Steph Swainston
Rok naszej Wojny
Przekład Agnieszka Jacewicz
Zaraz po przybyciu do Lowes kupiłem gazetę i przeczytałem ją w cieniu murów fortecy.
Zamek wzywa posiłki.
Ofensywa Rachisa trwa.
Zamek żąda powołania pod broń ośmiu tysięcy mieszkańców Niziemia. Mają dołączyć do Fyrdów z Awii na froncie przełęczy Lowes. Awiańskie wojsko pod wodzą króla Biegusa Rachisa wyparło Insekty na zachód, odbijając resztki miasta Lowes, które Insekty zdobyły poprzedniego roku.
Podczas zwołanej w piątek wspólnej konferencji prasowej, na której Zamek reprezentowany był przez Kometę, Król Rachis ogłosił, że odzyskano pięciokilometrowy pas ziemi. Podkreślił, że po raz pierwszy od dwudziestu lat udało się przesunąć Mur. Jego Wysokość zaapelował do „braci z Niziemia" o przysłanie posiłków, aby można było kontynuować ofensywę. Kometa poinformował, że Cesarz jest „zadowolony" z sukcesów awiańskiego szturmu.
Miasto Lowes przedstawia obecnie tragiczny widok. Szokuje wszystkich tych, którzy nigdy dotąd nie widzieli śladów działania Insektów. Do spopielonych murów i drewnianych szkieletów domostw (przed ewakuacją miasto zostało spalone) Insekty dodały swoje kolonie szarych papyrowych konstrukcji ze spiczastymi dachami, przypominające ludzkie domy. Ziemia podziurawiona jest tunelami.
Największe straty przez ostatnie dwa tygodnie poniosła awiańska piechota – tysiąc ofiar i tyle samo rannych. Zginęło pięciuset jeźdźców kawalerii, a spośród łuczników, którymi dowodził Piorun, tylko dwunastu odniosło rany. Żadnemu z nieśmiertelnych nic się nie stało i nadal mogą zagrzewać wojska do walki. Weteranom wojennym obiecano siedliska na nowo odzyskanych ziemiach.
Według doniesień Komety, pomimo tak skoncentrowanych wysiłków, ryzyko pojawienia się chmar Insektów nadal jest wysokie. Podobno wzniesione przez nie budowie zajmowały ogromne obszary za Murem. Według Komety: „lot nad nimi przypomina..."
Pamiętałem własne słowa, dlatego przerzuciłem kilka stron gazety zatrzymując się na piątej, na której znajdował się rysunek postaci zadziwiająco podobnej do Pioruna. Rysunkowy bohater rozpaczliwie próbował chwycić piękną dziewczynę z gitarą. Jej figura, niczym duch, rozpływała się w małe rycinowe serduszka. Pod spodem widniał napis: Jaskółka? Możesz sobie pomarzyć.
Chichocząc złożyłem gazetę i wsunąłem ją z tyłu za pasek. Ruszyłem ku krańcowi klifu, oddalając się od murów fortecy. W dole słyszałem szum wartko płynącej rzeki. Jeszcze dwa kroki i zacząłem biec. Z całej siły odpychając się od ziemi przyspieszyłem. Byłem coraz bliżej granicy klifu. Trzy, dwa, jeden. Rozpostarłem skrzydła i zdążyłem się odbić od krawędzi, zanim grunt ustąpił miejsca przepaści. Spokojnym, szerokim łukiem poszybowałem ku obozowi.
Za dnia, obozowisko na przełęczy Lowes wypełniało dolinę rzeki hałasem i kolorami. Każdy skrawek ziemi zajmowały namioty, barwne jak łuski skrzydła motyla. Wartownicy patrolowali Mur Insektów, a zrytą koleinami drogą toczyły się kryte wozy ciągnięte przez wyczerpane konie. W fortecy pozbywały się ładunku i zabierały rannych. Z lotu ptaka wyglądały jak ustawione rzędem pudelka zapałek. Krzyki żołnierzy na manewrach polowych docierały aż tu; odpoczywający siedzieli grupami na trawie albo w płóciennym mieście, pod brezentowymi dachami, wokół ognisk. Proporce różnych dywizji Fyrdów skręcały się jak barwne jęzory w łagodniejących powiewach górskiej bryzy. Były niebieskie z białymi orłami Awii, z muszlą – symbolem dworu Latodzion, z zaciśniętą pięścią miasta Hacilith oraz z gwiazdami, pługami i żaglowcami guberni Niziemia. W samym centrum obozu powiewała flaga Zamku z czerwono-złotą, pełną tarczą słoneczną. Nasz symbol świeci teraz nad ziemiami odebranymi Insektom, a przechodzący pod nim żołnierze spoglądają w górę i uśmiechają się.
Dotarłem na miejsce o północy, praktycznie na ślepo, próbując przypomnieć sobie, jak głęboka była dolina. Mknąłem wzdłuż niej balansując na długich skrzydłach. Rzeka przypominała srebrną, lustrzaną wstążkę obok poszarpanych czarnych wzgórz. Nieco dalej majaczyły kontury Muru.
Za szybko. Lecę za szybko.
Świetnie.
Zanurkowałem w dolinę. Forteca Lowes na skalistej grani wyrosła nagle nade mną. Ciemna ziemia upstrzona była czerwonymi punktami – ogniskami Fyrdów. Podlatując bliżej, dostrzegłem blade twarze skupionych wokół nich istot, ale nic poza tym. Z irytacją stwierdziłem, że Lowes miało za mieszkańców milczących żołnierzy. Zwolniłem, wachlarzowato rozłożyłem skrzydła i gładko wylądowałem na wolnym skrawku ziemi, niecałe dwa metry od kilku śpiworów. Paru żołnierzy krzyknęło przestraszonych.
Wymijając linki i kołki namiotów ruszyłem po mokrym poszyciu do zamkowego pawilonu. Lampa świeciła cienkim promieniem ze szpary wejścia. Na chwilę przystanąłem, przysłuchując się gwarowi dobiegającemu ze środka, ale zaraz przypomniałem sobie, że ci, którzy podsłuchują, rzadko mogą usłyszeć coś dobrego o sobie.
– Witaj Kometo – odezwał się Biegus.
– Możesz mi mówić Jant – odparłem. Kiedy mój wzrok przyzwyczaił się do światła, ujrzałem trzech mężczyzn siedzących i grających w karty przy wąskim stole. Pawilon był tak duży, że jego krańce tonęły w cieniu. Centralny maszt owinięto czerwonymi i żółtymi wstęgami. Ukłoniłem się przed Królem Biegusem Rachisem i jego bratem Pustułem, i powiedziałem cześć Piorunowi, Łucznikowi Zamku.
Piorun na powitanie nieznacznie skinął głową. Właśnie układał w dłoni karty.
– Jakie wieści?
– Diw wygrało dwa zero z Hacilith.
Spojrzał na mnie zdziwiony.
– Czy ty zawsze musisz żartować?
– Udało ci się wykonać zadanie? – Biegus pochylił się do przodu.
– Oczywiście, Wasza Wysokość. Z wybrzeża zmierza ku nam pięć tysięcy żołnierzy. Dotrą tu za tydzień. Oprócz tego byłem na Zamku i rozmawiałem z Cesarzem. Ogromnie docenia to, co już osiągnęliśmy i popiera wszystkie plany, które poleciłeś bym mu przedstawił...
– Chwila, chwila. Chyba była mowa o ośmiu, a nie o pięciu tysiącach?
– Podatkowe trzy tysiące zbiorę w Awii, jeśli dasz mi więcej czasu. – Było mi wstyd, że ostatnie kilka dni spędziłem na Zamku z żoną, zamiast pracować. Król Biegus Rachis jest jedynym znanym mi mężczyzną, który potrafi wytrzymać na froncie całe tygodnie, nie odczuwając potrzeby spędzenia nocy z kobietą...
Pokręcił głową.
– Muszą być z Niziemia. Nie z Awii. Kto nas wyżywi?
– Mój panie, na wybrzeżu zostało niewielu żołnierzy. W większości są zbyt młodzi. Nikt jeszcze nie podnosi krzyku, ale, według mnie, źle jest zabierać tak wielu.
– Skoro moja Awia daje wszystko co może, Niziem powinien postąpić tak samo.
– Jeśli mogę sobie pozwolić na krytykę – wtrąciłem – i tak wielu traci życie przez twój plan wyparcia Insektów z ziem, na których już się zadomowiły.
– Wolałbyś tkwić w martwym punkcie przez następne dwa tysiąclecia?
Westchnąłem.
– Celem Zamku jest obrona Zaskajów przed Insektami. Tych nigdy nie brakuje. Jak długo będziemy mogli gwarantować taką ochronę, jeśli zabierzemy wszystkich żołnierzy z jednego pokolenia?
– Nieśmiertelni bywają bardzo frustrujący – powiedział król do swego brata. – Możemy pokonać Insekty. Mając osiem tysięcy żołnierzy zdołamy kontrolować ruchy owadziej armii. Wszystkie krainy powinny nas wspierać w tym dążeniu!
– Widziałem już wiele walk i uważam, że zbyt porywcze działanie jest błędem – powiedziałem.
Rachis już szykował ripostę, ale odezwał się Piorun:
– Wasza Wysokość, nie spieraj się z Kometą.
– Przepraszam, Jant.
– Nie, nie. To moja wina. Mam za sobą długi lot. Jestem trochę zmęczony.
Przysunęli krzesło, abym mógł usiąść przy stole. Z kryształowej karafki nalali mi wina. Alkohol nie działał dobrze na pusty żołądek i szybko zakręciło mi się w głowie. Oni tymczasem wrócili do gry w karty.
– Wyglądasz na zmęczonego – powiedział Piorun podejrzliwie. Insygnia dworu Mika na jego ramieniu błysnęły w świetle lampy. Taki sam kształt rombu połyskiwał na kołczanie pełnym strzał z czerwonymi lotkami, zawieszonym na oparciu jego krzesła. Obok wisiał niewielki, nowoczesny łuk kompozytowy: oprawiony w złoto róg i wypolerowane warstwy drzewa, wygięte na kształt kleszczy. To oznaczało, że się popisywał, bo w bitwie używa zazwyczaj łuku długiego. Był trochę wyższy od Biegusa, o wiele szerszy w ramionach niż Pustuł i bardziej umięśniony ode mnie.
Istniało pewne podobieństwo między Biegusem i Pustułem, z tym że Biegus odziedziczył całą posępność i siłę, podczas gdy jego młodszy brat przypominał trzcinę.
– Powinniśmy się skupić na kampanii – zagrzmiał Biegus. – Zwłaszcza jutro, gdyż czeka nas nie lada wyzwanie. Łuczniku, twoje dowództwo jest ogromnie ważne.
Piorun nie odezwał się ani słowem.
– A Posłaniec? Jant?
– Do usług – powiedziałem. Biegus napełnił kielich, podniósł go i wypił toast za Cesarza. Stuknąłem jego szkło swoim, upiłem jak najmniejszy łyk i odstawiłem puchar. Nie chciałem, aby zauważył, że trzęsie mi się ręka.
Na twarzy Biegusa pojawił się wyraz zamyślenia.
– Spośród nieśmiertelnych, prócz was obydwu, dołączą do nas Tornado, Mgła i Ata. Słota zostanie w Fortecy Lowes. Tak silnej reprezentacji Kręgu nie mieliśmy od... od jak dawna?
– Zaledwie od stu lat – powiedziałem.
Blade oczy Pustuła błyszczały wewnętrznym entuzjazmem, jego chuda dłoń gładziła niewielką, jasną kozią bródkę. Bez wątpienia planował później opisać jak Pustuł Rachis nieustraszenie walczy z Insektami, wspomagany przez nieśmiertelnych.
W języku Awian nieśmiertelnych zwano Eszajami. Poematy Pustuła przedstawiały nas, Eszajów, jako istoty boskie, a jego mocarnego brata jako bohaterskiego wojownika. Wizerunek poety świecił naszym, odbitym blaskiem, ale nigdy nie widziałem, żeby on sam chwycił za miecz. Do niego należało dopilnowanie, aby każdy ranny lub struty jedzeniem trafił z powrotem do fortecy i aby Fyrdowie wracając do domów nie ociągali się i nie zajmowali rozbojem. Od razu na początku zlecił wszystkie te zadania mnie i teraz, siedział w obozie skrobiąc coś wiecznym piórem w swoim notatniku.
– Mam strita w karach – odezwał się Piorun. – Panowie? No cóż. Przykro mi... amfiteatr w kachis i biblioteka Pustuła są moje. – Zaczął ponownie rozdawać. Karty z czerwonymi rewersami posłusznie poddawały się jego dużym dłoniom. – Stawiam most w Mika, który, jak zapewne wiecie, jest jednym z siedmiu cudów świata, więc proszę, traktujcie go należycie, Jant, grasz?
– Zwariowani Awianie – mruknąłem.
– To tylko zabawa. Rano oddam ci twoją posiadłość.
Odmówiłem; dla mnie gra w karty nie ma sensu. Moje reakcje są znacznie szybsze niż Awian, gdybym chciał wygrać, bez trudu oszukałbym ich dzięki zręczności rąk. Gdybym grał bez oszukiwania, Biegus pokonałby mnie, bo jest lepszym strategiem i potrafi zachować twarz pokerzysty, a Piorun pokonałby jego, bo gra w karty od tysiąca pięciuset lat i bez wysiłku potrafi przejrzeć każdą strategię. Moje myśli niepowstrzymanie kierowały się ku czemu innemu. Zaczynałem się trząść i aby moi towarzysze nic nie podejrzewali, tłumaczyłem to zmęczeniem. Wstałem i z powrotem odstawiłem krzesło na wilgotną trawę.
– Chciałbym już was opuścić.
– Do zobaczenia o pierwszym brzasku – powiedział król.
– Słodkich snów – dorzucił Piorun.
Łagodna bryza nieco mnie orzeźwiła. Obóz znajdował się u podnóża gór i nie wysilając szczególnie wyobraźni, wśród zapachu jadła gotowanego nad ogniskami i smrodu niemytych żołnierzy, mogłem wychwycić w powietrzu woń wysokich szczytów – lodowców i sosen. To była tylko chwila, ale świadomość, że w Lowes wiatr schodził z gór, obudził we mnie tęsknotę. Ze zniechęceniem przypomniałem sobie, że taka nostalgia jest jednym z symptomów głodu narkotycznego.
Nie mam i nie potrzebuję własnego namiotu, pospieszyłem więc do pawilonu Pioruna, gdzie stos giemzowych przykryć nieopodal wejścia zastępował mi łóżko. Gospodarz nie ruszył moich map i ubrań, które nadal leżały na kupie, tak jak je zostawiłem i były teraz wilgotne od rosy. Zdołałem zapalić świecę, wyjąłem to czego potrzebowałem i wziąłem działkę. Wkrótce potem usnąłem, zwinięty w kłębek i dręczony halucynacjami.
Spałem do chwili, gdy złoty świt obudził mnie kopniakiem wielkiego buta.
Ziewnąłem i przeciągnąłem się, rozprostowując kości. Leżałem wygodnie zagrzebany w cieple koce i całkowicie odprężony. Ze swego legowiska patrzyłem w głąb doliny Lowes, w kierunku Muru. Wypełniał ją siwy dym z tysięcy ognisk, wiszący poziomymi smugami nad ziemią i zmiękczający ostre promienie słońca. Żołnierze zbierali się w grupy i ruszali ku jego głównemu źródłu, gdzie wydawano śniadanie. Jedzenie na froncie było zdumiewająco dobre – pewnie dlatego, że bardzo niewielka część Pospolitych Fyrdów chciała tu być, a Zamek wolał ich do tego zachęcać, a nie zmuszać. Patrzyłem jak żołnierze składają niskie zielone namioty, których brezenty wybrzuszały się opadając na ziemię. Zwinięte przytraczano do drągów z bagażami. Przez chwilę leniuchowałem, obserwując przyjemnie rozmyte obrazy tego, co działo się wokół; potem pomyślałem, że dobrze byłoby wziąć jeszcze jedną działkę. Strzykawka leżała na rozłożonej mapie. Sięgnąłem po nią i kiedy moja dłoń zamknęła się wokół niej, czyjś but przygwoździł mi nadgarstek do ziemi.
– Ani mi się waż – powiedział Piorun. Przerzucił kilka fałd szkarłatnej szarfy przez ramię, pochylił się i podniósł łyżkę, strzykawkę i zwitek papieru. – Na razie ja się tym zaopiekuję.
– O, nie. Jak rany. Daj spokój, Piorunie! Znowu?
– Biegus nas wzywa. Chcę, żebyś porozmawiał z Tornadem. No już. Wstawaj.
Powinienem się wzorować na postawie Pioruna. Miał już na sobie mosiężną zbroję łuskową udającą pióra, przykrywającą jego tors i silne ramiona, sięgającą aż do łokci. Skórzane spodnie były sznurowane z boków, a na biodrze nosił miecz dzieła płatnerzy z Kutych. Szarfa zdobiona insygniami Zamku przylegała do jego skrzydeł – dłuższych niż przeciętne skrzydła obecnie żyjących i mierzwiła pióra. Inni byliby pod wrażeniem tak pięknej zbroi; ale ja zastanawiałem się, ile zarobili na niej płatnerze z Kutych i czy miałem szanse w ogóle zobaczyć część zysków.
Nie mogąc się pozbyć wrażenia. że jestem przykurczony i brudny, wyszedłem z pawilonu i ruszyłem przez obóz za słońcem wyhaftowanym na pelerynie Pioruna. Twarze spoglądały na nas znad zasłanianych darnią popiołów ognisk, ciasno zaciąganych troków plecaków, zakładanych kirysów i parujących kubków gorącej kawy. Napotykani po drodze żołnierze podnosili się z ziemi, wiec szliśmy w niewielkiej fali zaskoczonych Fyrdów, którzy na chwile wstawali, po czym znowu przysiadali, gdy ich minęliśmy.
Żołnierze Fyrdy Pospolitej oraz Fyrdy Doborowej różnili się tym, że ci drudzy byli dumni ze statusu wojowników. Konkurowali między sobą o uwagę gubernatorów i nieśmiertelnych; a ich miecze miały ostrość brzytew. Kiedy przechodziliśmy obok nich, błyskawicznie podrywali się z ziemi.
Większość łuczników należała do Fyrdy Doborowej, jako że szkolenie łucznicze trwa długo. Ci czekali przy pawilonie Pioruna, który kiwnął głową, witając kilku z nich niemal poufale, jego złotołuska zbroja lśniła.
Dotarliśmy do części obozu zajmowanej przez Fyrdę Pospolitą, niewyszkolonych żołnierzy i nowych rekrutów, o wiele gorzej uzbrojonych. Główne zbrojownie znajdowały się w Kutych, w guberni mojej żony. Na rozkaz Zamku wyposażały każdego, kto szedł do wojska w tarczę, pałasz i pikę. Zwerbowani wieśniacy z Fyrdy Pospolitej ledwo mogli sobie pozwolić na ten podstawowy ekwipunek. Nosili podłej jakości, zabłocony dżins i tylko gdzieniegdzie połyskiwała stal źle dopasowanych, zdobycznych fragmentów zbroi. W tej części obozowiska kobiety i mężczyźni z ociąganiem podnosili się na nasz widok z ziemi, nie odstawiając nawet misek z jadłem. W ich obozie brakowało porządku, połatane namioty stały nierówno. Niektóre składały się wyłącznie ze stelaży, na które zarzucano moskitiery z obciążonymi brzegami.
Dowodzenie Fyrdą Pospolitą należało do obowiązków Tornada. On sam siedział ze skrzyżowanymi nogami na trawie, nagi do pasa, przesuwając ostrzem topora w poprzek ogromnego kamienia szlifierskiego. Towarzyszył temu dźwięk przypominający zgrzyt piły. Znad popękanego paska olbrzyma sterczał wielki brzuch. Przy wzroście dwa i pół metra, był największym i najsilniejszym z pałacowych Eszajów, niepokonanym od tysiąca lat. brązowe włosy golił tuż przy czaszce. Wyglądało to dość dziwacznie w zestawieniu z futrem porastającym jego pierś i częściowo także ramiona. Nie zasłaniało ono bladych blizn, grubych jak mój palec i długich od boku do boku, pokrywających zygzakami jego klatkę piersiową i brzuch. Kiedy przesuwał topór po kamieniu, węzły mięsni poruszały się pod spieczoną słońcem skórą na jego ramionach. Pradawny tatuaż tarczy słonecznej na przedramieniu falował wraz z ich ruchem.
W przeciwieństwie do większości Eszajów, Tornado nigdy niczego nie posiadał – nie miał żadnych ziem, a pieniędzy tylko tyle, by starczyło na piwo. Słynął z tego, że ryzykował śmiercią, rzucając się w największe bitewne wiry. Gdyby tak chętnie i często nie stawał oko w oko z kostuchą, nie miałby takiej wprawy w radzeniu sobie z nią. Płowego i mnie łączy to, że nasze więzi z życiem są o wiele cieńsze niż ludziom się wydaje.
Jego dziewczyna, Wireo Latodzion, doskonale do niego pasowała. Też była olbrzymia. Właśnie drapała się w nogę, wtykając patyk przez złączki między płytami zbroi. Nigdy nie potrafiłem zrozumieć Wireo, nie bała się mnie ani jej nie pociągałem. Nie nazywała rzeczy po imieniu, jeśli tylko mogła powiedzieć o nich „to pieprzone gówno". Piorun ukłonił się jej; ona puściła do mnie oko.
– Dzień dobry – powiedział Piorun.
– No – odparł Płowy. – W porządku, Jant?
– ...O tyle, o ile.
– Jestem gotowy już od dawna i nic się do cholery nie dzieje – żachnął się Płowy. – Kiedy będziemy się bić?
– Pod twoją komendę trafiają ludzie i Hacilith i z Eske.
– Mieszczuchy – skomentowałem.
– Kiedy Insekty zaatakują, wycofacie się. Ustawimy zapory z tarcz, aby skierować owadzie pomioty w odpowiednią stronę. Zapędzimy ich na szósty korral. Wy macie podjąć próbę zdobycia terenów za Murem. Biegus wierzy, że zdołamy przełamać ich obronę i odzyskać więcej ziem,
– Hola! Chwileczkę! Go takiego? Mam iść za Mur? Nie ma mowy, malutki. Zostanę tam sam, bo mieszczuchy trzęsą portkami jak nie wiem co. Będą uciekali tak szybko, że im gacie pospadają. Za Mur? Chyba we śnie.
– Obecnie taki jest główny cel Biegusa – powiedział Piorun.
– Gdybyś myślał jajami, a nie pikawą, nie pozwoliłbyś cholernemu Zaskajowi wtrącać się w to, jak Eszaje rządzą od wieków.
Czyżbyś zapomniał, że niedawno postanowiliśmy wspierać króla Awii?
– Ale ostatnim razem zginęło tysiąc ludzi – przerwałem im. Gdybym podczas tamtej potyczki był w akcji, a nie leżał nieprzytomny, straty Zamku nie byłyby pewnie tak wielkie. Piorun chyba właśnie zamierzał o tym wspomnieć, więc wolałem zamilknąć. Płowy jeszcze przez chwilę narzekał, ale potem pogodził się z decyzją; ma za mało silnej woli, żeby się sprzeciwiać Piorunowi.
– Posłuchaj, Płowy – odezwałem się. – Cesarz popiera Biegusa, więc my też musimy. Skąd mamy wiedzieć, dlaczego cesarskie plany są właśnie takie. Może za sto lat się okaże, że to była słuszna decyzja,
Szanował mnie; wiedział, że moje doświadczenia pozwoliły mi osiągnąć równowagę i posiąść wiedzę, która oddzielała mnie od codziennych trosk. Wyczuwał to i podziwiał mój upór.
– Jak uważasz, Jant. – Płowy dotknął lśniącego ostrza topora brudnym paznokciem kciuka. – Ale Insekty trzeba wybijać na raty. Wziąć je na przeczekanie. Niech mnie świśnie, jeśli miałbym je wkurzać. – Wsiał, podpierając się toporem dla zachowania równowagi. Cofnąłem się trochę, oszołomiony jego wielkością. Tornado przeciągnął się, naprężając mięsnie pod warstwą tłuszczu.
– Uważaj na siebie – zaczął Piorun.
– Spadaj, kochasiu – przerwał mu Płowy. – Robię co do mnie należy, czyli jakby siekę Insekty. Wiem, że przeżyję za Murem, pod ziemią czy gdziekolwiek. Biegus próbuje oszczędzać cywilów. To dobrze, że się o nich troszczy, ale stara się trochę za bardzo. – Przypiął topór do pasa i pociągnął Wireo, która stojąc z tylu podsłuchiwała rozmowę. – Chodźmy, kochana – powiedział w mowie niziemskiej. – Tutaj wszystko co ma skrzydła jest szalone.
– Co to znaczyło? – spytał Piorun. Przetłumaczyłem mu mniej więcej słowa Płowego. Spojrzał za odchodzącą parą. – Kochankowie zawsze zadowalają się własnymi, małymi światami – powiedział.
Zostałem w pawilonie sam. Piorun poszedł przemawiać do szeregów łuczników i równych falang doborowej awiańskiej piechoty. Mieli hełmy ozdobione niebieskimi piórami, herby z rzeźbionej kości, specjalnie utwardzanej skóry i fajansu oraz mistrzowsko kule kolczugi z irydu, przykrywające skrzydła. Skorzystałem z okazji i przerzuciłem wszystkie jego rzeczy szukając moich narkotyków. Natrafiłem na kilka listów, które pewnie zainteresowałyby mnie, gdyby nie męczyła mnie taka gorączka. Koty nie znalazłem. Obrzuciłem Pioruna wszystkimi wyzwiskami pod słońcem i zostawiłem potworny bałagan. Usiadłem na trawie. Zacząłem się trząść jeszcze zanim dopadł mnie narkotyczny głód – elekt paniki.
No cóż. Plan B. Odszukałem mój kompas, dotknąłem przycisku i srebrna obudowa otworzyła się jak muszla. Wewnątrz znajdował się zwitek papieru – oderwany brzeg mapy. Zawsze trzeba mieć więcej ukrytych zapasów. Długim paznokciem kciuka uformowałem linię z koty na szkle kompasu, zwinąłem pięciofuntowy banknot w rulon i wciągnąłem narkotyk przez nos, z północy na południe.
O tak.
Pozwoliłem, by zmartwienia roztopiły się jedno po drugim i ulotniły z moich myśli. Nawet nieśmiertelni nie są w stanie wytrzymać tylu obaw. Wycierając nos wierzchem dłoni myślałem o czekającej nas walce. Nosiłem bransolety, wypłowiałe dżinsy i koszulkę z odciętymi rękawkami oraz napisem „Maraton Hacilith 1974".
Spojrzałem na bezładną stertę mojej srebrnej zbroi łuskowej, na kolczą koszulę ozdobioną szmaragdami i onyksami oraz na hełm z dekoracyjnym węzłem i dużym, białym piórem. Pasował do czarno-srebrnych zarękawi. Pas z mieczem, okrągła tarcza; wokół rękojeści wiły się dwa węże. Mam też naramienniki na skrzydła z inskrypcjami „W imię boga i Cesarstwa". Mam nagolenice. Mam czarną pelerynę z cienkiej tafty ze srebrnym zapięciem zdobionym techniką niello. Mam powycinane rękawice z czarnej skóry, z wytłoczonym Słońcem Zamku i z moim własnym znakiem – Kołem.
Chrzanić to wszystko. Zdjąłem koszulkę, zatknąłem czekan z tylu za pasek i uznałem, że jestem gotowy do walki ze wszystkim.
– Jant? – Biegus przyglądał mi się w zdumieniu. Zamiotłem ziemię w niskim ukłonie.
– Wasza Wysokość.
– Kometo, Tornado już rąbie Mur. Musisz jak najszybciej znaleźć się w powietrzu – oznajmił Biegus. Dawniej mnie irytował, ale w końcu zrozumiałem, że sam chciał się poczuć bardziej szlachetnym i stąd brały się jego częste wyprawy wojenne, i entuzjazm do walki. – Co naprawdę powiedział Cesarz? – spytał. Był sprytniejszy, niż sądziłem.
– San docenia roztropność wszystkich twoich posunięć – odparłem.
– Czy masz dla mnie jakąś wiadomość od niego? – Dłoń Biegusa spoczęła na ozdobnej rękojeści miecza. – Naprawdę mnie docenia? Widzi moje osiągnięcia?
Nie mamy czasu zagłębiać się teraz w szczegóły!
– W takim razie po bitwie, Rhydaninie. Wiem, że doskonale pamiętasz słowa, które padły na cesarskim dworze i muszę je znać.
– Jak sobie życzysz. – Wzruszyłem ramionami. Potrzebowałem czystego powietrza, a nie duszności namiotu, w którym król Awii przypierał mnie do muru. Nie chciałem by ten mężczyzna, którego tak podziwiałem, napomykał o moim rhydańskim pochodzeniu.
Biegus przyjrzał mi się uważnie; w zmarszczkach wokół jego oczu krył się spryt. Tęczówki miał szare, ale nie nakrapiane – jak srebrne monety – i umiał wpatrywać się we mnie tak długo, że to ja pierwszy odwracałem wzrok, a niewielu się to udawało.
– Musze koniecznie poznać opinię Najjaśniejszego Cesarza o naszym zwycięstwie w minionym tygodniu. Razem z Płowym znaleźliśmy się wówczas w samym sercu bitwy – powiedział, jego czerwonobrązowa szyja lśniła od polu.
Szczerość króla skłoniła mnie do otwartości.
– Chcesz dołączyć do pałacowego Kręgu? – spytałem.
– Trafnie zgadujesz Kometo. Chcę tego bardziej, niż potrafisz sobie wyobrazić.
– Wasza Wysokość, ja w tej sprawie nic nie mogę zrobić. Odwrócił się, wsunął ostrze do pochwy i zwrócony do mnie szerokimi plecami, powiedział:
– Kiedy indziej pewnie już zasłużyłbym sobie na to miejsce, ale nie teraz. Przez lata widziałem jak wasza trzydziestka walczy i, muszę przyznać, nie potrafię bić się równie dobrze jak Tornado, strzelać z łuku tak jak Piorun, ani poruszać się tak szybko, jak ty.
– Nikogo nowego nie przyjęto na Zamek przez dziewięćdziesiąt lat.
– To nie ma znaczenia. Piorun twierdzi, że można przyjąć trzech naraz.
– Cenimy sobie to, że zapewniasz więź między Zamkiem i pospolitym ludem – wyrecytowałem, wychodząc za nim z namiotu.
– O tak. Nie odbieracie nam, śmiertelnikom, naszego marzenia. – Najwyraźniej wszyscy śmiertelni marzą o miejscu w zamkowym Kręgu. Zawsze pragną nieśmiertelności. Zawsze próbują zatrzymać obracające się kolo fortuny, które przetacza się im po rękach, zostawiając drzazgi, tak wspaniale jest być wiecznym i bezpiecznym. Tymczasem wstąpienie do takiego bractwa nie daje pewności. Nigdy nie wiadomo, jak nastawieni są pozostali Eszaje. Wystarczy jedno złe posunięcie, a wszyscy jednoczą się przeciwko tobie. Skąd nowy Eszaj miałby wiedzieć, że najbardziej surowi są najmniej niebezpieczni.
Nie umiałem wymyślić żadnej odpowiedzi. Zdołałem jedynie powiedzieć:
– Nieśmiertelność ma swoje wady.
Awianin uśmiechnął się tak, jakby mi nie dowierzał. Zapewniłem go, że zamieniłbym każdą minutę mojego długiego życia w na to, by choć przez chwilę posiadać jego ziemie i bogactwa. Bycie wiecznym nie ma sensu jeśli wiecznie tonie się w długach.
– Nieśmiertelny, czy nie, przynajmniej potrafisz latać – westchnął tęsknie.
– Czasem przyjemności mają swoją cenę.
– No dalej, Jant – powiedział o wiele weselej. – Niech zobaczę jak latasz!
* * *
Długi cień sztandaru Słońca padał na oczyszczoną z namiotów ziemię. Usłyszałem huk taranów walących w Mur. Wielkie koła, na których się poruszały, z piskiem i chrzęstem sunęły po kamieniach, aż drżała ziemia. Pracowały w tandemie. Przenikliwe krzyki Fyrdów dowodzonych przez Płowego z każdym uderzeniem stawały się coraz głośniejsze. Kiedy narkotyk zaczął działać, wrażenie, że wszystkie moje mięsnie się napinają, wypaczyło i spotęgowało ten i tak potworny rumor.
– Przyjrzę się temu z bliska – powiedziałem. Ruszyłem truchtem po lekkim łuku, łapiąc słaby wiatr. Kolce w podeszwach moich butów trzymały się wilgotnej trawy. Dałem kilka większych susów, pochyliłem się do przodu i puściłem się biegiem. Sprintem. Pędziłem w dół zbocza. Kiedy wydawało mi się, że już osiągnąłem maksymalną prędkość, zdołałem przyspieszyć jeszcze trochę, jeszcze i jeszcze, za szybko, by złapać oddech.
Szybkość to błogi stan.
Szarpnięciem pociągnąłem na wpół rozpostartymi skrzydłami w dół. Pióra zamiotły ziemie. Przy kolejnym uderzeniu podskoczyłem i ruch skrzydeł pchnął mnie w górę. Poczułem, jak wznoszę się na metr, ale wysiłek był potworny.
Odbijam się i od tego momentu pnę się w górę.
Moje ciało reagowało automatycznie, umysł zaćmiony był bólem. Przy każdym uderzeniu skrzydeł czułem szarpnięcie mięsni grzbietu i brzucha. Szybko wspiąłem się na otwarta przestrzeń. Spojrzałem w dół i dostrzegłem niewielkich ludzi. Zacząłem się wznosić mniej stromo, znalazłem rytm, który stopniowo pchał mnie w górę. Zatoczyłem szerokie koło i znalazłem się nad Biegusem. Pełne rozpostarcie skrzydeł wprawiało mnie w stan euforii. Uwielbiałem czuć strumienie powietrza, gdy ciągnąłem nimi w doi. Po każdym uderzeniu moje palce, długie pióra, stykały się trzy metry poniżej mojego brzucha. Kochałem opór powietrza, który wykręcał mi nadgarstki, gdy ponownie wyrzucałem skrzydła w górę. Powietrze wydawało się cięższe niż sztangi Płowego. Moje skrzydła przypominała długie ramiona, a płaskie, srebrne pierścienie na długich palcach z brzękiem zderzały się, gdy zamykałem dłoń przy ruchu w górę. Cały mój ciężar wisiał na krzyżowym odcinku kręgosłupa. Zwykłe ramiona trzymałem skrzyżowane na piersi, czasem tylko rozpościerając je, aby pomoc sobie w utrzymaniu równowagi.
Z wielkim wysiłkiem wspiąłem się na wysokość, z której Fyrdowie różnych dywizji zlewali się w plamy heraldycznych kolorów. W szeregach Pospolitej dostrzegłem ruch. Zaniepokojone twarze spoglądały w górę, na mnie.
Tarany bezustannie to się cofały, to znów gwałtownie szarpały do przodu i uderzały w Mur. Nad zaporą tworzyły się nieprzyjazne prądy termiczne; wypróbowałem jeden z nich na moment, aby z bliska ocenie sytuację. Wysoki na pięć metrów Mur ciągnął się ze wschodu na zachód, kreśląc białą wstęgę przy połaci lasu; biegł dalej niż sięgałem wzrokiem z mojej bazy na wysokości chmur przy dobrej widoczności. Z bliska widać było jego nierówną powierzchnię. Nie tworzył idealnie prostej linii – nieregularności wskazywały, gdzie dawniejsze bitwy pozostawiły w nim blizny i gdzie Insekty natrafiły na opór. Choć w większości kremowo-biały, miał niejednorodną strukturę, ponieważ powstawał z wszystkiego, co były w stanie przynieść lub przyciągnąć.
Dlatego lepiej nie przyglądać mu się z bliska. Spoceni żołnierze na taranie mieli okazje obejrzeć go dokładnie, gdy rozpadał się na kawałki wielkości pięści, jak kreda. Spoiwo Muru stanowiła stwardniała owadzia plwocina. Był gładki jak fajans, a gdzieniegdzie widniała zastygła piana, twarda jak kamień. Budulec stanowiły przeżute gałęzie drzew, meble ze zniszczonych wiosek oraz zbroje z dawnych bitew. Dało się też odróżnić skorupy martwych Insektów, kawałki namiotów i broni oraz dzieci, które zaginęły przed laty. Tu i tam sterczało gnijące ludzkie ramię lub kręgosłup konia. W środku można było dostrzec twarze nierówno zakonserwowane, w miarę jak twardniała na nich mleczna plwocina. Fyrda Płowego odsunęła na bok zwoje kolczastego drutu i waliła teraz, w Mur młotami. Tornado zauważył mnie i pomachał ręką. Skinąłem mu skrzydłami.
– Widzisz co jest za Murem? – krzyknął chwilę przed kolejnym potężnym uderzeniem tarana.
– O tak – odparłem.
– Jak wiele Insektów? – wrzasnął. Po drugiej stronie Muru zbierały się tysiące połyskujących brązowo owadzich postaci. Każda miała wielkość człowieka. Cisnęły się u podnóża zapory, stykając się czułkami. Przybywało ich coraz więcej. Wysypywały się z gardzieli tuneli, spod ziemi.
– Tysiące! Są... – zacząłem, ale w tej samej chwili żołnierze przebili się na drugą stronę.
Ludzie Płowego zwarli szyk.
– Zasłona! – ryknął Tornado. Podniosła się ściana tarcz. Przez wyrwę w Murze przedarł się strumień Insektów, naparły na zaporę, odbiły się, po czym zaczęły się wspinać po kolorowych tarczach. Żołnierze stali jeden przy drugim. Ramiona mieli silne, ale przestrzeń między nimi a Murem szybko zapełniała się Insektami. Wspinały się jedne na drugie, a ich długie jak miecze szczęki skrobały malowaną powierzchnię tarcz. Kilka machnięć skrzydeł pchnęło mnie w górę, skąd mogłem lepiej wszystko widzieć.
Ludzie na jednym z taranów byli bezpieczni. Podnieśli czworokątne tarcze i pod ich osłoną wycofali się aż za tarczową zaporę. Drugi taran utknął na jakimś gruzie; żołnierze zmarnowali sekundę próbując go dźwignąć i insekty przeszły przez nich jak żywe brzytwy. Widziałem, jak szczęki zamykają się wokół ramienia jednego z ludzi i je urywają. Krew przestała tryskać, kiedy inny Insekt rozszarpał gardło żołnierza.
Widziałem, jak dwaj wojownicy szykują się do starcia, stając plecami do siebie, ale kiedy nadeszła owadzia fala, po prostu zniknęli pod nią.
Zza tarczowej zasłony Płowy odrąbał czułki jednemu z Insektów; zdezorientowany stwór zawrócił i zaczął gryźć swoich.
Jednemu z Insektów gryzących powalonego żołnierza szczęki uwięzły między napierśnikiem a naplecznikiem. Inny z wojowników obciął je toporem, przerąbując jednocześnie ciało martwego przyjaciela. Drugim czystym cięciem odrąbał tylne odnóża insekta. Walczył doskonale, ale nie mógł podołać powodzi stworów, która zalała przestrzeń między nim a zaporą z tarcz. Bez opamiętania siekł i wrzeszczał, nie bacząc na czułki drażniące mu twarz i pazury ślizgające się po jego zbroi. Insekty wgryzły się w jego stopy aż do kości i choć nie przestawał się wyrywać, pociągnęły go w stronę Muru, gdzie ich pobratymcy naprawiali wyłom, wznosząc ścianę wokół porzuconego tarana, który zdążyły już pokryć szybko twardniejącą pianą.
Mężczyźni krzyczeli do siebie, czując napór na tarcze, między które wciskały się części narządów gębowych i czułki. Insekty nie wydawały żadnego głosu. Docierające do mnie dźwięki owadów depczących pancerze swoich pobratymców, brzmiały jak szczęk, drapanie i zgrzyt. Przyglądając się wszystkiemu leciałem tak powoli, że w końcu się zatrzymałem. Przerażony, natychmiast złapałem prąd termiczny i wspiąłem się spiralnie w górę tak szybko, że kurczące się pole bitwy zawirowało w dole.
Ludzie ustępowali pod naporem w środkowej części zasłony. Tam, gdzie się cofali, tarczowa zapora się rozstąpiła. W powiększającą się przerwę rzuciły się Insekty. Stopniowo dywizja Płowego podzieliła się na pół. Mężczyźni ścieśniali się, cofając się coraz bardziej. Manewr utworzył korytarz, którym sunął strumień Insektów z obu stron kontrolowany przez tarczowych. Zdumiewała mnie odwaga Fyrdów. Mężczyźni ściśnięci jeden przy drugim kucali za tarczami, pocąc się i krzycząc. Każdy z nich czuł napór żołnierzy z prawej i z lewej. Zasłona tarcz nie ustępowała. Czułek jednego z Insektów na moment trafił w niewielką szparę.
Żołnierz z przerażeniem patrzył nań, nie puszczając tarczy, którą trzymał przed sobą. W takich chwilach ożywały wszystkie strachy z dzieciństwa. Insekt szarpnięciem uwolnił czułek i popędził dalej.
Kilku Nizieminów z linami otoczyło przewróconego Insekta; wierzgał odnóżami odsłaniając miękkie podbrzusze, jego mozaikowe oczy były bure od plam z trawy. Mężczyźni związali razem środkową parę odnóży owada i odwrócili go pancerzem do góry. Chciał się na nich rzucić, ale dwaj spośród ludzi naciągnęli linę i stwor przewrócił się na bok. Jeszcze kilka razy ponowił próby, lecz w końcu się poddał. Zgrzytał szczękami i pokrywał się pianą. Nie rozumiejąc dlaczego nie może się poruszać, odwrócił się i zobaczył więzy. Zacisnął żuwaczki na linie i w tym momencie żołnierze owinęli drugą linę wokół jego szczęk, związali tylne odnóża i ściągnęli owada z pola.
W górze słyszałem głuche dudnienie pancerzastych stworów pędzących drewnianym tunelem i ocierających się o tarcze zapory. Zza Muru przybiegało coraz więcej Insektów, których powódź sunęła niepowstrzymanie. Owady, jak woda, biegły w dół zbocza. Kierowano je wprost w bramę podłużnej zagrody w kotlinie.
Korral zbudowany przez żołnierzy Biegusa w ciągu poprzednich miesięcy, powstał z zaostrzonych drewnianych pali osadzonych głęboko w ziemi. Był długi na pół kilometra. Łucznicy znajdujący się wyżej na zboczu strzałami pędzili Insekty w głąb zwężającej się kotliny. Zostawiłem Fyrdów Płowego i przeleciałem nad oddziałami Pioruna, wspinając się wyżej, aby znaleźć się ponad torem lotu strzał. Awiańscy łucznicy wyglądali z góry jak błękitna plama na spieczonej, pożółkłej ziemi. Kołczany strzał nosili z prawej strony, na biodrach, nie mieli nakryć głowy i niemal żadnej zbroi. Cięciwy naciągali tylko do policzków, bo od zagrody dzieliła ich niewielka odległość. Wypuszczali dziesięć strzał na minutę. Mechaniczna powtarzalność ich ruchów zrobiła na mnie wrażenie. Zatoczyłem nad nimi krąg, słuchając zniekształconego przez dystans głosu Pioruna: Strzała. Naciąg. Salwa. Strzała. Naciąg. Salwa!
Bliżej.
– Strzała! Naciąg! Salwa!
Roje strzał wzbijały się w powietrze, osiągały maksymalną wysokość tuż pode mną i opadały gradem na zagrodę.
Piorun przesłonił oczy dłonią w rękawicy i spojrzał w niebo, poszukując mnie. Przeleciałem poza szeregi łuczników.
– Posłańcze! – zawołał. – Kometo? Jesteś tam?
– Tak! – odkrzyknąłem.
– Ustaw się nie pod słońce, żebym mógł cię zobaczyć!
– Przepraszam.
– Czy sytuacja wygląda dobrze?
– Niemal wszystkie już przeszły – poinformowałem krążąc nad nim.
– Jesteś pewien?
– Ponieśliśmy bardzo niewielkie straty.
Piorun wyglądał na zadowolonego. Ponownie zwrócił się do dwóch szeregów łuczników.
– Uwaga! Przygotować się! Zostały nam jeszcze strzały. Strzała! Naciąg! Salwa!
Z Insektów docierających do końca kotliny sterczało tyle strzał, że przypominały długonogie jeże. Większości brakowało odnóży. Z ran kapała żółta posoka. Część miała podziurawione pancerze w miejscach, gdzie groty przeszyły je na wylot, czasem drzewce zaplątywały się w ich przezroczyste szczątkowe skrzydła. Strzała mogła zabić Insekta tylko przy bezpośrednim trafieniu w głowę, na tyle mocnym, by przebiło skorupę. Groty strzał używanych przez drużynę Pioruna różniły się od tradycyjnych, spiczastych, bo zakończone były spłaszczonym, szerokim ostrzem, które mogło odcinać odnóża i kruszyć pancerze. Wzdłuż całej doliny widziałem ślady żółtej cieczy i fragmenty lśniącej chityny. Niektóre Insekty miały tylko po jednej nodze, inne zupełnie pozbawiono odnóży, zostały im odwłoki z kikutami albo segmenty tułowia z dziurami w miejscach, z których powinny wyrastać nogi.
Korral kończył się wydzieloną zagrodą otoczoną palisadą. Insekty biegały w kółko wewnątrz, zapełniając przestrzeli coraz bardziej. Nadal nie wydawały z siebie żadnych odgłosów, podczas gdy ludzie wyli z wysiłku. Wokół ogrodzenia czekała awiańska piechota. Biegus i jego straż przyboczna stali na koniach nieco z tyłu. Szare skrzydła króla drżały.
Pozostali generałowie – Mgła i Ata – zajęli jeszcze dalsze pozycje wraz z Fyrdami z Wyspy. Mieli rozkaz zaganiać z powrotem w wir walki tych żołnierzy, którzy uciekali w popłochu. Mgła patrzył na nierówną zaporę otaczającą korral na wprost przed nim.
Po chwili obejrzał się do tyłu, na nieludzki, lśniący Mur. Widziałem jego grafitowe włosy poprzetykane jaśniejszymi pasmami i wypolerowana zbroję Aty pod miękką, sinoniebieską peleryną zakrywającą tył siodła i zad jej konia.
Żołnierze awiańskiej piechoty podnieśli partyzany ponad szczyt palisady. Drzewce miały siedem metrów długości i specjalne okucia pod grotem. Dźgano nimi w Insekty biegające w kółko po ogrodzonym terenie. Krótkie oszczepy ciskane przez inną dywizje Fyrdów sięgały centralnej części korralu. Trafione nimi Insekty umierały przyszpilone do ziemi.
Zbyt wiele ginęło w tym samym miejscu. Góra pancerzy rosła szybko – tak szybko, że nie zdążyłem ostrzec żołnierzy krzykiem. W mgnieniu oka stała się dość wysoka, by Insekty wspinające się po niej mogły się dostać na sam szczyt palisady, spadały po drugiej stronie i uciekały. Umknęło pięć. Dziesięć. Pięćdziesiąt. Sto. Pierwsze nadziały się na partyzany i wiły się teraz w męczarniach. Kolejne trafiły pod włócznie lub pomiędzy nie. Awiańscy włócznicy rzucili się do ucieczki. Wpadli na żołnierzy stojących za nimi, którzy także próbowali uciec, ale nie zdążyli, bo Insekty wycięły sobie przejście przez ich szeregi, gryząc, drapiąc i odrzucając wojowników z drogi. Włócznicy stojący na flankach, którzy mieli dość rozumu, by dobyć pałaszy lub chwycić za maczugi, wytrwali odrobinę dłużej, ale żaden człowiek nie podoła dwóm Insektom naraz.
– Cholera – zakląłem. – O nie. Cholera! – Przeleciałem przez prąd powietrzny i musiałem gwałtownie zamachać skrzydłami.
Biegus ze swojej pozycji widział co się działo. Przemknąłem nad jego kawalerią, widząc, jak żołnierze opuszczają lance i jak sto ostróg jednocześnie wbija się w sto końskich boków.
– Rachis! Biegus! – krzyknąłem. – Słyszysz mnie? Rób, co powiem! – Wiatr porwał moje słowa i nie otrzymałem odpowiedzi od króla.
Rzadko używamy koni w walce z Insektami. Zwykle boją się one olbrzymich owadów i płoszą się. Byłem świadkiem, jak w dawnych bitwach przerażone konie przeskakiwały przez szeregi piechoty. Ale jedną z zalet posiadania nieśmiertelnych przywódców jest to, że uczymy się na błędach. Grad Eske przez, całe wieki hodował i trenował awiańskie rumaki bojowe, których dosiadali teraz ludzie Biegusa.
Insekty były u mazane krwią ludzką i własną. Poruszały się szybko i trzymały blisko ziemi. Sześć stawów zgiętych odnóży sterczało ponad tułowia. Pazury orały grunt, który sekundę później udeptywały konie lansjerów Biegusa.
Przyspieszyłem na tyle, by wyprzedzić Insekty i zorientowałem się, że uciekały w stronę Muru. Zawróciłem i próbowałem powiadomić o tym Biegusa. Miał opuszczoną przyłbicę, fałdy błękitno-srebrnej peleryny zatknął z tylu za pas, ale i tak wybrzuszała się na plecach. Widziałem jego niebiesko połyskującą kolczugę. Za mm podążała jego straż; do siodeł mieli przywiązane długie pióropusze z pasów skóry, szerokich wstęg i metalowych łańcuszków.
Okrążyli korral po stronie przeciwnej do tej, która zajmowali łucznicy. Piorun i jego ludzie napięli łuki i strzelili do Insektów uciekających na przedzie. Strzała Pioruna idealnie trafiła w cel. Insekt zginął natychmiast. Po chwili zadeptały go inne. Łucznicy już mieli ponownie naciągnąć cięciwy, ale Piorun powstrzymał ich, bo Biegus zbliżał się do pola rażenia.
Lansjerzy dotarli do polany przy Murze, tam, gdzie wcześniej znajdowały się tarany, teraz leżały trupy. Brzegi ich ran wysychały jak brunatne usta. Konni minęli Fyrdów Płowego, noszących barwy brązu i wina, którzy z uniesionymi toporami szykowali się do zamknięcia wlotu do korniki. Bariera ustawiona wcześniej przez dywizję Tornada zdążyła się rozpaść na mniejsze grupy żołnierzy. Instynktownie podnieśli tarcze, gdy mijali ich lansjerzy Biegusa. Płowy rozdziawił gębę. Zatoczyłem wokół niego krąg; skrzydła bolały mnie już jak cholera i wszystko szło nie tak, jak powinno.
– Ruszaj za nim! – krzyknąłem do Płowego, ale było to niemożliwe. Słońce odbiło się w szerokim ostrzu topora na jego ramieniu. Tornado pieszo podążył za jazdą, a jego żołnierze zebrali się gromadą za nim. Patrząc z góry, miałem wrażenie, że stoją w miejscu.
Biegus szarżował dalej, mknąc po zwiędłej trawie.
Jeszcze chwila i przekroczył Mur.
Przekroczył go w miejscu, gdzie wcześniej Płowy zrobił w nim wyłom. Znalazł się na ziemi Insektów. Wszyscy jeźdźcy poszli za jego przykładem, pochylając głowy nad grzbietami koni. Warkoczyki w ogonach wierzchowców powiewały za nimi. Wiedzieli, że przechodzenie na drugą stronę Muru było zabronione, ale pchnęła ich do jego ciekawość. Szli za Biegusem.
Wiem, dlaczego on to robi. To odwaga, nie brawura. Naprawdę chce pokonać Insekty i zamierza pokazać Zamkowi, jak wiele można osiągnąć. Może ma swoje powody, aby nie słuchać moich rozkazów, ale to wcale nie czyni jego postępowania mniej nagannym.
Uznałem, że mogę tylko obserwować poczynania króla, aby później zdać z nich raport Cesarzowi. Z napięcia cały się trząsłem.
Jeźdźcy minęli półkopułę z papyrowej masy częściowo zatopioną w ziemi. Był to wlot tunelu, który, jak szary kaptur, stał bez żadnych podpór i prowadził wprost do gładkiego korytarza. Po kilku minutach dotarli do jeszcze pięciu identycznych wlotów, rozmieszczonych w linii pomiędzy podgryzanymi kikutami drzew. Grupa Insektów nie zwalniając tempa wbiegła do pierwszego z nich i znikła. Biegus tak gwałtownie ściągnął lejce swojej klaczy, że ta zgubiła rytm i potykając się, stanęła u wejścia do tunelu. Ze strachu błyskała białkami oczu. Żołnierze zatrzymali się gromadą za dowódcą, słuchając jak klnie.
– Do diaska. Jednak nam uciekły. – Zdarł z dłoni rękawice i uderzył nimi o łęk. – Nie mogę w to uwierzyć. A niech to szlag. Zaraza! Zabierzmy konie dalej od tunelu; nie cierpią smrodu Insektów.
– Wasza Wysokość! – zawołał jeden z żołnierzy. – Czy możemy wrócić na drugą stronę Muru?
– Jeśli chcesz, Tracz, to możesz. – Biegus wlepił w niego wzrok i pozostali towarzysze zaśmiali się niepewnie. Cała grupa rozglądała się, mając wokół zupełnie nowy krajobraz. Pół kilometra dalej zaczynało się bezkresne morze papyrowych dachów. Setki tysięcy identycznych, owadzich budowli. Były wśród nich pagody o stromych szczytach i niskie hale, przypominające kanciaste grzyby. Żadnych okien, żadnych drzwi, tylko szare, papyrowe komórki. Przeleciałem między nimi, patrząc na ich połyskliwe powierzchnie, pofalowane i ciągnące się bez końca. Zanurkowałem niżej, niż sięgał szczyt Muru i ponownie zawołałem:
– Biegus, słyszysz mnie? Tu...
– Tak. Słyszę cię.
– Wracaj do obozu. To rozkaz!
Zignorował mnie. Nikt dotąd nie widział tuneli z tak bliska, chyba że insekty go tam zaciągnęły. Biegus patrzył na nie jak urzeczony.
– Schodzę na dół – powiedział. – Kto idzie ze mną?
– Nie! Rachis! – Rozejrzałem się wokół w poszukiwaniu miejsca, gdzie mógłbym bezpiecznie wylądować, aby go powstrzymać.
– Nie chcecie wiedzieć, jak jest tam, na dole? – spytał Biegus swoich ludzi. – Ruszajmy! – Wciągnął rękawice pokryte niewielkimi, metalowymi płytkami i opuścił przyłbicę. Ponad połowa mężczyzn podążyła za jego przykładem. Dał im czas na przygotowanie się i zebranie odwagi. Tracz się wycofał. Niespiesznie zawrócił konia i ruszył cwałem z powrotem w stronę Muru, który od strony królestwa Insektów wyglądał dokładnie tak samo.
Biegus zmusił klacz by ruszyła naprzód. Przystanął dopiero w nierównym cieniu łukowatego wejścia. Do jego boku przysunął się żołnierz z obnażonym mieczem, gotowy strzec króla. Zajrzeli w dół stromo opadającego, okrągłego tunelu, wyciętego w brunatnej ziemi, mrocznego jak noc.
Za nimi rozległy się krzyki i hałas metalu zderzającego się z chityną. Z innych tuneli wybiegały roje Insektów. Poruszały się szybko. Były ich setki, w mgnieniu oka wypełniły całą przestrzeli. Ostre pazury wbiły się w udo Biegusa, próbując ściągnąć go z siodła. Oderżnął je jednym cięciem: koniec został w jego nodze, ociekając owadzią posoką, a po chwili pojawiło się kolejnych osiem odnóży, gdy chwyciły go dwa inne Insekty.
Nie – proszę boże, nie! Kiedy zdołałem nad sobą zapanować, zacząłem wołać Biegusa. Razem ze swoim przybocznym walczył o życie, siekł Insekty na prawo i lewo, wywijając długim mieczem albo zadając sztyletem ciosy w puszki głowowe tych, które zbliżały się do siodła, jego ciężka klacz postąpiła w bok, by zgnieść Insekty, które wgryzły się w jej kopyta. Lądując postąpiłbym nierozsądnie. Mocno odchylając się w tył, zawróciłem w powietrzu i zostawiłem go.
Tracz był już prawie przy Murze, jego czarna klacz chwiej nie stąpała po wypalonej trawie. Odpiąłem ostrogi zamocowane u pasa, ślizgiem zawróciłem i opuszczając nogi wylądowałem przed nim. Ten manewr na chwilę pozbawił mnie powietrza, ale nie zwolniłem biegu. Żołnierz zatrzymał konia. Widziałem oczy klaczy, błyszczące pod faliście zakończoną zbroją. Wprawdzie trenowano ją by się nie bała insektów, ale wyraźnie nie podobał się jej Rhydanin. Przez chwilę obawiałem się, że stanie dęba.
– Tracz – wysapałem. – Daj mi konia. Teraz. Szybko! – Mężczyzna rozdziawił usta, a jego twarz wykrzywiło się uczuć, począwszy od strachu, a na szacunku skończywszy. Bez trudu mnie rozpoznał – kto inny potrafiłby latać? – nie mógł tylko uwierzyć, że naprawdę spotkał jednego z Eszajów.
Wydostał się zza osłony na nogi i zeskoczył na ziemię. Bez słowa oddal mi lejce i się odsunął. Wdrapałem się na siodło z wysokim tylnym lękiem.
Był szczupłym, młodym mężczyzną z brązowymi włosami związanymi na karku, dość wysokim, więc strzemiona znajdowały się na odpowiedniej wysokości. Zamachałem stopami i w końcu w nie natrafiłem. Wyszarpnąłem mu lancę i podniosłem ją ponad ramię.
– Co mam robić. Kometo? – spytał błagalnie.
– Lepiej bierz nogi za pas. – Szarpnąłem lejce w lewo i wymierzyłem klaczy solidnego kopniaka w żebra. W powietrzu unosił się silny zapach Insektów, ale mimo to usłuchała.
Biegus zawrócił konia, siekąc wokół po brązowych pancerzach i wypukłych oczach. Miał przy sobie coraz mniej żołnierzy. Stali zwarta grupą, zwróceni na zewnątrz, ale było ich za mało. Insekty wgryzły się w nogi królewskiej klaczy. Potknęła się i padła. Półmetrowe szczęki, zębate i ostre jak brzytwa, w mgnieniu oka zdarty skórę z jej żeber, uwalniając wnętrzności. Biegus stoczył się z siodła wprost na zgniecionego Insekta z odciętym odwłokiem. Choć owad miał tylko głowę i tułów wczepił się w króla dwoma odnóżami, które mu jeszcze zostały, mokrymi od żółtej cieczy.
Czas, jaki zabrało mi dotarcie do niego był dla mnie agonią. Gdybym znajdował się w powietrzu, mógłbym błyskawicznie skręcić w lewo czy zapikować w prawo. Tymczasem tkwiłem na końskim grzbiecie, mając do dyspozycji tylko dwa wymiary ruchu, a galop wydawał się o wiele za wolny. Stając w strzemionach, pozwoliłem klaczy przebiec po Insektach na skraju walczącego roju. Chwyciły się jej rzemieni, więc przebiłem je lancą. Nie mam wprawy we władaniu tą bronią. Użyłem jej jak włóczni, dźgając tułowia Insektów, rozpruwając ich brzuchy i szarpiąc skrzydła. Po chwili odrzuciłem ją i chwyciłem mój czekan o długim trzonku i mocnym, ząbkowanym ostrzu. Machając nim i stękając z wysiłku, wycinałem sobie drogę, kuch nie był mi obcy; przypominał wyrąbywanie stopni w ścianie lodowca. Insekty padały jeden za drugim, wijące się lub pozbawione głów.
Biegus rozpoznał mnie i przesunął się bliżej, ale rozdzielało nas zbyt wiele stworów. Fyrdowie zyskali nową silę, widząc jak się przebijam ku nim. Zaczęli walczyć z jeszcze większą zaciekłością.
– Uciekajcie! – wrzasnąłem, machając ręką w stronę Muru. – Ruszajcie! – Drogę zagradzała im chmara Insektów.
Widziałem Biegusa ściśniętego między niezgrabnymi, brązowymi tułowiami. W jego nodze utkwiła żuwaczka, wbita w ciało aż tło kości. Zobaczyłem, jak król przenosi ciężar ciała na tę nogę; chityna odskoczyła. Podniósł przyłbicę. Oślepiła go jasność, ale i tak zawzięcie ciął Insekta, który przywarł mu do skrzydła.
Jego miecz ześliznął się po twardym pancerzu. Insekt chwycił ostrze, stracił jeden pazur, dwoma innymi złapał klingę w poprzek i wytrącił miecz z ręki króla. Kłapnął szczękami tuż przy jego twarzy. Czułki otarły się o skórę na karku Biegusa. Insekty napierające na króla z przodu i z tyłu zmusiły go, by padł na kolana, pajęcze odnóża szarpały go. Pazury wciskały się i piłowały ciało wszędzie tam, gdzie znajdowały otwory w zbroi. Szczęki siekły. Owady powaliły już wszystkich ludzi i konie; wgryzały się w żywe ciało.
Biegus opuścił przyłbicę i odwrócił się na brzuch, zakrywając kark osłoniętymi zbroją rękami. Insekty wyszarpały mu skrzydła i zostawiły go. Niektóre popędziły w stronę Muru i miałem nadzieję, że Płowy ze swoimi Fyrdanii już tam na nie czekał. Inne żywiły się trupami, wciskając głowy między końskie żebra.
Obok króla został jeden Insekt, klęczący na złożonych członach odnóży. Ktoś potężnym ciosem rozłupał w poprzek jego pancerz, z którego wypływała teraz kremowo-żółta ciecz, ściekając między czarnymi kolcami. Złamane czułki zwisały jak pogięte druty – mimo to, wyczuł mnie. Rozwarł szczęki i zobaczyłem wewnątrz narządy gębowe poruszające się jak palce. Kopnąłem go. Zaatakował moją stopę, jego szczęki rozchlastały mi but od palców po łydkę. Rozdarcie w jego skorupie otworzyło się szerzej. Pod nim dostrzegłem bladą, pomarszczoną błonę, lśniącą od cieczy, która zastygała w strupach na krawędziach rany. Rąbnąłem go czekanem w grzbiet z taką siłą, że broń zagłębiła się do połowy rękojeści. Wyciągnąłem ją. Żółta ciecz kapała z mojej dłoni. Następny! – krzyknąłem. – Który następny?
Biegus. Król. Bohatersko pomyślałem, że dosięgnę go z siodła i wciągnę go na koński grzbiet, ale do tego brakowało mi siły. Chwyciłem go za pas i pociągnąłem po ziemi. Klacz niespokojnie szła bokiem. Machnąłem skrzydłami, ale i tak nie zdołałem go dźwignąć. W końcu musiałem zsiąść z konia i przywiązać Biegusa do łęku jego własnymi rapciami. Miałem wrażenie, że trwało to wieki. Co sekunda spoglądałem w gardziel tunelu. Cały byłem w strzępach piór i we krwi, która przesiąkała przez kolczugę króla, zmieniając ją w jeden wielki skrzep. Męczył mnie efekt działania koty i nadmiar adrenaliny. Myślałem o tym, czym jest śmierć i myśli te wzbudzały we mnie uczucia, których nie rozumiałem.
– Szlachetna z ciebie bestia – powiedziałem do klaczy, pociągając nosem. – Czarny to odpowiedni kolor, nie sądzisz? Myślę, że jego grobowiec powinien być z czarnego marmuru. No dalej, zawracajmy.
Zapach śmierci nie przeszkadzał jej, ale jej boki kleiły się od strumieni krwi, która po niej spływała. Namówiłem ją na kłus. Ruch szarpnął trupem Biegusa. Trup poruszył się i jęknął. Król żył!
– Rachis! Wasza Wysokość?
Żadnej odpowiedzi. Wyszarpnąłem jego pelerynę, zwinąłem ją i wetknąłem mu pod głowę. Co powinienem robić? Lowes – forteca! Owinąłem wodze wokół ręki i wbiłem opiłowaną ostrogę w bok klaczy. Pędziła jak Rhydanin.
W promieniu pięćdziesięciu kilometrów wokół Lowes ziemia naznaczona jest tyloma bliznami po bitwach, co ciało Płowego. Piorun pamięta czasy, kiedy były tu zielone wzgórza fastrygowane ciemniejszymi żywopłotami i połaciami lasu. Mąciło je tylko jedno bladoszare wzniesienie, na którym później miała stanąć forteca Lowes. Teraz forteca ma ponad tysiąc lat, a dolinę wypełniają ziemne wały. Aby stworzyć fosę, zmieniono bieg rzeki, a zewnętrzne mury okalają całą grań. Stajnie i bazy wojsk są całymi wioskami.
Wygląda to jak wojenne szańce – Lowes zmieniło kształt, ziemię zryto. Jest tu sześć korrali, niektóre z wieloma wejściami i wewnętrznymi zagrodami; otoczone palisadami trakty, rowy, kopce i mury z luźnego kamienia, w części najeżone żelaznymi kolcami. A wszystko po to, by utrudnić Insektom posuwanie się naprzód. Żołnierze stale przebudowują i zmieniają fortyfikacje, w miarę jak, krok po kroku, kolejne są zdobywane przez wroga.
Piorun zna tu każdy centymetr ziemi. Pamięta budowę nawet najstarszych wałów – pięciometrowych szańców, teraz przypominających rzędy kretowisk oraz okopów – dzisiaj płytkich i porośniętych trawą. Ziemię wielokrotnie przeorywano, nadając nowy kształt dolinie nie raz, lecz wiele razy, dlatego mam wrażenie, że w pamięci Pioruna ta kraina się porusza – wypluwa sztuczne wały i marszczy się w pagórki bastionów, z białych blizn po chwili wypuszcza zielone pędy i wedle własnego uznania zasypuje doły pułapki oraz zalewa ziemie powodziami.
Lyrdowie szkolą się w tym torturowanym krajobrazie, który jedno pokolenie przygotowuje do wojny następnej generacji. Wybijają Insekty i oczyszczają Papyrię. Owadzią papkę nazywamy „papyrem" jest sztywna, twarda, a plwocina Insektów spajająca przeżutą pulpę sprawia, że substancja staje się bardzo wytrzymała. Opuszczone drewniane siedziby ludzi są palone, aby Insekty nie miały czego żuć, ale one zadowalają się wszystkim, co znajdą; także tkaniną i kośćmi. Fyrdowie wprawiają w ruch topory i w wielu miejscach podpalają smołę, aby oczyścić Papyrię, ale szare konstrukcje nie zajmują się tak łatwo.
Okolice Lowes są jak plansza do gry – trójwymiarowa, z marmuru i zielonego aksamitu. Ten region był zdobywany przez Insekty, na powrót odbijany i znowu tracony – i tak wiele razy. Biegus wiedział, że dawno temu ciągnęły się tu pola uprawne, tak spokojne i żyzne, jak złote pola Awii. Ale nigdy nie zdołałem mu uzmysłowić, jak dawno temu to było. Nie umiał sobie wyobrazić bezmiaru czasu, który od tamtej pory upłynął, choć codziennie kroczył drogami biegnącymi przez dawne izby opuszczonych wiosek i miedzy szańcami usypanymi z kości Fyrdów z Piątej Krainy. Biegus był przekonany, że tym ziemiom można przywrócić pokój, musieliśmy je tylko odzyskać. Wciąż do tego dążymy, ale nie wiem, czy kiedy zwyciężymy, krzyki Fyrdów i odgłosy bitwy nie pozostaną w pamięci Eszajów na zawsze, i czy kraina Lowes nie wyda się nam obca bez przeciwników.
Zaskajscy żołnierze patrząc na front Lowes widzą jeszcze mniej niż Biegus. Dla nich jest to dolina, w której dzieją się straszne rzeczy. We wszystkich baśniach i strachach z dzieciństwa pojawiają się szczęki Insektów, potworne owady znajdują dzięki nim drogę do każdego koszmaru.
Ja widzę krajobraz Lowes w jeszcze innym świetle. Pamiętam rozlaną krew – a jakże – ale jednocześnie ogarnia mnie szalone szczęście wolności, kiedy tutaj latam. Ja także postrzegam dramatyczne zmiany zachodzące w dolinie, ale dzieją się one z godziny na godzinę. Pędzą nad nią chmury, cumulus wkręca się w chmurę nimbostratus poza Murem, ale na razie niebo na zachodzie jest jeszcze czyste i cieple. Każdego ranka słońce wstaje zza masy spiczastych dachów, nierównych jak zęby rekina, tylko ostrzejszych.
Z Gór Posępnych jako potok wypływa rzeka Wilga i podąża na wschód stopniowo poszerzając koryto. Płynie przez Lowes, do Midels i wreszcie na wybrzeże. W miejscu, gdzie wykorzystujemy ją do osłabienia Muru, nurt Wilgi jest tak bystry, że wodorosty wyglądają jakby je ktoś uczesał. Mieszkają tam raki, którym, podobnie jak mniejszym Insektom, zdarza się żywić trupami żołnierzy. Dalej bieg rzeki jest sztucznie uregulowany, a u podnóża grani, na której wznosi się forteca, koryto ma dwadzieścia metrów głębokości. W rejonie Lowes pogórze Gór Posępnych łatwiej dało się ujarzmić. Całą dolinę przerzyna sieć dróg. Na zbiorowych mogiłach rosną lasy, ale zdarza się, że pług wyciąga na powierzchnię nadpalone fragmenty kości. Pola gospodarstw powstałych na latrynach osiemnastowiecznych Fyrdów są bardzo żyzne.
Szańce i doły, od których podczas bitwy wiele zależy, z lotu ptaka trudno dostrzec, bo są równo porośnięte trawą. Przeleciałem nisko nad nimi. Mój cień na ziemi co chwila zmieniał wielkość. Żałowałem, że tylko ja mogę podziwiać Lowes z powietrza. Niegdyś próbowałem konstruować szybujące machiny, aby ludzie także mogli latać, ale jak dotąd nie udało mi się jego dokonać. Myślę, że gdyby bóg chciał, byśmy tworzyli szybowce, nie dalby nam skrzydeł.
* * *
Drzwi otworzyły się gwałtownie i do mojej komnaty wkroczył Pustuł. Za nim wszedł Piorun, przepraszająco rozkładając ręce. Królewski brat zdumiał się na widok mnie siedzącego na pościeli, która leżała na kamiennej posadzce, a nie na łóżku. Z równowagi wytrącał go też aromat kadzidła o zapachu drzewa sandałowego oraz taki, że byłem w połowie pisania raportu dla Cesarza.
Stanął z pochyloną głową i wzrokiem utkwionym w kamiennej płycie podłogi, jego klatka piersiowa była rurowata i bardzo wąska. Przykrył ją, kładąc dłoń na mostku w pokornym geście przypominającym ukłon.
– Wybacz to najście. Biegus... Jak on się czuje? – wykrztusił.
– No cóż...
– Muszę wiedzieć, co z nim! Słota nie chce mi nic powiedzieć!
– Przecież sam go widziałeś, jego stan się nic zmienił. Nadal jest w szpitalu. Nie odzyskał przytomności. Słota się nim opiekuje.
– Obudzi się, prawda?
– Bywałem już ranny równie ciężko i jakoś przeżyłem. Ale on jest śmiertelny.
– Chyba nie powinniśmy teraz przeszkadzać Jautowi – powiedział Piorun głośno.
– Wybacz mi, Kometo. Ale... Podobno Eszaje mają nam pomagać w trudnych chwilach.
– Co mogę dla ciebie zrobić?
– Biegus umrze, prawda?
– Nie wiem... tak.
Pustuł miał na sobie czysty i wyprasowany strój – stosowny do swojej pozycji. Tylko że po bitwie powinien być brudny, tak jak pozostali, jego długie włosy w kolorze złotego zboża jeszcze nie wyschły. Siedział w rzece, w górnej części strumienia, z dala od rozgrzanych walką żołnierzy, zapełniających jej koryto od brzegu do brzegu, Kiedy przeprawiłem się przez bród w chaosie tryskającej wody, krwi, rozwianej grzywy i migających kopyt, za mną zaczęto szeptać, że Król nie żyje.
Ja byłem cały uwalany i miałem kilka złamanych piór, Piorun nie zdjął jeszcze opończy zabrudzonej od kurzu podczas powrotnej jazdy, tymczasem Pustuł już zdążył znaleźć czarne drapowane jedwabie, odpowiednie na strój żałobny. W jego włosy wplątały się pióra myszołowa, przyczepione do cienkiej srebrnej korony wysadzanej lazulitem. Jego niebieskie oczy zaczerwieniły się od ciągłego przecierania; był zapłakany jak dziecko. Piorun położył mu dłoń na ramieniu.
– Nie musimy o tym rozmawiać aż do rana, Wasza Wysokość – powiedział.
– Przestań się tak do mnie zwracać! Proszę, Łuczniku. – Pustuł skręcił srebrne frędzle kończące długie rękawy jego tuniki, zostawiając na nich plamy potu. – Nie dość, że stale za mną chodzisz, to jeszcze ciągle mówisz do mnie „Wasza Wysokość", „mój panie"! Dlaczego ty nazywasz mnie „panem"?
Piorun nic nie odpowiedział, ale czułem, jak wielką niechęć żywił do księcia.
– Co mogę dla ciebie zrobić? – powtórzyłem.
– Ocal go.
– Słota robi wszystko co może; nie potrzebuje mojej pomocy.
– Ani jej sobie nie ceni. – Na Posępne Szczyty, czego ode mnie oczekujesz?
– Nie wiem... sam nie wiem. – Potarł twarz obiema dłońmi, jakby chciał się obudzić z tego koszmaru.
– W Solarnej czeka kawa. – Łucznik spróbował raz jeszcze, z lekką skargą w głosie. – Genya przygotowała trochę chleba i mięsa. Pozostali już się posilili, nie rozumiem, dlaczego my mamy pościć.
Pustuł wzdrygnął się na dźwięk imienia Genya, jak dziecko, któremu powiedziano, że w salonie jest smok. Do mnie zdążył się już przyzwyczaić, ale nigdy wcześniej nie widział Rhydanki. Posłałem do niej kurierów z prośbą, aby nakarmiła wyczerpanych i rannych Fyrdów.
– Genya... – powiedział z mieszaniną zafascynowania i obrzydzenia.
Zapłonął we mnie gniew – byłem za bardzo zmęczony. Te same emocje widywałem na twarzach ludzi, którzy mnie spotykali. Budziłem w mieszczanach strach i wstręt, jeśli miałem szczęście, obrzucali mmc tylko obelgami, jeśli nie, musiałem umykać przed strzałami. Radziłem sobie z tym własnymi sposobami, ale jestem bardziej gruboskórny niż Genya. Ona potrafiła zareagować gwałtownie.
– Uważaj! – powiedziałem Pustułowi. – Jeśli jej dokuczysz, wydrapie ci oczy.
– Powinniśmy czuwać przy moim bracie – oznajmił.
– Jako dowódcy musimy mieć siłę. Powinniśmy coś zjeść i się przespać! Wasza Wysokość?
– Nie mogę jeść.
– Ale dzięki temu lepiej się poczujesz.
– Może nie chcę się lepiej czuć.
Piorun ze świstem wciągnął powietrze.
– Nie mogę uwierzyć, że dynastia Rachis na koniec wydała potomka tak pozbawionego kręgosłupa, jak ty! Przyznaję, że sytuacja jest okropna, ale chyba pozbierasz się i stawisz jej czoła? Wywodzisz się z rodu Avern, który po wygaśnięciu mojej linii utrzymał tron i nie oddał tych murów przez pięćset lat. Gałąź Rachis stała się tak potężna i bujna, że rozrosła się w odrębne drzewo genealogiczne. Trudno mi uwierzyć, że jeden z liści na gałązkach wyrastających z konarów tego drzewa tak bardzo różni się od reszty. Nie dopuszczę do tego, by mój krewny, bez względu na to jak daleki, stronił od odpowiedzialności przypadającej mu z racji urodzenia i wykształcenia, w chwili, gdy cała Awia go potrzebuje. Nie widzę w tobie żadnych cech Rachisów! Twój dziad Clangul nigdy nie siedziałby w namiocie jak tchórz, tak jak ty to robisz, odkąd przybyłeś na front.
Pustuł spojrzał na mnie, szukając u mnie pomocy. Zrobiło mi się go żal, bo nie zgadzałem się z przekonaniem Pioruna, że ludzi trzeba ze sobą porównywać. Pustuł nie był wojownikiem – rzeczywiście postępował jak tchórz – ale zauważyłem jego grandilokwencję. Z czasem mógł stać się doskonałym dyplomata.
– Daj spokój, Piorun – powiedziałem.
– Nie. Weźmy choćby to, że Pustuł zakłócił ci odpoczynek, aby spytać o zdrowie Jego Wysokości, nie zadał sobie nawet tyle trudu, by podziękować ci za przywiezienie tu Biegusa. Jest zupełnie...
– Dość! – Zauważyłem, że zdezorientowany Pustuł zaczął się trząść. Jeśli na początku jego nerwy były tylko nadwerężone, to teraz zostały z nich już same strzępy. Chciałem dać mu szansę wytłumaczenia się, ale powstrzymanie Pioruna w połowie wywodu było równie trudne, co zatrzymanie spłoszonego konia. Wyciągnąłem do Pustuła rękę. Odzyskał panowanie nad sobą i uścisnął ją, choć jednocześnie wzdrygnął się, gdy moje długie palce otoczyły jego dłoń.
– Tak. Oczywiście. Racja... Kometo, Awia jest ci ogromnie wdzięczna za uratowanie mojego brata; to był akt wielkiej odwagi, który mógł cię wiele kosztować. Opisałem mą głęboką wdzięczność w liście do Cesarza, którego Piorun, niestety, nie pozwolił mi jeszcze wysłać; może sam mógłbyś dostarczyć pismo. Dziękuję ci także za to, że zapobiegłeś dodatkowym ofiarom wśród Fyrdów, którzy zostaliby niechybnie wysłani po ciało mego brata.
Gdyby słowa na papierze dało się zmienić w dowód wdzięczności w postaci gotówki, cieszyłbym się bardziej.
– Gdzie byłeś? – spytał mnie Piorun.
– Hm. Na konferencji prasowej.
– Gdzie?
– Chcę także przeprosić cię w imieniu Biegusa za to, że sprzeciwił się twoim wyraźnym rozkazom i wjechał na teren Papyrii – ciągnął zdenerwowany Pustuł. Jego blond skrzydła smętnie zwisały z tyłu, blednąc aż do bieli na okrągłych czubkach piór. Nosił na nich złote opaski, podobnie do pierścieni na jego zwężających się ku końcom palcach.
Nie powinienem słuchać przeprosin Pustuła i wiem, że Cesarz tego nie zrobi. Biegus nie miał nic na swoje usprawiedliwienie. Jego los był dowodem na to, co się dzieje, gdy Zaskaj, nawet taki, w którego żyłach płynie błękitna krew, na polu bitewnym nie posłucha Eszaja. Z drugiej jednak strony, nie chciałem dodatkowo komplikować sytuacji. Spory mogliśmy odłożyć na późniejsze miesiące i nie kłócić się teraz, przy królewskim łożu śmierci.
– Przyjmuję twoje przeprosiny – powiedziałem mu. – Ale później wrócimy jeszcze do tej sprawy.
– Zechcesz towarzyszyć nam do Solarnej? – zapytał. Z korytarza dobiegł nas przytłumiony hałas. Pustuł zamarł.
– Co to było? – spytał bezgłośnie. Wyczułem czyjąś obecność.
Ktoś przysłuchiwał się nam bardzo cicho, ze skupieniem, od którego aż gęstniało powietrze. Wyczułem słaby zapach paproci orlicy i alkoholu. Jednym susem pokonałem pokój i gwałtownie otworzyłem drzwi. Wybiegliśmy na korytarz, ale nikogo nie zobaczyliśmy.
– Genya – powiedziałem.
– Genya Dara – powtórzył za mną Pustuł.
Nasze drogi zeszły się po raz pierwszy od dziesięciu lat. W porządku, pomyślałem, nikt nic nie wie.
Sierp księżyca stawał się coraz jaśniejszy, w miarę, jak niebo ciemniało. Przytłumione odgłosy rozmów żołnierzy płynęły korytarzami i wypełniały dziedzińce szarej twierdzy Lowes. Oszczepnicy, lansjerzy, łucznicy, włócznicy i kawalerzyści, wszyscy czekali na najnowsze wieści o stanie Biegusa.
Gdybym nie miał akurat tyle pracy, moim obowiązkiem byłoby rozmawianie z żołnierzami i poznawanie ich opinii. Tym razem zadanie to przypadło Płowemu i Pustułowi. Płowy zajął się Fyrdami z Niziemia, a Pustuł udał się na Zewnętrzny Dziedziniec – porośnięty murawą teren między murami, najeżony wapiennymi wychodniami. Awiańska piechota rozbiła namioty w miejscu, gdzie warstwa ziemi na skale była grubsza, przy szerokim murze obronnym. Większość żołnierzy spała, ale niektórzy siedzieli grupkami i rozmawiali cicho o towarzyszach, którzy zostali na polu bitwy.
Niżej, przy rzece, kwitły pierwiosnki. Od czasów Bitwy pod Wodopojnym, przed dziewięćdziesięciu laty, część płatków ich żółtych kwiatów barwiła się na różowo. Żołnierze zrywając je wspominali Fyrdów, którzy przeszli do historii, bo kiedyś napisałem, że kwiaty zabarwiła krew naszych braci przelana w 1925 roku. Widok silnego mężczyzny, ogorzałego, zarośniętego i zahartowanego życiem na wolnym powietrzu, z pierwiosnkami przeplecionymi przez oka kolczugi, był niezwykły.
Wędrowałem niespokojnie po warowni, próbując się pozbyć niejasnego przeczucia, że czegoś mi brakuje. Było to wrażenie raczej niż świadoma mysi, ale wydawało się bardzo znajome i wiedziałem, że się nasila. Rozdrażnienie miało rosnąć z każdą chwilą, aż w końcu nie miałbym innego wyjścia, jak tylko zamknąć się w skromnie urządzonej komnacie i wstrzyknąć sobie więcej koty. Gdzie nie poszedłem, wszyscy pytali mnie o stan Biegusa, czy jeszcze żył i jak długo Fyrdowie mieli stacjonować w zimnej fortecy.
Minąłem otwarte okno i wiedziałem, że wcześniej była przy nim Genya. Wyczułem jej zapach. Idąc wzdłuż surowej kolumnady, skręcającej pod kątem prostym co sto metrów – według kształtu zewnętrznego muru – nie mogłem się pozbyć drażniącego uczucia, że ktoś mnie obserwuje. Zawołałem jej imię i wrażenie osłabło. Znikła bezdźwięcznie.
Nie winiłem jej za to, że wolała przyglądać mi się z daleka. Prawdę mówiąc, cieszyłem się, że w ogóle chciała mnie obserwować. Pewnie igrała z własnymi uczuciami tak samo, jak z moimi. Drażniła własny strach, podkradając się jak najbliżej krawędzi przepaści i jednocześnie wystawiała na poważną próbę moje pożądanie. Wciąż wędrowałem, podczas gdy ona przemykała ukrytymi korytarzami. Wyobrażałem sobie jak wspina się na kalenice dachów z popękanymi dachówkami, jak mija zbiorniki z wodą, spiżarnie, zagracone kuchnie; jak przebiega przez sale, w których mężczyźni spoglądali na nią w zdumieniu. To wyobrażenie sprawiło, że warknąłem: jestem Eszajem. Taka lubieżność mi nie przystoi. Ale wiedziałem, że gdybym chciał, złapałbym ją.
Dotarłem do kaplicy, która stanowiła część głównego kompleksu otoczonego imponującymi murami. Kiedy mijałem przeszklone drzwi, z półmrocznego wnętrza wyłoniła się Ata Dei. Natychmiast przestałem myśleć o Genyi; piękne włosy Aty doskonale mi w tym pomogły. Do prostokątnego przedsionka kaplicy wpadało niewiele światła, a mimo to one lśniły.
– Witaj, kociooki – powiedziała, patrząc przeze mnie. Myślałem, że na jej twarz pada cień, ale kiedy podeszła bliżej, zobaczyłem, że to siniec. Rozlewał się na grzbiet jej nosa i oko, opuchnięte od dolnej powieki po kość policzkową. Miał ciemną barwę z czerwonym punktem w miejscu, gdzie skóra została przecięta.
– Pamiątka po bitwie? – spytałem. Jej blade wargi wykrzywiły się.
– A jakże. Tyle że nie miało to nic wspólnego z Insektami. Mgła mnie uderzył. Gdyby tylko nie był mi potrzebny!
– Dlaczego to zrobił? – spytałem niepewnie. Miałem dość rozumu, by nie mieszać się w spór między mężem i żoną. Każdy, kto trafi w krzyżowy ogień między Atą i Żeglarzem, może wyjść z tego bardziej poturbowany niż oni oboje. Dzięki długowiecznej praktyce ich sprzeczki przybrały formę sztuki, a ja nie znałem zasad nią rządzących.
Ata splunęła.
– Bo Biegus i jego przyboczna straż przejechali tuż. obok nas. Ja mu mówię: „Jedźmy za nimi", bo wygląda mi na to, że będzie potrzebne wsparcie. Ty to samo mówisz Płowemu. Mgła na to: „Nie, zostań tutaj". Pieprzony z niego dziwak. Chyba już żyje za długo. Mówię mu: „Ty głupi bydlaku, skoro tak, to pojadę sama" i już mam zwoływać Wyspiarzy, kiedy on wali mnie pięścią w twarz.
– Och.
– Próbowałam dźgnąć ciemniaka, ale odparował cios, a potem uświadomiłam sobie, że wszyscy Fyrdowie się gapią. Myślałam, że ty odetniesz Biegusowi drogę; byłeś szybszy niż złe słowo w sądzie.
– Nie zdołałem zatrzymać szarży. – Bezskrzydli Ludzie, tacy jak Ata, oraz Awianie którzy mają skrzydła, ale nie latają, nigdy nie zrozumieją, że choć mogę obserwować bitwę z góry, nie jestem w stanie jej kontrolować.
– No tak – sapnęła. – Mam nadzieję, że i tak jesteś z siebie dumny. – Milczałem, dopóki nie dodała: – Biegus zażądał ośmiu tysięcy żołnierzy. Gdybyś zwerbował ich z Niziemia, a nie z wybrzeża, tak jak sobie tego życzył, już by tu byli. Dziś rano zabrakło nam co najmniej tysiąca ludzi, ale wątpię czy jego plan by się powiódł nawet gdybyśmy mieli po dwakroć tyle wojsk.
Czułem respekt przed Atą; różnił nas sposób myślenia, jestem inteligentny, ale brak mi jej dalekowzroczności. Czuję, że najlepszą strategią, jest trzymać się od niej z dala. Jej umysł jest jak stalowa pułapka – albo się jest w środku, albo na zewnątrz. Ci, którzy znajdą się pomiędzy, przeważnie zostają przecięci na pół, gdy zadziała sprężynowy mechanizm zamknięcia.
– Gdybyś pojechała za Biegusem, straciłabyś Fyrdów z Wyspy – powiedziałem.
– Było za mało lansjerów. Piorun pewnie uważa tak samo. Miejmy tylko nadzieję, że Cesarz się nie domyśli.
– Liczę, że mu o tym nie doniesiesz.
Uśmiechnęła się znacząco.
– A tak w ogóle, to co tutaj robisz?
– Zajmuję się organizacją. – Machnąłem ręką w powietrzu w niejasnym geście.
– Jeśli szukasz miejsca, gdzie możesz sobie strzelić w żyłę, to jest nieodpowiednie. – Wskazała drzwi kaplicy.
– Jestem czysty – skłamałem odruchowo. Gdy ktoś mnie przyłapie, czuję wielkie wyrzuty sumienia i oburzenie – mam dziwną ochotę się kajać i przepraszać, ale jednocześnie buntuję się i wszystkiemu zaprzeczam. Ryzyko, że ktoś mnie nakryje już dawno leniu stało się dla mnie osobliwą przyjemnością i teraz nie mogę z tym zerwać.
– Aha, akurat. Nawet nie dasz rady prosto iść. – Skrzyżowała ręce na piersiach, co zamiast podkreślić wrażenie troskliwości, jakie chciała sprawiać, uwydatniło jej imponujący biust. Powiedziałem jej, że wspaniale wygląda, ale zbyła komplement wzruszeniem ramion. W ogóle nie zajmowała się swoim wyglądem, ale włosy i tak miała fascynujące, lśniąco białe. Przy jej opalonej skórze wydawały się niemal przejrzyste. Opadały jej prosto na plecy. Przykrywała je malinowym tiulem skręconym w wieniec.
– Jak się miewa król? – spytała.
– Nie wiem.
– To chyba nieoficjalna odpowiedź, bo jest zupełnie beznadziejna, Jancie Shiro. Sądziłam, że stać cię na więcej.
– Jest umierający.
– No tak. Bezdzietny królewski głupiec. I jak Król Pustuł odstraszy Insekty? śmierć przez uwierszowanie?
Zachichotałem i oplotłem się ramionami w pasie. Ata przyjrzała się temu gestowi tak uważnie, że aż zagotowałem się w środku z upokorzenia. Przestąpiłem z nogi na nogę. Czułem coraz większy głód.
Ata weszła do Zamkowego Kręgu przez małżeństwo z Żeglarzem i została nieśmiertelna czterysta lat przede mną. Ci, którzy nie lubili Mgły, twierdzili, że oświadczył się jej ze strachu, iż rzuci mu Wyzwanie i będzie z nim walczyła o pozycję. Poślubiając ją, zaspokoił jej pragnienie wiecznego życia, ale ślub gwarantował także, że odtąd miała być przy nim i kłócić się z nim przez resztę jego istnienia. Podobnie jak wszyscy Eszaje dołączający do Kręgu przez małżeństwo, Ata miała pozostać nieśmiertelna tak długo, jak długo jej mąż nosił swój tytuł.
Tego wieczoru miała na sobie przezroczystą koszulę z bladoniebieskiej gazy, spod której prześwitywała materia barwy szafranu. Część garderoby, która wydała mi się spódnicą, w rzeczywistości była szerokimi spodniami. Przy luźno zapiętym pasie wisiał rapier z tak doskonałym jelcem koszowym, że był jak stalowy filigran. Od sześciu wieków miała trzydzieści pięć lat.
– Uważaj, Jant. Ostatnią rzeczą, jakiej potrzebuje Cesarz jest tłumacz, który wziął tyle halucynogenów, że mózg nie mieści mu się w czaszce.
– Zostaw mnie w spokoju.
Ata wzruszyła ramionami.
– Twoja rhydańska kochanka cię widziała. Chce wiedzieć, co porabiasz.
– Rozmawiałaś z Genyą? – spytałem zbyt pospiesznie.
Skinęła głową i odeszła.
Słota zajmowała komnatę w przeciwległej części fortecy Lowes. Kazała ją zbudować kiedy wznoszono warownię. Starała się, by nigdy nie brakowało tu leków, bandaży ani wody. Kiedy pracowała na froncie, zatrzymywała się w fortecy i to tu przywożono do niej rannych.
Pomyślałem o Biegusie i poczułem raczej, niż świadomie pomyślałem o kocie. Uznałem, że z uwagi na dobro królestwa Awii i mój własny stan zdrowia powinienem złożyć Słocie wizytę.
Pokonałem wewnętrzny dziedziniec na skróty, klucząc wśród zwiniętych w kłębki, śpiących ludzi. Unikałem ich, czułem niepokój i wewnętrzną pustkę. Napięte mięśnie drgały mi pod skórą. Pas zapiąłem na ostatnią dziurkę, a pokryte strąkami piór, płaskie ramiona skrzydeł szeleściły przyciśnięte do moich pleców.
Ręcznej roboty buty z Morencji stukały po wyrobionych kamieniach, koraliki wplecione w moje włosy obijały się o plecy. Między wieżami fortecy śmigały kawki, iskry w negatywie. Dobrze im, pomyślałem. Ich widok uświadomił mi coś – dlaczego idę piechota? W kilka sekund wzbiłem się w powietrze i dołączyłem do nich, a potem po cichu zakradłem się do komnaty Słoty.
Biegus leżał na prostym łóżku przy szarej ścianie komnaty bez okien i żadnych ozdób. Przez uchylone drzwi do środka wpadał blask ognia wraz z gwarem służących przygotowujących posiłek i leki oraz jękami żołnierzy. Zamknąłem pokój i w milczeniu czuwałem nad Królem.
Zapis bólu na twarzy Biegusa zupełnie zmienił jego oblicze. Linie przedzielające jego brwi i zmarszczki na czole sprawiały, że wyglądał groźnie; jego ciało opierało się agonii. Krótkie włosy zmatowiła zaschnięta krew. Z boku Słota przycięła je jeszcze krócej, żeby zszyć ranę sięgającą od ucha po obojczyk. Miał spierzchnięte wargi, a w kącikach ust skrzepłą krew. Odarte z pierścieni dłonie spoczywały na kocu niczym zwiędłe liście. Wciąż miał na sobie białą, wzmocnioną koszulę, jaką lansjerzy nosili dla ochrony pod zbroją. Prócz bólu, na jego twarzy malowała się szlachetność.
Moją uwagę zwrócił także zapach. Nie krwi, lecz czasu. Bez względu na to, ile lat mają ludzie, gdy zbliża się śmierć, pojawia się won wieku. Przesiąka ich ubranie i pozostaje w izbach – zapach ziemi, tak cierpki, że nie zdołałem powstrzymać jęku. Kroi poruszył powiekami i otworzył oczy, przekrwione i zamglone od leków.
– Nie ruszaj się – poradziłem mu w języku Awian. – Myśleliśmy, że cię straciliśmy. Nie jestem pewien, co zaaplikowała ci Słota.
– Czy...?
– Nie próbuj też rozmawiać – dodałem cicho. – Nie wiem czy mnie rozumiesz, ale powinieneś wiedzieć, że Pustuł wychodzi z siebie, jest tak spięty, że mógłby uchodzić za Rhydanina. Próbowałem go uspokoić. Piorun tylko go onieśmiela.
Biegus charczał przez chwilę, po czym zakaszlał, jego kwadratowa twarz pomimo opalenizny wydawała się blada jak popiół.
– Mam nadzieję, że pozbieranie się po tej bitwie zajmie Insektom całe lata – powiedziałem niewyraźnie. – Chciałbym wierzyć, że było warto.
Długo kaszlał, aż w końcu zdołał wykrztusić:
– Co za...męka.
– Tak – przyznałem. – Wkrótce ustanie. Masz szczęście. Pochyliłem się nad nim, aby usłyszeć, co mówił.
– Chciałem być nieśmiertelnym. – Cień uśmiechu przemknął po jego twarzy, w ogóle nie zatrzymując się na ustach. Zapadła cisza. Co mogłem powiedzieć? Czułem narastające poczucie winy, że on umrze, a ja nie mogę. Świat nie jest sprawiedliwy; tylko Cesarz miał moc ofiarowywania nieśmiertelności. Zastanawiałem się, czy powiedzieć królowi o Przejściu. Wolałem jednak nie ryzykować na wypadek, gdyby wciąż miał siłę szydzić ze mnie lub mi nie uwierzyć.
– Ten ból... – wyszeptał Biegus.
Pomyślałem o kłopotach, w jakich znalazłbym się, gdyby ktoś się o tym dowiedział. Ale kto miał się dowiedzieć? Jego zaropiałe oczy gasły; wydawał się niczego nieświadomy. Krew sącząca się przez płócienne bandaże sklejała je z ranami w krępej szyi, której nie ochroniła zbroja. Z jego skrzydeł pozostały jedynie fragmenty kości z kilkoma włóknami mięśni. Ich widok był dla mnie szokiem.
– Istnieje pewne Przejście... – zaryzykowałem.
– Hm...?
– To inna kraina. To znaczy, inny świat. Jeśli tu umrzesz, możesz się tam dostać.
– Hm. Naprawdę? – I znowu ten uśmiech, bardziej ironiczny niż królewski. – Jak?
Otworzyłem kompas i wyjąłem złożony papier.
– Dzięki temu – powiedziałem. Biegus westchnął. Nie miał już siły, aby próbować zrozumieć. Nie zależało mu.
– To swego rodzaju nieśmiertelność. W takim razie, rób co możesz.
Piorun mógł wychwalać zloty wiek pod rządami Cyrana Miki, ale ja nie pamiętałem, by Awię traktowano z takim szacunkiem i zaufaniem, jak za czasów tego króla. Ogryzłem paznokieć aż do żywego mięsa. Stałem żałośnie. Czułem się jak resztka wina na stypie. Rozmawiałem z Biegusem jeszcze przez kilka minut, podyktował mi swój testament, który zapisałem słowo w słowo.
Na niskim stoliku przy łóżku stały cynowy kubek, dzban z wodą i misa z gąbką. Obok leżał pierścień Biegusa z niebieskim agatem osadzonym ukośnie w srebrze, z wygrawerowaną pieczęcią rodu Rachis.
Powąchałem zawartość kubka; płyn pachniał cynamonem. Wsypałem doń proszek z papierowego zwitka, zamieszałem palcem i odstawiłem naczynie.
Postępuję litościwie, pomyślałem. Tłumaczyłem swój czyn słowami kończącymi Kompletny Herbarz, którego egzemplarz posiadałem, gdy mieszkałem w Hacilith: „Naszym obowiązkiem jest leczyć choroby, nieść ulgę w cierpieniu i uśmierzać ból; to obowiązek szlachetny". Słota napisała tę książkę setki lat przed moimi narodzinami.
Nie wiem, czy powinno się uśmierzać ból przyspieszając śmierć, ale w tamtej chwili wydawało mi się to słuszne. I tak miał umrzeć, a chciałem, by mógł to zrobić z większą godnością. Nie mogłem znieść widoku króla – który zawsze był mi przyjazny – tak odmienionego przez agonię, że wydawał się zupełnie innym człowiekiem. Powtarzałem sobie, że jako Eszaj by przeżył. Gdybyśmy zdołali przewieźć go do zamkowego szpitala Słoty, mógłbym zrobić dla niego więcej, ale ostatnio w Lowes brakowało wszystkiego, a resztki lekarstw pochodziły sprzed bóg wie ilu lat. Mam nadzieję, że już nigdy nie będę musiał dokonywać takiego wyboru, ale gdyby tak się stało, postąpiłbym tak samo. Pamiętam, że opuszczałem go z lekkim sumieniem. Uśmiechnąłem się na pożegnanie.
Litość? Królobójstwo? To pytanie stale jest ze mną, a odpowiedź poznam tylko, jeśli ktoś się o tym dowie. Wtedy musiałbym ustąpić swego miejsca na Zamku. No cóż, przewrócę się na tym płotku, gdy już do niego dobiegnę.
W sąsiedniej sali stały tylko dwa łóżka. Na jednym z nich rozpoznałem awiańską damę, bladą jak papier, która poruszyła się dopiero, gdy pocałowałem jej dłoń. Na drugim spoczywało owinięte bandażami ciało pokreślone zygzakami cięć zadanych owadzimi szczękami. Mniej więcej pięćdziesięciu żołnierzy leżało na podłodze lub siedziało opierając się o ścianę. Na mój widok dwóch próbowało wstać, ale dałem im znak, żeby jego nie robili. Przeszedłem do prywatnej komnaty Słoty. Kiedy stanąłem obok niej, westchnęła.
– Biegus śpi – poinformowałem ją wesoło.
– Nareszcie. Dobrze cię znów widzieć, wężooki. – Przytuliłem ją na powitanie; stare ciało obleczone miękką warstwą tłuszczu. Miała na sobie długą, brązową suknię z satyny i poplamiony krwią fartuch. Jej pomarszczona twarz ledwie sięgała mojej piersi.
Zerknąłem na półki zastawione buteleczkami i fiolkami, słodkimi syropami i spirytusami, proszkami i pudełkami pigułek. W pomieszczeniu było za mało światła, abym mógł odczytać zrudziałe atramentowe inskrypcje na prastarych etykietach. Słota zorientowała się, o co mi chodziło i odepchnęła mnie.
– Nie!
– Proszę. Naprawdę potrzebuję trochę koty. – Mój głos zmienił się w okropny jęk.
– Jak się miewa Pustuł? – Próbowała zmienić temat.
– Przygotuj mi działkę, a wszystko ci opowiem.
– Juz ci zabrakło? A niech cię, Jant. Myślałam, że tamtego starczy ci do końca stulecia.
– Co chcesz na wymianę? – spytałem.
Słota obrzuciła mnie spojrzeniem, które mówiło nie jesteś człowiekiem. Nie lubię, gdy inni się na mnie gapią.
– Krąg będzie mnie jutro bardzo potrzebował – powiedziałem z przekonaniem. – A na nic się im nie przydam, jeśli zaraz trochę nie wezmę. – Wokół oczu zaczynałem czuć znajome napięcie; bolały mnie stawy i plecy. Wkrótce potem doszłyby do tego dreszcze i nudności, a wtedy pewnie spanikowałbym i poleciałbym do Hacilith, żeby zdobyć więcej, bez względu na ryzyko. – Może mogę w czymś ci pomoc? Załatwić coś dla szpitala?
– Więcej maści z kory brzozowej?
– Nie ma sprawy.
– Bylica piołun?
– Załatwione.
– Mak lekarski?
– Tak.
– Ziele moly?
– Oczywiście.
– Poza tym, moja dłoń nie pogardzi srebrem. – Słota posłała mi kameowy uśmiech. Pocałowałem ją w policzek, błyskawicznie podbiegiem do regałów i wziąłem z półki butlę z przezroczystego szkła. Na etykiecie widniał napis: Scolopendrium, 10%. To języcznik zwyczajny, paproć, którą w Hacilith nazywa się kota. Nikomu jej nie polecam. Za moimi plecami Słota powiedziała coś do mnie, ale byłem zbyt zajęty, żeby jej odpowiedzieć. Przyglądała mi się z zawodową troską lekarza. – Myślisz, że to byłby dobry sposób na śmierć? – spytała łagodnie.
– Nie wiem! Ja nigdy nie umarłem!
– Wiesz, że przez ułamek sekundy między momentem, w którym serce przestaje bić, a chwilą, kiedy zamiera mózg, ogarnia cię spokój? Dopiero wtedy zauważasz, ile hałasu robiło wcześniej twoje ciało. Widzisz szarzejący ostatni obraz zastygły w twoich oczach i powoli przestajesz rozumieć, co to jest. Nawet szybka śmierć musi się zdawać powolna.
Westchnąłem.
– Słoto, to powoli staje się twoją obsesją.
– I to ty mi mówisz o obsesji, Jant?
– Ja jestem uzależniony, nie mam obsesji. Proszę cię, nie rozmawiaj ze mną o śmierci.
Przetrząsnąłem wyłożone aksamitem szuflady w poszukiwaniu czystej, szklanej strzykawki. Wbiłem igłę przez korek fiolki i wciągnąłem przejrzysty płyn do cylindra. Wszelkie opory znikły i symptomy narkotycznego głodu zwyciężyły. Mięśnie moich ramion drżały, a wzdłuż kręgosłupa przebiegały dreszcze, strosząc mi pióra. Płynnym ruchem uspokoiłem skrzydła i złożyłem je. Moje dłonie nawet nie drgnęły; patrzyłem, jak automatycznie wykonują precyzyjne ruchy, podczas gdy moje myśli błądziły gdzie indziej.
Pomocnicy Słoty krzątali się za drzwiami jej komnaty. Na chwilę zastygłem, żeby ocenić ilu ich było. Kilku. Więcej. Nie sposób oszacować dokładnie.
Jeśli podwoję zwykłą dawkę, powinno wystarczyć.
Zdjąłem czarny jedwabny szal z szyi. Był mocno postrzępiony, ale skręciłem go i użyłem zamiast opaski uciskowej, obwiązując nim ramię. Żyła pod krępulcem nabrzmiała. Polizałem rękę i patrzyłem obojętnie, jak igła naciska skórę i przebija ją. Poluzowałem prowizoryczną opaskę i wcisnąłem tłoczek do końca. Kropla krwi i koty zebrała się pod nakłuciem. Działka walnęła mnie pełną mocą. Uznałem, że lepiej będzie, jeśli położę się na podłodze.
Uśmiechnąłem się, podłoga mnie cieszyła. Zniszczony dywan był ciepły i moje komórki wtapiały się weń. Słota patrzyła na mnie z niepokojem. Chciałem przekonać ją, że wszystko w porządku, ale nie mogłem nadać słowom kształtu. Trochę. Więcej. O wiele za dużo.
Teraz już nie jestem problemem dla siebie. Uśmiechnąłem się słabo i zemdlałem, nie przestając się uśmiechać.
Wepchnęło mnie w Przejście znacznie mocniej niż kiedykolwiek wcześniej. Byłem tak bardzo zdezorientowany, że zakryłem dłońmi oczy i pomyślałem: o boże. O boże, o boże, zobaczysz, że naprawdę tego pożałujesz.
Kiedy opuściłem ręce, uderzyła mnie jasność Epsilonu. Stałem na rynku. W słodkim powietrzu grzmiały krzyki straganiarzy.
Właściciele kramów sprzedawali worki przypraw, brzęczące kurtyny z lazulitu, biżuterię, mosiężne i szklane ozdoby rozłożone na pasiastych chodnikach, piramidy bel materiałów i kadzidła; u innych można było dostać mięso i warzywa oraz jeszcze coś, co mogło być mięsem lub warzywem; nie brakowało też na wpół przegniłych owoców i klatek z żywymi zwierzętami, które machały skrzydłami i dziobały.
Gdy wąskimi, brukowanymi uliczkami przemykały powozy zaprzęgnięte w cztery dziwklacze, rozlegał się stukot kopyt. Ludzie i nadzy Hippiczni siedzieli przy okrągłym stole przed kafejką, sącząc wino. Geopardy – leopardy z kwadratowymi plamami – mruczały na schodach ratusza miejskiego lub siedziały skulone pod straganami, czekając na smakowite kąski. Zwierzęta te potrafiły biegać pięknie i szybko, ale tylko w linii prostej, bo nie widziały zakrętów, w wyniku czego obywatele Epsilonu musieli poświęcać sporo czasu na ratowanie ich z fontanny.
Dwaj mężczyźni kucali przy poplamionej ścianie z białego marmuru, obok rozłożonego koca z łańcuchami i pierścieniami z brązu i tombaku – samymi tanimi śmieciami. Jeden z nich palił. Poczułem jabłczany zapach jego tabaki, który ostatecznie przekonał mnie, że znalazłem się w Przejściu. Byłem tu i wciąż żyłem.
