spokojnym i w jaki艣 spos贸b tajemniczym, a przy tym tak pi臋knym, 偶e patrzenie na niego sprawia艂o niemal b贸l. U艣miecha艂 si臋 cz臋sto, 艂agodnie, z rozmarzonym spojrzeniem. Nie m贸wi艂 tyle, co agresywny Ulvar, ale obaj bracia mogli siedzie膰 ze sob膮 godzinami i gaworzy膰 dzieci臋cym j臋zykiem, kt贸rego nikt inny nie rozumia艂. I kochali si臋 szczerze, cho膰 tak bardzo si臋 mi臋dzy sob膮 r贸偶nili.
Malin odczuwa艂a b贸l za ka偶dym razem, kiedy mia艂a si臋 zajmowa膰 Ulvarem. Nigdy nie przywyk艂a do jego zdeformowanego cia艂a, do tych jego kanciastych kszta艂t贸w i ostro zako艅czonych ramion. Co si臋 w przysz艂o艣ci stanie z tym nieszcz臋snym dzieckiem? Ile b臋dzie musia艂 wycierpie膰 z powodu ludzkiej nietolerancji? Ona i Henning nie b臋d膮 si臋 przecie偶 mogli wiecznie nim opiekowa膰. A zreszt膮 wszystko wskazywa艂o na to, 偶e ni膮 Ulvar wcale si臋 nie przejmowa艂. Niejednokrotnie rani艂o j膮 jego z艂o艣liwe zachowanie, ale t艂umaczy艂a sobie, 偶e on po prostu taki jest. Wiedzia艂a zreszt膮, 偶e je艣li ten ch艂opiec wobec kogokolwiek 偶ywi ludzkie uczucia, to przede wszystkim wobec Marca. Nast臋pny by艂 Henning. Malin by艂a dla niego z艂em koniecznym.
Henning natomiast zdumiewa艂 j膮. By艂 nieprawdopodobnie zr臋czny we wszystkim, czego si臋 tkn膮艂; wszystko mu si臋 udawa艂o. Malin cz臋sto my艣la艂a o tym, co jej opowiada艂. 呕e jeden z czarnych anio艂贸w po艂o偶y艂 mu r臋k臋 na g艂owie i o艣wiadczy艂, 偶e teraz Henning musi by膰 wybranym, w miejsce Sagi...
I rzeczywi艣cie, wydawa艂o si臋 czasem, 偶e ch艂opiec rozporz膮dza jak膮艣 wyj膮tkow膮 si艂膮, kt贸ra pomaga mu pokona膰 wszelkie przeciwno艣ci i tragedie. Jakby nosi艂 w sobie wewn臋trzne 艣wiat艂o. A ona sama? Czy to naprawd臋 tylko sprawa przypadku, 偶e przyjecha艂a tu we w艂a艣ciwym czasie? Czy mo偶e tak偶e i w tym macza艂 palce jaki艣 niewidzialny opiekun Henninga?
Poza tym ch艂opiec mia艂 alraun臋. Malin nie wiedzia艂a, jak膮 rol臋 ten amulet odgrywa w jego poczynaniach.
Ale, oczywi艣cie, nic za darmo! To, co Henning otrzyma艂, by艂o si艂膮, dzi臋ki kt贸rej m贸g艂 przetrwa膰 czasy ci臋偶kich do艣wiadcze艅. Bo zmartwie艅 mieli naprawd臋 niema艂o, i ona, i on. Malin by艂a niekiedy zmuszona prosi膰 o pomoc swoich rodzic贸w, przede wszystkim, rzecz jasna, finansow膮, ale nie tylko. W Szwecji istnia艂o wiele r贸偶nych rzeczy niezwykle przydatnych w gospodarstwie, kt贸rych zap贸藕niona w rozwoju Norwegia nie zna艂a. Najpierw ten kraj znajdowa艂 si臋 przez wiele wiek贸w pod panowaniem du艅skim i by艂 traktowany jak daleka prowincja, a teraz Szwedzi przej臋li styl Du艅czyk贸w i raczej gotowi byli ci膮gn膮膰 z Norwegii zyski, ni偶 jej pomaga膰.
Mimo wszystko Norwegowie 偶yli w艂asnym 偶yciem, rozwijali swoj膮 kultur臋, piel臋gnowali narodow膮 dum臋 i specjalnie si臋 nie przejmowali tym, 偶e nazywano ich prowincjuszami.
Christer i Magdalena pomagali nieustannie swej jedynej c贸rce we wszystkim, o co prosi艂a.
Fakt, 偶e w parafii znajdowa艂o si臋 tyle nowych willi, oznacza艂, i偶 mieszka艂o tu teraz wielu bardzo zamo偶nych ludzi. To zawsze przyci膮ga r贸wnie偶 niepo偶膮dane elementy. Coraz cz臋艣ciej szajki rzezimieszk贸w napada艂y na bogate domostwa, a lensman nie by艂 w stanie temu zapobiec i ludzie wci膮偶 si臋 skar偶yli.
Malin nie zwraca艂a uwagi na pog艂oski o tego rodzaju wydarzeniach, zreszt膮 nie mia艂a na to czasu. W g艂臋bi duszy liczy艂a, 偶e stara Lipowa Aleja jest zbyt ubog膮 zagrod膮 po艣r贸d tych wielkich, nowoczesnych budowli w okolicy i zapewne nie stanowi zach臋ty dla w艂amywaczy.
I nie wiedzia艂a, co takiego mog艂oby przyci膮gn膮膰 z艂odziei do Lipowej Alei, dop贸ki kt贸rej艣 nocy nie przyszli. Z pocz膮tku s膮dzi艂a, 偶e to mo偶e imponuj膮ca aleja wysadzana lipami pozwala si臋 domy艣la膰, i偶 za czym艣 takim znajdowa膰 si臋 musi bogactwo. Ale to nie by艂o tak...
Pewnego jesiennego wieczora obudzi艂o j膮 jakie艣 chrobotanie. Po chwili dosz艂y do niej przyciszone g艂osy. Malin usiad艂a na pos艂aniu z sercem bij膮cym gwa艂townie. Dopiero teraz u艣wiadomi艂a sobie, jacy s膮 bezbronni. Henning spa艂 i Malin nie chcia艂a go budzi膰. Ch艂opcy w jego wieku bywaj膮 czasem niebezpiecznie odwa偶ni, m贸g艂by si臋 z go艂ymi r臋kami rzuci膰 na w艂amywaczy, nie zastanawiaj膮c si臋 nad tym, jacy s膮 gro藕ni.
Malin b臋dzie musia艂a radzi膰 sobie sama.
Ch艂odny sierp ksi臋偶yca 艣wieci艂 w okno i rozja艣nia艂 pok贸j.
Upewni艂a si臋, 偶e malcy 艣pi膮 spokojnie w 艂贸偶eczku obok niej. Z pokoju Henninga s艂ysza艂a r贸wny oddech.
Wsta艂a cichutko, w艂o偶y艂a szlafrok i kapcie. Przez chwil臋 nas艂uchiwa艂a, co si臋 dzieje na dole, po czym wzi臋艂a pogrzebacz i podesz艂a do schod贸w.
By艂o ich dw贸ch i mieli latark臋. Ostre, sycz膮ce szepty przerazi艂y j膮.
- Do cholery jasnej, gdzie tu szuka膰 skarbu w tej starej ruderze? Kto ci nagada艂 takich g艂upot?
- Niech skonam, oni maj膮 skarb! Nigdy nie s艂ysza艂e艣 o wielkim skarbie Ludzi Lodu? Nawet w Christianii o tym wiedz膮.
- G艂upi艣! Jakby oni mieli skarb, to my艣lisz, mieszkaliby w takiej cholernej norze?
- Macie racj臋 - powiedzia艂a stoj膮ca u szczytu schod贸w Malin g艂osem tak spokojnym i zimnym, na jaki tylko mog艂a si臋 zdoby膰. - To prawda, 偶e istnieje co艣, co okre艣lane jest jako skarb Ludzi Lodu, ale nie przypuszczam, 偶eby akurat was mog艂o to zainteresowa膰.
Na d藕wi臋k jej s艂贸w zesztywnieli. Stali teraz bez ruchu i gapili si臋 na ni膮.
- Jezus Maryja - wykrztusi艂 jeden. Najwyra藕niej nie spodziewali si臋 nikogo zobaczy膰.
- A co temu skarbowi jest? - zapyta艂 drugi z napastnik贸w, kt贸ry chyba nie nale偶a艂 do najlepszych dzieci Boga.
- Skarb sk艂ada si臋 ze starych 艣rodk贸w leczniczych - rzek艂a Malin z nadziej膮, 偶e z艂odzieje nie us艂ysz膮, jak bardzo dr偶y jej g艂os. - Skarb ma warto艣膰 jedynie dla naszego rodu. B膮d藕cie wi臋c uprzejmi i opu艣膰cie ten dom.
Rzezimieszek zmru偶y艂 oczy.
- Stare 艣rodki lecznicze, co? Uwa偶am, 偶e powinna艣 nam ten skarb pokaza膰, sikorko.
O m贸j Bo偶e, my艣la艂a Malin przera偶ona. Co ja najlepszego zrobi艂am?
Drugi z napastnik贸w, kt贸ry najwyra藕niej mia艂 bardzo nieskomplikowany zas贸b s艂贸w, przerwa艂 mu:
- Co, do diab艂a, chcesz robi膰 z jakimi艣 cholernymi starymi lekarstwami?
Pierwszy odpowiedzia艂 dobrze s艂yszalnym szeptem:
- Znam jednego zbieracza, kt贸ry sypnie fors膮 za takie co艣. Trzymaj pysk i nie wtr膮caj si臋! - Do Malin za艣 powiedzia艂: - Poka偶esz nam ten skarb, prawda? To nie zrobimy ci krzywdy.
- Skarbu tutaj, niestety, nie ma. Przechowywany jest gdzie indziej. Ale je艣li sobie spokojnie p贸jdziecie, to nie zamelduj臋 u lensmana o waszej wizycie.
Ten mniej rozgarni臋ty podszed艂 do schod贸w.
- Nie, pos艂uchaj no, siostrzyczko! Nikomu o niczym nie zameldujesz, zrozumia艂a艣? Bo jak nie, to zrobimy z ciebie siekanink臋. A teraz przyno艣 te graty, ale ju偶!
Zaspany Henning stan膮艂 przy schodach.
- Co si臋 sta艂o, Malin?
- Wracaj do 艂贸偶ka! - nakaza艂a pospiesznie.
- Jest ich tu wi臋cej? - spyta艂 g艂upawo przestraszony z艂odziej.
- Same dzieciaki. S艂ysza艂e艣 przecie偶, 偶e tu mieszkaj膮 same dzieciaki - mrukn膮艂 jego kompan. - Pos艂uchaj no, ch艂opcze, chod藕 tu do nas, to sobie pogadamy.
Malin, kt贸ra zorientowa艂a si臋 natychmiast, 偶e napastnicy chc膮 zwabi膰 Henninga i wzi膮膰 go jako zak艂adnika, zawo艂a艂a:
- Nie r贸b tego, Henning! Zosta艅 przy mnie!
Bardziej zuchwa艂y z艂odziej wbieg艂 na schody i z艂apa艂 Malin mocno za rami臋.
- Trzymaj g臋b臋, siostrzyczko, bo jak nie, to spr贸bujesz gorszych rzeczy!
- Au! - krzykn臋艂a Malin. - To boli!
Zanim zd膮偶y艂 cokolwiek zrobi膰, Henning zbieg艂 na d贸艂 i zacz膮艂 go ok艂ada膰 pi臋艣ciami. Ona sama zamierzy艂a si臋 na trzymaj膮cego j膮 z艂odzieja pogrzebaczem, ale wtedy drugi b艂yskawicznie wykr臋ci艂 jej r臋k臋.
- No, dobra. Zabawa si臋 sko艅czy艂a - powiedzia艂. Z艂apa艂 Henninga i mocno trzyma艂 wyrywaj膮cego si臋 ch艂opca. Jego kole偶ka wci膮偶 nie puszcza艂 ramienia Malin; tu偶 przy swojej twarzy widzia艂a jego obrzydliw膮 sapi膮c膮 g臋b臋. Napastnik wyj膮艂 z kieszeni n贸偶, a Malin przyci膮gn膮艂 do siebie w taki spos贸b, 偶e nie mog艂a mie膰 w膮tpliwo艣ci co do jego intencji.
- Pu艣膰cie ch艂opca! - zdo艂a艂a tylko wykrztusi膰.
Henning krzycza艂.
- Malin, ja nie mam alrauny! - szlocha艂. - Zostawi艂em j膮 przy 艂贸偶ku. Pu艣膰 Malin, ty draniu!
Wtem rozleg艂 si臋 huk, jakby d艂ugi grzmot przewali艂 si臋 nad domem. Hall zala艂o o艣lepiaj膮ce 艣wiat艂o, napastnicy zacz臋li wrzeszcze膰 jak oparzeni i pu艣cili swoje ofiary. Obaj padli na ziemi臋 i wili si臋 w niezno艣nych, jak si臋 zdawa艂o, b贸lach.
Malin spogl膮da艂a na Henninga.
- Co to si臋 sta艂o? - wyszepta艂a poblad艂ymi wargami.
- To nadesz艂o sk膮d艣 z g贸ry - odpar艂 tak偶e szeptem.
Spojrzeli oboje na pi臋tro. W blasku ksi臋偶yca pomi臋dzy pr臋tami balustrady zobaczyli dwa ch艂opi臋ce nosy. Dzieci by艂y jeszcze tak ma艂e, 偶e ledwie mog艂y sta膰 o w艂asnych si艂ach, ale przygl膮da艂y si臋 scenie na dole wielkimi oczami, wyra藕nie z siebie zadowolone.
Z艂odzieje umilkli i le偶eli nieruchomo na pod艂odze.
- O m贸j Bo偶e! - szepn臋艂a Malin. - O m贸j dobry Bo偶e!
- Oni oddychaj膮 - uspokoi艂 j膮 Henning. - Z艂odzieje 偶yj膮. Obaj.
Malin opanowa艂a si臋.
- I o to, zdaje si臋, chodzi艂o. 呕eby ich powali膰, ale nie zabija膰, bo mieliby艣my wtedy nieprzyjemno艣ci ze strony w艂adz. Henning, szybko! Zwi膮偶 ich, a potem bud藕 parobka, zanim odzyskaj膮 przytomno艣膰! Niech parobek jedzie po lensmana. Ja zajm臋 si臋 dzie膰mi.
Na trz臋s膮cych si臋 nogach wesz艂a na g贸r臋. Z trudem prze艂yka艂a 艣lin臋 i nie by艂a w stanie spojrze膰 bli藕ni臋tom w oczy.
艢miech Ulvara dzwoni艂 w hallu.
Dobry Bo偶e, co my wychowujemy w tym domu? my艣la艂a wstrz膮艣ni臋ta, kl臋kaj膮c przy ch艂opcach i przytulaj膮c ich do siebie. To si臋 przecie偶 mog艂o sko艅czy膰 bardzo 藕le! A je艣li on kt贸rego艣 dnia zwr贸ci si臋 przeciwko nam? Przeciwko mnie albo Henningowi, albo przeciw komukolwiek, kto nie uczyni艂 mu nic z艂ego? Nie, nigdy sobie z nim nie poradzimy, ani ja, ani Henning! Nigdy!
- Mimo wszystko dzi臋kuj臋 ci, Ulvarze, m贸j ma艂y ch艂opcze - szepta艂a z ustami przy jego nastroszonych w艂osach. - Dzi臋kuj臋 ci, bo pokaza艂e艣 nam, 偶e nas kochasz! Taka ci jestem wdzi臋czna!
Dopiero co my艣la艂am, 偶e jeste艣my bezbronni. M贸j Bo偶e, c贸偶 za ironia!
Ulvar chwyci艂 j膮 mocno za w艂osy i szarpa艂 tak, 偶e musia艂a ca艂膮 si艂膮 woli powstrzymywa膰 si臋, by nie krzycze膰. Zachwycony ch艂opiec 艣mia艂 si臋 g艂o艣no, a偶 echo dudni艂o w艣r贸d 艣cian.
Szpital w艂a艣ciwie nie by艂 taki stary, tylko po prostu byle jak zbudowany i zniszczony. A tak偶e bardzo zaniedbany. Paj臋czyny powiewa艂y pod zakopconym na czarno sufitem, farba ob艂azi艂a ze 艣cian. Nikt ju偶 nawet nie zauwa偶a艂, 偶e przy ka偶dym ruchu du偶e k艂臋by kurzu wzbijaj膮 si臋 pod 艂贸偶kami.
By艂 to bowiem szpital komunalny. Zazwyczaj najbiedniejsi chorzy le偶eli w domu pod opiek膮 mniej lub bardziej sk艂onnych do po艣wi臋ce艅 krewnych. Tutaj trafiali jedynie pacjenci, kt贸rzy w og贸le nie mieli rodziny. Mo偶na by to miejsce nazwa膰 r贸wnie dobrze domem dla ubogich, gdyby nie to, 偶e pewna chrze艣cija艅ska organizacja charytatywna chcia艂a obdarowa膰 najbiedniejszych cz艂onk贸w spo艂ecze艅stwa, w zwi膮zku z czym wyposa偶y艂a co艣 na kszta艂t sali operacyjnej i wykosztowa艂a si臋 na lekarza oraz skromn膮 asyst臋. 艢rodk贸w na przyzwoite leczenie jednak nie by艂o sk膮d bra膰, wobec czego ka偶dy nieszcz臋sny chory, kt贸ry zmuszony by艂 i艣膰 do tego szpitala, p艂aka艂 gorzkimi 艂zami i dokonywa艂 rozrachunku ze swoim 偶yciem.
I s艂usznie. 艢miertelno艣膰 bowiem w tym zak艂adzie by艂a zatrwa偶aj膮ca, a kto nie umar艂, to i tak wychodzi艂 ze szpitala bardziej chory, ni偶 przyszed艂.
No, mo偶e to pewna przesada, ale pozostaje faktem, 偶e nie by艂 to w 偶adnym razie reprezentacyjny szpital.
Lekarz dokonywa艂 w艂a艣nie codziennego obchodu. Wszed艂 do sali dla przewlekle chorych i zatrzyma艂 si臋 przy jednym z 艂贸偶ek.
Westchn膮艂.
- Czy naprawd臋 jest sens d艂u偶ej go tu trzyma膰?
Towarzysz膮ca mu piel臋gniarka zrobi艂a krok naprz贸d i powiedzia艂a z bogobojn膮 przygan膮 w g艂osie:
- Przecie偶 nie mo偶emy wyrzuci膰 go na drog臋, panie doktorze.
- Nie, nie, oczywi艣cie 偶e nie mo偶emy - mrukn膮艂 doktor. - Wiem, 偶e on nie ma gdzie mieszka膰. I jest tu kto艣 jeszcze jeden w takim samym stanie, prawda?
- Tak. Na oddziale kobiecym. Oboje stanowi膮 niema艂y problem dla szpitala. Ale mi艂osierdzie, panie doktorze, nakazuje nam ich tu trzyma膰.
- Czy nie ma jakiego艣 domu opieki, do kt贸rego mo偶na by ich przenie艣膰? Zajmuj膮 przecie偶 miejsca innym chorym!
- Na razie wsz臋dzie jest pe艂no. Musimy czeka膰, a偶 kto艣 w domu opieki umrze.
- Je艣li ci tutaj nie zrobi膮 tego pierwsi - rzek艂 doktor cicho. - Ten to ju偶 tylko sk贸ra i ko艣ci. Czy on przyjmuje jakie艣 jedzenie?
- Tak. Jest karmiony przez siostry mi艂osierdzia. Na og贸艂 udaje im si臋 wmusi膰 w niego troch臋 strawy rano i wieczorem. Ale on na nic nie reaguje.
Doktor poni贸s艂 r臋k臋 chorego, spoczywaj膮c膮 bez ruchu na kocu.
- Zosta艂y mu tylko dwa palce. Druga r臋ka nie wygl膮da du偶o lepiej, ale przynajmniej uda艂o nam si臋 zahamowa膰 zgorzel w nogach. Tylko... w艂a艣ciwie po co? - Doktor ponownie zwr贸ci艂 si臋 do piel臋gniarki: - A kobieta? S膮 jakie艣 oznaki post臋pu?
- Je dobrze i poprawia si臋. Ale ona sobie poza szpitalem nie poradzi, panie doktorze. Jej umys艂 jest ca艂kowicie za膰miony.
- M贸wi co艣?
- Tylko be艂kocze. A poza tym to nie jest nasz j臋zyk. Ja nic z tego nie rozumiem.
- I oni s膮 jedynymi, kt贸rzy prze偶yli?
- Tak. Wszyscy inni zmarli.
Lekarz westchn膮艂 znowu i d艂ugo patrzy艂 na wycie艅czon膮 istot臋 na 艂贸偶ku. M臋偶czyzna le偶a艂 z zamkni臋tymi oczyma, wychudzony tak, 偶e wygl膮da艂 jak cie艅.
- Mo偶e tu zosta膰, dop贸ki nie zwolni si臋 miejsce w jakim艣 domu opieki. To beznadziejna sprawa z takimi, co nie maj膮 偶adnych krewnych. Powinno istnie膰 prawo...
Nie doko艅czy艂 zdania i przeszed艂 do nast臋pnego 艂贸偶ka. Piel臋gniarka patrzy艂a w 艣lad za nim surowym wzrokiem, bo bardzo dobrze wiedzia艂a, co doktor zamierza艂 powiedzie膰.
B臋dzie si臋 musia艂a bardziej zaj膮膰 tym nieszcz臋snym cz艂owiekiem. Kobiet膮 zreszt膮 tak偶e, chocia偶 ona dozna艂a szkody przede wszystkim na umy艣le, b臋dzie wi臋c mog艂a dosta膰 w ko艅cu miejsce w jakim艣 domu dla takich. Du偶o gorzej maj膮 si臋 sprawy z tym pi臋knym m臋偶czyzn膮...
Znowu g艂osy!
S艂ysza艂 g艂osy gdzie艣 daleko, daleko, ale nie by艂 w stanie odpowiedzie膰. Czasami zdawa艂o mu si臋, 偶e odpowiada, ale nic nie wskazywa艂o na to, by z jego ust wydobywa艂 si臋 jaki艣 d藕wi臋k. By艂 taki zm臋czony, taki zm臋czony. Pragn膮艂 jedynie spa膰.
Ci ludzie, kt贸rzy co jaki艣 czas przychodz膮 i chc膮 zmusi膰 jego wargi do... Irytowali go, ale nie potrafi艂 si臋 broni膰. Co艣, jakby zupa mleczna, sp艂ywa艂o mu do ust, i musia艂 to prze艂yka膰. By艂o niesmaczne, md艂e i kleiste, nie chcia艂 tego je艣膰, ale oni si臋 upierali. Nie dawali za wygran膮, dop贸ki nie wlali w niego troch臋 tego p艂ynu. Najcz臋艣ciej zupa wpada艂a nie tam, gdzie trzeba, i zaczyna艂 si臋 krztusi膰.
Co to si臋 sta艂o? Gdzie on teraz jest i dlaczego jego umys艂 nie chce pracowa膰? Jak wielokrotnie przedtem, kiedy ju偶, ju偶 艣wita艂a mu w g艂owie jaka艣 wyra藕niejsza my艣l, nagle ulatnia艂a si臋 jak strz臋p mg艂y w podmuchu wiatru.
Nie pami臋ta艂 nawet, kim jest, i nie by艂 w stanie sobie tego przypomnie膰. Od czasu do czasu kr膮偶y艂y mu w g艂osie jakie艣 nazwiska i twarze, ale zanim zd膮偶y艂 cokolwiek zrozumie膰, wszystko rozp艂ywa艂o si臋 w tej mgle, kt贸ra otula艂a jego m贸zg.
Jest kto艣, komu nale偶y... przes艂a膰 wiadomo艣膰?
Nie. Nie, znowu si臋 wszystko rozp艂yn臋艂o.
Pewnego dnia pojawi艂 si臋 jaki艣 nowy g艂os. W艂adczy i stanowczy, nigdy przedtem go nie s艂ysza艂. Wci膮偶 mia艂 trudno艣ci ze zrozumieniem tego, co one m贸wi膮, te wszystkie g艂osy kr膮偶膮ce w jakiej艣 pustej przestrzeni wok贸艂 niego. Potrafi艂 wy艂owi膰 tylko niekt贸re proste s艂owa. M贸wi膮 tak szybko i niewyra藕nie, tak to odbiera艂.
Ale ten nowy g艂os m贸wi艂 g艂o艣no i wyra藕nie, cho膰 tak偶e pos艂ugiwa艂 si臋 owym dziwacznym j臋zykiem. Rozumia艂 go du偶o lepiej.
Cz艂owiek o w艂adczym g艂osie m贸wi艂 co艣 o b艂臋dnym leczeniu. Tu potrzebne jest bla-bla-bla, a jedzenie jest z艂e, od tej brei nikt chyba nie wyzdrowieje. Tak, tak, oczywi艣cie, to dobry szpital, uspokaja艂 dono艣ny g艂os, ale czeg贸偶 mo偶na si臋 spodziewa膰 na takiej prowincji, oczywi艣cie, 偶e nie dostali bla-bla-bla.
Up艂yn臋艂o znowu troch臋 czasu, nie wiedzia艂 ile. Ale nagle u艣wiadomi艂 sobie, 偶e czuje si臋 lepiej. Mo偶e dlatego, 偶e jedzenie dostawa艂 smaczniejsze? Nie by艂 ju偶 teraz tak 艣miertelnie zm臋czony. I powieki te偶 nie ci膮偶y艂y jak z o艂owiu. Pewnego dnia m贸g艂 nawet podnie艣膰 r臋k臋. Ale odczuwa艂 to jako艣 dziwnie, jakby mu co艣 przeszkadza艂o, a mo偶e r臋ka nie jest ca艂a?
Zaczyna艂 sobie co艣 przypomina膰. S艂abe, niewyra藕ne migawki. Bardziej wyra藕ne stawa艂o si臋 wspomnienie l臋ku przekraczaj膮cego wszelkie poj臋cie. L臋k o kogo艣 innego, kogo kocha艂. I o kogo艣 jeszcze, kto powinien dosta膰 wiadomo艣膰. Kto艣, kto porusza艂 jego serce, kto艣, o kim my艣l by艂a taka bolesna, tyle ciep艂a 偶ywi艂 dla tego ma艂ego... tego ma艂ego...? Nie, wspomnienia znowu si臋 ulotni艂y.
Powieki...
Czyj艣 krzyk w pobli偶u:
- Wezwijcie doktora! On otwiera oczy!
Szum i ha艂asy wok贸艂.
I jaki艣 g艂os:
- S艂yszysz mnie? S艂yszysz, co m贸wi臋?
G艂os brzmia艂 irytuj膮co blisko, krzycza艂 tu偶 przy jego twarzy:
- S艂yszysz mnie?
Pr贸bowa艂 znowu otworzy膰 oczy, ale mu si臋 nie uda艂o. Pr贸bowa艂 poruszy膰 palcem, ale palca chyba nie by艂o na miejscu.
- Patrzcie, patrzcie, on porusza ustami! Chce co艣 powiedzie膰!
- Siostro, prosz臋 przynie艣膰 co艣 mocniejszego! Troch臋 w贸dki!
Szczypa艂o go i piek艂o w wargi. Ale wywo艂ywa艂o te偶 przyjemne uczucie. Dobrze znany smak. Cofn膮艂 si臋. Wykr臋ca艂 g艂ow臋. Wiedzia艂 sk膮d艣, 偶e tego mu nie wolno.
Kilka kropel jednak sp艂yn臋艂o do gard艂a. Zakrztusi艂 si臋, z trudem chwyta艂 dech. Dochodzi艂 do siebie.
Teraz jako艣 艂atwiej by艂o otworzy膰 oczy.
Jaki straszny, brudny sufit. Widzia艂 go ju偶 przedtem, wi臋c jednak od czasu do czasu musia艂 odzyskiwa膰 przytomno艣膰. Pochylone nad nim twarze przygl膮da艂y mu si臋 niespokojnie. Wszystkie ca艂kiem obce. Zatrzyma艂 wzrok na surowej, ale pe艂nej 偶yczliwo艣ci twarzy kobiecej. Nie by艂a ju偶 m艂oda, ale ona zrozumie, pomy艣la艂. Wiedzia艂 to. Kobieta odnosi艂a si臋 do niego z sympati膮. Wszystkie kobiety mia艂y na sobie fartuchy piel臋gniarskie i czepki.
Pr贸bowa艂 co艣 powiedzie膰, ale zamiast g艂osu zdo艂a艂 wydoby膰 z gard艂a jedynie jakie艣 skrzypienie. Nieustannie, uparcie, patrzy艂 na t臋 jedn膮 kobiec膮 twarz. W ko艅cu uda艂o mu si臋 wykrztusi膰:
- Gdzie ja jestem?
Kobieta odpowiedzia艂a zrozumiale:
- Jeste艣 w Thisted, w Danii. Czy ty jeste艣 Norwegiem?
Zastanowi艂 si臋 chwil臋.
- Tak. Tak mi si臋 wydaje.
Zgromadzeni przy 艂贸偶ku popatrzyli po sobie.
- No tak, Norweg! Ale tamta m贸wi ca艂kiem niezrozumiale.
Jaka tamta? chcia艂 zapyta膰, ale jego si艂y si臋 wyczerpa艂y i le偶a艂 bez ruchu. Nie zauwa偶a艂, co robi膮, jak nim potrz膮saj膮, 偶eby mu przywr贸ci膰 艣wiadomo艣膰 i dowiedzie膰 si臋 czego艣 wi臋cej.
Min臋艂o kilka dni i nocy, zanim znowu zdo艂a艂 podnie艣膰 powieki, tyle 偶e tym razem na d艂u偶ej. Owa surowo spogl膮daj膮ca, cho膰 偶yczliwa piel臋gniarka przychodzi艂a do niego w r贸wnych odst臋pach czasu i pr贸bowa艂a nawi膮za膰 kontakt, ale by艂 zbyt zm臋czony, zbyt wyczerpany i wycie艅czony.
Kiedy przysz艂a znowu pewnego ranka, dozna艂 wra偶enia, 偶e te jego poszarpane strz臋py wspomnie艅 ju偶 nie s膮 takie p艂ynne, 偶e jakby 艂atwiej je zatrzyma膰.
By艂o co艣, o co musia艂 j膮 zapyta膰.
- Ta... druga? - wykrztusi艂 ochryple.
- Jaka druga? - zapyta艂a piel臋gniarka.
Ale on ju偶 straci艂 w膮tek.
Z wolna obrazy powraca艂y. I l臋k. Nie o siebie, lecz o kogo艣 innego, kogo trzyma艂 w ramionach. O kogo艣, kto umiera艂. On musia艂 tego kogo艣 chroni膰. Dzie艅 i noc stara艂 si臋 chroni膰...
Mr贸z, pragnienie...
Zmarz艂 tak straszliwie.
Przenikn臋艂o go jakie艣 budz膮ce trwog臋 wspomnienie. Woda! Woda, woda, wsz臋dzie lodowato zimna s艂ona woda. Nienawidzi艂 jej, bo chcia艂a mu zabra膰 kogo艣, kogo kocha艂.
Ale nienawi艣膰 nie by艂a najsilniejszym uczuciem. Wi臋ksza od niej by艂a czu艂o艣膰 dla tej, kt贸r膮 trzyma艂 w ramionach.
- Belinda! - powiedzia艂 g艂o艣no.
Piel臋gniarka sta艂a przy 艂贸偶ku. Pochyli艂a si臋 nad nim natychmiast.
- Co powiedzia艂e艣?
- Belinda. Ona ma na imi臋 Belinda.
- Kto?
- Moja 偶ona. Kt贸r膮 trzyma艂em w ramionach. Gdzie ona jest? Czy 偶yje? Ja musz臋...
By艂 ogromnie wzburzony, to mog艂o mu zaszkodzi膰.
- No, no, spokojnie, spokojnie - m贸wi艂a piel臋gniarka i trzyma艂a go, 偶eby nie wstawa艂.
- Ta druga! Rozmawiali艣cie o kim艣 drugim - wykrztusi艂, czuj膮c, 偶e si艂y znowu go opuszczaj膮, i wpada艂 w rozpacz, bo przecie偶 musi si臋 dowiedzie膰, musi, zanim znowu straci przytomno艣膰.
Piel臋gniarka usiad艂a na 艂贸偶ku i powiedzia艂a stanowczo:
- Pos艂uchaj mnie, m艂ody cz艂owieku...
Nie wydawa艂o mu si臋, 偶eby by艂 specjalnie m艂ody, ale mimo to uspokoi艂 si臋. Uzna艂, 偶e tak jest dla niego najlepiej.
Piel臋gniarka m贸wi艂a dalej:
- Przyp艂yn膮艂e艣 tu w ma艂ej 艂贸dce. W艂a艣ciwie w szalupie. Z kutra rybackiego dostrze偶ono twoj膮 艂贸d藕 dryfuj膮c膮 wzd艂u偶 wybrze偶a. By艂o was tam czworo, ale dwoje ju偶 nie 偶y艂o. Zamarzli na 艣mier膰. Prze偶y艂e艣 ty i jeszcze jedna kobieta.
- Czy ja j膮 trzyma艂em w ramionach? - przerwa艂 jej niecierpliwie.
- Nic mi o tym nie wiadomo. Ale ona jest w naszym szpitalu, tylko 偶e w g艂owie jej si臋 pomiesza艂o i niczego nie pami臋ta. I trudno si臋 dziwi膰, po takich przej艣ciach.
Belinda? Ta ma艂a, cudowna istota nigdy nie mia艂a szczeg贸lnie mocnej g艂owy. Ale by艂o tak dlatego, 偶e po prostu urodzi艂a si臋 nieco mniej ni偶 inni uzdolniona. Nigdy jednak nie mo偶na by艂o powiedzie膰, 偶e rozum jej si臋 miesza.
- Musz臋 j膮 zobaczy膰!
Piel臋gniarka zawaha艂a si臋 na moment.
- Spr贸buj臋 to jako艣 zorganizowa膰. Ale nie r贸b sobie zbyt wielkich nadziei! To mo偶e by膰 kto艣 inny, a poza tym jej stan umys艂owy mo偶e ci臋 przerazi膰.
Kiwa艂 g艂ow膮. Wszystko rozumie, ale najwa偶niejsze jest, 偶eby wiedzie膰. Czu艂, 偶e serce wali mu jak m艂otem, o ma艂o nie wyskoczy z piersi, i wiedzia艂, 偶e to podniecenie nie jest dla niego dobre, lecz nie m贸g艂 na to nic poradzi膰. 呕eby tylko znowu nie straci艂 przytomno艣ci, wszystko inne jest bez znaczenia.
Piel臋gniarka rozejrza艂a si臋 bezradnie po sali. I wtedy on po raz pierwszy u艣wiadomi艂 sobie, 偶e nie jest tu sam, 偶e w pomieszczeniu stoi wiele 艂贸偶ek z szar膮, n臋dzn膮 po艣ciel膮, 偶e le偶膮 na nich m臋偶czy藕ni, przewa偶nie starzy, kt贸rzy utracili wszelki kontakt z rzeczywisto艣ci膮, lecz tak偶e tacy, kt贸rzy przygl膮daj膮 mu si臋 ciekawie. Gdzie艣 w k膮cie kto艣 j臋cza艂 monotonnie. Cierpki od贸r przenika艂 wszystko, ale odczuwa艂 go ju偶 tak d艂ugo, 偶e zd膮偶y艂 si臋 przyzwyczai膰. W ka偶dym razie - prawie si臋 przyzwyczai艂. Nawet zapach karbolu nie by艂 w stanie tego odoru zdusi膰.
Pojmowa艂, dlaczego piel臋gniarka si臋 waha. Czy mo偶na wprowadzi膰 kobiet臋 do takiej sali? Je艣li w og贸le to pomieszczenie mo偶na nazwa膰 sal膮. On sam jednak nie by艂 w stanie opu艣ci膰 艂贸偶ka i dlatego tak b艂aga艂 siostr臋, 偶eby przyprowadzi艂a nieznajom膮 z 艂odzi.
W ko艅cu skin臋艂a g艂ow膮 i wysz艂a. Powiedzia艂a, 偶e porozmawia o tym z doktorem.
Czekaj膮c, pr贸bowa艂 jako艣 okre艣li膰 sam siebie, pr贸bowa艂 spojrze膰 na siebie oczyma innych. Chcia艂 wywrze膰 jak najlepsze wra偶enie. Teraz ju偶 wiedzia艂, kim jest. Jest mianowicie Viljarem Lindem z Ludzi Lodu, a ten ma艂y cz艂owiek, kt贸rego wspomnienie rozgrzewa jego serce i kt贸ry absolutnie powinien otrzyma膰 wiadomo艣膰, to jego syn Henning, czekaj膮cy w domu w Norwegii.
Wszystko do niego powr贸ci艂o, wszystko teraz pami臋ta艂. Zastanawia艂 si臋 tylko, od jak dawna tak tu le偶y. Co艣 mu m贸wi艂o, 偶e z pewno艣ci膮 d艂ugo. Dotkn膮艂 r臋k膮 podbr贸dka i stwierdzi艂, 偶e ma d艂ug膮 brod臋, on, zawsze g艂adko ogolony. Stwierdzi艂 jednak tak偶e co艣 innego. Mianowicie r臋ka, kt贸r膮 dotyka艂 podbr贸dka, by艂a okaleczona. Nie mia艂 odwagi obejrze膰 swoich r膮k, ale kiedy to wreszcie zrobi艂, ogarn臋艂o go uczucie g艂臋bokiego przygn臋bienia. Prawie nie mia艂 palc贸w. Jakbym utraci艂 cz臋艣膰 samego siebie, pomy艣la艂. Nigdy ju偶 nie zobaczy swoich palc贸w, do kt贸rych si臋 w ci膮gu 偶ycia przyzwyczai艂. Bardzo dziwne uczucie!
Ukry艂 r臋ce pod zniszczonym kocem.
Czas mija艂. Czy one nigdy nie przyjd膮? By艂 zm臋czony i odczuwa艂 potrzeb臋 snu, lecz napi臋cie nie pozwala艂o mu zasn膮膰.
A je艣li to nie jest Belinda? Je艣li Belinda odesz艂a na zawsze?
Nie, nie! Tego by nie prze偶y艂; po tym, przez co oboje przeszli, ju偶 nie!
A co b臋dzie, je艣li go nie pozna? By艂 przecie偶 tak nieprawdopodobnie chudy, sama sk贸ra i ko艣ci. W艂osy d艂ugie i potargane, oczy musia艂y wpa艣膰 g艂臋boko. M贸g艂 sobie wyobrazi膰, 偶e podobny jest teraz do Jana Chrzciciela na pustyni, kt贸ry 偶ywi艂 si臋 jedynie szara艅cz膮, w艂osy i broda ros艂y mu jak chcia艂y, ubranie by艂o w strz臋pach.
I to teraz, kiedy ze wzgl臋du na Belind臋 chcia艂 wygl膮da膰 jak najlepiej! Czu艂 si臋 tak, jakby mia艂 j膮 spotka膰 po raz pierwszy w 偶yciu.
Je艣li to rzeczywi艣cie ona...
Pr贸bowa艂 sobie przypomnie膰 tamtych ludzi z szalupy. Na pocz膮tku by艂o ich sze艣cioro. Najpierw fala zmy艂a jedn膮 par臋. Dwoje zosta艂o... ?
Wtedy on by艂 ju偶 tak zm臋czony zimnem i g艂odem, prawie zamroczony, nie by艂 w stanie si臋 ruszy膰. Pami臋ta艂 tylko, 偶e wci膮偶 obejmowa艂 ramieniem nieprzytomn膮 Belind臋. Czy opr贸cz niej by艂a w 艂odzi jeszcze jaka艣 kobieta? Tak, by艂a.
I to ona mog艂a le偶e膰 w tutejszym szpitalu.
Nie 偶yczy艂 nikomu 艣mierci, ale...
Drzwi otworzy艂y si臋. Wesz艂a piel臋gniarka. Trzyma艂a za r臋k臋 jak膮艣 kobiet臋.
- Belinda! - chcia艂 zawo艂a膰, ale by艂 tak wzruszony, 偶e nie potrafi艂 wydoby膰 z siebie g艂osu.
- A zatem to jest twoja 偶ona - ucieszy艂a si臋 piel臋gniarka i podprowadzi艂a Belind臋 do 艂贸偶ka. Jej wej艣cie wywo艂a艂o poruszenie na sali, lecz siostra uciszy艂a wszystkich.
- Sp贸jrz, moja droga. To tw贸j m膮偶! Nie poznajesz go?
Oczy Belindy... M贸j Bo偶e, co si臋 z ni膮 sta艂o?
Przygl膮da艂a si臋 le偶膮cemu pustym, odrobin臋 zaciekawionym wzrokiem. Najwyra藕niej troch臋 si臋 ba艂a. Ale mimo wszystko? Czy偶 w jej spojrzeniu nie dostrzega艂 te偶 zdziwienia? Jak zawsze, kiedy si臋 wie, 偶e mamy przed sob膮 kogo艣 znajomego, ale nie potrafimy go ulokowa膰 w pami臋ci.
Co艣 w nim zwraca艂o uwag臋 Belindy.
Mia艂a na sobie prosty i ubogi szpitalny kitel, by艂a chuda i wyniszczona, ale Viljar uwa偶a艂, 偶e 艂adna jest jak zawsze. Bo w jego oczach Belinda zawsze by艂a pi臋kno艣ci膮, cho膰 inni uwa偶ali j膮 raczej za osob臋 przeci臋tnej urody. Kocha艂 j膮 tak szczerze, 偶e wpad艂 w rozpacz widz膮c j膮 w tym stanie, niczego nie pojmuj膮c膮. Chcia艂 pog艂aska膰 j膮 po policzku tak, jak to mia艂 w zwyczaju, 偶eby pozna艂a, 偶e to on. Nie odwa偶y艂 si臋 jednak pokaza膰 jej swoich r膮k, 偶eby jej nie przestraszy膰 jeszcze bardziej. Sta艂a przecie偶 przy nim przera偶ona, gotowa w ka偶dej chwili ucieka膰 od tej nieznajomej zjawy na 艂贸偶ku.
W jej oczach kry艂 si臋 l臋k. By艂a podobna do porzuconego dziecka.
A on ledwie j膮 widzia艂, bo oczy mia艂 pe艂ne 艂ez.
Wtem Belinda zacz臋艂a m贸wi膰.
Viljar dozna艂 szoku. On rozumia艂 jej bezsensowne s艂owa.
Zwracaj膮c si臋 do piel臋gniarki, powiedzia艂:
- S艂ysza艂em to ju偶 wiele lat temu. W taki spos贸b przemawia艂a do naszego malutkiego synka, kiedy by艂 niemowl臋ciem. Ona teraz te偶 m贸wi do niego.
Piel臋gniarka nie odpowiedzia艂a. Ta rozdzieraj膮ca scena odebra艂a jej mow臋, zw艂aszcza 偶e nie do ko艅ca zrozumia艂a sytuacj臋. Wydawa艂o jej si臋 mianowicie, 偶e syn Viljara i Belindy r贸wnie偶 by艂 w 艂odzi i 偶e nieszcz臋sna kobieta straci艂a rozum po 艣mierci syna.
- Belindo, czy ty mnie nie poznajesz? - pyta艂 b艂agalnym tonem. - To ja, Viljar, tw贸j m膮偶. Tyle lat prze偶yli艣my razem.
W jej oczach pojawi艂 si臋 jakby przelotny b艂ysk, ale zaraz zn贸w zrobi艂y si臋 puste.
Serce mu si臋 艣ciska艂o z rozpaczy. Szlocha艂 bezradnie, wszystko si臋 wok贸艂 niego zawali艂o, nie by艂 w stanie znie艣膰 tego straszliwego zawodu, 偶e jego ukochana tak si臋 zmieni艂a.
A tyle chcia艂 jej powiedzie膰! Nic nie m贸g艂 zrobi膰, 偶eby nie wiem jak walczy艂.
Mimo wszystko jednak Belinda 偶yje. Siedzi obok niego na 艂贸偶ku i gaworzy do niego jak do dziecka.
Piel臋gniarka przygl膮da艂a si臋 jej. Wszystkie ruchy Belindy, g艂os, wyraz twarzy wskazywa艂y, 偶e ta kobieta naprawd臋 straci艂a 艣wiadomo艣膰. Nie zdawa艂a sobie sprawy, z kim ma do czynienia, wiedzia艂a jedynie, 偶e to jaka艣 istota, kt贸ra potrzebuje jej pomocy tak jak ma艂e dziecko.
Ten m臋偶czyzna by艂 teraz dla niej w艂a艣nie ma艂ym dzieckiem. Niemowl臋ciem. Kim艣, kim mog艂a si臋 zajmowa膰, gaworzy膰 do niego. Piel臋gniarka zastanawia艂a si臋, co te偶 ta biedaczka sobie teraz my艣li, co si臋 ko艂acze w tej nieszcz臋snej g艂owie. Nie sprawia艂a wra偶enia, 偶e boi si臋 m臋偶a, wprost przeciwnie, uwa偶a艂a go za kogo艣, kogo zna, chocia偶 s艂abo. Nie potrafi艂a tylko uporz膮dkowa膰 swojego wyobra偶enia ani o nim, ani o rzeczywisto艣ci, kt贸ra j膮 otacza. To tak偶e by艂o oczywiste.
Biedna kobieta! Straci艂a rozum i chyba nie ma dla niej ratunku.
Piel臋gniarka pr贸bowa艂a zabra膰 j膮 z powrotem do sali kobiecej. Wtedy jednak Belinda wczepi艂a si臋 palcami w kraw臋d藕 艂贸偶ka, przera偶ona, 偶e musia艂aby opu艣ci膰 tego cz艂owieka, kt贸ry jest od niej taki zale偶ny.
Uzale偶niony od niej? Piel臋gniarka by艂a kobiet膮 wychowan膮 w surowej wierze chrze艣cija艅skiej, tu nie wchodzi艂 w gr臋 偶aden podst臋p ani my艣l o w艂asnej wygodzie, ale uczepi艂a si臋 w艂a艣nie tej jednej sprawy, tego, 偶e Belinda czuje si臋 odpowiedzialna za Viljara.
- Czy pomog艂aby艣 mi go ostrzyc? - zapyta艂a kr贸tko. - I ogoli膰?
Ku swemu najwi臋kszemu zdumieniu t膮 drog膮 dotar艂a do Belindy. Nikt nigdy w tym szpitalu nie zdo艂a艂 nawi膮za膰 kontaktu z Belind膮, a teraz ona najwyra藕niej rozumia艂a, o co chodzi.
To by艂 ogromny krok naprz贸d.
Piel臋gniarka pospiesznie przynios艂a no偶yczki i wszystko co potrzebne. Tu nie by艂o chwili do stracenia.
Zdawa艂o si臋, 偶e zamroczone zmys艂y Belindy ockn臋艂y si臋, kiedy znalaz艂o si臋 co艣, czym mog艂a si臋 zaj膮膰. Odnosi艂a si臋 do nieprzytomnego Viljara tak delikatnie, z tak膮 czu艂o艣ci膮, 偶e piel臋gniarka mia艂a w oczach 艂zy ze wzruszenia. A kiedy ju偶 ostrzyg艂y mu w艂osy i zgoli艂y d艂ug膮 brod臋, zdawa艂o si臋, 偶e we wzroku Belindy pojawi艂o si臋 jakie艣 nowe, jakby bardziej przytomne zdziwienie.
Pr臋dzej czy p贸藕niej ona go pozna, my艣la艂a piel臋gniarka. Ale czy to naprawd臋 dla niej najlepsze? Przecie偶 wtedy wr贸ci jej te偶 pami臋膰 syna, kt贸rego straci艂a. Czy nie lepiej jej 偶y膰 w tym stanie? We w艂asnym 艣wiecie?
Piel臋gniarka musia艂a wieczorem u偶y膰 podst臋pu, 偶eby w ko艅cu odprowadzi膰 Belind臋 na oddzia艂 kobiecy. Musia艂a jej obieca膰, 偶e nast臋pnego dnia b臋dzie znowu mog艂a si臋 zajmowa膰 chorym m臋偶czyzn膮.
A nast臋pnego dnia, kiedy piel臋gniarka przysz艂a do pracy, Belinda ju偶 siedzia艂a na 艂贸偶ku Viljara i karmi艂a go po偶ywn膮 zup膮, kt贸r膮 ostatnio dostawa艂 i kt贸ra mia艂a na niego taki zbawienny wp艂yw. Nie miewa艂 ju偶 teraz tych g艂臋bokich, d艂ugotrwa艂ych omdle艅, raczej popada艂 w zamroczenie, w przeciwnym razie przecie偶 nie m贸g艂by przyjmowa膰 jedzenia.
Inni chorzy byli bardzo poruszeni jej obecno艣ci膮. Niekt贸rzy z艂o艣cili si臋, inni j膮 zaczepiali. Reszta po prostu nie wiedzia艂a nic o 艣wiecie, straci艂a poczucie przynale偶no艣ci do ludzkiej wsp贸lnoty i nie zwraca艂a uwagi na to, co si臋 wok贸艂 dzieje.
Belinda jednak ani nie s艂ysza艂a, ani nie widzia艂a nikogo opr贸cz Viljara.
Piel臋gniarka musia艂a porozmawia膰 z lekarzem o rozwoju wypadk贸w.
On natychmiast dostrzeg艂 szans臋.
- Jakby ich st膮d wypisa膰, to mieliby艣my miejsce dla nowych chorych. Kolejka jest niesko艅czenie d艂uga. Niech ona go piel臋gnuje. On b臋dzie stopniowo wraca艂 do zdrowia i w ko艅cu b臋dzie si臋 m贸g艂 zaj膮膰 偶on膮.
- Ale przecie偶 oni nie maj膮 si臋 gdzie podzia膰!
- Stary Jespen z Hvidemose musi koniecznie dosta膰 tu jak najszybciej 艂贸偶ko. Gdyby oni opu艣cili szpital, mogliby艣my przyj膮膰 Jespena. Niech si臋 zamieni膮 miejscami!
- Ale dom Jespena le偶y na takim odludziu! A poza tym to kompletna ruina.
Dyskutowali jeszcze jaki艣 czas, w ko艅cu piel臋gniarka ust膮pi艂a. A poniewa偶 bardzo si臋 przywi膮za艂a do tego nieszcz臋艣liwego ma艂偶e艅stwa, zatroszczy艂a si臋 osobi艣cie, 偶eby zostali odwiezieni do domu Jespena. Da艂a im te偶 na drog臋 jedzenia i opa艂u, 偶eby wystarczy艂o przynajmniej na jaki艣 czas. Kiedy ich przywieziono do szpitala, Viljar mia艂 pieni膮dze ukryte w woreczku na piersi. Piel臋gniarka wzi臋艂a je wtedy na przechowanie i teraz odda艂a. Zawiesi艂a woreczek na szyi Viljara, tak jak to by艂o przedtem.
- Niech Pan si臋 wami opiekuje - szepta艂a, kiedy lokowano ich na furze; jego wci膮偶 w tym p贸艂omdleniu, a kobiet臋 uszcz臋艣liwion膮, 偶e mo偶e go piel臋gnowa膰.
Fura odwioz艂a ich do domu Jespena, a wracaj膮c zabra艂a chorego starca do szpitala.
Tak wi臋c Belinda zosta艂a sama ze swoim p贸艂przytomnym podopiecznym.
By艂a oczywi艣cie niezr臋czna i niepewna w swoich poczynaniach, ale stara艂a si臋 jak mog艂a.
Jej troskliwo艣膰 nie mia艂a granic. Nie wiedzia艂a, kim jest ten cz艂owiek, rozumia艂a tylko, 偶e sk膮d艣 go zna i 偶e on jej potrzebuje. W tej brudnej ruinie, pe艂nej starych, 艣mierdz膮cych szmat i zepsutego jedzenia, w艣r贸d myszy i pche艂, Belinda mia艂a w g艂owie tylko jedn膮 my艣l: 呕e jej 鈥瀖a艂emu dziecku鈥 niczego nie mo偶e brakowa膰. O sprz膮taniu nie mia艂a poj臋cia. Ale karmi艂a Viljara i piel臋gnowa艂a go, jakby by艂 jakim ksi臋ciem. On w ko艅cu ockn膮艂 si臋 z zamroczenia, ale wci膮偶 by艂 zbyt wyczerpany, 偶eby robi膰 co艣 innego, ni偶 tylko le偶e膰 i pozwala膰 jej opiekowa膰 si臋 sob膮.
Viljar rozumia艂 dobrze, 偶e czuje si臋 tak 藕le nie tylko dlatego, 偶e bardzo zmarz艂, kiedy dryfowali nie wiadomo jak d艂ugo w otwartej 艂odzi. By艂o to niew膮tpliwie bardzo trudne do prze偶ycia, wi臋kszo艣膰 rozbitk贸w przecie偶 zmar艂a, z zimna albo z g艂odu, a prawdopodobnie z obu tych powod贸w naraz. Nie, Viljar by艂 nie tylko zm臋czony, on by艂 powa偶nie chory i zdawa艂 sobie spraw臋, co to za choroba. Jak przez mg艂臋 przypomina艂 sobie ostre b贸le w piersiach i straszliwy kaszel w pierwszym okresie pobytu w szpitalu. Najgorsze niebezpiecze艅stwo zdaje si臋 min臋艂o, ale zosta艂 jaki艣 艣lad w p艂ucach. Czu艂 to wyra藕nie, kiedy si臋 porusza艂 albo kiedy g艂臋boko oddycha艂. A pewnego razu gdy Belindy nie by艂o w domu, dosta艂 gwa艂townego ataku kaszlu. Kaszla艂 d艂ugo, w ko艅cu pojawi艂a si臋 krew. Ukry艂 przed ni膮 prawd臋, bo przecie偶 i tak nie umia艂aby radzi膰 sobie z tak膮 chorob膮.
Viljar ba艂 si臋. Co Belinda pocznie, kiedy jego zabraknie?
Musz膮 wr贸ci膰 do domu jak najszybciej, a on tu le偶y zupe艂nie bezradny. Nawet nie ma si艂y m贸wi膰.
Mimo wszystko nie mia艂 w膮tpliwo艣ci, 偶e to on jest za ni膮 odpowiedzialny. Tacy byli wzruszaj膮cy, kiedy si臋 tak o siebie troszczyli.
Piel臋gniarka tak偶e uwa偶a艂a, 偶e s膮 wzruszaj膮cy i zas艂uguj膮 na pomoc. Cz臋sto o nich my艣la艂a, zastanawia艂a si臋, jak im si臋 powodzi, chcia艂a ich odwiedzi膰. Ale zbyt wielu chorych w szpitalu potrzebowa艂o jej opieki, po prostu nie mia艂a nigdy wolnej chwili. Ka偶dy nieszcz臋sny biedak przychodzi艂 tu z w艂asn膮 histori膮, z w艂asnym losem i prze偶ywa艂 w艂asn膮, g艂臋bok膮 tragedi臋. 呕膮dano od niej, by ka偶dego wys艂ucha艂a i ka偶demu okaza艂a serce. Musia艂a wi臋c przesta膰 my艣le膰 o norweskiej parze, kt贸ra zreszt膮 mieszka艂a zbyt daleko, 偶eby osoba tak zaj臋ta jak ona mog艂a sobie pozwoli膰 na odwiedziny.
Stary Jespen tak偶e nie powr贸ci艂 do swego domu. Pobyt w szpitalu by艂 dla niego takim wstrz膮sem, 偶e umar艂 ze strachu. A mo偶e zreszt膮 uzna艂, i偶 znalaz艂 si臋 w niebie i zasn膮艂 w pokoju? W ka偶dym razie Viljar i Belinda nie dowiedzieli si臋 niczego o jego losie, wiedzieli tylko, 偶e mieszkaj膮 w cudzym domu, a to nigdy nie jest przyjemne uczucie.
W ko艅cu kt贸rego艣 dnia Viljar poczu艂 si臋 na tyle silny, 偶e m贸g艂 znowu rozmawia膰. Od czasu gdy opu艣cili szpital, nie by艂 w stanie tego robi膰.
- Belindo - wyszepta艂 ze 艣wistem.
Ona podskoczy艂a na swoim krze艣le, zwr贸ci艂a si臋 ku niemu przera偶ona i powiedzia艂a:
- Ciii!
Musia艂 zaniecha膰 wszelkich wyja艣nie艅, 偶e s膮 m臋偶em i 偶on膮 i podobnych spraw. Nie mia艂 na to si艂y.
- Belindo, musisz napisa膰 list do domu.
O, jak偶e ta my艣l go dr臋czy艂a przez ca艂y czas, gdy nie by艂 w stanie nawet palcem poruszy膰 ani nawet j臋kn膮膰.
Belinda patrzy艂a na niego bez s艂owa, kompletnie zdezorientowana.
- Ja... Ja nie mam si艂y pisa膰, Belindo. A zreszt膮 i tak bym nie m贸g艂, bo nie mam czym trzyma膰 pi贸ra. To ty musisz napisa膰 do Henninga, naszego ma艂ego ch艂opca. 呕eby wiedzia艂, 偶e my 偶yjemy.
Belinda stanowczo potrz膮sa艂a g艂ow膮 i zakry艂a uszy r臋kami, jakby nie mog艂a 艣cierpie膰 tego, co on m贸wi.
- Najdro偶sza, czy ty nie pami臋tasz Henninga? - pyta艂 z uporem.
Pami臋ta艂a, ale na sw贸j spos贸b.
- Henning jest za ma艂y, on nie umie czyta膰, rozumiesz chyba - odpar艂a i to by艂y pierwsze normalne s艂owa Belindy.
- Henning ma jedena艣cie lat!
Przestraszy艂o j膮 to okropnie.
- Nie, nie! - wyszepta艂a. - Nie wolno ci tak m贸wi膰. To ma艂e dziecko. Niemowl臋.
Viljar zamkn膮艂 oczy.
- A kim ja jestem, Belindo?
- Ma艂ym dzieckiem.
- Nie, nie, przesta艅 fantazjowa膰! Ja jestem ojcem Henninga. A ty jeste艣 jego matk膮, Belindo. Dlaczego ty to robisz, czego ty si臋 boisz? Co to jest to, czemu nie chcesz spojrze膰 w oczy?
Nie odpowiada艂a. Wygl膮da艂a na bardzo nieszcz臋艣liw膮.
- No dobrze, to napisz do Sagi - powiedzia艂 zm臋czony. Wkr贸tce znowu nie b臋dzie m贸g艂 nic powiedzie膰.
Tym razem Belinda zdziwi艂a si臋 szczerze.
- Do Sagi? A kto to jest Saga?
O m贸j Bo偶e, jak do niej dotrze膰?
- Najdro偶sza moja, czy nie mog艂aby艣 po prostu napisa膰 listu i nie zadawa膰 tylu pyta艅?
Najpierw sta艂a przez chwil臋 ze zwieszon膮 g艂ow膮. Zdziwiona, nie pojmuj膮c niczego, ale tak偶e ura偶ona. Potem powiedzia艂a co艣, co mimo wszystko zabrzmia艂o rozs膮dnie:
- Ja nie mam papieru.
Viljar nie powinien by艂 si臋 z艂o艣ci膰. Przecie偶 to nie jej wina, 偶e by艂a taka. Ale otworzy艂 usta, 偶eby wrzasn膮膰, 偶e do diab艂a powinna si臋 o papier postara膰, gdy nagle co艣 p臋k艂o mu w p艂ucach i chwyci艂 go straszliwy kaszel.
Potem pami臋ta艂 ju偶 tylko okruchy wydarze艅. Przera偶on膮 twarz Belindy. Krew na r臋czniku, kt贸ry trzyma艂a w r臋kach, i ciemno艣膰, ciemno艣膰, w kt贸rej si臋 pogr膮偶a艂.
Ostatnia my艣l, jaka przysz艂a mu do g艂owy, by艂a krzykiem rozpaczy:
Nigdy nie wr贸cimy do domu!
Piel臋gniarka z rado艣ci膮 wita艂a ksi臋dza, kt贸ry odwiedzi艂 szpital.
- Wybiera si臋 ksi膮dz do Norwegii, jak s艂ysza艂am. Czy to prawda?
U艣miechn膮艂 si臋 do niej. Znali si臋 oboje od dawna.
- Tak si臋 pani cieszy, 偶e na jaki艣 czas si臋 mnie pani pozb臋dzie?
- Nie, nie, oczywi艣cie, 偶e nie, ale chcia艂abym bardzo serdecznie prosi膰 wasz膮 wielebno艣膰 o wielk膮, wielk膮 przys艂ug臋...
- Oczywi艣cie, siostro. Przecie偶 pani wie, 偶e zawsze ch臋tnie wys艂uchuj臋 pani drobnych pr贸艣b.
Piel臋gniarka sk艂ada艂a i rozk艂ada艂a r臋ce.
- Ale tym razem to wcale nie jest drobna pro艣ba. Tylko 偶e ta sprawa le偶y mi na sercu ju偶 od bardzo dawna i ci膮偶y mi niezmiernie.
- Prosz臋 powiedzie膰, o co chodzi - rzek艂 pastor 偶yczliwie.
I wtedy piel臋gniarka opowiedzia艂a mu o norweskim ma艂偶e艅stwie, kt贸re musia艂a wypisa膰 ze szpitala i kt贸rego los tak bardzo j膮 martwi. 呕adne z nich nie jest w stanie radzi膰 sobie na w艂asn膮 r臋k臋, ale co mo偶e zrobi膰 zapracowana piel臋gniarka? Wi臋c mo偶e pastor by艂by tak dobry i zabra艂 ich ze sob膮 do Norwegii? Maj膮 troch臋 pieni臋dzy i to powinno wystarczy膰 na podr贸偶.
Pastor zmarszczy艂 czo艂o. Akurat czego艣 takiego to si臋, szczerze m贸wi膮c, nie spodziewa艂. Ale skoro powiedzia艂o si臋 A, to trzeba powiedzie膰 B.
Mia艂 podr贸偶owa膰 statkiem z Fredrikshavn do Christianii, st膮d musia艂 wi臋c wyruszy膰 powozem. Ale co z tymi dwojgiem chorych...? A p贸藕niej na pok艂adzie statku? Jeszcze gorzej! Na dodatek b臋dzie si臋 musia艂 przecie偶 zatroszczy膰, 偶eby ju偶 w Norwegii dotarli do domu, gdziekolwiek si臋 on znajduje.
Ca艂y starannie u艂o偶ony plan podr贸偶y wzi膮艂 w 艂eb.
- Naturalnie, siostro, zajm臋 si臋 nimi - powiedzia艂 z ledwo dos艂yszalnym westchnieniem.
Kiedy jednak pastor przyby艂 do domu Jespena, Przerazi艂 si臋. To tych ludzi mia艂 wie藕膰 ze sob膮? Umieraj膮cego suchotnika i ob艂膮kan膮 kobiet臋? Co powie wsp贸艂pasa偶erom? A kapitanowi statku? Mo偶e go po prostu nie wpuszcz膮 na pok艂ad?
Ale s艂owo si臋 rzek艂o. Pastor dotrzymywa艂 obietnic. By艂 to cz艂owiek prostolinijny i g艂臋bokiej wiary, przyj膮艂 wi臋c t臋 podr贸偶 jako jeszcze jeden krzy偶 na drodze 偶ycia. Musia艂 przez to przej艣膰, bowiem chcia艂 zawsze s艂u偶y膰 Bogu w pokorze.
Podr贸偶 powozem przez Jutlandi臋 by艂a bardzo trudna i zabra艂a wiele czasu. Viljar ju偶 od jakiego艣 czasu nie mia艂 krwotok贸w, ale by艂 tak s艂aby, 偶e nie m贸g艂 rozmawia膰. Nawet szept wyczerpywa艂 go w najwy偶szym stopniu, przewa偶nie wi臋c milcza艂.
Poj膮艂 bowiem, co m贸wi ten 偶yczliwy ksi膮dz: jad膮 do Norwegii! Czy kto艣 m贸g艂 mu przynie艣膰 rado艣niejsz膮 nowin臋?
Musia艂 zrezygnowa膰 z przekonywania Belindy, 偶eby napisa艂a list do domu. Nie mia艂 odwagi rozmawia膰 z ni膮 znowu na temat Henninga, ale widzia艂, 偶e ona jakby ju偶 wi臋cej rozumia艂a. Poprawa by艂a nieznaczna, ale przynajmniej teraz Belinda m贸wi艂a du偶o bardziej normalnie.
Fakt, 偶e jad膮 do Norwegii, nic jej nie m贸wi艂. Jej 艣wiat ogranicza艂 si臋 do tego, 偶e Viljar jej potrzebuje, i w dalszym ci膮gu piel臋gnowa艂a go jak niemowl臋, ale ju偶 nie gaworzy艂a jak dawniej. Viljar uwa偶a艂 to za znaczny post臋p.
Pewnego wiosennego wieczora dotarli do Fredrikshavn i skierowali konie do portu, bo ju偶 i tak sp贸藕niali si臋 strasznie. Wci膮偶 musieli si臋 zatrzymywa膰 po drodze ze wzgl臋du na stan Viljara.
Kiedy znale藕li si臋 na nabrze偶u, prze偶yli kolejny szok. Statek got贸w by艂 do drogi i mia艂 wyruszy膰 nast臋pnego ranka. Ale gdy Belinda zrozumia艂a, co b臋d膮 musieli zrobi膰, zacz臋艂a krzycze膰 jak oszala艂a.
- Nie! Nie! Wszystko, tylko nie statek! Nigdy!
T艂umaczenia pastora, 偶e skoro chc膮 dojecha膰 do Norwegii, to musz膮 wsi膮艣膰 na statek, nie przynosi艂y 偶adnego rezultatu.
- Nigdy! Nigdy w 偶yciu! - wrzeszcza艂a, a偶 ludzie zacz臋li si臋 ko艂o nich gromadzi膰.
Viljar bardzo dobrze j膮 rozumia艂. Belinda nie by艂a zrobiona z r贸wnie solidnego materia艂u jak on, a przecie偶 on tak偶e odczuwa艂 skurcz serca i md艂o艣ci na widok statku. Tak偶e w nim budzi艂o si臋 uczucie gwa艂townego protestu na my艣l o tym, 偶e b臋dzie musia艂 wej艣膰 na pok艂ad, a potem p艂yn膮膰 po tej zimnej, bezlitosnej wodzie.
