Guenter Grass Blaszany綽enek

Blaszany b臋benek G眉nter Grass

Tytu艂 orygina艂u: Die Blechtrommel

T艂umaczenie z orygina艂u: S艂awomir B艂aut

Copyright 漏 1993 by Steidl Verlag. G枚ttingen

Copyright 漏 for the Polish Edition by POLNORD

International Rights Organization (I.R.O.) KFT

For the Polish translation 漏 Copyright by S艂awomir B艂aut

ISBN 83-89651-55-6 ISBN 84-9789-544-4

Pnnted in EU by CPI Group

Mediasat Poland Sp. z o.o.

ul. Miko艂ajska 26 31-027 Krak贸w, Polska

Wszystkie prawa zastrze偶one




G脺NTER

GRASS

Blaszany b臋benek


Przek艂ad S艂awomir Blaut





Osoby i akcja ksi膮偶ki s膮 zmy艣lone

Wszelkie podobie艅stwo z jak膮艣 偶yj膮c膮

lub zmar艂膮 osob膮 jest tylko spraw膮 przypadku.















Ksi臋ga

Pierwsza





Obszerna sp贸dnica


Nie b臋d臋 ukrywa艂: jestem pensjonariuszem zak艂adu dla nerwowo chorych, m贸j piel臋gniarz obserwuje mnie, bodaj ani na chwil臋 nie spuszcza z oka; w drzwiach bowiem jest judasz, a oko piel臋gniarza ma w sobie 贸w br膮z, kt贸ry mnie, niebieskookiego, nie potrafi przej­rze膰.

M贸j piel臋gniarz nie mo偶e wi臋c by膰 moim wrogiem. Polubi艂em go, opowiadam podgl膮daczowi zza drzwi, ledwie wejdzie do poko­ju, zdarzenia z mojego 偶ycia, aby mimo judasza, kt贸ry mu przeszka­dza, pozna艂 mnie. Poczciwiec ceni wida膰 moje opowie艣ci, bo gdy tylko mu co艣 na艂gam, pokazuje mi, 偶eby si臋 odwdzi臋czy膰, swoj膮 naj­nowsz膮 kompozycj臋 z sup艂贸w. Czy jest artyst膮, wydaje si臋 w膮tpliwe. Wystawa jego dzie艂 spotka艂aby si臋 jednak z dobrym przyj臋ciem pra­sy, 艣ci膮gn臋艂aby tak偶e gar艣膰 nabywc贸w. Ze zwyczajnych sznurk贸w, kt贸re po godzinach odwiedzin zbiera w pokojach swoich pacjent贸w i rozpl膮tuje, wyplata pogmatwane w臋藕laste stwory, potem zanurza je w gipsie, a gdy zastygn膮, osadza na drutach, stercz膮cych w drewnia­nych podstawkach.

Cz臋sto nosi si臋 z my艣l膮 wykorzystania w swej tw贸rczo艣ci koloru, ja mu odradzam, wskazuj臋 na moje bia艂o lakierowane metalowe 艂贸偶­ko i prosz臋, by wyobrazi艂 sobie to najdoskonalsze z 艂贸偶ek barwnie wymalowane. Przera偶ony za艂amuje w贸wczas swoje piel臋gniarskie r臋ce, w nieco zbyt dr臋twej twarzy stara si臋 wyrazi膰 wszystkie odcie­nie strachu na raz i wyrzeka si臋 kolorowych plan贸w.

Moje bia艂e metalowe 艂贸偶ko szpitalne jest zatem miar膮. Dla mnie jest nawet czym艣 wi臋cej: moje 艂贸偶ko to cel, kt贸ry wreszcie osi膮gn膮­艂em, to moje pocieszenie, a mog艂oby si臋 jeszcze sta膰 moj膮 wiar膮, gdyby kierownictwo zak艂adu pozwoli艂o mi wprowadzi膰 pewne zmia­ny: chcia艂bym podwy偶szy膰 krat臋 艂贸偶ka, 偶eby ju偶 nikt nie zbli偶a艂 si臋 do mnie zanadto.

Raz w tygodniu moj膮 cisz臋 wplecion膮 mi臋dzy metalowe pr臋ty przerywa dzie艅 odwiedzin. Wtedy przychodz膮 ci, kt贸rzy chc膮 mnie uratowa膰, kt贸rych bawi to, 偶e mnie kochaj膮, kt贸rzy chcieliby we mnie ceni膰, szanowa膰 i poznawa膰 siebie. Jacy s膮 艣lepi, nerwowi, jacy niewychowani. No偶yczkami do paznokci kalecz膮 bia艂o lakierowan膮 krat臋 艂贸偶ka, d艂ugopisami i o艂贸wkami chemicznymi wysmarowuj膮 na lakie­rze wyd艂u偶one, nieprzyzwoite figurki. M贸j adwokat za ka偶dym ra­zem, ledwie wrza艣nie na ca艂y pok贸j swoje 鈥瀐alo鈥, wciska nylonowy kapelusz na lewy s艂upek w nogach 艂贸偶ka. Przez ca艂膮 wizyt臋 - a ad­wokaci potrafi膮 d艂ugo gada膰 鈥 tym aktem przemocy pozbawia mnie r贸wnowagi i pogody ducha.

Gdy ju偶 go艣cie z艂o偶膮 przyniesione prezenty na bia艂ym, pokrytym cerat膮 stoliku pod akwarel膮 z zawilcami, gdy ju偶 im si臋 uda przedsta­wi膰 mi podejmowane w艂a艣nie lub zamierzone pr贸by ocalenia i prze­kona膰 mnie, kt贸rego niestrudzenie pragn膮 ocali膰, o wysokim stan­dardzie swojej mi艂o艣ci bli藕niego, zn贸w odnajduj膮 przyjemno艣膰 we w艂asnej egzystencji i odchodz膮. Wtedy zjawia si臋 m贸j piel臋gniarz, 偶eby wywietrzy膰 pok贸j i pozbiera膰 sznurki, kt贸rymi zwi膮zane by艂y prezenty. Nieraz po wywietrzeniu znajduje jeszcze czas, aby siedz膮c przy moim 艂贸偶ku i rozpl膮tuj膮c sznurki tak d艂ugo rozsiewa膰 cisz臋, a偶 nazywam cisz臋 Brunem, a Bruna cisz膮.

Bruno M眉nsterberg - mimo zbie偶no艣ci nazwisk0 m贸wi臋 tu, rzecz jasna, o moim piel臋gniarzu - kupi艂 na m贸j rachunek pi臋膰set arkuszy papieru do pisania. Gdyby zapas nie wystarczy艂, Bruno, kt贸ry jest nie偶onaty, bezdzietny i pochodzi z Sauerlandu, p贸jdzie jeszcze raz do ma艂ego sklepu papierniczego, gdzie sprzedaj膮 r贸wnie偶 zabawki, i postara si臋 o potrzebn膮 mi nie liniowan膮 przestrze艅 dla mojej, miej­my nadziej臋, dok艂adnej pami臋ci. Nigdy nie m贸g艂bym prosi膰 o t臋 przy­s艂ug臋 moich go艣ci, cho膰by adwokata czy Kleppa. Troskliwa mi艂o艣膰, jaka zosta艂a mi przepisana, z pewno艣ci膮 nie pozwoli艂aby przyjacio­艂om przynie艣膰 i odda膰 do dyspozycji mojego nieustannie wydzielaj膮­cego s艂owa umys艂u czego艣 tak niebezpiecznego jak nie zapisany pa­pier.

Kiedy powiedzia艂em do Bruna:

- Ach, Bruno, kupi艂by艣 mi pi臋膰set arkuszy dziewiczego papieru? - Bruno spogl膮daj膮c w sufit i, jakby prowokowa艂 do por贸wna艅, wy­ci膮gaj膮c palec w tym samym kierunku, odpar艂:

- Chodzi panu o bia艂y papier, panie Oskarze.

Pozosta艂em przy s艂贸wku 鈥瀌ziewiczy鈥 i prosi艂em Bruna, 偶eby w sklepie te偶 tak powiedzia艂. Gdy p贸藕nym popo艂udniem wr贸ci艂 z paczk膮 wyda艂o mi si臋, 偶e k艂臋bi膮 si臋 w nim r贸偶ne my艣li. Raz po raz d艂ugo wpatrywa艂 si臋 w sufit, sk膮d zwykle czerpie natchnienie, a偶 wreszcie odezwa艂 si臋:

- Poleci艂 mi pan w艂a艣ciwe s艂owo. Za偶膮da艂em dziewiczego papie­ru, a sprzedawczyni zaczerwieni艂a si臋 po same uszy, zanim przynio­s艂a mi, co potrzeba. Obawiaj膮c si臋 d艂u偶szej rozmowy o sprzedaw­czyniach ze sklep贸w papierniczych, by艂em z艂y na siebie, 偶e nazwa艂em papier dziewiczym, tote偶 zachowywa艂em si臋 cicho, czekaj膮c, a偶 Bruno wyjdzie z pokoju, i dopiero wtedy otworzy艂em paczk臋 z pi臋ciuset arkuszami papieru do pisania.

Niezbyt d艂ugo trzyma艂em i wa偶y艂em w d艂oni uparcie wyginaj膮cy si臋 plik. Odliczy艂em dziesi臋膰 arkuszy, reszt臋 schowa艂em w nocnej szafce, wieczne pi贸ro znalaz艂em w szufladzie ko艂o albumu z fotogra­fiami: jest pe艂ne, nie powinno zabrakn膮膰 atramentu, jak mam zacz膮膰?

Mo偶na rozpocz膮膰 histori臋 od 艣rodka i przerzucaj膮c si臋 艣mia艂o to naprz贸d, to wstecz, narobi膰 zamieszania. Mo偶na zagra膰 na nowocze­sno艣膰, przekre艣li膰 wszystkie czasy i odleg艂o艣ci, a nast臋pnie oznajmi膰 lub sprawi膰, by oznajmili to inni, 偶e wreszcie, w ostatniej chwili, rozwi膮za艂o si臋 problem przestrzeni i czasu. Mo偶na r贸wnie偶 stwier­dzi膰 na samym pocz膮tku, 偶e w obecnej dobie napisanie powie艣ci jest niepodobie艅stwem, potem jednak, niejako za swoimi plecami, przed­艂o偶y膰 znakomite czytad艂o, aby w rezultacie uchodzi膰 za ostatniego z powie艣ciopisarzy, kt贸remu jeszcze si臋 uda艂o. S艂ysza艂em te偶, 偶e to dobrze i skromnie brzmi, kiedy na wst臋pie zapewnia si臋 uroczy艣cie: Nie ma ju偶 powie艣ciowych bohater贸w, bo nie ma ju偶 indywiduali­st贸w, bo indywidualno艣膰 zagin臋艂a, bo cz艂owiek jest samotny, bez pra­wa do indywidualnej samotno艣ci, i tworzy bezimienn膮 i abohatersk膮 mas臋. Mo偶e to i prawda, mo偶e jest w tym wszystkim jaka艣 racja. Co do mnie, Oskara, i mojego piel臋gniarza Bruna, chcia艂bym jednak stwierdzi膰: Obaj jeste艣my bohaterami, bardzo r贸偶nymi bohaterami, on z jednej, ja z drugiej strony judasza; i kiedy on otwiera drzwi, to obaj w dalszym ci膮gu, mimo ca艂ej przyja藕ni i samotno艣ci, nie jeste­艣my bezimienn膮 i abohatersk膮 mas膮.

Zaczynam od czas贸w odleg艂ych; gdy偶 swojego 偶ycia nie powi­nien opisywa膰 nikt, kto nie zdob臋dzie si臋 na cierpliwo艣膰, aby przed zabraniem si臋 do w艂asnej egzystencji wspomnie膰 przynajmniej po艂o­w臋 swoich dziadk贸w. Wam wszystkim, kt贸rzy poza murami mojego zak艂adu musicie wie艣膰 zawik艂ane 偶ycie, wam, przyjacio艂om i coty­godniowym go艣ciom, kt贸rzy nie wiecie nic o moim zapasie papieru, przedstawiam babk臋 Oskara ze strony matki.

Pewnego pa藕dziernikowego popo艂udnia moja babka Anna Bro艅ska siedzia艂a w swoich sp贸dnicach na skraju kartofliska. Przed po艂u­dniem mo偶na by si臋 by艂o przekona膰, jak zr臋cznie umia艂a zgrabia膰 zwi臋d艂e zielsko na porz膮dne sterty, w po艂udnie zjad艂a chleb ze smalcem przyprawiony syropem, potem ostatni raz skopa艂a zagon, wreszcie usiad艂a w swoich sp贸dnicach mi臋dzy dwoma pe艂nymi koszami. Przed ustawionymi pionowo, skierowanymi czubkami ku sobie podeszwa­mi trzewik贸w tli艂o si臋 ognisko z naci ziemniaczanej, niekiedy odzy­waj膮ce astmatycznie, smu偶膮ce si臋 p艂askim i rozwleczonym dymem ponad leciutko nachylon膮 skorup膮 ziemi. By艂o to w roku osiemset dziewi臋膰dziesi膮tym dziewi膮tym, babka siedzia艂a w sercu Kaszub, w pobli偶u Bysewa, jeszcze bli偶ej cegielni, siedzia艂a maj膮c przed sob膮 R臋biechowo, za sob膮 Firog臋, zwr贸cona ku drodze na Br臋towo, mi臋­dzy Tczewem a Kartuzami, siedzia艂a plecami do czarnego lasu wo­k贸艂 Z艂otej Karczmy i leszczynowym kijem nadpalonym u ko艅ca wsu­wa艂a ziemniaki w gor膮cy popi贸艂.

Je艣li przed chwil膮 wymieni艂em specjalnie sp贸dnice mojej babki, je艣li powiedzia艂em, mam nadziej臋, do艣膰 wyra藕nie: siedzia艂a w swo­ich sp贸dnicach - ba! zatytu艂owa艂em ca艂y rozdzia艂: Obszerna sp贸d­nica, to dlatego 偶e wiem, co jestem winien tej cz臋艣ci garderoby. Babka nie nosi艂a jednej tylko sp贸dnicy, nosi艂a ich cztery, jedn膮 na drugiej. Nie znaczy to wcale, 偶e ubiera艂a si臋 w jedn膮 wierzchni膮 sp贸dnic臋 i trzy halki; ubiera艂a si臋 w cztery tak zwane wierzchnie sp贸dnice, jedna mia艂a na sobie nast臋pn膮, ona za艣 nosi艂a wszystkie cztery we­d艂ug systemu, kt贸ry co dzie艅 zmienia艂 ich kolejno艣膰. Co wczoraj by艂o na wierzchu, dzisiaj znajdowa艂o si臋 pod spodem; druga sp贸d­nica stawa艂a si臋 trzeci膮. Ta, co jeszcze wczoraj by艂a trzecia, dzisiaj przylega艂a do sk贸ry. Tamta, wczoraj jej najbli偶sza, dzisiaj ukazywa­艂a dok艂adnie sw贸j wz贸r, mianowicie 偶aden: sp贸dnice mojej babki Anny Bro艅skiej, jedna w drug膮, przek艂ada艂y ponad wszystko ten sam ziemniaczanobury walor. Musia艂o jej by膰 dobrze w tym kolo­rze.

Poza tym kolorytem sp贸dnice mojej babki cechowa艂a ekstrawa­gancka rozrzutno艣膰 w szafowaniu materia艂em. Zaokr膮gla艂y si臋 bu­fiasto, wzdyma艂y si臋, gdy nadci膮ga艂 wiatr, wiotcza艂y, gdy ustawa艂, trzepota艂y, gdy przemyka艂 obok, i ca艂膮 czw贸rk膮 powiewa艂y przed babk膮, gdy dmucha艂 jej w plecy. Siadaj膮c zbiera艂a sp贸dnice wok贸艂 siebie.

Opr贸cz czterech wzdymaj膮cych si臋 ci膮gle, zwisaj膮cych, uk艂ada­j膮cych si臋 w fa艂dy lub sztywno i pusto przy jej 艂贸偶ku sp贸dnic babka mia艂a jeszcze pi膮t膮 sp贸dnic臋. Nie r贸偶ni艂a si臋 ona niczym od czterech pozosta艂ych ziemniaczanoburych sztuk. Zreszt膮 owa pi膮ta sp贸dnica nie by艂a zawsze t膮 sam膮 pi膮t膮 sp贸dnic膮. Podobnie jak jej siostry pod­lega艂a prawom wymiany, nale偶a艂a do czterech noszonych sp贸dnic i jak one, gdy przyszed艂 jej czas, musia艂a co pi膮ty pi膮tek trafi膰 do balii, w sobot臋 na sznur do bielizny pod oknem kuchni, a po wy­schni臋ciu na desk臋 do prasowania.

Kiedy po takiej sobocie wype艂nionej sprz膮taniem, pieczeniem, praniem i prasowaniem, po wydojeniu i nakarmieniu krowy moja babka wchodzi艂a ca艂a do cebra, co艣 nieco艣 pozostawia艂a w mydli­nach, potem zn贸w wynurza艂a si臋 z wody, aby w r臋czniku w du偶e kwiaty usi膮艣膰 na brzegu 艂贸偶ka, na pod艂odze le偶a艂y przed ni膮 roz艂o偶o­ne cztery noszone sp贸dnice i jedna 艣wie偶o wyprana. Palcem wskazu­j膮cym prawej d艂oni podtrzymywa艂a doln膮 powiek臋 prawego oka, nie korzysta艂a z niczyich rad, nawet brata, Wincentego, nie pyta艂a o zda­nie, i dlatego decydowa艂a si臋 szybko. Stawa艂a boso i palcami u nogi odsuwa艂a t臋 sp贸dnic臋, kt贸rej ziemniaczana buro艣膰 utraci艂a najwi臋cej blasku. Czystej sztuce przypada艂o w贸wczas zwolnione miejsce.

Nazajutrz, w niedzielny ranek, id膮c do ko艣cio艂a w R臋biechowie po艣wi臋ca艂a od艣wie偶on膮 kolejno艣膰 sp贸dnic Jezusowi, w kt贸rego mocno wierzy艂a. Gdzie moja babka nosi艂a wypran膮 sp贸dnic臋? By艂a kobiet膮 nie tylko czyst膮, lecz r贸wnie偶 troch臋 pr贸偶n膮, najlepsz膮 sztuk臋 nosi艂a na widoku i - je艣li dopisywa艂a pogoda - w s艂o艅cu.

Teraz jednak, gdy siedzia艂a przy ognisku z ziemniaczanej naci, by艂o poniedzia艂kowe popo艂udnie. Niedzielna sp贸dnica w poniedzia艂­ki przesuwa艂a si臋 bli偶ej cia艂a, o jedno miejsce, a tymczasem ta, co w niedziel臋 grza艂a si臋 ciep艂em jej sk贸ry, w poniedzia艂ki bardzo poniedzia艂kowo sp艂ywa艂a sm臋tnie z bioder. Babka pogwizdywa艂a nie my艣l膮c o jakiej艣 melodii i leszczynowym kijem wygrzeba艂a z popio­艂u pierwszego upieczonego ziemniaka. Odsun臋艂a bulw臋 do艣膰 daleko od tl膮cej si臋 sterty zielska, 偶eby wiatr j膮 wysmaga艂 i ostudzi艂. Ostro zako艅czon膮 ga艂臋zi膮 przebi艂a potem nadw臋glon膮 i skorupiasto pop臋­kan膮 bry艂k臋, unios艂a j膮 do ust, kt贸re ju偶 nie pogwizdywa艂y, ale spo­mi臋dzy suchych, sp臋kanych od wiatru warg zdmuchiwa艂y popi贸艂 i ziemi臋 z 艂upiny.

Dmuchaj膮c babka zamkn臋艂a oczy. Gdy uzna艂a, 偶e ju偶 do艣膰 si臋 nadmucha艂a, otworzy艂a je, najpierw jedno, potem drugie, wbi艂a w ziemniaka rzadko rozstawione, poza tym jednak nienaganne sie­kacze, przesta艂a natychmiast gry藕膰, trzyma艂a w otwartych ustach m膮czast膮 i paruj膮c膮 po艂贸wk臋 zbyt jeszcze gor膮cego ziemniaka i znad rozszerzonych nozdrzy, wdychaj膮cych dym i pa藕dziernikowe powie­trze, spogl膮da艂a zaciekawionym wzrokiem na pola a偶 po niedaleki horyzont, podzielony s艂upami telegraficznymi na r贸wne odcinki, z g贸rnym kawa艂kiem, zaledwie jedn膮 trzeci膮, komina cegielni.

Co艣 tam porusza艂o si臋 mi臋dzy s艂upami telegraficznymi. Babka zamkn臋艂a usta, zacisn臋艂a wargi, zmru偶y艂a oczy i me艂艂a ziemniaka w z臋bach. Co艣 tam porusza艂o si臋 mi臋dzy s艂upami. Co艣 tam skaka艂o. Trzej m臋偶czy藕ni skakali mi臋dzy s艂upami, trzej dopadli komina ce­gielni, potem obiegli doko艂a i jeden zawr贸ci艂, rozp臋dzi艂 si臋 od nowa, zdawa艂 si臋 niedu偶y i kr臋py, pomkn膮艂 przez cegielni臋, dwaj inni, szczu­plejsi i wy偶si, tu偶 za nim, przez cegielni臋, za chwil臋 zn贸w mi臋dzy s艂upy, tamten jednak, niedu偶y i kr臋py, skr臋ci艂 raptownie, bardziej mu si臋 spieszy艂o ni偶 szczup艂ym i wysokim pozosta艂ym skoczkom, kt贸­rzy zn贸w musieli biec do komina, bo tamten ju偶 tam by艂, gdy oni, oddaleni o dwie pi臋dzi, dopiero si臋 rozp臋dzali, i nagle znikn臋li, stra­cili ochot臋, tak to wygl膮da艂o, a i 贸w niedu偶y wp贸艂 skoku z komina skry艂 si臋 za horyzontem.

Zatrzymali si臋 tam i zrobili przerw臋 albo zmienili stroje, albo wzi臋li si臋 do strychowania cegie艂 i dostali za to troch臋 grosza.

Gdy babka korzystaj膮c z przerwy chcia艂a nadzia膰 na kij drugiego ziemniaka, chybi艂a. A tamten, co zdawa艂 si臋 niedu偶y i kr臋py, w tym samym stroju wdrapa艂 si臋 na horyzont, jakby to by艂 p艂ot z desek, jakby obu goni膮cych zostawi艂 za p艂otem, w艣r贸d cegie艂 albo na szosie do Br臋towa, a mimo to spieszy艂 si臋, chcia艂 by膰 szybszy od s艂up贸w telegraficznych, sadzi艂 d艂ugimi, powolnymi susami przez pole, b艂oto tryska艂o mu spod podeszew, wyskakiwa艂 z b艂ota, ale im dalej skaka艂, tym g艂臋biej brn膮艂 w glinie. A niekiedy przykleja艂 si臋 jakby do pod艂o­偶a, potem zn贸w tak d艂ugo zastyga艂 bez ruchu w powietrzu, 偶e mia艂 do艣膰 czasu, niedu偶y, lecz kr臋py, by w skoku otrze膰 sobie czo艂o, za­nim zn贸w dosi臋ga艂 nog膮 owego 艣wie偶o zoranego pola, kt贸re wzd艂u偶 pi臋ciu morg贸w kartofliska ci膮gn臋艂o si臋 bruzdami w stron臋 w膮wozu.

I dobieg艂 ju偶 do w膮wozu, niedu偶y, lecz kr臋py, znikn膮艂 niemal w w膮wozie, gdy na horyzont wdrapali si臋 i dwaj pozostali, wysocy i szczupli, kt贸rzy tymczasem zwiedzili pewnie cegielni臋, brn臋li w glinie, wysocy i szczupli, ale nie chudzi, i babka zn贸w nie mog艂a nadzia膰 ziemniaka na ga艂膮藕; bo czego艣 takiego nie widuje si臋 co dzie艅, 偶eby trzej doro艣li, cho膰 r贸偶nego wzrostu, skakali wok贸艂 s艂up贸w tele­graficznych, o ma艂y w艂os nie od艂amali komina cegielni, a potem, w pewnym odst臋pie, najpierw niedu偶y i kr臋py, potem szczupli i wy­socy, ale wszyscy trzej jednakowo mozolnie, uparcie i z coraz grub­sz膮 warstw膮 gliny pod podeszwami skakali od艣wie偶eni przez pole, zorane dwa dni temu przez Wincentego, i znikali w w膮wozie.

Teraz znikn臋li wszyscy trzej i babka mog艂a wreszcie nadzia膰 na kij prawie ju偶 ca艂kiem wystyg艂ego ziemniaka. Pospiesznie zdmuch­n臋艂a ziemi臋 i popi贸艂 z 艂upiny, w艂o偶y艂a zaraz ca艂ego do ust, pomy艣la艂a, je艣li w og贸le co艣 pomy艣la艂a: 鈥濩i to pewnie b臋d膮 z cegielni鈥, i jeszcze prze偶uwa艂a koli艣cie, gdy z w膮wozu wyskoczy艂 jeden, rozejrza艂 si臋 dziko znad czarnego w膮sa, dwoma susami dopad艂 ogniska, stan膮艂 przy ogniu, przed i za ogniem jednocze艣nie, tu kl膮艂, tam trz膮s艂 si臋 ze stra­chu, nie wiedzia艂, co ze sob膮 zrobi膰, nie m贸g艂 zawr贸ci膰, bo z ty艂u nadbiegali w膮wozem szczupli i wysocy, wi臋c rzuci艂 si臋 na kolana, oczy wysz艂y mu nieomal z orbit, pot wyst膮pi艂 na czo艂o. I sapi膮c, z dr偶膮cym w膮sem, pozwoli艂 sobie podczo艂ga膰 si臋 bli偶ej, podczo艂ga膰 si臋 a偶 do st贸p; bardzo blisko podczo艂ga艂 si臋 do babki, patrzy艂 na moj膮 babk臋 jak niedu偶e i kr臋pe zwierz臋, a偶 musia艂a westchn膮膰, nie mog艂a d艂u偶ej 偶u膰 ziemniaka, opu艣ci艂a stopy, nie my艣la艂a ju偶 o cegielni, o ceg艂ach, wypalaczach i strycharzach, lecz unios艂a sp贸dnic臋, nie, unios艂a cztery sp贸dnice na raz i dostatecznie wysoko, aby ten, co nie by艂 z cegielni, niedu偶y, lecz kr臋py, zmie艣ci艂 si臋 ca艂y pod nimi i skry艂 si臋 ze swoim w膮sem, i ju偶 nie wygl膮da艂 jak zwierz臋, i nie by艂 ani z R臋biechowa, ani z Firogi, by艂 pod sp贸dnic膮 ze swoim strachem, i ju偶 nie rzuca艂 si臋 na kolana, nie by艂 ani kr臋py, ani niedu偶y, a mimo to znalaz艂 swoje miejsce, zapomnia艂 o sapaniu, dr偶eniu i d艂oni na kolanie: by艂o cicho jak w dzie艅 pierwszy albo ostatni, wiatr szemra艂 leciutko w tl膮cym si臋 zielsku, s艂upy telegraficzne odlicza艂y w szere­gu bez s艂owa, komin cegielni zachowa艂 dawn膮 sylwetk臋, a ona, moja babka, roztropnie wyg艂adzi艂a wierzchni膮 sp贸dnic臋 na drugiej, ledwie go czu艂a pod czwart膮 sp贸dnic膮, trzecia za艣 nie mia艂a jeszcze poj臋cia o tym, co dla sk贸ry babki by艂o nowe i zaskakuj膮ce. A poniewa偶 by艂o zaskakuj膮ce, lecz z wierzchu niedostrzegalne, a druga i trzecia sp贸d­nica jeszcze si臋 w tym wszystkim nie po艂apa艂y, babka wygrzeba艂a z popio艂u dwa, trzy ziemniaki, z kosza po prawej r臋ce wyj臋艂a cztery surowe, wsun臋艂a te bulwy, jedn膮 po drugiej, w gor膮cy popi贸艂, przy­kry艂a suto popio艂em i przegarn臋艂a ogie艅, 偶eby od偶y艂 g臋sty dym - c贸偶 mia艂a zrobi膰 innego?

Ledwie uspokoi艂y si臋 sp贸dnice mojej babki, ledwie zawiesisty dym ogniska z naci ziemniaczanej, kt贸ry po gwa艂townym rzuceniu si臋 na kolana tego niedu偶ego, lecz kr臋pego, po zmianie miejsca i po przegarni臋ciu ognia zagubi艂 kierunek, zn贸w pe艂zaj膮c 偶贸艂to po polach zwr贸ci艂 si臋 z wiatrem na po艂udniowy zach贸d, a ju偶 z w膮wozu wypa­dli dwaj wysocy i szczupli, co gonili za niedu偶ym, lecz kr臋pym, prze­bywaj膮cym teraz pod sp贸dnicami m臋偶czyzn膮, i okaza艂o si臋, 偶e obaj ubrani byli z racji s艂u偶by w mundury polowej 偶andarmerii.

Przemkn臋li obok babki, nieomal jej nie spostrzegaj膮c. Czy偶 je­den nawet nie przeskoczy艂 ogniska? Naraz jednak co艣 ich tkn臋艂o, zatrzymali si臋, zawr贸cili, pomaszerowali, stan臋li w mundurach i wojskowych butach w g臋stym dymie, pokas艂uj膮c i poci膮gaj膮c dym za sob膮 otrz膮sali mundury z dymu, wci膮偶 jeszcze pokas艂uj膮c zagadn臋li moj膮 babk臋, spytali, czy nie widzia艂a Koljaiczka, bo musia艂a go widzie膰, skoro siedzi tu przy w膮wozie, a on, Koljaiczek, w艂a艣nie w膮wozem ucieka艂.

Babka nie widzia艂a 偶adnego Koljaiczka, bo 偶adnego Koljaiczka nie zna艂a. Czy to kto艣 z cegielni, zapyta艂a, bo ona zna tylko tych z cegielni. Mundurowi opisali jednak Koljaiczka jako kogo艣, kto z cegielni膮 nie manie wsp贸lnego, kto jest raczej niedu偶y, kr臋py. Babka przypomnia艂a sobie, 偶e widzia艂a, jak kto艣 taki bieg艂, paruj膮cym ziem­niakiem na czubku ostro zako艅czonej ga艂臋zi wskaza艂a, oznaczaj膮c cel, w stron臋 Bysewa, kt贸re pod艂ug ziemniaka musia艂o le偶e膰 mi臋dzy sz贸stym a si贸dmym s艂upem telegraficznym, licz膮c w prawo od komi­na cegielni. Czy jednak 贸w biegacz to by艂 Koljaiczek, tego babka nie wiedzia艂a, a swoj膮 niewiedz臋 usprawiedliwia艂a ogniskiem, kt贸re tli艂o si臋 przed podeszwami jej trzewik贸w; ma z nim mas臋 kramu, ogie艅 nie chce si臋 pali膰, wi臋c ona nie mo偶e zajmowa膰 si臋 innymi lud藕mi, kt贸rzy przebiegaj膮 t臋dy albo stoj膮 w dymie, w og贸le nic j膮 nie obcho­dz膮 ludzie, kt贸rych nie zna, wie tylko, jacy s膮 w Bysewie, R臋biechowie, Firodze i w cegielni - ci jej w zupe艂no艣ci wystarcz膮.

Powiedziawszy to babka westchn臋艂a lekko, ale wystarczaj膮co wyra藕nie, by mundurowi zainteresowali si臋, czemu wzdycha. Kiw­n臋艂a g艂ow膮 w stron臋 ogniska, co mia艂o oznacza膰, 偶e westchn臋艂a z powodu kiepskiego ognia, a troch臋 i z powodu r贸偶nych ludzi, co kr臋c膮 si臋 w dymie, potem rzadko rozstawionymi siekaczami odgryz艂a p贸艂 ziemniaka, zaj臋艂a si臋 wy艂膮cznie prze偶uwaniem i zwr贸ci艂a oczy w lewo, ku g贸rze.

Ci w 偶andarmskich mundurach nie mogli z nieobecnego spojrze­nia mojej babki zaczerpn膮膰 otuchy, nie wiedzieli, czy maj膮 za s艂upa­mi telegraficznymi szuka膰 Bysewa, i dlatego na razie k艂uli bagneta­mi pobliskie, jeszcze nie podpalone sterty zielska. Ulegaj膮c nag艂emu podszeptowi wywr贸cili jednocze艣nie obydwa prawie pe艂ne kosze, kt贸re babka mia艂a ko艂o siebie, i d艂ugo nie mogli zrozumie膰, czemu z plecionki potoczy艂y si臋 im pod nogi tylko ziemniaki, a nie Kolja­iczek. Nieufnie okr膮偶ali kopiec ziemniak贸w, jakby Koljaiczek w tak kr贸tkim czasie zd膮偶y艂 si臋 zakopcowa膰, k艂uli te偶 miarowo i czekali daremnie na krzyk uk艂utego. Ich podejrzenie zwraca艂o si臋 ku ka偶dej zmarnia艂ej k臋pie zaro艣li, ka偶dej mysiej dziurze, ka偶demu kretowisku i raz po raz ku mojej babce, kt贸ra siedzia艂a jak wro艣ni臋ta, wydawa艂a westchnienia, kry艂a 藕renice pod powiekami, ukazuj膮c jednak bia艂ka, wymienia艂a kaszubskie imiona wszystkich 艣wi臋tych - co wobec mar­nie p艂on膮cego ogie艅ka i dw贸ch wywr贸conych koszy z ziemniakami brzmia艂o przesadnie smutno i g艂o艣no.

Mundurowi pozostali dobre p贸艂 godziny. Czasem odchodzili da­leko, to zn贸w stawali przy ognisku, przeprowadzali namiar komina cegielni, chcieli te偶 zaj膮膰 Bysewo, odk艂adali natarcie i trzymali nad ogniem sinoczerwone d艂onie, a偶 babka nie przerywaj膮c westchnie艅 podsun臋艂a ka偶demu z nich pop臋kanego ziemniaka na kiju. Ale nagle, prze偶uwaj膮c w najlepsze, mundurowi przypomnieli sobie o swoich mundurach, wyskoczyli w pole na odleg艂o艣膰 rzutu kamieniem, po­biegli wzd艂u偶 janowca nad w膮wozem i wyp艂oszyli zaj膮ca, kt贸ry jed­nak nie nazywa艂 si臋 Koljaiczek. Przy ogniu znowu znale藕li m膮czaste, pachn膮ce gor膮cem bulwy i postanowili ugodowo, a i troch臋 znu偶eni, pozbiera膰 surowe ziemniaki do owych koszy, kt贸re przed­tem obowi膮zek kaza艂 im wywr贸ci膰. Dopiero gdy wiecz贸r wycisn膮艂 z pa藕dziernikowego nieba drobny, uko艣ny deszcz i atramentowy zmrok, zaatakowali jeszcze pospiesznie i niech臋tnie daleki ciemnie­j膮cy kamie艅 polny, a potem, kiedy si臋 ju偶 z nim za艂atwili, dali wresz­cie za wygran膮. Jeszcze chwila na rozprostowanie n贸g i trzymanie d艂oni, jak w b艂ogos艂awi膮cym ge艣cie, nad zamok艂ym, smu偶膮cym si臋 szerok膮 i d艂ug膮 wst臋g膮 ogniskiem, jeszcze raz kaszel w zielonym dymie, za艂zawione oczy w 偶贸艂tym dymie, potem pokas艂uj膮cy, za艂za­wiony marsz na Bysewo. Je艣li Koljaiczka nie ma tutaj, musi by膰 w Bysewie. 呕andarmi polowi znaj膮 zawsze tylko dwie mo偶liwo艣ci.

Dym zamieraj膮cego z wolna ogniska otuli艂 babk臋 niczym pi膮t膮 sp贸dnic膮, tak obszern膮, 偶e i ona w swoich czterech sp贸dnicach, z westchnieniami i imionami 艣wi臋tych znalaz艂a, si臋, podobnie jak Kol­jaiczek, pod sp贸dnic膮. Dopiero gdy mundurowi byli ju偶 tylko ko艂y­sz膮cymi si臋 mi臋dzy s艂upami telegraficznymi punkcikami, kt贸re po­ma艂u roztapia艂y si臋 w wieczorze, babka podnios艂a si臋 z takim trudem, jakby wros艂a w ziemi臋 i teraz, ci膮gn膮c za sob膮 w艂贸kna i bry艂y gleby, przerywa艂a ledwie rozpocz臋te zapuszczanie korzeni.

Koljaiczkowi zrobi艂o si臋 zimno, kiedy nagle, niedu偶y i kr臋py, znalaz艂 si臋 bez os艂ony na deszczu. Szybko zapi膮艂 sobie spodnie, kt贸­re strach i ogromna potrzeba schronienia si臋 kaza艂y mu rozpi膮膰 pod sp贸dnicami. Manipulowa艂 偶wawo przy guzikach, obawiaj膮c si臋, 偶eby mu pa艂a nie przemarz艂a, bo w powietrzu pe艂no by艂o jesiennych nie­bezpiecze艅stw przezi臋bienia.

To moja babka znalaz艂a jeszcze w popiele cztery gor膮ce ziemnia­ki. Trzy da艂a Koljaiczkowi, jeden sama wzi臋艂a i zanim ugryz艂a, spy­ta艂a jeszcze, czy on jest z cegielni, chocia偶 musia艂a wiedzie膰, 偶e Kol­jaiczek przyby艂 nie wiadomo sk膮d, w ka偶dym razie nie z cegielni. Nic te偶 potem nie rzek艂a na jego odpowied藕, obarczy艂a go l偶ejszym koszem, sama ugi臋艂a si臋 pod ci臋偶szym, mia艂a jeszcze woln膮 r臋k臋, by wzi膮膰 grabie i motyk臋, z koszem, ziemniakami, grabiami i motyk膮 po偶eglowa艂a w swoich czterech sp贸dnicach w stron臋 Bysewo-Wybudowania.

Nie by艂o to w艂a艣ciwie Bysewo. Le偶a艂o ono bardziej w stron臋 R臋biechowa. Zostawili wi臋c cegielni臋 po lewej, szli na czarny las, w kt贸rym le偶a艂a Z艂ota Karczma, a za ni膮 Br臋towo. Ale pod lasem w kotlinie le偶a艂o Bysewo-Wybudowanie. Tam za moj膮 babk膮 pod膮­偶y艂 niedu偶y i kr臋py J贸zef Koljaiczek, kt贸ry nie m贸g艂 ju偶 rozsta膰 si臋 ze sp贸dnicami.




































Pod tratw膮


To nie takie proste - le偶膮c tutaj, na wy sterylizowanym metalo­wym 艂贸偶ku zak艂adu dla nerwowo chorych, w polu widzenia oszklo­nego judasza uzbrojonego w oko Bruna, odtworzy膰 k艂臋by dymu ka­szubskich ognisk i uko艣ne smugi pa藕dziernikowego deszczu. Gdybym nie mia艂 b臋benka, kt贸ry przy zr臋cznym i cierpliwym u偶yciu przywo­dzi na pami臋膰 wszystkie ma艂o wa偶ne szczeg贸艂y potrzebne do przela­nia na papier rzeczy najwa偶niejszej, i gdybym nie mia艂 pozwolenia zak艂adu na to, by moja blacha przemawia艂a po trzy-cztery godziny dziennie, by艂bym biedakiem, kt贸ry nie mo偶e wykaza膰 si臋 posiada­niem dziadk贸w.

W ka偶dym razie m贸j b臋benek powiedzia艂: W owo pa藕dzierniko­we popo艂udnie osiemset dziewi臋膰dziesi膮tego dziewi膮tego roku, gdy w Afryce Po艂udniowej Wuj Kr眉ger szczotkowa艂 swoje krzaczaste antyangielskie brwi, mi臋dzy Tczewem a Kartuzami, w pobli偶u ce­gielni Bysewo, pod czterema jednolitymi w kolorze sp贸dnicami, po­艣r贸d dymu, strachu, westchnie艅, w zacinaj膮cym deszczu i przesadnie smutnym strumieniu imion 艣wi臋tych, po艣r贸d ma艂o inteligentnych pyta艅 i przes艂oni臋tych dymem spojrze艅 dw贸ch 偶andarm贸w polowych, niedu偶y, lecz kr臋py J贸zef Koljaiczek sp艂odzi艂 moj膮 matk臋, Agnieszk臋.

Anna Bro艅ska, moja babka, jeszcze pod os艂on膮 tej samej nocy zmieni艂a nazwisko: z pomoc膮 hojnie szafuj膮cego sakramentami ka­p艂ana sta艂a si臋 Ann膮 Koljaiczkow膮 i pod膮偶y艂a za J贸zefem, nie do Egiptu wprawdzie, lecz do stolicy prowincji nad Mot艂aw膮, gdzie J贸­zef znalaz艂 prac臋 jako flisak i chwilowy spok贸j przed 偶andarmeri膮.

Jedynie 偶eby podsyci膰 troch臋 ciekawo艣膰, nie wymieniam jeszcze nazwy owego grodu u uj艣cia Mot艂awy, chocia偶 jako miasto rodzinne mojej matki ju偶 teraz zas艂ugiwa艂by na wzmiank臋. W ko艅cu lipca dziewi臋膰setnego roku - zapad艂a w艂a艣nie decyzja podwojenia cesarskiego programu rozbudowy floty wojennej - mama przysz艂a na 艣wiat pod znakiem Lwa. Pewno艣膰 siebie i egzaltacja, wielkoduszno艣膰 i pr贸偶­no艣膰. Dom pierwszy, zwany r贸wnie偶 domus vitae, pod znakiem ascendenta: 艂atwo ulegaj膮cy wp艂ywom Ryb. Konstelacja S艂o艅ca w opozy­cji do Neptuna, dom si贸dmy albo domus matrimonii uxoris, mia艂a przynie艣膰 powik艂ania. Wenus w opozycji do Saturna, kt贸ry, jak wia­domo, sprowadza chorob臋 w膮troby i 艣ledziony; kt贸rego nazywa si臋 przykr膮 planet膮; kt贸ry panuje w Kozioro偶cu i w Lwie 艣wi臋ci swoj膮 zag艂ad臋; kt贸remu Neptun ofiaruje w臋gorza i otrzymuje w zamian kreta; kt贸ry lubi wilcze jagody, cebul臋 i buraki pastewne; kt贸ry pluje law膮 i psuje wino; zamieszkiwa艂 on razem z Wenus dom 贸smy, 艣mier­telny, i nasuwa艂 my艣l o nieszcz臋艣liwym wypadku, podczas gdy po­cz臋cie na kartoflisku zapowiada艂o nader ryzykowne szcz臋艣cie pod opiek膮 Merkurego w domu krewnych.

Tutaj musz臋 przypomnie膰 o protestach mojej mamy, kt贸ra stale zaprzecza艂a temu, jakoby sp艂odzono j膮 na kartoflisku. Co prawda ojciec - tyle przyznawa艂a - ju偶 tam pr贸bowa艂 dopi膮膰 swego, jednak­偶e zar贸wno jego po艂o偶enie, jak i pozycja Anny Bro艅skiej nie zosta艂y wybrane do艣膰 szcz臋艣liwie, aby stworzy膰 Koljaiczkowi warunki do zap艂odnienia.

- Musia艂o to si臋 sta膰 noc膮 podczas ucieczki albo na furze wujka Wincentego, a mo偶e dopiero na Przer贸bce, kiedy艣my u flisak贸w zna­le藕li schronienie. - Tymi s艂owami moja mama ustala艂a zwykle po­cz膮tek swojej egzystencji, a babka, kt贸ra musia艂a wiedzie膰, jak tam w艂a艣ciwie by艂o, przytakiwa艂a cierpliwie i o艣wiadcza艂a wszystkim: - Pewnie, dzieci膮tko, na furze to by艂o albo i na Przer贸bce dopiero, ale nie w polu: bo膰 tam wia艂o i deszcz m偶y艂 jak diabli.

Wincenty by艂 to brat mojej babki. Po wczesnej 艣mierci 偶ony uda艂 si臋 w pielgrzymk臋 do Cz臋stochowy i od Matki Boskiej Cz臋stochow­skiej otrzyma艂 wskaz贸wk臋, 偶e ma w niej widzie膰 przysz艂膮 kr贸low膮 Polski. Odt膮d szpera艂 ju偶 tylko w dziwnych ksi臋gach, w ka偶dym zda­niu znajduj膮c potwierdzenie praw Bo偶ej Rodzicielki do polskiego tronu, a obej艣cie i par臋 zagon贸w zostawi艂 na g艂owie siostry. Jan, jego syn, w贸wczas czteroletni, chorowite, zawsze skore do p艂aczu dziec­ko, pasa艂 g臋si, zbiera艂 kolorowe obrazki i, zgubnie wcze艣nie, znaczki pocztowe.

Do tej zagrody, po艣wi臋conej niebieskiej kr贸lowej Polski, babka przytaska艂a kosze z ziemniakami i Koljaiczka, a偶eby Wincenty do­wiedzia艂 si臋, co zasz艂o, pobieg艂 do R臋biechowa i wywo艂a艂 ksi臋dza, kt贸ry mia艂 przyby膰 z sakramentami i za艣lubi膰 Ann臋 J贸zefowi. Led­wie zaspany proboszcz udzieli艂 przerywanego ziewaniem b艂ogos艂a­wie艅stwa i zaopatrzony w du偶y po艂e膰 s艂oniny pokaza艂 kap艂a艅skie plecy, Wincenty zaprz膮g艂 konia do furmanki, wpakowa艂 m艂od膮 par臋 na ry艂 wozu, u艂o偶y艂 na s艂omie i pustych workach, na ko藕le przy sobie posadzi艂 dr偶膮cego, pochlipuj膮cego Jana i da艂 koniowi do zrozumie­nia, 偶eby szed艂 prosto przed siebie i ostro w noc: nowo偶e艅com by艂o spieszno.

Ciemn膮 jeszcze, lecz ju偶 ust臋puj膮c膮 noc膮 w贸z dotar艂 do portu drzewnego w stolicy prowincji. Zaprzyja藕nieni ludzie, kt贸rzy podob­nie jak Koljaiczek zajmowali si臋 flisactwem, przyj臋li par臋 uciekinier贸w. Wincenty m贸g艂 zawr贸ci膰, pogna膰 konika z powrotem na Bysewo; trzeba by艂o nakarmi膰 krow臋, koz臋, macior臋 z prosi臋tami, osiem g臋si i psa podw贸rzowego, trzeba by艂o po艂o偶y膰 ma艂ego Jana do 艂贸偶ka, bo lekko gor膮czkowa艂.

J贸zek Koljaiczek ukrywa艂 si臋 trzy tygodnie, przyzwyczai艂 swoje w艂osy do nowej fryzury z przedzia艂kiem, zgoli艂 w膮s, wystara艂 si臋 o nieskazitelne papiery i podj膮艂 prac臋 jako flisak J贸zef Wranka. Dla­czego jednak Koljaiczek odwiedzaj膮c handlarzy drzewem i tartaki musia艂 mie膰 w kieszeni papiery flisaka Wranki, kt贸ry podczas b贸jki zosta艂 zepchni臋ty z tratwy i uton膮艂 bez wiedzy w艂adz w Bugu powy­偶ej Modlina? Dlatego, 偶e porzuciwszy na jaki艣 czas flisactwo praco­wa艂 w tartaku pod 艢wieciem i tam pok艂贸ci艂 si臋 z majstrem o p艂ot, prowokacyjnie wymalowany Koljaiczkow膮 r臋k膮 na bia艂o-czerwono, zapewne po to, aby podtrzyma膰 s艂uszno艣膰 przys艂owia, kt贸re powia­da, 偶e od p艂otu blisko do k艂opotu, majster wyrwa艂 z p艂otu dwie 艂aty, bia艂膮 i czerwon膮, i na kaszubskich plecach Koljaiczka rozbi艂 te pol­skie 艂aty na tyle bia艂o-czerwonych drzazg, 偶e poszkodowany mia艂 wystarczaj膮cy pow贸d, aby najbli偶szej, dodajmy: gwia藕dzistej nocy pu艣ci膰 czerwonego kura w nowo zbudowanym, pobielonym wap­nem tartaku w ho艂dzie podzielonej co prawda, ale w艂a艣nie dlatego zjednoczonej Polsce.

Koljaiczek by艂 wi臋c podpalaczem, wielokrotnym podpalaczem, bo od tego czasu w ca艂ych Prusach Zachodnich tartaki i sk艂ady drze­wa dostarcza艂y hubki dla rozb艂yskuj膮cych dwubarwnie narodowych uczu膰. Jak zawsze, gdy chodzi o przysz艂o艣膰 Polski, tak i w tych po偶a­rach mia艂a sw贸j udzia艂 Naj艣wi臋tsza Maria Panna, i byli podobno na­oczni 艣wiadkowie - mo偶e dzi艣 jeszcze kto艣 z nich 偶yje - kt贸rzy utrzy­mywali, 偶e na wal膮cych si臋 dachach wielu tartak贸w widzieli Matk臋 Bosk膮 w polskiej koronie. T艂um, jaki zwykle gromadzi si臋 przy wiel­kiej po偶odze, intonowa艂 jakoby Bogurodzic臋 - wolno nam s膮dzi膰, 偶e podpalenia, kt贸rych sprawc膮 by艂 Koljaiczek, mia艂y uroczyst膮 opra­w臋: pada艂y przysi臋gi i zakl臋cia.

Podczas gdy tak obci膮偶ony podpalacz Koljaiczek poszukiwany by艂 przez w艂adze, nieskazitelny, samotny jak palec, niewinny i ogra­niczony flisak J贸zef Wranka, kt贸rego nikt nie szuka艂 i ma艂o kto zna艂, dzieli艂 swoj膮 prymk臋 na dzienne porcje, a偶 poch艂on臋艂a go rzeka Bug, a trzy porcje prymki pozosta艂y w kurtce z dokumentami. Poniewa偶 topielec Wranka sam ju偶 nie m贸g艂 si臋 zg艂osi膰, a nikt nie zadawa艂 k艂opotliwych pyta艅 na temat jego osoby, Koljaiczek, kt贸ry by艂 po­dobnej postury i mia艂 tak膮 sam膮 okr膮g艂膮 g艂ow臋 jak nieboszczyk, w艣li­zn膮艂 si臋 najpierw w jego kurtk臋, potem w jego potwierdzon膮 urz臋dowymi papierami, dotychczas nie karan膮 sk贸r臋, odzwyczai艂 si臋 od faj­ki, przeszed艂 na prymk臋, przej膮艂 nawet od Wranki rzecz najbardziej osobist膮, wad臋 wymowy, i przez nast臋pne lata by艂 porz膮dnym, oszcz臋dnym, lekko j膮kaj膮cym si臋 flisakiem, kt贸ry sp艂awia艂 ca艂e lasy w d贸艂 Niemna, Biebrzy, Bugu i Wis艂y. Trzeba te偶 powiedzie膰, 偶e w huzarach przybocznych nast臋pcy tronu pod Mackensenem zosta艂 starszym huzarem Wrank膮, bo Wranka jeszcze nie s艂u偶y艂, Koljaiczek za艣, kt贸ry by艂 cztery lata starszy od topielca, w toru艅skiej artylerii pozostawi艂 po sobie z艂e 艣wiadectwo.

Najbardziej niebezpieczni rabusie, zab贸jcy i podpalacze jeszcze rabuj膮c, zabijaj膮c i podpalaj膮c czekaj膮 przewa偶nie na sposobno艣膰, by j膮膰 si臋 solidniejszego zaj臋cia. Niekt贸rym w wyniku poszukiwa艅 lub z przypadku nadarza si臋 szansa: Koljaiczek by艂 jako Wranka do­brym i tak dalece uleczonym z ognistego na艂ogu m臋偶em, 偶e na sam widok zapa艂ki zaczyna艂 si臋 trz膮艣膰. Pude艂ka zapa艂ek, kt贸re bez opieki i zadowolone z siebie le偶a艂y na kuchennym stole, przed nim, co m贸g艂­by wynale藕膰 zapa艂ki, nigdy nie by艂y bezpieczne. Wyrzuca艂 pokus臋 za okno. Moja babka mia艂a sporo k艂opotu, 偶eby w por臋 poda膰 na st贸艂 gor膮cy obiad. Cz臋sto rodzina siedzia艂a w ciemno艣ci, bo nie by艂o czym za艣wieci膰 naftowej lampy.

Jednak偶e Wranka nie by艂 tyranem. W niedziel臋 szed艂 ze swoj膮 Ann膮 do ko艣cio艂a na Dolnym Mie艣cie i pozwala艂 jej, prawnie mu po艣lubionej, wk艂ada膰, jak na kartoflisku, cztery sp贸dnice, jedn膮 na drug膮. W zimie, kiedy rzeki by艂y skute lodem i flisacy cienko prz臋­dli, siedzia艂 spokojnie na Przer贸bce, gdzie mieszkali tylko flisacy, sztauerzy i robotnicy ze stoczni, i dogl膮da艂 ma艂ej Agnieszki, kt贸ra wida膰 wda艂a si臋 w ojca, bo je艣li nie wpe艂za艂a pod 艂贸偶ko, to chowa艂a si臋 w szafie z ubraniem, gdy za艣 kto艣 przychodzi艂, siada艂a pod sto艂em ze swoimi szmacianymi lalkami.

Ma艂ej Agnieszce chodzi艂o wi臋c o to, 偶eby si臋 skry膰 i w ukryciu znale藕膰 podobne bezpiecze艅stwo, cho膰 odmienn膮 przyjemno艣膰 od tej, jak膮 J贸zef znalaz艂 pod sp贸dnicami Anny. Podpalacz Koljaiczek tyle razy sparzy艂 si臋 w 偶yciu, 偶e potrafi艂 zrozumie膰 odczuwan膮 przez c贸rk臋 potrzeb臋 os艂ony. Tote偶 gdy na balkonowym wyst臋pie p贸艂tora-izbowego mieszkania trzeba by艂o zbudowa膰 klatk臋 dla kr贸lik贸w, zrobi艂 przy okazji pomy艣lane na jej miar臋 ogrodzenie. W takim kojcu moja mama siedzia艂a jako dziecko, bawi艂a si臋 lalkami i ros艂a. P贸藕niej, kie­dy ju偶 chodzi艂a do szko艂y, zarzuci艂a podobno lalki i bawi膮c si臋 szkla­nymi kulami i kolorowymi pi贸rami okazywa艂a pierwsze upodobanie do kruchego pi臋kna.

Poniewa偶 nie mog臋 doczeka膰 si臋 chwili, gdy wolno mi b臋dzie przej艣膰 do pocz膮tk贸w w艂asnej egzystencji, mam chyba prawo pozo­stawi膰 Wrank贸w, kt贸rych rodzinna tratwa p艂yn臋艂a spokojnie, swoje­mu losowi a偶 po rok dziewi臋膰set trzynasty, kiedy u Schichaua sp艂y­n膮艂 na wod臋 鈥濩olumbus鈥: wtedy bowiem policja, kt贸ra niczego nie zapomina, wpad艂a na trop fa艂szywego Wranki.

Zacz臋艂o si臋 od tego, 偶e Koljaiczek, jak co roku u schy艂ku lata, tak i w sierpniu dziewi臋膰set trzynastego mia艂 sp艂awia膰 wielk膮 tratw臋 z Kijowa, Prypeci膮, przez Kana艂, Bugiem do Modlina, a stamt膮d w d贸艂 Wis艂y. Holownikiem 鈥濺adunia鈥, kt贸ry p艂ywa艂 w s艂u偶bie ich tartaku, wyruszyli z G贸rek Zachodnich, by艂o ich razem dwunastu flisak贸w, pop艂yn臋li Martw膮 Wis艂膮 pod pr膮d do Przegaliny, potem w g贸r臋 Wis艂y, mijaj膮c Kie偶mark, Leszkowy, Czatkowy, Tczew i Pie­k艂o, a wieczorem przycumowali w Toruniu. Tam wszed艂 na pok艂ad nowy majster, kt贸ry mia艂 dopilnowa膰 zakupu drzewa w Kijowie. Kiedy o czwartej rano 鈥濺adunia鈥 ruszy艂a w dalsz膮 drog臋, rozesz艂a si臋 wie艣膰, 偶e jest na pok艂adzie. Koljaiczek zobaczy艂 go pierwszy raz przy 艣niadaniu na baku. Siedzieli naprzeciw siebie jedz膮c i popijaj膮c zbo偶ow膮 kaw臋. Koljaiczek od razu go pozna艂. Barczysty, 艂ysy ju偶 m臋偶czyzna kaza艂 przynie艣膰 w贸dk臋 i nala膰 do pustych fili偶anek. W trakcie jedzenia, gdy na ko艅cu baku jeszcze nalewano, przedsta­wi艂 si臋: - 呕eby艣cie wiedzieli: jestem nowym majstrem, nazywam si臋 D眉ckerhoff, u mnie panuje porz膮dek!

Flisacy po kolei, jak siedzieli, podawali na wezwanie swoje na­zwiska i wychylali fili偶anki, a偶 im grdyka chodzi艂a. Koljaiczek naj­pierw wychyli艂, powiedzia艂 potem 鈥濿ranka鈥 i patrzy艂 twardo na D眉ckerhoffa. Ten kiwn膮艂 g艂ow膮, jak przedtem kiwa艂, i powt贸rzy艂 s艂贸w­ko 鈥濿ranka鈥 jak powtarza艂 nazwiska innych flisak贸w. Jednak Koljaiczkowi wyda艂o si臋, 偶e D眉ckerhoff nazwisko topielca podkre艣li艂 spe­cjalnie, mo偶e nawet nie z naciskiem, ale jakby z namys艂em.

Radunia鈥 z pomoc膮 zmieniaj膮cych si臋 pilot贸w wymija艂a zr臋cz­nie mielizny i ko艂ysz膮c si臋 ci臋偶ko, pokonywa艂a gliniasty, zm臋tnia艂y nurt, kt贸ry zna艂 tylko jeden kierunek. Z lewej i prawej ci膮gn膮艂 si臋 za groblami wci膮偶 ten sam, je艣li nie p艂aski, to pag贸rkowaty, ju偶 po偶niw­ny krajobraz. Chaszcze, parowy, kotlina poros艂a janowcem, przestrze艅 pomi臋dzy pojedynczymi zabudowaniami - wszystko jakby stworzo­ne dla kawaleryjskich szar偶, dla 膰wiczebnych manewr贸w dywizji u艂an贸w, dla p臋dz膮cych przez chaszcze huzar贸w, dla marze艅 m艂odych rotmistrz贸w, dla bitwy, kt贸ra ju偶 si臋 odby艂a, kt贸ra stale powraca, dla malowid艂a: Tatarzy przy ziemi, dragoni na staj膮cych d臋ba koniach, rycerze mieczowi spadaj膮 z siode艂, wielki mistrz w zakrwawionym

p艂aszczu zakonnym, kirys ma wszystkie sprz膮czki pr贸cz jednej, kt贸­r膮 odr膮buje ksi膮偶臋 mazowiecki, i konie, w 偶adnym cyrku nie ma ta­kich siwk贸w, nerwowe, przystrojone mn贸stwem chwostow, 艣ci臋gna odrobione niezwykle dok艂adnie, i nozdrza, rozd臋te, karminowe, bu­chaj膮ce z nich chmurki przeszywane ostrzem kopii przybranych pro­porczykami, pochylonych i dziel膮cych niebo, zorz臋 wieczorn膮, i sza­ble, a tam, w tle - bo ka偶de malowid艂o ma t艂o - wioska przyklejona mocno do horyzontu spokojnie kurzy dymem mi臋dzy kopytami karych, pochylone chaty, omsza艂e, kryte s艂om膮; a w chatach, niby w konserwie, pi臋kni czo艂gi艣ci marz膮cy o nadchodz膮cym dniu, kiedy i oni wedr膮 si臋 na pierwszy plan, na r贸wnin臋 za wi艣lanymi groblami, niczym zwinne 藕rebaki mi臋dzy ci臋偶k膮 kawaleri膮.

Ko艂o W艂oc艂awka D眉ckerhoff dotkn膮艂 lekko marynarki Koljaiczka.

- S艂uchajcie, Wranka, czy przed ilu艣 tam laty nie pracowali艣cie w tartaku pod 艢wieciem? Wiecie, tartak si臋 potem spali艂.

Koljaiczek wytrwale, jakby pokonuj膮c jaki艣 op贸r, potrz膮sa艂 g艂o­w膮, uda艂o mu si臋 przy tym zgromadzi膰 tyle smutku i znu偶enia w oczach, 偶e D眉ckerhoff pod tym spojrzeniem poniecha艂 dalszych pyta艅.

Gdy pod Modlinem, gdzie Bug wpada do Wis艂y i gdzie skr臋ci艂a 鈥濺adunia鈥, Koljaiczek, jak wszyscy flisacy, przechylony przez reling splun膮艂 trzy razy, obok stan膮艂 D眉ckerhoff z cygarem i poprosi艂 o ogie艅. Na to s艂贸wko, jak i na drugie: 鈥瀦apa艂ki鈥, ciarki przesz艂y Koljaiczka.

- Cz艂owieku, czemu si臋 czerwienicie, kiedy prosz臋 o ogie艅? Nie jeste艣cie przecie偶 dziewczyn膮!

Mieli ju偶 Modlin za sob膮, gdy Koljaiczek pozby艂 si臋 wreszcie owego rumie艅ca, kt贸ry nie by艂 rumie艅cem wstydu, lecz zap贸藕nionym odblaskiem podpalonych przez niego tartak贸w.

Mi臋dzy Modlinem a Kijowem, a wi臋c w g贸r臋 Bugu, przez Kana艂, kt贸ry 艂膮czy Bug i Prype膰, a偶 鈥濺adunia鈥 pod膮偶aj膮c Prypeci膮 znalaz艂a Dniepr, nie zdarzy艂o si臋 nic, co mo偶na by przytoczy膰 jako wymian臋 s艂贸w mi臋dzy Koljaiczkiem-Wrank膮 a D眉ckerhoffem. Na holowniku mi臋dzy flisakami, mi臋dzy palaczami a flisakami, mi臋dzy sternikiem, palaczami i kapitanem, mi臋dzy kapitanem a zmieniaj膮cymi si臋 stale pilotami, jak to bywa podobno, a mo偶e i naprawd臋, mi臋dzy m臋偶czy­znami, oczywi艣cie musia艂o zdarzy膰 si臋 niejedno. M贸g艂bym sobie wyobrazi膰 zatargi mi臋dzy kaszubskimi flisakami a urodzonym w Szczecinie sternikiem, mo偶e poryw buntu: zbi贸rka na baku, ci膮­gni臋cie los贸w, rzucanie hase艂, ostrzenie no偶y.

Dajmy temu spok贸j. Nie dosz艂o ani do politycznych star膰, niemiecko-polskich rozpraw no偶owych, ani do 艣rodowiskowej sensacji w postaci pot臋偶nego, zrodzonego z krzywdy spo艂ecznej buntu. Pra­cowicie po偶eraj膮c w臋giel 鈥濺adunia鈥 pokonywa艂a swoj膮 tras臋, raz - by艂o to, zdaje si臋, tu偶 za P艂ockiem - wpad艂a na mielizn臋, ale wydo­sta艂a si臋 o w艂asnych si艂ach. Kr贸tka, ostra wymiana s艂贸w mi臋dzy ka­pitanem Barbuschem z Nowego Portu a ukrai艅skim pilotem, to by艂o wszystko i w dzienniku pok艂adowym nie znalaz艂oby si臋 niczego wi臋­cej.

Gdybym musia艂 i chcia艂 prowadzi膰 dziennik pok艂adowy my艣li Koljaiczka albo nawet pami臋tnik D眉ckerhoffowego, majstrowego 偶ycia wewn臋trznego, mia艂bym o czym pisa膰: pod dostatkiem by艂oby waha艅 i przyg贸d, podejrze艅 i potwierdze艅, nieufno艣ci i niemal r贸w­noczesnego, po艣piesznego jej uspokajania. Obaj mieli stracha. D眉ckerhoff ba艂 si臋 bardziej ni偶 Koljaiczek; znajdowali si臋 przecie偶 w Rosji. D眉ckerhoff m贸g艂by, jak niegdy艣 biedny Wranka, wypa艣膰 za burt臋, m贸g艂by - a jeste艣my ju偶 teraz w Kijowie - w sk艂adnicach drze­wa, kt贸re s膮 tak rozleg艂e i pe艂ne zakamark贸w, 偶e 艂atwo zgubi膰 swoje­go anio艂a str贸偶a w takim drzewnym labiryncie, m贸g艂by wi臋c wpa艣膰 pod stert臋 obluzowanych nagle, nie daj膮cych si臋 ju偶 niczym zatrzy­ma膰 d艂u偶yc - ale m贸g艂by te偶 zosta膰 ocalony. Ocalony przez niejakie­go Koljaiczka, kt贸ry najpierw wy艂owi艂by majstra z Prypeci czy Bugu, a potem w pozbawionej anio艂贸w str贸偶贸w sk艂adnicy drzewa w Kijo­wie w ostatniej chwili chwyci艂 D眉ckerhoffa i wyrwa艂 spod lawiny d艂u偶yc. Jak偶eby to by艂o pi臋knie, gdybym teraz mia艂 sposobno艣膰 opi­sa膰, jak to wyratowany z topieli albo niemal zmia偶d偶ony D眉ckerhoff jeszcze dysz膮c ci臋偶ko i maj膮c w oczach widmo 艣mierci szepce na ucho rzekomemu Wrance: 鈥濪zi臋kuj臋 wam, Koljaiczek, dzi臋kuj臋! - A p贸藕niej po niezb臋dnej pauzie: - Jeste艣my teraz skwitowani, zapo­mnijmy o wszystkim!鈥.

I z cierpk膮 przyja藕ni膮, u艣miechaj膮c si臋 z zak艂opotaniem i niemal przez 艂zy popatrzyliby sobie po m臋sku w oczy, wymieniliby nie艣mia­艂y, lecz twardy u艣cisk d艂oni.

Znamy t臋 scen臋 z urzekaj膮co dobrze kr臋conych film贸w, kiedy re偶yserom wpadnie na my艣l, 偶eby z dw贸jki wspaniale graj膮cych powa艣nionych braci zrobi膰 par臋 kamrat贸w, co odt膮d p贸jd膮 razem w ogie艅 i wod臋, wyjd膮 zwyci臋sko jeszcze z tysi膮ca przyg贸d.

Koljaiczek nie znalaz艂 jednak sposobno艣ci ani utopienia Ducker­hoffa, ani wyrwania go ze szpon贸w tocz膮cej si臋 d艂u偶ycowej 艣mierci. Uwa偶ny i dba艂y o dobro firmy, D眉ckerhoff zakupi艂 w Kijowie drze­wo, dopilnowa艂 jeszcze sformowania dziewi臋ciu tratw, wyp艂aci艂 flisakom w rosyjskiej walucie, jak zwykle, spory zadatek na sp艂yw, po czym wsiad艂 w poci膮g i przez Warszaw臋, Modlin, I艂aw臋, Malbork i Tczew dojecha艂 do swojej firmy, kt贸rej tartak znajdowa艂 si臋 w por­cie drzewnym mi臋dzy stoczniami Klawittera i Schichaua.

Zanim pozwol臋 flisakom po tygodniach najci臋偶szej pracy dop艂y­n膮膰 z Kijowa rzekami i Kana艂em do Wis艂y, zastanawiam si臋, czy D眉ckerhoff by艂 pewien, 偶e rozpozna艂 we Wrance podpalacza Koljaiczka. S膮dz臋 raczej, 偶e p贸ki majster p艂yn膮艂 jednym i tym samym stat­kiem z nieszkodliwym, dobrodusznym, mimo ograniczono艣ci og贸l­nie lubianym Wranka, mia艂 nadziej臋, 偶e jego towarzysz podr贸偶y nie jest gotowym do ka偶dej zbrodni Koljaiczkiem. Porzuci艂 t臋 nadziej臋 dopiero na mi臋kkim siedzeniu przedzia艂u kolejowego. A gdy poci膮g osi膮gn膮艂 cel, wtoczy艂 si臋 - teraz to wyjawi臋 - na Dworzec G艂贸wny w Gda艅sku, D眉ckerhoff powzi膮艂 D眉ckerhoffow膮 decyzj臋, kaza艂 umie­艣ci膰 walizk臋 w doro偶ce i odwie藕膰 do domu, a sam poszed艂 dziarsko, bo bez baga偶u, do pobliskiego prezydium policji przy Okopowej, wbieg艂 po schodach przed g艂贸wnym wej艣ciem, po kr贸tkim, bystrym poszukiwaniu odnalaz艂 贸w pok贸j, kt贸ry by艂 urz膮dzony wystarczaj膮co rzeczowo, aby wydoby膰 z D眉ckerhoffa zwi臋z艂膮, obejmuj膮c膮 tylko fak­ty relacj臋. Nie znaczy to, 偶e majster z艂o偶y艂 doniesienie. Prosi艂 jedynie, 偶eby zbada膰 spraw臋 Koljaiczka-Wranki, co mu w policji obiecano.

W ci膮gu nast臋pnych tygodni, gdy drzewo unosz膮c trzcinowe sza­艂asy i flisak贸w sp艂ywa艂o wolno w d贸艂 rzeki, w licznych urz臋dach zapisano mn贸stwo papieru. By艂y tam akta wojskowe J贸zefa Koljaiczka, prostego kanoniera z takiego a takiego zachodniopruskiego pu艂ku artylerii polowej. Dwa razy po trzy dni 艣cis艂ego aresztu musia艂 odsiedzie膰 niesforny kanonier za wykrzykiwanie po pijanemu na ca艂e gard艂o, po polsku i po niemiecku, anarchistycznych hase艂. By艂y to plamy na honorze, kt贸rych w papierach starszego huzara Wranki, s艂u偶膮cego w drugim pu艂ku huzar贸w we Wrzeszczu, niepodobna by艂o znale藕膰. Chlubnie odznaczy艂 si臋 贸w Wranka, na manewrach jako 艂膮cz­nik batalionu wpad艂 w oko nast臋pcy tronu, od niego, co zawsze nosi艂 talary w kieszeni, dosta艂 w prezencie ksi膮偶臋cego talara. O tym talarze milcza艂y jednak akta starszego huzara Wranki, to raczej moja babka Anna opowiedzia艂a o nim lamentuj膮c g艂o艣no, gdy przes艂uchiwano j膮 razem z bratem, Wincentym.

Nie tylko przy pomocy owego talara zwalcza艂a s艂贸wko 鈥瀙odpa­lacz鈥. Mog艂a przedstawi膰 dokumenty, kt贸re kilkakrotnie stwierdza­艂y, 偶e J贸zef Wranka ju偶 w dziewi臋膰set czwartym wst膮pi艂 do ochotni­czej stra偶y po偶arnej na Dolnym Mie艣cie w Gda艅sku i podczas zimowych miesi臋cy, kiedy wszyscy flisacy odpoczywali, zmierzy艂

si臋 jako stra偶ak z niejednym du偶ym i ma艂ym po偶arem. Istnia艂 r贸w­nie偶 dokument, kt贸ry g艂osi艂, 偶e w czasie wielkiego po偶aru w zak艂a­dach kolejowych na Przer贸bce, w dziewi臋膰set dziewi膮tym, stra偶ak Wranka nie tylko gasi艂 ogie艅, lecz ponadto uratowa艂 偶ycie dw贸m uczniom 艣lusarskim. Podobnie wypowiedzia艂 si臋 wezwany na 艣wiadka kapitan stra偶y po偶arnej Hecht. Zezna艂 on do protoko艂u: 鈥濲ak偶e ma by膰 podpalaczem ten, kt贸ry gasi! Czy nie mam go jeszcze przed oczy­ma, jak uwija si臋 na drabinie, gdy p艂on膮艂 ko艣ci贸艂 w Stogach? Feniks, co wynurza si臋 z popio艂贸w i p艂omieni, co gasi nie tylko ogie艅, lecz po偶ar tego 艣wiata i pragnienie Pana naszego Jezusa Chrystusa! Za­prawd臋 powiadam wam: Kto owego cz艂owieka w stra偶ackim he艂mie, kt贸ry ma pierwsze艅stwo przejazdu, kt贸rego mi艂uj膮 ubezpieczenia, kt贸ry zawsze, czy to jako symbol, czy to z racji zawodu, nosi w kie­szeni szczypt臋 popio艂u, kto chce tego wspania艂ego Feniksa nazwa膰 czerwonym kurem, ten zas艂uguje, aby mu kamie艅 m艂y艅ski uwi膮za膰 u szyi...鈥 Chyba ju偶 pa艅stwo zauwa偶yli, 偶e kapitan Hecht z ochotni­czej stra偶y po偶arnej by艂 z艂otoustym proboszczem, kt贸ry co niedziela wychodzi艂 na ambon臋 w ko艣ciele 艢w. Barbary na D艂ugich Ogrodach i p贸ki trwa艂y dochodzenia przeciwko Koljaiczkowi-Wrance, nie omieszka艂 w podobnych s艂owach wbija膰 swoim wiernym do g艂owy przypowie艣ci o niebieskim stra偶aku i piekielnym podpalaczu.

Poniewa偶 jednak funkcjonariusze policji kryminalnej nie chodzi­li do 艢w. Barbary, a i w s艂贸wku 鈥濬eniks鈥 pr臋dzej doszukaliby si臋 obrazy majestatu ni偶 usprawiedliwienia Wranki, dzia艂alno艣膰 Wranki w ochotniczej stra偶y po偶arnej sta艂a si臋 okoliczno艣ci膮 obci膮偶aj膮c膮.

Zebrano 艣wiadectwa r贸偶nych tartak贸w, zasi臋gni臋to opinii w ro­dzinnych gminach: Wranka przyszed艂 na 艣wiat w Tucholi: Koljaiczek by艂 z urodzenia toru艅czykiem. Drobne nie艣cis艂o艣ci w zeznaniach star­szych flisak贸w i dalekich krewnych. D艂ugo dzban nosi艂 wod臋, c贸偶 wi臋c dziwnego, 偶e ucho si臋 urwa艂o? Gdy przes艂uchania dosz艂y do tego momentu, wielka tratwa wp艂yn臋艂a w艂a艣nie na terytorium Rzeszy i poczynaj膮c od Torunia poddana by艂a niepostrze偶onej kontroli i ob­serwacji na postojach.

M贸j dziadek dopiero za Tczewem spostrzeg艂 swoich anio艂贸w str贸­偶贸w. Spodziewa艂 si臋 ich. Przej艣ciowa bierno艣膰, granicz膮ca z melan­choli膮, przeszkodzi艂a mu wida膰 w tym, by pod wsi膮 Leszkowy albo ko艂o Kie偶marku spr贸bowa膰 ucieczki, co w tak dobrze znanej okolicy i z pomoc膮 paru 偶yczliwych mu flisak贸w by艂oby jeszcze mo偶liwe. Od Przegaliny, gdy tratwy poma艂u, wpadaj膮c jedna na drug膮, wp艂y­n臋艂y w Martw膮 Wis艂臋, towarzyszy艂 im niby to niepostrze偶enie kuter rybacki, kt贸ry mia艂 na pok艂adzie o wiele za liczn膮 za艂og臋. Tu偶 za

P艂oni膮 z nadbrze偶nych trzcin wyprysn臋艂y dwie motor贸wki policji portowej i p臋dz膮c nieustannie to wzd艂u偶, to wszerz rzeki przecina艂y coraz bardziej s艂one, zwiastuj膮ce port wody Martwej Wis艂y. Za mo­stem na Stogi zacz膮艂 si臋 kordon 鈥瀗iebieskich鈥. Sk艂ady drzewa na­przeciw stoczni Klawittera, drobniejsze warsztaty szkutnicze, coraz szerszy, wdzieraj膮cy si臋 w Mot艂aw臋 port drzewny, przystanie r贸偶­nych tartak贸w, przysta艅 w艂asnej firmy z oczekuj膮cymi flisak贸w ro­dzinami i wsz臋dzie 鈥瀗iebiescy鈥, nie by艂o ich tylko po tamtej stronie u Schichaua, tam wszystko przystrojone flagami, tam dzia艂o si臋 co艣 innego, tam chyba jaki艣 statek mia艂 sp艂yn膮膰 na wod臋, tam zebra艂 si臋 wielki t艂um, kt贸ry denerwowa艂 mewy, tam odbywa艂a si臋 uroczysto艣膰 - uroczysto艣膰 na cze艣膰 mojego dziadka?

Dopiero gdy dziadek zobaczy艂 port drzewny pe艂en niebieskich mundur贸w, gdy motor贸wki kr膮偶y艂y coraz bardziej z艂owieszczo i za­lewa艂y tratwy falami, gdy zrozumia艂 ca艂y ten kosztowny wysi艂ek, kt贸­rego on by艂 przyczyn膮, dopiero wtedy zbudzi艂o si臋 w nim stare Koljaiczkowe serce podpalacza i wyplu艂 Wrank臋, wymkn膮艂 si臋 cz艂onkowi ochotniczej stra偶y po偶arnej Wrance, na ca艂y g艂os i bez zaj膮kni臋cia wyrzek艂 si臋 j膮ka艂y Wranki i rzuci艂 si臋 do ucieczki, ucieka艂 po tra­twach, po rozleg艂ych chybotliwych p艂aszczyznach, ucieka艂 boso po nie heblowanym parkiecie, z d艂u偶ycy na d艂u偶yc臋, ku stoczni Schi­chaua, gdzie flagi 艂opota艂y weso艂o na wietrze, bieg艂 naprz贸d po drew­nianych balach, gdzie spoczywa艂o co艣 na pochylni - w wodzie s膮 jednak belki - gdzie wyg艂aszali pi臋kne przem贸wienia, gdzie nikt nie krzycza艂 鈥濿ranka鈥 czy zgo艂a 鈥濳oljaiczek鈥, gdzie m贸wiono: 鈥濩hrzcz臋 ci臋 imieniem SMS 芦Columbus禄鈥, Ameryka, przesz艂o czterdzie艣ci tysi臋cy ton wyporno艣ci, trzydzie艣ci tysi臋cy koni mechanicznych, sta­tek jego cesarskiej mo艣ci, palarnia pierwszej klasy, na bakburcie kuch­nia drugiej klasy, sala gimnastyczna z marmuru, biblioteka, Amery­ka, statek jego cesarskiej mo艣ci, tunel wa艂u nap臋dowego, pok艂ad spacerowy, Chwa艂a ci w wie艅cu zwyci臋zcy, proporzec portu macie­rzystego, ksi膮偶臋 Heinrich stoi przy kole sterowym, a m贸j dziadek Koljaiczek boso, ledwie dotykaj膮c kr膮g艂ych bali, p臋dzi ku d臋tej or­kiestrze, nar贸d, kt贸ry ma takich ksi膮偶膮t, z tratwy na tratw臋, t艂um mu wiwatuje, Chwa艂a ci w wie艅cu zwyci臋zcy, wszystkie syreny stoczni, syreny statk贸w stoj膮cych w porcie, holownik贸w i parowc贸w wyciecz­kowych, 鈥濩olumbus鈥, Ameryka, wolno艣膰 i obok dwie motor贸wki oszala艂e z rado艣ci, z tratwy na tratw臋, po tratwach jego cesarskiej mo艣ci, i przecinaj膮 mu drog臋, psuj膮 zabaw臋, wi臋c musi si臋 zatrzy­ma膰, a ju偶 tak pi臋knie p臋dzi艂, i stoi samotnie na tratwie, i widzi ju偶 Ameryk臋, motor贸wki zbli偶aj膮 si臋 z boku, wi臋c musi skoczy膰 - i widziano, jak m贸j dziadek p艂yn膮艂, jak podp艂yn膮艂 do tratwy, kt贸ra ze艣li­zn臋艂a si臋 na Mot艂aw臋. I musia艂 nurkowa膰 z powodu motor贸wek, i zosta膰 pod wod膮, a tratwa przesuwa艂a si臋 nad nim i nie mia艂a ko艅ca, rodzi艂a wci膮偶 now膮 tratw臋: tratwa z tratwy twojej, na wieki wiek贸w: tratwa.

Zamilk艂y silniki motor贸wek. Nieub艂agane pary oczu przeszuki­wa艂y powierzchni臋 wody. Ale Koljaiczek po偶egna艂 si臋 na zawsze, pod nie ko艅cz膮cym si臋 drzewem umkn膮艂 przed d臋t膮 orkiestr膮, syre­nami, dzwonami okr臋towymi i statkiem jego cesarskiej mo艣ci, przed mow膮 ksi臋cia Heinricha i oszala艂ymi mewami jego cesarskiej mo艣ci, przed Chwa艂a ci w wie艅cu zwyci臋zcy i szarym myd艂em jego cesar­skiej mo艣ci, przed Ameryk膮 i 鈥濩olumbusem鈥, przed wszystkimi do­chodzeniami policji.

Cia艂a mojego dziadka nie znaleziono. Ja, kt贸ry wierz臋 mocno, 偶e znalaz艂 艣mier膰 pod tratw膮, musz臋 tu jednak gwoli prawdzie zdecydo­wa膰 si臋 na przytoczenie wszystkich wersji cudownego ocalenia.

Opowiadano, 偶e pod tratw膮 znalaz艂 jak膮艣 szpar臋 mi臋dzy balami od spodu dostatecznie szerok膮, by utrzyma膰 nad wod膮 usta i nos. U g贸ry szpara podobno tak si臋 zw臋偶a艂a, 偶e nie spostrzegli jej poli­cjanci, kt贸rzy a偶 do nocy przeszukiwali tratwy, a nawet trzcinowe sza艂asy. Potem, pod os艂on膮 ciemno艣ci - tak opowiadano dalej - dzia­dek pu艣ci艂 si臋 z pr膮dem, zm臋czony co prawda, ale z niejakim szcz臋­艣ciem dotar艂 na drugi brzeg Mot艂awy i na teren stoczni Schichaua, ukry艂 si臋 tam w sk艂adzie z艂omu, a p贸藕niej, prawdopodobnie z pomo­c膮 greckich marynarzy, dosta艂 si臋 na jeden z tych brudnych tankow­c贸w, kt贸re podobno przyj臋艂y ju偶 niejednego zbiega.

Inni twierdzili, 偶e Koljaiczek, kt贸ry by艂 dobrym p艂ywakiem i mia艂 jeszcze lepsze p艂uca, przep艂yn膮艂 nie tylko pod tratw膮, r贸wnie偶 i znacz­n膮 cz臋艣膰 pozosta艂ej szeroko艣ci Mot艂awy pokona艂 pod wod膮, wydo­sta艂 si臋 na brzeg na terenie stoczni Schichaua, wmiesza艂 si臋, nie 艣ci膮­gaj 膮c niczyjej uwagi, mi臋dzy robotnik贸w stoczni, a wreszcie w rozentuzjazmowany t艂um, 艣piewa艂 z t艂umem Chwa艂a ci w wie艅cu zwyci臋zcy, wys艂ucha艂 jeszcze, nie szcz臋dz膮c oklask贸w, przem贸wie­nia ksi臋cia Heinricha na cze艣膰 statku jego cesarskiej mo艣ci 鈥濩olumbus鈥, po pomy艣lnym wodowaniu, w na p贸艂 wyschni臋tej odzie偶y znik艂 w t艂umie i nazajutrz - w tym miejscu pierwsza wersja ocalenia po­krywa si臋 z drug膮 - podr贸偶owa艂 ju偶 na gap臋 jednym z os艂awionych greckich tankowc贸w.

Dla ca艂o艣ci obrazu nale偶y tu jeszcze wspomnie膰 trzeci膮 niedo­rzeczn膮 bajk臋, wedle kt贸rej dziadek, niczym dryfuj膮ce drzewo, wyp艂yn膮艂 na pe艂ne morze, gdzie natychmiast wy艂owili go rybacy z Sobieszewa i poza stref膮 trzech mil przesadzili na szwedzki kuter pe艂­nomorski. Tam, u Szwed贸w, jak chce bajeczka, poma艂u i cudownie odzyska艂 si艂y, dotar艂 do Malm枚 - i tak dalej, i tak dalej.

Wszystko to bujda i rybackie gadanie. Nie da艂bym te偶 z艂amanego szel膮ga za to, co opowiadaj膮 owi we wszystkich miastach portowych jednakowo niewiarygodni naoczni 艣wiadkowie, kt贸rzy zaraz po pierw­szej wojnie 艣wiatowej rzekomo widzieli dziadka w Buffalo, USA. Mia艂 si臋 nazywa膰 Joe Colchic i prowadzi艂 handel drzewem z Kana­d膮. Akcjonariusz firm zapa艂czanych. Za艂o偶yciel ubezpiecze艅 od ognia. Opisywano mojego dziadka jako cz艂owieka niezwykle bogatego i samotnego: siedzia艂 za olbrzymim biurkiem w drapaczu chmur, na ka偶dym palcu mia艂 pier艣cie艅 z p艂on膮cym kamieniem i przeprowa­dza艂 膰wiczenia ze swoj膮 gwardi膮 przyboczn膮, kt贸ra nosi艂a stra偶ackie mundury, zna艂a polskie piosenki i nazywa艂a si臋 gwardi膮 Feniksa.







































膯ma i 偶ar贸wka


Cz艂owiek zostawi艂 wszystko, pop艂yn膮艂 przez wielk膮 wod臋, przy­by艂 do Ameryki i sta艂 si臋 bogaty. Chc臋 ju偶 sko艅czy膰 z moim dziad­kiem, oboj臋tnie, czy nazywa艂 si臋 po polsku Kolaczek, po kaszubsku Koljaiczek, czy po ameryka艅sku Joe Colchic.

Nie艂atwo jest na zwyk艂ym blaszanym b臋benku, dost臋pnym w skle­pach z zabawkami i domach towarowych, wystuka膰 drewniane, sp艂y­waj膮ce rzek膮 niemal a偶 po horyzont tratwy. Mimo to uda艂o mi si臋 wystuka膰 port drzewny, ca艂e dryfuj膮ce drewno ko艂ysz膮ce si臋 w rzecz­nych zatokach, uwi臋zione w trzcinie, z mniejszym ju偶 wysi艂kiem za艣 pochylnie stoczni Schichaua, stoczni Klawittera, licznych, cz臋艣cio­wo zajmuj膮cych si臋 tylko naprawami warsztat贸w szkutniczych, sk艂ad­nic臋 z艂omu w fabryce wagon贸w, magazyny pe艂ne je艂kich orzech贸w kokosowych w fabryce margaryny, wszystkie znane mi zakamarki Wyspy Spichrz贸w. Dziadek nie 偶yje, nie daje mi odpowiedzi, nie okazuje 偶adnego zainteresowania cesarskimi wodowaniami, trwaj膮­c膮 cz臋sto dziesi膮tki lat, rozpoczynaj膮c膮 si臋 od wodowania zag艂ad膮 statku, kt贸ry w tym wypadku nazywa艂 si臋 鈥濩olumbus鈥, nazywany by艂 tak偶e chlub膮 floty, wzi膮艂 oczywi艣cie kurs na Ameryk臋 i p贸藕niej zosta艂 zatopiony albo sam si臋 zatopi艂, mo偶e te偶 zosta艂 wydobyty i przebudowany, przemianowany albo poci臋ty na z艂om. By膰 mo偶e 贸w 鈥濩olumbus鈥 tylko da艂 nurka, poszed艂 w 艣lady mojego dziadka i dzi艣 ze swoimi czterdziestoma tysi膮cami ton, z palarni膮, sal膮 gim­nastyczn膮 z marmuru, basenem p艂ywackim i kabinami do masa偶u dryfuje, powiedzmy, w licz膮cej sze艣膰 tysi臋cy metr贸w toni Rowu Fili­pi艅skiego czy G臋biny Emde艅skiej: mo偶na o tym przeczyta膰 w 鈥濿eyerze鈥 albo w kalendarzach morskich - s膮dz臋, 偶e pierwszy lub drugi 鈥濩olumbus鈥 zatopi艂 si臋 sam, bo kapitan nie chcia艂 prze偶y膰 jakiej艣 ha艅by zwi膮zanej z wojn膮.

Cz臋艣膰 tratwianej historii odczyta艂em Brunowi, potem, prosz膮c o bezstronno艣膰, zada艂em nurtuj膮ce mnie pytanie.

- Pi臋kna 艣mier膰! - zachwyci艂 si臋 Bruno i z pomoc膮 sznurk贸w zacz膮艂 od razu przeobra偶a膰 mojego dziadka-topielca w jeden ze swo­ich w臋藕lastych stwor贸w. Mia艂em zadowoli膰 si臋 jego odpowiedzi膮 i nie emigrowa膰 w szale艅czych my艣lach do USA z zamiarem wy艂u­dzenia spadku.

Moi przyjaciele Klepp i Vittlar przyszli do mnie z wizyt膮. Klepp przyni贸s艂 p艂yt臋 jazzow膮 z dwoma kawa艂kami Kinga Olivera, Vittlar kryguj膮c si臋 wr臋czy艂 mi czekoladowe serce zawieszone na r贸偶owej wst膮偶ce. Wyprawiali najr贸偶niejsze hece, parodiowali sceny z moje­go procesu, a ja, 偶eby im sprawi膰 przyjemno艣膰, udawa艂em dobry humor, jak we wszystkie dni odwiedzin, i 艣mia艂em si臋 nawet z naj­g艂upszych 偶art贸w. I mimochodem, zanim Klepp zd膮偶y艂 przyst膮pi膰 do nieodzownego wyk艂adu na temat zwi膮zk贸w mi臋dzy jazzem a mark­sizmem, opowiedzia艂em histori臋 cz艂owieka, kt贸ry w dziewi臋膰set trzy­nastym, a wi臋c na kr贸tko przedtem, nim si臋 zacz臋艂o, znalaz艂 si臋 pod tratw膮 ci膮gn膮c膮 si臋 prawie bez ko艅ca i wi臋cej ju偶 si臋 nie wynurzy艂; nie znaleziono nawet jego zw艂ok.

Na moje pytanie - rzuci艂em je swobodnie, z ostentacyjnym znu­dzeniem - Klepp niech臋tnie obr贸ci艂 g艂ow臋 na ot艂uszczonej szyi, roz­pi膮艂 si臋 i zapi膮艂, na艣ladowa艂 ruchy p艂ywaka i udawa艂, 偶e znajduje si臋 pod tratw膮. W ko艅cu wymiga艂 si臋, brak odpowiedzi sk艂adaj膮c na karb zbyt wczesnego popo艂udnia.

Vittlar trzyma艂 si臋 sztywno, za艂o偶y艂 nog臋 na nog臋, uwa偶aj膮c przy tym na zaprasowany kant, okazywa艂 ow膮 wytworn膮, ekstrawaganc­k膮 wynios艂o艣膰, w艂a艣ciw膮 chyba jeszcze tylko anio艂om w niebie: - Znajduj臋 si臋 na tratwie. 艁adnie jest na tratwie. Komary mnie tn膮, to jest dokuczliwe... Znajduj臋 si臋 pod tratw膮. Komary mnie nie tn膮, to jest przyjemne. My艣l臋, 偶e mo偶na by 偶y膰 pod tratw膮, gdyby cz艂owiek nie zamierza艂 jednocze艣nie, przebywaj膮c na tratwie, pozwoli膰 si臋 ci膮膰 komarom.

Vittlar zrobi艂 swoj膮 wypr贸bowan膮 pauz臋, przyjrza艂 mi si臋 bacz­nie, potem, jak zawsze, gdy chce upodobni膰 si臋 do sowy, uni贸s艂 z natury ju偶 wysokie brwi i powiedzia艂 z teatraln膮 przesad膮:

- Przypuszczam, 偶e w wypadku topielca, w wypadku cz艂owieka pod tratw膮, chodzi艂o o twojego ciotecznego, je艣li ju偶 nie rodzonego dziadka. Poniewa偶 jako cioteczny, a w du偶o wi臋kszym stopniu jako rodzony dziadek czu艂 si臋 wobec ciebie zobowi膮zany, postrada艂 偶y­cie; bo nic nie by艂oby dla ciebie bardziej uci膮偶liwe ni偶 posiadanie 偶yj膮cego dziadka. Jeste艣 nie tylko morderc膮 ciotecznego dziadka, jeste艣 morderc膮 rodzonego dziadka! Poniewa偶 jednak on, jak to ch臋t­nie czyni ka偶dy prawdziwy dziadek, chcia艂 ci臋 troch臋 ukara膰, pozba­wi艂 ci臋 satysfakcji wnuka, kt贸ry wskazuje na obrzmia艂e od wody zw艂oki i u偶ywa takich s艂贸w jak: 鈥濻p贸jrzcie na mojego martwego dziad­ka. To bohater! Uton膮艂, kiedy tamci go 艣cigali鈥. Tw贸j dziadek pozba­wi艂 艣wiat i wnuka swoich zw艂ok, 偶eby przysz艂e pokolenie i wnuk d艂ugo jeszcze mogli si臋 nim zajmowa膰. - Potem, z jednego patosu przeskakuj膮cego w inny, podst臋pny, nachylony lekko, udaj膮cy po­jednanie Vittlar: - Ameryka, ciesz si臋, Oskarze! Masz przed sob膮 cel, zadanie. Tutaj ci臋 uniewinni膮, wypuszcz膮. Dok膮d si臋 zwr贸cisz, je艣li

nie do Ameryki, gdzie odnajduje si臋 wszystko, nawet zaginionego dziadka!

Jakkolwiek drwi膮ca i g艂臋boko obra藕liwa by艂a odpowied藕 Vittlara, dawa艂a mi jednak wi臋cej pewno艣ci ni偶 ledwie odr贸偶niaj膮ca 偶ycie od 艣mierci gadanina mojego przyjaciela Kleppa czy odpowied藕 pie­l臋gniarza Bruna, kt贸ry 艣mier膰 dziadka tylko dlatego nazwa艂 pi臋kn膮, 偶e wkr贸tce po niej sp艂yn膮艂 z pochylni 鈥濩olumbus鈥 i wzburzy艂 fale. Chwal臋 wi臋c sobie Vittlarowska, konserwuj膮c膮 dziadk贸w Ameryk臋, wytkni臋ty cel, przyk艂ad, kt贸rym mog臋 si臋 pociesza膰, gdy maj膮c do艣膰 Europy chc臋 wypu艣ci膰 z r膮k b臋benek i pi贸ro: 鈥濸isz dalej. Oskarze, r贸b to dla swojego bajecznie bogatego, ale zm臋czonego, handluj膮ce­go drzewem w Buffalo, USA, dziadka Koljaiczka, kt贸ry w swoim drapaczu bawi si臋 zapa艂kami!鈥

Gdy Klepp i Vittlar po偶egnali si臋 i wreszcie sobie poszli, Bruno przewietrzy艂 porz膮dnie pok贸j usuwaj膮c wszystek dokuczliwy zapach przyjaci贸艂. Wtedy zn贸w si臋gn膮艂em po b臋benek, nie przywo艂ywa艂em ju偶 jednak bali z ukrywaj膮cych 艣mier膰 tratw, lecz wybija艂em 贸w szyb­ki, skoczny rytm, kt贸remu od sierpnia dziewi臋膰set czternastego mu­sieli podda膰 si臋 wszyscy. Nie da si臋 wi臋c unikn膮膰, 偶e i m贸j tekst, a偶 do chwili moich narodzin, odtworzy w wielkim skr贸cie drog臋 owego 偶a艂obnego orszaku, jaki dziadek zostawi艂 w Europie.

Gdy Koljaiczek znikn膮艂 pod tratw膮, na pomo艣cie tartaku w艣r贸d flisackich rodzin trwo偶y艂a si臋 o niego moja babka z c贸rk膮 Agniesz­k膮, Wincenty Bro艅ski i jego siedemnastoletni syn Jan. Nieco na uboczu sta艂 Grzegorz Koljaiczek, starszy brat J贸zefa, kt贸rego we­zwano do miasta na przes艂uchanie. 脫w Grzegorz mia艂 zawsze dla policji jedn膮 i t臋 sam膮 odpowied藕: 鈥濨rata to jakbym wcale nie zna艂. W gruncie rzeczy wiem tylko, 偶e mu na imi臋 J贸zef, a jak widzia­艂em go ostatni raz, mia艂 chyba dziesi臋膰, mo偶e dwana艣cie lat. Buty mi czy艣ci艂 i chodzi艂 po piwo, je艣li oboje z matk膮 chcieli艣my si臋 napi膰鈥.

Cho膰 okaza艂o si臋, 偶e prababka by艂a piwoszk膮, z odpowiedzi Grze­gorza Koljaiczka nic policji nie przysz艂o. Za to z istnienia starszego Koljaiczka przysz艂o co艣 mojej babce Annie. Grzegorz, kt贸ry ca艂e lata sp臋dzi艂 w Szczecinie, Berlinie, a ostatnio w Pile, pozosta艂 w Gda艅­sku, znalaz艂 prac臋 w prochowni 鈥濨astionu Kr贸lik鈥 i po roku, gdy wszystkie komplikacje, jak ma艂偶e艅stwo z fa艂szywym Wrank膮, zosta艂y wyja艣nione i od艂o偶one do akt, o偶eni艂 si臋 z moj膮 babk膮, kt贸ra z Koljaiczkami nie chcia艂a si臋 rozsta膰, kt贸ra nigdy, w ka偶dym razie w tak szybkim tempie, nie wysz艂aby za Grzegorza, gdyby nie by艂 Koljaiczkiem.

Praca w prochowni ustrzeg艂a Grzegorza przed barwnym, a nieba­wem szarym mundurem. Mieszkali we tr贸jk臋 w tym samym p贸艂toraizbowym mieszkaniu, kt贸re przez wiele lat dawa艂o schronienie pod­palaczowi. Okaza艂o si臋 jednak, 偶e Koljaiczek Koljaiczkowi nier贸wny, gdy偶 zaledwie po roku ma艂偶e艅stwa babka by艂a zmuszona wynaj膮膰 stoj膮cy akurat pustk膮 sklep w suterenie kamienicy na Przer贸bce i sprzedaj膮c r贸偶no艣ci, od szpilki po g艂贸wk臋 kapusty, szuka膰 zarobku, bo cho膰 Grzegorz w prochowni zarabia艂 tur臋 pieni臋dzy, w domu nie dawa艂 ani grosza na najpotrzebniejsze wydatki, lecz wszystko prze­pija艂. O ile Grzegorz, prawdopodobnie po mojej prababce, by艂 pijanic膮, o tyle m贸j dziadek J贸zef nale偶a艂 do ludzi, kt贸rzy co pewien czas lubi膮 sobie gard艂o przep艂uka膰. Grzegorz nie pi艂 dlatego, 偶e by艂 smut­ny. Nawet kiedy zdawa艂 si臋 weso艂y, co zdarza艂o si臋 rzadko, bo cier­pia艂 na melancholi臋, nie pi艂 dla rozweselenia. Pi艂, bo wszystkie rze­czy, tak偶e alkohol, zg艂臋bia艂 gruntownie. Nikt nie widzia艂, by Grzegorz Koljaiczek kiedykolwiek zostawi艂 nie dopity kieliszek ja艂owc贸wki.

Moja mama, pod贸wczas pulchna pi臋tnastoletnia dziewczyna, ro­bi艂a co mog艂a, pomaga艂a w sklepie, nakleja艂a kupony z kartek 偶yw­no艣ciowych, w soboty roznosi艂a towary i pisa艂a niezr臋czne, lecz fan­tazyjne ponaglenia, kt贸re mia艂y 艣ci膮ga膰 d艂ugi od kupuj膮cej na kredyt klienteli. Szkoda, 偶e nie mam 偶adnego z tych list贸w. Jak偶eby to by艂o pi臋knie, gdybym w tym miejscu m贸g艂 przytoczy膰 par臋 na p贸艂 dzie­cinnych, na p贸艂 dziewcz臋cych rozpaczliwych apeli p贸艂sieroty, bo Grzegorz Koljaiczek nie by艂 pe艂nowarto艣ciowym ojczymem. Moja babka i jej c贸rka mia艂y niema艂o k艂opot贸w, 偶eby swoj膮 wype艂nion膮 najcz臋艣ciej miedzi膮 i sk膮p膮 ilo艣ci膮 srebra kas臋, kt贸ra sk艂ada艂a si臋 z dw贸ch le偶膮cych jeden na drugim blaszanych talerzy, uchroni膰 przed melancholijnym Koljaiczkowym wzrokiem zawsze spragnionego prochownika. Dopiero gdy w dziewi臋膰set siedemnastym Grzegorz Koljaiczek umar艂 na gryp臋, dochody sklepiku wzros艂y troch臋, ale nie za wiele; bo czym偶e jeszcze mo偶na by艂o handlowa膰 w dziewi臋膰set siedemnastym?

Pok贸j w p贸艂toraizbowym mieszkaniu, kt贸ry od 艣mierci prochow­nika sta艂 pusty, gdy偶 moja mama, l臋kaj膮c si臋 piek艂a, nie chcia艂a si臋 tam wprowadzi膰, zaj膮艂 Jan Bro艅ski, w贸wczas mniej wi臋cej dwudzie­stoletni kuzyn mamy, kt贸ry opu艣ci艂 Bysewo i swojego ojca Wincen­tego, aby z dobrym 艣wiadectwem uko艅czenia gimnazjum w Kartu­zach i po odbytej praktyce w urz臋dzie pocztowym powiatowego miasteczka rozpocz膮膰 teraz na Poczcie G艂贸wnej Gda艅sk przeci臋tn膮 karier臋 urz臋dnicz膮. Pr贸cz walizki Jan sprowadzi艂 do mieszkania ciot­ki olbrzymi zbi贸r znaczk贸w pocztowych. Zbiera艂 ju偶 od najm艂odszych lat, mia艂 wi臋c do poczty nie tylko zawodowy, lecz tak偶e osobi­sty, zawsze ciep艂y stosunek. W膮t艂y, lekko pochylony m艂ody cz艂owiek mia艂 do艣膰 艂adn膮, owaln膮, mo偶e troch臋 zbyt s艂odk膮 twarz i wy艂upiaste niebieskie oczy, tak 偶e moja mama, w贸wczas siedemnastoletnia dziew­czyna, mog艂a si臋 w nim zakocha膰. Jan ju偶 trzykrotnie stawa艂 przed komisj膮 poborow膮, ale za ka偶dym razem zwalniano go z uwagi na kiepski stan zdrowia; co w tamtych czasach, gdy wszystkich jako tako trzymaj膮cych si臋 prosto wysy艂ano pod Verdun, aby na ziemi francuskiej wyci膮gn臋li si臋 poziomo na wieczno艣膰, m贸wi艂o do艣膰 o konstytucji Jana Bro艅skiego.

Romans powinien by艂 w艂a艣ciwie zacz膮膰 si臋 ju偶 przy wsp贸lnym ogl膮daniu album贸w ze znaczkami, przy sprawdzaniu, g艂owa przy g艂owie, z膮bkowa艅 szczeg贸lnie cennych egzemplarzy. Zacz膮艂 si臋 jed­nak albo wybuch艂 dopiero, gdy Jana powo艂ano na czwart膮 komisj臋. Mama odprowadzi艂a go, bo i tak mia艂a i艣膰 do miasta, pod komend臋 rejonow膮, czeka艂a tam ko艂o budki strze偶onej przez landszturmist臋 i podziela艂a przekonanie Jana, 偶e tym razem b臋dzie musia艂 pojecha膰 do Francji, aby wykurowa膰 zapadni臋t膮 klatk臋 piersiow膮 w zasobnym w 偶elazo i o艂贸w powietrzu tego kraju. By膰 mo偶e mama kilka razy i ze zmiennym rezultatem przelicza艂a guziki landszturmisty. Wyobra偶am sobie, 偶e guziki wszystkich mundur贸w tak s膮 rozmieszczone, i偶 ten, na kt贸rym ko艅czy si臋 liczenie, zawsze oznacza Verdun, Hartmannsweilerkopf0 albo rzeczk臋: Somm臋 czy Marne.

Gdy po niespe艂na godzinie z g艂贸wnego wej艣cia komendy rejono­wej wysun膮艂 si臋 wezwany po raz czwarty na komisj臋 ch艂opina, poty­kaj膮c si臋 zbieg艂 ze schod贸w i rzucaj膮c si臋 na szyj臋 Agnieszce, mojej mamie, wyszepta艂 tak w贸wczas popularny wierszyk: 鈥濶ie ta krzepa, nie ten wzrok, zobaczymy si臋 za rok鈥, wtedy mama po raz pierwszy trzyma艂a Jana Bro艅skiego w ramionach i nie wiem, czy kiedykol­wiek p贸藕niej trzymaj膮c go w ramionach by艂a bardziej szcz臋艣liwa.

Szczeg贸艂y tej m艂odzie艅czej wojennej mi艂o艣ci nie sami znane. Jan sprzeda艂 cz臋艣膰 swojego zbioru znaczk贸w, aby zaspokoi膰 wymagania mamy, maj膮cej 偶ywe upodobanie do rzeczy pi臋knych, strojnych i drogich, i podobno prowadzi艂 w owym czasie dziennik, kt贸ry p贸藕­niej zagin膮艂. Babka tolerowa艂a wida膰 za偶y艂o艣膰 dwojga m艂odych - mo偶na przypuszcza膰, 偶e wykracza艂a ona poza stosunki siostrzano-braterskie - bo jeszcze tu偶 po wojnie Jan Bro艅ski mieszka艂 w ciasnym mieszkaniu na Przer贸bce. Wyprowadzi艂 si臋 dopiero, gdy nie da艂o si臋 ju偶 zaprzeczy膰 istnieniu niejakiego pana Matzeratha, kt贸re potwierdzi艂o si臋 niezbicie. Mama musia艂a pozna膰 owego pana latem w dziewi臋膰set osiemnastym, pracuj膮c w szpitalu wojskowym na Srebrzysku pod Oliw膮 jako m艂odsza piel臋gniarka. Alfred Matzerath, ro­dem z Nadrenii, le偶a艂 tam z przestrzelonym udem i dzi臋ki weso艂emu nadre艅skiemu usposobieniu sta艂 si臋 niebawem ulubie艅cem wszystkich si贸str - nie wy艂膮czaj膮c siostry Agnieszki. Na p贸艂 wyleczony, ku艣tyka艂 korytarzem opieraj膮c si臋 na ramieniu tej czy owej piel臋gniarki i poma­ga艂 siostrze Agnieszce w kuchni, bo jej okr膮g艂a buzia tak 艂adnie wygl膮­da艂a w piel臋gniarskim czepku, a poza tym on, zami艂owany kucharz, umia艂 wyra偶a膰 swoje uczucia w przyrz膮dzanych zupach.

Gdy rana si臋 wygoi艂a, Alfred Matzerath pozosta艂 w Gda艅sku i od razu znalaz艂 tam prac臋 jako przedstawiciel swojej nadre艅skiej firmy, sporego przedsi臋biorstwa przemys艂owego bran偶y papierniczej. Woj­na wyczerpa艂a swe si艂y. Wyszykowano, daj膮c okazj臋 do nast臋pnych wojen, traktaty pokojowe: obszar wok贸艂 uj艣cia Wis艂y, mniej wi臋cej od osady Skowronki, Mierzei Wi艣lanej, wzd艂u偶 Nogatu do Piek艂a, stamt膮d z biegiem Wis艂y do wsi Czatkowy, skr臋caj膮cy pod k膮tem prostym w lewo do Sobowidza, potem zataczaj膮cy 艂uk wok贸艂 Lasu Zaskoczy艅skiego a偶 po Jezioro Otomi艅skie, pozostawiaj膮cy po tam­tej stronie Matarni臋, R臋biechowo i Bysewo mojej babki i pod Ma艂ym Kackiem dochodz膮cy do Ba艂tyku, og艂oszony zosta艂 Wolnym Mia­stem i podporz膮dkowany Lidze Narod贸w. Polska otrzyma艂a na w艂a­艣ciwym obszarze miasta port wolnoc艂owy, Westerplatte ze sk艂adem amunicji, zarz膮d kolei i w艂asn膮 poczt臋 przy placu Heweliusza.

Podczas gdy znaczki Wolnego Miasta nadawa艂y listom hanzeatyck膮, czerwono-z艂ot膮, przedstawiaj膮c膮 kogi i herby okaza艂o艣膰, Po­lacy przyklejali do kopert makabrycznie fioletowe obrazki, kt贸re ilu­strowa艂y historie Kazimierza Jagiello艅czyka i Batorego.

Jan Bro艅ski przeni贸s艂 si臋 na Poczt臋 Polsk膮. Jego przej艣cie nast膮­pi艂o spontanicznie, tak samo jak opcja na rzecz Polski. Wiele os贸b dopatrywa艂o si臋 powod贸w przyj臋cia polskiego obywatelstwa w po­st臋powaniu mojej mamy. W roku dwudziestym, gdy marsza艂ek Pi艂sudski pobi艂 pod Warszaw膮 Armi臋 Czerwon膮, a ludzie pokroju Win­centego Bro艅skiego przypisywali cud nad Wis艂膮 Naj艣wi臋tszej Pannie Marii, za艣 rzeczoznawcy wojskowi albo genera艂owi Sikorskiemu, albo genera艂owi Weygandowi, w tym wi臋c polskim roku mama zar臋czy艂a si臋 z obywatelem Rzeszy Matzerathem. Sk艂onny jestem wierzy膰, 偶e moja babka Anna, podobnie jak Jan, nie zgadza艂a si臋 na te zar臋czyny. Pozostawi艂a c贸rce sklep w suterenie na Przer贸bce, kt贸ry z czasem

doszed艂 do pewnego rozkwitu, przenios艂a si臋 do brata Wincentego do Bysewa, a wi臋c do Polski, zaj臋艂a si臋, jak w czasach przedkoljaiczkowych, gospodark膮 na buraczanych i ziemniaczanych polach, po­zwala艂a coraz bardziej i bardziej nawiedzonemu przez 艂ask臋 bratu na obcowanie i rozmowy z Niepokalan膮 Kr贸low膮 Polski i zadowala艂a si臋 siadywaniem w czterech sp贸dnicach przy jesiennym ognisku z naci ziemniaczanej i spogl膮daniem w stron臋 horyzontu, kt贸ry po dawnemu s艂upy telegraficzne dzieli艂y na r贸wne odcinki.

Dopiero gdy Jan Bro艅ski znalaz艂 i niebawem po艣lubi艂 swoj膮 Ja­dwig臋, Kaszubk臋 z miasta, kt贸ra jednak mia艂a w R臋biechowie jeszcze troch臋 ziemi, stosunki mi臋dzy Janem a moj膮 mam膮 uleg艂y poprawie. Na pota艅c贸wce w 鈥濩afe Woyke鈥, gdzie dosz艂o do przypadkowego spotkania, mama podobno przedstawi艂a Jana Matzerathowi. Obaj tak r贸偶ni, lecz w stosunku do mamy jednomy艣lni panowie przypadli so­bie do gustu, chocia偶 Matzerath bez ogr贸dek nazwa艂 przej艣cie Jana na Poczt臋 Polsk膮 zwariowanym pomys艂em. Jan ta艅czy艂 z mam膮. Matzerath z gruboko艣cist膮, ros艂膮 Jadwig膮, kt贸ra mia艂a nierozumne krowie spojrzenie, wskutek czego otoczenie stale j膮 pos膮dza艂o, 偶e jest w ci膮偶y. Nieraz jeszcze ta艅czyli ze sob膮 na krzy偶, w jednym ta艅­cu my艣leli ju偶 o nast臋pnym, w one-stepie wybiegali naprz贸d, w wal­cu angielskim zwalniali, wreszcie w charlestonie odnajdywali wiar臋 w siebie, a w slow-foxie zmys艂owo艣膰, kt贸ra graniczy艂a z religijnym uniesieniem.

Kiedy w dziewi臋膰set dwudziestym trzecim, gdy sypialni臋 mo偶na by艂o wytapetowa膰 r贸wnowarto艣ci膮 pude艂ka zapa艂ek, a wi臋c wzor­kiem w zera, Alfred Matzerath 偶eni艂 si臋 z moj膮 mam膮, jednym 艣wiad­kiem na 艣lubie by艂 Jan, drugim kupiec kolonialny M眉hlen. O tym M眉hlenie niewiele potrafi臋 powiedzie膰. Wart jest wzmianki tylko dlatego, 偶e mama i Matzerath przej臋li po nim kiepsko id膮cy, zrujno­wany przez bior膮c膮 na kredyt klientel臋 sklep kolonialny na przed­mie艣ciu, we Wrzeszczu; sta艂o si臋 to w momencie, gdy wprowadzono mark臋 rentow膮. W ci膮gu kr贸tkiego czasu mamie, kt贸ra w sklepiku na Przer贸bce nabra艂a du偶ej zr臋czno艣ci w post臋powaniu z wszelkiego rodzaju klientami na kredyt, a ponadto mia艂a wrodzon膮 偶y艂k臋 do in­teresu, dowcip i ci臋ty j臋zyk, uda艂o si臋 tak dalece d藕wign膮膰 podupa­d艂y sklep, 偶e Matzerath musia艂 rzuci膰 posad臋 przedstawiciela w bran偶y papierniczej, i tak ju偶 g臋sto obsadzonej, aby pomaga膰 w handlu.

Obydwoje wspaniale si臋 uzupe艂niali. Mama odnosi艂a za lad膮 suk­cesy nad klientami, Nadre艅czyk za艣 w stosunkach z przedstawiciela­mi i przy zakupach w hurcie. Do tego dochodzi艂o zami艂owanie Matzeratha do kucharskiego fartucha, do pracy w kuchni, obejmuj膮cej r贸wnie偶 zmywanie i odci膮偶aj膮cej mam臋, b臋d膮c膮 raczej zwolennicz­k膮 szybkich potraw.

Mieszkanie, przylegaj膮ce do sklepu, by艂o co prawda ciasne i 藕le rozwi膮zane, ale w por贸wnaniu z warunkami lokalowymi na Przer贸b­ce, kt贸re znam tylko z opowiada艅, dostatecznie wygodne, jak na drobnomieszcza艅skie wymagania, aby mama, przynajmniej w pierwszych latach ma艂偶e艅stwa, czu艂a si臋 dobrze na Labesa.

Na ko艅cu d艂ugiego, lekko za艂amanego korytarza, w kt贸rym naj­cz臋艣ciej pi臋trzy艂y si臋 paczki z proszkiem do prania, znajdowa艂a si臋 obszerna kuchnia, r贸wnie偶 co najmniej w po艂owie zastawiona towa­rami, puszkami konserw, workami z m膮k膮 i pude艂kami p艂atk贸w owsia­nych. Bawialnia o dw贸ch oknach wychodz膮cych na ozdobiony la­tem ba艂tyckimi muszlami ogr贸dek przed domem i na ulic臋 stanowi艂a centrum parterowego mieszkania. O ile tapeta mia艂a du偶o winnej czer­wieni, o tyle kozetka pokryta by艂a niemal purpur膮. Rozsuwany st贸艂 jadalny z zaokr膮glonymi rogami, cztery czarne krzes艂a obite sk贸r膮 i okr膮g艂y stoliczek z przyborami do palenia, kt贸ry ci膮gle musia艂 zmie­nia膰 miejsce, sta艂y rozkraczone czarno na niebieskim dywanie. Czar­ny i z艂oty zegar stoj膮cy mi臋dzy oknami. Przylegaj膮cy czarno do pur­purowej kozetki, z pocz膮tku wypo偶yczony, p贸藕niej poma艂u sp艂acony fortepian z obrotowym taborecikiem na 偶贸艂tawobia艂ej d艂ugow艂osej sk贸rze. Naprzeciwko fortepianu kredens. Czarny kredens z wypole­rowanymi, uj臋tymi w jajowate pr臋ty, przesuwanymi szybkami, z bar­dzo czarnymi owocowymi ornamentami na dolnych, zamykaj膮cych naczynia i obrusy drzwiczkach, z czarnymi szponiastymi n贸偶kami, z czarnym rze藕bionym gzymsem - i mi臋dzy kryszta艂ow膮 czar膮 z de­koracyjnymi owocami a zielonym, wygranym na loterii pucharem owa luka, kt贸r膮 dzi臋ki handlowej zapobiegliwo艣ci mamy mia艂o p贸藕­niej wype艂ni膰 jasnobr膮zowe radio.

Sypialnia by艂a utrzymana w kolorze 偶贸艂tym i wychodzi艂a na po­dw贸rze czteropi臋trowej kamienicy. Prosz臋 mi wierzy膰, 偶e baldachim nad szerokim ma艂偶e艅skim 艂o偶em by艂 jasnoniebieski, 偶e u wezg艂owia w jasnoniebieskim blasku le偶a艂a w pieczarze, oprawiona w ramy, oszklona, pokutuj膮ca Magdalena w kolorze cielistym, kierowa艂a westchnienia w prawy g贸rny r贸g obrazu i na wysoko艣ci piersi za艂a­mywa艂a r臋ce o tylu palcach, 偶e zawsze podejrzewaj膮c, i偶 jest ich wi臋­cej ni偶 dziesi臋膰, trzeba je by艂o od nowa przeliczy膰. Naprzeciw ma艂­偶e艅skiego 艂o偶a bia艂o lakierowana szafa na ubrania z lustrem w drzwiach, po lewej toaletka; po prawej komoda z marmurowym blatem, wreszcie zwisaj膮ca z sufitu, nie obci膮gni臋ta materia艂em jak w salonie, lecz rzucaj膮ca 艣wiat艂o spod jasnor贸偶owych porcelanowych kloszy na dw贸ch mosi臋偶nych ramionach, tak 偶e widoczne by艂y 偶a­r贸wki, lampa sypialniana.

Przeb臋bni艂em dzisiaj d艂ugie przedpo艂udnie, zadawa艂em b臋benkowi pytania, chcia艂em si臋 dowiedzie膰, czy 偶ar贸wki w naszej sypialni mia艂y czterdzie艣ci, czy sze艣膰dziesi膮t 艣wiec. Nie po raz pierwszy zadaj臋 so­bie i swojemu b臋benkowi to tak dla mnie wa偶ne pytanie. Cz臋sto up艂y­waj膮 godziny, zanim odnajd臋 te 偶ar贸wki. Bo czy za ka偶dym razem nie musz臋 zapomnie膰 o tysi膮cu 藕r贸de艂 艣wiat艂a, kt贸re przy wchodze­niu i wychodzeniu z wielu mieszka艅 w艂膮czaj膮c i wy艂膮czaj膮c odpo­wiednie kontakty o偶ywia艂em lub usypia艂em, zapomnie膰 po to, aby wolnym od wszelkiej retoryki b臋bnieniem dotrze膰 przez las znorma­lizowanych lamp do owej lampy w naszej sypialni przy Labesa?

Mama zleg艂a w domu. Gdy wyst膮pi艂y b贸le, sta艂a jeszcze w skle­pie i nasypywa艂a cukier do niebieskich funtowych i p贸艂funtowych torebek. W ko艅cu by艂o ju偶 za p贸藕no na przewiezienie jej do kliniki po艂o偶niczej, trzeba by艂o zawo艂a膰 starsz膮 akuszerk臋 z pobliskiej ulicy Herty, kt贸ra ju偶 tylko z rzadka si臋ga艂a po swoj膮 walizeczk臋. W sy­pialni akuszerka pomog艂a mamie i mnie uwolni膰 si臋 od siebie.

Przyszed艂em na 艣wiat pod dwiema sze艣膰dziesi臋cio艣wiecowymi 偶ar贸wkami. Tote偶 jeszcze dzi艣 tekst biblijny: 鈥濶iech si臋 stanie 艣wia­t艂o艣膰. I sta艂a si臋 艣wiat艂o艣膰鈥 - robi na mnie wra偶enie najbardziej uda­nego sloganu reklamowego firmy Osram. Poza nieuniknionym p臋k­ni臋ciem krocza por贸d przebieg艂 g艂adko. Bez trudu wyzwoli艂em si臋 z cenionego jednakowo przez matki, embriony i akuszerki po艂o偶enia g艂贸wkowego.

Powiem od razu: Nale偶a艂em do owych przenikliwych niemowl膮t, kt贸rych rozw贸j duchowy jest w chwili narodzin zako艅czony i w przy­sz艂o艣ci musi ju偶 tylko si臋 potwierdza膰. Podobnie jak w stanie em­brionalnym nie ulegaj膮c wp艂ywom by艂em pos艂uszny jedynie same­mu sobie i przegl膮daj膮c si臋 w wodach p艂odowych nabiera艂em szacunku do siebie, tak teraz ws艂uchiwa艂em si臋 krytycznie w pierw­sze spontaniczne wypowiedzi rodzic贸w pod 偶ar贸wkami. Mia艂em wyczulone ucho. Cho膰 mo偶na by艂o nazwa膰 je ma艂ym, odstaj膮cym, zalepionym i od biedy 艣licznym, zachowywa艂o jednak ka偶de z tych tak odt膮d dla mnie wa偶nych, bo stanowi膮cych pierwsze wra偶enia zda艅. Wi臋cej jeszcze: wszystko, co pochwyci艂em owym uchem, ocenia艂em natychmiast male艅kim m贸zgiem i po rozwa偶eniu tego, co us艂ysza艂em, postanawia艂em to i owo przyj膮膰 - tamto zdecydowanie odrzuci膰.

- Ch艂opak - powiedzia艂 贸w pan Matzerath, kt贸ry uwa偶a艂 si臋 za mojego ojca. - Obejmie kiedy艣 sklep. Nareszcie wiemy, po co tak harujemy.

Mama mniej my艣la艂a o sklepie, wi臋cej o przyrodzeniu syna:

Wiedzia艂am przecie, 偶e to ch艂opczyk, chocia偶 nieraz m贸wi艂am, 偶e b臋dzie dziewuszka.

W ten spos贸b zawar艂em przedwczesn膮 znajomo艣膰 z kobiec膮 logi­k膮 i po chwili us艂ysza艂em:

- Jak ma艂y Oskar sko艅czy trzy lata, dostanie blaszany b臋benek.

D艂u偶szy czas por贸wnuj膮c w my艣lach matczyne i ojcowskie obiet­nice, ja, Oskar, obserwowa艂em i pods艂uchiwa艂em 膰m臋, kt贸ra zab艂膮­dzi艂a do naszego pokoju. Niedu偶a i w艂ochata, zaleca艂a si臋 do obydwu sze艣膰dziesi臋cio艣wiecowych 偶ar贸wek, rzuca艂a cienie, kt贸re niewsp贸艂­miernie do rozpi臋to艣ci jej skrzyde艂 pokrywa艂y, zape艂nia艂y, powi臋k­sza艂y drganiami pok贸j wraz z umeblowaniem. Pozosta艂a mi jednak w pami臋ci nie tyle ta gra 艣wiate艂 i cieni, co raczej 贸w zgie艂k, roz­brzmiewaj膮cy mi臋dzy 膰m膮 a 偶ar贸wk膮: 膰ma trajkota艂a, jakby spieszno jej by艂o pozby膰 si臋 swojej wiedzy, jakby ju偶 nie mia艂o jej starczy膰 czasu na p贸藕niejsze rozm贸wki ze 藕r贸d艂ami 艣wiat艂a, jakby dialog z 偶ar贸wk膮 w ka偶dym wypadku by艂 ostatni膮 spowiedzi膮 膰my i zgod­nie z owym rodzajem absolucji, jakiej udzielaj膮 偶ar贸wki, nie dawa艂 wi臋cej okazji do grzechu i egzaltacji.

Dzi艣 Oskar m贸wi wprost: 膯ma b臋bni艂a. S艂ysza艂em, jak b臋bni膮 kr贸liki, lisy i popielice. 呕aby umiej膮 b臋bnieniem sprowadza膰 burz臋. Dzi臋cio艂a pomawia si臋 o to, 偶e wyb臋bnia robaki z ich kryj贸wek. Wreszcie cz艂owiek wali w kot艂y, talerze, werble i b臋bny. M贸wi si臋 o rewolwerze b臋benkowym, o podbijaniu b臋benka, o czym艣 si臋 b臋b­ni, co艣 si臋 odb臋bnia, b臋bni膮c sk艂ada si臋 do grobu. Czyni膮 to dobosze, b臋bni艣ci. S膮 kompozytorzy, kt贸rzy pisz膮 koncerty na smyczki i per­kusj臋. Mog臋 wspomnie膰 o du偶ym i ma艂ym capstrzyku, a tak偶e powo­艂a膰 si臋 na dotychczasowe pr贸by Oskara; wszystko to jest niczym wobec orgii b臋bnienia, jak膮 z okazji moich narodzin urz膮dzi艂a 膰ma na dw贸ch zwyk艂ych sze艣膰dziesi臋cio艣wiecowych 偶ar贸wkach. Mo偶e s膮 Murzyni w najczarniejszej Afryce, mo偶e s膮 Murzyni w Ameryce, co jeszcze nie zapomnieli Afryki - mo偶e ci ludzie maj膮cy rytm we krwi potrafi膮 b臋bni膰 karnie i zarazem swobodnie, tak samo lub po­dobnie jak moja 膰ma albo na艣laduj膮c afryka艅skie 膰my, kt贸re prze­cie偶, jak wiadomo, s膮 jeszcze wi臋ksze i wspanialsze ni偶 膰my Europy wschodniej; ja trzymam si臋 swojej wschodnioeuropejskiej skali, trzy­mam si臋 wi臋c owej niedu偶ej, br膮zowo nakrapianej 膰my, kt贸ra by艂a 艣wiadkiem moich narodzin, nazywam j膮 mistrzyni膮 Oskara.

By艂o to w pierwszych dniach wrze艣nia. S艂o艅ce sta艂o pod znakiem Panny. Z oddali nadci膮ga艂a noc膮 burza, przesuwaj膮c skrzynie i szafy. Merkury uczyni艂 mnie krytycznym, Uran pomys艂owym, Wenus kaza艂a mi wierzy膰 w 艂ut szcz臋艣cia, Mars - w ambicj臋. W domu ascendenta znalaz艂a si臋 Waga, czemu zawdzi臋czam dra偶liwo艣膰 i sk艂onno艣膰 do przesady. Neptun zajmowa艂 dom dziesi膮ty, dom 艣rodka 偶ycia, i osadzi艂 mnie mi臋dzy cudem a u艂ud膮. Saturn by艂 tym, co w domu trzecim, w opozycji do Jupitera, poda艂 w w膮tpliwo艣膰 moje pocho­dzenie. Kt贸偶 jednak przys艂a艂 膰m臋 i pozwoli艂 jej, jak r贸wnie偶 poucza­j膮cemu 艂oskotaniu burzy spot臋gowa膰 we mnie pragnienie obiecane­go przez matk臋 blaszanego b臋benka, sprawi膰, 偶e 贸w instrument stawa艂 mi si臋 coraz bardziej por臋czny i po偶膮dany?

Krzycz膮c na pokaz i udaj膮c zsinia艂ego oseska postanowi艂em od­rzuci膰 z miejsca propozycj臋 ojca, a zatem wszystko, co dotyczy艂o sklepu kolonialnego, natomiast 偶yczenie mamy, w odpowiednim cza­sie, czyli na moje trzecie urodziny, przychylnie rozpatrzy膰.

Na marginesie tych wszystkich spekulacji dotycz膮cych mojej przy­sz艂o艣ci utwierdzi艂em si臋 w przekonaniu, 偶e mama i 贸w ojciec, Matzerath, nie mieli odpowiedniego organu, aby zrozumie膰 i ewentual­nie uwzgl臋dni膰 moje zastrze偶enia i decyzje. Samotny i nie zrozumiany, le偶a艂 Oskar pod 偶ar贸wkami, wyci膮gn膮艂 wniosek, 偶e tak ju偶 zostanie, p贸ki w sze艣膰dziesi膮t, siedemdziesi膮t lat p贸藕niej ostateczne zwarcie nie odetnie dop艂ywu pr膮du do wszystkich 藕r贸de艂 艣wiat艂a, tote偶 straci艂 ochot臋 do 偶ycia pod 偶ar贸wkami, zanim jeszcze si臋 zacz臋艂o; i tylko obiecany blaszany b臋benek przeszkodzi艂 mi w贸wczas silniej zama­nifestowa膰 pragnienie powrotu do embrionalnej pozycji g艂贸wkowej.

W dodatku akuszerka przeci臋艂a p臋powin臋; nic wi臋c nie da艂o si臋 ju偶 zrobi膰.

























































Album


Strzeg臋 skarbu. Przez wszystkie z艂e lata, sk艂adaj膮ce si臋 tylko z kalendarzowych dni, strzeg艂em go, chowa艂em, zn贸w wyci膮ga艂em z ukrycia; w czasie podr贸偶y wagonem towarowym przyciska艂em go czule do piersi, a kiedy spa艂em, spa艂 Oskar na swoim skarbie, na albumie z fotografiami.

C贸偶 bym pocz膮艂 bez tego ods艂aniaj膮cego wszystko, otwartego grobu rodzinnego? Ma on sto dwadzie艣cia stron. Na ka偶dej z nich przyklejone s膮 obok siebie i jedno pod drugim zdj臋cia, prostok膮tne, rozdzielone starannie, tu zachowuj膮c symetri臋, 贸wdzie stawiaj膮c j膮 pod znakiem zapytania; jest ich cztery lub sze艣膰, niekiedy tylko dwa. Album jest oprawny w sk贸r臋 i z biegiem czasu coraz mocniej prze­si膮ka jej zapachem. By艂y czasy, gdy wiatry i burze da艂y mu si臋 we znaki. Zdj臋cia poodrywa艂y si臋, ich zaniedbany stan zmusza艂 mnie do szukania spokoju i okazji, a偶eby klej przywr贸ci艂 zaginionym niemal wizerunkom nale偶ne im miejsce.

C贸偶 na tym 艣wiecie, jaka偶 powie艣膰 mog艂aby dor贸wna膰 epickiej rozleg艂o艣ci albumu z fotografiami? Oby Pan B贸g, kt贸ry niczym pil­ny amator co niedziela fotografuje nas z g贸ry, a wi臋c w okropnym skr贸cie, i lepiej czy gorzej eksponowanych wkleja do swojego albu­mu, oby wi臋c Pan B贸g zechcia艂 poprowadzi膰 mnie pewn膮 r臋k膮 - uda­remniaj膮c wszelk膮 nader rozkoszn膮, lecz niestosownie d艂ug膮 zw艂ok臋 - przez ten album nie podsycaj膮c zami艂owania Oskara do labirynto­wych w臋dr贸wek; mia艂bym ogromn膮 ochot臋 uzupe艂ni膰 te fotografie orygina艂ami.

Oto powierzchowne spostrze偶enia: wida膰 tu najr贸偶niejsze mun­dury, wida膰, jak zmienia si臋 moda i uczesanie, jak mama robi si臋 t臋偶sza, Jan bardziej w膮t艂y, s膮 tu ludzie, kt贸rych wcale nie znam, a tu mo偶na by zgadywa膰: kto robi艂 zdj臋cie, tu wreszcie wszystko si臋 psu­je - fotografia artystyczna prze艂omu wiek贸w wyradza si臋 w fotogra­fi臋 u偶ytkow膮 naszych czas贸w. We藕my 贸w pomnikowy wizerunek mojego dziadka Koljaiczka i zdj臋cie paszportowe mojego przyjacie­la Kleppa. Samo zestawienie stonowanego brazowawo portretu dziad­ka i g艂adkiej, wo艂aj膮cej o stempel fotografii paszportowej Kleppa przekonuje mnie coraz dobitniej, do czego doprowadzi艂 post臋p w dziedzinie fotografowania. Do艣膰 wspomnie膰 okoliczno艣ci towa­rzysz膮ce temu b艂yskawicznemu fotopstrykaniu. Przy tym sobie mam jeszcze wi臋cej do wyrzucenia ni偶 Kleppowi, bo jako w艂a艣ciciel tego albumu powinienem by艂 zadba膰 o poziom. Je艣li kt贸rego艣 dnia czeka

nas piek艂o, to jedna z najbardziej wyszukanych m膮k b臋dzie polega艂a na tym, 偶e nagiego cz艂owieka zamknie si臋 w jakim艣 pomieszczeniu sam na sam z oprawionymi w ramk臋 fotografiami robionymi za jego 偶ycia. Szybko troszk臋 patosu: O, cz艂owieku mi臋dzy zdj臋ciami b艂y­skawicznymi, migawkami, fotografiami paszportowymi! Cz艂owieku w 艣wietle b艂yskowym, cz艂owieku stoj膮cy prosto przed krzyw膮 wie偶膮 w Pizie, cz艂owieku z kabiny, kt贸ry musisz wyeksponowa膰 prawe ucho, 偶eby艣 nadawa艂 si臋 do paszportu! I - precz z patosem: Mo偶e i to pie­k艂o b臋dzie zupe艂nie zno艣ne, jako 偶e najgorsze zdj臋cia cz艂owiek sam sobie wymy艣la, ale ich nie robi, a je艣li robi, to nie wywo艂uje.

W pocz膮tkach naszej znajomo艣ci, kiedy to jedz膮c spaghetti przy J眉licher Strasse zawarli艣my przyja藕艅, obaj z Kleppern kazali艣my so­bie robi膰 i wywo艂ywa膰 zdj臋cia. Nosi艂em si臋 w贸wczas z my艣l膮 o po­dr贸偶y. To znaczy, by艂em tak smutny, 偶e chcia艂em wybra膰 si臋 w pod­r贸偶 i w zwi膮zku z tym wszcz膮膰 starania o paszport. Poniewa偶 jednak nie mia艂em do艣膰 pieni臋dzy, 偶eby sfinansowa膰 podr贸偶 pe艂nowarto­艣ciow膮, czyli obejmuj膮c膮 Rzym, Neapol, a przynajmniej Pary偶, cie­szy艂em si臋 z braku got贸wki, bo nie by艂oby rzeczy smutniejszej ponad konieczno艣膰 wyjazdu w stanie przygn臋bienia. Poniewa偶 jednak obaj mieli艣my do艣膰 pieni臋dzy, 偶eby p贸j艣膰 do kina, chodzili艣my z Klep­pern w owym czasie do kin, gdzie wy艣wietlano, pod gust Kleppa, filmy z Dzikiego Zachodu i, wedle mojego upodobania, obrazy, w kt贸rych Maria Schell p艂aka艂a przebrana za siostr臋 mi艂osierdzia, a Borsche, jako lekarz naczelny, tu偶 po najtrudniejszej operacji, przy otwartych drzwiach balkonu gra艂 sonat臋 Beethovena i poczuwa艂 si臋 do odpowiedzialno艣ci.

Bardzo cierpieli艣my nad tym, 偶e seanse trwa艂y tylko dwie godzi­ny. Niejeden program chcia艂oby si臋 obejrze膰 dwa razy. Cz臋sto te偶 po zako艅czeniu filmu wstawali艣my z miejsc, 偶eby ponownie kupi膰 w kasie bilet na ten sam spektakl. Ale gdy tylko wychodzili艣my z sali kinowej i spostrzegali艣my d艂u偶szy czy kr贸tszy ogonek do kasy, zapa艂 nas opuszcza艂. Nie tylko przed kasjerk膮, tak偶e przed zupe艂nie obcy­mi typami, kt贸rzy bezceremonialnie gapili si臋 na nasze fizjonomie, za bardzo nam by艂o wstyd, 偶eby艣my odwa偶yli si臋 przed艂u偶y膰 kolejk臋 pod kas膮.

Niemal po ka偶dym filmie szli艣my wi臋c do zak艂adu fotograficzne­go w pobli偶u Craf-Adolf-Platz, aby zam贸wi膰 sobie zdj臋cia paszpor­towe. Ju偶 nas tam znano, u艣miechano si臋, gdy艣my wchodzili, pro­szono uprzejmie, 偶eby艣my zaj臋li miejsca; byli艣my klientami, a wi臋c lud藕mi szanowanymi. Skoro tylko kabina by艂a wolna, panienka, o kt贸rej wiem tylko tyle, 偶e by艂a mi艂a, wpycha艂a nas jednego po drugim do 艣rodka, paru szybkimi ruchami ustawia艂a najpierw mnie, po­tem Kleppa, kaza艂a nam patrze膰 w okre艣lony punkt, p贸ki b艂ysk 艣wia­t艂a i po艂膮czony z nim dzwonek nie zdradza艂y nam, 偶e zostali艣my ju偶 sze艣膰 razy, jeden po drugim, uwiecznieni na kliszy.

Ledwie sfotografowanych, jeszcze z zastyg艂ym u艣miechem w k膮cikach ust, panienka wciska艂a nas w wygodne plecione fotele i prosi艂a mi艂o, bardzo mi艂o i r贸wnie mi艂o ubrana, o pi臋膰 minut cierpli­wo艣ci. Czekali艣my ch臋tnie. Ostatecznie mieli艣my na co: na nasze zdj臋cia paszportowe, kt贸rych tak byli艣my ciekawi. Po siedmiu zale­dwie minutach wci膮偶 mi艂a, poza tym nie daj膮ca si臋 opisa膰 panienka wr臋cza艂a nam dwie kopertki, a my艣my p艂acili.

Ten triumf w lekko wy艂upiastych oczach Kleppa. Skoro tylko mieli艣my kopertki, mieli艣my te偶 pretekst, 偶eby wst膮pi膰 do najbli偶­szej piwiarni; bo nikt nie lubi ogl膮da膰 swoich zdj臋膰 paszportowych po艣rodku zakurzonej ulicy, stoj膮c w ha艂asie, zawadzaj膮c potokowi przechodni贸w. Jak byli艣my wierni jednemu zak艂adowi fotograficz­nemu, tak te偶 odwiedzali艣my stale jedn膮 i t臋 sam膮 knajp臋 przy Frie­drichstrasse. Zamawiali艣my piwo, kaszank臋 z cebul膮 i razowy chleb, zanim jeszcze nam to przyniesiono, rozk艂adali艣my troch臋 wilgotne zdj臋cia, zajmuj膮c ca艂y kr膮g drewnianego blatu, i przy szybko poda­nym piwie i kaszance zag艂臋biali艣my si臋 w swoje napi臋te rysy.

Zawsze mieli艣my ponadto przy sobie zdj臋cia zrobione z okazji poprzedniej bytno艣ci w kinie. W ten spos贸b powstawa艂a okazja do por贸wna艅; a gdzie powstaje okazja do por贸wna艅, tam mo偶na te偶 za­m贸wi膰 drugi, trzeci, czwarty kufel piwa, 偶eby si臋 rozweseli膰 albo, jak m贸wi膮 w Nadrenii, wprawi膰 si臋 w dobry nastr贸j.

Nie znaczy to jednak, 偶e cz艂owiek smutny za pomoc膮 w艂asnej fotografii paszportowej mo偶e uczyni膰 sw贸j smutek bezprzedmioto­wym; bo prawdziwy smutek ju偶 sam w sobie jest bezprzedmiotowy, przynajmniej m贸j, a tak偶e Kleppa nie dawa艂 si臋 niczym wyt艂uma­czy膰 i w艂a艣nie swoj膮 bez ma艂a figlarn膮 bezprzedmiotowo艣ci膮 dowo­dzi艂 niczym nie zm膮conej si艂y. Je艣li istnia艂a mo偶liwo艣膰 igrania z na­szym smutkiem, to tylko poprzez fotografie, gdy偶 w seryjnie wykonanych migawkach odnajdywali艣my siebie co prawda niewy­ra藕nych, ale, co by艂o wa偶niejsze, biernych i zneutralizowanych. Mogli艣my robi膰 ze sob膮 co dusza zapragnie, popija膰 przy tym piwo, zn臋ca膰 si臋 nad kaszank膮, wprawia膰 si臋 w dobry nastr贸j i bawi膰 si臋. Zginali艣my, sk艂adali艣my, ci臋li艣my zdj臋cia no偶yczkami, kt贸re przy­nosili艣my specjalnie w tym celu. Montowali艣my starsze i nowsze portrety, robili艣my z siebie jednookich, trzyokich, zamiast uszu za­wieszali艣my nosy, m贸wili艣my albo milczeli艣my prawym uchem,

a czo艂o umieszczali艣my na brodzie. Nie tylko na w艂asnych podobi­znach dokonywali艣my tych monta偶y; Klepp wypo偶ycza艂 u mnie de­tale, ja wyprasza艂em od niego charakterystyczne szczeg贸艂y: mieli­艣my nadziej臋, 偶e uda艂o nam si臋 sfabrykowa膰 nowe i szcz臋艣liwsze stworzenia. Co pewien czas dawali艣my jak膮艣 fotografi臋 w prezencie.

Wesz艂o nam w zwyczaj - ograniczam si臋 do Kleppa i siebie, po­zostawiaj膮c w spokoju zmontowane osobisto艣ci - ofiarowywanie fotografii kelnerowi piwiarni, kt贸rego nazywali艣my Rudim, za ka偶­d膮 bytno艣ci膮, a bywali艣my w tym szynku przynajmniej raz na ty­dzie艅. Rudi, typ, kt贸ry zas艂ugiwa艂by na dwana艣cioro dzieci i kuratel臋 nad o艣miorgiem dalszych, zna艂 nasze potrzeby, mia艂 ju偶 tuziny zdj臋膰 z profilu i jeszcze wi臋cej en face, za ka偶dym razem robi艂 jednak za­ciekawion膮 min臋 i dzi臋kowa艂, kiedy po d艂ugim naradzaniu si臋 i suro­wej selekcji wr臋czali艣my mu fotografie.

Bufetowej i zgry藕liwej dziewczynie z pud艂em papieros贸w na brzu­chu Oskar nigdy nie podarowa艂 fotografii; bo kobietom nie powinno si臋 ofiarowywa膰 zdj臋膰 - robi膮 z nich zawsze niew艂a艣ciwy u偶ytek. Klepp jednak, kt贸ry przy ca艂ej swojej oty艂o艣ci nie przepuszcza艂 偶ad­nej kobiecie i skory do wynurze艅 przed ka偶d膮 otwiera艂by serce, mu­sia艂 kt贸rego艣 dnia bez mojej wiedzy podarowa膰 papierosiarce swoje zdj臋cie, gdy偶 zar臋czy艂 si臋, a potem o偶eni艂 ze smarkat膮 arogantk膮, bo chcia艂 odzyska膰 fotografi臋.

Wybieg艂em naprz贸d i za du偶o s艂贸w po艣wi臋ci艂em ostatnim kart­kom albumu. G艂upie migawki na to nie zas艂uguj膮, chyba tylko dla por贸wnania, kt贸re powinno wykaza膰, jak wielki i nieosi膮galny, ba! artystyczny wydaje mi si臋 jeszcze dzi艣 portret mojego dziadka Koljaiczka na pierwszej stronie albumu.

Niedu偶y i kr臋py, stoi przy kunsztownie toczonym stoliku. Nieste­ty sfotografowa艂 si臋 nie jako podpalacz, lecz jako stra偶ak Wranka. Brak mu wi臋c w膮s贸w. Ale dopasowany mundur stra偶aka z medalem za odwag臋 i he艂m, kt贸ry zamienia stolik w o艂tarz, rekompensuj膮 nie­mal w膮siska podpalacza. Jak powa偶nie i ze 艣wiadomo艣ci膮 ca艂ej nie­doli prze艂omu wiek贸w umia艂 spogl膮da膰! To dumne mimo ca艂ego tra­gizmu spojrzenie by艂o w czasach drugiego cesarstwa, jak si臋 wydaje, popularne i og贸lnie znane, tak samo przecie偶 patrzy Grzegorz Koljaiczek, zapijaczony, cho膰 na zdj臋ciach wygl膮daj膮cy zupe艂nie trze藕wo prochownik. Bardziej mistycznie, bo sfotografowa艂 si臋 w Cz臋stocho­wie, wygl膮da Wincenty Bro艅ski z gromnic膮 w r臋ku. M艂odzie艅cza podobizna w膮t艂ego Jana Bro艅skiego stanowi uzyskane 艣rodkami wczesnej fotografii 艣wiadectwo 艣wiadomie melancholijnej m臋sko­艣ci.

Kobietom z tamtych czas贸w to spojrzenie w po艂膮czeniu z odpo­wiedni膮 postaw膮 udaje si臋 rzadziej. Nawet moja babka Anna, kt贸ra przecie偶, B贸g mi 艣wiadkiem, by艂a kim艣, na zdj臋ciach sprzed pierw­szej wojny kryguje si臋 z niem膮drym u艣mieszkiem i nie pozwala ani troch臋 domy艣la膰 si臋 udzielaj膮cej schronienia rozpi臋to艣ci jej czterech opadaj膮cych jedna na drug膮, tu pomini臋tych sp贸dnic.

U艣miecha艂y si臋 jeszcze podczas wojny do pstrykaj膮cego, ta艅cz膮­cego pod czarnym suknem fotografa. Widz臋 przed sob膮 a偶 dwadzie­艣cia trzy siostry mi艂osierdzia, w艣r贸d nich mama jako m艂odsza piel臋­gniarka szpitala wojskowego na Srebrzysku, onie艣mielone, skupione wok贸艂 lekarza w stopniu kapitana, kt贸ry udziela艂 im oparcia na twar­dym kartonie wielko艣ci dw贸ch poczt贸wek. Nieco swobodniej wy­gl膮daj膮 szpitalne damy w upozowanej scenie balu kostiumowego, w kt贸rym wzi臋li udzia艂 r贸wnie偶 偶o艂nierze ozdrowie艅cy. Mama zdo­bywa si臋 na przymru偶enie oka i przes艂anego r臋k膮 ca艂usa, kt贸ry mimo jej anielskich skrzyde艂 i w艂os贸w z lamety ma oznacza膰: anio艂y te偶 maj膮 p艂e膰. Kl臋cz膮cy przed ni膮 Matzerath wybra艂 sobie przebranie, w kt贸rym bardzo ch臋tnie chodzi艂by na co dzie艅: wyst臋puje jako wy­wijaj膮cy chochl膮 kucharz w wykrochmalonym czepku. Natomiast w mundurze, udekorowany Krzy偶em 呕elaznym II klasy, i on, jak Koljaiczkowie i Bro艅scy, spogl膮da prosto przed siebie z tragiczn膮 艣wiadomo艣ci膮 i g贸ruje nad kobietami na wszystkich zdj臋ciach.

Po wojnie pokazywano inn膮 twarz. M臋偶czy藕ni patrz膮 troch臋 jak­by wysadzeni z siod艂a, i to kobiety umiej膮 teraz ustawia膰 si臋 do foto­grafii, maj膮 powody spogl膮da膰 powa偶nie, nawet u艣miechaj膮c si臋 nie chc膮 zatrze膰 podk艂adu doznanego b贸lu. Do twarzy im, kobietom lat dwudziestych, z tym smutkiem. Czy偶 nie udaje si臋 im, siedz膮c, stoj膮c i p贸艂le偶膮c, przyklejaj膮c do skroni czarnow艂ose p贸艂ksi臋偶yce, zadzierz­gn膮膰 pojednawczej wi臋zi mi臋dzy Madonn膮 a sprzedajno艣ci膮?

Zdj臋cie mojej dwudziestotrzyletniej mamy - robione tu偶 przed jej ci膮偶膮 - ukazuje m艂od膮 kobiet臋, kt贸ra lekko pochyla okr膮g艂膮, spo­kojnie ukszta艂towan膮 g艂ow臋 na g艂adkiej, mi臋sistej szyi, ka偶demu, kto na ni膮 patrzy, spogl膮da jednak prosto w twarz, 艂agodzi czysto zmy­s艂owe kontury wspomnianym ju偶 sm臋tnym u艣miechem i par膮 oczu, kt贸re, jak si臋 wydaje, przywyk艂y raczej szaro ni偶 niebiesko obserwo­wa膰 dusze bli藕nich i w艂asn膮 dusz臋 niby konkretny przedmiot, po­wiedzmy: fili偶ank臋 do kawy lub cygarniczk臋. S艂贸wko 鈥瀠duchowio­ne鈥 nie wystarczy艂oby jednak, gdybym poprzedzi艂 nim jako przymiotnikiem spojrzenie mamy.

Nie ciekawsze, ale 艂atwiejsze do oceny i dlatego bardziej poucza­j膮ce s膮 fotografie grupowe z owych czas贸w. Zdumiewaj膮ce, o ile偶 pi臋kniejsze i bardziej dziewicze by艂y stroje 艣lubne, kiedy podpisy­wano traktat w Rapallo. Matzerath na 艣lubnym zdj臋ciu ma jeszcze sztywny ko艂nierzyk. Wygl膮da dobrze, elegancko, niemal intelektual­nie. Praw膮 nog臋 wysuwa naprz贸d, chcia艂by pewnie wygl膮da膰 jak 贸wczesny aktor filmowy, na przyk艂ad Harry Liedtke. Noszono si臋 w贸wczas kr贸tko. Dziewicza suknia mojej dziewiczej mamy, bia艂a plisowana sp贸dniczka z tysi膮cem fa艂d, si臋ga ledwie za kolana, uka­zuje jej zgrabne nogi z delikatnymi stopkami baletnicy w bia艂ych pantoflach na klamerki. Na innych odbitkach cisn膮 si臋 wszyscy go­艣cie weselni. W艣r贸d ubranych z miejska i pozuj膮cych do fotografii postaci prowincjonaln膮 surowo艣ci膮 i budz膮c膮 zaufanie niepewno艣ci膮 wyr贸偶niaj膮 si臋 stale babka Anna i jej nawiedzony brat Wincenty. Jan Bro艅ski, kt贸ry przecie偶, podobnie jak moja mama, wywodzi si臋 z tych samych kartoflisk co jego ciotka i oddany Naj艣wi臋tszej Pa­nience ojciec, potrafi ukry膰 ch艂opskie, kaszubskie pochodzenie pod od艣wi臋tn膮 elegancj膮 polskiego referendarza. Cho膰 stoi drobny i za­gro偶ony w艣r贸d ludzi zdrowych i rozsiad艂ych, jego niezwyk艂e oczy, niemal kobieca regularno艣膰 rys贸w stanowi膮, mimo 偶e stan膮艂 z boku, centrum ka偶dej fotografii.

Ju偶 od d艂u偶szego czasu przygl膮dam si臋 grupie, kt贸r膮 sfotografo­wano wkr贸tce po weselu. Musz臋 si臋gn膮膰 po b臋benek i przed mato­wym, br膮zowawym czworobokiem, uderzaj膮c pa艂eczkami w polakierowan膮 blach臋, spr贸bowa膰 o偶ywi膰 widoczn膮 na kartonie trzyosobow膮 konstelacj臋.

Okazja do tego zdj臋cia nadarzy艂a si臋 na rogu Magdeburskiej i Poligonowej ko艂o polskiego domu akademickiego, a wiec w miesz­kaniu Bro艅skich, bo w g艂臋bi wida膰 zalany s艂o艅cem, do po艂owy ople­ciony pn膮c膮 fasol膮 balkon, taki jakie by艂y przyklejone tylko do miesz­ka艅 polskiego osiedla. Mama siedzi, Matzerath i Jan Bro艅ski stoj膮. Ale jak ona siedzi i jak ci dwaj stoj膮! Przez jaki艣 czas by艂em na tyle g艂upi, 偶e szkolnym cyrklem, kt贸ry Bruno musia艂 mi kupi膰, linijk膮 i ekierk膮 chcia艂em wymierzy膰 konstrukcj臋 tego triumwiratu - bo mama z powodzeniem zast臋powa艂a m臋偶czyzn臋. K膮t nachylenia szyi, tr贸j­k膮t o nier贸wnych ramionach, dosz艂o do przesuni臋膰 r贸wnoleg艂ych, do wprowadzonej si艂膮 kongruencji, do zataczanych cyrklem k贸艂, kt贸re przecina艂y si臋 znacz膮co poza zdj臋ciem, a wi臋c w zieleni pn膮cej fasoli i dawa艂y punkt, bo szuka艂em punktu, wierz膮c w punkt, 艂akn膮c punk­tu, d膮偶y艂em do punktu oparcia, punktu wyj艣cia, je艣li nawet nie punk­tu widzenia.

Nic nie wysz艂o z tych dyletanckich pomiar贸w pr贸cz male艅kich, a jednak dokuczliwych dziurek, kt贸re wyry艂em ostrzem cyrkla w najwa偶niejszych miejscach tego drogocennego zdj臋cia. C贸偶 jest nad­zwyczajnego w tej odbitce? Co popycha艂o mnie do szukania, a na­wet, je艣li komu艣 tak si臋 podoba, znajdywania w tym czworoboku matematycznych i, dosy膰 to 艣mieszne, kosmicznych zwi膮zk贸w? Tro­je ludzi: siedz膮ca kobieta, dwaj stoj膮cy m臋偶czy藕ni. Ona ciemnow艂o­sa z wodn膮 ondulacj膮, k臋dzierzawa blond czupryna Matzeratha, za­czesane do ty艂u kasztanowate w艂osy Jana. Wszyscy troje u艣miechaj膮 si臋: Matzerath szerzej ni偶 Jan Bro艅ski, obaj razem ods艂aniaj膮c g贸rne z臋by pi臋ciokrotnie szerzej ni偶 mama, kt贸ra tylko w k膮cikach ust ma 艣lad u艣miechu, w oczach nic. Matzerath trzyma lew膮 d艂o艅 na pra­wym ramieniu mamy; Jan poprzestaje na przelotnym prawor臋cznym obci膮偶eniu oparcia krzes艂a. Ona, kolanami zwr贸cona w prawo, od bioder w g贸r臋 siedz膮ca frontalnie, trzyma na podo艂ku zeszyt, kt贸ry przez d艂ugi czas bra艂em za jeden z album贸w ze znaczkami Bro艅skiego, potem za 偶urnal, wreszcie za kolekcje podobizn s艂awnych akto­r贸w filmowych do艂膮czanych do pude艂ek z papierosami. D艂onie mamy sprawiaj膮 wra偶enie, jakby chcia艂y przewraca膰 kartki, gdy tylko kli­sza si臋 na艣wietli, gdy tylko zdj臋cie zostanie zrobione. Wszyscy troje wydaj膮 si臋 szcz臋艣liwi, pogodzeni ze sob膮, uodpornieni na tego ro­dzaju niespodzianki, do jakich dochodzi tylko wtedy, kiedy jeden z partner贸w tr贸jprzymierza zaczyna mie膰 sekrety albo od pocz膮tku co艣 ukrywa. Stanowi膮c ca艂o艣膰 zale偶ni s膮 od czwartej osoby, miano­wicie 偶ony Jana, Jadwigi Bro艅skiej z domu Lemke, kt贸ra by膰 mo偶e ju偶 wtedy chodzi艂a w ci膮偶y z narodzonym p贸藕niej Stefanem, jedynie o tyle, 偶e musi ona skierowa膰 aparat fotograficzny na tych troje i na szcz臋艣cie tych trojga, aby to potr贸jne szcz臋艣cie utrwali艂o si臋 przynaj­mniej na fotografii.

Wyrwa艂em z albumu inne czworoboki i por贸wnywa艂em z tym w艂a艣nie. Zdj臋cia, na kt贸rych wida膰 by艂o albo mam臋 z Matzerathem, albo mam臋 z Janem Bro艅skim. Na 偶adnym z tych zdj臋膰 nieuniknio­ne, ostateczne rozwi膮zanie nie ujawnia si臋 tak wyrazi艣cie jak w sce­nie balkonowej. Jan i mama na jednej kliszy: pachnie tu tragizmem, poszukiwaniem z艂ota i przesad膮, kt贸ra staje si臋 przesytem, przesy­tem, kt贸ry towarzyszy przesadzie. Matzerath u boku mamy: s膮czy tu si臋 weekendowa potencja, sma偶膮 si臋 sznycle po wiede艅sku, zrz臋dzi si臋 tu troch臋 przed i ziewa po obiedzie, przed p贸j艣ciem spa膰 opowia­da si臋 kawa艂y albo straszy wymiarem podatk贸w, 偶eby ma艂偶e艅stwo mia艂o duchowe zaplecze. Wol臋 jednak t臋 sfotografowan膮 nud臋 od gorsz膮cej migawki z lat p贸藕niejszych, kt贸ra ukazuje mam臋 na kola­nach Jana Bro艅skiego na tle Las贸w Oliwskich nie opodal Doliny Rado艣ci. Owo plugastwo - r臋ka Jana znika pod sukienk膮 mamy - chwyta tylko za艣lepion膮 nami臋tno艣膰 nieszcz臋艣liwej, od pierwszego dnia ma艂偶e艅stwa mamy z Matzerathem wiaro艂omnej pary, kt贸rej tu­taj, jak przypuszczam, Matzerath pos艂u偶y艂 za zoboj臋tnia艂ego foto­grafa. Nie ma tu ani 艣ladu tego oponowania, pow艣ci膮gliwie 艣wiado­mych gest贸w sceny balkonowej, kt贸re prawdopodobnie tylko wtedy by艂y mo偶liwe, gdy obaj m臋偶czy藕ni stawali za plecami mamy b膮d藕 obok niej, albo le偶eli u jej st贸p, jak w morskim piasku na pla偶y w Stogach; patrz zdj臋cie.

Jest tu jeszcze jeden czworobok, kt贸ry ukazuje w tr贸jk膮cie trzy najwa偶niejsze osoby moich pierwszych lat. Cho膰 nie jest tak zg臋szczony jak scena balkonowa, promieniuje jednak tym samym pe艂nym napi臋cia pokojem, jaki zawrze膰 i ewentualnie podpisa膰 mo偶na chyba tylko mi臋dzy trojgiem ludzi. Mo偶na wyrzeka膰, ile si臋 chce, na ulu­bion膮 przez teatr tematyk臋 tr贸jk膮ta; ale co maj膮 robi膰 dwie osoby same na scenie, je艣li nie zagada膰 si臋 na 艣mier膰 albo nie t臋skni膰 skry­cie za trzeci膮. Na moim obrazku s膮 we troje. Graj膮 w skata. To zna­czy trzymaj膮 karty jak harmonijnie u艂o偶one wachlarze, nie patrz膮 jed­nak, chc膮c doko艅czy膰 licytacji, na swoje atuty, lecz w aparat. D艂o艅 Jana spoczywa p艂asko, pr贸cz uniesionego palca wskazuj膮cego, ko艂o bilonu, Matzerath wbija paznokcie w obrus, mama pozwala sobie na ma艂y i, jak my艣l臋, udany 偶arcik; wyci膮gn臋艂a jedn膮 kart臋, pokazuje j膮 soczewce aparatu, ale nie partnerom. Jak偶e 艂atwo jednym gestem, samym pokazaniem przy skacie sercowej damy, mo偶na stworzy膰 nie narzucaj膮cy si臋 wprost symbol; bo kt贸偶 nie uwierzy sercowej damie!

Skat - nale偶y wiedzie膰, 偶e mo偶na do niego zasi膮艣膰 tylko w tr贸jk臋 - by艂 dla mamy i obu m臋偶czyzn nie tylko najbardziej stosown膮 gr膮; by艂 ich ucieczk膮, portem, w kt贸rym chronili si臋 zawsze, ilekro膰 偶ycie chcia艂o ich, egzystuj膮cych w tym czy innym uk艂adzie we dwoje, na­k艂oni膰 do g艂upich gier jak sze艣膰dziesi膮t sze艣膰 czy m艂ynek.

A teraz koniec z t膮 tr贸jk膮, kt贸ra wyda艂a mnie na 艣wiat, chocia偶 nic jej nie brakowa艂o. Zanim przejd臋 do siebie, jeszcze s艂贸wko o Gretchen Scheffler, przyjaci贸艂ce mamy, i jej piekarzu, a zarazem m臋偶u, Aleksandrze Schefflerze. On 艂ysy, ona 艣miej膮ca si臋 ko艅skimi z臋bami, z kt贸rych po艂owa przynajmniej by艂a z艂ota. On kr贸tkonogi i gdy siedzia艂 na krze艣le, nie dosi臋gaj膮cy nigdy dywanu, ona w szy­de艂kowanych sukienkach w艂asnej roboty, kt贸re mia艂y coraz to inne desenie. P贸藕niej fotografie obojga Scheffler贸w na le偶akach albo przy 艂odziach ratunkowych statku KdF0 鈥濿ilhelm Gustloff鈥, a tak偶e na pok艂adzie spacerowym 鈥濼annenbergu鈥 z 呕eglugi Prus Wschodnich. Co roku odbywali podr贸偶e i z Pi艂awy, Norwegii, Wysp Azorskich, W艂och przywozili pami膮tki do domu na Ku藕niczkach, gdzie on wypieka艂 bu艂eczki, a ona ozdabia艂a poszewki szyde艂kowanymi z膮b­kami. Kiedy Aleksander Scheffler milcza艂, ko艅cem j臋zyka bezustan­nie zwil偶a艂 g贸rn膮 warg臋, co przyjaciel Matzeratha, mieszkaj膮cy na­przeciwko handlarz warzyw Greff, bra艂 mu za z艂e jako nieprzyzwoity brak kultury.

Chocia偶 Greff mia艂 偶on臋, bardziej by艂 przyw贸dc膮 skaut贸w ni偶 m臋偶em. Fotografia ukazuje barczystego, muskularnego, zdrowego m臋偶czyzn臋 w kr贸tkich spodenkach, w bluzie ze sznurami dru偶yno­wego i w skautowskim kapeluszu. Obok niego w takim samym mun­durze stoi jasnow艂osy, troch臋 zbyt wielkooki, mo偶e trzynastoletni ch艂opak, kt贸rego Greff obejmuje lewym ramieniem i z widoczn膮 sym­pati膮 przyciska do siebie. Ch艂opaka nie zna艂em, ale Greffa mia艂em p贸藕niej przez jego 偶on臋 Lin臋 pozna膰 i zrozumie膰.

B艂膮dz臋 w艣r贸d migawek z wycieczek KdF i 艣wiadectw delikatnej skautowskiej erotyki. Chc臋 szybko przerzuci膰 kilka stron i dotrze膰 do siebie i do mojej pierwszej fotograficznej podobizny.

By艂em pi臋knym dzieckiem. Zdj臋cie zrobiono na Zielone 艢wi膮tki w dziewi臋膰set dwudziestym pi膮tym. Mia艂em osiem miesi臋cy i by­艂em o dwa miesi膮ce m艂odszy od Stefana Bro艅skiego, kt贸ry na na­st臋pnej stronie sfotografowany w tym samym formacie tchnie nie­opisan膮 pospolito艣ci膮. Poczt贸wka ma faliste, kunsztownie poszarpane brzegi, a na odwrocie linie do adresowania, prawdopodobnie zosta­艂a odbita w wi臋kszej ilo艣ci i przeznaczona na u偶ytek rodziny. Foto­graficzny wycinek ukazuje w wyd艂u偶onym prostok膮cie kszta艂t zbyt symetrycznego jajka. Symbolizuj膮c 偶贸艂tko le偶臋 go艂y na brzuchu na bia艂ej sk贸rze, kt贸r膮 jaki艣 polarny nied藕wied藕 musia艂 ofiarowa膰 spe­cjalizuj膮cemu si臋 w dzieci臋cych zdj臋ciach wschodnioeuropejskie­mu zawodowemu fotografowi. Jak dla wielu fotografii z tamtych czas贸w, tak i dla mojego pierwszego wizerunku wybrano 贸w br膮zo­wawe ciep艂y odcie艅, kt贸ry chcia艂bym nazwa膰 ludzkim w przeci­wie艅stwie do nieludzko g艂adkiej czarno-bia艂ej fotografii naszych dni. Matowo zamglone, prawdopodobnie namalowane listowie tworzy ciemne, niewielu plamami 艣wiat艂a z艂agodzone t艂o. Cho膰 moje g艂adkie, zdrowe cia艂o z niezm膮conym spokojem spoczywa ukosem na sk贸rze i poddaje si臋 dzia艂aniu polarnej ojczyzny bia艂e­go nied藕wiedzia, to jednak okr膮g艂膮 dzieci臋c膮 g艂ow臋 trzymam wy­soko i na ka偶dego, kto ogl膮da moj膮 nago艣膰, patrz臋 b艂yszcz膮cymi oczami.

Mo偶na by rzec - zdj臋cie dziecka jak tysi膮ce innych. Prosz臋 przyj­rze膰 si臋 d艂oniom: b臋dziecie pa艅stwo musieli przyzna膰, 偶e m贸j naj­wcze艣niejszy wizerunek uderzaj膮co odbiega od niezliczonych, de­monstruj膮cych t臋 sam膮 rozkoszn膮 egzystencj臋 okaz贸w z rozmaitych album贸w. Wida膰 mnie z zaci艣ni臋tymi pi臋艣ciami. 呕adnych kie艂baskowatych palc贸w, kt贸re nie艣wiadomie, pos艂uszne jeszcze ciemnemu 艂apczywemu instynktowi, bawi膮 si臋 kud艂ami nied藕wiedziej sk贸ry. Powa偶nie zaci艣ni臋te unosz膮 si臋 ma艂e pi膮stki po bokach g艂owy, za­wsze gotowe opa艣膰, poda膰 ton. Jaki ton? Ton b臋benka!

Nie ma tu jeszcze tego instrumentu, kt贸ry z okazji mojego przyj­艣cia na 艣wiat obiecano mi na trzecie urodziny; lecz dla zr臋cznego fotomonta偶ysty by艂oby zupe艂n膮 drobnostk膮 wstawi膰 odpowiedni膮, a wi臋c zmniejszon膮 klisz臋 dzieci臋cego b臋benka, bez jakichkolwiek retusz贸w w po艂o偶eniu mojego cia艂a. Trzeba by tylko usun膮膰 g艂upie, zlekcewa偶one przeze mnie szmaciane zwierz臋. Jest to obce cia艂o w tej udanej poza tym kompozycji, kt贸ra ma za temat 贸w bystry, roztropny wiek, kiedy wyrzynaj膮 si臋 pierwsze z膮bki.

P贸藕niej nie k艂adli mnie ju偶 na nied藕wiedziej sk贸rze. Mia艂em chy­ba z p贸艂tora roku, kiedy w w贸zku na wysokich ko艂ach postawili mnie pod p艂otem z desek, kt贸rego ostre wierzcho艂ki i wi膮zania poprzeczne tak wyra藕nie przebijaj膮 spod warstwy 艣niegu, i偶 narzuca mi si臋 przy­puszczenie, 偶e zdj臋cie powsta艂o w styczniu dziewi臋膰set dwudzieste­go sz贸stego. Toporna, zalatuj膮ca smo艂owanym drewnem konstruk­cja p艂otu kojarzy mi si臋 przy d艂u偶szym ogl膮daniu z przedmie艣ciem Strzy偶a G贸rna, kt贸rego obszerne koszary s艂u偶y艂y dawniej za kwater臋 huzarom Mackensena, a za moich czas贸w policji Wolnego Miasta. Poniewa偶 jednak nie mog臋 sobie przypomnie膰 nikogo, kto by miesz­ka艂 na przedmie艣ciu o tej nazwie, zdj臋cie zrobiono widocznie przy okazji jednorazowej wizyty rodzic贸w u ludzi, kt贸rych p贸藕niej nie widzia艂o si臋 nigdy, a je艣li ju偶, to tylko przelotnie.

Mama i Matzerath, kt贸rzy wzi臋li w贸zek mi臋dzy siebie, mimo ch艂odnej pory roku nie w艂o偶yli zimowych p艂aszczy. Przeciwnie, mama ma na sobie bluzk臋 rosyjskiego kroju, z drugimi r臋kawami, kt贸rej wyszywane ornamenty harmonizuj膮 z zimow膮 sceneri膮 budz膮c wra­偶enie: w g艂臋bi Rosji robi si臋 zdj臋cie rodziny cara, Rasputin trzyma aparat, ja jestem carewiczem, a za p艂otem siedz膮 mie艅szewicy i bol­szewicy, majstruj膮c bomby postanawiaj膮 zg艂adzi膰 moj膮 samow艂adn膮 rodzin臋. Nienaganne, 艣rodkowoeuropejskie, jak mo偶na si臋 przeko­na膰, zwr贸cone w przysz艂o艣膰 drobnomieszcza艅stwo Matzeratha od­biera drzemi膮cej w fotografii krwawej scenie gwa艂town膮 ostro艣膰. By艂o si臋 na spokojnej Strzy偶y G贸rnej, na chwil臋, nie wk艂adaj膮c zimowych 艂aszczy, wysz艂o si臋 z mieszkania gospodarzy, pozowa艂o si臋 panu domu do zdj臋cia z ma艂ym Oskarem w 艣rodku, patrz膮cym pociesznie obiektyw, zgodnie z 偶yczeniem fotografa, aby po chwili przy ka­wie z ciastem i bit膮 艣mietan膮 by艂o zn贸w ciep艂o, s艂odko i weso艂o.

Jest jeszcze z tuzin migawkowych zdj臋膰 le偶膮cego, siedz膮cego, raczkuj膮cego, biegaj膮cego, jednorocznego, dwuletniego, dwu- i p贸艂-letniego Oskara. Zdj臋cia s膮 lepsze i gorsze, stanowi膮 wszystkie jedy­nie przygotowanie do owego obejmuj膮cego ca艂膮 posta膰 portretu, jaki zrobiono mi na trzecie urodziny.

Tutaj mam ju偶 b臋benek. Tutaj, nowy, w bia艂o-czerwone z膮bki, wisi mi na wysoko艣ci brzucha. Tutaj pewny siebie, z powa偶n膮, zde­cydowan膮 min膮 krzy偶uj臋 drewniane pa艂eczki na blaszanym instru­mencie. Tutaj mam sweter w paski. Tutaj jestem w b艂yszcz膮cych la­kierkach. Tutaj w艂osy stercz膮 mi na g艂owie jak szczotka spragniona szorowania, tutaj w ka偶dym z moich niebieskich oczu odbija si臋 pra­gnienie w艂adzy, kt贸ra mia艂a oby膰 si臋 bez zwolennik贸w. Tutaj uda艂o mi si臋 wtedy przyj膮膰 postaw臋, kt贸rej nie mia艂em powodu porzuca膰. Tutaj powiedzia艂em, tutaj zdecydowa艂em, tutaj postanowi艂em, 偶e w 偶adnym wypadku nie zostan臋 politykiem, a tym bardziej kupcem kolonialnym, raczej powiem 鈥瀞top鈥, zostan臋 taki jaki jestem - i zo­sta艂em taki, zachowa艂em ten wzrost, t臋 postur臋 na wiele lat.

Mali i wielcy ludzie, Ma艂y i Wielki Be艂t, ma艂e i wielkie abecad艂o, ma艂y Ja艣 i Karol Wielki, Dawid i Goliat, liliput i gwardyjska miara; pozosta艂em trzylatkiem, kar艂em, Tomciem Paluchem, pozosta艂em brzd膮cem, kt贸ry nie ro艣nie, aby unikn膮膰 takich rozr贸偶nie艅 jak ma艂y i du偶y katechizm, aby mierz膮c metr siedemdziesi膮t dwa, jako tak zwa­ny doros艂y, nie podlega膰 cz艂owiekowi, kt贸ry nawet w lustrze przy goleniu mieni艂 si臋 moim ojcem, i nie by膰 skazanym na sklep, kt贸ry, zgodnie z 偶yczeniem Matzeratha, jako sklep kolonialny mia艂 dla dwudziestojednoletniego Oskara oznacza膰 艣wiat doros艂ych. Abym nie musia艂 terkota膰 kas膮, trzyma艂em si臋 blaszanego b臋benka i od moich trzecich urodzin nie uros艂em ani na palec, pozosta艂em trzylatkiem, ale i m臋drcem, nad kt贸rym g贸rowali wszyscy doro艣li i kt贸ry na sw贸j spos贸b mia艂 g贸rowa膰 nad doros艂ymi; kt贸ry nie chcia艂 swojego cienia mierzy膰 z ich cieniem; kt贸ry wewn臋trznie i zewn臋trznie by艂 ca艂kowi­cie ukszta艂towany, podczas gdy tamci do p贸藕nej staro艣ci baj durzyli o rozwoju; kt贸ry si臋 potwierdza艂, co tamci przyjmowali do wiadomo­艣ci z wielkim trudem i nieraz b贸lem; kt贸ry nie musia艂 z roku na rok nosi膰 coraz wi臋kszych but贸w i spodni, byle dowie艣膰, 偶e co艣 ro艣nie.

A przy tym, i tutaj r贸wnie偶 Oskarowi musz臋 przypisa膰 rozw贸j, rzeczywi艣cie co艣 ros艂o - i to nie zawsze z korzy艣ci膮 dla mnie - i osi膮gn臋艂o wreszcie mesjaniczn膮 wielko艣膰; ale kt贸偶 z doros艂ych za moich czas贸w zwraca艂 uwag膮 na nieodmiennie trzyletniego b臋bnist臋 Oskara?













































Szk艂o, szk艂o, szkie艂ko


Je艣li przed chwil膮 opisa艂em fotografi臋, kt贸ra przedstawia艂a ca艂膮 sylwetk臋 Oskara z b臋benkiem i pa艂eczkami, wyjawiaj膮c r贸wnocze­艣nie, jakie to z dawna dojrza艂e decyzje podj膮艂 Oskar podczas fotogra­fowania i wobec go艣ci urodzinowych zgromadzonych wok贸艂 tortu z trzema 艣wieczkami, to teraz, kiedy album milczy zamkni臋ty obok mnie, musz臋 przywo艂a膰 owe sprawy, kt贸re co prawda nie t艂umacz膮 mojej przewlek艂ej trzyletno艣ci, ale wydarzy艂y si臋 przecie偶 - i to z mojej przyczyny.

Od pocz膮tku by艂o dla mnie jasne: doro艣li ci臋 nie zrozumiej膮; kie­dy przestaniesz rosn膮膰 w spos贸b dla nich widoczny, zaczn膮 nazywa膰 ci臋 niedorozwini臋tym, b臋d膮 ci膮ga膰 ci臋 po stu lekarzach i trwoni膰 pie­ni膮dze, b臋d膮 szuka膰 je艣li nie uzdrowienia, to wyt艂umaczenia twojej choroby. Chc膮c ograniczy膰 konsultacje do zno艣nego minimum, mu­sia艂em wi臋c sam, jeszcze zanim lekarz wyda艂 swoj膮 opini臋, podsun膮膰 przekonuj膮cy pow贸d zahamowania wzrostu.

S艂oneczny wrze艣niowy dzie艅, moje trzecie urodziny. Delikatny podmuch babiego lata, nawet 艣miech Gretchen Scheffler przyt艂umio­ny. Mama przy fortepianie brzd膮ka co艣 z Barona cyga艅skiego. Jan stoi za ni膮 i jej taborecikiem, dotyka jej ramienia, chce patrze膰 w nuty, Matzerath szykuje ju偶 kolacj臋 w kuchni. Babka Anna z Ja­dwig膮 Bro艅sk膮 i Aleksandrem Schefflerem otaczaj膮 handlarza wa­rzyw Greffa, bo Greff zawsze opowiada przygody, skautowskie przy­gody, kt贸re dowodz膮, ile znaczy wierno艣膰 i odwaga; ponadto zegar stoj膮cy, kt贸ry nie pomija ani kwadransa z tego uprz臋dzionego cienko wrze艣niowego popo艂udnia; i poniewa偶 wszyscy, podobnie jak zegar, byli czym艣 zaj臋ci, a z ziemi w臋gierskiej Barona cyga艅skiego, przez w臋druj膮cych Wogezami skaut贸w Greffa, obok Matzerathowej kuch­ni, gdzie na patelni skwiercza艂y kaszubskie kurki z jajecznic膮 i bocz­kiem, wiod艂a jaka艣 linia korytarzem do sklepu, wymkn膮艂em si臋 z pokoju uderzaj膮c lekko w b臋benek, znalaz艂em si臋 ju偶 w sklepie za kontuarem, z dala od fortepianu, kurek i Wogez贸w, i spostrzeg艂em, 偶e klapa do piwnicy by艂a otwarta: Matzerath, kt贸ry schodzi艂 po pusz­k臋 kompotu na deser, widocznie zapomnia艂 j膮 zamkn膮膰.

B膮d藕 co b膮d藕 up艂yn臋艂a jedna minuta, zanim zrozumia艂em, czego 偶膮da艂a ode mnie klapa naszej sklepowej piwnicy. B贸g mi 艣wiadkiem, nie samob贸jstwa! By艂oby to doprawdy zbyt proste. Tamto natomiast by艂o trudne, bolesne, domaga艂o si臋 ofiary i ju偶 w贸wczas, jak zawsze, gdy domagano si臋 ode mnie ofiary, pot wyst膮pi艂 mi na czo艂o. Przede wszystkim m贸j b臋benek nie powinien by艂 dozna膰 偶adnego uszczerb­ku, nale偶a艂o go oszcz臋dzi膰, znie艣膰 po szesnastu wydeptanych stop­niach na d贸艂 i umie艣ci膰, dla umotywowania jego nietkni臋tego stanu, mi臋dzy workami m膮ki. Potem z powrotem w g贸r臋 na 贸smy stopie艅, nie, o jeden ni偶ej, a mo偶e i pi膮ty by wystarczy艂. Ale spadaj膮c z tego miejsca nie da艂oby si臋 pogodzi膰 bezpiecze艅stwa i wiarogodnych ob­ra偶e艅. Znowu w g贸r臋, za wysoko, na dziesi膮ty stopie艅 i wreszcie z dziewi膮tego poci膮gaj膮c za sob膮 p贸艂k臋 zastawion膮 butelkami z so­kiem malinowym, rzuci艂em si臋 g艂ow膮 w d贸艂 na cementow膮 pod艂og臋 naszej sklepowej piwnicy.

Jeszcze zanim na swoj膮 艣wiadomo艣膰 opu艣ci艂em zas艂on臋, upewni­艂em si臋 co do rezultatu eksperymentu: str膮cone umy艣lnie butelki z sokiem malinowym narobi艂y wystarczaj膮cego ha艂asu, aby wywa­bi膰 Matzeratha z kuchni, mam臋 od fortepianu, reszt臋 towarzystwa z Wogez贸w i 艣ci膮gn膮膰 do sklepu, do klapy w pod艂odze i po schodach na d贸艂.

Zanim nadbiegli, zanurzy艂em si臋 jeszcze w zapachu rozlanego soku malinowego, spostrzeg艂em te偶, 偶e g艂owa mi krwawi, i gdy oni byli ju偶 na schodach, zastanawia艂em si臋 jeszcze, czy to krew Oskara, czy maliny pachn膮 tak s艂odko i odurzaj膮co, by艂em jednak rad, 偶e wszystko si臋 uda艂o i 偶e dzi臋ki mojej przezorno艣ci b臋benek nie do­zna艂 偶adnego uszczerbku.

Zdaje si臋, 偶e to Greff podni贸s艂 mnie z pod艂ogi. Dopiero w bawialni Oskar wynurzy艂 si臋 z owej chmury, kt贸ra chyba w po艂owie sk艂ada­艂a si臋 z soku malinowego, w po艂owie za艣 z jego m艂odej krwi. Lekarza jeszcze nie by艂o, mama krzycza艂a i nazywaj膮c Matzeratha, kt贸ry chcia艂 j膮 uspokoi膰, morderc膮, uderzy艂a go kilka razy w twarz, nie tylko d艂o­ni膮, tak偶e grzbietem d艂oni.

W ten spos贸b wi臋c - i lekarze stale to potwierdzali - jednym jedynym upadkiem, kt贸ry cho膰 nie by艂 nieszkodliwy, to jednak od­powiednio przeze mnie odmierzony, nie tylko dostarczy艂em tak wa偶­nego dla doros艂ych powodu zahamowania wzrostu, ale ponadto, w艂a­艣ciwie mimo woli, z poczciwego, niewinnego Matzeratha zrobi艂em Matzeratha-winowajc臋. On nie zamkn膮艂 klapy, jego mama obarczy艂a ca艂膮 win膮, i to on przez ca艂e lata d藕wiga艂 t臋 win臋, kt贸r膮 mama wypo­mina艂a mu wprawdzie niezbyt cz臋sto, lecz nieub艂aganie.

Mnie ten upadek przyni贸s艂 cztery tygodnie pobytu w szpitalu, a potem, a偶 do p贸藕niejszych 艣rodowych wizyt u doktora Hollatza, jaki taki spok贸j od lekarzy; ju偶 pierwszego dnia, gdy dosta艂em b臋be­nek, uda艂o mi si臋 da膰 艣wiatu znak, m贸j wypadek by艂 wyja艣niony, zanim doro艣li poznali prawdziwy, przeze mnie ustalony stan

Odt膮d m贸wi艂o si臋: na swoje trzecie urodziny nasz ma艂y Oskar spad艂 e schod贸w do piwnicy, wyszed艂 z tego co prawda zdr贸w na umy艣le, ale rosn膮膰 ju偶 nie chcia艂.

I zacz膮艂em b臋bni膰. Nasza kamienica mia艂a cztery pi臋tra. Z parte­ru wspina艂em si臋 b臋bnieniem na strych i wraca艂em schodami na d贸艂. Z Labesa pod膮偶a艂em na plac Maksa Halbego, stamt膮d na Nowe Szkoty, ulicami Antona M枚llera i Marii, przez park na Ku藕niczkach, obok browaru, nad stawem, przez 艁膮k臋 Fr枚bela, obok szko艂y Pestalozziego, Nowym Targiem i z powrotem na Labesa. M贸j b臋benek to wy­trzymywa艂, doro艣li mniej, chcieli mu przerwa膰, chcieli powstrzyma膰 moj膮 blach臋, chcieli podstawi膰 nog臋 moim pa艂eczkom - ale natura zadba艂a o mnie.

Umiej臋tno艣膰 zachowywania dzi臋ki dzieci臋cemu b臋benkowi na­le偶ytego dystansu mi臋dzy mn膮 a doros艂ymi zrodzi艂a si臋 wkr贸tce po upadku z piwnicznych schod贸w, niemal r贸wnocze艣nie z dono艣no艣ci膮 g艂osu, kt贸ra pozwala艂a mi 艣piewa膰, krzycze膰 lub krzycz膮c 艣pie­wa膰 d艂ugo i wibruj膮ce tak wysokim tonem, 偶e nikt nie mia艂 odwagi odebra膰 mi b臋benka, cho膰by mu uszy puch艂y, bo kiedy odbierano mi b臋benek, krzycza艂em, a kiedy krzycza艂em, p臋ka艂y rzeczy cenne: po­trafi艂em rozbija膰 艣piewem szk艂o; m贸j krzyk u艣mierca艂 wazony; m贸j 艣piew t艂uk艂 szyby w oknach i wprowadza艂 rz膮dy przeci膮g贸w; m贸j g艂os niby czysty i dlatego bezlitosny diament, przecina艂 gablotki i w 艣rodku, nie trac膮c przy tym niewinno艣ci, dopuszcza艂 si臋 gwa艂t贸w na harmonijnych, szlachetnych w linii ofiarowanych przez kogo艣 bli­skiego, z lekka zakurzonych kieliszkach do likieru.

Niebawem moje zdolno艣ci sta艂y si臋 znane na naszej ulicy, od Brze藕nie艅skiej do osiedla przy lotnisku, a wi臋c w ca艂ej dzielnicy. Ledwie zobaczy艂y mnie dzieci s膮siad贸w, kt贸rych zabawy w rodzaju: 鈥濺az, dwa, trzy, baba Jaga patrzy鈥, 鈥濩zy jest tu Czarna Kucharka鈥, lub 鈥濻tary nied藕wied藕 mocno 艣pi鈥 wcale mnie nie poci膮ga艂y, a ju偶 dar艂 si臋 ca艂y niewyparzony ch贸r:

Szk艂o, szk艂o, szkie艂ko,

Piwo w marcepanie,

pani Zima w oknie,

Gra na fortepianie.

Pewnie, g艂upi i b艂ahy dzieci臋cy wierszyk. Mnie tam piosenka nie przeszkadza艂a, kiedy w 艣lad za swoim b臋benkiem przedziera艂em si臋 przez ci偶b臋, przez szkie艂ko i pani膮 Zim臋 podchwytuj膮c przy tym pro艣ciutki rytm, kt贸ry jednak mia艂 sw贸j wdzi臋k, i b臋bni膮c szk艂o, szk艂o, szkie艂ko, cho膰 nie by艂em szczuro艂apem, poci膮ga艂em dzieci za sob膮.

I jeszcze dzi艣, kiedy na przyk艂ad Bruno czy艣ci szyby w moim oknie, udzielam temu wierszykowi i rytmowi nieco miejsca na b臋benku.

Bardziej dokuczliwy od drwi膮cej piosenki dzieci z s膮siedztwa i bardziej przykry, zw艂aszcza dla moich rodzic贸w, by艂 kosztowny fakt, 偶e ka偶d膮 szyb臋 st艂uczon膮 w naszej dzielnicy przez swawolnych, niewychowanych 艂obuziak贸w przypisywano mnie, a raczej mojemu g艂o­sowi. Z pocz膮tku mama bez mrugni臋cia okiem p艂aci艂a za wybite prze­wa偶nie z procy szyby kuchennych okien, potem wreszcie i ona zrozumia艂a m贸j g艂osowy fenomen, gdy kto艣 zg艂asza艂 pretensje, 偶膮da­艂a dowod贸w i patrzy艂a przy tym rzeczowo i ch艂odno szarymi oczy­ma. Ludzie z s膮siedztwa naprawd臋 mnie krzywdzili. Nic w owym czasie nie by艂o dalsze od prawdy ani偶eli przypuszczenie, 偶e ow艂ad­n臋艂a mn膮 dziecinna pasja niszczenia, 偶e szk艂o lub wyroby ze szk艂a sta艂y si臋 dla mnie przedmiotem nienawi艣ci w 贸w niewyt艂umaczalny spos贸b, w jaki dzieci demonstruj膮 nieraz we w艣ciek艂ych atakach sza­艂u swoje mroczne i bezplanowe niech臋ci. Tylko ten, co si臋 bawi, nisz­czy swawolnie. Ja nie bawi艂em si臋 nigdy, pracowa艂em na moim b臋­benku, a je艣li chodzi o m贸j g艂os, to by艂 on najpierw narz臋dziem samoobrony. Jedynie troska o to, 偶ebym nadal m贸g艂 pracowa膰 na swoim b臋benku, nakazywa艂a mi tak konsekwentnie u偶ywa膰 strun g艂osowych. Gdybym mia艂 mo偶no艣膰 tymi samymi d藕wi臋kami i 艣rod­kami poci膮膰 w kawa艂ki nudne obrusy, wyszywane wzd艂u偶 i wszerz we wzory wyl臋g艂e w wyobra藕ni Gretchen Scheffler, albo zerwa膰 ciem­n膮 politur臋 z fortepianu, wszystko, co szklane, z rado艣ci膮 pozosta­wi艂bym nietkni臋te i d藕wi臋czne. Lecz obrusy i politury by艂y oboj臋tne na m贸j g艂os. Nie uda艂o mi si臋 ani uporczywym krzykiem wymaza膰 wzoru na tapecie, ani dwoma przeci膮g艂ymi, wznosz膮cymi si臋 i opa­daj膮cymi, pocieranymi mozolnie niczym w epoce kamiennej d藕wi臋­kami z ciep艂a stworzy膰 gor膮co, wykrzesa膰 wreszcie iskry, kt贸ra by艂a­by konieczna, aby suche jak huba, przesi膮kni臋te tytoniowym dymem firanki w obu oknach bawialni zamieni膰 w dekoracyjne p艂omienie. 呕adnemu krzes艂u, na kt贸rym siedzia艂 Matzerath czy Aleksander Schef­fler, nie oderwa艂em 艣piewem nogi. Ch臋tnie broni艂bym si臋 w spos贸b bardziej nieszkodliwy i nie tak dziwaczny, ale rzeczy nieszkodliwe nie chcia艂y mi s艂u偶y膰, tylko szk艂o by艂o mi pos艂uszne i musia艂o za to p艂aci膰.