Żywe sterówce dryfowały i zderzały się nisko na niebie. Sznurozęby tygrys krążył zażenowany w tłumie, nie buntując się przeciw przyjaznym klepnięciom i rękom głaszczącym go po pręgowanym karku, jakieś dzieci przestraszyły się go, ale gdy zobaczyły, że ma zęby ze sznurka, zaczęły wytykać go palcami i śmiać się.
Długo czekałem, patrząc jak ludzie i Wieczni Klienci kłębią się na rynku. Zębaci wędrowali w różne strony z drucianymi koszykami na lśniących żółwich skorupach. Przyglądałem się prastaremu bazarowi pachnącemu korzennymi przyprawami, na którym mężczyźni odkrywali podniszczone karty wróżbitów i sprawdzali kciukami ostrość kling używanych szabel. Rynek rozrastał się kramami u stóp lśniącej budowli, kompleksu z meteorycznego chromu i betonu, z mnóstwem restauracji oraz z windami przewożącymi piszczące dzieciaki.
Czekam, czekam i czekam; już zacząłem się obawiać, że mój plan się nie powiódł, kiedy go zobaczyłem. Błyskawicznie przebiegłem przez plac i chwyciłem go za rękę. Biegus stał, prosty jak włócznia, zakrywając twarz dłońmi, dokładnie w miejscu, w którym ja pojawiłem się na skraju rynku. Gdy go dotknąłem, podskoczył ze strachu. Dodałem sobie trochę masy ciała, opaleniznę, ciemny garnitur w prążki i brązowe kolce w kasztanowych włosach. Chwilę trwało, zanim ogarnął te zmiany i mnie rozpoznał.
– Kometa?
– Królu Rachis.
– Co się stało?
– Umarłeś. Powinieneś chyba usiąść. – Poprowadziłem go ku niewielkiej fontannie i usadowiłem na okalającym ją niskim murku. Ze zdumieniem obserwował hałaśliwy rynek, rozdziawiając usta, jak ryba wyjęta z wody. – Witaj w Przejściu – powiedziałem.
Przestał gapić się na rynek i przeniósł wzrok na mnie.
– Pamiętasz Lowes? – podpowiedziałem.
Naprężył mięśnie ramion, zdając sobie sprawę, że ból ustał.
– Nie wierzyłem w życie po śmierci – mruknął.
– Bo ono nie istnieje. – Uśmiechnąłem się. To tylko bajka, którą ludzie opowiadają, żeby uspokoić przerażone dzieci. – Znajdujemy się w Przejściu. – Wskazałem rynek. – Oto Plac Skwantowy w mieście Epsilon. – W oczach Biegusa czaił się paranoiczny strach. Spojrzał na mnie z miną, która oznaczała, że moje wyjaśnienia nic mu nie mówią. Obawiałem się takiej reakcji. Na wszelki wypadek opuściłem dłoń na rękojeść sztyletu. – Istnieje pewien narkotyk, kota. Służy do uśmierzania bólu. Jeśli zażyje się zbyt dużą dawkę, pozwala przenieść się tutaj. Obawiam się tylko, że dla śmiertelników jest to podroż w jedną stronę.
– Rozumiem... Chyba. Shiro, czy to znaczy, że już nigdy nie ujrzę Rachis?
Skinąłem głową. Zawsze przychodzi taki czas, kiedy śmiertelnicy umierają. Ich bliscy ogromnie wtedy cierpią, choć z ich życia odeszła tylko jedna osoba. Biegus utracił wszystko. Czułem ogrom jego rozpaczy i nie potrafiłem go pocieszyć; nawet gwar rynku jej nie zagłuszał.
– Przyzwyczaisz się – powiedziałem. – Niektóre rzeczy są tu takie same. Dobre towarzystwo, jedzenie. Kobiety. Insekty. Przypuszczam, że będziesz miał wiele pytań.
– To największe niedopowiedzenie stulecia.
– Nie rozpamiętuj tego zbyt długo. Przedstawię cię komuś, kto może udzielić ci odpowiedzi. – Wskazałem złote, biotyczne budynki chyba po północnej stronie placu i ruszyliśmy ku nim wśród tłumu między kramami. Wciąż było duszno i jasno jak na pustyni, ale cienie zaczynały się wydłużać, sygnalizując nadchodzący wieczór, co wydało mi się dziwne, ponieważ, kiedy przybyłem, było zaledwie południe. Nie umiałem oceniać upływu czasu w tym świecie dwóch słońc; miałem zegarek, ale się stopił.
– Wyglądasz inaczej – zauważył Biegus.
– Tak, no cóż. Gdybyś ty był w połowie Rhydaninem, też chciałbyś zmienić swój wygląd?
– Chcesz powiedzieć, że możemy wyglądać tak, jak chcemy?
– Nie, nie. Ja mogę, ponieważ tak naprawdę mnie tu nie ma. Nadal jestem w Lowes i obawiam się, że będę zmuszony wkrótce tam powrócić. Dla ciebie... nie ma powrotu.
– Nie miałbym do czego wracać.
– Mój panie.
Biegus pociągnął mnie za kram z papierowymi lampionami. Boże, ale miał wielką siłę.
– Czy się nie przesłyszałem? Naprawdę są tu Insekty?
– Insekty są niemal wszędzie. Z furią zazgrzytał zębami.
– Kto jeszcze tu jest? jak często tu przebywasz? Dlaczego o tym nie wiedzieliśmy?
Wzruszyłem ramionami.
– Cztery Krainy same zamknęły się w ciemnicy – powiedziałem z tak wielka nostalgią, że można by ją uznać za nieszczerą.
– A ja tu utknąłem na zawsze? Ty wstrętny draniu! – Potrząsnął mną. – Ty bezduszny, nieśmiertelny padalcu!
– Chodźmy! Zostało mi niewiele czasu!
Biegus był ode mnie wyraźnie silniejszy nawet tutaj. Na Przejście reagował jak koza na Rumosz. Sądziłem, że dzięki doświadczeniu będę miał przewagę, dopóki nie zobaczyłem dzikiego błysku w jego oczach. Nigdy nie widziałem takiej siły życia jaka miał Biegus – zwłaszcza u umarlaka. Zacząłem się go trochę obawiać.
Felicitia pracował wtedy w barze Keziaha. Obawiałem się zostawiać Króla Awii z tym osobnikiem, bo już czułem się winny za skazanie go na podróż do Przejścia. Ale za Felicitią przemawiał jeden argument – pochodził z tego samego świata. Skoro Biegus nie miał jeszcze własnego życia, mógł na jakiś czas podczepić się pod czyjeś. Nie mogłem się doczekać, by ich sobie przedstawić. Poprosiłem Biegusa, żeby szedł za mną i ruszyłem przez rynek. Ominąwszy dzielnicę Zębatych skierowałem się do krytego strzechą baru o nazwie „Jaja Buhaja". Biegus rozchmurzył się na widok pubu, bo z, zewnątrz przypominał gospodę z Czterech Krain. W środku posadziłem go na jednej z drewnianych ław okalających odrapany stół.
Znalazłem Felicitię opartego o bar.
– Jant! – zawołał na moi widok i podbiegł mnie uściskać. Bar nieomal się przewrócił. – Napij się na koszt firmy i koniecznie na lodzie! Co byś chciał?
– Odczep się! – Przykre wspomnienia sprawiły, że serce zaczęło mi bić szybciej. – Powiedz tak jeszcze raz, a chwycę cię za skrzydła i rozedrę wzdłuż!
– No to przynajmniej daj buziaka za dawne czasy.
– Żadne dawne czasy nas nie łączą!
– No coś ty, wcale nie takie byle jakie, całe piękne godziny, które spędziliśmy razem w Hacilith, mój zapominalski chłoptasiu. – Próbował uszczypnąć mnie w tyłek, ale byłem szybszy od niego.
Biegus przyglądał się nam z ponurą rozpaczą. Potężne ramiona skrzyżował na piersi. Zanim zdołałem odzyskać równowagę, Felicitia już stawiał przed nami kufle piwa. Używał życia w Przejściu jak mógł. Nosił ozdobione cekinami pończochy, miał modnie stopniowaną fryzurę i poruszał się jak dym z cygara.
– Chcecie pizzę? – spytał.
– Nie. Staram się jak najrzadziej jeść w Przejściu, zwłaszcza odkąd Zębaci przejęli sieci hamburgerowe.
– Sos pieprzmidorowy i ser monstruella? A może strachlami? – Pokręciłem głową, na co on westchnął teatralnie. – jesteś ostatnio taki chudy.
– Dobrze, że nie wiesz, jak wyglądam teraz w Czterech Krainach.
– Chciałbym, gdybym mógł, mój lubieżny młodzieńcze! A któż to taki? – wykrzyknął, udając, że dopiero teraz zauważył Biegusa.
– Biegus Rachis. Król Awii.
Felicitia uśmiechnął się z ironią, ale po chwili doszło do niego, że mowie poważnie.
– Niemożliwe. Przecież panuje dynastia Tanagerów – powiedział scenicznym szeptem.
– Tak było w twoich czasach, ale nie obecnie.
– Och, Jant, mój zapominalski przyjacielu, nigdy nie opowiadasz mi nowinek. – Gładko skłonił się przed Biegusem, który zasłonił dłonią oczy. – jakim cudem Rachis trafił tutaj?
– W ten sam sposób, co my. Wasza Wysokość, to jest Felicitia Aver-Falconet, z Hacilith. Hm... to znaczy z Hacilith sprzed dwustu lat. – Biegus nie odezwał się ani słowem, choć na pewno czuł na sobie wzrok Felicitii, który właśnie oceniał jego bicepsy.
– Jant, chyba nie chcesz obarczyć mnie tym osobnikiem? Nie będę się mógł porządnie rozerwać. Jestem martwy i lubię się dobrze bawić.
– Miałem nadzieję, że zostaniesz jego przewodnikiem – przyznałem.
– Wszystko, o co poprosisz, mój wielki chłopcze. – Felicitia miał na sobie białą mini spódniczkę i błyszczące buty, które dodawały jego skromnej postaci dziesięć centymetrów. Bluzka z elastycznej koronki opinała jego drobną, umięśnioną pierś. – Mogę cię zabrać wszędzie – dodał zwracając się do Biegusa.
– Aver-Falconet? To awiański ród – zauważył Biegus.
Felicitia się rozpromienił.
– Bo pochodzę z Awii – powiedział. Rozpostarł małe brązowe skrzydła, rozciągając bluzkę, która razem z nimi podjechała do góry. Pojedyncze pióra miał pofarbowane na srebro i cynobrową czerwień.
Biegus był w szoku.
– Chcę wrócić do domu.
– To niemożliwe. – Felicitia podbiegł do niego drobnym kroczkiem i obejrzał króla od góry do dołu, a prawdę mówiąc z dołu, bo był mikrej postury. – Jant i ja znamy się od dawna – powiedział. – Dwieście lat! Przez cały ten czas skromnie czekam na niego i zapalam mu świeczkę, żeby do mnie trafił. Dwieście lat i ani razu nie poparzyłem palców.
– To w tej chwili najmniej ważne – stwierdziłem.
– On jest taki nieśmiały. Powinniśmy się napie! Uczcić okazję! Keziahu, piwo dla jego Królewskości. Whisky dla Rhydanina. Sam możesz się napić soku pomidorowego.
– Bardzo chętnie – powiedział Jaszczur.
– Wszystkiego najlepszego z okazji dnia zstąpienia, Wasza Wysokość.
– Jant, obedrę cię żywcem ze skóry.
Rozrechotane towarzystwo otoczyło Króla. Zapadał zmierzch, za bulajowymi szybami wirował śnieg.
Właśnie wyjaśniałem Biegusowi, jak wygląda życie w Przejściu, gdy pokryte pęcherzami drzwi otworzyły się z trzaskiem. Wszyscy w barze umilkli i mój głos zadźwięczał głośno w nagłej ciszy. Do środka ciężko wtoczył się Zębaty. Deski podłogi zatrzeszczały pod nim. Keziah podał mu litrowy dzban czerwonego soku, który stwór wychylił jednym haustem i dopiero gdy dostał dolewkę, rozsiadł się przy naszym stole, miażdżąc popielniczkę i naciskając na blat tak, że jego drugi koniec uniósł się wysoko.
W ramiona i nogi miał wszyte płytki elastycznego szkła, które otaczała gruba tkanka bliznowata. Przy każdym jego ruchu różowa masa mięśni napinała się i przyklejała do szklanych powierzchni. Niebieskie wytatuowane kropki wielkości małych monet, układały się w linie pokrywające całą twarz. Srebrnobiałe włosy z niebieskimi i fioletowymi kosmykami, ułożone były na krochmal w długie szpice; co najmniej dwadzieścia cienkich, srebrnych kółek przekłuwało jedno ucho.
Był bez wątpienia największy spośród istot w barze, jego ramiona i nogi wyglądały jak węzłowate kolumny mięsni, a za cały strój służyła mu cienka, niebieska przepaska z jedwabiu, którą nosił wokół bioder. Jego grzbiet pokrywały okrągłe, bardzo lśniące płytki pancerza przypominającego żółwią skorupę. Wyraźnie pęknięcie byle jak znitowano i brązowe nity częściowo pokryła zieleń śniedzi. Druty oblepione zaschniętą limfą i związane w pęk żółtą i czerwoną taśmą wystawały stamtąd i znikały w krzyżowym odcinku jego kręgosłupa.
Miał bladoniebieskie oczy, w których nie dało się rozróżnić źrenicy, tęczówki i twardówki. Wpatrywały się w nas intensywnie.
– Kolejni turyści – mruknął tubalnym, niedźwiedzim głosem.
– Chodźmy – odezwałem się.
– Nie jesieni turystą – odparł Biegus. Nieuprzejma uwaga sprawiła, że zawrzała w nim krew. Pociągnąłem go za rękaw. W Przejściu trzeba było się nauczyć przede wszystkim tego, że Zębaci są niebezpieczni.
– A ty, kurwa, kto? – Zębaty zmrużył oczy przypominające błękitne otoczaki. Awia znaczyła dla takiego tyle, co dla nas Sekta Perforowanego Płuca.
– Władca Awii.
– Czyli że turysta. Spadaj, zanim cię wybebeszę.
Nikt z obecnych w barze się nie odezwał, odkąd pojawił się nowy gość. Wszyscy ukradkiem przysłuchiwali się przedstawieniu. Zębaty warknął, obnażając miriadę zębów układających się w rzędy.
– Biegus – wtrąciłem się szybko i podniosłem rękę, gdy Zębaty ruszył ku nam. – Musisz wiedzieć, kiedy się wycofać, bo w przeciwnym razie nie przetrwasz tu dwóch minut. Kłączu – zwróciłem się do przybysza – jestem wieczny. Bezśmiertny. On jest pod moją ochroną, więc lepiej niczego, kurwa, nie próbuj.
Stwór zwalił się na szpony i kolana. Swoją masą odepchnął stół w bok i z powagą polizał czubek mego buta wytatuowanym jęzorem.
– Panie. Nazywam się Przekłuwacz. Należę do Zębatych. Piję krew z żył basylik, jem śledziony, a na śniadanie zjem twoje jaja, turysto. Nie żebym wierzył, że je masz, he, he.
– Jak ci się to udało? – zapytał mnie władca Awii. – Nieśmiertelni nie pasują do ich przekonań. Dlatego przeważnie jestem obiektem czci albo agresji. Tutaj religie są silniejsze niż w Czterech Krainach, ale lepiej nie pytaj, w co wierzą Zębaci; nie chciałbyś tego wiedzieć – wyjaśniłem i zwróciłem się do bestii. – Co tu robisz?
– Wyrzucono mnie z Auraty – zacharczał. – Kult Zakrzepów Tętniczych to sekta heretyków. Zero porządnej jatki; nie da się nawet zarobić na kawał miecha.
– Przykro mi to słyszeć – powiedział Biegus spokojnie.
– Wiesz, że pachniesz boczkiem? – zauważył Przekłuwacz. Skoro kłopoty zostały zażegnane, Felicitia znowu się pojawił i zaczął roznosić drinki. Miałem wrażenie, że Biegus poczuł się swobodniej, ale może zbyt wiele od niego oczekiwałem, tak miałem mu pomóc, skoro zostawał na tym świecie z jaszczurem, Zębatym i homoseksualnym Awianinem? Postanowiłem oddać mu pałac, który budowałem podczas wielu, wielu wizyt w Przejściu. Było to długotrwale przedsięwzięcie, które sporo mnie kosztowało.
– Mogę przynajmniej oddać ci Srebrzytrych – powiedziałem. Odpiąłem mapę ze ściany za barem i rozłożyłem ją na stole. Kontury mojej postaci zamigotały. Zaczęło mnie wyraźnie ciągnąc z powrotem. Zmierzyłem, ile zostało mi czasu. – To też możesz wziąć. Pracowałem nad nią całe dekady. To mapa Epsilonu. Jedyna mapa Epsilonu. – Moja postać zaczęła gwałtownie migotać i się rozpływać. – Biegus! – krzyknąłem. – Żegnaj!
Chcieliśmy jeszcze uścisnąć sobie dłonie, ale moja była już jak dym i ręka króla przeszła przez nią na wylot.
Spojrzałem na nich z lekkim uśmiechem i znikłem w połowie ukłonu. Ostatnia wież Biegusa z Czterema Krainami została zerwana.
Pomyślałem, że jeśli zdołam poruszyć małym palcem, to z czasem uda mi się ruszyć ręką, potem całym ciałem, a w końcu będę mógł wstać. Posyłałem gorączkowe sygnały wzdłuż wyciągniętego ramienia, ale dłoń – zamknięta, chuda i sina – odmawiała posłuszeństwa. W zgięciu ręki nadal wisiała strzykawka, zakorzeniona w moim krwiobiegu. Wydawało mi się, że wlała we mnie inną duszę, nieprawdziwą, wypłukując ze mnie kolory życia, a pozostawiając chemię.
Sama myśl o tym tak mnie rozzłościła, że ruszyłem tym pieprzonym małym palcem, potem całą dłonią i bolącym ramieniem, a wreszcie usiadłem – zbyt szybko, bo od tego ruchu zawirowała cała komnata.
Słota nadal siedziała w bujanym fotelu, czuwając z niezmienną cierpliwością. W moim imieniu gorąco wzywała boga. Powiedziałem jej, żeby się zamknęła.
– Jant, to już nie uzależnienie – powiedziała – to próba samobójcza.
– Ale ja mam wiele powodów, by żyć.
– To co sobie wstrzyknąłeś, było praktycznie czyste.
– Uważasz, że zanieczyszczone jest bezpieczniejsze?
– Według mnie, wieczność to kiepska ucieczka od nieśmiertelności.
– Rzeczywiście, kiedyś przedawkowanie nazywałem „wiecznością" – przyznałem. – Ale teraz to zwykłe zapomnienie.
– Biegus zmarł.
Jej posępny ton spienił moją irytację i zmienił ją w furię.
– Wiem, Słoto! już wiem, do cholery! – Z trzeszczeniem stawów stanąłem na nogi. Od wysiłku ołowiana krew uderzyła mi do głowy. Na boskie skrzydła. – Muszę coś załatwić.
– Tak. Idź przedstawić testament. Reszta jest w Solarnej. Dasz radę?
– Jeśli umrę, pochowasz mnie?
– Kometo? – w głosie Słoty brzmiała troska.
– Posłuchaj, Medyczko, on umarł szczęśliwy. Kiedy przekroczył Mur, zrobił to, co chciał. Sam sterował własnym życiem. Daj mi znać, kiedy spotkasz choć jednego nieśmiertelnego, który mógłby szczerze powiedzieć to samo o sobie.
Brązowy uśmiech rozciągnął twarz Słoty.
– Właśnie dlatego my nie umieramy – powiedziała.
Kiedy szedłem z powrotem przez szpital, zauważyłem, że z loża Króla zdjęto pościel. Pusty cynowy kubek nadal stał na stoliku. Istnieją sposoby wykrywania śladów Scolopendrium. Wyrzuciłem kubek przez okno wprost do rzeki.
– A zatem się zgadzamy?
– Ja go popieram – rozległ się głos Mgły.
– Aha – dorzuciła Ata.
Wkradłem się do Solarnej Komnaty w chwili, gdy Pustuł mówił: – Nie. Ja się kategorycznie nie zgadzam. Z całym szacunkiem, Łuczniku...
– Och, a oto i on! – Sześć par oczu spoczęło na mnie, Pustuł znowu odwrócił wzrok.
– Przepraszam za spóźnienie – powiedziałem, uświadamiając sobie, że musiałem wyglądać tak źle, jak się czułem.
– Nareszcie. Teraz musimy zacząć od początku. Gdzieś ty się podziewał, na boskie Cesarstwo?
– Źle się czułem. To był ciężki dzień – odpowiedziałem na retoryczne pytanie. Opadłem na krzesło u końca stołu. Moje skrzydła ciasno przylgnęły do szczebli oparcia. Tych mebli z całą pewnością nie wykonano w Awii. Powiodłem wzrokiem wzdłuż długiego stołu – chwilowo przekształconego w wojenne forum.
Mgła i Ata siedzieli po mojej lewicy, mając naprzeciwko Pustuła. Dalej, po prawej stronie znajdowali się Płowy i Wireo. Mrok rozpraszały zapalone świece; była mniej więcej pierwsza w nocy. z ognia w wielkim, kamiennym kominku pozostały czerwone węgle, które wraz z blaskiem świec rzucały na twarze zebranych stale zmieniający się wzór cieni. Na oparciach krzeseł wisiały płaszcze; przez ostatnią godzinę Mgła zapełnił niewielką popielniczkę papierosowymi niedopałkami. W torbie pod stołem dostrzegłem następną paczkę, obok noża, zwiniętej niebieskiej peleryny i egzemplarza czasopisma Jaka Dziwa.
Na blacie stała karafka z wodą, której nikt nie tknął, a Genya, jak przypuszczałem, zadbała o to, by znalazła się tam także butelka whisky Noc była gorąca. Czułem zapach alkoholu przenikający spod zatyczki. Nalałem sobie wody i bardzo ostrożnie upiłem łyk. Zmniejszyła uczucie mdłości i poczułem się trochę lepiej. Miałem wielką ochotę przyłożyć gdzieś głowę i zasnąć, ale zauważyłem spojrzenie Pioruna.
– Błagam, nie przerywajcie – powiedziałem.
Piorun dyrygował spotkaniem, krążąc wokół stołu. Od czasu do czasu, zebrani odpowiadali mu ponuro.
– Kometo, wyślemy cię z powrotem na Zamek, abyś zdał Cesarzowi relację z wydarzeń – powiedział.
– Oczywiście.
– Ja tu zostanę, żeby rozpuścić do domów Fyrdów z Niziemia, a potem podążę za tobą na Zamek, więc spotkamy się tam w następnym tygodniu.
– Muszę załatwić pewną sprawę na wybrzeżu – wtrąciła Ata. Siniec wokół jej oka zaczynał żółknąć, przez co wyglądała jeszcze groźniej niż zazwyczaj.
– Żeglarz wraz z żoną wyruszą do Sokolni. Ale żeby nie zostawiać Lowes bez ochrony, polecani, by Tornado i Wireo oraz Pustuł zostali tutaj wraz z awiańskimi Fyrdami.
– To brzmi rozsądnie – powiedziałem. – Mógłbym...
– Nie. Wyrażam sprzeciw – odezwał się Pustuł. Siedział z zamkniętymi oczami i pięściami zaciśniętymi w fali złotych włosów, użalając się nad sobą. – Mój brat... – Głos łamał mu się tak bardzo, że przerwał. Nie potrafił się pozbierać.
– Jutro wyślemy kondukt żałobny – powiedziała Wireo.
– Ja... Ja... – dukał Pustuł.
– Tak?
– Chcę, by cesarski Posłaniec ogłosił smutną wieść. Każda witryna ma zostać zasłonięta okiennicami; każda flaga opuszczona. Wolałbym nie przedłużać mego pobytu tutaj; jutro udam się do Rachis, aby przygotować wszystko do koronacji.
Piorun przerwał mu:
– Cierpliwości, Mości Książę. Awia jest bezpieczna. – Uśmiechnął się w sposób, który tylko ja uznałem za protekcjonalny. Awia mogła być bezpieczna dla Pioruna, w którego posiadaniu znajdowała się prawie trzecia cześć tej krainy. – Nie powinieneś opuszczać Lowes, gdy zagrażają nam Insekty. Im więcej dowódców tu pozostanie, tym lepiej. Idź w ślady swego brata!
– Kometa powiedział już kiedyś, że nie jestem wojownikiem – zauważył Pustuł.
– Byłbyś skłonny się nauczyć?
– Czy muszę, skoro Płowy i Wireo strzegą Lowes? Będę sprawował władzę z Pałacu wzniesionego przez mój ród, a niewykluczone, że pożyję dłużej niż Biegus.
Pustuł podejrzliwie się odnosił do motywów działania Pioruna. Niepewny stanowisk pozostałych nieśmiertelnych, chciał przynajmniej zatrzymać królestwo. Uważałem te obawy za część jego słabości – panujący, który lęka się podwładnych, nie będzie dobrym władcą. Wiedziałem też, że Piorun wolałby nie mieć go za króla, ale Cesarz jasno określił, że Eszaje mogli się mieszać w sprawy śmiertelników tylko w niewielkim stopniu, a najlepiej wcale. Naszym celem jest niesienie im pomocy, a nie rządzenie nimi czy onieśmielanie ich. Piorunowi trudno zachować taką równowagę; plany jakie wiąże ze swoim dworem powstają na przestrzeni wieków. Zawsze czuje się pewniej, gdy Awia ma mądrego władcę – na tyle mądrego, by wiedział, kiedy powinien ustąpić.
Moja historia jest tak odległa od politycznych gierek Awii, jak slumsy od pałacu; mam obowiązek przypomnieć obecnym o zwierzchniej władzy Zamku.
– Wasza Wysokość – zwróciłem się do Pustuła – jeśli życzysz sobie wyjechać, podejmujesz tę decyzję jako król i musimy ją uszanować.
– Czy aby na pewno? – spytał Piorun cicho. – Zamek przejmie rządy, jeśli nie będzie jasności, kto ma zasiąść na tronie.
– Ale wszystko jest jasne.
– Nie znamy testamentu Biegusa.
– Znamy. – Wyjąłem złożony kawałek prześcieradła z tylnej kieszeni i otworzyłem go strzepnięciem. – Podczas gdy wy tu siedzieliście i się sprzeczaliście, ja zrobiłem coś pożytecznego. Mam go odczytać?
„Ja, Biegus, pozostawiam dwór Rachis i Królestwo Awii mojemu bratu i dziedzicowi Pustułowi. Dziedzictwo w całości przypada tylko jemu, nikomu innemu i z nikim ma się nim nie dzielić. Podpisuje to własnoręcznie w noc 13 sierpnia 2015 roku. Moim świadkiem jest, niżej podpisany, Kometa Jant Shira".
Wziąłem pierścień z symbolem w kształcie orła i podałem go Pustułowi, który siedział przygarbiony.
– Rozmawiałeś z nim? – spytał.
– Tak.
– Co jeszcze mówił?
Wzruszyłem ramionami.
– Ledwie starczyło mu tchu na tyle, co więcej miałby mówić?
– Testament podawano sobie z rąk do rąk wokół stołu. Kiedy dotarł do Pustuła, przyjrzał się uważnie dokumentowi. Usiadł prosto.
– Nic nie powstrzyma mnie przed wyjazdem o świcie. Wyruszę wraz z pięćsetosobową eskortą, Jant, zgadzasz się?
– Jak sobie życzysz.
– Piorunie, a ty chciałbyś coś powiedzieć?
– Tylko tyle, że będziesz musiał trochę popracować nad autorytetem, aby przestał się wydawać arogancją.
– Lady Wireo, pozostaniesz tutaj – wtrąciłem pospiesznie.
– Płowy, zostań razem z nią. Macie bronić fortecy. Pilnujcie, by Trakt Tatarakowy pozostał przejezdny, aby Awia mogła uzupełniać wasze zapasy żywności i broni.
Wireo nie posiadała się z radości; właśnie zyskała fortecę.
– Dziękuję ci! To mi odpowiada! Jant? Spójrz! Oto ona. Genya chwyciła się framugi, wpadła przez okno do środka, przebiegła kilka kroków, wskoczyła na stół i przycupnęła jak pająk na środku, jej ramiona i nogi wystawały ze zwojów bladozielonej materii owijającej jej tułów. Zaczęła ją odwijać, przekładając tkaninę między nogami i ponad ramieniem, aż całość spoczęła na stole, a ona, jej chuda postać, została jak odarta z kokonu biała pajęczyca. Myślałem, że zielony materiał to zasłona, ale ona ujęła go za rogi i rozpostarła przed nami. To była flaga Lowes. Zdjęła flagę! Przemaszerowała po stole i położyła ją w bezładzie przed Pustułem.
– Dla Króla Grzbietopióra!
– Dziękuję – odezwał się Pustuł.
– Genya. Witaj... – powiedziałem.
Mgła kopnął mnie w kostkę. Otrząsnąłem się i rękawem koszuli starłem z blatu kilka kropel śliny. Wyciągnąłem do niej rękę. Przeszła nad nią, po czym zanurzyła twarz w mojej dłoni, wciągając powietrze nosem i ustami, chłonąc mój zapach. Przycisnęła policzek do wnętrza mojej dłoni, tak jak kot proszący o pieszczoty.
– Genya. Och, Genya, – Próbowałem ją pocałować, ale odskoczyła. Zacząłem się wiercić na krześle, czując rosnący nacisk w kroczu skórzanych spodni, na szczęście zasłoniętych stołem. – Możesz biegać? – wyszeptałem.
Rrrrr? – Mruczenie czy warknięcie?
– Nie chciałbym wam przerywać...
Genya wstała, jednym susem pokonała stół i znalazła się przed Łucznikiem. Owadzie czułki w jej włosach poruszyły się. Długimi, nagimi ramionami wykonała przed nim teatralny gest. Wyglądał na zaniepokojonego.
– Chcę wiedzieć, co się dzieje – oświadczyła. – Pluję na Insekty z murów obronnych. Ścierwa wgryzają się w ściany. A wy siedzicie w ciemnych salach i gadacie. O co walczył Biegus?
– Posłuchaj, Rhydanko – warknął Piorun. W mgnieniu oka znalazła się za nim. Szczupłe dłonie z paznokciami jak sztylety pogładziły jego szyję.
– Mówiłeś coś? – spytała.
– Nie zamierzam z tobą rozmawiać, dopóki nie zaczniesz się przyzwoicie zachowywać.
– Gadaj, Grzbietopióry albo rozpruję ci gardło!
– Moja pani.
Genya wśliznęła się z powrotem na stół i usiadła ze skrzyżowanymi nogami. Szeroki uśmiech przedzielił jej twarz. Przekrzywiła głowę na bok. Kucyk lekkich, czarnych włosów opadał jej do pasa. Miała na sobie skąpe szorty – minimalne, tak jak wszystkie elementy jej stroju, bo Rhydanie nie czują zimna. Lubiła to demonstrować. Po skórze jej bladych, zwinnych nóg wiły się niewidzialne wzory, zygzaki i esy-floresy. Były to tatuaże ikozemowe, wykonane białym ołowiem i nadal trujące. Stają się widoczne tylko wtedy, gdy skóra różowieje, na przykład od gorącej wody, z przyjemności lub pod wpływem alkoholu – u Genyi tylko przy tym ostatnim.
Piorun westchnął, próbując ograniczyć wrażenie spowodowane jej obecnością.
– Właśnie dyskutowaliśmy... – zaczął.
– Pomóżcie mi.
– Jak? – spytałem zdenerwowany. Ile zamierzała wyjawić? Zastanawiałem się, czy zdołałbym ją powstrzymać, gdyby zamierzała zdradzić tajemnicę. Wiedziałem, że nie mógłbym jej skrzywdzić.
Genya przepełzła po stole na dłoniach i kolanach, i spojrzała na mnie ze zdziwieniem.
– Chcę wrócić do domu – powiedziała. – Kiedy biegnę, gonią mnie Insekty. Tkwię tu jak w pułapce, Jant mówi, że mi pomoże, ale od jak dawna tu jestem? Modrosoja nie ma, jaki więc sens zostawać? Pytam was, gdzie się podział cały śnieg? To miejsce jest takie wstrętne. Tak tu gorąco! Powietrze gęste. Wszędzie pełno Insektów, a teraz jeszcze Grzbietopiórych.
Pustuł opuścił dłoń, odsłaniając zaczerwienione oko.
– Co takiego...? – spytał. Genya zignorowała go„
– Tu nie jest jak w Posępnych – zakończyła zaczepnie. Zauważyłem jej spojrzenie.
– Siostro... – powiedziałem ostrzegawczo.
– Nie jestem twoją siostrą! Gdybym była twoją siostrą, poślubiłabym cię!
– Nie jesteśmy w Rumoszu. Proszę, zamilcz.
– Jesteś żałosny, Shiro. Insekty nas stąd wygryzą, a ty nawet tego nie zauważysz. W Rumoszu nie doszłoby do tego.
– Dlatego, że tam nie ma Insektów – mruknąłem, a ona wykorzystała moment.
– Nie – zgodziła się szybko. – Są tylko bękarty. Syknąłem. Przypomnienie, że jestem nieślubnym dzieckiem, Shirą, zabolało. Genya nosiła nazwisko Dara – urodzona w małżeństwie – a według tradycji ludu gór, oznaczało to, że mogła się czuć ode mnie lepsza. Moje beznadziejne pożądanie zmieniło się w gniew. Rhydanka zrodzona z prawego łoża nie związałaby się na długo z bękartem takim, jak ja. Przed oczami przemknęło mi dzieciństwo napiętnowane wiecznym maltretowaniem...
Pieprzona Dara! Dziwka! Wolnobiegaczka! Suka! Sgiunach!
– Kozodój!
Piorun zmusił mnie, bym usiadł. Drżącą ręką wskazałem Genyę.
– Zabierzcie stąd tę wilczą sukę, bo ją zabiję! Płowy, wyrzuć ją za okno!
– Nie – powiedział Piorun. Słysząc sprzeczne polecenia, Tornado stanął zdumiony, nic wiedząc, co ma robić. Posłałem Genyi tęskne spojrzenie, którego nie odwzajemniła.
Przeszła po stole, wyciągając szczupłe nogi. Po drodze uspokajająco poklepała Pustuła po głowie.
Pustuł spojrzał na nią tak, jak dziecko na polującego jastrzębia.
– Rozumiem, że ostatnie walki nie zademonstrowały ci naszych możliwości – powiedział cicho – i że nie potraktowano cię z należytą rycerskością. Wydaje mi się, moja pani, że skoro twój mąż tobie pozostawił gubernatorstwo w Lowes, postąpiliśmy nieroztropnie przejmując fortecę w nasze władanie. Moja jurysdykcja obejmuje tylko krainy... Grzbietopiórych, ale oferuję, przy dobrej woli Eszajów, służyć ci najlepiej, jak potrafimy.
Musiałem przetłumaczyć to Genyi, która z zachwytem klasnęła w dłonie.
– Chcę wrócić do domu.
– No cóż, Rhydanie zawsze uciekają – zauważyła Wireo.
– Dość już tego! – upomniała ją Ata.
– Modrosój nie powinien się wybierać na samotne przejażdżki wzdłuż Muru – zadrwiła Wireo.
– Rybiażona! Modrosój zabił tyle Insektów, że nie potrafiłabyś ich policzyć.
– Zamilczcie i posłuchajcie, co mówi Jant – upomniał je Mgła.
– Koniowi w zęby.
Wszystkie pary oczu znowu skierowały się na mnie, tak jakby obecni wyczuli, że coś łączyło mnie z Genyą i uznali, iż powinienem to zakończyć – pokojowo. Przez chwilę się zastanawiałem. Wiedziałem, że dla Genyi, Lowes było obcym i przerażającym miejscem. Wireo i Płowy na pewno nie braliby pod uwagę jej zdania. Wcześniej żyła wygodnie u boku życzliwego męża, teraz była sama i zdezorientowana. Wcześniej rządziła gubernią i potężną fortecą, teraz nagle została z niczym. Tak jakby została pokonana.
Genya odkryła flaszkę whisky na stole. Wyciągnęła korek, odchyliła głowę w tył i zaczęła głośno pić.
– Siostro? – odezwałem się. Jej zielone oczy zapłonęły. Przyjdź, jutro do stajni. Znajdę ci konia. Zostaw fort, Wireo; mówię ci, jedź do domu. – Zauważyłem, że się waha. Jej oczy się zwęziły. – Żadnych sztuczek, obiecuję. I przepraszam.
Ata prawie śliniła się z ciekawości, dlaczego byłem taki skruszony.
Genya skinęła głową. Odpięła górny guzik cienkiej koszuli i wyjęta pieczęć Lowes zawieszoną na brudnym sznurku. Łatwo przegryzła linkę i upuściła gruby, złoty pierścień prosto w wyciągniętą dłoń Wireo.
Wireo chwyciła go. Jej twarz pojaśniała z zadowolenia. Płowy uścisnął ją z siłą niedźwiedzia.
– Dobry koń? – spytała Genya, spoglądając przez piękne pióropusze czarnych włosów.
– Tak. Ale teraz muszę odpocząć, siostro. Całą noc czuwaliśmy.
– Jak to! – wyrwał się Pustuł. – Spałeś wiele godzin.
– Czuwałem całą noc. Tylko gdzie indziej. – Odepchnąłem się z krzesłem od stołu i prawie – prawie! – zdążyłem dotknąć dłoni Genyi.
Przeskoczyła ze stołu na parapet tak szybko, że Mgła zaklął. Zacisnęła pięści wokół łodyg bluszczu pnącego się po zewnętrznym murze, zamachem nóg wydostała się poza przestrzeń okna i bez wysiłku opuściła się w dół ze zręcznością wiewiórki. Nad ziemią przystanęła, oplatana listowiem. Dziedziniec był pusty, więc uwolniła się od pnącza, przemknęła na drugą stronę i znikła pod opuszczaną kratą.
Cień, jaki jej umięśniona, chuda i zwinna postać rzucała w blasku księżyca, szybko przemknął po płytach wewnętrznego dziedzińca. Genya nie jest szczupła tak jak kobiety, które nie są grube; jest w niej coś innego, wieczny, zwierzęcy głód. Dla mnie Genya to seksowna laska, dla innych tylko patyk.
Stajnie Fortecy Lowes zajmowały dwa długie i niskie budynki. Przejście między nimi wybrukowano oślizłymi kamieniami, jego środkiem biegł ściek, do którego wciąż ześlizgiwały się moje buty. Zanim dotarłem do czarnej gardzieli stajni w czarne godziny poprzedzające świt, byłem umazany błotem i końskim gównem, a nie zdziwiłbym się, gdyby znalazły się tam też ludzkie odchody, jako ze latryny w fortecy już się lat temu uznano za przestarzałe i nigdy nie działały jak należy.
Ściany były z pobielonego kamienia, a dach z łupkowych dachówek. Za stajniami znajdował się zewnętrzny dziedziniec otoczony grubym murem, którego szczytem biegło osłonięte przejście. Spędziłem na nim wiele godzin wędrując po kłodach smarowanych smołą i piaskiem, aby nie były śliskie, i obserwując okolicę.
Oparłem się o framugę wrót i czekałem, aż pojawi się Genya.
W każdym pomieszczeniu fortecy znajdowali się ludzie, wielu z nich było rannych, ale jedyne dźwięki, jakie słyszałem, dobiegały z wnętrza stajni, gdzie uwiązane zwierzęta sapały i parskały. Niektóre wyczuwały moją obecność i rżały niespokojnie, uderzając kopytami w pokryte słomą podłoże. Z siana magazynowanego na deskach pod belkami spadło źdźbło; otarło się o mój nos. Strząsnąłem je, ale po chwili jeszcze kilka wylądowało mi na włosach. Usunąłem je czym prędzej, bo włosy są jednym z atutów mojej urody.
Już wkrótce wrócę na Zamek, do wszelkich wygód, takich jak ciepła woda, czyste ubranie, narkotyki przygotowane według mojego przepisu i moja żona. Wirująca słomka opadła z siana pod dachem stajni. Niebo przecinała długa, pozioma smuga. Patrzyłem, jak zmienia barwę z ciemnoniebieskiej w fioletową i purpurową. Zasklepiła się, gdy wstało słońce, zostawiając po sobie tylko cieniutką linię, zmieniając kolor nieba w blady błękit, a stajennych ścian w czystą biel.
Czekałem na Genyę. Rozpaczliwie jej pragnąłem i gnębiła mnie myśl, że może nigdy więcej jej nie zobaczę. Mogła zgubić się w górach i nawet gdybym podczas kolejnej śnieżnej zamieci czekał na nią w Rumoszu, mogła nie wrócić do Karlego Pająka. A gdybym ją wyśledził ponad granicą wiecznego śniegu, w przesmykach między skalami – a jestem w tym dobry – mógłbym jej nie złapać.
To, co czyni mnie wspaniałym, jednocześnie jest przyczyną mego odosobnienia. Gdybym był czystej krwi, samotnym Rhydaninem, Genya poślubiłaby mnie. Potem, za zgodą Cesarza, weszłaby do Pałacowego Kręgu nieśmiertelnych. Ale niestety, moim ojcem był Awianin. Po nim odziedziczyłem skrzydła – u mnie wydłużone odpowiednio do szczupłej, rhydańskiej budowy ciała – na których mogę latać, więc Genya patrzy na mnie jak na dziwaka. W rhydańskiej kulturze małżeństwa aranżowane są wcześnie, a mężowie pomagają w wychowywaniu dzieci, podczas gdy kobiety o wąskich taliach wracają do siebie po traumie porodu i odzyskują potrzebną do polowania szybkość. Rhydańskiego noworodka kładzie się na podłodze – od razu potrafi wstać o własnych siłach. Pod koniec dnia umie już chodzić, a po tygodniu nie może przestać biegać.
Nie przestaje mnie gnębić to samo potworne pytaniem: jakim cudem awiański kupiec, gwałciciel, mój ojciec, zdołał dogonić rhydańską dziewczynę?
Czas nie leczy wszystkich ran. Niektóre czyny można wyraźnie zobaczyć i w pełni zrozumieć dopiero przyglądając się im przez szklaną klepsydrę czasu. Chore, zabagnione wspomnienia nie blakną, tylko z biegiem dni przygniatają nas coraz większym ciężarem. To wydarzenia, które nie miały świadków i z których rozpaczliwie pragnę się komuś zwierzyć, ale wiem, że to by mnie zniszczyło. Powracają w koszmarach i taka jest moja kara.
Parobek stajenny ziewając wyrwał mnie ze wspomnień. Miał na sobie jaskrawoczerwoną zamszowa kamizelkę z rozcięciem z tyłu na skrzydła. Przemknął obok. Na jego twarzy pojawił się wyraz zdumienia, gdy mnie rozpoznał, ale zdołał wykrztusić: – Dzień dobry, Posłańcze.
– Doskonały ranek na latanie – powiedziałem. Spojrzał na moje metrowej długości lotki. Skrzydła ciasno krzyżowałem z tyłu pod płaszczem, ale wypukłości w pasie zdradzały obecność tych muskularnych kończyn. Służący nigdy wcześniej nie widział czegoś takiego. Ostrożnie skinął głową w stronę drzwi.
– Mam przygotować konia wyścigowego?
– Nie. Chcę tę samą czarną klacz, której dosiadałem wczoraj. Rączą bestię.
– To koń Tracza. Z Rachis. Zwie się Charabia.
– Wyprowadź, ją, tylko dopilnuj, by miała doskonałą uprząż.
– Jak sobie życzysz, Kometo.
– Ozdoby nie są ważne, ale ma przejechać spory dystans, więc musi zostać solidnie oporządzona. A teraz, zostaw mnie samego. – Zostaw mnie samego, żebym mógł się dalej smucić. Wciąż czekałem na Genyę, obserwując szczyty dachów, na które często się wspinała, żałując, że mur obronny to nie lodowiec, a z jego parapetów nie zwisają lodowe sople. Czekałem i czekałem. Drgnąłem, kiedy tuż nade mną rozległ się szelest. Czekałem – chichot – spojrzałem w górę. Między deskami podtrzymującymi siano, błyszczała para oczu z pionowymi źrenicami i tęczówkami złotymi od odbitego w nich blasku słońca. Genya leżała rozciągnięta na półce z sianem.
Wyciągnęła jeszcze jedną słomkę ze swego posłania i zrzuciła ją na mnie. Zachichotała, przepychając długie palce przez szparę w deskach. Szybko chwyciłem się belki i podciągnąłem w górę, mając nadzieje położyć się przy niej, ale kiedy wspiąłem się na półkę i zaplątałem w sianie, ona lekko zeskoczyła na dół i przemknęła na palcach między boksami, przemawiając do rumaków.
– Jesteś dobry? Nie, nie sądzę. Zły koń, dobry koń? A ty? – Jej ciało wyglądało jak wieszaki na ubrania zaczepione na chudych, prostych ramionach, a jej twarz sprawiała wrażenie, jakby ją zawieszono na kościach policzkowych. Papierowa, blada, o ostrych rysach: twarz origami przez brak snu naznaczona ołowianymi cieniami.
– Moja panno! Moja panno! – sfrunąłem na dół. Rzuciłem się jej do stóp, chwyciłem jej długie, długie nogi i ukryłem twarz w sznurowaniu jej butów. Próbowała kopnąć mnie w nos. Pociągnąłem ją za leginsy, ale nadal stała sztywno, dając mi do zrozumienia, że mnie nienawidzi.
– Przepraszam za to, co się stało – powiedziałem błagalnie. – Proszę, wybacz mi. Chcę ci pomóc.
Mocno uszczypnęła mnie w ramię. Jej długie paznokcie wpiły się w moją skórę. Wyobraziłem sobie ją biegnącą i przygryzłem język.
– Mów po naszemu! – zażądała. – Mój awiański... nie bardzo dobry. – Spełnienie jej prośby zupełnie zmieniłoby sens moich slow, ponieważ w języku używanym w Rumoszu nie istniały odpowiedniki „przepraszam" ani „wybacz". Nigdy nie ufaj językowi, w którym brak czasu przyszłego, ale za to jest dwadzieścia synonimów słowa „pijany".
– Jesteś teraz przy mnie bezpieczna. To, co zrobiliśmy było złe... przynajmniej Awianie uznaliby to za złe. Żałuję tego i chcę ci to wynagrodzić, Genya. Wyjdź do mnie; pomogę ci wrócić w góry.
– Wszystkie konie to zepsute bestie; gryzą!
– Znalazłem klacz, która spokojnie daje się dosiąść Rhydaninowi.
– Ach – ją też przerżnąłeś, co?
Nie utrudniaj mi tego. I tak ciężko mi być przy tobie, nawet gdy mnie nie próbujesz rozzłościć. Dzika dziewczyna stała tak blisko mnie, że mogłem ją chwycić albo dobyć sztyletu i przycisnąć ją do ściany. Ogromnie mnie kusiło, by ją wziąć. Cholera, kto by się o tym dowiedział i kogo by to w ogóle obchodziło?
– Widziałem jak łapiesz myszy. Nie kuś mnie, żebym zabawił się z tobą w taki sam sposób.
Odrzuciła włosy i dumnym krokiem wyszła ze stajni, lekko pochylając głowę pod półkami z sianem.
Na dziedzińcu zbierali się już ludzie Pustuła. Otoczył nas szczęk uprzęży. Żołnierze zapinali skórzane pasy siodeł, rolowali śpiwory, zwijali skręty i wgryzali się w kanapki z boczkiem, z których kapał tłuszcz.
Zauważyłem, że jeden uważnie ogląda klingę swego miecza, ale większość już pochowała wyczyszczoną broń. Przywiązywali do siodeł małe bębenki pomalowane barwami złota, ametystu i naftowego błękitu. We włosach mieli pióra i owadzie czułki. Lansjerzy rolowali kolorowe czapraki w długie pakunki i używali ich jako poduszek, lance zmieniono w proporce, kremowe i jasnoniebieskie, wyszywane w wieże i orły z białymi piórami, z aplikacją psa o perłowych oczach i pięknie upierzonego sokola w kapturze.
Okulały mężczyzna wspierał się na lancy; przyjaciele pomogli mu dosiąść konia. We włosach nadal miał pasma niebieskiego barwnika, którym najzagorzalsi wojownicy zdobią się przed bitwą. Kilku ludzi skrycie cieszyło się na powrót do Awii, ale większość milczała, pamiętając o rozkazach Pustuła. Czarny ptak w locie widniał na Hadze ziem mojej żony. W krępym mężczyźnie, który ją niósł, rozpoznałem zarządcę dworu w Kutych, ale nie mogłem z nim porozmawiać, bo Genya kroczyła przy moim boku jak puma.
Wsunęła stopę w strzemię i znalazła się na komu, zanim ten się zorientował, co się dzieje. Kopal, stawał dęba i obracał się wokół własnej osi, próbując zrzucić ją przez głowę. Genya chwyciła się w garście czarną grzywę przypominającą skręcone powrozy, a jej wzrok tańczył. Awiańscy żołnierze przerwali przygotowania i patrzyli z szeroko otwartymi oczami i rozdziawionymi gębami.
Przedrzeźniłem ich.
– Chcecie połapać wszystkie muchy w Lowes? Zajmijcie się swoimi sprawami, do cholery! – Genya w końcu zapanowała nad Charabią, pozwalając klaczy zmęczyć się tak, że nie miała już siły zrzucać pasażerki.
– Obiecaj mi, że nie zjesz konia... Albo przynajmniej zaczekaj z tym, aż dotrzesz do Posępnych. Tu masz mój kompas.
Pokazałem jej srebrny instrument i próbowałem wytłumaczyć, jak się nim posługiwać, ale ona powiedziała tylko: – ładny! – i potrząsnęła nim, żeby malowany dysk ponownie się obrócił. Wyjąłem go z jej pazurów.
– Pamiętaj, że słońce ma ci zachodzić za plecami – powiedziałem. – Te wzgórza ustępują miejsca górom, więc po prostu idź w górę. Natrafisz na kupiecki trakt, który zawiedzie cię do pueblo w Rumoszu.
Genya maniacko wyszczerzyła zęby. Wyjąłem nóż z buta i po dałem go jej. Skoro nie mogę dać jej kompasu, może będzie umiała się posłużyć nożem.
– Przyda ci się na Insekty lub złodziei. Pamiętaj, że Insekty są za twarde, nie dasz rady ich ugryźć. Dźgaj je w głowę.
– Tak, Shiro.
Chciałem prosić ją o całusa, ale Genya nie miała całowania w swoim repertuarze. Zamiast tego wziąłem ją za rękę. Jej blada skóra była zimna w dotyku. Dostrzegłem równe, białe półksiężyce na jej spiczastych paznokciach. Na zawsze zapamiętam chłód jej skóry, niemal marmurowy. Kontrast między nim, a ciepłymi piórami mojej zony zawsze wywołuje we mnie niepokój. Tak bardzo się różnią, a jednak pragnę obydwu, bo jestem i tym, i tamtym, czyli tak naprawdę niczym.
– Wystarczy, że znajdziesz porządną połać śniegu, aby się w niej przespać i pamiętaj, bądź prawa, jak Słota – powiedziałem jej.
Brama się otworzyła i Genya popędziła oporną klacz, zmuszając ją do galopu. Nie obejrzała się ani razu, ale wiedziałem, że się uśmiecha.
Niektóre rzeczy nie są i nigdy nie staną się twoje, bez względu na to, jak dogłębnie czy długo je znasz. Wiedziałem, że muszę pozwolić Genyi odejść, bo moje pożądanie niszczyło mnie – choć nigdy nie zrozumiem, co złego jest w pożądaniu tego, co nas niszczy.
Zapłaciłem hojnie stajennemu i zamyślony wróciłem tło mojej komnaty. Aby odnaleźć spokój, trzeba zrezygnować z tego, co dla nas najcenniejsze; nie można żyć dalej, jeśli się tego czepia z całych sił. Nieśmiertelni też muszą się rozwijać. Pożądanie do rhydańskiej dziewczyny hamowało mnie, nawet w czasach, kiedy żyłem tak, jak ona. Wiedziałem, że będzie lepiej, jeśli pozwolę jej odejść. Czy zatem znalazłem spokój? Gówno prawda. Przyszykowałem solidną dawkę koty i wstrzyknąłem ją sobie – dość, żeby Przejść.
Keziah z ręczną piłą ukrywał się w Auracie. Staliśmy w cieniu grubej, lśniącej ściany, która pięła się tak wysoko, jak sięgałem wzrokiem. Wyglądałem przystojnie, choć może trochę za chudo, odziany w czerń i biel, co ściana odbijała w różnych odcieniach żółci. Keziah nigdy nie nosił ubrania. Był jaszczurem wielkości człowieka. Poruszał się na silnych, tylnych nogach, a zdeformowane kończyny przednie wisiały z przodu. Długi pysk wypełniały ostre zęby. Łuskowate płytki jego skóry miały barwę cętkowanej zieleni mchu i szarości. Znakami i szeptami gorączkowo próbowałem nakłonić go, aby wrócił do pubu.
Wizytę w Epsilonie rozpocząłem od poszukiwania Biegusa Rachisa w miejscu, gdzie go zostawiłem, czyli w barze Jaja Buhaja. Nie zastałem go tam, a od klientów dowiedziałem się, że Felicitia także odszedł. Nikt nie potrafił mi powiedzieć, dokąd się udali, ani dlaczego. Potem wstąpiłem do mojego pałacu w Srebrzytrychu, ale był niezamieszkany i jak zawsze nieporządny. Postanowiłem więc odnaleźć Keziaha, aby spytać go o tamtych dwóch, i tak trafiłem do Auraty.
Keziah oznajmił mi, że barmani kombinatorzy pokroju Felicitii byli dryfterami bez wartości. Lepiej mu było bez takich i w ogóle bez Awian, nawet najbardziej królewskich.
– Ulotnili się o świcie, kolego. Kto wie, gdzie teraz są? Przyłącz się do mnie, a będziemy bogaci.
– To dzielnica Zębatych, jeśli nas złapią, zabiją nas!
– Ta ściana jest cała ze złota – zasyczał Keziah. Odwrócił się, żeby spojrzeć na mnie, bo jego oczy znajdowały się po bokach głowy.
– Wiem!
– Jeśli wytniemy sobie kawałek, moglibyśmy...
– Mamy to ciąć? Oszalałeś?!
– Cii! Już nigdy nie musielibyśmy pracować.
– Ale pub...
– Chrzanić pub. Koleś, tylko na to popatrz... – Gestem nakłonił mnie, bym ukucnął i wskazał mi dwa nierówne cięcia piły u podstawy złotej ściany, wyrzynające z niej trójkątną sztabkę. Spiłowane powierzchnie lśniły. Trójkąt łączył ze ścianą półcentymetrowy odcinek przy wierzchołku. – Bogactwo tuż, tuż – wyszeptał Keziah.
– Ty chciwy draniu. – Patrzyłem, jak brzeszczot wgryza się w ścianę. Jaszczur trzymał uchwyt piły tylną nogą i szybko piłował. Kawałek złota obluzował się i odpadł. Keziah chwycił go pazurami przedniej łapy i zawinął w materiał.
– Chodźmy – powiedział. Podczołgaliśmy się do krańca ściany i wyjrzeliśmy zza niej. Za rogiem stała grupa wielkich Zębatych, obserwujących nas spokojnie.
Tatuaże znaczyły ich bladoniebieską skórę, pokrytą bliznami i opaloną na kolor indygo. Każdy miał na grzbiecie płaską, czarną skorupę, poznaczoną różnymi wzorami, z wystającymi pętlami złotego drutu. U największego sterczały z czoła wszczepione w nie krótkie rogi. Sękate pazury potworów zwinęły się w pięści. Tuzin par oczu pozbawionych źrenic zamrugał. Las szpilkowatych zębów pojawił się, gdy wszyscy Zębaci naraz uśmiechnęli się powoli.
Obdarzony lepszym refleksem od Keziaha, odwróciłem się i rzuciłem się do ucieczki. Gdy znalazłem się na brukowanej złotem drodze obejrzałem się i zobaczyłem, że jaszczur szykuje się do starcia. Zaryczał.
– Wiej! – krzyknąłem.
– Uciekaj sobie – warknął, obnażając potworne siekacze. – Tchórz!
Zębaci otoczyli go ciasno. Nawet najmniejszy z nich był większy od Keziaha. Pod ich błękitną skórą napinały się mięśnie. Jaszczur kopnął stojącego najbliżej. Szponem rozpruł brzuch przeciwnika. Różowe wnętrzności wydostały się na zewnątrz. Inny Zębaty wykończył towarzysza i wgryzł się w jego zad.
Keziah chlasnął ogonem. Uderzył kanibala przez kark, zabijając go na miejscu. Trup zgarbił się nad swoim posiłkiem. Jaszczur uniknął kolejnego drapieżnika, ugryzł go i zmusił do cofnięcia. Ponownie kopnął tylną nogą, jego pazur zagłębił się w brzuchu przeciwnika i utknął tam. Dwaj Zębaci rzucili się do przodu i chwycili go za nogę. Zachwiał się i upadł.
Patrzyłem, jak Zębaci podnoszą Keziaha, przytrzymując go szponiastymi łapami, a potem skręcają jego ciało. Ci trzymający za głowę kręcili w lewo, a ci za nogi – w prawo. Usłyszałem serię dźwięków przypominających pękanie strun, a potem rozległ się mokry trzask pękającego kręgosłupa. Jeden z Zębatych zatopił zęby w łuskowatym ogonie jaszczura; drugi zaczął wydłubywać długie kły z jego dziąseł. Keziah wrzeszczał i szarpał się. Niebieskie palce wepchnęły się w jego oczodoły, próbując wyłowić stamtąd gałki oczne. Wyrwano mu jęzor i Zębaci zaczęli walczyć między sobą o tę zdobycz. Z chrzęstem ukręcali mu palce i żuli je jak patyki.
Jeden z Zębatych wyciągnął jelito i wycisnął jego zawartość. Ciemny śluz chlapnął na bruk. Oprawca przytknął koniec jelita do ust i nadmuchał je. Potem przekręcił w kilku miejscach i podniósł do góry. Balonowy jamnik. Zębaci pokładali się ze śmiechu.
Bezradny, rzuciłem się do ucieczki. Potwory zauważyły mój ruch i podążyły za mną. Złota ścieżka trzęsła się od ich kroków. Śmierdzieli psującym się mięsem. Nie mogli mnie dogonić. Nie mogli złapać Rhydanina tak przerażonego, jak ja w tamtej chwili. Mimo to nie rezygnowali z pościgu.
Ciężko stąpałem, ślizgałem się i skakałem po złotych otoczakach. Droga stopniowo się zwężała, a w końcu gwałtownie zawróciła. Dotarłem do Kolana. Święte budowle o stromych dachach tłoczyły się ciasno po obu stronach. Czerwone złoto, białe złoto. Smród palonego ciała w powietrzu. Woń jaszczurzej krwi i odchodów. Ruszyłem Golenią ich miasta.
Goleń, Łydka, Plac Kostki. Pośrodku stał okrągły gmach pełen Zębatych z niebieskimi przepaskami na biodrach i rzemieniami owiązanymi wokół nóg. Mieli w zwyczaju oblewać nogi i stopy stopionym zlotem, które zastygało w ich skórze. Wyglądali tak, jakby wyrastali ze złotej drogi, stopniowo zmieniając barwę na niebieską. Zatrzymałem się z poślizgiem tuż przed nimi. Ścigający mnie Zębaci powpadali na siebie za mną. Wyciągnęli ku mnie przeszczepione palce. Przypominali śmierdzącą ścianę mięśni.
Sięgnąłem dłonią rękojeści miecza, ale stwierdziłem, że zniknął. Próbowałem rozpostrzeć skrzydła, lecz nie mogłem się ruszyć. Zębaci już szykowali się do skoku na mnie.
Z lewej strony dobiegł mnie splot głosów: – Shiro! – Spojrzałem tam i zobaczyłem kobietę o blond włosach, owiniętą peleryną. Sekundę wcześniej nikogo w tym miejscu nie było.
Nie spodobała się Zębatym ani trochę. Otoczyli ją, zapominając o mnie. Krzyknąłem, bo obawiałem się, że rozerwą ją na strzępy. Odrzuciła płaszcz. Pod spodem była zupełnie naga i bardzo piękna. Zębaci zachichotali i oblizali siekacze. Kiedy tylko płaszcz opadł na ziemię, ciało kobiety podążyło za nim, rozpadając się i spływając ku ziemi, podobne do rozszerzającego się ku dołowi, skleconego konaru drzewa, a potem do korzeni rozchodzących się cienkimi liniami po podłożu. Popękana fasada jej twarzy znikła jako ostatnia. Potem zapadła cisza.
Niektóre z Zębatych przyklękły na jedno kolano. Inne zaczęły się cofać. Ja nie przestawałem wrzeszczeć. Postać kobiety zmieniła się w gruby powróz składający się z mniejszych włókien. Wężowym ruchem przepełzł przez plac do złotej kraty ściekowej, gdzie na powrót przybrał kształt pięknej dziewczyny, która skinęła na mnie. Podniosła kratę, której nawet Płowy nie zdołałby ruszyć i wśliznęła się w otwór.
Zębaci zaczynali się otrząsać z szoku i rozglądać za mną. Popędziłem przez plac i za jej przykładem wskoczyłem do studzienki ściekowej, obcierając sobie przy tym skrzydła. Od panującego tam smrodu wzięło mnie na wymioty.
Znaleźliśmy się w ciemnościach. Niebieskie ręce wciskały się przez otwór i machały bezładnie, ale nie mogły nas dosięgnąć. Ktoś dźgnął w dół seimitarem. Zębaci zaczęli wyć. Dziewczyna wzięła mnie za rękę i przeszliśmy kawałek brzegiem głębokiego, złotego koryta, którym ściekały krew i brudna woda, niosąc kilka kawałków potrzaskanych kości, wnętrzności, kołtuny włosów i skorupy Insektów wraz z innymi ochłapami, których na szczęście nie rozpoznawałem.
– To główny kanał – powiedziała dziewczyna słodko. – Radzę ci powstrzymać się przed kąpielą.
– Czym...? Kim...? Kim jesteś? – wysapałem.
– To tylko zły sen, Jant – odparła.
– Skąd, do cholery, znasz moje imię? – Próbowałem się uwolnić od jej uścisku; ale było to niemożliwe.
– Musisz wrócić na Zamek i zapomnieć o wszystkim. – Mówiła perfekcyjnie po awiańsku. Miała bardzo łagodny głos o wyjątkowo wysokim brzmieniu, który sprawiał wrażenie wielu głosów mówiących naraz. W jej policzku pojawiło się kilka szpar; płynnym ruchem zamknęły się na powrót i nagle zauważyłem, że nie była jednolita. Przyjrzałem się jej bliżej i aż wzdrygnąłem się z obrzydzenia. Składała się z tysięcy długich, cienkich robaków. Splątane ze sobą i stale się poruszające, udawały skórę. Uśmiechnęła się, a raczej robaki, które były jej ustami rozchyliły się na moment i zobaczyłem czerwie jej zębów.
– To wstyd, że taki doświadczony podróżnik tak się pogubił – odezwała się.
– Kim jesteś? – powtórzyłem przerażony. Tkwiłem między tym stworem i kanałem pełnym krwi. Nikły uśmiech znowu pojawił się na jej twarzy, jakby nie potrzebowała imienia, a ja byłem głupi, skoro tego nie rozumiałem. Musiała przybyć z bardzo odległego miejsca, wydawała się taka obca.
– Jeśli ja wydaję ci się dziwna – powiedziała – powinieneś zobaczyć resztę dworu. Sięgnęła ręką przez pierś i podrapała się w tył głowy.
– Dworu? Jakiego dworu? Jedyny dwór to Zamek!
– Mówię o dworze królewskim. Wydaje mi się, że nie podobasz się Zębatym. – Typowo kobiecy sposób rozumowania. Jej spokojny głos pogładził mnie. Gdyby była niewidzialna, zakochałbym się w niej. – Nigdy nie wracaj do Auraty. Nigdy nie rozmawiaj z jaszczurem.
– Keziah nie żyje – powiedziałem jej. Kolejny nikły uśmiech. Zebrałem w sobie strzępy uprzejmości, które mi jeszcze zostały.
– Dziękuję ci... Dziękuję za uratowanie mi życia. Może w przyszłości spotka mnie zaszczyt odwdzięczenia się tobie tym samym, moja pani. A tymczasem czy mógłbym ci jakoś odpłacić, pojedynczo lub w mnogości?
– Musisz wrócić do domu i tam zostać.
– A poza tym?
– Co powiesz na całusa? – spytała wystawiając język, który rozwinął się zlepkiem robaków i pomachał w moją stronę, jego koniec nagle się zaczerwienił, gdy wszystkie glisty otworzyły małe gęby i wystawiły języki. Cofnąłem się.
Dziewczyna się roześmiała i zaczęła się rozpływać, tak jak poprzednio rozdzielając się na pojedyncze robaki, które wijąc się między otoczakami, plusk za pluskiem, wskakiwały do ścieku i ruszały pod prąd. Ostatnia grupa ponownie się połączyła w kształt oderwanej od ciała ręki, która wesoło pomachała mi na pożegnanie. Odwzajemniłem ten gest, zastanawiając się, czy mogła mnie widzieć.
Potem usiadłem przy pełnym krwi kanale i czekałem, aż mój świat na powrót mnie wciągnie. Wiedziałem, że podczas lotu na Zamek będzie mnie męczył kac. Kiedy jest się zupełnie trzeźwym, świadomość nadchodzącego kaca jest parszywa. Ze wstrętem myślałem o moim bezużytecznym ciele leżącym na podłodze komnaty w zimnej twierdzy Lowes, wokół której roiły się Insekty.
Gdyby Zamek zbudowano na planie zegara słonecznego, nie mógłby być bardziej dokładny. Pod koniec lata, punkt o trzeciej popołudniu, snop słonecznego światła przeszywa ukośne listwy okiennic północno-zachodniej Wieży i pada w poprzek mojego biurka. Niezawodnie dzieje się tak od setek lat; tym razem ten promień mnie obudził.
Ocknąłem się ze słońcem świecącym mi w oczy, siedząc przy biurku z głową opartą o stertę zamazanych dokumentów – raportów po bitwie. Prawdopodobnie oznaczało to, że atramentowe zapisy odbiły się w negatywie na mojej twarzy. Czekała mnie zatem kolejna noc spisywania wszystkiego jeszcze raz przy pomocy lustra. Westchnąłem, przeciągnąłem się i ziewnąłem.
– Wypalisz się – odezwał się za mną ciepły głos. Cynamonowy głos. Z lekką nutą wanilii. Mewa.
– Nie wiedziałem, że wróciłaś – powiedziałem, nie odwracając się.
– Wczoraj wieczorem przyjechałam z Kutych powozem. O północy. Ty już... spałeś.
– Dobrze się tam bawiłaś, moja słodka?
Mewa leżała na szezlongu obitym czekoladowo-brązowym aksamitem. O ramię oparła parasolkę miodowego koloru, a na jej piersi spoczywała otwarta powieść w miękkiej okładce.
– Musimy kazać to naprawić – powiedziała, wskazując uszkodzoną okiennicę upierścienionym palcem z polakierowanym paznokciem. – Wtedy będziesz mógł spać cały dzień.
Może to zabrzmi dziwnie, ale kocham ją głównie ze względu na jej głos. Oddycha pełnymi słowami, które są jak uderzające do głowy opary grzanego wina albo kakao, wonie sylab zaprawia nuta brandy i syropu. Uwielbiam jeżyki, a moim największym marzeniem jest zostać na zawsze zakonserwowanym w cukrowym głosie Mewy. Spojrzałem na nią czule, ogrzany niesfornym promieniem słońca. Miała na sobie bladokremową, koronkową suknię z długimi rękawami. Szykowna, lekka i delikatna, wyglądała jak lukier na czekoladowej sofie. Oto pani, którą postanowiłem uczynić nieśmiertelną, dziewczyna, która – dla mnie – jest najlepsza na świecie. Najsłodsza na świecie, na zawsze. Zaczęła kręcić karmelową parasolką, dumna z tego jak na nią patrzę, zupełnie jak dziecko. Miała ciemne włosy i skórę koloru brązowego cukru, miękką i ciepłą. Rysy jej twarzy podkreślał delikatny makijaż: usta w odcieniu czerwieni, która jest prawie brązem, jak u wiśni; oczy w barwach szampana, kawy i lukrecji.
– Moja kochana – powiedziałem – wyglądasz tak słodko, że mógłbym cię zjeść.
Z rozmysłem spojrzała na sufit.
– Wciąż jesteś na haju – odparła z wyrzutem.
– Nie jestem. Już to rzuciłem.
– Bzdura – ucięła krótko. – Mój drogi, w twoich rękach jest więcej dziur niż w dachu dworu w Kutych.
Wolałem uniknąć takiej rozmowy. Wytrwałość nie była jedną z zalet mojej żony. Z doświadczenia wiedziałem, że jeśli przez jakiś czas będę blefował, jej uwagę zaprzątnie co innego.
– Nic mi nie jest.
– Martwię się o ciebie, Jant. Twój nałóg nie był tak silny od dwa tysiące szóstego.
Tak, wtedy po raz ostatni widziałem Genyę.
– To przez wspomnienia z bitwy i śmierć Rachisa – skłamałem, czując przyjemne ciepło współczucia Mewy. Wiem, że niewiele mi to daje, ale lubię się delektować jej uwagą i troską. Zastanawiałem się, z jakich kryjówek mógłbym korzystać, gdyby Mewa postanowiła wyrzucić mój zapas koty. Rzadko aż tak przejmowała się faktem, że od czasu do czasu sobie folguję. W końcu należała mi się odrobina przyjemności po tym wszystkim, co przeszedłem.
– Czy mogłabym ci pomóc uwolnić się od tego?
– Jeszcze nie jestem gotowy zupełnie z tym zerwać.
Mewa westchnęła. Już to wcześniej słyszała.
– Będę się ograniczał – dodałem roztropnie. – Naprawdę mam taki zamiar. Naprawdę. – Usłyszała napięcie w moim głosie i umilkła. Ostatni raz, kiedy przedawkowałem i trafiłem do Przejścia, naprawdę mnie przeraził. Od tamtej pory brałem mniej, bo nie chciałem ryzykować przypadkowej podróży do Epsilonu. Nadal nie mogłem zapomnieć ostrzeżenia Robakowej Panny – „Nigdy nie wracaj do Auraty". Nie chciałem o tym dłużej myśleć. Zastanawianie się nad tym sprawiało, że miałem ochotę na więcej koty, a i tak byłem wystarczająco roztrzęsiony.
– Postaraj się, kochanie. Została z ciebie tylko skóra i kości...
– Chciała mówić dalej, ale rzuciłem się na szezlong. – na nią – i zacząłem wyciskać całusy w dekolcie jej sukni. Krzyczała i chichotała.
– Zostaw mnie w spokoju! Mmm... Au! – ugryzłem ją w ramię.
– Chodź, do łóżka.
– Mmm. Dobrze. Nie... zaraz tu mam wiadomość do ciebie. Spojrzałem na nią. Więcej pracy?
– Od kogo?
Mewa wskazała prostokąt żółtej kartki na kominku.
– Od Łucznika – powiedziała.
Chciałem wstać, ale Mewa oplotła mnie nogami w pasie, niezła sztuczka. Kłułem ją w brzuch parasolką, dopóki mnie nie puściła.
– Piorun może poczekać – powiedziała nadąsana.
– Skoro jestem mu potrzebny, powinienem iść – odparłem. Cmoknęła z niezadowoleniem. Odczytałem kaligraficzne pismo Pioruna: „Przyjdź do mnie juk najszybciej. Twoje posiłki przybyły wczorajszego wieczoru: Gubernator Jaskółka Ondyn z jej świtą wyruszyła do Lowes. W związku z nieszczęściem Pustuła, zmieniła decyzję i skierowała się na Zamek, za co jestem jej ogromnie wdzięczny". Odwróciłem kartkę. „Ale zamierzam skręcić ci kark za to, że wezwałeś Jaskółkę na front. PRM".
Mewa spojrzała na mnie z lekkim zdziwieniem.
– Masz kłopoty. – Zrobiła minę, jakby patrzyła na mnie znad okularów, choć nigdy ich nie nosiła.
– Co mnie to obchodzi. – Zacząłem niecierpliwie lizać jej nogi. Rąbek jej sukni dostał mi się do ust. Mewa rytmicznie głaskała moje pióra, wywołując we mnie szalone pożądanie. – Możesz jeszcze raz zrobić tę sztuczkę z nogami?
– Jaką? Dlaczego?
– Bo ja mogę zrobić tak. – Mewa stłumiła okrzyk. Nawet jej krzyki były jak porcje kremowego ciasta.
Mewa pociągnęła mnie za skrzydło, które wyprostowało się na całą długość, aż stoczyła się z łóżka. Z kłapnięciem przyciągnąłem je z powrotem, napinając silne mięśnie.
– Daj spokój. Musisz iść!
– Tylko śmiertelni muszą się spieszyć. Daj mi jeszcze całusa.
– On na ciebie czeka!
– Tak, kochana. Nie, zaczekaj...
– Jesteś gotowy?
– Zaczekaj chwilę. Czegoś tu nie pojmuję. Co Piorun miał na myśli mówiąc o „nieszczęściu Pustuła"? O czym on mówi, do cholery? taki dzień dziś mamy?
– Piątek.
– Niemożliwe. W piątek odwiedzałem dwór... O cholera. Nie przez cały tydzień.
Mewa westchnęła. Miała bardzo negatywne zdanie o narkotykowych ciągach, które trwały tydzień. Rozejrzała się po zarzuconej papierami podłodze, podniosła złożoną gazetę i podała mi ją.
Kuria Kutych spieszył uściślić poprzednie meldunki, donosząc, że po wczorajszej katastrofie:
Jego Wysokość Król Pustuł dotarł do Pałacu Rachis żywy i zdrowy. Nie odniósł żadnych ran i właśnie wystosował pochwałę rycerza swojej straży przybocznej (w całości przedrukowaną na stronie drugiej), który nie odstępował władcy podczas szybkiej jazdy powrotnej, w trakcie której siedem-ósmych kolumny za nimi poniosło śmierć. Jak mówi jeden z ocalałych: „Natrafiliśmy na naszą przednią straż porzniętą na kawałki i pospiesznie zawróciliśmy, aby zapewnić bezpieczeństwo Jego Wysokości".
Liczba ofiar śmiertelnych sięgnęła pięciuset, po tym, jak Insekty osaczyły kolumnę żołnierzy Pustuła wiozącą ciało poprzedniego Króla do domu. Przeciwników było dwukrotnie więcej niż liczyły nasze oddziały. Zaatakowali nocą, gdy żołnierze maszerowali bez zbroi i nie byli przygotowani na napaść. Ich trupów nie odnaleziono i nie odzyskano trumny z ciałem Biegusa, gdyż Pustuł ogłosił, że ponowna wyprawa w tamten rejon jest zbyt niebezpieczna. Jest jednak świadom hańby, jaką ów wypadek i poniesiona strata okryły jego ród.
Wiele rodzin w Rachis i w Kutych jest w żałobie. Całe królestwo razem z nimi pogrąża się w smutku, który szybko nie minie.
Pustuł nie zwolnił ze służby ocalałych, a dodatkowo wezwał resztę awiańskich Fyrdów, by chronili go w Rachis. Ta decyzja spotkała się z krytyką, ponieważ w jej wyniku Trakt Tatarakowy oraz północno-zachodnia część kraju pozostają bez ochrony.
Podpisano: Jant Shira 09.09.15
Cholera. Nic dziwnego, że Piorun chciał się ze mną widzieć.
– Jestem pod wrażeniem – powiedziałem. – Napisałem do Kuriera nie mając pojęcia o tym, co się stało.
Mewa spojrzała na mnie pobłażliwie.
– Masz u mnie dług.
Zajrzałem do dwóch innych poważanych dzienników, które leżały na podłodze wśród podręczników z drastycznymi rysunkami przekrojów Insektów i moich notatek z chemii. Ekspres Moreński opisał tylko, co dworzanie mieli na sobie podczas koronacji i zamieścił niezłe cycki na trzeciej stronie, ale za to Cichy Wywiadowca drukował własny komentarz wydarzeń:
Nigdy dotąd żaden Król nie wezwał zastępów wyłącznie dla własnej ochrony. Można by się zastanawiać, dlaczego odcina się od pozostałych guberni Awii i jak mniejsze prowincje zdołają się obronić przed Insektami. Zadaniem Zamku jest ochrona Awii, ale jak tego dokonać bez wojsk? Dlaczego Zamek dotąd nie wydał oficjalnego oświadczenia? Czy Cesarz popiera Pustuła, który gotów jest zostawić Lowes i Tanager na pastwę losu? Poza kilkoma wyjątkami, mniejsze gubernie uznają, że Pustuła należy zdetronizować i zastąpić. Po raz kolejny spoglądamy w stronę Kręgu niezwyczajnie milczących nieśmiertelnych, szukając u nich rady w tej sprawie, podczas gdy Insekty grasujące na południe od Muru niszczą to, co jeszcze zostało z naszych stad i zagrażają naszym dzieciom.
Kobuz Inowrot 10.09.15
– Idę – zwróciłem się do Mewy. Musiałem się dowiedzieć, jaki cel miał Pustuł.
Mewa skinęła głową.
– Kiedyś uda się nam spędzić razem więcej niż jeden dzień – powiedziała z żalem.
– Przykro mi. – Wciągnąłem trochę koty przez nos, uznając, że to najlepszy lek, który opóźni mdłości, choć wywoła nerwowość.
Wiem, że to błędne koło, bo to, co nazywam lekiem, jest w rzeczywistości przyczyną mojej choroby.
Nie sądziłem, że duszny świat na zewnątrz może być aż tak gorący. Słońce przypominało srebrną monetę przepalającą warstwę chmur na niebie, które więziły skwar przy ziemi i dusiły Zamek. Idąc, zdejmowałem z siebie zbędne sztuki odzienia. Kiedy dotarłem do komnat Pioruna, niosłem już moją kurtkę z wronich skórek i podkoszulek z długimi rękawami, a strój, który miałem na sobie ledwie mieścił się na granicy przyzwoitości.
Miałem dwieście lat na oswojenie się z tym skrzydłem Zamku, ale wobec takiej wspaniałości każdy czułby się nieswojo. Zawsze towarzyszy mi wrażenie, że nie powinienem tu być, lecz jednocześnie budynek zachęca do wejścia – tak, jakby przekonywał, iż tutejsi mieszkańcy, na pewno powitają mnie z uśmiechem i pozwolą mi chwilę zostać. W korytarzu, głęboko w samym wnętrzu Zamku, czarne i białe płytki ułożono tak, aby dawały wrażenie trzech wymiarów. Ściany neo-tealeańskiego korytarza zastąpiono otwartymi, białymi łukami. Przeszedłem pod jednym z nich, przez idealnie utrzymany trawnik i wkroczyłem do białego budynku z wysokimi, pionowo otwieranymi oknami z mnóstwem szybek.
Układ cegieł niższej kondygnacji podkreślały gładkie tynki ponad nią. Okna znajdowały się tak blisko siebie, że cała ściana składała się głownie ze szkła przesłoniętego granatowymi storami z aksamitu. Z wnętrza widziało się każdy centymetr geometrycznych ogrodów, kwadraty trawników i stożki cyprysów.
Muzyka wypływała na zewnątrz. Podążyłem za jej strumieniem do źródła, sądząc, że słucham pięknego duetu klawesynów, ale kiedy dotarłem do komnat Pioruna, zobaczyłem, że grała sama Jaskółka. Znalazła sposób wykonywania obu partii duetu jednocześnie.
Piorun siedział w fotelu tak blisko niej, jak pozwalała na to etykieta i uśmiechał się lekko. Był zadowolony, ponieważ miał Jaskółkę w swojej komnacie, a poza tym zachwycił ją najnowszy prezent od niego – złocony i emaliowany na niebiesko klawesyn na nóżkach zdobionych ślimacznicami i z klawiszami ze złota oraz lazulitu.
Meble pasowały do siebie stylem, ale znalazło się też miejsce dla kilku nowoczesnych sprzętów w stylu Nowej Sztuki, wykonanych z politurowanego drewna i srebra. Piorun był zapalonym kolekcjonerem i nie zrezygnował z tego hobby, choć narzekał, że przez ostatnie kilkaset lat nie znalazł się artysta, który miałby prawdziwie wyrobiony smak. Umeblowanie komnaty stanowiło zapis luksusowych trendów od końca pierwszego tysiąclecia. Większość prezentowała styl barokowy i była zdobiona szylkretem. Na ścianie w głębi pomieszczenia wisiała wypolerowana tarcza z niebieskim rombem na srebrze zaprezentowana na tle wachlarza strzał. Po obu jej stronach powieszono prastare olejne portrety. Pod nimi, większą część ściany zajmował kominek z różnobarwnego marmuru. Skrzydlate figury podtrzymywały inkrustowany gzyms ponad nim. Elegancka szklana karafka z winem stała na stoliku, którego pojedynczą nogę wykonano z wypolerowanego granitu z Karnis. Na srebrnej tacy ozdobnie ułożono płaty wędzonego łososia. Reszta owoców morza miała odnóża i skorupy, i za bardzo przypominała Insekty. Wyminąłem je pospiesznie i dotknąłem ramienia Jaskółki, budząc ją z zadumy. Ostatni akord zawisł w powietrzu na długą, słodką chwilę, zanim umilkł.
– Witaj Jant – powiedziała. – Świetny makijaż. Potrafiłem polubić niektóre osoby.
– Pani Gubernator Ondyn, cieszę się, że cię widzę, choć wolałbym cię spotkać w innych okolicznościach. Czy któreś z was, do diabla, wie, co się dzieje w Rachis?
– Nie – odparła Jaskółka z uśmiechem. Złożyła nuty, wyjęła ołówek zatknięty za ucho i na odwrocie zaczęła zapisywać jakąś melodię. Kiedyś w zakrapianej alkoholem rozmowie Piorun pożalił się, jaka to szkoda, że Jaskółka ma krótką fryzurę; jej włosy były jak miedziane i rude iskry, jak nici jedwabiu. Miała grube brwi, a piegi pokrywały całą jej twarz, i ramiona.
Wolała spędzać dnie ćwicząc grę na fortepianie zamiast konnej jazdy, więc była pulchna, ale niestety bez dużych piersi, jakimi zwykle obdarzone są dobrze zbudowane kobiety. Siedziała ze skrzyżowanymi nogami na stołeczku. Miała na sobie żakiet z kwadratów różnokolorowego aksamitu. Głowę przykryła ciemnozielonym beretem, który siedział pod eleganckim kątem na jej rudych włosach – tak bardzo ukośnie, że przy każdym jej ruchu miałem ochotę rzucić się ku niej, by go pochwycić. Nosiła też inne stroje, ale najbardziej zapamiętałem ów szokujący różnobarwny żakiet.
Piorun wyciągnął muskularne ramię i westchnął.
– Usiądź – zwrócił się do mnie. Zatopiłem się w fotelu, który otoczył mnie i niemal zadusił. – Cesarz pytał o ciebie dziś rano. Nie rozumiem, jak możesz wystawiać jego cierpliwość na takie próby. Otrzymałem list od mojego stewarda, Błotniaka, który uczestniczył w ceremonii koronacji. Pustuł tak się palił, by zasiąść na tronie, że nie chciał czekać, aż przybędą Eszaje. Niech go diabli! Po raz pierwszy od tysiąca pięciuset lat nie byłem na koronacji!
– Błotniak obawia się o przyszłość dworu Mika. Skoro Rachis otoczone jest przez oddziały, które mają strzec guberni przed Insektami, co się stanie z moim domem, położonym zaledwie pięćdziesiąt kilometrów dalej? Błotniak chciał wiedzieć, jakie jest prawdopodobieństwo inwazji. Uspokoiłem go. Pognałem na front kogo tylko znalazłem i wysłałem posiłki do fortecy.
– Nie zamierzasz ulec powszechnemu trendowi i chronić dworu Mika? – zapytała Jaskółka.
– W żadnym razie! Jeśli nie zdołamy się utrzymać na froncie, wszystko legnie w gruzach.
– Pustuł chce zmienić Rachis w bezpieczne niebo – powiedziała.
– Żeby tylko się nie przeliczył z tym bezpieczeństwem. Zostanie na głodującej wyspie w morzu Insektów. Jak długo najlepsze nawet wojska mogą się utrzymać pod wodzą Pustuła? – Piorun westchnął. – Jaskółko, żałuję, że nie mogę zatrzymać moich Fyrdów przy mnie, ale rozumiesz, że musimy starać się wspólnie ocalić północną Awię przed inwazją.
– Przybyłam tu na czele dwóch tysięcy ludzi. Nie rozumiem, dlaczego nie chcesz mi pozwolić wyruszyć na front.
– Nie. Dopiero jak zostaniesz jedną z Eszajów.
Wziąłem szklany kielich, który najwyraźniej przygotowano dla mnie i nalałem sobie trochę orzeźwiającego białego wina.
– Insekty pozostaną za swoim Murem, Rarogu. Nie może ich być aż tak wiele.
– Mylisz, się. Przesuną granicę i zbudują nowe Mury, coraz więcej i więcej, aż stracimy całą Awię. Pamiętam jak szybko się rozprzestrzeniały na początku.
Wolałem zmienić temat. Nie chciałem by Piorun znowu zaczął opowiadać o dawnych, bohaterskich czasach, kiedy to powstawał Krąg.
– Bliskie spotkanie ze śmiercią chyba wytrąciło Pustuła z równowagi.
Piorun wziął kopertę z pieczęcią Ściśle tajne.
– Z tonu jego listu wnioskuję, że jest przerażony.
– Całe letnie miesiące spędził wylegując się na sianie i pisząc wiersze, podczas gdy Biegus ćwiczył się w walce na kopie – powiedziała Jaskółka, powtarzając powszechną opinię na temat męstwa Pustuła. Nawet nie podniosła wzroku znad nut swojej papierkowej opery.
Być może sprawiło to wino, ale przepełniał mnie optymizm.
– Nie przejmujcie się. Nie zdoła długo utrzymać żołnierzy w Rachis. Czekają na nich domy, kochanki i zboże, które trzeba zebrać za miesiąc.
Głos Pioruna zabrzmiał ponuro:
– No to pozostaje nam mieć nadzieję, że będą woleli kosić pszenicę i piec nam chleb niż siedzieć na tyłkach w Rachis za pięć funtów dziennie.
– On im płaci?
– Na to wygląda, o ile dobrze zrozumiałem ten list. A kiedy pozostawione na polach zboże zacznie obumierać, będzie im musiał płacić coraz więcej. Skarbiec zaświeci pustkami. Gdyby Biegus żył, wolałby umrzeć tysiąc razy niż patrzeć jak Pustuł trwoni ich fortunę.
– Pozwól, że polecę tam i z nim porozmawiam.
– Dobrze. Chcielibyśmy też wiedzieć, jak Tornado radzi sobie w Lowes; przynajmniej jeden z nas tam jest. Powinienem wracać na front... Ale San uważa, że w tej chwili bardziej pożyteczne jest to, co robię tutaj.
Nie mogłem o wiele pytać w obecności Jaskółki, ale nie potrafiłem się powstrzymać.
– A co tutaj robisz?
– Piszę listy i rozmawiam z ludźmi. Jaskółka odłożyła manuskrypt.
– Jeśli udajecie się na dwór, to czy mogę wam towarzyszyć? Problemy, z jakimi się borykaliśmy nie dotyczyły Ondyn. Wyjaśniłem jej to, ale Piorun powiedział:
– Gdyby Jaskółka mogła raz jeszcze stanąć przed Cesarzem, bardzo przysłużyłoby się to jej petycji. Oklaskiwałeś jej koncert w Auli, byłbym ci wdzięczny, gdybyś teraz mógł towarzyszyć jej na sali audiencyjnej.
Podejrzewałem, że cała wizyta była jedynie pretekstem do tego, by Jaskółka mogła ponownie zobaczyć Cesarza Sana.
– Dlaczego sam jej tam nie zabierzesz? – jęknąłem.
– Raczej nie uznano by mnie za bezstronnego w tej kwestii.
Jaskółka kiedyś powiedziała, że rozważy poślubienie Łucznika dopiero po tym, jak zostanie przyjęta do Kręgu. Było to sprytne posunięcie, bo Piorun stara się teraz zaaranżować jak najwięcej audiencji u Cesarza. Wiem, że kiedy San podejmie decyzję w jakiejś sprawie, rzadko ją zmienia; co więcej, jego opinia staje się wyznacznikiem danej kwestii, a Jaskółka obstając przy swoim, sprzeciwia się mu. San nie jest nic winien swoim Eszajom, bo płaci im wiecznym życiem, monetą tak cenną, że jakiekolwiek specjalne względy są wykluczone.
Piorun poprosił mnie, bym towarzyszył Jaskółce, bo gdyby jej petycja została odrzucona, on nie straciłby twarzy. Ja nie obawiam się o moją reputację, ponieważ opinia o mnie od dawna naznaczona jest skandalem. Gdybym pomógł Jaskółce w doprowadzeniu tej sprawy do pomyślnego zakończenia, Piorun spojrzałby na mnie łaskawiej. Być może udzieliłby mi kolejnej pożyczki albo przynajmniej zrezygnował z odsetek od dwóch tysięcy funtów, które pożyczyłem od niego w tysiąc dziewięćset trzydziestym.
Piorun był moim pierwszym opiekunem. Trafiłem do Kręgu prosto z miasta Hacilith, nie wiedząc nic o Insektach ani o władaniu mieczem, nieufny, ale ambitny. Uczył mnie jazdy konnej i etykiety oraz pozwalał mi się wyszaleć na dworze Mika, dopóki nie nauczyłem się znakomicie władać językiem Awian. W tamtych czasach stałem się jego najbliższym przyjacielem i to właśnie on, obok Mewy, dbał bym za bardzo nie zbaczał z prostej ścieżki. Mogłem się mu odwdzięczyć, biorąc Jaskółkę pod swoje skrzydła. Skinąłem na nią.
– W takim razie chodźmy. A ty co planujesz, Rarogu?
– Będę obserwował was z galerii.
– Tego się spodziewałem.
– Może powinnam zaśpiewać coś na dworze – odezwała się Jaskółka. – Zdołałabym stopić nawet cesarskie serce. Zgodziłby się uczynić mnie nieśmiertelną, by już zawsze słuchać idealnych koncertów.
Wcale się nie przechwalała, mówiła to poważnie i pewnie nawet miałaby rację, tylko że – z tego co wiedziałem – Cesarz nienawidził muzyki i nie potrafił odróżnić Sonaty Zaćmienia od skandowania kibiców piłkarskich.
– Moja sytuacja jest tym trudniejsza, że w Kręgu nie ma Muzyka, któremu mogłabym rzucić Wyzwanie, by zająć jego miejsce. Czy opinie innych Eszajów nie mają żadnego znaczenia? – spytała.
– Ostateczna decyzja należy do niego – odparł Piorun ze smutkiem. Widział jak Jaskółka się zmieniała w ciągu ostatniego roku: z każdym rozczarowaniem jej pragnienie dołączenia do Kręgu rosło. Teraz miała w sobie determinację twardą jak diament i kruchą jak stare szkło, która mogła wyczerpać jej świeżego ducha, pozostawiając tylko gorycz i upływające lata.
– Idziemy? – Piorun jednym haustem wychylił kielich potwornie drogiego wina. Blada z niepokoju Jaskółka przytaknęła. Łucznik kiedyś powiedział mi, że rosnąca bladość jest tak pewną oznaką miłości, jak rumieniec świadectwem skromności. Ja widziałem w Jaskółce przerażoną dziewczynkę, którą wściekły wilk jej ambicji wplątał w skomplikowaną sytuację. Chciałem ją uwolnić. Wyraźnie czułem, że się denerwuje, bo patrząc na mnie nie widziała mnie; za bardzo przejmowała się obserwowaniem wyimaginowanych dworskich scen w swojej wyobraźni. Świadomy zazdrosnego spojrzenia Pioruna, przytuliłem ją powściągliwie i powiedziałem, by nie traciła odwagi.
Piorun wielokrotnie tłumaczył Jaskółce, że może zostać jednym z Eszajów w każdej chwili, wystarczy, że zgodzi się za niego wyjść. Ale minął rok, a ona wciąż mu odmawiała. Musiałem się dowiedzieć, dlaczego nie chciała poślubić Łucznika, abym mógł ją przekonać, że nie ma racji. Nie jestem zdolny do tak głębokich uczuć, jak on – dzięki bogu – ale naprawdę pragnąłem, by Jaskółka do nas dołączyła. Nawet przy mojej znikomej znajomości muzyki, wiedziałem, że była najbardziej utalentowaną kompozytorką, jaką Cztery Krainy wydały na świat. Poza tym, była znakomitym kompanem do kielicha i pięknie grała na gitarze.
Idąc, odruchowo omijałem nierówne deski w podłodze, ale Jaskółka szła tędy po raz pierwszy i musiała co chwila niezgrabnie podbiegać, żeby dotrzymać nam kroku. Łucznik kroczył przy niej, strzały klekotały w kołczanie na jego biodrze.
Chciałem jakoś uspokoić pieśniarkę.
– Całe życie mieszkałaś w Ondyn? – spytałem, żeby zagaić rozmowę.
– Prócz ostatniego roku, który spędziłam w Hacilith.
– Twoja matka pewnie pochodzi z Diw.
– Tak. Skąd to...? No tak. Poznajesz to po moim akcencie. Niesamowite!
Wzruszyłem ramionami na znak, że nie robiło to większego wrażenia niż jej zdolność pamiętania każdej nutki wszystkich symfonii. Dwie napisała, zanim skończyła dwanaście lat.
Lotki jej skrzydeł były prążkowane – ciemne, rdzawo rude z przecinającymi je czerwonobrązowymi paskami – niezwykle rzadkie. Jej skrzydła wyglądały okazale, a ciało wydawało się tak miękkie i delikatne, że pragnąłem go dotknąć. Zapanowałem nad tą chęcią i wydłużyłem krok, by zapomnieć o pokusie.
Sala audiencyjna, otoczona ze wszystkich stron kolumnadą znajduje się w samym centrum Pałacu, który jest centrum Zamku, wzniesionego w samym centrum świata. Poprowadziłem Jaskółkę pod rzeźbionymi łukami, między spiralnie pnącymi się w górę kolumnami, ku schodom, gdzie odłączył się od nas Piorun. Wbiegł po stopniach na górę i zniknął w drzwiach prowadzących na galerię. Wypukłe reliefy w ścianach przedstawiały głowy Insektów; ich obsydianowe oczy wypolerowano tak, że świeciły jak wygłodniałe, czarne lustra, Jaskółka wzdrygnęła się na ich widok. Kamienne czułki były splątane w taki sposób, że trójkątne głowy wisiały nad kolumną niczym warkocze cebuli. Kiedyś słyszałem, że rzeźby te zastąpiły prawdziwe trofea zdobyte przez pierwszych Eszajów. Pewnie zamieniono je ze względu na smród, a może też dlatego, że dworskiej służbie robiło się niedobrze na widok drążących je robaków, które spadały im na głowy.
W ścianach osadzono popiersia i tarcze herbowe, którym Jaskółka przyglądała się uważnie, próbując rozpoznać symbole,
– Nic z tego – powiedziałem jej. – Ta część Zamku nie zmieniła się od kiedy powstał, a obecnie mamy zupełnie inne prowincje.
– Rozumiem. Czy jest tu Mika?
– Nie. Zamek zbudowano przed dwoma tysiącami lat.
Jaskółka zamilkła. Ukradkiem spoglądała na wyblakłe heraldyczne malowidła na suficie – na ciemną czerwień skrzepniętej krwi, na umbrę i na zieleń ziemi. Przez sto lat studiowałem ich enigmatyczne interpretacje, ale wcale nie zacząłem ich przez to lepiej rozumieć.
Chwilę marudziłem przed wejściem na salę – potężne drzwi, osadzone na czarnych, żelaznych zawiasach, wykonano z dębów tak starych, że uległy skamienieniu. Trzeba było naprzeć na nie całą masą, by je poruszyć, a cała moja masa to niewiele.
Przy drzwiach stał strażnik, ubrany w prosty, nienaganny strój. Trzymał idealnie naostrzoną włócznię, a do pasa miał przypięty pałasz. Na mój widok stanął na baczność, ale kiedy zobaczył, że macham ręką, stanął swobodniej.
– Kometo.
– Witaj, Lanner. Nie widziałem cię całe wieki.
– Lanner był moim ojcem – powiedział strażnik.
– Ach tak.
– Ja jestem tym małym chłopcem, któremu dawałeś słodycze i mówiłeś: „Pewnego dnia będzie z niego znakomity żołnierz".
Speszony kiwnąłem głową. Takie pomyłki przytrafiały mi się coraz częściej.
– Pani?
– To jest Jaskółka, ukochana Pioruna. Chce zostać nieśmiertelną. Pragnie zastąpić swoje niefortunne imię innym tytułem.
Uważnie przyjrzał się Jaskółce.
– Wszelką broń należy zostawić tutaj – poinformował ją.
Jaskółka spojrzała na mnie.
– Nie mam żadnej broni – powiedziała żałośnie.
– Nawet noża?
– Nie!
Strażnik uśmiechnął się do mnie ponad głową dziewczyny.
– Biżuterię także trzeba zostawić – oznajmił.
– Zaskajom nie wolno nosić złota w Kręgu dworskim – wyjaśniłem, Jaskółka skinęła głową, uznając to za kolejną regułę, która miała sprawić, by ludzie poczuli się mali i nieważni.
– Stojąc przed Cesarzem wszyscy czują się mało znaczący, nawet Eszaje. Nie należy kryć się za złotymi świecidełkami, lepiej szczycić się tym, co się osiągnęło – powiedziałem.
– I jeszcze zegarek.
– Dlaczego?
– Bo w obecności Cesarza czas nie istnieje – obwieścił strażnik.
– Bo na dworze spoglądanie na zegarek oznacza brak manier – powiedziałem.
Jaskółka wydobyła swój kieszonkowy zegarek i oddała go. Wartownik ruszył tyłem ku drzwiom, by je otworzyć. Jaskółka zrobiła krok, ale zatrzymałem ją, kładąc dłoń na jej ramieniu.
– Jedna rada, siostro. Nie patrz w górę.
Gdy tylko Jaskółka weszła do środka, od razu spojrzała w górę. Zamarła zdumiona, oczarowana i zafascynowana. Rozdziawiła usta. Kiedy stanowczo popchnąłem ją do przodu, niechętnie opuściła głowę i zgarbiła ramiona w obronnym geście.
– Weź głęboki oddech i ruszaj – mruknąłem.
– Shiro. To potęga. – W jej głosie brzmiał absolutny podziw. Spojrzałem wysoko i jeszcze wyżej. Sklepienie wessało moje spojrzenie na wyżyny łuków, aż zupełnie straciłem orientację i nie mogłem się oprzeć wrażeniu, że spadam... ku górze. Kopuła była złota, pokryta mozaikami wielkich żaglowców na wzburzonym morzu, a z pinakli zwieszały się wirujące orły. Były tam postacie dziesięć razy większe od człowieka, z pelerynami wirującymi wokół nich jak warkocze chmur. Sklepienie oświetlały lampy naftowe, a nawę rozjaśniały świece w złotych kandelabrach osadzonych na smukłych posągach. Wystarczyło na moment dać się wchłonąć bezmiarowi kopuły, a trudno było oderwać od niej wzrok. Jestem przyzwyczajony do odległości, ale oczy bolały mnie, gdy próbowałem dojrzeć drugi koniec wielkiej sali. Spojrzałem na wąską arkadę, tak oszałamiająco odległą, że z trudem opanowałem chęć rozpostarcia skrzydeł, dla bezpieczeństwa. Zobaczyłem wychylającego się stamtąd Pioruna. Poczułem jak ogromnie się obawiał; jego wola, by dziewczyna poradziła sobie doskonale spływała w dół jak promień światła.
– Boże, ile razy dwór Ondyn zmieściłby się w tej hali? – powiedziała cicho Jaskółka.
– Przynajmniej nie pochodzisz z nory w Rumoszu, siostro.
– Czy zbudował to bóg?
– W pewnym sensie. Przypuszczam, że poprosił o to Cesarza.
Ruszyła przed siebie. Widziałem, jak zbiera się w sobie krocząc po szkarłatnym dywanie między cienkimi mosiężnymi barierkami. Ramiona ściągnęła do tyłu, głowę z dumą podniosła wysoko; jakimś cudem zdobyła się na niewzruszony wyraz twarzy, a jej dłonie, wcześniej wystukujące pizzicato, znieruchomiały. Nie zatrzymując się przeszła aż do Sali Tronowej, poza zasłonę, za którą Zaskaje nie mają wstępu.
Mijaliśmy pięknych Eszajów w cudownych strojach. Siedzieli na ławach wzdłuż ścian i szeptali coś między sobą, gdy Jaskółka przechodziła obok.
Mijaliśmy hebanowe orły na końcach ław; ich oczy lśniły opalizujące.
Cień dziewczyny skoczył, urósł, ponownie skoczył, po czym zmalał, gdy mijaliśmy kandelabry. Żałowałem, że przed przyjściem tutaj nie zdążyłem się przejrzeć w lustrze.
Podeszliśmy do stopni podium, na którym Cesarz zasiada pod słońcem z jedwabi i polerowanego złota.
Jaskółka była na tyle rozsądna, by nie podnosić wzroku. Przyklękła na jedno kolano, potem na obydwa, a w końcu dotknęła posadzki dłońmi. Głowę trzymała pochyloną. Stanąłem za nią, kładąc dłoń na jej szerokim ramieniu i oświadczyłem:
– Najjaśniejszy Cesarzu, przyprowadzam gubernator Jaskółkę Ondyn z wybrzeża, śmiertelną, która przybywa z prośbą przed twoje oblicze.
– Czy już wcześniej słyszałem tę prośbę?
– Zeszłego roku o tej samej porze została odesłana z dworu. Lecz od tamtej pory wiele osiągnęła, przemierzyła całą Awię, zbudowała operę w Ondyn i śpiewała w Teatrze Wielkim w Morenie. – Kolejno wymieniałem Eszajów i śmiertelników, którzy wspierali Jaskółkę, ale przerwałem tę słowną petycję, gdy zrozumiałem, że na Cesarzu nie robi ona żadnego wrażenia.
– Ondyn – powiedział San. Na dźwięk jego głosu Jaskółka zesztywniała. – Jaki cel przyświeca mojemu Kręgowi?
– Najbardziej utalentowaną osobę w każdej dziedzinie czynisz nieśmiertelną, aby Czterem Krainom zapewnić skarbnicę mądrości i doświadczenia, które są nam niezbędne, odkąd bóg nas opuścił i jesteśmy w stanie wojny.
– Celem Zamku jest obrona Czterech Krain przed Insektami, nieprawdaż?
Przytaknęła, a Cesarz ciągnął dalej:
– A zatem w czym może nam pomóc muzyk? Może twoje melodie obracają Insekty w kamień?
– Potrafi zagrzewać Fyrdów do walki – wtrąciłem. – Słyszałem jej marsze...
Cesarz zaśmiał się zgrzytliwie.
– Dość, Posłańcze. Zaraz każesz mi wierzyć, że gorąca przemowa wystarczy, by przygotować wojska do bitwy. Obawiam się, że obecność Jaskółki może tylko rozpraszać Eszajów, którzy powinni się skupić na walce. Pani gubernator Ondyn, gdyby panował pokój, twoja muzyka być może znalazłaby tu swe miejsce, ale obawiam się, że podobnie jak wszystkie odmiany sztuki, jest ona rozrywką śmiertelników. Gdybym miał cię uczynić nieśmiertelną, na jakiej podstawie miałby inny Muzyk rzucić ci Wyzwanie? Przecież nie da się ocenić, kto jest lepszy.
Jej miękkie ciało oparło się o moją nogę. Zadrżała niespokojnie; nie miała nic do stracenia i chciała jak najlepiej wykorzystać chwilę, w której utknęła jak w pułapce. Tymczasem mną targnął gniew – jakim prawem decydowaliśmy, która dziedzina jest ważniejsza od innej? Widziałem co Piorun wyczynia ze strzałami, a moje latanie często graniczy z akrobacjami. Przede wszystkim, nie da się oddzielić sztuki tworzenia od sztuk wojennych; stale na siebie wpływają. Twórczość to ludzkość, którą próbujemy ocalić. Jeśli Eszaje są wyłącznie machinami wojennymi, nie jesteśmy lepsi od Insektów.
– Nawet podczas wojny jest czas, by komponować – powiedziała cicho Jaskółka, ale Cesarz nie chciał jej słuchać.
– Nie zamierzam obdarzać ludzi nieśmiertelnością za biegłość, jaką osiągają w swoim hobby – rzekł z namysłem.
– Mój panie, ona jest najlepszą na przestrzeni wszystkich wieków.
Cesarz uśmiechnął się jak wilk z bajki dla dzieci.
– Pani Gubernator Ondyn, sądzę, że już uczyniłaś się nieśmiertelną. Twoja muzyka nie zginie tak szybko.
– Najjaśniejszy Cesarzu, mogłabym osiągnąć wiele więcej. Mogłabym tworzyć zawsze! Jeśli umrę, Cztery Krainy utracą mój dar.
– Czy twoja zdolność tworzenia przetrwa proces stawania się nieśmiertelnym? Ludzie tworzą, by pozostawić światu cząstkę siebie, kiedy oni już odejdą. Na nieśmiertelnych nie ciąży taka presja.
– Jaśnie Panie, tylko obdarzona życiem wiecznym zdołam wyrazić całą muzykę, która jest we mnie.
– Każdy w całym Cesarstwie może podziwiać, jak zręczni w boju są członkowie mojego Kręgu, ale nie każdy docenia muzykę i to oni krytykowaliby twoje członkostwo.
Jaskółkę opuściła odwaga; nie mogła się przeciwstawiać Cesarzowi. Zamilkła w obawie, że i tak powiedziała zbyt wiele. Według mnie, wirtuozka miała siłę inną od mojej, lecz jej równą; ci, którzy rozumieli jej muzyczne dokonania, nie wątpili w to. Wielu Eszajów odczuwa znużenie i uwielbia wszelkie nowości; niektórzy z nas, tak jak ja, parają się wynalazczością, aby ułatwić sobie życie i udowodnić, że jesteśmy najlepsi w swojej dziedzinie. Nieśmiertelni, którym nie brak przekonania o własnej wartości, chętnie akceptują nowe rzeczy i na pewno ucieszyliby się, gdyby Jaskółka mogła tworzyć wiecznie.