Chcia艂 jej wyt艂umaczy膰, 偶e teraz, kiedy zbli偶a si臋 lato, min膮艂 ju偶 czas najgorszych sztorm贸w, ale przecie偶 nie m贸g艂 m贸wi膰, jego p艂uca by艂y zbyt s艂abe.
Bezsilno艣膰, rozczarowanie przygniata艂y go, kiedy wnoszono go na koj臋.
Nigdy nie dojedziemy do domu, my艣la艂 udr臋czony.
Ulvar siedzia艂 skulony za balustrad膮 schod贸w i spogl膮da艂 w d贸艂 na to, co dzia艂o si臋 w hallu domu w Lipowej Alei. Przyszed艂 tam jaki艣 obcy cz艂owiek, kt贸ry si臋 Ulvaroui nie podoba艂.
W艂a艣ciwie to o tej porze powinien ju偶 spa膰, ale on nie chcia艂. A sam decydowa艂 o tym, czego chce, a czego nie chce, i ju偶!
Ten jaki艣 g艂upi cz艂owiek rozmawia艂 z Malin, a Henning sta艂 obok i s艂ucha艂. Wygl膮da艂 na przestraszonego. Ulvar nie rozumia艂, o czym oni m贸wi膮, mia艂 dopiero dwa lata, ale pojmowa艂, 偶e cz艂owiek jest z艂y i m贸wi jakie艣 niedobre s艂owa.
- Ale偶 nie mo偶e nam pan zabra膰 krowy - protestowa艂a Malin zrozpaczona. I to Ulvar rozumia艂. P贸藕niej jednak wrzuca艂a z siebie mas臋 dziwnych s艂贸w, kt贸rych sensu nie zna艂, a kt贸re brzmia艂y mniej wi臋cej tak: 鈥濵贸j krewny, Viljar z Ludzi Lodu, ma 艣rodki, 偶eby zap艂aci膰. Ale jego syn nie mo偶e niczego dosta膰, poniewa偶 ojciec nie zosta艂 uznany za zmar艂ego, a Henning jest ma艂oletni.鈥
To wszystko by艂o dla Ulvara tylko pustymi d藕wi臋kami.
Obcy powiedzia艂 wtedy, 偶e on nie mo偶e czeka膰 w niesko艅czono艣膰, a zreszt膮,.. I tu pad艂o ca艂kiem niemo偶liwe s艂owo: 鈥瀞ekwestracja鈥, kt贸rego Ulvar nie by艂by w stanie wym贸wi膰.
G艂upi, g艂upi, g艂upi, powtarza艂 w duchu. Zad藕ga膰 go, zabi膰, pang, pang, pang!
Jak wtedy... trzask, 艣wiat艂o, 艣wiat艂o, 艣wiat艂o, a偶 oczy bola艂y, i pang, pang, pang, a偶 z艂odzieje poprzewracali si臋 na ziemi臋. Hurra!
Ale teraz mu si臋 nie udawa艂o.
Zrobi艂 siusiu w pieluch臋 i to sprawia艂o mu przyjemno艣膰. Malin b臋dzie si臋 z艂o艣ci膰 i musi go przewin膮膰.
G艂upi ten cz艂owiek, g艂upi, g艂upi! Powiada, 偶e teraz idzie do obory i zabiera krow臋. Malin p艂acze, a Henning trzyma j膮 za r臋k臋, krzyczy do tego cz艂owieka, 偶e nie wolno mu zabiera膰 krowy, ale ten nie s艂ucha. Poszed艂.
Cz艂owiek, kt贸ry kupi艂 kawa艂ek ziemi w s膮siedztwie Lipowej Alei, zdecydowanie wyszed艂 na podw贸rze. Nikt mu ju偶 nie przeszkodzi wzi膮膰 tego, co sobie upatrzy艂! Viljar Lind z Ludzi Lodu nie chcia艂 mu odda膰 kawa艂ka ziemi nale偶膮cej do Lipowej Alei, kt贸ra by艂a bardzo potrzebna, jemu, nowemu gospodarzowi, po cz臋艣ci jako pole uprawne, a po cz臋艣ci tak偶e dlatego, 偶e chcia艂 tamt臋dy wytyczy膰 now膮 drog臋. Cz艂owiek ten pochodzi艂 z przedmie艣膰 Christianii i zamierza艂 tu prowadzi膰 du偶e gospodarstwo rolne. Zaczyna艂 od ma艂ego, ale wci膮偶 rozgl膮da艂 si臋 pilnie, gdzie by tu mo偶na zdoby膰 jeszcze troch臋 ziemi.
Jego najwi臋kszym konkurentem w okolicy i cierniem w oku by艂 w艂a艣ciciel Lipowej Alei. Teraz nareszcie mia艂 szans臋. Viljar Lind z Ludzi Lodu przepad艂 i w gospodarstwie zosta艂y same dzieciaki. By艂o spraw膮 niezwykle prost膮 powiedzie膰 zwyczajnie, 偶e Viljar by艂 mu winien pieni膮dze. Te dzieciaki nie wpadn膮 przecie偶 na pomys艂 dok艂adnego zbadania sprawy. Zacznie od krowy, kt贸ra bardzo by mu si臋 przyda艂a, a potem bez k艂opotu zagarnie odpowiedni kawa艂 ziemi...
Nagle drgn膮艂. Zatrzyma艂 si臋 przed drzwiami obory.
- Co ty, dziecko, robisz tak p贸藕no na dworze? I to w nocnej koszuli? Natychmiast wracaj do domu!
Ch艂opiec patrzy艂 na niego z uporem. Intruz macha艂 r臋kami, chc膮c przegoni膰 dziecko, kt贸re nie mia艂o wi臋cej ni偶 ze dwa lata. Jak ta dziewczyna tutaj wykonuje swoje obowi膮zki?
Malec czmychn膮艂 i pobieg艂 do domu. Przestraszony zaj膮c, pomy艣la艂 obcy ze z艂o艣ci膮 i uj膮艂 klamk臋.
W tym samym momencie us艂ysza艂 g艂uche warczenie, wydobywaj膮ce si臋 z jakiej艣 wielkiej gardzieli. Obejrza艂 si臋 i stan膮艂 jak wryty.
Trzy potwornie wielkie psy sz艂y na niego z rozdziawionymi paszczami, z rozjarzonych 偶贸艂tych 艣lepi sypa艂y si臋 skry. Nie, to nie psy, to wilki! Wilki? Tu, w tak g臋sto zaludnionej okolicy? W艣r贸d tych pi臋knych willi?
Ale nie mia艂 czasu d艂u偶ej si臋 zastanawia膰, bo bestie nie 偶artowa艂y. Zbli偶a艂y si臋 do niego wprawdzie bezszelestnie, ale ich zdecydowanie nie mo偶na by艂o zrozumie膰 b艂臋dnie.
Jak oszala艂y rzuci艂 si臋 do ucieczki w stron臋 g艂贸wnego domu Lipowej Alei, lecz wilki najwyra藕niej sobie tego nie 偶yczy艂y. Drog臋 do obory tak偶e mu odcina艂y i jedyne, co m贸g艂 zrobi膰, to ucieka膰 na 艂eb, na szyj臋 star膮 alej膮 wysadzan膮 lipami.
Pr贸bowa艂 wzywa膰 pomocy, ale chocia偶 nat臋偶a艂 gard艂o, 偶aden g艂os si臋 z niego nie wydobywa艂. Nigdy w 偶yciu nie bieg艂 tak szybko! W pobli偶u nie by艂o dom贸w, w kt贸rych m贸g艂by szuka膰 schronienia, musia艂 ucieka膰 do w艂asnej zagrody, ale to by艂o daleko, a on s艂ysza艂 za plecami kroki wielkich bestii, s艂ysza艂, jak stawiaj膮 艂apy, ci臋偶ko, ale szybko, pewne swojej zdobyczy.
A on naprawd臋 nie by艂 w formie, 偶eby podejmowa膰 takie wysi艂ki. Prowadzi艂 spokojne 偶ycie wraz ze swoj膮 gospodyni膮, z kt贸r膮 w tajemnicy przed lud藕mi dzieli艂 te偶 艂o偶e i kt贸ra wykonywa艂a wszystkie najci臋偶sze prace, bo on nie m贸g艂 si臋 do niczego takiego zni偶a膰, on tylko siedzia艂 i kalkulowa艂, i prowadzi艂 interesy. Mniej lub bardziej pokr臋tne, ale czy kto艣 kiedy dorobi艂 si臋 na uczciwo艣ci? Czy cz艂owiek nie powinien przede wszystkim my艣le膰 o sobie?
Wszystko to wirowa艂o mu w g艂owie, gdy bez tchu, 艣miertelnie przera偶ony p臋dzi艂 potykaj膮c si臋 miedz膮 przez pola. By艂 ju偶 blisko celu, a bestie go jeszcze nie dopad艂y. Musi by膰 wspania艂ym biegaczem, mimo wszystko! Uciec takim ogromnym wilkom? Nikt chyba czego艣 podobnego jeszcze nie widzia艂!
Ale wilki? Sk膮d one si臋 wzi臋艂y? W 艣rodku osady! Musia艂y przyj艣膰 zza wzg贸rz i wyg艂odnia艂e podesz艂y a偶 do zabudowa艅.
Wyg艂odnia艂e?
Wyg艂odnia艂e! Ratunku! Ju偶 widzia艂 pot臋偶ne szcz臋ki, mia偶d偶膮ce jego ko艣ci. Pierwsze kawa艂ki cia艂a zostan膮 po偶arte, kiedy on jeszcze b臋dzie 偶y艂. Przera偶enie narasta艂o, gna艂 coraz szybciej, by艂 to wy艣cig ze 艣mierci膮.
Zacz膮艂 to jednak odczuwa膰 w piersiach. Jakby mu si臋 jaka艣 obr臋cz zaciska艂a wok贸艂 serca, czu艂 gwa艂towny b贸l z ty艂u g艂owy i brakowa艂o mu powietrza. W ustach mia艂 smak 偶elaza i krwi, by艂 potwornie wyczerpany. Bieg艂 ju偶 teraz wy艂膮cznie dzi臋ki sile woli, tylko instynkt samozachowawczy pcha艂 go dalej.
Ale ju偶 widzia艂 schody swego domu. Pr贸bowa艂 dosta膰 si臋 tam na czworakach w chwili, gdy gospodyni otworzy艂a drzwi.
- Jak te偶 to pan wraca do domu? Dlaczego p臋dzi pan jak op臋tany?
- Wilki! Wilki! - zdo艂a艂 wykrztusi膰 i pad艂 na schody. Chcia艂 ostrzec, chcia艂 wzywa膰 pomocy, ale nie zdo艂a艂 wydoby膰 ju偶 z siebie g艂osu.
- Co takiego? Wilki tutaj? Czy si臋 panu w g艂owie pomiesza艂o?
Przera偶ony pospiesznie odwr贸ci艂 g艂ow臋. Podw贸rze by艂o puste, pola tak偶e, nikogo na drodze.
Pojmowa艂 jednak, 偶e ten szalony bieg sko艅czy艂 si臋 dla niego 藕le. B贸l w piersiach i z ty艂u g艂owy stawa艂 si臋 niezno艣ny i po chwili m臋偶czyzna pogr膮偶y艂 si臋 w mroku.
- Panie gospodarzu, co pan robi? Jezu Chryste, nie chce pan tu chyba umrze膰?
Podnios艂a si臋 艣miertelnie blada.
- Matko Boska, to prawda! Umar艂! O, 艣wi臋ci pa艅scy, co robi膰? Co b臋dzie teraz ze mn膮?
- On uciek艂 - powiedzia艂 zdumiony Henning, kt贸ry wygl膮da艂 przez okno. Sta艂 tam, mimo 偶e bardzo nie chcia艂 patrze膰, jak jego ukochana krowa opuszcza na zawsze podw贸rze. - Widzia艂em, jak bieg艂 alej膮, jakby go kto艣 goni艂. Ale krowy nie wzi膮艂... Nieee...
- Co si臋 sta艂o? - zapyta艂a Malin.
- Nic, ju偶 go nie ma. Ale zdawa艂o mi si臋, 偶e widz臋 wyra藕nie... jakie艣 wielkie psy, a mo偶e wilki... Goni艂y go. Nie, to tylko cienie drzew w alei. Ale on ucieka艂, jakby mu 艣mier膰 depta艂a po pi臋tach.
- Co si臋 sta艂o? Mo偶e go brzuch rozbola艂?
Henning wci膮偶 wygl膮da艂 przez okno.
- Co to za nim bieg艂o, na Boga? Nie zd膮偶y艂em zobaczy膰.
- No, cokolwiek to by艂o, to jednak nie mog臋 uwierzy膰, 偶eby wilki... - wtr膮ci艂a Malin trze藕wo. - By艂o pewnie tak, jak m贸wisz, cienie pod drzewami. Zrobi艂o si臋 ju偶 dosy膰 ciemno.
Henning nie odpowiada艂. Wci膮偶 wpatrywa艂 si臋 w tamt膮 stron臋, ale drzewa przes艂ania艂y mu widok, a poza tym mrocznia艂o coraz bardziej.
Malin westchn臋艂a.
- Tak czy inaczej, dla nas to tylko odroczenie sprawy. On z pewno艣ci膮 tu wr贸ci, z jego strony nic dobrego nas nie czeka.
Patrzy艂a zmartwiona na ch艂opca, kt贸ry sprawia艂 wra偶enie wstrz膮艣ni臋tego. Wci膮偶 nie odrywa艂 oczu od drogi, blady i przej臋ty.
Wilki? Ale偶 to czysty wymys艂!
- Ja nie wierz臋, 偶e tata by艂 mu winien pieni膮dze - powiedzia艂 w ko艅cu Henning swoim d藕wi臋cznym g艂osem, kt贸ry ostatnio zaczyna艂 si臋 za艂amywa膰 i czasami przechodzi艂 w dono艣ny bas. - Ojciec zawsze bardzo si臋 ba艂 d艂ug贸w. Czy nie powinni艣my p贸j艣膰 do lensmana i zapyta膰, co mamy robi膰?
Malin nie bardzo wierzy艂a w pomoc ze strony w艂adz. Ten nowy s膮siad by艂 cz艂owiekiem wp艂ywowym. Przez d艂u偶szy czas stali w milczeniu, bezradni.
Potem Malin wesz艂a ci臋偶kim krokiem na pi臋tro i skierowa艂a si臋 do pokoju bli藕niak贸w. Ulvar zd膮偶y艂 w艣lizgn膮膰 si臋 pod ko艂dr臋, ale Malin widzia艂a jego czerwone stopy. Bez wahania podnios艂a ko艂dr臋 i dotkn臋艂a n贸g. By艂y lodowate.
- Ulvar, czy ty wychodzi艂e艣 na dw贸r? I znowu masz mokro w majtkach! Dlaczego ty nie m贸wisz, 偶e ci si臋 chce?
Poczu艂a, 偶e zachowanie ch艂opca jest t膮 ostatni膮 kropl膮, kt贸ra przepe艂ni艂a kielich goryczy. 艢miertelnie zm臋czona ci臋偶kim i denerwuj膮cym dniem posz艂a po such膮 pieluch臋.
Marco, ten cudownie pi臋kny bli藕niaczy brat Ulvara, le偶a艂 spokojnie w swoim 艂贸偶eczku i patrzy艂 na ni膮. Z tym delikatnym, tajemniczym u艣miechem na kszta艂tnych usteczkach.
Nieoczekiwanie Ulvar zacz膮艂 si臋 艣mia膰. Ostrym, dzikim, niesamowitym 艣miechem, od kt贸rego Malin przebieg艂 lodowaty dreszcz po plecach.
Dolina cieni 艣mierci...
Sk膮d pochodz膮 te s艂owa? Chyba z Biblii...
Jego wyn臋dznia艂e cia艂o walczy艂o ze 艣mierci膮, nie mia艂 co do tego w膮tpliwo艣ci. Wszystko wok贸艂 by艂o zamglone, s艂ysza艂 ci臋偶kie uderzenia serca, pulsowanie pod sk贸r膮. P艂uca wci膮ga艂y powietrze powoli, bole艣nie, z d艂ugimi przerwami. Je艣li uda mi si臋 jeszcze ten raz....
Nie, zdawa艂o si臋 to niewykonalne.
Do domu, musz臋 wraca膰 do domu! Musz臋 si臋 na to zdoby膰!
Czuj臋 ko艂ysanie, s艂ysz臋 chlupot ko艂o siebie. Czy to ta 艂贸d藕 艣mierci?
Nie, to statek. Wiezie nas do domu.
Belinda... Gdzie ona jest?
Wierz臋, 偶e jest na statku. Zdaje mi si臋, 偶e pastor tak m贸wi艂, ale mo偶e mi si臋 tylko 艣ni艂o? Ten dobry pastor, co my by艣my bez niego zrobili?
Krzyk Belindy na nabrze偶u. Jej 艣miertelny strach przed wej艣ciem na pok艂ad.
Dalej ju偶 niczego nie pami臋tam.
Nic, pr贸cz tego kaszlu, kt贸ry tak mnie wyniszcza.
Mg艂a... Znowu powraca ta mg艂a, nie jestem ju偶 w stanie oddycha膰. Nie chc臋. Nie mog臋 da膰 si臋 poch艂on膮膰 tej mgle, bo to b臋dzie ostatni raz. Potem...
Nic wi臋cej.
Wieczna cisza.
Henning!
M贸j ma艂y synek, kt贸ry o niczym nie wie. I gdzie jest Belinda? Ona nie poradzi sobie... beze... mnie...
Jaki艣 g艂os zza mg艂y.
鈥Viljarze!鈥
Jaki 偶yczliwy g艂os! Czy ja ju偶 umar艂em?
鈥Viljarze! Spr贸buj jeszcze raz! Wytrzymaj! Oni nie mog膮 ci臋 utraci膰, wiesz o tym.鈥
Ten g艂os! Ja go znam! Ale to nie mo偶e by膰 ten. Przecie偶 ja jeszcze nie umar艂em!
鈥Nie, Viljarze, nie umar艂e艣. Jeszcze nie. Ale musisz walczy膰 ze 艣mierci膮. Ze wzgl臋du na twoj膮 rodzin臋.鈥
Dziadek! Dziadek Heike, kt贸ry nie 偶yje od co najmniej pi臋tnastu lat. Sk膮d on si臋 tu wzi膮艂?
Dziadek siedzi na kraw臋dzi mojej koi. Czuj臋 to. A jego r臋ka spoczywa na moim czole, taka jest ch艂odna, uspokajaj膮ca.
鈥Prowadzisz najwa偶niejsz膮 walk臋 w swoim 偶yciu, Viljarze. Postaraj si臋 wytrwa膰, dop贸ki nie dojedziesz do Lipowej Alei. A kiedy ju偶 tam b臋dziesz, popro艣 o eliksir ze skarbu Ludzi Lodu. Ten, kt贸ry znajduje si臋 w zielonej buteleczce na samym dole w prawym rz臋dzie. To ci mo偶e pom贸c. Ale musisz wytrwa膰 przy 偶yciu, dop贸ki nie znajdziesz si臋 w domu. My艣l o Henningu, my艣l o Belindzie!鈥
- Belinda? Czy ona tu jest?
鈥Tak, Belinda jest na statku, dosta艂a 艣rodek nasenny. Na pok艂adzie jest lekarz. Ale tobie pom贸c nie mo偶e. Tylko ty sam mo偶esz sobie pom贸c.鈥
- Ja nie mam ju偶 si艂.
鈥Cz艂owiek potrafi czerpa膰 si艂y nawet z wyschni臋tego 藕r贸d艂a, je艣li trzeba. A je艣li dotrzesz do domu, to pami臋taj, nigdy nie wolno ci zgodzi膰 si臋 na to, 偶eby Ulvar dosta艂 skarb Ludzi Lodu. Nigdy!鈥
- Kto to jest Ulvar?
鈥Dowiesz si臋 w swoim czasie. Teraz my艣l tylko o tym, by wytrwa膰. Koncentruj na tym wszystkie si艂y.鈥
- Tak. Dziadku, przodkowie Ludzi Lodu nigdy nie ukazuj膮 si臋 normalnym cz艂onkom rodu, takim, kt贸rzy nie s膮 dotkni臋ci ani nie zostali wybrani. Dlaczego przyszed艂e艣 do mnie?
鈥Bo m贸j syn ci臋 potrzebuje. A on jest wa偶ny dla Ludzi Lodu. Dlatego tutaj jestem.鈥
- Rozumiem. B臋d臋 walczy艂 z ca艂ych si艂, cho膰 ju偶 wcale ich nie mam.
Znowu zamyka艂a si臋 wok贸艂 niego ta mg艂a ze swoim zdradzieckim spokojem. P艂uca ju偶 nie chcia艂y wci膮ga膰 powietrza. Ale Viljar zmusza艂 je do tego. Zauwa偶y艂, 偶e jest znowu sam. Dziadek go opu艣ci艂, ale jakby tchn膮艂 w niego jak膮艣 now膮 moc. I przecie偶 on sam wcale nie chcia艂 umiera膰, m贸g艂 prze偶y膰 jeszcze wiele pi臋knych lat ze swoj膮 Belind膮 i tym ma艂ym synkiem, kt贸rego od tak dawna nie widzia艂. A Belinda jest przecie偶 ca艂kowicie uzale偶niona od niego, od Viljara. Ona, ze swoim strasznym smutkiem i ze zm膮conym umys艂em. Co si臋 z ni膮 stanie, je艣li jego zabraknie?
Ach, te jego udr臋czone p艂uca! Dlaczego one ju偶 nie chc膮 walczy膰? Jeszcze jeden oddech, nie mo偶ecie spr贸bowa膰?
Malin pobieg艂a z jakim艣 interesem do Eikeby i zasiedzia艂a si臋 tam za d艂ugo. Zrobi艂o si臋 ju偶 prawie ciemno. Ale to tak mi艂o wyj艣膰 na chwil臋 z domu, odpr臋偶y膰 si臋 i zapomnie膰 o zmartwieniach.
Nag艂a 艣mier膰 s膮siada sta艂a si臋 w ostatnim czasie powszechnym tematem rozm贸w w parafii. Atak serca, powiedzia艂 doktor. Nic dziwnego. Dla kogo艣, kto przedk艂ada dobre jedzenie nad ruch, taki galop musi by膰 brzemienny w skutki. Ciekawe tylko, co sprawi艂o, 偶e ten podstarza艂y m臋偶czyzna tak gna艂 jak op臋tany? Prawdopodobnie poczu艂 si臋 藕le i chcia艂 jak najpr臋dzej znale藕膰 si臋 w domu.
Miesi膮c ju偶 min膮艂 od pogrzebu, a w Lipowej Alei nie pojawi艂 si臋 nikt z 偶adnymi pretensjami, ani z domu zmar艂ego, ani od lensmana. Nikt nie domaga艂 si臋 sp艂aty d艂ugu w imieniu zmar艂ego i Malin zaczyna艂a wierzy膰, 偶e Henning ma racj臋. Viljar nikomu nic nie by艂 winien. Ale, m贸j Bo偶e, jaka to pod艂o艣膰, wymy艣li膰 takie k艂amstwo. Jak mo偶na po prostu przyj艣膰 i zabra膰 s膮siadom krow臋, a potem ziemi臋, kawa艂ek po kawa艂ku? Ca艂kiem bez powodu?
Malin i Henning nikomu nie powiedzieli o pretensjach s膮siada. Chcieli zobaczy膰, jak sprawy si臋 potocz膮.
Dziewczyna pospiesznie sz艂a w stron臋 domu w coraz wi臋kszym mroku. Biedny Henning, teraz na niego spad艂a ca艂a praca, nawet dzieci musi sam po艂o偶y膰 spa膰 i...
Wtem zamar艂a. Kto艣 za ni膮 szed艂.
Przemkn臋艂a jej przez g艂ow臋 szalona my艣l, 偶e mo偶e to duch s膮siada przyszed艂, 偶eby si臋 zem艣ci膰, a potem mn贸stwo innych r贸wnie przera偶aj膮cych pomys艂贸w. Mo偶e powinni jednak byli komu艣 powiedzie膰? Wprawdzie zmar艂y nie mia艂 spadkobierc贸w, kt贸rzy ponie艣liby szkod臋 z powodu nie zwr贸conego d艂ugu, ale jak to w艂a艣ciwie by艂o z gospodyni膮? Mo偶e jej si臋 co艣 nale偶y? Ludzie gadaj膮, 偶e pod jej 艂贸偶kiem znaleziono ranne pantofle gospodarza...
W tym momencie Malin zobaczy艂a, 偶e idzie za ni膮 jaki艣 adorator. By艂a przecie偶 m艂od膮 dziewczyn膮, mia艂a niewiele ponad dwadzie艣cia lat i chocia偶 nie odznacza艂a si臋 specjaln膮 urod膮, to przecie偶 zawsze bardzo o siebie dba艂a i mi艂o by艂o na ni膮 popatrze膰.
Id膮cy dogoni艂 j膮 szybko. Okaza艂o si臋, 偶e to m艂ody ch艂opak z jednej z s膮siednich willi; nie cieszy艂 si臋, niestety, zbyt dobr膮 opini膮, by艂 bardzo przystojny i wiele dziewcz膮t w parafii wodzi艂o za nim oczami, co on, zdaje si臋, do艣膰 skrz臋tnie wykorzystywa艂. Malin tak偶e posy艂a艂a mu czasem przeci膮g艂e spojrzenie, bo 艂adni ch艂opcy nie rodz膮 si臋 przecie偶 na kamieniu.
Nigdy jednak nie marzy艂a o nim potajemnie! Nie przepada艂a za takimi, kt贸rzy wsz臋dzie wzniecali p艂omienne zainteresowanie, ale przecie偶 rozmowa z nim mog艂a by膰 przyjemna.
Tyle 偶e jemu raczej nie o rozmow臋 chodzi艂o tym razem. Bez ogr贸dek o艣wiadczy艂, 偶e widzia艂 j膮 wielokrotnie i 偶e nareszcie zebra艂 si臋 na odwag臋, 偶eby j膮 zaczepi膰, czego mu ona, ma nadziej臋, nie we藕mie za z艂e.
Malin jednak nie da艂a si臋 nabra膰 na s艂odkie s艂贸wka. Niedawno bowiem s艂ysza艂a, 偶e tak samo zagadywa艂 jedn膮 z panien z Eikeby, kt贸ra teraz chodzi z zaczerwienionymi oczyma i smutnym spojrzeniem.
- Nie, nie wezm臋 za z艂e - odpar艂a ch艂odno. - Ale musz臋 si臋 spieszy膰 do domu, bo moi podopieczni ju偶 zbyt d艂ugo s膮 sami. Je艣li wi臋c pozwolisz...
M艂ody cz艂owiek jednak nie zamierza艂 pozwoli膰 jej odej艣膰. Chwyci艂 j膮 mocno za rami臋 i przyci膮gn膮艂 do siebie.
Chcia艂 tylko nadal prawi膰 jej uwodzicielskie s艂贸wka, 偶eby z艂ama膰 jej op贸r, ale 艣cisn膮艂 j膮 za mocno i Malin krzykn臋艂a. Ch艂opak us艂ysza艂 w艣ciek艂e warczenie, z krzak贸w wybieg艂o jakie艣 potwornie wielkie zwierz臋 i rzuci艂o si臋 na niego.
Poczu艂 na ramionach ci臋偶kie 艂apy i zatoczy艂 si臋, przera偶ony, niezdolny do jakiegokolwiek dzia艂ania. Upad艂 na ziemi臋 i le偶a艂 na plecach, a nad nim pochyla艂a si臋 rozwarta paszcza, tocz膮ca 艣lin臋 i szczerz膮ca wielkie, ostre k艂y.
Malin krzykn臋艂a.
- Nie! Och, nie!
Jak na komend臋 贸w wielki pies - a mo偶e to by艂 wilk? - cofn膮艂 si臋 w zaro艣la. Niefortunny adorator zerwa艂 si臋 na r贸wne nogi i jak oparzony pogna艂 do wsi.
Malin sta艂a przera偶ona i patrzy艂a w 艣lad za besti膮, kt贸ra umkn臋艂a w krzaki z ostatnim warkni臋ciem.
Dziewczyna tak偶e biegiem ruszy艂a w stron臋 domu. Przypomnia艂a sobie wilki, kt贸re widzia艂 Henning. I jak bardzo trudno jej by艂o w nie uwierzy膰.
Teraz by艂a r贸wnie przera偶ona jak on tamtego wieczora.
Nie wiedzia艂a, czy odwa偶y si臋 zajrze膰 do pokoju ch艂opc贸w. Henning ju偶 ich po艂o偶y艂, jak si臋 domy艣la艂a. W domu panowa艂 spok贸j, a Henning zmywa艂 w kuchni naczynia.
Musia艂a jednak p贸j艣膰 do bli藕niak贸w. Ostro偶nie uchyli艂a drzwi i na palcach podesz艂a do 艂贸偶eczka Ulvara.
By艂o tak ciemno, 偶e nie widzia艂a nic pr贸cz tego, 偶e ch艂opiec le偶y w 艂贸偶ku. Czy jednak jej si臋 tylko wydaje, czy naprawd臋 wyczuwa przy nim smug臋 ch艂odu? Oddech mia艂 spokojny, jakby spa艂. Ale czy nie s艂ycha膰 w nim lekkiego dr偶enia, jakby przed chwil膮 bieg艂?
Do艣膰 tych fantazji! nakaza艂a sobie. I nie dotykaj jego st贸p! Wymkn臋艂a si臋 r贸wnie cicho jak przysz艂a i bezszelestnie zamkn臋艂a drzwi. Niespokojnie zesz艂a na d贸艂, gdzie czeka艂 na ni膮 zdziwiony Henning.
Zm臋偶nia艂 ostatnio ten ma艂y Henning. Nied艂ugo b臋dzie mia艂 czterna艣cie lat. Silny i zr臋czny, ale spojrzenie mia艂 zm臋czone i jakby pozbawione iluzji. Jak u starego cz艂owieka.
Tak strasznie by艂o go jej 偶al. Zbyt wielki ci臋偶ar spad艂 na jego barki.
- Co si臋 sta艂o, Malin?
Jemu nie chcia艂a k艂ama膰. Musieli si臋 z tym wszystkim zmaga膰 razem. Mieli tylko siebie.
- Wilk znowu si臋 pokaza艂 - powiedzia艂a zd艂awionym g艂osem. - Tym razem tylko jeden. Uwolni艂 mnie od nieprzyjemnego cz艂owieka.
Henning zblad艂.
- Zamordowa艂 go?
- Nie. I musisz pami臋ta膰, 偶e tamten te偶 nie zosta艂 zamordowany przez wilki. One go tylko goni艂y. Umar艂 ze strachu i ze wzgl臋du na s艂abe serce.
Ch艂opiec potwierdzi艂. Twarz mu st臋偶a艂a z nag艂ej trwogi.
- Czy oni 艣pi膮? - zapyta艂a cicho.
Henning odpowiedzia艂 r贸wnie cicho zmartwia艂ymi wargami:
- Nie wiem. Po艂o偶y艂em ich i zabra艂em si臋 do sprz膮tania w kuchni.
- Och, Henning - szepn臋艂a Malin. - Co my poczniemy?
Prze偶yli oboje bezsenn膮 noc. A oboje tak strasznie potrzebowali snu!
Przy 艣niadaniu oczy Ulvara jarzy艂y si臋, a ich zwykle z艂ocista barwa przybra艂a odcie艅 zieleni; nieustannie wybucha艂 tym swoim okropnym 艣miechem, kt贸rego tak nienawidzi艂a. By艂 dzi艣 ponad wszelkie swoje zwyczaje z艂o艣liwy, wylewa艂 powolutku kwa艣ne mleko na obrus, kopa艂 Henninga pod sto艂em, ciska艂 kasz膮 na 艣cian臋 i bez przerwy bardzo wyra藕nie powtarza艂 paskudne przekle艅stwo, kt贸rego si臋 w艂a艣nie nauczy艂.
Henning i Malin nie mieli nad nim 偶adnej w艂adzy, kiedy wpada艂 w ten piekielny humor. W ko艅cu uspokoi艂 go Marco kilkoma cichymi s艂owami w ich tajemniczym j臋zyku. Ulvar zsun膮艂 si臋 z krzes艂a i umkn膮艂 pod okno jak skarcony pies.
Henning by艂 zm臋czony, tak okropnie zm臋czony. Mia艂 i艣膰 do pracy w polu, ale jedyne, czego dzi艣 naprawd臋 potrzebowa艂, to po艂o偶y膰 si臋 do 艂贸偶ka i spa膰. Zm臋czenie i bezradno艣膰 mia艂y pod艂o偶e psychiczne, Malin rozumia艂a to bardzo dobrze, bo sama te偶 to odczuwa艂a.
Nagle us艂yszeli zdradzaj膮ce podniecenie okrzyki Ulvara, siedz膮cego na parapecie.
Mam nadziej臋, 偶e to nie s膮 znowu jakie艣 wilki, pomy艣la艂a Malin. Wi臋cej ju偶 tego nie znios臋.
- Jaki艣 pow贸z tu jedzie! - zawo艂a艂 Henning, kt贸ry te偶 podbieg艂 do okna.
Malin zwr贸ci艂a uwag臋, z jak膮 serdeczno艣ci膮 po艂o偶y艂 r臋k臋 na ramieniu Ulvara. Malec jednak uwolni艂 si臋 od niego. Owa niesamowita istota demonstracyjnie unika艂a tego rodzaju poufa艂o艣ci.
Malin westchn臋艂a.
- Wygl膮da to na... karawan - powiedzia艂 Henning zamieraj膮cym g艂osem.
- O m贸j Bo偶e, co ty m贸wisz?
Marco przy艂膮czy艂 si臋 do Ulvara, obaj kl臋czeli na parapecie, przytuleni do siebie, i wygl膮dali przez okno. Malin podesz艂a do nich.
Z alei lipowej na dziedziniec wje偶d偶a艂 d艂ugi pow贸z. Na przednim siedzeniu widzieli dw贸ch m臋偶czyzn i pani膮. Z ty艂u sta艂o co艣, co naprawd臋 mog艂o przypomina膰 trumn臋.
C贸偶 za straszny widok, pomy艣la艂a Malin. Karawan z trumn膮 wje偶d偶a na podw贸rze! Pytanie tylko, czy to rzeczywisto艣膰, czy te偶 jedno z przywidze艅 Ludzi Lodu. Pochodz膮 przecie偶 z Ludzi Lodu, wszyscy czworo zebrani przy tym oknie.
Ale pow贸z by艂 prawdziwy.
- Trzeba wyj艣膰 i zobaczy膰 kto to - powiedzia艂a bezd藕wi臋cznie.
Malcy natychmiast zeskoczyli z parapetu i pomkn臋li do drzwi.
- Nie, wy nie! Musicie zaczeka膰 w domu, przywitacie si臋 p贸藕niej. Najpierw my zobaczymy, kto to przyjecha艂.
Ulvar pos艂a艂 jej mia偶d偶膮ce spojrzenie i zdzieli艂 j膮 pi臋艣ci膮 w kolano. Malin tak by艂a przyzwyczajona do jego agresji, 偶e nie zwr贸ci艂a na to uwagi. Ju偶 dawno odkry艂a, 偶e Ulvara nie nale偶y kara膰. Wtedy jego nienawi艣膰 jest podw贸jnie gwa艂towna i naprawd臋 niebezpieczna.
Henning i Malin wyszli na schody. Pow贸z zatrzyma艂 si臋 i jaki艣 m臋偶czyzna zeskoczy艂 na ziemi臋. Mia艂 na sobie ubranie duchownego.
Coraz gorzej, pomy艣la艂a. C贸偶 to za kondukt do nas przyby艂?
Siedz膮ca obok stangreta pani nie poruszy艂a si臋. Trwa艂a wci膮偶 pochylona do przodu. Z ca艂ej jej postaci bi艂a jaka艣 rezygnacja, bezradno艣膰, jakby nieobecno艣膰. Stangret tak偶e pozosta艂 na swoim miejscu.
Duchowny szed艂 im na spotkanie. Malin zauwa偶y艂a, 偶e Henning a偶 dr偶y ze zdenerwowania i napi臋cia.
Biedne dziecko, my艣la艂a Malin roz偶alona. Czy ten ksi膮dz nie ma rozumu? 呕eby przyje偶d偶a膰 tu z umar艂ym? Zaraz jednak stwierdzi艂a, 偶e Henning nie spuszcza oczu z kobiety.
Malin jej nie zna艂a, ale przecie偶 w og贸le zna艂a w tej parafii niewielu ludzi.
Rzuci艂a niepewne spojrzenie w stron臋 okna za sob膮. Zobaczy艂a tam jednak dwa dzieci臋ce nosy przylepione do szyby, rozp艂aszczone z ciekawo艣ci. Dobrze, przynajmniej nie psoc膮 chocia偶 przez chwil臋.
Chocia偶 Marco nie psoci艂 nigdy. On by艂 wzorowym dzieckiem.
Henning krzykn膮艂 zd艂awionym g艂osem i chcia艂 si臋 rzuci膰 do powozu, ale pastor chwyci艂 go b艂yskawicznie za rami臋.
- Spokojnie, ch艂opcze - powiedzia艂 cicho. - Ty jeste艣 Henning, prawda?
Ch艂opiec by艂 zdolny tylko skin膮膰 g艂ow膮. Jego przera偶one oczy nie przestawa艂y wpatrywa膰 si臋 w kobiet臋 obok stangreta. Pastor ukucn膮艂 przy nim, widzia艂 tylko jego.
- Musisz si臋 zachowywa膰 bardzo spokojnie, Henning. W przeciwnym razie m贸g艂by艣 narobi膰 szk贸d. Tak, nie mylisz si臋. Tam siedzi twoja mama. Ale ona jest bardzo, bardzo chora...
Malin g艂o艣no wci膮ga艂a powietrze. Ona tak偶e robi艂a co mog艂a, 偶eby uspokoi膰 Henninga. Sta艂a za nim, r臋ce po艂o偶y艂a mu na ramionach.
- Pastor m贸wi po du艅sku? - zwr贸ci艂a si臋 do go艣cia i sama czu艂a, 偶e jest blada jak 艣ciana.
- Tak. Przyjecha艂em z Thisted w Danii.
- A... jego ojciec? - zapyta艂a, wskazuj膮c ruchem g艂owy pow贸z.
- On nie umar艂 - uspokoi艂 ich pastor, a Henning drgn膮艂 gwa艂townie. - Ale boj臋 si臋, 偶e bliski koniec jest nieunikniony.
Ma艂y Henning sta艂 jak pos膮g, jego opanowanie by艂o nieprawdopodobne.
- Jestem ju偶 spokojny - zapewnia艂. - Czy m贸g艂bym...?
- Powinni艣my dzia艂a膰 bardzo ostro偶nie - powiedzia艂 pastor. - Musimy wprowadzi膰 twoj膮 mam臋 do domu, to b臋dziesz si臋 m贸g艂 z ni膮 przywita膰. Najmniejsze wzruszenie mog艂oby zabi膰 twego ojca. I, Henning... Musisz by膰 przygotowany na to, 偶e mama mo偶e ci臋 nie pozna膰!
- Mo偶e... nie pozna膰 mnie?
- Od czasu katastrofy statku nie otrz膮sn臋艂a si臋 z szoku.
Biedny Henning! Jak on to zniesie, skoro jedyne, za czym t臋skni艂, to rzuci膰 si臋 w obj臋cia odnalezionym rodzicom i wyp艂aka膰 swoj膮 rozpacz i swoj膮 rado艣膰!
Malin u艣wiadomi艂a sobie teraz, 偶e to nie trumna stoi na wozie, lecz jaka艣 wyd艂u偶ona skrzynia, w kt贸rej le偶y chory. Nie widzia艂a go, bo skrzynia mia艂a wysokie boki.
Wo藕nica pomaga艂 kobiecie zej艣膰 z powozu. Malin nie zna艂a Belindy, a teraz dozna艂a wra偶enia, 偶e ma przed sob膮 bardzo zm臋czon膮, bardzo oszo艂omion膮 kobiet臋, nie rozumiej膮c膮, co si臋 dzieje, kobiet臋, kt贸rej twarz zachowa艂a jeszcze 艣lady dawnych 艂adnych rys贸w, a kt贸ra jednak zestarza艂a si臋 katastrofalnie i du偶o za wcze艣nie.
- Trzymaj si臋 z boku, Henning - szepn膮艂 pastor. - Dop贸ki nie wprowadzimy mamy do domu. Musimy pami臋ta膰 o twoim ojcu. Gdyby mama krzykn臋艂a albo co艣 takiego, mog艂oby to oznacza膰 dla niego koniec.
- Co mu jest? - zapyta艂a Malin p贸艂g艂osem.
- Gru藕lica. Ostatnie stadium. 呕e on do tej pory 偶yje, to prawdziwy cud! Ale ja my艣l臋, 偶e on chcia艂...
- Oczywi艣cie - rzek艂a kr贸tko. - Dzi臋kujemy za to!
By艂a tak zdenerwowana, 偶e dr偶a艂a. A jeszcze gorzej musia艂o by膰 z Henningiem, kt贸ry schowa艂 si臋 za rogiem domu, kiedy pastor i Malin prowadzili niczego nie pojmuj膮c膮 Belind臋.
Na schodach Belinda przystan臋艂a i odwr贸ci艂a si臋. Otworzy艂a usta, jakby chcia艂a co艣 powiedzie膰, ale pastor pospieszy艂 z wyja艣nieniami:
- Tak, tak, on te偶 tu przyjdzie. Jego te偶 przyniesiemy.
Malin u艣wiadomi艂a sobie, 偶e p艂acze. Raz po raz musia艂a ociera膰 艂zy, kt贸re j膮 o艣lepia艂y. Viljar i Belinda 偶yj膮! Ale radosna nowina przemieni艂a si臋 w now膮 rozpacz.
- Ja z wykszta艂cenia jestem piel臋gniark膮 - powiedzia艂a do pastora, otwieraj膮c drzwi.
- Pani te偶? - zapyta艂 zdumiony, ale z rado艣ci膮. - Tych dwoje uratowa艂a du艅ska piel臋gniarka. To ona przywr贸ci艂a ich 偶yciu. Tylko co to za 偶ycie? O m贸j Bo偶e! - wykrzykn膮艂 przestraszony. - Zdawa艂o mi si臋, 偶e zobaczy艂em ma艂e diabl膮tko!
Malin zapomnia艂a o ch艂opcach.
- Nie, nie - zaprotestowa艂a. - To tylko ma艂y Ulvar. Nieszcz臋sne dziecko, kt贸re przynios艂o ze sob膮 na 艣wiat taki okropny wygl膮d.
Ch艂opcy ponownie znikn臋li w kuchni, a doro艣li wprowadzili Belind臋 do pokoju. Biedaczka sz艂a coraz wolniej. wzrok bezradnie b艂膮dzi艂 po 艣cianach. Od czasu do czasu poj臋kiwa艂a cicho.
- Ja my艣l臋, 偶e ona poznaje mieszkanie - szepn膮艂 pastor.
Posadzili j膮 w fotelu.
- Mo偶e lepiej, 偶eby przywita艂a si臋 z synem teraz, kiedy jest sama - zaproponowa艂a Malin.
- Tak. Tak b臋dzie najlepiej. Poprosz臋 wo藕nic臋, 偶eby dopilnowa艂 jej m臋偶a, a ja przyprowadz臋 ch艂opca.
Henning wszed艂 do salonu razem z pastorem. Malin widzia艂a, 偶e Belinda przygl膮da si臋 pokojowi. Zdumiona, zaciekawiona, przesuwa艂a d艂oni膮 po obrusie na stole. I wtedy wszed艂 syn...
Twarz mia艂 wykrzywion膮 od wstrzymywanego p艂aczu.
- Mamo - pisn膮艂 cieniutko, id膮c ku niej niepewnie.
Jej pusty wzrok zawis艂 na ch艂opcu.
- Mamo, ja jestem Henning!
Powoli, powoli w jej oczach pojawi艂o si臋 艣wiat艂o. Wargi dr偶a艂y bezradnie, wyci膮gn臋艂a r臋k臋 i dotkn臋艂a swetra ch艂opca.
Pastor i Malin nie odwa偶yli si臋 poruszy膰.
Z piersi Belindy wydoby艂o si臋 g艂臋bokie, dr偶膮ce westchnienie. Zm臋czona twarz o偶ywi艂a si臋 ledwie dostrzegalnie, by艂o oczywiste, 偶e toczy ze sob膮 walk臋 - czy mo偶e uwierzy膰 w to, co widzi, czy nie. W ko艅cu j臋kn臋艂a, d艂ugo i przeci膮gle, Henning nie by艂 ju偶 w stanie d艂u偶ej nad sob膮 panowa膰, upad艂 na kolana, wtuli艂 twarz w jej ubranie i wybuchn膮艂 rozpaczliwym p艂aczem. Belinda przygarn臋艂a go do siebie, ko艂ysa艂a wolniutko, tam i z powrotem, z policzkiem przytulonym do jego w艂os贸w, a 艂zy p艂yn臋艂y strumieniem z dawno ju偶 wyschni臋tych 藕r贸de艂.
Pastor zwr贸ci艂 si臋 do Malin:
- Nie wiemy, ile ona pojmuje - szepn膮艂. - Ale pozna艂a go i to jest ogromny krok naprz贸d. Prosz臋 tu z nimi zosta膰, a my z wo藕nic膮 przeniesiemy chorego do domu.
Malin trwa艂a bez ruchu. W kuchennych drzwiach sta艂y dwie ma艂e postaci i zagl膮da艂y ciekawie do salonu. Tamtych dwoje w fotelu nie by艂o w stanie zajmowa膰 si臋 nikim opr贸cz siebie nawzajem.
Tak oto Viljar z Ludzi Lodu wr贸ci艂 do Lipowej Alei. Dzi臋ki niez艂omnej sile woli nie umar艂 i zdo艂a艂 dotrze膰 do domu.
Po艂o偶ono Viljara w jego dawnym 艂贸偶ku. I w ko艅cu Malin mog艂a go zobaczy膰.
By艂a wstrz膮艣ni臋ta. Cia艂o potwornie wychudzone, oczy zapadni臋te g艂臋boko, bardzo g艂臋boko, trupio blada sk贸ra, perlisty pot na czole i prawie niewyczuwalny oddech. Spotka艂a ju偶 kiedy艣 Viljara, ale mia艂a wtedy sze艣膰 czy siedem lat, i by艂o to w czasie, zanim on pozna艂 Belind臋. Mgliste wspomnienie, jakie zachowa艂a z tamtego spotkania, w niczym nie zgadza艂o si臋 z tym... teraz widzia艂a po prostu 偶ywego trupa.
Poprosili Henninga, by zosta艂 z matk膮, bo nie wiadomo by艂o, ile wzruszenia Viljar jest w stanie znie艣膰. Nie mieli te偶 poj臋cia, czy Belinda odzyska艂a zdolno艣膰 my艣lenia, czy nie, ale pastor mia艂 racj臋: nigdy nie zrobi krzywdy Henningowi. Przez ca艂y ten okropny czas sp臋dzony w Danii opiekowa艂a si臋 Viljarem z najszczerszym oddaniem, bo zdawa艂o jej si臋, 偶e to Henning i 偶e jest niemowl臋ciem. Malin uwa偶a艂a to za niewiarygodne, lecz pastor zapewnia艂, 偶e ona naprawd臋 nie widzi rzeczywisto艣ci i 偶yje w jakim艣 swoim urojonym 艣wiecie. Widywano przecie偶 ob艂膮kane kobiety, kt贸re utraci艂y dzieci, jak przytulaj膮 do siebie zwini臋te w tobo艂ek ubranka albo pieszcz膮 motek w艂贸czki. Ale to przecie偶 r贸偶nica, my艣la艂a Malin. Mo偶na uwa偶a膰 tobo艂ek za niemowl臋, ale 偶eby doros艂ego m臋偶czyzn臋? Nie zna艂a jednak wszystkich zakamark贸w duszy ludzkiej ani strasznej si艂y rozpaczy.
Pastor pochyli艂 si臋 nad 艂贸偶kiem.
- Viljar - rzek艂 ostro偶nie. - Czy ty mnie s艂yszysz? Jeste艣 ju偶 w domu. W domu, w Lipowej Alei.
Oczy chorego by艂y zamkni臋te. Ale czy偶 w k膮ciku warg nie pojawi艂 si臋 s艂abiutki u艣miech?
- Tak. Dokona艂e艣 tego - m贸wi艂 dalej pastor. - A skoro dotar艂e艣 tutaj, to reszcie te偶 dasz rad臋.
Och, przyjacielu drogi, my艣la艂a Malin zrozpaczona. Czy ty naprawd臋 w to wierzysz? Viljar z Ludzi Lodu przeszed艂 ju偶 na drug膮 stron臋 granicy mi臋dzy 偶yciem a 艣mierci膮, czy ty tego nie widzisz? A powr贸t do domu b臋dzie wstrz膮sem zbyt silnym, 偶eby m贸g艂 mu sprosta膰...
Ale ku jej wielkiemu zdziwieniu powieki chorego podnios艂y si臋 wolno i oczy Viljara, kiedy艣 takie pi臋kne, rozgl膮da艂y si臋 po pokoju. Odszuka艂 wzrok pastora, wargi pr贸bowa艂y wypowiedzie膰 jakie艣 s艂owo, kt贸re pastor zrozumia艂.
- Eliksir, oczywi艣cie!
Wyja艣ni艂 Malin, o co chodzi:
- Na pok艂adzie statku do Norwegii Viljar zdo艂a艂 mi wyt艂umaczy膰, 偶e tu w domu macie jakie艣 lekarstwo, kt贸re mo偶e mu pom贸c. - Malin dostrzega艂a sceptycyzm w oczach pastora, kt贸ry jednak t艂umaczy艂 dalej: - Trudno by艂o zrozumie膰, co on m贸wi, ale to by艂o co艣 o zielonej buteleczce. Na samym dole, w prawym rz臋dzie.
Patrzy艂a na niego nie rozumiej膮c.
- I wymienia艂 te偶 co艣, co brzmia艂o jak: skarb!
- Tak, oczywi艣cie, ale偶 jestem g艂upia! Zaraz przynios臋...
Wielki skarb z najcenniejszymi 艣rodkami znajdowa艂 si臋 poza domem, w tajnej skrytce. Nie mogli go przechowywa膰 w Lipowej Alei, to by by艂o nierozs膮dne. W domu by艂y tylko 艣rodki, kt贸re mog艂y si臋 od czasu do czasu przyda膰. Po 艣mierci Sagi nie mia艂 kto odziedziczy膰 skarbu - z wyj膮tkiem Ulvara, ale on by艂 jeszcze dzieckiem, a poza tym...
Malin wyj臋艂a zielon膮 buteleczk臋. Nie wiedzia艂a, 偶e Viljar tak dobrze si臋 zna na tych lekarstwach. Szczerze m贸wi膮c, powa偶nie w膮tpi艂a w t臋 jego wiedz臋. A zatem sk膮d wzi膮艂 informacj臋 na temat eliksiru?
Zawarto艣膰 buteleczki by艂a g臋sta niczym stara smo艂a i Malin nie mog艂a jej wydoby膰 nawet czubkiem no偶a. Ale na kuchni sta艂o naczynie z gor膮c膮 wod膮, wla艂a par臋 kropel do butelki i zanim lekarstwo si臋 rozrzedzi艂o, wr贸ci艂a do sypialni.
Viljar skierowa艂 na ni膮 swoje pozbawione blasku oczy.
- Saga? - zapyta艂.
Usiad艂a obok niego.
- Sagi nie ma - powiedzia艂a 艂agodnie. - I ju偶 nie b臋dzie. Ja jestem Malin. Witajcie w domu, oboje z Belind膮.
Zamkn膮艂 oczy. Zdawa艂o si臋, 偶e ka偶de najdelikatniejsze nawet drgnienie jest dla niego udr臋k膮.
- Malin, c贸rka Christera... Dzi臋kuj臋.
Zrozumia艂a, co Viljar ma na my艣li.
- Henning ma si臋 dobrze - powiedzia艂a. - jest teraz u swojej mamy i oboje p艂acz膮 ze szcz臋艣cia.
Viljar u艣miechn膮艂 si臋 blado.
- Ale ty si臋 niczym nie denerwuj - powiedzia艂a Malin. - Nie my艣l o niczym, le偶 tylko spokojnie! Nied艂ugo zobaczysz Henninga. Lekarstwo zaraz b臋dzie gotowe.
- Dobrze... Heike prosi艂 mnie, 偶ebym tego spr贸bowa艂...
Heike?
I Malin zrozumia艂a. Ludzie Lodu znowu interweniowali.
- Zaraz ci je przynios臋 - powiedzia艂a z szerokim u艣miechem.
Kiedy Viljar wmusi艂 w siebie 艂y偶k臋 do艣膰 cierpkiej mikstury i odpocz膮艂 z p贸艂 godziny, pozwolono Henningowi p贸j艣膰 do ojca. Belinda zosta艂a po艂o偶ona do 艂贸偶ka w innym pokoju, a tak by艂a zm臋czona podr贸偶膮 i wzruszeniami, 偶e podda艂a si臋 temu ch臋tnie. Zasn臋艂a, gdy tylko przy艂o偶y艂a g艂ow臋 do poduszki, a oni wci膮偶 nie wiedzieli, czy odzyska艂a pami臋膰, czy nadal 偶yje w urojonym 艣wiecie w艂asnych marze艅. Bali si臋 strasznie, 偶e nigdy si臋 z tego nie wydob臋dzie.
Henning stan膮艂 przy 艂贸偶ku ojca i patrzy艂 wielkimi, pe艂nymi rozpaczy oczyma, co choroba zrobi艂a z tym cz艂owiekiem, kt贸ry by艂 pod ka偶dym wzgl臋dem jego idea艂em. Viljar stara艂 si臋 nie denerwowa膰, 偶eby dodatkowo nie obci膮偶a膰 swego udr臋czonego organizmu, ale to nie by艂o takie proste.
G艂os mia艂 cichutki jak tchnienie wiatru.
- Synku m贸j! Jaki ty jeste艣 du偶y!
- A jaki dzielny! - wtr膮ci艂a Malin.
Henning nie wiedzia艂, co powiedzie膰. Jego ukochany ojciec by艂 teraz dla niego obcym cz艂owiekiem. 呕ywi艂 dla niego wsp贸艂czucie, ale przecie偶 nie tego Viljar oczekiwa艂 od swego syna. Potrzebowa艂 jego mi艂o艣ci. A Henning by艂 jak sparali偶owany, nie m贸g艂 si臋 poruszy膰 i czu艂 si臋, jakby mu mow臋 odj臋艂o. Cierpia艂 strasznie z tego powodu - chcia艂 da膰 tak wiele, a nie potrafi艂 da膰 nic.
Na szcz臋艣cie ch艂opiec nie musia艂 nic m贸wi膰, bo zapomnia艂 zamkn膮膰 za sob膮 drzwi i do pokoju wbieg艂y dwa nieprzytomnie ju偶 ciekawe szkraby. Tak d艂ugo przebywali bez opieki w kuchni, 偶e Malin nie mia艂a odwagi tam wej艣膰 i zobaczy膰, co po sobie zostawili.
Teraz ju偶 malcy nie chcieli siedzie膰 sami.
Ku jej przera偶eniu Ulvar wdrapa艂 si臋 na oparcie 艂贸偶ka i wystawi艂 g艂ow臋 ponad kraw臋d藕. Viljar zobaczy艂 go. Przez moment Malin wydawa艂o si臋, 偶e ca艂a jej ostro偶no艣膰 posz艂a na marne, bo teraz Viljar z pewno艣ci膮 prze偶yje szok. Nawet pastor mia艂 trudno艣ci z zaakceptowaniem niesamowitego wygl膮du tego ma艂ego trolla z niewiarygodnie wysokimi ko艣膰mi policzkowymi, w膮skimi, 偶贸艂tymi oczkami nieustannie zmru偶onymi w bezgranicznej wrogo艣ci wobec 艣wiata, z ciemnymi, potarganymi w艂osami, stercz膮cymi na wszystkie strony, no i te jego usta! Szerokie jak wrota, z ostrymi wilczymi k艂ami, pod nosem r贸wnie kr贸tkim jak szerokim. Do tego kanciasty, nieproporcjonalny korpus, jakby kto艣 jego cia艂o rozebra艂 na cz臋艣ci, a potem posk艂ada艂 na chybi艂 trafi艂. Naprawd臋 nietrudno by艂o uwierzy膰, 偶e to dziecko diab艂a, nie wiadomo sk膮d wzi臋te i przez jak膮艣 tragiczn膮 pomy艂k臋 umieszczone w艣r贸d ludzi.
Ulvar by艂 obci膮偶ony najbardziej jak to mo偶liwe. Dosta艂 wszystko, co nale偶y do tego strasznego dziedzictwa, ca艂e z艂o, potworno艣膰 i niepos艂usze艅stwo.
Je艣li nie...?
Do nikogo nie by艂 podobny, co do tego Malin nie mia艂a 偶adnych w膮tpliwo艣ci.
Ale ona i Henning zostali uratowani w niezwyk艂y spos贸b. Ju偶 trzy razy...
Viljar zaskoczy艂 wszystkich. Popatrzy艂 na ma艂ego potworka wysuwaj膮cego g艂ow臋 znad oparcia 艂贸偶ka i szepn膮艂 niemal nies艂yszalnie:
- Kim ty jeste艣?
Nie by艂o w jego pytaniu nawet cienia niech臋ci. Tylko zdziwienie.
- To Ulvar. Synek Sagi.
- Sagi? No, tak, oczywi艣cie. M贸wi艂a艣, 偶e ona nie 偶yje. Tak, to zrozumia艂e. Biedna ma艂a Saga...
Marco sta艂 i dyskretnie czeka艂 przy 艂贸偶ku. Teraz Malin po艂o偶y艂a r臋ce na jego ramionach i powiedzia艂a:
- A to jest bli藕niaczy brat Ulvara. Podnios臋 go, 偶eby艣 m贸g艂 zobaczy膰. On ma na imi臋 Marco.
Trzyma艂a 艣licznego ch艂opczyka. Spojrzenie Viljara spoczywa艂o na nim d艂ugo.
- M贸j Bo偶e, co to mo偶e znaczy膰? - szepn膮艂 w ko艅cu i zamkn膮艂 oczy.
Malin zwr贸ci艂a si臋 do Ulvara:
- Widzia艂e艣? Tata Henninga ci臋 lubi!
Ulvar wyci膮gn膮艂 j臋zyk, a potem plu艂 i parska艂 d艂ugo ze z艂o艣ci膮.
- Mia艂bym go nie lubi膰? - szepn膮艂 Viljar wci膮偶 z zamkni臋tymi oczyma i ze smutnym u艣miechem na wargach. - Zapominasz, 偶e m贸j dziadek, Heike, by艂 dla mnie we wszystkim wzorem.
Och, ale jest mi臋dzy nimi r贸偶nica, chcia艂a powiedzie膰 Malin. Lecz zmilcza艂a. Ulvar potrzebuje tyle akceptacji i dobrej woli, ile tylko mo偶liwe.
Viljar znowu zapad艂 w drzemk臋, wi臋c opu艣cili pok贸j. Wszyscy z wyj膮tkiem Henninga, kt贸ry chcia艂 czuwa膰 przy ojcu. Czu艂 si臋 winny, bo nie przywita艂 go tak serdecznie, jak by chcia艂.
Malin zamy艣li艂a si臋 g艂臋boko, wracaj膮c z Markiem do salonu. Ulvar pobieg艂 przodem i zabawia艂 teraz pastora, demonstruj膮c mu, jak umie skaka膰 po kanapie. Nie by艂a w stanie go uspokaja膰.
Reakcja Viljara zaskoczy艂a j膮. To nie Ulvar wzbudzi艂 jego zainteresowanie, lecz Marco. Spojrza艂a na stoj膮cego przy niej malca. Zawsze widzia艂a w nim idealne dziecko, kt贸re nie sprawia艂o najmniejszych k艂opot贸w. Marzenie ka偶dej matki, a w dodatku 艣liczny jak b贸stwo.
Teraz popatrzy艂a na niego oczyma Viljara, nowymi oczyma, mo偶na powiedzie膰. Marco by艂 marzeniem, to prawda, i w艂a艣nie na to zareagowa艂 Viljar. Marco nie by艂 dzieckiem z tego 艣wiata. Cz艂owiek nie mo偶e by膰 taki pi臋kny, 艂agodny ani taki dobry. Ulvar nosi艂 w sobie przekle艅stwo Ludzi Lodu, lecz, o paradoksie, by艂 w tym bardziej ludzki ni偶 ten jego idealny brat. Marco by艂 synem Lucyfera, w ka偶dym razie je艣li chodzi o wygl膮d.
Malin pomy艣la艂a o Sadze. Je艣li ojciec ch艂opc贸w, Lucyfer, by艂 r贸wnie pi臋kny, to doprawdy trudno mu si臋 by艂o oprze膰!
Zacz臋艂a pojmowa膰, 偶e nie tylko Ulvara musz膮 chroni膰 przed bezmy艣lno艣ci膮 otoczenia. Marca tak偶e. Kto艣 tak doskona艂y nie mo偶e istnie膰 na pe艂nym ludzkich u艂omno艣ci 艣wiecie. Nikt mu nie wybaczy jego odmienno艣ci.
Bo偶e, dopom贸偶 nam, modli艂a si臋 Malin. Jak zdo艂amy wychowa膰 te dzieci? Ulvara tak, aby zacz膮艂 pojmowa膰 r贸偶nic臋 mi臋dzy dobrem a z艂em, sprawiedliwo艣ci膮 i niesprawiedliwo艣ci膮. I Marca tak, by na tym z艂ym 艣wiecie zdo艂a艂 ochroni膰 swoj膮 szlachetn膮 dusz臋. Nie wolno dopu艣ci膰, 偶eby tego ch艂opca co艣 okaleczy艂o. Nie wolno na to pozwoli膰.
Cho膰 wszystko tego dnia by艂o po prostu chaosem, Malin musia艂a my艣le膰 o swoich normalnych obowi膮zkach. Porozmawia艂a z parobkiem, 偶eby zaj膮艂 si臋 inwentarzem, bo Henning nie mo偶e dzi艣 pracowa膰. Sama zabra艂a si臋 do przygotowania jedzenia, bo pastor musia艂 jecha膰 dalej.
C贸偶 to za wspania艂y cz艂owiek! Jak zdo艂aj膮 mu podzi臋kowa膰 za to, co zrobi艂?
Westchn臋艂a i zacz臋艂a nakrywa膰 do sto艂u.
W sypialni Viljar ockn膮艂 si臋 z drzemki. Ostro偶nie otworzy艂 oczy i spojrza艂 na swego ma艂ego syna, kt贸ry siedzia艂 na krze艣le przy 艂贸偶ku, wyprostowany jak 艣wieca, napi臋ty i czujny, w ka偶dej chwili got贸w do pomocy.
Viljar u艣miechn膮艂 si臋 偶a艂o艣nie, nie wiedz膮c zreszt膮 nawet, czy ten u艣miech uka偶e si臋 na wargach, taki by艂 zm臋czony. Swoj膮 okaleczon膮 d艂oni膮 poszuka艂 r臋ki syna, ale ba艂 si臋, 偶e rami臋 nie zareaguje na sygna艂 z m贸zgu.
Widocznie jednak zareagowa艂o, bo Henning zauwa偶y艂 s艂aby ruch ojca i uj膮艂 jego r臋k臋. Viljar m贸g艂 znowu zapa艣膰 w ten stan p贸艂 snu, p贸艂 jawy.
I tak trwali, trzymaj膮c si臋 za r臋ce, ojciec i syn, dop贸ki zmrok nie zacz膮艂 zapada膰 nad Lipow膮 Alej膮.
Fakt, 偶e wygl膮d pastora nie zosta艂 jeszcze do tej poro opisany, z艂o偶y膰 trzeba na karb tego, 偶e w艂a艣ciwie nie bardzo jest co opisywa膰. By艂 to cz艂owiek ani stary, ani m艂ody, ani blondyn, ani ciemny, oczy mia艂 nijakie, ani szare, ani piwne. Gdyby nie duchowne szaty, gin膮艂by ca艂kowicie w t艂umie, taki by艂 anonimowy.
Ale kiedy si臋 go ju偶 zauwa偶y艂o i lepiej pozna艂o, ujawnia艂y si臋 jego liczne i wspania艂e zalety. Ju偶 samo to, 偶e nadzwyczaj serdecznie i ofiarnie zaj膮艂 si臋 nieszcz臋snym Viljarem i jego 偶on膮, 偶e nie zostawi艂 ich w艂asnemu losowi gdzie艣 po drodze, 艣wiadczy o nim jak najlepiej. On naprawd臋 rozumia艂, czym jest kap艂a艅skie powo艂anie. Z tego zreszt膮 powodu nara偶a艂 si臋 cz臋sto niekt贸rym innym duchownym w Danii, bo nie zawsze stosowa艂 si臋 do regu艂 Ko艣cio艂a. A jak wszyscy wiedz膮, istnieje spora przepa艣膰 mi臋dzy Ko艣cio艂em a chrze艣cija艅stwem. Wiele, bardzo wiele dziwnych skorup na艂o偶ono na to, co pocz膮tkowo by艂o religi膮 chrze艣cija艅sk膮. Te pancerze zosta艂y stworzone w toku dziej贸w przez niekt贸rych ojc贸w Ko艣cio艂a, a pierwszym z nich by艂 Pawe艂. On na艂o偶y艂 bardzo gruby pancerz na nauk臋 Chrystusa i stworzy艂 ca艂膮 szko艂臋 鈥瀙oprawiaczy鈥.
Malin, kt贸ra by艂a osob膮 umiarkowanie religijn膮, od pierwszej chwili 偶ywi艂a do pastora szczer膮 sympati臋 i postanowi艂a, 偶e teraz b臋dzie pilniej ucz臋szcza艂a do ko艣cio艂a.
Zdawa艂a sobie jednak spraw臋, 偶e jej dobre ch臋ci od pocz膮tku s膮 skazane na unicestwienie. Pastor w ich parafii swoimi pe艂nymi gr贸藕b kazaniami by艂 w stanie u艣mierci膰 wszelk膮 pobo偶no艣膰.