Pierwszy uwie艅czony sukcesem wyst臋p tego rodzaju da艂em wkr贸t­ce po moich trzecich urodzinach. Mia艂em wtedy b臋benek chyba do­bre cztery tygodnie i przez ten czas, przy swojej pilno艣ci, rozbi艂em go doszcz臋tnie. Wprawdzie oprawa w bia艂o-czerwone p艂omyki trzy­ma艂a jeszcze wierzch i dno b臋benka, ale nie mo偶na ju偶 by艂o nie dostrzec dziury po艣rodku nadaj膮cej ton strony; poniewa偶 dnem gardzi艂em, dziura stale si臋 powi臋ksza艂a, postrz臋pi艂a si臋, mia艂a z膮bkowane, ostre brzegi, odpryski zb臋bnionej do cienka blachy wpad艂y do wn臋­trza b臋benka, grzechota艂y z niezadowoleniem przy ka偶dym uderze­niu a wsz臋dzie na dywanie w bawialni i na czerwonobr膮zowych de­skach pod艂ogi w sypialni po艂yskiwa艂y bia艂e drobinki lakieru, kt贸re nie mog艂y ju偶 wytrzyma膰 na zmaltretowanej blasze b臋benka.

Obawiano si臋, 偶e pokalecz臋 si臋 o niebezpiecznie ostre brzegi. Zw艂aszcza Matzerath, kt贸ry po moim upadku ze schod贸w piwnicz­nych przesadza艂 w ostro偶no艣ci, przestrzega艂 mnie, 偶ebym uwa偶a艂 przy b臋bnieniu. Poniewa偶 moje t臋tnice zawsze, i to w gwa艂townym ruchu, znajdowa艂y si臋 blisko poszarpanych brzeg贸w krateru, musz臋 przy­zna膰, 偶e obawy Matzeratha, cho膰 przesadzone, nie by艂y ca艂kiem bez­podstawne. Mo偶na by艂o uwolni膰 mnie od wszystkich niebezpie­cze艅stw daj膮c mi nowy b臋benek; oni jednak wcale nie my艣leli o nowym b臋benku, chcieli mi odebra膰 star膮, poczciw膮 blach臋, kt贸ra ze mn膮 spad艂a ze schod贸w, posz艂a do szpitala i r贸wnocze艣nie ze mn膮 zosta艂a wypisana, kt贸ra p臋dzi艂a ze mn膮 po schodach w g贸r臋 i w d贸艂, kt贸ra chodzi艂a ze mn膮 po bruku i po chodnikach, przedziera艂a si臋 przez 鈥濺az, dwa, trzy, baba Jaga patrzy鈥, 鈥濩zarn膮 Kuchark臋鈥 i 鈥濻ta­rego nied藕wiedzia鈥 - t臋 blach臋 chcieli mi zabra膰 nic w zamian nie daj膮c, chcieli mnie wzi膮膰 na lep g艂upi膮 czekolad膮. Mama trzyma艂a j膮 sk艂adaj膮c usta w ciup. Matzerath z udawan膮 surowo艣ci膮 chwyci艂 m贸j kaleki b臋benek. Ja uczepi艂em si臋 wraku. On ci膮gn膮艂. Opuszcza艂y mnie ju偶 si艂y obliczone w sam raz na b臋bnienie. Powoli wy艣lizgiwa艂 mi si臋 jeden czerwony p艂omyk po drugim, ju偶 mia艂 mi si臋 wymkn膮膰 kr膮g oprawy, gdy Oskarowi, kt贸ry do tego dnia uchodzi艂 za spokojne, nie­mal zbyt grzeczne dziecko, uda艂 si臋 贸w pierwszy niszczycielski i sku­teczny krzyk: okr膮g艂a szlifowana szyba, kt贸ra chroni艂a miodowo偶贸艂t膮 tarcz臋 naszego stoj膮cego zegara od kurzu i zdychaj膮cych much, p臋k艂a, run臋艂a, cz臋艣ciowo jeszcze raz si臋 rozbijaj膮c, na br膮zowo-czerwone deski - bo dywan nie dochodzi艂 do podstawy zegara. Wn臋trze cennego mechanizmu nie dozna艂o jednak uszkodze艅: wahad艂o kon­tynuowa艂o - je艣li mo偶na tak powiedzie膰 o wahadle - swoj膮 drog臋, podobnie wskaz贸wki. Nawet urz膮dzenie do wydzwaniania godzin, kt贸re zwykle tak czule, niemal histerycznie reagowa艂o na najl偶ejszy wstrz膮s, na przeje偶d偶aj膮ce ulic膮 wozy z piwem, ani drgn臋艂o na m贸j krzyk; tylko szyba p臋k艂a, ale za to w drobny mak.

- Ju偶 po zegarze! - krzykn膮艂 Matzerath i wypu艣ci艂 b臋benek. Je­den rzut oka przekona艂 mnie, 偶e w艂a艣ciwemu zegarowi m贸j krzyk nie wyrz膮dzi艂 偶adnej krzywdy, tylko szk艂o posz艂o w diab艂y. Matzerathowi jednak, tak偶e mamie i wujowi Janowi, kt贸ry w tamto niedzielne popo艂udnie przyszed艂 z wizyt膮, zdawa艂o si臋, 偶e zniszczeniu uleg艂o co艣 wi臋cej ni偶 szk艂o os艂aniaj膮ce tarcz臋. Pobledli, bezradnie wytrzesz­czaj膮c oczy patrzyli na siebie, szukali po omacku kaflowego pieca, opierali si臋 o fortepian i kredens, nie 艣mieli ruszy膰 si臋 z miejsca, a Jan Bro艅ski, wznosz膮c b艂agalnie wzrok ku g贸rze, porusza艂 suchy­mi wargami i dzi艣 jeszcze my艣l臋, 偶e wysi艂ki wuja odnosi艂y si臋 do tekstu jakiej艣 modlitwy wo艂aj膮cej o pomoc i zmi艂owanie: 鈥濨aranku Bo偶y, kt贸ry g艂adzisz grzechy 艣wiata, zmi艂uj si臋 nad nami鈥, i te s艂owa powt贸rzone trzy razy, a potem jeszcze: 鈥濸anie, nie jestem godzien, aby艣 wszed艂 pod dach m贸j, ale rzeknij tylko s艂owo...鈥

Oczywi艣cie Pan nie rzek艂 ani s艂owa. Przecie偶 to nie zegar uleg艂 zniszczeniu, tylko szk艂o. Jednak偶e doro艣li maj膮 do swoich zegar贸w stosunek nader osobliwy i dziecinny w tym znaczeniu, w jakim ja nigdy nie by艂em dzieckiem. A przy tym zegar jest mo偶e najwspanial­szym osi膮gni臋ciem doros艂ych. Ale tak to ju偶 jest: o ile doro艣li mog膮 by膰 i - dzi臋ki pracowito艣ci, ambicji i pewnej dozie szcz臋艣cia - rze­czywi艣cie s膮 tw贸rcami, o tyle zaraz po stworzeniu staj膮 si臋 tworami swoich w艂asnych epokowych wynalazk贸w.

A jednak zegar, jak dawniej, tak i teraz, bez doros艂ych jest ni­czym. Oni go nakr臋caj膮, posuwaj膮 lub cofaj膮, nosz膮 do zegarmistrza, kt贸ry go sprawdza, czy艣ci i w razie potrzeby naprawia. Podobnie jak to bywa z kukaniem kuku艂ki, kt贸re za wcze艣nie ustaje, z przewr贸co­n膮 solniczk膮, z paj膮kiem, kt贸ry pokazuje si臋 rano, z czarnym kotem, z portretem wuja, kt贸ry spada ze 艣ciany, bo hak obluzowa艂 si臋 w tyn­ku, podobnie jak to bywa z lustrem, doro艣li widz膮 w zegarze i poza nim co艣 wi臋cej ni偶 to, czym zegar jest w istocie.

Mama, kt贸ra mimo pewnej sk艂onno艣ci do egzaltacji i fantazjowa­nia mia艂a najtrze藕wiejsze spojrzenie, ale bywa艂a te偶 lekkomy艣lna i ka偶dy domniemany znak t艂umaczy艂a na swoj膮 korzy艣膰, znalaz艂a w贸wczas zbawcze s艂owo.

- To na szcz臋艣cie! - zawo艂a艂a strzelaj膮c palcami, przynios艂a szczot­k臋 i szufelk臋 i zmiot艂a st艂uczki lub szcz臋艣cie.

Je艣liby wierzy膰 s艂owom mamy, to przynios艂em wiele szcz臋艣cia rodzicom, krewnym, znajomym i ludziom nieznanym, gdy ka偶demu, kto chcia艂 mi zabra膰 b臋benek, t艂uk艂em, rozbija艂em krzykiem i 艣pie­wem szyby, kufle z piwem, butelki po piwie, zwiastuj膮ce wiosn臋 fla­kony perfum, kryszta艂owe czary z dekoracyjnymi owocami, kr贸tko m贸wi膮c, wszystko, co powstawa艂o w hutach szk艂a z oddechu dmuchaczy, co trafia艂o na rynek jako szk艂o po cz臋艣ci zwyczajne, po cz臋­艣ci artystyczne.

Aby nie wyrz膮dza膰 zbyt wielkich szk贸d, bo lubi艂em i lubi臋 nadal kszta艂tne wyroby ze szk艂a, kiedy wieczorem chciano mi odebra膰 m贸j blaszany b臋benek, kt贸ry przecie mia艂 i艣膰 ze mn膮 do 艂贸偶eczka, kru­szy艂em jedn膮 lub kilka 偶ar贸wek naszego wysilaj膮cego si臋 poczw贸r­nie 偶yrandola w bawialni. Tak post膮pi艂em na czwarte urodziny, w pocz膮tkach wrze艣nia dziewi臋膰set dwudziestego 贸smego, z go艣膰mi zgromadzonymi na przyj臋ciu, z rodzicami, Bro艅skimi, babk膮 Koljaiczkow膮, Schefflerami i Greffami, kt贸rzy dali mi najr贸偶niejsze pre­zenty: o艂owianych 偶o艂nierzy, 偶aglowiec, w贸z stra偶acki - ale nie dali mi blaszanego b臋benka; ich wszystkich, kt贸rzy chcieli, 偶ebym zaj膮艂 si臋 o艂owianymi 偶o艂nierzami, 偶ebym wariactwo stra偶y po偶arnej uzna艂 za warte zabawy, kt贸rzy nie godzili si臋 na m贸j rozbity, lecz zacny b臋benek, kt贸rzy chcieli odebra膰 mi blach臋 i w zamian wcisn膮膰 w r臋k臋 g艂upi, poza tym 藕le o偶aglowany stateczek, wszystkich, kt贸rzy byli na tyle 艣lepi, by nie dostrzec mnie i moich pragnie艅 - przenio­s艂em obiegaj膮cym doko艂a, u艣miercaj膮cym wszystkie cztery 偶ar贸wki naszego 偶yrandola krzykiem w przedwieczn膮 ciemno艣膰.

Doro艣li jak to doro艣li: po pierwszych okrzykach przestrachu, po 偶arliwym niemal domaganiu si臋 powrotu 艣wiat艂a przyzwyczaili si臋 do mroku, a gdy babka Koljaiczkowa, kt贸ra jako jedyna pr贸cz ma艂e­go Stefana Bro艅skiego nie mog艂a zasmakowa膰 w ciemno艣ci, z cze­piaj膮cym si臋 jej sp贸dnicy zabeczanym Stefanem posz艂a do sklepu po 艂oj贸wki i wr贸ci艂a z zapalonymi 艣wiecami rozja艣niaj膮c pok贸j, pozo­sta艂e, dobrze ju偶 podpite towarzystwo ukaza艂o si臋 podzielone na oso­bliwie skojarzone pary.

Jak by艂o do przewidzenia, mama w rozpi臋tej bluzce siedzia艂a na kolanach Jana Bro艅skiego. Nieapetyczny to by艂 widok, jak kr贸tkonogi piekarz Aleksander Scheffler gin膮艂 niemal w obfitym ciele Greffowej.

Matzerath oblizywa艂 z艂ote i ko艅skie z臋by Gretchen Scheffler. Tylko Jadwiga Bro艅ska siedzia艂a z 艂agodnym w blasku 艣wiec, krowim spoj­rzeniem, trzymaj膮c d艂onie na podo艂ku, blisko, ale nie za blisko han­dlarza warzyw Greffa, kt贸ry nic nie wypi艂, a jednak 艣piewa艂 s艂odko, melancholijnie, rzewnie, zapraszaj膮c Jadwig膮 Bro艅ska do wt贸ru. 艢piewali skautowsk膮 piosenk臋 na dwa g艂osy, wedle kt贸rej w Karko­noszach mia艂 straszy膰 niejaki Liczyrzepa.

O mnie zapomniano. Oskar siedzia艂 pod sto艂em z kawa艂kiem swo­jego b臋benka, wydobywa艂 z blachy jeszcze troch臋 rytmu, i kto wie, czy oszcz臋dne, ale r贸wnomierne d藕wi臋ki b臋benka dla tych, co le偶eli lub siedzieli w tym pokoju odmienieni i zachwyceni, nie by艂y naj­przyjemniejsz膮 muzyk膮. B臋bnienie bowiem niczym pokost pokrywa艂o odg艂osy cmokania i ssania, towarzysz膮ce wszystkim gor膮czko­wym i wyt臋偶onym dowodom zapa艂u tamtych.

Nie ruszy艂em si臋 te偶 spod sto艂u, gdy wesz艂a babka, ze 艣wiecami w r臋ku przypominaj膮c gniewnego archanio艂a, w blasku 艣wiec zoba­czy艂a Sodom臋, odkry艂a Gomor臋, z dr偶膮cymi 艣wiecami w r臋ku pod­nios艂a wrzask, nazwa艂a to wszystko 艣wi艅stwem i po艂o偶y艂a kres idylli jak i spacerom Liczyrzepy po Karkonoszach, stawiaj膮c 艣wiece na spodeczkach, si臋gaj膮c na kredens po karty do skata, rzucaj膮c je na st贸艂 i pocieszaj膮c wci膮偶 jeszcze zap艂akanego Stefana oznajmi艂a dru­g膮 cz臋艣膰 urodzinowego przyj臋cia. Wkr贸tce potem Matzerath wkr臋ci艂 nowe 偶ar贸wki w stare oprawki 偶yrandola, przesuni臋to krzes艂a, butel­ki z piwem zamlaska艂y przy otwieraniu; zacz臋to nade mn膮 r偶n膮膰 w skata po jednej dziesi膮tej feniga. Mama na samym pocz膮tku za­proponowa艂a 膰wier膰fenigowego skata, ale dla wuja Jana by艂o to zbyt ryzykowne, i gdyby co jaki艣 czas dubeltowe rundki i z rzadka grand z czterema nie podbija艂y wydatnie stawki, sko艅czy艂oby si臋 na partaninie po jednej dziesi膮tej feniga.

Dobrze mi by艂o pod sto艂em, pod os艂on膮 zwisaj膮cego obrusa. B臋b­ni膮c leciutko pod膮偶y艂em na spotkanie pi臋艣ci, kt贸re nade mn膮 m艂贸ci艂y karty, podporz膮dkowa艂em si臋 przebiegowi gry i po godzinie skata zakomunikowa艂em sobie: Jan Bro艅ski przegrywa. Mia艂 dobre karty, a mimo to przegrywa艂. Nic dziwnego, skoro nie uwa偶a艂. Mia艂 w g艂o­wie ca艂kiem inne rzeczy ni偶 swoje dzwonki bez dw贸ch. Na samym pocz膮tku gry, jeszcze rozmawiaj膮c ze swoj膮 ciotk膮, bagatelizuj膮c nie­dawn膮 ma艂膮 orgi臋, zsun膮艂 czarny p贸艂but i lew膮 stop膮 w szarej skar­petce szuka艂 obok mojej g艂owy kolana mamy, kt贸ra siedzia艂a naprze­ciwko niego, i niebawem je znalaz艂. Mama, ledwie poczu艂a dotkni臋cie, przysun臋艂a si臋 bardziej do sto艂u, tak 偶e Jan, kt贸ry zosta艂 w艂a艣nie prze­licytowany przez Matzeratha i spasowa艂 na trzydziestu trzech, naj­pierw unosz膮c czubkiem stopy skraj sukienki, potem ca艂膮 wype艂nio­n膮 skarpetk膮, kt贸ra jednak by艂a z tego samego dnia i prawie 艣wie偶a, m贸g艂 pow臋drowa膰 mi臋dzy jej uda. By艂em pe艂en podziwu dla mojej mamy, kt贸ra mimo tego we艂nianego naprzykrzania si臋 pod sto艂em, na g贸rze, na wyg艂adzonym obrusie wygrywa艂a pewnie, weso艂o przy tym paplaj膮c, najbardziej ryzykowne partie, mi臋dzy innymi 偶o艂臋dzie bez czterech, podczas gdy Jan, na dole poczynaj膮c sobie coraz 艣mie­lej, na g贸rze przegrywa艂 wiele gier, kt贸re nawet Oskar z lunatyczn膮 pewno艣ci膮 zako艅czy艂by zwyci臋sko.

P贸藕niej pod st贸艂 wczo艂ga艂 si臋 jeszcze zm臋czony Stefanek, zasn膮艂 tam wkr贸tce, a przed za艣ni臋ciem nie m贸g艂 zrozumie膰, czego nogaw­ka jego ojca szuka艂a pod sukienk膮 mojej mamy.

Zachmurzenie niewielkie lub umiarkowane. Po po艂udniu przelot­ny deszcz. Ju偶 nazajutrz przyszed艂 Jan Bro艅ski, zabra艂 prezent, kt贸ry da艂 mi na urodziny, 贸w 偶aglowiec, u Sigismunda Markusa w pasa偶u Zbrojowni zamieni艂 n臋dzn膮 zabawk臋 na blaszany b臋benek, z lekka przemoczony przyszed艂 do nas p贸藕nym popo艂udniem z owym tak dobrze mi znanym b臋benkiem w bia艂o-czerwone p艂omyki, wr臋czy艂 mi go, wzi膮艂 jednocze艣nie poczciwy stary blaszany wrak, na kt贸rym pozosta艂y tylko kawa艂ki bia艂o-czerwonego lakieru. I gdy Jan bra艂 spra­cowany, ja wypocz臋ty instrument, oczy Jana, mamy, Matzeratha spo­cz臋艂y na Oskarze - niewiele brakowa艂o, a by艂bym si臋 roze艣mia艂 - czy偶by my艣leli, 偶e przywi膮za艂em si臋 do starego grata, 偶e 偶ywi臋 w sercu jakie艣 zasady?

Nie wydaj膮c oczekiwanego przez wszystkich krzyku, nie wpada­j膮c w 艣piew, kt贸ry zabija艂 szk艂o, odda艂em strudzony b臋benek i od razu obydwiema r臋kami zaj膮艂em si臋 now膮 blach膮. Po dw贸ch godzi­nach najuwa偶niejszego b臋bnienia wszed艂em w uderzenie.

Ale nie wszyscy doro艣li z mojego otoczenia okazali si臋 tak roz­s膮dni jak Jan Bro艅ski. Niebawem po moich pi膮tych urodzinach w dziewi臋膰set dwudziestym dziewi膮tym - du偶o si臋 w贸wczas m贸wi艂o o nowojorskim krachu na gie艂dzie, a ja zastanawia艂em si臋, czy i dzia­dek Koljaiczek handluj膮cy drzewem w dalekim Buffalo te偶 musia艂 po偶egna膰 si臋 z pieni臋dzmi - mama, zaniepokojona zahamowaniem mojego wzrostu, kt贸rego nie da艂o si臋 ju偶 nie dostrzega膰, zacz臋艂a pro­wadza膰 mnie za r臋k臋 na 艣rodowe wizyty w gabinecie doktora Hollatza przy Brunsh枚fera. Znosi艂em cierpliwie przykre i niesko艅czenie d艂ugie badania, bo ju偶 wtedy podoba艂 mi si臋 bia艂y, mi艂y dla oczu szpitalny str贸j siostry Ingi, asystentki Hollatza, przypomina艂 utrwa­lone na fotografii piel臋gniarskie czasy mamy i lat wojny i dzi臋ki temu, 偶e by艂em poch艂oni臋ty coraz to innym uk艂adem fa艂d piel臋gniar­skiego stroju, udawa艂o mi si臋 puszcza膰 mimo uszu grzmi膮ce, na艂ado­wane energi膮, potem zn贸w nieprzyjemnie wujaszkowate tyrady lekarza.

Odbijaj膮c w szk艂ach okular贸w urz膮dzenie gabinetu - by艂o tam du偶o chromu, niklu i lakieru, poza tym rega艂y, gablotki, w kt贸rych sta艂y zaopatrzone w wyra藕nie wypisane etykiet) s艂oje z w臋偶ami, sa­lamandrami, 偶贸艂wiami, 艣wi艅skimi, ludzkimi i ma艂pimi embrionami - chwytaj膮c te zanurzone w spirytusie p艂ody w szkl膮 okular贸w, kartku­j膮c po badaniach histori臋 mojej choroby Hollatz iv zadumie potrz膮sa艂 g艂ow膮, kaza艂 mamie opowiada膰 w k贸艂ko o moim upadku z piwnicz­nych schod贸w i uspokaja艂 j膮, kiedy bez opami臋tania l偶y艂a Matzera­tha, kt贸ry nie zamkn膮艂 klapy, i ca艂膮 win臋 sk艂adaj膮 na niego.

Kiedy po kilku miesi膮cach podczas kolejnej 艣rodowej wizyty prawdopodobnie po to, aby przekona膰 siebie, a mo偶e i siostr臋 Ing臋 o skuteczno艣ci dotychczasowej kuracji, Hollatz chcia艂 mi odebra膰 b臋benek, zniszczy艂em mu lwi膮 cz臋艣膰 w臋偶owej i 偶贸艂wiowej kolekcji jak r贸wnie偶 wszystkie embriony najr贸偶niejszego pochodzenia, kt贸re zdo艂a艂 zgromadzi膰.

Je艣li pomin膮膰 pe艂ne, ale przykryte kufle piwa i nie liczy膰 flakonu perfum mamy, to zdarzy艂o si臋 po raz pierwszy, 偶e Oskar porwa艂 si臋 na mn贸stwo nape艂nionych i szczelnie zamkni臋tych szklanych naczy艅. Efekt by艂 jedyny w swoim rodzaju i dla wszystkich obecnych, nawet dla mamy, kt贸ra zna艂a przecie偶 m贸j stosunek do szk艂a, osza艂amiaj膮­cy, niespodziewany. Ju偶 pierwszym, jeszcze umiarkowanym tonem przeci膮艂em wzd艂u偶 i wszerz gablotk臋, w kt贸rej Hollatz przechowy­wa艂 swoje obrzydliwe osobliwo艣ci, potem wyrwa艂em niemal kwa­dratow膮 szyb臋 z frontu gablotki i zrzuci艂em na wy艂o偶on膮 linoleum pod艂og臋, gdzie zachowuj膮c kszta艂t kwadratu rozprysn臋艂a si臋 p艂asko na tysi膮c cz膮stek, nast臋pnie nada艂em krzykowi nieco wi臋cej ostro艣ci i wr臋cz rozrzutn膮 przenikliwo艣膰, po czym tak bogato wyposa偶onym d藕wi臋kiem dotyka艂em jednej prob贸wki po drugiej.

Szklane naczynia p臋ka艂y z trzaskiem. Zielonkawy, cz臋艣ciowo zg臋stnia艂y alkohol bryzga艂, rozp艂ywa艂 si臋 po czerwonym linoleum gabinetu, nios膮c ze sob膮 swoj膮 wypreparowan膮, blad膮, troch臋 jakby zatroskan膮 zawarto艣膰, i wype艂nia艂 pok贸j tak, chcia艂oby si臋 powie­dzie膰, dotykalnym zapachem, 偶e mamie zrobi艂o si臋 niedobrze i sio­stra Inga musia艂a otworzy膰 okno na ulic臋. Doktor Hollatz potrafi艂 strat臋 swojej kolekcji zamieni膰 w sukces. W kilka tygodni po moim zamachu w fachowym pi艣mie 鈥濴ekarz i 艢wiat鈥 ukaza艂 si臋 jego arty­ku艂 o mnie, o rozcinaj膮cym 艣piewem szk艂o fenomenie g艂osowym Oskarze M. Wy艂o偶ona tam na przesz艂o dwudziestu stronach teza dok­tora Hollatza wzbudzi艂a podobno sensacj臋 w ko艂ach fachowych w kraju i za granic膮, spotykaj膮c si臋 ze sprzeciwem, ale i z uznaniem naukowych autorytet贸w. Mama, kt贸rej przys艂ano kilka egzemplarzy pisma, w spos贸b dla mnie zastanawiaj膮cy by艂a dumna z artyku艂u i nie mog艂a sobie odm贸wi膰 przyjemno艣ci odczytywania fragment贸w Greffom, Schefflerom, swojemu Janowi i po obiedzie bardzo cz臋sto swojemu m臋偶owi Matzerathowi. Nawet klienci sklepu kolonialnego musieli cierpliwie wys艂uchiwa膰 wyj膮tk贸w z artyku艂u i zas艂u偶enie podziwiali mam臋, kt贸ra wymawia艂a fachowe wyra偶enia co prawda b艂臋dnie, ale za to z wielk膮 fantazj膮. Dla mnie fakt, 偶e moje imi臋 po raz pierwszy znalaz艂o si臋 w druku, nic nie znaczy艂. M贸j ju偶 w贸wczas trze藕wy sceptycyzm pozwoli艂 mi oceni膰 dzie艂ko doktora Hollatza tak, jak na to, 艣ci艣le bior膮c, zas艂ugiwa艂o: by艂a to wielostronicowa, do艣膰 zr臋czna w sformu艂owaniach i daleka od zrozumienia tematu gadani­na lekarza, kt贸ry my艣li o uniwersyteckiej katedrze.

Dzisiaj, w swoim zak艂adzie dla nerwowo chorych, gdy jego g艂os nie zdo艂a poruszy膰 nawet szklanki do mycia z臋b贸w, gdy raz po raz bywaj膮 u niego lekarze podobni do owego Hollatza, przeprowadzaj膮 z nim tak zwane testy Rorschacha, pr贸by kojarzeniowe i inne bada­nia, 偶eby jego przymusowemu odosobnieniu nada膰 d藕wi臋czn膮 na­zw臋, dzisiaj Oskar ch臋tnie rozmy艣la o archaicznej, wczesnej epoce swojego g艂osu. Je艣li w tym pierwszym okresie tylko w razie potrze­by, cho膰 bardzo dok艂adnie, roz艣piewywa艂 wyroby z kwarcu i piasku, to p贸藕niej, w czasach rozkwitu i upadku swojego kunsztu, czyni艂 ze swoich zdolno艣ci u偶ytek nie odczuwaj膮c zewn臋trznego przymusu. Dla zabawy tylko, wpadaj膮c w manier臋 epoki schy艂kowej, ulegaj膮c has艂u l鈥檃rtpour l鈥檃rt, Oskar wdziera艂 si臋 艣piewem w struktur臋 szk艂a i przy tym doro艣la艂.




Podzia艂 godzin


Klepp zabija niekiedy godziny projektowaniem podzia艂u godzin. Podczas projektowania opycha si臋 stale kaszank膮 i pra偶on膮 soczewi­co potwierdza moj膮 tez臋, kt贸ra ni mniej, ni wi臋cej g艂osi: ka偶dy marzyciel to 偶ar艂ok. Przy wype艂nianiu rubryk Kleppowi nie brakuje pilno艣ci, a to z kolei potwierdza inn膮 moj膮 tez臋: tylko prawdziwe leniuchy mog膮 robi膰 wynalazki, kt贸re oszcz臋dzaj膮 fatygi.

Tak偶e i w tym roku Klepp przez czterna艣cie dni trudzi艂 si臋 nad roz艂o偶eniem swojego dnia na godziny. Odwiedziwszy mnie wczoraj najpierw przez d艂u偶szy czas zachowywa艂 si臋 tajemniczo, potem z kieszeni na piersi wyci膮gn膮艂 dziewi臋ciokrotnie z艂o偶ony arkusz pa­pieru, wr臋czy艂 mi go promieniej膮c, ju偶 zadowolony z siebie; znowu zrobi艂 wynalazek, kt贸ry oszcz臋dzi fatygi.

Przebieg艂em oczyma kartk臋, niewiele przynios艂a nowego: O dzie­si膮tej 艣niadanie, do obiadu rozmy艣lania, po obiedzie godzinka snu, potem kawa - w miar臋 mo偶no艣ci do 艂贸偶ka, siedz膮c na 艂贸偶ku godzina fletu, wstaj膮c i maszeruj膮c doko艂a pokoju godzina dud贸w, p贸艂 godzi­ny dud贸w na podw贸rzu, co drugi dzie艅 na zmian臋: albo dwie godzi­ny przy piwie i kaszance, albo dwie godziny kina, w ka偶dym razie jednak przed kinem lub przy piwie dyskretna agitacja na rzecz niele­galnej KPD - p贸艂 godziny, nie przesadzajmy! Wieczory w trzy dni powszednie wype艂nia艂o przygrywanie do ta艅ca w 鈥濲ednoro偶cu鈥, w sobot臋 popo艂udniowe piwo z KPD-owsk膮 agitacj膮 przenosi艂o si臋 na wiecz贸r, bo popo艂udnie by艂o zarezerwowane na k膮piel z masa偶em przy Gr眉nstrasse, a potem do 鈥濽 9鈥, trzy kwadransiki higieny z dziew­czyn膮, p贸藕niej z t膮 sam膮 dziewczyn膮 i jej przyjaci贸艂k膮 na kawie i ciastkach u Schwaba, na kr贸tko przed zamkni臋ciem zak艂adu jesz­cze golenie, a je艣li trzeba, to i strzy偶enie, pr臋dko zdj臋cie w fotomatonie, potem piwo, kaszanka, KPD-owska agitacja i b艂ogo艣膰.

Pochwali艂em wymalowany czy艣ciutko maswerk Kleppa, popro­si艂em o kopi臋, dopytywa艂em si臋, w jaki spos贸b radzi sobie zwykle Iz martwymi punktami. - 艢pi臋 albo rozmy艣lam o KPD - odpar艂 Klepp po b艂yskawicznym namy艣le. Czy opowiedzia艂em mu, jak Oskar zetkn膮艂 si臋 ze swoim pierw­szym podzia艂em godzin? Zacz臋艂o si臋 niewinnie od frebl贸wki ciotki Kauer. Jadwiga Bro艅ska wst臋powa艂a po mnie ka偶dego ranka, odpro­wadza艂a mnie i swojego Stefana do ciotki Kauer na Posadowskiego, gdzie z sze艣ciu, najwy偶ej dziesi臋ciu bachorami - kilkoro zawsze cho­rowa艂o - musieli艣my si臋 bawi膰, a偶 rzyga膰 si臋 chcia艂o. Na szcz臋艣cie m贸j b臋benek uchodzi艂 za zabawk臋, nikt mi nie wpycha艂 klock贸w, a konia na biegunach podsuwali tylko wtedy, gdy potrzebny im by艂 b臋bni膮cy je藕dziec w papierowym he艂mie. Za partytur臋 s艂u偶y艂a mi suknia ciotki Kauer z czarnego jedwabiu, zapinana na tysi膮c guzi­k贸w. Z czystym sumieniem mog臋 powiedzie膰, 偶e udawa艂o mi si臋 kil­kakrotnie w ci膮gu dnia ubiera膰 i rozbiera膰 chud膮, z艂o偶on膮 z samych fa艂dek star膮 pann臋, gdy b臋bni膮c rozpina艂em j膮 i zapina艂em, nie my­艣l膮c w艂a艣ciwie ojej ciele.

Popo艂udniowe spacery kasztanowymi alejami do Ja艣kowej Doli­ny, w g贸r臋 ko艂o pomnika Gutenberga, by艂y tak przyjemnie nudne i beztrosko g艂upie, 偶e dzi艣 jeszcze marz膮 mi si臋 spacery jak z ksi膮偶e­czek dla dzieci, z d艂oni膮 w papierowej d艂oni ciotki Kauer.

Czy by艂o nas o艣mioro, czy dwana艣cioro, musieli艣my i艣膰 w za­prz臋gu. 脫w zaprz臋g sk艂ada艂 si臋 z jasnoniebieskiej, zrobionej na dru­tach, imituj膮cej dyszel linki. Z obu stron tego we艂nianego dyszla znaj­dowa艂o si臋 po sze艣膰 we艂nianych uprz臋偶y 艂膮cznie dla dwana艣ciorga bachor贸w. Co dziesi臋膰 centymetr贸w wisia艂 dzwonek. Przed ciotk膮 Kauer, kt贸ra trzyma艂a lejce, truchtali艣my jesiennymi przedmiejskimi ulicami podzwaniaj膮c, trajkocz膮c, a ja b臋bni膮c raz za razem. Co jaki艣 czas ciotka Kauer intonowa艂a: 鈥濲ezu, dla Ciebie 偶yj臋, Jezu, dla Cie­bie umieram鈥 albo: 鈥濨膮d藕 pozdrowiona, gwiazdo morska鈥, co roz­czula艂o przechodni贸w, kiedy艣my czystemu pa藕dziernikowemu po­wietrzu powierzali s艂owa: 鈥濵ario, dopom贸偶鈥 i 鈥濵atko Boska S艂o-o-o-odka鈥. Ilekro膰 przechodzili艣my na drug膮 stron臋 ulicy, trzeba by艂o zatrzyma膰 ruch. Gromadzi艂y si臋 tramwaje, auta, furmanki, a my przenosili艣my w 艣piewie gwiazd臋 morsk膮 przez jezdni臋. Za ka偶dym razem ciotka Kauer wyci膮gaj膮c szeleszcz膮c膮 d艂o艅 dzi臋kowa艂a p贸藕­niej policjantom reguluj膮cym ruch, kt贸rzy nam towarzyszyli.

- Pan Jezus panom to wynagrodzi - obiecywa艂a i szele艣ci艂a je­dwabn膮 sukni膮.

W艂a艣ciwie by艂o mi 偶al, kiedy na wiosn臋 po swoich sz贸stych uro­dzinach Oskar z powodu Stefana musia艂 razem z nim opu艣ci膰 rozpi­nan膮 i zapinan膮 pann臋 Kauer. Jak zawsze, gdy w gr臋 wchodzi polity­ka, dosz艂o do czyn贸w gwa艂townych. Byli艣my na zalesionym wzg贸rzu, ciotka Kauer zdj臋艂a z nas we艂nian膮 uprz膮偶, m艂ody las po艂yskiwa艂, ga艂臋zie wypuszcza艂y pierwsze li艣cie. Ciotka Kauer siedzia艂a na ka­mieniu drogowym, kt贸ry pod rozrastaj膮cym si臋 bujnie mchem wska­zywa艂 r贸偶ne kierunki jedno- czy dwugodzinnych spacer贸w. Niby dziewczyna, kt贸ra nie wie, co si臋 z ni膮 na wiosn臋 dzieje, nuci艂a po­trz膮saj膮c g艂ow膮 takim ruchem, jaki poza tym mo偶na zaobserwowa膰 tylko u perliczek, i robi艂a nam na drutach nowy zaprz臋g, mia艂 on by膰 piekielnie czerwony, niestety nigdy nie by艂o mi dane w nim chodzi膰: nagle bowiem w zaro艣lach rozleg艂 si臋 wrzask, panna Kauer pode­rwa艂a si臋 z furkotem, rzuci艂a si臋 stukaj膮c obcasami w stron臋 wrzasku i zaro艣li, z rob贸tk膮 w r臋ku, ci膮gn膮c za sob膮 czerwon膮 we艂nian膮 ni膰. Ja pod膮偶y艂em za ni膮 i za nici膮, mia艂em niebawem zobaczy膰 jeszcze wi臋cej czerwieni: nos Stefana pot臋偶nie krwawi艂, a ch艂opak, kt贸ry nazywa艂 si臋 Lothar, mia艂 kr臋cone w艂osy i niebieskie 偶y艂ki na skro­niach, siedzia艂 strachliwemu i nader chucherkowatemu szczeniako­wi na piersi i zdawa艂o si臋, 偶e chce Stefanowi wgnie艣膰 nos w g艂膮b czaszki.

- Ty, Polak - sycza艂 mi臋dzy jednym ciosem a drugim. - Ty, Po­lak! - Gdy w pi臋膰 minut p贸藕niej ciotka Kauer mia艂a nas znowu w jasnoniebieskiej uprz臋偶y - tylko ja bieg艂em swobodnie i zwija艂em czerwon膮 ni膰 - musieli艣my wszyscy powtarza膰 za ni膮 modlitw臋, kt贸­r膮 normalnie odmawia si臋 mi臋dzy Ofiarowaniem a Przeistoczeniem: 鈥濿 duchu pokornych i w sercu skruszonych...鈥

Potem szybko na d贸艂 i post贸j pod pomnikiem Gutenberga. Wska­zuj膮c d艂ugim palcem na Stefana, kt贸ry pochlipywa艂 przyciskaj膮c chust­k臋 do nosa, t艂umaczy艂a 艂agodnie: - To nie jego wina, 偶e jest ma艂ym Polakiem.

Za rad膮 ciotki Kauer Stefana nie pos艂ano wi臋cej do jej przedszko­la. Oskar, cho膰 nie by艂 Polakiem i nie przepada艂 za Stefanem, wyrazi艂 swoj膮 z nim solidarno艣膰. A potem nadesz艂a Wielkanoc i rodzice po prostu podj臋li pr贸b臋. Doktor Hollatz za okularami w grubej rogowej oprawie uzna艂, 偶e to nie zaszkodzi, i g艂o艣no powt贸rzy艂 orzeczenie: - Ma艂emu Oskarowi to nie zaszkodzi.

Jan Bro艅ski, kt贸ry te偶 po Wielkanocy chcia艂 pos艂a膰 swojego Ste­fana do polskiej szko艂y, nie da艂 sobie tego wybi膰 z g艂owy, powtarza艂 w k贸艂ko mojej mamie i Matzerathowi: jest urz臋dnikiem w polskiej s艂u偶bie. Za sumienn膮 prac臋 na polskiej poczcie pa艅stwo polskie su­miennie mu p艂aci. Ostatecznie jest Polakiem, a Jadwiga te偶 b臋dzie Polk膮, jak tylko wniosek zostanie zatwierdzony. Poza tym tak bystre i nieprzeci臋tnie zdolne dziecko jak Stefan nauczy si臋 niemieckiego w domu rodzic贸w, a co do ma艂ego Oskara - zawsze, ilekro膰 m贸wi艂 o Oskarze, lekko wzdycha艂 - Oskar tak samo jak Stefan ma sze艣膰 lat, co prawda jeszcze dobrze nie m贸wi, w og贸le jak na sw贸j wiek jest mocno op贸藕niony, zw艂aszcza je艣li idzie o wzrost, mimo to nale偶y spr贸bowa膰, obowi膮zek szkolny jest obowi膮zkiem - zak艂adaj膮c, 偶e w艂adze szkolne nie b臋d膮 si臋 sprzeciwia膰.

W艂adze szkolne wyrazi艂y w膮tpliwo艣ci i za偶膮da艂y 艣wiadectwa le­karskiego. Hollatz nazwa艂 mnie zdrowym ch艂opcem, kt贸ry wzrostem przypomina trzylatka, umys艂owo jednak, cho膰 jeszcze dobrze nie m贸wi, w niczym nie ust臋puje pi臋cio- czy sze艣ciolatkom. Wspomina艂 te偶 o mojej tarczycy.

Przy tych wszystkich badaniach, podczas test贸w, do kt贸rych ju偶 przywyk艂em, zachowywa艂em si臋 spokojnie, oboj臋tnie lub przychyl­nie, zw艂aszcza 偶e nikt nie pr贸bowa艂 odbiera膰 mi b臋benka. Zniszcze­nie Hollatzowej kolekcji w臋偶y, 偶贸艂wi i embrion贸w by艂o dla wszyst­kich, kt贸rzy badali mnie i poddawali testom, 偶ywym i przera偶aj膮cym wspomnieniem.

Tylko w domu, mianowicie w pierwszy dzie艅 szko艂y, poczu艂em si臋 zmuszony do u偶ycia diamentu w moim g艂osie, kiedy Matzerath, post臋puj膮c wbrew rozs膮dkowi, za偶膮da艂 ode mnie, abym drog臋 do szko艂y Pestalozziego naprzeciw 艁膮ki Fr枚bela przeby艂 bez b臋benka, i abym nie zabiera艂 go, mojego blaszanego b臋benka, do gmachu szko艂y.

Gdy w ko艅cu przeszed艂 do r臋koczyn贸w, chcia艂 zabra膰 co艣, co nie by艂o jego, z czym w og贸le nie umia艂 si臋 obchodzi膰, do czego brako­wa艂o mu powo艂ania, rozbi艂em krzykiem pusty wazon, kt贸remu przy­pisywano autentyczno艣膰. Skoro tylko autentyczny wazon znalaz艂 si臋 w postaci autentycznych skorup na dywanie, Matzerath, kt贸ry by艂 do niego bardzo przywi膮zany, zamierzy艂 si臋 na mnie. Ale wtedy zerwa艂a si臋 mama, wtr膮ci艂 si臋 te偶 Jan, kt贸ry na chwil臋 i jakby przypadkowo wpad艂 jeszcze do nas ze Stefanem i z torb膮 艂akoci.

- Prosz臋 ci臋, Alfredzie - powiedzia艂 swoim spokojnie namasz­czonym tonem i Matzerath, pora偶ony niebieskim spojrzeniem Jana i szarym mamy, opu艣ci艂 r臋k臋 i wsadzi艂 do kieszeni spodni.

Szko艂a Pestalozziego by艂 to nowy, ozdobiony nowocze艣nie graffitami i freskami, trzypi臋trowy, pod艂u偶ny gmach z p艂askim dachem, wybudowany przez senat wielodzietnemu przedmie艣ciu na usilne naleganie w贸wczas jeszcze bardzo aktywnych socjaldemokrat贸w. Gmach podoba艂 mi si臋, z wyj膮tkiem zapachu i uprawiaj膮cych sport secesyjnych ch艂opc贸w na sgraffitach i freskach.

Nienaturalne ma艂e, a ponadto zieleniej膮ce drzewka sta艂y w 偶wi­rze przed g艂贸wnym wej艣ciem mi臋dzy zabezpieczaj膮cymi, podobny­mi do pastora艂贸w 偶elaznymi pr臋tami. Ze wszystkich stron nadcho­dzi艂y matki, kt贸re mia艂y w r臋ku kolorowe spiczaste torby z 艂akociami i wlok艂y za sob膮 rozwrzeszczanych lub przyk艂adnie grzecznych ch艂op­c贸w. Nigdy jeszcze Oskar nie widzia艂 tylu matek zd膮偶aj膮cych w jed­nym kierunku. Wydawa艂o si臋, jakby pielgrzymowa艂y na targ, gdzie ich pierworodni lub drudzy z kolei synowie zostan膮 wystawieni na sprzeda偶.

Ju偶 w hallu 贸w szkolny zapach, kt贸ry, opisywany wystarczaj膮co cz臋sto, przewy偶sza intymno艣ci膮 wszystkie znane w 艣wiecie perfumy. Na kamiennych p艂ytach hallu sta艂y rozstawione swobodnie gra­nitowe misy, by艂o ich cztery czy pi臋膰, a z wkl臋s艂ych zag艂臋bie艅 try­ska艂a woda r贸wnocze艣nie z kilku 藕r贸de艂. Otoczone przez ch艂opc贸w, tym i moich r贸wie艣nik贸w, przypomina艂y mi macior臋 wuja Win­centego w Bysewie, kt贸ra nieraz przewraca艂a si臋 na bok i znosi艂a podobnie spragniony, brutalny nap贸r swoich prosi膮t.

Ch艂opcy pochylali si臋 nad misami i pionowymi, stale przecinaj膮­cymi si臋 wie偶yczkami wodnymi, w艂osy opada艂y im na czo艂o, a oni pozwalali fontannom grzeba膰 sobie w otwartych ustach. Nie wiem, czy bawili si臋, czy pili. Nieraz dwaj ch艂opcy wyprostowywali si臋 nie­mal r贸wnocze艣nie, z wyd臋tymi policzkami, aby nieprzyzwoicie g艂o­艣no parskn膮膰 sobie w twarz zmieszan膮 na pewno ze 艣lin膮 i okruchami chleba ciep艂膮 od ust wod膮. Ja, kt贸ry przy wej艣ciu do hallu lekkomy艣lnie rzuci艂em okiem na znajduj膮c膮 si臋 po lewej stronie, otwart膮 sal臋 gimnastyczn膮, na widok sk贸rzanego konia, s艂up贸w i lin do wspinania, strasznego, domagaj膮cego si臋 zawsze ogromnych m艂yn­k贸w dr膮偶ka poczu艂em prawdziwe, niczym nie daj膮ce si臋 wyperswa­dowa膰 pragnienie i tak jak inni ch艂opcy ch臋tnie napi艂bym si臋 troch臋 wody. Nie mog艂em jednak poprosi膰 mamy, kt贸ra trzyma艂a mnie za r臋k臋, 偶eby unios艂a Oskara, brzd膮ca, nad takim basenem. Nawet gdy­bym podstawi艂 sobie b臋benek, nie dosi臋gn膮艂bym fontanny. Kiedy jed­nak podskoczywszy lekko zajrza艂em ponad brzegiem jednej z tych mis i spostrzeg艂em, jak t艂uste resztki chleba w du偶ym stopniu bloko­wa艂y odp艂yw wody i jak nieapetyczna lura tam si臋 znajdowa艂a, prze­sz艂o mi owo pragnienie, kt贸re nagromadzi艂em w sobie b艂膮dz膮c co prawda w my艣lach, a przecie偶 niemal ciele艣nie mi臋dzy przyrz膮dami gimnastycznymi po pustkowiu gimnastycznej sali.

Po monumentalnych, wzniesionych dla olbrzym贸w schodach, przez gwarne korytarze mama zaprowadzi艂a mnie do sali, na kt贸rej drzwiach wisia艂a tabliczka z napisem 鈥濱 a鈥. Sala pe艂na by艂a ch艂opc贸w w moim wieku. Matki ch艂opc贸w skupi艂y si臋 pod 艣cian膮 naprzeciwko frontowych okien i skrzy偶owawszy r臋ce trzyma艂y tradycyjne spiczasto-kolorowe, u g贸ry przykryte bibu艂k膮, przerastaj膮ce mnie torby z 艂akociami na pierwszy dzie艅 szko艂y. Mama te偶 mia艂a tak膮 torb臋.

Gdy wszed艂em trzymaj膮c j膮 za r臋k臋, ca艂a zgraja rykn臋艂a 艣mie­chem, tak samo matki zgrai. Grubawego ch艂opaka, kt贸ry chcia艂 mi zab臋bni膰 na moim b臋benku, musia艂em, 偶eby nie rozbija膰 艣piewem szk艂a, kopn膮膰 kilka razy w gole艅, po czym szczeniak przewr贸ci艂 si臋, zawadzi艂 czupryn膮 o 艂awk臋, a mama trzepn臋艂a mnie za to w kark.

Szczeniak krzycza艂. Ja oczywi艣cie nie krzycza艂em, bo krzycza艂em tylko, je艣li kto艣 pr贸bowa艂 mi odebra膰 b臋benek. Mama, kt贸rej by艂o przykro za ten wyst臋p przed innymi matkami, wepchn臋艂a mnie w pierwsz膮 艂awk臋 w rz臋dzie pod oknami. Oczywi艣cie 艂awka by艂a za du偶a. Ale w tyle, gdzie zgraja by艂a coraz bardziej ros艂a i piegowata, 艂awki by艂y jeszcze wi臋ksze.

Nie protestowa艂em, siedzia艂em spokojnie, bo nie mia艂em 偶adnych powod贸w do niepokoju. Mama, kt贸ra nadal wydawa艂a mi si臋 speszo­na, wcisn臋艂a si臋 mi臋dzy inne matki. Prawdopodobnie wstydzi艂a si臋 przed swoimi towarzyszkami niedoli mojego tak zwanego zap贸藕nienia w rozwoju. Tamte zachowywa艂y si臋, jakby mia艂y podstawy do dumy ze swoich, na m贸j gust zbyt szybko wyros艂ych, 艂obuziak贸w.

Nie mog艂em spogl膮da膰 na 艁膮k臋 Fr枚bela, bo wysoko艣膰 parapetu by艂a r贸wnie nieprzystosowana do mojego wzrostu, jak wielko艣膰 艂awki. A ch臋tnie rzuci艂bym okiem na 艁膮k臋 Fr枚bela, gdzie, jak wiedzia艂em, skauci pod wodz膮 handlarza warzyw Greffa rozbijali namioty, bawili si臋 w lancknechta i, jak na skaut贸w przysta艂o, robili dobre uczynki. Nie znaczy to, 偶e poci膮ga艂a mnie ta przesadna gloryfikacja obozo­wego 偶ycia. Interesowa艂a mnie tylko posta膰 Greffa w kr贸tkich spoden­kach. Czy偶by jego s艂abo艣膰 do szczup艂ych, w miar臋 mo偶liwo艣ci wielkookich, cho膰 bladych ch艂opc贸w by艂a tak du偶a, 偶e da艂 im mundur tw贸rcy skautingu, Baden-Powella?

Z winy haniebnej architektury pozbawiony ciekawego widoku, patrzy艂em ju偶 tylko na niebo i w ko艅cu znalaz艂em co艣 godnego ogl膮­dania. Coraz to nowe chmury w臋drowa艂y z p贸艂nocnego zachodu na po艂udniowy wsch贸d, jak gdyby 贸w kierunek m贸g艂 chmurom zaofia­rowa膰 co艣 nadzwyczajnego. M贸j b臋benek, kt贸ry dotychczas ani na jedno uderzenie nie pomy艣la艂 o w臋dr贸wce, wsun膮艂em sobie mi臋dzy kolana a przegr贸dk臋 艂awki. Oparcie przeznaczone na plecy os艂ania艂o ty艂 g艂owy Oskara. Za mn膮 trajkotali, wrzeszczeli, 艣miali si臋, p艂akali i szaleli moi tak zwani koledzy. Rzucali we mnie kulami z papieru, aleja nie odwraca艂em si臋, uwa偶a艂em bowiem, 偶e 艣wiadome celu chmu­ry stanowi膮 widok bardziej estetyczny od hordy stroj膮cych g艂upie miny, zupe艂nie zbzikowanych ordynus贸w.

Uspokoi艂o si臋 troch臋 w klasie I a, gdy wesz艂a kobieta, kt贸ra przed­stawi艂a si臋 jako panna Spollenhauer. Ja nie musia艂em si臋 uspokaja膰, bo ju偶 przedtem, cichy i niemal zatopiony w my艣lach, czeka艂em na rzeczy, kt贸re nadejd膮. M贸wi膮c szczerze: Oskar nie uwa偶a艂 nawet za konieczne czeka膰 na to, co nadejdzie, nie potrzebowa艂 przecie偶 od­miany, nie czeka艂 wi臋c, lecz siedzia艂, czuj膮c tylko sw贸j b臋benek, w szkolnej 艂awce i bawi艂 si臋 widokiem chmur za - czy raczej przed - od艣wi臋tnie wyczyszczonymi szybami okien.

Panna Spollenhauer mia艂a na sobie kostium o kanciastym kroju, kt贸ry nadawa艂 jej suchy, m臋ski wygl膮d. Wra偶enie to pot臋gowa艂 jesz­cze ciasny i sztywny, wydobywaj膮cy fa艂dy szyi, zapinany przy krtani i jak bodaj偶e dostrzeg艂em, zmywalny ko艂nierzyk. Ledwie wkroczy­艂a do klasy w p艂askich sportowych pantoflach, od razu chcia艂a zdo­by膰 popularno艣膰 i zapyta艂a: - Powiedzcie, kochane dzieci, potraficie za艣piewa膰 jak膮艣 piosenk臋?

Odpowiedzieli jej rykiem, kt贸ry ona uzna艂a jednak za odpowied藕 twierdz膮c膮, bo zaintonowa艂a nienaturalnie wysoko wiosenn膮 piosen­k臋 Przyszed艂 ju偶 maj, chocia偶 mieli艣my po艂ow臋 kwietnia. Gdy tylko dosz艂a do maja, wybuch艂o piek艂o. Nie czekaj膮c na znak, kiedy si臋 w艂膮czy膰, nie znaj膮c dobrze tekstu, nie maj膮c najmniejszego wyczu­cia pro艣ciutkiego rytmu tej piosenki, banda za moimi plecami zacz臋­艂a wydziera膰 si臋 jeden przez drugiego, a偶 tynk odpada艂 od 艣cian.

Mimo jej 偶贸艂tawej cery, mimo ostrzy偶onych kr贸tko w艂os贸w i wyzieraj膮cego spod ko艂nierzyka m臋skiego krawata by艂o mi 偶al Spollenhauerki. Odrywaj膮c si臋 od chmur, kt贸re mia艂y widocznie dzie艅 wolny od nauki, zebra艂em si臋 w sobie, jednym ruchem wyci膮gn膮艂em pa艂eczki zza szelek i wystuka艂em g艂o艣no i wyrazi艣cie takt piosenki. Ale banda za moimi plecami nie mia艂a ani wyczucia, ani s艂uchu. Tyl­ko panna Spollenhauer zach臋caj膮co kiwn臋艂a mi g艂ow膮, u艣miechn臋艂a si臋 w stron臋 przyklejonej do 艣ciany gromady matek, mrugn臋艂a spe­cjalnie do mamy, co ja przyj膮艂em za sygna艂 do dalszego, spokojnego, w ko艅cu skomplikowanego, demonstruj膮cego wszystkie moje sztuczki b臋bnienia. Od pewnego czasu banda za moimi plecami przesta艂a mie­sza膰 barbarzy艅skie g艂osy. Wyobrazi艂em ju偶 sobie, 偶e m贸j b臋benek uczy, szkoli, z moich koleg贸w czyni moich uczni贸w, gdy przy mojej 艂awce stan臋艂a Spollenhauerka, popatrzy艂a na moje d艂onie i pa艂eczki i u艣miechaj膮c si臋 raczej przyja藕nie, pr贸bowa艂a, nawet zr臋cznie, wy­stuka膰 m贸j takt; przez minutk臋 by艂a do艣膰 sympatyczn膮 star膮 pann膮, kt贸ra zapominaj膮c o swoim nauczycielskim zawodzie wymyka si臋 narzuconej sobie karykaturalnej egzystencji, staje si臋 ludzka, to zna­czy dziecinna, ciekawa, wielowarstwowa, niemoralna.

Skoro jednak pannie Spollenhauer nie uda艂o si臋 od razu i w艂a艣ci­wie wystuka膰 mojego b臋benkowego taktu, wr贸ci艂a do swojej starej, Po prostu g艂upiej, w dodatku 藕le op艂acanej roli, przywo艂a艂a si臋 do Porz膮dku, bo nauczycielki musz膮 to co jaki艣 czas robi膰, i powiedzia­艂a: - Ty na pewno jeste艣 ma艂ym Oskarem. Du偶o ju偶 o tobie s艂yszeli艣my. Jak ty 艂adnie umiesz gra膰 na b臋benku. Prawda, dzieci? Czy nasz Oskar nie jest dobrym doboszem?

Dzieci zarycza艂y, matki cia艣niej przysun臋艂y si臋 do siebie, Spollenhauerka odzyska艂a panowanie nad sob膮. - Ale teraz - powiedzia­艂a falsetem - schowamy b臋benek do szafy, bo jest zm臋czony i chce spa膰. Po lekcjach dostaniesz go z powrotem.

Jeszcze podczas tej ob艂udnej przemowy pokaza艂a mi swoje kr贸t­ko obci臋te nauczycielskie paznokcie, chcia艂a dziesi臋cioma kr贸tko obci臋tymi pazurami targn膮膰 si臋 na b臋benek, kt贸ry, B贸g mi 艣wiad­kiem, ani nie by艂 zm臋czony, ani nie chcia艂 spa膰. Na razie trzyma艂em mocno, ramionami w r臋kawach swetra obj膮艂em kr膮g w bia艂o-czerwone p艂omyki, spogl膮da艂em na ni膮, potem, gdy zachowywa艂a upar­cie odwieczny szablonowy wygl膮d nauczycielki szko艂y powszech­nej, przejrza艂em j膮 na wylot, znalaz艂em w duszy panny Spollenhauer rzeczy ciekawe, kt贸rych starczy艂oby na trzy niemoralne rozdzia艂y, poniewa偶 jednak chodzi艂o tu o b臋benek, oderwa艂em si臋 od jej 偶ycia wewn臋trznego i gdy m贸j wzrok trafi艂 mi臋dzy jej 艂opatki, spostrze­g艂em na dobrze utrzymanej sk贸rze znami臋 wielko艣ci guldena, poro­艣ni臋te d艂ugim w艂osem.

Czy sprawi艂 to fakt, 偶e poczu艂a, i偶 j膮 przejrza艂em, czy m贸j g艂os, kt贸rym, nie wyrz膮dzaj膮c 偶adnej szkody, skrobn膮艂em j膮 w prawe szk艂o okular贸w: poniecha艂a brutalnej przemocy, od kt贸rej kostki ju偶 jej zbiela艂y, nie znosi艂a chyba skrobania po szkle, dostawa艂a g臋siej sk贸r­ki, wzdrygaj膮c si臋 wypu艣ci艂a b臋benek, powiedzia艂a: - Jeste艣 jednak z艂ym Oskarem - spojrza艂a z wyrzutem na moj膮 mam臋, kt贸ra nie wie­dzia艂a, gdzie podzia膰 oczy, zostawi艂a mi m贸j rze艣ki b臋benek, odwr贸­ci艂a si臋, pomaszerowa艂a na p艂askich obcasach do pulpitu, wygrzeba­艂a z teczki inne okulary, prawdopodobnie do czytania, zdecydowanym ruchem zdj臋艂a z nosa 贸w rower, kt贸ry zadrapa艂em swoim g艂osem, jak drapie si臋 paznokciami po szybie, przybra艂a tak膮 min臋, jakbym zbez­cze艣ci艂 jej okulary, za艂o偶y艂a na nos, odchylaj膮c przy tym ma艂y palec, drugie szk艂a, potem wypr臋偶y艂a si臋, a偶 trzasn臋艂o, i ponownie si臋gaj膮c do teczki o艣wiadczy艂a: - Teraz przeczytam wam podzia艂 godzin.

Z teczki ze 艣wi艅skiej sk贸ry wyci膮gn臋艂a plik kartek, jedn膮 zatrzy­ma艂a dla siebie, pozosta艂e da艂a matkom, mi臋dzy innymi i mojej ma­mie, wreszcie wyjawi艂a zaniepokojonym ju偶 sze艣ciolatkom, co przy­nosi艂 podzia艂 godzin. - Poniedzia艂ek: religia, pisanie, rachunki, zabawy; wtorek: rachunki, kaligrafia, 艣piew, przyroda; 艣roda: rachun­ki, pisanie, rysunki; czwartek: geografia, rachunki, pisanie, religia; pi膮tek: rachunki, pisanie, zabawy, kaligrafia; sobota: rachunki, 艣piew, zabawy, zabawy.

Panna Spollenhauer obwie艣ci艂a to jak nieuchronne przeznaczenie odda艂a temu produktowi konferencji nauczycieli szk贸艂 powszech­nych sw贸j surowy, nie omijaj膮cy 偶adnej litery g艂os, potem, przypo­minaj膮c sobie czasy seminaryjne, stopniowo z艂agodnia艂a, zawo艂a艂a weso艂o, wpadaj膮c w pedagogiczn膮 rado艣膰: - A teraz, kochane dzieci, powt贸rzymy to wszyscy razem. Prosz臋 - poniedzia艂ek?

Zgraja rykn臋艂a: - Poniedzia艂ek!

Ona na to: - Religia?

Ochrzczeni poganie rykn臋li s艂贸wko 鈥瀝eligia鈥. Ja oszcz臋dza艂em g艂os, wystuka艂em za to na blasze religijne sylaby.

Za mn膮 wrzeszczeli tamci, zach臋cani przez Spollenhauerk臋: Pi-sa-nie! - Trzykrotnie odpowiedzia艂 m贸j b臋benek. - Ra-chun-ki! - Zn贸w trzy uderzenia.

I tak si臋 to ci膮gn臋艂o dalej: wrzask za mn膮, przepowiadanie Spollenhauerki przede mn膮, a ja, robi膮c dobr膮 min臋 do nieudolnej gry, wystukiwa艂em pow艣ci膮gliwie sylaby na mojej blasze, a偶 Spollenhauerka, nie wiem, z czyjego poduszczenia, zerwa艂a si臋, wyra藕nie roz­z艂oszczona - ale to 艂obuziaki za moimi plecami zepsu艂y jej humor - zaczerwieni艂a si臋 gwa艂townie, nieszkodliwy b臋benek Oskara by艂 dla niej wystarczaj膮cym kamieniem obrazy, by wzi膮膰 na spytki dba艂ego o takt dobosza.

- Pos艂uchaj mnie teraz, Oskarze! Czwartek, geografia?

Ignoruj膮c s艂贸wko 鈥瀋zwartek鈥 wystuka艂em cztery razy na geogra­fi臋, na rachunki i pisanie po trzy razy, religii, jak si臋 nale偶y, po艣wi臋ci­艂em nie cztery, lecz trzy tr贸jjedyne, zbawienne uderzenia w b臋benek.

Ale Spollenhauerka nie zauwa偶y艂a r贸偶nicy. Po prostu czu艂a wstr臋t do wszelkiego b臋bnienia. Pokaza艂a mi, jak ju偶 raz przedtem, dziesi臋膰 najkr贸cej obci臋tych paznokci i chcia艂a chwyci膰 dziesi臋cioma pazurami.

Ale zanim jeszcze dotkn臋艂a mojej blachy, ja wyda艂em sw贸j u艣mier­caj膮cy szk艂o krzyk, kt贸ry ogromne okna klasy pozbawi艂 g贸rnych szyb. 艢rodkowe szyby pad艂y ofiar膮 drugiego krzyku. Bez przeszk贸d wdar­艂o si臋 do klasy 艂agodne wiosenne powietrze. Trzecim krzykiem znisz­czy艂em dolne szyby, co w gruncie rzeczy by艂o zb臋dne, by艂o czyst膮 swawol膮, bo Spollenhauerka ju偶 przy g贸rnych i 艣rodkowych szybach cofn臋艂a pazury. Zamiast z czystej i w膮tpliwej artystycznie swawoli zn臋ca膰 si臋 nad ostatnimi szybami, Oskar dalib贸g post膮pi艂by m膮drzej, gdyby nie spuszcza艂 z oka zataczaj膮cej si臋 w ty艂 Spollenhauerki.

Diabli wiedz膮, sk膮d wytrzasn臋艂a trzcink臋. W ka偶dym razie trzcinka Pojawi艂a si臋 nagle, dr偶a艂a w krzy偶uj膮cym si臋 z wiosennym powie­trzem powietrzu klasy, a Spollenhauerka 艣wisn臋艂a ni膮 przez t臋 po­wietrzn膮 mieszanin臋, uczyni艂a j膮 gi臋tk膮, g艂odn膮, spragnion膮, 艂as膮 na p臋kaj膮c膮 sk贸r臋, na syk, na wiele zas艂on, kt贸rymi trzcinka potrafi 艂u­dzi膰, na zaspokojenie obu stron. I waln臋艂a trzcinka w m贸j pulpit, a偶 w ka艂amarzu atrament podskoczy艂 fioletowo. I uderzy艂a, gdy nie chcia­艂em podstawi膰 r臋ki do bicia, w m贸j b臋benek. Ona, Spollenhauerka, uderzy艂a w m贸j blaszany b臋benek! Z jakiej racji uderzy艂a? Je艣li ju偶 chcia艂a uderzy膰, to z jakiej racji w m贸j b臋benek? Czy za moimi ple­cami ma艂o siedzia艂o rozwydrzonych 艂obuziak贸w? Czy koniecznie musia艂a to by膰 moja blacha? Czy ona, kt贸ra nie mia艂a poj臋cia o b臋b­nieniu, musia艂a podnie艣膰 r臋k臋 na m贸j b臋benek? Co jej b艂yska艂o w oku? Jak nazywa艂o si臋 zwierz臋, kt贸re chcia艂o uderza膰? Z jakiego Zoo pochodzi艂o, jakiego 偶eru szuka艂o, do czego si臋 grza艂o? - Co艣 zaw艂adn臋艂o Oskarem, wdar艂o si臋 w niego, nie wiem, z jakich przy­czyn unosz膮c si臋 wzwy偶, przez podeszwy but贸w, przez stopy, d藕wi­gn臋艂o si臋 w g贸r臋, opanowa艂o struny g艂osowe, kaza艂o mu wyda膰 偶arli­wy krzyk, kt贸ry wystarczy艂by do ogo艂ocenia ze szk艂a ca艂ej wspania艂ej, pi臋kno-okiennej, chwytaj膮cej 艣wiat艂o, za艂amuj膮cej 艣wiat艂o, gotyckiej katedry.

Inaczej m贸wi膮c, wykona艂em podw贸jny krzyk, kt贸ry obydwa szk艂a w okularach Spollenhauerki doprawdy star艂 na proch. Patrz膮c spod lekko krwawi膮cych brwi przez puste ju偶 oprawki cofn臋艂a si臋 po omac­ku, zacz臋艂a w ko艅cu becze膰 obrzydliwie i jak na nauczycielk臋 zbyt nieopanowanie, podczas gdy banda za moimi plecami zamilk艂a trwo偶nie, cz臋艣ciowo kryj膮c si臋 pod 艂awkami, cz臋艣ciowo szcz臋kaj膮c z臋ba­mi. Kilku przemyka艂o si臋 od 艂awki do 艂awki ku matkom. One za艣, gdy u艣wiadomi艂y sobie wyrz膮dzon膮 szkod臋, szuka艂y winnego i chcia艂y rzuci膰 si臋 na moj膮 mam臋, pewnie te偶 rzuci艂yby si臋 na ni膮, gdybym ja, chwytaj膮c b臋benek, nie wysun膮艂 si臋 z 艂awki.

Omijaj膮c na p贸艂 o艣lep艂膮 Spollenhauerk臋 znalaz艂em si臋 przy ma­mie, kt贸rej zagra偶a艂y furie, z艂apa艂em j膮 za r臋k臋 i wyci膮gn膮艂em z prze­wiewnej klasy I a. Gwarne korytarze. Kamienne schody dla dzieci-olbrzym贸w. Resztki chleba w tryskaj膮cych wod膮 granitowych mi­sach. W otwartej sali gimnastycznej dygotali ch艂opcy pod dr膮偶kiem. Mama nadal trzyma艂a kartk臋. Przed g艂贸wnym wej艣ciem szko艂y Pestalozziego wzi膮艂em od niej 艣wistek i z podzia艂u godzin zrobi艂em bezsensown膮 papierow膮 kul臋.

Natomiast fotografowi, kt贸ry mi臋dzy kolumnami portalu czeka艂 na pierwszoklasist贸w z torbami 艂akoci i matkami, Oskar pozwoli艂 zrobi膰 sobie zdj臋cie ze swoj膮 torb膮, kt贸ra nie zgin臋艂a w ca艂ym tym zamieszaniu. Wyjrza艂o s艂o艅ce, nad nami brz臋cza艂y klasy. Fotograf ustawi艂 Oskara na tle szkolnej tablicy, na kt贸rej by艂o napisane: 鈥濵贸j pierwszy dzie艅 w szkole鈥.

















Rasputin i abecad艂o


Opowiadaj膮c mojemu przyjacielowi Kleppowi i piel臋gniarzowi Brunowi, kt贸ry przys艂uchiwa艂 si臋 jednym uchem, o pierwszym ze­tkni臋ciu Oskara z podzia艂em godzin, powiedzia艂em przed chwil膮: na owej tablicy szkolnej, kt贸ra s艂u偶y艂a fotografowi za tradycyjne t艂o do poczt贸wkowych zdj臋膰 sze艣cioletnich ch艂opc贸w z tornistrami i torba­mi pe艂nymi 艂akoci, by艂o napisane: 鈥濵贸j pierwszy dzie艅 w szkole鈥.

Oczywi艣cie to zdanko by艂o czytelne jedynie dla matek, kt贸re sta­艂y za fotografem i denerwowa艂y si臋 bardziej ni偶 ich ch艂opcy. Ch艂op­cy przed tablic膮 z napisem co najwy偶ej w rok p贸藕niej, albo przy wiel­kanocnym zaci膮gu nowych pierwszoklasist贸w, albo na pozosta艂ych im zdj臋ciach, mogli odcyfrowa膰, 偶e te 艣liczne fotografie zosta艂y zro­bione z okazji ich pierwszego dnia w szkole.

Pismo s眉tterlinowskie pe艂za艂o po tablicy z艂o艣liwie spiczaste i w za­okr膮gleniach fa艂szywe, bo wypchane, rysowa艂o kred膮 贸w napis za­znaczaj膮cy pocz膮tek nowego okresu 偶ycia. W istocie pismo S眉tterlina nadaje si臋 do rzeczy wyrazistych, zwi臋z艂ych sformu艂owa艅, na przyk艂ad aktualnych hase艂. S膮 te偶 pewne dokumenty, kt贸rych co praw­da nigdy nie widzia艂em, ale kt贸re wyobra偶am sobie wypisane pismem s眉tterlinowskim. Mam tu na my艣li 艣wiadectwa szczepie艅, dyplomy sportowe i pisane r臋cznie wyroki 艣mierci. Juz wtedy, gdy umia艂em co prawda odgadywa膰, ale nie odczytywa膰 pismo S眉tterlina, podw贸jny w臋偶yk s眉tterlinowskiego M, od kt贸rego zaczyna艂 si臋 napis, podst臋p­nie i zalatuj膮c konopiami przypomina艂 mi o szafocie. Jednak偶e wo­la艂bym przeczyta膰 napis litera po literze, zamiast domy艣la膰 si臋 nieja­sno jego tre艣ci. Niech bowiem nikt nie s膮dzi, 偶e moje spotkanie z pann膮 Spollenhauer przerodzi艂o si臋 w rozbijanie krzykiem szyb i buntownicze, protestacyjne b臋bnienie z poczucia wy偶szo艣ci, bo zna­艂em ju偶 alfabet. O nie, wiedzia艂em zbyt dobrze, 偶e odgadywanie pi­sma s眉tterlinowskiego to jeszcze nic, 偶e brakowa艂o mi najprostszej szkolnej wiedzy. Niestety Oskarowi nie mog艂a przypa艣膰 do gustu metoda, kt贸r膮 niejaka panna Spollenhauer chcia艂a go w t臋 wiedz臋 wtajemniczy膰.

Tote偶 opuszczaj膮c szko艂臋 Pestalozziego nie postanowi艂em bynajmniej, 偶e m贸j pierwszy dzie艅 w szkole b臋dzie te偶 ostatnim. Koniec ze szko艂膮, teraz idziemy do domu. Nic podobnego! Jeszcze gdy foto­graf uwiecznia艂 mnie na zdj臋ciu, pomy艣la艂em sobie: Oto stoisz przed szkoln膮 tablic膮, stoisz pod prawdopodobnie wa偶nym, by膰 mo偶e zgub­nym napisem. Mo偶esz co prawda ocenia膰 napis wedle kroju pisma i wylicza膰 takie skojarzenia jak areszt odosobniony, areszt ochronny, nadz贸r i wszyscy na jednym stryczku, ale odcyfrowa膰 go nie potra­fisz. A jednak mimo ca艂ej swojej niewiedzy, kt贸ra wo艂a o pomst臋 do na wp贸艂 zachmurzonego nieba, nie masz zamiaru chodzi膰 wi臋cej do tej szko艂y z podzia艂em godzin. Gdzie, Oskarze, gdzie chcesz si臋 na­uczy膰 du偶ego i ma艂ego abecad艂a?

O tym, 偶e by艂o du偶e i ma艂e abecad艂o, ja, kt贸remu w艂a艣ciwie wy­starczy艂oby ma艂e, dowiedzia艂em si臋 mi臋dzy innymi z nieogarnionej, nierozerwalnie zwi膮zanej ze 艣wiatem egzystencji du偶ych ludzi, kt贸­rzy nazywali siebie doros艂ymi. Ostatecznie cz艂owiek niezmordowa­nie udowadnia prawo istnienia du偶ego i ma艂ego abecad艂a przez ana­logi臋 z du偶ym i ma艂ym katechizmem, du偶膮 i ma艂膮 tabliczk膮 mno偶enia, a przy wizytach oficjalnych, w zale偶no艣ci od tego, ilu zbierze si臋 wyorderowanych dyplomat贸w i dostojnik贸w, m贸wi si臋 o du偶ym i ma艂ym przyj臋ciu.

Ani Matzerath, ani mama nie troszczyli si臋 w ci膮gu nast臋pnych miesi臋cy o moje wykszta艂cenie. Rodzice poprzestali na jednej, tak dla mamy wyczerpuj膮cej i zawstydzaj膮cej pr贸bie pos艂ania mnie do szko艂y. Zachowywali si臋 jak wuj Jan Bro艅ski, wzdychali patrz膮c na mnie z g贸ry, wygrzebywali stare historie, jak moje trzecie urodziny: 鈥 Otwarta klapa! Ty jej nie zamkn膮艂e艣, tak czy nie? Ty by艂e艣 w kuch­ni, a przedtem w piwnicy, tak czy nie? Ty schodzi艂e艣 po puszk臋 kom­potu na deser, tak czy nie? Ty nie zamkn膮艂e艣 klapy do piwnicy, tak czy nie?

Wszystko, co mama zarzuca艂a Matzerathowi, by艂o prawd膮, a jed­nak, jak wiemy, prawd膮 nie by艂o. Ale on uznawa艂 swoj膮 win臋 i nieraz nawet p艂aka艂, bo mia艂 mi臋kkie serce. Wtedy mama i Jan Bro艅ski musieli go pociesza膰 i mnie, Oskara, nazywali krzy偶em, kt贸ry trzeba nie艣膰, przeznaczeniem, kt贸re jest wida膰 nieuniknione, do艣wiadcze­niem, o kt贸rym cz艂owiek nie wie, czym na nie zas艂u偶y艂.

Od tych do艣wiadczonych ci臋偶ko, dotkni臋tych przez los nosicieli krzy偶a nie mo偶na wi臋c by艂o oczekiwa膰 pomocy. Tak偶e ciotka Jadwi­ga Bro艅ska, kt贸ra cz臋sto wst臋powa艂a po mnie, 偶ebym bawi艂 si臋 w piasku w parku Steffensa z jej dwuletni膮 Marga, jako nauczycielka nie wchodzi艂a dla mnie w rachub臋: by艂a co prawda dobroduszna, ale bezdennie g艂upia. R贸wnie偶 siostr臋 Ing臋 od doktora Hollatza, kt贸ra nie by艂a ani g艂upia, ani dobroduszna, musia艂em sobie wybi膰 z g艂owy: bo ona by艂a m膮dra, nie jaka艣 tam zwyczajna pomoc, ale niezast膮pio­na asystentka, i z tego powodu nie mia艂a dla mnie czasu.

Kilka razy na dzie艅 pokonywa艂em przesz艂o stustopniowe schody czteropi臋trowej kamienicy, szukaj膮c rady b臋bni艂em na ka偶dym pi臋trze, odgadywa艂em po zapachach, co u dziewi臋tnastu lokator贸w by艂o na obiad, a jednak nie stuka艂em do 偶adnych drzwi, bo ani w starym Heilandcie, ani w zegarmistrzu Laubschadzie, nie m贸wi膮c ju偶 o gru­bej pani Kater czy, mimo ca艂ej sympatii, o matce Truczinskiej, nie widzia艂em mojego przysz艂ego mistrza.

Na poddaszu mieszka艂 muzyk Meyn. Pan Meyn mia艂 cztery koty i stale by艂 pijany. Gra艂 do ta艅ca na 鈥濿zg贸rzu Zinglera鈥 i w wigili臋 Bo偶ego Narodzenia z pi臋ciu takimi jak on pijakami zatacza艂 si臋 po za艣nie偶onych ulicach i ch贸ralnym 艣piewem zwalcza艂 krzepki mr贸z. Spotka艂em go kiedy艣 na poddaszu: w czarnych spodniach i w bia艂ej eleganckiej koszuli le偶a艂 na plecach, bosymi stopami toczy艂 pust膮 bu­telk臋 po ja艂owc贸wce i przepi臋knie gra艂 na tr膮bce. Nie odejmuj膮c bla­chy od ust, tylko lekko wywracaj膮c oczyma, zerkaj膮c na mnie, kt贸ry sta艂em za nim, uzna艂 mnie za akompaniuj膮cego mu b臋bnist臋. Nie uwa­偶a艂, by jego blacha by艂a czym艣 lepszym ni偶 moja. Nasz duet wyp艂oszy艂 na dach jego cztery koty i sprawi艂, 偶e dach贸wki lekko wibrowa艂y.

Gdy sko艅czyli艣my gra膰 i opu艣cili艣my blachy, wyci膮gn膮艂em spod swetra stare 鈥濶eueste Nachrichten鈥, wyg艂adzi艂em papier, przykuc­n膮艂em ko艂o tr臋bacza Meyna, podsun膮艂em mu lektur臋 i za偶膮da艂em wyk艂adu o du偶ym i ma艂ym abecadle.

Ale pan Meyn, ledwie od艂o偶y艂 tr膮bk臋, od razu zapad艂 w sen. Tyl­ko trzy rzeczy dawa艂y mu prawdziwe schronienie: butelka ja艂owc贸wki, tr膮bka i sen. Wprawdzie jeszcze nieraz, 艣ci艣le m贸wi膮c, a偶 do chwili gdy wst膮pi艂 jako muzyk do kawalerii SA i na kilka lat wyrzek艂 si臋 ja艂owc贸wki, grywali艣my na poddaszu w duecie wobec komin贸w, dach贸wek, go艂臋bi i kot贸w, nie 膰wicz膮c przedtem, ale do roli nauczy­ciela si臋 nie nadawa艂.

Pr贸bowa艂em szcz臋艣cia u handlarza warzyw Greffa. Nie zabiera­j膮c b臋benka, bo Greff nie przepada艂 za tym instrumentem, zachodzi­艂em kilkakrotnie do piwnicznego sklepu po drugiej stronie ulicy. Wydawa艂o si臋, 偶e by艂y tu odpowiednie warunki do gruntownych stu­di贸w: wsz臋dzie bowiem w dwupokojowym mieszkaniu, tak偶e w skle­pie, za lad膮 i na ladzie, nawet w stosunkowo suchej piwnicy le偶a艂y ksi膮偶ki, powie艣ci awanturnicze, 艣piewniki, Cherubinowy w臋drowiec, pisma Waltera Flexa, Zwyczajne 偶ycie Wiecherta, Daphnis i Chloe, monografie artystyczne, sterty pism sportowych, wreszcie albumy fotograficzne z p贸艂nagimi ch艂opcami, kt贸rzy z niewyja艣nionych po­wod贸w, najcz臋艣ciej w艣r贸d wydm na pla偶y, uganiali si臋 za pi艂k膮 i uka­zywali l艣ni膮ce oliw膮 musku艂y.

Greff mia艂 ju偶 w tym czasie du偶o nieprzyjemno艣ci w sklepie. Kontrolerzy z urz臋du miar przy sprawdzaniu wagi i odwa偶nik贸w wytkn臋li to i owo. Pad艂o s艂贸wko 鈥瀘szustwo鈥. Greff musia艂 zap艂aci膰 kar臋 i kupi膰 nowe odwa偶niki. Wobec tych zmartwie艅 tylko ksi膮偶ki, wieczory w 艣wietlicy i weekendowe w臋dr贸wki ze skautami mog艂y go jeszcze rozerwa膰.

Prawie nie dostrzega艂 mojego wej艣cia do sklepu, wypisywa艂 da­lej tabliczki z cenami, a ja, wykorzystuj膮c dogodn膮 sposobno艣膰, chwy­ta艂em trzy, cztery bia艂e tekturki na艣laduj膮ce pismo s眉tterlinowskie, ponadto czerwony o艂贸wek i stara艂em si臋 gorliwie kopiowa膰 wypisa­ne ju偶 tabliczki i w ten spos贸b 艣ci膮gn膮膰 na siebie uwag臋 Greffa.

Oskar by艂 chyba dla niego za ma艂y, nie do艣膰 wielkooki i blady. Rzuca艂em wi臋c czerwony o艂贸wek, wybiera艂em sobie jakie艣 ksi膮偶czysko pe艂ne wpadaj膮cych w oko Greffowi nagus贸w, poczyna艂em sobie prowokacyjnie, trzyma艂em ukosem, tak 偶eby i on zobaczy艂 zdj臋cia pochylonych lub wypr臋偶onych ch艂opc贸w, co do kt贸rych mog艂em przy­puszcza膰, 偶e co艣 dla Greffa znacz膮.

Poniewa偶 handlarz warzyw, gdy w sklepie nie by艂o akurat klien­t贸w kupuj膮cych buraki, zbyt skrupulatnie wymalowywa艂 tabliczki z cenami, musia艂em g艂o艣no zatrzasn膮膰 ksi膮偶k臋 albo szeleszcz膮c prze­wraca膰 szybko kartki, 偶eby wynurzy艂 si臋 spo艣r贸d swoich tabliczek i zaj膮艂 si臋 mn膮, kt贸ry nie umia艂em czyta膰.

Powiedzmy od razu: Greff nie zrozumia艂 mnie. Je艣li w sklepie byli skauci 鈥 po po艂udniu zawsze kr臋ci艂o si臋 ko艂o niego dw贸ch lub trzech podkomendnych - w og贸le nie zauwa偶a艂 Oskara. Je艣li nato­miast by艂 sam, to potrafi艂 zerwa膰 si臋 podminowany i rozz艂oszczony przeszkadzaniem i wydawa膰 rozkazy: 鈥 Zostaw t臋 ksi膮偶k臋, Oskarze! Nic z niej nie zrozumiesz. Jeste艣 na to o wiele za g艂upi i za ma艂y. Jeszcze j膮 podrzesz. Kosztowa艂a przesz艂o sze艣膰 gulden贸w. Je艣li chcesz si臋 bawi膰, masz pod dostatkiem ziemniak贸w i g艂贸wek kapusty!

Potem zabiera艂 mi ksi膮偶czysko, przegl膮da艂 je z nieruchom膮 twa­rz膮 i zostawia艂 mnie mi臋dzy kapust膮 w艂osk膮, czerwon膮 i bia艂膮, mi臋­dzy brukselk膮, brukwi膮 i ziemniakami, w zupe艂nym osamotnieniu; bo Oskar nie mia艂 przy sobie b臋benka.

By艂a jeszcze co prawda pani Greff i po odprawie otrzymanej od handlarza warzyw wy艣lizgiwa艂em si臋 najcz臋艣ciej do sypialni ma艂­偶onk贸w. Pani Lina Creff ju偶 w tym czasie le偶a艂a ca艂ymi tygodniami w 艂贸偶ku, udawa艂a chor膮, pachnia艂a nie艣wie偶膮 nocn膮 koszul膮 i bra艂a do r臋ki wszystko, co si臋 da艂o, tylko nie ksi膮偶k臋, kt贸ra by mnie czego艣 nauczy艂a.

Prze偶uwaj膮c lekk膮 zazdro艣膰 Oskar patrzy艂 przez jaki艣 czas na tor­nistry r贸wie艣nik贸w, u kt贸rych bok贸w hu艣ta艂y si臋 i pyszni艂y g膮bki i szmatki do 艂upkowych tabliczek. Mimo to nie przypomina sobie, 偶eby kiedykolwiek przychodzi艂y mu do g艂owy takie na przyk艂ad my艣li: sam nawarzy艂e艣 sobie piwa, Oskarze, trzeba by艂o robi膰 dobr膮 min臋 do szkolnej gry. Nie powiniene艣 by艂 tak ostro zadziera膰 ze Spollenhauerk膮. Te p臋taki wyprzedzaj膮 ci臋! Znaj膮 ju偶 du偶e albo ma艂e abeca­d艂o, a ty nawet nie potrafisz trzyma膰 鈥濶eueste Nachrichten鈥 jak nale­偶y.

Lekka zazdro艣膰, powiedzia艂em przed chwil膮, nie by艂o to nic wi臋­cej. Wystarczy艂a przecie偶 tylko jedna przelotna zapachowa pr贸ba, 偶eby do ko艅ca 偶ycia mie膰 szko艂y po dziurki w nosie. Czy w膮chali­艣cie pa艅stwo kiedy艣 藕le sp艂ukane, obszarpane g膮bki i szmatki do tych 艂upkowych tabliczek w z艂uszczonej 偶贸艂tej oprawce, kt贸re w najta艅­szej sk贸rze szkolnych tornistr贸w przechowuj膮 wyziewy wszelkiej kaligrafii, wo艅 du偶ej i ma艂ej tabliczki mno偶enia, pot skrzypi膮cego, utykaj膮cego, obsuwaj膮cego si臋, zwil偶anego 艣lin膮 rysika? Co jaki艣 czas, gdy uczniowie wracaj膮c ze szko艂y zdejmowali w pobli偶u mnie tornistry, 偶eby zagra膰 w pi艂k臋 no偶n膮 albo w palanta, pochyla艂em si臋 nad wysychaj膮cymi w s艂o艅cu g膮bkami i wyobra偶a艂em sobie, 偶e dia­be艂, kt贸ry by膰 mo偶e istnieje, chowa pod pachami tego rodzaju k艂臋by kwa艣nych zapach贸w.

Szko艂a 艂upkowych tabliczek nie by艂a wi臋c w moim gu艣cie. Oskar nie chce jednak twierdzi膰, 偶e owa Gretchen Scheffler, kt贸ra nieba­wem zaj臋艂a si臋 jego edukacj膮, uciele艣nia艂a odpowiadaj膮cy mu gust.

Ca艂e urz膮dzenie piekarskiego mieszkania Scheffler贸w na Ku藕niczkach razi艂o mnie. Te ozdobne serwetki, poduszki wyszywane w herby, lalki czaj膮ce si臋 w rogach kanapy, szmaciane zwierz臋ta, gdziekolwiek si臋 cz艂owiek nie ruszy艂, porcelana, kt贸ra wo艂a艂a o s艂o­nia, pami膮tki z podr贸偶y w ka偶dym k膮cie, rozpocz臋te rob贸tki szyde艂­kiem, na drutach, wyszywanki, plecionki, supe艂ki, koronki i lam贸wki w z膮bki. Dla tego 艣liczniutkiego, zachwycaj膮co przytulnego, d艂awi膮ce ma艂ego, zim膮 przegrzanego, latem zatrutego kwiatami miesz­kania przychodzi mi do g艂owy tylko jedno wyt艂umaczenie: Gretchen Scheffler nie mia艂a dzieci, tak bardzo by chcia艂a mie膰 dzieciaczki, 偶eby im robi膰 na drutach - czy to by艂a wina Schefflera, czy jej - jak偶e ch臋tnie obszywa艂aby dzidziusia, zasypywa艂aby haftami, lam贸wkami, krzy偶ykowymi ca艂uskami.

Przyszed艂em tutaj, 偶eby nauczy膰 si臋 du偶ego i ma艂ego abecad艂a. Mia艂em si臋 na baczno艣ci, 偶eby ani porcelana, ani pami膮tki z podr贸偶y nie dozna艂y uszczerbku. Sw贸j g艂os u艣miercaj膮cy szk艂o zostawi艂em, 偶e tak powiem, w domu, przymyka艂em oczy, gdy Gretchen uznawa­艂a, 偶e do艣膰 ju偶 by艂o b臋bnienia, i u艣miechaj膮c si臋 z艂otymi i ko艅skimi z臋bami zabiera艂a mi b臋benek z kolan i k艂ad艂a mi臋dzy misie.

Zaprzyja藕ni艂em si臋 z dwiema lalkami, przytula艂em do siebie wy­pchane korpusy, pobrz臋kiwa艂em jak zakochany rz臋sami dam, kt贸re spogl膮da艂y zawsze ze zdziwieniem, aby ta fa艂szywa, ale w艂a艣nie dla­tego tym prawdziwiej udawana przyja藕艅 z lalkami usidli艂a utkane z dw贸ch oczek w lewo, dw贸ch w prawo serce Gretchen.

M贸j plan nie by艂 z艂y. Ju偶 za drug膮 wizyt膮 Gretchen otworzy艂a przede mn膮 swoje serce, to znaczy, rozpostar艂a je, jak rozpo艣ciera si臋 po艅czochy, drugie, w paru miejscach ju偶 przetarte i z za艂apanymi oczkami - odmykaj膮c przede mn膮 wszystkie szafy, skrzynie i pude­艂eczka, rozk艂adaj膮c przede mn膮 obszyte koralikami szmatki, przy­mierzaj膮c mi, wk艂adaj膮c i zdejmuj膮c z powrotem sterty dzieci臋cych kaftanik贸w, 艣liniaczk贸w, 艣pioszk贸w, kt贸rych starczy艂oby dla pi臋cioraczk贸w.

Potem pokaza艂a zdobyte przez Schefflera w zwi膮zku kombatan­t贸w odznaki strzeleckie, potem fotografie, kt贸re cz臋艣ciowo pokry­wa艂y si臋 z naszymi, w ko艅cu, gdy jeszcze raz zabra艂a si臋 do dzieci臋­cych szmatek i szuka艂a jakich艣 艣pioszk贸w, w ko艅cu pojawi艂y si臋 ksi膮偶ki; Oskar przecie偶 mocno liczy艂 na to, 偶e pod dzieci臋cymi szmat­kami znajdzie ksi膮偶ki; Oskar s艂ysza艂 przecie偶, jak ona rozmawia艂a z mam膮 o ksi膮偶kach; wiedzia艂, jak gorliwie obydwie, kiedy jeszcze by艂y zar臋czone, a p贸藕niej niemal r贸wnocze艣nie m艂odo wysz艂y za m膮偶, wymienia艂y ksi膮偶ki, bra艂y ksi膮偶ki z wypo偶yczalni ko艂o Pa艂acu Fil­mowego, aby napompowane przeczytan膮 tre艣ci膮 wnie艣膰 wi臋cej oby­cia, rozmachu i blasku w kupieckie i piekarskie ma艂偶e艅stwa.

Gretchen niewiele mia艂a mi do zaofiarowania. Poniewa偶 ju偶 nie czyta艂a, odk膮d zaj臋艂a si臋 tylko rob贸tkami na drutach - chyba tak jak mama, kt贸ra przez Jana Bro艅skiego te偶 ju偶 nie si臋ga艂a po lektur臋 - rozda艂a okaza艂e tomy Biblioteki Taniej Ksi膮偶ki, kt贸r膮 obie przez d艂u偶­szy czas prenumerowa艂y, ludziom, co jeszcze czytali, bo nie robili na drutach i nie mieli Jana Bro艅skiego.

Tak偶e z艂e ksi膮偶ki s膮 ksi膮偶kami i dlatego s膮 艣wi臋te. To, co tam znalaz艂em, stanowi艂o groch z kapust膮, pochodzi艂o chyba w znacznej cz臋艣ci ze skrzyni ksi膮偶ek jej brata Theo, kt贸ry zgin膮艂 na 艁awicy Dog­ger 艣mierci膮 marynarza. Siedem czy osiem tom贸w kalendarza mor­skiego K枚hlera ze zdj臋ciami okr臋t贸w, kt贸re dawno ju偶 zaton臋艂y, Stop­nie s艂u偶bowe w marynarce cesarskiej, Paul Beneke, bohater m贸rz - to chyba nie mog艂a by膰 strawa, kt贸rej 艂akn臋艂o serce Gretchen. Dzieje Gda艅ska pi贸ra Ericha Key sera i owej walki o Rzym, jak膮 niejaki Feliks Dahn musia艂 stoczy膰 z pomoc膮 Totili i Tei, Belizariusza i Narsesa, r贸wnie偶 chyba w r臋kach brata, kt贸ry pop艂yn膮艂 na morze, straci­艂y blask i grzbiety. Biblioteczce Gretchen przypisywa艂em ksi膮偶k臋, kt贸ra traktowa艂a o debecie i kredycie0, i co艣 Goethego o powinowac­twach z wyboru, a tak偶e bogato ilustrowany gruby tom Rasputin i kobiety.

Po d艂u偶szym wahaniu - wyb贸r by艂 zbyt ma艂y, 偶ebym m贸g艂 zde­cydowa膰 si臋 szybko - chwyci艂em, nie wiedz膮c, co chwytam, tylko id膮c za znajomym g艂osikiem wewn臋trznym, najpierw Rasputina, a potem Goethego.

脫w podw贸jny chwyt mia艂 okre艣li膰 i wp艂yn膮膰 na moje 偶ycie, przy­najmniej to 偶ycie, jakie o艣miela艂em si臋 wie艣膰 z dala od mojego b臋ben­ka. Do dzisiejszego dnia - gdy spragniony wiedzy Oskar systematycz­nie 艣ci膮ga do swojego pokoju bibliotek臋 zak艂adu dla nerwowo chorych - waham si臋, gwi偶d偶膮c na Schillera i jemu podobnych, mi臋dzy Goethem a Rasputinem, mi臋dzy szamanem a wszechwiedz膮cym, mi臋dzy ponurakiem, kt贸ry urzeka艂 kobiety, a promiennym ksi臋ciem poet贸w, kt贸ry tak ch臋tnie pozwala艂 si臋 urzeka膰 kobietom. Je艣li przez pewien czas sk艂ania艂em si臋 bardziej ku Rasputinowi i obawia艂em si臋 niewyrozumia艂o艣ci Goethego, wynika艂o to z lekkiego podejrzenia: gdyby艣 ty, Oskarze, b臋bni艂 za jego czas贸w, Goethe widzia艂by w tobie jedynie wynaturzenie, pot臋pi艂by ci臋 jako wcielone wynaturzenie i swoj膮 w艂a­sn膮 natur臋 - kt贸r膮 ostatecznie zawsze, cho膰by nie wiem jak puszy艂a si臋 nienaturalnie, podziwia艂e艣 i do kt贸rej d膮偶y艂e艣 - swoj膮 w艂asn膮 natural­no艣膰 karmi艂by przes艂odzonymi pralniami, a ciebie, biednego p贸艂g艂贸wka, zabi艂by je艣li nie Faustem, to grubym tomem swojej Nauki o barwach.

Ale wracajmy do Rasputina. On z pomoc膮 Gretchen Scheffler wpoi艂 mi du偶e i ma艂e abecad艂o, on mnie nauczy艂, by z kobietami post臋powa膰 uwa偶nie, i pociesza艂, gdy Goethe mnie obra偶a艂.

Nie by艂o to wcale takie proste uczy膰 si臋 czyta膰 i udawa膰 przy tym nieu艣wiadomionego. Mia艂o mi to przyj艣膰 z wi臋kszym trudem ni偶 d艂u­goletnie udawanie dziecinnego nocnego moczenia si臋. Przy nocnym moczeniu si臋 nale偶a艂o przecie偶 co rano demonstrowa膰 pewne niedo­maganie, bez kt贸rego w gruncie rzeczy m贸g艂bym si臋 obej艣膰. Nato­miast gra膰 role nieu艣wiadomionego oznacza艂o dla mnie ukrywa膰 moje b艂yskawiczne post臋py, toczy膰 nieustann膮 walk臋 z zacz膮tkami inte­lektualnej pr贸偶no艣ci. Fakt, 偶e doro艣li widzieli we mnie takiego, co zlewa si臋 do 艂贸偶ka, przyjmowa艂em wewn臋trznym wzruszeniem ra­mion, ale 偶e przez ca艂e lata musia艂em udawa膰 przed nimi g艂upiego Jasia, to martwi艂o Oskara, a tak偶e jego nauczycielk臋.

Ledwie wyratowa艂em ksi膮偶ki z dzieci臋cej bielizny, Gretchen od razu i z radosnym piskiem zrozumia艂a swoje nauczycielskie powo艂anie.

Uda艂o mi si臋 wywabi膰 z w艂贸czki to bezdzietne stworzenie, uwi­k艂ane wy艂膮cznie w rob贸tki na drutach, i niemal uszcz臋艣liwi膰. Wola艂a­by w艂a艣ciwie, 偶ebym za podr臋cznik wzi膮艂 sobie debet i kredyt; ale ja upiera艂em si臋 przy Rasputinie i chcia艂em tylko Rasputina, gdy ona na drug膮 lekcj臋 kupi艂a mi prawdziwy elementarz, i zdecydowa艂em si臋 w ko艅cu przem贸wi膰, gdy ona opowiada艂a mi w k贸艂ko legendy g贸rni­cze i bajki o Karle Nochalu i Tomciu Paluchu. - Rapupin! - krzycza­艂em albo te偶: - Raszuszin! - Przez jaki艣 czas okropnie si臋 wyg艂upia­艂em: - Raszu, Raszu! - papla艂 Oskar, 偶eby Gretchen z jednej strony zrozumia艂a, jakiej 偶yczy艂em sobie lektury, z drugiej za艣 nie zdawa艂a sobie sprawy z jego budz膮cego si臋, po艂ykaj膮cego litery geniuszu.

Uczy艂em si臋 szybko, regularnie, nie my艣l膮c sobie przy tym wiele. Po roku czu艂em si臋 jak w domu w Petersburgu, w prywatnych kom­natach samow艂adcy wszystkich Rosjan, w dziecinnym pokoju wiecz­nie chorowitego carewicza, w艣r贸d spiskowc贸w i pop贸w, wreszcie jako naoczny 艣wiadek rasputinowskich orgii. Mia艂o to odpowiadaj膮­cy mi koloryt, chodzi艂o tu o posta膰 centraln膮. 艢wiadczy艂y o tym tak­偶e rozsiane po ksi膮偶ce wsp贸艂czesne sztychy, kt贸re ukazywa艂y broda­tego Rasputina z oczyma jak w臋gle po艣r贸d odzianych w czarne po艅czochy, poza tym nagich dam. 艢mier膰 Rasputina prze艣ladowa艂a mnie: truto go zatrutym tortem, zatrutym winem, potem, gdy doma­ga艂 si臋 nowej porcji tortu, strzelano z pistolet贸w, a gdy o艂贸w w piersi zach臋ci艂 go do ta艅ca, zwi膮zano i zanurzono w lodowej przer臋bli w Newie. Wszystko to by艂o dzie艂em pe艂nych m臋sko艣ci oficer贸w. Damy petersburskiej metropolii nigdy nie da艂yby swojemu ojczulko­wi truj膮cego tortu, poza tym jednak dawa艂y wszystko, czego od nich 偶膮da艂. Kobiety wierzy艂y w niego, podczas gdy oficerowie musieli najpierw usun膮膰 go z drogi, 偶eby odzyska膰 wiar臋 w siebie.

Czy to dziwne, 偶e nie tylko ja znajdowa艂em upodobanie w 偶yciu i 艣mierci atletycznego szamana? Gretchen powoli wraca艂a do lektury z pierwszych lat ma艂偶e艅stwa, rozkleja艂a si臋 zwykle podczas czytania na g艂os, dr偶a艂a, ilekro膰 pada艂o s艂贸wko 鈥瀘rgia鈥, szepta艂a to czarodziej­skie s艂贸wko specjalnie, m贸wi膮c 鈥瀘rgia鈥 by艂a gotowa do orgii, a jed­nak pod poj臋ciem orgii nie mog艂a sobie wyobrazi膰 orgii.

Gorzej by艂o, kiedy mama przychodzi艂a ze mn膮 na Ku藕niczki i w mieszkaniu nad piekarni膮 przys艂uchiwa艂a si臋 lekcji. Niekiedy wy­radza艂o si臋 to w orgi臋, stawa艂o si臋 celem samym w sobie, nie za艣 lekcj膮 dla ma艂ego Oskara, przy co trzecim zdaniu wybucha艂 chichot na dwa g艂osy, usta robi艂y si臋 suche i sp臋kane, obie zam臋偶ne kobiety, je艣li tylko Rasputin tego chcia艂, przysuwa艂y si臋 coraz bli偶ej do sie­bie, odczuwa艂y niepok贸j na poduszkach kanapy, zaciska艂y uda, pocz膮tkowe rozbrykanie przechodzi艂o w ko艅cowe wzdychanie, po dwu­nastu stronach rasputinowskiej lektury odczuwa艂y co艣, czego by膰 mo偶e wcale nie pragn臋艂y, nie oczekiwa艂y, ale co w jasne popo艂udnie przyjmowa艂y ch臋tnie, przeciw czemu Rasputin na pewno by nie opo­nowa艂, co raczej b臋dzie rozdawa艂 gratis i przez ca艂膮 wieczno艣膰.

Wreszcie, gdy obie kobiety wypowiedzia艂y ju偶 swoje 鈥瀊o偶ebo偶e鈥 i zak艂opotane poprawia艂y zwichrzone fryzury, mam臋 ogarnia艂y w膮tpliwo艣ci: - Czy Oskar naprawd臋 nic z tego nie rozumie?

- Ale偶 sk膮d! - uspokaja艂a j膮 wtedy Gretchen. - Tyle sobie trudu zadaj臋, ale on nic a nic nie rozumie i chyba nigdy nie nauczy si臋 czyta膰. - Aby potwierdzi膰 moj膮 nie艣wiadomo艣膰, kt贸rej nic nie zm膮­ci, dorzuca艂a jeszcze: - Wyobra藕 sobie tylko, Agnieszko, 偶e on wy­dziera strony z naszego Rasputina, gniecie i potem ju偶 ich nie ma. Nieraz mia艂abym ch臋膰 z tym sko艅czy膰. Ale kiedy p贸藕niej widz臋, jaki on jest szcz臋艣liwy nad ksi膮偶k膮, pozwalam mu wydziera膰 i niszczy膰. Powiedzia艂am ju偶 Aleksowi, 偶e na Bo偶e Narodzenie musi nam kupi膰 nowego Rasputina.

Uda艂o mi si臋 wi臋c stopniowo, jak si臋 pa艅stwo domy艣lacie, w ci膮­gu trzech czy czterech lat - tak d艂ugo, a nawet jeszcze d艂u偶ej uczy艂a mnie Gretchen Scheffler - wyrwa膰 przesz艂o po艂ow臋 kartek z Raspu­tina, ostro偶nie, udaj膮c przy tym swawol臋, zgnie艣膰, aby p贸藕niej, w domu, w moim doboszowym k膮cie wyci膮gn膮膰 kartki spod swetra, wyg艂adzone i u艂o偶one jedna na drug膮 wykorzysta膰 na potajemn膮, nie zak艂贸can膮 przez kobiety lektur臋. Podobnie obszed艂em si臋 z Goethem, kt贸rego co czwart膮 lekcj臋, wo艂aj膮c 鈥濪oethe鈥, domaga艂em si臋 od Gret­chen. Nie chcia艂em polega膰 na samym tylko Rasputinie, bo rych艂o zrozumia艂em, 偶e na tym 艣wiecie ka偶dy Rasputin ma naprzeciw siebie jakiego艣 Goethego, 偶e Rasputin poci膮ga za sob膮 Goethego albo Go­ethe Rasputina, nawet go stwarza, je艣li nie mo偶e by膰 inaczej, 偶eby go p贸藕niej pot臋pi膰.

Kiedy Oskar ze swoj膮 nie oprawion膮 ksi膮偶k膮 przykuca艂 na pod­daszu albo za ramami rower贸w w szopie starego pana Heilandta i tasowa艂, jak tasuje si臋 karty, lu藕ne strony Powinowactw z wyboru z plikiem Rasputina, czyta艂 nowo powsta艂膮 ksi膮偶k臋 z rosn膮cym, ale zarazem u艣miechni臋tym zdziwieniem, widzia艂 Otyli臋 przechadzaj膮­c膮 si臋 skromnie, wspart膮 na ramieniu Rasputina, po 艣rodkowoniemieckich ogrodach i Goethego siedz膮cego w saniach z wyuzdan膮 szlachciank膮 Olg膮 i p臋dz膮cego przez zimowy Petersburg z orgii na orgi臋.

Ale wr贸膰my jeszcze raz do mojej klasy na Ku藕niczkach. Gret­chen, cho膰 na poz贸r nie robi艂em 偶adnych post臋p贸w, cieszy艂a si臋 mn膮 jak dziewczyna. Rozkwita艂a wspaniale w mojej blisko艣ci, tak偶e pod b艂ogos艂awi膮cymi, niewidocznymi wprawdzie, ale ow艂osionymi r臋­kami rosyjskiego szamana, poci膮gaj膮c za sob膮 nawet swoje pokojo­we lipy i kaktusy. Gdyby偶 w owych latach Scheffler co pewien czas wyci膮ga艂 palce z m膮ki i bu艂eczki z piekarni zamienia艂 na inn膮 bu艂ecz­k臋! Gretchen ch臋tnie pozwoli艂aby mu ugniata膰 si臋, wa艂kowa膰, op臋dzlowa膰 i upiec. Kto wie, co by wysz艂o z pieca? Mo偶e nawet dzieci膮t­ko. Nale偶a艂oby 偶yczy膰 Gretchen tego radosnego wypieku.

A tak po najbardziej podniecaj膮cej lekturze Rasputina siedzia艂a sobie z p艂on膮cym wzrokiem i lekko potarganymi w艂osami, porusza艂a z艂otymi i ko艅skimi z臋bami, nie mia艂a jednak czego gry藕膰, m贸wi艂a 鈥瀊o偶ebo偶e鈥 i my艣la艂a o odwiecznym zaczynie. Poniewa偶 mama, kt贸­ra mia艂a przecie偶 swojego Jana, nie mog艂a Gretchen pom贸c, minuty po tej cz臋艣ci mojej lekcji mog艂yby si臋 sko艅czy膰 do艣膰 smutno, gdyby Gretchen nie mia艂a tak pogodnego usposobienia.

Bieg艂a szybko do kuchni, wraca艂a z m艂ynkiem do kawy, bra艂a go jak kochanka, t臋sknie i nami臋tnie, gdy z kawy robi艂 si臋 艣rut, 艣piewa艂a przy wt贸rze mamy, Oczy czarne albo Czerwony sarafan, zabiera艂a oczy czarne do kuchni, nastawia艂a tam wod臋, gdy woda grza艂a si臋 na gazowym p艂omieniu, zbiega艂a do piekarni, przynosi艂a stamt膮d, cz臋­sto wbrew sprzeciwom Schefflera, 艣wie偶e i dawniejsze wypieki, sta­wia艂a na stoliku talerzyki w kwiatki, dzbanuszek ze 艣mietank膮, cukierniczk臋, widelczyki do ciasta i sypa艂a bratkami z piosenki, potem nalewa艂a kaw臋, przechodzi艂a do melodii z Carewicza, podawa艂a rur­ki z kremem, 鈥瀙szczele 偶膮de艂ka鈥, Stoi 偶o艂nierz nad Wo艂gi brzegiem i strucl臋 nadziewan膮 t艂uczonymi migda艂ami, Czy tam, gdzie jeste艣, anio艂ki masz przy sobie, tak偶e bezy z bit膮 艣mietan膮, takie s艂odkie, takie s艂odkie; i zajadaj膮c m贸wi艂o si臋 znowu, lecz tym razem z nale偶­nym dystansem o Rasputinie, niebawem, po kr贸tkim, nasyconym ciast­kami czasie, mo偶na by艂o uczciwie oburza膰 si臋 na straszne, potworne zepsucie carskich czas贸w.

Ja w owych latach jad艂em stanowczo za du偶o ciastek. Jak mo偶na przekona膰 si臋 na fotografiach, Oskar co prawda nie r贸s艂 od tego, ale ty艂 i traci艂 lini臋. Cz臋sto po zbyt s艂odkich lekcjach na Ku藕niczkach nie widzia艂em innej rady, jak tylko przy Labesa, korzystaj膮c z nieobec­no艣ci Matzeratha, uwi膮za膰 za kontuarem kawa艂ek suchego chleba na sznurku, zanurzy膰 w norweskiej beczce z marynowanymi 艣ledziami i wyci膮gn膮膰 dopiero wtedy, gdy chleb porz膮dnie nasi膮knie s艂onym roztworem. Nie wyobra偶acie sobie pa艅stwo, jak po nieumiarkowanym ob偶arciu si臋 ciastkami dzia艂a na wymioty taka zak膮ska. Nieraz Oskar, 偶eby schudn膮膰, zwraca艂 w naszym ust臋pie ciastka z piekarni Schefflera za przesz艂o gda艅skiego guldena; wtedy by艂 to kawa艂ek grosza.

Jeszcze czym艣 innym musia艂em p艂aci膰 Gretchen za lekcje. Ponie­wa偶 lubi艂a szy膰 i robi膰 na drutach dzieci臋ce rzeczy, wykorzystywa艂a mnie jako manekina. Musia艂em przymierza膰 cierpliwie fartuszki, czapeczki, spodenki, p艂aszczyki z kapturkiem i bez, w ka偶dym faso­nie, we wszystkich kolorach, z rozmaitych materia艂贸w.

Nie wiem, czy to mama, czy Gretchen z okazji moich 贸smych urodzin przebra艂a mnie za ma艂ego, zas艂uguj膮cego na rozstrzelanie carewicza. Kult Rasputina doszed艂 wtedy u obu kobiet do momentu kulminacyjnego. Fotografia z owego dnia ukazuje mnie przy urodzi­nowym torcie, kt贸ry okala艂o osiem nie kapi膮cych 艣wiec, w haftowa­nej rosyjskiej koszuli, w fantazyjnie przekrzywionej kozackiej papasze, z pasami amunicyjnymi skrzy偶owanymi na piersi, w bia艂ych pludrach i kr贸tkich trzewikach.

Szcz臋艣cie, 偶e mog艂em si臋 sfotografowa膰 z b臋benkiem. Jakie to szcz臋艣cie, 偶e Gretchen Scheffler, by膰 mo偶e na moje nalegania, skro­i艂a, uszy艂a, a w ko艅cu dopasowa艂a mi kostium, kt贸ry - dostatecznie biedermeierowski i powinowaty z wyboru - dzi艣 jeszcze w moim albumie przywo艂uje ducha Goethego, 艣wiadczy o moich dw贸ch du­szach, pozwala mi zatem z jednym jedynym b臋benkiem w Petersbur­gu i w Weimarze r贸wnocze艣nie zst臋powa膰 do matek, z damami urz膮­dza膰 orgie.























































Dalekosi臋偶ny 艣piew z Wie偶y Wi臋ziennej


Pani doktor Hornstetter, kt贸ra prawie codziennie przychodzi na papierosa do mojego pokoju, jako lekarka powinna mnie leczy膰, ale to ja za ka偶dym razem j膮 lecz臋, kiedy opuszcza pok贸j, jest mniej nerwowa; ona, taka nie艣mia艂a i utrzymuj膮ca bli偶sze stosunki w艂a艣ci­wie tylko ze swoimi papierosami, twierdzi stale, 偶e w m艂odo艣ci mia­艂em za ma艂o kontakt贸w, za rzadko bawi艂em si臋 z innymi dzie膰mi.

C贸偶, je艣li chodzi o inne dzieci, mo偶e i ma troch臋 racji. By艂em przecie偶 tak zaabsorbowany edukacj膮 u Gretchen Scheffler, tak roz­darty wewn臋trznie mi臋dzy Goethem i Rasputinem, 偶e mimo najlep­szych ch臋ci nie znajdowa艂em czasu na k贸艂eczko i wyliczanki. Ilekro膰 jednak niby jaki艣 uczony stroni艂em od ksi膮g, a nawet je przeklina艂em jako grobowce liter i pragn膮艂em kontaktu z prostym ludem, natyka­艂em si臋 na bachory z naszej kamienicy i mog艂em m贸wi膰 o szcz臋艣ciu, je艣li po pewnej styczno艣ci z tymi kanibalami udawa艂o mi si臋 wr贸ci膰 ca艂o do mojej lektury.

Oskar m贸g艂 wyj艣膰 z mieszkania rodzic贸w przez sklep, wtedy od razu by艂 na Labesa, albo zatrzasn膮膰 za sob膮 drzwi mieszkania, wtedy znajdowa艂 si臋 na klatce schodowej, mia艂 po lewej wej艣cie na ulic臋, cztery pi臋tra wy偶ej poddasze, gdzie muzyk Meyn gra艂 na tr膮bce, a ostatni膮 mo偶liwo艣膰 stanowi艂o podw贸rze kamienicy. Ulica to by艂y kocie 艂by. Na ubitym piachu podw贸rza mno偶y艂y si臋 kr贸liki i trzepano dywany. Poddasze pr贸cz okazyjnych duet贸w z pijanym panem Mey-enem ofiarowywa艂o widok, perspektyw臋 i owo pi臋kne, lecz z艂udne uczucie wolno艣ci, kt贸rego szukaj膮 ci wszyscy, co wspinaj膮 si臋 na wie偶e, kt贸re z mieszka艅c贸w mansard czyni marzycieli.

O ile podw贸rze by艂o dla Oskara pe艂ne niebezpiecze艅stw, o tyle poddasze dawa艂o mu pewne schronienie, p贸ki i stamt膮d nie wyp艂o­szy艂 go Aksel Mischke ze swoj膮 zgraj膮. Podw贸rze mia艂o szeroko艣膰 kamienicy, w g艂膮b jednak si臋ga艂o tylko na siedem krok贸w i wysmo­艂owanym, zbrojnym u g贸ry w drut kolczasty p艂otem z desek przyle­ga艂o do trzech innych podw贸rzy. Z poddasza mo偶na by艂o ogarn膮膰 wzrokiem ten labirynt: domy na Labesa, obu przecznicach: Herty i Luizy i na dalekiej przeciwleg艂ej ulicy Marii otacza艂y z艂o偶ony z podw贸rzy obszerny czworobok, w kt贸rym znajdowa艂y si臋 r贸wnie偶 fabryka cukierk贸w od kaszlu i liczne tandetne warsztaty. Tu i 贸wdzie z podw贸rzy wyrasta艂y drzewa i krzaki wskazuj膮c por臋 roku. Poza tym podw贸rza r贸偶ni艂y si臋 co prawda wielko艣ci膮, ale je艣li chodzi o kr贸liki i trzepaki, by艂y jednakowe. Podczas gdy kr贸liki przebywa艂y tam przez okr膮g艂y rok, dywany, zgodnie z regulaminem domowym, trzepano tylko we wtorki i pi膮tki. W takie dni potwierdza艂a si臋 rozle­g艂o艣膰 podw贸rzowego kompleksu. Z poddasza Oskar s艂ysza艂 to i wi­dzia艂: ponad setk臋 dywan贸w, chodnik贸w, dywanik贸w nacierano ki­szon膮 kapust膮, szczotkowano, trzepano i zmuszano, by ukaza艂y wreszcie utkany wz贸r. Sto gospody艅 wynosi艂o z dom贸w zw艂oki dy­wan贸w, unosi艂o w g贸r臋 go艂e okr膮g艂e ramiona, chowa艂o w艂osy, roz­puszczone i zaondulowane, pod mocno zawi膮zane chustki, zarzuca­艂o dywany na trzepaki, chwyta艂o za plecione trzepaczki i rozsadza艂o suchymi uderzeniami ciasnot臋 podw贸rzy.

Oskar nienawidzi艂 tego zgodnego hymnu na cze艣膰 czysto艣ci. Zmaga艂 si臋 na swoim b臋benku z ha艂asem, musia艂 jednak, nawet na poddaszu, kt贸re przecie偶 zapewnia艂o jaki艣 dystans, uzna膰 swoj膮 bez­silno艣膰 wobec gospody艅. Setka trzepi膮cych dywany kobiet mo偶e zdoby膰 szturmem niebo, mo偶e st臋pi膰 m艂odym jask贸艂kom ko艅ce skrzy­de艂 i kilku uderzeniami burzy艂a wyb臋bnion膮 w kwietniowym powie­trzu 艣wi膮tynk臋 Oskara.

W dni, kiedy nie trzepano dywan贸w, bachory z naszej kamienicy gimnastykowa艂y si臋 na drewnianym trzepaku. Rzadko wychodzi艂em na podw贸rze. Tylko szopa starego pana Heilandta gwarantowa艂a mi tam niejakie bezpiecze艅stwo, bo stary tylko mnie wpuszcza艂 do swo­jej rupieciarni, a bachorom nie pozwala艂 nawet spojrze膰 na pordze­wia艂e maszyny do szycia, zdekompletowane rowery, imad艂a, wielo­kr膮偶ki i przechowywane w pude艂kach od papieros贸w pokrzywione i na powr贸t wyprostowane gwo藕dzie. Takie ju偶 mia艂 zaj臋cie: je艣li me wyci膮ga艂 gwo藕dzi z desek skrzy艅, prostowa艂 na kowadle gwo藕dzie wyci膮gni臋te poprzedniego dnia. Poza tym, 偶e nie dawa艂 zmarnowa膰 si臋 偶adnemu gwo藕dziowi, by艂 te偶 cz艂owiekiem, kt贸ry pomaga艂 przy przeprowadzkach, kt贸ry przed 艣wi臋tami zarzyna艂 kr贸liki, kt贸ry wsz臋­dzie, na podw贸rzu, na schodach i na poddaszu, spluwa艂 sokiem z prymki.

Kiedy kt贸rego艣 dnia bachory, jak to bachory, gotowa艂y zupk臋 ko艂o jego szopy, Nuchi Eyke poprosi艂 starego Heilandta, 偶eby naplu艂 trzy razy w ukrop. Stary zrobi艂 to zamierzaj膮c si臋 z daleka, po czym znik­n膮艂 w swojej budzie i zn贸w prostowa艂 gwo藕dzie, Aksel Mischke za艣 doda艂 do zupy now膮 przypraw臋, t艂uczon膮 ceg艂臋. Oskar przygl膮da艂 si臋 ciekawie tym kucharskim zabiegom, trzyma艂 si臋 jednak na uboczu. Z kocy i szmat Aksel Mischke i Harry Schlager zbudowali co艣 w rodzaju namiotu, 偶eby nikt z doros艂ych nie zagl膮da艂 im do garnka. Gdy zagotowa艂a si臋 ceglana m膮ka, H盲nschen Kollin opr贸偶ni艂 kiesze­nie i ofiarowa艂 na zup臋 dwie 偶ywe 偶aby, kt贸re z艂apa艂 nad pobliskim stawem. Kater, jedyna dziewczynka w namiocie, zrobi艂a zawiedzion膮 i nad膮san膮 min臋, kiedy 偶aby tak cicho i potulnie, nie zdobywaj膮c si臋 nawet na jaki艣 ostatni skok, uton臋艂y w zupie. Najpierw Nuchi Eyke rozpi膮艂 spodnie i nie kr臋puj膮c si臋 obecno艣ci膮 Susi nasi­ka艂 do garnka. Aksel, Harry i H盲nsen Kollin poszli w jego 艣lady. Gdy ma艂y Serek chcia艂 dor贸wna膰 dziesi臋ciolatkom, z jego rurki nie pociek艂a ani kropelka. Wszyscy teraz patrzyli na Susi i Aksel Mischke poda艂 jej niebieskawo-bia艂y emaliowany garnek z poobijanymi brzegami. W艂a艣ciwie Oskar chcia艂 od razu odej艣膰. Ale zaczeka艂 jesz­cze, a偶 Susi, kt贸ra chyba nie mia艂a majtek pod sukienk膮, przykucn臋­艂a, obj臋艂a kolana, przedtem jeszcze podsun臋艂a sobie garnek, wpatry­wa艂a si臋 szklanym wzrokiem przed siebie, potem zmarszczy艂a nos, gdy garnek zdradzi艂 blaszanym dzwonieniem, 偶e i Susi do艂o偶y艂a si臋 do zupy.

Wtedy uciek艂em stamt膮d. Nie powinienem by艂 ucieka膰, tylko odej艣膰 spokojnie. Poniewa偶 jednak ucieka艂em, wszyscy, kt贸rzy przed­tem mieli oczy wlepione w garnek, popatrzyli za mn膮. Za plecami us艂ysza艂em g艂os Susi Kater: - Chce nas zakapowa膰, gdzie on tak leci! - Zdanie to k艂u艂o mnie jeszcze, gdy potykaj膮c si臋 przebiega艂em ju偶 cztery pi臋tra i dopiero na poddaszu zaczerpn膮艂em tchu.

Mia艂em siedem i p贸艂 roku. Susi chyba dziewi臋膰 lat. Ma艂y Serek zaledwie osiem. Aksel, Nuchi, H盲nschen i Harry dziesi臋膰 albo jede­na艣cie. By艂a jeszcze Maria Truczinska. Cho膰 niewiele starsza ode mnie, nigdy nie wychodzi艂a na podw贸rze bawi膮c si臋 lalkami w kuch­ni matki Truczinskiej albo ze swoj膮 doros艂膮 siostr膮 Gusta, kt贸ra pra­cowa艂a jako pomoc w ewangelickim przedszkolu.

Nic dziwnego, 偶e jeszcze dzi艣 nie mog臋 s艂ucha膰, jak kobiety siu­siaj膮 do nocnika. Gdy Oskar w贸wczas postukuj膮c w b臋benek ukoi艂 sw贸j s艂uch i poczu艂 si臋 na poddaszu bezpiecznie daleki od kipi膮cej w dole zupy, przyszli na g贸r臋, boso i w sznurowanych bucikach, ci wszyscy, co dok艂adali si臋 do zupy, a Nuchi przyni贸s艂 garnek. Roz艂o­偶yli si臋 doko艂a Oskara, na samym ko艅cu przyszed艂 ma艂y Serek. Po­tr膮cali si臋 nawzajem, syczeli: - No, bierz go! - a偶 Aksel z艂apa艂 Oska­ra od ty艂u, 艣ciskaj膮c mu r臋ce obezw艂adni艂 go, a Susi, ukazuj膮c w u艣miechu wilgotne, regularne z臋by i koniec j臋zyka, uzna艂a, 偶e nie b臋dzie w tym wszystkim nic z艂ego. Wzi臋艂a od Nuchiego blaszan膮 艂y偶k臋, wytar艂a j膮 do po艂ysku o swoje uda, zanurzy艂a w paruj膮cym garnku, zamiesza艂a powoli, niby dobra gospodyni, delektuj膮c si臋 oparem papki, par臋 razy dmuchn臋艂a dla och艂ody na pe艂n膮 艂y偶k臋 w ko艅cu nakarmi艂a Oskara, mnie nakarmi艂a, nigdy ju偶 czego艣 takie­go nie jad艂em, nie zapomn臋 tego smaku.

Dopiero gdy owa tak przesadnie dba艂a o moje cielesne dobro zgraja opu艣ci艂a mnie, bo Nuchi zwymiotowa艂 do garnka, poczo艂ga艂em si臋 w k膮t strychu, na kt贸rym wisia艂o wtedy tylko par臋 prze艣cierade艂, i wyrzyga艂em kilka 艂y偶ek czerwonego wywaru, nie znajduj膮c jednak w wymiocinach 偶abich resztek. Wdrapa艂em si臋 na skrzynie pod otwar­tym okienkiem w dachu, patrzy艂em na odleg艂e podw贸rza, ceglane pozosta艂o艣ci chrz臋艣ci艂y mi w z臋bach, czu艂em pragnienie czynu, zlu­strowa艂em dalekie okna dom贸w przy ulicy Marii, po艂yskuj膮ce szk艂o, krzykn膮艂em, za艣piewa艂em dalekosi臋偶nie w t臋 stron臋, nie mog艂em co prawda dojrze膰 skutku, a jednak tak by艂em 艣wi臋cie przekonany o mo偶liwo艣ciach dalekosi臋偶nego 艣piewu, 偶e podw贸rze i podw贸rza sta艂y si臋 odt膮d dla mnie za ciasne, 偶e 艂akn膮c dali, rozleg艂o艣ci i per­spektywy korzysta艂em z ka偶dej okazji, by samemu lub trzymaj膮c mam臋 za r臋k臋 wyrwa膰 si臋 z Labesa, z przedmie艣cia, i umkn膮膰 prze­艣ladowaniom wszystkich warz膮cych zupy kucharzy na naszym cia­snym podw贸rku.

W czwartek ka偶dego tygodnia mama robi艂a zakupy w mie艣cie. Zazwyczaj zabiera艂a mnie ze sob膮. Zawsze mnie zabiera艂a, ilekro膰 chodzi艂o o kupno nowego b臋benka u Sigismunda Markusa w pasa偶u Zbrojowni przy Targu W臋glowym. W owym czasie, mniej wi臋cej od si贸dmego do dziesi膮tego roku 偶ycia, wyka艅cza艂em b臋benek w czter­na艣cie dni. Mi臋dzy dziesi膮tym a czternastym rokiem w niespe艂na ty­dzie艅 potrafi艂em roznie艣膰 blach臋. P贸藕niej udawa艂o mi si臋 albo przez jeden dzie艅 zniszczy膰 nowy b臋benek, albo - gdy nic nie m膮ci艂o r贸w­nowagi ducha - przez trzy lub cztery miesi膮ce uderza膰 ostro偶nie, a jednak mocno, przy czym na blasze pr贸cz paru odprysk贸w lakieru nie wida膰 by艂o 偶adnych uszkodze艅.

Lecz tutaj mam opowiada膰 o tych czasach, gdy opuszcza艂em na­sze podw贸rze z trzepakiem, z prostuj膮cym gwo藕dzie starym Heilandtem, z wymy艣laj膮cymi zupy bachorami i co czterna艣cie dni mog艂em wst膮pi膰 z mam膮 do Sigismunda Markusa, wybra膰 sobie z mn贸stwa dzieci臋cych b臋benk贸w now膮 blach臋. Nieraz mama zabiera艂a mnie ze sob膮 r贸wnie偶 wtedy, gdy b臋benek trzyma艂 si臋 jeszcze jako tako, i ja rozkoszowa艂em si臋 tymi popo艂udniami na kolorowym, zawsze odro­bin臋 muzealnym, rozbrzmiewaj膮cym nieustannie g艂osem tych czy owych ko艣cielnych dzwon贸w Starym Mie艣cie.

Na og贸艂 te wyprawy mia艂y przyjemnie jednostajny przebieg. Tro­ch臋 zakup贸w u Leisera, Sternfelda czy Machwitza, potem wst臋po­wali艣my do Markusa, kt贸ry za ka偶dym razem prawi艂 mamie wyszu­kane i najpochlebniejsze komplementy. Niew膮tpliwie zaleca艂 si臋 do niej, nigdy jednak, o ile wiem, nie posun膮艂 si臋 w swoich zalotach dalej ni偶 do ca艂owania w milczeniu pochwyconej gor膮co, z艂otej, jak m贸wi艂, r膮czki mamy - wyj膮wszy owe rzucenie si臋 na kolana podczas pewnych odwiedzin, o kt贸rych b臋dzie tutaj mowa.

Mama, kt贸ra po babce Koljaiczkowej odziedziczy艂a okaza艂膮, pe艂­n膮 i kszta艂tn膮 figur臋, a tak偶e ujmuj膮c膮 pr贸偶no艣膰 po艂膮czon膮 z 艂agod­no艣ci膮, tym 偶yczliwiej patrzy艂a na zaloty Sigismunda Markusa, 偶e co jaki艣 czas nie tyle zaopatrywa艂, co obdarza艂 j膮 艣miesznie tanim je­dwabiem do szycia i kupionymi na tandecie, lecz wcale dobrymi po艅­czochami. Nie m贸wi膮c ju偶 o moich blaszanych b臋benkach, za psi grosz wr臋czanych co czterna艣cie dni ponad kontuarem.

Za ka偶d膮 bytno艣ci膮 punktualnie o wp贸艂 do pi膮tej po po艂udniu mama pyta艂a Sigismunda, czy mog艂aby mnie, Oskara, zostawi膰 pod jego opiek膮 w sklepie, bo ma jeszcze do za艂atwienia wa偶ne i pilne sprawunki. Dziwnie u艣miechaj膮c si臋 Markus k艂ania艂 si臋 w贸wczas i przyrzeka艂 mamie z krasom贸wczym zapa艂em, 偶e b臋dzie mnie, Oska­ra, strzeg艂 jak 藕renicy oka, gdy ona b臋dzie za艂atwia艂a swoje tak wa偶­ne sprawunki. Leciutka, ale nie obra藕liwa drwina, pobrzmiewa艂a w jego g艂osie, niekiedy przyprawia艂a mam臋 o rumieniec i pozwala艂a domy艣la膰 si臋, 偶e Markus wiedzia艂, o co chodzi.

Ale i ja wiedzia艂em, co to za sprawunki, kt贸re mama nazywa艂a wa偶nymi, kt贸re tak gorliwie za艂atwia艂a. Przez jaki艣 czas wolno mi by艂o przecie偶 towarzyszy膰 jej do taniego pensjonatu przy Stolarskiej, gdzie znika艂a na schodach nie pokazuj膮c si臋 przez sk膮pe trzy kwa­dranse, a tymczasem ja, sam na sam z w艂a艣cicielk膮 popijaj膮c膮 zwykle likier, musia艂em czeka膰 cierpliwie przy podanej mi bez s艂owa, za­wsze tak samo wstr臋tnej lemoniadzie, a偶 mama wraca艂a, prawie nie zmieniona, 偶egna艂a w艂a艣cicielk臋, kt贸ra nie podnosi艂a wzroku znad swojego 鈥濸贸艂 na p贸艂鈥, bra艂a mnie za r臋k臋 i zapomina艂a, 偶e zdradzaj膮 wysoka temperatura d艂oni. Z gor膮c膮 d艂oni膮 w d艂oni szli艣my potem do 鈥濩afe Weitzke鈥 przy Tkackiej. Mama zamawia艂a dla siebie kaw臋, dla Oskara lody cytrynowe, a偶 niebawem i niby przypadkiem wpada艂 Jan Bro艅ski, kt贸ry przysiada艂 si臋 do naszego stolika i te偶 kaza艂 sobie stawia膰 kaw臋 na uspokajaj膮co ch艂odnym marmurowym blacie.

Rozmawiali zupe艂nie si臋 mn膮 nie kr臋puj膮c, a ich s艂owa potwier­dza艂y to, o czym ju偶 dawno wiedzia艂em: mama i wuj Jan spotykali si臋 niemal co czwartek w wynaj臋tym na koszt Jana pokoju w pensjo­nacie przy Stolarskiej, aby przez trzy kwadranse by膰 ze sob膮 sam na sam. Prawdopodobnie to wuj Jan wyrazi艂 偶yczenie, 偶eby mnie wi臋­cej nie zabiera膰 na Stolarsk膮, a nast臋pnie do 鈥濩afe Weitzke鈥. Bywa艂 czasami bardzo wstydliwy, wstydliwszy od mamy, kt贸ra nie widzia艂a w tym nic z艂ego, 偶e jestem 艣wiadkiem ko艅cz膮cej si臋 godziny mi艂o艣ci, o kt贸rej legalno艣ci zawsze, chyba tak偶e po fakcie, by艂a 艣wi臋cie prze­konana.

Tak wi臋c na 偶yczenie Jana niemal w ka偶de czwartkowe popo艂u­dnie od wp贸艂 do pi膮tej do prawie sz贸stej zostawa艂em u Sigismunda Markusa, mog艂em ogl膮da膰 zbi贸r jego blaszanych b臋benk贸w, bawi膰 si臋 nimi, mog艂em - gdzie偶 indziej Oskar mia艂by tak膮 mo偶liwo艣膰 - ha艂asowa膰 r贸wnocze艣nie na kilku b臋benkach i patrze膰 w smutn膮 psi膮 twarz Markusa. Cho膰 nie wiedzia艂em, sk膮d nap艂ywa艂y jego my艣li, domy艣la艂em si臋, dok膮d bieg艂y, przebywa艂y na Stolarskiej, ociera艂y si臋 o drzwi numerowanych pokoi albo przysiada艂y niczym biedny 艁azarz pod marmurowym stolikiem w 鈥濩afe Weitzke鈥, na co czeka­j膮c? Na okruchy?

Mama i Jan Bro艅ski nie zostawiali ani okruszka. Wszystko zja­dali sami. Mieli ogromny apetyt, kt贸ry nigdy si臋 nie zaspokaja, kt贸ry sam siebie podsyca. Byli tak zaprz膮tni臋ci, 偶e my艣li Markusa pod sto­likiem wzi臋liby co najwy偶ej za natarczyw膮 pieszczot臋 przeci膮gu.

Jednego z takich popo艂udni - by艂o to we wrze艣niu, bo mama wy­sz艂a ze sklepu Markusa w rdzawym jesiennym kostiumie - gdy Mar­kus by艂 zatopiony, zagrzebany i chyba te偶 zatracony za kontuarem, co艣 mnie pogna艂o z nowo nabytym w艂a艣nie b臋benkiem do pasa偶u Zbro­jowni, w ch艂odny i mroczny tunel, gdzie po obu stronach, wystawa za wystaw膮, ci膮gn臋艂y si臋 najbardziej wyszukane sklepy: jubilerskie, deli­katesowe, ksi臋garskie. Nie zatrzymywa艂em si臋 jednak przed na pewno atrakcyjnymi, lecz niedost臋pnymi dla mnie towarami w witrynach; co艣 gna艂o mnie z tunelu na Targ W臋glowy. W zapylonym 艣wietle stan膮艂em przed fasad膮 Zbrojowni, kt贸rej bazaltowa szaro艣膰 naszpikowana by艂a mn贸stwem wielkich kul armatnich, pochodz膮cych z r贸偶nych obl臋偶e艅, aby owe 偶elazne garby ka偶demu przechodniowi przywo艂ywa艂y na pa­mi臋膰 histori臋 miasta. Mnie kule nie m贸wi艂y nic, tym bardziej i偶 wie­dzia艂em, 偶e nie tkwi艂y tam z w艂asnej woli, 偶e by艂 w tym mie艣cie pewien murarz, kt贸rego w porozumieniu z konserwatorem zatrudnia艂 i op艂aca艂 urz膮d budowlany; jego zadaniem by艂o wmurowywanie amunicji mi­nionych stuleci w fasady rozmaitych ko艣cio艂贸w, ratuszy, a tak偶e w 艣cian臋 frontow膮 i tyln膮 Zbrojowni.

Chcia艂em wej艣膰 do Teatru Miejskiego, kt贸ry po prawej, oddzie­lony od Zbrojowni jedynie w膮sk膮 i ciemn膮 uliczk膮, ukazywa艂 sw贸j kolumnowy portal. Poniewa偶 Teatr Miejski, jak przypuszcza艂em, by艂 o tej porze zamkni臋ty - kas臋 wieczorn膮 otwierano dopiero o wp贸艂 do si贸dmej - ruszy艂em niezdecydowanie w lewo, b臋bni膮c i zastanawia­j膮c si臋 ju偶 nad odwrotem, a偶 stan膮艂 Oskar mi臋dzy Wie偶膮 Wi臋zienn膮 a Bram膮 Z艂ot膮. Nie mia艂em odwagi p贸j艣膰 przez Bram臋 na D艂ug膮, a potem, skr臋caj膮c w lewo, na Tkack膮, bo tam siedzieli mama i Jan Gro艅ski, a je艣li jeszcze nie siedzieli, to mo偶e w艂a艣nie ko艅czyli swoje przy Stolarskiej albo szli ju偶 na orze藕wiaj膮c膮 kaw臋 przy marmuro­wym stoliku.

Nie wiem, jak przeszed艂em przez torowisko na Targu W臋glowym, po kt贸rym stale przemyka艂y tramwaje - albo znika艂y w Bramie, albo dzwoni膮c wypada艂y z Bramy i piszcz膮c na zakr臋cie, przez Targ W臋­glowy i Targ Drzewny zd膮偶a艂y w stron臋 Dworca G艂贸wnego. Mo偶e kto艣 z doros艂ych, cho膰by policjant, wzi膮艂 mnie za r臋k臋 i przeprowa­dzi艂 troskliwie przez niebezpiecze艅stwa ulicznego ruchu.

Sta艂em przed stromo wznosz膮cym si臋 w niebo ceglanym murem Wie偶y Wi臋ziennej i w艂a艣ciwie przypadkiem tylko, z nud贸w, wcisn膮­艂em swoje pa艂eczki mi臋dzy mur a okut膮 偶elazem przylg臋 drzwi Wie­偶y. Ledwie pos艂a艂em wzrok w g贸r臋, a ju偶 nie mog艂em go utrzyma膰 przy fasadzie, bo z nisz i okienek w murze raz po raz wyfruwa艂y go艂臋bie, aby niebawem spocz膮膰 na rzygaczach i wykuszach na kr贸t­k膮, w艂a艣ciw膮 go艂臋biom chwil臋, potem zn贸w sfruwaj膮c odrywa艂y m贸j wzrok od mur贸w.

Dra偶ni艂o mnie zachowanie go艂臋bi. Szkoda mi by艂o oczu, wi臋c cofn膮艂em wzrok i na powa偶nie, chc膮c te偶 pozby膰 si臋 rozdra偶nienia, pos艂u偶y艂em si臋 obu pa艂eczkami jak d藕wigni膮: drzwi ust膮pi艂y i Oskar, zanim jeszcze otworzy艂 je ca艂kiem, by艂 ju偶 w 艣rodku Wie偶y, wpad艂 ju偶 na kr臋te schody, wspina艂 si臋 ju偶 w g贸r臋, zawsze wysuwaj膮c na­prz贸d praw膮 nog臋, dostawiaj膮c lew膮, dotar艂 do pierwszych okratowanych loch贸w, wspi膮艂 si臋 wy偶ej, zostawi艂 za sob膮 sal臋 tortur ze sta­rannie utrzymanymi i pouczaj膮co opisanymi narz臋dziami, id膮c dalej w g贸r臋 - teraz wysuwa艂 naprz贸d lew膮 nog臋, doci膮ga艂 praw膮 - wyj­rza艂 przez w膮skie zakratowane okienko, oceni艂 wysoko艣膰, u艣wiado­mi艂 sobie grubo艣膰 muru, sp艂oszy艂 go艂臋bie, spotka艂 ponownie te same go艂臋bie wy偶ej za zakr臋tem schod贸w, zn贸w wysuwa艂 naprz贸d praw膮, 偶eby doci膮gn膮膰 lew膮, a gdy po kolejnej zmianie nogi znalaz艂 si臋 na samej g贸rze, d艂ugo jeszcze m贸g艂by si臋 tak wspina膰, cho膰 ci膮偶y艂a mu i prawa, i lewa noga. Ale schody zrezygnowa艂y przedwcze艣nie. Oskar zrozumia艂 bezsens i niemoc wie偶owej budowli.

Nie wiem, jaka wysoka by艂a i jest nadal - bo przetrwa艂a wojn臋 - Wie偶a Wi臋zienna. Nie mam te偶 ochoty prosi膰 mojego piel臋­gniarza o kompendium wschodnioniemieckiego ceglanego gotyku. My艣l臋, 偶e od st贸p po wierzcho艂ek mia艂a jak nic swoje czterdzie艣ci pi臋膰 metr贸w.

Musia艂em, a to za spraw膮 schod贸w, kt贸re zm臋czy艂y mnie zbyt szybko, zatrzyma膰 si臋 na galerii obiegaj膮cej he艂m Wie偶y. Usiad艂em, wsun膮艂em nogi mi臋dzy kolumienki balustrady, pochyli艂em si臋 i mimo kolumienki, kt贸r膮 obejmowa艂em praw膮 r臋k膮, patrzy艂em w d贸艂 na Targ W臋glowy, lew膮 za艣 strzeg艂em b臋benka, kt贸ry przeby艂 ze mn膮 ca艂膮 drog臋 w g贸r臋.

Nie chc臋 pa艅stwa zanudza膰 opisywaniem wielo wie偶owej, roz­brzmiewaj膮cej g艂osami dzwon贸w, starodawnej, rzekomo wci膮偶 jesz­cze przenikni臋tej tchnieniem 艣redniowiecza, przedstawionej na ty­si膮cu dobrych sztych贸w panoramy, widoku Gda艅ska z lotu ptaka. Nie b臋d臋 te偶 zajmowa艂 si臋 go艂臋biami, cho膰by sto razy m贸wiono, 偶e go艂臋bie to wdzi臋czny temat. Dla mnie go艂膮b nie znaczy nic, wol臋 ju偶 mew臋. Wyra偶enie 鈥瀏o艂膮b pokoju鈥 brzmi w moich uszach jak para­doks. Na zwiastuna pokoju wybra艂bym raczej jastrz臋bia czy nawet 艣cierwnika ni偶 go艂臋bia, najk艂贸tliwszego mieszka艅ca przestworzy. Kr贸tko i w臋z艂owato: na Wie偶y Wi臋ziennej by艂y go艂臋bie, ale ostatecz­nie go艂臋bie s膮 na ka偶dej przyzwoitej wie偶y, kt贸ra dba o siebie z po­moc膮 przydzielonego jej konserwatora.

M贸j wzrok pad艂 na co艣 zupe艂nie innego: na gmach Teatru Miej­skiego, kt贸ry, gdy wyszed艂em z pasa偶u Zbrojowni, by艂 zamkni臋ty. Kopulasty gmach by艂 diabelnie podobny do niedorzecznie powi臋k­szonego, klasycystycznego m艂ynka do kawy, chocia偶 przy ga艂ce ko­pu艂y brakowa艂o mu owej korbki, kt贸ra by艂aby nieodzowna, by w wype艂nionym co wiecz贸r do ostatniego miejsca przybytku muz i kultury zemle膰 na okropny 艣rut pi臋cioaktowy dramat wraz z aktora­mi, kulisami, suflerk膮, rekwizytami i mn贸stwem kurtyn. Dra偶ni艂a mnie ta budowla z otoczonym kolumnami foyer, kt贸rego okien nie chcia艂o porzuci膰 zachodz膮ce popo艂udniowe s艂o艅ce, nak艂adaj膮c na nie coraz wi臋cej czerwieni.

W owej godzinie, jakie艣 trzydzie艣ci metr贸w ponad Targiem W臋­glowym, ponad tramwajami i 艣wi臋c膮cymi zamkni臋cie biur urz臋dnika­mi, wysoko ponad pachn膮cym s艂odko, tandetnym sklepikiem Markusa, g贸ruj膮c nad ch艂odnymi marmurowymi stolikami 鈥濩afe Weitzke鈥, dwiema fili偶ankami kawy, mam膮 i Janem Bro艅skim, maj膮c pod sob膮 tak偶e nasz膮 kamienic臋, podw贸rze, podw贸rza, skrzywione i proste gwo藕­dzie, dzieci s膮siad贸w i ich ceglan膮 zup臋, ja, kt贸ry dotychczas krzycza­艂em tylko w sytuacjach przymusowych, sta艂em si臋 krzykaczem bez przyczyny i przymusu. Do chwili wst膮pienia na Wie偶臋 Wi臋zienn膮 wdziera艂em si臋 w struktur臋 szk艂a, do wn臋trza 偶ar贸wki, w butelk臋 zwie­trza艂ego piwa tylko w贸wczas, gdy chciano mi zabra膰 b臋benek, z Wie­偶y natomiast krzykn膮艂em, cho膰 b臋benkowi nic nie grozi艂o.

Nikt nie chcia艂 zabiera膰 mi b臋benka, a jednak Oskar krzykn膮艂. Nie dlatego, 偶e jaki艣 go艂膮b napaskudzi艂 na b臋benek, prowokuj膮c go do krzyku. W pobli偶u by艂a co prawda 艣nied藕 na miedzianych p艂y­tach, ale nie by艂o szk艂a; mimo to Oskar krzykn膮艂. Go艂膮b mia艂 czerwo­no l艣ni膮ce oczy, ale nie patrzy艂o na niego 偶adne szklane oko; a jed­nak krzykn膮艂. Ku czemu krzycza艂, jaka wabi艂a go odleg艂o艣膰? Czy偶by mia艂 tutaj 艣wiadomie i konsekwentnie powt贸rzy膰 ow膮 pr贸b臋, kt贸r膮 podj膮艂 bez planu na poddaszu, po spo偶yciu ceglanej zupy, ponad po­dw贸rzami? O jakim szkle my艣la艂 Oskar? Na jakim szkle - bo tylko szk艂o wchodzi艂o w rachub臋 - zamierza艂 Oskar przeprowadzi膰 ekspe­rymenty?

Teatr Miejski, dramatyczny m艂ynek do kawy, by艂 tym obiektem, kt贸ry zwabi艂 w roz艣wietlone wieczornym s艂o艅cem okna moje nowe, po raz pierwszy wypr贸bowane na naszym poddaszu, chcia艂oby si臋 rzec: granicz膮ce z manieryzmem tony. Po paru minutach r贸偶nie nasi­lonego krzyku, kt贸ry jednak nic nie wsk贸ra艂, wyszed艂 mi niemal bez­g艂o艣ny d藕wi臋k i Oskar z rado艣ci膮 i przewrotn膮 dum膮 m贸g艂 sobie za­komunikowa膰: dwie 艣rodkowe szyby w lewym oknie foyer musia艂y wyrzec si臋 blasku wieczornego s艂o艅ca, pozosta艂y po nich dwa czar­ne, jak najszybciej wymagaj膮ce ponownego oszklenia czworoboki.

Nale偶a艂o potwierdzi膰 sukces. Produkowa艂em si臋 niczym nowo­czesny malarz, kt贸ry doskonali znaleziony wreszcie, od lat poszuki­wany styl, ofiarowuj膮c zaskoczonemu 艣wiatu ca艂膮 seri臋 r贸wnie wspa­nia艂ych, r贸wnie 艣mia艂ych, r贸wnie cennych pr贸bek swojej maniery.

W ci膮gu niespe艂na kwadransa uda艂o mi si臋 ogo艂oci膰 ze szk艂a wszystkie okna foyer i cz臋艣膰 drzwi. Przed teatrem zebra艂 si臋 podnie­cony, jak wydawa艂o si臋 z g贸ry, t艂um ludzi. Ciekawscy zawsze si臋 znajd膮. Na mnie wielbiciele mojej sztuki nie zrobili specjalnego wra­偶enia. Co najwy偶ej sk艂onili mnie do jeszcze bardziej sumiennej i precyzyjnej pracy. Szykowa艂em si臋 w艂a艣nie, by w jeszcze 艣mielszym eksperymencie ods艂oni膰 wn臋trze wszystkich rzeczy, mianowicie przez otwarte foyer, przez dziurk臋 od klucza w drzwiach lo偶y pos艂a膰 do ciemnej jeszcze sali teatru specjalny krzyk, kt贸ry mia艂 ugodzi膰 dum臋 wszystkich bywalc贸w, teatralny 偶yrandol z ca艂膮 mas膮 szlifowanych, l艣ni膮cych, dioptrycznie fasetowanych ozd贸bek; gdy w ci偶bie przed teatrem dostrzeg艂em rdzawy materia艂: mama wr贸ci艂a z 鈥濩afe Weitzke鈥, wypi艂a kaw臋, opu艣ci艂a Jana Bro艅skiego.

Trzeba jednak przyzna膰, 偶e Oskar mimo to natar艂 krzykiem na Pysza艂kowaty 艣wiecznik. Nic jednak chyba nie zdzia艂a艂, bo nazajutrz gazety pisa艂y tylko o strzaskanych z tajemniczych przyczyn szybach foyer i drzwi. Dyletanckie, a tak偶e naukowe dociekania w felietono­wej cz臋艣ci prasy codziennej jeszcze ca艂ymi tygodniami rozg艂asza艂y wieloszpaltowe fantastyczne bzdury. 鈥濶eueste Nachrichten鈥 bajdurzy艂y o promieniach kosmicznych. Ludzie z obserwatorium astrono­micznego, a wi臋c wysoko kwalifikowani pracownicy umys艂owi, m贸wili o plamach na s艂o艅cu.

W贸wczas najszybciej, jak na to pozwala艂y moje kr贸tkie nogi, zbieg艂em po kr臋tych schodach Wie偶y Wi臋ziennej w d贸艂 i mocno zdy­szany znalaz艂em si臋 w t艂umie przed portalem teatru. Rdzawy kostium jesienny mamy ju偶 nie b艂yszcza艂, by艂a pewnie w sklepie Markusa, mo偶e opowiada艂a o szkodach, jakie wyrz膮dzi艂 m贸j g艂os. A Markus, kt贸ry traktowa艂 m贸j tak zwany niedorozw贸j i diamentowy g艂os jako zjawiska najzupe艂niej naturalne, pewnie, jak my艣la艂 Oskar, przesuwa po ustach ko艅cem j臋zyka i zaciera bia艂o偶贸艂tawe d艂onie.

Wchodz膮c do sklepu ujrza艂em scen臋, kt贸ra natychmiast kaza艂a mi zapomnie膰 o wszystkich sukcesach niszcz膮cego szyby daleko­si臋偶nego 艣piewu. Sigismund Markus kl臋cza艂 przed moj膮 mam膮 i zda­wa艂o si臋, 偶e wraz z nim chc膮 pa艣膰 na kolana wszystkie szmaciane zwierz臋ta, misie, ma艂pki, pieski, nawet lalki z zamykanymi oczami, wozy stra偶ackie, konie na biegunach, a tak偶e wszystkie pilnuj膮ce jego sk艂adu pajace. On za艣 kry艂 w swoich d艂oniach obie d艂onie mamy, ukazywa艂 poro艣ni臋te jasnym meszkiem, br膮zowe plamy na grzbie­tach d艂oni i p艂aka艂.

Mama te偶 spogl膮da艂a powa偶nie i odpowiednio do sytuacji przej臋­ta. - Niech pan przestanie, Markus - m贸wi艂a - prosz臋, nie w sklepie.

Ale Markus nie reagowa艂, a jego przemowa mia艂a niezapomnian膮 dla mnie, b艂agaln膮 i zarazem przesadn膮 intonacj臋: - Niech si臋 pani nie spotyka z tym Bro艅skim, bo on jest na Polskiej Poczcie, nic z tego dobrego nie b臋dzie, ja to pani m贸wi臋, bo on z Polakami trzy­ma. Pani nie stawia na Polak贸w, niech pani stawia, jak ju偶 pani chce postawi膰, na Niemc贸w, bo oni w g贸r臋 p贸jd膮, nie dzi艣 to jutro: czy ju偶 teraz w g贸r臋 troch臋 nie poszli, a pani Agnieszka dalej stawia na tego Bro艅skiego, 偶eby na tego swojego Matzeratha, to jeszcze. Albo 偶eby pani tak zechcia艂a naj艂askawiej postawi膰 na Markusa i z Markusem wyjecha膰, bo on si臋 niedawno wychrzci艂. Pojedziemy do Londynu, pani Agnieszko, bo u mnie tam rodzina i do艣膰 akcji, 偶eby tylko pani chcia艂a, ale z Markusem to pani nie chce, bo pani nim pogardza, no to niech pani pogardza. Ale on z ca艂ego serca pani膮 prosi, 偶eby pani nie stawia艂a wi臋cej na tego zbzikowanego Bro艅skiego, co to na Pol­skiej Poczcie siedzi, za nied艂ugi czas, jak Niemcy przyjd膮, b臋dzie koniec z Polakami!

W艂a艣nie gdy i mama, speszona tylu mo偶liwo艣ciami i niemo偶liwo艣ciami, mia艂a si臋 rozp艂aka膰, Markus spostrzeg艂 mnie w drzwiach sklepu i uwalniaj膮c jedn膮 d艂o艅 mamy wskaza艂 na mnie pi臋cioma wymownymi palcami: - No i prosz臋 bardzo, jego te偶 we藕miemy do Londynu. B臋dzie si臋 mia艂 jak ksi膮偶膮tko, jak ksi膮偶膮tko!

Mama te偶 spojrza艂a na mnie i u艣miechn臋艂a si臋 lekko. Mo偶e po­my艣la艂a o wybitych szybach w foyer Teatru Miejskiego, a mo偶e roz­weseli艂a j膮 perspektywa wyjazdu do londy艅skiej metropolii. Ku mo­jemu zaskoczeniu jednak potrz膮sn臋艂a g艂ow膮 i powiedzia艂a lekko, jakby odmawiaj膮c zaproszeniu do ta艅ca: - Dzi臋kuj臋 panu, Markus, ale to niemo偶liwe, naprawd臋 niemo偶liwe - z powodu Bro艅skiego.

Jakby nazwisko wuja by艂o has艂em, Markus podni贸s艂 si臋 zaraz z kl臋czek, zgi膮艂 si臋 w uk艂onie i wyb膮ka艂: - Pani wybaczy Markusowi, sam tak sobie my艣la艂em, 偶e to z jego powodu nie b臋dzie mo偶liwe.

Kiedy艣my wyszli ze sklepu w pasa偶u Zbrojowni, sklepikarz, cho膰 by艂y to jeszcze godziny handlu, przekr臋ci艂 klucz w drzwiach i odpro­wadzi艂 nas na przystanek pi膮tki. Przed fasad膮 Teatru Miejskiego na­dal stali przechodnie i paru policjant贸w. Nie ba艂em si臋 jednak i nie pami臋ta艂em prawie o sukcesach odniesionych nad szk艂em. Markus pochyli艂 si臋 ku mnie, szepn膮艂 bardziej do siebie ni偶 do nas: - Czego to Oskar nie potrafi. Na b臋benku gra i skandale przed teatrem urz膮­dza.

Zaniepokojenie mamy na widok od艂amk贸w szk艂a u艣mierzy艂 mach­ni臋ciem r臋ki, a gdy podjecha艂 tramwaj i wsiedli艣my do wozu doczepnego, jeszcze raz poprosi艂 cicho, obawiaj膮c si臋 ewentualnych pods艂uchiwaczy: 鈥 No to niech pani ju偶 zostanie z tym swoim Matzerathem i wi臋cej nie stawia na Polak贸w.

Kiedy dzisiaj, le偶膮c lub siedz膮c na metalowym 艂贸偶ku, w ka偶dej jednak pozycji b臋bni膮c, Oskar odszukuje pasa偶 Zbrojowni, gryzmo艂y na 艣cianach Wi臋ziennej Wie偶y, sam膮 Wie偶臋 Wi臋zienn膮 i jej naoli­wione narz臋dzia tortur, trzy okna foyer Teatru Miejskiego za kolum­nami, znowu pasa偶 Zbrojowni i sklep Sigismunda Markusa, aby odtworzy膰 szczeg贸艂y pewnego wrze艣niowego dnia, musi jednocze­艣nie szuka膰 ziemi Polak贸w. Jak jej szuka? Szuka swoimi pa艂eczka­mi. Czy szuka ziemi Polak贸w r贸wnie偶 swoj膮 dusz膮? Szuka wszyst­kimi organami, ale dusza nie jest organem.

I szuka艂em ziemi Polak贸w, kt贸ra zgin臋艂a, kt贸ra jeszcze nie zgin臋­艂a. Inni m贸wi膮: omal nie zgin臋艂a, ju偶 zgin臋艂a, znowu zgin臋艂a. W tym kraju szuka si臋 ostatnio ziemi Polak贸w za pomoc膮 kredyt贸w, Leiki, kompasu, radaru, r贸偶d偶ek i delegat贸w, humanizmu, przyw贸dc贸w opozycji i ziomkostw przechowuj膮cych w naftalinie ludowe stroje. Podczas gdy w tym kraju szuka si臋 ziemi Polak贸w dusz膮 - na p贸艂 z Chopinem, na p贸艂 z zemst膮 w sercu - podczas gdy oni tutaj pot臋pia­j膮 cztery rozbiory i planuj膮 ju偶 pi膮ty rozbi贸r Polski, lataj膮 do Warszawy Air France鈥檈m i z ubolewaniem sk艂adaj膮 wianuszek w tym miej­scu, gdzie kiedy艣 by艂o getto, podczas gdy st膮d b臋dzie si臋 szuka膰 zie­mi Polak贸w rakietami, ja szukam Polski na moim b臋benku i b臋bni臋; zgin臋艂a, jeszcze nie zgin臋艂a, zn贸w zgin臋艂a, przez kogo zgin臋艂a, omal nie zgin臋艂a, ju偶 zgin臋艂a, Polska zgin臋艂a, wszystko zgin臋艂o, jeszcze Polska nie zgin臋艂a.














































Trybuna


Roz艣piewuj膮c okna foyer naszego Teatru Miejskiego, szuka艂em - i po raz pierwszy go znalaz艂em - kontaktu ze sztuk膮 sceniczn膮. Mama, mimo 偶e bardzo zaabsorbowana przez handlarza zabawek Markusa, musia艂a owego popo艂udnia zauwa偶y膰 m贸j 偶ywy stosunek do teatru, bo gdy nadszed艂 okres Bo偶ego Narodzenia, kupi艂a cztery bilety, dla siebie, dla Stefana i Margi Bro艅skiej, tak偶e dla Oskara, i w ostatni膮 niedziel臋 adwentu zabra艂a nas na ba艣艅 bo偶onarodzenio­w膮. Siedzieli艣my na drugim balkonie, z boku, w pierwszym rz臋dzie. Pysza艂kowaty 偶yrandol zawieszony nad parterem pokazywa艂, co po­trafi. By艂em wi臋c rad, 偶e nie roztrzaska艂em go 艣piewem z Wie偶y Wi臋­ziennej.

Ju偶 wtedy by艂o o wiele za du偶o dzieci. Na balkonach wi臋cej by艂o dzieci ni偶 matek, podczas gdy na parterze, gdzie siedzieli ludzie ma­j臋tni i w p艂odzeniu ostro偶niejsi, stosunek dzieci do matek utrzymy­wa艂 si臋 mniej wi臋cej w r贸wnowadze. 呕e te偶 dzieci nie mog膮 usie­dzie膰 spokojnie! Marga Bro艅ska, siedz膮ca mi臋dzy mn膮 a do艣膰 grzecznym Stefanem, zsun臋艂a si臋 ze sk艂adanego krzes艂a, chcia艂a wdra­pa膰 si臋 z powrotem, uzna艂a z miejsca, 偶e przyjemniej b臋dzie pogimnastykowa膰 si臋 przy balustradzie balkonu, wgniot艂a si臋 w sk艂adany mechanizm, jednak w por贸wnaniu z innymi krzykaczami doko艂a nas krzycza艂a jeszcze umiarkowanie i kr贸tko, bo mama zatka艂a jej g艂upi膮 dziecinn膮 mordk臋 cukierkami. Cmoktaj膮c karmelki i przedwcze艣nie zm臋czona zsuwaniem si臋 z krzes艂a, siostrzyczka Stefana zasn臋艂a wkr贸tce po rozpocz臋ciu przedstawienia, dopiero po sko艅czonym akcie trzeba j膮 by艂o zbudzi膰 na oklaski, kt贸rych zreszt膮 nie 偶a艂owa艂a.

Wystawiali ba艣艅 o Tomciu Paluchu, co zafascynowa艂o mnie od pierwszej sceny i ze zrozumia艂ych wzgl臋d贸w przejmowa艂o do 偶ywe­go. Rzecz zrobili zr臋cznie, Tomcia Palucha wcale nie pokazali, s艂y­cha膰 by艂o tylko jego g艂os, a osoby doros艂e ugania艂y si臋 za niewidzial­nym, ale bardzo ruchliwym tytu艂owym bohaterem sztuki. Tutaj siedzia艂 w uchu konia, tam pozwoli艂 ojcu sprzeda膰 si臋 za ci臋偶kie pie­ni膮dze dwom hultajom, 贸wdzie przechadza艂 si臋 po rondzie kapelu­sza, przemawia艂 z g贸ry do tych na dole, wczo艂ga艂 si臋 p贸藕niej do my­siej dziury, potem do muszli 艣limaka, by艂 w zmowie ze z艂odziejami, znalaz艂 si臋 w sianie, a z sianem w 偶o艂膮dku krowy. Krow臋 jednak za­bito, bo przemawia艂a g艂osem Tomcia Palucha. Natomiast 偶o艂膮dek krowy z uwi臋zionym ch艂opczykiem trafi艂 na 艣mietnik i zosta艂 po­艂kni臋ty przez wilka. Tomcio Paluch jednak m膮drymi s艂owami skierowa艂 wilka do domu rodzic贸w, do spi偶arni, i tam wszcz膮艂 alarm akurat w chwili, gdy wilk mia艂 zacz膮膰 rabowa膰. Koniec by艂 taki, jak to w ba艣niach: ojciec zabi艂 z艂ego wilka, matka otworzy艂a no偶yczkami brzuch i 偶o艂膮dek ob偶artucha, stamt膮d wyszed艂 Tomcio Paluch, to zna­czy, s艂ycha膰 by艂o tylko jego wo艂anie: 鈥濷ch, tato, by艂em w mysiej dziurze, w brzuchu krowy i w ka艂dunie wilka: teraz zostan臋 z wami鈥.

Wzruszy艂o mnie to zako艅czenie, a kiedy spojrza艂em na mam臋, zauwa偶y艂em, 偶e ukry艂a nos w chusteczce, bo tak jak ja prze偶ywa艂a akcj臋 na scenie niby najbardziej w艂asn膮 histori臋. Mama lubi艂a si臋 wzrusza膰, przez nast臋pne tygodnie, zw艂aszcza p贸ki trwa艂y 艣wi臋ta Bo偶ego Narodzenia, przytula艂a mnie stale do siebie, ca艂owa艂a i nazy­wa艂a Oskara to 偶artobliwie, to sm臋tnie: 鈥濼omcio Paluch鈥. Albo: 鈥濵贸j ma艂y Tomcio Paluch鈥. Albo: 鈥濵贸j biedny, biedny Tomcio Paluch鈥.

Dopiero latem w dziewi臋膰set trzydziestym trzecim mia艂em po­nownie otrzyma膰 zaproszenie do teatru. Wskutek nieporozumienia zawinionego przeze mnie sprawa zako艅czy艂a si臋 pechowo, ale jej wp艂yw odczu艂em dopiero p贸藕niej. Jeszcze dzi艣 tamta scena ko艂ysze si臋 i rozbrzmiewa we mnie, bo wydarzy艂a si臋 w sopockiej Operze Le艣nej, gdzie pod go艂ym niebem ka偶dego lata powierzano naturze muzyk臋 Wagnera.

W gruncie rzeczy tylko mama lubi艂a oper臋. Matzerath nie prze­pada艂 nawet za operetk膮. Jan na艣ladowa艂 mam臋, zachwyca艂 si臋 aria­mi, cho膰 na poz贸r muzykalny, by艂 g艂uchy jak pie艅 na pi臋kne d藕wi臋ki. Ale za to zna艂 braci Formell贸w, dawnych koleg贸w z gimnazjum w Kartuzach, kt贸rzy mieszkali w Sopocie, zawiadywali o艣wietleniem mola, fontanny przed Domem Zdrojowym i kasynem, a r贸wnocze­艣nie pracowali jako o艣wietlacze przy festiwalach w Operze Le艣nej.

Droga do Sopotu wiod艂a przez Oliw臋. Przedpo艂udnie w Parku Opackim. Z艂ote rybki, 艂ab臋dzie, mama i Jan Bro艅ski w s艂ynnej grocie szept贸w. Potem zn贸w z艂ote rybki i 艂ab臋dzie, kt贸re wsp贸艂pracowa艂y r臋ka w r臋k臋 z fotografem. Matzerath, ustawiaj膮c si臋 do zdj臋cia, wzi膮艂 mnie na barana. Opar艂em mu b臋benek na czubku g艂owy, co powszech­nie, tak偶e p贸藕niej, gdy scenka by艂a ju偶 wklejona do albumu, budzi艂o 艣miech. Po偶egnanie ze z艂otymi rybkami, 艂ab臋dziami, grot膮 szept贸w. Nie tylko w Parku Opackim by艂a niedziela, tak偶e poza 偶elaznymi kratami ogrodzenia, w tramwaju do Jelitkowa i w jelitkowskim Domu Zdrojowym, gdzie zjedli艣my obiad, podczas gdy Ba艂tyk niezmordo­wanie, jakby nic innego nie mia艂 do roboty, zaprasza艂 do k膮pieli, wsz臋dzie by艂a niedziela. Gdy nadbrze偶na promenada poprowadzi艂a nas do Sopotu, niedziela wysz艂a nam naprzeciw i Matzerath musia艂 za wszystkich zap艂aci膰 taks臋 klimatyczn膮.

K膮pali艣my si臋 w 艂azienkach po艂udniowych, bo tam rzekomo by艂o mniej t艂oczno ni偶 w 艂azienkach p贸艂nocnych. Panowie przebrali si臋 w szatni m臋skiej, mnie mama zaprowadzi艂a do kabiny w szatni dam­skiej, za偶膮da艂a, bym na pla偶y wyst膮pi艂 nago, a tymczasem sama, maj膮c ju偶 wtedy bujne kszta艂ty, wt艂oczy艂a swoje cia艂o w s艂omiano偶贸艂ty ko­stium. 呕eby nie ukazywa膰 si臋 tysi膮cookiej pla偶y zbyt go艂o, zakrywa­艂em przyrodzenie b臋benkiem, a p贸藕niej wyci膮gn膮艂em si臋 na brzuchu w morskim piasku, nie chcia艂em wej艣膰 w zach臋caj膮ce wody Ba艂tyku, wola艂em chowa膰 swoje skarby w piasku i uprawia膰 strusi膮 polityk臋. Matzerath, a tak偶e Jan Bro艅ski z zarysowuj膮cymi si臋 brzuszkami wygl膮dali tak 艣miesznie i niemal 偶a艂o艣nie mizernie, 偶e by艂em rad, kiedy p贸藕nym popo艂udniem wszyscy ruszyli do szatni, gdzie ka偶dy nama艣ci艂 swoj膮 opalenizn臋 i natarty nive膮 zn贸w w艂o偶y艂 niedzielne ubranie.

Kawa i ciastka w 鈥濭wie藕dzie Morskiej鈥. Mama chcia艂a zje艣膰 trzeci kawa艂ek pi臋ciopi臋trowego tortu. Matzerath sprzeciwi艂 si臋, Jan by艂 jednocze艣nie za i przeciw, mama zam贸wi艂a, da艂a Matzerathowi k膮­sek, nakarmi艂a Jana, zadowoli艂a obu swoich m臋偶czyzn, zanim 艂y偶ecz­ka po 艂y偶eczce nape艂ni艂a 偶o艂膮dek przes艂odzonym klinem.

O 艣wi臋ty kremie ma艣lany, o m膮czk膮 cukrow膮 posypane, najpierw pogodne, potem pochmurne niedzielne popo艂udnie! Polscy arysto­kraci siedzieli w niebieskich s艂onecznych okularach nad intensywnie kolorow膮 lemoniad膮, kt贸rej nie ruszali. Panie bawi艂y si臋 fioletowymi paznokciami, a zapach naftaliny z ich futrzanych etoli, kt贸re ka偶do­razowo wypo偶ycza艂y na sezon, dolatywa艂 do nas z morskim wiatrem. Matzerath uzna艂 to za b艂aze艅stwo. Mama te偶 mia艂aby ochot臋 wypo­偶yczy膰, cho膰by na jedno popo艂udnie, tak膮 etol臋. Jan twierdzi艂, 偶e znudzenie polskiej arystokracji osi膮gn臋艂o obecnie taki stan, i偶 mimo rosn膮cych d艂ug贸w nie m贸wi si臋 po francusku, lecz z czystego snobi­zmu najpospolitsz膮 polszczyzn膮.

Nie mo偶na wysiadywa膰 w 鈥濭wie藕dzie Morskiej鈥 i wpatrywa膰 si臋 bez ko艅ca w niebieskie s艂oneczne okulary i fioletowe paznokcie polskiej arystokracji. Moja nape艂niona tortem mama domaga艂a si臋 ruchu. Przyj膮艂 nas park zdrojowy, musia艂em je藕dzi膰 na osio艂ku i jesz­cze raz pozowa膰 do zdj臋cia. Z艂ote rybki, 艂ab臋dzie - czego ta natura nie wymy艣li - i zn贸w z艂ote rybki i 艂ab臋dzie, podnosz膮ce warto艣膰 s艂od­kiej wody.

W艣r贸d fryzowanych cis贸w, kt贸re jednak wbrew temu, co si臋 za­wsze m贸wi, wcale nie szepta艂y, spotkali艣my braci Formell贸w, o艣wie­tlaczy kasyna Formell贸w, o艣wietlaczy Opery Le艣nej Formell贸w. M艂odszy Formella musia艂 zwykle pozby膰 si臋 najpierw wszystkich kawa艂贸w, jakie w zawodzie o艣wietlacza wpad艂y mu w ucho. Starszy Formella zna艂 te kawa艂y, ale z braterskiej mi艂o艣ci 艣mia艂 si臋 zara藕liwie w odpowiednich miejscach i ukazywa艂 przy tym o jeden z艂oty z膮b wi臋cej ni偶 jego m艂odszy brat, kt贸ry mia艂 ich tylko trzy. Poszli艣my do Springera na kieliszek ja艂owc贸wki. Mama wola艂a elektorsk膮. Potem, nadal sypi膮c kawa艂ami ze swojego zapasu, hojny m艂odszy Formella zaprosi艂 nas na kolacj臋 do 鈥濸apugi鈥. Tam spotkali艣my Tuschela, a do Tuschela nale偶a艂o p贸艂 Sopotu, ponadto kawa艂 Opery Le艣nej i pi臋膰 kin. By艂 on szefem braci Formell贸w i ucieszy艂 si臋 z poznania nas, tak jak my ucieszyli艣my si臋 z poznania jego. Tuschel niezmordowanie obraca艂 pier艣cieniem na palcu, kt贸ry nie m贸g艂 jednak by膰 magicz­nym czy czarodziejskim pier艣cieniem, bo nic zupe艂nie si臋 nie sta艂o pr贸cz tego, 偶e teraz Tuschel zacz膮艂 opowiada膰 kawa艂y, i to te same, kt贸re przedtem s艂yszeli艣my od Formell贸w, tylko z mniejszym efek­tem, gdy偶 nie dysponowa艂 tylu z艂otymi z臋bami. Jednak偶e 艣mia艂 si臋 ca艂y stolik, bo Tuschel opowiada艂 kawa艂y. Tylko ja zachowywa艂em powag臋 i pr贸bowa艂em nieporuszon膮 twarz膮 zabija膰 pointy. Ach, jak­偶e salwy 艣miechu, je艣li nawet nieprawdziwie, to przecie偶 podobnie do wypuk艂ych szybek w oszklonym froncie naszej knajpki, promie­niowa艂y przytulno艣ci膮. Tuschel okazywa艂 wdzi臋czno艣膰, opowiada艂 jeden kawa艂 po drugim, zam贸wi艂 goldwasser, nagle, p艂awi膮c si臋 w 艣miechu i goldwasserze, szcz臋艣liwie przekr臋ci艂 pier艣cie艅 inaczej i rzeczywi艣cie co艣 si臋 sta艂o. Tuschel zaprosi艂 nas wszystkich do Ope­ry Le艣nej, bo przecie偶 kawa艂 Opery Le艣nej nale偶a艂 do niego, sam niestety nie m贸g艂 p贸j艣膰, by艂 um贸wiony i tak dalej, ale my zechcemy mo偶e zadowoli膰 si臋 jego miejscami, fotelami w lo偶y, dzieciaczek b臋dzie m贸g艂 si臋 przespa膰, je艣li si臋 zm臋czy艂; i srebrnym automatycz­nym o艂贸wkiem wypisa艂 Tuschelowe s艂owo na Tuschelowej wizyt贸w­ce, to otworzy przed wami wszystkie drzwi, powiedzia艂 - i tak te偶 by艂o.

Co si臋 wydarzy艂o, opowiem w paru s艂owach: Ciep艂y letni wie­cz贸r, Opera Le艣na pe艂na i ca艂kiem cudzoziemska. Jeszcze zanim si臋 zacz臋艂o, pokaza艂y si臋 komary. Ale dopiero gdy ostatni komar, kt贸ry zawsze zjawia si臋 troch臋 za p贸藕no, bo uwa偶a, 偶e tak jest elegancko, brz臋cz膮c krwio偶erczo oznajmi艂 swoje przybycie, wtedy naprawd臋 i r贸wnocze艣nie si臋 zacz臋艂o. Wystawiali Lataj膮cego Holendra. Jaki艣 statek, raczej k艂usowniczy ni偶 korsarski, wysun膮艂 si臋 z owego lasu, kt贸ry nada艂 nazw臋 Operze Le艣nej. Marynarze 艣piewali zwracaj膮c si臋 do drzew, ja spa艂em na mi臋kkim Tuschelowym fotelu, a gdy si臋 obu­dzi艂em, marynarze 艣piewali nadal, a mo偶e znowu: 鈥濻ternik wacht臋 trzyma...鈥 ale Oskar ponownie zasn膮艂, cieszy艂 si臋 w tym 艣nie, 偶e jego marna tak mocno prze偶ywa Holendra, prze艣lizguje si臋 jakby po fa­lach i po wagnerowski! oddycha. Nie zauwa偶y艂a, 偶e Matzerath i jej Jan zas艂aniaj膮c twarz r臋kami chrapali, a偶 si臋 drzewa trz臋s艂y, 偶e i ja raz po raz wymyka艂em si臋 Wagnerowi z r膮k, a gdy Oskar obudzi艂 si臋 wreszcie na dobre, w lesie sta艂a samotnie krzycz膮ca kobieta. By艂a 偶贸艂to w艂osa i krzycza艂a, bo jaki艣 o艣wietlacz, prawdopodobnie m艂od­szy Formella, o艣lepia艂 j膮 i dokucza艂 reflektorem. 鈥濶ie! - krzycza艂a. - Biada mi! - i - Kt贸偶 mi to uczyni艂?鈥 - Ale Formella, kt贸ry jej to uczyni艂, nie zgasi艂 reflektora i krzyk samotnej kobiety, kt贸r膮 mama nazwa艂a p贸藕niej solistk膮, przechodzi艂 co jaki艣 czas w pieni膮ce si臋 srebrzyste kwilenie; owo kwilenie, cho膰 li艣cie drzew w lesie sopoc­kim wi臋d艂y od niego przedwcze艣nie, nie dosi臋g艂o i nie unieszkodli­wi艂o reflektora Formelli. Jej g艂os, aczkolwiek silny, zawi贸d艂. Oskar musia艂 wkroczy膰, odnale藕膰 natr臋tne 藕r贸d艂o 艣wiat艂a i jednym daleko­si臋偶nym krzykiem, prze艣cigaj膮c jeszcze cich膮 natarczywo艣膰 koma­r贸w, u艣mierci膰 贸w reflektor.

Nie mia艂em zamiaru spowodowa膰 zwarcia, ciemno艣ci, snopu iskier i po偶aru lasu, kt贸ry cho膰 st艂umiony szybko, wywo艂a艂 panik臋, zgubi­艂em przecie偶 w ci偶bie nie tylko mam臋 i obu brutalnie przebudzonych pan贸w; w zamieszaniu przepad艂 te偶 m贸j b臋benek.

Mamie, kt贸ra po wieczorze w Operze Le艣nej wprowadzi艂a Wa­gnera, nieco stonowanego, do swojego fortepianowego repertuaru, to moje trzecie spotkanie z teatrem podsun臋艂o my艣l, 偶eby wiosn膮 dziewi臋膰set trzydziestego czwartego zaznajomi膰 mnie z atmosfer膮 cyrku.

Oskar nie chce tutaj rozwodzi膰 si臋 o srebrzystych paniach na tra­pezie, o tygrysach cyrku Buscha, o zmy艣lnych fokach. Nikt nie spad艂 spod kopu艂y cyrku. Pogromcom niczego nie odgryziono. R贸wnie偶 foki robi艂y to, czego si臋 wyuczy艂y: 偶onglowa艂y pi艂kami, a w nagrod臋 rzucano im 偶ywe 艣ledzie. Cyrkowi zawdzi臋czam weso艂e dziecinne przedstawienia i t臋 tak dla mnie wa偶n膮 znajomo艣膰 z Bebr膮, klownem muzycznym, kt贸ry gra艂 na butelkach melodi臋 Jimmy the Tiger i kie­rowa艂 grup膮 liliput贸w.

Spotkali艣my si臋 w mena偶erii. Mama i jej dwaj panowie pozwalali si臋 zniewa偶a膰 przed klatk膮 ma艂p. Jadwiga Bro艅ska, kt贸ra wyj膮tkowo wybra艂a si臋 razem z nami, pokazywa艂a dzieciom kucyki. Skoro lew rozdziawi艂 na mnie paszcz臋, lekkomy艣lnie zada艂em si臋 z sow膮. Pr贸­bowa艂em przetrzyma膰 ptaka wzrokiem, ale to on mnie przetrzyma艂: i Oskar, dotkni臋ty, z rozpalonymi uszami, do g艂臋bi ura偶ony, wymkn膮艂 si臋 stamt膮d, zaszy艂 mi臋dzy niebiesko-bia艂e wozy mieszkalne, bo tam Pr贸cz kilku uwi膮zanych kar艂owatych k贸z nie by艂o innych zwierz膮t.

On przechodzi艂 ko艂o mnie w szelkach i bamboszach, z wiadrem wody w r臋ku. Tylko przelotnie skrzy偶owa艂y si臋 spojrzenia. A jednak rozpoznali艣my si臋 natychmiast. Odstawi艂 wiadro, przechyli艂 wielk膮 g艂ow臋, podszed艂 do mnie i oszacowa艂em, 偶e jest o jakie艣 dziewi臋膰 centymetr贸w wy偶szy ode mnie.

- Patrzcie, patrzcie! - zaskrzecza艂 zazdro艣nie. - W dzisiejszych czasach trzylatki nie chc膮 wi臋cej rosn膮膰. - Poniewa偶 nie odpowie­dzia艂em, jeszcze raz natar艂 na mnie: - Nazywam si臋 Bebra, pochodz臋 w prostej linii od ksi臋cia Eugeniusza, kt贸rego ojcem by艂 Ludwik XIV, a nie, jak m贸wi膮, jaki艣 tam Sabaudczyk. - Gdy nadal milcza艂em, podj膮艂 nast臋pny atak: - Przesta艂em rosn膮膰 w dziesi膮tym roku 偶ycia. Troch臋 p贸藕no, ale zawsze co艣!

Poniewa偶 m贸wi艂 tak otwarcie, przedstawi艂em si臋 i ja, nie wymy­艣li艂em jednak 偶adnego drzewa genealogicznego, nazwa艂em si臋 po prostu Oskarem.

- Prosz臋 mi powiedzie膰, drogi Oskarze, ma pan teraz chyba czter­na艣cie, pi臋tna艣cie, mo偶e nawet szesna艣cie lat. Niemo偶liwe, co pan m贸wi, dopiero dziewi臋膰 i p贸艂?

Teraz ja mia艂em oceni膰 jego wiek i umy艣lnie wytypowa艂em za nisko.

- Pan jest pochlebc膮, m艂ody przyjacielu. Trzydzie艣ci pi臋膰 lat to dawne czasy. W sierpniu ko艅cz臋 pi臋膰dziesi膮t trzy, m贸g艂bym by膰 pa艅­skim dziadkiem!

Oskar powiedzia艂 par臋 mi艂ych s艂贸w o akrobatycznych wyczynach klowna, nazwa艂 go nies艂ychanie muzykalnym i ulegaj膮c ambicjonal­nej pokusie, zademonstrowa艂 swoj膮 sztuczk臋. Trzy 偶ar贸wki z o艣wie­tlenia placu cyrkowego pad艂y ofiar膮, a pan Bebra zawo艂a艂: bravo, bravissimo, i chcia艂 Oskara z miejsca zaanga偶owa膰.

Nieraz dzi艣 jeszcze 偶a艂uj臋, 偶e odm贸wi艂em. Wykr臋ci艂em si臋 i po­wiedzia艂em: - Widzi pan, panie Bebra, wol臋 zalicza膰 si臋 do widz贸w, wol臋, 偶eby m贸j skromny kunszt rozkwita艂 w ukryciu, z dala od poklasku, jestem jednak ostatnim cz艂owiekiem, kt贸ry pa艅skim popisom odm贸wi艂by braw.

Pan Bebra uni贸s艂 pomarszczony palec wskazuj膮cy i upomnia艂 mnie: - Drogi Oskarze, prosz臋 uwierzy膰 do艣wiadczonemu koledze. Tacy jak my nigdy nie powinni zalicza膰 si臋 do widz贸w. Tacy jak my musz膮 znale藕膰 si臋 na scenie, na arenie. Tacy jak my musz膮 nadawa膰 ton grze i kierowa膰 akcj膮, bo inaczej stan膮 si臋 zabawk膮 w r臋kach tamtych. A oni bardzo lubi膮 藕le si臋 z nami bawi膰! - Niemal wpe艂zaj膮c mi w ucho szepn膮艂 i popatrzy艂 jak cz艂owiek bardzo stary: - Oni przyjd膮! Czy zajm膮 stadiony? B臋d膮 urz膮dzali pochody z pochodniami! Wybuduj膮 trybuny, zape艂ni膮 trybuny i z trybun b臋d膮 g艂osi膰 nasz膮 zag艂ad臋, niech pan dobrze si臋 przyjrzy, m艂ody przyjacielu, co b臋dzie si臋 dzia艂o na trybunach! Niech pan stara si臋 zawsze siedzie膰 na try­bunie i nigdy nie sta膰 przed trybun膮!

Potem, gdy mnie zawo艂ano, pan Bebra chwyci艂 swoje wiadro. - Szukaj膮 pana, drogi przyjacielu. Zobaczymy si臋 jeszcze. Jeste艣my za mali, 偶eby si臋 zgubi膰. Poza tym Bebra ci膮gle powtarza: tacy mali ludzie jak my zawsze znajd膮 sobie jakie艣 miejsce nawet na najbar­dziej zat艂oczonych trybunach. A je艣li nie na trybunie, to pod trybun膮, ale nigdy przed. Tak m贸wi Bebra, kt贸ry pochodzi w prostej linii od ksi臋cia Eugeniusza.

Mama, kt贸ra nawo艂uj膮c Oskara wysz艂a zza wozu mieszkalnego, zobaczy艂a jeszcze, jak pan Bebra poca艂owa艂 mnie w czo艂o, potem z艂apa艂 wiadro z wod膮 i wios艂uj膮c r臋kami po偶eglowa艂 ku jednemu z woz贸w.

- Wyobra藕cie sobie - m贸wi艂a p贸藕niej pe艂na oburzenia mama do Matzeratha i Bro艅skich - by艂 u liliput贸w, i jaki艣 karze艂 poca艂owa艂 go w czo艂o. Miejmy nadziej臋, 偶e to nic nie znaczy!

Poca艂unek Bebry mia艂 jeszcze dla mnie wiele znaczy膰. Wypadki polityczne najbli偶szych lat przyzna艂y mu racj臋: zacz膮艂 si臋 czas po­chod贸w z pochodniami i przemarsz贸w przed trybunami.

Podobnie jak ja by艂em pos艂uszny radom pana Bebry, tak mama us艂ucha艂a napomnie艅, kt贸rych udzieli艂 jej Sigismund Markus w pa­sa偶u Zbrojowni i kt贸re z okazji czwartkowych odwiedzin stale po­wtarza艂. Cho膰 nie pojecha艂a z Markusem do Londynu - ja nie sprze­ciwi艂bym si臋 za bardzo takiej przeprowadzce - pozosta艂a jednak z Matzerathem i widywa艂a si臋 z Janem Bro艅skim stosunkowo rzad­ko, to znaczy przy Stolarskiej na koszt Jana i przy rodzinnym skacie, kt贸ry Jana kosztowa艂 coraz dro偶ej, bo stale przegrywa艂. A Matzerath, na kt贸rego mama postawi艂a, na kt贸rym, id膮c za rad膮 Markusa, pozostawi艂a swoj膮 stawk臋 nie podwajaj膮c jej, w dziewi臋膰set trzy­dziestym czwartym, a wi臋c stosunkowo wcze艣nie rozpoznaj膮c si艂y nowego 艂adu, wst膮pi艂 do partii, doszed艂 jednak tylko do stanowiska zellenleitera. Z okazji tej nominacji, kt贸ra jak wszystkie niezwyczaj­ne wydarzenia sta艂a si臋 pretekstem do rodzinnego skata, Matzerath po raz pierwszy swoim przyganom, kt贸rych zawsze udziela艂 Janowi Bro艅skiemu za prac臋 na Polskiej Poczcie, nada艂 nieco ostrzejszy, ale i bardziej zatroskany ton.

Poza tym niewiele si臋 zmieni艂o. Z gwo藕dzia nad fortepianem zdj臋­to portret ponurego Beethovena, prezent od Greffa, i na tym samym gwo藕dziu zawieszono r贸wnie ponuro spogl膮daj膮cego Hitlera. Matzerath, kt贸ry nie przepada艂 za muzyk膮 powa偶n膮, chcia艂 na dobre prze­艣wieci膰 niemal g艂uchego muzyka. Mama jednak, kt贸ra bardzo lubi艂a powolne frazy Beethovenowskich sonat, wy膰wiczy艂a je dwa albo trzy razy wolniej, ni偶 nale偶y, na naszym fortepianie i co pewien czas po­zwala艂a im sp艂ywa膰 z klawiszy, nalega艂a, 偶eby Beethoven pozosta艂, je艣li nie nad kozetk膮, to nad kredensem. W ten spos贸b dosz艂o do owej najbardziej ponurej konfrontacji: Hitler i geniusz wisieli na­przeciw siebie, przygl膮dali si臋 sobie, przejrzeli si臋 na wylot, a jednak nie mogli by膰 z siebie nawzajem zadowoleni.

Matzerath stopniowo kompletowa艂 mundur. Je艣li dobrze pami臋­tam, zacz膮艂 od czapki partyjnej, kt贸r膮 nosi艂 ch臋tnie, nawet przy s艂o­necznej pogodzie, z paskiem uwieraj膮cym pod brod膮. Przez pewien czas wk艂ada艂 do tej czapki bia艂e koszule z czarnym krawatem albo wiatr贸wk臋 z opask膮. Gdy kupi艂 pierwsz膮 brunatn膮 koszul臋, po tygo­dniu chcia艂 r贸wnie偶 naby膰 sraczkowate spodnie do konnej jazdy i buty z cholewami. Mama by艂a przeciwna i zn贸w min臋艂y tygodnie, zanim Matzerath zdoby艂 w ko艅cu ca艂kowite umundurowanie.

W tygodniu kilkakrotnie zdarza艂a si臋 sposobno艣膰 w艂o偶enia tego munduru, ale Matzerath zadowala艂 si臋 uczestnictwem w niedzielnych demonstracjach na 艁膮kach ko艂o hali sportowej. Tutaj jednak okaza艂 si臋 nieust臋pliwy, nawet przy najgorszej pogodzie do munduru nie chcia艂 bra膰 parasola i dostatecznie cz臋sto s艂yszeli艣my powiedzenie, kt贸re niebawem sta艂o si臋 przys艂owiem. - S艂u偶ba to s艂u偶ba - m贸wi艂 Matzerath - a w贸dka to w贸dka! - Przygotowawszy piecze艅 na obiad, w ka偶dy niedzielny poranek opuszcza艂 mam臋 i stawia艂 mnie w przy­krej sytuacji, bo Jan Bro艅ski, kt贸ry wyczu艂 przecie偶 now膮 niedzieln膮 sytuacj臋 polityczn膮, na sw贸j cywilnie jednoznaczny spos贸b odwie­dza艂 moj膮 opuszczon膮 mam臋, gdy tymczasem Matzerath sta艂 w sze­regu.

C贸偶 m贸g艂bym zrobi膰 innego, je艣li nie ulotni膰 si臋? Nie mia艂em zamiaru ani przeszkadza膰 tym dwojgu na kozetce, ani ich podgl膮da膰. Tote偶 ledwie m贸j umundurowany ojciec znika艂 z pola widzenia i zbli­偶a艂a si臋 wizyta cywila, kt贸rego ju偶 wtedy nazywa艂em moim domnie­manym ojcem, pod膮偶a艂em z domu w stron臋 艁膮k.