– Uważasz, że muzyka wymaga wiecznego strażnika? – spytał San. – Tak jak sztuka łucznicza, której patronuje Piorun? Czy nie byłoby lepiej, gdyby muzykę pozostawiono rozwojowi i zmianom zależnym od woli przyszłych pokoleń? Sądzę, że twoje pragnienie wstąpienia do Kręgu ma niewiele wspólnego z muzyką. Stajesz przede inną przepełniona bardzo egoistyczną determinacją. Kometa zapytał mnie, jak może mi służyć, ty natomiast domagasz się wieczności.
– Najjaśniejszy Panie, przykro mi, że, jak powiadasz, działam w pośpiechu. Taka już jest natura śmiertelników. Wydaje im się, że ich czas szybko zmierza do końca i czeka ich nieuchronna śmierć.
Spojrzenie agatowych oczu Cesarza zmiękło. Westchnął.
– Aa tak – powiedział. – Pamiętam... Posłańcze, nie sądzisz, że muzyka Ondyn byłaby bardziej uwielbiana, gdyby ona sama miała kiedyś umrzeć?
Pomyślałem o tarczach na zewnątrz Sali Tronowej, które dawniej uważano za tak ważne, że osadzono je w centrum Zamku, a teraz, nikt już nie wiedział, jakie gubernie reprezentowały malowane na nich symbole.
– Muzyka nie będzie ta sama, gdy zabraknie Jaskółki, by bronić jej i odpowiednio ją interpretować. Wraz z nią umrą jej dzieła – powiedziałem.
Zebrałem się w sobie, wyprostowałem się i spojrzałem mu w oczy. Cesarz miał lisią, szczupłą twarz i białe włosy. Jego ręce skryte pod peleryną w kolorze kości słoniowej i złota spoczywały na kamiennych poręczach. Blask rozbawienia z siłą płomienia jednej świecy rozjaśnił jego niezmierzone oczy.
– Ile ma teraz lat?
– Dziewiętnaście, mój panie.
– A ty Kometo, ile masz lat od dwóch wieków?
– Dwadzieścia trzy. Lecz od tamtej pory zmądrzałem!
– Czyżby? Uważam, że szkoda byłoby pozbawiać Cztery Krainy tego, co mogłaby stworzyć w bardziej dojrzałym wieku. Gdy ona sama więcej doświadczy, jej muzyka tak na tym zyska, że cała reszta świata będzie mogła się uczyć z jej pieśni. Jeszcze się zastanowimy – zakończył San. – Spotkam się z tobą ponownie. A dziś wieczorem posłucham, jak grasz.
Jaskółka wstała i cofnęła się kilka kroków, po czym odwróciła się i opuściła salę. Usłyszałem rumor na galerii, skąd Piorun wybiegł jej na spotkanie. Kilku Eszajów siedzących na balkonie stłumiło śmiech.
San ograniczył liczbę członków Kręgu. Obecnie jest pięćdziesięciu nieśmiertelnych, nie licząc Cesarza ani mężów i żon. Rzadko zwalnia się jakieś miejsce. Wyglądało na to, że Jaskółka musiałaby długo czekać na okazję.
– A co zrobimy z tobą? – spytał San. Teraz przyszła moja kolej, by uklęknąć i wpatrzeć się w czerwony dywan. – Poleć do Rachis i pomów z królem. Chcę wiedzieć, czego pragnie, jakie ma plany i jak się czuje. To ostatnie jest najważniejsze.
– Tak, mój panie.
– Możesz mu przypomnieć, że Krąg wciąż jest do jego dyspozycji.
Dziwne podkreślenie słowa „wciąż" kazało mi spytać:
– Czy byłoby lepiej, gdyby rządy przejął nowy król?
– Kometo, wiesz, że to pytanie nie na miejscu. Zamek nie ma własnych Fyrdów. Nie mamy władzy nad Królem Awii czy nad gubernatorem Hacilith, ani też nad gubernatorami innych prowincji, większych i mniejszych. Pomagamy im, gdy nas o to poproszą i doradzamy im, gdy sobie tego życzą. Jak inaczej zdołalibyśmy przetrwać tysiąclecia do powrotu boga?
– Tak, Najjaśniejszy Panie.
– Gdyby uznano, że próbujemy narzucać naszą wolę, nasze motywy zostałyby zakwestionowane. Gubernatorowie Awii sami muszą postanowić, czy Pustuła należy zastąpić. Dotąd tylko jeden Piorun jasno wyraził swoją opinię w tej sprawie. Obawia się, że gubernie zaczną walczyć między sobą. To by była katastrofa.
– Tak.
– Pamiętaj, że wszelkie wieści masz najpierw przedstawiać mnie. Nie Piorunowi, który czasem bywa nadmiernie pewny siebie. Zamek znalazł się w niezręcznym położeniu w wyniku tak powolnego zapoznawania się z sytuacją. A to twój obowiązek, Kometo. Tymczasem od ciebie nie otrzymałem nic prócz wieści, które przysłała mi twoja żona, podpisanych twoim imieniem.
– Ach tak. Ja...
– Domyślam się, że potrzebowałeś odpoczynku. Ciekawi mnie jak często i jak długo musisz odpoczywać... – Cesarz przerwał, czekając prawdopodobnie aż się wytłumaczę, ale nawet gdybym miał coś o powiedzenia, milczałbym ze strachu. – Jeśli to się powtórzy, odbiorę ci tytuł.
– Nie noszę żadnego tytułu – zdołałem powiedzieć, siląc się na nonszalancję.
– Ludzie przestaną zwać cię Kometą.
Opuściłem wolną rękę na rękojeść miecza i spojrzałem na Sana poszarzałym ze zmartwienia wzrokiem.
– Jesteś nieśmiertelnym tylko na chwilę, Kometo – ciągnął Cesarz. – Sugeruję, byś pamiętał, dlaczego spotkało cię to szczęście i z jakiego powodu otrzymałeś tutaj miejsce. Pomyśl tylko, co by się stało, gdybym ogłosił, że czekasz na Wyzwania?
– Najjaśniejszy panie, wybacz mi.
– Kiedy będziesz rozmawiał z Rachisem, pamiętaj, że zwracasz się do niego w naszym imieniu. Jesteś przedstawicielem Zamku. On się ciebie boi. To oczywiste. Wiem, że ciebie to bawi, ale proszę – nie wykorzystuj tego. Przerażeni królowie są niebezpieczni.
Chłodna gładź murów Rachis działała na mnie uspokajająco po jasnym jesiennym poranku. Cały pałac zaprojektowano tak, by nie brakowało w nim przestrzeni; ogrody wkraczały w jego otwartą bryłę. Luki i wysokie, białe ściany pokryte były eleganckimi, linearnymi wzorami, przypominającymi pismo.
W pałacu dominowały krzywizny, a w ogrodzie królowały same kręgi i spirale. Z lotu ptaka wyglądało to jak podłużne skupisko gigantycznych, zbielałych kości na tle zieleni; nawet wzgórzom nadano odpowiedni kształt. Budowla była bardzo nowoczesna, a sala, przed którą czekałem, powstała na planie koła. Wszystkie powierzchnie miały barwę bieli. Przeciwległa ściana wydawała się bardzo odległa. Czułem się tak, jakbym zaglądał do wnętrza olbrzymiego bębna. Balkon otaczał salę pierścieniem na wysokości pięciu metrów ponad podłogą, a tynk jego balustrady podkreślono kolorem kremowym. Można się było tam dostać tylko zewnętrznymi, wspaniałymi schodami.
Lot z Zamku do Rachis był fascynujący. Przypadkowe wzory, w jakie układały się kopuły kniei działały na mnie usypiająco, ale im bliżej pałacu, tym lasy stawały się bardziej uporządkowane i zadbane. Grupy myśliwskich chat zajęły miejsce wiosek. Naturalne połacie puszcz zmieniały się w coraz równiejsze szeregi drzew, które niespodziewanie skończyły się wyraźną granicą i znalazłem się nad geometrycznymi wzorami ogrodów. Pałac wyrastał na wprost przede mną, otwierając pięciokondygnacyjne skrzydła w kamiennym geście powitania. Nagły prąd powietrza zupełnie uniemożliwił mi sterowanie. Odwróciłem się do wiatru, skręciłem i zapikowałem. Przeleciałem pod koronami drzew wzdłuż alei, tak nisko, że dotknąłem strumienia fontanny. Potem poszybowałem prosto w górę, ponad dachem i opadłem na dziedziniec.
Jak to jest móc latać? Spróbuj opisać, jak to jest moc chodzić.
Wskoczyłem na parapet na drugim piętrze i zajrzałem do środka, przytrzymując się kamiennych występów wokół okna. Kilku żołnierzy widziało, jak szybuję w ich stronę. Mój cień na murawie sprawił, że przerwali grę w piłkę i rozbiegli się jak dzieci, które coś przeskrobały. Wiedziałem, że upłynie kilka minut, zanim wieść o moim przybyciu dotrze do Pustuła. Chciałem go poobserwować.
Siedział samotnie na srebrnym tronie o cienkich nogach, wypolerowanym na wysoki połysk. Włosy w kolorze złotego zboża miał związane z tyłu taftową kokardą. Biała koszula z zapinanymi na guziki, wąskimi rękawami uwydatniała chudość jego ramion. Ożywiona, blada twarz pochylała się nad karcianym stolikiem. Patrzyłem, jak szybko przekłada karty: czerwona piątka pod czarną szóstkę, czerwony as lanc pod czarną dwójkę, czarna dziesiątka pod czerwonego żołnierza. Czerwony żołnierz trafił pod czarnego Gubernatora, a ten pod czerwonego Króla.
Pustuł układał pasjansa.
Dziesięć minut; boże, co za nuda.
Czarna piątka i czerwona szóstka pod czarną siódemkę.
Chyba spędzam na parapetach idiotycznie dużo czasu.
Pewnie ten, kto budował to okno nigdy nie sądził, że Kometa przysiadzie w nim kiedyś, by szpiegować Króla Awii. A skoro o szpiegowaniu mowa, to czy nie powinienem się dowiedzieć czegoś istotnego i intrygującego?
Jaskółka kiedyś powiedziała mi, że cierpliwość pozwala nam osiągać cele. W przeciwieństwie do niej nie wierzę, że „talent w końcu zwycięży". Cierpliwość pomaga tylko cholernie długo czekać.
Zrezygnowany, wskoczyłem przez okno i ślizgiem pokonałem przestrzeń panoptykonu, lądując idealnie przed królem. Skłoniłem się nisko, odgarniając długie włosy do tyłu i składając skrzydła.
– Wasza Wysokość, gratuluję ci i przynoszę najlepsze życzenia od Cesarza.
Pustuł podskoczył i gwałtownie złapał się ręką za serce.
– Czy ty nigdy nie używasz drzwi, do cholery?
– Cesarz przysyła mnie, bym zapytał czy nowy Król Awii ma jakieś życzenia wobec Kręgu lub plany, które pragnąłby ogłosić.
– Sam nad wszystkim panuję – odparł Pustuł lekceważąco.
– Owszem, choć doszło do pewnych uchybień w etykiecie.
Pustuł się naburmuszył, opadł na oparcie krucho wyglądającego tronu i pstryknął palcami. Niemal natychmiast pojawiła się służąca, niosąc na tacy kieliszek białego wina dla mnie. Ten kraj miał swoje dobre zwyczaje.
– Opowiedz królu o tym, co cię spotkało – poprosiłem.
– Ledwie uszedłem z życiem! Insekty są już nawet w moim kraju. Napotkaliśmy ich tysiąc albo więcej; noc była bezchmurna, więc pomyłka jest wykluczona. Biegły równolegle do nas, trzymając się blisko ziemi, jak potężne mrówki... Fuj. Wezwałem straż przyboczną; mogliśmy tylko uciekać, nie mieliśmy innego wyboru. Wszędzie było ich pełno! Kometo...
– Mów mi Jant.
– Jant, skąd one się biorą?
Wzruszyłem ramionami, oplatając palcami zimny kryształ.
– Wiesz królu, że kiedyś Insekty pojawiły się w slumsach miasta Hacilith? Martwe znajdowano nawet na odległych wyspach. Nikt nie wie, skąd się wzięły.
– Może spod ziemi. – Wzdrygnął się na samą myśl o jaskiniach pełnych Insektów, czekających tylko na sposobność, by wyjść na powierzchnię.
– Bóg na pewno się spodziewał, że Insekty będą zagrażały Czterem Krainom. Dlatego poprosił Cesarza, by w jego imieniu opiekował się tymi ziemiami aż do jego powrotu. Powinieneś pozwolić nam rozprawić się z nimi. Ale niestety nie zdołamy tego uczynić, dopóki nie użyczysz nam swoich wojsk. Tylko wtedy uda nam się oczyścić Rachis z Insektów i wypchnąć je z powrotem poza Mur.
– Gdyby Zamek wypełniał swoje zadania, w ogóle nie znaleźlibyśmy się w takiej sytuacji!
– Jestem odmiennego zdania.
– Jant, wysłuchaj mnie. Nie zdołaliście ocalić mojego brata, prawda? Zamek nie ochronił go wtedy, podczas tamtej bitwy. Ja... A niech to. Jego siła, równa sile Eszajów... nie miała znaczenia. Na nic mu się zdała wobec tych... rzeźników. Jaką więc ja mam szansę?
– Przykro mi, że nie mogłem ocalić Biegusa.
– Nie posłuchał twoich rozkazów, czy tak?
– Zgadza się.
– W takim razie, choć wciąż go opłakuję, jednocześnie muszę przeprosić cię w jego imieniu.
– W gorączce bitwy każdy postąpiłby pewnie tak samo. Rzuciłem przynętę.
– Nie ja. Zamierzam korzystać z doświadczenia, które już zdobyłem. Zetknąwszy się z Insektami po zmroku, wiem już dość, aby nigdy więcej nie wyruszać poza mury miasta Rachis.
Pustuł zdumiałby się na widok sieci blizn, które znaczą me ciało. Machnąłem kielichem i nachmurzona służąca napełniła go ponownie.
– Niech inne prowincje zbiorą więcej wojsk – ciągnął Pustuł. – Niech Piorun użyje mieszkańców guberni Mika, która, jak zauważyłem, często jest oszczędzana. Nakłońcie Hacilith, by choć raz podjęło wysiłek. Ja zostaję tu, bo jeśli wydarzy się najgorsze, przynajmniej stolica będzie bezpieczna.
– Czy taką odpowiedź mam zanieść Sanowi?
– Zdecydowanie tak. Zwolnię moją straż dopiero, gdy zyskam pewność, że Rachis jest bezpieczne. Wy, nieśmiertelni, dowiedźcie teraz swojej wartości. W mauzoleum jest miejsce, w którym powinien spocząć mój brat i nigdy nie wybaczę Zamkowi jego śmierci. Ty przynajmniej próbowałeś, Kometo, ale gdzie byli inni? Mgła i Tornado przechwalali się, że zabili tyle Insektów.
– Byli za daleko.
– W takim razie winię nieudolne plany Pioruna.
– Czy mam przekazać Cesarzowi coś jeszcze? Zastanawiał się przez chwilę.
Jestem w Pałacu tak bezpieczny, jak Wireo w Lowes. Tak, twoja obrona robi wrażenie.
– Żołnierze to jedno. Mamy też dostateczne zapasy.
– I fundusze?
– Niezupełnie, ale są wystarczające, jestem ostatnim z mojego rodu. Nastał koniec naszej dynastii. Mój ród oszczędzał i gromadził bogactwa z myślą o takim właśnie impasie. Zamierzam wykorzystać zebraną fortunę jak najlepiej, aby ich dokonania nie poszły na marne... Dlaczego się uśmiechasz?
– Kiedy przyszedłem na świat, Rachis było najmniejszą z guberni – powiedziałem.
Awianin uznał moją uwagę za bezsensowną.
– Spróbuj zrozumieć nas, śmiertelników. – Skrzywił się ironicznie. – Czas wypaczył twój punkt widzenia tak bardzo, że nie ma on już sensu! Dla ciebie, Jant, każdy dzień jest początkiem złotego wieku; szansą zostania playboyem całego świata. Za to według Pioruna jest coraz gorzej, a najlepsze czasy skończyły się w połowie dwunastego stulecia. Nawet Mgła sprawia wrażenie, jakby nie mógł się odnaleźć przez ostatnie tysiąclecie. Jaki jest sens w tym, by Eszaje pomagali Zaskajom, skoro widzicie śmierć tylu z nas, że równie dobrze moglibyśmy być mrówkami! Bo czym naprawdę dla was jesteśmy? Mrówkami? Na litość boską, Jant, ja tylko staram się pozostać przy życiu!
– Obiecuję ci, że tak będzie.
– Ha! W mgnieniu oka stałbym się ofiarą, tak jak mój brat, podczas gdy ciebie czeka gwarantowana wieczność! Zwróciłeś uwagę, że mury Zamku są jeszcze grubsze od murów fortecy Lowes?
– Masz tysiąckrotnie więcej żołnierzy, niż jest Eszajów – powiedziałem uspokajająco.
Wiedziałem, że nie usłyszę od niego nic sensownego, dopóki nie przestanie się tak bać. Mogłem tylko pogorszyć sytuację, a przecież nie chciałem, by żywił urazę do Kręgu. Wolałem zostawić sprawę na jakiś czas i przekazać Cesarzowi, czego się dowiedziałem. Arogancja Pustuła przypominała arogancję narkomana – była podyktowana strachem oraz tym, że musiał brnąć coraz dalej, nie mogąc się przyznać do błędów ani wycofać. Dobrze znam sztukę maskowania bólu czy niepewności tajemniczością i romantyzmem.
– Powiadom Sana, że nie wysuwam żadnych gróźb pod adresem Kręgu.
– Nie bezpośrednio – mruknąłem. – Czy mam twoje pozwolenie na powrót z wieściami o każdej porze?
– Oczywiście.
Ukłoniłem się ponownie i oddaliłem się, rzucając na koniec słowo pożegnania. Pustuł nakazał swojej złowrogiej służce odprowadzić mnie po okrągłej mozaice przez białe korytarze aż do głównej bramy.
Po drodze spytałem służącą, co sądzi o nowym reżimie. Nie podniosła głowy i nie odpowiedziała. Była piękna, szczupła i pełna życia. Pociągnąłem ją za rękaw, a kiedy spojrzała na mnie, postukałem palcem w zabliźniony znak na ramieniu, żeby pokazać jej koło, które Felicitia wyciął kiedyś w mojej skórze.
– Widzisz? To znak ulicznego gangu Hacilith. Dawniej byłem nikim, zwykłym bezdomnym włóczęgą. Teraz jestem Eszajem i nie mam już okazji rozmawiać z ludźmi, a bardzo mi tego brakuje, nie masz pojęcia, jak bardzo. Proszę cię, nie wstydź się do mnie odzywać, po prostu powiedz mi prawdę.
– Jesteśmy umęczeni – przyznała. – Naprawdę nie zdołamy wyżywić tych wszystkich ludzi. Słyszałam, jak Jego Wysokość mówił, że zapłaci im, ile może. Lordzie Eszaju... chyba nie powinnam o tym mówić.
– Nie robisz nic złego.
– Co godzina Król Pustuł domaga się, by coraz szybciej wznoszono mur wokół miasta. Nie rozumiem dlaczego. Niektórzy powiadają, że Cesarz gniewa się na nas; będziemy musieli walczyć z Kręgiem i taki spotka nas koniec.
– Nigdy do tego nie dojdzie – powiedziałem niepewnie.
– Ludzie gadają, że gromadzą się chmary Insektów większe niż w dwa tysiące czwartym, że zajmą całą Krainę Jezior Awii i pożrą nas wszystkich.
W drodze powrotnej zahaczyłem o Hacilith, gdzie odebrałem list gubernatora adresowany do Sana. Potem robiłem przystanki na każdym z niziemskich dworów – w Klinglu, Eske i Kostrzewie – aby uspokoić tamtejszych mieszkańców i zabrać korespondencie do Cesarza.
Pismo z Hacilith miało następującą treść:
Wasza Cesarska Mość,
Ogromny niepokój wywołują w nas działania suwerena Awii, który usunął swoich ludzi spod komendy Kręgu i nie gromadzi więcej wojsk, ani nie wysyła ich na front. Z głębokim żalem jesteśmy zmuszeni zawiadomić, że miasta Hacilith i Morena także zaprzestają rekrutacji nowych żołnierzy. Skoro odległej Awii nie zależy na strzeżeniu własnych granic, uważamy, że nie należy wysyłać Fyrdów z Moreny do ochrony ich ziem. Jeśli groźba ataku Insektów jest tak nieuchronna, jak sądzi Król Rachis, to Hacilith, wasze Święte Miasto, potrzebuje wszystkich dywizji do obrony własnych murów i ludzkich siedzib na ziemiach Morencji.
Zmienimy naszą decyzję, jeśli suweren Awii zwolni swoich Fyrdów, by zostali rozformowani bądź trafili pod mądre zwierzchnictwo Kręgu. Ufamy, że nie będzie z taką decyzją zwlekał i nalegamy: wyślijcie Posłańca, by wpłynął na jego stanowisko. Z pokorą, acz niecierpliwie czekamy na odpowiedź.
K. Aver-Falconet,
Lord Gubernator Hacilith i Moren
W liście z Eske przeczytałem:
Wasza Cesarska Mość,
Wieści rozchodzą się po Niziemiu szybko; błyskawicznie doszło do mych uszu, że Awia i Hacilith gromadzą własne wojska u siebie. Nie wierzę, aby Pustuł i Aver-Falconet aż tak obawiali się Insektów. Przecież Zamek zawsze potrafił nad nimi zapanować. Eske z jednej strony graniczy z Rachis i dzielą nas zaledwie trzy dni drogi od Hacilith, a zatem uważam, że ze względu na własne bezpieczeństwo jesteśmy zmuszeni mieć Fyrdów Eske do naszej dyspozycji. Lowes, Niziem i Morencja są zamieszkane przez Ludzi i łączą je znakomite relacje. Obawiamy się jednak, że nie jest tak między Niziemiem i Awią. Zapewne pamiętasz incydenty z przeszłości, kiedy to Awia przy użyciu siły chciała powiększyć swoje terytorium o Góry Posępne i nie chcemy, by podobny los spotkał Niziem. Błagam, wykorzystajcie swoją zwierzchność wobec Rachis oraz Hacilith, mając na uwadze bezpieczeństwo i wspólne dobro nas wszystkich.
C.Eske, Lady Gubernator
I wreszcie z Kostrzewy:
Wasza Cesarska Mość,
Twój po trzykroć wspaniały Posłaniec właśnie wyjaśnił nam sytuację i nakłaniał mnie, bym powołał więcej Fyrdów. Z żalem muszę wyznać, że nie mam więcej żołnierzy. Chwalebna kampania Biegusa Rachisa wiele nas kosztowała i ryzykowałbym wywołaniem powstania, gdybym nadal rujnował domostwa i odbierał mężczyzn oraz młode kobiety ich rodzinom. Jako lojalny poddany Waszej Cesarskiej Mości czekam na dalsze rady znakomitego Kręgu, ale okoliczności zmuszają mnie do dodania, że jeśli Kometa w ciągu czterdziestu ośmiu godzin nie dostarczy waszej odpowiedzi, dołączę do Eske i zatrzymam moich Fyrdów u siebie.
L. L. R, Gubernator
Po powrocie do mojej komnaty na Zamku, zdrapałem resztki wosku i ostrożnie zapieczętowałem listy raz jeszcze. Użyłem do jego różnych rodzajów laku i fałszywych pieczęci, które wykonałem w ciągu ostatnich stu lat i które trzymam w zamkniętej szatce. Potem zabrałem korespondencję na dwór i oddałem ją Cesarzowi wraz z moim raportem.
Godzinę później stałem oparły o ścianę przed Salą Tronową, z trudem łapiąc oddech i drżąc na całym ciele, jak płonąca marionetka zawieszona na gorących drutach. Moje nogi i skrzydła trzęsły się z wyczerpania. Potarłem piekące oczy, rozsmarowując kredkę do oczu po całej twarzy. Od zbyt szybkiej zmiany wysokości krew leciała mi z nosa. Krew. Tusz do rzęs. Cudownie jak cholera.
Dom, pomyślałem. Sen. Tylko że wciąż nie mogłem się ruszyć. Próbowałem uświadomić sobie, gdzie był sufit, abym mógł się przekonać czy dam radę chodzić.
Kiedy potrzebuję działki, napadają mnie wspomnienia z przeszłości. Góry Posępne, Hacilith, Kute. Rany na polu bitewnym, ucieczki przed gangami w mieście. Boję się, że od wstrząsów się rozpadnę. Może zostawię na ścianie plamę potu w kształcie cienia. Muszę odpocząć. Potrzebuję czekolady. Chcę strzykawki z czystego złota i Mewy, która wymasowałaby mi skrzydła ciepłym olejkiem.
Z galerii dumnym krokiem zszedł Mgła.
– Cesarz trochę cię wymaglował – zauważył.
– Aha... Przestał, bo zauważył, że jestem... wykończony.
– Też byłbym wykończony, gdybym przeleciał siedemset kilometrów. Idź odpocznij. Potworność. W końcu jesteśmy tylko ludźmi. Krew. Kości. No, w twoim przypadku rhydańskie.
– Właśnie. – Ześliznąłem się po ścianie na podłogę i usiadłem, sięgając kolanami do brody. Pomarszczona twarz Mgły pochyliła się nade mną. Wystawała z szorstkiej opończy, która niczym kokon poczwarki opinała jego potężny tors. – Nie pogniewaj się – wybełkotałem – ale chyba zwymiotuję.
– Jesteś aż tak zmęczony?
– Potrzebuję koty...
Żeglarz postawił mnie szarpnięciem na nogi i pozwolił się o siebie oprzeć. Najdziwniejszy widok na Zamku – okrągła wrona podtrzymująca czaplę – byłem od niego o wiele wyższy i skończyło się na tym, że przewiesiłem się przez jego szerokie ramię. On deptał mi po skrzydłach, a ja potykałem się o kamienne płyty. W końcu dotarliśmy do Auli, gdzie Mgła wylał sporo rumu na mnie – i w moje gardło – po czym odwrócił wzrok, gdy wstrzykiwałem sobie Scolopendrium.
– Boże. O boże, jak długo na to czekałem. Och. Kurwa. Dlaczego to pieprzone Imperium się rozlatuje?
– Już w porządku?
– O tak. – Zachichotałem niespodziewanie, uświadamiając sobie, że zachowuję się histerycznie i umilkłem.
– Cesarz nie powinien tyle od ciebie wymagać.
– Hej, jesteśmy nieśmiertelni. Mamy obowiązek ciężko pracować.
– Ciężko, tak. Ale nie na śmierć. Barki. Ciężar świata.
– Jeśli Sanowi potrzebny jest kozioł ofiarny, będę nim ja! Beze mnie najłatwiej się obejść. Zwali całą winę na mnie i wyrzuci mnie z Kręgu!
– Mówisz tak, bo jesteś naćpany. Słyszałem podobne bzdury z ust marynarzy w dokach Hacilith. Masz czyste sumienie?
– Niezupełnie.
– Ja też. Tak to już jest, kiedy żyje się tak długo. – Pochylił się nad kuflem, trzymając w dłoni o trzech palcach dobrze zwiniętego skręta.
– Nie mów nikomu, że widziałeś mnie w takim stanie, błagam – poprosiłem. Nie chciałem, by wszyscy dowiedzieli się o moim problemie. Mgła pokręcił lwią głową z uśmiechem, który mówił „nie ma sprawy".
– Ostatnio tyle się tutaj dzieje, że nikt nic nie zauważy. Kropla. Ocean. Na przykład, głośniej mówi się o sprawie Jaskółki z Ondyn.
– Jak to?
Mgła zaciągnął się papierosem.
– Urządziła najpotworniejszą z awantur. Darła się nawet głośniej od Aty. – Uświadomiłem sobie, że złamałem moją złotą zasadę: zajęty sobą i wieściami, które przyniosłem, nie zapytałem o zamkowe nowiny. – Zniszczyła ten klawe-coś-tam, od Pioruna. Darowany koń. Zęby. Ta rzecz była warta statek i jeszcze pół. Dlaczego? No cóż, moja sierotko, ominęła cię prawdziwa gratka, Jaskółka kazała ustawić to klawe-coś-tam tutaj na Auli i śpiewała z całej duszy, dwie godziny jak nic. Waliła w klawisze, aż myślałem, że je połamie.
– Co śpiewała?
– Głównie opery. Trochę bluesa. Bez akompaniamentu. Repryzę z „Pieśni Dziwonii". Dla mnie za bardzo fikuśne. Cesarz był obecny. I cala reszta też. Twoja żona wyglądała cudownie. – Mgła zręcznie zwinął skręta i podał go mnie. Odmówiłem, bo palenie to zły nałóg.
– Ha! Kocioł. Garnek. Cesarz słuchał Jaskółki i wyglądał, jakby mu się podobało... Dopiero drugi raz miałem okazję widzieć Sana poza salą audiencji... Potem z nią rozmawiał. Powiedział, że jej występ był doskonały, ale niestety nie może do nas dołączyć. Kij. Mrowisko, Jaskółka była wymęczona. Nie wyglądała tak ponętnie jak zwykle. Właśnie po tej rozmowie zupełnie jej odbiło. W babie i na statku zawsze znajdzie się coś, co można poprawić. Przydałbyś się nam tu, żeby ją uspokoić. Chyba się jej podobasz. Swój do swego. No cóż, w każdym razie teraz upiera się jechać na front...
– Co?!
– No właśnie. Nie słucha Pioruna, jest totalnie wkurwiony, jak pewnie się domyślasz, ale sam sobie ściągnął to na łeb. Serce. Dłoń. W miłości jest głupcem, zawsze był. Krąg jest tak mocny, jak jego najsłabsze ogniwo.
– Piorun nie jest głupcem!
– Nigdy nie znałeś swojego ojca, co? – spytał Mgła.
– Nie... Ale co to ma do rzeczy?
– Dorośnij, sierotko. Biegasz wokół Pioruna jak jeden z jego chartów. Polizałbyś go po ręce, gdyby ci pozwolił.
Bzdura.
– Powiedz, coś więcej o tym, co się stało z Jaskółką. Kiedy zamierza wyjechać?
– No, chyba jutro... a raczej dziś, tylko trochę później, bo już mamy wpół do pierwszej. tak w mordę strzelił. Twierdzi, że trzeba kuć żelazo, ale mnie się wydaje, że chce wyjechać z Zamku, żeby uciec od wstydu. Zauważyłem, że wszystkie ukochane Pioruna wyglądają podobnie. To dlatego, że...
– Zabiera swoich Fyrdów?
– Pewnie. Tutaj tylko się plączą pod nogami. Ja się wybieram do Sokolni, bo Ata chce ze mną pomówić o naszej córce. Na odległość to kocha.
Spojrzałem na niego oczami, które były prawie wyłącznie zielone, bo moje źrenice zwęziły się do cieniutkich linii. Narkotyk mnie unosił.
– Jest tak jak wtedy, gdy Pustuł opuścił Lowes.
– No. Deszcz. Rynna. Ale rudowłosa lisiczka jest za mądra, żeby plątać się w kłopoty, nie to, co ten bogaty laluś. Z igły. Widły. Bez urazy, ale ja wolę, żeby laluś był królem, bo nie będzie miał odwagi mieszać się w handlowe sprawy Sokolni. Bo tak, to ciągle wiatr w oczy. Cholerny Biegus stale okładał podatkami tytoń. – Mgła nie miał racji. Pustuł był dość głupi, by mieszać się we wszystko.
Tylko Cesarz i ja wiedzieliśmy, jak źle wyglądała sytuacja. Czytanie listów przeznaczonych dla innych, niesie ze sobą okropną odpowiedzialność.
– Czy Cesarz zakazał Jaskółce wyprawy?
– Przeciwnie, powiedział, że decyzja należy do niej.
– Cholera! – Sprawdziłem czy jestem w stanie utrzymać własny ciężar na drżących nogach. Rezultat: negatywny. Musiałem iść do Jaskółki i powstrzymać ją przed wyjazdem. Na froncie nie dałaby sobie rady nawet przez minutę.
– Dokąd się wybierasz? – spytał Mgła.
– Musze się z nią zobaczyć.
– Nie bądź. głupi, sierotko. Nagle. Po diable. Nie jesteś w stanie...
– Wszystko jedno. Muszę iść. – Chwiejnie wstałem, a Mgła zajął się swoim piwem. – Mówię ci, Jant, najpierw odpocznij. Jesteś wymęczony.
– Kota doda mi sił.
– Jesteś za słaby...
Udało mi się przejść całą Aulę i dotrzeć aż do samych drzwi. Tam zemdlałem. Obudziłem się dwa dni później.
Bez trudu odszukałem ansambl Jaskółki, choć po drodze musiałem kilka razy lądować, żeby zwymiotować. Podążali Traktem Eske na północ, do Awii. Podwójna kolumna jeźdźców, piechoty i obładowanych wozów miała siedem kilometrów długości. Kiedy Jaskółka i Piorun, dumnie jadący na czele, mijali ryglowe mury dworu Eske, Fyrdowie w ogonie pochodu dopiero wkraczali na teren guberni, a ci pośrodku pomagali sobie nawzajem w przeprawie przez rzekę. Gdy Jaskółka mijała Cmentarz Quadrivium, ludzie ze środka kolumny zbijali się w gromadę, żeby z bliska przyjrzeć się dworowi, a ci na końcu dopiero przemierzali rzekę. Kiedy Jaskółka przekraczała granicę z Awią, centralna część kolumny powoli mijała cmentarz, a żołnierze zamykający korowód ociągali się, próbując zobaczyć jak najwięcej w Eske. Kolumna po kolei mijała Jedwabny Młyn, Donais, Dźgajnę, Most Rzezi i Place de la Premierę Attaque. Przemierzyli Rachis wstrzymując cały ruch w mieście. Piorun wyciągał szyję, próbując dojrzeć mury dworu Mika.
Jechał wyprostowany na białym koniu, którego Jaskółka okryła czerwonym czaprakiem. Jego zbroja lśniła jak słońce. Często zwalniał i ociągał się, jak pies, który wyczuwa niebezpieczeństwo. Już dawno przestał się spierać z dziewczyną i podążał teraz za nią, by ją chronić, bo wiedział, że nic nie przemówi jej do rozsądku. Pomyślałem, że gdyby miał dość siły, aby nie jechać za Jaskółka i pozwolił by dalej jechała samotnie, po dziesięciu kilometrach pewnie zaczęłyby nią targać wątpliwości i zawróciłaby do niego. Tymczasem napędzali się nawzajem. Promieniowała od nich niebezpieczna odwaga, unosząca się do góry jak ciepłe powietrze. Włosy Jaskółki połyskiwały miedzią; na kolanach trzymała gitarę. Jej sztandar z delfinem falował i łopotał, Fyrdowie z szelestem sunęli drogą, brnąc głęboko w nieskończoności barw jesiennych liści sepiowych, brunatnych, rudawych, rdzawych i złotych.
Ja przez ten cały czas unosiłem się nad nimi, wysoko jak latawiec.
W żaden sposób nie mogłem wpłynąć na ich dziwaczny dylemat – na nieodwzajemnioną miłość Pioruna do muzykalnej dziewczyny. Choć byłem powiernikiem obojga, naszym relacjom brakowało odpowiedniego stopnia bliskości, bym mógł ingerować w tak osobisty problem.
Nieświadomie próbując zwrócić na siebie uwagę, od czasu do czasu zażywałem zbyt duże dawki koty, ale nie potrafiłem sprowokować gniewu Pioruna, gdy wciąż obsesyjnie myślał o Jaskółce. Ona natomiast wcale mnie nie zauważała, choć mam idealne kości policzkowe. Nieprzystępna panna Ondyn w ogóle nie zwraca uwagi na mężczyzn.
Nie powinienem wygłaszać tu moich obserwacji i epigramatów na temat natury miłości, bo wiem o niej tak niewiele. Przekonałem się, że brak zainteresowania tą dziedziną wychodzi mi na dobre. Żyłem w wielu związkach, począwszy od Seriny w „Kole", a na Mewie skończywszy, ale żadnemu nie towarzyszyła intensywność ani agonia, jakie odczuwał Piorun. Zauważyłem, że kochankowie potrafią z nostalgią myśleć o miejscach, w których byli razem, nawet jeśli to tylko szary przystanek tramwajowy w mroźną noc. Dlatego myślę, że miłość jest nie tylko ślepa, ale też oślepiająco głupia. Kocham Mewę, ale w granicach rozsądku i komfortu. Staromodna miłość Pioruna podkopuje korzenie jego istnienia.
Po raz pierwszy zobaczył Jaskółkę w operze w Hacilith. Jej występ przyjęto sensacyjnie. Dostała owacje na stojąco. Piorun dowiedział się o tym, kiedy ćwiczył strzelanie z łuku na długim torze w Mika. W jednej chwili wskoczył do powozu i pojechał się przekonać, dlaczego tyle mówiono o „nowym talencie". Bilety do Opery Wielkiej w Morenie były wysprzedane, ale miał wykupioną lożę tak blisko sceny, że mógł patrzeć na dziewczynę z góry. Kiedy pojawiła się w kręgu światła i zaczęła śpiewać arię, zrobiła na nim tak wielkie wrażenie, że wychylając się z loży upuścił program, który wolniuteńko sfrunął na dół i zakłócając kompletną ciszę szelestem, opadł na scenę u stóp pieśniarki. Resztę przedstawienia Piorun przesiedział schowany głęboko w cienistym końcu loży, z głową ukrytą w dłoniach, porażony odczuciami, jakie budził w nim idealny głos pieśniarki. Postanowił posłać jej czerwone róże. Rzeź kwiatów była tak wielka, że od tamtej pory róże są w Awii rzadkością.
Piorun zapłacił mi, bym zaniósł jego pierwszy list do Jaskółki. Zastałem ją za kulisami. Miała na sobie pończochy w paski i zielony, aksamitny szal. Odwiedziny cesarskiego Posłańca przeraziły ją; czytając list zemdlała i musiałem ją cucić solami.
Przez cały rok doręczałem ich korespondencję. Piorun wciskał mi list w prawą rękę, a pięćdziesiąt funtów w lewą, odbijałem się od parapetu i już mnie nie było. Jaskółka wsuwała mi wiadomość w prawą rękę, a pięć funtów w lewą i znowu wyruszałem w trasę, łucznik popijał sobie kawę na torze łuczniczym w Mika, Jaskółka wystukiwała takt na dwie czwarte na scenie w Ondyn. Piorun w długim, brokatowym płaszczu, Jaskółka we Iraku. Kursując między nimi zarobiłem majątek na kosztach podróży.
Dziedziniec Pałacu Mika
Sobota, 20 czerwca
Rok naszej wojny 2014
Najdroższa Jaskółko,
W ostatnim krótkim liście życzliwie dziękujesz mi za podarunek, który ci wysłałem. To nic takiego, zwykła drobnostka. Błagam cię, nie przejmuj się wartością takich rzeczy, skoro ty sama jesteś dla mnie tak cenna. Powiadasz, że Ondyn i Mikę dzieli zbyt wielka różnica, ale zapewniam cię, że materialne bogactwa mają niewielkie znaczenie. Złoto i banknoty są cenne tylko dlatego, że my – każde z nas – codziennie się godzimy, by tak było. Ulegamy tej iluzji, ale pieniądze to przecież tylko kawałki metalu i papieru, których możemy mądrze używać, by nam służyły. Małą kwotę można zainwestować tak samo mądrze, jak fortunę, jeśli cel, w jakim jej użyjemy jest dla nas ważny. Ty, dzięki swojej biegłości w muzyce, jesteś o wiele bogatsza ode mnie.
Wiedz, że będę na ciebie czekał i że możesz na mnie polegać. To dobrze, że chcesz zostać nieśmiertelną dzięki własnym zasługom. Mówiłem ci to już wcześniej, ale zmuszasz mnie, bym ci powtórzył, że z całego serca wierzę w twoje zdolności. Twoja muzyka żyje i nie daje mi spokoju. Przy każdej sposobności rozmawiam z Cesarzem w twoim imieniu. Jestem gotów czekać, nawet – tak jak mówisz – aż się zestarzejesz. Eszaje, którzy pozostają na wieki starzy, bardziej doceniają nieśmiertelność niż młodzi zuchwalcy, ale tęsknią za swoją młodością i żałują, że nie mogą być wiecznie młodzi.
Nigdy nie odpowiadasz mi wprost, wykręcasz się i zmieniasz kurs jak Jaskółka w locie, ale choć czekanie sprawia mi ból, będę czekał. Czy wiesz, że na wewnętrzną część łuku przeznacza się drewno z serca drzewa, ponieważ jest starsze i bardziej wytrzymałe? Jego twardość sprawia, że szybko powraca do pierwotnego kształtu i dlatego może dalej posłać strzałę. Mika jest właśnie takim sercem drzewa Awii, silnym rodem o nieskazitelnym honorze. Ale w dobrym łuku drewno twardzieli musi zostać związane z drewnem bieli, aby broń stała się bardziej sprężysta i strzelała celniej.
Cierpię katusze zastanawiając się, jak mam ci dowieść, że jestem ciebie warty. Powiedz mi, co mam zrobić? Miłość nierówno rozkłada ciężar, zawsze zmuszając mężczyznę, by kochał kobietę, której nie zdobędzie najgorliwszymi nawet staraniami, bowiem nie odwzajemnia ona jego uczuć, ani nie rozpalają jej strzały Amora. Małżeństwo jest wieczne, dlatego śmiertelnicy nie zdają tego egzaminu. Jedynie nieśmiertelni mogą być sobie prawdziwie poślubieni, a każdy z nich osiąga pełnię życia dopiero gdy z kimś się zwiąże.
Nie obawiaj się mojego Posłańca. Pierwsza Rhydanka, którą spotkałem w życiu, także wywoływała we mnie niepokój. Powiedziała mojemu bratu, jaka śmierć go spotka. Długo sądziłem, że oni wszyscy posiadają taką moc, ale to był jedynie zbieg okoliczności. Brat mój, Dzierzba, był znakomitym myśliwym; codziennie wyruszał w knieję i wracał z jeleniem lub dzikiem. Chętnie spędzał czas w amfiteatrze, na którego arenie odbywały się walki byków. Sprowadzaliśmy tam również Insekty i całe watahy wygłodniałych wilków.
Każdego lata na łące przy rzece rozkładał swe kramy jarmark. Moi bracia zawsze upierali się tam jechać, ale matka stale im odmawiała. Tamtego roku częścią atrakcji miały być turnieje łucznicze. Matka była dumna z mojej zręczności w tej dziedzinie i chciała przypomnieć Awii, że nasz ród wart był tego, by zasiadać na tronie. Dlatego pojechałem pod opieką starszego ode mnie Dzierzby, drugiego w kolejności starszeństwa spośród moich braci. Pamiętam karmelowe jabłka, połykaczy ognia, słodkie wino, żonglerów i konie ścigające się po trawiastym torze.
Obecna tam Rhydanka czytała przyszłość z kart, takich samych jak te, które ma Jant. Siedziała na wilgotnej trawie między połatanymi namiotami. Miała na sobie długą, czarną spódnicę, którą rozpostarła na ziemi. Na niej rozkładała karty. Lękałem się jej trochę, bo wyglądała tak dziwnie, ale Dzierzba był ogromnie ciekawy – krążył wokół niej, dopóki ludzie się nie rozeszli. Ja też chciałem wtedy iść. Dał jej monetę, a ona położyła ją na otwartej dłoni i przyjrzała się jej dziko. Widząc to, Dzierzba zabrał zapłatę i kupił za nią tabliczkę czekolady. Kiedy podał ją Rhydance, uśmiechnęła się. Myślałem, że pokaże zęby ostre jak u kota, ale były zupełnie normalne. Przełożyła karty i odpowiednio je ułożyła. Dzierzba stał i patrzył. Powiedziała mu wtedy, że zginie w ciągu roku. Powiedziała też, że jego śmierci winne będzie zwierzę.
Przyglądałem się jej. Wiedziała, że mówi prawdę, ale Dzierzba się roześmiał i powiedział, że wszyscy kiedyś umrzemy. Przez całą drogę powrotną mówił mi, że karty do wróżb nigdy nie mówiły prawdy, że to taka gra i w ogóle tylko mieszkańcy gór wierzyli w ich moc. Następnego dnia walczył na arenie z leopardami. Nic nie mogło go odwieść od polowań, łowienia ryb i sokolnictwa; stał się nawet jeszcze bardziej ambitny i nieostrożny, próbując dowieść, że karty są głupie. Uroczystości związane z turniejem łuczniczym zagłuszyły moje obawy i wkrótce o wszystkim zapomniałem.
Nieopodal Donais, wąskim parowem w lesie płynie rzeka Mika. Dzierzba lubił spacerować tamtędy ze swoim ulubionym psem na smyczy. Często im towarzyszyłem. Skok przez parów był wielkim wyzwaniem, można było tego dokonać latem, gdy rzeka płynęła nisko. Pewnego ranka Dzierzba wyszedł. Byłem w swojej komnacie, kiedy przybiegła kuzynka Martyna, cała zapłakana. Próbowałem ją pocieszyć, ale bezskutecznie. Poprosiła, bym udał się z nią na dwór. Tam znaleźliśmy ciało Dzierzby ułożone na katafalku i matkę siedzącą na podłodze Sali Tronowej, zawodzącą i wymachującą w powietrzu pięściami.
Leśniczy znalazł go w Sokolni, dwadzieścia kilometrów w dół rzeki. Dzierzba miał połamane kończyny i skórę naznaczoną sińcami przez wodne wiry, które go porwały. Nikt nie mógł żywy wyjść z tamtych bystrzy. Żłobiły nawet skałę. Matka twierdziła, że zabili go zbójcy, ale kiedy wierny pies mego brata powrócił, ciągnąc za sobą smycz, wiedziałem, że Dzierzba po prostu próbował przeskoczyć parów. Jego pies się zaparł i pociągnął go w dół.
Potem już nie rozmawiałem z żadnym Rhydaninem, dopóki nie pojawił się Jant. Obserwując jego postępowanie przekonałem się, że ta rasa nie ma daru przewidywania przyszłości.
Moja kochana, zapadł już zmrok i gwiazdy odbijają się w jeziorze. One, tak jak i ludzie, nie zmieniają się. Bardzo rzadko pojawia się wśród nich gwiazda, która świeci tak jasno, jak ty, Jaskółko. Napisz do mnie, nie żałuj mi listu; nie należy odmawiać tego, co się już przyrzekło. Twoja niechęć do odwzajemnienia mojej miłości daje mi pewność, że utrzymasz w tajemnicy to, co ci powierzam. W przeszłości wiele kobiet zasadzało się na bogactwa Mika i obietnicę nieśmiertelności, ale unikałem ich, bo ich miłość nie była prawdziwa. Twoja wstrzemięźliwość dowodzi twej wartości. Gdybym tylko zdołał zdobyć twą rękę i gdybyś zgodziła się oddać miłości choć ułamek żaru, jaki masz dla muzyki, wreszcie zyskałbym szczęście.
Twój Raróg
Po otrzymaniu tego listu Jaskółka napisała do mnie:
Wiadomość
Od Jaskółki
Piaski, 02.08.14
Do Komety
Karli Pająk, Rumosz
Jant – Pomóż mi! Błagam! Łucznik poprosił mnie, bym za niego wyszła! Mówiłeś, że mogę cię traktować jak brata, więc proszę cię o pomoc – powinnam się zgodzić? Czy mogę mu odmówić, nie urażając go? To osoba, której nie powinnam znieważać! Chcę zostać nieśmiertelna dzięki mojej własnej wartości, a jego list brzmi bardziej jak żądanie, niż jak propozycja małżeństwa! Wiem, jakiej odpowiedzi oczekiwałby ode mnie mój ojciec, ale nigdy nie przejmowałam się nim, gdy jeszcze żył, więc dlaczego miałabym robić to teraz? Przyślij swą odpowiedź do Ondyn. I jeszcze jedno, Jant. Wiem, że jesteś największą paplą w Czterech Krainach, ale proszę cię, o tym nikomu ani słowa. Tak będzie lepiej.
Piorun dał jej najwspanialszą sposobność na świecie. Na przestrzeni tysiąca pięciuset lat to ona była tą jedną, jedyną. Tymczasem duma i zasady skłoniły ją do odrzucenia propozycji. Może nie rozumiała, jak nietykalny był Łucznik Piorun – najmniej z nas wszystkich musiał się obawiać o swoją nieśmiertelność. Przecież chyba pojmowała, jak mu na niej zależało. Jako żona Pioruna miałaby mnóstwo czasu na przekonanie Cesarza, by uczynił ją Muzykiem Kręgu – nieśmiertelną za jej własne zasługi. Pospiesznie wysiałem jej odpowiedź:
Gospoda pod Karlim Pająkiem
Szlak Torfowy
Rumosz
27 września 2014
Droga Gubernator Ondyn,
Oto odpowiedź na twoje pytanie: zgódź się. Mika zwlekał tak długo ze złożeniem ci propozycji, ponieważ nie ma świadomości, jak długi może się wydawać rok. Dzięki Mewie dostrzegam sprawy, które dawniej mi umykały. Jeśli pragniesz życia pełnego przygód, najlepiej postąpisz przyjmując spóźnione oświadczyny Pioruna. Jeżeli naprawdę chcesz bym ci coś poradził, przyjedź do Kutych, gdzie będziemy mogli o wszystkim pogadać przy szklaneczce whisky.
Łucznik jest myśliwym i wojownikiem, w miłości ma mniejsze powodzenie, choć mógł się w tej sztuce ćwiczyć przez całe stulecia. Zazwyczaj nie zwierza się nikomu ze swoich spraw osobistych, ale zauważyłem, że od kilku dni targa nim niepokój, którego nie łagodzi nawet szlachetne porto. Sądziłem, że zapomniał o uczuciach, że czas uczynił go obojętnym. Przyznam, że zastanawiałem się czy nie obdarzyłaś swoimi względami innego... Teraz jednak piszę, by prosić cię o przyjęcie propozycji Pioruna; jeśli tego nie zrobisz, możesz go zupełnie zniszczyć. Wątpię bym nawet w najgorszych chwilach wyglądał tak źle, jak on teraz.
Jeśli wyruszysz na północ Traktem Wybrzeża i miniesz Kobalt oraz Sokolnię, trafisz na dwór w Kutych. Czekaj tam na mnie. Przybędę spotkać się z tobą, byśmy mogli porozmawiać w cztery oczy, z dala od Łucznika.
Jeżeli zapragniesz go lepiej zrozumieć, mogę ci opowiedzieć wiele anegdot. Gdybyś tylko mogła go widzieć w Morencji z Aromą, nie wątpiłabyś w jego łagodność. Niestety, Aroma nie przeżyła. Piorun zawarł z nią braterstwo krwi – zwróć uwagę na bliznę przecinającą wnętrze jego dłoni. Mówił, że jest jej poślubiony. Ja nazywałem ją piątą rasą, mówiąc, że są Awianie, Insekty, Ludzie, Rhydanie i Lady Aroma. Piorun poddawał się burzy namiętności jak młokos. Ja bardziej przypominałem szachistę, zbijałem pionki, które on bał się nawet ruszyć.
Z drugiej jednak strony – wcale nie mniej ważnej – Piorun bywa arogancki i trudny. Odmówił mi pożyczki, kiedy najbardziej potrzebowałem pieniędzy, a w kwestiach dotyczących nieruchomości potrafi być absolutnie wyrachowany. W waszych relacjach liczy się dla niego wszystko albo nic, czarno na białym. Jestem świadomy, że jak dotąd było to raczej „nic" niż „wszystko", ale błagam cię, byś jeszcze raz to rozważyła. Chyba powinnaś być zadowolona z faktu, że Łucznik nie zawsze jest nieskazitelny.
Nigdy nie zapomnę co on i Płowy zgotowali mi w mój wieczór kawalerski. Miało to miejsce pod koniec grudnia 1892 roku, na tydzień przed moim ślubem z Mewą – wprawdzie wieczór kawalerski powinien się odbyć dzień przed ceremonią, ale uznałem, że to by nie było rozsądne. Piorun pozwolił mi urządzić przyjęcie w pawilonie ogrodowym w Mika, a ponieważ słynąłem z niezłych imprez, stawili się wszyscy. To znaczy wszyscy mężczyźni z Czterech Krain. Piliśmy przez dwa dni, zanim to się stało...
Na kolację zjadłem bitą śmietanę – a właściwie cały się nią umazałem – i popiłem ją butelką whisky. Powiedzmy, że trochę się wstawiłem. Piorun właśnie na to liczył. Z tym swoim uśmieszkiem, który tak dobrze znamy, powiedział: „Nadal twierdzisz, że jesteś najszybszy w całych Czterech Krainach?"
Jąkając się, oświadczyłem, że tak. Oznajmił, że to nie zabrzmiało przekonująco. Trzeba koniecznie być przekonującym, bo inaczej następnego dnia zaczyna się powódź Wyzwań od idiotów, którym się wydaje, że mogą mnie prześcignąć. Wspiąłem się na stół i wszystkim obecnym obwieściłem, że jestem najszybszy. Na to Clangul Rachis ze śmiechem walnął ręką w stół i zawołał: „Dobra! Łapać go!"
Zanim się zdążyłem zorientować, Płowy chwycił mnie w potężne łapska, przycisnął moją twarz do stołu i pasem spiął mi skrzydła z tyłu. Potem zdarli ze mnie ubranie, owinęli przepaskę z jeleniej skóry wokół moich bioder, a na głowę założyli mi poroże, które przytrzymywał pasek zapięty pod brodą. Było ciężkie, z dwunastaka, pozłacane. Macając je obiema rękami upuściłem jelenią skórę, ku ogólnej wesołości tych, którzy jeszcze zachowali przytomność i nie byli zbyt zajęci pannami do towarzystwa.
Piorun wstał, oparł ręce w rękawicach na biodrach i powiedział: „Teraz jesteś królem kniei".
„Dajcie spokój, to wcale nie jest zabawne," tylko tyle zdołałem z siebie wykrztusić. Sarcel śmiejąc się wetknął mi w rękę nóż do masła, a Płowy przerzucił mnie sobie przez ramię i wyniósł na zewnątrz, krocząc na czele sprośnego pochodu wprost do skutych mrozem ogrodów. Zegar na wieży wybił pierwszą. Księżyc w pełni rzucał na śnieg żółtą poświatę. Postawili mnie, cofnęli się i zaczęli mi się przyglądać w milczeniu.
„I co mam teraz robić? Sikać pod drzewa i wcinać jagódki?" spytałem.
W tej samej chwili zza stajni dobiegło szczekanie i odgłosy nagonki. Skorupę zamarzniętego śniegu zaczęła z chrzęstem kruszyć osiemdziesiątka parszywych łap. Spuścili psy. A wiesz pewnie, jakie są charty w Mika: czystej krwi, doskonale wyszkoleni zabójcy. Piorun pchnął mnie lekko na próbę i powiedział: „Lepiej bierz nogi za pas".
Ależ wtedy biegłem! Umknąłem głęboko w las, otoczony półmrokiem, słysząc za sobą watahę psów. Pędziłem tak, że moje stopy zaczęły zostawiać krwawe ślady. Gnałem wybałuszając oczy, cały posiniały z zimna. Rogi zaczepiały się o niższe gałęzie, szarpiąc mi głowę do tyłu – straciłem kilka cennych sekund kucając i mocując się z paskiem. Przeskakiwałem ponad płotami i słupkami jak ofiara umykająca drapieżcy, rytm mego serca odpowiadał rytmowi kroków. W ustach czułem słony smak i myślałem tylko o jednym: by biec. Gdzieś w zakamarkach wyobraźni, bardziej instynktownie niż świadomie, stałem się jeleniem. Wiedziałem, że mogę uciec. Wierzyłem, że przy odrobinie szczęścia nie dam się dogonić dwudziestce psów. A potem już tylko biegłem.
Wreszcie dotarłem na szczyt wzniesienia i spojrzałem w dół, na płytką dolinę poprzecinaną hamakami pól. Uświadomiłem sobie, że znalazłem się w Piołunowej Dolinie. W oddali widziałem światła dworu w Kutych. Przystanąłem, by chwilę odetchnąć i usłyszałem sapanie zbliżających się chartów. Zaczęły wyć z podniecenia. Przycisnąłem się plecami do drzewa, bo nie miałem siły wspiąć się na nie. Na granicy posiadłości Mewy, tak blisko bezpiecznego schronienia, poddałem się. Byłem zbyt wyczerpany i przestało mi zależeć. Postanowiłem zmierzyć się z chartami.
Psy przedostały się przez dziurę w żywopłocie. Ich sylwetki niewyraźnie rysowały się w ciemnościach. Pierwszy zbliżał się do mnie szykując się do skoku. Zastanawiałem się, czy zdążę wepchnąć mu w gardło nóż do masła. Potem byłbym zdany tylko na własne zęby i pazury.
Z sykiem wciągnąłem powietrze. Znałem zwierzęcą euforię; wielokrotnie sam ścigałem jelenie. Pies był coraz bliżej, kły, ślina i brudne futro.
Skoczył. W powietrzu dosięgła go strzała, ściągając go w dół, w śnieg, gdzie skulił się ze skowytem, przeszyty drzewcem przez bark.
Umięśnione cielsko białego rumaka wpadło galopem między mnie i psa. Pochwyciły mnie ręce Pioruna, jedna za skrzydło, a druga za siedzenie i z łatwością przerzuciły mnie przez koński zad. Łucznik tak samo płynnie zarzucił kołczan na ramię, zawrócił i ruszył wprost na charty, które rozbiegły się na boki. Łowczy, na pokrytym bliznami rumaku, wymachując biczem, nadjechał jako następny. Zgonił psy w ciasną gromadę i w ciszy wróciliśmy do Mika. Nie pamiętam szczegółów drogi powrotnej, poza wybojami, wstrząsami i tym, że świat widziałem do góry nogami. Wciąż byłem pijany; luźno zwisającymi rękami zawadzałem o wszystkie żywopłoty, przez które przeskakiwaliśmy.
Pamiętam jak Piorun wyjął mi nóż z zaciśniętej pięści i przyłożył dłoń do mojej szyi, sprawdzając puls. Moje serce biło spokojnie i miarowo. „Przeklęty Rhydanin..." mruknął z podziwem.
Karmił mnie potem sarniną i grzanym winem, dopóki nie doszedłem do siebie. Policzyli, że przebiegłem czterdzieści kilometrów przez całe pogórze Donais i dotarłem do granic Kutych, opuszczając gubernię Pioruna. Czterdzieści kilometrów może nie zrobi wrażenia na kimś, kto wie, że potrafię w jeden dzień pokonać sto, a jeśli latam, to nawet trzysta, ale w tamtych okolicznościach...
Jaskółko, kiedy ostatnio widziałem Pioruna, trafiał strzałą w strzałę z dwustu kroków na torze łuczniczym; obojętnie, raz za razem. Jesteś mu potrzebna; stałaś się jego obsesją. Nie mów: „Przecież on mnie nawet nie zna". Żyje już tak długo, że wie, jaką jesteś osobą. Jego doświadczenie pozwala mu przewidzieć wszystkie twoje decyzje. Może raz na dwieście lat zdarza mu się spotkać kobietę o silnej woli, która okazuje się go warta, bo inne tylko go rozczarowują, a te, które mają mniej moralnych oporów, przerażają go.
A zatem, siostro, kiedy Lord Gubernator Mika uklęknie przed tobą na kolano, powiedz tak. Chyba nie muszę ci tego mówić; nie jesteś przecież Rhydanką. Pragniesz być nieśmiertelna, prawda? Na krew przelaną w Lowes, czego jeszcze trzeba, by cię przekonać?
Nigdy nie myśl, że jesteś jeszcze młoda i masz mnóstwo czasu; nawet nie masz pojęcia, jak szybko przyjdzie koniec. Stopniowo zapoznam cię z sekretami, które ułatwią ci wejście do Kręgu. Są sprawy, które Cesarz woli trzymać przed Zaskajami w tajemnicy, a zakłada, że Eszaje ich nie zdradzą.
Pierwszy dom w górskiej wiosce został pobielony tylko do połowy wysokości. Wiesz dlaczego? Bo właściciel nie pomyślał, żeby wziąć drabinę. Boże, uwielbiam tę wioskę.
Powinienem już kończyć. Sądząc po tym, jak się formują chmury i jak orły krążą nad szczytem Mhadaidh, jest tam jakiś niezły ciąg. Kusi mnie, by dołączyć do ptaków. Spotkam się z tobą na ziemi, w Kutych, dokładnie za tydzień. Nie zapomnij zabrać gitary.
Failte bhachna.
Niech ci bóg sprzyja, a Krąg chroni.
Kometa Jant Shira
Posłaniec i Tłumacz Jego Cesarskiej Mości Sana
I oto, po wymianie kolejnych dwudziestu listów, jesteśmy tu, w guberni Rachis, na skraju doliny Lowes. Pogoda: chłodno, nawet jak dla mnie. Fyrdowie Jaskółki wędrowali aż do wieczora, kiedy to przywódczyni nakazała rozbić obóz. Dotarliśmy do wysuniętej najbardziej na południe linii okopów i żołnierze przystąpili do ich oczyszczania. Potworna robota. Jeszcze w świetle dnia okopali obóz, otaczając go prostokątem rowów i szańcem. Wzdłuż obwarowań rozstawiono warty. Z powietrza widziałem rząd okrągłych, stalowych hełmów straży patrolującej granice obozu.
Połamane odnóża Insektów sterczały w górę jak części maszyn; masa szkieletów koloru gleby, wykopana przez czyścicieli okopów, miała zostać wrzucona do zbiorowej mogiły. Ziemia w rowach cuchnęła; w glinie zbierał się deszcz ze śniegiem, tworząc zamarzające błoto. Zalatywało siarką.
Miałem wrażenie, że ledwie nadążam za tempem dnia, rejestrując tylko to, co absolutnie konieczne. Liczyłem, że gdy minie zmęczenie, wreszcie będę mógł stawić czoła ważnym sprawom. Z piekącymi oczami, niezdolny do myślenia, okrążyłem obozowisko obserwując zmieniający się pode mną krajobraz. Rachis było zdewastowane. Dostrzegłem szczątki stodoły, w której Fyrdowie uwięzili Insekty, by potem je spalić. Zobaczyłem też żywe Insekty, z daleka maleńkie, przemykające po bladozielonych polach. Perspektywa wszystko udziwniała – miały wielkość i wygląd zwyczajnych owadów, ale właśnie próbowały się przedostać przez ogrodzenie z kolczastego drutu, które – jak pamiętałem – było wysokie na dwa metry, więc musiały być co najmniej tak duże, jak jelenie. To niemożliwe – moja pierwsza sensowna myśl tego dnia. Nigdy nie mieliśmy na froncie tak niewielu żołnierzy, za to Insektów było więcej niż kiedykolwiek.
Skupiłem całą uwagę na miejscu, w którym miałem wylądować, ślizgiem przeleciałem nad szańcami z kolczastym drutem i nad płóciennymi dachami namiotów wprost do zamkowego pawilonu. Piorun i Jaskółka stali przed wejściem dyskutując zawzięcie. Dziewczyna miała przewieszoną przez ramię gitarę zdobioną płytkami macicy perłowej. Odbiłem się raz od ziemi i zatrzymałem się przed nimi.
– Dobry wieczór, Jant. Niezły lot.
Przez chwilę nie mogłem złapać tchu.
– Aha... Jaskółko! Zawróć. Co ty w ogóle wyrabiasz? Rarogu, nie spodziewałem się tego po tobie! Ilu masz Fyrdów?
– Sześć tysięcy.
– A jak sądzisz, ile pieprzonych Insektów czeka tam na was?
– Jesteś tu z rozkazu Cesarza?
– Nie, z własnego.
– Jaskółko – odezwał się Piorun. – Nie posłuchałaś mnie, posłuchaj Janta.
– Jeśli chcesz, to sobie wracaj, Eszaju. Ja zostaję.
– Przede wszystkim, to nie najlepsza pora roku – zauważył Piorun.
– Boisz się tej odrobiny śniegu?
– Od tej cholernej pogody wilgotnieje cięciwa.
Potrząsnąłem skrzydłami, pozbywając się okruchów lodu.
– Zawróćmy do Pałacu Rachis – powiedziałem, starając się, by mój głos zabrzmiał pojednawczo. – Żołnierze mogą rozłożyć się obozem w parku, a ja pogadam ze Pustułem i może przekonam go, by nam pomógł. Polem będziemy mogli ruszyć do Lowes i doi rżeć do fortecy. Próba dokonania tego z zaledwie sześcioma tysiącami Fyrdów to lekkomyślność.
– Nie mamy czasu. Pchnęłam już posłańców do Eske i do Niziemia z prośbą o wsparcie – poinformowała mnie Jaskółka.
– Tak? W takim razie powinnaś wiedzieć, że wszystkie gubernie Niziemia odmówiły przysłania Fyrdów do Awii, bo nie zgadzają się z taktyką Pustuła. To oznacza, że z Eske, Hacilith i Moreny nikt nie przybędzie. Jaskółko, jesteś zdana wyłącznie na siebie.
– A Tanager? – spytała niepewnie.
– Przecież wiesz, co spotkało Eleonorę Tanager? Wyruszyła ze swoimi Fyrdami odnaleźć trumnę ze szczątkami Biegusa, którą jego brat tak bezceremonialnie porzucił. Nie przekroczyła nawet linii okopów w Lowes, kiedy w szeregi jej żołnierzy wdarły się Insekty, zmuszając ich do odwrotu. Połowa jej ludzi straciła życie. Eleonora jest odważną damą, ale teraz liże rany w Tanager i zbiera nową armię.
Łucznik z desperacją wypuścił z płuc powietrze.
– Jesteśmy Imperium. Imperium nie jest kruche! To najbardziej fundamentalny układ oparty na wspólnym wysiłku! Dlaczego oni nie chcą już współdziałać?
Westchnąłem. Skoro to wykraczało poza doświadczenie i wiedzę Pioruna czy była dla nas jakaś nadzieja?
– Jaskółko, wracajmy...dobrze?
– Nie. Postarajmy się zrobić coś pożytecznego.
– Widzę, że się starzejesz – powiedziałem. Jaskółka zaczęła używać tych bezdusznie skutecznych słów, które pomagają dorosłym radzić sobie w świecie, bez zastanawiania się nad nim. Ona już potrafi mówić „przykro mi", gdy słyszy wiadomość o czyjejś śmierci. Co w tym kontekście znaczy gówniane „przykro mi"? Ona wie, jak powiedzieć „trudno", „miłego dnia", „nic mi nie jest" i „do zobaczenia za rok" – jakże zuchwałe ze strony śmiertelników jest zakładanie, że to nastąpi! Skorupa pokrywają coraz szczelniej. Za kilka lat już w ogóle przestanie głęboko czuć i myśleć. Obawiam się, że wtedy jej muzyka zamilknie.
– Gotów jestem podjąć próbę dotarcia do następnej linii okopów – powiedział Piorun. – To dwadzieścia siedem kilometrów stąd. Możemy oczyścić ten odcinek z rozproszonych grup Insektów. Nie jest to wielki pas ziemi, ale udowodnimy, że Zamek nadal stara się chronić Imperium, bez względu na to, jaką pomoc otrzymuje. Potem zobaczymy, jaką reakcję wywoła nasze działanie.
– Doskonale, Rarogu. Wiedziałam, że będziesz ze mną.
– Chciałbym zawsze być z tobą.
– Muszę dowieść Cesarzowi, ile jestem warta. Twierdzi, że Eszaje są dobrymi wojownikami. Wciąż powtarza to jak refren a crescendo. W ten sposób przysłużę się własnej sprawie. Pokażę mu, że potrafię walczyć.
Uważnie spojrzałem na jej młode ciało, na szeroką, piegowatą twarz, lekko zadarty nos, delikatne usta – choć obgryzała paznokcie – i na mocno zbudowane nogi.
– Podobno chcesz zostać Eszajem, bo jesteś najlepszym muzykiem na świecie...
– Tak jest.
– W takim razie, co osiągniesz walcząc?
Wzruszyła ramionami.
– Spytaj Cesarza. Ja tego nie pojmuję.
Odwróciłem się i zajrzałem do pasiastego, mrocznego wnętrza pawilonu.
– Nie obraź się, ale nie jesteś typem wojowniczki – powiedziałem, podnosząc ręce do góry. – Twój ojciec wychował cię z dala od pól bitewnych. Sądzisz, że możesz poprowadzić armię tam, gdzie nie udało się to Eleonorze i Rachisowi? Co za arogancja! Eleonora świetnie włada mieczem, ty zaś jesteś piersiastą pianistką.
– Jant, uważaj co mówisz.
– Łuczniku, daj mi dalsze rozkazy, bo spadam stąd. Nie zamierzam patrzeć, jak twoje zziębnięte, głodne zastępy zaczną plądrować własny kraj albo staną się paszą dla Insektów tylko przez widzimisię jakiejś próżnej, rudej latawicy.
– Jant!
– Strach go obleciał – powiedziała Jaskółka.
– Jeśli Insekty cię zabiją, San pozbędzie się grubego problemu. Czy opowieść o twoim krótkim życiu wystarczy ci za sławę? Obiecuję postawić ci posąg – panna uzbrojona w gitarę staje przeciwko hordom! Inskrypcja: Więcej ambicji niż rozumu. – Wyszarpnąłem miecz z pochwy przymocowanej głownią do dołu między moimi skrzydłami i dźgnąłem czubkiem klingi trawę między stopami Jaskółki – Lepiej zostaw ciężką robotę Eszajom. Kiedyś mi podziękujesz za uratowanie ci życia.
Wyciągnęła dłoń w stronę Łucznika, który doskonale zrozumiał jej gest. Odpiął swój pas z mieczem i podał wykonaną w Kutych broń dziewczynie, rękojeścią do przodu. Chwyciła ją i wyciągnęła miecz z wysadzanej klejnotami pochwy. Kilku znajdujących się nieopodal żołnierzy z zainteresowaniem podniosło głowy.
– Stawaj – powiedziała.
– Nie bądź głupia.
Wściekła się, że nie uznałem jej za godnego przeciwnika. Kiedy się odwróciłem, zrobiła wypad i cięła ostrzem po wewnętrznej stronie mojej nogi, przecinając skórę spodni. Suka! Odbiłem jej miecz; ześliznął się po mojej klindze aż po rękojeść. Z łatwością odparowałem jej następny cios, a potem zaczęliśmy walkę na dobre. Byłem od niej szybszy. Miałem większy zasięg. Pchnąłem, cięższe ostrze odbiło do wewnątrz. Zamachnęła się na wysokości mojego gardła, odskoczyłem. Trzykrotnie ciąłem w jej nogi, a ona parowała każdy cios, krzywiąc się z wysiłku. Zamarkowała w lewo, jeszcze raz w lewo, a potem zupełnie straciłem z oczu jej miecz. Gdzie ona się podziała? Z prawej? Z prawej. Aa, w dole. Opuściłem klingę nisko, jak kosę.
Straciłem równowagę, trafiając w próżnię. Zamachałem dziko rękami i wylądowałem bokiem w błocie. Zupełnie zabrakło mi tchu. Jaskółka ciężko postawiła stopę na moich nerkach.
Czubek jej miecza wcisnął się w moje plecy.
– Tutaj? – spytała.
– Nie. Trochę niżej – usłyszałem głos Pioruna.
– Tu?
– Au! – Ostrze przebiło moją skórzaną kurtkę.
– Jant? Mogę teraz pchnąć to żelastwo prosto w twój kręgosłup. Trafię między dwa kręgi. Mocno nie zaboli, ale już nigdy nigdzie nie pobiegniesz.
– Aa!
– Podobałoby ci się to?
– Nie! Nie! Proszę!
– Puść go – powiedział Piorun, Jaskółka zmierzwiła moje pióra na ramionach i cofnęła miecz. Skwapliwie podniosłem się z ziemi. Oddała broń Piorunowi, który ją pochwalił: – Nieźle. Z czasem nauczysz się w ogóle nie patrzeć na klingę. To jest jak przedłużenie ciebie. Obserwuj reakcje przeciwnika.
– Dawał mi lekcje – wyjaśniła Jaskółka, podczas gdy ja ocierałem błoto z włosów.
– Dlaczego mnie nie nauczyłeś tej sztuczki? – Spojrzałem oskarżycielsko na Pioruna.
– Miałem przeczucie, że pewnego dnia jakaś dama będzie jej potrzebowała, by zdobyć nad tobą przewagę.
– Jaskółko, wybacz mi.
– Miło mi to słyszeć. Czy teraz jesteś z nami?
– Skoro muszę.
Tej nocy, pośrodku obozu zapłonęło ognisko. Żołnierze piekli sarnę i podgrzewali chleb przyniesiony z pobliskich wiosek. Jaskółka poprosiła o tłusty kawałek sarniny i nabiwszy go na sztylet, jadła niedbale. Podobał mi się jej apetyt. Zastanawiałem się, czy była równie nienasycona w łóżku.
Po lataniu zawsze czułem głód, ale wciąż nie mogłem sobie darować tego, że nie doceniłem Jaskółki. Niejedna kobieta potrafi doskonale walczyć i jest w stanie mnie pokonać; podziwiam taką zręczność. Tyle że zaskajscy żołnierze widzieli zwycięstwo Jaskółki. Wiedziałem, że opowieść o tym szybko się rozniesie.
Opuściłem towarzystwo, gdy Błotniak zaczął rozdawać kubki z winem i ukryłem mój zapas koty. Nie mogłem się powstrzymać, by nie wziąć odrobiny. Przygotowywanie narkotyku pomogło mi się odprężyć, a cały rytuał pochłonął mnie bez reszty. Proszek ułożony w równe linie na papierowych zawiniątkach, hipnotyzujący płomień świecy, syk płynu, uspokajający opór cieczy w strzykawce. Uczyłem się zielarstwa w Hacilith, gdy byłem młody i mogę polegać na mojej wiedzy, kiedy wszystko inne zawodzi. Jestem w tym dobry, a narkotyki dają mi poczucie bezpieczeństwa, ale chciałbym przestać brać.
Zastanawiając się nad głębią czasu i nad tym, od jak dawna istnieje Zamek, czułem jak rośnie we mnie poczucie niższości. Myślałem o wszystkich nieśmiertelnych Posłańcach przede mną; tytuł żyje, choć temu, kto go nosi nie zawsze jest to pisane. Łucznik, Fechmistrz, Posłaniec; pozycja jest ważna, ale osoby można się pozbyć. Jestem nieśmiertelny i nie powinienem się czuć gorszy od tych nieśmiertelnych, którzy umarli przede mną, tylko że mam wrażenie, jakbym swoim postępowaniem sprawiał im zawód. Przynoszę wstyd pierwszemu Komecie, który dołączył do Kręgu, gdy ten dopiero powstawał i co najmniej dwudziestu innym, którzy pojawili się po nim; ostatnią z nich była kobieta z Morencji, którą pobiłem w wyścigu w tysiąc osiemset osiemnastym. Łucznik od początku jest tylko jeden i pamięta wszystkich moich poprzedników. Z roztargnieniem myślałem, kim oni byli i jak zakończyli życie – zastąpieni przez szybszych biegaczy czy też ranni w walce z Insektami tak ciężko, że nie dało się ich już uratować.
W chwili, gdy wyciągałem igłę z nadgarstka i wytarłem kroplę krwi, Jaskółka podniosła płócienną połać wejścia. Sprawdziłem, czy wszystko dobrze schowałem. Miałem nadzieję, że nie zauważy moich opadających powiek i zbielałych warg.
– Jant, przepraszam cię za to, co się stało.
– Dlaczego? Dobrze sobie poradziłaś.
– Narobiłam ci wstydu. To było okrutne. Wszyscy widzieli, jaki byłeś zmęczony.
Współczucie Zaskaja było gorsze od porażki!
– Nigdy nie zostaniesz Eszajem, jeśli przejmujesz się takimi sprawami – powiedziałem cicho.
– Jeśli nieśmiertelni nie będą sprawiedliwi, świat przestanie ich kochać – odparła.
Zamachałem rękami. Nikt na haju nie może ścierpieć truizmów.
– Wiesz, czym jest Krąg, siostro? Pozwala on usunąć wpływowych ludzi ze społeczeństwa i spędzić ich do kupy pod okiem Cesarza, gdzie nie mogą nic nabroić... najlepszych zajmuje się walką z Insektami, aby świat nigdy się nie zmieniał... Jaskółko, bądź rozsądna. Zostań i rządź Ondyn, bo tam San nie może podciąć ci skrzydeł, ani zawładnąć twoim potencjałem. Za dwadzieścia lat będziesz nam potrzebna wolna i niezależna.
– W tej chwili nie mam żadnej wolności, którą utraciłabym przyłączając się do Kręgu.
– Hm. – Położyłem się na niedźwiedziej skórze i spojrzałem na dziewczynę z dołu. – Tak bardzo zależy ci na tym, by już na zawsze utkwić w pułapce. Śmiertelni są wolni od odpowiedzialności za... to... – Niezdarnie machnąłem ręką, wskazując równo poukładane pęki strzał, drzewce łuków i zbroję Pioruna. – Pod wieloma względami byłem szczęśliwszy w Górach Posępnych, gdy nie miałem na głowie kariery ani pojęcia o niczym.
– Nie chcę mieć czterdziestu lat.
– No cóż, na to nie mam odpowiedzi.
Podała mi gitarę zdobioną macicą perłową. Pogłaskałem jej piękne pudło; miała kołki z kości słoniowej, niebiesko-złotą taśmę i insygnia Ondyn wymalowane z tyłu. Jaskółka uśmiechnęła się, widząc z jakim uczuciem trzymam instrument. Nie miała pojęcia, że za sprawą narkotyku czułem, jakby gitara oddychała pod moimi palcami.
– Proszę, zaopiekuj się nią – poprosiła.
– Dlaczego?
– Nie zagram ani jednego dźwięku, dopóki nie zabiję Insektów podczas bitwy.
– Och, Jaskółko. Dlaczego to robisz?
– Imperium mnie zmusza. Zrobię wszystko co w mojej mocy, żeby zostać Eszajem.
– Poślub Pioruna.
– Wiesz, że on by mnie wykończył. Nie jestem rzeką ani motylem, ani gwiazdą, ani żadną z tych rzeczy, których imionami nazywa mnie w listach. Nie jestem tak czysta i idealna jak którakolwiek z nich, a mimo to, bardziej różnorodna niż wszystkie one razem wzięte.
– Tak, to prawda. – Zabębniłem paznokciami w pudło, oparłem gitarę na brzuchu i zagrałem kilka taktów.
Jaskółka pisnęła.
– Nigdy nie słyszałam, by wydawała taki dźwięk!
– Przepraszam.
– Nie, graj dalej. – Namówiła mnie do zagrania reszty melodii. Choć dziwiła się, że potrafię odróżnić główkę od mostka, nie patrzyła na mnie z góry. Chciała się uczyć od każdego. Wyczułem palcami progi, a potem przez chwilę grałem z zamkniętymi oczami, dopóki nie przeszkodził mi wstyd. Jaskółka przyglądała mi się rozpromieniona.
– W ten sposób zarabiałem w Hacilith – powiedziałem.
– W salach koncertowych?
– Bynajmniej. Na ulicy. Jeden z członków Koła mnie nauczył. Nazywał się Babitt.
– Wyjdź z namiotu i zagraj dla mnie przy ognisku.
– Nie! Zostaw mnie samego.
Scolopendrium wymaga samotności. Wolałem nie wychodzić do ludzi przynajmniej przez godzinę po jego zażyciu. Ale Jaskółka miała dar przekonywania. Po prostu przypisała mój stan zmęczeniu i orzekła, że potrzebuję świeżego powietrza. Wywlokła mnie na zewnątrz do ogniska, gdzie żołnierze pili, kroili pieczone mięso i hałaśliwie rozmawiali. Śmiali się, gdy Jaskółka wprawiła ich w dobry nastrój pieśnią. Grałem szkockie melodie i dzikie czardasze, ona tańczyła wokół ognia, promienna i roześmiana, a Piorun wodził za nią wzrokiem.
Dwieście lat temu powietrze w Hacilith było wstrętne. Pamiętam jak kiedyś rozkaszlałem się tak potwornie, że upuściłem gitarę i zgiąłem się w pół, próbując wypluć z siebie to paskudztwo. Karzeł Babitt przysiadł obok na żelaznej kracie.
– No cóż, Shiro – powiedział do mnie. – Na twoim miejscu nie rezygnowałbym z nocnej posady. – Pamiętam smród mewiego tłuszczu, którego używał do układania włosów.
Odcharknąłem.
– Potrafię to zagrać! Tylko chciałbym móc przy tym oddychać.
– Felicitia mówi, że więcej zarabiasz jako dealer, więc powinieneś się tego trzymać. Twierdzi, że nie może trzymać nas na garnuszku. Podobno nasz gang nie ma już funduszy. – Babitt podrapał się w owłosiony tyłek, ledwie zasłonięty połatanymi portkami. Podniosłem gitarę i zacząłem ją ponownie stroić.
Babitt był pękaty, owłosiony, niski i zadowolony z siebie. Ja byłem wysoki i przeważnie speszony. Na pewno dobrze razem wyglądaliśmy. Nienawidziliśmy się, ale słowo Felicitii miało moc prawa. Pamiętam, jak obrobili kiedyś sklep zoologiczny. Babitt zawitał do mnie w nocy.
– Słuchaj, mam dwa tysiące złotych rybek, co z nimi zrobić?
– Nie wzięliście pieniędzy?
– Felicitia wziął forsę – wyjaśnił. – Mnie zostały złote rybki,
Tego wieczoru, gdy wyśmiewał moją grę, powiedziałem mu, że kończę z handlem narkotykami, bo Szklany Piotruś ściga mnie listem gończym, a poza tym mam dość tego, że klienci łażą za mną wszędzie jak cienie. Babitt przestał się drapać w tyłek i zaczął się drapać w wąsy.
– Felicitia wścieknie się na ciebie.
– Chcesz powiedzieć, że będzie miał do mnie pretensje, tak?
Przykucnąłem i zacząłem zbierać nasze monety, zanim sięgnęły po nie włochate łapska Babitta.
– Może o tym nie wiesz, ale nawet Felicitia pójdzie na dno, jeśli przestanę rozprowadzać narkotyki – dodałem.
Babitt wyszczerzył zęby. Nie był to piękny widok.
– Dobrze o tym wiem, Shiro. Dlatego nigdy nie przestaniesz opychać koty w Hacilith. Lubisz władzę, jaką ci to daje, a to o wiele gorsze od bycia cieniem.
– Co ty tam wiesz, jeszcze zobaczysz, że cały świat będzie mnie całował po butach. – Wcisnąłem ręce w głębokie kieszenie i zgarbiony ruszyłem na Ulicę Popielną. Babitt szedł za mną. Jego oczy znajdowały się na tym samym poziomie, co gitara, przewieszona przez moje plecy. Zapach piwa zatrzymał nas na progu pubu Balast. Spojrzeliśmy po sobie i po chwili ulegliśmy pokusie. Przytrzymałem drzwi, czekając aż Babitt wtoczy się do środka i sięgnąłem do kieszeni po garść brudnych monet, które zebraliśmy tego ranka. Podałem wszystkie Babittowi, żeby się rozeznał.
– Jak się nazywają te małe, okrągłe, z dziurkami? – spytałem.
– Guziki.
Hacilith 1818, śmierć Felicitii
Grzmot z samego rana wydawał się nie na miejscu. Burze powinny się zdarzać tylko w nocy. Piąta rano, sinobure chmury napływały znad morza i zbierały się nad Hacilith, przesłaniając świt. Nie spałem całą noc, obserwując dziewczynę, która filowała na mój dom.
Chyba mnie nie zauważyła. Wiedziałem, że ma kuszę, bo ćwiczyła strzelanie na wszystkich kotach z sąsiedztwa. Wyszedłem ze sklepu tylnymi drzwiami i dotarłem na róg ulicy, kryjąc się za odrapanym ceglanym murkiem. Przykucając w śmieciach i pobitym szkle zerknąłem w miejsce, gdzie stała. Odwróciła się i spojrzała prosto na mnie. Puściłem się biegiem...
...po chodniku upstrzonym gumą do żucia, przez wąski, żelazny most, obok Szeklowych Hangarów. Dziewczyna wypuściła pierwszą strzałę. Poleciała daleko. Zrobiłem unik. Świsnęła obok mnie i wbiła się w sztachety wysokiego, zielonego płotu. Przelazłem przez ogrodzenie i na chwilę zatrzymałem się po drugiej stronie, próbując złapać oddech. Płot pokrywało grafitti. Najlepsze było mojego autorstwa.
Biegłem przez brudne kałuże i gołębie odchody. Za skrzyżowaniem ulic zgubiłem ją. Pośliznąłem się i zakląłem. Usłyszała mnie i przyspieszyła kroku. Gęste powietrze Hacilith wdarło mi się do gardła. Pierwsze promienie słońca odbijały się w brudnej rzece. Nikt nie dogoni Rhydanina, pomyślałem, gdy druga strzała minęła moją piętę o milimetry. Kim ty, kurwa jesteś? Suką z Łukmistrzów?
Przebiegłem przez wysypisko śmieci. Dobrze znałem przejścia między górami odpadków, a dziewczyna była z drugiego brzegu i ten teren był jej obcy. Zaledwie pół kilometra od własnej strefy gubiła się tak, jakby trafiła do Rumosza.
Dotarłem do magazynu przy doku. W miejscu, gdzie w beton wmurowano pierścienie i żelazne grzybki, czasem cumowały wąskie łodzie, rozładowując przewożony towar. Dok był zamulony i zniszczony; śmierdział solą i zgnilizną. Magazyn miał wielkość trzech piętrowych domów. Zbudowano go z drewnianych desek, teraz przegniłych i podpartych workami z piaskiem. W rekordowym tempie zabębniłem tajnym hasłem w mniejsze drzwi osadzone w wielkich, odsuwanych wrotach u szczytu pochylni. W tym samym momencie dziewczyna znowu się pojawiła. Jej złote włosy zlepiał w strąki jakiś tłuszcz.
Wśliznąłem się do wnętrza magazynu, zatrzasnąłem za sobą drzwi i oparłem się o nie, sapiąc głośno. Grot bełtu przeszył drewno tuż obok mego ramienia. Gwałtownym szarpnięciem otworzyłem drzwi. Stała pięć metrów ode mnie. Zawahała się, z trudem zakładając następnego bełta pod przycisk. Rozpiąłem guziki koszuli demonstrując dziewczynie doskonałą, nagą pierś, po czym ponownie zatrzasnąłem drzwi i zasunąłem górną oraz dolną zasuwę.
Cienki śmiech rozległ się w ciemnościach za mną. Moje przybycie przywróciło coś do życia.
– Spóźniłeś się kozojebcu – zaświszczał słaby głos.
W Posępnych wszystko układało się bez komplikacji. Życie w górach było proste – chodziłem wcześnie spać i stale byłem głodny. Nawet dni nie różniły się między sobą; tylko czasem mieliśmy więcej burz, a mniej jedzenia. Za to Hacilith owijało się problemami jak peleryną, jego ślady zostały w mojej krwi, jak zanieczyszczenia. Miasto sprzyja ludziom, którzy w Posępnych by nie przetrwali, na przykład Felicitii.
– Musiałem czekać do świtu. – Westchnąłem, po omacku znajdując drogę w mrocznym wnętrzu magazynu. Ulewny deszcz walił w dach z falistej blachy.
– Myślałem, że widzisz w ciemnościach?
– Nie.
Felicitia Aver-Falconet leżał na rozpadającej się sofie obok niskiego stolika. Były to jedyne meble, ustawione pośrodku pomieszczenia, na udeptanej ziemi. Czytał przy świetle ogarków świec przyklejonych woskiem do blatu.
Aver-Falconet przewodził naszemu gangowi. Imponował nam opowieściami o drogich przyjęciach i modnym towarzystwie, chełpliwymi i naciąganymi, ale z drugiej strony, rzeczywiście był wnukiem Gradu Eske, który żył na Zamku. Fakt, że miał Eszaja w rodzinie, stawiał go w naszych oczach na równi z bogiem. Aver-Falconet zranił mnie wcześniej, dlatego go nienawidziłem. Koło, które wyciął mi na ramieniu przetrwało jako piętno, które miałem nosić całe życie.
Felicitia łakomie patrzył na moje ciało. Białka oczu miał pożółkłe, a źrenice osadzone zbyt wysoko, tak jakby chciały się schować pod powiekami.
– Masz dragi? – zapytał niespokojnie.
– No.
– Chodź tu i kochaj się ze mną, mój ty chudzieńki chłopcze.
– Nie!
– Koło na twoim ramieniu oznacza, że należysz do mnie. Felicitia zaczął się wiercić, żeby zmienić pozycję, ale nie dał rady usiąść. Wcześniej siedział ze mną w trunkowni, potem w kasynie z Laycą szulerką, aż w końcu zaszył się w naszej bazie w dokach, szprycując się co kilka godzin i czytając melodramaty. Podwędziłem mu je, kiedy skończył przyprawiać kartkom ośle uszy, bo miałem niejasne przeczucie, że ten rodzaj wiedzy pomoże mi, jeśli kiedyś trafie na Zamek.
– Masz szczęście, mój burdeliku – zaskrzeczał. Nie przestawałem mu się przyglądać. Za cały strój wystarczała mu spódniczka z barwionej skóry, owinięta wokół dokładnie ogolonych nóg i łańcuszek z amuletem w kształcie koła na kostce. Wiedziałem, że był z prawdziwego złota. Poczułem mrowienie chciwości.
– A to dlaczego?
– Ta dziewczyna jest eszajsko dobrą łuczniczką, mój wężooki chłopcze.
– Wiesz, że umiem latać – odparłem nie bez dumy. – I jestem eszajsko dobrym biegaczem. Layca tak powiedziała. – Myśl, że mogłem biegać, latać lub walczyć równie dobrze, jak Eszaje powracała z irytującą częstotliwością. Chciałem zostać jednym z nich.
Felicitia zamruczał z podziwem.
– Pewnie musiałeś szybko biegać, żeby dogonić w górach kozy – zasugerował.
– Muszę szybko biegać, żeby uwinąć się z tymi głupotami, zanim mój mistrz się obudzi. Lepiej ci teraz? – spytałem z odrobiną znawstwa. Felicitia wyglądał jak patyk, jak szkielet w makijażu. Widziałem jego oczodoły, kości policzkowe i skórę niebieską od niezliczonych nakłuć. Był blady, z ustami draśniętymi szminką i tlenionym pasmem w ciemnobrązowych włosach. Ogień na prowizorycznym palenisku przygasł do tlących się popielnych parchów. Robiło się zimno, ale Felicitia nie drżał. Już dawno minął mu ten stan; jego skóra była tak zimna, jak woda w doku.
– Teraz? Czym jest „teraz"?
– Nie zaczynaj znowu. Albo jest ci lepiej, albo nie. A jeśli nie, to ja nie chcę o tym wiedzieć.
– Prócz koty nie liczy się nic, mój mieszańcu. Nawet twoja nieopisana uroda.
– Umrzesz od tego, wiesz? – powiedziałem cicho.
– To nie ma znaczenia, mój słodki kaznodziejo – zapewnił mnie Aver-Falconet. – Będę żył w Przejściu, już od wielu dni tam przebywam...
Wciąż to powtarzasz.
– Raczej od miesięcy – sprostowałem.
– Zakochałem się w Przejściu – powiedział szczerze. Zdradzając mi swoją tajemnicę, ściszył chrypiący głos do szeptu: – Tam możesz być kim zechcesz. Nawet kobietą.
Poczułem obrzydzenie.
– Po co, kurwa, chciałbyś być kobietą?
– Dla bzykanka – odparł Felicitia z westchnieniem.
Niepokoiła mnie jego gotowość łamania zasad, o których istnieniu nie miałem pojęcia. Nie zwykłych reguł, narzucanych przez Zamek lub gubernatora; te sam łamałem każdego dnia. Felicitia nie przejmował się zasadami natury.
– Jest tam taki rynek z żonglerami, pożeraczami fretek i ulicznymi muzykami grającymi na pandolinach...
Zachichotałem.
– To wielkie niedźwiedzie.
– Nie, ty myślisz o pandach, mój chłopcze.
Nie więzione żadnymi ograniczeniami, jego myśli biegły swobodnie, rodząc plany, które nas szokowały.
– Layca cię kocha – powiedziałem, przygryzając wargę.
– Ha. Możesz ją sobie wziąć, mój namiętny młodzieńcze. Gdyby tak było! Akceptowała moje zwierzchnictwo tylko dlatego, że Felicitia był ode mnie zależny. Trwałem przy nim, bo czułem, że pragnął czegoś więcej niż samego wrażenia – naprawdę potrzebował ucieczki; taką już miał naturę. Rozumiałem to, bo byłem górską istotą, którą los rzucił w miasto. Rozpaczliwie pragnąłem się dopasować. On był kobietą w ciele mężczyzny, a Scolopendrium traktował jak lek na frustrację. Wiedziałem, że przy jego stale rosnącym uzależnieniu nie powinien się wybierać na Wschodni Brzeg. Nigdy nie zdołałbym go ściągnąć z powrotem do sklepu.
– Przyniosłem narkotyki, ale najpierw chcę dostać pieniądze.
– Uzależniłeś się? – zacharczał Felicitia.
– Co?
– Ciężko zarobiony szmal.
O tak. Bez wątpienia. Podał mi klucz, a ja szybko wyjąłem jego tygodniówkę z niewielkiej kasy pod stołem. Przeliczyłem banknoty trzy lub cztery razy. Felicitia zacisnął umalowane wargi niczym barowa zdzira.
– Tu jest sto funtów – warknął. – Na co je wydasz, aseksie?
– Uznasz to za mniejszą zbrodnię, jeśli ci powiem, że na książki? – Uczyłem się czytać po awiańsku, bo tym językiem posługiwano się na Zamku. Co tydzień dorzucałem coś do biblioteczki Mornela w aptece. Felicitia cmoknął z niezadowoleniem; wydawanie forsy na książki uważał za największe przestępstwo.
Dotknąłem białego prostokąta papieru w lewej kieszeni moich skórzanych spodni z frędzlami.
– Co będzie, jeśli świsnę kasę i zwieję? – spytałem półżartem.
Felicitia wygładził spódniczkę.
– Moja anielska łuczniczka już na ciebie czeka na zewnątrz. Wystarczy jedno moje słowo, a cię wykończy.
Nie zrozumiałem go.
– Przecież jest od Szklanego Piotrusia z Łukmistrzów – powiedziałem. Zakładałem, że Piotruś nasyłał na mnie zabójców, bo sam był dealerem, a ja podbierałem mu klientów.
– Tak, ale pamiętaj, że żadna strzała w ciebie nie trafiła – zauważył. Gniewnie postąpiłem do przodu. Spojrzał na mnie błagalnie. Pragnął, bym go dotknął, więc tego nie zrobiłem. – Opłacam łuczników Szklanego Piotrusia, żeby słabo strzelali. On nie spodziewa się zdrady z ich strony; wciąż chce twojej śmierci.
Nie mogłem w to uwierzyć.
– Dlaczego mnie ochraniasz?
– Bo robisz najlepszą kotę, mój ty amatorze. To chyba oczywiste.
Nie tym chciałem być! Felicitia i ja nie utrzymywaliśmy siebie nawzajem przy życiu, lecz w stanie półśmierci. Stałem się jego osobistym dealerem. Tymczasem zależało mi na pracy u Mornela, bieganiu maratonów i czytaniu książek. Pragnąłem też Laycy, pieniędzy i wolności, i sądziłem, że zdobędę je pokorą chłopaka z gór. Gęstniejąca zimna furia przesłoniła moje myśli; istniał szybszy sposób, by to wszystko osiągnąć.
Ukłoniłem się i podziękowałem Felicitii. Szczerze wierzyłem, że mogę zakończyć czas lizodupstwa. Wsunąłem dłoń do drugiej kieszeni, w której znajdował się złożony identycznie złożony prostokąt papieru, taki sam jak ten pierwszy. Korzystałem z niego, gdy chciałem pozbyć się dłużników lub darmozjadów. Podałem go Aver-Falconetowi odpowiednio uroczyście.
– Mógłbyś mi to przygotować? – poprosił.
– Jego nie ma w umowie! – Wolałem ograniczyć kontakt z tą substancją do absolutnego minimum. – Masz tu dość na cały tydzień – dodałem.
– Dość na tydzień, jeden tydzień! W sobie mam już tego dość na cały miesiąc.
Uwielbiałem aptekę. Każdego ranka, kiedy otwierałem okiennice, spoglądałem na zielone i złote litery nad oknami – Mornel Homais. Miałem nadzieję, że pewnego dnia zobaczę tam moje imię. Te ambicje były bardziej realne od aspiracji, by przyłączyć się do Kręgu. Może zostawiłbym imię mojego mistrza, aby w ten sposób dać wyraz mojego uznania dla niego: Mornel i Shira.
Wąskie półki w oknie zapełnione były szklanymi buteleczkami z barwioną wodą. Każdy promień słońca wydobywał z nich fajerwerki kolorów. Apteka pachniała alkoholami i zakurzonym papierem. Na niektórych etykietach przypiętych do wiązek roślin suszących się pod sufitem widniał mój charakter pisma. Po raz pierwszy w życiu czułem, że znalazłem swoje miejsce.
Kochałem to uczucie, ale nie zdążyłem jeszcze przywyknąć do świadomości, że znalazł się ktoś, kto stał się dla mnie autorytetem. Szanowałem mojego mistrza, uważałem go za geniusza i za wybawcę (ponieważ znał język, jakim posługiwano się w Rumoszu). Warunki mojego terminu, który kończył się za rok, wisiały oprawione w hebanowe ramki, pod szkłem, w galerii mojej pamięci. Kiedy Felicitia leżał na boku, aby łatwiej dosięgnąć stolika i rozpuszczał straszną ilość trucizny, którą mu właśnie sprzedałem, w myślach zacząłem przywoływać tamte zasady. Chłopak spojrzał na mnie z kpiną; on by nie zrozumiał, że słowa spisane na papierze były świętością.
Według mojej umowy terminatorskiej, którą pamiętałem słowo w słowo, miałem poznawać sztukę i tajemnice rzemiosła mojego mistrza przez okres siedmiu lat. Niczego nie kupować ani nie sprzedawać bez przyzwolenia rzeczonego mistrza. Omijać tawerny, gospody i karczmy. Nie grać w karty, kości i wszelkie inne prawem zakazane gry oraz za dnia ani w nocy nie zapominać o służbie u rzeczonego mistrza, lecz w sprawach wszelkich postępować jak uczciwy i oddany terminator powinien, tak wobec mistrza, jak i innych, przez cały czas trwania rzeczonej umowy.
To sześć z siedmiu lat podwójnego życia, lordzie Aver-Falconet. Chyba nic muszę ci tłumaczyć, jaka to męka. Naruszyłem każdą z zasad, mimo iż mój kontrakt spisany został na papierze. Wiedziałem, że gdyby Mornel nabrał najmniejszych nawet podejrzeń co do moich poczynań, znowu byłbym bezdomny, a Rhydanin nie przeżyłby nawet tygodnia w przytułku.
– Mam nadzieję, że towar jest dobry – powiedział Felicitia głosem brzemiennym niecierpliwością. Pochyliłem głowę ze wstydu, który on odczytał jako uznanie. – Poprzedni przeniósł mnie na półtora dnia – zachichotał. Wbił igłę, jeszcze gorącą od płomienia świecy, wprost w wytatuowane Koło. Wzdrygnąłem się i odwróciłem wzrok.
Zorientował się, że coś jest nie tak i zaczął kląć. Ból zmienił jego przekleństwa w krzyk. Zesztywniał, jego kręgosłup wygiął się do tyłu, a na szyi pokazały się sznury ścięgien. Wytrzeszczył ślepe oczy.
Tak działało Scolopendrium zmieszane ze strychniną. Patrzyłem przerażony. Mogłem zapewnić mu szybszą śmierć, ale zaplanowałem powolne działanie, by dać sobie czas na ucieczkę. Tylko że teraz nie mogłem się ruszyć z miejsca. Widziałem szarpiące nim konwulsje, słyszałem jęki agonii. W końcu ześliznął się z szezlonga. Wlepiłem wzrok w pustą ścianę, czekając, aż jego pomalowane paznokcie przestaną drapać podłogę. Zerknąłem na niego i odwróciłem się z obrzydzeniem, jego twarz była czarna.
– Felicitia? – wyszeptałem. – Kochany? – Gdyby mógł powstać z martwych, by to usłyszeć, na pewno by to zrobił. Uznałem, że jestem już bezpieczny. Dręczony rhydańskimi przesądami, obawiałem się, że jego trup ożyje i chwyci mnie za kostkę.
Na próżno próbowałem zamknąć jego puste oczy. Palce zakleił mi tusz do rzęs.
Podobno zamknięcie oczu nieżywemu chłopcu jest łatwe. Niemożliwe było zamknięcie mu ust. Zdjąłem mu biżuterię. Przedmioty ze stołu rzuciłem w palenisko, na chwilę ogarnęło mnie uspokajające ciepło. Powieść i łańcuszek na kostkę schowałem do kieszeni.
Jant, zabiłeś jednego ze swoich. Ale on i tak już nie żył naprawdę, tak jak i ty. Teraz musisz uciekać przed myśliwymi Szklanego Piotrusia. Cholera. Musze się stąd zmywać.
Wiatr wprawiający ściany magazynu w drżenie, przypomniał mi o świecie na zewnątrz. Tu nie zostało już nic prócz szczątków. Zostawiając skurczonego i skręconego trupa Felicitii podbiegłem do drzwi i uchyliłem je, choć wiedziałem, że ryzykuję. Dziewczyna z kuszą zniknęła. Automatycznie zacząłem działać według innego drylu – przypominając sobie wszystko, czego nauczyła mnie Layca. Nieliczne meble rzuciłem na palenisko. Przy drzwiach stał pojemnik z naftą; oblałem nią ściany obchodząc obszerny budynek dookoła i wylewając dość, aby ognia nie zagasił deszcz. Resztą opryskałem stos mebli i cofnąłem się. Wygłodniałe, żółte płomienie z trzaskiem strzeliły w górę; w kilka sekund zapłonął cały magazyn.
Dusząc się w gęstniejących chmurach czarnego dymu, znalazłem drogę na zewnątrz, zamknąłem drzwi i dotknąłem namazanego na nich znaku Koła. Odbiegłem na bezpieczną odległość i z dziecinną radością patrzyłem jak nasza siedziba staje w ogniu. Moje życie w Hacilith dobiegało końca. Takie samo uczucie towarzyszyło mi, kiedy opuszczałem moją dolinę. Miałem na gardle nóż sto razy ostrzejszy od skutych lodem klifów. To był tylko gang dzieciaków – ogromnie niebezpiecznych dzieciaków. Ale jak miałem wytłumaczyć to mojemu mistrzowi? Może zabrać wszystko i wyjechać bez słowa wyjaśnienia? Zresztą, nie jego obawiałem się najbardziej – jak, na moce Posępnych, miałem wyjaśnić gangowi co się stało?
Wpatrując się w dym pomyślałem, że łatwiej byłoby się wspiąć z tym prądem termicznym i polecieć z powrotem do Galt, niż przebiec raz jeszcze przez cały Wschodni Brzeg. Zdjąłem koszulę i rozpostarłem umięśnione, długie skrzydła. Ich czwarty i piąty palec były ze sobą zrośnięte, kciuk sztywny i nieprzeciwstawny, kości układały się w aerodynamiczne krzywizny, ukształtowane naciskiem strumieni powietrza, gdy jeszcze rosły. Cóż, pofruńmy do domu na ciepłym prądzie bijącym z pogrzebowego stosu Felicitii.
– Tylko spróbuj, a zginiesz na miejscu – usłyszałem za sobą czyjś głos. Drgnąłem i odwróciłem się. Anielska łuczniczka siedziała na pachołku cumowniczym, celując kuszą prosto w moją twarz. – Jaka szkoda – skomentowała pożar. Przyznałem jej rację. Złożyłem skrzydła, żeby pokazać jej, że nigdzie się nie wybieram i żeby ich nie uszkodzić.
– A Felicitia? – spytała. Miała ostry głos, który, przy jej tyczkowatych nogach i chudych ramionach, przywodził na myśl występ cudownego dziecka na muzycznej scenie. Była o połowę niższa ode mnie.
– Nie mam broni.
– Jak widać nie potrzebujesz jej, żeby zostawić po sobie pieprzoną ruinę. Pójdziesz ze mną. – Mówiła głośno, próbując przekrzyczeć ryk ognia i syk topiącego się ołowiu, kapiącego z dachu magazynu. Żółty ogień odbijał się w stojącej, zielonkawej wodzie doków.
– Moja panno – powiedziałem, czując jak wizje sławy i fortuny nikną. Najpierw zastąpił je obraz Mornela wrzeszczącego, żebym mu przyniósł śniadanie, a potem wyobrażenie mnie, przykutego do młyńskiego koła, bez możliwości przyrządzenia nawet kawy, a co dopiero koty. – Czy pozwoliłabyś mi odejść za sto funtów, które akurat mam przy sobie? – Z nadzieją poklepałem się po kieszeni. Zachichotała.
– Nie, ale forsę i tak wezmę. – Podeszła do mnie, celując bełtem najpierw między moje oczy, a potem w moją pierś. Szybko uwolniła mnie od gotówki Aver-Falconeta. – Co mu zrobiłeś? – spytała.
– Narkotyki – odparłem ponuro.
– W bazie Szklanego Piotrusia czeka na mnie kolejna stówa za przyprowadzenie ciebie. Łaskawie proszę ze mną. – Jej głos zdradzał podniecenie, nad którym nie potrafiła zapanować. Zignorowałem jej krótki gest kuszą. Broń była na tyle delikatna, że dziewczyna mogła trzymać ją jedną ręką, ale choć grot wyglądał na ostry, nie wydawał się mocny.
– Nie! – krzyknąłem, czując jak gorąco podsyca moją furię, jednocześnie przygrzewając mi skrzydła. – Wracam do Galt. Więc się ode mnie odwal, niziemko!
– Strzały są zatrute – poinformowała mnie.
– Mój mistrz zna antidotum na każdą truciznę!
– Że niby jest w to zamieszany jakiś dorosły osobnik? – zawołała zdumiona.
– Będzie, jeśli mnie nie puścisz!
– Prawdziwy dorosły?
– Mój mistrz mógłby na dobre położyć kres wszystkim waszym gierkom. – Ująłem wolną rękę dziewczyny i poklepałem ją uspokajająco. Drugą głaskała delikatny spust napiętej kuszy. Należała mi się nagroda za odwagę. – Już słyszę jak mnie woła – dodałem.