Usiedli do sto艂u, 偶eby nareszcie co艣 zje艣膰. Malin musia艂a nieustannie sadza膰 Ulvara z powrotem na krze艣le, on jednak wola艂 ci膮gn膮膰 wo藕nic臋 za w膮sy. Od pocz膮tku by艂 zafascynowany pot臋偶nymi w膮siskami go艣cia. Przed chwil膮 porwa艂 zapa艂ki i chcia艂 mu te wspania艂e wiechcie podpali膰. Dopiero spokojne upomnienia Marca zdo艂a艂y go powstrzyma膰. Ulvar parska艂 i wykrzykiwa艂 przekle艅stwa pod adresem brata, ale pos艂ucha艂. W tej parze Marco by艂 osobowo艣ci膮 dominuj膮c膮, cho膰 trzyma艂 si臋 zawsze spokojnie na uboczu.
Ten niezwyk艂y dzie艅 jako艣 mija艂. Nawet, zdaniem Malin, mija艂 zbyt szybko. Musia艂a biega膰 jak w ukropie od jednej pracy do drugiej, 偶eby podo艂a膰 wszystkim domowym obowi膮zkom, jednocze艣nie rozmawia艂a z pastorem, zajmowa艂a si臋 dzie膰mi, zagl膮da艂a do Henninga, 偶eby da膰 mu co艣 do zjedzenia, krzycza艂a na Ulvara i sprz膮ta艂a po nim, bo akurat dzisiaj malec by艂 we wspania艂ym humorze i psoci艂 jak naj臋ty, dba艂a o to, by go艣ciom niczego nie brakowa艂o, a偶 w ko艅cu poczu艂a, 偶e w g艂owie jej si臋 kr臋ci ze zm臋czenia.
Pastor postanowi艂, 偶e przenocuje w Lipowej Alei. Sama go zaprosi艂a i by艂a mu wdzi臋czna, 偶e zaproszenie przyj膮艂, ale dla niej oznacza艂o to nowe obowi膮zki, przygotowanie dw贸ch pokoi, 艣wie偶a po艣ciel i wszystko co trzeba...
Kiedy nareszcie mogli usi膮艣膰 do p贸藕nego obiadu, Malin odetchn臋艂a na chwil臋. Posadzi艂a Ulvara na krze艣le i mog艂a spokojnym g艂osem zaprasza膰 go艣ci do jedzenia.
Nagle podskoczy艂a. Henning! Ch艂opiec musi co艣 zje艣膰. Ca艂y dzie艅 siedzi wiernie przy 艂贸偶ku chorego. M贸wi艂a 鈥炁偯撑糼o chorego鈥, cho膰 w g艂臋bi duszy my艣la艂a: 鈥炁偯撑糼o umieraj膮cego鈥.
Zmrok ju偶 zapad艂, wi臋c wzi臋艂a ze sob膮 lamp臋.
Stan臋艂a w progu i u艣miechn臋艂a si臋 smutno. Henning zasn膮艂. Nadal siedzia艂 na krze艣le przy 艂贸偶ku, a g艂ow臋 po艂o偶y艂 na nogach ojca. Ojciec i syn wci膮偶 trzymali si臋 za r臋ce.
Malin wr贸ci艂a do go艣ci. Ch艂opiec zje p贸藕niej.
Wr贸ci艂a w odpowiedniej chwili, bo znowu musia艂a interweniowa膰. Rozdokazywany Ulvar bombardowa艂 go艣ci ziemniakami. Malin by艂a przepracowana i tym razem wybuchn臋艂a gwa艂town膮 z艂o艣ci膮. Z艂apa艂a Ulvara za kark i sykn臋艂a przez z臋by:
- B臋dziesz siedzia艂 spokojnie czy nie, ty moje nieszcz臋艣cie?
I w艂a艣nie w tej chwili drzwi si臋 otworzy艂y i stan臋艂a w nich zaspana Belinda.
Malin i pastor wstali natychmiast i uprzejmie zapraszali j膮 do sto艂u. W napi臋ciu oczekiwali jej reakcji, wci膮偶 nie wiedz膮c, w jakim stanie psychicznym si臋 znajduje.
Belinda pociera艂a czo艂o i spogl膮da艂a bezradnie to na jedno, to na drugie. Zdawa艂o si臋, 偶e pastora poznaje, lecz pozostali budzili w niej l臋k.
- Tl臋tna lownica - o艣wiadczy艂 Ulvar, co, rzecz jasna mia艂o znaczy膰: wstr臋tna czarownica.
Malin mia艂a nadziej臋, 偶e Belinda nie rozumie jego dziecinnego be艂kotu. 呕e wygl膮d dziecka przera偶a艂 Belind臋, nie ulega艂o w膮tpliwo艣ci.
- To jest mamusia Henninga, dzieci - powiedzia艂a Malin do bli藕niak贸w.
Ulvar pokaza艂 j臋zyk i wyda艂 z siebie przeci膮g艂y ryk.
- Czy ja spa艂am? - spyta艂a Belinda, kt贸ra jakby nie mia艂a odwagi na nich spojrze膰.
- Tak. Przespa艂a艣 si臋 chwilk臋.
Ale Belinda zdaje si臋 nie to mia艂a na my艣li.
- Nie wiedzia艂am, 偶e mamy go艣ci.
Pastor i Malin patrzyli po sobie.
- Gdzie jest Henning? - zapyta艂a Belinda. - I m贸j m膮偶?
- S膮 w sypialni. Obaj - wyja艣ni艂 pastor pospiesznie.
- Obaj? Obaj - powtarza艂a niepewnie, jakby nie mog艂a po艂膮czy膰 dw贸ch r贸偶nych wydarze艅.
Nagle spojrza艂a na swoje r臋ce i podnios艂a w g贸r臋 r臋kaw.
- O Bo偶e - szepn臋艂a wstrz膮艣ni臋ta. - Jaka ja jestem chuda!
- By艂a艣 bardzo chora, Belindo - rzek艂 pastor przyja藕nie. - Ale teraz najgorsze ju偶 min臋艂o.
- By艂am chora? Nie pami臋tam.
- Ale by艂a艣 te偶 bardzo, bardzo dzielna - doda艂 pastor. - Bo tw贸j m膮偶 by艂 jeszcze bardziej chory ni偶 ty, a ty zdo艂a艂a艣 utrzyma膰 go przy 偶yciu.
Tego najwyra藕niej nie mog艂a zrozumie膰.
Zatrzyma艂a na Ulvarze przera偶one, badawcze spojrzenie, ale nie wygl膮da艂a na zaskoczon膮.
Wychudzonymi palcami dotyka艂a warg.
- Ja... To takie dziwne, ale ja... nic nie rozumiem.
- Wszystko jest w najlepszym porz膮dku - zapewnia艂a Malin. - Usi膮d藕 teraz do sto艂u, Belindo, i zjedz co艣. A potem porozmawiamy.
Belinda rozejrza艂a si臋 po pokoju, jakby kogo艣 szuka艂a. - Saga? - zapyta艂a.
- Sagi tu nie ma - wyja艣ni艂a Malin pospiesznie. - Ja przyjecha艂am na jej miejsce. jestem Malin, c贸rka Christera.
- Aha, Christer...
Opad艂a na krzes艂o. Z wielkim rozczarowaniem stwierdzili, 偶e w jej wzroku wci膮偶 przewa偶a 贸w pusty wyraz. Ale przewa偶a, a nie panuje.
Domy艣lali si臋, 偶e uwa偶a za rzecz dziwn膮, i偶 obcy ludzie traktuj膮 j膮 w jej w艂asnym domu jak go艣cia, ale zbyt by艂a niepewna, 偶eby protestowa膰.
- Viljar? - zapyta艂a znowu.
- On 艣pi w swoim 艂贸偶ku - wyja艣ni艂 znowu pastor. - Henning jest u niego.
- Henning - szepn臋艂a z czu艂o艣ci膮 w g艂osie.
I nagle si臋 zaniepokoi艂a. Pociera艂a jedn膮 r臋k臋 o drug膮. Malin zauwa偶y艂a, 偶e s膮 one sine, jakby zmarzni臋te, teraz w 艣rodku lata. I takie chude, 偶e prawie przezroczyste. Musia艂a je odmrozi膰 w tej 艂odzi, pomy艣la艂a Malin. Ale nie tak strasznie jak Viljar. Wzruszona my艣la艂a, jak on musia艂 os艂ania膰 偶on臋 przed lodowat膮 wod膮 i mrozem kosztem w艂asnego zdrowia.
Belinda chcia艂a co艣 powiedzie膰, zdawa艂o si臋, 偶e nie we藕mie nic do ust, dop贸ki tego nie powie.
- Kto... Kto to by艂 u mnie przed chwil膮?
- Nikt do ciebie nie wchodzi艂 - powiedzia艂a Malin zdumiona. - Chcieli艣my, 偶eby艣 mog艂a spa膰 spokojnie.
Belinda zaprzeczy艂a energicznie.
- Ale kto艣 tam by艂. Kto艣 powiedzia艂 do mnie: A teraz spr贸bujesz u偶ywa膰 g艂owy, ty stara idiotko!
Halucynacje? Czy jest z ni膮 a偶 tak 藕le?
- Co ty m贸wisz? - zapyta艂a Malin zaszokowana. - Nikt by si臋 do ciebie nie odezwa艂 tak niegrzecznie!
- Nie, ale dziwne w tym wszystkim by艂o... Szuka艂a odpowiednich s艂贸w. - Dziwne by艂o to, 偶e potem by艂o mi jako艣 艂atwiej my艣le膰. Mimo to wszystko jest takie... rozmazane, niejasne, nie wiem, gdzie jestem, to znaczy wiem, jestem w domu, ale wszystko jest takie dziwne i tylu rzeczy brakuje...
- Tak, porozmawiamy o tym p贸藕niej, Belindo. Ale je艣li naprawd臋 uwa偶asz, 偶e kto艣 u ciebie by艂, to ja my艣l臋, 偶e to mogli by膰 tylko przodkowie Ludzi Lodu. Viljar opowiada艂 mi w艂a艣nie, 偶e Heike...
- Nie, to nie by艂 Heike! ja go przecie偶 zna艂am!
Malin zastanawia艂a si臋.
- Skoro ten kto艣 zwr贸ci艂 si臋 do ciebie tak bez szacunku, to... my艣l臋, 偶e to mog艂a by膰 Sol. Ona mia艂a podobno taki niewyparzony j臋zyk.
- Nie, nie, to by艂 kto艣 inny. Kto艣...
Zastanawia艂a si臋, marszcz膮c brwi.
- Nie, to nie by艂 偶aden duch. To by艂a 偶ywa istota. Z krwi i ko艣ci.
Z nieczystym sumieniem Malin spojrza艂a pastorowi w oczy. Dzieci nie umiej膮 jeszcze m贸wi膰, pomy艣la艂a. Bogu dzi臋ki!
Belinda zacz臋艂a pi膰 mleko.
- Co to za dzieci? - zapyta艂a uprzejmie. - Czy to twoje, Malin?
Malin nie wiedzia艂a, ile mo偶e powiedzie膰. Ale zebra艂a si臋 na odwag臋 i wyja艣ni艂a:
- Nie. To s膮 bli藕niaki Sagi.
- Sagi? - zdziwi艂a si臋 Belinda. - Ale one przecie偶... s膮 takie du偶e!
- Ty by艂a艣 bardzo d艂ugo chora, Belindo - rzek艂a Malin 艂agodnie. - musisz przyj膮膰 to do wiadomo艣ci, a wszystko szybciej si臋 u艂o偶y. I b臋dzie 艂atwiejsze.
Wtedy Belinda od艂o偶y艂a sztu膰ce i wsta艂a od sto艂u.
- Id臋 do Viljara.
- Nie, nie r贸b tego! - zawo艂a艂a Malin i uj臋艂a jej r臋k臋. - Viljar musi odpoczywa膰. On jest jeszcze bardziej chory ni偶 ty.
- Ale on mnie potrzebuje. Ja musz臋...
- Nie - powiedzia艂 pastor i pr贸bowa艂 nak艂oni膰 j膮, by usiad艂a. - Opiekowa艂a艣 si臋 nim bardzo d艂ugo i robi艂a艣 to wspaniale. A teraz jest u niego Henning. Viljar 藕le znosi ruch wok贸艂 siebie i teraz chodzi o ciebie, Belindo! Tym razem ty masz pierwsze艅stwo.
- Ale Viljar zawsze si臋 mn膮 opiekowa艂. Teraz ja musz臋...
Czy pami臋ta艂a, przez co razem przeszli, czy te偶 my艣la艂a o dawniejszych czasach, sp臋dzonych w Lipowej Alei?
Malin zapyta艂a serdecznie:
- Nie chcesz si臋 dowiedzie膰, co si臋 z wami dzia艂o przez te dwa lata? Pastor m贸g艂by ci o tym opowiedzie膰.
Wychudzone palce nerwowo uj臋艂y n贸偶 i widelec Belinda usiad艂a pos艂usznie przy stole. Malin szeptem poprosi艂a ch艂opc贸w, 偶eby poszli si臋 po艂o偶y膰, ale nie chcieli, a ona akurat teraz nie mia艂a si艂y z nimi walczy膰.
- W takim razie sied藕cie cicho! - nakaza艂a.
Nawet Ulvar kiwa艂 energicznie g艂ow膮 na znak, 偶e b臋dzie grzeczny.
I wtedy pastor opowiedzia艂 Belindzie wszystko, co wiedzia艂 o ich prze偶yciach. To znaczy o okresie, kt贸ry sp臋dzili w Danii. Niczego nie owija艂 w bawe艂n臋, m贸wi艂 szczerze, 偶e jej rozum musia艂 zosta膰 uszkodzony i trwa艂 w zamroczeniu, ale 偶e dzisiaj jest zupe艂nie inaczej, takiej przytomnej i 艣wiadomej jeszcze jej nie widzia艂, zapewnia艂 偶e to dla wszystkich wielka rado艣膰 i nadzieja.
Belinda s艂ucha艂a w milczeniu. Zdawa艂a sobie spraw臋, 偶e jej umys艂 funkcjonuje nie tak jak trzeba.
- A czy ty sama co艣 pami臋tasz? - zapyta艂 w ko艅cu pastor ostro偶nie.
- Jakie艣 oderwane fragmenty - odpar艂a przecieraj膮c oczy. - Pami臋tam na przyk艂ad, 偶e Viljar kaszla艂 krwi膮. Tak strasznie si臋 wtedy ba艂am, 偶e mnie opu艣ci. Mia艂am tylko jego, rozumiecie.
Jakby oni tego nie wiedzieli!
- Pami臋tam jeszcze r贸偶ne drobiazgi. Na przyk艂ad poznaj臋 g艂os pastora. I pami臋tam szelest nakrochmalonego fartucha piel臋gniarki. Plamy s艂onecznego 艣wiat艂a na suficie w szpitalu. Zapach tej okropnej koi na statku. A kiedy teraz pastor opowiada, wspomnienia wracaj膮.
- Wiesz - powiedzia艂a Malin z u艣miechem - ty sama wracasz! M贸wisz teraz du偶o sk艂adniej ni偶 jeszcze p贸艂 godziny temu, kiedy wesz艂a艣 do jadalni.
Belinda u艣miechn臋艂a si臋 bole艣nie.
- A mimo to jest co艣, co mnie zamyka - szepn臋艂a jakby sama do siebie. - Jak dosz艂o do tego, 偶e rozum mi si臋 zm膮ci艂? I jak znale藕li艣my si臋 w Danii? Nie rozumiem tego!
Wtedy pastor, najostro偶niej jak umia艂, opowiedzia艂 jej o zatoni臋ciu 鈥濫mmy鈥. Malin wyja艣ni艂a, 偶e Viljar i Belinda wracali do domu z odwiedzin u Jolina, przyrodniego brata Viljara, trafili na sztorm i statek poszed艂 na dno, a oni znale藕li si臋 w szalupie ratunkowej, kt贸ra, dryfuj膮c po morzu, zanios艂a ich do du艅skich wybrze偶y.
Belinda patrzy艂a na nich blada jak 艣ciana. Teraz jej umys艂 znowu pogr膮偶y si臋 w zamroczeniu, my艣leli przera偶eni.
- Nie! Nie! - zawodzi艂a cicho Belinda. - Nie, ja nie chc臋! To si臋 nigdy nie sta艂o! Ja nie mog臋!
Malin spostrzeg艂a, 偶e Belindzie zbiera si臋 na wymioty, i szybko wyprowadzi艂a j膮 do kuchni, gdzie podstawi艂a jej wiadro.
- No, dobrze, dobrze - szepta艂a uspokajaj膮co. - Musisz to z siebie wyrzuci膰. Musisz.
Mia艂a na my艣li, oczywi艣cie, te bolesne prze偶ycia, kt贸rych pami臋膰 trwa艂a w udr臋czonej duszy Belindy.
Zabawi艂y w kuchni do艣膰 d艂ugo, w ko艅cu Belinda dosz艂a do siebie, ogarn臋艂a si臋 i mog艂a wraca膰 do jadalni. Ch艂opcy siedzieli zaciekawieni i zdumiewaj膮co dobrze wychowani. Malin pog艂adzi艂a ich po g艂owach.
Kiedy znowu usiad艂y przy stole, powiedzia艂a do Belindy:
- My艣l臋, 偶e by艂oby najlepiej, gdyby艣 nam wszystko opowiedzia艂a, niezale偶nie od tego, jakie to bolesne. Bo jest jeszcze co艣 wi臋cej, prawda? Rozumiem, oczywi艣cie, 偶e to musia艂a by膰 straszna udr臋ka, tak dryfowa膰 po morzu i czeka膰 na 艣mier膰 w lodowatych falach. Ale czuj臋, 偶e by艂o co艣 jeszcze, o czym za wszelk膮 cen臋 chcesz zapomnie膰, czy偶 nie?
- Tak. Och, ta podr贸偶 by艂a przera偶aj膮ca. Nie macie poj臋cia, co to znaczy siedzie膰 w takiej malutkiej 艂贸deczce...
- Mo偶emy si臋 tylko domy艣la膰 - westchn膮艂 pastor. - 呕eby wiedzie膰, cz艂owiek musi co艣 takiego prze偶y膰.
- Tak. - Zamy艣li艂a si臋 na moment i zadr偶a艂a, jakby jej si臋 nagle zrobi艂o bardzo zimno. - Nie, nie mog臋 tego opowiedzie膰! To zbyt straszne!
- Musisz, Belindo! To nie o to chodzi, 偶e my chcemy wiedzie膰. Mogliby艣my przecie偶 zapyta膰 Viljara, ale tobie by to nie pomog艂o. To ty musisz podzieli膰 si臋 tym strasznym wspomnieniem z innymi. Tylko to przyniesie ci ulg臋.
- Ale ja... - Milcza艂a d艂ugo. A potem powiedzia艂a, g艂臋boko wstrz膮艣ni臋ta: - Tak. Tak b臋dzie najlepiej.
Malin stwierdzi艂a, 偶e Belinda znalaz艂a si臋 ju偶 na w艂a艣ciwej drodze. B臋dzie zdrowa. Je艣li tylko zmusi si臋, by opowiedzie膰.
Powoli, jakby musia艂a walczy膰 ze sob膮 o ka偶de s艂owo, Belinda zacz臋艂a m贸wi膰:
- By艂o... nas sze艣cioro w 艂odzi na pocz膮tku. Dryfowali艣my d艂ugo, bardzo d艂ugo i zmarzli艣my nieludzko. Nie mieli艣my te偶 nic do jedzenia. Na szcz臋艣cie po kilku dniach morze si臋 uspokoi艂o. Ja... by艂am coraz bardziej ot臋pia艂a, zdawa艂am sobie z tego spraw臋. Jedyne, co mia艂o dla mnie znaczenie na tym 艣wiecie, to g艂贸d, lodowate zimno i blisko艣膰 Viljara. My艣la艂am te偶 o tym, 偶e trzeba zawiadomi膰 Henninga, 偶e 偶yjemy. Cho膰 przecie偶 w ka偶dej chwili mogli艣my straci膰 偶ycie.
G艂os jej zamar艂 i milcza艂a, zamy艣lona. Pogr膮偶ona we wspomnieniach, kt贸re nie sprawia艂y jej rado艣ci, widzieli to. Nieustannie ociera艂a 艂zy.
Czekali. Ulvar zacz膮艂 si臋 wierci膰. Malin po艂o偶y艂a mu r臋k臋 na ramieniu. Ugryz艂 j膮, ale potem siedzia艂 ju偶 spokojnie.
Belinda podj臋艂a przerwan膮 opowie艣膰. By艂a skupiona, twarz jej st臋偶a艂a z przera偶enia.
- Pewnego ranka jeden z ludzi w szalupie umar艂. Viljar chcia艂 wyrzuci膰 zw艂oki do morza, ale inny z rozbitk贸w stanowczo zaprotestowa艂. Powiedzia艂, 偶e musimy dowie藕膰 zmar艂ego do domu. A potem... - Umilk艂a znowu, wida膰 by艂o, 偶e toczy ze sob膮 trudn膮 walk臋. A potem ja si臋 w kt贸rym艣 momencie obudzi艂am. My z Viljarem spali艣my i czuwali艣my na zmiany, ale wtedy zasn臋li艣my oboje. Ja si臋 obudzi艂am i...
Belinda g艂o艣no prze艂yka艂a 艣lin臋. R臋ce dr偶a艂y jej gwa艂townie. Ale opanowa艂a si臋.
- Wszyscy spali. Opr贸cz tego m臋偶czyzny, kt贸ry nie pozwoli艂 wyrzuci膰 zw艂ok do morza. Siedzia艂 teraz... odkrawa艂... odkrawa艂 no偶em... kawa艂ki... i...
- Dzi臋kujemy - powiedzia艂a Malin. - Nie musisz m贸wi膰 dalej. Rozumiemy.
- O m贸j Bo偶e - szepn膮艂 pastor. - To przecie偶 niemo偶liwe!
- Co my mo偶emy wiedzie膰 na temat skrajnego g艂odu? - rzek艂a Malin zielona na twarzy. - I co by艂o potem, Belindo?
- Zacz臋艂am krzycze膰 - powiedzia艂a dr偶膮cym g艂osem. - Wszyscy si臋 pobudzili. Krzyczeli i krzyczeli. Ukry艂am twarz na piersi Viljara, Viljar nie bra艂 w tym udzia艂u, musicie mi wierzy膰, ale kiedy si臋 ockn臋艂am, zobaczy艂am, 偶e jeden z tych ludzi trzyma w r臋ce n贸偶, a tamtych... to znaczy zmar艂ego... i tego, co... no wiecie, nie ma w 艂odzi. Wyrzucili ich do morza. A na no偶u... zobaczy艂am krew. Ten co go trzyma艂... rzuci艂 go daleko... w morze, ta druga kobieta, bo by艂y艣my w 艂odzi dwie, krzycza艂a histerycznie, a ja czu艂am, 偶e trac臋 przytomno艣膰.
- A Viljar? Jak on to zni贸s艂?
- Ostatnie, co widzia艂am, to 偶e Viljar p艂acze. A przecie偶 Viljar prawie nigdy tego nie robi. Obejmowa艂 mnie coraz mocniej, ale ju偶 wi臋cej nic nie pami臋tam. I to chyba w艂a艣nie wtedy wszystko wok贸艂 mnie sta艂o si臋 dziwne i niezrozumia艂e. - Roze艣mia艂a si臋 histerycznie. - Nie, powinnam spojrze膰 prawdzie w oczy. To nie wok贸艂 mnie wszystko zrobi艂o si臋 dziwne. To by艂o we mnie. Milczeli d艂ugo. Z oczu Belindy nieprzerwanie p艂yn臋艂y 艂zy.
- L偶ej ci teraz? - zapyta艂a Malin.
Belinda wyprostowa艂a si臋.
- Chyba tak. Ale nigdy tego nie zapomn臋.
- Wiemy o tym. My艣l臋 zreszt膮, 偶e my te偶 nigdy nie zapomnimy tego, co nam opowiedzia艂a艣. A co dopiero kto艣, kto prze偶y艂! Nic dziwnego, 偶e wola艂a艣 偶y膰 w 艣wiecie, kt贸ry nie istnieje!
Malin by艂a wdzi臋czna losowi, 偶e dzieci nie rozumia艂y, o co w tym wszystkim chodzi. Zreszt膮 Ulvar zasn膮艂 z g艂ow膮 opart膮 o st贸艂.
Belinda siedzia艂a zamy艣lona.
- My艣li o Henningu te偶 by艂y trudne do zniesienia - powiedzia艂a. - Nie m贸c do niego wr贸ci膰, nie wiedzie膰, co si臋 z nim dzieje. T臋skni艂am za nim tak strasznie.
Kompensacja, pomy艣la艂 pastor. Z rozpaczy wyobrazi艂a sobie, 偶e chory m膮偶 jest dzieckiem, kt贸re utraci艂a. To jej dziecinne gaworzenie...
Malin podnios艂a si臋.
- Chyba powinnam po艂o偶y膰 dzieci - powiedzia艂a. - A biedny Henning 艣pi w nogach 艂贸偶ka Viljara. Belindo, czy mo偶esz dzisiejszej nocy spa膰 w tym pokoju, w kt贸rym spa艂a艣 po po艂udniu?
Belinda podnios艂a si臋 tak偶e.
- Ja... Tak bym chcia艂a by膰 z Viljarem. I z Henningiem.
Wahali si臋 przez chwil臋, a potem Malin skin臋艂a przyzwalaj膮co g艂ow膮.
- Przecie偶 i tak musimy obudzi膰 Henninga, to narobimy zamieszania. W sypialni jest podw贸jne 艂贸偶ko. Mo偶esz tam spa膰. A Henning wr贸ci do swojego pokoju... Tylko, Belindo... Musisz wiedzie膰, 偶e Viljar jest umieraj膮cy!
- Wiem o tym - szepn臋艂a zrozpaczona. - Wiesz, ja teraz pami臋tam du偶o wi臋cej. Nie b贸j si臋, nie wpadn臋 w histeri臋.
Pog艂adzi艂a g艂贸wk臋 艣pi膮cego Ulvara.
- Taki sam jak Heike - szepn臋艂a. - Tacy s膮 do siebie podobni. Chocia偶, je艣li m贸wiono, 偶e Heike wygl膮da groteskowo, to i tak ten ma艂y jest jak jego karykatura. I - doda艂a zamy艣lona - zdaje si臋, 偶e nie taki dobry jak Heike.
Niestety, Malin w pe艂ni si臋 z ni膮 zgadza艂a!
Henning le偶a艂 dok艂adnie tak samo jak przedtem, kiedy Malin przychodzi艂a tu z jedzeniem.
Belinda podesz艂a do 艂贸偶ka i patrzy艂a na 艣pi膮cych.
- Oni s膮 moi - powiedzia艂a z b艂yszcz膮cymi oczyma. - S膮 moi, kocham ich. I teraz znowu jestem silna. Oni mnie potrzebuj膮.
- Tak. Wiemy o tym - potwierdzi艂a Malin.
Kiedy nast臋pnego dnia Malin wesz艂a do sypialni ze 艣niadaniem, z depcz膮cym jej po pi臋tach Henningiem i malcami jako dodatkow膮 asyst膮, ku swemu wielkiemu zaskoczeniu stwierdzi艂a, 偶e Viljar nie 艣pi. Belinda wsparta na 艂okciu okrywa艂a ko艂dr膮 jego piersi.
- Malin - szepn膮艂 z bladym u艣miechem. - I ca艂a procesja! Wy nas rozpieszczacie!
- Jeszcze by tego brakowa艂o! - rzek艂a Malin trze藕wo. Postawi艂a tac臋 na stoliku i wszyscy zacz臋li pomaga膰 le偶膮cym.
Viljar popatrzy艂 na ni膮.
- Wiesz, dzisiaj czuj臋 si臋 naprawd臋 dobrze.
- I wygl膮dasz te偶 du偶o lepiej. My艣lisz, 偶e to lekarstwo ci pomog艂o?
- To mo偶liwe... Ale kto to przychodzi艂 do mnie dzisiaj w nocy?
- No, by艂 tu Henning. I Belinda.
- Nie, nie, to by艂 kto艣 inny. I w bardzo niewyszukanych s艂owach za偶膮da艂, 偶ebym przesta艂 si臋 nad sob膮 roztkliwia膰. Powinienem teraz okaza膰 troch臋 si艂y woli i charakteru, krzycza艂 na mnie.
Malin i Belinda wymieni艂y spojrzenia. Brzmia艂o to niemal dok艂adnie tak samo jak s艂owa skierowane do Belindy.
- Och, my艣l臋, 偶e to jeden z naszych przodk贸w - o艣wiadczy艂a Malin pozornie swobodnym tonem.
- Nie - zaprotestowa艂 Viljar. - To by艂a 偶yj膮ca istota. I... ja my艣l臋, 偶e to mi pomog艂o. Naprawd臋 czuj臋 si臋 teraz silniejszy.
Malin nie wiedzia艂a, co powinna odpowiedzie膰. Widzia艂a przecie偶, 偶e Viljar dotar艂 do domu umieraj膮cy. I cho膰 teraz nadal by艂 skrajnie wycie艅czony, to przecie偶 nikt, kto na niego spojrza艂, nie my艣la艂 o 艣mierci. Tli艂 si臋 w nim s艂aby p艂omyk 偶ycia, kt贸ry nie zamierza艂 gasn膮膰. A Belinda? Nikt by przecie偶 nie powiedzia艂 jeszcze wczoraj, 偶e ta nieszcz臋sna istota, nie maj膮ca poj臋cia, na jakim 艣wiecie 偶yje, kiedykolwiek wypowie cho膰by jedno rozs膮dne s艂owo. A teraz! Przytomna i silna, zdecydowana walczy膰 o swoich bliskich.
Tutaj mog艂o by膰 tylko jedno wyt艂umaczenie: Viljar i Belinda otrzymali pomoc.
Ale sk膮d?
Od kogo?
To by艂a trudna do rozwi膮zania zagadka.
To oczywi艣cie fantastyczne, 偶e Viljar i Belinda wr贸cili do domu. Nie mog艂o si臋 sta膰 nic lepszego, cho膰 i tak ju偶 przepracowanej Malin przyby艂o jeszcze zaj臋膰. Viljar wci膮偶 by艂 bardzo s艂aby, ale iskra 偶ycia zosta艂a w nim wzniecona i dzielnie walczy艂 o jej utrzymanie. Belinda te偶 by艂a okropnie wyczerpana, wybucha艂a p艂aczem, je艣li tylko cokolwiek stawia艂o jej op贸r, gdy na przyk艂ad skarpetka upad艂a jej na pod艂og臋 albo grzebie艅 zapl膮ta艂 si臋 we w艂osy. 呕adne nie by艂o zdolne do wysi艂ku, zdawa艂o si臋, 偶e lada podmuch wiatru mo偶e ka偶de z nich przewr贸ci膰. Henning i Malin musieli nieustannie ucisza膰 ch艂opc贸w i to wszystko bardzo szarpa艂o im nerwy.
Malin zastanawia艂a si臋, czy nie powinna wyprowadzi膰 si臋 gdzie艣 z bli藕niakami Sagi, ale o tym ma艂a rodzina w Lipowej Alei nawet s艂ysze膰 nie chcia艂a.
- Opr贸cz twoich rodzic贸w w Szwecji, Malin, jeste艣my ostatnimi z Ludzi Lodu - m贸wi艂 Viljar, kt贸ry teraz m贸g艂 ju偶 czasem posiedzie膰 troch臋 w 艂贸偶ku. - Reprezentujemy wszystkie trzy od艂amy rodu i musimy trzyma膰 si臋 razem. Jeszcze by tego brakowa艂o, 偶eby艣 si臋 gdzie艣 tu艂a艂a z dzie膰mi! A poza tym co my by艣my zrobili bez ciebie? Prosimy ci臋, zosta艅, je艣li mo偶esz!
To prawda, co Viljar m贸wi艂 o rodzinie. On sam nale偶a艂 do linii Heikego, Malin do linii Arva Gripa, a ch艂opcy do linii Anny Marii Olsdotter. Ojciec Viljara, Eskil, 艂膮czy艂 w sobie krew Paladin贸w i Lind贸w z Ludzi Lodu dzi臋ki temu, 偶e jego ojciec, Heike, o偶eni艂 si臋 z Ving膮. Rodzina Malin stanowi艂a do艣膰 izolowan膮 ga艂膮藕 Ludzi Lodu; trzeba by si臋 cofn膮膰 prawie do Tengela Dobrego, 偶eby znale藕膰 pokrewie艅stwo z reszt膮 rodu.
Mimo to Ludzie Lodu zawsze trzymali si臋 razem. W ci膮gu trzystu lat nie zerwali kontakt贸w, zawsze gotowi nie艣膰 pomoc krewnym w potrzebie.
Teraz jednak Malin by艂a taka zm臋czona! Podw贸jne obci膮偶enie opiek膮 nad chorymi i prac膮 w domu, odpowiedzialno艣膰 za malc贸w, wszystko to wyczerpa艂o nawet jej si艂y.
Pewnego wieczora, kiedy siedzia艂a na 艂贸偶ku i masowa艂a swoje obola艂e stopy, wyrwa艂o jej si臋 westchnienie:
- Czy ja kiedy艣 b臋d臋 mia艂a czas pomy艣le膰 o sobie?
Ale przecie偶 wybra艂a zaw贸d piel臋gniarki. A piel臋gniarce takie my艣li nie przystoj膮.
Wybra艂a ten zaw贸d i gdyby mia艂a wybiera膰 jeszcze raz, zrobi艂aby to samo!
By艂a jesie艅 roku 1870.
Dwudziestoletni Henning r膮ba艂 na podw贸rzu Lipowej Alei drzewo. Wyr贸s艂 na bardzo postawnego m艂odzie艅ca o szerokich ramionach i ciep艂ym, przyjaznym u艣miechu, kt贸ry ujawnia艂 si臋 g艂贸wnie w oczach, jakby wyp艂ywa艂 gdzie艣 z g艂臋bi 偶yczliwej ludziom duszy.
Ojciec, Viljar, pomaga艂 mu uk艂ada膰 drewno na zim臋. jego okaleczone r臋ce nie wszystko mog艂y robi膰, dzielili wi臋c z synem prace tak, 偶eby wszystko by艂o zrobione na czas.
Viljar by艂 zdrowy. Sta艂 si臋 cud, m贸wili doktorzy. Co prawda trzeba by艂o kilku lat, by w pe艂ni doszed艂 do siebie, ale je艣li kto艣 znajdzie si臋 ju偶 niemal u kresu, to nie艂atwo mu si臋 wyrwa膰 ze szpon贸w 艣mierci. Dziwne te偶, 偶e nikogo nie zarazi艂 chorob膮, nawet s艂abowitej Belindy.
Ona zreszt膮 znajdowa艂a si臋 teraz w znakomitej formie i prowadzi艂a dom bez zarzutu. Chocia偶 w tym pomaga艂a jej Malin, kt贸ra wci膮偶 u nich mieszka艂a...
Malin musia艂a zosta膰 w Lipowej Alei. Bez jej pomocy Belinda nie da艂aby sobie rady z Ulvarem. Viljar i Henning mieli swoje zaj臋cia w gospodarstwie, nie mogli ci膮gle by膰 pod r臋k膮. Ulvar zupe艂nie si臋 z Belind膮 nie liczy艂, 偶ywi艂 dla niej wy艂膮cznie pogard臋. Oczywi艣cie parska艂 i robi艂 miny tak偶e do Malin i wi臋kszego szacunku te偶 dla niej nie mia艂. Mimo to w jaki艣 spos贸b j膮 akceptowa艂. To przecie偶 ona i Henning zajmowali si臋 osieroconymi ch艂opcami od chwili ich urodzenia.
Marco by艂, jak zwykle, w szkole. Gdzie podziewa艂 si臋 Ulvar, nigdy nie wiedzieli. Dwa lata temu z dr偶膮cym sercem posy艂ali braci po raz pierwszy do szko艂y. Kariera szkolna Ulvara sko艅czy艂a si臋 po tygodniu, po czym nauczyciel zabroni艂 mu wst臋pu nawet na dziedziniec. W ci膮gu tego tygodnia ch艂opiec zd膮偶y艂 powyucza膰 dzieci brzydkich s艂贸w, nazwa艂 nauczyciela starym alfonsem, bi艂 si臋 z wszystkimi ch艂opcami po kolei i jak popad艂o, skaleczy艂 kilku uczni贸w no偶em, poszarpa艂 ubranie na naj艂adniejszej dziewczynce w klasie i ukrad艂 skarbonk臋, w kt贸rej zbierano pieni膮dze na wsparcie zamorskich misji.
Zakaz pokazywania si臋 w szkole go uszcz臋艣liwi艂.
Lata poprzedzaj膮ce rozpocz臋cie nauki by艂y dla rodziny koszmarem. Nigdy nie by艂o wiadomo, co Ulvar kiedy wymy艣li, i ci膮gle musieli by膰 czujni. Jedynym, kto mia艂 jakikolwiek wp艂yw na Ulvara, by艂 Marco, ale co mo偶e osi膮gn膮膰 jedno ma艂e dziecko? Musieli ustala膰 dy偶ury, nigdy nie spuszczali Ulvara z oczu, bo wtedy zdarzy膰 si臋 mog艂o wszystko.
Teraz ch艂opcy mieli po dziewi臋膰 lat i rodzina przesta艂a w jakikolwiek spos贸b panowa膰 nad Ulvarem, kiedy Marco by艂 w szkole. Ulvar przepada艂 zaraz po 艣niadaniu i mogli si臋 jedynie domy艣la膰, 偶e sp臋dza wi臋kszo艣膰 czasu w lasach i na wzg贸rzach. Dop贸ki nie dociera艂y do nich wiadomo艣ci na temat zniszcze艅 albo nieszcz臋艣liwych wypadk贸w, musieli mu pozwoli膰 chodzi膰 w艂asnymi drogami.
Nic innego zrobi膰 nie mogli. Pewnego razu Malin chcia艂a go zatrzyma膰, pr贸bowa艂a si臋 dowiedzie膰, gdzie on sp臋dza ca艂e dnie, ale nigdy wi臋cej ju偶 tego nie powt贸rzy艂a.
Pobieg艂a za nim i prosi艂a, 偶eby si臋 zatrzyma艂, chcia艂a z nim porozmawia膰, prosi膰, by by艂 ostro偶ny w tym, co robi. Sz艂a za nim a偶 do skraju lasu. Ulvar jednak w najmniejszym stopniu nie przejmowa艂 si臋 jej pro艣bami, szed艂 po prostu dalej.
Wtedy Malin wpad艂a w z艂o艣膰. Niecz臋sto jej si臋 to zdarza艂o, by艂a osob膮 niezwykle opanowan膮, ale jego nonszalancja, nie reagowanie na 偶adne pro艣by, doprowadzi艂o j膮 do ostateczno艣ci. Przecie偶 chcia艂a dla niego wy艂膮cznie dobra!
Wbieg艂a do lasu i krzykn臋艂a za nim:
- Wracaj natychmiast, ty przekl臋ty bachorze! Teraz nareszcie b臋dzie koniec z tymi twoimi wyprawami do lasu!
I wtedy stan膮艂 przed ni膮 wielki wilk z wyszczerzonymi z臋bami. To na ni膮 gro藕nie warcza艂 tym razem!
Odskoczy艂a, przera偶ona, poj臋cia nie mia艂a, co robi膰.
Bestia podesz艂a bli偶ej, nos marszczy艂 si臋, ods艂aniaj膮c coraz mocniej k艂y.
Nie widzieli tych okropnych wilk贸w ju偶 od wielu lat, dlatego teraz Malin prze偶y艂a podw贸jny szok. Nie mo偶na ju偶 by艂o d艂u偶ej wmawia膰 sobie, 偶e to zwyczajne wilki. Nikt nie m贸g艂 mie膰 w膮tpliwo艣ci, 偶e te bestie s膮 nierozerwalnie zwi膮zane z Ulvarem.
W ostatnich latach mia艂o miejsce kilka budz膮cych zdumienie wydarze艅. Pewnego razu robotnik, kt贸rego wynajmowali do pomocy, pad艂 sparali偶owany na podw贸rzu, a kiedy przybiegli, 偶eby go ratowa膰, okaza艂o si臋, 偶e ma przy sobie r贸偶ne cenne przedmioty, kt贸re ukrad艂 w Lipowej Alei. Gdy tylko je odda艂, m贸g艂 znowu wsta膰 i opowiada艂 przera偶ony o jakim艣 strasznym iskrzeniu i huku oraz 偶e to piorun powali艂 go na ziemi臋. Rzecz dzia艂a si臋 w zimie i naprawd臋 trudno by艂o uwierzy膰, 偶e to m贸g艂 by膰 piorun.
Nad dziedzi艅cem za艣 rozbrzmiewa艂 ohydny, z艂owrogi 艣miech Ulvara. Ten 艣miech budzi艂 w Malin 艣mierteln膮 trwog臋.
Innym razem Viljarowi przydarzy艂o si臋 nieszcz臋艣cie. Poszed艂 nad rzek臋, 偶eby zebra膰 przybory rybackie, kt贸re mog艂a uszkodzi膰 wiosenna pow贸d藕. Towarzyszyli mu obaj ch艂opcy, kt贸rzy mieli wtedy po cztery czy pi臋膰 lat. Viljar surowo im przykaza艂, 偶e maj膮 spokojnie sta膰 na brzegu.
Nagle Viljar po艣lizgn膮艂 si臋 na mokrym kamieniu i wpad艂 do wzburzonej wody. Wartki nurt miota艂 nim we wszystkie strony, ton膮cy opi艂 si臋 wody i cho膰 walczy艂 rozpaczliwie, nie m贸g艂 znale藕膰 oparcia dla st贸p.
P贸藕niej opowiada艂 Malin, Belindzie i Henningowi, co wtedy prze偶ywa艂. Kiedy raz uda艂o mu si臋 nareszcie wystawi膰 g艂ow臋 nad powierzchni臋, us艂ysza艂 ten wariacki 艣miech Ulvara, kt贸ry przenika艂 go do szpiku ko艣ci. To, co sta艂o si臋 potem, by艂o niewiarygodne. Zdawa艂o mu si臋, 偶e obejmuje go i wci膮ga w d贸艂 jaka艣 niesamowita wodna istota. Lepkie 艂apy 艣ciska艂y go za gard艂o i dusi艂y, potw贸r stroi艂 okropne grymasy i 艣mia艂 si臋 szyderczo w twarz Viljarowi, kt贸remu ciemnia艂o w oczach. By艂 pewien, 偶e jego ostatnia godzina nadesz艂a, ogarnia艂a go rozpacz, prosi艂 Boga o pomoc, kt贸ra, jak zwykle, nie nadchodzi艂a, a to, co p贸艂przytomny dostrzega艂 przed sob膮, by艂o z pewno艣ci膮 jedn膮 z tych istot ze 艣wiata cieni, kt贸re Saga przep臋dzi艂a z Grastensholm. A zatem zemsta...
Jednak nad paskudn膮 istot膮 z za艣wiat贸w najwyra藕niej panowa艂a inna, wi臋ksza si艂a. Poczu艂, 偶e co艣 go unosi z wody, nielicznymi palcami, jakie mia艂, chwyci艂 si臋 czego艣 rosn膮cego przy brzegu, jakiej艣 ro艣liny o silnych korzeniach, jak mu si臋 zdawa艂o, i na wp贸艂 uduszony, trzyma艂 si臋 mocno. Dysza艂 ci臋偶ko, lecz by艂 uratowany.
Od tej pory pozwalali Ulvarowi robi膰, co chce. Nie mogli post臋powa膰 inaczej.
Wraca艂 zawsze do domu razem z Markiem, kt贸rego ub贸stwia艂. I wtedy rodzina mog艂a odetchn膮膰. Lepszego opiekuna ni偶 Marco dla Ulvara nie by艂o.
Nie musieli si臋 ba膰 tylko jednego, 偶e mianowicie w czasie swoich wypraw w nieznanym kierunku Ulvar b臋dzie dr臋czy艂 zwierz臋ta. Jak wszyscy obci膮偶eni dziedzictwem, i jak w og贸le wszyscy Ludzie Lodu, mia艂 znakomity kontakt ze zwierz臋tami. Rozumia艂 je.
I to by艂a chyba jego jedyna pozytywna cecha.
Ulvar by艂 najbardziej podobny do Kolgrima. Do tego najbardziej niepoprawnego. Ulvar tak偶e by艂 niepoprawny. Malin zastanawia艂a si臋 cz臋sto, jaki tragiczny jest los obu tych ch艂opc贸w. Kolgrim 偶y艂 zaledwie czterna艣cie lat i zgin膮艂 nag艂膮 艣mierci膮, kt贸r膮 艣ci膮gn臋艂a na niego 偶膮dza posiadania skarbu, a prawdopodobnie tak偶e ingerencja Tengela Z艂ego.
Nie 偶yczy艂a Ulvarowi takiego losu. Nie chcia艂a, 偶eby umar艂 m艂odo, pragn臋艂a, by mia艂 czas si臋 poprawi膰. Czy偶 Ulvhedin tego nie dokona艂? A przecie偶 by艂 co najmniej tak samo z艂y, jak Ulvar lub Kolgrim. Tylko 偶e Ulvhedin mia艂 pomocnik贸w. Villemo, Dominika i Niklasa. Troje wybranych.
Teraz w艣r贸d Ludzi Lodu nie by艂o wybranych. Co prawda czarne anio艂y powiedzia艂y Henningowi, 偶e po odej艣ciu Sagi on musi zaj膮膰 jej miejsce jako wybrany, i rzeczywi艣cie, mia艂 on wyj膮tkowe zdolno艣ci, lecz nad Ulvarem w艂adzy nie posiada艂. Henning nie mia艂 偶贸艂tych oczu ani zdolno艣ci nadprzyrodzonych. Dysponowa艂 jedynie niewiarygodn膮 si艂膮, kt贸ra pomaga艂a mu rozwi膮zywa膰 praktyczne problemy, jakich im w ostatnich czasach nie brakowa艂o.
Ulvar pozostawa艂 jednak poza zasi臋giem jego wp艂ywu.
Spowodowa艂 on w ostatnich czasach wiele okropnych wydarze艅, kt贸re narazi艂y na szwank opini臋 Ludzi Lodu. Tak jak wtedy, kiedy pr贸bowa艂 podpali膰 will臋 pewnej starszej pani, kt贸ra go nie lubi艂a. Jedynie b艂yskawiczna interwencja Viljara i Henninga uratowa艂a zar贸wno will臋, jak i dobre imi臋 rodziny. Kiedy indziej znowu Ulvar uwi臋zi艂 ch艂opca, kt贸ry si臋 藕le wyrazi艂 o jego wygl膮dzie. Wi臋zie艅 zosta艂 poddany regularnym torturom, nim krewni Ulvara nie us艂yszeli rozpaczliwych wrzask贸w i nie pobiegli z odsiecz膮. Ojciec pokrzywdzonego ch艂opca 偶膮da艂 odszkodowania i Viljar musia艂 zap艂aci膰, 偶eby unikn膮膰 procesu s膮dowego.
Dobrze wiedzieli, 偶e Ulvar sieje postrach w okolicy i 偶e ludzie go nienawidz膮. Co jaki艣 czas dociera艂y do nich opinie, 偶e nale偶y go odda膰 do jakiego艣 zak艂adu i zamkn膮膰 na zawsze.
Rodzina jednak chcia艂a uchroni膰 syna Sagi przed takim losem. Dlatego, wci膮偶 z dusz膮 na ramieniu, pilnowali go jak mogli.
Nie protestowali wi臋c przeciwko jego wyprawom do lasu, bo przynajmniej wtedy nikomu nie robi艂 nic z艂ego.
Ale czym si臋 tam zajmowa艂, nie wiedzia艂 nikt.
A przecie偶 powinni byli wiedzie膰. Gdyby dok艂adniej postudiowali kroniki rodu, zrozumieliby natychmiast.
Viljar wyprostowa艂 si臋 i od艂o偶y艂 na miejsce kilka polan.
- Idzie Marco. Co tak wcze艣nie dzisiaj?
- On biegnie, a nie idzie - sprostowa艂 Henning. - I wygl膮da na bardzo wzburzonego.
- M贸j Bo偶e, 偶eby to znowu nie by艂o co艣 z Ulvarem - modli艂 si臋 Viljar.
Belinda i Malin wysz艂y z domu. Marco przystan膮艂 zdyszany, a oni otoczyli go.
Ch艂opiec wci膮偶 by艂 jak zjawisko, 艣liczny, o niezwykle czystych rysach. Czarne loki okala艂y twarz, kt贸ra mog艂aby si臋 sta膰 natchnieniem dla niejednego artysty, a w przysz艂o艣ci wiele dziewcz膮t mia艂o cierpie膰 z powodu nieodwzajemnionej mi艂o艣ci.
- Co si臋 sta艂o, Marco? - zapyta艂 Viljar. - Chyba nie znowu co艣 z...
- Nie, nie, Ulvar nie ma z tym nic wsp贸lnego - wydysza艂 ch艂opiec. - Ale ja s艂ysza艂em... s艂ysza艂em, 偶e chc膮 zniszczy膰 stare groby na cmentarzu. Bo nie ma ju偶 miejsca dla nowych.
Wszyscy poczuli zimny dreszcz na plecach, strach zagl膮da艂 im w oczy.
- Co ty m贸wisz, dziecko? - szepn膮艂 Viljar.
- Ale偶 nie wolno nikomu tego zrobi膰! - krzykn臋艂a Malin zrozpaczona.
- Zr贸wna膰 z ziemi膮 groby Ludzi Lodu, Paladin贸w i Meiden贸w? Przecie偶 one s膮... 艣wi臋te!
- Owszem, s膮 - rzek艂 Viljar z gorycz膮. - Ale dla nas. Wszyscy w naszym rodzie zawsze czerpali si艂臋 z tego, 偶e mogli p贸j艣膰 na cmentarz i 鈥瀙orozmawia膰鈥 z przodkami. To jedna z tych spraw, kt贸ra pomaga艂a nam przetrwa膰, utrzyma膰 jedno艣膰 rodu. Mimo up艂ywu tylu lat nie rozpadli艣my si臋.
Malin zwr贸ci艂a si臋 do Marca.
- Kto wpad艂 na ten g艂upi pomys艂?
Marco, ten niemal niezno艣nie pi臋kny ch艂opczyk, spojrza艂 na ni膮 swoimi 艂agodnymi, szarymi oczyma.
- Nie wiem, Malin. Ale kto艣 przecie偶 musi zajmowa膰 si臋 tym, jak tu w okolicy maj膮 r贸偶ne rzeczy wygl膮da膰.
Viljar i Malin popatrzyli na siebie.
- W艂adze gminne! Tam pewnie kto艣 przek艂ada papiery przy biurku i wydaje takie decyzje.
- A mo偶e to rada parafialna? - zapyta艂a Belinda. - Cmentarz nale偶y przecie偶 do ko艣cio艂a.
- Mo偶liwe - rzek艂 Viljar niepewnie.
We wzroku Malin zap艂on臋艂a wola walki.
- P贸jd臋 i porozmawiam z tymi wandalami, z tymi duchowymi pierwotniakami. Nigdy nie pozwolimy na zniszczenie cmentarza!
Ta decyzja mia艂a odmieni膰 ca艂e 偶ycie Malin.
Po poro艣ni臋tym lasem wzg贸rzu pe艂za艂a dziwaczna istota. Dziwaczne stworzenie, ca艂kiem nagie, chodzi艂o na czworakach. Wietrz膮c jak zwierz臋, sz艂o do ska艂 otaczaj膮cych spor膮 polank臋.
Teraz by艂o wida膰 ca艂kiem wyra藕nie, kim naprawd臋 jest Ulvar: potw贸r, bestia w ludzkim ciele.
Wydawa艂 z siebie jakie艣 pochrz膮kuj膮ce i mlaszcz膮ce odg艂osy, jak dzika 艣winia poszukuj膮ca jedzenia albo jak tropi膮cy zdobycz tygrys. Nos jego wch艂ania艂 podniecaj膮ce zapachy ziemi. Towarzyszy艂a temu silna erekcja, ale akurat z tego nic nie wynika艂o, bo mia艂 przecie偶 dopiero dziewi臋膰 lat. On jednak uwa偶a艂, 偶e to bardzo przyjemne uczucie. Lubi艂 to podniecaj膮ce mrowienie. R臋ce niespokojnie b艂膮dzi艂y po skalnym pod艂o偶u i rosn膮cej to tu, to tam trawie, ale na pr贸偶no, nigdzie niczego nie by艂o, wszystko do czysta wysprz膮tane.
Zosta艂y tylko zapachy. Zapach spermy i 艣mierci, i wielu innych podniecaj膮cych, magicznych rzeczy.
- Tu musia艂o co艣 by膰 - j臋cza艂 bliski szale艅stwa. - To mnie dotyczy, powinienem wiedzie膰, co to: To pot臋偶ne miejsce. Tu jest m贸j prawdziwy dom!
I tak w istocie by艂o, nie myli艂 si臋. Po prawej stronie wznosi艂a si臋 ska艂a, na kt贸rej wisia艂a alrauna tej nocy, kiedy przera偶ona Vinga uciek艂a pod jej ochron臋, goniona przez istoty ze 艣wiata zmar艂ych. Nie zdaj膮c sobie z tego sprawy Ulvar usiad艂 w 艣rodku magicznego kr臋gu Heikego, na niewidzialnym cmentarzu, przez kt贸ry szary ludek zosta艂 przywo艂any na 艣wiat, co mia艂o takie katastrofalne nast臋pstwa dla Grastensholm.
Dawniej bywa艂 te偶 tutaj Kolgrim, a tak偶e Ulvhedin i jeden jedyny raz Ingrid, kiedy wywo艂ywa艂a szary ludek. Wielokrotnie bywa艂a w tym miejscu Sol, tu oddawa艂a si臋 swojemu Ksi臋ciu Ciemno艣ci. Nic wi臋c dziwnego, 偶e Ulvar, jeden z najbardziej obci膮偶onych w rodzie, odczuwa艂 tutaj silne wibracje.
Siedzia艂 teraz, bawi艂 si臋, nie bardzo zdaj膮c sobie z tego spraw臋, swoim ogromnym cz艂onkiem, i my艣la艂 z nienawi艣ci膮 o rodzinie z Lipowej Alei. Oni co艣 przed nim ukrywaj膮, by艂 tego pewien. Po prostu wiedzia艂. Kiedy艣 kto艣 m贸wi艂 zbyt g艂o艣no, nie przypuszczaj膮c, 偶e Ulvar jest w pobli偶u. 鈥濶ie, nie mo偶emy wyj膮膰 skarbu鈥, us艂ysza艂. 鈥濽lvar za nic nie mo偶e si臋 dowiedzie膰, 偶e skarb istnieje.鈥 鈥濧le to przecie偶 jeszcze dziecko!鈥 鈥濷ch, ty nie wiesz, co mog膮 zrobi膰 obci膮偶eni dziedzictwem, je艣li tylko si臋 dowiedz膮 o istnieniu magicznego zbioru Ludzi Lodu. Wtedy ujawniaj膮 si臋 wszystkie ich pot臋偶ne z艂e si艂y.鈥
Tak... Wiedzia艂 o tym. Wiedzia艂, 偶e nosi w sobie wielk膮 si艂臋, kt贸ra nie znajduje uj艣cia tylko dlatego, 偶e on b艂膮dzi po omacku, 偶e czego艣 mu brak. I to musi by膰 ten skarb!
Ulvar niewiele s艂ysza艂 z historii Ludzi Lodu. Opiekunowie bardzo si臋 pilnowali, 偶eby nic przy nim nie powiedzie膰. Kiedy艣 jednak wygada艂a si臋 jaka艣 pani, kt贸ra by艂a u nich z wizyt膮. Ulvar s膮dzi艂, 偶e to krewna tej g艂upiej Belindy. Zacz臋艂a m贸wi膰 co艣 bardzo interesuj膮cego, ale gospodarze natychmiast zacz臋li j膮 niemal histerycznie ucisza膰.
Co ona powiedzia艂a? Nie przestawa艂 si臋 nad tym zastanawia膰. Jakby co艣 o z艂ym przodku. Kt贸ry mo偶e pojawi膰 si臋 na 艣wiecie, je艣li nadejdzie dla niego odpowiedni czas?
Brzmia艂o to tak podniecaj膮co, 偶e bliski by艂 ekstazy, kiedy o tym my艣la艂, czu艂 rozkoszne mrowienie w dole brzucha, ale 偶eby nie wiem jak si臋 koncentrowa艂, nic nie m贸g艂 wymy艣li膰. Po prostu czego艣 brakowa艂o, czego艣 nie wiedzia艂, nie umia艂.
Zaniecha艂 bezowocnych pr贸b rozwi膮zania zagadki i znowu zacz膮艂 obw膮chiwa膰 ziemi臋.
Najwyra藕niej 艂owi艂 jaki艣 zapach, czy mo偶e nale偶a艂oby to okre艣li膰 inaczej, w ka偶dym razie wyczuwa艂 co艣, co mia艂o wyra藕ny zwi膮zek ze 艣mierci膮. Zacz膮艂 nawet podejrzewa膰, 偶e kto艣 tutaj umar艂...
Ulvar po艂o偶y艂 si臋 p艂asko na ziemi i wdycha艂 ten zapach ca艂膮 piersi膮.
W jego m贸zgu powstawa艂a jaka艣 wizja. By艂 strasznie podniecony, niczego podobnego nigdy przedtem nie prze偶y艂! Widzia艂 co艣! Jak gdyby wewn膮trz, w 艣rodku g艂owy!
Jaki艣 du偶y, t艂usty m臋偶czyzna... I mn贸stwo drobnych, paskudnych stwor贸w, kt贸re go bi艂y, szarpa艂y, rozrywa艂y na strz臋py...
Wspaniale! Rado艣膰 buzowa艂a w ciele Ulvara. Oddycha艂 ci臋偶ko i gwa艂townie. Te istoty? To musia艂 by膰 ten szary ludek, kt贸ry kiedy艣 gnie藕dzi艂 si臋 w Grastensholm, ch艂opaki w szkole o tym opowiadali. Jaka szkoda, 偶e ju偶 nie ma tych istot! Oni i on rozumieliby si臋 z pewno艣ci膮 nawzajem, bo one by艂y r贸wnie z艂e jak on, by艂 o tym przekonany.
Ech, tyle spraw jest przed nim ukrytych! Ale Ulvar sobie...
Drgn膮艂. Jako dziecko natury, kt贸rym niew膮tpliwie by艂, mia艂 instynktowne wyczucie czasu i teraz w艂a艣nie zda艂 sobie spraw臋 z tego, 偶e pora wraca膰 do domu. Marco zaraz przyjdzie z tej idiotycznej szko艂y, kt贸ra rozdzieli艂a go z nim. Pewnego dnia Ulvar podpali ten okropny dom! To b臋dzie wspania艂y ogie艅! Cieszy艂 si臋 na sam膮 my艣l. I mia艂 nadziej臋, 偶e nauczyciel nie zd膮偶y opu艣ci膰 budynku. Smr贸d spalonego cia艂a. Cudownie!
Je艣li chodzi o z艂o, nic nie by艂o w stanie ograniczy膰 fantazji Ulvara.
Ubra艂 si臋 i jak dzikie zwierz臋 pop臋dzi艂 w d贸艂 przez las.
- Czy ty naprawd臋 zamierzasz tam i艣膰, Malin? - pyta艂 Viljar. Wci膮偶 stali na dziedzi艅cu i rozmawiali na temat przyniesionej przez Marca wiadomo艣ci.
- Tak. Id臋 tam zaraz - odpar艂a. - Dop贸ki mi z艂o艣膰 nie przejdzie. Oni nie maj膮 prawa rusza膰 naszej cz臋艣ci cmentarza. Inni ludzie w parafii mog膮 sobie decydowa膰, jak chc膮, ale grob贸w Ludzi Lodu nikt nie b臋dzie niszczy艂!
Malin drgn臋艂a. Za budynkami gospodarskimi skrada艂a si臋 paskudna posta膰.
- Witaj, Ulvarze! - zawo艂a艂a. - Jak zawsze wracasz, kiedy trzeba. Naprawd臋 masz wyczucie czasu, nikt ci臋 w tym nie prze艣cignie.
Odpowiedzia艂 na t臋 pochwa艂臋 grymasem.
Belinda nigdy na widok Ulvara nie mog艂a opanowa膰 nieprzyjemnego dreszczu. Nigdy nie przywyknie do tego dziecka!
Ulvar by艂 ni偶szy od brata. Wygl膮da艂 tak, jakby mu w dzieci艅stwie co艣 spad艂o na plecy i na zawsze przygniot艂o. Malin zawsze, kiedy na niego patrzy艂a, odczuwa艂a wsp贸艂czucie, ale zdaje si臋, 偶e mog艂a sobie tego oszcz臋dzi膰. On sam by艂 zadowolony ze swojego wygl膮du, a zw艂aszcza z tego, 偶e sam膮 swoj膮 obecno艣ci膮 wprawia ludzi w 艣miertelne przera偶enie.
Je艣li o wygl膮d zewn臋trzny chodzi, to Ulvar by艂 naprawd臋 istot膮 zupe艂nie wyj膮tkow膮. Gdyby go por贸wnywa膰 z kt贸rym艣 z obci膮偶onych dziedzictwem Ludzi Lodu, to chyba tylko z Grimarem, garbatym monstrum z Lodowej Doliny. No i mo偶e z Hann膮. Albo z dziewczynk膮, kt贸r膮 urodzi艂a Gabriella, a kt贸rej Liv i Are pozwolili umrze膰, zanim zd膮偶y艂a cho膰by raz nabra膰 powietrza w p艂uca.
Tengel Dobry, Ulvhedin, Mar, Heike tak偶e wygl膮dali przera偶aj膮co, ale oni mieli w sobie co艣 takiego, co ludzie w nich lubili, co poci膮ga艂o innych. Ulvar by艂 wy艂膮cznie odpychaj膮cy i czu艂 si臋 z tym dobrze. Nie chcia艂 by膰 艂adny, mia艂 to w nosie. Wygl膮da膰 jak jaki艣 maminsynek? O, nie, wdzi臋czny by艂 losowi, 偶e wygl膮da jak dziecko diab艂a albo le艣na bestia! Taki wygl膮d daje cz艂owiekowi si艂臋!
G艂owa by艂a jakby przyklejona do ramion, groteskowo szerokich i ostrych. Z tych ramion wyrasta艂y r臋ce takie d艂ugie, 偶e zwisa艂y a偶 do kolan. Nogi mia艂 kr贸tkie a krzywe, klatk臋 piersiow膮 ogromn膮, osadzon膮 bezpo艣rednio na biodrach, nie by艂o nawet 艣ladu talii. W艂osy ciemne, jakiego艣 bli偶ej nieokre艣lonego koloru, co艣 pomi臋dzy br膮zowym, szarym, popielatoblond i czarnym, zwisa艂y, zawsze potargane, na spogl膮daj膮ce ponuro oczy o z艂ocistym, z艂owieszczym po艂ysku. Nikomu nie wolno by艂o obci膮膰 ani uczesa膰 tych w艂os贸w. Wystarcza艂o, 偶e czasami pozwala艂 je sobie umy膰. Ko艣ci policzkowe mia艂 Ulvar mocno wystaj膮ce, kanciaste, a usta robi艂y si臋 niesamowicie szerokie, je艣li ch艂opiec pokazywa艂 z臋by.
Z tego wszystkiego Ulvar by艂 niezmiernie dumny. Mo偶na by nawet powiedzie膰, 偶e jest wybra艅cem losu, skoro tak go cieszy to, co otrzyma艂.
Przygl膮da艂 si臋 rodzinie z zainteresowaniem. Pojmowa艂, 偶e co艣 si臋 sta艂o. Viljar opowiedzia艂 mu, 偶e w艂adze chc膮 zr贸wna膰 z ziemi膮 groby Ludzi Lodu.
Ulvar lubi艂 cmentarz. Widzia艂 tam rzeczy, kt贸rych inni nie dostrzegali, och, on wiedzia艂 du偶o wspania艂ych rzeczy o zmar艂ych!
Przodkowie Ludzi Lodu interesowali go natomiast mniej, 偶adne nigdy mu si臋 nie ukaza艂o, nie rozmawia艂o z nim. Nie mia艂 zreszt膮 poj臋cia, 偶e tak post臋powali z innymi obci膮偶onymi. Tego typu informacje utrzymywano przed nim w najg艂臋bszej tajemnicy. Rodzina z Lipowej Alei uwa偶a艂a, 偶e najlepiej, 偶eby Ulvar wiedzia艂 o tych sprawach jak najmniej.
Wiele przed nim ukrywano i chyba s艂usznie.
Zanim zdo艂a艂 sobie u艣wiadomi膰, co w艂a艣ciwie oznacza ta nowa informacja, Malin by艂a ju偶 w lipowej alei, w drodze do gminy.
- Chod藕cie je艣膰, ch艂opcy - powiedzia艂a Belinda. - Jedzenie czeka na g艂odnych m臋偶czyzn.
Jej ukochany Viljar i syn Henning weszli z ni膮 do domu. Dziewi臋cioletni bli藕niacy ruszyli za nimi.
Malin wkroczy艂a do budynku gminy i d艂ugo kr膮偶y艂a po korytarzu, szukaj膮c w艂a艣ciwych drzwi... Tam! Drogi i mosty... Nie, to chyba niemo偶liwe.
Kto艣 jej wreszcie pokaza艂, dok膮d powinna i艣膰. Znalaz艂a si臋 w du偶ej sali, gdzie kroki jej dudni艂y o pod艂og臋 i odbija艂y si臋 echem od 艣cian. Po kilku pytaniach znalaz艂a w ko艅cu odpowiedniego urz臋dnika, kt贸remu mog艂a przedstawi膰 swoj膮 spraw臋.
By艂 to starannie ubrany m艂ody cz艂owiek o bardzo surowym spojrzeniu. Spogl膮daj膮c na ni膮 marszczy艂 brwi.
- Ale偶 te groby s膮 bardzo stare, panno Christersdotter. Nikt si臋 ju偶 nimi nie interesuje!
- My mamy... - zacz臋艂a gor膮czkowo. - Tam spoczywaj膮 nasi przodkowie i my...