Powiecie pa艅stwo, czy koniecznie musia艂y to by膰 艁膮ki? Prosz臋 mi wierzy膰, 偶e w niedziele w porcie nic si臋 nie dzia艂o, 偶e nie mog艂em si臋 zdecydowa膰 na le艣ne spacery, 偶e wn臋trze ko艣cio艂a Serca Jezuso­wego nic mi jeszcze wtedy nie m贸wi艂o. Byli poza tym wprawdzie skauci Greffa, ale od tej utajonej erotyki, nie b臋d臋 ukrywa艂, wola艂em wrzaw臋 na 艁膮kach; nawet je艣li teraz nazwiecie mnie sympatykiem ruchu.

Przemawiali albo Greiser, albo gauleiter do spraw szkolenia L枚bsack. Na Greisera nigdy nie zwraca艂em specjalnej uwagi. By艂 zbyt umiarkowany i p贸藕niej zast膮pi艂 go bardziej energiczny przy­bysz z Bawarii, kt贸ry nazywa艂 si臋 Forster i zosta艂 gauleiterem. L枚bsack za艣 by艂 cz艂owiekiem, kt贸ry m贸g艂by zast膮pi膰 Forstera. Tak, gdyby L枚bsack nie mia艂 garbu, przybyszowi z F眉rth trudno by艂oby zagrza膰 miejsce w portowym mie艣cie. W艂a艣ciwie oceniaj膮c L枚bsacka, wi­dz膮c w jego garbie znak wysokiej inteligencji, partia zrobi艂a go gauleiterem do spraw szkolenia. Go艣膰 zna艂 swoje rzemios艂o. Podczas gdy Forster z brzydk膮 bawarsk膮 wymow膮 wrzeszcza艂 w k贸艂ko: - Z powrotem do Rzeszy! - L枚bsack bardziej wdawa艂 si臋 w szczeg贸艂y, m贸wi艂 wszystkimi odmianami gda艅skiej gwary, opowiada艂 kawa艂y o Bollermannie i Wullsutzkim, umia艂 przem贸wi膰 do robotnik贸w por­towych u Schichaua, do ludno艣ci Oruni, do mieszka艅c贸w Emaus, Siedlec, B艂oni i Pruszcza. Gdy mia艂 do czynienia z zajad艂ymi komu­nistami lub gdy paru socjalist贸w przerywa艂o mu s艂abymi okrzykami, rozkosz膮 by艂o s艂ucha膰 tego ma艂ego cz艂owieka, kt贸rego garb br膮z munduru szczeg贸lnie podkre艣la艂 i wydobywa艂.

L枚bsack by艂 dowcipny, ca艂y sw贸j dowcip czerpa艂 z garbu, m贸wi艂 o nim bez 偶enady, bo takie chwyty zawsze ludziom si臋 podobaj膮. Pr臋dzej on pozb臋dzie si臋 garbu, twierdzi艂 L枚bsack, ni偶 zwyci臋偶y ko­muna. Mo偶na by艂o przewidzie膰, 偶e garbu si臋 nie pozb臋dzie, 偶e garb jak by艂, tak pozostanie, garb mia艂 zatem racj臋, a z nim partia - z czego mo偶na wyci膮gn膮膰 wniosek, 偶e garb stanowi idealn膮 podstaw臋 idei.

Kiedy przemawiali Greiser, L枚bsack czy p贸藕niej Forster, prze­mawiali z trybuny. Chodzi艂o o t臋 trybun臋, kt贸r膮 mi zachwala艂 ma艂y pan Bebra. Tote偶 przez d艂u偶szy czas uwa偶a艂em przemawiaj膮cego z trybuny L枚bsacka, garbatego i utalentowanego, za wys艂annika Bebry, kt贸ry w brunatnym przebraniu broni艂 na trybunie swojej, a w grun­cie rzeczy i mojej sprawy.

Co to jest - trybuna? Oboj臋tnie przez kogo i dla kogo zosta艂a wzniesiona, musi by膰 symetryczna. A wi臋c i trybuna na naszych 艁膮­kach ko艂o hali sportowej by艂a trybun膮 pomy艣lan膮 zdecydowanie sy­metrycznie, od g贸ry do do艂u: sze艣膰 sztandar贸w ze swastykami, jeden przy drugim. Potem chor膮gwie, flagi i proporce. Potem rz膮d czar­nych SS-man贸w z paskami pod brod膮. Potem dwa rz臋dy SA-man贸w, kt贸rzy podczas 艣piew贸w i przem贸wie艅 trzymali d艂onie na zamku pasa. Potem na siedz膮co wiele rz臋d贸w umundurowanych cz艂onk贸w partii, za m贸wnic膮 r贸wnie偶 cz艂onkowie partii, dzia艂aczki Frauenschaftu o macierzy艅skich twarzach, przedstawiciele senatu po cywilnemu, go艣cie z Rzeszy i prezydent policji lub jego zast臋pca.

Cok贸艂 trybuny odm艂adza艂a Hitlerjugend albo 艣ci艣lej m贸wi膮c, okr臋­gowa dru偶yna fanfarzyst贸w Jungvolku i okr臋gowa orkiestra HJ. Na niekt贸rych manifestacjach ustawiony z prawej i lewej, zawsze syme­trycznie, mieszany ch贸r m贸g艂 r贸wnie偶 albo skandowa膰 has艂a, albo opiewa膰 tak popularny wschodni wiatr, kt贸ry, wedle tekstu, lepiej od wszystkich innych wiatr贸w nadawa艂 si臋 do rozwijania sztandar贸w.

Bebra, kt贸ry poca艂owa艂 mnie w czo艂o, powiedzia艂 te偶: 鈥濷skarze, nigdy nie stawaj przed trybun膮. Tacy jak my musz膮 znale藕膰 si臋 na trybunie!鈥

Najcz臋艣ciej udawa艂o mi si臋 znale藕膰 miejsce mi臋dzy jakimi艣 dzia­艂aczkami Frauenschaftu. Niestety, podczas wiec贸w panie te ze wzgl臋­d贸w propagandowych uwa偶a艂y za stosowne g艂aska膰 mnie po g艂owie. Mi臋dzy kot艂y, fanfary i b臋bny u st贸p trybuny nie mog艂em si臋 wmie­sza膰 z powodu mojego blaszanego b臋benka; odrzuca艂 on b臋bnienie lancknecht贸w. Niestety, nie uda艂a si臋 r贸wnie偶 pr贸ba z gauleiterem L枚bsackiem. Ci臋偶ko zawiod艂em si臋 na tym cz艂owieku. Ani nie by艂, jak si臋 spodziewa艂em, wys艂annikiem Bebry, ani nie mia艂, mimo wiele obiecuj膮cego garbu, najmniejszego zrozumienia dla mojej prawdzi­wej wielko艣ci.

Gdy kt贸rej艣 niedzieli na trybunie tu偶 przed m贸wnic膮 wyszed艂em mu naprzeciw, odda艂em partyjne pozdrowienie, najpierw popatrzy­艂em na niego b艂yszcz膮cym wzrokiem, potem przymru偶aj膮c oko szep­n膮艂em: - Bebra jest naszym wodzem! - L枚bsackowi nic nie za艣wita­艂o, tylko pog艂aska艂 mnie tak samo jak narodowosocjalistyczne panie z Frauenschaftu, a wreszcie - poniewa偶 musia艂 wyg艂osi膰 swoje prze­m贸wienie - poleci艂 usun膮膰 Oskara z trybuny, gdzie wzi臋艂y go mi臋dzy siebie dwie dru偶ynowe z BDM i przez ca艂y czas wypytywa艂y o 鈥瀟atu­sia i mamusi臋鈥.

Nie ma si臋 wi臋c czemu dziwi膰, 偶e ju偶 latem dziewi臋膰set trzydzie­stego czwartego, ale nie w zwi膮zku z puczem R枚hma, partia zacz臋艂a mnie rozczarowywa膰. Im d艂u偶ej, stoj膮c przed trybun膮, przygl膮da艂em si臋 trybunie, tym bardziej podejrzana wydawa艂a mi si臋 owa symetria, kt贸r膮 garb L枚bsacka 艂agodzi艂 w bardzo niedostatecznym stopniu. Nietrudno zrozumie膰, 偶e moja krytyka dotyczy艂a przede wszystkim doboszy i fanfarzyst贸w; i w sierpniu dziewi臋膰set trzydziestego pi膮te­go, kiedy pewnej parnej niedzieli mia艂a si臋 odby膰 demonstracja, wmiesza艂em si臋 pomi臋dzy muzykant贸w u st贸p trybuny.

Matzerath ju偶 o dziewi膮tej wyszed艂 z domu. Pomog艂em mu jesz­cze oczy艣ci膰 br膮zowe sztylpy, by zd膮偶y艂 na czas. Nawet o tak wcze­snej porze by艂o ju偶 niezno艣nie gor膮co i on, zanim znalaz艂 si臋 na dwo­rze, wypaca艂 ciemne, rosn膮ce plamy pod pachami partyjnej koszuli - punktualnie o wp贸艂 do dziesi膮tej zjawi艂 si臋 Jan Bro艅ski w przewiew­nie jasnym letnim ubraniu, w a偶urowych jasnoszarych p贸艂butach, z kapeluszem s艂omkowym w r臋ku. Bawi艂 si臋 troch臋 ze mn膮, przy zabawie nie m贸g艂 jednak oderwa膰 oczu od mamy, kt贸ra poprzednie­go wieczoru umy艂a w艂osy. Bardzo szybko spostrzeg艂em, 偶e moja obec­no艣膰 hamowa艂a rozmow臋 tych dwojga, usztywnia艂a ich, kr臋powa艂a Jana. Lekkie letnie spodnie wyra藕nie go uwiera艂y, wi臋c wynios艂em si臋 z domu, pod膮偶y艂em 艣ladem Matzeratha, nie bior膮c go sobie jed­nak za wz贸r. Przezornie unika艂em ulic, kt贸re by艂y pe艂ne umunduro­wanych ludzi ci膮gn膮cych w kierunku 艁膮k, i po raz pierwszy zbli偶y­艂em si臋 do miejsca demonstracji od strony kort贸w tenisowych, kt贸re znajdowa艂y si臋 obok hali sportowej. Tej okr臋偶nej drodze zawdzi臋­cza艂em widok trybuny z ty艂u.

Widzieli艣cie pa艅stwo ju偶 kiedy艣 trybun臋 z ty艂u? Moim zdaniem, wszystkich ludzi, zanim zgromadzi si臋 ich przed trybun膮, nale偶a艂oby zaznajomi膰 z widokiem trybuny od ty艂u. Kto raz przyjrzy si臋 trybu­nie od ty艂u, dobrze si臋 przyjrzy, ten b臋dzie od tej chwili naznaczony, a tym samym uodporniony na wszelkiego rodzaju czary, jakie w tej czy innej formie odprawia si臋 na trybunach. Podobn膮 rzecz mo偶na powiedzie膰 o widzianych od ty艂u ko艣cielnych o艂tarzach; ale to ju偶 ca艂kiem inna sprawa.

Oskar jednak, kt贸ry zawsze mia艂 poci膮g do dok艂adno艣ci, nie po­przesta艂 na obejrzeniu obna偶onego, prawdziwego w swej brzydocie rusztowania, przypomnia艂 sobie s艂owa mistrza Bebry i na podest, kt贸ry nale偶a艂o ogl膮da膰 jedynie z przodu, ruszy艂 od szpetnej tylnej strony, przepcha艂 si臋 ze swoim b臋benkiem, bez kt贸rego nigdy nie wycho­dzi艂, mi臋dzy podporami uko艣nymi, uderzy艂 si臋 o wystaj膮c膮 desk臋, skaleczy艂 si臋 w kolano o gw贸藕d藕 stercz膮cy z艂o艣liwie z drewna, s艂y­sza艂 nad sob膮 szuranie but贸w partyjniak贸w, potem pantofelk贸w Frauenschaftu i dotar艂 w ko艅cu tam, gdzie by艂o najbardziej duszno i naj­bardziej sierpniowo: u st贸p trybuny od 艣rodka znalaz艂 za kawa艂kiem dykty do艣膰 miejsca i os艂ony, aby w zupe艂nym spokoju delektowa膰 si臋 akustycznym urokiem politycznej demonstracji, przy czym sztanda­ry nie rozprasza艂y uwagi, mundury nie razi艂y oczu.

Przycupn膮艂em pod m贸wnic膮. W lewo i w prawo ode mnie i nade mn膮 stali w rozkroku i, jak widzia艂em, ze zmru偶onymi, o艣lepionymi s艂o艅cem oczami m艂odzi dobosze z Jungvolku, starsi z Hitlerjugend. A dalej t艂um. Czu艂em jego zapach przez szpary w oszalowaniu try­buny. Ludziska stali dotykaj膮c si臋 艂okciami i niedzielnym ubraniem; przybyli pieszo albo tramwajem, cz臋艣ciowo z porannej mszy i nie zaznawszy tam zadowolenia, przyszli, 偶eby zaofiarowa膰 co艣 narzeczonej u boku, chcieli by膰 przy tym, jak tworzy si臋 histori臋, cho膰by zaj臋艂o to ca艂e przedpo艂udnie.

Nie, powiedzia艂 sobie Oskar, nie powinni si臋 zawie艣膰. I przy艂o偶y艂 oko do dziury po s臋ku w oszalowaniu, spostrzeg艂 niepok贸j od strony Alei Hindenburga. Nadchodzili tamci! Rozleg艂y si臋 nad nim komen­dy, kapelmistrz dru偶yny fanfarzyst贸w machn膮艂 pa艂eczk膮, oni chuch­n臋li na swoje fanfary, przy艂o偶yli do ust munsztuki i dmuchn臋li w wyczyszczon膮 sidolem blach臋 w najgorszej manierze lancknecht贸w, a偶 Oskarowi zrobi艂o si臋 przykro i powiedzia艂 sobie: Biedny SA-manie Brand, biedny Hitlerjunge Quex, padli艣cie w boju nadarem­nie!

Jak gdyby na potwierdzenie tego po艣miertnego wspomnienia o ofiarach ruchu, w g艂osy tr膮bek wmiesza艂o si臋 pot臋偶ne dudnienie na obci膮gni臋tych ciel臋c膮 sk贸r膮 b臋bnach. Owo przej艣cie, kt贸re prowa­dzi艂o przez t艂um na trybun臋, pozwala艂o si臋 domy艣la膰, jakie to z dale­ka nadci膮gaj膮 mundury, i Oskar zawo艂a艂: - Teraz, m贸j ludu, uwa偶aj, m贸j ludu!

B臋benek by艂 ju偶 w odpowiedniej pozycji. Niebia艅sko lekko igra­艂y pa艂eczki w moich d艂oniach i z czu艂o艣ci膮 w przegubach k艂ad艂em na mojej blasze kunsztowny, weso艂y takt walca, kt贸ry rozbrzmiewa艂 coraz natarczywiej, przywo艂uj膮c Wiede艅 i Dunaj, a偶 na g贸rze temu i owe­mu b臋benkowi lancknecht贸w spodoba艂 si臋 m贸j walc, tak 偶e p艂askie b臋bny starszych ch艂opc贸w bardziej czy mniej zr臋cznie podchwyci艂y moj膮 przygrywk臋. Byli tam co prawda nieprzejednani, kt贸rzy nie mieli s艂uchu, kt贸rzy nadal walili bum-bum i bum-bum-bum, gdy mnie cho­dzi艂o przecie偶 o takt na trzy czwarte, tak lubiany przez lud. Ju偶 Oskar omal nie zw膮tpi艂, kiedy nagle fanfarom co艣 za艣wita艂o, a i piszcza艂ki zapiszcza艂y o modrym Dunaju. Tylko obaj kapelmistrze, od fanfa­rzyst贸w i doboszy, nie uwierzyli w kr贸la walca i wywrzaskiwali swoje dokuczliwe komendy, aleja ich z艂o偶y艂em z urz臋du, to by艂a teraz moja muzyka. I lud by艂 mi wdzi臋czny. Odezwa艂y si臋 艣miechy przed trybu­n膮, niekt贸rzy ju偶 艣piewali o Dunaju, i ponad ca艂ym placem, pi臋kny i modry, a偶 po Alej臋 Hindenburga, pi臋kny i modry, i do parku Steffensa, pi臋kny i modry, skaka艂 m贸j rytm, spot臋gowany przez stoj膮cy nade mn膮 mikrofon w艂膮czony na ca艂y regulator. I gdy wyjrza艂em przez dziur臋 po s臋ku na plac, b臋bni膮c przy tym zapami臋tale, zobaczy艂em, 偶e lud z ochot膮 przyj膮艂 mojego walca, podskakiwa艂 podniecony, mia艂 go w nogach: ta艅czy艂o ju偶 dziewi臋膰, nie, dziesi臋膰 par, skojarzonych przez kr贸la walca. Tylko L枚bsackowi, kt贸ry z kreisleiterami i sturmbannf眉hrerami, z Forsterem, Greiserem i Rauschningiem, z d艂ugim brunatnym ogonem sztabowc贸w kot艂owa艂 si臋 w t艂umie, przed kt贸rym zamyka艂o si臋 owo przej艣cie prowadz膮ce na trybun臋, tylko jemu - rzecz dziwna - nie odpowiada艂 rytm walca. Przywyk艂 wkracza膰 na trybun臋 w takt prostej marszowej muzyki. Teraz te beztroskie d藕wi臋­ki odebra艂y mu wiar臋 w lud. Przez dziur臋 po s臋ku widzia艂em jego cierpienia. Wia艂o przez t臋 dziur臋. Cho膰 nabawi艂em si臋 niemal zapale­nia oka, by艂o mi go 偶al i przeszed艂em na charlestona Jimmy the Tiger, podj膮艂em 贸w rytm, kt贸ry klown Bebra wystukiwa艂 w cyrku na pu­stych butelkach po wodzie sodowej; lecz ch艂opcy przed trybun膮 nie skapowali charlestona. To by艂o po prostu inne pokolenie. Nie mieli oczywi艣cie poj臋cia, co to charleston i Jimmy the Tiger. Wystukiwali - o zacny przyjacielu Bebro! - nie Jimmy鈥檈go i tygrysa, walili groch z kapust膮, dmuchali z fanfary Sodom臋 i Gomor臋. Piszcza艂ki pomy­艣la艂y, 偶e to wszystko jeden diabe艂. Kapelmistrz fanfarzyst贸w zbeszta艂 t臋 koci膮 muzyk臋. Ale mimo to ch艂opcy z dru偶yn fanfarzyst贸w i dobo­szy b臋bnili, gwizdali i tr膮bili jak op臋tani, tak 偶e dla Jimmy鈥檈go w po艂owie najupalniejszego tygrysiego sierpnia by艂a to sama rozkosz, a ludzie, kt贸rzy ca艂ymi tysi膮cami t艂oczyli si臋 przed trybun膮, zrozu­mieli wreszcie: oto Jimmy the Tiger nawo艂uje lud do charlestona!

I kto na 艁膮kach jeszcze nie ta艅czy艂, ten porywa艂, zanim b臋dzie za p贸藕no, ostatnie panie do wzi臋cia. Tylko L枚bsack musia艂 ta艅czy膰 ze swoim garbem, bo w jego s膮siedztwie wszystko, co nosi艂o sp贸dnice, by艂o ju偶 zaj臋te, a te panie z Frauenschaftu, kt贸re mog艂yby go pocie­szy膰, wierci艂y si臋 niespokojnie, z dala od samotnego L枚bsacka, na twardych drewnianych 艂awkach trybuny. On za艣 - garb mu tak dora­dzi艂 - ta艅czy艂 mimo to, chcia艂 robi膰 dobr膮 min臋 do z艂ej muzyki Jim­my鈥檈go i ratowa膰, co jeszcze mo偶na by艂o uratowa膰.

Niczego jednak nie mo偶na by艂o uratowa膰. Lud odp艂ywa艂 w ta艅cu z 艁膮k, a偶 pozosta艂y co prawda okrutnie zdeptane, lecz b膮d藕 co b膮d藕 zielone i opustosza艂e. Lud i Jimmy the Tiger znikn臋li w rozleg艂ej zie­leni parku Steffensa. Tam ci膮gn臋艂a si臋 d偶ungla, kt贸r膮 obiecywa艂 Jim­my, tam tygrysy by艂y ob艂askawione, namiastka dziewiczej puszczy dla ludu, kt贸ry dopiero co t艂oczy艂 si臋 na 艁膮kach. Zasady i poczucie porz膮dku diabli wzi臋li. Ten jednak, kto bardzo kocha艂 kultur臋, m贸g艂 na szerokich, eleganckich promenadach owej Alei Hindenburga, kt贸ra zosta艂a w osiemnastym wieku po raz pierwszy zasadzona, w tysi膮c osiemset si贸dmym w czasie obl臋偶enia przez wojska Napoleona wy­ci臋ta i w tysi膮c osiemset dziesi膮tym na cze艣膰 Napoleona zasadzona ponownie, a zatem na historycznym gruncie mogli tancerze w Alei Hindenburga bawi膰 si臋 w takt mojej muzyki, bo mikrofonu nade mn膮 nikt nie wy艂膮czy艂, bo s艂ycha膰 mnie by艂o a偶 po Bram臋 Oliwska, bo nie ust臋powa艂em, p贸ki mnie i dzielnym ch艂opcom u st贸p trybuny nie uda艂o si臋 przy pomocy spuszczonego z uwi臋zi tygrysa Jimmiego usun膮膰 z 艁膮k wszystkiego pr贸cz stokrotek.

Nawet gdy da艂em mojej blasze dawno zas艂u偶one wytchnienie, mali dobosze jeszcze nie chcieli sko艅czy膰. Trzeba by艂o sporo czasu, by usta艂 m贸j muzyczny wp艂yw.

Wypada jeszcze powiedzie膰, 偶e Oskar nie m贸g艂 od razu opu艣ci膰 wn臋trza trybuny, gdy偶 formacje SA i SS przez godzin臋 tupa艂y bucio­rami po deskach, wyrywa艂y sobie dziury w brunatnych i czarnych mundurach, chyba czego艣 szuka艂y w obudowie trybuny: by膰 mo偶e jakiego艣 socja艂a albo komunistycznych dywersant贸w. Nie wdaj膮c si臋 w wyliczanie podst臋p贸w i wybieg贸w Oskara, nale偶y tutaj stwierdzi膰 kr贸tko: nie znale藕li Oskara, bo do Oskara nie doro艣li.

W ko艅cu uspokoi艂o si臋 w drewnianym labiryncie, co wielko艣ci膮 przypomina艂 zapewne owego wieloryba, w kt贸rym siedzia艂 Jonasz i do znudzenia nasi膮ka艂 tranem. Nie, nie, Oskar nie by艂 prorokiem, Oskar poczu艂 g艂贸d. Nie by艂o tam Pana, kt贸ry m贸wi艂: 鈥濿sta艅, a id藕 do Niniwy, miasta wielkiego, i przepowiadaj w nim!鈥 Nie musia艂 mi te偶 Pan zasadza膰 krzewu rycynowego, kt贸ry p贸藕niej, na rozkaz Pana, robak mia艂 zniszczy膰. Nie op艂akiwa艂em ani biblijnego rycynusa, ani Niniwy, nawet je艣li si臋 nazywa艂a Gda艅sk. Wsun膮艂em pod sweter b臋­benek, kt贸ry nie by艂 biblijny, do艣膰 mia艂em k艂opotu z samym sob膮, wydosta艂em si臋, nie uderzaj膮c si臋 i nie kalecz膮c o gwo藕dzie, z trzewi trybuny przeznaczonej na demonstracje wszelkiego rodzaju, kt贸ra tyl­ko przypadkiem mia艂a wymiary po艂ykaj膮cego prorok贸w wieloryba.

Kt贸偶 by zwr贸ci艂 uwag臋 na ma艂ego ch艂opca, trzylatka, kt贸ry pogwiz­duj膮c kroczy艂 wolno skrajem 艁膮k w stron臋 hali sportowej? Za kortami tenisowymi skakali moi ch艂opcy sprzed trybuny trzymaj膮c przed sob膮 lancknechtowskie werble, p艂askie b臋bny, piszcza艂ki i fanfary. 膯wiczenia karne, stwierdzi艂em i bardzo umiarkowanie wsp贸艂czu艂em tym, co skaka­li na rozkaz i gwizdek dru偶ynowego. Z dala od swoich st艂oczonych szta­bowc贸w tam i z powrotem przechadza艂 si臋 L枚bsack z samotnym gar­bem. W punktach zwrotnych owej 艣wiadomej celu drogi udawa艂o mu si臋, zawracaj膮c na obcasach, wypleni膰 ca艂膮 traw臋 i stokrotki.

Gdy Oskar przyszed艂 do domu, obiad sta艂 ju偶 na stole: piecze艅 rzymska z ziemniakami i czerwon膮 kapust膮, a na deser budy艅 czeko­ladowy z sosem waniliowym. Matzerath nie pisn膮艂 ani s艂贸wka. Mama Oskara przy obiedzie przebywa艂a my艣lami gdzie indziej. Za to po po艂udniu wybuch艂a awantura rodzinna z powodu zazdro艣ci i Polskiej Poczty. Pod wiecz贸r orze藕wiaj膮ca burza z oberwaniem chmury i cu­downie b臋bni膮cym gradem da艂a d艂u偶sze przedstawienie. Wyczerpa­na blacha Oskara mog艂a odpoczywa膰 i s艂ucha膰.


























Wystawy


Przez d艂u偶szy czas, 艣ci艣le m贸wi膮c, do listopada dziewi臋膰set trzy­dziestego 贸smego, przykucni臋ty ze swoim b臋benkiem pod trybuna­mi, z wi臋kszym lub mniejszym powodzeniem rozbija艂em wiece, zbi­ja艂em m贸wc贸w z panta艂yku, zamienia艂em muzyk臋 marszow膮, a tak偶e chora艂y, walce i fokstroty.

Dzisiaj, jako prywatny pacjent zak艂adu dla nerwowo chorych, gdy to wszystko sta艂o si臋 ju偶 histori膮, nadal co prawda kut膮 gorliwie, ale tak, jak kuje si臋 zimne 偶elazo, mam w艂a艣ciwy dystans do swojego b臋bnienia pod trybunami, jestem jak najdalszy od tego, by z racji tych sze艣ciu czy siedmiu rozbitych demonstracji, trzech czy czterech wytr膮conych b臋bnieniem z rytmu zbi贸rek i przemarsz贸w uwa偶a膰 si臋 za bojownika ruchu oporu. Okre艣lenie to nies艂ychanie wesz艂o w mod臋. M贸wi si臋 o duchu oporu, o kr臋gach oporu. Podobno op贸r mo偶na nawet uwewn臋trzni膰, nazywa si臋 to wtedy: emigracja wewn臋trzna. Nie wspominaj膮c ju偶 wcale o tych biblijnie niez艂omnych ludziach honoru, kt贸rym podczas wojny za niedbale zaciemnione okno w sy­pialni komendant obrony przeciwlotniczej wlepi艂 kar臋 i kt贸rzy teraz podaj膮 si臋 za bojownik贸w ruchu oporu, za dzia艂aczy podziemia.

Zajrzyjmy jeszcze raz pod trybuny Oskara. Czy Oskar b臋bni膮c co艣 tamtym narzuca艂? Czy id膮c za rad膮 swojego nauczyciela Bebry wzi膮艂 ster w swoje r臋ce i lud przed trybun膮 podrywa艂 do ta艅ca? Czy zbija艂 z panta艂yku tak bystrego i wytrawnego m贸wc臋 jak gauleiter L枚bsack? Czy pewnej jednodaniowej niedzieli w sierpniu dziewi臋膰­set trzydziestego pi膮tego po raz pierwszy, a p贸藕niej jeszcze kilka­krotnie rozp臋dza艂 brunatne wiece wal膮c w bia艂o-czerwony wpraw­dzie, a jednak nie polski blaszany b臋benek?

Robi艂em to wszystko, musicie pa艅stwo przyzna膰. Czy dlatego ja, pensjonariusz zak艂adu dla nerwowo chorych, jestem bojownikiem ruchu oporu? Musz臋 na to pytanie odpowiedzie膰 przecz膮co i prosz臋 r贸wnie偶 pa艅stwa, kt贸rzy nie jeste艣cie pensjonariuszami zak艂ad贸w dla nerwowo chorych, 偶eby艣cie widzieli we mnie po prostu troch臋 dzi­wacznego cz艂owieka, kt贸ry z prywatnych, w dodatku estetycznych powod贸w, bior膮c sobie tak偶e do serca upomnienia swojego nauczy­ciela Bebry, odrzuca艂 kolor i kr贸j mundur贸w, rytm i g艂o艣no艣膰 po­wszechnie przyj臋tej na trybunach muzyki i dlatego na znak protestu b臋bni艂 na zwyczajnej dzieci臋cej zabawce.

Wtedy jeszcze maj膮c w r臋ku n臋dzny blaszany b臋benek mo偶na by艂o sobie poradzi膰 z lud藕mi na trybunach i przed trybunami, i musz臋 przyzna膰, 偶e podobnie jak dalekosi臋偶ne roz艣piewywanie szk艂a, tak i m贸j trik spod trybuny doprowadzi艂em do perfekcji. B臋bni艂em nie tylko przeciw brunatnym zgromadzeniom. Oskar siada艂 pod try­bun膮 przeciwko czerwonym i czarnym, skautom i zielonym jak szpi­nak koszulom PX0, 艣wiadkom Jehowy i weteranom, wegetarianom i m艂odym Polakom z ruchu ozonowego. Cokolwiek zamierzali 艣pie­wa膰, gra膰, g艂osi膰, o cokolwiek si臋 modli膰: M贸j b臋benek potrafi艂 to lepiej.

Moje dzie艂o by艂o wi臋c dzie艂em niszczycielskim. A czego nie zmusi艂em do uleg艂o艣ci b臋benkiem, to zabija艂em g艂osem. Tak wi臋c obok podejmowanych w bia艂y dzie艅 krok贸w przeciwko symetrii try­bun rozpocz膮艂em te偶 nocn膮 dzia艂alno艣膰: zim膮 z dziewi臋膰set trzydzie­stego sz贸stego na trzydziesty si贸dmy zabawia艂em si臋 w kusiciela. Pierwsze nauki w kuszeniu bli藕nich otrzyma艂em od babki Koljaiczkowej, kt贸ra owej surowej zimy otworzy艂a stragan na tygodniowym targu we Wrzeszczu, to znaczy: w swoich czterech sp贸dnicach sie­dzia艂a w kucki za targow膮 lad膮 i 偶a艂o艣ciwym g艂osem poleca艂a na dni 艣wi膮teczne: 鈥濲ajeczka 艣wie偶e, mase艂ko z艂ociutkie i g膮ski, nie za t艂u­ste, nie za chude!鈥 Ka偶dy wtorek by艂 dniem targowym. Przyje偶d偶a艂a kolejk膮 z Firogi, kr贸tko przed Wrzeszczem 艣ci膮ga艂a filcowe bambo­sze, w kt贸rych jecha艂a, wchodzi艂a w nieforemne kalosze, objucza艂a si臋 swoimi dwoma koszami i sz艂a do straganu przy Dworcowej, na kt贸rym wisia艂a tabliczka: Anna Koljaiczek, Bysewo. Jak偶e tanie by艂y wtedy jajka! Za guldena dostawa艂o si臋 mendel, a mas艂o kaszubskie by艂o ta艅sze od margaryny. Babka przysiada艂a mi臋dzy dwiema ry­baczkami, kt贸re wo艂a艂y: 鈥濬l膮derki鈥, 鈥濪orsze, smaczne, tanie!鈥 Mr贸z 艣cina艂 mas艂o na kamie艅, konserwowa艂 jajka, szlifowa艂 rybie 艂uski czyni膮c z nich cieniutkie 偶yletki i dawa艂 prac臋 i zarobek cz艂owieko­wi, kt贸ry nazywa艂 si臋 Schwerdtfeger, by艂 jednooki, nad otwartym piecykiem na w臋giel drzewny ogrzewa艂 ceg艂y, a potem, zawini臋te w gazet臋, wypo偶ycza艂 przekupkom.

Moja babka pozwala艂a Schwerdtfegerowi r贸wno co godzina wsu­wa膰 sobie gor膮c膮 ceg艂臋 pod cztery sp贸dnice. Schwerdtfeger robi艂 to 偶elaznym suwakiem. Wsuwa艂 paruj膮c膮 paczuszk臋 pod ledwie unie­siony materia艂, jeden ruch na wy艂adowanie, drugie pchni臋cie na za艂a­dowanie, i z niemal wystyg艂膮 ceg艂膮 偶elazny suwak Schwerdtfegera wynurza艂 si臋 spod sp贸dnic babki.


Jak偶e zazdro艣ci艂em tym owini臋tym w gazet臋, przechowuj膮cym i daj膮cym ciep艂o ceg艂om! Jeszcze dzi艣 pragn膮艂bym le偶e膰 w charakterze takiej cieplutkiej ceg艂y pod sp贸dnicami babki, wymieniany stale na siebie samego. Zapytacie pa艅stwo: Czego Oskar szuka pod sp贸d­nicami swojej babki? Czy chce p贸j艣膰 w 艣lady dziadka Koljaiczka i dobra膰 si臋 do staruszki? Szuka zapomnienia, stron rodzinnych, osta­tecznej nirwany?

Oskar odpowiada: Pod sp贸dnicami szuka艂em Afryki, by膰 mo偶e Neapolu, kt贸ry, jak wiadomo, trzeba zobaczy膰. Tam sp艂ywa艂y rzeki, tam by艂 dzia艂 wodny, tam wia艂y szczeg贸lne wiatry, tam jednak bywa­艂o te偶 bezwietrznie, tam szumia艂 deszcz, ale siedzia艂o si臋 bezpiecz­nie, tam statki przybija艂y do brzegu albo podnosi艂y kotwic臋, tam ko艂o Oskara siedzia艂 Pan B贸g, kt贸ry zawsze lubi艂 ciep艂o, tam diabe艂 czy­艣ci艂 swoj膮 lunet臋, tam anio艂ki bawi艂y si臋 w ciuciubabk臋; pod sp贸dni­cami babki zawsze by艂o lato, nawet gdy pali艂a si臋 choinka, gdy szu­ka艂em wielkanocnych jajek lub obchodzi艂em dzie艅 Wszystkich 艢wi臋tych. Nigdzie indziej nie mog艂em spokojniej 偶y膰 wed艂ug kalen­darza ni偶 pod sp贸dnicami mojej babki.

Ale ona na targu w og贸le mnie do siebie nie dopuszcza艂a, a kiedy indziej te偶 bardzo rzadko. Przysiada艂em ko艂o niej na skrzynce, w jej ramionach czu艂em namiastk臋 ciep艂a, przygl膮da艂em si臋, jak ceg艂y wcho­dzi艂y i wychodzi艂y, i uczy艂em si臋 od babki sztuczki z kuszeniem. Uwi膮zan膮 na sznurku star膮 sakiewk臋 Wincentego Bro艅skiego rzuca­艂a w zdeptany 艣nieg chodnika, tak zabrudzony posypanym piaskiem, 偶e tylko ja i babka widzieli艣my szpagat.

Panie domu przychodzi艂y i odchodzi艂y, nie chcia艂y niczego kupo­wa膰, chocia偶 wszystko by艂o tanie, chcia艂y chyba dosta膰 towar za dar­mo i jeszcze co艣 ponadto, bo taka pani schyla艂a si臋 po zarzucon膮 sakiewk臋 Wincentego, ju偶 dotyka艂a palcami sk贸ry, gdy moja babka zwija艂a w臋dk臋 razem z lekko zmieszan膮 paniusi膮, przywabia艂a do swojej skrzyni dobrze ubran膮 ryb臋 i nadal by艂a uprzejma: - No, panula, mo偶e 藕dziebko mase艂ka z艂ociutkiego albo jajeczek, mendel za guldena?

W ten spos贸b Anna Koljaiczkowa sprzedawa艂a swoje produkty. Ja natomiast poj膮艂em magi臋 kuszenia, nie tego jednak kuszenia, kt贸­re czternastoletnich wyrostk贸w zwabia艂o z Susi Kater do piwnicy, 偶eby bawi膰 si臋 w lekarza i pacjenta. Mnie to nie kusi艂o, unika艂em tego, odk膮d dzieciaki z naszej kamienicy, Aksel Mischke i Nuchi Eyke jako krwiodawcy, Susi Kater jako lekarka, zrobi艂y ze mnie pa­cjenta, co musia艂 艂yka膰 lekarstwa, kt贸re nie by艂y tak piaszczyste jak ceglana zupa, ale mia艂y posmak zepsutych ryb. Moje kuszenie oka­za艂o si臋 niemal bezcielesne i zachowywa艂o dystans wobec partne­r贸w.

D艂ugo po zapadni臋ciu zmroku, godzin臋, dwie po zamkni臋ciu skle­pu wymyka艂em si臋 mamie i Matzerathowi. W zimow膮 noc zastawia­艂em sid艂a. Na cichych, prawie wyludnionych ulicach, z nisz os艂oni臋­tych od wiatru bram dom贸w obserwowa艂em przeciwleg艂e wystawy sklep贸w delikatesowych, galanterii, wszystkich firm, kt贸re wysta­wia艂y na widok publiczny buty, zegarki, bi偶uteri臋, a wi臋c co艣 por臋cz­nego, po偶膮danego. Nie ka偶da witryna by艂a o艣wietlona. Wola艂em na­wet sklepy, kt贸re z dala od ulicznych latar艅 przedstawia艂y swoje oferty w p贸艂mroku, bo 艣wiat艂o przyci膮ga wszystkich, tak偶e tych najzwy­klejszych, p贸艂mrok natomiast zatrzymuje wybranych.

Nie zale偶a艂o mi na ludziach, kt贸rzy przechodz膮c rzucali okiem na rozjarzone wystawy, przypatruj膮c si臋 bardziej cenom ni偶 towa­rom, na ludziach, kt贸rzy w lustrzanych szybach sprawdzali, czy ka­pelusz siedzi prosto. Klienci, na kt贸rych czeka艂em w suchym, bez­wietrznym ch艂odzie, za grubymi p艂atkami 艣niegu, w milcz膮cej, g臋stej zadymce albo pod ksi臋偶ycem, kt贸rego przybywa艂o wraz z morzem, ci klienci zatrzymywali si臋 przed wystawami jak na komend臋, nie szukali d艂ugo na p贸艂kach, lecz wpatrywali si臋 - albo po kr贸tkiej chwili, albo od razu - w jeden jedyny przedmiot z wystawy.

M贸j zamys艂 by艂 zamys艂em my艣liwego. Wymaga艂 on cierpliwo艣ci, zimnej krwi, swobodnego i pewnego oka. Dopiero gdy spe艂nione by艂y wszystkie te warunki, m贸j g艂os w spos贸b bezkrwawy, bezbolesny m贸g艂 upolowa膰 zwierzyn臋, skusi膰 - do czego?

Do kradzie偶y: gdy偶 najcichszym z moich krzyk贸w, dok艂adnie na wysoko艣ci najni偶ej wy艂o偶onych eksponat贸w, a je艣li si臋 uda艂o, to na­przeciwko po偶膮danego przedmiotu, wycina艂em w szybach wystawo­wych okr膮g艂e otwory, ostatnim uniesieniem g艂osu wpycha艂em wyci­nek szyby do 艣rodka witryny, tak 偶e s艂ycha膰 by艂o szybko zamieraj膮cy brz臋k, kt贸ry jednak nie by艂 brz臋kiem rozbitego szk艂a 鈥 ja go nie s艂ysza­艂em, Oskar sta艂 za daleko, ale owa m艂oda kobieta z kr贸licz膮 sk贸r膮 na ko艂nierzu br膮zowego, z pewno艣ci膮 raz ju偶 nicowanego p艂aszcza zi­mowego us艂ysza艂a okr膮g艂y wycinek, wzdrygn臋艂a si臋 kryj膮c g艂ow臋 w kr贸liczej sk贸rce, chcia艂a ucieka膰 przez 艣nie偶yc臋, zosta艂a jednak, mo偶e dlatego, 偶e pada艂 艣nieg, r贸wnie偶 dlatego, 偶e w padaj膮cym 艣niegu, je艣li tylko sypie wystarczaj膮co g臋sto, wszystko jest dozwolone. 呕e jednak rozejrza艂a si臋 patrz膮c podejrzliwie na p艂atki, rozejrza艂a si臋, jak gdyby za p艂atkami nie by艂o innych p艂atk贸w, nadal si臋 rozgl膮da艂a, gdy jej prawa d艂o艅 wysun臋艂a si臋 ju偶 z przybranej r贸wnie偶 kr贸licz膮 sk贸rk膮 mufki! A potem ju偶 si臋 nie rozgl膮da艂a, lecz si臋gn臋艂a w okr膮­g艂e wyci臋cie, odsun臋艂a najpierw szk艂o, kt贸re spad艂o na po偶膮dany przedmiot, wyci膮gn臋艂a przez otw贸r prawe, nast臋pnie lewe matowo-czarne cz贸艂enko, nie uszkadzaj膮c obcas贸w, nie kalecz膮c d艂oni o ostre brzegi st艂uczonej szyby. Z lewej i z prawej pantofle znikn臋艂y w kie­szeniach p艂aszcza. Przez chwil臋, przez pi臋膰 p艂atk贸w 艣niegu Oskar widzia艂 艂adny, lecz nic nie m贸wi膮cy profil, my艣la艂 ju偶, 偶e to manekin z domu towarowego Sternfelda, cudem na ulicy, gdy rozp艂yn臋艂a si臋 w 艣nie偶ycy, ukaza艂a si臋 jeszcze raz wyra藕nie w 偶贸艂tym 艣wietle naj­bli偶szej latarni i czy to jako m艂oda m臋偶atka, czy to jako wyemancy­powany manekin umkn臋艂a poza kr膮g 艣wiat艂a.

Po wykonanej pracy - a czekanie, czatowanie, powstrzymywa­nie si臋 od b臋bnienia i ko艅cowe rozpuszczanie 艣piewem lodowatego szk艂a by艂o ci臋偶k膮 prac膮 - nie pozostawa艂o mi nic innego, jak tylko, tak jak z艂odziejka, lecz bez 艂upu, z jednako rozpalonym, co ozi臋b艂ym sercem i艣膰 do domu.

Nie zawsze, jak w opisywanym wy偶ej wzorcowym przypadku, udawa艂o mi si臋 sztuk臋 kuszenia uwie艅czy膰 tak jednoznacznym suk­cesem, i tak moja ambicja d膮偶y艂a do tego, 偶eby z pary zakochanych uczyni膰 par臋 z艂odziei. Albo obydwoje nie chcieli, albo on ju偶 si臋ga艂, a ona 艂apa艂a go za r臋k臋; albo ona by艂a wystarczaj膮co odwa偶na, a on pada艂 na kolana i b艂aga艂, a偶 ulega艂a i odt膮d mia艂a go w pogardzie. A raz skusi艂em przed perfumeri膮 szczeg贸lnie m艂odo wygl膮daj膮c膮 w 艣nie偶ycy par臋 zakochanych. On by艂 za bohatera i skrad艂 wod臋 kolo艅sk膮. Ona biadoli艂a i udawa艂a, 偶e chce si臋 wyrzec wszelkich zapa­ch贸w. On za艣 chcia艂, 偶eby 艂adnie pachnia艂a, i obstawa艂 przy swoim a偶 do najbli偶szej latarni. Tam jednak smarkula ostentacyjnie, jak gdyby chc膮c mnie zdenerwowa膰, poca艂owa艂a go stoj膮c na palcach, a on za­wr贸ci艂 i odstawi艂 wod臋 kolo艅sk膮 na miejsce.

Podobnie wiod艂o mi si臋 nieraz ze starszymi panami, po kt贸rych spodziewa艂em si臋 wi臋cej, ni偶 obiecywa艂 ich dziarski krok w zimowej nocy. Stawali w skupieniu przed witryn膮 trafiki, byli my艣lami w Ha­wanie, w Brazylii albo na wyspach Brissago, a gdy m贸j g艂os wyko­nywa艂 precyzyjne ci臋cie, gdy szklany wycinek opada艂 na skrzynecz­k臋 鈥濩zarnej m膮dro艣ci鈥, w tych panach te偶 co艣 opada艂o. Wtedy zawracali, wios艂uj膮c lask膮 przechodzili na drug膮 stron臋 ulicy, prze­mykali nie spostrzegaj膮c mnie obok mojej bramy i pozwalali Oska­rowi u艣miecha膰 si臋 z ich zmieszanych i jakby widokiem diab艂a wstrz膮­艣ni臋tych starczych twarzy - z tym u艣miechem miesza艂o si臋 lekkie zatroskanie, bo panowie, przewa偶nie s臋dziwi palacze, oblewali si臋 zimnym i gor膮cym potem, wystawiali si臋 wi臋c, zw艂aszcza przy zmien­nej pogodzie, na niebezpiecze艅stwo przezi臋bienia.

Towarzystwa ubezpieczeniowe musia艂y tej zimy ubezpieczonym najcz臋艣ciej od kradzie偶y sklepom naszego przedmie艣cia wyp艂aci膰 znaczne odszkodowania. Cho膰 nigdy nie dopuszcza艂em do wielkich kradzie偶y i umy艣lnie wymierza艂em wyci臋cia w szybach tak, 偶e za ka偶dym razem mo偶na by艂o wyj膮膰 z wystawy tylko jeden lub dwa przedmioty, wypadki okre艣lone mianem w艂ama艅 mno偶y艂y si臋 do tego stopnia, 偶e policja kryminalna nie mia艂a prawie ani chwili wytchnie­nia, a w prasie wymy艣lano jej za nieudolno艣膰. Od listopada dzie­wi臋膰set trzydziestego sz贸stego do marca dziewi臋膰set trzydziestego si贸dmego, kiedy pu艂kownik Koc tworzy艂 w Warszawie Ob贸z Zjed­noczenia Narodowego, naliczono sze艣膰dziesi膮t cztery umi艂owane i dwadzie艣cia osiem dokonanych w艂ama艅 tego samego rodzaju. Co prawda cz臋艣ci tych starszych kobiet, subiekt贸w, s艂u偶膮cych i emery­towanych nauczycieli gimnazjalnych, kt贸rzy przecie偶 nie byli wcale zami艂owanymi z艂odziejami, funkcjonariusze policji zdo艂ali odebra膰 艂up, albo te偶 niefachowym szczurom wystawowym nazajutrz, gdy przedmiot ich pragnie艅 zgotowa艂 im bezsenn膮 noc, wpada艂o na my艣l, 偶eby p贸j艣膰 na policj臋 i powiedzie膰: 鈥濷ch, prosz臋 wybaczy膰, wi臋cej to si臋 nie powt贸rzy. Nagle zobaczy艂em dziur臋 w szybie, a kiedy jako tako och艂on膮艂em z przera偶enia i otwarta wystawa by艂a ju偶 za mn膮 o trzy przecznice, zauwa偶y艂em, 偶e w lewej kieszeni p艂aszcza prze­chowuj臋 nielegalnie par臋 cudownych, na pewno drogich, je艣li nie bezcennych, delikatnych m臋skich sk贸rkowych r臋kawiczek鈥.

Poniewa偶 policja nie wierzy w cuda, wszyscy, kt贸rych przy艂apa­no, wszyscy, kt贸rzy sami zg艂osili si臋 na policj臋, musieli odcierpie膰 kary aresztu od czterech tygodni do dw贸ch miesi臋cy.

Ja sam co jaki艣 czas przebywa艂em w areszcie domowym, bo mama, cho膰 przezornie nie przyznawa艂a si臋 do tego ani przed sob膮, ani przed policj膮, domy艣la艂a si臋 oczywi艣cie, 偶e m贸j g艂os g贸ruj膮cy nad szk艂em wsp贸艂dzia艂a艂 w wyst臋pnej zabawie.

Matzerathowi, kt贸ry chcia艂 uchodzi膰 za cz艂owieka nieskazitel­nego i zabiera艂 si臋 do przes艂uchiwa艅, odmawia艂em wszelkich zezna艅 i z coraz wi臋ksz膮 zr臋czno艣ci膮 kry艂em si臋 za sw贸j blaszany b臋benek i nieodmienny wzrost zap贸藕nionego trzylatka. Mama po takich prze­s艂uchaniach wo艂a艂a stale: - Wszystkiemu winien ten liliput, co poca­艂owa艂 Oskarka w czo艂o, od razu pomy艣la艂am, 偶e to musi co艣 znaczy膰, bo przedtem Oskar by艂 zupe艂nie inny.

Przyznaj臋, 偶e pan Bebra wywar艂 na mnie lekki i d艂ugotrwa艂y wp艂yw. Bo nawet areszty domowe nie mog艂y mnie powstrzyma膰 od tego, 偶e przy pewnym szcz臋艣ciu i oczywi艣cie bez pozwolenia wymy­ka艂em si臋 na godzinny urlop, kt贸ry mi wystarcza艂, by w szybie wy­stawowej galanterii wy艣piewa膰 os艂awiony okr膮g艂y otw贸r i rokuj膮ce­go nadzieje m艂odego cz艂owieka, kt贸remu podoba艂y si臋 wystawione przedmioty, uczyni膰 w艂a艣cicielem krawata bordo z prawdziwego je­dwabiu.

Je艣li spytacie mnie pa艅stwo: Czy to z艂o nakazywa艂o Oskarowi i tak ju偶 siln膮 pokus臋 wypolerowanej szyby wystawowej pot臋gowa膰 owym otworem wielko艣ci d艂oni, b臋d臋 musia艂 odpowiedzie膰: Tak, to z艂o. Ju偶 cho膰by dlatego by艂o to z艂o, 偶e sta艂em w ciemnych bramach. Bo brama, jak powinno by膰 wiadome, jest najbardziej ulubionym siedliskiem z艂a. Z drugiej strony, nie chc膮c pomniejsza膰 z艂a moich pokus, dzisiaj, kiedy nie mam ani okazji, ani ch臋ci do kuszenia, mu­sz臋 powiedzie膰 sobie i mojemu piel臋gniarzowi Brunowi: Oskarze, wszystkim tym cichym i zakochanym w upragnionych przedmiotach zimowym spacerowiczom nie tylko spe艂ni艂e艣 ma艂e i 艣rednie pragnie­nia, ty艣 r贸wnie偶 pomaga艂 ludziom przy wystawach pozna膰 samych siebie. Niejedna bardzo elegancka pani, niejeden zacny wujaszek, niejedna zachowuj膮ca 艣wie偶o艣膰 w praktykach religijnych stara pan­na nigdy nie dojrzeliby w sobie z艂odziejskiej natury, gdyby tw贸j g艂os nie sk艂oni艂 ich do kradzie偶y, odmieniaj膮c ponadto obywateli, kt贸rzy przedtem w ka偶dym ma艂ym i niezr臋cznym z艂odziejaszku widzieli zas艂uguj膮cego na pot臋pienie i niebezpiecznego 艂ajdaka.

Doktor Erwin Scholtis, prokurator i budz膮cy strach oskar偶yciel s膮du apelacyjnego, na kt贸rego czyha艂em co wiecz贸r, trzykrotnie uchy­li艂 mi si臋 od kradzie偶y, a wreszcie si臋gn膮艂 i sta艂 si臋 nigdy nie wykry­tym przez policj臋 z艂odziejem, zmieni艂 si臋 podobno w 艂agodnego, wyrozumia艂ego i w ferowaniu wyrok贸w niemal ludzkiego prawnika, bo z艂o偶y艂 ofiar臋 mnie, ma艂emu p贸艂bogowi z艂odziei, i zrabowa艂 p臋­dzel do golenia z prawdziwego borsuczego w艂osia.

W styczniu dziewi臋膰set trzydziestego si贸dmego d艂ugo sta艂em marzn膮c naprzeciw sklepu jubilerskiego, kt贸ry cho膰 po艂o偶ony na uboczu, w symetrycznie wysadzanej klonami przedmiejskiej alei, cieszy艂 si臋 dobr膮 renom膮. Przed wystaw膮 z bi偶uteri膮 i z zegarkami ukazywa艂a si臋 r贸偶norodna zwierzyna, kt贸r膮 gdzie indziej, przed po艅­czochami damskimi, welurowymi kapeluszami, butelkami likieru, ustrzeli艂bym od razu i bez skrupu艂贸w. Jak to bywa z bi偶uteri膮: cz艂o­wiek robi si臋 wybredny, powolny, dostosowuje si臋 do przebiegu nie ko艅cz膮cych si臋 艂a艅cuch贸w, mierzy wi臋c czas nie w minutach, lecz w latach per艂owych, wychodzi z za艂o偶enia, 偶e per艂a przetrwa szyj臋, 偶e to przegub chudnie, nie za艣 bransoletka, 偶e w grobach znajdowa­no pier艣cionki, kt贸re okaza艂y si臋 mocniejsze ni偶 palce, kr贸tko m贸­wi膮c, jednego faceta podziwiaj膮cego wystaw臋 uwa偶a si臋 za zbyt pysza艂kowatego, drugiego za zbyt ma艂ostkowego, 偶eby obdarowa膰 go bi偶uteri膮.

Wystawa jubilera Bansemera nie by艂a prze艂adowana. Kilka do­skona艂ych zegark贸w, szwajcarski wyr贸b najwy偶szej jako艣ci, zestaw obr膮czek na jasnoniebieskim aksamicie, a po艣rodku ekspozycji sze艣膰 albo raczej siedem najwy艣mienitszych klejnot贸w: trzykro膰 skr臋cony, wykonany z r贸偶nobarwnego z艂ota w膮偶, kt贸rego kunsztownie stylizo­wany 艂eb zdobi艂y nadaj膮c warto艣膰 ca艂o艣ci: topaz, dwa diamenty i jako oczy dwa szafiry. Zazwyczaj nie lubi臋 czarnego aksamitu, ale w膮偶 jubilera Bansemera pasowa艂 do tego t艂a, podobnie jak szary aksamit, kt贸ry pod ol艣niewaj膮co prostymi, rzucaj膮cymi si臋 w oczy harmonij­n膮 form膮 kutymi wyrobami ze srebra rozsiewa艂 艂askocz膮cy spok贸j. Pier艣cionek, kt贸ry mia艂 tak pe艂n膮 wdzi臋ku gemm臋, i偶 wida膰 po nim by艂o, 偶e b臋dzie niszczy艂 d艂onie podobnie pe艂nych wdzi臋ku kobiet, sam nabieraj膮c coraz wi臋cej wdzi臋ku i osi膮gaj膮c 贸w stopie艅 nie艣mier­telno艣ci, jaki zastrze偶ony jest chyba tylko dla klejnot贸w. 艁a艅cuszki, kt贸rych nie wk艂ada艂o si臋 bezkarnie, 艂a艅cuchy, kt贸re m臋czy艂y, a wresz­cie na 偶贸艂tawo-bia艂ej aksamitnej poduszce, imituj膮cej z grubsza kszta艂t szyi, kolia najl偶ejszego rodzaju. Delikatnie rozcz艂onkowana, cieniusie艅ka oprawa, raz po raz a偶urowa paj臋czyna, jaki偶 paj膮k zechcia艂 wydzieli膰 tu z艂oto, a偶eby w sie膰 wpad艂o mu sze艣膰 ma艂ych i jeden wi臋kszy rubin? I gdzie siedzia艂 贸w paj膮k, na co czeka艂? Z pewno艣ci膮 nie na dalsze rubiny, raczej na kogo艣, komu pochwycone w sie膰 rubi­ny po艂yskiwa艂y niczym krople krwi i przykuwa艂y wzrok - inaczej m贸wi膮c: komu mia艂em - po mojej my艣li albo po my艣li wytwarzaj膮­cego z艂oto paj膮czka - podarowa膰 t臋 koli臋?

Osiemnastego stycznia dziewi臋膰set trzydziestego si贸dmego, na skrzypi膮cym, udeptanym 艣niegu, noc膮, kt贸ra pachnia艂a mn贸stwem 艣niegu, takim mn贸stwem, jakiego mo偶e pragn膮膰 tylko kto艣, kto chcia艂­by wszystko pozostawi膰 艣niegowi, zobaczy艂em Jana Bro艅skiego, jak z prawej, powy偶ej mojego stanowiska, przeszed艂 przez ulic臋, nie uno­sz膮c wzroku min膮艂 sklep jubilerski, potem zawaha艂 si臋 albo raczej zatrzyma艂 jakby na wezwanie; odwr贸ci艂 si臋 albo co艣 go odwr贸ci艂o - i oto stan膮艂 Jan przed wystaw膮 mi臋dzy o艣nie偶onymi, cichymi klona­mi.

Delikatny, zawsze troch臋 zal臋kniony, w pracy uni偶ony, w mi艂o艣ci ambitny, zarazem g艂upi i 艂asy na pi臋kno Jan Bro艅ski, Jan, kt贸ry 偶y艂 cia艂em mojej mamy, kt贸ry mnie, w co dzi艣 jeszcze wierz臋 i w膮tpi臋, sp艂odzi艂 w imieniu Matzeratha, sta艂 w swoim eleganckim, jakby uszy­tym przez warszawskiego krawca zimowym p艂aszczu, zamieni艂 si臋 we w艂asny pomnik, taki skamienia艂y, symboliczny sta艂 mi przed wy­staw膮, ze spojrzeniem Parsifala, stoj膮cego w 艣niegu i zapatrzonego w krew na 艣niegu, przykuty do rubin贸w z艂otej kolii.

M贸g艂bym go odwo艂a膰, odci膮gn膮膰 b臋bnieniem. Mia艂em przecie偶 przy sobie b臋benek. Czu艂em go pod p艂aszczem. Wystarczy艂oby, 偶e­bym odpi膮艂 jeden guzik, a sam wysun膮艂by si臋 na mr贸z, jeden ruch do kieszeni p艂aszcza i mia艂bym pa艂eczki w gar艣ci. 艢wi臋ty Hubert, pa­tron my艣liwych, te偶 nie strzeli艂, gdy mia艂 ju偶 w zasi臋gu strza艂u nie­zwyk艂ego jelenia. Szawe艂 zmieni艂 si臋 w Paw艂a. Attyla zawr贸ci艂, gdy papie偶 Leon uni贸s艂 palec z pier艣cieniem. Ja jednak strzeli艂em, nie przeobrazi艂em si臋, nie zawr贸ci艂em, pozosta艂em my艣liwym, Oskarem, chcia艂em osi膮gn膮膰 cel, nie rozpi膮艂em si臋, nie wypu艣ci艂em b臋benka na mr贸z, nie skrzy偶owa艂em pa艂eczek na zimowo bia艂ej blasze, nie po­zwoli艂em styczniowej nocy sta膰 si臋 noc膮 dobosza, lecz krzykn膮艂em bezg艂o艣nie, krzykn膮艂em, jak mo偶e krzyczy gwiazda albo ryba w naj­dalszej g艂臋binie, najpierw wdar艂em si臋 krzykiem w struktur臋 mrozu, 偶eby wreszcie m贸g艂 spa艣膰 艣wie偶y 艣nieg, potem w szk艂o, w g臋ste szk艂o, w drogie szk艂o, szk艂o mi臋dzy 艣wiatami, w dziewicze, mistyczne, w szkle wystawowym mi臋dzy Janem Bro艅skim a rubinow膮 koli膮 wy­ci膮艂em krzykiem otw贸r na znany mi rozmiar r臋kawiczki Jana, spra­wi艂em, 偶e szk艂o otworzy艂o si臋 niczym opuszczone drzwi, niczym bra­ma niebieska i wrota piekielne, a Jan ani drgn膮艂, z kieszeni p艂aszcza wyros艂a mu d艂o艅 w cienkiej sk贸rce, wst膮pi艂a na niebiosa i opu艣ci艂a piek艂o, wzi臋艂a z nieba czy z piek艂a koli臋, w kt贸rej rubinach by艂oby do twarzy wszystkim, tak偶e upad艂ym anio艂om - i gar艣膰 pe艂na rubin贸w i z艂ota wr贸ci艂a do kieszeni, a on sta艂 nadal przed rozbit膮 wystaw膮, chocia偶 by艂o to niebezpieczne, chocia偶 ju偶 nie krwawi艂y rubiny i nie zmusza艂y jego czy Parsifala oczu w jednym, nieodwracalnym kie­runku.

Ojcze, Synu i Duchu 艢wi臋ty! W duchu musia艂o si臋 co艣 sta膰, je艣li Janowi, ojcu, nic si臋 nie mia艂o sta膰. Oskar, syn, rozpi膮艂 p艂aszcz, pr臋d­ko zaopatrzy艂 si臋 w pa艂eczki i zawo艂a艂 na blasze: Ojcze, ojcze! - a偶 Jan Bro艅ski odwr贸ci艂 si臋, wolno, o wiele za wolno przeszed艂 ulic臋, znalaz艂 mnie, Oskara, w bramie.

Jak to pi臋knie, 偶e w chwili gdy Jan spogl膮da艂 na mnie wci膮偶 jesz­cze bez wyrazu, ale tu偶 przed odwil偶膮, zacz膮艂 pada膰 艣nieg. Wyci膮­gn膮艂 ku mnie r臋k臋, ale nie t臋 w r臋kawiczce, kt贸ra dotyka艂a rubin贸w, i milcz膮cy, ale nie zgn臋biony, zaprowadzi艂 mnie do domu, gdzie mama martwi艂a si臋 o mnie, a Matzerath, jak to mia艂 w zwyczaju, bardzo surowo, ale nie na serio, grozi艂 policj膮. Jan nie udzieli艂 wy­ja艣nie艅, nie zosta艂 d艂ugo, nie chcia艂 te偶 usi膮艣膰 do skata, do kt贸rego namawia艂 Matzerath stawiaj膮c piwo na stole Na odchodnym po­g艂aska艂 Oskara, a ten nie wiedzia艂, czy chodzi艂o mu o dyskrecj臋, czy o przyja藕艅.

Niebawem Jan Bro艅ski podarowa艂 mojej mamie koli臋. Wk艂ada艂a j膮 tylko w chwilach, gdy nie by艂o Matzeratha - z pewno艣ci膮 znaj膮c pochodzenie klejnotu - albo dla siebie samej, albo dla Jana Bro艅skiego, a mo偶e i dla mnie.

Kr贸tko po wojnie wymieni艂em j膮 na czarnym rynku w D眉sseldorfie na dwana艣cie karton贸w ameryka艅skich papieros贸w Lucky Strike i sk贸rzan膮 akt贸wk臋.






































Cudu nie by艂o


Dzisiaj, w 艂贸偶ku mojego zak艂adu dla nerwowo chorych, nieraz odczuwam brak owej danej mi wtedy zniewalaj膮cej si艂y, kt贸ra w mr贸z i noc stapia艂a lodowe kwiaty, otwiera艂a wystawy i prowadzi艂a z艂o­dzieja za r臋k臋.

Jak偶ebym chcia艂, na przyk艂ad, ogo艂oci膰 ze szk艂a oszklonego judasza w g贸rnej cz臋艣ci drzwi pokoju, 偶eby Bruno, m贸j piel臋gniarz, m贸g艂 mnie obserwowa膰 bardziej bezpo艣rednio.

Jak偶e bola艂em przez ten ostatni rok, zanim umie艣cili mnie w za­k艂adzie, nad niemoc膮 mojego g艂osu. Gdy na nocnej ulicy marz膮c o sukcesie posy艂a艂em krzyk, lecz sukces nie przychodzi艂, mog艂o si臋 zdarzy膰, 偶e ja, kt贸ry brzydz臋 si臋 gwa艂tem, chwyta艂em kamie艅 i celo­wa艂em w jakie艣 okno kuchenne na biednej przedmiejskiej ulicy D眉sseldorfu. Zw艂aszcza Vittlarowi, dekoratorowi, ch臋tnie bym co艣 nieco艣 pokaza艂. Kiedy po pomocy rozpoznawa艂em go, jak od pasa w g贸r臋 skryty za zas艂on膮 drepta艂 w swoich zielono-czerwonych skarpetkach za szyb膮 wystawow膮 sklepu z m臋sk膮 konfekcj膮 przy K枚nigsallee albo perfumerii w pobli偶u dawnej hali koncertowej, jemu, kt贸ry jest czy te偶 m贸g艂by by膰 moim uczniem, z przyjemno艣ci膮 roz艣piewa艂bym szk艂o, bo nadal nie wiem, czy mam go nazywa膰 Ju­daszem, czy Janem. Vittlar pochodzi z rodziny szlacheckiej i ma na imi臋 Gottfried. Gdy po zawstydzaj膮co daremnej pr贸bie 艣piewu lek­kim b臋bnieniem w nietkni臋t膮 szyb臋 wystawow膮 艣ci膮ga艂em na siebie uwag臋 dekoratora, gdy on wychodzi艂 na kwadransik na ulic臋, gaw臋­dzi艂 ze mn膮 i pokpiwa艂 sobie ze swoich dekoratorskich wyczyn贸w, musia艂em nazywa膰 go Gottfriedem, bo m贸j g艂os nie sprawi艂 owego cudu, kt贸ry by mi pozwoli艂 nazwa膰 go Janem lub Judaszem.

艢piew przed sklepem jubilerskim, kt贸ry z Jana Bro艅skiego zrobi艂 z艂odzieja, a z mojej mamy posiadaczk臋 rubinowej kolii, mia艂 na jaki艣 czas zako艅czy膰 moje popisy wokalne naprzeciw wystaw z budz膮cy­mi po偶膮danie przedmiotami. Mama sta艂a si臋 pobo偶na. Co j膮 do tego pchn臋艂o? Romans z Janem Bro艅skim, skradziona kolia, s艂odki trud wiaro艂omnego kobiecego 偶ycia uczyni艂y z niej osob臋 pobo偶n膮 i z艂ak­nion膮 sakrament贸w. Jak dobrze 偶y艂o si臋 w grzechu: w czwartki spo­tyka艂a si臋 z Janem w mie艣cie, zostawia艂a ma艂ego Oskara u Markusa, czas przy Stolarskiej sp臋dza艂a w spos贸b najcz臋艣ciej przyjemny, cho膰 m臋cz膮cy, od艣wie偶a艂a si臋 w 鈥濩afe Weitzke鈥 przy kawie i ciastkach, zachodzi艂a po synka do 呕yda, przyjmowa艂a od niego kilka komple­ment贸w i za p贸艂 darmo paczuszk臋 jedwabiu do szycia, wsiada艂a w swoj膮 pi膮tk臋, u艣miechaj膮c si臋 i my艣lami przebywaj膮c zupe艂nie gdzie indziej delektowa艂a si臋 jazd膮 ko艂o Bramy Oliwski臋j i przez Alej臋 Hindenburga, nie dostrzega艂a prawie owych 艂膮k nie opodal hali spor­towej, gdzie Matzerath sp臋dza艂 niedzielne przedpo艂udnia, znosi艂a cier­pliwie p臋tl臋 wok贸艂 hali - jak偶e brzydkie musia艂o by膰 to gmaszysko, gdy dopiero co prze偶y艂o si臋 co艣 pi臋knego - jeszcze skr臋t w lewo i ju偶 za pokrytymi kurzem drzwiami Conradinum z uczniami w czerwo­nych czapkach - jak 艂adnie by艂oby Oskarowi w takiej czerwonej czap­ce ze z艂otym 鈥濩鈥; mia艂by dwana艣cie i p贸艂 roku, by艂by w kwarcie, zaczyna艂by teraz 艂acin臋 i nosi艂by si臋 jak prawdziwy ma艂y, pilny, tro­ch臋 te偶 butny i zarozumia艂y Konrady艅czyk.

Za przejazdem kolejowym w stron臋 Osiedla Rzeszy i szko艂y He­leny Lange pierzcha艂y my艣li pani Agnieszki Matzerath o Conradi­num, o nie spe艂nionych mo偶liwo艣ciach jej syna Oskara, jeszcze je­den skr臋t w lewo, ko艂o ko艣cio艂a Chrystusa z cebulast膮 wie偶膮, i na placu Maksa Halbego, przed sklepem kolonialnym Kaisera, wysia­da艂a, rzuca艂a jeszcze okiem na wystaw臋 konkurencji i sz艂a w m臋ce przez Labesa jak przez drog臋 krzy偶ow膮: budz膮ca si臋 niech臋膰, anor­malne dziecko trzymane za r臋k臋, nieczyste sumienie i pragnienie powt贸rki; czuj膮c niedosyt i przesycenie, odraz臋 i dobroduszn膮 sym­pati臋 do Matzeratha, mama sz艂a w m臋ce ze mn膮, moim nowym b臋­benkiem, paczuszk膮 jedwabiu za p贸艂 darmo przez Labesa do sklepu, do p艂atk贸w owsianych, do nafty ko艂o beczki ze 艣ledziami, do koryntek, rodzynek, migda艂贸w i przypraw korzennych, do proszku do pie­czenia doktora Oetkera, do Persilu, co pierze ja艣niej s艂o艅ca, do nie­zr贸wnanej pasty Urbina, do kostek Maggiego i Knorra, do kawy Kathreinera i Haga, do margaryn Vitella i Palmin眉, do octu K眉hnego i czteroowocowej marmolady, prowadzi艂a mnie ku owym dwom brz臋­cz膮cym w r贸偶nych rejestrach lepom na muchy, kt贸re s艂odkie jak mi贸d wisia艂y nad naszym kontuarem i kt贸re latem trzeba by艂o zmienia膰 co dwa dni, podczas gdy mama co sobota z podobnie przes艂odzon膮 du­sz膮, co latem i zim膮, przez ca艂y okr膮g艂y rok, zwabia艂a brz臋cz膮ce wy­soko i nisko grzechy, sz艂a do ko艣cio艂a Serca Jezusowego i spowiada­艂a si臋 proboszczowi Wiehnke.

Podobnie jak w czwartki zabiera艂a mnie do miasta i czyni艂a ze mnie, 偶e tak powiem, wsp贸艂winnego, tak w soboty wprowadza艂a mnie g艂贸wnym wej艣ciem na ch艂odne katolickie p艂yty kamiennej posadzki, wpycha艂a mi przedtem b臋benek pod sweter czy p艂aszczyk, bo bez b臋benka nie rusza艂em si臋 nigdzie i gdybym nie czu艂 blachy na brzu­chu, nigdy bym nie zrobi艂 katolickiego znaku krzy偶a, dotykaj膮c czo­艂a, piersi i ramion, nie ukl膮k艂 jak przy wk艂adaniu but贸w i nie usiedzia艂 spokojnie w wypolerowanej ko艣cielnej 艂awce z wysychaj膮c膮 poma艂u wod膮 艣wi臋con膮 u nasady nosa.

Pami臋ta艂em ko艣ci贸艂 Serca Jezusowego jeszcze od chrzcin: by艂y trudno艣ci z powodu poga艅skiego imienia, ale upierano si臋 przy Oska­rze i Jan, jako chrzestny, te偶 tak powiedzia艂 przy wej艣ciu do ko艣cio艂a, potem proboszcz Wiehnke dmuchn膮艂 mi trzy razy w twarz, co mia艂o przep臋dzi膰 szatana we mnie, potem znak krzy偶a, po艂o偶enie r臋ki, po­sypanie sol膮 i jeszcze raz co艣 przeciwko szatanowi. W ko艣ciele po­nownie post贸j przed w艂a艣ciw膮 kaplic膮 chrzcieln膮. Zachowywa艂em si臋 spokojnie, gdy nade mn膮 odmawiano 鈥濿ierz臋 w Boga鈥 i 鈥濷jcze nasz鈥. Potem proboszcz Wiehnke uzna艂 za stosowne jeszcze raz po­wiedzie膰: - Odejd藕, szatanie - i mnie, kt贸ry przecie偶 zawsze wie­dzia艂em co i jak, zamierza艂 otworzy膰 zmys艂y, dotykaj膮c nosa i uszu Oskara. Nast臋pnie chcia艂 jeszcze raz us艂ysze膰 rzecz wyra藕nie i g艂o艣no, spyta艂: - Wyrzekasz si臋 szatana? I wszystkich dzie艂 jego? I wszystkiej pychy jego?

Zanim zd膮偶y艂em potrz膮sn膮膰 g艂ow膮 - bo ani my艣la艂em z tego re­zygnowa膰 - Jan, wyst臋puj膮c w moim imieniu, powiedzia艂 trzykrot­nie: - Wyrzekam si臋.

Proboszcz Wiehnke, chocia偶 nie zdo艂a艂 popsu膰 moich stosunk贸w z szatanem, nama艣ci艂 mnie na piersi i pomi臋dzy barkami. Przy chrzciel­nicy znowu 鈥濿ierz臋 w Boga鈥, potem wreszcie trzykrotnie woda, namaszczenie krzy偶em sk贸ry na g艂owie, bia艂a szata do plamienia, 艣wieca na mroczne dni, koniec ceremonii - Matzerath zap艂aci艂 - a gdy Jan wyni贸s艂 mnie przed g艂贸wne wej艣cie ko艣cio艂a Serca Jezuso­wego, gdzie czeka艂a taks贸wka przy zachmurzeniu niewielkim lub umiarkowanym, spyta艂em szatana w sobie: 鈥濪obrze znie艣li艣my to wszystko?鈥 Szatan podskoczy艂 i szepn膮艂: 鈥濿idzia艂e艣 witra偶e, Oskar? Ca艂e ze szk艂a, ca艂e ze szk艂a!鈥

Ko艣ci贸艂 Serca Jezusowego powsta艂 w latach grynderskich i dlate­go utrzymany by艂 w stylu neogotyckim. Poniewa偶 wzniesiono go z szybko ciemniej膮cej ceg艂y, a kryty miedzi膮 he艂m wie偶y pr臋dko do­robi艂 si臋 tradycyjnego grynszpanu, r贸偶nice mi臋dzy starogotyckimi ko艣cio艂ami z ceg艂y a nowszym gotykiem ceglanym tylko dla znaw­c贸w pozosta艂y widoczne i przykre. Spowiadano tak samo w starych i nowszych ko艣cio艂ach. Podobnie jak proboszcz Wiehnke, stu innych ksi臋偶y w sobot臋 po zamkni臋ciu biur i sklep贸w siedz膮c w konfesjona­le przyciska艂o ow艂osione kap艂a艅skie ucho do l艣ni膮cej, czarniawej kra­ty, a wierni przez oczka kraty usi艂owali przewlec do kap艂a艅skiego ucha 贸w sznur grzech贸w, na kt贸ry paciorek po paciorku nanizane byty grzeszne tanie klejnoty.

Podczas gdy mama przez kana艂 s艂uchowy proboszcza Wiehnke, trzymaj膮c si臋 planu spowiedzi z ksi膮偶eczki do nabo偶e艅stwa, powia­damia艂a najwy偶sze instancje Ko艣cio艂a, poza kt贸rym nie ma zbawie­nia, o tym, co uczyni艂a, a czego zaniedba艂a, co si臋 tam dzia艂o w my­艣lach, s艂owach i uczynkach, ja, kt贸ry nie mia艂em z czego si臋 spowiada膰, wysuwa艂em si臋 ze zbytnio dla mnie wypolerowanej ko­艣cielnej 艂awki i stawa艂em na kamiennych p艂ytach.

Przyznaj臋, 偶e kamienne p艂yty w katolickich ko艣cio艂ach, 偶e za­pach katolickiego ko艣cio艂a, 偶e ca艂y katolicyzm w niewyt艂umaczalny spos贸b fascynuje mnie do dzi艣 jak, czy ja wiem, jak rudow艂osa dziew­czyna, chocia偶 rude w艂osy chcia艂bym przemalowa膰, a katolicyzm podsuwa mi blu藕nierstwa, kt贸re ujawniaj膮 raz po raz, 偶e ja, cho膰 nada­remnie, to jednak nieodwracalnie otrzyma艂em katolicki chrzest. Cz臋­sto przy najbanalniejszych czynno艣ciach, na przyk艂ad przy myciu z臋b贸w, nawet przy wypr贸偶nianiu, 艂api臋 si臋 na uk艂adaniu komentarzy do mszy, jak: We Mszy 艣wi臋tej odnawia si臋 przelanie krwi Chrystu­sa, a偶eby p艂yn臋艂a ona dla twojego oczyszczenia, oto kielich krwi Jego, wino stanie si臋 prawdziwe i rzeczywiste, ilekro膰 krew Chrystusa prze­lana b臋dzie, oto prawdziwa krew Chrystusowa, przez ogl膮danie krwi 艣wi臋tej dusza krwi膮 Chrystusa skropiona zostaje, drogocenna krew, zmyty krwi膮, przy przeistoczeniu p艂ynie krew, korpora艂 krwi膮 spla­miony, g艂os krwi Chrystusowej ca艂e niebo przenika, krew Chrystusa mi艂膮 wo艅 rozsiewa przed obliczem Boga.

Musicie pa艅stwo przyzna膰, 偶e w pewnym stopniu zachowa艂em katolick膮 intonacj臋. Dawniej nie mog艂em czeka膰 na tramwaj nie wspo­minaj膮c r贸wnocze艣nie Naj艣wi臋tszej Marii Panny. Nazywa艂em j膮 mi­艂osiern膮, 艣wi臋t膮, b艂ogos艂awion膮, pann膮 nad pannami, pocieszycielk膮 strapionych; panno ws艂awiona, panno czcigodna, kt贸ra Jego urodzi­艂a艣, matko najmilsza, matko niepokalana, pozw贸l mi zazna膰 s艂ody­czy imienia Jezus, jak Ty zazna艂a艣 jej w matczynym sercu swoim, prawdziwie godnie jest to i sprawiedliwie, s艂usznie i zbawiennie, kr贸­lowo b艂ogos艂awiona, b艂ogos艂awiona...

Owo s艂贸wko 鈥瀊艂ogos艂awiona鈥 czasami, przede wszystkim gdy co so­bota bywa艂em z mam膮 w ko艣ciele Serca Jezusowego, tak mnie przes艂adza艂o i zatruwa艂o, 偶e dzi臋kowa艂em szatanowi, i偶 przetrwa艂 we mnie chrzest i dostarczy艂 mi odtrutki, kt贸ra pozwala艂a mi co prawda blu藕nierczo, ale prosto kroczy膰 po kamiennych p艂ytach ko艣cio艂a Serca Jezusowego.

Jezus, od kt贸rego serca wzi臋to nazw臋 ko艣cio艂a, poza sakramenta­mi ukazywa艂 si臋 kilkakrotnie w uj臋ciu malarskim na kolorowych obrazkach drogi krzy偶owej, ponadto trzy razy w r贸偶nych pozycjach, w tr贸jwymiarowej, a jednak barwnej wersji.

By艂 tam w pomalowanym gipsie. Sta艂 d艂ugow艂osy, w szacie o bar­wie pruskiego b艂臋kitu na z艂otym cokole i mia艂 na nogach sanda艂y. Roz­chyla艂 szat臋 na piersi i wbrew wszelkiej naturze po艣rodku klatki pier­siowej ukazywa艂 pomidorowoczerwone, wyidealizowane i stylizowanie krwawi膮ce serce, aby ko艣ci贸艂 m贸g艂 wzi膮膰 nazw臋 od tego organu.

Ju偶 po raz pierwszy ogl膮daj膮c Jezusa z otwartym sercem musia­艂em stwierdzi膰, jak 艂udz膮co podobny by艂 Zbawiciel do mojego chrzest­nego, wuja i domniemanego ojca Jana Bro艅skiego. Te naiwnie pew­ne siebie, niebieskie marzycielskie oczy! Te r贸偶ane usteczka zawsze gotowe do p艂aczu! Te brwi uwydatniaj膮ce m臋ski b贸l! Pe艂ne, rumiane policzki, kt贸re chcia艂y zazna膰 ch艂osty. Obaj mieli t臋 cierpi臋tnicz膮 twarz, kt贸ra sk艂ania kobiety do pieszczot, ponadto zniewie艣cia艂e, znu偶one d艂onie, kt贸re wypiel臋gnowane i stroni膮ce od pracy ukazy­wa艂y swoje stygmaty jak mistrzowskie dzie艂ka pracuj膮cego dla ksi膮­偶臋cych dwor贸w jubilera. Nie dawa艂y mi spokoju wymalowane w twarzy Jezusa, po ojcowsku nie rozumiej膮ce mnie oczy Bro艅skie­go. Mia艂em przecie偶 to samo niebieskie spojrzenie, kt贸re umia艂o tyl­ko zapala膰, nie za艣 przekonywa膰.

Oskar odwr贸ci艂 si臋 od serca Jezusowego w prawej bocznej na­wie, pop臋dzi艂 od pierwszej stacji drogi krzy偶owej, gdzie Jezus bierze krzy偶, do si贸dmej, gdzie po raz drugi pada pod krzy偶em, a potem do g艂贸wnego o艂tarza, nad kt贸rym wisia艂 nast臋pny, r贸wnie偶 tr贸jwymia­rowy Jezus. Ten jednak, z przem臋czenia czy dla lepszej koncentracji, zamkn膮艂 oczy. Ale偶 on mia艂 musku艂y! Na widok tego atlety o sylwet­ce dziesi臋cioboisty natychmiast zapomnia艂em o sercowojezusowym Bro艅skim; ilekro膰 mama spowiada艂a si臋 proboszczowi Wiehnke, sta­艂em w skupieniu przed g艂贸wnym o艂tarzem i obserwowa艂em gimna­styka. Prosz臋 mi wierzy膰, 偶e si臋 modli艂em. M贸j s艂odki arcymistrz, m贸wi艂em, sportowiec nad sportowcami, zwyci臋zca w wiszeniu na krzy偶u przy pomocy calowych gwo藕dzi. I nigdy nawet nie drgn膮艂! Wieczne 艣wiate艂ko dr偶a艂o, on za艣 wykonywa艂 膰wiczenie zas艂uguj膮c na maksymaln膮 liczb臋 punkt贸w. Stopery tyka艂y. Mierzono mu czas. W zakrystii troch臋 brudne palce ministranta czy艣ci艂y ju偶 nale偶ny mu z艂oty medal. Ale Jezus uprawia艂 sw贸j sport nie dla zaszczyt贸w. Spa­da艂a na mnie wiara. Kl臋ka艂em, o ile pozwala艂o na to moje kolano, robi艂em znak krzy偶a na b臋benku i stara艂em si臋 takie s艂owa jak 鈥瀊艂o­gos艂awiony鈥 i 鈥瀊ole艣ciwy鈥 po艂膮czy膰 z Jesse Owensem i Rudolfem Harbigiem, z ubieg艂oroczn膮 berli艅sk膮 Olimpiad膮; co nie zawsze si臋 udawa艂o, bo musia艂em uzna膰, 偶e postawa Jezusa wobec 艂otr贸w by艂a nie fair. W ten spos贸b dyskwalifikowa艂em go i zwraca艂em g艂ow臋 w lewo, widzia艂em tam, na nowo podejmuj膮c nadziej臋, trzecie we wn臋trzu ko艣cio艂a Serca Jezusowego tr贸jwymiarowe wcielenie nie­bia艅skiego gimnastyka.

- Pozw贸l mi pomodli膰 si臋 dopiero wtedy, kiedy zobacz臋 Ci臋 trzy razy - be艂kota艂em wtedy, podeszwami but贸w zn贸w dotyka艂em ka­miennych p艂yt, wykorzystywa艂em szachownic臋 posadzki, aby dotrze膰 do lewego bocznego o艂tarza, i czu艂em przy ka偶dym kroku: On patrzy za tob膮, 艣wi臋ci patrz膮 za tob膮, Piotr, kt贸rego przybili g艂ow膮 w d贸艂, Andrzej, kt贸rego przybili do uko艣nego krzy偶a - st膮d krzy偶 艣wi臋tego Andrzeja. Poza tym jest krzy偶 grecki obok 艂aci艅skiego, czyli pasyj­nego. Krzy偶e zdwojone, laskowane, schodkowe przedstawia si臋 na materia艂ach, obrazach i w ksi膮偶kach. Krzy偶 widlasty, kotwicowy i tr贸jlistny widzia艂em skrzy偶owany plastycznie. Pi臋kny jest krzy偶 mie­cza, po偶膮dany krzy偶 malta艅ski, zakazana swastyka, jest krzy偶 de Gaulle鈥檃, krzy偶 lotary艅ski, w bitwach morskich wymienia si臋 krzy偶 艣wi臋tego Antoniego: crossing the T. Na 艂a艅cuszku krzy偶 egipski, brzydki krzy偶 艂otrowski, papieski krzy偶 papie偶a, a 贸w krzy偶 pra­wos艂awny nazywa si臋 tak偶e krzy偶em 艁azarza. Ponadto jest Czerwo­ny Krzy偶. Niebiesko, bezalkoholowe krzy偶uje si臋 Niebieski Krzy偶. 呕贸艂ty Krzy偶 zatruwa ci臋, ogie艅 krzy偶owy zabija, wyprawa krzy偶owa nawr贸ci艂a mnie, krzy偶aki po偶eraj膮 si臋, na skrzy偶owaniu mijam si臋 z tob膮 na krzy偶, przes艂uchanie krzy偶owe, krzy偶贸wka m贸wi: rozwi膮偶 mnie. Z b贸lem w krzy偶ach odwr贸ci艂em si臋, zostawi艂em krzy偶 za sob膮, tak偶e do gimnastyka na krzy偶u odwr贸ci艂em si臋 plecami nara偶aj膮c si臋 na niebezpiecze艅stwo, 偶e kopnie mnie w krzy偶e, bo zbli偶a艂em si臋 do Naj艣wi臋tszej Marii Panny, kt贸ra na prawym udzie trzyma ma艂ego Jezusa. Oskar stan膮艂 przed bocznym o艂tarzem w lewej nawie. Maria mia艂a taki wyraz twarzy, jaki musia艂a mie膰 jego mama, gdy jako sie­demnastoletnia panna sklepowa z Przer贸bki nie mog艂a sobie pozwo­li膰 na kino, ale za to z przej臋ciem ogl膮da艂a plakaty filmowe z Ast膮 Nielsen.

Nie zajmowa艂a si臋 Jezusem, lecz przygl膮da艂a si臋 innemu ch艂opcu na swoim prawym kolanie, kt贸rego ja, aby unikn膮膰 nieporozumie艅, nazywam od razu Janem Chrzcicielem. Obaj ch艂opcy byli mojego wzrostu. Jezusowi, je艣li chodzi o 艣cis艂o艣膰, da艂bym dwa centymetry wi臋cej, chocia偶 wed艂ug tekst贸w by艂 m艂odszy od m艂odego Chrzcicie­la. Rze藕biarzowi spodoba艂o si臋 przedstawi膰 trzyletniego Zbawiciela nago i r贸偶owo. Jan, jako 偶e p贸藕niej poszed艂 przecie偶 na pustyni臋, mia艂 na sobie czekoladowobr膮zow膮 kud艂at膮 sk贸r臋, kt贸ra zas艂ania艂a mu p贸艂 piersi, brzuch i sikawk臋.

By艂oby lepiej, gdyby Oskar pozosta艂 przy g艂贸wnym o艂tarzu albo niezobowi膮zuj膮co ko艂o konfesjona艂u ni偶 w pobli偶u tych dw贸ch nad m膮drych i przera偶aj膮co podobnych do niego ch艂opc贸w. Natu­ralnie mieli niebieskie oczy i jego kasztanowate w艂osy. Brakowa艂oby tylko, 偶eby rze藕bi膮cy fryzjer da艂 im ostrzy偶on膮 na je偶a czupryn臋 Oska­ra, obcinaj膮c g艂upie kr臋cone loczki.

Nie chcia艂bym zbyt d艂ugo zatrzymywa膰 si臋 przy ma艂ym Chrzci­cielu, kt贸ry wyci膮ga艂 palec wskazuj膮cy lewej r臋ki w stron臋 ma艂ego Jezusa, jakby mia艂 zaraz wyliczy膰: 鈥濲a i ty, dwa braty...鈥 Nie wdaj膮c si臋 w wyliczanki rozpoznaj臋 Jezusa i stwierdzam: Jeste艣my z jedne­go jaja! M贸g艂by by膰 moim bli藕niakiem. Mia艂 moj膮 figur臋, moj膮 w贸w­czas tylko w charakterze sikawki u偶ywan膮 sikawk臋. Patrzy艂 na 艣wiat kobaltowoniebiesko moimi Bro艅skimi oczyma i, co mu najbardziej bra艂em za z艂e, mia艂 moje ruchy.

M贸j sobowt贸r uni贸s艂 obie r臋ce, zacisn膮艂 d艂onie w pi臋艣ci w taki spos贸b, 偶e spokojnie mo偶na by艂o mu co艣 wetkn膮膰, na przyk艂ad moje pa艂eczki; i gdyby rze藕biarz to zrobi艂, gdyby ponadto na r贸偶owych udach ulepi艂 mu z gipsu bia艂o-czerwony blaszany b臋benek, by艂bym to ja, najdoskonalszy Oskar, kt贸ry siedzia艂by na kolanach Naj艣wi臋t­szej Panny i zwo艂ywa艂 wiernych b臋bnieniem. S膮 rzeczy na tym 艣wie­cie, kt贸rych - cho膰by by艂y naj艣wi臋tsze - nie wolno zostawi膰 swoje­mu losowi!

Trzy okryte dywanem stopnie prowadzi艂y do zielonosrebrnie odzianej Naj艣wi臋tszej Panny, do czekoladowobr膮zowej kud艂atej sk贸ry Jana i do r贸偶owego jak gotowana szynka ma艂ego Jezusa. By艂 tam o艂tarz maryjny z anemicznymi 艣wiecami i kwiatami w r贸偶nych ce­nach. Zielona Naj艣wi臋tsza Panna, br膮zowy Jan i r贸偶owy Jezus mieli przyklejone do potylicy aureole wielko艣ci talerza. Cieniutka poz艂ota podnosi艂a warto艣膰 talerzy.

Gdyby nie by艂o stopni przed o艂tarzem, nigdy bym nie wszed艂 na g贸r臋. W owym czasie stopnie, klamki i wystawy kusi艂y Oskara i na­wet dzisiaj, kiedy zak艂adowe 艂贸偶ko powinno mu przecie偶 wystar­czy膰, nie pozostawiaj膮 go oboj臋tnym. Ulegaj膮c pokusie wspina艂 si臋 z jednego stopnia na drugi pozostaj膮c przy tym nadal na tym samym dywanie. Owe stopnie okalaj膮ce maryjny o艂tarz by艂y Oskarowi do­st臋pne i pozwala艂y jego k艂ykciom po cz臋艣ci z lekcewa偶eniem, po cz臋­艣ci z szacunkiem opukiwa膰 tr贸jk臋 postaci. Jego paznokcie mog艂yby wzi膮膰 si臋 do skrobania, kt贸re spod farby ukazuje gips. Draperia Naj­艣wi臋tszej Panny sp艂ywa艂a zygzakiem do czubk贸w st贸p na 艂awicy chmur. Lekko zarysowana gole艅 Marii pozwala艂a domy艣la膰 si臋, 偶e rze藕biarz najpierw uformowa艂 cia艂o, aby p贸藕niej zala膰 je draperi膮. Gdy Oskar obmaca艂 dok艂adnie, pog艂adzi艂 i ostro偶nie, jakby chc膮c j膮 poruszy膰, 艣cisn膮艂 sikawk臋 ma艂ego Jezusa, kt贸ra b艂臋dnie nie by艂a obrzezana, poczu艂 w spos贸b cz臋艣ciowo przyjemny, cz臋艣ciowo nowy i pesz膮cy swoj膮 w艂asn膮, zostawi艂 wi臋c w spokoju sikawk臋 Jezusa, 偶eby i jego w艂asna zostawi艂a go w spokoju.

Obrzezan膮 czy nie obrzezan膮, zostawi艂em j膮 swojemu losowi, wyci膮gn膮艂em b臋benek spod swetra, zdj膮艂em z szyi i nie rozbijaj膮c przy tym aureoli, zawiesi艂em Jezusowi. Przy moim wzro艣cie by艂o z tym troch臋 k艂opotu. Musia艂em wspi膮膰 si臋 na rze藕b臋, aby z 艂awicy chmur, kt贸ra zast臋powa艂a piedesta艂, zaopatrzy膰 Jezusa w instrument.

Oskar zrobi艂 to nie za pierwszej od chrzcin bytno艣ci w ko艣ciele w styczniu dziewi臋膰set trzydziestego sz贸stego, lecz w Wielkim Ty­godniu tego samego roku. Jego mama trudzi艂a si臋 ca艂膮 zim臋, aby spo­wiedzi膮 nad膮偶y膰 za swoim romansem z Janem Bro艅skim. Dzi臋ki temu Oskar znalaz艂 do艣膰 czasu i sob贸t, 偶eby obmy艣li膰 plan dzia艂ania, od­rzuci膰, obroni膰, na nowo obmy艣li膰, o艣wietli膰 ze wszystkich stron, wreszcie, odrzucaj膮c wszystkie poprzednie plany, prosto, bezpo艣red­nio, z pomoc膮 modlitwy na stopniach wykona膰 rzecz w Wielki Po­niedzia艂ek.

Poniewa偶 mama zapragn臋艂a spowiedzi jeszcze przed szczytem 艣wi膮tecznych zakup贸w, w Wielki Poniedzia艂ek wieczorem wzi臋艂a mnie za r臋k臋 i przez Labesa, kawa艂ek Nowym Targiem, ulicami Elzy i Marii, ko艂o sklepu rze藕nickiego Wohlgemutha, przy parku na Ku藕niczkach skr臋caj膮c w lewo przez tunel, w kt贸rym zawsze kapa艂o 偶贸艂­tawo i obrzydliwie, zaprowadzi艂a do ko艣cio艂a Serca Jezusowego, naprzeciwko tor贸w.

Przyszli艣my p贸藕no. Ju偶 tylko dwie stare kobiety i jaki艣 zakom­pleksiony m艂odzieniec czekali przed konfesjona艂em. Mama zaj臋艂a si臋 rachunkiem sumienia - wertowa艂a plan spowiedzi jak ksi臋gi rachun­kowe, 艣lini膮c kciuk, wymy艣laj膮c zeznanie podatkowe - a ja tymcza­sem wy艣lizn膮艂em si臋 z d臋bowej 艂awki, nie pokazuj膮c si臋 na oczy gim­nastykowi na krzy偶u ani sercu Jezusowemu, poszed艂em do lewego bocznego o艂tarza.

Chocia偶 musia艂em si臋 spieszy膰, nie opu艣ci艂em introit. Trzy stop­nie: introibo ad altare Dei. Do Boga, kt贸ry jest weselem moim od m艂odo艣ci. B臋benek na szyi, przeci膮gaj膮c Kyrie na 艂awic臋 chmur, ani chwili przy sikawce, lecz tu偶 przed Glori膮, zawiesiwszy Jezusowi blach臋, ostro偶nie, 偶eby nie uszkodzi膰 aureoli, w d贸艂 z 艂awicy chmur, przebaczenie, rozgrzeszenie i odpuszczenie, ale przedtem jeszcze pa艂eczki w zaci艣ni臋te odpowiednio d艂onie Jezusa, jeden, dwa, trzy stopnie, wznosz臋 oczy ku g贸rze, jeszcze kawa艂ek dywanu, wreszcie kamienne p艂yty i ma艂y kl臋cznik dla Oskara, kt贸ry ukl膮k艂 na poduszeczce i z艂o偶y艂 doboszowe r臋ce przy twarzy - Gloria in excelsis Deo - znad z艂o偶onych r膮k spogl膮da艂 na Jezusa i sw贸j b臋benek i cze­ka艂 na cud: czy b臋dzie teraz b臋bni艂, czy nie potrafi b臋bni膰, a mo偶e mu flie wolno b臋bni膰, albo zab臋bni, albo nie jest prawdziwym Jezusem, pr臋dzej Oskar jest prawdziwym Jezusem ni偶 ten, je艣li jednak nie za­b臋bni.

Kiedy pragnie si臋 cudu, trzeba umie膰 czeka膰. Czeka艂em wi臋c, z pocz膮tku cierpliwie, mo偶e nie do艣膰 cierpliwie, bo im d艂u偶ej powta­rza艂em sobie tekst 鈥濿szystkie oczy czekaj膮 na ciebie, Panie鈥, wyt臋­偶aj膮c nie tylko oczy, lecz i uszy, tym bardziej rozczarowany czu艂 si臋 Oskar na ma艂ym kl臋czniku. Wprawdzie da艂 Panu wszelkie szans臋, zamkn膮艂 oczy, 偶eby ten, nie b臋d膮c obserwowany, pr臋dzej zdecydo­wa艂 si臋 na by膰 mo偶e niezr臋czny jeszcze pocz膮tek, lecz w ko艅cu, po trzecim Credo, po: wierz臋 w Boga, Stworzyciela rzeczy widzialnych i niewidzialnych, i syna jednorodzonego, z Ojca, prawdziwy z praw­dziwego, zrodzony, nie za艣 stworzony, wsp贸艂istotny, przez niego dla nas i dla naszego zbawienia zst膮pi艂, wcieli艂 si臋 za spraw膮, z Marii, sta艂 si臋, ukrzy偶owan za nas, um臋czon i pogrzebion, zmartwychwsta艂 wed艂ug, wst膮pi艂 do, siedzi po prawicy, przyjdzie s膮dzi膰 umar艂ych, ko艅ca nie b臋dzie, wierz臋 w, kt贸ry z, jedno uwielbienie, m贸wi艂 przez, wierz臋 w jeden, 艣wi臋ty, powszechny i...

Nie, wtedy czu艂em jeszcze tylko zapach, zapach katolicyzmu. O wierze chyba nie mog艂o ju偶 by膰 mowy. Zapach te偶 mia艂em za nic, pragn膮艂em czego innego: chcia艂em us艂ysze膰 moj膮 blach臋, Jezus po­winien by艂 mi zademonstrowa膰 ma艂y przyt艂umiony cud! Wszystko mog艂o si臋 przecie偶 odby膰 bez ha艂asu, bez nadbiegaj膮cego wikarego Rasczei i z trudem pod膮偶aj膮cego do cudu opas艂ego proboszcza Wiehnke, bez protoko艂贸w wysy艂anych do siedziby biskupa w Oliwie i bez biskupiej ekspertyzy skierowanej do Rzymu. Nie, nie mia艂em 偶膮d­anych takich ambicji, Oskar nie chcia艂 by膰 kanonizowany. Chcia艂 la艂ego prywatnego cudziku, 偶eby m贸g艂 us艂ysze膰 i zobaczy膰, 偶eby rozstrzygn臋艂o si臋 raz na zawsze, czy Oskar ma b臋bni膰 za, czy prze­ciw, 偶eby sta艂o si臋 wiadome, kt贸ry z dw贸ch niebieskookich, jednojajowych bli藕niak贸w b臋dzie w przysz艂o艣ci mia艂 prawo nazywa膰 si臋 Jezusem.

Siedzia艂em i czeka艂em. Martwi艂em si臋, 偶e tymczasem mama do­sz艂a do konfesjona艂u i by膰 mo偶e ma ju偶 za sob膮 sz贸ste przykazanie. Stary cz艂owiek, kt贸ry zawsze kr臋ci si臋 po ko艣cio艂ach, pokr臋ci艂 si臋 przy g艂贸wnym o艂tarzu, a wreszcie doszed艂 do bocznego o艂tarza lewej nawie, ukl膮k艂 przed Naj艣wi臋tsz膮 Pann膮, z ch艂opcami, mo偶e i zobaczy艂 b臋benek, ale nic nie zrozumia艂. Pocz艂apa艂 dalej starzej膮c si臋 w oczach.

Czas up艂ywa, pomy艣la艂em, a Jezus jak nie b臋bni艂, tak nie b臋bni. Z ch贸ru us艂ysza艂em g艂osy. 呕eby tylko nie grali na organach, wystra­szy艂em si臋. Wszystko ci zepsuj膮, maj膮 pr贸b臋 przed Wielkanoc膮 i swoim dudnieniem zag艂usz膮 rozpoczynaj膮ce si臋 by膰 mo偶e w tej chwi­li cichutkie b臋bnienie Jezusa.

Nie zagrali na organach. Jezus nie zab臋bni艂. Cudu nie by艂o, wiec wsta艂em z poduszki, w kolanach mi strzykn臋艂o, znudzony i ponury powlok艂em si臋 przez dywan, wszed艂em stopie艅 po stopniu, ponie­cha艂em jednak wszelkich znanych mi modlitw na stopniach o艂tarza, wspi膮艂em si臋 na gipsow膮 chmur臋, przewr贸ci艂em przy tym kwiaty w 艣redniej cenie i chcia艂em g艂upiemu nagusowi odebra膰 m贸j b臋benek.

M贸wi臋 dzisiaj i stale powtarzam: To by艂 b艂膮d, 偶e zachcia艂o mi si臋 go uczy膰. Nie wiem, co mnie podkusi艂o, 偶eby najpierw odebra膰 mu pa艂eczki, zostawi膰 blach臋, wystukuj膮c pa艂eczkami zrazu cicho, po­tem niczym niecierpliwy nauczyciel co艣 fa艂szywemu Jezusowi b臋b­nieniem t艂umaczy膰, nast臋pnie zn贸w wetkn膮膰 mu pa艂eczki w d艂onie, 偶eby pokaza艂, czego si臋 od Oskara nauczy艂.

Zanim temu najbardziej upartemu z wszystkich uczni贸w, nie zwa­偶aj膮c na aureol臋, zdo艂a艂em odebra膰 pa艂eczki i blach臋, by艂 ju偶 za mn膮 proboszcz Wiehnke - moje b臋bnienie przemierzy艂o ko艣ci贸艂 wzd艂u偶 i wszerz - by艂 wikary Rasczeja, by艂a moja mama, by艂 stary cz艂owiek, wikary szarpn膮艂 mnie, proboszcz da艂 mi klapsa, mama p艂aka艂a nade mn膮, proboszcz co艣 do mnie szepta艂, a wikary ukl膮k艂, wspi膮艂 si臋 na g贸r臋 i zabra艂 Jezusowi pa艂eczki, z pa艂eczkami jeszcze raz ukl膮k艂, si臋­gn膮艂 po b臋benek, zabra艂 b臋benek, od艂ama艂 aureol臋, uderzy艂 go w si­kawk臋, odtr膮ci艂 kawa艂ek chmury i opad艂 na stopnie, na kolana, jesz­cze raz na kolana, nie chcia艂 mi odda膰 b臋benka, co jeszcze bardziej mnie rozgniewa艂o, zmusi艂o mnie do tego, 偶e kopn膮艂em proboszcza i zawstydzi艂em mam臋, kt贸ra te偶 najad艂a si臋 wstydu, bo kopa艂em, gry­z艂em, drapa艂em, a potem wyrwa艂em si臋 proboszczowi, wikaremu, sta­remu cz艂owiekowi i mamie, zatrzyma艂em si臋 zaraz przed g艂贸wnym o艂tarzem, czu艂em, 偶e szatan podskakuje we mnie, i jak przy chrzcie us艂ysza艂em jego g艂os: 鈥濷skarze - szepn膮艂 szatan - rozejrzyj si臋, wsz臋­dzie witra偶e, ca艂e ze szk艂a, ca艂e ze szk艂a!鈥 i ponad gimnastykiem na krzy偶u, kt贸ry nie drgn膮艂, kt贸ry milcza艂, zaatakowa艂em 艣piewem trzy wysokie witra偶e apsydy, kt贸re na niebieskim tle czerwono, 偶贸艂to i zielono przedstawia艂y dwunastu aposto艂贸w. Nie celowa艂em jednak ani w Marka, ani w Mateusza. Celowa艂em w owego go艂臋bia ponad nimi, kt贸ry sta艂 na g艂owie i czci艂 Zielone 艢wi膮tki, w Ducha 艢wi臋tego, przeszed艂em w wibracj臋, zmaga艂em si臋 swoim g艂osem z ptakiem i: Czy to by艂a moja wina? Czy wina gimnastyka, kt贸ry cho膰 nie drgn膮艂, uni贸s艂 sprzeciw? Czy to by艂 cud, kt贸rego nikt nie poj膮艂? Widzieli, jak dr偶膮c i bez s艂owa szturmowa艂em apsyd臋, wzi臋li to, opr贸cz mamy, za modlitw臋, podczas gdy ja pragn膮艂em przecie偶 st艂uczonego szk艂a; ale Oskar zawi贸d艂, jego czas jeszcze nie nadszed艂. Pad艂em na ka­mienne p艂yty i p艂aka艂em gorzko, bo Jezus zawi贸d艂, bo Oskar zawi贸d艂, bo proboszcz i Rasczeja 藕le mnie zrozumieli, bajdurzyli nawet o skru­sze. Tylko mama nie zawiod艂a. Zrozumia艂a moje 艂zy, cho膰 musia艂a by膰 rada, 偶e obesz艂o si臋 bez t艂uczenia szk艂a.

Mama wzi臋艂a mnie na r臋ce, wyprosi艂a u wikarego b臋benek i pa­艂eczki, przyrzek艂a proboszczowi, 偶e naprawi szkod臋, p贸藕niej, ponie­wa偶 przerwa艂em jej spowied藕, dosta艂a od niego rozgrzeszenie; Oskar te偶 dosta艂 troch臋 b艂ogos艂awie艅stwa, ale dla mnie nic to nie znaczy艂o.

Podczas gdy mama wynosi艂a mnie z ko艣cio艂a Serca Jezusowego, ja odlicza艂em na palcach: dzisiaj jest Poniedzia艂ek, jutro Wielki Wto­rek, 艢roda, Wielki Czwartek, a w Wielki Pi膮tek b臋dzie koniec z tym, kt贸ry nawet nie umie b臋bni膰, kt贸ry odmawia mi t艂uczonego szk艂a, kt贸ry jest podobny do mnie, a przecie偶 fa艂szywy, kt贸ry musi spocz膮膰 w grobie, a tymczasem ja b臋d臋 b臋bni艂 dalej i dalej, ale nie zapragn臋 ju偶 cudu.





Wielkopi膮tkowa strawa


Rozdwojenie - to by艂oby s艂owo na okre艣lenie moich uczu膰 mi臋­dzy Wielkim Poniedzia艂kiem a Wielkim Pi膮tkiem. Z jednej strony z艂o艣ci艂em si臋 na gipsowego ma艂ego Jezusa, kt贸ry nie chcia艂 b臋bni膰, z drugiej dzi臋ki temu b臋benek pozosta艂 zastrze偶ony wy艂膮cznie dla mnie. Je艣li z jednej strony m贸j g艂os zawi贸d艂 na ko艣cielnych witra偶ach, to z drugiej wobec tych nietkni臋tych i kolorowych szyb Oskar zachowa艂 t臋 resztk臋 katolickiej wiary, kt贸ra mia艂a mu podsun膮膰 jesz­cze wiele desperackich blu藕nierstw.

Lecz dalej brn膮c w rozdwojenie: z jednej strony, w drodze do domu, gdy wraca艂em z ko艣cio艂a Serca Jezusowego, uda艂o mi si臋 na pr贸b臋 roz艣piewa膰 mansardowe okno, z drugiej za艣 sukces mojego g艂osu w dziedzinie 艣wieckiej zwraca艂 odt膮d moj膮 uwag臋 na niepowo­dzenia w dziedzinie sakralnej. Rozdwojenie, powiadam. Owo p臋k­ni臋cie pozosta艂o, nie da艂o si臋 uleczy膰 i zieje do dzi艣, gdy nie jestem zadomowiony ani w sakralnej, ani w 艣wieckiej dziedzinie, lecz za­mieszkuj臋 nieco na uboczu w zak艂adzie dla nerwowo chorych.

Mama zap艂aci艂a za szkody na bocznym o艂tarzu w lewej nawie. Handel przed艣wi膮teczny szed艂 dobrze, cho膰 na 偶yczenie Matzeratha, kt贸ry by艂 przecie偶 protestantem, w Wielki Pi膮tek trzeba by艂o zamkn膮膰 sklep. Mama, kt贸ra zazwyczaj stawia艂a na swoim, w Wielki Pi膮tek zawsze ust臋powa艂a, zamyka艂a sklepik i w zamian za to domaga艂a si臋, 偶eby w Bo偶e Cia艂o nie otwiera膰 ze wzgl臋du na 艣wi臋to katolickie, paczki z Persilem i atrapy kawy firmy Hag na wystawie zast膮pi膰 ko­lorowym elektrycznie o艣wietlonym obrazkiem maryjnym i mie膰 pra­wo p贸j艣cia na procesj臋 w Oliwie.

Mieli艣my tekturow膮 pokrywk臋, na kt贸rej z jednej strony mo偶na by艂o przeczyta膰: 鈥瀂amkni臋te z powodu Wielkiego Pi膮tku鈥. Druga strona tektury g艂osi艂a: 鈥瀂amkni臋te z powodu Bo偶ego Cia艂a鈥. W 贸w Wielki Pi膮tek, kt贸ry nast膮pi艂 po niefortunnym dla mojego b臋benka i g艂osu Wielkim Poniedzia艂ku, Matzerath wywiesi艂 na wystawie tek­tur臋 ze s艂owami: 鈥瀂amkni臋te z powodu Wielkiego Pi膮tku鈥, i zaraz po 艣niadaniu pojechali艣my tramwajem do Brze藕na. A偶eby pozosta膰 przy tym samym s艂owie: nasza ulica prze偶ywa艂a rozdwojenie. Protestanci szli do ko艣cio艂a, katolicy myli okna i trzepali na podw贸rzach wszyst­ko, co cho膰by z daleka by艂o podobne do dywanu, tak mocno i dono­艣nie, i偶 wydawa艂o si臋, 偶e to biblijni pacho艂kowie na wszystkich po­dw贸rzach kamienic r贸wnocze艣nie przybijaj膮 zwielokrotnionego Zbawiciela do zwielokrotnionych krzy偶y.

My jednak zostawili艣my za sob膮 pasyjne trzepanie dywan贸w, wsiedli艣my w dziewi膮tk臋 w niejednokrotnie wypr贸bowanym sk艂a­dzie: mama, Matzerath, Jan Bro艅ski i Oskar, i pojechali艣my Brze藕nie艅sk膮, ko艂o lotniska, ko艂o starego i nowego placu 膰wicze艅, na mi­jance przy cmentarzu na Zaspie czekali艣my, a偶 nadjedzie tramwaj z Nowego Portu i Brze藕na. Post贸j sta艂 si臋 dla mamy okazj膮 do wypo­wiadanych z u艣miechem, lecz znu偶onych 偶yciem obserwacji. Ma艂y, nie u偶ywany cmentarz, na kt贸rym pod skarla艂ymi nadmorskimi so­snami trzyma艂y si臋 krzywe i zaro艣ni臋te nagrobki z ubieg艂ego stule­cia, nazwa艂a 艣licznym, romantycznym i urzekaj膮cym.

- Tutaj bym chcia艂a kiedy艣 le偶e膰, gdyby jeszcze by艂 czynny - rozmarzy艂a si臋 mama. Matzerath uzna艂 jednak, 偶e ziemia zbyt jest piaszczysta, wyrzeka艂 na pieni膮ce si臋 miko艂ajki nadmorskie i pusty owies. Jan Bro艅ski zauwa偶y艂, 偶e ha艂as z lotniska i mijaj膮ce si臋 przy cmentarzu tramwaje mog艂yby zak艂贸ci膰 spok贸j tego sk膮din膮d idyl­licznego miejsca. Tramwaj nadje偶d偶aj膮cy z przeciwka wymin膮艂 nas, konduktor zadzwoni艂 dwa razy i zostawiaj膮c za sob膮 Zasp臋 i cmen­tarz ruszyli艣my w stron臋 Brze藕na, k膮pieliska, kt贸re o tej porze, gdzie艣 pod koniec kwietnia, mia艂o bardzo zaniedbany i ponury wygl膮d. Kio­ski zabite gwo藕dziami, Dom Zdrojowy wymar艂y, pomost bez flag, w zak艂adzie k膮pielowym ci膮gn臋艂o si臋 dwie艣cie pi臋膰dziesi膮t pustych kabin, na tablicy z pogod膮 jeszcze kredowe 艣lady z zesz艂ego roku: 鈥濸owietrze: dwadzie艣cia; woda: siedemna艣cie; wiatr: p贸艂nocno-wschodni; najbli偶sza prognoza: pogodnie lub do艣膰 pogodnie鈥.

Z pocz膮tku chcieli艣my wszyscy p贸j艣膰 pieszo do Jelitkowa, potem jednak nie umawiaj膮c si臋 ruszyli艣my w przeciwn膮 stron臋, do mola. Ba艂tyk leniwie i szeroko oblizywa艂 brzeg. A偶 po wjazd do portu mi臋­dzy bia艂膮 latarni膮 morsk膮 a molem ze znakiem nawigacyjnym nie spotkali艣my 偶ywej duszy. Deszcz z poprzedniego dnia odcisn膮艂 na piasku sw贸j najbardziej harmonijny wz贸r, kt贸ry zabawnie by艂o nisz­czy膰, pozostawiaj膮c 艣lady bosych st贸p. Matzerath puszcza艂 kaczki na zielonkawej wodzie delikatnie oszlifowanymi kawa艂kami ceg艂y wielko艣ci guldena i mia艂 ambicj臋 by膰 pierwszym w tej konkurencji. Jan Bro艅ski, mniej zr臋czny, mi臋dzy pr贸bami rzut贸w szuka艂 burszty­n贸w, znalaz艂 te偶 kilka odprysk贸w i grudk臋 wielko艣ci pestki wi艣ni, podarowa艂 j膮 mamie, kt贸ra tak jak ja sz艂a boso i ogl膮da艂a si臋 co chwi­la, jakby zakochana w swoich 艣ladach. S艂o艅ce 艣wieci艂o ostro偶nie. By艂o ch艂odno, bezwietrznie, jasno; mo偶na by艂o dojrze膰 pasmo na horyzoncie, kt贸re oznacza艂o p贸艂wysep Hel, tak偶e dwie-trzy znikaj膮­ce smugi dymu i wspinaj膮ce si臋 gwa艂townie ponad lini臋 horyzontu nadbud贸wki jakiego艣 handlowego statku.

Pod膮偶aj膮c jedno za drugim i w r贸偶nych odst臋pach dotarli艣my do pierwszych granitowych od艂amk贸w szerokiej nasady mola. Mama i ja z powrotem w艂o偶yli艣my po艅czochy i buty. Pomog艂a mi przy sznurowaniu, a tymczasem Matzerath i Jan ju偶 na wyboistej na­wierzchni mola przeskakuj膮c z kamienia na kamie艅 biegli ku pe艂ne­mu morzu. Wilgotne w膮sy wodorost贸w wystawa艂y bez艂adnie ze szcze­lin fundamentu. Oskar ch臋tnie by je uczesa艂. Ale mama wzi臋艂a mnie za r臋k臋 i pod膮偶yli艣my za m臋偶czyznami, kt贸rzy przed nami dokazy­wali jak uczniacy. Przy ka偶dym kroku b臋benek uderza艂 mnie w kola­no; nawet tutaj nie da艂em go sobie odebra膰. Mama mia艂a na sobie jasnoniebieski p艂aszcz wiosenny z malinowymi wy艂ogami. Na wyso­kich obcasach ci臋偶ko jej si臋 sz艂o po granitowych g艂azach. Ja, jak w ka偶d膮 niedziel臋 i 艣wi臋to, by艂em w marynarskim p艂aszczu zapina­nym na z艂ote guziki z kotwicami. Stara wst膮偶ka z kolekcji pami膮tek Gretchen Scheffler z napisem 鈥濻MS Seydlitz鈥 okala艂a moj膮 mary­narsk膮 czapk臋, trzepota艂aby, gdyby zerwa艂 si臋 wiatr. Matzerath roz­pi膮艂 swoje br膮zowe palto. Jan, wytworny jak zawsze, w jesionce z b艂yszcz膮cym aksamitnym ko艂nierzem.

Skakali艣my a偶 do znaku nawigacyjnego przy ko艅cu mola. Pod znakiem siedzia艂 jaki艣 starszy cz艂owiek w sztauerskiej czapce i wato­wanej kurtce. Obok le偶a艂 worek po ziemniakach, w kt贸rym co艣 po­drygiwa艂o i rusza艂o si臋 bez przerwy. Cz艂owiek, kt贸ry mieszka艂 pew­nie w Brze藕nie albo w Nowym Porcie, trzyma艂 w r臋ku koniec sznura do bielizny. Opleciony traw膮 morsk膮 sznur znika艂 w s艂onawych wo­dach Mot艂awy, kt贸re zm臋tnia艂e jeszcze u uj艣cia i bez pomocy pe艂ne­go morza chlupota艂y o kamienie mola.

Byli艣my ciekawi, czemu cz艂owiek w sztauerskiej czapce 艂owi zwyczajnym sznurem do bielizny i najwidoczniej bez sp艂awika. Mama spyta艂a go z dobroduszn膮 kpin膮 i nazwa艂a wujkiem. Wujek wyszcze­rzy艂 z臋by w u艣miechu, pokaza艂 nam zbr膮zowia艂e od tytoniu pie艅ki i strzykn膮艂 bez dalszych wyja艣nie艅 d艂ug膮, zawiesist膮, wywracaj膮c膮 kozio艂ka w powietrzu 艣lin膮 w brej臋 mi臋dzy dolnymi, powleczonymi smo艂膮 i naft膮 granitowymi wypuk艂o艣ciami. Tam plwocina ko艂ysa艂a si臋 tak d艂ugo, a偶 nadlecia艂a mewa i pochwyci艂a j膮 w locie, zr臋cznie wymijaj膮c kamienie, i poci膮gn臋艂a za sob膮 inne, skrzecz膮ce mewy.

Mieli艣my ju偶 i艣膰, bo zimno by艂o na molo, nawet s艂o艅ce nie poma­ga艂o, kiedy cz艂owiek w sztauerskiej czapce zacz膮艂 sprawnie wyci膮­ga膰 lin臋. Mama mimo to chcia艂a i艣膰. Ale Matzeratha nie mo偶na by艂o ruszy膰 z miejsca. Tak偶e Jan, kt贸ry zazwyczaj niczego mamie nie od­mawia艂, tym razem nie chcia艂 jej poprze膰. Oskarowi by艂o oboj臋tne, czy zostaniemy, czy p贸jdziemy. Poniewa偶 jednak zostali艣my, przygl膮da艂em si臋. Podczas gdy sztauer ci膮gn膮c r贸wnomiernie, za ka偶dym ruchem odgarniaj膮c morsk膮 traw臋 zbiera艂 lin臋 mi臋dzy nogami, upew­ni艂em si臋, 偶e parowiec handlowy, kt贸rego nadbud贸wki jakie艣 p贸艂 godziny temu ledwo ukaza艂y si臋 ponad lini膮 horyzontu, teraz, zanu­rzony g艂臋boko, zmieni艂 kurs i zmierza艂 do portu. Skoro zanurzy艂 si臋 tak g艂臋boko, b臋dzie to szwed z rud膮, oceni艂 Oskar.

Oderwa艂em oczy od szweda, gdy sztauer podni贸s艂 si臋 powoli.

- Ano, troszk臋 sobie teraz popatrzymy, jak to z nim jest. - Powie­dzia艂 to do Matzeratha, kt贸ry nic nie zrozumia艂, ale przytakn膮艂 skwa­pliwie. Powtarzaj膮c w k贸艂ko: 鈥瀉no, troszk臋 sobie...鈥 i 鈥瀟eraz popa­trzymy鈥, sztauer nadal wybiera艂 lin臋, ale ju偶 z wi臋kszym wysi艂kiem, zsun膮艂 si臋 po kamieniach w d贸艂, naprzeciw linie, i si臋gn膮艂 - mama nie odwr贸ci艂a si臋 w por臋 - si臋gn膮艂 szeroko w bulgocz膮c膮 zatok臋 mi臋dzy granitem, szuka艂, z艂apa艂 co艣, chwyci艂 mocno, wyci膮gn膮艂 i domagaj膮c si臋 g艂o艣no, 偶eby zrobi膰 miejsce, cisn膮艂 mi臋dzy nas co艣 ociekaj膮co ci臋偶kiego, jak膮艣 rozedrgan膮 偶yciem bry艂臋: ko艅ski 艂eb, 艣wie偶y, praw­dziwy ko艅ski 艂eb, 艂eb czarnego konia, czarnogrzywy 艂eb karego, kt贸­ry jeszcze wczoraj, jeszcze przedwczoraj r偶a艂 pewnie w najlepsze; bo 艂eb nie by艂 zepsuty, nie cuchn膮艂, chyba 偶e wod膮 Mot艂awy; ale tym cuchn臋艂o wszystko na molo.

Ten w sztauerskiej czapce, kt贸ra zsun臋艂a mu si臋 teraz na kark, sta艂 w rozkroku nad kawa艂kiem ko艅skiego pad艂a, z kt贸rego miotaj膮c si臋 jasnozielono wyskakiwa艂y ma艂e w臋gorze. Z trudem je 艂apa艂; bo na g艂adkich, w dodatku mokrych kamieniach w臋gorze porusza艂y si臋 szyb­ko i zwinnie. Natychmiast pojawi艂y si臋 nad nami mewy z mewim wrzaskiem. Rzuci艂y si臋 w d贸艂, nadlatuj膮c we trzy lub cztery, chwyta­艂y ma艂ego b膮d藕 艣redniego w臋gorza, nie da艂y si臋 te偶 odp臋dzi膰, bo molo do nich nale偶a艂o. Mimo to sztauerowi, kt贸ry rzuca艂 si臋 i 艂apa艂 mi臋dzy mewami, uda艂o si臋 chyba ze dwa tuziny ma艂ych w臋gorzy wpakowa膰 do worka, kt贸ry Matzerath, jak to on, us艂u偶nie podsun膮艂. Nie widzia艂, 偶e mama zrobi艂a si臋 blada na twarzy, 偶e po艂o偶y艂a najpierw d艂o艅, a po chwili g艂ow臋 na ramieniu i aksamitnym ko艂nierzu Jana.

Ale gdy ma艂e i 艣rednie w臋gorze by艂y ju偶 w worku i sztauer, kt贸re­mu przy tym zaj臋ciu czapka spad艂a z g艂owy, zacz膮艂 wydusza膰 z pa­dliny grubsze, ciemne w臋gorze, mama musia艂a usi膮艣膰, Jan chcia艂 jej odwr贸ci膰 g艂ow臋, ale nie zgodzi艂a si臋, przygl膮da艂a si臋 uporczywie wytrzeszczonymi krowimi oczyma, jak sztauer wyci膮ga艂 jednego w臋gorza za drugim.

- Ano, troszk臋 sobie teraz popatrzymy! - st臋ka艂 co jaki艣 czas. Pomagaj膮c sobie gumiakiem otworzy艂 ko艅ski pysk, wepchn膮艂 kij mi臋dzy szcz臋ki, tak 偶e powsta艂o wra偶enie, jakby ko艅 艣mia艂 si臋 kompletem 偶贸艂tych z臋b贸w. A gdy sztauer - dopiero teraz by艂o wida膰, 偶e ma 艂ys膮 i jajowat膮 g艂ow臋 - obydwiema r臋kami si臋gn膮艂 w ko艅sk膮 pasz­cz臋 i wyci膮gn膮艂 zaraz jednocze艣nie dwie sztuki grubo艣ci i d艂ugo艣ci ramienia, moja mama te偶 rozwar艂a zaci艣ni臋te z臋by, wyrzuci艂a z sie­bie na kamienie mola ca艂e 艣niadanie, bry艂owate bia艂ko i w艂贸kniste 偶贸艂tko mi臋dzy grudkami bia艂ego chleba w kawie z mlekiem, i d艂awi­艂a si臋 nadal, ale nic ju偶 wi臋cej nie wysz艂o; bo nie zjad艂a tak du偶o na 艣niadanie, mia艂a nadwag臋 i koniecznie chcia艂a schudn膮膰, tote偶 pr贸­bowa艂a rozmaitych diet, kt贸rych jednak rzadko przestrzega艂a - jad艂a po kryjomu i tylko od wtorkowej gimnastyki we Frauenschafcie nie da艂a si臋 odwie艣膰, cho膰 Jan, a nawet Matzerath wy艣miewali j膮, gdy z workiem gimnastycznym sz艂a do 艣miesznych babek, wykonywa艂a 膰wiczenia w niebieskim b艂yszcz膮cym stroju i mimo to nie chud艂a.

Tak偶e i w贸wczas mama wyplu艂a na kamienie najwy偶ej p贸艂 funta i cho膰by d艂awi艂a si臋 nie wiem jak, wi臋cej nie uda艂o si臋 jej straci膰 na wadze. Pokaza艂 si臋 tylko zielonkawy 艣luz - i pokaza艂y si臋 mewy. Nadlecia艂y ju偶, gdy zacz臋艂a wymiotowa膰, kr膮偶y艂y coraz ni偶ej, opa­d艂y, t艂uste i g艂adkie, bi艂y si臋 o 艣niadanie mojej mamy, nie obawia艂y si臋, 偶e utyj膮, niczym nie dawa艂y si臋 odp臋dzi膰 - zreszt膮 kto mia艂 je odp臋dzi膰, skoro Jan Bro艅ski ba艂 si臋 mew i zakrywa艂 r臋kami pi臋kne niebieskie oczy?

Ale one nie us艂ucha艂y r贸wnie偶 Oskara, kt贸ry u偶y艂 przeciwko me­wom swego b臋benka i wali艂 pa艂eczkami w bia艂y lakier przeciwko tamtej bieli. Nic to jednak nie pomog艂o, co najwy偶ej mewy jeszcze bardziej od tego zbiela艂y. Matzerath natomiast wcale si臋 o mam臋 nie troszczy艂. 艢mia艂 si臋 i ma艂powa艂 sztauera, pokazywa艂, jakie ma mocne nerwy, a gdy sztauer prawie ju偶 sko艅czy艂 swoje i na ostatek wyci膮­gn膮艂 chabecie z ucha ogromnego w臋gorza, a razem z w臋gorzem wy­toczy艂 ca艂膮 bia艂膮 papk臋 z ko艅skiego m贸zgu, Matzerath co prawda tak偶e poblad艂, ale wci膮偶 jeszcze udawa艂 zucha, kupi艂 u sztauera za psi grosz dwa 艣rednie i dwa du偶e w臋gorze, a potem chcia艂 jeszcze stargowa膰 co艣 z ceny.

I wtedy spodoba艂 mi si臋 Jan Bro艅ski. Wydawa艂o si臋, 偶e zbiera mu si臋 na p艂acz, mimo to jednak pom贸g艂 mamie wsta膰, jedn膮 r臋k膮 obj膮艂 jej plecy, drug膮 podtrzyma艂 z przodu i odprowadzi艂 j膮 w stron臋 brze­gu, co wygl膮da艂o 艣miesznie, bo mama w swoich pantoflach na wyso­kich obcasach ku艣tyka艂a z kamienia na kamie艅, potyka艂a si臋 przy ka偶dym kroku, a jednak nie skr臋ci艂a nogi.

Oskar zosta艂 z Matzerathem i sztauerem, bo sztauer, kt贸ry zn贸w w艂o偶y艂 czapk臋, pokazywa艂 nam i obja艣nia艂, dlaczego worek po ziem­niakach by艂 do po艂owy nape艂niony gruboziarnist膮 sol膮. S贸l w worku by艂a po to, 偶eby w臋gorze zagoni艂y si臋 na 艣mier膰, 偶eby s贸l wyci膮gn臋艂a im ze sk贸ry i ze 艣rodka ca艂y 艣luz. Bo jak w臋gorze znajd膮 si臋 w soli, to ju偶 nie przestan膮 si臋 miota膰, rzucaj膮 si臋 tak d艂ugo, a偶 padn膮 martwe i zostawi膮 sw贸j 艣luz w soli. Tak si臋 robi, je艣li p贸藕niej chce si臋 w臋go­rze uw臋dzi膰. Wprawdzie jest to zakazane przez policj臋 i Towarzy­stwo Opieki nad Zwierz臋tami, ale w臋gorze mimo to musz膮 si臋 mio­ta膰. Jak偶e inaczej, bez soli, mo偶na by wyci膮gn膮膰 w臋gorzom 艣luz z wierzchu i ze 艣rodka? P贸藕niej martwe w臋gorze wyciera si臋 suchym torfem do czysta i zawiesza do w臋dzenia w beczce nad buczyn膮.

Matzerath uzna艂 za s艂uszne, 偶e w臋gorzom ka偶e si臋 miota膰 w soli. Przecie偶 one te偶 w艂a偶膮 w ko艅ski 艂eb, powiedzia艂. W ludzkie trupy tak偶e, powiedzia艂 sztauer. Zw艂aszcza po bitwie jutlandzkiej w臋gorze by艂y podobno nadzwyczaj t艂uste. A mnie zaledwie par臋 dni temu le­karz zak艂adu dla nerwowo chorych opowiada艂 o jednej zam臋偶nej kobiecie, kt贸ra chcia艂a sobie dogodzi膰 偶ywym w臋gorzem. Ale w臋­gorz wgryz艂 si臋 w cia艂o i trzeba by艂o przewie藕膰 j膮 do kliniki, a potem z tego powodu nie mog艂a podobno mie膰 dzieci.

Sztauer natomiast zawi膮za艂 worek z w臋gorzami w soli i zarzuci艂 sobie na plecy ruchliwy 艂adunek. Tasiemcowy sznur do bielizny za­wiesi艂 na szyi i akurat gdy statek handlowy podp艂yn膮艂, ruszy艂 w stro­n臋 Nowego Portu. Parowiec mia艂 jakie艣 tysi膮c osiemset ton i nie by艂 szwedem, tylko finem, wi贸z艂 te偶 nie rud臋, tylko drzewo. Sztauer z workiem zna艂 chyba paru ludzi na finie, bo pomacha艂 ku pordzewia艂ej 艂ajbie i co艣 krzykn膮艂. Ci z fina te偶 mu pomachali i odkrzykn臋li. Dlaczego jednak Matzerath macha艂 r臋k膮 i wykrzykiwa艂 takie bzdury jak 鈥瀞tatek, ahoj!鈥, to pozosta艂o dla mnie zagadk膮. Ba, jako rodowity Nadre艅czyk nie mia艂 zielonego poj臋cia o marynarce, a Fina nie zna艂 偶adnego. Ale taki ju偶 mia艂 zwyczaj, 偶e macha艂 zawsze, gdy inni ma­chali, krzycza艂, 艣mia艂 si臋 i klaska艂 zawsze, gdy inni krzyczeli, 艣mieli si臋 albo klaskali. Dlatego te偶 stosunkowo wcze艣nie wst膮pi艂 do partii, kiedy to jeszcze zupe艂nie nie by艂o potrzebne, nic nie dawa艂o i tylko zajmowa艂o mu niedzielne przedpo艂udnia.

Oskar szed艂 poma艂u za Matzerathem, cz艂owiekiem z Nowego Portu i prze艂adowanym finem. Co jaki艣 czas odwraca艂em si臋, gdy偶 sztauer zostawi艂 ko艅ski 艂eb pod znakiem nawigacyjnym. 艁ba jednak nie by艂o ju偶 wcale wida膰, bo mewy go przykry艂y. Bia艂a, bardzo jasna plama na ciemnozielonym morzu. 艢wie偶o wyprany ob艂ok, kt贸ry lada chwi­la m贸g艂 czy艣ciutko unie艣膰 si臋 w przestworza, pokrzykuj膮c g艂o艣no zas艂ania艂 ko艅ski 艂eb, kt贸ry nie r偶a艂, tylko krzycza艂. Gdy mia艂em do艣膰, uciek艂em mewom i Matzerathowi, skacz膮c wali艂em pi臋艣ci膮 w moj膮 blach臋, wyprzedzi艂em sztauera, kt贸ry pali艂 teraz kr贸tk膮 fajeczk臋, i dogoni艂em Jana Bro艅skiego i mam臋 na pocz膮tku mola. Jan podtrzy­mywa艂 mam臋 jak przedtem, tylko jedn膮 r臋k臋 zapu艣ci艂 w wyci臋cie jej p艂aszcza. Ani tego jednak, ani tego, 偶e mama mia艂a r臋k臋 w kieszeni spodni Jana, Matzerath nie m贸g艂 dojrze膰; by艂 jeszcze daleko w tyle i zawija艂 w艂a艣nie cztery w臋gorze, kt贸re sztauer og艂uszy艂 mu kamie­niem, w gazet臋 znalezion膮 mi臋dzy g艂azami mola.

Gdy Matzerath dop臋dzi艂 nas, machn膮艂 zawini膮tkiem z w臋gorzami i pochwali艂 si臋: - P贸艂tora chcia艂 wzi膮膰. Ale da艂em mu guldena i szlus.

Mama wygl膮da艂a ju偶 lepiej na twarzy, zn贸w mia艂a obie r臋ce przy sobie i powiedzia艂a: - Tylko sobie nie wyobra偶aj, 偶e tkn臋 tego twoje­go w臋gorza. W og贸le ju偶 ryby do ust nie wezm臋, a w臋gorza w 偶ad­nym razie.

Matzerath za艣mia艂 si臋: - Po co te ceregiele, dziewczyno. Wie­dzia艂a艣 przecie偶, co w臋gorze wyprawiaj膮, a mimo to zawsze jad艂a艣, nawet 艣wie偶e. Zobaczymy, co b臋dzie, jak moja skromna osoba przy­rz膮dzi go pierwszorz臋dnie ze wszystkimi szykanami i odrobin膮 zie­leniny.

Jan Bro艅ski, kt贸ry w por臋 wyci膮gn膮艂 r臋k臋 z p艂aszcza mamy, nic nie m贸wi艂. Ja b臋bni艂em, 偶eby, p贸ki byli艣my w Brze藕nie, zn贸w nie zacz臋li o w臋gorzu. R贸wnie偶 na przystanku tramwajowym i w wozie doczepnym nie dopuszcza艂em tr贸jki doros艂ych do g艂osu. W臋gorze zachowywa艂y si臋 do艣膰 spokojnie. Przy cmentarzu na Zaspie nie by艂o postoju, bo tramwaj z przeciwka ju偶 czeka艂. Zaraz za lotniskiem Matzerath mimo mojego b臋bnienia zacz膮艂 opowiada膰, jaki jest strasz­nie g艂odny. Mama nie zareagowa艂a i patrzy艂a gdzie艣 obok nas, a偶 Jan pocz臋stowa艂 j膮 regat膮. Poda艂 jej ogie艅, a ona, wk艂adaj膮c z艂oty ustnik mi臋dzy wargi, u艣miechn臋艂a si臋 do Matzeratha, bo wiedzia艂a, 偶e nie lubi艂, kiedy pali艂a w miejscach publicznych.

Wysiedli艣my przy placu Maksa Halbego i mama wzi臋艂a jednak pod r臋k臋 Matzeratha, nie za艣 Jana, jak oczekiwa艂em. Jan szed艂 obok mnie, trzyma艂 mnie za r臋k臋 i dopala艂 papierosa mamy.

Na Labesa katolickie panie domu wci膮偶 jeszcze trzepa艂y swoje dywany. Podczas gdy Matzerath otwiera艂 mieszkanie, zobaczy艂em na schodach pani膮 Kater, kt贸ra mieszka艂a na czwartym pi臋trze obok tr臋bacza Meyna. Sinoczerwonymi grubymi r臋kami przytrzymywa艂a zwini臋ty br膮zowawy dywan zarzucony na prawe rami臋. Pod obu pa­chami stercza艂y jej jasne, zlepione od potu i przesycone sol膮 w艂osy. Dywan zwisa艂 z przodu i z ty艂u. R贸wnie dobrze mog艂aby nie艣膰 na ramieniu pijanego m臋偶a; ale jej m膮偶 ju偶 nie 偶y艂. Gdy przenios艂a ko艂o nas swoje sad艂o w b艂yszcz膮cej czarnej taftowej sp贸dnicy, zalecia艂a mnie jej wo艅: amoniak, og贸rki, karbid - pewnie mia艂a miesi膮czk臋.

Wkr贸tce potem us艂ysza艂em z podw贸rza owo r贸wnomierne trze­panie dywanu, kt贸re p臋dzi艂o mnie po mieszkaniu, kt贸re 艣ciga艂o mnie, kt贸remu wymkn膮艂em si臋 w ko艅cu przycupn膮wszy w szafie naszej sypialni, bo wisz膮ce tam p艂aszcze zimowe przechwytywa艂y najgor­sz膮 cz臋艣膰 tych przedwielkanocnych ha艂as贸w.

Lecz nie tylko trzepi膮ca dywan pani Kater zmusi艂a mnie do schro­nienia si臋 w szafie. Mama, Jan i Matzerath nie zdj臋li jeszcze p艂asz­czy, a ju偶 zacz臋艂a si臋 k艂贸tnia o wielkopi膮tkowy obiad. Nie ograniczy­艂a si臋 jednak tylko do w臋gorzy, m贸wi艂o si臋 tak偶e o mnie, o moim s艂ynnym upadku z piwnicznych schod贸w: 鈥濿szystko przez ciebie, to twoja wina, zrobi臋 teraz zup臋 z w臋gorza, nie b膮d藕 taka przewra偶­liwiona, r贸b, co chcesz, byle nie w臋gorze, do艣膰 jest konserw w piw­nicy, przynie艣 kurki, ale zamknij klap臋, 偶eby zn贸w co si臋 nie sta艂o, przesta艅 z tymi starymi historiami, b臋d膮 w臋gorze i koniec, z mle­kiem, musztard膮, pietruszk膮 i ziemniakami, dodam jeszcze listek bobkowy i go藕dziki, nie, daj spok贸j, Alfredzie, je艣li ona nie chce, nie wtr膮caj si臋, nie kupi艂em w臋gorzy na pr贸偶no, wypatrosz臋 je czy艣ciut­ko i wymocz臋, nie, nie, zobaczymy, jak wjad膮 na st贸艂, wtedy zoba­czymy, kto b臋dzie jad艂, a kto nie鈥.

Matzerath trzasn膮艂 za sob膮 drzwiami bawialni, znikn膮艂 w kuchni, s艂yszeli艣my, jak ostentacyjnie g艂o艣no sobie poczyna艂. Zabija艂 w臋go­rze krzy偶owym ci臋ciem tu偶 za 艂bem, a mama, kt贸ra mia艂a zbyt 偶yw膮 wyobra藕ni臋, musia艂a usi膮艣膰 na kozetce, Jan Bro艅ski poszed艂 zaraz w jej 艣lady, i ju偶 oboje trzymali si臋 za r臋ce i szeptali po kaszubsku.

Gdy tr贸jka doros艂ych rozdzieli艂a si臋 w ten spos贸b w mieszkaniu, nie siedzia艂em jeszcze w szafie, lecz r贸wnie偶 w bawialni. Ko艂o ka­flowego pieca sta艂o dzieci臋ce krzese艂ko. Tam buja艂em sobie nogami, widzia艂em, 偶e Jan uporczywie wpatruje si臋 we mnie, i czu艂em wyra藕­nie, jak zawadzam tym dwojgu, cho膰 przecie偶 niewiele mogli zrobi膰, gdy偶 za 艣cian膮 Matzerath co prawda niewidzialnie, lecz jednak wy­ra藕nie grozi艂 p贸艂偶ywymi w臋gorzami, kt贸rymi wywija艂 jak batem. Wi臋c chwycili si臋 za r臋ce, 艣ciskali si臋 i przeci膮gali dwudziestoma palcami, a偶 w stawach trzeszcza艂o, i tymi szmerami dobili mnie do reszty. Ma艂o by艂o trzepania Katerowej? Czy偶 nie wdziera艂o si臋 przez wszystkie 艣ciany, nie zbli偶a艂o si臋, cho膰 nie przybiera艂o na sile?

Oskar zsun膮艂 si臋 z krzese艂ka, przykucn膮艂 chwil臋 ko艂o pieca, 偶eby odej艣cie nie rzuci艂o si臋 zbytnio w oczy, potem, zaj臋ty wy艂膮cznie swoim b臋benkiem, w艣lizn膮艂 si臋 przez pr贸g do sypialni.

Aby unikn膮膰 wszelkich ha艂as贸w, drzwi sypialni zostawi艂em p贸艂­otwarte i stwierdzi艂em z satysfakcj膮, 偶e nikt mnie nie przywo艂a艂 z powrotem. Zastanawia艂em si臋 jeszcze, czy Oskar ma schowa膰 si臋 pod 艂贸偶ko, czy w szafie. Wola艂em szaf臋, bo pod 艂贸偶kiem wybrudzi艂bym swoje delikatne granatowe marynarskie ubranie. Zdo艂a艂em do­si臋gn膮膰 klucza od szafy, przekr臋ci艂em go raz, otworzy艂em lustrzane drzwi i pa艂eczkami przesun膮艂em w bok nanizane na pr臋cie wieszaki z p艂aszczami i zimowym ubraniem. 呕eby dosta膰 si臋 do ci臋偶kich ma­teria艂贸w i poruszy膰 je, musia艂em stan膮膰 na b臋benku. W ko艅cu luka powsta艂a w 艣rodku szafy by艂a wprawdzie niedu偶a, ale wystarczaj膮co obszerna, 偶eby pomie艣ci膰 wchodz膮cego, kucaj膮cego Oskara. Uda艂o mi si臋 nawet z pewnym trudem przyci膮gn膮膰 lustrzane drzwi i szalem, kt贸ry znalaz艂em na dnie szafy, tak je zaklinowa膰 przy listwie przylgi, 偶e szpara szeroka na palec umo偶liwia艂a w razie potrzeby widok i pewien dop艂yw powietrza. B臋benek po艂o偶y艂em na kolanach, nie b臋b­ni艂em jednak, cho膰by najciszej, lecz bezwolnie pogr膮偶y艂em si臋 w wy­ziewach zimowych p艂aszczy.

Jak dobrze, 偶e by艂a to szafa i 偶e ci臋偶kie, prawie nie oddychaj膮ce tkaniny pozwala艂y mi zebra膰 niemal wszystkie my艣li, zwi膮za膰 i ofia­rowa膰 pewnemu marzeniu; by艂o ono wystarczaj膮co bogate, by przy­j膮膰 贸w dar z dostojn膮, ledwie dostrzegaln膮 rado艣ci膮. Jak zawsze, gdy udawa艂o mi si臋 skupi膰 i 偶y膰 wedle swoich mo偶liwo艣ci, przenosi艂em si臋 do gabinetu doktora Hollatza przy Brunsh枚fera i rozkoszowa艂em si臋 ow膮 cz膮stk膮 cotygodniowych 艣rodowych wizyt, na kt贸rej mi za­le偶a艂o. Moje my艣li kr膮偶y艂y wi臋c nie tyle wok贸艂 lekarza, kt贸ry bada艂 mnie coraz nieporadniej, ile wok贸艂 siostry Ingi, jego asystentki. Jej wolno by艂o mnie rozbiera膰 i ubiera膰, tylko jej wolno by艂o mnie mie­rzy膰, wa偶y膰, poddawa膰 pr贸bom; kr贸tko m贸wi膮c eksperymenty, jakie doktor Hollatz przeprowadza艂 na mnie, wykonywa艂a sumiennie, lecz troch臋 ponuro siostra Inga i za ka偶dym razem meldowa艂a z ironi膮 o niepowodzeniach, kt贸re Hollatz nazywa艂 cz臋艣ciowymi powodze­niami. Rzadko patrzy艂em na twarz siostry Ingi. Na czysto wykrochmalonej bieli jej piel臋gniarskiego stroju, na leciutkiej opasce, kt贸r膮 nosi艂a zamiast czepka, na prostej, ozdobionej czerwonym krzy偶em broszce wypoczywa艂 m贸j wzrok i moje niejednokrotnie wzburzone serce b臋bnisty. Jak przyjemnie by艂o 艣ledzi膰 coraz nowy uk艂ad fa艂d jej s艂u偶bowego ubioru. Czy pod materia艂em mia艂a jakie艣 cia艂o? Jej sta­rzej膮ca si臋 coraz bardziej twarz i mimo wszelkiej piel臋gnacji gruboko艣ciste d艂onie pozwala艂y domy艣la膰 si臋, 偶e siostra Inga by艂a jednak kobiet膮. Zapach贸w wprawdzie, kt贸re mia艂yby podobnie cielesn膮 w艂a­艣ciwo艣膰 jak u mojej mamy, gdy Jan albo i Matzerath dobierali si臋 do niej na moich oczach, tego wyziewu u siostry Ingi si臋 nie czu艂o. Pach­nia艂a myd艂em i lekarstwami, od kt贸rych wia艂o zm臋czeniem. Jak偶e cz臋sto zdarza艂o si臋, 偶e morzy艂 mnie sen, gdy ona os艂uchiwa艂a moje ma艂e i, jak m贸wiono, chore cia艂o: lekki sen zrodzony z uk艂adu fa艂d bia艂ej materii, sen otulony karbolem, sen bez marze艅 sennych; chyba to we 艣nie jej broszka ogromniej膮c w oddali zamienia艂a si臋 w... czyja wiem: morze sztandar贸w, 偶arzenie Alp, 艂an polnych mak贸w, got贸w do buntu, przeciw komu, czyja wiem: przeciwko Indianom, wi艣niom, krwotokom z nosa, przeciwko grzebieniom kogut贸w, masie czerwo­nych cia艂ek krwi, a偶 czerwie艅 wype艂niaj膮ca pole widzenia stawa艂a si臋 t艂em dla nami臋tno艣ci, kt贸ra w贸wczas, jak i dzisiaj, jest dla mnie co prawda oczywista, lecz niemo偶liwa do okre艣lenia, bo s艂贸wko 鈥瀋zer­wony鈥 nie m贸wi nic, krwotok z nosa tak samo, a materia sztandaru p艂owieje, i je艣li mimo to m贸wi臋 tylko 鈥瀋zerwony鈥, czerwie艅 nie chce mnie, wywraca sw贸j p艂aszcz na nice; czarno, przychodzi kucharka, czarna, straszy mnie 偶贸艂to, mami niebiesko, niebieskosci nie wierz臋, ona mnie nie ok艂amie, nie zazieleni mi si臋: zielona jest trumna, w kt贸rej skubi臋 traw臋, ziele艅 przykrywa mnie, w zieleni jestem dla siebie bia艂y: to chrzci mnie czarno, czer艅 straszy mnie 偶贸艂to, 偶贸艂to艣膰 mami niebiesko, w niebieskosci nie wierz臋 zieleni, ziele艅 rozkwita we mnie czerwono, czerwona by艂a broszka siostry Ingi, siostra Inga nosi艂a czerwony krzy偶, 艣ci艣le m贸wi膮c, przy ko艂nierzu swojego piel臋­gniarskiego stroju; rzadko jednak, i tak te偶 by艂o w szafie, to najbar­dziej jednobarwne z wszystkich wyobra偶e艅 utrzymywa艂o si臋 d艂u偶ej.

Wielobarwny ha艂as, wdzieraj膮c si臋 z bawialni, uderzy艂 w drzwi szafy, wyrwa艂 mnie z zaczynaj膮cego si臋 w艂a艣nie, po艣wi臋conego sio­strze Indze p贸艂snu. Rozbudzony, z obrzmia艂ym j臋zykiem, trzymaj膮c b臋benek na kolanach, siedzia艂em mi臋dzy zimowymi p艂aszczami w r贸偶ne desenie, czu艂em zapach partyjnego munduru Matzeratha, mia艂em ko艂o siebie sk贸rzany pas, koalicyjk臋 z karabi艅czykiem, nie znaj­dowa艂em ju偶 ani 艣ladu po bia艂ym uk艂adzie fa艂d piel臋gniarskiego stro­ju: we艂na opada艂a, kamgarn zwisa艂, kord gni贸t艂 flanel臋, nade mn膮 modne kapelusze z ostatnich czterech lat, u moich st贸p buty, panto­felki, wypastowane sztylpy, obcasy, podkute i nie podkute, smuga 艣wiat艂a z zewn膮trz, kt贸ra wszystko wydobywa艂a z mroku; Oskar 偶a­艂owa艂, 偶e zostawi艂 szpar臋 w lustrzanych drzwiach.

C贸偶 mogli mi zaofiarowa膰 ci w bawialni? Mo偶e Matzerath za­skoczy艂 czu艂膮 par臋 na kanapie, co by艂o ma艂o prawdopodobne, bo Jan zawsze, nie tylko przy skacie, zachowywa艂 resztk臋 ostro偶no艣ci. Za­pewne, i tak te偶 by艂o, Matzerath wni贸s艂 do pokoju zabite, wypatro­szone, wymoczone, ugotowane i przyprawione do smaku w臋gorze w wielkiej wazie pod postaci膮 zupy z ziemniakami i gdy nikt nie chcia艂 siada膰 do jedzenia, o艣mieli艂 si臋 zachwala膰 swoj膮 potraw臋, wyliczaj膮c wszystkie sk艂adniki, recytuj膮c ca艂y przepis. Mama krzykn臋艂a. Krzykn臋艂a po kaszubska. Tego Matzerath ani nie rozumia艂, ani nie znosi艂, musia艂 jednak wys艂ucha膰, poj膮艂 te偶 chyba, o co jej sz艂o; mowa przecie偶 mog艂a by膰 tylko o w臋gorzach i jak zawsze, ilekro膰 mama krzycza艂a, o moim upadku z piwnicznych schod贸w. Matzerath odpowiedzia艂. Oboje znali swoje role. Jan robi艂 wyrzuty. Bez niego nie obesz艂a si臋 偶adna scena. Wreszcie drugi akt: trzasn臋艂o wieko for­tepianu, bez nut, z pami臋ci, nogi na obu peda艂ach, rozbrzmiewaj膮cy echem, mieszany ch贸r my艣liwski z Wolnego strzelca: 鈥濩贸偶 r贸wna膰 si臋 mo偶e na tej ziemi鈥. I w po艂owie 艂owieckiego zawo艂ania trzask fortepianu, nogi z peda艂贸w, taborecik zwalony na pod艂og臋, mama w p臋dzie, ju偶 w sypialni, jeszcze spojrzenie w lustrzane drzwi szafy i rzuci艂a si臋, widzia艂em to przez szpar臋, w poprzek ma艂偶e艅skiego 艂贸偶­ka pod niebieskim baldachimem, p艂aka艂a i za艂amywa艂a r臋ce podob­nie wielopalco jak pokutuj膮ca, oprawiona w z艂ote ramy Magdalena na oleodruku u wezg艂owia.

Przez d艂u偶szy czas s艂ysza艂em tylko 艂kanie mamy, lekkie skrzy­pienie 艂贸偶ka, przyt艂umione mamrotanie z bawialni. Jan uspokaja艂 Matzeratha. Matzerath prosi艂 Jana, 偶eby uspokoi艂 mam臋. Mamrota­nie ucich艂o, Jan wszed艂 do sypialni. Trzeci akt: stan膮艂 przy 艂贸偶ku, patrzy艂 to na mam臋, to na pokutuj膮c膮 Magdalen臋, usiad艂 ostro偶nie na brzegu 艂贸偶ka, g艂aska艂 le偶膮c膮 na brzuchu mam臋 po plecach i siedze­niu, przemawia艂 do niej uspokajaj膮co po kaszubsku, a wreszcie - gdy s艂owa ju偶 nie pomaga艂y - wsun膮艂 jej r臋k臋 pod sp贸dnic臋, a偶 prze­sta艂a 艂ka膰 i Jan m贸g艂 ju偶 nie patrze膰 na wielopalc膮 Magdalen臋. Trze­ba by艂o widzie膰, jak po sko艅czonej pracy Jan wsta艂, otar艂 palce chu­steczk膮, potem g艂o艣no i ju偶 nie po kaszubsku, 偶eby Matzerath w bawialni czy w kuchni m贸g艂 zrozumie膰, powiedzia艂 do mamy ak­centuj膮c ka偶de s艂owo: - Chod藕, Agnieszko, zapomnijmy o tamtym, Alfred ju偶 dawno zabra艂 w臋gorze i wyla艂 do ubikacji. Zagramy sobie partyjk臋 skata, cho膰by nawet po 膰wier膰 feniga. a jak ju偶 b臋dziemy to wszystko mieli za sob膮 i odzyskamy humor, Alfred zrobi nam grzy­by z jajecznic膮 i sma偶onymi ziemniakami.

Mama nic na to nie powiedzia艂a, podnios艂a si臋 z 艂贸偶ka, wyg艂adzi­艂a 偶贸艂t膮 pikowan膮 ko艂dr臋, poprawi艂a fryzur臋 w lustrzanych drzwiach szafy i wysz艂a za Janem z sypialni. Cofn膮艂em oko od szpary i us艂y­sza艂em niebawem, jak tasowali karty. Kr贸tki, ostro偶ny 艣miech, Mat­zerath prze艂o偶y艂, Jan rozda艂, i ju偶 zacz臋li licytowa膰. Zdaje mi si臋, 偶e Jan licytowa艂 do Matzeratha. Matzerath spasowa艂 ju偶 przy dwudzie­stu trzech. Po czym mama podci膮gn臋艂a Jana do trzydziestu sze艣ciu, wtedy i on musia艂 spu艣ci膰 z tonu, a sama zagra艂a granda i niewiele zabrak艂o jej do sukcesu. Nast臋pn膮 parti臋, zwyk艂e dzwonki, wygra艂 w cuglach Jan, a trzeci膮, czerwie艅 z r臋ki bez dw贸ch, mama, cho膰 z trudem, rozstrzygn臋艂a na swoj膮 korzy艣膰.

Pewien, 偶e ten rodzinny skat, przerwany na kr贸tko jajecznic膮, grzybami i sma偶onymi ziemniakami, przeci膮gnie si臋 do nocy, nie przys艂uchiwa艂em si臋 prawie nast臋pnym rozgrywkom, lecz pr贸bowa­艂em ponownie odnale藕膰 siostr臋 Ing臋 i jej bia艂y, usypiaj膮cy s艂u偶bowy ubi贸r. Jednak偶e pobyt w gabinecie doktora Hollatza nie uda艂 mi si臋. Nie do艣膰, 偶e ziele艅, niebiesko艣膰, 偶贸艂to艣膰 i czer艅 wplata艂y si臋 raz po raz w czerwony tekst broszki z czerwonym krzy偶em, to jeszcze wdzie­ra艂y si臋 tam wydarzenia tego przedpo艂udnia: ilekro膰 otwiera艂y si臋 drzwi do gabinetu lekarskiego i do siostry Ingi, ukazywa艂 mi si臋 nie czysty i jasny piel臋gniarski str贸j, lecz sztauer, kt贸ry pod znakiem nawigacyjnym na molo w Nowym Porcie wyci膮ga艂 w臋gorze z ocie­kaj膮cego mrowi膮cego si臋 ko艅skiego 艂ba, a to, co podawa艂o si臋 za biel, co chcia艂em przypisa膰 siostrze Indze, by艂o mewimi skrzyd艂ami, kt贸re na chwil臋 okrywa艂y zwodniczo padlin臋 i w臋gorze w padlinie, a zn贸w rana si臋 otwiera艂a, ale nie krwawi艂a i nie dawa艂a czerwieni, czarny natomiast by艂 kary, ciemnozielone morze, odrobin臋 rdzy wnosi艂 fin, kt贸ry wi贸z艂 drzewo, mewy za艣 - niech mi nikt wi臋cej nie m贸wi o go艂臋biach - kt贸re otula艂y chmur膮 ofiar臋, zanurza艂y ko艅ce skrzyde艂 i rzuca艂y w臋gorza mojej siostrze Indze, a ta 艂apa艂a go, oddawa艂a mu cze艣膰 i zamienia艂a si臋 w mew臋, przyj臋艂a jej posta膰, nie go艂臋bia, bo je艣li ju偶 Duch 艢wi臋ty, to w owej postaci, kt贸ra tutaj nazywa si臋 mew膮, spada chmur膮 na mi臋so i 艣wi臋ci Zielone 艢wi膮tki.

Zrezygnowa艂em ze swych trud贸w i z kryj贸wki, pchn膮艂em gniew­nie lustrzane drzwi, wyszed艂em z szaty, stwierdzi艂em w lustrze, 偶e nic si臋 nie zmieni艂em, mimo wszystko by艂em jednak rad, 偶e pani Kater ju偶 nie trzepa艂a dywanu. Wielki Pi膮tek dla Oskara co prawda si臋 sko艅­czy艂, ale okres m臋ki mia艂 si臋 zacz膮膰 dopiero po Wielkanocy.





























Zw臋偶enie u st贸p


Lecz i dla mamy dopiero po tym Wielkim Pi膮tku z roj膮cym si臋 od w臋gorzy ko艅skim 艂bem, dopiero po 艢wi臋tach Wielkanocnych, kt贸re razem z Bro艅skimi sp臋dzali艣my w ch艂opskim Bysewie u babki i wuja Wincentego, mia艂 si臋 zacz膮膰 czas m臋ki, kt贸rej nie zdo艂a艂a z艂agodzi膰 nawet przyjemna majowa pogoda.

To nieprawda, 偶e Matzerath zmusza艂 mam臋, aby zn贸w jad艂a ryby. Z w艂asnej woli, op臋tana jakim艣 tajemniczym pragnieniem, ledwie w dwa tygodnie po Wielkanocy zacz臋艂a poch艂ania膰 ryby w takich ilo艣ciach i zupe艂nie nie dbaj膮c o figur臋, 偶e Matzerath m贸wi艂: - S艂uchaj, nie jedz tyle ryb, jakby ci臋 kto zmusza艂.

Ale ona zaczyna艂a od sardynek w oliwie na 艣niadanie, w dwie godziny p贸藕niej, kiedy akurat w sklepie nie by艂o klient贸w, rzuca艂a si臋 na skrzynk臋 z sobieszewskimi szprotami, na obiad 偶膮da艂a sma偶o­nych fl膮der albo dorsza w sosie musztardowym, po po艂udniu zn贸w bra艂a do r臋ki n贸偶 do otwierania konserw: w臋gorz w galarecie, rolmopsy, 艣ledzie sma偶one, a gdy Matzerath wzbrania艂 si臋 przed usma偶e­niem czy ugotowaniem ryby na kolacj臋, nie traci艂a s艂贸w, nie wymy­艣la艂a, wstawa艂a spokojnie od sto艂u i wraca艂a ze sklepu z kawa艂kiem w臋dzonego w臋gorza, nam za艣 przechodzi艂 apetyt, bo ona oskrobywa艂a sk贸r臋 w臋gorza z wierzchu i od 艣rodka z resztek t艂uszczu i w og贸le jad艂a ryb臋 ju偶 tylko no偶em. W ci膮gu dnia kilka razy zbiera艂o jej si臋 na wymioty. Matzerath by艂 zaniepokojony:

- Mo偶e jeste艣 w ci膮偶y albo co?

- Nie wygaduj takich rzeczy - m贸wi艂a wtedy mama, je艣li w og贸le co艣 m贸wi艂a, a gdy kt贸rej艣 niedzieli babka Koljaiczkowa, kiedy na st贸艂 wjecha艂y p艂ywaj膮ce w majowym ma艣le 艣wie偶e w臋gorze z m艂o­dymi ziemniakami, plasn臋艂a d艂oni膮 mi臋dzy talerze i zawo艂a艂a: - Gadaj偶e, Agnieszko, co z tob膮 jest? Czemu ryb臋 jesz, jak ci nie s艂u偶y, nie gadasz nic, tylko robisz, jakby w ciebie diabe艂 wst膮pi艂! - Mama tylko potrz膮sn臋艂a g艂ow膮, odsun臋艂a ziemniaki na bok, unurza艂a w臋go­rza w majowym ma艣le i jad艂a niewzruszenie, jakby musia艂a wykona膰 zadanie na pilno艣膰. Jan Bro艅ski nie m贸wi艂 nic. Gdy raz zaskoczy艂em ich we dwoje na kozetce, trzymali si臋 wprawdzie za r臋ce, jak zwykle, i mieli ubranie w nie艂adzie, ale uderzy艂y mnie zap艂akane oczy Jana i apatia mamy, kt贸ra jednak nagle zmieni艂a si臋 w co艣 przeciwnego. Zerwa艂a si臋, chwyci艂a mnie, podnios艂a, przytuli艂a, ukaza艂a mi otch艂a艅, kt贸rej chyba niczym, tak偶e mn贸stwem sma偶onych, gotowanych, marynowanych i w臋dzonych ryb, nie mo偶na by艂o wype艂ni膰.

W par臋 dni p贸藕niej widzia艂em, jak w kuchni nie tylko rzuci艂a si臋 na codzienne, przekl臋te sardynki w oliwie, lecz tak偶e zla艂a oliw臋 z kilku starszych puszek, kt贸re zachowa艂a, na ma艂膮 patelni臋, pod­grza艂a brej臋 na gazie i wypi艂a, podczas gdy mnie, kt贸ry sta艂em w kuchennych drzwiach, r臋ce opad艂y z b臋benka.

Jeszcze tego wieczora trzeba by艂o przewie藕膰 mam臋 do szpitala. Matzerath p艂aka艂 i biadoli艂, zanim nadjecha艂a sanitarka: - Czemu nie chcesz dziecka? Oboj臋tne, czyje ono jest. A mo偶e to wci膮偶 przez ten ko艅ski 艂eb? Bodaj by艣my nigdy tam nie poszli! Zapomnij ju偶 o tym, Agnieszko. Ja przecie偶 nie chcia艂em.

Przyjecha艂a sanitarka, mam臋 wyniesiono. Dzieci i doro艣li zebrali si臋 na ulicy, karetka ruszy艂a i p贸藕niej okaza艂o si臋, 偶e mama nie zapo­mnia艂a ani mola, ani ko艅skiego 艂ba, 偶e wspomnienie o karym - czy mia艂 na imi臋 Fritz, czy Hans - zabra艂a ze sob膮. Jej organy z bole艣nie wyostrzon膮 wyrazisto艣ci膮 pami臋ta艂y o wielkopi膮tkowym spacerze i ze strachu przed powt贸rzeniem tego spaceru kaza艂y umrze膰 mamie, kt贸ra podda艂a si臋 woli swoich organ贸w.

Doktor Hollatz m贸wi艂 o 偶贸艂taczce i zatruciu rybami. W szpitalu stwierdzono, 偶e mama by艂a w trzecim miesi膮cu ci膮偶y, dano jej sepa­ratk臋, a ona przez cztery dni ukazywa艂a nam, bo mogli艣my j膮 odwie­dza膰, swoj膮 udr臋czon膮 w udr臋ce u艣miechaj膮c膮 si臋 niekiedy do mnie, wyniszczon膮 przez kurcze twarz.

Chocia偶 stara艂a si臋 sprawi膰 swoim odwiedzaj膮cym troch臋 rado­艣ci, jak i ja obecnie staram si臋, by moi przyjaciele w dni odwiedzin brali mnie za szcz臋艣liwego, nie mog艂a jednak zapobiec temu, 偶e co jaki艣 czas md艂o艣ci raz po raz skr臋ca艂y jej powoli poddaj膮ce si臋 cia艂o, aczkolwiek nic ju偶 z niego nie chcia艂o si臋 wydoby膰, a偶 wreszcie na czwarty dzie艅 tego mozolnego umierania wydoby艂o si臋 owo leciut­kie tchnienie, kt贸re w ko艅cu wyda膰 musi ka偶dy, by dosta膰 艣wiadec­two zgonu.

Odetchn臋li艣my wszyscy, gdy nie by艂o ju偶 w mojej mamie 偶adnej podniety do tych tak szpec膮cych jej urod臋 md艂o艣ci. Odk膮d le偶a艂a umyta, w 艣miertelnej koszuli, ukazywa艂a nam zn贸w swoj膮 dobrze znan膮, okr膮g艂膮, przebiegle naiwn膮 twarz. Siostra oddzia艂owa zamkn臋艂a mamie oczy, bo Matzerath i Jan Bro艅ski p艂akali i nic nie widzieli.

Ja nie mog艂em p艂aka膰, poniewa偶 p艂akali wszyscy inni, m臋偶czy藕ni i babka, Jadwiga Bro艅ska i prawie czternastoletni Stefan. Zreszt膮 艣mier膰 mamy nie zaskoczy艂a mnie. Czy Oskarowi, kt贸ry towarzy­szy艂 jej w czwartki na Stare Miasto, a w soboty do ko艣cio艂a Serca Jezusowego, nie wydawa艂o si臋, jakby ju偶 od lat szuka艂a z wysi艂kiem mo偶liwo艣ci takiego rozwi膮zania tr贸jk膮ta, aby na Matzeratha, kt贸rego by膰 mo偶e nienawidzi艂a, spad艂a wina za jej 艣mier膰, aby Jan Bro艅ski, jej Jan, m贸g艂 dalej pracowa膰 na Poczcie Polskiej z takimi my­艣lami, jak: 鈥濽mar艂a dla mnie, nie chcia艂a mi zawadza膰, po艣wi臋ci艂a si臋鈥.

Mimo ca艂ego wyrachowania, do kt贸rego oboje, mama i Jan, byli zdolni, gdy chodzi艂o o znalezienie bezpiecznego gniazdka dla ich mi艂o艣ci, wykazywali r贸wnie wielki talent do romantycznych unie­sie艅, mo偶na, je艣li kto艣 chce, widzie膰 w nich Romea i Juli臋 albo ow膮 par臋 kr贸lewskich dzieci, kt贸re rzekomo nie po艂膮czy艂y si臋, bo woda by艂a za g艂臋boka. Podczas gdy mama, kt贸ra w por臋 otrzyma艂a ostatnie namaszczenie, le偶a艂a zimna i nieporuszona pod modlitwami kap艂a­na, ja znalaz艂em do艣膰 czasu i spokoju, 偶eby przyjrze膰 si臋 piel臋gniar­kom, kt贸re przewa偶nie by艂y wyznania protestanckiego. Sk艂ada艂y d艂o­nie inaczej ni偶 katolicy, chcia艂oby si臋 rzec: z wi臋ksz膮 pewno艣ci膮 siebie, odmawia艂y 鈥濷jcze nasz鈥 s艂owami odbiegaj膮cymi od katolickiego orygina艂u i 偶egna艂y si臋 nie tak jak babka Koljaiczkowa, Bro艅scy czy ja. M贸j ojciec Matzerath - czasem tak go nazywam, cho膰 to, 偶e mnie sp艂odzi艂, jest tylko domniemaniem - on, protestant, r贸偶ni艂 si臋 przy modlitwie od innych protestant贸w, bo nie trzyma艂 r膮k przy piersi, lecz kurczowo splataj膮c palce w dole, mniej wi臋cej na wysoko艣ci genitali贸w, balansowa艂 mi臋dzy dwiema religiami i najwidoczniej wstydzi艂 si臋 swojego modlenia. Babka kl臋cza艂a obok swojego brata Wincentego przy 艂o偶u 艣mierci, modli艂a si臋 g艂o艣no i niepowstrzyma­nie po kaszubsku, a tymczasem Wincenty, prawdopodobnie po pol­sku, porusza艂 tylko wargami, ale jego szeroko rozwarte oczy jak gdy­by wch艂ania艂y jakie艣 niewidzialne dla innych zjawiska. Ja ch臋tnie bym zab臋bni艂. Ostatecznie mojej mamie zawdzi臋cza艂em wiele bia艂o-czerwonych blach. Ona w艂o偶y艂a mi w ko艂ysk臋, jako przeciwwag臋 do 偶ycze艅 Matzeratha, matczyn膮 obietnic臋 blaszanego b臋benka, poza tym pi臋kno艣膰 mamy, zw艂aszcza gdy jeszcze by艂a szczuplejsza i nie musia艂a si臋 gimnastykowa膰, s艂u偶y艂a mi niekiedy za partytur臋. W ko艅cu nie mog艂em ju偶 si臋 opanowa膰, w pokoju, gdzie umar艂a mama, jesz­cze raz odtworzy艂em na blasze idealny obraz jej szarookiej pi臋kno艣ci i zdziwi艂em si臋, 偶e to Matzerath st艂umi艂 natychmiastowy protest sio­stry oddzia艂owej i szepcz膮c: - Prosz臋 go zostawi膰, siostro, oni byli tacy do siebie przywi膮zani - stan膮艂 po mojej stronie.

Mama umia艂a by膰 bardzo weso艂a. Mama umia艂a by膰 bardzo l臋kli­wa. Mama umia艂a szybko zapomina膰. Mama mia艂a jednak dobr膮 pa­mi臋膰. Mama wyla艂a mnie z k膮piel膮, a mimo to siedzia艂a ze mn膮 w jednej wannie. Mama niekiedy mi gin臋艂a, ale szed艂 z ni膮 jej znalaz­ca. Kiedy ja roz艣piewywa艂em szyby, mama spieszy艂a z kitem. Mama czasami b艂膮dzi艂a, cho膰 doko艂a nie brakowa艂o prostych dr贸g. Nawet gdy mama zapina艂a si臋 pod szyj臋, mog艂em j膮 przejrze膰 na wylot. Mama ba艂a si臋 przeci膮g贸w, a mimo to robi艂a ci膮gle du偶o zamieszania. Lubi­艂a du偶o wydawa膰 i niech臋tnie p艂aci艂a podatki. By艂em grzbietem jej zakrytej karty. Kiedy mama zalicytowa艂a czerwie艅 z r臋ki, zawsze wygrywa艂a. Gdy mama umar艂a, zblak艂y troch臋 czerwone p艂omyki na oprawie mojego b臋benka; natomiast bia艂y lakier zbiela艂 i sta艂 si臋 tak jaskrawy, 偶e nawet Oskar musia艂 o艣lepiony zamyka膰 czasem oczy.

Nie na Zaspie, jak sobie nieraz 偶yczy艂a, lecz na ma艂ym, cichym cmentarzu w Br臋towie pochowano moj膮 biedn膮 mam臋. Le偶a艂 tam r贸wnie偶 zmar艂y w dziewi臋膰set siedemnastym na gryp臋 jej ojczym, prochownik Grzegorz Koljaiczek. Orszak 偶a艂obny, jak przysta艂o na popularn膮 sklepikark臋, by艂 du偶y, widzia艂o si臋 twarze nie tylko sta艂ej klienteli, ale i przedstawicieli handlowych r贸偶nych firm, a nawet konkurent贸w, jak kupiec kolonialny Weinreich i pani Probst ze skle­pu spo偶ywczego przy ulicy Herty. Kaplica cmentarza w Br臋towie nie mog艂a pomie艣ci膰 ca艂ego t艂umu. Pachnia艂o kwiatami i czarnymi, przesypanymi naftalin膮 ubraniami. W otwartej trumnie moja biedna mama ukazywa艂a 偶贸艂t膮, wym臋czon膮 twarz. Podczas rozwlek艂ej ceremonii nie mog艂em pozby膰 si臋 uczucia, 偶e jej g艂owa zaraz si臋 uniesie, 偶e b臋dzie musia艂a jeszcze raz zwymiotowa膰, ma jeszcze co艣 w brzuchu, co chce si臋 wydosta膰; nie tylko trzymiesi臋czny embrion, kt贸ry po­dobnie jak ja nie wie, kt贸remu ojcu zawdzi臋cza 偶ycie, nie tylko on chce si臋 wydosta膰 i jak Oskar za偶膮da膰 b臋benka, jest tam jeszcze ryba, na pewno nie jakie艣 sardynki w oliwie, nie m贸wi膮c ju偶 o fl膮drach, mam na my艣li kawa艂eczek w臋gorza, kilka bia艂ozielonkawych w艂贸­kien w臋gorza z bitwy jutlandzkiej. W臋gorza z mola pod Nowym Portem, wielkopi膮tkowego w臋gorza, w臋gorza, kt贸ry wyskoczy艂 z ko艅skiego 艂ba, by膰 mo偶e w臋gorza z jej ojca J贸zefa Koljaiczka, kt贸­ry znalaz艂 si臋 pod tratw膮 i pad艂 ofiar膮 w臋gorzy, w臋gorz z w臋gorza twojego, bo w臋gorz w臋gorzem si臋 stanie...

Ale md艂o艣ci nie wyst膮pi艂y. Zachowa艂a przy sobie, wzi臋艂a ze sob膮, zamierza艂a sprowadzi膰 w臋gorza pod ziemi臋, 偶eby wreszcie by艂 spok贸j.

Gdy karawaniarze unie艣li wieko trumny i chcieli przykry膰 r贸w­nie zdecydowan膮 co udr臋czon膮 twarz mojej biednej mamy, Anna Koljaiczkowa powstrzyma艂a ich, rzuci艂a si臋 potem na c贸rk臋, depcz膮c kwiaty przed trumn膮, i p艂aka艂a, szarpa艂a bia艂y, kosztowny ekwipunek pogrzebowy i krzycza艂a g艂o艣no po kaszubsku.

Wielu m贸wi艂o p贸藕niej, 偶e przekl臋艂a mojego domniemanego ojca Matzeratha i nazwa艂a morderc膮 c贸rki. Podobno by艂a te偶 mowa o moim upadku z piwnicznych schod贸w. Przej臋艂a bajeczk臋 po mamie i nie pozwoli艂a Matzerathowi zapomnie膰 o jego rzekomej winie za moje rzekome nieszcz臋艣cie. Ci膮gle go oskar偶a艂a, chocia偶 Matzerath, wbrew wszelkiej polityce, niemal wbrew swojej woli, bardzo j膮 szanowa艂 i podczas wojny zaopatrywa艂 w cukier i mi贸d sztuczny, kaw臋 i naf­t臋.

Handlarz warzyw Greff i Jan Bro艅ski, kt贸ry p艂aka艂 g艂o艣no i po kobiecemu, odci膮gn臋li babk臋 od trumny. Karawaniarze mogli za­mkn膮膰 wieko i zrobi膰 wreszcie owe miny, jakie robi膮 zawsze, gdy bior膮 trumn臋 na swoje barki. Na p贸艂wiejskim cmentarzu w Br臋towie z dwiema kwaterami po obu stronach wi膮zowej alei, z kapliczk膮, kt贸ra wygl膮da艂a jak sklejona wycinanka z szopki, ze studni膮 na ko艂o­wr贸t, z roz膰wierkanym ptactwem, na czysto wygrabionej alei cmen­tarnej, gdy szed艂em zaraz za Matzerathem na czele procesji, po raz pierwszy spodoba艂a mi si臋 forma trumny. P贸藕niej nieraz jeszcze mia­艂em sposobno艣膰 przesuwa膰 wzrokiem po czarnym, br膮zowym, prze­znaczonym na ostateczne cele drzewie. Trumna mojej biednej mamy by艂a czarna. Zw臋偶a艂a si臋 w cudownie harmonijny spos贸b u st贸p. Czy jest na tym 艣wiecie forma, kt贸ra odpowiada proporcjom cz艂owieka w kszta艂cie podobnie doskona艂ym?

Gdyby偶 艂贸偶ka mia艂y owo 艣cie艣nienie ku stopom! Gdyby wszyst­kie nasze sta艂e i przygodne pos艂ania tak jednoznacznie zw臋偶a艂y si臋 u st贸p! Bo w ko艅cu, 偶eby艣my nie wiem jak bu艅czucznie stawali w rozkroku, naszym stopom przypada przecie偶 tylko ta w膮ska pod­stawa, kt贸ra z szerokiego oparcia, jakiego domagaj膮 si臋 g艂owa, ra­miona i tu艂贸w, zw臋偶a si臋 u podn贸偶a.

Matzerath szed艂 tu偶 za trumn膮. Mia艂 w r臋ku cylinder i st膮paj膮c powolnymi krokami stara艂 si臋 mimo wielkiego b贸lu wyprostowywa膰 kolana. Ilekro膰 patrzy艂em na jego kark, by艂o mi go 偶al: wystaj膮cy ty艂 g艂owy i dwa wa艂ki mi臋dzy ko艂nierzem a nasad膮 w艂os贸w.

Czemu wzi臋艂a mnie za r臋k臋 matka Truczinska, nie za艣 Gretchen Scheffler albo Jadwiga Bro艅ska? Mieszka艂a na drugim pi臋trze naszej kamienicy, nie mia艂a chyba imienia, wszyscy m贸wili na ni膮: matka Truczinska.

Przed trumn膮 proboszcz Wiehnke z ministrantem i kadzid艂em, 艂贸j wzrok ze艣lizn膮艂 si臋 z karku Matzeratha na pomarszczone wzd艂u偶 I wszerz karki karawaniarzy. Trzeba by艂o zwalczy膰 niepohamowane pragnienie: Oskar chcia艂 dosta膰 si臋 na trumn臋. Chcia艂 siedzie膰 na g贸rze i b臋bni膰. Chcia艂 dobra膰 si臋 pa艂eczkami nie do blachy, lecz do wieka trumny. Podczas gdy oni nie艣li j膮 ko艂ysz膮c, on chcia艂 jecha膰 na niej na koniu. Podczas gdy ci z ty艂u powtarzali za proboszczem modlitwy, Oskar chcia艂 wybija膰 im takt b臋bnieniem. Podczas gdy oni na deskach i linach sk艂adali j膮 do do艂u, Oskar chcia艂 utrzyma膰 r贸wno­wag臋 na drewnie. Podczas mowy pogrzebowej, dzwonienia, kadze­nia i pokropienia 艣wi臋con膮 wod膮 chcia艂 wystuka膰 swoj膮 wiedz臋 na drewnie i wytrwa膰, gdy oni spuszcz膮 go ze skrzyni膮 do grobu. Chcia艂 i艣膰 do grobu razem z mam膮 i embrionem. Chcia艂 zosta膰 na dole, gdy rodzina zmar艂ej rzuci gar艣膰 ziemi, nie wychodzi膰 na powierzchni臋, chcia艂 siedzie膰 na zw臋偶onym podn贸偶u, b臋bni膰, o ile to mo偶liwe, b臋b­ni膰 pod ziemi膮, a偶 spr贸chniej膮 mu pa艂eczki w d艂oniach i drewno pod pa艂eczkami, a偶 mama jemu, on mamie, a偶 jedno spr贸chnieje drugie­mu, odda cia艂o ziemi i jej mieszka艅com; nawet b臋bni膮c 艂okciami Oskar ch臋tnie udzieli艂by wskaz贸wek delikatnym chrz膮stkom embriona, gdyby tylko by艂o to mo偶liwe i dozwolone.

Nikt nie siedzia艂 na trumnie. Samotnie ko艂ysa艂a si臋 w艣r贸d wi膮­z贸w i p艂acz膮cych wierzb br臋towskiego cmentarza. Pstrokate kury zakrystiana mi臋dzy grobami dzioba艂y w poszukiwaniu robak贸w, nie siej膮c, a jednak zbieraj膮c. Potem mi臋dzy brzozy. Ja za Matzerathem trzymaj膮c za r臋k臋 matk臋 Truczinsk膮, zaraz za mn膮 babka - prowa­dzili j膮 Greff i Jan - Wincenty Bro艅ski pod r臋k臋 z Jadwiga, ma艂a Marga i Stefan z d艂oni膮 w d艂oni przed Schefflerami. Zegarmistrz Laubschad, stary pan Weilandt, tr臋bacz Meyn, ale bez swojej blachy i do艣膰 trze藕wy.

Dopiero gdy by艂o ju偶 po wszystkim i ludzie zacz臋li sk艂ada膰 kondolencje, spostrzeg艂em Sigismunda Markusa. Na czarno, zak艂opota­ny, przy艂膮czy艂 si臋 do tych wszystkich, kt贸rzy Matzerathowi, mnie, mojej babce i Bro艅skim chcieli u艣cisn膮膰 r臋k臋, co艣 wymamrota膰. Z pocz膮tku nie rozumia艂em, czego Aleksander Scheffler 偶膮da od Markusa. Ma艂o si臋 znali, je艣li w og贸le si臋 znali. Wreszcie i muzyk Meyn podszed艂 do handlarza zabawek i co艣 mu t艂umaczy艂. Stali za niewy­sokim 偶ywop艂otem z owej zielonej ro艣liny, kt贸ra farbuje i ma gorzki smak, je艣li rozetrze膰 j膮 w palcach. Pani Kater ze swoj膮 szczerz膮c膮 z臋by zza chusteczki, troch臋 za szybko wyro艣ni臋t膮 c贸rk膮 Susi sk艂ada­艂y w艂a艣nie kondolencje Matzerathowi, nie omieszka艂y te偶 pog艂aska膰 mnie po g艂owie. Za 偶ywop艂otem zrobi艂o si臋 g艂o艣no, nadal jednak by艂o niezrozumiale. Tr臋bacz Meyn palcem wskazuj膮cym postukiwa艂 Markusa w czarne ubranie, popycha艂 go w ten spos贸b przed sob膮, wzi膮艂 Sigismunda z lewej pod r臋k臋, a Scheffler z prawej. I obaj uwa偶ali, 偶eby Markus, kt贸ry szed艂 ty艂em, nie potkn膮艂 si臋 o obmurowanie gro­b贸w, wypchn臋li go na g艂贸wn膮 alej臋 i pokazali Sigismundowi, gdzie jest cmentarna brama. On jakby podzi臋kowa艂 za informacj臋 i ruszy艂 w stron臋 wyj艣cia, w艂o偶y艂 te偶 cylinder i nie obejrza艂 si臋 wi臋cej, cho­cia偶 Meyn i piekarz patrzyli za nim.

Ani Matzerath, ani matka Truczinska nie zauwa偶yli, 偶e wymkn膮艂em si臋 im i kondolencjom. Zachowuj膮c si臋 tak, jakby musia艂 poszuka膰 ustronnego miejsca, Oskar ruszy艂 w ty艂, min膮艂 grabarza i jego pomocnika, potem pu艣ci艂 si臋 biegiem, nie zwa偶aj膮c na bluszcz, i dopad艂 do wi膮z贸w jak i do Sigismunda Markusa jeszcze przed wyj艣ciem.

- Oskarek! - zdziwi艂 si臋 Markus. - Ty mi powiedz, co oni z Markusem robi膮? Co on im zawini艂, 偶e tak z nim robi膮?

Nie wiedzia艂em, co Markus zawini艂, wzi膮艂em go za spocon膮 r臋k臋, wyprowadzi艂em go przed otwart膮 kut膮 bram臋 cmentarza i obaj, str贸偶 moich b臋benk贸w i ja, b臋bniarz, by膰 mo偶e jego b臋bniarz, natkn臋li­艣my si臋 na Leo Hysia, kt贸ry jak my wierzy艂 w raj.

Markus zna艂 Hysia, bo Leo by艂 postaci膮 og贸lnie w mie艣cie znan膮. Ja s艂ysza艂em o Hysiu, wiedzia艂em, 偶e kiedy by艂 jeszcze w semina­rium duchownym, kt贸rego艣 pi臋knego dnia 艣wiat, sakramenty, wy­znania, niebo i piek艂o, 偶ycie i 艣mier膰 pomiesza艂y mu si臋 tak komplet­nie, i偶 od tej pory jego obraz 艣wiata b艂yszcza艂 pomylonym wprawdzie, ale mimo to pe艂nym blaskiem.

Profesja Hysia polega艂a na tym, 偶e po wszystkich pogrzebach - a wiedzia艂 o ka偶dym poch贸wku - w b艂yszcz膮co czarnym, wisz膮cym jak worek garniturze i bia艂ych r臋kawiczkach oczekiwa艂 偶a艂obnik贸w. Obaj z Markusem zrozumieli艣my, 偶e sta艂 tutaj, przed kut膮 bram膮 br臋towskiego cmentarza, niejako s艂u偶bowo i z gorliw膮 w kondolencjach r臋kawiczk膮, wywr贸conymi wodnistymi oczyma i wiecznie za艣linionymi ustami czyha艂 na orszak pogrzebny.

Po艂owa maja: pogodny, s艂oneczny dzie艅. Zaro艣la i drzewa obsa­dzone przez ptaki. Gdacz膮ce kury, kt贸re znosz膮c jajka symbolizowa­艂y nie艣miertelno艣膰. Brz臋czenie w powietrzu. 艢wie偶o na艂o偶ona ziele艅 bez py艂u. Leo Hy艣 w lewej r臋ce obci膮gni臋tej r臋kawiczk膮 trzyma艂 cy­linder, ruszy艂 lekko, tanecznie, bo naprawd臋 nawiedzony, z pi臋ciu wyci膮gni臋tymi, ple艣niej膮cymi palcami r臋kawiczki ku Markusowi i mnie, pochyli艂 si臋 potem przed nami jak na wietrze, cho膰 nie by艂o najl偶ejszego powiewu, przekrzywi艂 g艂ow臋 i zabe艂kota艂, opluwaj膮c si臋 艣lin膮, gdy Markus, najpierw z oci膮ganiem, p贸藕niej zdecydowanie, wsun膮艂 swoj膮 go艂膮 d艂o艅 w skierowan膮 ku sobie materi臋.

- Jaki pi臋kny dzie艅. Ona jest ju偶 tam, gdzie wszystko jest takie sprawiedliwe. Widzieli艣cie Pana? Habemus ad Dominum. Przeszed艂 i spieszy艂 si臋 bardzo. Amen.

Powiedzieli艣my 鈥瀉men鈥 i Markus przyzna艂, 偶e dzie艅 jest rzeczy­wi艣cie pi臋kny, stwierdzi艂 te偶, 偶e widzia艂 Pana.

Za nami us艂yszeli艣my z cmentarza zbli偶aj膮ce si臋 odg艂osy orszaku 偶a艂obnego. Markus wypu艣ci艂 r臋kawiczk臋 Hysia z d艂oni, znalaz艂 jeszcze czas na napiwek, rzuci艂 mi Markusowe spojrzenie i podszed艂 spiesznie, jak zaszczuty, do taks贸wki, kt贸ra czeka艂a na niego przed br臋towsk膮 poczt膮.

Patrzy艂em jeszcze za chmur膮 kurzu, kt贸ra okry艂a znikaj膮cego Markusa, a ju偶 matka Truczinska znowu trzyma艂a mnie za r臋k臋. Szli grupami i grupkami. Leo wszystkim sk艂ada艂 kondolencje, zwraca艂 偶a艂obnikom uwag臋 na pi臋kny dzie艅, pyta艂 ka偶dego, czy widzieli Pana i dostawa艂, jak zwykle, mniejsze i wi臋ksze napiwki albo nie dostawa艂 ich wcale. Matzerath i Jan Bro艅ski op艂acili karawaniarzy, grabarza, zakrystiana i proboszcza Wiehnke, kt贸ry wzdychaj膮c z zak艂opota­niem pozwoli艂 Hysiowi poca艂owa膰 si臋 w r臋k臋 i posy艂a艂 b艂ogos艂awi膮­ce gesty za rozpraszaj膮cym si臋 powoli orszakiem pogrzebnym.

My natomiast, moja babka, jej brat Wincenty, Bro艅scy z dzie膰mi, Greff bez 偶ony i Gretchen Scheffler, wsiedli艣my w dwie jednokonne furmanki. Zawieziono nas ko艂o Z艂otej Karczmy przez las, przez bli­sk膮 polsk膮 granic臋 do Bysewa-Wybudowania na styp臋.

W ma艂ej kotlince le偶a艂a zagroda Bro艅skiego. Sta艂y przed ni膮 to­pole i mia艂y chroni膰 od piorun贸w. Zdj臋to z zawias贸w wrota stodo艂y, po艂o偶ono na koz艂ach, nakryto obrusami. Przyszli jeszcze ludzie z s膮siedztwa. Stypa musia艂a trwa膰 odpowiednio d艂ugo. Biesiadowa­li艣my na klepisku stodo艂y. Gretchen Scheffler trzyma艂a mnie na kola­nach.

Jedzenie by艂o t艂uste, potem s艂odkie, zn贸w t艂uste, w贸dka z ziem­niak贸w, piwo, g臋艣 i prosi臋, ciasto z kie艂bas膮, dynia w occie i cukrze, kasza gryczana ze 艣mietan膮, pod wiecz贸r troch臋 wiatru przez otwart膮 stodo艂臋, myszy przemyka艂y z szelestem, tak samo dzieci Bro艅skich, kt贸re z bachorami s膮siad贸w zawojowa艂y podw贸rze.