– Jesteś moim więźniem! – wrzasnęła. Krople deszczu odbijały się od jej ramion osłoniętych skórzaną kurtką. Niespodziewane łzy niepewności zmieniły jej słodką, owocową buzię nadając jej barwę jasnej czerwieni; kosmyki mokrych włosów oblepiły jej okrągłe policzki. Grot bełtu zakołysał się, gdy jej ręce zadrżały. Nie spuszczałem go z oka. Dziewczyna znała Łukmistrzów, ja znałem Koło. Gdybyśmy połączyli siły, Hacilith należałoby do nas.
– A tak przy okazji, założę się, że ta sprawa jest warta milion przy odpowiednim szantażu – powiedziałem wzruszając ramionami.
– Co?
– Syn gubernatora, lord Aver-Falconet, znika gdzieś w slumsach Wschodniego Brzegu. Morderstwa, narkotyki, seks. Lista jest długa! Rubryka towarzyska dobrze by zapłaciła, ale jego ojciec zapłaci lepiej.
– Ostrzegam cię, kociooki...
– Przyłącz się do mnie, a zarobimy milion. – Zaryzykowałem uśmiech. – Wyjedziemy z Hacilith. Będziemy podróżowali po świecie. Zobaczymy nawet Zamek. To chyba lepsze niż gang Łukmistrzów. Co?
– Szantaż? – Jasnowłosa dziewczyna wyjęła bełt z kuszy i zatknęła go za szeroki skórzany pas. Pociągnęła nosem i ostrożnie wyciągnęła do mnie rękę. – Jestem Serina. Kiedy nie działam jako zabójca, tańczę w wodewilu firletek, a ty nadal jesteś moim więźniem.
Potraktowałem jej słowa z rezerwą.
– Jestem Jant – powiedziałem. – Potrafię latać. W jej oczach pojawiła się iskra podejrzenia.
– Jeśli mnie nabierzesz, przeczeszę całe Hacilith i znajdę cię. Zrobię to z dziką rozkoszą. – Drgnęła, kiedy fragment magazynu za nami runął na ziemię. Gwałtownie podniosła rękę zasłaniając się przed falą tnącego gorąca, która przetoczyła się wokół nas.
– Spotkamy się dziś o szóstej wieczorem w Balaście – zawołała.
– Koniecznie o szóstej, bo o dziewiątej mam występ.
– A zatem do szóstej, moja panno – powiedziałem.
Dygnęła idealnie, z gracją zwinnej dziewczyny z baletu, a potem ze zdumieniem bliskim uwielbieniu patrzyła przez chwilę, jak sprawdzam pionowy prąd powietrzny i odlatuję do domu.
Na razie wystarczy opowieści o mojej przeszłości, bo wciąż dostaję upomnienia z Izby Turystyki w Hacilith.
Piorun słuchał raportu składanego pospiesznie przez zmęczonego żołnierza, który przedarł się do nas przez zamarznięte pola. Przykląkłem, by pomóc Jaskółce zapiąć nagolenice, bo miała zbył zziębnięte palce. Czas przed bitwą zwano „trunkową godziną". Mężczyźni popijali śniadanie haustami rumu. Sarnina się skończyła i nie było szans na więcej – przepłoszyliśmy stada jeleni. Musieliśmy się zadowolić na wpół ugotowaną soloną wołowiną i chlebem. Ktoś odbił wieko beczki z winem; zamrożony trunek rozłupano siekierą i rozniesiono w łubiankach i hełmach. W błocie ułożono ścieżki z desek.
Twarz zwiadowcy odbijała się w zarękawki Pioruna.
– Byłeś z Fyrdami z Tanager? – zwróciłem się do niego.
– Tak, Posłańcze. Dotarłem aż do Lowes. Okoliczne wioski są puste. – Mówił z wyraźnym wschodnioawiańskim akcentem i miał wspaniałą brodę.
– Widziałeś fortecę?
Zawahał się.
– Insekty budują wokół niej mur.
– Płowy nie może ich powstrzymać?
Piorun streścił mi początek raportu:
– Wireonka i Płowy mają za mało żołnierzy, by stawić czoło tak wielu Insektom. Myślę, że zanim mur zupełnie ich odgrodzi, spróbują uciec i ruszą na południe, na spotkanie z nami. Jeśli nie, to znajdą się w pułapce, niech San nad nimi czuwa.
Wiedziałem, że mają sporo żywności i pół miliona strzał w zbrojowni, więc gdybyśmy zdołali do nich dotrzeć, moglibyśmy uzupełnić nasze zapasy.
Zwiadowca pochylił głowę.
– W dolinie pełno Insektów. Podobno rozjuszyli je ludzie z Rachis, bo wyrąbali kawałek Muru, żeby wyciągnąć swojego przyjaciela.
– Niszczenie Muru jest zakazane – zauważyłem. Zwiadowca wzruszył ramionami, tak jakby chciał powiedzieć, że rozkaz Zamku obecnie niewiele znaczył w Rachis.
– Insekty kierują się na południe. Idą ku nam. Zbliżają się.
– He? – spytałem mocując się ze sprzączkami Jaskółki.
– Całe mnóstwo.
– Mógłbyś być trochę bardziej precyzyjny?
– Setki tysięcy.
Spojrzałem na niego z niedowierzaniem.
Zabrzmiały trzy sygnały trąbki; na pierwszy, każdy żołnierz musiał spakować swój ekwipunek. Namioty zostawiono, bo zesztywniały od lodu. Na drugi, Fyrdowie każdej guberni zbierali się osobno, co nie było trudne, bo byli tu tylko ludzie z Ondyn i Miki. Trzeci sygnał wzywał oddziały do zajęcia wyznaczonych im pozycji, według chorągwi i zastępy mogły ruszać.
Fyrdowie mieli rozkaz iść w szyku otwartym, szeroko rozciągniętymi szeregami z zachowaniem dużych odstępów. Zwiadowca oraz część łuczników pozostali strzec obozu, wozów i okopów. Większość z nich niedawno widziała Insekty i nie chciałem mieszać ich ze świeżymi, pełnymi energii zastępami.
Koń Jaskółki zostawiał odciski podków w świeżym śniegu; jechała ogryzając kawałki spierzchniętej skóry z warg i chuchając na zmarznięte palce. Na porannym niebie mieszały się blade kolory z macicy perłowej zdobiącej jej gitarę. Płynące nad nami stalowoszare chmury obrzuciły nas deszczem ze śniegiem. Na ich krawędziach cytrynowo żółte światło przebijało się czasem jasnymi plamami – w takich chwilach wzdychaliśmy, przeciągaliśmy się i próbowaliśmy wysuszyć się w skąpym słońcu, ale niebo stopniowo przybierało barwę stali.
10:00: Po kłótni ze mną i z Piorunem Jaskółka oddaliła się. Poprzysięgła poprowadzić swoich ludzi do boju i uparła się jechać na czele czworoboku wojsk. Próbowałem jej wyjaśnić, że jeśli żołnierze będą zmuszeni otoczyć zastępy zaporą z tarcz, zabraknie jej siły, żeby przetrwać w ciasnym tłumie. Niechętnie myślała o tym, że pod względem fizycznym stanowi słabe ogniwo, ale ponieważ nie miała budowy Wireonki, musiała się z taką myślą pogodzić.
Piorun powiedział mi, że wojna zabrała ojca Jaskółki. Dziewczyna nie wierzyła, by mógł zginąć za niesłuszną sprawę. Jechała więc stanowczo za pierwszą dywizją piechoty, mając za sobą całą kawalerię. Szeregi wiły się i wykręcały, łamiąc lodową powłokę na zamarzniętych polach.
10:30: Piorun odciągnął mnie na bok i poprosił, bym strzegł Jaskółki. Jego twarz zdradzała, że miał złe przeczucia.
– Zostań przy niej – powiedział. – Proszę.
– No pewnie, nic się nie przejmuj. – Klepnąłem go po ramieniu.
– Jant, ja mówię poważnie. Tkwiąc na Mankach przeżywam katusze; przez połowę czasu w ogóle jej nie widzę.
Zirytowałem się. Piorun we mnie nie wierzył.
– Przysięgam, że będę jej strzegł tak, jak ty byś to robił! Przed Insektami, a także przed ludźmi, na wypadek, gdyby zirytował ich marsz w mokrych butach i ukąszenia Insektów.
– Boję się o nią – przyznał. Nie to chciałem usłyszeć. – Kiedy zacznie się walka, musisz spróbować odsunąć ją na bok.
Przypomniałem sobie, jak Jaskółka pokonała mnie w pojedynku; jej szerokie ramiona z każdą chwilą wydawały mi się coraz bardziej umięśnione.
– Jeśli dojdzie do walki schowam się za jej plecami i będę błagał ją o ochronę.
– Ja nie żartuję. – Zdenerwowany Piorun mówił, jakby miał pęknięte serce i musiał pilnować, by się nie rozpadło. Przysiągłem na wszystko, że będę chronił dziewczynę. Przecież wiedział, że potrafię? Skinął głową, uspokojony, po czym wrócił do swoich łuczników.
10:45: Piorun zmienił szyk całej swojej dywizji, by móc jechać choć trochę bliżej Jaskółki.
11:00: Humory żołnierzy poprawiały się w miarę, jak rozgrzewał ich marsz. Pozwolono im rozmawiać, więc odgłosy konwersacji – o mieczach, toporach i o tym, gdzie najlepiej trafić Insekta – dryfowały ku nam. Niektórzy dzielili się tabaką i podawali sobie piersiówki. W otwartym szyku wolno im było zmieniać pozycje, jako że w wojsku, które zwartymi szeregami maszeruje w trudnych warunkach, słabnie bojowy duch. Raz po raz wchodziliśmy w tumany śniegu, który oblepił nas z przodu na biało. Woskowane peleryny żołnierzy łopotały; twarze poobwiązywali filcowymi szalikami, a tarcze nieśli ustawione bokiem do wiatru. Szli pochyleni w stronę, z której wiało. Chmury płatków śniegu wpadały im w oczy, a nogi bolały od ciągłego marszu pod zmienny, porywisty wiatr.
Południe: Marsz jest jednostajny. Na mnie, jako na osobę, która tak długo studiowała mechanikę ruchu, jazda działa kojąco, nie jest nudna, lecz hipnotyczna. Dzięki niej uspokoiłem się, a napięte ze strachu włókna mięśni rozluźniły się i naprawdę zacząłem odczuwać przyjemność wędrówki. Każdy pokonany przez nas kilometr uznawaliśmy za ziemię odzyskaną. Za sobą zostawialiśmy bezpieczny pas. Coraz bardziej zbliżaliśmy się do obwarowań Lowes.
Przed granicą każdego kolejnego pola Jaskółka i ja przyspieszaliśmy, zmuszając konie do pokonania żywopłotów. Piechurzy przeskakiwali je górą lub wyżynali w nich dziury, a przeszedłszy na drugą stronę, wracali do szyku, Jaskółka stale spoglądała na kieszonkowy zegarek. W pewnej chwili rozejrzała się wokół z westchnieniem, pochyliła głowę i przygryzła wargę. Pomyślałem, że brakuje jej gitary, ale gdy podałem jej instrument, pokręciła głową.
– Jant, przecież pamiętasz, co powiedziałam. Dopiero jak dotrzemy do okopów. Dopiero kiedy wyprę Insekty z powrotem za Mur.
Jedenaście tysięcy stóp i dwa tysiące kopyt rozbijało lód. Łamało go na drzazgi. Rozbryzgiwało trawiastą wodę. Chlupotało w marznącym błocie, wciąż posuwając się naprzód.
14:00: Po południu wjechaliśmy w bardziej pagórkowaty krajobraz. Na szczytach wzgórz bielały wapienne granie. Powiedziałem Jaskółce, że już prawie jesteśmy na miejscu. W pewnym momencie Piorun wysunął się do przodu, a dywizja Błotniaka odpadła za nas. Wąwóz, którym wędrowaliśmy był za wąski, aby łucznicy mogli jechać Hankami.
Wielokrotnie napotykaliśmy pojedyncze Insekty przemykające obok drogi lub niewielkie ich grupy kryjące się w lesie. Żaden nam nie umknął; nasi ludzie otaczali każdego i zabijali. Za sobą zostawialiśmy ziemię wolną od ludojadów.
Spoglądałem na mój cień, wydłużający się w miarę, jak dzień dojrzewał, a my wciąż maszerowaliśmy na północ.
13:00: Łucznik podjechał do nas i powiedział:
– Zostało już. niewiele dnia. Powinniśmy tu rozłożyć się obozem.
– Chcę dotrzeć do końca wąwozu – zaprotestowała instynktownie Jaskółka. – Jant mówi, że otwiera się on na Lowes. Stamtąd będziemy widzieli fortecę. Ludziom da to poczucie, że coś osiągnęli.
– Jant mówi to, Jant mówi tamto. – Raróg ze złością strzelił lejcami. – Może Rhydanin nie ma nic przeciwko błąkaniu się po omacku, ale mnie się to nie uśmiecha.
– Rzeczywiście, zostały najwyżej dwie godziny do zmierzchu – powiedziałem do Jaskółki.
– Czy dotrzemy do Lowes w pół godziny?
– Tak, ale zostanie nam niewiele czasu!
– Powinniśmy przynajmniej spróbować. Zresztą, jak mamy się rozłożyć obozem w tym wąskim wąwozie? Nie mielibyśmy się jak obrócić.
– Masz rację – zgodził się Piorun. Bez trudu ustawilibyśmy w poprzek zaporę z tarcz, przez którą Insekty by się nie przedostały, ale w walce nie moglibyśmy wykorzystać naszej liczebności. Piorun wiedział, że łucznicy potrzebowali przestrzeni. Gdybyśmy w nocy zostali zaskoczeni, pozbawieni możliwości manewru nie zdołalibyśmy się obronić i doszłoby do masakry. – Rzeczywiście, powinniśmy dotrzeć do końca doliny – przyznał. Po tych słowach już nic by go nie przekonało, że jego kochana mogła się mylić.
15:30: Opuszczaliśmy dolinę w ostatnich wspaniałych promieniach dogorywającego słońca. Przed sobą mieliśmy Lowes. Na widok grani z fortecą Fyrdowie wrzasnęli triumfalnie. Potem, równie nagle, umilkli.
– Co to jest? – Jaskółka zadrżała.
– Nie wiem – odparłem. – Wcześniej tego tu nie było.
– Rarogu?
Piorun wołał do ludzi, aby zachowali spokój. Pas piechoty przysiadł na ziemi najeżoną pikami gromadą, wpatrując się w dziwny widok.
– Mój boże, nie wiem. Nigdy nie widziałem czegoś takiego. Obok fortecy wyrastał znacznie od niej wyższy most. Pół mostu. Wyglądał na niedokończony, ale i tak górował nad granią, pnąc się łukiem w czyste niebo. Ostatnie promienie słońca świeciły pomiędzy jego rozporami.
– Jakim cudem to stoi? – spytała Jaskółka niemal bezgłośnie.
– Nie mam pojęcia. – Piorun zakręcił się w koło. – Tutaj obozujemy! Błotniak, chcę mieć okopy po obu stronach wąwozu, a pawilony dokładnie tu. – Ludzie posłusznie zaczęli wykonywać rozkazy, szepcząc coś między sobą.
– To Insekty – powiedziałem.
– Na pewno nie ludzka ręka stawiała to cholerstwo – odezwał się Błotniak.
– Ruszaj się! – krzyknął do niego Piorun.
Ziemię pod kolosalnym mostem pokrywały szaro-białe budowle Insektów. Niskie, spiczaste dachy ich komórek przypominały zastygłe fale. Od podstawy mostu aż po bladą linię horyzontu ciągnęła się stwardniała, szara pulpa, poprzecinana długimi odcinkami owadzich murów. Te, których granice Insekty przekroczyły, stały się już niepotrzebne, a te na krańcach owadziej aglomeracji dopiero powstawały. Spojrzałem w stronę, gdzie powinny być widoczne przyjazne pióropusze dymów Zszarpunia, lecz nie zobaczyłem nic prócz budowli Insektów. Wioska zniknęła. Spalony szkielet Wieży Satyrni sterczał spomiędzy zbiegających się w tym miejscu murów. Także samą Fortecę Lowes otaczały ich pierścienie.
– Latodzion? – powiedziałem na głos.
– Kto?
– Mam nadzieję, że Insekty nie dotarły aż na wybrzeże – wyjaśniłem. – W mieście Latodzion zostały tysiące ludzi.
– Jakim cudem ten most się trzyma? – powtórzyła Jaskółka.
– To nie może być most. Donikąd nie prowadzi!
Był szaro-biały, tak jak owadzie komórki, z cienkimi, poskręcanymi rozporami. Musiały być o wiele silniejsze niż. się wydawały. Wspierały mniej więcej kilometrowy pomost pnący się w górę. Na wysokości dwustu metrów most nagle się urywał. Na końcu nie podtrzymywały go żadne podpory.
– Piękny – powiedziała Jaskółka.
Piorun kręcił głową.
– Schodzą po nim Insekty. – Mrużąc oczy wpatrzyłem się w szarówkę. Miał doskonały wzrok; ja niezbyt dobrze widziałem o zmierzchu. Ledwie potrafiłem odróżnić znajome stwory zbiegające z mostu, który był naprawdę wielki. Wszystkie kierowały się do swojego miasta, ale żaden nie wędrował w przeciwnym kierunku, w górę. Wytężyłem wzrok, próbując dojrzeć punkt, w którym pojawiały się znikąd.
– Tam zmieściłyby się cztery powozy, jeden obok drugiego – stwierdził Piorun.
– Mam przyjrzeć się temu z bliska? – Rozpostarłem skrzydła. Mój koń stanął dęba.
– Po ciemku? Nie Jant, zostań tutaj, jutro to sprawdzimy.
15:50: Właśnie rozbiliśmy obóz, kiedy Insekty zaatakowały.
15:55: Insekty – jeden, dwa – szukały czegoś gorączkowo, niczym harty biegnące na przedzie polowania. Potem, nagle zrobiły się ich tysiące. Napływały z doliny, z ruin domów, z dziur tuneli i z papyrowych komórek.
Jaskółka zaklęła.
– Ciągną się bez końca, jak wzrokiem sięgnąć.
– My też.
15:57: – Zostaw ten pieprzony zegarek! – wrzasnąłem do Jaskółki.
Piorun działał błyskawicznie:
– Dalej! Zajmować pozycje, Doborowa! Pełen szyk bojowy! Donais, środek; Piołunowa Dolina, flanki! Nie ma czasu do stracenia.
– Naprzód! – rozkazałem piechocie.
Tarczowi wybiegli do przodu i opadli na kolana. Wielkie tarcze z hukiem trafiały na miejsce, tworząc sześćdziesięciometrową, zwartą linię.
Łucznicy przemknęli obok nas, przesuwając się naprzód. Dwustu znikło w ciemnościach po obu stronach, formując flanki. Pierwszy szereg wystrzelił prosto ponad głowami tarczowych. Dwa kolejne szeregi posłały serie wysoko w górę. Strzały świszcząc opadały deszczem na Insekty trzysta metrów od nas.
Powietrze zaczynała wypełniać woń owadziej posoki, metaliczna, jak zapach starych miedziaków. Mroczne kształty z każdą chwilą stawały się coraz wyraźniejsze. Biegły pomimo gradu opadających na nie strzał. Owadzia masa poruszała się jak jeden organizm; żuwaczki ociekały trującą plwociną, pazury zgrzytały na skałach. Ich odnóża były ostre jak brzytwy, zagięte jak haki, zębate jak piły; ukształtowane na podobieństwo wszelkiej broni przystosowanej do rzezi. Czułki kładły się płasko przy głowach, już czuły nasz zapach. Nasz smak! Tymczasem ja widziałem tylko mrówcze głowy wyłaniające się z gęstniejącego półmroku wieczoru. Na początku bladoszare, przybierające kształt i barwę dopiero, gdy znalazły się bliżej.
Z lewej dobiegł mnie głos Pioruna:
– Wolniej, Donais. Najwyżej sześć na minutę. Łucznik pojawił się tuż obok mnie.
– Oszczędzam strzały – zaświszczał. – Pół godziny w tym tempie, a nie zostanie nam ani jedna.
Insekty zaczęły walić w zaporę z tarcz. Dzwonienie metalu o pancerze i metalu o metal przypominało odgłosy z odlewni.
– Nie podoba mi się to – powiedział Piorun. – Ludzie nie jedli. Mają za sobą cały dzień marszu.
Nakazałem rozpalenie ognia na tyłach. Mężczyźni przekazywali sobie płonące szczapy z rąk do rąk, aż w końcu nikle punkty migającego światła zatliły się w chaosie drzew. Nie ustępowaliśmy pod naporem Insektów, których wciąż przybywało. Podawaliśmy butelki z wodą pod tarczową zasłonę, aby ludzka fortyfikacja mogła pić. Żołnierze kucali, całą siłą napierając na tarcze. Łucznicy poruszali się boso, by ich stopy lepiej trzymały się błota. Piorun posłał tych z flanek do bezpośredniej walki, a dywizji z Donais nakazał nieprzerwanie strzelać. Żadne z nas nie widziało, gdzie trafiały ich strzały. Dał rozkaz, by przyprowadzono nam konie. Nasze oddechy zawisły w powietrzu; było mroźno.
– Nie widzę jeźdźców Błotniaka – powiedziała Jaskółka. Mam tylko nadzieję, że wciąż tam są.
– Jemu można ufać – stwierdził Piorun. Wiem, tylko gdzie on jest, do cholery?
Widoczność była słaba. Podniosłem latarnię. W jej blasku dostrzegłem kolczugi i skórzane pasy na plecach żołnierzy piechoty znajdujących się bezpośrednio przed nami. Stali ramię przy ramieniu, na pięć rzędów, a dalej wtapiali się w ciemność. Nie widziałem także krańców szeregów. Od strony zapory z tarcz nieprzerwanie napływały stęknięcia, krzyki i odgłosy rąbania. Zwiadowca doniósł mi, że zasłona się kruszyła i załamywała.
– Kometo? – Obok pojawiła się zaniepokojona, blada twarz.
– Tak, Ogorzałku. Jak wygląda sytuacja?
Wskazał palcem.
– Z tej strony zapora puściła. Błotniak przesunął się do przodu.
– Nic nie słyszałem – powiedziałem do Pioruna.
– Kometo – Ogorzałek zamrugał powiekami. – Została ich ledwie garstka.
Jestem Posłańcem. Powinienem być tam, razem z nimi, by przekazywać rozkazy Pioruna, ale obiecałem chronić Jaskółkę.
Ściana tarcz najpierw załamała się po bokach, zanim zobaczyłem, jak wali się na wprost przede mną. Piorun i Błotniak już parli naprzód. Insekty falą przeszły przez zaporę, zderzając się ze stojącymi za nią Fyrdami. Żołnierze podnieśli miecze i tarcze. Niektórzy instynktownie zasłonili się rękami i Insekty odrąbały im palce. Owadzia armia wciąż napływała. Ile ich było? Przygniotły tarczowych, miażdżąc ich swoją masą i szczękami tnąc ludzi uwięzionych pod tarczami.
Kiwnąłem głową i Ogorzałek po mojej lewej stronie krzyknął: – Na nich!
– Na nich! – usłyszałem z prawej. Kobiecy głos: Jaskółka. Żądna krwi suka! Taka jak Wireonka. Dlaczego bitwy zmieniają kobiety w bezlitosne istoty?
Ruszyliśmy konno. Pokonaliśmy najwyżej dziesięć metrów, zanim utknęliśmy w ścisku. Insekty gramoliły się ku nam po trupach; ich skorupy były mokre od stopniałego śniegu. Kierując koniem kolanami, splątałem się z pierwszymi przeciwnikami, Jaskółka usiekła je mieczem. Uśmiechnęła się. Zamachnęła się na Insekta z prawej strony, odrąbała mu czułki, a potem, prowadząc broń płaskim łukiem, przerąbała jego mozaikowe oko na dwie części. Po kolejnych dwudziestu zaczęło ją boleć ramię i nie uśmiechała się już tak szeroko. Następnych dwadzieścia załatwiłem ja, a potem stało się jasne, że nie przestaną napływać. Koń Ogorzałka się potknął; Insekty rozpłatały mu brzuch i ściągnęły go w dół.
Biały wierzchowiec Pioruna, osłonięty zbroją, zdeptał ciepłego trupa.
– Musimy jechać – powiedział ponuro Łucznik.
– Nie możemy zostawić piechoty! – zaprotestowała Jaskółka, Jej rękawicę poplamiła krew z cięcia w poprzek nadgarstka, ale dziewczyna nie zwracała na to uwagi. To przesądziło o decyzji Pioruna. – Jedziemy. Natychmiast. Ty przodem, kieruj się do Rachis.
– Nie.
– Jant jedzie. Błotniak jedzie, Jaskółko, przerzuć tarczę na plecy i ruszaj za nimi.
– To moja walka...! – Wyglądało na to, że postanowiła zginąć razem ze swoimi ludźmi. Jej krzyk zakończył się gwałtownym sapnięciem, bo wyrwałem jej lejce z dłoni, zdzieliłem konia ich końcem i pognaliśmy razem.
Smyrgnęliśmy zboczem w dół, do wąwozu, kopytami strącając kamienie, jechaliśmy na ślepo, za sobą mając kawalerię Ondyn. Obejrzałem się, aby sprawdzić, jak wielu ich było; może siedem lub osiem setek. Czyżbyśmy stracili aż stu konnych?
Za nimi goniła chitynowa fala Insektów. Dalej jechał Piorun; widziałem, jak wyciąga pęki strzał z torby przy siodle i wpycha je do kołczanu.
Wrzaski i głuche dudnienie rozlegały się echem w całym wąwozie. Pozostawiona w tyle piechota walczyła na śmierć. Słychać było coraz mniej głosów, za to brzmiały bardziej rozpaczliwie, a potem nagle zapadła cisza.
Ogorzałek zginął. Brakowało Błotniaka. Na ścieżce nie widziałem żadnych śladów kopyt. Trzęsły mi się nogi. Pochyliłem się nad moją klaczą tak nisko, że jej grzywa musnęła mój policzek. Pluła pianą i cała lśniła od potu. Lód poprzecinał skórę na jej pęcinach. Gniadosz Jaskółki wyglądał jeszcze gorzej, piana mieszała się z krwią. Ale z twarzy Jaskółki nie schodził uśmiech, który rozpalał mi serce, zrozumiałem, dlaczego Piorun ją kochał.
Uciekaliśmy w tym samym kierunku, z którego przybyliśmy. Obejrzałem się za siebie, nawołując konnych, aby podążali za mną. Większość Insektów została za nami – trupy naszych żołnierzy odwróciły ich uwagę.
– Wolniej, Jant – błagała Jaskółka.
– Jeszcze nie. Niedługo.
– Zagonisz konia.
Chciałem dotrzeć do Awii. Tam moglibyśmy się przegrupować. Miałem nadzieję, że Rachis było niedaleko.
O szóstej rano przekroczyliśmy granicę. Godzinę później zwolniliśmy tempo. Gniady koń Jaskółki szalał z bólu. Piorun jechał między nami. Insekty zostały w tyle. Końskie kopyta stukały w gładkie kamienie drogi do Rachis. Myślałem, że kryzys minął.
– Zostawiliśmy piechotę – powiedziała Jaskółka. Na jej twarzy malowało się poczucie winy.
– Nie myśl o tym. My sami też jeszcze nie jesteśmy bezpieczni.
– Ale oni byli w agonii. Wszyscy zginęli. To moja wina. Pamiętałem, jak Piorun powiedział kiedyś, że wszyscy Zaskaje wcześniej czy później umierają. Nie potrafiłem jej pocieszyć. Zobaczyłem ciemny kształt na lewo od drogi. Przyjrzałem się mu uważniej i stwierdziłem, że to wielka chmara Insektów. Biegły równolegle do nas i błyskawicznie atakowały.
Wzrok Jaskółki powędrował w tę samą stronę, co mój i dziewczyna krzyknęła.
– Skąd one się do cholery biorą? Tak blisko miasta!
– Tędy! Schronimy się w Pałacu!
Jaskółka popędziła umierającego konia. Galopując, poprowadziłem wszystkich na przełaj, przez równe pastwiska. Przemknęliśmy ścieżką przy plantacji i wpadliśmy do ogrodów białego Pałacu Rachis. W bryzgach wody przejechaliśmy brzegiem jeziora.
Panował zupełny zamęt. Jechaliśmy w bezładzie. Mogłem jedynie wykrzykiwać rozkazy, ale wszyscy wrzeszczeli naraz. Konie się buntowały, ranni żołnierze ryczeli. Wojowniczki wyły. Mężczyźni nawoływali swoich towarzyszy. Powietrze wypełniała kakofonia dźwięków. Jaskółka zebrała wokół siebie zwartą grupę jeźdźców – jej mocny głos niósł się daleko, sama jego siła zwracała uwagę. Sytuacja wyglądała strasznie. Insekty pędziły między jeźdźcami, gryząc konie w nogi. Miałem wrażenie, jakby kawalerzyści galopowali ze wszystkich stron ku światłu – w stronę Pałacu.
U podwalin muru zamigotała pochodnia. Na szczycie także zaświeciły żółte ognie, odbijając się w jeziorze. Smród dymu był tak silny, jakby płonął cały Pałac. Potem zobaczyłem, jak zza bram ruszają ku nam posiłki – powitalna drużyna. Nieśli długie piki. Ustawili się pod murami. Jeźdźcy tłocznie pędzili ku światłom pochodni, nie mogąc się doczekać, kiedy znajdą się za bramą. Wtedy po raz pierwszy tego dnia zobaczyłem, jak uśmiech zamiera im na twarzach. Brama była zamknięta.
– Jaskółko! – krzyknąłem – Nie oddalaj się!
– Co się dzieje? – chciała wiedzieć.
Nie miałem pojęcia, ale obawiałem się najgorszego. Ludzie, którzy wyszli nam naprzeciw trzymali długie włócznie swobodnie przed sobą. Inni nieśli zebrane w wachlarze pochodnie, latarnie ze świecami oraz lampy naftowe. Cienie pik kładły się pasami na mokrej trawie. Na sygnał ze strażnicy – nie dosłyszałem go w ogólnej wrzawie – żołnierze z pikami postąpili do przodu i równocześnie podnieśli drzewce na sztorc. Ze strony kawalerii Ondyn podniósł się ryk. Jeźdźcy nagle znaleźli się po niewłaściwej stronie pik.
Ściągnąłem lejce i zatrzymałem konia najwyżej o metr od najbliższego ostrza.
– Nie – krzyknęła Jaskółka. – Nie! To wszystko jest nie tak!
– Dobyła miecza i zawołała do jednego z pikinierów: – Hej, ty! Jakie macie rozkazy? Co nakazał wam król?
Nie zareagował.
– Dlaczego nie chcecie nas wpuścić? – Dziewczyna powstrzymała szloch frustracji.
Żołnierz nie wydał z siebie ani dźwięku. Podjechałem do cylindrycznej strażnicy.
– Nie martw się – powiedziałem. To musiało być jakieś dziwne nieporozumienie, ale zamierzałem zaraz wszystko wyjaśnić.
– Kometa wzywa was w imieniu Cesarza Sana, z woli boga i Kręgu – zawołałem. Była to formuła rozkazu, którą Posłańcy przede mną posługiwali się od niepamiętnych czasów i dotąd zawsze działała. – Otwierać bramę! – Żadnej reakcji. Spróbowałem raz jeszcze. Żadnej reakcji.
– Pustuł? – krzyknąłem. – Rachis? Wyjdź na mur i porozmawiaj ze mną!
– Ty draniu – odezwała się Jaskółka. Nie wiedziałem czy ma na myśli Pustuła, czy mnie. Tam, gdzie było mniej światła, dwa konie nadziały się na piki. To zwiastowało przybycie ludzi Pioruna. Łucznicy nadjeżdżali bezładną masą, wymieszani z Insektami, których pojawiało się wciąż więcej i więcej. Były wszędzie. Od razu zabierały się do dzieła, gryząc konie i ściągając jeźdźców na ziemię. Rumaki cofając się przed stworami trafiały między piki. Zrzuceni z siodeł kawalerzyści byli tratowani lub ćwiartowani. Coraz więcej ludzi nie miało koni; cofali się przed pikami zamkowej drużyny, spychając własną kawalerię na Insekty.
Piorun dojrzał zieloną jak liście liberię Jaskółki i przepchnął się ku nam przez ciżbę.
– Nie mogłem za wami nadążyć – powiedział. – Błotniak został ukąszony.
– Jest tutaj? – spytała.
– Gdzieś w tym tłumie. Po co te halabardy?
– Nie wiem. – Z przerażeniem patrzyłem, jak ściągnięty z konia jeździec odziany od stóp do głów w białą zbroję mocuje się z Insektami.
– Zaraz położymy temu kres – Piorun podniósł głos. – W imię Cesarza Sana, z woli boga...
– Już próbowałem – powiedziałem.
– Otwierać! Otwierać natychmiast! Czy wiecie kim jestem? Zwraca się tło was Piorun Mika! Kometa także tu jest! I Gubernator Ondyn! W imię Cesarza wpuśćcie nas!
– Może sądzą, że ich atakujemy – zasugerowałem.
– Za chwilę to zrobię. – Piorun umocował strzałę w łuku. – Wystrzelam ich jednego po drugim.
– I co przez to zyskamy?
– Trochę przestrzeni.
– Nie! Oni i tak nie otworzą bram!
– Czyżby zapomnieli kim jesteśmy?
– To dlatego, że jesteśmy pomieszani z Insektami – zauważyła Jaskółka.
Przyjrzałem się jej brudnej twarzy.
– Masz rację. – Pustuł tak bardzo bał się Insektów, że nie wpuściłby ani jednego na pałacowy dziedziniec. Nawet jeśli z tego powodu pod jego murami mieli zginąć ludzie.
Z każdą sekundą nasz odwrót stawał się coraz trudniejszy. Otaczały nas ciała żołnierzy i trupy Insektów. Mój koń stąpał między poległymi. Nasza kawaleria, spychana na tych, którzy znaleźli się na ziemi, przewracała ich i tratowała. Wielkie jak talerze kopyta opadały na głowy i roztrzaskiwały tarcze.
Dwaj z naszych dowódców nadal żyli. Machnąłem do nich.
– Kierujcie się do boku! – krzyknąłem. – W tamtą stronę! Nie! W tamtą stronę! Niech ludzie z Donais jadą za wami w kierunku miasta. Jedźcie powoli! – Kazałem im jechać wolno, ponieważ potrzebowali czasu, żeby się przegrupować, a szybka ucieczka mogła wywołać panikę.
Na skraju bezładnej masy żołnierzy trwała rzeź. Ze środka ciżby dało się słyszeć głośne krzyki rannych. Ludzie na flankach umykali w popłochu. Byli tak przerażeni, że ryzykowali ucieczkę w rojący się od Insektów las. Zrzucali hełmy, żeby lepiej widzieć, ciskali miecze i biegli jak szaleńcy, jeden pędził mocno pochylony do przodu, szybko przebierając nogami i w biegu zrywając z siebie zbroję. Wystarczyło, że ktoś rzucił się do ucieczki, a natychmiast żołnierze po obu stronach szli w jego ślady. Za nimi zbiegali kolejni i w ciągu kilku sekund wiała już cała gromada. Ich szczere twarze pozbawione były wyrazu. Nie dostrzegłem w nich ani śladu wstydu czy strachu przed karą.
– Cholera. – Zrozumiałem, że ci, którzy ryzykowali ucieczkę w mrok, skazywali się na śmierć. Nie było sposobu, by ich powstrzymać. Mogliśmy jedynie wrócić później po ich ciała. Ale czy mogliśmy doczekać tego „później", skoro nie ratowaliśmy siebie?
Dowódcy robili, co mogli. Próbowali przesuwać ludzi wzdłuż muru obronnego i rozluźniać ścisk. Błotniak przywołał swoją dywizję do jako takiego porządku i rzeczywiście skierował żołnierzy w stronę miasta. Spojrzałem na masę kotłujących się ludzi. Ci bez koni mieli głowy na poziomie końskich grzbietów i dusili się w ciżbie. Odznaka Zamku przyciągała ich ku mnie, ale nie mogłem w żaden sposób im pomóc. Czułem potworny napór ciał. Żołnierze tak ustawiali tarcze, by chronić żebra przed zgnieceniem.
Odsunąłem się z koniem dalej od muru, ale to tylko sprawiło, że wierzchowce znajdujące się za mną zostały mocniej wypchnięte na Insekty. Jaskółka przytknęła włócznię do policzka żołnierza, a gdy zatoczył się na nią, kopnęła go w szyję. Szlochała niepowstrzymanie. Błotniak wskazał miasto Rachis i nie puszczając lejców podniósł obie ręce w geście niepewności. Chciałem, by piesi uciekali przodem, przed końmi, ale przede wszystkim musiałem zabrać stąd Jaskółkę.
Czułem się tak bezsilny, że zawładnęła mną bezduszna obojętność. Wokół mnie padali ranni, a ja myślałem: ten na pewno jest już martwy, ta nie mogła tego przeżyć.
Insekty wyżynały sobie drogę w ścisku koni i ludzi, którzy nie mogli się ruszyć. Słyszałem ich szelest. Słyszałem odgłosy rozdzieranego ciała i przeraźliwe rżenie, coraz głośniejsze, w miarę jak stwory żerowały coraz bliżej nas.
Krew prysła mi w twarz, gdy jeden z napastników wgryzł się w serce rumaka. Jaskółka krzyknęła, kiedy posoka ochlapała ją od stóp do głów. W świetle pochodni wydawała się czarna. Dziewczyna spojrzała na mnie ze ślepą paniką w oczach, próbując wciągnąć nogę na grzbiet swojej klaczy, z dala od sięgających ku niej kleszczy. Potem nagle znikła mi z oczu. Z przerażeniem zobaczyłem jej stopę uwięzioną w strzemieniu. Przez moment młóciła powietrze, a potem przepadła zupełnie, gdy Insekty ściągnęły ją na ziemię. Kon połknął się o nią.
W ogólnym tumulcie dosłyszałem ryk Pioruna. Wrzeszczał coś do Błotniaka. Przednia noga mojej klaczy ugięła się, gdy jeden z Insektów przegryzł jej ścięgna. Pochyliła się w przód i runęła na ziemię, wyrzucając mnie z siodła. Padając poczułem piekący ból. Chwyciłem się za ramię, sądząc, że jest złamane. Zobaczyłem podbrzusze Insekta w chwili, gdy skakał wprost na mnie i ledwo zdążyłem zasłonić twarz tarczą. Napastnik oplótł ją czterema odnóżami i nie chciał jej puścić. Przez moment zmagałem się z jego potworną masą, ale w końcu musiałem odrzucić tarczę na bok. Na ślepo namacałem w błocie mój czekan i błyskawicznie pozbyłem się następnych pięciu Insektów.
Tylko ze one były wszędzie, z prawej i z lewej, nożycowe szczęki i najeżone kolcami grzbiety. Walka stawała się niemożliwa. Za każdym razem, gdy podnosiłem rękę, któryś za nią chwytał. Ciągnęły mnie za naplecznik zbroi i za pas.
Walczyłem między stosami trupów, szukając wzrokiem Jaskółki. Wokół mnie ziemię deptały kopyta koni pozbawionych jeźdźców. Jaskółka. Gdzie jest Jaskółka? Gdzie ona jest, do cholery?
Zobaczyłem ją i zawołałem. Na sekundę straciłem koncentrację i padłem na wznak, rozłożony uderzeniem Insekta wielkości kuca. Przesunął czułkami po mojej twarzy. Osłoniłem ją ręką. Jego żuwaczki ze zgrzytem ześliznęły się po mojej zbroi. Wewnątrz szczęk, przypominających zębate piły, w gęstym śluzie obracały się narządy gębowe. Ciężko zamachnąłem się czekanem. Z chrzęstem wbił się w krętacz odnóża napastnika i utknął w chitynowej skorupie – nie mogłem go wyciągnąć.
W pancerzu Insekta dostrzegłem tchawki. Wetknąłem palce w jedną z nich, rozdzierając membranę. Insekt nie przestał mnie kąsać. Przyszpilił mnie do ziemi. Dusiłem się. Z trudem odepchnąłem jego łeb od mojej twarzy, jego ruchome czułki znajdowały się poza moim zasięgiem. Czarne macki zwisające z jego szczęk prześliznęły się po moich ustach i szyi, smakując moją skórę. Twardy pancerz tułowia wgniatał moją klatkę piersiową, a potężny odwłok sterczał wysoko.
Moja twarz odbijała się w zwielokrotnieniu w jego mozaikowych oczach i w trzech wypukłościach oczu prostych na jego czole. Trójkątna głowa cisnęła się ku mnie. Brązowe, chitynowe płyty tułowia były ruchomo połączone.
Sztywne rzędy kolców na przednich odnóżach i ostre pazury sięgały mojej szyi. Jeszcze centymetr bliżej i żuwaczki rozwarły się, gotowe przeciąć mi gardło. Patrzyłem prosto na obracające się, zębate koła. Moje ręce drżały – wyły z bólu. Tak właśnie nadchodzi koniec, pomyślałem. Przygotowałem się na agonię, Poddałem się.
Insekt zwalił się na mnie, jego ciężki łeb plasnął w błoto. Krzyknąłem – wolny od jego ciężaru – i wyśliznąłem się spod niego. Leżał nieruchomo. Nie żył? Kopnąłem go i dostrzegłem drzewce strzały sterczącej z tyłu jego głowy. Stalowy grot wystawał mu spomiędzy oczu.
Piorun stał sto metrów ode mnie, zakładając kolejną strzałę i napinając cięciwę. Podziękowałem mu. Zmarszczył brwi. Dwa głębokie oddechy, wdech i pauza. Punkt grotu podniósł się od ziemi na wysokość celu z wielką precyzją. Łucznik puścił cięciwę i nieopodal mnie padł Insekt.
Z zachwytem patrzyłem na najwspanialszego łucznika wszechczasów. Kiedy tak mu się przyglądałem, poczułem, że wraca mi pewność siebie. Byłem Eszajem, byłem potężny, mogłem walczyć.
Koń Pioruna stał nieruchomo, a on po raz kolejny wycelował i wypuścił strzałę. Zabijał Insekty na jednym, niewielkim skrawku ziemi... gdzie leżała sponiewierana postać – czerwono-zielona postać. Po chwili uświadomiłem sobie, że wybijał Insekty, by nie szarpały Jaskółki. Dobyłem sztyletu i rzuciłem się ku niej. Ciąłem między płatami pancerza, dźgnąłem odcinek łączący tagmy odwłoka i tułowia. Odtrąciłem kopniakiem Insekta, który znajdował się na dziewczynie i podniosłem ją. Jej kolczugę zmoczyła zatrważająca ilość krwi. Twarz Jaskółki była bardzo, bardzo blada.
– A niech cię, Jant! – Piorun pojawił się tuż przy nas. – Nie rób tego więcej!
– To najgorszy z wszystkich pogromów... – urwałem, bo zjawił się Błotniak. Jechał na innym koniu, a krwawiącą nogę obwiązał podartą koszulą.
Jaskółka zaczęta jęczeć. Jej powieki były zaciśnięte, a zęby poplamione krwią.
– Błotniak? – poprosił Piorun. Sługa doskonale go zrozumiał.
– Podaj ją mnie.
Podniosłem dziewczynę ostrożnie na siodło przed nim; opadła w tył, na jego pierś i niemal ześliznęła się w dół, ale pokazałem mu, jak ma ją trzymać.
Piorun położył strzałami jeszcze dwa zbliżające się Insekty.
– Czy jest mocno ranna? – spytał. – Przeżyje? Wytrzyma dłuższą jazdę?
– Jak. Może... Dokąd?
– Do mojego domu.
– Nie możemy jechać aż do Miki!
Jaskółka słabo poruszyła nogą. Dostrzegłem głęboką ranę w jej biodrze, miała lśniące brzegi.
– Jedźcie za mną do miasta.
– W Mice będzie lepiej... – zaczął Piorun.
– Nie chciałbym się natknąć na więcej Insektów – powiedział Błotniak.
Miał zajęte ręce i nie mógł się bronić.
– Pustuł umocnił Rachis. Jeśli nas wpuszczą, powinniśmy tam być bezpieczni – stwierdziłem.
Zbyt posiniaczony i wyczerpany, by biec, złapałem błąkającego się bez jeźdźca deresza z Karnis i pocwałowałem razem z nimi aż do głównej drogi. Potem zmusiłem konia do szybszego galopu. Po obu stronach las coraz szybciej umykał do tylu. Związałem wodze na grzbiecie zwierzęcia. Balansując stanąłem na siodle, a zdenerwowany koń przyspieszył jeszcze bardziej. Ugiąłem skrzydła, by wpuścić pod nie odpowiedni strumień powietrza, po czym rozpostarłem je. Trzy uderzenia i wzniosłem się górę. Pod sobą miałem białego rumaka Pioruna i klacz kasztankę, której dosiadał Błotniak.
Jechaliśmy bez przerwy i tuż przed świtem dotarliśmy na miejsce. Na wpół ukończone mury były grube, z nierównego kamienia, jeszcze nieobłożonego wierzchnim kruszywem. Ten widok mnie zmartwił. Zaskaje już nam nie ufają – pomyślałem. Drewniane wrota stały otworem i wlewał się przez nie strumień ludzi. Spojrzałem z góry na obszarpanych, milczących żołnierzy, którzy wypełniali już centralny plac po brzegi. Miasto wydawało się nierzeczywiste – tak wiele osób o świcie. Wiedziałem, że muszę znaleźć im wszystkim kwatery, bo w przeciwnym razie może dojść do zamieszek, lecz najpierw musiałem pomóc Jaskółce.
Leciałem ulicami na wysokości pierwszego piętra. Piorun i Błotniak jechali za mną. Dwa razy się zgubiłem; układ dróg zmienił się od mojej ostatniej wizyty przed trzydziestu laty. Oglądając miasto z lotu ptaka, znalazłem Wielki Plac i poprowadziłem przyjaciół do wspaniałego Hotelu pod Skrzydłem Orła. Wylądowałem na zdobionym balkonie i zaczekałem, aż Piorun i Błotniak zsiada z koni.
Chłodny, kredowo-błękitny spokój – zapowiedź wschodu słońca – sprawił, że Łucznik i jego sługa mówili przyciszonymi głosami. Obawiali się głośniejszych dźwięków, jakby mogły przepchnąć Jaskółkę na drugą stronę. Sfrunąłem na dół w chwili, gdy Błotniak wnosił dziewczynę po eleganckich schodach do holu wejściowego.
Właściciel hotelu był niskim, energicznym panem z brzuszkiem i ścierką do kurzu wetkniętą w tylną kieszeń spodni. Rozpoznał Pioruna i mnie po insygniach słonecznej tarczy. Pewnym krokiem wmaszerowaliśmy do jego hotelu. Za nami zobaczył poplamionego w bitwie wojownika z ranną dziewczyną na rękach. Jej krew kapała na bladoróżowy marmur. Nie mógł wykrztusić z siebie nawet słowa.
Będzie miał co opowiadać dzieciom, pomyślałem.
– Daj nam pokój.
Zakrył dłonią otwarte usta.
– Otrzymasz zapłatę – dodał Piorun.
Właściciel hotelu zrozumiał, że sytuacja wymaga pilnego działania i szybko odzyskał zdolność mowy.
– W jednej chwili, moi panowie. – Wbiegł na górę schodami zdobionymi w stylu Nowej Sztuki metalowymi zawijasami i płatkami szkła.
Piorun kroczył za nim ponuro. Mężczyzna otworzył drzwi do wspaniałego, kremowego apartamentu.
– Usunę innych gości z tego piętra – powiedział. – Cały budynek jest do waszej dyspozycji, moi panowie.
– To nie jest konieczne. – Uśmiechnąłem się do niego.
– Dziękuję – powiedział Piorun. – Damy znać, jeśli czegoś będzie nam...
Obejrzał się za siebie, ale hotelarz już zniknął.
Ściągnąłem kremową pościel na podłogę, aby Błotniak mógł położyć Jaskółkę. Szarpnięciem rozsunąłem zasłony na mosiężnych karniszach, wpuszczając do pokoju trochę sinoniebieskiego światła.
Piorun padł na kolana przy łóżku.
– Wydarłabyś mi serce – wyszeptał. – Jak to wygląda? Źle? – spytał łamiącym się głosem. Kiwnąłem głową, badając dziewczynę tak, jak uczyła mnie Słota.
– Możesz jej pomóc?
– Nie jestem chirurgiem.
– Proszę...
– Zrobię, co w mojej mocy.
– Nie... Nie kolejna. Nie znowu. Mam nadzieję, że zdołasz zrobić więcej dla mojej ukochanej, niż Słota dla Biegusa!
– Hm, tak. Jaskółko? Jaskółko, słyszysz mnie? – Nie zareagowała. W jej udach i brzuchu widniały trzy głębokie rany cięte. Pokrywały je skrzepy. Mnóstwo czasu zabrało mi odklejenie strzępów odzieży. Dopiero potem mogłem ocenić, jak były głębokie. Jedna stopa przypominała przeżutą miazgę, kości sterczały na boki. Często widywałem takie rany w nogach kawalerzystów zaatakowanych przez Insekty. Błotniak kulał od mniejszego cięcia przez kolano.
Dotknąłem czoła Jaskółki zastanawiając się, czy zaczynała już gorączkować.
– Będą mi potrzebne różne rzeczy.
Piorun skinął na Błotniaka.
– Wszystko czego sobie życzysz, nie zważaj na koszty.
– Nie sądzę, by bandaże wystarczyły; muszę mieć czyste prześcieradła do podarcia. Potrzebnie gazy, wrzątku, maści ze sproszkowanej kory dębu, kurzego ziela, żywokostu lekarskiego – to zatamuje krwawienie. Na krwotoki wewnętrzne – tasznik pospolity i skrzyp. Nalewka z krwawnika i arnika, aby oczyścić skórę. Dla uśmierzenia bólu potrzebny mi jest tojad, mak lekarski na uspokojenie, a jeśli zacznie gorączkować muszę mieć odwar z czarnego bzu. Potrzebuję także nici i noża...
Błotniak szybko przytaknął.
– I jeszcze trochę Scolopendrium.
– Posłańcze, tego nie zdołam znaleźć. W tym kraju substancja ta jest od lat zakazana.
– Wiem, gdzie jej szukać – powiedziałem.
Słota w swojej rozprawie zaleca uważną obserwację pacjentów podczas leczenia. Wieki doświadczeń pozwoliły jej odkryć, że choroby i infekcje powodowane są przez kurz. Kiedy terminowałem w Hacilith, codziennie studiowałem jej rozprawę i zapamiętałem, że nawet najmniejszy okruch brudu może wywołać chorobę. Kurz jest wszędzie i często wcale go nie widać, dlatego bardzo ważna jest idealna czystość. Do czyszczenia instrumentów Słota zalecała używać gorącą wodę, roztwór soli, alkohol i ogień.
Piorun ociągał się z wyjściem, dopóki nie zauważył, że rozbieram Jaskółkę z odzienia. Kiedy doszedłem do skóry, szybko się czymś wymówił i zostawił mnie. Dopilnowałem, by pokój dokładnie odkurzono i zabrano wszystkie antyki. Dopiero, gdy zszyłem i opatrzyłem rany Jaskółki, zawołałem go z powrotem. Musieliśmy się zająć jeszcze jednym problemem.
– Wyżyje? – dopytywał się.
– Musimy urządzić tu naszą kwaterę główną na kilka dni, dopóki jej stan się nie ustabilizuje – powiedziałem.
– Jak trzeba, to trzeba. Coś zaimprowizujemy – odparł spokojnie, klękając przy kremowo-satynowym łożu z baldachimem.
– Przez ten czas należy zebrać wszystkich awndyńskich żołnierzy, którzy przeżyli, wynagrodzić ich i odesłać do domu. Na pewno rozumiesz, że będą teraz nienawidzili pikinierów z Rachis, a im dłużej tu zostaną, tym większą będą mieli szansę na odwet.
– Zostaw to mnie – mruknął, wpatrując się w zamknięte oczy Jaskółki. – Wygląda, jakby spala.
– Ho śpi. Potrzebuję kuriera, na którym można polegać. Musi zanieść mój raport Cesarzowi i drugi gubernatorowi Hacilith. I chcę, żeby pięćdziesięciu konnych pojechało na zwiad na północ guberni, żeby ocenić, jak wielkie straty Insekty spowodowały wczorajszej nocy i gdzie są teraz.
– Dostaliśmy tęgie baty. Dla niej to katastrofa – powiedział łucznik. Odważył się pogłaskać dłoń dziewczyny spoczywającą na pościeli, zesztywniałej od krzepnącej krwi.
– Stanę przed Cesarzem w jej imieniu. I chcę mieć znaczki wszystkich ludzi, którzy zginęli pod Pałacem Pustuła, bo zamierzam przedstawić mu listę nazwisk.
– Zaopiekujesz się nią? Proszę? – Piorun spojrzał na mnie.
– Nie ruszę się stąd.
– W takim razie, ja zajmę się resztą. – Pocałował dłoń Jaskółki, po czym wyszedł, wołając po drodze Błotniaka.
Napisałem do Słoty. Przysłała mi instrukcje, których trzymałem się co do joty, ale sześć razy na godzinę wzdychałem z bezsilności. Co to takiego metalarsus i gdzie się do cholery podział? Odpowiedzialność była ogromna, a zadanie – potworne. Ale wątpliwości zatrzymałem dla siebie, ze względu na Pioruna.
Właściciel hotelu przynosił mi posiłki do apartamentu. Za nic nie chciał zamienić ze mną więcej niż kilka słów. Czuł respekt na widok mojej postaci i krwi dziewczyny pod moimi paznokciami. Mówił mi tylko to, co według niego chciałem usłyszeć. Błotniak informował nas o sytuacji w mieście.
Po dwóch tygodniach spędzonych w Hotelu Pod Skrzydłem Orła, Jaskółka wciąż nie odzyskała przytomności. Niechętnie zgodziłem się na jednodniową podróż, aby przewieźć ją do pałacu Pioruna w sąsiedniej guberni. Pewnego ranka przed hotel zajechał biały powóz zaprzężony w dwa kasztany. Bóg wie, jaki to był dzień – byłem wyczerpany i niespokojny po nocach czuwania przy dziewczynie.
Błotniak i właściciel hotelu znieśli Jaskółkę na noszach po schodach z różowego marmuru i ułożyli ją w powozie. Klęczałem przy niej przez całą drogę, aby nie przesunęła się podczas powolnej jazdy.
Przed portykiem Pałacu Mika, Piorun wyraźnie zaczął odzyskiwać optymizm. Starsi Eszaje nie są przyzwyczajeni do przegranych i wiedziałem, że upłynie dużo czasu, zanim jego gniew osłabnie. Umieściliśmy Jaskółkę na łożu w ciemnoniebieskiej komnacie z widokiem na jezioro. Sprawdzając czystość pomieszczenia zauważyłem konstelacje złotych gwiazd namalowane na suficie.
Piorun przez wiele godzin trzymał ciepłą, bezwładną dłoń dziewczyny, całując każdy palec po kolei. Wieczorem znalazłem go w tym samym miejscu; w ogolę się nie ruszył.
– Co zrobimy z twoim królem? – spytałem.
– Najpierw Biegus, teraz to... Och, ukochana. Czyżbyś sądziła, że już jesteś nieśmiertelna?
– Hej? Piorunie?
– Czy ona wkrótce się obudzi? – Zdecydowanie lepiej się czuł przy śmiałej i żądnej przygód Jaskółce, niż przy nieruchomo leżącej dziewczynie, którą trzeba było się opiekować.
Rarogu – spróbowałem raz jeszcze, tonem pełnym współczucia. Musimy odzyskać kontrolę nad stolicą. Jedź odwiedzić Pustuła. Nie bierz dużej świty, ale pamiętaj, żeby zawieźć mu podarunek.
– Ten beznadziejny typ powinien przepraszać mnie za klęskę, do której się przyczynił!
Ugryzłem się w język, by nie powiedzieć „A nie mówiłem".
– Pochwal Pustuła. Powiedz mu, że postąpił słusznie. – Ale...
– Rarogu, tylko pomyśl, jaki Pustuł jest teraz przerażony, choć pewnie się do tego nie przyznaje. Zagwarantuj mu nasze wsparcie... najszczerzej jak potrafisz. Jeśli przekona się o naszej dobrej woli, może łatwiej zdołamy wpłynąć na jego kolejne posunięcia.
– Lub zupełnie go wykluczymy.
– Nie! – Sprawdziłem, czy Jaskółka wciąż śpi. – Wojna dotarła do Rachis. Potrzebujemy Fyrdów Pustuła, by utrzymać linię obrony i powstrzymać Insekty przed wędrówką dalej na południe. Zaproponuj, że się do niego przyłączysz. Postępuj jak lojalny poddany, a nie jak nieśmiertelny doradca, rozumiesz? Przekaż jedną ze swoich dywizji pod jego bezpośrednie dowództwo. Utrzymanie zastępów sporo go kosztuje, a wiem, że brakuje mu pieniędzy. Musisz sprawiać wrażenie zadowolonego z tego, że to właśnie on zasiada na tronie. Zaproponuj, że udzielisz mu pożyczki.
– Nigdy – uciął Piorun, chwytając rękę Jaskółki.
– Tylko na jakiś czas. Ja także oddam Kute do jego dyspozycji.
– Skoro tak, to mam już pewność, że nie mówisz poważnie. Kute nie ma pieniędzy, a majątek, który jeszcze wam został, przeznaczono na wykarmienie uchodźców.
– Dostarczymy broń. Twoim Fyrdom potrzebne będą strzały, prawda? Jeśli udzielimy Pustułowi mądrych i życzliwych rad teraz, może w przyszłości chętniej je przyjmie.
– Nigdy.
Wcześniej zjadłem solidny posiłek, wziąłem gorący, odprężający prysznic i wreszcie uwolniłem się od skórzanej odzieży, którą nosiłem tak długo, że praktycznie zrosła się z moim ciałem. Zaaplikowałem sobie także zastrzyk z wysokiej jakości koty i poczułem się wspaniale. Bez skrępowania mówiłem Rarogowi, by choć raz to on spełnił rolę wysłannika.
– Sam bym się tym zajął, ale muszę leczyć Jaskółkę.
– Nie chcę jej zostawiać.
– Błotniak cię odszuka, jeśli będą jakieś wieści.
– Szkoda, że nie byłeś mniejszym ryzykantem, Jant.
– Co?
– San obawia się teraz ambitnej młodzieży. Od początku wiedziałem, że przybyłeś ze Wschodniego Brzegu Hacilith, ale twoje naganne postępowanie dopiero z czasem stało się bardziej oczywiste. Miałeś tak samo wielkie ambicje, jak Jaskółka, choć od tamtej pory zdążyły się Wypaczyć. San pojął, że taki żar i entuzjazm mogą wstrząsnąć Kręgiem. Nie potrzebnie już więcej burzycieli, niszczycieli, idealistów ani dealerów narkotyków. Nie chce ryzykować, że dziewczyna okaże się taka sama jak ty. Gdyby nie twoje występki, już dawno uczyniłby Jaskółkę nieśmiertelną.
– Jesteś niesprawiedliwy!
– Opiekuj się nią dobrze. A jeśli jeszcze raz weźmiesz narkotyki w moim pałacu, każę cię zamknąć w tej właśnie komnacie.
– Spróbuję nie brać.
– Nie mogę dopuścić do tego, by służba się dowiedziała. Proszę, postępuj jak Eszaj.
Jeśli ktoś jest Eszajem, to jego postępowanie jest postępowaniem Eszaja. Pomyślałem to, lecz nie śmiałem powiedzieć na głos.
– Pomówię z Królem. Nie poświęciłem piętnastu wieków na ochronę Miki po to, by teraz, dwór zniszczyły Insekty. – Pocałował dłoń Jaskółki i położył ją na pościeli.
Pod koniec trzeciego tygodnia gorączkę Jaskółki zastąpiły dreszcze i wiedziałem, że kryzys minął. Zmieniłem jej zioła z przeciwzapalnych na wzmacniające i utrzymywałem gojące się szwy w czystości. Błotniak okazał się nieocenionym pomocnikiem, miał mocne nerwy i bardzo chętnie się uczył. Musiałem opatrzyć także jego rany, którymi w ogóle się nie zajął.
Błotniak był miłym człowiekiem, o wiele swobodniejszym, gdy w pobliżu nie było jego pana. Dyskretny, lecz nie skryty, uprzejmy, ale nie służalczy – sługa, który zawsze stał wyprostowany. Miał dom w Donais, ale wraz z rodziną strzegł pałacu i wyraźnie szczycił się tym, że Piorun tak ich wyróżniał.
Król Pustuł nie zamierzał przepraszać i stale trzymał przy sobie straż. Piorun próbował wspólnie z nim przygotować plan okopów i umocnień wokół Rachis. Przymusowa obecność żołnierzy spowodowała zamieszki w mieście; musieliśmy posłać im jadło i wino, aby zmniejszyć napięcie. Miejscowości Wodopojne i Tambreja zostały zniszczone podczas ataku Insektów. Utworzono nową strefę zakazaną, wyznaczając linię ze wschodu na zachód, od wybrzeża, po podnóże Gór Posępnych, wzdłuż Rzeki Rachis i granicy guberni. Insekty odpowiedziały na to, budując własny mur, który przerażał cywilną ludność. Trzeba było jeszcze miesiąca walk, by spowolnić postęp Insektów.
Jaskółka przez cały ten czas spała, niczego nieświadoma. Pod koniec drugiego miesiąca odzyskała przytomność.
– Będzie mogła kiedyś chodzić? – nagabywał mnie Piorun. Szliśmy wśród klombów do tymczasowej infirmerii. Ogrody wydawały się ciemne i puste, roślinność przycięto na zimę; tylko kilka czerwonych klonów wokół jeziora wciąż, nie oddawało liści.
– Insekty odarły jej nogę z mięśni – powiedziałem. – Nie sądzę, by mogła chodzić bez pomocy. Ale ona nie zamierza się poddawać, ma prawdziwie ludzką determinację. Nie wiem tylko, czy będzie mogła mieć potomstwo; to mało prawdopodobne. Jeszcze jej nie powiedziałem...
Łucznik zatrzymał się gwałtownie i spojrzał na mnie.
– Jaskółka nie może mieć dzieci?
– Była rozorana od żeber po biodro. Nie jestem takim ekspertem jak Słota. Nie wymagaj ode mnie zbyt wiele! – Zazwyczaj opanowany Piorun, tym razem nie potrafił jednocześnie iść i dramatyzować.
– Jaskółka nie może mieć dzieci. Jesteś pewien?
– Nie mogę tego stwierdzić z całą pewnością. Ale ryzyko byłoby zbyt wielkie.
– To potworne! Ja... Ona. My... Z mojej perspektywy, nie zostało jej wiele życia. Tak jak każdemu Zaskajowi. Co się stanie z gubernią Ondyn?
Wzruszyłem ramionami.
– Jaskółka ma szczęście, że żyje. Nie dokucza jej zbyt wielki ból i zdumiewa mnie szybkość, z jaką dziewczyna wraca do zdrowia. Cieszy się, że nadal ma osiem palców, dwa kciuki i gitarę. Później zajmie się sukcesją Ondyn.
Jaskółka siedziała oparta o grube, białe poduchy. Kiedy weszliśmy do złotej i szafirowej komnaty, uśmiechnęła się do nas promieniście. Podziwiałem jej odwagę, a i Piorun był pod jej wrażeniem. Góry manuskryptów zaścielały łoże z baldachimem ześlizgując się na podłogę. Nakreślone na nich szesnastki maszerowały jak Insekty. Trzymała w rękach notatnik pełen powydzieranych kartek i poprawek.
Piorun z zaciekawieniem podniósł kilka stron i przyjrzał się im. Po chwili wybuchnął szczerym śmiechem. Prawdziwy geniusz nie budzi niechęci ani zazdrości; tak wielkiemu talentowi trzeba dobrze życzyć. Genialna osoba potrafi spojrzeć poza osobne kręgi ciemności, w jakich żyjemy i dostrzec światłość. Nawet bez słów, muzyka Jaskółki potrafi wywołać śmiech słuchacza; dzieje się tak dlatego, że dziewczyna umie znaleźć we wszystkim wesołą stronę. Po jej koncertach ludzie czują się tak, jakby dotknęła ich wszechmocna prawda, którą pragną zatrzymać w sobie na zawsze.
Kompozytorka też się uśmiechnęła.
– Poczekaj, aż usłyszysz mroczne i potężne biisso continua bitwy. Wtedy przestaniesz się śmiać.
– Musisz, tu zostać i to dokończyć – powiedział Piorun.
– Dotrzymałam ślubu. Walczyłam z Insektami, prawda? Choć nie ułożyło się to tak, jak planowałam.
– Nie martw się o Lowes. Nie rozmyślaj o tym. – Piorun i ja wiedzieliśmy jak potwornymi stworami były Insekty. Wystarczyło raz je spotkać, a już na zawsze znajdowały drogę do sennych koszmarów. Żaden z nas nie chciał, by niewinną pannę Ondyn prześladowały takie straszne sny. – Zostań tu tak długo, jak zechcesz, dopóki nie wrócą ci siły. Zobaczysz, jaki piękny jest pałac na wiosnę. Kiedy już będziesz gotowa, poproszę Cesarza o jeszcze jedną audiencję i możemy znowu zająć się sprawą twojego wstąpienia do Kręgu.
Zacząłem dyskretnie wycofywać się ku drzwiom, uznając, że powinienem zostawić tych dwoje samych, by mogli porozmawiać.
– Nie! – powiedziała Jaskółka i zaczęła się śmiać.
Pospiesznie zawróciłem.
– Co?
– Zapomnij o tym, łuczniku.
– Co?
Jaskółka na moment zamilkła i wbiła wzrok w baldachim z niebieskiego adamaszku, dzieląc swoją agonię na oddzielne pasma bólu. Bardzo schudła pocąc się w gorączce i nie mogąc jeść. W obszernym łożu wydawała się niemal drobna. Na jedwabną bluzkę z bladoróżowym wzorem narzuciła swój malowany w kwiaty szal.
– Teraz patrzę na to z nowej perspektywy. Już się nie boję śmierci. Podczas tamtej bitwy, a zwłaszcza po niej, kiedy niemal umarłam, nauczyłam się czegoś, czego nie potrafię wyrazić. Nie umiem nawet tego zagrać, a jeśli nie znajduję muzyki, by to opisać, jaką mam szansę zrobić to w słowach?
Poprosiłem, by przynajmniej spróbowała.
– Mogę to zrobić i być może uda mi się nawet powiedzieć coś niebanalnego, ale nie ma sensu mówienie tego wam, bo jesteście nieśmiertelni i nigdy nie zdołacie pojąć... – Przerwała, rozbawiona. Potrafiła śmiać się z tego, co ją spotkało. Śmiała się długo i szczerze, lei oczy tańczyły ze szczęścia, tak samo lekkiego, jak było głębokie. – Nieśmiertelność jest bez wartości w porównaniu z tym, co mnie czeka.
– Śmierć? – odezwał się Piorun granitowym głosem.
– Zmiany. Nie chcę zapomnieć tej lekcji. Będę o niej myślała zawsze, dopóki nie stanie się częścią mnie... Całe życie pukałam do drzwi wołając, by mnie wpuszczono. Odmowa Sana czyni go śmiesznym. Zapomnijmy o tym.
Spoglądałem to na jedno, to na drugie – Jaskółka była znacznie spokojniejsza od Pioruna. Jeśli przez cały rok toczyła się między nimi wojna, dziewczyna właśnie odniosła zwycięstwo.
– Ale ja wciąż cię kocham.
Jaskółka odrzuciła głowę do tyłu i roześmiała się głośniej, niż kiedykolwiek. Piorun spojrzał na nią, nie wiedząc, jak ma postąpić, po czym odwrócił się i wyszedł, zatrzaskując za sobą drzwi. Słyszałem kolejne grzmoty – łup, łup, łup – wszystkich drzwi długiego korytarza, który biegł wzdłuż całego frontu pałacu.
– Och – westchnęła Jaskółka. – No cóż, to chyba koniec.
W sumie Jaskółka spędziła w łożu czternaście tygodni w śpiączce, gorączkując, a wreszcie wracając do zdrowia, jeszcze jeden tydzień, a wsparta o dwie kule, uczyła się kuśtykać po całym pałacu i ogrodzie. Stała i śpiewała przejrzystemu jezioru i pustym rabatom kwiatowym, w których dostrzegała wielkie piękno, jej oczy jaśniały blaskiem łez zachwytu; zaczęła próby wyrażenia swojej tajemnicy melodią. Nie myliła się mówiąc, że jej nie zrozumiem, ale wiedziałem jedno – żaden nieśmiertelny nie mógłby stworzyć tak wspanialej muzyki.
Pod koniec listopada wróciła powozem do Ondyn. Bez straży. Niestety, ominęły mnie uroczystości przed jej wyjazdem, które Piorun uparł się urządzić. Nawet nie widziałem jak odjeżdżała, bo przez cały czas siedziałem zamknięty w szafirowej komnacie.
Do: Komety
W sprawie petycji do Cesarza
Od: Lady Wireo Latodzion
12.11.15
Forteca Lowes
Piszę, by donieść, że moje miasto Latodzion zostało ewakuowane. Rodziny przeniosły się na południe do Rachis. Wojownicy z Latodzionu oraz z całego rejonu Lowes, Midels i Miroir przybyli do Fortecy Lowes.
Mamy za mało prowiantu. Już zaczęłam ograniczać racje żywnościowe. W takich warunkach nikt z nas nie przeżyje dłużej niż dwa tygodnie.
Tornado każe Fyrdom pracować dzień i noc, żeby Insekty nie mogły dokończyć muru wokół fortecy. Niedługo odetną nas od świata, Nasze wysiłki nie przynoszą rezultatów; wczoraj murowi przybyło pięćdziesiąt metrów. Kiedy my niszczymy go w jednym miejscu, Insekty budują z drugiej strony warowni. Jest ich mnóstwo; przez pół godziny naliczyłam trzy tysiące. Nam zostaje jedynie grań z fortecą, podczas gdy one zalewają całą dolinę. Nie wydają żadnych dźwięków. Słychać tylko stukot i drapanie chitynowych pancerzy, gdy wspinają się jedne na drugie.
Addenda:
Jant, gdybyśmy zrozumieli sposób działania Insektów, bylibyśmy znacznie bliżsi ich pokonania. Zdobyte przez siebie terytoria otaczają Murami, ale wydaje się, jakby te Mury miały nie tyle odgrodzić obcych od Papyrii, ile zatrzymać Insekty w ich obrębie. Wznoszą wokół siebie mury, bo wiedzą, że jesteśmy niebezpieczni.
Zapisuję moje spostrzeżenia w tym liście, bo możliwe, że to już ostatnia wiadomość ode mnie. Codziennie biorę udział w bitwach. Proszę, przedstaw moje błagania Pustułowi Rachisowi. Potrzebujemy posiłków już teraz. Myślę, że żołnierze z Rachis mają największą szansę dotarcia do nas.
Wireo, Gubernator Latodzion i Lowes.
Tornado, jego inicjał: T
Przez cały lot do domu i większą część nocy po przybyciu na Zamek gorzko myślałem o tym, jak zostałem potraktowany w Mice. Potrafię otworzyć większość zamków, ale ten w drzwiach szafirowej komnaty został wykonany przez mistrza z Hacilith i okazał się dla mnie o wiele za trudny.
Pielęgnowałem Jaskółkę, pieśniarkę, której zachciało się bawić w wojnę. Listy do Króla Pustuła słałem przez awiańskich emisariuszy, którzy nie onieśmielali go tak, jak ja. Przeleciałem ponad terytorium Insektów, by doręczyć rozpaczliwe listy Wireo z Fortecy Lowes. I jak mi za to podziękowali? Zostałem zamknięty jak zwykły przestępca.
Mgła mówił mi, że kiedy został członkiem Kręgu, przez dekadę chodził pijany. Może więc branie Scolopendrium pomaga mi przetrwać etap adaptacyjny, bo codziennie budzę się ze świadomością, że mam dwieście lat i nie powinienem już żyć. Kiedy jestem na głodzie, nawet pałac Pioruna nie jest świętością i w zasadzie nigdzie nie jest mi dobrze. Pragnę tylko ciepła koty albo halucynacji Przejścia. Przypuszczam, że na zawsze pozostanę outsiderem. W Rumoszu postępuję jak Awianin, w Awii, jak Rhydanin, a kiedy jestem w pałacu, zachowuję się źle.
Zacząłem brać Scolopendrium, gdy próbowałem zdobyć Mewę – narkotyk dodawał mi pewności siebie i energii, dzięki czemu mogłem lecieć przez całą noc do Kutych, by rywalizować z innymi adoratorami dziewczyny. Przedtem, jeszcze jako śmiertelnik, byłem dealerem. Szybko poznałem ciemną stronę drągów i bardzo chciałem przestać nimi handlować, ale już nie mogłem – wtedy zmuszał mnie do tego Felicitia.
Hacilith 1812 rok
Byłem młody, kiedy po raz pierwszy natknąłem się na Koło w Hacilith. Terminując w aptece Mornela, przenosiłem wiedze zdobytą w ambulatorium na ulice miasta. Tamtego razu pracowałem przez całą noc – a miałem za sobą już kilka takich nocy. Właśnie jechałem na rynek kupić sobie chipsy na śniadanie. Na głównej ulicy Hacilith wsiadłem w tramwaj kołowiec. Takie tramwaje toczą się wolniej od przechodniów. Do każdego ze zniszczonych wagonów prowadzi zakończona hakiem stalowa lina długości wielu ulic. Na końcowej stacji, wszystkie liny zbiegają się w tłustą, czarną sieć napiętych drutów, rozciągniętych mniej więcej na wysokości głowy. W tamtych czasach do manewrowania pustymi tramwajami na brukowanych placach stacji końcowej zatrudniano chłopców, którzy dla rozrywki bawili się na kablach w linoskoczków. Przyczepiali haki, wypolerowane od dotyku tysięcy brudnych rąk, do mechanizmu, który ciągnął wagony, czyli do wielkich kół wodnych umieszczonych w siatkowych klatkach i obracanych wolno nurtem mętnej Moreny. Niejednemu urwało rękę albo nogę w Szeklowych Hangarach, ale ludzie i tak woleli tramwaje od przerażającej ewentualności pieszej wyprawy do miasta.
Powolny ruch tramwaju działał usypiająco. Stalowa lina stopniowo nawijała się na bęben, ciągnąc wagon. Szybko zapadłem w sen. Znajome punkty orientacyjne w wąskim pasie miasta, który zdążyłem poznać, zostały w tyle, a w brudnych oknach z owadzich skrzydeł pojawiły się obce widoki. Kiedy minęliśmy rynek, większość pasażerów wysiadła, a ja, niczego nieświadomy, zostałem wygodnie rozciągnięty na siedzeniu z tyłu. W wielu miejscach Morencji często brakowało mi przestrzeni, ale przyzwyczaiłem się do spania na półce w aptecznej piwnicy. W porównaniu z nią, tylne siedzenie tramwaju wydawało się luksusem.
Nagle szarpnięcie brutalnie okradło mnie ze snu. Stoczyłem się z siedzenia i przycisnąłem nos do okna. Powietrze przesycone wonią smarów, łoskot w przedniej części odczepianego tramwaju, po chwili grupa chłopców chwyciła za klamry po obu stronach wagonu i wholowała go pod nadprożem w mrok. Słuchałem miarowego pokrzykiwania: „Raz, dwa, trzy – hop!". Barokowy, mosiężny korpus posłusznie sunął po szynach. „Raz, dwa, trzy – hop!" Brudni wyrostkowie wbiegli po stopniach i zaczęli zaglądać pod siedzenia, sprawdzając, czy ktoś czegoś nie zostawił. Zdumieni zatrzymali się przede mną.
– Kto to?
– Co to?
– Co tutaj robisz?
– Nie powinieneś tu być!
– Dzieciaki, które jadą na Koniec Linii, nigdy nie wracają.
– Zamknij się, Sam.
– Proszę, puśćcie mnie – odezwałem się. – Nagrodzę każdego, który wskaże mi drogę do Galt. – Uśmiechnęli się słysząc moi akcent i dokładnie wymawiane słowa. Choć biegle władałem językiem, nie czułem się w nim jeszcze na tyle pewnie, by pozwolić sobie na niedbale mówienie. Usmarowane twarze kiwały się jak balony, ale żaden z młokosów nie zamierzał mi pomoc. Najstarszy z nich postąpił do przodu, zmuszając mnie, bym z powrotem usiadł. Spod siatkowej koszulki wystawały mu rude włosy. W jego oddechu wyczułem olei i cebulę. Niemal słyszałem klikanie jego mózgu pracującego na wolnym biegu.
– Znam cię – powiedział. Och nie. Proszę. Nie teraz.
– Nie sądzę.
– Jesteś jednym z tych, których szuka Szklany Piotruś. Łukmistrze płacą dwadzieścia funciaków za wskazanie twojej nory. – Tłumek młodzików zastygł w bezruchu na wzmiankę o tak solidnej sumce. – Pięćdziesiąt funciaków za twojego trupa. – Chłopcy zaczęli uważniej mi się przyglądać. – A sto temu, kto cię przyprowadzi żywego i całego, zęby cię mogli torturować.
No cóż, przynajmniej miałem opuścić zajezdnie w jednym kawałku.
– Chyba mnie z kimś mylicie. Nie znam żadnego Szklanego Piotrusia. Nigdy nie słyszałem o Łukmistrzach. Na pewno chodzi wam o kogoś innego.
– Jasne, bo tu setki ludzi wyglądają tak, jak ty, kociooki.
– Właśnie. I na pewno to któryś z nich. – Wstałem, ale chłopcy natychmiast mnie chwycili.
Kiedyś słyszałem, że tłum ma doskonale wyczucie dolna i zła. Za to gromady dzieciaków doskonale wiedzą, ile paczek słodyczy kupią za się funtów. Wyciągnęli mnie z tramwaju. Młodsi zaczęli mnie popychać, szarpać i kopać na bruku, podczas gdy Włochate Ramiona i inni starsi chłopcy się naradzali. Wszyscy byli silni; nie mogłem się między nimi przepełniać, ani nic zobaczyć ponad ich spoconymi głowami. Pięści czepiały się każdego centymetra mojego ubrania jak odważniki. Biorąc mnie miedzy siebie, tak jak wcześniej tramwaj, wynieśli mnie na jasne słońce i przycisnęli płasko do ziemi, siadając mi na skrzydłach.
Włochate Ramiona opuścił naradzających się i oznajmił:
– Zabieramy go do Felicitii. Byłby bardziej wściekły od Insekta, gdybyśmy sprzedali tego tutaj nie pokazując mu go wcześniej.
– Nazywam się Jant – powiedziałem oburzony, wciąż leżąc na ziemi.
Podniósł mnie za koszulkę.
– Właśnie przyznałeś się do winy – stwierdził.
Przez cały czas zza tramwajów wyglądali ciekawscy chłopcy, prześlizgiwali się między stalowymi linami pokrytymi smarem i przeskakiwali przez mosiężnie szyny, spiesząc, by przyłączyć się do gromady. Porzucone wagony rozjeżdżały się we wszystkich kierunkach; odczepione liny trzeszczały niebezpiecznie coraz bardziej się naprężając. Włochate Ramiona nie chciał zwracać uwagi nikogo powyżej dwudziestki, nakazał więc większości młodzików wrócić do pracy. Niektórzy pobiegli po rowery; inni przytrzymali mnie mocno. Ich przywódca wziął swój pięknie wyrzeźbiony bicykl na bark, otoczył moje ramię wolną ręką i poprowadził mnie pieszo przez cale kilometry ulic, przez skrzyżowania i alejki Hacilith – zbyt wiele, by je zapamiętać. Falanga sierot maszerowała przy nas zwartą grupą. Hałaśliwi wyrostkowie na drewnianych rowerach to nas wyprzedzali i pędzili do przodu, to znów ciągnęli się za nami jak ogon komety.
Bicykl oparty o ścianę przy sklepie z likierami świadczył o większej zamożności właściciela. Miał skórzany, a nie płócienny pas napędzający koła i był w bardzo dobrym stanie. Ramę wykonano z hebanu i wyglądała na prościuteńką. Chłopcy z podziwem pokazywali palcami ozdobne ryty – konie, jastrzębie i węże. Siodełko zastępowała głowa wilka. Do kierownicy przywiązano różowe boa i jedwabne wstążki. Rower stał pod znakiem, na którym widniał napis: „Upij się za pensa, uchlej się za dwa, walnij na glebę za nic".
Dwóch nastoletnich bliźniaków w zbyt dużych lyrdowskich kolczugach wpuściło nas do środka. Wszyscy przecisnęliśmy się przez wejście, po czym gromada rozproszyła się, zostawiając mnie i Włochate Ramiona samych. Pomieszczenie było dość małe, z sześcioma okrągłymi stolikami, na których dojrzałem resztki niedokończonych karcianych gier, pety i szklanki. Sami młodzi ludzie, ubrani przeważnie w skórę i dżins przypatrywali się nam spokojnie. Nieopodal z trzaskiem otworzył się wachlarz i zza niego popłynął głos: – Vance, drogi chłopcze, cóż to nam przyprowadziłeś?
– Nazywam się Jant Shira i... Vance wykręcił mi rękę.
– To ten dzieciak, który rozprowadza kotę w Galt. Lordzie Aver-Falconet, na pewno wiesz, że Szklany Piotruś z Łukmistrzów wyznaczył za niego nagrodę. To ja go znalazłem ... – Urwał na niepewnej nucie wyzwania. Aver-Falconet? Przecież, to nazwisko rodziny gubernatorskiej. Zastanawiałem się, po co młokos z ubogiej dzielnicy przybrał pseudonim z rodu, który na pewno bardzo nienawidził takich jak my.
Wachlarz obniżył się, odsłaniając niewielką, mocno umalowaną twarz. Uszminkowane usta otworzyły się.
– Czyżby? To z całą pewnością Rhydanin! A niech to Mur odgrodzi! Doskonale rozumiem, dlaczego dotąd cię nie schwytali, moja niesforna dziecino.
Gapiłem się na niego nic nie rozumiejąc. Był chłopcem. Tyle widziałem. Ale miał na sobie zieloną sukienkę, a tylko dziewczyny nosiły sukienki. Chłopcy nosili spodnie. Dziewczyna mogła wybrać spodnie albo sukienkę. Ale chłopcy nigdy nie nosili kiecek. Czy to znaczyło, że jednak był dziewczyną? Tak? Może był dziewczyną, która wyglądała jak chłopak. A może trafiłem na bal przebierańców. Kiedyś czytałem o maskaradach, ale zawsze sądziłem, że są zabawniejsze niż ta. Hacilith znowu zaskoczyło mnie czymś nowym; za każdym razem, kiedy tylko poczuję się pewniej, miasto ponownie mnie czymś dezorientuje. Tramwaje, morze, pieniądze. Tłumy, przestępstwa, hierarchia. Sądziłem, że już zdążyłem przywyknąć do szoku kulturowego i potrafię bez większego kłopotu akceptować wszystkie nowinki. Tymczasem ten chłopak był najbardziej poplątanym egzemplarzem, jaki dotąd widziałem. A przecież nie mogłem pytać mojego mistrza o takie sprawy!
– Rhydaninie?
Na wpół rozpostarłem moje nieproporcjonalnie duże skrzydła. Wiedziałem, że Morencjanie byli powolni; dlatego potrzebowali rowerów. Ja wszędzie przemieszczałem się sprintem. Ludzie jego nie potrafili.
– Tylko w części – powiedziałem. – Potrafię biegać i latać. Chłopak zaśmiał się cicho. Po chwili reszta mu zawtórowała.
– Latać? Chyba żartujesz? Nie wierzę w to!
Niech sobie nie wierz. Liczyłem, że jeśli dopisze mi szczęście, zepchną mnie z dachu, żeby to sprawdzić.
– Shira – powiedział chłopak z zastanowieniem. – Sądząc po tym nazwisku, jesteś z nieprawego łoża. Rhydanie są w tej kwestii bardzo rygorystyczni. Domyślam się, że jesteś sierotą. – Przytaknąłem. – I nie jesteś żonaty. Oj, odstawili cię na boczny tor, mój ty ekscytujący mieszańcu. Rozumiem, dlaczego postanowiłeś przyjechać do miasta.
– Rok temu uciekłem z Posępnych, bo obryw ziemi przywalił mój dom – poinformowałem go. Mój głos nawet wtedy miał taką moc, że obecni zaczęli po sobie spoglądać. – A w nim Lilean Dare. Wcześniej wyrzuciła mnie na dwór podczas burzy, a zatem ocaliła mnie jej bezduszność. Kiedy sztorm minął, poleciałem na wschód i leciałem tak długo, aż. padłem ze zmęczenia.
– A teraz rozprowadzasz kotę? – Uśmiechnął się szminkową czerwienią. – Trudno mi w to uwierzyć. Na pewno jesteś tu od wielu lat, za dobrze mówisz po morencjańsku, słodki kochasiu. Przez ciebie Szklany Piotruś aż skacze z wściekłości. Handlujesz narkotykami na jego terenie. Lepszej jakości, o wiele taniej, a w dodatku idzie ci lepiej niż jemu. Po co sprzedajesz tyle bólu i cierpienia pod przykrywką przyjemności?
– Ćpuny kupowałyby kotę bez względu na to, czy ja bym im to sprzedawał, czy nie. A mój towar był najbezpieczniejszy.
Mornel wyjaśnił mi wiele zagadnień z zakresu finansów i kiedy wreszcie pojąłem ów dziwaczny koncept, nie mogłem się od niego uwolnić. Zacząłem obsesyjnie dążyć do gromadzenia pieniędzy – siało się to moją nową wiarą, bardzo zresztą niezawodną. Terminujący pomocnicy nie otrzymują zapłaty, ale noc w noc ściągałem ile się dało z ulic i zaułków. Ze zdziwieniem stwierdziłem, że mam do tego talent. Potrafiłem do każdego zagadać; wszyscy chcieli towaru, który im oferowałem. Pogniecione banknoty chowałem w blaszanej puszce. Zamierzałem przestać, kiedy puszka się zapełni. Chciałem mieć dość pieniędzy, by wyrwać się z Hacilith albo założyć własną aptekę, ożenić się, być akceptowanym i kochanym. Dążyłem do lepszego życia, czy można mieć o to do mnie pretensje? Byłem niebezpieczny, bo choć niezłe radziłem sobie z monetami, banknotami i białym proszkiem, życie w Górach Posępnych nauczyło mnie gorzkiej sztuki przetrwania, bez rozczulania się i wyrzutów sumienia.
Piersiasta dziewczyna stojąca na lewo od Aver-Falconeta łyknęła trochę ginu z syropem z dzikiej róży.
– Musimy zaraz iść – mruknęła. – Zabij go szybciej.
– Cii, Layco! Czyżbyś straciła nosa do gotówki?
Oświadczyłem, że pracuję tylko i wyłącznie dla siebie. Głupiej nie mogłem się odezwać. Aver-Falconet wstał z szelestem i dał jakiś znak Vanceowi. On i jego chłopaki podbiegli i zaczęli mnie młócić. Cios w żołądek zgiął mnie w pół. Potem dostałem w kark, brodę i kolana. Zdołałem dziabnąć jednego w policzek; odpowiedział kopniakiem w jaja. Padłem w kurz, wijąc się z bólu. Na skraju mojego pola widzenia zaczynała się pojawiać mglista czerń. Przełknąłem żółć – proszę, boże, nie pozwól, bym się porzygał w ich obecności. Dolna połowa mego ciała znikła w morzu białych płomieni bólu.
W polu widzenia pojawiła się para zielonych, wysokich obcasów.
– Och, mój ty bezpłciowy łotrze, taka szkoda.
– Naszczać na niego – zawołał Vance.
– Myślę, że zniszczenie jego marzeń wystarczy. – Aver-Falconet przesunął mnie tak, żebym widział stół. Zerwał białą serwetę, zrzucając na ziemię butelki i lampy. Pod stołem stała klatka. Uwięziona w niej dziewczyna odsunęła się od prętów. Była tak brudna, że białka jej przerażonych oczu wyglądały równie szokująco, co ślepia Insektów.
– Zawrzemy umowę – ogłosił Aver-Falconet. – Jancie Shiro, dołącz do nas. Gang Koła rządzi Wschodnim Brzegiem Hacilith. Proponujemy ci ochronę przed Szklanym Piotrusiem w zamian za trzy czwarte twoich zysków.
Nadal próbowałem powstrzymać mdłości. Wzruszyłem ramionami i pokręciłem głową. Nie potrzebowałem ochrony... przeważnie. Potrafiłem prześcignąć powóz zaprzężony w czwórkę koni.
– Jeśli na to nie przystaniesz, wypuszczę tę oto Serinę na wolność. Należy do Łukmistrzów Szklanego Piotrusia i zaniesie mu wiadomość od nas. Piotruś może tu przyjść i przekażemy mu ciebie za odpowiednią sumkę. Nie sądzę, by dali ci tam długo pożyć.
Jasnowłosa dziewczyna w klatce chłonęła jego słowa. Rozumiała, że jestem outsiderem i przyglądała mi się z taką samą ciekawością, co ja jej.
Szalejąca we mnie burza na chwilę ucichła. Już zostałem pobity, a raczej zostałem pobity po raz drugi. Nie miałem szans przeciwko tym chłopakom. Ludzie mówili, że dzieciaki ze slumsów wymknęły się spod kontroli. Mieli racje.
– No dobrze... – odezwałem się. – Znam trucizny i antidota na nie. Kota to tylko jeden z leków, jakie przyrządzam. Mogę zarobić dwieście funtów tygodniowo dla Kola, jeśli ochronicie mnie przed Szklanym Piotrem.
– A kto cię obroni przed Felicitią? – mruknął Vance.
Felicitia? To był Felicitia Aver-Falconet?
Podniosłem się z trudem, cały obolały. Starszy chłopak wyciągnął do mnie rękę. Paznokcie miał pomalowane na kolor morskiej zieleni i ozdobione kryształami górskimi. W chwili natchnienia ująłem tę dłoń i ucałowałem ją. Na jej grzbiecie dostrzegłem linię blizn po ukłuciach, zaczerwienienia i sińce. Wreszcie zacząłem rozpoznawać oznaki; miał własne powody, by mnie zwerbować.
Wachlarz ponownie się otworzył niczym ogon pawia, kryjąc rumieniec chłopaka.
– Gdybym wiedział kim jesteś, od razu przysiągłbym tobie lojalność – powiedziałem. Był najmłodszym synem gubernatora. Nie mieszkał z rodziną i nie dziedziczył praktycznie niczego, ale wciąż miał nazwisko. Wiedziałem, że należało udawać zainteresowanie tytułami.
Wszyscy wokoło wstrzymali oddech, ale Felicitia się uśmiechnął. Nie wspominaj o tym więcej.
– Skończyłeś już? – Szorstki głos Laycy sprawił, że wachlarz chłopaka zwiądł. – Załatwiłeś już tego kozojebcę?
– Tak. Owszem. Hm.
– Mamy bilety na występ Feversów na trapezie w Firlecie. Pokaz zaraz się zaczyna. Chodźmy. – Grupa Laycy odstawiła szklanki, wzięta kurtki i ruszyła do drzwi. Z zewnątrz dobiegł terkot rowerów.
Layca ujęła Felicitię pod ramię, ale się wykręcił.
– Chcesz iść z nami? – zwrócił się do mnie.
Zatkało mnie. Nigdy dotąd nie byłem w miejscu takim jak Firleta. Kałem się jaskrawych świateł i wielkich tłumów rozkrzyczanych ludzi. Gdyby połączyć wszystkie dźwięki, jakie słyszałem w Górach Posępnych przez dziesięć lat, nigdy nie dorównałyby wrzawie towarzyszącej jednemu przedstawieniu w Hacilith. Przypominało to pierwszą próbę inicjacyjną.
– Tak... Och, tak. Bardzo.
– Potrafisz jeździć na rowerze? Spotkamy się na miejscu.
Layca miała z tyłu sukni przyczepione sztuczne pióra, modnie kopiujące styl awiańskiej arystokracji. Wyglądały na trochę znoszone. Felicitia szedł obok niej owinięty w półtorametrowy pas szmaragdowego szyfonu, wyszywanego połyskującymi ozdobami w kształcie owadzich oczu. Gzy powinienem się go bać? Czego ode mnie chce? Ucząc się akceptować nowe rzeczy, zaakceptowałem jego rękę na moim tyłku.
Od użalania się nad sobą zaostrzał mi się apetyt, a to hamowało moją introspekcję. Zasiadłem do zamkowej korespondencji i pracowałem do chwili, gdy czworokątny zegar wybił północ. Zgłodniałem tak bardzo, że nie mogłem się już na niczym skupić, poszedłem więc do Auli, gdzie stale wystawiano posiłki dla Eszajów, gości i służby.
Na Zamku panowała taka cisza, że wydawał się niezamieszkany. Bardzo mi to odpowiadało. Lubię być sam, dopóki nie usłyszę, że inni dobrze się bawią i nie zacznę się z nimi porównywać. Gdyby w ogolę nie było innych ludzi, nie czułbym się samotny.
W części przeznaczonej dla służby Aula wyłożona była płytkami w kolorze krwi. Rzędy filarów biegnących przez, środek podpierały łukowate sklepienie. Nocą sala wydawała się większa, bo uprzątnięto większość stołów. W świetle księżyca wpadającym przez wysoki łuk okna dostrzegłem mgiełkę mego marznącego oddechu. Zatrzymał mnie nagły hałas. Z bijącym sercem zacząłem nasłuchiwać.
Stałem za zasłoną czerwonego filaru i próbowałem rozróżnić niewyraźne głosy. W drugim końcu Auli dwaj mężczyźni krzyczeli coś w gniewie. Zakradłem się bliżej. Rozległ się trzask, nogi krzesła zapiszczały na płytkach podłogi, metalowy talerz upadł na nią. Gdy podszedłem jeszcze bliżej, niewyraźne dźwięki podzieliły się na głosy.
– Wiedziałem, że cię tu znajdę, ty draniu. – Rozdrażniony i głęboki, z okrągłymi awiańskimi samogłoskami jak przejrzałe owoce. Piorun. Drugi głos powiedział coś z cichym szyderstwem.
– Jeszcze raz tkniesz Atę, a zginiesz – oznajmił Piorun.
– Powinienem się spodziewać, że pobiegnie prosto do ciebie. Jak sztorm, to do byle jakiego portu. Jeśli ją dopadnę, to...
– Najpierw będziesz, miał do czynienia ze mną – wtrącił Łucznik. – Wszyscy wiedzą, że jest lepsza od ciebie. – Krzesło jeszcze raz zazgrzytało o podłogę i ponownie rozległ się trzask. Potem cisza.
Nie wiedziałem czy mam zostać w ukryciu i podsłuchiwać, czy też się ujawnić. Czasem, gdy trzeba działać, a nie myśleć, mam w głowie pustkę. Na przykład kiedy widzę chmary Insektów albo szykuje sobie działkę. Tak jakby rozum mówił: to by było na tyle, ja stąd spadam. W tamtej chwili doszła do głosu właśnie ta część mnie, która szarżuje na Insekty albo wstrzykuje za dużą dawkę narkotyku. Opuściłem ręce, wyszedłem zza filaru w krąg światła lampy naftowej i stanąłem tam, mrugając powiekami.
– Chłopcy – powiedziałem – nie kłóćmy się.
Burzyk Mgła siedział na końcu stołu, odchylony do tyłu, opierając grube ręce między talerzami z jedzeniem. Z niewielkiego cięcia na jego nodze kapała na podłogę krew. Piorun stał nad nim z mieczem; właśnie odebrał Mgle jego własny rapier. Przez plecy miał przewieszony kołczan ze strzałami, skórzany pasek z wytłoczonym wzorem zwisał z przodu. Migający cień Łucznika na ścianie barwy ochry wyglądał jak jeżozwierz. Przeniosłem wzrok z pieczonego prosięcia na stole, na pomarszczoną twarz Mgły.
– O co się spieracie? – spytałem.
– Spadaj, sieroto – odezwał się Burzyk. Piorun trzasnął go w ramię głowicą miecza. Niegdyś to ramię przegryzł Insekt. Żeglarz skrzywił się z bólu.
Chciałem do nich podejść, ale Piorun wycelował we mnie miecz, ustawiając go tak, że widziałem płaską stronę klingi.
– Pilnuj swoich spraw – powiedział.
Racja, to nie mój problem. Piorun nie chciał, żebym się wtrącał. Poza tym, nie powinienem się zakradać w ciemnościach.
Pokonałem dzielącą nas odległość w kilku susach i złapałem wolną rękę Pioruna. Odepchnął mnie. Mgła warknął. Wyglądał jak wilczarz. Poczułem się jak bezdomny kot, który przygląda się walczącym lwom.
– Przestali! – krzyknął Piorun tło Mgły.
– Będziesz się gęsto tłumaczył. Mika – ryknął w odpowiedzi Mgła.
– Byłbyś nikim, gdyby nie ja!
– Chcesz mi to teraz odebrać? Chyba wierzysz w cuda! – Szyderczy uśmiech podciągnął jedną stronę twarzy Żeglarza jak paraliż. Pioruna aż swędziało, żeby w nią walnąć.
Zwinąłem butelkę śliwkowego wina ze stołu i przysiadłem na cokole filaru, przyglądając się im. Mgła zaczepił palce lewej ręki, które jeszcze mu zostały za pasek kołczanu biegnący ukośnie przez pierś Pioruna i przyciskający koszulę. Próbował przyciągnąć go bliżej. Miałem wrażenie, że pasek zaraz się przerwie, a strzały rozsypią się po podłodze jak bierki.
Piorun upuścił rapier i wyciągnął swój krótki miecz łucznika. Przycisnął go do szyi Żeglarza, tak, że ostrze znalazło się tuż za jego uchem.
– Pożałujesz tego – powiedział. Mgła próbował kopnąć przeciwnika kolanem.
Ani na chwilę nie zmienił koślawego uśmiechu; wyglądał jak skrzywiony rekin. Szare włosy opadały mu na kołnierz. Wśród nich wyróżniało się jedno szerokie, białe pasmo. Wydawało mi się nienaturalne, dopóki nie uświadomiłem sobie, że nikomu nie chciałoby się farbować go przez wieki, jego kamienne oczy wpatrywały się w Łucznika.
– Powiem Sanowi – oświadczyłem.
– Ja też mógłbym poinformować Cesarza o wielu sprawach, Jant – odparł Piorun.
Szantaż mieliśmy we krwi.
– Proszę bardzo – mruknąłem.
– Masz forsę, więc wydaje ci się, że możesz robić, co ci się podoba! – odezwał się Mgła.
– Tu chodzi o honor, a nie o bogactwo! – Piorun wywrzeszczał to Żeglarzowi prosto w twarz.
– Pieniądze to honor – zauważyłem bez związku, a Mgła na moment uśmiechnął się do mnie szczerze. Potem na jego twarz wrócił szyderczy grymas. Prawą ręką chwycił Pioruna za nadgarstek dłoni trzymającej miecz i ścisnął. Piorun lekko poruszył ostrzem i zza Licha Mgły popłynęła cienka strużka krwi. To była wojna charakterów. Krzepkie ramię Pioruna się naprężyło. Na grubej ręce Żeglarza wystąpiły żyły. Łucznik upuścił miecz i Mgła odsunął się od stołu, stając stopą na obu klingach. Podniósł z ziemi rapier. Wokół nadgarstka Pioruna widziałem białe ślady palców. Zwęził oczy, gdy Mgła stanął z bronią na wprost niego.
– Burzyku...? – Mój głos zabrzmiał cienko.
– Wynoś się stąd, sieroto z palcami uwalanymi atramentem – powiedział groźnie.
Tak też zrobiłem.
Wybiegłem na dziedziniec. Buty ślizgały mi się po oblodzonym bruku. Pośrodku ciemnego prostokąta placu rozpostarłem skrzydła i z wysiłkiem podfrunąłem do mojego okna. Wcześniej zostawiłem uchylone okiennice. Otworzyłem je kopniakiem i wskoczyłem do pustej, nieporządnej komnaty. Ciszę rozpraszało tylko miarowe kapanie wosku ze świecy na podłogę, gdzie rosły już niebieskie stalagmity.
– Mewo? – zawołałem. – Mewo! Mewo! Lady Gubernator Kutych! Moja chuda kobyłko.
Z napisanej odręcznie kartki zostawionej przy martwym kominku dowiedziałem się, że pojechała do Hacilith. Chciała prosić tamtejszego gubernatora o przyjęcie uchodźców tłumnie przybywających do jej guberni, bo sądziła, że dalej na południe, w mieście, można zrobić dla nich więcej.
Uświadomiłem sobie, że wciąż trzymam butelkę i pociągnąłem łyk mdłego wina. Szkło. Potencjalna broń. Tam w Auli nawet nie przyszło mi do głowy, że przez cały czas miałem czym walczyć. Tyle że butelką nic bym nie zdziałał przeciwko awiańskim lordom. Zachichotałem.
Tylko raz zdarzyło mi się ciąć kogoś rozbitą butelką. Dawno temu, jeszcze w Hacilith – on też był bogatym lordem. Po zmroku opuściłem trunkownię i szedłem brudnymi ulicami (Jałt. Po jakimś czasie uświadomiłem sobie, że ktoś mnie śledzi. Byłem wtedy tak naiwny, że zorientowałem się dopiero, gdy doszedłem do ulicy Popielnej. Moja apteka była tuż-tuż. Na noc złożono skrzydła jej markiz. Nie mogłem ryzykować ucieczki pod bezpieczny dach, bo Felicitia dowiedziałby się, gdzie mieszkałem. Dlatego wybrałem okrężną drogę i biegiem znikłem za rogiem ulicy. Przed pubem Balast pijacy rzygali tak często, że powierzchnia chodnika zaczęła się rozpuszczać. Z przepełnionego śmietnika wziąłem pustą butelkę, rozbiłem ją i przyczaiłem się w cieniu.
Kiedy zza rogu wyszedł człowiek, skoczyłem mu do gardła. Przycisnąłem rozbite szkło do jego ust. Gdybym je przekręcił, rozorałoby wargi szpicla i okalającą je skórę, wycinając w niej kółko, tak jak okrągła foremka do ciasta.
– Kim jesteś? – wrzasnąłem. Z tamtego wieku pamiętam głownie uczucie furii.
– Mm m mm!
– O cholera.
Niepewnie opuściłem butelkę, zaciskając na niej palce tak mocno, że omal jej nie zgniotłem. Felicitia spojrzał na mnie spokojnie. Z wąsów niewielkich nacięć ponad górną wargą spływała mu do ust krew. Zacisnął usta i poruszył nimi jak kobiety, gdy malują się szminką, po czym uśmiechnął się szeroko.
– Cóż, mój wojowniczy chłopcze – odezwał się. – Gangi Wschodniego Brzegu naprawdę cię potrzebują.
To były wspomnienia, o których Piorun i Mgła nie mieli pojęcia, a ja z kolei nie potrafiłem sobie nawet wyobrazić ich doświadczeń. Podszedłem do jedynego czystego siołu i zapaliłem palnik pod destylatorem, upewniając się czy w lejku jest dość wody i paproci. Tę czynność wykonuję automatycznie za każdym razem, gdy wchodzę do komnaty. Nie potrafiłem uspokoić starszych Eszajów, byłem beznadziejny. Kiedy Piorun udzielał mi lekcji fechtunku, zawsze wspominał Mgłę, dając przykłady jego głupoty.
– Chroń oczy, palce, zęby. Te rzeczy nie odrastają. Nie chciałbyś żyć bez nich, tak jak Mgła, któremu ręka zaplątała się w łańcuch kotwicy, gdy był jeszcze zwykłym żeglarzem.
Usiadłem przy biurku i zacząłem przepisywać rozkazy, pieczętując je słoneczną tarczą – znakiem Zamku.
Kilkanaście listów później – chyba nieświadomie liczyłem krople – ton kapania do szklanej zlewki zmienił się i wiedziałem, że miałem już dość, by napełnić strzykawkę. Igła zgrzytnęła o szkło, kiedy wciągałem ciepły jeszcze płyn. Rękę owiązałem skórzanym sznurowadłem i po kilku nieudanych próbach trafiłem w główną żyłę.
Zmęczenie prysło. Wróciłem do biurka i usiadłem. Kota to narkotyk pomagający w pracy. Czasami. Pewną ręką wypisywałem rozkazy, których rozesłanie polecił mi San. Po kwadransie szczyt zaczął ustępować, ale powstrzymałem się przed wzięciem kolejnej działki. Potem zrobiłem sobie jeszcze jeden zastrzyk. Żałowałem, że nie mam żył jak Żeglarz. Na jakiś czas skupiłem się na listach. Mam taką teorię, że każdego czeka w życiu piętnaście minut ekstazy. Prócz mnie, bo ja doświadczam jej co wieczór.
Na drugim haju za szybko oklapłem. Nawet odległość między biurkiem a destylatorem okazała się zbyt wielka. Usiadłem i zapatrzyłem się przed siebie na pełne lasu okna. Ogarnęło mnie zmęczenie nie do wytrzymania. Szyby pokryły się lodowym wzorem cienkich paproci przypominających pierzaste liście Scolopendrium. Owijały się jedne wokół drugich, wyginając się i poruszając. Zawijały się jak puch na skrzydłach dziewczyny. Szkoda, że Mewa wyjechała, kodowe rośliny powoli zmieniały barwę, najpierw na mętnie szarą, a potem na ostrą niebieską. Zdumiałem się. Przecież lód jest biały. Niebieski to nie biały... Niebieskie są, takie rzeczy jak niebo... Za dnia... Dzień. Oczywiście. Powinienem się położyć.
Czyjaś ręka na moim ramieniu potrząsnęła mną lekko. Uświadomiłem sobie, że była tam od jakiegoś czasu. Zebrałem resztkę sił, jaka mi jeszcze została i obejrzałem się za siebie. Znalazłem się oko w oko z klamrą paska Pioruna. Moj wzrok powędrował w górę, ku jego kwadratowej twarzy i krótkim włosom koloru spalonego piasku. W zimowej aurze Niziemia zaczynał tracić opaleniznę.
– Dzień dobry – powiedziałem omyłkowo w języku Rumosza, ale zaraz powtórzyłem to samo w awiańskim. Potarłem szczecinę na brodzie. Powinienem się umyć.