Sama sobie przerwa艂a. Przecie偶 nie mog艂a mu powiedzie膰, 偶e wci膮偶 utrzymuj膮 z nimi swego rodzaju 艂膮czno艣膰, w ka偶dym razie odwiedzanie tych grob贸w przynosi im ulg臋 i wytchnienie. Zmieni艂a jednak ton:
- My zawsze dbali艣my o te groby. Opiekowali艣my si臋 nimi z najwi臋ksz膮 staranno艣ci膮. To cz臋艣膰 naszej historii.
- Tak. Wiemy, 偶e Ludzie Lodu byli kiedy艣 najpot臋偶niejszym rodem w parafii - rzek艂 urz臋dnik pow艣ci膮gliwie. - Ale teraz przysz艂y inne czasy.
- Ach, tak? - zawo艂a艂a Malin wojowniczo.
M艂ody cz艂owiek by艂 zbyt surowy, by wygl膮da膰 poci膮gaj膮co. Gdyby si臋 jednak u艣miechn膮艂, z pewno艣ci膮 m贸g艂by by膰 sympatyczny. Urz臋dniczy charakter pracy wywiera艂 na nim widoczne pi臋tno, najwyra藕niej wci膮偶 bardzo uwa偶a艂, by nie narazi膰 na szwank swojej powagi i godno艣ci.
- Jak pani pewnie zauwa偶y艂a, w ostatnim czasie bardzo u nas wzros艂o zaludnienie, mo偶na nawet m贸wi膰 o eksplozji, a to musi mie膰 nast臋pstwa, r贸wnie偶 dla cmentarza.
- Cmentarz mo偶na by rozbudowa膰.
- W kt贸rym kierunku? Jak pani wie, rzeka zamyka cmentarz z dw贸ch stron, dalej s膮 ska艂y, a z jednej strony pola.
- Pola...
- To bardzo dobra, urodzajna ziemia. Zreszt膮 gospodarz nie chce si臋 jej pozby膰.
Malin zacisn臋艂a z臋by. Zastanawia艂a si臋 przez chwil臋, a potem o艣wiadczy艂a:
- Nic na to nie poradz臋. Je艣li gmina nie zmieni zdania, zwr贸cimy si臋 do wy偶szej instancji.
Nie mia艂a poj臋cia, jaka by to mia艂a by膰 instancja. Ale gro藕ba chyba podzia艂a艂a, bo w oczach urz臋dnika pojawi艂 si臋 wyraz, kt贸ry zdawa艂 si臋 m贸wi膰: 鈥濧 c贸偶 to za uparta baba!鈥 Wsta艂 zza biurka i powiedzia艂:
- Prosz臋 ze mn膮!
Poniewa偶 Malin zachowa艂a jeszcze troch臋 ze swego pocz膮tkowego oburzenia, posz艂a za urz臋dnikiem do innego pokoju, o jeszcze bardziej godnym wygl膮dzie. Siedzia艂 tam wysoki pan, kt贸rego tytu艂u nie zna艂a, ale to specjalnie jej to nie interesowa艂o.
Jej m艂ody przewodnik przedstawi艂 p贸艂g艂osem spraw臋, z kt贸r膮 przysz艂a. Wysoki urz臋dnik spojrza艂 na ni膮 spod krzaczastych brwi. Malin przysz艂o nieoczekiwanie do g艂owy, 偶e pan 贸w musi mie膰 ci臋偶kie 偶ycie w domu z ma艂偶onk膮 i leczy swoje urazy w biurze, walcz膮c niemal desperacko o zachowanie autorytetu. By艂a pewna, 偶e za偶ywa lekarstwa przeciwko zgadze.
- Zdaje mi si臋, 偶e m贸j plan renowacji cmentarza nie powinien budzi膰 niczyich zastrze偶e艅 - o艣wiadczy艂 sarkastycznie. - Z najwi臋kszym pietyzmem potraktowali艣my wszystkie nowsze groby, nikt ich nie zamierza ruszy膰, ograniczyli艣my si臋 do likwidacji jedynie najstarszych. Tu obecny m艂ody pan Volden sporz膮dzi艂 nowy plan zgodnie z moimi instrukcjami.
M艂ody Volden skin膮艂 jej g艂ow膮 z wyrazem triumfu.
Malin jednak nie ust臋powa艂a.
- Ale czy panowie nie zdaj膮 sobie sprawy z tego, 偶e ten plan nie mo偶e by膰 zrealizowany? Parafia Grastensholm - tak, ja najch臋tniej u偶ywam starej nazwy - nie jest ju偶 wsi膮. To si臋 zrobi艂a osada o zwartej zabudowie. To gmina zezwoli艂a na tak膮 rozbudow臋 i teraz ju偶 nikt tego nie powstrzyma, dom贸w wci膮偶 b臋dzie przybywa膰. Wkr贸tce i tak trzeba b臋dzie powi臋kszy膰 cmentarz. A wtedy ofiara naszego rodu, po艣wi臋cenie grob贸w Ludzi Lodu, b臋dzie ca艂kowicie niepotrzebna.
Twarz autorytetu zrobi艂a si臋 jeszcze bardziej surowa. Tej miny jego ma艂偶onka z pewno艣ci膮 nigdy nie widywa艂a.
Uff, sk膮d si臋 Malin bierze ta wizja 偶ony - sekutnicy?
Urz臋dnikowi najwyra藕niej nie podoba艂a si臋 krytyka jego 偶yciowego dzie艂a, jakiego zamierza艂 dokona膰 w tej gminie, ale postanowi艂 nie dyskutowa膰 na temat zabudowy, a skupi膰 si臋 jedynie na sprawie cmentarza.
- Czy pan Volden nie wyja艣ni艂 pani, 偶e nie ma mo偶liwo艣ci poszerzenia?
Volden kiwa艂 stanowczo g艂ow膮.
Malin eksplodowa艂a:
- Rany boskie, jest na pewno mn贸stwo innych mo偶liwo艣ci! Dlaczego nie za艂o偶y膰 nowego cmentarza dalej od ko艣cio艂a, na terenie le艣nym?
- Tak daleko od ko艣cio艂a? - rzek艂 wynios艂y urz臋dnik. - To niemo偶liwe.
- Jeszcze zobaczymy! - prychn臋艂a Malin.
Surowy pan zastosowa艂 najgorsz膮 taktyk臋, jak膮 pos艂u偶y膰 si臋 mo偶e osoba urz臋dowa wobec interesanta. Wr贸ci艂 mianowicie do swojej przerwanej jej wej艣ciem pracy papierkowej, zacz膮艂 przek艂ada膰 jakie艣 dokumenty na biurku, zwracaj膮c si臋 jednocze艣nie do Voldena:
- Je艣li papiery dla dystryktu s膮 gotowe, to prosz臋 mi je przynie艣膰.
- Tak jest, panie Johnsen.
Volden da艂 znak Malin, 偶e audiencja sko艅czona i 偶e powinna wraz z nim opu艣ci膰 gabinet. Malin jednak nie mog艂a powstrzyma膰 si臋 od z艂o艣liwo艣ci pod adresem Wielkiego:
- Ma艂偶onka by艂a bardzo w艣ciek艂a dzi艣 rano?
Spojrza艂 na ni膮 ze z艂o艣ci膮, lecz Malin nie uzna艂a za stosowne niczego wyja艣nia膰. Nie by艂a tylko pewna, czy gwa艂towny rumieniec na twarzy pana urz臋dnika by艂 wynikiem gniewu skierowanego przeciwko niej, czy raczej doznanego upokorzenia.
Ostatnie, co zobaczy艂a, to 偶e pan Johnsen wyjmuje z biurka butelk臋 z lekarstwem przeciwko zgadze.
M艂ody Volden by艂 g艂臋boko oburzony, czemu da艂 wyraz, gdy znale藕li si臋 w hallu.
- Panno Christersdotter. Zachowa艂a si臋 pani bardzo...
- Chcia艂abym zobaczy膰 ten plan, kt贸ry pan sporz膮dzi艂. I prosz臋 nie zaciska膰 warg w ten spos贸b. Bardzo panu z tym nie do twarzy. A je艣li pan nie przestanie, to nied艂ugo b臋dzie pan wygl膮da艂 tak samo jak ten pa艅ski Johnsen.
Zdawa艂o jej si臋 przez sekund臋, 偶e ta my艣l go przerazi艂a. Poza tym Volden si臋 ba艂, 偶e inni urz臋dnicy us艂ysz膮, co Malin m贸wi.
- Ja tego planu nie mam - b膮kn膮艂 pod nosem.
Malin przygl膮da艂a mu si臋 z przechylon膮 na bok g艂ow膮.
- Pan naprawd臋 m贸g艂by wygl膮da膰 interesuj膮co - rzek艂a krytycznie. - Ale skupiona mina urz臋dnika pasowa艂aby raczej starej pannie, a pan przecie偶 nie zamierza zosta膰 nikim takim, prawda?
Nad g艂ow膮 m艂odego urz臋dnika pojawi艂a si臋 gradowa chmura. Malin nie mia艂a w zwyczaju obra偶a膰 ludzi, ale pogardliwe potraktowanie jej przez obu gminnych funkcjonariuszy sprawi艂o, 偶e przesta艂a liczy膰 si臋 ze s艂owami.
Mia艂a ju偶 dwadzie艣cia osiem lat i uwa偶a艂a, 偶e ma prawo wymaga膰 takiemu zarozumia艂emu smarkaczowi jak Volden, co o nim my艣li. No, mo偶e niekoniecznie smarkaczowi... Musia艂 si臋 i on zbli偶a膰 do trzydziestki, ale ju偶 teraz zachowywa艂 si臋 jak skostnia艂y znawca paragraf贸w, dla kt贸rego nic poza tym si臋 nie liczy.
- W porz膮dku, skoro pan nie ma tych plan贸w, to prosz臋 mi pokaza膰 na miejscu, co panowie postanowili z tym cmentarzem zrobi膰.
- Mamy i艣膰 na cmentarz? - zapyta艂 przestraszony.
- Oczywi艣cie, a gdzie偶by? O ile si臋 orientuj臋, to pa艅ski dzie艅 pracy ju偶 si臋 sko艅czy艂. Mo偶e pan w drodze do domu wst膮pi膰 ze mn膮 na cmentarz. Ma艂偶onka zaczeka ten kwadrans z obiadem.
- Ja nie mam ma艂偶onki - odpar艂 przez z臋by. - I nie zamierzam wys艂uchiwa膰 pani impertynencji.
Malin odwr贸ci艂a si臋 na pi臋cie i ruszy艂a ku drzwiom.
- W porz膮dku, w takim razie zwr贸cimy si臋 do znajomego s臋dziego S膮du Najwy偶szego, kt贸ry zazwyczaj pomaga nam w r贸偶nych k艂opotach prawnych.
By艂o to jawne k艂amstwo, bo w tych czasach Ludzie Lodu nie mieli 偶adnych ustosunkowanych przyjaci贸艂.
Ale jej s艂owa zrobi艂y wra偶enie.
- Dobrze, mog臋 pani pokaza膰 ten cmentarz - sykn膮艂 ze z艂o艣ci膮. - Tylko po to, by pani膮 przekona膰, 偶e innego wyj艣cia nie ma.
- Wspaniale - powiedzia艂a Malin.
I nie domy艣la艂a si臋 nawet, do czego to wszystko doprowadzi.
Odleg艂o艣膰 od siedziby gminy do cmentarza nie by艂a du偶a, ale napi臋cie, jakie mi臋dzy id膮cymi panowa艂o, da艂o im si臋 we znaki.
S艂贸w pad艂o niewiele.
Prawd臋 powiedziawszy, nikt si臋 nie odezwa艂.
Malin unika艂a patrzenia na Voldena. Skonstatowa艂a jedynie, 偶e jest wysoki i do艣膰 dobrze ubrany, cho膰 niezbyt kosztownie. Ale urz臋dnik pa艅stwowy czy gminny nie jest na og贸艂 cz艂owiekiem szczeg贸lnie dobrze sytuowanym. Kurczowo 艣ciska艂 r臋kawiczki w szczup艂ej i bardzo 艂adnej r臋ce i wyci膮ga艂 nogi tak, 偶e Malin robi艂a trzy kroki, gdy on stawia艂 tylko jeden. Niezbyt to uprzejme z jego strony, trzeba powiedzie膰.
Volden by艂 wzburzony i z trudem znosi艂 towarzystwo tej upartej istoty, kt贸ra tak bez ceregieli wtargn臋艂a do urz臋du. Jego pi臋kny plan zmian na cmentarzu! No, plan by艂 co prawda Johnsen, ale to Volden go tak pi臋knie wyrysowa艂! Zawsze sporz膮dza艂 bardzo 艂adne i staranne plany, prze艂o偶eni chwalili go za to.
呕eby si臋 tak upiera膰 przy zachowaniu jakich艣 prastarych grob贸w! Sentymentalny nonsens!
Mimo wszystko t艂uk艂a mu si臋 po g艂owie nieprzyjemna my艣l o ochronie zabytk贸w kultury. Ale jakie znaczenie kulturowe mog膮 mie膰 jakie艣 stare groby na wiejskim cmentarzu? Chyba tylko dla najbli偶szej rodziny!
C贸偶 za g艂upstwa!
Spogl膮da艂 spod oka na id膮c膮 obok niego m艂od膮 kobiet臋. Nic szczeg贸lnego, takie osoby zapomina si臋 zaraz, gdy tylko przestaje si臋 na nie patrze膰. By艂a jednak niezwykle starannie i 艂adnie ubrana, prosto, ale ze smakiem. Zwr贸ci艂 na to uwag臋 zaraz, gdy tylko wesz艂a do urz臋du. Ludzi Lodu zna艂 tylko ze s艂yszenia. Podobno maj膮 zupe艂nie wyj膮tkow膮 histori臋, tak przynajmniej m贸wi si臋 w okolicy, ale on nigdy nie pr贸bowa艂 si臋 dowiedzie膰, na czym wyj膮tkowo艣膰 ta mia艂aby polega膰. Teraz mieszkaj膮 w Lipowej Alei, trzymaj膮 si臋 na uboczu i bardzo rzadko spotykaj膮 z innymi lud藕mi w parafii. By膰 mo偶e ze wzgl臋du na dziecko, jakie si臋 tam wychowuje, upo艣ledzonego ch艂opca, kt贸rego prawdopodobnie nale偶a艂aby odda膰 do zak艂adu zamkni臋tego, bo jest niebezpieczny dla otoczenia. Oni jednak r臋czyli za niego, zobowi膮zali si臋 dba膰 o malca tak, 偶eby nic si臋 nie sta艂o.
Volden s艂ysza艂 jakie艣 opowie艣ci o skandalicznym zachowaniu ch艂opca w szkole, do kt贸rej par臋 lat temu chodzi艂 podobno przez tydzie艅. Od kiedy przesta艂 szko艂臋 odwiedza膰, nie by艂o ju偶 na niego skarg. Mo偶e trzymali go pod kluczem?
Pospieszne spojrzenie na pann臋 Christersdotter powiedzia艂o mu, 偶e w tym przypadku podobna ewentualno艣膰 nie wchodzi w rachub臋.
S艂ysza艂, 偶e ona jest piel臋gniark膮. Tak, to by si臋 mog艂o zgadza膰. Zw艂aszcza je艣li chodzi o jej wygl膮d, jak i opiek臋 nad ch艂opcem. Zreszt膮 nie bardzo mia艂 poj臋cie, jak powinna wygl膮da膰 piel臋gniarka.
Tymczasem doszli do cmentarnego parkanu i Volden otworzy艂 furtk臋 przed swoj膮 towarzyszk膮.
Nie zdaj膮c sobie z tego sprawy, zwolnili kroku. Miejsce wymaga艂o szacunku, 艣wi臋te miejsce.
- No wi臋c? - zapyta艂a Malin i by艂y to pierwsze s艂owa, jakie wypowiedzia艂a od chwili, gdy wyszli z budynku gminy. - Gdzie zamierzacie poszale膰 najbardziej?
Czy ona naprawd臋 musi go nieustannie dra偶ni膰?
Ale przecie偶 powinien umie膰 si臋 odci膮膰!
Nie odpowiedzia艂 na jej pytanie. W ka偶dym razie nie zaraz, bo jeszcze nie doszli do celu.
Po偶贸艂k艂e li艣cie sypa艂y im si臋 pod stopy. W艂a艣ciwie to jesie艅 jest pi臋kn膮 por膮 roku. Zw艂aszcza na starym cmentarzu, takim jak ten, otoczonym drzewami li艣ciastymi, kt贸rych nazw nie umai艂by nawet wymieni膰. Ale jego zaw贸d niewiele ma wsp贸lnego z drzewami, po co wi臋c mia艂by zna膰 ich nazwy?
Malin drgn臋艂a. K膮tem oka spostrzeg艂a niedu偶y cie艅 ukrywaj膮cy si臋 za wysokimi nagrobkami, przeskakuj膮cy z miejsca na miejsce, w miar臋 jak ona i pan Volden posuwali si臋 do najstarszej cz臋艣ci cmentarza.
Stara艂a si臋 prowadzi膰 swojego towarzysza w drug膮 stron臋 i zacz臋艂a mu gor膮czkowo opowiada膰:
- Ko艣ci贸艂 pochodzi z trzynastego wieku. Mo偶na to pozna膰 po...
- To zdaje si臋 nie ko艣ci贸艂 nas powinien interesowa膰 - przerwa艂 jej niegrzecznie.
Malin ba艂a si臋 艣miertelnie, czy Ulvar nie wymy艣li czego艣 okropnego. Ale najgorsze, co mog艂a zrobi膰, to krzykn膮膰 na niego. Nigdy by jej nie wybaczy艂, gdyby mu dowiod艂a, 偶e go odkry艂a. Nie mia艂 zupe艂nie poczucia humoru na w艂asny temat. Na dodatek nie wiadomo, jakby si臋 sprawy potoczy艂y, gdyby pan Volden to zobaczy艂.
Ulvar by艂 zdolny do wszystkiego.
Volden przystan膮艂.
- Zamierzamy zlikwidowa膰 te groby - powiedzia艂 wskazuj膮c r臋k膮 kwatery Ludzi Lodu.
- Tak w艂a艣nie my艣la艂am - westchn臋艂a Malin. - Ale nic z tego nie b臋dzie.
- Czy mog艂aby pani poda膰 mi przynajmniej jeden pow贸d, kt贸ry nie ma wy艂膮cznie emocjonalnego charakteru, a kt贸ry by przemawia艂 za tym, 偶e nie powinni艣my zr贸wna膰 tych grob贸w z ziemi膮?
- Mog臋 przytoczy膰 wiele. Zacznijmy cho膰by od znajduj膮cego si臋 przy ko艣ciele grobowca Meiden贸w!
- On pozostanie nietkni臋ty!
- Tak, ale historia od niego si臋 w艂a艣nie zaczyna. Czy ma pan w艂a艣ciwy klucz?
- Mam wszystkie klucze od cmentarza.
Ruszy艂 szybkim krokiem w kierunku wzniesionego na kszta艂t kaplicy grobowca. Volden chyba zbyt wyra藕nie demonstrowa艂 swoje niezadowolenie.
Zardzewia艂y zamek zgrzytn膮艂 przenikliwie, gdy urz臋dnik przekr臋ci艂 w nim klucz. Malin nie mia艂a odwagi si臋 odwr贸ci膰, 偶eby zobaczy膰, czy Ulvar stoi w pobli偶u. Ale z pewno艣ci膮 sta艂.
To jakby ochrona dla Voldena, pomy艣la艂a mimo woli, gdy wchodzili do 艣rodka.
- Tu spoczywaj膮 Meidenowie - powiedzia艂a cicho. - Meidenowie byli w艂a艣cicielami Grastensholm, zanim my si臋 tutaj sprowadzili艣my.
Drzwi by艂y otwarte, 偶eby do wewn膮trz mog艂o wpada膰 艣wiat艂o, i Malin zobaczy艂a, 偶e Volden niech臋tnie kiwa g艂ow膮.
Pokaza艂a mu ci臋偶k膮 trumn臋 z 偶elaznymi okuciami i nazwiskiem na wieku. By艂a to bardzo, bardzo stara trumna, co mo偶na by艂o stwierdzi膰 nawet przy tym marnym 艣wietle.
- Tutaj spoczywa stara baronowa Meiden, kt贸ra podarowa艂a Lipow膮 Alej臋 naszemu przodkowi, Tengelowi Dobremu. Mia艂o to miejsce w roku tysi膮c pi臋膰set osiemdziesi膮tym sz贸stym, panie Volden. Od tego rozpoczyna si臋 historia Ludzi Lodu w parafii Grastensholm.
M艂ody urz臋dnik nie odpowiada艂. Sprawia艂 wra偶enie zniecierpliwionego i niezbyt zainteresowanego jej opowiadaniem. Chyba 偶a艂owa艂, 偶e pozwoli艂 si臋 wci膮gn膮膰 w to ze wszech miar w膮tpliwe przedsi臋wzi臋cie.
- A tutaj le偶y kolejna wa偶na osoba - m贸wi艂a dalej Malin ju偶 przy innej trumnie. - Char1otta Meiden. Silje, kt贸ra p贸藕niej zosta艂a 偶on膮 Tengela Dobrego, zaj臋艂a si臋 Dagiem, synkiem Charlotty, kt贸rego ta wynios艂a do lasu i zostawi艂a, by umar艂.
- C贸偶 za barbarzy艅stwo!
- Takie by艂y wtedy czasy, panie Volden. Los niezam臋偶nej matki by艂 nie do pozazdroszczenia. Ale w艂a艣nie w dow贸d wdzi臋czno艣ci za uratowanie dziecka Meidenowie dali nam Lipow膮 Alej臋.
- Ale pa艅stwo byli przecie偶 tak偶e w艂a艣cicielami Grastensholm - wtr膮ci艂 niemal agresywnie.
- Tak, byli艣my. Dlatego, 偶e syn Charlotty Meiden po艣lubi艂 Liv, c贸rk臋 Tengela i Silje. Oni spoczywaj膮 tutaj - powiedzia艂a i posz艂a w g艂膮b mrocznej niszy.
Jaki艣 ma艂y kamyk wpad艂 do 艣rodka z cmentarza Volden odwr贸ci艂 si臋, ale niczego nie zauwa偶y艂.
Malin jednak nie mia艂a w膮tpliwo艣ci, 偶e na zewn膮trz skrada si臋 Ulvar, z pewno艣ci膮 nadstawia uszu, 偶eby s艂ysze膰, o czym oni tu rozmawiaj膮. Malin musi bardzo uwa偶a膰 na to, co m贸wi. I musi uwa偶a膰, 偶eby Volden nie przedstawi艂 si臋 jako ich wr贸g, zw艂aszcza 偶e to akurat prawda. Nigdy nie wiadomo, jak Ulvar zareaguje.
Mimo woli zacz臋艂a si臋 sama delikatniej odnosi膰, do Voldena.
- Tutaj na tabliczce jest nazwisko Jacob Skille - po wiedzia艂 Volden. - Kim on by艂 i co tutaj robi?
Malin ukry艂a u艣miech.
- To by艂 m膮偶 Charlotty Meiden. Wysz艂a za niego pod koniec 偶ycia. To Sol zwabi艂a go do Grastensholm, ale ju偶 go nie chcia艂a. Ja my艣l臋, 偶e Charlotta nigdy si臋 nie domy艣la艂a, 偶e Sol i Jacoba co艣 艂膮czy艂o. W ka偶dym razie tak膮 mam nadziej臋.
- Tarald Meiden - czyta艂 Volden.
- Syn Liv i Daga. Najs艂absze ogniwo Ludzi Lodu. To znaczy je艣li nie liczy膰 obci膮偶onych dziedzictwem. Oni nie s膮 winni temu, 偶e przypad艂 im w艂a艣nie taki los, a poza tym cz臋sto s膮 to bardzo silne osobowo艣ci.
Ciekawe, czy Ulvar to s艂yszy? On wie, 偶e nale偶y do obci膮偶onych, ale o ich cechach wiele mu nie powiedzieli.
M贸wi艂a dalej jakby nigdy nic:
- Tarald by艂 cz艂owiekiem bardzo s艂abym. Jego najwi臋kszym osi膮gni臋ciem 偶yciowym by艂o to, 偶e 偶ona Irja urodzi艂a mu wspania艂ego syna Mattiasa. Mia艂 zreszt膮 jeszcze jednego syna... Kolgrima, ale jego tu nie ma.
- Ach, tak?
- Kolgrim spoczywa w Trondelag, w Dolinie Ludzi Lodu. Kolgrim by艂 jednym z naprawd臋 przekl臋tych.
T臋 informacj臋 Volden pozostawi艂 bez komentarza.
- A tu, jak widz臋, mamy Irj臋 Meiden, matk臋 Mattiasa...
- Tak, to wspania艂a kobieta bardzo prostego pochodzenia. Z Eikeby.
- A Sunniva Meiden? Kto to taki?
- C贸rka Sol. Pierwsza 偶ona Taralda, matka Kolgrima. Zmar艂a przy jego urodzeniu, podobnie jak wiele innych nieszcz臋snych matek, kt贸re wyda艂y na 艣wiat dzieci obci膮偶one dziedzictwem Ludzi Lodu. Kolgrim przez ca艂e swoje czternastoletnie 偶ycie by艂 nieszcz臋艣ciem dla rodziny.
Volden nie odpowiedzia艂.
- A tu le偶y Mattias - powiedzia艂, wskazuj膮c kolejn膮 trumn臋.
- Mattias by艂 lekarzem. I mia艂 takie wspania艂e oczy, w kt贸rych odbija艂o si臋 ca艂e dobro 艣wiata. Tutaj spoczywa jego 偶ona, Hilda. C贸rka miejscowego hycla.
- Dosy膰 mieszane towarzystwo, musz臋 powiedzie膰.
- Hilda by艂a niezwyk艂膮 osob膮 i bardzo dobr膮 偶on膮. Wraz z Mattiasem wymar艂 r贸d Meiden贸w, bo on i Hilda mieli tylko jedn膮 c贸rk臋, Irmelin. Wysz艂a za m膮偶 za innego z naszych przodk贸w, Niklasa.
Wyszli na zewn膮trz, odetchn臋li czystym jesiennym powietrzem. Malin postara艂a si臋, 偶eby i艣膰 przodem, i zd膮偶y艂a dostrzec pokraczn膮 sylwetk臋 Ulvara, kryj膮c膮 si臋 za naro偶nikiem ko艣cio艂a.
- A c贸偶 to za pompatyczne groby? - zapyta艂 Volden kieruj膮c si臋 do najbli偶ej po艂o偶onych grobowc贸w.
- Tu le偶膮 Paladinowie - wyja艣ni艂a Malin. - Margrabiowie, ksi膮偶臋cego rodu. Wi臋kszo艣膰 cz艂onk贸w tego rodu spoczywa w Danii. Tutaj najstarszy jest gr贸b Cecylii. To siostra Taralda, obdarzona by艂a niezwykle silnym charakterem, mo偶na powiedzie膰, 偶e by艂a r贸wnie silna jak brat s艂aby. Po艣lubi艂a Alexandra Paladina.
- A wi臋c to w ten spos贸b pa艅stwo weszli w koligacj臋 z tym znakomitym rodem?
Malin by艂a teraz napi臋ta.
- Paladinowie byli rzeczywi艣cie znakomitym rodem i mam tu na my艣li przymioty ich serc i umys艂贸w, a nie ich wysokie pochodzenie.
Volden nie lubi艂 by膰 tak bez ogr贸dek osadzany w miejscu.
- A ten tutaj? Kim by艂 Tristan Paladin?
- To nieszcz臋sny wnuk Cecylii. Dopiero tutaj, w tej parafii, odnalaz艂 swoje szcz臋艣cie. By艂 bratem mojej praprababki, Leny.
Volden spojrza艂 na ni膮 z ukosa.
- To pani ma w sobie ksi膮偶臋c膮 krew?
Malin roze艣mia艂a si臋 g艂o艣no.
- Nie, moja ksi膮偶臋ca krew musia艂aby by膰 bardzo rozwodniona! Zmieszana z krwi膮 panny kuchennej, kaprala i B贸g wie kogo jeszcze.
Poszli dalej.
- Ulvhedin Paladin z Ludzi Lodu...
- Oj, oj - westchn臋艂a Malin. - To by艂 bardzo skomplikowany cz艂owiek!
- Ma艂偶onka Elisa Larsdatter. O, mezalians, jak widz臋.
- W 偶adnym razie. Ulvhedin by艂 obci膮偶ony. To Elisa sprawi艂a, 偶e g贸r臋 wzi臋艂a w nim jego ludzka natura. No, mo偶e nie ona sama, ale mimo wszystko!
Min臋li groby kilkorga innych Paladin贸w i Malin ostro偶nie, ale konsekwentnie prowadzi艂a go w stron臋 bardzo starego kamienia nagrobnego.
Napis na kamieniu musia艂 by膰 niedawno odnowiony. Volden czyta艂 z 艂atwo艣ci膮:
- 鈥濼engel Dobry z Ludzi Lodu. Urodzony w roku 1548. Zmar艂 w 1621. Ma艂偶onka Silje...鈥 Aha, to tu le偶膮 ci, o kt贸rych pani wspomina艂a.
- Tak. To jest samo j膮dro Ludzi Lodu - rzek艂a Malin. - Nasi przodkowie ochraniaj膮 swoich potomk贸w, a najpierwszym z opiekun贸w jest w艂a艣nie Tengel Dobry.
Volden patrzy艂 na ni膮 tak, jakby uwa偶a艂, 偶e rozum jej si臋 pomiesza艂. Malin zdawa艂a si臋 tego nie zauwa偶a膰. Wskaza艂a napis u do艂u kamienia.
On odczyta艂 w milczeniu, a potem skomentowa艂:
- To tutaj le偶y owa Sol, o kt贸rej pani tyle razy wspomina艂a. Kim ona by艂a?
- Bardzo wa偶n膮 postaci膮 w historii Ludzi Lodu... Mia艂a zosta膰 stracona przez ludzi kr贸la. Zosta艂a skazana na 艣mier膰 za czary. Chyba sprawiedliwie.
Volden patrzy艂 na Malin.
- Mia艂a zosta膰 stracona, m贸wi pani?
- Tak, ale Ludzie Lodu sami j膮 zg艂adzili. 呕eby unikn臋艂a tortur i cierpienia z powodu nietolerancji...
- Ona r贸wnie偶 pochodzi艂a z Ludzi Lodu?
- By艂a siostrzenic膮 Tengela. I przybran膮 c贸rk膮.
- A zatem Tengel i Silje wychowali troje dzieci?
- Czworo. Tutaj le偶y czwarte. Ich rodzony syn, Are. Odziedziczy艂 Lipow膮 Alej臋. To by艂 bardzo dobry cz艂owiek. Sta艂 obiema nogami mocno na ziemi.
- Ma艂偶onka Meta.
- C贸rka wiejskiej ladacznicy.
- Bo偶e, odpu艣膰 - mrukn膮艂 Volden.
- Ludzie Lodu zawsze opiekowali si臋 biednymi i opuszczonymi. Tutaj zostali pogrzebani dwaj z ich trzech syn贸w. Trzeci poleg艂 w czasie wojny trzydziestoletniej.
Volden poczu艂 zawr贸t g艂owy, s艂uchaj膮c opowie艣ci z tak odleg艂ych czas贸w.
- Tarjei Lind z Ludzi Lodu - czyta艂.
- Tak. On by艂 przeznaczony do wielkich rzeczy. wi臋kszych, ni偶 jeste艣my w stanie sobie wyobrazi膰. To on mia艂 podj膮膰 walk臋 z Tengelem Z艂ym. Lecz Kolgrim, narz臋dzie Z艂ego, zabi艂 go, zanim jego si艂a zd膮偶y艂a si臋 ujawni膰.
- Zaraz, chwileczk臋 - zaprotestowa艂 Volden. - To wszystko zaczyna by膰 zanadto skomplikowane. Kim by艂 Tengel Z艂y?
Malin po艂o偶y艂a palec na wargach.
- Nie tutaj - powiedzia艂a pospiesznie, przestraszona, 偶e Ulvar mo偶e to us艂ysze膰. - Nie na po艣wi臋conej ziemi - doda艂a wyja艣niaj膮co.
Volden patrzy艂 na ni膮 zdezorientowany, lecz odwr贸ci艂 si臋 i rzek艂:
- Tutaj mamy jeszcze jeden nagrobek, tu偶 obok Tarjeja.
- To jego syn, Mikael. Na tym si臋 zreszt膮 tutaj ko艅czy ta linia rodu, bo syn Mikaela, Dominik, wyprowadzi艂 si臋 do Szwecji.
Poszli dalej, odczytywali napisy na grobach rodziny Lind贸w z Ludzi Lodu, a偶 doszli do wysokiego i bardzo pi臋knego nagrobka.
- Ten wygl膮da na stosunkowo nowy - powiedzia艂 Volden.
- Owszem - potwierdzi艂a nieoczekiwanie wzburzona. - A je艣li ten gr贸b zniszczycie, to nigdy wam tego nie darujemy! Nigdy!
Volden odczyta艂:
- 鈥濰eike Lind z Ludzi Lodu...鈥 Tak, o nim to ja s艂ysza艂em! Czy on te偶 nie by艂 nieco... specjalny?
- O, mo偶na tak powiedzie膰. On by艂 jednym z najwi臋kszych w艣r贸d Ludzi Lodu. To jeden z tych, kt贸rym si臋 naprawd臋 uda艂o pokona膰 to, czym obci膮偶y艂o ich przekle艅stwo. Nigdy nie przestaniemy mu dzi臋kowa膰 za walk臋, kt贸r膮 prowadzi艂.
- Ale ja s艂ysza艂em jak膮艣 okropn膮 plotk臋. 呕e mianowicie sprowadzi艂 na 艣wiat r贸偶ne duchy i upiory, kt贸re p贸藕niej opanowa艂y Grastensholm.
U艣miechn膮艂 si臋 krzywo, kiedy to m贸wi艂, jakby chcia艂 podkre艣li膰, 偶e on sam zachowuje dystans wobec tego rodzaju bajek.
Ale Malin potwierdzi艂a jego s艂owa skinieniem g艂owy i powiedzia艂a:
- Tak, to prawda. Heike i jego ukochana Vinga sprowadzili na 艣wiat szary ludek, bo po prostu inaczej nie byli w stanie odzyska膰 Grastensholm. Gorzko tego potem 偶a艂owali. Szare stwory nie chcia艂y opu艣ci膰 Grastensholm, dop贸ki nie przyjecha艂a tutaj Saga i nie przep臋dzi艂a upior贸w. Ale oznacza艂o to te偶 koniec dla samego dworu. Nawiasem m贸wi膮c Saga by艂a matk膮 naszych bli藕niak贸w.
- By艂a, m贸wi pani?
- Tak. Saga urodzi艂a obci膮偶one dziecko. A kobiety, kt贸re rodz膮 takie dzieci, musz膮 to prawie zawsze przyp艂aci膰 偶yciem.
Wiedzia艂a, 偶e Ulvar s艂yszy jej s艂owa. Ale nie s膮dzi艂a, 偶e to akurat jest specjalnie niebezpieczne. Istnienie skarbu i magiczne zdolno艣ci, to trzeba utrzyma膰 w tajemnicy, o tym nie wolno jej wspomnie膰.
Ach, jak niewiele Malin wiedzia艂a o Ulvarze! Poj臋cia nie mia艂a o podejmowanych przez niego w lesie pr贸bach odgadni臋cia, co w nim jest szczeg贸lnego. Od czasu do czasu udawa艂a mu si臋 przez przypadek jaka艣 magiczna sztuczka, cho膰 nie zdawa艂 sobie sprawy, sk膮d mu si臋 to bierze ani jak zdo艂a艂 tego dokona膰. Od czasu do czasu widywa艂 te偶 istoty niewidoczne dla innych albo wiedzia艂 o czym艣, o czym nikt mu nie m贸wi艂. Nie potrafi艂 jednak w 偶aden spos贸b uporz膮dkowa膰 ani skoordynowa膰 tych obcych i przera偶aj膮cych zjawisk. I w艂a艣nie dlatego by艂 podw贸jnie niebezpieczny! Ucze艅 czarnoksi臋偶nika, kt贸ry nie panuje nad swoj膮 sztuk膮, mo偶e by膰 艣miertelnie niebezpieczny dla innych.
Bardzo wielu rzeczy rodzina o Ulvarze nie wiedzia艂a. A on nie zamierza艂 im niczego t艂umaczy膰!
Volden i Malin poszli wolno do bramy.
- Kogo艣 tu jednak brakuje - mrukn臋艂a Malin sama do siebie, ale on to us艂ysza艂.
- Tak? A kogo?
Malin drgn臋艂a.
- Nie, nic.
- Chcia艂bym wiedzie膰, mimo wszystko!
Odpowiedzia艂a jakby wbrew sobie:
- Ona mia艂a na imi臋 Tula. Zagin臋艂a.
- Zagin臋艂a? W jaki spos贸b?
- Nikt tego nie wie. Wesz艂a do domu w Grastensholm i przepad艂a na zawsze. Min臋艂o od tamtej pory ju偶 dwadzie艣cia dwa lata, a nikt nigdy nie natrafi艂 na najmniejszy 艣lad po niej.
Powinna by艂a jeszcze doda膰: 鈥濱 cztery demony znikn臋艂y razem z ni膮鈥, ale tego nie zrobi艂a. Volden us艂ysza艂 ju偶 wszystko, co m贸g艂 znie艣膰 jednego dnia.
Po drugiej stronie parkanu zatrzyma艂 si臋 pow贸z. Wysiad艂 z niego prze艂o偶ony Voldena, pan Johnsen. Spotkali si臋 przy bramie.
- O, pa艅stwo tutaj - wymamrota艂. - Strasznie du偶o czasu wam to zabra艂o! Ale czy pan j膮 chocia偶 przekona艂?
Volden odwr贸ci艂 g艂ow臋 i spojrza艂 na cmentarz. Malin zd膮偶y艂a zauwa偶y膰, 偶e Ulvar kryje si臋 pod os艂on膮 muru.
- Nie wiem - rzek艂 Volden z wolna. - Mam wra偶enie, 偶e nauczy艂em si臋 troch臋 szacunku dla tego, co nam zosta艂o z dawnych czas贸w.
- Co takiego? Szacunek? Do czego? Co szacunek dla przesz艂o艣ci ma wsp贸lnego z tym tutaj?
- Bardzo wiele - odpar艂 Volden, a Malin odczu艂a rado艣膰. Mog艂aby u艣ciska膰 tego m艂odego urz臋dnika. On za艣 m贸wi艂 dalej: - Uwa偶am, 偶e powinni艣my dok艂adniej rozwa偶y膰 spraw臋 za艂o偶enia nowego cmentarza na terenach le艣nych.
Johnsen gapi艂 si臋 na niego spod gro藕nie 艣ci膮gni臋tych brwi.
- Cmentarz na le艣nych terenach? - warkn膮艂. - Tyle zachodu! Niepotrzebne wydatki! Ta stara ruina wymaga oczyszczenia. Mam gotowe plany, kt贸re zosta艂y zaakceptowane przez w艂adze gminne, i my艣li pan, 偶e z tego wszystkiego zrezygnuj臋? 呕e si臋 przed panem o艣miesz臋? Naprawd臋 nie my艣la艂em, 偶e co艣 takiego przyjdzie panu do g艂owy!
Volden s艂ucha艂 z powa偶n膮 min膮.
- Mam teraz inne spojrzenie na t臋 spraw臋, panie Johnsen. Je艣li zlikwidujemy te groby, to naprawd臋 bardzo wiele ulegnie zag艂adzie, to s膮 bezcenne sprawy.
- Co jest bezcenne? Stare ko艣ci?
- Nie. Historia, panie Johnsen. Historia kultury. Nieocenione pami膮tki dawnych czas贸w, wszystkie maj膮 za sob膮 niezwyk艂y los.
- Niech no pan pos艂ucha, panie Volden. Prosz臋 uwa偶a膰 na to, co pan m贸wi! Pa艅ska sytuacja zawodowa nie jest taka bardzo pewna, prosz臋 o tym nie zapomina膰! Czy to ona tak pana przekabaci艂a?
- Panna Christersdotter pozwoli艂a mi zrozumie膰 t臋 spraw臋. Proponuj臋, by艣my si臋 najpierw porozumieli z Towarzystwem Ochrony Staro偶ytno艣ci i zapytali, co oni o tym s膮dz膮.
Pan Volden naprawd臋 jest odwa偶nym cz艂owiekiem! Podziw Malin dla m艂odego urz臋dnika wzrasta艂.
Johnsen wygl膮da艂 jak gotuj膮cy si臋 do walki byk.
- A ja proponuj臋, 偶eby pan przyszed艂 do mnie dzi艣 o godzinie si贸dmej, to b臋dziemy mogli porozmawia膰 z panem sensowniej, opiekun ko艣cio艂a i ja. Albo mo偶e nale偶a艂oby podyskutowa膰 na temat, czy pan nie powinien przypadkiem zmieni膰 zawodu? Prosz臋, 偶eby pani przysz艂a tak偶e, panno Christersdotter. To mo偶e zrozumie pani, jak膮 szkod臋 wyrz膮dza pani dzia艂alno艣膰 informacyjna i ile mnie to mo偶e kosztowa膰! Nie mam czasu sta膰 tu d艂u偶ej. Musz臋 si臋 spotka膰 z przewodnicz膮cym rady gminnej. A zatem: godzina si贸dma!
Zanim zd膮偶yli zaprotestowa膰, wsiad艂 do powozu i zaci膮艂 konia.
Poblad艂y Volden patrzy艂 w 艣lad za nim.
- Mam nadziej臋, 偶e ta ca艂a sprawa nie b臋dzie pana kosztowa艂a utraty posady - j臋kn臋艂a Malin 偶a艂o艣nie.
- Nie s膮dz臋 - odpar艂 dzielnie, ale nie brzmia艂o to zbyt przekonuj膮co.
- No, bo w takim razie...
- Prosz臋 decyzj臋 zostawi膰 mnie - uci膮艂. Potem sta艂 si臋 bardzo oficjalny. - Czy pani wie, gdzie mieszka pan Johnsen?
- Nie.
- Wobec tego przyjd臋 po pani膮 do Lipowej Alei za pi臋tna艣cie si贸dma.
- Dzi臋kuj臋, to bardzo uprzejme z pa艅skiej strony.
- Nie, wcale nie. To m贸j obowi膮zek.
Wci膮偶 patrzy艂 w 艣lad za powozem pana Johnsena. Chyba nie chcia艂, by Malin us艂ysza艂a, co ma do powiedzenia o szefie, ale ona us艂ysza艂a.
- Zarozumialec, zawsze musi postawi膰 na swoim... - szepn膮艂.
- No? - zapyta艂 Viljar, gdy Malin wesz艂a do kuchni w Lipowej Alei. - I jak posz艂o?
Policzki Malin p艂on臋艂y. Odpowiedzia艂a jednak pozornie oboj臋tnie:
- Jeszcze nie wiem. Mam nadziej臋, 偶e jednego uda艂o mi si臋 przekona膰. Ale z drugim b臋dzie trudniej. Mamy p贸j艣膰 do niego do domu dzi艣 wieczorem, 偶eby przedyskutowa膰 spraw臋. To znaczy, on zamierza roznie艣膰 nas w py艂.
- Nas, powiadasz? - zapyta艂a Belinda.
- Tak, mnie i jednego urz臋dnika, kt贸ry nazywa si臋 jako艣 tak... jakby Volden czy co艣.
- To jego uda艂o ci si臋 przekona膰? - zapyta艂 Viljar.
- Tak. Na pocz膮tku on te偶 by艂 bardzo wynios艂y, potem jednak spu艣ci艂 z tonu. Sta艂 si臋 prawie ludzki. Ale tylko prawie.
Viljar i Belinda wymienili spojrzenia. Zachowanie Malin m贸wi艂o im wi臋cej ni偶 s艂owa, kt贸re wypowiada艂a.
- Ulvar by艂 na cmentarzu, musz臋 was poinformowa膰. Szpiegowa艂. Ja, oczywi艣cie, udawa艂am, 偶e go nie dostrzegam.
- To dobrze. Ale czy us艂ysza艂 co艣 wa偶nego na temat Ludzi Lodu?
- My艣l臋, 偶e nie. By艂am bardzo ostro偶na. Ale, naturalnie, musia艂 s艂ysze膰 to i owo. O naszych przodkach, jak si臋 nazywali, czego dokonali. Tego nie da艂o si臋 unikn膮膰.
Henning, kt贸ry wygl膮da艂 przez okno, widzia艂 bli藕niaki przy studni.
- Ale o skarbie nie wspomnia艂a艣?
- Ani s艂owem.
- To dobrze. Mnie si臋 zdaje, 偶e Ulvar pr贸buje od czasu do czasu czar贸w. Po omacku, je艣li tak mo偶na powiedzie膰, i bezradnie, ale trawi go pragnienie, by m贸c to robi膰.
Nic na to nie odpowiedzieli. Lata sp臋dzone z Ulvarem nie mija艂y spokojnie. I wszystkim si臋 zdawa艂o, 偶e s艂ysz膮 w izbie echo jego upiornego 艣miechu...
- Powinnam si臋 chyba jako艣 艂adnie ubra膰 na t臋 wizyt臋 u Johnsena - powiedzia艂a Malin ze sztuczn膮 swobod膮.
- Belindo, czy nie mog艂aby艣 po偶yczy膰 mi tego czerwonego kapelusika? Wszystkie moje ubrania s膮 tak po piel臋gniarsku surowe.
- Naturalnie, mo偶esz wzi膮膰 kapelusz! A nie chcia艂aby艣 te偶 tej mojej sukienki, kt贸r膮 uszy艂am w zesz艂ym roku na wesele? Wisi nie u偶ywana w szafie.
- Och, dzi臋kuj臋 ci, je艣li naprawd臋 uwa偶asz... - ucieszy艂a si臋 Malin rozja艣niona jak poranek p贸藕nego lata.
Volden przyszed艂 punktualnie i Malin, kt贸ra ostatni膮 godzin臋 sp臋dzi艂a przed lustrem, przygl膮daj膮c si臋 krytycznie swojemu odbiciu, powita艂a go onie艣mielona. Ich dotychczasowa znajomo艣膰 przebiega艂a do艣膰 burzliwie; dosy膰 trudno by艂o jej si臋 zdecydowa膰, jak traktowa膰 kogo艣, o kim my艣la艂a niedawno, 偶e jest upart膮 kanali膮.
Uzna艂a, 偶e Volden sprawia wra偶enie zaskoczonego. Ale bo te偶 ona bardzo gruntownie zmieni艂a sw贸j wygl膮d. Sama czu艂a si臋 dziwnie w kokieteryjnych strojach Belindy, ale jednocze艣nie by艂o to bardzo przyjemne uczucie. Malin mia艂a w swoim 偶yciu bardzo niewiele takich chwil, kiedy czu艂a si臋 tylko kobiet膮. Nieustannie musia艂a by膰 dla kogo艣 wsparciem, opiekunk膮 i pomocnic膮.
Najch臋tniej zabra艂aby ze sob膮 Viljara jako moraln膮 podpor臋 w walce z Johnsenem, ale jedna z ich kr贸w mia艂a si臋 w艂a艣nie cieli膰 i Viljar musia艂 zosta膰 w domu. Nikt nie b臋dzie broni艂 sprawy cmentarza lepiej ni偶 ona, powiedzia艂 jej na odchodnym.
Malin jednak nie by艂a tego taka pewna. W 艣wiecie Johnsena i Voldena kobiety za bardzo si臋 nie liczy艂y.
Pocz膮tkowo szli w milczeniu. Wsz臋dzie by艂y nowe drogi, w膮skie, pe艂ne zakr臋t贸w dr贸偶ki pomi臋dzy willami, kt贸re 艂膮czy艂 jeden szerszy szlak, zas艂uguj膮cy pewnie na miano ulicy. Malin, kt贸ra nigdy nie widzia艂a starej wsi Grastensholm, nie umia艂a sobie wyobrazi膰, jak to by艂o, kiedy mieszkali tu tylko ch艂opi, a zamiast willi by艂y do艣膰 rzadko rozrzucone wiejskie zagrody. Teraz jeszcze tam i 贸wdzie widzia艂o si臋 pola, lecz zabudowa willowa rozszerza艂a si臋 nieustannie i ju偶 naprawd臋 nie mo偶na by艂o m贸wi膰, 偶e to wie艣.
Domostwo Johnsena le偶a艂o troch臋 na uboczu. Trzeba by艂o przej艣膰 przez niedu偶y zagajnik.
Nagle Malin przystan臋艂a.
- Co si臋 sta艂o? - zapyta艂 Volden.
- Nie... Nie wiem. Nagle zacz臋艂am si臋 czego艣 ba膰. Jakbym us艂ysza艂a jaki艣 dziwny d藕wi臋k... Nie wiem.
Owszem, us艂ysza艂a d藕wi臋k, kt贸ry rozpoznawa艂a. Nie s艂ysza艂a go ju偶 od bardzo dawna i mia艂a nadziej臋, 偶e mo偶e nigdy wi臋cej nie us艂yszy.
Ale nie! Znowu jest!
Zaszele艣ci艂o w krzakach i nagle stan膮艂 przed nimi ogromny zwierz z wyszczerzonymi z臋bami. Z gardzieli dobywa艂o mu si臋 g艂uche warczenie.
- O m贸j Bo偶e - szepn膮艂 Volden i otoczy艂 plecy Malin ramieniem, jakby chcia艂 j膮 chroni膰. - To przecie偶 jest...
- Wracajmy! - powiedzia艂a Malin. - Nie! Prosz臋 nie wyjmowa膰 no偶a! Uciekajmy! Jak najszybciej!
Volden jednak si臋 nie rusza艂, nie chcia艂 pewnie mie膰 bestii za plecami. Widzieli wlepione w siebie 偶贸艂tozielone 艣lepia.
Kiedy bestia wyra藕nie gotowa艂a si臋 do skoku, Volden uzna艂 nareszcie, 偶e pozostaje im tylko jedno wyj艣cie. Malin widzia艂a, jaki jest przera偶ony, jak 艣miertelnie si臋 wystraszy艂, i podziwia艂a go, 偶e mimo wszystko najpierw pomy艣la艂 o jej bezpiecze艅stwie. Stan膮艂 pomi臋dzy ni膮 a wilkiem i wycofywali si臋 powoli, a bestia r贸wnie wolno posuwa艂a si臋 za nimi.
Wydawa艂o si臋 teraz, 偶e zwierz臋 nie chce atakowa膰, 偶e zamierza ich tylko zmusi膰 do odwrotu, tak jakby to zrobi艂 str贸偶uj膮cy pies, kt贸remu kto艣 niepowo艂any wszed艂 na jego teren.
- Nie przejdziemy ko艂o niego. Nie przepu艣ci nas - wyszepta艂 Volden poblad艂y.
Malin, kt贸ra widywa艂a takie bestie ju偶 przedtem i zna艂a ich zwyczaje, powiedzia艂a cicho:
- Jedyne, co mo偶emy zrobi膰, to wycofa膰 si臋 z tego zagajnika.
- Ja nie mam ochoty ucieka膰.
- Ja tak偶e nie. Chcia艂abym zobaczy膰, co si臋 tam dalej dzieje.
- Nie sprawia pani wra偶enia przestraszonej - szepn膮艂.
- Panuj臋 nad sob膮 - odpar艂a r贸wnie偶 szeptem.
Znale藕li si臋 poza terenem zagajnika. Wilk sta艂 na 艣cie偶ce z gro藕nie wysuni臋t膮 do przodu g艂ow膮. Po chwili odwr贸ci艂 si臋 i znikn膮艂 w艣r贸d po偶贸艂k艂ych zaro艣li.
Volden z trudem prze艂kn膮艂 艣lin臋.
- Czy powinni艣my...?
- Nie, ja tamt臋dy ju偶 nie p贸jd臋. Nigdy w 偶yciu!
- Ale ja nie znam innej drogi do domu Johnsena. Powinni艣my obej艣膰 dooko艂a...
- Chyba w prawo - zaproponowa艂a Malin, cho膰 zdawa艂a sobie spraw臋, 偶e to na nic.
- Spr贸bujmy. Uff, ju偶 i tak jeste艣my bardzo sp贸藕nieni. Ju偶 powinni艣my by膰 na miejscu.
Jego widoki na zwolnienie z pracy ros艂y. Malin wsp贸艂czu艂a mu.
Ruszyli w prawo; wygl膮da艂o na to, 偶e b臋d膮 musieli bardzo nad艂o偶y膰 drogi, 偶eby doj艣膰 do willi. Zagajnik rozci膮ga艂 si臋 i w prawo, i w lewo, a oni nie mieli ochoty znale藕膰 si臋 znowu w zaro艣lach.
- Kto to mo偶e hodowa膰 takie bestie? - zastanawia艂 si臋 Volden wci膮偶 szeptem, jakby nie mia艂 odwagi m贸wi膰 g艂o艣no.
- Ja my艣l臋, 偶e nikt.
- My艣li pani, 偶e to jest wilk? Prawdziwy dziki wilk?
- Nic innego nie przychodzi mi do g艂owy.
- Ale on jest potwornie wielki. A poza tym tutaj nie ma wilk贸w! Zreszt膮 samotny wilk nie zaatakowa艂by dwojga ludzi. Ja naprawd臋 nie rozumiem. To by艂o przera偶aj膮ce!
- Naj艂agodniej m贸wi膮c!
G艂uchy grzmot wstrz膮sn膮艂 okolic膮.
- Co to by艂o? - zapyta艂 Volden.
Przystan臋li, 偶eby lepiej s艂ysze膰.
- Jaki艣 straszny huk - rzek艂a Malin. - Prosz臋 pos艂ucha膰, to nie milknie.
Volden zamar艂.
- S艂ysz臋 trzaski i jakby skwierczenie.
- Dym! Niech pan popatrzy na niebo!
- To jest dom Johnsena! Co艣 eksplodowa艂o i teraz si臋 pali. A... A my mieli艣my tam by膰.
Patrzyli na siebie d艂ugo, zanim nareszcie byli w stanie co艣 zrobi膰. Te wszystkie dziwne wydarzenia, jakie si臋 na ich oczach rozegra艂y, sparali偶owa艂y ich.
To, co si臋 sta艂o, w jaki艣 spos贸b wi膮za艂o ich ze sob膮. Jakby byli par膮 bezradnych ludzi wystawionych na dzia艂anie znanych i nieznanych si艂 natury.
Volden pierwszy si臋 opanowa艂 i m贸g艂 co艣 powiedzie膰:
- Jakkolwiek dziwnie to zabrzmi, to ta bestia uratowa艂a nam 偶ycie!
Malin nie potrafi艂a wykrztusi膰 ani s艂owa. By艂a 艣miertelnie przera偶ona, ale z zupe艂nie innych powod贸w, ni偶 Volden m贸g艂 przypuszcza膰.
Od tamtego dnia na cmentarzu 偶ycie Ulvara uleg艂o zmianie.
Dowiedzia艂 si臋! Och, dowiedzia艂 si臋 tylu nowych i podniecaj膮cych rzeczy! Ile偶 ta Malin wie! I nigdy mu nic nie m贸wi艂a. Cholerna, przekl臋ta Malin, dlaczego mu nic nie powiedzia艂a? O przodkach Ludzi Lodu i o tym, co w 偶yciu zrobili.
Przewa偶nie jednak dotar艂o do niego to wszystko we fragmentach, jako napomknienia, zdania na p贸艂 st艂umione.
Ulvar od dawna zdawa艂 sobie spraw臋, 偶e on tak偶e nale偶y do obci膮偶onych, i by艂 z tego bardzo dumny. A teraz us艂ysza艂 te偶 co nieco o innych dotkni臋tych dziedzictwem, o swoich poprzednikach.
Ale chcia艂 wiedzie膰 wi臋cej!
Nie m贸g艂 si臋 jednak zwr贸ci膰 do Malin ani do Viljara, wiedzia艂 bowiem z do艣wiadczenia, 偶e odpowiedz膮 mu wymijaj膮co, b臋d膮 go zbywa膰. W膮tpi艂 natomiast, czy Henning co艣 wie, w ka偶dym razie nic na to nie wskazywa艂o.
Belinda nie mog艂a mu nic powiedzie膰, jest na to za g艂upia. A 偶e Marco o niczym nie ma poj臋cia, to m贸g艂by przysi膮c. Marco i on z艂膮czeni byli wi臋zami krwi. Ulvar cz臋sto wiedzia艂, co my艣li Marco, i nawzajem.
Zastanawia艂 si臋 nad tymi problemami dzie艅 i noc.
Nikt nie mo偶e zna膰 zbyt dok艂adnie los贸w swoich przodk贸w, je艣li mu kto艣 o tym nie opowie. Ale kto? Viljar? Niech to diabli!
W chwilach samotno艣ci, kiedy inni domownicy zaj臋ci byli w gospodarstwie, a Marco w szkole, Ulvar przeszukiwa艂 dom. Przetrz膮sn膮艂 Lipow膮 Alej臋 od piwnic a偶 po dach.
Wiedzia艂, 偶e istnieje jaki艣 zbi贸r 艣rodk贸w leczniczych, zamkni臋ty na klucz w sypialni Viljara. Ale mia艂 w nosie 艣rodki lecznicze, nie tego szuka艂.
S艂ysza艂 kiedy艣, 偶e istnieje co艣 wi臋cej. Co艣 magicznego i tajemniczego, co rodzina ukrywa przed nim. Pewnego razu wpad艂o mu w ucho s艂owo 鈥瀞karb鈥. Nigdy o tym nie zapomnia艂.
Cokolwiek jednak ten skarb zawiera艂, to nie przechowywano go w Lipowej Alei, tego by艂 najzupe艂niej pewien.
Skarb, skarb, to by艂o jak op臋tanie, ten skarb jest z nim zwi膮zany, jest dla niego najwa偶niejszy, m贸g艂by przysi膮c.
Niepewno艣膰 gryz艂a go jak robak.
Ale偶 to by艂o nies艂ychane przedstawienie wtedy, gdy p艂on膮艂 dom Johnsena wraz z w艂a艣cicielem i wszystkim, co posiada艂! Ulvar chichota艂 zadowolony. Umia艂 podk艂ada膰 ogie艅 pod domy, nie pierwszy raz si臋 to wydarzy艂o. Ten Johnsen gada艂, 偶e trzeba zniszczy膰 groby Ludzi Lodu. Ulvar nie m贸g艂 mu na to pozwoli膰. Bo tamtego dnia na cmentarzu u艣wiadomi艂 sobie, jak wa偶ni s膮 dla niego ci, kt贸rzy tam spoczywaj膮. Powinien nawi膮za膰 z nimi bezpo艣redni kontakt. On wielokrotnie ju偶 widywa艂 duchy, tylko nie bardzo umia艂 kierowa膰 biegiem wydarze艅, wszystko dzia艂o si臋 do艣膰 przypadkowo.
Czego艣 w jego umiej臋tno艣ciach brakowa艂o. Och, niech to ogie艅 piekielny poch艂onie! Brak mu by艂o jakich艣 umiej臋tno艣ci, kt贸re da艂yby mu prawdziw膮 si艂臋!
A mo偶e w艂a艣nie to oni nazywaj膮 skarbem?
Jakim sposobem mia艂 si臋 dowiedzie膰 czego艣 pewnego?
Jedno imi臋, kt贸re us艂ysza艂 na cmentarzu, nie schodzi艂o mu z my艣li:
Tengel Z艂y.
S艂ysza艂 je ju偶 wcze艣niej wymawiane szeptem i po kryjomu.
By艂o to dumne imi臋, dla Ulvara ogromnie wiele znaczy艂o.
Tengel Z艂y jest jego panem, tego by艂 pewien. Przenika艂y go dreszcze, gdy tylko o nim pomy艣la艂.
Ko艣cielny te偶 o ma艂o nie sp艂on膮艂 w domu Johnsena, on te偶 mia艂 tam by膰.
Ale sp贸藕ni艂 si臋 troch臋 i przyszed艂, kiedy ju偶 wspania艂e p艂omienie bucha艂y w g贸r臋.
Widzia艂 wszystko.
Na szcz臋艣cie nie zobaczy艂 Ulvara.
Ulvar mia艂 szcz臋艣cie!
Ale ma艂o brakowa艂o. Ledwo zd膮偶y艂 si臋 schowa膰 w bezpiecznej odleg艂o艣ci od ognia, kiedy ten g艂upi ko艣cielny przylaz艂.
Potem opowiada艂, 偶e to by艂 po偶ar spowodowany eksplozj膮. Przyjechali jacy艣 ludzie, eksperci czy jak tam ich nazywano, i ogl膮dali wszystko dok艂adnie. Ale nikt nie umia艂 powiedzie膰, co wywo艂a艂o po偶ar. Nikt niczego nie znalaz艂. Gadali o gazach wydostaj膮cych si臋 z ziemi albo gdzie艣 w domu.
Mogli sobie gada膰, ile chcieli. Nikt im nie broni.
A Malin powiedzia艂a na cmentarzu tyle nowych i podniecaj膮cych rzeczy!
Obci膮偶eni dziedzictwem nie ponosz膮 winy za sw贸j los. Phi, on si臋 takimi sprawami nie przejmuje. To wielki honor by膰 dotkni臋tym. Poza tym s膮 to przewa偶nie bardzo silne osobowo艣ci, powiedzia艂a Malin.
O, tak, wszyscy diabli wiedz膮, 偶e to prawda! Czy istnieje na ziemi wi臋ksza osobowo艣膰 ni偶 on? No, mo偶e Marco, ale przecie偶 on i Marco s膮 bli藕niakami.
Ale Tengel Z艂y... 呕eby si臋 tak m贸c z nim spotka膰, kimkolwiek on jest!
Opowie艣膰 o Kolgrimie te偶 brzmia艂a interesuj膮co. Narz臋dzie Z艂ego, jeden z tych naprawd臋 przekl臋tych, nieszcz臋艣cie przez ca艂e czternastoletnie 偶ycie. Ulvar, naturalnie, zamierza艂 偶y膰 d艂u偶ej ni偶 czterna艣cie lat, ale poza tym uwa偶a艂, 偶e on i Kolgrim s膮 do siebie bardzo podobni.
I jeszcze Ulvhedin. Jeden z dotkni臋tych, niebywale interesuj膮cy, w ka偶dym razie na pocz膮tku 偶ycia. Tylko 偶e potem Elisa przemieni艂a go w istot臋 ludzk膮.
Ulvar powinien zniszczy膰 gr贸b Elisy. Musi to zrobi膰.
I gr贸b Heikego! Heikego, kt贸ry pokona艂 przekle艅stwo! Nie zas艂uguje na to, by 偶y膰, nie, bzdura, nie zas艂uguje na to, by mie膰 pi臋kny gr贸b!
Ulvar 艣mia艂 si臋 z艂o艣liwie z w艂asnych my艣li. Ale ten nagrobek rozwali, nie odm贸wi sobie tej przyjemno艣ci, rozbije go, obsika!
W艣r贸d tych, kt贸rzy go interesowali, by艂 kto艣 jeszcze: Sol, pi臋kna wied藕ma! Ona musia艂a by膰 wspania艂a! W Lipowej Alei wisi jej portret, bardzo stare i bardzo zniszczone malowid艂o. Ulvar nigdy nie zadawa艂 sobie trudu, 偶eby ogl膮da膰 takie pr贸chno, ale teraz zetrze starannie kurz z obrazu, 偶eby zobaczy膰, czy Sol ma mu co艣 do powiedzenia.
Chcia艂 te偶 dowiedzie膰 si臋 czego艣 wi臋cej o szarym ludku. Cholera, 偶e te偶 te stworki zosta艂y przep臋dzone z Grastensholm! I to przez Sag臋, jego matk臋!
Phi, on niczego nie czu艂 do swojej matki. Nic zupe艂nie! To podobno jego wina, 偶e umar艂a. Tak powiedzia艂a kiedy艣 jaka艣 plotkuj膮ca baba. My艣la艂a, 偶e Ulvar b臋dzie mia艂 wyrzuty sumienia? To si臋 bardzo pomyli艂a.
Marco t臋skni艂 za matk膮, o tym Ulvar wiedzia艂. Cz臋sto o niej my艣la艂, zastanawia艂 si臋, jaka by艂a, pyta艂 o to rodzin臋. Ale Marco lubi艂 ich, Malin i Belind臋, a przecie偶 oni wszyscy byli niczym, g贸wno, nic wi臋cej. I Viljar te偶. Henning m贸g艂by jeszcze uj艣膰. On si臋 nigdy nie puszy ani nie stawia. W gruncie rzeczy jednak on tak偶e by艂 Ulvarowi ca艂kowicie oboj臋tny.
Wszyscy s膮 po prostu g贸wnem. Wszyscy, z wyj膮tkiem Marca.
Szale艅stwo znowu ogarnia艂o Ulvara. Bezsilno艣膰. Musi si臋 dowiedzie膰! Ale kto zgodzi si臋 cokolwiek mu powiedzie膰? Wszyscy udaj膮 g艂upich, zaczynaj膮 gada膰 o czym innym.
Ten cholerny g艂upek, kt贸ry by艂 wtedy z Malin na cmentarzu, dosta艂 teraz posad臋 po Johnsenie. Akurat dla niego odpowiednie zaj臋cie. Chocia偶 Ulvar nie mia艂 nic przeciwko Voldenomi, dop贸ki nie przyjdzie mu do g艂owy burzy膰 grob贸w. A on najwyra藕niej zamierza艂 je zachowa膰, gmina mia艂a budowa膰 nowy cmentarz w lesie, u podn贸偶a wzg贸rz. Ten g艂upi Volden prowadza艂 tam Malin, 偶eby sobie obejrza艂a teren. Chcia艂 zna膰 jej zdanie na temat plan贸w. Cholerny idiota, przybiega艂 do Lipowej Alei par臋 razy na tydzie艅, 偶eby j膮 ze sob膮 zabra膰.
A ta Malin! Ona chyba nie ma dobrze w g艂owie! Przesta艂a si臋 ubiera膰 w te swoje piel臋gniarskie suknie z bia艂ymi ko艂nierzykami i biega teraz w r贸偶nych kolorach. Do czego to wszystko doprowadzi? Ale wygl膮da艂a du偶o m艂odziej i by艂a du偶o, du偶o milsza. Nie krzycza艂a na jego r贸偶ne pomys艂y. 鈥濸er przyjdzie dzi艣 wieczorem鈥, m贸wi艂a i oczy jej l艣ni艂y jak dwa s艂o艅ca. Wygl膮da艂a po prostu idiotycznie. Per to ten ca艂y Volden.