Z lampami naftowymi pojawi艂y si臋 na stole karty do skata. W贸d­ka z ziemniak贸w pozosta艂a. By艂 jeszcze ajerkoniak w艂asnej roboty, co rozwesela艂. A Greff, kt贸ry nie pi艂, 艣piewa艂 piosenki. 艢piewali tak­偶e Kaszubi, a Matzerath jako pierwszy rozda艂 karty. Jan by艂 drugim, majster z cegielni trzecim graczem. Dopiero teraz rzuci艂o mi si臋 w oczy, 偶e brakowa艂o mojej biednej mamy. Grano do p贸藕nej nocy, lecz 偶adnemu z m臋偶czyzn nie uda艂o si臋 zrobi膰 czerwieni z r臋ki. Gdy Jan Bro艅ski w spos贸b zupe艂nie niepoj臋ty przegra艂 czerwie艅 z r臋ki bez czterech, us艂ysza艂em, jak p贸艂g艂osem powiedzia艂 do Matzeratha: - Agnieszka na pewno wygra艂aby t臋 parti臋.

Wtedy zsun膮艂em si臋 z kolan Gretchen Scheffler, znalaz艂em na dworze babk臋 i jej brata Wincentego. Siedzieli na dyszlu furmanki. Wincenty p贸艂g艂osem przemawia艂 po polsku do gwiazd. Babka nie mog艂a ju偶 p艂aka膰, ale wpu艣ci艂a mnie pod swoje sp贸dnice.

Kt贸偶 dzisiaj we藕mie mnie pod sp贸dnice? Kt贸偶 mi przyciemni 艣wiat艂o dnia i 艣wiat艂o lampy? Kt贸偶 mi da zapach owego rozp艂ywaj膮­cego si臋 偶贸艂tawo, lekko zje艂cza艂ego mas艂a, kt贸ry moja babka sk艂ada­艂a, gromadzi艂a i przechowywa艂a dla mnie pod sp贸dnicami, kt贸rym kiedy艣 mnie obdziela艂a, aby mi s艂u偶y艂o, abym si臋 w nim rozsmako­wa艂.

Zasn膮艂em pod czterema sp贸dnicami, by艂em bardzo blisko pocz膮t­k贸w mojej biednej mamy i mia艂em podobny spok贸j, cho膰 nie tak pozbawiony tchu, jak ona w swojej skrzyni zw臋偶aj膮cej si臋 u st贸p.




Plecy Herberta Truczinskiego


M贸wi膮, 偶e nic nie zdo艂a zast膮pi膰 matki. Ju偶 wkr贸tce po pogrzebie mojej biednej mamy mia艂em odczu膰 jej brak. Odpad艂y czwartkowe odwiedziny u Sigismunda Markusa, nikt wi臋cej nie prowadzi艂 mnie do bia艂ego s艂u偶bowego stroju siostry Ingi, szczeg贸lnie soboty u艣wia­damia艂y mi 艣mier膰 mamy z bolesn膮 wyrazisto艣ci膮: mama nie chodzi­艂a ju偶 do spowiedzi.

Oddali艂o si臋 wi臋c ode mnie Stare Miasto, gabinet doktora Hollatza, ko艣ci贸艂 Serca Jezusowego. Straci艂em zami艂owanie do wiec贸w. Jak偶e mia艂em kusi膰 przechodni贸w przed wystawami, je艣li nawet za­j臋cie kusiciela sta艂o si臋 dla Oskara ja艂owe i nudne? Nie by艂o ju偶 mamy, kt贸ra wzi臋艂aby mnie do Teatru Miejskiego na ba艣艅 bo偶onarodzenio­w膮, do cyrku Kronego czy Buscha. Samotny jak palec, a jednocze­艣nie ponury, oddawa艂em si臋 swoim studiom, wlok艂em si臋 prostymi ulicami przedmie艣cia na Ku藕niczki, odwiedza艂em Gretchen Scheffler, kt贸ra opowiada艂a mi o wycieczkach KdF do kraju polarnego s艂o艅ca, gdy ja tymczasem wytrwale por贸wnywa艂em Goethego z Rasputinem, nigdy tych por贸wna艅 nie mog艂em doprowadzi膰 do ko艅ca i umyka艂em przed l艣ni膮co mroczn膮 cyrkulacj膮 najcz臋艣ciej w studia historyczne. Walka o Rzym, Dzieje Gda艅ska pi贸ra Keysera i kalenda­rze morskie K枚hlera, moje stare podstawowe dzie艂a da艂y mi dyletanck膮 wiedz臋 o 艣wiecie. Dzi臋ki nim dzi艣 jeszcze potrafi臋 pa艅stwu poda膰 dok艂adne dane o grubo艣ci pancerza, uzbrojeniu, wodowaniu, wyko艅czeniu, liczebno艣ci za艂ogi wszystkich okr臋t贸w, kt贸re bra艂y udzia艂 w bitwie jutlandzkiej, zosta艂y tam zatopione albo uszkodzone.

Mia艂em prawie czterna艣cie lat, lubi艂em samotno艣膰 i du偶o space­rowa艂em. Towarzyszy艂 mi m贸j b臋benek, lecz ja oszcz臋dnie obcho­dzi艂em si臋 z blach膮, bo 艣mier膰 mamy postawi艂a pod znakiem zapyta­nia terminowe dostawy blaszanych b臋benk贸w.

Czy by艂o to jesieni膮 dziewi臋膰set trzydziestego si贸dmego czy wio­sn膮 trzydziestego 贸smego? W ka偶dym razie drepta艂em Alej膮 Hindenburga w g贸r臋, w stron臋 miasta, znajdowa艂em si臋 mniej wi臋cej na wysoko艣ci kawiarni 鈥濩ztery Pory Roku鈥, opada艂y li艣cie albo rozwi­ja艂y si臋 p膮ki, do艣膰 偶e w przyrodzie co艣 si臋 dzia艂o; i wtedy spotka艂em mojego przyjaciela i mistrza Bebr臋, kt贸ry pochodzi艂 w prostej linii od ksi臋cia Eugeniusza, a wi臋c od Ludwika XIV.

Nie widzieli艣my si臋 trzy lata, a jednak poznali艣my si臋 z dwudzie­stu krok贸w. Nie by艂 sam, trzyma艂a go pod r臋k臋 delikatna, mo偶e o dwa centymetry ni偶sza od Bebry, o trzy palce wy偶sza ode mnie po艂udniowa pi臋kno艣膰, kt贸r膮 przedstawi艂 jako Roswit臋 Ragun臋, s艂aw­n膮 somnambuliczk臋 z W艂och.

Bebra zaprosi艂 mnie na fili偶ank膮 kawy do 鈥濩zterech P贸r Roku鈥. Usiedli艣my w akwarium i kumoszki przy kawie zaszepta艂y: - Sp贸jrz na tych liliput贸w, Lisbeth, widzia艂a艣 ich? Wyst臋puj膮 u Kronego? Koniecznie musimy si臋 wybra膰.

Bebra u艣miechn膮艂 si臋 do mnie i ukaza艂 tysi膮c drobnych, ledwie widocznych zmarszczek.

Kelner, kt贸ry przyni贸s艂 nam kaw臋, by艂 bardzo wysoki. Gdy pani Roswita zamawia艂a u niego torcik, spogl膮da艂a na wyfrakowanego w g贸r臋 jak na wie偶臋.

Bebra obserwowa艂 mnie. - Zdaje si臋, 偶e naszemu pogromcy szk艂a nie wiedzie si臋 najlepiej. W czym rzecz, przyjacielu? Szk艂o nie chce ju偶 ulega膰 czy g艂osu nie staje?

By艂em m艂ody i porywczy, tote偶 Oskar chcia艂 z miejsca da膰 pr贸b­k臋 swojej wci膮偶 jeszcze 偶ywotnej sztuki. Rozejrza艂em si臋 szukaj膮c, wybra艂em ju偶 wielk膮 szklan膮 tafl臋 akwarium z ozdobnymi rybkami i podwodnymi ro艣linami, ale nim za艣piewa艂em, odezwa艂 si臋 Bebra:

- Nie teraz, przyjacielu! I tak panu wierzymy. Bardzo prosz臋 偶ad­nych zniszcze艅, powodzi, zabitych ryb!

Zawstydzony przeprosi艂em przede wszystkim signor臋 Roswit臋, kt贸­ra wyci膮gn臋艂a miniaturowy wachlarz i wymachiwa艂a nim gor膮czkowo.

- Moja mama umar艂a - stara艂em si臋 wyt艂umaczy膰. - Nie powinna by艂a tego robi膰. Mam to jej za z艂e. Ludzie m贸wi膮 zawsze: Matka wszystko zrozumie, wszystko wyczuje, matka wszystko wybaczy. Ale to sentencje na Dzie艅 Matki! Ona widzia艂a we mnie kar艂a. Po­zby艂aby si臋 kar艂a, gdyby tylko mog艂a. Nie mog艂a jednak pozby膰 si臋 mnie, bo dzieci, nawet kar艂y, zapisane s膮 w papierach i nie tak 艂atwo si臋 ich pozby膰. Tak偶e dlatego, 偶e by艂em jej kar艂em, 偶e gdyby pozby艂a si臋 mnie, sobie samej napyta艂aby biedy. Albo ja, albo karze艂, takie zadawa艂a sobie pytania, a potem sko艅czy艂a ze sob膮, jad艂a ju偶 tylko ryb臋, i to wcale nie 艣wie偶膮, odprawi艂a swoich amant贸w i teraz, kiedy le偶y w Br臋towie, m贸wi膮 wszyscy, amanci i klienci w sklepie: 鈥濳a­rze艂 wp臋dzi艂 j膮 do grobu. To przez Oskarka nie chcia艂a ju偶 d艂u偶ej 偶y膰, on j膮 zabi艂!鈥

Przesadzi艂em pot臋偶nie, chcia艂em by膰 mo偶e zrobi膰 wra偶enie na signorze Roswicie. Ostatecznie wi臋kszo艣膰 ludzi win膮 za 艣mier膰 mamy obarcza艂a Matzeratha, a zw艂aszcza Jana Bro艅skiego. Bebra przejrza艂 mnie.

- Przesadza pan, m贸j drogi. Z czystej zazdro艣ci z艂orzeczy pan swojej zmar艂ej matce. Poniewa偶 przenios艂a si臋 na tamten 艣wiat nie z powodu pana, lecz z powodu uci膮偶liwych amant贸w, czuje si臋 pan skrzywdzony. Jest pan z艂y i pr贸偶ny, jak prawdziwy geniusz! - Potem, westchn膮wszy i popatrzywszy z boku na signor臋 Roswit臋: - Nie艂atwo wytrwa膰 w naszym wzro艣cie. Pozosta膰 cz艂owiekiem nie rosn膮c fizycznie, jakie偶 to zadanie, jakie偶 powo艂anie!

Roswita Raguna, neapolita艅ska somnambuliczka o r贸wnie g艂ad­kiej, co pomarszczonej sk贸rze, ta kobieta, kt贸rej dawa艂em osiemna­艣cie wiosen, kt贸r膮 za moment podziwia艂em jako osiemdziesi臋cio-mo偶e dziewi臋膰dziesi臋cioletni膮 staruszk臋, signora Raguna pog艂aska艂a eleganckie, skrojone z angielska, szyte na miar臋 ubranie pana Bebry, potem zwr贸ci艂a na mnie swoje czarne 艣r贸dziemnomorskie oczy, mia­艂a ciemny, obiecuj膮cy owoce g艂os, kt贸ry poruszy艂 mnie do g艂臋bi.

- Carissimo, Oskarnello! Jak偶e rozumiem ten b贸l! Andiamo, niech pan jedzie z nami: Milano, Parigi, O艂edo, Guatemala!

Omal mi si臋 w g艂owie nie zakr臋ci艂o. Chwyci艂em m艂odziutk膮 wie­kow膮 d艂o艅 Raguny. Morze 艢r贸dziemne uderzy艂o o m贸j brzeg, drze­wa oliwne szepta艂y mi do ucha: 鈥濺oswita b臋dzie pa艅sk膮 mam膮. Ro­swita wszystko zrozumie. Ona, wielka somnambuliczka, kt贸ra wszystkich na wylot przejrzy, wszystkich przeniknie, pr贸cz samej siebie, mamma mia, pr贸cz siebie samej, Dio!鈥

Dziwnym trafem Raguna nagle i l臋kliwie wyrwa艂a mi r臋k臋, za­nim jeszcze zacz臋艂a na dobre przenika膰 mnie na wylot i prze艣wietla膰 somnambulicznym spojrzeniem. Czy przerazi艂o j膮 moje czternasto­letnie wyg艂odnia艂e serce? Czy za艣wita艂o jej, 偶e Roswita, oboj臋tne: dziewczyna czy staruszka, zwiastowa艂a mi Roswit臋? Szepta艂a po neapolita艅sku, dr偶a艂a, 偶egna艂a si臋 tak cz臋sto, jak gdyby strachy, kt贸re wyczyta艂a we mnie, nie ust臋powa艂y, potem skry艂a si臋 bez s艂owa za swoim wachlarzem.

Zmieszany domaga艂em si臋 wyt艂umaczenia, prosi艂em pana Bebr臋, 偶eby co艣 powiedzia艂. Lecz nawet Bebra, cho膰 pochodzi艂 w prostej linii od ksi臋cia Eugeniusza, straci艂 panowanie nad sob膮, be艂kota艂, a偶 wreszcie zrozumia艂em:

- Pa艅ski geniusz, m艂ody przyjacielu, bosko艣膰, ale i z ca艂膮 pewno­艣ci膮 diabelsko艣膰 pa艅skiego geniuszu speszy艂y troch臋 moj膮 drog膮 Roswit臋, i sam musz臋 przyzna膰, 偶e pa艅ska wybuchaj膮ca nagle gwa艂­towno艣膰 jest mi obca, je艣li nie zgo艂a niezrozumia艂a. Jednak偶e - Be­bra przem贸g艂 si臋 - niezale偶nie od w艂a艣ciwo艣ci swojego charakteru niech pan jedzie z nami, niech pan wst膮pi do teatrzyku cud贸w Bebry. Przy pewnej dyscyplinie wewn臋trznej i ograniczeniu powinien pan, nawet przy panuj膮cych obecnie stosunkach politycznych, znale藕膰 pu­bliczno艣膰.

Poj膮艂em natychmiast. Bebra, kt贸ry radzi艂 mi sta膰 zawsze na try­bunach, nigdy przed trybunami, sam dosta艂 si臋 mi臋dzy piechur贸w, nawet je艣li nadal wyst臋powa艂 w cyrku. Tote偶 wcale nie by艂 rozczaro­wany, gdy z uprzejmym ubolewaniem odrzuci艂em jego propozycj臋. A signora Roswita odetchn臋艂a g艂o艣no za wachlarzem i zn贸w ukaza艂a mi swoje 艣r贸dziemnomorskie oczy.

Rozmawiali艣my jeszcze godzink臋, ja kaza艂em kelnerowi przynie艣膰 pust膮 szklank臋, wykroi艂em 艣piewem serce w szkle, pod spodem gra­weruj膮c g艂osem wy艣piewa艂em biegn膮cy naoko艂o napis w esy-floresy: 鈥濷skar Roswicie鈥, ofiarowa艂em jej szklank臋, sprawi艂em jej przy­jemno艣膰, a zanim wyszli艣my, Bebra zap艂aci艂 daj膮c suty napiwek.

Odprowadzili mnie oboje a偶 do hali sportowej. Wskaza艂em pa­艂eczk膮 na go艂膮 trybun臋 po przeciwnej stronie 艁膮k i - teraz sobie przy­pominam, by艂o to wiosn膮 dziewi臋膰set trzydziestego 贸smego - opo­wiedzia艂em mistrzowi Bebrze o swojej karierze b臋bnisty pod trybunami.

Bebra u艣miechn膮艂 si臋 zak艂opotany, Raguna zrobi艂a surow膮 min臋. A gdy signora zatrzyma艂a si臋 o par臋 krok贸w dalej, Bebra 偶egnaj膮c si臋 szepn膮艂 mi na ucho: - Zawiod艂em, drogi przyjacielu, jak偶e bym m贸g艂 nadal by膰 pa艅skim nauczycielem. Och, ta brudna polityka!

Potem jak przed laty, gdy spotka艂em go mi臋dzy wozami miesz­kalnymi cyrku, poca艂owa艂 mnie w czo艂o, pani Roswita poda艂a mi d艂o艅 jak z porcelany, a ja pochyli艂em si臋 szarmancko, jak na czternastolat­ka niemal zbyt wprawnie, nad palcami somnambuliczki.

- Zobaczymy si臋 jeszcze, m贸j synu! - pomacha艂 mi pan Bebra. - Nawet w najgorszych czasach tacy ludzie jak my nie mog膮 si臋 zgu­bi膰.

- Niech pan wybaczy swoim ojcom! - upomnia艂a mnie signora. - Niech pan przyzwyczaja si臋 do w艂asnego istnienia, 偶eby serce zazna­艂o spokoju, a szatan przykro艣ci!

Poczu艂em si臋, jak gdyby signora raz jeszcze, lecz zn贸w darem­nie, ochrzci艂a mnie. Odejd藕, szatanie - ale szatan nie odchodzi艂. Pa­trzy艂em za obydwojgiem smutno i z pustk膮 w sercu, pomacha艂em, gdy wsiedli do taks贸wki, znikn臋li tam zupe艂nie; bo ford by艂 zbudo­wany dla doros艂ych, wygl膮da艂 jak pusty, jakby szuka艂 pasa偶er贸w, kiedy pop臋dzi艂 z moimi przyjaci贸艂mi.

Pr贸bowa艂em co prawda nam贸wi膰 Matzeratha, 偶eby艣my wybrali si臋 do cyrku Kronego, ale Matzerath nie da艂 si臋 nam贸wi膰, pogr膮偶y艂 si臋 ca艂y w 偶a艂obie po mojej biednej mamie, kt贸rej w艂a艣ciwie nigdy w pe艂ni nie posiada艂. Ale kto posiada艂 mam臋 w pe艂ni? Nawet o Janie Bro艅skim nie mo偶na tego powiedzie膰, pr臋dzej ju偶 o mnie, bo Oskar

najbardziej ucierpia艂 na jej nieobecno艣ci, kt贸ra zak艂贸ca艂a mu dzie艅 powszedni, a nawet stawia艂a pod znakiem zapytania. Mama fatalnie mnie urz膮dzi艂a. Po moich ojcach niczego nie mog艂em si臋 spodzie­wa膰. Mistrz Bebra znalaz艂 sobie mistrza w osobie ministra propagandy Goebbelsa. Gretchen Scheffler po艣wi臋ci艂a si臋 bez reszty akcji Pomocy Zimowej. Nikt nie powinien g艂odowa膰, nikt nie powinien marzn膮膰, g艂oszono. Trzyma艂em si臋 swojego b臋benka i coraz bardziej brn膮艂em w samotno艣膰 na zb臋bnionej do cienka, kiedy艣 bia艂ej blasze. Wieczorem siadywali艣my z Matzerathem naprzeciwko siebie. On wertowa艂 ksi膮偶ki kucharskie, ja skar偶y艂em si臋 na swoim instrumen­cie. Niekiedy Matzerath p艂aka艂 i kry艂 g艂ow臋 w kucharskich ksi膮偶­kach. Jan Bro艅ski przychodzi艂 coraz rzadziej. Maj膮c na uwadze poli­tyk臋, obaj m臋偶czy藕ni byli zdania, 偶e trzeba by膰 ostro偶nym, 偶e nie wiadomo jak si臋 sprawy potocz膮. Tote偶 partyjki skata ze zmieniaj膮cym si臋 stale trzecim partnerem stawa艂y si臋 coraz rzadsze, a je艣li ju偶, to urz膮dzano je w naszej bawialni pod wisz膮c膮 lamp膮 o p贸藕nej porze, unikaj膮c wszelkich politycznych rozm贸w. Wydawa艂o si臋, jakby moja babka Anna nie mog艂a ju偶 odnale藕膰 drogi z Bysewa na nasz膮 ulic臋. Nie mog艂a wybaczy膰 Matzerathowi, mo偶e i mnie, s艂ysza艂em prze­cie偶, jak m贸wi艂a: - Moja Agnieszka umar艂a, bo znie艣膰 d艂u偶ej nie mog艂a tego b臋bnienia.

Uznany za winnego 艣mierci mojej biednej mamy, tym mocniej czepia艂em si臋 oszkalowanego b臋benka; bo on nie umiera艂, jak umiera matka, mo偶na by艂o wymieni膰 go na nowy, poprosi膰 starego Heilandta albo zegarmistrza Laubschada, 偶eby go zreperowa艂, b臋benek rozumia艂 mnie, dawa艂 zawsze w艂a艣ciw膮 odpowied藕, trzyma艂 si臋 mnie, jak ja trzyma艂em si臋 jego.

Kiedy mieszkanie stawa艂o si臋 w贸wczas za ciasne dla mnie, ulice i za kr贸tkie lub za d艂ugie dla moich czternastu lat, kiedy w ci膮gu dnia nie nadarzy艂a si臋 okazja, by zabawi膰 si臋 w kusiciela przed wystawa­mi, wieczorem za艣 pokusa nie by艂a na tyle silna, bym w ciemnych bramach dom贸w m贸g艂 sta膰 si臋 wiarogodnym kusicielem, wspina艂em si臋 wybijaj膮c takt cztery pi臋tra w g贸r臋, liczy艂em sto szesna艣cie stopni, przystawa艂em na ka偶dym pi臋trze, ch艂on膮艂em zapachy, kt贸re na ka偶dym postoju przenika艂y zza drzwi pi臋ciu mieszka艅, bo zapachom, jak mnie, w dwupokojowych mieszkaniach by艂o za ciasno.

Z pocz膮tku mia艂em jeszcze czasem szcz臋艣cie do tr臋bacza Meyna. Le偶膮c pijany na strychu w艣r贸d prze艣cierade艂, potrafi艂 niebywale muzykalnie dmucha膰 w swoj膮 tr膮bk臋 i dostarcza膰 przyjemno艣ci moje­mu b臋benkowi. W maju dziewi臋膰set trzydziestego 贸smego rzuci艂 ja艂owc贸wk臋, o艣wiadczy艂 wszystkim: - Teraz zaczyna si臋 nowe 偶ycie!

- Zosta艂 cz艂onkiem orkiestry kawalerii SA. Od tej pory widywa艂em go, jak zupe艂nie trze藕wy, w butach z cholewami i ze sk贸rzanym ty艂­kiem, sadzi艂 po schodach bior膮c pi臋膰 stopni na raz. Trzyma艂 jeszcze swoje cztery koty, z kt贸rych jeden nazywa艂 si臋 Bismarck, poniewa偶, jak mo偶na by艂o przypuszcza膰, niekiedy zwyci臋偶a艂a jednak ja艂owc贸wka i nastraja艂a go muzykalnie.

Rzadko puka艂em do zegarmistrza Laubschada, cichego cz艂owie­ka mi臋dzy setk膮 ha艂asuj膮cych zegar贸w. Na tak przesadne zu偶ywanie czasu mog艂em sobie pozwoli膰 najwy偶ej raz w miesi膮cu.

Stary Heilandt nadal mia艂 swoj膮 bud臋 na podw贸rzu kamienicy. Nadal prostowa艂 pokrzywione gwo藕dzie. By艂y te偶 kr贸liki i potom­stwo kr贸lik贸w, jak za dawnych czas贸w. Ale bachory na podw贸rzu by艂y inne. Chodzi艂y teraz w mundurach i czarnych krawatach, nie gotowa艂y ju偶 ceglanej zupy. Tych, co tam dorastali, przerastali mnie, nie zna艂em nawet z imienia. To by艂o inne pokolenie, a moje pokole­nie mia艂o ju偶 szko艂臋 za sob膮, posz艂o do terminu: Nuchi Eyke zosta艂 fryzjerem, Aksel Mischke chcia艂 by膰 spawaczem u Schichaua, Susi Kater uczy艂a si臋 na ekspedientk臋 w domu towarowym Sternfelda, mia艂a ju偶 sta艂ego przyjaciela. Jak przez trzy, cztery lata wszystko mo偶e si臋 zmieni膰! Wprawdzie istnia艂 jeszcze stary trzepak, a w regulami­nie domowym pisa艂o: trzepanie dywan贸w we wtorki i pi膮tki, ale w oba dni tygodnia dochodzi艂y stamt膮d ju偶 tylko s艂abe i jakby zak艂o­potane ha艂asy: od doj艣cia Hitlera do w艂adzy w domach by艂o coraz wi臋cej odkurzaczy; trzepaki osamotnia艂y i s艂u偶y艂y ju偶 tylko wr贸blom.

Pozosta艂y im wi臋c jedynie schody i strych. Pod dach贸wkami od­dawa艂em si臋 swojej niezawodnej lekturze, na schodach, je艣li odczu­wa艂em t臋sknot臋 do ludzi, puka艂em do pierwszych drzwi na lewo na drugim pi臋trze. Matka Truczinska zawsze otwiera艂a. Odk膮d na br臋towskim cmentarzu wzi臋艂a mnie za r臋k臋 i poprowadzi艂a do grobu mojej biednej mamy, otwiera艂a zawsze, gdy Oskar stuka艂 pa艂eczkami w p艂ycin臋 drzwi.

- Ino nie b臋bnij tak g艂o艣no, Oskarku. Herbert 艣pi jeszcze 藕dziebko, bo znowu mia艂 ci臋偶k膮 noc i autem musieli go przywie藕膰. - Wci膮­ga艂a mnie potem do mieszkania, nalewa艂a mi kawy s艂odowej z mle­kiem, dawa艂a te偶 br膮zow膮 kostk臋 kandyzowanego cukru na nitce do maczania i oblizywania. Pi艂em, ssa艂em cukier i zostawia艂em b臋benek w spokoju.

Matka Truczinska mia艂a ma艂膮, okr膮g艂膮 g艂ow臋, kt贸r膮 rzadkie po­pielate w艂osy okrywa艂y tak a偶urowo, 偶e prze艣witywa艂a r贸偶owa sk贸­ra. Cienkie pasma zbiega艂y si臋 wszystkie w najdalej wysuni臋tym punk­cie w tyle g艂owy, tworzy艂y tam kok, kt贸ry mimo niewielkich rozmiar贸w - by艂 mniejszy od bilardowej kuli - widoczny by艂 ze wszystkich stron, cho膰by nie wiem jak obraca艂a si臋 i kr臋ci艂a. Kok trzyma艂 si臋 na drutach. Okr膮g艂e policzki w u艣miechni臋tej twarzy, wygl膮daj膮ce jak przyklejone, matka Truczinska pociera艂a co rano papierem po cykorii, kt贸ry by艂 czerwony i farbowa艂. Mia艂a spojrze­nie myszy. Jej czworo dzieci nosi艂o imiona: Herbert, Gusta, Fritz, Maria.

Maria by艂a w moim wieku, sko艅czy艂a w艂a艣nie szko艂臋 powszech­n膮, mieszka艂a u rodziny urz臋dniczej na Siedlcach i uczy艂a si臋 tam prowadzenia domu. Fritza, kt贸ry pracowa艂 w fabryce wagon贸w, wi­dywa艂o si臋 rzadko. Mia艂 na zmian臋 dwie lub trzy dziewczyny, z kt贸­rymi sypia艂, z kt贸rymi chodzi艂 w Oruni na ta艅ce do 鈥濽je偶d偶alni鈥. Na podw贸rzu kamienicy trzyma艂 kr贸liki, niebieskie wiede艅skie, kt贸re karmi膰 musia艂a jednak matka Truczinska, bo ca艂kowicie by艂 zaabsor­bowany swoimi przyjaci贸艂kami. Gusta, spokojna osoba ko艂o trzy­dziestki, by艂a kelnerk膮 w 鈥濫denie鈥 przy Dworcu G艂贸wnym. Wci膮偶 jeszcze niezam臋偶na, mieszka艂a, jak ca艂y personel hotelu pierwszej kategorii, na najwy偶szym pi臋trze hotelowego wysoko艣ciowca. Her­bert wreszcie, najstarszy, kt贸ry jeden tylko z ca艂ej czw贸rki - je艣li pomin膮膰 przygodne noclegi montera Fritza - mieszka艂 z matk膮, pra­cowa艂 jako kelner w Nowym Porcie. O nim b臋dzie tutaj mowa. Bo Herbert Truczinski po 艣mierci mojej biednej mamy przez kr贸tki szcz臋­艣liwy okres sta艂 si臋 celem moich wysi艂k贸w; jeszcze dzi艣 nazywam go swoim przyjacielem.

Herbert kelnerzy艂 u Starbuscha. Tak nazywa艂 si臋 w艂a艣ciciel knaj­py 鈥濸od Szwedem鈥. Knajpa znajdowa艂a si臋 naprzeciwko protestanc­kiego ko艣cio艂a marynarskiego, a jej go艣膰mi - jak z nazwy 鈥濸od Szwe­dem鈥 nietrudno odgadn膮膰 - byli przewa偶nie Skandynawowie. Ale przychodzili te偶 Rosjanie, Polacy z portu wolnoc艂owego, sztauerzy z Ostrowia i marynarze z okr臋t贸w wojennych Rzeszy, kt贸re w艂a艣nie przyp艂yn臋艂y z wizyt膮. Nie by艂o bezpiecznie obs艂ugiwa膰 go艣ci w tej prawdziwie europejskiej knajpie. Tylko do艣wiadczenie zebrane w oru艅skiej 鈥濽je偶d偶alni鈥 - Herbert pracowa艂 w tej trzeciorz臋dnej tancbudzie, zanim przeni贸s艂 si臋 do Nowego Portu - pozwala艂y mu przedmiejsk膮 gwar膮 przetykan膮 angielskimi i polskimi odpryskami g贸rowa膰 nad kipi膮c膮 u 鈥濻zweda鈥 mieszanin膮 j臋zyk贸w. Jednak偶e wbrew jego woli, za to gratis, raz lub dwa razy w miesi膮cu odwozi艂a go do domu sanitarka.

Herbert musia艂 wtedy le偶e膰 na brzuchu, ci臋偶ko oddycha艂, bo wa­偶y艂 oko艂o dw贸ch cetnar贸w, i kilka dni obci膮偶a艂 艂贸偶ko. Matka Tru­czinska w takie dni wymy艣la艂a na niego, ale r贸wnie niezmordowanie

piel臋gnowa艂a go, przy czym za ka偶dym razem, gdy ju偶 zmieni艂a mu opatrunek, postukiwa艂a drutem wyci膮gni臋tym z koka w oszklony portret naprzeciwko jego 艂贸偶ka, kt贸ry przedstawia艂 spogl膮daj膮cego powa偶nie i nieruchomo, sfotografowanego i wyretuszowanego w膮­satego m臋偶czyzn臋, przypominaj膮cego troch臋 owych w膮sali, co za­mieszkuj膮 pierwsze strony mojego albumu z fotografiami.

脫w pan, kt贸rego wskazywa艂 drut matki Truczinskiej, nie by艂 jed­nak cz艂onkiem mojej rodziny, lecz ojcem Herberta, Gusty, Fritza i Marii.

- Jeszcze mi sko艅czysz, jak tw贸j ojciec sko艅czy艂 - docina艂a od­dychaj膮cemu ci臋偶ko, poj臋kuj膮cemu Herbertowi. Lecz nigdy nie po­wiedzia艂a wyra藕nie, jak i gdzie 贸w m臋偶czyzna w czarnych lakiero­wanych ramach znalaz艂 sw贸j koniec b膮d藕 te偶 go szuka艂.

- Kto to by艂 tym razem? - pyta艂a siwow艂osa mysz znad skrzy偶o­wanych r膮k.

- Szwedy i Norwegi, jak zawsze. - Herbert przewr贸ci艂 si臋, a 艂贸偶­ko trzeszcza艂o.

- Jak zawsze, jak zawsze! Tylko mi nie udawaj, 偶e to zawsze ci sami. Ostatnim razem to byli jacy艣 z tego statku szkolnego, jak on si臋 nazywa艂, powiedz, aha, ze 鈥濻chlagetera鈥, mo偶e nie, a ty mi gadasz, 偶e to Szwedy i Norwegi!

Ucho Herberta 鈥 jego twarzy nie widzia艂em - czerwienia艂o po same brzegi. - Te gnoje zawsze rozewr膮 g臋b臋 od ucha do ucha i stru­gaj膮 wa偶niak贸w!

- Zostaw ch艂opak贸w w spokoju. Co to ci臋 obchodzi. W mie艣cie, jak si臋 ich widzi, kiedy maj膮 wychodne, zawsze tak porz膮dnie wy­gl膮daj膮. Pewnie zn贸w im co艣 naopowiada艂e艣 o Leninie albo wmie­sza艂e艣 si臋 w hiszpa艅sk膮 wojn臋 domow膮.

Herbert nic wi臋cej nie odpowiada艂, matka Truczinska cz艂apa艂a do kuchni na swoj膮 s艂odow膮 kaw臋.

Skoro tylko plecy Herberta wy dobrza艂y, wolno mi je by艂o ogl膮­da膰. Siada艂 wtedy na kuchennym krze艣le, opuszcza艂 szelki na obci膮­gni臋te niebieskim suknem uda, powoli, jakby wstrzymywa艂y go ci臋偶­kie my艣li, 艣ci膮ga艂 we艂nian膮 koszul臋.

Plecy by艂y okr膮g艂e, ruchliwe. Musku艂y w臋drowa艂y niezmordo­wanie. R贸偶owy pejza偶 usiany piegami. Pod 艂opatkami z obu stron biegn膮cego w t艂uszczu kr臋gos艂upa krzewi艂y si臋 bujnie rudawe w艂osy. U do艂u k臋dzierzawi艂y si臋, a偶 znika艂y w owych kalesonach, kt贸re Her­bert nosi艂 tak偶e latem. W g贸r臋, od brzegu kaleson贸w a偶 po mi臋艣nie szyi, plecy by艂y pokryte nabrzmia艂ymi, przerywaj膮cymi g臋stwin臋 w艂os贸w, wymazuj膮cymi piegi, pomarszczonymi, sw臋dz膮cymi na

! zmian臋 pogody, wielobarwnymi, przechodz膮cymi od sinej czerni do zielonkawej bieli bliznami. Tych blizn wolno mi by艂o dotyka膰.

Czego mnie, kt贸ry le偶臋 w 艂贸偶ku, wygl膮dam przez okno, patrz臋 od miesi臋cy na zabudowania gospodarcze zak艂adu dla nerwowo cho­rych i ci膮gn膮cy si臋 za nimi las Oberrathu i zupe艂nie ich nie dostrze­gam, czego wolno mi by艂o po dzi艣 dzie艅 dotyka膰 takiego, co by艂o r贸wnie twarde, r贸wnie wra偶liwe i r贸wnie pesz膮ce jak blizny na ple­cach Herberta Truczinskiego? Mog臋 tu wymieni膰 艂ona kilku dziew­czyn i kobiet, sw贸j w艂asny cz艂onek, gipsow膮 sikawk臋 ma艂ego Jezusa i 贸w palec serdeczny, kt贸ry przed blisko dwoma laty pies przyni贸s艂 mi z 偶yta, kt贸ry jeszcze przed rokiem wolno mi by艂o przechowywa膰, co prawda umieszczony w s艂oiku od konserw i nietykalny, lecz tak wyra藕ny i kompletny, 偶e jeszcze teraz, gdy tylko si臋gn臋 po swoje pa艂eczki, mog臋 wyczu膰 i wyliczy膰 wszystkie jego cz艂ony. Zawsze ilekro膰 chcia艂em przypomnie膰 sobie blizny na plecach Herberta Tru­czinskiego, siada艂em b臋bni膮c, a wi臋c b臋bni艂em wspomagaj膮c pami臋膰, przed wekiem z palcem. Zawsze ilekro膰, co zdarza艂o si臋 do艣膰 rzad­ko, zajmowa艂em si臋 cia艂em kobiety, odnajdywa艂em w pami臋ci, nie przekonany wystarczaj膮co przez bliznopodobne cz臋艣ci kobiecego cia艂a, blizny Herberta Truczinskiego. Ale r贸wnie dobrze m贸g艂bym powiedzie膰: Pierwsze dotkni臋cia owych zgrubie艅 na szerokich plecach przyjaciela zapowiada艂y mi ju偶 w贸wczas poznanie i przej艣ciowe po­siadanie owych stwardnie艅, kt贸re przez kr贸tki czas maj膮 w sobie ko­biety gotowe do mi艂o艣ci. Znaki na plecach Herberta ju偶 w tym wcze­snym momencie zapowiada艂y mi r贸wnie偶 palec serdeczny, a zanim blizny Herberta zacz臋艂y sk艂ada膰 zapowiedzi, mia艂em pa艂eczki, kt贸re poczynaj膮c od trzecich urodzin zapowiada艂y mi blizny, narz膮dy rodne i wreszcie palec serdeczny. Lecz musz臋 si臋gn膮膰 jeszcze dalej wstecz: ju偶 jako embrion, gdy Oskar jeszcze wcale nie nazywa艂 si臋 Oskarem, zabawa z p臋powin膮 obiecywa艂a mi po kolei pa艂eczki, blizny Herberta, otwieraj膮ce si臋 czasami kratery m艂odszych i starszych kobiet, wreszcie palec serdeczny i stale, pocz膮wszy od sikawki ma艂ego Jezusa, moje w艂asne przyrodzenie, kt贸re nieprzerwanie nosz臋 ze sob膮, jak kapry艣ny pomnik mojej bezsilno艣ci i ograniczonych mo偶liwo艣ci.

Dzisiaj znowu doszed艂em do pa艂eczek. O bliznach, l臋d藕wiach, o mojej w艂asnej, ju偶 tylko niekiedy grubiej膮cej m臋sko艣ci przypomi­nam sobie co najwy偶ej drog膮 okr臋偶n膮, kt贸r膮 wytycza mi b臋benek. Musz臋 osi膮gn膮膰 trzydziestk臋, 偶ebym zn贸w m贸g艂 obchodzi膰 trzecie urodziny. Domy艣lacie si臋 pa艅stwo: celem Oskara jest powr贸t do p臋­powiny; st膮d jedynie tyle zachodu i marudzenia przy bliznach Her­berta Truczinskiego.

Zanim b臋d臋 dalej opisywa艂 i obja艣nia艂 plecy przyjaciela, musz臋 z g贸ry zaznaczy膰, 偶e pr贸cz szram od ugryzienia na lewej goleni, kt贸­re pozostawi艂a mu prostytutka z Oruni, na przedzie jego pot臋偶nego, trudnego do obrony, stanowi膮cego obszerny cel cia艂a nie by艂o 偶ad­nych blizn. Tylko od ty艂u mogli si臋 do niego dobra膰. Tylko od ty艂u mo偶na by艂o go trafi膰, tylko jego plecy nosi艂y 艣lady fi艅skich i pol­skich no偶y, majchr贸w robotnik贸w portowych z Wyspy Spichrz贸w, scyzoryk贸w kadet贸w ze statk贸w szkolnych.

Kiedy Herbert zjad艂 obiad - trzy razy w tygodniu by艂y placki ziem­niaczane, kt贸re tylko matka Truczinska umia艂a sma偶y膰 tak cienko, postnie, a jednak chrupi膮ce - kiedy wi臋c Herbert odsuwa艂 talerz, po­dawa艂em mu 鈥濶eueste Nachrichten鈥. Spuszcza艂 szelki, 艣ci膮ga艂 ko­szul臋 i czytaj膮c pozwala艂 mi wypytywa膰 swoje plecy. Tak偶e matka Truczinska podczas tych wypytywa艅 siedzia艂a przewa偶nie przy sto­le, zwija艂a we艂n臋 ze starych po艅czoch, robi艂a aprobuj膮ce lub nieprzy­chylne uwagi i nie omieszka艂a co jaki艣 czas wskazywa膰 na straszn膮 - jak mo偶na s膮dzi膰 - 艣mier膰 owego cz艂owieka, kt贸ry sfotografowany i wyretuszowany, za szk艂em, wisia艂 na 艣cianie naprzeciwko 艂贸偶ka Her­berta.

Wypytywanie zaczyna艂o si臋 od tego, 偶e dotyka艂em palcem jednej z blizn. Czasami dotyka艂em jej te偶 jedn膮 z moich pa艂eczek.

- Naci艣nij jeszcze raz, synu. Nie wiem, kt贸ra to. Ona dzisiaj, zda­je si臋, 艣pi. - Wtedy naciska艂em jeszcze raz, mocniej.

- Ach, ta! To by艂 Ukrainiec. Pobi艂 si臋 z jednym takim z Gdyni. Najpierw siedzieli przy stoliku jak bracia. A potem ten z Gdyni po­wiedzia艂 do niego: Ruski. Tego Ukrainiec nie zniesie, bo mo偶e by膰 wszystkim, tylko nie Ruskim. Wis艂臋 z drzewem przep艂yn膮艂, a przed­tem jeszcze par臋 innych rzek, i mia艂 forsy pe艂n膮 kabz臋, po艂ow臋 jak nic, kolejka za kolejk膮, zostawi艂by u Starbuscha, gdy ten z Gdyni powiada: Ruski, a ja z miejsca ich musz臋 rozdziela膰, spokojniutko, jak to mam w zwyczaju. I Herbert ma jeszcze pe艂ne r臋ce roboty, gdy Ukrainiec m贸wi do mnie: wasserpolak, a Polak, kt贸ry przez ca艂y dzie艅 na bagrownicy babrze si臋 w szlamie, rzuca mi s艂owo, kt贸re pos艂ysza­艂o mi si臋 jak: hitlerowiec. Ano, Oskarku, znasz przecie Herberta Truczinskiego: ten z bagrownicy, taki smoluchowaty wymoczek, raz, dwa le偶a艂 bez czucia pod szatni膮. I chcia艂em w艂a艣nie Ukrai艅cowi wyt艂u­maczy膰, jaka jest r贸偶nica mi臋dzy wasserpolakiem a gdy艅skim swo­jakiem, kiedy mnie z ty艂u d藕gn膮艂 - i st膮d blizna.

Kiedy Herbert m贸wi艂: 鈥瀒 st膮d blizna鈥, r贸wnocze艣nie, podkre艣la­j膮c swoje s艂owa, przewraca艂 zawsze gazet臋 i poci膮ga艂 艂yk s艂odowej kawy, zanim wolno mi by艂o pocisn膮膰 nast臋pn膮 blizn臋, raz albo dwa.

- Ach, ta! Ta jest zupe艂nie niewa偶na. To by艂o, jak chyba ze dwa lata wstecz przycumowa艂a tu flotylla torpedowc贸w z Pilawy, r偶n臋艂a wielki fason, gra艂a B艂臋kitnych ch艂opc贸w, a dziewczyny ca艂kiem wa­riacji dosta艂y. Jak taki 艂achudra do marynarki trafi艂, to dla mnie do dzi艣 nielicha zagadka. Z Drezna pochodzi艂, wyobra藕 sobie, Oskarku, z Drezna! Ale przecie ty poj臋cia nie masz, co to znaczy, jak marynarz z Drezna pochodzi.

呕eby my艣li Herberta, kt贸re zbyt uparcie chwyci艂y si臋 pi臋knego nad艂abskiego Drezna, odwie艣膰 stamt膮d, na powr贸t zakotwiczy膰 w Nowym Porcie, dotkn膮艂em jeszcze raz tej, jak m贸wi艂, zupe艂nie nie­wa偶nej blizny.

- No co, przecie powiedzia艂em ju偶. By艂 sygnalist膮 na torpedow­cu. Chcia艂 pokaza膰, jaki z niego wielki cwaniak, i zrobi膰 na szaro jednego spokojnego Szkota, kt贸ry mia艂 艂ajb臋 w suchym doku. Niby 偶e Chamberlain, parasol i r贸偶ne takie. Poradzi艂em mu spokojniutko, jak to mam w zwyczaju, 偶eby si臋 przymkn膮艂, zw艂aszcza 偶e Szkot ani s艂owa nie rozumia艂 i tylko malowa艂 co艣 w贸dk膮 na blacie. I jak powia­dam: zostaw ch艂opaka, nie jeste艣 tu u siebie, tylko u Ligi Narod贸w, a ta lebiega torpedowa m贸wi mi po sasku 鈥瀟y farbowany lisie鈥, kapu­jesz - wi臋c dosta艂 par臋 razy w pysk i od razu skuli艂 ogon pod siebie. Dopiero p贸艂 godziny p贸藕niej, akurat schyli艂em si臋 po guldena, co potoczy艂 si臋 pod st贸艂, i nie widzia艂em nic, bo ciemno by艂o pod sto艂em jak diabli, a ten Sas wyj膮艂 sw贸j majcher i czym pr臋dzej dziabn膮艂 mnie!

Herbert 艣miej膮c si臋 przegl膮da艂 鈥濶eueste Nachrichten鈥, powiedzia艂 jeszcze: 鈥濱 st膮d blizna鈥, podsun膮艂 gazet臋 gderaj膮cej matce Truczinskiej i zabiera艂 si臋 do wstania. Szybko, zanim Herbert zd膮偶y艂 p贸j艣膰 do ust臋pu - pozna艂em po jego minie, dok膮d chcia艂 i艣膰 - ju偶 uni贸s艂 si臋 wsparty o brzeg sto艂u, gdy dotkn膮艂em czarnofioletowej, zszytej bli­zny, kt贸ra by艂a tak szeroka, jak karta do skata jest d艂uga.

- Herbert musi do ust臋pu, synku. Potem ci powiem. - Ale ja do­tkn膮艂em jeszcze raz, zatupa艂em, zachowa艂em si臋 jak trzylatek; to za­wsze pomaga艂o.

- No dobra. 呕eby spok贸j by艂. Ale tylko w paru s艂owach. - Her­bert usiad艂 z powrotem. - To by艂o na Bo偶e Narodzenie w dziewi臋膰set trzydziestym. W porcie nic si臋 nie dzia艂o. Sztauerzy obijali si臋 na rogach ulic i pluli, kto dalej. Po pasterce - akurat przyrz膮dzili艣my poncz - z marynarskiego ko艣cio艂a naprzeciwko nas wysypa艂y si臋 uczesane czy艣ciutkie i wystrojone na glanc Szwedy i Finy. Od razu tkn臋艂o mnie z艂e przeczucie, stoj臋 sobie w drzwiach i patrz臋 na te po­dejrzanie pobo偶ne g臋by, my艣l臋, co oni tak si臋 bawi膮 swoimi guzika­mi, a tu ju偶 si臋 zaczyna: no偶e s膮 d艂ugie, noc kr贸tka! Ano, Finy ze

Szwedami zawsze mia艂y na pie艅ku. Ale co tam zgubi艂 Herbert Truczinski, jeden diabe艂 wie. Taki ju偶 jestem, 偶e jak gdzie si臋 bij膮, tam nie mo偶e zabrakn膮膰 Herberta. Wyskakuj臋 z drzwi, a Starbusch wo艂a jeszcze: 鈥濸ilnuj si臋, Herbert!鈥 Ale Herbert ma misj臋 do spe艂nienia, zobaczy艂 proboszcza, niedu偶ego ch艂opaczyn臋, kt贸ry 艣wie偶o przyje­cha艂 z Malm枚 prosto z seminarium, i ani jednego razu nie sp臋dzi艂 jeszcze Bo偶ego Narodzenia z Finami i Szwedami w tym samym ko­艣ciele, wi臋c Herbert chce go ratowa膰, pom贸c, 偶eby wr贸ci艂 do domu zdr贸w i ca艂y, ale nie zd膮偶y艂em jeszcze z艂apa膰 duchownego za frak, a tu ju偶 mi z ty艂u pakuj膮 偶elazo, my艣l臋 tylko: do siego roku, a mieli­艣my przecie偶 Wigili臋. A kiedy si臋 budz臋, le偶臋 ju偶 u nas na szynkwasie, moja szlachetna krew sp艂ywa gratis do kufli, a Starbusch taszczy swoje pud艂o z czerwonym krzy偶em i chce mi zak艂ada膰 tak zwany prowizoryczny opatrunek.

- Po co艣 si臋 w to miesza艂? - zez艂o艣ci艂a si臋 matka Truczinska i wyci膮gn臋艂a drut z koka. - A przy tym nigdy nie chodzisz do ko艣cio­艂a. Przeciwnie!

Herbert machn膮艂 r臋k膮, z opuszczonymi szelkami, wlok膮c za sob膮 koszul臋, ruszy艂 do ust臋pu. Szed艂 gniewnie i gniewnie powiedzia艂: 鈥濱 st膮d blizna鈥, szed艂 takim krokiem, jakby chcia艂 raz na zawsze od­ci膮膰 si臋 od ko艣cio艂a i zwi膮zanych z nim no偶owych rozpraw, jakby ust臋p by艂 miejscem, gdzie cz艂owiek jest, staje si臋 lub pozostaje wol­nomy艣licielem.

Gdy przyszed艂em w par臋 tygodni p贸藕niej, Herbert by艂 milcz膮cy i nieskory do opowie艣ci o bliznach. Wyda艂 mi si臋 przybity, a jednak nie mia艂 na plecach zwyk艂ego opatrunku. Zasta艂em go, jak le偶a艂 ca艂­kiem normalnie na wznak w pokoju na kanapie. Nie le偶a艂 ranny w swoim 艂贸偶ku, a jednak wydawa艂 si臋 ci臋偶ko zraniony. S艂ysza艂em, jak wzdycha艂, jak wzywa艂 i przeklina艂 Boga, Marksa i Engelsa. Co jaki艣 czas potrz膮sa艂 pi臋艣ci膮 w powietrzu, opuszcza艂 j膮 na pier艣, to samo robi艂 z drug膮 pi臋艣ci膮, i ok艂ada艂 si臋 jak katolik, kt贸ry wola: mea culpa, mea maxima culpa.

Herbert zabi艂 艂otewskiego kapitana. Wprawdzie s膮d go uniewin­ni艂, bo jak to cz臋sto bywa w tym zawodzie, dzia艂a艂 w obronie w艂a­snej. Mimo uniewinnienia jednak 艁otysz pozosta艂 martwym 艁oty­szem i obci膮偶a艂 kelnera cetnarowym brzemieniem, cho膰 o kapitanie m贸wiono, 偶e by艂 drobnym, w dodatku chorym na 偶o艂膮dek cz艂owiecz­kiem.

Herbert nie poszed艂 wi臋cej do pracy. Wym贸wi艂. Cz臋sto zachodzi艂 knajpiarz Starbusch, przysiada艂 si臋 do Herberta ko艂o kanapy albo do matki Truczinskiej przy kuchennym stole, wyci膮ga艂 z teczki dla Herberta butelk臋 ja艂owc贸wki Stobbego z dziewi臋膰setnego roku, dla mat­ki Truczinskiej p贸艂 flinta nie palonej prawdziwej kawy, kt贸ra pocho­dzi艂a z portu wolnoc艂owego. Albo pr贸bowa艂 namawia膰 Herberta, albo namawia艂 matk臋 Truczinska, 偶eby nam贸wi艂a syna. Ale Herbert po­zosta艂 twardy albo mi臋kki - jak kto woli - nie chcia艂 wi臋cej kelnerzy膰, zw艂aszcza w Nowym Porcie, naprzeciwko marynarskiego ko­艣cio艂a. W og贸le nie chcia艂 wi臋cej kelnerzy膰; bo kto kelnerzy, tego d藕gaj膮 no偶ami, a kogo d藕gaj膮, ten kt贸rego艣 dnia zabija ma艂ego 艂o­tewskiego kapitana tylko dlatego, 偶e chce, by kapitan zostawi艂 go w spokoju, tylko dlatego, 偶e nie chce pozwoli膰, by 艂otewski n贸偶 na pooranych wzd艂u偶 i wszerz plecach Herberta Truczinskiego obok wszystkich fi艅skich, szwedzkich, polskich, wolnomiejskich i niemiec­kich blizn pozostawi艂 jeszcze 艂otewsk膮 blizn臋.

- Pr臋dzej p贸jd臋 do c艂a, ni偶 bym mia艂 jeszcze kelnerzy膰 w Porcie 鈥 m贸wi艂 Herbert. Ale nie poszed艂 do c艂a.





Niobe


W dziewi臋膰set trzydziestym 贸smym podniesiono c艂a, zamkni臋to tymczasowo granice mi臋dzy Polsk膮 a Wolnym Miastem. Moja babka nie mog艂a ju偶 przyje偶d偶a膰 kolejk膮 na tygodniowy targ do Wrzesz­cza; musia艂a zamkn膮膰 stragan. Zosta艂a, 偶e tak powiem, na swoim koszu z jajkami, nie maj膮c wcale ochoty na wysiadywanie. W porcie 艣le­dzie cuchn臋艂y potwornie, pi臋trzy艂y si臋 towary, a m臋偶owie stanu spo­tykali si臋, dochodzili do porozumienia; tylko m贸j przyjaciel Herbert le偶a艂 rozdwojony na kanapie i rozmy艣la艂 jak cz艂owiek bez reszty po­gr膮偶ony w zadumie.

A przecie偶 c艂o dawa艂o zarobek i chleb. Dawa艂o zielone mundury i zielon膮 granic臋, kt贸rej warto by艂o pilnowa膰. Herbert nie poszed艂 do c艂a, nie chcia艂 wi臋cej kelnerzy膰, chcia艂 ju偶 tylko le偶e膰 na kanapie i rozmy艣la膰.

Ale cz艂owiek musi mie膰 prac臋. Nie tylko matka Truczinska tak my艣la艂a. Chocia偶 mimo nalega艅 knajpiarza Starbuscha nie chcia艂a namawia膰 syna do ponownego kelnerzenia w Nowym Porcie, by艂a jednak za tym, 偶eby ruszy膰 Herberta z kanapy. On zreszt膮 te偶 mia艂 wkr贸tce do艣膰 siedzenia w dwupokojowym mieszkaniu, rozmy艣la艂 ju偶 tylko czysto zewn臋trznie i kt贸rego艣 dnia zacz膮艂 przegl膮da膰 og艂osze­nia w 鈥濶eueste Nachrichten鈥 i, do艣膰 niech臋tnie, w 鈥濾orposten鈥 szu­kaj膮c dorywczej roboty w porcie.

Ch臋tnie by艂bym mu pom贸g艂. Czy taki cz艂owiek jak Herbert mu­sia艂 poza odpowiednim dla niego zaj臋ciem w dzielnicy portowej szu­ka膰 innych, tymczasowych zarobk贸w? Przegl膮danie og艂osze艅, do­rywcza praca, zakopywanie zgni艂ych 艣ledzi. Nie mog艂em sobie wyobrazi膰 Herberta, jak stoi na mot艂awskich mostach, spluwa ku me­wom, 偶uje prymk臋. Przysz艂o mi na my艣l, 偶e m贸g艂bym z Herbertem za艂o偶y膰 sp贸艂k臋: dwie godzinki wyt臋偶onej pracy raz w tygodniu czy nawet w miesi膮cu i byliby艣my urz膮dzeni. Oskar maj膮c d艂ugie do­艣wiadczenie na tym polu, swoim wci膮偶 jeszcze diamentowym g艂o­sem rozpruwa艂by szk艂o wystaw z cennymi eksponatami i sta艂by na czatach, a tymczasem Herbert by艂by, jak to si臋 m贸wi, szybki w r臋­kach. Nie potrzebowali艣my przecie偶 palnik贸w, wytrych贸w, skrzynki z narz臋dziami. Mogli艣my obej艣膰 si臋 bez kastetu, bez spluwy. 鈥瀂ielo­na Minna鈥0 i my to by艂y dwa 艣wiaty, kt贸re wcale nie musia艂y si臋 styka膰. A Merkury, b贸g kupc贸w i z艂odziei, b艂ogos艂awi艂 nam, bo ja, urodzony pod znakiem Panny, nios艂em jego pi臋tno, kt贸re zazwyczaj odciska si臋 na twardych przedmiotach.

Nie mia艂oby sensu pomijanie tego epizodu. A wi臋c par臋 zda艅 in­formacji, ale nie przyznania si臋: W czasie kiedy Herbert by艂 bezro­botny, zrobili艣my obaj dwa 艣rednie w艂amania do delikates贸w i jeden du偶y skok na sklep ku艣nierski; trzy srebrne lisy, fokowy b艂am, mufka karaku艂owa i 艣liczne, ale niezbyt warto艣ciowe 藕rebaki, kt贸re moja biedna mama z pewno艣ci膮 ch臋tnie by nosi艂a, stanowi艂y 艂up.

Do zaniechania kradzie偶y sk艂oni艂o nas nie tylko owo niestosow­ne, dokuczliwe niekiedy poczucie winy, ile raczej wzrastaj膮ce trud­no艣ci z up艂ynnianiem 艂up贸w. 呕eby korzystnie sprzeda膰 skradzione rzeczy, Herbert musia艂by znowu jecha膰 do Nowego Portu, bo tylko w dzielnicy portowej siedzieli porz膮dni paserzy. Poniewa偶 jednak owa miejscowo艣膰 przypomina艂a mu stale o cherlawym, chorym na 偶o艂膮dek 艂otewskim kapitanie, pr贸bowa艂 opchn膮膰 艂up wsz臋dzie, na Schichaua na Osieku, na B艂oniach, byle nie w Nowym Porcie, gdzie futra posz艂yby jak woda. W tej sytuacji zbyt naszych 艂up贸w przeci膮­ga艂 si臋 ponad miar臋, a偶 w ko艅cu towary ze sklep贸w delikatesowych pow臋drowa艂y do kuchni matki Truczinskiej. Herbert podarowa艂 jej te偶 karaku艂ow膮 mufk臋, a raczej: pr贸bowa艂 jej podarowa膰.

Kiedy matka Truczinska zobaczy艂a mufk臋, roze藕li艂a si臋 nie na 偶arty. 呕ywno艣膰, my艣l膮c mo偶e o dopuszczalnej przez prawo grabie偶y koniecznej, przyj臋艂a co prawda bez s艂owa. Ale mufka oznacza艂a luk­sus, luksus - lekkomy艣lno艣膰, lekkomy艣lno艣膰 - wiezienie. Tak prosto i logicznie rozumowa艂a matka Truczinska, zrobi艂a mysie oczy, wy­ci膮gn臋艂a drut z koka, powiedzia艂a z drutem w r臋ku: - Ty jeszcze sko艅­czysz, jak tw贸j ojciec sko艅czy艂! - i podsun臋艂a swojemu Herbertowi 鈥濶eueste Nachrichten鈥 czy 鈥濾orposten鈥, co znaczy艂o tyle: 鈥濼eraz znajdziesz sobie przyzwoite zaj臋cie, nie jak膮艣 tam dorywcz膮 robot臋, albo nie b臋d臋 ci wi臋cej gotowa膰鈥.

Herbert jeszcze tydzie艅 le偶a艂 na kanapie do rozmy艣la艅, by艂 nie­zno艣ny, nie dawa艂 si臋 skusi膰 ani na opowie艣ci o bliznach, ani na od­wiedzenie wiele obiecuj膮cych wystaw. Okaza艂em przyjacielowi zro­zumienie, pozwoli艂em mu nacieszy膰 si臋 resztk膮 jego udr臋ki, zachodzi艂em do zegarmistrza Laubschada i jego poch艂aniaj膮cych czas zegar贸w, jeszcze raz pr贸bowa艂em szcz臋艣cia z muzykiem Meynem, ale on nie bra艂 ju偶 do ust ani kieliszka, ze swoj膮 tr膮bk膮 pod膮偶a艂 tylko za nutami kapeli SA, nosi艂 si臋 elegancko i dziarsko, podczas gdy jego cztery koty, relikwie pijackiego, ale niezwykle muzykalnego okresu, powoli, bo n臋dznie karmione, schodzi艂y na psy. Natomiast Matzeratha, kt贸ry za 偶ycia mamy pija艂 tylko w towarzystwie, widywa艂em nieraz o p贸藕nej porze ze szklanym wzrokiem nad ma艂膮 stopk膮 w贸dki. Przewraca艂 kartki albumu z fotografiami, pr贸bowa艂, jak teraz ja pr贸buj臋, o偶ywi膰 biedn膮 mam臋 na ma艂ych, lepiej lub gorzej na艣wie­tlonych czworobokach, pop艂akiwa艂 i ko艂o p贸艂nocy wprawia艂 si臋 w nastr贸j, zagadywa艂 wtedy Hitlera albo Beethovena, kt贸rzy wisieli ponuro naprzeciw siebie, zwracaj膮c si臋 do nich poufa艂ym 鈥瀟y鈥, i jak si臋 wydawa艂o, dostawa艂 odpowied藕 od geniusza, kt贸ry przecie偶 by艂 g艂uchy, gdy tymczasem abstynencki w贸dz milcza艂, bo Matzerath, ma艂y zapijaczony zellenleiter, niegodny by艂 opatrzno艣ci.

Kt贸rego艣 wtorku - tak dok艂adnie potrafi臋 to sobie przypomnie膰 na moim b臋benku - sta艂o si臋 wreszcie: Herbert wyelegantowa艂 si臋, to znaczy, kaza艂 matce Truczinskiej wyczy艣ci膰 sobie zimn膮 kaw膮 nie­bieskie, u g贸ry obcis艂e, u do艂u szerokie spodnie, wbi艂 si臋 w swoje mokasyny, wcisn膮艂 si臋 w marynark臋 o guzikach z kotwicami, bia艂y jedwabny szal, kt贸ry mia艂 z portu wolnoc艂owego, pokropi艂 wod膮 kolo艅sk膮, r贸wnie偶 wyros艂膮 na wolnoc艂owym nawozie wolnoc艂owego portu, i niebawem sta艂 sztywny, zwalisty, w niebieskiej czapce z dasz­kiem.

- P贸jd臋 rozejrze膰 si臋 troch臋 za jak膮 robot膮 - powiedzia艂 Herbert, czapk臋, kt贸r膮 nosi艂o si臋 na pami膮tk臋 ksi臋cia Heinricha, zsun膮艂 na lewo, z lekka wyzywaj膮co, a matka Truczinska wypu艣ci艂a z r膮k gazet臋.

Na drugi dzie艅 Herbert mia艂 posad臋 i mundur. Chodzi艂 na ciemnoszaro, nie w celnej zieleni; by艂 dozorc膮 w Muzeum 呕eglugi.

Jak wszystko, co najcenniejsze w tym og贸lnie najcenniejszym mie艣cie, skarby Muzeum 呕eglugi wype艂nia艂y star膮, r贸wnie偶 muzeal­n膮 patrycjuszowsk膮 kamienic臋, kt贸ra zachowa艂a kamienne przedpro偶e i nadgryzion膮 z臋bem czasu, ale soczyst膮 ornamentyk臋 fasady, w 艣rodku za艣 mia艂a ciemne d臋bowe boazerie i kr臋cone schody. Ukazywano tam starannie skatalogowane dzieje portowego miasta, kt贸re zawsze chlu­bi艂o si臋 tym, 偶e mi臋dzy kilku pot臋偶nymi, ale najcz臋艣ciej ubogimi s膮­siadami osi膮ga艂o i utrzymywa艂o wielkie bogactwo. Te wykupione u komtur贸w lub kr贸l贸w polskich i uroczy艣cie potwierdzone na pi­艣mie przywileje! Te barwne sztychy najrozmaitszych obl臋偶e艅 twier­dzy morskiej Wis艂ouj艣cie! Oto przebywa w murach miasta nieszcz臋­艣liwy Stanis艂aw Leszczy艅ski, uciekaj膮c przed saskim konkurentem do tronu. Na olejnym obrazie wida膰 wyra藕nie, jak si臋 boi. Tak偶e pry­mas Potocki i pose艂 francuski de Monti maj膮 wielkiego stracha, bo Rosjanie pod genera艂em Lascy oblegaj膮 miasto. Wszystko to jest do­k艂adnie opisane i nawet nazwy francuskich okr臋t贸w na redzie s膮 czy­telne pod flagami w lilie. Strza艂ka wskazuje: rym okr臋tem kr贸l Stani­s艂aw Leszczy艅ski uciek艂 do Lotaryngii, gdy trzeciego sierpnia miasto musia艂o si臋 podda膰. Wi臋ksz膮 cz臋艣膰 wystawionych osobliwo艣ci sta­nowi艂y jednak 艂upy z wygranych wojen, bo przegrane wojny rzadko albo nigdy nie przekazuj膮 muzeom zdobyczy.

Tak wi臋c dum臋 zbioru stanowi艂a rze藕ba dziobowa du偶ej floreta艅skiej galeony, kt贸rej portem macierzystym by艂a co prawda Brugia, natomiast w艂a艣cicielami pochodz膮cy z Florencji kupcy Portinari i Tani. Gda艅skim kaprom i kapitanom miejskim Paulowi Beneke i Martinowi Bardewiekowi uda艂o si臋 w kwietniu tysi膮c czterysta siedemdzie­si膮tego trzeciego, kr膮偶膮c u zelandzkich wybrze偶y, przed portem Sluys, zdoby膰 galeon臋. Zaraz po kaperunku wyr偶n臋li liczn膮 za艂og臋 wraz z oficerami i kapitanem. Statek i jego 艂adunek 艣ci膮gni臋to do Gda艅­ska. Tr贸jdzielny S膮d Ostateczny malarza Memlinga i z艂ota chrzciel­nica - obie rzeczy wykonane na zlecenie florenty艅czyka Tani dla jednego z ko艣cio艂贸w Florencji - wstawiono do ko艣cio艂a Naj艣wi臋tszej Panny Marii, S膮d Ostateczny, o ile wiem, cieszy obecnie katolickie oko Polski. Co si臋 sta艂o po wojnie z rze藕b膮, nie wiadomo. Za moich czas贸w przechowywa艂o j膮 Muzeum 呕eglugi.

Zielona naga kobieta o bujnych drewnianych kszta艂tach, kt贸ra spod uniesionych ramion, co krzy偶owa艂y si臋 gnu艣nie, ukazuj膮c wszystkie palce, znad wysuni臋tych zdecydowanie naprz贸d piersi pa­trzy艂a wprost przed siebie bursztynowymi oczyma. Ta kobieta, rze藕­ba dziobowa, przynosi艂a nieszcz臋艣cie. Kupiec Portinari zam贸wi艂 rze藕­b臋, poleci艂 wykona膰 j膮 snycerzowi, kt贸ry w wycinaniu galionowych figur zyska艂 nazwisko, wedle wymiar贸w bliskiej sobie flamandzkiej dziewczyny. Ledwie zielona rze藕ba zawis艂a nad bukszprytem gale­ony, dziewczynie, jak by艂o w贸wczas przyj臋te, wytoczono proces o czary. Zanim stan臋艂a w p艂omieniach, oskar偶y艂a jeszcze, poddana ci臋偶kim torturom, swojego protektora, kupca z Florencji, a tak偶e sny­cerza, kt贸ry tak dobrze zdj膮艂 z niej miar臋. Portinari, jak m贸wiono, powiesi艂 si臋, bo ba艂 si臋 ognia. Rze藕biarzowi obci臋li obie utalentowa­ne r臋ce, 偶eby w przysz艂o艣ci nie zamienia艂 wi臋cej czarownic w galionowe figury. Podczas gdy trwa艂y jeszcze procesy w Brugii i budzi艂y sensacj臋, bo Portinari by艂 cz艂owiekiem bogatym, statek z rze藕b膮 dzio­bow膮 dosta艂 si臋 w r臋ce kaperskiej bandy Paula Beneke. Signore Tani, drugi kupiec, pad艂 od topora, nast臋pn膮 ofiar膮 by艂 Paul Beneke: w par臋 lat p贸藕niej straci艂 艂aski patrycjuszy rodzinnego miasta i zosta艂 utopiony na dziedzi艅cu Wie偶y Wi臋ziennej. Statki, kt贸rym po 艣mierci Benekego wmontowano galionow膮 figur臋, ju偶 w porcie, wkr贸tce po monta偶u, stawa艂y w p艂omieniach podpalaj膮c inne statki; pr贸cz figury oczywi艣cie, kt贸ra by艂a ogniotrwa艂a i dzi臋ki swoim 艣mia艂ym kszta艂­tom znajdowa艂a stale amator贸w w艣r贸d w艂a艣cicieli statk贸w. Ledwie jednak kobieta zajmowa艂a nale偶ne sobie miejsce, za jej plecami dzie­si膮tkowa艂y si臋 w buntach najspokojniejsze przedtem za艂ogi. Nieuda­na wyprawa floty gda艅skiej pod wodz膮 wielce utalentowanego Eberharda Ferbera przeciwko Danii w roku tysi膮c pi臋膰set dwudziestym drugim doprowadzi艂a do obalenia Ferbera, do krwawych rebelii w mie艣cie. Wprawdzie historia m贸wi o wa艣niach religijnych - w pi臋膰­set dwudziestym trzecim protestancki pastor Hegge poprowadzi艂 t艂um w obrazoburczym ataku na siedem ko艣cio艂贸w parafialnych miasta - my jednak win臋 za to nieszcz臋艣cie, kt贸rego skutki d艂ugo si臋 jeszcze odczuwa艂o, przypisujemy wyrze藕bionej figurze: zdobi艂a ona dzi贸b statku Ferbera.

Gdy w pi臋膰dziesi膮t lat p贸藕niej Stefan Batory bez powodzenia oblega艂 miasto, Kasper Jeschke, opat oliwskiego klasztoru, wyg艂a­szaj膮c kazania pokutne obwinia艂 rze藕b臋, grzeszn膮 kobiet臋. Kr贸l pol­ski otrzyma艂 j膮 w darze od miasta, zabra艂 do swojego obozu, s艂ucha艂 jej z艂ych rad. Nie wiemy, w jakiej mierze drewniana dama przyczy­ni艂a si臋 do szwedzkich wypraw przeciwko miastu, do wieloletniego uwi臋zienia fanatyka religijnego, doktora 脛gidiusa Straucha, co spi­skowa艂 ze Szwedami i domaga艂 si臋 spalenia zielonej kobiety, kt贸ra z powrotem trafi艂a do miasta. Do艣膰 niejasna wie艣膰 g艂osi, 偶e zbieg艂y ze 艢l膮ska poeta nazwiskiem Opitz znalaz艂 na kilka lat schronienie w mie艣cie, lecz zmar艂 przedwcze艣nie, bo w jednym ze spichrz贸w wy­szpera艂 fataln膮 rze藕b臋 i pr贸bowa艂 opiewa膰 j膮 w wierszach.

Dopiero pod koniec osiemnastego wieku, w czasach rozbior贸w Polski, Prusacy, kt贸rzy si艂膮 musieli wzi膮膰 miasto, wydali kr贸lewsko-pruski nakaz usuni臋cia 鈥瀌rewnianej figury Niobe鈥. Po raz pierw­szy nazwano j膮 urz臋dowo po imieniu i natychmiast ewakuowano, a raczej zamkni臋to w owej Wie偶y Wi臋ziennej, na kt贸rej dziedzi艅cu utopiony zosta艂 Paul Beneke, z kt贸rej galerii przeprowadzi艂em pierw­sz膮 udan膮 pr贸b臋 dalekosi臋偶nego 艣piewu, a偶eby w obliczu najbardziej wyszukanych produkt贸w ludzkiej fantazji, narz臋dzi tortur, zachowy­wa艂a si臋 spokojnie przez ca艂y wiek dziewi臋tnasty.

Gdy w dziewi臋膰set trzydziestym drugim wdrapa艂em si臋 na Wie偶臋 Wi臋zienn膮 i zaatakowa艂em swoim g艂osem okna foyer Teatru Miej­skiego, Niobe - wie艣膰 gminna nazywa艂a j膮 鈥瀂ielon膮 Maryjk膮鈥 lub 鈥瀂ielon膮 Maryj膮鈥 - dzi臋ki Bogu ju偶 od lat nie by艂o w izbie tortur Wie偶y. Kto wie, czy w przeciwnym razie powi贸d艂by si臋 m贸j zamach na klasycystyczn膮 budowl臋.

Musia艂 by膰 cz艂owiekiem nie艣wiadomym, przyjezdnym 贸w dyrek­tor muzeum, kt贸ry wyci膮gn膮艂 Niobe z trzymaj膮cej j膮 w karbach izby tortur i wkr贸tce po utworzeniu Wolnego Miasta ulokowa艂 w nowo powsta艂ym Muzeum 呕eglugi. Niebawem umar艂 na zaka偶enie krwi, kt贸rego ten nadgorliwiec nabawi艂 si臋 podczas umocowywania tablicz­ki g艂osz膮cej, 偶e powy偶ej napisu wystawiona jest rze藕ba dziobowa znana pod imieniem Niobe. Jego nast臋pca, przezorny znawca histo­rii miasta, ponownie chcia艂 usun膮膰 Niobe. Zamierza艂 podarowa膰 nie­bezpieczn膮 drewnian膮 dziewczyn臋 miastu Lubece i tylko dlatego, 偶e lubeczanie nie przyj臋li daru, mie艣cina nad Trave stosunkowo ca艂o - pr贸cz swych ceglanych ko艣cio艂贸w - przetrwa艂a bombardowania i wojn臋.

Niobe albo 鈥瀂ielona Maryjk膮鈥 pozosta艂a wi臋c w Muzeum 呕eglu­gi i w ci膮gu zaledwie czternastu lat istnienia muzeum spowodowa艂a zgon dw贸ch dyrektor贸w - nie tego przezornego dyrektora, kt贸ry po­prosi艂 o przeniesienie - zej艣cie starszego ksi臋dza u jej st贸p, gwa艂tow­n膮 艣mier膰 studenta Politechniki, dw贸ch absolwent贸w gimnazjum Petriego, kt贸rzy dopiero co pomy艣lnie zdali matur臋, i koniec 偶ycia czterech wypr贸bowanych, przewa偶nie 偶onatych dozorc贸w muzeum.

Wszystkich, tak偶e studenta Politechniki, znaleziono z rozpromie­nion膮 twarz膮 i ostrym przedmiotem w piersi, takim, jaki mo偶na by艂o spotka膰 tylko w Muzeum 呕eglugi: z kordelasem, bosakiem, harpu­nem, wycyzelowanym grotem oszczepu ze Z艂otego Wybrze偶a, ig艂膮 do szycia 偶agli; tylko ostatni maturzysta musia艂 si臋gn膮膰 najpierw po sw贸j scyzoryk, potem po cyrkiel szkolny, bo kr贸tko przed jego 艣mier­ci膮 wszystkie ostre przedmioty muzeum umieszczono albo na 艂a艅cu­chach, albo za szk艂em.

Chocia偶 funkcjonariusze policji kryminalnej w ka偶dym z tych wypadk贸w upatrywali tragiczne samob贸jstwo, w mie艣cie, a i w ga­zetach utrzymywa艂a si臋 fama, 偶e 鈥瀝obi to Zielona Maryjk膮 w艂asnymi r臋kami鈥. Na Niobe pad艂o powa偶ne podejrzenie, 偶e wyprawia m臋偶­czyzn i ch艂opc贸w na tamten 艣wiat. Nieustannie dyskutowano, w ga­zetach otwarto specjalny k膮cik swobodnej wymiany pogl膮d贸w na spraw臋 Niobe; m贸wi艂o si臋 o feralnych wydarzeniach. Zarz膮d Miejski m贸wi艂 o anachronicznych przes膮dach: nie zamierza si臋 podejmowa膰 偶adnych pochopnych krok贸w, p贸ki nie zostanie udowodnione, 偶e tak zwane niesamowito艣ci dziej膮 si臋 naprawd臋.

Tak wi臋c zielone drewno pozosta艂o nadal ozdob膮 Muzeum 呕e­glugi, poniewa偶 Muzeum Regionalne w Oliwie, Muzeum Miejskie przy Rze藕nickiej i zarz膮d Dworu Artusa odm贸wi艂y przyj臋cia owej kobiety, kt贸ra doprowadza艂a m臋偶czyzn do zguby.

Brakowa艂o dozorc贸w muzeum. I nie tylko oni wzdragali si臋 przed pilnowaniem drewnianej panny. Tak偶e zwiedzaj膮cy omijali sal臋 z bursztynook膮. Przez d艂u偶szy czas cicho by艂o za renesansowymi oknami, kt贸re wymodelowanej rze藕bie dawa艂y niezb臋dne boczne 艣wiat艂o. Osiada艂 kurz. Nie przychodzi艂y ju偶 sprz膮taczki. Tak niegdy艣 natr臋tni fotografowie, z kt贸rych jeden wkr贸tce po pstrykni臋ciu galionowej figury zmar艂 co prawda naturaln膮, ale w zwi膮zku z fotografi膮 jednak uderzaj膮c膮 艣mierci膮, nie dostarczali ju偶 prasie Wolnego Miasta, Pol­ski, Rzeszy Niemieckiej, a nawet Francji b艂yskowych zdj臋膰 morder­czej rze藕by, lecz niszczyli portrety Niobe w swoich archiwach i od­t膮d fotografowali ju偶 tylko przyjazdy i odjazdy rozmaitych prezydent贸w, g艂贸w pa艅stwa i kr贸l贸w na wygnaniu, 偶yli pod znakiem znajduj膮cych si臋 aktualnie w programie wystaw drobiu, zjazd贸w par­tyjnych, wy艣cig贸w samochodowych i wiosennych powodzi.

Tak by艂o, a偶 Herbert Truczinski, kt贸ry nie chcia艂 wi臋cej kelnerzy膰 i za 偶adne skarby nie poszed艂by do c艂a, w mysioszarym mundu­rze dozorcy muzeum zasiad艂 na obitym sk贸r膮 krze艣le przy drzwiach owej sali, kt贸r膮 lud nazywa艂 鈥瀊awialni膮 Maryjki鈥.

Ju偶 pierwszego dnia pracy poszed艂em z Herbertem na przystanek tramwajowy przy placu Maksa Halbego. By艂em o niego bardzo nie­spokojny.

- Id藕 do domu, Oskarku. Nie mog臋 ci臋 tam wzi膮膰! - Lecz ja z b臋benkiem i pa艂eczkami tak natarczywie pcha艂em si臋 przed oczy mojemu du偶emu przyjacielowi, 偶e Herbert powiedzia艂: - No, dobra, pojedziesz ze mn膮 do Bramy Wy偶ynnej. A potem wr贸cisz i b臋dziesz grzeczny.

Przy Bramie Wy偶ynnej nie chcia艂em wsi膮艣膰 w pi膮tk臋 i wraca膰 do domu, Herbert wzi膮艂 mnie na ulic臋 艢wi臋tego Ducha, jeszcze raz, ju偶 na schodkach przedpro偶a muzeum, pr贸bowa艂 pozby膰 si臋 mnie, a po­tem wzdychaj膮c kupi艂 w kasie dzieci臋cy bilet. Wprawdzie mia艂em ju偶 czterna艣cie lat, powinienem by艂 zap艂aci膰 pe艂n膮 cen臋, ale co to ich obchodzi艂o!

Mieli艣my przyjemny, spokojny dzie艅. 呕adnych zwiedzaj膮cych, 偶adnej kontroli. Co jaki艣 czas b臋bni艂em p贸艂 godzinki, co jaki艣 czas Herbert drzema艂 okr膮g艂膮 godzink臋. Niobe spogl膮da艂a przed siebie bursztynowymi oczyma i wypr臋偶aj膮c obie piersi d膮偶y艂a do celu, kt贸­ry nie by艂 naszym celem. Nie zajmowali艣my si臋 ni膮 zbytnio. - I tak nie jest w moim typie - machn膮艂 r臋k膮 Herbert. - Popatrz tylko na te fa艂dy t艂uszczu i podw贸jny podbr贸dek. - Przechyli艂 g艂ow臋 i popu艣ci艂 wodze wyobra藕ni: - No i zad jak dwudrzwiowa szafa. Herbert woli raczej drobne kobietki, takie ma艂e laleczki.

Przys艂uchiwa艂em si臋, jak Herbert d艂ugo i szeroko opisywa艂 sw贸j typ kobiet, i widzia艂em, jak pot臋偶nymi szuflowymi d艂o艅mi modelo­wa艂 kszta艂ty powabnej osoby p艂ci 偶e艅skiej, kt贸ra na d艂ugo, w艂a艣ciwie do dzi艣, tak偶e pod maskuj膮cym piel臋gniarskim strojem, pozosta艂a moim kobiecym idea艂em.

Ju偶 trzeciego dnia naszego pobytu w muzeum odwa偶yli艣my si臋 ruszy膰 z krzes艂a przy drzwiach. Pod pretekstem sprz膮tania 鈥 w sali rzeczywi艣cie by艂o brudno - wycieraj膮c kurz, zmiataj膮c paj臋czyny z d臋bowych boazerii, robi膮c z pomieszczenia prawdziw膮 鈥瀊awialni臋 Maryjki鈥, zbli偶ali艣my si臋 do o艣wietlonego i rzucaj膮cego cie艅 zielonego drewnianego cia艂a. Nie mo偶na powiedzie膰, 偶eby Niobe nie zrobi艂a na nas 偶adnego wra偶enia. Zbyt ostentacyjnie obnosi艂a swoj膮 co prawda obfit膮, lecz z pewno艣ci膮 nie bezkszta艂tn膮 pi臋kno艣膰. Tylko napawali艣my si臋 jej widokiem nie oczami tych, co chc膮 po­siada膰. Wprawiali艣my si臋 raczej w spojrzeniu rzeczowych, ocenia­j膮cych wszystko znawc贸w. Herbert i ja, dwaj ch艂odni, upojeni na zimno esteci, kt贸rzy rozstawionymi palcami badali kobiece propor­cje i w klasycznych o艣miu d艂ugo艣ciach g艂owy widzieli miar臋, kt贸rej Niobe, pr贸cz nieco za kr贸tkich ud, odpowiada艂a, je艣li o d艂ugo艣膰 cho­dzi, idealnie, podczas gdy wszystko, co rozrasta艂o si臋 wszerz, bio­dra, ramiona, klatka piersiowa, wymaga艂o raczej holenderskiej ni偶 greckiej miary.

Herbert obr贸ci艂 kciuk w d贸艂: - Dla mnie to ona by艂aby za aktyw­na w 艂贸偶ku. Zapasy to Herbert zna z Oruni i z Portu. Do tego nie potrzeba mi kobiety. - Herbert dmucha艂 na zimne. - Co innego, gdy­by taka by艂a drobna, taka krucha, co to trzeba uwa偶a膰, 偶eby jej w talii nie prze艂ama膰, wtedy Herbert nie mia艂by nic przeciwko temu.

Oczywi艣cie, gdyby co do czego przysz艂o, nie mieliby艣my te偶 nic przeciwko Niobe i jej zapa艣niczej naturze. Herbert dobrze wiedzia艂, 偶e owa po偶膮dana przez niego lub niepo偶膮dana pasywno艣膰 czy ak­tywno艣膰 nagich b膮d藕 na p贸艂 rozebranych kobiet nie zale偶y od tuszy; bywaj膮 szczup艂e dziewczyny, kt贸re nie mog膮 ule偶e膰 spokojnie, i baby jak piec, w kt贸rych niby w ospa艂ej stoj膮cej wodzie 偶adnego pr膮du nie zobaczysz. Umy艣lnie upraszczali艣my spraw臋, sprowadzali艣my wszystko do dw贸ch mianownik贸w i obra偶ali艣my Niobe z premedy­tacj膮 i coraz bardziej niewybaczalnie.

Tak wi臋c Herbert bra艂 mnie na r臋ce, 偶ebym obydwiema pa艂eczka­mi postuka艂 kobiet臋 po piersiach, a偶 zrywa艂y si臋 艣mieszne chmurki m膮czki drzewnej z jej spryskanych wprawdzie i dlatego nie zamiesz­ka艂ych, lecz licznych dziur wygryzionych przez czerwie. Podczas gdy b臋bni艂em, patrzyli艣my jej w owe udaj膮ce oczy bursztyny. Nic nie drgn臋艂o, nie mrugn臋艂o, nie za艂zawi艂o si臋, nie poruszy艂o. Nie zw臋zi艂o si臋 w rozsiewaj膮ce nienawi艣膰 szparki. W 偶贸艂tawych raczej ni偶 czer­wonawych kroplach odbija艂o si臋 ca艂e, cho膰 zniekszta艂cone wypuk艂o,

urz膮dzenie sali i cz臋艣膰 zalanych s艂o艅cem okien. Bursztyn mami, kt贸偶 o tym nie wie! My te偶 wiedzieli艣my o podst臋pnej naturze tego wy­niesionego do rangi klejnotu 偶ywicznego produktu. Jednak偶e nadal w ograniczony m臋ski spos贸b dziel膮c wszystko, co kobiece, na ak­tywne i pasywne, t艂umaczyli艣my sobie jawn膮 oboj臋tno艣膰 Niobe na nasz膮 korzy艣膰. Czuli艣my si臋 bezpieczni. Herbert rechocz膮c z艂o艣liwie wbi艂 jej gw贸藕d藕 w rzepk臋 kolanow膮: mnie kolano bola艂o przy ka偶­dym uderzeniu, ona nawet nie unios艂a brwi. Wyczyniali艣my r贸偶ne g艂upstwa w polu widzenia nap臋cznia艂ego drewna: Herbert ubiera艂 si臋 w p艂aszcz angielskiego admira艂a, bra艂 w r臋k臋 lunet臋, wk艂ada艂 dopa­sowany do ca艂o艣ci admiralski kapelusz. Ja, w czerwonej kamizelce i peruce z d艂ugimi lokami, zamienia艂em si臋 w pazia admira艂a. Odgry­wali艣my Trafalgar, ostrzeliwali艣my Kopenhag臋, rozp臋dzali艣my flot臋 Napoleona pod Abukirem, op艂ywali艣my ten i 贸w przyl膮dek, w stro­jach historycznych, to zn贸w wsp贸艂czesnych, pozowali艣my przed, jak s膮dzili艣my, aprobuj膮c膮 wszystko lub nie dostrzegaj膮c膮 niczego rze藕­b膮 dziobow膮 o wymiarach holenderskiej czarownicy.

Dzisiaj wiem, 偶e wszystko nam si臋 przypatruje, 偶e nic nie pozo­staje nie zauwa偶one, 偶e nawet tapety maj膮 lepsz膮 pami臋膰 ni偶 ludzie. Nie chodzi bynajmniej o Pana Boga, kt贸ry widzi wszystko! Wystar­czy kuchenne krzes艂o, wieszak, zape艂niona do po艂owy popielniczka albo drewniana podobizna kobiety, zwana Niobe, aby ka偶dy czyn zyska艂 sobie pami臋tliwego 艣wiadka.

Przez czterna艣cie dni, mo偶e nawet d艂u偶ej, pe艂nili艣my s艂u偶b臋 w Muzeum 呕eglugi. Herbert kupi艂 mi b臋benek i po raz drugi przy­ni贸s艂 matce Truczinskiej tygodni贸wk臋 zwi臋kszon膮 o dodatek za nie­bezpieczn膮 prac臋. We wtorek, bo w poniedzia艂ki muzeum by艂o za­mkni臋te, odm贸wiono mi przy kasie dzieci臋cego biletu i wpuszczenia do 艣rodka. Herbert zapyta艂 dlaczego. Kasjer, cz艂owiek wprawdzie mru­kliwy, ale nie pozbawiony 偶yczliwo艣ci, powiedzia艂, 偶e wydano pole­cenie, by dzieci nie wpuszcza膰 wi臋cej do muzeum. Ojciec ch艂opca si臋 na to nie zgadza; co prawda nie b臋dzie mia艂 nic przeciwko temu, je艣li zostan臋 na dole przy kasie, bo jako cz艂owiek interesu i wdowiec nie znajduje czasu, 偶eby si臋 mn膮 zaj膮膰, ale na sal臋, do bawialni Maryjki, nie wolno mi wej艣膰, to jest zakazane.

Herbert chcia艂 ju偶 uciec, szturchn膮艂em go, podbechta艂em, a on z jednej strony przyzna艂 kasjerowi racj臋, z drugiej strony za艣 nazwa艂 mnie swoim talizmanem, anio艂em opieku艅czym, m贸wi艂 o dzieci臋cej niewinno艣ci, kt贸ra go chroni, kr贸tko i w臋z艂owato: Herbert niemal zaprzyja藕ni艂 si臋 z kasjerem i za艂atwi艂 mi wej艣cie na ten, jak powie­dzia艂 kasjer, ostatni dzie艅 w Muzeum 呕eglugi.

Dzi臋ki temu jeszcze raz trzymaj膮c mojego du偶ego przyjaciela za r臋k臋 wszed艂em po kr臋tych, zawsze 艣wie偶o wypastowanych schodach na drugie pi臋tro, gdzie mieszka艂a Niobe. Nast膮pi艂o ciche przedpo艂u­dnie i jeszcze cichsze popo艂udnie. Herbert przymkn膮wszy oczy sie­dzia艂 na obitym sk贸r膮 krze艣le z 偶贸艂tymi g艂贸wkami gwo藕dzi. Ja przy­kucn膮艂em u jego st贸p. B臋benek milcza艂. Spogl膮dali艣my na kogi, fregaty, korwety, na pi臋ciomasztowce, galery i szalupy, na 偶aglowce przybrze偶ne i klipry, kt贸re wisia艂y pod d臋bowym stropem i czeka艂y na pomy艣lny wiatr. Przypatrywali艣my si臋 miniaturowej flocie, czy­hali艣my wraz z ni膮 na 艣wie偶膮 bryz臋, l臋kali艣my si臋 bezwietrznej ciszy sali i robili艣my wszystko, 偶eby艣my nie musieli przypatrywa膰 si臋 i l臋ka膰 Niobe. Ile by艣my dali za odg艂osy pracy czerwia, kt贸re by nam dowiod艂y, 偶e wn臋trze zielonego drewna mo偶na powoli wprawdzie, ale nieuchronnie wydr膮偶y膰 i spustoszy膰, 偶e Niobe nie jest nieznisz­czalna. Ale nie odezwa艂 si臋 偶aden czerw. Konserwator zabezpieczy艂 drewniane cia艂o przeciw czerwiom i uczyni艂 je nie艣miertelnym. Po­zosta艂a wi臋c nam jedynie miniaturowa flota, niedorzeczna nadzieja na pomy艣lny wiatr, ekstrawaganckie igranie z l臋kiem przed Niobe, kt贸rej dali艣my spok贸j, kt贸rej z wysi艂kiem nie dostrzegali艣my, o kt贸­rej by膰 mo偶e zapomnieliby艣my jeszcze, gdyby popo艂udniowe s艂o艅ce nie ugodzi艂o nagle i celnie jej lewego bursztynowego oka i nie roz­p艂omieni艂o go.

A przecie偶 owo rozp艂omienienie nie powinno by艂o nas zasko­czy膰. Znali艣my s艂oneczne popo艂udnia na drugim pi臋trze Muzeum 呕eglugi, wiedzieli艣my, kt贸ra wybi艂a lub wybije godzina, gdy 艣wiat艂o pada艂o z gzymsu i ogarnia艂o kogi. Tak偶e ko艣cio艂y G艂贸wnego Miasta, Starego Miasta, Dolnego Miasta czyni艂y swoje, aby drog臋 wzbijaj膮­cego kurz s艂onecznego 艣wiat艂a zaopatrzy膰 w czas zegar贸w i histo­rycznym brzmieniem dzwon贸w obs艂u偶y膰 nasze historyczne zbiory. C贸偶 dziwnego, 偶e s艂o艅ce sta艂o si臋 dla nas historycznym eksponatem, podejrzanym o spiskowanie z bursztynowymi oczyma Niobe.

Owego popo艂udnia jednak, kiedy nie mieli艣my ochoty ani odwa­gi do zabawy i prowokacyjnych wyg艂up贸w, rozja艣nione spojrzenie nieczu艂ego zazwyczaj drewna ugodzi艂o nas podw贸jnie. Przygn臋bie­ni przeczekali艣my p贸艂 godziny, kt贸re musieli艣my jeszcze wytrwa膰. Punkt pi膮ta muzeum zamykano.

Nazajutrz Herbert sam przyst膮pi艂 do pracy. Odprowadzi艂em go pod muzeum, nie chcia艂em czeka膰 przy kasie, wyszuka艂em sobie miejsce naprzeciwko patrycjuszowskiej kamienicy. Siedzia艂em z moim b臋benkiem na granitowej kuli, kt贸rej z ty艂u wyrasta艂 ogon u偶ywany przez doros艂ych jako balustrada. Nie trzeba dodawa膰, 偶e drugie skrzyd艂o schod贸w strze偶one by艂o przez tak膮 sam膮 kul臋 z ta­kim samym 偶elaznym ogonem. B臋bni艂em rzadko, ale za to okropnie g艂o艣no i na znak protestu przeciwko przechodniom, przewa偶nie ko­bietom, kt贸re znajdowa艂y przyjemno艣膰 w zatrzymywaniu si臋 ko艂o mnie, wypytywaniu o imi臋, g艂askaniu spoconymi d艂o艅mi moich ju偶 w贸wczas pi臋knych, kr贸tkich wprawdzie, ale lekko kr臋conych w艂o­s贸w. Przedpo艂udnie mija艂o. U ko艅ca ulicy 艢wi臋tego Ducha wysiadywa艂a jaja pod grub膮, napuszon膮 wie偶膮 czerwono-czarna kwoka Pan­ny Marii z ma艂ymi zielonymi wie偶yczkami. Go艂臋bie raz po raz wyfruwa艂y z ziej膮cych otworami mur贸w wie偶y, opada艂y niedaleko mnie, wygadywa艂y g艂upstwa i te偶 nie wiedzia艂y, jak d艂ugo jeszcze ma trwa膰 okres wysiadywania, co ma si臋 wyl臋gn膮膰 i czy to tysi膮clet­nie wysiadywanie nie sta艂o si臋 w ko艅cu celem samym w sobie.

W po艂udnie Herbert wyszed艂 na ulic臋. Z pud艂a na 艣niadanie, kt贸re matka Truczinska tak mu wypakowywa艂a, 偶e nie da艂o si臋 zamyka膰, wyci膮gn膮艂 dla mnie dwie kromki chleba ze smalcem, prze艂o偶one grub膮 na palec kaszank膮. Zach臋caj膮co i mechanicznie kiwn膮艂 mi g艂ow膮, bo nie chcia艂em je艣膰. W ko艅cu zjad艂em, a Herbert, kt贸ry nic nie jad艂, wypali艂 papierosa. Zanim muzeum go odzyska艂o, znikn膮艂 w knajpie przy Chlebnickiej na dwie czy trzy ja艂owc贸wki. Kiedy przechyla艂 kieliszek, patrzy艂em na jego grdyk臋. Nie podoba艂o mi si臋, jak wlewa艂 w贸dk臋 w siebie. Gdy ju偶 dawno pokona艂 kr臋te schody muzeum, a ja zn贸w siedzia艂em na mojej granitowej kuli, Oskar wci膮偶 jeszcze mia艂 przed oczami podryguj膮c膮 grdyk臋 swojego przyjaciela Herberta.

Popo艂udnie pe艂za艂o po bladoniebieskiej fasadzie muzeum. Prze­skakiwa艂o z ornamentu na ornament, przeje偶d偶a艂o po nimfach i ro­gach obfito艣ci, po偶era艂o grube, si臋gaj膮ce po kwiaty anio艂ki, dojrza艂e winogrona zamienia艂o w przejrza艂e, wpada艂o w 艣rodek wiejskiego 艣wi臋ta, zabawia艂o si臋 w ciuciubabk臋, ko艂ysa艂o si臋 na r贸偶owej hu艣­tawce, uszlachetnia艂o mieszczan w pludrach, kt贸rzy uprawiali han­del, chwyta艂o jelenia 艣ciganego przez psy i w ko艅cu dotar艂o do owe­go okna na drugim pi臋trze, kt贸re pozwala艂o s艂o艅cu na kr贸tko, a jednak na zawsze roz艣wietli膰 bursztynowe oko.

Poma艂u zsuwa艂em si臋 z mojej granitowej kuli. B臋benek uderzy艂 twardo o zakrzep艂y kamie艅. Odprysn膮艂 lakier bia艂ej oprawy i kilka cz膮stek lakierowanych p艂omyk贸w, 艣ciel膮c si臋 potem bia艂o i czerwo­no na schodach przedpro偶a.

Mo偶e co艣 recytowa艂em, odmawia艂em jak膮艣 modlitw臋, wylicza­艂em co艣: wkr贸tce potem przed portalem muzeum zatrzyma艂a si臋 ka­retka pogotowia Przechodnie ustawiali si臋 po obu stronach wej艣cia. Oskarowi uda艂o si臋 w艣lizn膮膰 z sanitariuszami do 艣rodka. Szybciej dopad艂em schod贸w ni偶 ci, co z dawniejszych wypadk贸w powinni byli przecie偶 zna膰 rozk艂ad muzeum.

呕e te偶 nie roze艣mia艂em si臋 na widok Herberta! Wisia艂 na ciele Niobe jakby chcia艂 posi膮艣膰 drzewo. Jego g艂owa zas艂ania艂a jej g艂ow臋, jego ramiona chwyci艂y si臋 jej uniesionych i skrzy偶owanych ramion. Herbert by艂 bez koszuli. Znaleziono j膮 p贸藕niej, z艂o偶on膮 starannie, na obitym sk贸r膮 krze艣le przy drzwiach. Jego plecy ukazywa艂y wszyst­kie blizny. Czyta艂em to pismo, liczy艂em litery. 呕adnej nie brakowa艂o. Nie by艂o te偶 jednak ani zacz膮tka nowego znaku.

Sanitariusze, kt贸rzy tu偶 za mn膮 wpadli do sali, z trudem oderwali Herberta od Niobe. Op臋tany nami臋tno艣ci膮, zerwa艂 z 艂a艅cucha kr贸tk膮, wyostrzon膮 z obu stron okr臋tow膮 siekier臋, jedno ostrze wbi艂 Niobe, drugie, rzucaj膮c si臋 na kobiet臋, samemu sobie wepchn膮艂 w cia艂o. O ile u g贸ry z艂膮czenie uda艂o mu si臋 ca艂kowicie, o tyle u do艂u, gdzie mia艂 rozpi臋te spodnie, gdzie jego cz艂onek jeszcze by艂 sztywny i ster­cza艂 bez sensu, nie zdo艂a艂 zarzuci膰 kotwicy.

Gdy przykryli Herberta kocem z napisem 鈥濵iejskie Pogotowie Ratunkowe鈥, Oskar, jak zawsze, gdy co艣 traci艂, powr贸ci艂 do swojego b臋benka. Wali艂 jeszcze w blach臋 pi臋艣ciami, gdy ludzie z muzeum wyprowadzali go z 鈥瀊awialni Maryjki鈥 po schodach na d贸艂, a wresz­cie odwie藕li do domu autem policyjnym.

Tak偶e teraz, w zak艂adzie, gdy przypomina sobie ow膮 pr贸b臋 mi艂o­艣ci mi臋dzy drewnem a cia艂em, musi pracowa膰 pi臋艣ciami, aby raz jesz­cze przemierzy膰 nabrzmia艂y, barwny, twardy i wra偶liwy, przepowia­daj膮cy wszystko twardo艣ci膮 i wra偶liwo艣ci膮 labirynt blizn na plecach Herberta Truczinskiego. Niczym 艣lepiec odczytuje pismo tych ple­c贸w.

Dopiero teraz, gdy tamci zdj臋li Herberta z jego nieczu艂ej rze藕by, przychodzi Bruno, m贸j piel臋gniarz, ze zrozpaczon膮 gruszkowat膮 g艂o­w膮. Ostro偶nie zdejmuje mi pi臋艣ci z b臋benka, zawiesza blach臋 na le­wym s艂upku w nogach metalowego 艂贸偶ka i wyg艂adza ko艂dr臋.

- Ale偶, panie Matzerath - upomina mnie - je艣li dalej b臋dzie pan tak g艂o艣no b臋bni膰, gdzie indziej us艂ysz膮, 偶e tutaj b臋bni si臋 o wiele za g艂o艣no. Mo偶e pan zrobi przerw臋 albo b臋dzie pan b臋bni艂 troch臋 ci­szej?

Dobrze, Bruno, spr贸buj臋 podyktowa膰 mojej blasze nast臋pny, ci­chy rozdzia艂, chocia偶 w艂a艣nie ten temat wo艂a o rycz膮c膮, wyg艂odzon膮 orkiestr臋.



















Wiara, nadzieja, mi艂o艣膰


By艂 kiedy艣 muzyk, kt贸ry nazywa艂 si臋 Meyn i umia艂 przepi臋knie I gra膰 na tr膮bce. Mieszka艂 na poddaszu czteropi臋trowej kamienicy, trzy­ma艂 cztery koty, z kt贸rych jeden nazywa艂 si臋 Bismarck, i od rana do wieczora poci膮ga艂 ja艂owc贸wk臋 wprost z butelki. Robi艂 to tak d艂ugo, a偶 nieszcz臋艣cie go otrze藕wi艂o. Oskar po dzi艣 dzie艅 nie wierzy tak naprawd臋 w znaki wr贸偶ebne. Jednak偶e w贸wczas dosy膰 by艂o znak贸w zwiastuj膮cych nieszcz臋艣cie, kt贸re wdziewa艂o coraz wi臋ksze buty, w coraz wi臋kszych butach robi艂o coraz wi臋ksze kroki i zamierza艂o rozsiewa膰 z艂o. Oto m贸j przyjaciel Herbert Truczinski umar艂 od rany w piersi, kt贸r膮 zada艂a mu drewniana kobieta. Kobieta nie umar艂a. Opiecz臋towano j膮 i, rzekomo z powodu prac konserwacyjnych, scho­wano w piwnicy muzeum. Lecz nieszcz臋艣cia nie mo偶na zamkn膮膰 w piwnicy. Ze 艣ciekami trafia ono do kanalizacji, wdziera si臋 w prze­wody gazowe, dochodzi do wszystkich mieszka艅, i nikt, kto stawia garnek z zup膮 na niebieskawe p艂omyki, nie przeczuwa, 偶e oto nieszcz臋艣cie doprowadza jego 偶arcie do wrzenia.

Gdy chowano Herberta na cmentarzu we Wrzeszczu, po raz dru­gi zobaczy艂em Leo Hysia, kt贸rego pozna艂em na br臋towskim cmenta­rzu. Nam wszystkim, matce Truczinskiej, Gu艣cie, Fritzowi i Marii Truczinskim, grubej pani Kater, staremu Heilandtowi, kt贸ry w dni 艣wi膮t zarzyna艂 matce Truczinskiej kr贸liki Fritza, mojemu domnie­manemu ojcu Matzerathowi, kt贸ry wspania艂omy艣lnie, jak to on po­trafi艂, pokry艂 co najmniej po艂ow臋 koszt贸w pogrzebu, nawet Janowi Bro艅skiemu, kt贸ry Herberta prawie nie zna艂, kt贸ry przyszed艂 tylko, I 偶eby na neutralnym gruncie cmentarza zobaczy膰 Matzeratha, a mo偶e i mnie - nam wszystkim Leo 艣lini膮c si臋 i podaj膮c dr偶膮ce, bia艂e, ple­艣niej膮ce r臋kawiczki sk艂ada艂 swoje pomieszane, nie odr贸偶niaj膮ce rado艣ci od cierpienia kondolencje.

Gdy r臋kawiczki Hysia zatrzepota艂y ku muzykowi Meynowi, kt贸ry przyszed艂 na p贸艂 po cywilnemu, na p贸艂 w mundurze SA, zdarzy艂o si臋 co艣, co by艂o kolejnym znakiem przysz艂ego nieszcz臋艣cia.

Wyblak艂a materia r臋kawiczek zerwa艂a si臋 sp艂oszona w g贸r臋, odfrun臋艂a i poci膮gn臋艂a za sob膮 Hysia poprzez groby. S艂yszeli艣my, jak krzycza艂; lecz owe strz臋py s艂贸w, kt贸re zawis艂y w koronach cmentarnych drzew, to nie by艂y kondolencje.

Nikt nie odsun膮艂 si臋 od muzyka Meyna. A jednak sta艂 on w 偶a艂obnym orszaku osamotniony, rozpoznany i napi臋tnowany przez Hysia i speszony manipulowa艂 swoj膮 tr膮bk膮 kt贸r膮 specjalnie zabra艂 ze sob膮, na kt贸rej przedtem gra艂 przepi臋knie nad grobem Herberta. Przepi臋k­nie, bo Meyn, czego nie robi艂 ju偶 od dawna, napi艂 si臋 ja艂owc贸wki, bo 艣mier膰 Herberta, z kt贸rym by艂 w jednym wieku, dotkn臋艂a go bole­艣nie, podczas gdy mnie i m贸j b臋benek pozbawi艂a g艂osu.

By艂 sobie kiedy艣 muzyk, kt贸ry nazywa艂 si臋 Meyn i umia艂 prze­pi臋knie gra膰 na tr膮bce. Mieszka艂 na poddaszu naszej czteropi臋trowej kamienicy, trzyma艂 cztery koty, z kt贸rych jeden nazywa艂 si臋 Bismarck, i od rana do wieczora poci膮ga艂 ja艂owc贸wk臋 wprost z butelki, a偶 wst膮­pi艂 - by艂o to, jak mi si臋 zdaje, w ko艅cu dziewi臋膰set trzydziestego sz贸stego albo na pocz膮tku trzydziestego si贸dmego - do kawalerii SA, tam jako tr臋bacz kapeli wojskowej gra艂 na tr膮bce co prawda o wiele bieglej, ale ju偶 nie przepi臋knie, bo wk艂adaj膮c spodnie do kon­nej jazdy, ze sk贸r膮 na ty艂ku, rzuci艂 ja艂owc贸wk臋 i ju偶 tylko na trze藕wo dmucha艂 g艂o艣no w swoj膮 blach臋.

Gdy SA-manowi Meynowi umar艂 przyjaciel z lat m艂odo艣ci, Her­bert Truczinski, z kt贸rym razem w latach dwudziestych p艂aci艂 sk艂ad­ki cz艂onkowskie najpierw komunistycznej grupie m艂odzie偶owej, po­tem Czerwonym Soko艂om, gdy mieli zakopa膰 Herberta w ziemi, Meyn chwyci艂 za tr膮bk臋 i jednocze艣nie za butelk臋 ja艂owc贸wki. Chcia艂 bo­wiem zagra膰 przepi臋knie, nie za艣 trze藕wo i bezbarwnie, nawet je偶d偶膮c na brunatnym koniu zachowa艂 ucho muzyka i dlatego jeszcze na cmentarzu poci膮gn膮艂 艂yk i nie zdj膮艂 cywilnego p艂aszcza narzuconego na mundur, aczkolwiek zamierza艂 dmucha膰 w tr膮bk臋 cmentarn膮 zie­mi膮 na brunatno, cho膰 bez nakrycia g艂owy.

By艂 sobie kiedy艣 SA-man, kt贸ry po ja艂owc贸wce graj膮c przepi臋k­nie i d藕wi臋cznie na tr膮bce nad grobem przyjaciela z lat m艂odo艣ci nie zdj膮艂 p艂aszcza narzuconego na kawaleryjski mundur SA. Gdy 贸w Leo Hy艣, kt贸ry bywa na wszystkich cmentarzach, chcia艂 z艂o偶y膰 偶a艂obni­kom kondolencje, wszyscy je us艂yszeli. Tylko SA-man nie mia艂 pra­wa dotkn膮膰 bia艂ej r臋kawiczki, bo Leo rozpozna艂 SA-mana, przestra­szy艂 si臋 i krzycz膮c g艂o艣no odm贸wi艂 mu r臋kawiczki i kondolencji. SA-man za艣 bez kondolencji i z zimn膮 tr膮bk膮 poszed艂 do domu, gdzie w mieszkaniu na poddaszu naszej kamienicy zasta艂 swoje cztery koty.

By艂 sobie kiedy艣 SA-man, kt贸ry nazywa艂 si臋 Meyn. Z czas贸w, gdy dzie艅 w dzie艅 popija艂 ja艂owc贸wk臋 i przepi臋knie gra艂 na tr膮bce, Meyn zachowa艂 w swoim mieszkaniu cztery koty, z kt贸rych jeden nazywa艂 si臋 Bismarck. Kiedy pewnego dnia SA-man Meyn wr贸ci艂 z pogrzebu przyjaciela z lat m艂odo艣ci, Herberta Truczinskiego, smut­ny i znowu trze藕wy, bo kto艣 odm贸wi艂 mu kondolencji, znalaz艂 si臋 w mieszkaniu sam na sam z czterema kotami. Koty ociera艂y si臋 o jego kawaleryjskie buty, a Meyn da艂 im g艂owy 艣ledzi w gazetowym papierze, co odci膮gn臋艂o koty od jego but贸w. Tego dnia w mieszkaniu wyj膮tkowo mocno cuchn臋艂o czterema kotami, kt贸re by艂y kocurami, z kt贸rych jeden nazywa艂 si臋 Bismarck i chodzi艂 czarny na bia艂ych 艂apach. Meyn nie mia艂 jednak w mieszkaniu ani kropli ja艂owc贸wki. Tote偶 coraz mocniej cuchn臋艂o kotami czy kocurami. Mo偶e by kupi艂 jak膮 butelk臋 w naszym sklepie kolonialnym, gdyby nie mieszka艂 na czwartym pi臋trze pod samym dachem. A tak ba艂 si臋 schod贸w i ba艂 si臋 ludzi z s膮siedztwa, wobec kt贸rych nieraz przysi臋ga艂, 偶e ju偶 ani kro­pelka ja艂owc贸wki nie dotknie jego ust muzyka, 偶e zaczyna nowe, trze藕wiute艅kie 偶ycie, 偶e odt膮d oddaje si臋 ca艂y porz膮dkowi, nie za艣 pija艅stwom zmarnowanej i wyuzdanej m艂odo艣ci.

By艂 sobie kiedy艣 cz艂owiek, kt贸ry nazywa艂 si臋 Meyn. Gdy pewne­go dnia znalaz艂 si臋 w mieszkaniu na poddaszu sam na sam ze swoimi czterema kocurami, z kt贸rych jeden nazywa艂 si臋 Bismarck, koci smr贸d dra偶ni艂 go szczeg贸lnie, bo przed po艂udniem prze偶y艂 co艣 przykrego, bo ponadto w domu nie by艂o ja艂owc贸wki. A poniewa偶 przykro艣膰 i pragnienie ros艂y i podsyca艂y koci smr贸d, Meyn, kt贸ry by艂 muzy­kiem z zawodu i cz艂onkiem kapeli wojskowej kawalerii SA, chwyci艂 pogrzebacz le偶膮cy ko艂o zimnego pieca sta艂opalnego i tak d艂ugo wali艂 kocury, a偶 uzna艂, 偶e wszystkie cztery, tak偶e kocur imieniem Bismarck, nie 偶yj膮; chocia偶 koci smr贸d w mieszkaniu ani troch臋 nie zel偶a艂.

By艂 sobie kiedy艣 zegarmistrz, kt贸ry nazywa艂 si臋 Laubschad i miesz­ka艂 na pierwszym pi臋trze naszej kamienicy w dwupokojowym miesz­kaniu z oknami od podw贸rza. Zegarmistrz Laubschad by艂 nie偶onaty, nale偶a艂 do narodowosocjalistycznej opieki spo艂ecznej i Towarzystwa Przyjaci贸艂 Zwierz膮t. Dobre serce mia艂 Laubschad i zm臋czonym lu­dziom, chorym zwierz臋tom i zepsutym zegarom pomaga艂 odzyska膰 si艂y. Gdy pewnego popo艂udnia zegarmistrz rozmy艣laj膮c o odbytym przed po艂udniem pogrzebie s膮siada siedzia艂 zadumany przy oknie, zobaczy艂, jak muzyk Meyn, mieszkaj膮cy na czwartym pi臋trze tej sa­mej kamienicy, wyni贸s艂 na podw贸rze wype艂niony do po艂owy worek po ziemniakach, kt贸ry by艂 jakby wilgotny u do艂u i przecieka艂, i wsa­dzi艂 do jednego z dw贸ch 艣mietnik贸w. Poniewa偶 jednak 艣mietnik ju偶 przedtem by艂 prawie pe艂ny, muzykowi z du偶ym trudem uda艂o si臋 za­mkn膮膰 pokryw臋.

By艂y sobie kiedy艣 cztery kocury, z kt贸rych jeden nazywa艂 si臋 Bi­smarck. Te kocury nale偶a艂y do muzyka nazwiskiem Meyn. Poniewa偶 kocury, kt贸re nie by艂y wykastrowane, cuchn臋艂y ostro, a偶 zatyka艂o, muzyk pewnego dnia, gdy ze szczeg贸lnych powod贸w smr贸d by艂 mu szczeg贸lnie niemi艂y, zat艂uk艂 cztery kocury pogrzebaczem, wpakowa艂 padlin臋 do worka po ziemniakach, zni贸s艂 t艂umok cztery pi臋tra w d贸艂 i stara艂 si臋 czym pr臋dzej wrzuci膰 go do 艣mietnika na podw贸rzu ko艂o trzepaka, bo workowe p艂贸tno by艂o nieszczelne i ju偶 na drugim pi臋­trze zacz臋艂o przecieka膰. Poniewa偶 jednak 艣mietnik by艂 do艣膰 pe艂ny, muzyk musia艂 workiem upcha膰 艣miecie, 偶eby zamkn膮膰 pokryw臋. Ledwie wyszed艂 na ulic臋 - bo do cuchn膮cego kotami, ale pozbawio­nego kot贸w mieszkania nie chcia艂 wraca膰 - ugniecione 艣miecie za­cz臋艂y z powrotem si臋 rozpr臋偶a膰, unios艂y worek, a workiem pokryw臋.

By艂 sobie kiedy艣 muzyk, kt贸ry zabi艂 swoje cztery koty, pochowa艂 w 艣mietniku, opu艣ci艂 dom i poszed艂 odwiedzi膰 przyjaci贸艂.

By艂 sobie kiedy艣 zegarmistrz, kt贸ry siedzia艂 w zamy艣leniu przy oknie i obserwowa艂, jak muzyk Meyn wrzuci艂 nape艂niony do po艂owy worek do 艣mietnika, a potem opu艣ci艂 podw贸rze, jak w par臋 chwil po odej艣ciu Meyna pokrywa 艣mietnika unios艂a si臋 i nadal unosi艂a si臋 coraz wy偶ej.

By艂y sobie kiedy艣 cztery kocury, kt贸re pewnego szczeg贸lnego dnia cuchn臋艂y szczeg贸lnie mocno i dlatego zosta艂y zabite, wepchane do worka i pogrzebane w 艣mietniku. Koty jednak, z kt贸rych jeden nazywa艂 si臋 Bismarck, nie by艂y ca艂kiem martwe, uparcie trzyma艂y si臋 偶ycia, jak to koty potrafi膮. Rusza艂y si臋 w worku, wprawia艂y w ruch pokryw臋 艣mietnika i zegarmistrzowi Laubschadowi, kt贸ry nadal zamy艣lony siedzia艂 przy oknie, zadawa艂y pytanie: zgadnij, co jest w worku, kt贸ry muzyk Meyn wrzuci艂 do 艣mietnika?

By艂 sobie kiedy艣 zegarmistrz, kt贸ry nie m贸g艂 przygl膮da膰 si臋 spo­kojnie, jak w 艣mietniku co艣 si臋 rusza. Wyszed艂 wi臋c z mieszkania na pierwszym pi臋trze kamienicy, pod膮偶y艂 na podw贸rze, otworzy艂 po­kryw臋 艣mietnika, zajrza艂 do worka, zabra艂 do siebie cztery zmasakro­wane, ale wci膮偶 jeszcze 偶ywe koty, 偶eby je piel臋gnowa膰. Ale zdech艂y jeszcze najbli偶szej nocy pod jego zegarmistrzowskimi palcami i nie pozosta艂o mu nic innego, jak z艂o偶y膰 doniesienie do Towarzystwa Przyjaci贸艂 Zwierz膮t, kt贸rego by艂 cz艂onkiem, i powiadomi膰 lokalne w艂adze partyjne o dr臋czeniu zwierz膮t przynosz膮cym szkod臋 autory­tetowi partii.

By艂 sobie kiedy艣 SA-man, kt贸ry zabi艂 cztery kocury, a poniewa偶 kocury nie by艂y jeszcze ca艂kiem martwe i zdradzi艂y go, zosta艂 zadenuncjowany przez zegarmistrza. Dosz艂o do rozprawy s膮dowej i SA-man musia艂 zap艂aci膰 kar臋. Lecz i w SA omawiano wypadek i posta­nowiono SA-mana za niegodne post臋powanie wyrzuci膰 z SA. Mimo 偶e w nocy z 贸smego na dziewi膮tego listopada dziewi臋膰set trzydzie­stego 贸smego, kt贸r膮 p贸藕niej nazwano noc膮 kryszta艂ow膮, SA-man poczyna艂 sobie wyj膮tkowo m臋偶nie, wraz z innymi podpali艂 synagog臋 we Wrzeszczu przy 艢w. Micha艂a, mimo 偶e bra艂 te偶 偶ywy udzia艂, gdy nazajutrz rano trzeba by艂o zdemolowa膰 kilka wybranych przedtem sklep贸w, ca艂a ta gorliwo艣膰 nie zdo艂a艂a zapobiec jego usuni臋ciu z ka­walerii SA. Za nieludzkie dr臋czenie zwierz膮t zosta艂 zdegradowany i skre艣lony z listy cz艂onk贸w. Dopiero w rok p贸藕niej uda艂o mu si臋 wst膮pi膰 do Heimwehry, kt贸r膮 potem przej臋艂y Waffen-SS.

By艂 sobie kiedy艣 kupiec kolonialny, kt贸ry pewnego listopadowe­go dnia zamkn膮艂 sklep, bo w mie艣cie co艣 si臋 dzia艂o, wzi膮艂 za r臋k臋 swojego syna Oskara i pojecha艂 pi膮tk膮 do Z艂otej Bramy, bo tam, jak w Sopocie i we Wrzeszczu, p艂on臋艂a synagoga. Synagoga by艂a prawie wypalona, a stra偶 po偶arna uwa偶a艂a, 偶eby ogie艅 nie przerzuci艂 si臋 na inne domy. Przed ruinami mundurowi i cywile nosili ksi臋gi, przedmioty sakralne i osobliwe materie. Stert臋 podpalono, a kupiec kolonialny skorzysta艂 z okazji, by ogrzewa膰 swoje palce i uczucia nad publicznym ogniskiem. Natomiast jego syn, Oskar, widz膮c, 偶e ojciec jest tak zaj臋ty i rozp艂omieniony, wymkn膮艂 si臋 niepostrze偶enie i po­艣pieszy艂 w stron臋 pasa偶u Zbrojowni, bo niepokoi艂 si臋 o swoje b臋benki z bia艂o-czerwono lakierowanej blachy.

By艂 sobie kiedy艣 handlarz zabawek, kt贸ry nazywa艂 si臋 Sigismund Markus i sprzedawa艂 mi臋dzy innymi tak偶e bia艂o-czerwono lakierowane blaszane b臋benki. Wspomniany przed chwil膮 Oskar by艂 g艂贸wnym odbiorc膮 tych blaszanych b臋benk贸w, bo z zawodu by艂 blaszanym b臋bnist膮 i bez blaszanego b臋benka nie m贸g艂 i nie chcia艂 偶y膰. I Tote偶 spod p艂on膮cej synagogi pod膮偶y艂 do pasa偶u Zbrojowni, bo tam mieszka艂 str贸偶 jego b臋benk贸w; ale znalaz艂 go w takim stanie, jaki od tej pory uniemo偶liwia艂 mu, przynajmniej na tym 艣wiecie, sprzedawa­nie blaszanych b臋benk贸w.

Oni, ci sami pirotechnicy, od kt贸rych ja, Oskar, jak mi si臋 zdawa­艂o, uciek艂em, odwiedzili ju偶 Markusa przede mn膮, zanurzyli p臋dzel w farbie i pismem s眉tterlinowskim napisali mu w poprzek wystawy: 鈥炁粂dowska 艣winia鈥, potem, mo偶e niezadowoleni ze swojego cha­rakteru pisma, st艂ukli obcasami szyb臋 wystawy, tak 偶e tytu艂u, jaki mu przyznali, mo偶na si臋 by艂o tylko domy艣li膰. Gardz膮c drzwiami weszli przez wybit膮 szyb臋 do sklepu i teraz na sw贸j jednoznaczny spos贸b bawili si臋 tam dzieci臋cymi zabawkami.

Zasta艂em ich jeszcze przy zabawie, gdy i ja wszed艂em przez wy­staw臋 do sklepu. Kilku spu艣ci艂o spodnie, wycisn臋艂o brunatne kie艂ba­sy, w kt贸rych wida膰 jeszcze by艂o na p贸艂 strawiony groch, na 偶aglow­ce, ma艂pki graj膮ce na skrzypkach i moje b臋benki. Wygl膮dali wszyscy jak muzyk Meyn, mieli jak on mundury SA, ale Meyna tam nie by艂o; jak i tych, kt贸rzy tam byli, nie by艂o gdzie indziej. Jeden wyci膮gn膮艂 sztylet. Rozpruwa艂 lalki i za ka偶dym razem by艂 jakby rozczarowany, gdy z wypchanych tu艂owi i cz艂onk贸w sypa艂y si臋 jedynie trociny.

Martwi艂em si臋 o moje b臋benki. Moje b臋benki im si臋 nie podoba­艂y. Moja blacha nie przetrzyma艂a ich gniewu, musia艂a milcze膰 i ulec. Markus natomiast umkn膮艂 przed ich gniewem. Gdy chcieli porozma­wia膰 z nim w jego biurze, nie zapukali, tylko wy艂amali drzwi, cho­cia偶 nie by艂y zamkni臋te na klucz.

Handlarz zabawek siedzia艂 za biurkiem. Mia艂, jak zwykle, zar臋­kawki na swoim ciemnoszarym codziennym ubraniu. Drobiny 艂upie­偶u na ramionach zdradza艂y, 偶e cierpia艂 na chorob臋 w艂os贸w. Jeden, co powsadza艂 sobie kukie艂ki na palce, szturchn膮艂 go twardo kukie艂kow膮 babci膮, ale z Markusem nie mo偶na ju偶 by艂o rozmawia膰, nie mo偶na ju偶 by艂o go obrazi膰. Przed nim na blacie biurka sta艂a szklanka, kt贸r膮 pragnienie kaza艂o mu widocznie opr贸偶ni膰 akurat w owej chwili, gdy od rozpryskuj膮cego si臋 krzyku szyby wystawowej zasch艂o mu w gardle.

By艂 sobie kiedy艣 blaszany b臋bnista, kt贸ry nazywa艂 si臋 Oskar. Gdy zabrano mu handlarza zabawek i spustoszono jego sklep, przeczu艂, 偶e dla takich kar艂owatych blaszanych b臋bnist贸w jak on id膮 ci臋偶kie czasy. Opuszczaj膮c sklep wygrzeba艂 wi臋c sobie z rumowiska jeden ca艂y i dwa niezbyt uszkodzone b臋benki, obwieszony nimi wysun膮艂 si臋 z pasa偶u Zbrojowni, aby na Targu W臋glowym poszuka膰 ojca, kt贸ry by膰 mo偶e i jego szuka艂. Na dworze by艂o p贸藕ne listopadowe przedpo艂udnie. Ko艂o Teatru Miejskiego, nie opodal przystanku tram­wajowego, sta艂y pobo偶ne kobiety i zmarzni臋te brzydkie dziewczyny, kt贸re rozdawa艂y religijne pisma, zbiera艂y pieni膮dze do puszek i uka­zywa艂y na dw贸ch kijach transparent z cytatem z Listu do Koryntian, rozdzia艂 trzynasty. 鈥濿iara - nadzieja - mi艂o艣膰鈥 - odczyta艂 Oskar i m贸g艂 manipulowa膰 owymi trzema s艂贸wkami jak 偶ongler butelkami: 艂atwowierny, by膰 przy nadziei, wolna mi艂o艣膰, huta Dobrej Nadziei, nap贸j mi艂osny, zebranie wierzycieli. Czy wierzysz, 偶e jutro b臋dzie deszcz? Ca艂y 艂atwowierny lud wierzy艂 w 艣wi臋tego Miko艂aja. Ale 艣wi臋ty Miko艂aj by艂 w rzeczywisto艣ci gazownikiem. Zdaje si臋, 偶e pach­nie orzechami i migda艂ami. Ale pachnia艂o gazem. Zdaje si臋, 偶e nie­d艂ugo b臋dziemy mieli pierwsz膮 niedziel臋 adwentu. I odkr臋ca si臋 pierw­sz膮, drug膮, trzeci膮 i czwart膮 niedziel臋 adwentu, jak odkr臋ca si臋 kurki gazowe, 偶eby pachnia艂o wiarygodnie orzechami i migda艂ami, 偶eby wszystkie dziadki do orzech贸w mog艂y urnie wierzy膰:

On przyjdzie! Przyjdzie! Kt贸偶 jednak przyszed艂? Dzieci膮tko Je­zus, Zbawiciel? Czy te偶 przyszed艂 niebieski gazownik z licznikiem pod pach膮, kt贸ry tyka bez przerwy? I powiedzia艂: Jam jest Zbawiciel tego 艣wiata, beze mnie nie mogliby艣cie gotowa膰. I wdawa艂 si臋 w rozmowy, oferowa艂 korzystn膮 taryf臋, odkr臋ca艂 艣wie偶o wyczyszczone gazowe kurki i pozwala艂 wydziela膰 si臋 Duchowi 艢wi臋temu, 偶eby I mo偶na by艂o ugotowa膰 go艂臋bia. I rozdawa艂 orzechy i migda艂y w 艂upi­nach, kt贸re natychmiast roz艂upywano, a jednocze艣nie wydzielali si臋 oni: Duch 艢wi臋ty i gaz, tak 偶e 艂atwowierni w g臋stym i niebieskawym powietrzu bez trudu we wszystkich gazownikach przed domami to­warowymi widzieli 艣wi臋tych Miko艂aj贸w i Dzieci膮tka Jezus, w ka偶­dej wielko艣ci i w ka偶dej cenie. I dzi臋ki temu wierzyli w gazowni臋, poza kt贸r膮 nie ma zbawienia, kt贸ra wznosz膮cymi si臋 i opadaj膮cymi gazometrami symbolizowa艂a los i po normalnych cenach urz膮dza艂a czas adwentu; w zapowiadane przez ni膮 Bo偶e Narodzenie wierzy艂o co prawda wielu, lecz jej m臋cz膮ce 艣wi臋ta prze偶yli tylko ci, dla kt贸­rych nie wystarczy艂 zapas migda艂贸w i orzech贸w - chocia偶 wszyscy wierzyli, 偶e jest ich pod dostatkiem.

Ale odk膮d wiara w 艣wi臋tego Miko艂aja okaza艂a si臋 wiar膮 w gazownika, nie zwa偶aj膮c na kolejno艣膰 Listu do Koryntian, pr贸bowano mi艂o艣ci: Kocham ci臋, m贸wi艂o si臋, och, jak ci臋 kocham. Czy ty te偶 siebie kochasz? Kochasz mnie, powiedz, naprawd臋 mnie kochasz? Ja te偶 kocham siebie. I z czystej mi艂o艣ci nazywali si臋 rzodkiewkami, kochali rzodkiewki, gry藕li si臋, jedna rzodkiewka z mi艂o艣ci odgryza艂a g艂贸wk臋 drugiej. I opowiadali sobie o przyk艂adach cudownej, niebia艅­skiej, ale i ziemskiej mi艂o艣ci mi臋dzy rzodkiewkami i tu偶 przed ugry­zieniem szeptali rze艣ko, g艂o艣no, ostro: Powiedz, rzodkiewko, kochasz mnie? Ja te偶 kocham siebie.

Ale odk膮d z mi艂o艣ci poodgryzali sobie g艂贸wki, a wiara w gazownika zosta艂a uznana za religi臋 pa艅stwow膮, po wierze i przewidzianej g贸ry mi艂o艣ci pozosta艂 ju偶 trzeci tylko bubel z Listu do Koryntian: nadzieja. I podczas gdy oni mieli jeszcze do chrupania rzodkiewki, i orzechy i migda艂y, 偶ywili ju偶 nadziej臋, 偶e wkr贸tce b臋dzie koniec, aby mogli zacz膮膰 od nowa albo kontynuowa膰, po muzyce ko艅cowej albo jeszcze w czasie muzyki ko艅cowej spodziewaj膮c si臋, 偶e niebawem b臋dzie koniec ko艅ca. I wci膮偶 jeszcze nie wiedzieli, czego koniec. Mieli tylko nadziej臋, 偶e wkr贸tce b臋dzie koniec, ju偶 jutro koniec, oby jeszcze nie dzisiaj koniec; bo c贸偶 mieliby pocz膮膰 z nag艂ym ko艅cem. A gdy potem nast膮pi艂 koniec, szybko zrobili z niego pe艂en nadziei pocz膮tek; bo w tym kraju koniec zawsze jest pocz膮tkiem i nadziej膮 w ka偶dym, nawet najbardziej ostatecznym ko艅cu. I tak te偶 jest napi­sane: P贸ki cz艂owiek ma nadziej臋, b臋dzie wci膮偶 zaczyna艂 od nowa pe艂ne nadziei ko艅czenie.

Ja natomiast nie wiem. Nie wiem na przyk艂ad, kto si臋 dzisiaj kryje pod brodami 艣wi臋tych Miko艂aj贸w, nie wiem, co oni maj膮 w worku, nie wiem, jak si臋 przykr臋ca i zamyka gazowe kurki; bo zn贸w prze­p艂ywa adwent, a mo偶e nadal, nie wiem, na pr贸b臋, nie wiem; dla kogo ma by膰 ta pr贸ba, nie wiem, czy mog臋 wierzy膰, 偶e oni, miejmy na­dziej臋, z mi艂o艣ci膮 czyszcz膮 gazowe kurki, 偶eby zapia艂y, nie wiem, kt贸rego ranka, kt贸rego wieczoru, nie wiem, czy to zale偶y od pory dnia; bo mi艂o艣膰 nie zna p贸r dnia, a nadzieja nie ma ko艅ca, a wiara nie zna granic, tylko wiedza i niewiedza skr臋powane s膮 czasem i grani­cami i najcz臋艣ciej ko艅cz膮 si臋 przedwcze艣nie ju偶 przy brodach, wor­kach, migda艂ach w 艂upinie, a偶 zn贸w musz臋 powiedzie膰: nie wiem, och, nie wiem, czym, na przyk艂ad, nadziewaj膮 kiszki, czyje trzewia s膮 potrzebne, 偶eby mo偶na je by艂o nadzia膰, nie wiem czym, cho膰 ceny za ka偶de nadzienie, drobne lub grube, s膮 czytelne, nie wiem, co si臋 mie艣ci w cenie, nie wiem, z jakich s艂ownik贸w bior膮 nazwy dla na­dzie艅, nie wiem, czym nadziewaj膮 zar贸wno s艂owniki, jak kiszki, nie wiem, czyim mi臋sem, nie wiem, czyim j臋zykiem: s艂owa znacz膮, rze藕nicy milcz膮, ja kraj臋 plasterki, ty otwierasz ksi膮偶ki, ja czytam, co mi smakuje, ty nie wiesz, co ci smakuje: plasterki kie艂basy i cytaty z kiszek i ksi膮偶ek - i nigdy si臋 nie dowiemy, kto musia艂 ucichn膮膰, zamilkn膮膰, 偶eby mo偶na by艂o nadzia膰 kiszki, 偶eby mog艂y przem贸wi膰 ksi膮偶ki, napakowane, upchane, bardzo g臋sto zapisane, nie wiem, domy艣lam si臋: ci sami rze藕nicy nadziewaj膮 s艂owniki i ksi膮偶ki mow膮 i farszem, nie ma 偶adnego Paw艂a, ten cz艂owiek nazywa艂 si臋 Szawe艂 i by艂 Szaw艂em, i jako Szawe艂 opowiada艂 ludziom z Koryntu o nie­zmiernie tanich kie艂basach, kt贸re nazywa艂 wiar膮, nadziej膮 i mi艂o艣ci膮, kt贸re chwali艂 za lekkostrawno艣膰, kt贸re dzi艣 jeszcze, pod postaci膮 coraz to innego Szaw艂a, potrafi ludziom wm贸wi膰.

Mnie natomiast zabrali handlarza zabawek, chcieli wraz z nim usun膮膰 ze 艣wiata wszystkie zabawki.

By艂 sobie kiedy艣 muzyk, kt贸ry nazywa艂 si臋 Meyn i umia艂 prze­pi臋knie gra膰 na tr膮bce.

By艂 sobie kiedy艣 handlarz zabawek, kt贸ry nazywa艂 si臋 Markus i sprzedawa艂 bia艂o-czerwono lakierowane blaszane b臋benki.

By艂 sobie kiedy艣 muzyk, kt贸ry nazywa艂 si臋 Meyn i mia艂 cztery koty, a jeden z nich nazywa艂 si臋 Bismarck.

By艂 sobie kiedy艣 b臋bnista, kt贸ry nazywa艂 si臋 Oskar i by艂 zdany na handlarza zabawek.

By艂 sobie kiedy艣 muzyk, kt贸ry nazywa艂 si臋 Meyn i zat艂uk艂 po­grzebaczem cztery koty.

By艂 sobie kiedy艣 zegarmistrz, kt贸ry nazywa艂 si臋 Laubschad i na­le偶a艂 do Towarzystwa Przyjaci贸艂 Zwierz膮t.

By艂 sobie kiedy艣 b臋bnista, kt贸ry nazywa艂 si臋 Oskar, a oni zabrali mu jego handlarza zabawek.

By艂 sobie handlarz zabawek, kt贸ry nazywa艂 si臋 Markus i zabra艂 ze sob膮 wszystkie zabawki 艣wiata.

By艂 sobie kiedy艣 muzyk, kt贸ry nazywa艂 si臋 Meyn, a je艣li nie umar艂, to 偶yje do dzi艣 i zn贸w przepi臋knie gra na tr膮bce.






Ksi臋ga

Druga




Gruchot


Dzie艅 odwiedzin: Maria przynios艂a mi nowy b臋benek. Gdy ra­zem z blach膮 chcia艂a mi poda膰 ponad krat膮 艂贸偶ka kwit ze sklepu z zabawkami, powstrzyma艂em j膮 machni臋ciem r臋ki, nacisn膮艂em dzwo­nek u wezg艂owia, a偶 wszed艂 Bruno, m贸j piel臋gniarz, i zrobi艂 to, co robi zawsze, ilekro膰 Maria przynosi nowy, opakowany w niebieski papier blaszany b臋benek. Rozsznurowa艂 paczk臋, rozwin膮艂 papier i upu艣ci艂 na pod艂og臋, aby po niemal uroczystym wydobyciu b臋benka starannie go z艂o偶y膰. Potem dopiero kroczy艂 Bruno - a je艣li m贸wi臋 鈥瀔roczy艂鈥, mam na my艣li krok uroczysty - z now膮 blach膮 ku umy­walce, puszcza艂 ciep艂膮 wod臋 i ostro偶nie, 偶eby nie zadrapa膰 bia艂ego i czerwonego lakieru, usuwa艂 z obrze偶a b臋benka naklejon膮 cen臋.

Gdy po kr贸tkiej, niezbyt m臋cz膮cej wizycie Maria zbiera艂a si臋 do odej艣cia, wzi臋艂a star膮 blach臋, kt贸r膮 rozbi艂em opisuj膮c plecy Herberta Truczinskiego oraz drewnian膮 rze藕b臋 dziobow膮 i mo偶e troch臋 zbyt dowolnie komentuj膮c pierwszy List do Koryntian, wzi臋艂a, 偶eby po­艂o偶y膰 j膮 w naszej piwnicy obok tych wszystkich zu偶ytych blach, kt贸­re s艂u偶y艂y mi do cel贸w po cz臋艣ci zawodowych, po cz臋艣ci prywat­nych.

Przed wyj艣ciem Maria powiedzia艂a jeszcze: - W piwnicy to ju偶 niedu偶o zosta艂o miejsca. Chcia艂abym tylko wiedzie膰, gdzie mam z艂o­偶y膰 ziemniaki na zim臋.

U艣miechaj膮c si臋 pu艣ci艂em mimo uszu wyrzut przemawiaj膮cej usta­mi Marii pani domu i poprosi艂em, 偶eby na wys艂u偶onym b臋benku wypisa艂a, jak nale偶y, czarnym atramentem kolejny numer, a zanoto­wane przeze mnie na kartce daty i zwi臋z艂e dane z 偶yciorysu blachy przenios艂a do owego diariusza, kt贸ry od lat wisi na wewn臋trznej stro­nie drzwi piwnicy i poczynaj膮c od roku dziewi臋膰set czterdziestego dziewi膮tego wie wszystko o moich b臋benkach.

Maria ulegle skin臋艂a g艂ow膮 i poca艂owa艂a mnie na po偶egnanie. Moje zami艂owanie do porz膮dku nadal jest dla niej niepoj臋te, troch臋 nawet niesamowite. Oskar dobrze rozumie w膮tpliwo艣ci Marii, bo sam nie wie, czemu tego rodzaju pedanteria czyni z niego kolekcjonera roz­bitych blaszanych b臋benk贸w. Poza tym, jak dawniej, tak i teraz, nie chcia艂by wi臋cej ogl膮da膰 owej sterty z艂omu w piwnicy mieszkania w Bilk. Wie przecie偶 z do艣wiadczenia, 偶e dzieci gardz膮 zbiorami oj­c贸w, 偶e i jego syn Kurt pewnego dnia, gdy obejmie dziedzictwo, b臋­dzie w najlepszym razie gwizda艂 na te wszystkie nieszcz臋sne b臋ben­ki.

C贸偶 mi zatem ka偶e co trzy tygodnie wypowiada膰 wobec Marii 偶yczenia, kt贸re, je艣li b臋d膮 spe艂niane regularnie, zapchaj膮 kiedy艣 piw­nic臋, tak 偶e nie b臋dzie gdzie sk艂ada膰 ziemniak贸w na zim臋?

Rzadko, coraz rzadziej przeb艂yskuj膮ce urojenie, 偶e moimi kale­kimi instrumentami mog艂oby si臋 kiedy艣 zainteresowa膰 muzeum, po­jawi艂o si臋 dopiero wtedy, gdy w piwnicy le偶a艂o ju偶 kilka tuzin贸w blach. Nie mo偶na wi臋c dopatrywa膰 si臋 tutaj pocz膮tk贸w zbierackiej manii. Raczej - a im g艂臋biej si臋 zastanawiam, tym bardziej wydaje mi si臋 to prawdopodobne - przyczyn膮 tego zbieractwa jest zwyczaj­ny kompleks: kto wie, czy kt贸rego艣 dnia nie sko艅cz膮 si臋 blaszane b臋benki, nie stan膮 si臋 rzadko艣ci膮, nie zostan膮 zakazane, nie ulegn膮 zniszczeniu. Mo偶e kt贸rego艣 dnia Oskar b臋dzie musia艂 da膰 blacharzo­wi do naprawy kilka nie za bardzo sfatygowanych blach, aby przy jego pomocy przetrwa膰 z po艂atanymi weteranami straszne, pozba­wione b臋benk贸w czasy.

Podobnie, cho膰 u偶ywaj膮c innych okre艣le艅, wyra偶aj膮 si臋 o przy­czynie mego instynktu zbierania lekarze zak艂adu dla nerwowo cho­rych. Pani doktor Hornstetter dopytywa艂a si臋 nawet, kt贸rego dnia narodzi艂 si臋 贸w kompleks. Mog艂em jej poda膰 dok艂adn膮 dat臋: dzie­wi膮tego listopada w dziewi臋膰set trzydziestym 贸smym, bo tego dnia straci艂em Sigismunda Markusa, zarz膮dc臋 mojego b臋benkowego ma­gazynu. Je艣li ju偶 po 艣mierci mojej biednej mamy trudno by艂o w od­powiednim czasie wej艣膰 w posiadanie nowego b臋benka, bo czwart­kowe wizyty w pasa偶u Zbrojowni z konieczno艣ci usta艂y, Matzerath niewiele dba艂 o moje instrumenty, a Jan Bro艅ski bywa艂 u nas coraz rzadziej - to o ile偶 bardziej rozpaczliwa sta艂a si臋 moja sytuacja, gdy spl膮drowano sklep zabawkarza, a widok Markusa siedz膮cego za uprz膮tni臋tym biurkiem u艣wiadomi艂 mi: Markus ju偶 ci nie podaruje b臋benka, Markus nie b臋dzie wi臋cej handlowa艂 zabawkami, Markus na zawsze zerwa艂 stosunki handlowe z ow膮 firm膮, kt贸ra dotychczas wyrabia艂a i dostarcza艂a ci pi臋knie lakierowane bia艂o-czerwone b臋­benki.

Nie chcia艂em jednak wtedy uwierzy膰, 偶e wraz ze 艣mierci膮 zabaw­karza sko艅czy艂 si臋 贸w wczesny i stosunkowo pogodny czas b臋bnie­nia, i z rumowiska, w jakie zamieniono sklep Markusa, wybra艂em sobie jedn膮 nie uszkodzon膮 i dwie jedynie na brzegach poobijane blachy, zanios艂em 艂up do domu i my艣la艂em, 偶e post膮pi艂em bardzo przezornie.

Ostro偶nie obchodzi艂em si臋 z t膮 tr贸jk膮, b臋bni艂em z rzadka, ju偶 tyl­ko w razie potrzeby, odmawia艂em sobie ca艂ych b臋benkowych popo­艂udni i, do艣膰 niech臋tnie, b臋benkowych 艣niada艅, po kt贸rych l偶ej by艂o mi znie艣膰 rozpocz臋ty dzie艅. Oskar uprawia艂 ascez臋, chud艂, musia艂 chodzi膰 do doktora Hollatza i jego coraz bardziej ko艣cistej asystent­ki, siostry Ingi. Dawali mi s艂odkie, kwa艣ne, gorzkie i pozbawione smaku lekarstwa, przypisywali win臋 gruczo艂om, kt贸rych nadczynno艣膰, to zn贸w niedoczynno艣膰, zdaniem doktora Hollatza, odbija艂a si臋 ujemnie na moim zdrowiu.

Chc膮c unikn膮膰 spotka艅 z Hollatzem, Oskar uprawia艂 ascez臋 z wi臋kszym umiarem, ponownie przybra艂 na wadze, latem dziewi臋膰­set trzydziestego dziewi膮tego by艂 niemal dawnym, trzyletnim Oska­rem, kt贸ry odzyskanie puco艂owatych policzk贸w okupi艂 doszcz臋tnym rozbiciem ostatniego, pochodz膮cego jeszcze ze sklepu Markusa b臋­benka. Podziurawiona blacha obluzowa艂a si臋 i klekota艂a, pozbywa艂a si臋 bia艂ego i czerwonego lakieru, rdzewia艂a i brz臋cz膮c nieprzyjemnie wisia艂a mi na brzuchu.

Nie mia艂o sensu zwraca膰 si臋 o pomoc do Matzeratha, chocia偶 by艂 on z natury ch臋tny do pomocy, nawet dobroduszny. Od 艣mierci mojej biednej mamy ten cz艂owiek my艣la艂 ju偶 tylko o swoich partyjnych dyrdyma艂kach, wy偶ywa艂 si臋 na konferencjach zellenleiter贸w, a ko艂o p贸艂nocy, mocno podpity, rozmawia艂 w naszej bawialni g艂o艣no i po­ufale z oprawionymi w czarne ramy podobiznami Hitlera i Beethovena, domaga艂 si臋, by geniusz t艂umaczy艂 mu przeznaczenie, a w贸dz - opatrzno艣膰, na trze藕wo za艣 upatrywa艂 swoje przeznaczenie w zbi贸rce na Pomoc Zimow膮.

Niech臋tnie wspominam te kwestarskie niedziele. Jednej z takich niedziel podj膮艂em przecie偶 rozpaczliw膮 pr贸b臋 pozyskania nowego b臋benka. Matzerath, kt贸ry przed po艂udniem kwestowa艂 na G艂贸wnej pod kinami, tak偶e pod domem towarowym Sternfelda, przyszed艂 w po艂udnie do domu i odgrza艂 nam zrazy kr贸lewieckie. Po tym smacz­nym, jak jeszcze dzi艣 pami臋tam, jedzeniu - Matzerath nawet jako wdowiec gotowa艂 niezwykle ch臋tnie i wy艣mienicie - zm臋czony kwestarz po艂o偶y艂 si臋 na kozetce, 偶eby uci膮膰 sobie drzemk臋. Ledwie zachrapa艂, zdj膮艂em z fortepianu nape艂nion膮 do po艂owy kwestarsk膮 blaszank臋, z tym przedmiotem, kt贸ry mia艂 kszta艂t puszki od konserw, schowa艂em si臋 w sklepie pod kontuarem i zacz膮艂em obrabia膰 naj­艣mieszniejsz膮 ze wszystkich blach臋. Nie znaczy to, 偶ebym chcia艂 si臋 wzbogaci膰 miedziakami. Wpad艂em na g艂upi pomys艂, aby wypr贸bowa膰 puszk臋 jako b臋benek. Cho膰bym nie wiem jak uderza艂 i wymie­nia艂 pa艂eczki, stale pada艂a jedna i ta sama odpowied藕: 鈥濩o 艂aska na Pomoc Zimow膮! Niech nikt nie g艂oduje, niech nikt nie marznie! Co 艂aska na Pomoc Zimow膮!鈥

Po p贸艂 godzinie zrezygnowa艂em, wyj膮艂em z kasy sklepowej pi臋膰 fenig贸w, ofiarowa艂em je na Pomoc Zimow膮 i wzbogacon膮 w ten spo­s贸b puszk臋 odnios艂em na fortepian, 偶eby Matzerath nie musia艂 jej szuka膰 i m贸g艂 klekocz膮c na Pomoc Zimow膮 zabija膰 pozosta艂e godzi­ny niedzieli.

Ta nieudana pr贸ba uleczy艂a mnie na zawsze. Nigdy wi臋cej nie pr贸bowa艂em na serio u偶ywa膰 puszki od konserw, odwr贸conego wia­dra, dna miednicy w charakterze b臋benka. Je艣li to jednak robi艂em, staram si臋 o tych nies艂awnych epizodach zapomnie膰 i na tych kart­kach nie udzielam im miejsca albo udzielam jak najmniej. Puszka od konserw to nie blaszany b臋benek, wiadro to wiadro, a w miednicy cz艂owiek albo si臋 myje, albo pierze skarpetki. Jak dzi艣 nie ma 偶adnej namiastki, tak nie by艂o jej ju偶 w贸wczas: blaszany b臋benek w bia艂o-czerwone p艂omyki m贸wi sam za siebie, nie potrzebuje wi臋c rekla­my.

Oskar by艂 sam, zdradzony i sprzedany, jak偶e mia艂 zachowa膰 na sta艂e swoj膮 trzyletni膮 twarz, skoro brakowa艂o mu rzeczy najpotrzeb­niejszej - b臋benka? Wszystkie te d艂ugoletnie fortele, jak przypadko­we nocne moczenie si臋, dziecinne odklepywanie co wiecz贸r pacie­rza, strach przed 艣wi臋tym Miko艂ajem, kt贸ry w rzeczywisto艣ci nazywa艂 si臋 Greff, niestrudzone zadawanie trzyletnich, typowo pociesznych pyta艅: dlaczego auta maj膮 ko艂a? - ca艂y ten ogromny wysi艂ek, kt贸rego oczekiwali po mnie doro艣li, musia艂em podejmowa膰 bez b臋benka, by艂em bliski rezygnacji i z tej przyczyny rozpaczliwie szuka艂em tego, kt贸ry wprawdzie nie by艂 moim ojcem, ale najprawdopodobniej mnie sp艂odzi艂; ko艂o polskiego osiedla przy Okr臋偶nej Oskar czeka艂 na Jana Bro艅skiego.

Po 艣mierci mojej biednej mamy niekiedy prawie przyjacielskie stosunki mi臋dzy Matzerathem a z czasem awansowanym na referen­darza wujem rozlu藕ni艂y si臋, je艣li nie za jednym zamachem i nagle, to przecie偶 stopniowo, a im bardziej zaostrza艂a si臋 sytuacja polityczna, tym by艂y ch艂odniejsze, mimo najpi臋kniejszych wsp贸lnych wspomnie艅. Wraz z rozk艂adem smuk艂ej duszy i bujnego cia艂a mamy rozk艂ada艂a si臋 przyja藕艅 dw贸ch m臋偶czyzn, kt贸rzy przegl膮dali si臋 obaj w tej du­szy, kt贸rzy sycili si臋 obaj tym cia艂em, kt贸rzy teraz, gdy zabrak艂o owego pokarmu i owego wypuk艂ego zwierciad艂a, nie znajdowali nic bar­dziej niedoskona艂ego ni偶 swoje politycznie przeciwstawne, pal膮ce jednak ten sam tyto艅 m臋skie zebrania. Ale Poczta Polska i konferen­cja zellenleiterow obraduj膮cych bez marynarek nie mog膮 zast膮pi膰 pi臋knej i nawet w wiaro艂omstwie czu艂ej kobiety. Mimo ca艂ej ostro偶­no艣ci - Matzerath musia艂 liczy膰 si臋 z klientel膮 i parti膮, Jan z kierow­nictwem Poczty - w kr贸tkim okresie mi臋dzy 艣mierci膮 mojej biednej mamy a zgonem Sigismunda Markusa dochodzi艂o jednak do spotka艅 obu moich domniemanych ojc贸w.

Ko艂o pomocy dwa lub trzy razy w miesi膮cu s艂ycha膰 by艂o, jak k艂yk­cie Jana stukaj膮 w szyby naszej bawialni. Kiedy Matzerath odsuwa艂 firank臋 i uchyla艂 okno, zak艂opotanie z obu stron by艂o ogromne; a偶 jeden czy drugi znajdowa艂 zbawcze s艂owo, proponowa艂 skata o p贸藕­nej godzinie. 艢ci膮gali Greffa ze sklepu warzywnego, a je艣li Greff nie chcia艂, nie chcia艂 ze wzgl臋du na Jana, nie chcia艂, bo jako by艂y dru偶y­nowy skaut贸w - z biegiem czasu rozwi膮za艂 swoj膮 grup臋 - musia艂 by膰 ostro偶ny, poza tym w skata gra艂 藕le i niezbyt ch臋tnie, to tym trzecim by艂 najcz臋艣ciej piekarz Aleksander Scheffler. Co prawda i mistrz pie­karski niech臋tnie siada艂 przy jednym stole z wujem Janem, ale pewne przywi膮zanie do mojej biednej mamy, kt贸re niczym dziedzictwo prze­nios艂o si臋 na Matzeratha, jak r贸wnie偶 zasada Schefflera, 偶e kupcy detali艣ci powinni trzyma膰 si臋 razem, nakazywa艂y kr贸tkonogiemu pie­karzowi spieszy膰 si臋 z Ku藕niczek na wezwanie Matzeratha, siada膰 przy stole w naszej bawialni, bia艂ymi, stoczonymi przez m膮k臋 palca­mi tasowa膰 karty i rozdawa膰 jak bu艂eczki mi臋dzy zg艂odnia艂y lud.

Poniewa偶 te zakazane gry zaczyna艂y si臋 przewa偶nie dopiero po p贸艂nocy i przerywane by艂y ko艂o trzeciej nad ranem, gdy Scheffler musia艂 i艣膰 do piekarni, bardzo rzadko udawa艂o mi si臋, unikaj膮c jakie­gokolwiek ha艂asu, wymkn膮膰 w nocnej koszuli z 艂贸偶eczka i niepo­strze偶enie, bez b臋benka, dotrze膰 do cienistego zak膮tka pod sto艂em.

Jak pa艅stwo zauwa偶yli艣cie ju偶 przedtem, pod sto艂em od dawien dawna nadarza艂a mi si臋 okazja do najciekawszych obserwacji: doko­nywa艂em por贸wna艅. Lecz jak偶e od 艣mierci mojej biednej mamy zmie­ni艂o si臋 wszystko! Oto Jan Bro艅ski, na g贸rze zachowuj膮c ostro偶no艣膰, a jednak przegrywaj膮c parti臋 za parti膮, na dole nie pr贸bowa艂 stop膮 w skarpetce 艣mia艂ych podboj贸w mi臋dzy udami mojej mamy. Pod kar­cianym sto艂em tamtych lat nie by艂o ju偶 erotyki, nie m贸wi膮c o mi艂o­艣ci. Sze艣膰 nogawek, ukazuj膮c r贸偶ne wzorki w jode艂k臋, opina艂o sze艣膰 go艂ych lub odzianych w kalesony, mniej lub bardziej ow艂osionych m臋skich n贸g; nogi te na dole stara艂y si臋 sze艣ciokrotnie unikn膮膰 cho膰­by przypadkowego zetkni臋cia, na g贸rze za艣, uproszczone i powi臋k­szone w tu艂owie, g艂owy, ramiona, oddawa艂y si臋 grze, kt贸ra ze wzgl臋­d贸w politycznych powinna by艂a by膰 zabroniona, kt贸ra jednak w ka偶dym wypadku przegranej lub wygranej partii pozwala艂a na usprawiedliwienie, tak偶e na triumf: oto Polska przegra艂a granda z r臋ki; oto przed chwil膮 Wolne Miasto Gda艅sk wygra艂o g艂adko dla Wielkoniemieckiej Rzeszy zwyk艂e dzwonki.

Mo偶na by艂o sobie wyobrazi膰 dzie艅, kiedy sko艅cz膮 si臋 te gry ma­newrowe - jak pewnego dnia ko艅cz膮 si臋 wszystkie manewry i z racji tak zwanego rzeczywistego wybuchu na powi臋kszonej p艂aszczy藕nie zamieniaj膮 si臋 w nagie fakty.

W pocz膮tkach lata dziewi臋膰set trzydziestego dziewi膮tego okaza­艂o si臋, 偶e Matzerath na cotygodniowych konferencjach zellenleiter贸w znalaz艂 bardziej odpowiednich partner贸w do skata ni偶 polski urz臋dnik pocztowy i by艂y dru偶ynowy skaut贸w. Jan Bro艅ski chc膮c nie chc膮c przypomnia艂 sobie o obozie, kt贸ry by艂 mu przeznaczony, i przestawa艂 z lud藕mi z Poczty, na przyk艂ad z kalekim wo藕nym Kobiel膮, kt贸ry od czas贸w s艂u偶by w legendarnych Legionach marsza艂ka Pi艂sudskiego mia艂 jedn膮 nog臋 o kilka centymetr贸w kr贸tsz膮. Mimo tej kr贸tszej nogi Kobiela by艂 dobrym wo藕nym, a wi臋c majster-klepk膮, po kt贸rego ewentualnej 偶yczliwo艣ci mog艂em si臋 spodziewa膰 wyreperowania mojego chorego b臋benka. Jedynie dlatego, 偶e droga do Kobieli prowadzi艂a przez Jana Bro艅skiego, prawie ka偶dego popo艂u­dnia ko艂o sz贸stej, nawet w najwi臋kszy sierpniowy skwar, stawa艂em w pobli偶u polskiego osiedla i czeka艂em na Jana, kt贸ry po s艂u偶bie na og贸艂 punktualnie wraca艂 do domu. Nie nadchodzi艂. Nie zadaj膮c sobie w艂a艣ciwie pytania: co porabia tw贸j domniemany ojciec po fajerancie? - czeka艂em cz臋sto do si贸dmej, wp贸艂 do 贸smej. Ale on nie nad­chodzi艂. M贸g艂bym zaj艣膰 do ciotki Jadwigi. By膰 mo偶e Jan by艂 chory, mia艂 gor膮czk臋 albo z艂aman膮 nog臋 w gipsie. Oskar jednak nie rusza艂 si臋 z miejsca i poprzestawa艂 na tym, 偶e co jaki艣 czas wpatrywa艂 si臋 w okna i firanki mieszkania referendarza. Osobliwy l臋k powstrzy­mywa艂 Oskara przed odwiedzinami u ciotki Jadwigi, kt贸rej ciep艂e, macierzy艅skie spojrzenie krowich oczu budzi艂o w nim smutek. Nie przepada艂 te偶 za dzie膰mi Bro艅skich, kt贸re przypuszczalnie by艂y jego przyrodnim rodze艅stwem. Obchodzi艂y si臋 z nim jak z lalk膮. Chcia艂y si臋 nim bawi膰, u偶ywa膰 jak zabawk臋. Jakim prawem pi臋tnastoletni Stefan, niemal r贸wie艣nik Oskara, traktowa艂 go po ojcowsku, zawsze pouczaj膮co i z g贸ry? A czy owa dziesi臋cioletnia Marga z warkocza­mi i t艂ust膮 buzi膮 jak ksi臋偶yc w pe艂ni nie widzia艂a w Oskarze bezwol­nego manekina, kt贸ry godzinami mo偶na by艂o czesa膰, szczotkowa膰, obci膮ga膰 mu ubranko i wychowywa膰? Oczywi艣cie oboje widzieli we mnie anormalne, godne po偶a艂owania kar艂owate dziecko, sami uwa­偶ali si臋 za zdrowych i rokuj膮cych wielkie nadzieje, byli te偶 ulubie艅cami babki Koljaiczkowej, kt贸rej niestety musia艂o by膰 trudno mnie upatrzy膰 sobie na ulubie艅ca. Nie wystarcza艂y mi bajki i ksi膮偶eczki z obrazkami. To, czego oczekiwa艂em od babki, co nawet jeszcze dzi艣 szeroko i z wielk膮 przyjemno艣ci膮 opisuj臋, by艂o bardzo jednoznaczne i dlatego bardzo rzadko osi膮galne: Oskar ledwie j膮 zobaczy艂, chcia艂 i艣膰 w 艣lady dziadka Koljaiczka, chcia艂 da膰 nurka pod sp贸dnice i gdyby to by艂o mo偶liwe, nigdy ju偶 nie oddycha膰 gdzie indziej.

Czeg贸偶 ja nie wyczynia艂em, 偶eby dosta膰 si臋 pod sp贸dnice babki! Nie mog臋 powiedzie膰, 偶e nie lubi艂a, gdy Oskar tam siedzia艂. Oci膮ga­艂a si臋 tylko, odp臋dza艂a mnie te偶 najcz臋艣ciej, ka偶demu chyba, kto by艂by cho膰 w po艂owie podobny do Koljaiczka, udzieli艂aby schronienia, tylko ja, kt贸ry nie mia艂em ani figury, ani wiecznie kusz膮cych zapa艂ek podpalacza, musia艂em wymy艣la膰 konie troja艅skie, 偶eby przedosta膰 si臋 do twierdzy.

Oskar widzi siebie bawi膮cego si臋 gumow膮 pi艂k膮 jak prawdziwy klatek, obserwuje, jak 贸w Oskar przypadkiem posy艂a pi艂k臋 pod sp贸dnice, a potem pod膮偶a za okr膮g艂ym pretekstem, zanim babka zdo艂a przejrze膰 podst臋p i zwr贸ci膰 mu pi艂k臋. Je艣li by艂o to w obecno艣ci doro­s艂ych, babka nigdy nie tolerowa艂a mnie d艂ugo pod sp贸dnicami. Do­ro艣li pokpiwali z niej, przypominali w s艂owach nieraz dwuznacznych jej narzecze艅skie czasy na jesiennym kartoflisku, przyprawiali bab­ce, kt贸ra z natury nie by艂a blada, o gwa艂towny i d艂ugotrwa艂y rumieniec, z czym sze艣膰dziesi臋ciolatce o prawie bia艂ych w艂osach by艂o ca艂kiem do twarzy.

Je艣li jednak moja babka Anna by艂a sama - zdarza艂o si臋 to rzadko, od 艣mierci mojej biednej mamy widywa艂em j膮 zreszt膮 coraz rzadziej, prawie wcale, odk膮d musia艂a zwin膮膰 stragan na tygodniowym targu we Wrzeszczu - tolerowa艂a mnie ch臋tniej i d艂u偶ej pod sp贸dnicami ziemniaczanego koloru. Nie trzeba by艂o nawet g艂upiego podst臋pu z jeszcze g艂upsz膮 gumow膮 pi艂k膮, 偶eby tam si臋 dosta膰. Pe艂zaj膮c z b臋benkiem po pod艂odze, wysuwaj膮c jedn膮 nog臋, drug膮 odpychaj膮c si臋 od mebli, zmierza艂em w stron臋 babcinej g贸ry, dotar艂szy do st贸p uno­si艂em pa艂eczkami czterokrotn膮 zas艂on臋, by艂em ju偶 w 艣rodku, cztero­krotnie i r贸wnocze艣nie opuszcza艂em kurtyn臋, pozostawa艂em minut­k臋 bez ruchu i ca艂y, oddychaj膮c wszystkimi porami, ch艂on膮艂em ostry zapach lekko zje艂cza艂ego mas艂a, kt贸ry zawsze, niezale偶nie od pory roku, panowa艂 pod owymi czterema sp贸dnicami. Dopiero potem Oskar zaczyna艂 b臋bni膰. Wiedzia艂 przecie偶, czego babka ch臋tnie s艂ucha艂a, wystukiwa艂 wi臋c pa藕dziernikowy szum deszczu, podobny do tego, jaki musia艂a s艂ysze膰 w贸wczas przy ognisku z naci ziemniaczanej, gdy pod sp贸dnice w艣lizn膮艂 si臋 jej Koljaiczek z zapachem zaciekle 艣ciganego podpalacza. Z pa艂eczek spada艂 na blach臋 drobny, uko艣ny deszcz, a偶 nade mn膮 rozbrzmiewa艂y westchnienia i imiona 艣wi臋tych, niech pa艅stwo sami przypomn膮 sobie tutaj owe westchnienia i imio­na 艣wi臋tych, kt贸re rozbrzmiewa艂y wtedy w osiemset dziewi臋膰dzie­si膮tym dziewi膮tym, gdy babka siedzia艂a w deszczu, a Koljaiczek w suchym i bezpiecznym schronieniu.

Gdy w sierpniu dziewi臋膰set trzydziestego dziewi膮tego naprze­ciwko polskiego osiedla czeka艂em na Jana Bro艅skiego, my艣la艂em cz臋sto o babce. Mog艂oby si臋 przecie偶 zdarzy膰, 偶e przyjecha艂a w od­wiedziny do ciotki Jadwigi. Jakkolwiek kusz膮ca by艂a my艣l, aby sie­dz膮c pod sp贸dnicami wdycha膰 zapach zje艂cza艂ego mas艂a, nie wspi­na艂em si臋 dwa pi臋tra w g贸r臋, nie dzwoni艂em do drzwi z tabliczk膮: Jan Bro艅ski. C贸偶 Oskar m贸g艂by ofiarowa膰 swojej babce? Jego b臋benek by艂 rozbity, jego b臋benek straci艂 g艂os, jego b臋benek zapomnia艂, jak szumi deszcz, kt贸ry w pa藕dzierniku spada drobno i uko艣nie na ogni­sko z naci ziemniaczanej. A poniewa偶 u babki Oskara mo偶na by艂o co艣 wsk贸ra膰 tylko efektami akustycznymi jesiennych opad贸w, pozo­sta艂 na Okr臋偶nej, patrzy艂 na owe tramwaje, kt贸re dzwoni膮c przemyka­艂y Poligonow膮 to w g贸r臋, to w d贸艂 i obs艂ugiwa艂y wszystkie lini臋 pi臋膰.

Czy jeszcze czeka艂em na Jana? Czy ju偶 nie zrezygnowa艂em, a je艣li nie rusza艂em si臋 z miejsca, to tylko dlatego, 偶e nie obmy艣li艂em jeszcze odpowiedniej formy rezygnacji? D艂u偶sze czekanie oddzia艂u­je wychowawczo. D艂u偶sze czekanie mo偶e jednak r贸wnie偶 skusi膰 cze­kaj膮cego do tak szczeg贸艂owego wyobra偶enia sobie spodziewanej sceny powitania, 偶e oczekiwany nie b臋dzie mia艂 偶adnej szansy uda­nego zaskoczenia. Mimo to Jan zaskoczy艂 mnie. Ogarni臋ty ambicj膮, 偶ebym zobaczy艂 go pierwszy, powita艂 nie przygotowanego resztkami b臋benka, nie rusza艂em si臋 z miejsca, napi臋ty, z pa艂eczkami w pogoto­wiu. 呕eby na wst臋pie unikn膮膰 d艂ugich wyja艣nie艅, chcia艂em mocnym uderzeniem i nag艂ym krzykiem blachy ukaza膰 moj膮 rozpaczliw膮 sy­tuacj臋, m贸wi艂em sobie: jeszcze pi臋膰 tramwaj贸w, jeszcze trzy, jeszcze ten tramwaj, przygotowuj膮c si臋 na najgorsze wyobra偶a艂em sobie, 偶e Bro艅scy na 偶yczenie Jana zostali przeniesieni do Modlina czy War­szawy, widzia艂em go jako referendarza na poczcie w Bydgoszczy lub Toruniu, 艂ami膮c wszystkie poprzednie przysi臋gi przeczeka艂em jesz­cze jeden tramwaj i odwr贸ci艂em si臋 ju偶 w stron臋 domu, gdy z ty艂u kto艣 chwyci艂 Oskara, kto艣 doros艂y zakry艂 mu oczy.

Poczu艂em mi臋kkie, pachn膮ce wykwintnym myd艂em, przyjemnie suche m臋skie d艂onie; poczu艂em Jana Bro艅skiego.

Kiedy mnie pu艣ci艂 i 艣miej膮c si臋 uderzaj膮co g艂o艣no obr贸ci艂 ku so­bie, by艂o za p贸藕no, 偶eby demonstrowa膰 na blasze moj膮 fataln膮 sytuacj臋. Tote偶 obie pa艂eczki wsun膮艂em r贸wnocze艣nie pod p艂贸cienne szelki kr贸tkich spodni, w owym czasie, gdy nikt si臋 mn膮 nie zajmowa艂, brudnych i wystrz臋pionych ko艂o kieszeni. Maj膮c wolne r臋ce wysoko unios艂em zawieszony na n臋dznym sznurku b臋benek, oskar偶aj膮co wysoko, ponad g艂ow臋, tak wysoko, jak proboszcz Wiehnke podczas Mszy unosi艂 hosti臋, m贸g艂bym te偶 powiedzie膰: oto jest cia艂o moje i krew moja, nie powiedzia艂em jednak ani s艂贸wka, tylko wysoko unio­s艂em udr臋czony metal, nie pragn膮艂em te偶 istotnej, by膰 mo偶e cudow­nej przemiany; domaga艂em si臋 naprawy mojego b臋benka, nic wi臋cej.

Jan od razu przerwa艂 sw贸j niestosowny i, jak wyczu艂em, nerwo­wo wysilony 艣miech. Dostrzeg艂, czego nie mo偶na by艂o nie dostrzec, dostrzeg艂 m贸j b臋benek, oderwa艂 wzrok od pogniecionej blachy, po­szuka艂 moich l艣ni膮cych, wci膮偶 jeszcze autentycznie trzyletnich oczu, z pocz膮tku widzia艂 tylko dwie tak samo nic nie m贸wi膮ce t臋cz贸wki, w nich b艂yszcz膮ce 艣wiat艂a, odbicia, to wszystko, co przypisuje si臋 wyrazowi oczu, w ko艅cu, gdy musia艂 stwierdzi膰, 偶e w moim spojrze­niu odbija si臋 to samo co w jakiejkolwiek ulicznej ka艂u偶y, zebra艂 ca艂膮 swoj膮 dobr膮 wol臋, wszystko, co zachowa艂o si臋 w jego pami臋ci, i zmusi艂 si臋, 偶eby w parze moich oczu odnale藕膰 owo szare co prawda, lecz podobnie wykrojone spojrzenie mamy, w kt贸rym przecie偶 b膮d藕 co b膮d藕 przez kilka lat odbija艂a si臋 przychylno艣膰 dla niego lub nami臋t­no艣膰. Mo偶e te偶 zaskoczy艂o go w艂asne odbicie, co nadal nie mia艂o jeszcze oznacza膰, 偶e Jan by艂 moim ojcem, a 艣ci艣lej m贸wi膮c, moim rodzicem. Bo jego oczy, oczy mamy i moje odznacza艂y si臋 t膮 sam膮 naiwnie podst臋pn膮, promiennie g艂upi膮 pi臋kno艣ci膮, z kt贸r膮 by艂o do twarzy prawie wszystkim Bro艅skim, wi臋c tak偶e Stefanowi, mniej Mardze Bro艅skiej, tym wi臋cej jednak mojej babce i jej bratu Win­centemu. Mnie natomiast, mimo owych niebieskich oczu w obramo­waniu czarnych rz臋s, nie mo偶na by艂o - do艣膰 wspomnie膰 o moim roz艣piewywaniu szk艂a - odm贸wi膰 odrobiny Koljaiczkowej krwi podpalacza i trzeba by wiele trudu, 偶eby przypisa膰 mi nadre艅skie Matzerathowe rysy.

Nawet Jan, kt贸ry lubi艂 si臋 wymigiwa膰, w owej chwili, gdy unosi­艂em b臋benek i spogl膮da艂em wymownymi oczyma, zapytany wprost, musia艂by przyzna膰: oto patrzy na mnie jego matka Agnieszka. Mo偶e to ja sam patrz臋 na siebie. Z jego matk膮 zbyt wiele mnie 艂膮czy艂o. Mo偶liwe te偶 jednak, 偶e to patrzy na mnie wuj Koljaiczek, kt贸ry prze­bywa w Ameryce albo na dnie morza. Tylko Matzerath nie patrzy na mnie i tak jest dobrze.

Jan wzi膮艂 ode mnie b臋benek, obr贸ci艂, ostuka艂. On, cz艂owiek nie­praktyczny, kt贸ry nie umia艂 porz膮dnie zatemperowa膰 o艂贸wka, udawa艂, 偶e zna si臋 troch臋 na reperowaniu blaszanych b臋benk贸w, podj膮艂 widocznie decyzj臋, co zdarza艂o mu si臋 rzadko, wzi膮艂 mnie za r臋k臋 - co mi si臋 wyda艂o zastanawiaj膮ce, bo sprawa nie by艂a a偶 tak pilna - przeszed艂 ze mn膮 na drug膮 stron臋 Okr臋偶nej, trzymaj膮c mnie za r臋k臋 dotar艂 do wysepki przystanku tramwajowego przy Poligonowej, a gdy nadjecha艂a pi膮tka, wsiad艂, wci膮gaj膮c mnie za sob膮, do wozu doczepnego dla pal膮cych.

Oskar domy艣li艂 si臋, 偶e jechali艣my do 艣r贸dmie艣cia, chcieli艣my dosta膰 si臋 na plac Heweliusza, na Poczt臋 Polsk膮 do wo藕nego Kobieli, co mia艂 owe narz臋dzia i umiej臋tno艣ci, kt贸rych od tygodni domaga艂 si臋 b臋benek Oskara.

Ta jazda tramwajem mog艂aby si臋 sta膰 nie zm膮con膮 niczym, przy­jemn膮 rozrywk膮, gdyby to nie by艂a wigilia pierwszego wrze艣nia dzie­wi臋膰set trzydziestego dziewi膮tego, kiedy w贸z motorowy z przycze­p膮 linii pi臋膰, od placu Maksa Halbego zat艂oczony zm臋czonymi, a jednak ha艂a艣liwymi pla偶owiczami z Brze藕na, p臋dzi艂 dzwoni膮c w stron臋 艣r贸dmie艣cia. 脫w wiecz贸r u schy艂ku lata po oddaniu b臋ben­ka zwabi艂by nas do 鈥濩afe Weitzke鈥 na lemoniad臋 ze s艂omk膮, gdyby u wej艣cia do portu, naprzeciwko Westerplatte, nie zacumowa艂y oba pancerniki 鈥濻chlesien鈥 i 鈥濻chleswig-Holstein鈥, i gdyby czerwonym ceglanym murom, za kt贸rymi znajdowa艂y si臋 sk艂ady amunicji, nie ukazywa艂y swoich stalowych kad艂ub贸w, obrotowych wie偶 dwudzia艂owych i kazamat贸w. Jak偶eby to by艂o mi艂o zadzwoni膰 do mieszkania portiera Poczty Polskiej i wo藕nemu Kobieli powierzy膰 do naprawy niewinny dzieci臋cy blaszany b臋benek, gdyby wn臋trze Poczty nie by艂o ju偶 od miesi臋cy obwarowane p艂ytami pancernymi, a spokojny do­tychczas personel, urz臋dnicy, listonosze, podczas weekendowych 膰wicze艅 w Gdyni i na Oksywiu nie zamieni艂 si臋 w za艂og臋 twierdzy.

Zbli偶ali艣my si臋 do Bramy Oliwskiej. Jan Bro艅ski poci艂 si臋, wpa­trywa艂 si臋 w zakurzon膮 ziele艅 drzew Alei Hindenburga i pali艂 wi臋cej swoich papieros贸w ze z艂otymi ustnikami, ni偶by na to pozwala艂a jego oszcz臋dno艣膰. Oskar nigdy jeszcze nie widzia艂, 偶eby jego domniema­ny ojciec tak si臋 poci艂, z wyj膮tkiem dw贸ch lub trzech razy, gdy ob­serwowa艂 go ze swoj膮 mam膮 na kozetce.

Moja biedna mama jednak dawno ju偶 nie 偶y艂a. Z jakiego powodu poci艂 si臋 Jan Bro艅ski? Odk膮d zauwa偶y艂em, 偶e doje偶d偶aj膮c do ka偶de­go niemal przystanku mia艂 ochot臋 wysi膮艣膰, 偶e za ka偶dym razem do­piero w ostatniej chwili przypomina艂 sobie o mojej obecno艣ci, 偶e ja i m贸j b臋benek zmuszali艣my go, by zosta艂, zrozumia艂em, 偶e poci艂 si臋 z powodu Poczty Polskiej, kt贸rej jako urz臋dnik pa艅stwowy mia艂 obo­wi膮zek broni膰. Raz ju偶 przecie偶 uciek艂, potem na rogu Okr臋偶nej i Poligonowej zobaczy艂 mnie i m贸j sponiewierany b臋benek, postanowi艂 wr贸ci膰 do urz臋dniczych obowi膮zk贸w, wzi膮艂 ze sob膮 mnie, kt贸ry ani nie by艂em urz臋dnikiem, ani nie nadawa艂em si臋 do obrony gmachu Poczty, poci艂 si臋 i pali艂 papierosa za papierosem. Czemu nie wysiad艂 jeszcze raz? Ja z pewno艣ci膮 bym mu nie przeszkadza艂. By艂 przecie偶 w sile wieku, nie mia艂 jeszcze czterdziestu pi臋ciu lat. Mia艂 niebieskie oczy, kasztanowate w艂osy, dr偶a艂y mu wypiel臋gnowane d艂onie i gdyby nie poci艂 si臋 tak 偶a艂o艣nie, Oskar, siedz膮c obok swojego domniemanego ojca, wdycha艂by wod臋 kolo艅ska, nie za艣 zimny pot.

Wysiedli艣my na Targu Drzewnym i poszli艣my pieszo Podwalem Staromiejskim w d贸艂. Bezwietrzny wiecz贸r u schy艂ku lata. Dzwony Starego Miastajak zawsze ko艂o 贸smej br膮zowi艂y niebo. Kuranty, kt贸re wyp艂asza艂y chmary go艂臋bi: 鈥濨膮d藕 zawsze wierny i uczciwy a偶 po gr贸b鈥. Pi臋knie to brzmia艂o i sk艂ania艂o do p艂aczu. Ale doko艂a wszyscy si臋 艣mieli. Kobiety z opalonymi dzie膰mi, z w艂ochatymi p艂aszczami k膮pielowymi, kolorowymi pla偶owymi pi艂kami i 偶agl贸wkami wysiada艂y z tramwaj贸w, kt贸re z pla偶 w Jelitkowie i Stogach przywozi艂y tysi膮ce 艣wie偶o wyk膮panych. M艂ode dziewczyny o zaspanych jeszcze oczach ruchliwymi j臋zykami liza艂y lody malinowe. Jaka艣 pi臋tnastolatka upu艣ci艂a lody w waflach, ju偶 chcia艂a si臋 schyli膰, podnie艣膰 lody, potem zawaha艂a si臋, pozostawi艂a brukowi i podeszwom przysz艂ych przechodni贸w rozp艂ywaj膮cy si臋 przysmak; nied艂ugo ju偶 stanie si臋 doros艂a i nie b臋dzie liza膰 lod贸w na ulicy.

Przy Tartacznej skr臋cili艣my w lewo. Plac Heweliusza, na kt贸ry wychodzi艂a ulica, by艂 obstawiony przez stoj膮cych grupami ludzi z SS-Heimwehry: m艂odych ch艂opak贸w, a tak偶e ojc贸w rodzin z opaskami na ramieniu i policyjnymi karabinami. 艁atwo by艂o omin膮膰 t臋 blokad臋 i nak艂adaj膮c drogi doj艣膰 do Poczty przez Sukiennicz膮. Jan szed艂 prosto na ludzi z Heimwehry. Zamiar by艂 przejrzysty: chcia艂, 偶eby go zatrzymali, na oczach jego prze艂o偶onych, kt贸rzy na pewno z gmachu Poczty kazali obserwowa膰 plac Heweliusza, 偶eby go odes艂ali, aby w ten spos贸b, jako odtr膮cony bohater, zachowuj膮c twarz, tym sa­mym tramwajem linii pi臋膰, kt贸rym przyjecha艂, m贸g艂 wr贸ci膰 do domu. Ludzie z Heimwehry przepu艣cili nas, prawdopodobnie nie po­my艣leli nawet, 偶e ten dobrze ubrany pan z trzyletnim ch艂opcem zmie­rza do gmachu Poczty. Uprzejmie doradzali nam ostro偶no艣膰 i dopie­ro wtedy krzykn臋li 鈥瀞ta膰鈥, kiedy my ju偶 min臋li艣my okratowan膮 bram臋 i stali艣my przed g艂贸wnym wej艣ciem. Jan odwr贸ci艂 si臋 niepewnie. W贸wczas uchyli艂y si臋 ci臋偶kie drzwi i wci膮gni臋to nas do 艣rodka; zna­le藕li艣my si臋 w mrocznej, przyjemnie ch艂odnej hali nadawczej Poczty Polskiej.

Jan Bro艅ski zosta艂 przyj臋ty przez swoich niezbyt przyja藕nie. Nie ufali mu, chyba ju偶 machn臋li na niego r臋k膮, przyznawali te偶 g艂o艣no, 偶e istnia艂o podejrzenie, i偶 on, referendarz Bro艅ski, chcia艂 da膰 drapa­ka. Jan stara艂 si臋 odpiera膰 te oskar偶enia. Nie s艂uchali go wcale, we­pchn臋li w szereg, kt贸ry ustawi艂 si臋, 偶eby worki z piaskiem przenie艣膰 z piwnicy pod 艣cian臋 frontow膮 hali nadawczej. Te worki z piaskiem i podobne bzdury uk艂adano w stosy przed oknami, przesuwano ci臋偶­kie meble, jak szafy z aktami, w pobli偶e g艂贸wnego wej艣cia, 偶eby w razie potrzeby mo偶na by艂o szybko zabarykadowa膰 drzwi na ca艂ej szeroko艣ci.

Kto艣 pyta艂, kim jestem, potem jednak nie mia艂 czasu czeka膰 na odpowied藕 Jana. Ludzie byli podenerwowani, rozmawiali to g艂o艣no, to zn贸w przesadnie cicho. M贸j b臋benek i jego potrzeby posz艂y, jak si臋 zdawa艂o, w zapomnienie. Wo藕ny Kobiela, na kt贸rego liczy艂em, kt贸ry temu gruchotowi na moim brzuchu mia艂 przywr贸ci膰 dawny wygl膮d, nie pokaza艂 si臋, prawdopodobnie na pierwszym lub drugim pi臋trze gmachu, r贸wnie gor膮czkowo jak listonosze i urz臋dnicy z okie­nek w hali, uk艂ada艂 w stosy nape艂nione worki, kt贸re mia艂y by膰 kulo­odporne. Obecno艣膰 Oskara by艂a Janowi Bro艅skiemu przykra. Tote偶 ulotni艂em si臋 zaraz, gdy cz艂owiek, kt贸rego inni nazywali doktorem Michoniem, zacz膮艂 udziela膰 Janowi instrukcji. Po kr贸tkim poszuki­waniu i przezornym omijaniu owego pana Michonia, kt贸ry chodzi艂 w polskim he艂mie i by艂 widocznie dyrektorem Poczty, znalaz艂em scho­dy na pierwsze pi臋tro, a tam, prawie na ko艅cu korytarza, niewielki pok贸j bez okien, w kt贸rym nie by艂o m臋偶czyzn przesuwaj膮cych skrzyn­ki z amunicj膮 ani spi臋trzonych work贸w z piaskiem.

Kosze od bielizny, na k贸艂kach, pe艂ne kolorowo ofrankowanych list贸w, sta艂y st艂oczone ciasno na deskach pod艂ogi. Pok贸j by艂 niski, mia艂 ochrowe tapety. Pachnia艂o lekko gum膮. Pod sufitem pali艂a si臋 go艂a 偶ar贸wka. Oskar by艂 zbyt zm臋czony, 偶eby szuka膰 wy艂膮cznika. Z bardzo daleka dzwony Panny Marii, 艢wi臋tej Katarzyny, 艢wi臋tego Jana, 艢wi臋tej Brygidy, 艢wi臋tej Barbary, 艢wi臋tej Tr贸jcy i Bo偶ego Cia艂a upomina艂y: Ju偶 dziewi膮ta, Oskarze, musisz i艣膰 spa膰! - Wyci膮gn膮艂em si臋 wi臋c w jednym z kosz贸w z listami, u艂o偶y艂em przy sobie r贸wnie wyczerpany b臋benek i zasn膮艂em.





















Poczta Polska


Spa艂em w koszu od bielizny pe艂nym list贸w, kt贸re chcia艂y dotrze膰 do 艁odzi, Lublina, Lwowa, Torunia, Krakowa i Cz臋stochowy, kt贸re przyby艂y z 艁odzi, Lublina, Lwowa, Torunia, Krakowa i Cz臋stocho­wy. Nie 艣ni艂a mi si臋 jednak ani Matka Boska Cz臋stochowska, ani Czarna Madonna, nie chrupa艂em we 艣nie ani przechowywanego w Krakowie serca marsza艂ka Pi艂sudskiego, ani owych piernik贸w, kt贸re tak膮 s艂aw臋 przynios艂y Toruniowi. Nie 艣ni艂 mi si臋 nawet m贸j wci膮偶 jeszcze nie nareperowany b臋benek. Nie 艣ni膮c o niczym i le偶膮c na listach w koszu od bielizny, przesuwanym na k贸艂kach, Oskar nie s艂y­sza艂 nic z tego mamrotania, poszeptywania, gwarzenia, z owych nie­dyskrecji, kt贸re rozbrzmiewaj膮 podobno, gdy du偶o list贸w le偶y na kupie. Listy nie powiedzia艂y mi ani s艂贸wka, nie spodziewa艂em si臋 poczty, nikt nie m贸g艂 widzie膰 we mnie adresata czy zgo艂a nadawcy. Spa艂em sobie pa艅sko ze schowan膮 anten膮 na g贸rze korespondencji, kt贸ra brzemienna wiadomo艣ciami mog艂aby oznacza膰 艣wiat.

Tote偶 ze zrozumia艂ych wzgl臋d贸w zbudzi艂 mnie nie 贸w list, kt贸ry niejaki pan Lech Milewczyk z Warszawy napisa艂 do swojej siostrzeni­cy zamieszka艂ej w Gda艅sku-Siedlcach, list zatem wystarczaj膮co alar­muj膮cy, 偶eby zbudzi膰 tysi膮cletniego 偶贸艂wia; zbudzi艂 mnie albo bliski ogie艅 karabin贸w maszynowych, albo daleki, odbijaj膮cy si臋 echem huk salw z dwudzia艂owych wie偶 pancernik贸w w porcie wolnoc艂owym.

艁atwo to napisa膰: karabiny maszynowe, dwudzia艂owe wie偶e. Czy nie mog艂aby to r贸wnie偶 by膰 nawa艂nica, gradobicie, nadci膮ganie bu­rzy u schy艂ku lata, podobnej do tej w dniu moich urodzin? By艂em zbyt zaspany, niezdolny do tego rodzaju spekulacji i maj膮c jeszcze ha艂asy w uszach wysnu艂em trafny wniosek i jak wszyscy zaspani nazwa艂em sytuacj臋 po imieniu: Strzelaj膮!

Tu偶 po wydostaniu si臋 z kosza od bielizny, jeszcze niepewnie stoj膮c w sanda艂kach, Oskar zatroszczy艂 si臋 o zdrowie swojego wra偶­liwego b臋benka. W owym koszu, kt贸ry udzieli艂 mu noclegu, oby­dwiema r臋kami wygrzeba艂 jam臋 w lu藕no co prawda, ale systema­tycznie u艂o偶onych listach, nie poczyna艂 sobie jednak brutalnie, rozrywaj膮c, gniot膮c czy wr臋cz kasuj膮c; nie, ostro偶nie oddziela艂em wymieszane ze sob膮 koperty, dba艂em o ka偶dy z fioletowych prze­wa偶nie, opatrzonych stemplem 鈥濸oczta Polska鈥 list贸w, nawet o ka偶­d膮 poczt贸wk臋, uwa偶a艂em, 偶eby nie odklei艂a si臋 偶adna koperta; bo nawet wobec nieuchronnych, zmieniaj膮cych wszystko wydarze艅 trze­ba zachowa膰 zawsze tajemnic臋 korespondencji.

W miar臋 jak przybiera艂 na sile ogie艅 karabin贸w maszynowych, powi臋ksza艂 si臋 lej w owym koszu od bielizny pe艂nym list贸w. Wresz­cie przesta艂em grzeba膰, u艂o偶y艂em sw贸j 艣miertelnie chory b臋benek w 艣wie偶o wymoszczonym legowisku, szczelnie przykry艂em nie tyl­ko potr贸jn膮, lecz dziesi臋cio- lub dwudziestokrotn膮 warstw膮, zaz臋­biaj膮c koperty w podobny spos贸b, w jaki murarze uk艂adaj膮 ceg艂y, gdy maj膮 postawi膰 stabiln膮 艣cian臋.

Ledwie upora艂em si臋 z tymi 艣rodkami ostro偶no艣ci, po kt贸rych spodziewa艂em si臋, 偶e os艂oni膮 moj膮 blach臋 od ku艂 i od艂amk贸w, gdy w fasad臋, kt贸ra zamyka艂a gmach Poczty od strony placu Heweliusza, mniej wi臋cej na wysoko艣ci hali nadawczej, uderzy艂 pierwszy granat przeciwpancerny.

Poczta Polska, masywna ceglana budowla, mog艂a spokojnie przy­j膮膰 pewn膮 ilo艣膰 takich uderze艅, bez obawy, 偶e ludziom z Heimwehiy uda si臋 za艂atwi膰 spraw臋 raz, dwa, szybko zrobi膰 wy艂om, dostatecznie szeroki dla frontalnego, cz臋sto 膰wiczonego natarcia.

Opu艣ci艂em bezpieczny, pozbawiony okien, otoczony przez trzy pokoje i korytarz pierwszego pi臋tra magazyn przesy艂ek listowych, 偶eby rozejrze膰 si臋 za Janem Bro艅skim. Wypatruj膮c mojego domnie­manego ojca, szuka艂em oczywi艣cie i niemal z jeszcze wi臋ksz膮 skwapliwo艣ci膮, kalekiego wo藕nego Kobieli. Poprzedniego wieczora, re­zygnuj膮c z kolacji, przyjecha艂em przecie偶 tramwajem do 艣r贸dmie艣cia, przyszed艂em na plac Heweliusza, do tego oboj臋tnego mi sk膮din膮d gmachu Poczty, 偶eby odda膰 b臋benek do naprawy. Je艣li zatem nie odnajd臋 wo藕nego w por臋, to znaczy: przed niechybnie spodziewa­nym natarciem, to nie ma co my艣le膰 o starannym wyklepaniu mojej sponiewieranej blachy.