– Drzwi były otwarte. Pukałem, ale nie odpowiadałeś. Zimno tu – zauważył. Przeszedł po moich książkach jak po kamieniach wystających ponad chaos papierów, od Postewentualizmu po Farmakopeę, Lingwistykę ludów Cór Posępnych i Chemię roztworów. W trzech krokach.
– Naprawdę? Nie miałem pojęcia.
Zerknąłem na destylator, który wciąż pracował, napełniając powietrze wonią gorącego oleju i ściętej trawy.
– Och, Jant? Wszystko w porządku?
Zamigotał we mnie płomyk wcześniejszej furii. Ten idiota ciągle miał na plecach kołczan ze strzałami. Nosił też opaskę, która chowała się w jego włosach jak złoty robak w sianie.
– Jestem nikim. To nie fair. Teraz nie czas na roztrząsanie waszych sporów z piętnastego wieku. Mika! – Wpatrywałem się w czubki strzał, dopóki nie zrzucił kołczanu z ramienia i nie odłożył go na dywan z chrzęstem piór. Pierzyska ufarbowano na czerwono. Była to barwa Zamku, ale jednocześnie ułatwiała znajdywanie ich w śniegu, niczym kropel krwi.
Piorun czasem nieświadomie wykonuje nerwowy gest prawą ręką. Częstotliwość tego gestu wskazuje, jak bardzo jest zdenerwowany. Zwija dłoń w pieść, po czym przeciąga czubkami palców po jej wnętrzu i ponownie je rozprostowuje. Wiem, że robi to, by dotknąć głębokich brzegów blizn. Kiedy zawierał braterstwo krwi z Aromą, chwycił miecz, zamknął dłoń wokół klingi i szybkim ruchem przeciągnął wzdłuż obusiecznego ostrza, z dwóch stron tnąc ciało do kości. Kochał ją i blady ślad tamtych cięć działa chyba na niego uspokajająco. Tylko że przez te rany stracił ukochaną. Nie mógł prosto strzelać, mając rękę pociętą w strzępy.
Odepchnąłem się od poręczy, wstałem z fotela i niepewnie podszedłem do szezlonga, na którym się zwinąłem, kładąc głowę na chłodnej satynie poduszki.
– Chciałbym zadośćuczynić ci to, co się stało wczorajszej nocy – powiedział Piorun. – Zasługujesz na wyjaśnienia.
Czyżby? Nie obchodziło mnie to. Chciałem walnąć sobie działkę. Ale tak naprawdę byłem mu wdzięczny za to, że o mnie pomyślał.
– Chcę, żeby Burzyk mnie przeprosił – oświadczyłem, rozpościerając skrzydło i używając go jako kościstego koca.
– On? Ha! – Piorun przetarł szeroką dłonią oczy i usadowił się w fotelu, który przed chwilą opuściłem. Wyglądał na przygnębionego. – Nienawidzę Burzyka Mgły – powiedział. – Na Sana, gardzę nim. Zawsze nim gardziłem. Od chwili, gdy przyłączył się do Kręgu. Nie można stosować przemocy wobec damy. Kobiety są... Ata jest... To, co czuję, gdy o niej myślę... Mężczyźnie nigdy nie wolno bić kobiet.
To prawda, bo potrafią oddać.
Myślałem, że zabałaganiłem sobie życie narkotykami, ale to nic w porównaniu z miłosnymi katastrofami innych. Uśmiechnąłem się do niego zachęcająco.
– Gadaj – powiedziałem.
– Ata wpadła na pomysł, jak wyciągnąć Tornada z Lowes. Może pożeglować wielkimi okrętami, z Fyrdami na pokładzie, w górę rzeki, jak najbliżej grani. Stamtąd możemy się przebić do fortecy mniejszym kosztem, niż gdybyśmy próbowali dotrzeć do niej lądem. Wiesz, że Insekty nie wchodzą do rzeki. Gdyby karawelom Mgły się udało, a ja umieściłbym na nich łuczników... – Piorun zawahał się, przypominając sobie, jak bardzo nie lubię okrętów.
– I ty popierasz ten plan? – spytałem.
– Nie wiem. To nowy sposób walki. Wolałbym polegać na naszych sprawdzonych metodach ... Ale nie potrafię wymyślić lepszego sposobu na dotarcie do Tornada.
– A Cesarz się zgadza?
– Uznał to za wspaniałą nowość!
– W takim razie nie rozumiem – przyznałem. – Dlaczego nie nakaże Mgle pożeglować w górę rzeki?
Mgła tego nie zrobi. Przekonuje Sana, że takie przedsięwzięcie jest niemożliwe, bo rzeka Wilga jest za płytka. Oboje zasypują Sana sprzecznymi informacjami. Mgła absolutnie odmówił wyrażenia zgody na przeprowadzenie takiej próby. Na co Ata od razu, na Sali Tronowej rzuciła mu Wyzwanie! Powiedziała: „Zważaj na swój tytuł, Burzyku Mgło!" Kiedy opuścili sale, rzucił się do niej. Ata zwróciła się do mnie z prośbą o ochronę. Nadal ukrywa się w mojej komnacie; zamknęła drzwi na klucz. Jest cała w sińcach. Mgła ją pobił. To tchórz, i harpagon. Ata pragnie udowodnić, że jest lepszym żeglarzem od niego... A według mnie jest – dodał lojalnie.
– Co powiedział San?
– Że Wyzwanie Aty jest zasadne.
– Dlaczego akurat teraz!? – Podniosłem plik listów. – Miasto Latodzion, zniszczone. Rachis i Tanager odpierają ataki. Insekty widziano już w Kutych. W Karnis. Na Trakcie Skrzydeł. Avern prosi o pomoc, Szachlar odmawia wysłania posiłków. W Awii potrzebujemy Eszajów. Ta kobieta jest szalona. Rzucać Wyzwanie teraz? – Szalona albo odważna, pomyślałem. Poza tym Żeglarz jest tak samo winny, bo zmusza ją do takiego posunięcia. – Ata działa zbyt pochopnie; Mgła rozwiedzie się z nią i San wrzuci ją z powrotem w strumień czasu, ja nie będę za nią tęsknił.
– Żeby trafić w odległy cel, trzeba mierzyć wysoko, ja ją popieram, jeśli naprawdę zamierza uwolnić Tornado i Fyrdów z Lowes.
Milczałem zastanawiając się nad tym, co powiedział. Przyjrzałem się listom, które pisałem, by uporządkować nasze działania; teraz wszystko się zmieniło. Uniosłem brew.
– Cesarzowi potrzebny jest Mgła, bo mając Pustuła na tronie, tylko gubernia Sokolni powstrzymuje cię przed przejęciem władzy w Awii. – A kobiety pewnie nie maja z tym nic wspólnego, dodałem w myślach.
– Nie! Mgła jako właściciel Sokolni? Nie! Jak śmiesz? No cóż, pewnie o tym nie wiesz. Posłuchaj, o wielu sprawach nie masz pojęcia, Jant. Sokolnia także jest moja; ta gubernia należała do mnie. Mgła jest takim samym Awianinem jak ty czy ja, jego ród to kłamliwi złodzieje, ich ambicje sięgają dalej niż możliwości. – Westchnął i spojrzał na mnie przenikliwie. – Trudno jest mówić o przeszłości – przyznał. – Więc daruj mi. Musiałem sprzedać Sokolnię, kiedy nastały Złe Czasy. Nie chciałem, by moi ludzie chodzili głodni, a wybrzeże radziło sobie wtedy dobrze. Burzyk miał okręty, które nas zaopatrywały. Straciłem Tambreję. Donais zupełnie opustoszało. Założyłem winnice tam, gdzie dawniej stały domy i dzięki temu zdołałem odkupić Tabmbreję. Miesiąc temu to miasto zniszczyły Insekty... Burzyk zatrzymał Sokolnię, choć błagałem go, by mi ją zwrócił... Jeśli jeszcze raz wsadzisz sobie tę igłę w ramię, to cię zleję!
– Wcale nie zamierzałem. Napijesz się kawy?
– Tak, proszę. I rozpal w tym cholernym kominku; zimno tu jak w tyłku Insekta. Chciałem ci uzmysłowić, że ród Burzyków to oportuniści. U wszystkich razem wziętych nie zebrałaby się nawet uncja moralności. Dziękuję ci. Sokół Mika był moim najstarszym bratem. W sumie było nas ośmiu, a miałem też jedną siostrę. Sokół uwielbiał podróże. Trochę w tym przypominał ciebie. Był też znakomitym łucznikiem. Odwiedził Hacilith i widział miejsce, w którym urodził się Cesarz. Większość czasu spędzał na wybrzeżu i tam też założył posiadłość, którą nazwaliśmy Sokolnią. To na jego rozkaz zbudowano pierwsze okręty, by mogły żeglować między wyspami. Wcześniej Awia nie miała floty. Mój brat pragnął, by awiańskie żaglowce były najwspanialsze na świecie. Na ich potędze wyrosły nazwiska Ondyn, Aver-Falconet i Burzyk.
Kiedy umarła matka, gubernia Mika przypadła Sokołowi. Należałem już wtedy do Kręgu i przekazanie pałacu bezpośrednio mnie wywołałoby burzę. Poza tym, rodzina ze strony mojej matki nie darzyła mnie sympatią. Sokół dobrze dbał o ziemie, choć wiedziałem, że oddał swoje serce oceanowi. Tak jak Ata. Wzbogacał pałac najlepiej jak mógł, bo wiedział, że przed śmiercią przekaże go mnie. A ja mogłem go zachować na wieki. Widziałem jak oni wszyscy starzeją się i umierają albo giną zabici przez Insekty. Ty przynajmniej nie przeżyłeś tej agonii.
Mój drugi pod względem starszeństwa brat wtedy jeszcze żył i uważał, że on jest następny w kolejności dziedziczenia. Chciał dostać pałac. Sokół mu odmówił, lecz on nie uszanował woli starszego i zwrócił się do mnie z prośbą, bym oddał mu dwór. Odmówiłem. Strasznie się wtedy pokłóciliśmy. Powiedziałem mu, że był winny śmierci mojej siostry. Teraz tego żałuję. Jego rodzina zmieniła nazwisko.
Burzyk Mgła wstępując do Kręgu nie zgodził się wprowadzić do niego swojej oblubienicy, wierząc, że czeka go wieczność z młodymi kochankami. Samolubny łajdak. Teraz musi się obchodzić bez żadnej i dobrze mu tak!
Piorun przerwał i spojrzał na mnie. Czuł przypływ adrenaliny; dla niego przeszłość była narkotykiem. Ponownie wykonał dziwny gest prawą dłonią. Blizna przecinała ją jak biała wstęga.
Wzruszyłem ramionami.
– Powinniśmy teraz walczyć z Insektami, a nie między sobą.
– Boże, lubię cię, Jant. Jesteś bystry. Ale być może walka o sprawę Aty okaże się jedynym sposobem, aby je pokonać.
– Kochasz ją, prawda? – Zacząłem podwijać rękaw koszuli.
– Nie tak jak myślisz....w porządku, zrób to.
– Co?
– Sam wiesz. Leczyłeś Jaskółkę i teraz potrzebujesz odpoczynku. Czy mam prawo cię powstrzymywać?
– To dla mnie bardziej ulga niż nagroda – powiedziałem.
Piorun usunął przyjemny dreszczyk poczucia winy. Odłożyłem pełną strzykawkę.
Łucznik grzebał w kieszeniach wyszywanej, czerwonej kurtki.
– Mam tu list Aty do jej męża – powiedział, podając mi kwadratową kopertę zaadresowaną bardzo kobiecym pismem. – Nie chcę z nim rozmawiać, więc byłbym wdzięczny, gdybyś ty go doręczył.
– Gdzie mam go szukać? W Harcourt?
– W szpitalu. Słota właśnie leczy jego połamane żebra.
– Rarogu!
– Nikt bezkarnie nie wyciąga miecza przeciwko mnie, Kometo. Tyle powinieneś już wiedzieć.
Piorun wyraźnie poweselał po tym, jak zrzucił z siebie ciężar historii. Wyszedł dziękując mi i pytając, kiedy znowu mnie zobaczy. Sądził, że ma we mnie sojusznika wspierającego Atę. Zszedł w dół spiralnymi schodami i ruszył w kierunku stajni. Zamknąłem drzwi, zasunąłem zasuwę i napełniłem lejek destylatora świeżą wodą. Musiałem obmyślić jakiś sposób, by otworzyć ten list nad parą.
Insekty zbliżały się do guberni Tanager i Kute. Mewa powiadomiła mnie, że mieszkańcy Kutych pakują się i ruszają wybrzeżem w stronę Hacilith. Skierowałem dziesięć dywizji Fyrdów do Pleonory Tanager i posiałem jej list od Cesarza, w którym radził, by ruszyła na zachód i instruował, jak może najlepiej ochronić swoich ludzi.
Potem zacząłem się zastanawiać, jak położyć kres wszelkim rozmowom o karawelach i fortunach. Chciałem, by Mgła i Ata przestali się nawzajem niszczyć w chwili, gdy Imperium potrzebowało ich obojga. Nie cierpiałem statków. Już wolałbym dać się wydymać Insektowi niż wejść na pokład żaglowca.
Przygotowałem sobie ubrania oraz mydło, po czym zjadłem spory posiłek składający się z lekkostrawnych dań, w nadziei, że zdołam utrzymać je w żołądku. Potem udałem się na dwór, gdzie dowiedziałem się, że Cesarz nie ma zamiaru powstrzymać Wyzwania Aty. Następnie poleciałem nad przesmyk Simurgha i unosząc się na sprzyjającej bryzie ku uciesze ludzi, wykoncypowałem, które okna prowadziły do komnat Pioruna i które z nich miały zaciągnięte story. Wylądowałem na ich parapecie i zastukałem w szybę.
Między zasłonami pojawiła się twarz Aty. Kobieta odsunęła zasłony i przez chwilę mocowała się z zamknięciem. Jeden z jej policzków był spuchnięty i czerwony; jej dolną wargę przecinała w połowie szeroka, czerwona rana. Twarz, która zwodowała tysiąc żaglowców była blada i wyglądała strasznie, ale ogień niechęci w oczach Aty tchnąłby życie w setki zjaw.
– Królowo Żaglowców – powitałem ją z przerażeniem patrząc na sińce, których nie mógł ukryć makijaż. – Mgła ci to zrobił? Zabiję go własnymi rękami!
– Tak, to on, ale nic na to nie poradzisz.
Nie bezpośrednio, ale za to mogę posłać go z Fyrdami na złą pozycję w następnym starciu z Insektami. Mogę namówić Słotę, żeby zaaplikowała mu najwstrętniejsze eliksiry.
Wyjąłem list.
– Chcę tylko sprawdzić czy nadal pragniesz, bym to doręczył.
– Tak – odparła wykrzywiając usta.
– Po prostu mam przeczucie... nazwijmy to intuicją... że byłaś bardzo wściekła, kiedy to pisałaś.
– Jak...?
– Wiem, że odkąd byłaś pisklęciem w kraciastych barchanach, nigdy nie napisałaś tak gniewnego listu.
– Ja...
– Listu tak ostrego, że można by nim wypatroszyć rybę. Noty tak zwięzłej, lecz tak kipiącej wstrętem i potępieniem, że oznaczałaby jawny konflikt miedzy mężem i żoną, wojnę domową na wszystkich frontach oraz wojnę z Insektami w Sokolni. Jednym słowem spustoszenie, rzeź i walkę na śmierć i życie.
– Wróć tu, kiedy przestanie działać narkotyk – powiedziała.
– Czyli że nie żałujesz tego? – spytałem. – Dobrze go znasz i wiesz, jak może zareagować na słowa zawarte w tym liście. Zmuszasz do odsłonięcia kart jego... albo mnie; w porządkują tu tylko... – Platynowa blondynka wyciągnęła rękę i zepchnęła mnie z parapetu. Rozpostartymi skrzydłami jak hakami chwyciłem się równego wiatru i zawisłem na poziomie jej załzawionych oczu, wsuwając list z powrotem do kurtki.
– Oddaj mu to! – wyrzuciła z siebie. – Wszystkiego się boisz, Jant! Cesarz mnie poparł. Dlaczego Burzyk jest taki oporny? Boi się, że okażę się lepszym Żeglarzem od niego?! On, wilk morski, nie rozważa okazji, jakie się nadarzają rzecznym szczurom. Ja potrafię i jedno, i drugie! Według Szadzi to teoretycznie możliwe na wiosnę, kiedy podniesie się poziom wód. Ona jest najlepszym inżynierem budowlanym; korzysta z rzeki, żeby kontrolować Insekty. Na jej mapach można polegać.
– Ato, ale to znaczy, że mamy tylko dziesięć dni. Trudno będzie postawić w stan gotowości dostateczną liczbę Fyrdów, ale spróbuję.
– Nic mnie nie powstrzyma. Kiwnąłem głową.
– Lady Dei, błagam cię o jeszcze jedno polecenie. Czy zechciałabyś wysłać innie na Wyspę Traw, abym upewnił się, czy Siostrzane Wieże nadal są twoje? Diw mogę poprosić o zgromadzenie zapasów.
Ledwie dostrzegalny blask w jej oczach zapłonął z siłą pochodni.
– Dobrze. – Rozjaśniła się. – Ale tobie już nigdy nie zaufam. Wróć dziś wieczorem, przygotuję listy.
– Nie mogę się doczekać – odparłem, ustawiając skrzydła tak, że pociągnęło mnie w górę, jak latawiec. Ściana szybko umknęła, skurczyła się, a ja po chwili patrzyłem na zielone od mchu dachy Zamku. Teraz wiedziałem coś, o czym Łucznik nie miał pojęcia; jak śmiał powiedzieć mi „Zasługujesz, na wyjaśnienia!" Zawsze musiałem wiedzieć więcej niż on; a to pragnienie trudno było zaspokoić.
Burzyk Mgła był jedynym pacjentem w szpitalu, więc Słota poświęcała mu całą uwagę. Wydaje mi się, że wymyślała zabiegi, które mogła na nim przeprowadzić. Ja sam byłem wcześniej obiektem jej eksperymentów, jako Rhydanin potrzebowałem powietrza z wysokości ośmiu tysięcy metrów, a moje serce mogło zejść poniżej pięćdziesięciu uderzeń na minutę. Znałem skrupulatność Słoty. Wskazała mi, gdzie go znajdę. Siedział w nakrochmalonej, białej pościeli na łóżku, jego szare oczy spojrzały na mnie żałośnie; oddychał przez spierzchnięte, otwarte usta, małymi łyczkami, jak umierające zwierzę. Siwe włosy na piersi jak druty sterczały przez bandaże, które owijały jego muskularną pierś pod białą koszulą i bladożółtym fularem. Słota musiała chyba na nim stanąć, żeby zawiązać je tak ciasno.
– Witaj, sieroto – wydyszał. – Wyglądasz, dziś szykownie, ja też powinienem się ubrać. No, ale cóż. Deszcz. Rynna.
– Nie zajmę ci wiele czasu – powiedziałem. – jestem tu, żeby przekazać ci list od Aty. Nie wymaga natychmiastowej odpowiedzi. – Podałem mu kopertę, sprawdziłem, do którego wyjścia mam najbliżej i cofnąłem się kawałek. Leżała na ranionej nodze Mgły. Wydawała się maleńka. – Nie otworzysz jej?
– Jant – westchnął – przepraszam cię za wczorajszy wieczór.
– Nigdy...
– Że też mnie się to przytrafiło. Pycha. Zguba. Piorun doskonale włada mieczem. Kiedy Słota mnie stąd wypuści raz jeszcze stanę z nim twarzą w twarz. Tylko tym razem bez takiej publiki. Muchy. Gnój.
Ukłuło mnie to, ale zachowałem spokój.
– Jeśli jednak zechcesz skorzystać z usług bezstronnego pośrednika, służę moją osobą – zaoferowałem, starając się nie patrzeć na jego wielki nos, gdy pokręcił głową.
– Kura. Grzęda. Jesteś znany z niesubordynacji. Poza tym, przypuszczam, że Piorun już przedstawił ci swoją wersję wydarzeń.
– Tak.
– Nienawidzę go. I nienawidzę tego jego wilczego pędu by nazwać całą Awię „Mika" i nie zostawić nic innym. Pan. Włości. Problem w tym, że ludzie wierzą bogatszej stronie każdego sporu. Wiem, że mnie nikt nie popiera. On jest chciwy i głośno krzyczy. Ja ciągle mówię, jak to wygląda z mojej strony, ale nikt nie słucha. Głowa. Mur.
– Ja bym go raczej nazwał nienasyconym, a nie wyrachowanym.
– Że co?
– Rozumiem twoją wersję wydarzeń. Brzmi o wiele rozsądniej niż uzasadnienia Pioruna.
– Naprawdę?
– Trochę poszperałem. Sprzedał Sokolnię twojemu ojcu w czasie suszy w latach osiemdziesiątych szesnastego wieku. Według mnie transakcja była sprawiedliwa. Prawdę mówiąc, nie powinno się tak długo żywić urazy; to wypacza zdolność osądu. Wszyscy wiedzą, jak bardzo Piorun dba o Mikę, wierząc, że jest to winien swojej rodzinie. Ja nie miałem rodziny, więc nie rozumiem takiej potrzeby. Druga kwestia mnie nie dotyczy, jestem Rhydaninem. My nie lubimy się wtrącać. To, co jest między tobą i Atą, to wyłącznie wasza sprawa.
– Właśnie. – Ślubna obrączka na jego serdecznym palcu wyglądała jak zniszczony złoty krążek. – Ja przynajmniej miałem żonę. Wróbel. Garść.
Dałem mu zasmakować wątpliwego przywileju kociookiego spojrzenia. Nie wytrzymał go. W czasach Hacilith zawsze unikałem kontaktu wzrokowego. Wpatrywałem się w ziemię, kiedy mijałem kogoś na ulicy. Pragnąłem się ukryć. Wiedziałem, że ludzie albo się na mnie gapili ze zdumieniem, albo obrzucali mnie wyzwiskami i kamieniami. Teraz postępując odwrotnie przekonałem się, że to daje mi siłę.
– Czy mogę liczyć, że przyłączysz się do mnie w walce przeciwko Insektom?
– Pewnie, sieroto. Na lądzie, w Rachis. Więcej. Lepiej.
– Mówisz jak Pustuł – stwierdziłem.
– Jest głupcem, ale to król – odparł Mgła. W szorstkim głosie palacza weterana zabrzmiał żal. – Kto może wiedzieć, czy nie okaże się takim samym głupcem mając za sobą Eszajów? Ale to nasza najlepsza baza do uderzenia na północ; ma w Rachis ponad pięćdziesiąt tysięcy żołnierzy. Muszę myśleć o przyszłości mojej guberni. Nie chcę, żeby ucierpiała z powodu niełaski Pustuła. Jedna ręka dla siebie, a druga dla okrętu, jak mawiają w Diw.
Zakaszlał i skrzywił się.
– Jant, dlaczego San nie chce mi zaufać? Żyje najdłużej. Widział najwięcej. Mówiłem mu: trzeba co najmniej siedem metrów głębokości, a tyle nie ma w rzece. Pusta karawela ma pięć metrów zanurzenia w słonej wodzie; z ładunkiem i w słodkiej wodzie wyporność będzie większa. To oczywiste. San usłuchał Aty dlatego, że jest głośna, a nie dlatego, że ma rację. Bez smaru. Koło piszczy. Zatoka przy ujściu Wilgi to zmieniające się pływy i mierzeje. Okręty powyżej pięciuset ton tam nie wpływają, rozładowują się w Latodzionie. A tu mówimy o karawelach pływających po oceanie, nie o jakichś tam barkach. Słoń. Nie mrówka. Czepiają się ich wodorosty i inne śmiecie; w rzecznym nurcie, będą się wlokły, tak jakby żeglowały pod wodą. Jeśli Ata podejmie taką próbę, skończy na brzegu, utonie albo Insekty rozerwą ją na strzępy. No, ale cóż. Wyjątkowe sytuacje. Wyjątkowe środki. Nikt więcej nie zechce rzucać mi Wyzwania.
Wyjaśniłem Mgle, że właśnie dlatego tutaj byłem. Ata jest na ciebie bardzo zła, powiedziałem mu. W Diw i na Wyspie Traw trzymała Fyrdów. Na koniec tych rozważań zasugerowałem:
– Czy mam rozkazać przeniesienie jej oddziałów do Ondyn? jestem pewien, że gdyby zrobiło się gorąco, wolałbyś nie mieć przeciwko sobie trzech tysięcy Wyspiarzy.
Burzyk zastanawiał się przez chwilę.
– Zrób to – powiedział w końcu.
– Jak każesz. Czy życzysz sobie czegoś jeszcze?
– He... Nie. Jeszcze nie, sieroto. Dziękuję ci.
Opuściłem szpital w chwili, gdy poplamione nikotyną palce Mgły zaczęły rozrywać kopertę od Aty. Oparłem się chęci ucieczki, ale stwierdziłem, że idę coraz szybciej i coraz bardziej wydłużam krok. Dopiero gdy znalazłem się we względnie bezpiecznym białym korytarzu, przystanąłem i przekrzywiłem głowę. Najpierw rozległ się wrzask, a zaraz potem strumień wyzwisk i przekleństw po niziemsku odbił się echem od ścian i otoczył mnie jak płomień. Obelgi Żeglarza mogłyby stopić ołów.
Gówno. Wiatrak. Nie ma co, życie staje się coraz bardziej interesujące.
Ata opuściła Zamek konno. Dopilnowałem, by jej podróż trwała krótko; dotarła na wybrzeże dwa dni przed mężem. Zostawiłem ją na nabrzeżu w Diw pod wieczór. Wspaniały, różowy zachód słońca stapiał masyw nieba i gładź oceanu różanym woskiem. Przy brzegu czekała już na nią szalupa z pięcioma ludźmi u wioseł. Ata zeszła do niej i wsunęła szóste wiosło w dulkę, oznajmiając, że zmierza wiosłować z innymi. Z pluskiem wypłynęli z zatoki i skierowali się w stronę spiczastego dziobu karaweli.
Gubernia Diw należy do córki Aty. Ma ona jeszcze dwóch synów, którzy są złotnikami i dwóch, którzy budują okręty. Na początku Ata miała pięć córek. Wszystkie wyszły za mąż i urodziły w sumie dwadzieścioro pięcioro dzieci, z których dziesięcioro się ożeniło lub wyszło za mąż. Dwadzieścioro pięcioro wnucząt Aty dało jej sto dwadzieścioro pięcioro prawnuków. Sto dwadzieścioro pięcioro prawnuków spłodziło sześćset dwadzieścioro pięcioro pra-prawnuków. Potem przestałem liczyć. Ata rozpuściła wieści, że potrzebuje pomocy. Wiadomość obiegła jej rodzinną sieć tak jak szczur karuzelę i do Diw zaczęły spływać pieniądze.
Niektóre z dzieci Mgły wspierały ojca, ale on zwykle poświęcał im niewiele uwagi. Ata stale była na bieżąco w skomplikowanych układach kolejnych pokoleń i krewni stawali za nią murem.
Róż nieba przeszedł w pąs, który ściemniał i zaczął się zmieniać w coraz mroczniejszy fiolet. Omijając prądy termiczne leciałem z Diw na Wyspę Traw – czarny kształt upstrzony światłami. Ata zdążyła zbudować wzdłuż jej brzegów zespół dwunastu wież, zanim Cesarz zmusił ją, by przestała. Zwano je Wieżami Cór i z każdej roztaczał się widok na inny fragment oceanu. Żaden statek nie mógł się zbliżyć do brzegów wyspy niezauważony przez tych milczących, murowanych strażników. W ten sposób Ata zmieniła całą wyspę w warownię, podczas gdy Mgła tylko upiększał port. Szybując okrążyłem wyspę – dwadzieścia minut od Wieży Stycznia po Wieżę Grudnia. Słyszałem huk załamujących się fal i czułem smród palonego morskiego węgla. Kiedy w sali spotkań na Wieży Lipca zapłonęły światła, poleciałem ku niej na przełaj i wylądowałem na dachu z czerwonej dachówki. Zbiegłem od kalenicy po okap i wszedłem przez otwarte okno. Nagle znalazłem się w samym środku ciżby służących i żeglarzy, którzy uwijali się i wpadali na siebie w pośpiechu, wypełniając polecenia Aty.
Surowo urządzona komnata wreszcie opustoszała. Wieże Cór opuścili cywile i zmieniono je w garnizon. Na całej Wyspie Traw gaszono światła, przekręcano w zamkach klucze i ryglowano drzwi. Wrażenie nieodwracalności było przerażające; Ata ewakuowała ludność wyspy robiąc miejsce dla wojsk. Bez ruchu czekałem przy oknie. Z cywilów zostały tylko Cyana i jej niania. Ata z westchnieniem opadła na fotel za oświetlonym świecami biurkiem. Nagle wydała mi się stara. Sińce na jej twarzy miały kolory brązu i żółci, jak jesienne liście. Jej włosy przypominały biały, jedwabny szal, o wiele bledszy od opalonej skóry. Skrzyżowała nogi w niebieskich, skórzanych spodniach, a ręce w błękitnych rękawach z rozcięciami splotła z przodu na kamizeli haftowanej kobaltowo-niebieskimi nićmi i naszywanej piórami z kości słoniowej. Jej koszula ciasno opinała zaokrąglone mięśnie barków i spłaszczone muskułami ramiona. Zapatrzyła się przed siebie.
Przyjrzałem się niani Cyany, siedzącej na podłodze i próbującej zainteresować onieśmieloną dziewczynkę brzydką lalką. Zawsze myślałem, że opiekunki są surowymi, starszymi kobietami, ale ta była szczupła, przed trzydziestką i bardzo atrakcyjna.
Ata westchnęła i zapadła się głębiej w wysoki fotel z poręczami. Niewielki wałeczek tłuszczu pojawił się ponad jej paskiem. Jego warstewka zmiękczała także linię podbródka kobiety. Blask świecy podkreślał kurze łapki wokół jej oczu. Reszta jej ciała nadal była mocna stalą młodości. Lady Dei bez trudu mogłaby mnie pokonać w sprawiedliwym pojedynku na miecze.
– Wiesz, Kometo – odezwała się – zupełnie nie mogę cię rozgryźć.
Milczałem. To moja główna obrona; mieszkańcy równin topią się w ciszy, nie potrafią jej znieść. Mówią cokolwiek, nawet najgłupsze i obciążające siebie rzeczy, byle tylko ją przerwać.
– Po co tu w ogóle jesteś? Tworzę długi.
– Czekam na twoje rozkazy, pani.
– Nie traktuj mnie, jak głupca! Chcesz być świadkiem przedstawienia. No cóż, jedno mogę ci obiecać, na pewno okaże się warte obejrzenia. – Wstała i przeszła przez pokój do Cyany, minęła dziewczynkę, podeszła do okna i zawróciła. Krążąc po komnacie mówiła: – Wytrzymywałam dopóki mogłam. Teraz robię to, co powinnam była zrobić pięćset lat temu. Po to się urodziłam! Ale nie... myślałam, że on ma rację, a ja się mylę. Zwątpiłam w siebie i poszłam za nim. Teraz wszystko się zmieni! Mój głupi mąż czeka na instrukcje z Rachis, tymczasem Pustuł zabija Awię tchórzostwem!
Powinnam była Wyzwać Burzyka dawno; na boga, przecież to zrobiłam, tylko potem straciłam dla niego głowę. Poślubiłam go i żeglowałam z nim przez pięćset lat. Pięćset pieprzonych lat! Krew i piach! Przepraszam, Cyano. Choć tu do mnie dziecko. Sądziłam, że wejście do Kręgu przez małżeństwo będzie równie dobre, co otrzymanie tytułu dla siebie, ale tak nie jest. Burzyk sobie przypisuje zasługi za wszystko co robię, a ja nigdy nie mam dość odwagi, żeby się poskarżyć! Te żaglowce wciąż pływają pod awiańską banderą. Ale to już koniec! Nigdy więcej! Nie będzie żadnych proporców na flocie Zamku. Moja flaga pozostanie bez symbolu. A jego przybiję za jaja do masztu! – Przerwała na moment. – Potrzebuję cię, Rhydaninie, ale jeszcze nie wiem, jak tobą zagrać. Jesteś cholernie sprytny. I zupełnie nielojalny.
Siedziałem ze skrzyżowanymi nogami na ławie niskiego parapetu. Za mną ściana wieży stromo opadała w dół ku obmywanym przez morze skałom.
– Podziwiam niezależność. Mówisz, że potrzebowałaś pięciuset lat, aby zrozumieć to, co ja pojąłem jako pięciolatek. No, ale mnie przepuszczono przez o wiele gorszy młyn niż ciebie.
– Naprawdę?
– Tak.
Ukucnęła przy biurku. Skóra jej spodni zatrzeszczała, a pozłacany łańcuch, na którym Ata wieszała miecz, zabrzęczał o koszowy, zdobiony jelec. Wysunęła dolną szufladę i wyjęła z niej plik banknotów związanych wstążką.
– Jesteś lojalny tylko dla pieniędzy? – Dała Cyanie wstążkę do włosów. Banknoty podzieliła na dwie kupki i przeliczyła je. – To wszystko, co mi zostało – powiedziała. Nie uwierzyłem jej. – Weź dwieście funtów. Przyda ci się podczas następnej wyprawy do Hacilith.
– Ata, ja cię nie proszę o pieniądze.
– Słyszałam, że potrzebujesz, tyle, ile możesz dostać. Wziąłem od niej szare, podniszczone banknoty, pobieżnie je przeliczyłem i wcisnąłem w wystrzępioną kieszeń kurtki.
– Mgła jest Żeglarzem Zamku – ciągnęła Ata. – Masz obowiązek robić wszystko, o co cię poprosi, bez względu na to, ile ja ci zapłacę. Jesteś niepewną kartą. Prawdę mówiąc, wszyscy jesteśmy takimi kartami; każda karta w tej pieprzonej talii to pajacowaty joker. Zabierz Cyanę na przystań. Tam czeka na was łódź. Dopilnuj, aby przez cały czas była bezpieczna. Przepłyniecie od Wieży Września do Sokolni. Stamtąd zabierze was powóz. Nie otwierajcie okien i proszę, uważaj na Insekty! Zawieziesz ją do najbliższego miejsca, gdzie będzie zupełnie bezpieczna...
– Czyli?
– Do Pałacu Mika.
Zaśmiałem się.
– Piorun nigdy się nie zgodzi...
– Już to zrobił. Jeśli zechcesz tu wrócić, musisz przylecieć, bo po twoim odjeździe łodzie przestaną kursować między wyspą a wybrzeżem. Cyana odpłynie ostatnim kursem. Nikt nie będzie mógł wyminąć wyspy. Awia musi odtąd załatwiać swoje sprawy i burdy na lądzie.
Spojrzałem na nią ze zdziwieniem. Wzruszyła ramionami i położyła dłonie na kraciastych ramionkach sukienki Cyany.
– Nie będzie aż tak źle – powiedziała. – Wyznaczymy opłatę za eskortę żaglowców przewożących Fyrdów na front.
– Masz na myśli myto?
– Mam na myśli sprawiedliwą cenę za pilotaż. Ortolan i pięć innych karawel przypilnują południowej strony. Cieśninę będą patrolowały cztery karawele, na tyle szybkie, by dogonić żaglowiec Mgły.
Nie miałem pojęcia, że dysponowała takimi środkami. Dopiero po chwili uświadomiłem sobie, że miała wszystko, co Mgła zostawił w Diw – sześćdziesiąt karaweli – z czego Nawałnik Burzowy i Ortolan miały największą powierzchnię żagli.
– Obawiam się – ciągnęła Ata – że zamiast przewieźć moją córkę przez. Sokolnię, zawieziesz ją na dwór i zostawisz z Mgłą. Nie zrobisz tego jednak, bo Piorun czeka na nią u siebie, a ty nie chciałbyś irytować swojego wierzyciela.
– Nie jestem niańką, do cholery.
– Nie. – Wzruszyła ramionami. – Zawsze możesz mi odmówić.
– O nie, zrobię to. Ale San się o tym dowie. – Zsunąłem się z parapetu i podałem rękę dziewczynce. Cyana przywarła do obciągniętych skórą kolan matki. Ata pogłaskała lśniące włosy dziecka – blask świec odbijał się aureolą wokół jej główki – i szepnęła jej coś na ucho. Cyana zebrała dwie garści niebieskiej spódnicy, podbiegła do mnie, zatrzymała się blisko i poważnie podniosła rękę.
– Cyana Dei z Sokolni – powiedziała nieśmiało. Ata się skrzywiła.
– Z Cór, kochanie.
– Z Cór. Miło mi pana poznać.
– Jant. Jestem na usługi twoje oraz wszystkich Cór.
– No dobrze – szybko powiedziała Ata, odwracając się i siadając przy biurku z blatem obciągniętym skórą w kolorze oliwkowym. – Wyruszycie z odpływem, macie zatem pięć godzin. Do tego czasu Rhydaninie zajmij się czymś pożytecznym, tym, co potrafisz najlepiej. Wybierz się do Nocnego Kufla i postaw marynarzom kolejkę w moim imieniu. – Ponownie podzieliła plik banknotów i wręczyła mi mniej więcej sto funtów. – Uważnie słuchaj plotek; chcę poznać wszystkie ich myśli i lęki. Jeśli cię o to poproszą, powróż im ze swoich kart i masz przewidzieć, że wszelkie spory między mną i moim mężem zostaną rozwiązane na moją korzyść. Potrafisz zrobić to przekonująco?
– Bez trudu. – Uśmiechnąłem się. Skłoniłem się przed nią i strzepnąłem skrzydłami. Dostrzegłem zdumienie w oczach Cyany. Wyszedłem oknem i z przyjemnością poczułem orzeźwiający wiatr. Dziewczynka głośno pobiegła za mną, chwyciła się rączkami parapetu i patrzyła na mój powolny ślizg ku ciemnemu brzegowi.
Zbliżamy się do Sokolni. Poznaję to po tym, że droga staje się bardziej równa. Mój niepokój rośnie. Mówię niepokój, kiedy tak naprawdę chodzi o strach. Powóz zatrzymał się po drodze tylko na krótką zmianę koni, ale nie podniosłem rolety, jest między drugą a trzecią w nocy. Od wieczora trzęsiemy się jak kości w tym czarnym, lakierowanym pudełku. Powóz nie ma żadnych insygniów, brudne okna zrobione są z żyłkowanych skrzydeł Insektów, płaskie sprężyny piszczą na każdym zakręcie i przy każdym wyboju w drodze. Krajobraz na zewnątrz wkrótce zacznie szarzeć, a my z rżeniem i pianą na końskich pyskach wjedziemy w kolejny świt. Potem ludzie będą opowiadali o powozach widmach, które krążą po tej drodze.
Sufit jest kopułą z rdzawej tafty; ściany zastępuje porysowana sklejka. Siedzę na niewygodnej, pokrytej skórą ławce i przyglądam się małej dziewczynce naprzeciwko mnie. Łapię się na tym, że chciałbym, aby miała ze dwadzieścia lat więcej i abyśmy znajdowali się w Hacilith, a nie na granicy Awii. Mała leży na ławce, z kolanami podciągniętymi wysoko i zakrytymi długą sukienką. Pod głową ma moją kurtkę. Na maleńkim paluszku nosi miedziany pierścionek, z końskiego ogona lnianych włosów zsuwa się szeroka, koronkowa wstążka. To wszystko; ani płaszcza, ani bagażu, ani rzeczy na zmianę. O północy przeniosłem ją na barana przez cuchnącą plażę i teraz jestem oblepiony zaschniętym błotem i potem – bo byłem na łodzi. Ale przynajmniej jej białe skarpetki nadal są czyste.
– Nie odezwałaś się ani słowem – powiedziałem, podnosząc ją i wsadzając do powozu. Wzruszyła ramionami, rozpięła wysokie buciki i zwinęła się w kłębek. – Nie boisz się?
– Nie.
– A powinnaś.
Pierścionek miał kształt maleńkiego delfina oplatającego jej mały paluszek i łapiącego własny ogon w pyszczek. Interesował ją bardziej niż prawdziwy świat.
– Wiesz, co się dzieje? – spytałem ją.
– Tak.
– Twoja mama i twój tata znowu się kłócą. Tylko że tym razem sprawa wygląda poważnie. Cyano Dei, patrz na mnie, kiedy do ciebie mówię. – Zsunąłem ciemne okulary na czubek nosa i spojrzałem na małą znad szkieł.
– Jesteś jednym z nich – powiedziała. – Prawda?
– Jednym z nich?– z tych, co nie umierają.
– Tak.
Westchnęła z zadowoleniem i położyła głowę na mojej kurtce, najwyraźniej uznając, że jest zupełnie bezpieczna. W kilka minut zapadła w sen. Jej zaufanie było wzruszające i właśnie dlatego czuwałem nad nią całą noc.
Mknęliśmy przez gubernię Sokolni z dokładnie zasuniętymi roletami w oknach. Pamiętałem, jak gangi przewracały powozy w Hacilith przy pomocy liny rozpiętej w poprzek brukowanej ulicy, jeszcze koła kręciły się w powietrzu, a my uzbrojeni w tasaki i miecze przystępowaliśmy do rozcinania pancerzy czarnych żuków, wyciągaliśmy na zewnątrz bełkoczących coś bogaczy i upuszczaliśmy gorącej końskiej krwi.
Wystarczyłby jeden Insekt, by spłoszone konie poniosły, a wtedy stracilibyśmy kontrolę nad powozem. Ani na moment nie traciłem czujności. Czekałem, aż coś się stanie w bezładzie ciemności, ale mieliśmy szczęście; żadnych blokad na drodze, żadnych gromad wygłodniałych Insektów. Wreszcie dotarliśmy na miejsce.
Cyana obudziła się z pierwszymi promieniami słońca i wyciągnęła się na ławce. Jej spódnica zaczepiła się o jakieś drzazgi.
– Mamy coś do jedzenia? – spytała.
– Nie. – Wyciągnąłem piersiówkę zza cholewki buta. – Jeśli chcesz, możesz się napić trochę tego.
Jej palce śledziły tłoczone wzory na butelce. Lubiła piękne rzeczy, świecidełka. Odkręciła korek, powąchała.
– Co to?
– Tarniówka. Z Nocnego Kufla.
Cyana wypiła łyk. Chyba jej posmakowało, bo wypiła następny i obróciła gęsty płyn na języku. Córka Aty, bez dwóch zdań, pomyślałem.
– Powoli, powoli. Bo zrobi ci się niedobrze!
Zsunęła pierścionek z delfinem z palca i podała go mnie.
– Dał mi go mój tato – powiedziała i zaczęła kasłać. Poklepałem ją po plecach. Kiedy znowu mogła swobodnie oddychać, dodała: – Czy mógłbyś mu go oddać? Proszę? Będzie wiedział, że jestem bezpieczna i że nadal go kocham. Bardzo, bardzo mocno.
– Oczywiście. Zrobię to, Cyano. – Do czego to doszło? Teraz słucham poleceń ośmiolatki.
Gładkie ściany Pałacu Mika miały kolor maślanych ciastek i lśniły w niebieskawym świetle świtu. Błotniak stał na schodach między kanelowanymi kolumnami, ubrany w szarą pasiastą kamizelkę i wąskie spodnie. Długie mankiety z koronki brzoskwiniowego koloru zakrywały jego dłonie. Ozdobna brama ze szczękiem zamknęła się za nami. Odsłoniłem roletę, żeby Cyana mogła widzieć, jak zgonione konie zwalniają biegu, jak z chrzęstem jedziemy półkolistym dojazdem i w końcu kołysząc się, stajemy tuż przed głównym wejściem. Odwiązałem wejście powozu, kopnąłem rozkładane schodki i wreszcie wyszedłem na zewnątrz, przeciągając się z wdzięcznością i przyglądając się niebu. Poranek był piękny.
Uprzęże zabrzęczały, gdy dwóch chłopców pospieszyło uspokoić hebanowe konie, a trzeci pomógł zmęczonemu woźnicy zejść na dół. W rękę wciśnięto mu kubek gorącej kawy i zaprowadzono go do domu. Podniosłem Cyanę z powozu i postawiłem ją na ziemi. Przewróciła się. Powóz natychmiast odprowadzono. Wyjąłem piersiówkę z rumianej rączki i pospiesznie schowałem ją za cholewę buta, zanim steward Pioruna zbliżył się do nas.
– Dzień dobry, Kometo – odezwał się Błotniak oficjalnie.
– Jant – poprawiłem go. – Widzę, że dobrze się miewasz? A jak tam rana po ugryzieniu przez Insekta? Podróż była potworna. To córka Aty, proszę zajmij się nią. Ja muszę już ruszać. – Zdołałem uratować moją kurtkę, kiedy Cyana próbowała się podnieść. Czknęła i ponownie usiadła na żwirze. Nawet jej czkawka brzmiała bełkotliwie.
– Kometo, naprawdę nie chcesz zostać? Specjalnie przygotowaliśmy śniadanie.
– Nie jadam śniadań. Prawdę mówiąc, w ogóle nie jadam. Pozdrów ode mnie Raroga. Żegnaj.
Błotniak podholował Cyanę w górę, stawiając ją na stopach w białych skarpetkach; zawisła mu na rękach. Zdziwiony zaczął iść, ale dziewczynka cały czas zataczała się w jedną stronę, po czym kiwała się w przeciwną i uderzała w jego elegancko obute nogi.
Zamiotłem skrzydłami powietrze w pełnym uderzeniu i zdałem sobie sprawę, że jestem zbyt głodny i wyczerpany, by od razu ruszać na Zamek. Błotniak chyba to zauważył, bo ponowił zaproszenie do skorzystania z gościnności pałacu jego pana.
– Jeśli życzysz sobie się odświeżyć i odpocząć, przygotowaliśmy pokoje gościnne.
Miejsce do spania. Miejsce, gdzie mógłbym się położyć. Może nawet wstrzyknąć sobie działkę. Co za nieszczęsna myśl; poczułem przebiegający przez moje ciało dreszcz, całe napięcie skupiło się w stawach moich kończyn. Spojrzałem na Błotniaka z bezsilną dumą.
– Proszę... – powiedziałem.
– Z przyjemnością. – Chwycił za sukienkę Cyany na plecach i bez wysiłku przerzucił ją sobie przez ramię, po czym przeszedł pod frontonem i ruszył do lśniącego holu wejściowego. W jego błyszczących trzewikach odbijał się pałac w miniaturze.
Kiedy wróciłem na Zamek, znalazłem przypiętą do moich drzwi wiadomość. Zapieczętowano ją jasnoniebieskim woskiem. Tylko sześć cyfr – współrzędne geograficzne. Według nich poleciałem do miejsca, gdzie ocean mocno wcina się w ląd – do portu Szachlar – w noc bez tchnienia wiatru. Było dziwnie spokojnie i ciepło.
Dwa miasta – to prawdziwe i jego jaskrawe odbicie w wodach zatoki. Najpierw dostrzegłem odbicie i wydawało mi się, że lecę do góry nogami. Co się, do cholery dzieje? Co to za chmury?
Fort płonął, flota stała w ogniu. Płomienie pulsowały żółcią – pióropusze dymu gęstniały, dryfując w stronę oceanu.
Jeden z pomostów właśnie się przepalał. Widziałem ludzi uwięzionych na końcu od strony morza. Kulili się w gromadę. Ich wrzaski brzmiały głośniej od ryku pożaru.
Zatoczyłem krąg. W parującej wodzie rozpychały się sczerniałe deski i blade trupy. W centralnej części nadbrzeża, w żółtym blasku, żebra okrętu zaciskały się jak palce. Dym śmierdział smołą. Flagowy żaglowiec Mgły kotwiczył pośrodku zatoki, w sporej odległości od płonących jednostek, ponad własnym pomarszczonym odbiciem. Machnąłem skrzydłami kilka razy i podfrunąłem bliżej. Natychmiast pojawiła się seria znaków z napisem: „To dzieło Aty".
Wylądowałem na rufowej nadbudówce, nie wiedząc, czy mam się chwycić relingów i pójść na dno razem ze statkiem, gdyby zatonął, czy też stanąć na własnych nogach i ryzykować tym, że wypadnę za burtę i się utopię. Trzmielojad był mocnym i zupełnie bezpiecznym żaglowcem. Jak coś tak wielkiego i bogato zdobionego mogło się unosić na wodzie, omijać sterczące z morza skały i unikać morskich potworów? Jakim cudem ludzie potrafią budować tak wielkie okręty? Jak te wielkie jednostki w ogóle się poruszają? Okręt flagowy czekał na kotwicy jak rumak czystej krwi.
Zerknąłem na deski i wzdrygnąłem się; po skrzydłach spływał mi pot. Płomienie z całego brzegu rzucały pomarańczową poświatę na pokład.
– Mgło, w Cieśninie czekają cztery karawele. Jeśli pożeglujesz po zawietrznej stronie wyspy natkniesz się na jeszcze sześć – wyliczyłem. – To wszystko co wiem. Mogę już się oddalić?
– Jak mam żeglować? Spopieloną flotą? Tylko popatrz na wszystkie moje żaglowce! Gdzie ta suka ukryła moją córkę?
– ...w Pałacu Mika. Mogę się oddalić?
– Jakim cudem tam się dostała? Przeleciała? Gdzie jest Piorun?
– Strzela do Insektów w Rachis. Czy mogę już opuścić ten statek?
Mgła zaczął coś mówić po niziemsku tonem, który sugerował, że wszystko się sprzysięgło przeciwko niemu. Na kolanie trzymał brunetkę o obojętnym wyrazie twarzy. Miała na sobie aksamitne szorty, jej luźne udo obejmowało Żeglarzowi nogę. W muszli tliła się połówka papierosa.
Muszlowa popielniczka przytrzymywała jedną z moich map, rozłożoną na pokładzie. Papier popękał ze starości. Pomyślałem, że wystarczyłby jeden niewielki błąd, złe wyliczenie lub pominięcie czegoś, a żaglowce mogły się nadziać na skały. Utonęłyby setki ludzi, a ja nigdy bym się o tym nie dowiedział.
Lord gubernator Burzyk owinął się długą i ciężką, niebieską peleryną ze złotą lamówką, choć wcale nie było zimno. Jego masywne ręce oplatały wąską talię kobiety, brodę trzymał na jej ramieniu, a plecami opierał się o reling. Złoty łańcuch spinający sztywny kołnierz peleryny naprężał się w poprzek jego szerokiej piersi.
– Powiadom o tym Sana – powiedział, wskazując na zniszczony port. – Widzisz czego dokonała Ata, by zmusić mnie do wyprawy do Lowes? Straciłem czterdzieści żaglowców i kto wie ilu ludzi! Jest źle, będzie gorzej, tak Cesarz może pozwolić Acie zachować nieśmiertelność, skoro jest zdolna do siania takiego zniszczenia? I to w takich czasach! Niech sobie siedzi i głoduje na tej idiotycznie małej wyspie. Ja wrócę do Sokolni i znajdę sposób, by powstrzymać ją na dobre.
Gdy pytał o Cyanę, przypomniałem sobie miedziany pierścionek dziewczynki, który bez trudu założyłem na własny palec i który zaczął już zielenieć. Podałem delfina Mgle.
– Mała prosiła, żebym ci to oddał. – Spojrzał na ozdobę, nie rozpoznając jej. Jego szorstka twarz skrzywiła się szyderczo, bo pierścionek był zwykłą, tanią pamiątką.
– No – mruknął, szczypiąc cellulitowe udo panny. – Nie wiem tylko która. Tyle ich było. Kropla. Ocean. – Kobieta zachichotała, odchylając głowę do tyłu i posyłając całusa w powietrze, które pachniało spalonym mięsem.
– Nie, nie mówię o dziewczynie, tylko o malej dziewczynce. – Opuściłem rękę i pokazałem mniej więcej wysokość moich kolan.
– Żadna nigdy nie była taka mała – powiedział asekuracyjnie. Wiedziałem już, że tracę czas, ale Cyana zasługiwała na więcej wytrwałości.
– Nie poznajesz tego?
– Jant, nigdy w życiu go nie widziałem. Chyba się pomyliłeś... wziąłeś o jedną działkę za dużo.
Szybko odciągnął potężne ramię do tyłu i cisnął pierścionek przez pokład aż za reling. Krążek poleciał w ciemność.
Ruszyłem w chwili, gdy ozdoba opuściła jego rękę. Zanurkowałem z relingu. Dwa silne ruchy na wpół złożonych skrzydeł pchnęły mnie w dół z szybkością większą niż prędkość upadku. Nigdzie nie widziałem pierścionka. Kadłub błyskawicznie przesuwał się w górę. Powierzchnia wody zbliżała się pomarszczonym brązem. Pierścionek, niewielka plamka. Wyrzuciłem rękę przed siebie i chwyciłem go w chwili, gdy wpadał do wody.
Rozpostarłem skrzydła, spłaszczyłem tor lotu. Prześlizgnąłem się po powierzchni morza. Czubki lotek dotknęły wody, wyrzucając krople łukiem w górę. W karku poczułem piekący ból. Zapanowałem nad nim, oddychając w rytmie szybkich uderzeń skrzydeł. Stopniowo przyspieszałem, aż osiągnąłem odpowiednią wysokość, po czym ostro zawróciłem.
Kadłub okrętu obito miedzianą powłoką. Aflaston na dziobie miał różowe cycki. Na rufie paliła się czerwona lampa. Ślizgiem przemknąłem między wantami i masztami. Leciałem szybko. Nie było wiatru, pod który mógłbym wylądować, więc zahamowałem potężnymi skrzydłami, strącając znaki. Pokład twardo powitał moje stopy, nadwerężając oba stawy skokowe. Podbiegłem kilka kroków, żeby zwolnić.
Trząsłem się, w dłoni zaciskałem pierścionek.
– Ty draniu! Kanalio. Wiesz, że nie umiem pływać! Cholera.
Dziewczyna wysunęła się z uścisku Mgły i z otwartymi ustami przyglądała się relingom, rysunkom na moich skrzydłach oraz moim rhydańskim oczom, z miną, do której już się przyzwyczaiłem: „Kim ty, do diabła, jesteś?"
Mgła wyciągnął z tylnej kieszeni spodni złotą papierośnicę. Wydłubał jednego papierosa i podał go mnie. Potem usiadł wygodniej. Dym papierosowy chwiejnie wił się w górę, a dym z płonącej floty i falochronów Szachlaru kłębił się wielkim cumulusem nad nami. Zapaliłem zapałkę i z wdzięcznością wciągnąłem w płuca gorące, duszące powietrze.
Cyano, pomyślałem, ty sprytna dziewczyno. Nie doceniłem jej. Powiedziała: „Oddaj ten pierścionek mojemu tacie". Teraz musiałem się dowiedzieć, kto nim był.
Dywan w Sali Tronowej był szkarłatnym gobelinem wibrującym odcieniami purpury i jasnej czerwieni. Złote nici tworzyły wijący się wzór liści, piór lub fal, które dawały wrażenie ruchu. Widziałem tam też siatkę małych, niebieskich punkcików, ale to już była halucynacja wywołana zbyt szybkim lotem i robieniem salt do tyłu na mokrej kalenicy dachu, żeby zrobić wrażenie na Mewie.
Koniec chodnika zdobiły długie, złote frędzle, podobne do włosów dziewczyny. Szedłem jego szlakiem, który nagle zagiął się na marmurowym stopniu, a potem na drugim i trzecim... dalej już nie mogłem się wspinać jego lśniącą drogą, bo Cesarz siedział na tronie na szczycie podium i wpatrywał się we mnie uważnie. Odwzajemnienie spojrzenia uważano za brak manier. Poza tym, nie mogłem tego zrobić, bo ostatnia dawka koty śpiewała w każdej mojej żyle i gdybym na niego spojrzał, poczułbym Strach. Ruszający się dywan wcale nie był lepszy, ale dzielnie trzymałem głowę nisko pochyloną i modliłem się, żeby niebieskie kropki zniknęły.
– Obawiam się, że to nie wszystko, co masz mi do powiedzenia – odezwał się San. Westchnął i przeciągnął się gdzieś nade mną, w kolebce marmurowych koronek i fałd ciężkiego jedwabiu. Skoncentrowałem się na trochę bardziej wytartym fragmencie dywanu, na którym klękałem już tysiące razy. – Czytałem twoje listy z wybrzeża – dodał. – Dziękujemy ci za twoje uwagi i za to, że tak dobrze informowałeś Krąg o wyjątkowej sytuacji.
Czyżbym słyszał sarkazm? Nie miałem pewności, więc odpowiedziałem takim samym milczeniem, jakim potraktowałbym każdego mieszkańca równin. Czas był dla Cesarza niczym; San potrafił milczeć dłużej ode mnie. To mogło się ciągnąć godzinami.
– Panie?
– List pierwszy, Diw płonie. Drugi, brzegi Szachlar trawi ogień. Trzeci, Ondyn walczy w obronie jednostek stojących w jej porcie. I jeszcze dodatkowy list od Karminy Dei z prośbą o wojska do ochrony portu Moreny, ponieważ nie chce, by on także poszedł z dymem. Powiedz mi, Kometo, czy nasza flota ma jeszcze jakieś porty?
– Najjaśniejszy Panie, problemem jest raczej to, że nie mamy już floty. – Znowu milczenie. – Ata skradła sześćdziesiąt żaglowców z Diw. Spaliła te, których nie zdołała przeciągnąć na swoją stronę. Reszta pożeglowała na Wyspę Traw, by dołączyć do jej karawel. Stamtąd wysłała jednostki, aby podłożyły ogień w dokach i na wszystkich statkach kotwiczących w pozostałych portach Mgły. Przystań w Ondyn ocalała, ponieważ obronili ją Fyrdowie Jaskółki. Ata nie poniosła żadnych strat. Jej żaglowce wróciły bezpieczne na wyspę, gdzie ona sama obecnie stacjonuje. Przenosi się tam z wieży na wieżę i nikt nie zbliży się do niej niezauważony. Jej piechotę przeniosłem do Ondyn; zamierzam posłać Fyrdów do walki z Insektami w Rachis, dopóki sprawa Wyzwania Aty nie zostanie rozwiązana.
– A Mgła?
– Kiedy go ostatnio widziałem, zamierzał się przedostać do Sokolni, zanim Ata zdoła go dogonić.
– Nie o to mi chodzi. Co mu zostało?
– Tylko to, co dwa dni temu było na morzu i zdołało umknąć. Trzmielojad z lojalną załogą.
– Tylko tyle?
– Jeden rejowiec, panie. Ata ma osiemdziesiąt jednostek. Policzyłem.
– A zatem próbuje uniemożliwić Mgle działanie i żeglowanie po morzu. – Cesarz uśmiechnął się chytrze.
– Nie próbuje, panie; już to zrobiła.
– Czego Ata oczekuje od nas?
Przeszukiwałem pamięć, próbując się przebić przez mgłę koty. Miałem nieprzyjemne wrażenie, że narkotyk ciągnie mnie w górę.
– Przesyła następującą wiadomość: „Chcę zastąpić Burzyka Mgłę i wrócę na Zamek tylko po to, by zostać nieśmiertelną. W przeciwnym razie zamierzam pustoszyć wybrzeże i niszczyć wszystkie jednostki, aż. do końca moich dni".
Zamilkłem, słuchając gniewnych sapnięć Cesarza, jego dłoń naznaczona plamami wątrobowymi zacisnęła się w pięść.
– Prosiła, bym powtórzył, że bardzo żałuje, iż zginęli ludzie. Twierdzi, że można było tego uniknąć, gdyby Mgła nie był poplecznikiem Króla Pustuła. Z przykrością stwierdza, że Żeglarzowi brakuje swobody myślenia lub odwagi, by wykorzystać szansę, jaką dają nam karawele, których znakomitą służbę Ata proponuje Zamkowi, Najjaśniejszy Panie.
Perłowo brokatowa peleryna Cesarza zagięła się dziwnie, gdy pochylił się ku mnie. Światło lampy odbiło się od szpiców korony z białego złota.
– A ton?
Euforia. Frustracja pchnęła ją ku temu, by spróbować działania na własną rękę. Teraz jest wolna i ma moc możliwości.
– Jest zaskoczona własną determinacją – odparłem.
– Czy Mgła przysłał wiadomość?
– Opuściłem go w chwili, gdy Trzmielojad wyruszał w drogę, jego optymizm przypomina popękane szkło, które przy dotyku może się rozprysnąć. Mówi tak: „Pobieranie myta jest sprzeczne z prawem, podobnie jak straszne piractwo, którego Ata się dopuściła w nadbrzeżnych miastach. Żeglarz błaga ciebie i cały Krąg o uznanie, że posunęła się za daleko. Prosi, by udzielić im rozwodu i wydalić ją z Kręgu. Powiada, że wszelkie dodatkowe kary... wszelkie dodatkowe kary są przywilejem Cesarza. Ani razu nie prosił o pomoc w odzyskaniu floty ani jego córki czy pozycji". – Eszaje nigdy nie proszą o pomoc. Gdyby to robili, świat zwątpiłby, czy rzeczywiście są najlepsi.
Z każdej strony, także nad sobą, aż po piękne sklepienie, miałem ogromną, bezkresną przestrzeń. Mógłbym bez trudu latać w tak olbrzymiej sali, szybując między grupami smukłych, rzeźbionych filarów i mijając opasujące ją pierścienie balkonów. W samym jej centrum znajdował się tron Cesarza, umieszczony pod oddzielnym portykiem, z którego zwieszała się drapowana, złota materia ozdobiona frędzlami. Tkaninę pokrywały wypukłe hafty, z jednej strony przedstawiające misterny herb Awii, a z drugiej godło Hacilith i Moreny. Znakiem Niziemia był stojący na zadnich nogach biały rumak, wielkości człowieka. Jego srebrne kopyta wystawały ponad kościstym ramieniem Cesarza. San zapytał mnie, dotykając sękatym palcem bladych, suchych warg, co sądziłem o zachowaniu Aty. Powiedziałem mu, że według mnie, nie do pomyślenia jest, by dwoje Eszajów walczyło przeciwko sobie, a nie przeciw Insektom. Wiedział, że mówię szczerze. Nie zamierzałem wspierać ani Mgły, ani Aty. Nie chciałem też oceniać, kto ponosił mniejszą winę. Kiedy zebrałem w sobie dość odwagi, spytałem:
– Co zamierza zrobić Zamek?
– Zrobić? – spytał tak, że poczułem się maleńki. – Cóż, Kometo, oczywiście pozwolimy, by sprawy biegły własnym torem.
– Tak, Najjaśniejszy Panie – powiedziałem cicho.
– Obserwuj ich. W końcu Ata rzuciła Wyzwanie, prawda? Musimy się przekonać, kto jest większym mistrzem w żeglowaniu, czyż nie tak? Ona na pewno posiadła już całą wiedzę Mgły. Teraz zobaczymy, kto ma większe umiejętności. Wracaj tu często i donoś mi o wszystkim.
– Tak, panie. – Sam się zdziwiłem, że mam dość siły, żeby wstać w miarę godnie. Odwróciłem się, by odejść.
– Kometo, dlaczego Insekty są w Awii?
Moje milczenie tym razem nie było celowe. Po prostu nie wiedziałem, co powiedzieć. Insekty zajmują coraz więcej ziem, bo z mmi nie walczymy. Jest ich za wiele, byśmy mogli im podołać, pomyślałem.
– Nie wiem – wymamrotałem.
San dał wyraz swojej furii trzaskając pięścią w marmurową poręcz tak mocno, że cały baldachim z frędzlami zadrżał.
– Dlaczego nie wiesz? – żądał ode mnie odpowiedzi, tak jakbym miał coś wspólnego z Insektami. Zamarłem.
Z szelestem przesunął się na białej poduszce do przodu, uparcie wpatrując się we mnie.
– Dlaczego jest ich tak wiele? Powiedz mi! Czy zachowują się inaczej niż dawniej? A może to nasze postępowanie się zmieniło? Albo coś przeoczyliśmy? Kometo... Zastanów się nad tym. Przyjdź tu jutro. Z samego rana oczekuję odpowiedzi. Żądam wyjaśnień!
– Ja nie... – zacząłem jak mały chłopiec, który chce powiedzieć „to niesprawiedliwe", ale San mnie uciszył.
– Przemyśl to. Zastanów się, po co tu jesteś? Masz znakomity umysł. Użyj go! Czy zasługujesz na nieśmiertelność? Zaczynam w to wątpić, jutro przyjdź tu i powiedz mi, dlaczego Insekty opanowały Lowes. Teraz idź.
Ukłoniłem się pospiesznie, pragnąc jak najszybciej stamtąd uciec. Spełnienie cesarskiego polecenia było niemożliwe. Skąd miałem wiedzieć, co pchało tu Insekty? I jak mogłem jednocześnie obserwować Mgłę i Atę? Nie byłem w stanie spełnić tych żądań, ale Eszaje nigdy nie przyznają, że coś jest niewykonalne.
Cesarz wezwał mnie z powrotem i nakazał napisać list zapewniający Karminę z Hacilith o naszym wsparciu.
– Tak, oczywiście – zgodziłem się, czując, że w głowie mam coraz większy mętlik. Sala zaczęła wirować wokół mnie. Kilka długich warkoczyków w moich włosach wyśliznęło się zza pasa i ciągnęło się teraz, po podłodze. Niektóre zaplątały się nawet w bransolety na moich skrzydłach.
Niczym biały chart igrający ze słabym kotowatym, San kazał mi odejść, po czym ponownie mnie wezwał.
– Mówiłeś, że Ata ma załogi do dziesięciu żaglowców – zaczął niewinnie. – Skąd wzięła dwa tysiące marynarzy? Czy ich także ukradła?
Zaczekał chwilę, podczas gdy ja zastanawiałem się, co mam powiedzieć. Nie mogłem uniknąć wyjawienia prawdy, tylko że nagle musiałem zdecydować, wobec kogo chcę pozostać lojalny. Nie chciałem narobić kłopotów Rarogowi. Taką mentalność zachowałem jeszcze ze świata gangów w Hacilith, gdzie dozwolone było wszystko, ale obowiązywała jedna zasada – nie kłam, nie oszukuj i nie donoś na swoich kumpli.
– Powiedz mi, Kometo – powiedział Cesarz cicho, zupełnie innym tonem niż gdy wrzeszczał o Insektach. Nie myliłem się, chciał, bym poczuł Strach.
– Piorun – wymamrotałem – użyczył jej marynarzy i łuczników do ochrony jej wyspy...
San wydobył z siebie sceniczne westchnienie.
– Tak właśnie myślałem – przyznał.
Ręce trzymałem skrzyżowane na brzuchu dla ochrony oraz dlatego, że skurcz, stawał się coraz silniejszy.
– Idź i powiedz Piorunowi, że chcę go zobaczyć – dodał Cesarz. – Natychmiast, proszę.
Przeszedłem wydeptanym odcinkiem szkarłatnego dywanu, przez cały czas spodziewając się, że za sekundę zostanę ponownie wezwany. Kiedy minąłem zasłonę, zacząłem stawiać coraz szybsze kroki. W gardle czułem drapanie, do ust napływała mi ślina. Dwaj strażnicy przytrzymali przede mną ozdobione herbem drzwi, przez które przeszedłem z turkotem jedwabiu i skrzydeł. Zdołałem wyjść na taras i dopiero tam zwymiotowałem.
Insekt o pięknie wypolerowanym pancerzu, z wyblakłym wieńcem kwiatów wokół szyi strzegł drzwi w mojej komnacie na wieży. Stał oparty o ścianę; kilka śladów odprysków w rudo-brązowej chitynie sprawiało, że wyglądał jak antyk z odpowiednią patyną. Nazywał się Motyl i właśnie poddawałem go gruntownemu śledztwu. Obszedłem go wokół i szturchnąłem przejrzyste brązowe osłony jego tylnych odnóży. Pokręciłem czółkiem w kulistym stawie, ustawiając go pod zawadiackim kątem. Motyl miał zardzewiały napierśnik z herbem i pochwę miecza, z której wystawała stokrotka. Na przestrzeni lat nosił różne stroje, zdarzało się nawet, że otrzymywałem kostiumy specjalnie uszyte dla niego na miarę.
– Motylu, muszę wiedzieć, skąd się wziąłeś. Chciałbym też wiedzieć, dokąd miałeś zamiar się wybrać. Cel, obrana trasa, czas trwania podróży, czas przybycia na miejsce, według jakich map wykreślono szlak... i pod czyją byłeś komendą. Przysięgam ci, że te informacje są warte więcej niż życie, a to bardzo dużo, przy najmniej dla mnie. – Awianie twierdzą, że Insekty nic nie czują, ale jaką mamy pewność, że tak jest naprawdę?
– Mieszkasz na Zamku rządzonym przez twego wroga, Cesarza Sana, gubernatora Czterech Krain z boskiego polecenia. Musisz być posłuszny każdemu jego słowu, tak jak i cała reszta nas, biednych nieśmiertelnych.
Posąg nic nie odpowiedział. Uściskałem go, po czym usiadłem za biurkiem. Motyl kiwnął się do tyłu i wsparł o chropowatą ścianę. Był tylko wydrążonym egzoszkieletem – czymś w rodzaju zbroi – pancerzem pierwszego zabitego przeze mnie Insekta; pierwszego z setek. Oczyściłem go i zabezpieczyłem warstwą lakieru, jego podbrzusze przypominało najeżoną cierniami, stwardniałą, ale cienką jak papier skorupę, połączoną na grzbiecie szwem kolców przypominających kręgi. Ząbkowane kosy szczęk sięgały mu aż do piersi. Kazałem wstawić zawiasy, tak by można było otwierać jego tułów i oglądać wewnętrzną, pobrużdżoną powierzchnię przypominającą skorupę kraba.
Zdjąłem czajnik z ognia i napełniłem wrzątkiem dwa kubki z kawą. Mewa jak na zawołanie wyszła zza zasłony, która razem z kilkoma schodkami dzieli naszą komnatę na dwa półkola. Przetarła zaspane oczy.
– Jant... Jant, mógłbyś przestać tak dramatyzować, do cholery?
– Kawy?
– Ściskasz się z Motylem, jak możesz? – Mewa wyciągnęła małą dłoń po kubek, miała pomalowane na brąz paznokcie. Biały, koronkowy peniuar z wiązaniem wokół szyi, bardziej podkreślał, niż zasłaniał jej blade ciało. Fale lśniących, czarnych włosów wity się wokół jej ramion, a złożone skrzydła tworzyły na plecach zachęcający przedziałek.
– Muszę się dowiedzieć, jak powstrzymać insekty, Kotku – powiedziałem.
– Całowanie się z nimi nic ci nie da.
– Wyglądasz cudownie. – Pod zapachem brzoskwiniowych perfum wyczuwałem jej piżmową woń; na ustach widniały jeszcze ślady szminki, a we włosach brokatu.
– Za to ty, nie. – W jej miodowym głosie zabrzmiała flirtująca nutka złości. – Nie spałeś przez całą noc!
– Przepraszam kochana.
– Chodź do łóżka teraz. – Złość roztopiła się w pożądaniu.
– Nie mam czasu. Muszę wziąć trochę koty.
Podeszła do mnie i objęła mnie szczupłymi ramionami w pasie, kładąc mi głowę na ramieniu. Przytuliłem ją delikatnie. Miała taką miękką skórę.
Była mną rozczarowana. Nie musiała mi tego mówić. Jej uczucia wymuszały moje reakcje, tak jak ciągi powietrza, kiedy latałem, jej smutek obudził we mnie bezwzględność. Tylko tak mogłem bezpiecznie ją opuścić.
– Muszę wrócić na dwór, gdzie Cesarz czeka, aż. dostarczę mu wymówkę, dzięki której zdoła się pozbyć krnąbrnego Posłańca, a być może także i ciebie, bo kociaki takie, jak ty są, według Kręgu, zbyt swawolne. Powinienem polecieć do Rachis i sprawdzić, czy twoi pobratymcy nie zostali pożarci. Potem muszę dotrzeć na wybrzeże i zobaczyć, czy Mgła i Ata zdążyli się już pozabijać.
Nie chcę opisywać tu jej łez, błagań i ataków złości. Bo czym jest kaprys Mewy wobec rozkazu Cesarza? Wiedziałem, że chciała zatrzymać mnie w domu, skoro się w nim pojawiłem.
– Zostawię cię – zagroziła. – Wrócę do Kutych i tam zamieszkam.
– Jeśli mnie zostawisz, czeka cię najwyżej siedemdziesiąt lat życia.
Morze jest głośne tylko kiedy spotyka się z lądem. Nienawidziłem ciągłego chrzęstu i syku małych fal załamujących się i plujących u stóp klifu. Łopot flag na Trzmielojadzie naśladował te odgłosy. Słyszałem też odległy furkot żagli, zgarniających chłodne powietrze. Do tego dołączał jeszcze tylko plusk wody o kadłub. Na zimnym niebie nie było ani chmurki; szybowałem ponad klifami nękany przez wrończyki. Długimi, leniwymi pociągnięciami skrzydeł szybko się przeniosłem ze strefy spienionych fal na srebrzysty błękit. Dźwięki klifów zostały w tyle; pęd sprawił, że czułem na twarzy zimne podmuchy. Słońce świeciło tak jasno, że od mrużenia oczu bolała mnie głowa. Pode mną przemknął kormoran, wyciągając przed siebie czarną szyję. Zanurkowałem i przestraszony ptak gwałtownie skręcił. Potem wspiąłem się wyżej, pragnąc znaleźć się jak najdalej od powierzchni wody, połyskującej plamkami światła. Nienawidzę zmienności morza.
Ata przekazała Mgle następującą wiadomość: „Jeśli poddasz Trzmielojada, odprowadzę cię bezpiecznie do Sokolni. Lepiej, żebyśmy się więcej nie spotykali. Jeśli spróbujesz minąć moją wyspę na tej lub na innej jednostce, zatopię ją wraz z całą załogą". Zapisałem ją na kartce papieru i zrzuciłem w mojej torbie na pokład Trzmielojada z dużej wysokości. Nie zamierzałem lądować, by przekazać tak niebezpieczne wieści.
Mgła przeczytał wiadomość, skrzywił się szyderczo i machnął dłonią o trzech palcach.
– Powiedz Cesarzowi – zawołał – że jej czas się skończył. Posunęła się za daleko! – Skinąłem mu czubkami skrzydeł i pożeglowałem w górę wraz z bryzą od lądu.
Słyszałem, jak Burzyk zwołał swoich ludzi. Zwrócił się wprost do całej załogi. Marynarze skupili się przy relingach pokładu rufowego, aby go słyszeć. Byli wystraszeni i pesymistycznie nastawieni, ale dziki entuzjazm Eszaja okazał się zaraźliwy. Wywijał pięścią w powietrzu, mówiąc:
– To najszybszy żaglowiec, jaki zbudowano, a wy jesteście najlepszą na świecie załogą! jeśli teraz postaracie się dla mnie, wkrótce każdy z was zostanie kapitanem własnej jednostki. – Jeszcze nigdy żaden nieśmiertelny nie wychwalał tak Zaskajów. Zaczęli się uśmiechać i szturchać łokciami. Mgła ustalił hierarchię i wyznaczył każdemu zadania. Potem wskazał w górę, gdzie krążyłem. Brudne twarze podniosły się niczym grzyby w doniczce na oknie.
– Widzicie? Jant nas popiera! – zawołał Mgła. – Trzmielojad nie mógłby liczyć na lepsze oko! A teraz wszyscy na stanowiska. Musimy nabrać prędkości!
Niebo było czyste; znad lądu wiał dobry wiatr. Obserwowałem wszystko z wysokości. Sprawna załoga uwijała się na pokładzie wielkiego żaglowca. Po chwili jednostka drgnęła. Wessała ociekającą wodą kotwicę na długiej, mokrej linie. Postawiła grot. Żagiel rozwinął się z łopotem, oślepiając bielą. Wiatr napełnił go i płótno się wybrzuszyło. Trzy kolejne szmaty postawiono równocześnie. Niebieski proporzec Sokolni zafurkotał końcem w stronę dziobu. Żaglowiec ruszył z miejsca, po czym nabierając prędkości zaczął kroić fale. Mgła stał na rufie, krzycząc coś do ludzi na głównym pokładzie. Mężczyźni ustawili się rzędem i zaczęli ciągnąć nasmołowane liny. Na dziobie rozwinął się żagiel. Wydął się zaskakującą czerwienią i żółcią, ozdobiony słońcem Zamku. Statek szarpnięciem przyspieszył, a potem zaczął gładko zwiększać szybkość. Mgła z całej siły zakręcił kołem sterowym. Odpadłem w strumień powietrza za okrętem i patrzyłem na obracający się ster. Trzmielojad zatoczył wielki łuk, aby mieć wiatr od rufy. Przyspieszył i wreszcie zaczął gnać przed siebie.
Okrążyłem żaglowiec, obserwując wszystko z góry. Opuściłem się nisko i przeciąłem ich kurs – szybki i swobodny, wilgotny od kropli pryskających z dziobowej fali. Potem wszedłem w ich cień, czując chłodne powietrze ześlizgujące się z krawędzi żagli. Było turbulentne, ale udało mi się znaleźć miejsce, w którym mogłem szybować za żaglowcem niemal bez wysiłku, ciągnięty siłą jego pędu. Zimne powietrze kipiało i świszczało pod moimi lotkami, utrzymując mnie w górze. Ból mięśni brzucha, który zwykle towarzyszy wysiłkowi poruszania skrzydłami, stopniowo zanikał. To była cudowna jazda.
Zaskaje na pokładzie kilka razy spojrzeli na mnie z zaciekawieniem, ale wkrótce przestali zwracać na mnie uwagę, bo prawie się nie poruszałem, a poza tym, Mgła nie dawał im próżnować. Pracowali jak dobrze zgrany zespół; Żeglarz zwracał się do wszystkich po imieniu. Zapalił zapałkę o kompas przy sterze. Stanął na szeroko rozstawionych nogach i uśmiechnął się do drugiego kapitana. Kiedy szczurowato wyglądający Awianin zszedł pod pokład, twarz Mgły na powrót przybrała trochę nieobecny i zamyślony wyraz. Wpatrywał się w podzielony na odcinki horyzont. Wiatr powiewał połami jego niebieskiej peleryny. Materia łopotała. Zorientowałem się, że nosił ją, aby ukryć bandaże opasujące jego popękane żebra.
Koło sterowe było tylko częścią mechanizmu sterującego. Nawet Mgła nie miałby dość siły, by utrzymać na kursie tak wielki żaglowiec. Pod pokładem znajdował się system przekładni, które wspomagały ster i trzymały kurs nawet w najgorszych warunkach.
Trzmielojad w dobrym czasie połykał mile, kierując się ze swojej kryjówki – skąd widać było Kobaltowe Wybrzeże – na północ wzdłuż klifów Zawrotu i długiego pasa plaż w Ondyn. Nad Wyspą Traw wisiała chmura żelaznej barwy, tak jakby wyspa odbijała się w niebie. Z mojej dogodnej pozycji dostrzegłem ją pierwszy. Najpierw wydawała się niewielka, ale stopniowo wyrastała z oceanu. Dostrzegłem wychodzące na południe Wieże Marca i Kwietnia jeszcze zanim stojący na oku wrzasnął:
– Wyspa Traw!
Na pokładzie zrobiło się zamieszanie. Żeglarze syczeli coś niespokojnie i chmurnie spoglądali na szary kształt. Mgła ryknął na nich. Potem krzyknął do mnie. Opuściłem się niżej i zawisłem w powietrzu na wysokości relingów. Gdybym zszedł jeszcze niżej, ryzykowałbym, że zostanę wessany przez ciąg powietrza i wypluty w kilwaterze żaglowca. Żeglarz sztywno podszedł do relingu i wykonał gest, jakby chwytał powietrze, tak jakby chciał mnie ściągnąć w dół. Szybko okrążyłem okręt i zawróciłem.
– Kometo – powiedział – proszę cię, pomóż nam. Tam w górze jesteś równie bezużyteczny co pieprzony aflaston.
– Co mam zrobić? Nie postawię nogi na pokładzie.
– Wiesz, jak beznadziejna jest nasza sytuacja. Ślepa kura. Ziarno. Aty jeszcze nie widać. Ta suka na pewno coś knuje. Najpierw patrz. Potem skacz. Poleć kilka kilometrów do przodu i powiedz nam, co tam zobaczysz.
Kiwnąłem głową, wzbiłem się w górę i wstrzymałem oddech na kilka silnych uderzeń skrzydłami. Przyspieszyłem, lekko obniżając lot. Wiatr ryczał mi wokół skrzydeł. Marynarzom musiało się wydawać, że zniknąłem. Obejrzałem się za siebie. Trzmielojad był zabawką na bezkresnej wodzie.
Za wyspą czekała flota Aty; równo rozstawiona, przyczajona cicho, jak myśliwy czekający na zwierza. Ata utworzyła sieć z pięćdziesięciu karawel, zakotwiczonych dziobami na wiatr. Ich rufy zwrócone były w moją stronę, a dzioby celowały ku wybrzeżom Sokolni.
Przeleciałem na wysokości topów masztów wzdłuż całej linii i odnalazłem Atę na pokładzie statku pośrodku zastawionej pułapki. Towarzyszyło jej dwóch urodziwych mężczyzn. Frędzle jej białego, jedwabnego szala powiewały na wietrze; pomachała mi wesoło i uśmiechnęła się szeroko. Żaglowce kotwiczyły w odstępach szerokości okrętu. Poszybowałem tymi przerwami, blisko fal. Twarze załóg przyglądały mi się znad relingów i spoglądały ciekawie z ruf. Statki były wyszorowane do czysta, miały gładkie kadłuby. Przeleciałem wzdłuż, wszystkich, podziwiając sposób, w jaki Ata wykorzystała płyciznę przy brzegu.
Ortolan – większa karaka – patrolował rafę otaczającą wyspę od strony oceanu. Miał spore szanse wpaść na Trzmielojada, gdyby Mgła wybrał właśnie tę drogę. Za to żeglując dookoła wyspy, po jej zawietrznej stronie, pod pustym spojrzeniem Wież Kwietnia i Maja, wpadłby prosto w sieć Aty. Według mnie Mgła nie miał szans.
Wróciłem do niego i powiedziałem mu to.
– Nie masz żadnej szansy.
– Co zrobiła?
Opowiedziałem mu, co widziałem i dodałem:
– Przykro mi, że nie mogę ci pomóc. Na twoim miejscu bym się poddał.
Ty chudy sieroto. – Roześmiał się.
– Zapomnij o Sokolni – powiedziałem. – Zawróć do Moreny albo na przylądek Ghallain. Tam mógłbyś uzupełnić zapasy i porządnie się przygotować.
– Lepszej pory nie będzie – odparł Mgła i kopnięciem rozwinął mapę leżącą na pokładzie. – Chodź tu i popatrz – nakazał.
Nie mogłem wylądować; taka bliskość okrętu była ponad moje siły.
– Nie – jęknąłem.
– Zejdź tutaj, cholerny sieroto. Byk. Rogi. – Mrużąc oczy, by lepiej mnie widzieć, zagapił się na moment, zaklął i spojrzał z powrotem na kompas.
– Ata nas zatopi, jeśli nas złapie! – Tego bałem się najbardziej.
– Nawet nie wejdzie na nasz pokład. Potrafię sterować tą krypą lepiej niż ktokolwiek na świecie. Stary ze mnie zejman.
– Owszem, ale ona ma osiemdziesiąt takich statków – zauważyłem.
– Kucharek sześć. Nie ma co jeść. Złaź na dół, Jant. Zamierzam udowodnić, że jestem najlepszy, do cholery.
– Przykro mi. Nie mogę.
– Jakim cudem taka ciota jak ty, złapała taką gorącą babkę, jak Mewa?
– Na pewno nie zmusiłem jej do niczego biciem.
Mgła skrzywił się szyderczo. Nigdy nie nauczył się postępować z Atą. Jej pewność siebie sprawiała, że traktował ją jak mężczyznę. Pewnie gdyby była w jego załodze, puściłby ją w obieg między marynarzy całej floty.
Nasz spór zaczynał niepokoić przesądnych Zaskajów. Mgła zauważył to i ryknął kilka przekleństw, kończąc kłótnię potęgą swego głosu. Wysiłek sprawił, że przycisnął dłoń do warg i pochylił się nad sterem, kaszląc potwornie. Zażenowany patrzyłem, jak zanosił się kaszlem przez ponad minutę. Na koniec charknął, splunął i wytarł usta w pelerynę. Cicho jęknął, dotykając obandażowanych żeber.
– Au... Powinienem był zabić Raroga, kiedy miałem okazję – powiedział.
Złożyłem skrzydła i opadłem na pokład. Namacałem piersiówkę. Wlałem resztki tarniówki prosto do gardła; porcja rhydańskiej odwagi.
– Wiesz, że ona ma część Fyrdów Pioruna? – spytałem. Mgła uniósł krzaczaste brwi; chyba nie wiedział. Otrząsnął się.
– To i tak nie ma znaczenia. Wyruszam do Rachis, przez Sokolnię, a oni nie zdołają mnie powstrzymać. Zwykli turniejowi łucznicy, żaden strach. Mika to palant, celuje do owoców.
Trzymając ster jedną ręką, drugą wyszarpnął z pochwy rapier i dźgnął mapę. – Jak wyglądają te karawele? Mogą nas gonić? Stoją na kotwicy? Żagle w gotowości? Muchy. Rosół.
Brunetka Mgły siedziała na stopniach między pokładami, łapiąc słońce w lodowatym powietrzu. Kiedy inni Zaskaje mi się przyglądali, zerknęła na mnie przelotnie z miną, która mówiła „ja nie kupuję, ja tylko oglądam", ale kiedy sadziła, że na nią nie patrzę, przypatrywała mi się uważnie.
Zaczynało mnie mdlić. Ukląkłem przy sterze, ustawiając się poci wiatr na wypadek, gdybym musiał w pośpiechu startować. Zawinięte cholewy skórzanych butów Mgły, wciśnięte w nie szorstkie, niebieskie spodnie i złocona ślimacznica na sterze wypełniały całe moje pole widzenia. Łzawiły mi oczy. Podczołgałem się do przodu i zerknąłem na pogiętą mapę upstrzoną dziurami po dźgnięciach rapiera. Wyspa Traw miała kształt migdała; leżała blisko kontynentu, wzdłuż wybrzeża Awii. Miała zaledwie trzydzieści kilometrów długości i skaliste, nieprzyjazne brzegi. Od północnej strony kończyła się nieprzyjaznym morzem i rafą, na której zbudowano latarnię morską. Aby uniknąć Ortolami zdecydowaliśmy się płynąć od strony południowej, między wyspą i kontynentem, przesmykiem, który przy tak dużym odpływie był bardzo płytki. Flota Aty czekała rozstawiona w poprzek cieśniny.
– Stoją stąd... dotąd – mruknąłem, kreśląc linię od zatoki przy Wieży Września po wybrzeże Sokolni.
Mgła zerknął przez ramię.
– To dobrze – powiedział.
Jęknąłem siadając i opierając się o rzeźbiony w barokowe wzory ster. Oczyściłem skrzydła i próbowałem ukryć twarz w piórach.
Siedziałem na pokładzie okrętu. Cholera.
– Bez obaw – powiedział. – Dobrze znam to wybrzeże. Kieszeń. Własna. – Gdy tak mówił, na głównym pokładzie uwijali się marynarze. Pulchna dziewczyna przyglądała się rosnącym grzywom, a ja siedziałem, oceniając ryzyko śmierci. Zimne fale były tak gładkie i ospałe, że wydawały się galaretowate, niemal zakrzepłe. Jeden wstrząs mógł sprawić, że cały ocean zastygłby w bezruchu.
– Przestań się tak trząść. Żegluję tędy od piętnastego stulecia. Mój dziad pływał na statkach handlowych. Skorupka. Za młodu. Od ładowania beczek i wiosłowania, po dowodzenie flotą Zamku. Szlakiem od Moreny do Sokolni karawele pływają nieprzerwanie od czasu, kiedy odkupiliśmy posiadłość od Łucznika. Właśnie im Awia zawdzięcza swoją świetność i nie chcę, żeby to się zmieniło. Ata tego chce. Kura. Złote jajka. Dlaczego ona nie potrafi być szczęśliwa? Miała wszystko co najlepsze z obu światów. Daj grzędę. Wyżej siędę. – Nie było zupełnie tak. Ata chciała dla siebie wszystkich grzęd świata. – Jak ona może w ogóle myśleć, że jest lepsza ode mnie, Jant? Jak może rzucać mi Wyzwanie po tylu wspólnych latach?
Siedzę na prawdziwym, pieprzonym statku. Jak do tego doszło?
Tubalny głos Mgły grzmiał nieprzerwanie:
– Wiem, że na początku chciała tytułu. Nie jestem głupi. Ale teraz, tak znienacka; takich rzeczy raczej się nie spodziewamy.
Trzmielojad zwolnił odrobinę, kiedy weszliśmy w cień Wyspy Traw. Wysokie klify pięły się pionowo w górę, żółte od porostów i pokreślone szczelinami, defilowały obok nas. Mgła skierował żaglowiec w głębokie koryto, równolegle do wybrzeża. Po przeciwnej stronie widać było Sokolnię, pas kamienistej plaży opadał ku kryształowej wodzie. W miejscu, gdzie zaczynały się skały, woda zmieniała barwę na ciemnoniebieską; tu, gdzie byliśmy my, miała niemal czarny kolor. Czarno-białe morskie ptaki zataczały w powietrzu koła albo siedziały na klifach, w płytkich jaskiniach wyżłobionych w skale i na nierównych, kamiennych występach, opryskanych na biało ptasimi odchodami, upstrzonych rybimi szkieletami i zaśmieconych szczątkami rozbitych statków.
Nagle pokład przechylił się mocno. Ześlizgując się w dół, złapałem za ster i uczepiłem się go kurczowo. Z lewej burty fale sięgały aż po relingi, nasz kil orał powietrze.
– Co robisz? – zawołałem w panice.
– Halsuję – odparł Mgła. Bez przerwy palił i wykrzykiwał rozkazy, których nie słyszałem, zbyt zajęty własnym strachem. Podniosłem głowę, żeby zobaczyć rezultaty jednej z komend. Marynarze wyciągnęli spod pokładu najrozmaitsze rzeczy; zwiniętą pościel, hamaki, siatki i naprędce powiązaną odzież. Były tam też deski i wiadra, bosaki i tarcze. To wszystko umocowano wzdłuż burt żaglowca, upychając rzeczy między relingami i przywiązując mocno, aby stworzyć solidną zasłonę.
– Musimy mieć jakąś osłonę przed łucznikami – wyjaśnił Mgła. Zafascynowany jego pomysłowością, ujrzałem go w zupełnie nowym świetle. Przy pełnym ożaglowaniu i pełnej prędkości sterował Trzmielojadem między podwodnymi skalami i maleńkimi wysepkami.
– Ahoj. Oto i ona!
Z powietrza okręty Aty prezentowały się znakomicie. Teraz, kiedy patrzyłem na nie z poziomu morza, nasza sytuacja przedstawiała się jeszcze gorzej. Wydawały się niezniszczalne, pewne i bezpieczne. Na wprost przed sobą mieliśmy cztery kadłuby, drewnianą piersią napierające na fale. Po obu stronach od nich ciągnął się sznur identycznych jednostek, które wraz z odległością wydawały się coraz mniejsze.
Żaglowiec pośrodku niósł flagi, na widok których Mgła wybuchnął śmiechem.
– To Nawałnik – powiedział. – Ona żąda, żebym się poddał. Ale baba ma tupet! Bezczelna cholera.
Brunetka zapiszczała. Obejrzała się przez ramię na Mgłę, który powiedział:
– Szpaczku, kochanie, może zejdziesz na trochę pod pokład i zaczekasz w kabinie? Tylko nie na rufie, rozumiesz? Dołączę do ciebie, kiedy już będzie po wszystkim. – Pewnie stanęła na obutych w sandały stopach, po czym szybko się oddaliła. – I trzymaj się mocno – zawołał za nią Mgła. – Gdyby jej rozum można było wsadzić w ciało Aty... Do diaska. Tę krypę stać na więcej! Zrefować żagle! Nie gapić się na mnie, jakbym zwariował! Wykonać! Szaleństwo. Metoda. Strzelcy mają czekać w gotowości.
Na każdym ze statków naprzeciwko nas widziałem łuczników. Tylko żaglowce znajdujące się bezpośrednio po obu naszych burtach mogły ich użyć, bo reszta musiałaby strzelać przez własne jednostki. Zbliżaliśmy się do nich w zastraszającym tempie. Zacząłem się zastanawiać czy nie powinniśmy już zwalniać. Atak mdłości uniemożliwił mi wystartowanie, a kiedy ustąpiły, byliśmy już za blisko i wystawiłbym się na cel strzelcom.
– To samobójstwo! – zawołałem.
– A jakże. – Mgła nie zważał na Nawałnika Burzowego, kierując się w wolną przestrzeń między dwiema mniejszymi jednostkami.
Na twarzach ludzi skupionych wzdłuż ich burt malowało się coraz większe poruszenie. Na jednej wybuchła sprzeczka i wciągnięto kotwicę. Zaczęła dryfować lekko w bok, burząc linię blokady. Usłyszałem gniewny głos Aty niesiony wiatrem.
– Kuliki Trzymaj linię. Trzymaj linię! Zostań na swojej pozycji!
– Właśnie tak – szepnął Mgła. – Wynocha mi z drogi. Sunęliśmy na nich bez cienia wahania, coraz szybciej i szybciej, pchani wiatrem od ruty.
– Muszę zrzucić główny żagiel. – jego palce zaciskające się na kole sterowym zbielały z wysiłku. – Za nic się nie zmieści. Cholera! Chciałbym mieć jeszcze trochę szmat. – Wszystkie oczy były zwrócone na niego. – Dawać go w dół! – zawołał. – Dalej! Luzuj, luzuj! – Mocno zbudowani marynarze na głównym pokładzie poderwali się na jego komendę i uczepili się lin biegnących do dalekich wyżyn takielunku. Ogromny, biały żagiel załopotał przez sekundę i opadł, odsłaniając błękitne niebo. Rozprzowy żagiel trzeciego masztu poleciał w dół i weszliśmy w wolną przestrzeń na sekundę zanim...
Uderzenie wcisnęło mnie w relingi z taką siłą, że mało brakowało, a przeleciałbym nad nimi. Odruchowo rozpostarłem skrzydła. Mgła rzucił się na koło sterowe, by nad nim zapanować. Potworny hałas nie ustawał. Trzmielojad wciskał się między dwa żaglowce, rozpychając je na boki. Rumor był ogłuszający: trzask, darcie i jęk drewna o drewno. Zobaczyłem zdumione twarze przy relingach jednostek, które mijaliśmy. Łucznicy napięli luki i wypuścili strzały prosto w nasz pokład. Twardy deszcz grotów wbił się w burty Trzmielojada, w nasze maszty i ciała niczym stado wygłodniałych komarów. Skuliłem się za sterem, gdy sypnęły od strony dziobu.
Nasi marynarze skryli się za zaimprowizowanymi zasłonami. Strzały zadudniły w zaporę. Dwaj czy trzej, którzy zareagowali zbyt wolno, polecieli do tyłu trafieni w twarze.
Mgła machnął na swoich łuczników.
– Celować w takielunek! W żagle!
Mieli strzały z szerokimi, białymi pierzyskami i grotami owiniętymi szmatą. Przytykali je do ognia w koksiaku i napinali łuki, wypuszczając serię za serią wprost w takielunek jednostki na lewo od nas. Pierzyska zaczepiały się o liny i płonąca smoła skapywała na pokład. Deszcz strzał Aty nagle ustał, bo wszyscy rzucili się do gaszenia ognia.
Inercją przepchnęliśmy się na drugą stronę przy akompaniamencie pisku drewna i trzaskających okuć. Nasza rufa znajdowała się teraz przy dziobie okrętu po prawej burcie.
– Teraz patrz – zawołał Mgła. Chwyciłem się relingu. Zakręcił kołem sterowym i przytrzymał je w pełnym skręcie. Trzmieiojad obrócił się i walnęliśmy w ich dziób, roztrzaskując go. Uderzenie rozbiło przeszklone bulaje i dekoracyjne rzeźby na naszej rufie. Lśniące fragmenty figur i ozdób spadły dwanaście metrów w dół i zatonęły w czarnej wodzie.
Wąski dziób mniejszego żaglowca był zupełnie zniszczony. Bukszpryt pękł i statek zaczął się przechylać do przodu, odsuwając się od nas, w miarę, jak woda zalewała jego niższe pokłady. Załoga Kulika znajdowała się poza zasięgiem strzał, wiec nasi łucznicy nie szczędzili im chociaż okrzyków i gwizdów.
Pokład Kulika zniknął pod falami, wypluwając ludzi wprost w nasz kilwater. Żaglowiec pokazał brzuch, a jego powlekany miedzią kadłub ustawił się na sztorc, gładki i ociekający wodą. Kiedy się przewracał, jego najwyższy maszt zwalił się na pokład jednostki po prawej stronie, zrywając cały takielunek. Liny ciągnąc się po wodzie zahaczały o pływające deski. Mgła znowu zaczął krzyczeć do swojej oszołomionej załogi.
Zakląłem i nie mogłem przestać kląć przez pieprzone wieki.
– To powstrzyma ją od pogoni – powiedział Żeglarz ponuro. – Bardzo lubiłem tę krypę, Jant, na litość boską, podnieś się. – Straciliśmy rozpęd i tkwiliśmy teraz za siecią Aty od strony lądu.
Spełniły się moje najgorsze obawy, nie mogłem wstać. Nie mogłem podnieść głowy. Kuliłem się przy sterze, zasłaniając oczy rękami, dopóki Mgła nie szturchnął mnie w kark kwadratowym nosem buta. Odniósł triumf. Gardził moim strachem. Wspiął się na schodki i spojrzał z góry na swoich marynarzy, którzy wracali już na pozycje.
– Wciągamy grot i spadamy stąd!
Zanim którakolwiek z karaweli Aty zdołała się uwolnić z szeregu i ruszyć w pogoń, postawiliśmy żagiel i nabraliśmy prędkości. Liczyliśmy na czysty przelot do portu w Sokolni. Ata stała chyba na dziobie Nawałnika Burzowego. Jej wysoki głos przebijał się ponad rykiem towarzyszącym tonącemu żaglowcowi. Mgła usłyszał ją i się wzdrygnął. Otulił niebieską peleryną swoje bandaże.
– Za nimi! Nie... zostawcie Kulika! – Ciemnowłosy mężczyzna położył doń na jej ramieniu, próbując ją uspokoić. Poprosił o opuszczenie łodzi i lin do ludzi znajdujących się w wodzie. – Zapomnijcie o Kuliku! Stawiać foka! – Wrzasnęła na łuczników, by wrócili na pozycje, ale Fyrdowie z Miki nie nawykli do okrętów. Sytuacja ich przerastała. Eszaje walczyli przeciwko sobie.
Wyjrzałem ponad zasłonę na relingach i zobaczyłem ją. Białe wstęgi jej szala przykleiły się do burty okrętu. Dwaj towarzyszący jej mężczyźni trzymali długie łuki. Kazała im strzelać. Piekliła się jak rozkapryszone dziecko. Krzepki wojownik w łuskowej zbroi z brązu cofnął się za nią i pokręcił głową. To sprawiło, że Ata wpadła w straszną furię.
– Próbujesz zajść mnie od tyłu? – plunęła jadowicie. – Co z ciebie za żołnierz? Dawaj mi to! – Walnęła go pięścią w szeroką pierś, wyrwała mu łuk i napięła go. Strzała posłana w naszą stronę załamała lot i wbiła się w brzuch Trzmielojada tuż ponad linią wody.
Mgła jęknął.
– Jesteś ranny?
– To moi synowie – powiedział powoli. – Obaj. Ciało. Krew. Tak nie może być. Obraca moich chłopców przeciwko mnie. Tak nie może być, Jant...
– Wszystko jest nie tak – odparłem.
– Robią co im każe. Owinięci. Mały palec. Ona jest szalona, sieroto. Przecież, tak postępują tylko cholerni szaleńcy, nie? Zniewaga. Krew. – Mgła przekazał ster drugiemu kapitanowi. Przez chwilę kaszlał, krzywiąc się mocno. – Schodzę pod pokład – oświadczył. Pewnie do „kochanego szpaczka". – Muszę ocenić straty.
– Nie sądzę, by coś jej się stało – powiedziałem.
– Co?
– Nieważne.
Marynarze przeciągnęli trupy towarzyszy po pokładzie do ładowni. Wiedzieli, że przed końcem dnia zejdą na ląd. Obejrzałem się do tyłu, gdzie flota Aty skupiła się wokół tonącego Kulika. Ze zdumieniem patrzyłem, jak szybko szedł na dno. Jedna z karawel zajmująca najdalszą pozycję w ramieniu pułapki próbowała nas gonić, ale zostawiliśmy ją daleko w tyle. Mgła wrócił, pomógł marynarzom uprzątnąć główny pokład, po czym dołączył do mnie. Siedziałem z nogami przewieszonymi za burtę, czując skutki działania tarniówki.
– Co teraz zamierzasz?
– Zatrzymam się w dokach Sokolni. Umocnię port, Zajmę się naprawami. – Wzruszył ramionami. – Może znajdę kogoś do pomocy. Jak nie, zrobię to sam. Dla chcącego nic trudnego. Zapłacę załodze. Wątpię, by któryś z nich jeszcze wrócił. Sparzony. Na zimne dmucha. – Podał mi kopertę zapieczętowaną niebieskim woskiem i zaadresowaną jego nierównym pismem. – Zabierz to do Ondyn – polecił.
– Co to?
– Ciekawscy szybko giną. Wygląda na list, nie? Ty jesteś Posłańcem. No to go dostarcz, dobra?
Wspiąłem się na reling i rozpostarłem skrzydła. Gubernię Ondyn miałem po drodze na Zamek. Przede wszystkim musiałem wrócić na dwór i zdać Cesarzowi relację z wydarzeń.
– Grabula? – Zamknął moją dłoń w potężnym uścisku. Miał masywne ramiona, pokryte kędzierzawymi włosami i grubymi, złotymi łańcuchami. Lubiłem Mgłę; żaden inny Eszaj nie opuszczał sali audiencyjnej na szybkiego dymka i nie wychodził na taras, żeby ryknąć śmiechem, bo znowu się zaplątałem w wyjaśnieniach. Uścisnąłem jego rękę z dziwnym uczuciem niepokoju. Mgła też musiał to poczuć, ale nie dał nic po sobie poznać.
– Chciałbym wiedzieć, co Ata myśli o mnie teraz – powiedział i uśmiechnął się. – Założę się, że trochę oklapły jej żagle. – Szare oczy błyszczały wesoło w pomarszczonej jak piasek morskiego dna twarzy, białe pasmo włosów wyróżniało się w długiej, grafitowej czuprynie, niewielkie skrzydła na jego szerokich plecach wyglądały jak złożone szare wachlarze i sięgały pasa.
– Burzyku, dzięki, że wpuściłeś mnie przez bramę Zamku w tysiąc osiemset osiemnastym – powiedziałem. Wiedział, że z tego powodu byłem jego dłużnikiem.
– Zasłużyłeś na to, sieroto. Nie ma sprawy – odparł, ale jego ton mówił: tylko pomóż mi teraz. Problem w tym, że nie wiedziałem jak. Po tym co zaszło, Ata mi nie ufała. Mogłem tylko doręczyć ten list. Wziąłem od niego kopertę, pożegnałem się i wystartowałem. Natychmiast pochwyciła mnie bryza i na szczęście popchnęła mnie w stronę brzegu.
Do: Komety, w sprawie petycji do Cesarza
Od: Króla Pustuła Rachisa
Sala audiencji
Pałac Rachis
25 listopad 2015
Wiekuisty Cesarzu,
Spieszę przedstawić najgorętsze przeprosiny za konflikt, do jakiego doszło u moich bram między kawalerią Ondyn a Insektami, w wyniku którego sześciuset żołnierzy zginęło lub odniosło śmiertelne rany. Jestem gotów wypłacić im odszkodowania z mojego skarbca i zrobię wszystko, co w mojej mocy, aby zminimalizować skutki tego potwornego wypadku.
Winę za to karygodne zaniedbanie ponoszą dwaj kapitanowie mojej straży; mieli wyraźne rozkazy „nie przepuszczać niczego". Bramy pałacowe są zbyt szerokie, by ludzi można było oddzielić od Insektów przy wejściu, dlatego moja straż postanowiła nie wpuścić ani żołnierza, ani Insekta, aby bestie nie dostały się do Pałacu.
Gdybym słyszał, że nieśmiertelni wzywają nas w imię Cesarza, bez wątpienia uchyliłbym decyzję kapitanów. Jednakże nikt z mojej straży nie dosłyszał wezwań w ogólnym zgiełku. Akurat przebywałem wtedy w najodleglejszej części mojego Pałacu, kontrolując sytuację z sali tronowej, jak przystoi monarsze. Teraz widzę, że raporty, które do mnie docierały, były mylne. W słabym świetle moja straż nie rozpoznała insygniów Ondyn. Nie pojęła też, że u bram stali nieśmiertelni. Moi strażnicy są przekonani, iż czekają ich reperkusje, ale zapewniłem ich, że Zamek nie gani śmiertelników.
Insekty nadal pustoszą Rachis. Z mojego okna widzę ich wiele na ogrodowych ścieżkach. Niskie ogrodzenie jest ich pełne. Nie przeżyły żadne zwierzęta – tylko kilka sztuk bydła sprowadzono na czas z pastwisk.
Lady Gubernator Eleonora Tanager przybyła ze swojej guberni na północy kraju. Jej ziemie zostały spustoszone. Awia nigdy dotąd tak nie ucierpiała i nie straciła tylu poddanych; Dwór Tanager od dawna uważano za klejnot tego regionu. Lady Tanager przybyła na czele szesnastu tysięcy Fyrdów chroniących tabor wozów z ośmioma tysiącami cywilów, którzy zdołali zbiec, zabierając ze sobą zaledwie mizerną część swoich majątków. Obecnie rozlokowujemy ich u rodzin w moim mieście, a Insekty już zmieniają pola tych ludzi w Papyrię.
Lady Tanager jest gościem w moim Pałacu. W srebrnej, pamiątkowej zbroi z 1910 roku, otoczona przez swoich lansjerów walczy teraz z Insektami w Rachis. To niezwykle barwna osobowość, jeśli można tak to ująć.
Pozwolę sobie zasugerować, że wysiłki nieśmiertelnych powinny się skupić na guberni Tanager, aby Lady Eleonora mogła powrócić do miejsca, które prawnie należy się jej. Jak pisze poeta: „Najbardziej kochają nas tam, gdzie najdłużej nas znają".