Dop贸ki dzi臋ki niemu Malin jest mi艂a, Ulvar da mu spok贸j. Ale gdyby wymy艣li艂 co艣 g艂upiego, tak 偶eby Malin zapomnia艂a o swoich obowi膮zkach w Lipowej Alei albo jeszcze gorzej, gdyby chcia艂 j膮 st膮d zabra膰... o, to wtedy niech si臋 ma na baczno艣ci! Nikt nie odbierze Ulvarowi s艂u偶膮cej i niewolnicy, o, nie! Belinda nie poradzi sobie sama z prac膮 w domu, ona nie jest ca艂kiem m膮dra. Zapomina, ile jajek nale偶y ugotowa膰 Ulvarowi na 艣niadanie, podaje mu nie te co trzeba ubrania i zadaje mn贸stwo g艂upich pyta艅, gdzie Ulvar idzie albo gdzie by艂.
G贸wno!
Wszystko g贸wno!
W rok p贸藕niej Per Volden o艣wiadczy艂 si臋 o Malin.
Domy艣la艂a si臋 od dawna, 偶e to nast膮pi i by艂a do tego dobrze przygotowana. Mimo to j膮ka艂a si臋 ca艂kowicie zbita z tropu, kiedy stara艂a si臋 wyt艂umaczy膰 mu, 偶e to, niestety, na razie niemo偶liwe. 呕e rodzina w Lipowej Alei potrzebuje jej pomocy.
Do opieki nad tym ma艂ym diabelskim pomiotem, pomy艣la艂 Volden, lecz g艂o艣no tego nie powiedzia艂. Wiedzia艂, 偶e Malin 偶ywi szczeg贸lny szacunek, granicz膮cy z pietyzmem, dla zmar艂ej matki bli藕niak贸w. On sam zgadza艂 si臋 z wi臋kszo艣ci膮 mieszka艅c贸w parafii, 偶e tego ch艂opca nale偶a艂oby zamkn膮膰 w klatce.
Po prostu w g艂owie si臋 nie mie艣ci, co on wymy艣la艂 w ostatnich latach. No, ale gdyby powiedzie膰 szczer膮 prawd臋, to jednak najwi臋cej czasu sp臋dza艂 w lesie na wzg贸rzach i nikomu krzywdy nie czyni艂. Oczywi艣cie obwiniano go o wiele rzeczy, kt贸rych w 偶aden spos贸b nie m贸g艂by zrobi膰. Ale to, co robi艂, te偶 wystarcza艂o, 偶eby opiekunom sp臋dza膰 sen z powiek.
Parafia nienawidzi艂a go. Rodzina z Lipowej Alei nie by艂a ju偶 w stanie d艂u偶ej ukrywa膰, jak niebezpieczn膮 istot膮 jest Ulvar. Wprawdzie nie zabi艂 nikogo, cz艂owieka ani tym bardziej zwierz臋cia, ale przecie偶 nigdy nie wiadomo. Uwielbia艂 dra偶ni膰 i prze艣ladowa膰 inne dzieci, kt贸re spotyka艂, wprawia艂 we w艣ciek艂o艣膰 ch艂op贸w i urz臋dnik贸w, robi膮c rzeczy, za kt贸re nie m贸g艂 by膰 wprawdzie ukarany, kt贸re jednak by艂y na granicy przyzwoito艣ci i ludzkiej cierpliwo艣ci. Rozbiera艂 si臋 do naga przed statecznymi matronami, sypa艂 ludziom s贸l do picia w gospodzie, wi膮za艂 razem sznurowad艂a siedz膮cym, tak 偶e si臋 potem przewracali i rozbijali sobie nosy, wp臋dza艂 krowy w szkod臋, czyni艂 bezwstydne propozycje ma艂ym dziewczynkom i robi艂 na z艂o艣膰 bawi膮cym si臋 ch艂opcom.
By艂 udr臋k膮 i plag膮 dla wszystkich, s膮siedzi wielokrotnie stawiali Viljarowi ultimatum. Przychodzi艂y do Lipowej Alei delegacje, 偶eby ch艂opca si艂膮 wzi膮膰 do zak艂adu. Przychodzi艂a policja i przedstawiciele opieki spo艂ecznej, ale wszyscy musieli da膰 za wygran膮. Z Ulvarem nie by艂o 偶art贸w. Kiedy napotyka艂 op贸r, stawa艂 si臋 naprawd臋 niebezpieczny. I czterech silnych m臋偶czyzn nie by艂o w stanie sobie z nim poradzi膰.
No i poza tym by艂y te wilki, kt贸re mu pomaga艂y. Ca艂a parafia je ju偶 teraz zna艂a. A wi臋kszo艣膰 szepta艂a, 偶e to nie mog膮 by膰 prawdziwe wilki, 偶e to po prostu si艂a nieczysta.
Wilki zjawia艂y si臋 r贸偶nie. Czasami by艂o tylko jedno zwierz臋, niekiedy dwa, nigdy jednak nie wi臋cej ni偶 trzy. Ludzie uwa偶ali wi臋c, 偶e s膮 trzy bestie. Poniewa偶 m臋偶czy藕ni zawsze znajd膮 pow贸d, by zalegalizowa膰 polowanie, niezale偶nie od tego, jak bardzo 贸w pow贸d bywa niekiedy w膮tpliwy, to oczywi艣cie wielu chcia艂o polowa膰 na wilki z Grastensholm. Tutaj chodzi艂o bowiem o naprawd臋 niebezpieczne bestie, to ka偶dy pojmowa艂. My艣liwi ze strzelbami i pi贸rkami przy kapeluszach, w bryczesach i wysokich butach przyje偶d偶ali a偶 z Christianii, bo to by艂a prawdziwa m臋ska gra; miejscowi ch艂opi wyci膮gali zardzewia艂e flinty, ka偶dy, kto nosi艂 spodnie i by艂 w stanie ud藕wign膮膰 strzelb臋, wyrusza艂 na polowanie. Niekt贸rzy zaopatrywali si臋 nawet w srebrne kule, bo wiadomo, 偶e gorszy metal Z艂ego si臋 nie ima. A przecie偶 te gadziny pojma膰 w ko艅cu trzeba. Inni, bardziej trze藕wo usposobieni, szykowali ju偶 w salonach miejsce, gdzie na 艣cianie rozwiesi si臋 wilcz膮 sk贸r臋. Nikt nie w膮tpi艂, 偶e sk贸rki b臋d膮 ogromne, a futra przecie偶 z czego艣 takiego nikt nie uszyje. Tego rodzaju trofea wyprawia si臋 i rozwiesza na widok publiczny.
呕aden wilk si臋 jednak my艣liwym nie pokaza艂. Nie natrafili nawet na 艣lad dzikiej bestii. Jakby nic takiego nigdy nie istnia艂o.
Zreszt膮 nikt nie zosta艂 przez wilki pozbawiony 偶ycia, je艣li nie liczy膰 tego pierwszego m臋偶czyzny, kt贸ry przed nimi ucieka艂, lecz przecie偶 on sko艅czy艂 na atak serca na schodach w艂asnego domu, a to ju偶 rezultat jego z艂ej kondycji. Nie, wilki pokazywa艂y si臋 zawsze w zwi膮zku z Ulvarem z Lipowej Alei, nie wiadomo by艂o tylko, z jakiego powodu to czyni膮. Ten nieszcz臋sny Ulvar [Ulv, w j臋zyku norweskim: wilk; w liczbie mnogiej: ulver (przyp. t艂um.).] nigdy nie zosta艂 ochrzczony, m贸wiono. Ulvar - wilki, zwi膮zek jest oczywisty.
Bardzo z艂y znak tak nazywa膰 dziecko, to mog艂o si臋 sko艅czy膰 tylko w jeden spos贸b, Zw艂aszcza 偶e przecie偶 od pierwszej chwili musieli zdawa膰 sobie spraw臋, 偶e dziecko nale偶y do diab艂a.
W ka偶dym razie Malin musia艂a powiedzie膰 鈥瀗ie鈥 na o艣wiadczyny Voldena, cho膰 czyni艂a to z b贸lem serca. On zwraca艂 jej uwag臋 na to, 偶e przecie偶 nie s膮 ju偶 m艂odzi, 偶adne z nich, gdyby wi臋c chcieli mie膰 dziecko, to nie ma co zwleka膰. Bo dzieci to on bardzo chce mie膰, m贸wi艂. Z Malin.
- Ja wiem, wiem - odpowiada艂a zmartwiona i skuba艂a r臋kawiczki. - Ja sama niczego bardziej nie pragn臋, ale co ja mam zrobi膰? Nie mog臋 rodziny w Lipowej Alei zostawi膰 w艂asnemu losowi, oni sobie nie dadz膮 rady beze mnie, wiem o tym a偶 nadto dobrze. Ile to razy biedna Belinda musia艂a p艂aka膰, bezradna wobec z艂o艣liwo艣ci Ulvara, co on uwa偶a za zabawne, ile razy Viljar i Henning bezskutecznie starali si臋 doprowadzi膰 mu do 艣wiadomo艣ci, jak bardzo rani innych swoim zachowaniem! Ale on w艂a艣nie tego chce. Zadawa膰 b贸l! Zadawa膰 taki b贸l, 偶e ledwo s膮 w stanie go znie艣膰. A ch艂opiec ma zaledwie dziesi臋膰 lat. Minie jeszcze du偶o czasu, zanim mo偶na b臋dzie przesta膰 si臋 nim opiekowa膰, je艣li w og贸le kiedykolwiek do tego dojdzie.
- To mo偶e mogliby艣my wzi膮膰 go do siebie - zaproponowa艂 zdesperowany Per Volden.
- Nie! - zawo艂a艂a Malin z gwa艂towno艣ci膮, kt贸ra j膮 sam膮 przestraszy艂a. - Nie, nie mog臋 dopu艣ci膰, 偶eby艣 ty sta艂 si臋 ofiar膮, nad kt贸r膮 on b臋dzie si臋 pastwi艂. On na pewno widzia艂by w tobie rywala jakkolwiek 艣miesznie to brzmi, bo przecie偶 on mnie nie lubi. On ju偶 teraz traktuje ci臋 jak swego rodzaju konkurencj臋, to chyba zauwa偶y艂e艣. A jeszcze gorzej by by艂o, gdyby艣my mieli dziecko. Ja bym si臋 nigdy nie odwa偶y艂a. Per, on m贸g艂by je zabi膰.
- W takim razie, skoro on jest taki niebezpieczny...
- Ja wiem. Powinni艣my si臋 zgodzi膰, 偶eby zosta艂 zamkni臋ty. Ale ja nie by艂abym w stanie zada膰 takiego b贸lu synowi Sagi. Poza tym nie ma cz艂owieka obdarzonego tak膮 si艂膮, 偶eby tego dokona膰.
- A jego brat?
- Marco nigdy si臋 nie zgodzi na zamkni臋cie Ulvara. Marco jest jedynym, kt贸ry okazuje mu zrozumienie i cierpliwo艣膰. On odnosi si臋 niezmiernie 艂agodnie do swego nieszcz臋艣liwego brata. A poza tym powinni艣my bra膰 pod uwag臋 jeszcze jedn膮 spraw臋. Ot贸偶, cho膰 jestem blisko dwadzie艣cia lat starsza od Ulvara, nale偶ymy do tego samego pokolenia. R贸wnie dobrze mog臋 urodzi膰 dziecko podobne do niego. Zni贸s艂by艣 taki cios?
Volden nie odpowiedzia艂 na jej pytanie, bo my艣lami b艂膮dzi艂 gdzie indziej.
- Ja nie jestem pewien, czy Ulvar mnie nienawidzi, Malin. Pami臋tasz ten po偶ar przed rokiem? I wilka, kt贸ry nas zawr贸ci艂 z drogi? Przecie偶 ten wilk uratowa艂 nam 偶ycie, wiesz o tym.
Malin poczu艂a ciep艂o w sercu.
- Wi臋c i ty o tym pomy艣la艂e艣 - szepn臋艂a. - Nie mia艂am odwagi ci tego powiedzie膰, bo wiem, 偶e jeste艣 trze藕wym, realistycznie my艣l膮cym cz艂owiekiem. O m贸j Bo偶e, czy mo偶emy si臋 na co艣 takiego odwa偶y膰?
- A jakby tak zapyta膰 Ulvara o rad臋?
Zapyta膰 Ulvara? Taka my艣l nigdy nie przysz艂a jej do g艂owy. Ale te偶 ona zna艂a ch艂opca lepiej ni偶 Per.
- W ko艅cu mo偶emy spr贸bowa膰 - odpar艂a niepewnie.
Ulvar siedzia艂 na niskiej ga艂臋zi d臋bu, kt贸ry r贸s艂 na ty艂ach zabudowa艅 Lipowej Alei. Wygl膮da艂 jak le艣ny troll albo jak ma艂y z艂o艣liwy elf, siedzia艂 oparty plecami o pie艅 drzewa, z podci膮gni臋tymi nogami. W艂osy stercza艂y na wszystkie strony, a szerokie usta wykrzywia艂 z艂o艣liwy grymas.
Spogl膮da艂 z obrzydzeniem na dwie ludzkie postaci na dole.
- Dlaczego, do jasnej cholery, mia艂bym przeprowadzi膰 si臋 do ciebie, ty g艂upia, wstr臋tna Malin, i do tej zdech艂ej ryby, kt贸r膮 uwa偶asz za swojego ch艂opa? Czy ty my艣lisz, 偶e ja nie wiem, czym wy si臋 zajmujecie, kiedy jeste艣cie sami? Per rozkoszuje si臋 wtedy twoimi n臋dznymi wdzi臋kami, co? Aha, Per, zd膮偶y艂e艣 jej ju偶 zrobi膰 bachora, co? I musicie si臋 偶eni膰?
Malin zarumieni艂a si臋.
- Nic podobnego si臋 nie sta艂o, Ulvar. Dobrze wiesz, 偶e nie robimy niczego, co nie przystoi. A teraz pytamy ci臋 po przyjacielsku: Chcesz mieszka膰 u nas? Bo my chcemy ci臋 wzi膮膰 do siebie i traktowa膰 jak syna.
- Mam by膰 synem tego kastrowanego koz艂a? Nie, ja zostaj臋 tutaj. I ja, i Marco zostajemy w Lipowej Alei.
- Marca jeszcze nie pytali艣my. Chcieli艣my najpierw wiedzie膰, co ty na to powiesz.
W nieprzyjemnie zmru偶onych oczach ch艂opca pojawi艂a si臋 podejrzliwo艣膰.
- Aha, postanowi艂a艣 nas roz艂膮czy膰, ty stara dziwko!
- S艂uchaj no, Ulvar - rzek艂 gro藕nie Per i podszed艂 do drzewa. - Nie b臋dziesz si臋 w ten spos贸b odzywa艂 do...
Oczy Ulvara zal艣ni艂y zielono, a obok buta Pera zadrga艂 wbity w ziemi臋 n贸偶. Nie trafi艂 w stop臋 i zdaje si臋 Ulvar nie mia艂 takiego zamiaru.
- B膮d藕 ostro偶ny - mrukn臋艂a Malin do Pera. - Ulvar, pos艂uchaj mnie. Czy je艣li Marco zgodzi si臋 do nas przeprowadzi膰, to ty p贸jdziesz z nim?
Mierzy艂 ich wzrokiem, wrogi, podejrzliwy.
- Zobacz臋 - odpar艂 i zamkn膮艂 oczy jakby na znak, 偶e audiencja sko艅czona.
- Prosz臋, to tw贸j n贸偶 - powiedzia艂 Per i poda艂 ch艂opcu ostre narz臋dzie.
Ulvar z艂apa艂 je gwa艂townie, a Malin, kt贸ra zna艂a jego twarz, spostrzeg艂a, 偶e Per mu zaimponowa艂. Wszyscy inni na jego miejscu skonfiskowaliby n贸偶, a on odda艂.
Poszli do domu. Per uj膮艂 d艂o艅 Malin i u艣cisn膮艂 uspokajaj膮co.
- B臋dzie dobrze, zobaczysz - powiedzia艂. - A je艣li chodzi o spraw臋, o kt贸r膮 mnie pyta艂a艣 przedtem: Nie mam 偶adnych w膮tpliwo艣ci. Chc臋 mie膰 z tob膮 dzieci, dotkni臋te czy nie, to niewa偶ne.
- Dzi臋kuj臋 ci - szepn臋艂a. - To najlepsze, co mnie mog艂o spotka膰.
Ulvar zmru偶y艂 swoje z艂o艣liwe oczy i patrzy艂 za nimi dop贸ki nie znikn臋li za naro偶nikiem domu.
Cholerni idioci, my艣la艂 ze z艂o艣ci膮. Jak wy niczego nie rozumiecie! Jak, do cholery, mo偶ecie by膰 tacy g艂upi, 偶eby mnie wpuszcza膰 do swojego nowego gniazdka szcz臋艣cia? Ale zr贸bcie to, zr贸bcie! I zacznijcie p艂odzi膰 dzieci, to zobaczycie cyrk! Jezu, pilnujcie si臋! Te wasze szczeniaki nie b臋d膮 mia艂y ani chwili spokoju. B臋d臋 sypa艂 na nie wszy, b臋d臋 je przypala艂 roz偶arzonymi w臋glami, b臋d臋 je t艂uk艂 i wyd艂ubi臋 im oczy! O, cholera, ale b臋d臋 mia艂 zabaw臋!
Czyj艣 艂agodny g艂os wyrwa艂 go z marze艅 o s艂odkiej przysz艂o艣ci.
Pod drzewem sta艂 Henning, du偶y i silny, o mi艂ym spojrzeniu.
- Ulvar, by艂by艣 tak dobry i pom贸g艂 mi przenie艣膰 kamie艅, kt贸rym musz臋 obci膮偶y膰 p艂ug, bo mi si臋 wy艣lizguje z bruzdy?
Ulvar zlaz艂 z drzewa jak wielki, pokraczny paj膮k.
- Dlaczego, do cholery, mam ci pomaga膰, ty lalusiu? - mamrota艂, ale szed艂 za Henningiem, robi膮c z艂o艣liwe miny.
Henning nie przejmowa艂 si臋 jego gadaniem, bo obaj rozumieli si臋 w jaki艣 dziwny spos贸b, chocia偶 prawie wszystkie sprawy pojmowali odmiennie.
Mo偶e ta cicha akceptacja bra艂a si臋 st膮d, 偶e kiedy艣 w zimowy wiecz贸r, przed kominkiem w Lipowej Alei, Ulvar i Marco us艂yszeli opowie艣膰 o tej nocy, kiedy przyszli na 艣wiat? Rzecz jasna Viljar nie wspomnia艂 nawet s艂owem o czarnych anio艂ach ani o tym, kim jest ich ojciec, poza tym jednak opowiedzia艂 im wszystko, a Henning uzupe艂nia艂, je艣li chodzi o detale. Dowiedzieli si臋 o tym, jak bardzo Saga rozpacza艂a, 偶e musi opu艣ci膰 swoje nowo narodzone dzieci, i o tym, 偶e Henning przyrzek艂 jej, i偶 b臋dzie si臋 nimi opiekowa艂. 鈥濱 to wcale nie by艂o trudne鈥 powiedzia艂 z promiennym u艣miechem do dw贸ch zas艂uchanych ch艂opc贸w. 鈥濷baj znaczycie dla mnie tak wiele!鈥
Mo偶e wi臋c dlatego Ulvar tylko wygadywa艂 r贸偶ne brzydkie rzeczy, ale zawsze zachowywa艂 si臋 wobec niego wyj膮tkowo grzecznie?
Oczywi艣cie obaj ch艂opcy dowiedzieli si臋 te偶 wi臋cej o Sadze. O tym, 偶e przyjecha艂a ze Szwecji i 偶e ta ga艂膮藕 rodu by艂a od pocz膮tku siedemnastego wieku zwi膮zana z rodzin膮 Oxenstiern贸w, ale 偶e teraz ta wi臋藕 uleg艂a zerwaniu.
Hrabina Lotten Oxenstierna napisa艂a list, w kt贸rym pyta艂a, czy Saga nie mog艂aby wr贸ci膰 i zosta膰 guwernantk膮 czworga dzieci hrabiny. Malin musia艂a, niestety, poinformowa膰 o tym, 偶e Saga zmar艂a tragicznie i 偶e zostawi艂a dw贸ch ma艂ych synk贸w. Hrabina przys艂a艂a w odpowiedzi list pe艂en wsp贸艂czucia, a ch艂opc贸w Sagi zaprosi艂a do Szwecji. Malin podzi臋kowa艂a, obieca艂a, 偶e mo偶e w przysz艂o艣ci, ale 偶e teraz dzieci maj膮 si臋 dobrze pod opiek膮 krewnych.
Wiedzia艂a jednak, 偶e Ulvara nigdy nie b臋dzie mo偶na do Szwecji wys艂a膰. Nie mogli tego zrobi膰 rodzinie hrabiny, kt贸ra zawsze okazywa艂a Ludziom Lodu przyja藕艅.
Sama Malin utrzymywa艂a 艣cis艂y kontakt ze swymi rodzicami, Christerem i Magdalen膮. Oni wci膮偶 przyja藕nili si臋 z rodzin膮 Posse, byli ich zaufanymi i s艂u偶yli im jak zawsze. Z t膮 tylko r贸偶nic膮, 偶e po 艣lubie c贸rki Arvida Mauritza Posse, Charlotty, z panem Adamem Didrikiem Reuterskiold, Ludzie Lodu zwi膮zani byli teraz z nazwiskiem Reuterskiold.
Rodzice Malin pragn臋li, by wr贸ci艂a do Szwecji. Ona jednak by艂a zakochana i chcia艂a zosta膰 tam, gdzie mieszka艂 Per Volden.
Marca nie trzeba by艂o d艂ugo przekonywa膰, 偶eby si臋 przeprowadzi艂 do nowego domu Malin. Rozumia艂, na czym polega problem. 呕e dla Viljara i Belindy opieka nad Ulvarem b臋dzie zbyt uci膮偶liwa, mimo 偶e Henning umia艂 sobie dawa膰 z nim rad臋, Marco rozumia艂 te偶 k艂opot Malin i obieca艂 nie spuszcza膰 oczu z brata. Tylko 偶e Marco chodzi艂 do szko艂y...
Tak jak Ulvar by艂 znienawidzony przez wszystkich, tak Marco by艂 kochany. Ju偶 teraz dostawa艂 mi艂osne li艣ciki od nieznanych wielbicielek, by艂 ulubie艅cem nauczycieli i nawet ch艂opcy go podziwiali. On za艣 zachowywa艂 si臋 tak samo wobec wszystkich. Spokojny, 偶yczliwy, obdarzony prawdziwym autorytetem, rzecz prawie niewiarygodna u dziesi臋cioletniego ch艂opca. A wszystko to osi膮ga艂, mimo 偶e trzyma艂 si臋 zawsze troch臋 na uboczu, nigdy si臋 nad innymi nie wywy偶sza艂. 鈥濼en ch艂opiec nie jest przeznaczony dla tego 艣wiata鈥 - wzdycha艂y r贸偶ne panie i w pewnym sensie nie myli艂y si臋.
Henning mia艂 sw贸j pogl膮d, je艣li chodzi o tego kuzyna. 鈥濵arco oczekuje swego czasu鈥, mawia艂 cz臋sto. Wiedzia艂 bowiem, 偶e obaj ch艂opcy zostali do czego艣 przeznaczeni. Ka偶dy ma do spe艂nienia swoje zadanie. Henning wiele si臋 nad tym zastanawia艂. Nie umia艂 tylko znale藕膰 odpowiedzi na pytanie, w czym to Ulvar m贸g艂by odegra膰 pozytywn膮 rol臋.
Ale w 偶yciu Henninga pojawi艂y si臋 wkr贸tce inne sprawy, bardziej osobistego charakteru, nad kt贸rymi musia艂 si臋 zastanawia膰.
Przy sianokosach tego roku pomagali im jak zwykle s膮siedzi i przyjaciele. Rodzina prze偶y艂a kilka tragicznych lat, gdy nikt nie chcia艂 okaza膰 im pomocy, wtedy gdy szary ludek panoszy艂 si臋 w Grastensholm, ale teraz znowu by艂o dobrze. W ka偶dym razie dop贸ki Ulvar trzyma艂 si臋 z dala. Kiedy si臋 tylko pokazywa艂, pomocnicy zabierali si臋 do domu, nauczeni do艣wiadczeniem.
W tym roku, 1871, w艣r贸d pomagaj膮cych znalaz艂a si臋 te偶 pewna m艂oda dziewczyna. Mieszka艂a niedaleko, w willi, i taki mia艂a kaprys, 偶eby popracowa膰 w polu. Po-stanowi艂a, 偶e przyjdzie pomaga膰. 鈥濸raca w polu jest taka malownicza, mamo, a poza tym mog臋 si臋 przyda膰.鈥
Wieczorem wr贸ci艂a do domu z rozmarzonym wzrokiem.
Och, czy偶 zaw贸d rolnika nie jest wspania艂y? Ach, pracowa膰 na roli, uprawia膰 j膮! Spa膰 na sianie, karmi膰 ma艂e, nieporadne jagni臋ta...
Matka by艂a du偶o bardziej trze藕wa:
- Siedzie膰 w oborze przez ca艂膮 zimow膮 noc i czeka膰 na ciel臋. Pra膰 ci臋偶kie, 艣mierdz膮ce gnojem ubrania w lodowatej wodzie. Wstawa膰 przed 艣witem i wiedzie膰, 偶e wszystko, absolutnie wszystko i wszyscy w obej艣ciu czekaj膮, 偶e przyjdziesz, nakarmisz, posprz膮tasz, przygotujesz co trzeba.
- Tak, ale to przecie偶 fantastyczne! Dok艂adnie za czym艣 takim zawsze t臋skni艂am!
- Ach, tak? W ubieg艂ym tygodniu prawdziwe 偶ycie polega艂o na tym, by m贸c studiowa膰 na uniwersytecie, tylko dlatego, 偶e ty, jako dziewczyna, nie masz do tego prawa. A jeszcze tydzie艅 przedtem najbardziej interesowa艂y ci臋 bale w Christianii.
C贸rka nie s艂ucha艂a. Z oczyma utkwionymi w dal my艣la艂a o przystojnym, budz膮cym zaufanie synu gospodarza z Lipowej Alei. Zwozi艂 siano. Przyje偶d偶a艂 tylko od czasu do czasu, by za艂adowa膰 w贸z. Zamieni艂 z ni膮 ledwie kilka s艂贸w, ale, och, jaki on poci膮gaj膮cy! Troch臋 skr臋powany, ale wysoki i silny, o g艂臋bokim g艂osie i prawdopodobnie absolutnie niedo艣wiadczony, je艣li chodzi o kobiety. Nast臋pnego dnia znowu musi tam p贸j艣膰.
Henning j膮, oczywi艣cie, zauwa偶y艂, trudno by艂o tego unikn膮膰. B艂yszcza艂a niczym gwiazda po艣r贸d ubranych na ciemno kobiet i dziewcz膮t wiejskich. Obcy ptak, kt贸ry wcale nie pasowa艂 do tego 艣rodowiska.
Ma chyba oko艂o dwudziestu lat, my艣la艂 Henning. W艂osy blond, z drobnymi loczkami nad czo艂em i grubym warkoczem upi臋tym wok贸艂 g艂owy. Ubrana w bia艂膮 bluzk臋 i w sp贸dnic臋 na szelkach z materia艂u w kwiatki. Inne kobiety nosi艂y przewa偶nie praktyczne suknie w br膮zow膮 albo szar膮 krat臋, a nadchodzi艂a moda jeszcze bardziej surowa: czer艅, bluzki zapi臋te wysoko pod szyj臋.
Dziewczyna mia艂a na imi臋 Anneli i Henning wiedzia艂, gdzie mieszka. Ojciec by艂 przedsi臋biorc膮, spekulowa艂 na gie艂dzie, pewien siebie. Rodzina mia艂a wiele dzieci.
Anneli spogl膮da艂a na Henninga tak promiennie i rado艣nie, 偶e naprawd臋 go to onie艣miela艂o. Na jego powa偶n膮 uwag臋, 偶e powinna wid艂y trzyma膰 pod sianem, je艣li chce je podnie艣膰, odpowiedzia艂a prawie frywolnie i Henning sp艂on膮艂 rumie艅cem. Ale to chyba tylko on tak 藕le zrozumia艂 jej s艂owa.
Nast臋pnego ranka, od chwili gdy tylko otworzy艂 oczy, dr臋czy艂 go niepok贸j. Czy Anneli dzisiaj te偶 przyjdzie? Z pewno艣ci膮 tylko przelotny kaprys sprawi艂, 偶e chcia艂a pomaga膰 na 艂膮ce.
Ale by艂a. Gdy wypatruj膮ce oczy Henninga dojrza艂y j膮 ju偶 z daleka, serce jego przepe艂ni艂a spokojna rado艣膰.
Anneli oczywi艣cie przybieg艂a. Kiedy wczoraj wieczorem rozchichotana opowiada艂a swoim dw贸m przyjaci贸艂kom o niebywale m臋skim m艂odym gospodarzu z Lipowej Alei, jedna z nich zawo艂a艂a: 鈥濧ch, Bo偶e, on! Od dawna strzelam do niego oczami, ale on nie patrzy na dziewczyny! Ludzie m贸wi膮, 偶e m臋偶czy藕ni z Ludzi Lodu s膮 podobno fantastyczni w 艂贸偶ku. Bo maj膮 jakoby...鈥 Dalsze s艂owa rozp艂yn臋艂y si臋 w niepohamowanych chichotach. 鈥濧le czy to nie tylko ci przekl臋ci? Tacy jak Ulvar?鈥 zapyta艂a druga z przyjaci贸艂ek. Wszystkie trzy zgodzi艂y si臋 w ko艅cu, 偶e czego艣 takiego nigdy na pewno nie wiadomo.
Przyjaci贸艂ki by艂y chyba du偶o bardziej do艣wiadczone, ni偶 Anneli my艣la艂a. By艂y te偶 starsze. Ale ogarn臋艂a j膮 ochota, by sprawdzi膰, jak to jest z tymi m臋偶czyznami z Ludzi Lodu, to znaczy z Henningiem, oczywi艣cie! Jej zainteresowanie nieustannie ros艂o. Niebezpieczne, to jest bardzo niebezpieczne, zdawa艂 si臋 szepta膰 jaki艣 wewn臋trzny g艂os. Ale ona nie zamierza艂a przecie偶 przekracza膰 granic! Panna z dobrej rodziny tak nie robi! Chocia偶 jaj dwie przyjaci贸艂ki...?
Na 艂膮ce Henning nie mia艂 odwagi rozmawia膰 z Anneli. Ba艂 si臋, 偶e ona go natychmiast przejrzy na wylot. Postanowi艂 czeka膰 do przerwy na posi艂ek.
Znalaz艂 si臋 jednak po tej samej stronie d艂ugiego kuchennego sto艂u, co ona. W dodatku daleko od niej. Nawet jej nie widzia艂.
Jedyne, co uzyska艂 tego dnia, to kilka nie艣mia艂ych u艣miech贸w na 艂膮ce. Na nic wi臋cej nie m贸g艂 si臋 odwa偶y膰.
Zosta艂 tylko jeszcze jeden dzie艅...
Henning cierpia艂. Nie umia艂 rozmawia膰 z dziewczynami. Czu艂 si臋 zawsze w ich obecno艣ci okropnie niezdarny. Ta jednak wznieci艂a niepok贸j w jego sercu, niepok贸j, kt贸ry grozi艂, 偶e przerodzi si臋 w powa偶n膮 udr臋k臋.
Przez ca艂y wiecz贸r by艂 niesw贸j, miejsca nie umia艂 sobie znale藕膰, rodzice przygl膮dali mu si臋 z trosk膮. Ich zawsze zr贸wnowa偶ony syn, dwudziestoletni teraz. Co si臋 z nim sta艂o?
Tylko Malin wiedzia艂a, co si臋 艣wi臋ci. Widzia艂a dziewczyn臋 i natychmiast si臋 zorientowa艂a, jak bardzo Henning jest ni膮 zainteresowany. Rzeczywi艣cie dziewczyna jest 艂adna, ale czy to odpowiednia osoba dla niego? Oj, chyba nie!
Parobcy 偶artowali z ni膮 dosy膰 niewyszukanie, a ona odpowiada艂a im tym samym. Chocia偶, trzeba powiedzie膰, umia艂a ich osadzi膰 w miejscu. Pochodz臋 z lepszego domu i trzymajcie swoje brudne 艂apy przy sobie, zdawa艂a si臋 m贸wi膰 ca艂膮 swoj膮 postaw膮.
Henning jednak znalaz艂 艂ask臋 w jej oczach, Malin to widzia艂a i wcale jej to nie zdziwi艂o. Ch艂opiec zrobi艂 si臋 taki przystojny w ostatnich latach. Spod szerokiego czo艂a spogl膮da艂y czyste oczy, w kt贸rych w og贸le nie by艂o fa艂szu. Henning mia艂 takie ciep艂e, sympatyczne spojrzenie, 偶e a偶 wzruszaj膮ce. Jak niewiele trzeba, 偶eby zrani膰 kogo艣 takiego! By艂 szeroki w ramionach, a w膮ski w biodrach, mia艂 du偶e d艂onie, kt贸re mog艂y z niezwyk艂膮 czu艂o艣ci膮 pie艣ci膰 dziewczyn臋.
O, tak, Malin rozumia艂a oboje.
Tylko 偶e tak bardzo do siebie nie pasuj膮! Czy oni tego nie widz膮?
Trzeciego i ostatniego dnia Henning mia艂 szcz臋艣cie. To znaczy Anneli wykaza艂a inicjatyw臋 i po pracy Henning oprowadza艂 j膮 po gospodarstwie. Z wielk膮 czu艂o艣ci膮 i dum膮 m贸wi艂 o zwierz臋tach i budynkach, a ona szczebiota艂a kokieteryjnie, jak to dziewcz臋ta w pewnym wieku maj膮 w zwyczaju, przez ca艂y czas uwa偶nie kontroluj膮c, jak si臋 zachowuje i jak wygl膮da.
- Och, jaki ty musisz by膰 szcz臋艣liwy - szepta艂a, przytulaj膮c wdzi臋cznie do siebie ma艂ego kotka, z czym by艂o jej bardzo do twarzy. - Zawsze marzy艂am o tym, 偶eby mieszka膰 na prawdziwej wsi. M贸c pracowa膰 ze zwierz臋tami...
Z lekkim grymasem wytar艂a r臋k臋, kt贸r膮 przed chwil膮 pow膮cha艂a 艣winia.
- Naprawd臋 o tym marzy艂a艣? - naiwnie pyta艂 Henning z uszcz臋艣liwion膮 min膮. - A ja my艣la艂em, 偶e jeste艣 na to za elegancka. Taka panna z miasta, kt贸ra si臋 boi, 偶e pobrudzi sukienk臋.
- Och, nie! Co艣 ty, ja wcale taka nie jestem!
Jej powieki opada艂y i podnosi艂y si臋 obiecuj膮co. Potwornie skr臋powany tym, 偶e si臋 nieustannie rumieni, Henning z bij膮cym sercem szed艂 do drzwi.
- Musisz si臋 przywita膰 z koniem - powiedzia艂 g艂osem lekko dr偶膮cym, bo nie umia艂 powstrzyma膰 u艣miechu szcz臋艣cia.
Belinda zaprosi艂a panienk臋 na kolacj臋, ale przy stole Henning siedzia艂 jak niemowa. Nie by艂by w stanie rozmawia膰 z ni膮, kiedy wszyscy s艂uchali, mowy nie ma! Poza tym przy stole by艂 te偶 Ulvar, kt贸ry wcale nie ukrywa艂 swoich pogl膮d贸w i wci膮偶 komentowa艂 zachowanie Anneli. Wszystkie pr贸by uciszenia go lub wys艂ania do jego pokoju by艂y daremne. Na tego typu upomnienia Ulvar by艂 kompletnie g艂uchy. Nie podda艂 si臋 nawet wtedy, gdy Viljar z艂apa艂 go za ucho i chcia艂 wyprowadzi膰 z jadalni. Wrzeszcza艂, jak wielekro膰 przedtem:
- Podnosisz r臋k臋 na swojego wychowanka? Chcesz, 偶ebym zameldowa艂 o tym na policji?
Wszyscy dobrze wiedzieli, 偶e sta膰 go na g艂o艣ne 偶ale i zawodzenie na temat, jaka mu si臋 tu dzieje krzywda. Jemu, bezdomnej sierocie! Pozostawa艂o wi臋c tylko prosi膰 Anneli, by nie zwraca艂a uwagi na jego brzydkie s艂owa i wszelkie szykany.
Tak wi臋c kr贸tki romans Henninga dobieg艂 ko艅ca. Co jeszcze pozosta艂o teraz, kiedy zbiory by艂y pod dachem? T臋skni艂 rozpaczliwie, przez ca艂e dnie i wieczory wystawa艂 przy oknie i patrzy艂 w stron臋 jej domu. Trwa艂o tak, dop贸ki Ulvar nie zapyta艂, czy Henning zamierza rycze膰 niczym jele艅 na rykowisku. Wtedy si臋 zaczerwieni艂, oczy nape艂ni艂y mu si臋 艂zami i uciek艂 do swego pokoju.
Anneli by艂a odwa偶niejsza i robi艂a, co mog艂a. Wystawa艂a wieczorami na rynku i rozmawia艂a z r贸wie艣nikami, ale jednym okiem wci膮偶 spogl膮da艂a w kierunku Lipowej Alei. Henning nigdy jednak nie przychodzi艂, bo po prostu nie wiedzia艂, 偶e m艂odzi si臋 tam zbieraj膮. Nie zna艂 miejscowych obyczaj贸w.
W ko艅cu spraw臋 wzi膮艂 w swoje r臋ce Ulvar.
Oczy mu b艂yszcza艂y z艂o艣liwie, gdy pewnego wieczora szed艂 w stron臋 rynku. Obecna tam m艂odzie偶 艣ledzi艂a go niespokojnym wzrokiem. Bardzo wielu zachowa艂o ma艂o przyjemne wspomnienia z czas贸w dzieci艅stwa, gdy podst臋pny Ulvar pastwi艂 si臋 nad nimi. Mimo 偶e by艂o ich teraz wielu, woleli z nim nie zadziera膰. Ulvar, kt贸ry si臋 m艣ci艂, by艂 tysi膮c razy gro藕niejszy.
Przeszed艂 oboj臋tnie ko艂o Anneli.
- Henning chce si臋 z tob膮 spotka膰 dzi艣 wieczorem w stodole w Lipowej Alei - szepn膮艂 p贸艂g臋bkiem. - O 贸smej.
Anneli z niesmakiem popatrzy艂a na wstr臋tn膮 figur臋, ale jego s艂owa bardzo jej si臋 spodoba艂y.
- Jak b臋d臋 chcia艂a - odpar艂a zaczepnie.
B臋dziesz, b臋dziesz, pomy艣la艂 Ulvar i pos艂a艂 jej z艂o艣liwe spojrzenie swoich zielono偶贸艂tych oczu. Potem wr贸ci艂 do domu.
Henningowi powiedzia艂 to samo. 呕e Anneli chce z nim rozmawia膰. Czy mo偶e wyj艣膰 do stodo艂y o godzinie 贸smej?
Henning sta艂 jak s艂up soli. Policzki zrobi艂y mu si臋 czerwone. Nie m贸g艂 wykrztusi膰 ani s艂owa, skin膮艂 tylko g艂ow膮.
Och, jak 艂adnie si臋 ubra艂 tego wieczora! Przyczesane na mokro w艂osy g艂adko przylega艂y do g艂owy i wcale mu nie dodawa艂y urody, podkrad艂 te偶 ojcu troch臋 wody po goleniu, kt贸ra pachnia艂a niebia艅sko.
O godzinie 贸smej Ulvar siedzia艂 skulony w swojej kryj贸wce pod dachem stodo艂y i spogl膮da艂 w d贸艂. Teraz si臋 zabawi! Nareszcie zobaczy kochaj膮c膮 si臋 par臋 w akcji. To dopiero b臋dzie co艣!
Potem, kiedy tamci zapomn膮 o bo偶ym 艣wiecie, zeskoczy na d贸艂 prosto na nich i b臋dzie 艣mia艂 im si臋 w twarz, kiedy w pop艂ochu b臋d膮 si臋 pr贸bowali ubra膰 i uciec ze stodo艂y. Czu艂, 偶e ogarnia go podniecenie, i chichota艂 cicho w oczekiwaniu.
Ale sprawy nie potoczy艂y si臋 tak, jak my艣la艂.
Tamci przyszli oboje, lecz ju偶 pierwsze s艂owa, jakie wymienili, niemal jednocze艣nie wypowiedziane zdanie:鈥濸odobno chcesz ze mn膮 rozmawia膰鈥, ujawni艂y intryg臋 Ulvara.
- To znaczy, 偶e on si臋 tu gdzie艣 chowa - mrukn膮艂 Henning. - Wyjd藕my st膮d!
I poszli. Ulvar ze z艂o艣ci膮 patrzy艂, 偶e spaceruj膮 po 艣wie偶o skoszonej 艂膮ce, na otwartej przestrzeni, i on nie b臋dzie m贸g艂 podej艣膰 do nich niezauwa偶ony. By艂 w艣ciek艂y.
Zamiast zabawi膰 si臋 ich kosztem, doprowadzi艂 po prostu do spotkania. I Henning, 贸w prostoduszny m艂odzieniec, wierzy艂 Anneli, kiedy go zapewnia艂a, 偶e niczego bardziej nie pragnie, jak pracowa膰 w gospodarstwie. Mo偶e ona sama te偶 w to wierzy艂a?
W miesi膮c po pierwszym spotkaniu uczucia obojga osi膮gn臋艂y bardzo wysok膮 temperatur臋. Przyjaci贸艂ki Anneli, kt贸re otrzymywa艂y codzienne raporty, zaczyna艂y si臋 niecierpliwi膰.
- Jeszcze go nie doprowadzi艂a艣 do szale艅stwa, Anneli?
- Ech, on jest taki nie艣mia艂y, taki rycerski! Nigdy nie dotknie kobiety przed 艣lubem, to jego zasada.
- Przecie偶 nie musicie czeka膰 a偶 tak d艂ugo - pod偶ega艂a jedna z przyjaci贸艂ek. - A zreszt膮 to jest w艂a艣nie najbardziej zabawne. Podnieci膰 m臋偶czyzn臋 tak, 偶eby nie by艂 w stanie nad sob膮 panowa膰.
Druga z zapa艂em kiwa艂a g艂ow膮. 呕adna z nich nie odwa偶y艂a si臋 jeszcze na nic podobnego, ale teraz dostawa艂y sprawozdania z pierwszej r臋ki o tym, co si臋 prze偶ywa z m臋偶czyzn膮, i przesadza艂y troch臋 na temat w艂asnych do艣wiadcze艅. Najwyra藕niej popycha艂y Anneli do czynu.
Ona zatem robi艂a co mog艂a, by doprowadzi膰 Henninga do takiego napi臋cia, 偶e przestanie nad sob膮 panowa膰, bo przecie偶 jej uwodzicielskie talenty nie mog艂y si臋 okaza膰 gorsze ni偶 zdolno艣ci przyjaci贸艂ek! To nie mo偶e by膰!
Poza tym sama te偶 by艂a niezno艣nie ciekawa, jak to jest w mi艂o艣ci, a ju偶 zw艂aszcza jak to jest z Henningiem. Uwodzi艂a go wi臋c jak tylko umia艂a. I w ko艅cu pewnego wieczora w lesie sta艂o si臋 to, co by艂o nieuchronne. Na szcz臋艣cie Ulvar ich tego dnia nie podgl膮da艂. By艂 ju偶 wtedy w domu i dawno spa艂. Obecno艣膰 Anneli sprawia艂a, 偶e Henningowi zacz臋艂o wirowa膰 w g艂owie; on, kt贸ry przez ca艂y czas stara艂 si臋 zachowywa膰 rozs膮dek i walczy膰 z narastaj膮c膮 nami臋tno艣ci膮, teraz by艂 ca艂kowicie oszo艂omiony. Anneli za艣 nie robi艂a nic, by powstrzyma膰 jego niecierpliwe r臋ce, poddawa艂a si臋 ch臋tnie jego pieszczotom i ostatnie wyrzuty sumienia Henninga musia艂y uton膮膰 w podnieceniu, pokonane przez t臋sknot臋, kt贸ra go od dawna trawi艂a.
Po wszystkim by艂 zrozpaczony i b艂aga艂 j膮 o przebaczenie, ona jednak u艣miecha艂a si臋 zadowolona. W ko艅cu osi膮gn臋艂a to upragnione. Och, z jakim triumfem b臋dzie mog艂a jutro opowiedzie膰 przyjaci贸艂kom! Jakie to wszystko wspania艂e, podniecaj膮ce!
Znacznie mniej podniecaj膮ce okaza艂y si臋 sprawy w par臋 tygodni p贸藕niej, kiedy z p艂aczem trzeba by艂o spojrze膰 prawdzie w oczy. Henning przyj膮艂 wyznanie ze spokojem, po prostu b臋d膮 musieli wzi膮膰 艣lub wcze艣niej ni偶 s膮dzili. Gorzej by艂o z przyjaci贸艂kami.
Utraci艂a je ju偶 tego samego dnia, kiedy z tak膮 dum膮 opowiedzia艂a im o podboju. Wysz艂o wtedy na jaw, 偶e nie zamierzaj膮 si臋 z ni膮 d艂u偶ej zadawa膰. Wys艂ucha艂y jej szczeg贸艂owych opowiada艅 o pierwszym prawdziwym mi艂osnym spotkaniu, potem popatrzy艂y na ni膮 wynio艣le i odesz艂y. Panny z porz膮dnych dom贸w nie chcia艂y mie膰 nic wsp贸lnego z kobiet膮 upad艂膮.
Najgorsze jednak by艂o przyznanie si臋 do wszystkiego rodzicom!
Odby艂 si臋 cichy 艣lub. Ojciec panny wygl膮da艂 jak gradowa chmura, matka pochlipywa艂a. Viljar i Belinda twarze mieli blade ze wstydu, Malin nie ukrywa艂a zmartwienia. Nikt wi臋cej na 艣lub nie przyszed艂.
Anneli wprowadzi艂a si臋 do Lipowej Alei i teraz ju偶 nie uwa偶a艂a, 偶e 偶ycie na wsi jest takie interesuj膮ce. Wci膮偶 mia艂a md艂o艣ci, prawie nie wstawa艂a z 艂贸偶ka, o 偶adnej pomocy z jej strony nie mo偶na by艂o nawet my艣le膰, ca艂ymi dniami obnosi艂a ponur膮 i nieszcz臋艣liw膮 min臋.
Straci艂a 艣liczn膮 dziewcz臋c膮 figur臋 i musia艂a s艂ucha膰 z艂o艣liwych komentarzy Ulvara na temat, jak dosz艂a do stanu, w kt贸rym si臋 w艂a艣nie znalaz艂a. T艂umaczy艂 jej to drobiazgowo ze wszystkimi detalami i nieustannie wypomina艂, 偶e urodzi b臋karta. Gotowa by艂a krzycze膰 na sam widok Ulvara.
Malin, kt贸ra mia艂a zamiar wyj艣膰 tej jesieni za Pera, od艂o偶y艂a 艣lub na jaki艣 czas, bo teraz w Lipowej Alei sytuacja wcale si臋 nie poprawi艂a. Wprost przeciwnie, Malin by艂a potrzebna, 偶eby 艂agodzi膰 sytuacj臋 i stosunki pomi臋dzy poszczeg贸lnymi cz艂onkami rodziny.
Pewnego dnia Anneli uciek艂a do rodzicielskiego domu, ale nie znalaz艂a tam zrozumienia. 鈥濲ak sobie kto po艣cieli, tak si臋 wy艣pi鈥 - o艣wiadczyli rodzice i pokazali jej drzwi. Pok贸j Anneli zaj臋li ju偶 dwaj jej bracia i dla dziewczyny po prostu nie by艂o miejsca.
W Lipowej Alei wszyscy naprawd臋 starali si臋 robi膰 dla niej co tylko mogli. I te艣ciowie, Viljar i Belinda, i oczywi艣cie Henning, i Malin. Nawet Marco stara艂 si臋 jej u艂atwia膰 偶ycie.
Lecz Anneli nie dostrzega艂a ich 偶yczliwo艣ci. Widzia艂a tylko z艂o艣liwo艣膰 Ulvara i uwa偶a艂a, 偶e specjalnie si臋 na ni膮 uwzi膮艂. Akurat w tym by艂o sporo racji. Nareszcie znalaz艂 sobie ofiar臋, kt贸r膮 m贸g艂 dr臋czy膰 i otwarcie, i po kryjomu, bo Anneli dawa艂a si臋 prowokowa膰. Inni domownicy ju偶 dawno nauczyli si臋 nie zwraca膰 uwagi na jego zachowanie. Anneli jednak skar偶y艂a si臋 nie tylko na Ulvara. Ona skar偶y艂a si臋 na wszystko.
- To minie, Henning - t艂umaczy艂a Belinda synowi. - Kobiety cz臋sto s膮 niezno艣ne, kiedy oczekuj膮 dziecka. Potem wszystko b臋dzie dobrze.
- Mam nadziej臋 - odpowiada艂 Henning zm臋czony. Zadr臋cza艂 si臋, 偶e tak si臋 wszystko 藕le u艂o偶y艂o. Ca艂膮 win膮 obarcza艂 siebie.
Rodzina zdo艂a艂a jako艣 przekona膰 Malin, 偶e dadz膮 sobie rad臋 sami w Lipowej Alei, a ona mog艂a w ko艅cu zdecydowa膰 si臋 na 艣lub z Perem. Nale偶a艂y im si臋 te偶 prawdziwe miodowe dni, mieli przez jaki艣 czas pomieszka膰 sami w swoim nowym domu, a ch艂opcy zostan膮 jeszcze troch臋 w Lipowej Alei.
Po d艂ugich wahaniach Malin przyj臋艂a propozycj臋. Przecie偶 bardzo chcia艂a tego ma艂偶e艅stwa, a lata p艂yn膮 nieub艂aganie.
Malin i Per wzi臋li 艣lub wiosn膮 roku 1872 w starym ko艣ciele Grastensholm, kt贸ry teraz nazywa艂 si臋 inaczej, ale nadal by艂 bardzo 艂adny. Przynajmniej po艂owa mieszka艅c贸w parafii przysz艂a na ten 艣lub, cz臋艣膰 zaproszono, a inni zjawili si臋 sami z siebie, 偶eby popatrze膰. Wi臋kszo艣膰 zebranych chcia艂a te偶 obejrze膰 jedenastoletniego ch艂opca siedz膮cego na ch贸rze. Kto艣 tak urodziwy po prostu nie mo偶e istnie膰, szeptano. Ale przecie偶 on by艂, siedzia艂 na ch贸rze, 艣piewa艂, widzieli go! Siedzia艂 u boku swego kuzyna, Henninga Linda z Ludzi Lodu, kt贸ry niebawem mia艂 przej膮膰 Lipow膮 Alej臋. Rodzice chcieli ju偶 usun膮膰 si臋 w cie艅, synowi zostawi膰 zarz膮dzanie, bo, chocia偶 m艂ody, udowodni艂, 偶e potrafi to robi膰. Mia艂 te偶 偶on臋, cho膰 ona na 艣lub nie przysz艂a. Za miesi膮c spodziewa si臋 rozwi膮zania i nie czuje si臋 dobrze. W og贸le cz臋sto choruje.
Przyjechali rodzice Malin ze Szwecji. Niebywale wytworni i bardzo bogaci. Ale wra偶enie sprawiali sympatyczne.
Christer i Magdalena doznali szoku, kiedy zobaczyli Ulvara. Znali go z opis贸w, ale nigdy by nie pomy艣leli, 偶e... Odnosili si臋 jednak do niego przyja藕nie, traktowali ch艂opca dok艂adnie tak samo jak 艣licznego Marca. Nic nie wskazywa艂o na to, by Ulvar jako艣 specjalnie sobie ceni艂 ich obecno艣膰, ale przynajmniej zostawia艂 ich w spokoju.
Viljar Lind z Ludzi Lodu przyszed艂, oczywi艣cie, do ko艣cio艂a wraz z 偶on膮 Belind膮. Ona wygl膮da艂a na zdenerwowan膮, ale przecie偶 nigdy nie lubi艂a du偶ych zgromadze艅. By艂a jednak bardzo elegancka, wszyscy tak uwa偶ali, skromna, lecz prawdziwa dama.
M艂oda para prezentowa艂a si臋 znakomicie! Oboje w najlepszym gatunku, mo偶na by powiedzie膰. Malin uda艂o si臋 z艂agodzi膰 surowe zachowanie gminnego urz臋dnika, pana Voldena. I bardzo dobrze! Panna m艂oda promienia艂a tego dnia jak s艂oneczko. Dobrze zbudowana, cho膰 w 偶adnym razie nie t臋ga, mo偶e niezbyt 艂adna, ale naprawd臋 poci膮gaj膮ca. Tak, poci膮gaj膮ca, to najodpowiedniejsze s艂owo.
Kogo艣 jednak w ko艣ciele brakowa艂o.
Bogu dzi臋ki, my艣la艂a wi臋kszo艣膰 zgromadzonych. Z pocz膮tku wszyscy l臋kliwe rozgl膮dali si臋 za Ulvarem z Ludzi Lodu. Ale, oczywi艣cie, takie diabelskie nasienie nie przest膮pi progu 艣wi膮tyni.
Tak wi臋c w ko艣ciele panowa艂 spok贸j i szcz臋艣cie. Tylko Marco czasami niespokojnie spogl膮da艂 na Henninga. Jakby mia艂 nadziej臋, 偶e ceremonia rych艂o dobiegnie ko艅ca.
Niepok贸j Marca by艂 tak niezwyk艂y, 偶e Henning zacz膮艂 si臋 ba膰. Bardzo dobrze wiedzia艂, o czym my艣li ch艂opiec u jego boku.
Ulvar absolutnie odm贸wi艂 p贸j艣cia do ko艣cio艂a, cho膰 Malin prosi艂a go szczeg贸lnie serdecznie i obiecywa艂a, 偶e b臋dzie m贸g艂 wraz z innymi ch艂opcami siedzie膰 na ch贸rze. Ale nie! On ma wa偶niejsze sprawy na g艂owie ni偶 lata膰 po ko艣cio艂ach nie wiadomo po co. W ko艅cu musieli da膰 za wygran膮, a bardzo 艂adny nowy garnitur zosta艂 w szafie.
On za艣 siedzia艂 skulony na wzg贸rzu i patrzy艂 w d贸艂 na id膮cych do ko艣cio艂a ludzi.
Cholerni idioci! z偶yma艂 si臋. Do diab艂a, co za cholerni idioci! Zgwa艂ci艂bym ich wszystkich, ma艂ych i du偶ych, nawet stare baby.
呕e te偶 Malin mog艂a si臋 po艂akomi膰 na tego zarozumialca, tego cholernego zadufka! Ale ona musi mie膰 cholernie 藕le w tym swoim 艂bie. Ona sama te偶 jest g艂upia jak sto艂owa noga. Nie ma czego 偶a艂owa膰!
To ma艂偶e艅stwo nie ma 偶adnej przysz艂o艣ci. Ja powinienem...
Nagle oczy mu rozb艂ys艂y. Ja wam tu zaraz... Poczekajcie...
- Tak jest! To powinienem zrobi膰!
Zerwa艂 si臋 i pogna艂 w d贸艂 przez las. Przelecia艂 jak strza艂a przez osad臋, nie przejmuj膮c si臋 krzycz膮cymi za nim lud藕mi ani z艂ymi psami.
Kiedy dotar艂 do ko艣cielnego parkanu, wok贸艂 panowa艂a cisza. Wszyscy znajdowali si臋 wewn膮trz, ceremonia 艣lubna by艂a w toku.
Ulvar podszed艂 do otwartych bocznych drzwi...
W tym momencie gdy Per i Malin zostali sobie po艣lubieni, a proboszcz zako艅czy艂 swoje pi臋kne przem贸wienie, zacz膮艂 bi膰 偶a艂obny dzwon. Ci臋偶kie, ponure zawodzenie nios艂o si臋 nad okolic膮 i odbija艂o echem w ko艣ciele.
Malin i Per spogl膮dali na siebie, on blady jak 艣ciana. Zebrani zamarli w szoku. Rodziny pa艅stwa m艂odych tak偶e. Jedynym, kto si臋 poruszy艂, by艂 Marco. W szalonym p臋dzie zbieg艂 z ch贸ru.
Po chwili tak偶e Malin odzyska艂a zdolno艣膰 dzia艂ania.
- To Ulvar - powiedzia艂a. - Chod藕my!
Ale Henning zatrzyma艂 j膮, tam gdzie sta艂a w swoim pi臋knym 艣lubnym stroju.
- My si臋 tym zajmiemy, Marco i ja. Wy zosta艅cie tutaj!
Viljar i Christer pobiegli tak偶e, a po chwili wahania r贸wnie偶 pastor i kilku innych go艣ci weselnych.
呕a艂obny dzwon ci膮gn膮艂 swoj膮 z艂owieszcz膮 pie艣艅.
W drodze na dzwonnic臋 znale藕li le偶膮cego dzwonnika. Trzyma艂 si臋 za g艂ow臋 i zawodzi艂 偶a艂o艣nie.
- To sam diabe艂 - j臋cza艂.
- Niemo偶liwe - rzek艂 Viljar. - Diabe艂 w ko艣ciele?
- W ka偶dym razie co艣 potwornego. Jaka艣 bestia!
Henning i Marco wbiegli ju偶 na g贸r臋. Henning wyrwa艂 lin臋 z r膮k Ulvara i zatrzyma艂 dzwon. Echo uderze艅 jeszcze dr偶a艂o mu w uszach.
- Ty chyba zwariowa艂e艣, ch艂opcze? - zawo艂a艂 do Ulvara ze z艂o艣ci膮. - 呕eby zrobi膰 co艣 takiego Malin, kt贸ra zawsze okazywa艂a ci tylko dobro! Naprawd臋 musisz zniszczy膰 nawet ten najpi臋kniejszy dzie艅 w jej 偶yciu?
Ulvar wykrzywi艂 si臋 w okropnym grymasie i chcia艂 powiedzie膰 co艣 paskudnego, ale napotka艂 spojrzenie brata.
W oczach Marca nie by艂o ani gniewu, ani nawet wym贸wki, mimo to Ulvar skuli艂 si臋 i sykn膮wszy: 鈥濳ompletni idioci!鈥 do stoj膮cych przy nim, ruszy艂 w d贸艂 popychaj膮c wszystkich po drodze tak, 偶e musieli si臋 trzyma膰 por臋czy, 偶eby nie spa艣膰 ze schod贸w. Zaraz potem roztr膮ci艂 ludzi zgromadzonych w kruchcie, wybieg艂 z ko艣cio艂a na cmentarz, przeskoczy艂 przez mur i znikn膮艂.
W ko艣ciele Malin sta艂a z podniesion膮 g艂ow膮.
- Nie zamierzam p艂aka膰 w dniu mojego 艣lubu - powiedzia艂a stanowczo. - I ty te偶 nie p艂acz, Belindo! Musimy pami臋ta膰, 偶e ch艂opiec nic nie mo偶e na to poradzi膰.
A ojciec Malin doda艂:
- Moja matka, Tula, tak偶e by艂a dotkni臋ta. Ale by艂a to osoba czaruj膮ca. W m艂odo艣ci zawsze pragn膮艂em te偶 by膰 taki. Teraz jednak wdzi臋czny jestem losowi, 偶e mi tego oszcz臋dzi艂. Ulvar musi mie膰 w sobie potwornie du偶o z艂a. Malin ma racj臋, musimy by膰 wyrozumiali.
Jego s艂owa podzia艂a艂y uspokajaj膮co. Ceremonia zosta艂a zako艅czona godnie, a wkr贸tce zapomniano o ca艂ym epizodzie.
W sercach jednak zachowali pami臋膰 tej makabrycznej chwili, kiedy podczas 艣lubu Malin zacz臋艂y bi膰 偶a艂obne dzwony.
Zbyt wielu miodowych dni Malin i Per nie mieli. Zaledwie tydzie艅, ale za to bardzo przyjemny, prze偶yli w swoim nowym domu, niewielkiej willi w pobli偶u Lipowej Alei. Byli ca艂kiem sami i mogli cieszy膰 si臋 wzajemn膮 blisko艣ci膮.
Kt贸rego艣 dnia, w艂a艣nie w tydzie艅 od 艣lubu, Malin wybra艂a si臋 z kr贸tk膮 wizyt膮 do Lipowej Alei. Chcia艂a zobaczy膰, jak si臋 czuje Anneli, kt贸ra przecie偶 wkr贸tce spodziewa艂a si臋 rozwi膮zania.
Na dziedzi艅cu spotka艂a Belind臋.
Dowiedzia艂a si臋, 偶e Anneli mia艂a niedawno przyp艂yw niezwyk艂ej energii i urz膮dza艂a pok贸j dziecinny. Wszystko nagle zacz臋艂o jej si臋 wydawa膰 cudownie podniecaj膮ce i zabawne, koronki i riuszki, malutkie dzieci臋ce ko艂derki, cieniutkie materia艂y i delikatne kolory. Anneli rozkwit艂a i pracowa艂a rado艣nie. Henning promienia艂 i uwa偶a艂, 偶e 偶ycie znowu odzyska艂o warto艣膰, bo przecie偶 on przez ca艂y czas darzy艂 Anneli szczerym uczuciem.
Po kilku dniach jednak pok贸j by艂 gotowy i Anneli na powr贸t zgas艂a, na powr贸t pogr膮偶y艂a si臋 w bolesnym wsp贸艂czuciu dla swojego stanu, wci膮偶 j膮 co艣 bola艂o, wszystko by艂o m臋cz膮ce, nudne, z艂e, domownicy z艂o艣liwi, dr臋czyli j膮 i denerwowali.
Belinda by艂a roz偶alona, Malin wyczuwa艂a to wyra藕nie w jej g艂osie, cho膰 robi艂a wszystko, 偶eby ukry膰 gorycz. Malin rozumia艂a j膮 a偶 za dobrze. Belinda mia艂a jedno jedyne ukochane dziecko, i ten jej Henning by艂 takim wspania艂ym m艂odym cz艂owiekiem. Jak to si臋 sta艂o, 偶e synowa jest taka rozkapryszona i tak niczego nie rozumie? Belinda z niepokojem patrzy艂a w przysz艂o艣膰.
- Nie denerwuj si臋 - uspokaja艂a j膮 Malin. - Anneli jest m艂oda. Kiedy przyb臋dzie jej lat, z pewno艣ci膮 stanie si臋 rozs膮dniejsza. Zobaczysz, 偶e jeszcze b臋dzie wzorow膮 偶on膮 i gospodyni膮!
Obie kuzynki wesz艂y do domu.
Malin mia艂a ochot臋 zobaczy膰 贸w s艂ynny dziecinny pok贸j. Wiedzia艂a, gdzie si臋 znajduje, wi臋c skierowa艂a si臋 prosto tam.
Na schodach po艂o偶ono niedawno gruby dywan, kt贸ry t艂umi艂 kroki. Nikt nie m贸g艂 s艂ysze膰, kiedy wchodzi艂a na g贸r臋.
Otworzy艂a drzwi do dziecinnego pokoju i zatrzyma艂a si臋 zdumiona, niczego nie rozumiej膮c.
Po艣rodku sta艂 Ulvar. By艂 odwr贸cony ty艂em, wi臋c nie widzia艂, 偶e wesz艂a.
W centrum pokoju znajdowa艂o si臋 paradnie przystrojone dziecinne 艂贸偶eczko. Ca艂y pok贸j ton膮艂 w istnej orgii s艂odkich kolor贸w, kokardek, koronek i tiulu. Taka s艂odycz, 偶e mog艂o zemdli膰. I w tym wszystkim zachowanie Ulvara, w kt贸rym naprawd臋 nie by艂o s艂odyczy. Trzyma艂 w r臋ku du偶膮 ig艂臋 do cerowania i jak w艣ciek艂y nak艂uwa艂 艂贸偶eczko. Z jak膮艣 trudn膮 do poj臋cia nienawi艣ci膮, jak ma艂y diabe艂. Wbija艂 i wbija艂 ig艂臋 w wyimaginowane niemowl臋...
Malin musia艂a na moment zamkn膮膰 oczy, 偶eby si臋 opanowa膰. Z obrzydzenia i przera偶enia 偶o艂膮dek podchodzi艂 jej do gard艂a, czu艂a, 偶e za chwil臋 zwymiotuje.
- Ulvar - powiedzia艂a bezbarwnym g艂osem.
Podskoczy艂 jak oparzony i wlepi艂 w ni膮 oczy. Przez moment wydawa艂o jej si臋, 偶e po艂o偶y艂 uszy po sobie, cho膰 przecie偶 nie widzia艂a uszu pod tymi jego potarganymi, stercz膮cymi na wszystkie strony w艂osami.
- Dlaczego, do cholery, mnie straszysz? - sykn膮艂. - Zwariowa艂a艣, czy co?
- Nie, to nie ja zwariowa艂am - odpar艂a spokojnie. - Ale nadszed艂 w艂a艣nie czas, by艣 przeprowadzi艂 si臋 do nas, do Pera i do mnie. Natychmiast!
- Marco te偶!
- Oczywi艣cie, Marco te偶.
Za nic na 艣wiecie nie odwa偶y艂aby si臋 wzi膮膰 samego Ulvara do swojego domu bez 艂agodz膮cego jego wybryki brata. Dzi臋ki ci, Bo偶e, za Marca!
Cho膰 mo偶e w tym przypadku nie akurat Bogu nale偶a艂a si臋 wdzi臋czno艣膰?
Odnalaz艂a Belind臋 w kuchni i, z trudem zachowuj膮c spok贸j, poinformowa艂a j膮, 偶e zabiera ch艂opc贸w. Nie mog艂a nie zauwa偶y膰 ulgi w zm臋czonym wzroku przyjaci贸艂ki.