Oskar szuka艂 wi臋c Jana i my艣la艂 o Kobieli. Kilka razy, krzy偶uj膮c r臋ce na piersi, przemierzy艂 d艂ugi korytarz z kamienn膮 posadzk膮, po­zosta艂 jednak sam na sam ze swoimi krokami. Odr贸偶nia艂 wprawdzie pojedyncze strza艂y karabinowe, z pewno艣ci膮 oddawane z gmachu Poczty, od ustawicznego marnotrawienia amunicji przez ludzi z He­im wehry, ale oszcz臋dni strzelcy musieli w swoich pokojach biuro­wych zamienia膰 stemple pocztowe na inne, r贸wnie偶 stempluj膮ce in­strumenty. W korytarzu nie by艂o ani 艣ladu rezerwy specjalnej, kt贸ra szykowa艂aby si臋 do ewentualnego kontrataku. Tylko Oskar patrolo­wa艂 tutaj; bezbronny i pozbawiony b臋benka wydany by艂 tworz膮cemu histori臋 introitowi zbyt wczesnej rannej godziny, kt贸ra wbrew przy­s艂owiu mia艂a w ustach co najwy偶ej o艂贸w, nie za艣 z艂oto.

R贸wnie偶 w pomieszczeniach biurowych wychodz膮cych na po­dw贸rze nie zasta艂em 偶ywej duszy. Lekkomy艣lno艣膰, stwierdzi艂em.

Nale偶a艂oby zabezpieczy膰 gmach tak偶e od strony Tartacznej. Miesz­cz膮cy si臋 tam komisariat policji, oddzielony zwyczajnym drewnia­nym p艂otem od podw贸rza Poczty i rampy dla paczek, stanowi艂 tak dogodn膮 pozycj臋 do natarcia, jak膮 znale藕膰 mo偶na ju偶 tylko w ksi膮偶ce z obrazkami. Przeszuka艂em pomieszczenia biurowe, pok贸j przesy艂ek poleconych, pok贸j przekaz贸w pieni臋偶nych, kas臋 wyp艂at, dzia艂 tele­gram贸w: tam le偶eli. Le偶eli za p艂ytami pancernymi i workami z pia­skiem, za przewr贸conymi meblami biurowymi, strzelaj膮c urywanie, niemal sk膮po.

W wi臋kszo艣ci pokoi niekt贸re szyby zawar艂y ju偶 znajomo艣膰 z ka­rabinami maszynowymi Heimwehry. Powierzchownie zlustrowa艂em szkody i dokona艂em por贸wna艅 z owymi szybami, kt贸re pod wra偶e­niem mojego diamentowego g艂osu p臋ka艂y w r贸wnomiernie, g艂臋boko oddychaj膮cych czasach pokoju. C贸偶, gdyby za偶膮dano ode mnie udzia­艂u w obronie Poczty Polskiej, gdyby na przyk艂ad 贸w ma艂y, zwinny doktor Micho艅 odni贸s艂 si臋 do mnie nie jak dyrektor, lecz jak komen­dant wojskowy Poczty i zaprzysi臋gaj膮c mnie przyj膮艂 na s艂u偶b臋 Pol­ski, nie zabrak艂oby mojego g艂osu: dla Polski i polskiej gospodarki, rosn膮cej dziko, a jednak wci膮偶 wydaj膮cej owoce, ch臋tnie zamieni艂­bym szyby wszystkich dom贸w po przeciwnej stronie placu Heweliusza, okna dom贸w na Sukienniczej, oszklone fasady Tartacznej 艂膮cz­nie z komisariatem policji i, si臋gaj膮c dalej ni偶 kiedykolwiek przedtem, pi臋knie wypucowane szyby Podwala Staromiejskiego i Rycerskiej w czarne, sprzyjaj膮ce przeci膮gom dziury, narobi艂bym zamieszania w艣r贸d ludzi z Heimwehry, tak偶e w艣r贸d przypatruj膮cych si臋 cywil贸w. M贸j g艂os zast膮pi艂by kilka ci臋偶kich karabin贸w maszynowych, ju偶 na pocz膮tku wojny kaza艂by uwierzy膰 w cudown膮 bro艅, a mimo to nie ocali艂by Poczty Polskiej.

Oskar nie wzi膮艂 udzia艂u w walce. 脫w doktor Micho艅 w polskim he艂mie na dyrektorskiej g艂owie nie zaprzysi膮g艂 mnie, lecz gdy zbie­g艂em ze schod贸w do hali nadawczej i wpad艂em mu pod nogi, wymie­rzy艂 mi bolesny policzek, aby zaraz po uderzeniu, kln膮c g艂o艣no po polsku, ponownie zaj膮膰 si臋 sprawami obrony. Nie pozosta艂o mi nic innego jak przyj膮膰 uderzenie. Ludzie, a wi臋c i doktor Micho艅, na kt贸rym ostatecznie spoczywa艂a odpowiedzialno艣膰, byli zdenerwowa­ni, bali si臋 i mogli uchodzi膰 za usprawiedliwionych.

Zegar w hali nadawczej powiedzia艂 mi, 偶e jest dwadzie艣cia po czwartej. Gdy by艂o dwadzie艣cia jeden po czwartej, mog艂em s膮dzi膰, 偶e pierwsze dzia艂ania bojowe nie wyrz膮dzi艂y mechanizmowi zegara 偶adnej szkody. Chodzi艂, a ja nie wiedzia艂em, czy t臋 oboj臋tno艣膰 czasu mam wzi膮膰 za z艂y, czy dobry omen.

W ka偶dym razie p贸ki co zosta艂em w hali nadawczej, szuka艂em Jana i Kobieli, schodzi艂em z drogi doktorowi Michoniowi, nie znala­z艂em ani wuja, ani wo藕nego, zauwa偶y艂em wybite szyby w oknach hali, ponadto p臋kni臋cia i brzydkie wyrwy w tynku ko艂o g艂贸wnego wej艣cia, i by艂em 艣wiadkiem, jak przyniesiono pierwszych dw贸ch ran­nych. Jeden z nich, starszy pan o ci膮gle jeszcze starannie uczesanych siwych w艂osach, bez przerwy m贸wi艂 co艣 gor膮czkowo, gdy mu opa­trywali dra艣ni臋cie na prawym ramieniu. Ledwie owin臋li mu banda­偶em lekk膮 ran臋, chcia艂 zerwa膰 si臋, chwyci膰 sw贸j karabin i ponownie rzuci膰 si臋 za worki z piaskiem, kt贸re jednak nie by艂y chyba kulood­porne. Jak to dobrze, 偶e lekkie, spowodowane du偶ym up艂ywem krwi omdlenie powali艂o go z powrotem na posadzk臋 i nakaza艂o 贸w spo­k贸j, bez kt贸rego starszy pan tu偶 po zranieniu nie odzyska si艂. Ponad­to ma艂y, dziarski pi臋膰dziesi臋ciolatek, kt贸ry mia艂 wojskowy he艂m na g艂owie, a w kieszonce na piersi cywilnego ubrania wystaj膮cy tr贸jk膮t bia艂ej chusteczki, ten pan o nobliwych ruchach zurz臋dnicza艂ego ry­cerza, kt贸ry by艂 doktorem i nazywa艂 si臋 Micho艅, kt贸ry poprzedniego wieczoru ostro wzi膮艂 Jana Bro艅skiego na spytki, wezwa艂 rannego starszego pana, aby w imi臋 Polski zachowa艂 spok贸j.

Drugi ranny le偶a艂 dysz膮c ci臋偶ko na worku ze s艂om膮 i nie zdradza艂 ju偶 t臋sknoty za workami z piaskiem. W regularnych odst臋pach krzy­cza艂 g艂o艣no i bez wstydu, bo dosta艂 postrza艂 w brzuch.

Oskar chcia艂 w艂a艣nie jeszcze raz przeprowadzi膰 inspekcj臋 szere­gu m臋偶czyzn za workami z piaskiem, aby wreszcie odnale藕膰 swoich, gdy rozleg艂y si臋 dwa niemal r贸wnoczesne uderzenia granat贸w po­wy偶ej i obok g艂贸wnego wej艣cia do hali nadawczej. Szafy, kt贸re prze­suni臋to do wej艣cia, otworzy艂y si臋 raptownie i ukaza艂y stosy spi臋tych akt, kt贸re potem wyfrun臋艂y w g贸r臋, straci艂y porz膮dne oparcie, aby l膮duj膮c i 艣lizgaj膮c si臋 na kamiennej posadzce tr膮ca膰 i zakrywa膰 kart­ki, kt贸rych w my艣l regu艂 buchalterii nigdy nie mia艂y prawa pozna膰. Nie trzeba dodawa膰, 偶e wylecia艂y pozosta艂e szyby, 偶e ze 艣cian i z sufitu spad艂y wi臋ksze i mniejsze kawa艂ki tynku. Przez chmury gipsu i wapna przywleczono na 艣rodek hali nast臋pnego rannego, potem jednak, na rozkaz doktora Michonia w he艂mie wojskowym, wniesiono go po schodach na pierwsze pi臋tro.

Oskar ruszy艂 za m臋偶czyznami, kt贸rzy d藕wigali poj臋kuj膮cego na ka偶dym stopniu poczciarza; nikt go nie odwo艂a艂, nie za偶膮da艂 wyja­艣nie艅 ani tym bardziej - co niedawno uzna艂 za konieczne 贸w Mi­cho艅 - nie spoliczkowa艂 ci臋偶k膮 m臋sk膮 r臋k膮. Oczywi艣cie mia艂 si臋 na baczno艣ci, 偶eby 偶adnemu z doros艂ych nie wpa艣膰 pod broni膮ce Pocz­ty nogi.

Gdy za wolno wspinaj膮cymi si臋 po schodach m臋偶czyznami wsze­d艂em na pierwsze pi臋tro, potwierdzi艂y si臋 moje przeczucia: zanie艣li rannego do owego pozbawionego okien i dzi臋ki temu bezpiecznego magazynu przesy艂ek listowych, kt贸ry w艂a艣ciwie zarezerwowa艂em dla siebie. Uznali te偶, 偶e wobec braku materacy kosze z listami stanowi膰 b臋d膮 przykr贸tkie wprawdzie, ale b膮d藕 co b膮d藕 mi臋kkie pos艂anie dla rannych. Po偶a艂owa艂em, 偶e umie艣ci艂em sw贸j b臋benek w jednym z tych przesuwanych na k贸艂kach koszy od bielizny pe艂nym korespondencji, kt贸ra ju偶 nie zostanie dor臋czona. Czy krew tych poszarpanych, po­dziurawionych kulami listonoszy i urz臋dnik贸w nie przesi膮knie dzie­si臋ciu czy dwudziestu warstw papieru i nie nada mojej blasze owej barwy, kt贸r膮 dotychczas zna艂a tylko jako lakierowan膮 pow艂ok臋? C贸偶 m贸j b臋benek mia艂 wsp贸lnego z polsk膮 krwi膮! Niech farbuj膮 posok膮 swoje akta i bibu艂y! Niech wylej膮 niebiesko艣膰 ze swoich ka艂amarzy i nape艂ni膮 je czerwieni膮! Niech zabarwi膮 po polsku, w po艂owie na czerwono, swoje chusteczki, swoje bia艂e wykrochmalone koszule! Ostatecznie chodzi艂o o Polsk臋, nie o m贸j b臋benek! Je艣li ju偶 im zale­偶a艂o, 偶eby Polska, skoro ma zgin膮膰, zgin臋艂a bia艂o-czerwono, to czy m贸j b臋benek, i tak ju偶 podejrzany z racji 艣wie偶ego polakierowania, te偶 musia艂 zgin膮膰?

Powoli umacnia艂o si臋 we mnie przekonanie: nie chodzi wcale o Polsk臋, chodzi o moj膮 pokiereszowan膮 blach臋. Jan zwabi艂 mnie na poczt臋, aby urz臋dnikom, dla kt贸rych Polska by艂a niewystarczaj膮cym symbolem, przynie艣膰 p艂omienny sztandar. W nocy, gdy spa艂em w przesuwanym na k贸艂kach koszu z listami, lecz ani nie przesuwa­艂em si臋, ani o niczym nie 艣ni艂em, czuwaj膮cy poczciarze szeptali sobie niczym has艂o: 鈥濽mieraj膮cy dziecinny b臋benek szuka u nas schronie­nia. Jeste艣my Polakami, musimy go strzec, tym bardziej 偶e Anglia i Francja zawar艂y z nami uk艂ad gwarancyjny鈥.

Podczas gdy tego rodzaju bezu偶ytecznie abstrakcyjne rozwa偶a­nia ogranicza艂y mi swobod臋 dzia艂ania przed p贸艂otwartymi drzwiami magazynu przesy艂ek listowych, na podw贸rzu Poczty po raz pierwszy odezwa艂 si臋 ogie艅 broni maszynowej. Jak przewidywa艂em, Heimwehra zaryzykowa艂a pierwsze natarcie z komisariatu policji przy Tartacznej. Po chwili wszystkich nas podrzuci艂o w g贸r臋: tym z Heimwehry uda艂o si臋 wysadzi膰 w powietrze drzwi paczkami, powy偶ej rampy za艂adowczej dla samochod贸w pocztowych. Niebawem byli w paczkami, p贸藕niej tam, gdzie przyjmowano paczki, drzwi na ko­rytarz, kt贸ry prowadzi艂 do hali nadawczej, sta艂y ju偶 otworem.

M臋偶czy藕ni, kt贸rzy przywlekli rannego i u艂o偶yli w owym koszu z listami, co ukrywa艂 m贸j b臋benek, wybiegli, inni ruszyli za nimi. Po

ha艂asie zorientowa艂em si臋, 偶e walczono w korytarzu na parterze, po­tem tam, gdzie przyjmowano paczki. Heimwehra musia艂a si臋 wyco­fa膰.

Zrazu z wahaniem, potem jednak 艣mielej, Oskar wszed艂 do ma­gazynu list贸w. Ranny mia艂 偶贸艂toszar膮 twarz, ods艂ania艂 z臋by i rusza艂 ga艂kami ocznymi pod zamkni臋tymi powiekami. Plu艂 kleist膮 krwi膮. Poniewa偶 jednak g艂owa zwisa艂a mu poza brzeg kosza, niebezpiecze艅­stwo, 偶e pobrudzi przesy艂ki, by艂o niewielkie. Oskar musia艂 wspi膮膰 si臋 na palce, 偶eby si臋gn膮膰 do kosza. Siedzenie m臋偶czyzny spoczy­wa艂o ci臋偶ko akurat tam, gdzie by艂 zagrzebany b臋benek. Ci膮gn膮c z pocz膮tku ostro偶nie, oszcz臋dzaj膮c m臋偶czyzn臋 i przesy艂ki, potem co­raz mocniej, w ko艅cu rozrywaj膮c i strz臋pi膮c listy, uda艂o si臋 Oskarowi wydoby膰 spod j臋cz膮cego kilka tuzin贸w kopert.

Dzisiaj chcia艂bym powiedzie膰, 偶e czu艂em ju偶 brzeg b臋benka, gdy m臋偶czy藕ni wpadli na schody i na korytarz. Wracali, wyparli Heimwehr臋 z paczkami, na razie byli zwyci臋zcami; s艂ysza艂em ich 艣mie­chy.

Ukryty za jednym z kosz贸w z listami, czeka艂em nie opodal drzwi, a偶 znale藕li si臋 przy rannym. Z pocz膮tku rozmawiaj膮c g艂o艣no i gesty­kuluj膮c, p贸藕niej kln膮c cicho opatrzyli go.

Na wysoko艣ci hali nadawczej wybuch艂y dwa granaty przeciw­pancerne - znowu dwa, potem cisza. Salwy pancernik贸w w porcie wolnoc艂owym, naprzeciwko Westerplatte, przetacza艂y si臋 daleko, pomrukuj膮c dobrodusznie i r贸wnomiernie - cz艂owiek przyzwyczai艂 si臋 do nich.

Nie zauwa偶ony przez m臋偶czyzn zaj臋tych przy rannym, wymkn膮­艂em si臋 z magazynu przesy艂ek listowych, zostawi艂em b臋benek swo­jemu losowi i ponownie ruszy艂em na poszukiwanie Jana, mojego domniemanego ojca i wuja, a tak偶e wo藕nego Kobieli.

Na drugim pi臋trze znajdowa艂o si臋 mieszkanie s艂u偶bowe naczel­nika Poczty, kt贸ry w por臋 wyprawi艂 rodzin臋 do Bydgoszczy lub War­szawy. Najpierw przeszuka艂em kilka pomieszcze艅 magazynowych od strony podw贸rza, a potem znalaz艂em Jana i Kobiel臋 w pokoju dzieci臋cym s艂u偶bowego mieszkania naczelnika.

Przyjemny jasny pok贸j z weso艂膮, niestety w kilku miejscach uszko­dzon膮 przez zab艂膮kane kule tapet膮. W czasach pokoju mo偶na by po­dej艣膰 do dw贸ch okien, rozerwa膰 si臋, obserwuj膮c plac Heweliusza. Nie uszkodzony jeszcze ko艅 na biegunach, rozmaite pi艂ki, 艣rednio­wieczny zamek pe艂en przewr贸conych o艂owianych 偶o艂nierzy, pieszych i konnych, otwarte pud艂o tekturowe z mn贸stwem szyn i miniaturo­wych wagon贸w towarowych, kilka mniej lub bardziej sfatygowanych

lalek, pokoiki dla nich, w kt贸rych panowa艂 ba艂agan, kr贸tko m贸wi膮c, nadmiar zabawek zdradza艂, 偶e pan naczelnik Poczty musia艂 by膰 oj­cem dwojga bardzo rozpieszczonych dzieci, ch艂opca i dziewczynki. Jak to dobrze, 偶e bachory zosta艂y ewakuowane do Warszawy, 偶e omin臋艂o mnie spotkanie z rodze艅stwem podobnym do Stefana i Margi Bro艅skich. Z odrobin膮 z艂o艣liwej satysfakcji wyobra偶a艂em sobie, jak przykro by艂o temu smarkaczowi naczelnika, gdy musia艂 po偶e­gna膰 si臋 z dziecinnym rajem pe艂nym o艂owianych 偶o艂nierzy. Mo偶e wsadzi艂 sobie do kieszeni kilku u艂an贸w, 偶eby p贸藕niej, podczas walk o twierdz臋 Modlin, zasili膰 polsk膮 kawaleri臋.

Oskar za du偶o gada o o艂owianych 偶o艂nierzach, a jednak nie mo偶e uchyli膰 si臋 od wyznania: na najwy偶szej p贸艂ce rega艂u na zabawki, ksi膮偶eczki z obrazkami i gry towarzyskie ci膮gn膮艂 si臋 rz膮d miniaturo­wych instrument贸w muzycznych. Miodowo偶贸艂ta tr膮bka sta艂a bez­d藕wi臋cznie ko艂o pos艂usznych dzia艂aniom bojowym, to znaczy dzwoni膮cych przy ka偶dym wybuchu granatu dzwoneczk贸w. Z prawego brzegu rozsiad艂a si臋 zakrzywiona i barwnie wymalowana harmonia.

Rodzice byli do tego stopnia przesadni, 偶e podarowali swojemu potomstwu prawdziwe ma艂e skrzypce z czterema prawdziwymi stru­nami. Obok skrzypiec sta艂, ukazuj膮c sw贸j bia艂y, nietkni臋ty kr膮g, za­blokowany kilku klockami, a wi臋c zabezpieczony przed stoczeniem si臋 - pewnie mi pa艅stwo nie uwierzycie - bia艂o-czerwono lakiero­wany blaszany b臋benek.

Z pocz膮tku nie pr贸bowa艂em wcale o w艂asnych si艂ach 艣ci膮gn膮膰 b臋benka z rega艂u. Oskar zdawa艂 sobie spraw臋 ze swoich ograniczo­nych mo偶liwo艣ci i w wypadkach, gdy jego kar艂owato艣膰 zamienia艂a si臋 w bezradno艣膰, prosi艂 doros艂ych o pomoc.

Jan Bro艅ski i Kobiela le偶eli za workami z piaskiem, kt贸re zas艂a­nia艂y od do艂u jedn膮 trzeci膮 si臋gaj膮cych do pod艂ogi okien. Do Jana nale偶a艂o lewe okno. Kobiela zaj膮艂 pozycj臋 przy prawym. Od razu poj膮艂em, 偶e wo藕ny nie znajdzie teraz czasu, by wyci膮gn膮膰 i naprawi膰 m贸j b臋benek, kt贸ry spoczywa艂 pod pluj膮cym krwi膮 rannym, z pew­no艣ci膮 coraz bardziej zgniatany; bo Kobiela by艂 ca艂kowicie poch艂o­ni臋ty czym innym: przez szczelin臋 pozostawion膮 w 艣cianie z wor­k贸w z piaskiem w regularnych odst臋pach strzela艂 z karabinu ponad placem Heweliusza w stron臋 rogu Tartacznej, gdzie tu偶 przed mo­stem ustawi艂o si臋 dzia艂ko przeciwpancerne.

Jan le偶a艂 skulony, schowa艂 g艂ow臋 i dr偶a艂. Pozna艂em go jedynie po eleganckim, teraz jednak zakurzonym wapnem i piaskiem, ciemno­szarym ubraniu. Rozwi膮za艂o mu si臋 sznurowad艂o u prawego, r贸wnie szarego buta. Pochyli艂em si臋 i zawi膮za艂em je na kokardk臋. Gdy zacisn膮艂em kokardk臋, Jan wzdrygn膮艂 si臋, ponad lewym r臋kawem uni贸s艂 par臋 swoich o wiele za niebieskich oczu i patrzy艂 na mnie niepoj臋cie niebiesko i wodni艣cie. Chocia偶, jak przekona艂 si臋 Oskar po powierz­chownych ogl臋dzinach, wuj nie by艂 ranny, p艂aka艂 cicho. Jan Bro艅ski mia艂 stracha. Zignorowa艂em jego p艂acz, wskaza艂em na blaszany b臋­benek ewakuowanego syna naczelnika i wymownymi ruchami we­zwa艂em Jana, by zachowuj膮c ca艂膮 ostro偶no艣膰 i wykorzystuj膮c mar­twe pole dzieci臋cego pokoju dotar艂 do rega艂u i zdj膮艂 mi blach臋. M贸j wuj nie zrozumia艂 mnie. M贸j domniemany ojciec nie poj膮艂 mnie. Kochanek mojej biednej mamy tak by艂 zaprz膮tni臋ty i przepe艂niony strachem, 偶e moje gesty prosz膮ce o pomoc co najwy偶ej pot臋gowa艂y 贸w strach. Oskar mia艂 ochot臋 na niego krzykn膮膰, ba艂 si臋 jednak, 偶eby Kobiela, kt贸ry - jak si臋 zdawa艂o - s艂ucha艂 tylko swojego karabinu, nie odkry艂 jego obecno艣ci.

Po艂o偶y艂em si臋 wi臋c za workami z piaskiem z lewej strony Jana, przytuli艂em si臋 do niego, 偶eby cz膮stk臋 mojego spokoju, kt贸ry przy­chodzi艂 mi 艂atwo, przekaza膰 nieszcz臋snemu wujowi i domniemane­mu ojcu. Po chwili wyda艂 mi si臋 te偶 nieco spokojniejszy. M贸j regu­larnie podkre艣lany oddech zdo艂a艂 narzuci膰 jego pulsowi jak膮 tak膮 regularno艣膰. Kiedy potem, co prawda grubo za wcze艣nie, po raz dru­gi zwr贸ci艂em Janowi uwag臋 na blaszany b臋benek naczelnika juniora, pr贸buj膮c zrazu poma艂u i 艂agodnie, w ko艅cu zdecydowanie skierowa膰 jego g艂ow臋 w stron臋 prze艂adowanego zabawkami rega艂u, on zn贸w mnie nie zrozumia艂. Strach wznosi艂 si臋 w nim z do艂u w g贸r臋, sp艂ywa艂 z powrotem z g贸ry w d贸艂, na dole, mo偶e dlatego, 偶e Jan nosi艂 buty z wk艂adkami, trafia艂 na tak silny op贸r, 偶e chcia艂 si臋 wydosta膰, ale musia艂 cofn膮膰 si臋 gwa艂townie, uciekaj膮c przez 偶o艂膮dek, 艣ledzion臋 i w膮trob臋 ulokowa艂 si臋 w jego biednej g艂owie w taki spos贸b, 偶e nie­bieskie oczy wysz艂y mu z orbit i ukaza艂y spl膮tane 偶y艂ki na bia艂kach, kt贸rych przedtem Oskar u swojego domniemanego ojca nigdy nie widzia艂.

Zu偶y艂em sporo trudu i czasu, by wepchn膮膰 ga艂ki oczne wuja na swoje miejsce, wpoi膰 jego sercu troch臋 przyzwoito艣ci. Wszystkie moje starania w s艂u偶bie estetyki okaza艂y si臋 jednak daremne, gdy ludzie z Heimwehry po raz pierwszy wprowadzili do akcji haubic臋 艣rednie­go kalibru i ogniem na wprost, celuj膮c przez luf臋, zwalili 偶elazny parkan przed gmachem Poczty; z zadziwiaj膮c膮 dok艂adno艣ci膮, zdra­dzaj膮c wysoki poziom wyszkolenia, rzucali na kolana jeden ceglany filar po drugim i zmuszali do ostatecznego runi臋cia, kt贸re poci膮ga艂o za sob膮 偶elazn膮 krat臋. M贸j biedny wuj Jan prze偶ywa艂 upadek ka偶de­go z pi臋tnastu czy dwudziestu filar贸w ca艂ym sercem i dusz膮, w takiej

panice, jak gdyby zwalano w kurz nie tylko coko艂y, lecz tak偶e stoj膮­ce na nich wyimaginowane, znane wujowi i niezb臋dne do 偶ycia po­s膮gi b贸stw.

Tylko w ten spos贸b mo偶na wyt艂umaczy膰, 偶e Jan kwitowa艂 ka偶de trafienie haubicy przera藕liwym krzykiem, kt贸ry - gdyby tylko zosta艂 uformowany bardziej 艣wiadomie i celnie - podobnie jak m贸j krzyk u艣miercaj膮cy szk艂o, mia艂by zalet臋 rozcinaj膮cego szyby diamentu. Jan krzycza艂 co prawda 偶arliwie, ale bezplanowo, i w ko艅cu osi膮gn膮艂 jedynie tyle, 偶e Kobiela przerzuci艂 ku nam swoje ko艣ciste, kalekie cia艂o wo藕nego, uni贸s艂 chud膮, pozbawion膮 rz臋s ptasi膮 g艂ow臋 i wodni艣cie szarymi 藕renicami zlustrowa艂 nasz膮 dora藕n膮 wsp贸lnot臋. Potrz膮­sn膮艂 Janem. Jan zaskomla艂. Wo藕ny rozpi膮艂 mu koszul臋, pospiesznie szuka艂 rany na jego ciele - o ma艂o co nie parskn膮艂em 艣miechem - potem, nie znalaz艂szy najl偶ejszego dra艣ni臋cia, obr贸ci艂 go na plecy, chwyci艂 szcz臋k臋 Jana, szarpn膮艂 j膮, a偶 trzasn臋艂a, zmusi艂 niebieskie spojrzenie Jana, spojrzenie Bro艅skich, by wytrzyma艂o wodnistoszare migotanie 藕renic Kobieli, skl膮艂 go po polsku, parskaj膮c 艣lin膮 w twarz, a wreszcie rzuci艂 mu 贸w karabin, z kt贸rego Jan ani razu nie zrobi艂 u偶ytku i zostawi艂 pod specjalnie dla siebie przeznaczonym otwo­rem strzelniczym; zamek nie by艂 nawet odbezpieczony. Kolba kara­binu uderzy艂a sucho w jego lewe kolano. Kr贸tki i po wszystkich b贸­lach duchowych pierwszy fizyczny b贸l chyba dobrze Janowi zrobi艂, bo z艂apa艂 karabin, przel膮k艂 si臋, gdy poczu艂 w palcach, a po chwili i we krwi, ch艂贸d metalowych cz臋艣ci, potem jednak, zagrzewany to przekle艅stwami, to perswazjami Kobieli, podczo艂ga艂 si臋 do swojej szczeliny strzelniczej.

M贸j domniemany ojciec mia艂 tak dok艂adne i mimo 艂agodnie wy­buja艂ej fantazji tak realistyczne wyobra偶enie wojny, 偶e przychodzi艂o mu ci臋偶ko, ba! by艂o niemo偶liwe by膰 odwa偶nym z braku wyobra藕ni. Nie patrz膮c na pole ra偶enia przez przydzielon膮 sobie szczelin臋 strzel­nicz膮 i nie szukaj膮c odpowiedniego celu, trzymaj膮c karabin ukosem, z dala od siebie, wymierzony ponad dachy dom贸w przy placu Heweliusza, strzelaj膮c pr臋dko i na o艣lep opr贸偶ni艂 z ha艂asem magazynek, aby zn贸w, z pustymi r臋kami, schowa膰 si臋 za worki z piaskiem. Owo prosz膮ce o wyrozumia艂o艣膰 spojrzenie, kt贸re Jan rzuci艂 wo藕nemu ze swojej kryj贸wki, wygl膮da艂o jak nad膮sane i zak艂opotane przyznanie si臋 do winy ucznia, kt贸ry nie odrobi艂 lekcji. Kobiela k艂apn膮艂 kilka razy doln膮 szcz臋k膮, za艣mia艂 si臋 g艂o艣no, jakby niepowstrzymanie, nie­pokoj膮co raptownie urwa艂 艣miech i kopn膮艂 Bro艅skiego, kt贸ry jako referendarz by艂 przecie偶 jego prze艂o偶onym, trzy lub cztery razy w gole艅, zamierzy艂 si臋 ju偶, nieforemnym sznurowanym butem chcia艂 da膰 Janowi kopniaka w bok, kiedy jednak ogie艅 karabinu maszyno­wego przeliczy艂 pozosta艂e g贸rne szyby dzieci臋cego pokoju i podziu­rawi艂 sufit, opu艣ci艂 ortopedyczny but, dopad艂 do swojego karabinu, po czym ponuro i spiesznie, jakby chc膮c nadrobi膰 czas stracony z Janem, wystrzeli艂 raz za razem - wszystko to trzeba doliczy膰 do zu偶ycia amunicji w czasie drugiej wojny 艣wiatowej.

Czy wo藕ny nie zauwa偶y艂 mnie? On, kt贸ry sk膮din膮d potrafi艂 by膰 taki surowy i nieprzyst臋pny, zachowuj膮c budz膮cy szacunek dystans, jaki potrafi膮 narzuci膰 tylko inwalidzi wojenni, pozwoli艂 mi zosta膰 w tym przewiewnym pokoju, gdzie powietrze by艂o przesycone o艂o­wiem. Mo偶e Kobiela my艣la艂: to jest pok贸j dzieci臋cy, a wi臋c Oskar mo偶e tu zosta膰 i bawi膰 si臋 podczas przerw w walce?

Nie wiem, jak d艂ugo tak le偶eli艣my: ja mi臋dzy Janem a lew膮 艣cia­n膮 pokoju, obaj za workami z piaskiem, Kobiela ze swoim karabi­nem, strzelaj膮c za dw贸ch. Ko艂o dziesi膮tej ogie艅 os艂ab艂. Zrobi艂o si臋 tak cicho, 偶e s艂ysza艂em brz臋czenie much, 艂owi艂em uchem g艂osy i komendy z placu Heweliusza, a niekiedy i g艂ucho dudni膮c膮 prac臋 pancernik贸w w basenie portowym. Pogodny lub do艣膰 pogodny wrze­艣niowy dzie艅, s艂o艅ce malowa艂o wszystko cieniutko starym z艂otem, wra偶liwe, a jednak przyg艂uche. Za kilka dni wypada艂y moje pi臋tna­ste urodziny, i jak co roku we wrze艣niu, chcia艂em dosta膰 blaszany b臋benek, nic innego, tylko blaszany b臋benek; wyrzekaj膮c si臋 wszystkich skarb贸w tego 艣wiata, moje my艣li zwraca艂y si臋 jedynie i nieodwracalnie ku b臋benkowi z bia艂o-czerwono lakierowanej bla­chy.

Jan nie rusza艂 si臋. Kobiela sapa艂 tak r贸wnomiernie, 偶e Oskar przy­puszcza艂 ju偶, i偶 艣pi, korzysta z kr贸tkiej przerwy w walce, aby si臋 zdrzemn膮膰, bo ostatecznie wszystkim, nawet bohaterom, potrzeba co jaki艣 czas orze藕wiaj膮cej drzemki. Tylko ja by艂em rze艣ki i z w艂a艣ci­w膮 mojemu wiekowi nieust臋pliwo艣ci膮 my艣la艂em o blasze. Nie zna­czy to wcale, 偶e dopiero teraz, w narastaj膮cej ciszy, przy akompania­mencie zamieraj膮cego brz臋czenia zm臋czonej latem muchy, przypomnia艂em sobie o blaszanym b臋benku m艂odego naczelnika. Oskar nie spuszcza艂 go z oka tak偶e podczas walki, w bitewnym ha艂a­sie. Teraz jednak nadarza艂a si臋 owa sposobno艣膰, kt贸rej pomini臋ciu sprzeciwi艂a si臋 we mnie ka偶da my艣l.

Oskar uni贸s艂 si臋 poma艂u, omijaj膮c rozbite szk艂o, zmierza艂 cicho, lecz konsekwentnie ku drewnianemu rega艂owi z zabawkami, z dzie­ci臋cego krzese艂ka i postawionego na nim pud艂a z klockami budowa艂 ju偶 w my艣lach podest, kt贸ry by艂by dostatecznie wysoki i bezpieczny, aby uczyni膰 z niego w艂a艣ciciela nowiutkiego blaszanego b臋benka,

gdy dosi臋gn膮! mnie g艂os Kobieli, a za moment sucha d艂o艅 wo藕nego. Zrozpaczony wskaza艂em tak bliski b臋benek. Kobiela szarpn膮艂 mnie w ty艂. Ja wyci膮gn膮艂em obydwie r臋ce ku blasze. Inwalida zawaha艂 si臋, chcia艂 ju偶 si臋gn膮膰 w g贸r臋, uszcz臋艣liwi膰 mnie, gdy do dzieci臋cego pokoju wtargn膮艂 ogie艅 kaem贸w, przed g艂贸wnym wej艣ciem wybuch艂y granaty przeciwpancerne; Kobiela cisn膮艂 mnie w k膮t do Jana Bro艅skiego, dopad艂 zn贸w swojego karabinu i wystrzela艂 ju偶 drugi maga­zynek, a ja wci膮偶 jeszcze patrzy艂em na blaszany b臋benek.

Oskar le偶a艂, a Jan Bro艅ski, m贸j s艂odki niebieskooki wuj, nie uni贸s艂 nawet nosa, kiedy ten ptasi 艂eb z przetr膮conym kulasem i wodnistym, bezrz臋sym spojrzeniem odepchn膮艂 mnie tu偶 przed met膮, rzuci艂 w ten k膮t za workami z piaskiem. Nie znaczy to, by Oskar p艂aka艂! Wzbiera­艂a we mnie w艣ciek艂o艣膰. T艂uste, bia艂oniebieskawe, bezokie robaki mno偶y艂y si臋, szuka艂y po偶ywnej padliny. Co mnie obchodzi艂a Polska! Co to by艂o - Polska? Polacy mieli przecie偶 swoj膮 kawaleri臋! Niech wi臋c sobie je偶d偶膮 konno! Ca艂owali d艂onie pa艅 i spostrzegali zawsze za p贸藕no, 偶e poca艂owali nie znu偶one palce pani, lecz nie uszminkowany wylot lufy haubicy. A wtedy ona ju偶 zd膮偶y艂a wystrzeli膰, panna z rodu Kruppa. Wtedy cmokn臋艂a wargami, na艣laduj膮c nieudolnie, a mimo to wiernie odg艂osy bitwy, jakie s艂yszy si臋 na kronice filmo­wej, obrzuca艂a g艂贸wne wej艣cie Poczty niejadalnymi wybuchaj膮cymi cukierkami, chcia艂a zrobi膰 wy艂om, chcia艂a przez rozwalon膮 hal臋 nadawcz膮 dobra膰 si臋 do schod贸w, 偶eby ju偶 nikt nie wbiega艂 na g贸r臋 ani nie zbiega艂 na d贸艂. A jej orszak przy karabinach maszynowych, tak偶e ci w eleganckich rozpoznawczych samochodach pancernych, kt贸re mia艂y wymalowane takie 艣liczne nazwy jak 鈥濷stmark鈥 i 鈥濻u­detenland鈥, nie mogli si臋 nasyci膰, z terkotem podje偶d偶ali pod Poczt臋 i odje偶d偶ali, opancerzeni i wypatruj膮cy: dwie m艂ode, z艂aknione kul­tury panie, kt贸re chcia艂y zwiedzi膰 zamek, ale zamek by艂 jeszcze za­mkni臋ty. Zwi臋ksza艂o to niecierpliwo艣膰 rozpieszczonych, wsz臋dzie do­magaj膮cych si臋 wst臋pu pi臋kno艣ci i kaza艂o im zagl膮da膰 do wszystkich widocznych komnat zamku, rzuca膰 o艂owianoszare, przenikliwe spoj­rzenie jednego i tego samego kalibru, 偶eby kasztelanom zrobi艂o si臋 gor膮co, zimno i ciasno.

W艂a艣nie jeden z samochod贸w pancernych - zdaje mi si臋, 偶e by艂 to 鈥濷stmark鈥 - wyje偶d偶aj膮c z Rycerskiej toczy艂 si臋 zn贸w ku Poczcie, gdy Jan, m贸j od d艂u偶szego czasu jakby martwy wuj, przysun膮艂 praw膮 nog臋 do szczeliny strzelniczej, uni贸s艂 w nadziei, 偶e samoch贸d rozpo­znawczy wypatrzy j膮, ostrzela; albo 偶e zlituje si臋 jaka艣 zab艂膮kana kula, mu艣nie mu 艂ydk臋 czy pi臋t臋 i zada ow膮 ran臋, kt贸ra pozwala 偶o艂­nierzowi na przesadnie kulej膮cy odwr贸t.

Na dalsz膮 met臋 takie wystawianie nogi by艂o chyba dla Jana Bro艅skiego m臋cz膮ce. Co jaki艣 czas musia艂 j膮 opuszcza膰. Dopiero gdy prze­kr臋ci艂 si臋 na plecy, podtrzymuj膮c nog臋 obiema r臋kami pod kolanem, znalaz艂 do艣膰 si艂, aby d艂u偶ej i z wi臋kszymi szansami na sukces ofero­wa膰 艂ydk臋 i pi臋t臋 zab艂膮kanym i wycelowanym kulom.

Cho膰 mia艂em i jeszcze dzisiaj mam du偶o zrozumienia dla Jana, zrozumia艂em te偶 w艣ciek艂o艣膰 Kobieli, gdy zobaczy艂 swojego prze艂o­偶onego, referendarza Bro艅skiego, w tak 偶a艂osnej i rozpaczliwej po­zie. Jednym skokiem wo藕ny zerwa艂 si臋 na nogi, drugim by艂 przy nas, nad nami, z艂apa艂 ju偶, chwyci艂 ubranie Jana, a z ubraniem i jego, uni贸s艂 t艂umok, cisn膮艂 o pod艂og臋, zn贸w chwyci艂, ubranie trzasn臋艂o, uderzy艂 z lewej, przytrzyma艂 z prawej, zamierzy艂 si臋 z prawej, wypu艣ci艂 z lewej, z艂apa艂 jeszcze z prawej w locie i chcia艂 r贸wnocze艣nie z pra­wej i z lewej zrobi膰 wielk膮 pi臋艣膰, zada膰 pot臋偶ny cios, trafi膰 Jana Bro艅­skiego, mojego wuja, domniemanego ojca Oskara - wtedy zadzwo­ni艂o, jak mo偶e anio艂y dzwoni膮 na chwa艂臋 Boga, wtedy za艣piewa艂o, jak 艣piewa eter w radio, wtedy trafi艂o nie Bro艅skiego, lecz Kobiel臋, wtedy granat pozwoli艂 sobie na gigantyczny 偶art, wtedy ceg艂y ze 艣mie­chu rozprysn臋艂y si臋 w kawa艂ki, resztki szyb zamieni艂y si臋 w py艂, tynk star艂 si臋 na miazg臋, drzewo doczeka艂o si臋 siekiery, wtedy ca艂y 艣mieszny pok贸j dzieci臋cy podskoczy艂 na jednej nodze, wtedy pot艂uk艂y si臋 lal­ki, wtedy ruszy艂 z kopyta ko艅 na biegunach i jak偶e ch臋tnie zrzuci艂by je藕d藕ca, gdyby go mia艂, wtedy ujawni艂y si臋 chybione konstrukcje w pudle z klockami Marklina, a polscy u艂ani obsadzili jednocze艣nie wszystkie cztery k膮ty pokoju - wtedy wreszcie przewr贸ci艂 si臋 rega艂 z zabawkami: dzwoneczki zadzwoni艂y wielkanocnie, wrzasn臋艂a har­monia, tr膮bka da艂a komu艣 sygna艂, wszystko naraz poda艂o ton, jak na pr贸bie orkiestry; krzykn臋艂o, p臋k艂o, zar偶a艂o, zadzwoni艂o, roztrzaska艂o si臋, wybuch艂o, zatrzeszcza艂o, zaskrzypia艂o, zacyka艂o bardzo wyso­ko, a przecie偶 si臋gn臋艂o g艂臋boko pod fundamenty. Mnie natomiast, kt贸ry w czasie wybuchu granatu, jak na trzylatka przysta艂o, znajdo­wa艂em si臋 w najbezpieczniejszym k膮cie dzieci臋cego pokoju tu偶 pod oknem, przypad艂a w udziale blacha, przypad艂 mi b臋benek - a mia艂 tylko par臋 odprysk贸w w lakierze i 偶adnej dziury, nowy blaszany b臋­benek Oskara.

Kiedy unios艂em wzrok znad 艣wie偶o nabytej w艂asno艣ci, kt贸ra, 偶e tak powiem, ni z tego, ni z owego potoczy艂a mi si臋 wprost pod nogi, stwierdzi艂em, 偶e musz臋 przyj艣膰 z pomoc膮 Janowi Bro艅skiemu. W 偶aden spos贸b nie m贸g艂 zrzuci膰 z siebie ci臋偶kiego cia艂a wo藕nego. My艣la艂em z pocz膮tku, 偶e Jana te偶 trafi艂o; j臋cza艂 bowiem bardzo natu­ralnie. W ko艅cu gdy zepchn臋li艣my Kobiel臋, kt贸ry j臋cza艂 tak samo naturalnie, okaza艂o si臋, 偶e Jan odni贸s艂 bardzo nieznaczne obra偶enia. Od艂amki szk艂a zadrasn臋艂y mu jedynie prawy policzek i grzbiet d艂oni. Szybkie por贸wnanie pozwoli艂o mi stwierdzi膰, 偶e m贸j domniemany ojciec mia艂 ja艣niejsz膮 krew ni偶 wo藕ny, kt贸remu nogawka na wyso­ko艣ci uda zabarwi艂a si臋 t艂usto i ciemno.

Kto Janowi podar艂 i wywin膮艂 eleganck膮, szar膮 marynark臋, tego ju偶 nie da艂o si臋 ustali膰. Czy zrobi艂 to Kobiela, czy granat? Wisia艂a na nim w strz臋pach, z odprut膮 podszewk膮, bez guzik贸w, pop臋kana w szwach, z wywr贸conymi kieszeniami.

Prosz臋 o wyrozumia艂o艣膰 dla mojego biednego Jana Bro艅skiego, kt贸ry najpierw pozbiera艂 wszystko, co gwa艂towna burza wytrz膮sn臋艂a mu z kieszeni, zanim przy mojej pomocy wywl贸k艂 Kobiel臋 z dzieci臋­cego pokoju. Odnalaz艂 grzebie艅, fotografie swoich najbli偶szych 鈥 by艂o tam te偶 zdj臋cie mojej biednej mamy - jego portmonetka nawet si臋 nie otworzy艂a. Z du偶ym trudem i nie bez ryzyka, gdy偶 wybuch cz臋艣ciowo zmi贸t艂 os艂aniaj膮ce worki z piaskiem, uda艂o mu si臋 zebra膰 rozrzucone po ca艂ym pokoju karty do skata; chcia艂 bowiem mie膰 wszystkie trzydzie艣ci dwie, a gdy nie znalaz艂 trzydziestej drugiej, by艂 nieszcz臋艣liwy, a gdy znalaz艂 j膮 Oskar, mi臋dzy dwoma zaba艂aganionymi pokoikami dla lalek, i poda艂 mu, u艣miechn膮艂 si臋, cho膰 by艂a to winna si贸demka.

Gdy wywlekli艣my Kobiel臋 z dzieci臋cego pokoju i znale藕li艣my si臋 wreszcie na korytarzu, wo藕ny zdoby艂 si臋 na par臋 zrozumia艂ych dla Jana Bro艅skiego s艂贸w. - Czy mam wszystko na miejscu? - niepo­koi艂 si臋 inwalida. Jan si臋gn膮艂 mu do spodni mi臋dzy starcze nogi, chwy­ci艂 pe艂n膮 gar艣膰 czego艣 i skin膮艂 Kobieli g艂ow膮.

Wszyscy byli艣my szcz臋艣liwi: Kobieli uda艂o si臋 zachowa膰 m臋sk膮 dum臋, Jan Bro艅ski odnalaz艂 wszystkie trzydzie艣ci dwie karty do ska­ta, 艂膮cznie z winn膮 si贸demk膮, Oskar za艣 mia艂 nowy blaszany b臋be­nek, kt贸ry przy ka偶dym kroku uderza艂 go w kolano, gdy Jan z jed­nym poczciarzem, kt贸rego nazywa艂 Wiktorem, przenosili os艂abionego up艂ywem krwi wo藕nego pi臋tro ni偶ej do magazynu przesy艂ek listo­wych.
























































Domek z kart


Wiktor Weluhn pom贸g艂 nam przenie艣膰 coraz ci臋偶szego, mimo wzmagaj膮cego si臋 up艂ywu krwi, wo藕nego. Bardzo kr贸tkowzroczny Wiktor mia艂 jeszcze w tym momencie swoje okulary i nie potyka艂 si臋 la kamiennych stopniach schod贸w. Z zawodu, co jak na kr贸tkowidza brzmi do艣膰 niewiarygodnie, by艂 Wiktor listonoszem pieni臋偶nym. Dzisiaj, ilekro膰 rozmowa schodzi na niego, nazywam Wiktora biednym Wiktorem. Podobnie jak moja mama po rodzinnym spacerze do mola portowego sta艂a si臋 moj膮 biedn膮 mam膮, tak listonosz pieni臋偶ny Wiktor po utracie okular贸w - by艂y jeszcze inne przyczyny - sta艂 si臋 biednym, nic nie widz膮cym Wiktorem.

- Widzia艂e艣 mo偶e biednego Wiktora? - pytam mojego przyjacie­la Vittlara w dni odwiedzin. Lecz od owej jazdy tramwajem z Flin­kem do Gerresheim - jeszcze o niej opowiem - Wiktor Weluhn znikn膮艂 nam z oczu. Pozostaje tylko 偶ywi膰 nadziej臋, 偶e jego prze艣ladowcy te偶 szukaj膮 go na pr贸偶no, 偶e odnalaz艂 swoje albo inne, odpowiadaj膮ce mu okulary i by膰 mo偶e jak dawniej, cho膰 ju偶 nie w s艂u偶bie Poczty Polskiej, to przecie偶 jako listonosz pieni臋偶ny Poczty Federalnej kr贸tkowzrocznie, ale w szk艂ach uszcz臋艣liwia ludzi kolorowymi banknotami i twardym bilonem.

- Czy to nie straszne? - wysapa艂 Jan, kt贸ry d藕wign膮艂 Kobiel臋 z lewej.

- A co b臋dzie, jak Anglicy i Francuzi nie przyjd膮? - zaniepokoi艂 si臋 ob艂adowany wo藕nym z prawej Wiktor.

- Ale偶 przyjd膮! Rydz-艢mig艂y jeszcze wczoraj powiedzia艂 w radio: 鈥濵amy gwarancj臋: je艣li wybuchnie wojna, ca艂a Francja powstanie jak jeden m膮偶!鈥 - Jan z trudem zachowa艂 swoj膮 pewno艣膰 do ko艅ca zdania, bo widok w艂asnej krwi na zadrapanym grzbiecie d艂oni nie podawa艂 wprawdzie w w膮tpliwo艣膰 polsko-francuskiego uk艂adu gwa­rancyjnego, dopuszcza艂 jednak obaw臋, 偶e Jan m贸g艂by si臋 wykrwa­wi膰, zanim jeszcze ca艂a Francja powstanie jak jeden m膮偶 i wierna mej gwarancji sforsuje Wa艂 Zachodni.

- Na pewno ju偶 ruszyli. A flota angielska pruje wody Ba艂tyku! 鈥 Aktor Weluhn lubi艂 mocne, odbijaj膮ce si臋 echem wyra偶enia, stan膮艂 schodach, z prawej obwieszony zranionym cia艂em wo藕nego, z lewej unosz膮c r臋k臋 w g贸r臋, jak w teatrze, przemawiaj膮c wszystkimi pi臋cioma palcami: - Przybywajcie, dumni Brytyjczycy!

Podczas gdy obaj poma艂u, roztrz膮saj膮c nadal polsko-francusko-angielskie stosunki, nie艣li Kobiel臋 do prowizorycznego lazaretu,

Oskar wertowa艂 w my艣lach ksi膮偶ki Gretchen Scheffler w poszukiwa­niu odpowiednich fragment贸w. Dzieje Gda艅ska Keysera: 鈥濸odczas wojny niemiecko-francuskiej w latach osiemset siedemdziesi膮t-siedemdziesi膮t jeden, po po艂udniu dwudziestego pierwszego sierpnia osiemset siedemdziesi膮tego roku cztery francuskie okr臋ty wojenne wp艂yn臋艂y do Zatoki Gda艅skiej, skierowa艂y ju偶 lufy swoich armat na port i miasto, ale w ci膮gu najbli偶szej nocy korwecie 艣rubowej 禄Nym­phe芦 pod dow贸dztwem komandora podporucznika Weickhmanna uda艂o si臋 zmusi膰 do odwrotu stoj膮c膮 na kotwicy w Zatoce Puckiej flotyll臋鈥.

Na kr贸tko przedtem, nim dotarli艣my do magazynu przesy艂ek li­stowych na pierwszym pi臋trze, doszed艂em do potwierdzonego p贸藕­niej przekonania: gdy Poczta Polska i ca艂a r贸wninna Polska znajdo­wa艂y si臋 pod ostrza艂em, Home Fleet, lepiej czy gorzej ubezpieczona, zaszy艂a si臋 w jednym z fiord贸w pomocnej Szkocji; wielka armia Fran­cji siedzia艂a jeszcze przy obiedzie i uwa偶a艂a, 偶e paru akcjami patroli rozpoznawczych na przedpolu linii Maginota wype艂nia polsko-francuski uk艂ad gwarancyjny. Przed magazynem i prowizorycznym laza­retem dop臋dzi艂 nas doktor Micho艅, kt贸ry nadal chodzi艂 w he艂mie, a w kieszonce na piersi mia艂 bia艂膮 chusteczk臋, z pe艂nomocnikiem Warszawy, niejakim Konradem. Od razu odezwa艂y si臋 wszystkie od­miany strachu Jana, mami膮c najci臋偶szymi obra偶eniami. O ile Wiktor Weluhn, kt贸ry przecie偶 nie by艂 ranny i maj膮c okulary na nosie m贸g艂 by膰 przydatnym strzelcem, musia艂 zej艣膰 do hali nadawczej, o tyle nam pozwolono zosta膰 w pokoju bez okien, sk膮po rozja艣nionym przez 艂oj贸wki, bo elektrownia miejska nie zamierza艂a d艂u偶ej zaopatrywa膰 Poczty Polskiej w pr膮d.

Doktor Micho艅, kt贸ry nie bardzo chcia艂 wierzy膰 w obra偶enia Jana, ale i nie liczy艂 zbytnio na jego czynny udzia艂 w walce, rozkaza艂 swo­jemu referendarzowi, aby jako quasi sanitariusz pilnowa艂 rannych, a tak偶e nie spuszcza艂 z oka dziecka - tu przelotnie i, jak mi si臋 zda­wa艂o, desperacko pog艂aska艂 mnie po g艂owie - by nie dosta艂o si臋 pod ostrza艂.

Trafienie haubicy na wysoko艣ci hali nadawczej. Zatoczyli艣my si臋 wszyscy. Micho艅 w he艂mie, wys艂annik Warszawy Konrad i listonosz pieni臋偶ny Weluhn pobiegli na swoje stanowiska. Obaj z Janem zna­le藕li艣my si臋 z siedmiu czy o艣miu rannymi w odosobnionym pomiesz­czeniu, t艂umi膮cym wszystkie odg艂osy walki. Nawet 艣wiece specjal­nie nie migota艂y, gdy na zewn膮trz haubica poczyna艂a sobie nie na 偶arty. By艂o cicho mimo j臋k贸w, a mo偶e z powodu j臋k贸w. Jan pospiesz­nie i niezr臋cznie owin膮艂 podartym na pasy prze艣cierad艂em udo Kobieli, chcia艂 potem opatrzy膰 siebie: ale policzek i grzbiet d艂oni wuja i偶 nie krwawi艂y. Skaleczenia milcza艂y zakrzep艂e, pewnie jednak pola艂y i podsyca艂y strach, kt贸ry w niskim i dusznym pokoju nie znajdowa艂 uj艣cia. Jan niespokojnie obszuka艂 kieszenie, znalaz艂 pe艂n膮 tali臋: skat! A偶 do chwili, gdy za艂ama艂a si臋 obrona, grali艣my w skata.

Trzydzie艣ci dwie karty zosta艂y potasowane, prze艂o偶one, rozdane, wprowadzone do gry. Poniewa偶 wszystkie kosze z listami by艂y ju偶 zaj臋te przez rannych, oparli艣my Kobiel臋 o jeden z nich, w ko艅cu poniewa偶 co jaki艣 czas osuwa艂 si臋, przywi膮zali艣my go szelkami in­nego rannego, nakazali艣my mu zachowywa膰 postaw臋, zabronili艣my opuszczania kart, bo potrzebowali艣my Kobieli. C贸偶 by艣my zrobili bez trzeciego, niezb臋dnego partnera do skata? Tym w koszach z li­stami trudno by艂o odr贸偶ni膰 czarne od czerwonego, oni ju偶 nie chcieli gra膰. Kobiela w艂a艣ciwie te偶 nie chcia艂 gra膰. Chcia艂 si臋 po艂o偶y膰. Na wszystko oboj臋tny, chcia艂 ju偶 o niczym nie my艣le膰. Z nagle bezczynnymi r臋kami wo藕nego, zamykaj膮c bezrz臋se oczy, chcia艂 przyjrze膰 ki臋 ostatnim robotom rozbi贸rkowym. My jednak nie tolerowali艣my Jego fatalizmu, przywi膮zali艣my go mocno, zmusili艣my, 偶eby by艂 trzecim, podczas gdy Oskar by艂 drugim graczem - i nikt si臋 nie dziwi艂, 偶e ci brzd膮c umie gra膰 w skata.

Ba, gdy po raz pierwszy zabra艂em g艂os jak doros艂y i powiedzia­艂em:

- Osiemna艣cie! - Jan, odrywaj膮c wzrok od swoich kart, popa­trzy艂 na mnie kr贸tko wprawdzie i niepoj臋cie niebiesko, skin膮艂 pota­kuj膮co g艂ow膮, ja na to: - Dwadzie艣cia? - Jan bez wahania: - Mam. - Ja: - Dwadzie艣cia dwa? Dwadzie艣cia trzy? Dwadzie艣cia cztery? - Jan z ubolewaniem: - Pas. - A Kobiela? Zn贸w mimo szelek chcia艂 si臋 osun膮膰 na pod艂og臋. Ale my szarpn臋li艣my go w g贸r臋, przeczekali­艣my huk granatu, kt贸ry wybuch艂 na zewn膮trz, z dala od naszego po­koju gry, a偶 w ciszy, jaka zaraz potem zapad艂a, Jan m贸g艂 sykn膮膰: - Dwadzie艣cia cztery, Kobiela! Nie s艂ysza艂e艣, co ch艂opak zalicytowa艂?

Nie wiem sk膮d, z jakich otch艂ani wynurzy艂 si臋 wo藕ny. Zdawa艂o si臋, 偶e musi podnosi膰 powieki lewarem. Wreszcie jego wzrok prze­sun膮艂 si臋 b艂臋dnie i wodni艣cie po dziesi臋ciu kartach, kt贸re Jan dys­kretnie i bez jakichkolwiek szachrajskich sztuczek wcisn膮艂 mu przed­tem w gar艣膰.

- Pas - powiedzia艂 Kobiela. To znaczy, wyczytali艣my to s艂owo z jego warg, kt贸re by艂y chyba za bardzo wyschni臋te, by m贸wi膰.

Gra艂em zwyk艂e 偶o艂臋dzie. Zanim wzi膮艂em pierwsze lewy, Jan, kt贸ry da艂 kontr臋, musia艂 krzykn膮膰 na wo藕nego, szturchn膮膰 go w bok z do­broduszn膮 szorstko艣ci膮, 偶eby wzi膮艂 si臋 w kup臋 i nie zapomina艂 o dodawaniu; bo ja 艣ci膮gn膮艂em najpierw wszystkie trumfy, ofiarowa艂em kr贸la 偶o艂臋dnego, kt贸rego Jan przebi艂 winnym waletem, po chwili jed­nak, poniewa偶 by艂em go艂y w dzwonkach, przebijaj膮c Janowi asa dzwonkowego, zn贸w doszed艂em do r臋ki, ch艂opakiem czerwiennym wyci膮gn膮艂em mu dziesi膮tk臋 - Kobiela zrzuci艂 dzwonkow膮 dziewi膮t­k臋, a potem ze swoim fletem czerwiennym mia艂em ju偶 wygran膮 w kieszeni: gra jeden, kontra dwa, z krawcem trzy, 偶o艂臋dzie cztery, to daje czterdzie艣ci osiem, czyli dwana艣cie fenig贸w! Dopiero gdy w nast臋pnej partii - zaryzykowa艂em arcyryzykownego granda bez dw贸ch - Kobiela, kt贸ry mia艂 obu brakuj膮cych ch艂opak贸w, ale do­trzyma艂 mi kroku tylko do trzydziestu trzech, przebi艂 bubka dzwon­kowego ch艂opakiem 偶o艂臋dnym, gra nabra艂a rumie艅c贸w. Wo藕ny, jak­by o偶ywiony powodzeniem, wyszed艂 potem dzwonkowym asem, musia艂em doda膰, Jan rzuci艂 dziesi膮tk臋, Kobiela zgarn膮艂 lew臋, wyci膮­gn膮艂 kr贸la, powinienem by艂 przebi膰, ale nie przebi艂em, zrzuci艂em 偶o艂臋dn膮 贸semk臋, Jan robi艂, co m贸g艂, doszed艂 nawet do r臋ki i zagra艂 winn膮 dziesi膮tk膮, ja przebi艂em i niech to diabli, Kobiela przy soli艂 winnym bubkiem, o kt贸rym zapomnia艂em albo my艣la艂em, 偶e to Jan go ma, ale mia艂 Kobiela, przysoli艂 i zarechota艂, naturalnie potem wino, musia艂em si臋 zrzuci膰, Jan robi艂, co m贸g艂, wreszcie wyszli mi w czer­wie艅, ale to ju偶 nic nie pomog艂o: zebra艂em tylko pi臋膰dziesi膮t dwa punkty: bez dw贸ch, gra trzy, grand to daje przegran膮 sze艣膰dziesi膮t, sto dwadzie艣cia, czyli trzydzie艣ci fenig贸w. Jan po偶yczy艂 mi dwa gul­deny bilonem, zap艂aci艂em, ale Kobiela mimo wygranej zn贸w si臋 osu­n膮艂, nie wzi膮艂 pieni臋dzy i nawet granat przeciwpancerny, kt贸ry w tej chwili po raz pierwszy wybuch艂 na klatce schodowej, nic dla niego nie znaczy艂, cho膰 by艂a to jego klatka schodowa, kt贸r膮 od lat niezmor­dowanie zamiata艂 i pastowa艂.

Natomiast Jana zn贸w ogarn膮艂 strach, gdy zatrz臋s艂y si臋 drzwi na­szego magazynu list贸w, a p艂omyki 艂oj贸wek nie wiedzia艂y, co si臋 z nimi dzieje i w kt贸r膮 stron臋 maj膮 si臋 k艂a艣膰. Nawet gdy na schodach zn贸w zapanowa艂 jaki taki spok贸j i nast臋pny granat eksplodowa艂 na odleg艂ej fasadzie zewn臋trznej, Jan Bro艅ski tasowa艂 karty jak szalo­ny, pomyli艂 si臋 dwa razy przy rozdawaniu, ale ja nic nie powiedzia­艂em. P贸ki tamci strzelali, Jan by艂 g艂uchy na wszelkie perswazje, za­p臋dza艂 si臋 w licytacji, 藕le dodawa艂, zapomina艂 nawet od艂o偶y膰 skata i wci膮偶 nastawia艂 jedno ze swoich ma艂ych, zgrabnych, zmys艂owo mi臋­sistych uszu na odg艂osy z zewn膮trz, a my czekali艣my niecierpliwie, 偶eby dostosowa艂 si臋 do przebiegu gry. O ile Jan gra艂 coraz bardziej nieuwa偶nie, o tyle Kobiela, je艣li akurat nie chcia艂 osun膮膰 si臋 na pod­艂og臋 i nie potrzebowa艂 szturcha艅ca w bok, by艂 zawsze na miejscu.

Wcale nie gra艂 tak 藕le, jak mo偶na by s膮dzi膰 po jego stanie. Osuwa艂 si臋 zwykle dopiero wtedy, gdy wygra艂 swoj膮 licytacj臋 albo kontruj膮c zepsu艂 mnie albo Janowi granda. Nie interesowa艂o go ju偶, kto wy­grywa艂 czy przegrywa艂. Poci膮ga艂a go sama gra. I kiedy my艣my obli­czali wyniki, raz i drugi, on zwisa艂 przechylony w wypo偶yczonych szelkach i tylko grdyka przesuwaj膮ca si臋 l臋kliwie 艣wiadczy艂a o tym, 偶e wo藕ny Kobiela jeszcze 偶yje.

Oskara te偶 m臋czy艂 ten skat we trzech. Nie znaczy to wcale, by owe ha艂asy i wstrz膮sy zwi膮zane z obl臋偶eniem i obron膮 Poczty nad­miernie szarpa艂y moje nerwy. Przyczyn膮 by艂o raczej podj臋te po raz pierwszy nag艂e i, jak zamierza艂em, ograniczone w czasie odrzucenie wszelkich masek. Je艣li do owego dnia tylko mistrzowi Bebrze i jego somnambulicznej Roswicie ukaza艂em si臋 bez szminki, to teraz m贸j wuj i domniemany ojciec, ponadto kaleki wo藕ny, a wi臋c ludzie, kt贸­rzy p贸藕niej w 偶adnym wypadku nie wchodzili w rachub臋 jako 艣wiad­kowie, zobaczyli we mnie, zgodnie z metryk膮, pi臋tnastoletniego wy­rostka, kt贸ry gra艂 w skata troch臋 co prawda ryzykancko, ale i ca艂kiem umiej臋tnie. Te wysi艂ki, kt贸re wprawdzie odpowiada艂y mojej woli, ale bynajmniej nie moim karlim proporcjom, po zaledwie godzince gry wywo艂a艂y niezwykle gwa艂towne b贸le cz艂onk贸w i g艂owy.

Oskar mia艂 ochot臋 przesta膰, znalaz艂by te偶 do艣膰 okazji, 偶eby na przyk艂ad wymkn膮膰 si臋 mi臋dzy dwoma, jeden po drugim, wstrz膮saj膮­cymi budynkiem wybuchami granat贸w, gdyby nie znane dotychczas poczucie odpowiedzialno艣ci nie kaza艂o mu wytrwa膰 i przeciwstawia膰 si臋 strachowi domniemanego ojca jedyn膮 skuteczn膮 broni膮 - gr膮 w skata.

Grali艣my wi臋c i nie pozwalali艣my Kobieli umrze膰. Nie mia艂 przy mnie szans. Stara艂em si臋 przecie偶, 偶eby karty by艂y w ci膮g艂ym ruchu. A gdy po detonacji na klatce schodowej 艂oj贸wki przewr贸ci艂y si臋 i zgas艂y, to ja by艂em na tyle przytomny, 偶eby zrobi膰 rzecz najwa偶­niejsz膮, ja wyci膮gn膮艂em z kieszeni Jana zapa艂ki, a przy okazji i jego papierosy ze z艂otym ustnikiem, ja przywr贸ci艂em 艣wiat艂o, ja zapali­艂em Janowi uspokajaj膮c膮 regat臋 i p艂omyczek po p艂omyczku rozpra­sza艂em mrok, zanim Kobiela, korzystaj膮c z ciemno艣ci, zdo艂a艂 si臋 wy­mkn膮膰.

Oskar postawi艂 dwie 艣wiece na swoim nowym b臋benku, papiero­sy po艂o偶y艂 pod r臋k膮, sam jednak wzgardzi艂 tytoniem, za to Jana cz臋­stowa艂 raz po raz, zawiesi艂 te偶 jednego w wykrzywionych ustach Kobieli, i to pomog艂o, gra si臋 o偶ywi艂a, tyto艅 pociesza艂, uspokaja艂, nie m贸g艂 jednak nic na to poradzi膰, 偶e Jan przegrywa艂 parti臋 za parti膮. Poci艂 si臋 i jak zawsze, gdy w czym艣 si臋 zapami臋tywa艂, przesuwa艂 ko艅cem j臋zyka po g贸rnej wardze. Zapala艂 si臋 do tego stopnia, 偶e mnie nazywa艂 w gor膮czce Alfredem i Matzerathem, Kobiel臋 za艣 bra艂 za moj膮 biedn膮 mam臋. A kiedy kto艣 wrzasn膮艂 na korytarzu: - Konrad dosta艂! - spojrza艂 na mnie z wyrzutem i powiedzia艂: - Prosz臋 ci臋, Alfredzie, wy艂膮cz radio. Cz艂owiek nie rozumie nawet w艂asnych s艂贸w! Biedny Jan rozgniewa艂 si臋 na dobre, gdy otwarto gwa艂townie drzwi do magazynu list贸w i wci膮gni臋to do 艣rodka wyko艅czonego Konra­da.

- Zamyka膰 drzwi, bo wieje! - zaprotestowa艂. Rzeczywi艣cie wia­艂o. 艢wiece migota艂y niepewnie i uspokoi艂y si臋 dopiero, gdy ludzie, kt贸rzy cisn臋li Konrada w k膮t, zamkn臋li za sob膮 drzwi. Wszyscy trzej wygl膮dali艣my niesamowicie. Od do艂u pada艂 na nas blask 艣wiec, upo­dabnia艂 nas do wszechpot臋偶nych czarownik贸w. A gdy potem Kobiela zalicytowa艂 czerwie艅 bez dw贸ch i powiedzia艂, nie, zagulgota艂:

- Dwadzie艣cia siedem, trzydzie艣ci - a przy tym stale wywraca艂 oczami i mia艂 co艣 w prawym ramieniu, co chcia艂o si臋 wydosta膰, po­drygiwa艂o, zachowywa艂o si臋 niedorzecznie 偶ywo, w ko艅cu ucich艂o, lecz teraz kaza艂o Kobieli si臋 zsun膮膰 i wprawi艂o w ruch kosz od bieli­zny z martwym poczciarzem, bez szelek, gdy potem Jan jednym uderzeniem, ale za to z ca艂ej si艂y zatrzyma艂 Kobiel臋 razem z koszem, do kt贸rego wo藕ny by艂 przywi膮zany, gdy Kobiela, kt贸remu zn贸w nie uda艂o si臋 wymkn膮膰, wyst臋ka艂 w ko艅cu: - Czerwie艅 z r臋ki - Jan sykn膮艂:

- Kontra - Kobiela wydusi艂 z siebie: - Re - wtedy Oskar zrozu­mia艂, 偶e obrona Poczty Polskiej powiod艂a si臋, 偶e ci, co j膮 szturmowa­li, przegrali ju偶 dopiero co rozpocz臋t膮 wojn臋; nawet gdyby w toku dzia艂a艅 wojennych uda艂o si臋 im zaj膮膰 Alask臋 i Tybet, Wysp臋 Wielka­nocn膮 i Jerozolim臋.

Szkoda tylko, 偶e Jan nie m贸g艂 dogra膰 do ko艅ca swojego wielkie­go, murowanego granda z r臋ki, z czterema, zapowiedzianego z kraw­cem i na czarno.

Zacz膮艂 od fletu 偶o艂臋dnego, nazywa艂 mnie teraz Agnieszk膮, w Kobieli widzia艂 swojego rywala Matzeratha, potem wyszed艂 pod­st臋pnie w dzwonkowego bubka - wola艂em zreszt膮 udawa膰 przed nim moj膮 biedn膮 mam臋 ni偶 Matzeratha - potem w bubka czerwiennego - pod 偶adnym pozorem nie chcia艂em, 偶eby mnie myli艂 z Matzerathem - czeka艂 niecierpliwie, a偶 贸w Matzerath, kt贸ry w rzeczywisto艣ci by艂 inwalid膮, wo藕nym i nazywa艂 si臋 Kobiela, dorzuci kart臋; d艂ugo to trwa­艂o, lecz potem Jan grzmotn膮艂 o pod艂og臋 czerwiennym asem, nie m贸g艂 i nie chcia艂 poj膮膰, nigdy przecie偶 nie by艂 zbyt poj臋tny, zawsze tylko patrzy艂 niebiesko, pachnia艂 wod膮 kolo艅sk膮, ci臋偶ko kapowa艂 i dlatego te偶 nie rozumia艂, czemu Kobiela upu艣ci艂 naraz wszystkie karty, przechyli艂 kosz z listami i martwym poczciarzem, a偶 najpierw martwy poczciarz, potem warstwa list贸w, a wreszcie ca艂y porz膮dnie upleciony kosz run膮艂, dostarczy艂 nam strumie艅 korespondencji, jakby艣my byli adresatami, jakby艣my mieli teraz od艂o偶y膰 karty, 偶eby czyta膰 li­sty i zbiera膰 znaczki. Ale Jan nie chcia艂 czyta膰, nie chcia艂 zbiera膰 znaczk贸w, za du偶o zbiera艂 w dzieci艅stwie, chcia艂 gra膰, dogra膰 do ko艅ca swojego granda z r臋ki, chcia艂 wygra膰, zwyci臋偶y膰. I podni贸s艂 Kobiel臋, ustawi艂 kosz z powrotem na k贸艂kach, zostawi艂 jednak mar­twego poczciarza, nie zgarn膮艂 te偶 list贸w, niedostatecznie wi臋c obci膮­偶y艂 kosz, a mimo to okaza艂 zdziwienie, gdy Kobiela przywi膮zany do lekkiego, wywrotnego kosza, nie m贸g艂 usiedzie膰 prosto, pochyla艂 si臋 coraz bardziej, a偶 Jan krzykn膮艂 na niego: - Prosz臋 ci臋, Alfredzie, nie psuj gry, s艂yszysz? Jeszcze tylko jedna partyjka i p贸jdziemy do domu, s艂yszysz czy nie!

Oskar podni贸s艂 si臋 zm臋czony, przezwyci臋偶y艂 coraz silniejsze b贸le cz艂onk贸w i g艂owy, po艂o偶y艂 ma艂e, wytrwa艂e d艂onie b臋bnisty na ramio­nach Jana Bro艅skiego i zmusi艂 si臋 do powiedzenia przyciszonym, ale stanowczym g艂osem: - Daj spok贸j, tato. On nie 偶yje i nie mo偶e ju偶 gra膰. Je艣li chcesz, zagramy w sze艣膰dziesi膮t sze艣膰.

Jan, do kt贸rego przem贸wi艂em przed chwil膮 jak do ojca, pu艣ci艂 bezw艂adne cia艂o wo藕nego, popatrzy艂 na mnie niebiesko, ze 艂zami w niebieskich oczach, i zap艂aka艂: - Nie, nie, nie, nie, nie... - Pog艂a­ska艂em go, ale on nadal zaprzecza艂. Poca艂owa艂em go wymownie, ale on my艣la艂 tylko o swoim nie dogranym do ko艅ca grandzie z r臋ki.

- Na pewno bym go zrobi艂, Agnieszko. Mia艂em wygran膮 w kie­szeni. - Tak mi si臋 skar偶y艂 bior膮c mnie za moj膮 biedn膮 mam臋, a ja, jego syn, dostosowa艂em si臋 do roli, przytakiwa艂em mu, zapewnia­艂em, 偶e wygra艂by tego granda, 偶e w gruncie rzeczy ju偶 wygra艂, musi tylko mocno w to wierzy膰 i s艂ucha膰 swojej Agnieszki. Ale Jan nie wierzy艂 ani mnie, ani mojej mamie, p艂aka艂 najpierw g艂o艣no i 偶a艂o­艣nie, potem cicho, wpadaj膮c w jednostajny be艂kot, wygrzeba艂 karty spod wystyg艂ego cia艂a Kobieli, szpera艂 mu mi臋dzy nogami, znalaz艂 kilka w lawinie list贸w, nie uspokoi艂 si臋, p贸ki nie zebra艂 wszystkich trzydziestu dw贸ch. Star艂 z nich ow膮 lepk膮 ciecz, kt贸ra s膮czy艂a si臋 ze spodni Kobieli, mozoli艂 si臋 nad ka偶d膮 kart膮 i potasowa艂 tali臋, chcia艂 zn贸w rozdawa膰, a偶 wreszcie pod kszta艂tnym, nawet nie za niskim, ale chyba troch臋 za g艂adkim i nieprzepuszczalnym czo艂em zrozumia艂, 偶e na tym 艣wiecie nie ma ju偶 trzeciego do skata.

Wtedy w magazynie przesy艂ek listowych zrobi艂o si臋 bardzo ci­cho. Tak偶e na zewn膮trz zdecydowano si臋 uczci膰 przewlek艂膮 minut膮 ciszy ostatniego skaciarza i trzeciego do skata. Oskar us艂ysza艂 jednak, jak bezszelestnie otworzy艂y si臋 drzwi, i ogl膮daj膮c si臋 przez ra­mi臋, spodziewaj膮c si臋 nadprzyrodzonej zjawy, zobaczy艂 dziwnie 艣lep膮 i pust膮 twarz Wiktora Weluhna. - Zgubi艂em okulary, Janie. Jeste艣 tu jeszcze? Musimy ucieka膰. Francuzi nie przyjd膮 albo przyjd膮 za p贸藕no. Chod藕 ze mn膮, Janie. Prowad藕 mnie, bo zgubi艂em okulary!

Mo偶e biedny Wiktor pomy艣la艂, 偶e pomyli艂 pokoje. Bo gdy nie doczeka艂 si臋 ani odpowiedzi, ani okular贸w, ani skorego do ucieczki ramienia Jana, cofn膮艂 swoj膮 pozbawion膮 okular贸w twarz, zamkn膮艂 drzwi, a ja jeszcze przez kilka krok贸w s艂ysza艂em, jak Wiktor posu­waj膮c si臋 po omacku i rozgarniaj膮c mg艂臋 rzuci艂 si臋 do ucieczki.

C贸偶 pod czaszk膮 Jana wyl臋g艂o si臋 takiego dowcipnego, 偶e naj­pierw cicho, jeszcze przez 艂zy, potem ju偶 g艂o艣no i rado艣nie wysun膮艂 偶wawy, r贸偶owy, bieg艂y we wszystkich pieszczotach koniec j臋zyka, podrzuci艂 w g贸r臋 karty do skata, z艂apa艂, a w ko艅cu, poniewa偶 w po­koju milcz膮cych m臋偶czyzn i list贸w zrobi艂o si臋 bezwietrznie i nie­dzielnie, ostro偶nie, przemy艣lanymi ruchami, wstrzymuj膮c oddech, zacz膮艂 budowa膰 niezwykle delikatny domek z kart: winna si贸demka i 偶o艂臋dna dama pos艂u偶y艂y za fundament. Obie karty przykry艂 dzwon­kowy kr贸l. Wtedy z czerwiennej dziewi膮tki i winnego asa, przykry­tych 偶o艂臋dna 贸semk膮, wzni贸s艂 drugi, stoj膮cy obok pierwszego, fun­dament. Potem po艂膮czy艂 obie podwaliny kolejno ustawionymi na sztorc dziesi膮tkami i bubkami, u艂o偶onymi p艂asko damami i asami, tak 偶e wszystko podtrzymywa艂o si臋 nawzajem. Potem postanowi艂 na dw贸ch kondygnacjach wznie艣膰 trzeci膮 i zrobi艂 to zaklinaj膮cymi r臋­kami, kt贸re, poddaj膮c si臋 podobnym ceremoniom, musia艂a zna膰 moja biedna mama. I gdy opar艂 w ten spos贸b czerwienn膮 dam臋 o kr贸la z czerwiennym sercem, budowla wcale si臋 nie zawali艂a; nie, sta艂a przewiewna, krucha, oddychaj膮c lekko w tym pomieszczeniu pe艂­nym zmar艂ych bez tchu i 偶ywych, kt贸rzy wstrzymali oddech, pozwo­li艂a nam z艂o偶y膰 r臋ce, sprawi艂a, 偶e sceptyczny Oskar, kt贸ry przecie偶 wedle wszelkich regu艂 przejrza艂 domek z kart, zapomnia艂 o gryz膮­cym dymie i smrodzie, co oszcz臋dnie i kreto w艣lizgiwa艂y si臋 przez szpary w drzwiach magazynu list贸w i budzi艂y wra偶enie, i偶 ten poko­ik z domkiem z kart s膮siaduje drzwi w drzwi z piek艂em.

Tamci wprowadzili do akcji miotacze p艂omieni, postanowili, oba­wiaj膮c si臋 frontalnego ataku, wykurzy膰 ostatnich obro艅c贸w. Dopro­wadzili do tego, 偶e doktor Micho艅 zdj膮艂 he艂m, chwyci艂 prze艣cierad艂o, a gdy to mu nie wystarczy艂o, wyci膮gn膮艂 jeszcze chusteczk臋 z kie­szonki na piersiach i wymachuj膮c prze艣cierad艂em i chusteczk膮 za­proponowa艂 kapitulacj臋 Poczty Polskiej. I blisko trzydziestu na p贸艂 o艣lep艂ych, osmalonych m臋偶czyzn z uniesionymi r臋kami, splataj膮c na karku d艂onie, opu艣ci艂o gmach Poczty lewym bocznym wej艣ciem, usta­wi艂o si臋 pod murem podw贸rza, czeka艂o na zbli偶aj膮cych si臋 powoli ludzi z Heimwehry. A p贸藕niej m贸wiono, 偶e w tym kr贸tkim czasie, gdy obro艅cy ustawili si臋 na podw贸rzu, a napastnicy jeszcze nie na­deszli, ale ju偶 si臋 zbli偶ali, trzej czy czterej poczciarze uciekli: przez gara偶 pocztowy, przez s膮siedni gara偶 policyjny do pustych, bo ewakuowanych dom贸w przy Sukienniczej. Tam podobno znale藕li ubra­nia, nawet z odznak膮 partyjn膮, umyli si臋, wyszykowali do wyj艣cia i ulotnili si臋 pojedynczo, a o jednym z nich opowiadano, 偶e na Pod­walu Staromiejskim wszed艂 do optyka i kaza艂 dopasowa膰 sobie okulary, bo swoje zgubi艂 w czasie walk o gmach Poczty. W nowych oku­larach Wiktor Weluhn, bo on to by艂, podobno zafundowa艂 sobie nawet na Targu Drzewnym kufel piwa, potem drugi, gdy偶 chcia艂o mu si臋 pi膰 przez te miotacze p艂omieni, a nast臋pnie w nowych okularach, kt贸re co prawda rozrzedza艂y troch臋 mg艂臋 przed jego oczyma, ale bynajmniej nie usuwa艂y jej w takim stopniu jak stare szk艂a, wzi膮艂 nogi za pas, a ta ucieczka trwa do dzi艣; tacy uparci s膮 jego prze艣la­dowcy.

Pozostali jednak - a m贸wi臋, 偶e tych, co nie zdecydowali si臋 na ucieczk臋, by艂o oko艂o trzydziestu - stali ju偶 pod murem, naprzeciwko bocznego wej艣cia, gdy Jan opar艂 w艂a艣nie czerwienn膮 dam臋 o czer­wiennego kr贸la i uszcz臋艣liwiony cofn膮艂 d艂onie.

C贸偶 mam jeszcze powiedzie膰? Znale藕li nas Otworzyli gwa艂tow­nie drzwi, wrzasn臋li: - Wy艂azi膰! - narobili zamieszania, przeci膮gu, zwalili domek z kart. Nie mieli zrozumienia dla takiej architektury. Wierzyli w beton. Budowali na wieczno艣膰. Nie zwa偶ali wcale na oburzon膮, obra偶on膮 min臋 referendarza Bro艅skiego. A wyprowadza­j膮c go nie zauwa偶yli, 偶e Jan si臋gn膮艂 jeszcze raz pomi臋dzy karty i wzi膮艂 co艣 ze sob膮, 偶e ja, Oskar, usun膮艂em ogarki 艣wiec z nowo zdo­bytego b臋benka, zabra艂em b臋benek, wzgardzi艂em ogarkami, bo o艣wie­tla艂o nas zbyt wiele latarek; ale tamci nie spostrzegli, 偶e ich kaganki o艣lepia艂y nas i nie pozwala艂y trafi膰 do drzwi. Zza swoich latarek i trzymanych przed sob膮 karabin贸w krzyczeli: - Wy艂azi膰! - Wci膮偶 jeszcze krzyczeli: 鈥瀢y艂azi膰!鈥, gdy Jan i ja byli艣my ju偶 na korytarzu.

Krzycz膮c: 鈥瀢y艂azi膰!鈥 mieli na my艣li Kobiel臋, Konrada z Warszawy, tak偶e Bobka i ma艂ego Wi艣niewskiego, kt贸ry za 偶ycia pracowa艂 w dziale telegram贸w. Wystraszyli si臋, 偶e oni nie chcieli us艂ucha膰.

I dopiero gdy ci z Heimwehry zrozumieli, 偶e o艣mieszaj膮 si臋 przed Janem i przede mn膮, boja 艣mia艂em si臋 na g艂os, kiedy oni wrzeszcze­li: 鈥瀢y艂azi膰!鈥, wtedy przestali wrzeszcze膰, powiedzieli: 鈥濧ch, tak!鈥 - i poprowadzili nas do tych trzydziestu na podw贸rzu Poczty, kt贸rzy trzymali r臋ce w g贸rze, splatali d艂onie na karku, mieli pragnienie i byli filmowani przez kronik臋.

Ledwie wyprowadzono nas bocznym wyj艣ciem, ci z kroniki skie­rowali na nas swoj膮 kamer臋 umocowan膮 na samochodzie osobowym, nakr臋cili o nas 贸w kr贸tki film, kt贸ry p贸藕niej wy艣wietlano we wszyst­kich kinach.

Oddzielono mnie od stoj膮cej pod 艣cian膮 gromady. Oskar przypo­mnia艂 sobie swoj膮 kar艂owato艣膰, swoj膮 trzyletnio艣膰, kt贸ra wybacza艂a wszystko, poczu艂 zn贸w dokuczliwe b贸le cz艂onk贸w i g艂owy, upad艂 razem z b臋benkiem, wi艂 si臋, na p贸艂 cierpi膮c, na p贸艂 udaj膮c, ale nawet w cierpieniach nie wypu艣ci艂 b臋benka. A gdy tamci podnie艣li go i wsadzili do samochodu s艂u偶bowego SS-Heimwehry, gdy w贸z ru­szy艂, aby zawie藕膰 go do szpitala miejskiego, Oskar zobaczy艂, 偶e Jan, biedny Jan u艣miecha艂 si臋 g艂upio i b艂ogo, w uniesionych r臋kach trzy­ma艂 par臋 kart do skata i kart膮 trzyman膮 w lewej r臋ce - zdaje mi si臋, 偶e by艂a to dama czerwienna - pomacha艂 odje偶d偶aj膮cemu synowi, Oska­rowi.






























On le偶y na Zaspie


Przed chwil膮 jeszcze raz przeczyta艂em ostatnio napisany rozdzia艂. Chocia偶 nie jestem zadowolony, tym bardziej zadowolone powinno by膰 pi贸ro Oskara, bo w zwi臋z艂ej, tre艣ciwej relacji, jak to bywa w 艣wiadomie zwi臋z艂ych i tre艣ciwych rozprawach naukowych, uda艂o mu si臋 tu i 贸wdzie przesadzi膰, je艣li nie sk艂ama膰.

Ja jednak chcia艂bym trzyma膰 si臋 prawdy, zaskoczy膰 pi贸ro Oskara niespodziewanym atakiem i sprostowa膰 tutaj, 偶e po pierwsze, ostat­nia partia Jana, kt贸rej niestety nie zdo艂a艂 doko艅czy膰 i wygra膰, to nie by艂 grand z r臋ki, lecz dzwonki bez dw贸ch, 偶e po drugie, opuszczaj膮c magazyn list贸w Oskar zabra艂 nie tylko now膮 blach臋, lecz i t臋 pop臋ka­n膮, kt贸ra razem z martwym poczciarzem bez szelek i listami wypad艂a z kosza na bielizn臋. Ponadto trzeba jeszcze doda膰, 偶e ledwie obaj z Janem opu艣cili艣my magazyn list贸w, bo ci z Heimwehry wzywali nas do tego swoim 鈥瀢y艂azi膰!鈥, swoimi latarkami i karabinami, Oskar szukaj膮c opieki stan膮艂 mi臋dzy dwoma wujaszkowato i dobrodusznie wygl膮daj膮cymi 偶o艂nierzami, uda艂 偶a艂osny p艂acz i wskazywa艂 na Jana, swojego ojca, oskar偶ycielskimi gestami, kt贸re z biedaka zrobi艂y 艂ajda­ka, co niewinne dziecko zaci膮gn膮艂 na Poczt臋 Polsk膮, aby we w艂a艣ciwy Polakom barbarzy艅ski spos贸b pos艂u偶y膰 si臋 nim jak tarcz膮 od kul.

Po tym judaszowskim przedstawieniu Oskar obiecywa艂 sobie co艣 nieco艣 dla swoich b臋benk贸w, ca艂ego i zniszczonego, i nie omyli艂 si臋: ludzie z Heimwehry kopn臋li Jana w ty艂ek, przy艂o偶yli mu kolbami, zostawili mi jednak oba b臋benki, a jeden z nich, starszy ju偶 m臋偶czy­zna ze zgry藕liwymi bruzdami stroskanego ojca rodziny ko艂o nosa i ust, pog艂aska艂 mnie po policzkach, drugi za艣, jasnow艂osy go艣膰 o wiecznie 艣miej膮cych si臋, tote偶 zw臋偶onych i nigdy nie widocznych oczach, wzi膮艂 mnie na r臋ce, co Oskara niemile dotkn臋艂o.

Dzisiaj, kiedy nieraz wstydz臋 si臋 tej niegodnej postawy, powta­rzam stale: Jan tego nie zauwa偶y艂, my艣la艂 jeszcze o kartach, p贸藕niej te偶 my艣la艂 o kartach, nic ju偶, nawet najweselsze jak i najbardziej sza­ta艅skie pomys艂y ludzi z Heimwehry, nie mog艂o odci膮gn膮膰 go od kart do skata. Podczas gdy Jan przebywa艂 ju偶 w wiecznym kr贸lestwie domk贸w z kart i zamieszkiwa艂 szcz臋艣liwie taki ufny w szcz臋艣cie do­mek, my, ludzie z Heimwehry i ja - bo Oskar zaliczy艂 siebie do ludzi z Heimwehry - stali艣my w ceglanych murach, na kamiennych po­sadzkach korytarzy pod sufitami o stiukowych gzymsach, kt贸re by艂y splecione ze 艣cianami i 艣ciankami dzia艂owymi tak kurczowo, 偶e nale偶a艂o obawia膰 si臋 najgorszego po owym dniu, kiedy ca艂a ta partanina, nazywana przez nas architektur膮, ulegaj膮c tym czy innym oko­liczno艣ciom straci swoj膮 spoisto艣膰.

Naturalnie to sp贸藕nione zrozumienie nie mo偶e mnie usprawiedli­wia膰, zw艂aszcza 偶e wiara w domki z kart jako jedyne godne cz艂owie­ka mieszkanie nie by艂a mi - kt贸remu widok rusztowa艅 zawsze przy­wo艂ywa艂 na my艣l roboty rozbi贸rkowe - obca. Dochodzi jeszcze do tego obci膮偶enie rodzinne. By艂em przecie偶 owego popo艂udnia g艂臋bo­ko prze艣wiadczony, 偶e Jan Bro艅ski jest nie tylko moim wujem, ale i prawdziwym, nie za艣 jedynie domniemanym ojcem. A wi臋c prze­waga, kt贸ra po wszystkie czasy odr贸偶nia go od Matzeratha: bo Matzerath by艂 albo moim ojcem, albo niczym.

Od pierwszego wrze艣nia dziewi臋膰set trzydziestego dziewi膮tego - a przypuszczam, 偶e i pa艅stwo w ci膮gu tego nieszcz臋snego popo艂u­dnia w owym szcz臋艣liwym, bawi膮cym si臋 kartami Janie Bro艅skim rozpoznali艣cie mojego ojca - od tego dnia datuje si臋 moja druga wielka wina.

Nigdy, nawet w najbardziej p艂aczliwym nastroju, nie mog臋 przed sob膮 ukry膰, 偶e m贸j b臋benek, nie, ja sam, b臋bnista Oskar, wp臋dzi艂em do grobu najpierw moj膮 biedn膮 mam臋, potem Jana Bro艅skiego, mo­jego wuja i ojca.

Lecz jak ka偶dy w owe dni, kiedy impertynenckie i nie daj膮ce si臋 niczym wyp臋dzi膰 z pokoju poczucie winy wciska mnie w poduszki zak艂adowego 艂贸偶ka, zapisuj臋 na swoje dobro moj膮 nie艣wiadomo艣膰, kt贸ra wtedy wesz艂a w mod臋 i z kt贸r膮 jeszcze dzi艣 niejednemu jest do twarzy jak w szykownym kapelusiku.

Oskara, chytrego naiwniaka, niewinn膮 ofiar臋 polskiego barbarzy艅­stwa, przewieziono z gor膮czk膮 i zapaleniem nerw贸w do szpitala miej­skiego. Zawiadomiono Matzeratha, kt贸ry ju偶 poprzedniego wieczo­ra da艂 zna膰 w艂adzom, 偶e zagin膮艂em, chocia偶 nadal nie by艂o pewne, czy jestem jego w艂asno艣ci膮.

Natomiast trzydziestu ludzi, do kt贸rych trzeba jeszcze doliczy膰 Jana, z uniesionymi r臋kami i d艂o艅mi splecionymi na karku, kiedy ju偶 kronika zrobi艂a im zdj臋cia, przewieziono na razie do opr贸偶nionej szko­艂y Wiktorii, potem przyj臋艂o ich wi臋zienie na Biskupiej G贸rce, a wresz­cie, w pocz膮tkach pa藕dziernika, sypki piach za murem opuszczone­go, wys艂u偶onego cmentarza na Zaspie.

Sk膮d Oskar o tym wie? Wie o tym od Leo Hysia. Bo oficjalnie nie podano oczywi艣cie do wiadomo艣ci, pod jakim murem rozstrzelano trzydziestu jeden m臋偶czyzn, w jakim piachu ich zagrzebano.

Jadwiga Bro艅ska dosta艂a najpierw nakaz opuszczenia mieszka­nia przy Okr臋偶nej, kt贸re zaj臋艂a rodzina wy偶szego oficera lotnictwa.

Kiedy wdowa pakowa艂a si臋 z pomoc膮 Stefana i szykowa艂a do wyjaz­du do R臋biechowa - mia艂a tam par臋 hektar贸w ziemi i lasu, ponadto mieszkanie dzier偶awcy - otrzyma艂a zawiadomienie, z kt贸rego jej oczy, odbijaj膮ce wprawdzie cierpienie 艣wiata, ale nie rozumiej膮ce go, bar­dzo powoli i dopiero z pomoc膮 syna Stefana zdo艂a艂y wy艂uska膰 贸w sens, co czarno na bia艂ym czyni艂 j膮 wdow膮. Oto tre艣膰 zawiadomienia:


Kancelaria S膮du Grupy Eberhardta s.k.41/39

Sopot, 6 pa藕dz. 1939 Pani Jadwiga Bro艅ska,

Stosownie do zarz膮dzenia zawiadamia si臋 Pani膮, 偶e Bro艅ski Jan wyrokiem S膮du Wojennego za dzia艂alno艣膰 dywersyjn膮 skazany zo­sta艂 na 艣mier膰 i stracony.

Zelewski (Inspektor S膮du Polowego)


Sami pa艅stwo widzicie - o Zaspie ani s艂贸wka. Tamci mieli wzgl膮d na rodziny, chcieli oszcz臋dzi膰 im koszt贸w piel臋gnacji zbyt obszerne­go i kwiatoch艂onnego masowego grobu, wzi臋li na siebie piel臋gnacj臋 i ewentualne przeniesienie zw艂ok gdzie indziej, gdy zniwelowali piasz­czysty grunt na Zaspie i zebrali pr贸cz jednej - bo jedna zawsze zosta­je - wszystkie 艂uski naboj贸w, poniewa偶 walaj膮ce si臋 艂uski szpec膮 ka偶dy porz膮dny cmentarz, nawet je艣li ju偶 nie jest u偶ywany.

T臋 jedn膮 艂usk臋, kt贸ra zawsze zostaje, o kt贸r膮 w艂a艣nie chodzi, zna­laz艂 Leo Hy艣, przed nim bowiem nie ukry艂 si臋 偶aden, cho膰by najbar­dziej potajemny pogrzeb. Leo, kt贸ry zna艂 mnie z pogrzebu mojej bied­nej mamy, z pogrzebu mojego okrytego bliznami przyjaciela Herberta Truczinskiego, kt贸ry z pewno艣ci膮 wiedzia艂 te偶, gdzie zakopali Sigismunda Markusa - ale ja go o to nie pyta艂em - by艂 uszcz臋艣liwiony i niemal kipia艂 rado艣ci膮, gdy w ko艅cu listopada - wypisano mnie w艂a艣nie ze szpitala - m贸g艂 mi wr臋czy膰 zdradzieck膮 艂usk臋.

Zanim jednak z ow膮 lekko ju偶 zardzewia艂膮 tulejk膮, w kt贸rej by膰 mo偶e mie艣ci艂 si臋 贸w przeznaczony dla Jana o艂owiany rdze艅, id膮c za Hysiem zaprowadz臋 pa艅stwa na cmentarz na Zaspie, musz臋 was pro­si膰, 偶eby艣cie por贸wnali metalowe 艂贸偶ko szpitala miejskiego w Gda艅­sku, oddzia艂 dzieci臋cy, z metalowym 艂贸偶kiem tutejszego zak艂adu dla nerwowo chorych. Oba 艂贸偶ka s膮 bia艂o lakierowane, a jednak odmien­ne, 艂贸偶ko na oddziale dzieci臋cym jest co prawda mniejsze, je艣li mie­rzy膰 d艂ugo艣膰, ale wy偶sze, je艣li przy艂o偶y膰 cal贸wk臋 do pr臋t贸w kraty.

Chocia偶 przyznaj臋 pierwsze艅stwo kr贸tkiej i wysokiej klatce z roku dziewi臋膰set trzydziestego dziewi膮tego, to przecie偶 w dzisiejszym, przeznaczonym dla doros艂ych, kompromisowym 艂贸偶ku znalaz艂em sw贸j wyzbyty pretensji spok贸j i pozostawiam kierownictwu zak艂adu odrzucenie lub przyj臋cie wniesionej przed miesi膮cami pro艣by o wy­偶sz膮, lecz r贸wnie偶 metalow膮 i lakierowan膮 krat臋 艂贸偶ka.

O ile dzi艣 jestem niemal bezbronnie wydany swoim go艣ciom, o tyle w dni odwiedzin na oddziale dzieci臋cym wysokie ogrodzenie oddziela艂o mnie od Matzeratha, Greff贸w i Scheffler贸w, a pod koniec pobytu w szpitalu krata 艂贸偶ka dzieli艂a ow膮 chodz膮c膮 w czterech sp贸d­nicach bry艂臋, kt贸r膮 po mojej babce nazywano Ann膮 Koljaiczkow膮, na stroskane, ci臋偶ko oddychaj膮ce segmenty. Przychodzi艂a, wzdycha­艂a, unosi艂a co jaki艣 czas du偶e, pomarszczone r臋ce, ukazywa艂a r贸偶owe sp臋kane d艂onie i zniech臋cona opuszcza艂a r臋ce i d艂onie, uderza艂a z piaskiem o uda, a 贸w d藕wi臋k pozosta艂 mi co prawda w uszach do dzi艣, ale na b臋benku udaje mi si臋 go na艣ladowa膰 tylko w przybli偶eniu.

Ju偶 za pierwsz膮 wizyt膮 przyprowadzi艂a swojego brata, Wincente­go Bro艅skiego, kt贸ry uczepiony kraty 艂贸偶ka, cicho wprawdzie, lecz natarczywie i bez przerwy opowiada艂, 艣piewa艂 lub 艣piewaj膮c opo­wiada艂 o Kr贸lowej Polski, Naj艣wi臋tszej Panience. Oskar by艂 rad, gdy podczas odwiedzin tych dwojga znajdowa艂a si臋 w pokoju piel臋gniar­ka. Oni mnie przecie偶 oskar偶ali. Patrzyli swoimi bezchmurnymi ocza­mi Bro艅skich, po mnie, kt贸ry z trudem przezwyci臋偶a艂em nerwow膮 gor膮czk臋 - skutki gry w skata na Poczcie Polskiej - spodziewali si臋 wskaz贸wki, s艂owa wsp贸艂czucia, ogl臋dnej relacji z ostatnich, prze偶y­tych mi臋dzy strachem a skatem godzin Jana. Chcieli us艂ysze膰 przy­znanie si臋, oczyszczenie Jana; jak gdybym ja m贸g艂 go oczy艣ci膰, jak gdyby moje 艣wiadectwo mog艂o mie膰 jakie艣 znaczenie i si艂臋 przeko­nywania.

C贸偶, na przyk艂ad, powiedzia艂by ten meldunek s膮dowi grupy Eberhardta: Ja, Oskar Matzerath, przyznaj臋 si臋, 偶e w przeddzie艅 pierw­szego wrze艣nia czatowa艂em na Jana Bro艅skiego, gdy wraca艂 do domu, i za pomoc膮 domagaj膮cego si臋 naprawy b臋benka zwabi艂em na ow膮 Poczt臋 Polsk膮, kt贸r膮 Jan Bro艅ski opu艣ci艂; bo nie chcia艂 jej broni膰.

Oskar nie z艂o偶y艂 tego zeznania, nie oczy艣ci艂 swojego domniema­nego ojca, ledwie za艣 decydowa艂 si臋 na g艂o艣ne zeznawanie, dostawa艂 tak gwa艂townych kurcz贸w, 偶e na 偶膮danie siostry oddzia艂owej ograni­czono wizyty u niego, zabroniono tak偶e przychodzi膰 jego babce Annie i jego domniemanemu dziadkowi Wincentemu.

Gdy obydwoje staruszkowie - przyszli pieszo z Bysewa i przy­nie艣li mi jab艂ka - przesadnie ostro偶nie i nieporadnie, jak to ludzie ze wsi, opu艣cili sal臋 oddzia艂u dzieci臋cego, w miar臋 jak oddala艂y si臋 cztery rozko艂ysane sp贸dnice babki i czarne, pachn膮ce nawozem niedzielne ubranie jej brata, ros艂a moja wina, moja przeogromna wina.

Tyle rzeczy dzieje si臋 r贸wnocze艣nie. Gdy przy moim 艂贸偶ku t艂o­czyli si臋 Matzerath, Greffowie, Schefflerowie z owocami i ciastka­mi, gdy z Bysewa babka i jej brat przychodzili do mnie pieszo przez Z艂ot膮 Karczm臋 i Br臋towo, bo linia kolejki z Kartuz do Wrzeszcza nie by艂a jeszcze czynn膮 gdy, piel臋gniarki bia艂o i odurzaj膮co obnosi艂y si臋 ze szpitaln膮 paplanin膮 i w dzieci臋cej sali zast臋powa艂y anio艂y, Polska jeszcze nie zgin臋艂a, potem niemal zgin臋艂a, a wreszcie, po s艂ynnych osiemnastu dniach, zgin臋艂a, cho膰 niebawem okaza艂o si臋, 偶e wci膮偶 jeszcze nie zgin臋艂a, jak i dzisiaj, na przek贸r 艣l膮skim i wschodniopruskim ziomkostwom, Polska jeszcze nie zgin臋艂a.

Och, ty szalona kawalerio! Uganiaj膮ca si臋 konno w poszukiwa­niu czarnych jag贸d. Z lancami, kt贸re zdobi膮 bia艂o-czerwone propor­czyki. Szwadrony melancholii i tradycji. Szar偶e jak z obrazka. Przez pola pod 艁odzi膮 i Kutnem. Modlin zamieniony w twierdz臋. Uch, co za cudowny galop! Zawsze podczas zorzy wieczornej. Wtedy dopie­ro szar偶uje kawaleria, gdy pierwszy plan i t艂o prezentuj膮 si臋 wspa­niale, bo bitwa jest malownicza, bo 艣mier膰 jest dla malarza modelk膮, konie staj膮 d臋ba, potem padaj膮, u艂ani 艂asuj膮 czarne jagody, g艂ogi, kulki tocz膮 si臋 i p臋kaj膮, wywo艂uj膮 sw臋dzenie, bez kt贸rego kawaleria nie zerwie si臋 do szar偶y. Oto u艂ani, znowu ich 艣wierzbi, zwracaj膮 konie ku stertom s艂omy - to tak偶e tworzy obraz - i zbieraj膮 si臋 za dow贸dc膮, w Hiszpanii ma on na imi臋 Don Quijote, tu jednak nazywa si臋 Pan Kichot, jest rodowitym Polakiem o smutnej i szlachetnej postaci, kt贸ry wszystkich swoich u艂an贸w nauczy艂 ca艂owa膰 kobiec膮 d艂o艅 z konia, a oni teraz stale ca艂uj膮 przepisowo d艂onie 艣mierci - jak gdyby by艂a kobiet膮 - lecz przedtem zbieraj膮 si臋 maj膮c za sob膮 zorz臋 wieczorn膮 - bo nastr贸j stanowi ich rezerw臋 - przed sob膮 niemieckie czo艂gi, ogie­ry ze stadnin Kruppa von Bohlen und Halbach, szlachetniejszych rumak贸w cz艂owiek nigdy nie dosiada艂. Lecz ten na p贸艂 hiszpa艅ski, na p贸艂 polski, zab艂膮kany w umieranie rycerz - pe艂en fantazji Pan Ki­chot, zbyt pe艂en fantazji! - opuszcza lanc臋 z proporczykiem, zapra­sza bia艂o-czerwono do uca艂owania d艂oni i wo艂a, a偶 zorze wieczorne, a偶 bociany na dachach klekocz膮 bia艂o-czerwono, a偶 wi艣nie wyplu­waj膮 pestki, wo艂a do kawalerii: 鈥濶a ko艅, szlachetni Polacy, to nie s膮 stalowe czo艂gi, tylko wiatraki albo owce, zapraszam was do uca艂o­wania d艂oni!鈥

A wtedy szwadrony rusza艂y cwa艂em na szarozielone skrzyd艂o stali i dodawa艂y zorzy wieczornej jeszcze troch臋 czerwonawego blasku w dali. Prosz臋 wybaczy膰 Oskarowi 贸w ko艅cowy rym, a jednocze艣nie poetyczno艣膰 tego opisu bitwy. By艂oby mo偶e najlepiej, gdybym przy­toczy艂 straty liczbowe polskiej kawalerii i poda艂 tu dane statystyczne, kt贸re niezwykle sucho wspominaj膮 tak zwan膮 polsk膮 kampani臋. Na 偶膮danie m贸g艂bym jednak zrobi膰 tu gwiazdk臋, zapowiedzie膰 przypis, a mimo to pozostawi膰 poetyczny opis.

Gdzie艣 do dwudziestego wrze艣nia, le偶膮c w szpitalnym 艂贸偶eczku, s艂ysza艂em salwy z dzia艂 owych baterii ustawionych na wysoko艣ci Ja艣kowej Doliny i Lasu Oliwskiego. Potem skapitulowa艂o ostatnie gniazdo oporu, P贸艂wysep Helski. Wolne hanzeatyckie miasto Gda艅sk mog艂o 艣wi臋ci膰 przy艂膮czenie swojego ceglanego gotyku do Rzeszy Wielkoniemieckiej i wiwatuj膮c patrze膰 w oczy stoj膮cemu niezmor­dowanie w czarnym mercedesie, niemal bez przerwy wyci膮gaj膮ce­mu pod k膮tem prostym r臋k臋 w pozdrowieniu wodzowi i kanclerzowi Adolfowi Hitlerowi, w owe niebieskie oczy, kt贸re z niebieskimi oczami Jana Bro艅skiego jedno mia艂y wsp贸lne: robi艂y wra偶enie na kobietach.

W po艂owie pa藕dziernika wypisano Oskara ze szpitala miejskie­go. Ci臋偶ko mi by艂o rozsta膰 si臋 z piel臋gniarkami. I gdy siostra - zdaje si臋, 偶e nazywa艂a si臋 Berni czy te偶 Erni - gdy siostra Erni czy Berni wr臋czy艂a mi oba moje b臋benki, rozbity, kt贸ry uczyni艂 mnie winnym, i ca艂y, kt贸ry zdoby艂em w czasie obrony Poczty Polskiej, u艣wiadomi­艂em sobie, 偶e ju偶 od tygodni nie my艣la艂em o mojej blasze, 偶e na tym 艣wiecie pr贸cz blaszanych b臋benk贸w istnieje dla mnie jeszcze co艣 in­nego: piel臋gniarki.

艢wie偶o zaopatrzony w instrumenty, z now膮 艣wiadomo艣ci膮, trzy­maj膮c Matzeratha za r臋k臋, opu艣ci艂em szpital, aby, troch臋 jeszcze nie­pewnie stoj膮c na nogach permanentnego trzylatka, powierzy膰 si臋 na Labesa codzienno艣ci, powszedniej nudzie i jeszcze nudniejszym nie­dzielom pierwszego roku wojny.

Kt贸rego艣 wtorku pod koniec listopada - po tygodniach rekonwa­lescencji po raz pierwszy wyszed艂em na ulic臋 - Oskar, b臋bni膮c mar­kotnie i nie zwa偶aj膮c na zimn膮 i d偶d偶yst膮 aur臋, na rogu placu Maksa Halbego i Brze藕nie艅skiej spotka艂 by艂ego kleryka Leo Hysia.

Przez d艂u偶szy czas stali艣my naprzeciw siebie u艣miechaj膮c si臋 z zak艂opotaniem i dopiero gdy Leo wyj膮艂 z kieszeni surduta r臋ka­wiczki glace i wci膮gn膮艂 na palce i d艂onie bia艂o偶贸艂tawe, cieliste po­w艂oki, zrozumia艂em, kogo spotka艂em i co mi to spotkanie przyniesie - i Oskar przestraszy艂 si臋.

Rzucili艣my jeszcze okiem na wystawy sklepu kolonialnego Kaisera, popatrzyli艣my za kilku odje偶d偶aj膮cymi tramwajami linii pi臋膰 i dziewi臋膰, kt贸re mija艂y si臋 na placu Maksa Halbego, poszli艣my potem Brze藕nie艅sk膮 wzd艂u偶 rz臋du jednakowych dom贸w, okr膮偶yli艣my kilka razy s艂up og艂oszeniowy, przestudiowali艣my afisz, kt贸ry dono­si艂 o wymianie gda艅skiego guldena na mark臋 niemieck膮, zdrapali­艣my plakat Persilu, pod biel膮 i b艂臋kitem znale藕li艣my troch臋 czerwieni, poprzestali艣my na tym, mieli艣my ju偶 wraca膰 na plac, gdy Leo Hy艣 obydwiema r臋kawiczkami wepchn膮艂 Oskara do bramy, palcami lewej d艂oni w r臋kawiczce si臋gn膮艂 najpierw za siebie, p贸藕niej pod po艂y surduta, zacz膮艂 grzeba膰 w kieszeni spodni, potrz膮sn膮艂 ni膮, znalaz艂 co艣, obmaca艂 znalezion膮 rzecz jeszcze w kieszeni i uznaj膮c, 偶e zna­laz艂 to, czego szuka艂, wyci膮gn膮艂 zaci艣ni臋t膮 pi臋艣膰, opu艣ci艂 z powrotem po艂臋 surduta, powoli wysuwa艂 naprz贸d ur臋kawicznion膮 gar艣膰, coraz dalej, przypar艂 Oskara do muru sieni, mia艂 d艂ugie rami臋 - a mur nie ust臋powa艂 - otworzy艂 pi臋ciopalc膮 r臋kawiczk臋 dopiero wtedy, gdy ju偶 s膮dzi艂em, 偶e zaraz to rami臋 wyskoczy mu ze stawu barkowego, usa­modzielni si臋, uderzy mnie w pier艣, wci艣nie si臋 do 艣rodka, wyjdzie pomi臋dzy 艂opatkami i zn贸w zag艂臋bi si臋 w mur tej zat臋ch艂ej klatki schodowej - a Oskar nigdy nie zobaczy, co Leo mia艂 w gar艣ci, naj­wy偶ej zapami臋ta 贸w tekst regulaminu domowego przy Brze藕nie艅skiej, kt贸ry niczym istotnym nie r贸偶ni艂 si臋 od regulaminu domowego przy Labesa.

Tu偶 przed moim marynarskim p艂aszczem, dotykaj膮c ju偶 guzika z kotwic膮, Leo otworzy艂 r臋kawiczk臋 tak szybko, 偶e us艂ysza艂em, jak mu palce strzeli艂y w stawach: na sple艣nia艂ej, b艂yszcz膮cej sk贸rze, kt贸­ra opina艂a d艂o艅, le偶a艂a 艂uska naboju.

Gdy Leo zn贸w zacisn膮艂 pi臋艣膰, by艂em got贸w i艣膰 za nim. Kawa艂ek metalu przem贸wi艂 do mnie od razu. Szli艣my Brze藕nie艅sk膮 w d贸艂, obok siebie, Oskar po lewej r臋ce Hysia, nie zatrzymywali艣my si臋 ju偶 przed 偶adn膮 wystaw膮, przy 偶adnym s艂upie og艂oszeniowym, min臋li­艣my Magdebursk膮, zostawili艣my za sob膮 obydwa wysokie, pude艂kowa­te ostatnie domy Brze藕nie艅skiej, na kt贸rych w nocy pali艂y si臋 艣wiat艂a ostrzegawcze dla startuj膮cych i l膮duj膮cych samolot贸w, w臋drowali艣my najpierw skrajem ogrodzonego lotniska, w ko艅cu wr贸cili艣my a jednak na suchsz膮 asfaltow膮 jezdni臋 i pod膮偶yli艣my za ci膮gn膮cymi si臋 w stron臋 Brze藕na szynami tramwajowymi dziewi膮tki.

Nie m贸wili艣my ani s艂owa, ale Leo nadal trzyma艂 艂usk臋 w r臋kawiczce. Kiedy oci膮ga艂em si臋, chcia艂em zawr贸ci膰 z powodu wilgoci i zimna, otwiera艂 pi臋艣膰, podrzuca艂 kawa艂ek metalu w d艂oni, wabi艂 mnie w ten spos贸b o sto krok贸w dalej, potem jeszcze raz sto krocz­k贸w, a nawet chwyci艂 si臋 muzyki, gdy nie opodal folwarku miejskie­go Zaspa postanowi艂em naprawd臋 zawr贸ci膰. Okr臋ci艂 si臋 na pi臋cie, wzi膮艂 艂usk臋 w palce otworem do g贸ry, przy艂o偶y艂 j膮 jak ustnik fletu do dolnej, mocno wysuni臋tej, za艣linionej wargi i ochryp艂ym d藕wi臋kiem, to przera藕liwym, to jakby st艂umionym przez mg艂臋, wmiesza艂 si臋 w coraz g臋艣ciej zacinaj膮cy deszcz. Oskarowi zrobi艂o si臋 zimno: nie tylko to granie na 艂usce naboju sprawia艂o, 偶e marz艂, tak偶e psia pogo­da, jak na zam贸wienie, przyczyni艂a si臋 do tego, 偶e wcale nie stara艂em si臋 ukry膰, jak okropnie marzn臋. C贸偶 mnie ci膮gn臋艂o w stron臋 Brze藕­na? Zgoda, 贸w szczuro艂ap Leo, kt贸ry gwizda艂 na 艂usce. Ale gwizda艂o na mnie jeszcze co艣 wi臋cej. Z redy i z Nowego Portu, kt贸ry spowity by艂 listopadow膮 mg艂膮, g臋st膮 jak w pralni, przez Szkoty, M艂yniska i Koloni臋 dociera艂y do nas syreny parowc贸w i zg艂odnia艂e wycie wp艂y­waj膮cego czy wyp艂ywaj膮cego kutra torpedowego, tak 偶e Leo bez wi臋kszego trudu, z pomoc膮 rog贸w mg艂owych, syren i gwi偶d偶膮cej 艂uski naboju poci膮gn膮艂 za sob膮 marzn膮cego Oskara.

Mniej wi臋cej na wysoko艣ci skr臋caj膮cego w stron臋 Polanek ogro­dzenia z drutu kolczastego, kt贸ry oddziela艂 lotnisko od nowego pla­cu 膰wicze艅 i obmurowanej fosy, Leo Hy艣 zatrzyma艂 si臋, z przechylo­n膮 g艂ow膮 obserwowa艂 przez chwil臋 sponad sp艂ywaj膮cej po 艂usce 艣liny moje dygoc膮ce cia艂o. Wessa艂 艂usk臋, przytrzyma艂 doln膮 warg臋, id膮c za nag艂ym podszeptem, wymachuj膮c dziko r臋kami zdj膮艂 wy艣wiecony czarny surdut i zarzuci艂 mi ci臋偶k膮, pachn膮c膮 mokr膮 ziemi膮 tkanin臋 na g艂ow臋 i ramiona.

Zn贸w ruszyli艣my w drog臋. Nie wiem, czy Oskar mniej marz艂. Czasem Leo wybiega艂 pi臋膰 krok贸w naprz贸d, zatrzymywa艂 si臋, w swojej niemi艂osiernie wygniecionej, ale przera偶aj膮co bia艂ej koszu­li by艂 postaci膮, kt贸ra mog艂aby w ryzykancki spos贸b uciec ze 艣rednio­wiecznych loch贸w, na przyk艂ad z Wie偶y Wi臋ziennej, w jaskrawej koszuli dyktowa艂 wi臋c mod臋 szale艅stwu. Ilekro膰 Leo spogl膮da艂 na zataczaj膮cego si臋 Oskara w czarnym surducie, wybucha艂 艣miechem, kt贸ry za ka偶dym razem ko艅czy艂 trzepotaniem skrzyde艂, niby kracz膮cy kruk. Musia艂em rzeczywi艣cie wygl膮da膰 jak 艣mieszny ptak, je艣li nie kruk, to wrona, zw艂aszcza 偶e po艂y surduta ci膮gn臋艂y si臋 kawa艂ek za mn膮, omiata艂y niczym tren asfaltow膮 nawierzchni臋 ulicy; pozosta­wia艂em po sobie szeroki, majestatyczny 艣lad, kt贸ry ju偶 po drugim zerkni臋ciu przez rami臋 wbi艂 Oskara w dum臋 i zapowiada艂, mo偶e na­wet symbolizowa艂 drzemi膮cy w nim, jeszcze nie ca艂kiem dojrza艂y tragizm.

Ju偶 na placu Maksa Halbego przeczu艂em, 偶e Leo nie ma zamiaru prowadzi膰 mnie do Brze藕na czy Nowego Portu. Jako cel tego piesze­go marszu od samego pocz膮tku wchodzi艂 w rachub臋 tylko cmentarz na Zaspie i obmurowane fosy, w kt贸rych bezpo艣rednim s膮siedztwie znajdowa艂a si臋 nowoczesna strzelnica policji.

Od ko艅ca wrze艣nia do ko艅ca kwietnia tramwaje linii k膮pielisko­wych kursowa艂y jedynie co trzydzie艣ci pi臋膰 minut. Gdy zostawili­艣my za sob膮 ostatnie domy Wrzeszcza, z przeciwnej strony nadje­cha艂 w贸z bez przyczepy. Wkr贸tce potem wyprzedzi艂 nas tramwaj, kt贸ry na mijance przy Magdeburskiej musia艂 czeka膰 na tamten. Nie­daleko cmentarza na Zaspie, przy kt贸rym urz膮dzono drug膮 mijank臋, najpierw wyprzedzi艂 nas dzwoni膮c tramwaj z miasta, potem od stro­ny Brze藕na nadjecha艂 w贸z, kt贸ry widzieli艣my ju偶 dawno, jak sta艂 w oparach mg艂y, bo z powodu z艂ej widoczno艣ci w艂膮czy艂 mi臋kkie 偶贸艂­te 艣wiat艂o czo艂owe.

Oskar mia艂 jeszcze przed oczyma ponur膮 twarz motorniczego, gdy Leo zboczy艂 z asfaltowej jezdni i poprowadzi艂 go przez sypki piasek, kt贸ry zapowiada艂 ju偶 nadmorskie wydmy. Cmentarz otoczo­ny by艂 murem w kszta艂cie kwadratu. Furtka od po艂udnia, z mn贸stwem pordzewia艂ych es贸w-flores贸w, lekko tylko przymkni臋ta, wpu艣ci艂a nas do 艣rodka. Niestety Leo nie da艂 mi czasu na dok艂adniejsze obejrzenie obsuni臋tych, chyl膮cych si臋 ku upadkowi lub ju偶 powalonych nagrob­k贸w, kt贸re by艂y przewa偶nie wykute z czarnego szwedzkiego granitu lub diabazu, z ty艂u i po bokach grubo ciosanego, wypolerowanego z przodu. Pi臋膰 czy sze艣膰 zmarnia艂ych, pokr臋conych sosen nadmor­skich imitowa艂o drzewn膮 dekoracj臋 cmentarza. Mama spogl膮daj膮c za 偶ycia z tramwaju na to zaniedbane miejsce wiecznego spoczynku przyznawa艂a mu pierwsze艅stwo przed wszystkimi innymi. Teraz le­偶a艂a w Br臋towie. Ziemia by艂a tam t艂u艣ciejsza: ros艂y wi膮zy i klony.

Przez otwart膮 furtk臋 bez kraty w p贸艂nocnym murze Leo Hy艣 wy­prowadzi艂 mnie z cmentarza, zanim zd膮偶y艂em rozejrze膰 si臋 po tym nastrojowym zaniedbaniu. Zaraz za murem znale藕li艣my si臋 na p艂a­skim piaszczystym gruncie. Janowce, sosny, krzewy g艂ogu p艂awi艂y si臋 wyrazi艣cie, a偶 po wybrze偶e, w paruj膮cej mazi. Spogl膮daj膮c na cmentarz zauwa偶y艂em od razu, 偶e kawa艂ek p贸艂nocnego muru by艂 艣wie偶o pobielony wapnem.

Leo uwija艂 si臋 skrz臋tnie przy odnowionej, podobnie jak jego wy­gnieciona koszula bole艣nie jaskrawej 艣cianie. Stawia艂 przesadnie du偶e kroki, liczy艂 je chyba, liczy艂 na g艂os i, jak Oskarowi wydaje si臋 do dzi艣, po 艂acinie. 艢piewa艂 te偶 tekst, kt贸rego nauczy艂 si臋 zapewne w seminarium duchownym. W odleg艂o艣ci mo偶e dziesi臋ciu metr贸w od muru Leo oznaczy艂 punkt, niedaleko pobielonego i, jak mog艂em sobie wyobrazi膰, za艂atanego tynku, po艂o偶y艂 kawa艂ek drewna, robi艂 to wszystko lew膮 r臋k膮, bo w prawej trzyma艂 艂usk臋 naboju, a wreszcie, po niesko艅czenie d艂ugim szukaniu i mierzeniu, tu偶 przy oddalonym kawa艂ku drewna umie艣ci艂 贸w wydr膮偶ony, u wylotu troch臋 zw臋偶ony metal, kt贸ry go艣ci艂 o艂owiany rdze艅 tak d艂ugo, a偶 kto艣 zgi臋tym pal­cem, znalaz艂szy punkt oporu, nie naciskaj膮c przedwcze艣nie, wypo­wiedzia艂 o艂owiowi mieszkanie i zmusi艂 go do 艣mierciono艣nej przeprowadzki.

Stali艣my i stali艣my. Hysiowi 艣lina 艣cieka艂a stru偶kami po brodzie. Z艂o偶y艂 d艂onie w r臋kawiczkach, z pocz膮tku za艣piewa艂 jeszcze co艣 po 艂acinie, potem umilk艂, gdy偶 nie by艂o nikogo, kto by zna艂 antyfony. Leo obr贸ci艂 si臋, gniewnie i niecierpliwie popatrzy艂 ponad murem na brze藕nie艅sk膮 szos臋, stale zwraca艂 g艂ow臋 w tamt膮 stron臋, ilekro膰 pu­ste przewa偶nie tramwaje stawa艂y na mijance, dzwoni膮c wymija艂y si臋 i oddala艂y od siebie. Prawdopodobnie oczekiwa艂 偶a艂obnik贸w. Ale ani pieszo, ani tramwajem nie przyby艂 nikt, komu by m贸g艂 poda膰 ur臋kawicznion膮 d艂o艅 z kondolencjami.

Raz przetoczy艂 si臋 nad nami warkot samolot贸w podchodz膮cych do l膮dowania. Nie podnie艣li艣my wzroku, wytrzymali艣my huk moto­r贸w i nie chcieli艣my przyj膮膰 do wiadomo艣ci, 偶e oto z migoc膮cymi 艣wiat艂ami na ko艅cach skrzyde艂 podchodz膮 do l膮dowania trzy maszy­ny typu Ju 52.

Wkr贸tce potem jak umilk艂y motory - cisza by艂a podobnie m臋cz膮­ca jak biel muru przed nami - Leo Hy艣, si臋gaj膮c pod koszul臋, wyci膮­gn膮艂 co艣, zaraz stan膮艂 przy mnie, zerwa艂 z ramion Oskara sw贸j wroni str贸j, pu艣ci艂 si臋 biegiem ku ja艂owcom, g艂ogom, nadmorskim sosnom, ku wybrze偶u, a biegn膮c upu艣ci艂 co艣 ostentacyjnym gestem, obliczonym na znalazc臋.

Dopiero gdy Leo znikn膮艂 na dobre - majaczy艂 jeszcze na przed­polu, a偶 poch艂on臋艂y go mleczne, pe艂zaj膮ce po ziemi k艂臋by mg艂y - dopiero gdy znalaz艂em si臋 sam na sam z deszczem, podnios艂em le偶膮­c膮 w piasku tekturk臋: by艂a to karta do skata, winna si贸demka.

W par臋 dni po spotkaniu na zaspia艅skim cmentarzu Oskar spo­tka艂 swoj膮 babk臋 Ann臋 Koljaiczkow膮na targu we Wrzeszczu. Odk膮d pod Bysewem nie by艂o ju偶 granicy celnej i pa艅stwowej, mog艂a zn贸w przywozi膰 na targ jajka, mas艂o, tak偶e jarmu偶 i zimowe jab艂ka. Ludzie kupowali ch臋tnie i du偶o, bo niebawem mia艂y by膰 wprowadzone kart­ki 偶ywno艣ciowe, a to zach臋ca艂o do gromadzenia zapas贸w. W tym samym momencie gdy Oskar zobaczy艂 babk臋 przycupni臋t膮 za swo­imi towarami, na go艂ej sk贸rze pod p艂aszczem, swetrem i koszulk膮 poczu艂 kart臋 do skata. Z pocz膮tku, kiedy zaproszony przez konduk­tora na darmow膮 przeja偶d偶k臋 wraca艂em tramwajem z Zaspy na plac Maksa Halbego, chcia艂em podrze膰 winn膮 si贸demk臋.

Oskar nie podar艂 karty. Da艂 j膮 babce. Staruszka, siedz膮c ze swoim jarmu偶em, w pierwszej chwili przel臋k艂a si臋 na jego widok. Mo偶e pomy艣la艂a, 偶e Oskar nie przynosi nic dobrego. Potem jednak przy­wo艂a艂a do siebie trzylatka, kt贸ry zerka艂 zza koszy z rybami. Oskar oci膮ga艂 si臋, obejrza艂 najpierw 偶ywego dorsza, kt贸ry le偶a艂 na morsz­czynie i mia艂 prawie metr d艂ugo艣ci, chcia艂 popatrze膰 na raczki z Je­ziora Otomi艅skiego, kt贸rych ca艂e tuziny wci膮偶 jeszcze pracowicie 膰wiczy艂y w koszykach ch贸d w ty艂; Oskar podchwyci艂 ten ch贸d, zbli­偶a艂 si臋 do straganu babki plecami marynarskiego p艂aszcza i pokaza艂 jej guziki z kotwicami wtedy dopiero, gdy potr膮ci艂 jeden z drewnia­nych koz艂贸w pod jej straganem, a偶 jab艂ka si臋 potoczy艂y.

Przyszed艂 Schwerdtfeger z gor膮cymi, zawini臋tymi w gazet臋 ce­g艂ami, wsun膮艂 je babce pod sp贸dnice, jak zawsze wyci膮gn膮艂 suwa­kiem zimne ceg艂y, zrobi艂 kresk臋 na 艂upkowej tabliczce, kt贸r膮 mia艂 zawieszon膮 na szyi, przeszed艂 do nast臋pnego straganu, a babka po­da艂a mi l艣ni膮ce jab艂ko.

Czym偶e Oskar m贸g艂 jej si臋 zrewan偶owa膰? Da艂 jej najpierw kart臋 do skata, potem 艂usk臋 naboju, kt贸rej r贸wnie偶 nie chcia艂 zostawi膰 na Zaspie. Anna Koljaiczkowa d艂ugo wpatrywa艂a si臋 nie rozumiej膮c w te dwa tak r贸偶ne przedmioty. Wtedy usta Oskara zbli偶y艂y si臋 do jej chrz膮stkowatego, starczego ucha pod chustk膮 i szepn膮艂em, lekcewa­偶膮c wszelk膮 ostro偶no艣膰, my艣l膮c o r贸偶owym, ma艂ym, ale mi臋sistym uchu Jana z d艂ugim, kszta艂tnym p艂atkiem: 鈥 On le偶y na Zaspie - szep­n膮艂 Oskar i uciek艂 przewracaj膮c kosz z jarmu偶em.



Maria


Podczas gdy historia, obwieszczaj膮c na ca艂y g艂os komunikaty nadzwyczajne, jak dobrze naoliwiony pojazd przemierza艂a szosy, przep艂ywa艂a drogi wodne i lataj膮c podbija艂a szlaki powietrzne Euro­py, moje sprawy, kt贸re ogranicza艂y si臋 przecie偶 tylko do zwyczajne­go rozbijania b臋bnieniem dzieci臋cych blach, uk艂ada艂y si臋 藕le, opor­nie, w og贸le utkn臋艂y. Podczas gdy inni szastali drogim metalem, mnie zn贸w zabrak艂o blachy. Wprawdzie Oskarowi uda艂o si臋 ocali膰 z Pocz­ty Polskiej nowy, leciutko tylko podrapany instrument, ale c贸偶 dla mnie, kt贸remu za najlepszych czas贸w wystarcza艂o ledwie o艣miu ty­godni, 偶eby blach臋 zamieni膰 w z艂om, c贸偶 wi臋c dla Oskara m贸g艂 zna­czy膰 blaszany b臋benek naczelnika juniora!

Zaraz po wyj艣ciu ze szpitala miejskiego, op艂akuj膮c utrat臋 moich piel臋gniarek, zacz膮艂em b臋bni膮c mocno pracowa膰 i pracuj膮c b臋bni膰. Deszczowe popo艂udnie ko艂o cmentarza na Zaspie bynajmniej nie po艂o偶y艂o kresu mojemu rzemios艂u, przeciwnie, Oskar podwoi艂 wy­si艂ki i dok艂ada艂 wszelkich stara艅, 偶eby zniszczy膰 ostatniego 艣wiadka swojego poha艅bienia wobec ludzi z Heimwehry, 贸w b臋benek.

Ale on si臋 opiera艂, odpowiada艂 mi, gdy uderza艂em, oddawa艂 mi oskar偶aj膮c cios za cios. Dziwnym trafem podczas takiej bijatyki, kt贸rej jedynym celem by艂o przecie偶 wymazanie z pami臋ci okre艣lonego, ograniczonego w czasie fragmentu mojej przesz艂o艣ci, przypomina艂 mi si臋 stale listonosz pieni臋偶ny Wiktor Weluhn, cho膰 jako kr贸tko­widz nie bardzo m贸g艂 艣wiadczy膰 przeciwko mnie. Ale czy偶 w艂a艣nie jemu, kr贸tkowidzowi, nie powiod艂a si臋 ucieczka? Mo偶e tak ju偶 jest, 偶e kr贸tkowidze widz膮 wi臋cej, mo偶e Weluhn, kt贸rego nazywam za­zwyczaj biednym Wiktorem, dojrza艂 czarno-bia艂y kontur moich ge­st贸w, rozpozna艂 m贸j judaszowski post臋pek, a uciekaj膮c zabra艂 ze sob膮 w 艣wiat tajemnic臋 i ha艅b臋 Oskara?

Dopiero w po艂owie grudnia wyrzuty wisz膮cego mi na brzuchu, lakierowanego sumienia w bia艂o-czerwone p艂omyki straci艂y si艂臋 prze­konywania: lakier by艂 porysowany, 艂uszczy艂 si臋. Blacha zrobi艂a si臋 krucha, cienka i p臋ka艂a, zanim sta艂a si臋 przezroczysta. Jak zawsze, kiedy co艣 cierpi i w m臋ce zbli偶a si臋 do ko艅ca, naoczny 艣wiadek cier­pie艅 chcia艂by je skr贸ci膰, przyspieszy膰 koniec W ostatnim tygodniu adwentu Oskar wzi膮艂 si臋 ostro do roboty, pracowa艂, a偶 Matzerathowi i s膮siadom uszy puch艂y, chcia艂 przed Wigili膮 zako艅czy膰 swoje pora­chunki; bo na Wigili臋 spodziewa艂 si臋 nowej, nie obci膮偶onej przesz艂o­艣ci膮 blachy.

Dopi膮艂em swego. W przeddzie艅 dwudziestego czwartego grud­nia mog艂em rozsta膰 si臋, cia艂em i dusz膮, z tym pogniecionym, rozkle­kotanym, zardzewia艂ym czym艣, co przypomina艂o rozbite auto; mia­艂em nadziej臋, 偶e teraz i dla mnie obrona Poczty Polskiej sko艅czy艂a si臋 ostatecznie.

Cz艂owiek - je艣li pa艅stwo jeste艣cie sk艂onni widzie膰 we mnie cz艂o­wieka - nie prze偶y艂 nigdy na Bo偶e Narodzenie wi臋kszego rozczaro­wania ni偶 Oskar, kt贸rego spotka艂a pod choink膮 przykra niespodzian­ka, bo w艣r贸d prezent贸w nie brakowa艂o niczego pr贸cz blaszanego b臋benka.

By艂o tam pud艂o z klockami, kt贸rego nigdy nie otworzy艂em. Buja­ny 艂ab臋d藕 mia艂 by膰 tym niezwyk艂ym darem, kt贸ry zamieni mnie w Lohengrina. Chyba tylko po to, 偶eby mnie rozgniewa膰, o艣mielili si臋 po艂o偶y膰 pod choink臋 trzy lub cztery ksi膮偶eczki z obrazkami. Uzna­艂em, 偶e przyda mi si臋 tylko para r臋kawic, sznurowane buty i czerwo­ny sweter, kt贸ry Gretchen Scheffler zrobi艂a na drutach. Oskar b艂膮dzi艂 zaskoczonym wzrokiem mi臋dzy klockami a 艂ab臋dziem, patrzy艂 po­ciesznym misiom z ksi膮偶eczek na 艂apy trzymaj膮ce najrozmaitsze in­strumenty. Oto taka mi艂a, zak艂amana bestia trzyma b臋benek, wygl膮­da, jakby umia艂a b臋bni膰, jakby zaraz mia艂a wzi膮膰 si臋 do b臋bnienia, jakby ju偶 b臋bni艂a w najlepsze; a ja mia艂em 艂ab臋dzia, ale nie mia艂em b臋benka, mia艂em prawdopodobnie ponad tysi膮c klock贸w, lecz ani jednego b臋benka, mia艂em r臋kawice z jednym palcem na potwornie mro藕ne zimowe noce, ale nic okr膮g艂ego, g艂adkiego, lodowatego i bla­szanego, co m贸g艂bym wzi膮膰 w r臋ce i wynie艣膰 w zimow膮 noc, 偶eby mr贸z us艂ysza艂 co艣 gor膮cego.

Oskar wyobra偶a艂 sobie: Matzerath trzyma jeszcze blach臋 w ukry­ciu. Albo siedzi na niej Gretchen Scheffler, kt贸ra przysz艂a ze swoim piekarzem, 偶eby spa艂aszowa膰 nasz膮 艣wi膮teczn膮 g臋艣. Chc膮 najpierw nacieszy膰 si臋 moj膮 rado艣ci膮 z 艂ab臋dzia, klock贸w i ksi膮偶eczek, zanim dadz膮 mi prawdziwy skarb. Ust膮pi艂em, kartkowa艂em jak g艂upiec ksi膮­偶eczki z obrazkami, wskoczy艂em na grzbiet 艂ab臋dzia i z najg艂臋bsz膮 odraz膮 buja艂em si臋 co najmniej przez p贸艂 godziny. Potem, mimo 偶e mieszkanie by艂o przegrzane, pozwoli艂em przymierzy膰 sobie sweter, przy pomocy Gretchen Scheffler wci膮gn膮艂em sznurowane buty - tym­czasem przyszli Greffowie, bo g臋艣 by艂a pomy艣lana na sze艣膰 os贸b - a po zjedzeniu tej nadziewanej suszonymi owocami, wy艣mienicie przyrz膮dzonej przez Matzeratha g臋si, podczas deseru - mirabele i gruszki - trzymaj膮c rozpaczliwie ksi膮偶eczk臋 z obrazkami, kt贸r膮Greff do艂o偶y艂 mi do czterech innych ksi膮偶eczek, po zupie, g臋si, czerwonej kapu艣cie, ziemniakach, mirabelach i gruszkach, w wyziewach kaflowego pieca, kt贸ry grza艂 niesamowicie, za艣piewali艣my wszyscy - 艂膮cz­nie z Oskarem - kol臋d臋 i jeszcze jedn膮 zwrotk臋 鈥濩iesz si臋鈥 i 鈥濩hoin-ko-ma-choinko-ma-zielone-s膮-ga艂膮zki-twe-dzwoneczek-dzwo-ni-dzy艅-dzy艅-dzy艅-dzy艅-dzy艅-dzy艅-ka偶dego-roku鈥, i teraz wreszcie chcia艂em鈥攏a dworze trudzi艂y si臋 ju偶 dzwony - chcia艂em dosta膰 sw贸j b臋benek; zalani tr臋bacze, z kt贸rymi dawniej trzyma艂 si臋 muzyk Meyn, tr膮bili, a偶 sople z gzyms贸w okiennych... ja jednak domaga艂em si臋, a oni nie dawali, nie wyci膮gali tego, co trzeba. Oskar: 鈥濼ak!鈥, tamci: 鈥濶ie!鈥 - wtedy krzykn膮艂em, dawno ju偶 nie krzycza艂em, wtedy zn贸w po d艂u偶szej przerwie wyszlifowa艂em sw贸j g艂os w ostry, tn膮cy szk艂o instrument, ale nie u艣mierci艂em wazon贸w, kufli ani 偶ar贸wek, nie roz­pru艂em witryny, nie odebra艂em okularom ostro艣ci widzenia - m贸j g艂os obr贸ci艂 si臋 przeciwko b艂yszcz膮cym na tej choince, o kt贸rej 艣pie­wali艣my przed chwil膮, rozsiewaj膮cym 艣wi膮teczny nastr贸j bombkom, dzwoneczkom, kruchym ozd贸bkom z pianki, choinkowym szpicom: robi膮c dzy艅-dzy艅-dzy艅-dzy艅-dzy艅 star艂 na proch ca艂e przybranie Chrystusowego drzewka. Posypa艂o si臋 te偶 niepotrzebnie sporo jo­d艂owych igie艂. 艢wieczki natomiast p艂on臋艂y nadal cicho i 艣wi臋cie, ale Oskar mimo to nie dosta艂 blaszanego b臋benka.

Matzerath nie mia艂 ani krzty zrozumienia. Nie wiem, czy chcia艂 mnie wychowywa膰, czy po prostu nie my艣la艂 o tym, 偶eby terminowo i obficie zaopatrywa膰 mnie w b臋benki. Wszystko zmierza艂o ku kata­strofie; i tylko okoliczno艣膰, 偶e jednocze艣nie z gro偶膮c膮 mi zagl膮danie spos贸b by艂o te偶 ukry膰 coraz wi臋kszego ba艂aganu w sklepie kolonial­nym, sprawi艂a, i偶 sklep i ja w sam膮 por臋 - jak zwyk艂o si臋 s膮dzi膰 w momentach krytycznych - otrzymali艣my pomoc.

Poniewa偶 Oskar nie mia艂 wymaganego wzrostu ani ochoty, 偶eby sta膰 za lad膮, sprzedawa膰 razowiec, margaryn臋 i sztuczny mi贸d, Mat­zerath, kt贸rego dla uproszczenia zn贸w nazywam moim ojcem, przy­j膮艂 do sklepu Mari臋 Truczinsk膮, najm艂odsz膮 siostr臋 mojego biednego (przyjaciela Herberta.

Nie tylko nazywa艂a si臋 Maria, ale i ni膮 by艂a. Pomijaj膮c fakt, 偶e 鈥榳 ci膮gu paru tygodni uda艂o jej si臋 przywr贸ci膰 naszej firmie dobr膮 opini臋, 偶e umia艂a poprowadzi膰 sklep grzecznie i zarazem twardo, czemu Matzerath ch臋tnie si臋 podporz膮dkowa艂, okaza艂a te偶 pewn膮 bystro艣膰 w ocenie mojej sytuacji.

Zanim jeszcze Maria zaj臋艂a swoje miejsce za lad膮, spotykaj膮c mnie na schodach, gdy z gruchotem na brzuchu tupota艂em oskar偶ycielsko po przesz艂o stu stopniach w g贸r臋 i w d贸艂, kilka razy proponowa艂a mi namiastk臋 w postaci starej miednicy. Ale Oskar nie chcia艂 namiastek. Nieugi臋cie wzbrania艂 si臋 przed b臋bnieniem na dnie odwr贸conej miednicy. Ledwie jednak Maria zadomowi艂a si臋 w sklepie, potrafi艂a wbrew woli Matzeratha spe艂ni膰 moje 偶yczenie. Co prawda Oskar nie da艂 si臋 nam贸wi膰, 偶eby wchodzi膰 razem z ni膮 do sklep贸w z zabawkami. Wn臋trze takich kolorowo prze艂adowanych sklep贸w zmusi艂oby mnie z pewno艣ci膮 do bolesnych por贸wna艅 ze spustoszonym sklepem Sigismunda Markusa. Maria, 艂agodna i uleg艂a, zostawia艂a mnie na ulicy albo sama za艂atwia艂a zakupy, co cztery lub pi臋膰 tygodni, w zale偶no­艣ci od potrzeby, przynosi艂a mi now膮 blach臋, a w ostatnich latach wojny, kiedy nawet blaszane b臋benki sta艂y si臋 towarem rzadkim i reglamen­towanym, musia艂a dawa膰 handlarzom cukier albo paczuszk臋 praw­dziwej kawy, 偶eby dosta膰 spod lady blach臋, jako tak zwany towar deficytowy. Robi艂a to wszystko bez wzdychania, potrz膮sania g艂ow膮, wznoszenia oczu ku niebu, lecz ze skupion膮 powag膮 i t膮 oczywisto­艣ci膮, z jak膮 wk艂ada艂a mi 艣wie偶o wyprane, porz膮dnie wyreperowane spodnie, po艅czochy i fartuch. Cho膰 w latach p贸藕niejszych stosunki mi臋dzy Mari膮 a mn膮 ulega艂y ci膮g艂ej zmianie i nawet dzi艣 jeszcze nie s膮 wyja艣nione do ko艅ca, to spos贸b, w jaki wr臋cza mi b臋benek, pozo­sta艂 ten sam, mimo 偶e cena dzieci臋cych blaszanych b臋benk贸w jest dzi艣 znacznie wy偶sza ni偶 w roku dziewi臋膰set czterdziestym.

Dzisiaj Maria jest abonentk膮 偶urnalu m贸d. Z ka偶d膮 wizyt膮 ubiera si臋 coraz bardziej elegancko. A wtedy?

Czy Maria by艂a pi臋kna? Ukazywa艂a okr膮g艂膮, 艣wie偶o wymyt膮 twarz, patrzy艂a ch艂odno, ale nie zimno, szarymi, z lekka wy艂upiasty­mi oczyma o kr贸tkich, lecz g臋stych rz臋sach pod mocnymi, ciemny­mi, zro艣ni臋tymi u nasady nosa brwiami. Wyra藕nie zaznaczone ko艣ci policzkowe, kt贸rych sk贸ra przy silnym mrozie napina艂a si臋 sinawo i p臋ka艂a bole艣nie, nadawa艂y twarzy uspokajaj膮c膮 jednostajno艣膰, kt贸­rej nie przerywa艂 male艅ki, co nie znaczy brzydki ani tym bardziej 艣mieszny, raczej mimo ca艂ej delikatno艣ci kszta艂tny nos. Czo艂o mia艂a okr膮g艂e i g艂adkie, ju偶 od m艂odych lat przeci臋te pionowymi zmarszcz­kami ponad zaro艣ni臋t膮 nasad膮 nosa. Lu藕no i lekko si臋 kr臋c膮c uk艂ada­艂y si臋 na skroniach owe kasztanowate w艂osy, kt贸re jeszcze dzi艣 maj膮 blask wilgotnych pni drzew, aby potem opi膮膰 g艂adko ma艂膮, zgrabn膮 g艂ow臋, jak u matki Truczinskiej pozbawion膮 niemal potylicy. Kiedy Maria po raz pierwszy w艂o偶y艂a bia艂y fartuch i stan臋艂a za lad膮 naszego sklepu, nosi艂a jeszcze warkocze za mocno ukrwionymi, j臋drnymi usza­mi, kt贸rych p艂atki niestety nie zwisa艂y swobodnie, lecz bezpo艣rednio wrasta艂y w cia艂o powy偶ej dolnej szcz臋ki, nie tworz膮c wprawdzie ja­kiej艣 brzydkiej fa艂dki, ale wystarczaj膮co wynaturzone, by snu膰 wnioski o charakterze Marii. P贸藕niej Matzerath nam贸wi艂 dziewczyn臋 na trwa艂膮 ondulacj臋: uszy zosta艂y zakryte. Dzisiaj Maria pod kr贸tk膮 ostrzy偶on膮, modnie rozczochran膮 fryzur膮 zn贸w obnosi wro艣ni臋te p艂atki; ma­skuje jednak ten drobny defekt urody du偶ymi, niezbyt gustownymi klipsami.

Podobnie jak g艂owa Marii, kt贸r膮 mo偶na by obj膮膰 jedn膮 r臋k膮, uka­zywa艂a pe艂ne policzki, wyraziste ko艣ci policzkowe, z rozmachem wykrojone oczy po obu stronach p艂askiego, prawie niedostrzegalne­go nosa, tak jej cia艂o, raczej niskiego ni偶 艣redniego wzrostu, mia艂o troch臋 za szerokie ramiona, wyrastaj膮ce ju偶 spod pach pe艂ne piersi i odpowiadaj膮ce miednicy obfite siedzenie, kt贸re z kolei spoczywa艂o na zbyt szczup艂ych, lecz mocnych nogach, pozostawiaj膮cych szcze­lin臋 poni偶ej sromu.

Maria mia艂a chyba odrobin臋 iksowate nogi. Poza tym jej wiecz­nie zaczerwienione d艂onie, w przeciwie艅stwie do dojrza艂ej i w ko艅cu proporcjonalnej figury, wydawa艂y mi si臋 dziecinne, a palce kie艂baskowate. Tych dziecinnych r膮czek do dzi艣 nie uda艂o si臋 jej wyprze膰. Natomiast jej stopy, kt贸re m臋czy艂y si臋 wtedy w niezgrabnych sporto-p贸艂butach, nieco p贸藕niej w nieodpowiednich dla niej, staromodnie eleganckich pantoflach mojej biednej mamy, mimo tego niezdrowego obuwia z drugiej r臋ki pozby艂y si臋 stopniowo dziecinnej czerwieni i 艣mieszno艣ci i przystosowa艂y si臋 do nowoczesnych fason贸w pantofli produkcji zachodnioniemieckiej, a nawet w艂oskiej.

Maria m贸wi艂a niewiele, ch臋tnie za to 艣piewa艂a przy zmywaniu naczy艅 albo nasypywaniu cukru do niebieskich funtowych i p贸tfuntowych torebek. Po zamkni臋ciu sklepu, kiedy Matzerath siedzia艂 nad rachunkami, w niedziele i w og贸le, ilekro膰 pozwala艂a sobie na p贸艂 godzinki wytchnienia, Maria si臋ga艂a po organki, kt贸re jej podarowa艂 brat Fritz, gdy zosta艂 powo艂any do wojska i wyjecha艂 do Bo偶ego Pola Wielkiego.

Maria gra艂a na organkach niemal wszystko. Pie艣ni w臋drownicze 艣piewane na wieczornicach Zwi膮zku Dziewcz膮t Niemieckich, melodie operetkowe i szlagiery, kt贸re us艂ysza艂a w radio albo u Fritza - brat jej bowiem oko艂o Wielkanocy w dziewi臋膰set czterdziestym przez tydzie艅 przebywa艂 s艂u偶bowo w Gda艅sku. Oskar przypomina sobie, 偶e Maria wygrywa艂a Krople deszczu z uderzaniem j臋zykiem, wywa­bia艂a te偶 z organk贸w Piosenk臋, kt贸r膮 opowiedzia艂 mi wiatr, nie na艣la­duj膮c przy tym 呕ary Leander. Nigdy jednak nie wyci膮ga艂a swojego 鈥濰ohnera鈥 w godzinach handlu. Je艣li nawet nie by艂o klient贸w, nie uprawia艂a muzyki i stawiaj膮c dziecinne okr膮g艂e litery wypisywa艂a tabliczki z cenami i listy towar贸w.

Cho膰 trudno by艂o nie zauwa偶y膰, 偶e to ona zarz膮dza sklepem, 偶e to ona odzyska艂a na sta艂e cz臋艣膰 klienteli, kt贸ra po 艣mierci mojej biednej mamy przenios艂a si臋 do konkurencji, Maria zachowa艂a dla Matzeratha granicz膮cy z oddaniem g艂臋boki szacunek, co jego, kt贸ry za­wsze wierzy艂 w siebie, wcale nie wprawia艂o w zak艂opotanie.

- Ostatecznie to ja wzi膮艂em dziewczyn臋 do sklepu i przyuczy艂em - brzmia艂 jego argument, ilekro膰 handlarz warzyw Greff i Gretchen Scheffler chcieli mu dokuczy膰. Tak prosty by艂 tok my艣lenia tego cz艂o­wieka, kt贸ry w艂a艣ciwie tylko przy swoim ulubionym zaj臋ciu, goto­waniu, stawa艂 si臋 bardziej skomplikowany, wra偶liwy i przez to god­ny uwagi. Bo Oskar musi mu to przyzna膰: jego 偶eberka kasselskie z kiszon膮 kapust膮, jego cynaderki w sosie musztardowym, jego panierowane sznycle po wiede艅sku, a przede wszystkim jego karp w 艣mietanie z rzodkwi膮 cieszy艂y wzrok, w臋ch i podniebienie. Je艣li w sklepie niewiele m贸g艂 Mari臋 nauczy膰, bo po pierwsze, dziewczyna mia艂a wrodzony zmys艂 do handlu detalicznego, a po drugie, Matzerath nie zna艂 si臋 wcale na subtelno艣ciach handlu zza lady i nadawa艂 si臋 od biedy tylko do hurtowych zakup贸w, to jednak nauczy艂 j膮 goto­wania, pieczenia i duszenia; bo Maria, cho膰 przez dwa lata s艂u偶y艂a u rodziny urz臋dniczej na Siedlcach, gdy przysz艂a do nas, nie umia艂a nawet zagotowa膰 wody.

Niebawem Matzerath mia艂 si臋 podobnie jak za 偶ycia mojej bied­nej mamy: on rz膮dzi艂 w kuchni, coraz bardziej udoskonala艂 niedziel­ne pieczenie, szcz臋艣liwy i zadowolony, m贸g艂 ca艂e godziny po艣wi臋­ca膰 zmywaniu, za艂atwia艂 mimochodem coraz trudniejsze w latach wojny zakupy, zam贸wienia i rozliczenia z firmami hurtowymi i urz臋­dem gospodarczym, utrzymywa艂 nie bez pewnej przebieg艂o艣ci kore­spondencj臋 z urz臋dem podatkowym, co dwa tygodnie, nawet do艣膰 zr臋cznie, wykazuj膮c pomys艂owo艣膰 i dobry smak, dekorowa艂 wysta­w臋, zajmowa艂 si臋 z poczuciem odpowiedzialno艣ci swoimi partyjny­mi dyrdyma艂kami i gdy Maria wytrwale sta艂a za lad膮, on mia艂 pe艂ne r臋ce roboty.

Zapytacie pa艅stwo: po co te przygotowania, po co to szczeg贸艂o­we rozwodzenie si臋 o ko艣ciach policzkowych, brwiach, p艂atkach uszu, d艂oniach i stopach m艂odej dziewczyny? Staj膮c ca艂kowicie po stronie pa艅stwa, pot臋piam wraz z wami ten spos贸b opisywania ludzi. Oskar jednak jest g艂臋boko prze艣wiadczony, 偶e do tej pory uda艂o mu si臋 ob­raz Marii co najwy偶ej wypaczy膰, je偶eli nie zniekszta艂ci膰 na zawsze. Dlatego ju偶 tylko ostatnie i, miejmy nadziej臋, wyja艣niaj膮ce zdanie: Maria, je艣li pomin膮膰 wszystkie anonimowe piel臋gniarki, by艂a pierw­sz膮 mi艂o艣ci膮 Oskara.

U艣wiadomi艂em sobie ten stan, gdy kt贸rego艣 dnia, co zdarza艂o mi si臋 rzadko, przys艂uchiwa艂em si臋 w艂asnemu b臋bnieniu i zauwa偶y艂em, w jak nowy, natarczywy i zarazem ostro偶ny spos贸b Oskar powiada­mia艂 blach臋 o swojej nami臋tno艣ci. Maria przychylnie s艂ucha艂a tego b臋bnienia. Ale nie lubi艂em zbytnio, gdy si臋ga艂a po organki, brzydko marszczy艂a czo艂o nad druml膮 i uznawa艂a, 偶e musi mi wt贸rowa膰. Cz臋­sto jednak przy cerowaniu po艅czoch albo nasypywaniu cukru opusz­cza艂a r臋ce, powa偶nie i badawczo, z nieporuszon膮 twarz膮, patrzy艂a mi mi臋dzy pa艂eczki i zanim wraca艂a zn贸w do cerowanej po艅czochy, prze­suwa艂a mi臋kkim, sennym ruchem po mojej kr贸tkiej, ostrzy偶onej na je偶a czuprynie.

Oskar, kt贸ry na og贸艂 nie znosi艂 takich czu艂o艣ci, tolerowa艂 d艂o艅 Marii, polubi艂 to g艂askanie do tego stopnia, 偶e nieraz ca艂ymi godzina­mi i ju偶 bardziej 艣wiadomie wystukiwa艂 na blasze kusz膮ce do g艂aska­nia rytmy, a偶 w ko艅cu d艂o艅 Marii us艂ucha艂a i spe艂nia艂a jego pragnie­nie.

Dosz艂o do tego, 偶e Maria co wiecz贸r k艂ad艂a mnie do 艂贸偶ka. Roz­biera艂a mnie, my艂a, pomaga艂a w艂o偶y膰 pi偶am臋, poleca艂a mi przed spa­niem jeszcze raz opr贸偶ni膰 p臋cherz, odmawia艂a ze mn膮, cho膰 by艂a protestantk膮, 鈥濷jcze nasz鈥, trzy 鈥瀂drowa艣 Mario鈥, czasem te偶 鈥濲ezu, dla ciebie 偶yj臋, Jezu, dla ciebie umieram鈥, i przykrywa艂a mnie wreszcie z mi艂膮, usypiaj膮c膮 min膮.

Jakkolwiek pi臋kne by艂y te ostatnie minuty przed zgaszeniem 艣wiat艂a - z czasem czyni膮c lekk膮 aluzj臋 zamienia艂em 鈥濷jcze nasz鈥 i 鈥濲ezu, dla ciebie 偶yj臋鈥 w 鈥濨膮d藕 pozdrowiona, gwiazdo morska鈥 i 鈥濳ocham ci臋, Mario鈥 - cowieczorne przygotowania do nocnego spoczynku by艂y mi przykre, podkopa艂y niemal moje panowanie nad sob膮 i mnie, kt贸ry sk膮din膮d zawsze umia艂em zachowa膰 twarz, narzuca艂y 贸w zdra­dziecki rumieniec podlotk贸w i udr臋czonych m艂odzie艅c贸w. Oskar przy­znaje: za ka偶dym razem, kiedy Maria w艂asnor臋cznie rozbiera艂a mnie, stawia艂a w cynkowej wannie i pos艂uguj膮c si臋 myjk膮, szczotk膮 i my­d艂em szorowa艂a i pucowa艂a moj膮 sk贸r臋, a偶 zszed艂 z niej kurz ca艂ego dnia b臋bnisty, za ka偶dym razem wi臋c, kiedy u艣wiadamia艂em sobie, 偶e ja, szesnastolatek, stoj臋 go艂y, bez 偶adnych tajemnic, przed niemal siedemnastoletni膮 dziewczyn膮, rumieni艂em si臋 mocno i na d艂ugo.

Ale Maria jakby nie dostrzega艂a zmiany koloru mojej sk贸ry. Czy偶­by my艣la艂a, 偶e myjka i szczotka tak mnie rozpala艂y? Czy偶by m贸wi艂a sobie, 偶e to higiena tak rozgrza艂a Oskara? A mo偶e Maria by艂a na tyle wstydliwa i taktowna, 偶e cho膰 przejrza艂a moje cowieczorne rumie艅­ce, nie zwraca艂a na nie uwagi?

Do dzi艣 trapi膮 mnie te raptowne, nie daj膮ce si臋 w 偶aden spos贸b ukry膰, trwaj膮ce cz臋sto pi臋膰 minut i d艂u偶ej wypieki. Podobnie jak mojemu dziadkowi, podpalaczowi Koljaiczkowi, kt贸ry czerwienia艂 jak 偶agwie, gdy tylko pad艂o s艂贸wko 鈥瀦apa艂ki鈥, krew wyst臋puje mi na twarz, gdy tylko kto艣, kogo nawet nie musz臋 zna膰, opowiada w mojej obecno艣ci o ma艂ych dzieciach, kt贸re co wiecz贸r myje si臋 w wannie myjk膮 i szczotk膮. Oskar wygl膮da wtedy jak Indianin; otoczenie ju偶 si臋 u艣miecha, nazywa mnie dziwakiem, nawet zbocze艅cem; c贸偶 bo­wiem mo偶e to znaczy膰 dla mojego otoczenia, kiedy ma艂e dzieci namydla si臋 i szoruje, kiedy dotyka si臋 myjk膮 najbardziej wstydliwych miejsc.

Maria natomiast, dziecko natury, pozwala艂a sobie w mojej obec­no艣ci, nie kr臋puj膮c si臋 wcale, na naj艣mielsze rzeczy. I tak za ka偶dym razem, gdy mia艂a umy膰 pod艂og臋 w bawialni, zdejmowa艂a od ud po­czynaj膮c, owe po艅czochy, kt贸re podarowa艂 jej Matzerath, a kt贸rych chcia艂a oszcz臋dzi膰. Kt贸rej艣 soboty po zamkni臋ciu sklepu - Matze­rath za艂atwia艂 co艣 w dzielnicowym biurze partii, byli艣my sami - Ma­ria zrzuci艂a sp贸dnic臋 i bluzk臋, w ubogiej, ale czystej halce stan臋艂a ko艂o mnie przy stole w bawialni i zacz臋艂a czy艣ci膰 benzyn膮 kilka plam na sp贸dnicy i bluzce ze sztucznego jedwabiu.

Jak to si臋 sta艂o, 偶e Maria, ledwie zdj臋艂a odzie偶, ledwie ulotni艂 si臋 zapach benzyny, zapachnia艂a przyjemnie i naiwnie odurzaj膮co wani­li膮? Czy偶by naciera艂a si臋 t膮 przypraw膮? Czy偶by jakie艣 tanie perfumy mia艂y ten zapach? A mo偶e ta wo艅 by艂a jej w艂a艣ciwa w takim samym stopniu, w jakim pani Kater zaje偶d偶a艂a amoniakiem, a babka Koljaiczkowa przechowywa艂a pod sp贸dnicami zapach lekko zje艂cza艂ego mas艂a? Oskar, kt贸ry ka偶d膮 rzecz musia艂 zbada膰 gruntownie, zbada艂 i wanili臋: Maria nie naciera艂a si臋. Maria tak pachnia艂a. Ba, dzi艣 jesz­cze jestem przekonany, 偶e wcale nie zdawa艂a sobie sprawy z w艂a艣ci­wego jej zapachu; bo kiedy u nas w niedziel臋 po pieczeni ciel臋cej z t艂uczonymi ziemniakami i kalafiorem polanym mas艂em trz膮s艂 si臋 na stole budy艅 waniliowy, gdy偶 ja stuka艂em butem w nog臋 sto艂u, Maria, kt贸ra przepada艂a za kisielem, jad艂a budy艅 bardzo niech臋tnie, pod­czas gdy Oskar po dzi艣 dzie艅 uwielbia ten najprostszy i chyba naj­bardziej banalny ze wszystkich budyni.

W lipcu dziewi臋膰set czterdziestego, wkr贸tce po tym, jak komuni­katy nadzwyczajne obwie艣ci艂y szybki i pomy艣lny przebieg kampanii francuskiej, rozpocz膮艂 si臋 sezon k膮pielowy nad Ba艂tykiem. Podczas gdy brat Marii Fritz jako obergefrajter wysy艂a艂 pierwsze widok贸wki z Pary偶a, Matzerath i Maria postanowili, 偶e Oskar musi przebywa膰 nad morzem, 偶e morskie powietrze wyjdzie mu na zdrowie. W prze­rwie obiadowej - sklep by艂 zamkni臋ty od pierwszej do trzeciej - Maria mia艂a je藕dzi膰 ze mn膮 na pla偶臋 w Brze藕nie, a gdyby zosta艂a tam do czwartej, powiedzia艂 Matzerath, to te偶 nic nie szkodzi, on sam lubi czasem stan膮膰 za lad膮 i pokaza膰 si臋 klienteli.

Oskarowi kupiono niebieski kostium z wyszyt膮 kotwic膮. Maria mia艂a ju偶 sw贸j zielony z czerwonymi wypustkami, kt贸ry siostra Gusta da艂a jej w prezencie na konfirmacj臋. W torb臋 pla偶ow膮 z czas贸w mamy w艂o偶ono bia艂y w艂ochaty p艂aszcz k膮pielowy, kt贸ry r贸wnie偶 zosta艂 po mamie, do tego dosz艂y niepotrzebnie wiaderko, 艂opatka i rozmaite foremki do piasku. Maria nios艂a torb臋. M贸j b臋benek nio­s艂em sam.

Oskar mia艂 stracha przed jazd膮 tramwajem ko艂o cmentarza na Zaspie. Czy偶 nie musia艂 si臋 obawia膰, 偶e widok tak cichego, a jednak wymownego miejsca odbierze mu i tak ju偶 niezbyt wielk膮 ochot臋 do pla偶owania? Jak zachowa si臋 duch Jana Bro艅skiego, zastanawia艂 si臋 Oskar, gdy ten, co doprowadzi艂 go do zguby, w lekkim, letnim ubra­niu przemknie ko艂o jego grobu w dzwoni膮cym tramwaju?

Dziewi膮tka zatrzyma艂a si臋. Konduktor og艂osi艂, 偶e to przystanek Zaspa. Omijaj膮c wzrokiem Mari臋 patrzy艂em z wysi艂kiem w stron臋 Brze藕na, sk膮d, powi臋kszaj膮c si臋 powoli, nadpe艂za艂 tramwaj, na kt贸ry czekali艣my. 呕eby tylko nie spojrze膰 w bok! C贸偶 tam by艂o do ogl膮da­nia! Zmarnia艂e sosny, zardzewia艂a krata w esy-floresy, bez艂adnie porozrzucane nagrobki, kt贸rych inskrypcje by艂y czytelne ju偶 tylko dla miko艂ajk贸w nadmorskich i dzikiego owsa. Lepiej ju偶 wyjrze膰 przez otwarte okno i popatrze膰 w g贸r臋: brz臋cza艂y tam grube Ju 52, jak na bezchmurnym lipcowym niebie potrafi膮 brz臋cze膰 tylko trzymotorowe samoloty albo bardzo t艂uste muchy.

Ruszyli艣my dzwoni膮c i mijany tramwaj zas艂oni艂 nam widok. Za­raz za przyczep膮 musia艂em si臋 obejrze膰: zobaczy艂em ca艂y opuszczo­ny cmentarz, ponadto kawa艂ek pomocnego muru, kt贸rego uderzaj膮­co bia艂a plama le偶a艂a wprawdzie w cieniu, ale mimo to budzi艂a niezwykle przykre...

A potem cmentarz zosta艂 w tyle, zbli偶ali艣my si臋 do Brze藕na i zn贸w i popatrzy艂em na Mari臋. Jej cia艂o wype艂nia艂o lekk膮 letni膮 sukienk臋 w kwiatki. Wok贸艂 okr膮g艂ej, matowo b艂yszcz膮cej szyi, na pulchnych obojczykach mia艂a naszyjnik z drewnianych wi艣ni koloru starej czer­wieni, kt贸re by艂y wszystkie jednakowej wielko艣ci i udawa艂y blisk膮 p臋kni臋cia dojrza艂o艣膰. Domy艣la艂em si臋 tylko owego zapachu czy na­prawd臋 go poczu艂em? Oskar pochyli艂 si臋 lekko - Maria wioz艂a swoj膮 waniliow膮 wo艅 nad Ba艂tyk - wci膮gn膮艂em g艂臋boko aromat i w jednej chwili pozby艂em si臋 butwiej膮cego Jana Bro艅skiego. Obrona Poczty Polskiej sta艂a si臋 ju偶 histori膮, zanim cia艂a obro艅c贸w odpad艂y od ko­艣ci. Oskar, ocala艂y, ch艂on膮艂 zupe艂nie inne zapachy od tych, jakie m贸g艂 wydziela膰 jego kiedy艣 elegancki, teraz rozk艂adaj膮cy si臋 domniema­ny ojciec.

W Brze藕nie Maria kupi艂a funt wi艣ni, wzi臋艂a mnie za r臋k臋 - wie­dzia艂a, 偶e Oskar tylko jej na to pozwala艂 - i przez sosnowy las zapro­wadzi艂a mnie na pla偶臋. Mimo blisko szesnastu lat - k膮pielowy nie dopatrzy艂 si臋 tego - wpuszczono mnie do k膮pieliska dla pa艅. Woda: osiemna艣cie, powietrze: dwadzie艣cia sze艣膰, wiatr: wschodni, nadal pogodnie, by艂o napisane na czarnej tablicy obok plakatu towarzy­stwa ratowniczego, kt贸re swoje wskaz贸wki, jak ratowa膰 ton膮cych, opatrywa艂o niezdarnymi, staromodnymi rysunkami. Wszyscy topiel­cy mieli pasiaste kostiumy, ratownicy nosili w膮sy, s艂omkowe kapelu­sze p艂ywa艂y w zdradliwie niebezpiecznej wodzie.

Bosa szatniarka posz艂a przodem. Jak pokutnica przepasana by艂a powrozem, na kt贸rym wisia艂 pot臋偶ny klucz otwieraj膮cy wszystkie kabiny. Drewniane pomosty. Por臋cz przy pomostach. Wyschni臋ty kokosowy chodnik wzd艂u偶 wszystkich kabin. My dostali艣my kabin臋 53. Jej deski by艂y ciep艂e, suche, mia艂y naturalny bia艂oniebieskawy kolor, kt贸ry nazwa艂bym przygaszonym. Lustro ko艂o okienka kabiny, kt贸re samo nie bra艂o ju偶 siebie powa偶nie.

Najpierw musia艂 rozebra膰 si臋 Oskar. Zrobi艂em to twarz膮 do 艣cia­ny i bardzo niech臋tnie przyj膮艂em pomoc. Potem Maria energicznym szarpni臋ciem odwr贸ci艂a mnie, podsun臋艂a mi nowy kostium i wt艂o­czy艂a moje cia艂o, nie zwa偶aj膮c na nic, w obcis艂膮 we艂n臋. Ledwie za­pi臋艂a mi szelki, posadzi艂a mnie na drewnianej 艂awce pod tyln膮 艣cian膮 kabiny, po艂o偶y艂a mi na udach b臋benek z pa艂eczkami i szybkimi, moc­nymi ruchami zacz臋艂a si臋 rozbiera膰.

Z pocz膮tku b臋bni艂em troch臋, liczy艂em te偶 dziury po s臋kach w deskach pod艂ogi. Potem zaprzesta艂em liczenia i b臋bnienia. Nie mo­g艂em poj膮膰, dlaczego Maria pogwizdywa艂a pod nosem, 艣miesznie wydymaj膮c usta, gdy pozbywa艂a si臋 pantofli, zagwizda艂a dwa razy, wysoko i nisko, gdy 艣ci膮ga艂a skarpetki, gwizda艂a jak wo藕nica, gdy zdejmowa艂a sukienk臋 w kwiatki, gwi偶d偶膮c powiesi艂a halk臋 na su­kience, zrzuci艂a biustonosz i nadal, nie znajduj膮c melodii, gwizda艂a z wysi艂kiem, gdy opu艣ci艂a do kolan, potem do st贸p majtki, kt贸re w艂a­艣ciwie by艂y spodenkami gimnastycznymi, wysz艂a ze zrolowanych nogawek i lew膮 stop膮 zmiot艂a je w k膮t.

Maria przerazi艂a Oskara swoim ow艂osionym tr贸jk膮tem. Wpraw­dzie wiedzia艂 on po swojej biednej mamie, 偶e kobiety nie s膮 u do艂u 艂yse, ale Maria nie by艂a dla niego kobiet膮 w tym znaczeniu, w jakim jego mama okazywa艂a si臋 kobiet膮 wobec Matzeratha czy Jana Bro艅skiego.

I teraz od razu j膮 rozpozna艂em. W艣ciek艂o艣膰, wstyd, oburzenie, rozczarowanie i na p贸艂 艣mieszne, na p贸艂 bolesne sztywnienie mojej sikawki pod kostiumem kaza艂y mi zapomnie膰 o b臋benku i obu pa­艂eczkach na rzecz tej jednej, nowo wyros艂ej pa艂eczki.

Oskar zerwa艂 si臋, rzuci艂 si臋 ku Marii. Przyj臋艂a go swoimi w艂osa­mi. Zanurzy艂 w nich twarz. Poczu艂, jak rosn膮 mu mi臋dzy wargami. Maria za艣mia艂a si臋 i chcia艂a go odci膮gn膮膰, ja jednak coraz bardziej j膮 zagarnia艂em, tropi艂em zapach wanilii. Maria 艣mia艂a si臋 nadal. Zosta­wi艂a mnie nawet przy wanilii, widocznie to j膮 ubawi艂o, bo nie prze­sta艂a si臋 艣mia膰. Dopiero gdy nogi ugi臋艂y si臋 pode mn膮, a j膮 zabola艂o - bo nie pu艣ci艂em w艂os贸w albo one mnie nie pu艣ci艂y - dopiero gdy wanilia wycisn臋艂a mi 艂zy z oczu, gdy poczu艂em smak pieprznik贸w czy w og贸le czego艣 ostrego, ale ju偶 nie wanilii, gdy 贸w zapach ziemi, kt贸ry Maria ukrywa艂a za wanili膮, przybi艂 mi do czo艂a butwiej膮cego Jana Bro艅skiego i zatru艂 mnie na zawsze smakiem przemijania, wte­dy pu艣ci艂em.

Oskar osun膮艂 si臋 na przygaszone w kolorze deski kabiny i wci膮偶 jeszcze p艂aka艂, gdy Maria, kt贸ra znowu si臋 艣mia艂a, podnios艂a mnie, wzi臋艂a na r臋ce, pog艂aska艂a i przycisn臋艂a do owych drewnianych wi艣ni, kt贸re by艂y jej jedynym strojem.

Kr臋c膮c g艂ow膮 zebra艂a w艂osy z moich warg i dziwi艂a si臋:

- Ale z ciebie 艂obuziak! Zabierasz si臋, cho膰 nie wiesz, co i jak, a potem p艂aczesz.






Proszek musuj膮cy


Czy to pa艅stwu co艣 m贸wi? Dawniej mo偶na by艂o go dosta膰 o ka偶dej porze roku w p艂askich torebkach. Moja mama sprzedawa艂a naszym sklepie obrzydliwie zielone torebki proszku musuj膮cego smaku wonnej marzanki. Torebka, kt贸rej koloru u偶yczy艂y niezupe艂nie dojrza艂e pomara艅cze, nosi艂a nazw臋: 鈥濸roszek musuj膮cy o smaku pomara艅czowym鈥. Poza tym by艂 jeszcze proszek o smaku malinowym i taki, co zalany czyst膮 wod膮 z kranu sycza艂, pieni艂 si臋 i burzy艂, i je艣li pi艂o si臋 go, zanim si臋 uspokoi艂, mia艂 odleg艂y, nik艂y smak cytryny i taki偶 kolor w szklance, tylko nieco bardziej intensywny: sztuczna 偶贸艂to艣膰 udaj膮ca trucizn臋.

Co pr贸cz okre艣lenia smaku by艂o jeszcze na torebce? By艂o tam napisane: 鈥濸rodukt naturalny, prawnie zastrze偶ony, strzec przed wil­goci膮鈥 - a pod kropkowan膮 lini膮: - 鈥瀟utaj rozerwa膰鈥.

Gdzie jeszcze mo偶na by艂o kupi膰 proszek musuj膮cy? Nie tylko w sklepie mojej mamy, w ka偶dym sklepie kolonialnym - z wyj膮t­kiem Kaisera i sklep贸w sp贸艂dzielczych - mo偶na by艂o kupi膰 wy偶ej opisany proszek. Tam i we wszystkich budkach z napojami torebka proszku musuj膮cego kosztowa艂a trzy fenigi.

Maria i ja mieli艣my proszek musuj膮cy za darmo. Tylko kiedy nie mogli艣my si臋 doczeka膰, a偶 wr贸cimy do domu, musieli艣my w sklepach kolonialnych czy budkach z napojami p艂aci膰 trzy fenigi albo nawet sze艣膰, bo jednej by艂o nam ma艂o i 偶膮dali艣my dw贸ch p艂askich torebek.

Kto zacz膮艂 zabaw臋 z proszkiem musuj膮cym? Odwieczna kwestia sporna mi臋dzy zakochanymi. Ja m贸wi臋, 偶e zacz臋艂a Maria. Maria nie twierdzi艂a nigdy, 偶e to Oskar zacz膮艂. Pozostawia艂a kwesti臋 otwart膮 i gdyby kto艣 bardzo si臋 dopytywa艂, odpowiedzia艂aby co najwy偶ej: 鈥濼o proszek zacz膮艂鈥.

Oczywi艣cie ka偶dy przyzna racj臋 Marii. Tylko Oskar nie m贸g艂 zgodzi膰 si臋 z tym pom贸wieniem. Nigdy bym si臋 nie przyzna艂 przed sob膮, 偶e torebka proszku musuj膮cego za trzy fenigi potrafi艂a uwie艣膰 Oskara. Mia艂em wtedy szesna艣cie lat i by艂em sk艂onny przypisywa膰 win臋 sobie, mo偶e Marii, ale w 偶adnym wypadku proszkowi musuj膮­cemu, kt贸ry trzeba strzec przed wilgoci膮.

Zacz臋艂o si臋 to w kilka dni po moich urodzinach. Sezon k膮pielowy wedle kalendarza dobiega艂 ko艅ca. Pogoda nie przyjmowa艂a jednak do wiadomo艣ci, 偶e to ju偶 wrzesie艅.

Po deszczowym sierpniu lato pokaza艂o, co potrafi; o jego sp贸藕­nionych wyczynach mo偶na by艂o przekona膰 si臋 z tablicy obok plakatu towarzystwa ratowniczego, kt贸ry przybito na kabinie k膮pielowe­go: powietrze: dwadzie艣cia dziewi臋膰, woda: dwadzie艣cia, wiatr: po艂udniowo-wschodni, na og贸艂 pogodnie.

Podczas gdy Fritz Truczinski jako obergefrajter lotnictwa przy­sy艂a艂 poczt贸wki z Pary偶a, Kopenhagi, Oslo i Brukseli - facet stale odbywa艂 podr贸偶e s艂u偶bowe - Maria i ja dorobili艣my si臋 pewnej opa­lenizny. W lipcu mieli艣my swoje ulubione miejsce pod s艂oneczn膮 艣cian膮 k膮pieliska og贸lnego. Poniewa偶 Maria by艂a tam nara偶ona na niezdarne 偶arty uczniak贸w z Conradinum, odzianych w czerwone k膮piel贸wki, i nu偶膮ce zaloty licealisty od 艢wi臋tego Piotra, w po艂owie sierpnia porzucili艣my k膮pielisko og贸lne i znale藕li艣my o wiele spo­kojniejsze miejsce w k膮pielisku dla pa艅, blisko wody, gdzie grube, podobne do kr贸tkich fal Ba艂tyku, dychawiczne panie zanurza艂y si臋 w morzu a偶 po 偶ylaki pod kolanami, gdzie ma艂e dzieci, go艂e i nie­grzeczne, zmaga艂y si臋 z losem, to znaczy kleci艂y zamki z piasku, kt贸­re ci膮gle wali艂y si臋 w gruzy.

K膮pielisko dla pa艅; gdy kobiety s膮 mi臋dzy sob膮, gdy my艣l膮, 偶e nikt ich nie obserwuje, m艂odzieniec, kt贸rego Oskar ukrywa艂 w贸w­czas w sobie, powinien zamkn膮膰 oczy i nie dopu艣ci膰, by sta艂 si臋 mi­mowolnym 艣wiadkiem nieskr臋powanej kobieco艣ci.

Le偶eli艣my na piasku. Maria w zielonym kostiumie z czerwonymi wypustkami, ja wcisn膮艂em si臋 w sw贸j niebieski. Piasek spa艂, morze spa艂o, muszle by艂y rozdeptane i nie s艂ucha艂y. Bursztyny, kt贸re po­dobno nie pozwalaj膮 zasn膮膰, znajdowa艂y si臋 gdzie indziej, wiatr, kt贸­ry wedle tablicy meteorologicznej wia艂 z po艂udniowego wschodu, powoli usypia艂, rozleg艂e, z pewno艣ci膮 przem臋czone niebo nie prze­stawa艂o ju偶 ziewa膰; tak偶e Maria i ja byli艣my troch臋 znu偶eni. Wyk膮­pali艣my si臋 ju偶, po k膮pieli, nie przed k膮piel膮, zjedli艣my co艣 nieco艣. Teraz wilgotne jeszcze pestki wi艣ni le偶a艂y na morskim piasku obok bia艂ych ju偶 i wyschni臋tych pestek z zesz艂ego roku.

Patrz膮c na tak widome znaki przemijania Oskar posypywa艂 sw贸j b臋benek stru偶k膮 piasku z jednorocznymi, tysi膮cletnimi i 艣wie偶utkimi pestkami wi艣ni, zrobi艂 wi臋c zegar piaskowy i pr贸bowa艂 wczu膰 si臋 w rol臋 艣mierci, bawi膮c si臋 ko艣膰mi. Pod ciep艂ym, sennym cia艂em Marii wyobra偶a艂em sobie cz臋艣ci jej na pewno czujnego szkieletu, delekto­wa艂em si臋 szczelin膮 mi臋dzy 艂okciem a ko艣ci膮 promieniow膮, przebiega­艂em jej kr臋gi w wyliczankach, przez dwa otwory ko艣ci miednicznej si臋gn膮艂em do 艣rodka i bawi艂em si臋 wyrostkiem mieczykowatym.

Na przek贸r igraszkom, kt贸rym oddawa艂em si臋 jako 艣mier膰 z ze­garem piaskowym, Maria poruszy艂a si臋. Po omacku, zdaj膮c si臋 tylko na palce, si臋gn臋艂a do torby pla偶owej i szuka艂a czego艣, a tymczasem ja resztk膮 piasku z ostatnimi pestkami wi艣ni obdarzy艂em na p贸艂 ju偶 zasypany b臋benek. Poniewa偶 Maria nie znalaz艂a tego, czego szuka艂a, prawdopodobnie organk贸w, wywr贸ci艂a torb臋 do g贸ry dnem; nieba­wem na prze艣cieradle k膮pielowym le偶a艂y nie organki, ale torebka proszku musuj膮cego o smaku wonnej marzanki.

Maria udawa艂a zaskoczon膮. Mo偶e i by艂a zaskoczona. Ja by艂em naprawd臋 zaskoczony i powtarza艂em sobie ci膮gle, powtarzam to jesz­cze dzisiaj. Jakim sposobem proszek musuj膮cy, owa taniocha, kt贸r膮 kupowa艂y sobie tylko dzieci bezrobotnych i sztauer贸w, bo nie mia艂y pieni臋dzy na porz膮dn膮 lemoniad臋, jakim sposobem ten bubel trafi艂 do naszej torby pla偶owej?

Podczas gdy Oskar zastanawia艂 si臋 jeszcze, Maria poczu艂a pra­gnienie. Tak偶e i ja, wbrew woli, przerywaj膮c swoje rozmy艣lania, musia艂em przyzna膰 si臋 przed sob膮, 偶e porz膮dnie zasch艂o mi w gardle. Nie mieli艣my kubka, poza tym od wody nadaj膮cej si臋 do picia dzieli­艂o nas co najmniej trzydzie艣ci pi臋膰 krok贸w, je艣li sz艂a Maria, a oko艂o pi臋膰dziesi臋ciu, je艣li ja rusza艂em w drog臋. Chc膮c po偶yczy膰 kubek u k膮pielowego i odkr臋ci膰 kran ko艂o jego kabiny, trzeba by艂o i艣膰 po rozpalonym piasku mi臋dzy b艂yszcz膮cymi kremem Nivea, le偶膮cymi na plecach albo na brzuchu g贸rami mi臋sa.

Oboje bali艣my si臋 tej drogi i zostawili艣my torebk臋 na prze艣ciera­dle. Wreszcie ja j膮 wzi膮艂em, zanim zdecydowa艂a si臋 na to Maria. Lecz Oskar po艂o偶y艂 j膮 z powrotem na prze艣cieradle, 偶eby Maria mog艂a si臋gn膮膰. Maria nie si臋gn臋艂a. Wi臋c si臋gn膮艂em ja i poda艂em torebk臋 Marii. Maria zwr贸ci艂a j膮 Oskarowi. Podzi臋kowa艂em i ofiarowa艂em jej. Ona jednak nie chcia艂a przyj膮膰 od Oskara 偶adnych prezent贸w. Musia艂em wi臋c zn贸w po艂o偶y膰 torebk臋 na prze艣cieradle. Le偶a艂a tam przez d艂u偶szy czas bez ruchu.

Oskar twierdzi, 偶e to Maria po chwili pe艂nej napi臋cia wzi臋艂a to­rebk臋. Nie do艣膰 na tym: oderwa艂a pasek papieru akurat tam, gdzie pod kropkowan膮 lini膮 by艂o napisane: 鈥瀟utaj rozerwa膰鈥. Potem pod­sun臋艂a mi otwart膮 torebk臋. Tym razem Oskar z podzi臋kowaniem odm贸wi艂. Maria nad膮sa艂a si臋. Z ca艂膮 stanowczo艣ci膮 po艂o偶y艂a otwart膮 torebk臋 na prze艣cieradle. C贸偶 mi pozosta艂o innego, jak tylko, nie cze­kaj膮c, a偶 proszek by膰 mo偶e zmiesza si臋 z morskim piaskiem, si臋gn膮膰 po torebk臋 i zaofiarowa膰 j膮 Marii.

Oskar twierdzi, 偶e to Maria wsadzi艂a palec w otw贸r torebki, wy­ci膮gn臋艂a go, unios艂a pionowo i pokaza艂a: na brzu艣cu pojawi艂o si臋 co艣 bia艂oniebieskawego - proszek musuj膮cy. Ofiarowa艂a mi palec. Oczy­wi艣cie przyj膮艂em go. Chocia偶 proszek dosta艂 mi si臋 do nosa, zrobi­艂em min臋, jakbym skosztowa艂 czego艣 bardzo smacznego. To Maria stuli艂a d艂o艅. I Oskar by艂 zmuszony nasypa膰 jej troch臋 proszku musu­j膮cego do r贸偶owej miseczki. Nie wiedzia艂a, co ma pocz膮膰 z t膮 kupk膮. Pag贸rek na d艂oni by艂 dla niej czym艣 zbyt nowym i zbyt zaskakuj膮­cym. Wtedy pochyli艂em si臋, zebra艂em wszystk膮 艣lin臋, przekaza艂em j膮 proszkowi musuj膮cemu, zrobi艂em to jeszcze raz i cofn膮艂em si臋 dopiero wtedy, gdy nie mia艂em ju偶 w ustach ani troch臋 艣liny.

W d艂oni Marii zacz臋艂o sycze膰 i pieni膰 si臋. Raptem wonna marzanka wybuchn臋艂a jak wulkan. Zakipia艂a, nie wiem czyja, zielonka­wa w艣ciek艂o艣膰. Dzia艂o si臋 co艣, czego Maria jeszcze nie widzia艂a i nie dozna艂a chyba nigdy, gdy偶 d艂o艅 jej dr偶a艂a, trz臋s艂a si臋, chcia艂a odfrun膮膰, bo marzanka gryz艂a j膮, przenika艂a pod sk贸r臋, podnieca艂a, dawa­艂a jej rozkosz, rozkosz, rozkosz...

Gdy owa ziele艅 rozrasta艂a si臋 niepowstrzymanie, Maria poczer­wienia艂a, unios艂a d艂o艅 do ust, obliza艂a jej wewn臋trzn膮 stron臋 wysu­ni臋tym j臋zykiem, zrobi艂a to kilkakrotnie i tak rozpaczliwie, 偶e Oskar sk艂onny by艂 ju偶 s膮dzi膰, i偶 j臋zyk nie os艂abia tej tak podniecaj膮cej roz­koszy marzanki, lecz wzmagaj膮 do owego punktu, a mo偶e ponad 贸w punkt, kt贸ry normalnie stanowi granic臋 wszelkiej rozkoszy.

Potem rozkosz ust膮pi艂a. Maria zachichota艂a, rozejrza艂a si臋, czy marzanka nie ma 艣wiadk贸w, a zobaczywszy, 偶e doko艂a le偶膮 dysz膮ce w kostiumach, oboj臋tne i br膮zowe od Nivei krowy morskie, opad艂a z powrotem na prze艣cierad艂o, na tym tak bia艂ym tle powoli znika艂 jej rumieniec wstydu.

Mo偶e upa艂 tej po艂udniowej pory zdo艂a艂by jeszcze nak艂oni膰 Oska­ra do snu, gdyby Maria po niespe艂na p贸艂 godzinie nie usiad艂a znowu i nie odwa偶y艂a si臋 si臋gn膮膰 po nape艂nion膮 do po艂owy torebk臋 z prosz­kiem musuj膮cym. Nie wiem, czy walczy艂a ze sob膮, zanim wysypa艂a reszt臋 proszku na t臋 stulon膮 d艂o艅, kt贸rej dzia艂anie wonnej marzanki nie by艂o ju偶 obce. Chyba przez chwil臋, jakiej potrzeba, by przetrze膰 okulary, trzyma艂a z lewej torebk臋, z prawej r贸偶ow膮 miseczk臋, nieru­chomo i przeciwstawnie. Nie znaczy to, 偶e patrzy艂a na torebk臋 albo na stulon膮 d艂o艅, 偶e wodzi艂a wzrokiem od nape艂nionej w po艂owie do pustej; Maria spogl膮da艂a pomi臋dzy torebk膮 a d艂oni膮 surowo pociem­nia艂ymi oczyma. Niebawem okaza艂o si臋 jednak, o ile s艂absze by艂o surowe spojrzenie od nape艂nionej do po艂owy torebki. Torebka zbli­偶y艂a si臋 do stulonej d艂oni, d艂o艅 wysz艂a jej naprzeciw, spojrzenie utra­ci艂o poc臋tkowan膮 melancholi膮 surowo艣膰, sta艂o si臋 ciekawe, a w ko艅­cu ju偶 tylko 艂akome. Z trudem udaj膮c oboj臋tno艣膰 Maria wysypa艂a reszt臋 proszku musuj膮cego o smaku wonnej marzanki na swoj膮 pulch­n膮, mimo upa艂u such膮 d艂o艅, odrzuci艂a torebk臋 i oboj臋tno艣膰, zatrzy­ma艂a jeszcze szare spojrzenie na proszku, uwolnion膮 d艂oni膮 podpar艂a nape艂nion膮 gar艣膰, a potem popatrzy艂a na mnie, popatrzy艂a szaro, szarooko domaga艂a si臋 czego艣 ode mnie, chcia艂a mojej 艣liny, czemu nie wzi臋艂a swojej, Oskar ju偶 nie mia艂, ona mia艂a na pewno du偶o wi臋cej, 艣lina nie odnawia si臋 tak szybko, powinna by艂a z 艂aski swojej wzi膮膰 swoj膮, by艂a r贸wnie dobra, je艣li nie lepsza, w ka偶dym razie ona mu­sia艂a mie膰 wi臋cej 艣liny ode mnie, bo ja tak szybko nic nie mog艂em zrobi膰, poza tym ona by艂a wi臋ksza ni偶 Oskar.