Pustuł Rachis, Król Awii
Podpis i pieczęć Jego Wysokości
Do: Komety, w sprawie petycji do Cesarza
Od: Lady Wireo Latodzion
Forteca Lowes 25.11.15
Dlaczego, pomimo moich próśb o posiłki i uzupełnienie zapasów, niczego mi nie przysłano? Mamy już tylko cztery tysiące żołnierzy i kończą się nam racje żywnościowe Potrzebujemy prowiantu natychmiast.
Zamek zdradził Lowes. Tornado jest tu jedynym, który nie wierzy, że Imperium nas opuściło. Wśród moich Fyrdów szerzą się pogłoski, że Zamek jest gotów pozwolić żołnierzom zginąć w walce z Insektami lub gorzej, umrzeć z głodu i od zimowych śniegów. Dlaczego nie potraficie nas ochronić?
Jesteśmy otoczeni. Najjaśniejszy Cesarzu, błagam cię o pośpiech.
Wireo, Gubernator Latodzionu
i Lowes Tornado, jego znak: T
– Skąd się biorą Insekty? – Cesarz zaczął wypytywać mnie natychmiast, gdy tylko przed nim ukląkłem, jakby nie minęła ani chwila od mojego raportu sprzed dwóch dni. Poświęciłem całe godziny na przygotowania do audiencji u niego, ale moja determinacja znikła jak słonia, spalona w ogniu gniewu Sana.
– Nie wiesz? Przecież prosiłem, żebyś się dowiedział!
– Panie, próbowałem. Przykro mi.
Nikt w całych Czterech Krainach nie wie skąd nadchodzą Insekty. Pytałem Eszajów, gubernatorów i Fyrdów, ale opowiadali mi tylko bajki. Słota powiedziała, że przed dwoma tysiącami lat Insekty pojawiły się w Awii. Ich otoczona Murem enklawa miała na początku wielkość Sali Tronowej, ale szybko zaczęła się rozprzestrzeniać jak powódź.
Wszyscy znaliśmy tę opowieść, ale na dworze nikt o niej nie mówił. Kiedy pojawiły się Insekty, Królowa Pentadryki postanowiła poznać ich papyrowe terytorium. Insekty zabiły wszystkich z jej wyprawy. Tylko kilka niepełnych dokumentów zachowało się do dziś i z nich wiadomo, co się działo potem: połowę Pentadryki zajęli uchodźcy z Awii uciekający z północy. Ich piękne miasta zostały pogrzebane pod Papyrią. O drugą połowę toczyła się wojna domowa między Morencją i Niziemiem. San zjednoczył regiony przeciwko Insektom i został obwołany Cesarzem. Przekazano mu Pałac Pentadryki, aby mógł na jego miejscu wznieść Zamek i strzec pozostałej części Czterech Krain.
– Powiedz mi wszystko czego się dowiedziałeś – zażądał San.
– Jeśli wolno mi mówić szczerze... w Czterech Krainach tylko Wasza Cesarska Mość ma szansę się dowiedzieć, skąd się biorą Insekty. – Cesarz się uśmiechnął. Westchnąłem i dodałem: – Większość ludzi twierdzi, że żyją pod ziemią. Gdybym wczołgał się w jeden z ich tuneli, pewnie ujrzałbym labirynty i jaskinie pełne tych stworów, przejścia długie na wiele kilometrów i komory wielkie jak pałacowe sale, w których Insekty kryją się w razie zagrożenia.
– Tylko że nikt nie może tego potwierdzić – stwierdził San tonem, którego nie mogłem rozszyfrować.
– Najjaśniejszy Panie... oczywiście, że nie.
– Czasem się zastanawiam czy obecni członkowie mojego Kręgu pracują wystarczająco ciężko, by dowieść, że zasługują na nieśmiertelność.
Czy Cesarz, który każdy dzień wieczności spędzał w azylu Zamku potrafił wyobrazić sobie rzeź, która właśnie trwała w Czterech Krainach?
– Insektów jest tak wiele, że zbliżenie się do wylotu tunelu byłoby równoznaczne z samobójstwem – powiedziałem z irytacją. – Tak zginął Biegus. Nawet gdybym się tam udał, nie przeżyłbym dość długo, by złożyć raport.
– Jak, Kometo.
– To samo możesz wyczytać z listu Wireo, panie.
– Kometo, jestem rozczarowany tym, że integralność Zamku została naruszona przez spór między Mgłą i Atą, a teraz ty także mnie rozczarowujesz. tak mam zaradzić naszej nieudolności i ocalić Lowes oraz Awię? – Cesarz wstał z tronu i podszedł do krawędzi podium. Patrzyłem poza niego, nie mogąc stawić czoła spojrzeniu jego szarych jak niebo oczu.
Skupiłem się na czerwono-złotej tarczy słonecznej za cesarskim tronem. Cztery grube kolumny wspierały mozaikowe sklepienie niszy ponad nim; po jednej z porfiru, azurytu, hematytu i jadeitu. Patrząc na nie czułem mniejszy lęk, niż patrząc na samego Cesarza. Gdyby mój wzrok mógł je rzeźbić, kolumny stałyby się cienkie jak zapałki.
– Mgła jest w drodze na front. Najjaśniejszy Panie, twoim listem z pieczęcią Zamku zdołałbym zmusić Atę, by także stawiła się w Rachis, odkładając spory na później.
– Niech Mgła i Ata dokończą to, co zaczęli. Oto list, który masz zanieść Acie. Gdy zapozna się z jego treścią, przestanie napadać na nasze porty. Przekaż nadmorskim guberniom, że Zamek zadbał o ich bezpieczeństwo. Potem wyślij wszystkich Fyrdów do Rachis. Chcę umocnić linię frontu; niech każdy doceni to, że chronimy miasto Rachis.
– Tak, mój panie.
– Czy Wireo Latodzion dała ci listy dla innych gubernatorów?
– Nie.
– To dobrze, trudno nam będzie ocalić wybrzeże, ale musimy zadbać o to, by na trakcie do Eske nie było ani jednego Insekta.
W przeciwnym razie miałyby dostęp do naszych murów. Wyślij do Rachis Grad z jego Fyrdami i Rusznikarza z całym wojskiem, jakie zdoła zebrać. Tam skupimy nasze siły; nie sądzę, by Pustuł się sprzeciwiał. Udaj się do wszystkich guberni, negocjuj z nimi, chcę mieć tam każdego śmiertelnika, który jest w stanie utrzymać broń, a wszyscy nieśmiertelni z Zamku staną na ich czele.
– Czy ja także mam zostać w Rachis, mój panie?
– Ty? Nad tobą wciąż się zastanawiam. Opisz mi jeszcze raz ów „most" w Lowes.
Trzęsąc się opowiedziałem o białym moście – gładkiej konstrukcji z owadziej plwociny, tak mocnej, że utrzymywała ciężar całego przejścia na cienkich jak druty podporach, o zbielałym jak szkielet węża przejściu, sięgającym od ziemi w niebo, skąd poławiały się Insekty...
– Chcesz powiedzieć, że stwory, które niszczą Imperium biorą się z powietrza?
– Tak jest. Piorun może o tym zaświadczyć.
– Znajdź sposób, by je powstrzymać.
Spojrzałem na moje dłonie, w geście pokory oparte o posadzkę. Rękawiczki bez palców przesłaniały ślady nakłuć. Bransolety przesunąłem wysoko na ramiona, a mankiety mojej koszuli zdobił misterny haft winorośli. Rękojeść miecza ściśle przylegała mi do biodra. Jak jeden osobnik miał rozwiązać problem, którym cały Zamek zajmował się od tysiącleci? Co San miał na myśli?
– Rozwikłałeś zagadkę języka Rękopisów Deirn w mniej niż rok. Pomogłeś dyplomatom z Karnis. Takie zadanie powinno ci się podobać, Kometo.
Nie odpowiedziałem. Żadnego z Posłańców przede mną nie obarczono taką odpowiedzialnością. San chciał mieć powód, by się mnie pozbyć, ale dlaczego akurat teraz? To prawda, że ostatnio często byłem na haju, ale to nic nowego. Żadnego z pozostałych nieśmiertelnych nie traktowano tak źle.
– Jeśli nie możesz pomoc...
Wstrzymałem oddech. Przecież nie zostanę wyrzucony z Kręgu. Na pewno jestem potrzebny Sanowi; nikt inny nie poleci przez Papyrię do oblężonej fortecy i nie przyniesie stamtąd listów. Nikt inny nie potrafi z taką łatwością komunikować się z Zaskajami.
– ...zostaniesz, wydalony z Zamku. Prosiłem cię, żebyś się nad tym zastanowił! Tymczasem nie poświęciłeś tej kwestii nawet chwili. Jeśli śmiertelnicy uwierzą, że Zamek nie panuje nad sytuacją, sprzysięgną się przeciwko nam, a wtedy jak długo przetrwa Imperium boga? Kilka miesięcy? Tygodni? Insekty rozprzestrzenia się i zajmą cały świat. Jesteś nieodpowiedzialny!
– Najjaśniejszy Panie...
– Dowiedz się więcej o Insektach, Kometo.
– Zrobię wszystko, co w mojej mocy.
– Wszyscy w całych Czterech Krainach komunikują się za twoim pośrednictwem. Od tego zależy pozycja Zamku. Od tego zależy twoje życie.
Wgryzłem się w doskonały paznokieć, niszcząc go zupełnie.
– Możesz już odejść – zakomunikował Cesarz. – Słyszałeś? Powiedziałem, że możesz odejść.
Wycierając pot ze ścięgien na szyi opuściłem dwór i powoli ruszyłem do mojej wieży. Zegar na Wielkim Dziedzińcu wybijał właśnie północ. Przeżyłem siedemdziesiąt pięć tysięcy północy i oto czekało mnie znowu życie poza zamkowym Kręgiem. Jakie miało być? Krótkie. Z naturalnego życia pozostało mi zaledwie pięćdziesiąt lat. Zdążyłem się już przyzwyczaić do szybko płynącego czasu, gdyż tak to wygląda z perspektywy nieśmiertelnych. Pięćdziesiąt lat przeleciałoby migiem, a ja patrzyłbym, jak się starzeję. Nie, Cesarz nie mógł zwrócić mi starości i śmierci; to była najokrutniejsza groźba. Przetarłem dłońmi oczy, próbując usunąć ból głowy narastający wraz z narkotycznym głodem. Wolałem umrzeć, niż patrzeć na swoją starość. Wbiegłem po spiralnych schodach w dysharmonii dźwięków srebrnych stopni, kopnięciem otworzyłem drzwi do komnaty, ale nie zastałem w niej mojej żony.
San nie może mnie wyrzucić z Kręgu, jeśli kryzys nie minie. W przeciwnym razie brakowałoby mu i Posłańca, i Żeglarza. Nie mogłem jednak przewidzieć jak postąpi Cesarz. Żył tak długo i być może miał już plan, w którym nie było miejsca dla mnie. Niepewny swoich dalszych losów, znowu poczułem się jak dzieciak z ulicy. Potrzebowałem koty.
Padłem na czworaka i namacałem pod łożem kasetkę z igłami, którą wcześniej przykleiłem taśmą do ramy łóżka. Mewa jeszcze tam nie zajrzała; za dużo kurzu dla niej, poza tym, nigdy nie potrafi się zgiąć w sukni z fiszbinami i halkami.
Na serwantce stoi para srebrnych świeczników, eleganckich i smukłych. Odkręcam zimną podstawę jednego z nich; szklana fiolka wysuwa się z wydrążonego wnętrza wprost w moją dłoń. Siadam i obserwuję w lustrze na toaletce siebie, jak napełniam strzykawkę.
Zrzucam odświętną kurtę i zapalam naftową lampę, aby lepiej widzieć znajome mi odbicie. Dobrze znam tę lisią twarz, hebanowo czarne włosy i głęboko osadzone oczy; nie potrafię sobie wyobrazić, jak będę wyglądał, jeśli się zestarzeję. W wyobraźni szkicuję mój wizerunek, dodając zmarszczki pod zielonymi oczami i wokół ust, które uśmiechają się po szelmowski!, jednym kącikiem. Próbuję sobie wyobrazić moją bladą skórę pomarszczoną, a nie napiętą. Może utyję, tak jak stary zaskajski żołnierz. Ta myśl wydała mi się obrzydliwa. Proszę, tylko nie to, pomyślałem, czując mdłości. Rozpościeram skrzydła przed lustrem, rozdzierając koszulę dokładnie przez środek pleców.
Jeśli zostanę oddalony, sam postanowię o mojej przyszłości: popełnię samobójstwo. Podnoszę strzykawkę i stukam w nią lekko, żeby usunąć pęcherzyk powietrza. Żyj szybko, umieraj młodo. Przygotowałem sobie naprawdę mocną działkę. San wyrzuci mnie z Kręgu. Grunt zaczął mi się usuwać spod nóg lawiną emocji. Odwróciłem się od lustra i powlokłem się na łóżko. Cienie rzucane przez wieże Zamku w świetle księżyca, przecinają pasami moją sypialnię, jak sylwetki wychudłych olbrzymów. Robię co San każe, bez względu na to, o co prosi. San jest handlarzem czasu; tak długo byłem bezpieczny, że teraz nie mogę odejść. Wszystkie sukcesy, na które pracowałem by zyskać sławę, staną się niczym; ja stanę się niczym. Moja pozycja w Kręgu jest wszystkim, co posiadam – odejść znaczy umrzeć i skazać na śmierć także Mewę.
San wie, kiedy kłamię. Będę musiał znowu przed nim stanąć i przyznać, że nie wiem, jak pokonać te pieprzone Insekty i to będzie równoznaczne z wyrokiem śmierci na mnie. Zapragnąłem wsparcia Mewy. Gdzie ona się podziewa, kiedy jest mi potrzebna?
Przez całe godziny zastanawiałem się nad zagrożeniem, jakie stanowiły Insekty. Szaroniebieskie cienie przesuwały się po komnacie, a potem się rozdwoiły, gdy wzeszła gwiazda poranna Tiercelel.
Pytanie o to, skąd się biorą Insekty nie jest tym samym, co pytanie, skąd się wzięły inne istoty, bo na początku świata bóg nie stworzył Insektów; one pojawiły się później. W przeciwieństwie do Awian czy Ludzi, są obecne w wielu światach, o czym mogłem się przekonać w Przejściu... Spojrzałem na igłę i pomyślałem, że chce znowu Przejść. Chcę się zagubić w tamtym świecie i nie budzić się przez bardzo długi czas. Rzeczywistość, która sprawia mi tyle bólu, może się odpierdolić.
Zawahałem się, przypominając sobie, że w Epsilonie też nie jestem teraz pożądanym gościem. Miałem dług wobec Keziaha, a Zębaci ciągle dybali na moje życie. Z poczuciem winy myślałem o losie, jaki spotkał Jaszczura. Robakowa panna sugerowała, że może nadal żyje – Zębaci przedłużali agonię swoich ofiar, traktując je jak żywe rzeźby, dopóki nie potrzebowali organów do obrzędów. Czy mogłem mu jeszcze pomóc? Ocalić go?
Z trudem uwolniłem się od porwanej koszuli, zdjąłem gumkę z końskiego ogona i użyłem jej zamiast opaski uciskowej. Moje odbicie w lustrze było przygarbione i zmęczone. Kiedy na twarzy w lustrzanej tafli zaczął się pojawiać wyraz odprężenia, położyłem się do łóżka.
Epsilon. Tak jakbym w ogóle nie opuszczał tego miejsca; rynek wciąż tak samo dziwaczny. Ruszyłem przez królestwo Wiecznych Klientów – miasto kramów, pasiastych chodników powiewających na wietrze i brzęczących pólek ze szklanymi paciorkami. Wciąż prześladował mnie głos robakowej panny: „Nigdy nie wracaj do Auraty". Dlaczego nie? Bo Zębaci mogli mnie pożreć żywcem. Wędrowałem wokół rynku nie mogąc podjąć decyzji. „Nigdy nie wracaj do Auraty. Nigdy nie wracaj do Auraty". Moja ciekawość ściągnie na mnie śmierć. Przygładziłem zjeżone od upału pióra.
Rynek otaczały brukowane drogi. Od nich odchodziły ulice prowadzące do różnych dzielnic miasta. Powozy, ryksze i pojedyncze dziwklacze truchtały w jedną i w drugą stronę, czasem ocierając się o narożne budynki, a niekiedy, przypadkiem, wywracając któryś z kramów. Szedłem, dopóki otoczaki bruku nie stały się złote. Gdzieniegdzie ślady zadrapań wyróżniały miejsca, w których próbowano podważyć kamienie. Drogę znaczyły plamy krwi i więdnące dłonie odgryzione w nadgarstkach – mieszkańcy miasta szybko się nauczyli nie kraść złota Zębatych. Wysokie budynki wokół mnie lśniły coraz bardziej, a ja szedłem nie zatrzymując się, wprost do Auraty.
Las Wiarołomców to włosy dzielnicy Zębatych. Szczególnie trudno tam dotrzeć, ponieważ cała głowa stanowi duży, odgrodzony murem sektor. Setki kłączy szły ścieżkami złotego pyłu między dwiema Katedrami Oczu, obok Najświętszych Grot Nozdrzy, do miejsca, gdzie Usta tworzyły Bezkresną Otchłań, otoczoną złotymi zębami oraz do ślimakowatych talerzy Uszu, których prawdziwej nazwy nie wyjawia się niewiernym. Biegnąc, kryjąc się lub podfruwając, przedostałem się przez ten kompleks i wreszcie dotarłem do wysokiego, najeżonego kolcami ogrodzenia okalającego Las Wiarołomców. Przyczaiłem się w krzaczastej, złotej brwi i obserwowałem okolicę.
W moim polu widzenia pokazał się Zębaty. Jego wątłe, niebieskie ramiona przelewały gęsty czerwono-brązowy płyn z flaszki do konewki. Postanowiłem zaryzykować i przyjrzeć się mu z bliska – był sam i wyglądał na starego. Szponiaste stopy zostawiły w połyskującym pyle dwie równoległe linie śladów. Miał na sobie postrzępione dżinsowe szorty, znad których zwisał sflaczały brzuch. Cienkie kosmyki białych włosów opadały na masywny, umięśniony kark ze szczątkowa skorupą pokrytą fioletowymi węzłami latuazy. Zamiast paska przewlókł przez szlufki spodenek splecione nerwy wzrokowe – znak Kultu Złamania Wielokrotnego. Przy pasie miał duże koło breloka, tyle że zamiast kluczy wisiał na nim pęk różnych palców. Były tam szczupłe palce kobiece, grube knykcie żołnierzy i dziecięce paluszki z poogryzanymi paznokciami. Dostrzegłem też niebieskie szpony innego Zębatego i pękate, włochate paluchy wojowników, wszystkie nadziane na obręcz. I wszystkie się poruszały, zginały, stukały, strzelały... nadal żyły! Kiedy Zębaty dźwignął zieloną konewkę, wyszedłem z ukrycia.
Unosząc ramiona i jeżąc się, bestia warknęła.
Odchrząknąłem.
– Przepraszam, może mógłby mi pan pomóc. Szukam Keziaha Jaszczura. Jest szary, mniej więcej... Jej wysokości, ma wydłużony pysk z mnóstwem zębów. Czy widział go pan?
– Wrrr?
– Ostatni raz widziałem go przed czterema miesiącami, ale myślę, że jeśli nadal żyje, to musi gdzieś tu być.
– WRRR!
– No cóż, skoro tak pan do jego podchodzi. W takim razie, ja JUŻ pójdę...
– Jakim prawem przekraczasz granice Auraty! – Stwór aż się zachłysnął furią. Postąpił krok w moim kierunku. Cofnąłem się.
– Jestem nieśmiertelny – powiedziałem, rzucając na stół jedyną kartę, którą rozdał mi los. Zębaty ogrodnik był zbyt wściekły, by mogło to na nim zrobić wrażenie. Suche wargi kleiły mu się do ostrych kłów, kiedy warczał.
– Ile kosztowałaby mnie możliwość rozejrzenia się tam?
– Wskazałem bramę. Niebieskie, podobne do kamyków oczy wpatrzyły się w moją dłoń. – Ach tak... – Teatralnym gestem podniosłem do góry obie ręce. – Właśnie podziwiałem pańską... kolekcję palców i zastanawiałem się, ile musiałbym zapłacić za odszukanie mojego przyjaciela w waszym lesie...?
Szczeciniasty zwierz wyciągnął zza paska ostry jak brzytwa nóż. Cofnąłem dłoń.
– Dopiero, gdy się rozejrzę – powiedziałem zaciskając zęby.
– Szukam Keziaha Jaszczura.
Ciężka głowa Zębatego skinęła.
– Wbili go.
– Jak? Na pal?
– Nie. W wiadro.
Kiedy ich zobaczyłem, poczułem mdłości. Zębaty popędzał mnie, pilnując, bym nie zginął mu z oczu wśród rzędów śmierdzących ciał, w lesie półtrupów. W końcu przecież byłem mu winny palec. Szedłem z wzrokiem wbitym w przesiąknięty limfą grunt, trzęsąc się potwornie. Wokół ciągnęły się całe rzędy wbitych w ziemię kijów, tworzących nierówne linie na tle rozżarzonego nieba. Całe rzędy tworów zatkniętych na te kije lub do nich przywiązanych. Niektóre krzyczały. Te, które już nie dały rady krzyczeć, były znacznie gorsze, bo tylko świszczały. Były też takie, co nie mogły już nawet świszczeć, z mokrymi serpentynami jelit, z których, niczym rozłogi, wyrastały nowe kończyny. Ogrodnik podlewał wszystkie czerwono-brązowym płynem z konewki.
Przeszliśmy pod diabelskim młynem zbudowanym z kości. Na karuzeli tkwiły zabalsamowane prawdziwe istoty. Kręcąc się w koło wołały do mnie przez zaszyte usta.
Weszliśmy jeszcze dalej, gdzie zapach zgnilizny miał lekki posmak soli i był nie do wytrzymania. Przetworzone istoty z oczami na łodygach palców błagały, by ktoś zakończył ich męki. Niektóre wyglądały jak odarte ze skóry drzewa mięśni, zniekształcone i guzowate; inne były jak szkielety drzew w zimie, z kremowymi ramionami przydrutowanymi do rzeźbionych, drewnianych palików. Insekty zabijają wszystko, co napotkają na swojej drodze, Zębaci natomiast bawią się w twórcze okaleczanie. Ogrodnik poprowadził mnie wokół tężejącego krzaka organów trawiennych, żółto-zielonych i ciemnofioletowych, a potem przez ozdobną grządkę arterii, w której pieniły się zagrzebane w ziemi organizmy.
– Keziahu? – zawołałem. Dlaczego to drzewo ma tyle szczęk? – Keziahu! Keziahu!
– Potworny z ciebie kocur – usłyszałem wreszcie głos zmiękczony śmiertelnym bólem.
– Cholera, Keziahu, przykro mi. – Zatrzymałem się przed wysokim, łuskowatym drzewkiem.
– Po co tu wróciłeś, koleś? – zasyczało drzewko. – Mówiłeś, że będziesz się trzymał z dala od prochów.
– Chciałem ciebie odszukać.
– Nieźle. Może przyłączysz się do zieleninki, łapiesz?
– Muszę wyjaśnić kilka spraw.
Obłażąca ze skóry twarz Keziaha mrugała do mnie z wysokiego na trzy metry trejażu. Liny, druty i potworne rurki utrzymywały jego kręgosłup na miejscu, a wszystko pokrywał zaschnięty śluz. Wnętrzności tkwiły w wiadrze, które Zębaty solidnie podlał ze swojej konewki. Jaszczur sapnął gwałtownie; błoniasta powieka zatrzepotała na jedynym bursztynowym oku, jakie mu zostało.
– Nigdy cię stąd nie wypuszczą, wiesz? Nawet za całe mięso w Pangei. – Seplenił, bo jego dolną szczękę zastąpiono żuchwą obcej istoty.
– Keziahu. Słyszałem, że jest tu jakiś królewski dwór? Widziałem taką blondynę, całą z robaków. Uratowała mnie, kiedy ciebie...
– Rozdzierali na strzępy. Bolało jak cholera. – Jego górna warga się skrzywiła.
– Kim ona jest? Nie mog-e-ę...
– Kim ona jest?
– Złe wieści, koleś. To Glistoforma. Dowodzi Strażą... Pracuje dla Króla.
Epsilon miał Króla? Dziwne.
– Kto to taki? Jeden z Zębatych?
Keziah ponownie sapnął, patrząc na Zębatego ogrodnika z prośbą o więcej czerwonawej cieczy. Ogrodnik jak zaczarowany wpatrywał się we mnie. Nawet nie drgnął.
– To ten, którego sam tu sprowadziłeś. Biegus.
– Biegus. Rachis? Jakim cudem?
– Powiedział, że wszyscy powinniśmy się zjednoczyć... On nienawidzi Insektów. No nie. Cholera. Oto i ona.
– Co... – Nie dokończyłem, bo grunt zaczął się trząść. Spojrzałem pod nogi i zobaczyłem drżące i podskakujące kalinki. Ja też podskoczyłem. Po chwili zewsząd otoczyły mnie robaki, pędząc ku jednemu punktowi. Wysuwały się z gleby, poruszając otoczakami. Pojawiły się w promieniu pięciu metrów i wszystkie zmierzały ku środkowi kola, gdzie zaczynały tworzyć wijącą się kupę. Skręcająca się kolumna glist strzeliła w górę, wyżej ode mnie, zwarła się na moment, a potem przybrała postać pięknej dziewczyny. Panna zachwiała się, po czym stanęła równo, jej włosy żyły.
Ogrodnik uciekł.
– Och, na jurajskość. To już koniec – jęknął Keziah.
– Jant – odezwała się Glistolorma głosem przypominającym współbrzmiące struny harfy. – Uprzedzałyśmy cię, byś tu nie wracał.
– Tak, wiem. To był przypadek – powiedziałem. – Pomyślałem, że spróbuje ocalić przyjaciela, ale jak widzisz, niewiele z niego...
– Powiedziałeś mu o jego Wysokości – oskarżyła Keziaha.
– Wcale nie. On...
– My jesteśmy wszędzie. Wiemy wszystko.
Wyciągnęła ręce, które zaczęły się wydłużać – robaki zsuwały się z jej ramion i szyi w dół. Jej włosy skróciły się, a po chwili zupełnie zniknęły. Głowa malała, topniała jak wosk świecy, w miarę, jak opuszczały ją kolejne nitki które spieszyły przedłużyć ramiona. Ręce przypominały teraz zwężające się ku końcom korzenie. Już nie miały dłoni, tylko macki, które pochwyciły Keziaha. Jaszczur ryknął z bólu. Zrobiłem krok do przodu, żeby mu pomóc, ale on tylko pokręcił łuskowatym łbem z chytrym błyskiem w oku. Doczekał się końca długiej agonii. Patrzyłem na jego śmierć. Chciałem uciec, ale nie mogłem zostawić go po raz drugi.
Postać dziewczyny stawała się cieńsza i niższa, w miarę, jak robaki przechodziły po jej wijących się ramionach na Keziaha. Szybko oblepiły go całego. Z Glistoformy została tylko cienka kolumna, a potem nawet i ona się skurczyła, i były już tylko ramiona, które także stopniowo znikały: ramie, łokieć, nadgarstek... Wreszcie wszystkie glisty oplotły się wokół Jaszczura.
Keziah nie mógł ich z siebie strząsnąć. Ruchoma sieć robaków otoczyła jego pysk. Wdarły się do jego ust, między silne zęby i w dół, do gardła. Wylazły dołem, z jego nierówno odciętej szyi, czerwone i lśniące. Wpełzły w jego oczodół i wypchnęły gałkę oczną. Wciskały się między kręgi i wpadały do wiadra.
Kiedy zobaczyłem ich stłumienie pchające się w nozdrza, oczy i uszy Keziaha, zasłoniłem dłonią usta, żeby nie krzyczeć, jaszczur przestał oddychać i błoniasta powieka po raz ostatni zatrzepotała na jego oczodole. Może dość robali dotarło już do jego mózgu zmieniając go w papkę. Wylały się przez otwarte usta jaszczura i jeszcze w powietrzu zaczęły się układać w piękną kobietę, korygując trochę kształt, gdy jej stopy dotknęły ziemi. Czule podniosła samotnego, zakrwawionego robaka z wiadra i wessała go w siebie.
– Już nigdy nie wracaj do Przejścia, Jant – powiedziała.
– Nie, pani – odparłem.
Gdyby ruszyła ku mnie, zacząłbym uciekać. Patrzyłem na jej robaki wijące się jak żywe srebro.
– W takim razie żegnaj. – Czerwie jej stóp zaczęły się rozplatać.
– Pani! Zaczekaj! Chcę się raz jeszcze spotkać z Biegusem!
– Powiedział, że nie chce cię widzieć. Epsilon prowadzi wojnę.
– Dlaczego?
– Ty głupia kreaturo! Jeśli jeszcze raz cię zobaczę, zjem cię, zaczynając od środka. – Glistoforma przegrabiła ręką pierś, wyciągając z niej garść robaków. Ulepiła je jak kulę śnieżną. – Łap! – zawołała i rzuciła nią. Robaki bryznęły mi w twarz. Zawyłem i splunąłem, ścierając je z siebie. Zsunęły się fałdami z mojego ubrania na ziemię. Kiedy znowu mogłem patrzeć, dziewczyny już nie było i tylko nieznaczne drżenie złotej gleby wskazywało szlak jej podziemnej ścieżki.
Poczułem reorientację i obudziłem się. Odzyskałem przytomność w znanej mi komnacie i ze znanym mi uczuciem. Było jak śmierć. Wcześniej zemdlałem z otwartymi oczami. Teraz były tak wysuszone, że powieki się nie poruszyły, kiedy chciałem mrugnąć, jęknąłem na wspomnienie cierniowego bólu, metalu przeszywającego ciało.
Pojawiła się przy mnie Mewa. Pocieszała mnie i trzymała za rękę. Przechyliłem się przez krawędź łóżka i zwymiotowałem. Potem zacząłem płakać.
– Co się stało? Co się stało? – spytała. To nic. Tylko reakcja na narkotyk.
– Jestem głupim, bezużytecznym Rhydaninem – wyjaśniłem. Mewa położyła się do łóżka obok mnie. Jej nogi były takie gładkie.
– Cii! Jant, chyba już czas, żebyś z tym skończył.
– Nie mogę – powiedziałem, zanim zdążyłem się powstrzymać. Nie dostrzegła ukrytego znaczenia w moich słowach. Zasłuchaliśmy się w ulewę bębniącą w okiennice. Mewa przez chwilę gładziła moje skrzydła, ale przestała. Typowa kobieta – nie zamierza się wysilać, jeśli sama nic z jego nie ma. Powędrowałem dłonią w górę pod jej spódnicą i zagubiłem się gdzieś między krynolinami, halkami i niezidentyfikowanymi koronkowymi wiązaniami. Utknąłem tam, zupełnie zaplątany, zdany na laskę zbyt wielu warstw odzieży. Powoli zapanowałem nad sobą i przestałem szlochać. Mewa nie wierzy w Przejście; nikt w nie nie wierzy. Biedna Mewa, nie może pojąć, dlaczego jej żałosny mąż się zabija. Przytuliłem ją.
– Muszę jeszcze tylko raz Przejść, a potem z tym skończę – powiedziałem.
– Dlaczego?
– Zerwę z tym już na zawsze, przysięgam.
– Wcześniej też tak mówiłeś.
– Ale teraz mówię szczerze. Czuję ból, gdy się ruszam. Nie chcę znowu tego przechodzić. – Przetarłem oczy, ale zdołałem tylko pogorszyć uczucie pieczenia.
– Dlaczego więc chcesz znowu to zrobić, do cholery?
– Muszę. Naprawdę, Mewo. Uwierz w to. Pomóż mi. Proszę?
Pokręciła głową, przyglądając mi się ze zdumieniem. Przesunąłem dłonią po jej pończochach, wsunąłem palec pod jeden z pasków i jego szlakiem powędrowałem aż do jej talii. Drugą ręką pogładziłem Mewę po plecach i zacząłem rozpinać haftki. Mruknęła zniecierpliwiona i uwolniła się z moich objęć.
– Traktujesz mnie jak swoją własność.
– Wcale nie. Ja...
– Nie obchodzi cię to, że Insekty dotarły do Kutych! Zajmują moją ziemię!
Wstała z łóżka i wybiegła z pokoju. Rozpięty tył jej sukni łopotał odsłaniając sterczące niewielkie, czarne skrzydła i wąskie łopatki, jej kroki brzmiały coraz ciszej na stopniach spiralnej klatki schodowej.
Położyłem się z powrotem, nacisnąłem fioletowe powieki i powiedziałem „kurwa" we wszystkich znanych mi językach. Niegdyś podobał mi się egoizm Mewy i wierzyłem, że jako nieśmiertelna z czasem nauczy się cierpliwości. Znowu ją tracę – pomyślałem. – Jeśli poskarży się na moje zachowanie Cesarzowi, to będzie koniec dla nas obojga.
Zacząłem się trząść. Słuchałem deszczu i cichego wycia wiatru opływającego wieżę. W końcu podniosłem się i po kołyszącej się podłodze dotarłem do toaletki, na której stały buteleczki z perfumami, przybory do makijażu, suszone kwiaty, nożyczki do piór, ołówki i jedna, smukła, ozdobna strzykawka. Ścisnąłem ją w dłoni. O krok od bezpiecznej przystani. Wstrzyknąłem sobie kotę i straciłem przytomność leżąc na niedźwiedziej skórze przed kominkiem. Znowu wybrałem się na poszukiwanie Biegusa.
W Przejściu czułem się o wiele zdrowszy, co tylko dowodziło tego, jak bardzo chory musiałem być w Czterech Krainach. Przepraszam cię, Mewo – pomyślałem. W chwili, gdy mój kraj mnie potrzebuje, kiedy Mewa mnie pragnie, ja leżę szarpany drgawkami i umieram z przedawkowania, samotny w swojej zamkowej komnacie. Wiedziałem, że zbliżam się do krawędzi śmierci, biorąc tak duże dawki koty w niewielkim odstępie czasu. Starsi Eszaje pewnie czuli, jak Krąg się napręża. Próbowali utrzymać mnie przy życiu.
Jak wielka dawka trucizny mogłaby rozerwać Krąg? tak bardzo wyniszczony i popierniczony musiałbym być, by zrezygnowali z ratowania mnie? Co nastąpiłoby najpierw? Zahamowanie funkcji oddechowych, ustanie pracy serca, trwałe Przeniesienie do świata, w którym czekała na mnie robaczywa panna.
Pamiętając o Glistoformie, zacząłem poszukiwania jego Wysokości od miejsc, w których podłoże było twarde. Zakładałem, że tam zdołam dostrzec ją z większej odległości i nie zaskoczą mnie nagle sznury robaków oplatających mi nogi i wciągających mnie w glebę.
Miałem wrażenie, że na rynku jest mniej Zębatych. Zasięgnąwszy języka u bywalców barów i kafejek dowiedziałem się, że Biegus zaproponował im dobre pozycje w swojej straży.
W pubie Jaja Buhaja wzniosłem toast za Biegusa Rachisa i wszyscy się przyłączyli. Albo byli mu lojalni, albo bali się wyróżniać. Dowiedziałem się, że zajął Pałac Srebrzytrych i ze zastanę go tam, jeśli na wieży powiewa flaga. Jeżeli nie, mógł być na którymś z pól bitewnych, walcząc wraz z mieszkańcami Epsilonu przeciwko Insektom. Klientela baru raz jeszcze wzniosła toast na jego cześć. Istoty z Przejścia nigdy dotąd się nie jednoczyły; zwykle burkliwie ignorowały się nawzajem albo nie chciały się opowiadać po niczyjej stronie. Tylko Hippiczni wydawali się zdolni do walki, ale dawniej woleli uprawiać sporty. Tymczasem teraz stali się tak fanatycznymi i żądnymi krwi patriotami, że przypominali Awian.
Opuściłem bar zamierzając się udać do Srebrzytrychu, ale jeszcze na rynku moją uwagę przyciągnął kram z mapami. Kolejny zdumiewający krok naprzód – wcześniej nie widziałem w Epsilonie map. Przejście zmienia się tak szybko, że zupełnie nie wiem, co zastanę tu następnym razem. Podszedłem i ze zdziwieniem stwierdziłem, że każda z nich była ręcznie odrysowaną kopią mapy, którą dałem Biegusowi przed czterema miesiącami w pubie Keziaha. Teraz wszyscy mogli je mieć! Gdy się pochyliłem, żeby obejrzeć je z bliska, ktoś uszczypnął mnie w oba pośladki naraz. Wywinąłem młynek, płynnie dobywając miecza – stałem twarzą w twarz z Felicilią Aver-Falconetem.
Felicitia pisnął i zamarł, zasłaniając twarz obiema rękami. Opuścił je niepewnie.
– Zrezygnuj z tlenionych włosów i białych dżinsów, mój urojony chłopcze. Przez nie wyglądasz jak duch – powiedział.
– Felicitia! Właśnie ciebie potrzebuję!
– Och, mój spóźnialski przyjacielu! Tak długo czekałem na te słowa.
– Jesteś mi potrzebny, żeby pomóc mi dostać się do Srebrzytrychu... Boże, co ci się stało? – Rękę miał zabandażowaną od łokcia po ramię. Wisiała na temblaku z kremowej satyny. Pasował do reszty jego obcisłego stroju, który nie pozostawiał nic wyobraźni, wyraźnie podkreślając drobne, umięśnione ciało. Opierał się o kulę podnoszącą jego drugie ramie aż do ucha, na którym brzęczały markazytowe kolczyki. Jego skóra błyszczała jak mydło, a naiwne oczy przypominały atramentowe kleksy. Zakołysał się wsparty o kulę i okropnie się zaczerwienił.
– Ja...
– Hej, co ty wyprawiasz? Gadasz z turystami na rynku? – Słysząc ten gniewny okrzyk ponownie chwyciłem rękojeść miecza, ale Felicitia klepnął mnie po dłoni.
– Możesz przestać? To niedyplomatyczne. Tutaj, kochany – zawołał i po chwili stanął przy nim dobrze umięśniony mężczyzna z długimi, rudymi włosami. Nowy był wysoki, opalony i zupełnie nagi, jeśli nie liczyć futrzanej przepaski na głowie.
– To – powiedział Felicitia z dumą – jest Hippiczny strzelec. Przypuszczam, że mógłby stanąć do walki nawet z Tornadem i wygrać.
Zignorowałem przyjaźnie wyciągniętą do mnie rękę, wręcz napakowaną zdrowiem.
– Nie jestem turystą – powiedziałem.
– Beju, to jest Kometa Jant Shira. Teraz ma mniej pigmentu od spaghetti, ale nie lekceważ go. Potrafi przegonić konie wyścigowe, jest Bezśmiertny...
– A wygląda na umarlaka – zauważył mięśniak z radosną swobodą.
– Tam, to kapitan bej Delamer z Kostusza, który pomaga nam walczyć z Insektami.
– Do usług, nieśmiertelny.
W głowie brzęczał mi rój pytań. Nie mogłem uwierzyć, że Felicitia – amator obozowiczów, a nie wojskowych obozów – w ogóle chciał walczyć. Może należało to uznać za dowód charyzmy Biegusa jako wodza. Nie wierzyłem też, że Koński Lud postanowił dołączyć do Biegusa. Gdyby ich Przejściowy kraj Kostusz znajdował się w Czterech Krainach, rywalizacja między Awianami i Hippicznymi byłaby bardziej zacięta niż wojna z Insektami.
– Miło mi cię poznać. Zamkowy Krąg jest do usług twoich oraz całej krainy Kostusza. – Nic nie ryzykowałem tak mówiąc, bo byłem jedynym Eszajem, który miał kiedykolwiek odwiedzie ten kraj. – Chętnie pomogę w walce przeciwko Insektom w każdym świecie.
– On jest Posłańcem Zamku – wyjaśnił Felicitia.
Delamer uśmiechnął się poufale, na co zareagowałem chłodem.
– Muszę cię o coś spytać – powiedziałem. – Dlaczego Hippiczni są zawsze nadzy?
Delamer spojrzał na mnie ze zdumieniem i przesunął wielkimi dłońmi wzdłuż krocza i ud.
– Nie jestem nagi.
– Ale przecież widzę twoje...
– Noszę najprawdziwsze futro z otposów. To niewidzialne torbacze. Trzeba było całych ton tych zwierzaków, żeby uszyć futro. – Podsunął mi muskularne ramię. Wyciągnąłem rękę, słysząc chichot Felicitii i zatrzymałem się jakiś centymetr od skóry Delamera. Moja dłoń zagłębiła się w niewidzialnym futrze.
– Niesamowite – wyszeptałem.
– Dzięki. Te dranie jest strasznie trudno upolować. Trzeba chodzić w kółko, dopóki się o jakiegoś nie potkniesz.
Felicitia chwiał się oparty o kulę, krzywiąc się z bólu. Spytał czy od razu moglibyśmy się udać do Srebrzytrychu, bo złamana noga potwornie mu dokuczała w tym upale i w tłoku panującym na rynku.
– Ciężki przeciwnik z tych Insektów – przyznał.
Delamer wziął go pod pachę, gdzie Felicitia idealnie się mieścił, po czym strzelił palcami na przejeżdżający powóz, który gwałtownie zahamował tuż przy nas.
– Zabierzecie nas na dwór Srebrzytrychu? – zapytał.
– No nie wiem, kochaneczku – odparła pierwsza dziwklacz, oblizując umalowany szminką pysk. – A dobrze zapłacisz?
– Mam pieniądze – powiedziałem, na co Felicitia znowu zachichotał.
– Boże miej nas w swojej opiece, bogaty Rhydanin; no to nic się nie zmieniło, nie? Jak tam, mój zamożny młodzieńcze?
Delamer podsadził Felicitię na otwarty powóz, gdzie ten zajął miejsce zanosząc się dziewczęcym śmiechem. Kapitan szepnął pierwszej dziwklaczy kilka krótkich wskazówek w obcym języku; zwierzę przestąpiło z nogi na nogę i zadarło łeb.
– Jak sobie życzysz, kochany – zarżała cicho. – Jeśli obiecasz przekazać Biegusowi nasze pozdrowienia, ta jazda jest za darmo.
– Z tobą każda jazda jest za darmo – sarknęła dziwklacz zaprzężona jako druga.
– Och, tylko jej posłuchajcie, suka jedna!
– Chyba klacz!
Powóz ruszył w tempie cwału, roztrącając kupujących i Geopardy, i przewracając kilka kramów. Przy Ratuszu skręciliśmy w prawo. W miarę jak budynki miasta rzedły, nabieraliśmy prędkości, aż w końcu pędziliśmy galopem wiejskimi drogami. Wszystkie znaki wskazywały kierunek do Pałacu Biegusa.
Za każdym razem, gdy powóz zakręcał zygzakiem albo gdy zaczynało trząść, Felicitię podrywało z bursztynowego, skórzanego siedzenia i rzucało na mnie, a mnie niewygodnie spychało na futro Delamera. Najpierw minęliśmy Auratę. Na tle nieba zobaczyliśmy linię dwóch wielkich, złoconych kopuł Piersi. Potem popędziliśmy przez wiejskie krajobrazy, wśród soczyście zielonych równin z pasącymi się na nich notylopami, które płoszyły się i odskakiwały od powozu, pokazując białe ogonki. Grupy żyrafiti wyciągały długie szyje, by lepiej się nam przyjrzeć. Żółtą sierść ich tułowi i nóg pokrywała sieć brązowych liter. W oddali pasło się bydło. Powóz z daleka omijał prychające skurczybyki, które by chronić swoje stada opuszczały głowy z gigantycznymi rogami i szarżowały wprost na nas.
Mniej więcej po godzinie jazdy równina ustąpiła błękitnemu jezioru pokrytemu liśćmi lilii wodnych. Ogniste stada różowych płomingów przechadzały się po nim na cienkich jak zapałki nogach. Powietrze było krystalicznie czyste i słodkie jak woda z topniejących lodów. Włosy Delamera spływały w dół strumieniem czerwonego jedwabiu.
W oddali dostrzegłem szarą linię przypominającą niski klif groźny jak chmura mgły. Mknęliśmy ku niej w drżącym od upału powietrzu. Gdy znaleźliśmy się bliżej, poznałem co to było – Mur Insektów. Miałem wrażenie, że wysysał barwy z kolorowych równin.
– Czy to stąd Insekty zaatakowały Epsilon? – zapytałem.
– Tak – odparł Felicitia. – Pamiętasz, kiedyś nazywaliśmy ich ziemie Papyrią?
– W domu nadal tak na nie mówimy.
– Miasto Insektów jest teraz puste. Biegus i ja oczyściliśmy je. Prawda, Lej?
– No.
– Właśnie dlatego złamałem rękę. Byłem w samym środku walki! Zupełnie jak w Hacilith! No, może niezupełnie. Zapędziliśmy wszystkie Insekty za ten Mur. Było ich tyle, że właziły jedne na drugie i biegały w kółko.
– To w Epsilonie nie ma już Insektów?
– Zostało kilka ognisk. Jest ich jeszcze sporo za Murem w Kostuszu. Biegus chce zaatakować w następnym tygodniu i zniszczyć je wszystkie, mój ty słodki łachmaniarzu. Jesteśmy pewni zwycięstwa.
– W Czterech Krainach jest teraz zbyt wiele Insektów.
– Wy Eszaje zawsze tak mówicie. Mnie nie nabierzesz, mój śliczny propagandysto.
– Mówię prawdę. Pełno ich w Rachis. Lowes pogrzebały pod dziesięciometrową warstwą papyru i pokazały się już w posiadłości Kute. Widziano je też w Mice.
– Nawet tam! Potrzebny wam Biegus. O, patrz, tam obozowaliśmy; Hippiczni świetnie się bawili.
– Aha. – Delamer się uśmiechnął. – Tylko wszystko toczyło się trochę za wolno. Kapitan Gwardii kazał trzymać muszkiety w gotowości i czekać na właściwy moment.
– Insektom się nie podobało, że je tak stłoczyliśmy, bo zbudowały sobie most, żeby uciec, jest tam... Widzisz?
Widziałem. Połowa mostu sięgała w jasne niebo i kończyła się niespodziewanie w samym zenicie łuku. Był identyczny jak ten w Lowes.
– Zbudowały też tunele – trajkotał Felicitia. – Potem wszystkie pobiegły pod ziemię albo na most i znikły. Możesz w to uwierzyć? Biegus szalał z wściekłości. Wrzeszczał, że uciekają.
– Ta połowa – powiedziałem powoli – to ten sam most, co u nas.
Felicitia nie zrozumiał.
– Jest wiele mostów,
– Nie wiesz, dokąd prowadzą?
– Hm, niestety nie, mój ekscentryczny przyjacielu. Czy w ogóle muszą dokądś prowadzić? Biegus wspiął się na jeden, wiesz? On jest naprawdę odważny. Zrzucał z końca różne rzeczy, ale nie znikały tak, jak Insekty. Po prostu spadały na ziemię. Prawda, Lej?
– No.
Poczułem się dziwnie. Niewidzialne ręce ciągnęły mnie z powrotem do mego ciała, na Zamek. Typowe. Cholera, cholera, cholera. Mocno się zapierałem, przeciągałem linę, walczyłem z ciągiem. Czułem jak miękki hak zaczepia się o moje wnętrzności. Mój najdłuższy dotąd pobyt w Przejściu gwałtownie się kończył. Chwyciłem Felicitię, który uśmiechnął się do mnie kokieteryjnie.
– Pałac – krzyknąłem. – To bardzo ważne! Wrócę tu najszybciej jak będę mógł!
– Zaczekamy tam na ciebie – zapewnił mnie Felicitia.
– Powiedz Biegusowi, żeby się wstrzymał z atakiem na Insekty! Przynajmniej do czasu, gdy z nim porozmawiam! L.. au...
– Ale dlaczego? – Ręka Felicitii przeszła przeze mnie i opadła na pomarańczową skórę siedzenia. Jasna równina przygasała, następował szybki zmierzch w monochromatycznej szarości.
Spojrzałem błagalnie na Hippicznego, który przypominał teraz ducha.
– Ty wiesz, dokąd biegną te mosty, prawda? – spytał.
– Tak – zdążyłem odpowiedzieć. Potem zniknąłem.
Dziwię się, że jeszcze żyję. Jestem przytomny i żyję! Kop, od którego straciłem przytomność minął, ale nadal byłem na haju i czułem się cudownie. Uśmiechnąłem się, odkleiłem od chodnika, podskokiem dopadłem do toaletki i wychyliłem duszkiem cały dzbanek wody. Po wypalonych świecach zorientowałem się, że leżałem nieprzytomny przez cztery lub pięć godzin. Potarłem siniec w zgięciu ręki.
– Nie rób tego więcej, Jant – powiedziałem do siebie. – jeszcze się uzależnisz.
Deszcz nadal siekł okiennice, a burzowe chmury sunęły stadami po niebie. Krajobraz za oknem był mroczny i mokry. Zdjąłem koszulę, bo ją zarzygałem, zawinąłem ją w chodnik i zostawiłem jedno i drugie w sypialni.
Właśnie schodziłem po schodach, kiedy usłyszałem pospieszne stukanie do drzwi. Ciągle jeszcze byłem naćpany, więc nawet się nie zastanowiłem, kto mógłby mnie odwiedzać w środku nocy, podczas szalejącej na zewnątrz burzy. Śmignąłem przez komnatę i gwałtownie otworzyłem drzwi na oścież.
Ociekająca wodą postać spojrzała na mnie ze zgrozą.
– Posłańcze?
– Co? – zamrugałem powiekami. – Jesteś mokry.
– Tak. Pada deszcz.
– No tak. W takim razie, wejdź. – Wysoki mężczyzna przecisnął się obok mnie i dopiero wtedy go rozpoznałem. – Błotniak?
– Kometo, to straszne. Ja...
– Co tu robisz, do jasnej cholery? Co ty masz na sobie? – Strażnik Miki rozpiął przesiąknięty wodą płaszcz i wycisnął deszczowe krople z kucyka. Miał przy sobie potężny łuk, który wziąłem od niego i oparłem o ścianę. Uznałem, że jest zbyt zdenerwowany, by trzymać broń. Posadziłem go w fotelu przed kominkiem.
– Kometo – powiedział bezbarwnie – jadę prosto z Awii. Mieszkałem tam przez całe życie, ale już tam nie wrócę. To potworne. – Wyglądał tak, jakby miał się za chwile załamać.
Po raz pierwszy od dwudziestu lat widziałem Błotniaka w takim stanie. Zniknął elegancki strój i wypolerowane buty, leśnik wyglądał tak, jak wtedy, gdy zobaczyłem go po raz pierwszy. Przyglądałem się mu, napełniając szklankę solidną porcją whisky, jego zielony płaszcz z kapturem leżał w kałuży na podłodze. Zatknięte za pas strzały z piórami pawia nie straciły barw ani ostrości. Z drugiego boku wisiał wygodnie umieszczony sztylet. Przerzucony na plecy róg na zielonym pasku i srebrny medalion na piersi dopełniały jego strój. Błotniak wyglądał dokładnie tak samo, gdy strzelał przeciwko Piorunowi w turnieju zorganizowanym przed dwudziestu laty w Mice. Piorun wygrał bez trudu, ale zręczność w posługiwaniu się łukiem i nienaganne zachowanie Błotniaka zrobiły na nim tak wielkie wrażenie, że zaproponował lojalnemu, młodemu mężczyźnie zarządzanie swoją posiadłością.
Łucznika długo trapiła tęsknota. W końcu – dzięki powieściom, librettom, maskaradom i próbnym turniejom – Piorun zdołał odtworzyć złoty wiek czasów swojej młodości, którego tak zagorzale bronią współcześni Awianie. Błotniak i jego rodzina weszli w ten wymyślony świat i zatonęli w nim bez śladu.
– Nigdy tam nie wrócę – powtórzył Błotniak z przerażeniem.
– Zamknij się. – Podałem mu whisky; wychylił ją jednym haustem, po czym wypluł większość na wymęczony dywan. Skrzywił się jak ktoś, kto całe życie pił tylko drogie wina.
– Muszę się zobaczyć z Piorunem. Zamek jest jak grobowiec. Ukrył twarz w dłoniach, jego ramiona zadrżały. Nie, to nie mogło czekać do rana. Tak, sprawa była pilna. Nie, nie mógł mi powiedzieć, tak, mógł wszystko wyjaśnić tylko Piorunowi. Tak, był przerażony. Odetchnąłem głęboko.
– Wszyscy jesteśmy Eszajami! Mogę ci pomoc! Przestań się mazać i powiedz, co się dzieje!
Jechałem tu bez odpoczynku. Konia zostawiłem na Wielkim Dziedzińcu, półżywego. Przedwczorajszej nocy doszło w pałacu do walk. Tak mi przykro. Pięćdziesięciu ludzi wyłamało bramę od jeziora i dostało się do naszych ogrodów. Nawet dziecko poradziłoby sobie z taką bramą. Było zupełnie ciemno. Padał ulewny deszcz. Chmury sięgały do samej ziemi. W ogóle nie widzieliśmy nic w ogrodach. Moja rodzina się ukryła. Strażnicy są bezużyteczni – zrobił się straszny zamęt. I oni nazywają siebie strażą? Byli tam chyba wyłącznie dla ozdoby! Spodziewaliśmy się, że Mika zaatakują Insekty, ale nie ludzie! Wjechali prosto do holu. Byłem na balkonie. Zacząłem do nich strzelać. Strzelałem do ludzi. Nadal w to nie wierzę. Zdjąłem dziesięciu strzałami, które wisiały na ścianach, ale miałem tylko dziesięć strzał. Piorun się załamie. Może powinienem się zabić.
Błotniak wyglądał tak, jakby naprawdę zamierzał to zrobić. Próbowałem go pocieszyć.
– Nie mogłem ich powstrzymać! Wszystko rozbili. Cały parter poszedł w drzazgi. Ceramika, szkło. Serce mu pęknie. Potem wbiegli na górę. Znali drogę. Zabrali... Zabrali Cyanę z jej sypialni i wywieźli ją. Tak mi przykro. Nie płakała; była tylko biała z przerażenia.
– Porwali dziecko Aty?
– Tak. Jest mi tak ogromnie przykro. Próbowaliśmy ich gonić, ale burza była zbyt gwałtowna. Zalało cały hol, bo strzaskali drzwi. O świcie wysłałem ludzi na poszukiwania, ale mała zniknęła bez śladu. Wszystkie drogi przeryte. I Insekty! Insekty są wszędzie! Zżarły wszystko w ogrodach, także ogrodników. Musiałem pokierować ludźmi z miasta. Powiedziałem im, żeby jechali do Rachis.
– Wiesz kto zabrał dziewczynkę?
– Tak. Miał herb Zamku na tarczy na plecach. Miałem go na odległość strzały, ale nie śmiałem strzelać. Nie chciałem trafić Cyany. Piorun dałby radę. Ale ja nie mogłem celować do Eszaja.
– Mgła?
– Tak.
– Jest głupszy niż sądziłem!
– Myślę, że zabrali ją do Sokolni. Wczoraj tam pojechałem. Posiadłość wygląda jak baza wojenna. Jest tam z tysiąc żołnierzy. Noszą odznaki Wyspy Traw, ale wyglądają nędznie. Kazali mi się odpierdolić – powiedział urażonym tonem.
Skąd Mgła wziął tysiąc żołnierzy? Och nie! Tym razem to ja byłem golów się zabić. Myślałem, że zadbałem o wszystkie szczegóły. Cholera, już lepiej, żeby świat połknął mnie w całości. Cesarz i Łucznik będą na mnie wściekli. Zakląłem strasznie po rumosku. Błotniak przyjrzał mi się uważnie.
– Nie wiedziałeś nic o tym?
– Oczywiście, że wiedziałem. Jestem Eszajem. Wiem wszystko – odparłem. Nieśmiertelna odpowiedź. Niech no tylko inni uznają, że tracisz kontrolę, a zaraz zewsząd jak Glistoforma wyłażą kandydaci do tytułu i rzucają ci Wyzwania. Nie mogłem powiedzieć Błotniakowi, że przeniosłem Fyrdów Aty do guberni Ondyn, żeby usunąć żołnierzy z drogi.
Nikt nigdy nie może się dowiedzieć, że doręczyłem potem list Burzyka do Ondyn. A Ondyn leżało niedaleko Sokolni. Ten list musiał wezwać wojska z powrotem – Mgła użył wojsk Aty, żeby porwać jej dziecko.
– Łby im porozwalam – mruknąłem.
– Chyba powinniśmy to zostawić Piorunowi – powiedział Błotniak. – Kometo, czegoś tu nie rozumiem. Dlaczego Żeglarz porwał własne dziecko? Chce za dziewczynkę okupu? Czy Acie tak bardzo zależy na małej? – Wprawdzie Ata urodziła przez te wszystkie stulecia wiele dzieci, ale opiekowała się każdym z nich i chroniła je z takim samym poświęceniem. – Może on chce użyć małej, żeby zmusić żonę do odstąpienia od Wyzwania i próby zajęcia jego miejsca w Kręgu. Nie patrz tak na mnie. Wszyscy na wybrzeżu już o tym wiedzą.
– Jeśli taki jest jego cel, to i tak utraci swój tytuł, bo wymuszanie jest wbrew prawu.
Błotniak już prawie wysechł i rozgrzał się nieznanym mu trunkiem. Zaczął przygładzać kasztanowe włosy, jednocześnie rozglądając się po moim ekscentrycznym mieszkaniu z wyraźnym obrzydzeniem.
– Chodźmy z tym do Łucznika – powiedziałem. – Nie jest w najlepszym humorze. Dręczy go poczucie winy. Musiał wyjaśniać Cesarzowi, dlaczego pożyczył Fyrdów z Miki Acie. Wprawdzie nie złamał zasad, ale mocno je nagiął.
– Niewiasta zasługuje na to, by ją chronić, tak wiele wycierpiała!
Ja byłem zdania, że niewiastę należało raczej związać, zakneblować i wrzucić do głębokiego, błękitnego oceanu.
Poprowadziłem Błotniaka w dół spiralną klatką schodową, której ściany zdobiły malowidła, a potem szerokimi korytarzami, które łączą grube zewnętrzne mury Zamku z wewnętrznym Pałacem. Pędził obok mnie jedną dłoń trzymając na rękojeści miecza i nisko pochylając głowę, jakby nadal biegł przez burzę. Na jego bladej skórze lśniły krople, których nie zostawił tam deszcz. Wyglądał jak umierający człowiek, bardziej poszarzały niż blady; światła błyskawic wpadające przez okna bez szyb nierówno oświetlały jego twarz, jasnoszarym blaskiem po prawej i ciemnoszarym po lewej stronie – wieczna kamienna szarość Zamku.
– Trzymaj się! – zawołałem, przekrzykując huk burzy.
– Wolniej! – wysapał.
– Nie umieraj mi tutaj Błotniak – powiedziałem zdenerwowany. Nigdy nie potrafiłem ocenić, ile bólu potrafili znieść Zaskaje. Potknął się przy skręcie w lewo, gdy zmieniając kierunek weszliśmy wprost do pałacowych korytarzy.
– Jeszcze nie teraz, Kometo – mruknął.
Moją wieżę w drugim krańcu Zamku dzieli od komnat Pioruna spory dystans. Przystanęliśmy w nieoświetlonym przejściu. Rzeźbiony portal prowadził na niewielki brukowany dziedziniec, zalany sześciocentymetrową warstwą wody. Strugi deszczu spływały z dachu i spadały na ziemię, tworząc przed nami przezroczystą ścianę. Pchnąłem Błotniaka przez nią, po czym sam pomknąłem za nim z pochyloną głową, brodząc w chwilowym jeziorze do bramy po przeciwnej stronie. Błotniak wstrzymał oddech, gdy zimna woda wlała mu się za kołnierz. Koszula przykleiła mu się do pleców między wypukłościami skrzydeł.
Zostawialiśmy mokre ślady na gołębioszarym dywanie. Niebieskie szklane lampy wypaliły się już wiele godzin temu i wąski korytarz przepełniał ciepły zapach dymu. Granatowa, haftowana tkanina zasłaniała fragment ściany. Na niej chude białe charty, niczym gromada księżycowych sierpów, goniły siarkowożółtego jelenia z koroną wokół szyi. Szarpnąłem materię, przesuwając ją na mosiężnej szynie i odsłoniłem podwójne drzwi.
– Ty zastukasz, czy ja mam to zrobić? – spytałem. Błotniak próbował się schować za mną. Westchnąłem i zabębniłem w niebieskie drzwi. Nic. Zapukałem raz jeszcze. Wciąż nic.
– Chodźmy stąd. – Błotniak trząsł się. Ledwo mógł mowie. z doświadczenia wiedziałem, że to może chwilę potrwać.
W końcu Piorun, niezwyczajnie wymięty i kiepsko wyglądający, otworzył drzwi i przytrzymał je stopą, opierając się o framugę. W wąskiej szczelinie pojawiła się tylko jego twarz.
– Co znowu zrobiły Insekty? – zapytał.
– Nie chodzi o Insekty.
– W takim razie odejdź, proszę.
– To ważne!
– Kometo, czy wiesz, która jest godzina?
– Tak. Jest...
– Nic nie obchodzi mnie czy jesteś znowu na haju, czy też musisz na coś ponarzekać. Zostawmy to do rana, kiedy zbiorę dość energii, żeby kopnąć cię tak, byś doleciał do Rumosza za to, że mnie obudziłeś!
Błotniak wysunął się przede mnie i uśmiechnął się do swojego pana jak duch. Postawa Pioruna zmieniła się diametralnie. Przeczesał dłonią zmierzwione włosy.
– O co chodzi? – spytał. – Nie. Zaczekaj, nie mów. Wejdźcie do środka.
Cofnął się i zaczął pospiesznie zapalać świeczki w kandelabrach na niskim stole z drewna orzechowego. Męczył się z hubką i krzesiwem, dopóki nie rzuciłem mu pudełka zapałek. Błotniak wkroczył do komnaty jak do obcego państwa, uważnie rozglądając się dookoła. Wypolerowane deski podłogi odbijały światło świec przy ścianach pomieszczenia, wyłaniając się spod dywanu fioletem jodyny i gliniastą szarością. Skóra niedźwiedzia albinosa leżała przed zimnym kominkiem. Niewidzialny deszcz tłukł w pionowo otwierane okna.
Zamknąłem za sobą wysokie, podwójne drzwi z mosiężnymi klamkami zdobionymi szkliwem w kolorze miedzi i błękitu, po czym stanąłem jak strażnik, wpatrując się w unieśmiertelnione krople lśniące w żyrandolu pod stiukowym sufitem.
Błotniak ukląkł na skraju dywanu. Złapałem się na tym, że gapie się na czubek jego głowy.
– Nie musisz tego robić – powiedziałem zmieszany. Nie zwrócił na mnie uwagi.
Piorun wziął łuk, który stał oparty o regał z książkami. Postawił go na nagiej stopie i nałożył wprawnie cięciwę, po czym opadł na pokryty szarym aksamitem szezlong, kładąc broń w poprzek kolan. Pewnie myślał, że nikt mu nic nie zrobi, dopóki trzyma tę broń. Rozsznurowana biała koszula zsuwała mu się z ramienia; zdążył wciągnąć czarne spodnie od odświętnego stroju – pierwsze, co wpadło mu w ręce.
– Kometo. Zwiastunie klęsk. O co chodzi?
Gestem wskazałem Błotniaka, pozwalając, by to on przekazał wiadomość. Zrobił to, przepraszając co drugie słowo. Kiedy skończył, powinna zapanować cisza, ale zakłóciła ją burza szalejąca na zewnątrz, fale ulewy uderzały w okna, podmuchy wichru z wyciem okrążały róg budynku. Łucznik zapatrzył się w swój własny świat, oddalony o metr od jego twarzy.
– Rozumiem – powiedział cicho. – Nie wierzę ci.
– Mój panie. – Leśnik zwiesił głowę, poskromiony przez wstyd.
– To... nie mogło się przydarzyć mnie. Pałacowi. Mojemu domowi. Co mam teraz zrobić?
– Spokojnie, Rarogu – wtrąciłem.
– Co mam zrobić? Muszę go zabić. Zabiję go! – Mięśnie obu ramion naprężyły się, gdy zacisnął pięści. – Wyjeżdżamy natychmiast. – Zaczerpnął wielki haust powietrza.
– Spokojnie!
– Nikt. Nigdy. Nie podniósł ręki na Mikę. Przez piętnaście stuleci. Tysiąc pięćset lat... Co mam robić? Co z Cyaną? Jest ranna? Może martwa? – Piorun rozejrzał się wokół dziko szukając czegoś, co mógłby potłuc. Błotniak tak bardzo skulił się w sobie, że w ogóle nie zajmował miejsca w komnacie. Nic nie mówił.
– Muszę coś zrobić – powiedział Łucznik. – Jak zareaguje Cesarz?
– Rarogu, usiądź i uspokój się. Dla Sana to tylko jedna z guberni – powiedziałem w języku, jakim Awianie posługiwali się w szóstym wieku i Piorun zamilkł zakłopotany. Dużą dłonią przesłonił oczy jak przyłbicą.
– Proszę, tylko nie to.
– Nie możesz zachowywać się w ten sposób – ciągnąłem. – Czy twój ojciec tak by postępował? A Sokół?
Zmagał się chwilę z myślami.
– Niewykluczone – odparł.
– Czy tego cię nauczyli? Chcesz zdradzić Awię postępując jak mieszkaniec Niziemia? Co powiedziałaby Krakwa Mika, gdyby mogła cię teraz widzieć?
Mój sposób chyba podziałał. Piorun odłożył łuk na fotel i podniósł Błotniaka z klęczek, biorąc go za rękę. Spopielały sługa wstał oszołomiony tym, że nagle zaczęliśmy rozmawiać w martwym języku.
– Tak bardzo mi przykro – powtarzał wciąż. – Tak mi przykro, panie.
– Nie. Nie, Błotniak, dobrze się spisałeś. Twoje imię zostanie zapamiętane, a twoja rodzina wynagrodzona za służbę. Chciałbym, abyś pozostał zarządcą pałacu, jeśli tylko możesz.
– Byłby to dla mnie zaszczyt, lordzie gubernatorze, ale nie jestem jego wart.
– Przeciwnie; jesteś najbardziej lojalnym ze sług, jakich miałem. I bardzo utalentowanym łucznikiem.
Zakaszlałem.
– Czy muszę tego wysłuchiwać?
Łucznik zwrócił się do mnie.
– Jak wiele czasu potrzebujemy by dotrzeć na wybrzeże?
– Przy takiej pogodzie? Dyliżans jechałby dwie doby; ja mógłbym tam dolecieć w dziesięć godzin, jeśli nie będzie powodzi. Ale nie wybiorę się teraz do Sokolni. Żaden z nas tam nie pojedzie. – Wyciągnąłem nóż, który zawsze nosiłem przy sobie, jak wszyscy w Hacilith: w bucie. Czułem lekkie drżenie, które zawsze się pojawiało, gdy kota przestawała działać. – Powinniśmy zostawić Mgłę i Atę, by sami stoczyli tę bitwę między sobą. Takie jest słowo Cesarza. Ty musisz powstrzymać Insekty w Awii.
– Insekty! A co z Cyaną?
– Słowo Sana!
– Nie dbam o... – Dlaczego chciał ratować dziewczynkę, ofiarę Wyzwania Aty, której los wcale nie powinien go obchodzić?
– Och, na litość boską, zapomnij o niej. Jak teraz możemy pomóc dzieciakowi?
Piorun patrzył jak wymachuję nożem.
– Ja jadę na wybrzeże – oznajmił chłodno. – Nie zdołasz mnie powstrzymać.
– To prawda, nie mogę cię powstrzymać – przyznałem mu rację – ale mogę spowolnić twoją podroż. – Przycisnąłem plecy do drzwi, czując jak wypukłe panele wciskają mi się między łopatki. Patrzyliśmy na siebie, zwierzęta rożnych ras zamknięte w jednej klatce. – Robię to tylko dla twojego dobra! Co powie San?
Piorun wzruszył ramionami i wycofał się na kilka minut do sypialni, zostawiając mnie samego z Błotniakiem. Leśnik był zbyt wyczerpany, by stać, ale zbyt wielkim szacunkiem darzył swego pana, by dotknąć jakiegokolwiek mebla bez jego pozwolenia. Czerpał siłę z taktu, że Piorun był z niego zadowolony. Zaciskając zęby trwał w przygarbionej pozie.
– Księżyc miał wczoraj złotą otoczkę; dziś wcale go nie widać – powiedziałem. – Nadchodzi potworna burza. Mieszkałem i latałem w Górach Posępnych, więc wiem.
– Gorsza niż ta?
– Tak.
Piorun wrócił w zasznurowanej koszuli schowanej w spodnie, w czerwonej, haftowanej kurtce do jazdy konnej, wysokich butach, z tarczą przewieszoną przez lewe ramię i ze strzałą założoną na cięciwę długiego łuku.
– Jant, schowaj nóż. Dziękuję ci. Proszę, napisz list do Cesarza. Przekaż mu, że wyruszyłem na poszukiwania Burzyka...
– Oszczędź mi bzdur, Jaśnie Panie. Cesarz wykluczy cię z Kręgu.
– Każ przygotować mój powóz. Wiem, że mnie nie rozumiesz... Nie możesz mnie zrozumieć... Ale muszę tak postąpić.
Udałem się do kwater służby i obudziłem wszystkich. Było wpół do trzeciej rano. Wybrałem najlepszego sługę, aby powoził przez pierwszą część podróży i posłałem jeźdźców z wieściami naprzód. Zostawiłem też list do Sana, w którym wszystko wyjaśniałem, a potem wyszedłem na dziedziniec.
Deszcz padał przez strumienie świateł pochodni. Sześć koni krzesało kopytami iskry na mokrym bruku, niespokojnie przestępując z nogi na nogę. Woda spływała po ich szerokich karkach. Powoź miał lśniące listwy i złoto-czerwone słońce Zamku z tyłu. Herb Miki widniał na drzwiach z obu stron, a w miniaturze także na mosiężnych częściach końskich uzd i na piastach kół.
Wiadomość
Do: Kici
Ode mnie
Mewo, kochanie, przykro mi, że się minęliśmy. Muszę jechać do Sokolni. Ktoś powinien pilnować Pioruna. Może jest najlepszym łucznikiem wszech czasów, ale też i cholernym idiotą. Kocham cię. Jant
Jechaliśmy przez resztę nocy i cały następny dzień. Konie zmienialiśmy w Eske, w gospodzie Pod Łabędziem w kniei i w Domu Złotokapów na skarpie. W Klinglu nie paliły się żadne światła; miasto opanowały Insekty. Inowrot był pusty, a mieszkańcy Szachlaru dawno się wynieśli. Pędziliśmy przez ulewny deszcz. Przynajmniej on spowalniał Insekty. Znowu zmieniliśmy konie w Stajniach Solniarza. O zmierzchu przeprawiliśmy się przez zalane tereny w miejscu, gdzie rzeka Jelec wystąpiła z brzegów i wreszcie znaleźliśmy się na trakcie biegnącym wzdłuż wybrzeża.
Jeszcze przed pierwszym przystankiem nasz woźnica dostał hipotermii i chyba nietrudno zgadnąć, kto musiał powozie przez resztę podroży? Po zmroku dotarliśmy do Ondyn-nade-Brzegiem; koła kręciły się wolniej po piaszczystej drodze. Zatrzymałem powóz przed niewielką stajnią – krytym strzecha budynkiem do połowy murowanym, a od połowy drewnianym.
Cały dwór wyglądał tak, jakby jego budowle wzniesiono jedną przy drugiej dla wygody. Mokry bluszcz próbował się wdrapać na dwa wysokie kominy, ciemnoczerwone i lśniące. Rozdzielały je strugi deszczu. Żółta poświata dobywała się zza ołowiowych szyb, skupionych w grupach po cztery i osiem, i upstrzonych kroplami. Nad niewielkim łukiem wejścia widniał herb Ondyn. Zapalona żelazna klatka latarni świeciła zapraszająco.
Wymięci i obolali, Błotniak, Piorun i ja weszliśmy w łuk bramy tak szybko, jakby wepchnął nas tam sztorm. Ich ubrania zwilgotniały od szybkiego biegu z powozu na ganek, ja przemokłem do suchej nitki. Wiekowy sługa Jaskółki kazał nam zaczekać w holu wyłożonym dębową boazerią. Piorun spojrzał na mnie z niepokojem. Nadal kipiał złością, jego potęga była tak wielka, jak moje mdłości.
Nie miałem czasu przejmować się własnym samopoczuciem, nie przychodziło mi do głowy żadne usprawiedliwienie ani wymówka.
– Dlaczego nas tu trzyma? – spytał rozdrażniony Łucznik.
– Pewnie nie spodziewała się towarzystwa.
– Jaskółka nigdy dotąd nie stroiła się dla gości.
W końcu sługa wrócił i wprowadził nas do niewielkiej sali. Jaskółka grała tam na skrzypcach.
Miała na sobie zieloną, jedwabną suknię. Głowę przechylała w stronę okien, a pod jej brodą czaił się cień; schudła od czasu, gdy widziałem ją po raz ostatni. Opuściła instrument i uśmiechnęła się.
– To naprawdę wy! Nareszcie! Myślałam, że Siwerniak popił sobie brandy. Otrzymaliście mój list? Przybyliście powstrzymać Insekty?
Piorun tylko się na nią gapił, ale ja, na szczęście, miałem bardziej przytomny umysł. Ukłoniłem się.
– Pani gubernator Ondyn, przykro mi, ale nie... przynajmniej jeszcze nie teraz, jesteśmy w drodze do Sokolni i musimy zmienić konie. – Wyjaśniłem jej wszystko, podczas gdy Piorun zaciskał pięści i ze złości wbijał paznokcie we wnętrze dłoni. Błotniak trzymał się z tylu. Kiepsko wyglądał.
– Widzieliście moje miasto? – spytała.
– Przyjechaliśmy wzdłuż wybrzeża.
– Bardzo nierozsądnie, Jant. Dziś w nocy fale przekroczą wał brzegowy i zaleją główny trakt. Zamknęłam ten szlak ze względu na Insekty. Widzieliście światła miasta? Nie? To dlatego, że musiałam je ewakuować! Obrzydliwe Insekty pożarły wszystko w magazynach i sklepach wzdłuż nabrzeża. Mieszkańców portu ulokowałam w domach ich przyjaciół na szczycie klifów. Dzięki bogu za te domy – tylko one mi zostały! Ci ludzie narażali własne życie broniąc przystani i kanału przed Atą. To zdrajczyni, Jant; mam nadzieję, że jej córka utonie.
– Nie mów tak, Jaskółko...
Dziewczyna wzięła laskę opartą o muzyczny pulpit i wspierając się na niej przykuśtykała do mnie. Suknia miękko opływała jej figurę.
– Pomogę ci, Eszaju – powiedziała – bo jestem twoją tysiąckrotną dłużniczką, a także ze względu na tego głupca tutaj. – Wspięła się na palce i lekko pocałowała Pioruna w policzek.
Piorun poprosił o pozwolenie, po czym chwycił jej zwinne dłonie i zasypał je pocałunkami.
– Możecie wziąć moje żaglowce – powiedziała. – Ludzi z Ondyn dać wam nie mogę. Zgodzę się na współpracę tylko pod jednym warunkiem. O swoich planach zdecydujecie tutaj, na tej sali. Ondyn jest najsilniejszą gubernią na wybrzeżu, jeśli się obroni. Teraz już tylko Ondyn i Morena mają niezniszczone porty.
– Tak – odezwał się Piorun cicho.
Błotniak wydał z siebie głębokie westchnienie. Jaskółka spojrzała na niego przenikliwie.
– Musicie coś zjeść. Siwerniak! Daj nam brandy! Przynieś chleb i łososia, i roznieć tu ogień.
Znalazłszy się pod dachem, Piorun zupełnie zapomniał o sztormie. Nasze kurtki rozłożono na kafelkach okalających centralne palenisko i tam powoli schły, parując. Jedliśmy przy ławie w ciepłej, mrocznej sali, Błotniak z Siwerniakiem przy tym samym stole, sięgali do tych samych talerzy z prażonymi kasztanami i pieczonymi ziemniakami, ja nie mogłem się uspokoić; przerażała mnie potęga oceanu. Próbowałem ze wszystkich sił ukryć strach, ale nienawidziłem słonego wichru wyjącego w kominie i wdzierającego się pod strzechę stajni. Grzmoty odzywały się raz po raz, wtórując falom bijącym w długi brzeg plaży.
Przytulna komnata tłumiła większość hałasów; na zewnątrz ogłuszyłby nas ryk olbrzymich grzywaczy walących w mur przystani i cofających się z sykiem oraz szum deszczu siekącego ocean i zamazującego granicę między powierzchnią wody a niebem. Wzdrygałem się z każdym uderzeniem fali, wyobrażając sobie, jak ocean wżera się coraz bliżej, przez wydmy, ku temu domowi. Widziałem już jak wody się piętrzą i walą z hukiem na dach, niczym ściana czarnej cieczy, jak ten dwór miał wytrzymać pod naporem takiej masy? W każdej chwili mogło nas zmyć w głębinę!
– Dobra brandy – pochwalił Piorun.
– Jant? – Jaskółka zwróciła się do mnie. – Jant, dobrze się czujesz? Proponuję ci trunek już od dziesięciu minut i...
– On...
– Nie lubię morza – wyjaśniłem.
Jaskółka wypróbowała inną wersję uśmiechu, którym nas powitała.
– Jeśli chcesz iść na górę, proszę bardzo. Musicie – się posilić i porządnie odpocząć; sztorm bardzo utrudni wam jutrzejszą przeprawę do Sokolni.
Jaskółka wiedziała tylko o połowie problemu. Potrzebowałem odpoczynku i koty. Musiałem się dowiedzieć więcej o Biegusie.
Poza tym, nie wiedziałem co myśleć o samej gospodyni. O co jej chodziło? Skąd się u niej nagle wzięła ta kobiecość? Dlaczego zachowywała się jak piękna panna, a nie jak zepsuta smarkata? Piorunowi wyraźnie się to podobało. Gdy była ranna nie potrafił znaleźć z nią wspólnego języka, ale spokojna Jaskółka zarządzająca swoją gubernią bardziej mu odpowiadała, a i ona chyba odwzajemniała jego sympatię. Odzyskiwała dawnego ducha, czy też po prostu zrozumiała, jak bardzo się pomyliła odrzucając propozycję Łucznika?
– Zamierzasz ponowić swoją prośbę o miejsce w Kręgu? – zapytałem.
– Może – odparła. – Codziennie rano jeżdżę do grodu. Usuwamy stamtąd trupy Insektów, rozbijamy ich mury i poświęcamy wszystkie godziny dnia zabijając jak najwięcej tych potworów. Mimo to wciąż musimy się wycofywać! Nie zamierzam oddać im mojego miasta!
Piorun przytaknął jej gorliwie. Zostawiłem ich samych. Błotniak poszedł za moim przykładem i cicho oddalił się na górę, do jednej z komnat o ścianach pokrytych lnianą materią, ozdobioną awiańskimi gobelinami i porożami.
Zatrzymałem się u podnóża schodów, którymi hulał przeciąg, przy niewielkim okienku z szybami w kształcie rombów. Wychodziło na morze. Zobaczyłem za nim tylko czerń, ale wyczułem wzburzenie i ruch. Fale przyboju ryczały, a na tle chmur sięgających daleko w ocean pojawiła się iskra błyskawicy. Fioletowe błyski wyławiały z mroku plażę. Przez chwilę widziałem trupy Insektów ułożone w stertę powyżej linii przypływu, najeżone kolcami i kanciaste.
Drzwi tuż obok schodów prowadziły do kaplicy. Wiedziałem, że to spokojne i bezpieczne miejsce, gdzie mogę się zastanowić i odzyskać panowanie nad sobą. Pomieszczenie miało mniej niż trzy na trzy metry i było surowo urządzone. Wszystkie kaplice w Czterech Krainach wyglądały podobnie.
Strzała błyskawicy oświetliła stolik ustawiony przy przeciwległej ścianie, jedyny mebel. Przykryto go serwetą z wyhaftowanym napisem: Dlaczego czekamy?
Takie pomieszczenia mają nam przypominać o nieobecności boga. Każą pamiętać, że Zamek powstał, aby chronić Cztery Krainy w czasie, gdy bóg przebywa z dala od swojego dzieła stworzenia i że kiedyś, w przyszłości, bóg powróci. Eszaje i Zaskaje jednakowo czekają tej chwili, a długie oczekiwanie jest jeszcze jednym powodem pragnienia, by zostać członkiem Kręgu. Ludziom przypomnienie o boskim powrocie przynosi spokój, dlatego urządzają kaplice nawet jeśli mają niewiele miejsca. Dzięki temu czują, że wypełniają obowiązek wobec nieobecnego boga i nie muszą więcej o tym rozmyślać.
Usiadłem na stole i zacząłem myśleć o Biegusie. Insekty przedostawały się do Czterech Krain z Przejścia – ze świata, do którego mogłem dotrzeć dzięki narkotykom – świata, który tylko ja znałem i w który tylko ja jeden wierzyłem.
Tak mogłem dowieść jego istnienia? Z twarzą zanurzoną w dłoniach, pogrążony w rozpaczy, przeczesywałem myśli, próbując znaleźć sposób wyjaśnienia tego Cesarzowi: „Mój panie, nieżyjący brat Pustuła wypędza chmary Insektów do Awii z krainy, w której niebieskie potwory czczą trzewia". Zamknęliby mnie na zawsze.
Może naprawdę jestem szalony. Nawał rozkazów Cesarza i ogromne ilości Scolopendrium rozpruły mi umysł, a ja nic nie zauważyłem. A jeśli Cesarz, wszystko sobie zaplanował i chce wykluczyć mnie z Kręgu jako szaleńca?
Z mieszkańców Czterech Krain w Przejściu spotkałem jedynie Biegusa i Felicitię, a ich znałem wcześniej w rzeczywistym świecie, wiec nawet sam sobie nie mogę udowodnić, że Przejście naprawdę istnieje. Kiedy pierwszy raz tam trafiłem, a potem podekscytowany opisałem Piorunowi moje doświadczenia, po jego poważnej minie poznałem, że posunąłem się za daleko.
– To tylko halucynacje ćpuna – powiedział mi wtedy. – Nie marnuj mojego czasu.
To tylko halucynacje. Czyżby Insekty wydostawały się z moich urojeń i zatruwały świat?
Posłaniec powinien myśleć trzeźwo. Skoro nie potrafiłem dowieść istnienia Przejścia, mogłem jedynie zaufać własnej intuicji. Może za bardzo się bałem zaryzykować, by uratować Cztery Krainy? Nie! Zamierzałem wrócić do Przejścia... nawet gdyby miało mnie to zabić.
Śmierć w wyniku przedawkowania uważano za wielce haniebną. Co mówiłyby o mnie opowieści za pięćset lat?
Dostrzegłem smugę światła, która stopniowo się rozszerzała, aż. objęła całą moją twarz. Drzwi otworzyły się i do niewielkiego pomieszczenia weszła Jaskółka.
– Jant? Szłam za tobą. Muszę cię o coś zapytać. Nie teraz, Jaskółko, proszę.
– O co?
– Gdzie znalazłeś mój pierścionek? Czy mogę prosić o jego zwrot?
– Jaki pierścionek? Ach. Ten? – Zsunąłem miedziany pierścionek Cyany z palca. Jaskółka wyciągnęła po niego dłoń.
– Tak – powiedziała. – Należy do mnie.
– To raczej niemożliwe.
– Delfin jest moim znakiem, sam przecież wiesz. Gdzie go znalazłeś?
– Ja...
– Dałam go Łucznikowi w zeszłym roku, bo prosił mnie o jakąś pamiątkę.
– No tak. To wiele wyjaśnia. I hm, znalazłem go w zamkowych stajniach; leżał na posadzce. Spodobał mi się.
– Pewnie Piorun go tam zgubił. Skoro to miała być pamiątka, powinien bardziej na nią uważać.
Piorun? Nie. To niemożliwe. On ojcem Cyany...? Nie mógłby...
– Hm... No tak. Zastanawiałem się, czy nie dać go Cyanie.
– Podałem pierścionek Jaskółce.
– Kim jest Cyana?
– Córką Aty, nie pamiętasz?
Dzięki ci, Cyano. Teraz już wiem. Dlaczego tak mnie mdliło? Nic nie rozumiałem. Cały świat tonął w nieczystościach, stawał się ciężki od rozczarowań. Wiedziałem, że gniew nadejdzie później, a na razie czułem ciepło przepełniającego mnie lęku.
– Przysięgam, że już nigdy nikomu nie zaufam!
– Jant?
Dlaczego Jaskółka znowu się zmieniała, dlaczego stawała się wytworna i przekonująca? Może to przez jej dramatyczne przeżycia? Kiedyś znałem lorda, którego raniły Insekty. Przez resztę życia wierzył, że zmienia się w jednego z nich i że z nóg wyrastają mu czarne kolce.
Wprawdzie Jaskółka wygląda na zdrową, ale ciało zdrowieje szybciej niż umysł, a zdarza się, że umysłu w ogóle nie da się wyleczyć. W nas wszystkich brzmią echa pól bitewnych.
Śmiertelnicy ogromnie się zmieniają przez całe swoje życie, ale rzadko takie zmiany następują w kilka miesięcy. Kobiety potrafią w niezrozumiały sposób przeistaczać się z dnia na dzień, lecz to jest zawsze ta sama śpiewka. Ani śmiertelność, ani bycie kobietą nie mogły wyjaśnić tego, co działo się z Jaskółką.
– W co ty grasz, Ondyn? W co ty, do cholery, pogrywasz?
– Cofnęła się. Pewnie ona też miała o mnie inne zdanie. Czy mogła postrzegać mnie wciąż w tym samym świetle, wiedząc, że widziałem każdą jej cząstkę, w środku i na zewnątrz, szwy i w ogóle?
Wyszedłem za nią z mrocznej kaplicy.
– Najpierw jesteś niecierpliwą i ambitną suką, potem dochodzisz do wniosku, że zadowala cię życie Zaskaja, a teraz stajesz się przebiegła jak Mewa, nosisz suknie i rozdajesz pocałunki. Przykro mi, ale nie wiem już, co mam, kurwa, o tym myśleć.
Jaskółka zastukała laską w deski podłogi.
– Później ci wyjaśnię.
– Wyjaśnij teraz.
– Teraz Ondyn musi się bronić! Mój dom, przystań, w której dorastałam! Potrzebuję miejsca w Kręgu! Tak się boję, że nie zdołam ocalić Ondyn. Mając nieśmiertelność i pomoc Pioruna, może je odzyskam. Wracając do zdrowia miałam czas wszystko sobie przemyśleć. Coś we mnie wciąż popycha mnie do przodu, ale od czasu tamtej bitwy czuję się zmęczona. Brak mi sił, by starać się o przyjęcie na Zamek, tak jak wcześniej. Teraz muszę walczyć, a nie mogę, bo jestem kulawa. Wiem, że Krąg nie da mi więcej siły, niż mam teraz, a moje kalectwo nigdy nie zostanie uleczone, ale Piorun mi pomoże. Dostałam list od Mgły. Sam go doręczyłeś.
– Tak.
– Wyjaśnia w nim, dlaczego Piorun mnie kocha. Wcześniej nigdy się nad tym nie zastanawiałam. Według Żeglarza jestem podobna do kuzynki, którą Łucznik kochał wiele wieków temu, gdy jego ród rządził Awią. Nigdy jej nie zapomniał, a tak się składa, że wyglądam jak ona! Nazywała się Martyn Mika; podobno świetnie polowała i była odważna w boju. I miała rude włosy. Uważał ją za doskonałość. – Jaskółka spojrzała na fałdy zielonej sukni, opadające na podłogę. – I nosiła jedwab – dodała.
– Odrzuciłaś Raroga, a teraz próbujesz znowu go usidlić.
– Tak, chyba masz rację.
– Cholera, Jaskółko, nie pomyślałaś, że mamy na głowie poważniejsze zmartwienia? Wireo i Płowy tkwią w Lowes jak rozbitkowie! Pustuł nic nie potrafi zdziałać! Eske postawiono w stan gotowości! Ty sama codziennie odpierasz ataki Insektów! Nie przyszło ci do głowy, że Ondyn to ostatnia gubernia przed Hacilith? Co będzie, jeśli Insekty dotrą do miasta? A ty co? Stroisz się w piórka jak samolubny babsztyl...
– Nie mów tak do niej – przerwał mi Piorun, opierając się o framugę drzwi komnaty gościnnej i kładąc dłoń na rękojeści miecza.
Zostałem zdradzony, jak skopany kundel. Żaden z Eszajów nie był nic wart; mój powiernik, nauczyciel i wierzyciel miał tyle wad, co ja. Jakim cudem utrzymujemy nieskazitelny wizerunek Kręgu, o którym marzą Zaskaje? Jeszcze nigdy nie czułem się tak samotny, nawet w ponurych górach.
Wycelowałem w niego palcem.
– Właśnie odkryłem, że to wszystko twoja wina! Jak mogłeś pójść do łóżka z Atą?
– Co? Nie! Ja...
– Żadnych usprawiedliwień! – Pobiegłem schodami na górę i zamknąłem się na klucz w gościnnej komnacie.
Usiadłem na prostym łożu i zdarłem z siebie koszulę. Spojrzałem na naznaczoną bliznami skórę. Kiedy świat wokół mnie rozpada się na kawałki, a ja stoję bezsilny w obliczu katastrofy, wciąż mam pełną kontrolę nad jednym – nad moim ciałem. Oto rozwiązanie wszystkich moich problemów: zacząłem przygotowywać działkę koty.
Spokojnie obejrzałem ramiona i uznałem, że nie ma sensu się w nie wkłuwać. Kiedyś, błądząc igłą naprawdę głęboko, trafiłem w arterię, jego doświadczenia nie chciałbym powtórzyć.
Jaskółka zastukała w drzwi i cicho zawołała moje imię. Kazałem jej spadać. Położyłem się na białej pościeli i rozpostarłem skrzydło. Poczułem, jak silne mięśnie się rozluźniają. Miejsce, w którym łączą się z moimi plecami ma szerokość uda.
Piorun mnie zawiódł.
Namacałem odpowiedni punkt po wewnętrznej stronie, między czarnymi szczeciniastymi piórami, sztywnymi i niewielkimi jak paznokieć kciuka. Rozgarnąwszy je zobaczyłem delikatną, bladą skórę, obciągającą włókna potężnych mięśni, pneumatyczne kości i zdrowe żyły. Jant – pomyślałem – jeśli to zrobisz, prawdopodobieństwo, że już nigdy nie polecisz jest ogromne, a wtedy będziesz już tylko zwykłym śmiertelnikiem, którego los jest przesądzony. O ile, oczywiście, nie zabije cię za duża dawka narkotyku.
Jak on mógł?
Honor nie istnieje. Rycerskość nie jest prawdziwa. Mury się kruszą.
Nie miałem nic, co mógłbym zapisać w testamencie. Rezydencja w Kutych należy do Mewy, Słota może wziąć moje książki, a Lascann zatrzymać Gospodę pod Karlim Pająkiem. Żegnaj Mewo. Zacząłem od niczego i wkrótce znowu stanę się niczym, ale teraz jestem Cesarskim Posłańcem – to moje największe osiągnięcie – i wiem, że dla Czterech Krain warto zaryzykować.
Na czym to stanęliśmy?
Przez chwilę siedziałem trzymając igłę w powietrzu, nienawidząc scolopendrium, nienawidząc siebie. Potem powoli wbiłem ją w ciało. Skóra w tym miejscu była wrażliwa. Bolało tak bardzo, że musiałem się zatrzymać, mrugając załzawionymi oczami, ale już po chwili znalazłem żyłę. W cylindrze strzykawki pojawiła się krew.
Nie chcę umrzeć. Nie chcę tego robić. Mewo, przybądź tu ze swoim kakaowym głosem i zanuć mi coś do snu.
Wcisnąłem tłok i od razu poczułem działanie narkotyku. Ledwo zdążyłem wyciągnąć igłę – smuga mojej krwi została na szkle cylindra – strzykawka wypadła mi z ręki. Zupełnie straciłem koordynację ruchową, fala gorąca oblała mi plecy, gwałtownie objęła nogi i stopy, i wpadła do mojej głowy czarną eksplozją. Położyłem się na rozpostartych skrzydłach, z trudem łapiąc oddech. Zamknąłem oczy i zacząłem spadać bez końca, w ciemność, w siebie.
Coś się poruszyło. Dźwięk. Dźwięk poruszał się w tańcu, bladoniebieskie zawijasy na tle oślepiająco białej ciszy. Próbowałem coś powiedzieć i wyjęczałem szereg szarych kropek. Błękitna smuga rozszerzyła się i pociemniała. Przypominała pas materiału. Wypełniła całe pole dźwięku i szybko zmieniła barwę z błękitnej jak niebo do niemal czarnej.
– Mmm – zgodziłem się wyraźnym różowym odcieniem.
– Chyba nie muszę krzyczeć, co? – Jasnoniebieski, czarny, jasnoniebieski, czarny. Głos Felicitii. Obudziłem się, leżąc na czymś zielonym, wsparty o twardą, czarną powierzchnię. Nad sobą miałem oślepiająco jasne niebo.
– Udało mu się – powiedział Felicitia błękitnie.
– No.
– To ciężka przeprawa. Możesz mi wierzyć – dodał Aver-Falconet.
Silna ręka postawiła mnie na nogi. Zachwiałem się i upadłem. Podniosłem się o własnych siłach, przetarłem oczy i rozejrzałem się wokoło. Znajdowaliśmy się na pasie trawy długim na sto metrów, między dwoma ogromnymi, ale nie przytłaczającymi murami z obsydianu, które, nieskazitelne, pięły się ku niebu. Nie miały okien ani żadnych ozdób, a na zewnątrz nie widać było żadnych schodów. Biegły lukiem i w odległym krańcu puchły, przyjmując kształt okrągłych wież z wysokimi iglicami kłującymi powietrze. Nawet Cenya nie wspięłaby się po tak gładkich ścianach. Pinakle były tak smukłe, że w Czterech Krainach nie mogłyby istnieć. Rozpoznałem Pałac Srebrzytrych.
Ruszyliśmy przez trawnik. Felicitia wspierał mnie z jednej, a Delamer z drugiej strony, dopóki nie przypomniałem sobie, jak należy używać nóg.
– Jest tu Biegus? – spytałem.
– Przekonamy się, mój uparciuchu.
– A Glistoforma?
– Kapitan Straży? Są gdzieś w okolicy. Masz miecz? Sprawdziłem broń, ale nie miałem wielkiej nadziei, by wystarczyła przeciwko milionowi drapieżnych robali. Skręciliśmy za róg budowli, na jeszcze bujniejsze trawniki, zapełnione lśniącymi Insektami, brązowymi i ciemnofioletowymi z mosiężnym połyskiem. Figury insektów stały nieruchomo na trawie lub zamrożone w owadzim tłumie gnały falą na strażnicę. Wstrzymałem oddech i gwałtownie chwyciłem za miecz. Felicitia zachichotał, a ja zorientowałem się, że prawdziwe Insekty nie mogłyby tak długo stać bez ruchu.
– Zębaci ściągnęli je z pól bitewnych – wyjaśni! Felicitia – i zrobili z nich rzeźby, widzisz? Przy pomocy owadzich pancerzy odtwarzają przebieg bitew, żeby Epsilon zapamiętał je na zawsze.
Zbliżyliśmy się do wspaniałego wejścia, czarnego łuku w wewnętrznym murze i weszliśmy po kamiennych stopniach prowadzących do środka. Na samym szczycie schodów leżało pasiaste futro. Najpierw myślałem, że to skóra, być może kolejne z trofeów Zębatych, ale kiedy podeszliśmy bliżej zobaczyłem potężne tylne łapy i łopatki. Gęsta pomarańczowo-czarna sierść unosiła się wraz z oddechem wielkiego tygrysa. Płynne ślepia miał zamknięte, jedna z łap zwisała ze stopnia, a ogon krył się pod potężnym cielskiem.
– Przejdź nad nim – szepnął Felicitia. Ledwo zdążyłem podnieść nogę, a wielka bestia skoczyła na równe nogi i zaryczała, pokazując różowy jęzor i frędzle długich, białych zębów ze sznurka. Tygrys był wyższy ode mnie; siedząc na tylnych łapach mógł patrzeć Delamerowi prosto w oczy.
– Kfo fo? – warknął zwierz mrugając żółtymi ślepiami. – Kfo fblifa lię do Pałafu?
– Wyświadcz nam tę łaskę i powiadom Jego Wysokość, że Aver-Falconet przyprowadził z Fpsilonu gościa, który pragnie z nim pomówić – powiedział Felicitia.
Tygrys obejrzał mnie dokładnie, jego wąsy zadrgały.
– Frobię jak płolisz. Satekajcie tu al frócę. – Strzelił ogonem i bezgłośnie oddalił się na miękkich łapach, wielkich jak kopyta konia pociągowego.
– Co to było? – spytał Lej.
– Tygrys sznurozęby. Nie może cię ugryźć, bo ma zęby jak puch, ale widziałem jak jednym skokiem pokonał całą długość pałacowej sali.
Czekałem niespokojnie, zastanawiając się, co mam powiedzieć Biegusowi. W końcu tygrys przypląsał z powrotem i zatrzymał się przed nami z poślizgiem.
– Fchoćcie! Fchoćcie! Fczęsciafe, faforyci Jego Fytokości. Ruszyliśmy za tygrysem, który miękko kroczył między obsydianowymi kolumnami, jego grzbiet kołysał się na wysokości mojej klatki piersiowej, a wielka głowa kiwała się z boku na bok. Oglądałem ściany sprawdzając czy Biegus ozdobił je herbami, ale nadal były tylko czystym, nieskazitelnym kamieniem, który lśnił jak mokry. Korytarz był tak ogromny, że nie widziałem jego krańców; wyglądał jak wielka sala wykuta w czarnym lodzie z podłogą tak wypolerowaną, że mogliśmy oglądać w niej swoje odbicia. Obraz tygrysa poruszał się jak pomarańczowa chmura. Bose stopy Hippicznego lepiej się trzymały zimnej posadzki niż moje buty, ale Lej nie ufał tygrysowi i trzymał się za Felicitią.
W końcu sznurozęby dotarł do następnego łukowatego przejścia i usiadł przed nim. Felicitią zagłębił rękę w bujnych kłębach jego futra. Bestia otrząsnęła się.
– Mofecie plejść.
Z drugiej strony dobiegały nas odgłosy ożywionych rozmów i wybuchy śmiechu. Podziękowałem tygrysowi i wszedłem na dwór Biegusa jako pierwszy. Felicitią i Delamer kroczyli za mną.
Setki stworzeń podniosły głowy, gdy przekroczyliśmy próg. Tygrysy i Geopardy wylegiwały się na ozdobionych frędzlami poduchach przy ścianie. Niektóre nosiły aksamitne obroże. Kiedy je mijałem, wodziły za mną wzrokiem, zafascynowane pięknymi piórami w moim kucyku. Chciały, jak małe kociaki, pochwycić je swoimi potężnymi łapami. Długowłosi, hojnie obdarzeni przez naturę Hippiczni stali w grupie; skłonili się prężnie Delamerowi. Stroje mieli skąpe: peleryny z otposów obszyte platynumpusem. Z dumą dźwigali rury swojej broni na ramionach.
Zębaci o lśniących skorupach stali w kącie sali. Mieli ostre jak brzytwy bułaty, których rękojeści oplatały ścięgna. Były tam także nieznane mi kobiety z pomalowanymi w wojenne barwy twarzami i w zbrojach ze stwardniałej niebieskiej żywicy.
Oparci o kolumny lub skupieni wokół kamiennego stołu stali Ludzcy żołnierze ubrani w zielone i brązowe szaty. Gdy zbliżyliśmy się do nich, przerwali rozmowy. Czułem, że wielu ze zdumieniem przypatrywało się moim skrzydłom. Dziewczyna o srebrzystej, węgorzowatej skórze i z grzebieniem płetw na końcu ogona nachyliła się ku przyjaciółce i powiedziała coś szeptem; obie wybuchły musującym śmiechem. Przerwa w tłumie oznaczała obecność niewidzialnego stworzenia, Kanczyla. Był też przedstawiciel Rekinów, grupy podłych rozrzutników i awanturników z Upełni oraz ośmiu czy dziewięciu Analityków Rynku z Korporacji Trykosce.
Po drugiej stronie sali stały Polipy i Nasnasy – obrzydliwe istoty, które wyglądały jak człowiek przecięty wzdłuż. Był też Chowany, którego nie mogę opisać (z oczywistych przyczyn).
Hebanowoskóra Owocodajna z Chlorylli miała na sobie suknię balową z żywych liści. Kiedy ją mijaliśmy, dygnęła z szelestem spódnicy, spod której przezierała bielizna ze świeżych kwiatów. Przedstawiciel Hippicznych puścił do niej oko.
Latające zwierzęta dryfowały lub śmigały pod sklepieniem. Nieruchoma istota o sztywnych, metalowych skrzydłach przyglądała się nam wypukłym, szklanym okiem. Sterówce skupiały się w grupy jak balony zabawki. Do przerośniętych nóg miały przywiązane kartki z wiadomościami. Problemingi odbijały się od sufitu i zderzały ze sobą. Czarne paciorki ich oczu patrzyły w dół. Te gryzonie były lżejsze od powietrza – zbierały się w stada, skakały z krawędzi klifów i unosiły się ku niebu.
Czułem na sobie spojrzenia ciekawego tłumu, gromadzącego się tuż za moimi plecami. Ogolone kobiety w pogryzionych przez Insekty, lakierowanych zbrojach ustąpiły nam z drogi jako ostatnie. Kiedy zasalutowały i odsunęły się na bok, zobaczyłem na blacie moją mapę sporządzoną szmaragdowym atramentem. Za slotem, na obsydianowym tronie siedział Biegus. Ukłoniłem się. Delamere także się ukłonił. Felicitia dygnął.
– Rhydaninie – zwrócił się do mnie Biegus. – Wiesz, że nie życzę sobie rozmawiać z tobą. – Siedział z brodą opartą o dłoń. Fałdy płaszcza miał spięte na ramieniu, a postawą przypominał Cesarza. Różniła ich kolczuga i obwód ramion. Hełm z herbem tkwił na oparciu Ironu; materia z lazurowym symbolem Biegusa także tam wisiała, skrzydło orła załamywało się na poręczy.
– Przebyłem długą drogę, by przekazać ci ważne wieści – powiedziałem.
– Z Czterech Krain? Czy rzeczywiście jest stamtąd tak daleko? A może dzieli nas od nich tylko jeden oddech konającego?
– Przepraszam, Wasza Królewska Mość, ale...
– Jant, trudno mi rozmawiać z kimś, przez kogo tutaj się znalazłem. Choć muszę przyznać, że życie w Srebrzytrychu podoba mi się. – Podniósł głos, by tłum go usłyszał. Zebrani odpowiedzieli pomrukiem zadowolenia.
– Dobrze się urządziłeś – przyznałem. Kiedy ostatnim razem opuszczałem Srebrzytrych, paląc był tylko pustym gmachem. Teraz dwór Biegusa mieścił się w salach, w których dawniej dni upływały mi na tańcach i rozpuście.
– Przyjrzyj się nam uważnie, Jant. Nie skopiowałem Kręgu ani nie wprowadziłem nigdzie zasad równie niepodważalnych, jak w Awii. Poprosiłem tylko te istoty o pomoc, a one zrozumiały, że działając razem, więcej osiągną w walce przeciwko Insektom. Ocaliliśmy miasto Epsilon! – powiedział z ożywieniem. Tłum zgodnie mu zawtórowana gorliwi Hippiczni zaczęli wiwatować. – Aver-Falconet, nie obciążaj tej złamanej nogi. Chodź tutaj i usiądź. – Biegus wskazał onyksowe krzesło po swojej lewicy, które Felicitia zajął, uśmiechając się szeroko. Krzesło po prawej ręce Biegusa pozostało wolne. – Przekaż nam wieści, z którymi przybywasz, Kometo, a potem nas zostaw.
– Mam raport z Czterech Krain – powiedziałem, myśląc szybko. – Wasza Wysokość, być może myślisz o nich, jak o ziemi, którą opuściłeś, ale Insekty przemieszczają się z Przejścia do Czterech Krain, a być może także między innymi światami!
– Jak?
– Nie jestem pewien, Wasza Wysokość. Instynktownie. Podobnie jak ja, kiedy latam, mogę wybrać dowolny kierunek w powietrzu, tak samo insekty przemieszczają się między światami nie skrępowane ich granicami. Nie widzą między nimi różnicy. Dla insektów wszystkie światy są jednym.
– Używają do tego mostów? – spytał Biegus.
Jedna z kobiet w żywicowej zbroi stuknęła ohydną włócznią w posadzkę.
– Możesz mówić, kiedy zechcesz, Mimozo – powiedział jej Biegus. – Nie musisz prosić mnie o pozwolenie.
– Panie. Widziałam taki most w Vista Marchan, zanim moje miasto zostało podbite.
– A zatem Insekty, które przepędzam z Epsilonu po prostu uciekają gdzie indziej. Na przykład do Czterech Krain, czy tak? I rozumiem, że Zamek odpowiednio się nimi zajmuje?
– On mówił, że Krąg nie daje rady – wtrącił Felicitia.
– To nie przesada. Wkrótce Imperium spotka zagłada. Staniemy się kolejną częścią Papyrii. Tysiące już poniosły śmierć. Lowes jest skończone. Twoi ludzie w Awii i w guberniach Niziemia wciąż walczą, ale są skazani na przegraną. Zamek jest podzielony, a Insekty bez przeszkód docierają na południe aż do Hacilith. Dlatego przybyłem prosić cię o pomoc.
– Kto cię przystał? – spyta! Biegus.
– Jestem tu z własnej inicjatywy.
– Tak myślałem. – Zamknął oczy, zastanawiając się nad wiadomością o jego ojczyźnie, do której cierpienia i klęsk on sam się przyczyniał. Próbował nie okazywać po sobie emocji, ale przez sekundę widziałem na jego twarzy rozpacz, którą szybko ukrył. – Jak mógłbym wam pomóc? Nie ma na to sposobu!
– Proszę cię, byś ulżył Czterem Krainom, pozwalając Insektom powrócić do Epsilonu.
W tłumie dały się słyszeć sapnięcia i syki.
– Myślę, że mówię to w imieniu wszystkich tu obecnych. Przez ostatnie miesiące toczyliśmy ciężkie walki, aby oczyścić miasto i sawannę. Obywatele Epsilonu nie życzą sobie powrotu Insektów. Tutejsza ludność nie zna Czterech Krain i nie przejmuje się ich losem, Rhydaninie; w ich oczach świat, z którego pochodzimy nie jest ważny.