- Jest tak, jak m贸wi臋, Belindo - rzek艂a 艂agodnie. - Kiedy ju偶 Anneli urodzi dziecko, wszystko b臋dzie prostsze. P贸藕niej b臋dziecie mogli nareszcie mie膰 troch臋 spokoju, wszyscy w Lipowej Alei, i B贸g 艣wiadkiem, 偶e si臋 wam to nale偶y!
Ale nie by艂o 偶adnego p贸藕niej, w ka偶dym razie dla Anneli.
Anneli bowiem wyda艂a na 艣wiat obci膮偶on膮 dziewczynk臋 i zmar艂a zaledwie kilka minut p贸藕niej.
I znowu Henning musia艂 prze偶y膰 tragedi臋. Jedena艣cie lat po 艣mierci Sagi Anneli, jego 偶ona, odda艂a ducha w ramionach m臋偶a; obie zmar艂y w nast臋pstwie przekle艅stwa ci膮偶膮cego na Ludziach Lodu.
Viljar i Belinda nie znajdowali s艂贸w pociechy, byli tak samo sparali偶owani szokiem, tak samo oniemiali jak on. Jak d艂ugo czarne chmury wisie膰 b臋d膮 nad Lud藕mi Lodu? Viljar by艂 jednym z tych, kt贸rym dane by艂y zaledwie kr贸tkie momenty szcz臋艣cia. Raz po raz los uderza艂 bole艣nie w niego i jego bliskich. Jaki偶 to b贸l patrze膰 na ukochanego syna, wdowca w tak m艂odym wieku, z tym kanciastym niemowl臋ciem w ramionach! B贸l wi臋kszy ni偶 cz艂owiek jest w stanie znie艣膰.
Malin i Per tak偶e byli pora偶eni kolejn膮 tragedi膮. Czy nie wystarczy, 偶e musz膮 si臋 zmaga膰 z Ulvarem? Musz膮 mie膰 jeszcze jedn膮 istot臋 tego samego rodzaju?
Wygl膮da艂o jednak na to, 偶e male艅stwo jest inne. Kiedy dok艂adnie si臋 przyjrzeli c贸reczce Henninga, kt贸rej dano na imi臋 Benedikte, uznali, 偶e, Bogu dzi臋ki, ma ona niewiele wsp贸lnego z Ulvarem!
Mia艂a 偶贸艂te oczy, wystaj膮ce ko艣ci policzkowe i stercz膮ce w艂osy, czarne jak noc. Kanciaste, niezdarne kszta艂ty r贸wnie偶. Na tym jednak ko艅czy艂y si臋 podobie艅stwa. Benedikte by艂a dziewczynk膮 niezwykle mocnej budowy. W jej dzieci臋cej buzi wyczyta膰 mo偶na by艂o ogromn膮 si艂臋 i wielki spok贸j. 艁adna nigdy chyba nie b臋dzie, lecz nie by艂o niczego z艂ego w jej oczach, takich typowych dla Ludzi Lodu, kt贸re ju偶 po kilku miesi膮cach patrzy艂y spokojnie i stanowczo na 艣wiat.
Dodatkowym obci膮偶eniem dla Henninga by艂o to, 偶e rodzice Anneli nie chcieli uzna膰 Benedikte jako wnuczki. Widzieli dziewczynk臋 tylko raz i odwr贸cili si臋 od niej z niesmakiem. Przyczyn膮 ich pow艣ci膮gliwo艣ci by艂 te偶 w znacznej mierze fakt, 偶e Anneli umar艂a przy porodzie. Rodzina z Lipowej Alei us艂ysza艂a bez 偶adnych ogr贸dek, do jakich to satanistycznych kr臋g贸w nale偶y. Jakby Ludzie Lodu byli kiedykolwiek satanistami! Nigdy, z wyj膮tkiem mo偶e niekt贸rych obci膮偶onych dziedzictwem, nikt z nich nie s艂u偶y艂 Z艂emu, w ka偶dym razie nie w taki spos贸b, w jaki czyni膮 to satani艣ci. Mo偶e Sol by艂a temu najbli偶sza, lecz przecie偶 i ona spotyka艂a swego Ksi臋cia Ciemno艣ci jedynie w stanie narkotycznego odurzenia. Jej kochanek nigdy nie by艂 rzeczywist膮 istot膮. Dla Ludzi Lodu bowiem istnia艂a tylko jedna z艂a si艂a. A by艂 ni膮 Tengel Z艂y. I by艂 on dla nich du偶o gorszy i du偶o bardziej rzeczywisty ni偶 jakikolwiek wymy艣lony w艂adca piekie艂.
W Lipowej Alei male艅ka istotka otrzymywa艂a tyle mi艂o艣ci, ile dziecko potrzebuje. Wszyscy tak delikatnie piel臋gnowali jej zniekszta艂cone cia艂ko, przemawiali tak 艂agodnie. Belinda kocha艂a j膮 czule i dba艂a o ni膮 z jastrz臋bi膮 wprost czujno艣ci膮. A mi艂o艣膰 b臋dzie Benedikte w 偶yciu potrzebna, to rozumieli wszyscy. Bo wiele wskazywa艂o na to, 偶e nie b臋dzie jej lekko, nie trzeba by艂o 偶adnej magicznej wiedzy, 偶eby sobie to u艣wiadomi膰.
Henning m贸g艂 godzinami sta膰 z c贸reczk膮 w ramionach i ko艂ysa膰 j膮 z policzkiem przytulonym do dzieci臋cej buzi; odczuwa艂 wtedy niewiarygodne oddanie, a tak偶e dojmuj膮cy smutek. Kocha艂 Anneli do ostatniej chwili jej 偶ycia mimo okropnych humor贸w 偶ony i coraz wi臋kszej do niego niech臋ci. Teraz zdecydowany by艂 zrobi膰 wszystko, co tylko mo偶liwe, by jego i Anneli c贸rka mog艂a jak najgodniej przej艣膰 przez 偶ycie.
Ale odczuwa艂 l臋k. W skryto艣ci ducha 艣miertelnie si臋 ba艂. Benedikte teraz zdawa艂a si臋 nikomu nie zagra偶a膰, w 偶aden spos贸b nie by艂a niebezpieczna. Ale to przecie偶 jeszcze niemowl臋. Nie wiadomo by艂o, w jakim kierunku p贸jdzie jej rozw贸j, mog艂a w duszy nosi膰 wi臋cej z艂a ni偶 Ulvar lub na przyk艂ad Solve, kt贸ry przecie偶 z pocz膮tku by艂 dzieckiem tak obiecuj膮cym, a dopiero potem ujawni艂 si臋 w nim charakter potwora. Henning modli艂 si臋 偶arliwie, by jego c贸rka unikn臋艂a podobnego losu.
Na szcz臋艣cie rodzina Anneli przeprowadzi艂a si臋 na powr贸t do Christianii. Wielk膮 ulg膮 by艂 fakt, 偶e nie rozsiewali ju偶 po parafii g艂upich plotek o rodzinie z Lipowej Alei i o diabelskich sztuczkach, jakimi si臋 rzekomo Ludzie Lodu zajmuj膮.
W pewnym sensie Viljar i jego rodzina 偶yli nareszcie w spokoju. Niepos艂uszny Ulvar ju偶 z nimi nie mieszka艂, cho膰 zagl膮da艂 do Lipowej Alei w ka偶dej wolnej chwili. Wtedy wszyscy bardzo uwa偶ali, by ani na moment nie zosta艂 sam z Benedikte. Nic te偶 nie wskazywa艂o, by on si臋 w og贸le dzieckiem interesowa艂. Co艣 innego zajmowa艂o teraz jego wyobra藕ni臋, to by艂o widoczne, lecz nikt nie domy艣la艂 si臋 nawet, co to takiego.
Marco tak偶e tu zagl膮da艂 po szkole prawie ka偶dego dnia. Bo on i Henning byli najlepszymi przyjaci贸艂mi na 艣wiecie, poza tym Marco ch臋tnie odwiedza艂 malutk膮. I ona by艂a do niego przywi膮zana, rozpromienia艂a si臋 i 艣mia艂a bezz臋bn膮 buzi膮, gdy tylko wchodzi艂.
Gospodarstwo tak偶e rozwija艂o si臋 nie藕le i w艂a艣ciwie wszystko by by艂o dobrze, gdyby tylko Henning nie by艂 taki przygn臋biony, jakby stale nieobecny, taki samotny. Jakby co艣 w nim zgas艂o, a sta艂o si臋 to jeszcze za 偶ycia Anneli. Viljar i Belinda zdawali sobie spraw臋 z tego, 偶e ci膮g艂e narzekania i k艂贸tnie m艂odej 偶ony bardziej szarpie mu nerwy, ni偶 chcia艂by pokaza膰. Anneli go nie akceptowa艂a i to by艂 zbyt bolesny cios. Chyba nie ma na tym 艣wiecie dobra, 偶yczliwo艣ci i przyja藕ni, my艣la艂 przygn臋biony. Ale gdzie pope艂ni艂 b艂膮d?
Dramat polega艂 na tym, 偶e akurat on 偶adnego b艂臋du nie pope艂ni艂. Zakocha艂 si臋 po prostu w niew艂a艣ciwej kobiecie. Bo prawd膮 jest, 偶e 艂adna twarz to nie wszystko. I to Anneli nie doros艂a do swojej roli, lecz Henning ca艂膮 win臋 bra艂 na siebie.
W roku 1874 urodzi艂 si臋 syn Malin i Pera, Christoffer Volden z Ludzi Lodu. Bo w Norwegii rodzina nadal mog艂a u偶ywa膰 nazwiska Ludzie Lodu. Imi臋 malec otrzyma艂 po dziadku Christerze i wszyscy byli z niego niezmiernie dumni.
Dwa ostatnie lata, kiedy Malin i Per mieli u siebie Marca i Ulvara, up艂yn臋艂y nadspodziewanie spokojnie. Rodzina mieszka艂a w swojej ma艂ej willi i pod wzgl臋dem ekonomicznym tak偶e powodzi艂o im si臋 nie藕le. Per mia艂 solidn膮 posad臋 w gminie, Malin tak偶e nie by艂a bez w艂asnych 艣rodk贸w. Rzadko zdarza艂 si臋 dzie艅, by kto艣 z rodziny nie odwiedza艂 Lipowej Alei. Przyja藕nili si臋 ze sob膮 serdecznie, Marco by艂 艣wietnym uczniem w szkole, a Ulvar...
No w艂a艣nie, Ulvar! Malin nie bardzo rozumia艂a tego ch艂opca. Nadal by艂 z艂o艣liwy i dokuczliwy, wybucha艂 tym swoim potwornym 艣miechem, kiedy m贸g艂 komu艣 zrobi膰 na z艂o艣膰, ale mimo to by艂 du偶o bardziej pow艣ci膮gliwy w swoim nowym domu. Przewa偶nie jego wybryki ko艅czy艂y si臋 na pogr贸偶kach, kt贸rych od dawna ju偶 nikt si臋 nie ba艂.
Pocz膮tkowo Malin my艣la艂a, 偶e to Marco trzyma brata w cuglach. Wkr贸tce jednak zacz臋艂a si臋 domy艣la膰, 偶e to co艣 innego, co艣, co tkwi w nim samym, w jego duszy.
On co艣 knuje. Ma jakie艣 tajemnice.
I dlatego dom i rodzina przesta艂y mie膰 dla niego znaczenie. Wszyscy oni s膮 mu oboj臋tni, wi臋c pozwala im 偶y膰 w spokoju.
Kiedy urodzi艂 si臋 ma艂y Christoffer, Malin zacz臋艂a si臋 艣miertelnie ba膰. Per tak偶e, wiedzia艂a o tym. Gdy mia艂a po raz pierwszy pokaza膰 Ulvarowi dziecko, r臋ce trz臋s艂y jej si臋 tak, 偶e musia艂a odda膰 synka Perowi.
Ulvar popatrzy艂 na noworodka bez zainteresowania.
- Paskudztwo - powiedzia艂 tylko. - Zwyczajne g贸wno, nie ma si臋 nad czym roztkliwia膰!
I poszed艂 sobie.
Bardzo du偶o przebywa艂 poza domem. Cz臋sto chodzi艂 do Lipowej Alei, gdzie Henning natychmiast zagania艂 go do jakiej艣 pracy. Ulvar stroi艂 grymasy, pyskowa艂, ale s艂ucha艂. Robi艂, co do niego nale偶a艂o, i natychmiast potem szed艂 swoj膮 drog膮, w g贸r臋 do lasu. I tam sp臋dza艂 niemal ca艂e dnie.
Ostatnio jednak zdumiewaj膮co du偶o czasu sp臋dza艂 w Lipowej Alei. Znika艂 gdzie艣 po zaj臋ciach w gospodarstwie i nikt nie wiedzia艂, co robi. Bo da lasu przesta艂 chodzi膰. Po po艂udniu sk膮d艣 si臋 znowu wy艂ania艂, jakby tu by艂 przez ca艂y czas, i wl贸k艂 si臋 do domu. Mia艂 wtedy na og贸艂 ohydny u艣miech na wargach.
Malin przez pierwsze miesi膮ce po urodzeniu synka nie odwa偶y艂a si臋 ani na chwil臋 spu艣ci膰 z niego oka. Zar贸wno wtedy, gdy Ulvar by艂 w domu, jak i wtedy, gdy znika艂, nieustannie pilnowa艂a male艅stwa, bo nie dowierza艂a swemu wychowankowi.
A偶 do dnia, kiedy musia艂a pobiec do sklepu, a Christoffer akurat zasn膮艂. Nie chcia艂a go budzi膰, przecie偶 za chwileczk臋 wr贸ci.
Per by艂 w gminie, Marco w szkole, a Ulvara nigdzie nie widzia艂a od kilku godzin.
Malin pobieg艂a, cho膰 serce podchodzi艂o jej do gard艂a. Nie pokona艂a jeszcze nawet po艂owy drogi, gdy strach okaza艂 si臋 silniejszy i zawr贸ci艂a. Trudno, to nie upiecze chleba, niech tam, ale nie b臋dzie nara偶a膰 偶ycia dziecka.
Ch艂opczyk mia艂 wtedy jakie艣 p贸艂 roku i nigdy do tej pory Malin nie zostawi艂a go samego ani na moment. I teraz tak偶e nie powinna by艂a tego robi膰.
Dom pogr膮偶ony by艂 w ciszy, gdy wr贸ci艂a. Na palcach posz艂a do sypialni. Przy drzwiach us艂ysza艂a jakie艣 ciche warczenie. Serce zatrzepota艂o jej w piersiach. O m贸j Bo偶e, my艣la艂a, o m贸j Bo偶e, co ja zrobi艂am?
Nie mia艂a odwagi zajrze膰 do 艣rodka, musia艂a sobie to nakaza膰 ca艂膮 si艂膮 woli. Czu艂a w piersi niezno艣ny b贸l.
Uchyli艂a drzwi. Warczenie przybra艂o na sile.
Malin czu艂a, 偶e zaraz zemdleje.
W pokoju znajdowa艂 si臋 szary wilk. Ale siedzia艂 przy dziecinnym 艂贸偶eczku, a warcza艂 w stron臋 drzwi i skradaj膮cej si臋 Malin.
Kiedy zobaczy艂, 偶e to ona wr贸ci艂a, cofn膮艂 si臋 w stron臋 otwartego okna i wyskoczy艂 na dw贸r.
Malin na uginaj膮cych si臋 nogach podesz艂a do 艂贸偶eczka i ostro偶nie pochyli艂a si臋 nad pos艂aniem. Christoffer spa艂 spokojnie, oddycha艂 r贸wno, nie zauwa偶y艂 niczego.
D艂ugo sta艂a przy nim zatopiona w my艣lach, a kiedy cia艂o odzyska艂o ju偶 spok贸j, podesz艂a do okna i szepn臋艂a:
- Wr贸膰! Ja teraz wyjd臋. Czy m贸g艂by艣 popilnowa膰 mojego najdro偶szego skarbu?
Wysz艂a z pokoju i przez d艂u偶szy czas czeka艂a w kuchni. Zanim wyruszy艂a do sklepu, zajrza艂a jeszcze przez szpar臋 w drzwiach.
Pot臋偶na bestia by艂a na miejscu.
Tego popo艂udnia upiek艂a wielki placek dla m臋偶a i ch艂opc贸w. A kiedy Ulvar wr贸ci艂 do domu, u艣ciska艂a go serdecznie.
- Dzi臋kuj臋 - szepn臋艂a. - Dzi臋kuj臋 ci, kochany.
Szarpn膮艂 si臋 i zacz膮艂 wykrzykiwa膰 jakie艣 obra藕liwe s艂owa, co艣 w rodzaju: 鈥濷dczep si臋 ode mnie, babo! Co, taka jeste艣 spragniona ch艂opa, 偶e na mnie si臋 rzucasz?鈥 Ale placka zjad艂 prawie po艂ow臋.
Malin uwa偶a艂a, 偶e zas艂u偶y艂 na to.
Ma艂y Christoffer rozwija艂 si臋 bardzo dobrze i wkr贸tce zacz膮艂 chodzi膰. Dla Malin by艂a to znaczna ulga, bo mog艂a go mie膰 przez ca艂y czas przy sobie, cho膰, rzecz jasna, opiekowanie si臋 takim 偶ywym dzieckiem wymaga艂o sta艂ej uwagi.
Pewnego popo艂udnia przerwa艂a na chwil臋 domow膮 prac臋 i zacz臋艂a nas艂uchiwa膰. Wprost nie mog艂a uwierzy膰 w艂asnym uszom. Ale to by艂a prawda. Szemrz膮ce cicho g艂osy z pokoju ch艂opc贸w mog艂y oznacza膰 tylko jedno: Marco uczy艂 Ulvara czyta膰!
Ulvara, kt贸ry konsekwentnie odmawia艂 uczenia si臋 czego艣 tak niem臋skiego! Teraz siedzia艂 skupiony i wch艂ania艂 przekazywan膮 mu przez Marca wiedz臋.
Od tej pory lekcje trwa艂y regularnie. Ka偶dego wieczora siedzieli w swoim pokoju i pracowali. Marco z anielsk膮 cierpliwo艣ci膮, Ulvar w diabelskim napi臋ciu.
Na Boga, co to mo偶e znaczy膰? Czy ten dzikus postanowi艂 si臋 ucywilizowa膰?
Nie, tak dobrze nie by艂o. Ulvar co innego mia艂 na my艣li, kiedy tak si臋 trudzi艂 nad ksi膮偶kami, ni偶 to, 偶eby sta膰 si臋 cz艂owiekiem cywilizowanym. Ulvar dokona艂 mianowicie pewnego odkrycia. U艣wiadomi艂 sobie, 偶e by艂 potwornie g艂upi, kiedy nie chcia艂 chodzi膰 do szko艂y. Z tego powodu przez wiele lat nie dostrzega艂 czego艣 ca艂kiem oczywistego i traci艂 fantastyczn膮 okazj臋. Panie Bo偶e, jakim on by艂 idiot膮! Nie znajdowa艂 do艣膰 ostrych s艂贸w dla okre艣lenia w艂asnej g艂upoty. Bowiem on, kt贸ry przez ca艂y czas wiedzia艂, 偶e istnieje jaki艣 skarb Ludzi Lodu, on, kt贸ry s艂ysza艂, jak Malin opowiada艂a tyle wspania艂ych rzeczy o przodkach rodu wtedy na cmentarzu, on nigdy nie wpad艂 na oczywisty przecie偶 pomys艂, 偶e historia Ludzi Lodu musia艂a zosta膰 spisana! 呕e spisywano j膮, by nast臋pne pokolenia mog艂y pozna膰 dzieje przodk贸w.
A taka w艂a艣nie historia by艂a, znajdowa艂a si臋 przez ca艂y czas w zasi臋gu r臋ki.
No, mo偶e to akurat przesada, nie tak znowu 艂atwo by艂o j膮 po prostu wzi膮膰. Ale on przekopa艂 przecie偶 dom w Lipowej Alei od fundament贸w po dach i wielokrotnie widywa艂 grube ksi臋gi pe艂ne bezsensownych, jego zdaniem, znak贸w, zamkni臋te na klucz w sypialni Viljara i Belindy. Zamkni臋cie na klucz nie stanowi艂o dla Ulvara przeszkody. Poj膮膰 po prostu nie m贸g艂, dlaczego zamyka si臋 w szafie te szparga艂y, w kt贸rych zbiera si臋 tyle kurzu.
Dopiero stosunkowo niedawno przysz艂o mu do g艂owy, co to mo偶e by膰. Wtedy wyni贸s艂 po kryjomu jedno opas艂e tomisko i ukry艂 si臋 z nim w piwnicy, przy okienku, przez kt贸re wpada艂o 艣wiat艂o, i pr贸bowa艂 co艣 z tego zrozumie膰. Jakkolwiek jednak nat臋偶a艂 umys艂, niczego, oczywi艣cie, nie pojmowa艂. Pr贸bowa艂 si臋 domy艣la膰, co poszczeg贸lne litery oznaczaj膮, por贸wnywa艂 je ze sob膮, ale jedyn膮 liter膮, jakiej si臋 kiedykolwiek nauczy艂, by艂o 鈥濽鈥, pierwsza litera imienia Ulvar. Zreszt膮 te偶 nie doszed艂 do tego z w艂asnej inicjatywy, po prostu Marco mu pokaza艂.
D艂ugo si臋 z tym wszystkim szamota艂. To w艂a艣nie w tym czasie tyle przesiadywa艂 w Lipowej Alei. W ko艅cu jednak da艂 za wygran膮. Uzna艂, 偶e musi szuka膰 pomocy.
No i, oczywi艣cie, Marco pom贸g艂 mu bardzo ch臋tnie, uradowany, 偶e brat wykazuje zainteresowanie dla szkolnej pracy. Dziwi艂o go tylko, 偶e Ulvar bardziej interesuje si臋 pismem r臋cznym ni偶 drukiem, ale w ko艅cu co to ma za znaczenie, a przy okazji nauczy si臋 te偶 pisa膰, wi臋c w艂a艣ciwie b臋dzie dodatkowa korzy艣膰.
Ulvar stara艂 si臋 bardzo. Mozolnie wypisywa艂 literk臋 po literce, kurczowo trzyma艂 pi贸ro w niezdarnych palcach i robi艂 mn贸stwo kleks贸w. Przeklina艂 i wymy艣la艂, co chwila traci艂 cierpliwo艣膰 i rzuca艂 wszystko w k膮t, ale wraca艂 nast臋pnego dnia, zdecydowany zaczyna膰 od pocz膮tku.
W jaki艣 czas potem znowu zdumia艂 Marca. Bo te litery, kt贸rych si臋 nauczy艂, nie wystarcza艂y mu. To znaczy, oczywi艣cie, uwa偶a艂 je za potrzebne, ale by艂o mu tego za ma艂o. Dlaczego? zastanawia艂 si臋 Marco.
Ulvar nie zamierza艂 powiedzie膰 otwarcie, o co mu chodzi, ale po d艂ugich i denerwuj膮cych dyskusjach Marco domy艣li艂 si臋 nareszcie, czego bratu potrzeba. Opr贸cz nowoczesnego alfabetu istnia艂o przecie偶 stare pismo gotyckie.
Wtedy Marco powinien by艂 zrozumie膰, do czego to wszystko zmierza. Ale Marco by艂 ch艂opcem zbyt prostolinijnym i ufnym. On si臋 po prostu tylko cieszy艂, 偶e brat wykazuje takie intelektualne zainteresowania. Je艣li o to chodzi, nigdy specjalnie swoich bliskich nie rozpieszcza艂. Zatem Marco uczy艂, a Ulvar pobiera艂 nauki. Powoli i mozolnie. Zabra艂o to du偶o czasu, ale czyta膰 si臋 nauczy艂. Zawsze trudniej jest nadrabia膰 zaleg艂o艣ci komu艣, kto wyr贸s艂 ju偶 z wieku szkolnego.
Ulvar by艂 zadowolony. Teraz jest got贸w! Nauczy艂 si臋 czyta膰 i zdob臋dzie potrzebn膮 mu wiedz臋. Czas nadszed艂.
Wymkn膮艂 si臋 z domu wczesnym rankiem, kiedy wszyscy jeszcze spali. Co prawda z sypialni Malin dochodzi艂o gaworzenie jej synka, ale dziecko mia艂o zaledwie rok i by艂o ca艂kowicie nieszkodliwe. Ulvar szed艂 zdecydowanym krokiem dalej, do Lipowej Alei.
R贸wnie偶 tam panowa艂 spok贸j. Nawet trzyletnia c贸reczka Henninga jeszcze si臋 nie obudzi艂a. Ulvar nie interesowa艂 si臋 takimi smarkaczami, nigdy si臋 do nich nie odzywa艂, udawa艂, 偶e ich w og贸le nie dostrzega. Nie, czekaj膮 na niego wa偶niejsze sprawy.
Zna艂 dom w Lipowej Alei jak w艂asn膮 kiesze艅, bez k艂opot贸w wi臋c otworzy艂 drzwi do piwnicy. Ukry艂 si臋 w swoim tajemniczym k膮cie przy okienku i wyj膮艂 ukryt膮 tam wcze艣niej najstarsz膮 ksi臋g臋. Nie odwa偶y艂 si臋 przynie艣膰 ich tu wi臋cej ni偶 jedn膮. W ko艅cu nie wiadomo, czy Viljarowi albo Belindzie nie przyjdzie do g艂owy zajrze膰 do zamykanej na klucz szafy.
Otworzy艂 ksi臋g臋. Napisa艂 j膮 Mikael Lind z Ludzi Lodu, ale o tym Ulvar nie wiedzia艂. Pismo by艂o stare i teraz bardzo ju偶 niewyra藕ne, zacz臋to przecie偶 te ksi臋gi spisywa膰 w siedemnastym wieku. Ulvar nie mia艂, rzecz jasna, poj臋cia o najstarszej ze wszystkich, o dzienniku Silje. By艂 to tak drogocenny zabytek, 偶e przechowywano go razem ze skarbem.
Niczym najczystszy ton p艂yn膮cy ze strun harfy dotar艂a do moich uszu opowie艣膰 o Ludziach Lodu - czyta艂 Ulvar.
Potem uni贸s艂 g艂ow臋.
- Ja umiem! - szepn膮艂 triumfalnie. - Potrafi臋 czyta膰! Teraz dowiem si臋 wszystkiego!
Nie sz艂o to, niestety, tak szybko. A cierpliwo艣膰 nigdy nie by艂a cnot膮 Ulvara. Teraz jednak przechodzi艂 samego siebie, nie odk艂ada艂 ksi臋gi, dop贸ki nie wyja艣ni艂 sobie znaczenia ka偶dego s艂owa, ka偶dej literki. Pierwszego dnia zdo艂a艂 odczyta膰 zaledwie kilka stron. Mimo to nie zamierza艂 da膰 za wygran膮, mowy nie by艂o, 偶eby zrezygnowa膰!
Nigdy w 偶yciu! Odm贸wili mu prawa do poznania historii Ludzi Lodu, bali si臋, by nie wiedzia艂 za du偶o. Ale Ulvar zawsze wygrywa, my艣la艂 sam o sobie. Teraz dostan膮 za swoje!
Wiele, wiele miesi臋cy p贸藕niej Malin siedzia艂a przy stole w swojej jadalni i nalewa艂a niedzieln膮 zup臋 domownikom. Co艣 j膮 wyra藕nie trapi艂o.
- Czym on si臋 zajmuje, Per? Dosz艂o ju偶 do tego, 偶e nawet w niedziel臋 znika z domu. Tak d艂u偶ej nie mo偶na. Przez wi臋kszo艣膰 dni w tygodniu wychodzi wcze艣nie rano i wraca dopiero na obiad. Co on robi?
- Na razie nikt nam nie donosi, 偶e dzieje si臋 co艣 z艂ego - odpowiedzia艂 jej m膮偶, pomagaj膮c pokroi膰 mi臋so swemu czteroletniemu synkowi. - My艣l臋, 偶e dop贸ki tak jest, mo偶emy go zostawi膰 w spokoju.
Malin nie by艂a zadowolona.
- W te dni, kiedy Henning nie ma dla niego 偶adnego zaj臋cia, znika i nie pokazuje si臋 ca艂ymi godzinami. I nikt go nie widzi. A jak go czasem kto艣 z Lipowej Alei zobaczy, to na og贸艂 wtedy, kiedy wraca do domu.
- Mo偶e jak dawniej chodzi do lasu? A o ile wiemy, zwierz臋tom krzywdy nie robi, wi臋c nie przejmuj si臋 nim, Malin. Dla ciebie to w ko艅cu lepiej, kiedy go nie ma w domu.
- Tak, tak, pewnie masz racj臋... 艢ledzi膰 go nie mo偶na. Ja kiedy艣 pr贸bowa艂am, ale w艣cieka艂 si臋 okropnie, gdy mnie odkry艂. Powa偶nie si臋 wtedy wystraszy艂am. Wiesz, ja my艣l臋, 偶e powinni艣my pojecha膰 z wizyt膮 do Szwecji. Moi rodzice zaczynaj膮 si臋 ju偶 starze膰, a dla Ulvara by艂oby dobrze, gdyby na jaki艣 czas st膮d wyjecha艂.
- Dobrze, pojedziemy na wiosn臋 - obieca艂 Per. - Ale nie mog臋 twierdzi膰, 偶e cieszy mnie perspektywa podr贸偶y z Ulvarem. To b臋dzie chyba bardzo m臋cz膮ca wyprawa.
Umilkli, bo wszed艂 Marco. Kiedy ten ch艂opiec si臋 pojawia艂, pok贸j jakby nape艂nia艂 si臋 blaskiem. By艂 teraz w wieku przej艣ciowym od dziecka do m艂odzie艅ca i Malin u艣wiadomi艂a sobie nagle, 偶e bardzo si臋 cieszy, i偶 jest szcz臋艣liw膮 ma艂偶onk膮 i nale偶y do innego pokolenia ni偶 Marco. By膰 teraz m艂od膮 dziewczyn膮 w jego wieku to chyba beznadziejna sprawa. By艂o w nim co艣 tak promiennego i poci膮gaj膮cego, 偶e dziewcz臋ta chcia艂y pewnie 偶y膰 tylko po to, by go jeszcze raz zobaczy膰. A co艣 takiego bardzo dzia艂a na nerwy i okropnie m臋czy.
Nie zapyta艂a Marca o Ulvara. Wiedzia艂a, 偶e to bez sensu. Odpowied藕 zawsze by艂a taka sama, uprzejmie wymijaj膮ca: 鈥濶ie wiem. Czy偶 jestem str贸偶em brata mego?鈥
Nie rozumia艂a tego. Pod wieloma wzgl臋dami bracia byli sobie tak bliscy, 偶e wiedzieli wszystko o sobie. Niedawno jednak Marco powiedzia艂 co艣, co mog艂o stanowi膰 wyja艣nienie tej sprawy. 鈥濷n spu艣ci艂 zas艂on臋鈥 - powiedzia艂 tylko. Nic wi臋cej. Malin pojmowa艂a to w ten spos贸b, 偶e ch艂opc贸w dzieli teraz jaka艣 przepa艣膰 i 偶e obaj staraj膮 si臋 wykorzysta膰 mo偶liwo艣膰 uwolnienia si臋 od siebie nawzajem. Zasun臋li zas艂ony, tak by ten drugi nie m贸g艂 wszystkiego wiedzie膰. By膰 mo偶e to by艂o g艂upie t艂umaczenie, ale nie umia艂a wymy艣li膰 nic innego.
Podr贸偶 do Szwecji rzeczywi艣cie by艂a m臋cz膮ca. Ulvar od pocz膮tku by艂 w艣ciek艂y, 偶e musi jecha膰, i wyszukiwa艂 tysi膮ce powod贸w, by zosta膰 w domu. Ale w艂a艣nie ten up贸r przekonywa艂 ich, 偶e powinni go st膮d zabra膰 przynajmniej na jaki艣 czas.
To Marco trzyma艂 go w ryzach podczas ca艂ego pobytu w Szwecji. Gdyby nie on, ca艂a ta wizyta sta艂aby si臋 prawdziw膮 katastrof膮, bo Ulvar by艂 nieustannie w szata艅skim humorze i robi艂 wszystko, by zepsu膰 nastr贸j. Dopiero powa偶na rozmowa z bratem sprawi艂a, 偶e Ulvar zacz膮艂 odrobin臋 pow艣ci膮ga膰 swoje pomys艂y i druga cz臋艣膰 wizyty przebiega艂a ju偶 spokojniej.
Christer i Magdalena uwielbiali swojego wnuka Christoffera, a na odjezdnym obaj bli藕niacy dostali po sporej sumie pieni臋dzy. Ulvar bardzo si臋 z tego ucieszy艂.
W drodze powrotnej niecierpliwi艂 si臋 tak bardzo, 偶e sta艂 si臋 prawdziw膮 udr臋k膮. Nie wiedzieli, 偶e dotar艂 w swojej lekturze do bardzo podniecaj膮cych wydarze艅 z historii Ludzi Lodu i 偶e przerwa艂 mu to w艂a艣nie wyjazd do Szwecji. A偶 p艂on膮艂 z niecierpliwo艣ci, 偶eby si臋 dowiedzie膰, co by艂o dalej.
Kiedy Malin powiedzia艂a, 偶e zostan膮 jeszcze na kilka dni w Christianii, 偶eby odwiedzi膰 znajomych, o艣wiadczy艂, 偶e wraca sam do domu. Cel by艂 ju偶 tak blisko, nie chcia艂 czeka膰 ani chwili d艂u偶ej.
- Wy mo偶ecie sobie zosta膰 - powiedzia艂 cierpko. - Mnie ci ludzie nic a nic nie obchodz膮, ja chc臋 wraca膰 do domu!
Nawet Marco nie potrafi艂 go zatrzyma膰.
- R贸b, co chcesz - westchn臋艂a w ko艅cu Malin. - Wiesz, gdzie s膮 klucze. I... Dzi臋kuj臋 ci za to, 偶e by艂e艣 taki sympatyczny po drodze!
Sympatyczny? Co za idiotyczne okre艣lenie! Tfu! Rzyga膰 si臋 chce! Ulvar wykrzywi艂 si臋 okropnie, ale nie mia艂 dla nich ju偶 wi臋cej czasu.
Chcia艂 pojecha膰 do domu poci膮giem. Nowa linia 艂膮cz膮ca Christiani臋 i Drammen bardzo poci膮ga艂a takich ch艂opc贸w jak on przede wszystkim szybko艣ci膮 jazdy. Naturalnie rodzinie o niczym takim nie powiedzia艂, bo by mu nie pozwolili. Rodzina podr贸偶owa艂a powozem i Ulvar by艂, praktycznie bior膮c, niewidoczny dla innych ludzi. Teraz mia艂 podr贸偶owa膰 na w艂asn膮 r臋k臋 i korzysta膰 z publicznych 艣rodk贸w lokomocji.
Nie przejmowa艂 si臋 w najmniejszym stopniu przera偶onymi spojrzeniami ani zainteresowaniem, jakie wzbudza艂 na stacji i w poci膮gu. Wprost przeciwnie, cieszy艂o go, gdy widzia艂 dzieci i doros艂ych, uskakuj膮cych na jego widok. Czu艂 si臋 dumny i wa偶ny. W ca艂ej Skandynawii nie by艂o drugiego takiego jak on, tego by艂 pewien.
Jazda kolej膮 bardzo mu si臋 spodoba艂a. Sta艂 na platformie, na samym ko艅cu poci膮gu, i patrzy艂 na umykaj膮ce szyny. Dawa艂o mu to jakie艣 osza艂amiaj膮ce uczucie, jakby w艂ada艂 ca艂ym 艣wiatem. 艢mia艂 si臋 g艂o艣no, a wiatr rozwiewa艂 mu w艂osy na wszystkie strony. Nie przejmowa艂 si臋 tym, 偶e twarz mia艂 groteskowo czarn膮 od w臋glowego py艂u. Nied艂ugo sko艅czy osiemna艣cie lat i jest oto w drodze do domu, by zg艂臋bi膰 do ko艅ca tajemnice Ludzi Lodu. To by艂a dla niego sprawa najwa偶niejsza.
Przyszed艂 konduktor, 偶eby przeci膮膰 jego bilet. Ulvar nie kupi艂 偶adnego biletu i teraz tak偶e nie zamierza艂 tego zrobi膰. Pchn膮艂 wi臋c konduktora z ca艂ej si艂y, tak 偶e ten wylecia艂 poza barierk臋, a sam poszed艂 na drugi koniec poci膮gu, gdzie te偶 by艂a platforma. Wygl膮da艂 makabrycznie, ma艂y i pokraczny, umazany na czarno, z potarganymi w艂osami wok贸艂 twarzy jak nie z tego 艣wiata. Podr贸偶ni w l臋ku kulili si臋 na 艂awkach.
By艂 teraz niedaleko od domu. Kiedy wi臋c na jakim艣 zakr臋cie poci膮g zwolni艂 biegu, Ulvar wyskoczy艂. Sturla艂 si臋 z torowiska i przez las uda艂 si臋 do Lipowej Alei.
Konduktor prze偶y艂 upadek, lecz umia艂 opowiedzie膰 jedynie, 偶e ten, kt贸ry go wypchn膮艂, by艂 diab艂em. Tak si臋 przerazi艂, kiedy zobaczy艂 t臋 istot臋 na platformie, 偶e ledwo si臋 odwa偶y艂 poprosi膰 o bilet. W 偶adnym razie nie powinien by艂 tego zrobi膰, m贸wi艂 teraz, patrz膮c na swoje poturbowane cia艂o, powi膮zane banda偶ami, z艂o偶one na szpitalnym 艂贸偶ku.
Poniewa偶 nikt z pasa偶er贸w Ulvara nie zna艂 i poniewa偶 on po wyrzuceniu konduktora znikn膮艂 bez 艣ladu, musieli przyzna膰 konduktorowi racj臋: Owa straszna zjawa w poci膮gu chyba nie by艂a z tego 艣wiata. Spraw臋 dyskretnie od艂o偶ono do archiw贸w.
Ulvar siedzia艂 w piwnicy w Lipowej Alei z jedn膮 z ksi膮g na kolanach. Wci膮偶 jeszcze nie doszed艂 do ko艅ca historii Ludzi Lodu, ale by艂 w艂a艣nie w bardzo wa偶nym punkcie.
Aha, my艣la艂. Aha, aha, to oni si臋 tego bali! To tego ja, ja, Ulvar silny i nieustraszony, mia艂em si臋 nigdy nie dowiedzie膰!
Czyta艂 te ksi臋gi przez d艂ugie miesi膮ce, kt贸re ju偶 teraz zaczyna艂y si臋 uk艂ada膰 w lata, gniew szarpa艂 nim w dni, kiedy nie m贸g艂 czyta膰, nie m贸g艂 si臋 dosta膰 do piwnicy, bo nie zawsze ta cz臋艣膰 domu wolna by艂a od ludzkich spojrze艅. Wcale te偶 nie艂atw膮 spraw膮 by艂a wymiana ksi膮偶ek, od艂o偶enie do szafy przeczytanego tomu i wykradzenie kolejnego. Wymaga艂o to czasu i cierpliwo艣ci. Ca艂e morze czasu! Wiele razy podczas lektury zaciska艂 z臋by ze z艂o艣ci, co oni przed nim ukrywali. Z wytrzeszczonymi oczyma czyta艂 o Tengelu Z艂ym i o skarbie, kt贸ry nadal by艂 dla niego niedost臋pny, i o 艣miesznych pr贸bach tych obci膮偶onych, kt贸rzy podejmowali walk臋 ze z艂ym przodkiem. Jak oni mogli?
Ale to ostatnie, to, co znalaz艂 teraz, to przekracza wszystko!
呕aden dotkni臋ty z Ludzi Lodu nie powinien nigdy bra膰 do r臋ki fletu. Nikt z Ludzi Lodu nie powinien tego robi膰, ale przede wszystkim dotkni臋ci. Bo pewna melodia zaczarowanego fletu jest tym d藕wi臋kiem, kt贸ry mo偶e wywo艂a膰 Tengela Z艂ego, wyrwa膰 go z letargu i sprawi膰, 偶e przejmie w艂adz臋 nad 艣wiatem. A wtedy biada 艣wiatu!
Ksi臋ga opad艂a na kolana, lecz Ulvar tego nie zauwa偶y艂.
- No, to nareszcie wiemy! - szepn膮艂 z gorycz膮. - Tengelu Z艂y! Znalaz艂e艣 swojego cz艂owieka!
Wtem drgn膮艂. C贸偶 to za d藕wi臋k? A mo偶e to tylko wyobra偶enie? Co艣 w nim szumia艂o i zgrzyta艂o. Co艣 pod nim dr偶a艂o z艂owieszczo, jakby st艂umione trz臋sienie ziemi. A gdzie艣 w g艂臋bi g艂owy, albo mo偶e na zewn膮trz, nie by艂by w stanie powiedzie膰, rozrasta艂 si臋 coraz trudniejszy do zniesienia zawodz膮cy ton, jak echo wycia wichru.
Ulvar siedzia艂 bez ruchu z policzkami p艂on膮cymi ze strachu.
Powoli jednak zaczyna艂a go przepe艂nia膰 szalona duma. On, on zosta艂 wybrany przez ich wielkiego przodka, by dokona膰 wielkiego czynu. Wyzwoli膰 Tengela Z艂ego!
Zerwa艂 si臋 na r贸wne nogi, o ma艂o nie zapomnia艂 od艂o偶y膰 ksi臋gi na miejsce, ale opanowa艂 si臋 i uda艂o mu si臋 w艣lizgn膮膰 po kryjomu do sypialni tak, 偶eby go nikt nie zauwa偶y艂. Zosta艂y do ko艅ca jeszcze trzy tomy, ale niech sobie stoj膮, mog膮 poczeka膰. Teraz Ulvar wiedzia艂, co robi膰, pozna艂 zadanie, jakie ma do spe艂nienia.
Bieg艂 do domu, a jednocze艣nie nie opuszcza艂y go w膮tpliwo艣ci:
Flet, zaczarowany flet. Sk膮d wzi膮膰 co艣 takiego? A poza tym zaczarowany? Co to znaczy? Istnia艂o pewnie wiele sposob贸w zaklinania flet贸w?
W og贸le nie bardzo wiedzia艂, jak flet wygl膮da. Teraz zrozumia艂, 偶e wszyscy w rodzinie milczeli na temat tego instrumentu w艂a艣nie ze wzgl臋du na niego.
Ci cholerni idioci! Pr贸bowali go oszuka膰! Ale po偶a艂uj膮 tego!
Bo teraz jeste艣my silni, Tengel Z艂y i ja, jego najlepszy wasal!
O, tak, Tengel Z艂y znalaz艂 odpowiednie dla siebie narz臋dzie!
Tej nocy Ulvar mia艂 okropny sen. Siedzia艂 w jakim艣 bagnie czy te偶 w kloace pe艂nej najobrzydliwszych ekskrement贸w. Ma藕 oblepia艂a jego cia艂o, chcia艂 wyci膮gn膮膰 w g贸r臋 r臋ce, ale z palc贸w sp艂ywa艂y g臋ste strugi cieczy, kt贸re jakby wi膮za艂y go z tym gnojem.
Krzycza艂 g艂ucho z przera偶enia, bo za nim posuwa艂a si臋 jaka艣 wyj膮tkowo paskudna istota. Bez trudu porusza艂a si臋 w gnoju i zdecydowanie zbli偶a艂a si臋 od ty艂u do Ulvara.
A on walczy艂, 偶eby uciec, porusza艂 z trudem omdlewaj膮cymi r臋kami, serce t艂uk艂o, jakby chcia艂o si臋 wyrwa膰 z piersi i...
- Ulvar! Ulvar!
Kto艣 szarpa艂 go za rami臋, chc膮c go obudzi膰.
Otworzy艂 oczy i spojrza艂 w zmartwion膮 twarz brata.
- Ulvar, dlaczego krzyczysz tak strasznie?
Ulvar wpad艂 w z艂o艣膰.
- Nie mieszaj si臋 w nie swoje sprawy - sykn膮艂, ale czu艂, 偶e jego cia艂o sp艂ywa potem, a po艣ciel jest ca艂a mokra.
- Chcia艂em ci臋 tylko wyrwa膰 z koszmaru.
Ulvar wsta艂, 偶eby zmieni膰 bielizn臋. Odwr贸ci艂 si臋 do Marca plecami, nie chcia艂 z nim rozmawia膰.
Bo teraz domy艣la艂 si臋, kim by艂 ten, kt贸ry p艂yn膮艂 za nim. To musia艂 by膰 Tengel Z艂y! Mo偶e chcia艂 powiedzie膰 Ulvarowi co艣 wa偶nego? I wtedy ten g艂upi, ten 艣wi臋toszek...
Sta艂 z prze艣cierad艂em w r臋ce.
Zatem musia艂o chyba by膰 tak, 偶e on, Ulvar, spodoba艂 si臋 Tengelowi Z艂emu. Mog艂o by膰 tak, 偶e on sam zosta艂 wybrany przez z艂ego przodka i ma wype艂ni膰 dla niego wielkie zadanie. Jedno jest pewne: Tengel Z艂y jest straszliwym sojusznikiem. Potw贸r, kt贸rego s艂owo ludzkie opisa膰 nie zdo艂a.
Ulvar poczu艂, 偶e zimny pot sp艂ywa mu strumieniem wzd艂u偶 kr臋gos艂upa i mimo woli gwa艂townie zadr偶a艂, nie by艂 w stanie tego opanowa膰.
Od tego dnia Ulvar by艂 jak odmieniony.
Oczywi艣cie przedtem by艂 te偶 niebywale k艂opotliwy, a nawet w r贸偶nych sytuacjach niebezpieczny. Ale przewa偶nie by艂o to gadanie, puste pogr贸偶ki. Teraz jednak sta艂 si臋 nieobliczalny. Da艂y o sobie zna膰 wszystkie najgorsze cechy dotkni臋tego, kt贸rymi by艂 obci膮偶ony.
Dostatecznie du偶o ju偶 naczyta艂 si臋 o historii Ludzi Lodu, nie chcia艂 traci膰 na to wi臋cej czasu. To, 偶e nie przeczyta艂 rozdzia艂u o szarym ludku, nie mia艂o znaczenia, bo Heike i Vinga nie opisali rytua艂u wywo艂ywania duch贸w ani nie zapisali odpowiednich formu艂ek, wi臋c i tak niczego by si臋 nie nauczy艂. Nie m贸g艂 te偶 dosta膰 si臋 do skarbu, bo go nie by艂o w Lipowej Alei ani w pobli偶u. Us艂ysza艂 kiedy艣 przypadkiem, 偶e skarb przechowywany jest w mie艣cie, w specjalnej skrytce w banku. S艂owa te nie by艂y, oczywi艣cie, przeznaczone dla Ulvara, ale on ju偶 od dawna nieustannie nastawia艂 uszu, gdy tylko m贸g艂 co艣 pods艂ucha膰. Wtedy zreszt膮 dowiedzia艂 si臋 te偶, 偶e dost臋p do skarbu mo偶e mie膰 tylko cz艂owiek znaj膮cy has艂o. Tak wi臋c dla niego sprawa by艂a zamkni臋ta.
Specjalno艣ci膮 Ulvara sta艂o si臋 pods艂uchiwanie pod drzwiami. Tylu tajemniczych rzeczy mo偶na si臋 by艂o dowiedzie膰 w ten spos贸b.
Ale co tam, to wszystko drobiazgi nie maj膮ce znaczenia. Teraz Ulvar mia艂 tylko jeden jedyny cel: s艂u偶y膰 swemu budz膮cemu groz臋 w艂adcy. A to m贸g艂 prawdopodobnie najlepiej spe艂ni膰 za pomoc膮 fletu.
Do wszystkich diab艂贸w! To nie b臋dzie 艂atwe!
Ulvar nie przestawa艂 rozmy艣la膰, jak si臋 do tego zabra膰. Bezradnie przygl膮da艂 si臋 ga艂膮zkom wierzbiny nad rzek膮, ale zbli偶a艂o si臋 Bo偶e Narodzenie i nie ma mowy, 偶eby o tej porze kto艣 potrafi艂 zrobi膰 piszcza艂k臋. Kora po prostu nie zejdzie z ga艂膮zki, pop臋ka na kawa艂ki. A zreszt膮 on sam nigdy nie zdo艂a艂 wydoby膰 wi臋cej ni偶 dwa 偶a艂osne d藕wi臋ki z takiej piszcza艂ki. Jeden, kiedy zatyka艂 palcem otw贸r i drugi, gdy go nie zatyka艂.
Prawd臋 m贸wi膮c, co to za d藕wi臋ki? Jakie艣 sycz膮ce popiskiwania.
Viljar z Lipowej Alei przyszed艂 kt贸rego艣 ranka i zapyta艂, czy Ulvar by nie zebra艂 sieci z jeziora. Z dawnych czas贸w mieli prawo po艂owu na jeziorze, bo przecie偶 kiedy艣 nale偶a艂o ono do Elistrand. Ulvar pogr膮偶ony w swoich rozmy艣laniach mia艂 najwi臋ksz膮 ochot臋 odes艂a膰 Viljara do diab艂a, ale w ko艅cu uzna艂, 偶e skoro i tak nie ma nic innego do roboty, to dlaczego by nie? Na jeziorze przynajmniej nikt mu nie b臋dzie przeszkadza艂 g艂upimi pytaniami.
Spad艂 w艂a艣nie pierwszy 艣nieg; pokrywa艂 brudnoszar膮 mazist膮 pow艂ok膮 ziemi臋 i wygl膮da艂o na to, 偶e lada moment stopnieje.
Ulvar ruszy艂 w drog臋 po rozmok艂ej brei, zostawiaj膮c za sob膮 g艂臋bokie 艣lady. Umia艂 zebra膰 sieci sam, robi艂 to ju偶 wielokrotnie. Zawsze wtedy dzielili si臋 po艂owem. Cz臋艣膰 zostawa艂a w Lipowej Alei, a cz臋艣膰 dostawa艂a Malin. Marca nie by艂o w domu. Chodzi艂 teraz do wy偶szych klas i musia艂 wstawa膰 wcze艣nie rano.
Jezioro by艂o spokojne, sprawia艂o wra偶enie opuszczonego. Inne 艂odzie rybackie albo by艂y tu ju偶 wcze艣niej, albo te偶 pojawi膮 si臋 ko艂o po艂udnia. Zepchn膮艂 艂贸d藕 po o艣nie偶onym brzegu i lekko zsun膮艂 j膮 na wod臋.
Kiedy Ulvar wyci膮ga艂 ostatni膮 sie膰, zacz臋艂o si臋 dzia膰 co艣 dziwnego.
Dzie艅 od rana by艂 szary i chmury wisia艂y nisko nad ziemi膮 niczym g臋sta mg艂a, lecz to nie wyja艣nia艂o zdarze艅.
Ulvar rozejrza艂 si臋 nerwowo, szybko wyci膮gn膮艂 sie膰 i usiad艂 na 艂aweczce przy wios艂ach.
Sk膮d si臋 bierze ta ciemna mg艂a? Czy to chmury? A mo偶e ob艂ok pary unosz膮cej si臋 z wody?
Nagle znalaz艂 si臋 w samym centrum tego ob艂oku, ca艂kowicie nim otulony, nie widzia艂 prawie nic. A dopiero co dostrzega艂 przecie偶 brzeg. Mg艂a najwyra藕niej wydobywa艂a si臋 z wody i unosi艂a w g贸r臋, ale te偶 jakby zalewa艂a go od g贸ry, od strony chmur, i otacza艂a ze wszystkich stron.
Chwyci艂 za wios艂a, lecz uczyni艂 to tak gwa艂townie, 偶e jedno wyskoczy艂o z dulki i uderzy艂o o burt臋 艂odzi. Pospiesznie ulokowa艂 wios艂o na miejscu i potem siedzia艂 bez ruchu z r臋kami na kolanach.
U艣wiadomi艂 sobie, 偶e ma w 艂odzi pasa偶era, mg艂a jednak by艂a tak g臋sta, 偶e wszystko ton臋艂o w ciemno艣ci. Rozpoznawa艂 jedynie kontury postaci usadowionej na przedniej 艂aweczce.
Jaka艣 trudna do nazwania groza nape艂ni艂a jego dusz臋. Domy艣la艂 si臋, kto tam siedzi. I zdawa艂 sobie spraw臋, 偶e to, co tam jest, to jedynie si艂a my艣li! Sk膮d bowiem m贸g艂by si臋 tu wzi膮膰 rzeczywisty Tengel Z艂y?
Ulvar stara艂 si臋 opanowa膰 panik臋, trzyma艂 si臋 mocno burty 艂odzi, t艂umi艂 jak m贸g艂 pragnienie, by wyskoczy膰 do wody i na 艂eb, na szyj臋 ucieka膰 jak najdalej. Dygota艂, md艂o艣ci d艂awi艂y go w gardle i czu艂, 偶e mokry, ciep艂y strumie艅 moczu sp艂ywa mu po udach. Kr臋ci艂o mu si臋 w g艂owie, mia艂 wra偶enie, 偶e zemdleje. Niekontrolowane j臋ki wydobywa艂y si臋 nieustannie z jego ust i nie by艂 w stanie tego powstrzyma膰.
Od istoty na dziobie 艂odzi cuchn臋艂o potwornie. Mimo g臋stej mg艂y m贸g艂 widzie膰 ob艂ok 艣mierdz膮cego py艂u, kt贸ry otacza艂 jego nieproszonego pasa偶era.
Po chwili w m贸zgu Ulvara zacz臋艂y si臋 pojawia膰 my艣li kogo艣 innego i wola kogo艣 innego. Nie pad艂o ani jedno s艂owo, nie rozleg艂 si臋 ani jeden d藕wi臋k z wyj膮tkiem j臋k贸w przera偶onego ch艂opca, mimo to otrzyma艂 on polecenia r贸wnie wyra藕ne, jakby ka偶de s艂owo zosta艂o wyryte w jego g艂owie. Tylko 偶e nie by艂o 偶adnych s艂贸w, jedynie my艣li.
鈥Ty, m贸j wasalu, uczniu i niewolniku! Masz s艂ucha膰 moich polece艅 i wype艂nia膰 je dok艂adnie.鈥
- T...t...tak - wyj膮ka艂 Ulvar, bliski utraty przytomno艣ci ze strachu.
W jego g艂owie pojawi艂a si臋 kolejna informacja: 鈥濵贸j w艂asny flet zosta艂 zniszczony. Podobnie jak inny flet, kt贸ry zdoby艂a jedna z moich s艂u偶ebnic. Oba zosta艂y unieszkodliwione przez mego pod艂ego wroga.鈥
Przez Shir臋, pomy艣la艂 Ulvar i w tym momencie co艣 gro藕nie trzasn臋艂o w jego g艂owie. Powinien bardziej uwa偶a膰 na swoje my艣li. Nie pozwoli艂 wi臋c ju偶 sobie na konkluzj臋, 偶e s艂u偶ebnic膮, o kt贸rej budz膮ca trwog臋 zjawa m贸wi, by艂a Tula. Tula jednak odwr贸ci艂a si臋 od swego z艂ego przodka...
Ulvar tego nie uczyni. Nigdy by si臋 nie odwa偶y艂.
Uczucie zadowolenia p艂yn膮ce od zjawy u艣wiadomi艂o Ulvarowi, 偶e obcy rejestruje ka偶d膮 najdrobniejsz膮 jego my艣l.
脫w dziwny wewn臋trzny g艂os m贸wi艂 dalej: 鈥濼y masz pewn膮 mo偶liwo艣膰, cho膰 musisz wiedzie膰, 偶e jest ona niewielka. Biada ci, je艣li j膮 zaprzepa艣cisz! W mie艣cie jest pewna kobieta, kt贸ra ma stary flet. Ona sama nawet o tym nie wie, ale ty p贸jdziesz tam i zdob臋dziesz ten flet. On nie jest najlepszy dla naszego celu, ale mo偶esz zdoby膰 tylko ten, innego nie ma. Dostaniesz ode mnie instrukcje. Flet da si臋 naprawi膰.
Ulvar pomy艣la艂: Ale jak odnajd臋 t臋 kobiet臋?
鈥Poka偶臋 ci drog臋鈥 - przemkn臋艂o mu przez g艂ow臋 i zaraz mg艂a zacz臋艂a rzedn膮膰. Ukaza艂o si臋 znowu czyste jezioro. 艁aweczka na dziobie 艂odzi by艂a pusta.
Ulvar czu艂, 偶e 艣wiadomo艣膰 go opuszcza, i pospiesznie po艂o偶y艂 si臋 na dnie 艂odzi, by nie wypa艣膰 do wody.
Ja nie chc臋 mie膰 z tym nic wsp贸lnego, my艣la艂, ale mrok sp艂yn膮艂 na niego i st艂umi艂 wszelkie uczucia. Nie chc臋, nie mog臋, on by艂 taki ohydny!
Ale w 偶adnym razie nie odwa偶臋 si臋 te偶 powiedzie膰: nie.
Kiedy wspomnienie wydarze艅 zblad艂o, Ulvar 艣mia艂 si臋 ze swojego przera偶enia. Oczywi艣cie, 偶e chce pomaga膰 Tengelowi Z艂emu! Tengel jest przecie偶 jego mistrzem, jego gwiazd膮 przewodni膮!
Jaki偶 to honor! Jaka cze艣膰 zosta膰 wybranym, nikt przedtem tego zaszczytu nie dost膮pi艂. Owszem, Tula, lecz ona zdradzi艂a swego wielkiego przodka.
Z艂y Tengel przekona si臋, 偶e mo偶na polega膰 na Z艂ym Ulvarze!
Bardzo szybko otrzyma艂 instrukcje. W obrzydliwym, d艂awi膮cym marzeniu sennym dosta艂 polecenie, 偶e ma uda膰 si臋 do miasta, do Christianii. Kroki jego zostan膮 skierowane we w艂a艣ciw膮 stron臋, nie nale偶y si臋 niczym martwi膰.
Zadanie polega艂o na tym, 偶e powinien nawi膮za膰 rozmow臋 z pewn膮 kobiet膮, kt贸r膮 spotka, i musi towarzyszy膰 jej do domu.
Szansa nadarzy艂a si臋 bardzo szybko. M贸g艂, nie zwracaj膮c niczyjej uwagi, pojecha膰 do Christianii i przenocowa膰 w mie艣cie, gdyby zasz艂a potrzeba. Wszyscy domownicy wybrali si臋 do znajomych z wizyt膮 i mieli tam zosta膰 przez sobot臋 i niedziel臋. Bez przekonania prosili go, by im towarzyszy艂, ale on wym贸wi艂 si臋 chorob膮. Co艣 z gard艂em...
Przyj臋li t艂umaczenie z wyra藕n膮 ulg膮.
Tylko Marco pos艂a艂 mu wymowne spojrzenie. Przekl臋ty Marco, czasami to bardzo m臋cz膮ce mie膰 brata bli藕niaka, przed kt贸rym tak niewiele mo偶na ukry膰.
Zimowy zmierzch zapada艂 wcze艣nie. Ulvar b艂膮dzi艂 po g艂贸wnych ulicach Christianii i czu艂 si臋 cudownie wolny. Mrok os艂ania艂 go przed ciekawskimi spojrzeniami przechodni贸w, ko艂nierz baraniego ko偶uszka mia艂 wysoko postawiony i naprawd臋 nie zwraca艂 niczyjej uwagi. By艂 niski, to prawda, i mia艂 krzywe nogi jak po angielskiej chorobie, ale przecie偶 w dzieci艅stwie nie dosta艂 ani kropli matczynego mleka, poza tym jednak nie wyr贸偶nia艂 si臋 specjalnie. A zreszt膮 nigdy nie przejmowa艂 si臋 tym, co ludzie o nim my艣l膮.
Zabra艂 na drog臋 odpowiedni膮 sum臋 pieni臋dzy, bo co艣 mu m贸wi艂o, 偶e mog膮 si臋 przyda膰. Nie wszystkie nale偶a艂y do niego, ale sk膮piec Per mo偶e w ko艅cu zafundowa膰 to i owo swojemu biednemu przybranemu synowi. W ka偶dym razie Ulvar tak uwa偶a艂.
Ws艂uchiwa艂 si臋 w wewn臋trzne impulsy, a te kierowa艂y go w stron臋 jakiego艣 rynku. Ulvar nie zna艂 nazw ulic Christianii. Nie m贸g艂 jednak nie zauwa偶y膰, 偶e zag艂臋bia si臋 w n臋dzn膮 dzielnic臋. Domy by艂y niedu偶e i zniszczone, a ludzie, kt贸rzy chodzili po ulicach, w 偶adnym razie nie nale偶eli do arystokracji. Bez przerwy potyka艂 si臋 o pijak贸w, kt贸rzy zasn臋li na trotuarze. Raz po raz kopa艂 kt贸rego艣 z obrzydzeniem. Zamarzn膮 tu w nocy na 艣mier膰, my艣la艂, ale nie ubolewa艂 nad tym. Maj膮 to, na co zas艂u偶yli. Nigdy nie 偶ywi艂 偶adnych szlachetniejszych uczu膰 dla bli藕nich.
Teraz wiedzia艂, 偶e jest blisko celu. W ca艂ym ciele wibrowa艂a niecierpliwo艣膰 Tengela Z艂ego. Ulvar rozgl膮da艂 si臋. Cho膰 wiecz贸r by艂 zimny, na ulicach znajdowa艂o si臋 zdumiewaj膮co du偶o ludzi. Handel na rynku ju偶 si臋 zako艅czy艂, mimo to wielu kupc贸w sta艂o przy swoich straganach, maj膮 tu chyba zamiar nocowa膰, by nie zbiera膰 towar贸w i nie rozk艂ada膰 ich znowu rano.
Czy to ta kobieta, do kt贸rej z woli Tengela Z艂ego ma si臋 zbli偶y膰? Tamta na chodniku? Ale, rany boskie, to przecie偶 jest...
Tak, to ta, to ona, czu艂 to wyra藕nie. Denerwuj膮ca niecierpliwo艣膰 miesza艂a si臋 z uczuciem zadowolenia; pulsowa艂o mu w skroniach, w m贸zgu my艣li Tengela...
Prostytutka? Mia艂 rozmawia膰 z ulicznic膮 i prosi膰, by pozwoli艂a mu i艣膰 ze sob膮 do domu? Czu艂, 偶e twarz mu p艂onie. Ukradkiem obserwowa艂 kobiet臋.
M艂oda nie by艂a, jej najlepsze lata min臋艂y ju偶 do艣膰 dawno temu, ale zachowa艂a co艣 w rodzaju elegancji. Dojrza艂a kobieta w kapeluszu ozdobionym wysokimi pi贸rami i mn贸stwem wst膮偶ek, o sporym brzuchu 艣ci艣ni臋tym mocno gorsetem.
Mimo wszystko nie wygl膮da艂a najgorzej. W艂osy, kt贸re opada艂y k臋dzierzaw膮 chmur膮 na twarz, by艂y kasztanoworude, Ulvar widzia艂 to wyra藕nie, bo kobieta sta艂a w kr臋gu 艣wiat艂a latarni. I chocia偶 by艂a zbyt jaskrawo umalowana, to mia艂a w sobie jaki艣 styl, niebrzydkie rysy i blask w oczach.
Przysz艂a mu do g艂owy podniecaj膮ca my艣l. Dlaczeg贸偶 by nie?
W ci膮gu ostatnich miesi臋cy by艂 tak zaj臋ty ksi臋gami Ludzi Lodu, 偶e nawet nie zauwa偶y艂, i偶 on sam przemieni艂 si臋 z ch艂opca w m艂odego m臋偶czyzn臋. Od czasu do czasu pospiesznie sam si臋 zaspokaja艂 i to rozwi膮zywa艂o jego problemy w tej dziedzinie.
Ale z prawdziw膮 kobiet膮?
Dla Ulvara nie mia艂o znaczenia, 偶e to kobieta tego rodzaju. By艂a wystarczaj膮co zmys艂owa, by pobudzi膰 jego fantazj臋. A pieni臋dzy mia艂 do艣膰.
Poza tym jego pan i w艂adca sobie tego 偶yczy艂.
Podszed艂 wi臋c bli偶ej i mrukn膮艂: 鈥濪obry wiecz贸r鈥.
Odwr贸ci艂a si臋 zaskoczona. By膰 mo偶e jego ostry g艂os troch臋 j膮 przestraszy艂? Ulvar sta艂 w cieniu, wi臋c widzia艂 tylko, 偶e to m臋偶czyzna w 艂adnym ko偶uszku, si臋gaj膮cy jej do ramion. Ubrany by艂 dobrze i pobrz臋kiwa艂 trzymanymi w kieszeni monetami, ale czy troch臋 nie za m艂ody?
- Co to za dzidziu艣? - powiedzia艂a udaj膮c rozbawion膮. - Mleko pod nosem ju偶 ci wysch艂o?
- Mam dwadzie艣cia lat - sk艂ama艂 Ulvar. Naprawd臋 mia艂 teraz siedemna艣cie i p贸艂. - I pomy艣la艂em sobie, 偶e zaproponuj臋 pi臋knej pani, i偶 odprowadz臋 j膮 do domu. Nigdy nie wiadomo, jaki n臋dznik mo偶e stan膮膰 na drodze urodziwej kobiety.
By艂o tak, jakby kto艣 inny przemawia艂 przez niego, bo on sam nigdy specjalnie s艂贸w nie dobiera艂. A takt i elegancja tak偶e nie nale偶a艂y do jego cn贸t.
Kobieta za艣mia艂a si臋 ochryple.
- Naprawd臋 umiesz si臋 wyra偶a膰, m贸j ch艂opcze! Ale to by ci臋 kosztowa艂o jaki艣 banknocik.
- Ile? - zapyta艂 rzeczowo.
Wymieni艂a jak膮艣 艣mieszn膮 sum臋. Widocznie zapotrzebowanie na jej us艂ugi w ostatnich latach spad艂o.
- Zap艂ac臋 dwa razy tyle, je艣li pozwoli mi pani odprowadzi膰 si臋 a偶 do mieszkania - o艣wiadczy艂 Ulvar z elegancj膮.
- Jezu, a co to za facet mi si臋 trafi艂, co chce p艂aci膰 wi臋cej, ni偶 m贸wi臋!