Maria chcia艂a mojej 艣liny. Od pocz膮tku ustali艂o si臋, 偶e tylko moja 艣lina wchodzi艂a w gr臋. Nie spuszcza艂a ze mnie domagaj膮cego si臋 艣li­ny spojrzenia a ja win臋 za t臋 okropn膮 nieust臋pliwo艣膰 przypisywa艂em p艂atkom jej uszu, nie zwisaj膮cym swobodnie, lecz przyro艣ni臋tym. Wi臋c Oskar prze艂kn膮艂, wyobrazi艂 sobie rzeczy, na kt贸re zwykle p艂yn臋艂a mu 艣linka, lecz tym razem, za spraw膮 morskiego powietrza, s艂o­nego, przesyconego sol膮 morsk膮 powietrza, moje 艣linianki zawiod艂y, musia艂em, zniewolony spojrzeniem Marii, podnie艣膰 si臋 i ruszy膰 w drog臋. Trzeba by艂o, nie rozgl膮daj膮c si臋 na boki, przej艣膰 ponad pi臋膰­dziesi膮t krok贸w po gor膮cym piasku, wej艣膰 po jeszcze bardziej gor膮­cych schodkach do kabiny k膮pielowego, odkr臋ci膰 kran, trzyma膰 pod nim odwr贸con膮 g艂ow臋 z otwartymi ustami, napi膰 si臋, przep艂uka膰 usta, prze艂kn膮膰, 偶eby Oskar odzyska艂 艣lin臋.

Gdy przemierzy艂em odleg艂o艣膰 mi臋dzy kabin膮 k膮pielowego a na­szym bia艂ym prze艣cierad艂em, t臋 bezkresn膮 i otoczon膮 okropnymi widokami drog臋, zasta艂em Mari臋 le偶膮c膮 na brzuchu. G艂ow臋 ukry艂a w skrzy偶owanych ramionach. Jej warkocze spoczywa艂y bezw艂adnie na okr膮g艂ych plecach.

Tr膮ci艂em j膮, bo Oskar mia艂 teraz 艣lin臋. Maria nie ruszy艂a si臋. Tr膮­ci艂em j膮 jeszcze raz. Ona nie chcia艂a. Ostro偶nie otworzy艂em jej lew膮 d艂o艅. Ona pozwoli艂a na to: d艂o艅 by艂a pusta, jakby nigdy w 偶yciu nie widzia艂a wonnej marzanki. Wyprostowa艂em palce i prawej d艂oni: by艂a r贸偶owa, o wilgotnych liniach, gor膮ca i pusta.

Czy偶by Maria pos艂u偶y艂a si臋 jednak w艂asn膮 艣lin膮? Czy偶by nie mog艂a si臋 doczeka膰? A mo偶e zdmuchn臋艂a proszek, zdusi艂a rozkosz, zanim j膮 poczu艂a, wytar艂a d艂o艅 o prze艣cierad艂o, a偶 znowu ukaza艂a si臋 znajoma dziecinna 艂apka Marii z nieco zabobonnym wzg贸rkiem Ksi臋­偶yca, mi臋sistym Merkurym i j臋drnym wzg贸rkiem Wenus.

Poszli艣my w贸wczas niebawem do domu i Oskar nie dowie si臋 nigdy, czy Maria ju偶 tamtego dnia po raz drugi spieni艂a proszek mu­suj膮cy, czy te偶 owa mieszanka proszku musuj膮cego i mojej 艣liny dopiero po paru dniach, powt贸rzona, wesz艂a nam obojgu w na艂贸g.

Przypadek, by膰 mo偶e pos艂uszny naszym pragnieniom, sprawi艂, 偶e wieczorem opisanego przed chwil膮 dnia pla偶owego 鈥 zjedli艣my zup臋 jagodow膮, a potem placki ziemniaczane - Matzerath oznajmi艂 ceremonialnie Marii i mnie, 偶e zosta艂 cz艂onkiem niewielkiego klubu skatowego przy miejscowym komitecie partyjnym, dwa razy w tygodniu b臋dzie wieczorami spotyka艂 si臋 w gospodzie Springera ze swoimi nowymi partnerami, to sami zellenleiterzy, czasem wpadnie tak偶e Sellke, nowy Ortsgruppenleiter, ju偶 cho膰by z tego powodu on musi tam bywa膰 i nas niestety zostawia膰 samych. Chyba najlepiej b臋dzie, je艣li na te skatowe wieczory ulokuje si臋 Oskara u matki Truczinskiej.

Matka Truczinska zgodzi艂a si臋, tym bardziej 偶e takie rozwi膮zanie podoba艂o si臋 jej znacznie bardziej ani偶eli propozycja, kt贸r膮 Matze­rath bez wiedzy Marii z艂o偶y艂 jej poprzedniego dnia. To znaczy, nie ja mia艂em nocowa膰 u matki Truczinskiej, tylko Maria dwa razy w tygo­dniu mia艂a sobie 艣cieli膰 u nas na kozetce.

Przedtem Maria spa艂a w owym szerokim 艂o偶u, na kt贸rym za daw­nych czas贸w m贸j przyjaciel Herbert uk艂ada艂 swoje upstrzone blizna­mi plecy. Ci臋偶ki mebel sta艂 w mniejszym pokoju w g艂臋bi mieszkania. Matka Truczinska mia艂a 艂贸偶ko w bawialni. Gusta Truczinska, kt贸ra po staremu obs艂ugiwa艂a zimny bufet w hotelu 鈥濫den鈥 i tam te偶 miesz­ka艂a, przychodzi艂a nieraz w wolne dni, nocowa艂a rzadko, a je艣li ju偶, to na kanapie. Je偶eli natomiast w mieszkaniu zjawia艂 si臋 urlopowany z frontu lub delegowany w podr贸偶 s艂u偶bow膮 Fritz Truczinski z pre­zentami z dalekich kraj贸w, to spa艂 w 艂o偶u Herberta, Maria w 艂贸偶ku matki Truczinskiej, a staruszka na kanapie.

Ten porz膮dek zosta艂 zak艂贸cony przez moje 偶膮danie. Najpierw mieli mnie po艂o偶y膰 na kanapie. Odrzuci艂em t臋 my艣l kr贸tko, ale zdecydo­wanie. Wtedy matka Truczinska chcia艂a mi odst膮pi膰 swoje stare 艂贸偶­ko i zadowoli膰 si臋 kanap膮. Ale temu sprzeciwi艂a si臋 Maria, nie chcia­艂a, 偶eby niewygody zak艂贸ca艂y starej matce nocny odpoczynek. Nie trac膮c wielu s艂贸w oznajmi艂a, 偶e gotowa jest dzieli膰 ze mn膮 dawne kelnerskie 艂o偶e Herberta i wyrazi艂a to tak: - To ja ju偶 b臋d臋 spa膰 z Oskarkiem w jednym 艂贸偶ku. On jest taki ma艂y jak pche艂ka.

Tak wi臋c od nast臋pnego poniedzia艂ku Maria dwa razy tygodnio­wo przenosi艂a moj膮 po艣ciel z naszego parterowego mieszkania na drugie pi臋tro i 艣cieli艂a mi oraz mojemu b臋benkowi po swojej lewej r臋ce. W pierwsz膮 skatow膮 noc Matzeratha nie wydarzy艂o si臋 nic. 艁o偶e Herberta wydawa艂o mi si臋 ogromne. Po艂o偶y艂em si臋 pierwszy, Maria przysz艂a p贸藕niej. Umy艂a si臋 w kuchni i wkroczy艂a do sypialni w 艣miesznie d艂ugiej i staromodnej sztywnej nocnej koszuli. Oskar oczekiwa艂, 偶e uka偶e si臋 naga i ow艂osiona, by艂 z pocz膮tku rozczaro­wany, potem jednak zadowolony, bo materia艂 z szuflady prababki, lekko i przyjemnie uk艂adaj膮c si臋 w fa艂dy, przypomina艂 mu bia艂膮 draperi臋 piel臋gniarskiego stroju.

Stoj膮c przed komod膮 Maria rozplata艂a warkocze i pogwizdywa­艂a. Zawsze ubieraj膮c si臋 czy rozbieraj膮c, splataj膮c czy rozplataj膮c warkocze Maria pogwizdywa艂a. Nawet czesz膮c si臋 spomi臋dzy wy­d臋tych warg wydawa艂a niezmordowanie owe dwa d藕wi臋ki, a mimo to nie wpada艂a na 偶adn膮 melodi臋.

Ledwie Maria od艂o偶y艂a grzebie艅, pogwizdywanie usta艂o. Obr贸­ci艂a si臋, jeszcze raz potrz膮sn臋艂a w艂osami, zrobi艂a szybko porz膮dek na komodzie, porz膮dek usposobi艂 j膮 swawolnie: przes艂a艂a r臋k膮 ca艂usa sfotografowanemu i wyretuszowanemu w膮satemu ojcu w czarnych hebanowych ramach, potem z przesadnym rozmachem wskoczy艂a do 艂贸偶ka, zahu艣ta艂a si臋 kilka razy na spr臋偶ynach, przy ostatnim hu艣tni臋ciu naci膮gn臋艂a na siebie pierzyn臋, przykry艂a si臋 g贸r膮 pierza a偶 po brod臋, mnie, kt贸ry le偶a艂em obok pod swoj膮 pierzyn膮, nawet nie dotkn臋艂a, wyci膮gn臋艂a jeszcze spod przykrycia kr膮g艂膮 r臋k臋, z kt贸rej zsu­n膮艂 si臋 r臋kaw nocnej koszuli, szuka艂a nad g艂ow膮 owego sznura kt贸­rym mo偶na by艂o zgasi膰 艣wiat艂o, znalaz艂a, zgasi艂a i dopiero w ciemno艣ci powiedzia艂a o wiele za g艂o艣no: - Dobranoc. Oddech Marii szybko sta艂 si臋 r贸wnomierny. Prawdopodobnie nie tylko tak udawa艂a, ale rzeczywi艣cie zasn臋艂a wkr贸tce, bo po jej codziennych wyczynach w pra­cy mog艂y i powinny nast膮pi膰 tylko podobnie solidne wyczyny w spa­niu.

Przed oczyma Oskara d艂ugo jeszcze przesuwa艂y si臋 atrakcyjne, odp臋dzaj膮ce sen obrazy. Aczkolwiek mi臋dzy 艣cianami a oknem za­ciemnionym papierem zalega艂a g臋sta czer艅, to jednak jasnow艂ose pie­l臋gniarki pochyla艂y si臋 nad poharatanymi plecami Herberta, z bia艂ej, wygniecionej koszuli Leo Hysia, to zrozumia艂e, wykluwa艂a si臋 mewa i lecia艂a, lecia艂a i roztrzaskiwa艂a si臋 o mur cmentarza, kt贸ry wygl膮da艂 potem jak 艣wie偶o pobielony, i tak dalej, i tak dalej. Dopiero gdy przy­bieraj膮cy wci膮偶 na sile, osza艂amiaj膮cy zapach wanilii sprawi艂, 偶e film przed snem najpierw zamigota艂, potem si臋 urwa艂, Oskar odnalaz艂 podobnie spokojny oddech, jakim ju偶 od dawna oddycha艂a Maria.

R贸wnie skromne przedstawienie dziewcz臋cych czynno艣ci przed za艣ni臋ciem da艂a mi Maria w trzy dni p贸藕niej. Przysz艂a w nocnej ko­szuli, pogwizdywa艂a rozplataj膮c warkocze, pogwizdywa艂a jeszcze przy czesaniu, od艂o偶y艂a grzebie艅, ju偶 nie pogwizdywa艂a, zrobi艂a po­rz膮dek na komodzie, przes艂a艂a fotografii ca艂usa, z przesadnym roz­machem wskoczy艂a do 艂贸偶ka, zahu艣ta艂a si臋, si臋gn臋艂a po pierzyn臋 i zobaczy艂a - patrzy艂em na jej plecy - zobaczy艂a torebk臋 - podziwia­艂em jej pi臋kne d艂ugie w艂osy - spostrzeg艂a na pierzynie co艣 zielonego - zamkn膮艂em oczy i chcia艂em poczeka膰, a偶 przyzwyczai si臋 do wido­ku torebki z proszkiem musuj膮cym - raptem zatrzeszcza艂y spr臋偶yny pod rzucaj膮c膮 si臋 w ty艂 Mari膮, rozleg艂o si臋 pstrykni臋cie, a gdy na ten d藕wi臋k otworzy艂em oczy, Oskar m贸g艂 przekona膰 si臋 o tym, o czym ju偶 wiedzia艂: Maria zgasi艂a 艣wiat艂o, oddycha艂a niespokojnie w ciem­no艣ci, nie mog艂a przyzwyczai膰 si臋 do widoku torebki z proszkiem musuj膮cym; pozostawa艂o jednak rzecz膮 niepewn膮, czy wezwany przez ni膮 na pomoc mrok nie wyolbrzymi艂 obecno艣ci owego proszku mu­suj膮cego, nie doprowadzi艂 do rozkwitu wonnej marzanki i nie przy­pisze mocy kipi膮cej b膮belkami sody.

Bliski jestem przypuszczenia, 偶e mrok by艂 sojusznikiem Oskara. Bo ju偶 po paru minutach - o ile w zupe艂nie ciemnym pokoju mo偶na m贸wi膰 o minutach - pos艂ysza艂em jakie艣 ruchy u wezg艂owia; Maria usi艂owa艂a z艂owi膰 sznur, sznur po艂kn膮艂 haczyk i niebawem zn贸w po­dziwia艂em pi臋kne d艂ugie w艂osy siedz膮cej Marii, opadaj膮ce na nocn膮 koszul臋. Jak r贸wnomiernie i 偶贸艂to 艣wieci艂a 偶ar贸wka pod pomarsz­czonym pokryciem sypialnianego aba偶uru. Nap臋cznia艂a i napi臋ta wznosi艂a si臋 nadal pierzyna w nogach 艂贸偶ka. Torebka na samym wierz­chu nie 艣mia艂a poruszy膰 si臋 w ciemno艣ci. Babcina koszula Marii za­szele艣ci艂a, uni贸s艂 si臋 jeden r臋kaw wraz z nale偶膮c膮 do niego dziecinn膮 艂apk膮, a Oskar zebra艂 艣lin臋 w ustach.

W ci膮gu nast臋pnych tygodni opr贸偶nili艣my we dw贸jk臋, zawsze w ten sam spos贸b, ponad tuzin torebek z proszkiem musuj膮cym, prze­wa偶nie o smaku wonnej marzanki, na koniec, gdy marzanki zabra­k艂o, o smaku cytrynowym i malinowym, doprowadzali艣my moj膮 艣li­n臋 do wrzenia i uzyskiwali艣my rozkosz, kt贸r膮 Maria ceni艂a coraz wy偶ej. Doszed艂em do pewnej wprawy w gromadzeniu 艣liny, stoso­wa艂em fortele, kt贸re powodowa艂y szybkie i obfite wydzielanie si臋 cieczy, i wkr贸tce potrafi艂em za pomoc膮 jednej torebki proszku obda­rzy膰 Mari臋 trzykrotnie, raz za razem upragnion膮 rozkosz膮.

Maria by艂a zadowolona z Oskara, nieraz przytula艂a go do siebie, po za偶yciu proszku musuj膮cego ca艂owa艂a go nawet dwa lub trzy razy gdzie艣 w twarz i na og贸艂 szybko zasypia艂a, przy czym Oskar s艂ysza艂, jak w ciemno艣ci jeszcze kr贸tko chichota艂a.

Mnie coraz trudniej by艂o zasn膮膰. Mia艂em szesna艣cie lat, 偶ywy umys艂 i czu艂em odp臋dzaj膮c膮 sen potrzeb臋 ofiarowania mojej mi艂o艣ci do Marii innych, bardziej nieoczekiwanych mo偶liwo艣ci ani偶eli te, kt贸re drzema艂y w proszku musuj膮cym, a zbudzone moj膮 艣lin膮 za­pewnia艂y zawsze t臋 sam膮 rozkosz.

Rozmy艣lania Oskara nie ogranicza艂y si臋 tylko do owych chwil po zgaszeniu 艣wiat艂a. Przez ca艂y dzie艅 medytowa艂em przy b臋benku, kartkowa艂em zniszczone strony Rasputina, przypomina艂em sobie dawne orgie lekcyjne mi臋dzy Gretchen Scheffler a moj膮 biedn膮 mam膮, ra­dzi艂em si臋 tak偶e Goethego, kt贸rego podobnie jak Rasputina mia艂em w wyj膮tkach z Powinowactw z wyboru, bra艂em wi臋c zmys艂owo艣膰 szamana, wyg艂adza艂em j膮 wszechogarniaj膮cym zrozumieniem ksi臋­cia poet贸w, nadawa艂em Marii powierzchowno艣膰 carycy, to zn贸w rysy wielkiej ksi臋偶nej Anastazji, wybiera艂em damy ze szlachecko-ekscentrycznego otoczenia Rasputina, aby wkr贸tce, czuj膮c odraz臋 do kobiet zbyt wyuzdanych, widzie膰 Mari臋 w niebia艅skiej przejrzysto艣ci Oty­lii albo pod wstydliwie pow艣ci膮gan膮 nami臋tno艣ci膮 Charlotty. Siebie samego Oskar widzia艂 na przemian jako Rasputina, to zn贸w jako jego zab贸jc臋, bardzo cz臋sto jako kapitana0, rzadziej jako chwiejnego ma艂偶onka Charlotty, a raz - musz臋 si臋 przyzna膰 - jako geniusza, kt贸­ry w znajomej postaci Goethego unosi艂 si臋 nad 艣pi膮c膮 Mari膮.

Dziwnym sposobem od literatury oczekiwa艂em wi臋cej bod藕c贸w ni偶 od nagiego, rzeczywistego 偶ycia. Tote偶 Jan Bro艅ski, kt贸rego wi­dzia艂em przecie偶 wystarczaj膮co cz臋sto, jak obrabia艂 moj膮 biedn膮 mam臋, niczego w艂a艣ciwie nie m贸g艂 mnie nauczy膰. Chocia偶 wiedzia­艂em, 偶e owo z艂o偶one na przemian z mamy i Jana lub z Matzeratha i mamy, zadyszane, wyt臋偶aj膮ce wszystkie si艂y, na koniec poj臋kuj膮ce cicho, rozdzielaj膮ce si臋 klei艣cie k艂臋bowisko oznacza mi艂o艣膰, to jed­nak Oskar nie chcia艂 wierzy膰, 偶e to jest mi艂o艣膰, i z mi艂o艣ci szuka艂 innej mi艂o艣ci, ale wci膮偶 natyka艂 si臋 na mi艂o艣膰 sk艂臋bion膮 i nienawidzi艂 tej mi艂o艣ci, a偶 sam jej do艣wiadczy艂 i musia艂 broni膰 przed sob膮 jako jedynie prawdziwej i mo偶liwej mi艂o艣ci.

Maria przyjmowa艂a proszek musuj膮cy na le偶膮co. Poniewa偶, led­wie proszek si臋 zapieni艂, podrygiwa艂a zwykle i tupa艂a nogami, nie­kiedy ju偶 po pierwszej rozkoszy koszula ods艂ania艂a jej uda. Za dru­gim razem koszula sun膮c po brzuchu zatrzymywa艂a si臋 przewa偶nie na jej piersiach. Po ca艂ych tygodniach nape艂niania jej lewej d艂oni - przedtem przy lekturze Goethego czy Rasputina nie bior膮c tej mo偶li­wo艣ci pod uwag臋 - wsypa艂em resztk臋 proszku malinowego z torebki w zag艂臋bienie p臋pka Marii, zanim zd膮偶y艂a zaprotestowa膰, wype艂ni­艂em je 艣lin膮, a gdy w kraterze zacz臋艂o kipie膰, Maria nie mia艂a ju偶 potrzebnych do wniesienia protestu argument贸w, bo pieni膮cy si臋 gwa艂townie p臋pek mia艂 przewag臋 nad stulon膮 d艂oni膮. Wprawdzie by艂 to ten sam proszek musuj膮cy, moja 艣lina pozosta艂a moj膮 艣lin膮, tak偶e rozkosz nie uleg艂a zmianie, by艂a tylko silniejsza, o wiele silniejsza. Rozkosz wyst膮pi艂a z takim nat臋偶eniem, 偶e Maria nie mog艂a jej wprost znie艣膰. Pochyli艂a si臋, chcia艂a zdusi膰 j臋zykiem pieni膮ce si臋 w p臋pko­wym naczy艅ku maliny, jak zazwyczaj, gdy ta spe艂ni艂a ju偶 swoj膮 po­winno艣膰, u艣mierca艂a marzank臋 w stulonej d艂oni, ale j臋zyk jej okaza艂 si臋 za kr贸tki; w艂asny p臋pek by艂 dla niej bardziej odleg艂y ni偶 Afryka albo Ziemia Ognista. Ja natomiast mia艂em blisko do p臋pka Marii i zanurzy艂em w nim j臋zyk, szuka艂em malin i znajdowa艂em coraz wi臋­cej, zatraci艂em si臋 w tym zbieraniu, znalaz艂em si臋 w okolicach, gdzie 偶aden le艣niczy nie pyta艂 o pozwolenie, czu艂em si臋 zobowi膮zany wo­bec ka偶dej maliny, mia艂em ju偶 tylko maliny przed oczyma, w g艂owie, w sercu, w uszach, czu艂em ju偶 tylko zapach malin, tak by艂em poch艂o­ni臋ty malinami, 偶e Oskar zauwa偶y艂 jedynie mimochodem: Maria jest zadowolona z twojej gorliwo艣ci w zbieraniu. Dlatego zgasi艂a 艣wia­t艂o. Dlatego umie pogr膮偶a si臋 w sen i pozwala ci szuka膰 dalej; bo Maria by艂a bardzo zasobna w maliny.

A gdy ju偶 wi臋cej ich nie znalaz艂em, jakby przypadkiem znala­z艂em w innych miejscach pieprzniki. A poniewa偶 ros艂y one g艂臋biej pod mchem, m贸j j臋zyk zawi贸d艂, wyr贸s艂 mi za to jedenasty palec, bo dziesi臋膰 palc贸w r贸wnie偶 zawiod艂o. I w ten spos贸b Oskar dorobi艂 si臋 trzeciej pa艂eczki - by艂 ju偶 na to do艣膰 doros艂y. I b臋bni艂em nie w blach臋, lecz w mech. I nie wiedzia艂em ju偶, czy to ja b臋bni臋 czy Maria? Czy to m贸j mech, czy jej? Czy mech i jedenasty palec nale偶膮 do kogo艣 innego, a tylko pieprzniki do mnie? Czy ten pan na dole mia艂 sw贸j w艂asny rozum, w艂asn膮 wole? Kto tu p艂odzi艂 - Oskar, on czyja?

I Maria, kt贸ra u g贸ry spa艂a, a u do艂u wsp贸艂dzia艂a艂a, kt贸ra chcia艂a niewinnej wanilii i ostrych pieprznik贸w pod mchem, od biedy prosz­ku musuj膮cego, ale nie tamtego, kt贸rego i ja nie chcia艂em, kt贸ry si臋 usamodzielni艂, kt贸ry kierowa艂 si臋 w艂asnym rozumem, kt贸ry da艂 z sie­bie co艣, czego nie dosta艂 ode mnie, kt贸ry powsta艂, gdy ja si臋 po艂o偶y­艂em, kt贸ry mia艂 inne marzenia ni偶 ja, kt贸ry nie umia艂 ani czyta膰, ani pisa膰, a jednak podpisa艂 si臋 za mnie, kt贸ry dzi艣 jeszcze chodzi swo­imi drogami, kt贸ry oddzieli艂 si臋 ode mnie ju偶 owego dnia, gdy po raz pierwszy go spostrzeg艂em, kt贸ry jest moim wrogiem, z kt贸rym stale musz臋 si臋 sprzymierza膰, kt贸ry mnie zdradza i wystawia na sztych, kt贸rego chcia艂bym zdradzi膰 i sprzeda膰, kt贸rego si臋 wstydz臋, kt贸re­mu obrzyd艂em, kt贸rego myj臋, kt贸ry mnie brudzi, kt贸ry nic nie widzi i wszystko wyw臋szy, kt贸ry jest mi tak obcy, 偶e chcia艂bym z nim by膰 na pan, kt贸ry dzisiaj ma zupe艂nie inn膮 pami臋膰 ni偶 Oskar: bo kiedy Maria wchodzi dzisiaj do mojego pokoju, a Bruno dyskretnie wymy­ka si臋 na korytarz, on nie poznaje ju偶 Marii, nie chce, nie mo偶e, roz­wala si臋 leniwie, a tymczasem wzburzone serce Oskara dyktuje moim wargom be艂kotliwe s艂owa: 鈥濸os艂uchaj, Mario, tak mi si臋 marzy, m贸g艂bym sobie kupi膰 cyrkiel i wok贸艂 nas zatoczy膰 ko艂o, m贸g艂bym tym samym cyrklem zmierzy膰 k膮t nachylenia twojej szyi, kiedy czytasz, szyjesz albo jak teraz kr臋cisz przy moim radiu. Zostaw to radio, tak mi si臋 marzy: m贸g艂bym sobie zrobi膰 zastrzyk w oczy i zn贸w zap艂a­ka膰 艂zami. U najbli偶szego rze藕nika Oskar odda swoje serce do prze­kr臋cenia przez maszynk臋, je艣li r贸wnocze艣nie ty oddasz swoj膮 dusz臋. Mogliby艣my te偶 kupi膰 sobie wypchanego zwierzaka, 偶eby le偶a艂 spo­kojnie mi臋dzy nami. Gdybym ja zdecydowa艂 si臋 na robaki, a ty na cierpliwo艣膰, mogliby艣my p贸j艣膰 na ryby i by膰 szcz臋艣liwi. Albo pro­szek musuj膮cy z tamtych czas贸w, pami臋tasz? Ty mnie nazywasz wonn膮 marzank膮, ja pieni臋 si臋, ty chcesz jeszcze wi臋cej, ja ci daj臋 reszt臋 - Mario, proszek musuj膮cy, tak mi si臋 marzy!

Czemu kr臋cisz tym radiem, tylko radia s艂uchasz, jakby艣 nie mo­g艂a si臋 doczeka膰 komunikat贸w nadzwyczajnych!鈥










Komunikaty nadzwyczajne


Na bia艂ym kr臋gu mojego b臋benka nie spos贸b eksperymentowa膰. Powinienem by艂 o tym wiedzie膰. Moja blacha wymaga zawsze tego samego drewna. Chce, 偶eby j膮 pyta膰 bij膮c, lubi udziela膰 dobitnych odpowiedzi albo paplaj膮c swobodnie pod pa艂eczkami pozostawia膰 pytanie i odpowied藕 bez rozstrzygni臋cia. M贸j b臋benek nie jest wi臋c ani sztucznie podgrzewan膮 brytfann膮, na kt贸rej dusi si臋 surowe mi臋­so, ani te偶 parkietem dla par, kt贸re nie wiedz膮, czy do siebie nale偶膮. Tote偶 nigdy, nawet w najbardziej samotnych chwilach, Oskar nie nasypa艂 proszku musuj膮cego na blach臋, nie domiesza艂 swojej 艣liny i nie urz膮dzi艂 widowiska, kt贸rego nie ogl膮da艂 ju偶 od lat, kt贸rego tak bardzo mi brak. Wprawdzie Oskar nie m贸g艂 ca艂kowicie odm贸wi膰 sobie pr贸by ze wspomnianym proszkiem, ale dzia艂a艂 bardziej wprost, zostawiaj膮c b臋benek w spokoju; ods艂ania艂em si臋 wi臋c, bo bez b臋ben­ka zawsze jestem ods艂oni臋ty.

Przede wszystkim o proszek musuj膮cy by艂o bardzo trudno. Wy­s艂a艂em mojego piel臋gniarza do wszystkich sklep贸w kolonialnych w Grafenbergu, kaza艂em mu jecha膰 tramwajem do Gerresheim. Pro­si艂em te偶, 偶eby poszuka艂 w mie艣cie, ale nawet w owych budkach z napojami, jakie spotyka si臋 na ko艅cowych przystankach tramwa­j贸w, Bruno nie m贸g艂 dosta膰 proszku. M艂odsze sprzedawczynie w og贸le o nim nie s艂ysza艂y, starsi budkarze przypominali sobie nie 偶a艂uj膮c s艂贸w, z namys艂em - jak opowiada艂 Bruno - pocierali czo艂o, m贸wili: 鈥濩z艂owieku, o co panu chodzi? O proszek musuj膮cy? Ale偶 dawno go ju偶 nie ma! Za Wilhelma i jeszcze na samym pocz膮tku za Adolfa owszem, wtedy by艂 w handlu. To by艂y czasy! Ale mo偶e we藕mie pan lemoniad臋 albo coca col臋?鈥

Bruno wypi艂 wi臋c na m贸j koszt kilka butelek lemoniady i coca coli, nie zdoby艂 dla mnie jednak tego, czego pragn膮艂em, a mimo to potrafi艂 Oskarowi pom贸c. Okaza艂 si臋 niestrudzony: przyni贸s艂 mi wczo­raj bia艂膮, nie zapisan膮 torebeczk臋; laborantka zak艂adu dla nerwowo chorych, niejaka panna Klein, z pe艂nym zrozumieniem zgodzi艂a si臋 poszpera膰 w swoich puszkach, szufladach i kompendiach, wzi膮膰 par臋 gram贸w st膮d, par臋 stamt膮d i po kilku pr贸bach sporz膮dzi膰 w ko艅cu proszek musuj膮cy, kt贸ry - jak opowiada艂 Bruno - pieni艂 si臋, 艂askota艂, zielenia艂 i bardzo 艂agodnie zalatywa艂 wonn膮 marzank膮.

A dzisiaj by艂 dzie艅 odwiedzin. Przysz艂a Maria, ale najpierw przy­szed艂 Klepp. Chyba przez trzy kwadranse 艣mieli艣my si臋 z byle cze­go. Oszcz臋dza艂em Kleppa i jego leninowskie uczucia, nie porusza艂em spraw aktualnych, nie wspomina艂em wi臋c ani s艂owem o tym ko­munikacie nadzwyczajnym, kt贸ry za po艣rednictwem ma艂ego radia turystycznego - Maria podarowa艂a mi je przed kilku tygodniami - powiadomi艂 mnie o 艣mierci Stalina. Klepp jednak niew膮tpliwie o tym wiedzia艂, bo na r臋kawie p艂aszcza w br膮zow膮 krat臋 mia艂 niezdarnie przyszyt膮 czarn膮 opask臋. Potem Klepp wsta艂 i wszed艂 Vittlar. Obaj przyjaciele chyba zn贸w si臋 pok艂贸cili, bo Vittlar powita艂 Kleppa 艣miej膮c si臋 i robi膮c z palc贸w diabelskie rogi.

- 艢mier膰 Stalina zaskoczy艂a mnie rano przy goleniu - zakpi艂 i pom贸g艂 Kleppowi w艂o偶y膰 p艂aszcz. Z l艣ni膮cym t艂usto szacunkiem w szerokiej twarzy Klepp dotkn膮艂 czarnego materia艂u na r臋kawie.

- Dlatego nosz臋 偶a艂ob臋 - westchn膮艂 i na艣laduj膮c tr膮bk臋 Armstronga zaintonowa艂 pierwsze takty 偶a艂obne z New Orlean Function: - Trra traadada traadada dadada - po czym wysun膮艂 si臋 za drzwi.

Vittlar natomiast zosta艂, nie chcia艂 usi膮艣膰, tylko ta艅czy艂 przed lu­strem i przez kwadransik u艣miechali艣my si臋 do siebie porozumie­wawczo, nie maj膮c na my艣li Stalina.

Nie wiem, czy chcia艂em mu si臋 zwierzy膰, czy te偶 zamierza艂em go wyp艂oszy膰. Przywo艂a艂em Vittlara do 艂贸偶ka, a gdy pochyli艂 si臋 ku mnie, szepn膮艂em mu w ucho z du偶ym p艂atkiem:

- Proszek musuj膮cy? Powiedz, Gottfried, czy to ci co艣 m贸wi?

Vittlar odskoczy艂 z przera偶eniem od mojego okratowanego 艂贸偶­ka; uciekaj膮c si臋 do patosu i w艂a艣ciwej sobie teatralno艣ci, wymierzy艂 we mnie palec wskazuj膮cy i zasycza艂:

- Czemu, szatanie, chcesz mnie skusi膰 proszkiem musuj膮cym? Jeszcze nie wiesz, 偶e jestem anio艂em?

I niczym anio艂, spojrzawszy jeszcze przedtem w lustro nad umy­walk膮, Vittlar odfrun膮艂. M艂odzi ludzie spoza zak艂adu dla nerwowo chorych s膮 doprawdy dziwni i troch臋 zmanierowani.

A potem przysz艂a Maria. Uszy艂a sobie nowy kostium wiosenny, nosi do niego elegancki kapelusz mysiego koloru z wyrafinowanie oszcz臋dnym s艂omiano偶贸艂tym przybraniem i nie zdejmuje go nawet w moim pokoju. Przywita艂a si臋 ze mn膮 roztargniona, nadstawi艂a mi policzek, w艂膮czy艂a zaraz owo radio turystyczne, kt贸re podarowa艂a wprawdzie mnie, ale przeznaczy艂a chyba na sw贸j w艂asny u偶ytek; bo obrzydliwe pud艂o ze sztucznego tworzywa w dni odwiedzin musi nam zast臋powa膰 cz臋艣膰 rozm贸w.

- S艂ysza艂e艣 rano komunikat? Ale bomba! No nie?

- Tak, Mario - odpar艂em cierpliwie. - Przede mn膮 te偶 nie ukryli 艣mierci Stalina, ale teraz, prosz臋 ci臋, zamknij radio.

Maria pos艂ucha艂a bez s艂owa, usiad艂a, nadal w kapeluszu, i zacz臋­li艣my jak zwykle rozmawia膰 o Kurtusiu.

- Wyobra藕 sobie, Oskarze, ten 艂obuziak nie chce ju偶 nosi膰 d艂u­gich po艅czoch, i to w marcu, a ma by膰 jeszcze zimniej, s艂ysza艂am w radio.

Pu艣ci艂em mimo uszu wzmiank臋 o komunikacie radiowym, wzi膮­艂em natomiast stron臋 Kurta w sprawie d艂ugich po艅czoch.

- Ch艂opak ma ju偶 dwana艣cie lat, Mario, i wstydzi si臋 we艂nianych po艅czoch przed kolegami.

- Dla mnie tam jego zdrowie wa偶niejsze, b臋dzie chodzi艂 w po艅­czochach a偶 do Wielkanocy.

Termin ten wypowiedzia艂a z takim zdecydowaniem, 偶e ostro偶nie spr贸bowa艂em sk艂oni膰 j膮 do ust臋pstwa:

- W takim razie powinna艣 kupi膰 mu spodnie narciarskie, bo d艂u­gie we艂niane po艅czochy rzeczywi艣cie s膮 okropne. Przypomnij sobie, jak ty by艂a艣 w jego wieku. Co to si臋 dzia艂o na naszym podw贸rzu przy Labesa? Co zrobili z ma艂ym Serkiem, kt贸ry te偶 musia艂 zawsze cho­dzi膰 w d艂ugich po艅czochach a偶 do Wielkanocy? Nuchi Eyke, kt贸ry poleg艂 na Krecie, Aksel Mischke, kt贸ry tu偶 przed ko艅cem zgin膮艂 w Holandii, i Harry Schlager - co oni zrobili z ma艂ym Serkiem? Wy­smarowali mu smo艂膮 drugie we艂niane po艅czochy, tak 偶e przyklei艂y si臋 na dobre i ch艂opaka trzeba by艂o zawie藕膰 do szpitala.

- Wszystkiemu winna by艂a Susi Kater, nie po艅czochy! - parsk­n臋艂a w艣ciekle Maria. Chocia偶 Susi Kater ju偶 na pocz膮tku wojny wst膮­pi艂a do s艂u偶by pomocniczej, a p贸藕niej wysz艂a podobno za m膮偶 i wy­jecha艂a do Bawarii, Maria czu艂a do starszej o par臋 lat Susi 偶ywio艂ow膮 niech臋膰; tylko kobiety potrafi膮 zachowa膰 swoje antypatie z lat m艂o­do艣ci a偶 po czasy, gdy s膮 ju偶 babciami. Jednak偶e powo艂anie si臋 na wysmarowane smo艂膮 we艂niane po艅czochy ma艂ego Serka odnios艂o pewien skutek. Maria obieca艂a kupi膰 ch艂opcu spodnie narciarskie. Mogli艣my nada膰 rozmowie inny kierunek. Kurtu艣 zas艂ugiwa艂 na s艂o­wa pochwa艂y. Na ostatniej wywiad贸wce profesor K枚nnermann wy­ra偶a艂 si臋 o nim z uznaniem.

- Wyobra藕 sobie, jest na drugim miejscu w klasie. I w sklepie mi pomaga, nie potrafi臋 ci powiedzie膰 jak.

Pokiwa艂em wi臋c z uznaniem g艂ow膮, kaza艂em jeszcze opisa膰 so­bie najnowsze inwestycje do sklepu delikatesowego. Namawia艂em Mari臋, 偶eby otworzy艂a fili臋 w Oberkassel. Moment jest dogodny, koniunktura utrzymuje si臋 nadal - o tym zreszt膮 dowiedzia艂em si臋 z radia - a potem uzna艂em, 偶e czas zadzwoni膰 na piel臋gniarza. Bruno wszed艂 i wr臋czy艂 mi bia艂膮 torebeczk臋 z proszkiem musuj膮cym.

Oskar mia艂 obmy艣lony plan. Bez 偶adnych wyja艣nie艅 poprosi艂em Mari臋 o lew膮 d艂o艅. Z pocz膮tku chcia艂a mi da膰 praw膮, poprawi艂a si臋 potem, potrz膮saj膮c g艂ow膮 i 艣miej膮c si臋 podsun臋艂a mi grzbiet lewej d艂oni, by膰 mo偶e spodziewa艂a si臋 poca艂unku. Zdziwienie okaza艂a, gdy odwr贸ci艂em ku sobie wewn臋trzn膮 stron臋 d艂oni i mi臋dzy wzg贸rek Ksi臋偶yca a wzg贸rek Wenus nasypa艂em proszku z torebeczki. Pozwo­li艂a jednak na to i przerazi艂a si臋 dopiero, gdy Oskar pochyli艂 si臋 nad jej d艂oni膮 i kopiec proszku musuj膮cego pola艂 obficie 艣lin膮.

- Tylko bez g艂upstw, Oskarze! - Oburzona zerwa艂a si臋 i cofn臋艂a, patrz膮c ze zgroz膮 na kipi膮cy, pieni膮cy si臋 zielono proszek. Od czo艂a w d贸艂 sp艂yn膮艂 na ni膮 rumieniec. Zacz臋艂a ju偶 we mnie kie艂kowa膰 na­dzieja, gdy ona trzema krokami znalaz艂a si臋 przy umywalce, pu艣ci艂a wod臋, obrzydliw膮 wod臋, najpierw zimn膮, potem ciep艂膮, na nasz pro­szek musuj膮cy, a potem umy艂a r臋ce moim myd艂em.

- Czasami jeste艣 doprawdy niezno艣ny, Oskarze. Co pan M眉nster­berg sobie o nas pomy艣li? - Prosz膮c o wyrozumia艂o艣膰 dla mnie, po­patrzy艂a na piel臋gniarza, kt贸ry w czasie mojej pr贸by sta艂 w nogach 艂贸偶ka. 呕eby Marii d艂u偶ej nie kr臋powa膰, odprawi艂em go, a ledwie drzwi zamkn臋艂y si臋 za nim, poprosi艂em Mari臋 ponownie do 艂贸偶ka.

- Nie pami臋tasz? Prosz臋 ci臋, przypomnij sobie! Proszek musuj膮­cy! Trzy fenigi torebeczka! Przypomnij sobie: wonna marzanka, maliny, jak wspaniale pieni艂 si臋, burzy艂, i ta rozkosz, Mario, ta roz­kosz!

Maria nie przypomnia艂a sobie. Czu艂a przede mn膮 niedorzeczny l臋k, dr偶a艂a troch臋, schowa艂a lew膮 d艂o艅, gor膮czkowo stara艂a si臋 zmie­ni膰 temat rozmowy, opowiedzia艂a mi jeszcze raz o post臋pach Kurta w szkole, o 艣mierci Stalina, o nowej lod贸wce w sklepie delikateso­wym firmy Matzerath, o projektowanej filii w Oberkassel. Ja nato­miast dochowa艂em wierno艣ci proszkowi musuj膮cemu, powiedzia艂em: proszek musuj膮cy, ona wsta艂a, proszek musuj膮cy, 偶ebra艂em, ona po­偶egna艂a si臋 pr臋dko, poprawi艂a kapelusz; nie wiedzia艂a, czy ma ju偶 i艣膰, kr臋ci艂a przy radio, kt贸re trzeszcza艂o, ja je przekrzycza艂em:

- Proszek musuj膮cy, Mario, przypomnij sobie!

Wtedy stan臋艂a w drzwiach, p艂aka艂a, potrz膮sa艂a g艂ow膮, zostawi艂a mnie samego z trzeszcz膮cym, gwi偶d偶膮cym radiem turystycznym, zamykaj膮c za sob膮 drzwi tak ostro偶nie, jakby wychodzi艂a od umiera­j膮cego.

A wi臋c Maria nie mo偶e ju偶 przypomnie膰 sobie proszku musuj膮­cego. Dla mnie natomiast, p贸ki tchu mi starczy i si艂 do b臋bnienia, proszek musuj膮cy nie przestanie si臋 pieni膰; bo to moja 艣lina u schy艂­ku lata w dziewi臋膰set czterdziestym o偶ywia艂a marzank臋 i maliny, budzi艂a rozkosz, wysy艂a艂a moje cia艂o na poszukiwania, nauczy艂a mnie zbierania pieprznik贸w, smardz贸w i innych, nie znanych mi, lecz r贸w­nie偶 jadalnych grzyb贸w, zrobi艂a ze mnie ojca, tak jest, ojca, m艂o­dziutkiego ojca, od 艣liny do ojcostwa, budz膮c rozkosz, do ojcostwa, zbieraj膮c i p艂odz膮c; bo w pocz膮tkach listopada nie ulega艂o ju偶 naj­mniejszej w膮tpliwo艣ci, 偶e Maria by艂a w ci膮偶y, Maria by艂a w drugim miesi膮cu, a ja, Oskar, by艂em ojcem.

My艣l臋 tak jeszcze dzisiaj, bo historia z Matzerathem zdarzy艂a si臋 o wiele p贸藕niej, w dwa tygodnie, nie, w dziesi臋膰 dni po tym, jak zap艂odni艂em 艣pi膮c膮 Mari臋 w 艂o偶u jej pokrytego bliznami brata Her­berta, wobec poczt贸wek polowych od jej m艂odszego brata, obergefrajtra, w ciemnym pokoju, mi臋dzy 艣cianami a oknem zaciemnio­nym papierem, w dziesi臋膰 dni p贸藕niej zasta艂em Mari臋, ju偶 nie 艣pi膮c膮, lecz dysz膮c膮 gor膮czkowo, na naszej kozetce; le偶a艂a pod Matzera­them, a Matzerath le偶a艂 na niej.

Wracaj膮c ze strychu, gdzie sp臋dza艂 czas na rozmy艣laniach, Oskar ze swoim b臋benkiem wszed艂 z sieni do bawialni. Tamci nie spostrze­gli mnie. G艂owami byli zwr贸ceni w stron臋 kaflowego pieca. Nawet nie rozebrali si臋 porz膮dnie. Matzerathowi kalesony zwisa艂y u kolan. Spodnie le偶a艂y porzucone na dywanie. Sukienka i halka Marii zrolo­wa艂y si臋 jej ponad biustonoszem a偶 do pach. Majtki ko艂ysa艂y si臋 jej na prawej stopie, kt贸ra wraz z ca艂膮 nog膮, brzydko wykr臋con膮, zwisa­艂a z kozetki. Lewa noga spoczywa艂a odrzucona, jakby oboj臋tna, na oparciu. Mi臋dzy jej nogami - Matzerath. Praw膮 r臋k膮 odwr贸ci艂 jej g艂ow臋, druga r臋ka poszerza艂a jej otw贸r i pomaga艂a mu dotrze膰 do celu. Spomi臋dzy rozczapierzonych palc贸w Matzeratha Maria wy­trzeszcza艂a oczy na dywan, zdawa艂o si臋, jakby obserwowa艂a jego wz贸r nikn膮cy pod sto艂em. On wgryz艂 si臋 z臋bami w aksamitn膮 poduszk臋, unosi艂 g艂ow臋 znad aksamitu tylko wtedy, gdy rozmawiali. Bo rozma­wiali czasem, nie przerywaj膮c przy tym pracy, jedynie gdy zegar wybija艂 trzy kwadranse, zastygli oboje, p贸ki mechanizm wype艂nia艂 swoj膮 powinno艣膰, a on, obrabiaj膮c j膮 jak przedtem, powiedzia艂: - Ju偶 za pi臋tna艣cie. - A potem chcia艂 si臋 od niej dowiedzie膰, czy dogadza jej to, co on robi. Ona kilka razy przytakn臋艂a w odpowiedzi i prosi艂a, 偶eby by艂 ostro偶ny. On przyrzek艂, 偶e na pewno b臋dzie ostro偶ny. Ona kaza艂a mu, nie, zaklina艂a go, 偶eby tym razem szczeg贸lnie uwa偶a艂. Potem on zapyta艂, czy nied艂ugo nadejdzie jej pora. A ona powiedzia­艂a, 偶e lada chwila. Wtedy chyba kurcz z艂apa艂 j膮 w t臋 nog臋, kt贸ra zwi­sa艂a z kozetki, bo machn臋艂a ni膮 w g贸r臋, ale mimo to majtki si臋 utrzy­ma艂y. Wtedy on zn贸w wgryz艂 si臋 w aksamitn膮 poduszk臋, a ona krzykn臋艂a: wyskakuj, i on chcia艂 wyskoczy膰, ale potem ju偶 nie m贸g艂, bo zanim wyskoczy艂, Oskar znalaz艂 si臋 na nich obojgu, bo wali艂em go b臋benkiem w krzy偶e, a pa艂eczkami w blach臋, bo nie mog艂em ju偶 tego s艂ucha膰: wyskakuj i wyskakuj, bo moja blacha by艂a g艂o艣niejsza ni偶 ich: wyskakuj, bo nie zni贸s艂bym tego, 偶eby on wyskoczy艂, tak samo jak Jan Bro艅ski wyskakiwa艂 zawsze z mamy; bo mama te偶 za­wsze m贸wi艂a: wyskakuj, do Jana: wyskakuj, do Matzeratha: wyska­kuj. A potem rozdzielali si臋, a smarki chlusta艂y gdzie艣 tam, na spe­cjalny r臋cznik, albo gdy nie by艂o go pod r臋k膮, na kozetk臋, mo偶e na dywan. Ja nie mog艂em na to patrze膰. Ostatecznie sam te偶 nie wysko­czy艂em. I to ja by艂em pierwszy, kt贸ry nie wyskoczy艂, dlatego ja je­stem ojcem, nie 贸w Matzerath, kt贸ry zawsze i do ostatka wierzy艂, 偶e jest moim ojcem. Tymczasem by艂 nim Jan Bro艅ski. I wzi膮艂em to w spadku po Janie, 偶e nie wyskoczy艂em przed Matzerathem, 偶e zo­sta艂em w 艣rodku, 偶e zostawi艂em co艣 w 艣rodku; i rezultatem tego by艂 m贸j syn, nie jego! On w og贸le nie mia艂 syna. To nie by艂 prawdziwy ojciec. Cho膰by dziesi臋膰 razy 偶eni艂 si臋 z biedn膮 mam膮, cho膰by te偶 o偶eni艂 si臋 z Mari膮, bo by艂a w ci膮偶y. I uwa偶a艂, 偶e ludzie w naszym domu i na ulicy my艣l膮 tak jak on. Oczywi艣cie my艣leli, 偶e Matzerath zrobi艂 Marii brzuch i teraz 偶eni si臋 z ni膮, chocia偶 ona ma siedemna­艣cie i p贸艂, a on prawie czterdzie艣ci pi臋膰 lat. Ale ona jest jak na sw贸j wiek solidna, a je艣li chodzi o ma艂ego Oskara, to mo偶e cieszy膰 si臋 z takiej macochy, bo Maria jest dla biednego dziecka nie jak maco­cha, lecz jak rodzona matka, mimo 偶e Oskarek nie ma w g艂owie wszystkiego po kolei i w艂a艣ciwie nadaje si臋 do zak艂adu na Srebrzysku albo w Tupiewie.

Za namow膮 Gretchen Scheffler Matzerath postanowi艂 o偶eni膰 si臋 z moj膮 ukochan膮. Kiedy wi臋c mojego domniemanego ojca nazywam ojcem, to musz臋 stwierdzi膰: m贸j ojciec o偶eni艂 si臋 z moj膮 przysz艂膮 偶on膮, nazwa艂 p贸藕niej mojego syna Kurta swoim synem Kurtem, 偶膮­da艂 zatem, 偶ebym jego wnuka uzna艂 za przyrodniego brata, a moj膮 ukochan膮, pachn膮c膮 wanili膮 Mari臋 tolerowa艂 jako macoch臋 w jego cuchn膮cym rybi膮 ikr膮 艂贸偶ku. Kiedy natomiast powtarza艂em sobie: ten Matzerath nie jest nawet twoim domniemanym ojcem, jest zupe艂nie obcym, ani sympatycznym, ani zas艂uguj膮cym na twoj膮 antypati臋 cz艂o­wiekiem, kt贸ry umie dobrze gotowa膰, kt贸ry dobrze gotuj膮c, do tej pory jako tako zast臋powa艂 ci ojca, bo twoja biedna mama zostawi艂a go tobie, jego, kt贸ry na oczach wszystkich zabiera ci najlepsz膮 偶on臋, wyprawia wesele, w pi臋膰 miesi臋cy p贸藕niej chrzciny, zaprasza ci臋 na dwie uroczysto艣ci rodzinne, kt贸re o wiele bardziej wypada艂oby urz膮­dzi膰 tobie, bo ty powiniene艣 by艂 zaprowadzi膰 Mari臋 do urz臋du stanu cywilnego, ty powiniene艣 by艂 wybra膰 rodzic贸w chrzestnych, kiedy wi臋c przygl膮da艂em si臋 g艂贸wnym rolom w tej tragedii i spostrzeg艂em, 偶e g艂贸wne role s膮 w przedstawieniu 藕le obsadzone, zw膮tpi艂em w te­atr: bo Oskarowi, prawdziwemu aktorowi charakterystycznemu, dano rol臋 statysty, kt贸r膮 z powodzeniem mo偶na by by艂o skre艣li膰.

Zanim nadam memu synowi imi臋 Kurt, zanim nazw臋 go tak, jak nie powinien by艂 nazywa膰 si臋 nigdy - bo ja da艂bym ch艂opcu imi臋 jego prawdziwego pradziadka, Wincentego Bro艅skiego zanim wi臋c pogodz臋 si臋 z Kurtem, Oskar nie b臋dzie ukrywa艂, jak to w czasie ci膮偶y Marii broni艂 si臋 przed spodziewanymi narodzinami.

Jeszcze wieczorem tego samego dnia, gdy zaskoczy艂em ich na kozetce, gdy b臋bni膮c usiad艂em na mokrych od potu plecach Matzeratha i udaremni艂em zachowanie ostro偶no艣ci, kt贸rej domaga艂a si臋 Maria, podj膮艂em rozpaczliw膮 pr贸b臋 odzyskania ukochanej.

Matzerath zdo艂a艂 uwolni膰 si臋 ode mnie, gdy by艂o ju偶 za p贸藕no. Z tego powodu uderzy艂 mnie. Maria wzi臋艂a Oskara w obron臋 i robi艂a Matzerathowi wym贸wki, 偶e nie potrafi艂 zachowa膰 ostro偶no艣ci. Mat­zerath broni艂 si臋 jak staruch. Maria sama jest sobie winna, t艂umaczy艂 si臋 wykr臋tnie, niechby poprzesta艂a na jednym razie, ale jej nie mo偶na wida膰 nastarczy膰. Na to Maria rozp艂aka艂a si臋, powiedzia艂a, 偶e u niej to nie odbywa si臋 tak raz, dwa: wsadzi膰, wyj膮膰 i koniec, niech sobie poszuka innej, ona co prawda nie ma do艣wiadczenia, ale jej siostra Gusta, kt贸ra pracuje przecie偶 w 鈥濫denie鈥 i zna si臋 na rzeczy, m贸wi艂a, 偶e to tak szybko nie idzie, niech Maria uwa偶a, s膮 m臋偶czy藕ni, kt贸rym zale偶y tylko na tym, 偶eby pozby膰 si臋 swoich smark贸w i on, Matze­rath, jest pewnie jednym z nich, ale ona wi臋cej nie da si臋 nabra膰, u niej jedno z drugim musi zagra膰 r贸wnocze艣nie, jak przed chwil膮. Ale dlatego on powinien by艂 mimo wszystko uwa偶a膰, chyba tyle na­le偶y si臋 jej od niego, ta odrobina uwagi. Potem p艂aka艂a i nadal sie­dzia艂a na kozetce. A Matzerath w kalesonach wrzasn膮艂, 偶e nie zniesie d艂u偶ej tych bek贸w; po chwili po偶a艂owa艂 tego wybuchu gniewu i wy­ci膮gn膮艂 r臋k臋 do Marii, to znaczy: pr贸bowa艂 pog艂aska膰 j膮 pod sukien­k膮, gdzie by艂a jeszcze bez majtek, a to doprowadzi艂o Mari臋 do furii.

Oskar jeszcze nigdy nie widzia艂 jej takiej. Czerwone plamy wy­st膮pi艂y jej na twarzy, a szare oczy coraz bardziej ciemnia艂y. Nazwa艂a Matzeratha ciamajd膮, po czym on si臋gn膮艂 po spodnie, w艂o偶y艂 i za­pi膮艂. Niech si臋 wynosi, krzykn臋艂a Maria, do swoich zellenleiter贸w, to tacy sami szybkochlustacze. A Matzerath z艂apa艂 marynark臋 i z r臋k膮 na klamce zapewni艂, 偶e teraz b臋dzie z ni膮 ca艂kiem inaczej gada艂, bo ma po same uszy tych babskich humor贸w; skoro ona taka jest niena­sycona, to niech sobie przygada jakiego艣 robotnika cudzoziemskie­go, mo偶e Francuza, kt贸ry przynosi piwo, ten na pewno lepiej jej dogodzi. On, Matzerath, wyobra偶a sobie mi艂o艣膰 troch臋 inaczej, wed艂ug niego to nie tylko jakie艣 艣wi艅stwa, wychodzi teraz na partyjk臋 skata, tam przynajmniej wie, czego si臋 spodziewa膰.

Zosta艂em z Mari膮 sam w bawialni. Nie p艂aka艂a ju偶, tylko w zamy­艣leniu, pogwizduj膮c sk膮po, w艂o偶y艂a majtki. Przez d艂u偶szy czas wy­g艂adza艂a sukienk臋, kt贸ra wygniot艂a si臋 na kozetce. Potem nastawi艂a radio, pr贸bowa艂a s艂ucha膰 komunikatu o stanie w贸d na Wi艣le i Nogacie, a gdy po om贸wieniu sytuacji na dolnej Mot艂awie zapowiedziano wi膮zank臋 walc贸w, kt贸re te偶 zabrzmia艂y, ni z tego, ni z owego ponow­nie zdj臋艂a majtki, posz艂a do kuchni, szcz臋kn臋艂a miednic膮, pu艣ci艂a wod臋, s艂ysza艂em, jak buchn膮艂 gaz, i pomy艣la艂em sobie, 偶e Maria zde­cydowa艂a si臋 na nasiad贸wk臋.

Aby uciec od tego do艣膰 przykrego wyobra偶enia, Oskar ws艂uchi­wa艂 si臋 w d藕wi臋ki walca. Je艣li dobrze pami臋tam, par臋 takt贸w Straussowskiej muzyki wystuka艂em nawet na blasze i znalaz艂em w tym pewn膮 przyjemno艣膰. Potem wi膮zank臋 walc贸w przerwano i zapowie­dziano komunikat nadzwyczajny. Oskar stawia艂 na komunikat z Atlan­tyku i nie zawi贸d艂 si臋. Na zach贸d od Irlandii kilku okr臋tom podwod­nym uda艂o si臋 zatopi膰 siedem czy osiem statk贸w o pojemno艣ci tylu a tylu tysi臋cy ton rejestrowych brutto. Ponadto innym okr臋tom pod­wodnym na Atlantyku uda艂o si臋 pos艂a膰 na dno prawie tyle samo ton. Szczeg贸lnie odznaczy艂 si臋 okr臋t podwodny pod dow贸dztwem kapi­tana Schepke - albo kapitana Kretschmara - w ka偶dym razie jeden z tych dw贸ch, a mo偶e jaki艣 trzeci s艂awny kapitan zatopi艂 najwi臋cej ton rejestrowych brutto, a poza rym - czy ponadto - angielski nisz­czyciel klasy XY.

Podczas gdy ja parafrazowa艂em na swoim b臋benku nadan膮 po komunikacie nadzwyczajnym pie艣艅 Ruszamy na Angli臋 i przerobi­艂em j膮 niemal na walca, do bawialni wesz艂a Maria z frotowym r臋cz­nikiem przewieszonym przez rami臋. Powiedzia艂a p贸艂g艂osem:

- S艂ysza艂e艣, Oskarku, znowu komunikat nadzwyczajny. Je艣li tak dalej p贸jdzie... - Nie wyjawiaj膮c Oskarowi, co si臋 stanie, je艣li tak dalej p贸jdzie, siad艂a na krze艣le, na kt贸rego oparciu Matzerath zazwy­czaj wiesza艂 marynark臋. Maria skr臋ci艂a r臋cznik w kiszk臋 i pogwizdy­wa艂a do艣膰 g艂o艣no i wiernie Ruszamy na Angli臋. Zako艅czenie powt贸­rzy艂a jeszcze raz, gdy ci w radio ju偶 przestali, potem wy艂膮czy艂a pud艂o na kredensie, ledwie zn贸w zabrzmia艂y nie艣miertelne d藕wi臋ki walca. Kiszk臋 z r臋cznika po艂o偶y艂a na stole. Usiad艂a i opar艂a swoje dziecinne 艂apki o uda.

W naszej bawialni zrobi艂o si臋 bardzo cicho, jedynie zegar stoj膮cy tyka艂 coraz g艂o艣niej, a Maria jakby zastanawia艂a si臋, czy nie w艂膮czy膰 ponownie radia. Potem jednak powzi臋艂a inn膮 decyzj臋. Przytuli艂a g艂o­w臋 do kiszki z r臋cznika na stole, opu艣ci艂a r臋ce ko艂o kolan w stron臋 dywanu i p艂aka艂a cicho i jednostajnie.

Oskar zapytywa艂 siebie, czy Marii by艂o wstyd, 偶e zaskoczy艂em j膮 w tak przykrej sytuacji. Postanowi艂em j膮 rozweseli膰, wymkn膮艂em si臋 z pokoju i w ciemnym sklepie ko艂o paczuszek budyniu i 偶elatyny znalaz艂em torebk臋, kt贸ra w mrocznym korytarzu okaza艂a si臋 tore­beczk膮 proszku musuj膮cego o smaku wonnej marzanki. Oskar ucie­szy艂 si臋 ze swojej zdobyczy, gdy偶 by艂em w贸wczas przekonany, 偶e Maria przek艂ada wonn膮 marzank臋 nad wszystkie inne smaki.

Gdy wszed艂em do bawialni, prawy policzek Marii w dalszym ci膮­gu spoczywa艂 na skr臋conym w kiszk臋 frotowym r臋czniku. Tak偶e jej r臋ce zwisa艂y jak przedtem, ko艂ysz膮c si臋 bezradnie mi臋dzy udami. Oskar zbli偶y艂 si臋 od lewej i by艂 rozczarowany, gdy zobaczy艂, 偶e oczy mia艂a zamkni臋te i suche. Czeka艂em cierpliwie, a偶 unios艂a powieki z nieco zlepionymi rz臋sami, podsun膮艂em jej torebeczk臋, ale ona nie zauwa偶y艂a wonnej marzanki, patrzy艂a, jakby nie widz膮c ani torebecz­ki, ani Oskara.

艁zy j膮 o艣lepi艂y, usprawiedliwi艂em Mari臋 i po kr贸tkiej naradzie z samym sob膮 postanowi艂em dzia艂a膰 bardziej wprost. Oskar wczo艂­ga艂 si臋 pod st贸艂, kucn膮艂 ko艂o zwr贸conych lekko do 艣rodka st贸p Marii, wzi膮艂 jej lew膮 r臋k臋, ko艅cami palc贸w dotykaj膮c膮 prawie dywanu, od­wr贸ci艂, a偶 mog艂em zobaczy膰 d艂o艅, rozerwa艂em z臋bami torebeczk臋, wsypa艂em po艂ow臋 zawarto艣ci na pozostawion膮 mi bezwolnie misecz­k臋, doda艂em swoj膮 艣lin臋, obserwowa艂em jeszcze pierwsze musowa­nie, a potem dosta艂em od Marii bolesnego kopniaka w pier艣, kt贸ry rzuci艂 Oskara na 艣rodek dywanu pod sto艂em.

Mimo b贸lu od razu zerwa艂em si臋 na nogi i wydosta艂em spod sto­艂u. Maria podnios艂a si臋 r贸wnie偶. Dysz膮c stali艣my naprzeciw siebie, Maria chwyci艂a frotowy r臋cznik, wytar艂a lew膮 d艂o艅 do czysta, serwe­t臋 rzuci艂a mi pod nogi i nazwa艂a mnie parszywym 艣wintuchem, z艂o­艣liwym kar艂em, kopni臋tym pokrak膮, kt贸rego powinno si臋 zamkn膮膰 w domu wariat贸w. Potem z艂apa艂a mnie, uderzy艂a w ty艂 g艂owy, wymy­艣la艂a mojej biednej mamie, kt贸ra wyda艂a na 艣wiat takiego b臋karta, a gdy chcia艂em krzykn膮膰, gdy zamierzy艂em si臋 na wszystko szk艂o w bawialni i na ca艂ym 艣wiecie, zatka艂a mi usta tym frotowym r臋czni­kiem, kt贸ry - gdy pr贸bowa艂o si臋 go gry藕膰 - bardziej by艂 艂ykowaty ni偶 wo艂owina.

Dopiero gdy Oskarowi uda艂o si臋 spurpurowie膰 a偶 do sino艣ci, pu­艣ci艂a mnie. M贸g艂bym teraz bez trudu rozbi膰 krzykiem wszystkie szklanki, szyby i po raz drugi szk艂o os艂aniaj膮ce tarcz臋 stoj膮cego zegara. Nie krzykn膮艂em jednak, tylko pozwoli艂em zapanowa膰 nad sob膮 nienawi艣ci, kt贸ra jest tak wytrwa艂a, 偶e jeszcze dzi艣, ilekro膰 Maria wchodzi do mojego pokoju, czuj臋 j膮 w z臋bach jak 贸w frotowy r臋cz­nik.

Maria, przeskakuj膮c 艂atwo, jak to ona, z jednego nastroju w dru­gi, zostawi艂a mnie, za艣mia艂a si臋 dobrodusznie, jednym ruchem po­nownie w艂膮czy艂a radio, podesz艂a pogwizduj膮c walca, 偶eby - co w艂a­艣ciwie lubi艂em - pog艂aska膰 mnie pojednawczo po w艂osach.

Oskar pozwoli艂 jej podej艣膰 bardzo blisko i potem obydwiema pi臋­艣ciami uderzy艂 j膮 od do艂u dok艂adnie tam, gdzie wpu艣ci艂a Matzeratha. A gdy z艂apa艂a mnie za r臋ce i powstrzyma艂a powt贸rne uderzenie, wgry­z艂em si臋 mocno w to samo przekl臋te miejsce i razem z ni膮, nadal wgryzaj膮c si臋 w Mari臋, upad艂em na kozetk臋, s艂ysza艂em co prawda, 偶e w radio zapowiedzieli kolejny komunikat nadzwyczajny, ale Oskar nie chcia艂 tego s艂ucha膰; i dlatego nie powie pa艅stwu, kto, co i ile zatopi艂, bo spazmatyczny p艂acz rozlu藕ni艂 mi zaci艣ni臋te z臋by i le偶a­艂em nieruchomo na Marii p艂acz膮cej z b贸lu, podczas gdy Oskar p艂aka艂 z nienawi艣ci i z mi艂o艣ci, kt贸ra przeobrazi艂a si臋 w o艂owian膮 s艂abo艣膰, a mimo to nie ust臋powa艂a.



































Ze s艂abo艣ci膮 do pani Greff


Nie lubi艂em Greffa. Greff nie lubi艂 mnie. Tak偶e p贸藕niej, po tym, jak mi zbudowa艂 mechaniczny b臋benek, nie lubi艂em go. Nawet dzi­siaj, gdy Oskar nie sili si臋 na podtrzymywanie takich nie wygas艂ych antypatii, nie lubi臋 go specjalnie, cho膰 ju偶 dawno nie 偶yje.

Greff by艂 handlarzem warzyw. Lecz nie dajcie pa艅stwo zwie艣膰 si臋 pozorom. Nie wierzy艂 ani w ziemniaki, ani w kapust臋 w艂osk膮, mia艂 natomiast rozleg艂膮 wiedz臋 o uprawie warzyw, podawa艂 si臋 ch臋tnie za ogrodnika, mi艂o艣nika przyrody, wegetarianina. Ale w艂a艣nie dlatego, 偶e nie jada艂 mi臋sa, nie by艂 prawdziwym handlarzem warzyw. Nie potrafi艂 m贸wi膰 o ziemiop艂odach jak o ziemiop艂odach. 鈥濸rosz臋 tylko popatrze膰, jaki to nadzwyczajny ziemniak - s艂ysza艂em nieraz, jak m贸wi艂 do swo­ich klient贸w. - Ten nap臋cznia艂y, soczysty, wynajduj膮cy coraz to nowe kszta艂ty, a zarazem jak nieskalany mi膮偶sz. Kocham ziemniaka, bo on do mnie przemawia鈥. Oczywi艣cie prawdziwemu handlarzowi warzyw nie wolno nigdy przemawia膰 tak do klienteli i wprawia膰 jej w zak艂opo­tanie. Moja babka Anna Koljaiczkowa, kt贸ra przecie偶 po艣r贸d karto­flisk do偶y艂a p贸藕nej staro艣ci, w latach najwi臋kszego ziemniaczanego urodzaju wyg艂asza艂a co najwy偶ej takie oto zdanko: 鈥濧no bulwy mamy 藕dziebko dorodniejsze ni偶 tamtego roku鈥. Przy tym Anna Koljaiczko­wa i jej brat Wincenty Bro艅ski byli o wiele bardziej zale偶ni od ziem­niaczanych zbior贸w ni偶 handlarz warzyw Greff, kt贸remu zwykle do­bry rok 艣liwkowy wynagradza艂 z艂y rok ziemniaczany.

Wszystko w Greffie by艂o przesadzone. Czy koniecznie musia艂 nosi膰 w sklepie zielony fartuch? Jaka to zarozumia艂o艣膰, 偶eby u艣mie­chaj膮c si臋 i wym膮drzaj膮c przed klientami nazywa膰 zielony jak szpi­nak ciuch 鈥瀘grodniczym fartuchem Pana Boga鈥. Poza tym nie m贸g艂 si臋 rozsta膰 ze skautingiem. Wprawdzie ju偶 w dziewi臋膰set trzydzie­stym 贸smym musia艂 rozwi膮za膰 swoj膮 dru偶yn臋 - szczeniak贸w ubrano w brunatne koszule i twarzowe czarne mundury zimowe - ale byli skauci po cywilnemu albo w nowych mundurach odwiedzali cz臋sto i regularnie dawnego dru偶ynowego, a偶eby razem z nim, kt贸ry w po­偶yczonym od Pana Boga ogrodniczym fartuchu brzd膮ka艂 na gitarze, 艣piewa膰 pie艣ni poranne, pie艣ni wieczorne, pie艣ni w臋drownicze, pie­艣ni wojskowe, pie艣ni 偶niwne, pie艣ni maryjne, swojskie i obce pie艣ni ludowe. Poniewa偶 Greff zd膮偶y艂 jeszcze w por臋 zapisa膰 si臋 do NSKK0 i od dziewi臋膰set czterdziestego pierwszego by艂 nie tylko handlarzem warzyw, lecz r贸wnie偶 komendantem schronu przeciwlotniczego, a ponadto m贸g艂 si臋 powo艂a膰 na dw贸ch by艂ych skaut贸w, kt贸rzy doszli do czego艣 w Jungvolku, zostali dru偶ynowymi i hufcowymi, z punktu widzenia kierownictwa okr臋gowego Hitlerjugend wieczorne spotka­nia u Greffa mo偶na by艂o uzna膰 za dozwolone. Na zaproszenie gauleitera do spraw szkolenia L枚bsacka Greff urz膮dza艂 tak偶e wieczory pie­艣ni na okr臋gowych kursach szkoleniowych w o艣rodku w Jankowie Gda艅skim. W pocz膮tkach dziewi臋膰set czterdziestego u Greffa i pew­nego nauczyciela ze szko艂y powszechnej zam贸wiono opracowanie dla okr臋gu Gda艅sk - Prusy Zachodnie 艣piewnika m艂odzie偶owego pod has艂em 艢piewaj i ty! 艢piewnik bardzo si臋 uda艂. Handlarz warzyw otrzy­ma艂 list z Berlina podpisany przez reichsjugendf眉hrera i zaproszenie do stolicy na zlot dyrygent贸w ch贸ru.

Z Greffa by艂 wi臋c byczy ch艂op. Ma艂o, 偶e zna艂 wszystkie zwrotki wszystkich pie艣ni; umia艂 jeszcze rozstawia膰 namioty, rozpala膰 i ga­si膰 obozowe ogniska nie wywo艂uj膮c po偶aru lasu, maszerowa艂 kieru­j膮c si臋 kompasem, wymienia艂 nazwy wszystkich widzialnych gwiazd, opowiada艂 weso艂e i ciekawe historyjki, urz膮dza艂 wieczornice na te­mat Gda艅sk a Hanza, wylicza艂 wszystkich wielkich mistrz贸w Zako­nu z odpowiednimi datami, na tym jednak nie poprzestawa艂, ale mia艂 r贸wnie偶 niejedno do powiedzenia o pos艂annictwie niemczyzny w pa艅­stwie krzy偶ackim, i tylko bardzo rzadko wplata艂 w swoje prelekcje jakie艣 celne skautowskie powiedzonko.

Greff kocha艂 m艂odzie偶. Bardziej kocha艂 ch艂opc贸w ni偶 dziewcz臋­ta. W艂a艣ciwie dziewcz膮t w og贸le nie kocha艂, kocha艂 tylko ch艂opc贸w. Niekiedy kocha艂 ch艂opc贸w bardziej, ni偶 to mo偶na by艂o wyrazi膰 we wsp贸lnym 艣piewie. Mo偶liwe, 偶e to 偶ona, Greffowa, fl膮dra w wiecz­nie wyplamionym biustonoszu i dziurawych majtkach, zmusza艂a go do szukania czystszej mi艂o艣ci w艣r贸d zwinnych i schludnych ch艂opa­k贸w. Ale owo drzewo, na kt贸rego ga艂臋ziach o ka偶dej porze roku kwit艂a brudna bielizna pani Greff, mog艂o mie膰 jeszcze inne korzenie. To znaczy: Greffowa chodzi艂a jak fl膮dra, bo handlarz warzyw i komen­dant schronu przeciwlotniczego nie darzy艂 nale偶yt膮 uwag膮 beztro­skiej i troch臋 g艂upiej obfito艣ci jej kszta艂t贸w.

Greff kocha艂 to, co spr臋偶yste, muskularne, zahartowane. Je艣li m贸wi艂 o naturze, my艣la艂 jednocze艣nie o ascezie. Je艣li m贸wi艂 o ascezie, my艣la艂 o szczeg贸lnego rodzaju piel臋gnacji cia艂a. Greff docenia艂 swoje cia艂o, piel臋gnowa艂 je ceremonialnie, wystawia艂 na upa艂 i spe­cjalnie pomys艂owo na zimno. Podczas gdy Oskar blisko- i daleko­si臋偶nym 艣piewem rozbija艂 szk艂o, rozpuszcza艂 niekiedy lodowe kwiaty na szybach i stapia艂 sople, a偶 roztrzaskiwa艂y si臋 d藕wi臋cznie, han­dlarz warzyw by艂 cz艂owiekiem, kt贸ry por臋cznym narz臋dziem bra艂 l贸d w obroty.

Greff wyr膮bywa艂 dziury w lodzie. W grudniu, styczniu, lutym wyr膮bywa艂 niewielkie dziury w lodzie. Rano, jeszcze po ciemku, wyci膮ga艂 rower z piwnicy, zawija艂 siekierk臋 w worek po cebuli, pe­da艂owa艂 przez Zasp臋 do Brze藕na, z Brze藕na za艣nie偶on膮 promenad膮 w stron臋 Jelitkowa, zsiada艂 mi臋dzy Brze藕nem a Jelitkowem, tymcza­sem poma艂u si臋 rozwidnia艂o, i pcha艂 rower z siekierk膮 w worku po oblodzonej pla偶y, potem dwie艣cie - trzysta metr贸w po zamarzni臋tym Ba艂tyku. Zalega艂a tam nadbrze偶na mg艂a. Z pla偶y nikt nie m贸g艂by dojrze膰, jak Greff k艂ad艂 rower, odwija艂 siekierk臋 z worka po cebuli, sta艂 chwil臋 spokojny i skupiony, przys艂uchiwa艂 si臋 rogom mg艂owym frachtowc贸w zamarzni臋tych na redzie, potem zrzuca艂 kurtk臋, robi艂 par臋 膰wicze艅 gimnastycznych, a wreszcie silnymi, rytmicznymi ude­rzeniami zaczyna艂 wyr膮bywa膰 okr膮g艂膮 dziur臋 w Ba艂tyku.

Dobre trzy kwadranse potrzebowa艂 Greff na swoj膮 przer臋bl臋. Pro­sz臋 nie pyta膰, sk膮d to wiem. Oskar wiedzia艂 w贸wczas prawie wszyst­ko. Wiedzia艂em wi臋c te偶, ile czasu potrzebowa艂 Greff na swoj膮 prze­r臋bl臋 w lodowej pokrywie. Poci艂 si臋, a jego pot z wysokiego wypuk艂ego czo艂a skapywa艂 s艂onymi kroplami na 艣nieg. Praca sz艂a mu sprawnie, wykuwa艂 g艂臋bok膮 i okr膮g艂膮 kolein臋, przebija艂 j膮 na wylot i potem go艂ymi r臋kami wyjmowa艂 grub膮 chyba na dwadzie艣cia cen­tymetr贸w bry艂臋 z rozleg艂ej, si臋gaj膮cej, jak mo偶na by艂o s膮dzi膰, po Hel czy nawet Szwecj臋 lodowej r贸wniny. W przer臋bli sta艂a odwieczna i szara, przetykana zamarzni臋t膮 brej膮 woda. Parowa艂a troch臋, a jed­nak nie by艂o to ciep艂e 藕r贸d艂o. Przer臋bla przyci膮ga艂a ryby. To znaczy, m贸wi si臋 o przer臋blach, 偶e przyci膮gaj膮 ryby. Greff m贸g艂by teraz z艂a­pa膰 minoga albo dwudziestofuntowego dorsza. Nie 艂apa艂 jednak ryb, tylko zaczyna艂 si臋 rozbiera膰 do naga: bo kiedy Greff si臋 rozbiera艂, rozbiera艂 si臋 do naga.

Oskar nie chce, 偶eby pa艅stwo dostali g臋siej sk贸rki. Powiem wi臋c kr贸tko: zim膮 handlarz warzyw Greff dwa razy w tygodniu k膮pa艂 si臋 w Ba艂tyku. W 艣rody k膮pa艂 si臋 sam jeden wczesnym rankiem. Wy­je偶d偶a艂 o sz贸stej, o wp贸艂 do si贸dmej by艂 na miejscu, do pi臋tna艣cie po si贸dmej wyr膮bywa艂 otw贸r, szybkimi, przesadnymi ruchami zrzuca艂 ubranie, wskakiwa艂 do przer臋bli, natar艂szy si臋 przedtem 艣niegiem. Nieraz s艂ysza艂em, jak 艣piewa艂: Dzikie g臋si ci膮gn膮 noc膮... albo Zako­chani w burzach, 艣piewa艂, k膮pa艂 si臋, krzycza艂 dwie, najwy偶ej trzy minuty, nagle ukazywa艂 si臋 przera藕liwie wyra藕nie na lodowej r贸wni­nie: paruj膮ce, czerwone jak rak cia艂o, kt贸re miota艂o si臋 wok贸艂 przer臋bli, wci膮偶 jeszcze krzycza艂, p艂on膮艂 czerwono, w ko艅cu ubiera艂 si臋 i wskakiwa艂 na rower. Kr贸tko przed 贸sm膮 Greff wraca艂 na Labesa i punktualnie otwiera艂 sw贸j sklep z warzywami.

Drug膮 k膮piel Greff bra艂 w niedziel臋 w asy艣cie kilku ch艂opc贸w. Oskar nigdy nie chcia艂 tego ogl膮da膰 i nie ogl膮da艂. Ludzie p贸藕niej o tym opowiadali. Muzyk Meyn zna艂 r贸偶ne historyjki o handlarzu warzyw, roztr膮bi艂 je na ca艂膮 dzielnic臋, a jedna z tych historyjek tr臋ba­cza g艂osi艂a, 偶e ka偶dej niedzieli w pe艂ni zimy Greff k膮pa艂 si臋 w asy艣cie kilku ch艂opc贸w. Ale nawet Meyn nie twierdzi艂, 偶e handlarz warzyw zmusza艂 ch艂opc贸w, by jak on wskakiwali nago do przer臋bli. Podob­no by艂 ju偶 rad, kiedy p贸艂nadzy lub prawie nadzy, muskularni i pr臋偶ni, dokazywali na lodzie i nacierali si臋 wzajemnie 艣niegiem. Ba, ch艂op­cy w 艣niegu sprawiali Greffowi tyle rado艣ci, 偶e i on przed lub po k膮pieli nieraz z nimi dokazywa艂, pomaga艂 natrze膰 tego lub owego, pozwala艂 te偶 ca艂ej bandzie naciera膰 siebie; muzyk Meyn mimo nad­brze偶nej mg艂y widzia艂 rzekomo z jelitkowskiej promenady, jak prze­ra藕liwie nagi, roz艣piewany, rozkrzyczany Greff z艂apa艂 dw贸ch nagich wychowank贸w, uni贸s艂 - nagi, ob艂adowany nagimi - niby w rozp臋­dzonej trojce miota艂 si臋 z krzykiem po grubym lodzie Ba艂tyku.

Mo偶na si臋 domy艣li膰, 偶e Greff nie by艂 synem rybaka, chocia偶 w Brze藕nie i Nowym Porcie wielu rybak贸w nosi艂o nazwisko Greff. Greff, handlarz warzyw, pochodzi艂 z Nowego Dworu Gda艅skiego, natomiast Lina Greff, z domu Bartsch, pozna艂a swojego m臋偶a w Prusz­czu Gda艅skim. Pomaga艂 tam m艂odemu, rzutkiemu wikaremu prowa­dzi膰 ko艂o katolickiego zwi膮zku m艂odzie偶y rzemie艣lniczej, a Lina z powodu tego samego wikarego przychodzi艂a co sobota do domu parafialnego. S膮dz膮c ze zdj臋cia, kt贸re Greffowa widocznie mi poda­rowa艂a, bo mam je do dzi艣 w swoim albumie, dwudziestoletnia Lina by艂a w贸wczas krzepka, okr膮g艂a, weso艂a, dobroduszna, lekkomy艣lna, g艂upia. Jej ojciec mia艂 spory zak艂ad ogrodniczy w 艢wi臋tym Wojcie­chu. Wysz艂a za m膮偶 jako dwudziestoletnia dziewczyna, zupe艂nie, jak stale p贸藕niej zapewnia艂a, niedo艣wiadczona, za rad膮 wikarego, wy­sz艂a za Greffa i za pieni膮dze ojca otworzy艂a sklep warzywniczy we Wrzeszczu. Poniewa偶 znaczn膮 cz臋艣膰 towaru, na przyk艂ad niemal wszystkie owoce, brali za p贸艂 darmo z ojcowskiego ogrodu, sklep szed艂 dobrze, prawie sam z siebie i Greff niewiele m贸g艂 zepsu膰.

Ba, gdyby handlarz warzyw nie mia艂 owego dziecinnego poci膮gu do majsterkowania, ze sklepu po艂o偶onego w tak dobrym punkcie, z dala od wszelkiej konkurencji, na wielodzietnym przedmie艣ciu, nie­trudno by艂oby zrobi膰 kopalni臋 z艂ota. Lecz gdy po raz trzeci i czwarty zjawi艂 si臋 kontroler z urz臋du miar i sprawdzi艂 wag臋 warzywn膮, skonfiskowa艂 odwa偶niki, wag臋 opiecz臋towa艂, a Greffowi wymierzy艂 mniej­sz膮 lub wi臋ksz膮 grzywn臋, cz臋艣膰 sta艂ej klienteli odesz艂a, kupowa艂a na targu i ludzie m贸wili: 鈥濼owar u Greffa zawsze jest pierwszej jako艣ci i wcale nie taki drogi, ale z uczciwo艣ci膮 musi tam by膰 co艣 nie po kolei; ci z urz臋du miar zn贸w u niego byli鈥.

A przy tym jestem pewien, 偶e Greff nie chcia艂 oszukiwa膰. Czy偶 nie zdarzy艂o si臋, 偶e du偶a waga ziemniaczana, odk膮d handlarz wa­rzyw wprowadzi艂 pewne zmiany, wa偶y艂a na niekorzy艣膰 Greffa? Na kr贸tko przed wybuchem wojny w艂a艣nie w tej wadze zainstalowa艂 pozytywk臋, kt贸ra w zale偶no艣ci od ci臋偶aru wa偶onych ziemniak贸w wygrywa艂a coraz to inn膮 piosenk臋. Przy dwudziestu funtach ziem­niak贸w klienci otrzymywali jako - 偶e tak powiem - premi臋 Na ja­snym brzegu Saale, pi臋膰dziesi膮t funt贸w puszcza艂o w ruch melodi臋 B膮d藕 zawsze wiemy i uczciwy, cetnar ziemniak贸w na zim臋 wywabia艂 z pozytywki urzekaj膮ce prostot膮 d藕wi臋ki piosenki o Anusi z Tharau.

Cho膰 rozumia艂em, 偶e urz臋dowi miar nie mog艂y si臋 podoba膰 te muzyczne 偶arty, Oskar odnosi艂 si臋 ze zrozumieniem do kaprys贸w handlarza warzyw. Tak偶e Lina Greff wybacza艂a m臋偶owi te dziwac­twa, poniewa偶, ano w艂a艣nie, poniewa偶 ma艂偶e艅stwo Greff贸w opiera艂o si臋 na wzajemnym wybaczaniu sobie wszelkich dziwactw. Mo偶na wi臋c powiedzie膰, 偶e by艂o to dobre ma艂偶e艅stwo. Greff nie bi艂 偶ony, nigdy jej nie zdradza艂 z innymi kobietami, nie by艂 ani pijakiem, ani karciarzem, by艂 weso艂ym, porz膮dnie ubranym cz艂owiekiem, lubia­nym za swoje towarzyskie, 偶yczliwe usposobienie nie tylko przez m艂odzie偶, lecz tak偶e przez t臋 cz臋艣膰 klienteli, kt贸ra przychodzi艂a do niego po ziemniaki i muzyk臋.

Tote偶 Greff patrzy艂 spokojnie i pob艂a偶liwie, jak jego Lina z roku na rok stawa艂a si臋 coraz bardziej cuchn膮c膮 fl膮dr膮. Widzia艂em, jak si臋 u艣miecha艂, kiedy ludzie, kt贸rzy dobrze mu 偶yczyli, nazywali fl膮dr臋 po imieniu. S艂ysza艂em, jak chuchaj膮c i pocieraj膮c mimo ziemniak贸w wypiel臋gnowane d艂onie m贸wi艂 nieraz do Matzeratha, kt贸ry gorszy艂 si臋 Greffow膮: - Oczywi艣cie, masz ca艂kowit膮 racj臋, Alfredzie. Po­czciwa Lina jest troch臋 niedba艂a. Ale czy my dwaj jeste艣my bez grze­chu? - Kiedy Matzerath nie ust臋powa艂, Greff ucina艂 takie dyskusje zdecydowanie, a jednak uprzejmie: - Mo偶e to i prawda, co m贸wisz, ale ona ma dobre serce. Znam przecie偶 moj膮 Lin臋.

Mo偶liwe, 偶e j膮 zna艂. Natomiast ona bodaj go nie zna艂a. Tak samo jak s膮siedzi i klienci w stosunkach Greffa z owymi ch艂opcami i m艂o­dzie艅cami, kt贸rzy dosy膰 cz臋sto odwiedzali handlarza, nie dopatrzy­艂aby si臋 niczego innego, jak tylko uwielbienia m艂odych ludzi dla amatorskiego wprawdzie, ale zami艂owanego przyjaciela i wychowawcy m艂odzie偶y.

Mnie Greffnie m贸g艂 ani zachwyci膰, ani wychowa膰. Oskar te偶 nie by艂 w jego typie. Gdybym zdecydowa艂 si臋 rosn膮膰, mo偶e by艂bym w jego typie; bo m贸j syn Kurt, kt贸ry ma teraz prawie trzyna艣cie lat, w swojej ko艣cistej smuk艂o艣ci jest wiernym wcieleniem idea艂u Greffa, chocia偶 ca艂y wda艂 si臋 w Mari臋, ze mnie ma bardzo ma艂o, a z Matzeratha zupe艂nie nic.

Greff wraz z Fritzem Truczinskim, kt贸ry przyjecha艂 na urlop, by艂 艣wiadkiem na 艣lubie Marii Truczinskiej z Alfredem Matzerathem. Poniewa偶 Maria, tak samo jak jej ma艂偶onek, by艂a protestantk膮, poszli tylko do urz臋du stanu cywilnego. By艂o to w po艂owie grudnia. Matzerath w mundurze partyjnym wypowiedzia艂 swoje 鈥瀟ak鈥. Maria by艂a w trzecim miesi膮cu.

Im bardziej grucha艂a moja ukochana, tym bardziej ros艂a niena­wi艣膰 Oskara. Nie mia艂em zreszt膮 nic przeciwko ci膮偶y. Ale 艣wiado­mo艣膰, 偶e p艂贸d pocz臋ty z mojego nasienia mia艂 kt贸rego艣 dnia nosi膰 nazwisko Matzeratha, odbiera艂a mi ca艂膮 rado艣膰 z oczekiwanego pier­worodnego. Podj膮艂em wi臋c, gdy Maria by艂a w pi膮tym miesi膮cu, oczy­wi艣cie grubo za p贸藕no, pierwsz膮 pr贸b臋 przerwania ci膮偶y. By艂o to w karnawale. Na owym mosi臋偶nym dr膮gu nad lad膮, na kt贸rym wisia­艂y kie艂basy i po艂cie s艂oniny, Maria chcia艂a jeszcze zawiesi膰 kilka ser­pentyn i dwie maski klown贸w z bulwiastymi nochalami. Drabina, kt贸ra zwykle opiera艂a si臋 mocno o p贸艂ki, sta艂a chwiejnie przy ladzie. Maria wysoko w g贸rze, z r臋kami w serpentynach, Oskar na samym dole, u st贸p drabiny. Pos艂uguj膮c si臋 pa艂eczkami jak d藕wigni膮, poma­gaj膮c sobie ramieniem i niewzruszonym postanowieniem, unios艂em drabin臋 w g贸r臋, potem w bok: pomi臋dzy serpentynami i maskami klown贸w Maria krzykn臋艂a cicho i z przestrachem, drabina zako艂ysa艂a si臋, Oskar uskoczy艂, a tu偶 obok niego upad艂a Maria, poci膮gaj膮c za sob膮 kolorowy papier, kie艂bas臋 i maski.

Wygl膮da艂o to gro藕niej, ni偶 by艂o w rzeczywisto艣ci. Maria skr臋ci艂a tylko nog臋, musia艂a le偶e膰 i oszcz臋dza膰 si臋, poza tym jednak nie do­zna艂a 偶adnego uszczerbku, w dalszym ci膮gu robi艂a si臋 coraz bardziej niekszta艂tna i nawet Matzerathowi nie powiedzia艂a, kto si臋 przyczy­ni艂 do jej upadku.

Dopiero gdy w maju nast臋pnego roku, na jakie艣 trzy tygodnie przed spodziewanym rozwi膮zaniem, podj膮艂em drug膮 pr贸b臋 przerwa­nia ci膮偶y, porozmawia艂a ze swoim m臋偶em Matzerathem, nie m贸wi膮c ca艂ej prawdy. Przy obiedzie, w mojej obecno艣ci, powiedzia艂a: - Z Oskarka zrobi艂 si臋 ostatnio taki dzikus przy zabawie, 偶e nieraz kopie mnie w brzuch. Mo偶e do czasu rozwi膮zania umie艣cimy go u mojej mamy, miejsca tam jest do艣膰.

Tyle dowiedzia艂 si臋 Matzerath i uwierzy艂 w to. W rzeczywisto艣ci morderczy zamach dopom贸g艂 mi pewnego dnia do spotkania z zu­pe艂nie inn膮 Mari膮.

W przerwie obiadowej po艂o偶y艂a si臋 na kozetce. Matzerath po­zmywa艂 ju偶 po obiedzie, by艂 w sklepie i ubiera艂 wystaw臋. W bawialni by艂o cicho. Mo偶e jaka艣 mucha, zegar jak zwykle, w cicho nastawio­nym radiu reporta偶 o sukcesach spadochroniarzy na Krecie. S艂ucha­艂em tylko, gdy oddali g艂os wielkiemu bokserowi Maksowi Schmelingowi. O ile zdo艂a艂em zrozumie膰, w czasie skoku i l膮dowania na skalistej ziemi Krety mistrz 艣wiata zwichn膮艂 sobie nog臋, musia艂 teraz le偶e膰 i oszcz臋dza膰 si臋; podobnie jak Maria, kt贸ra po upadku z drabi­ny musia艂a le偶e膰 w 艂贸偶ku. Schmeling m贸wi艂 spokojnie, skromnie, potem opowiadali spadochroniarze, kt贸rzy byli mniej s艂awni, i Oskar ju偶 nie s艂ucha艂: cisza, mo偶e jaka艣 mucha, zegar jak zwykle, bardzo cicho radio.

Siedzia艂em przy oknie na swoim sto艂eczku i obserwowa艂em cia艂o Marii na kozetce. Oddycha艂a ci臋偶ko i mia艂a zamkni臋te oczy. Co jaki艣 czas wali艂em ponuro w blach臋. Ale ona nie rusza艂a si臋, a mimo to zmusza艂a mnie, bym oddycha艂 w jednym pokoju z jej brzuchem. Pew­nie, by艂 jeszcze zegar, mucha mi臋dzy szyb膮 a firank膮 i radio z kamie­nist膮 wysp膮 Kret膮 w tle. Wszystko to odp艂yn臋艂o ode mnie w jednej chwili, widzia艂em tylko brzuch, nie wiedzia艂em, w kt贸rym pokoju zaokr膮gla艂 si臋 ten brzuch ani do kogo nale偶a艂, nie pami臋ta艂em, kto 贸w brzuch tak wypcha艂, czu艂em tylko jedno pragnienie: ten brzuch musi znikn膮膰, to pomy艂ka, to mi zas艂ania widok, musisz wsta膰 i co艣 zrobi膰! Wsta艂em wi臋c. Musisz zobaczy膰, co si臋 da zrobi膰. Podsze­d艂em wi臋c do brzucha i po drodze wzi膮艂em co艣 w r臋k臋. Powiniene艣 wpu艣ci膰 tam troch臋 powietrza, to paskudne wzd臋cie. Wtedy unio­s艂em to, co po drodze wzi膮艂em w r臋k臋, wybra艂em miejsce pomi臋dzy wsp贸艂oddych膮j膮cymi na brzuchu dziecinnymi 艂apkami Marii. Powi­niene艣 zdecydowa膰 si臋 wreszcie, Oskarze, bo inaczej Maria otworzy oczy. I ju偶 poczu艂em na sobie jej wzrok, spogl膮da艂em jednak nadal na lekko dr偶膮c膮 lew膮 r臋k臋 Marii, zauwa偶y艂em wprawdzie, 偶e zabra艂a praw膮 r臋k臋, 偶e prawa r臋ka mia艂a jakie艣 zamiary, i nie zdziwi艂em si臋 specjalnie, gdy Maria praw膮 r臋k膮 wyrwa艂a no偶yczki z zaci艣ni臋tej pi臋艣ci Oskara. Sta艂em chyba jeszcze par臋 sekund z uniesion膮, lecz pust膮 d艂oni膮, s艂ysza艂em zegar, much臋, g艂os spikera w radio, kt贸ry zapowie­dzia艂 koniec reporta偶u z Krety, potem odwr贸ci艂em si臋 i zanim zacz臋­艂a si臋 nowa audycja - weso艂e melodie od drugiej do trzeciej - opu艣ci艂em nasz膮 bawialni臋, kt贸ra w obliczu wype艂niaj膮cego ca艂y pok贸j brzu­cha sta艂a si臋 dla mnie za ciasna.

W dwa dni p贸藕niej Maria zaopatrzy艂a mnie w nowy b臋benek i zaprowadzi艂a do pachn膮cego namiastk膮 kawy i sma偶onymi ziem­niakami mieszkania matki Truczinskiej na drugim pi臋trze. Najpierw spa艂em na kanapie, bo Oskar nie chcia艂 po艂o偶y膰 si臋 w dawnym 艂o偶u Herberta, kt贸re, jak si臋 obawia艂em, pewnie przechowywa艂o jeszcze waniliowy zapach Marii. Po tygodniu stary Heilandt wtaszczy艂 na pi臋tro moje drewniane dzieci臋ce 艂贸偶eczko. Zgodzi艂em si臋, 偶eby po­stawiono je obok tego 艂o偶a, kt贸re milcza艂o cierpliwie pode mn膮, pod Mari膮 i naszym wsp贸lnym proszkiem musuj膮cym. U matki Truczin­skiej Oskar uspokoi艂 si臋 albo zoboj臋tnia艂. Nie widzia艂em ju偶 brzu­cha, bo Maria ba艂a si臋 wchodzi膰 na schody. Unika艂em mieszkania na parterze, sklepu, ulicy, nawet podw贸rza, na kt贸rym z powodu coraz ci臋偶szej sytuacji 偶ywno艣ciowej zn贸w trzymano kr贸liki.

Oskar przesiadywa艂 najcz臋艣ciej nad poczt贸wkami, kt贸re przysy­艂a艂 lub przywozi艂 z Pary偶a kapral Fritz Truczinski. My艣l膮c o tym mie­艣cie wyobra偶a艂em sobie niejedno, a gdy matka Truczinska wr臋czy艂a mi widok贸wk臋 z wie偶膮 Eiffla, zacz膮艂em, zg艂臋biaj膮c 偶elazn膮 konstruk­cj臋 艣mia艂ej budowli, wyb臋bnia膰 Pary偶, wyb臋bnia膰 melodi臋 musette, cho膰 nigdy przedtem jej nie s艂ysza艂em.

Dwunastego czerwca, wed艂ug moich oblicze艅 o czterna艣cie dni za wcze艣nie, pod znakiem Bli藕ni膮t - nie za艣, jak wyliczy艂em, pod znakiem Raka 鈥 urodzi艂 si臋 m贸j syn Kurt. Ojciec w roku Jowisza, syn w roku Wenus. Ojciec opanowany przez Merkurego w konstelacji Panny, a wi臋c usposobiony sceptycznie i pomys艂owo; syn r贸wnie偶 przez Merkurego, ale pod znakiem Bli藕ni膮t, obdarzony ch艂odnym, zapobiegliwym umys艂em. To, co u mnie 艂agodzi艂a Wenus w domu ascendenta, pog艂臋bia艂 Kozioro偶ec w tym samym domu mojego syna; jego Mars mia艂 jeszcze da膰 mi si臋 we znaki.

Matka Truczinska w podnieceniu, zachowuj膮c si臋 jak mysz, ob­wie艣ci艂a mi nowin臋: - Wyobra藕 sobie, Oskarku, bocian przyni贸s艂 ci braciszka. A ja sobie my艣la艂am, 偶eby to nie by艂a dziewuszka, bo z dziewuszk膮 to p贸藕niej same zmartwienia!

Nawet nie przerwa艂em swojego b臋bnienia wed艂ug partytury wie­偶y Eiffla i do艂膮czonego dopiero co widoku 艁uku Triumfalnego. Mat­ka Truczinska zostawszy babk膮 Truczinska wida膰 nie oczekiwa艂a ode mnie gratulacji. Chocia偶 to nie by艂a niedziela, postanowi艂a troch臋 si臋 ur贸偶owa膰, si臋gn臋艂a po wielokro膰 wypr贸bowany papier od cykorii, natar艂a sobie policzki, 艣wie偶o umalowana opu艣ci艂a mieszkanie, aby na dole, na parterze, pom贸c rzekomemu ojcu Matzerathowi.

By艂 to, jak powiedzia艂em, czerwiec. Zdradliwy miesi膮c. Sukcesy na wszystkich frontach - je艣li sukcesy na Ba艂kanach nazwa膰 sukce­sami - a w perspektywie jeszcze wi臋ksze sukcesy na wschodzie. Zgromadzono tam olbrzymi膮 armi臋. Kolej mia艂a pe艂ne r臋ce roboty. R贸wnie偶 Fritz Truczinski, kt贸ry dot膮d tak przyjemnie sp臋dza艂 czas w Pary偶u, musia艂 wybra膰 si臋 na wsch贸d, w podr贸偶, kt贸ra mia艂a za­ko艅czy膰 si臋 niepr臋dko i kt贸rej nie spos贸b by艂o pomyli膰 z wyjazdem na urlop. Oskar natomiast siedzia艂 spokojnie nad l艣ni膮cymi poczt贸w­kami, bawi艂 w spokojnym Pary偶u u progu lata, wystukiwa艂 lekko Trois jeunes tambours, nie mia艂 nic wsp贸lnego z niemieckimi woj­skami okupacyjnymi, nie musia艂 wi臋c obawia膰 si臋, 偶e partyzanci b臋d膮 chcieli zrzuci膰 go z most贸w nad Sekwan膮. Nie, ca艂kiem po cywilne­mu wdrapa艂em si臋 ze swoim b臋benkiem na wie偶臋 Eiffla, z g贸ry jak nale偶y napawa艂em si臋 rozleg艂ym widokiem, czu艂em si臋 tak dobrze i mimo kusz膮cej wysoko艣ci wolny od gorzkawo-s艂odkich my艣li o samob贸jstwie, 偶e dopiero po zej艣ciu na d贸艂, gdy maj膮c swoje dzie­wi臋膰dziesi膮t cztery centymetry wzrostu stan膮艂em u st贸p wie偶y Eiffla, ponownie uprzytomni艂em sobie narodziny mojego syna. 鈥濾oil盲, masz syna! - pomy艣la艂em sobie. - Jak sko艅czy trzy lata, dostanie blaszany b臋benek. Zobaczymy, kto tu jest ojcem 鈥 ten pan Matzerath czy ja, Oskar Bro艅ski鈥.

W upalnym sierpniu - zdaje mi si臋, 偶e zakomunikowano w艂a艣nie o zwyci臋skim zako艅czeniu kolejnej bitwy w kotle, tym razem pod Smole艅skiem - odby艂y si臋 chrzciny mojego syna Kurta. Jak dosz艂o jednak do tego, 偶e na t臋 uroczysto艣膰 zostali zaproszeni moja babka Anna Koljaiczkowa i jej brat Wincenty Bro艅ski? Je艣li przyj膮膰 ow膮 wersj臋, kt贸ra Jana Bro艅skiego czyni moim ojcem, a cichego i coraz bardziej zdziwacza艂ego Wincentego moim dziadkiem ze strony ojca, to nie brak powod贸w do zaproszenia. Ostatecznie moi dziadkowie byli pradziadkami mojego syna Kurta.

Ta argumentacja nigdy oczywi艣cie nie przysz艂a na my艣l Matzerathowi, kt贸ry przecie偶 wystosowa艂 zaproszenie. Nawet w chwilach najwi臋kszego zw膮tpienia, na przyk艂ad po wysoko przegranej partii skata, uwa偶a艂 si臋 on za podw贸jnego rodzica, ojca i 偶ywiciela. Oskar zobaczy艂 swoich dziadk贸w z innych powod贸w. Oboje staruszk贸w zniemczono. Nie byli ju偶 Polakami i tylko 艣nili po kaszubsku. Na­zwano ich volksdeutschami trzeciej grupy. W dodatku Jadwiga Bro艅ska, wdowa po Janie, wysz艂a za m膮偶 za ba艂tyckiego Niemca, kt贸ry by艂 w R臋biechowie ortsbauernf眉hrerem. Posz艂y ju偶 wnioski, po kt贸­rych zatwierdzeniu Marga i Stefan Bro艅scy mieli nosi膰 nazwisko oj­czyma Ehlersa. Siedemnastoletni Stefan zg艂osi艂 si臋 na ochotnika do wojska, odbywa艂 przeszkolenie piechoty na poligonie w Bo偶ym Polu Wielkim i mia艂 wszelkie szans臋 poznania europejskich teatr贸w dzia­艂a艅 wojennych, podczas gdy Oskar, kt贸ry te偶 zbli偶a艂 si臋 do wymaga­nej w wojsku granicy wieku, z b臋benkiem zawieszonym na szyi mu­sia艂 czeka膰, a偶 w wojskach l膮dowych albo w marynarce, ewentualnie w lotnictwie, powstanie mo偶liwo艣膰 wykorzystania trzyletniego b臋bnisty. Ortsbauernfiihrer Ehlers zrobi艂 pocz膮tek. Na czterna艣cie dni przed chrzcinami, z Jadwig膮 obok siebie na ko藕le, zajecha艂 par膮 koni na Labesa. Mia艂 krzywe nogi, chorowa艂 na 偶o艂膮dek i nie umywa艂 si臋 do Jana Bro艅skiego. Ni偶szy o ca艂膮 g艂ow臋, siedzia艂 obok krowiookiej Jadwigi przy bawialnym stole. Jego zjawienie si臋 zaskoczy艂o nawet Matzeratha. Rozmowa nie klei艂a si臋. M贸wiono o pogodzie, stwier­dzono, 偶e na wschodzie tyle si臋 dzieje, 偶e ra藕no posuwamy si臋 na­prz贸d, o wiele szybciej ni偶 w dziewi臋膰set pi臋tnastym, jak przypo­mnia艂 sobie Matzerath, kt贸ry w dziewi臋膰set pi臋tnastym by艂 na wschodzie. Wszyscy dok艂adali stara艅, 偶eby nie m贸wi膰 o Janie Bro艅skim, a偶 ja pokrzy偶owa艂em te milcz膮ce plany i pociesznie wydyma­j膮c usta, g艂o艣no, raz za razem, przywo艂ywa艂em wuja Oskara, Jana. Matzerath wzi膮艂 si臋 w gar艣膰 i powiedzia艂 co艣 mi艂ego i co艣 rzewnego o dawnym przyjacielu i rywalu. Ehlers zgodzi艂 si臋 skwapliwie, nie 偶a­艂uj膮c s艂贸w, chocia偶 swojego poprzednika nie widzia艂 nigdy na oczy. Jadwiga zdoby艂a si臋 nawet na par臋 prawdziwych, powolutku sp艂ywa­j膮cych 艂ez, do niej te偶 nale偶a艂o ostatnie s艂owo na temat Jana: - To by艂 dobry cz艂owiek. Muchy by nie skrzywdzi艂. Kto by pomy艣la艂, 偶e tak膮 艣mier膰 znajdzie, on, co wszystkiego si臋 ba艂 i strzela膰 nawet nie umia艂. Po tych s艂owach Matzerath poprosi艂 stoj膮c膮 za nim Mari臋, 偶eby przynios艂a butelkowe piwo, a Ehlersa zapyta艂, czy umie gra膰 w ska­ta. Ehlers nie umia艂, bardzo ubolewa艂, ale Matzerath by艂 do艣膰 wspa­nia艂omy艣lny, 偶eby wybaczy膰 ortsbauernfuhrerowi t臋 niewielk膮 przy­war臋. Poklepa艂 go nawet po ramieniu i kiedy piwo sta艂o ju偶 w szklankach, zapewni艂, 偶e to nic nie szkodzi, je艣li on nie ma poj臋cia o skacie, mimo to mog膮 przecie偶 zosta膰 dobrymi przyjaci贸艂mi.

W ten spos贸b Jadwiga Bro艅ska jako Jadwiga Ehlers ponownie zjawi艂a si臋 w naszym mieszkaniu i na chrzciny mego syna Kurta pr贸cz swojego ortsbauernfuhrera przywioz艂a swego dawnego te艣cia, Win­centego Bro艅skiego i jego siostr臋 Ann臋. Matzerath by艂 chyba uprze­dzony, g艂o艣no i serdecznie powita艂 oboje staruszk贸w na ulicy pod oknami s膮siad贸w, a w bawialni, gdy babka si臋gn臋艂a pod cztery sp贸d­nice i wyci膮gn臋艂a prezent chrzestny, dorodn膮 g臋艣, powiedzia艂:

- Po co by艂o robi膰 sobie tyle k艂opotu, mamusiu? Rad ci b臋d臋 i wtedy, kiedy nic nie przyniesiesz, a mimo to przyjedziesz.

To z kolei nie dogadza艂o mojej babce, kt贸ra chcia艂a us艂ysze膰, co warta jest jej g臋艣. Chlasne艂a t艂ustego ptaka d艂oni膮 na p艂ask i zaprote­stowa艂a: - A nie gadaj偶e tak, Alfredku. Przecie偶 to nie kaszubska g臋艣, ale niemiecka, a smakuje tak samo jak przed wojn膮!

W ten spos贸b rozwi膮zano wszelkie problemy narodowo艣ciowe i tylko przed samym chrztem by艂o jeszcze troch臋 ambarasu, gdy Oskar nie chcia艂 wej艣膰 do protestanckiego ko艣cio艂a. R贸wnie偶 gdy wynie艣li m贸j b臋benek z taks贸wki, wabili mnie blach膮 i zapewniali w k贸艂ko, 偶e w ko艣cio艂ach protestanckich wolno mie膰 ze sob膮 nawet b臋benki, ja w dalszym ci膮gu pozosta艂em zajad艂ym katolikiem i pr臋dzej zdecydo­wa艂bym si臋 na kr贸tk膮, tre艣ciw膮 spowied藕 do kap艂a艅skiego ucha pro­boszcza Wiehnke ni偶 na wys艂uchanie protestanckiego gadania przy chrzcie. Matzerath ust膮pi艂. Prawdopodobnie ul膮k艂 si臋 mojego g艂osu i zwi膮zanych z nim koszt贸w odszkodowania. Tak wi臋c, gdy w ko­艣ciele odbywa艂 si臋 chrzest, zosta艂em w taks贸wce, ogl膮da艂em ty艂 g艂o­wy szofera, przypatrywa艂em si臋 twarzy Oskara w lusterku wstecz­nym, wspomina艂em sw贸j w艂asny chrzest sprzed wielu lat i wszystkie pr贸by proboszcza Wiehnke, kt贸re mia艂y z Oskara wyp臋dzi膰 szata­na.

Po chrzcie zasiedli艣my do obiadu przy dw贸ch zsuni臋tych sto艂ach i zacz臋li艣my od zupy 偶贸艂wiowej. 艁y偶ka i brzeg talerza. Ci ze wsi siorbali. Greff odstawia艂 ma艂y palec. Gretchen Scheffler gryz艂a zup臋. Gusta u艣miecha艂a si臋 szeroko ponad 艂y偶k膮. Ehlers rozmawia艂 poprzez 艂y偶k臋. Wincenty szuka艂 czego艣 obok 艂y偶ki. Tylko stare kobiety, bab­ka Anna i matka Truczinska, oddawa艂y si臋 艂y偶ce bez reszty, a Oskar porzuci艂 艂y偶k臋, wymkn膮艂 si臋 z pokoju, podczas gdy tamci jeszcze zajadali, i odszuka艂 w sypialni kolebk臋 syna, bo chcia艂 pomy艣le膰 o synu, podczas gdy tamci z 艂y偶kami kurczyli si臋, coraz bardziej bez­my艣lni i pu艣ci, mimo 偶e wlewali w siebie zup臋 艂y偶kami.

Jasnoniebieski tiulowy baldachim nad koszykiem na k贸艂kach. Poniewa偶 brzeg koszyka by艂 za wysoki, z pocz膮tku dojrza艂em tylko co艣 czerwonosino pomarszczonego. Podstawi艂em b臋benek i mog艂em potem obejrze膰 sobie 艣pi膮cego, podryguj膮cego przez sen syna. O, dumo ojcowska, kt贸ra zawsze szukasz wielkich s艂贸w! Poniewa偶 na widok niemowl臋cia nie przysz艂o mi na my艣l nic pr贸cz kr贸tkiego zdania: 鈥濲ak sko艅czy trzy lata, dostanie b臋benek鈥, poniewa偶 m贸j syn nie udzieli艂 mi 偶adnych informacji o swoim 艣wiecie idei, poniewa偶 mog艂em spodziewa膰 si臋 tylko, 偶e by膰 mo偶e, tak jak ja, nale偶y do przenikliwych niemowl膮t, raz za razem obiecywa艂em mu blaszany b臋benek na trzecie urodziny, potem zszed艂em z blachy i wr贸ci艂em do doros艂ych do bawialni.

Oni uporali si臋 w艂a艣nie z zup膮 偶贸艂wiow膮. Maria nios艂a zielony, s艂odki groszek konserwowy polany mas艂em. Matzerath, kt贸ry by艂 odpowiedzialny za piecze艅 wieprzow膮, osobi艣cie zaj膮艂 si臋 p贸艂miskiem, zrzuci艂 marynark臋, w samej koszuli kraja艂 plasterek po plasterku i nad kruchym, soczystym mi臋sem robi艂 tak wniebowzi臋te miny, 偶e musia艂em odwr贸ci膰 wzrok.

Greffowi podano co艣 innego. Dosta艂 szparagi z puszki, jajka na twardo i rzodkiew ze 艣mietan膮, bo wegetarianie nie jedz膮 mi臋sa. Natomiast jak wszyscy pozostali wzi膮艂 troch臋 t艂uczonych ziemnia­k贸w, tylko okrasi艂 je nie sosem od pieczeni, ale podrumienionym mas艂em, kt贸re uwa偶na Maria przynios艂a mu z kuchni na sycz膮cej patelence. Podczas gdy inni pili piwo, Greff mia艂 w szklance s艂odki moszcz. Rozmawiano o bitwie w kotle pod Kijowem, dodawano na palcach liczby je艅c贸w. Ba艂t Ehlers okaza艂 w tym szczeg贸ln膮 zr臋cz­no艣膰, przy ka偶dych stu tysi膮cach podnosi艂 palec, aby potem, gdy obie rozczapierzone d艂onie oznacza艂y milion, licz膮c dalej obala膰 jeden palec za drugim. Gdy wyczerpano temat je艅c贸w rosyjskich, kt贸rzy wskutek zwi臋kszaj膮cej si臋 liczby stawali si臋 coraz bardziej bezwar­to艣ciowi i nieciekawi, Scheffler opowiedzia艂 o okr臋tach podwodnych w Gdyni, a Matzerath szepn膮艂 na ucho mojej babce Annie, 偶e u Schichaua podobno co tydzie艅 sp艂ywaj膮 na wod臋 dwa okr臋ty podwodne. Nast臋pnie handlarz warzyw Greff wyja艣nia艂 ca艂emu towarzystwu, dlaczego okr臋ty podwodne musz膮 sp艂ywa膰 z pochylni burt膮 naprz贸d, nie ruf膮. Chcia艂 to przedstawi膰 plastycznie, wszystko ilustrowa艂 ge­stami, kt贸re cz臋艣膰 go艣ci, zafascynowana budow膮 okr臋t贸w podwod­nych, uwa偶nie i niezr臋cznie na艣ladowa艂a. Wincenty Bro艅ski, gdy jego lewa r臋ka chcia艂a upodobni膰 si臋 do zanurzaj膮cego okr臋tu podwodne­go, przewr贸ci艂 szklank臋 z piwem. Babka ju偶 mia艂a go za to wy艂aja膰, ale Maria u艂agodzi艂a j膮, powiedzia艂a, 偶e nic nie szkodzi, bo obrus i tak idzie jutro do prania; a 偶e na chrzcinach zdarzaj膮 si臋 plamy, to przecie偶 naturalne.

Jednocze艣nie przysz艂a te偶 matka Truczinska ze 艣ciereczk膮, wy­tar艂a plam臋 po piwie, a w lewej r臋ce mia艂a du偶膮 kryszta艂ow膮 misk臋 pe艂n膮 budyniu czekoladowego z t艂uczonymi migda艂ami.

O, gdyby偶 do budyniu czekoladowego by艂 inny sos albo w og贸le nie by艂o 偶adnego! Ale by艂 sos waniliowy. G臋sty, 偶贸艂tawy sos wani­liowy. Bardzo pospolity, zwyczajny, a jednak jedyny w swoim ro­dzaju sos waniliowy. Nie ma chyba na tym 艣wiecie nic weselszego, ale i nic smutniejszego ponad sos waniliowy. Wanilia pachnia艂a 艂a­godnie i coraz bardziej i bardziej otacza艂a mnie Mari膮, tak 偶e nie mog艂em ju偶 na ni膮 patrze膰 i nie mog艂em jej znie艣膰, jej, kt贸ra by艂a sprawczyni膮 wszelkiej wanilii, kt贸ra siedzia艂a obok Matzeratha, kt贸­ra trzyma艂a jego d艂o艅 w swojej d艂oni.

Oskar zsun膮艂 si臋 ze swojego dzieci臋cego krzese艂ka, trzymaj膮c si臋 sp贸dnicy Greffowej, kt贸ra zajada艂a w najlepsze, po艂o偶y艂 si臋 u jej st贸p i po raz pierwszy ch艂on膮艂 ow膮 w艂a艣ciw膮 Linie Greff wo艅, kt贸ra na­tychmiast przekrzycza艂a, po艂kn臋艂a, unicestwi艂a wszelk膮 wanili臋.

Jakkolwiek od tego nowego, kwaskowatego zapachu zrobi艂o mi si臋 niedobrze, wytrwa艂em w nim, a偶 wszystkie wspomnienia zwi膮za­ne z wanili膮 wyda艂y si臋 zag艂uszone.

Powoli, cicho i bez skurcz贸w chwyci艂y mnie wyzwalaj膮ce md艂o­艣ci. I gdy wypada艂a ze mnie zupa 偶贸艂wiowa, piecze艅 wieprzowa w kawa艂kach, prawie nie naruszone zielone ziarenka groszku kon­serwowego i tych par臋 艂y偶eczek budyniu czekoladowego z sosem waniliowym, poj膮艂em swoj膮 s艂abo艣膰, p艂awi艂em si臋 w s艂abo艣ci, s艂a­bo艣膰 Oskara rozlewa艂a si臋 u st贸p Liny Greff - i postanowi艂em, 偶e odt膮d codziennie b臋d臋 szed艂 ze swoj膮 s艂abo艣ci膮 do pani Greff.








Siedemdziesi膮t pi臋膰 kilo


Wia藕ma i Bria艅sk; potem rozpocz膮艂 si臋 okres b艂ot. R贸wnie偶 Oskar w pa藕dzierniku dziewi臋膰set czterdziestego pierwszego zacz膮艂 ca艂膮 par膮 grzeba膰 si臋 w b艂ocie. Prosz臋 mi wybaczy膰, 偶e b艂otne sukcesy grupy armii 鈥炁歳odek鈥 zestawiam ze swoimi sukcesami w bezdro偶nym i r贸wnie b艂otnistym terenie pani Liny Greff. Podobnie jak tam, pod Moskw膮, grz臋z艂y czo艂gi i ci臋偶ar贸wki, tak grz臋z艂em i ja; wpraw­dzie tam ko艂a jeszcze si臋 obraca艂y, rozgrzebywa艂y b艂oto, wprawdzie i ja nie ust臋powa艂em - w b艂ocie Greff owej uda艂o mi si臋 dos艂ownie ubija膰 pian臋 - ale o zdobyczach terenu nie mo偶na by艂o m贸wi膰 ani pod Moskw膮, ani w sypialni Greff贸w.

Nie chcia艂bym jeszcze rezygnowa膰 z tego por贸wnania: podobnie jak przyszli stratedzy wyci膮gn膮 odpowiedni膮 nauk臋 z nieudanych operacji b艂otnych, tak i ja wyci膮gn膮艂em odpowiednie wnioski z wal­ki z 偶ywio艂em Greffowej. Nie powinno si臋 lekcewa偶y膰 dzia艂a艅 na froncie krajowym w ostatniej wojnie 艣wiatowej. Oskar mia艂 wtedy siedemna艣cie lat i mimo m艂odego wieku na zdradziecko nieprzejrzy­stym poligonie Liny Greff wyszkoli艂 si臋 na m臋偶czyzn臋. Porzucaj膮c militarne por贸wnania, mierz臋 teraz post臋py Oskara kategoriami arty­stycznymi, m贸wi臋 wi臋c: o ile Maria w naiwnie osza艂amiaj膮cej wani­liowej mgle ukaza艂a mi zalety ma艂ej formy, zaznajomi艂a mnie z taki­mi liryzmami jak proszek musuj膮cy i szukanie grzyb贸w, o tyle w ostrym, kwa艣nym, wielekro膰 zg臋szczonym kr臋gu zapach贸w Gref­fowej doszed艂em do owego szerokiego epickiego oddechu, kt贸ry po­zwala mi dzisiaj wymienia膰 w jednym zdaniu sukcesy na froncie i w 艂贸偶ku. Muzyka! Od dziecinnie sentymentalnych, a jednak tak s艂odkich organk贸w Marii wprost na podium dyrygenta; bo Lina Greff ofiarowa艂a mi ca艂膮 orkiestr臋 o tak bogatej i r贸偶norodnej instrumentacji, jak膮 mo偶na co najwy偶ej spotka膰 w Bayreuth albo w Salzburgu. Tam nauczy艂em si臋 tr膮bienia, brzd膮kania, dmuchania, szarpania, sku­bania, dowiedzia艂em si臋, co to jest bas generalny, a co kontrapunkt, czy chodzi o dodekafoni臋, czy o nowotoni臋, pozna艂em wpadanie przy scherzo, tempo przy andante, m贸j patos by艂 rygorystycznie suchy i zarazem mi臋kko rozlewny; Oskar wydoby艂 z Greffowej, ile si臋 da艂o, a mimo to, jak prawdziwy artysta, pozosta艂 niezadowolony, je艣li nie niezaspokojony.

Z naszego sklepu kolonialnego do sklepu z warzywami Greff贸w by艂o dwadzie艣cia kroczk贸w. Ich sklep znajdowa艂 si臋 po drugiej stro­nie ulicy, troch臋 na ukos, w dogodnym punkcie, znacznie dogodniejszym ni偶 mieszkanie piekarza Aleksandra Schefflera na Ku藕niczkach. I bodaj to dogodne po艂o偶enie sprawi艂o, 偶e w studiowaniu kobiecej anatomii posun膮艂em si臋 nieco dalej ni偶 w studiowaniu moich mistrz贸w Goethego i Rasputina. Kto wie, czy tej utrzymuj膮cej si臋 do dzi艣 dys­proporcji w wykszta艂ceniu nie da si臋 wyt艂umaczy膰 i by膰 mo偶e uspra­wiedliwi膰 odmienno艣ci膮 moich dw贸ch nauczycielek. Podczas gdy Lina Greff wcale nie chcia艂a mnie uczy膰, lecz po prostu biernie od­dawa艂a mi do dyspozycji swoje bogactwo jako materia艂 pogl膮dowy i do艣wiadczalny, Gretchen Scheffier bra艂a swoje nauczycielskie po­wo艂anie zbyt powa偶nie. Chcia艂a widzie膰 rezultaty, chcia艂a s艂ysze膰, jak czytam na g艂os, chcia艂a patrze膰, jak kaligrafuj膮 moje palce b臋bnisty, chcia艂a zaprzyja藕ni膰 mnie z urocz膮 gramatyk膮 i r贸wnocze艣nie ci膮gn膮膰 z tej przyja藕ni w艂asne korzy艣ci. Skoro jednak Oskar odma­wia艂 jej jakichkolwiek widomych znak贸w, kt贸re 艣wiadczy艂yby o re­zultatach, Gretchen Scheffier straci艂a cierpliwo艣膰, wkr贸tce po 艣mier­ci mojej biednej mamy, b膮d藕 co b膮d藕 po siedmiu latach nauki, zaj臋艂a si臋 na powr贸t swoimi rob贸tkami i tylko co jaki艣 czas, g艂贸wnie przed wielkimi 艣wi臋tami, uszcz臋艣liwia艂a mnie, jako 偶e piekarskie ma艂偶e艅­stwo nadal by艂o bezdzietne, swetrami, po艅czochami i r臋kawiczkami w艂asnej roboty. O Goethem i Rasputinie nie by艂o ju偶 mi臋dzy nami mowy i jedynie owym wyj膮tkom z dzie艂 obu mistrz贸w, kt贸re to tu, to tam, przewa偶nie na strychu kamienicy, w dalszym ci膮gu przechowywa艂em, zawdzi臋cza Oskar, 偶e ta cz臋艣膰 jego studi贸w nie utkn臋艂a na martwym punkcie; kszta艂ci艂em si臋 sam i wyrobi艂em sobie w艂asne zdanie.

Chorowita Lina Greff by艂a natomiast przykuta do 艂贸偶ka, nie mo­g艂a mi si臋 wywin膮膰, opu艣ci膰 mnie, bo jej chorob膮 cho膰 przewlek艂a, nie by艂a na tyle powa偶n膮 aby 艣mier膰 mia艂a mi przedwcze艣nie zabra膰 nauczycielk臋 Lin臋. Poniewa偶 jednak na tej planecie nie ma nic trwa­艂ego, Oskar opu艣ci艂 ob艂o偶nie chor膮 w chwili, gdy uzna艂 swoje studia za uko艅czone.

Powiecie pa艅stwo: w jak偶e ograniczonym 艣wiatku musia艂 kszta艂­ci膰 si臋 ten m艂ody cz艂owiek! Mi臋dzy sklepem kolonialnym, piekarni膮 i sklepem z warzywami musia艂 gromadzi膰 podstawy dla p贸藕niejsze­go, samodzielnego 偶ycia. Cho膰 nie przecz臋, 偶e pierwsze, tak wa偶ne wra偶enia Oskar zbiera艂 w do艣膰 zat臋ch艂ym drobnomieszcza艅skim oto­czeniu, to w ko艅cu mia艂 jeszcze trzeciego nauczyciela. On otworzy艂 przed Oskarem 艣wiat i zrobi艂 z niego to, czym jest dzisiaj, osob臋, kt贸r膮 w braku lepszego okre艣lenia obdarzam nieadekwatnym mia­nem kosmopolity.

M贸wi臋, jak najbystrzejsi z pa艅stwa si臋 domy艣laj膮, o moim na­uczycielu i mistrzu Bebrze, o potomku w linii prostej ksi臋cia Eugeniusza, o latoro艣li z rodu Ludwika XIV, o lilipucie i klownie muzycz­nym Bebrze. Kiedy m贸wi臋: Bebra, mam te偶 oczywi艣cie na my艣li dam臋 u jego boku, wielk膮 somnambuliczk臋 Roswit臋 Ragun臋, ponadczaso­w膮 pi臋kno艣膰, o kt贸rej nieraz my艣la艂em w owych mrocznych latach, gdy Matzerath zabra艂 mi moj膮 Mari臋. W jakim wieku mo偶e by膰 signora? - zapytywa艂em siebie. Czy jest kwitn膮c膮 dwudziestoletni膮 dziewczyn膮? Czy te偶 jest ow膮 delikatn膮 dziewi臋膰dziesi臋cioletni膮 sta­ruszk膮, kt贸ra jeszcze za sto lat b臋dzie niezniszczalnie uciele艣nia膰 miniaturowy format wiecznej m艂odo艣ci?

Je艣li dobrze pami臋tam, spotka艂em tych dwoje tak bliskich mi lu­dzi kr贸tko po 艣mierci mojej biednej mamy. Wypili艣my razem kaw臋 w 鈥濩zterech Porach Roku鈥, potem nasze drogi si臋 rozesz艂y. Pojawi艂y si臋 lekkie, ale nie b艂ahe r贸偶nice polityczne; Bebra by艂 w bliskich sto­sunkach z Ministerstwem Propagandy Rzeszy, wyst臋powa艂, jak bez trudu wywnioskowa艂em z jego aluzji, w prywatnych apartamentach pan贸w Goebbelsa i G枚ringa i najrozmaitszymi sposobami pr贸bowa艂 mi wyt艂umaczy膰 i usprawiedliwi膰 to wykolejenie. Opowiada艂 o wp艂y­wowej pozycji nadwornych b艂azn贸w w 艣redniowieczu, pokazywa艂 mi reprodukcje obraz贸w hiszpa艅skich mistrz贸w, kt贸re przedstawia艂y jakiego艣 Filipa czy Karola w otoczeniu dworu, a w艣r贸d tych sztyw­nych gromad mo偶na by艂o dojrze膰 paru osobliwie i dowcipnie ubra­nych b艂azn贸w w pludrach, kt贸rzy mieli proporcje Bebry, a by膰 mo偶e i moje, Oskara. W艂a艣nie dlatego, 偶e podoba艂y mi si臋 te obrazki - bo dzi艣 mog臋 nazwa膰 si臋 gor膮cym wielbicielem genialnego malarza Diego Velazqueza 鈥 nie chcia艂em Bebrze u艂atwia膰 zadania. On zreszt膮 poniecha艂 potem por贸wna艅 stanowiska kar艂a na dworze hiszpa艅skie­go Filipa IV ze swoj膮 pozycj膮 przy nadre艅skim parweniuszu J贸zefie Goebbelsie. M贸wi艂 o ci臋偶kich czasach, o s艂abych, kt贸rzy chwilowo musz膮 ust膮pi膰, o oporze, kt贸ry rozkwita w ukryciu, kr贸tko m贸wi膮c, pad艂y w贸wczas s艂owa: 鈥瀍migracja wewn臋trzna鈥, i dlatego rozesz艂y si臋 drogi Oskara i Bebry.

Nie znaczy to, 偶ebym zachowa艂 do mistrza uraz臋. Na wszystkich s艂upach og艂oszeniowych szuka艂em przez nast臋pne lata afisz贸w rewii i cyrk贸w z nazwiskiem Bebry, znalaz艂em to nazwisko dwukrotnie w towarzystwie signory Raguny, nie podj膮艂em jednak nic, co mog艂o­by doprowadzi膰 do spotkania z przyjaci贸艂mi.

Pozostawi艂em to przypadkowi, lecz przypadek zawi贸d艂, bo gdy­by nasze drogi skrzy偶owa艂y si臋 ju偶 jesieni膮 dziewi臋膰set czterdzieste­go drugiego, nie za艣 dopiero w roku nast臋pnym, Oskar nigdy by nie terminowa艂 u Liny Greff, tylko sta艂by si臋 uczniem mistrza Bebry. A tak codziennie, cz臋sto ju偶 wczesnym przedpo艂udniem, przechodzi艂em przez ulic臋, wst臋powa艂em do sklepu z warzywami, dla przy­zwoito艣ci kr臋ci艂em si臋 najpierw p贸艂 godzinki w pobli偶u Greffa, kt贸ry stawa艂 si臋 coraz bardziej pomylonym majster-klepk膮, przygl膮da艂em si臋, jak budowa艂 swoje cudaczne, dzwoni膮ce, rycz膮ce, piszcz膮ce ma­szyny, i szturcha艂em go, gdy do sklepu wchodzili klienci; bo Greff w tym czasie nie zwraca艂 ju偶 prawie uwagi na otoczenie. Co si臋 sta­艂o? Co sprawi艂o, 偶e tak kiedy艣 towarzyski, zawsze skory do 偶art贸w ogrodnik i przyjaciel m艂odzie偶y zamkn膮艂 si臋 w sobie, co sprawi艂o, 偶e tak osamotnia艂, sta艂 si臋 zdziwacza艂ym i troch臋 zaniedbanym starszym panem?

M艂odzie偶 ju偶 nie przychodzi艂a, Ci, co teraz dorastali, nie znali go. Jego zwolennik贸w z czas贸w skautowskich wojna rozrzuci艂a po wszystkich frontach. Przychodzi艂y listy poczty polowej, potem ju偶 tylko kartki, a kt贸rego艣 dnia okr臋偶n膮 drog膮 dotar艂a do Greff膮 wiado­mo艣膰, 偶e jego ulubieniec, Horst Donath, kiedy艣 skaut, potem hufcowy w Jungvolku, pad艂 jako podporucznik nad Do艅cem.

Od tego dnia Greff zacz膮艂 si臋 starze膰, nie dba艂 o sw贸j wygl膮d, ca艂kowicie po艣wi臋ca艂 si臋 majsterkowaniu, tak 偶e w sklepie warzyw­nym widzia艂o si臋 wi臋cej maszyn dzwoni膮cych i mechanizm贸w ry­cz膮cych ni偶 cho膰by ziemniak贸w i g艂贸wek kapusty. Niew膮tpliwie og贸l­na sytuacja 偶ywno艣ciowa te偶 zrobi艂a swoje; sklep otrzymywa艂 bardzo rzadkie i nieregularne przydzia艂y, a Greff nie umia艂, tak jak Matzerath, wykorzystuj膮c stosunki, za艂atwi膰 korzystnych zakup贸w w hur­cie.

Sklep wygl膮da艂 smutno i w艂a艣ciwie nale偶a艂oby si臋 cieszy膰, 偶e bezsensowne ha艂a艣liwe aparaty Greffa w spos贸b co prawda cudacz­ny, ale dekoracyjny ozdabiaj膮 i wype艂niaj膮 wn臋trze. Podoba艂y mi si臋 produkty, kt贸re rodzi艂y si臋 w coraz bardziej sfiksowanym umy艣le majster-klepki Greffa. Patrz膮c dzisiaj na w臋藕laste twory mojego pie­l臋gniarza, przypominam sobie wystaw臋 Greffa. I podobnie jak Bru­no raduje si臋 moim tyle偶 u艣miechni臋tym, co powa偶nym zaintereso­waniem dla jego artystycznych igraszek, tak Greff cieszy艂 si臋 na sw贸j roztargniony spos贸b, gdy spostrzeg艂, 偶e ten czy inny mechanizm muzyczny sprawia mi przyjemno艣膰. On, kt贸ry przez ca艂e lata nie zwraca艂 na mnie uwagi, nie ukrywa艂 rozczarowania, gdy po p贸艂 go­dzince opuszcza艂em sklep zamieniony w warsztat i odwiedza艂em jego 偶on臋 Lin臋 Greff.

C贸偶 mam pa艅stwu powiedzie膰 o tych wizytach u ob艂o偶nie chorej, kt贸re trwa艂y najcz臋艣ciej dwie, dwie i p贸艂 godziny. Gdy Oskar wcho­dzi艂, ona przywo艂ywa艂a go z 艂贸偶ka: - Ach, to ty, Oskarku. No, chod藕偶e tu bli偶ej, a jak chcesz, to wskakuj do 艂贸偶ka, bo w pokoju zimno,

Greff tak marnie napali艂! - W艣lizgiwa艂em si臋 wi臋c do niej pod pie­rzyn臋, b臋benek i owe dwie pa艂eczki, kt贸rych u偶ywa艂em przed chwi­l膮, zostawia艂em przy 艂贸偶ku i tylko z trzeci膮 pa艂eczk膮, zu偶yt膮 i troch臋 sfatygowan膮, sk艂ada艂em wizyt臋 Linie.

Nie znaczy to, 偶ebym si臋 rozbiera艂, zanim wszed艂em do 艂贸偶ka Liny. K艂ad艂em si臋 w we艂nie, aksamicie i sk贸rzanych butach, a po pewnym czasie, mimo wyt臋偶onej i rozgrzewaj膮cej pracy, w tym samym, prawie niepomi臋tym ubraniu wydostawa艂em si臋 ze skot艂owanej po艣cieli.

Gdy kilka razy tu偶 po wyj艣ciu z 艂贸偶ka Liny, jeszcze przesi膮kni臋ty jej wyziewami, zaszed艂em do sklepu, przyj膮艂 si臋 zwyczaj, do kt贸rego zastosowa艂em si臋 z wielk膮 ochot膮. Jeszcze gdy le偶a艂em w 艂贸偶ku Greffowej i wykonywa艂em ostatnie 膰wiczenia, Greff wchodzi艂 do sypial­ni z miednic膮 ciep艂ej wody, stawia艂 j膮 na taboreciku i wychodzi艂 bez s艂owa, nie spojrzawszy nawet na 艂贸偶ko.

Oskar wyrywa艂 si臋 na og贸艂 szybko z ofiarowanego mu ciep艂ego gniazdka, podchodzi艂 do miednicy i poddawa艂 dok艂adnym ablucjom siebie i ow膮 tak skuteczn膮 w 艂贸偶ku dawn膮 pa艂eczk臋 b臋bnisty; nie­trudno mi by艂o zrozumie膰, 偶e dla Greffa zapach 偶ony, nawet je艣li dociera艂 z drugiej r臋ki, by艂 nie do zniesienia.

A tak, 艣wie偶o wymyty, by艂em przez majster-klepk臋 mile widzia­ny. Demonstrowa艂 mi wszystkie swoje maszyny i ich r贸偶norodne d藕wi臋ki, i jeszcze dzi艣 zastanawia mnie, 偶e mimo tej p贸藕nej za偶y艂o­艣ci mi臋dzy Oskarem i Greffem nigdy nie dosz艂o do przyja藕ni, 偶e Greff nada艂 pozosta艂 mi obcy i budzi艂 co najwy偶ej moje wsp贸艂czucie, ale nie sympati臋.

We wrze艣niu dziewi臋膰set czterdziestego drugiego - mia艂em w艂a­艣nie za sob膮 osiemnaste urodziny, kt贸re min臋艂y bez echa, w radio sz贸sta armia zdoby艂a Stalingrad - Greff zbudowa艂 mi mechaniczny b臋benek. Na drewnianym rusztowaniu zawiesi艂 dwie zr贸wnowa偶one nape艂nione ziemniakami szale, potem z lewej szali zdejmowa艂 jedne­go ziemniaka: waga wychyla艂a si臋, zwalniaj膮c zasuwk臋, kt贸ra uru­chamia艂a zainstalowany na rusztowaniu b臋benkowy mechanizm: roz­lega艂o si臋 stukanie, walenie, terkotanie, grzechotanie, zderza艂y si臋 talerze, hucza艂 gong, a wszystko razem ko艅czy艂o si臋 wreszcie kleko­cz膮cym, tragicznie zgrzytliwym fina艂em.

Podoba艂 mi si臋 ten mechanizm. Raz po raz domaga艂em si臋, 偶eby Greff mi go demonstrowa艂. Oskar wierzy艂 przecie偶, 偶e majsterkuj膮cy handlarz warzyw wymy艣li艂 i zbudowa艂 maszyn臋 z jego powodu, dla niego. Niebawem moja pomy艂ka sta艂a si臋 a偶 nadto wyra藕na. Greff mo偶e ode mnie zaczerpn膮艂 pomys艂, ale maszyna by艂a przeznaczona dla niego, bo jej fina艂 by艂 tak偶e jego fina艂em.

By艂 wczesny, pogodny pa藕dziernikowy ranek, jeden z tych, jakie tylko wiatr p贸艂nocno-wschodni dostarcza gratis pod dom. Zawczasu opu艣ci艂em mieszkanie matki Truczinskiej, wyszed艂em na ulic臋 aku­rat wtedy, gdy Matzerath podnosi艂 偶aluzje w drzwiach sklepu. Sta­艂em przy nim, gdy pomalowane na zielono deski z klekotaniem w臋­drowa艂y w g贸r臋, owion臋艂a mnie chmura zapachu, jaki przez noc nagromadzi艂 si臋 w sklepie, potem Matzerath poca艂owa艂 mnie na dzie艅 dobry. Nie czekaj膮c, a偶 poka偶e si臋 Maria, ruszy艂em na drug膮 stron臋 ulicy, rzucaj膮c ku zachodowi d艂ugi cie艅 na bruk; bo z prawej, na wschodzie, nad placem Maksa Halbego, s艂o艅ce d藕wiga艂o si臋 o w艂a­snych si艂ach w g贸r臋, pos艂uguj膮c si臋 tym samym fortelem, kt贸rym musia艂 te偶 pos艂u偶y膰 si臋 baron M眉nchhausen, gdy za w艂asny warkocz wyci膮ga艂 si臋 z grz臋zawiska.

Kto tak jak ja zna艂 Greffa, by艂by r贸wnie zaskoczony widz膮c o tej porze wystaw臋 i drzwi jego sklepu jeszcze zawieszone i zamkni臋te. Co prawda w ostatnich latach Greff coraz bardziej dziwacza艂. Ale dotychczas trzyma艂 si臋 艣ci艣le godzin handlu. Mo偶e jest chory, pomy­艣la艂 Oskar i z miejsca odrzuci艂 t臋 my艣l. Bo jak偶e Greff, kt贸ry jeszcze ostatniej zimy, cho膰 ju偶 nie tak regularnie jak w latach poprzednich, wykuwa艂 przer臋ble w ba艂tyckim lodzie, 偶eby zanurzy膰 si臋 po szyj臋, jak偶e ten zahartowany cz艂owiek, mimo pewnych objaw贸w starzenia si臋, m贸g艂by z dnia na dzie艅 zachorowa膰. Z przywileju wylegiwania si臋 w 艂贸偶ku wystarczaj膮co gorliwie korzysta艂a Greffowa; wiedzia­艂em te偶, 偶e Greff gardzi艂 mi臋kk膮 po艣ciel膮, 偶e sypia艂 przewa偶nie na 艂贸偶kach polowych i twardych pryczach. Nie by艂o takiej choroby, kt贸­ra mog艂aby go przyku膰 do 艂贸偶ka.

Stan膮艂em przed zamkni臋tym sklepem z warzywami, obejrza艂em si臋 na nasz sklep, zauwa偶y艂em, 偶e Matzerath jest w 艣rodku; potem dopiero, licz膮c na dobry s艂uch Greffowej, ostro偶nie wystuka艂em par臋 takt贸w na blaszanym b臋benku. Wystarczy艂o troch臋 ha艂asu, a ju偶 otwo­rzy艂o si臋 drugie okno w prawo od drzwi sklepu. Greffowa w nocnej koszuli, z g艂ow膮 w papilotach, trzymaj膮c poduszk臋 na piersiach, uka­za艂a si臋 nad skrzynk膮 z kwiatami. - No, wchod藕偶e, Oskarku. Na co ty czekasz, kiedy na dworze taki zi膮b!

Wyja艣niaj膮c zastuka艂em pa艂eczk膮 w blaszan膮 okiennic臋 przed wystaw膮.

- Albrecht! - zawo艂a艂a. - Albrecht, gdzie ty jeste艣? Co si臋 sta艂o? - W dalszym ci膮gu wo艂aj膮c m臋偶a, odesz艂a od okna. Trzasn臋艂y drzwi pokoj贸w, s艂ysza艂em, jak t艂uk艂a si臋 po sklepie, a za chwil臋 zacz臋艂a wrzeszcze膰. Wrzeszcza艂a w piwnicy, ale nie mog艂em dojrze膰, z ja­kiego powodu, bo okienko piwniczne, przez kt贸re zsypywano ziemniaki w dni dostaw, w latach wojny coraz rzadszych, te偶 by艂o za­mkni臋te. Przy艂o偶ywszy oko do wysmo艂owanych desek przed okien­kiem zobaczy艂em, 偶e w piwnicy pali si臋 艣wiat艂o. Widzia艂em r贸wnie偶 g贸rny odcinek piwnicznych schod贸w, na kt贸rych le偶a艂o co艣 bia艂ego, prawdopodobnie poduszka Greffowej.

Musia艂a zgubi膰 poduszk臋 na schodach, bo w piwnicy ju偶 jej nie by艂o, wrzeszcza艂a w sklepie, a za chwil臋 w sypialni. Podnios艂a s艂u­chawk臋 telefonu, wrzeszcza艂a i nakr臋ca艂a numer, wrzeszcza艂a potem w telefon; ale Oskar nie rozumia艂, o co chodzi, wy艂owi艂 tylko s艂owo 鈥瀢ypadek鈥 i adres. Labesa 24, powtarza艂a kilka razy i wrzeszcz膮c odwiesi艂a s艂uchawk臋, a potem, w nocnej koszuli, bez poduszki, ale w papilotach, z wrzaskiem wype艂ni艂a okno, wla艂a swoje cia艂o i obfi­ty, dobrze mi znany biust do skrzynki na kwiaty, za艂ama艂a r臋ce nad mi臋sistymi, bladoczerwonymi ro艣linami i wrzeszcza艂a ku g贸rze, a偶 ulica sta艂a si臋 za ciasna, a偶 Oskar pomy艣la艂, 偶e teraz i Greffowa we­藕mie si臋 za roz艣piewywanie szk艂a; ale nie p臋k艂a ani jedna szyba. Otwo­rzy艂y si臋 okna, kobiety wykrzykiwa艂y ku sobie pytania, z s膮siednich bram nadbiegali m臋偶czy藕ni, zegarmistrz Laubschad, wk艂adaj膮c w biegu marynark臋, stary Heilandt, pan Reissberg, krawiec Libischewski, pan Esch, nawet Probst, nie fryzjer, tylko ten ze sk艂adu w臋gla, przyszed艂 z synem. W bia艂ym fartuchu przyp臋dzi艂 Matzerath, a Maria z ma艂ym Kurtem na r臋ku stan臋艂a w drzwiach sklepu kolonialnego.

Bez trudu uda艂o mi si臋 wmiesza膰 w gromad臋 podnieconych doro­s艂ych i umkn膮膰 Matzerathowi, kt贸ry mnie szuka艂. On i zegarmistrz Laubschad pierwsi postanowili dzia艂a膰. Pr贸bowali dosta膰 si臋 do miesz­kania przez okno. Ale Greffowa nie dopu艣ci艂a nikogo do okna, nie m贸wi膮c ju偶 o wpuszczeniu do 艣rodka. Drapi膮c, wal膮c i gryz膮c r贸w­nocze艣nie, znalaz艂a jednak czas, 偶eby wrzeszcze膰 coraz g艂o艣niej, cz臋­艣ciowo nawet zrozumiale. Najpierw niech przyjedzie pogotowie, ona ju偶 dawno telefonowa艂a, nikt wi臋cej nie musi telefonowa膰, ju偶 ona wie, co trzeba robi膰, jak stanie si臋 co艣 takiego. Niech pilnuj膮 w艂asne­go nosa. I tak wszystko to jest okropne. Ciekawo艣膰, nic tylko cieka­wo艣膰, od razu pozna膰, gdzie s膮 przyjaciele, jak nadejdzie nieszcz臋­艣cie. I po艣r贸d swojego lamentu musia艂a w ci偶bie pod oknem wypatrzy膰 mnie, bo zawo艂a艂a Oskara po imieniu i pozbywszy si臋 tymczasem m臋偶czyzn, wyci膮gn臋艂a w moj膮 stron臋 go艂e ramiona, kto艣 - Oskar jeszcze dzi艣 my艣li, 偶e by艂 to zegarmistrz Laubschad - podni贸s艂 mnie, wbrew woli Matzeratha chcia艂 poda膰 Greffowej, tu偶 przed skrzynk膮 z kwiatami Matzerath by艂by mnie z艂apa艂, ale wtedy chwyci艂a ju偶 Lina Greff, przycisn臋艂a mnie do ciep艂ej koszuli i ju偶 nie wrzeszcza艂a, tyl­ko p艂aka艂a kwil膮c cienko, dysza艂a kwil膮c cienko.

O ile wrzask pani Greff pobudza艂 s膮siad贸w do wzburzonego i bezwstydnego gestykulowania, o tyle jej cienkie, wysokie kwilenie zamieni艂o ci偶b臋 pod skrzynk膮 z kwiatami w milcz膮cy, szuraj膮cy z zak艂opotaniem t艂um, kt贸ry nie 艣mia艂 ju偶 stan膮膰 twarz膮 w twarz z p艂aczem, kt贸ry ca艂膮 swoj膮 nadziej臋, ca艂膮 ciekawo艣膰 i wsp贸艂czucie zwr贸ci艂 ku oczekiwanej karetce pogotowia.

Dla Oskara kwilenie Greffowej te偶 nie by艂o przyjemne. Pr贸bo­wa艂em zsun膮膰 si臋 troch臋 ni偶ej, 偶eby nie by膰 tak blisko jej 偶a艂osnych 艂ez. Uda艂o mi si臋 ponadto oderwa膰 od jej szyi, przycupn膮膰 na skrzyn­ce z kwiatami. Oskar poczu艂 si臋 zbytnio obserwowany, bo Maria z ch艂opcem na r臋ku sta艂a w drzwiach sklepu. Porzuci艂em wi臋c i to miejsce siedz膮ce, poj膮艂em, w jak przykrej jestem sytuacji, my艣la艂em przy tym tylko o Marii - s膮siedzi byli mi oboj臋tni 鈥 odbi艂em od wy­brze偶a Greffowej, kt贸re dla mnie za bardzo dr偶a艂o i oznacza艂o 艂贸偶ko.

Lina Greff nie spostrzeg艂a mojej ucieczki albo nie mia艂a ju偶 si艂, 偶eby zatrzyma膰 owo ma艂e cia艂o, kt贸re przez d艂ugi czas dawa艂o jej skwapliw膮 namiastk臋. Mo偶e te偶 Lina domy艣li艂a si臋, 偶e Oskar wy­mkn膮艂 si臋 jej na zawsze, 偶e z jej wrzaskiem narodzi艂 si臋 d藕wi臋k, kt贸­ry z jednej strony sta艂 si臋 murem i barier膮 mi臋dzy ob艂o偶nie chor膮 a b臋bnist膮, z drugiej za艣 obali艂 istniej膮cy mur mi臋dzy Mari膮 a mn膮.

Sta艂em w sypialni Greff贸w. B臋benek wisia艂 mi krzywo i niepew­nie. Oskar dobrze zna艂 ten pok贸j, m贸g艂by z pami臋ci opowiedzie膰 wszystko o soczy艣cie zielonej tapecie. Na taborecie sta艂a jeszcze mied­nica z osadem szarego myd艂a z poprzedniego dnia. Ka偶da rzecz znaj­dowa艂a si臋 na swoim miejscu, a jednak wytarte, wysiedzia艂e, zle偶a艂e i poobt艂ukiwane meble wyda艂y mi si臋 艣wie偶e albo co najmniej od­艣wie偶one, jak gdyby wszystko, co na czterech nogach czy podstaw­kach sta艂o sztywno pod 艣cianami, potrzebowa艂o najpierw wrzasku, a potem cienkiego kwilenia Liny Greff, aby zyska膰 nowy, przera偶a­j膮co zimny blask.

Drzwi do sklepu by艂y otwarte. Oskar nie chcia艂 wej艣膰, a jednak da艂 si臋 wci膮gn膮膰 do owego pachn膮cego such膮 ziemi膮 i cebul膮 po­mieszczenia, kt贸re 艣wiat艂o dzienne, przedostaj膮ce si臋 przez szpary w okiennicach, dzieli艂o migoc膮cymi py艂em pasmami. Wi臋kszo艣膰 alar­mowych i muzycznych maszyn Greffa pozosta艂a wi臋c w p贸艂mroku, 艣wiat艂o pada艂o jedynie na par臋 detali, na dzwonek, na podp贸rki z dykty, na dolny fragment mechanicznego b臋benka i ukazywa艂o za­styg艂e w r贸wnowadze ziemniaki.

Owa klapa, kt贸ra tak samo jak w naszym sklepie za kontuarem zakrywa zej艣cie do piwnicy, by艂a otwarta. Nic nie podpiera艂o pokry­wy z desek, kt贸r膮 podnios艂a pewnie Greffowa w swoim wrzaskliwym po艣piechu; ale nie wetkn臋艂a haczyka w k贸艂ko przy kontuarze. Lekkim pchni臋ciem Oskar m贸g艂by zatrzasn膮膰 klap臋, zamkn膮膰 piwnic臋.

Sta艂em nieruchomo za wydzielaj膮cymi zapach kurzu i st臋chlizny deskami, wpatrywa艂em si臋 w 贸w jaskrawo o艣wietlony kwadrat, kt贸ry obramowywa艂 cz臋艣膰 schod贸w i kawa艂ek betonowej posadzki piw­nicznej. Z prawej u g贸ry wsuwa艂a si臋 w ten kwadrat cz臋艣膰 podestu ze stopniami, kt贸ry musia艂 by膰 now膮 inwestycj膮 Greffa, bo w czasie przypadkowych bytno艣ci w piwnicy nigdy przedtem tego pud艂a nie widzia艂em. Ale z powodu podestu Oskar nie zapu艣ci艂by tak daleko urzeczonego wzroku, gdyby z g贸rnego prawego rogu obrazu nie wysuwa艂y si臋, osobliwie skr贸cone, dwie wype艂nione we艂niane skar­pety w czarnych sznurowanych butach. Cho膰 nie mog艂em zobaczy膰 podeszew, pozna艂em od razu, 偶e to buty sportowe Greffa. Ten, co tam stoi w piwnicy wyszykowany na wycieczk臋, to nie mo偶e by膰 Greff, pomy艣la艂em sobie, bo buty nie stoj膮, tylko unosz膮 si臋 swobod­nie nad podestem; by膰 mo偶e czubkom but贸w zwr贸conym spadzi艣cie w d贸艂 udaje si臋 lekko, ale jednak, dotyka膰 desek. Wyobrazi艂em sobie przez sekund臋 Greffa stoj膮cego na czubkach palc贸w; bo po nim, gim­nastyku i cz艂owieku natury, mo偶na by艂o spodziewa膰 si臋 tego 艣miesz­nego, ale i m臋cz膮cego 膰wiczenia.

A偶eby przekona膰 si臋 o s艂uszno艣ci tego przypuszczenia i ewentu­alnie porz膮dnie wy艣mia膰 handlarza warzyw, zszed艂em na d贸艂, zacho­wuj膮c na stromych stopniach ca艂膮 ostro偶no艣膰 i je艣li dobrze pami臋­tam, b臋bni膮c przejmuj膮c膮 strachem, odp臋dzaj膮c膮 strach piosenk臋 Czy jest tu Czarna Kucharka! Jest-jest jest!

Dopiero gdy Oskar stan膮艂 pewnie na betonowej posadzce, okr臋偶­n膮 drog膮 omi贸t艂 wzrokiem stert臋 work贸w po cebuli, spi臋trzone jedna na drugiej puste skrzynki na owoce, nie ogl膮dane nigdy belkowanie, a偶 dotar艂 do owego miejsca, w kt贸rym musia艂y wisie膰 lub sta膰 na czubkach palc贸w sportowe buty Greffa.

Oczywi艣cie wiedzia艂em, 偶e Greff wisi. Buty wisia艂y, a wi臋c wi­sia艂y i grube ciemnozielone skarpety. Go艂e m臋skie kolana powy偶ej skarpet, ow艂osione uda a偶 po brzeg kr贸tkich spodni; 艂askocz膮ce k艂u­cie poci膮gn臋艂o w g贸r臋 od moich genitali贸w, przez siedzenie, zdr臋­twia艂e plecy, wspi臋艂o si臋 po kr臋gos艂upie, ogarn臋艂o kark, uderzy艂o mnie gor膮cem i zimnem, stamt膮d zn贸w wr贸ci艂o mi臋dzy nogi, sprawi艂o, 偶e skurczy艂 si臋 m贸j i tak ju偶 male艅ki woreczek, przeskakuj膮c zgi臋te ple­cy usadowi艂o si臋 znowu w karku, zw臋zi艂o si臋 tam - jeszcze dzi艣 k艂uje i dusi Oskara, ilekro膰 kto艣 w jego obecno艣ci m贸wi o wieszaniu, cho膰by o wieszaniu bielizny - wisia艂y nie tylko sportowe buty Greffa, we艂niane skarpetki, kolana i kr贸tkie spodnie; wisia艂 ca艂y Greff, za szyj臋, a na twarzy ponad powrozem malowa艂 si臋 wysi艂ek nie pozbawiony jednak teatralnej pozy.

Zaskakuj膮co szybko ust膮pi艂o ci膮gni臋cie i k艂ucie. Oswoi艂em si臋 z widokiem Greffa; bo w gruncie rzeczy pozycja cia艂a wisz膮cego cz艂owieka jest tak samo normalna i naturalna jak cho膰by widok cz艂o­wieka, kt贸ry chodzi na r臋kach, cz艂owieka, kt贸ry stoi na g艂owie, cz艂o­wieka, kt贸ry doprawdy wygl膮da jak siedem nieszcz臋艣膰, gdy wsiada na czworono偶nego rumaka.

Do tego dochodzi艂a dekoracja. Dopiero teraz Oskar u艣wiadomi艂 sobie, ile zachodu, ile trudu zada艂 sobie Greff. Ramy, otoczenie, w kt贸rym wisia艂, by艂y najbardziej wyszukanego, niemal ekstrawa­ganckiego rodzaju. Handlarz warzyw szuka艂 odpowiedniej dla siebie formy 艣mierci, znalaz艂 rozwa偶on膮 艣mier膰. Za 偶ycia mia艂 k艂opoty z kontrolerami urz臋du miar i prowadzi艂 z nimi przykr膮 koresponden­cj臋, nieraz konfiskowano mu wag臋 i odwa偶niki, a za niedok艂adne wa偶enie owoc贸w i jarzyn musia艂 p艂aci膰 grzywny - i oto teraz Greff rozwa偶y艂 si臋 co do grama z ziemniakami.

B艂yszcz膮cy matowo, prawdopodobnie namydlony sznur, umiesz­czony na kr膮偶kach, przerzucony by艂 przez dwie belki, kt贸re on spe­cjalnie doda艂 do rusztowania na sw贸j ostatni dzie艅; w ko艅cu mia艂o ono tylko jeden cel - by膰 dla niego ostatnim szafotem. Z wykorzy­stania najlepszego budulca mog艂em s膮dzi膰, 偶e handlarzowi warzyw nie zale偶a艂o na oszcz臋dzaniu. W tych wojennych czasach, gdy bra­kowa艂o materia艂贸w budowlanych, z pewno艣ci膮 ci臋偶ko by艂o o belki i deski. Greff uciek艂 si臋 najwidoczniej do handlu zamiennego; za owo­ce dosta艂 drzewo. Nie brakowa艂o wi臋c w tym szafocie zb臋dnych, s艂u­偶膮cych tylko dla ozdoby przyp贸r. Trzycz臋艣ciowy podest ze stopnia­mi - jego r贸g Oskar widzia艂 ze sklepu - unosi艂 ca艂膮 stalle w nieomal wznios艂e dziedziny.

Jak przy mechanicznym b臋benku, kt贸ry majster-klepka wzi膮艂 pew­nie za wz贸r, Greff i jego przeciwci臋偶ar wisieli wewn膮trz rusztowa­nia. Po艣r贸d czterech pobielonych wapnem belek naro偶nych mi臋dzy nimi a r贸wnie偶 ko艂ysz膮cymi si臋 ziemiop艂odami sta艂a delikatna zielo­na drabinka. Kunsztownym w臋z艂em, jednym z tych, jakie umiej膮 wi膮za膰 skauci, przymocowa艂 kosze z ziemniakami do g艂贸wnego sznu­ra. Poniewa偶 wn臋trze rusztowania o艣wietla艂y cztery mleczne, ale za to silne 偶ar贸wki, Oskar, nie wchodz膮c na pod艣wietlony podest i nie profanuj膮c go, m贸g艂 odczyta膰 napis na przyczepionej drutem do skautowskiego w臋z艂a tekturowej tabliczce nad koszami ziemniak贸w, sie­demdziesi膮t pi臋膰 kilo (mniej sto gram贸w).

Greff wisia艂 w mundurze dru偶ynowego skaut贸w. Na sw贸j ostatni dzie艅 wr贸ci艂 do munduru sprzed wojny, kt贸ry by艂 ju偶 dla niego za ciasny. Nie m贸g艂 dopi膮膰 dw贸ch g贸rnych guzik贸w i pasa, co jego schludnemu na og贸艂 wygl膮dowi nadawa艂o co艣 przykrego. Skautowskim zwyczajem Greff skrzy偶owa艂 dwa palce lewej r臋ki. Do przegubu prawej wisielec, zanim si臋 powiesi艂, przywi膮za艂 skautowski kape­lusz. Musia艂 zrezygnowa膰 z chusty na szyj臋. Poniewa偶 jak przy spodniach, tak i przy ko艂nierzyku nie uda艂o mu si臋 dopi膮膰 g贸rnych guzik贸w, z koszuli wystawa艂y czarne k臋dzierzawe w艂osy na piersi.

Na stopniach podestu le偶a艂o par臋 astr贸w, jak r贸wnie偶, bardzo tu nie na miejscu, na膰 pietruszki. Prawdopodobnie zabrak艂o mu kwia­t贸w, bo wi臋kszo艣ci astr贸w, tak偶e kilku r贸偶, u偶y艂 do przybrania owych czterech obrazk贸w, kt贸re wisia艂y na czterech g艂贸wnych belkach sza­fotu. Na pierwszym planie po lewej, za szk艂em, sir Baden-Powell, tw贸rca skautingu. W g艂臋bi po lewej, bez ram, 艣wi臋ty Jerzy. W g艂臋bi po prawej, bez szk艂a, g艂owa Dawida Micha艂a Anio艂a. W ramie i za szk艂em na pierwszym planie po prawej u艣miecha艂a si臋 fotografia mo偶e szesnastoletniego, wybitnie 艂adnego ch艂opa. Wczesne zdj臋cie jego ulu­bie艅ca, Horsta Donatha, kt贸ry jako podporucznik poleg艂 nad Do艅cem.

Mo偶e wspomn臋 jeszcze o czterech skrawkach papieru na stop­niach podestu mi臋dzy astrami a pietruszk膮. Le偶a艂y tak, 偶e bez trudu mo偶na je by艂o z艂o偶y膰. Oskar zrobi艂 to i odczyta艂 wezwanie do s膮du opatrzone kilkakrotnie piecz臋ci膮 policji obyczajowej.

Pozostaje mi jeszcze doda膰, 偶e natarczywy sygna艂 karetki pogo­towia wyrwa艂 mnie z rozmy艣la艅 nad 艣mierci膮 handlarza warzyw. Po chwili potykaj膮c si臋 na schodach zbiegli na d贸艂 sanitariusze, weszli na podest i chwycili wisz膮cego Greffa. Ledwie jednak unie艣li han­dlarza, przewr贸ci艂y si臋 tworz膮ce przeciwci臋偶ar kosze z ziemniaka­mi: podobnie jak w mechanicznym b臋benku, zacz膮艂 pracowa膰 zwol­niony mechanizm, kt贸ry Greff zr臋cznie zamaskowa艂 dykt膮 w g贸rze rusztowania, i gdy na dole po pode艣cie i betonowej posadzce dudni艂y ziemniaki, na g贸rze rozleg艂y si臋 uderzenia w blach臋, drzewo, br膮z, szk艂o. Na g贸rze wyzwolona orkiestra b臋benkowa odegra艂a wielkie finale Albrechta Greffa. Dzisiaj do najtrudniejszych zada艅 Oskara nale偶y odtwarzanie na blasze dudnienia ziemniaczanej lawiny - kt贸­r膮 zreszt膮 ob艂owi艂o si臋 paru sanitariuszy 鈥 i zorganizowanego ha艂asu mechanicznego b臋benka Greffa. Prawdopodobnie dlatego, 偶e m贸j b臋benek w spos贸b decyduj膮cy wp艂yn膮艂 na kszta艂t 艣mierci Greffa, nie­kiedy udaje mi si臋 wyb臋bni膰 na blasze zaokr膮glony, t艂umacz膮cy 艣mier膰 Greffa kawa艂ek, a gdy przyjaciele i m贸j piel臋gniarz pytaj膮 o tytu艂, m贸wi臋: siedemdziesi膮t pi臋膰 kilo.


















































Teatr frontowy Bebry


W po艂owie czerwca dziewi臋膰set czterdziestego drugiego m贸j syn Kurt uko艅czy艂 pierwszy rok 偶ycia. Oskar, ojciec, przyj膮艂 to spokojnie, pomy艣la艂 sobie: jeszcze dwa latka. W pa藕dzierniku dziewi臋膰set czter­dziestego drugiego handlarz warzyw Greff powiesi艂 si臋 na szubienicy tak doskona艂ej w formie, 偶e od tej pory ja, Oskar, zaliczam samob贸j­stwo do najwznio艣lejszych rodzaj贸w 艣mierci. W styczniu dziewi臋膰set czterdziestego trzeciego du偶o m贸wi艂o si臋 o Stalingradzie. Poniewa偶 jednak Matzerath podkre艣la艂 t臋 nazw臋 podobnie jak przedtem Pearl Harbour, Tobruk i Dunkierk臋, wydarzeniom w tym dalekim mie艣cie nie po艣wi臋ca艂em wi臋cej uwagi ni偶 innym miastom, kt贸re pozna艂em dzi臋ki komunikatom nadzwyczajnym; bo meldunki Wehrmachtu i ko­munikaty nadzwyczajne by艂y dla Oskara czym艣 w rodzaju lekcji geo­grafii. Jak偶e inaczej m贸g艂bym si臋 dowiedzie膰, gdzie p艂yn膮 rzeki Ku­ba艅, Mius i Don, kt贸偶 lepiej potrafi艂by mi obja艣ni膰 po艂o偶enie geograficzne Wysp Aleuckich: Atru, Kiska i Adak - ni偶 szczeg贸艂owe relacje radiowe z wydarze艅 na Dalekim Wschodzie. Z tego te偶 藕r贸d艂a w styczniu dziewi臋膰set czterdziestego trzeciego us艂ysza艂em, 偶e miasto Stalingrad le偶y nad Wo艂g膮. Mniej jednak martwi艂em si臋 o sz贸st膮 ar­mi臋, bardziej o Mari臋, kt贸ra przechodzi艂a w tym czasie lekk膮 gryp臋.

Grypa Marii mija艂a, a tymczasem ci w radio kontynuowali swoj膮 lekcj臋 geografii: R偶ew i Demja艅sk s膮 dla Oskara jeszcze dzi艣 miej­scowo艣ciami, kt贸re od razu i po omacku znajdzie na ka偶dej mapie Rosji. Ledwie wyzdrowia艂a Maria, m贸j syn Kurt zapad艂 na koklusz. A gdy usi艂owa艂em zapami臋ta膰 najtrudniejsze nazwy paru tunezyjskich oaz, o kt贸re zaciekle walczono, nadszed艂 kres korpusu afry­ka艅skiego i kokluszu Kurtusia.

O rozkoszny maju! Maria, Matzerath i Gretchen Scheffler czynili przygotowania do drugich urodzin ma艂ego Kurta. Tak偶e Oskar przypi­sywa艂 zbli偶aj膮cej si臋 uroczysto艣ci wi臋ksze znaczenie; bo od dwunastego czerwca dziewi臋膰set czterdziestego trzeciego pozostanie ju偶 tylko ro­czek. A wi臋c, gdybym by艂 obecny w dniu drugich urodzin Kurta, m贸g艂­bym szepn膮膰 mojemu synowi na ucho: 鈥濸oczekaj tylko, nied艂ugo i ty b臋dziesz b臋bni艂鈥. Zdarzy艂o si臋 jednak, 偶e dwunastego czerwca dziewi臋膰set czterdziestego trzeciego Oskar przebywa艂 nie w Gda艅sku-Wrzeszczu, lecz w starym mie艣cie rzymskim Metz. Ba, jego nieobecno艣膰 tak si臋 przeci膮gn臋艂a, 偶e ledwie zd膮偶y艂 wr贸ci膰 do bliskiego sercu, nie tkni臋tego jeszcze bombardowaniami rodzinnego grodu, aby dwunastego czerwca dziewi臋膰set czterdziestego czwartego by膰 na trzecich urodzinach Kurta.

Jakie sprawy sk艂oni艂y mnie do wyjazdu? Powiem prosto z mostu: przed szko艂膮 Pestalozziego, kt贸r膮 zamieniono na koszary lotnictwa, spotka艂em mojego mistrza Bebr臋. Ale sam Bebra nie zdo艂a艂by nam贸­wi膰 mnie na wyjazd. U ramienia Bebry zobaczy艂em Ragun臋, signor臋 Roswit臋, wielk膮 somnambuliczk臋.

Oskar szed艂 z Ku藕niczek. Z艂o偶y艂 wizyt臋 Gretchen Scheffler, 艣l臋­cza艂 troch臋 nad Walk膮 o Rzym, dowiedzia艂 si臋, 偶e ju偶 wtedy, za cza­s贸w Belizariusza, zmienne by艂y koleje losu, 偶e ju偶 wtedy, geogra­ficznie na du偶膮 skal臋 艣wi臋cono zwyci臋stwa i doznawano kl臋sk w pobli偶u miast i przepraw przez rzeki.

Szed艂em przez 艁膮k臋 Fr枚bela, na kt贸rej w ostatnich latach wyro­s艂y baraki obozu organizacji Todta, my艣lami by艂em pod Taginae - w roku pi臋膰set pi臋膰dziesi膮tym drugim Narses pobi艂 tam Totil臋 - ale nie z racji zwyci臋stwa my艣la艂em o wielkim Ormianinie Narsesie, za­fascynowa艂a mnie sama posta膰 wodza; Narses by艂 u艂omny, garbaty, Narses by艂 ma艂y, Narses by艂 kar艂em, gnomem, liliputem. Mo偶e Na­rses o dzieci臋c膮 g艂贸wk臋 przerasta艂 Oskara, pomy艣la艂em i stan膮艂em przed szko艂膮 Pestalozziego. Popatrzy艂em dla por贸wnania na baretki odznacze艅 paru zbyt szybko wyros艂ych oficer贸w lotnictwa, Narses na pewno nie nosi艂 odznacze艅, powiedzia艂em sobie, nie by艂o mu to potrzebne; i wtedy w g艂贸wnym wej艣ciu szko艂y pojawi艂 si臋 贸w wielki w贸dz we w艂asnej osobie, z dam膮 uwieszon膮 na jego ramieniu - cze­mu Narses nie mia艂by mie膰 damy uwieszonej swego ramienia? - szli ku mnie male艅cy wobec lotniczych olbrzym贸w, a jednak najwa偶­niejsi, owiani tchnieniem historii, odwieczni mi臋dzy 艣wie偶o upie­czonymi bohaterami przestworzy - c贸偶 znaczy艂y ca艂e te koszary pe艂­ne Totil贸w i Tej 贸w, pe艂ne d艂ugich jak tyka Ostrogot贸w wobec jednego ormia艅skiego kar艂a imieniem Narses - Narses kroczek po kroczku zbli偶a艂 si臋 do Oskara, skin膮艂 Oskarowi g艂ow膮, dama u jego ramienia te偶 skin臋艂a: Bebra i signora Roswita Raguna przywitali si臋 ze mn膮 - ja za艣 zbli偶y艂em usta do ucha Bebry, szepn膮艂em:

- Drogi mistrzu, wzi膮艂em pana za wielkiego wodza Narsesa, kt贸­rego ceni臋 o wiele wy偶ej od fanfarona Belizariusza.

Bebra skromnie machn膮艂 r臋k膮. Ale Ragunie spodoba艂o si臋 moje por贸wnanie. Jak 艣licznie porusza艂a ustami m贸wi膮c:

- Pomy艣l tylko, Bebra, czy nasz m艂ody amico nie ma racji? Czy w twoich 偶y艂ach nie p艂ynie krew ksi臋cia Eugeniusza? E Lodovoco quattordicesimol Nie jest to tw贸j przodek?

Bebra uj膮艂 mnie pod rami臋, odprowadzi艂 na bok, bo lotnictwo nieprzerwanie podziwia艂o nas i przygl膮da艂o si臋 natr臋tnie. Gdy wresz­cie jaki艣 podporucznik, a po chwili dwaj kaprale wypr臋偶yli si臋 przed

Bebra na baczno艣膰 - mistrz mia艂 mundur z dystynkcjami kapitana, a na r臋kawie opask臋 z napisem: kompania propagandy - gdy Raguna na pro艣b臋 wyorderowanych wojak贸w rozda艂a autografy, Bebra przy­wo艂a艂 sw贸j s艂u偶bowy w贸z, wsiedli艣my wszyscy troje i jeszcze przed odjazdem musieli艣my cierpliwie znie艣膰 entuzjastyczne oklaski lot­nictwa.

Jechali艣my ulic膮 Pestalozziego, Magdebursk膮, Poligonow膮. Be­bra siedzia艂 obok kierowcy. Ju偶 na Magdeburskiej Raguna zacz臋艂a od mojego b臋benka. - Ci膮gle jest pan wierny swojemu b臋benkowi, drogi przyjacielu? - szepn臋艂a swoim 艣r贸dziemnomorskim g艂osem, kt贸rego tak dawno nie s艂ysza艂em. - A jak poza tym u pana z wierno­艣ci膮? - Oskar nie odpowiedzia艂, oszcz臋dzi艂 jej swoich przewlek艂ych historii z kobietami, ale u艣miechaj膮c si臋 pozwoli艂, by wielka somnambuliczka g艂aska艂a, coraz bardziej po艂udniowo, najpierw jego b臋­benek, potem jego d艂onie, kt贸re do艣膰 kurczowo obejmowa艂y blach臋.

Gdy skr臋cili艣my w Poligonow膮 i jechali艣my wzd艂u偶 tor贸w pi膮tki, odpowiedzia艂em jej nawet, to znaczy, lew膮 r臋k膮 pog艂aska艂em jej lew膮, a tymczasem ona swoj膮 praw膮 pie艣ci艂a moj膮 praw膮. Min臋li艣my plac Maksa Halbego, Oskar nie m贸g艂 ju偶 wysi膮艣膰, i wtedy spostrzeg艂em w lusterku wstecznym m膮dre, jasnobr膮zowe, prastare oczy Bebry, kt贸re obserwowa艂y nasze pieszczoty. Ale Raguna przytrzyma艂a moje d艂onie, kt贸re chcia艂em wyrwa膰, 偶eby przyjacielowi i mistrzowi nie robi膰 przykro艣ci. Bebra u艣miechn膮艂 si臋 w lusterku, potem odwr贸ci艂 wzrok, zacz膮艂 rozmow臋 z kierowc膮, a Roswita ze swej strony, 艣ciska­j膮c gor膮co i g艂askaj膮c d艂o艅mi, zacz臋艂a 艣r贸dziemnomorskimi ustami rozmow臋, kt贸ra s艂odko i bezpo艣rednio m贸wi艂a o mnie, wp艂ywa艂a Oskarowi w ucho, potem zn贸w sta艂a si臋 rzeczow膮, aby nast臋pnie tym s艂odziej zag艂uszy膰 wszelkie moje w膮tpliwo艣ci i pr贸by ucieczki. Je­chali艣my przez Koloni臋, w stron臋 kliniki po艂o偶niczej, i Raguna wy­zna艂a Oskarowi, 偶e przez te wszystkie lata zawsze o nim my艣la艂a, 偶e nadal przechowuje szklank臋 z kawiarni 鈥濩ztery Pory Roku鈥, na kt贸­rej wtedy wy艣piewa艂em dedykacj臋, 偶e Bebra to wprawdzie najlepszy przyjaciel i niezr贸wnany partner w pracy, ale ma艂偶e艅stwo nie wcho­dzi w rachub臋; Bebra musi by膰 sam, odpowiedzia艂a Raguna na wtr膮­cone przeze mnie pytanie, ona zostawia mu ca艂kowit膮 swobod臋, a i on, cho膰 z natury jest bardzo zazdrosny, z biegiem lat zrozumia艂, 偶e Raguny nie mo偶na uwi膮za膰, w dodatku poczciwy Bebra jako szef teatru frontowego nie ma czasu na spe艂nianie ewentualnych obowi膮z­k贸w ma艂偶e艅skich, za to teatr frontowy jest pierwsza klasa, z progra­mem mo偶na by w pokojowych czasach pokaza膰 si臋 w 鈥濿intergartenie鈥 albo w 鈥濻kali鈥, czy ja, Oskar, ze swoim wielkim, nie

wykorzystanym boskim talentem nie mia艂bym ochoty spr贸bowa膰 przez roczek, jestem chyba wystarczaj膮co doros艂y, ona mog艂aby po­r臋czy膰, ale ja, Oskar, mam pewnie inne zobowi膮zania, nie? tym le­piej, jutro wyjazd, to by艂a ostatnia popo艂udni贸wka w okr臋gu wojsko­wym Gda艅sk - Prusy Zachodnie, teraz jad膮 do Lotaryngii, potem do Francji, o froncie wschodnim na razie nie ma mowy, maj膮 go szcz臋­艣liwie za sob膮, ja, Oskar, mog臋 m贸wi膰 o szcz臋艣ciu, 偶e wsch贸d jest passe, teraz jad膮 do Pary偶a, na pewno do Pary偶a, czy mnie, Oskara, los zawi贸d艂 ju偶 kiedy艣 do Pary偶a? A wi臋c, amico, je艣li ju偶 Raguna nie potrafi skusi膰 pa艅skiego twardego serca b臋bnisty, to niech pan da si臋 skusi膰 Pary偶owi, andiamol

W贸z zahamowa艂 przy ostatnim s艂owie wielkiej somnambuliczki. W regularnych odst臋pach zielone, pruskie drzewa Alei Hindenburga. Wysiedli艣my, Bebra kaza艂 kierowcy zaczeka膰, ja nie chcia艂em i艣膰 do 鈥濩zterech P贸r Roku鈥, bo moja oszo艂omiona g艂owa domaga艂a si臋 艣wie偶ego powietrza. Przechadzali艣my si臋 wi臋c po parku Steffensa: Bebra po mojej prawej r臋ce, Roswita po lewej. Bebra obja艣ni艂 mi sens i cel kompanii propagandy. Roswita opowiada艂a mi anegdotki z codziennego 偶ycia kompanii propagandy. Bebra m贸wi艂 o malarzach batalistach, korespondentach wojennych i swoim teatrze frontowym. Ze 艣r贸dziemnomorskich ust Roswity wyp艂ywa艂y nazwy dalekich miast, o kt贸rych s艂ysza艂em w radio, gdy nadawano komunikaty nad­zwyczajne. Bebra m贸wi艂: Kopenhaga. Roswita szepta艂a: Palermo. Bebra 艣piewa艂: Belgrad. Roswita skar偶y艂a si臋 jak tragiczka: Ateny. Natomiast oboje razem entuzjazmowali si臋 stale Pary偶em, obiecy­wali, 偶e 贸w Pary偶 mo偶e zrekompensowa膰 wszystkie dopiero co wy­mienione miasta, w ko艅cu Bebra, rzek艂bym niemal s艂u偶bowo i z za­chowaniem wszelkich form, jako kapitan i szef teatru frontowego, zrobi艂 mi propozycj臋:

- Niech pan przyst膮pi do nas, m艂ody cz艂owieku, niech pan b臋bni, roz艣piewuje kufle z piwem i 偶ar贸wki! Niemiecka armia okupacyjna w pi臋knej Francji, w wiecznie m艂odym Pary偶u b臋dzie panu wdzi臋cz­na i nie po偶a艂uje oklask贸w!

Tylko dla formy Oskar poprosi艂 o czas do namys艂u. Dobre p贸艂 godziny przechadza艂em si臋 z dala od Raguny, z dala od przyjaciela i mistrza Bebry mi臋dzy majowo zielonymi zaro艣lami, udawa艂em za­my艣lenie i m臋k臋, pociera艂em czo艂o, ws艂uchiwa艂em si臋, czego nigdy jeszcze nie robi艂em, w 膰wierkanie ptasz膮t w g臋stwinie, zachowywa­艂em si臋 tak, jakbym od jakiej艣 raszki oczekiwa艂 informacji i rady, a gdy w zieleni 膰wierkn臋艂o co艣 szczeg贸lnie g艂o艣no i uderzaj膮co, po­wiedzia艂em:

- Dobra i m膮dra przyroda radzi mi, czcigodny mistrzu, przyj膮膰 pa艅sk膮 propozycj臋. Od tej chwili mo偶e pan uwa偶a膰 mnie za cz艂onka pa艅skiego teatru frontowego!

Poszli艣my jednak potem do 鈥濩zterech P贸r Roku鈥, wypili艣my lurowat膮 kaw臋 i om贸wili艣my szczeg贸艂y mojej ucieczki, kt贸rej wszak偶e nie nazywali艣my ucieczk膮, tylko wyjazdem.

Przed kawiarni膮 powt贸rzyli艣my jeszcze raz wszystkie szczeg贸艂y planowanej akcji. Potem po偶egna艂em si臋 z Raguna i kapitanem Bebra z kompanii propagandy, a on nie odm贸wi艂 sobie przyjemno艣ci oddania s艂u偶bowego wozu do mojej dyspozycji. Oboje ruszyli spa­cerkiem Alej膮 Hindenburga w stron臋 miasta, a tymczasem kierowca kapitana, leciwy ju偶 obergefrajter, odwi贸z艂 mnie z powrotem do Wrzeszcza na plac Maksa Halbego; bo nie chcia艂em i nie mog艂em podjecha膰 na Labesa: Oskar zaje偶d偶aj膮cy wojskowym samochodem s艂u偶bowym wywo艂a艂by zbyt wielk膮 i niepotrzebn膮 sensacj臋.

Nie pozosta艂o mi wiele czasu. Po偶egnalna wizyta u Matzeratha i Marii. Przez d艂u偶szy czas sta艂em przy kojcu mojego syna Kurta, przysz艂o mi te偶 do g艂owy, je艣li dobrze pami臋tam, par臋 ojcowskich my艣li, pr贸bowa艂em pog艂aska膰 jasnow艂osego malca, ale Kurt nie chcia艂, chcia艂a za to Maria, kt贸ra z pewnym zaskoczeniem przyj臋艂a i dobro­dusznie odwzajemni艂a niezwyk艂e dla niej od lat czu艂o艣ci. Po偶egnanie z Matzerathem przysz艂o mi dziwnie ci臋偶ko. Facet sta艂 w kuchni i pitrasi艂 cynaderki w sosie musztardowym, by艂 ca艂kowicie zespolo­ny ze swoj膮 warz膮chwi膮, by膰 mo偶e szcz臋艣liwy, tote偶 nie 艣mia艂em mu przerywa膰. Dopiero gdy si臋gn膮艂 za siebie i po omacku szuka艂 czego艣 na kuchennym stole, Oskar go ubieg艂, z艂apa艂 i da艂 mu deseczk臋 z siekan膮 pietruszk膮; i jeszcze dzi艣 my艣l臋, 偶e Matzerath, gdy mnie ju偶 dawno nie by艂o w kuchni, zdziwiony i zmieszany d艂ugo trzyma艂 deseczk臋 z pietruszk膮; bo nigdy przedtem nie zdarzy艂o si臋, 偶eby Oskar poda艂, potrzyma艂 albo przyni贸s艂 co艣 Matzerathowi.

Zjad艂em u matki Truczinskiej kolacj臋, pozwoli艂em jej umy膰 mnie i zanie艣膰 do 艂贸偶ka, odczeka艂em, a偶 sama po艂o偶y艂a si臋 spa膰 i lekko pogwizduj膮c zachrapa艂a, potem w艂o偶y艂em ranne pantofle, wzi膮艂em pod pach臋 ubranie, przeszed艂em przez pok贸j, w kt贸rym siwow艂osa mysz gwizda艂a, chrapa艂a i starza艂a si臋 coraz bardziej, w korytarzu mia艂em troch臋 k艂opotu z kluczem, w ko艅cu jednak odsun膮艂em zasu­w臋, w dalszym ci膮gu boso, w nocnej koszuli, z ubraniem pod pach膮 wspi膮艂em si臋 po schodach na strych, w mojej kryj贸wce za stert膮 da­ch贸wki i kup膮 powi膮zanych w paczki gazet, kt贸re le偶a艂y tam wbrew przepisom o obronie przeciwlotniczej, potykaj膮c si臋 o przeciwlotni­cz膮 g贸r臋 piasku i przeciwlotnicze wiadro, odszuka艂em nowiute艅ki b臋benek, wygospodarowany bez wiedzy Marii, i lektur臋 Oskara, Rasputina i Goethego w jednym tomie. Czy mia艂em zabra膰 ze sob膮 swoich ulubionych autor贸w?

Wk艂adaj膮c ubranie i buty, zawieszaj膮c b臋benek na szyi, wsuwaj膮c pa艂eczki pod szelki, Oskar pertraktowa艂 jednocze艣nie ze swoimi boga­mi, Dionizosem i Apollinem. Podczas gdy b贸g ekstatycznego upoje­nia radzi艂 mi nie bra膰 偶adnej lektury, a je艣li ju偶, to tylko stos kartek Rasputina, przebieg艂y i nader rozumny Apollo chcia艂 mi w og贸le wy­perswadowa膰 wyjazd do Francji, gdy jednak spostrzeg艂, 偶e Oskar jest zdecydowany wyjecha膰, nalega艂 na zabranie kompletnego baga偶u; musia艂em wzi膮膰 ka偶de arcyprzyzwoite ziewni臋cie, jakie wymkn臋艂o si臋 Goethemu przed wiekami, ale z przekory, a ponadto wiedz膮c, 偶e Powi­nowactwa z wyboru nie zdo艂a艂y rozwi膮za膰 wszystkich problem贸w na­tury seksualnej, wzi膮艂em i Rasputina z ca艂ym jego nagim, odzianym tylko w czarne po艅czochy babi艅cem. Gdy Apollo d膮偶y艂 do harmonii, Dionizos za艣 do upojenia i chaosu, Oskar by艂 ma艂ym, harmonizuj膮cym chaos, wprawiaj膮cym rozum w stany upojenia p贸艂bogiem, kt贸ry nad wszystkimi ustanowionymi od dawien dawna ca艂kowitymi bogami poza swoj膮 艣miertelno艣ci膮, mia艂 jedn膮 przewag臋: m贸g艂 czyta膰 to, co mu spra­wia艂o przyjemno艣膰; bogowie natomiast cenzuruj膮 samych siebie. Jak bardzo mo偶na si臋 przyzwyczai膰 do kamienicy i kuchennych zapach贸w dziewi臋tnastu mieszka艅! 呕egna艂em si臋 z ka偶dym stopniem schod贸w, z ka偶dym pi臋trem, z ka偶dymi drzwiami zaopatrzonymi w tabliczk臋 z nazwiskiem: Oto muzyk Meyn, kt贸rego zwolnili jako niegodnego s艂u偶by, kt贸ry zn贸w gra艂 na tr膮bce, zn贸w pi艂 ja艂owc贸wk臋 i czeka艂, a偶 wezm膮 go po raz drugi - i wzi臋li go p贸藕niej, tylko nie dali mu zabra膰 ze sob膮 tr膮bki. Nieforemna pani Kater, kt贸rej c贸rka Susi zosta艂a 鈥瀊litzm盲dchen鈥. Aksel Mischke - na co艣 ty zmieni艂 sw贸j bat? Pa艅stwo Woiwuth, kt贸rzy stale jedli brukiew. Pan Heinert chorowa艂 na 偶o艂膮dek, dlatego by艂 u Schichaua, nie w piechocie. A obok rodzice Heinerta, kt贸rzy nazywali si臋 jeszcze Heimowscy. Matka Truczinska; stara mysz spa艂a b艂ogo w g艂臋bi mieszkania. Przy艂o偶ywszy ucho do drzwi s艂ysza­艂em, jak pogwizduje. Ma艂y Serek, kt贸ry w艂a艣ciwie nazywa艂 si臋 Retzel, dos艂u偶y艂 si臋 podporucznika, chocia偶 jako dziecko musia艂 zawsze nosi膰 d艂ugie we艂niane po艅czochy. Syn Schlagera nie 偶y艂, syn Eykego nie 偶y艂, syn Kollina nie 偶y艂. Ale zegarmistrz Laubschad 偶y艂 jeszcze i o偶y­wia艂 martwe zegary. 呕y艂 te偶 stary Heilandt i nadal prostowa艂 pokrzy­wione gwo藕dzie. Pani Scherwinska by艂a chora, za艣 pan Scherwi艅ski by艂 zdr贸w, a mimo to umar艂 wcze艣niej ni偶 ona. A kto mieszka艂 naprze­ciwko na parterze? Mieszkali tam Alfred i Maria Matzerathowie z prawie dwuletnim malcem imieniem Kurt. A kto wymkn膮艂 si臋 noc膮 z du偶ej, oddychaj膮cej ci臋偶ko kamienicy? By艂 to Oskar, ojciec Kurta. Co wyni贸s艂 na zaciemnion膮 ulice? Wyni贸s艂 sw贸j b臋benek i swoj膮 wielk膮 ksi臋g臋, na kt贸rej si臋 wykszta艂ci艂. Dlaczego w艣r贸d tylu zaciem­nionych, ufnych w obron臋 przeciwlotnicz膮 dom贸w zatrzyma艂 si臋 przed jednym zaciemnionym, ufnym w obron臋 przeciwlotnicz膮 domem? Poniewa偶 tam mieszka艂a wdowa Greff, kt贸rej zawdzi臋cza艂 co praw­da nie swoje wykszta艂cenie, ale niejedn膮 subteln膮 bieg艂o艣膰. Dlacze­go zdj膮艂 czapk臋 przed czarnym domem? Poniewa偶 wspomnia艂 han­dlarza warzyw Greffa, kt贸ry mia艂 k臋dzierzawe w艂osy i orli nos, kt贸ry zwa偶y艂 si臋 i zarazem powiesi艂, kt贸ry wisz膮c nadal mia艂 k臋dzierzawe w艂osy i orli nos, tylko br膮zowe oczy, zwykle zamy艣lone i osadzone w oczodo艂ach, wyba艂uszy艂 w nadmiernym wysi艂ku. Dlaczego Oskar w艂o偶y艂 z powrotem marynarsk膮 czapk臋 z powiewaj膮cymi wst膮偶ecz­kami i w czapce odszed艂 stamt膮d? Poniewa偶 by艂 um贸wiony na dwor­cu towarowym we Wrzeszczu. Czy przyszed艂 punktualnie na um贸­wione miejsce? Przyszed艂.