– Pamiętasz Rachis?
– Oczywiście, że pamiętam Pałac.
– Ogrody zmieniły się teraz w okopy. Gubernator Ondyn niemal tam zginęła.
– Ta pieśniarka? A co ją pchnęło do walki? – Biegus zamilkł, zdając sobie sprawę, że jego dwór mógł poczytać umiłowanie ojczystej ziemi za słabość, która narażałaby na niebezpieczeństwo tutejsze istoty.
– Jeśli wpuścisz Insekty z powrotem na sawannę i będziesz tam na nie czekał, możesz je zniszczyć, zanim zaczną wam zagrażać. – Milczenie. – Biegusie, uratowałem cię z pola bitwy. Dałem ci to miejsce. Musisz nam pomóc.
– Mój brat jest teraz Królem Awii? – spytał tonem, który świadczył, że spodziewa się najgorszego.
– Tak, ale Pustuł jest otoczony i bezsilny w Rachis, tak samo, jak Tornado w Lowes. Linia frontu przebiega przez miasto i wzdłuż granicy z Eske, a nasze wojska są rozstawione wzdłuż niej zbyt rzadko. Pustuła powszechnie uważa się za „słabeusza".
– Sir. Czas jest cenny – odezwała się Mimoza. – Mamy inne sprawy do omówienia.
Biegus podniósł dłoń, aby ją uspokoić.
– Proszę słuchaj, tak jak mamy w zwyczaju na tym dworze, w przeciwnym razie Vista będzie walczyła sama. Ja wysłuchałem waszych zaklęć, które nic nie zadziałały, teraz więc skupmy się przez moment na prośbie tego oto Posłańca. Jant, powiedz mi jak radzi sobie moja rezydencja i czy mój brat jest zdrów.
Opowiedziałem mu o ucieczce mieszkańców Tanager do miasta Rachis i o zniszczeniu Miki. Na koniec stwierdziłem:
– Tak czy inaczej, Pustuł długo się nie utrzyma. Awii zostały najwyżej dni.
– Hm – Biegus się zamyślił. – Tylko jak się o tym dowiem? Regularne kontakty między Czterema Krainami i Srebrzytrychem są zbyt niebezpieczne... Ludzie ryzykują śmiercią za każdym razem, kiedy dostają się do Przejścia. Tak się stało ze mną... Jant, gdzie teraz jestem w Czterech Krainach?
– Jesteś już bohaterem legend – odparłem gładko.
– Ale przewieźliście moje ciało do Rachis? Złożyliście je w mauzoleum nad jeziorem, tam gdzie spoczywają inni członkowie mojego rodu i gdzie pewnego dnia dołączy do nas Pustuł? Mój brat zamówił kwiaty i draperie do ozdoby mojego grobowca?
– W czasach wojny konieczne są pewne poświęcenia – powiedziałem.
Biegus zerwał się na równe nogi.
– Opuszczamy dwór na pół godziny! Proszę omówcie petycje między sobą. Obiecuję, że wszystkie zostaną wysłuchane, kiedy wznowimy obiady. Aver-Falconet, pójdziesz z nami! – Chwycił brzeg mojego skrzydła tak mocno, że byłem zmuszony iść za nim w bardzo niegodny sposób. Felicitia pokuśtykał za mną z powrotem przez tłum mieszkańców Przejścia i dziwnie przystrojonych Ludzi na trawnik wewnętrznego dziedzińca, wprost pod wysokie i czyste niebo.
Biegus przysiadł na lśniących jak szkło stopniach w miejscu, gdzie wcześniej wylegiwał się tygrys.
– Tutaj w ogóle nie ma pór roku – powiedział. – Najdziwniejsze jest to, że najbardziej brak mi zimy.
– Wasza Wysokość.
– Nie musisz mnie tak tytułować, Jant. Zębaci czują respekt przed „Bezśmiertnymi" i zaczynam ich rozumieć. Powiedz mi, dlaczego nie spocząłem w moim własnym... w królestwie Pustuła.
Opowiedziałem mu o ucieczce Pustuła z konduktu pogrzebowego. Wyjaśniłem, że wiedzieliśmy, gdzie znajdowała się trumna, ale nie mogliśmy do niej dotrzeć, ponieważ w Lowes zaroiło się od Insektów. Zasępiony Biegus słuchał wszystkich wieści z uwagą, jaką pamiętałem z czasów, kiedy krążyłem z wiadomościami między nim i Cesarzem.
Przez jakiś czas milczał, a potem zapytał:
– Gdyby było mniej Insektów czy bylibyście gotowi odnaleźć tę trumnę...? Tę...Przepraszam, Jant, mam większe trudności z przystosowaniem się niż ty, a tu chodzi o wyjątkową sytuację.
– W porządku, rozumiem.
– Pozwól, że jednak to powiem: trumnę ze szczątkami Biegusa Rachisa. I czy przewieziecie ją do stolicy Awii, aby spoczęła w grobowcu, tak jak powinna?
– Będzie to pierwsze zadanie, którym zajmie się twój biedny brat – zapewniłem go.
– Dopilnuj, by Pustuł miał dobrego doradcę – powiedział roztropnie. – Jeśli chcecie pokonać Insekty, musi mieć utalentowanych i mądrych ludzi wokół siebie.
– W tej chwili ważniejsza jest sama siła.
– Właśnie miałem o tym mówić. Zgadzam się z tym, co powiedziałeś. Czas i Insekty to jedyne, co łączy Przejście i Cztery Krainy. A zatem, oto moja odpowiedz: zatrzymam kampanię tutaj na cztery tygodnie. W tym czasie twoim zadaniem będzie przygotowanie wojowników w Czterech Krainach i użycie ich siły przeciwko Insektom. Jeśli wypchniecie je z powrotem, będę na nie tutaj czekał. Zniszczymy je, jeśli zdołamy, a jak nie, to pozwolę im zostać na sawannie tylko przez cztery tygodnie pilnując, by nie wchodziły na tutejszy most i nie budowały nowych! Powiem Bachantkom Mimozy, że potrzebujemy czasu na połączenie naszych sił, ale wątpię, bym zdołał powstrzymać żywiołowość Hippicznych dłużej niż przez miesiąc.
– Potrzebujemy więcej czasu – powiedziałem.
– Nie, Jant. Jeden miesiąc. Jeśli wszystko co mi powiedziałeś jest prawdą, czeka cię najtrudniejsze zadanie w całym długim życiu, jakie cię jeszcze czeka.
Biegus wstał, lśniące płyty zbroi na jego nogach nasunęły się na siebie bezgłośnie. Podrapał się w głowę.
– Pamiętaj, godzę się na to odroczenie jedynie po to, by Pustuł mógł odzyskać moją trumnę. Byłbym wdzięczny, gdybyś mógł mnie powiadomić czy szczątki Biegusa spoczęły bezpiecznie w mauzoleum. Kiedy znowu powrócisz do Przejścia, Posłańcze – wprawdzie wolałbym, byś tego nie robił ze względu na dobro Imperium, ale znam cię i wiem, że nie można ci ufać – wtedy odwiedź mnie i opowiedz mi legendę o Królu Rachisie. Zawsze będziesz mile widzianym gościem w moim pałacu.
– Niegdyś ów pałac należał do mnie. – Nie mogłem się powstrzymać, by mu o tym nie przypomnieć.
W jego oczach pojawił się błysk.
– Jak. Nigdy nie utaj bogatemu Rhydaninowi, chudym kucharzom i grubym żołnierzom. Czy nie tak mawiałeś w Hacilith?
Felicitia uśmiechnął się szeroko i przytaknął.
– Jant tworzy legendy – powiedział.
– Dopilnuję, by zapamiętano cię jako najwspanialszego zwycięzcę – obiecałem.
– W takim razie, nasza umowa obowiązuje. – Uścisnął mnie krótko, lecz mocno. Poczułem, jak jego stalowe naramienniki wbijają się w moje bicepsy. – Bywaj.
– Żegnaj, Rachis.
Biegus wrócił na salę. Chwilę po tym, jak znikł mi z oczu, usłyszałem stukanie jego ostróg o kamienną posadzkę. Westchnąłem.
– No i?
– Trzymaj się, Felicitia.
Aver-Falconet wbił wąski obcas buta w trawę.
– Typowe! Czekam na ciebie dwieście lat! Pomagam ci, zabieram cię do pałacu i co z tego mam? Ty mnie ciągle ignorujesz!
Za bardzo koncentrowałem się na sobie, próbując wyczuć siłę, która przeciągnie mnie z powrotem do Czterech Krain. Już się pojawiła, powoli narastała.
– Jesteś zazdrosny – powiedziałem mu.
– Może i jestem, rozwiązły młodziku.
– Felicitia, nigdy nie wybaczę ci tego, jak mnie traktowałeś w Hacilith, kiedy jeszcze miałem za mało pewności siebie, by uciec. Dlatego porzuć nadzieję; między innymi przez ciebie zacząłem brać kote.
– Gdybym nie zmarł w wyniku cholernego przedawkowania, jeszcze bym cię zdobył, mój gibki chłopcze. Wiem, że bym mógł. W przeciwnym razie kazałbym cię zastrzelić. – Felicitia zacisnął wargi, a potem splunął. – Cholera. Kapitan Straży.
Robaki spływały ze schodów grubą, cielistą masą, przyjmując kształt stopni, z których się ześlizgiwały. Kiedy znalazły się na trawie, połączyły się. Nogi, tułów, ramiona, głowa; i jeszcze raz od początku, układając się nie w jedną Glistoformę, lecz w dwie, ale o połowę mniejsze. Do pięknej kobiety dołączyła postać mężczyzny. Przez sekundę jego forma była kopią mnie, potem Felicitii, aż w końcu stała się neutralna. W obu postaciach od czasu do czasu pojawiały się szczeliny, które otwierały się i wypełniały, wraz z płynnym ruchem robaków. Przemówiły jednocześnie w idealnym współbrzmieniu, ale tonem zupełnie pozbawionym emocji:
– Widzimy, że wreszcie dostałeś się na dwór.
– Pomimo zastraszania!
– Zasiadamy po prawej stronie Biegusa. Wiemy, że ci nie ula – zabrzmiała zabójczym chórem istota. – Dziś dowiedzieliśmy się, jaki jesteś ważny, taki możesz być pożyteczny.
– Przecież nie było was na dworze – powiedziałem. W odpowiedzi, żeńska postać Glistoformy zatopiła dłoń w szyi po nadgarstek, chwilę tam pogrzebała, po czym wyciągnęła małego robaka, niczym nic różniącego się od reszty. Dyndał w jej ruchliwych palcach.
– Rozumiem. Wystarczy jeden robak.
– Właśnie dlatego są takim doskonałym szpiegiem – zauważył Felicitia z obrzydzeniem.
Żeńska i męska forma wzięły się za ręce, a robaki zaczęły przełazić z jednej na drugą, wzdłuż ich ramion. Ich włosy wiły się i falowały.
– Jant – odezwała się męska połowa – nasz świat jest jednym z miejsc, w których Insekty się rozmnażają...
– Wydaje ci się, że Cztery Krainy mają problem? – dodała żeńska połowa milionem głosów.
– Powinieneś zobaczyć jak się roją...
– W lotach godowych..
– Nad naszym umierającym somatopolis.
– Ich jaja są...
– Głodne. A larwy...
– Pochłaniają wszystko...
– Nie mogliśmy nic zdziałać...
– Dlatego przybyliśmy do Epsilonu – dokończyła Glistoforma o postaci kobiety. Miałem wrażenie, że powinienem coś powiedzieć, więc podziękowałem im za informacje.
– Musicie pokonać Insekty – powiedziała męska postać Glistoformy.
– Powodzenia – dołączyła się postać żeńska. Zadrżałem.
– Działajcie z myślą o światach jeszcze nie zaatakowanych. Insekty z Czterech Krain dotrą do innych miejsc, jeśli wasz świat...
– Zostanie opanowany...
– Nie chcemy, by tak się stało...
– Dlatego nie wracaj do Przejścia – powiedziały obie postaci razem. Kobieca podniosła rękę. – Jesteś potrzebny w Ondyn. – Ich formy zlały się w jedną.
Obaj z Felicitią patrzyliśmy, jak się rozplatają i zwojami spływają na trawę. Wnikały w glebę z taką samą łatwością, jak siki w śnieg. Ich twarze połączyły się jako ostatnie. Robaki z tyłu głów zsunęły się na ziemię pierwsze, za nimi powędrowały włosy, a dopiero potem twarze. Po chwili na trawie nie został po nich nawet ślad.
– Nienawidzę tej stwory. – Felicitią przygryzł wargę i podniósł wzrok do góry. – Och, Jant, ty też już mnie opuszczasz?
Poczułem, że ciągnie mnie coraz silniej. Czarne ściany Srebrzytrychu zaczęły blaknąć, najpierw leciutko, a potem coraz szybciej traciły kontury. Purpurowa satyna stroju Felicilii i oślepiające niebo traciły jasność. Oklapłem z ulgi. Nie było mi pisane umrzeć. Nie musiałem zostać w Przejściu. Wracałem do domu.
– Nie! Nie zostawiaj mnie! – Felicitia podbiegł do mnie, a ja poszedłem za siłą.
– Przepraszam.
– Przekaż Cesarzowi wyrazy miłości ode mnie! – Pospiesznie posłał mi całusa.
– Żegnaj.
– Żegnaj.
– Żegnaj? Co takiego, Jant? Słyszałeś go, Rarogu, powiedział: „Żegnaj".
– To dobrze.
Nieśmiertelni bliscy śmierci wpadają w panikę – nie mogę teraz umrzeć! Nie mogę utracić wieczności! Rozpaczliwie próbowałem się wydostać z ciepłych głębin, ale odzyskałem przytomność w pełni, dopiero gdy Jaskółka mnie spoliczkowała. Usiadłem w poplątanej pościeli, próbowałem złożyć skrzydła, ale zbyt rozluźnione mięśnie nie chciały mnie słuchać. Piorun stał przy wielodzielnym oknie, wyglądając na zewnątrz. Ręce trzymał w głębokich kieszeniach. Domyśliłem się, że tam zniknęły moja strzykawka i krępulec.
Niech mu będzie; może je sobie zatrzymać, jęknąłem i Jaskółka potrząsnęła mną. Kota rozmyła to w cholernie nieprzyjemne wrażenie.
– Jant? Przestałeś oddychać! Jesteś już przytomny?
– Tak... Za kilka godzin.
– Wyruszamy natychmiast – powiedział Piorun ponuro. Wyjęczałem, żeby zostawili mnie w spokoju, ale łucznik, oburzony, najwyraźniej uznał, że odpowiednią kara dla mnie będzie wyciągnięcie mnie na szalejącą burzę. – Już prawie świta. Światła jest dość, żeby widzieć, co jest dookoła.
Gonił jak chart, który czuje, że ofiara jest już blisko. Zamierzał jak najszybciej dotrzeć do Sokolni. Z doświadczenia wiedziałem, że jego gniew szybko nie minie.
Jaskółka miała na sobie kolczugę i filcowy szal w kolorze zieleni liści, owiązany wokół szyi. Razem z Piorunem zaprowadzili mnie do stajni na tyłach domu, gdzie Błotniak czekał już z końmi z Ondyn.
Posadzili mnie w siodle z wysokim tylnym łękiem, a skrzydła wepchnęli mi za pasek, bo ciągle się rozkładały i ciągnęły po ziemi.
Piorun założył mi na plecy moją tarczę ze słonecznym herbem. Przez cienki materiał koszuli poczułem chłód metalu. Owinąłem lejce wokół bezwładnej ręki, zaniepokojony własną słabością. Mój koń szedł za wierzchowcem Błotniaka na wodzy. Sługa Pioruna nie odezwał się ani słowem.
Mój pałasz wydawał się cięższy niż. zwykle. Żałowałem, że nie mam czekana.
Piorun odpiął kołczan z owadziego odnóża z pleców i przytroczył go do siodła, by mieć strzały pod ręką. Jaskółka podniosła ku niemu twarz; pochylił się z końskiego grzbietu i pocałował ją lekko.
Od strony oceanu wiał potworny wiatr, pchając słone krople i świszczący deszcz ze śniegiem z szybkością strzał. Marznąca mżawka przywierała do naszych prawych boków i paliła w skórę, jechaliśmy na północ wzdłuż wybrzeża. Konie ślizgały się w błocie i zbaczały w głąb lądu, ale Błotniak twardo trzymał się drogi, ciągnąc za sobą mojego wierzchowca.
Morskie grzywacze sięgały połowy wysokości klifów. Niesiona przez wiatr piana przywierała do traw, które także falowały z silnymi podmuchami. Słona woda chciała się wedrzeć na ląd i za każdym razem, gdy kolejnej fali nie udawało się nas pochłonąć, wyła z siłą dorównującą rykowi całej Fyrdy.
Od strony morza wyglądaliśmy jak niewielkie figurki. Piorun trzymał w jednej ręce swój idealny długi łuk, Błotniak owiązał uszy szalem, a o kolana oparł gotową do strzału kuszę samodziełkę. Ja, z ramionami przygarbionymi od ciężaru tarczy, miałem ochotę zwymiotować i wreszcie się pozbyć uczucia mdłości. Mój koń płoszył się za każdym razem, gdy przed nami pojawiały się Insekty, grupami wydostające się z ruin Szachlaru. Piorun i Zaskaj strzelali do nich prawie do wyczerpania całego zapasu strzał. Potem jechali zdobytymi mieczami.
Nienawidziłem morskiego powietrza, ale szary, sztormowy poranek dobrze mi zrobił. Rześki wiatr ożywiał mnie; mroźny wicher wycinał w mojej twarzy uśmiech.
Minęliśmy kamień kilometrowy: Ondyn 19 km. Awia, Sokolniti 11,5km. Od jego miejsca ścieżka opadała w dół, razem z coraz niższymi klifami. Usłyszałem łoskot fal na kamienistej plaży. Trzymając się drogi zjeżdżaliśmy zboczem, a potem wjechaliśmy w las. Wiatr nic mógł nas tu dosięgnąć, ale wciąż czułem cierpki posmak soli.
Konie stąpały teraz uważniej. Miękka czarna ścieżka zasłana była ukręconymi przez wiatr gałęziami i zwierzęta posuwały się naprzód mniej pewnie.
Piorun zaczekał, aż mój wierzchowiec go dogoni. Wskazał szlak.
– Co o tym myślisz?
– Mm?
– Nieważne.
Kiedy wkraczaliśmy do lasów otaczających Sokolnię zaczynałem przejawiać zainteresowanie otoczeniem.
Gdy przekraczaliśmy granicę posiadłości Żeglarza, ukrytej wśród nieuporządkowanego listowia, już pamiętałem kim jestem, gdzie się znajduję i dlaczego tu przyjechaliśmy. Stopniowo przestałem się kiwać, a w końcu usiadłem w siodle prosto.
Ścieżkę poszerzył wcześniej przemarsz jakiejś setki ludzi. W opadłych liściach został bałagan odcisków stóp. Ludzie przeszli w przeciwnym do nas kierunku jakiś czas ternu, bo torfowa woń nadal unosiła się z powgniatanej ziemi. Za piechurami podążało kilkanaście jucznych koni, które musiały dźwigać spore ciężary; ich kopyta pozostawiły głębokie ślady.
– Powinniśmy mieć latarnie – mruknął Błotniak. Był dopiero wczesny wieczór, ale krótkie zimowe dni to świt, zmierzch i nic pomiędzy.
– Czy na klifach natknęliśmy się na jakieś Insekty? – zapytałem.
– Tak – odparł Błotniak szorstko.
Przetarłem oczy.
– Przepraszam was, panowie.
– Jant przesypia sobie beztrosko atak Insektów i cholerną burzę śnieżną, a teraz przeprasza! – poinformował Piorun otaczające nas drzewa.
– Przepraszam, Rarogu. Ale gdybyś tylko wiedział...
– Wyobraź sobie, że wiem. Wiem kim jesteś. Wjechaliśmy na brukowaną drogę, minęliśmy żelazną bramę, z której odłaziła czarna farba i płatki rdzy, i znaleźliśmy się w cieniu kremowo-białej rezydencji.
Piorun zsiadł z konia, oddał wodze Błotniakowi i podszedł do drzwi. Zastukał.
– Nikogo tam nie ma.
– Na boski odpoczynek, Błotniak, ty to potrafisz mówić oczywiste rzeczy.
– Przepraszam, panie.
Z białej wieżyczki poderwał się ptak. Wystraszył nas. Ręka Pioruna zadrżała, jakby chciał go zestrzelić. Odwrócił się z powrotem do nabijanych kołkami drzwi i ponownie w nie zabębnił.
– Jest tam kto? – Cisza. – Jest tam kto?
– Nie ma – powiedziałem.
Nieelegancko zsunąłem się z konia. Nogi miałem zdrętwiałe od narkotyku, wielogodzinnego kołysania się na końskim grzbiecie i mokrej pogody. Puściłem zaniepokojone zwierzę, aby pasło się w długiej trawie i paprociach w ogrodzie, do którego wdzierał się las.
Łucznik cofnął się i podniósł głowę patrząc na pojedyncze duże okno ponad łukiem wejścia. Ciężka płyta z białego marmuru pełniła rolę parapetu; balkon był opuszczony, a brudne okna puste.
– Gdzie się wszyscy podziali? – spytał zdumiony.
– Panie, tu był z tysiąc ludzi – zawołał Błotniak. Na to wskazywał wygląd błotnistych i porytych śladami ścieżek, śmiecie i zdeptana trawa; ale teraz rezydencja Sokolni była tylko pustą skorupą. Piorun wetknął ręce w kieszenie surduta i obszedł portyk dookoła, szukając wejścia i narzekając pod nosem, jaka to hańba, że nie może się dostać do własnego domu.
– Wszystko jest jakieś dziwne.
– Pozwól, że ja się tym zajmę – powiedziałem. Cofnął się, przypominając sobie moją biegłość w otwieraniu zamków. Ale ja zamiast wytrycha wyciągnąłem klucz, wsunąłem go w zamek i z łatwością przekręciłem, po czym pchnąłem drzwi. Otworzyły się na szeroki hol. Oddałem klucz Piorunowi. – Z komnat Mgły na Zamku – wyjaśniłem.
Zatrzymał się na progu.
– Nie byłem w środku od siedmiuset lat.
– Mogę?
– Proszę bardzo.
Błotniak wszedł za nami; nasze kroki odbijały się echem po niedawno ogołoconych salach. Z Marmurowych bloków zniknęły wazony i rzeźby, wypolerowane półki oczyszczono ze sreber, a na ścianach, tam gdzie dawniej wisiały obrazy, widoczne były jaśniejsze prostokąty. Przeszliśmy do głównej sali, urządzonej w chłodzie czerni i bieli. W przeciwległym jej końcu łączyły się dwie klatki schodowe. Miedzy nimi podczepiona na linach do sufitu wisiała niebieska flaga. Potężny stół stał pośrodku na niebieskim dywanie z tym samym motywem karaweli pod pełnymi żaglami.
Mgła i jego mała zgraja znikli, tyle było wiadomo. Widać też było, że nie zamierzali tu wrócić. Piorun przemierzał zimną komnatę tam i z powrotem, jakby ją mierzył, oglądając miejsca, gdzie dawniej stały cenne przedmioty. Patrzył w głąb siebie, wspominał obrazy dawnych dni, kiedy Sokolnia była jasna, nowa, pełna ludzi i muzyki. Przywoływał duchy, wizerunki przyjaciół odpoczywających po łowach i opowiadających ciekawe historie podczas wielkich uczt. Przypominał sobie dawną świetność dworu. Nie wiem, czy zapamiętał go jako większy, czy mniejszy. W rzeczywistości niewiele się zmienił od czasów, gdy należał do jego rodu – tyle że powoli popadał w ruinę. Mgła wolał budować okręty, a nie pałace.
Kiedy Łucznik krokami mierzył salę i wędrował schodami do pustych komnat na górze, ja i Błotniak odszukaliśmy pomieszczenia kuchenne. Wyglądały tak, jakby opuszczono je przed sekundą; zabrano tylko to co cenne, zostawiając mnóstwo jedzenia, które mogło zwabić Insekty. Zapaliliśmy latarnie i przenieśliśmy je na stół w głównej sali.
Piorun wyrwał się z transu i walnął pięścią w mocny blat.
– Nie, nie – wykrzyknął. – To nie powinno tu stać! Błotniak i ja spojrzeliśmy po sobie. Piorun zrzucił surdut i z ogromnym wysiłkiem zaczął pchać stół, ale pomimo całej siły, nie mógł ruszyć mebla nawet o centymetr.
– Zabiję Burzyka!
– Dobrze, jeśli go złapiemy – powiedziałem. Odkąd opuściliśmy Zamek, spodziewałem się, że tutaj, w Sokolni, dojdzie do pojedynku, tymczasem ptaszek się ulotnił. Piorun odzyskał rezydencję nie doświadczywszy satysfakcji zabicia przeciwnika i wiedziałem, że nie zamierzał rezygnować z pościgu. Irytowała mnie cześć, jaką Łucznik otaczał swój ród; idiotyczna strata czasu. Tylko ja jeden wiedziałem, że mamy zaledwie miesiąc na przepędzenie Insektów z powrotem do Przejścia. – Insekty stale się przesuwają na południe, Rarogu. Zostawmy Żeglarza w spokoju; mamy za mało czasu.
– Czas... Ha! Nie mów... mi o czasie – Łucznik zadyszał się lekko.
Błotniak zrozumiał, że nigdzie się nie ruszymy, dopóki Piorun nie skończy jego, co zaczął, wiec postanowił mu pomóc.
– Obaj zwariowaliście!
– Zamknij się, Jant i pomóż nam.
We trzech popychaliśmy i szarpaliśmy stół, aż wreszcie przesunęliśmy go na kamienną podłogę. Piorun padł na kolana i zwinął chodnik. Dywan był brudny, ale Łucznik nie przejmując się tym odciągnął go na bok. Pod spodem widniała zabrudzona kamienna płyta. Przetarł ją bokiem dłoni, a potem rękawem koszuli, ale to nie wystarczyło, więc zwinął swoją ozdobną pelerynę i oczyścił nią kamień. Błotniak nachylił się bliżej z latarnią i w żółtej poświacie ukazała się tablica grobowca.
Była to kamienna płyta, długa na trzy metry. Widniał na niej głęboko ryty wizerunek mniej więcej pięćdziesięcioletniego mężczyzny o kanciastej twarzy i szerokich barkach, trzymającego stopę na czujnym charcie. Przedstawiono go w pełnej zbroi pradawnego wzoru, z poprzecznymi pasami kirysu i z hełmem ozdobionym pióropuszem końskiego włosia. Trzymał okrągłą tarczę. Rozpoznałem styl sprzed dwóch tysięcy lat, zanim Awianie zaczęli używać zbroi łuskowej i zanim Morencjanie wymyślili zbroję płytową. Inskrypcja z szóstego wieku okalała tablicę, ozdobiona czworolistami:
Tu spoczywa Sokół z królewskiej dynastii Mika,
Król Awii 529-58r.
Te mury, które wzniósł, będą go zawsze pamiętały.
Ludzie, których kochał i strzegł nigdy nie zapomną.
Płyta powstała na życzenie Pioruna Raroga.
Czekaliśmy z szacunkiem. Cisza się przedłużała, a Piorun wciąż klęczał, opierając dłonie na najgłębszych rytach, w których zachowały się fragmenty złoceń.
Błotniak odciągnął mnie na bok, z niepokojem oglądając się przez ramię.
– Co mamy teraz robić? – wyszeptał.
– Chyba powinniśmy zostawić go samego.
– Jak mu pomóc?
– Nic tu nie zdziałamy. Chodźmy.
Według mnie, wyglądało to na kryzys wieku średniego. Wziąłem jedną z latarni i zostawiłem Pioruna klęczącego przy grobie jego brata.
W obszernej kuchni Błotniak postawił przed nami kubki ze smołowanej skóry napełnione winem i chleb na porysowanych tacach. Jedliśmy w milczeniu. Próbowałem trochę rozruszać leśnika – gdyby znał prawdę, wiedziałby, że raczej nie jestem godzien jego, by zwracać się do mnie z czcią. Nie potrafił jednak wyzbyć się głęboko zakorzenionego szacunku i nowo nabytego zadziwienia. Powtarzał tylko: „Cieszę się, że nie jestem Eszajem".
– Powinniśmy poszukać Mgły na wybrzeżu – powiedziałem. W tamta stronę prowadzą ślady.
– Bardzo chciałbym odnaleźć moją rodzinę w Hacilith – zwierzył się Błotniak. – Moja żona i syn są teraz uchodźcami. Aż boję się myśleć, co Insekty uczyniły z pałacem.
Zastanawiałem się, czy Błotniak byłby dobrym Eszajem; jego otwarta, szczera twarz świadczyła wyraźnie, że miał łagodną naturę, jakże innym byłby Łucznikiem, gdyby zdołał pokonać Pioruna. Nakłoniłem go do zwierzeń, pytając o rodzinę. Zaczął mówić swobodniej. Podzieliłem między nas znalezione w kuchni jabłka i marcepan, które popiliśmy winem. Narkotyk w mojej krwi przyjemnie powitał jedzenie, uwolnił całą swoją siłę i zgotował mi jeszcze jeden szczyt. Dopiero gdy zauważyłem dziwne spojrzenie Błotniaka, postanowiłem trochę przyhamować mój entuzjazm. Chyba mówiłem za szybko.
Właśnie dlatego, kiedy przyszedł ten moment, myślałem, że to skutki działania narkotyków. Podnosiłem kubek, kiedy poczułem uderzenie. Prawie wywaliło mnie z krzesła. Potworne uczucie; zupełna dezorientacja. Miliony okien otwierających się na oścież, i lodowaty wicher wdzierający się we mnie. Chwyciłem się krawędzi stołu. Zawyłem.
Błotniak szeroko otworzył oczy.
– Co się stało?
Nie wiem. Naprawdę nie wiem. Kota nigdy przedtem nie wywołała takiej reakcji. Przejście też odczuwam inaczej. Przez sekundę czułem, że coś mnie rozrywa i wylewa się ze mnie powodzią na zewnątrz. Miałem przed sobą płaszczyznę całego świata i mogłem wszystko widzieć, tak jakbym za długo patrzył w pola między gwiazdami, pędząc coraz szybciej i szybciej ku nim, w górę. Szalone wrażenie przestrzeni rozciągającej mnie we wszystkich kierunkach, aż stałem się cienki jak papier, zupełnie przejrzysty.
Nagle szczelina zamknęła się z trzaskiem.
Znikła.
Siedziałem na krześle, mrugając powiekami, zdumiony, że wciąż wyglądam zupełnie normalnie. W kącie płonął ogień, w ustach czułem smak marcepana.
– Co się stało? Kometo? – W głosie Błotniaka dźwięczał strach. Zauważyłem, że upuściłem kubek. Wino rozlewało się po stole. Wrażenie nieskończoności trwało sekundę.
– Cholera... – powiedziałem. – Rany... To potęga.
W drzwiach pojawił się Piorun z potworną paniką na twarzy.
– Jant! Jesteś tu!
– Ty też to czułeś? – spytałem.
Przytaknął.
– Naturalnie.
– Czułeś, co? – chciał wiedzieć Błotniak.
– Krąg się przerwał – wyjaśnił Piorun. – Jeden z nas odszedł. To znaczy umarł. Jeden z Eszajów. Przez sekundę myślałem, że to... Myślałem, że to ty. Powinienem był wiedzieć. – Przetarł oczy, rozcierając brud po całej twarzy. Był szary i wyglądał na chorego. Miał więcej doświadczenia niż ja. Czuł to już wcześniej.
– Mewa? – zerwałem się na nogi. Cholera, nigdy nie powinienem jej opuszczać. Powinienem być przy niej przez cały czas.
Piorun przez chwilę miał nieobecną minę, wyczuwał pozostałych członków Kręgu. Szukał obecności innych Eszajów i wspólnego czasu, który trzymał nas przy życiu. Ja nie mam takich umiejętności, wymagają wieków praktyki.
– To nie Mewa. Dlaczego sądzisz, że to ona? – powiedział wolno. – Chodź Błotniak. Ruszajmy! – Wziął jabłko ze stołu i wyszedł.
Wyobraziłem sobie Tornado walczącego ostatkiem sił w mrocznej twierdzy Lowes, pokonanego przez Insekty. Myślałem jak opuszczony przez tysiące, dawno utraciwszy ostatnich żołnierzy, szarpany, a wreszcie powalony, jeszcze ostatnim tchem ryczy, że nigdy się nie podda.
Wrażenie to sparaliżowało mnie, ale Pioruna pchnęło do działania.
– Jant, ty rhydańska beznadziejo. Teraz twoja pomoc jest nam najbardziej potrzebna.
– Tak, tak – odparłem cierpko, nie mogąc się pozbyć uczucia, że część mnie umarła. Byłem samotny, zagubiony. Znowu czułem się śmiertelny. Teraz, już wiedziałem jakie to wrażenie, kiedy Krąg mnie opuszcza.
– Wszystko tu się zmieni! – obiecał Piorun rezydencji, przelotnie zerkając na sarkofag Sokoła. – Muszę usunąć flagę Mgły. – Wyciągnął z kołczanu jedną z długich strzał, założył ją na cięciwę i rozsunął obie ręce, napinając łuk. Spojrzał na flagę instynktownie mierząc do celu i wystrzelił. Strzała wbiła się w ścianę. Flaga powoli się zakołysała i zafalowała. Wisiała teraz, jak szmata na jedynym całym sznurze. Piorun wybrał kolejną strzałę i przestrzelił także ten sznur. Bandera z łopotem sfrunęła na podłogę, okrywając część podwójnych schodów ciemnoniebieskimi i złotymi fałdami.
– Teraz Sokolnia należy do mnie – powiedział weselej, przypinając prawie pusty kołczan do biodra. – Mam nadzieję, że w drodze na wybrzeże nie natkniemy się na insekty.
Brzeg był ostatnim miejscem, gdzie pragnąłem się znaleźć. Tak blisko potężnych fal. Nadal uważałem ocean za gigantyczną bestie o szaro-zielonym tułowiu i wściekłej mordzie pokrytej białą pianą. Woda nie była posłuszna nikomu, stale się zmieniała, czasem czekała nisko, ale w każdej chwili gotowa była skoczyć. Wiedziałem, jakie zasady rządziły powietrzem i znałem jego nastroje, ale nie potrafiłem przewidzieć knowań oceanu. W wodzie moje akrobatyczne umiejętności na nic by się nie zdały, z nasiąkniętymi piórami jak nic poszedłbym na dno. Wiatr był zbyt silny, ocean zbyt obcy. Nie pałałem wielką sympatią do koni, brakowało mi mojego czekana i pragnąłem się wzbić w powietrze. Tutaj nie miałem szans użyć moich talentów i musiałem się pogodzić z tym, że Raróg ciągnie mnie za sobą jak lokaja, a nie jak Eszaja. To nienajlepsza misja dla cesarskiego Posłańca – prawdopodobnie jedynej istoty w Czterech Krainach, która znała prawdę o Insektach.
Posępnie jechałem za Piorunem. Końskie kopyta stukały o kamienie i przebijały szyby lodu tworzącego się na śladach odciśniętych w błocie. Szukałem sposobu, by przerwać ten głupi pościg, ale nic mi nie przychodziło do głowy; przynajmniej na razie, póki on wciąż miał strzały. Postanowiłem zostać przy nim, by się przekonać, jaki będzie jego następny ruch. Potem mogłem powiadomić o wszystkim Cesarza. Zamierzałem odprowadzić Pioruna i Błotniaka nad brzeg, po czym zostawić ich tam – sami mogli sobie szukać drogi ucieczki z przeklętych szponów oceanu.
Kiedy wychodziliśmy z lasu, wiatr już na nas czekał, tak samo silny, jak przedtem. Pchał ku nam dysonans wrzasków mew oraz niezmordowany huk i ssanie fal przyboju na kamienistej plaży. Na linii, do której sięgała woda, bezustannie obracały się skorupy Insektów. Były tam też kawałki potrzaskanego drewna i śmierdzące kępy wodorostów. Przy ścieżce stało kilka koni bez uprzęży. Podjechaliśmy na przystań, ale nikogo tam nie zastaliśmy. Hangary z bali, magazyny i biura były puste.
– Wszystkie tendery wypłynęły – zauważył Piorun. Popędził konia w górę, wzdłuż muru otaczającego port, wprost na główne molo, nakazując Błotniakowi i mnie jechać za sobą. Niemożliwe. Deski ociekały wodą, oblewane falami, liżącymi pomost od spodu i moczącymi końskie kopyta. Brunatnice i czareczki oblepiały drewniane filary; wiatr karbował wodę w nieprzezroczystą powierzchnię drobnych zmarszczek. Wlepiałem wzrok w grzywę mojej klaczy, pozwalając, by sama szukała odpowiedniego oparcia dla nóg. Miałem wrażenie, że dotarcie na koniec pomostu zabrało nam całe wieki.
– Jant, podnieś głowę.
– Rarog, ty draniu!
– Nie przy Błotniaku. – Uśmiechnął się. W jego głosie usłyszałem lekkość triumfu. – Morze należy do Sokolni!
Ze zdziwieniem spojrzałem na szary horyzont i oczom moim ukazał się niezwykły widok: wrak, sparaliżowany od dziobu po rufę, tkwił na skałach Wyspy Traw.
– Trzmielojad. – Pamiętałem jego zielony, miedziowany kadłub. Z okien na rufie zostały strzaskane dziury, aflaston był odwrócony do nas tyłem – okręt zniosło bokiem na grupę skał. Fale obijały o lewą burtę bezład połamanych drzewców i poplątanego takielunku. Rafa Wyspy Traw mocno trzymała kil statku przez rozdarcie w prawej burcie. Pokład przechylał się w stronę wyspy. Zostały tylko dwa z trzech masztów, pierwszy się złamał ciągnąc za sobą olinowanie i zostawiając w pokładzie tylko rozszczepiony kikut.
Karawela uwięzła z linią zanurzenia wysoko ponad wodą. Wydawała się wielka jak dwór. I cicha jak grobowiec. Przez cieśninę wiatr przywiewał ku nam ogłuszający ryk fal, które, jedna za drugą, rozbijały się o brzeg Wyspy Traw. Poza zaciszną zatoką szalały dzikie żywioły.
– Dziewczynka – powiedział Łucznik niepewnie. – Cyana. Cyana Dei. Na pewno jest na statku. – Triumf w jednej sekundzie zmienił się w przerażenie.
– Przykro mi, Piorunie.
– Cyana...
– Na tym wraku nikt nie mógł przeżyć. Poczuliśmy pęknięcie Kręgu. Mgła nie żyje. Na pewno się domyślałeś...
– Czułem, że to mógł być on. Przypuszczałem, że spróbuje uciec. Przy takim silnym wietrze. Nie mógł... Pewnie i tak by nie zdołał okrążyć przylądka. Z latarnią morską czy bez. Ale Jant, oni tkwią tam od wielu godzin. Spójrz tylko na zniszczenia? A jej już nie ma... Myślałem, że ją odnajdę.
– Muszę poinformować o tym Cesarza.
– Nie. Trzymamy się mojego planu. Poleć nad wrak i sprawdź czy jest tam Cyana. Zobacz, czy ktoś przeżył.
Ta myśl wydala mi się niedorzeczna. Piorun odczytał nienawiść w moim spojrzeniu. Widział, jak biorę głębszy wdech i wykonał gest w stronę Błotniaka. Sługa zawrócił konia i odjechał w głąb lądu na tyle, by nas nie słyszeć.
– Traktujesz go jak własność – powiedziałem. – Ale ja nie jestem twoim służącym, Rarogu.
– Poleć na okręt – poprosił Piorun cicho.
– Jak mogłeś zdradzić? Jak to się stało, że masz córkę? Zataiłeś fakt, że miałeś romans z Atą, ale Cyana sama znalazła sposób, by mi o tym powiedzieć, a teraz jesteś gotów ryzykować dla niej bezpieczeństwo całych Czterech Krain, nie mówiąc już o moim cholernym życiu, bo nawet nie przeszło ci przez myśl, że boję się utonąć, a najgorsze jest to, że byłeś dla mnie wzorem, ale teraz cię nienawidzę, bo wydawałeś się tak bardzo zakochany w Jaskółce, a wychodzi na jaw, że tylko udawałeś!
– Nie. Nie udawałem. Kocham ją. Zawsze będę ją kochał. Poleć na okręt.
– Rzadko rozmawiasz z Atą. Nigdy nie przyznałeś, że dziewczynka jest twoją córką. Pieprzę to, nie zamierzam ryzykować życia dla nieślubnego bachora.
– Musiałem trzymać to w tajemnicy. Przez cały czas patrzyłem jak Cyana rośnie. Poleć na okręt.
– Chcę poznać twoją tajemnicę. Uważałem, że miałeś nieskazitelną przeszłość. Dając Acie powód do szantażu postąpiłeś jak zupełny idiota.
– Jant, proszę cię. Później ci o wszystkim opowiem.
– Uwiodła cię, co?
– Przestań, do cholery. Co w ciebie wstąpiło? Jest mi naprawdę ciężko. – Jego głos załamał nagły przypływ wyrzutów sumienia, barwiąc słowa gorzką nutą. Patrzyliśmy, jak żaglowiec powoli się rozpada, ulegając sile fal. – Owszem, skoro chcesz tak to nazywać, rzeczywiście zostałem uwiedziony. Spędziliśmy razem tylko jedną noc...
– Statkiem w piękny rejs.
– Dość tego! Proszę. Powiedziała, że nic się nie stanie. Teraz tego żałuję. Nie masz pojęcia jak bardzo! Osiem lat to przecież, okamgnienie. Nigdy nie sądziłem, że nasz sekret wyjdzie na jaw tak szybko. Ata jest piękna, ale to suka. Nie wiem, jak mam z nią postępować. Muszę wiedzieć, co jest na tym wraku. Jant, proszę cię, pomóż mi. Poleć tam.
– Przysięgnij, że zrezygnujesz z Jaskółki, Aty i innych kobiet na rok, dopóki nie odmienimy losu i nie pokonamy Insektów.
– Przysięgam! – oświadczył Łucznik.
– W porządku. – Zsunąłem się z konia. Gdy słona woda dosięgła moich butów, zwalczyłem ogarniającą mnie falę histerii. Rozpostarłem skrzydła. – Zrób mi miejsce.
– Dziękuję ci, Jant. – Usłyszałem stukot kopyt cofającego się konia. Ślad po ukłuciu igły zapiekł w odrętwiałym lewym skrzydle. Już nigdy nie wezmę koty.
Wicher był tak silny, że wystarczyło, bym ustawił się pod wiatr z rozpostartymi skrzydłami. Poczułem, że moje stopy tylko lekko dotykają ziemi. Odepchnąłem się i zatoka otworzyła się przede mną, a molo błyskawicznie zmalało. Potworna szybkość wzlotu. Pochyliłem się, prąc całą masą do przodu, aby wietrzysko nie spychało mnie w stronę lądu.
Brzeg szybko został w tyle. Znalazłem się nad wodą. Starałem się uważać na układ powietrza, ale przez cały czas spoglądałem w dół, oceniając odległość od powierzchni oceanu. Nie chciałem, by jakiś nagły podmuch wrzucił mnie w wodę. Szybki ruch do przodu oznaczał, że równie szybko traciłem wysokość. Za każdym razem, gdy dostawałem się w strefę zasięgu grzywaczy, tak ustawiałem skrzydła, by strzelić prosto w górę. Musiałem się zmagać z przeciwnymi prądami, które unosiły mnie, to znów wciągały między siebie, zupełnie jak fale.
Z góry ocean wydawał się płaski i ciemnoszary, poprzekreślany pasami piany. Dopiero gdy opuściłem się niżej, zobaczyłem jak bardzo nierówna była jego powierzchnia.
Skrzydła cięły powietrze, ale moje ciało ciążyło, wywołując ból sterczących kości nadgarstków. Z trudem utrzymywałem cztery długie palce każdego ze skrzydeł otwarte na tak nieprzewidywalnym wietrze. Nawet w śnieżnych zboczach Gór Posępnych znajdowałem schronienia, tymczasem na morzu wszędzie groziła mi śmierć. Gdy fale wydłużyły się w wielkie szczyty i zaczęły wyciągać ku mnie pieniste szpony, desperacko wspiąłem się wyżej. Leciałem szamocząc się w panice, tak jak pływak, który tonie.
Uznałem, że najlepiej będzie zbliżyć się do przechylonego kadłuba na małej wysokości. Wiedziałem, że jeśli źle wyceluję, będę musiał zawrócić mając szkwały za plecami i ryzykując niestabilność lotu. Pchałem powietrze pod siebie palcami, nadgarstkami, łokciami; całą sześciometrową rozpiętością skrzydeł. Sterując nogami zręcznie zbliżyłem się do relingów Trzmielojada.
Seria energicznych uderzeń przeniosła mnie ponad nimi i wylądowałem. To miało być piękne lądowanie.
Nogi ślizgiem wyjechały spode mnie, rąbnąłem na tyłek i przejechałem dziesięć metrów po pokładzie, wpadając na relingi drugiej burty. Zapierając się o nie, wbiłem paznokcie w drewno, wstałem i rozejrzałem się wokół. Stałem na warstwie lodowego szronu, przypominającego sproszkowane szkło. Pokład nachylał się pod kątem trzydziestu stopni.
Fały ze strzaskanego masztu wisiały na wysokości mojej głowy, a wanty i drewniane zawleczki kołysały się i uderzały w fale od strony morza. Burta od brzegu znajdowała się niżej. Między potężnymi skałami kotłowały się wiry wodne. Wychyliłem się i zobaczyłem zaśmiecone drzazgami desek, ostre, czarne głazy głęboko wbite w kadłub długi na dwadzieścia i wysoki na dziesięć metrów. Woda huczała, krążąc wewnątrz statku. Patrząc na linię przypływu na klifach Wyspy Traw, uświadomiłem sobie, że żaglowiec utknął nisko na skalach. Przypływ miał wszystko zmienić. Za mało wiedziałem, aby ocenić czy Trzmielojad zostanie wypchnięty w górę, czy zupełnie zatonie.
Jedna z want napięła się i trzasnęła. Drewno skrzypieniem odpowiadało falom, które wciskały wrak coraz głębiej na skały. Szybko ruszyłem w stronę rufy, jedną ręką trzymając się relingów i zerkając ku lewej burcie. Morze zmyło z pokładu wszystko, co nie było do niego przymocowane. Przypuszczałem, że ludzi spotkał ten sam los. Rozejrzałem się po okolicznych brzegach szukając rozbitków, ale nie zauważyłem nikogo, żadnego ruchu, żadnych oznak życia. Z całej dwustuosobowej załogi Mgły został tylko jeden trup, pływający twarzą do doki we wnętrzu kadłuba. Był Awianinem, jego mokra kurtka uwięziła pęcherz powietrza, które utrzymywało ciało na powierzchni. Miał podwinięte rękawy i bladą, poobcieraną skórę. Długie włosy i ciemnobrązowe skrzydła unosiły się rozpostarte na powierzchni wody. Rozejrzałem się w poszukiwaniu innych i dostrzegłem poszarpaną szmatę zaczepioną o skały. Może to było ciało, a może tylko ładunek.
Wszystko, co Mgła zabrał z Sokolni przepadło. Wokół widziałem jedynie pianę i grzebienie fal rozpryskujących się o cypel.
– Dokąd chciałeś płynąć? – powiedziałem na głos. I wtedy go zobaczyłem. Na moment zabrakło mi tchu.
Stał oparły o ster, przytrzymywany liną, która oplatała go pod pachami i w pasie. Jego głowa spoczywała na szybie kompasu. Długie szare i białe kosmyki włosów zamarzły na szkle i przywarły do niego, połyskując lodem i kryształami soli. Ślizgając się po pochyłym pokładzie podszedłem bliżej. Kompas zamarzł, wskazując wschód-południowy wschód tam, gdzie powinna znajdować się północ.
Potężne ciało Burzyka Mgły zwisało na linach. Ręce miał opuszczone wzdłuż boków. Skóra na dłoniach była pokryta białymi pęcherzami i popękana. Oczy miał otwarte i szkliste; całą jego postać zmroził lód.
Stwardniała, sinoszara skóra pod paznokciami przechodziła w ciemny fiolet. Fałdy odzieży zamarzły na sztywno. Włosy na rękach były białe od szronu. Bandaże wciąż ciasno owijały jego żebra i skrzydła. Pod jedną z pach na czerwonej lince wisiał sztylet. Koszula w kolorze kości słoniowej opinała zamarznięte mięśnie klatki piersiowej jak druga skóra.
Nie mylił się ten, kto sądził, że nie było Awianina odważniejszego niż Mgła. Ale dlaczego wybrał się w morze podczas sztormu, ubrany tylko w cienką koszulę i dżinsowe spodnie? Rozejrzałem się uważniej po pokładzie i zobaczyłem jego pelerynę u podnóża grotmasztu.
W dziwacznej ciszy spowijającej ten mały, martwy świat, spokojnie zaczął padać śnieg. Płatki z sykiem znikały w zetknięciu z morskimi falami.
Burzyk zawinął swoją pelerynę i przywiązał ją do masztu. Dlaczego? Podszedłem bliżej. Wyglądała z niej twarz Cyany. Przykucnąłem i przycisnąłem dłoń do sinoniebieskich warg dziewczynki. Odrobina ciepła – wciąż oddychała.
– Cyano? Cyano, kochanie. Przypominasz mnie sobie? Słyszysz mnie? – Położyłem obie dłonie na jej policzkach, by ją ogrzać, ale bezskutecznie, bo moja skóra była teraz chyba tak samo zimna, jak Mgły. Nie przestawałem przemawiać do niej ciepło, jednocześnie piłując poskręcane liny moim mieczem.
– Moja maleńka, wszystko będzie dobrze. Wytrzymaj jeszcze trochę. Zaraz zabiorę cię na ląd. – Zanim jednak mogliśmy tam dotrzeć, czekała nas krótka powietrzna przeprawa. Podniosłem dziewczynkę; była o wiele za ciężka.
Usiadłem ze skrzyżowanymi nogami na oblodzonym pokładzie i przystąpiłem do odwijania Cyany. Mgła szczelnie opatulił ją swoją żeglarską peleryną, pod którą znalazłem podarty żagiel, a na koniec, własny płaszczyk małej. Dziewczynka była ubrana w chabrową sukienkę. Spięła ją paskiem z frędzlami z pawich piór. Stopy miała bose i brudne.
Odpiąłem miecz, aby pasem przypiąć dziecko do mojej klatki piersiowej. Trzymał ją mocno. Dodatkowo owinąłem wokół nas jej ozdobny pasek. Miecz wsunąłem pod pasy na plecach.
Nigdy dotąd nie przenosiłem ciężaru tak wielkiego, jak ta ośmiolatka. Przeważnie miałem przy sobie tylko pliki listów. To beznadziejne. Nie, nie wolno wpadać w panikę. Może mnie potwornie ciągnąć w dół. Jeśli będę próbował się wznieść, szybko stracę siły. Lepiej polecę długimi, mocnymi pociągnięciami skrzydeł. Zapomnę o bólu i będę leciał prostym torem. Nie zamierzam lądować na tym pieprzonym molo. Lepiej doniosę ją do wioski. Miałem wrażenie, że port Sokolni leży o całe życie nieśmiertelnego od nas.
– Wracamy do domu. Zobaczysz swoich rodziców i napijesz się czegoś gorącego. Możesz otworzyć oczy? – Poruszyła się i jęknęła. Dobrze. – Wiem, że jest ci zimno – powiedziałem, dziwiąc się, że ją rozumiem. – Wkrótce będziesz bezpieczna w jakimś ciepłym miejscu. Ale zanim to nastąpi, zrobi się o wiele zimniej. Chcę, żebyś wytrzymała. Nie możesz zasnąć. Śpiewaj, jeśli potrafisz. Śpiewaj sobie.
Wspiąłem się na najwyższy punkt rufy i stanąłem twarzą ku Wyspie Traw. Ocean kipiał i miotał się. Drętwiałem na myśl o chwili, kiedy ja i Cyana, wpadniemy w jego fale. Lodowata woda przemoczy mi włosy i wpędzi mi do gardła piekącą sól. Nie dawaj sobie czasu na myślenie, Jant. Leć.
– Cyano, nie ruszaj się. Musisz wisieć nieruchomo. – Puściłem się pędem pod wiatr. Po chwili moje stopy oderwały się od pokładu. Zawróciłem w stronę brzegu.
Walczyłem zaciekle, nie wiedząc co mam robić – leciałem prosto w dół! Co za ciężar! Wyciągnąłem skrzydła i zacząłem uderzać nimi dwukrotnie szybciej. Leciałem nierówno, mniej więcej metr od próbujących mnie zahaczyć fal, a potem powoli, bardzo powoli, zacząłem się wznosić, czując rwący ból w mięśniach. Rękoma przez cały czas obejmowałem Cyanę, ale jej ciężar na mojej piersi uniemożliwiał mi oddychanie. Ściągała mnie głową w dół.
Ten ból jest nie do zniesienia: mogę ją po prostu zrzucić. Wlepiłem wzrok w brzeg, siłą woli przyciągając go coraz bliżej i bliżej, bardziej i bardziej. Wicher spychał mnie na północ, dlatego kiedy wreszcie znalazłem się na wysokości dachów, byłem na samym końcu wsi.
Obniżyłem lot i zawróciłem pod wiatr, żeby wylądować, ale z powrotem wypchnęło mnie w górę. W desperacji przyciągnąłem skrzydła do ciała i gruchnąłem w ziemię. Upadek szarpnął każdą kością w moim ciele.
Piorun i Błotniak nadjechali od portu. Nie mogąc złapać tchu gestem pokazałem Błotniakowi, żeby przeciął krępujące nas pasy. Leżałem w rozczapierzonych piórach, tuląc Cyanę w objęciach.
Dziewczynka wciąż miała zamknięte oczy i sinoniebieskie usta. Policzki zaczerwieniły się jej od wiatru. Błotniak pochylił się nad nią i delikatnie odgarnął jasne włosy z jej czoła.
– Świetnie się spisałeś – powiedział. Mój wyczyn zrobił na nim takie wrażenie, że na chwilę zapomniał, iż byłem Eszajem.
– O mój boże – wyświszczałem. – Moje plecy.
– Nie żyje?
– Nie. Mgła ją uratował. Sam zobacz.
Błotniak przytknął dłoń do warg dziewczynki tak samo, jak ja wcześniej i uśmiechnął się z ulgą. Ale Cyana nadal nie była bezpieczna. Śmiertelnicy nigdy nie dopuszczają do siebie myśli, jak bardzo oni lub ich przyjaciele zbliżają się do nicości. Błotniak nie był wyjątkiem.
– Cyana jest bardzo wychłodzona – powiedziałem. – Byłem świadkiem tego, jak w górach ludzie ginęli od zimna. Stawali się bladzi, jak ona.
Piorun stał w pewnej odległości od nas, z kamienną miną i dłońmi złączonymi za plecami.
– Co z Burzykiem? – spytał.
– Widziałem go zamarzniętego na wraku. – Opisałem wszystko, co tam zobaczyłem, zlodowaciałego Żeglarza, statek-widmo i spowijający go całun szronu.
– Zatroszczył się o Cyanę – powiedział Piorun. – Jakim kosztem, tego jeszcze nie wiem. Musimy ściągnąć go tutaj.
Jak każdy Rhydanin byłem odporny na wszelki chłód prócz najsroższego mrozu, dlatego nie mogłem ogrzać dziewczynki. Jej skóra zaczynała przybierać barwy tęczy od zimna i sińców. Podałem jej bezwładne ciało Błotniakowi.
– Przytul ją, żeby było jej ciepło. Są rzeczy, których ja nie potrafię.
Piorun ruszył ku nam.
– Nie, daj ją mnie. – Wziął córkę z moich objęć i trzymając ją blisko siebie, twarz przy twarzy, otulił ją podszytą futrem kurtą, tak że zupełnie schowała się w ozdobnie tłoczonej materii z podszewka w szarą kratę i miękkim futerkiem.
Błotniak nadal sądził, że była córką Mgły, ale po chwili domyślił się prawdy. Patrzyłem, jak powoli wszystko sobie uzmysławia.
– Czego się tak szczerzysz? – spytał go Piorun.
– Cieszę się, że Cyana żyje.
– To moja córka – wyjaśnił Łucznik, a potem powtórzył to samo z większym przekonaniem. Pocałował ją w czoło. – Moja ulubienica.
– Proszę przyjąć ode mnie gratulacje, Lordzie Mika – powiedział Błotniak zdumiewająco spokojnie.
Rozpostarłem skrzydła, żeby nie zesztywniały mi mięśnie.
– Muszę złożyć raport Cesarzowi. – Przepiąłem miecz, wygrzebałem z kieszeni żałosne okruchy marcepanowego bloku i wcisnąłem je w usta, żeby dodać sobie trochę sił. Błotniak podał mi butelkę z zabarwioną na brązowo wodą. – San musi się o wszystkim dowiedzieć.
Piorun przerwał mruczenie do budzącej się dziewczynki.
– Masz rację, Jant. Błotniak i ja ruszamy do Ondyn. To najbliższe schronienie dla Cyany, a poza tym Jaskółka nas potrzebuje. Mam nadzieję, że ją tam zastaniemy. Zostało jej tylko pięciuset ludzi, a wkoło aż roi się od Insektów.
– Wkrótce się ściemni – powiedział Błotniak. Kiedyś słyszał, jak bardzo narzekałem, że w nocy trudno się lata.
– Przy takim wietrze mogę pomknąć sto dwadzieścia na godzinę – uspokoiłem go, gramoląc się z ziemi, rozciągając długie nogi ciasno opięte skórzanymi spodniami, rozprostowując skrzydła i wyginając grzbiet jak kot. Zaczynałem się przyzwyczajać do lodowatego wichru; przypominał mi górskie wiatry.
Piorun posłał Błotniaka po konie i dopiero potem powiedział:
– Przeproś Cesarza w moim imieniu. Błagaj go o przebaczenie. Mam nadzieję, że jeszcze nie jest za późno... Strzeż się Aty; jest niebezpieczna, zwłaszcza teraz, gdy czas znowu płynie dla niej zwykłym rytmem. Jeśli będziesz musiał z nią pertraktować, uważaj na każde słowo; znam tę kobietę dłużej niż ty.
– Ja wcale jej nie znam – zauważyłem mimochodem.
– Oszczędź sobie tych uszczypliwości, Posłańcze; są ciebie niegodne. Ja od setki lat patrzę na twoje szczęśliwe małżeństwo z Mewą, nie okazując ci ani krzyny zazdrości, którą czuję.
– Ale...
– Leć ostrożnie. I szybko. – Wspiął się na proste siodło większego konia i przez chwilę się wiercił, niewprawnie mocując Cyanę przed sobą tak, aby nie przeszkadzała mu napinać łuku.
– Możesz włożyć ją do sakwy – zasugerowałem. Kiedy byłem dzieckiem, Hileana nosiła mnie w nosidełku na plecach. Łucznik spojrzał na mnie ze zgorszeniem.
– Zamierzam ją wieźć przed sobą – powiedział z dumą. – Jeśli natkniemy się na Insekty, Błotniak będzie musiał walczyć za nas dwóch.
Odprowadziłem ich wzrokiem, po czym pobiegłem z powrotem na brzeg. Musiałem się wydostać spomiędzy hangarów zakłócających prądy powietrza, bo w ich zasłonie powstawały niespodziewane prądy zstępujące. Potem zacząłem biec szybciej i ponownie skoczyłem w powietrze.
Cieszyłem się własną lekkością; w porównaniu z poprzednim lotem, miałem teraz ogromną zwinność i zwrotność. Ocean był daleko pode mną i nie mógł mnie dosięgnąć. Walczyłem z gwałtowniejszymi podmuchami, wyciągając skrzydła na całą rozpiętość.
Lot nad wodą ma swoje zalety. Przede wszystkim, w dole nie ma ludzi i można się spokojnie wysikać z wysokości, jeśli pęcherz już dłużej nie wytrzymuje, a z moim tak właśnie było.
Światła wiosek Niziemia, według których dawniej nawigowałem – jak według gwiazd na ziemi – zgasły. Mieszkańcy wsi Diw wynieśli się, a w mieście Eske obowiązywało zaciemnienie, ponieważ światło przyciągało Insekty.
Leciałem dokładnie na zachód według konstelacji popularnie zwanej Pomiotem Wściekłej Lochy. Trzymałem się tuż nad kopułą lasu. Przez całą noc nie zatrzymywałem się i szarym świtem dotarłem na Zamek. Kilkoma susami pokonałem wydeptane, kamienne schody i wbiegłem przez żelazną bramę, rozpaczliwie próbując uporządkować myśli.
Na ławach w Sali Tronowej siedziały setki Zaskajów. Śmiertelnicy, gubernatorzy, dowódcy Fyrdów i mieszczanie. Zasłony odsunięto na boki, tak że podium ze złotą tarczą słońca – symbolem Cesarza – było widoczne ze wszystkich miejsc na sali. Nie wiedziałem, że przesłona jest ruchoma, no i nigdy nie widziałem tu takiego tłumu śmiertelnych.
Przeszedłem korytarzem między ławkami i ukląkłem przed Cesarzem, kładąc obie dłonie na najniższym stopniu prowadzącym na podium. Czułem napięcie w słonych skrzydłach, jeszcze chłodnych od pędu powietrza.
Cesarz przyjrzał mi się uważnie.
– Czekaliśmy na ciebie.
Miał zmarszczone czoło i napiętą skórę na policzkach – niewielkie zmiany, u innych niezauważalne, u Cesarza były znaczące, bo z doświadczenia wiedziałem, że zawsze wyglądał tak samo. Z niepokojem rozpoznałem w nich oznaki stresu, którego San, pomimo potężnej siły woli, nie potrafił ukryć.
– Po pierwsze, powinieneś wiedzieć, że Pustuł Rachis nie jest już królem Awii – zaczął Cesarz.
– Mój panie! Jak to? Czy król został zabity?
San uśmiechnął się spokojnie, a ja pomyślałem, że wygląda na zmęczonego.
– Nie. Stał się więźniem we własnym pałacu. Wczorajszej nocy Lady Eleonora Tanager przejęła dowodzenie. Ma osiemnaście tysięcy ludzi. Także lansjerzy Rachisa przeszli na jej stronę i przyłączyli się do zamachu stanu.
– Wiedziałem tylko, że opuściła swoją gubernię.
Proszę, proszę. Szybko zajęła stolicę. Eleonora cieszyła się potworną sławą; spotkałem ją kiedyś podczas koktajlowego przyjęcia. Okazała się równie doskonalą łowczynią na sali bankietowej, co podczas polowania w lesie.
– Czekam, panie, na twoje rozkazy – powiedziałem. Król Pustuł jako więzień w Rachis? No cóż, może właśnie tego zawsze pragnął: chciał być bezpieczny.
Cesarz machnął ręką, tak jakby pucz Eleonory uważał za zupełnie naturalną kolej rzeczy.
– Księżna broni Awii. Jej ludzie jednoczą się w poparciu dla niej. Wysłałem jej Fyrdów Niziemia. Posłałem też kilku nieśmiertelnych i obiecałem pomoc pozostałych. Pytania dlaczego i po co zostawmy na później. Odpowiemy na nie, gdy wygramy wojnę... – Spojrzał po zgromadzonych na sali i nie dokończył: „jeśli jacyś Awianie pozostaną przy życiu".
Nieznacznie odwróciłem się od podium, przyglądając się rzędom zaskajskich wojowników i cywili. San zastukał poplamionymi wiekiem palcami w poręcz tronu.
– Wprowadziłem zmiany. Potrzebne mi są raporty; w zamian daję mieszkańcom bezpieczeństwo i nadzieję.
– Nie ma wśród nich nikogo z nieśmiertelnych – zauważyłem.
– Wszyscy są poza Zamkiem. Grad i Szron są z Artylerzystą; Słota razem z Eyrdami z Karnis pomaga Eleonorze bronić Rachis. Cechmistrz wraz z trzydziestoma innymi nieśmiertelnymi broni linii frontu przebiegającej tuż przy murach miasta Hacilith. Architekt, Skarbnik, Oszczep-Mistrz i jeszcze dziesięciu, obmyślają sposoby obrony Niziemia. Wczoraj stracili Inowrol, a przedwczoraj Złotokap.
Miałem wrażenie, że Cesarzowi udziela się moje zmęczenie. Kolejne spojrzenie uświadomiło mi, że próżno się łudziłem.
– Proponuję byś najpierw przekazał mi wieści, a dopiero potem przedstawił obawy – powiedział San.
Wziąłem głęboki wdech i opowiedziałem mu o śmierci Żeglarza. Siedzący za mną śmiertelnicy przysunęli się bliżej, żeby lepiej słyszeć, ale po dwóch minutach San mi przerwał:
– Wiem o tym wszystkim! To ja scaliłem Krąg! Co nowego możesz dodać? O Insektach! Jak bardzo się zbliżyły? Gubernia Kobalt się trzyma?
Pochyliłem głowę.
– Nie. W Kobalcie zostały tylko trupy. Diw jest puste. Piołunowa Dolina ewakuowała się na Wyspę Traw.
– A zatem kolej na Ondyn. Piorun siedzi w Ondyn, kiedy mnie jest potrzebny w Rachis, gdzie znajduje się ledwie połowa jego łuczników, bo druga połowa jest na wyspie! Odpowie mi za to!
– Prosił, bym w jego imieniu błagał o wybaczenie.
– Kometo, co ty byś zrobił z dworem w Sokolni? Niie, nie mów. Pewnie byś go oddał Piorunowi, który uważa siebie za prawowitego właściciela. To by oznaczało, że Łucznik zatrzymałby na Zawsze dwie spośród sześciu guberni Awii. Łamie podstawową zasadę Kręgu!
Rozumiałem, o co mu chodziło. Gdyby Eszaje gromadzili ziemie i mogli zwoływać własne Fyrdy, byliby w stanie prowadzić spory ze śmiertelnymi gubernatorami i królami. A z czasem mogliby nawet zagrozić władzy Cesarza...
– Pozwoliłem Piorunowi zatrzymać dwór Mika należny mu z urodzenia. Ale nie było mowy o nowych ziemiach. Sądzę, że i on, i Ata wybiorą raczej nieśmiertelność niż majątek.
– W takim razie, kto odziedziczy Sokolnię, panie?
– Cyana Dei.
– Cyana? Toż to jeszcze dziecko!
Cesarz skinął głową. Białe włosy musnęły jego szczupłe ramiona.
– To prawda, Cyana Dei ma teraz osiem lat. Dlatego powiedz gubernator Jaskółce Ondyn, aby opiekowała się dziewczynką i jej gubernią, do czasu, aż mała osiągnie pełnoletność, jako gubernator-regent, Jaskółka ma dziesięć lat na to, by Sokolnia znowu zaczęła przynosić odpowiednie zyski. Jednocześnie ma należycie uczyć Cyanę zasad życia w Imperium. Powiedz Piorunowi, by ocalił gubernię Sokolni dla Cyany. I każ mu słuchać dziewczynki.
Zamknąłem usta, bo czułem, że opada mi szczęka. Za jednym zamachem Cesarz połączył Pioruna i Jaskółkę. Obciążył Jaskółkę tyloma obowiązkami, że nie byłaby w stanie starać się jednocześnie o nieśmiertelność we własnym imieniu. A gdyby gubernia Sokolni z czasem mogła zebrać ponad dwudziestotysieczną Fyrdę, Cyana zyskałaby tytuł Lady Gubernator.
– Sokolnia pozostanie w rodzie Pioruna, a właśnie na tym mu zależało. Cyana jest najmłodszym dzieckiem dawno wygasłej dynastii. Łucznikowi ten pomysł się spodoba.
– A Ata? Będzie wściekła.
– Powiedz jej, żeby skierowała swoją furię przeciwko Insektom! – Wzdrygnąłem się, ale Cesarz mówił dalej: – Potrzeba pieniędzy na utrzymanie floty. Powiedz Acie, że jeśli jej się powiedzie, podaruję osiemset tysięcy funtów z zamkowego skarbca na ten cel.
– Tak jest, Wasza Cesarska Mość – powiedziałem oszołomiony.
– Musimy uwolnić Tornada, bo w przeciwnym razie żaden z tych planów nie będzie możliwy... – San pogrążył się w myślach; czekałem. Za mną rzędy kombatantów milczały. Ciszy nie mącił żaden ruch ani dźwięk, choć jeden z żołnierzy z Szachlaru płakał bezgłośnie, mnąc w dłoniach kapelusz z szerokim rondem.
Dym z kadzideł unosił się cienkimi serpentynami ku mozaikom sklepienia. Filary za tronem lśniły. Promienie porannego słońca wpuszczane przez wysokie okna, zalewały salę, oświetlając pradawne freski przedstawiające bitwy z Insektami i sceny z budowy Zamku.
– Fyrdowie potrzebują Tornada – powiedział San w końcu. – Jest symbolem potęgi Imperium.
Rozumiałem. Tornado był najpotężniejszym wojownikiem, trzecim z Eszajów pod względem wieku, najsilniejszym mężczyzną na świecie na przestrzeni całego tysiąclecia. Żołnierze szli za nim jak w dym, także dlatego, że za jego zasłoną było bezpieczniej.
– Kometo, ty i Ata musicie uwolnić Tornada z Fortecy Lowes. Jaki masz wywiad o Lowes?
Przyszedł czas, by powiedzieć mu o wszystkim. Bez względu na to, jak zareaguje i co się stanie ze mną. Szykowałem się na wstrząs, jakim byłoby dla mnie wyrzucenie z Kręgu. Zaskoczony brzmieniem własnego głosu, powiedziałem:
– Chodzi o most...
San spojrzał na mnie przenikliwie.
– Właśnie stamtąd nadchodzą Insekty. Podniósł się gwałtownie.
– Zasunąć zasłonę! – zawołał. Zaczekaliśmy aż ozdobne przepierzenie trafi z powrotem na miejsce. Teraz zebrani nie mogli nas słyszeć; kształt kopuły ponad podium tłumił nasze głosy.
– Mów – zażądał Cesarz. Zgarbiłem się u stóp stopni.
– Rezygnuję z tytułu.
Proszę, uczyń mnie znowu śmiertelnym, bylebym tylko nie musiał wyjaśniać, jak zniszczyłem świat i nie umiem poskładać kawałków w całość. Czułem się tak, jak w trakcie spowiedzi przed Sanem i Eszajami podczas uroczystego przyjęcia mnie do Kręgu – łatwiej umrzeć, niż wyciągać na jaw szczegóły mojej przeszłości. Co się ze mną działo, jak mogłem ukrywać prawdę przed boskim strażnikiem?
– Kometo, to zbyt łatwe wyjście. Mów. Powiedz to raz mnie, a potem już nigdy nikomu, ani żywemu, ani... umarłemu. Rozumiesz?
– T-tak. Tak, rozumiem... Wasza Cesarska Mość, istnieje wiele innych światów – łączy je świat Przejścia. Byłem tam. Insekty przemieszczają się między wszystkimi światami dzięki mostom i sieją spustoszenie. Mogą też podróżować tunelami. Przypuszczam, że w taki właśnie sposób po raz pierwszy się pojawiły w Imperium. Insekty wyczuwają miejsca, w których granica między światami jest cienka. Budują most albo tunel, aby tam dotrzeć. One widzą przejście, podczas gdy innym wydaje się, że most kończy się w połowie. W niektórych światach się rozmnażają; w innych szukają pokarmu, a Imperium jest na samym skraju...
– Mów dalej.
– Biegus Rachis, ostatni król Awii, wciąż żyje... w Przejściu.
Cesarz, podniósł dłoń, zamierzając zapytać, jak to możliwe.
Przyjrzał mi się wnikliwie i domyślił się odpowiedzi.
– Rozumiem – powiedział, – Mów dalej.
– Biegus walczy tam z Insektami. Uciekły mostem prosto do Lowes... Ale odszukałem go! Zgodził się powstrzymać wielką armię miasta Epsilon na jeden miesiąc. Jeśli teraz ruszymy do ataku, zdołamy wypchnąć Insekty z powrotem.
Kiedy powiedziałem o tym Cesarzowi, poczułem się lekki i pusty. Dobrze, że San poznał prawdę; on na pewno wiedział, co robie!
Twarz Cesarza pozostała nieprzenikniona. Czyżby mi nie wierzył? Uważał, że to tylko bełkot szaleńca? Przycisnąłem skrzydła ciasno do pleców.
– Gdybyśmy tylko mieli siłę zaatakować – odezwał się w końcu. – Posłuchaj mnie, Posłańcze. Leć do Wież Cór i przekaż instrukcje Acie. Jeśli uda się jej oczyścić Lowes z Insektów, może przybyć na Zamek i przyłączyć się do Kręgu. Otrzyma tytuł Mgły, kiedy pomyślnie zakończy swoją kampanię, ale nie wcześniej. A teraz daj mi papier listowy.
Chciałem spytać Cesarza, jak wyglądało życie, kiedy bóg chodził po ziemi, jak naprawdę wyglądał? Jakim głosem mówił? Jak to było żyć w czasach, gdy wszyscy wiedzieli wszystko? San pisał, skrzypiąc piórem po papierze, a ja próbowałem sobie wyobrazić egzystencję w bliskości boga, cieszącego się dziełem własnego stworzenia, w świecie bez Insektów, bez Zamku – tej mającej dwa millenia kamiennej twierdzy – za to w otoczeniu bujnej zieleni. Cztery Krainy nie należą do nas – to boski plac zabaw; bóg uczynił nas odpowiedzialnymi za to, co stworzył, a czego my nie potrafiliśmy obronić.
San, jak zawsze, odczytał moje myśli.
– Niegdyś panował tu pokój – powiedział niemal niedosłyszalnie.
Złożyłem list, stopiłem tak do pieczęci i odcisnąłem w nim słoneczną tarczę Zamku.
– Zapamiętaj moje polecenia. Leć już.
Wstałem i ukłoniłem się, opuszczone skrzydła otoczyły mnie wachlarzem opalizujących piór. Opuszczałem Salę Tronową obserwowany przez stojących na balkonie łuczników. Kiedy mijałem zasłonę, zaczęto ją powoli odsuwać, a Cesarz po kolei wzywał różne osoby, aby wysłuchać ich sprawozdań.
Wyszedłem na zewnątrz i chwyciłem strażnika za ramię.
– Synu Lannera?
– Tak, Posłańcze.
Wskazałem przez łuk pasażu na czarne, skręcone piaskowcowe kopuły Północno-zachodniej Wieży.
– Widzisz mój sztandar? Tam mieszka lady Mewa z Kutych – powiedziałem. – Odszukaj ją i powiedz... Powiedz jej, że ją kocham. Powiedz, by nie podróżowała poza Zamek. Ma nie opuszczać Zamku bez względu na to, co usłyszy. I co poczuje.
– Powtórzę jej to, Kometo – powiedział, zdumiony moją szczerością. – A ty nie wrócisz?
Ukryłem strach pod zuchwałym uśmiechem, po czym położyłem palec na ustach i pokręciłem głową.
– Ze względu na nią spróbuję nie dać się zabić. – Rozpaczliwie pragnąłem Mewy, ośrodka mojej wieczności. Gdybym zobaczył ją w tej chwili, nic już nigdy nie zdołałoby mnie nakłonić, bym ją znowu opuścił. Zdusiłem tę myśl; musiałem jechać. Rozpostarłem skrzydła i przeskoczyłem przez balustradę balkonu, spadłem dwa piętra w dół, poprawiłem pozycję, przyspieszyłem i pomknąłem ponad zamkowymi dachami.
Lecąc poziomo w powietrzu, znalazłem odpowiednie tempo na pięćsetkilometrowy przelot. Przy każdym, pełnym uderzeniu skrzydeł ich końce stykały się w górze i w dole; słońce z błyskiem chowało się za łagodne wzgórza okalające awiańskie niziny. Na drodze biegnącej wzdłuż wybrzeża pojawiła się grupa uchodźców. Sznur pięćdziesięciu krytych wozów i obładowanych srokatych kuców wolno wędrował na południe, od Kutych w stronę Hacilith. Minąłem klify Sokolni, ląd został w tyle, a ja poszybowałem nad linią wybrzeża.
Przeleciałem nad wrakiem Trzmielojada spowitego we wszelkie odcienie szarości i bieli. Po lewej stronie dostrzegłem zniszczoną figurę dziobową, morską kobietę z rozwianym włosem, wystającą spomiędzy oślizłych skał, o które zaczepiły się podrapane i popękane fałdy jej kremowej, drewnianej sukni. Wzdrygnąłem się na wspomnienie postaci sternika. Potężna i realna figura Mgły była straszniejsza od ducha.
Zawróciłem wzdłuż wybrzeża ku Wieżom Cór. Na ich zwieńczonych blankami murach stali mężczyźni, obserwując okolicę.
Wieże wydawały się nierzeczywiste, iluzoryczne. Oszroniony, żółty piaskowiec podświetlało zimowe słońce świecące spod krawędzi chmur.
Dotarłem do nierównej granicy rafy, wokół której kotłowało się morze. Na jej krańcu znajdowała się latarnia morska – okrągła wieża z kamienia, wybudowana w ten sam sposób, co wieże Aty, ale zakończona kamienną platformą i metalowym dachem.
Co noc, od kiedy sięgałem pamięcią, na platformie, w żelaznej klatce rozniecano wielki ogień, aby ostrzegał statki przed skałami rafy. Co rano pozwalano płomieniom wygasnąć i sprzątano popiół. Latarnia była wynalazkiem Burzyka, a jej obsługa dawała zatrudnienie kilku rodzinom wyspiarzy.
Była ogromnie pożyteczna. Sam nawigowałem wedle jej blasku w nocy, a za dnia gromady mew wywijały kozły we wznoszącym się ponad nią prądzie powietrznym. Zwykle nawet pod wieczór dało się jeszcze poczuć przyjemny ciąg w górę. Przeleciałem nad czarnym dachem, lekko skręcając, aby znaleźć się w samym środku prądu termicznego. Nic się nie stało. Dziwne, pomyślałem i spróbowałem raz jeszcze. Znowu nic. Obniżyłem lot i spróbowałem trzeciego podejścia, ale latarnia była zimna. Nagle wszystkie brakujące elementy układanki trafiły na swoje miejsce. Oczywiście! Wykonałem salto w powietrzu i pospieszyłem w głąb wyspy.
Tylko na Wieży Sierpnia wisiała flaga. Chorągiew była biała i poszarpana przez wiatr, bez żadnych insygniów na znak niezależności i samowystarczalności Aty. Strażnicy z blanek popędzili w dół, gdy znalazłem się bliżej. Niektórzy mieli przytroczone do pasków niewielkie bodhrany i flażolety, na jakich Morencjanie grywają podczas służby wartowniczej.
Wieże Cór nie miały wejść na poziomie gruntu. Drewniane bramy do nich znajdowały się w połowie ich wysokości. Zakradnięcie się tam niepostrzeżenie nie wchodziło w grę, a siłą niewiele bym wskórał. Ata mnie przerażała. Spowodowała śmierć Żeglarza i pewnie nie miałaby skrupułów przed zabiciem mnie jeszcze zanim zdążyłbym wyjawić cel mojej misji? Cholera. Wieże przypominały pajęczą sieć, w której pajęczyca Ata czekała na muchę.
Błyskawicznie zatoczyłem kolo, zlokalizowałem najwyżej położone okno – prostokąt bez szyb i okiennic. Zacząłem hamować ze wszystkich sił, jakie mi jeszcze zostały; mimo to i tak potrzebowałem dwóch okrążeń, aby zwolnić. Przeciążenie niemal wyrwało mi skrzydła z pleców. Okno nie miało parapetu. Zamknąłem skrzydła, podciągnąłem nogi i wpadłem do środka, nawet nie dotykając framugi, opadłem na podłogę i przebiegłem jeszcze kilka kroków, zanim się zatrzymałem.
W okrągłej komnacie wzdłuż ścian stali ludzie – jakieś pięćdziesiąt par oczu. Trzask. Trzask. Trzask. Trzask. Co to? Zobaczyłem cztery wycelowane we mnie kusze w muskularnych rękach czujnych mężczyzn. Cięciwy były napięte, dźwignie spustowe w gotowości. Rozłożyłem ręce, pokazując, że nie zamierzam dobywać miecza.
– Chwała Imperium. – Ata mogła zrzucić moje ciało z pomostu Wieży Września i tłumaczyć potem, nie bez racji, że pokonało mnie morze. Ostre bełty kusz wciąż we mnie celowały. Pewnie nawet nie poczułbym trafienia; w mgnieniu oka przedarłyby się przeze mnie. Jak głupi Rhydanin wpadłem prosto tu, gdzie Ata niepodzielnie panowała na swojej wyspie, silniejsza niż przypuszczałem.
Ata Dei stała w odległej części pierścienia strażników, za prostym stołem. Miała niemal przezroczystą suknię, która pasowała do jej długich, białych włosów. Zupełnie nie przypominała wojowniczki. Uśmiechała się szeroko, przez co wydawała mi się jeszcze bardziej przerażająca.
Za nią stanęła poważna kobieta, podobnego wieku i budowy, ze związanym z tylu szarym końskim ogonem i ostrym nosem. Miała na sobie żołnierską kurtę, narzuconą na czerwoną brygantynę. Przed sobą trzymała kuszę, a przy jej pasie wisiał hak. Sądząc po jej pewnej postawie, na pewno umiała się nim doskonale posługiwać.
– Witaj – powiedziała Ata. Ton był życzliwy, ale nie ufałem jej. Nie cierpiałem tego, jak przyglądali mi się obecni w komnacie mężczyźni, z podziwem, nad którym jednak górowała lojalność wobec przywódczyni. W żadnym razie nie zdołałbym dotrzeć do okna, gdyby wzięli mnie na cel. – Proszę, wybacz nam takie przyjęcie – dodała – ale nie znamy jeszcze przyczyny twojej wizyty.
– Oto list od naszego najjaśniejszego Cesarza. – Starałem się mówić cicho. – Jako bezstronny Posłaniec jestem na twoje rozkazy.
– Daj mi swój miecz.
Odpiąłem pas i położyłem go na nagich deskach podłogi razem z mieczem i mizerykordią, potem wyjąłem z buta nóż i także go odłożyłem. Teraz za broń miałem jedynie zręczne słowa. Jeden ze strażników podniósł broń i zaniósł ją na stół Aty.
– Chyba czas, byśmy przestali grozić cesarskiemu Posłańcowi – powiedziała po morencjansku. Mężczyźni wyjęli bełty i opuścili kusze. – Możecie nas już zostawić, ale zaczekajcie w komnacie pod nami i przybądźcie natychmiast na moje zawołanie. Mam z Kometą wiele do omówienia, więc niech nikt mi nie przeszkadza.
Żołnierze wyszli, skrzypiąc deskami i rzucając mi zaciekawione spojrzenia. Pewnie wydawałem im się dziwny. Wprawdzie odznaczałem się wyjątkową urodą, ale teraz byłem nieogolony, miałem wilgotne, splątane podczas lotu włosy i kocie oczy. Ludzie z Hacilith nie nosili w środku zimy jedwabnych koszul. Urodzili się o dwieście lat za późno, aby rozpoznać moją cynową broszę Koła. To, co dawniej było znakiem gangu, uważali za symbol Komety. Nawet krucza kobieta za Atą spoglądała na mnie zaniepokojona, jakby uważała, że po kimś, kto potrafi latać, można się spodziewać wszystkiego. Ukłoniłem się jej.
– Powinnam was przedstawić – powiedziała Ata. – Oto Karmina Dei, kapitan portu Hacilith i Moreny, moja córka. Przed burzą, przeprowadziła na wyspę statki, żołnierzy, których wysłał jej San i kilkuset Ludzi zwerbowanych w mieście. Gubernator nawet się nie zorientował, że z ulic znikło mu sporo zbirów. Jak sam się domyślasz, nasi Fyrdowie nie są tak znakomicie wyszkoleni, jak Awianie, ale wiedzą, którym końcem kuszy celować od siebie.
– Widzę, że mam przed sobą prawdziwą przywódczynię – powiedziałem.
– Owszem. Karmino, na pewno słyszałaś o Jancie Shirze: jest szalony, zły i dokuczliwy jak zadra w tyłku.
– Miło mi poznać – powiedziała kobieta, opierając ciężką kuszę o biodro. Miałem pewność, że nic nie zmniejszyłoby jej poparcia dla Aty, zastanawiałem się tylko, czy jej lojalność nic nie kosztowała.
Ata odsunęła krzesło od ściany, abym mógł na nim spocząć. Sama także usiadła, a jej flegmatyczna córka odcięła mi drogę do okna. Lekko się odwróciłem, tak by ją widzieć; nie wiem dlaczego sądziłem, że gorzej jest dostać znienacka w plecy. Ata zapaliła dwie lampy naftowe stojące na stole. Zapłonęły miękkim, żółtym blaskiem.
– Usłyszeliśmy jak lecisz – powiedziała. – Twoje skrzydła okropnie hałasują.
– Myślałem, że jest za ciemno, by mnie słyszeć – mruknąłem.
– Zacznij od początku – zaproponowała.
– Jesteś teraz śmiertelna, Ato Dei.
– Zacznij od początku i powiedz mi coś, czego nie wiem!
– San oświadczył, że jako następna otrzymasz tytuł Żeglarza. Włączy cię do Kręgu, kiedy zakończysz swoją kampanię. – Podałem jej list. Przecięła łąkową pieczęć i przeczytała go.
– Nie. To jakaś pomyłka... Jant, Cesarz chce mnie uśmiercić! Powinnam najpierw zostać Eszajem.
– Nie zdołasz dotrzeć do Zamku! Drogę odcinają ci tysiące Insektów!
Sfrustrowana Ata ponownie przestudiowała korespondencję.
– To praktycznie wyrok śmierci. Mam walczyć z Insektami jako Zaskaj? Nie będę miała wsparcia Zamku, jeśli zostanę ranna? Mam umrzeć od niewielkich ran i siniaków, kiedy stawka jest tak wielka?
Oto byłem świadkiem jak ta kobieta, zdrajczyni, cudzołożnica i morderczyni, drży o własne życie. Przyszło mi do głowy, że San pragnął, by Ata stanęła do walki z Insektami na równi ze śmiertelnikami, których życiem bawiła się z taką obojętnością.
– Jant, ty nie stanąłbyś w pierwszej linii, gdybyś był Zaskajem. Od razu byś uciekł!
– Insekty gryzą także ciała nieśmiertelnych. – Wzruszeniem ramion zamaskowałem niechęć. – Pamiętasz, że poprzedni Grad został rozdarty na kawałki pod Wodopojnym? Krąg mu wtedy nie pomógł! Jeśli chcesz nieśmiertelności, musisz przyjąć warunki Sana.
Ata opadła na krzesło.
– I mam walczyć w jego imieniu. Tak muszę... Zrobię to. Zaryzykuję śmierć, by zyskać nieśmiertelność... Wieczność jest tego warta. Czy masz dla mnie jeszcze jakieś wieści?
Opisałem jej wrak statku flagowego z trupem jej męża uwięzionym u steru i z salingami lśniącymi od lodowych sopli. Czoło Aty przecięły zmarszczki zdumienia.
– Wiedziałam, że Trzmielojad roztrzaskał się o skały – wykrzyknęła. – Dopiero wysłałam ludzi z Diw, żeby ściągnęli tu wszystko, co ocalało! Na pewno przywiozą także jego... Burzyk pochodził tak naprawdę z Diw, nie z Sokolni.
W komnacie królował teraz półmrok, widok oceanu za oknem spowijała nieprzenikniona czerń. Wiedziałem, że Ata była bezduszna, więc nie zdziwiło mnie, że nie okazała żalu. Poczułem do niej nienawiść. W chwili, gdy inne znane mi kobiety załamałyby się i wybuchły płaczem, ona pozostała spokojna i stalowo chłodna, kodowe oczy dały mi sygnał, bym mówił dalej. Silne ramiona splotła na obszernej piersi. Nie zauważyłem u niej żadnych oznak radości, kiedy usłyszała o Cyanie. Pilnowała swojej miny także, gdy mówiłem o Piorunie. W jej oczach nie widziałem emocji, choć gdzieś głęboko w nich kryło się jakieś silne uczucie, tylko nie wiedziałem jakie.
– Czułam jak Krąg się napręża, próbując utrzymać Burzyka przy życiu – powiedziała. – Potem czułam, jak pęka i jak on umiera. Byłam wtedy tutaj, w tej wieży. Wiedziałam, czego jestem świadkiem. Było dokładnie tak samo jak wtedy, kiedy umierał Grad Eske, tylko że tym razem odczułam to jako przyjemność. Teraz zegar znowu dla mnie tyka. Jestem Zaskajem, ale nie na długo, bo albo wkrótce zginę, albo będziesz mnie tytułował Mgłą. Nie podoba mi się ciężar czasu, Posłańcze; może ty sam też kiedyś doświadczysz tego wstrętnego uczucia.
– Chcę wiedzieć, co naprawcie przytrafiło się Mgle. – W wyobraźni szykowałem się na rozdzierający ból wbijającego się w ciało bełta. Nic takiego nie nastąpiło, ale Karmina Dei trzymała kuszę w pogotowiu.
Ata nadal nie zdradzała żadnych emocji. Jej uśmiech i westchnienie były nieszczere.
– Mówiłeś, że jesteś bezstronny, Jant.
– Bo tak jest, ale znam prawdę i nie wolno mi jej nikomu wyjawić, jeśli pokonamy Insekty.
– Tracisz grunt pod nogami, powiedział konik morski do jeźdźca. – Uśmiechnęła się. – Jakież to masz wobec mnie zarzuty?
Zacząłem krążyć po komnacie. Ruch miał mi pomóc w rozplataniu pogmatwanych myśli. Sprawił też, że zapomniałem o kuszy Karminy, a także – na co liczyłem – utrudniał jej celowanie we mnie.
Poza tym, poziom koty w mojej krwi gwałtownie spadał i zaczynało mi brakować narkotyku. Nie od razu czuję głód, ale cisza przed burzą zawsze przypomina paranoję niepewności-, czegoś brakuje, coś jest nie tak, pojawia się przeświadczenie, że stanie się coś strasznego. I rzeczywiście się stanie, jeśli zaraz nie wezmę działki. W odrętwieniu, jakie towarzyszy pierwszym sygnałom dolegliwości, nie potrafię jasno myśleć. Próbowałem się skupić, wciąż przełykając ślinę, żeby lepiej słyszeć. Ata wiedziała, że gdyby spór ze mną stał się za trudny, wystarczyłoby grać na zwłokę, a sam zmieniłbym się w cierpiącą ruinę, która chętnie przystanie na wszystko, byle tylko się stąd wydostać.
– Mgła nie chciał żeglować do Lowes – powiedziałem. – Od tego wszystko się zaczęło. Nic nie usprawiedliwia jego gwałtownego zachowania, ale zakładaliśmy, że ty jesteś zupełnie niewinna. Nikt się nie zastanawiał, dlaczego on cię bił. Myślę, że powiedziałaś mu o romansie z Piorunem i o tym, kto naprawdę jest ojcem Cyany. Mężczyzna taki jak Mgła nie wiedział, jak ma postąpić. Może czuł, że przemocą sprawi, iż problem po prostu zniknie. Tymczasem ty zwróciłaś się do Pioruna po pomoc. Zgodził się, bo osiem lat wcześniej zastawiłaś na niego sidła i uwiodłaś go. Teraz ma wyrzuty sumienia i beznadziejnie cię podziwia – bo to nie jest miłość. Łucznik odchodzi od zmysłów w chwili, gdy Imperium najbardziej go potrzebuje. Mam rację?
Ata wzruszyła ramionami. Blask lamp zabarwiał jej białe włosy i suknię na lekko żółty kolor, i podkreślał miłą okrągłość jej twarzy. Kiedy pokręciła głową, w jednej sekundzie zmieniła się z młodej panny w dojrzałą kobietę. Wykonała gest w stronę Karminy.
– Kochanie, odłóż tę kuszę, przez nią Jant cały się trzęsie. – Karmina usłuchała, a ja z ulgą mogłem kontynuować. Reakcja Aty przekonała mnie, że się nie myliłem. Pociągnąłem nosem.
– Posłałaś Cyanę do Miki, wiedząc, że Mgła będzie próbował ją porwać, ponieważ, mógł użyć małej przeciwko tobie. Postępując w ten sposób, wciągnęłaś Pioruna jeszcze głębiej w wasz spór. A niech go cholera. Jest taki przewidywalny...
– Tak jak i ty.
– Zabijając mnie nie ukryjesz swojej tajemnicy, dopóki żyje Piorun. Może nie planowałaś tego, że Mgła ucieknie w tak straszliwą burzę, ale i tym razem postąpił tak, jak byś tego chciała. Żeby uciec z Sokolni, musiał pożeglować przez cieśninę. A Wyspę Traw otaczają z tej strony skały... Wykazał odwagę, decydując się na taki ruch i nie zasłużył sobie na to, co go spotkało.
– Statek Burzyka zboczył z kursu i tyle. Wiele żaglowców spotyka podobny los u tych wybrzeży. Wyspiarze od niepamiętnych czasów zbierają na nich deski i różne przedmioty.
– Właśnie. I dlatego Mgła kazał zbudować latarnię, która ocaliła wiele istnień. Ale tym razem nie rozpalono ognia, a tylko ty mogłaś wydać rozkaz, by tego zaprzestano. Wiem to, bo przeleciałem nad latarnią. Była zimna.
– Mieliśmy mroźny dzień.
– W takie mroczne poranki zawsze podsycano ogień; nigdy go nie wygaszano.
– Och, Jant – powiedziała bez żadnych emocji. Światło lampy zmieniało jej postać w ciemny kształt obleczony przezroczystą suknią. Z wysiłkiem odwróciłem wzrok od wypukłości jej piersi, jaki ten świat jest pochrzaniony, skoro morderczynie mają piękne piersi?
– A zatem to ty spowodowałaś śmierć Mgły. Wygasiłaś latarnię i przez to wpadł na rafę. Wstrętem i przerażeniem napawa mnie sposób, w jaki potraktowałaś Cyanę. Jak mogłaś uknuć spisek z ośmioletnim wyprzedzeniem? Zaplanowałaś jej całe życie! Urodziła się po to, byś mogła wykorzystać Pioruna w walce przeciwko Mgle. Pewnie pozwoliłaś Łucznikowi patrzeć, jak dziewczynka rośnie, żeby mieć pewność, że ją pokocha. Teraz, skoro już wypełniła swoje zadanie i nie jest ci potrzebna, co zamierzasz zrobić? – Popatrzyłem Acie prosto w oczy i wytrzymałem jej spojrzenie, nie odwracając wzroku. – Czy każde z twoich dzieci zostało spłodzone w jakimś celu?
– Jant...
– Nie mieszaj mnie więcej w swoje knowania! ja chciałem tylko latać z wieściami i walczyć z Insektami!
– Czyżbyś postanowił zerwać ze swą zwykłą anomią? – Ata uśmiechnęła się. – Jeśli rozgłosisz taką infamię na Zamku, będziemy mieli okazję się przekonać czyje słowo ma większą siłę, twoje czy moje? Myślisz, że San uwierzy ćpunowi?
Odwróciłem oczy.
– Nie mów tak. San wierzy w raporty, które mu przedstawiani co dnia.
– Bo to fakty, tymczasem tu mówimy o twoich przypuszczeniach, na które nie masz dowodów. Przecież większość członków Kręgu wie, że ćpasz. Pomyśl tylko, jak taka sensacja prezentowałaby się na pierwszej stronie Kuriera Kutych. Codziennie, przez całe lata, musiałbyś się mierzyć ze śmiałkami rzucającymi ci Wyzwania! Zdumiewa mnie twoja umiejętność ukrywania prawdy przed śmiertelnikami. Poza Karminą, która już wie o wszystkim. Przykro mi.
Zaryzykowałem i spojrzałem na wiedźmę stojącą przy oknie ze zjadliwym uśmieszkiem na twarzy, jako świetny kapitan portu, na pewno wiedziała o wszystkich przerzutach, jakie miały miejsce w dokach Moreny. Poczułem, jak skręca mnie poczucie winy, choć już nie zajmowałem się handlem tym towarem. Czułem, że zaczynają mi puszczać nerwy.
– Chcesz wziąć działkę, prawda? – spytała wprost.
– Nie. Czuję się świetnie. – W ten sposób niczego nie osiągniesz, Ato. Zastukałem stopą w podłogę w bezsensownej próbie ulżenia rosnącemu napięciu. Miałem wrażenie, że wszystkie moje mięśnie ściskają się jak sprężyny.
– Idź. Wbij w siebie tę igłę. Przecież widzę, że chcesz, jakie to uczucie?
To odpowiedź na wszystko, Ato. Droga do Przejścia, skąd przechodzą do nas Insekty.
Oczywiście nie powiedziałem jej tego.
– Dlaczego mi to robisz? – spytałem błagalnie.
Ata spojrzała znacząco na Karminę i przeszła na język awiański.
– Bo to pierwszy powód, dla którego nie powiesz nikomu o swoich dziwnych przypuszczeniach, iż to ja spowodowałam śmierć Mgły.
– A jaki jest drugi?
– Ceny a Dara.
– Co o niej wiesz?
– Wiem, co jej zrobiłeś. Zgwałciłeś ją.
Skrzyżowałem ręce, skrzydła i nogi, i przysiadłem na krześle, wpatrując się w moją podrygującą stopę. Kurwa, kurwa. Byłem taki głupi! Co mnie opętało? Nie rozumiałem tylko, dlaczego akurat teraz mówiliśmy o dziewczynie z gór. Ona nie miała nic wspólnego z tą sprawą.
– Nie jestem taki, jak mój ojciec – powiedziałem przygnębiony. – Nie jestem. Naprawdę ją kocham.
Ata spojrzała na mnie zaintrygowana.
– To nie był gwałt. Rhydański seks może w pojęciu mieszkańców równin przypominać gwałt. To była tylko krótka gonitwa. Oboje ponosimy winę za tamten romans. W Rumoszu wszystko wygląda inaczej – dodałem.
– To nie będzie miało znaczenia, jeśli Awia się dowie. Mnie nic nie obchodzi czy wy, dziwni Rhydanie, codziennie jak jelenie uganiacie się za dziewczynami. Ale tutejsi ludzie nie będą aż tak wyrozumiali. A może powiem tylko Piorunowi, sam wiesz, z jaką czcią traktuje kobiety. I jeszcze szepnę słowo twojej zazdrosnej żonie; tylko pomyśl, jak zareaguje. Jeśli na następne dwieście lat zamkną się przed tobą bramy Miki i Kutych, twoje życie stanie się bardzo żałosne. Spróbuj zbrukać moje imię i przeszkodzić mi w przyłączeniu się do Kręgu, a ty także pójdziesz na dno. W takiej sytuacji Cesarz wyrzuciłby nas oboje, robiąc z nas przykład dla reszty.
– Jak się dowiedziałaś... o Genyi?
– Spytałam ją. Mężczyźni są tacy ślepi. Jeśli jakoś wyjdziemy z tej zawieruchy, powinieneś ją odszukać i odpowiednio potraktować, bo na to zasługuje; sam się przekonasz, że przyleci do ciebie tak szybko, jak wytrenowany sokół.
– Tak, Ato.
– Czy to nie dziwne, że wkrótce Rhydanie będą jedyną rasą, jaka pozostanie w Czterech Krainach, pomimo iż nigdy nie włączyli się w walkę z Insektami? Twoi bracia zobaczą Insekty wspinające się na skalne masywy w Górach Posępnych dopiero kiedy Awianie zginą, a ostatni Ludzie w Hacilith dostaną się w szczęki Insektów.
– Tak, Ato – powiedziałem świadomy tego, że nikt nie mógłby zmusić Rhydan do zjednoczenia się w walce. Wiedziałem, że pozostało mi tylko jedno, jedyne wyjście – zostać jej wspólnikiem.
Ata wyciągnęła do mnie bezwzględną rękę i oboje obiecaliśmy milczeć. Musiałem przez, wieczność żyć obok tej kobiety i nic miałem pewności, jak długo nasze sekrety pozostaną sekretami.
– Zostanę Mgłą Atą Doi. Znowu będę nieśmiertelna, na zawsze. – Wstała energicznie. Kichnąłem trzykrotnie raz po razie. Ścięgna dłoni paliły mnie niemiłosiernie.
– Zakończmy na tym naszą rozmowę – powiedziała Ata, znowu przechodząc na język morencjański. – Jest późno i widzę, że nienajlepiej się czujesz.
– Nic mi nie jest.
– Jant, kłamstwa przychodzą ci bardziej gładko niż prawda! Posłuchaj, mam tu osiemdziesiąt jednostek i jedenaście tysięcy ludzi. Byłeś na pokładzie Trzmielojada, kiedy Burzyk przepchnął się przez moją zasadzkę, więc widziałeś to samo, co ja. Zmienił swój statek w twierdzę. Na relingach utworzył barykady i zablokował moje strzały. Porażka bolała, ale czegoś się z niej nauczyłam. Statki z żołnierzami na pokładzie mogą się zmienić w pływające fortece. Och, tylko spójrz na siebie! Dalsza rozmowa nie ma sensu.
Przetarłem załzawione oczy rękawem. Miałem kłopoty z koncentracją; myśli cały czas przerywało mi zdanie muszę wziąć działkę Pochyliłem się do przodu i potarłem dłońmi uda i golenie, próbując ulżyć bólowi, ale od napięcia stały się twarde jak kamień.
– A co z Jaskółką? – Jaskółka miała dziesięć dobrze strzeżonych karawel i jej Fyrdowie potrafili nimi żeglować. Jej także przypadła opieka nad Cyaną. Musiałem wiedzieć, co Ata o tym myśli.
– Jej muzyka zapiera dech w piersiach. Co jeszcze chcesz usłyszeć? – Zagadkowy ton Aty powiedział mi, że nawet gdyby miała jakieś plany w stosunku do Jaskółki, nie zamierzała o nich rozmawiać ze mną.
– Dowiodła swoich umiejętności w bitwie... Jak sądzę... i będzie próbowała zdobyć miejsce w Kręgu. Wiem, że nigdy się nie podda.
– Jant, brakuje ci doświadczenia. Za sześćdziesiąt lat nie będę musiała zawracać sobie głowy tą śmiertelniczką. Jest genialna tylko w sterze muzyki...
– Przynależność do Kręgu zależy od zasług! – Bo czymże jestem ja, na litość boską, jeśli nie profesjonalistą w swojej dziedzinie?
– Teoretycznie – odparła Ata cierpko. – Piorun, wieczny kawaler, pewnego dnia zrozumie, że to czego szuka u tych wszystkich młodych i szalonych rudowłosych dziewcząt, powinien raczej znaleźć w sobie. Próbuje poślubić wolność, zamiast nauczyć się, jak być wolnym. Musi wreszcie sobie uświadomić, że nie potrzebuje ich dziewczęcej beztroski, aby zastąpić to, o czym dawno zapomniał, a co powinien na nowo odkryć.
– A Awia?
– Flagi i granice nic dla mnie nie znaczą; jeśli przeżyjemy, pomogę temu upadającemu królestwu. Ale może uda się nam wreszcie zaprowadzić równowagę, na czym choć raz skorzystałaby Morencja. – Karmina Dei zaczęła się uśmiechać.
– Widzę Jant, że czujesz się teraz gorzej niż kiedy zaczynaliśmy, jesteś zupełnie przykurczony. Pokażę ci, gdzie będziesz spał i zobaczymy się rano. – W jej głos wkradło się niezamierzone ciepło, przypominając mi po raz kolejny, że była matką setki dzieci. Czułem potworne zmęczenie i tęsknotę. Tęsknotę za odpoczynkiem. Mimo to, nie przyjąłem jej propozycji. Wolałem nie dawać jej okazji do poderżnięcia mi gardła. Oznajmiłem, że pragnę zostać w komnacie na wieży, blisko okna, sam.
Ata przyjrzała mi się zza biurka, zaintrygowana, ale jej zachowanie wciąż wydawało się życzliwe. Potem zawołała córkę i obie wyszły. Dźwięk fal znowu wśliznął się w moją świadomość. Miałem nadzieję, że wkrótce zatrze ból moich nerwów.
Leżałem przy oknie, na deskach pokładu Trzmielojada i otulałem się żołnierską kurtą. Zacząłem się potężnie trząść, ale nie miało to nic wspólnego z zimnem. Całą noc nie spałem, a przed moimi piekącymi oczami przesuwały się wizje igły, Insektów i lodu.
Raz jeszcze przeżywałem moje pierwsze spotkanie z dziewczyną z samego wierzchołka świata. Zimą domy pueblo w Rumoszu tkwią aż po dachy w śniegu, a niewielkie, rozjaśnione blaskiem ognia okienka znajdują się na samym skraju stromych gardzieli wąwozów. Znalazłem przesmyk i poszybowałem jak błyskawica ponad wąskim pasmem górskim, równolegle do stromo opadającej, skalistej skarpy. Góry śmigały pode mną zbyt szybko, bym mógł normalnie oddychać. Leciałem poniżej linii szczytów, których szerokie czarne drzazgi wrzynały się w czyste, usiane gwiazdami niebo. Nawigowałem według Polaris i zapachu dymu z torfowego ognia. Wracałem do domu, do Posępnych, aby przez kilka dni odpocząć w Karlim Pająku.
Srogi, potwornie zimny wiatr schodził z wysokich wierzchołków Mhadaidh i Bhachnadich, prosto z lodowców. Wysuszał moją skórę sprawiając, że ciasno opinała kości twarzy. Żeglowałem na jego podmuchach, czując jak przednie krawędzie moich skrzydeł obrastają lodem. Wylądowałem, zagłębiając się po kolana w miękkiej, śniegowej pokrywie niskiego dachu pueblo, ześliznąłem się z niego wraz z niewielką lawiną i zabębniłem w drzwi pubu Pająka.
Lascann otworzył ich górną połowę i uśmiechnął się szeroko.
– Spóźniłeś się.
– Ja się nigdy nie spóźniam.
– Hm... no cóż, w takim razie, zaczęliśmy bez ciebie.
– Darmowe drinki? – Poczułem zapach ciepłej whisky – Na twoją cześć, Jant.
Boże, jak dobrze było tu wrócić.
W niewielkim pubie tłoczyła się jakaś dwudziestka miejscowych, dość pijanych i w humorach, jakby im kto poskręcał wnętrzności. Siedzieli w blasku migotliwych płomieni i posilali się chlebem z wędzonym kozim mięsem. Mgła kupiła mi Pająka w ślubnym prezencie, bo stale jej powtarzałem, że urodziłem się w rumoskim barze – jedynym miejscu, gdzie Rhydanie byli skłonni współdziałać.