Ulvar nieostro偶nie post膮pi艂 par臋 krok贸w naprz贸d i kobieta krzykn臋艂a, przestraszona.
- Nie, fuj, a c贸偶 to za maszkara! Ciebie nie chc臋 tkn膮膰 nawet pogrzebaczem!
- Nawet gdyby艣 wiedzia艂a, co mam do zaoferowania?
Roze艣mia艂a si臋 nerwowo i cofn臋艂a o krok.
- Do zaoferowania? Co masz na my艣li? Co ty mo偶esz mie膰 do pokazania? Ca艂y jeste艣 taki malutki?
Ulvar przewidzia艂 to pytanie i by艂 przygotowany. Pospiesznie rozchyli艂 po艂y ko偶ucha i pozwoli艂 jej spojrze膰.
- Bo偶e, zmi艂uj si臋, ale cudo! - krzykn臋艂a tym swoim wulgarnym g艂osem. Ale wyra藕nie jej zaimponowa艂. - I ju偶 w pe艂nej gotowo艣ci, no, no! Chod藕! Na co jeszcze czekamy?
Uj臋艂a go pod r臋k臋 i poprowadzi艂a w d贸艂 ulicy.
- Jak to si臋 sta艂o, ch艂opcze, 偶e masz taki straszny wygl膮d? - zapyta艂a ochryple, a r臋k臋 wsun臋艂a mu pod ko偶uch, jakby chcia艂a si臋 przekona膰, 偶e to, co przed chwil膮 widzia艂a, jest jednak rzeczywiste.
- E tam - odpar艂 Ulvar oboj臋tnie. - Nie wiem. Ju偶 si臋 zreszt膮 przyzwyczai艂em do swojej g臋by i uwa偶am, 偶e jest bardzo przydatna.
Kobieta zadr偶a艂a, ale roze艣mia艂a si臋 tylko. Nigdy w swoim grzesznym 偶yciu nie spotka艂a m臋偶czyzny tak obdarowanego jak ten m艂odzieniec. W og贸le ostatnimi laty nie mog艂a ju偶 znale藕膰 m臋偶czyzny, kt贸ry by艂by w stanie zaspokoi膰 jej potrzeby. No, ale teraz! 呕eby on tylko nie by艂 taki paskudny!
I ta stara, zniszczona kobieta poczu艂a znowu od dawna nieznany dreszcz oczekiwania. Nie pami臋ta艂a ju偶, od kiedy spe艂nia swoje obowi膮zki, sama nie doznaj膮c niczego.
Doszli do domu w mocno podejrzanej okolicy. Kobieta otworzy艂a bram臋 i wpu艣ci艂a go na w膮skie schody. Na klatce pachnia艂o kapu艣niakiem, a w pokoju tanimi perfumami.
Zapali艂a naftow膮 lamp臋 i Ulvar zobaczy艂 pok贸j ozdobiony pluszowymi narzutami i orientalnymi tapetami. 艁贸偶ko, kt贸re s艂u偶y艂o tak偶e jako kanapa, pokryte by艂o tani膮 tkanin膮 w krzykliwy wz贸r.
- Mi艂o tu, no nie? - zapyta艂a kokieteryjnie przekrzywiaj膮c g艂ow臋. Wyj臋艂a szpilki, zdj臋艂a kapelusz i umie艣ci艂a go na wieszaku.
Ulvar zdj膮艂 ko偶uch. Kobieta rozbiera艂a si臋 nie trac膮c czasu. Zrzuca艂a jedn膮 sztuk臋 ubrania po drugiej, potem odwr贸ci艂a si臋 do niego, by rozpi膮艂 jej gorset.
Do diab艂a, my艣la艂 Ulvar. Do diab艂a! Teraz poznasz prawdziwego m臋偶czyzn臋, ty stara... Teraz Ulvar z Ludzi Lodu b臋dzie mia艂 pierwsz膮 kobiet臋 w 偶yciu, i to nie s膮 przelewki, mo偶esz by膰 pewna! Ty cholerna, stara zdziro, teraz b臋dziesz mia艂a m臋偶czyzn臋 swojego 偶ycia!
Przykr臋ci艂a lamp臋 do minimum i odwr贸ci艂a si臋 do niego. Zacz臋艂a go rozbiera膰 powolnymi, pieszczotliwymi ruchami. Ulvar poj臋cia nie mia艂, 偶e to z jej strony po prostu rutyna, by艂 podniecony do granic wytrzyma艂o艣ci. W ko艅cu ona po艂o偶y艂a si臋 na n臋dznym 艂贸偶ku. Jej sk贸ra biela艂a w mroku. Kobieta by艂a wielka jak maciora w Lipowej Alei.
Ulvar wzi膮艂 j膮 z gwa艂towno艣ci膮, kt贸ra sprawi艂a, 偶e ulicznica j臋kn臋艂a, ale by艂o oczywiste, 偶e nie sprawia jej to przykro艣ci. Ulvar zag艂臋bia艂 si臋 w niej, poznawa艂 to niezwyk艂e uczucie oszo艂omienia, bezgranicznego pogr膮偶enia si臋 we wzburzonej fali, kt贸ra go porwa艂a, zmy艂a wszelk膮 brzydot臋, pospolito艣膰 i oboj臋tno艣膰. Kobieta krzycza艂a z rozkoszy, gdy osi膮gn臋艂a spe艂nienie, co艣, co nie zdarzy艂o jej si臋 w obj臋ciach m臋偶czyzny od wielu lat. Bo ten podobny do diab艂a m艂odzieniec dawa艂 jej rozkosz pomieszan膮 z przera偶eniem, podniecaj膮ce uczucie nieznanej dotychczas perwersji. By艂o to jednak niezb臋dne, by rozpali膰 t臋 zoboj臋tnia艂膮 ju偶 na tak wiele, podstarza艂膮 rozdawczyni臋 rozkoszy.
Po wszystkim udusi艂 j膮 jej w艂asnym aksamitnym paskiem.
I zacz膮艂 przetrz膮sa膰 pok贸j w poszukiwaniu fletu.
Duch Tengela Z艂ego opu艣ci艂 go teraz. Poznawa艂 to po niezwyk艂ej swobodzie uczu膰. W rzeczywisto艣ci si艂a woli pot臋偶nego przodka opu艣ci艂a go w momencie, kiedy znalaz艂 si臋 w tym pokoju. By艂 we w艂a艣ciwym miejscu i wiedzia艂, co ma zrobi膰. Dalsze kierowanie jego post臋powaniem by艂o zb臋dne.
Nie przejmuj膮c si臋 nago艣ci膮 martwej kobiety o wytrzeszczonych oczach i obrzmia艂ym j臋zyku wyci膮gni臋tym na brod臋, Ulvar metodycznie przeszukiwa艂 mieszkanie. Gospodyni nie nale偶a艂a do najporz膮dniejszych; pod barwn膮 dekoracj膮 kry艂a si臋 po k膮tach brudna bielizna, jakie艣 stare gazety i dos艂ownie zwa艂y kurzu. Gdyby w pokoju by艂o wi臋cej 艣wiat艂a, Ulvar musia艂by si臋 z pewno艣ci膮 zastanowi膰 nad obrzydliwymi ranami na jej ciele. Ale nie mia艂 ju偶 dla niej czasu.
Sta艂 w jednym k膮cie pokoju i przygl膮da艂 si臋 szafie na ubrania w drugim k膮cie. Oczywi艣cie, ju偶 dok艂adnie przeszuka艂 wn臋trze szafy, ale teraz wzrok jego pad艂 na g贸r臋 mebla i zobaczy艂, 偶e le偶y tam jaki艣 instrument smyczkowy, skrzypce czy alt贸wka, a tak偶e harmonia. Z miejsca, w kt贸rym sta艂, nic wi臋cej nie widzia艂, ale m贸g艂by si臋 za艂o偶y膰 o w艂asn膮 dusz臋, 偶e znajduje si臋 tam r贸wnie偶 flet. By艂o to zreszt膮 ostatnie mo偶liwe miejsce w tak starannie przeszukanym pomieszczeniu.
Instrumenty kobieta musia艂a najwyra藕niej po kim艣 odziedziczy膰. Tak mo偶na by艂o wnioskowa膰 po grubej warstwie kurzu, jaka je okrywa艂a.
I oto dok艂adnie w tym momencie triumfu, w tej chwili, gdy zamierza艂 zrobi膰 tych kilka ostatnich krok贸w i zobaczy膰, co le偶y na szafie, drzwi otworzy艂y si臋 i do pokoju wszed艂 jaki艣 cz艂owiek. Ros艂y m臋偶czyzna, kt贸ry swoj膮 postaci膮 wype艂ni艂 ca艂e drzwi.
Przez sekund臋 Ulvar sta艂 jak sparali偶owany. M臋偶czyzna spogl膮da艂 to na niego, to na le偶膮c膮 na 艂贸偶ku kobiet臋.
- Agda? - powiedzia艂 ochryple. - Agda...
Potem zwr贸ci艂 si臋 do Ulvara.
- Co, do cholery, tutaj...
Ulvar nie s艂ucha艂 dalej. Mia艂 w g艂owie tylko jedn膮 my艣l: flet. Ucieczka bez fletu nie wchodzi艂a w rachub臋. Rzuci艂 si臋 naprz贸d. Przewr贸ci艂 st贸艂 i jakie艣 krzes艂o, dopad艂 do szafy i uchwyci艂 si臋 jej g贸rnej kraw臋dzi. Poczu艂 r臋k膮 jaki艣 pod艂u偶ny kszta艂t... co艣 ob艂ego z drewna, maca艂, 偶eby to dosta膰...
Obcy m臋偶czyzna tak偶e ockn膮艂 si臋 do 偶ycia. Z rykiem rzuci艂 si臋 do wisz膮cego na szafie Ulvara, szarpn膮艂 nimi 艣ci膮gn膮艂 na ziemi臋.
- Ty przekl臋ty morderco! - wrzeszcza艂.
Ulvar zawy艂 z rozczarowania, gdy poczu艂, 偶e flet wymkn膮艂 mu si臋 z r臋ki, potoczy艂 si臋 i spad艂 na pod艂og臋 za szaf膮. M臋偶czyzna nie puszcza艂 Ulvara i wci膮偶 wzywa艂 pomocy.
Jacy艣 ludzie zacz臋li wbiega膰 do pokoju, dom okaza艂 si臋 nagle pe艂en 偶ywych istot. Ulvar wyrywa艂 si臋, gryz艂 i drapa艂 tego, kt贸ry go trzyma艂, 偶贸艂te oczy miota艂y skry, a gdy przeciwnik ujrza艂 na moment jego twarz, dozna艂 szoku. Korzystaj膮c z tego Ulvar wyci膮gn膮艂 n贸偶. Macha艂 nim na o艣lep, ale nie trafia艂, a wkr贸tce zosta艂 pojmany.
- O rany, a co to za czort? - zapyta艂 kto艣. - Sk膮d on si臋 tu wzi膮艂?
Ulvar wrzeszcza艂:
- Nakazuj臋, niech was wszystkich piek艂o poch艂onie, nakazuj臋!
Bo czyta艂 przecie偶 o Ulvhedinie i zakl臋ciach. Jego s艂owa nie mia艂y jednak 偶adnej mocy. W sromocie i poni偶eniu, bez fletu, wyj膮cy niczym demon wichru, zosta艂 Ulvar wyniesiony na ulic臋.
Dlaczego, dlaczego nie nauczy艂em si臋 niczego o czarach? my艣la艂 w rozpaczy. Skarb Ludzi Lodu. Powinienem mie膰 skarb Ludzi Lodu, wtedy m贸g艂bym ich wszystkich przemieni膰 w proch. Tula umia艂a to robi膰. Zrobi艂a to przecie偶 kiedy艣 z jedn膮 wstr臋tn膮 bab膮.
Ale zamieni膰 nikogo w py艂 nie umia艂 ani on, ani Tula, ani w og贸le nikt z Ludzi Lodu. Tuli pomog艂y cztery demony, co po przeczytaniu ksi膮g Ludzi Lodu powinien by艂 rozumie膰.
Ulvar widywa艂 r贸偶ne istoty na cmentarzu. Wiedzia艂, jakie cechy obci膮偶onych ma on sam. Ale 偶adna, 偶adna z nich nie mog艂a mu pom贸c teraz, mo偶e zreszt膮 g艂贸wnie dlatego, 偶e ogarni臋ty panik膮 nie wiedzia艂, co robi.
Dla kogo艣 tak spragnionego przewagi nad lud藕mi jak Ulvar by艂a to straszliwa udr臋ka.
Jedyne, co by艂 w stanie robi膰, to broni膰 si臋 najzupe艂niej instynktownie. Ci膮艂 wi臋c no偶em na prawo i na lewo, dop贸ki kto艣 nie wykr臋ci艂 mu trzymaj膮cej bro艅 r臋ki i nie odebra艂 no偶a; potem ju偶 tylko plu艂, parska艂 i miota艂 najokropniejsze przekle艅stwa. Jego ostre z臋by co chwila wbija艂y si臋 w czyj膮艣 r臋k臋, rami臋, ucho. Kopa艂 i t艂uk艂 pi臋艣ciami m臋偶czyzn, kobietom wyrywa艂 wielkie p臋ki w艂os贸w.
- Zat艂uc go! - krzycza艂 jeden z ludzi, a drugi wymierzy艂 Ulvarowi pot臋偶ny cios w twarz. Ile ju偶 takich cios贸w dosta艂, nie by艂by w stanie powiedzie膰. Czu艂 si臋 jak bity kotlet.
- To nie cz艂owiek, to przecie偶 diabe艂, chyba widzicie! - wrzeszcza艂a jedna z kobiet. - Zr贸bcie z nim koniec!
Pojawi艂o si臋 kilku zwabionych ha艂asami policjant贸w i to go uratowa艂o.
- Sta膰! Co si臋 tutaj dzieje?
T艂um wrzeszcza艂, ludzie wykrzykiwali co艣 jeden przez drugiego, a policjanci pr贸bowali ich uspokoi膰.
- No, no, nie b臋dzie tutaj 偶adnych samos膮d贸w. Tym gagatkiem my si臋 zajmiemy!
Kto艣 krzycza艂 co艣 o gilotynie. Brzmia艂o to okropnie, Ulvar pr贸bowa艂 si臋 wyrwa膰, ale zbyt wiele r膮k go trzyma艂o.
- Nic, nie, nie b臋dzie 偶adnych pokazowych egzekucji! - wo艂a艂 jeden z policjant贸w. - Ale do偶ywotnie zamkni臋cie w domu wariat贸w te偶 nie jest niczym weso艂ym.
Ulvar we w艣ciek艂ym prote艣cie wygi膮艂 si臋 jak 艂uk. Ale 偶膮dni zemsty ludzie trzymali go mocno. Tengelu Z艂y, przyb膮d藕 i pom贸偶 mi, my艣la艂 przera偶ony, bliski szale艅stwa.
Ale przodek milcza艂. Ulvar kopn膮艂 pot臋偶nie jednego z policjant贸w, kt贸ry podszed艂 zbyt blisko, co mia艂o taki skutek, 偶e drugi podni贸s艂 pa艂k臋 i wymierzy艂 pojmanemu og艂uszaj膮cy cios.
Dok艂adnie w chwili, gdy Ulvar traci艂 艣wiadomo艣膰, poczu艂 nagle potworne gor膮co, jakby ogarn膮艂 go ogie艅. by艂o to uczucie tak intensywne, 偶e wprost niezno艣ne. S艂ysza艂 nad sob膮 krzyk:
- O Bo偶e! Dom Agdy si臋 pali! Pewnie w zamieszaniu kto艣 przewr贸ci艂 lamp臋.
Flet, zaj臋cza艂o co艣 w g艂owie Ulvara, a potem poch艂on臋艂a go ciemno艣膰.
Nic dziwnego, 偶e Tengel Z艂y milcza艂. Drogocenny flet przepad艂. Tengel Z艂y nie potrzebowa艂 ju偶 Ulvara.
Henning siedzia艂 na skraju drogi tu偶 przy mo艣cie i przygl膮da艂 si臋 swojej c贸rce. Razem z synem Malin, Christofferem, rzucali z mostu patyki do wody. Rzucali z jednej strony, a potem bardzo szybko biegli na drugi kraniec mostu, 偶eby zobaczy膰, czy wyp艂yn膮. Tysi膮ce dzieci tak si臋 bawi艂o przez tysi膮ce lat dziej贸w 艣wiata.
Przygl膮da艂 si臋 c贸rce z przepojon膮 smutkiem czu艂o艣ci膮. Benedikte mia艂a teraz jedena艣cie lat i nikt opr贸cz krewnych nie powiedzia艂by o niej, 偶e jest 艂adna. Wyro艣ni臋ta prawie jak czternastolatka, sprawia艂a wra偶enie szerokiej i kanciastej, m贸wi艂a niskim, dudni膮cym g艂osem. W艂osy mia艂a czarne o nie艂adnym odcieniu, stopy i d艂onie wielkie jak 艂opaty. Twarz nosi艂a cechy obci膮偶onych Ludzi Lodu - wystaj膮ce ko艣ci policzkowe, 偶贸艂te sko艣ne oczy, nos sp艂aszczony, usta szerokie.
Czy to jednak dzi臋ki wychowaniu, czy te偶 dzi臋ki dziedzictwu po dobrodusznym Henningu u艣miech mia艂a ciep艂y i sympatyczny. Jej niezdarne ruchy przypomina艂y podskoki ma艂ego psa i cho膰 czasami by艂a uparta i trudno by艂o z ni膮 wytrzyma膰, zdawa艂o si臋, 偶e ona sama najbardziej cierpi z powodu swego wygl膮du.
Dzieci pobieg艂y drog膮, pr贸bowa艂y z艂apa膰 kilka ta艅cz膮cych motyli. Henning nie przeszkadza艂 im. Wr贸c膮 wkr贸tce same. To ju偶 dawne czasy, kiedy musieli si臋 obawia膰 wilk贸w w tutejszej parafii. Znikn臋艂y wraz z Ulvarem.
Pi臋膰 lat ju偶 mija艂o od chwili dramatycznego aresztowania Ulvara w Christianii za zab贸jstwo kobiety. Naturalnie podejmowali wszelkie pr贸by wydostania go na wolno艣膰, ale bardzo szybko okaza艂o si臋 to niemo偶liwe. Pope艂ni艂 straszne przest臋pstwo i musia艂 ponie艣膰 kar臋. Z tego, co s膮d i w og贸le wszyscy wiedzieli, wynika艂o, 偶e nie istnia艂y 偶adne okoliczno艣ci 艂agodz膮ce.
Szybko te偶 wszyscy musieli uzna膰, 偶e wi臋zienie nie jest odpowiednim dla niego miejscem, i zosta艂 przeniesiony do zak艂adu, w kt贸rym umieszczano niebezpiecznych dla otoczenia chorych psychicznie. I tam do tej pory przebywa艂.
Krewni odwiedzali go, ale dla niego te wizyty nie mia艂y 偶adnego znaczenia. Szarpa艂 tylko kraty i miota艂 przekle艅stwa, kt贸re ich przera偶a艂y, straszy艂, co im zrobi, je艣li go st膮d natychmiast nie wydostan膮. Ale c贸偶 mogli poradzi膰? Henning wiedzia艂, 偶e los brata bardzo dr臋czy Marca. 脫w fantastyczny m艂ody cz艂owiek sta艂 si臋 zamkni臋ty w sobie, chodzi艂 zamy艣lony i wci膮偶 prosi艂 Viljara i Henninga, a tak偶e Malin i Pera, by pomogli jako艣 Ulvarowi. Pr贸bowali wszystkiego po wielekro膰, zwracali si臋 nawet do kr贸la z pro艣b膮 o 艂ask臋, ale wszystko na pr贸偶no.
Zreszt膮 je艣li Henning mia艂by by膰 szczery, to i on czu艂 si臋 znacznie bardziej bezpieczny wiedz膮c, 偶e Ulvar jest zamkni臋ty, cho膰 wsp贸艂czu艂 biednemu kuzynowi. Wiedzia艂 przecie偶, 偶e jest on ofiar膮 przekle艅stwa. Wiedzia艂, 偶e Ulvar z tym przyszed艂 na 艣wiat.
I to wcale sprawy nie u艂atwia艂o.
Dzieci wr贸ci艂y w towarzystwie m艂odej kobiety. Henning na jej widok poczu艂 rado艣膰 i zrobi艂o mu si臋 l偶ej na duszy.
By艂a to Agneta, c贸rka nowego pastora. 艁agodna i 偶yczliwa ludziom osoba, dok艂adne przeciwie艅stwo Anneli. Henning od dawna pragn膮艂 poprosi膰 j膮 o r臋k臋, lecz dotychczas nie zdoby艂 si臋 na odwag臋. Mia艂 przecie偶 c贸rk臋 obci膮偶on膮 dziedzictwem i niewiele kobiet podj臋艂oby si臋 obowi膮zku wychowywania takiego dziecka.
Agneta jednak najwyra藕niej 偶ywi艂a dla ma艂ej g艂臋bokie przywi膮zanie. Taka by艂a wobec niej mi艂a i pe艂na wyrozumia艂o艣ci, 偶e Henning czu艂 ciep艂o w sercu, kiedy na nie patrzy艂. I wszystko wskazywa艂o na to, 偶e jej uczucia s膮 odwzajemniane. Benedikte rozpromienia艂a si臋 na jej widok, mog艂y obie siedzie膰 godzinami, szepta膰 co艣 i chichota膰. Agneta cz臋sto odwiedza艂a swoj膮 ma艂膮 przyjaci贸艂k臋, poza tym kilka razy w tygodniu udziela艂a obojgu dzieciom lekcji.
Henning nie od razu zauwa偶y艂, 偶e on tak偶e interesuje Agnet臋. Ale teraz ju偶 wiedzia艂, 偶e obchodz膮 j膮 oboje, i ojciec, i c贸rka. Sam jednak nigdy nie okazywa艂 uczu膰 jakie do niej 偶ywi.
Takie post臋powanie odbiera kobiecie nadziej臋. I w wielu przypadkach mo偶e si臋 okaza膰 nader ryzykowne. W przypadku Agnety by艂o katastrofalne.
Henning wsta艂 i przywita艂 si臋 z tym swoim ciep艂ym u艣miechem, kt贸ry jej trafia艂 wprost do serca.
- Jeste艣 zbyt dobra dla tych dzieciak贸w - powiedzia艂 skr臋powany, bo nigdy nie nauczy艂 si臋 rozmawia膰 z kobietami. Anneli, jego 偶ona, nie stanowi艂a pod tym wzgl臋dem wielkiej pomocy, bo przedrze藕nia艂a wszystko, co powiedzia艂, nieustannie wy艣miewa艂a jego ch艂opskie maniery.
- Ja nie jestem dobra - odpar艂a. - Mnie samej to sprawia przyjemno艣膰.
U艣miechn臋艂a si臋 niepewnie, bo nie艂atwo jest darzy膰 uczuciem m臋偶czyzn臋 nie wiedz膮c, co on sam o tym my艣li.
By艂a niedziela, nabo偶e艅stwo w ko艣ciele w艂a艣nie si臋 sko艅czy艂o i ludzie wracali do domu. Henning zosta艂 z dzie膰mi, bo Benedikte mia艂a pewne problemy z chodzeniem do ko艣cio艂a. Natomiast ma艂y Christoffer by艂 niegrzeczny rano i za kar臋 nie pozwolono mu p贸j艣膰 na nabo偶e艅stwo. Christoffer natychmiast postanowi艂, 偶e teraz b臋dzie niegrzeczny w ka偶d膮 niedziel臋.
Henning przygl膮da艂 si臋 spod oka rozmawiaj膮cej z dzie膰mi Agnecie. By艂a ona na sw贸j spos贸b bardzo poci膮gaj膮c膮 kobiet膮. Te szczere oczy i ten 艂agodny, 艣liczny u艣miech. Pszenicznoblond w艂osy i troch臋 zbyt skromny spos贸b ubierania si臋; by艂a przecie偶 c贸rk膮 pastora. A jakie mia艂a 艂adne, jak wymownie gestykuluj膮ce r臋ce, g艂adzi艂a nimi tak delikatnie i z tak膮 czu艂o艣ci膮 niesforne w艂osy Benedikte. Twarz mia艂a szczup艂膮 o regularnych rysach, w og贸le Agneta by艂a szczup艂a, prawie chuda, ale tak膮 mia艂a budow臋. Zgrabna i drobna, budzi艂a w Henningu uczucia opieku艅cze. Wkr贸tce nadesz艂a Malin z Perem, a zaraz za nimi Viljar i Belinda. Wszyscy zatrzymali si臋 przy mo艣cie w ten ciep艂y, s艂oneczny dzie艅 lata, by chwil臋 porozmawia膰. Malin zaprosi艂a Agnet臋 do domu na niedzieln膮 kaw臋, a dziewczyna rzuci艂a pytaj膮ce spojrzenie Henningowi, kt贸re Malin oczywi艣cie natychmiast zarejestrowa艂a.
- No i wszyscy z Lipowej Alei te偶 s膮 proszeni, rzecz jasna - doda艂a pospiesznie. - W tym tygodniu nasza kolej na kaw臋 po nabo偶e艅stwie.
Zanim ruszyli dalej, nadbieg艂 Marco. Ju偶 z daleka dostrzegli w jego oczach l臋k.
Jak zawsze na widok Marca Agneta dozna艂a dziwnego uczucia. Marco by艂 takim m艂odym cz艂owiekiem, z kt贸rym bardzo ch臋tnie by si臋 zaprzyja藕ni艂a. Mog艂aby by膰 jego bardzo dobr膮, oddan膮 przyjaci贸艂k膮. Nigdy jednak nie odwa偶y艂aby si臋 w nim zakocha膰, to by艂oby zbyt trudne do zniesienia. Walczy艂aby z takim uczuciem desperacko. Niezwyk艂a twarz Marca przyci膮ga艂a spojrzenia wszystkich, mo偶na by艂o rozkoszowa膰 si臋 jego widokiem a偶 do b贸lu. Doznawa艂o si臋 wtedy skurczu serca, bo by艂o w jego twarzy co艣 nieziemskiego, co艣 takiego, czego normalny cz艂owiek nie m贸g艂 znie艣膰.
Pospiesznie spojrza艂a znowu na Henninga i stwierdzi艂a, 偶e istotnie, widok Marca tak j膮 o艣lepi艂, i偶 z trudem rozpoznawa艂a rysy tamtego.
Marco by艂 zdenerwowany.
- Ulvar wyszed艂 na wolno艣膰 - wykrztusi艂 z trudem.
- Co? - krzykn臋艂a Malin. - Uciek艂?
- Nie. Wypu艣cili go.
- Wypu艣cili go? - zdumia艂 si臋 Viljar. - Nie mogli przecie偶 tak po prostu go wypu艣ci膰!
Marco patrzy艂 w ziemi臋.
- On jest podobno chory. Nie... Nie chcieli go tam ju偶 d艂u偶ej trzyma膰.
- Nie chcieli trzyma膰 chorego cz艂owieka w szpitalu? - zapyta艂a Malin. - To gdzie w takim razie ma si臋 podzia膰 chory?
- Nie wiem - odpar艂 Marco zm臋czonym g艂osem. - Ale musimy liczy膰 si臋 z tym, 偶e pojawi si臋 tutaj.
- Tak, to oczywiste - rzek艂 Henning. - I przyjmiemy go serdecznie.
Malin zamy艣li艂a si臋.
- Czy rozesz艂y si臋 jakie艣 plotki, 偶e on tu zmierza?
- Najwyra藕niej.
- W takim razie musimy go ukry膰. Ludzie w parafii nigdy si臋 nie pogodz膮 z my艣l膮, 偶e on tu mieszka.
- Dlaczego nie? - zapyta艂a Agneta. - Czy on nie ma prawa do 偶ycia? Ma, tak samo jak inni. Nie jest przecie偶 wyrzutkiem.
- No, tak mo偶na by powiedzie膰 - rzek艂 Henning.
Wszystko si臋 w Agnecie burzy艂o.
- Co w takim razie z mi艂o艣ci膮 bli藕niego? Tak przecie偶 nie mo偶na!
Belinda zastanawia艂a si臋.
- B臋d膮 go na pewno szuka膰, zar贸wno u ciebie, Malin, jak i w Lipowej Alei. Wi臋c u nas nie mo偶e si臋 zatrzyma膰. Musimy znale藕膰 jak膮艣 kryj贸wk臋, gdzie m贸g艂by mieszka膰 w spokoju. Trzeba pami臋ta膰, 偶e wszyscy si臋 go 艣miertelnie boj膮.
Marco by艂 przybity. Pocieszali go jak mogli, zapewniaj膮c, 偶e nie pozwol膮 nikomu dr臋czy膰 jego bli藕niaczego brata.
Potem wszyscy razem poszli do domu Malin i Pera. Nie艣wiadomie Henning tak jako艣 wszystko urz膮dzi艂, 偶eby i艣膰 obok Agnety. Bardzo to lubi艂. Lubi艂 mie膰 j膮 przy sobie, nape艂nia艂o go to uczuciem spokoju. Mia艂 teraz trzydzie艣ci trzy lata i wiedzia艂, 偶e Agneta ma mniej wi臋cej tyle samo. Mo偶e nawet jest od niego kilka lat starsza. Surowo艣膰 panuj膮ca w rodzinie sprawi艂a, 偶e nie wysz艂a za m膮偶. By艂a najm艂odszym dzieckiem swoich rodzic贸w i oni hamowali najmniejsz膮 nawet pr贸b臋 nawi膮zania przez ni膮 jakiego艣 romansu 鈥濼y nie mo偶esz wyj艣膰 za m膮偶鈥, mawiali. 鈥濩o by si臋 z nami sta艂o, gdyby艣 nas opu艣ci艂a? Nie wolno ci tego zrobi膰!鈥
Henning uwa偶a艂, 偶e to potwornie egoistyczne post臋powanie. Czy oni nigdy nie pomy艣leli, 偶e w ten spos贸b przekre艣laj膮 偶ycie ludzkie? Jedyne 偶ycie Agnety. Przecie偶 nie b臋dzie mia艂a wi臋cej.
Gdyby go tytko chcia艂a, to ju偶 on zadba, 偶eby wyci膮gn膮膰 j膮 z tego domu. Nie ust膮pi. Dotychczas jednak nie zdo艂a艂 zebra膰 si臋 na odwag臋, by j膮 zapyta膰. Tyle pewno艣ci siebie nie mia艂. To Anneli, jego pierwsza 偶ona, sprawi艂a, 偶e czu艂 si臋 ca艂kowicie pozbawiony warto艣ci jako cz艂owiek i jako znawca kobiet.
Wieczorem tego dnia ma艂a Benedikte przysz艂a do swojego ojca w Lipowej Alei. By艂a wyra藕nie sp艂oszona i trzyma艂a w r臋ce bukiet na wp贸艂 zwi臋d艂ych polnych kwiat贸w.
- No, co tam u ciebie? - zapyta艂 Henning przyja藕nie.
Swoim nie艂adnym, ostrym g艂osem dziewczynka powiedzia艂a:
- Chcia艂am nazbiera膰 kwiatk贸w dla babci na 艂膮ce pod lasem. Ale nagle zza drzew wyszed艂 strasznie wielki pies, szczerzy艂 k艂y i warcza艂 na mnie.
Henning poczu艂, 偶e kr臋gos艂up prostuje mu si臋 instynktownie, a r臋ce zaciskaj膮 kurczowo.
- Wielki pies? Podobny do wilka?
- Jak w bajce o Czerwonym Kapturku? Tak, chyba by艂 podobny do takiego wilka, bo ja zaraz pomy艣la艂am o tej bajce. Ale by艂 strasznie wielki.
Henning prze艂kn膮艂 艣lin臋.
- Bardzo dobrze, 偶e przybieg艂a艣 do domu - powiedzia艂 tak spokojnie jak tylko m贸g艂. - A teraz usi膮d藕 przy stole. Zjemy kolacj臋.
To znaczy, 偶e Ulvar jest w pobli偶u, my艣la艂. Musz臋 uprzedzi膰 reszt臋 rodziny.
Ulvar kierowa艂 si臋 prosto na cmentarz. Twarz mia艂 wykrzywion膮, zdecydowan膮, malowa艂 si臋 na niej gniew. Pi臋膰 lat! Pi臋膰 lat upokorze艅 po艣r贸d tych zwierz膮t w ludzkiej sk贸rze, kt贸re mia艂y prawo zn臋ca膰 si臋 nad nim, trzyma膰 go w zamkni臋ciu, szydzi膰 z niego, poni偶a膰 go!
Zwierz臋ta w ludzkiej sk贸rze! Zawsze te n臋dzne kreatury stawiaj膮 mu op贸r!
Przeszkodzili mu w zdobyciu fletu wtedy, przed pi臋cioma laty, dlatego Tengel Z艂y si臋 od niego odwr贸ci艂.
To bola艂o go najbardziej. Pami臋膰 o tym, my艣l o tym by艂a jak tocz膮cy go robak, nigdy nie pogodzi艂 si臋 z tym, co si臋 sta艂o.
- Ale jeszcze zobaczysz, Tengelu - szepta艂 przez z臋by. - Ja jeszcze nie powiedzia艂em ostatniego s艂owa. Zobaczysz, 偶e mo偶na na mnie polega膰. P贸jd臋 do moich przodk贸w. Tam musi by膰 kto艣, kto mi pomo偶e...
By艂 ju偶 od kilku dni na wolno艣ci. Systematycznie zmierza艂 do realizacji tego planu zemsty, kt贸ry sobie obmy艣li艂 w zamkni臋ciu.
Pierwsze kroki skierowa艂 do tej dzielnicy w Christianii, gdzie mieszka艂a ulicznica Agda. Wypalona ruina wci膮偶 jeszcze sta艂a i przypomina艂a mu o potwornej stracie. Flet! Z niezmiern膮 cierpliwo艣ci膮 czeka艂 w ukryciu, a偶 zobaczy艂 cz艂owieka, kt贸ry wtedy wszed艂 do mieszkania Agdy.
Utopi艂 go w rzece Aker. Trzyma艂 g艂ow臋 pod wod膮 tak d艂ugo, a偶 cia艂o tamtego zwiotcza艂o. Potem znalaz艂 kilku z tych, kt贸rzy go wtedy wlekli po ulicy. Ka偶dy z nich dosta艂 pchni臋cie no偶em w plecy. Jeden z policjant贸w tak偶e. Drugiego nie odnalaz艂 i ju偶 nie mia艂 czasu dalej szuka膰. Zw艂oki zabitych ukry艂 w stosach 艣mieci.
Potem wyruszy艂 w drog臋 do rodzinnej parafii.
Pragnienie zemsty przenika艂o go do tego stopnia, 偶e nawet nie odczuwa艂 g艂odu. Ani zm臋czenia, nic, szed艂 jakby pchany jak膮艣 potworn膮 si艂膮 woli.
Cmentarz...
Tam chcia艂 doj艣膰 przede wszystkim.
Stara艂 si臋 przypomnie膰 sobie jak najwi臋cej z tego, co Malin opowiada艂a Perowi tego dnia, kiedy ich szpiegowa艂. O przekl臋tych potomkach Ludzi Lodu i w kt贸rych grobach oni spoczywaj膮. Ale teraz umia艂 przecie偶 czyta膰. Nie musia艂 polega膰 na samej pami臋ci.
Zmierzch ju偶 zapad艂, tylko na zachodzie niebo by艂o jeszcze z艂ote. Nagrobki rzuca艂y d艂ugie, delikatne cienie na ziemi臋 cmentarza. Kwiaty w wazonach zaczyna艂y traci膰 swoj膮 naturaln膮 barw臋, one te偶 stawa艂y si臋 szare.
Ale Ulvar nie widzia艂 偶adnych kwiat贸w. Nigdy go nic takiego nie interesowa艂o.
Ukucn膮艂 w cieniu cmentarnego muru ze wzrokiem skierowanym na rodzinne groby.
- Wy wszyscy, obci膮偶eni dziedzictwem Ludzi Lodu - szepta艂 cicho. - Przyb膮d藕cie i pom贸偶cie jednemu podobnemu do was, to wsp贸lnie obudzimy naszego wielkiego pradziada! Ja zosta艂em do tego wybrany, wiecie przecie偶 o tym. Tylko g艂upota zwyczajnych 艣miertelnik贸w sprawi艂a, 偶e pierwsza pr贸ba mi si臋 nie powiod艂a. Wi臋c pospieszcie si臋 teraz i przybywajcie, kiedy Ulvar, najwi臋kszy z was, wzywa!
Ulvar zapomnia艂 jednak, 偶e ci naprawd臋 藕li nie spoczywaj膮 na cmentarzu. 呕adne z obci膮偶onych, kt贸rzy 偶yli w czasach Tengela Dobrego, ani Kolgrim, ani Solve, nawet Sol tu nie ma, ani Tronda, Tuli ani Mara, a zreszt膮 oni nigdy by nie przybyli, 偶eby pomaga膰 jemu, bo przecie偶 teraz, po 艣mierci, nale偶eli do grona pomocnik贸w w dobrym.
Mimo to cmentarz nabra艂 偶ycia, Ulvar bowiem by艂 w stanie widzie膰 wiele z tego, co przed 艣miertelnikami jest ukryte, a ci, kt贸rych wzywa艂, mieli mu mimo wszystko par臋 s艂贸w do powiedzenia. Z wielkim podnieceniem stwierdzi艂, 偶e cienie na cmentarzu rosn膮, przybieraj膮 ludzkie kszta艂ty i zbli偶aj膮 si臋 do niego.
Zjawi艂o si臋 ich wielu! Ale nie wygl膮dali na specjalnie ch臋tnych do wsp贸艂pracy z nim.
Cofn膮艂 si臋 o kilka cali bli偶ej muru. Potem wsta艂, 偶eby nie patrzyli na niego z g贸ry.
Na przedzie grupy szed艂 m臋偶czyzna o wygl膮dzie przyw贸dcy i chocia偶 Ulvar go nie zna艂, domy艣li艂 si臋 natychmiast, 偶e to Tengel Dobry. Dlatego cofn膮艂 si臋 jeszcze bardziej, instynktownie nie lubi艂 tego najwi臋kszego po艣r贸d walcz膮cych ze z艂em.
Tu偶 obok Tengela znajdowa艂 si臋 kto艣 jeszcze i by艂 tak do niego podobny, 偶e nietrudno by艂oby si臋 pomyli膰. Tylko 偶e ten drugi sprawia艂 wra偶enie jakby m艂odszego, nie by艂 taki pot臋偶ny, nie mia艂 takiego autorytetu, by艂 jakby bardziej wra偶liwy, 艂agodniejszy, lecz on tak偶e odznacza艂 si臋 bardzo siln膮 osobowo艣ci膮, to Ulvar wyczuwa艂. I w g艂臋bi duszy domy艣la艂 si臋, 偶e ten drugi to Heike z Ludzi Lodu.
Nieco za nimi szed艂 jeszcze jeden. Olbrzym o mongolskich rysach, cz艂owiek o do艣膰 szczeg贸lnym poczuciu humoru, z kt贸rym jednak w 偶adnym razie nie nale偶a艂o 偶artowa膰. To Ulvhedin, pomy艣la艂 Ulvar, cho膰 sam nie wiedzia艂, sk膮d mu si臋 bierze to przekonanie. Mo偶e oni sami wysy艂ali do niego jakie艣 impulsy?
Dalej sz艂a kobieta. Niezwykle pi臋kna i poci膮gaj膮ca, o p艂omiennie rudych w艂osach i intensywnie zielono偶贸艂tych oczach. Ingrid, wied藕ma z Grastensholm. A za ni膮 jaki艣 m艂odszy m臋偶czyzna, urodziwy, o prostej sylwetce, pewien siebie. Ulvar nie m贸g艂 wiedzie膰, 偶e to Niklas, a mimo to w jaki艣 spos贸b wiedzia艂. Intuicja? By膰 mo偶e.
Za nimi sta艂a liczna gromada duch贸w, lecz one teraz by艂y bez znaczenia. Poniewa偶 Ulvar mia艂 zdolno艣膰 widzenia zmar艂ych, domy艣la艂 si臋, 偶e to pozostali cz艂onkowie rodu, kt贸rzy spoczywaj膮 na tutejszym cmentarzu, ci zwyczajni, nie obci膮偶eni. Tacy jak Silje - widzia艂 j膮 zreszt膮 i od razu si臋 domy艣li艂, 偶e ta 艂agodna, o silnej woli kobieta to musi by膰 Silje. Dalej stali Vinga i Kaleb, i Gabriella, i Tristan Paladin, i...
Sk膮d on to wszystko wiedzia艂? Sk膮d czerpa艂 t臋 wiedz臋 i nie pomyli艂 si臋 ani razu?
Nie zostawili mu czasu na zastanawianie si臋.
- Ulvarze z Ludzi Lodu - rzek艂 Tengel Dobry suchym, surowym g艂osem, kt贸ry brzmia艂 jako艣 g艂ucho, ale wywo艂ywa艂 silne echo. - Zawr贸膰, p贸ki jeszcze czas. Odwr贸膰 si臋 od Tengela Z艂ego, przy艂膮cz si臋 do nas i zacznij z nim walczy膰!
Ulvar niemal podskoczy艂 z oburzenia.
- Walczy膰 z nim? Z moim panem i mistrzem? Nigdy w 偶yciu! I mia艂bym si臋 przy艂膮czy膰 do waszej gromady n臋dznych zdrajc贸w? Wszyscy przecie偶 mieli艣cie szans臋 sta膰 si臋 s艂ugami i na艣ladowcami naszego pana! I odrzucili艣cie to, co wam dano!
- Zastan贸w si臋, Ulvarze! Jeste艣 na z艂ej drodze i wiesz o tym. Musisz otrzyma膰 pomoc w twojej chorobie. Uwierz mi, Tengel Z艂y ci nie pomo偶e!
- Wcale nie jestem chory! - warkn膮艂 Ulvar i podci膮gn膮艂 mocniej kurtk臋 na piersi, by ukry膰 paskudne rany. Wiedzia艂, 偶e twarz jego te偶 ju偶 si臋 mocno zmieni艂a, nos by艂 do po艂owy prze偶arty przez potworn膮 chorob臋, kt贸rej nabawi艂 si臋 od tej ladacznicy z Christianii. To w艂a艣nie te oznaki choroby sprawi艂y, 偶e wyrzucono go ze szpitala, z czego akurat si臋 cieszy艂.
- Jeste艣 chory.
- To nie jest 艣miertelne.
- Mo偶e nie od razu, ale nie ma nadziei, 偶e wyzdrowiejesz. W domu, w Lipowej Alei, m贸g艂by艣 otrzyma膰 pomoc. Zar贸wno Henning, jak i jego c贸rka nosz膮 w sobie uzdrowicielskie si艂y, cho膰 sami o tym nie wiedz膮. Zwr贸膰 si臋 do nich. Czy ty nie rozumiesz, 偶e zara偶asz innych?
- To akurat bardzo mnie raduje - zachichota艂 Ulvar, cho膰 w jego g艂osie wyczuwa艂o si臋 wahanie. Te upiory, jak je w duszy nazywa艂, sprawia艂y wra偶enie bardzo pewnych siebie, takich silnych i takich surowych. - Nie spoczn臋, dop贸ki nie zara偶臋 ca艂ego kraju.
- Licz si臋 ze s艂owami, Ulvarze! Wiesz, 偶e jest tu z nami Ulvhedin. A on posiada moc sprowadzenia ci臋 pod ziemi臋. B膮d藕 wi臋c rozs膮dny, przy艂膮cz si臋 do nas i pomagaj nam w walce z naszym z艂ym przodkiem!
Ulvar zacz膮艂 miota膰 przekle艅stwa: 鈥濿y tch贸rzliwe kreatury, wy wstr臋tni...鈥, ale spojrza艂 na Ulvhedina i zamilk艂. Nie chcia艂 by膰 wci膮gni臋ty w g艂膮b ziemi tak jak Ludzie z Bagnisk!
Ulvhedin mia艂 tak膮 moc tylko nad upiorami, ale Ulvar o tym nie wiedzia艂. Chcieli go po prostu troch臋 przestraszy膰.
Blady sierp ksi臋偶yca wyp艂yn膮艂 na niebo i o艣wietla艂 nagrobki. Otoczony by艂 delikatn膮 mgie艂k膮. W jego blasku stoj膮ce przed Ulvarem sylwetki wygl膮da艂y jeszcze bardziej niesamowicie. Budzi艂y w nim l臋k, cho膰 si臋 przed tym broni艂. Czu艂 nerwowe dreszcze wzd艂u偶 kr臋gos艂upa.
- W porz膮dku, poddaj臋 si臋 - rzek艂 kr贸tko.
Tengel Dobry u艣miechn膮艂 si臋 pow艣ci膮gliwie.
- Co艣 szybko sk艂adasz obietnice. Za szybko jak na m贸j gust.
Ulvar wybuchn膮艂:
- Czego wy, do cholery, chcecie? M贸wi臋, 偶e si臋 poddaj臋! Co mam jeszcze powiedzie膰?
- Du偶o - odpar艂 Tengel cierpko. - Ale najpierw id藕 i popro艣 Henninga o pomoc. Powiedz mu, 偶e jego c贸rka ma uzdrowicielskie zdolno艣ci!
- Phi! Ja p贸jd臋 do Marca, on zawsze mi pomaga.
- Nie chod藕 z czym艣 takim do brata! Jego nie wolno ci wykorzystywa膰!
- Co ty powiesz? - Ulvar wykrzywi艂 twarz w paskudnym grymasie. - Zrobi臋, co b臋d臋 chcia艂.
- Ulvhedin! - zawo艂a艂 Tengel.
Olbrzym wyszed艂 naprz贸d.
- Nie, nie! - Ulvar zas艂ania艂 si臋 r臋kami. - Ju偶 dobrze, zrobi臋, zrobi臋!
- Co zrobisz?
- To, co chcecie!
- Dzi臋kuj臋, ale pozwalam sobie w膮tpi膰. No, dobrze, Ulvar, ty urodzony w nieszcz臋艣ciu, mog臋 ci pom贸c w jednej prostej sprawie. Nie chc臋 si臋 miesza膰 w leczenie twojej choroby, ale mog臋 sprawi膰, 偶e nie b臋dzie ona zaka藕na. Tak, 偶eby艣 nie wyrz膮dza艂 innym krzywdy. A je艣li chodzi o ciebie, to sam zdecydujesz, jak post膮pi膰. Sam wybierzesz, po kt贸rej stronie chcesz si臋 opowiedzie膰, ale gruntownie si臋 zastan贸w! Nic dobrego nie przyjdzie do ciebie od Tengela Z艂ego. 呕aden s艂uga nie mia艂 jeszcze po偶ytku ze znajomo艣ci z nim.
- Co wy mo偶ecie o tym wiedzie膰?
- Ty uparty g艂upcze! - wtr膮ci艂 si臋 Niklas, zm臋czony ju偶 tymi utarczkami. - Niestety, masz jeszcze do spe艂nienia zadanie, gdyby nie to, unicestwiliby艣my ci臋 i uwolnili ludzko艣膰 od ciebie. Ale zaka藕na si艂a twojej choroby musi by膰 zlikwidowana, przynajmniej tyle mo偶emy dla ludzi zrobi膰.
- Zadanie? Ja? Jakie zadanie? Ja wiem tylko o jednym, to znaczy 偶e mam by膰 pos艂uszny mojemu panu i mistrzowi. Mo偶ecie tu sobie sta膰 i straszy膰 mnie, ile si臋 wam podoba, na mnie to nie robi 偶adnego wra偶enia, bo wy wszyscy jeste艣cie martwi, martwi, a ja 偶yj臋! Ja jestem niepokonany, zapami臋tajcie to sobie!
Tengel zrobi艂 jeszcze jeden krok do przodu z tym skutkiem, 偶e Ulvar cofn膮艂 si臋 jeszcze bli偶ej muru, a zrobi艂 to tak gwa艂townie, 偶e ma艂o nie upad艂. W najbardziej upokarzaj膮cy spos贸b macha艂 r臋kami, 偶eby nie straci膰 r贸wnowagi.
Kilkoma w艂adczymi ruchami r膮k i kilkoma cicho wymamrotanymi zakl臋ciami Tengel Dobry pozbawi艂 jego chorob臋 zaka藕nej mocy. Ulvar tego, rzecz jasna, nie poczu艂, ale przecie偶 wiedzia艂, co si臋 dzieje. Mimo woli dotkn膮艂 swojej twarzy, lecz nic si臋 w niej nie zmieni艂o.
- M贸g艂by艣 przynajmniej zaleczy膰 najgorsze z moich ran swoj膮 rt臋ciow膮 ma艣ci膮! - zawy艂.
Heike po raz pierwszy wyszed艂 naprz贸d i powiedzia艂:
- Ulvarze z Ludzi Lodu! Ju偶 dostatecznie d艂ugo wystawiasz nasz膮 cierpliwo艣膰 na pr贸b臋. Na pami臋膰 twojej matki prosimy ci臋, by艣 opowiedzia艂 si臋 po w艂a艣ciwej stronie. Je艣li tak uczynisz, twoje rany natychmiast si臋 zabli藕ni膮. Id藕 teraz i nie zadawaj wi臋cej b贸lu twoim bliskim. Innym ludziom tak偶e nie.
Tyle rzeczy Ulvar chcia艂by jeszcze powiedzie膰 i zrobi膰. Chcia艂 ich przeklina膰, l偶y膰, szydzi膰 z nich, obra偶a膰, ale ku swemu zdziwieniu usun膮艂 si臋 pokornie pod mur, a potem poszed艂 艣cie偶k膮 wiod膮c膮 na zewn膮trz, poza cmentarz. Zd膮偶y艂 jeszcze zobaczy膰, jak postaci jego zmar艂ych przodk贸w rozp艂ywaj膮 si臋 w nocnym powietrzu i jak ksi臋偶yc zaci膮ga samotn膮 stra偶 nad cmentarzem w Grastensholm.
Przyt艂acza艂o go uczucie wielkiego upokorzenia.
A pragnienie siania z艂a, smutku i 艣mierci wok贸艂 siebie by艂o w nim wi臋ksze ni偶 kiedykolwiek przedtem.
Agneta by艂a bardzo wzburzona, kiedy tego wieczora opuszcza艂a dziedziniec Lipowej Alei. Nie chcia艂a, 偶eby Henning odprowadza艂 j膮 do domu, cho膰 sam to zaproponowa艂. Wysz艂a wi臋c niezauwa偶enie, kiedy wszyscy zaj臋ci byli wieczornym obrz膮dkiem.
Jako c贸rka pastora zareagowa艂a gwa艂townie na postaw臋 rodziny wobec tego nieszcz臋snego Ulvara. Nie spodziewa艂a si臋 po nich takiego zachowania. Zawsze sprawiali wra偶enie niezwykle wyrozumia艂ych. W艂a艣nie taki biedak, kt贸ry pob艂膮dzi艂, jakim niew膮tpliwie by艂 Ulvar, powinien m贸c liczy膰 na wsparcie z ich strony. Nie 偶eby go ukrywa膰. W ten spos贸b tylko nieuczciwi ludzie rozwi膮zuj膮 niewygodne dla siebie problemy!
No, mo偶e nie wszystko w ich postawie by艂o takie negatywne, m贸wili przecie偶, 偶e pragn膮 jedynie jego dobra. 呕e ludzie b臋d膮 go prze艣ladowa膰, gdyby zamieszka艂 w domu. Ale mimo wszystko! Nie, tak nie mo偶na! Cz艂owiek ma obowi膮zek sta膰 przy swoich bliskich i wspiera膰 ich niezale偶nie od tego, ile problem贸w nam sprawiaj膮.
Nagle drgn臋艂a i krzykn臋艂a przestraszona. Za jednym z drzew w Lipowej Alei ukry艂a si臋 w艂a艣nie jaka艣 pokraczna figura, tak potworna w ksi臋偶ycowym 艣wietle, i偶 Agneta zl臋k艂a si臋, 偶e traci rozum. Sk膮d si臋 ten diabe艂 tu wzi膮艂...?
Wi臋cej nie zd膮偶y艂a pomy艣le膰, bo ta wstr臋tna istota z艂apa艂a j膮 za r臋ce i mocno trzyma艂a. Nieznajoma twarz przysun臋艂a si臋 do niej. W mroku wieczoru wygl膮da艂o to tak, jakby piekielne si艂y obj臋艂y panowanie nad 艣wiatem.
- Kim, do diab艂a, jeste艣 i co tu robisz? - wysycza艂a potworna istota do Agnety.
- Jestem Agneta, c贸rka proboszcza, i by艂am z wizyt膮 u Henninga Linda z Ludzi Lodu - wyrecytowa艂a jednym tchem.
U艣cisk jego r膮k zel偶a艂.
- Aha, u Henninga? - sykn膮艂 z obrzydliwym chichotem. - No i jak si臋 powodzi mojemu przybranemu ojcu?
Agneta j臋kn臋艂a.
- Ulvar? Czy pan jest Ulvarem z Ludzi Lodu?
Niepoj臋te, 偶e to monstrum mog艂o by膰 bli藕niaczym bratem fantastycznego Marca!
- Pan... naprawd臋 jest Ulvarem? - wyj膮ka艂a.
On wybuchn膮艂 艣miechem, kt贸ry naprawd臋 nie brzmia艂 przyjemnie.
- Mo偶e i jestem. Czy Marco jest tutaj?
- Marco mieszka u Malin i Pera Volden贸w - odpowiedzia艂a Agneta, bez powodzenia pr贸buj膮c odzyska膰 kontrol臋 nad sob膮. Stara艂a si臋 nie patrze膰 na niego, wydawa艂o jej si臋, 偶e tego nie zniesie. Co si臋 sta艂o z jego nosem? Przegni艂y do po艂owy w twarzy ju偶 i tak do tego stopnia brzydkiej?
Ogarn臋艂o j膮 g艂臋bokie wsp贸艂czucie. Jak偶e on musia艂 cierpie膰! A ona stoi tu i odnosi si臋 do niego dok艂adnie tak jak inni. Stara si臋 nie zbli偶y膰 do tego nieszcz臋艣liwego m艂odego cz艂owieka. Wyprostowa艂a si臋 i spojrza艂a mu odwa偶nie w twarz, cho膰 md艂o艣ci podchodzi艂y jej falami do gard艂a.
- Aha, Marco mieszka u Malin i Pera, to jasne - powiedzia艂 obcy swoim ostrym g艂osem. - Ale on jest teraz w domu? Nie w 偶adnej cholernej szkole?
Te nieustanne przekle艅stwa sprawia艂y jej wielk膮 przykro艣膰. Trzeba b臋dzie czasu, zanim przyzwyczai si臋 do jego sposobu bycia.
- Nie, Marco jest ju偶 wykszta艂cony. W艂a艣nie zda艂 ostatni egzamin i jest w domu.
- Zda艂 go, oczywi艣cie, dobrze - wykrzywi艂 si臋 do niej w diabelskim grymasie.
- Bardzo dobrze - odpar艂a dr偶膮cym g艂osem. - Kogo by pan chcia艂... najpierw odwiedzi膰? Marca czy Henninga?
- Odwiedzi膰? - sykn膮艂. - Ja chc臋 tutaj mieszka膰. Tam gdzie mieszka Marco. Ale najpierw chcia艂bym troch臋 przestraszy膰 rodzink臋 w Lipowej Alei. Tak 偶eby narobili w majtki.
Mimo woli Agneta zrobi艂a krok w ty艂 z obrzydzeniem. W uszach dzwoni艂 jej ohydny 艣miech.
- Oni wiedz膮, 偶e pan si臋 zjawi. Czy mog艂abym m贸wi膰 do pana ty? Jestem zaprzyja藕niona z rodzin膮.
- Z Henningiem, co? - zachichota艂. - Mo偶esz zreszt膮 m贸wi膰 jak chcesz, mnie to nie obchodzi. Aha, wi臋c oni wiedz膮, 偶e przyjd臋? To szkoda.
Agneta o偶ywi艂a si臋. Pojawi艂a si臋 oto mo偶liwo艣膰 spe艂nienia mi艂osiernego uczynku, wi臋c zapomnia艂a o swoich zastrze偶eniach i teraz akceptowa艂a spos贸b my艣lenia Ludzi Lodu:
- Oni si臋 o ciebie martwi膮. Boj膮 si臋, 偶e b臋dziesz prze艣ladowany przez s膮siad贸w. My艣l膮, 偶e powinno ci si臋 znale藕膰 jakie艣 ukryte miejsce, gdzie m贸g艂by艣 mieszka膰 w spokoju. Gdzie艣 niedaleko. I w艂a艣nie ja mam jedno takie miejsce.
呕贸艂te oczy zrobi艂y si臋 w膮skie jak szparki.
- W ten spos贸b chc膮 si臋 mnie pozby膰, co?
- Nie, nie, wprost przeciwnie! - pr贸bowa艂a go przekona膰, ale brzmia艂o to jako艣 blado, bo przecie偶 przed chwil膮 sama tak w艂a艣nie my艣la艂a. W艂a艣nie dlatego, 偶e rodzina odnosi艂a si臋 do niego z rezerw膮, chcia艂a mu pom贸c.
Przyzna膰 jednak musia艂a, 偶e jest to istota odra偶aj膮ca!
Nie, nie wolno my艣le膰 tak nie po chrze艣cija艅sku! Tu oto znajdowa艂a swoje powo艂anie, swoj膮 misj臋!
W oczach Ulvara pojawi艂 si臋 jaki艣 inny b艂ysk, lecz Agneta zbyt by艂a niedo艣wiadczona i obdarzona zbyt czystym sercem, by poj膮膰, co to znaczy. Podczas gdy ona zastanawia艂a si臋, jak najlepiej wszystko urz膮dzi膰, jego wzrok b艂膮dzi艂 niczym macki meduzy po jej ciele.
To, zdaje si臋, ukochana Henninga? Na to wygl膮da. To by dopiero by艂a zabawa! 艢wi臋toszkowaty Henning...
- Powiedzia艂a艣, 偶e znasz jedno takie miejsce?
Agneta ockn臋艂a si臋. Uff, nigdy chyba nie przyzwyczai si臋 do tego gulgocz膮cego g艂osu. Ale musi. Jest przecie偶 chrze艣cijank膮.
- Tak, w艂a艣nie. To stara zagroda komornicza nale偶膮ca do probostwa. Dom jeszcze stoi. Ma by膰 rozebrany na wiosn臋, miejsce potrzebne jest pod nowe wille, ale na razie nikt tam nie chodzi. M贸g艂by艣 mieszka膰 w tej chacie, nikt by ci臋 nie n臋ka艂.
Ulvar zastanawia艂 si臋.
Agneta przygl膮da艂a mu si臋 po kryjomu. Musz臋 mu okazywa膰 wyrozumia艂o艣膰, my艣la艂a. O, tak, moje serce przepe艂nia wsp贸艂czucie dla tej nieszcz臋snej istoty. Przecie偶 on nie prosi艂 o to, by tak wygl膮da膰, ani o swoje odpychaj膮ce zachowanie. To musi by膰 straszne, jak on spogl膮da w lustro? Musi si臋 czu膰 upokorzony, nic niewart, gorszy od innych ludzi. W gruncie rzeczy to z pewno艣ci膮 dobry cz艂owiek, wszyscy ludzie rodz膮 si臋 przecie偶 dobrzy, czy艣ci na duszy i w sercu, to nie jego wina, 偶e sta艂 si臋 taki. Musz臋 wydoby膰 na 艣wiat艂o dzienne to, co w nim najlepsze, to ziarno dobra, kt贸re ukrywa pod t膮 straszliw膮 skorup膮, jak膮 pokazuje 艣wiatu. Biedny ch艂opiec! Chocia偶 wszyscy go unikaj膮, przekona si臋, 偶e ma przynajmniej jednego przyjaciela!
Chc臋 si臋 ca艂kowicie po艣wi臋ci膰 zbawieniu tego cz艂owieka. To b臋dzie czyn na chwa艂臋 Pana. A poza tym on jest krewnym Henninga. I bratem Marca, a tak偶e kuzynem Malin. Jest bliskim tych wszystkich wspania艂ych ludzi! Ch臋tnie zrobi臋 to tak偶e dla nich. No i dla tego tak strasznie pokrzywdzonego m艂odzie艅ca, oczywi艣cie!
Ulvar zastanawia艂 si臋, jak post膮pi膰. Powinien swoje karty rozegra膰 jak najlepiej. Chcia艂 spotka膰 Marca, to by艂o dla niego wa偶ne. Pozosta艂膮 rodzin臋 mia艂 w nosie.
Co tam, Marca spotka pr臋dzej czy p贸藕niej!
Zrobi艂 skruszon膮 min臋.
- Chyba masz racj臋, panienko o dobrym sercu. Nie powinienem nara偶a膰 na nieprzyjemno艣ci moich krewnych. Nie powinienem si臋 tu pokazywa膰. Moje nazwisko i opinia budz膮 groz臋. Powiedz mi zatem, gdzie m贸g艂bym znale藕膰 dom, a wszystko powinno si臋 u艂o偶y膰! Daj mi tylko klucze do chaty zagrodnika, a dla nikogo nie b臋d臋 k艂opotliwym obci膮偶eniem.
- Musisz te偶 dosta膰 偶ywno艣膰. Chyba nie jad艂e艣 od dawna? Przynios臋 ci wieczorem co trzeba.
To w艂a艣nie wiedzia艂. By艂 przekonany, 偶e ona tak post膮pi. St艂umi艂 u艣miech zadowolenia.
- Nie odm贸wi臋 odrobiny jedzenia, ale my艣l臋, 偶e jeste艣 dla mnie za dobra!
- Och, to drobiazg. Ale ty na pewno nie chcesz odwiedzi膰 najpierw swojej rodziny?
- Jeszcze nie teraz. Najpierw musz臋 si臋 pozbiera膰, wtedy b臋d臋 m贸g艂 ich spotka膰 z czystym sercem.
M贸j Bo偶e, jakim to si臋 sta艂 pokornym 艣wi臋toszkiem! Czy ona naprawd臋 wierzy w t臋 komedi臋? Wszystko wskazuje na to, 偶e tak. Jakie g艂upie mog膮 by膰 kobiety!
- Zaraz ci przynios臋 klucze - powiedzia艂a pospiesznie z oczyma rozja艣nionymi na my艣l o tym, 偶e nareszcie mo偶e nie艣膰 pomoc, s艂u偶y膰 komu艣.
Tiu, tiu, tiu, ty s艂odka idiotko, pomy艣la艂 Ulvar i wykrzywi艂 si臋 za jej plecami.
Agneta otrzyma艂a bardzo surowe wychowanie. 艢lepe pos艂usze艅stwo wobec doros艂ych, w obecno艣ci m臋偶czyzny wzrok powinien by膰 zawsze spuszczony, nie odzywa膰 si臋 nigdy, kiedy ci臋 nie pytaj膮, czytanie Biblii rano i wieczorem, nieustanne dopytywania si臋 i przes艂uchania, a gdzie, a co, a z kim...
Jedynie w domu Ludzi Lodu czu艂a si臋 swobodnie. Pozna艂a ich poprzez dzieci, Benedikte i Christoffera. Poniewa偶 dziewczynka by艂a bardzo jak na sw贸j wiek wyro艣ni臋ta, a nie by艂a te偶, niestety, 艂adna, mia艂a w szkole tyle k艂opot贸w, 偶e Henning postanowi艂 zabra膰 j膮 stamt膮d i zorganizowa膰 nauk臋 w domu. Szukali guwernantki i zg艂osi艂a si臋 w艂a艣nie Agneta. Okaza艂a si臋 tak膮 zdoln膮 nauczycielk膮, 偶e Malin zabra艂a te偶 Christoffera ze szko艂y, kt贸remu wiod艂o si臋 tam nie najlepiej - 鈥炁糴by Benedikte mia艂a towarzystwo鈥.
Wszystko funkcjonowa艂o bardzo dobrze, Agneta przychodzi艂a kilka razy w tygodniu do Lipowej Alei i czu艂a si臋 tam znakomicie. Powoli wyzbywa艂a si臋 l臋ku przed 偶yciem, jakim obci膮偶y艂o j膮 wychowanie, pozna艂a Henninga i polubi艂a go w zupe艂nie wyj膮tkowy spos贸b. By艂a od niego troch臋 starsza, a on nie sprawia艂 wra偶enia, 偶e widzi w niej co艣 wi臋cej ni偶 tylko guwernantk臋. Poza tym byli przecie偶 rodzice, ojciec i matka, kt贸rzy... Musia艂a im przele偶 obieca膰, 偶e nie wyjdzie za m膮偶, dop贸ki oni 偶yj膮.
A teraz wzi臋艂a na siebie odpowiedzialno艣膰 za biednego, odrzuconego przez wszystkich kuzyna Henninga. Och, zrobi wszystko dla tego ch艂opca! Henning b臋dzie na pewno z niej zadowolony.
Chocia偶 musia艂a przyzna膰, 偶e wszystko si臋 w niej wzdraga przed kontaktem z tym cz艂owiekiem. I wci膮偶 musia艂a powtarza膰 sobie, 偶e przecie偶 on sam, nieszcz臋艣liwy cz艂owiek, niczemu nie jest winien! Agneta musi by膰 cierpliwa i bardzo zr臋czna. To wielki dobry uczynek jej 偶ycia!
Henning przygl膮da艂 si臋 Agnecie, gdy wchodzi艂a do pokoju, w kt贸rym urz膮dzono klas臋 szkoln膮. Taka by艂a rozgor膮czkowana ostatnimi czasy. Ju偶 prawie od tygodnia by艂a taka. I... tajemnicza, z jakim艣 b艂yskiem egzaltacji w oczach. Co si臋 z ni膮 dzieje?
I tak spieszno by艂o jej do domu po zako艅czeniu lekcji! Ona, kt贸ra zawsze zostawa艂a z dzie膰mi jeszcze jaki艣 czas ku jego wielkiej rado艣ci, teraz prawie nie mia艂a czasu powiedzie膰 鈥瀌o widzenia鈥.
Przygl膮da艂 si臋 szyde艂kowej torbie, kt贸r膮 zawsze nosi艂a na ramieniu. Ostatnio ta torba by艂a dziwnie ci臋偶ka, Agneta a偶 si臋 pod ni膮 ugina艂a. Benedikte swoim zwyczajem trzyma艂a nauczycielk臋 za r臋k臋 i Henning ze smutkiem stwierdzi艂, 偶e jedenastoletnia dziewczynka jest prawie tak wysoka jak Agneta. Los tego nieszcz臋艣liwego dziecka sprawia艂 mu tyle b贸lu.