To znaczy, w ostatniej chwili wdrapa艂em si臋 na nasyp kolejowy nie opodal podziemnego przej艣cia przy Brunsh枚fera. Nie, nie zatrzy­mywa艂em si臋 wcale pod oknami pobliskiego gabinetu doktora Hollatza. Wprawdzie po偶egna艂em si臋 w my艣lach z siostr膮 Ing膮, przes艂a­艂em pozdrowienia do mieszkania piekarza przy Ku藕niczkach, wszystko to jednak za艂atwi艂em w ruchu i tylko wrota ko艣cio艂a Serca Jezusowego zmusi艂y mnie do zatrzymania, przez kt贸re o ma艂y w艂os si臋 nie sp贸藕ni艂em. Wrota by艂y zamkni臋te. Ale ja zbyt dok艂adnie wy­obra偶a艂em sobie go艂ego, r贸偶owego ma艂ego Jezusa na lewym udzie Panny Marii. I ona tam by艂a, moja biedna mama. Kl臋cza艂a przy kon­fesjonale, wsypywa艂a wszystkie swoje grzechy kolonialnej kupco­wej do ucha proboszcza Wiehnke, jak wsypywa艂a zwykle cukier do funtowych i p贸艂funtowych niebieskich torebek. Oskar natomiast kl臋­cza艂 przed lewym bocznym o艂tarzem, chcia艂 nauczy膰 ma艂ego Jezusa b臋bnienia, ale malec nie b臋bni艂, nie uczyni艂 偶adnego cudu. Oskar przy­si膮g艂 w贸wczas i przysi膮g艂 po raz drugi przed zamkni臋tymi wrotami ko艣cio艂a: Ja go jeszcze zmusz臋 do b臋bnienia. Jak nie dzi艣, to jutro!

Poniewa偶 jednak wybiera艂em si臋 w dalek膮 podr贸偶, przysi膮g艂em, 偶e zrobi臋 to pojutrze, odwr贸ci艂em si臋 zostawiaj膮c ko艣cielne wrota za plecami b臋bnisty, by艂em pewien, 偶e Jezus mi nie ucieknie, wdrapa­艂em si臋 na nasyp ko艂o podziemnego przej艣cia, zgubi艂em przy tym troch臋 Goethego i Rasputina, wi臋ksz膮 cz臋艣膰 mojej ksi臋gi m膮dro艣ci wnios艂em jednak na nasyp, mi臋dzy tory, jeszcze spory kawa艂ek poty­ka艂em si臋 o podk艂ady i 偶wir i omal nie przewr贸ci艂em czekaj膮cego na ninie Bebry, tak by艂o ciemno.

- Ale偶 to nasz blaszany wirtuoz! - wykrzykn膮艂 kapitan i klown muzyczny. Potem, nawzajem zalecaj膮c sobie ostro偶no艣膰, szli艣my po omacku przez tory, skrzy偶owania, zab艂膮dzili艣my w艣r贸d przetacza­nych wagon贸w towarowych i wreszcie odnale藕li艣my poci膮g dla urlo­powicz贸w, w kt贸rym teatr frontowy Bebry dosta艂 osobny przedzia艂.

Oskar mia艂 ju偶 za sob膮 niejedn膮 jazd臋 tramwajem, a teraz mia艂 te偶 jecha膰 kolej膮. Gdy Bebra wprowadzi艂 mnie do przedzia艂u, Raguna unios艂a wzrok znad jakiego艣 szycia, u艣miechn臋艂a si臋 i u艣miechaj膮c si臋 poca艂owa艂a mnie w policzek. W dalszym ci膮gu u艣miechaj膮c si臋, nie wypuszczaj膮c przy tym szycia z r膮k, przedstawi艂a mi dwoje po­zosta艂ych cz艂onk贸w teatralnego zespo艂u: akrobat贸w Feliksa i Kitty. Miodow艂osa Kitty o troch臋 ziemistej cerze mia艂a du偶o wdzi臋ku i by艂a chyba wzrostu signory. Sakso艅ska wymowa podnosi艂a jeszcze jej urok. Akrobata Feliks by艂 z pewno艣ci膮 najwy偶szy w ca艂ym zespole. Mierzy艂 dobre sto trzydzie艣ci osiem centymetr贸w. Biedaczysko cier­pia艂 z powodu zbyt wybuja艂ego wzrostu. Pojawienie si臋 moich dzie­wi臋膰dziesi臋ciu czterech centymetr贸w jeszcze podsyci艂o kompleks. Poza tym profil akrobaty mia艂 co艣 wsp贸lnego z profilem rasowego konia wy艣cigowego, tote偶 Raguna nazywa艂a go 偶artem Cavallo albo Feliks Cavallo. Podobnie jak kapitan Bebra, akrobata chodzi艂 w sza­rozielonym mundurze, tyle 偶e z dystynkcjami obergefrajtra. Tak偶e panie mia艂y na sobie zbyt twarzowe kostiumy podr贸偶ne z szarej zie­leni. Owo szycie, kt贸re mia艂a w r臋ku Raguna, okaza艂o si臋 r贸wnie偶 szarozielonym suknem: wyszed艂 z tego p贸藕niej mundur dla mnie, ufundowali go Feliks i Bebra; Roswita i Kitty szy艂y na zmian臋 i uj­mowa艂y coraz wi臋cej szarej zieleni, a偶 bluza, spodnie i czapka polo­wa le偶a艂y na mnie jak ula艂. Obuwia, kt贸re pasowa艂o na Oskara, nie da艂oby si臋 jednak znale藕膰 w 偶adnym magazynie Wehrmachtu. Mu­sia艂em zadowoli膰 si臋 swoimi cywilnymi sznurowanymi trzewikami i nie dosta艂em wojskowych kamaszy.

Moje dokumenty zosta艂y podrobione. Akrobata Feliks okaza艂 w tej precyzyjnej pracy nadzwyczajn膮 zr臋czno艣膰. Ju偶 cho膰by z sa­mej uprzejmo艣ci nie mog艂em zaprotestowa膰; wielka somnambuliczka poda艂a mnie za swojego - oczywi艣cie starszego - brata; Oskarnello Raguna, urodzony dwudziestego pierwszego pa藕dziernika tysi膮c dziewi臋膰set dwudziestego roku w Neapolu. Do dnia dzisiejszego no­si艂em rozmaite nazwiska. Oskarnello Raguna to jedno z nich i na pewno nie najgorzej brzmi膮ce.

A potem ruszyli艣my, jak to si臋 m贸wi, w drog臋. Pojechali艣my przez S艂upsk, Szczecin, Berlin, Hanower, Koloni臋 do Metzu. Berlina pra­wie nie widzia艂em. Mieli艣my pi臋膰 godzin postoju. Oczywi艣cie by艂

akurat alarm lotniczy. Musieli艣my schroni膰 si臋 w piwnicy Thomasa. Urlopowicze z frontu le偶eli w podziemiach jak sardynki. Podnios艂a si臋 wrzawa, gdy kto艣 z 偶andarmerii polowej chcia艂 nas wprowadzi膰 ukradkiem. Kilku wojak贸w, kt贸rzy wracali z frontu wschodniego, zna艂o Bebr臋 i jego zesp贸艂 z dawnych wyst臋p贸w go艣cinnych, klaska­no, gwizdano, Raguna przesy艂a艂a ca艂usy. Domagano si臋, 偶eby艣my wyst膮pili, w par臋 minut przy ko艅cu dawnej piwiarni zaimprowizo­wano co艣 w rodzaju sceny. Bebra nie m贸g艂 odm贸wi膰, zw艂aszcza 偶e jaki艣 major lotnictwa serdecznie i nader uprzejmie prosi艂, 偶eby da膰 ludziom troch臋 rozrywki.

Po raz pierwszy Oskar mia艂 wyst膮pi膰 w prawdziwym przedsta­wieniu teatralnym. Chocia偶 nie by艂 to wyst臋p zupe艂nie bez przygoto­wania - w czasie jazdy poci膮giem Bebra kilkakrotnie pr贸bowa艂 ze mn膮 m贸j numer - pojawi艂a si臋 trema, tak 偶e Raguna znalaz艂a okazj臋, aby pieszczotliw膮 d艂oni膮 doda膰 mi otuchy.

Ledwie przywleczono nasz artystyczny baga偶 - wojacy byli nad­gorliwi - Feliks i Kitty rozpocz臋li swoje akrobatyczne popisy. Oboje byli lud藕mi bez ko艣ci, zwijali si臋, splatali, sup艂ali, okr臋cali, odrywali od siebie, zn贸w zespalali, przeplatali to i owo i przyprawiali gapi膮­cych si臋, st艂oczonych wojak贸w o 艂amanie w ko艣ciach i trwaj膮cy jesz­cze przez kilka dni b贸l mi臋艣ni. Jeszcze gdy Feliks i Kitty skr臋cali si臋 i rozkr臋cali, wyst膮pi艂 Bebra jako klown muzyczny. Poczynaj膮c od pe艂nych, ko艅cz膮c na pustych butelkach wygrywa艂 najpopularniejsze przeboje owych wojennych lat, wygrywa艂 Erik臋 i Mamusiu, daruj mi konika, z butelkowych szyjek wydobywa艂 d藕wi臋k i blask Twoich gwiazd, ojczyzno, a gdy to nie rozgrza艂o widowni na dobre, si臋gn膮艂 po sw贸j stary popisowy kawa艂ek: Jimmy the Tiger szala艂 pomi臋dzy butelkami. Podoba艂o si臋 to nie tylko urlopowanym 偶o艂nierzom, ale znalaz艂o te偶 uznanie w wybrednym uchu Oskara; i gdy Bebra po paru naiwnych, lecz niezawodnych sztuczkach magicznych zapowiedzia艂 Roswit臋 Ragun臋, wielk膮 somnambuliczk臋, i Oskarnella Ragun臋, u艣miercaj膮cego szk艂o b臋bnist臋, widzowie byli ju偶 rozpaleni: Roswita i Oskarnello nie mogli nie odnie艣膰 sukcesu. Rozpocz膮艂em nasz wyst臋p lekkim postukiwaniem w blach臋, przygotowywa艂em kulmi­nacyjne momenty narastaj膮cym b臋bnieniem, a po wyst臋pach pot臋偶­nym kunsztownym waleniem wezwa艂em do oklask贸w. Z t艂umu wi­dz贸w Raguna na chybi艂 trafi艂 wywo艂ywa艂a wojak贸w, nawet oficer贸w, prosi艂a starszawych obergefrajtr贸w czy nie艣mia艂o bezczelnych pod­chor膮偶ych, 偶eby zechcieli usi膮艣膰, zagl膮da艂a temu czy owemu w serce - zna艂a si臋 przecie偶 na tym - i pr贸cz zawsze trafnie odgad­ni臋tych danych z ksi膮偶eczki 偶o艂du wyjawia艂a jeszcze t艂umowi pewne intymne szczeg贸艂y z prywatnego 偶ycia obergefrajtr贸w i podchor膮­偶ych. Robi艂a to delikatnie, ods艂ania艂a cudze tajemnice z dowcipem, na koniec ofiarowywa艂a tak obna偶onemu, jak s膮dzili widzowie, pe艂­n膮 butelk臋 piwa, prosi艂a obdarowanego, 偶eby wysoko uni贸s艂 butelk臋 i pokaza艂 wszystkim, potem dawa艂a znak mnie, Oskarnellowi: nara­staj膮ce b臋bnienie, dziecinna igraszka dla mojego g艂osu, kt贸ry dor贸s艂 do innych zada艅, butelka piwa p臋ka艂a z trzaskiem: pozostawa艂a zbarania艂a, ochlapana piwem twarz starego wygi obergefrajtra albo 偶贸艂todziobego podchor膮偶ego - a potem wybucha艂 aplauz, d艂ugotrwa艂e okla­ski, w kt贸re miesza艂y si臋 odg艂osy ci臋偶kiego nalotu na stolic臋 Rzeszy.

To, co艣my pokazywali, nie by艂o wprawdzie 艣wiatow膮 klas膮, ale dawa艂o ludziom odpr臋偶enie, pozwala艂o zapomnie膰 o froncie i urlo­pie, wyzwala艂o 艣miech, nie ko艅cz膮cy si臋 艣miech: bo gdy nad nami spada艂y miny lotnicze, trz臋s艂y piwnic膮 i zasypywa艂y wszystko, odci­na艂y dop艂yw pr膮du i gasi艂y zapasowe 艣wiate艂ka, w ciemnym, dusz­nym grobowcu nadal rozbrzmiewa艂 艣miech, 鈥濨ebra鈥, wo艂ali, 鈥瀖y chcemy Bebr臋!鈥, i poczciwy, niestrudzony Bebra wychodzi艂, odgry­wa艂 po ciemku klowna, wydobywa艂 z pogrzebanej masy salwy 艣mie­chu i tr膮bi艂, gdy domagano si臋 Raguny i Oskarnella: - Signora Raguna jest barrrrdzo zm臋czona, drodzy o艂owiani 偶o艂nierze. A i ma艂y Oskarnello musi uci膮膰 sobie ma艂膮 drzemk臋 dla dobrrra Rzeszy Wielkoniemieckiej i ostatecznego zwyci臋stwa!

Ona jednak, Roswita, le偶a艂a przy mnie i ba艂a si臋. Oskar natomiast nie ba艂 si臋, a mimo to le偶a艂 przy Ragunie. Jej strach i moja odwaga po艂膮czy艂y nasze d艂onie. Ja szuka艂em jej strachu, ona mojej odwagi. Wreszcie ja wystraszy艂em si臋 troch臋, ona za艣 nabra艂a odwagi. I gdy po raz pierwszy przep臋dzi艂em jej strach, natchn膮艂em j膮 odwag膮, moja m臋ska odwaga powsta艂a ju偶 po raz drugi. Gdy moja odwaga liczy艂a sobie wspania艂ych osiemna艣cie lat, ona, nie wiem w kt贸rym b臋d膮c roku 偶ycia, po raz kt贸ry tak le偶膮c, popad艂a w sw贸j wyuczony, doda­j膮cy mi odwagi strach. Bo podobnie jak jej twarz, tak i jej drobne, a przecie偶 kompletne cia艂o nie mia艂o najmniejszych 艣lad贸w 偶艂obi膮­cego czasu. Ponadczasowo odwa偶na i ponadczasowo strachliwa - odda艂a mi si臋 Roswita. I nikt nie dowie si臋 nigdy, czy owa liliputka, kt贸ra w zasypanej piwnicy Thomasa w czasie wielkiego nalotu na stolic臋 Rzeszy pod moj膮 odwag膮 pozbywa艂a si臋 swojego strachu, p贸ki nie odkopali nas ci z obrony przeciwlotniczej, mia艂a dziewi臋tna艣cie, czy dziewi臋膰dziesi膮t dziewi臋膰 lat; bo Oskarowi tym 艂atwiej zacho­wa膰 dyskrecj臋, 偶e sam nie wie, czy tej naprawd臋 pierwszej, odpowia­daj膮cej jego cielesnym proporcjom rozkoszy zazna艂 w ramionach odwa偶nej staruszki, czy ze strachu pe艂nej oddania dziewczyny.









































































Ogl膮danie betonu - czyli mistyczne barbarzy艅skie znudzone


Przez trzy tygodnie wyst臋powali艣my co wiecz贸r w szacownych kazamatach garnizonowego rzymskiego miasta Metz. Ten sam pro­gram prezentowali艣my przez dwa tygodnie w Nancy, Ch盲lons-sur-Marne przyjmowa艂o nas go艣cinnie przez tydzie艅. Oskar tu i 贸wdzie rzuca艂 ju偶 jakie艣 francuskie s艂贸wko. W Reims mo偶na jeszcze by艂o podziwia膰 szkody, jakie wyrz膮dzi艂a pierwsza wojna 艣wiatowa. Ka­mienna mena偶eria s艂ynnej na ca艂y 艣wiat katedry, 偶ywi膮c odraz臋 do ludzko艣ci, bez ustanku plu艂a wod膮 na kamienie bruku, co ma ozna­cza膰: w Reims pada艂o dzie艅 w dzie艅, w nocy zreszt膮 te偶. Za to potem mieli艣my promiennie pogodny wrzesie艅 w Pary偶u. Mog艂em pod r臋k臋 z Roswita przechadza膰 si臋 po ulicach i tu obchodzi艂em swoje dzie­wi臋tnaste urodziny. Chocia偶 zna艂em metropoli臋 z poczt贸wek kaprala Fritza Truczinskiego, Pary偶 w niczym mnie nie rozczarowa艂. Gdy po raz pierwszy stan臋li艣my z Roswita u st贸p wie偶y Eiffla i spojrzeli艣my w g贸r臋 - ja mia艂em dziewi臋膰dziesi膮t cztery, ona dziewi臋膰dziesi膮t dzie­wi臋膰 centymetr贸w - oboje trzymaj膮c si臋 pod r臋k臋, po raz pierwszy u艣wiadomili艣my sobie nasz膮 wyj膮tkowo艣膰 i wielko艣膰. Poca艂owali艣my si臋 na 艣rodku ulicy, co w Pary偶u nie jest jednak czym艣 niezwyk艂ym.

O, jaki偶 to wspania艂y kontakt ze sztuk膮 i histori膮! Gdy zasze­d艂em, nadal pod r臋k臋 z Roswita, do ko艣cio艂a Inwalid贸w i przywo艂a­艂em na pami臋膰 wielkiego, ale nie wysokiego, tote偶 tak bliskiego nam obojgu cesarza, m贸wi艂em s艂owami Napoleona. Jak on nad grobem Fryderyka II, kt贸ry te偶 nie by艂 przecie偶 olbrzymem, powiedzia艂: 鈥濭dy­by on 偶y艂 jeszcze, nas by tutaj nie by艂o!鈥, tak ja szepn膮艂em czule w ucho mojej Roswicie: 鈥濭dyby Korsykanin 偶y艂 jeszcze, nas by tutaj nie by艂o, nie ca艂owaliby艣my si臋 pod mostami, na nabrze偶ach, sur le trottoir de Paris鈥.

W ramach gigantycznego programu wyst臋powali艣my w sali Pleyel i w teatrze Sary Bernhardt. Oskar przyzwyczai艂 si臋 szybko do wiel­komiejskich warunk贸w scenicznych, udoskonali艂 sw贸j repertuar, dostosowa艂 si臋 do wybrednego gustu paryskich wojsk okupacyjnych: nie roz艣piewywa艂em ju偶 prostych, pospolitych niemieckich butelek z piwem, nie, roz艣piewywa艂em i mia偶d偶y艂em najbardziej wyszuka­ne, pi臋knie wygi臋te, cieniutko wydmuchane wazony i czarki na owo­ce z francuskich zamk贸w. Uk艂ada艂em sw贸j program w oparciu o za­sady kulturalno-historyczne: zaczyna艂em od kieliszk贸w z czas贸w Ludwika XIV, 艣ciera艂em na proch wyroby szklane z epoki Ludwika XV. Z gwa艂towno艣ci膮, pami臋taj膮c o czasach rewolucyjnych, atakowa艂em puchary nieszcz臋snego Ludwika XVI i jego bezg艂owej Marii Antoniny, troch臋 Ludwika Filipa, a na zako艅czenie rozprawia艂em si臋 z fantazyjnymi produktami ze szk艂a francuskiej secesji.

Chocia偶 szarozielona masa na parterze i na balkonie nie mog艂a 艣ledzi膰 historycznej ci膮g艂o艣ci moich wyst臋p贸w i oklaskiwa艂a st艂ucz­ki tylko jako zwyczajne st艂uczki, niekiedy trafiali si臋 oficerowie szta­bowi i dziennikarze z Rzeszy, kt贸rzy pr贸cz st艂uczek podziwiali tak偶e moje wyczucie historii. Jaki艣 umundurowany typ o wygl膮dzie uczo­nego, gdy po wyst臋pie galowym dla komendantury zostali艣my mu przedstawieni, wyra偶a艂 si臋 pochlebnie o moich popisach. Szczeg贸l­nie wdzi臋czny by艂 Oskar korespondentowi jednej z czo艂owych gazet Rzeszy, kt贸ry bawi艂 w mie艣cie nad Sekwan膮 okaza艂 si臋 znawc膮 Francji i dyskretnie zwr贸ci艂 mi uwag臋 na par臋 drobnych uchybie艅, je艣li nie stylowych niekonsekwencji w moim programie.

Zim臋 sp臋dzili艣my w Pary偶u. Zakwaterowano nas w pierwszorz臋d­nym hotelu i nie b臋d臋 ukrywa艂, 偶e przez ca艂膮 d艂ug膮 zim臋 Roswita u mojego boku wypr贸bowywa艂a i wychwala艂a stale zalety francu­skiego 艂贸偶ka. Czy Oskar by艂 w Pary偶u szcz臋艣liwy? Czy zapomnia艂 o pozosta艂ych w domu swoich bliskich, o Marii, Matzeracie, o Gretchen i Aleksandrze Schefflerach, o swoim synu Kurcie, o babce An­nie Koljaiczkowej?

Cho膰 nie zapomnia艂em o nich, nie odczuwa艂em braku nikogo z moich krewnych. Nie wysy艂a艂em wi臋c do domu kart poczty polo­wej, nie odzywa艂em si臋 ani s艂owem, lecz da艂em im mo偶liwo艣膰 偶ycia przez rok beze mnie; bo na powr贸t zdecydowa艂em si臋 ju偶 przy wy­je藕dzie, by艂em przecie偶 ciekaw, jak to ca艂e towarzystwo urz膮dzi艂o si臋 pod moj膮 nieobecno艣膰. Na ulicy, a i podczas przedstawie艅 szuka艂em nieraz w twarzach 偶o艂nierzy znajomych rys贸w. Mo偶e Fritza Truczinskiego albo Aksela Mischke 艣ci膮gni臋to z frontu wschodniego i prze­rzucono do Pary偶a, kombinowa艂 Oskar, raz czy dwa zdawa艂o mu si臋 te偶, 偶e w gromadzie piechur贸w rozpozna艂 p艂ochego brata Marii; ale to nie by艂 on: szarozielony mundur myli!

Jedynie wie偶a Eiffla budzi艂a we mnie nostalgi臋. Nie znaczy to, 偶ebym wspina艂 si臋 na jej szczyt i skuszony rozleg艂膮 perspektyw膮, wywo艂ywa艂 w sobie gor膮ce pragnienie powrotu w rodzinne strony. Oskar tyle razy wspina艂 si臋 na wie偶臋 na poczt贸wkach i w my艣lach, 偶e prawdziwe wej艣cie na g贸r臋 spowodowa艂oby tylko rozczarowane zej­艣cie. Ilekro膰 stawa艂em lub zgo艂a przykuca艂em u st贸p wie偶y Eiffla, ale bez Roswity, samotnie, pod 艣mia艂o wygi臋tym pocz膮tkiem metalowej konstrukcji, owo sklepienie umo偶liwiaj膮ce wprawdzie widok, a jed­nak zamkni臋te, stawa艂o si臋 dla mnie os艂aniaj膮c膮 wszystko kopu艂膮 mojej babki Anny: siedz膮c pod wie偶膮 Eiffla siedzia艂em pod jej czte­rema sp贸dnicami. Pole Marsowe zamienia艂o mi si臋 w kaszubskie kartofliska, paryski pa藕dziernikowy deszcz spada艂 uko艣nie i niestrudzenie mi臋dzy Bysewem a R臋biechowem, ca艂y Pary偶, 艂膮cznie z me­trem, zalatywa艂 w takie dni lekko zje艂cza艂ym mas艂em, stawa艂em si臋 cichy, zadumany, Roswita stara艂a si臋 mnie nie urazi膰, szanowa艂a m贸j b贸l; by艂a bowiem osob膮 subteln膮.

W kwietniu dziewi臋膰set czterdziestego czwartego - ze wszyst­kich front贸w nadchodzi艂y komunikaty o pomy艣lnym skracaniu fron­tu - musieli艣my spakowa膰 nasz artystyczny baga偶, opu艣ci膰 Pary偶 i wyst臋pami teatru frontowego Bebry uszcz臋艣liwi膰 Wa艂 Atlantycki. Rozpocz臋li艣my tournee w Hawrze. Bebra by艂 jaki艣 ma艂om贸wny, roz­targniony. Cho膰 na scenie nigdy nie zawodzi艂 i jak dawniej roz艣mie­sza艂 publiczno艣膰, jego prastara twarz Narsesa kamienia艂a, ledwie tyl­ko opada艂a kurtyna. Z pocz膮tku s膮dzi艂em, 偶e mam przed sob膮 zazdro艣nika i co gorsza, cz艂owieka, kt贸ry kapituluje wobec si艂y mo­jej m艂odo艣ci. Roswita u艣wiadomi艂a mnie szeptem, nie wiedzia艂a co prawda nic pewnego, przeb膮kiwa艂a tylko o oficerach, kt贸rzy po przed­stawieniach sk艂adali Bebrze wizyty przy drzwiach zamkni臋tych. Wygl膮da艂o na to, jakby mistrz porzuca艂 emigracj臋 wewn臋trzn膮, jak­by planowa艂 co艣 bezpo艣redniego, jakby odezwa艂a si臋 w nim krew jego przodka, ksi臋cia Eugeniusza. Plany, jakie obmy艣la艂, tak bardzo oddali艂y go od nas, doprowadzi艂y do tak rozleg艂ych powi膮za艅, 偶e za偶y艂o艣膰 Oskara z jego dawn膮 Roswita wywo艂ywa艂a co najwy偶ej zm臋czony u艣miech na jego pofa艂dowanej twarzy. Gdy pewnego razu - by艂o to w Trouville, kwaterowali艣my w domu zdrojowym - zasko­czy艂 nas splecionych ciasno na dywanie naszej wsp贸lnej garderoby, widz膮c, 偶e chcemy oderwa膰 si臋 od siebie, machn膮艂 r臋k膮 i powiedzia艂 do lustra: - Kochajcie si臋, dzieci, ca艂ujcie si臋, jutro ogl膮damy beton, a ju偶 pojutrze beton b臋dzie wam trzeszcza艂 w ustach, wi臋c nie 偶a艂uj­cie sobie poca艂unk贸w!

By艂o to w czerwcu dziewi臋膰set czterdziestego czwartego. Do tego czasu oblecieli艣my Wa艂 Atlantycki od Zatoki Biskajskiej po Holan­di臋, najcz臋艣ciej jednak przebywali艣my na zapleczu, niewiele widzie­li艣my legendarnych bunkr贸w i dopiero w Trouville po raz pierwszy grali艣my na samym wybrze偶u. Zaproponowano nam obejrzenie Wa艂u Atlantyckiego. Bebra wyrazi艂 zgod臋. Ostatnie przedstawienie w Tro­uville. W nocy zawieziono nas do wioski Bavent, niedaleko Caen, cztery kilometry od nadmorskich wydm. Zakwaterowano nas u ch艂o­p贸w. Rozleg艂e pastwiska, 偶ywop艂oty, jab艂onie. P臋dz膮 tam w贸dk臋 z owoc贸w calvados. Pili艣my t臋 w贸dk臋 i dobrze po niej spali艣my. Ostre

powietrze wdziera艂o si臋 przez okno, 偶abiniec kumka艂 od rana. S膮 偶aby, kt贸re potrafi膮 b臋bni膰. S艂ysza艂em je we 艣nie i upomina艂em siebie: musisz wraca膰 do domu, Oskarze, tw贸j syn Kurt sko艅czy nied艂ugo trzy lata, musisz mu da膰 b臋benek, obieca艂e艣 mu! Gdy Oskar, tak stale upominany, budzi艂 si臋 jako udr臋czony ojciec, si臋ga艂 obok po omac­ku, upewnia艂 si臋, 偶e jest przy nim jego Roswita, czu艂 jej zapach: Raguna pachnia艂a leciutko cynamonem, t艂uczonymi go藕dzikami, tak偶e muszkatem; pachnia艂a przed艣wi膮tecznie przyprawami do ciasta i na­wet latem zachowywa艂a ten zapach.

Rano przed ch艂opsk膮 zagrod臋 zajecha艂 transporter opancerzony. W bramie obej艣cia wszyscy trz臋艣li艣my si臋 troch臋. By艂o wcze艣nie, rze艣ko, paplali艣my pod wiatr od morza, wsiedli艣my: Bebra, Raguna, Feliks i Kitty, Oskar i 贸w porucznik Herzog, kt贸ry zabiera艂 nas do swojej baterii na zach贸d od Cabourga.

Je艣li m贸wi臋, 偶e Normandia jest zielona, to pomijam owo byd艂o w bia艂o-br膮zowe 艂aty, kt贸re po obu stronach prostej jak sznurek dro­gi, na mokrych od rosy, lekko zamglonych 艂膮kach wype艂nia艂o swoj膮 powinno艣膰 prze偶uwaczy, patrzy艂o na opancerzony pojazd tak obo­j臋tnie, 偶e p艂yty pancerne zarumieni艂yby si臋 ze wstydu, gdyby nie zo­sta艂y przedtem pomalowane na kolor maskuj膮cy. Topole, 偶ywop艂oty, krzaki pe艂zaj膮ce tu偶 przy ziemi, pierwsze oci臋偶a艂e, puste i wal膮ce okiennicami nadmorskie hotele; skr臋cili艣my na promenad臋, wysie­dli艣my i pocz艂apali艣my za porucznikiem, kt贸ry okazywa艂 kapitanowi Bebrze butny wprawdzie, ale surowy szacunek, przez wydmy, pod wiatr pe艂en piasku i szumu morskiej kipieli.

Nie by艂o to 艂agodne Morze Ba艂tyckie, kt贸re czeka艂o na mnie ciem­nozielone, szlochaj膮c jak dziewczyna. Tutaj Atlantyk przeprowadza艂 swoje odwieczne manewry: atakowa艂 z przyp艂ywem, wycofywa艂 si臋 z odp艂ywem.

A potem mieli艣my przed sob膮 beton. Wolno nam by艂o podziwia膰 go i g艂aska膰: on ani drgn膮艂. - Baczno艣膰! - wrzasn膮艂 kto艣 w betonie, d艂ugi jak tyka wyskoczy艂 z owego bunkra, kt贸ry mia艂 kszta艂t sp艂asz­czonego 偶贸艂wia, sta艂 mi臋dzy dwiema wydmami, nazywa艂 si臋 鈥濪ora siedem鈥 i otworami strzelniczymi, szczelinami obserwacyjnymi i ma艂okalibrowymi cz膮stkami metalu spogl膮da艂 na odp艂yw i przyp艂yw. Cz艂owiek, kt贸ry zameldowa艂 si臋 porucznikowi Herzogowi, a tak偶e naszemu kapitanowi Bebrze, nazywa艂 si臋 obergefrajter Lankes.


LANKES salutuj膮c

Dora siedem, obergefrajter plus czterech. 呕adnych nadzwyczaj­nych zdarze艅!

HERZOG

Dzi臋kuj臋! Wystarczy! Spocznij, obergefrajter Lankes. S艂ysza艂 pan, kapitanie, 偶adnych nadzwyczajnych zdarze艅. Tak ju偶 jest od lat.

BEBRA

B膮d藕 co b膮d藕 odp艂yw i przyp艂yw! Widowiska przyrody!

HERZOG

W艂a艣nie z tym nasi ludzie maj膮 troch臋 k艂opotu. Dlatego buduje­my jeden bunkier obok drugiego. W艂azimy sobie nawzajem w pole widzenia. Nied艂ugo b臋dziemy musieli wysadzi膰 w powietrze par臋 bunkr贸w, 偶eby zrobi膰 miejsce pod nowy beton.

BEBRA stukaj膮c w beton; jego ludzie z teatru frontowego robi膮 w 艣lad za nim to samo

A pan porucznik wierzy w beton?

HERZOG

To chyba nie by艂oby w艂a艣ciwe s艂owo. My tutaj na dobr膮 spraw臋 w nic nie wierzymy. Nie, Lankes?

LANKES

Tak jest, panie poruczniku, w nic ju偶 nie wierzymy!

BEBRA

Ale oni mieszaj膮 i ubijaj膮.

HERZOG

Powiem panu w zaufaniu. Cz艂owiek nabiera przy tym do艣wiad­czenia. Dawniej nie mia艂em poj臋cia o budowie, troch臋 studiowa艂em, potem zacz臋艂o si臋. Mam nadziej臋, 偶e po wojnie b臋d臋 m贸g艂 wykorzy­sta膰 swoj膮 znajomo艣膰 przerobu cementu. Przecie偶 w kraju trzeba b臋dzie wszystko budowa膰 od nowa. Prosz臋 przyjrze膰 si臋 temu beto­nowi, ale z bliska.

{Bebra i jego ludzie z nosami tu偶 przy betonie)

Co pa艅stwo widzicie? Muszle! Mamy przecie偶 to wszystko pod nosem. Wystarczy tylko si臋gn膮膰 i zmiesza膰. Kamienie, muszle, pia­sek, cement... Co ja panu b臋d臋 m贸wi艂, kapitanie, pan jako artysta i cz艂owiek teatru sam to doskonale zrozumie. Lankes! Opowiedzcie panu kapitanowi, co wbijamy w bunkry.

LANKES

Tak jest, panie poruczniku! Mam opowiedzie膰 panu kapitanowi, co wbijamy w bunkry. Zabetonowujemy m艂ode psy. W fundamen­tach ka偶dego bunkra pogrzebany jest szczeniak.

LUDZIE BEBRY

Szczeniaczek!

LANKES

Niebawem na ca艂ym odcinku od Caen do Hawru nie b臋dzie ju偶 ani jednego szczeniaka.

LUDZIE BEBRY

Ani jednego szczeniaka!

LANKES

Tacy jeste艣my pilni.

LUDZIE BEBRY

Tacy pilni!

LANKES

Nied艂ugo b臋dziemy musieli bra膰 ma艂e kociaki.

LUDZIE BEBRY

Miau!

LANKES

Ale kociaki nie umywaj膮 si臋 do szczeniak贸w. Tote偶 mamy na­dziej臋, 偶e nied艂ugo tu si臋 zacznie.

LUDZIE BEBRY

Przedstawienie galowe!

Bij膮 brawo

LANKES

Do艣膰 ju偶 mamy pr贸b. A jak nam zabraknie szczeniak贸w...

LUDZIE BEBRY

Och!

LANKES

... nie b臋dziemy mogli wi臋cej budowa膰 bunkr贸w. Bo z kot贸w to

偶adna pociecha.

LUDZIE BEBRY

Miau, miau!

LANKES

A je艣li pan kapitan chcia艂by jeszcze us艂ysze膰 w dw贸ch s艂owach, po co nam te szczeniaki...

LUDZIE BEBRY

Szczeniaczki!

LANKES

To powiem jedno: ja w to nie wierz臋!

LUDZIE BEBRY

Fe!

LANKES

Ale koledzy s膮 przewa偶nie ze wsi. A tam do dzi艣 dnia, jak si臋 buduje cha艂up臋, stodo艂臋 albo wiejski ko艣ci贸艂, to trzeba wmurowa膰 co艣 偶ywego i...

HERZOG

Dobrze ju偶, Lankes. Wystarczy. A wi臋c jak pan kapitan s艂ysza艂, tu, na Wale Atlantyckim, ludzie ho艂duj膮 zabobonom. Tak samo jak u pa艅stwa w teatrze, gdzie przed premier膮 nie wolno gwizda膰, gdzie aktorzy, nim kurtyna p贸jdzie w g贸r臋, spluwaj膮 za siebie...

LUDZIE BEBRY

A kysz, a kysz, a kysz!

Spluwaj膮 za siebie

HERZOG

Ale 偶arty na bok. Trzeba pozwoli膰 ludziom na troch臋 przyjemno­艣ci. Tak偶e ozdabianie wej艣膰 do bunkr贸w mozaikami z muszli i beto­nowymi ornamentami, za co wzi臋li si臋 w ostatnim czasie, tolerujemy na rozkaz najwy偶szego dow贸dztwa. Ludzie chc膮 mie膰 zaj臋cie. I dla­tego stale powtarzam naszemu szefowi, kt贸remu przeszkadzaj膮 be­tonowe zakr臋tasy: niech lepiej b臋d膮 w betonie, panie majorze, ni偶 w m贸zgu. Ka偶dy Niemiec to majster-klepka. Nie ma na to si艂y!

BEBRA

Teraz i my przyczynimy si臋 do tego, 偶e wojsko czekaj膮c na Wale Atlantyckim troch臋 si臋 rozerwie...

LUDZIE BEBRY

Teatr frontowy Bebry 艣piewa dla was, gra dla was, pomaga wam w odniesieniu ostatecznego zwyci臋stwa!

HERZOG

Bardzo s艂usznie to pa艅stwo ujmuj膮. Ale jeden teatr to ma艂o. Naj­cz臋艣ciej zdani jeste艣my na samych siebie, wi臋c radzimy sobie, jak umiemy. Co, Lankes?

LANKES

Tak jest, panie poruczniku! Radzimy sobie, jak umiemy!

HERZOG

Sam pan s艂yszy. A teraz pan kapitan zechce mi wybaczy膰. Musz臋 jeszcze p贸j艣膰 do Dory cztery i Dory pi臋膰. Prosz臋 spokojnie obejrze膰 sobie beton, jest na co popatrze膰. Lankes wszystko pa艅stwu poka­偶e...

LANKES

Wszystko poka偶臋, panie poruczniku!

Herzog i Bebra salutuj膮. Herzog odchodzi w prawo. Raguna, Oskar, Feliks i Kit ty, kt贸rzy trzymali si臋 dot膮d za plecami Bebry, wyskakuj膮 naprz贸d. Oskar trzyma sw贸j blaszany b臋be­nek. Raguna niesie koszyk z jedzeniem, Feliks i Kit ty wdra­puj膮 si臋 na betonowy dach bunkra, zaczynaj膮 tam 膰wiczenia akrobatyczne. Oskar i Roswita, z wiaderkiem i 艂opatk膮, bawi膮 si臋 w piasku ko艂o bunkra, zachowuj膮 si臋 jak para zakochanych, pokrzy­kuj膮 rado艣nie i 偶artuj膮 z Feliksa i Kit ty.

BEBRA niedbale, obejrzawszy bunkier ze wszystkich stron.

Prosz臋 mi powiedzie膰, obergefrajter Lankes, czym pan w艂a艣ciwie jest z zawodu?

LANKES

Malarzem, panie kapitanie. Ale to stare dzieje.

BEBRA

Chcia艂 pan powiedzie膰: malarzem pokojowym?

LANKES

Pokojowym te偶, panie kapitanie, ale przewa偶nie to artyst膮-malarzem.

BEBRA

Patrzcie, patrzcie! A wi臋c to znaczy, 偶e stara si臋 pan dor贸wna膰 wielkiemu Rembrandtowi, a mo偶e Velazquezowi?

LANKES

Co艣 ko艂o tego.

BEBRA

Ale偶, dobry cz艂owieku! Czy w takim razie musi pan miesza膰 be­ton, ubija膰 beton, strzec betonu? Pa艅skie miejsce jest w kompanii propagandy. Potrzeba nam malarzy batalist贸w.

LANKES

Ze mnie to 偶aden batalista, panie kapitanie. Jak na dzisiejsze wy­magania maluj臋 za dziwnie. Pan kapitan nie ma przypadkiem papie­rosa dla obergefrajrra?

Bebra daje papierosa

BEBRA

Czy dziwnie znaczy nowocze艣nie?

LANKES

A co to znaczy nowocze艣nie? Zanim przyszli ci z betonem, dziw­ne by艂o jaki艣 czas nowoczesne.

BEBRA

Ach, tak?

LANKES

Tak.

BEBRA

Maluje pan pastoso? Mo偶e szpachl膮?

LANKES

Szpachl膮 te偶. I kciukiem, na chybi艂 trafi艂. Poza tym przylepiam gwo藕dzie i guziki, a przed trzydziestym trzecim by艂 taki czas, 偶e 艂adowa艂em drut kolczasty na cynober. Mia艂em dobr膮 pras臋. Moje obra­zy wisz膮 teraz u jednego szwajcarskiego kolekcjonera, fabrykanta myd艂a.

BEBRA

Ta wojna, ta okropna wojna! I dzisiaj ubija pan beton! Po艣wi臋ca pan sw贸j geniusz pracom fortyfikacyjnym! Niew膮tpliwie to samo robili ju偶 za swoich czas贸w Leonardo i Micha艂 Anio艂. Projektowali machiny oble偶nicze i wznosili bastiony, jak nie mieli zam贸wienia na Madonn臋.

LANKES

A widzi pan! Zawsze znajdzie si臋 jaka艣 luka. Jak kto艣 jest praw­dziwym artyst膮, to musi si臋 wypowiedzie膰. Mo偶e pan kapitan zechce spojrze膰 na te ornamenty nad wej艣ciem do bunkra. To moje.

BEBRA po gruntownym obejrzeniu

Nadzwyczajne! Jakie bogactwo form, jaka pot臋偶na si艂a wyrazu.

LANKES

Je艣li chodzi o styl, to mo偶na by to nazwa膰 formacjami struktural­nymi.

BEBRA

A czy pa艅skie dzie艂o, p艂askorze藕ba lub obraz, ma jaki艣 tytu艂?

LANKES

Przecie偶 ju偶 powiedzia艂em: formacje, mo偶na rzec: uko艣ne for­macje. To nowy styl. Jeszcze nikt tak nie robi艂.

BEBRA

A jednak, w艂a艣nie dlatego, 偶e jest pan tw贸rc膮 tego stylu, powi­nien pan nada膰 dzie艂u charakterystyczny tytu艂...

LANKES

Tytu艂y! Po co mi tytu艂y? Gdyby nie by艂o katalog贸w z wystaw, nie by艂oby i tytu艂贸w.

BEBRA

Kryguje si臋 pan, Lankes. Prosz臋 mnie traktowa膰 jak mi艂o艣nika sztuki, nie jak kapitana. Papierosa?

(Lankes bierze papierosa)

A wi臋c?

LANKES

Ano, je艣li tak pan stawia spraw臋. A wi臋c Lankes pomy艣la艂 sobie: kiedy艣 to wszystko si臋 sko艅czy. Bo przecie偶 kiedy艣 to wszystko si臋 sko艅czy - tak czy owak - i wtedy pozostan膮 bunkry, bo bunkry po­zostaj膮 zawsze, nawet je艣li wszystko inne diabli wezm膮. I wtedy przyj­dzie czas! Przyjd膮 stulecia i my艣l臋... {chowa ostatniego papierosa) Pan kapitan nie ma przypadkiem jeszcze jednego papierosa? Dzi臋kuj臋 pos艂usznie. Wi臋c przyjd膮 stulecia i przejd膮 ponad tym wszyst­kim jakby nigdy nic. Ale pozostan膮 bunkry, jak pozosta艂y przecie偶 piramidy. A potem, kt贸rego艣 pi臋knego dnia przyjdzie tak zwany ba­dacz staro偶ytno艣ci i pomy艣li sobie: jakie to wtedy, mi臋dzy pierwsz膮 a si贸dm膮 wojn膮 艣wiatow膮, by艂y ja艂owe czasy dla sztuki: nieczu艂y szary beton, gdzieniegdzie dyletanckie, nieporadne zawijasy w stylu do­mowym nad wej艣ciami do bunkr贸w - a偶 natknie si臋 na Dor臋 cztery, Dor臋 pi臋膰, Dor臋 sze艣膰 i siedem, zobaczy moje dziwne formacje struk­turalne, powie sobie: popatrz tylko. Interesuj膮ce. Rzek艂bym, magicz­ne, gro藕ne, a jednak tak偶e uduchowione. Tutaj wypowiedzia艂 si臋 ge­niusz, by膰 mo偶e jedyny geniusz dwudziestego wieku, wypowiedzia艂 si臋 jednoznacznie i po wszystkie czasy. Czy dzie艂o ma jaki艣 tytu艂? Czy podpis zdradza mistrza? Je艣li pan kapitan przyjrzy si臋 dok艂adnie i przechyli g艂ow臋, to tam mi臋dzy wy偶艂obionymi uko艣nymi formacja­mi...

BEBRA

Nie wzi膮艂em okular贸w. Niech mi pan pomo偶e, Lankes.

LANKES

Ano, tam jest napisane: Herbert Lankes, anno tysi膮c dziewi臋膰set

czterdzie艣ci cztery. Tytu艂 MISTYCZNE BARBARZY艃SKIE ZNUDZONE.

BEBRA

Tak m贸g艂by pan nazwa膰 nasze stulecie.

LANKES

A widzi pan!

BEBRA

Mo偶e w czasie prac restauracyjnych za pi臋膰set czy tysi膮c lat znaj­d膮 w betonie par臋 psich kosteczek.

LANKES

A to jeszcze mocniej zaakcentuje m贸j tytu艂.

BEBRA wzburzony

Czym偶e jest czas i czym jeste艣my my, drogi przyjacielu, je艣li nie swoimi dzie艂ami... Ale niech pan patrzy: Feliks i Kitty, moi akrobaci, gimnastykuj膮 si臋 na betonie.

Ju偶 od d艂u偶szego czasu mi臋dzy Ro艣wit膮 i Oskarem, mi臋­dzy Feliksem i Kitty kr膮偶y kartka papieru, podawana z r膮k do r膮k i zapisywana.

KITTY z lekkim akcentem sakso艅skim

Prosz臋 tylko spojrze膰, panie Bebra, na betonie mo偶na robi膰 wszystko.

Biegnie na r臋kach.

FELIKS

Salto mortale na betonie te偶 jeszcze nigdy nie by艂o. Robi salto.

KITTY

Tak膮 scen臋 powinni艣my mie膰 naprawd臋.

FELIKS

Tylko troch臋 tu wieje na g贸rze.

KITTY

Za to nie jest tak gor膮co i nie ma takiego zaduchu jak w tych paskudnych kinach.

Skr臋ca si臋.

FELIKS

I nawet wiersz wymy艣lili艣my tu na g贸rze.

KITTY

Jak to: wymy艣lili艣my. Oskarnello wymy艣li艂 i signora Roswita.

FELIKS

Ale jak brakowa艂o rymu, to my艣my pomagali.

KITTY

Jeszcze tylko jedno s艂owo i wiersz b臋dzie got贸w.

FELIKS

Oskarnello chcia艂by si臋 dowiedzie膰, jak nazywaj膮 si臋 te 艂odygi nad brzegiem.

KITTY

Bo to jest potrzebne do wiersza.

FELIKS

Bo inaczej zabraknie czego艣 wa偶nego.

KITTY

Och, niech pan powie, panie 偶o艂nierzu, jak nazywaj膮 si臋 te 艂odygi?

FELIKS

Mo偶e mu nie wolno, bo wr贸g pods艂uchuje.

KITTY

My na pewno nikomu nie powiemy.

FELIKS

Chodzi tylko o to, 偶e inaczej wiersz we藕mie w 艂eb.

KITTY

A Oskarnello tak si臋 stara艂.

FELIKS

I jak pi臋knie umie kaligrafowa膰 pismem S眉tterlina.

KITTY

Ciekawa jestem, gdzie si臋 tego nauczy艂.

FELIKS

Nie wie tylko, jak si臋 nazywaj膮 te 艂odygi.

LANKES

Je艣li pan kapitan pozwoli?

BEBRA

Je艣li tu nie chodzi o wa偶n膮 tajemnic臋 wojskow膮...

FELIKS

Je艣li Oskarnello mimo to chcia艂by si臋 dowiedzie膰.

KITTY

Je艣li inaczej wiersz si臋 nie uda.

ROSWITA

Je艣li wszyscy tacy jeste艣my ciekawi.

BEBRA

Je艣li teraz dam panu rozkaz.

LANKES

No wi臋c postawili艣my t臋 zapor臋 przeciwko ewentualnym czo艂­gom i 艂odziom podwodnym. I nazwali艣my j膮, bo tak to wygl膮da, szpa­ragami Rommla.

FELIKS

Szparagami...

KITTY

...Rommla? Pasuje, Oskarnello?

OSKAR

Owszem!

Dopisuje brakuj膮ce s艂owa na kartce papieru, podaje wiersz Kitty na bunkrze. Ona skr臋ca si臋 jeszcze bardziej i wyg艂asza poni偶sze zwrotki jak szkolny wierszyk.

KITTY

Na Wale Atlantyckim

Siedz膮c w betonie, po z臋by uzbrojeni,

za szparagami Rommla przyczajeni,

w my艣lach wracamy do cywila,

do ziemniaczanych niedziel, pi膮tkowej

ryby, jajecznicy - to nie bajer:

coraz nam bli偶szy biedermeier.

Jeszcze w zasiekach 艣pimy,

w latrynach grzebiemy miny,

i marzymy o altanach,

o kr臋glarzach, pi臋knych damach,

o lod贸wkach - to nie bajer:

coraz nam bli偶szy biedermeier.

Niejeden jeszcze trza艣nie kopytami,

niejeden serce matki zrani,

艣mier膰 jeszcze w p艂aszczu spadochronu

wybiera si臋 do domu

i pawie pi贸ra skubie - to nie bajer:

coraz nam bli偶szy biedermeier.

Wszyscy bij膮 brawo, tak偶e Lankes.

LANKES

Mamy teraz odp艂yw.

ROSWITA

Czas na 艣niadanie!

Wymachuje du偶ym koszykiem z prowiantem, kt贸ry jest przystrojony wst膮偶kami i sztucznymi kwiatami.

KITTY

Piknik na 艣wie偶ym powietrzu.

FELIKS

Przyroda zaostrza apetyt.

ROSWITA

O 艣wi臋ta rozkoszy jedzenia, kt贸ra 艂膮czysz narody, p贸ki trwa 艣nia­danie!

BEBRA

B臋dziemy ucztowa膰 na betonie. Mamy tam solidne oparcie.

Wszyscy pr贸cz Lankesa wdrapuj膮 si臋 na bunkier. Roswita rozk艂ada weso艂y, kwiecisty obrus. Z przepastnego koszyka wyci膮ga poduszeczki z chwostami i fr臋dzlami. Otwiera parasolk臋 od s艂o艅ca, r贸偶ow膮 z jasnozielonym, nastawia male艅ki gramofon z g艂o艣nikiem, rozdaje talerzyki, no偶yki, kieliszki do jajek, serwetki.

FELIKS

Ja bym zjad艂 troszk臋 pasztetu z w膮tr贸bki.

KITTY

Macie jeszcze odrobink臋 kawioru, kt贸ry ocalili艣my ze Stalingradu?

OSKAR

Roswito, nie powinna艣 tak grubo smarowa膰 du艅skim mas艂em.

BEBRA

Dobrze robisz, synu, 偶e dbasz o jej lini臋.

ROSWITA

Kiedy tak mi smakuje i wychodzi na zdrowie. Och! Jak sobie I przypomn臋 ten tort z kremem, kt贸ry podano nam u lotnik贸w w Kopenhadze!

BEBRA

Holenderska czekolada w termosie jest jeszcze zupe艂nie gor膮ca.

KITTY

Jestem po prostu zakochana w ameryka艅skich biszkoptach.

ROSWITA

Ale tylko z po艂udniowoafryka艅sk膮 marmolad膮 imbirow膮.

OSKAR

Prosz臋 ci臋, Roswito, zachowaj troch臋 umiaru.

ROSWITA

A sam bierzesz sobie grube na palec plasterki tego okropnego angielskiego corned beefu.

BEBRA

No, panie 偶o艂nierzu? Mo偶e cieniutk膮 kromeczk臋 chleba tureckie­go z d偶emem z mirabelek?

LANKES

Gdybym nie by艂 na s艂u偶bie, panie kapitanie...

ROSWITA

Wi臋c daj mu rozkaz. I KITTY

O w艂a艣nie, rozkaz!

BEBRA

A zatem rozkazuj臋 wam, obergefrajter Lankes: macie zje艣膰 chleb tu­recki z francuskim d偶emem z mirabelek, du艅skie jajko na mi臋kko, rosyj­ski kawior, a do tego fili偶ank臋 prawdziwej holenderskiej czekolady.

LANKES

Tak jest, panie kapitanie! Mam zje艣膰.

I on r贸wnie偶 siada na bunkrze.

BEBRA

Nie mamy ju偶 poduszki dla pana 偶o艂nierza?

OSKAR

Mo偶e wzi膮膰 moj膮. Ja usi膮d臋 na b臋benku.

ROSWITA

Ale 偶eby艣 si臋 nie przezi臋bi艂, skarbie. Beton to taka podst臋pna rzecz, a ty nie jeste艣 przyzwyczajony.

KITTY

Moj膮 poduszk臋 te偶 mo偶e wzi膮膰. Ja skr臋c臋 si臋 troch臋, dobrze mi to zrobi na strawienie tych bu艂eczek z miodem.

FELIKS

Zosta艅 lepiej przy obrusie, 偶eby艣 miodem nie powala艂a betonu. To podkopywanie morale si艂 zbrojnych.

Wszyscy chichocz膮.

BEBRA

O, jak dobrze nam robi morskie powietrze.

ROSWITA

Rzeczywi艣cie dobrze.

BEBRA

P艂uca si臋 rozszerzaj膮.

ROSWITA

Istotnie si臋 rozszerzaj膮.

BEBRA

Serce zrzuca sk贸r臋.

ROSWITA

Doprawdy zrzuca sk贸r臋.

BEBRA

Dusza przepoczwarz膮 si臋.

ROSWITA

Jak偶e pi臋kny staje si臋 cz艂owiek, gdy morze na艅 patrzy!

BEBRA

Wzrok wyzwala si臋, usamodzielnia...

ROSWITA

Ulatuje...

BEBRA

Odtruwa ponad morze, bezkresne morze... A to co takiego, obergefrajter Lankes? Widz臋 tam na pla偶y pi臋膰 czarnych figurek.

KITTY

Ja te偶 i pi臋膰 parasoli.

FELIKS

Sze艣膰.

KITTY

Pi臋膰. Raz, dwa, trzy, cztery, pi臋膰.

LANKES

To zakonnice z Lisieux. Zosta艂y tu ewakuowane razem ze swoj膮 ochronk膮.

KITTY

Ale Kitty nie widzi 偶adnych dzieciaczk贸w. Tylko pi臋膰 parasoli.

LANKES

Dzieciaki zostawiaj膮 zawsze we wsi, w Bavent, i przychodz膮 nie­raz w porze odp艂ywu, zbieraj膮 muszle i kraby, kt贸re zawis艂y na szpa­ragach Rommla.

KITTY

Biedaczki.

ROSWITA

Mo偶e je pocz臋stujemy corned beefem i paru ameryka艅skimi bisz­koptami?

OSKAR

Oskar proponuje chleb turecki z d偶emem z mirabelek, bo dzisiaj jest pi膮tek i zakonnicom nie wolno je艣膰 corned beefu.

KITTY

Teraz biegn膮! Zupe艂nie jakby szybowa艂y na swoich parasolach.

LANKES

Zawsze tak robi膮, jak ju偶 do艣膰 nazbieraj膮. Wtedy zaczynaj膮 si臋 bawi膰. Zw艂aszcza ta nowicjuszka, Agneta, m艂odziutkie stworzenie, ca艂kiem jeszcze zielone - ale czy pan kapitan nie ma przypadkiem jeszcze jednego papierosa dla obergefrajtra? Stokrotne dzi臋ki. A ta z ty艂u, taka gruba, co nie nad膮偶a, to przeorysza, siostra Scholastyka. Nie chce, 偶eby na pla偶y odbywa艂y si臋 zabawy, bo to pewnie sprzeci­wia si臋 regu艂om zakonu.

Zakonnice z parasolami biegn膮 w g艂臋bi. Roswita nastawia gramofon, rozbrzmiewa 鈥濻anna w Petersburgu鈥. Zakonnice ta艅cz膮 w rytm muzyki i pokrzykuj膮 rado艣nie.

AGNETA

Hop, hop! Siostro Scholastyko!

SCHOLASTYKA

Agneto! Siostro Agneto!

AGNETA

U-hu, siostro Scholastyko!

SCHOLASTYKA

Prosz臋 zawr贸ci膰, moje dziecko! Siostro Agneto!

AGNETA

Kiedy nie mog臋. Nogi same mnie nios膮!

SCHOLASTYKA

Wi臋c m贸dl si臋, siostro, o powr贸t.

AGNETA

Bole艣ciwy?

SCHOLASTYKA

艁askawy.

AGNETA

Radosny?

SCHOLASTYKA

M贸dl si臋, siostro Agneto!

AGNETA

Modl臋 si臋 przez ca艂y czas. Ale nogi nios膮 mnie coraz dalej.

SCHOLASTYKA ciszej

Agneto, siostro Agneto!

AGNETA

Hop, hop! Siostro Scholastyko!

Zakonnice znikaj膮. Tylko co jaki艣 czas wynurzaj膮 si臋 w g艂臋bi ich parasole. Ko艅czy si臋 p艂yta. Przy wej艣ciu do bunkra dzwoni telefon polowy. Lankes zeskakuje z dachu bunkra, podnosi s艂uchawk臋, pozostali jedz膮.

ROSWITA

呕e te偶 nawet tutaj, po艣r贸d bezkresnej przyrody, musi by膰 telefon.

LANKES

Tu Dora siedem. Obergefrajter Lankes.

HERZOG ze s艂uchawk膮 i kablem telefonu zbli偶a si臋 powoli z pra­wej, cz臋sto przystaje i m贸wi do swego aparatu

Wy tam 艣picie, obergefrajter Lankes! Jest jaki艣 ruch przed Dor膮 siedem. Widoczny go艂ym okiem!

LANKES

To zakonnice, panie poruczniku.

HERZOG

Co to znaczy zakonnice? A je艣li to nie s膮 zakonnice?

LANKES

S膮, s膮. Widoczne go艂ym okiem.

HERZOG

Pewnie jeszcze nigdy nie s艂yszeli艣cie o maskowaniu, co? Ani o pi膮tej kolumnie? Anglicy robi膮 takie sztuczki ju偶 od wiek贸w. Przy­chodz膮 z Bibli膮, a potem kropi膮 znienacka.

LANKES

One zbieraj膮 kraby, panie poruczniku...

HERZOG

Pla偶a ma by膰 natychmiast oczyszczona! Zrozumiano?

LANKES

Tak jest, panie poruczniku... Ale przecie偶 one tylko zbieraj膮 kraby.

HERZOG

Zajmijcie si臋 swoim kaemem, obergefrajter Lankes!

LANKES

Ale je艣li one po prostu zbieraj膮 kraby, bo jest odp艂yw, i to dla swojej ochronki...

HERZOG

Daj臋 wam rozkaz...

LANKES

Tak jest, panie poruczniku!

Lankes znika w bunkrze. Herzog odchodzi z telefonem w prawo.

OSKAR

Zatkaj sobie uszy, Roswito, b臋d膮 teraz strzela膰 jak w kinie na

kronice.

KITTY

Och, to straszne. Jeszcze bardziej si臋 skr臋c臋.

BEBRA

I mnie si臋 zdaje, 偶e co艣 us艂yszymy.

FELIKS

Powinni艣my znowu nastawi膰 gramofon. Zag艂uszy to i owo.

Nastawia gramofon. The Platters 艣piewaj膮 "The Great Pretender鈥. Rozlega si臋 dostosowany do powolnej, tragicznie rozci膮gni臋tej muzyki trzask karabinu maszynowego. Roswita zatyka uszy. Fe­liks staje na g艂owie. W g艂臋bi pi臋膰 zakonnic z parasolami ulatuje do nieba. P艂yta zacina si臋, powtarza, potem cisza. Feliks staje na nogi. Kit ty rozkr臋ca si臋. Roswita pospiesznie zgarnia obrus z resztkami 艣niadania do koszyka. Oskar i Bebra pomagaj膮 jej. Wszyscy opuszczaj膮 dach bunkra. W drzwiach bunkra pojawia si臋 Lank臋

LANKES

Nie ma pan kapitan przypadkiem jeszcze jednego papierosa dla obergefrajtra?

BEBRA jego ludzie wystraszeni za nim

Pan 偶o艂nierz za du偶o pali.

LUDZIE BEBRY

Za du偶o pali!

LANKES

To przez ten beton, panie kapitanie.

BEBRA

A jak kt贸rego艣 dnia nie b臋dzie ju偶 betonu?

LUDZIE BEBRY

Nie b臋dzie betonu.

LANKES

Beton jest nie艣miertelny, panie kapitanie. Tylko my i nasze papierosy...

BEBRA

Wiem, wiem, ulatujemy z dymem.

LUDZIE BEBRY odchodz膮c powoli

Z dymem.

BEBRA

A beton b臋d膮 ogl膮da膰 jeszcze za tysi膮c lat.

LUDZIE BEBRY

Za tysi膮c lat.

BEBRA

Znajd膮 psie ko艣ci.

LUDZIE BEBRY Psie kosteczki.

BEBRA

I pa艅skie dziwne formacje w betonie.

LUDZIE BEBRY

MISTYCZNE BARBARZY艃SKIE ZNUDZONE!

Lankes pal膮c papierosa zostaje sam.


Chocia偶 Oskar przy 艣niadaniu na betonie m贸wi艂 ma艂o albo pra­wie nic nie m贸wi艂, nie m贸g艂 nie utrwali膰 tej rozmowy na Wale Atlan­tyckim, takie bowiem s艂owa wypowiadano w przeddzie艅 inwazji; owego obergefrajtra i betonowego artyst臋 malarza Lankesa spotka­my zreszt膮 ponownie, gdy na innym miejscu z艂o偶y ho艂d czasom po­wojennym, naszemu rozkwitaj膮cemu dzi艣 biedermeierowi.

Na promenadzie nadmorskiej oczekiwa艂 nas opancerzony trans­porter. Porucznik Herzog d艂ugimi susami dopad艂 do swoich pod­opiecznych. Zdyszany przeprasza艂 Bebr臋 za drobny incydent. - Na obszarze zamkni臋tym 偶art贸w nie ma - powiedzia艂, pom贸g艂 paniom wsi膮艣膰 do samochodu, da艂 jeszcze kierowcy par臋 polece艅 i ruszyli­艣my z powrotem do Bavent. Musieli艣my si臋 pospieszy膰, ale nie zd膮­偶yli艣my nawet zje艣膰 obiadu, bo o drugiej mieli艣my zapowiedziane przedstawienie w sali rycerskiej owego uroczego normandzkiego zameczku, kt贸ry wznosi艂 si臋 za topolami u ko艅ca wsi.

Pozosta艂o nam tylko p贸艂 godziny na pr贸b臋 艣wiate艂, potem Oskar musia艂 b臋bni膮c rozsun膮膰 kurtyn臋. Grali艣my dla podoficer贸w i szere­gowych. 艢miech wybucha艂 gromko i cz臋sto. Szar偶owali艣my, ile wle­zie. Ja roz艣piewa艂em szklany nocnik, w kt贸rym znajdowa艂o si臋 par臋 kie艂basek z musztard膮. Grubo uszminkowany klown Bebra roni艂 艂zy nad rozbitym nocniczkiem, wy艂owi艂 kie艂baski spo艣r贸d st艂uczek, na­艂o偶y艂 sobie musztardy i zjad艂, co wzbudzi艂o g艂o艣n膮 weso艂o艣膰 szaro­zielonych. Kitty i Feliks od pewnego czasu wyst臋powali w sk贸rza­nych spodenkach i tyrolskich kupelusikach, co nadawa艂o ich akrobatycznym popisom szczeg贸lne zabarwienie. Roswita w obci­s艂ej srebrzystej sukni mia艂a bladozielone r臋kawiczki z mankietami, przetykane z艂otem sanda艂ki na male艅kich stopkach, lekko niebieska­we powieki trzyma艂a stale opuszczone i swoim 艣r贸dziemnomorskim g艂osem dawa艂a 艣wiadectwo owej dobrze sobie znanej sztuce czarno­ksi臋skiej. Czy m贸wi艂em ju偶, 偶e Oskar nie potrzebowa艂 偶adnego prze­brania? Nosi艂em swoj膮 poczciw膮 star膮 marynarsk膮 czapk臋 z wyszytym napisem 鈥濻MS Seydlitz鈥, granatow膮 koszul臋, marynark臋 ze z艂o­tymi guzikami w kotwice, spod kt贸rej wygl膮da艂y kr贸tkie spodenki, podwini臋te podkolan贸wki, sfatygowane sznurowane buty i 贸w bia艂o-czerwony lakierowany b臋benek; pi臋膰 takich samych b臋benk贸w mia艂em jeszcze w zapasie w swoim artystycznym baga偶u.

Wieczorem powt贸rzyli艣my przedstawienie dla oficer贸w i blitzm盲dchen 鈥 艂膮czniczek z plac贸wki wywiadu w Cabourgu. Roswita by艂a troch臋 zdenerwowana, nie zrobi艂a wprawdzie 偶adnego b艂臋du, ale w trakcie swojego numeru w艂o偶y艂a okulary przeciws艂oneczne w niebieskiej oprawie, zmieni艂a ton, jej proroctwa sta艂y si臋 bardziej bezpo艣rednie, powiedzia艂a na przyk艂ad bladej, ze zmieszania aroganc­kiej blitzm盲dchen, 偶e ma romans ze swoim prze艂o偶onym. Przykro mi by艂o s艂ucha膰 takiej rewelacji, sala jednak rykn臋艂a 艣miechem, bo prze­艂o偶ony siedzia艂 pewnie obok dziewczyny.

Po przedstawieniu oficerowie sztabowi pu艂ku, kt贸rzy kwatero­wali w zamku, wydali jeszcze przyj臋cie. Podczas gdy Bebra, Kitty i Feliks zostali, Raguna i Oskar po偶egnali si臋 dyskretnie, poszli do 艂贸偶ka, po urozmaiconym dniu szybko zasn臋li i dopiero o pi膮tej rano zbudzi艂a ich rozpoczynaj膮ca si臋 inwazja.

Po c贸偶 mia艂bym pa艅stwu szeroko o tym opowiada膰? Na naszym odcinku, w pobli偶u uj艣cia Orne, wyl膮dowali Kanadyjczycy. Bavent trzeba by艂o ewakuowa膰. Nasz baga偶 by艂 ju偶 za艂adowany. Mieli艣my si臋 wycofa膰 ze sztabem pu艂ku. Na dziedzi艅cu zamkowym zatrzyma­艂a si臋 zmotoryzowana, dymi膮ca kuchnia polowa. Roswita prosi艂a, 偶ebym przyni贸s艂 jej kubek kawy, bo nie jad艂a jeszcze 艣niadania. Lek­ko podenerwowany, poza tym obawiaj膮c si臋, 偶e ci臋偶ar贸wka mog艂a­by odjecha膰 beze mnie, odm贸wi艂em i by艂em dla niej troch臋 niegrzecz­ny. Wtedy sama wyskoczy艂a z samochodu, z garnuszkiem w r臋ku pobieg艂a na wysokich obcasach do kuchni polowej i dopad艂a gor膮­cej porannej kawy r贸wnocze艣nie z uderzaj膮cym tam granatem okr臋­towym.

O Roswito, nie wiem, ile mia艂a艣 lat, wiem tylko, 偶e mia艂a艣 dzie­wi臋膰dziesi膮t dziewi臋膰 centymetr贸w wzrostu, 偶e przemawia艂o przez ciebie Morze 艢r贸dziemne, 偶e pachnia艂a艣 cynamonem i muszkatem, 偶e umia艂a艣 wszystkim ludziom zajrze膰 w serce; tylko w swoje w艂a­sne serce nie zajrza艂a艣, bo inaczej zosta艂aby艣 przy mnie i nie posz艂aby艣 po ow膮 o wiele za gor膮c膮 kaw臋.

W Lisieux uda艂o si臋 Bebrze uzyska膰 dla nas delegacj臋 s艂u偶bow膮 do Berlina. Gdy podszed艂 do nas przed komendantur膮, powiedzia艂 po raz pierwszy od 艣mierci Roswity: - My, kar艂y i b艂azny, nie powinni­艣my byli ta艅czy膰 na betonie, kt贸ry zosta艂 ubity i stwardnia艂 dla olbrzym贸w. Trzeba nam by艂o zosta膰 pod trybunami, gdzie nikt nie po­dejrzewa艂 naszej obecno艣ci.

W Berlinie rozsta艂em si臋 z Bebr膮. - Co ty poczniesz w tych wszyst­kich schronach przeciwlotniczych bez swojej Roswity? - u艣miech­n膮艂 si臋 leciutko, poca艂owa艂 mnie w czo艂o, przydzieli艂 mi Kitty i Felik­sa, zaopatrzonych w s艂u偶bowe dokumenty, jako towarzyszy podr贸偶y do samego Gda艅ska, podarowa艂 mi te偶 pozosta艂e pi臋膰 b臋benk贸w z artystycznego baga偶u. I tak zaopatrzony, maj膮c ze sob膮, jak daw­niej, swoj膮 ksi臋g臋, jedenastego czerwca dziewi臋膰set czterdziestego czwartego, na dzie艅 przed trzecimi urodzinami mojego syna, przy­by艂em do rodzinnego miasta, kt贸re wci膮偶 jeszcze nietkni臋te i 艣re­dniowieczne, z godziny na godzin臋 rozbrzmiewa艂o g艂osem r贸偶nych wielkich dzwon贸w z r贸偶nych wysokich ko艣cielnych wie偶.






























Na艣ladowanie Chrystusa


A wi臋c powr贸t do domu! O dwudziestej zero cztery poci膮g wio­z膮cy urlopowicz贸w z frontu wjecha艂 na Dworzec G艂贸wny w Gda艅­sku. Feliks i Kitty odwie藕li mnie na plac Maksa Halbego, po偶egnali si臋, przy czym Kitty mia艂a 艂zy w oczach, i ruszyli potem dalej, 偶eby zameldowa膰 si臋 w swoim dow贸dztwie w Strzy偶y G贸rnej, a Oskar tu偶 przed dwudziest膮 pierwsz膮 pomaszerowa艂 z baga偶em przez Labesa.

Powr贸t do domu. Jest to szeroko rozpowszechniony z艂y obyczaj, 偶e ka偶dego m艂odego cz艂owieka, kt贸ry sfa艂szowa艂 weksel na drobn膮 sum臋 i z tego powodu zaci膮gn膮艂 si臋 do Legii Cudzoziemskiej, a po paru latkach wraca troch臋 starszy i opowiada r贸偶ne historyjki, uwa偶a si臋 w dzisiejszych czasach za nowoczesnego Odyseusza. Niejeden wsiada przez roztargnienie do niew艂a艣ciwego poci膮gu, jedzie do Oberhausen zamiast do Frankfurtu, prze偶ywa po drodze jak膮艣 przy­god臋 鈥 jak偶eby mia艂 nie prze偶y膰 鈥 i ledwie wr贸ci do domu, sypie takimi imionami jak Circe, Penelopa i Telemach.

Oskar ju偶 cho膰by dlatego nie by艂 Odyseuszem, 偶e wr贸ciwszy do domu zasta艂 wszystko bez zmian. Jego ukochana Maria, kt贸r膮 prze­cie偶 jako Odyseusz musia艂by nazwa膰 Penelopa, nie by艂a otoczona rojem jurnych zalotnik贸w, nadal mia艂a swojego Matzeratha, na kt贸­rego zdecydowa艂a si臋 ju偶 na d艂ugo przed wyjazdem Oskara. Tym z pa艅stwa, kt贸rzy s膮 wykszta艂ceni, nie przyjdzie te偶, mam nadziej臋, na my艣l, by w mojej biednej Roswicie z racji jej dawnych somnam­bulicznych wyst臋p贸w dopatrywa膰 si臋 ba艂amuc膮cej m臋偶czyzn Circe. Co si臋 tyczy wreszcie mojego syna Kurta, to nawet palcem nie kiw­n膮艂 w sprawie ojca, a zatem nie by艂 bynajmniej Telemachem, chocia偶 i on nie pozna艂 Oskara.

Je艣li ju偶 szuka膰 por贸wna艅 - a zdaj臋 sobie spraw臋, 偶e cz艂owiek, kt贸ry wraca do domu, musi pogodzi膰 si臋 z por贸wnaniami - to wol臋 by膰 dla pa艅stwa biblijnym synem marnotrawnym; bo Matzerath otwo­rzy艂 drzwi i przyj膮艂 mnie jak ojciec, nie jak domniemany ojciec. Ba, tak si臋 ucieszy艂 z powrotu Oskara, zdoby艂 si臋 te偶 na tak prawdziwe, nieme 艂zy, 偶e od tego dnia nazywa艂em si臋 nie tylko Oskarem Bro艅skim, ale czasem i Oskarem Matzerathem.

Maria przyj臋艂a mnie spokojniej, ale to nie znaczy: nie偶yczliwie. Siedzia艂a przy stole, nakleja艂a kupony 偶ywno艣ciowe dla urz臋du go­spodarczego, a na stoliczku z przyborami do palenia zgromadzi艂a ju偶 kilka zapakowanych jeszcze prezent贸w urodzinowych dla Kurtusia. Z w艂a艣ciwym sobie zmys艂em praktycznym pomy艣la艂a najpierw o moim samopoczuciu, rozebra艂a mnie, wyk膮pa艂a jak za dawnych czas贸w, nie zwr贸ci艂a uwagi, 偶e si臋 zaczerwieni艂em, i posadzi艂a w pid偶amie przy stole, na kt贸ry tymczasem Matzerath wni贸s艂 dla mnie sadzone jajka i przysma偶ane ziemniaki. Popija艂em do tego mleko, a gdy tak jad艂em i pi艂em, zacz臋艂o si臋 wypytywanie: - Gdzie艣 ty si臋 podziewa艂, wsz臋dzie艣my ci臋 szukali, policja te偶 w臋szy艂a jak op臋ta­na, w s膮dzie musieli艣my przysi膮c, 偶e艣my ci臋 nie zakatrupili. No je­ste艣 wreszcie. Ale艣 k艂opot贸w fur臋 narobi艂 i jeszcze pewnie narobisz, bo teraz musimy da膰 zna膰 na policj臋, 偶e艣 wr贸ci艂. Miejmy nadziej臋, 偶e nie b臋d膮 chcieli wsadzi膰 ci臋 do zak艂adu. Zas艂u偶y艂e艣 sobie. 呕eby uciec i nie powiedzie膰 ani s艂owa!

Maria dobrze przewidywa艂a. By艂y k艂opoty. Przyszed艂 urz臋dnik z Ministerstwa Zdrowia, rozmawia艂 w cztery oczy z Matzerathem, ale Matzerath krzycza艂 g艂o艣no, 偶e mo偶na by艂o us艂ysze膰: - Nie ma o tym mowy, musia艂em to przyrzec mojej 偶onie na 艂o偶u 艣mierci, ja jestem ojcem, nie policja sanitarna!

Nie wsadzili mnie wi臋c do zak艂adu. Ale od tego dnia co dwa ty­godnie przychodzi艂 urz臋dowy li艣cik, kt贸ry wzywa艂 Matzeratha do z艂o偶enia male艅kiego podpisu; Matzerath nie chcia艂 jednak podpisa膰 i tylko twarz marszczy艂a mu si臋 z zatroskania.

Oskar zbyt daleko wybieg艂 naprz贸d, musi z powrotem wyg艂adzi膰 twarz Matzeratha, bo w wiecz贸r mojego przyjazdu Matzerath pro­mienia艂, nie rozpami臋tywa艂 tyle co Maria, pyta艂 te偶 mniej, zadowoli艂 si臋 moim szcz臋艣liwym powrotem, zachowa艂 si臋 wi臋c jak prawdziwy ojciec, a kiedy k艂adli mnie do 艂贸偶ka u z lekka os艂upia艂ej matki Truczinskiej, powiedzia艂: - Ale Kurtu艣 si臋 ucieszy, 偶e znowu ma bra­ciszka. Musisz wiedzie膰, 偶e jutro obchodzimy jego trzecie urodziny.

Na stole urodzinowym pr贸cz tortu z trzema 艣wieczkami m贸j syn Kurt znalaz艂 zrobiony przez Gretchen Scheffler pulower w kolorze bordo, na kt贸ry nie zwr贸ci艂 najmniejszej uwagi. By艂a tam obrzydli­wa 偶贸艂ta pi艂ka, na kt贸rej usiad艂, na kt贸rej je藕dzi艂 jak na koniu i kt贸r膮 w ko艅cu przek艂u艂 kuchennym no偶em. Potem z gumowej rany wy­ssa艂 ow膮 wstr臋tnie s艂odk膮 wod臋, kt贸ra osiada we wszystkich wype艂­nionych powietrzem pi艂kach. Ledwie pi艂ka straci艂a bezpowrotnie sw贸j dawny kszta艂t, Kurtu艣 zacz膮艂 roztaklowywa膰 偶aglowiec i za­mienia膰 we wrak. Nietkni臋te, lecz niepokoj膮co por臋czne le偶a艂y b膮k i bat.

Oskar, kt贸ry ju偶 od dawna rozmy艣la艂 o trzecich urodzinach syna, kt贸ry wyrywaj膮c si臋 z wiru najgwa艂towniej szych wydarze艅 spieszy艂 na wsch贸d, 偶eby zd膮偶y膰 na trzecie urodziny swojego pierworodne­go, trzyma艂 si臋 na uboczu, przygl膮da艂 si臋 niszczycielskiemu dzie艂u,

podziwia艂 rezolutnego ch艂opca, por贸wnywa艂 swoje cielesne wymia­ry z wymiarami syna, i z pewnym zamy艣leniem powiedzia艂em sobie: w czasie twojej nieobecno艣ci Kurtu艣 ci臋 przer贸s艂, nad owymi dzie­wi臋膰dziesi臋ciu czterema centymetrami, kt贸re ty potrafi艂e艣 zachowa膰 od swoich trzecich urodzin sprzed blisko siedemnastu lat, smyk g贸­ruje o dobre dwa-trzy centymetry; nadszed艂 czas, 偶eby zrobi膰 z niego blaszanego b臋bnist臋 i powstrzyma膰 ten zbyt po艣pieszny wzrost.

Ze swojego artystycznego baga偶u, kt贸ry wraz z wielk膮 ksi臋g膮 m膮dro艣ci ukry艂em na strychu za dach贸wkami, wyj膮艂em l艣ni膮c膮 no­wiute艅k膮 blach臋 i chcia艂em - poniewa偶 nie zrobili tego doro艣li - da膰 synowi t臋 sam膮 szans臋, jak膮 na trzecie urodziny, dotrzymuj膮c obiet­nicy, da艂a mi moja biedna mama.

Mia艂em podstawy do przypuszcze艅, 偶e Matzerath, kt贸ry kiedy艣 mnie przeznaczy艂 do obj臋cia sklepu, teraz, kiedy zawiod艂em, widzia艂 w Kurcie przysz艂ego kupca kolonialnego. Je艣li m贸wi臋 w tej chwili: 鈥濼rzeba by艂o temu zapobiec!鈥, to prosz臋, nich pa艅stwo nie widz膮 w Oskarze zajad艂ego wroga handlu detalicznego. Koncern fabrycz­ny obiecany mnie albo mojemu synowi, kr贸lestwo wraz z przynale偶­nymi do niego koloniami, kt贸re mieliby艣my w przysz艂o艣ci odziedzi­czy膰, kaza艂yby mi post膮pi膰 tak samo. Oskar nie chcia艂 niczego przyj膮膰 z drugiej r臋ki i z tego powodu zamierza艂 nak艂oni膰 syna do podobne­go post臋powania, zrobi膰 z niego - i na tym polega艂 b艂膮d w moim rozumowaniu - blaszanego b臋bnist臋 permanentnej trzyletno艣ci, jak gdyby dla m艂odego, rokuj膮cego wielkie nadzieje cz艂owieka obj臋cie blaszanego b臋benka nie by艂o r贸wnie wstr臋tne jak obj臋cie sklepu ko­lonialnego.

Tak Oskar my艣li dzisiaj. Lecz w贸wczas mia艂 tylko jedno pragnie­nie: 偶eby b臋bni膮cy syn stan膮艂 u boku b臋bni膮cego ojca, 偶eby艣my b臋b­ni膮c we dw贸ch przygl膮dali si臋 od do艂u doros艂ym, 偶eby powsta艂a p艂odna dynastia b臋bnist贸w; bo moje dzie艂o, blaszane i lakierowane bia艂o-czerwono, winno by膰 przekazywane z pokolenia na pokolenie.

Co za 偶ycie nas czeka艂o! Obok siebie, ale i w r贸偶nych pokojach, rami臋 w rami臋, ale te偶 on na Labesa, ja na ulicy Luizy, on w piwnicy, ja na strychu, Kurtu艣 w kuchni, Oskar w ust臋pie, ojciec tu, syn tam, a niekiedy razem mogliby wali膰 w blach臋, przy sprzyjaj膮cej okazji mogliby obaj w艣lizn膮膰 si臋 pod sp贸dnice mojej babki, a jego prababki Anny Koljaiczkowej, mieszka膰 tam, b臋bni膰 i wdycha膰 zapach lekko zje艂cza艂ego mas艂a. Przykucn膮wszy przed jej bram膮 powiedzia艂bym do Kurtusia: 鈥濻p贸jrz tylko, synu. Stamt膮d si臋 wywodzimy. A jak b臋­dziesz bardzo grzeczny, to na godzin臋 albo i d艂u偶ej mo偶emy tam wr贸­ci膰 i odwiedzi膰 zebrane tam towarzystwo鈥.

A Kurt pochyli艂by si臋 pod sp贸dnicami do przodu, zaryzykowa艂by spojrzenie i grzecznie zapytuj膮c poprosi艂by mnie, swojego ojca, o wyja艣nienie.

Ta pi臋kna pani - szepn膮艂by Oskar - kt贸ra tam siedzi po艣rodku, bawi si臋 swoimi pi臋knymi r臋kami i ma tak 艂agodnie owaln膮 twarz, 偶e mo偶na by si臋 rozp艂aka膰, to moja biedna mama, a twoja poczciwa babcia, kt贸rej 艣mier膰 spowodowa艂 talerz zupy z w臋gorzy albo jej w艂asne przes艂odzone serce鈥. 鈥濪alej, tato, dalej! - nalega艂by Kurt. - Kto to jest ten w膮sal?鈥

Wtedy tajemniczo 艣ciszy艂bym g艂os: 鈥濼o tw贸j pradziadek, J贸zef Koljaiczek. Zwr贸膰 uwag臋 na jego p艂on膮ce oczy podpalacza, na wspa­niale polski brak umiaru i praktycznie kaszubsk膮 podst臋pno艣膰 powy­偶ej nasady nosa. Zauwa偶 tak偶e b艂ony p艂ywne mi臋dzy palcami n贸g. W dziewi臋膰set trzynastym, kiedy 芦Columbus禄 sp艂ywa艂 na wod臋, pra­dziadek dosta艂 si臋 pod tratw臋, musia艂 d艂ugo p艂yn膮膰, a偶 dotar艂 do Ameryki i zosta艂 tam milionerem. Ale czasami zn贸w wchodzi do wody, przyp艂ywa z powrotem i daje nura tutaj, gdzie jako podpalacz po raz pierwszy znalaz艂 schronienie i sp艂odzi艂 moj膮 mam臋鈥.

A ten pi臋kny pan, co dot膮d chowa艂 si臋 za plecami pani, kt贸ra jest moj膮 babci膮, a teraz siedzi obok niej i g艂adzi jej r臋ce? Ma takie same niebieskie oczy jak ty, tato鈥.

Musia艂bym w贸wczas zebra膰 ca艂膮 odwag臋, 偶eby jako z艂y, zdra­dziecki syn odpowiedzie膰 grzecznemu dziecku: 鈥濸atrz膮 na ciebie, m贸j Kurtusiu, cudowne niebieskie oczy Bro艅skich. Ty masz po mat­ce szare oczy. A jednak tak samo jak 贸w Jan, kt贸ry ca艂uje r臋ce mojej biednej mamy, jak jego ojciec Wincenty jeste艣 w ka偶dym calu cu­downym, a przy tym po kaszubska rzeczywistym Bro艅skim. Kt贸re­go艣 dnia i my tam wr贸cimy, dotrzemy do 藕r贸d艂a, kt贸re rozsiewa za­pach lekko zje艂cza艂ego mas艂a. Ciesz si臋鈥.

Dopiero we wn臋trzu babki Koljaiczkowej albo, jak to 偶artobliwie nazywa艂em, w babcinej maselnicy rozkwit艂oby wed艂ug moich 贸w­czesnych teorii prawdziwe 偶ycie rodzinne. Nawet dzisiaj, kiedy jed­nym susem dop臋dzam i wr臋cz prze艣cigam Boga Ojca, Syna jednorodzonego i, co jeszcze wa偶niejsze, Ducha 艢wi臋tego we w艂asnej osobie, kiedy z niech臋ci膮 czuj臋 si臋 zobowi膮zany do na艣ladowania Chrystusa, jak do wszystkich innych moich zaj臋膰, ja, dla kt贸rego nie ma ju偶 rzeczy bardziej nieosi膮galnej ni偶 wej艣cie do wn臋trza mojej babki, wyobra偶am sobie najpi臋kniejsze sceny rodzinne w gronie moich przodk贸w.

Wyobra偶am to sobie szczeg贸lnie w dni deszczowe: babka rozsy­艂a zaproszenia, a my spotykamy si臋 w niej. Przychodzi Jan Bro艅ski,

w otwory po kulach, kt贸re podziurawi艂y jego polsk膮 pier艣 obro艅cy Poczty, wetkn膮艂 kwiaty, by膰 mo偶e go藕dziki, Maria, kt贸ra za moim wstawiennictwem dosta艂a zaproszenie, zbli偶a si臋 nie艣mia艂o do mojej mamy, pokazuje jej, zabiegaj膮c o wzgl臋dy, swe ksi臋gi handlowe, za­艂o偶one przez mam臋, nienagannie prowadzone dalej przez Mari臋, a mama wybucha swoim kaszubskim 艣miechem, przygarnia moj膮 ukochan膮 do siebie i m贸wi ca艂uj膮c jej policzki, przymru偶aj膮c oko: 鈥濧le偶, dziewczyno, kt贸偶 by tu mia艂 skrupu艂y. Przecie偶 obie wysz艂y艣my za m膮偶 za Matzeratha i obie zadawa艂y艣my si臋 z Bro艅skim鈥.

Dalszych rozwa偶a艅, jak cho膰by spekulacji co do sp艂odzonego przez Jana, donoszonego przez moj膮 mam臋 we wn臋trzu babki Koljaiczkowej i wreszcie urodzonego w owej maselnicy syna, musz臋 so­bie surowo zabroni膰. Bo z pewno艣ci膮 ten wypadek poci膮gn膮艂by za sob膮 nast臋pny. Wtedy, by膰 mo偶e, m贸j przyrodni brat Stefan Bro艅ski, kt贸ry ostatecznie te偶 nale偶y do tego grona, wpad艂by na w艂a艣ciwy Bro艅skim pomys艂, 偶eby najpierw zwr贸ci膰 uwag臋 na moj膮 Mari臋, a niebawem zrobi膰 z ni膮 co艣 innego. Lepiej ju偶 niech moja wyobra藕­nia ograniczy si臋 do niewinnego rodzinnego spotkania. Rezygnuj臋 wi臋c z trzeciego i czwartego b臋bnisty, poprzestaj臋 na Oskarze i Kur­cie, na swojej blasze opowiadam zebranym co艣 nieco艣 o owej wie偶y Eiffla, kt贸ra w obcych krajach zast臋powa艂a mi babk臋, i ciesz臋 si臋, kiedy go艣cie, 艂膮cznie z gospodyni膮 Ann膮 Koljaiczkow膮, bawi膮 si臋 naszym b臋bnieniem i pos艂uszni rytmowi, klepi膮 si臋 po kolanach.

Jakkolwiek jest rzecz膮 kusz膮c膮 rozwijanie w 艂onie w艂asnej babki 艣wiata i jego stosunk贸w, zdobywanie si臋 w ograniczonej skali na wielowarstwowo艣膰, Oskar musi teraz - gdy偶 podobnie jak Matzerath Sjest tylko domniemanym ojcem - powr贸ci膰 do wydarze艅 z dwunastego czerwca dziewi臋膰set czterdziestego czwartego, do trzecich uro­dzin Kurtusia.

Jeszcze raz: ch艂opiec dosta艂 pulower, pi艂k臋, 偶aglowiec, bat i b膮ka, a ponadto mia艂 dosta膰 ode mnie lakierowany bia艂o-czerwony blasza­ny b臋benek. Gdy tylko upora艂 si臋 z roztaklowaniem 偶aglowca, zbli­偶y艂 si臋 Oskar chowaj膮c za plecami blaszany prezent, z u偶ywan膮 bla­ch膮 zawieszon膮 na brzuchu. Stan臋li艣my naprzeciw siebie zaledwie o kroczek: brzd膮c Oskar i wy偶szy o dwa centymetry brzd膮c Kurt. Kurt mia艂 gniewn膮, zaci臋t膮 min臋 - by艂 jeszcze chyba poch艂oni臋ty niszczeniem 偶aglowca - i w艂a艣nie w chwili gdy wyci膮gn膮艂em i unio­s艂em b臋benek, z艂ama艂 ostatni maszt 鈥濸amiru鈥; tak nazywa艂a si臋 艂ajba.

Kurt upu艣ci艂 wrak, przyj膮艂 b臋benek, trzyma艂 go i obraca艂 w d艂o­niach, a rysy twarzy troch臋 mu si臋 wyg艂adzi艂y, cho膰 nadal pozosta艂y napi臋te. Nadszed艂 teraz czas, 偶eby wr臋czy膰 mu pa艂eczki. Niestety,

Kurt 藕le zrozumia艂 podw贸jny ruch, poczu艂 si臋 zagro偶ony, brzegiem blachy wytr膮ci艂 mi drewienko z palc贸w, gdy chcia艂em schyli膰 si臋 po kijki, si臋gn膮艂 za siebie, a kiedy mia艂em ju偶 pa艂eczki w gar艣ci i po raz drugi wyci膮gn膮艂em ku niemu, uderzy艂 mnie swoim prezentem uro­dzinowym: mnie uderzy艂, nie brz臋cz膮cego b膮ka, kt贸ry mia艂 odpo­wiednie wy偶艂obienie, swojego ojca chcia艂 nauczy膰 brz臋czenia i kr臋­cenia si臋 w k贸艂ko, wali艂 mnie batem, my艣la艂 sobie: poczekaj braciszku; tak Kain wali艂 Abla, a偶 Abel zakr臋ci艂 si臋, jeszcze si臋 zataczaj膮c, po­tem coraz szybciej i dok艂adniej, z pocz膮tku niepewnie, przechodz膮c od chrapliwego brz臋czenia do g贸rnych ton贸w, za艣piewa艂 piosenk臋 b膮ka. A Kain zach臋ca艂 mnie batem do 艣piewu w coraz wy偶szych re­jestrach, pia艂em ju偶 nieswoim g艂osem, zawodzi艂em niczym tenor przy porannej modlitwie, tak chyba 艣piewaj膮 kute w srebrze anio艂y, malcy z wiede艅skiego ch贸ru ch艂opi臋cego, wy膰wiczeni kastraci - i Abel tak chyba 艣piewa艂, zanim upad艂, jak i ja potem upad艂em pod batem ma艂e­go Kurta.

Gdy zobaczy艂, 偶e tak le偶臋, pomrukuj膮c 偶a艂o艣nie, jeszcze kilka razy, jakby jego r臋kom wci膮偶 by艂o ma艂o, przeci膮艂 batem powietrze pokoju. Tak偶e w czasie szczeg贸艂owych ogl臋dzin b臋benka bez ustanku spo­gl膮da艂 na mnie podejrzliwie spod oka. Najpierw w zetkni臋ciu z kan­tem krzes艂a odprysn膮艂 bia艂o-czerwony lakier, potem prezent upad艂 na pod艂og臋, a Kurtu艣 odszuka艂 masywny kad艂ub by艂ego 偶aglowca. Tym drewnem uderzy艂 w b臋benek. Nie b臋bni艂, tylko rozbija艂 b臋benek. Jego r臋ka nie spr贸bowa艂a najprostszego rytmu. Z zastyg艂膮, wyt臋偶on膮 min膮 wali艂 monotonnie, raz za razem, w blach臋, kt贸ra nie spodziewa艂a si臋 takiego b臋bnisty, kt贸ra wprawdzie znosi艂a leciutkie pa艂eczki prowa­dzone umiej臋tnie, ale nie taranowanie ci臋偶kim wrakiem. B臋benek pop臋ka艂, chcia艂 umkn膮膰 przed ciosami uwalniaj膮c si臋 od oprawy, chcia艂 sta膰 si臋 niewidzialny, pozbywaj膮c si臋 bia艂ego i czerwonego lakieru i szaro-niebiesk膮 blach膮 prosz膮c o lito艣膰. Syn jednak dla prezentu uro­dzinowego od ojca okaza艂 si臋 nieub艂agany. A gdy ojciec jeszcze raz chcia艂 interweniowa膰 i mimo licznych i r贸wnoczesnych b贸l贸w sun膮艂 po dywanie ku synowi na pod艂odze, znowu bat zagrodzi艂 mu drog臋: zm臋czony b膮k zna艂 tego pana, zaprzesta艂 kr膮偶enia i brz臋czenia, a i b臋be­nek zrezygnowa艂 ostatecznie z wra偶liwego b臋bnisty umiej臋tnie ude­rzaj膮cego pa艂eczkami - co prawda mocno, ale nie brutalnie.

Gdy wesz艂a Maria, b臋benek nadawa艂 si臋 ju偶 tylko na 艣mietnik. Wzi臋艂a mnie na r臋ce, poca艂owa艂a moje zapuchni臋te oczy, rozerwane ucho, poliza艂a moj膮 krew i pokryte pr臋gami r臋ce.

O, gdyby偶 Maria poca艂owa艂a nie tylko zmaltretowane, zap贸藕nione w rozwoju, 偶a艂o艣nie nienormalne dziecko! Gdyby偶 rozpozna艂a pobitego ojca i w ka偶dej ranie kochanka, jak膮 pociech膮, tajemnym a prawdziwym ma艂偶onkiem m贸g艂bym by膰 dla niej przez nast臋pne ponure miesi膮ce.

Bo najpierw - Marii to bezpo艣rednio nie dotkn臋艂o - m贸j brat przy­rodni, awansowany w艂a艣nie na podporucznika Stefan Bro艅ski, kt贸ry w tym czasie nosi艂 ju偶 nazwisko ojczyma Ehlersa, zgin膮艂 niespodzie­wanie na froncie bia艂omorskim, co na zawsze poda艂o w w膮tpliwo艣膰 jego oficersk膮 karier臋. O ile ojciec Stefana, Jan, gdy za udzia艂 w obro­nie Poczty Polskiej rozstrzeliwano go na cmentarzu na Zaspie, mia艂 pod koszul膮 kart臋 do skata, o tyle bluz臋 mundurow膮 podporucznika zdobi艂 Krzy偶 呕elazny II klasy, odznaka szturmowa piechoty i tak zwany order mro偶onego mi臋sa.

W ko艅cu czerwca matka Truczinska dosta艂a lekkiego udaru m贸­zgu, bo poczta przynios艂a jej z艂膮 nowin臋. Kapral Fritz Truczinski poleg艂 r贸wnocze艣nie za trzy sprawy: za f眉hrera, nar贸d i ojczyzn臋. Sta艂o si臋 to na odcinku 艣rodkowym, a portfel Fritza z fotografiami 艂adnych, przewa偶nie roze艣mianych dziewcz膮t z Heidelbergu, Brestu, Pary偶a, Bad Kreuznach i Salonik, jak r贸wnie偶 Krzy偶e 呕elazne I i II klasy, nie pami臋tam ju偶, jakie odznaki za rany, br膮zow膮 blaszk臋 za walk臋 wr臋cz i dwie odprute naszywki niszczyciela czo艂g贸w, ponadto kilka list贸w niejaki kapitan Kanauer przes艂a艂 ze 艣rodkowego odcinka wprost do Wrzeszcza na Labesa.

Matzerath pomaga艂, jak tylko umia艂, i matka Truczinska wkr贸tce poczu艂a si臋 lepiej, cho膰 ju偶 nigdy nie wy dobrza艂a. Siedzia艂a bez ru­chu na krze艣le przy oknie, wypytywa艂a mnie i Matzeratha, kt贸ry dwa-trzy razy dziennie przychodzi艂 na g贸r臋 i co艣 przynosi艂, gdzie to w艂a­艣ciwie jest ten 鈥瀘dcinek 艣rodkowy鈥, czy to daleko i czy przez niedziel臋 mo偶na tam zajecha膰 kolej膮.

Matzerath mimo najlepszych ch臋ci nie m贸g艂 udzieli膰 偶adnych informacji. Pozostawa艂em wi臋c ja, kt贸ry dzi臋ki komunikatom nad­zwyczajnym i doniesieniom Wehrmachtu obku艂em si臋 w geografii i w d艂ugie popo艂udnia wyb臋bnia艂em siedz膮cej nieruchomo, ale trz臋­s膮cej g艂ow膮 matce Truczinski臋j kilka wersji coraz bardziej ruchome­go 艣rodkowego odcinka.

Maria natomiast, kt贸ra by艂a bardzo przywi膮zana do p艂ochego Frit­za, spobo偶nia艂a. Pocz膮tkowo, przez ca艂y lipiec, pr贸bowa艂a jeszcze znale藕膰 pocieszenie w religii, w kt贸rej si臋 wychowa艂a, co niedziela chodzi艂a do ko艣cio艂a Chrystusa, gdzie przewodzi艂 pastor Hecht, i nie­raz towarzyszy艂 jej Matzerath, chocia偶 wola艂a i艣膰 sama.

Nabo偶e艅stwo protestanckie nie wystarcza艂o jednak Marii. W 艣rod­ku tygodnia - czy by艂o to w czwartek, czy w pi膮tek? - jeszcze przed zamkni臋ciem sklepu, zostawiaj膮c wszystko na g艂owie Matzeratha wzi臋艂a za r臋k臋 mnie, katolika, i poszli艣my w stron臋 Nowego Rynku, skr臋cili艣my w ulic臋 Elzy, potem w ulic臋 Marii, min臋li艣my rze藕nika Wohlgemuhta, dotarli艣my do parku na Ku藕niczkach - Oskar my艣la艂 ju偶, 偶e idziemy na stacj臋 we Wrzeszczu, 偶e odb臋dziemy ma艂膮 prze­ja偶d偶k臋 do Bysewa na Kaszubach - ale skr臋cili艣my w lewo, przed tunelem pod nasypem kolejowym przes膮dnie odczekali艣my najpierw, a偶 przejedzie poci膮g towarowy, potem przeszli艣my przez tunel, w kt贸rym kapa艂o obrzydliwie, i pod膮偶yli艣my wprost na Pa艂ac Filmo­wy, tylko w lewo, wzd艂u偶 nasypu. Wykalkulowa艂em sobie: albo Ma­ria ci膮gnie mnie na Brunsh枚fera do gabinetu doktora Hollatza, albo chce przej艣膰 na katolicyzm, chce i艣膰 do ko艣cio艂a Serca Jezusowego.

Front ko艣cio艂a wychodzi艂 na nasyp. Zatrzymali艣my si臋 mi臋dzy nasypem a otwartymi wrotami. P贸藕ne sierpniowe popo艂udnie z brz臋­czeniem w powietrzu. Za nami na 偶wirze, mi臋dzy torami, kopa艂y i wywija艂y 艂opatami robotnice ze wschodu, w bia艂ych chustkach na g艂owie. Stali艣my i zagl膮dali艣my w cienisty, tchn膮cy ch艂odem brzuch ko艣cio艂a: u samego ko艅ca, wabi膮c zr臋cznie, mocno rozjarzone oko - wieczna lampka. Na nasypie za nami Ukrainki przerwa艂y kopanie i wywijanie 艂opatami. Zagra艂a tr膮bka, zbli偶a艂 si臋 poci膮g, nadjecha艂. By艂 tam, by艂 tam nadal, nie przetoczy艂 si臋 jeszcze, potem odjecha艂, zagra艂a tr膮bka, Ukrainki zn贸w zacz臋艂y wywija膰 艂opatami. Maria by艂a niezdecydowana, nie wiedzia艂a chyba, kt贸r膮 stop臋 wysun膮膰 naprz贸d, zrzuci艂a odpowiedzialno艣膰 na mnie, jako 偶e od czas贸w urodzin i chrztu bardziej by艂em otrzaskany z ko艣cio艂em, poza kt贸rym nie ma zbawie­nia; po raz pierwszy od lat, od owych dw贸ch tygodni wype艂nionych proszkiem musuj膮cym i mi艂o艣ci膮, Maria zn贸w podda艂a si臋 przewod­nictwu Oskara.

Zostawili艣my na zewn膮trz nasyp kolejowy i jego ha艂asy, sierpie艅 i sierpniowe brz臋czenie. Z pewnym rozrzewnieniem, przebieraj膮c czubkami palc贸w po b臋benku ukrytym pod bluz膮, ale zachowuj膮c oboj臋tny wyraz twarzy, przypomina艂em sobie msze, sumy, nieszpory i sobotnie spowiedzi u boku mojej biednej mamy, kt贸ra na kr贸tko przed 艣mierci膮 przez zbytni膮 za偶y艂o艣膰 z Janem Bro艅skim bardzo spobo偶nia艂a, w ka偶d膮 sobot臋 znajdowa艂a ulg臋 w spowiedzi, w niedziel臋 pokrzepia艂a si臋 sakramentem, aby w najbli偶szy czwartek, lekka i za­razem pokrzepiona, spotka膰 si臋 z Janem przy Stolarskiej. Jak w贸w­czas nazywa艂 si臋 proboszcz? Nazywa艂 si臋 Wiehnke, nadal by艂 pro­boszczem ko艣cio艂a Serca Jezusowego, wyg艂asza艂 kazania przyjemnie cicho i niezrozumiale, 艣piewa艂 Credo tak cienko i p艂aczliwie, 偶e na­wet mnie ogarn臋艂oby co艣 na kszta艂t wiary, gdyby nie 贸w boczny o艂tarz w lewej nawie z Naj艣wi臋tsz膮 Pann膮, ma艂ym Jezusem i ma艂ym Janem Chrzcicielem.

I w艂a艣nie 贸w o艂tarz sk艂oni艂 mnie, 偶eby ze s艂o艅ca poci膮gn膮膰 Mari臋 do wr贸t, a nast臋pnie po kamiennych p艂ytach w g艂膮b ko艣cielnej nawy.

Oskar nie spieszy艂 si臋, spokojny i coraz ch艂odniejszy siedzia艂 obok Marii w d臋bowych 艂awkach. Up艂yn臋艂y lata, a mnie si臋 wydawa艂o, 偶e to wci膮偶 jeszcze ci sami ludzie, kartkuj膮c plan spowiedzi, czekaj膮 na ucho proboszcza Wiehnke. Siedzieli艣my troch臋 na uboczu, bli偶ej 艣rod­kowej nawy. Chcia艂em Marii pozostawi膰 i u艂atwi膰 wyb贸r. Z jednej strony nie by艂a pesz膮co blisko konfesjona艂u, mog艂a wi臋c po cichu i nieoficjalnie zmieni膰 wyznanie, z drugiej za艣 widzia艂a, co si臋 dzieje przed spowiedzi膮, mog艂a wi臋c obserwuj膮c postanowi膰, czy i ona zbli偶y si臋 do ucha proboszcza w pudle i om贸wi z nim szczeg贸艂y swojego przej艣cia na 艂ono, poza kt贸rym nie ma zbawienia. Zrobi艂o mi si臋 jej 偶al, kiedy w woni i kurzu, pod stiukami, wyniesionymi w g贸r臋 anio­艂ami i za艂amanym 艣wiat艂em, po艣r贸d konwulsyjnie pokr臋conych 艣wi臋­tych, przed, pod i po艣r贸d s艂odko bolesnego katolicyzmu taka drobna i jeszcze niezr臋czna w gestach ukl臋k艂a i po raz pierwszy prze偶egna艂a si臋 nieumiej臋tnie. Oskar dotkn膮艂 lekko ramienia Marii, pokaza艂 jej, jak to si臋 robi, pouczy艂 spragnion膮 poucze艅, gdzie pod jej czo艂em, g艂臋boko w piersi i w stawach barkowych mieszkaj膮 Ojciec, Syn i Duch 艢wi臋ty, zademonstrowa艂em ponadto, jak trzeba z艂o偶y膰 d艂o­nie, 偶eby doj艣膰 do amen. Maria pos艂ucha艂a, potem jej d艂onie zastyg艂y przy amen i zacz臋艂a si臋 modli膰.

Z pocz膮tku i Oskar pr贸bowa艂 modl膮c si臋 wspomina膰 kilku zmar­艂ych, ale wstawiaj膮c si臋 do Boga za swoj膮 Roswit膮, chc膮c jej wyjed­na膰 wieczny spoczynek i dost臋p do rado艣ci niebieskich tak dalece zatraci艂 si臋 w ziemskich szczeg贸艂ach, 偶e miejscem wiecznego spo­czynku i rado艣ci niebieskich okaza艂 si臋 w ko艅cu jeden z paryskich hoteli. Znalaz艂em ratunek w prefacji, bo to modlitwa poniek膮d nie­zobowi膮zuj膮ca, m贸wi艂em: na wieki wiek贸w, sursum corda, dignum etjustum - prawdziwie godnie jest i sprawiedliwie, poprzesta艂em na tym i spod oka obserwowa艂em Mari臋.

Do twarzy jej by艂o z katolick膮 modlitw膮. Wygl膮da艂a 艣licznie, jak z obrazka, w swoim zamodleniu. Modlitwa wyd艂u偶a rz臋sy, podkre艣la brwi, rozpala policzki, dodaje czo艂u powagi, a szyi gi臋tko艣ci i wpra­wia w ruch nozdrza. Bole艣nie rozkwit艂a twarz Marii omal nie skusi艂a mnie, by podj膮膰 pr贸b臋 zbli偶enia, lecz modl膮cej si臋 nie wolno prze­szkadza膰, nie wolno jej kusi膰 ani ulega膰 jej pokusom, nawet je艣li 艣wiadomo艣膰 czyjego艣 zainteresowania jest dla niej przyjemna i po­mocna w modlitwie.

Zsun膮艂em si臋 wi臋c z wypolerowanego ko艣cielnego drewna i grzecznie z艂o偶y艂em d艂onie na b臋benku, kt贸ry wypycha艂 mi bluz臋. Oskar uciek艂 od Marii, znalaz艂 si臋 na kamiennych p艂ytach, przemkn膮艂 ze swoj膮 blach膮 ko艂o stacji drogi krzy偶owej w lewej nawie, nie zatrzy­ma艂 si臋 przy 艣wi臋tym Antonim - wstaw si臋 za nami - bo nie zgubili­艣my ani portmonetki, ani kluczy od mieszkania, z lewej zostawili艣my te偶 za sob膮 艣wi臋tego Wojciecha z Pragi, kt贸rego zabili dawni Pruso­wie, nie ustali艣my, przeskakiwali艣my z p艂yty na p艂yt臋 - wygl膮da艂y jak szachownica - a偶 dywan zapowiedzia艂 stopnie do bocznego o艂tarza.

Musicie mi pa艅stwo uwierzy膰, 偶e w neogotyckim ceglanym ko­艣ciele Serca Jezusowego, a zatem i na bocznym o艂tarzu w lewej na­wie, wszystko pozosta艂o po staremu. Nagi i r贸偶owy ma艂y Jezus w dalszym ci膮gu siedzia艂 na lewym udzie Naj艣wi臋tszej Panny, kt贸rej nie nazywam Pann膮 Mari膮, 偶eby nie pomyli膰 jej z moj膮 przechodz膮­c膮 na katolicyzm Mari膮. Do prawego kolana Naj艣wi臋tszej Panny w dalszym ci膮gu tuli艂 si臋 sk膮po przyodziany w czekoladowobr膮zow膮 kud艂at膮 sk贸r臋 ma艂y Chrzciciel. A ona, jak dawniej, palcem prawej r臋ki wskazywa艂a na Jezusa i patrzy艂a przy tym na Jana.

Ale Oskar r贸wnie偶 po latach nieobecno艣ci interesowa艂 si臋 nie tyle dziewicz膮 dum膮 macierzy艅sk膮, co raczej budow膮 fizyczn膮 obu ch艂op­c贸w. Jezus by艂 mniej wi臋cej wzrostu mojego syna Kurta w dniu jego trzecich urodzin, przerasta艂 wi臋c Oskara o dwa centymetry. Jan, we­d艂ug 艣wiadectw biblijnych starszy od Nazareta艅czyka, by艂 r贸wny ze mn膮. Obaj mieli t臋 sam膮 przem膮drza艂膮 min臋, tak dobrze znan膮 i mnie, permanentnemu trzylatkowi. Nic si臋 nie zmieni艂o. Spogl膮dali z r贸w­nie chytr膮 wy偶szo艣ci膮 jak przed ilu艣 tam laty, kiedy bywa艂em w ko­艣ciele Serca Jezusowego z moj膮 biedn膮 mam膮.

Po przykrytych dywanem stopniach w g贸r臋, ale bez introitu. Ba­da艂em ka偶d膮 fa艂d臋 swoj膮 pa艂eczk膮, kt贸ra mia艂a wi臋cej czucia ni偶 wszystkie palce razem wzi臋te, sprawdza艂em pomalowany gips obu nagus贸w, poma艂u, niczego nie opuszczaj膮c: uda, brzuch, ramiona, liczy艂em fa艂dki t艂uszczu, do艂eczki - by艂y to wypisz-wymaluj propor­cje Oskara, moje zdrowe cia艂o, moje krzepkie, z lekka ot艂uszczone kolana, moje kr贸tkie, ale muskularne r臋ce b臋bnisty. I on, urwis, trzy­ma艂 je tak samo jak ja. Siedz膮c na udzie Naj艣wi臋tszej Panny unosi艂 ramiona i pi臋艣ci, jak gdyby zamierza艂 uderzy膰 w blach臋, jak gdyby to Jezus, nie Oskar, by艂 b臋bnist膮, jak gdyby czeka艂 tylko na moj膮 bla­ch臋, jak gdyby tym razem naprawd臋 chcia艂 Naj艣wi臋tszej Pannie, Ja­nowi i mnie wystuka膰 na blasze jaki艣 wdzi臋czny rytm.

Post膮pi艂em tak samo jak przed laty, zdj膮艂em b臋benek z brzucha i wystawi艂em Jezusa na pr贸b臋. Ostro偶nie, 偶eby nie uszkodzi膰 pomalowanego gipsu, wsun膮艂em mu bia艂o-czerwon膮 blach臋 Oskara na r贸­偶owe uda, zrobi艂em to jednak tylko dla w艂asnej satysfakcji, wcale nie spodziewa艂em si臋 cudu, chcia艂em po prostu zobaczy膰 plastycznie jego bezsilno艣膰; bo chocia偶 siedzia艂 tak i unosi艂 pi臋艣ci, chocia偶 by艂 moje­go wzrostu i mojej j臋drnej kompleksji, chocia偶 w gipsie bez 偶adnego zachodu pozowa艂 na owego trzylatka, kt贸rego ja udawa艂em z takim trudem i kosztem najwi臋kszych wyrzecze艅 - nie m贸g艂 b臋bni膰, m贸g艂 tylko udawa膰, my艣la艂 pewnie: gdybym mia艂, to bym m贸g艂, masz, a jednak nie mo偶esz, powiedzia艂em, pok艂adaj膮c si臋 ze 艣miechu wci­sn膮艂em mu obie pa艂eczki mi臋dzy palce jak kie艂baski, mi臋dzy dziesi臋膰 palc贸w - b臋bnij teraz, najs艂odszy Jezusie, kolorowy gips zab臋bni w blach臋, Oskar wraca po trzech stopniach, schodzi z dywanu, staje na kamiennych p艂ytach, b臋bnij, ma艂y Jezusie, Oskar cofa si臋 jeszcze bardziej. Oddala si臋 i 艣mieje si臋 do rozpuku, bo Jezus tak sobie siedzi i nie potrafi b臋bni膰, chocia偶 pewnie chce. Zacz膮艂em ju偶 nudzi膰 si臋 jak mops - i wtedy on uderzy艂, wtedy zab臋bni艂.

Nic si臋 nie poruszy艂o, tylko on uderzy艂 z lewej, z prawej, potem obydwiema pa艂eczkami naraz, radzi艂 sobie ca艂kiem nie藕le, na serio wzi膮艂 si臋 do dzie艂a, lubi艂 odmian臋, by艂 r贸wnie dobry w prostych, jak i skomplikowanych rytmach, wyrzeka艂 si臋 jednak wszelkich sztu­czek, trzyma艂 si臋 艣ci艣le blachy, nie si臋ga艂 do pie艣ni religijnych, nie wpada艂 w manier臋 dawnych lancknecht贸w, stara艂 si臋 imponowa膰 mi walorami czysto muzycznymi, nie pogardzi艂 te偶 偶adnym szlagierem, (zagra艂 mi臋dzy innymi to, co w贸wczas ka偶dy nuci艂, Wszystko przemi­ja, tak偶e Liii Marien, powoli, mo偶e troch臋 szarpanym ruchem zwr贸ci艂 ku mnie k臋dzierzaw膮 g艂ow臋 z niebieskimi oczyma Bro艅skich, u艣miechn膮艂 si臋 dosy膰 zarozumiale i po艂膮czy艂 teraz ulubione melodie Oskara w potpourri: zacz膮艂 od Szk艂a, szk艂a, szkie艂ka, prze艣lizn膮艂 si臋 po Rozk艂adzie godzin, ch艂opak tak samo jak ja wygrywa艂 Rasputina przeciwko Goethemu, wspina艂 si臋 ze mn膮 na Wie偶臋 Wi臋zienn膮, wpe艂­zn膮艂 ze mn膮 pod trybun臋, 艂apa艂 w臋gorze na portowym molo, szed艂 i obok mnie za zw臋偶aj膮c膮 si臋 u st贸p trumn膮 mojej biednej mamy i raz po raz, co najbardziej mnie zdumia艂o, w艂azi艂 pod cztery sp贸dnice mojej babki Anny Koljaiczkowej.

Wtedy Oskar podszed艂 bli偶ej. Wtedy co艣 go przyci膮gn臋艂o. Wtedy chcia艂 dosta膰 si臋 na dywan, nie chcia艂 d艂u偶ej sta膰 na kamiennych p艂y­tach. Jeden stopie艅 o艂tarza, potem drugi. Wdrapa艂em si臋 zatem na g贸r臋 i ch臋tnie bym zobaczy艂, jak on schodzi na d贸艂. - Jezusie - wy­krztusi艂em przez 艣ci艣ni臋te gard艂o - tak 偶e艣my si臋 nie umawiali. Od­daj mi zaraz b臋benek. Ty masz sw贸j krzy偶, to ci powinno wystar­czy膰! - Nie przerywaj膮c raptownie zako艅czy艂 b臋bnienie, z przesadn膮 staranno艣ci膮 skrzy偶owa艂 pa艂eczki na blasze i bez sprzeciwu odda艂 mi to, co Oskar mu lekkomy艣lnie wypo偶yczy艂.

Mia艂em ju偶 bez s艂owa podzi臋ki i szybko jak dziesi臋ciu diab艂贸w zbiec ze stopnia, byle dalej od katolicyzmu, gdy mi艂y, cho膰 rozkazu­j膮cy g艂os dotkn膮艂 mojego ramienia: - Kochasz mnie, Oskarze?

Nie odwracaj膮c si臋 rzuci艂em: - Nic mi o tym nie wiadomo.

A on tym samym g艂osem, ani troch臋 nie podniesionym: - Ko­chasz mnie, Oskarze?

Odpar艂em szorstko: - Przykro mi, ale nic a nic!

Wtedy ten nudziarz zagadn膮艂 mnie po raz trzeci: - Oskarze, ko­chasz mnie?

Teraz Jezus zobaczy艂 moj膮 twarz: - Nienawidz臋 ci臋, ch艂opczyku, ciebie i ca艂ego twojego kramu!

Dziwnym trafem moja obel偶ywa odpowied藕 podsyci艂a triumfal­ny ton w jego g艂osie. Jezus uni贸s艂 palec wskazuj膮cy jak nauczycielka z powszechniaka i poleci艂 mi: - Ty jeste艣 Oskar, opoka, a na tej opoce zbuduj臋 Ko艣ci贸艂 sw贸j. P贸jd藕 za mn膮!

Mo偶ecie pa艅stwo sobie wyobrazi膰 moje oburzenie. Z w艣ciek艂o­艣ci dosta艂em g臋siej sk贸rki. Od艂ama艂em mu gipsowy palec u nogi, ale on ju偶 ani drgn膮艂. - Powiedz to jeszcze raz - sykn膮艂 Oskar - a zdrapi臋 ci ca艂膮 farb臋.

Nie pad艂o ju偶 ani jedno s艂贸wko, pojawi艂 si臋 natomiast, jak zwy­kle, 贸w stary cz艂owiek, kt贸ry zawsze kr臋ci si臋 po wszystkich ko艣cio­艂ach. Ukl膮k艂 przed bocznym o艂tarzem w lewej nawie, ale nie zauwa­偶y艂 mnie, pocz艂apa艂 dalej i by艂 ju偶 przy 艣wi臋tym Wojciechu z Pragi, gdy ja potykaj膮c si臋 zbieg艂em ze stopni, z dywanu na kamienne p艂y­ty, nie odwracaj膮c si臋 za siebie pogna艂em po szachownicy do Marii, kt贸ra w艂a艣nie w spos贸b poprawny i zgodny z moj膮 instrukcj膮 prze偶e­gna艂a si臋 po katolicku.

Wzi膮艂em j膮 za r臋k臋, zaprowadzi艂em do miski ze 艣wi臋con膮 wod膮, w 艣rodkowej nawie, niemal ju偶 przy wej艣ciu, kaza艂em jej prze偶egna膰 si臋 jeszcze raz patrz膮c w kierunku wielkiego o艂tarza, sam w tym wszystkim nie bra艂em udzia艂u, a gdy chcia艂a ukl臋kn膮膰, poci膮gn膮艂em j膮 na s艂o艅ce.

By艂 wczesny wiecz贸r. Robotnice ze wschodu zesz艂y ju偶 z nasy­pu. Za to ko艂o dworca podmiejskiego we Wrzeszczu manewrowa艂 poci膮g towarowy. Komary ca艂ymi gronami zawis艂y w powietrzu. Z g贸ry rozleg艂o si臋 bicie dzwon贸w. Ha艂asy manewruj膮cego poci膮gu wch艂on臋艂y dzwonienie. Komary nadal wisia艂y w gronach. Maria mia艂a zap艂akan膮 twarz. Oskar najch臋tniej zacz膮艂by krzycze膰. Co mia艂 po­cz膮膰 z Jezusem? Najch臋tniej zda艂bym si臋 na sw贸j g艂os. C贸偶 mia艂em wsp贸lnego z jego krzy偶em?

Wiedzia艂em jednak doskonale, 偶e m贸j g艂os by艂 bezsilny wobec jego witra偶y. Niech dalej buduje swoj膮 艣wi膮tyni臋 na ludziach, kt贸rzy nazywali si臋 Petrus, Petri albo po wschodnioprusku Petrikeit. 鈥濸a­mi臋taj, Oskar, 偶eby艣 witra偶e zostawi艂 w spokoju! - szepn膮艂 szatan we mnie. - On got贸w zniszczy膰 ci g艂os鈥. I dlatego tylko raz rzuci艂em okiem w g贸r臋, przyjrza艂em si臋 takiemu neogotyckiemu witra偶owe­mu oknu, potem cofn膮艂em wzrok, nie za艣piewa艂em, nie poszed艂em za nim, lecz u boku Marii podrepta艂em do podziemnego przej艣cia przy Dworcowej, przez kapi膮cy tunel, w g贸r臋 do parku na Ku藕niczkach, na prawo w ulic臋 Marii, ko艂o rze藕nika Wohlgemuhta, na lewo w ulic臋 Elzy, przez mostek na Strzy偶y do Nowego Rynku, gdzie wybudowali basen z wod膮 dla obrony przeciwlotniczej. D艂uga by艂a ulica Labesa, ale w ko艅cu doszli艣my do celu; Oskar zostawi艂 Mari臋, wbieg艂 po dziewi臋膰dziesi臋ciu stopniach na strych. Wisia艂y tam prze­艣cierad艂a, za prze艣cierad艂ami le偶a艂 piasek przeciwlotniczy, a za pia­skiem i wiadrami, za plikami gazet i stosami dach贸wek moja ksi臋ga i m贸j zapas b臋benk贸w z czas贸w teatru frontowego. A w pudle po butach by艂o kilka przepalonych, ale w dalszym ci膮gu gruszkowatych 偶ar贸wek. Oskar wzi膮艂 pierwsz膮 z nich, roz艣piewa艂, wzi膮艂 drug膮, star艂 j膮 na szklany py艂, czy艣ciutko odci膮艂 grubsz膮 po艂ow臋 trzeciej, na czwar­tej wykaligrafowa艂 艣piewem s艂owo JEZUS, potem szk艂o i napis za­mieni艂 w proch, chcia艂 to powt贸rzy膰, ale zabrak艂o ju偶 偶ar贸wek. Wy­czerpany opad艂em na piasek przeciwlotniczy; Oskar mia艂 jeszcze g艂os. Jezus mia艂 ewentualnego na艣ladowc臋. A Wyciskacze mieli by膰 mo­imi pierwszymi uczniami.



Wyciskacze


Mimo i偶 Oskar ju偶 cho膰by dlatego nie nadaje si臋 na na艣ladowc臋 Chrystusa, 偶e zebranie uczni贸w przysparza mu trudno艣ci ponad si艂y, 贸wczesne wezwanie po tych czy innych oporach znalaz艂o we mnie pos艂uch, zrobi艂o ze mnie na艣ladowc臋, cho膰 nie wierzy艂em w swojego poprzednika. Lecz zgodnie z zasad膮: kto w膮tpi, ten wierzy, kto nie wierzy, wierzy najd艂u偶ej, nie uda艂o mi si臋 zd艂awi膰 w膮tpliwo艣ciami ma艂ego, przeznaczonego tylko dla mnie cudu we wn臋trzu ko艣cio艂a Serca Jezusowego, stara艂em si臋 wi臋c nak艂oni膰 Jezusa do powt贸rze­nia b臋benkowego koncertu.

Kilkakrotnie Oskar zachodzi艂 bez Marii do wspomnianego ko艣cio艂a z wypalonej ceg艂y. Stale wymyka艂em si臋 matce Truczinskiej, kt贸ra prze­cie偶 siedzia艂a bez ruchu na krze艣le i nie mog艂a sobie ze mn膮 poradzi膰. C贸偶 Jezus mia艂 mi do ofiarowania? Czemu sp臋dza艂em p贸艂 nocy w lewej nawie, pozwala艂em, 偶eby ko艣cielny mnie zamyka艂? Czemu przed lewym bocznym o艂tarzem Oskar dopuszcza艂, by marz艂y mu uszy, sztywnia艂y wszystkie cz艂onki? Bo mimo w艣ciek艂ej pokory, mimo r贸wnie w艣ciek艂ych blu藕nierstw nie us艂ysza艂em ani b臋bnienia, ani g艂osu Jezusa.

Misererei Nigdy w 偶yciu tak nie szcz臋ka艂em z臋bami, jak o pomo­cy na kamiennych p艂ytach ko艣cio艂a Serca Jezusowego. Czy jaki艣 b艂a­zen znalaz艂by kiedykolwiek lepsz膮 grzechotk臋 ni偶 osoba Oskara? Imitowa艂em odcinek frontu pe艂en rozrzutnych karabin贸w maszyno­wych, mi臋dzy g贸rn膮 i doln膮 szcz臋k膮 mia艂em biuro towarzystwa ubez­piecze艅 z chmar膮 urz臋dniczek i maszyn do pisania. Rozbrzmiewa艂o to na wszystkie strony, znajdowa艂o odd藕wi臋k i poklask. Filary mia艂y dreszcze, sklepienia dostawa艂y g臋siej sk贸rki, m贸j kaszel skaka艂 na jednej nodze po szachownicy kamiennych p艂yt, przebywa艂 drog臋 krzy­偶ow膮 wstecz, w 艣rodkowej nawie unosi艂 si臋 w g贸r臋, wzlatywa艂 na ch贸r, kaszla艂 sze艣膰dziesi臋ciokrotnie - k贸艂ko Bachowskie, kt贸re nie 艣piewa艂o, kt贸re raczej 膰wiczy艂o kaszel - a gdy ju偶 mia艂em nadziej臋, 偶e kaszel Oskara ukry艂 si臋 w piszcza艂kach organ贸w i odezwie si臋 dopiero przy niedzielnym chorale - zakaszla艂 w zakrystii, po chwili na ambonie i wreszcie skona艂 kaszl膮c na ty艂ach wielkiego o艂tarza, z plecami gimnastyka na krzy偶u - i wykaszla艂 szybko swoj膮 dusz臋. Dokona艂o si臋, kaszla艂 m贸j kaszel; a przecie偶 nic si臋 nie dokona艂o. Ma艂y Jezus trzyma艂 moje pa艂eczki sztywno i zuchwale, mia艂 moj膮 blach臋 na r贸偶owym gipsie i nie b臋bni艂, nie potwierdzi艂, 偶e jestem jego na艣ladowc膮. Oskar chcia艂by mie膰 na pi艣mie to narzucone mu na艣ladowanie Chrystusa.

Z owych czas贸w pozosta艂 mi dobry czy z艂y zwyczaj, 偶e zwiedza­j膮c ko艣cio艂y, nawet najs艂ynniejsze katedry, ledwie stan臋 na kamien­nych p艂ytach, cho膰by w najlepszym zdrowiu, zanosz臋 si臋 ustawicz­nym kaszlem, kt贸ry odpowiednio do stylu, wysoko艣ci i szeroko艣ci budowli ma charakter gotycki albo roma艅ski, tak偶e barokowy, i po­zwala mi jeszcze po latach przywo艂a膰 na b臋benku Oskara echo moje­go kaszlu w bazylice w Ulm lub w Spirze. W贸wczas jednak, gdy w po艂owie sierpnia poddawa艂em si臋 dzia艂aniu zimnego jak gr贸b ka­tolicyzmu, o turystyce i zwiedzaniu ko艣cio艂贸w w dalekich krajach mo偶na by艂o my艣le膰 tylko wtedy, je艣li nosi艂o si臋 mundur i bra艂o si臋 udzia艂 w planowych odwrotach, ewentualnie notuj膮c w prowadzo­nym dzienniczku: 鈥濪zi艣 wycofali艣my si臋 z Orvieto, fantastyczna fasada ko艣cio艂a, po wojnie przyjecha膰 z Monik膮 i obejrze膰 dok艂adnie鈥.

Bywanie w ko艣ciele przychodzi艂o mi 艂atwo, bo w domu nic mnie nie zatrzymywa艂o. By艂a tam Maria. Ale Maria mia艂a Matzeratha. By艂 tam m贸j syn Kurt. Ale nicpo艅 robi艂 si臋 coraz bardziej niezno艣ny, sy­pa艂 mi piaskiem w oczy, drapa艂 mnie, a偶 艂ama艂y mu si臋 paznokcie w moim ojcowskim ciele. M贸j syn pokazywa艂 mi te偶 par臋 pi臋艣ci, kt贸re mia艂y tak bia艂e kostki, 偶e ju偶 na sam widok tych gotowych do bicia bli藕niak贸w krew lecia艂a mi z nosa.

Dziwna rzecz, Matzerath zajmowa艂 si臋 mn膮, co prawda niezr臋cz­nie, ale przecie偶 serdecznie. Zdziwiony Oskar godzi艂 si臋 na to, 偶e 贸w dot膮d mu oboj臋tny cz艂owiek bra艂 go na kolana, 艣ciska艂, przygl膮da艂 si臋, a raz nawet poca艂owa艂, mia艂 przy tym 艂zy w oczach i powiedzia艂 bardziej do siebie ni偶 do Marii: - Nie zgodz臋 si臋 i ju偶. Nie mo偶na tak z w艂asnym synem. Cho膰by nie wiem jaki by艂 i wszyscy lekarze to samo m贸wili. 艁atwo im pisa膰. Sami chyba dzieci nie maj膮.

Maria, kt贸ra siedzia艂a przy stole i jak co wiecz贸r nakleja艂a kupo­ny 偶ywno艣ciowe na arkusze gazetowego papieru, podnios艂a wzrok: - Uspok贸j si臋, Alfredzie. Zachowujesz si臋, jakby dla mnie znaczy艂o to tyle co zesz艂oroczny 艣nieg. Ale kiedy m贸wi膮, 偶e tak si臋 dzisiaj robi, to ju偶 nie wiem, kto ma racj臋.

Matzerath wskaza艂 palcem fortepian, na kt贸rym od 艣mierci mojej biednej mamy nikt ju偶 nie zagra艂. - Agnieszka nigdy by tego nie zrobi艂a i nigdy by si臋 nie zgodzi艂a.

Maria rzuci艂a okiem na fortepian, unios艂a ramiona i opu艣ci艂a je, dopiero gdy zacz臋艂a m贸wi膰: - To zrozumia艂e, bo by艂a matk膮 i ci膮gle mia艂a nadziej臋, 偶e mu si臋 poprawi. Ale sam widzisz: nie poprawi艂o si臋, wszyscy go popychaj膮, jak by艂, tak jest do niczego, ani do 偶ycia, ani do 艣mierci!

Czy Matzerath zaczerpn膮艂 si艂y z portretu Beethovena, kt贸ry na­dal wisia艂 nad fortepianem i ponuro mierzy艂 wzrokiem ponurego Hi­tlera?

- Nie! - krzykn膮艂. - Nigdy! - I uderzy艂 pi臋艣ci膮 w st贸艂, w wilgotne, klej膮ce si臋 arkusze, wzi膮艂 od Marii list dyrekcji zak艂adu, przeczyta艂 raz, drugi, trzeci, potem podar艂 list i cisn膮艂 skrawki mi臋dzy kupony na chleb, na t艂uszcz, na artyku艂y spo偶ywcze, kupony podr贸偶ne, ku­pony dla ci臋偶ko pracuj膮cych, dla najci臋偶ej pracuj膮cych i mi臋dzy ku­pony dla przysz艂ych i dla karmi膮cych matek. Chocia偶 Oskar dzi臋ki Matzerathowi nie dosta艂 si臋 w r臋ce owych lekarzy, widzia艂 odt膮d i widzi nawet jeszcze dzi艣, ilekro膰 odwiedza go Maria, wspania艂膮, po艂o偶on膮 w najlepszej g贸rskiej okolicy klinik臋, w tej klinice l艣ni膮c膮, nowocze艣nie przyjemn膮 sal臋 operacyjn膮, widzi, jak przed jej grubo obitymi drzwiami onie艣mielona, lecz umie u艣miechni臋ta Maria od­daje mnie pierwszorz臋dnym lekarzom, kt贸rzy u艣miechaj膮 si臋 r贸w­nie偶, wzbudzaj膮c zaufanie, a tymczasem za swoimi bia艂ymi, sterylizo­wanymi fartuchami trzymaj膮 pierwszorz臋dne, wzbudzaj膮ce zaufanie, dzia艂aj膮ce natychmiast strzykawki. Wszyscy wi臋c opu艣cili mnie i tylko cie艅 mojej biednej mamy, kt贸ry parali偶uj膮co pada艂 Matzerathowi na palce, gdy chcia艂 podpisa膰 pismo przys艂ane przez Ministerstwo Zdro­wia, kilkakrotnie stan膮艂 na przeszkodzie temu, bym ja, opuszczony, opu艣ci艂 ten 艣wiat.

Oskar nie chcia艂by by膰 niewdzi臋czny. Pozosta艂 mi jeszcze m贸j b臋benek. Pozosta艂 mi tak偶e m贸j g艂os, kt贸ry pa艅stwu, znaj膮cym wszyst­kie moje zwyci臋stwa nad szk艂em, nie ma niczego nowego do zaofia­rowania i kt贸ry tych z pa艅stwa, co lubi膮 odmian臋, mo偶e znudzi膰 - dla mnie jednak g艂os Oskara ponad b臋benkiem by艂 wiecznie 偶ywym dowodem mojego istnienia; bo p贸ki roz艣piewywa艂em, poty istnia­艂em, p贸ki m贸j wycelowany oddech pozbawia艂 szk艂o oddechu, poty by艂o jeszcze 偶ycie we mnie.

Oskar du偶o w贸wczas 艣piewa艂. Rozpaczliwie du偶o. Zawsze ile­kro膰 o p贸藕nej godzinie wychodzi艂em z ko艣cio艂a Serca Jezusowego, roz艣piewywa艂em co艣 po drodze. Id膮c do domu nawet nie szuka艂em specjalnie, zabiera艂em si臋 do 藕le zaciemnionego pokoju na mansar­dzie albo zamalowanej na niebiesko, tl膮cej si臋 zgodnie z przeciwlot­niczymi przepisami latarni ulicznej. Wracaj膮c z ko艣cio艂a za ka偶dym razem wybiera艂em inn膮 drog臋. Jednego dnia przez Antona M枚llera dochodzi艂 Oskar do ulicy Marii. Innego szed艂 Uphagena, wok贸艂 Conradinum, rozbi艂 z brz臋kiem oszklone drzwi szko艂y i przez Koloni臋 dotar艂 do placu Maksa Halbego. Gdy kt贸rego艣 z ostatnich dni sierp­nia przyszed艂em za p贸藕no i wrota ko艣cio艂a zasta艂em zamkni臋te, zdecydowa艂em si臋 na d艂u偶sz膮 drog臋 okr臋偶n膮, 偶eby da膰 upust swojej w艣cie­k艂o艣ci. Pobieg艂em Dworcow膮 pod g贸r臋, u艣miercaj膮c co trzeci膮 latar­ni臋, za Pa艂acem Filmowym skr臋ci艂em w prawo w Adolfa Hitlera, zo­stawi艂em w spokoju okna koszar piechoty po lewej, wy艂adowa艂em natomiast z艂o艣膰 na nadje偶d偶aj膮cym z Oliwy, prawie pustym tramwa­ju, kt贸rego lewy bok ogo艂oci艂em ze wszystkich ponuro zaciemnio­nych szyb.

Oskar nie zwr贸ci艂 prawie uwagi na rezultat, nie patrzy艂, jak tram­waj zapiszcza艂 i zahamowa艂, jak ludzie wysiedli, z艂orzeczyli i znowu wsiedli, szuka艂 deseru dla swojej w艣ciek艂o艣ci, smako艂yku w owych tak ubogich w smako艂yki czasach, i w swoich sznurowanych butach zatrzyma艂 si臋 dopiero, gdy zaszed艂 na najdalszy skraj przedmie艣cia Wrzeszcza, ko艂o stolarni Berendta, i maj膮c przed sob膮 ci膮gn膮ce si臋 daleko baraki lotniska zobaczy艂 w blasku ksi臋偶yca g艂贸wny gmach fabryki czekolady Baltic.

Moja w艣ciek艂o艣膰 nie by艂a ju偶 jednak tak wielka, 偶ebym musia艂 od razu przedstawi膰 si臋 fabryce w od dawna wypr贸bowany spos贸b. Nie spieszy艂em si臋, przeliczy艂em policzone przez ksi臋偶yc szyby, dosze­d艂em do tego samego wyniku co on, m贸g艂bym teraz zacz膮膰 si臋 przed­stawia膰, najpierw jednak chcia艂em si臋 dowiedzie膰, o co chodzi艂o wyrostkom, kt贸rzy szli za mn膮 od Strzy偶y G贸rnej, przypuszczalnie ju偶 od kasztan贸w na Dworcowej. Sze艣ciu lub siedmiu sta艂o przed budk膮 lub w budce na przystanku przy Dobromierskiej. Pi臋ciu dal­szych mo偶na by艂o dojrze膰 za pierwszymi drzewami szosy sopockiej.

Chcia艂em ju偶 od艂o偶y膰 wizyt臋 w fabryce czekolady, zej艣膰 ch艂opa­kom z oczu i nadk艂adaj膮c drogi przez most kolejowy, wzd艂u偶 lotniska, przez ogr贸dki dzia艂kowe, przemkn膮膰 si臋 do browaru przy Ku藕niczkach, gdy i z mostu Oskar us艂ysza艂 ich zestrojone, porozumiewaw­cze gwizdy. Nie by艂o ju偶 w膮tpliwo艣ci: koncentracja dotyczy艂a mnie.

W takich sytuacjach, w tak kr贸tkim czasie, gdy rozpozna艂o si臋 prze艣ladowc贸w, ale nagonka jeszcze si臋 nie rozpocz臋艂a, cz艂owiek szeroko i smakowicie wylicza ostatnie mo偶liwo艣ci ratunku: Oskar m贸g艂by g艂o艣nym krzykiem wo艂a膰 mamusi臋 i tatusia. W ten spos贸b 艣ci膮gn膮艂bym je艣li nie wszystkich, to przynajmniej jakiego艣 policjan­ta. Przy mojej posturze doro艣li na pewno wzi臋liby mnie w obron臋, ja jednak - z konsekwencj膮, na jak膮 Oskar umia艂 niekiedy si臋 zdoby膰 - odrzuci艂em pomoc wyro艣ni臋tych przechodni贸w, interwencj臋 policjan­ta, dr臋czony ciekawo艣ci膮 i pewno艣ci膮 siebie, chcia艂em zaryzykowa膰, zrobi艂em rzecz najg艂upsz膮: szuka艂em dziury w wysmarowanym smo艂膮 p艂ocie okalaj膮cym teren fabryki, nie znalaz艂em, widzia艂em, jak wy­rostki wychodz膮 z budki na przystanku, z cienia drzew szosy sopockiej, Oskar pod膮偶a艂 dalej wzd艂u偶 p艂otu, teraz i oni zeszli z mostu, a w p艂ocie z desek w dalszym ci膮gu nie by艂o dziury, nie szli szybko, raczej spacerkiem, pojedynczo, Oskar m贸g艂 jeszcze chwil臋 szuka膰, dali mi akurat tyle czasu, ile potrzeba, 偶eby znale藕膰 dziur臋 w p艂ocie, ale gdy w ko艅cu w jednym miejscu brakowa艂o deski i ja. rozdziera­j膮c gdzie艣 ubranie, przecisn膮艂em si臋 przez szczelin臋, po drugiej stro­nie p艂otu stan臋艂o naprzeciw mnie czterech ch艂opak贸w w wiatr贸w­kach, z 艂apami w kieszeniach narciarskich spodni.

Poniewa偶 natychmiast zrozumia艂em bezwyj艣ciowo艣膰 mojej sytu­acji, poszuka艂em najpierw owego miejsca, kt贸re rozdar艂em sobie prze­ciskaj膮c si臋 przez dziur臋 w p艂ocie. Znajdowa艂o si臋 w spodniach, z prawej strony. Dwoma rozstawionymi palcami zmierzy艂em rozdar­cie, przekona艂em si臋, 偶e jest irytuj膮co du偶e, ale uda艂em oboj臋tno艣膰 i wreszcie spojrza艂em w g贸r臋 czekaj膮c, a偶 wszystkie ch艂opaki z przy­stanku, z szosy i z mostu przelaz艂y przez p艂ot; bo dziura by艂a dla nich za ma艂a.

Wydarzy艂o si臋 to w ostatnich dniach sierpnia. Ksi臋偶yc co pewien czas chowa艂 si臋 za chmur膮. Naliczy艂em oko艂o dwudziestu ch艂opa­k贸w. Najm艂odsi po czterna艣cie, najstarsi po szesna艣cie, prawie sie­demna艣cie lat. W dziewi臋膰set czterdziestym czwartym mieli艣my cie­p艂e, suche lato. Czterech spo艣r贸d wi臋kszych 艂obuziak贸w nosi艂o mundury s艂u偶by pomocniczej lotnictwa. Pami臋tam, 偶e w dziewi臋膰set czterdziestym czwartym mieli艣my urodzaj na wi艣nie. Stali grupkami wok贸艂 Oskara, rozmawiali p贸艂g艂osem, pos艂ugiwali si臋 偶argonem, kt贸­rego nie stara艂em si臋 wcale zrozumie膰. Nosili te偶 dziwaczne prze­zwiska, kt贸rych tylko mniejsz膮 cz臋艣膰 zapami臋ta艂em. I tak mo偶e pi臋t­nastoletni p臋tak o lekko przes艂oni臋tych sarnich oczach nazywa艂 si臋 Cykoria, a czasem Galareta. Na jego s膮siada wo艂ali Putto. Najmniej­szego, ale na pewno nie najm艂odszego 艂obuziaka, kt贸ry sepleni艂 i mia艂 wysuni臋t膮 g贸rn膮 warg臋, nazywali Psujem. Na jednego ze s艂u偶by po­mocniczej m贸wili Mister, na innego bardzo trafnie Wymoczek, by艂y te偶 imiona historyczne: Lwie Serce, jaki艣 go艂ow膮s nazywa艂 si臋 Sinobrody, s艂ysza艂em dobrze mi znane imiona jak Totila i Tej a, a nawet, co ju偶 by艂o zuchwalstwem, Belizariusz i Narses; St枚rtebekerowi, kt贸ry chodzi艂 w prawdziwym, mocno sfatygowanym welurowym kapeluszu i przyd艂ugim nieprzemakalnym p艂aszczu, przyjrza艂em si臋 uwa偶nie: mimo swoich szesnastu latek by艂 przyw贸dc膮 ca艂ej kom­panii.

Nie zwracali na Oskara uwagi, chcieli pewnie, 偶eby skrusza艂, wi臋c na p贸艂 rozbawiony, na p贸艂 roze藕lony na siebie, 偶e da艂em si臋 wci膮gn膮膰 w t臋 oczywist膮 szczeniack膮 romantyk臋, usiad艂em, bo nogi mnie bol膮艂y, na b臋benku, patrzy艂em na ksi臋偶yc niemal ju偶 w pe艂ni i pr贸bowa­艂em wys艂a膰 cz臋艣膰 swoich my艣li do ko艣cio艂a Serca Jezusowego.

Mo偶e by dzisiaj zab臋bni艂, mo偶e by powiedzia艂 s艂贸wko. A ja sie­dzia艂em na podw贸rzu fabryki czekolady Baltic, zabawia艂em si臋 z ch艂opakami w rycerzy i zb贸jc贸w. Mo偶e czeka艂 na mnie, mo偶e mia艂 zamiar po kr贸tkim intermezzo na b臋benku ponownie otworzy膰 usta, 偶eby wyt艂umaczy膰 mi na艣ladowanie Chrystusa, by艂 teraz rozczaro­wany, 偶e nie przyszed艂em, na pewno butnie uni贸s艂 brwi. Co Jezus pomy艣la艂by o tych ch艂opakach? Co Oskar, jego sobowt贸r, sukcesor i namiestnik, mia艂 pocz膮膰 z t膮 zgraj膮? Czy s艂owami Jezusa: 鈥濸ozw贸l­cie dziatkom przyj艣膰 do mnie!鈥 m贸g艂 si臋 zwr贸ci膰 do wyrostk贸w, kt贸­rzy nazywali si臋 Putto, Cykoria, Sinobrody, Psuj i St枚rtebeker? St枚rtebeker zbli偶y艂 si臋. Przy nim Psuj, jego prawa r臋ka. St枚rtebeker: - Wstawaj!

Oskar b艂膮dzi艂 jeszcze oczyma wok贸艂 ksi臋偶yca, my艣lami wok贸艂 bocznego o艂tarza w lewej nawie, nie wsta艂, a Psuj, na znak St枚rtebekera wykopn膮艂 mi b臋benek spod siedzenia.

Gdy wsta艂em, wzi膮艂em blach臋 i 偶eby j膮 lepiej zabezpieczy膰 przed dalszymi uszkodzeniami, schowa艂em pod bluz臋.

艁adny ch艂opak ten St枚rtebeker, pomy艣la艂 Oskar. Oczy osadzone troch臋 za g艂臋boko i za blisko siebie, ale usta inteligentne i 偶ywe.

- Sk膮d idziesz?

Oho, zacznie si臋 wypytywanie, powiedzia艂em sobie, a poniewa偶 nie spodoba艂o mi si臋 to przywitanie, ponownie uchwyci艂em si臋 tar­czy ksi臋偶yca, wyobrazi艂em sobie ksi臋偶yc - on przecie偶 wszystko zniesie - jako b臋benek i u艣miechn膮艂em si臋 ze swojej nie zobowi膮zu­j膮cej manii wielko艣ci.

- Dra艅 z臋by szczerzy, St枚rtebeker.

Psuj przypatrzy艂 mi si臋, zaproponowa艂 swojemu szefowi czyn­no艣膰, kt贸r膮 nazwa艂 鈥瀢yciskaniem鈥. Pozostali w tyle, pryszczaty Lwie Serce, Mister, Cykoria i Putto, te偶 byli za wyciskaniem.

B艂膮dz膮c w dalszym ci膮gu wok贸艂 ksi臋偶yca, przeliterowa艂em wycis­kanie. Jakie to 艂adne s艂贸wko, ale z pewno艣ci膮 nic przyjemnego.

- O wyciskaniu ja tu decyduj臋! - przerwa艂 St枚rtebeker mamrota­nie swojej bandy, potem zn贸w zwr贸ci艂 si臋 do mnie: - Widzieli艣my ci臋 nieraz na Dworcowej. Co艣 tam robi艂? Sk膮d idziesz?

Dwa pytania r贸wnocze艣nie. Przynajmniej na jedno musia艂 Oskar jednak odpowiedzie膰, je艣li chcia艂 pozosta膰 panem sytuacji. Tote偶 oderwa艂em wzrok od ksi臋偶yca, spojrza艂em na St枚rtebekera niebie­skimi, wymownymi oczami i powiedzia艂em spokojnie: - Id臋 z ko­艣cio艂a.

Troch臋 mamrotania za plecami St枚rtebekera w nieprzemakalnym p艂aszczu. Uzupe艂niali moj膮 odpowied藕. Psuj wyja艣ni艂, 偶e mia艂em na my艣li ko艣ci贸艂 Serca Jezusowego.

- Jak si臋 nazywasz?

To pytanie musia艂o pa艣膰. Tkwi艂o w samej naturze spotkania. Stawianie tego pytania zajmuje istotne miejsce w ludzkiej konwersacji. Z odpowiadania na to pytanie 偶yj膮 d艂u偶sze i kr贸tsze sztuki teatralne, I tak偶e opery - patrz Lohengrin.

Zaczeka艂em na 艣wiat艂o ksi臋偶yca mi臋dzy dwiema chmurami, chcia艂em, 偶eby 贸w blask w moich niebieskich oczach podzia艂a艂 na St枚rte­bekera cho膰by przez tyle czasu, ile zaj臋艂oby prze艂kni臋cie trzech 艂y­偶ek zupy, i powiedzia艂em potem, nazwa艂em si臋, by艂em zazdrosny o dzia艂anie tego s艂owa - bo imi臋 Oskar skwitowaliby co najwy偶ej 艣miechem 鈥 i Oskar powiedzia艂: - Nazywam si臋 Jezus.

Po tym przyznaniu si臋 zapad艂a d艂u偶sza cisza, a偶 Psuj wysepleni艂:

- Trzeba mu jednak zrobi膰 wyciskanie, szefie.

Nie tylko Psuj by艂 za wyciskaniem. St枚rtebeker pstrykaj膮c palcami zezwoli艂 na t臋 operacj臋, a Psuj z艂apa艂 mnie, wcisn膮艂 mi swoje k艂yk­cie w prawe rami臋, porusza艂 nimi sucho, szybko, gor膮co i bole艣nie, p贸ki St枚rtebeker ponownie, tym razem nakazuj膮c przerwa膰, nie pstrykn膮艂 palcami - a wi臋c to by艂o wyciskanie!

- No, wi臋c jak si臋 nazywasz? - Szef w welurowym kapeluszu udawa艂 znudzenie, zrobi艂 praw膮 r臋k膮 taki ruch, jakby chcia艂 uderzy膰 (sierpowym - przy czym zsun膮艂 mu si臋 przyd艂ugi r臋kaw nieprzema­kalnego p艂aszcza - ukaza艂 w 艣wietle ksi臋偶yca sw贸j zegarek i szepn膮艂 nie patrz膮c na mnie:

- Minuta do namys艂u. Potem St枚rtebeker powie: fajerant.

B膮d藕 co b膮d藕 przez minut臋 Oskar m贸g艂 bezkarnie przygl膮da膰 si臋 ksi臋偶ycowi, szuka膰 wybieg贸w w jego kraterach i podawa膰 w w膮tpli­wo艣膰 podj臋t膮 kiedy艣 decyzj臋 na艣ladowania Chrystusa. Poniewa偶 nie I podoba艂o mi si臋 s艂贸wko 鈥瀎ajerant鈥, a ponadto w 偶adnym wypadku I nie chcia艂em dopu艣ci膰, 偶eby ch艂opaki dyrygowali mn膮 z zegarkiem w r臋ku, po mniej wi臋cej trzydziestu pi臋ciu sekundach Oskar powie­dzia艂: - Jestem Jezus.

Nast膮pi艂a teraz rzecz efektowna, cho膰 bynajmniej nie zainscenizowana przeze mnie. Tu偶 po moim powt贸rnym przyznaniu si臋 do na艣ladowania Chrystusa, zanim St枚rtebeker zd膮偶y艂 pstrykn膮膰 palca­mi, a Psuj wzi膮膰 si臋 za wyciskanie - og艂oszono alarm lotniczy.

Oskar powiedzia艂: 鈥濲ezus鈥, zaczerpn膮艂 tchu, a na potwierdzenie moich s艂贸w zawy艂y jedna po drugiej syreny pobliskiego lotniska, syrena na g艂贸wnym budynku koszar piechoty w Strzy偶y G贸rnej, syrena z dachu stoj膮cej pod wrzeszcza艅skim lasem szko艂y Horsta Wessela, syrena na domu towarowym Sternfelda i z bardzo daleka, od strony Alei Hindenburga, syrena Wy偶szej Szko艂y Technicznej. Trze­ba by艂o czasu, 偶eby wszystkie syreny przedmie艣cia wyj膮c d艂ugo i natarczywie podchwyci艂y niczym archanio艂owie obwieszczon膮 prze­ze mnie dobr膮 nowin臋, 偶eby sprawi艂y, i偶 noc wezbra艂a i opad艂a, i偶 zamigota艂y i zerwa艂y si臋 sny, 偶eby wpe艂z艂y w ucho 艣pioch贸w i na­pi臋tnowa艂y ksi臋偶yc, kt贸ry 艣wieci艂 niewzruszenie, jako cia艂o niebie­skie uchylaj膮ce si臋 od zaciemnienia.

Podczas gdy Oskar powita艂 alarm lotniczy jak sojusznika, St枚rtebekera syreny wytr膮ci艂y z r贸wnowagi. Dla cz臋艣ci jego bandy alarm by艂 bezpo艣rednim i s艂u偶bowym wezwaniem. Tote偶 musia艂 czterech ch艂opak贸w ze s艂u偶by pomocniczej odes艂a膰 przez p艂ot do ich baterii, na pozycje osiemdziesi膮tek 贸semek mi臋dzy zajezdni膮 tramwajow膮 a lotniskiem. Trzej jego ludzie, w艣r贸d nich Belizariusz, mieli dy偶ur przeciwlotniczy w Conradinum, wi臋c te偶 musieli natychmiast odej艣膰. Reszt臋, mo偶e pi臋tnastu ch艂opak贸w, zatrzyma艂 przy sobie, a poniewa偶 na niebie nic si臋 nie dzia艂o, podj膮艂 na nowo przes艂uchanie: - A za­tem, je艣li dobrze艣my zrozumieli, jeste艣 Jezus. Mniejsza z tym. Inne pytanie: Jak ty to robisz z latarniami i szybami? Tylko bez wykr臋t贸w, wiemy wszystko!

Nieprawda, nic nie wiedzieli. Co najwy偶ej zaobserwowali ten czy 贸w sukces mojego g艂osu. Oskar nakaza艂 sobie pob艂a偶liwo艣膰 dla tych wyrostk贸w, kt贸rych w dzisiejszych czasach nazwano by kr贸tko i wez艂owato chuliganami. Stara艂em si臋 usprawiedliwi膰 ich bezpo艣red­nie i po cz臋艣ci niezr臋czne d膮偶enie do celu, zdoby艂em si臋 na 艂agodny obiektywizm. A wi臋c to byli os艂awieni Wyciskacze, o kt贸rych od kilku tygodni m贸wi艂o ca艂e miasto; banda m艂odzie偶owa, za kt贸r膮 uga­nia艂a si臋 policja kryminalna i liczne jednostki s艂u偶by patrolowej Hi­tlerjugend. Jak wysz艂o p贸藕niej na jaw: gimnazjali艣ci z Conradinum, ze szk贸艂 艢wi臋tego Piotra i Horsta Wessela. By艂a te偶 druga grupa ban­dy Wyciskaczy w Nowym Porcie, kt贸ra, cho膰 kierowana przez gim­nazjalist贸w, w dw贸ch trzecich sk艂ada艂a si臋 z terminator贸w ze stoczni Schichaua i fabryki wagon贸w. Obie grupy rzadko podejmowa艂y wsp贸lne akcje, w艂a艣ciwie tylko wtedy, gdy wyruszaj膮c z ulicy Schi­chaua przeczesywa艂y park Steffensa i nocn膮 Alej臋 Hindenburga urz膮­dzaj膮c 艂apanki na aktywistki Zwi膮zku Dziewcz膮t Niemieckich, kt贸re po wieczornym szkoleniu wraca艂y ze schroniska m艂odzie偶owego na Biskupiej G贸rce. Unikano zatarg贸w mi臋dzy grupami, rozgraniczono dok艂adnie tereny dzia艂ania i St枚rtebeker widzia艂 w przyw贸dcy z No­wego Portu raczej przyjaciela ni偶 rywala. Wyciskacze walczyli przeciwko wszystkim. Pl膮drowali biura Hitlerjugend, polowali na odzna­czenia i dystynkcje urlopowicz贸w z frontu, kt贸rzy zabawiali si臋 w parkach ze swoimi dziewczynami, kradli bro艅, amunicj臋 i benzyn臋 przy pomocy swoich ch艂opak贸w z baterii przeciwlotniczych i od sa­mego pocz膮tku planowali wielki napad na urz膮d gospodarczy.

Nic jeszcze nie wiedz膮c o organizacji i planach Wyciskaczy, Oskar, kt贸remu wtedy dokucza艂a bardzo samotno艣膰 i opuszczenie, w gronie wyrostk贸w poczu艂 si臋 swojsko i bezpiecznie. W duchu sprzymierzy­艂em si臋 ju偶 z tymi ch艂opakami, nie przejmowa艂em si臋 zbyt du偶膮 r贸偶­nic膮 wieku - ja zbli偶a艂em si臋 do dwudziestki - i m贸wi艂em sobie: czemu nie mia艂by艣 im zademonstrowa膰 pr贸bki swojego kunsztu? Ch艂opcy s膮 zawsze 偶膮dni wiedzy. Ty te偶 mia艂e艣 kiedy艣 pi臋tna艣cie i szesna艣cie lat. Daj im przyk艂ad, poka偶 im co艣. B臋d膮 ci臋 podziwiali, mo偶e od tej chwili b臋d膮 ci臋 s艂uchali. Z niejednego pieca jad艂e艣 chleb i mo偶esz to wykorzysta膰, p贸jd藕 ju偶 teraz za swoim powo艂aniem, zbierz uczni贸w i rozpocznij na艣ladowanie Chrystusa.

St枚rtebeker wyczu艂 chyba, 偶e moje zamy艣lenie jest w pe艂ni uza­sadnione. Nie przynagla艂 mnie i by艂em mu za to wdzi臋czny. Koniec sierpnia. Ksi臋偶ycowa noc, niebo lekko zachmurzone. Alarm lotni­czy. Dwa, trzy reflektory na wybrze偶u. Prawdopodobnie samolot roz­poznawczy. W tych dniach zosta艂 ewakuowany Pary偶. Naprzeciwko mnie wielookienny gmach fabryki czekolady Baltic. Po d艂ugim mar­szu grupa armii 鈥炁歳odek鈥 zatrzyma艂a si臋 na Wi艣le. Zapewne Baltic nie pracowa艂 ju偶 dla handlu detalicznego, tylko produkowa艂 czekola­d臋 dla lotnictwa. Oskar musia艂 wi臋c te偶 oswoi膰 si臋 z wyobra偶eniem, 偶e 偶o艂nierze genera艂a Pattona przechadzali si臋 teraz w swoich amery­ka艅skich mundurach pod wie偶膮 Eiffla. By艂o to dla mnie bolesne - i Oskar uni贸s艂 pa艂eczk臋. Tyle godzin sp臋dzonych z Roswit膮. St枚rte­beker dostrzeg艂 m贸j gest i za pa艂eczk膮 skierowa艂 wzrok ku fabryce czekolady. Podczas gdy na Pacyfiku w bia艂y dzie艅 oczyszczano ja­k膮艣 wysepk臋 z Japo艅czyk贸w, tutaj 艣wiat艂o ksi臋偶yca k艂ad艂o si臋 we wszystkich oknach fabryki naraz. I Oskar powiedzia艂 do wszystkich, kt贸rzy chcieli tego s艂ucha膰: - Jezus roz艣piewa teraz szk艂o.

Jeszcze zanim za艂atwi艂em pierwsze trzy szyby, wysoko nad g艂o­w膮 pochwyci艂em brz臋czenie muchy. Podczas gdy dwie dalsze szyby pozbywa艂y si臋 ksi臋偶ycowego 艣wiat艂a, pomy艣la艂em: to umieraj膮ca mucha brz臋czy tak g艂o艣no. Potem zamalowa艂em swoim g艂osem na czarno pozosta艂e wn臋ki okienne najwy偶szego pi臋tra fabryki i prze­kona艂em si臋 o anemii licznych reflektor贸w, zanim z wielu okien fa­brycznych 艣rodkowego i najni偶szego pi臋tra usun膮艂em odblask 艣wia­te艂, kt贸re pochodzi艂y chyba z baterii ko艂o obozu 鈥濶arvik鈥. Najpierw odezwa艂y si臋 baterie nadbrze偶ne, potem ja wyko艅czy艂em 艣rodkowe pi臋tro. Po chwili zezwolenie na prowadzenie ognia otrzyma艂y bate­rie ze Starych Szkot贸w, Polanek i M艂ynisk. Posz艂y trzy okna na par­terze - i p艂asko nad fabryk膮 posz艂y trzy nocne my艣liwce, kt贸re wy­startowa艂y z lotniska. Nie upora艂em si臋 jeszcze z parterem, gdy zamilk艂a artyleria przeciwlotnicza pozostawiaj膮c nocnym my艣liwcom zestrzelenie czteromotorowego bombowca dalekiego zasi臋gu, kt贸ry nad Oliw膮 zosta艂 uczczony jednocze艣nie przez trzy reflektory.

Z pocz膮tku Oskar 偶ywi艂 jeszcze obawy, 偶e r贸wnoczesno艣膰 jego popis贸w z efektownymi wysi艂kami artylerii przeciwlotniczej mog艂a­by rozproszy膰, a mo偶e nawet odci膮gn膮膰 uwag臋 ch艂opak贸w od fabry­ki i skierowa膰 ku nocnemu niebu.

Tym bardziej by艂em zdumiony, gdy po zako艅czeniu dzie艂a ca艂a banda w dalszym ci膮gu wpatrywa艂a si臋 w ogo艂ocon膮 z szyb fabryk臋 czekolady. Nawet gdy z niedalekiej Dobromierskiej dolecia艂y okrzy­ki rado艣ci i brawa jak w teatrze, bo bombowiec dosta艂, bo p艂on膮c, daj膮c ludziom uciech臋, nie tyle wyl膮dowa艂, co spad艂 na Ja艣kowy Las, jedynie paru cz艂onk贸w bandy, w艣r贸d nich Putto, oderwa艂o si臋 od powybijanych okien fabryki. Lecz ani St枚rtebeker, ani Psuj, o kt贸­rych mi w艂a艣nie chodzi艂o, nie zwr贸cili najmniejszej uwagi na zestrze­lony samolot.

Potem zn贸w by艂 ju偶 na niebie tylko ksi臋偶yc i gwiezdna drobnica. Nocne my艣liwce wyl膮dowa艂y. Z bardzo daleka odezwa艂a si臋 stra偶 po偶arna. Wtedy St枚rtebeker odwr贸ci艂 si臋, pokaza艂 mi swoje zawsze pogardliwie wyd臋te usta, zrobi艂 贸w ruch, jakby chcia艂 uderzy膰 sier­powym, po kt贸rym spod przyd艂ugiego r臋kawa nieprzemakalnego p艂aszcza wyjrza艂 zegarek, zdj膮艂 zegarek, wr臋czy艂 mi bez s艂owa, ale ci臋偶ko dysz膮c, chcia艂 co艣 powiedzie膰, musia艂 jednak przeczeka膰 za­j臋te odwo艂ywaniem alarmu syreny, zanim przy aplauzie swoich ludzi m贸g艂 mi o艣wiadczy膰: dobrze, Jezusie. Jak chcesz, to ci臋 przyjmiemy i b臋dziesz jednym z nas. Jeste艣my Wyciskacze, je艣li to ci co艣 m贸wi.

Oskar zwa偶y艂 zegarek w d艂oni, podarowa艂 do艣膰 wyszukan膮 rzecz ze 艣wiec膮cymi wskaz贸wkami i godzin膮 zero dwadzie艣cia trzy temu szczeniakowi Psujowi. Ten spojrza艂 pytaj膮co na swojego szefa. St枚rtebeker przyzwoli艂 skinieniem g艂owy. A Oskar, szykuj膮c b臋benek na drog臋 do domu, powiedzia艂: - Jezus was poprowadzi. P贸jd藕cie ze mn膮!

















Jase艂ka


Du偶o wtedy m贸wiono o cudownych broniach i ostatecznym zwy­ci臋stwie. My, Wyciskacze, nie m贸wili艣my ani o jednym, ani o dru­gim, mieli艣my jednak cudown膮 bro艅.

Gdy Oskar obj膮艂 kierownictwo bandy licz膮cej trzydziestu do czter­dziestu cz艂onk贸w, kaza艂em najpierw St枚rtebekerowi przedstawi膰 so­bie szefa grupy Nowy Port. Moork盲hne, kulej膮cy siedemnastolatek, syn wy偶szego urz臋dnika kapitanatu portu, z racji swojego kalectwa - praw膮 nog臋 mia艂 o dwa centymetry kr贸tsz膮 od lewej - nie zosta艂 po­wo艂any ani do s艂u偶by pomocniczej lotnictwa, ani do wojska. Chocia偶 Moork盲hne 艣wiadomie i ostentacyjnie obnosi艂 swoje kalectwo, by艂 nie艣mia艂y i m贸wi艂 cicho. M艂ody cz艂owiek u艣miechaj膮cy si臋 zawsze z pewnym zak艂opotaniem uchodzi艂 za najlepszego ucznia ostatniej klasy Conradinum i mia艂 - pod warunkiem, 偶e armia rosyjska nie wniesie sprzeciwu - wszelkie szans臋, by zda膰 matur臋 z odznacze­niem; Moork盲hne chcia艂 studiowa膰 filozofi臋.

Podobnie jak St枚rtebeker, tak i kulas bez zastrze偶e艅 uzna艂 we mnie Jezusa, kt贸ry prowadzi艂 Wyciskaczy. Na samym pocz膮tku Oskar pole­ci艂 obydwu pokaza膰 sobie magazyn i kas臋, bo obie grupy gromadzi艂y plony swoich 艂upieskich wypraw w tej samej piwnicy. Znajdowa艂a si臋 ona, sucha i obszerna, w zacisznej, wytwornej wrzeszcza艅skiej willi w Ja艣kowej Dolinie. Rodzice Putta, kt贸rzy nazywali si臋 von Puttkamer, zamieszkiwali obro艣ni臋t膮 rozmaitymi pn膮czami posia­d艂o艣膰, oddzielon膮 od ulicy 艂agodnie wznosz膮c膮 si臋 艂膮k膮 - to znaczy, pan von Puttkamer, pomorsko-polsko-pruskiego pochodzenia, prze­bywa艂 w pi臋knej Francji, dowodzi艂 dywizj膮, by艂 kawalerem Krzy偶a Rycerskiego; pani Elisabeth von Puttkamer by艂a chorowita, ju偶 od miesi臋cy bawi艂a w G贸rnej Bawarii; tam mia艂a wr贸ci膰 do zdrowia. Wolfgang von Puttkamer, na kt贸rego Wyciskacze wo艂ali Putto, za­w艂adn膮艂 will膮; bo owej starej, przyg艂uchej s艂u偶膮cej, kt贸ra w po艂o偶o­nych wy偶ej pomieszczeniach troszczy艂a si臋 o m艂odego pana, nie wi­dzieli艣my nigdy, gdy偶 do piwnicy wchodzili艣my przez pralni臋.

W magazynie pi臋trzy艂y si臋 puszki konserw, wyroby tytoniowe i liczne bele spadochronowego jedwabiu. Na jednej z p贸艂ek wisia艂y dwa tuziny zegar贸w s艂u偶bowych Wehrmachtu, kt贸re Putto na rozkaz St枚rtebekera musia艂 stale nakr臋ca膰 i regulowa膰. Musia艂 te偶 czy艣ci膰 dwa pistolety maszynowe, karabin automatyczny i zwyk艂e spluwy. Pokazano mi pancerzownic臋, amunicj臋 do kaemu i dwadzie艣cia pi臋膰 r臋cznych granat贸w. Wszystko to wraz z poka藕n膮 liczb膮 kanistr贸w benzyny przeznaczone by艂o na zdobycie szturmem urz臋du gospo­darczego. Tote偶 pierwszy rozkaz Oskara, kt贸ry wyda艂em jako Jezus, brzmia艂: - Bro艅 i benzyn臋 zakopa膰 w ogrodzie. Iglice odda膰 Jezuso­wi. Nasza bro艅 jest innego rodzaju!

Gdy pokazali mi skrzynk臋 po cygarach pe艂n膮 zrabowanych orde­r贸w i medali, pozwoli艂em im z u艣miechem zatrzyma膰 odznaczenia. Powinienem by艂 jednak odebra膰 ch艂opakom spadochroniarskie no偶e. U偶yli p贸藕niej tego 偶elaza, kt贸re przecie偶 samo lgn臋艂o do r臋ki i a偶 prosi艂o si臋, by go u偶y膰.

Potem przynie艣li mi kas臋. Oskar kaza艂 przeliczy膰, sam te偶 przeli­czy艂 dla sprawdzenia i poleci艂 zanotowa膰 stan kasy: dwa tysi膮ce czte­rysta dwadzie艣cia marek. By艂o to w pocz膮tkach wrze艣nia dziewi臋膰­set czterdziestego czwartego. A gdy w po艂owie stycznia dziewi臋膰set czterdziestego pi膮tego Koniew i 呕uk贸w przerwali front na Wi艣le, poczuli艣my si臋 zmuszeni po艣wi臋ci膰 nasz膮 kas臋 w piwnicznym maga­zynie. Putto z艂o偶y艂 zeznanie, a na stole s膮du okr臋gowego znalaz艂o si臋 w banknotach i w bilonie trzydzie艣ci sze艣膰 tysi臋cy marek.

Zgodnie z moj膮 natur膮 w czasie akcji Oskar trzyma艂 si臋 w cieniu. Za dnia najcz臋艣ciej sam, a je艣li w towarzystwie, to tylko ze St枚rtebekerem, wyszukiwa艂em korzystny cel dla nocnego przedsi臋wzi臋cia, pozostawia艂em potem organizacj臋 St枚rtebekerowi albo Moork盲hne­mu i nie ruszaj膮c si臋 z mieszkania matki Truczinskiej, z okna sypial­ni, o p贸藕nej godzinie, roz艣piewywa艂em - teraz wymieniam t臋 nasz膮 cudown膮 bro艅 - dalekosi臋偶niej ni偶 kiedykolwiek przedtem, partero­we okna wielu biur partyjnych, wychodz膮ce na podw贸rze okna dru­karni, w kt贸rej drukowano kartki 偶ywno艣ciowe, a raz, wbrew sobie ulegaj膮c pro艣bom, kuchenne okna prywatnego mieszkania pewnego profesora, na kt贸rym ch艂opaki chcia艂y si臋 zem艣ci膰.

By艂o to ju偶 w listopadzie. V1 i V2 lata艂y na Angli臋, a ja 艣piewaj膮c przez ca艂y Wrzeszcz, pod膮偶aj膮c zadrzewion膮 Alej膮 Hindenburga, przeskakuj膮c Dworzec G艂贸wny, Stare i G艂贸wne Miasto, odnalaz艂em ulic臋 Rze藕nick膮 i muzeum, kaza艂em ch艂opakom w艂ama膰 si臋 i odszu­ka膰 Niobe, drewnian膮 rze藕b臋 dziobow膮.

Nie znale藕li jej. W pokoju obok siedzia艂a nieruchomo na krze艣le matka Truczinska i potrz膮sa艂a g艂ow膮, mia艂a ze mn膮 co艣 nieco艣 wsp贸l­nego; bo gdy Oskar 艣piewa艂 dalekosi臋偶nie, ona dalekosi臋偶nie my艣la­艂a, szuka艂a na niebie swojego syna Herberta, na 艣rodkowym odcinku frontu swojego syna Fritza. Tak偶e swojej najstarszej c贸rki Gusty, kt贸ra w pocz膮tku dziewi臋膰set czterdziestego czwartego wysz艂a za m膮偶 i wyjecha艂a do Nadrenii, musia艂a szuka膰 w dalekim D眉sseldorfie, gdy偶 tam mia艂 mieszkanie starszy kelner K枚ster, przebywa艂 jednak w Kurlandii; Gu艣cie wolno by艂o zatrzyma膰 go i poznawa膰 zaledwie przez czterna艣cie dni urlopu.

By艂y to spokojne wieczory. Oskar siedzia艂 u st贸p matki Truczinskiej, improwizowa艂 troch臋 na swoim b臋benku, bra艂 sobie z piecyka pieczone jab艂ko, z pomarszczonym owocem starych kobiet i ma艂ych dzieci znika艂 w ciemnej sypialni, podnosi艂 papier zaciemnienia, uchyla艂 okna, wpuszcza艂 do 艣rodka troch臋 mrozu i nocy i wysy艂a艂 sw贸j wy­mierzony, dalekosi臋偶ny 艣piew, nie opiewa艂 jednak 偶adnej z dr偶膮cych gwiazd, nie mia艂 czego szuka膰 na Mlecznej Drodze, bra艂 na cel Plac Zimowy, tam jednak chodzi艂o mu nie o gmach radia, tylko o budynek naprzeciwko, w kt贸rym ci膮gn膮艂 si臋 d艂ugi szereg drzwi prowadz膮cych do lokali biurowych okr臋gowego kierownictwa Hitlerjugend.

Moja praca przy dobrej pogodzie nie trwa艂a nawet minuty. Przez ten czas pieczone jab艂ko styg艂o nieco przy otwartym oknie. 呕uj膮c wraca艂em do matki Truczinskiej i b臋benka, k艂ad艂em si臋 niebawem do 艂贸偶ka i mog艂em by膰 pewien, 偶e gdy Oskar spa艂, Wyciskacze w imi臋 Jezusa rabowali kasy partyjne, kartki 偶ywno艣ciowe i, co by艂o wa偶­niejsze, urz臋dowe piecz膮tki, drukowane formularze albo list臋 cz艂on­k贸w s艂u偶by patrolowej Hitlerjugend.

Pob艂a偶liwie pozwala艂em St枚rtebekerowi i Moork盲hnemu wypra­wia膰 r贸偶ne g艂upstwa ze sfa艂szowanymi legitymacjami. Najwi臋kszym wrogiem bandy by艂a s艂u偶ba patrolowa. Zostawi艂em im wi臋c woln膮 r臋k臋, mogli 艂apa膰 swoich przeciwnik贸w, urz膮dza膰 im wyciskanie, a nawet - jak to nazywa艂 i robi艂 Psuj - polerowanie jaj.

Od tych imprez, kt贸re oznacza艂y tylko przygrywk臋 i nie zdradza­艂y jeszcze niczego z moich w艂a艣ciwych plan贸w, i tak trzyma艂em si臋 z dala, tote偶 nie mog臋 zar臋czy膰, czy to w艂a艣nie Wyciskacze we wrze­艣niu dziewi臋膰set czterdziestego czwartego sp臋tali dw贸ch wy偶szych funkcjonariuszy s艂u偶by patrolowej, w艣r贸d nich znienawidzonego Helmuta Neitberga, i utopili w Mot艂awie powy偶ej Krowiego Mostu.

Temu, jakoby istnia艂y - jak p贸藕niej m贸wiono 鈥 powi膮zania mi臋­dzy band膮 Wyciskaczy a Piratami Spod Znaku Szarotki z Kolonii nad Renem, jakoby mieli na nas wp艂yw, a nawet kierowali naszymi akcjami polscy partyzanci z Bor贸w Tucholskich, ja, kt贸ry podw贸j­nie, jako Oskar i jako Jezus, przewodzi艂em bandzie, musz臋 zaprze­czy膰 i w艂o偶y膰 to mi臋dzy bajki.

Na procesie pomawiano nas tak偶e o kontakty z zamachowcami i spiskowcami z dwudziestego lipca, poniewa偶 ojciec Putta, August von Puttkamer, by艂 bliskim przyjacielem marsza艂ka Rommla i pope艂­ni艂 samob贸jstwo. Putto, kt贸ry przez ca艂膮 wojn臋 widzia艂 ojca mo偶e cztery albo pi臋膰 razy, przelotnie i z coraz to innymi dystynkcjami, dopiero na naszym procesie dowiedzia艂 si臋 o tej w gruncie rzeczy oboj臋tnej nam oficerskiej historii i p艂aka艂 tak 偶a艂o艣nie i bezwstydnie, 偶e Psuj, jego s膮siad, na oczach s臋dzi贸w musia艂 zrobi膰 mu wyciska­nie.

Tylko raz w ci膮gu naszej dzia艂alno艣ci nawi膮zali z nami kontakt doro艣li. Robotnicy stoczniowi - jak si臋 od razu domy艣li艂em, o za­barwieniu komunistycznym - pr贸bowali przez naszych terminato­r贸w zdoby膰 wp艂ywy i wci膮gn膮膰 nas do czerwonego podziemia. Ter­minatorzy byli nawet nie od tego. Gimnazjali艣ci natomiast odrzucali wszelkie tendencje polityczne. Mister ze s艂u偶by pomocniczej lot­nictwa, cynik i teoretyk bandy Wyciskaczy, na jednym z zebra艅 bandy sformu艂owa艂 sw贸j pogl膮d w tej sprawie: - Nie mamy nic wsp贸lne­go z 偶adnymi partiami, walczymy przeciwko naszym rodzicom i wszystkim innym doros艂ym; oboj臋tne, za czym s膮 albo przeciw czemu.

Cho膰 Mister wyrazi艂 si臋 z grub膮 przesad膮, zgodzili si臋 z nim wszy­scy gimnazjali艣ci; dosz艂o do rozbicia bandy. Terminatorzy od Schi­chaua - czego bardzo 偶a艂owa艂em, bo ch艂opcy byli naprawd臋 dzielni - za艂o偶yli w艂asny zwi膮zek, nadal jednak, wbrew sprzeciwom St枚rtebekera i Moork盲hnego, uwa偶ali si臋 za band臋 Wyciskaczy. Na proce­sie - bo ich szajka wpad艂a r贸wnocze艣nie z nasz膮 - oskar偶ano ich o podpalenie na terenie stoczni bazy okr臋t贸w podwodnych. Ponad stu mechanik贸w okr臋towych i podchor膮偶ych marynarki, kt贸rzy znaj­dowali si臋 na przeszkoleniu, zgin臋艂o wtedy w okropny spos贸b. Po偶ar wybuch艂 na pok艂adzie i uniemo偶liwi艂 艣pi膮cym pod pok艂adem mary­narzom opuszczenie pomieszcze艅 dla za艂ogi, a gdy zaledwie osiem­nastoletni podchor膮偶owie chcieli skaka膰 przez iluminatory do wody, kt贸ra obiecywa艂a ratunek, uwie藕li w nich biodrami, od ty艂u ogarn膮艂 ich szybko rozprzestrzeniaj膮cy si臋 ogie艅 i trzeba ich by艂o powystrze­la膰 z motorowych barkas贸w, bo za g艂o艣no i za d艂ugo krzyczeli.

My艣my nie pod艂o偶yli ognia. Mo偶e zrobili to terminatorzy ze stocz­ni Schichaua, a mo偶e te偶 ludzie z grupy Westerland. Wyciskacze nie byli podpalaczami, chocia偶 ja, ich duchowy opiekun, m贸g艂bym odzie­dziczy膰 po dziadku piroma艅skie sk艂onno艣ci.

Dobrze pami臋tam montera, kt贸ry zosta艂 przeniesiony z Zak艂ad贸w Niemieckich w Kilonii do stoczni Schichaua i odwiedzi艂 nas na kr贸t­ko przed rozbiciem bandy Wyciskaczy. Erich i Horst Pietzgerowie, synowie sztauera, przyprowadzili go do naszej piwnicy w willi Puttkamer贸w. Monter uwa偶nie obejrza艂 nasz magazyn, zauwa偶y艂 brak u偶ytecznej broni, zdoby艂 si臋 na pow艣ci膮gliw膮 pochwa艂臋, a gdy zapy­ta艂 o szefa bandy i St枚rtebeker natychmiast, Moork盲hne z oci膮ganiem wskazali na mnie, wybuchn膮艂 nie milkn膮cym i tak aroganckim 艣miechem, 偶e niewiele brakowa艂o, a na 偶yczenie Oskara Wyciskacze daliby mu za swoje.

- Co to za karze艂? - powiedzia艂 do Moork盲hnego i przez rami臋 wskaza艂 palcem na mnie.

Zanim Moork盲hne, kt贸ry u艣miecha艂 si臋 z pewnym zak艂opotaniem, zd膮偶y艂 odpowiedzie膰, St枚rtebeker o艣wiadczy艂 zatrwa偶aj膮co spokoj­nie: - To jest nasz Jezus.

Monter, kt贸ry nazywa艂 si臋 Walter, nie m贸g艂 strawi膰 tego s艂贸wka i pozwoli艂 sobie w naszej siedzibie na wybuch gniewu: - Powiedz­cie, czy u was politycznie wszystko gra, czy te偶 jeste艣cie ministranci i szykujecie jase艂ka na Bo偶e Narodzenie?

St枚rtebeker otworzy艂 drzwi piwnicy, da艂 znak Psuj owi, wystrzeli艂 z r臋kawa ostrzem spadochroniarskiego no偶a i powiedzia艂 raczej do bandy ni偶 do montera: - Jeste艣my ministranci i szykujemy jase艂ka na Bo偶e Narodzenie.

Panu monterowi nie sta艂o si臋 jednak nic z艂ego. Zawi膮zano mu oczy i wyprowadzono z willi. Wkr贸tce potem zostali艣my sami, bo terminatorzy ze stoczni Schichaua odbili si臋 od nas, za艂o偶yli pod kie­runkiem montera w艂asny zwi膮zek i jestem pewien, 偶e to oni podpalili baz臋 okr臋t贸w podwodnych.

St枚rtebeker udzieli艂 w艂a艣ciwej odpowiedzi, zgodnej z moimi za­miarami. Polityka nas nie interesowa艂a, a odk膮d zastraszona s艂u偶ba patrolowa Hitlerjugend prawie nie wysadza艂a nosa ze swoich lokali i co najwy偶ej sprawdza艂a na Dworcu G艂贸wnym dokumenty m艂odych, lekko prowadz膮cych si臋 dziewcz膮t, zacz臋li艣my przenosi膰 si臋 ze swo­j膮 dzia艂alno艣ci膮 do ko艣cio艂贸w i wed艂ug s艂贸w ultralewicowego mon­tera szykowa膰 jase艂ka.

Najpierw nale偶a艂o znale藕膰 kogo艣 na miejsce odbitych nam, a tak dzielnych terminator贸w od Schichaua. W ko艅cu pa藕dziernika St枚rte­beker zaprzysi膮g艂 dw贸ch ministrant贸w z ko艣cio艂a Serca Jezusowego, braci Feliksa i Paula Rennwand贸w. St枚rtebeker wci膮gn膮艂 tych dw贸ch przez ich siostr臋 Luzie. Ta niespe艂na siedemnastoletnia dziewczyna mimo moich protest贸w by艂a obecna przy zaprzysi臋偶eniu. Bracia Ren­nwand musieli po艂o偶y膰 lew膮 r臋k臋 na moim b臋benku, w kt贸rym ch艂o­paki z w艂a艣ciw膮 sobie nieraz przesad膮 widzia艂y co艣 w rodzaju sym­bolu, i powt贸rzy膰 formu艂臋 Wyciskaczy: tekst, tak niedorzeczny i pe艂en rozmaitych hokus-pokus, 偶e ju偶 go nie odtworz臋.

Oskar obserwowa艂 Luzie podczas zaprzysi臋偶enia. Ramiona unio­s艂a w g贸r臋, w lewej r臋ce trzyma艂a dr偶膮c膮 lekko kanapk臋 z kie艂bas膮, przygryz艂a doln膮 warg臋, ukazywa艂a tr贸jk膮tn膮, nieruchom膮 lisi膮 twarz,

wpatrywa艂a si臋 p艂on膮cym wzrokiem w plecy St枚rtebekera, a mnie ogarn膮艂 niepok贸j o przysz艂o艣膰 Wyciskaczy.

Zabrali艣my si臋 do przemeblowania pomieszcze艅 w naszej piwni­cy. Z mieszkania matki Truczinskiej, korzystaj膮c z pomocy ministran­t贸w, kierowa艂em akcj膮 gromadzenia rzeczy. Od 艢wi臋tej Katarzyny wzi臋li艣my niewielk膮, jak si臋 p贸藕niej okaza艂o, autentyczn膮 figur臋 艣w. J贸zefa, par臋 艣wiecznik贸w, troch臋 naczy艅 liturgicznych i chor膮giew na Bo偶e Cia艂o. Nocna wizyta w ko艣ciele 艢wi臋tej Tr贸jcy przynios艂a nam drewnianego, lecz nieciekawego artystycznie anio艂a z tr膮b膮 i barwny dywan figuralny, kt贸ry nadawa艂 si臋 na 艣cian臋. Kopia wzo­rowana na dawniejszym pierwowzorze przedstawia艂a kryguj膮c膮 si臋 dam臋 z uleg艂ym jej ba艣niowym zwierz臋ciem, zwanym jednoro偶cem. Chocia偶 St枚rtebeker stwierdzi艂 nie bez racji, 偶e utkany u艣miech dziew­czyny dominuje na dywanie z r贸wnie okrutnym rozbawieniem jak u艣miech na lisiej twarzy Luzie, mia艂em jednak nadziej臋, 偶e m贸j pod­w艂adny nie jest got贸w do uleg艂o艣ci jak 贸w ba艣niowy jednoro偶ec. Gdy dywan znalaz艂 si臋 na czo艂owej 艣cianie piwnicy, gdzie przedtem wy­malowane by艂y rozmaite bzdury, jak 鈥濩zarna R臋ka鈥 i 鈥濼rupia czasz­ka鈥, gdy motyw jednoro偶ca wywiera艂 w ko艅cu przemo偶ny wp艂yw na wszystkie nasze obrady, zadawa艂em sobie pytanie: czemu, Oskarze, czemu udzielasz go艣ciny - skoro ju偶 Luzie przychodzi tu, kiedy chce, i chichocze za twoimi plecami - czemu udzielasz go艣ciny jeszcze tej drugiej, utkanej Luzie, kt贸ra twoich podw艂adnych zmienia w jedno­ro偶c贸w, kt贸ra i 偶ywa, i utkana w gruncie rzeczy ciebie sobie upatrzy­艂a, bo tylko ty, Oskarze, jeste艣 prawdziwie ba艣niowy, jeste艣 osobli­wym zwierz臋ciem o przesadnie pokr臋conym rogu.

Jak to dobrze, 偶e przyszed艂 adwent, 偶e mog艂em niebawem naiw­nie rze藕bionymi, naturalnej wielko艣ci figurami z szopki, kt贸re 艣ci膮g­n臋li艣my z okolicznych ko艣cio艂贸w, tak szczelnie zastawi膰 dywan, 偶e ba艣艅 nie kusi艂a ju偶 zbyt natarczywie do na艣ladowania. W po艂owie grudnia Rundstedt rozpocz膮艂 ofensyw臋 w Ardenach, a i my uporali艣my si臋 z przygotowaniami do naszego wielkiego skoku.

Przez kilka niedziel z rz臋du trzymaj膮c si臋 r臋ki Marii, kt贸ra ku stra­pieniu Matzeratha ca艂kiem ju偶 przesi膮k艂a katolicyzmem, chodzi艂em na msz臋 o dziesi膮tej rano, wymog艂em te偶 chodzenie do ko艣cio艂a na ca艂ej bandzie Wyciskaczy, a potem, w nocy z osiemnastego na dziewi臋tna­stego grudnia, wystarczaj膮co obeznani z terenem, wobec czego Oskar nie musia艂 roz艣piewywa膰 szk艂a, z pomoc膮 ministrant贸w Feliksa i Pau­la Rennwand贸w w艂amali艣my si臋 do ko艣cio艂a Serca Jezusowego.

Spad艂 艣nieg, kt贸ry nie pole偶a艂 d艂ugo. Odstawili艣my trzy r臋czne w贸zki na ty艂ach zakrystii. M艂odszy Rennwand mia艂 klucz od g艂贸wnego wej艣cia. Oskar poszed艂 przodem, zaprowadzi艂 ch艂opak贸w, jednego po dru­gim, do kropielnicy, kaza艂 ukl臋kn膮膰 w 艣rodkowej nawie przed wielkim o艂tarzem. Potem na moje polecenie zas艂oni艂 pos膮g Serca Jezusowego kocem S艂u偶by Pracy, 偶eby niebieskie spojrzenie nie przeszkadza艂o nam zbytnio w robocie. Cykoria i Mister przenie艣li narz臋dzia przed boczny o艂tarz w lewej nawie. Najpierw trzeba by艂o opr贸偶ni膰 stajenk臋 w 艣rod­kowej nawie pe艂n膮 szopkowych figur i jedliny. W pasterzy, anio艂贸w, owce, os艂y i krowy byli艣my obficie zaopatrzeni. Nasza piwnica mia艂a pod dostatkiem statyst贸w; tylko g艂贸wnych wykonawc贸w jeszcze bra­kowa艂o. Belizanusz usun膮艂 kwiaty ze sto艂u o艂tarzowego. Totila i Teja zwin臋li dywan. Psuj rozpakowa艂 narz臋dzia. Oskar natomiast kl臋cza艂 przy dzieci臋cym kl臋czniku i nadzorowa艂 demonta偶.

Najpierw zosta艂 odpi艂owany ma艂y Chrzciciel w czekoladowobr膮zowej kud艂atej sk贸rze. Jak to dobrze, 偶e wzi臋li艣my pi艂k臋 do metalu. W 艣rodku gipsu grube na palec metalowe pr臋ty spaja艂y Chrzciciela z chmur膮. Psuj pi艂owa艂. Robi艂 to jak gimnazjalista, a wi臋c niezr臋cz­nie. Zn贸w brakowa艂o nam terminator贸w ze stoczni Schichaua. St枚rtebeker zluzowa艂 Psuj膮. Posz艂o teraz nieco lepiej i po p贸艂 godzinie ha­艂asu mogli艣my obali膰 ma艂ego Chrzciciela, zawin膮膰 go w koc i podda膰 si臋 dzia艂aniu ciszy ko艣cio艂a o p贸艂nocy.