W przeciwieństwie do pubów Ludzi czy Awian, w naszych niewiele się rozmawia i w ogóle nie ma muzyki. Społeczeństwo Rhydan jest zaprzeczeniem definicji tego słowa. Nie należą oni do istot towarzyskich, są przyzwyczajeni do samotnej, niezależnej egzystencji. Nawet w barze zachowują się powściągliwie, trzymają się z dala od siebie i skupiają na piciu. Z rzadka opowiadałem historie – najwyżej pięciominutowe, bo pięć minut to poważne wyzwanie dla rhydańskiej zdolności koncentracji.
Przez cały drugi dzień uparcie szalała zamieć. Niewiele osób zajrzało do Pająka. Chyba wziąłem za dużo koty, bo nie spałem całą noc i tryskałem energią. Sprawdziłem księgi, których od bardzo dawna nie uzupełniano. Lascann nie umiał pisać; wszystkie liczby miał w głowie. Nikt nie mógł go oszukać, doskonale pamiętał, kto jest mu winien kozę za dzban whisky.
Był wysoki i chudy jak patyk, o zapadniętych policzkach i bardzo krotko przyciętych włosach, uczesanych w szpice. Spod fryzury widać było kości jego czaszki, guzowate i asymetryczne, jego długie palce układały się w bardzo oszczędne gesty. Lascann potwornie się mnie bał.
We wczesnych godzinach rannych wciąż obsługiwał klientów Pająka, w leniwej, swobodnej atmosferze, z dala od siekącego śniegu, torfowy ogień wypalił się do pęczków białego popiołu, z którego wciąż, wykradały się pomarańczowe iskry. Zasłana kilimem podłoga była ciepła, a w pomieszczeniu unosił się sosnowy zapach.
Zorientowałem się, że coraz częściej spoglądam na postać siedzącą przy stole na surowej drewnianej ławie, nieopodal drzwi. Dziwiło mnie, że zajęła miejsce tak daleko, bo wszyscy woleli raczej być bliżej paleniska. Samica – choć z trudem dało się to poznać – siedziała plecami do mnie i bez przerwy piła wódkę, ustawiając opróżnione gliniane pucharki w piramidę. Naliczyłem ich trzynaście. Jej piękne, czarne włosy spływały z ramion aż do pasa. Nie widziałem jej twarzy. Przyglądając się jej stwierdziłem, że nikt inny nie zauważał jej obecności. Zostawili ją samą sobie.
Tak jak ja, miała bladą skórę i rhydańskie oczy z pionowymi, owalnymi źrenicami, które nie wpuszczały blasku odbitego od śniegu. Błyskawiczna akomodacja oka pozwala nam na szybsze reakcje, które mieszkańcom równin wydają się przesadne. Szczupłe ramiona i nogi dziewczyny były wspaniałymi kolekcjami długich mięśni. Strój? Czarna kamizela, luźna i wyblakła po tysiącu prań na kamieniach, wypychana przez jej małe, spiczaste piersi i – musiałem wyciągnąć szyję, żeby to zobaczyć – krótka spódnica, nie, bardzo krótka spódnica z tej samej, drogiej, czarnej bawełny przywiezionej z Awii. Na nogach miała skórzane kierpce z rzemiennymi wiązaniami i to wszystko. Kiedy przyglądałem się jej zupełnie otwarcie, ona zalewała się najlepszą wódką w pubie.
– Lascann – zawołałem. – Chodź tu na chwilę. – Podszedł, wycierając ścierką rogowy puchar.
Wskazałem chudą dziewczynę.
– Kto to?
Wzruszył ramionami i odwrócił się, ale przechyliłem się przez bar i chwyciłem go za łokieć.
– No co... to jakaś suka – odparł.
– Jak ma na imię ta suka?
– Jant, trzymaj się od niej z dala. Ona nie jest całkiem... No, jest trochę dziwna. – Jego cienkie wargi uśmiechnęły się nerwowo.
– Ty sam jesteś cholernie dziwny, Lascann. Nikt cię nie pytał o radę. Jak mi nie powiesz, to się zezłoszczę. Trzy... Dwa...
– Cenya Dara!
Puściłem go. Potarł kościsty łokieć.
– Ona jest Dara... – zaznaczył raz jeszcze. – To córka Labhry, wiec jest... moją przyrodnią siostrą.
– Nie wiedziałem, że Labhra miał córkę!
– On nie chciał, żebyś o niej wiedział, Jant.
Ciekawość na moment odwróciła moją uwagę od dziewczyny o wąskich plecach.
– A co się w końcu stało z Labhrą? – spytałem.
Lascann wzruszył ramionami, wydawał się wprost idealnie zbudowany do tego gestu.
– No... żona go zabiła – powiedział.
Nalałem sobie whisky do kufla z dwoma uchami i z powrotem opadłem na barowy stołek. Poczułem się tak, jakbym chodził na krawędziach piór. Kiedy los rzuca tak smakowity kąsek, trudno mi uwierzyć, że nie zbłądziłem przypadkiem w cudze życie. Bar wydawał się lekko nierzeczywisty. Czułem dreszcz zachwytu. Lascann widział, jak po kilku chwilach zastanowienia w moich oczach pojawia się twarde postanowienie.
– O nie, co to to nie – powiedział cicho z melodyjnym akcentem Gór Posępnych, za którym tak często tęsknię.
– Dlaczego wcześniej jej nie widziałem?
– Jant, ja... No... Ona rzadko tu przychodzi... Odwiedza nas tylko wtedy, gdy w wyższych partiach gór pogoda za bardzo daje się we znaki. Resztę czasu spędza na Chir albo na Greaderich.
– Naprawdę? A co ona tam robi? – Cienki lód cierpliwości Lascanna pękł i usłyszałem, że może powinienem sam ją o to zapytać. – Wiem tylko tyle, że to samotna wilczyca – powiedział z goryczą. Widział jak bardzo jej pragnąłem, zawładnęło mną pożądanie. Myślałem, że już nigdy nie przydarzy mi się druga okazja po tym, jak odtrąciła mnie Dellin. Tymczasem, proszę bardzo, oto moja kolejna szansa. Moja ostatnia szansa. Musiałem ją mieć.
– Jest wyższa od Dellin – mruknąłem, myśląc na głos. Barman usłyszał to i się uśmiechnął.
– Tak – powiedział. – Wiem, co się wtedy stało.
– Śmiertelni nie mogą tego pamiętać!
– Jant, twoja kompletna porażka z Shirą Dellin jest tutaj legendą.
Tamto wydarzyło się sto lat temu. To dzieje się tu i teraz.
– Jakich mężczyzn ona lubi? – spytałem, celując palcem w chudą postać Genyi Dary.
Do goryczy w głosie Lascanna dołączyła nuta żalu.
– Nie wiem – przyznał. – Mnie do siebie nie dopuszcza. Przez cały następny dzień i całą noc starałem się jak mogłem.
Wszystkie moje wysiłki szły na marne; Genya nie zamierzała mnie zauważyć. W końcu nie wiedziałem już czy żyła w świecie, który zupełnie nie dawał się przełożyć nawet na moje doświadczenia, czy też. była zbyt zawzięta, związana z kimś lub po prostu głupia. Wiedziałem jedynie, że uroda dziewczyny dorównywała jej uporowi i że Rhydanka była twardogłową alkoholiczką.
Kiedy otumaniony narkotykiem omyłkowo powiedziałem do niej Dellin, tylko się uśmiechnęła, pokazując białe jak śnieg zęby. Stawiałem jej whisky, a ona wypijała ją (tak szybko, jak szybko przynosiłem szklanki), ale ani razu mi nie podziękowała. Przećwiczyłem cały mój repertuar – bezskutecznie. Tylko moje pożądanie wciąż rosło. Nie chciała ze mną tańczyć. Karty? Nie umiała w nie grać. Opowieści o obcych krajach? W ogóle jej nie interesowały. Czy chciałaby, bym ją odprowadził do domu? To pytanie wywołało lawinę lodowatego śmiechu, który niewielką zaspą wylądował mi u stóp.
Miała męską twarz, ale zmiękczały ją wysoko zarysowane kości policzkowe i ładny kształt szczęki. Zawsze nosiła ten sam strój, cienką kamizelkę. Nie przypominała drobnej Dellin. Miała za długie nogi, była za chuda i zbyt umięśniona, ale i tak przeniosłem na nią całą złość, jaką przez te wszystkie lata czułem do tamtej Rhydanki.
Gdy wszyscy domownicy zapadali w sen, a ja nie mogłem zasnąć, wyobrażałem ją sobie. Myśli o niej pożerały mnie żywcem. Próbowałem się ratować Scolopendrium, ale pożądanie zbierało się we mnie jak woda z topniejącego śniegu. Cały jego bezmiar. Musiałem ją mieć. Na awiańskim dworze wystarczyłby gram kantarydyny, ale tu, gdzie wiecznie leżały śniegi, nic nie było afrodyzjakiem.
Chciałem ją zerżnąć. Cóż to by była za gonitwa! Złapałbym ją i przycisnął do ziemi pośród lodowych figur.
Albo pieprzyłbym ją w ciepłym łóżku, a za oknem padałyby śnieżne pióra. Chciałem, by mnie dosiadła. Patrzyłbym wtedy jak mięśnie jej długich nóg napinają się i rozluźniają. Znowu miałem wzwód. Byłem tak twardy, że czułem tępe pulsowanie tętna w kroczu. Wszystko przez Genyę. To ona za to odpowiada. Leżę na pryczy, jedną ręką obejmuję i głaszczę moje jądra, pocierani stwardniały członek. Mój kutas jest wąski, ale ma przeciętną długość i gładką żołądź. Te pomalowane paznokcie są jej. Palce wokół mojego prącia są jej, zaciskają się, wędrując w górę. Teraz mam pod sobą jej wyciągnięte ciało. Małe cycki, kredowobiałe z zimna. Kocie oczy, lśniące podnieceniem. Kiedy szczytuję, tryskam spermą w jej usta. Wzdycham. To tylko zwykła żądza, Shira. Nigdy nie wyznawałem zasady „pokochaj i porzuć", pozostałem wierny innej: „zerżnij i zwiewaj".
Ostatniego wieczoru odchodziłem od zmysłów. Następnego dnia miałem się stawić na Zamku. Czekał mnie długi i nieprzyjemny lot. Moje uzależnienie stawało się poważne. Skończyły mi się pieniądze i nie dopisało mi szczęście z Genyą.
– Pokpiłeś sprawę, Kometo – stwierdził Lascann z zadowoleniem.
– Jeszcze nie, ciemnoto, jeszcze nie, do cholery.
– Ha! Spróbuj znowu za sto lat. Po co ci ta ponura zdzira? Bo jest częścią gór, potencjalnym wspomnieniem. Bo jest Rhydanką, szybką i dziką. Bo wygląda tak jak ja, Lascann; jest jedną z nas. Jestem dzieckiem urodzonym z gwałtu, tak samo jak Lascann Shira. Żal mi jego matki, dobrał się do niej Labhra. Ludzie gór uważali nieślubne pochodzenie za klątwę – klątwę, którą się dziedziczy.
Bez przerwy okupowałem bar. Czułem się słabo, moje ruchy stały się ociężałe. Nie pamiętałem o Genyi, dopóki nie przepchnęła się obok mnie. Zazwyczaj unikała kontaktu, ale teraz chciała się dowiedzieć, dlaczego przestałem przysyłać jej drinki. Przyszła z podwórza. Klienci chodzili za budynek, żeby się odlać w śnieg. Jej skóra była zimna, choć dziewczyna miała zaróżowione policzki. Wyglądała na bliską histerii. Zauważyłem, jak pociera dłonią przód spódnicy.
– Pozwól, że ja to zrobię? – zaproponowałem. Milczała. – Słodka lisiczko. Pewnie już nigdy cię nie zobaczę.
Dara zbliżyła się na tyle, bym mógł ją objąć w talii. Była tak szczupła, że otoczyłem ją jedną ręką. Nie cofnęła się.
– Pragnę cię – powiedziałem jej szczerze.
– To mnie dogoń! – odparła i rzuciła się do ucieczki. Przeskoczyła ławę, przesadziła susem stos nart i wypadła na zewnątrz jeszcze zanim zdążyłem znowu zaczerpnąć tchu. Stojący za mną Lascann jęknął. Wyglądał tak, jakby sam zamierzał śmignąć ponad barem i pognać za nią. Odpiąłem pas z mieczem i rzuciłem go barmanowi.
– Zostań! – nakazałem. I już mnie nie było. Pędziłem.
Mroźne, nocne powietrze paliło moje płuca. Dzieliłem oddech na niewielkie łyki, czując jak w gardle zbiera mi się ślina. Droga była zaśnieżona; ślady Genyi prowadziły w górę po niewielkim wzniesieniu. Podążyłem tym tropem, wydłużyłem krok. Trafiałem w odciski jej stóp, płytkie, bo zostawione w szybkim biegu. Nigdzie jej nie było. Znikła zupełnie. Boże, ale jest szybka. Pozbawiona ciężaru skrzydeł, dorównywała mi. Miałem tylko nadzieję, że szybko się zmęczy.
Wbiegłem po zboczu na wąski płaskowyż ponad Rumoszem. Trzymała się blisko skalnego nawisu. Wymazałem z myśli wszelkie wątpliwości, skupiłem się na biegu. Szybko. Najpierw jedna stopa, potem druga, przez całe godziny. Serce dudniące od koty i whisky. Genya umykająca przede mną, niczym czarny duch. Przyglądam się moim chudym nogom. Pożądanie drażni jak lodowa drzazga w mózgu. Wrzecionowate cienie kładą się na śniegu – to poskręcane mrozem drzewa. Dziewczyna poprowadziła mnie między nie z nadzieją, że się zatrzymam. Nie zamierzała się poddać. Szukała lepszego miejsca. Chciałem się w nią wgryźć, szybko i mocno.
Wspinaliśmy się kamienną zsypnią między ostrymi filarami skał. Kwarc jest jak skalisty śnieg, jak piana na granicie. Pędziliśmy dalej, ona myśląc o ucieczce, ja o pieprzeniu. Dotarliśmy na skraj lodowca Klaunich, stromej białej ściany, Lód zatrzeszczał, gdy przeskoczyła zamarznięty strumień.
Mój kutas był tak twardy, że ledwo mogłem biec. Widziałem ją w oddali. Zaczynała się wspinać na potężną grań. Dystans między nami zmniejszał się, w miarę, jak pięła się coraz wyżej. U stóp ściany spojrzałem w górę. Była wysoko przede mną. Położyłem dłoń na potrzaskaną mrozem skałę. Zimna. Załamania zaznaczone szarością. Widzisz – to nie sen. Naprawdę zerżnę tę sukę, pomyślałem zatrzymując się, aby złapać oddech. Pochyliłem się do przodu, kaszląc i plując.
Genya popełniła błąd. Pokonaliśmy całą długość zsypni i znaleźliśmy się w sercu gór. Miała nade mną przewagę, ale poprowadziła nas do stromej ściany, którą kończył się górski wąwóz. Ścianę wieńczyła ostra jak brzytwa grań. Dziewczyna wspinała się szybko, pewnie i lekko, wbijając twarde paznokcie długich palców w każdą szczelinę. Ale nie miała skrzydeł, więc musiała bardziej uważać. Ja się nie bałem upadku. Nie zważając na nic zacząłem piąć się w górę jeszcze szybciej niż ona. Słabe podpory same podsuwały się pod palce. Holowałem własny ciężar od jednej do drugiej, coraz wyżej. Szybko. Przegoniłem ją w połowie wysokości ściany, pierwszy dotarłem na skalną półkę i podałem dziewczynie rękę, pomagając jej wejść na występ.
Przestrzeń czystego nieba. Widok przyprawiający o zawroty głowy – szczyty połączone w łańcuchy, maszerujące przez całe kilometry. Góry były nagie, upstrzone lodowymi czapami, z jodłowymi szeregami i z czarnymi cieniami na zboczach.
Chwyciłem jej nadgarstek z taką siłą, że zostawiłem na nim siniec. Przeciągnąłem dziewczynę ponad krawędzią. Na tle wielkiego, pustego nieba, dotknąłem jej.
Zamierzyła się na mnie wolną ręką. Wykręciłem jej ramię do tyłu, zmuszając, by uklękła. Chciałem wziąć ją tak, na kolanach, sięgając ku jej płaskim piersiom. Kopnęła mnie. Nie uderzyłem jej; przewróciłem ją na plecy. Pachniała skałami, drżała.
Tak nie powinno być. Nie powinna drżeć. Nie jest aż tak zimno. Przygniotłem ją swoim ciężarem i przedramionami naciskając jej barki zmusiłem ją, by się położyła. Próbowała się wywinąć. Przez moment mocowałem się z zimnym guzikiem. Ściągnąłem w dół spodnie ze skóry kozła. Mój kutas był boleśnie twardy. Potarłem go dłonią, w zimnym powietrzu. Kładąc się między jej nogi przycisnąłem ją biodrami. Poczułem jak szeleszczą mi pióra. Język miałem suchy od haustów zimnego powietrza, ale i tak polizałem jej szyję. Dłonią przytrzymałem jej ciemne włosy, żeby przestała mnie gryźć i żebym mógł spojrzeć jej w oczy. Rozpaczliwie pragnąłem orgazmu. Zdarłem z niej cienkie majtki, chwyciła moją dłoń i przesunęła po niej językiem.
– Odpowiada ci? – spytałem.
– Deyn.
– Jak to, nie wiesz?
Była za sucha. Dziwne. Dopiero po chwili zrozumiałem dlaczego. Pojąłem też dlaczego drżała. Nie z zimna, tylko ze strachu. Nigdy wcześniej tego nie robiła. Ogarnięty nagłą odrazą, przysiadłem na pośladkach, ze sterczącym kutasem, większym niż kiedykolwiek przedtem. Skupiła na nim wzrok, przestraszona.
Potarłem ją czubkiem kciuka i powoli wsunąłem w nią dwa palce. Poczułem jak błona rozdziera się lepko. Dziewczyna przestała się szarpać i tylko jęczała cicho. Zrobiła się śliska od krwi. Przesunąłem zakrwawionym palcem po jej bladych wargach. Splunęła.
Czułem jej gorąco. Kręciło mi się od niego w głowie. Drżąc z niecierpliwości, przytrzymałem członek i spróbowałem wprowadzić go w nią. Koścista suka. Poruszyłem biodrami. Wszedłem w nią odrobinę. Miękka i ciepła. W twardym i zimnym świecie. Jedno silne pchnięcie i znalazłem się najgłębiej jak mogłem. Jęknąłem z rozkoszy, ona krzyknęła. Żądza wzięła górę nad moim rozdrażnieniem i zacząłem rżnąć ją jak najmocniej.
Oparty na sztywno wyprostowanych rękach patrzyłem na jej twarz o ostrych rysach. Używałem jej ciała do pocierania mojego fiuta. Popychałem ją po skalistym podłożu. Była bardzo ciasna i bardzo gorąca, zwilżona własną krwią. Miała małe i spiczaste sutki, między którymi wyblakły materiał układał się jak gran. Było mi z nią lepiej, niż sobie wyobrażałem. Wpadłem w euforię, wreszcie zdobyłem kociooką dziewczynę. Seks z kobietami z równin jest nijaki.
Rozpostarłem skrzydła, by ustawić biodra pod lepszym kątem, ale Genya nie zamierzała przeczesać palcami namiotu piór, który ją okrył. Jedną dłonią chwyciła mój pośladek, żeby dopchnąć mnie jeszcze głębiej.
Wbijałem się w nią, pracując biodrami. U nasady członka poczułem gorąco. Nagle zabrakło mi tchu. Próbowała mnie zrzucić. To tylko zwiększyło moje podniecenie. Chciałem się wycofać, ale była zbyt pyszna. Spuściłem się w nią. Szybko. Jeszcze kilka śliskich pchnięć. Jej ciało opadło bezwładnie.
Opętańcza żądza wypuściła mnie z objęć. Wysunąłem się z dziewczyny i wstałem. Od razu dopadły mnie wyrzuty sumienia. Mięśnie bolały mnie od szaleńczego pościgu. Wcisnąłem wilgotny członek w nogawkę i zapiąłem spodnie.
Genya także wstała powoli, blada. Spojrzała poza skalną krawędź.
– Teraz odejdziesz, tak? – spytała.
– Tak.
Taki jest rhydański seks.
Genya z wielkim niepokojem patrzyła, jak odrywam końce skrzydeł od ziemi. Na jej udzie dostrzegłem ślad mojej spermy pomieszanej z jej krwią.
Zorientowałem się w naszym położeniu; znajdowaliśmy się na zboczu góry Stravaig. Za jej białym szczytem ledwie widoczny był potrójny wierzchołek Mhor. Nie widziałem tego od stu lat. Przestałem się interesować Darą. Wróciłem wspomnieniami do dawnego życia w dolinie Posępnej.
Genya puściła się sprintem w poprzek zbocza – boczna grań tworzyła szlak wiodący do chat na górze Basteir. Dziewczyna wbiegła w plamę śniegu. Pośliznęła się niebezpiecznie, ale szybko odzyskała równowagę i jeszcze bardziej przyspieszyła. Niemal frunęła, pędząc ponad nicością, ja spokojnym ślizgiem poleciałem z powrotem do Rumosza.
Teraz, w Wieży Sierpnia, dręczony coraz silniejszymi objawami choroby, spędziłem całą noc na rozmyślaniach o moich złych stronach. I o Genyi.
Ata wróciła godzinę przed świtem, otulona ciężkim wełnianym szalem. Do pasa przypięła broń swego męża – Miecz 1851, który uważał za wielki skarb. Lakierowana pochwa wyginała się łukiem przy jej boku; rękojeść ozdobiono kością słoniową, obciągnięta skórą raji z akcentami czarnego jedwabiu. Klingę wykuto ze stalowej blachy hartowanej na węglu drzewnym i złożonej z tysiąca i jednej warstwy; była idealnie wyważona. Stal z Kutych jest najlepsza na świecie. Miecza nigdy nie używano, był tak doskonały, jak w dniu, gdy go naostrzono, mógł przeciąć Insekta na pół, nie tracąc siły uderzenia. Pragnąłem go zdobyć. Stałby się doskonałym dopełnieniem wszystkich pchnięć, jakie znałem; wystarczyło go tylko nosić, by wszyscy czuli przede mną respekt, a awanturnicy trzymali się z daleka. Był to najwspanialszy przykład awiańskiego rzemiosła, wykonany specjalnie na Wielką Wystawę, a następnie sprezentowany przez króla dworowi w Sokolni, gdzie od tamtej pory wisiał na honorowym miejscu. Mgła trzymał Miecz 1851 w szklanej gablocie. Ata zbiła szybę i przypięła broń do pasa.
Usiadła nad mapą Fortecy Lowes i zabrała się za pomiary. Z okna widziałem zwężający się język lądu, który wyglądał tak, jakby wisiał w powietrzu; niebo i morze miały ten sam bladoniebieski kolor i nie mogłem ich od siebie oddzielić. Wiatr osłabł i teraz wiał od lądu. Tam, gdzie wczoraj pędziły zwieńczone pianą grzywacze, teraz woda marszczyła się srebrem, jak powierzchnia rozlanej rtęci. Wpatrywałem się w ląd, czekając aż wstanie słońce.
Zamiast niego pojawiła się gwiazda na kontynencie. Zabłysła nad samą wodą. Widziałem jej odbicie w morzu; blady, migoczący punkt światła. Zmrużyłem oczy wysilając wzrok, ale i tak nie mogłem dojrzeć, co to było, a wysiłek spotęgował tylko ból głowy.
– Śmiertelniczko! – zawołałem. – Chodź i spójrz na to.
– Aa, to-to mówi – odparowała Ata. – Myślałam że to-to tylko się boczy i trzęsie. – Zebrała fałdy grubego szala i podeszła do okna. Wskazałem jasne, migotliwe światło.
– Wiesz, co to może być?
– Oczywiście. To latarnia w Ondyn.
– Widać aż tak daleko? – Ondyn znajdowało się trzydzieści kilometrów w linii prostej od wyspy. Sztorm oczyścił powietrze.
– Aha. Jest na końcu portowego muru. To dziwne, że Jaskółka rozpala ogień za dnia, szalona dziewczyna.
– Wcale nie. To sygnał! Piorunie, jesteś geniuszem!
– Może i tak, ale to niedobry znak. Światło pali się nieprzerwanie. Myślę, że mają kłopoty; musimy ruszać natychmiast. Jant, możesz walczyć?
– Walczyć? Ledwo trzymam się na nogach.
Ata wybiegła na schody i zawołała:
– Karmino, co jest gotowe?
Chłopczyca o szczupłej twarzy pojawiła się w drzwiach.
– Wszystko. Fyrdowie z Hacilith ładują się na dwadzieścia wielkich żaglowców. Konie i wozy są na Ortolanie; pinasy i słabsze jednostki mają transportować zapasy. Tragopan nadal się ładuje, ale i tak nie wyjdziemy wszyscy za jednym pływem.
– W takim razie weźmiemy Nawałnika Burzowego. Karmina skinęła głową.
– Ty przejmiesz dowodzenie na Tragopanie i przypilnujesz pozostałych siedemdziesięciu. Spotkamy się dziś o szóstej, dziesięć stopni na północ od Przylądka Szachlar.
Karmina przytaknęła i z powrotem zeszła po schodach. Ata wcisnęła mi w garść mój miecz.
– Jant, na pewno stać cię na więcej! Z trudem wstałem.
– Masz tu kotę?
– Kotę? Chodzi ci o Scolopendrium? Nie i wątpię, by jeszcze było to do zdobycia gdzieś na świecie.
– Zostało mi tylko kilka godzin, nie chcę płynąć... Kiwnęła na mnie surowo ręką i ruszyłem za nią spiralnymi kamiennymi schodami do drewnianej bramy i w dół, na płaskie skały zatoki portowej przy Wieży Września. Mrużyłem oczy przed blaskiem słońca. Moje źrenice były tak rozszerzone, że wszystko było rażącą bielą lub głębokim, czarnym cieniem. Ocean przypominał wielką, boleśnie jasną dziurę. Białe spodnie Aty i jej lniane włosy lśniły w świetle.
Brukowane nabrzeże roiło się od tysięcy ludzi. Wszyscy rozmawiali głośno. Ścisk był straszny; na nabrzeżu tłoczyli się halabardnicy i włócznicy, grupy kuszników z herbem Czerwonej Pięści Hacilith na kurtkach z bawolej skóry i co najmniej dwie dywizje zmęczonych i brudnych łuczników awiańskiej Fyrdy Doborowej.
Dokerzy ładowali właśnie Tragopan przy pomocy trzech podnośników z przeciwwagą, jacyś mężczyźni popychali portowe wózki po żelaznych szynach. Były pełne beczek, baryłek ze smołą i pęków strzał. Ustawieni w szeregi ludzie przekazywali sobie z rąk do rąk zaostrzone drągi, worki z solą przeciwko Insektom i kosze z żywnością – a wszystko to znikało pod pokładem, dopóki jaskrawo pomalowana karawela nie osiadła nisko w wodzie.
Mur portowy obejmował wszystkie statki kanciastym ramieniem, jego beton połyskiwał szlamem. Maszty żaglowców znajdowały się tak blisko siebie, że wyglądały jak poplątane; uderzały w nie szarpane wiatrem fały.
Ludzie z Hacilith dostrzegli Atę i mnie z pokładu Nawałnika Burzowego. Zaczęli pokrzykiwać do towarzyszy: „Patrzcie!" i z podnieceniem pokazywać palcami nabrzeże. Ata pomachała im skromnie, a oni odpowiedzieli jej wiwatem Zastanawiałem się, czy któryś z nich jeszcze zobaczy rodzinne miasto.
Ata poszturchując mnie co chwila, przepchnęła mnie po wąskiej desce przerzuconej między nabrzeżem portu Wieży Września, a pokładem Nawałnika. Chwyciłem się relingów w chwili, gdy rozległ się gwizd oznaczający gotowość załogi do odejścia i Ata dała sygnał do stawiania żagli.
Nawałnik Burzowy elegancko odsunął się od nabrzeża. Patrzyłem jak mur portowy przesuwa się wzdłuż burty.
– Jesteś jeszcze przytomny, degeneracki Rhydaninie?
– Muszę...
– Nic nie mów! Nie gadaj o narkotykach... Nie podoba mi się to!
– Mnie też nie.
– W Awii giną tysiące ludzi, a my położymy temu kres. Nawałnik Burzowy szybko pokonywał z wiatrem trzydziestokilometrowa szerokość cieśniny do plaż Ondyn. Prostokątne żagle w kolorze bordo wybrzuszały się jak chmury. Czułem wiatr ześlizgujący się z łacińskiego żagla trzeciego masztu; mierzwił pióra moich skrzydeł i sprawiał, że się krztusiłem. Morze zdecydowanie ma swoje dobre strony. Można w nie narzygać, jeśli poczujesz się bardzo źle, a tak było ze inną. Przewieszony przez burtę wymiotowałem przez całe godziny, dopóki nie została we mnie tylko żółć; smakowała jak krew Insektów.
Stojąca u steru Ata przez cały czas mruczała do swojego żaglowca:
– Szybciej, ty draniu. – Klinga w czarnej, lśniącej pochwie wisiała luźno przy jej udzie.
Port Ondyn wyglądał na opustoszały. Z latarni morskiej unosiły się smugi bladoszarego dymu. Nikogo na niej nie dostrzegliśmy. Za to na siedmiokilometrowym pasie piaszczystej plaży kotłowały się niewielkie postacie.
Mniej więcej pięciuset żołnierzy w awndyńskiej zieleni walczyło w stopniowo zacieśniającym się pierścieniu Insektów.
Insekty nadbiegały od strony miasta. Śmigały po murze portowym, zbiegały po kamiennych stopniach oblepionych morskimi wodorostami i wydostawały się z płytkiego koryta rzecznego. Stwory wielkości kuców pędziły między kępami trawy skacząc wprost na piasek. Sprawnie omijały kamienie nagrobne awndyńskiego cmentarza i sunęły między żółtymi wydmami.
Dalej, w głębi lądu, chłeptały kałuże krwi wśród traw piaskownicy zwyczajnej. Podążając za zapachem, ściągały na plażę. Na ich pancerzach widziałem plamy piasku, który przywarł do spryskanej posoką chityny.
Niektóre stawały na tylnych odnóżach, przypominających zębate piły i zbliżały się z drgającymi czułkami. Awndyńczycy ścieśniali się coraz bardziej, ustępując przed wrogiem. Cofali się w stronę oceanu. Przestrzeń między nimi a Insektami stale się zmniejszała.
Poczułem przypływ adrenaliny.
– Została zaledwie dywizja! – zawołałem.
– Miałam nadzieję, że więcej – powiedziała Ata.
– Widzę łucznika!
Nie dało się go nie zauważyć, jego złota zbroja płytowa lśniła w porannym słońcu. Z gołą głową i rozwiązującymi się mocowaniami nagolenic, nawoływał, by żołnierze trzymali się w kręgu, a jednocześnie wolną ręką popychał kogoś za sobą.
Jaskółka. To była Jaskółka Ondyn, wsparta o włócznię i zasłaniająca ramieniem Cyanę.
Błotniak stał ramię w ramię z Piorunem; na moment stracił równowagę na mokrym piasku, ale po chwili już znowu napiął łuk.
Nisko zawieszone, poranne słońce wydobywało poplątane szlaki śladów niebieskim cieniem na żółtym piasku. Powietrze było wyjątkowo przejrzyste. Słabe krzyki niosły się aż do nas. Piorun próbował pilnować szyku, ale żołnierze stale się z niego wyłamywali, ryzykując bieg do wody.
Ata zmieniła kurs prawo na burt, aby podejść do nich jak najbliżej. Nawałnik Burzowy przechylił się i ustawił równolegle do brzegu Ondyn, niemal prostopadle do wiejącego wiatru. Wytracał szybkość, aż w końcu stanął na wysokości kotłujących się Insektów i pierścienia walczących ludzi.
– Ta krypa jest strasznie oporna – stwierdziła Ata. – Jeśli podejdę bliżej, może nas zupełnie znieść na płyciznę.
Insekty się zbliżały. Piorun strzelał prosto w nie. Jeszcze nigdy nie widziałem, by tak szybko tracił strzały. Kołczan na jego prawym biodrze był już pusty, teraz sięgał do drugiego, na plecach. Insekty pędziły wprost na niego; a on zdejmował jednego po drugim. Utrzymywał je na odległość trzydziestu metrów, dwudziestu, dziesięciu.
Usłyszałem płacz Cyany.
– Mamy zaledwie minutę! – powiedziałem.
Ata zeszła na niższy pokład.
– Będziemy musieli ich zgarnąć z wody.
Krzyknęła coś do ludzi na przedzie i rozległ się dźwięk grubego łańcucha kotwicy wysuwającego się z dziobu. Nawałnik Burzowy zatoczył w dryfie pełne koło, zanim kotwica chwyciła i rzucono drugą z rufy. Załoga Aty zaczęła opuszczać na linach łodzie. Trzy z każdej burty.
Jednocześnie plasnęły o powierzchnię wody. Do każdej, po równych sznurowych drabinkach zeszło po sześciu marynarzy. Podnieśli wiosła.
Ata odwróciła się do mnie.
– Zaczekaj tu, Posłańcze. – Chwyciła jedną z drabinek i znikła za burtą.
Przy potężnych burtach Nawałnika szalupy wydawały się miniaturowe. Patrzyłem jak kołysały się i szarpały na talach. Wiosła, podobne odnóżom Insektów, zostawiały na wodzie białe ślady.
Większość awndyńskich Fyrdów znajdowała się już po pas w wodzie. Około pięćdziesięciu łuczników stało w oceanie. Każdy jedną ręką trzymał nad głową łuk, a w drugiej dzierżył miecz. Insekty szły za nimi po płyciźnie, trzymając odwłoki jak najwyżej i zgrzytając żuwaczkami.
Ata stała niewzruszenie na dziobie jednej z łodzi, która to opadała, to podnosiła się na wodzie. Wioślarze zmagali się z falami. Sześć szalup zbliżyło się do grupy łuczników. Żołnierze chwytając się burt, aby jak najszybciej znaleźć się w łodziach, o mało ich nie przewrócili.
Miotając się i bełkocząc, nie zważali na Atę, która wołała, by zachowali spokój. Rzucali się przed siebie, niemal tracąc grunt pod nogami i wypuszczając z rąk łuki. Wioślarze wyciągali ku nim ręce, chwytali żołnierzy za pasy, skrzydła lub pod pachy i wciągali przez nadburcia.
Podpływając coraz bliżej brzegu, marynarze Aty dotarli do tych, którzy stali po pas w wodzie i z pomocą bosaków wciągnęli ich tyłkami do góry na łodzie. Dna obciążonych szalup zaszorowały po piasku.
Piorun powiedział coś do Jaskółki. Dziewczyna zrzuciła części zbroi osłaniające nogi i ruszyła wpław, mądrze wybierając łódź, którą nie płynęła Ata. Błotniak niósł Cyanę. Piorun zdjął jedwabną cięciwę ze swego wielkiego łuku, podniósł go do góry i wszedł do wody. Po chwili w jego ślady poszli ostatni z awndyńskich żołnierzy.
Na sześciu szalupach panował taki ścisk, że wszyscy musieli stać. Każda niosła mniej więcej siedemdziesięciu ludzi. Wioślarze wyjęli wiosła z dulek i wiosłowali po ghallaińsku. Z trudem zawrócili łodzie dziobami do tal i zaczęli płynąć ku mnie.
Brzeg pozostawiono Insektom.
Podróż powrotna szalup trwała całe wieki. Patrzyłem jak Insekty przewalają ciała pozostawione na piasku, jeden wsunął łeb pod trupa i przewrócił go. Dwa inne chwyciły każdy za ramię i cofając się, rozdarły nieżywego żołnierza.
Szarpały mną dreszcze.
Może Piorun odda mi moją strzykawkę? Któryś z żołnierzy pewnie ma trochę leku, to znaczy koty, żeby mój stan przestał się pogarszać.
– Jant, przestań się do cholery wygłupiać – powiedziałem sobie. Już nie próbowałem zapanować nad drżeniem, rozluźniłem się i zupełnie poddałem się dreszczom.
Jaskółka dysząc wspięła się na ostatnie szczeble sznurowej drabinki. Pomogłem jej wejść na pokład. Wokół szyi miała zapiętą opończę w kolorze zieleni liści, a za koronkowy stanik sukni zatknęła sztylet.
Objąłem ją.
– Co się stało z dworem Ondyn? – spytałem.
– Ondyn! – Wybuchła płaczem. – Roi się od Insektów! Na boskie pióra! Insekty opanowały całe Imperium. Będziemy musieli na zawsze zostać na oceanie, żeby od nich uciec!
– Rachis, Hacilith i Niziem wciąż się trzymają – powiedziałem. – Nie traćmy nadziei. – Obejmując ją ramieniem próbowałem ją pocieszyć, wyjaśniając polecenia Cesarza, podczas gdy na pokład po sznurkowej drabince wspinali się ociekając wodą żołnierz za żołnierzem.
Piorun przechylał się przez dziób i mierzył do Insektów na plaży, których inni łucznicy nie mogli już dosięgnąć. Przestał wypuszczać strzały dopiero, gdy Ata nakazała postawić wszystkie żagle i rojący się od Insektów brzeg został daleko w tyle.
– Podpłyń bliżej – nakazał Łucznik, odwracając się do niej.
Ata, która właśnie klnąc rąbnęła pięścią w obudowę kompasu, obrzuciła Pioruna spojrzeniem.
– Lepiej oszczędzaj strzały.
– Jeśli nie możesz dotrzeć do Miki, umrę tutaj, na tym brzegu!
– Och, zamknij się. Będziesz miał na to okazję, kiedy dotrzemy do Lowes.
– Lowes? Ale Ato...
– Chcę otrzymać tytuł Mgły. Osiemdziesiąt statków ma czekać dziś wieczorem w umówionym miejscu. Są pełne wojowników, którzy pragną, by ich szeregi wzmocnił Tornado, zamkowy mistrz.
Piorun wskazał hałastrę za sobą.
– To trzynasta dywizja awndyńskich Fyrdów. Wszyscy należą do Doborowej piechoty, choć w tej chwili trudno w to uwierzyć. Masz łuczników z Miki, których ci posłałem? Jest ich dość, by zastąpili ludzi z Hacilith? Ich kusze słabo niosą.
– Tak. Mam też dziesięć tysięcy żołnierzy zwerbowanych w Morencji, jeśli liczyć razem wszystkich z wyspy i wybrzeża. Myśleli, że u mnie znajdą oazę spokoju, ale się pomylili.
– Rozumiem...
– Piorunie Rarogu, jesteś moim dłużnikiem.
Spojrzał na nią z nieukrywanym wstrętem, potem się opanował i ukłonił się sztywno.
– Tak – powiedział ponuro. – To prawda.
Cyana ani na chwilę nie puszczała Jaskółki; zmarznięta i przerażona trzymała się zdrowej nogi opiekunki i nie odzywała się ani słowem. Jaskółka ukucnęła przy mnie, ocierając łzy z oczu i wycierając nos w kasztanowe skrzydła. Pogłaskała moją dłoń. Zmusiłem się do uśmiechu i ścisnąłem jej rękę.
– Co ci jest? – spytała. Przyzwyczaiła się już do tego, że wyglądam chudo, ale jeszcze nie widziała mnie tak przygnębionego.
– Jest chory – wyjaśniła Ata. – Czy wszyscy dranie w zbrojach mogliby się odsunąć od tego kompasu?
– Zostałeś ukąszony?
– Nie ugryzło go nic, co znasz, moja damo. Odwróciłem głowę. Gdybym nie był tak cholernie słaby, pewnie wdałbym się w kłótnię. Krąg nie przerwał się więcej, więc pozostali Eszaje wciąż żyli. Fechmistrz nadal bronił Hacilith. Przypomniałem sobie Aleję Ostróg. Park Iglasty i Doki na Wschodnim Brzegu, wszystkie miejsca, gdzie można kupić idealnie czyste Scolopendrium i gdzie kumple rozprowadzają między sobą pośledniej jakości kotę w foliowych woreczkach. Ciche głosy Zaskajów, sylwetki na rogach ulic i łatwy do otworzenia zamek pełnej fiolek skrzyni szpitala polowego. Wszystko byle złagodzić ten ból.
– Podrapała go kota – powiedziała Ata.
Łucznik obejrzał się na ląd.
Ata spojrzała na mnie tak, jakbym nie był nawet godzien potępienia – choć już przekroczyłem granicę kpin. Należała mi się tylko pogarda.
– Myślałam, że najgorszym złem jest śmierć, bo gdyby była dobra, to nawet Eszaje chętnie by umierali. Nie sądziłam, że niektórzy z nich wybierają śmierć za życia.
Jej słowa zbyt mocno ubodły moją dumę. Co ona mogła wiedzieć? Chciałem wstać, ale zdołałem jedynie uklęknąć. Odetchnąłem głęboko, ocean mnie dusił. Ze wszystkich sił starałem się utrzymać na powierzchni.
– Posłaniec zupełnie się rozsypał, Piorunie – powiedziała Ata. – Mam nadzieję, że ty nie dasz się tak łatwo złamać.
Pochłonęła mnie głębia.
Leżałem na koi wstrząsany dreszczami i konwulsjami. Przy każdym spazmie moje długie palce zamiatały deski podłogi. Nie byłem łatwym pacjentem Jaskółki; wrzeszczałem na nią w dziesięciu językach:
– Nie mogę przejść przez to gówno! Mamy za mało czasu!
– Cicho, Jant.
– Zostały nam tylko trzy tygodnie!
– Majaczysz... On i Mgła byli sobie bliscy, czy tak?
– Tak – głos Pioruna. – Poza tym przeżył wielki szok, gdy się okazało, że Eszaje też umierają.
– Nie mogę zrozumieć ani słowa z tego, co mówi.
Obudziłem się w chwili ciszy; w kabinie było ciemno. Ściskałem dłonie między kolanami, leżałem z jednym skrzydłem otwartym, zesztywniały od napięcia, trzęsąc się wraz z przyspieszającym rytmem serca.
Poczułem jak ocean wrze niczym smoła. Jego powierzchnia była wybrukowana tysiącami twarzy. Rząd niebieskoszarych słoni na nogach komarnic przemknął po mojej poduszce. Zdjąłem jednego z linii perspektywy, a on przeszedł sztywno jak owad po mojej dłoni.
– Trudno mi uwierzyć w to, że słońce znowu wzejdzie – odezwał się jakiś głos.
Przekręciłem się, by zobaczyć kto to i poczułem zaschniętą skorupę wokół ust, które otarto mi z wymiocin. Na podłodze siedział ze skrzyżowanymi nogami jakiś awiański żołnierz, którego nie rozpoznawałem. Jego twarz rzeźbiły cienie. Błotniak w długim, ciemnoniebieskim płaszczu stał i jak lunatyk wyglądał przez iluminator.
Żołnierz mocował gęsie pióra do drzewców, okręcając je spiralnie. Jego strzały miały groty ostre jak zecerskie sztylety i mogły przebijać pancerze Insektów. Sztywne zadziory wzdłuż całej długości drzewców rozłupywały chitynowe skorupy.
Deski kabiny zatrzeszczały. Lampa wisząca na łańcuchu z niskiego sufitu zakołysała się wraz z wzorem cieni. Jej światło zlewało się z potwornym, halucynacyjnym, czerwonym blaskiem dostającym się przez okno.
– Kiedy bóg powróci tu po przerwie, czeka go niemały szok – powiedział Błotniak. Ponury humor wypaczył jego głos.
– Jeśli zjawi się jutro, może zdoła nas ocalić.
– Może i tak. Może i tak. Gadają, że zależy mu na Czterech Krainach, nawet kiedy robi sobie wakacje. Może będzie to Powrót, na który czekają nieśmiertelni.
– Bóg ma przynieść ostateczny spokój i dobrobyt, jak na razie nie czuję żadnego cholernego spokoju.
Pragnęli powrotu boga, więc nie ufali Zamkowi. Z agonii i wściekłości zmiąłem w garści koc. Przez całe tysiąclecia Zamek nie pozwalał Insektom się rozprzestrzeniać, utrzymywał sytuację patową, aby uzasadnić konieczność istnienia Kręgu. Teraz szale wagi zmieniły położenie, Insekty wdzierały się wszędzie i to ja byłem temu winien.
– Wątpię, czy nawet Cesarz wie, co robić. Może nas opuści?
– Chrzanisz, Mag! Słyszałeś, jak pani kapitan Dei i mój pan mówili, że Krąg jest silny.
Żołnierz zerknął na mnie. Udałem, że jestem w śpiączce, co nie było trudne. Spojrzał na Błotniaka jakby chciał powiedzieć, że jeśli tak wygląda siła Eszajów, to świat jest skazany na zagładę.
– Czy Piorun miał jakieś objawienia?
Błotniak zagryzł wargę.
– Okaż trochę szacunku.
– Och, mam go całe mnóstwo. Piorun był obecny przy tworzeniu świata...
– Kręgu.
– No tak. Kręgu. Może więc ma jakieś pojęcie, jak to się skończy.
Błotniak zaczął wsuwać dokończone strzały w oddzielne przegródki skórzanego kołczanu.
– Mój pan nie zwierza się mi – powiedział. – Nie podsłuchuję, kiedy rozmawiają o tajemnicach Kręgu. Odkąd powstał Krąg, Insekty nigdy nie spowodowały takiego spustoszenia na południe od Lowes. Kariama Eske powiadomiła, że zbliżają się do jej dworu, jeśli nieśmiertelni nie zdołają powstrzymać Insektów w Eske i Klinglu, sam Zamek będzie zagrożony.
– Czy wtedy San wezwie Eszajów z powrotem do siebie?
– Cesarz San nie jest taki jak Pustuł Rachis, do cholery! – Szczerze zdenerwowany Błotniak uszczypnął grzbiet swego nosa i pokręcił głową.
Strzałomistrz o imieniu Mag, nie zważając na jego słowa, ciągnął:
– To Cesarz utworzył Krąg i podzielił się nieśmiertelnością otrzymaną od boga, bo Insekty wygrywały z jego legionami śmiertelników, jeśli Krąg zostanie pokonany, ciekawe, co powstanie po nim?
– Wymyślaj sobie, ile chcesz.
– Spytaj Pioruna.
– Nie zamierzam o nic pytać mojego pana! Podciągnąłem się na koi i oparłem o ścianę.
– Spytaj mnie – powiedziałem.
– Och... na boga! Proszę o wybaczenie! Mag miał oczy jak spodki; był przerażony.
– Zapracowuję się na śmierć dla Imperium, próbując ocalić wasze życie, a was stać tylko na plotki, jestem chory z wyczerpania, a od was słyszę same bluźnierstwa.
– Wybacz!
– Cesarz jest na Zamku i wszystko będzie dobrze. San powtarza, że nikt nie wie, kiedy bóg powróci, ale zapewniam was, iż nie tak należy się do tego przygotowywać.
– My nie mieliśmy na myśli nic złego, Posłańcze! Spojrzałem surowo na żołnierza.
– Mam nadzieję zobaczyć cię w szeregach łuczników.
– Oczywiście!
– To dobrze. Teraz nalej mi wody i wynoś się stąd!
Kabina ostro śmierdziała wymiocinami. Byłem ubrany; czarna, poplamiona koszula, rozpięta na bezwłosej piersi, dżinsy i bose stopy. Z chrzęstem kości złożyłem skrzydła tak, by zmieściły się na koi i wytarłem krople potu z blizny Koła na moim ramieniu.
Potworne cienie pokrywały cętkami twarz i płaszcz Błotniaka; wyglądały jak sińce, ale kiedy się poruszył, siniaki pozostały nieruchome. Były to cienie rzucane przez ohydną, czerwonawą poświatę, załamywaną na szybie okna przez krople wody.
Moje ciało zadrżało. Ból zacisnął kleszcze; jęknąłem. Palił mnie każdy mięsień. Czyżby już nadchodziła kolejna fala? Potrzebowałem odpoczynku!
– Piorun wyjawił mi prawdziwy powód twojego stanu – przyznał Błotniak.
– Czyli zbyt raptowne pożegnanie się z przyjemnością.
– Możesz mieć pewność, że dochowam tajemnicy.
– Miałeś okazję poznać Krąg od środka. Teraz jestem już prawie zdrowy.
– Rzeczywiście, dla odmiany mówisz z sensem.
Drżącą ręką wzniosłem na jego cześć toast rogowym kubkiem z wodą. Siorbałem powoli, czując jak moje wnętrzności wahają się czy przyjąć płyn, czy nie. Ociekałem potem, włosy przykleiły mi się do pleców. Wyplątałem kosmyki z kolczyków.
– Zdążyliśmy na umówione spotkanie z flotą?
– Tak. Cztery dni temu. Kometo, chcę cię przeprosić w imieniu strzałomistrza. Musisz jednak wiedzieć, że wśród awiańskich żołnierzy rodzi się sprzeciw. Wiedzą, że Eleonora Tanager jest teraz naszą królową i chcą się do niej przyłączyć. – Błotniak się uśmiechnął; domyśliłem się, że on także popierał Eleonorę.
– Nikt nie dopuścił się zdrady?
– Eleonora nie jest uzurpatorką. Nazywają ją przyjaciółką Cesarza... Nic nie wiem o Pustule. Między statkami krążą wieści, których nie potrafię zrozumieć. Ata powiedziała nam: „Zaczekajcie, aż będziecie mogli posłać do Rachis Tornado, siłacza Kręgu, razem z czterema tysiącami wojowników z Lowes". To dało im do myślenia.
– Nie wątpię. Co to za czerwone światło? – Błotniak się zawahał, wyjrzał jeszcze raz przez okno i stracił szansę udzielenia odpowiedzi, bo przez niskie drzwi do kabiny weszła Ata.
– Aa, widzę, że fizyczny wrak wraca do zdrowia – powiedziała. Podała mi drewnianą misę pełną rozgotowanego makaronu. Zacząłem pakować sobie do ust całe garście. Byłem potwornie głodny.
– Gdyby San kiedyś zechciał zrobić Eszajem najlepszego w gorączkowaniu i rzyganiu, wybrałby ciebie. Jak można leżeć w kałuży własnych wymiocin...
No cóż, lepiej tak, niż leżeć w kałuży cudzych rzygów. Zaczynało mnie ogarniać niesamowite uczucie sukcesu. Wygrywam z tym. Naprawdę. Będę wreszcie prawdziwie wolny.
– Majacząc opowiadasz naprawdę interesujące rzeczy, Jancie Shiro.
– Co to za czerwone światło? – spytałem z pełnymi ustami.
– Płyniemy wzdłuż wybrzeży Kutych.
– Kutych? Och nie... Insekty?
– Chyba powinieneś wyjść na pokład i zobaczyć to na własne oczy.
Zjadłem, umyłem się i wyszedłem za Atą na pokład zalany potworną poświatą. Dołączyłem do Pioruna i Błotniaka stojących na rufie. Ceglasta łuna zajmowała pas nieba na zachodzie. Wisiała gigantycznym łukiem, jedna wielka masa unoszącego się powietrza, niczym czerwona bańka.
Miasto Kute, gotycki dwór Mewy i siedziba Towarzystwa Zbrojmistrzów kryły się za horyzontem, poza zasięgiem naszego wzroku. Widziałem jedynie czarną masę lądu. Przetarłem suche oczy i zdołałem dostrzec dwa ciemne słupy pośrodku łuny. Płonęła huta żelaza.
Jeden z olbrzymich magazynów węgla eksplodował od zbyt wysokiej temperatury. Instynktownie się pochyliliśmy, gdy przytłumiony grzmot rozległ się nad trzęsawiskami.
W opuszczonej hucie wystarczyła jedna iskra – albo ogień w jednym z pieców, pozostawiony przez robotników uciekających przed Insektami – teraz już nie dało się tego opanować. Żaden budynek nie mógł przetrwać takiego piekła.
Wokół wściekłej łuny niebo lśniło granatem. Dalej była już tylko czerń. Ciemnoniebieski, czerwony i czarny, barwy Kutych.
– Co zrobimy bez zbrojowni? – spytał Błotniak.
– Będziemy musieli polegać na tych w Morencji.
Jęknąłem. Scolopendrium już nie mogło mnie ukoić. Myślałem tylko o Mewie. Na tym dworze znajdowało się wszystko, co posiadała. Musiała pozostać bezpieczna za murami Zamku. Nie chciałem, by to widziała; to dla niej zbyt wielki cios, zmieniłby ją na zawsze, a jej głos straciłby aksamitną miękkość. Piorun raz po raz dotykał swojej blizny.
– Widziałem, jak to miasto powstawało. Byłem świadkiem sukcesów Awii przez ostatnie tysiąc pięćset lat. To nie może się tak skończyć... Insekty wyżerają sobie drogę do serca mojego kraju i, na boga, wybiję je co do ostatniego.
Patrzyłem na dwór Mewy. Odpowiedzialność zań spoczywała na mnie. Tak dobrze znałem to miasto.
– Diament Władczyni. Korona Esmerilliona... Wszyscy ludzie. Wszystkie ludzkie domy.
– Szklana rzeźba autorstwa Wydrzyka...
Mam nadzieję, że nasz steward bezpiecznie dotarł do Rachis.
– Poezje Conura. Katany ... – usłyszałem echo głosu złotego wieku.
Przynajmniej dzieci ewakuowano.
– Wina z Donais. Wieże Piątnice. Most w Mice...
– Rarogu? Rarogu! Opanuj się – powiedziała Ata.
Przejęła ster i poprawiła ustawienie lusterka sekstansu; wydawała się niewzruszona i eteryczna. Długie, brązowe włosy Błotniaka były splątane. Miał podkrążone oczy. A ja? Niewyraźna blada plama. Na każdym ze statków szeregi twarzy ustawiały się wzdłuż lewych burt. Nigdy nie sądziłem, że jedenaście tysięcy ludzi potrafi być tak cicho. Nikt się nie odzywał. Nikt nie spał. Wszyscy stali i patrzyli na płonące Kute.
Flota wpłynęła w szyku półksiężyca do zatoki Latodzionu. Tam wielkie karawele i małe szalupy weszły w ujście rzeki Wilgi.
Niemal natychmiast grupa sześciu pinasów utknęła na piaszczystej łasze. Ata w żaden sposób nie mogła ich z niej ściągnąć; rozładowaliśmy żołnierzy i zapasy, a statki zostawiliśmy.
Wciąż działający zegar na wieży w mieście Latodzion obwieścił piątą rano. Płynęliśmy wśród ruin. Patrzyłem na spalone strzechy nad ratuszem. Z pękniętej kalenicy zsuwały się kamienne gonty, poluzowany wiatrowskaz chwiał się na nadpalonej drewnianej konstrukcji. Nad ruinami sklepów biły skrzydłami kruki.
Pół godziny później inny zegar wybił piątą. Oddziały zagrzmiały falą gorzkiego śmiechu. Żołnierze z Hacilith nosili luźne spodnie wsadzone w wysokie do kolan buty, sztylety na łańcuchach zapinali wokół bioder, a włosy mieli krótko obcięte. Większość wyglądała jeszcze młodziej niż ja, na piętnaście, dwadzieścia lat, choć kilku spośród nich miało za sobą ponure doświadczenia. Ich drzewcowa broń i zbroje pochodziły z masowej produkcji, ale były pomalowane i usmarowane różnymi hasłami – aby nadać im wyjątkowy charakter – stąd też Fyrdowie z miasta przedstawiali sobą ciekawszy widok niż Awianie z całą ich pierzastą pompą.
Szarozielona woda w ujściu rzeki stawała się coraz bardziej przejrzysta w miarę żeglugi w górę strumienia. Przez całe Midels, upstrzona wirami rzeka płynęła szerokim korytem, poruszaliśmy się wraz z przypływem i szybko posuwaliśmy się do przodu.
Z każdej karaweli grupa marynarzy rzucała obciążone liny, mierząc głębokość.
– Piętnaście metrów. Dwanaście metrów. Siedem. Pięć metrów.
– Łacha! – powiedziała Ata i mocno naparła na koło sterowe. Kil przedarł się przez muł. Wstrzymałem oddech, Ata znalazła głębszy kanał i pożeglowaliśmy dalej.
– Od tego miejsca pływy nie mają wpływu na poziom wód w rzece, koryto za bardzo się zwęża. Jeśli jeden statek siądzie na dnie, żaden z płynących za nim nie zdoła go minąć. Będziemy musieli je zostawić, zostanie nam tylko połowa wojsk i nigdy nie uciekniemy.
– W drodze powrotnej będziemy mieli przeciwny wiatr – zauważył Błotniak.
– Nocą wieje od lądu – powiedziałem.
– Z powrotem możemy dryfować z prądem – wyjaśniła Ata. – Na litość boską, miejcie do mnie trochę zaufania.
Nasze statki wpłynęły w rejon Papyrii.
– Tak tu cicho – powiedziała Jaskółka.
Białe budowle zajmowały całą przestrzeń, tak daleko, jak sięgałem wzrokiem, od brzegów rzeki, po szczyty wzgórz okalających dolinę. Wszędzie nic tylko łuki tuneli, łuskowate przejścia i dachy owadzich komórek. Nie został ani jeden skrawek zielonego pola, ani jedno drzewo. Błoto na brzegu było ciemne od rozkładającej się materii organicznej; smród zgnilizny unosił się nad statkami.
Wyobrażałem sobie godowe loty Insektów wirujących ponad granią Fortecy. W myślach widziałem grube, blade larwy wielkości człowieka, z miękkimi odwłokami i krótkimi odnóżami, leżące w wilgotnych, lśniących zgnilizną norach i chemicznymi beknięciami domagające się jedzenia. Wzdrygnąłem się; mojego ojca obarczam winą za to, że posiadam awiańską wyobraźnię.
Mój instynkt Rhydanina podpowiadał mi za to, żeby zrezygnować i iść się upić.
– Boże, wszystko tu zniszczone.
– To już inny świat – wyszeptała Jaskółka, nieświadoma tego, jak bliska była prawdy.
Przed nami zamajaczył most.
– Rzeka wije się między jego podporami – zauważyła Ata.
– Przepłyniemy pod nim?
– Aha. I to już niedługo – odparła krótko. Sterowanie sprawiało jej coraz więcej trudności.
Tragopan źle ocenił zakręt i wylądował w mule.
– Skup się Karmino! – wrzasnęła Ata.
Karawela otarła się o brzeg i zawróciła ku środkowi koryta z burtą usmarowaną błotem aż po relingi.
Insekt pił wodę z rzeki, jego podbrzusze pulsowało; stał na czubkach pazurów, otwierając i zamykając żuwaczki pod wodą. Dołączył do niego drugi, ze złotobrązowym pancerzem z ciemniejszymi pasami na grzbiecie. Wyciągnął się; ich czułki zetknęły się; cztery przednie odnóża zgrzytnęły o tułowia. Po chwili oba opuściły głowy ku wodzie.
Cyana pokazała je palcem.
– Patrzcie! Nawet się nie przejmują tym, że tu jesteśmy!
– To teraz ich ziemie – odparła Jaskółka.
– Nie boję się – powiedziała Cyana. – Nie boję się, nie boję się, nie boję się...
Jaskółka otoczyła dziewczynkę swoim skrzydłem.
Rzeka Wilga zakręciła i powiodła nas między białymi podporami mostu. Patykowata, nierealna konstrukcja wznosiła się wyżej niż warownia. Wspinała się ku niebu, niczym zamarznięty strumień fontanny; wiodła w górę i urywała się bez śladu w najwyższym punkcie. Długi cień, jaki rzucała na Papyrię także wyglądał jak ucięty.
– Jest ogromny!
– Patrzcie do góry! – powiedziałem. Cień mostu padł na nas. Wielkie statki Aty znalazły się pod nim – maleńkie jak łupinki orzecha.
Atą wstrząsnął dreszcz.
– Jakim cudem te cholerne bezmózgie Insekty mogą zbudować coś takiego?
– Zaczynają od góry i stopniowo schodzą coraz niżej. Ata skrzywiła się, kiedy zrozumiała, że mówię poważnie. Może te owady nie były aż tak bezmyślne; Wireo zauważyła, że są zorganizowane, porozumiewały się przy pomocy gestów lub wydzielanych woni. Ze złością pomyślałem, że mówią językiem, którego nie znam i używają środków wyrazu, których nawet nie zauważam. Poczułem, że moje dwa wieki ciążą mi jeszcze dotkliwiej. Wiedziałem, że bez względu na to, jak długo będę badał Insekty, ich sposób komunikowania się i postrzegania świata są zbyt obce, bym zdołał je pojąć.
Żołnierze pokazywali sobie most palcami, mruczeli coś i zadzierali głowy. Rozcierali bolące karki i z rozdziawionymi ustami przyglądali się od spodu konstrukcji wiszącej jakieś sto metrów nad najwyższym z naszych statków. Jakim cudem podpory mostu wytrzymywały taki ciężar? Były nie grubsze od naszych masztów. Z bliska dało się zauważyć bladoszare warstwy na powierzchni. Przypominały prążkowane wnętrza gniazda os, delikatne, ale niezwykle wytrzymałe. Pomost był szerszy niż plac. Zwieszał się na prętach z zastygłej owadziej wydzieliny. Niektóre cieńsze liny poruszały się z wiatrem.
Mógłbym polecieć w górę, okrążyć konstrukcję, przelecieć między rozporami, zbadać strukturę w trzech wymiarach, poznać jej głębokość...
– Na moście nie ma Insektów – zauważył Piorun.
– Pewnie już wszystkie przeszły na tę stronę – odparłem bez zastanowienia.
– Co?
– Musimy go zniszczyć.
– Nie mamy takich możliwości – stwierdził Łucznik.
– Musimy!
– Jant, wstrzyknij sobie trochę koty i spójrz na to ze swego zwykłego poziomu świadomości – wtrąciła się Ata. – Kiedy ty sobie w najlepsze chorowałeś, Piorun i ja opracowaliśmy plan ataku. Zagrzewałam ludzi do walki tak długo, aż zabrakło mi słów.
– Most jest kluczem! Nieważne co zrobimy, jeśli zostawimy most, Insekty nadal będą przybywały tu chmarami! Co się dobrze pali? Co możemy poświęcić? – zapytałem.
Ata wskazała flotyllę za nami.
– Mamy wozy, Beczki ze smołą przeznaczone do niszczenia murów Insektów.
– W takim razie zabierajmy się do dzieła!
Na dwudziestu szalupach mężczyźni cięli na pasy zapasowe żagle i owiązywali baryłki ze smołą wszystkimi ubraniami, jakie tylko mogli znaleźć, podając je na Ortolana i porządnie przywiązując do wozów linami.
Przyciąłem krócej najbliższe ciału pióra konturowe; rzeźbiąc skrzydła tak, bym mógł manewrować jak sokół. Wiedziałem, że trudno mi będzie szybko wznieść się w górę, ale za to mogłem lepiej kontrolować lot i osiągać większe prędkości. Przypiąłem miecz na plecach, a długie osłony bioder i nagolenice przymocowałem gdzie trzeba. Były odpowiednio wygięte i dopasowane kształtem – tylko taką zbroje nosiłem.
Żeglując, ściągaliśmy Insekty z różnych części doliny nad brzeg rzeki. Biegły równolegle do nas po błocie lub w płytkiej wodzie.
Pięć z nich odgryzło konary powalonego drzewa i przyciągnęło je do miejsca, w którym inne już zaczęły budować przejście. Przeżutą pulpę przytwierdzały do wyjścia tunelu. Statki sunęły wzdłuż brzegów, a ja patrzyłem jak Insekty plądrują ruiny wiosek. Widziałem jak wali się ściana spalonej chaty. Pod gruzem miotały się rdzawe odnóża.
W polu widzenia pojawiła się grań wzgórza. Stwardniała owadzia plwocina przesłaniała szare, kamienne ściany fortecy, której wieże wyłaniały się zza pierścieni białych murów. Przyglądając się koncentrycznym zagrodom, mogłem odtworzyć przebieg walk Płowego i Wireo. Widziałem miejsca, gdzie stawiali zaciekły opór i gdzie się cofali, dopóki Insekty zupełnie nie odcięły ich od świata. Białe konstrukcje wyrastały poza zewnętrznymi murami obronnymi, ale wewnętrzny dziedziniec był chyba od nich wolny.
– Nasi wciąż tam są.
– To przypomina labirynt – powiedział Piorun
Rozpostarłem skrzydła.
– Mogę wami pokierować.
Z głośnych przekleństw i okrzyków żeglarzy jasno można było wywnioskować, że nie podobała im się pagórkowata okolica. Ludzie wolą mieszkać na kupie w zatłoczonej stolicy swojego płaskiego kraju. Pusta Papyria przerażała ich – próbowali wypełnić ją hałasem. Wśród krzykliwych przestróg, przechwałek i słów zachęty, dowódcy ustawiali Fyrdów na głównych pokładach. Piorun kazał raz po raz sprawdzać ekwipunek, aby mieli ciągle jakieś zajęcie i nie myśleli o strachu.
Krąg pękł. Szybciej niż wtedy, gdy umierał Mgła. Przez ułamek sekundy czułem nieskończoność, spadałem w nicość. Po chwili zwarł się ponownie.
– Nie! – zawołał Piorun. Podniosłem się z pokładu.
– Kto zginął? Kogo zabili?
Piorun zastygł na moment w bezruchu. Szarymi oczami wpatrywał się w powierzchnię wody, ale nie widział jej, skupiając się na najsłabszych zewnętrznych sygnałach.
– Chyba Kowal. Tak mi się wydaje.
– W Rachis! Co tam się, kurwa dzieje?
– Dwóch Eszajów nie żyje, zostało czterdziestu ośmiu. – Piorun się odwrócił.
Może to i dobrze, że mam za mało doświadczenia, aby wyczuć Krąg. Wolę nie wiedzieć w jakim stopniu nadwerężało go moje nadużywanie narkotyków.
Żaglowce zwalniały, a do Insektów zgromadzonych na brzegu dołączyła kolejna setka, ciasno otaczając statki. Były głodne i rozpaczliwie próbowały się do nas dostać.
– Przygotować się – zawołała Ata. – Zaczynamy. Sondujący głębokość na dziobie wykrzykiwali:
– Dziesięć metrów! Osiem metrów! Pięć! Trzy!
Nawałnik Burzowy zatrząsł się na całej długości siadając na dnie. Płynąca za nami karawela niemal wjechała nam w rufę.
– Tragopan! Spokojnie! Powoli... Musicie się odsunąć. – Tragopan rzucił kotwicę i odpłynął kawałek z prądem. Słyszałem szum rzeki przelewającej się wzdłuż kadłuba. Wzbierała, bo jej bieg zablokowało tak wiele statków.
Krajobraz wokół ożył. Insekty waliły od strony fortecy odległej o dwa kilometry. Patrząc na nie zacząłem wątpić, czy mam dość sil, aby nad nimi polecieć. Oczyma wyobraźni widziałem jak spadam na tysiąc ostrych jak brzytwy szczęk. Walę w ziemię i łamię nogi. Mozaikowe ślepia cisną się ku mojej twarzy, czułki wirują w powietrzu jak bicze.
Piorun podszedł do Jaskółki. Przystanął na moment, żeby nad sobą zapanować.
– Zostań tu, na statku. Niektórzy z nas powrócą Ja... Jeśli ja nie...e... zaopiekujesz się Cyaną, prawda?
– Tak – odparła Jaskółka. Cyana bawiła się strzałą. Na brzegu kłębiły się Insekty.
– Jeśli przeżyję, czy dołączysz do mnie w Kręgu?
– Powtarzasz to do znudzenia – mruknęła.
– Nadal mogę ci zaoferować nieśmiertelność. Wyjdziesz za mnie?
Była zmęczona, okulała, do głębi poruszona i właśnie poczuła, jak jej wspaniałe ambicje usuwają się w cień.
– Tak – powiedziała.
Piorun ukłonił się jej elegancko, rozpościerając jasnozłote skrzydła. Ujął dłoń Jaskółki i przytknął do niej wargi.
– Pocałujesz mnie? – spytał z nadzieją.
– Nie. Sądzę, że zważywszy na okoliczności...
Insekty brodziły brzegiem rzeki i drapały szczękami w burty.
– Zważywszy na okoliczności, pocałunek sprawiłby, że poczułbym się znacznie lepiej.
Jaskółka objęła go i przywarła ustami do jego warg, w głębokim, długim pocałunku, który trwał bez końca. Piorun odwzajemnił go, zanurzając silne dłonie w rudych włosach dziewczyny.
– Im dłużej się czeka, tym więcej się dostaje – powiedziała Ata, dobywając miecza – dzieła płatnerzy z Kutych.
– Na brzegu są setki tysięcy Insektów! – krzyknąłem.
– Pospieszcie się!
Wszystkie statki spuściły już trapy, których końce z pluskiem opadły w płytką wodę. Przez sekundę każdy z dowódców czekał, aż inny ruszy jako pierwszy. Łucznicy, pikinierzy i ludzie prowadzący konie, wszyscy czekali.
– Ruszamy.
– Ato, wciągnij flagi, żeby dać im znak, że zastrzelę każdego, który odmówi zejścia z pokładu – powiedział Łucznik. Założył strzałę na cięciwę i stanął na stopniach, skąd miał widok na wszystkich.
Ata przytaknęła.
– Kometo, postaraj się zrobić coś pożytecznego! Poleć do fortecy i pomów z Tornadem. Jeśli może, niech zacznie się przebijać. Dzięki temu oszczędzimy czas, gdy już do nich dotrzemy. – Wskazała grań z fortecą.
Zawahałem się. Piorun wycelował łuk we mnie. W porządku! Za Kute. Dla Mewy.
W trzy uderzenia osiągnąłem maksymalną prędkość. Skoczyłem z pokładu i opadałem chwilę, zanim nie złapałem szybkości wiatru. Przemknąłem nisko nad głowami Insektów.
Zaczęły podskakiwać, zwierając z trzaskiem szczęki.
Nie złapiecie mnie!
Wyłaziły z każdej szczeliny, wylewając się w bezbarwną dolinę. Ich rudo-brązowe tułowia zbijały się wielką masą wokół statków.
Nierówne, martwe powietrze w ogóle mnie nie niosło. Szybko tłukiem skrzydłami, utrzymując się tuż powyżej rosnącego roju.
Mozolnie wspinałem się wraz ze zboczem wzniesienia, aż na szczyt. Forteca Lowes z góry wyglądała jak kartonowy model. Ślad zieleni – na zewnętrznym dziedzińcu zostało jeszcze trochę trawy. Zatoczyłem krąg nisko nad szczytem wieży. Skupiłem się na locie. Moja zwinność mnie zdumiewała. Wyciągnąłem się, poczułem większą śmiałość. Szybowałem, trzymając skrzydła poniżej ciała. Przechyliłem się w prawo, linia horyzontu stanęła pod szalonym kątem. Opadłem prosto na fortecę.
Z otworów strzelniczych w murach szarego bastionu spoglądały na mnie twarze. Było tam więcej ludzi niż sądziłem, wszędzie wokół widziałem ich grupy. Brudni żołnierze posępnie siedzieli na wygiętych łukowato prostokątach tarcz. Zauważyłem Tornada. Spoglądał w górę ze zdziwieniem.
Rozłożyłem szeroko skrzydła, uderzyłem w trawę, opadłem na osłonięte zbroją kolana i po krótkim ślizgu zatrzymałem się; strzepnięciem złożyłem sierpy skrzydeł.
Tornado chwycił mnie za kurtkę i potrząsnął mną.
– Powinieneś przybyć wcześniej! – ryknął. Z trudem złapałem oddech.
– Mieliśmy duże kłopoty na wybrzeżu.
Niegdyś ogoloną głowę Tornada porastała teraz szczecina. Śmierdział kwaśnym potem; na całym ciele miał rany, płócienne spodnie były rozcięte. Kawałki kolczugi, zaczepione za jego pas, wisiały, osłaniając jego lędźwie i pośladki. Włosy pod pachami sterczały mu spod za dużej skórzanej kamizeli krzyżowo zszytej po bokach rzemieniami.
– Macie zacząć się przebijać – powiedziałem. – Stąd... dotąd. – Wskazałem miejsce, gdzie obronne fortyfikacje Insektów miały grubość tylko jednego muru.
Płowy podniósł ręce i pięciuset Fyrdów z hałasem podniosło się z ziemi. Owiązali twarze chustami dla ochrony przed odłamkami. Chwycili za piki, kilofy i łopaty do kopania rowów, i zaczęli walić w mur. Jego powierzchnią kruszyła się jak porcelana; spoiwo odłamywało się kawałami od uwięzionych w zastygłej pulpie rzeczy. Odsłaniano i odłupywano wszystko: kości, skamieniałe konary i wgięte elementy zbroi. Żołnierze z Lowes siekli mur wytrwale.
– Przetrwało was tu więcej niż myślałem...
– Jest nas dziewięć tysięcy sześciuset – odparł Tornado. – Schronili się tu chyba wojownicy z wszystkich miast na północ od Awii.
– Trzeba ich uzbroić. Są tu Raróg i Ata; przywieźliśmy żywność. Mamy statki. Jest też jedenaście tysięcy Fyrdów, ale nie wiem, jak wielu z nich dotrze na szczyt wzgórza.
– W takim razie, kto zginął?
Uświadomiłem sobie, że Tornado też poczuł jak Krąg pęka. Jakie to musiało być dla niego okropne. Tkwił tu pozbawiony kontaktu ze światem.
– Szron Kowal. I Burzyk Mgła... podczas sztormu.
– To był wypadek?
Przytaknąłem.
– Eszaje nie giną w wypadkach – stwierdził wprost. – Mgła był z Niziemia i potrafił o siebie zadbać. Jant, ja przez cały czas próbowałem się stąd wyrwać. Wokół mnie ciągle ginęli ludzie. Wireo mówiła, że lepiej zaczekać czy nie pojawi się szansa, aby ich wszystkich uratować.
– Czy działa któraś z wielkich katapult?
– Już dawno temu skończyła nam się amunicja. Mniej więcej w tym samym czasie, kiedy zjedliśmy ostatniego konia. – Podniósł głos. – Wireo! Wireo! Wszyscy niech się szykują do walki!
Wireo nadbiegła ze strażnicy. Jej zbroja została tak wykuta, by przypominała Insekta – wielkie wypukłości oczu na hełmie, napierśnik imitujący płyty owadziego tułowia. Na metrowej długości drągu niosła najeżony kolcami młot bojowy.
– Czy to już? – spytała. – A my przestaliśmy w ciebie wierzyć, Kometo!
– A co ci mówiłem? – zgromił ją Płowy.
Ze zdziwieniem patrzyłem, jak ten umięśniony szaleniec szczerze się uśmiecha. Był naprawdę ogromny, żywy dowód tego, że Niziemianie pieprzą się z bydłem.
Zastanawiając się, jakim cudem Płowy miał jeszcze ludzi zdolnych do walki rozejrzałem się wkoło i zauważyłem wielką kupę spalonych pancerzy przy stajniach. Skorupy były strzaskane, poczerwieniałe z zewnątrz i blade od środka. Wyglądało to jak resztki wielkiej uczty, na której podano owoce morza.
– Jedliście Insekty?
– Maleńki, wolałbym o tym nie mówić.
– Ale one żrą ludzi! Nie są trujące?
– Powiedziałem, że nie chcę o tym rozmawiać!
W tym czasie, na karawelach łucznicy wypuszczali w stronę Insektów strzałę za strzałą, niemal zwartym łukiem, a oszczepnicy ciskali drzewcami. Pod tą osłoną, dywizje Fyrdów, w zwartym szyku, jednocześnie opuściły pokłady schodząc po trapach na brzeg, gdzie każda połączyła szeregi z żołnierzami z jednostek po prawej i lewej stronie.
Jako pierwsi szli włócznicy, za którymi pomocnicy nieśli pęki zapasowych drzewców i pikinierzy, trzymający przy boku czworokątne tarcze. Dzięki stałemu atakowi ze statków, wywalczyli sobie miejsce na brzegu.
Włócznie z nadzianymi na nie Insektami i spływającą po nich żółtą posoką odrzucano na bok, a włócznikom podawano nowe. Dalej szli nieszkoleni halabardnicy z toporami, tasakami przymocowanymi do drągów i z gizarmami. Mieli hełmy z zasłonami na usta i zbroje z walcowanej na gorąco blachy, nałożone na wywatowane koszule. Kusznicy zrezygnowali ze swoich brygantyn na rzecz kirysów, a Awianie do płytowej zbroi dodali osłony na nogi. Wszyscy znajdowali się za solidną ścianą prostokątnych tarcz, najeżoną włóczniami jak jeżozwierz.
Ata zjechała z trapu na rumaku w ochronnym stalowym pancerzu. Świadoma tego, że jest teraz śmiertelna, ustawiła przed sobą trzy szeregi żołnierzy uzbrojonych w topory, a w mężczyznach trzymających się po obu stronach jej kasztanka rozpoznałem jej synów. Od stóp do głów była osłonięta wypolerowaną zbroją bez żadnego herbu, ale wyróżniało ją lśnienie metalu. Wywijała fenomenalną klingą miecza z Kutych.
Biorąc pod uwagę wszystko, co o mnie wie, mam nadzieję, że nie przeżyje. Podczas bitwy mogą się wydarzyć różne wypadki i niech tylko dostanę do ręki kuszę. Ale ona w pełni zdawała sobie sprawę do czego jestem zdolny i podejrzewałem, że synowie mieli ją chronić nie przed Insektami, ale przede mną.
Dobyłem miecza, wyszukałem miejsce w obronnej falandze i wylądowałem blisko Aty.
– Słyszysz jak Tornado przebija się przez mur? – krzyknąłem.
Podziękowała mi oszczędnym gestem.
– Ile jest Insektów?
– Nie mogę zliczyć! Tysiące!
Ata nie widziała tego, co ja. Miałem wrażenie, że znajdujemy się w mrowisku. Insekty wylewały się z każdej dziury i szczeliny w dolinie, biegnąc ku nam. Pędziły stokami i wyskakiwały z tuneli. Ludzie Aty przypominali kolorowy węzeł otoczony szeroką na ćwierć kilometra rudo-brązową falą Insektów.
– Ciężko będzie przedostać się przez mury; pokieruję wami – powiedziałem.
Ciemnobordowy Insekt zamachnął się szponem w moją twarz. Odciąłem mu koniec odnóża.
Hacilithanie rzucili się z wyciem do natarcia i dzięki impetowi zepchnęli Insekty o dwadzieścia metrów dalej; Ata znakomicie to wykorzystała i skierowała tam łuczników z karawel.
Wzbiłem się w górę i zobaczyłem dywizję Błotniaka po lewej stronie i Pioruna daleko po prawej. Piorun siedział na osłoniętym zbroją białym rumaku. Tylko on i Ata mieli wierzchowce. Patrzył przed siebie. Na policzku, do którego przyciskał dłoń naciągając cięciwę, widniało wgłębienie. Łucznicy wypuszczali dwanaście strzał na minutę tak długo mogli wytrzymać takie tempo? Insektów było więcej niż mieliśmy strzał!
Padały cięte na pół, pierzchały w panice ze sterczącymi z pancerzy strzałami, ale w ich miejsce pojawiało się jeszcze więcej.
Pod osłoną strzał łuczników Fyrdowie parli naprzód i odsuwali się od brzegu rzeki. Godzinę trwało dotarcie do stóp wzgórza.
Ata ustawiła swoich ludzi w jedną, szeroką kolumnę, otoczoną dwoma przesuwającymi się szeregami tarczowych. Dalej szli halabardnicy siekąc te Insekty, które przedostały się przez zasłonę. Włócznie już się skończyły. Łucznicy strzelali z samego środka kolumny, a oddziały Błotniaka i Pioruna oczyszczały przestrzeń z przodu. Kusznicy strzelali w tył. Wszyscy żołnierze zaatakowali zbocze pełni energii, ale już po kilkuset metrach zabrakło im tchu.
Dyszeli ciężko i coraz rzadziej pokrzykiwali w miarę, jak stok piął się coraz bardziej stromo w górę. Uparcie brnęli naprzód, siekąc Insekty.
Rzeka stworów spływała z grani falując czółkami. Łucznicy Pioruna wypuścili serię strzał. Sto Insektów padło, a reszta dalej pędziła ku nam. Gwałtownie obniżyłem lot z myślą, że powinienem pomóc Zaskajom.
Wylądowałem przy żołnierzu z Hacilith, który pod hełmem miał zawiązaną czarną bandanę. W jego okrągłej tarczy utkwiła para urwanych żuwaczek. Wymachiwał toporem na długość ramienia, trzymając na dystans dwa Insekty. Mniejszy rzucił mu się do gardła; topór śmignął i uciął jeden z czułków. Białe włókno nerwowe biegnące wewnątrz czułka wypadło na oko. Insekt zatoczył się i ze zgrzytem drapnął zbroję żołnierza. Drugi wbił szczęki pod napierśnik, między żebra, zaparł się na sześciu odnóżach i pociągnął człowieka ku sobie.
Dopadłem do stwora, kiedy próbował otworzyć szczęki w piersi ofiary. Wbiłem miecz w kulisty staw środkowego odnóża, miażdżąc go. Kiedy Insekt przeniósł ciężar ciała na pozostałe pięć nóg, odchyliłem się i jednym, długim cięciem odrąbałem mu głowę.
Żołnierz wpadł w panikę, kiedy mnie rozpoznał. Wziąłem go za rękę; zakaszlał i próbował mnie odepchnąć. Poszarpane brzegi rany w jego klatce piersiowej poruszyły się, gdy wciągnął powietrze, potem pękła tętnica. Krew trysnęła wodospadem z jego ust, zalewając napierśnik, martwe Insekty i ziemię wokół. Krwawa piana dobywała się z jego nosa. Z przerażeniem w oczach poruszył wargami, ale wyszły z nich jedynie jasnoczerwone bańki krwi. Padł na ziemię i skonał – wykrwawił się na śmierć w dziesięć sekund, krew wypełniła mu płuca.
Dwadzieścia Insektów wyczuło posokę i zgromadziło się wokół trupa, kiwając głowami i poruszając szczękami. Rozpostarłem skrzydła i wydostałem się stamtąd. Postanowiłem, że już nigdy nie wezmę halucynogenów.
Nasze wojska rozciągnęły się w obie strony, obejmując wzgórze. Przednia straż zmieniła się w tłum walczących i ginących ludzi. Tylna straż zbijała się w gromadę odchodząc od rzeki. Kolumna nadal posuwała się do przodu, pozostawiając za sobą szeroki pas martwych Insektów i urwanych ludzkich kończyn. Insekty wysypywały się z każdej kryjówki w okolicy, pędząc na żer.
– Ata! – zawołałem. – Kieruj się w lewo, wokół tego muru. Obejdź go. Potem w prawo. Wspinaj się do miejsca, gdzie zauważysz lukę.
Ata spięła konia.
– Na litość boską – krzyknąłem – nie pozwól im rozciągać szyku. Korytarz między murami jest bardzo wąski.
Patrzyłem jak szeregi kluczą między niskimi, popękanymi ścianami wzniesionymi przez Insekty. Z tyłu żołnierze wtykali w ziemię zaostrzone drągi, tak że każdy z wyłomów jeżył się od dzid. Pierwsze szarżujące Insekty nadziewały się na nie, a te które biegły za nimi, musiały zwolnić, aby przedostać się na drugą stronę między trupami towarzyszy.
Łucznicy Błotniaka z lewej flanki zmniejszyli tempo strzelania do dziesięciu strzał na minutę, potem do sześciu. Insekty coraz bardziej się do nich zbliżały i zaczynały szarpać ich szeregi.
– Zobacz co u Błotniaka! – zawołała do mnie Ata.
– Chcesz, żebym był wszędzie!
– Tak! Bądź wszędzie!
Serie strzał szybowały w górę, w zenicie kreślonego łuku załamywały lot i spadały deszczem na Insekty. Kolejna chmura strzał świsnęła pode mną. I jeszcze jedna.
Błotniak podniósł w górę dłoń rozcapierzając palce.
– Kometo! Pięć minut! Zostało mi strzał na pięć minut! To wszystko! Pomóż mi!
Zawróciłem, odszukałem dowódcę kuszników z Hacilith na tyłach kolumny i skierowałem cały oddział przez szeregi łuczników Błotniaka, aby zajęli pozycje przed nimi.
– Z drogi! Odsunąć się! Przepuścić ich!
– Koniec strzał!
– Koniec strzał! – głos Błotniaka.
Pięciuset żołnierzy Błotniaka jednocześnie opuściło łuki i dobyło mieczy.
Wpadły na nich rozpędzone Insekty. Zwarta linia łuczników ugięła się i po chwili wróg wniknął w ich flanki jak między drzewa w lesie. Szyk się rozsypał. Insekty przedzierały się przez szeregi lub ponad nimi, spychając żołnierzy ku sobie. Zwarta obrona rozsypała się. Fyrdowie walczyli przeciw Insektom w pojedynkę. Coraz więcej łuczników cofało się i znikało. Zastępowali ich kusznicy.
Usłyszałem trzaski kości. Awianie mają mocne pneumatyczne kości kończyn, które pękając rozszczepiają się na drzazgi w rękach, nogach i skrzydłach i wydają wyższy dźwięk, niż łamane kości Ludzi.
Jeden z Insektów wyciągnął mężczyznę walczącego obok Błotniaka z szeregu, rozdzierając mu policzek, odsłaniając kości i zęby. Uniósł ostro zakończone odnóże i rozpruł brzuch żołnierza od biodra po pierś. Łucznik zawył, otoczył się rękami w pasie, jego długi płaszcz przesiąkł krwią. Błotniak siekł Insekta na odlew, przez podbrzusze, zmieniając je w kleistą żółtą breję; Insekt rzucił się ku niemu, zadrgał i upadł.
Kusznicy wreszcie zaczęli zorganizowany atak. Pierwszy szereg wystrzelił, cofnął się, żołnierze wsunęli stopy w strzemiona kusz i ponownie naciągnęli broń. Dwa kolejne szeregi wysunęły się do przodu i oddały salwę, posyłając grad bełtów prosto w owadzi rój.
Błotniak spojrzał zdumiony na poległych, potem na ocalałych łuczników, a wreszcie w górę, na mnie.
– Dziękuję ci – powiedział.
Awndyńscy Fyrdowie na tyłach musieli odpierać ataki Insektów wspinających się na wzgórze za nimi. Nie mogli wytrzymać długo takiego naporu. Wiedziałem, co oznaczają ich twarze bez wyrazu. Nagle Insekty stają się wielkie jak bóg. Mają też boską siłę. Walka z nimi wydaje się niemożliwa.
– Możecie je pokonać! – krzyknąłem rozpaczliwie. – Nie uciekajcie!
Zapikowałem, a żołnierze puścili się biegiem prosto pode mną. Niewielka garstka dotarła do brzegu rzeki i wpadła prosto w wykopany przez wieśniaków wilczy dół, który był już pełen Insektów.
– Cholera. Dotarłem do Aty.
– Straciliśmy dywizję z Ondyn!
– Odciągną od nas Insekty. Odwołaj kuszników; nie chcę, żeby obrona z tyłu się rozpadła. Idziemy dalej w górę! – Ata nawoływała oddziały, aby trzymały się razem. Weszli na bardziej skalistą część wzniesienia. Łucznicy Wireo z warowni strzelali z szerokich okien wieży, wysoko ponad naszymi głowami, przerzedzając tłumy Insektów za nami.
Poprowadziłem kolumnę na siodło wzniesienia. Zwęziła się, gdy żołnierze weszli między dwa niskie mury, które biegły szerokim łukiem. Z zewnętrznego została tylko ruina, powierzchnia wewnętrznego nadal była gładka i nienaruszona. Ludzie Płowego wyrąbywali otwór po drugiej stronie.
Zatoczyłem krąg, wściekle bijąc skrzydłami.
– Przebijajcie się tutaj.
Front kolumny zakotłował się, wołając do ludzi po drugiej stronie muru. Tamci odpowiedzieli okrzykami.
– Hej tam!
– Hej!
– Już prawie się przebiliśmy!
– Chyba nas nie słyszą.
– Halo! Halo, halo, halo!
– Jesteście z Rachis?
– Z Hacilith! Ilu was jest?
– Całe pieprzone Lowes, kolego.
– Z nami jest Piorun. Towarzyszą nam Eszaje.
– Uważajcie na Insekty, wyłażą z rowów!
– Wracać na miejsca! – wrzasnęła Ata. – Pilnować zasłony tarcz!
Piorun nakazał swoim łucznikom zająć pozycje na obrzeżach grupy przebijającej się przez mur. Kusznicy Aty otoczyli pracujących połokręgiem szerokim na dwieście metrów, stając twarzami do zewnątrz, a plecami do muru. Wspiąłem się spiralnie w górę nad nimi.
Rozległ się potężny łoskot – rębacze przebili się na wylot – mur zaczął się walić. Ludzie pokrzykiwali – po drugiej stronie pojawiły się czyjeś ręce. Gorączkowo pochwyciły dłonie Aty. Zaczęto poszerzać wyłom.
Ata zsiadła z konia i wetknęła głowę przez otwór.
– Zróbcie miejsce! Przechodźcie tędy! Rozstawcie się w poprzek wzgórza! Dołączajcie do szyku za nami; natychmiast ruszamy z powrotem na statki.
W wyłomie widać było fragment sylwetki Tornada.
– Nie – powiedział. – Jeszcze nie.
– Jak to? Przybyliśmy, by was stąd wyciągnąć!
Wylądowałem przy nim.
– Co planujesz?
Jego Fyrdowie pojawiali się długim i zwartym szeregiem, wynosząc przez wyłom pęki strzał. Ci, którzy jeszcze byli wewnątrz, rzucali je ponad murem, aby rozdano je między łuczników Pioruna. Tornado i Wireo przecisnęli się przez wyrwę i z entuzjazmem przyjrzeli się oddziałom Aty, podczas gdy Fyrdowie z fortecy przepychali się przez mur za nimi, aby dołączyć do swoich przywódców.
– Tylko popatrz na tych wszystkich wojowników! Pomyśl, ile można zdziałać z taką siłą, Wireo!
– Kto dowodzi? – spytała Wireo.
– Ja – odparła Ata.
Wireo spojrzała na nią, jak na równą sobie śmiertelniczkę.
– Nie zapomnimy o twojej odwadze, ale teraz dowodzenie przejmuje Tornado.
– Nie możecie tego zrobić! – zaoponowała Ata, ale widząc, że Płowy i ja zgadzamy się z tym, bez słowa pozwoliła olbrzymowi przejąć dowództwo.
Zmęczeni i przygarbieni Fyrdowie usłyszeli ryk Płowego: Teraz się przekonacie, co to znaczy mieć prawdziwego dowódcę! Żołnierze spojrzeli po sobie i stanęli trochę dumniej.
– Mój boże – zdziwiłem się.
– Zostało nam jeszcze kilka minut na odpoczynek – ogłosił Tornado. – Jeśli zaczekamy dłużej, Insekty zaczną budować swoje mury. Nie chcemy, aby odgrodziły nas w od statków! Dzisiaj wieczorem musicie się zdobyć jeszcze na kilka godzin wysiłku. Napijcie się wody ze studni. Niech Kometa opatrzy rannych; ci, którzy są zbyt ciężko ranni by walczyć, mogą tu zostać.
Wireo zwróciła się do mnie.
– Mamy tu takich, którzy za bardzo osłabli z głodu... tych, którzy nie chcieli jeść Homara z Lowes. Każ im przejść na dziedziniec i poinstruuj dowódcę, aby się nimi zaopiekował. Tymczasem Płowy zajmie się przegrupowaniem oddziałów. Zostawimy im do obrony część łuczników.
Zmierzch nadchodził szybko, popołudnie zmieniało się w wieczór. Traciłem siły od długiego lotu, który wymagał ciągłego machania skrzydłami, ale mimo to zająłem się okaleczonymi, przerażonymi i głodującymi. Mieliśmy mniej ciężko rannych niż się spodziewałem. Większość została na polu, a takich Insekty nie oszczędzają. Wykonywałem swoje zadania w warowni, podczas gdy Tornado dyrygował oddziałami za ścianą z tarcz, przygotowując wszystkich do jednoczesnego wymarszu.
– Ilu straciliśmy? – spytał mnie.
– W sumie chyba ponad tysiąc pięciuset – odparłem.
– W takim razie zyskaliśmy osiem tysięcy – powiedziała Ata.
– Są wykończeni, co wyście tu z nimi robili? Hm, no cóż, bardziej gotowi do walki nie będą.
Wireo podniosła swój młot.
– Płowy, jesteś najlepszą bronią, jaką ma Cesarz!
– Kocham cię!
– Za Lowes! – zawyła. Morencjanie i Fyrdowie z Lowes otoczyli ją pierścieniem.
Ata podniosła swój zakrzywiony miecz.
– Za Imperium! – zawołała. – Za Wieże Cór! Do mnie, wyspiarze!
– Za coś tam! – wrzasnął Płowy, mijając mnie ciężkim krokiem.
– Za przetrwanie – zaproponowałem.
Przegoniłem go i wystartowałem.
Żołnierze z Hacilith rozpoczęli szarżę w dół wzgórza, Fyrdowie z fortecy ruszyli za nimi. Dwuręczny topór Tornada z każdym cięciem dziesiątkował Insekty.
Piorun nawet na chwilę nie wszedł na dziedziniec fortecy. Rozstawił swoich łuczników wzdłuż, grani, poza połączonymi pawęzami wyniesionymi z warowni. Dwie dywizje. Każda znoiła się przez trzydzieści minut, strzelając bez przerwy, posyłając w dolinę dziesięć tysięcy strzał na minutę. Nigdy dotąd nie byłem świadkiem tak rozpaczliwego wysiłku; Piorun wyciskał z nich wszystko, na co było ich stać. Sam miał włosy mokre od potu, był nagi do pasa i tylko na lewym ramieniu miał karwasz. Biały kark jego konia upstrzony był krwawymi odciskami, bo nawet na zgrubiałej skórze Łucznika pojawiły się pęcherze. Kiedy Ata go mijała, przerwał strzelanie, po czym spiął konia ostrogami i pogonił za nią protestując zawzięcie:
– Mówiłem, że mamy tylko trzysta metrów zasięgu!
– Płowy nie oddali się na większą odległość. Patrz! Zamierzają przejść łukiem wokół wzgórza.
– To szaleństwo! Wkrótce będzie za ciemno, żeby widzieć tak daleko!
– Ja jadę za nimi! – Ata pognała konia po skalistej ścieżce. Jej ludzie podążali za nią długim, bezładnym rzędem.
Zatoczyłem koło nad łucznikami.
– Spójrzcie, Insekty przechodzą z powrotem przez most! Najpierw grupki, a potem cała horda Insektów zaczęła uciekać przed Tornadem. Inne, drgającymi czułkami wyczuwały panikę i dołączały do uciekających. Kąsały mijanych w biegu żołnierzy, a w zamian dostawały ciosy halabardami. Na moście zaroiło się od Insektów umykających przed koszącym atakiem Tornada.
– Trzymać szyk – krzyknąłem, ale zmęczone oddziały ogarnęła cicha euforia. Dali się jej ponieść, zaczęli gonić Insekty aż na most. Płowy i Wireo szli przed ścianą tarcz.
Insekty już nawet nie zatrzymywały się, by kąsać. Pędziły ku najwyższemu punktowi mostu i tam rozpływały się w powietrzu. Uciekały całą powodzią. Wracały do Przejścia; szły po linii najmniejszego oporu – umykały tam, gdzie było bezpieczniej, tak im się wydawało, bo Biegus Rachis już czekał na nie całe światy dalej, po drugiej stronie.
– Uciekają! – zawołałem.
Wireo trzasnęła w grzbiet Insekta przed sobą. Tornado szedł po jej lewej stronie, górując nad mężczyznami normalnego wzrostu. Za nimi walczyło dziewiętnaście tysięcy wojowników. Wireo postawiła stopę na białym moście i zaczęła piąć się w górę.
Gigantyczny czarny Insekt w strumieniu innych odwrócił się przodem do niej. Pozostałe mijały go po obu stronach. Pochylając głowę i rozwierając szczęki ruszył do ataku. Wbiła swój młot między jego mozaikowe oczy. Ostatnim wysiłkiem zamachnął się ostrym pazurem odnóża w stronę jej nóg i powalił ją na ziemię. Uderzyła głową w krawędź mostu i leżała nieruchomo, twarzą do dołu.
Przemknąłem nad nią. Wireo była nieprzytomna.
– Płowy!
Wielki Insekt pochylił się i przesunął czułkami po ozdobionym złożonymi oczami hełmie Wireo i pokrytych zbroją ramionach próbując wyczuć, czym była. Potem podniósł ostro zakończone odnóże i dziabnął ją prosto w kark.
– Płowy! – wrzasnąłem. – Tutaj! Nie widzisz?
Tornado pojął, co się dzieje, widząc, jak Insekt zaczyna rozdzierać zbroję Wireo. Zaryczał straszliwie. Podbiegł do niej, podniósł czarnego Insekta gołymi rękami i cisnął nim przed siebie. Owad wierzgając odnóżami trzasnął w rój, wpadł między pancerze i znikł zdeptany pazurami.
Płowy potrząsnął delikatnie Wireo. Na jej twarzy malował się spokój; na szorstkiej, zastygłej pulpie rosła kałuża krwi. Tornado wziął ukochaną na ramię i zaczął schodzić z mostu, siekąc Insekty wolną ręką i odrzucając ich trupy na bok. U podnóża mostu tarcze się rozsunęły, aby go wpuścić. Poza tarczową zasłoną trwał masowy pęd. Morze Insektów zmieniło się w rzekę, potem w strumyk, aż wreszcie, po godzinie, zapadła zupełna cisza.
Wylądowałem ciężko na zrytej ziemi za Tornadem.
– Ona nie żyje, Płowy.
– Nie... Tylko muszę ją zabrać do Słoty.
– Ona nie żyje!
Tornado zerwał się na nogi i postąpił groźnie w moją stronę. W pośpiechu rozpostarłem skrzydła.
– Nie zostawię jej! – Podniósł ciało Wireo na ramiona. – Słota ją ocali!
Zatętniły kopyta klaczy Aty, w jej zbroi odbijała się ciemność i szeroka, pusta dolina.
– Tornado, proszę cię, daj rozkaz Fyrdom, by wracali na statki – powiedziała cicho, z szacunkiem. – Słońce już zachodzi, zaczyna się odpływ, a po zmroku nikt nie powinien zostawać w Papyrii.
Statki ruszyły w drogę wraz z zapadnięciem nocy. Fyrdowie załadowali się na karawele i pinasy. Musieliśmy zostawić Nawałnika Burzowego; utknął kilem w żwirowym dnie rzeki. Ata przejęła dowództwo na Ortolanie. Tornado stał na rufie i ani na chwilę nie wypuszczał z ramion ciała Wireo; nikt nie śmiał się do niego zbliżyć.
Jaskółka i Błotniak pomogli mi opatrzyć rannych. Żołnierze siedzieli na stopniach między pokładami, hamaki zawieszono nawet w ładowniach, które wcześniej zajmowały zapasy strzał. Kabiny śmierdziały potem, mulistą rzeczną wodą i mokrymi piórami. Z rąk do rąk podawano sobie jedzenie: chleb, wędzonego dorsza, wywar z solirodka, czarną kawę i butelki z wodą. Mężczyźni i kobiety rozłożyli swoje tobołki na pokładach i tam spali.
Zaniosłem miskę frytek na rufę, ale Płowy kazał mi spadać.
– Na Insektach nie da się zemścić – powiedział. Krew Wireo zaschła na jego plecach. Jej włosy zwisały i oplątywały się wokół stosin piór.
– Pomóż mi zbudować dla niej stos pogrzebowy – poprosiłem. Wireo była z Lowes. Znałem ich zwyczaje. W przeciwieństwie do Awian, praktyczni mieszkańcy Niziemia nie chcieli przez wieki zajmować wspaniałych grobowców. – Płowy, poproszę Cesarza, aby wzniósł jej pomnik w miejscu, gdzie był most.
– Jak to, gdzie był most?
– Właśnie o to chodzi.
Kiedy rząd statków przepływał w ciemnościach pod mostem, zacząłem sortować i układać na rufowym pokładzie Ortolana elementy stalowego rusztowania, elastyczne pasy oraz stosy śrub i nakrętek, aby złożyć jedną z katapult z Lowes.
– To ustrojstwo jest zbyt niebezpieczne – zaprotestowała Ata. – Nie pozwolę wam bawić się nim na moim statku.
– Piorunie, zostaw Jaskółkę w spokoju! Pamiętaj o obietnicy. Pomożesz mi z trebuszem?
– Myślę, że Jant ma rację. – Piorun podszedł do nas kryjąc zmęczenie siłą woli, czystym głosem i prostą postawą. – Możemy bezpiecznie strzelać z rufy.
– Jant bardziej mi się podobał, kiedy serwował sobie koktajle narkotykowe – stwierdziła Ata.
Stojący na oku uważali, czy w naszym sąsiedztwie nie pojawiają się Insekty, podczas gdy ja i Tornado urządziliśmy sobie zbrojną wyprawę na brzeg. Konie ciągnęły wozy pełne beczek ze smołą. Ułożyliśmy pięćdziesiąt baryłek w piramidy wokół każdej z czterech najbliższych podpór mostu.
Przykucnąłem i przytknąłem zapałkę do pasa żaglowego płótna wetkniętego w jeden ze stosów, jednocześnie wołając do pozostałych, aby zrobili to samo. Cofnęliśmy się i patrzyliśmy, jak beczki się zapalają. Ogień szybko się rozprzestrzeniał. Baryłki pękały, rozlewając zawartość.
Płowy podszedł do stosu, zdjął ciało Wireo z ramion i położył.
– Żegnaj, ukochana – powiedział.
Płomienie objęły ją i po chwili gęsty dym przesłonił jej postać. Buchające gorąco sprawiało, że cofaliśmy się coraz dalej. Podpory mostu stanęły w ogniu.
– Idziemy – powiedziałem. Wróciliśmy wzdłuż brzegu rzeki, wśród obcego krajobrazu. Wciąż się obawiałem Insektów, a jednocześnie silnie odczuwałem ich nieobecność – zniknęły tak szybko jak zdmuchnięty płomień świecy. Uciekły, a my szliśmy niezagrożeni przez ich bezdźwięczną krainę.
– Już nigdy nie spotkam takiej jak ona – powiedział ponuro Płowy, kiedy dotarliśmy na Ortolana.
– W całej twojej nieśmiertelności może znajdzie się druga.
– Wireo, Wireo... Powinienem był uczynić ją Eszajem. Bóg jeden wie, dlaczego zawsze zwlekam, aż robi się za późno.
Usłyszeliśmy czysty głos Pioruna instruującego drużynę obsługującą katapultę. Mówił władczo. Nauczył się tego w młodym wieku. Katapulta wystrzeliła. Płonąca beczka smoły zakreśliła łuk wysoko nad naszymi głowami i uderzyła w most, skapując kroplami ognia. Tylko Piorun potrafił za pierwszym razem idealnie ustawić trajektorię. Poleciały dwie kolejne beczki, rozpryskując się o konstrukcję, która zapłonęła na całej długości.
Ludzie na wszystkich statkach, od pierwszego po ostatni, zaczęli wiwatować. Machali mieczami i wyrzucali w powietrze hełmy i kubki. Ryk przybrał na sile, gdy płonący most rozjaśnił noc. Głos Jaskółki wybijał się wśród innych. Wiwatowano tak długo, aż ludziom zabrakło oddechu.
Most zakwitł jasną żółcią. Najbliższe nam podpory pękły od ziemi ku niebu. Rozwijały się wzdłuż całej długości płachtami ognia i cała konstrukcja zaczęła się sypać. Sztywne liny trzasnęły, pomost się załamał. Całość runęła powoli, falistym ruchem; na ziemię spadł deszcz szczątków, drobiny popiołu unosiły się w powietrzu.
Myślałem o mieszkańcach oblężonego miasta Rachis i o stopionym szkle, które już twardniało w stygnących ruinach Kutych.
– To im da nauczkę – powiedziałem do siebie.
Patrzyłem jak Papyria zapala się migotliwym bursztynem i czernią, jak ogień rozprzestrzenia się na puste pola i wędruje aż do murów miasta Latodzion. Gdzieś w tym chaosie tkwiła trumna Biegusa; czy zdołam ją kiedyś odnaleźć? Zamierzałem wysłać zwiady jak tylko żołnierze zaczną rozbijać papyrowe budowle, Zasypywać tunele i odbudowywać miasta. Pustuł wiedział dokładnie, gdzie się znajdowała; zamierzałem go tu przyciągnąć, żeby wskazał nam to miejsce i przeszukał każdy centymetr ziemi. Postanowiłem też znaleźć sposób, by Biegus dowiedział się prawdy, tak jak mu to obiecałem. Teraz jestem czysty, więzienie uzależnienia wydaje się odległe i dziwnie się czuję myśląc, że Przejście nadal istnieje, a Biegus żyje.
– Muszę odszukać Biegusa. – Odwróciłem się do Pioruna. – Trzeba odnaleźć trumnę króla.
Piorun skinął głową, jakby myślał dokładnie o tym samym.
– Zostanie wmurowana w ścianę. Kiedy zniszczymy Insekty, odnajdziemy ją.
– Nawet bez zagrożenia z ich strony, uporanie się z Papyrią zabierze całe miesiące – powiedziała Jaskółka. Cyana siedziała cicho przy niej; wciąż jeszcze nie chciała się zbliżyć do Pioruna.
– Tak, ale to wykonalne – odparł Łucznik.
Tornado milczał. Smutek marszczył jego twarz. Nie chciałem, aby miał czas rozpamiętywać to, co się stało.
– Płowy – powiedziałem – jesteś nam potrzebny w Rachis. Wciąż są tam Insekty, z którymi trzeba się rozprawić. Eleonora Tanager potrzebuje pomocy.
– Rewolucja Eleonory – stwierdziła Ata opierając się o koło sterowe.
– I jej koronacja – dodał Piorun dwornie.
Westchnąłem.
– To się nigdy nie kończy, co?
– Właśnie z tego względu powinieneś się uważać za szczęściarza, Posłańcze.
Piorun mnie zrozumiał. Klepnął mnie w ramię. Twarz miał uśmiechniętą.
– Nie martw się, Jant – powiedział. – Czas będzie płynął, a my będziemy żyli. Będziemy żyli tak długo, że wszystkie próby, przez jakie przechodzimy, zmienią się we wspomnienia i najwspanialsze opowieści.