Henning toczy艂 wewn臋trzn膮 walk臋. Raz w 偶yciu sparzy艂 si臋 bole艣nie z powodu kobiety. Pierwsza 偶ona odebra艂a mu prawie ca艂膮 pewno艣膰 siebie. Tak si臋 stara艂, by robi膰 wszystko, jak sobie 偶yczy艂a, by艂 mi艂y i dobry, jak tylko umia艂, a umia艂 pod tym wzgl臋dem bardzo du偶o, lecz w zamian otrzymywa艂 wy艂膮cznie szyderstwa. 呕e jest niezdarny, nudny i podobne obra藕liwe s艂owa, lec膮ce na jego g艂ow臋 niczym grad.
Wszystko to powstrzymywa艂o go od wszelkich dzia艂a艅, je艣li chodzi o Agnet臋.
Ale teraz odczuwa艂 niepok贸j. By艂a jaka艣 taka roz艣wietlona, jak bywaj膮 zwykle zakochane kobiety, albo jak kto艣, kto zmierza do bardzo szlachetnego celu.
Henning mia艂 wra偶enie, 偶e Agneta wymyka mu si臋 z r膮k. To nie mo偶e si臋 sta膰! Nagle u艣wiadomi艂 sobie, 偶e 偶ycie bez Agnety b臋dzie niezno艣ne.
Podczas lekcji chodzi艂 po hallu, tam i z powrotem, tam i z powrotem. W ko艅cu dzieci wysz艂y, a on, j膮kaj膮c si臋, poprosi艂 Agnet臋, by zosta艂a jeszcze chwil臋. Jest co艣, o czym chcia艂by z ni膮 porozmawia膰.
By艂a wyra藕nie zdenerwowana. Spogl膮da艂a na du偶y zegar w hallu, wisz膮cy pomi臋dzy prastarymi portretami dzieci Silje.
- Ja.... Ja nie wiem, prawd臋 m贸wi膮c... to bardzo si臋 spiesz臋 - powiedzia艂a i jakby mimo woli dotkn臋艂a swojej du偶ej torby.
Henning raz jeszcze zastanowi艂 si臋 nad jej zawarto艣ci膮. Szkolne podr臋czniki nie mog艂y zajmowa膰 a偶 tyle miejsca, tego by艂 pewien.
- Ale ja ci臋 prosz臋 - nalega艂. - To dla mnie bardzo wa偶ne.
Stara艂 si臋 dzia艂a膰 jak najszybciej, dop贸ki odwaga go nie opu艣ci.
Skin臋艂a g艂ow膮 i dzieci wysz艂y. Henning poprosi艂, by wr贸cili do szkolnego pokoju, tam b臋d膮 mniej skr臋powani.
Fakt, 偶e ona si臋 tak jawnie spieszy, czyni艂 go jeszcze mniej pewnym, a jego s艂owa brzmia艂y nie tak, jakby sobie 偶yczy艂. Mimo wszystko jednak zdo艂a艂 wydusi膰 z siebie, 偶e jego c贸rka potrzebuje matki, a on sam pragn膮艂by mie膰 偶on臋. Mo偶e nie najlepiej dobrane zdania jak na o艣wiadczyny, brzmia艂o to raczej tak, jakby szuka艂 darmowej gospodyni, kt贸ra poprowadzi mu dom.
Agneta spu艣ci艂a wzrok. Na jej policzkach pojawi艂y si臋 wyra藕ne rumie艅ce, kt贸re z wolna sp艂ywa艂y w d贸艂, na szyj臋. Min臋艂a dobra chwila, zanim odpowiedzia艂a.
- Dzi臋kuj臋 ci, Henningu, ale ja mam pewien obowi膮zek...
Dobry Bo偶e, a c贸偶 to za odpowied藕! Henning widzia艂, 偶e ona sama jest zdenerwowana tym, co powiedzia艂a.
- To znaczy, ja chcia艂am powiedzie膰, 偶e... Akurat teraz nie bardzo mog臋 ci odpowiedzie膰 - j膮ka艂a si臋, a s艂owa p艂yn臋艂y niesk艂adnie. - Ja...
G艂os uwi膮z艂 jej w gardle.
Henning pojmowa艂, 偶e je艣li teraz wszystkiego nie wyja艣ni do ko艅ca, mo偶e j膮 utraci膰. Niepewnie wyci膮gn膮艂 r臋k臋 i uj膮艂 jej d艂o艅.
- Agneto, powiedzia艂em nie to, co chcia艂em. Ja... Mam dla ciebie wiele czu艂o艣ci. Pragn臋, by艣 zosta艂a moj膮 偶on膮, bo nie wyobra偶am sobie 偶ycia bez ciebie.
Widzia艂, 偶e Agneta z trudem 艂apie oddech. Bardzo starannie dobiera艂a teraz s艂owa.
- Ja z rado艣ci膮 przyj臋艂am twoje o艣wiadczyny - powiedzia艂a uroczy艣cie. - I gdyby艣 mi tylko da艂 troch臋 czasu, 偶ebym mog艂a przedstawi膰 spraw臋 rodzicom, to ja... Ale...
- Ja, naturalnie, sam do nich p贸jd臋 - wtr膮ci艂 pospiesznie. - Musz臋 tylko najpierw wiedzie膰, czy tobie samej ta my艣l nie sprawia przykro艣ci.
O m贸j Bo偶e, my艣la艂 z rozpacz膮. Czy cz艂owiek mo偶e by膰 bardziej dr臋twy? Ale czasy wtedy by艂y takie. Takie surowe pogl膮dy na 偶ycie przychodzi艂y z Anglii, gdzie panowa艂a kr贸lowa Wiktoria, rok by艂 1883, i w wi臋kszo艣ci kraj贸w Europy, w tym tak偶e w Norwegii, obowi膮zywa艂y zasady mieszcza艅skiej, fa艂szywej moralno艣ci.
Agneta wci膮偶 sta艂a ze wzrokiem wbitym w pod艂og臋.
- Mnie... Mnie ta my艣l sprawia wy艂膮cznie rado艣膰 - wyszepta艂a. - Gdyby艣 jednak zechcia艂 okaza膰 troch臋 cierpliwo艣ci i jeszcze troch臋 zaczeka艂, to dowiesz si臋... wielu rzeczy. A wtedy zastanowimy si臋, czy powiniene艣 p贸j艣膰 do moich rodzic贸w.
W ko艅cu spojrza艂a mu prosto w oczy, a on w jej wzroku dojrza艂 b贸l.
- My艣l臋 jednak, 偶e to beznadziejne. Oni si臋 nie zgodz膮 - szepn臋艂a i wybieg艂a z domu.
Henning zaciska艂 z臋by. Wszystko posz艂o, mo偶na powiedzie膰, 艣rednio. I jakie to tajemnice ona ukrywa?
Ulvarowi powodzi艂o si臋 znakomicie. Tak znakomicie, 偶e zastanawia艂 si臋, czy nie zosta膰 na d艂u偶ej w chacie komornika. Nie, oczywi艣cie, 偶e nie. Mia艂 przecie偶 cel, kt贸ry pragn膮艂 osi膮gn膮膰. Musi pom贸c Tengelowi Z艂emu. A poniewa偶 nie uda艂o mu si臋 zdoby膰 fletu, trzeba pr贸bowa膰 innych metod. Mia艂 gotowy plan. Zgodnie z tym, co wyczyta艂 w ksi臋gach Ludzi Lodu, kontakt z przodkiem naj艂atwiej by艂o nawi膮za膰 w Dolinie Ludzi Lodu. A zatem powinien si臋 tam uda膰. Musi jednak by膰 dobrze przygotowany, 偶eby nie potrzebowa艂 zawraca膰, jak Ulvhedin czy Ingrid albo Heike i Tula.
W takim razie musi zdoby膰 skarb. Za wszelk膮 cen臋; je艣li b臋dzie trzeba, to gwa艂tem, po trupach, to zreszt膮 nie stanowi dla Ulvara 偶adnej przeszkody. Wiedzia艂, 偶e musi to zrobi膰, nie wiedzia艂 tylko jeszcze jak. Ta cz臋艣膰 planu nie by艂a gotowa. Nie mo偶e p贸j艣膰 do Doliny bez skarbu, to pewne.
Tymczasem rozkoszowa艂 si臋 uczynno艣ci膮 Agnety. Przychodzi艂a do niego codziennie z jedzeniem i r贸偶nymi smako艂ykami. Zrobi艂a mu bardzo wygodne pos艂anie, sprz膮ta艂a i ozdabia艂a chat臋, dba艂a, by mu niczego nie brakowa艂o.
Po latach sp臋dzonych w strasznych warunkach zak艂adu dla psychicznie chorych to wszystko by艂o niczym rozkoszny sen.
Dlatego te偶 kiedy do niego przychodzi艂a, stawa艂 si臋 s艂odki jak mi贸d. By艂a bardzo sp艂oszona i wyra藕nie si臋 go ba艂a, ale on przemawia艂 naj艂agodniejszym tonem i najdelikatniejszym g艂osem, przypomina艂 sobie dawno zapomniane dobre maniery, kt贸rych uczyli go Henning i Malin, i cz臋sto skar偶y艂 si臋 na b贸le, to tu, to tam. Ch臋tnie le偶a艂 w 艂贸偶ku, kiedy przychodzi艂a, i mia艂 鈥瀏or膮czk臋鈥. Wtedy g艂adzi艂a go delikatnie po czole i przygotowywa艂a mu co艣 gor膮cego do picia. Udawa艂o mu si臋 te偶 nak艂oni膰 j膮 czasami, by przynios艂a co艣 mocniejszego z plebanii. Dolewa艂a mu par臋 kropli do rozgrzewaj膮cego napoju, a by艂a tak g艂upia, 偶e potem zostawia艂a ca艂膮 butelk臋. Te cholerne baby s膮 naprawd臋 g艂upie!
Ale przyjemnie by艂o na ni膮 popatrze膰. Ulvar le偶a艂, uk艂ada艂 swoje tajemne plany i rozkoszowa艂 si臋 jej widokiem, jak biega po izbie, sprz膮ta i szykuje jedzenie.
鈥W domu m贸wi臋, 偶e zabawi臋 d艂u偶ej w Lipowej Alei鈥 - zwierzy艂a mu si臋 kiedy艣.
Ale tego dnia by艂a jaka艣 odmieniona. Widzia艂, 偶e r臋ce Agnety dr偶膮, kiedy podawa艂a mu kubek. Na policzkach p艂on臋艂y jej rumie艅ce.
- Czy co艣 si臋 sta艂o? - zapyta艂 swoim najs艂odszym g艂osem.
Agneta drgn臋艂a i popatrzy艂a na niego. Wci膮偶 jeszcze nie przywyk艂a do jego okropnego wygl膮du, jeszcze przejmowa艂 j膮 dreszcz, kiedy si臋 do niej odzywa艂, a min臋 mia艂a tak膮, jakby zjad艂a co艣 niestrawnego. Ale by艂a dzielna, nie skar偶y艂a si臋 nigdy.
- Czy si臋 sta艂o? - zapyta艂a sp艂oszona. - Nie, a co mia艂oby si臋 sta膰?
- Ja nie wiem. Czy nikt si臋 o mnie nie pyta艂? - zastanawia艂 si臋 Ulvar.
- W Lipowej Alei? Nie. Dlaczego oni mieliby mnie pyta膰 o ciebie? Ale Henning wspomina ci臋 od czasu do czasu. Zastanawia si臋, co si臋 z tob膮 sta艂o. Bo przecie偶 wiedzia艂, 偶e Wilk wr贸ci艂.
- Naprawd臋 tak powiedzia艂?
- A czy on nie nazywa ciebie Wilkiem? Ja tak to zrozumia艂am. To znaczy ja wiem, 偶e masz na imi臋 Ulvar, ale to przecie偶 naturalne, 偶eby na kogo艣 o tym imieniu m贸wi膰 na przyk艂ad 鈥濿ilczek鈥...
- Dobrze, dobrze, sko艅czmy z tym - przerwa艂 jej niecierpliwie. - Ale dlaczego tak ch臋tnie rozmawiasz o Henningu?
Mia艂 wra偶enie, 偶e Agneta straci艂a na chwil臋 oddech. Potem g艂臋boko wci膮gn臋艂a powietrze, d艂ugo je wypuszcza艂a z powrotem i nareszcie musia艂a powiedzie膰 to, o czym stara艂a si臋 przez ca艂y dzie艅 milcze膰.
- Henning zapyta艂, czy wysz艂abym za niego. My艣l臋, 偶e mog臋 ci o tym powiedzie膰. Jeste艣 przecie偶 jego bliskim krewnym.
Ulvar usiad艂 na pos艂aniu. Patrzy艂 na ni膮 szeroko otwartymi oczyma, w kt贸rych pojawia艂 si臋 i znika艂 偶贸艂ty b艂ysk.
- Co? - rykn膮艂 szyderczym 艣miechem. - Henning si臋 o ciebie o艣wiadczy艂? Dzisiaj? I co mu odpowiedzia艂a艣?
Agneta poczu艂a si臋 dotkni臋ta jego tonem. Nie podoba艂o jej si臋 te偶, 偶e Ulvar wstaje z 艂贸偶ka. A poza tym wcale nie wygl膮da艂 na chorego.
Ura偶ona powiedzia艂a:
- Podzi臋kowa艂am mu za zainteresowanie, ale poprosi艂am, 偶eby na odpowied藕 poczeka艂, dop贸ki nie wype艂ni臋 swojego zobowi膮zania. Zreszt膮 musimy porozmawia膰 z moimi rodzicami, a to wcale nie b臋dzie 艂atwe.
Wyskoczy艂 z 艂贸偶ka i biega艂 po izbie w skarpetkach, przypomina艂 dzikie zwierz臋 tropi膮ce ofiar臋. Od tego le偶enia w po艣cieli w ubraniu cuchn臋艂o od niego nie wietrzon膮 odzie偶膮. Agneta odnosi艂a wra偶enie, 偶e jest obrzydliwie natarczywy.
- No i co odpowiesz Henningowi? - sycza艂, parskaj膮c 艣lin膮. - Chcia艂aby艣 takiego 艣lamazarnego, starego dziada?
- Tak, chcia艂abym - odpar艂a ostrzej, ni偶 zamierza艂a, uwa偶a艂a bowiem, 偶e Henning zas艂u偶y艂 sobie na obron臋 z jej strony. - On wcale nie jest 艣lamazarny, jest troskliwy i dobry. To wspania艂y m臋偶czyzna.
Jej up贸r dra偶ni艂 Ulvara. Sta艂 si臋 nieostro偶ny. Porzuci艂 udawan膮 艂agodno艣膰 i z ponur膮 min膮 zbli偶a艂 si臋 do niej. Ona uskoczy艂a w bok.
- Henning - sycza艂 przez zaci艣ni臋te z臋by. - Henning jest diab艂em. Nie wiedzia艂a艣 o tym?
- Wcale nie jest, to nieprawda!
Ulvar widzia艂, 偶e jego blisko艣膰 przepe艂nia j膮 obrzydzeniem, podszed艂 wi臋c jeszcze bli偶ej.
- Henning mnie ok艂amywa艂. Przez ca艂e 偶ycie mnie ok艂amywa艂! Skarb Ludzi Lodu nale偶y do dotkni臋tych, a nikt, nikt w tym przekl臋tym domu nie powiedzia艂 mi, 偶e ten skarb w og贸le istnieje. Ukryli go przede mn膮, ukradli to, co nale偶y do mnie! Ale teraz koniec z tym! Teraz ja im oddam. A Henning... Henning dostanie pierwszy!
- Nie! - wykrztusi艂a. - Nie masz prawa robi膰 mu nic z艂ego, on si臋 tob膮 zajmowa艂 od chwili, gdy si臋 urodzi艂e艣, on nawet pom贸g艂 ci przyj艣膰 na 艣wiat!
- On ukrad艂 m贸j skarb! - rykn膮艂 Ulvar. - A teraz ja ukradn臋 jego skarb!
- Jego skarb? Co chcesz przez to powiedzie膰? - szepn臋艂a Agneta dr偶膮cym g艂osem, spogl膮daj膮c ku drzwiom. Ale on zast膮pi艂 jej drog臋.
Ulvar zrobi艂 krok w jej stron臋, a potem jednym gwa艂townym szarpni臋ciem rozerwa艂 na niej sukni臋. Krzykn臋艂a rozpaczliwie i stara艂a si臋 jako艣 zas艂oni膰 piersi. Ulvar uderzy艂 j膮 po r臋kach i 艣ci膮gn膮艂 sukni臋 z ramion.
- Nie! - krzycza艂a Agneta. - Nie, nie, co ty robisz? Oszala艂e艣?
- Stul pysk, ty cholerna 艣wi臋toszko, ty g艂upia babo! - sycza艂 przez z臋by. - Teraz posmakujesz czego艣, o czym marzy艂a艣 przez ca艂e swoje 偶ycie, stara panno! Chcia艂a艣 mnie nawraca膰? Siedzie膰 tu i czyta膰 mi psalmy, co? Nie przysz艂o ci do tego g艂upiego 艂ba, 偶e mi to ko艣ci膮 w gardle staje? Wyobra偶a艂a艣 sobie, 偶e mnie zawr贸cisz z drogi, 偶e zrobisz ze mnie pokornego baranka? A teraz widzisz, 偶e to wszystko g贸wno! Nic wi臋cej, tylko g贸wno! M贸j w艂adca jest tak silny, 偶e on...
S艂owa i wyobra藕nia go zawiod艂y, wi臋c wynagrodzi艂 to sobie 艣ciskaj膮c mocno szyj臋 Agnety.
- A gdybym tak teraz przekr臋ci艂 t臋 kurz膮 szyjk臋, to co by艣 powiedzia艂a?
Nic, jak s膮dz臋, przemkn臋艂o Agnecie przez my艣l, sytuacja jednak by艂a za powa偶na na 偶arty. Musia艂a przyzna膰, 偶e je艣li chodzi o Ulvara, pomyli艂a si臋 kompletnie. Teraz ujawnia艂 si臋 w ca艂ej okaza艂o艣ci jego prawdziwy przera偶aj膮cy charakter. By艂 艣miertelnie niebezpieczny!
- Prosz臋 ci臋, oszcz臋d藕 moje 偶ycie - wykrztusi艂a, bo trzyma艂 j膮 tak mocno za gard艂o, 偶e ledwo mog艂a m贸wi膰.
Wtedy pu艣ci艂 z ostrym, szyderczym 艣miechem. Tym znanym 艣miechem Ulvara, kt贸rego ona jeszcze nigdy nie s艂ysza艂a.
- Twoje 偶ycie? Nie, nie zamierzam pozbawia膰 ci臋 偶ycia! To by by艂a zbyt prosta zemsta na Henningu. Nie, on mo偶e sobie ciebie wzi膮膰, ale uszkodzon膮! Wtedy zobaczymy, czy b臋dzie ci臋 w og贸le chcia艂.
- Nie! - wrzeszcza艂a Agneta. Ale zosta艂a wepchni臋ta do k膮ta, z kt贸rego w 偶aden spos贸b nie mog艂a uciec, nie mia艂a te偶 mo偶liwo艣ci obrony. Ulvar zacz膮艂 odpina膰 pasek.
Agneta wpad艂a w histeri臋.
- Nie wolno ci mnie tkn膮膰! - krzycza艂a, zas艂aniaj膮c twarz r臋kami. - Nie dotykaj mnie, ty...
- No, no, co chcia艂a艣 powiedzie膰? - skrzywi艂 si臋 z paskudnym grymasem. - Kim ja jestem?
- Potw贸r! Bestia!
Zrozpaczona, pr贸bowa艂a mu si臋 wymkn膮膰, t艂uk艂a zaci艣ni臋tymi pi臋艣ciami, ale trafia艂a tylko w jego rami臋. Widzia艂a, 偶e Ulvar od pasa w d贸艂 jest nagi, i wrzeszcza艂a jak op臋tana.
Przez d艂u偶szy czas wszystko by艂o jedynie chaosem, ona walczy艂a jak w艣ciek艂a, 偶eby mu si臋 wyrwa膰, a on chwyta艂 j膮 natychmiast z powrotem, gdy tylko cho膰 na chwil臋 b艂ysn臋艂a jej nadzieja, 偶e mo偶e uda jej si臋 oswobodzi膰, i przez ca艂y czas zdziera艂 z niej ubranie, sztuk臋 po sztuce. W ko艅cu ju偶 nie mia艂a ani jednej szmatki, kt贸r膮 mog艂aby si臋 okry膰. Pad艂a na kolana z r臋kami skrzy偶owanymi na piersiach.
Ulvar chwyci艂 j膮 za w艂osy i brutalnie podni贸s艂 z kl臋czek. Nie chcia艂a patrze膰 na jego nagie, obrzydliwe cia艂o, pe艂ne potwornych ran i blizn, zupe艂nie zwierz臋ce, a teraz gotowe, 偶eby...
- Obiecuj臋 ci, 偶e porozmawiam z Henningiem o skarbie - p艂aka艂a g艂o艣no. - B臋d臋 go prosi膰, b艂aga膰, by ci go odda艂.
Przez kilka sekund pe艂nych nadziei spostrzeg艂a, 偶e on stoi bez ruchu, jakby zastanawia艂 si臋 nad tak膮 mo偶liwo艣ci膮.
- Obiecuj臋 ci - szlocha艂a. - Nie ust膮pi臋, dop贸ki nie dostaniesz skarbu.
Bo Agneta nie mia艂a poj臋cia, czym ten skarb jest, my艣la艂a, 偶e chodzi tu o jakie艣 z materialnego punktu widzenia warto艣ciowe przedmioty. Nie wiedzia艂a nic o tym, jak niebezpieczny mo偶e by膰 skarb, gdyby wpad艂 w r臋ce jednego z dotkni臋tych, ow艂adni臋tych wol膮 czynienia z艂a. A je艣li o to chodzi, Ulvar nale偶a艂 w pewno艣ci膮 do najgorszych.
Silnym ciosem powali艂 j膮 znowu na ziemi臋.
- Ech, i co, my艣lisz, 偶e by ci da艂? 呕eby艣 mi przynios艂a? Masz naprawd臋 wysokie wyobra偶enie o sobie, ty cholerna dziwko!
Pr贸bowa艂a si臋 czo艂ga膰, ale on z艂apa艂 j膮 wp贸艂 i rzuci艂 na pos艂anie. Agneta znowu zacz臋艂a krzycze膰, ze strachu i z bezgranicznego obrzydzenia.
Ulvar by艂 coraz bardziej rozw艣cieczony, w ko艅cu wpakowa艂 jej w usta jak膮艣 brudn膮 szmat臋.
- Nareszcie zamkniesz pysk, ty przekl臋ta idiotko! I koniec ju偶 z tym wyg艂upianiem si臋.
Wszystko sta艂o si臋 艣miertelnie gro藕ne, Agneta nie widzia艂a mo偶liwo艣ci ratunku. Bi艂a i drapa艂a, dar艂a paznokciami jego sk贸r臋 i kopa艂a, ale co mog艂a osi膮gn膮膰? Ulvar mia艂 przewag臋 pod ka偶dym wzgl臋dem, a teraz trzyma艂 szamocz膮c膮 si臋 kobiet臋 pod sob膮.
Z obrzydzeniem, rozpacz膮 i przera偶eniem poczu艂a, 偶e bierze j膮 w posiadanie. Nie mia艂o znaczenia, 偶e sprawi艂o jej to potworny b贸l. Znacznie gorszy by艂 wstr臋t, kiedy czu艂a, jak si臋 w niej porusza. Ca艂y akt by艂 tak poni偶aj膮cy i tak upokarzaj膮cy, 偶e Agneta nie mog艂a poj膮膰, dlaczego jeszcze nie umar艂a.
Trzeba jednak przyzna膰, 偶e nie zrezygnowa艂a do ko艅ca. Broni艂a si臋 przez ca艂y czas. Nie by艂a dla Ulvara 艂atw膮 zdobycz膮. D艂ugo musia艂 walczy膰, zanim w ko艅cu osi膮gn膮艂 zadowolenie.
Kiedy nareszcie sko艅czy艂, by艂 taki zm臋czony, 偶e po prostu opad艂 na pos艂anie. Agneta mia艂a jeszcze tyle si艂y, 偶e brutalnie zepchn臋艂a go na pod艂og臋 i wyla艂a mu na g艂ow臋 zawarto艣膰 jego w艂asnego nocnika.
Potem z艂apa艂a swoje ubranie i uciek艂a. Pr贸bowa艂 j膮 z艂apa膰, rycza艂 w艣ciekle, ale nie m贸g艂 si臋 pozbiera膰 na zalanej i 艣liskiej pod艂odze.
- Tato - pyta艂a Benedikte swoim 艣wiszcz膮cym g艂osem. - Dlaczego Agneta do nas nie przychodzi?
- Nie wiem, moje dziecko - odpar艂 Henning zm臋czony. - Naprawd臋 nie wiem.
Ale wiedzia艂, dlaczego. To by艂a jego wina. Nie powinien by艂 nigdy nawet wspomina膰 jej o swoich uczuciach. Trzy tygodnie temu Henning dosta艂 list. Pe艂en wzburzenia list od Agnety. Czyta艂 go tyle razy, 偶e teraz by艂a to ju偶 postrz臋piona kartka.
Drogi Henningu, nie powiniene艣 my艣le膰, 偶e chcia艂abym okaza膰 Ci niewdzi臋czno艣膰 za to, 偶e poprosi艂e艣 mnie o r臋k臋. To naprawd臋 wielka 偶yczliwo艣膰 z Twojej strony. Ale musimy po prostu zapomnie膰 o tamtej rozmowie, Henningu. Ja nie jestem Ciebie warta i nigdy, nigdy nie wyjd臋 za Ciebie. Za nikogo innego tak偶e nie.
To dla mnie prawdziwy b贸l, 偶e musz臋 Ci臋 zrani膰, ale nie mog臋 post膮pi膰 inaczej, jak tylko napisa膰 ten list. Moje lekcje z dzie膰mi te偶 musz膮 si臋 sko艅czy膰, bo ja ju偶 wi臋cej do Lipowej Alei nie przyjd臋. Pozdr贸w ode mnie kochane dzieci.
Twoja oddana na zawsze
Agneta
Nie rozumia艂 tego. Chcia艂 nawet p贸j艣膰 na probostwo i zapyta膰 j膮, co to znaczy, ale kiedy przed ko艣cio艂em spotka艂 pastorow膮, ta powiedzia艂a mu, 偶e Agneta jest chora, le偶y w 艂贸偶ku i nie mo偶e przyjmowa膰 偶adnych wizyt. Nie, Henning nie powinien przychodzi膰, to nie wypada, by m臋偶czyzna odwiedza艂 kobiet臋 le偶膮c膮 w 艂贸偶ku. Co jej dolega? To nerwowa sprawa, mrukn臋艂a pastorowa i posz艂a sobie. Wygl膮da艂o na to, 偶e wie r贸wnie ma艂o jak on, na czym polega choroba Agnety.
Henning zamierza艂 napisa膰 list. Zupe艂nie neutralny list z pytaniem o zdrowie, ale nie potrafi艂 sformu艂owa膰 go tak, jak by chcia艂. Bo cokolwiek napisa艂, to wynika艂o z tego jasno, 偶e niczego nie rozumie i jest zraniony jej nag艂ym zerwaniem.
鈥Oddana鈥, napisa艂a Agneta, a nie tylko 鈥瀞erdeczne pozdrowienia鈥. Oddanie oznacza du偶o wi臋cej.
Nie, nie wolno pozwala膰 sobie na 偶adne marzenia!
Ale zapomnie膰 o niej nie m贸g艂.
W kilka dni po tym, jak Benedikte zapyta艂a o Agnet臋, do Henninga zacz臋艂y dociera膰 alarmuj膮ce raporty. By艂y to wiadomo艣ci wchodz膮ce do domu kuchennymi drzwiami, powtarzane przez s艂u偶b臋 w r贸偶nych domach. Dociera艂y te偶, oczywi艣cie, do Lipowej Alei.
Nie wszystko by艂o tak jak trzeba z panienk膮 na probostwie. Szeptano mianowicie, 偶e niestety, moja pani, nie dba艂a o siebie za dobrze, a w ko艅cu jej kto艣 zajrza艂 pod sp贸dnice, tak, tak, moja pani, jaki艣 kawaler...
To niemo偶liwe, my艣la艂 Henning, ca艂kowicie tym og艂uszony. Nie Agneta! To nie mo偶e by膰 prawda! Nie ona! Prosi艂 s艂u偶膮ce, 偶eby nie rozsiewa艂y takich plotek. Naprawd臋 mog艂yby uwierzy膰 w co艣 takiego?
Ale偶 to prawda, sama pomocnica kucharki z plebanii to m贸wi艂a. A niech no tylko pastor i pastorowa si臋 dowiedz膮, to noga panienki na probostwie nie postoi!
Henning z艂y by艂 sam na siebie za pytanie, kt贸re wyrwa艂o mu si臋 mimo woli:
- Sk膮d pomocnica kucharki mo偶e wiedzie膰 takie rzeczy?
- O, widzia艂a z pewno艣ci膮 ubranie panienki - wyja艣ni艂a s艂u偶膮ca.
Agneta... chora? Za tym musi si臋 kry膰 co艣 innego. Henning nie zamierza艂 wierzy膰 plotkom, by艂 lojalny wobec Agnety. My艣la艂 o tym, co napisa艂a w li艣cie do niego: Nie jestem Ciebie warta. Wa偶y艂 i roztrz膮sa艂 wszystkie informacje. Najpierw powinien jednak p贸j艣膰 do Agnety. List m贸g艂by zosta膰 przej臋ty przez jej rodzic贸w, wi臋c nie odwa偶y艂 si臋 pisa膰.
Nie zd膮偶y艂 jednak wybra膰 si臋 na probostwo, poniewa偶 zasz艂y nowe wydarzenia.
Ulvar mia艂 tyle rozs膮dku, 偶eby wiedzie膰, i偶 jego napad na c贸rk臋 pastora mo偶e wywo艂a膰 mn贸stwo zamieszania i nie wiadomo, jak si臋 to dla niego sko艅czy. Zabra艂 wi臋c wszystko, co mog艂o mu by膰 potrzebne, i ukry艂 si臋 w lesie. Niedaleko chaty komorniczej. Nie chcia艂 st膮d odchodzi膰, bo przecie偶 musi zdoby膰 skarb, niezale偶nie od tego, ile by to mia艂o kosztowa膰.
Min臋艂o jednak pi臋膰 dni, a nic si臋 nie dzia艂o. Wobec tego wr贸ci艂 do cha艂upy, bo tam mia艂 jeszcze zapasy jedzenia. Agneta zaopatrzy艂a go dobrze w przysmaki ze spi偶arni na plebanii.
Dni p艂yn臋艂y, jedzenie zaczyna艂o si臋 ko艅czy膰. Przekl臋ta dziwka, czy ona nigdy nie przyjdzie? Pozwoli mi tu le偶e膰 i zdycha膰 z g艂odu?
Jaka艣 ponura my艣l ko艂ata艂a w jego zepsutej duszy i m贸wi艂a mu, 偶e Agneta rzeczywi艣cie ju偶 nie przyjdzie.
Wspomnienie by艂o dla niego ma艂o przyjemne. Mi艂o by艂o zem艣ci膰 si臋 w ten spos贸b na Henningu, bo ten n臋dznik nie b臋dzie ju偶 chyba teraz chcia艂 mie膰 do czynienia z przechodzon膮 panienk膮! Ale ona sama upokorzy艂a Ulvara okropnie. Cholerna dziwka! Jeszcze za to dostanie!
A zreszt膮, chichota艂 pod nosem. Ju偶 i tak zosta艂a ukarana.
Nie, nie mo偶e tak le偶e膰 w tej cha艂upie i czeka膰 nie wiadomo na co o g艂odzie! A poza tym musi zdoby膰 skarb!
Ostatecznie to g艂贸d zmusi艂 Ulvara do opuszczenia kryj贸wki. Nie mia艂 jeszcze 偶adnego konkretnego planu, ale nie w膮tpi艂, 偶e wpadnie na jaki艣 pomys艂. Marco m贸g艂by mu pom贸c. Marco bywa艂 od czasu do czasu nieprawdopodobnie g艂upi, miewa艂 jakie艣 szlachetne idea艂y, ale do brata zawsze odnosi艂 si臋 dobrze. By艂 Ulvarowi wierny. Tak, nale偶y wykorzysta膰 Marca.
Tengel Z艂y musia艂 d艂ugo czeka膰. Ale czas si臋 zbli偶a!
Przeszed艂 przez zagajnik i skierowa艂 si臋 wprost do Lipowej Alei. By艂a niedziela, a Ulvar wiedzia艂, 偶e w niedziel臋 wszyscy si臋 tam zbieraj膮. I g艂upia Malin, i ten jej jeszcze g艂upszy Per, i ich smarkacz, no i Marco.
- Teraz! Teraz dranie zobacz膮! - powiedzia艂 Ulvar i poprawi艂 pasek od spodni.
Henning got贸w by艂 w艂a艣nie i艣膰 na probostwo, kiedy przysz艂a Malin z rodzin膮. Malin by艂a zmieniona na twarzy z przera偶enia.
- Co si臋 sta艂o? - zapyta艂 Henning na jej widok.
- Henning, tak mi przykro. Ale w艂a艣nie dowiedzia艂am si臋, 偶e Agneta zosta艂a wyp臋dzona z domu.
- Co? Gdzie ona jest?
- Nie wiem. To si臋 podobno sta艂o dzisiaj rano. I proboszcza nie by艂o w ko艣ciele, tylko wikary. Wszyscy wiedz膮 o awanturze.
- O m贸j Bo偶e, kochana ma艂a Agneta, co z ni膮 b臋dzie? Musz臋 j膮 odnale藕膰. Ona mnie potrzebuje!
Malin po艂o偶y艂a mu r臋k臋 na ramieniu.
- Tak, powiniene艣 j膮 odszuka膰. Bo teraz Agneta opowiedzia艂a, co si臋 sta艂o. Ona zosta艂a zgwa艂cona, ale w domu jej nie uwierzyli.
Henning zblad艂.
- Zgwa艂cona? Przez kogo?
- My艣lisz to samo co ja? Ot贸偶 ona wyzna艂a rodzicom, a s艂u偶膮ca pods艂ucha艂a, 偶e zaopiekowa艂a si臋 cz艂owiekiem odepchni臋tym przez wszystkich. Chcia艂a zrobi膰 dobry uczynek i chcia艂a, 偶eby jej bliski przyjaciel, Henning Lind z Ludzi Lodu, m贸g艂 by膰 z niej dumny. No i ten m臋偶czyzna j膮 zgwa艂ci艂.
- O m贸j Bo偶e - wyszepta艂 Henning.
- Tak, ale to nie wszystko. Bo gwa艂t b臋dzie zdaje si臋 mia艂 nast臋pstwa.
- Jakiego rodzaju nast臋pstwa? - spyta艂 Henning. Wargi odmawia艂y mu pos艂usze艅stwa, wi臋c s艂owa zabrzmia艂y bardzo niewyra藕nie.
Malin westchn臋艂a.
- Ja si臋 boj臋, Henning. Boj臋 si臋 bardziej, ni偶 jestem w stanie to wyrazi膰. Kiedy m贸wi臋 o nast臋pstwach, to mam na my艣li, oczywi艣cie, te najbardziej naturalne w takich wypadkach. A on przecie偶 jest chory! Czy nie pami臋tasz, co ludzie gadali?
呕adne z nich nie wym贸wi艂o jeszcze ani razu imienia Ulvara. Ale oboje dobrze wiedzieli, kto zgwa艂ci艂 Agnet臋.
- Tak, pami臋tam - odpar艂 Henning, kt贸remu si臋 po prostu zbiera艂o na p艂acz. - Nie chcieli go trzyma膰 w szpitalu ze wzgl臋du na niebezpiecze艅stwo zara偶enia innych chorych. Och, biedna Agneto, co ja m贸g艂bym dla ciebie zrobi膰? Musz臋 ci臋 odszuka膰...
W drzwiach stan膮艂 Viljar.
- Ulvar jest na dziedzi艅cu - powiedzia艂 bezbarwnym g艂osem. - I wzi膮艂 Benedikte jako zak艂adnika.
艢wiat zawali艂 si臋 Henningowi na g艂ow臋.
- Benedikte? - zapyta艂 spokojnie, lecz brzmia艂o to jak krzyk.
- Tak. I grozi, 偶e poder偶nie jej gard艂o, je艣li nie dostanie skarbu Ludzi Lodu.
Wszyscy zebrali si臋 na dziedzi艅cu. Otaczali kr臋giem Ulvara, kt贸ry sta艂 za niczego nie rozumiej膮c膮 Benedikte. Jak na ironi臋, dziewczynka by艂a znacznie wy偶sza ni偶 jej porywacz. A on nie przestawa艂 miota膰 na wszystkich przekle艅stw, nienawistnych s艂贸w i okropnych pogr贸偶ek.
Naprzeciwko niego sta艂 Viljar z Belind膮. I Henning, i Marco, i ma艂y Christoffer. A tak偶e Malin i Per.
I nikt nie m贸g艂 nic zrobi膰. Nikt nie by艂 w stanie pom贸c Benedikte.
Dzie艅 by艂 wietrzny, lecz mimo to ciep艂y. Szele艣ci艂y li艣cie lip w alei i trawy w ogrodzie. Po dziedzi艅cu ta艅czy艂y ma艂e ga艂膮zki niesione wiatrem. Po tym starym podw贸rzu, po kt贸rym chodzi艂 Tengel Dobry z uczuciem szcz臋艣cia, 偶e los da艂 mu to wszystko. Budynki zmieni艂y si臋 od tamtej pory, lecz ziemia by艂a ta sama. Z jak zawsze wydeptan膮 traw膮 tam, gdzie ludzie chodzili na skr贸ty, i ze starymi 偶wirowanymi alejkami, z zapachem stajni i obory i z jask贸艂kami 艣migaj膮cymi w powietrzu.
A teraz zapanowa艂o tu z艂o. Przekle艅stwo Ludzi Lodu znowu da艂o o sobie zna膰.
Henning by艂 bliski utraty zmys艂贸w z rozpaczy.
- Zabra艂e艣 mi wszystko, co mia艂em drogiego, Ulvarze. Zawiod艂e艣 moje zaufanie. Przez ca艂e 偶ycie odp艂aca艂e艣 mi z艂em za dobro. Zabra艂e艣 mi przysz艂膮 偶on臋 i zniszczy艂e艣 jej 偶ycie. A teraz chcesz zabra膰 mi to, co mam na ziemi najdro偶szego!
- T臋 tutaj? - zapyta艂 Ulvar z szyderczym chichotem. - Te偶 jest o co podnosi膰 krzyk. Paskudniejszego dzieciaka nigdy nie widzia艂em! Ale ty lepszego nie mog艂e艣 zrobi膰, ty 艣lamazarny ko藕le!
Benedikte... Ma艂a, niezdarna, nieszcz臋艣liwa Benedikte w swojej pi臋knej niedzielnej sukience w ma艂e czerwone serduszka. Tak strasznie kocha艂a t臋 sukienk臋! Wkr贸tce z niej wyro艣nie. Je艣li nie... Mo偶e nie b臋dzie mia艂a okazji ju偶 z niczego wyrosn膮膰.
Nie! Od takich my艣li mo偶na oszale膰!
Per powiedzia艂 ostro:
- Pu艣膰 dziecko, Ulvarze, bo jak nie, to wezwiemy policj臋!
- Dla niej ju偶 i tak b臋dzie za p贸藕no. Viljar, ty stary, okaleczony s艂abeuszu, przynie艣 mi natychmiast skarb! Nie dostaniecie dziewczyny z powrotem, dop贸ki nie dacie mi skarbu.
Wiatr bawi艂 si臋 szpakowatymi w艂osami Viljara.
- Nie mo偶esz dosta膰 skarbu - powiedzia艂 staraj膮c si臋, by brzmia艂o to spokojnie, cho膰 by艂 tak zdenerwowany, 偶e dygota艂 jak w febrze. - Przyrzek艂em to Heikemu na statku, kt贸rym wracali艣my z Danii. Dobrze wiesz, 偶e u偶y艂by艣 go w niecnych celach.
- Tak, w艂a艣nie tak zrobi臋. I musz臋 go mie膰!
- Gdzie zamierzasz z nim p贸j艣膰? - zapyta艂a Malin.
- Nic ci臋 to nie obchodzi, ty stara zdziro! Ale mog臋 ci powiedzie膰. Zamierzam p贸j艣膰 do Doliny Ludzi Lodu. Bo Tengel Z艂y mnie wybra艂, 偶ebym go uwolni艂.
- G艂upie gadanie!
- My艣licie, 偶e go nie widzia艂em, co? I ma艂o brakowa艂o, a ju偶 by艂bym go uwolni艂. Ju偶 prawie mia艂em w r臋ku flet...
- O m贸j Bo偶e - szepn膮艂 Viljar.
Powietrze przeszy艂 ohydny 艣miech.
- Tak, tak, oszuka艂em was wszystkich! Nie wiedzieli艣cie o tym, co? 呕e przeczyta艂em wszystkie te przekl臋te ksi臋gi o Ludziach Lodu. Tu偶 pod waszymi nosami!
Wszyscy wstrzymali dech. Jego trzymaj膮ca n贸偶 r臋ka gro藕nie zbli偶a艂a si臋 do gard艂a Benedikte.
- Ale podst臋pni ludzie spalili flet. Wobec tego musz臋 mie膰 skarb, i to szybko. Nie mam ju偶 czasu, 偶eby czeka膰.
- Skarbu tutaj nie ma - powiedzia艂 Henning.
- Wiem o tym, stary baranie! Ty, Viljar, ze mn膮 i z dzieciakiem pojedziesz po skarb. I b臋dziesz robi艂, co m贸wi臋, bo jak nie, to...
Wykona艂 nieznaczny ruch no偶em, a Benedikte krzykn臋艂a g艂o艣no. Po szyi dziewczynki sp艂ywa艂a stru偶ka krwi.
- Ulvar - poprosi艂 Marco. - Pu艣膰 Benedikte!
Ulvar odwr贸ci艂 si臋 do niego natychmiast.
- A ty trzymaj pysk! Palcem w bucie nie ruszy艂e艣, 偶eby mi pom贸c, a taki niby jeste艣 mi艂osierny! Ty tak偶e pojedziesz z nami. Na wypadek, gdyby co艣 posz艂o nie tak i musia艂bym ciachn膮膰.
Zrobi艂 dla demonstracji gro藕ny gest.
Dziewi臋cioletni Christoffer zobaczy艂, 偶e jego najlepsza przyjaci贸艂ka p艂acze. Widzia艂 krew na jej szyi i zanim ktokolwiek zd膮偶y艂 go powstrzyma膰, dopad艂 do niej.
- Nie wolno ci kaleczy膰 Benedikte! - zawo艂a艂 i zacz膮艂 szarpa膰 Ulvara za r臋k臋.
Malin krzykn臋艂a i zrobi艂a krok naprz贸d. Wszyscy widzieli, 偶e d艂o艅 Ulvara zaciska si臋 na no偶u. Wtedy rozleg艂 si臋 strza艂, a jego echo d艂ugo jeszcze odbija艂o si臋 od zabudowa艅.
Ulvar wytrzeszczy艂 oczy i patrzy艂, niczego nie rozumiej膮c, na swego brata. Potem osun膮艂 si臋 na ziemi臋, a n贸偶 wypad艂 mu z r臋ki.
Marco sta艂 z dymi膮cym pistoletem w d艂oni.
Sk膮d on wzi膮艂 t臋 bro艅? pomy艣la艂 Henning, bo jego umys艂 nie by艂 jeszcze w stanie przyj膮膰 innych wra偶e艅.
Benedikte rzuci艂a si臋 z p艂aczem w ramiona ojca, a on przyciska艂 j膮 do siebie z desperacj膮.
- Tato - szlocha艂a 偶a艂o艣nie. - Czy ja jestem brzydka?
- Nie - odpowiedzia艂, a p艂acz d艂awi艂 go w gardle. - Nie, Benedikte. Nie, dla mnie jeste艣 najpi臋kniejsz膮 dziewczynk膮 na 艣wiecie.
- I dla nas tak偶e - powiedzia艂a Malin, kucaj膮c obok ma艂ej. - Dla nas wszystkich jeste艣 艂adna.
Po艣rodku podw贸rza kl臋cza艂 Marco i p艂aka艂. Nigdy przedtem nie widzieli go w takim stanie. Ten niezwykle urodziwy m艂odzieniec trzyma艂 w obj臋ciach cia艂o brata i p艂aka艂 gorzkimi 艂zami.
- To by艂o konieczne, Marco - powiedzia艂a Belinda 艂agodnie.
- Wiem, ale on by艂 moim bratem. Zawsze mnie podziwia艂, a ja musia艂em to zrobi膰. Ja go kocha艂em, Belindo. W jaki艣 dziwny spos贸b kocha艂em go.
- Wiemy o tym, Marco. My te偶 go kochali艣my.
- Czy my艣licie, 偶e on zd膮偶y艂 si臋 zorientowa膰, kto go...?
- Nie, Marco - odpar艂 Viljar. - To by艂a momentalna 艣mier膰.
- Dzi臋kuj臋 - szepn膮艂 Marco i pochyli艂 g艂ow臋 nad swoim bli藕niaczym bratem. G艂adzi艂 delikatnie jego niesforne w艂osy.
- Ale jak uda艂o ci si臋 to zrobi膰? - zapyta艂 Viljar zdumiony. - Ten pistolet by艂 przecie偶 zamkni臋ty.
Marco potrz膮sn膮艂 g艂ow膮.
- Nie pytaj o to - powiedzia艂 zd艂awionym g艂osem. - To nie ma znaczenia. A zreszt膮, skoro chcesz... Widzia艂em przez okno, 偶e Ulvar trzyma Benedikte, i wzi膮艂em pistolet, bo bardzo mnie to zmartwi艂o. Nie chcia艂em, 偶eby... Ulvar...
Viljar skin膮艂 g艂ow膮. Wszyscy jednak widzieli, 偶e wyja艣nienie go nie zadowala. Tego pistoletu nikt pr贸cz niego nie m贸g艂 wyj膮膰. Tylko on mia艂 klucz.
Solve te偶 to potrafi艂, pomy艣la艂 Henning. Solve potrafi艂 wezwa膰, je艣li tak mo偶na powiedzie膰, rzecz albo cz艂owieka, kt贸rego akurat potrzebowa艂, po prostu si艂膮 my艣li.
Patrzyli na niezwyk艂ego Marca, kt贸rego w艂a艣ciwie wcale nie znali; zawsze by艂 taki pow艣ci膮gliwy i zamkni臋ty w sobie. Pokazywa艂 tylko pi臋kn膮 i 艂agodn膮 fasad臋, a im to wystarcza艂o.
Marco wsta艂. Pomogli mu u艂o偶y膰 zw艂oki brata na 艂awie, uporz膮dkowa膰 jego ubranie. Viljar okry艂 zmar艂ego swoj膮 kurtk膮. Bo jeszcze wiele spraw pozosta艂o do wyja艣nienia...
- Marco - powiedzia艂a Malin. - My艣l臋, 偶e masz nam co nieco do powiedzenia.
Odeszli kawa艂ek od u艂o偶onych na 艂awie okrytych zw艂ok. Marco otar艂 艂zy i spojrza艂 na ni膮 pytaj膮co. Reszta otoczy艂a ich i czeka艂a.
- Zawsze by艂am taka wdzi臋czna Ulvarowi - powiedzia艂a Malin. - Bo chocia偶 odnosi艂 si臋 do nas z艂o艣liwie, to zawsze nas ochrania艂 przy pomocy wilk贸w. Chocia偶 nigdy nie chcia艂 si臋 do tego przyzna膰. Ale ja wierzy艂am.
Marco u艣miechn膮艂 si臋 ze smutkiem.
- Uwa偶a艂em, 偶e tak b臋dzie najlepiej. 呕e b臋dziecie o nim my艣le膰 dobrze.
- A wi臋c w艂a艣ciwie to ty...?
Nagle u艣wiadomili sobie, jaka cisza zaleg艂a nad Lipow膮 Alej膮. Wiatr usta艂, tylko z bardzo daleka dochodzi艂 gwizd poci膮gu, smutny i przeci膮g艂y. Ale zewn臋trzny 艣wiat przesta艂 ich teraz obchodzi膰. By艂a to chwila obrachunk贸w Ludzi Lodu, wi臋c i czas przesta艂 mie膰 znaczenie. Mogli si臋 znale藕膰 w dowolnym stuleciu, tak w ka偶dym razie czuli.
Marco sta艂 naprzeciw nich w pewnym oddaleniu. Wykona艂 ledwo dostrzegalny ruch r臋k膮 i nagle spoza budynk贸w wybieg艂y dwa ogromne wilki i stan臋艂y po obu jego stronach.
Zebrani j臋kn臋li.
- Ale od czasu do czasu bywa艂y trzy - powiedzia艂 Per.
- Gdyby艣cie tylko chcieli spojrze膰 za siebie...
Odwr贸cili si臋 natychmiast, lecz niczego nie dostrzegli. A kiedy powr贸cili do dawnej pozycji, Marca tak偶e nie by艂o. Na jego miejscu sta艂y trzy wilki.
Po chwili zjawi艂 si臋 znowu Marco, a dwa wilki znikn臋艂y.
- Wi臋c to by艂e艣 ty? - szepn臋艂a Malin. - Ty sam? To ty uratowa艂e艣 Pera i mnie przed spaleniem w willi Johnsena?
- Tak. Nie uda艂o mi si臋 powstrzyma膰 Ulvara, by jej nie podpala艂. Ja nie mia艂em nad nim pe艂ni w艂adzy.
- I ty pilnowa艂e艣 Christoffera, kiedy by艂 malutki?
- Nie, to jeden z moich... pomocnik贸w. Ja musia艂em chodzi膰 do szko艂y.
Pojmowali instynktownie, 偶e o pomocnik贸w nie powinni pyta膰.
- To ty uratowa艂e艣 Viljara, kiedy topi艂 si臋 w rzece - powiedzia艂a znowu Malin. - Ale dlaczego zatrzyma艂e艣 mnie, kiedy bieg艂am za Ulvarem do lasu?
- Bo tam robi艂 najmniej szk贸d. By艂o mi tylko przykro z powodu tego cz艂owieka, kt贸ry uciekaj膮c z Lipowej Alei musia艂 umrze膰. Tego, co dosta艂 ataku na schodach w艂asnego domu. Nie wiedzia艂em, 偶e ma s艂abe serce, by艂em za ma艂y, 偶eby rozumie膰 takie sprawy.
Belinda przygl膮da艂a mu si臋 zamy艣lona.
- Marco... A tego dnia, kiedy my z Viljarem wr贸cili艣my do domu, ca艂kowicie wyniszczeni i fizycznie, i psychicznie, jedno umieraj膮ce, drugie bez zmys艂贸w... Pami臋tasz, 偶e kto艣 wtedy przychodzi艂 do nas noc膮? Nie, chyba nie mo偶esz pami臋ta膰, by艂e艣 za ma艂y. Ale ten, kto do nas przychodzi艂, sprawi艂, 偶e wyzdrowieli艣my.
U艣miechn膮艂 si臋 tym swoim o艣lepiaj膮cym u艣miechem.
- To by艂em ja. Pami臋tam to bardzo dobrze. Wybaczcie mi, 偶e odzywa艂em si臋 do was wtedy tak niegrzecznie! Ale chodzi艂o o to, 偶eby spowodowa膰 reakcj臋, zmusi膰 was do dzia艂ania.
- A te b艂yski i grzmoty, kt贸re tak bardzo imponowa艂y mnie i Henningowi, a o kt贸rych my艣leli艣my, 偶e zawdzi臋czamy je Ulvarowi, to tak偶e ty? - zapyta艂a Malin.
- Chcecie zobaczy膰 ma艂膮 demonstracj臋? - u艣miechn膮艂 si臋. - Nie, to niepotrzebne, ale to by艂em ja. Ulvar uwielbia艂, kiedy ja, jak to okre艣la艂, czarowa艂em. Zawsze 艣mia艂 si臋 z tego serdecznie.
No, serdecznie to mo偶e akurat nie najlepsze okre艣lenie dla grzmi膮cego 艣miechu Ulvara, ale wszystko uk艂ada艂o si臋 teraz w bardzo logiczn膮 ca艂o艣膰.
Dzieci patrzy艂y na Marca wytrzeszczonymi oczyma. Zdaje si臋 niewiele pojmowa艂y z tego, co si臋 sta艂o, na wszelki wypadek mocno 艣ciska艂y r臋ce swoich ojc贸w. By nikt im nie odebra艂 Henninga albo Pera.
Henning zmarszczy艂 brwi.
- A mimo wszystko pozwala艂e艣 Ulvarowi na te wybryki? On robi艂 mn贸stwo naprawd臋 okropnych rzeczy, z kt贸rych nie znamy na pewno nawet po艂owy.
- Tak jak powiedzia艂em, nie mia艂em nad nim ani pe艂nej kontroli, ani w艂adzy. A poza tym musia艂em czeka膰. On mia艂 przecie偶 zadanie do spe艂nienia.
- No tak, mia艂 zadanie. A teraz jest za p贸藕no.
- Nie, wcale nie. On wykona艂 swoje zadanie.
Henning zamar艂. Wszyscy patrzyli na niego, a on my艣la艂 o czym艣 intensywnie.
- Agneta - szepn膮艂 w ko艅cu. - A wi臋c to prawda! Ale 偶e ona mog艂a by膰 ofiar膮... Chocia偶 to oczywi艣cie wyrok losu. Zawczasu postanowione. A zatem ona znalaz艂a si臋 pod opiek膮 Ludzi Lodu.
Malin pr贸bowa艂a 艣ledzi膰 tok jego my艣li, ale nie bardzo jej si臋 to udawa艂o.
Henning podni贸s艂 wzrok na korony lip w alei. Wiatr znowu porusza艂 ga艂膮zkami, a li艣cie mieni艂y si臋 r贸偶nymi odcieniami zieleni i 偶贸艂ci. Przypomina艂 sobie t臋 noc, kiedy Saga umiera艂a, pozostawiaj膮c dw贸ch nowo narodzonych synk贸w: 鈥濷d jednego z nich pochodzi艂 b臋dzie najpot臋偶niejszy z Ludzi Lodu. Ten drugi ma... inne zadanie do spe艂nienia鈥.
Henning napotka艂 wzrok Marca. Ile w艂a艣ciwie wiedzia艂 ten dwudziestodwuletni m艂odzieniec?
- A wi臋c to Ulvar jest tym, kt贸ry mia艂 si臋 przyczyni膰 do rozwoju rodu! Od niego ma pochodzi膰 zbawca. A ty, Marco? Co z tob膮?
Niebezpiecznie urodziwy m艂odzieniec u艣miechn膮艂 si臋 smutno.
- Dla mnie wybi艂a w艂a艣nie godzina i b臋d臋 musia艂 was opu艣ci膰...
- Opu艣ci膰 nas? - wo艂ali jedno przez drugie.
- Tak.
- Czy to by艂o twoje zadanie? - zawo艂a艂 Henning. - Zabi膰 brata, kiedy wykona to, do czego zosta艂 przeznaczony?
- Nie, nie. Ale, Henning, je艣li chcesz znale藕膰 Agnet臋, to powiniene艣 si臋 spieszy膰. Bo ona jest w艂a艣nie w drodze, 偶eby opu艣ci膰 parafi臋. Idzie g艂贸wnym traktem w stron臋 Christianii.
- Musz臋 j膮 natychmiast tutaj przyprowadzi膰!
- Tak! I nie b贸j si臋. Ani ona, ani dziecko nie zosta艂y zara偶one straszn膮 chorob膮 Ulvara.
- Pr臋dzej czy p贸藕niej ta choroba i tak by mu zabra艂a 偶ycie - powiedzia艂a Malin, kt贸ra przecie偶 by艂a z wykszta艂cenia piel臋gniark膮 i od razu stwierdzi艂a u Ulvara oznaki syfilisu.
- Bez w膮tpienia - potwierdzi艂 Marco. - Ale najpierw doprowadzi艂aby go do utraty zmys艂贸w. A ju偶 i tak by艂 wystarczaj膮co niebezpieczny.
Marco podszed艂 do Henninga i u艣ciska艂 go serdecznie.
- Dzi臋kuj臋 ci! By艂e艣 najlepszym przybranym ojcem, jakiego mog艂o mie膰 dw贸ch osieroconych ch艂opc贸w. Dzi臋ki tobie prze偶yli艣my trudne narodziny, a potem mieli艣my spokojne i bezpieczne dzieci艅stwo. Dzi臋kuj臋 ci tak偶e w imieniu Ulvara. By艂 w tym domu taki szcz臋艣liwy, jak tylko kto艣 do niego podobny m贸g艂 by膰.
- Ale ty nie mo偶esz nas opu艣ci膰, Marco.
- Musz臋. W艂a艣nie teraz, w tym roku, musz臋 was opu艣ci膰. A ty spiesz si臋, dogo艅 Agnet臋, 偶eby nie odesz艂a za daleko.
Henning u艣cisn膮艂 go po raz ostatni, otar艂 po kryjomu oczy, zostawi艂 Benedikte pod opiek膮 Malin i pobieg艂 star膮 lipow膮 alej膮, kt贸ra zachowa艂a sw贸j charakter i swoj膮 urod臋 mimo wszelkich przemian, jakie si臋 w parafii wci膮偶 dokonywa艂y.
Marco zwr贸ci艂 si臋 do Malin.
- Takie same podzi臋kowania nale偶膮 si臋 tobie, Malin. By艂a艣 wspania艂膮 przybran膮 matk膮 dla nas obu. I wybacz mojemu bratu wszystek b贸l, jaki ci zada艂.
Malin nie by艂a w stanie odpowiedzie膰, co艣 d艂awi艂o j膮 bole艣nie w gardle. Przypomnia艂a sobie Marca, kiedy by艂 male艅ki... Jak jego sk贸ra po艂yskiwa艂a czasami z艂otem w blasku ognia na kominku. Ten po艂ysk teraz znikn膮艂, ale jeszcze par臋 lat temu widzia艂a go, pami臋ta, w blasku ognia w noc 艣wi臋toja艅sk膮.
Malin zawsze zastanawia艂a si臋 nad tym ch艂opcem i jego pochodzeniem.
- I ty, Per - rzek艂 Marco wzruszony. To by艂a dla niego bardzo trudna chwila. - Ty zaj膮艂e艣 si臋 nami, cho膰 sam nie masz w sobie ani kropli krwi Ludzi Lodu. Z bardzo ci臋偶kim sercem opuszczam was wszystkich.
- No, a twoje wykszta艂cenie, m贸j ch艂opcze? Czy chcesz to wszystko zmarnowa膰?
- Nie, wprost przeciwnie, to by艂o absolutnie niezb臋dne. To wa偶ny etap na mojej drodze.
Na jakiej drodze? zastanawiali si臋 wszyscy. Ale co艣 powstrzymywa艂o ich od zadawania pyta艅.
Marco podszed艂 do sze艣膰dziesi臋ciotrzyletniego teraz Viljara.
- Teraz, najdro偶szy przyjacielu, d艂ugi czas cierpie艅 dobieg艂 ko艅ca. Wycierpia艂e艣 du偶o. Cios贸w spad艂o na ciebie wiele i by艂y bardzo bolesne, to tobie pisane by艂o prze偶y膰 najci臋偶sze czasy Ludzi Lodu. Ale teraz mrok si臋 rozprasza i nadchodzi brzask. Ulvar by艂 ostatnim krzy偶em, kt贸ry musia艂e艣 d藕wiga膰; od tej pory nic bolesnego nie dotknie ju偶 ciebie ani twojej Belindy.
Marco po艂o偶y艂 d艂o艅 na g艂owie Beneditcte.
- Ta ma艂a dziewczynka da sobie w 偶yciu znakomicie rad臋. Jest silniejsza, ni偶 mo偶emy si臋 domy艣la膰. Pami臋tajcie o tym, Viljarze i Belindo! I powiedzcie Henningowi. On musi o tym wiedzie膰, bo zupe艂nie niepotrzebnie zamartwia si臋 przysz艂o艣ci膮 c贸rki.
- Jak dobrze to s艂ysze膰 - szepn臋艂a Belinda.
Marco obj膮艂 j膮 i mocno do siebie przytuli艂. Nazwa艂 j膮 wiern膮 dziewczyn膮, kt贸ra przez ma艂偶e艅stwo wesz艂a do Ludzi Lodu w najbardziej tragicznym dla rodu okresie i nigdy, nawet na moment ich nie zawiod艂a.
Jego s艂owa uszcz臋艣liwi艂y Belind臋.
Teraz Marco u艣ciska艂 Benedikte, a potem wzi膮艂 na r臋ce Christoffera.
- A ty, ma艂y urwisie, jeste艣 niemal tak szalony jak tw贸j dziadek Christer by艂 w m艂odo艣ci. Chocia偶 nie, sporo ci jednak brakuje. Dbaj jak najlepiej o swoje kuzynki. B膮d藕 opiekunem i rycerzem dla nich obu, dla Benedikte i dla ma艂ej c贸reczki Ulvara. To moja bratanica, pami臋taj!
Zebrani drgn臋li. Sk膮d on mo偶e wiedzie膰, czy to b臋dzie ch艂opiec, czy dziewczynka?
Marco po偶egna艂 si臋 ju偶 ze wszystkimi. Stan膮艂 jeszcze na moment przy zw艂okach brata.
- Zajmiemy si臋 nim - powiedzia艂 Viljar. - B臋dzie mia艂 godny pogrzeb. I spocznie w艣r贸d swoich przodk贸w.
- Dzi臋kuj臋 - odpar艂 Marco i ruszy艂 w stron臋 lasu.
- A nie zabierzesz swoich rzeczy? - zawo艂a艂a za nim Malin, poci膮gaj膮c nosem.
Odwr贸ci艂 si臋 i potrz膮sn膮艂 g艂ow膮, a jego czarne loki ta艅czy艂y wok贸艂 twarzy. Nigdy nie widzieli nic r贸wnie pi臋knego jak ten u艣miech, kt贸ry pos艂a艂 im na po偶egnanie.
Wkr贸tce znikn膮艂 za zabudowaniami.
W lesie na wzg贸rzach czeka艂y na niego dwa czarne anio艂y.
- B膮d藕 pozdrowiony, Marco - powiedzia艂y. - Twoi rodzice s膮 bardzo z ciebie zadowoleni.
- Ale musia艂em zabi膰 w艂asnego brata - rzek艂 z rozpacz膮.
- To by艂o nieuniknione. Ulvar mia艂 w swoich 偶y艂ach zbyt du偶o krwi Tengela Z艂ego. Nie mogli艣my go pokona膰, bo by艂 wybra艅cem z艂ych mocy. A Tengel jest silny, wiesz o tym. Silniejszy ni偶 wi臋kszo艣膰 mocy na tym 艣wiecie i poza nim.
- Mimo to moje serce jest ci臋偶kie.
- Wiemy o tym. Twoi rodzice r贸wnie偶 s膮 w 偶a艂obie.
- Dlaczego pozwolili艣cie mu dzia艂a膰 tak d艂ugo?
W ciemnych oczach jednego z czarnych anio艂贸w pojawi艂 si臋 wyraz zamy艣lenia, jakby spogl膮da艂 w przysz艂o艣膰.
- To dziecko, kt贸re dziewczyna nosi, b臋dzie mia艂o wnuka...
- Ach, tak - rzek艂 Marco po kr贸tkiej pauzie. - A wtedy godzina wybije?
- Wtedy Ludzie Lodu uzbroj膮 si臋 do walki z Tengelem Z艂ym. Jak wi臋c widzisz, czas si臋 zbli偶a.
- Ale Ludzie Lodu nie b臋d膮 musieli walczy膰 sami?
Czarny anio艂 u艣miechn膮艂 si臋 tajemniczo.
- Nie. Nie b臋d膮 musieli walczy膰 sami. Ale te偶 pomoc b臋dzie niezb臋dna. Nigdy ten 艣wiat nie widzia艂 r贸wnie pot臋偶nej i strasznej si艂y jak Tengel Z艂y, ten, kt贸ry by艂 do艣膰 odwa偶ny i wytrwa艂y, by dotrze膰 do 殴r贸de艂 呕ycia i napi艂 si臋 tam wody z艂a.
Milczeli przez chwil臋. Tu w g贸rze las szumia艂 ponuro.
Marco westchn膮艂.
- A ja? Co ja mam teraz robi膰?
- Teraz zaczyna si臋 tw贸j czas nauki, Marco.
M艂ody cz艂owiek wyprostowa艂 si臋.
- Jestem got贸w. Prowad藕cie mnie tam, gdzie macie 偶yczenie!
A na dole w Lipowej Alei Henning otwiera艂 drzwi przed zdruzgotan膮 Agnet膮.
Prze偶yli d艂ugie i bardzo trudne chwile na drodze do Christianii. Przesiedzieli ponad godzin臋 nad rowem, przekonuj膮c si臋 nawzajem, obwiniaj膮c siebie samych o to, co zrobili lub czego nie zrobili, t艂umacz膮c szeptem trudne sprawy. Wiele 艂ez zosta艂o wylanych w ci膮gu tej godziny. Okazano wiele wyrozumia艂o艣ci i ciep艂a. Rumie艅ce wstydu wyp艂ywa艂y na policzki Agnety i znika艂y, samotno艣膰 i rozpacz pojawia艂y si臋 na przemian z zakazan膮, ale coraz silniejsz膮 nadziej膮.
Teraz Henning zaprasza艂 j膮 serdecznym gestem, by wesz艂a do domu w Lipowej Alei.
Agneta pochyli艂a g艂ow臋 i stara艂a si臋 odwzajemni膰 jego u艣miech. Czu艂a dla niego bezgraniczn膮 wdzi臋czno艣膰, lecz akurat w tej chwili nie by艂a w stanie okaza膰 innych uczu膰 opr贸cz rozpaczy.
Razem z Agnet膮 ten pr贸g przekracza艂a wnuczka Sagi. To by艂 jej dom, Lipowa Aleja, stara siedziba rodu.