Odpi艂owanie ma艂ego Jezusa, kt贸ry ca艂ym siedzeniem dotyka艂 le­wego uda Naj艣wi臋tszej Panny, by艂o bardziej czasoch艂onne. Pe艂ne czterdzie艣ci minut potrzebowali na to Cykoria, starszy Rennwand i Lwie Serce. Dlaczego w艂a艣ciwie nie by艂o jeszcze Moork盲hnego? Mia艂 przyj艣膰 ze swoimi lud藕mi wprost z Nowego Portu i spotka膰 si臋 z nami w ko艣ciele, 偶eby gromadny marsz nie rzuca艂 si臋 zbytnio w oczy. St枚rtebeker by艂 w z艂ym nastroju, wyda艂 mi si臋 podenerwo­wany. Kilka razy pyta艂 braci Rennwand o Moork盲hnego. Gdy w ko艅­cu, jak tego spodziewali艣my si臋 wszyscy, pad艂o s艂贸wko: Luzie, St枚rtebeker nie pyta艂 ju偶 wi臋cej, wyrwa艂 pi艂k臋 do metalu z niezgrabnych r膮k Lwiego Serca i pracuj膮c zaciekle wyko艅czy艂 ma艂ego Jezusa.

Przy obalaniu figury od艂ama艂a si臋 aureola. St枚rtebeker przeprosi艂 mnie. Z du偶ym trudem st艂umi艂em rozdra偶nienie, kt贸re teraz i mnie si臋 udzieli艂o, i kaza艂em pozbiera膰 do dw贸ch czapek od艂amki poz艂aca­nego gipsowego talerza. Psuj by艂 zdania, 偶e klejem da si臋 szkod臋 naprawi膰. Odpi艂owanego Jezusa ob艂o偶ono poduszkami, potem zawi­ni臋to w dwa koce.

Nasz plan przewidywa艂 przepi艂owanie Naj艣wi臋tszej Panny po­wy偶ej miednicy i zrobienie drugiego przeci臋cia mi臋dzy stopami a chmur膮. Chmur臋 chcieli艣my zostawi膰 w ko艣ciele, a tylko obie cz臋­艣ci Naj艣wi臋tszej Panny, oczywi艣cie Jezusa i w miar臋 mo偶liwo艣ci

ma艂ego Chrzciciela przetransportowa膰 do naszej piwnicy w willi Puttkamer贸w. Wbrew oczekiwaniom gipsowe bry艂y okaza艂y si臋 l偶ejsze, ni偶 my艣leli艣my. Ca艂a grupa by艂a w 艣rodku pusta, 艣cianki mia艂y najwy­偶ej dwa palce grubo艣ci i tylko 偶elazne rusztowanie przysparza艂o trudu.

Ch艂opaki, zw艂aszcza Psuj i Lwie Serce, zmachali si臋 porz膮dnie. Trzeba by艂o zarz膮dzi膰 przerw臋 na odpoczynek, bo pozostali, tak偶e bracia Rennwand, nie umieli pi艂owa膰. Banda rozsiad艂a si臋 w ko艣ciel­nych 艂awkach i marz艂a. St枚rtebeker sta艂 i mi臋tosi艂 sw贸j welurowy kapelusz, kt贸ry zdj膮艂 po wej艣ciu do ko艣cio艂a. Nie podoba艂 mi si臋 og贸l­ny nastr贸j. Musia艂em co艣 zrobi膰. Ch艂opaki czu艂y si臋 藕le noc膮 w pu­stej 艣wi膮tyni. Ponadto nieobecno艣膰 Moork盲hnego wytworzy艂a pew­ne napi臋cie. Bracia Rennwand, jak si臋 zdawa艂o, mieli stracha przed St枚rtebekerem, trzymali si臋 na uboczu i szeptali, a偶 St枚rtebeker na­kaza艂 spok贸j.

Poma艂u, bodaj z westchnieniem, wsta艂em z kl臋cznika i podsze­d艂em do opuszczonej Naj艣wi臋tszej Panny. Jej spojrzenie, kt贸re by艂o przeznaczone dla Jana, pada艂o teraz na stopnie o艂tarza pe艂ne gipso­wego py艂u. Palec prawej r臋ki, kt贸ry przedtem wskazywa艂 na Jezusa, wymierzony by艂 w pustk臋, a raczej w mroczn膮 lew膮 naw臋. Pokona­艂em stopnie o艂tarza, jeden po drugim, potem obejrza艂em si臋, szuka­艂em g艂臋boko osadzonych oczu St枚rtebekera; by艂y nieobecne, dopiero Psuj szturchn膮艂 go i zwr贸ci艂 uwag臋 na moje wezwanie. St枚rtebeker popatrzy艂 na mnie niepewny, jakim go jeszcze nie widzia艂em, nie zrozumia艂, potem zrozumia艂 wreszcie, ale chyba nie ca艂kiem, ruszy艂 wolno, o wiele za wolno, stopnie o艂tarza przeskoczy艂 jednak jednym susem i podsadzi艂 mnie na ow膮 bia艂膮, troch臋 nier贸wn膮, 艣wiadcz膮c膮 o 藕le prowadzonej pile p艂aszczyzn臋 przekroju na lewym udzie Naj­艣wi臋tszej Panny, na kt贸rej odznacza艂o si臋 mniej wi臋cej odbicie sie­dzenia ma艂ego Jezusa.

St枚rtebeker od razu zawr贸ci艂, jednym krokiem by艂 na kamien­nych p艂ytach, chcia艂 ju偶 ponownie zapa艣膰 w swoje zamy艣lenie, po­tem obejrza艂 si臋 jednak, zmru偶y艂 blisko osadzone oczy, a偶 pozosta艂y tylko migoc膮ce 艣wiate艂ka kontrolne - tak jak na ca艂ej bandzie, wy­war艂 na nim g艂臋bokie wra偶enie m贸j widok, kiedy siedzia艂em na miej­scu Jezusa taki naturalny i godzien uwielbienia.

Nie musia艂 wi臋c d艂ugo my艣le膰, pr臋dko skapowa艂 m贸j plan, a na­wet jeszcze prze艣cign膮艂. Obydwie latarki wojskowe, kt贸re podczas demonta偶u obs艂ugiwali Narses i Belizariusz, poleci艂 skierowa膰 wprost na mnie i Naj艣wi臋tsz膮 Pann臋, a poniewa偶 blask mnie o艣lepi艂, kaza艂 nastawi膰 czerwone 艣wiat艂o, przywo艂a艂 do siebie braci Rennwand, szepta艂 co艣 z nimi, oni nie chcieli, czego on chcia艂, do grupy, nie

czekaj膮c na znak St枚rtebekera, zbli偶y艂 si臋 Psuj, pokaza艂 swoje k艂yk­cie gotowe ju偶 do wyciskania; wtedy bracia ulegli i odprowadzeni przez Psuj膮 i Mistera z s艂u偶by pomocniczej lotnictwa znikn臋li w za­krystii. Oskar czeka艂 spokojnie, poprawi艂 sobie b臋benek i nie zdziwi艂 si臋 wcale, gdy wr贸cili przebrani. D艂ugi Mister w szatach kap艂a艅skich, obaj Rennwandowie w bia艂o-czerwonych strojach ministrant贸w. Psuj, w po艂owie ubrany jak wikary, przyni贸s艂 wszystko, czego potrzeba do mszy, zwali艂 to na chmur臋 i ulotni艂 si臋. Starszy Rennwand trzyma艂 kocio艂ek z kadzid艂em, m艂odszy dzwonki. Mister, mimo 偶e szaty pro­boszcza Wiehnke by艂y na niego o wiele za obszerne, radzi艂 sobie ca艂kiem nie藕le, zacz膮艂 wprawdzie z uczniowskim cynizmem, ale po­tem da艂 si臋 porwa膰 tekstowi i 艣wi臋tym czynno艣ciom, ofiarowa艂 nam wszystkim, zw艂aszcza jednak mnie, nie b艂aze艅sk膮 parodi臋, lecz msz臋, kt贸r膮 p贸藕niej, przed s膮dem, nazywano zawsze msz膮, cho膰by nawet czarn膮. Trzech ch艂opak贸w zacz臋艂o od modlitwy u st贸p o艂tarza: banda w 艂awkach i na kamiennej posadzce przykl臋k艂a, prze偶egna艂a si臋, a Mister, panuj膮c jako tako nad tekstem, wspierany rutyn膮 ministran­t贸w, zacz膮艂 odprawia膰 msz臋. Ja podczas introitu ostro偶nie stuka艂em pa艂eczkami w blach臋. Przy Kyrie wzmog艂em akompaniament. Glo­ria in excelsis Deo, wychwala艂em na swojej blasze, wzywa艂em do modlitwy, zamiast lekcji z codziennej mszy da艂em d艂u偶sz膮 parti臋 b臋b­nienia. Szczeg贸lnie pi臋knie wyszed艂 mi werset Alleluja. Przy Credo spostrzeg艂em, jak mocno ch艂opaki wierzy艂y we mnie, przy ofiarowa­niu nieco wyciszy艂em blach臋, pozwoli艂em Misterowi z艂o偶y膰 chleb w ofierze, zmiesza膰 wino z wod膮, pozwoli艂em okadzi膰 kielich i sie­bie, przygl膮da艂em si臋, jak Mister zachowywa艂 si臋 przy umyciu r膮k. Orate, fratres, b臋bni艂em w czerwonym blasku latarek, przeszed艂em do przeistoczenia: Oto cia艂o moje. Oremus, 艣piewa艂 Mister, upomniany przez 艣wi臋ty porz膮dek - ch艂opaki w 艂awkach zaprezentowa艂y mi dwie wersje Ojcze nasz, lecz Mister potrafi艂 zjednoczy膰 protestant贸w i katolik贸w w komunii. Jeszcze gdy jedli i pili, wyb臋bni艂em im Confiteor, Naj艣wi臋tsza Panna wskazywa艂a palcem na Oskara b臋bnist臋. Rozpocz膮艂em na艣ladowanie Chrystusa. Msza przebiega艂a jak po ma­艣le. G艂os Mistera wznosi艂 si臋 i opada艂. Jak pi臋knie wywi贸d艂 b艂ogos艂a­wie艅stwo: przebaczenie, rozgrzeszenie i odpuszczenie, a gdy powie­rzy艂 ko艣cio艂owi ko艅cowe s艂owa Ite, missa est - id藕cie, jeste艣cie wolni, nast膮pi艂o rzeczywi艣cie duchowe wyzwolenie, a 艣wieckie pojmanie mog艂o dotkn膮膰 tylko utwierdzon膮 w wierze, umocnion膮 imieniem Oskara i Jezusa band臋 Wyciskaczy.

Us艂ysza艂em samochody ju偶 podczas mszy. Tak偶e St枚rtebeker od­wr贸ci艂 g艂ow臋. Tote偶 tylko my dwaj nie byli艣my zaskoczeni, gdy przy g艂贸wnym wej艣ciu, w zakrystii, ponadto przy prawym bocznym wej­艣ciu rozleg艂y si臋 g艂osy, a na ko艣cielnej posadzce zadudni艂y ci臋偶kie obcasy.

St枚rtebeker chcia艂 mnie zdj膮膰 z uda Naj艣wi臋tszej Panny. Ja od­m贸wi艂em. On zrozumia艂 Oskara, kiwn膮艂 g艂ow膮, zmusi艂 band臋, 偶eby pozosta艂a na kl臋czkach, 偶eby kl臋cz膮c czeka艂a na policj臋, i ch艂opaki kl臋cza艂y, dr偶a艂y co prawda, niejeden ukl膮k艂 na obydwa kolana, wszy­scy jednak czekali bez s艂owa, a偶 tamci - przez lew膮 naw臋, przez 艣rod­kow膮 naw臋 i z zakrystii - doszli do nas, obstawili lewy boczny o艂­tarz.

Du偶o ra偶膮cych, nie nastawionych na czerwone 艣wiat艂o latarek. St枚rtebeker wsta艂, zrobi艂 znak krzy偶a, ukaza艂 si臋 latarkom, odda艂 welurowy kapelusz wci膮偶 jeszcze kl臋cz膮cemu Psujowi i podszed艂 w swoim nieprzemakalnym p艂aszczu do nabrzmia艂ego cienia bez la­tarki, do proboszcza Wiehnke, wyci膮gn膮艂 zza cienia na 艣wiat艂o co艣 cienkiego, szamocz膮cego si臋, Luzie Rennwand, i tak d艂ugo wali艂 w wykrzywion膮, tr贸jk膮tn膮 twarz dziewczyny pod baskijskim bere­tem, a偶 cios jednego z policjant贸w rzuci艂 go mi臋dzy ko艣cielne 艂awki.

- Rany, Jeschke - us艂ysza艂em z wysoko艣ci mojej Naj艣wi臋tszej Panny okrzyk innego policjanta - przecie偶 to syn szefa!

W ten spos贸b Oskar z lekk膮 satysfakcj膮 dowiedzia艂 si臋, 偶e jego dzielnym podkomendnym by艂 syn prezydenta policji i bez oporu, graj膮c rol臋 chlipi膮cego, uprowadzonego przez wyrostk贸w trzylatka, odda艂 si臋 pod opiek臋: proboszcz Wiehnke wzi膮艂 mnie na r臋ce.

Tylko policjanci wrzeszczeli. Ch艂opc贸w wyprowadzono. Pro­boszcz Wiehnke postawi艂 mnie na kamiennych p艂ytach, poniewa偶 zrobi艂o mu si臋 s艂abo i musia艂 usi膮艣膰 na najbli偶szej 艂awce. Sta艂em ko艂o naszych narz臋dzi, a za d艂utami i m艂otkami spostrzeg艂em 贸w koszyk pe艂en kanapek z kie艂bas膮, kt贸re Cykoria przygotowa艂 przed wymar­szem.

Wzi膮艂em koszyk, podszed艂em do chudej, dygoc膮cej z zimna w cienkim p艂aszczu Luzie i ofiarowa艂em jej kanapki. Ona podnios艂a mnie, trzyma艂a mnie praw膮 r臋k膮, przez lew膮 przewiesi艂a koszyk, mia艂a ju偶 kanapk臋 w palcach, za chwil臋 w z臋bach, a ja obserwowa艂em jej p艂on膮c膮, zbit膮, 艣ci艣ni臋t膮 twarz: niespokojne oczy za dwiema czarny­mi szparkami, sk贸ra jak wyklepana m艂otkiem, 偶uj膮cy tr贸jk膮t, lalka, Czarna Kucharka, kt贸ra 偶re kie艂bas臋 razem ze sk贸rk膮, kt贸ra 偶r膮c sta­je si臋 jeszcze cie艅sza, g艂odniejsza, bardziej tr贸jk膮tna, bardziej lalkowata - widok, kt贸ry pozostawi艂 we mnie niezatarte pi臋tno. Kt贸偶 zdej­mie mi z czo艂a 贸w tr贸jk膮t? Czy d艂ugo jeszcze b臋dzie on prze偶uwa艂 we mnie - kie艂bas臋, sk贸rk臋, ludzi - i u艣miecha艂 si臋, jak potrafi si臋 u艣miecha膰 tylko tr贸jk膮t i damy na dywanach, kt贸re hoduj膮 sobie jed­noro偶ce?

Gdy St枚rtebeker, wyprowadzany przez dw贸ch funkcjonariuszy, zwr贸ci艂 ku Luzie i Oskarowi swoj膮 zakrwawion膮 twarz, unika艂em jego wzroku, odt膮d ju偶 go nie poznaj膮c, i mi臋dzy pi臋ciu czy sze艣ciu policjantami, na r臋ku 偶r膮cej kanapk臋 Luzie opu艣ci艂em ko艣ci贸艂 w 艣lad za swoj膮 dawn膮 band膮 Wyciskaczy.

C贸偶 pozosta艂o? Pozosta艂 proboszcz Wiehnke z obiema naszymi latarkami wojskowymi, kt贸re w dalszym ci膮gu nastawione by艂y na czerwone 艣wiat艂o, mi臋dzy porzuconymi w po艣piechu strojami mini­strant贸w i kap艂a艅skim ornatem. Kielich i monstrancja pozosta艂y na stopniach o艂tarza. Odpi艂owany Jan i odpi艂owany Jezus pozostali przy Naj艣wi臋tszej Pannie, kt贸ra w naszej piwnicy w willi Puttkamer贸w mia艂a stanowi膰 przeciwwag臋 dla dywanu z dam膮 i jednoro偶cem.

Oskara natomiast oczekiwa艂 proces, kt贸ry jeszcze dzi艣 nazywam drugim procesem Jezusa, a kt贸ry zako艅czy艂 si臋 moim, a wi臋c i Jezu­sa, uniewinnieniem.






Szlak mr贸wek


Prosz臋 sobie wyobrazi膰 basen p艂ywacki wy艂o偶ony lazurowymi kamiennymi p艂ytami, w basenie p艂ywaj膮 opaleni, sportowo usposo­bieni ludzie. Na brzegu basenu siedz膮 przed kabinami k膮pielowymi podobnie opaleni, podobnie usposobieni m臋偶czy藕ni i kobiety. By膰 mo偶e muzyka z nastawionego cicho g艂o艣nika. Zdrowa nuda, lekka i nieobowi膮zuj膮ca erotyka, co napr臋偶a k膮pielowe stroje. P艂yty s膮 g艂ad­kie, ale nikt si臋 nie ze艣lizguje, zaledwie par臋 tablic z zakazami; lecz i te s膮 zbyteczne, bo k膮pi膮cy si臋 przychodz膮 tylko na dwie godziny i wszystko, co zakazane, robi膮 gdzie indziej. Co jaki艣 czas skacze kto艣 z trzymetrowej trampoliny, ale to jednak nie wystarcza, 偶eby 艣ci膮gn膮膰 na siebie uwag臋 p艂ywak贸w, 偶eby oderwa膰 oczy le偶膮cych pla偶owicz贸w od ilustrowanych pism. Nagle wietrzyk! Nie, to nie wie­trzyk. To raczej m艂ody cz艂owiek, kt贸ry powoli, konsekwentnie, szcze­bel po szczeblu, wspina si臋 po drabinie na dziesi臋ciometrow膮 wie偶臋. Opadaj膮 ju偶 pisma z reporta偶ami z Europy i zza oceanu, oczy wspi­naj膮 si臋 razem z nim, wyd艂u偶aj膮 si臋 le偶膮ce cia艂a, m艂oda kobieta przy­k艂ada d艂o艅 do czo艂a, kto艣 zapomina o czym my艣la艂, jakie艣 s艂owo po­zostaje nie wypowiedziane, jaki艣 flirt, dopiero co rozpocz臋ty, ko艅czy si臋 przedwcze艣nie, w po艂owie zdania - bo on, dobrze zbudowany i sprawny, staje teraz na samej g贸rze, podskakuje, opiera si臋 o 艂agod­nie wygi臋t膮 por臋cz ze stalowych rurek, spogl膮da jakby znudzony w d贸艂, eleganckim ruchem miednicy odrywa si臋 od por臋czy, odwa偶a si臋 wej艣膰 na wystaj膮c膮, uginaj膮c膮 si臋 przy ka偶dym kroku desk臋 tram­poliny, spogl膮da w d贸艂, wpatruje si臋 w lazurowy, przera偶aj膮co ma艂y basen, w kt贸rym czepki p艂ywaczek roj膮 si臋 jak w kalejdoskopie czer­wono, 偶贸艂to, zielono, bia艂o, czerwono, 偶贸艂to, zielono, bia艂o, czerwo­no, 偶贸艂to. Tam chyba siedz膮 znajome, Doris i Erika Sch眉ler, tak偶e Jutta Daniels ze swoim przyjacielem, kt贸ry wcale do niej nie pasuje. One machaj膮 do niego, Jutta te偶. On, staraj膮c si臋 nie straci膰 r贸wno­wagi, macha do nich. One wo艂aj膮. Czego znowu chc膮? No to ju偶, wo艂aj膮, skacz, wo艂a Jutta. Ale przecie偶 on wcale nie mia艂 zamiaru. Chcia艂 tylko zobaczy膰, jak to jest na g贸rze, a potem powoli, szczebel po szczeblu, zej艣膰 na d贸艂. A one wo艂aj膮 teraz, tak 偶e wszyscy mog膮 s艂ysze膰, wo艂aj膮 g艂o艣no: - skacz! No, skacz ju偶! Skacz!

Musicie pa艅stwo przyzna膰, 偶e cho膰by wie偶a by艂a nie wiem jak blisko nieba, jest to piekielna sytuacja. Podobnie, tylko nie w sezonie k膮pielowym, a w styczniu dziewi臋膰set czterdziestego pi膮tego by艂o z cz艂onkami bandy Wyciskaczy i ze mn膮. Odwa偶yli艣my si臋 wspi膮膰 wysoko na g贸r臋, popychali艣my si臋 teraz na szczycie wie偶y, a w dole, tworz膮c uroczyst膮 podkow臋 wok贸艂 bezwodnego basenu, siedzieli s臋dziowie, 艂awnicy, 艣wiadkowie i wo藕ni s膮dowi.

Oto St枚rtebeker wszed艂 na uginaj膮c膮 si臋 desk臋 bez por臋czy.

- Skacz! - zawo艂a艂 ch贸r s臋dzi贸w.

Ale St枚rtebeker nie skoczy艂.

Wtedy z 艂awek dla 艣wiadk贸w podnios艂a si臋 szczup艂a dziewcz臋ca posta膰 w we艂nianym blezerze i szarej plisowanej sp贸dniczce. Unio­s艂a bia艂膮, ale nie zamazan膮 twarz - o kt贸rej twierdz臋 po dzi艣 dzie艅, 偶e tworzy艂a tr贸jk膮t - niby b艂yszcz膮co oznaczony cel, i Luzie Rennwand nie zawo艂a艂a, lecz szepn臋艂a: - Skacz, St枚rtebeker, skacz!

I St枚rtebeker skoczy艂, a Luzie usiad艂a z powrotem na drewnianej 艂awce dla 艣wiadk贸w, obci膮gn臋艂a r臋kawy we艂nianego blezera kryj膮c w nich pi臋艣ci.

Moork盲hne poku艣tyka艂 na desk臋 trampoliny. S臋dziowie wezwali go do skoku. Ale Moork盲hne nie chcia艂, u艣miechn膮艂 si臋 z zak艂opota­niem patrz膮c na swoje paznokcie, czeka艂, a偶 Luzie podwin臋艂a r臋ka­wy, wydoby艂a z we艂ny pi臋艣ci i ukaza艂a mu czarno obramowany tr贸jk膮t ze szparkami oczu. Wtedy skoczy艂 z furi膮 na tr贸jk膮t, ale chybi艂 celu.

Psuj i Putto, kt贸rzy ju偶 w czasie wspinaczki mieli ze sob膮 na pie艅­ku, pok艂贸cili si臋 na trampolinie. Putto dosta艂 wyciskanie i nawet przy skoku Psuj nie wypu艣ci艂 Putta.

Cykoria, kt贸ry mia艂 d艂ugie jedwabiste rz臋sy, zamkn膮艂 przed sko­kiem swoje bezgranicznie smutne sarnie oczy.

Ch艂opcy ze s艂u偶by pomocniczej lotnictwa, zanim skoczyli, mu­sieli zdj膮膰 mundury.

Tak偶e bracia Rennwand nie mogli skoczy膰 z trampoliny do nieba jako ministranci; Luzie, ich siostrzyczka, kt贸ra w n臋dznej wojennej we艂nie siedzia艂a na 艂awce dla 艣wiadk贸w i zach臋ca艂a do skok贸w, ni­gdy by do tego nie dopu艣ci艂a.

Wbrew historii najpierw skoczyli Belizariusz i Narses, potem Totila i Teja.

Skoczy艂 Sinobrody, skoczy艂 Lwie Serce, skoczyli szeregowi ban­dy Wyciskaczy: Kulfon, Buszmen, Oliwa, Gwizdek, Pyskacz, Jatagan i Bednarz.

Gdy skoczy艂 Stuchel, niesamowicie zezowaty uczniak z sz贸stej gimnazjalnej, kt贸ry w艂a艣ciwie tylko w po艂owie, i to przypadkiem, nale偶a艂 do bandy Wyciskaczy, na trampolinie pozosta艂 jedynie Jezus; s臋dziowie ch贸rem wzywali go do skoku jako Oskara Matzeratha, ale Jezus nie us艂ucha艂 tego wezwania. A gdy z 艂awki dla 艣wiadk贸w pod­nios艂a si臋 surowa Luzie z cienkim mozartowskim warkoczem mi臋dzy 艂opatkami, roz艂o偶y艂a r臋ce w r臋kawach we艂nianego blezera i nie poruszaj膮c zaci艣ni臋tymi ustami szepn臋艂a: - Skacz, s艂odki Jezusie, skacz! - wtedy poj膮艂em kusz膮c膮 natur臋 dziesi臋ciometrowej trampo­liny, wtedy ma艂e szare kociaki baraszkowa艂y mi pod kolanami, wte­dy je偶e parzy艂y mi si臋 pod podeszwami, wtedy jask贸艂ki opierza艂y mi si臋 pod pachami, wtedy ca艂y 艣wiat le偶a艂 u moich st贸p, nie tylko Euro­pa. Oto Amerykanie i Japo艅czycy ta艅czyli taniec z pochodniami na wyspie Luzon. Oto sko艣noocy i okr膮g艂oocy gubili guziki od swoich mundur贸w. Oto by艂 w Sztokholmie pewien krawiec, kt贸ry w tym sa­mym momencie przyszywa艂 guziki do wieczorowego ubrania w dyskretne pr膮偶ki. Oto Mountbatten faszerowa艂 birma艅skie s艂onie pociskami wszelkiego kalibru. Oto r贸wnocze艣nie pewna wdowa w Limie uczy艂a swoj膮 papug臋 wymawia膰 s艂贸wko 鈥瀋aramba鈥. Oto na samym 艣rodku Pacyfiku p艂yn臋艂y ku sobie dwa pot臋偶ne lotniskowce, strojne niczym gotyckie katedry, wys艂a艂y swoje samoloty i zatopi艂y si臋 nawzajem. Samoloty za艣 nie mia艂y ju偶 gdzie wyl膮dowa膰, wisia艂y w powietrzu bezradnie i wr臋cz alegorycznie niby anio艂owie, i brz臋­cz膮c zu偶ywa艂y paliwo. W niczym to jednak nie przeszkodzi艂o kon­duktorowi tramwajowemu w Haparandzie, kt贸ry w艂a艣nie wr贸ci艂 z pracy. Rozbi艂 jajka na patelni, dwa dla siebie, dwa dla narzeczonej, na kt贸rej przyj艣cie czeka艂 u艣miechaj膮c si臋 i wszystko przewiduj膮c. Oczywi艣cie mo偶na te偶 by艂o przewidzie膰, 偶e armie Koniewa i 呕ukowa znowu si臋 rusz膮, podczas gdy w Irlandii pada艂 deszcz, prze艂ama艂y one front na Wi艣le, zdoby艂y Warszaw臋 za p贸藕no, Kr贸lewiec za wcze艣­nie, nie mog艂y jednak przeszkodzi膰 temu, 偶e pewnej kobiecie z Pana­my, kt贸ra mia艂a pi臋cioro dzieci i jednego m臋偶a, przypali艂o si臋 mleko na gazowej kuchence. Nie obesz艂o si臋 wi臋c bez tego, 偶e z nici aktual­nych wydarze艅, kt贸ra z przodu by艂a jeszcze g艂odna, zastawia艂a pu­艂apki i tworzy艂a histori臋, z ty艂u tkano ju偶 anegdot臋. Spostrzeg艂em te偶, 偶e takie czynno艣ci jak: kr臋cenie m艂ynka palcami, marszczenie czo艂a, schylanie g艂owy, 艣ciskanie r膮k, robienie dzieci, fa艂szowanie pieni臋­dzy, gaszenie 艣wiat艂a, mycie z臋b贸w, zabijanie i zmienianie pieluch podejmowane by艂y wsz臋dzie, cho膰 niejednakowo zr臋cznie. Speszy艂y mnie te liczne konsekwentne dzia艂ania. Dlatego ponownie po艣wi臋ci­艂em uwag臋 procesowi, kt贸ry na moj膮 cze艣膰 urz膮dzono u st贸p wie偶y. - Skacz, s艂odki Jezusie, skacz! - szepta艂a z 艂awki dla 艣wiadk贸w przed­wcze艣nie dojrza艂a Luzie Rennwand. Siedzia艂a na kolanach szatana, co jeszcze podkre艣la艂o jej dziewictwo. Szatan zrobi艂 jej przyjemno艣膰, wr臋czaj膮c kanapk臋 z kie艂bas膮. Luzie ugryz艂a, a mimo to pozosta艂a czysta. - Skacz, s艂odki Jezusie! - wzywa艂a 偶uj膮c i ofiarowywa艂a mi sw贸j nietkni臋ty tr贸jk膮t.

Nie skoczy艂em i nigdy nie b臋d臋 skaka艂 z wie偶y. Nie by艂 to ostatni proces Oskara. Kilka razy, i to jeszcze ca艂kiem niedawno, pr贸bowa­no skusi膰 mnie do skoku. Podobnie jak na procesie Wyciskaczy, tak i na procesie o palec serdeczny - kt贸ry nazw臋 lepiej trzecim proce­sem Jezusa - nie brakowa艂o widz贸w na brzegu wy艂o偶onego lazuro­wymi p艂ytami basenu bez wody. Siedzieli na 艂awkach dla 艣wiadk贸w, dzi臋ki mojemu procesowi chcieli 偶y膰 dalej.

Ja jednak zrobi艂em w ty艂 zwrot, zdusi艂em opierzone jask贸艂ki pod moimi pachami, zdepta艂em je偶e urz膮dzaj膮ce sobie gody pod moimi podeszwami, zamorzy艂em g艂odem szare kociaki pod moimi kolana­mi - i nieugi臋cie, gardz膮c wznios艂ymi uczuciami, jakich dostarcza skok, podszed艂em do por臋czy, znalaz艂em si臋 na drabinie, zszed艂em na d贸艂, a ka偶dy szczebel utwierdza艂 mnie w przekonaniu, 偶e mo偶na nie tylko wspi膮膰 si臋 na wie偶臋, ale i opu艣ci膰 j膮 bez skoku.

Na dole oczekiwali mnie Maria i Matzerath. Proboszcz Wiehnke pob艂ogos艂awi艂 mnie nie proszony. Gretchen Scheffler przynios艂a mi p艂asz­czyk zimowy, ponadto ciastka. Kurtu艣 podr贸s艂 i nie chcia艂 mnie uzna膰 ani za ojca, ani za przyrodniego brata. Babka Koljaiczkowa trzyma艂a pod r臋k臋 swojego brata Wincentego. Ten zna艂 艣wiat i gada艂 bez zwi膮zku.

Gdy opuszczali艣my gmach s膮du, podszed艂 do Matzeratha urz臋d­nik po cywilnemu, wr臋czy艂 mu jakie艣 pismo i powiedzia艂: 鈥 Napraw­d臋 powinien pan to jeszcze raz rozwa偶y膰, panie Matzerath. Dziecko nie mo偶e w艂贸czy膰 si臋 po ulicach. Sam pan widzi, co za elementy wykorzystuj膮 takie bezbronne stworzenie.

Maria p艂aka艂a i zawiesi艂a mi na szyi b臋benek, kt贸ry w czasie pro­cesu znajdowa艂 si臋 w r臋kach proboszcza Wiehnke. Ruszyli艣my na przystanek tramwajowy przy Dworcu G艂贸wnym. Ostatni kawa艂ek drogi Matzerath ni贸s艂 mnie na r臋kach. Ponad jego ramieniem ogl膮da­艂em si臋 w ty艂, szuka艂em w t艂umie tr贸jk膮tnej twarzy, by艂em ciekaw, czy i ona musia艂a wspi膮膰 si臋 na wie偶臋, czy skoczy艂a za St枚rtebekerem i Moork盲hnem, czy te偶 jak ja skorzysta艂a z drugiej mo偶liwo艣ci, z mo偶liwo艣ci zej艣cia w d贸艂 po drabinie.

Do dzisiejszego dnia nie zdo艂a艂em odzwyczai膰 si臋 od rozgl膮dania si臋 na ulicach i placach za chudym, ani 艂adnym, ani brzydkim, jed­nak偶e niewzruszenie morduj膮cym m臋偶czyzn podlotkiem. Nawet w 艂贸偶ku mojego zak艂adu dla nerwowo chorych ogarnia mnie strach, ilekro膰 Bruno zapowiada mi nieznanego go艣cia. M贸j strach m贸wi wtedy: teraz przyjdzie Luzie Renn wand i jako postrach dzieci, Czar­na Kucharka, ostatni raz wezwie ci臋 do skoku.

Matzerath zastanawia艂 si臋 przez dziesi臋膰 dni, czy ma podpisa膰 dokument i wys艂a膰 do Ministerstwa Zdrowia. Gdy jedenastego dnia

podpisa艂 i wys艂a艂, miasto znajdowa艂o si臋 ju偶 pod ostrza艂em artylerii i by艂o rzecz膮 w膮tpliw膮, czy poczta b臋dzie jeszcze mia艂a okazj臋 prze­kaza膰 list dalej. Szpice pancerne armii marsza艂ka Rokossowskiego dotar艂y do Elbl膮ga. Druga armia, armia Weissa, zaj臋艂a stanowiska na wzg贸rzach wok贸艂 Gda艅ska. Zacz臋艂o si臋 偶ycie w piwnicy.

Jak wszyscy wiemy, nasza piwnica znajdowa艂a si臋 pod sklepem. Mo偶na by艂o do niej dosta膰 si臋 przez wej艣cie piwniczne w sieni, na­przeciwko ust臋pu, po osiemnastu schodkach w d贸艂, mijaj膮c piwnice Heilandta i Katerowej, nie dochodz膮c do piwnicy Schlager贸w. Stary Heilandt pozosta艂 w kamienicy, natomiast pani Kater, a tak偶e zegar­mistrz Laubschad, Eykowie i Schlagerowie uciekli z paru tobo艂kami. M贸wiono p贸藕niej o nich, r贸wnie偶 o Gretchen i Aleksandrze Schefflerach, 偶e w ostatnim momencie dostali si臋 na pok艂ad dawnego stat­ku wycieczkowego i odp艂yn臋li do Szczecina czy Lubeki, a mo偶e wpadli na min臋 i wylecieli w powietrze; w ka偶dym razie z g贸r膮 po艂o­wa mieszka艅 i piwnic by艂a pusta.

Zalet膮 naszej piwnicy by艂o drugie wej艣cie, kt贸re jak r贸wnie偶 wszy­scy wiemy, sk艂ada艂o si臋 z klapy w pod艂odze sklepu za kontuarem. Dzi臋ki temu nikt nie m贸g艂 zobaczy膰, co Matzerath do piwnicy zano­si艂, co z piwnicy wynosi艂. Bo te偶 nikt nie patrzy艂by 偶yczliwym okiem na zapasy, jakie Matzerath potrafi艂 zgromadzi膰 przez lata wojny. Su­che i ciep艂e pomieszczenie wype艂nione by艂o r贸偶nymi artyku艂ami spo­偶ywczymi: fasol膮 i grochem, makaronem, cukrem, miodem sztucz­nym, m膮k膮 pszenn膮 i margaryn膮. Skrzynki suchar贸w z razowego chleba spoczywa艂y na skrzynkach Palminu. Konserwy z mieszank膮 jarzynow膮 pi臋trzy艂y si臋 obok puszek mirabeli, zielonego groszku i 艣liwek na p贸艂kach, kt贸re zapobiegliwy Matzerath sam wykona艂 i ko艂kami przymocowa艂 do 艣cian. Kilka belek, mniej wi臋cej w po艂o­wie wojny zaklinowanych na polecenie Greffa mi臋dzy sklepienie a betonow膮 posadzk臋, mia艂o sk艂adowi 偶ywno艣ci zapewni膰 bezpie­cze艅stwo przepisowego schronu. Kilkakrotnie Matzerath chcia艂 usu­n膮膰 belki, poniewa偶 Gda艅sk pr贸cz nalot贸w n臋kaj膮cych nie prze偶y艂 wi臋kszego bombardowania. Teraz jednak, gdy nie upomina艂 ju偶 ko­mendant schronu Greff, Maria prosi艂a go o pozostawienie wspieraj膮­cych belek. Domaga艂a si臋 bezpiecze艅stwa dla Kurtusia, a niekiedy i dla mnie.

Podczas pierwszych nalot贸w w ko艅cu stycznia stary Heilandt i Matzerath znosili jeszcze wsp贸lnymi si艂ami krzes艂o z matk膮 Truczinsk膮 do naszej piwnicy. Potem, mo偶e na jej 偶yczenie, a mo偶e dla zaoszcz臋dzenia sobie trudu, zostawiono j膮 w mieszkaniu, przy oknie. Po wielkim nalocie na 艣r贸dmie艣cie Maria i Matzerath znale藕li staruszk臋 ze zwisaj膮c膮 doln膮 szcz臋k膮 i tak wywr贸conymi bia艂kami, jak gdyby do oka wpad艂a jej ma艂a lepka mucha.

Zdj臋to wi臋c z zawias贸w drzwi do sypialni. Stary Heilandt przy­ni贸s艂 ze swojej szopy narz臋dzia i par臋 cienkich desek. Pal膮c papiero­sy Derby, kt贸re dosta艂 od Matzeratha, wzi膮艂 miar臋. Oskar pomaga艂 mu w pracy. Inni schowali si臋 w piwnicy, bo znowu zacz膮艂 si臋 ostrza艂 artylerii ze wzg贸rz.

Heilandt chcia艂 uwin膮膰 si臋 szybko i zbi膰 prost膮, nie zw臋偶on膮 skrzy­ni臋. Oskar natomiast opowiada艂 si臋 za trumn膮 w tradycyjnej formie, nie ust臋powa艂, tak stanowczo podsuwa艂 mu deski pod pi艂臋, 偶e stary zdecydowa艂 si臋 ostatecznie na owo zw臋偶enie u st贸p, kt贸rego ma pra­wo domaga膰 si臋 ka偶de ludzkie cia艂o.

W rezultacie trumna wygl膮da艂a pierwszorz臋dnie. Greffowa umy­艂a matk臋 Truczinsk膮, wyj臋艂a z szafy 艣wie偶o wypran膮 nocn膮 koszul臋, obci臋艂a jej paznokcie, u艂o偶y艂a jej kok, z trzech drut贸w zrobi艂a mu konieczn膮 podpor臋, kr贸tko m贸wi膮c, zadba艂a o to, 偶eby matka Truczinska r贸wnie偶 po 艣mierci przypomina艂a szar膮 mysz, kt贸ra za 偶ycia lubi艂a popija膰 kaw臋 s艂odow膮 i zajada膰 placki ziemniaczane.

Poniewa偶 jednak w czasie bombardowania mysz zastyg艂a skur­czona na krze艣le i nie chcia艂a le偶e膰 w trumnie inaczej ni偶 z podci膮g­ni臋tymi w g贸r臋 kolanami, stary Heilandt, gdy Maria z Kurtusiem na r臋ku wysz艂a na par臋 minut z pokoju, musia艂 z艂ama膰 jej obie nogi, 偶eby mo偶na by艂o trumn臋 zabi膰 gwo藕dziami.

Mieli艣my niestety tylko 偶贸艂t膮 farb臋 i ani na lekarstwo czarnej. Matk臋 Truczinsk膮 wyniesiono wi臋c z mieszkania i po schodach na podw贸rze w nie pomalowanym, ale zw臋偶onym u st贸p pudle. Oskar szed艂 z ty艂u ze swoim b臋benkiem i spogl膮da艂 na wieko trumny czyta­j膮c: margaryna Vitello - margaryna Vitello - margaryna Vitello. Ten napis powtarza艂 si臋 tam trzykrotnie w regularnych odst臋pach i po­twierdza艂 po艣miertnie gust matki Truczinskiej. Za 偶ycia wola艂a ona dobr膮 margaryn臋 Vitello z czystych t艂uszcz贸w ro艣linnych od najlep­szego mas艂a; bo margaryna jest zdrowa, od艣wie偶aj膮ca, po偶ywna, bo margaryna rozwesela.

Stary Heilandt ci膮gn膮艂 trumn臋 na p艂askim w贸zku ze sklepu wa­rzywnego Greff贸w ulicami Luizy, Marii, Antona M枚llera - p艂on臋艂y tam dwa domy - w stron臋 kliniki po艂o偶niczej. Kurtu艣 zosta艂 z wdow膮 Greff w naszej piwnicy, Maria i Matzerath pchali, Oskar siedzia艂 na w贸zku, ch臋tnie wdrapa艂by si臋 na trumn臋, ale mu nie pozwolono. Uli­ce by艂y zapchane uciekinierami z Prus Wschodnich i 呕u艂aw. Przez tunel pod torami kolejowymi ko艂o hali sportowej nie da艂o si臋 przej艣膰. Matzerath zaproponowa艂, 偶eby wykopa膰 d贸艂 w ogrodzie szkolnym

Conradinum. Maria by艂a przeciwna. Stary Heilandt, kt贸ry by艂 z mat­k膮 Truczinsk膮 w jednym wieku, machn膮艂 r臋k膮 z dezaprobat膮. Ja te偶 by艂em przeciwko ogrodowi szkolnemu. Z cmentarza miejskiego musieli艣my oczywi艣cie zrezygnowa膰, bo od hali sportowej poczyna­j膮c Aleja Hindenburga by艂a otwarta tylko dla pojazd贸w wojskowych. Nie mogli艣my wi臋c pochowa膰 myszy obok jej syna Herberta, ale wybrali艣my jej miejsce w parku Steffensa, kt贸ry le偶a艂 naprzeciwko cmentarza miejskiego.

Ziemia by艂a zmarzni臋ta. Podczas gdy Matzerath i stary Heilandt na zmian臋 pracowali kilofem, a Maria usi艂owa艂a wykopa膰 bluszcz ko艂o kamiennych 艂awek, Oskar oddali艂 si臋 i niebawem znalaz艂 si臋 w艣r贸d drzew Alei Hindenburga. Jaki tam by艂 ruch! Czo艂gi wycofane z Wy偶yny Gda艅skiej i 呕u艂aw holowa艂y si臋 wzajemnie. Na drzewach - je艣li dobrze pami臋tam, by艂y to lipy - wisieli volksszturmisci i 偶o艂­nierze. Tekturowe tabliczki przy ich mundurach by艂y do艣膰 czytelne i oznajmia艂y, 偶e na drzewach albo lipach wisz膮 zdrajcy. Zajrza艂em kilku powieszonym w wyt臋偶one twarze, dokonywa艂em og贸lnych i szczeg贸lnych por贸wna艅 z wisielcem Greffem. Widzia艂em te偶 gar艣膰 dyndaj膮cych m艂odych ch艂opak贸w w zbyt obszernych mundurach, par臋 razy wydawa艂o mi si臋, 偶e poznaj臋 St枚rtebekera 鈥 ale wszystkie dyn­daj膮ce ch艂opaki wygl膮daj膮 jednakowo - i mimo to powiedzia艂em so­bie: teraz powiesili St枚rtebekera, czy Luzie Rennwand te偶 zadynda­艂a?

Ta my艣l uskrzydli艂a Oskara. Przepatrywa艂em drzewa z lewej i z pra­wej w poszukiwaniu chudej wisz膮cej dziewczyny, odwa偶y艂em si臋 przej艣膰 mi臋dzy czo艂gami na drug膮 stron臋 Alei, lecz i tam znalaz艂em tylko piechur贸w, starych volksszturmistow i ch艂opc贸w podobnych do St枚rtebekera. Rozczarowany pocz艂apa艂em Alej膮 w g贸r臋 a偶 do na p贸艂 zniszczonej kawiarni 鈥濩ztery Pory Roku鈥, zawr贸ci艂em z du偶ymi oporami i jeszcze stoj膮c nad grobem matki Truczinskiej i wraz z Mari膮 rzucaj膮c na pag贸rek bluszcz i li艣cie, mia艂em przed oczyma wyra藕ny i dok艂adny obraz wisz膮cej Luzie.

Nie odprowadzili艣my ju偶 p艂askiego w贸zka wdowy Greff do skle­pu warzywnego. Matzerath i stary Heilandt rozebrali go, ustawili poszczeg贸lne cz臋艣ci przed kontuarem, a kupiec kolonialny powie­dzia艂 do starego cz艂owieka, kt贸remu wetkn膮艂 trzy paczki papieros贸w Derby: - W贸zek mo偶e nam jeszcze by膰 potrzebny. Tu jest jako tako bezpieczny.

Stary Heilandt nic nie odpowiedzia艂, tylko wzi膮艂 sobie kilka pu­de艂ek makaronu i dwie torebki cukru z niemal pustych p贸艂ek. Potem w filcowych pantoflach, kt贸re mia艂 na sobie podczas pogrzebu przez ca艂膮 drog臋 tam i z powrotem, pocz艂apa艂 ze sklepu zostawiaj膮c Matzerathowi przeniesienie 偶a艂osnych resztek towaru z p贸艂ek do piwnicy.

Nie wychodzili艣my teraz prawie wcale z podziemi. M贸wiono, 偶e Rosjanie s膮 ju偶 w Suchaninie, Pieckach i pod Siedlcami. W ka偶dym razie siedzieli na wzg贸rzach, bo strzelali wprost na miasto. G艂贸wne Miasto, Stare Miasto, Korzenne Miasto, Stare Przedmie艣cie, M艂ode Miasto, Nowe Miasto i Dolne Miasto, budowane 艂膮cznie ponad sie­demset lat, sp艂on臋艂y w trzy dni. Nie by艂 to pierwszy po偶ar Gda艅ska. Pomorzanie, Brandenburczycy, Krzy偶acy, Polacy, Szwedzi i zn贸w Szwedzi, Francuzi, Prusacy i Rosjanie, tak偶e Sasi ju偶 przedtem, two­rz膮c histori臋, co par臋 dziesi膮tk贸w lat uznawali, 偶e trzeba to miasto spali膰 - a teraz Rosjanie, Polacy, Niemcy i Anglicy wsp贸lnie wypa­lali po raz setny ceg艂y gotyckich budowli, nie uzyskuj膮c jednak w ten spos贸b suchar贸w. P艂on臋艂a Straganiarska, D艂uga, Szeroka, Tkacka i We艂niarska, p艂on臋艂a Ogarn膮, Tobiasza, Podwale Staromiejskie, Pod­wale Przedmiejskie, p艂on臋艂y Wa艂y i D艂ugie Pobrze偶e. 呕uraw by艂 z drzewa i p艂on膮艂 szczeg贸lnie pi臋knie. Na ulicy Spodniarzy ogie艅 kaza艂 sobie wzi膮膰 miar臋 na wiele par uderzaj膮co jaskrawych spodni. Ko艣ci贸艂 Naj艣wi臋tszej Marii Panny p艂on膮艂 od 艣rodka i przez ostro艂ukowe okna ukazywa艂 uroczyste o艣wietlenie. Pozosta艂e, nie ewaku­owane jeszcze dzwony 艢wi臋tej Katarzyny, 艢wi臋tego Jana, 艢wi臋tej Brygidy, Barbary, El偶biety, Piotra i Paw艂a, 艢wi臋tej Tr贸jcy i Bo偶ego Cia艂a stapia艂y si臋 w dzwonnicach i skapywa艂y bez szmeru. W Wiel­kim M艂ynie mielono czerwon膮 pszenic臋. Na Rze藕nickiej pachnia艂o przypalon膮 niedzieln膮 pieczenia. W Teatrze Miejskim dawano pra­premier臋 Sn贸w Podpalacza, dwuznacznej jednoakt贸wki. Na Ratu­szu G艂贸wnego Miasta postanowiono podwy偶szy膰 po po偶arze, z wa偶­no艣ci膮 wstecz, pensje stra偶ak贸w. Ulica 艢wi臋tego Ducha p艂on臋艂a w imi臋 艢wi臋tego Ducha. Rado艣nie p艂on膮艂 klasztor franciszkan贸w w imi臋 艢wi臋tego Franciszka, kt贸ry przecie偶 kocha艂 i opiewa艂 ogie艅. Ulica Mariacka p艂on臋艂a r贸wnocze艣nie w imi臋 Ojca i Syna. 呕e sp艂on膮艂 Targ Drzewny, Targ W臋glowy, Targ Sienny, to samo przez si臋 zrozu­mia艂e. Na Chlebnickiej chlebki ju偶 nie wysz艂y z pieca. Na St膮giewnej kipia艂o w st膮gwiach. Tylko budynek Zachodniopruskiego Towa­rzystwa Ubezpiecze艅 od Ognia z czysto symbolicznych wzgl臋d贸w nie chcia艂 sp艂on膮膰.

Oskar nigdy sobie wiele nie robi艂 z po偶ar贸w. Tote偶 zosta艂bym w piwnicy, kiedy Matzerath pop臋dzi艂 po schodach na g贸r臋, 偶eby ze strychu popatrze膰 na p艂on膮cy Gda艅sk, gdybym lekkomy艣lnie na tym w艂a艣nie strychu nie przechowywa艂 swojego skromnego, 艂atwopalne­go dobytku. Nale偶a艂o ratowa膰 m贸j ostatni b臋benek z zapas贸w teatru frontowego, mojego Goethego i Rasputina. Pomi臋dzy kartkami ksi膮偶ki przechowywa艂em te偶 cieniusie艅ki, pastelowo pomalowany wachlarz, kt贸rym moja Roswita Raguna umia艂a za 偶ycia porusza膰 z takim wdzi臋­kiem. Maria zosta艂a w piwnicy. Kurtu艣 natomiast chcia艂 ze mn膮 i z Matzerathem i艣膰 na g贸r臋 i zobaczy膰 ogie艅. Z jednej strony gnie­wa艂a mnie nie kontrolowana zapalczywo艣膰 mojego syna, z drugiej za艣 Oskar powiedzia艂 sobie: Ch艂opak wda艂 si臋 w swojego pradziadka a mojego dziadka, podpalacza Koljaiczka. Maria zatrzyma艂a Kurtusia na dole, mnie pozwolono p贸j艣膰 z Matzerathem na g贸r臋, wzi膮艂em swoje manatki, rzuci艂em okiem z okna strychu i zdumia艂em si臋 try­skaj膮c膮 si艂膮 偶ywotn膮, na jak膮 zdoby艂o si臋 szacowne miasto.

Gdy granaty wybuch艂y w pobli偶u, opu艣cili艣my strych. P贸藕niej Matzerath chcia艂 jeszcze raz i艣膰 na g贸r臋, ale Maria mu nie pozwoli艂a. Us艂ucha艂, a kiedy d艂ugo i szeroko opisywa艂 po偶ar wdowie Greff, kt贸ra nie rusza艂a si臋 z piwnicy, p艂aka艂. Zaszed艂 jeszcze raz do mieszkania, nastawi艂 radio, ale radio milcza艂o. Nie by艂o s艂ycha膰 nawet trzaskania ognia w p艂on膮cej rozg艂o艣ni, nie m贸wi膮c ju偶 o jakim艣 komunikacie nadzwyczaj nym.

Speszony niemal jak dziecko, kt贸re nie wie, czy ma nadal wie­rzy膰 w 艣wi臋tego Miko艂aja, sta艂 Matzerath po艣rodku piwnicy, szarpa艂 szelki, po raz pierwszy wyrazi艂 zw膮tpienie w ostateczne zwyci臋stwo i za rad膮 wdowy Greff wyj膮艂 odznak臋 partyjn膮 z klapy marynarki, nie wiedzia艂 jednak, co z ni膮 zrobi膰; piwnica mia艂a bowiem betonow膮 posadzk臋, Greffowa nie chcia艂a od niego wzi膮膰 odznaki, Maria uwa­偶a艂a, 偶e powinien zagrzeba膰 j膮 w ziemniaki, ale ziemniaki nie by艂y dla Matzeratha wystarczaj膮co bezpieczne, a na g贸r臋 nie odwa偶y艂 si臋 p贸j艣膰, bo tamci lada chwila przyjd膮, je艣li ju偶 nie przyszli, byli w dro­dze, bili si臋 przecie偶 ju偶 pod Br臋towem i Oliw膮 kiedy on by艂 jeszcze na strychu, i ubolewa艂 raz po raz, 偶e nie zostawi艂 tego karmelka na g贸rze w piasku przeciwlotniczym, bo je艣li znajd膮 go tutaj z karmel­kiem w gar艣ci... Upu艣ci艂 go na beton, chcia艂 rozdepta膰 i zabawi膰 si臋 w dzikusa, ale obaj z Kurtusiem rzucili艣my si臋 tam jednocze艣nie, ja pierwszy chwyci艂em, nadal go trzyma艂em, kiedy malec uderzy艂, jak uderza艂 zawsze, ilekro膰 chcia艂 co艣 mie膰, ale ja nie da艂em synowi od­znaki partyjnej, nie chcia艂em go nara偶a膰; bo z Rosjanami nie ma 偶ar­t贸w. Oskar wiedzia艂 o tym ju偶 z lektury Rasputina, i gdy Kurtu艣 bi艂 mnie, a Maria pr贸bowa艂a nas rozdzieli膰, zastanawia艂em si臋, czy to Bia艂orusini, czy Rosjanie, Kozacy czy Gruzini, Ka艂mucy czy Tatarzy krymscy, Rusini czy Ukrai艅cy, czy mo偶e Kirgizi znale藕liby u Kurtusia odznak臋 partyjn膮 Matzeratha, gdyby Oskar ugi膮艂 si臋 pod ciosami swego syna.

Gdy Maria rozdzieli艂a nas z pomoc膮 wdowy Greff, trzyma艂em karmelek zwyci臋sko w lewej pi臋艣ci. Matzerath by艂 rad, 偶e pozby艂 si臋 odznaki. Maria musia艂a uspokaja膰 rozbeczanego Kurtusia. Otwarta szpilka uk艂u艂a mnie w d艂o艅. Tak jak i dawniej - nie gustowa艂em w tej rzeczy. Ale gdy chcia艂em z powrotem przylepi膰 Matzerathowi jego karmelek do marynarki, tym razem z ty艂u 鈥 c贸偶 mnie w ko艅cu obcho­dzi jego partia - tamci byli ju偶 w sklepie nad nami i najprawdopo­dobniej, s膮dz膮c po kobiecych piskach, r贸wnie偶 w s膮siednich piwni­cach.

Kiedy unie艣li klap臋 w pod艂odze, szpilka odznaki wci膮偶 jeszcze mnie k艂u艂a. Nie pozostawa艂o mi nic innego, jak tylko przykucn膮膰 u dr偶膮cych kolan Marii i obserwowa膰 mr贸wki na betonowej posadz­ce, kt贸rych wojskowy szlak prowadzi艂 ukosem od ziemniak贸w do worka z cukrem. Bodaj sze艣ciu ca艂kiem normalnych, chyba lekko mieszanych Rosjan t艂oczy艂o si臋 na piwnicznych schodkach i sponad pepesz wytrzeszcza艂o oczy. W og贸lnym ha艂asie uspokajaj膮co dzia艂a艂 fakt, 偶e mr贸wki nie przej臋艂y si臋 ani troch臋 wkroczeniem rosyjskiej armii. My艣la艂y tylko o ziemniakach i o cukrze, podczas gdy tamci z pistoletami maszynowymi d膮偶yli na razie do innych zdobyczy. 呕e doro艣li trzymali r臋ce w g贸rze, to wydawa艂o mi si臋 normalne. Zna艂o si臋 ten widok z kronik filmowych, podobnie te偶 by艂o po zako艅czeniu obrony Poczty Polskiej. Czemu jednak Kurtu艣 ma艂powa艂 doros艂ych, tego nie umia艂em sobie wyt艂umaczy膰. Powinien by艂 bra膰 przyk艂ad ze mnie, swego ojca - a je艣li nie z ojca, to z mr贸wek. Poniewa偶 trzy z czworok膮tnych mundur贸w zapali艂y si臋 z miejsca do wdowy Greff, zacz臋艂o si臋 co艣 rusza膰 w zdr臋twia艂ym towarzystwie, Greffowa, kt贸ra po d艂ugim wdowie艅stwie i poprzedzaj膮cym je po艣cie wcale nie spo­dziewa艂a si臋 tak licznego naporu, pocz膮tkowo jeszcze krzycza艂a ze zdziwienia, potem jednak szybko oswoi艂a si臋 z ow膮 prawie przez ni膮 zapomnian膮 sytuacj膮.

Ju偶 u Rasputina czyta艂em, 偶e Rosjanie lubi膮 dzieci. W naszej piw­nicy mia艂em si臋 o tym przekona膰 na w艂asnej sk贸rze. Maria dr偶a艂a bez powodu i nie mog艂a poj膮膰, dlaczego ci czterej, kt贸rzy nie dobierali si臋 do Greffowej, zostawili Kurtusia na jej kolanach, sami si臋 tam nie pchali i nie stawali w kolejce, lecz g艂adzili Kurtusia, m贸wili do niego da-da-da, g艂askali po policzkach i jego, i Mari臋.

Mnie i m贸j b臋benek wzi膮艂 kto艣 z betonu na r臋ce i w ten spos贸b przeszkodzi艂 mi w dalszej obserwacji mr贸wek, przeprowadzaniu po­r贸wna艅 i mierzeniu ich pilno艣ci膮 aktualnych wydarze艅. Blacha wi­sia艂a mi na brzuchu i kr臋py, dziobaty 偶o艂nierz wystuka艂 grubymi pal­cami, jak na doros艂ego nawet do艣膰 zr臋cznie, par臋 takt贸w, pod kt贸re mo偶na by by艂o zata艅czy膰. Oskar ch臋tnie by si臋 zrewan偶owa艂, poka­za艂 par臋 sztuczek na blasze, ale nie m贸g艂, bo odznaka partyjna Matzeratha wci膮偶 jeszcze k艂u艂a go w lew膮 d艂o艅.

W naszej piwnicy zrobi艂o si臋 niemal spokojnie i familijnie. Greffowa le偶a艂a, cichn膮c coraz bardziej, pod trzema na zmian臋 偶o艂nierzami, a gdy jeden z nich mia艂 do艣膰, m贸j utalentowany b臋bnista przekaza艂 Oskara spoconemu, z lekka sko艣nookiemu, powiedzmy: Ka艂mukowi. Ka艂muk trzyma艂 ju偶 mnie lew膮 r臋k膮, a praw膮 zapina艂 spodnie i nie zgorszy艂 si臋 wcale, 偶e jego poprzednik, m贸j b臋bnista, zrobi艂 co艣 przeciwnego. Matzerath jednak nie m贸g艂 doczeka膰 si臋 odmiany. Na­dal sta艂 przy p贸艂kach z blaszanymi puszkami mieszanki jarzynowej, r臋ce trzyma艂 w g贸rze, ukazywa艂 wszystkie linie d艂oni; ale nikt nie chcia艂 czyta膰 mu z r臋ki. Natomiast poj臋tno艣膰 kobiet okaza艂a si臋 za­skakuj膮ca: Maria nauczy艂a si臋 pierwszych s艂贸w po rosyjsku, kolana ju偶 jej nie dr偶a艂y, 艣mia艂a si臋 nawet i mog艂aby zagra膰 na organkach, gdyby drumla znalaz艂a si臋 pod r臋k膮.

Oskar za艣, kt贸ry nie umia艂 przestawi膰 si臋 tak szybko, zaj膮艂 si臋, szukaj膮c namiastki swoich mr贸wek, obserwacj膮 p艂askich szarobr膮zowych zwierz膮t, kt贸re spacerowa艂y po ko艂nierzu mojego Ka艂muka. Ch臋tnie bym z艂apa艂 i zbada艂 tak膮 wesz, bo i w mojej lekturze, rza­dziej u Goethego, tym cz臋艣ciej u Rasputina, by艂a mowa o wszach. Poniewa偶 jednak jedn膮 r臋k膮 trudno mi by艂o poradzi膰 sobie z wsz膮, stara艂em si臋 pozby膰 partyjnej odznaki. I 偶eby wyt艂umaczy膰 moje po­st臋powanie. Oskar m贸wi: Poniewa偶 Ka艂muk mia艂 ju偶 na piersi kilka odznacze艅, w zaci艣ni臋tej d艂oni poda艂em 贸w karmelek, kt贸ry k艂u艂 mnie i przeszkadza艂 w z艂apaniu wszy, stoj膮cemu obok Matzerathowi.

Mo偶na teraz powiedzie膰, 偶e nie powinienem by艂 tego robi膰. Mo偶­na te偶 jednak powiedzie膰: Matzerath nie powinien by艂 bra膰.

Ale wzi膮艂. Ja pozby艂em si臋 karmelka, Matzerath dr臋twia艂 z prze­ra偶enia coraz bardziej i bardziej, gdy czu艂 w palcach znaczek swojej partii. Maj膮c teraz wolne r臋ce nie chcia艂em patrze膰, co zrobi z kar­melkiem. Zbyt rozproszony, 偶eby zaj膮膰 si臋 wszami, Oskar zamierza艂 ponownie skupi膰 si臋 na mr贸wkach, dostrzeg艂 jednak szybki ruch r臋ki Matzeratha, m贸wi teraz, poniewa偶 nie pami臋ta, co w贸wczas pomy­艣la艂: By艂oby rozs膮dniej zatrzyma膰 kolorow膮 okr膮g艂膮 rzecz w zaci艣­ni臋tej d艂oni.

On jednak chcia艂 si臋 jej pozby膰 i mimo swej fantazji, wypr贸bo­wanej cz臋sto przy gotowaniu i dekorowaniu wystawy sklepu kolo­nialnego, nie znalaz艂 innej kryj贸wki ni偶 jama ustna.

Jak wa偶ny mo偶e by膰 taki kr贸tki ruch r臋ki! Z d艂oni do ust, to wy­starczy艂o, 偶eby obu Ruskich, kt贸rzy siedzieli spokojnie po obu stronach Marii, przestraszy膰 i wyp艂oszy膰 z przeciwlotniczego 艂贸偶ka. Z pistoletami maszynowymi stan臋li przed brzuchem Matzeratha i ka偶­dy widzia艂, 偶e Matzerath pr贸buje co艣 po艂kn膮膰.

Gdyby przedtem zamkn膮艂 chocia偶 trzema palcami szpilk臋 partyj­nej odznaki. Teraz d艂awi艂 si臋 ostrym karmelkiem, poczerwienia艂, oczy wysz艂y mu na wierzch, kaszla艂, p艂aka艂, 艣mia艂 si臋 i przez te wszystkie r贸wnoczesne wzruszenia nie m贸g艂 utrzyma膰 r膮k w g贸rze. Tego jed­nak Ruscy nie mogli tolerowa膰. Krzyczeli i chcieli, 偶eby zn贸w poka­za艂 swoje d艂onie. Ale Matzerath nastawi艂 si臋 wy艂膮cznie na swoje dro­gi oddechowe. Nie m贸g艂 ju偶 nawet porz膮dnie kaszle膰, zacz膮艂 ta艅czy膰 i wymachiwa膰 r臋kami, str膮ci艂 z p贸艂ki par臋 blaszanych puszek mie­szanki jarzynowej i sprawi艂, 偶e m贸j Ka艂muk, kt贸ry dot膮d przygl膮da艂 si臋 spokojnie lekko sko艣nymi oczyma, odstawi艂 mnie ostro偶nie, si臋g­n膮艂 za siebie, przy艂o偶y艂 co艣 do biodra i strzeli艂, strzeli艂 ca艂膮 seri膮, strzeli艂, zanim Matzerath zd膮偶y艂 si臋 udusi膰.

Czeg贸偶 to cz艂owiek nie robi, gdy na scen臋 wkracza przeznacze­nie! Podczas gdy m贸j domniemany ojciec po艂kn膮艂 parti臋 i umar艂, ja, bezwiednie czy mimowolnie, zgniot艂em w palcach wesz, kt贸r膮 na kr贸tko przedtem z艂apa艂em na Ka艂muku. Matzerath upad艂 w poprzek mr贸wczego szlaku. Ruscy opu艣cili piwnic臋 przez sklep i zabrali po drodze par臋 paczek sztucznego miodu. M贸j Ka艂muk wyszed艂 ostatni, nie wzi膮艂 jednak sztucznego miodu, bo musia艂 za艂o偶y膰 nowy maga­zynek do swojej pepeszy. Wdowa Greff le偶a艂a wyczerpana mi臋dzy skrzynkami margaryny. Maria tuli艂a do siebie Kurtusia, jakby chcia­艂a go udusi膰. Mnie chodzi艂o po g艂owie zdanie, kt贸re wyczyta艂em u Goethego. Mr贸wki zasta艂y zmienion膮 sytuacj臋, nie waha艂y si臋 jed­nak nad艂o偶y膰 drogi, skierowa艂y sw贸j wojskowy szlak wok贸艂 skulo­nego Matzeratha, bo 贸w cukier sypi膮cy si臋 z rozprutego worka pod­czas zajmowania Gda艅ska przez armi臋 marsza艂ka Rokossowskiego nie straci艂 nic ze swojej s艂odyczy.






















Powinienem czy nie powinienem


Najpierw przyszli Rugiowie, potem Goci i Gepidowie, nast臋pnie Kaszubi, od kt贸rych w prostej linii pochodzi Oskar, wkr贸tce p贸藕niej Polacy wys艂ali Wojciecha z Pragi. Ten przyszed艂 z krzy偶em i pad艂 od topora Kaszub贸w albo Prus贸w. Sta艂o si臋 to w wiosce rybackiej, a wioska nazywa艂a si臋 Gyddanyzc. Z Gyddanyzc zrobiono Danczik, z Dancziku powsta艂 Dantzig, kt贸ry p贸藕niej zamieni艂 si臋 w Danzig; a dzisiaj Danzig nazywa si臋 Gda艅sk.

Zanim jednak przyj臋艂a si臋 ta pisownia, po Kaszubach przyszli do Gyddanyzc ksi膮偶臋ta Pomorzan. Nosili takie imiona jak Subis艂aw, Sambor, Mestwin i Swi臋tope艂k. Z wioski powsta艂o miasteczko. Po­tem przyszli dzicy Prusowie i zniszczyli troch臋 miasta. Potem przy­szli z daleka Brandenburczycy i r贸wnie偶 zniszczyli troch臋 miasta. Tak偶e Boles艂aw z Polski chcia艂 troch臋 zniszczy膰, a i zakon krzy偶acki dba艂 o to, 偶eby szkody dopiero co naprawione ukaza艂y si臋 zn贸w pod krzy偶ackimi mieczami.

Zabawiaj膮c si臋 w niszczenie i budowanie zmieniali si臋 teraz ko­lejno przez kilkaset lat ksi膮偶臋ta Pomorzan, wielcy mistrzowie krzy­偶accy, kr贸lowie i antykr贸lowie Polski, margrabiowie brandenburscy i biskupi W艂oc艂awka. Budowniczowie i burzyciele nazywali si臋: Otto i Waldemar, Bogusza, Heinrich von Plotzke - i Dietrich von Alten­berg, kt贸ry wzni贸s艂 zamek zakonny tam, gdzie w dwudziestym wie­ku przy placu Heweliusza broniono Poczty Polskiej.

Przyszli husyci, tu i 贸wdzie pod艂o偶yli ogieniek i odeszli. Potem wyrzucono Krzy偶ak贸w z miasta, zburzono zamek, bo nie chciano w mie艣cie mie膰 偶adnego zamku. Sta艂o si臋 polskie i nie藕le na tym wychodzi艂o. Kr贸l, kt贸ry to osi膮gn膮艂, nazywa艂 si臋 Kazimierz, otrzy­ma艂 przydomek Wielki i by艂 synem W艂adys艂awa I. Potem przyszed艂 Ludwik, a po Ludwiku Jadwiga. Ta wysz艂a za m膮偶 za Jagie艂艂臋 z Li­twy i zacz臋艂y si臋 czasy Jagiellon贸w. Po W艂adys艂awie II wst膮pi艂 na tron W艂adys艂aw III, potem zn贸w Kazimierz, kt贸ry w艂a艣ciwie nie mia艂 ch臋ci, a mimo to przez trzyna艣cie lat trwoni艂 ci臋偶kie pieni膮dze kup­c贸w gda艅skich w wojnie z Zakonem. Jan Olbracht mia艂 za to wi臋cej do czynienia z Turkami. Po Aleksandrze panowa艂 Zygmunt Stary. Po rozdziale o Zygmuncie Augu艣cie nast臋puje w podr臋czniku historii rozdzia艂 o owym Stefanie Batorym, kt贸rego imieniem Polacy ch臋tnie nazywaj膮 swoje transatlantyki. Ten przez d艂u偶szy czas - jak mo偶na o tym przeczyta膰 - oblega艂 i ostrzeliwa艂 miasto, ale nie zdo艂a艂 go zdoby膰. Potem przyszli Szwedzi i zachowali si臋 tak samo. Obleganie miasta sprawi艂o im tak膮 przyjemno艣膰, 偶e niebawem powt贸rzyli to kilka razy. Tak偶e Holendrom, Du艅czykom i Anglikom Zatoka Gda艅­ska tak si臋 spodoba艂a, 偶e kilku cudzoziemskim kapitanom kr膮偶膮cym na gda艅skiej redzie uda艂o si臋 zosta膰 morskimi bohaterami.

Pok贸j Oliwski. Jak to 艂adnie i pokojowo brzmi. Wielkie mocar­stwa spostrzeg艂y wtedy po raz pierwszy, 偶e kraj Polak贸w cudownie nadaje si臋 do podzia艂u. Szwedzi, Szwedzi, jeszcze raz Szwedzi - szwedzki p贸艂misek, szwedzkie pija艅stwo, szwedzka gimnastyka. Potem przyszli Rosjanie i Sasi, bo w mie艣cie schroni艂 si臋 nieszcz臋sny kr贸l polski Stanis艂aw Leszczy艅ski. Z powodu jednego jedynego kr贸­la zniszczono tysi膮c osiemset dom贸w, a gdy nieszcz臋sny Leszczy艅­ski uciek艂 do Francji, bo tam mieszka艂 jego zi臋膰 Ludwik, obywatele miasta musieli wybuli膰 milion.

Potem Polska zosta艂a trzykrotnie podzielona. Prusacy przyszli nie wo艂ani i na wszystkich bramach miejskich polskiego or艂a kr贸lew­skiego zamalowali swoim ptakiem. Ledwie baka艂arz Falk zd膮偶y艂 na­pisa膰 kol臋d臋 O, radosna..., przyszli Francuzi. Genera艂 napoleo艅ski nazywa艂 si臋 Raap i po uci膮偶liwym obl臋偶eniu wydusi艂 z gda艅szczan dwadzie艣cia milion贸w frank贸w. 呕e czasy francuskie by艂y straszne, tego nie nale偶y podawa膰 w w膮tpliwo艣膰. Ale trwa艂y tylko siedem lat. Potem przyszli Rosjanie i Prusacy i bombardowaniem artyleryjskim podpalili Wysp臋 Spichrz贸w. Sko艅czy艂o si臋 wolne miasto, kt贸re wy­my艣li艂 sobie Napoleon. Prusacy ponownie znale藕li okazj臋, 偶eby wszystkie bramy miejskie zapa膰ka膰 swoim ptakiem, zaj臋li si臋 te偶 tym gorliwie i na spos贸b pruski ulokowali w mie艣cie 4 pu艂k grenadier贸w, 1 brygad臋 artylerii, 1 batalion saper贸w i 1 pu艂k huzar贸w przybocz­nych. Tylko przej艣ciowo sta艂y w Gda艅sku 30 pu艂k piechoty, 18 pu艂k piechoty, 3 pu艂k gwardii pieszej, 44 pu艂k piechoty i 33 pu艂k fizylier贸w. Natomiast 贸w s艂ynny 128 pu艂k piechoty odszed艂 dopiero w roku tysi膮c dziewi臋膰set dwudziestym. 呕eby niczego nie pomin膮膰, trzeba jeszcze doda膰, 偶e w czasach pruskich 1 brygada artylerii zosta艂a roz­budowana i przekszta艂cona w 1 dywizjon forteczny i 2 dywizjon po­lowy 1 wschodniopruskiego pu艂ku artylerii. Do tego dochodzi艂 jesz­cze pomorski pu艂k artylerii ci臋偶kiej, kt贸ry p贸藕niej zosta艂 zast膮piony 16 zachodniopruskim pu艂kiem artylerii ci臋偶kiej. Miejsce 1 pu艂ku huzar贸w przybocznych zaj膮艂 2 pu艂k huzar贸w przybocznych. Nato­miast 8 pu艂k u艂an贸w tylko przez kr贸tki czas przebywa艂 w murach miasta. Za to poza murami, na przedmie艣ciu Wrzeszcz, skoszarowa­no 17 zachodniopruski batalion tabor贸w.

Za czas贸w Burckhardta, Rauschninga i Greisera w Wolnym Mie­艣cie by艂a tylko zielona policja. Zmieni艂o si臋 to za Forstera w dziewi臋膰set trzydziestym dziewi膮tym. Wtedy wszystkie koszary z wypa­lanej ceg艂y zn贸w zape艂ni艂y si臋 roze艣mianymi m臋偶czyznami w mun­durach, kt贸rzy 偶onglowali wszystkimi rodzajami broni. Teraz mo偶na by wylicza膰, jak nazywa艂y si臋 te wszystkie jednostki, kt贸re od dzie­wi臋膰set trzydziestego dziewi膮tego do dziewi臋膰set czterdziestego pi膮­tego stacjonowa艂y w Gda艅sku i okolicach albo zosta艂y w Gda艅sku zaokr臋towane i wys艂ane na front bia艂omorski. Oskar jednak da temu spok贸j i powie po prostu: potem, jak si臋 dowiedzieli艣my, przyszed艂 marsza艂ek Rokossowski. Ten na widok nietkni臋tego miasta przypo­mnia艂 sobie o swoich wielkich mi臋dzynarodowych poprzednikach i z miejsca podpali艂 wszystko bombardowaniem artyleryjskim, 偶eby ci, co przyszli po nim, mogli wyszale膰 si臋 w odbudowie.

Dziwnym sposobem tym razem po Rosjanach nie przyszli Prusa­cy, Szwedzi, Sasowie czy Francuzi; przyszli Polacy.

Z ca艂ym dobytkiem przyszli Polacy z Wilna, Bia艂egostoku i Lwo­wa i szukali sobie mieszka艅. Do nas przyszed艂 pan, kt贸ry nazywa艂 si臋 Fajngold, by艂 samotny, ale stale zachowywa艂 si臋 tak, jakby otacza艂a go liczna rodzina, kt贸rej musia艂 wydawa膰 polecenia. Pan Fajngold od razu obj膮艂 sklep kolonialny, pokazywa艂 swojej 偶onie Lubi臋, kt贸ra jednak w dalszym ci膮gu pozostawa艂a niewidzialna i nie udziela艂a odpowiedzi, wag臋 dziesi臋tn膮, bak na naft臋, mosi臋偶ny dr膮g na kie艂ba­sy, pust膮 kas臋 i, wielce ucieszony, zapasy w piwnicy. Maria, kt贸r膮 przyj膮艂 natychmiast na ekspedientk臋 i potokiem s艂贸w przedstawi艂 swojej nierealnej 偶onie, pokaza艂a panu Fajngoldowi naszego Matzeratha, kt贸ry ju偶 od trzech dni le偶a艂 pod plandek膮 w piwnicy, bo ze wzgl臋du na wielu Rosjan, kt贸rzy wsz臋dzie na ulicach wypr贸bowywali rowery, maszyny do szycia i kobiety, nie mogli艣my go pocho­wa膰.

Gdy pan Fajngold zobaczy艂 zw艂oki, kt贸re przekr臋cili艣my na ple­cy, za艂ama艂 r臋ce w taki sam ekspresyjny spos贸b, jaki Oskar zaobser­wowa艂 przed laty u swojego zabawkarza Sigismunda Markusa. Ca艂膮 swoj膮 rodzin臋, nie tylko pani膮 Lube, zawo艂a艂 do piwnicy i z pewno­艣ci膮 zobaczy艂, 偶e przyszli wszyscy, bo nazywa艂 ich po imieniu, m贸­wi艂: Luba, Lew, Jakub, Berek, Leon, Mendel i Sonia, wyja艣ni艂 we­zwanym, kto tu le偶y, a nast臋pnie wyja艣ni艂 nam, 偶e wszyscy, kt贸rych dopiero co zawo艂a艂, te偶 tak le偶eli, zanim poszli do piec贸w w Treblince, nie tylko oni, bo jeszcze jego szwagierka i szwagier szwagierki, kt贸ry mia艂 pi臋cioro dzieciak贸w, i wszyscy le偶eli, tylko on, pan Fajn­gold, nie le偶a艂, bo musia艂 rozsypywa膰 chlor.

Potem pom贸g艂 nam wnie艣膰 Matzeratha po schodkach do sklepu, zn贸w mia艂 wok贸艂 siebie ca艂膮 rodzin臋, prosi艂 swoj膮 偶on臋 Lube, 偶eby pomog艂a Marii umy膰 zw艂oki. Ona jednak nie pomog艂a, na co pan Fajngold ju偶 nie zwr贸ci艂 uwagi, bo przenosi艂 zapasy z piwnicy do sklepu. Tak偶e Greffowa, kt贸ra przecie偶 umy艂a matk臋 Truczinsk膮, tym razem nie przysz艂a pom贸c, bo w mieszkaniu mia艂a pe艂no Rosjan; s艂y­cha膰 by艂o, jak 艣piewa艂a.

Stary Heilandt, kt贸ry ju偶 w pierwszych dniach po zaj臋ciu Gda艅­ska mia艂 pe艂no roboty 偶eluj膮c rosyjskie buty zdarte w zwyci臋skim marszu, nie chcia艂 z pocz膮tku zgodzi膰 si臋 na trumniarza. Lecz gdy pan Fajngold ubi艂 z nim interes i za motorek elektryczny z szopy starego ofiarowa艂 papierosy Derby z naszych zapas贸w, Heilandt od艂o­偶y艂 kamasze, wzi膮艂 inne narz臋dzia i ostatnie deski ze skrzynek.

Mieszkali艣my wtedy, zanim wyrzucono nas r贸wnie偶 stamt膮d i pan Fajngold odst膮pi艂 nam piwnic臋, w mieszkaniu matki Truczinskiej, doszcz臋tnie ogo艂oconym przez s膮siad贸w i przyjezdnych. Stary Hei­landt zdj膮艂 z zawias贸w drzwi z kuchni do bawialni, bo drzwi z bawialni do sypialni posz艂y na trumn臋 matki Truczinskiej. Na dole, w podw贸rzu, pali艂 Derby i zbija艂 pud艂o. My zostali艣my na g贸rze, ja wzi膮艂em sobie jedyne krzes艂o, jakie uchowa艂o si臋 w mieszkaniu, otwo­rzy艂em na ro艣cierz wybite okna i z艂o艣ci艂em si臋 na starego, kt贸ry kle­ci艂 trumn臋 byle jak, nie nadaj膮c jej przepisowego zw臋偶enia.

Oskar nie zobaczy艂 ju偶 Matzeratha, bo gdy pud艂o za艂adowano na p艂aski w贸zek wdowy Greff, wieko ze skrzynki po margarynie Vitello by艂o ju偶 przybite, chocia偶 Matzerath za 偶ycia nie tylko nie jada艂 mar­garyny, ale brzydzi艂 si臋 nawet u偶ywa膰 jej do potraw.

Maria prosi艂a pana Fajngolda, by jej towarzyszy艂, bo ba艂a si臋 ro­syjskich 偶o艂nierzy na ulicach. Fajngold, kt贸ry siedzia艂 z podwini臋ty­mi nogami na kontuarze i wyjada艂 艂y偶eczk膮 sztuczny mi贸d z tekturo­wego kubka, mia艂 najpierw skrupu艂y, obawia艂 si臋 podejrzliwo艣ci swojej 偶ony Luby, potem dosta艂 chyba od ma艂偶onki pozwolenie, 偶eby p贸j艣膰, bo zsun膮艂 si臋 z kontuaru, da艂 mi sztuczny mi贸d, ja odda艂em go Kurtusiowi, kt贸ry zaraz wszystko spa艂aszowa艂, a tymczasem pan Fajngold z pomoc膮 Marii w艂o偶y艂 d艂ugie czarne palto z szarym kr贸li­czym ko艂nierzem. Zanim zamkn膮艂 sklep i poprosi艂 偶on臋, 偶eby niko­mu nie otwiera艂a, przymierzy艂 za ma艂y na niego cylinder, w kt贸rym dawniej Matzerath chodzi艂 na r贸偶ne pogrzeby i wesela.

Stary Heilandt nie chcia艂 ci膮gn膮膰 w贸zka na cmentarz miejski. Powiedzia艂, 偶e ma jeszcze kamasze do podzelowania i musi szybko si臋 uwin膮膰. Z placu Maksa Halbego, kt贸rego ruiny wci膮偶 jeszcze dymi艂y, skr臋ci艂 na lewo w Brze藕nie艅sk膮 i domy艣li艂em si臋, 偶e jedzie­my na Zasp臋. Rosjanie siedzieli przed domami w nik艂ym lutowym s艂o艅cu, sortowali zegarki nar臋czne i kieszonkowe, czy艣cili piaskiem srebrne 艂y偶ki, u偶ywali biustonoszy jako nausznik贸w, 膰wiczyli jazd臋 figurow膮 na rowerach, urz膮dzali sobie tor przeszk贸d z obraz贸w olej­nych, zegar贸w stoj膮cych, wanien, aparat贸w radiowych i stojak贸w na ubrania, demonstrowali w艣r贸d tych rupieci 贸semki, 艣limaki, spirale, wymijali przytomnie r贸偶ne przedmioty, jak w贸zki dzieci臋ce i wisz膮­ce lampy, kt贸re rzucano z okien, i za swoj膮 zr臋czno艣膰 byli nagradza­ni oklaskami. Gdziekolwiek przeje偶d偶ali艣my, zabawa na par臋 chwil ustawa艂a. Kilku w damskiej bieli藕nie wci膮gni臋tej na mundury pomo­g艂o nam pcha膰, chcia艂o si臋 te偶 dobra膰 do Marii, ale pan Fajngold, kt贸ry m贸wi艂 po rosyjsku i mia艂 legitymacj臋, przywo艂a艂 ich do porz膮d­ku. Jaki艣 偶o艂nierz w damskim kapeluszu podarowa艂 nam klatk臋 z 偶yw膮 papu偶k膮 na dr膮偶ku, Kurtu艣 podskakuj膮cy obok w贸zka chcia艂 od razu powyrywa膰 jej kolorowe pi贸rka. Maria, kt贸ra nie 艣mia艂a odm贸wi膰 przyj臋cia prezentu, poda艂a mi klatk臋 na w贸zek, gdzie Kurtu艣 nie m贸g艂 ju偶 si臋gn膮膰. Dla Oskara papu偶ka by艂a zbyt kolorowa, postawi艂 wi臋c klatk臋 z ptakiem na powi臋kszon膮 skrzynk臋 margaryny z Matzerathem w 艣rodku. Siedzia艂em z ty艂u, zwiesi艂em nogi i przygl膮da艂em si臋 twarzy pana Fajngolda - pomarszczona, zamy艣lona i markotna, spra­wia艂a wra偶enie, jakby 贸w pan sprawdza艂 w my艣lach jaki艣 skompliko­wany rachunek, kt贸ry nie chcia艂 si臋 zgodzi膰.

Postuka艂em troch臋 w moj膮 blach臋, wybra艂em co艣 weso艂ego, chcia­艂em rozproszy膰 ponure my艣li pana Fajngolda. Ale on marszczy艂 si臋 nadal i przebywa艂 wzrokiem nie wiadomo gdzie, mo偶e w dalekiej Galicji; tylko mojego b臋benka nie widzia艂. Wtedy Oskar zrezygno­wa艂, dopuszczaj膮c do g艂osu ko艂a r臋cznego w贸zka i p艂acz Marii.

Jaka 艂agodna zima, pomy艣la艂em, gdy zostawili艣my za sob膮 ostat­nie domy Wrzeszcza, przygl膮da艂em si臋 te偶 chwil臋 papu偶ce, kt贸ra na widok owego popo艂udniowego s艂o艅ca stoj膮cego nad lotniskiem na­stroszy艂a pi贸ra.

Lotnisko by艂o obstawione wojskiem, a szosa do Brze藕na zamkni臋­ta. Jaki艣 oficer gada艂 z panem Fajngoldem, kt贸ry w trakcie rozmowy trzyma艂 cylinder w rozcapierzonych palcach i ukazywa艂 rzadkie roz­wiane w艂osy. Opukuj膮c kr贸tko, jakby dla sprawdzenia, skrzyni臋 z Matzerathem, dra偶ni膮c palcem papu偶k臋, oficer kaza艂 nas przepu­艣ci膰, da艂 nam jednak dw贸ch najwy偶ej szesnastoletnich ch艂opak贸w w za ma艂ych fura偶erkach i z za du偶ymi pistoletami maszynowymi jako stra偶 czy eskort臋.

Stary Heilandt ci膮gn膮艂, ani razu nie ogl膮daj膮c si臋 za siebie. Umia艂 te偶 w ruchu, nie zatrzymuj膮c w贸zka, jedn膮 r臋k膮 zapali膰 papierosa. W powietrzu wisia艂y samoloty. Motory s艂ysza艂o si臋 wyra藕nie, bo to by艂 koniec lutego, pocz膮tek marca. Tylko wok贸艂 s艂o艅ca zebra艂o si臋 par臋 chmurek, kt贸re coraz bardziej blak艂y. Bombowce lecia艂y na Hel albo wraca艂y z Helu, bo tam walczy艂y jeszcze resztki drugiej armii.

Pogoda i warkot samolot贸w nastroi艂y mnie smutno. Nie ma nic nudniejszego, nic bardziej odpychaj膮cego ni偶 bezchmurne marcowe niebo pe艂ne samolot贸w, kt贸rych warkot to wzmaga si臋, to cichnie. W dodatku obaj m艂odzi Rosjanie przez ca艂膮 drog臋 na pr贸偶no starali si臋 utrzyma膰 r贸wny krok.

Mo偶e w czasie jazdy po kocich 艂bach, potem po usianym wyboja­mi asfalcie obluzowa艂o si臋 par臋 desek w skleconej napr臋dce skrzyni, poza tym jechali艣my pod wiatr; w ka偶dym razie cuchn臋艂o nie偶ywym Matzerathem i Oskar by艂 rad, gdy dotarli艣my do cmentarza na Za­spie.

Nie mogli艣my podjecha膰 na wysoko艣膰 kutej kraty, bo przed sa­mym cmentarzem zablokowa艂 jezdni臋 stoj膮cy w poprzek, wypalony T 34. Inne czo艂gi w marszu na Nowy Port musia艂y nad艂o偶y膰 drogi, pozostawi艂y 艣lady na piasku z lewej strony szosy i zburzy艂y kawa艂 cmentarnego muru. Pan Fajngold poprosi艂 starego Heilandta, 偶eby szed艂 z ty艂u. Nie艣li trumn臋, kt贸ra na 艣rodku wygi臋艂a si臋 lekko, po 艣ladach czo艂g贸w, potem z trudem przez rumowisko cmentarnego muru i ostatkiem si艂 kawa艂ek mi臋dzy zrujnowanymi lub bliskimi ruiny na­grobkami. Stary Heilandt 艂apczywie ssa艂 papierosa i wydmuchiwa艂 dym na koniec trumny. Ja nios艂em klatk臋 z papu偶k膮 na dr膮偶ku. Maria ci膮gn臋艂a za sob膮 dwie 艂opaty. Kurtu艣 ni贸s艂 kilof, to znaczy wymachi­wa艂 nim doko艂a siebie, a na cmentarzu, nara偶aj膮c si臋 na niebezpie­cze艅stwo, wali艂 w szary granit, a偶 Maria odebra艂a mu kilof, 偶eby - by艂a przecie偶 silna - pom贸c obu m臋偶czyznom w kopaniu.

Jak to dobrze, 偶e ziemia jest tutaj piaszczysta i nie zmarzni臋ta, stwierdzi艂em i wybra艂em si臋 za p贸艂nocny mur, 偶eby odszuka膰 gr贸b Jana Bro艅skiego. M贸g艂 by膰 tu albo tam. Nic bli偶szego nie da艂o si臋 ustali膰, bo za spraw膮 zmieniaj膮cych si臋 p贸r roku dawne zdradziecko 艣wie偶e pobielenie sta艂o si臋 szare i kruche jak wszystkie mury na Zaspie.

Wr贸ci艂em przez tyln膮 okratowan膮 furtk臋, popatrzy艂em w g贸r臋 nad kalekimi sosnami i 偶eby nie my艣le膰 o czym艣 bez znaczenia, pomy­艣la艂em: teraz chowaj膮 i Matzeratha. Szuka艂em te偶 i cz臋艣ciowo znala­z艂em pewien sens w okoliczno艣ci, 偶e tutaj, w tej samej piaszczystej ziemi, mieli le偶e膰, cho膰 bez mojej biednej mamy, obaj partnerzy do skata: Bro艅ski i Matzerath.

Pogrzeby przypominaj膮 zawsze o innych pogrzebach!

Piaszczysta ziemia stawia艂a op贸r, wymaga艂a chyba bardziej wprawnych grabarzy. Maria zrobi艂a pauz臋, dysz膮c ci臋偶ko opar艂a si臋 o kilof i zn贸w zacz臋艂a p艂aka膰, gdy zobaczy艂a Kurtusia, jak z daleka rzuca艂 kamieniami do papu偶ki w klatce. Nie trafia艂, rzuca艂 za daleko, Maria p艂aka艂a g艂o艣no i prawdziwie, bo straci艂a Matzeratha, bo wi­dzia艂a w Matzeracie co艣, czym moim zdaniem nigdy nie by艂, a co dla niej mia艂o odt膮d pozosta膰 oczywiste i godne mi艂o艣ci. Spiesz膮c ze s艂owami pociechy pan Fajngold skorzysta艂 z okazji, 偶eby odsapn膮膰, gdy偶 kopanie da艂o mu si臋 we znaki. Mo偶na by pomy艣le膰, 偶e stary Heilandt szuka艂 z艂ota, tak bowiem r贸wnomiernie wywija艂 艂opat膮, rzu­ca艂 za siebie wykopan膮 ziemi臋, a i dym papierosa wydmuchiwa艂 w regularnych odst臋pach. Obaj m艂odzi Rosjanie siedzieli nieco dalej na cmentarnym murze i gaw臋dzili pod wiatr. Poza tym samoloty i s艂o艅ce, kt贸re coraz bardziej dojrzewa艂o.

Wykopali d贸艂 mniej wi臋cej na metr g艂臋boki, a Oskar sta艂 bez­czynnie i bezradnie mi臋dzy starym granitem, mi臋dzy kalekimi so­snami, mi臋dzy wdow膮 po Matzeracie a Kurtusiem, kt贸ry rzuca艂 ka­mieniami do papu偶ki.

Powinienem czy nie powinienem? Masz dwudziesty pierwszy rok 偶ycia, Oskarze. Powiniene艣 czy nie powiniene艣? Jeste艣 sierot膮. Po­winiene艣 wreszcie. Odk膮d nie ma ju偶 twojej biednej mamy, jeste艣 p贸艂sierot膮. Ju偶 wtedy powiniene艣 by艂 si臋 zdecydowa膰. Potem zako­pali tu偶 pod ziemi膮 twojego domniemanego ojca Jana Bro艅skiego. By艂e艣 domniemanym sierot膮, sta艂e艣 tutaj, na tym piachu, kt贸ry nazy­wa si臋 Zaspa, i trzyma艂e艣 lekko oksydowan膮 艂usk臋 naboju. Pada艂 deszcz i Ju 52 podchodzi艂 do l膮dowania. Czy ju偶 wtedy, je艣li nie w szumie deszczu, to w huczeniu l膮duj膮cej maszyny transportowej, nie us艂ysza艂e艣 wyra藕nie tego 鈥瀙owinienem, nie powinienem鈥? Po­wiedzia艂e艣 sobie, 偶e to deszcz, 偶e to huk motor贸w; tego rodzaju mo­notonii mo偶na przypisa膰 ka偶dy tekst. Chcia艂e艣 us艂ysze膰 to jeszcze wyra藕niej, nie tylko domniemywa膰.

Powinienem czy nie powinienem? Kopi膮 teraz d贸艂 dla Matzera­tha, twojego drugiego domniemanego ojca. Wi臋cej domniemanych ojc贸w, o ile wiesz, nie ma. Dlaczego mimo to 偶onglujesz dwiema zielonymi butelkami: powinienem, nie powinienem? Kogo chcesz jeszcze zapyta膰? Kalekich sosen, kt贸re s膮 niepewne samych siebie?

Wtedy spostrzeg艂em ubogi 偶eliwny krzy偶 z kruchymi esami-floresami i zaskorupia艂ymi literami: Mathilde Kunkel - albo Runkel. Wtedy spostrzeg艂em - powinienem czy nie powinienem - w piasku w艣r贸d miko艂ajk贸w nadmorskich i piaskownic zwyczajnych - powi­nienem - trzy albo cztery - nie powinienem - prze偶arte rdz膮 metalo­we wie艅ce wielko艣ci talerza, kt贸re dawniej - powinienem - przed­stawia艂y pewnie li艣cie d臋bu albo wawrzynu - chyba nie powinienem - zwa偶y艂em je w d艂oni - chyba jednak powinienem 鈥 wycelowa艂em - powinienem - w wystaj膮cy wierzcho艂ek krzy偶a - albo nie - mia艂 mo偶e cztery centymetry 艣rednicy - nie powinienem - wyznaczy艂em sobie odleg艂o艣膰 dw贸ch metr贸w - powinienem - i rzuci艂em - nie po­winienem - chybiaj膮c celu - powinienem - jeszcze raz? - zbyt krzy­wo sta艂 偶elazny krzy偶 - powinienem - Mathilde Kunkel, a mo偶e Runkel - powinienem: Runkel, powinienem: Kunkel - to by艂 sz贸sty rzut, a przyzna艂em sobie siedem rzut贸w, sze艣膰 razy wysz艂o, 偶e nie powinienem, i rzuci艂em si贸dmy raz - powinienem - zarzuci艂em wie­niec - powinienem - uwie艅czy艂em Mathilde - powinienem - waw­rzyn dla panny Kunkel - czy powinienem? pyta艂em m艂od膮 pani膮 Runkel - tak, powiedzia艂a Mathilde; umar艂a bardzo m艂odo, w dwu­dziestym si贸dmym roku 偶ycia, a urodzi艂a si臋 w osiemset sze艣膰dzie­si膮tym 贸smym. Ja natomiast mia艂em dwudziesty pierwszy rok 偶ycia, gdy za si贸dmym razem wyszed艂 mi rzut, gdy owo 鈥瀙owinienem, nie powinienem鈥 upro艣ci艂em i zamieni艂em w dowiedzione, uwie艅czone, wycelowane, zwyci臋skie 鈥瀙owinienem!鈥.

I gdy Oskar z tym nowym 鈥瀙owinienem!鈥 na ko艅cu j臋zyka i w sercu pod膮偶a艂 do grabarzy, nagle zaskrzecza艂a papu偶ka, bo Kurtu艣 j膮 trafi艂 i straci艂a troch臋 niebiesko-偶贸艂tych pi贸r. Zastanawia艂em si臋, jakie to pytanie sk艂oni艂o mojego syna, 偶eby tak d艂ugo rzuca膰 kamykami do papu偶ki, a偶 ostatni celny rzut przyni贸s艂 mu odpowied藕.

Tamci przysun臋li skrzyni臋 do grobu, kt贸ry by艂 chyba na metr dwadzie艣cia g艂臋boki. Staremu Heilandtowi bardzo si臋 艣pieszy艂o, musia艂 jednak czeka膰, bo Maria modli艂a si臋 po katolicku, bo pan Fajngold trzyma艂 cylinder na piersi i oczyma przebywa艂 w Galicji. Tote偶 tak偶e Kurtu艣 podszed艂 teraz bli偶ej. Prawdopodobnie po swoim cel­nym rzucie podj膮艂 jak膮艣 decyzj臋 i z tych czy innych powod贸w, ale r贸wnie zdecydowany jak Oskar, zbli偶y艂 si臋 do grobu.

Dr臋czy艂a mnie ta niepewno艣膰. To przecie偶 m贸j syn zdecydowa艂 si臋 na co艣 albo przeciw czemu艣. Czy zdecydowa艂 si臋 w ko艅cu uzna膰 we mnie i pokocha膰 jedynie prawdziwego ojca? Czy teraz, kiedy by艂o ju偶 za p贸藕no, zdecydowa艂 si臋 na blaszany b臋benek? A mo偶e jego decyzja brzmia艂a: 艣mier膰 mojemu domniemanemu ojcu Oska­rowi, kt贸ry mojego domniemanego ojca Matzeratha tylko dlatego zabi艂 odznak膮 partyjn膮, 偶e mia艂 ju偶 do艣膰 ojc贸w? Czy i on tej dzieci臋­cej sympatii, tak po偶膮danej mi臋dzy ojcami a synami, nie m贸g艂 wyra­zi膰 inaczej, jak tylko zabijaj膮c?

Podczas gdy stary Heilandt zrzuci艂 raczej ni偶 spu艣ci艂 do grobu skrzyni臋 z Matzerathem i odznak膮 partyjn膮 w tchawicy Matzeratha, a amunicj膮 rosyjskiej pepeszy w brzuchu Matzeratha, Oskar przy­zna艂 si臋 przed sob膮 samym, 偶e umy艣lnie zabi艂 Matzeratha, bo wed艂ug wszelkiego prawdopodobie艅stwa by艂 to jego nie tylko domniemany, lecz i rzeczywisty ojciec; zabi艂 go jeszcze dlatego, 偶e sprzykrzy艂o mu si臋 przez ca艂e 偶ycie wlec za sob膮 ojca.

To nieprawda, 偶e szpilka odznaki partyjnej by艂a ju偶 otwarta, kie­dy zgarn膮艂em karmelek z betonowej posadzki. Otworzy艂a si臋 dopie­ro w mojej zaci艣ni臋tej d艂oni. Odda艂em Matzerathowi lepki karmelek, ostry i k艂uj膮cy, 偶eby znale藕li przy nim odznak臋, 偶eby po艂o偶y艂 sobie parti臋 na j臋zyku, 偶eby si臋 udusi艂 - parti膮, mn膮, swoim synem; bo trzeba by艂o z tym sko艅czy膰!

Stary Heilandt zacz膮艂 zgarnia膰 ziemi臋. Kurtu艣 pomaga艂 mu nie­zdarnie, ale gorliwie. Nigdy nie kocha艂em Matzeratha. Czasem go lubi艂em. Dba艂 o mnie bardziej jak kucharz ni偶 jak ojciec. By艂 dobrym kucharzem. Je艣li dzisiaj odczuwam nieraz brak Matzeratha, to brak mi jego zraz贸w kr贸lewieckich, jego cynaderek na ostro, jego karpia z rzodkwi膮 i ze 艣mietan膮, takich jego potraw jak zupa w臋gorzowa z zielenin膮, 偶eberka po kasselsku z kiszon膮 kapust膮 i te wszystkie niezapomniane pieczenie niedzielne, kt贸rych smak wci膮偶 jeszcze mam na j臋zyku i w z臋bach. Uczucia swoje wyra偶a艂 w zupach, a zapomnia­no mu w艂o偶y膰 chochli do trumny. Zapomniano mu w艂o偶y膰 do trumny talii kart do skata. Matzerath lepiej gotowa艂, ni偶 gra艂 w skata. Mimo to gra艂 lepiej ni偶 Jan Bro艅ski i prawie tak dobrze jak moja biedna mama. To by艂a si艂a, to by艂 jego tragizm. Marii nigdy nie mog艂em mu wybaczy膰, chocia偶 traktowa艂 j膮 dobrze, nie uderzy艂 ani razu i najcz臋­艣ciej ust臋powa艂, gdy wszczyna艂a k艂贸tni臋. Nie wyda艂 mnie te偶 Mini­sterstwu Zdrowia i podpisa艂 dokument dopiero wtedy, gdy ju偶 nie roznoszono poczty. W chwil臋 po moim urodzeniu pod 偶ar贸wkami przeznaczy艂 mnie do obj臋cia sklepu. 呕eby nie mie膰 nic do czynienia ze sklepem, Oskar przez siedemna艣cie lat mia艂 do czynienia z blisko setk膮 bia艂o-czerwono lakierowanych blaszanych b臋benk贸w. Teraz Matzerath le偶a艂 ju偶 w trumnie. Stary Heilandt zakopywa艂 go w ziemi i pali艂 przy tym papierosy Matzeratha - Derby. Oskar powinien by艂 teraz obj膮膰 sklep. Ale tymczasem sklep obj膮艂 pan Fajngold ze swoj膮 liczn膮 niewidzialn膮 rodzin膮. Reszta przypad艂a mnie: Maria, Kurtu艣 i odpowiedzialno艣膰 za tych dwoje.

Maria p艂aka艂a i nadal modli艂a si臋 prawdziwie i po katolicku. Pan Fajngold przebywa艂 w Galicji albo rozwi膮zywa艂 zawi艂e rachunki. Kurtu艣 zm臋czy艂 si臋, ale niestrudzenie wywija艂 艂opat膮. Na cmentar­nym murze siedzieli gaw臋dz膮c m艂odzi Rosjanie. Stary Heilandt z ponur膮 regularno艣ci膮 przysypywa艂 piaskiem cmentarza na Zaspie deski ze skrzynki po margarynie. Oskar m贸g艂 jeszcze odczyta膰 trzy litery s艂owa Vitello, gdy zdj膮艂 blach臋 z szyi, nie m贸wi艂 ju偶: 鈥瀙owinienem czy nie powinienem?鈥, powiedzia艂: 鈥瀟ak musi by膰!鈥 i rzuci艂 b臋­benek tam, gdzie na trumnie do艣膰 ju偶 by艂o piasku, 偶eby nie narobi膰 ha艂asu. Do tego doda艂em te偶 pa艂eczki. Utkwi艂y w piasku. By艂 to m贸j b臋benek z czas贸w Wyciskaczy. Pochodzi艂 z zapas贸w teatru fronto­wego. Bebra podarowa艂 mi blachy. Jak mistrz oceni艂by moje post臋­powanie? Jezus b臋bni艂 na tej blasze i zwalisty, dziobaty Rosjanin. Niewiele by艂a ju偶 warta. Ale gdy na jej powierzchni臋 rzucono troch臋 piasku, blacha zad藕wi臋cza艂a, i przy drugim rzucie zad藕wi臋cza艂a tro­ch臋. A przy trzecim ju偶 nie zad藕wi臋cza艂a, ukazywa艂a ju偶 tylko troch臋 bia艂ego lakieru, a偶 piasek i to wyr贸wna艂 z innym piaskiem, z coraz wi臋ksz膮 ilo艣ci膮 piasku, pomna偶a艂 si臋 piasek na moim b臋benku, pi臋­trzy艂 si臋, r贸s艂 - a i ja zacz膮艂em rosn膮膰, czego zapowiedzi膮 by艂o gwa艂­towne krwawienie z nosa.

Kurtu艣 pierwszy spostrzeg艂 krew. - On krwawi, krwawi! - krzyk­n膮艂 i odwo艂a艂 pana Fajngolda z Galicji, wyrwa艂 Mari臋 z modlitwy, zmusi艂 nawet obu m艂odych Rosjan, kt贸rzy w dalszym ci膮gu siedzieli na murze i gaw臋dzili zwr贸ceni w stron臋 Brze藕na, do kr贸tkiego, l臋kli­wego podniesienia wzroku.

Stary Heilandt zostawi艂 艂opat臋 w piasku, wzi膮艂 kilof i wsun膮艂 mi pod kark niebieskoczarne 偶elazo. Ch艂贸d poskutkowa艂. Krwawienie z nosa troch臋 os艂ab艂o. Stary Heilandt zn贸w chwyci艂 za 艂opat臋 i mia艂 ju偶 niewiele piasku obok grobu, gdy krwawienie ca艂kiem usta艂o, ale pozosta艂o ro艣niecie i objawia艂o si臋 wewn臋trznym skrzypieniem, szumem i trzaskaniem.

Gdy stary Heilandt upora艂 si臋 z grobem, wyci膮gn膮艂 z innego grobu zmursza艂y drewniany krzy偶 bez napisu i wetkn膮艂 w 艣wie偶y pag贸­rek mniej wi臋cej pomi臋dzy g艂ow膮 Matzeratha a moim pogrzebanym b臋benkiem. - Gotowe! - powiedzia艂 i wzi膮艂 Oskara, kt贸ry nie m贸g艂 i艣膰, na r臋ce, ni贸s艂 go, poci膮gn膮艂 za sob膮 innych, tak偶e m艂odych Ro­sjan z pistoletami maszynowymi, z cmentarza, przez zburzony mur, po 艣ladach czo艂g贸w do r臋cznego w贸zka na szynach tramwajowych, gdzie w poprzek ustawi艂 si臋 czo艂g. Popatrzy艂em przez rami臋 w ty艂, w stron臋 cmentarza na Zaspie. Maria nios艂a klatk臋 z papu偶k膮, pan Fajngold ni贸s艂 narz臋dzia, Kurtu艣 nie ni贸s艂 nic. Obaj Rosjanie w za ma艂ych fura偶erkach nie艣li za du偶e pistolety maszynowe, sosny nad­morskie wygina艂y si臋.

Z piachu na asfaltow膮 szos臋. Na wraku czo艂gu siedzia艂 Leon Hy艣. Wysoko w g贸rze samoloty wracaj膮ce z Helu, lec膮ce na Hel. Leo uwa偶a艂, 偶eby nie pobrudzi膰 r臋kawiczek o wypalony T 34. S艂o艅ce, kt贸re ju偶 ca艂kiem wessa艂o swoje chmurki, pada艂o na Bocianie Gniaz­do pod Sopotem. Leo zsun膮艂 si臋 z czo艂gu i wyprostowa艂.

Starego Heilandta widok Hysia rozweseli艂: - Kto by pomy艣la艂! 艢wiat si臋 ko艅czy, tylko na Leo Hysia si艂y nie ma. - Dobrodusznie poklepa艂 woln膮 r臋k膮 czarny surdut i obja艣ni艂 pana Fajngolda: - To jest nasz Leo Hy艣. Chce nam wyrazi膰 wsp贸艂czucie i u艣cisn膮膰 prawic臋.

I tak te偶 by艂o. Leo zatrzepota艂 r臋kawiczkami, 艣lini膮c si臋 po swo­jemu z艂o偶y艂 kondolencje wszystkim obecnym i zapyta艂: - Widzieli­艣cie Pana, widzieli艣cie Pana? - Nikt go nie widzia艂. Maria, nie wiem czemu, podarowa艂a Hysiowi klatk臋 z papu偶k膮.

Gdy Leo podszed艂 do Oskara, kt贸rego stary Heilandt po艂o偶y艂 na r臋cznym w贸zku, zmieni艂 si臋 na twarzy, podmuchy wiatru wzd臋艂y mu ubranie, nogi zerwa艂y si臋 do ta艅ca. - Pan, Pan! - krzycza艂 i potrz膮sa艂 papu偶k膮 w klatce. - Patrzcie na Pana, jak ro艣nie. Patrzcie tylko, jak ro艣nie!

Nagle rzuci艂o go wraz z klatk膮 w powietrze, i bieg艂, lecia艂, ta艅­czy艂, zatacza艂 si臋, przewraca艂, wzlatywa艂 ze skrzecz膮cym ptakiem, sam ptak, nareszcie opierzony, pofrun膮艂 na prze艂aj ku nawadnianym polom. I poprzez g艂osy obu pistolet贸w maszynowych s艂ycha膰 by艂o, jak krzycza艂: - On ro艣nie, ro艣nie! - I gdy obaj m艂odzi Rosjanie mu­sieli za艂adowa膰 ponownie, on wci膮偶 krzycza艂: - On ro艣nie! - i nawet gdy pistolety maszynowe zn贸w si臋 odezwa艂y, gdy Oskar spada艂 ju偶 ze schod贸w bez stopni w rosn膮ce, wszystko przyjmuj膮ce omdlenie, s艂ysza艂em jeszcze ptaka, g艂os kruka - Leo oznajmia艂: - On ro艣nie, ro艣nie, ro艣nie...



艢rodki dezynfekcyjne


Ostatniej nocy nawiedzi艂y mnie pr臋dko zmieniaj膮ce si臋 sny. Dzia艂o si臋 podobnie jak w dni odwiedzin, kiedy przychodz膮 przyjaciele. Jedne sny ust臋powa艂y miejsca drugim, gdy tylko opowiedzia艂y mi to, co sny uwa偶aj膮 za godne opowiedzenia: niedorzeczne historyjki pe艂ne powt贸rze艅, monologi, kt贸rych niestety nie spos贸b ignorowa膰, bo wypowiadane s膮 do艣膰 natarczywie z gestykulacj膮 kiepskich aktor贸w. Gdy przy 艣niadaniu pr贸bowa艂em opowiedzie膰 te historyjki mojemu piel臋gniarzowi, nic z tego nie wysz艂o, bo wszystko zapomnia艂em; Oskar nie ma talentu do sn贸w.

Podczas gdy Bruno sprz膮ta艂 ze sto艂u, spyta艂em mimochodem: - Drogi Bruno, ile ja w艂a艣ciwie mam wzrostu?

Bruno postawi艂 talerzyk z marmolad膮 na fili偶ance po kawie i za­troska艂 si臋: - Ale偶, panie Matzerath, zn贸w pan nie ruszy艂 marmolady.

Ano, znam ten zarzut. Zawsze go s艂ysz臋 po 艣niadaniu. Mimo to Bruno przynosi mi ka偶dego ranka t臋 kupk臋 poziomkowej marmola­dy, a ja od razu przykrywam j膮 papierem, gazet膮, kt贸r膮 zginam w daszek. Nie znosz臋 ani widoku, ani smaku marmolady, tote偶 na zarzut Bruna odpar艂em spokojnie i zdecydowanie: - Doskonale wiesz, Bruno, co my艣l臋 o marmoladzie, powiedz mi lepiej, ile mam wzrostu.

Bruno ma oczy wymar艂ego dinozaura. Ilekro膰 musi si臋 zastano­wi膰, wlepia to prehistoryczne spojrzenie w sufit pokoju, m贸wi naj­cz臋艣ciej w tym kierunku, wi臋c i dzi艣 rano powiedzia艂 do sufitu: - Ale to przecie偶 poziomkowa marmolada! - Dopiero gdy po d艂u偶szej pau­zie - bo moje milczenie podtrzymywa艂o pytanie o wzrost Oskara - jego spojrzenie wr贸ci艂o z sufitu i uczepi艂o si臋 pr臋t贸w w kracie moje­go 艂贸偶ka, us艂ysza艂em, 偶e mam metr dwadzie艣cia jeden wzrostu.

- Nie chcia艂by艣, drogi Bruno, dla porz膮dku zmierzy膰 mnie jesz­cze raz?

Spogl膮daj膮c nieruchomo, Bruno z kieszeni na ty艂ku wyci膮gn膮艂 cal贸wk臋, niemal brutalnie zdar艂 ze mnie ko艂dr臋, obci膮gn膮艂 mi zadart膮 koszul臋 i okry艂 moj膮 nago艣膰, roz艂o偶y艂 jaskrawo偶贸艂t膮 miark臋 u艂aman膮 na sto siedemdziesi膮tym 贸smym centymetrze, przy艂o偶y艂 do mojego cia艂a, przesuwa艂, sprawdza艂, r臋kami robi艂 to gruntownie, oczyma na­tomiast przebywa艂 w epoce jaszczur贸w, i w ko艅cu, udaj膮c, 偶e odczy­tuje rezultat, zastyg艂 z cal贸wk膮 w bezruchu: - Nadal metr dwadzie­艣cia jeden.

Dlaczego sk艂adaj膮c cal贸wk臋, zbieraj膮c naczynia po 艣niadaniu musia艂 tak ha艂asowa膰? Nie podoba mu si臋 moja miara?

Gdy Bruno opu艣ci艂 pok贸j z tac膮 艣niadaniow膮, z jaskrawo偶贸艂t膮 cal贸wk膮 obok oburzaj膮co naturalnej w kolorze poziomkowej marmo­lady, na korytarzu jeszcze raz przywar艂 okiem do judasza w drzwiach - czu艂em, jak pod jego spojrzeniem przenosz臋 si臋 w czasy prehisto­ryczne, zanim wreszcie zostawi艂 mnie sam na sam z moim metrem i dwudziestu jeden centymetrami.

A wi臋c Oskar tyle ma wzrostu! Jak na kar艂a, gnoma, liliputa nie­mal za du偶o. Jak wysoko moja Roswita Raguna nosi艂a czubek g艂o­wy? Jaki wzrost potrafi艂 zachowa膰 mistrz Bebra, kt贸ry by艂 potom­kiem ksi臋cia Eugeniusza? Nawet na Kitty i Feliksa m贸g艂bym dzisiaj patrze膰 z g贸ry. A przecie偶 wszyscy, kt贸rych tu wymieniam, zazdro艣­nie i przyja藕nie patrzyli kiedy艣 z g贸ry na Oskara; kt贸ry do dwudzie­stego pierwszego roku 偶ycia mia艂 dziewi臋膰dziesi膮t cztery centyme­try.

Dopiero gdy w czasie pogrzebu Matzeratha na Zaspie kamie艅 uderzy艂 mnie w ty艂 g艂owy, zacz膮艂em rosn膮膰.

Oskar m贸wi: kamie艅. Decyduj臋 si臋 wi臋c na uzupe艂nienie relacji o wydarzeniach na cmentarzu.

Skoro tylko po si贸dmym rzucie zorientowa艂em si臋, 偶e nie ma ju偶 dla mnie pytania: 鈥瀙owinienem czy nie powinienem?鈥, lecz jest tyl­ko jedno stwierdzenie: 鈥瀙owinienem, musz臋, chc臋!鈥 - zdj膮艂em b臋be­nek z szyi, rzuci艂em go razem z pa艂eczkami go grobu Matzeratha, zdecydowa艂em si臋 na ro艣niecie i poczu艂em od razu narastaj膮cy szum w uszach, a dopiero potem dosta艂em w ty艂 g艂owy kamieniem wielko­艣ci w艂oskiego orzecha, kt贸ry m贸j syn Kurt cisn膮艂 z cztero- i p贸艂letni膮 si艂膮. Chocia偶 to uderzenie nie zaskoczy艂o mnie - domy艣la艂em si臋 prze­cie偶, 偶e m贸j syn mia艂 wobec mnie jakie艣 zamiary - to jednak w 艣lad za swoim b臋benkiem wpad艂em do grobu Matzeratha. Stary Heilandt wyci膮gn膮艂 mnie suchym, starczym chwytem, b臋benek i pa艂eczki zo­stawi艂 jednak w dole, po艂o偶y艂 mnie, poniewa偶 krew lecia艂a mi z nosa, karkiem na 偶elazie kilofa. Krwawienie, jak wiemy, szybko usta艂o, natomiast ro艣niecie robi艂o post臋py, kt贸re co prawda by艂y tak mini­malne, 偶e tylko Leo Hy艣 zauwa偶y艂 je i obwie艣ci艂 krzycz膮c g艂o艣no, trzepocz膮c i unosz膮c si臋 jak ptak.

Tyle tego uzupe艂nienia, kt贸re w gruncie rzeczy jest zbyteczne; bo wzrost zacz膮艂 si臋, jeszcze zanim trafi艂 mnie kamie艅 i zanim wpad艂em do grobu Matzeratha. Dla Marii i pana Fajngolda jednak od samego pocz膮tku istnia艂a tylko jedna przyczyna mojego ro艣ni臋cia, kt贸re na­zywali chorob膮: kamie艅 w ty艂 g艂owy, upadek do do艂u. Maria spra艂a Kurtusia jeszcze na cmentarzu. By艂o mi go 偶al, bo przecie偶 nie mo偶­na wykluczy膰, 偶e przeznaczy艂 kamie艅 dla mnie, aby mi pom贸c, aby przy艣pieszy膰 m贸j wzrost. Mo偶e chcia艂 mie膰 wreszcie prawdziwego, doros艂ego ojca, a mo偶e tylko zast臋pc臋 Matzeratha; bo ojca nigdy we mnie nie uzna艂 i nie uszanowa艂.

W trakcie mojego trwaj膮cego blisko rok ro艣ni臋cia sporo by艂o le­karzy i lekarek, kt贸rzy potwierdzali, 偶e winien jest kamie艅, nieszcz臋艣­liwy upadek, kt贸rzy zatem m贸wili i wpisywali do historii mojej cho­roby: Oskar Matzerath jest u艂omnym Oskarem, poniewa偶 dosta艂 kamieniem w ty艂 g艂owy - i tak dalej, i tak dalej.

Tutaj powinni艣cie pa艅stwo przypomnie膰 sobie moje trzecie uro­dziny. C贸偶 potrafili doro艣li powiedzie膰 o pocz膮tku mojej w艂a艣ciwej historii: W wieku trzech lat Oskar Matzerath spad艂 ze schod贸w piw­nicznych na betonow膮 posadzk臋. Przez ten upadek zosta艂 zahamo­wany wzrost, i tak dalej, i tak dalej...

Mo偶na w tych wyja艣nieniach dostrzec zrozumia艂e pragnienie cz艂o­wieka, kt贸ry chcia艂by ka偶dy cud racjonalnie wyt艂umaczy膰. Oskar musi przyzna膰, 偶e i on jak najdok艂adniej bada ka偶de dziwo, zanim odrzuci je jako niewiarygodn膮 bujd臋.

Wr贸ciwszy z cmentarza na Zaspie, zastali艣my w mieszkaniu mat­ki Truczinskiej nowych lokator贸w. O艣mioosobowa rodzina polska zaludni艂a kuchni臋 i oba pokoje. Ludzie byli mili, chcieli nas przyj膮膰, p贸ki nie znajdziemy czego艣 innego, ale pan Fajngold sprzeciwi艂 si臋 takiemu zag臋szczeniu, chcia艂 nam odda膰 z powrotem sypialni臋 i sa­memu zadowoli膰 si臋 bawialni膮. Na to jednak nie chcia艂a si臋 zgodzi膰 Maria. Uwa偶a艂a, 偶e jej 艣wie偶emu wdowie艅stwu nie wypada miesz­ka膰 pod jednym dachem z samotnym panem. Fajngold, kt贸ry chwila­mi nie zdawa艂 sobie sprawy, 偶e nie by艂o przy nim 偶adnej pani Luby i 偶adnej rodziny, kt贸ry do艣膰 cz臋sto czu艂 za plecami obecno艣膰 ener­gicznej ma艂偶onki, zrozumia艂 powody Marii. Ze wzgl臋du na przyzwo­ito艣膰 i pani膮 Lube nie uchodzi艂o mieszka膰 razem, wi臋c odst膮pi艂 nam piwnic臋. Pom贸g艂 nam nawet urz膮dzi膰 si臋 tam, nie pozwoli艂 jednak, 偶ebym i ja przeni贸s艂 si臋 do piwnicy. Poniewa偶 by艂em chory, strasznie chory, po艂o偶yli mnie na prowizorycznym 艂贸偶ku w bawialni ko艂o for­tepianu mojej biednej mamy.

Ci臋偶ko by艂o o lekarza. Wi臋kszo艣膰 lekarzy zawczasu opu艣ci艂a mia­sto z transportami wojskowymi, bo ju偶 w styczniu zachodnioprusk膮 Kas臋 Chorych przeniesiono na zach贸d i wskutek tego poj臋cie pa­cjenta sta艂o si臋 dla wielu lekarzy nierealne. Po d艂ugim szukaniu pan Fajngold w szkole Heleny Lange, gdzie le偶eli obok siebie ranni z Armii Czerwonej i Wehrmachtu, znalaz艂 lekark臋 z Elbl膮ga, kt贸ra przeprowadza艂a tam amputacje. Obieca艂a wpa艣膰 i przysz艂a te偶 po czterech dniach, usiad艂a przy moim 艂贸偶ku, badaj膮c mnie wypali艂a jednego po drugim trzy albo cztery papierosy i zasn臋艂a nad czwar­tym.

Pan Fajngold nie odwa偶y艂 si臋 jej zbudzi膰. Maria tr膮ci艂a j膮 nie­艣mia艂o. Ale lekarka oprzytomnia艂a dopiero wtedy, gdy dopalaj膮cym si臋 papierosem osmali艂a sobie palec wskazuj膮cy lewej r臋ki. Natych­miast wsta艂a, rozdepta艂a niedopa艂ek na dywanie i powiedzia艂a kr贸t­ko, z rozdra偶nieniem: - Musicie wybaczy膰. Przez ostatnie trzy tygo­dnie nie zmru偶y艂am oka. By艂am w Kie偶marku na promie z transportem maluch贸w z Prus Wschodnich. Ale maluchy nie przyjecha艂y. Tylko wojsko. By艂o ich ze cztery tysi膮ce. Wszystkie pojecha艂y do lali. - Potem tak samo kr贸tko, jak opowiada艂a o dzieciach, kt贸re pojecha艂y do lali, pog艂aska艂a mnie po rosn膮cym dzieci臋cym policzku, wetkn臋艂a w usta nowego papierosa, podwin臋艂a lewy r臋kaw, wyci膮gn臋艂a z tecz­ki ampu艂k臋 i robi膮c sobie zastrzyk pobudzaj膮cy powiedzia艂a do Ma­rii: - Poj臋cia nie mam, co jest z tym ch艂opcem. Trzeba by go do kli­niki. Ale nie tutaj. Niech pani stara si臋 wyjecha膰, na zach贸d. Przeguby r膮k, stawy kolanowe i barkowe s膮 opuchni臋te. Z g艂ow膮 pewnie za­czyna si臋 to samo. Niech pani robi zimne ok艂ady. Zostawiam par臋 tabletek, gdyby mia艂 b贸le i nie m贸g艂 spa膰.

Podoba艂a mi si臋 ta oszcz臋dna w s艂owach lekarka, kt贸ra nie wie­dzia艂a, co mi jest i nie ba艂a si臋 do tego przyzna膰. W ci膮gu nast臋pnych tygodni Maria i pan Fajngold zrobili mi kilkana艣cie zimnych ok艂a­d贸w, kt贸re przynosi艂y mi ulg臋, ale nie zapobiega艂y temu, 偶e przegu­by r膮k, stawy kolanowe i barkowe, a tak偶e g艂owa w dalszym ci膮gu puch艂y i bola艂y. Mari臋 i pana Fajngolda przede wszystkim przerazi艂a moja rozrastaj膮ca si臋 wszerz g艂owa. Ona dawa艂a mi owe tabletki, kt贸re zbyt szybko si臋 sko艅czy艂y. On z linijk膮 i o艂贸wkiem w r臋ku za­cz膮艂 szkicowa膰 wykresy gor膮czki, wda艂 si臋 przy tym w eksperymen­ty, w 艣mia艂o zaprojektowane konstrukcje wpisywa艂 moj膮 gor膮czk臋, kt贸r膮 mierzy艂 pi臋膰 razy dziennie wymienionym na czarnym rynku za sztuczny mi贸d termometrem, co potem w tabelach pana Fajngolda wygl膮da艂o jak okropnie pop臋kane pasmo g贸rskie - wyobra偶a艂em sobie Alpy, 艂a艅cuch 艣nie偶nych And贸w - a tymczasem moja temperatura by艂a o po艂ow臋 mniej ekstrawagancka: rano mia艂em przewa偶nie trzy­dzie艣ci osiem i jeden; pod wiecz贸r dochodzi艂em do trzydziestu dzie­wi臋ciu; trzydzie艣ci dziewi臋膰 i cztery to najwy偶sza temperatura w okresie mojego ro艣ni臋cia. W gor膮czce widzia艂em i s艂ysza艂em roz­maite rzeczy, siedzia艂em na karuzeli, chcia艂em wysi膮艣膰, ale nie mo­g艂em. Siedzia艂em z mn贸stwem ma艂ych dzieci w wozach stra偶ackich, wydr膮偶onych 艂ab臋dziach, na psach, kotach, 艣winiach i jeleniach, je­cha艂em, jecha艂em, jecha艂em, jecha艂em, chcia艂em wysi膮艣膰, ale nie mog艂em. Wszystkie maluchy p艂aka艂y, nie chcia艂y ju偶 je藕dzi膰 na karuzeli, chcia艂y zaraz wyj艣膰 z woz贸w stra偶ackich, wydr膮偶onych 艂ab臋dzi, zsi膮艣膰 z kot贸w, ps贸w, jeleni i 艣wi艅, ale nie mog艂y. Obok w艂a艣ciciela karuzeli sta艂 bowiem Ojciec Niebieski i wci膮偶 op艂aca艂 za nas jeszcze jedno okr膮偶enie. A my modlili艣my si臋: 鈥濷jcze nasz, wiemy, 偶e masz du偶o drobnych, 偶e lubisz, jak je藕dzimy na karuzeli, 偶e bawi ci臋 pokazywanie nam okr膮g艂o艣ci 艣wiata. Prosimy ci臋, schowaj portmonetk臋, powiedz: stop, do艣膰 ju偶, koniec, basta, wysiada膰, szlus, st贸j - w g艂owie nam si臋 kr臋ci, biednym dzieciaczkom, jest nas cztery tysi膮ce, przywie藕li nas do Kie偶marku nad Wis艂膮, ale nie przedostali艣my si臋 na drugi brzeg, bo Twoja karuzela, Twoja karuzela...鈥

Ale Pan B贸g, Ojciec nasz, w艂a艣ciciel karuzeli, u艣miecha艂 si臋, jakby nigdy nic, ponownie wytrz膮sa艂 monet臋 z portmonetki, 偶eby cztery tysi膮ce maluch贸w, w艣r贸d nich Oskar, kr臋ci艂o si臋 w k贸艂ko w wozach stra偶ackich i wydr膮偶onych 艂ab臋dziach, na kotach, psach, 艣winiach li jeleniach, a za ka偶dym razem, kiedy m贸j jele艅 - jeszcze dzi艣 wydaje mi si臋, 偶e siedzia艂em na jeleniu - przemyka艂 ko艂o Ojca naszego i w艂a艣ciciela karuzeli, mia艂 on inn膮 twarz: by艂 to Rasputin, kt贸ry 艣miej膮c si臋 pr贸bowa艂 swoimi z臋bami szamana monet臋 na nast臋pne okr膮偶enie; by艂 to ksi膮偶臋 poet贸w Goethe, kt贸ry z pi臋knie haftowanej sakiewki wysypywa艂 monety, a na przedniej stronie wszystkich tych monet odci艣ni臋ty by艂 profil Ojca naszego, i zn贸w odurzony Rasputin, potem zr贸wnowa偶ony pan von Goethe. Troch臋 szale艅stwa z Rasputinem, potem ze wzgl臋d贸w rozumowych Goethe. Ekstremi艣ci wok贸艂 Rasputina, si艂y porz膮dku wok贸艂 Goethego. T艂um, wrzenie I wok贸艂 Rasputina, kalendarzowe sentencje wed艂ug Goethego... a wreszcie pochyli艂 si臋 - nie dlatego, 偶e gor膮czka ust膮pi艂a, lecz dlatego, 偶e zawsze kto艣 艂agodz膮c pochyla si臋 nad gor膮czk膮 - pochyli艂 si臋 pan Fajngold i zatrzyma艂 karuzel臋. Usun膮艂 stra偶 po偶arn膮, 艂ab臋dzie i jelenie, zdewaluowa艂 monety Rasputina, wys艂a艂 Goethego do ma­jtek, wyprawi艂 cztery tysi膮ce oszo艂omionych maluch贸w przez Kiezmark i Wis艂臋 do Kr贸lestwa Niebieskiego - i uni贸s艂 Oskara z 艂o偶a bole艣ci, posadzi艂 go na chmurze lizolu, co ma oznacza膰, 偶e mnie zdezynfekowa艂.

Zacz臋艂o si臋 to jeszcze od wszy i wesz艂o potem w zwyczaj. Wszy znalaz艂 najpierw u Kurtusia, potem u mnie, u Marii i u siebie. Jak pan Fajngold krzycza艂, gdy znalaz艂 wszy! Wo艂a艂 swoj膮 偶on臋 i dzieci, po­dejrzewa艂 ca艂膮 swoj膮 rodzin臋 o robactwo, w zamian za mi贸d sztuczny i p艂atki owsiane zdoby艂 mas臋 najr贸偶niejszych 艣rodk贸w dezynfekcyjnych i zacz膮艂 codziennie dezynfekowa膰 siebie, ca艂膮 swoj膮 rodzin臋, Kurtusia, Mari臋 i mnie, a tak偶e moje 艂贸偶ko. Naciera艂 nas, spryskiwa艂 i posypywa艂. A gdy spryskiwa艂, posypywa艂 i naciera艂, kwit艂a moja gor膮czka, p艂yn膮艂 potok jego wymowy i dowiadywa艂em si臋 o wago­nach towarowych pe艂nych karbolu, chloru i lizolu, kt贸re on rozprys­kiwa艂, rozsypywa艂 i rozlewa艂, gdy by艂 jeszcze dezynfektorem w obo­zie w Treblince i jako dezynfektor Mariusz Fajngold codziennie o drugiej po po艂udniu spryskiwa艂 roztworem lizolu obozowe ulice, baraki, 艂a藕nie, piece krematoryjne, zawini膮tka z ubraniem, czekaj膮­cych, kt贸rzy nie byli jeszcze pod prysznicem, le偶膮cych, kt贸rzy ju偶 byli pod prysznicem, wszystko, co wychodzi艂o z piec贸w, wszystko, co mia艂o wej艣膰 do piec贸w. I wylicza艂 mi nazwiska, bo zna艂 wszystkie nazwiska: opowiada艂 o Bilauerze, kt贸ry jednego z najbardziej upal­nych dni sierpnia poradzi艂 dezynfektorowi, 偶eby spryska艂 obozowe ulice Treblinki nie roztworem lizolu, lecz naft膮. Pan Fajngold tak zrobi艂. A ten Bilauer mia艂 zapa艂ki. A stary Lew Kurland z 呕OB ode­bra艂 od wszystkich przysi臋g臋. A in偶ynier Galewski wy艂ama艂 drzwi do magazynu broni. A Bilauer zastrzeli艂 pana hauptsturmf眉hrera Kutnera. A Sztulbach i Wary艅ski rzucili si臋 na Zisenisa. A inni na ludzi z Trawnik. A jeszcze inni przeci臋li druty ogrodzenia i upadli. Ale Unterscharf眉hrer Sch枚pke, kt贸ry zawsze dowcipkowa艂 prowa­dz膮c ludzi pod prysznic, sta艂 w bramie obozu i strzela艂. Nic to mu jednak nie pomog艂o, bo inni rzucili si臋 na niego: Adek Kaw臋, Motel Lewit i Henoch Lerer, tak偶e Hersz Rotblat i Letek 呕agiel, i Tozjasz Baran ze swoj膮 Debor膮. A Lolek Bebelmann krzykn膮艂: 鈥濬ajngold te偶 niech idzie, zanim samoloty przylec膮鈥. Ale pan Fajngold czeka艂 jesz­cze na swoj膮 偶on臋 Lube. Lecz ona ju偶 wtedy nie przychodzi艂a, kiedy j膮 wo艂a艂. Z艂apali go z lewej i z prawej. Z lewej Jakub Gelernter i z prawej Mordechaj Szwarcbard. A przed nim bieg艂 ma艂y doktor Atlas, kt贸ry ju偶 w obozie w Treblince, a p贸藕niej w lasach pod Wilnem zaleca艂 jak najstaranniejsze spryskiwanie lizolem, kt贸ry twierdzi艂, 偶e lizol jest wa偶niejszy ni偶 偶ycie. A pan Fajngold m贸g艂 tylko to potwierdzi膰; bo przecie偶 mia艂 do czynienia z trupami, nie z jednym trupem, nie, z trupami, jak膮 mam poda膰 liczb臋, powiem, 偶e tych trup贸w, kt贸re on spryska艂 lizolem, by艂o co niemiara. I sypa艂 nazwiskami, a偶 to zrobi艂o si臋 nudne, a偶 dla mnie, kt贸ry p艂awi艂em si臋 w lizolu, pytanie o 偶ycie i 艣mier膰 stu tysi臋cy nazwisk mniej by艂o wa偶ne ni偶 pytanie, czy 偶ycie, a je艣li nie 偶ycie, to 艣mier膰 te偶 zdezynfekowano w por臋 i wystarczaj膮­co 艣rodkami dezynfekcyjnymi pana Fajngolda.

Potem jednak gor膮czka mi spad艂a i zrobi艂 si臋 kwiecie艅. Potem gor膮czka zn贸w podskoczy艂a, karuzela wirowa艂a, a pan Fajngold po­lewa艂 lizolem martwych i 偶ywych. Potem gor膮czka zn贸w spad艂a i sko艅czy艂 si臋 kwiecie艅. W pocz膮tku maja szyja mi si臋 zrobi艂a kr贸tsza, klatka piersiowa poszerzy艂a si臋, podjecha艂a w g贸r臋, tak 偶e nie pochylaj膮c g艂owy mog艂em potrze膰 brod膮 obojczyk Oskara. Jeszcze raz przysz艂o troch臋 gor膮czki i troch臋 lizolu. S艂ysza艂em te偶 szept p艂a­wi膮cych si臋 w lizolu s艂贸w Marii: - 呕eby tylko go nie pokr臋ci艂o! 呕eby tylko nie dosta艂 garbu! 呕eby tylko nie zrobi艂o si臋 z tego wodog艂owie!

Pan Fajngold za艣 pociesza艂 Mari臋, opowiada艂 jej o ludziach, kt贸­rych zna艂, a kt贸rzy mimo garbu i wodog艂owia do czego艣 doszli. M贸­wi艂 o jakim艣 Romanie Frydrychu, co wyemigrowa艂 ze swoim garbem do Argentyny i tam otworzy艂 sklep z maszynami do szycia, a p贸藕niej ten sklep rozr贸s艂 si臋 w wielk膮 i znan膮 firm臋.

Opowie艣膰 o powodzeniu garbatego Frydrycha nie pocieszy艂a co prawda Marii, natchn臋艂a jednak opowiadacza, pana Fajngolda, takim entuzjazmem, 偶e postanowi艂 nada膰 naszemu sklepowi kolonialnemu inne oblicze. W po艂owie maja, wkr贸tce po zako艅czeniu wojny, w sklepie pokaza艂y si臋 nowe artyku艂y. Pojawi艂y si臋 pierwsze maszy­ny do szycia i cz臋艣ci zamienne, ale artyku艂y 偶ywno艣ciowe jeszcze przez jaki艣 czas pozosta艂y i pomog艂y przetrwa膰 okres przej艣ciowy. To by艂y rajskie czasy! Nie p艂aci艂o si臋 ju偶 got贸wk膮. Wymienia艂o si臋 metod膮 艂a艅cuszkow膮: mi贸d sztuczny, p艂atki owsiane, tak偶e ostatnie torebeczki proszku do pieczenia doktora Oetkera, cukier, m膮ka i mar­garyna zamienia艂y si臋 w rowery, rowery i cz臋艣ci rowerowe w motor­ki elektryczne, te w narz臋dzia, narz臋dzia w futra, a futra pan Fajn­gold zaczarowywa艂 w maszyny do szycia. Kurtu艣 pomaga艂 w tych zamiennych igraszkach, przyprowadza艂 klient贸w, po艣redniczy艂 w transakcjach, wci膮gn膮艂 si臋 o wiele szybciej ni偶 Maria w now膮 bran­偶臋. By艂o niemal tak jak za czas贸w Matzeratha. Maria sta艂a za lad膮, obs艂ugiwa艂a ow膮 cz臋艣膰 dawnej klienteli, kt贸ra jeszcze nie wyjecha艂a, i stara艂a si臋 mozoln膮 polszczyzn膮 pozna膰 偶yczenia nowo przyby艂ych klient贸w. Kurtu艣 mia艂 dar do j臋zyk贸w, by艂 wsz臋dzie. Pan Fajngold m贸g艂 na nim polega膰. Kurtu艣 mimo swoich niespe艂na pi臋ciu lat wy­specjalizowa艂 si臋 i spo艣r贸d stu kiepskich lub 艣rednich modeli, jakie ukazywa艂y si臋 na czarnym rynku przy Dworcowej, wy艂awia艂 od razu doskona艂e maszyny Singera i Pfaffa, a pan Fajngold potrafi艂 doceni膰 'umiej臋tno艣ci malca. Gdy w ko艅cu maja moja babka Anna Koljaiczkowa przysz艂a na piechot臋 z Bysewa przez Br臋towo do Wrzeszcza, odwiedzi艂a nas i ci臋偶ko dysz膮c rzuci艂a si臋 na kozetk臋, pan Fajngold I bardzo chwali艂 Kurtusia, a i dla Marii znalaz艂 s艂owa uznania. Opowiadaj膮c babce d艂ugo i szeroko histori臋 mojej choroby, a przy okazji i podkre艣laj膮c raz po raz u偶yteczno艣膰 swoich 艣rodk贸w dezynfekcyj­nych, uzna艂, 偶e i Oskara nale偶y pochwali膰, bo taki by艂em spokojny i dzielny, przez ca艂膮 chorob臋 nigdy nie krzycza艂em.

Moja babka przysz艂a po naft臋, bo w Bysewie nie by艂o ju偶 艣wiat艂a. Fajngold opowiedzia艂 jej o swoich do艣wiadczeniach z naft膮 w obo­zie w Treblince, a tak偶e o swoich r贸偶norodnych zadaniach obozowe­go dezynfektora, kaza艂 Marii nape艂ni膰 naft膮 dwie litrowe butelki, doda艂 do tego paczk臋 sztucznego miodu i ca艂y asortyment 艣rodk贸w dezyn­fekcyjnych i kiwaj膮c g艂ow膮, a jednocze艣nie my艣lami przebywaj膮c gdzie indziej, s艂ucha艂, jak babka opowiada艂a ze szczeg贸艂ami o wszyst­kim, co w czasie dzia艂a艅 wojennych spali艂o si臋 w Bysewie i Bysewie-Wybudowaniach. Mog艂a te偶 co艣 powiedzie膰 na temat zniszcze艅 w Firodze, kt贸ra odzyska艂a dawn膮 polsk膮 nazw臋. A i Bysewo powr贸­ci艂o do przedwojennej nazwy. Ehlersa natomiast, kt贸ry przecie偶 by艂 w R臋biechowie ortsbauernf眉hrerem i bardzo si臋 udziela艂, kt贸ry o偶e­ni艂 si臋 z 偶on膮 syna jej brata, znaczy si臋: Jadwig膮 po Janie, co zgin膮艂 na Poczcie, ot贸偶 tego Ehlersa robotnicy rolni powiesili przed jego biurem. I niewiele brakowa艂o, a powiesiliby te偶 Jadwig臋, bo jako 偶ona polskiego bohatera wzi臋艂a sobie ortsbauemf眉hrera, bo Stefan dos艂u偶y艂 si臋 podporucznika w niemieckiej armii, a Marga by艂a prze­cie偶 w Zwi膮zku Dziewcz膮t Niemieckich.

- Ano c贸偶 - powiedzia艂a moja babka - Stefanowi nie mogli nic zrobi膰, bo nad Bia艂ym Morzem zgin膮艂, hen na pomocy. Ale Marg臋 chcieli jej wzi膮膰 i do obozu wsadzi膰. Ale wtedy Wincenty g臋b臋 roz­tworzy艂 i nagada艂 si臋, jak jeszcze nigdy. I teraz Jadwiga jest z Marga u nas i pomaga w polu. Ale Wincentemu tak to gadanie si艂y odj臋艂o, 偶e d艂ugo ju偶 chyba nie poci膮gnie. A z babci膮 te偶 dobrze nie jest, serduszko j膮 boli i wszystko, a najgorzej g艂owa, odk膮d taki jeden m膮drala uderzy艂 j膮, bo my艣la艂, 偶e tak potrzeba.

Tak skar偶y艂a si臋 Anna Koljaiczkowa, trzyma艂a si臋 za g艂ow臋, g艂as­ka艂a mnie po rosn膮cej g艂owie i wyg艂osi艂a przy tym par臋 gorzkich my艣li: - Tak to ju偶 jest z Kaszubami, Oskarku. Zawsze dostaj膮 po g艂owie. Ale wy teraz wyjedziecie, na zach贸d wyjedziecie, tam lepiej wam b臋dzie, i tylko babcia zostanie tutaj. Bo Kaszub贸w nie mo偶na przenie艣膰 nigdzie, oni zawsze musz膮 by膰 tutaj i nadstawia膰 g艂owy, 偶eby inni mogli uderzy膰, bo my za ma艂o polscy jeste艣my i za ma艂o niemieccy, bo jak kto艣 jest Kaszuba, nie wystarcza to ani Niemcom, ani Polakom. Ci zawsze dok艂adnie chc膮 wiedzie膰, co jest co!

Moja babka za艣mia艂a si臋 g艂o艣no, schowa艂a butelki z naft膮, mi贸d sztuczny i 艣rodki dezynfekcyjne pod owe cztery sp贸dnice, kt贸re mimo najbardziej burzliwych, militarnych, politycznych i dziejowych wy­darze艅 nie straci艂y swojej ziemniaczanej barwy.

Gdy mia艂a ju偶 i艣膰 i pan Fajngold prosi艂 j膮 o chwil臋 cierpliwo艣ci, bo chcia艂 jej jeszcze przedstawi膰 swoj膮 偶on臋 Lube i reszt臋 rodziny,

Anna Koljaiczkowa powiedzia艂a, kiedy pani Luba nie przysz艂a:

- Widzi pan, ja te偶 wo艂am ci膮gle: Agnieszko, c贸rko moja, przyjd藕偶e i pom贸偶 starej matce wy偶膮膰 bielizn臋. I ona tak samo nie przychodzi, jak nie chcia艂a przyj艣膰 pa艅ska Luba. A Wincenty, znaczy si臋 m贸j brat, mimo choroby wychodzi w ciemn膮 noc na przyzb臋 i wyrywa s膮siad贸w ze snu, bo przyzywa g艂o艣no syna swojego Jana, kt贸ry na Poczcie by艂 i zabity zosta艂.

Sta艂a ju偶 w drzwiach i zak艂ada艂a chustk臋, gdy j膮 zawo艂a艂em po polsku z 艂贸偶ka: - Babka, babka! - A ona odwr贸ci艂a si臋, unios艂a ju偶 lekko sp贸dnice, jakby chcia艂a mnie tam wpu艣ci膰 i zabra膰 ze sob膮, potem prawdopodobnie przypomnia艂a sobie o butelkach z naft膮, sztucznym miodzie i 艣rodkach dezynfekcyjnych, kt贸re ju偶 zajmowa­艂y owo miejsce - wysz艂a, wysz艂a beze mnie, wysz艂a bez Oskara.

W pocz膮tku czerwca pierwsze transporty odjecha艂y na zach贸d. Maria nic nie m贸wi艂a, ale zauwa偶y艂em, 偶e i ona 偶egna si臋 z meblami, ze sklepem, z kamienic膮, z grobami po obu stronach Alei Hindenburga i z pag贸rkami na cmentarzu na Zaspie.

Zanim schodzi艂a z Kurtusiem do piwnicy, siada艂a nieraz wieczo­rem opodal mojego 艂贸偶ka przy fortepianie mojej biednej mamy, w lewej r臋ce trzyma艂a organki, a praw膮 pr贸bowa艂a sobie jednym pal­cem akompaniowa膰.

Pan Fajngold nie m贸g艂 s艂ucha膰 tej muzyki, prosi艂 Mari臋, 偶eby przesta艂a, a gdy tylko odj臋艂a organki od ust i chcia艂a zamkn膮膰 wieko fortepianu, prosi艂, 偶eby jednak troch臋 jeszcze pogra艂a.

Potem o艣wiadczy艂 si臋. Oskar czu艂, 偶e to nast膮pi. Pan Fajngold coraz rzadziej przywo艂ywa艂 swoj膮 偶on臋 Lube, a gdy kt贸rego艣 letnie­go wieczoru pe艂nego much i brz臋czenia przekona艂 si臋 o jej nieobec­no艣ci, o艣wiadczy艂 si臋 Marii. Chcia艂 j膮 wzi膮膰 z dwojgiem dzieci, tak偶e z chorym Oskarem. Ofiarowa艂 jej mieszkanie i udzia艂 w sklepie.

Maria mia艂a w贸wczas dwadzie艣cia dwa lata. Jej pocz膮tkowa, jesz­cze jakby zdana na przypadek uroda utrwali艂a si臋, je艣li nie stward­nia艂a. Ostatnie miesi膮ce wojny i pierwsze po wojnie pozbawi艂y j膮 owej trwa艂ej ondulacji, za kt贸r膮 jeszcze zap艂aci艂 Matzerath. Cho膰 nie nosi艂a warkoczy, jak za moich czas贸w, to jednak d艂ugie w艂osy opada­艂y jej na ramiona, pozwala艂y widzie膰 w niej zbyt powa偶n膮, mo偶e na­wet zgorzknia艂膮 dziewczyn臋 - i ta dziewczyna powiedzia艂a: nie, od­rzuci艂a o艣wiadczyny pana Fajngolda. Maria sta艂a na dawnym naszym dywanie, lew膮 r臋k膮 trzyma艂a Kurtusia, kciukiem prawej wskazywa艂a w stron臋 kaflowego pieca, a pan Fajngold i Oskar s艂yszeli jej s艂owa:

- To niemo偶liwe. Tutaj wszystko przepad艂o. Jedziemy do Nadrenii, do mojej siostry Gusty. Ona jest zam臋偶na za jednym starszym kelnerem z bran偶y hotelowej. Jej m膮偶 nazywa si臋 K枚ster i przyjmie nas na tymczasem, wszystkich troje.

Nazajutrz z艂o偶y艂a wnioski o wyjazd. W trzy dni p贸藕niej mieli艣my ju偶 swoje papiery. Pan Fajngold nie odzywa艂 si臋 wi臋cej, zamkn膮艂 sklep, siedzia艂, gdy Maria si臋 pakowa艂a, w ciemnym sklepie na kon­tuarze i nie mia艂 nawet ochoty na sztuczny mi贸d. Dopiero gdy Maria chcia艂a si臋 z nim po偶egna膰, zsun膮艂 si臋 ze swojego siedzenia, przypro­wadzi艂 rower z przyczep膮 i zaproponowa艂, 偶e odprowadzi nas na dworzec.

Oskara i baga偶 - wolno nam by艂o zabra膰 pi臋膰dziesi膮t funt贸w na osob臋 - za艂adowano na dwuko艂ow膮 przyczep臋, kt贸ra chodzi艂a na gumach. Pan Fajngold pcha艂 rower. Maria prowadzi艂a Kurtusia za r臋k臋 i na rogu ulicy Elzy, gdy skr臋cali艣my w lewo, jeszcze raz si臋 odwr贸ci艂a. Ja nie mog艂em ju偶 odwr贸ci膰 si臋 w stron臋 Labesa, bo odwracanie si臋 sprawia艂o mi b贸l. G艂owa Oskara pozosta艂a wi臋c spokojnie mi臋dzy ramionami. Tylko oczyma, kt贸re zachowa艂y swoj膮 ruchliwo艣膰, pozdrawia艂em ulic臋 Marii, potok Strzy偶e, park na Ku藕niczkach, pod­ziemne przej艣cie do Dworcowej, w kt贸rym po staremu kapa艂o obrzy­dliwie, m贸j nie zniszczony ko艣ci贸艂 Serca Jezusowego i dworzec pod­miejski we Wrzeszczu, kt贸ry nosi艂 teraz t臋 niemo偶liw膮 do wym贸wienia nazw臋.

Musieli艣my czeka膰. Gdy potem podstawiono poci膮g, by艂 to po­ci膮g towarowy. T艂um ludzi, mn贸stwo dzieci. Baga偶 kontrolowano i wa偶ono. 呕o艂nierze wrzucali do ka偶dego wagonu wi膮zk臋 s艂omy. Nie by艂o orkiestry. Ale deszcz te偶 nie pada艂. By艂o zachmurzenie niewiel­kie lub umiarkowane i wia艂 wschodni wiatr.

Wsiedli艣my do czwartego wagonu od ko艅ca. Pan Fajngold z rzad­kimi, rozwianymi rudawymi w艂osami, sta艂 pod nami na szynach, pod­szed艂 bli偶ej, gdy wstrz膮s obwie艣ci艂 przybycie lokomotywy, poda艂 Marii trzy paczuszki margaryny i dwie paczuszki sztucznego miodu, a gdy polskie komendy, krzyki i p艂acz zapowiedzia艂y odjazd, do prowiantu na drog臋 doda艂 jeszcze paczk臋 ze 艣rodkami dezynfekcyjnymi - lizol jest wa偶niejszy ni偶 偶ycie - i pojechali艣my, zostawili艣my za sob膮 pana Fajngolda, kt贸ry te偶 w艂a艣ciwie i przepisowo, jak si臋 nale偶y przy od­je藕dzie poci膮gu, z rozwianymi rudawymi w艂osami mala艂 coraz bar­dziej, sk艂ada艂 si臋 ju偶 tylko z machania, a偶 ca艂kiem znikn膮艂.





















Ro艣niecie w wagonie towarowym


Jeszcze dzi艣 mnie to boli. Dopiero co rzuci艂o mi g艂ow臋 na po­duszki. Stawy skokowe i przeguby r膮k nabrzmiewaj膮, a ja staj臋 si臋 zgrzytaczem - co ma oznacza膰, 偶e Oskar musi zgrzyta膰 z臋bami, 偶eby nie s艂ysze膰 trzeszczenia swoich w艂asnych ko艣ci w torebkach stawo­wych. Ogl膮dam dziesi臋膰 swoich palc贸w i musz臋 sobie powiedzie膰, 偶e s膮 opuchni臋te. Ostatnia pr贸ba na moim b臋benku dowodzi, 偶e pal­ce Oskara s膮 nie tylko troch臋 opuchni臋te, ale chwilowo nie nadaj膮 si臋 do tego zawodu; wypadaj膮 z nich pa艂eczki.

Tak偶e wieczne pi贸ro nie chce ju偶 podporz膮dkowa膰 si臋 mojemu kierownictwu. B臋d臋 musia艂 poprosi膰 o zimne ok艂ady. Potem, z d艂o艅­mi, stopami i kolanami owini臋tymi czym艣 ch艂odnym, z r臋cznikiem na czole wyposa偶臋 mojego piel臋gniarza w papier i o艂贸wek; bo wiecz­nego pi贸ra nie lubi臋 po偶ycza膰. Czy Bruno zechce i potrafi uwa偶nie mnie wys艂ucha膰? Czyjego opowiadanie w艂asnymi s艂owami odda ow膮 podr贸偶 w wagonie towarowym, kt贸ra zacz臋艂a si臋 12 czerwca dzie­wi臋膰set czterdziestego pi膮tego? Bruno siedzi przy stoliku pod akwa­rel膮 z zawilcami. Teraz odwraca g艂ow臋, ukazuje mi t臋 stron臋, kt贸ra nazywa si臋 twarz膮, i patrzy oczyma ba艣niowego zwierz臋cia w prawo i w lewo obok mnie. Kiedy tak przyk艂ada o艂贸wek do cienkich warg, mo偶na by pomy艣le膰, 偶e czeka. Ale przyjmijmy, 偶e istotnie czeka na moje s艂owo, na znak, by rozpocz膮膰 opowiadanie w艂asnymi s艂owami - jego my艣li kr膮偶膮 wok贸艂 w臋藕lastych stwor贸w. B臋dzie sup艂a艂 sznur­ki, podczas gdy do Oskara nale偶y rozwik艂anie potokiem s艂贸w mojej zawik艂anej przesz艂o艣ci. Bruno pisze teraz:

芦Ja, Bruno M眉nsterberg z Alteny w Sauerlandzie, nie偶onaty i bez­dzietny, jestem piel臋gniarzem na oddziale prywatnym tutejszego za­k艂adu dla nerwowo chorych. Pan Matzerath, kt贸ry przebywa tu od przesz艂o roku, jest moim pacjentem. Mam jeszcze innych pacjent贸w, o kt贸rych nie b臋d臋 tutaj m贸wi膰. Pan Matzerath jest moim najspokoj­niejszym pacjentem. Nigdy nie wpada w tak膮 w艣ciek艂o艣膰, 偶ebym musia艂 wo艂a膰 innych piel臋gniarzy. Pisze i b臋bni troch臋 za du偶o. 呕eby oszcz臋dzi膰 swoje przem臋czone palce, prosi艂 mnie dzi艣, abym za nie­go pisa艂 i nie wyplata艂 w臋藕lastych stwor贸w. Ja jednak wsadzi艂em sznu­rek do kieszeni i gdy on b臋dzie opowiada艂, zaczn臋 ko艅cami palc贸w figur臋, kt贸r膮, stosownie do opowiadania pana Matzeratha, nazw臋 芦Uchod藕c膮 ze wschodu禄. Nie b臋dzie to pierwsza figura, kt贸r膮 za­czerpn膮艂em z opowie艣ci mojego pacjenta. Dotychczas splot艂em jego babk臋, kt贸r膮 nazwa艂em 芦Jab艂kiem w czterech szlafrokach禄; odtworzy艂em w sznurku jego dziadka, flisaka, nazwa艂em go troch臋 ryzy­kownie 芦Columbus禄; dzi臋ki mojemu sznurkowi jego biedna mama sta艂a si臋 芦Pi臋kn膮 amatork膮 ryb禄; z jego obu ojc贸w, Matzeratha i Jana Bro艅skiego, uplot艂em grup臋, kt贸ra nazywa si臋 芦Dwaj skaciarze禄; utrwali艂em w sznurku r贸wnie偶 usiane bliznami plecy jego przyjacie­la Herberta Truczinskiego, nazwa艂em p艂askorze藕b臋 芦Wyboistym szla­kiem禄; tak偶e poszczeg贸lne budowle, jak Poczt臋 Polsk膮, Wie偶臋 Wi臋­zienn膮, Teatr Miejski, pasa偶 Zbrojowni, Muzeum 呕eglugi, piwnic臋 Greffa, szkol臋 Pestalozziego, k膮pielisko w Brze藕nie, ko艣ci贸艂 Serca Jezusowego, kawiarni臋 芦Cztery Pory Roku禄, fabryk臋 czekolady Baltic, kilka bunkr贸w na Wale Atlantyckim, wie偶臋 Eiffla w Pary偶u, Dworzec Szczeci艅ski w Berlinie, katedr臋 w Reims, a wreszcie ka­mienic臋, w kt贸rej pan Matzerath przyszed艂 na 艣wiat, odtworzy艂em w臋ze艂 po w臋藕le, kraty i nagrobki cmentarzy na Zaspie i w Br臋towie ofiarowa艂y mojemu sznurkowi swoje ornamenty, uchwyci艂em w su­p艂y nurt Wis艂y i Sekwany, fale Ba艂tyku, ba艂wany Oceanu Atlantyc­kiego rozbijaj膮ce si臋 o wybrze偶e ze sznurka, zamieni艂em sznurek w kaszubskie kartofliska i 艂膮ki Normandii, zaludni艂em powsta艂y w ten spos贸b krajobraz, kt贸ry nazywam po prostu 芦Europ膮禄, grupa­mi figur jak: Obro艅cy Poczty. Kupcy kolonialni. Ludzie na trybunie. Ludzie przed trybun膮. Pierwszoklasi艣ci z torbami pe艂nymi 艂akoci. Wy­mieraj膮cy dozorcy muzeum. M艂odociani przest臋pcy na pr贸bie jase­艂ek. Polska kawaleria przed zorz膮 wieczorn膮. Mr贸wki tworz膮 histo­ri臋. Teatr frontowy gra dla podoficer贸w i szeregowych. Stoj膮cy ludzie, kt贸rzy dezynfekuj膮 le偶膮cych ludzi w obozie w Treblince. A teraz zaczynam figur臋 uchod藕cy ze wschodu, kt贸ry najprawdopodobniej zamieni si臋 w grup臋 uchod藕c贸w ze wschodu.

Pan Matzerath wyjecha艂 z Gda艅ska, kt贸ry w tym momencie nosi艂 ju偶 polsk膮 nazw臋, dwunastego czerwca dziewi臋膰set czterdziestego pi膮tego, mniej wi臋cej o jedenastej przed po艂udniem. Towarzyszy艂a mu wdowa Maria Matzerath, kt贸r膮 m贸j pacjent nazywa swoj膮 dawn膮 ukochan膮, i Kurt Matzerath, rzekomy syn mojego pacjenta. Poza tym w wagonie towarowym mia艂y si臋 znajdowa膰 jeszcze trzydzie艣ci dwie inne osoby, mi臋dzy nimi cztery franciszkanki w habitach i m艂oda dziewczyna w chustce na g艂owie, w kt贸rej pan Oskar Matzerath roz­pozna艂 jakoby niejak膮 pann臋 Luzie Rennwand. Po kilku zapytaniach z mojej strony m贸j pacjent przyzna艂 jednak, 偶e owa dziewczyna na­zywa艂a si臋 Regina Raeck, ale nadal m贸wi o bezimiennej tr贸jk膮tnej lisiej twarzy, kt贸r膮 potem zn贸w raz po raz nazywa po imieniu, wo艂a­j膮c na ni膮 Luzie; co mi nie przeszkadza wpisa膰 tutaj ow膮 dziewczyn臋 jako pann臋 Regin臋. Regina Raeck podr贸偶owa艂a z rodzicami, dziadkami i chorym wujem, kt贸ry pr贸cz swojej rodziny wi贸z艂 na zach贸d raka 偶o艂膮dka, du偶o m贸wi艂 i zaraz po odje藕dzie poda艂 si臋 za starego socjaldemokrat臋.

O ile m贸j pacjent pami臋ta, jazda do Gdyni, kt贸ra przez cztery i p贸艂 roku nazywa艂a si臋 Gotenhafen, przebieg艂a spokojnie. Dwie ko­biety z Oliwy, kilkoro dzieci i jeden starszy pan z Wrzeszcza p艂akali do samego Sopotu, podczas gdy zakonnice zaj臋艂y si臋 modlitw膮.

W Gdyni poci膮g mia艂 pi臋膰 godzin postoju. Do wagonu wprowa­dzono jeszcze dwie kobiety z sze艣ciorgiem dzieci. Socjaldemokrata mia艂 przeciwko temu protestowa膰, bo by艂 chory i jako socjaldemo­krata sprzed wojny domaga艂 si臋 specjalnego traktowania. Ale polski oficer, kt贸ry prowadzi艂 transport, spoliczkowa艂 go, gdy nie chcia艂 zrobi膰 miejsca, i o艣wiadczy艂 p艂ynn膮 niemczyzn膮, 偶e nie wie, co to znaczy socjaldemokrata. W czasie wojny musia艂 przebywa膰 w r贸偶­nych miejscowo艣ciach Niemiec, ale takiego s艂贸wka nigdy nie s艂y­sza艂. Chory na 偶o艂膮dek socjaldemokrata nie zd膮偶y艂 ju偶 obja艣ni膰 pol­skiemu oficerowi sensu, istoty i historii Socjaldemokratycznej Partii Niemiec, poniewa偶 oficer opu艣ci艂 wagon, zasun膮艂 drzwi i zaryglowa艂 od zewn膮trz.

Zapomnia艂em napisa膰, 偶e wszyscy ludzie siedzieli albo le偶eli na s艂omie. Gdy p贸藕nym popo艂udniem poci膮g ruszy艂, par臋 kobiet zawo­艂a艂o: - Jedziemy z powrotem do Gda艅ska. - Ale to by艂a pomy艂ka. Poci膮g zosta艂 tylko przetoczony na inny tor i pojecha艂 potem na za­ch贸d w kierunku S艂upska. Podr贸偶 do S艂upska trwa艂a podobno cztery dni, bo poci膮g raz po raz przystawa艂 w szczerym polu zatrzymywany przez dawnych partyzant贸w i zgraje polskich wyrostk贸w. Intruzi otwierali przesuwane drzwi wagonu, wpuszczali do 艣rodka troch臋 艣wie偶ego powietrza i wraz ze zu偶ytym powietrzem zabierali z wago­nu cz臋艣膰 podr贸偶nego baga偶u. Zawsze ilekro膰 opanowywali wagon pana Matzeratha, podnosi艂y si臋 cztery zakonnice i trzyma艂y w g贸rze swoje krzy偶e zawieszone na habitach. Cztery krucyfiksy robi艂y na ch艂opakach wielkie wra偶enie. 呕egnali si臋 znakiem krzy偶a, zanim wyrzucali na nasyp plecaki i walizki podr贸偶nych.

Gdy socjaldemokrata podsun膮艂 ch艂opakom papier, na kt贸rym w艂a­dze polskie w Gda艅sku potwierdza艂y, 偶e od dziewi臋膰set trzydzieste­go pierwszego do dziewi臋膰set trzydziestego si贸dmego by艂 op艂acaj膮­cym sk艂adki cz艂onkiem partii socjaldemokratycznej, oni si臋 nie prze偶egnali, lecz wyrwali mu papier z r臋ki, chwycili jego dwie wa­lizki i plecak jego 偶ony: tak偶e 贸w pi臋kny p艂aszcz zimowy w du偶膮 krat臋, na kt贸rym le偶a艂 socjaldemokrata, wyniesiono na 艣wie偶e po­morskie powietrze.

Mimo to pan Oskar Matzerath twierdzi, 偶e ch艂opcy zrobili na nim korzystne wra偶enie dzi臋ki swemu zdyscyplinowaniu. Przypisuje to wp艂ywowi ich przyw贸dcy, kt贸ry mimo m艂odego wieku by艂 ju偶 po­dobno w siedemnastym roku 偶ycia indywidualno艣ci膮, przypomina­j膮c膮 panu Matzerathowi w spos贸b zarazem bolesny i przyjemny przy­w贸dc臋 bandy Wyciskaczy, owego St枚rtebekera.

Gdy 贸w tak podobny do St枚rtebekera m艂ody cz艂owiek chcia艂 wyrwa膰 i wyrwa艂 w ko艅cu plecak z r膮k pani Marii Matzerath, pan Matzerath w ostatniej chwili wyci膮gn膮艂 z plecaka le偶膮cy szcz臋艣liwie na wierzchu album rodzinny. Z pocz膮tku szef bandy ju偶 mia艂 si臋 roz­gniewa膰. Ale gdy m贸j pacjent otworzy艂 album i pokaza艂 ch艂opakowi fotografi臋 swojej babki Koljaiczkowej, tamten wypu艣ci艂 z r膮k plecak pani Marii, pomy艣lawszy pewnie o swojej w艂asnej babce, zasaluto­wa艂 przyk艂adaj膮c dwa palce do czapki, powiedzia艂 w stron臋 rodziny Matzerath贸w po polsku: - Do widzenia! - i zamiast plecaka Matzerath贸w zabieraj膮c walizk臋 innych podr贸偶nych, opu艣ci艂 ze swoimi lud藕mi wagon.

W plecaku, kt贸ry dzi臋ki albumowi pozosta艂 w posiadaniu rodzi­ny, pr贸cz paru sztuk bielizny znajdowa艂y si臋 ksi臋gi handlowe i po­kwitowania podatkowe sklepu kolonialnego, ksi膮偶eczki oszcz臋dno­艣ciowe i rubinowy naszyjnik, kt贸ry nale偶a艂 kiedy艣 do matki pana Matzeratha, a kt贸ry m贸j pacjent ukry艂 w paczce ze 艣rodkami dezyn­fekcyjnymi; podr贸偶 na zach贸d odbywa艂a tak偶e owa ksi臋ga m膮dro艣ci, kt贸ra sk艂ada艂a si臋 w po艂owie z fragment贸w Rasputina, a w po艂owie z pism Goethego.

M贸j pacjent twierdzi, 偶e przez ca艂膮 drog臋 trzyma艂 na kolanach przewa偶nie albumy z fotografiami, a niekiedy i ksi臋g臋 m膮dro艣ci, prze­wraca艂 kartki - i obie ksi臋gi, mimo gwa艂townych b贸l贸w w ko艣ciach, da艂y mu wiele radosnych, ale i pe艂nych zadumy chwil.

Dalej m贸j pacjent chcia艂by powiedzie膰: Wstrz膮sy i szarpni臋cia, przeje偶d偶anie zwrotnic i mijanek, le偶enie w wyci膮gni臋tej pozycji na wibruj膮cej bez przerwy przedniej osi wagonu towarowego przy艣pie­szy艂y jego ro艣niecie. Nie rozrasta艂 si臋 ju偶 wszerz, jak dot膮d, tylko zyskiwa艂 na d艂ugo艣ci. Obrzmia艂e, lecz nie obj臋te zapaleniem stawy mog艂y si臋 rozlu藕ni膰. Nawet jego uszy, nos i narz膮d p艂ciowy mia艂y, jak s艂ysz臋, przy stukocie wagonu towarowego na stykach szyn 艣wiad­czy膰 o ro艣ni臋ciu. P贸ki transport mia艂 woln膮 drog臋, pan Matzerath prawdopodobnie nie odczuwa艂 偶adnych b贸l贸w. Tylko kiedy poci膮g przystawa艂, bo zn贸w chcieli z艂o偶y膰 wizyt臋 partyzanci albo m艂odocia­ni rabusie, chwyta艂 go k艂uj膮cy, rw膮cy b贸l, kt贸ry on, jak powiedziano, u艣mierza艂 albumem z fotografiami.

Pr贸cz polskiego St枚rtebekera fotografiami rodzinnymi mia艂o si臋 zainteresowa膰 podobno jeszcze kilku innych m艂odocianych szabrownik贸w, a tak偶e starszy partyzant. Leciwy wojak w mundurze bez dys­tynkcji usiad艂 sobie nawet, zapali艂 papierosa, uwa偶nie przekartkowa艂 album, nie opuszczaj膮c 偶adnego czworoboku, zacz膮艂 od portretu dziadka Koljaiczka, 艣ledzi艂 bogato ilustrowany rozw贸j rodziny a偶 po owe migawkowe zdj臋cia, kt贸re pokazuj膮 pani膮 Mari臋 Matzerath z rocznym, dwuletnim, trzy- i czteroletnim synem Kurtem. M贸j pa­cjent widzia艂 nawet, jak u艣miecha艂 si臋 ogl膮daj膮c niekt贸re sielanki. Zgorszy艂 si臋 tylko paru zbyt wyra藕nie rozpoznawalnymi odznakami partyjnymi na ubraniach zmar艂ego pana Matzeratha, w klapie pana Ehlersa, kt贸ry by艂 ortsbauernf眉hrerem w R臋biechowie i o偶eni艂 si臋 z wdow膮 po obro艅cy Poczty, Janie Bro艅skim. Na oczach krytyczne­go obserwatora i ku jego zadowoleniu m贸j pacjent wyskroba艂 ko艅­cem 艣niadaniowego no偶a sfotografowane odznaki partyjne.

Ten partyzant - jak w艂a艣nie obja艣nia mnie pan Matzerath - w przeciwie艅stwie do wielu nieprawdziwych partyzant贸w mia艂 by膰 prawdziwym partyzantem. Bo tutaj pada stwierdzenie: Partyzanci nigdy nie s膮 tymczasowymi partyzantami, lecz s膮 zawsze i stale par­tyzantami, kt贸rzy wynosz膮 do w艂adzy obalone rz膮dy i obalaj膮 rz膮dy w艂a艣nie z pomoc膮 partyzant贸w wyniesione do w艂adzy. Wed艂ug tezy pana Matzeratha w艣r贸d wszystkich ludzi oddanych polityce niepo­prawni, w艂asne dzie艂o podkopuj膮cy partyzanci s膮 - co w艂a艣ciwie po­winno mnie przekona膰 - lud藕mi o najwi臋kszym talencie artystycz­nym, bo natychmiast odrzucaj膮 to, co dopiero stworzyli.

To samo mo偶na powiedzie膰 o mnie. Czy偶 nie do艣膰 cz臋sto zdarza si臋, 偶e ledwie moje sup艂owe twory zastygn膮 w gipsie, rozbijam je pi臋艣ci膮? My艣l臋 tu szczeg贸lnie o owym zam贸wieniu, jakie z艂o偶y艂 mi m贸j pacjent przed kilku miesi膮cami, polegaj膮cym na tym, 偶eby z naj­prostszego sznurka sple艣膰 rosyjskiego szamana Rasputina i niemiec­kiego ksi臋cia poet贸w Goethego w jedn膮 jedyn膮 osob臋, kt贸ra potem, na 偶膮danie mojego pacjenta, mia艂a by膰 uderzaj膮co podobna do nie­go, zamawiaj膮cego. Nie wiem, ile ju偶 zu偶y艂em kilometr贸w sznurka, 偶eby te dwa ekstrema po艂膮czy膰 ostatecznie w jednym splocie. Ale podobnie jak 贸w partyzant, kt贸rego pan Matzerath stawia mi za wz贸r, pozostaj臋 niespokojny i niezadowolony; co zwi膮偶臋 praw膮, rozwi膮zu­j臋 lew膮, co stworzy moja lewica, rozbije moja zaci艣ni臋ta prawica.

Lecz i pan Matzerath nie potrafi trzyma膰 si臋 w swoim opowiada­niu jednej linii. Pomijaj膮c cztery zakonnice, kt贸re nazywa艂 raz fran­ciszkankami, to zn贸w szarytkami, my艣l臋 w szczeg贸lno艣ci o tym m艂o­dym stworzeniu, kt贸re ze swoimi dwoma imionami i jedn膮, rzekomo tr贸jk膮tn膮 lisi膮 twarz膮 raz po raz gmatwa jego relacj臋 i mnie, opowiada­j膮cego w艂asnymi s艂owami, powinno w艂a艣ciwie zmusi膰 do zanotowa­nia dw贸ch albo wi臋cej wersji owej podr贸偶y ze wschodu na zach贸d. Nie jestem bieg艂y w tej dziedzinie, wi臋c trzymam si臋 socjaldemokra­ty, kt贸ry przez ca艂膮 drog臋 nie zmieni艂 twarzy, ba! wedle s艂贸w mojego pacjenta niemal do samego S艂upska oznajmia艂 w k贸艂ko wszystkim wsp贸艂pasa偶erom, 偶e i on a偶 do roku dziewi臋膰set trzydziestego si贸d­mego jako swojego rodzaju partyzant rozlepiaj膮c plakaty ryzykowa艂 zdrowiem, oddawa艂 sw贸j wolny czas, gdy偶 by艂 jednym z niewielu socjaldemokrat贸w, kt贸rzy w deszczow膮 pogod臋 rozlepiali plakaty.

Tak te偶 mia艂 m贸wi膰, gdy na kr贸tko przed S艂upskiem transport zosta艂 po raz nie wiadomo kt贸ry zatrzymany, bo przysz艂a z wizyt膮 wi臋ksza zgraja wyrostk贸w. Poniewa偶 baga偶u ju偶 prawie nie by艂o, ch艂opaki zacz臋艂y 艣ci膮ga膰 z podr贸偶nych ubrania. Jako ludzie rozs膮dni ograniczyli si臋 do wierzchniej odzie偶y pan贸w. Tego jednak nie m贸g艂 zrozumie膰 socjaldemokrata, uwa偶a艂 bowiem, 偶e z obszernych habi­t贸w zakonnic zr臋czny krawiec uszy艂by kilka doskona艂ych garnitu­r贸w. Socjaldemokrata, jak oznajmi艂 wszem i wobec, by艂 ateist膮, nato­miast m艂odzi rabusie, nie oznajmiaj膮c tego wszem i wobec, wierzyli w Ko艣ci贸艂, poza kt贸rym nie ma zbawienia, i chcieli nie obfitej we艂ny zakonnic, lecz jednorz臋dowego, zawieraj膮cego lekk膮 domieszk臋 drewna garnituru ateisty. Ten jednak nie chcia艂 zdj膮膰 marynarki, ka­mizelki i spodni, tylko opowiada艂 o swojej kr贸tkiej, lecz efektownej karierze socjaldemokratycznego rozklejacza plakat贸w i gdy nie prze­rwa艂 opowiadania, gdy pr贸bowa艂 stawia膰 op贸r przy rozbieraniu, daw­nym wehrmachtowskim saperskim butem dosta艂 kopniaka w brzuch.

Socjaldemokrata zwymiotowa艂 obficie, d艂ugotrwale, na koniec pluj膮c krwi膮. Nie zwa偶a艂 przy tym wcale na swoje ubranie i ch艂opaki przesta艂y si臋 interesowa膰 pobrudzonym materia艂em, kt贸ry przecie偶 mo偶na by艂o uratowa膰 oddaj膮c do pralni chemicznej. Zrezygnowali z wierzchniej odzie偶y m臋skiej, za to z pani Marii Matzerath 艣ci膮gn臋li jasnoniebiesk膮 bluzk臋 ze sztucznego jedwabiu, a z m艂odej dziewczy­ny, kt贸ra nie nazywa艂a si臋 Luzie Rennwand, tylko Regina Raeck, we艂niany blezer. Potem zasun臋li drzwi wagonu, ale nie ca艂kiem, i poci膮g ruszy艂, a tymczasem zacz臋艂o si臋 konanie socjaldemokraty.

Dwa, trzy kilometry przed S艂upskiem transport skierowano na bocznic臋, gdzie pozosta艂 przez noc, kt贸ra by艂a gwia藕dzista, ale jak na czerwiec ch艂odna.

Tej nocy 鈥 jak m贸wi pan Matzerath - nieprzyzwoicie i g艂o艣no blu藕ni膮c Bogu, wzywaj膮c klas臋 robotnicz膮 do walki, w ostatnich s艂o­wach - jak to si臋 s艂yszy na filmach - wo艂aj膮c: niech 偶yje wolno艣膰, wreszcie wymiotuj膮c tak, 偶e ca艂y wagon zdr臋twia艂 z przera偶enia, zmar艂 贸w socjaldemokrata, kt贸ry zbytnio by艂 przywi膮zany do swojego jed­norz臋dowego ubrania.

Potem 偶adnego krzyku, m贸wi m贸j pacjent. W wagonie zrobi艂o si臋 i pozosta艂o cicho. Tylko pani Maria szcz臋ka艂a z臋bami, bo marz艂a bez bluzki, a ostatni膮 pozosta艂膮 bielizn臋 w艂o偶y艂a synowi Kurtowi i panu Oskarowi. Nad ranem dwie rezolutne zakonnice spostrzeg艂y szans臋, jak膮 dawa艂y niedomkni臋te drzwi, uprz膮tn臋艂y wagon i wyrzu­ci艂y na nasyp kolejowy przemoczon膮 s艂om臋, ka艂 dzieci i doros艂ych, a tak偶e rzygowiny socjaldemokraty.

W S艂upsku polscy oficerowie przeprowadzili inspekcj臋 poci膮gu. R贸wnocze艣nie rozdawano ciep艂膮 zup臋 i nap贸j zbli偶ony do kawy s艂o­dowej. Zw艂oki w wagonie pana Matzeratha skonfiskowano ze wzgl臋du na niebezpiecze艅stwo epidemii, kazano zabra膰 je sanitariuszom na desce pomostu. Za wstawiennictwem zakonnic jaki艣 oficer pozwoli艂 jeszcze krewnym na kr贸tk膮 modlitw臋. Wolno by艂o te偶 zdj膮膰 umar艂e­mu buty, skarpetki i ubranie. W czasie sceny rozbierania - p贸藕niej zw艂oki na desce przykryto workami po cemencie - m贸j pacjent ob­serwowa艂 siostrzenic臋 rozbieranego. I zn贸w m艂oda dziewczyna, cho膰 nazywa艂a si臋 Raeck, odpychaj膮c i fascynuj膮c zarazem, przypomina艂a mu ow膮 Luzie Rennwand, kt贸r膮 sportretowa艂em w sznurku i jako sup艂owy tw贸r nazywam 芦Po偶eraczk膮 kanapek z kie艂bas膮禄. Owa dziewczyna w wagonie co prawda w obliczu ograbionego wuja nie si臋gn臋艂a po kanapk臋 z kie艂bas膮 i nie zjad艂a jej razem ze sk贸rk膮, lecz wzi臋艂a udzia艂 w grabie偶y, z ubrania wuja odziedziczy艂a kamizelk臋, w艂o偶y艂a j膮 zamiast zrabowanego blezera i sprawdzi艂a w lusterku, jak jej jest w tym nowym, nawet do艣膰 twarzowym stroju, podobno - i tym t艂umaczy si臋 trwaj膮cy do dzi艣 paniczny strach mojego pacjenta - z艂apa艂a lusterkiem jego i jego legowisko i przygl膮da艂a mu si臋 jaw­nie, ch艂odno szpareczkami oczu z tr贸jk膮ta.

Jazda ze S艂upska do Szczecina trwa艂a dwa dni. Co prawda do艣膰 cz臋sto zdarza艂y si臋 jeszcze przymusowe postoje i powoli powsze­dniej膮ce wizyty owych uzbrojonych w spadochroniarskie no偶e i pi­stolety maszynowe wyrostk贸w, ale te wizyty trwa艂y coraz kr贸cej, bo podr贸偶nym nic ju偶 nie mo偶na by艂o zabra膰.

M贸j pacjent twierdzi, 偶e w podr贸偶y z Gda艅ska do Szczecina, a wi臋c w ci膮gu tygodnia, przyby艂o mu dziewi臋膰, je艣li nie dziesi臋膰 centymetr贸w wzrostu. Przede wszystkim mia艂y si臋 wyd艂u偶y膰 uda i podudzia, podczas gdy klatka piersiowa i g艂owa pozosta艂y niemal bez zmian. Za to, chocia偶 pacjent przez ca艂膮 drog臋 le偶a艂 na plecach, nie uda艂o si臋 przeszkodzi膰 ro艣ni臋ciu przesuni臋tego lekko w lewo

i w g贸r臋 garbu. Pan Matzerath przyznaje te偶, 偶e za Szczecinem - transport przej膮艂 tymczasowy niemiecki personel kolejowy - b贸le wzmog艂y si臋 i samo przegl膮danie rodzinnego albumu nie pozwala艂o ju偶 o nich zapomnie膰. Krzycza艂 cz臋sto i d艂ugo, nie wyrz膮dzi艂 jednak 偶adnych szk贸d w szybach mijanych stacji - Matzerath: m贸j g艂os straci艂 wszelk膮 moc roz艣piewywania szk艂a - tylko 艣ci膮gn膮艂 do swojego pos艂a­nia cztery zakonnice, kt贸re ju偶 do ko艅ca nie przesta艂y si臋 modli膰.

Co najmniej po艂owa wsp贸艂pasa偶er贸w, mi臋dzy innymi rodzina zmar艂ego socjaldemokraty z pann膮 Regin膮, opu艣ci艂a transport w Schwerinie. Pan Matzerath bardzo nad tym ubolewa艂, bo widok m艂odej dziewczyny sta艂 mu si臋 tak bliski i konieczny, 偶e gdy jej za­brak艂o, nawiedza艂y go gwa艂towne, konwulsyjne ataki, kt贸rym towa­rzyszy艂a wysoka gor膮czka i drgawki. Wedle s艂贸w pani Marii Matze­rath, pacjent mia艂 rozpaczliwie przyzywa膰 jak膮艣 Luzie, nazywa膰 siebie ba艣niowym zwierz臋ciem i jednoro偶cem i okazywa膰 to l臋k przed upad­kiem, to ch臋膰 upadku z dziesi臋ciometrowej trampoliny.

W L眉neburgu pana Oskara Matzeratha przewieziono do szpitala. Tam pozna艂 w gor膮czce kilka piel臋gniarek, niebawem jednak zosta艂 przekazany klinice uniwersyteckiej w Hanowerze. Pani膮 Mari臋 i jej syna Kurta pan Matzerath widywa艂 bardzo rzadko, a zn贸w codzien­nie dopiero wtedy, gdy ona dosta艂a prac臋 w klinice jako sprz膮taczka. Poniewa偶 jednak w klinice ani w jej pobli偶u nie by艂o mieszkania dla pani Marii i ma艂ego Kurta, poniewa偶 偶ycie w obozie dla uchod藕c贸w stawa艂o si臋 coraz bardziej niezno艣ne - pani Maria musia艂a codzien­nie jecha膰 trzy godziny przepe艂nionym poci膮giem, cz臋sto na stopniu; tak daleko by艂o z kliniki do obozu - lekarze mimo powa偶nych skru­pu艂贸w zgodzili si臋 na przekazanie pacjenta do D眉sseldorfu, do tam­tejszego szpitala miejskiego, zw艂aszcza 偶e pani Maria okaza艂a ze­zwolenie na pobyt: jej siostra, kt贸ra w czasie wojny wysz艂a za m膮偶 za mieszkaj膮cego tam starszego kelnera, oddawa艂a do dyspozycji pani Matzerath jeden pok贸j w swoim dwu- i p贸艂izbowym mieszkaniu, poniewa偶 starszy kelner nie domaga艂 si臋 miejsca dla siebie; znajdo­wa艂 si臋 w rosyjskiej niewoli. Mieszkanie le偶a艂o w dobrym punkcie. Wszystkimi tramwajami, kt贸re odchodzi艂y z dworca Bilk w kierun­ku Wersten i Benrath, mo偶na by艂o wygodnie, bez przesiadki, doje­cha膰 do szpitala miejskiego.

Pan Matzerath le偶a艂 tam od sierpnia dziewi臋膰set czterdziestego pi膮tego do maja dziewi臋膰set czterdziestego sz贸stego. Od przesz艂o godziny opowiada mi o kilku piel臋gniarkach r贸wnocze艣nie. Nazy­waj膮 si臋 one: siostra Monika, siostra Helmtruda, siostra Walburga, siostra Ilse i siostra Gertruda. Przypomina sobie najrozmaitsze plotki szpitalne, przypisuje rozmaitym drobiazgom z piel臋gniarskiego 偶y­cia, strojowi zawodowemu przesadne znaczenie. Ani s艂owa o n臋dz­nym, jak sobie przypominam, wikcie szpitalnym, o 藕le ogrzewanych szpitalnych pokojach. Tylko piel臋gniarki, piel臋gniarskie historyjki i najnudniejsze w 艣wiecie piel臋gniarskie 艣rodowisko. Tak wi臋c szep­tano na ucho i w zaufaniu, 偶e siostra Ilse powiedzia艂a siostrze prze艂o­偶onej to a to, 偶e siostra prze艂o偶ona odwa偶y艂a si臋 zaraz po przerwie obiadowej skontrolowa膰 pok贸j si贸str praktykantek, 偶e pope艂niono te偶 jak膮艣 kradzie偶 i jedn膮 siostr臋 z Dortmundu - zdaje si臋, powie­dzia艂: Gertrud臋 - nies艂usznie podejrzewano. Opowiada te偶 rozwlek艂e historyjki o m艂odych lekarzach, kt贸rzy chcieli od si贸str tylko talo­n贸w na papierosy. Uwa偶a, 偶e warto opowiada膰 o 艣ledztwie w spra­wie poronienia, kt贸re pewna laborantka, nie piel臋gniarka, zrobi艂a sobie w艂asnym przemys艂em czy z pomoc膮 asystenta. Nie rozumiem moje­go pacjenta, kt贸ry marnuje sw贸j umys艂 na takie bana艂y.

Pan Matzerath prosi mnie teraz, 偶ebym go opisa艂. Z przyjemno­艣ci膮 spe艂ni臋 to 偶yczenie i przeskocz臋 cz臋艣膰 owych historyjek, kt贸re on, poniewa偶 traktuj膮 o piel臋gniarkach, przedstawia szeroko i ozda­bia wa偶kimi s艂owami.

M贸j pacjent ma metr i dwadzie艣cia jeden centymetr贸w wzrostu. G艂ow臋, kt贸ra by艂aby za du偶a nawet dla os贸b normalnego wzrostu, utrzymuje pomi臋dzy ramionami na skarla艂ej szyi. Wydatna klatka piersiowa i plecy, kt贸re nale偶y nazwa膰 garbem. Patrzy mocno b艂ysz­cz膮cymi, m膮drze ruchliwymi, niekiedy marzycielsko rozszerzonymi niebieskimi oczyma. Ma g臋ste, lekko faluj膮ce ciemnobr膮zowe w艂o­sy. Ch臋tnie pokazuje silne w stosunku do reszty cia艂a ramiona z pi臋k­nymi - jak sam m贸wi - d艂o艅mi, zw艂aszcza kiedy pan Oskar b臋bni - kierownictwo zak艂adu pozwala mu na to trzy, najwy偶ej cztery godzi­ny dziennie - wydaje si臋, 偶e jego palce s膮 samodzielne, 偶e nale偶膮 do innego, bardziej udanego cia艂a. Pan Matzerath zrobi艂 maj膮tek na p艂y­tach i jeszcze dzi艣 ma dochody z p艂yt. Ciekawi ludzie przychodz膮 do niego w dni odwiedzin. Jeszcze przed procesem, jeszcze zanim przy­wie藕li go do nas, zna艂em jego nazwisko, bo pan Oskar Matzerath jest wybitnym artyst膮. Osobi艣cie wierz臋, 偶e jest niewinny, i dlatego nie jestem pewien, czy zostanie u nas, czy te偶 wyjdzie i jak dawniej b臋­dzie wyst臋powa艂 ciesz膮c si臋 powodzeniem. Teraz mam go zmierzy膰, chocia偶 robi艂em to dwa dni temu鈥.

Nie sprawdzaj膮c opowiadania mojego piel臋gniarza, ja, Oskar, zn贸w chwytam za pi贸ro.

Bruno zmierzy艂 mnie przed chwil膮 swoj膮 cal贸wk膮. Zostawi艂 miar­k臋 przy mnie i g艂o艣no oznajmiaj膮c rezultat opu艣ci艂 pok贸j. Nawet sw贸j w臋藕lasty tw贸r, nad kt贸rym pracowa艂 po kryjomu w trakcie mojego opowiadania, rzuci艂 na pod艂og臋. Przypuszczam, 偶e chce zawo艂a膰 pa­ni膮 doktor Hornstetter.

Lecz zanim przyjdzie lekarka i potwierdzi mi to, co Bruno wy­mierzy艂, Oskar powie pa艅stwu: W ci膮gu trzech dni, kiedy opowiada­艂em piel臋gniarzowi histori臋 mojego ro艣ni臋cia, zyska艂em - je艣li to jest zysk - pe艂ne dwa centymetry wzrostu.

A wi臋c od dzisiaj Oskar mierzy metr i dwadzie艣cia trzy centyme­try. B臋dzie teraz opowiada艂, jak mu si臋 wiod艂o po wojnie, kiedy wy­puszczono go - m贸wi膮cego, z trudem pisz膮cego, p艂ynnie czytaj膮ce­go, u艂omnego wprawdzie, poza tym jednak ca艂kiem zdrowego m艂odego cz艂owieka - ze szpitala miejskiego w D眉sseldorfie, 偶ebym m贸g艂 - jak wychodz膮c ze szpitala my艣li si臋 zawsze - rozpocz膮膰 nowe, tym razem doros艂e 偶ycie.



















Ksi臋ga

Trzecia





Kamyki i kamienie


Zaspane, dobroduszne sad艂o: Gusta Truczinska jako Gusta K枚ster nic si臋 nie zmieni艂a, tym bardziej 偶e K枚ster m贸g艂 poddawa膰 j膮 swoim wp艂ywom tylko przez czternastodniowy okres narzecze艅stwa, tu偶 przed wys艂aniem na front bia艂omorski, i potem w czasie urlopu z frontu, kiedy si臋 pobrali, przewa偶nie w 艂贸偶kach przeciwlotniczego schronu. Cho膰 po kapitulacji armii kurlandzkiej nie by艂o 偶adnych wiadomo艣ci o losie K枚stera, Gusta, zapytywana o m臋偶a, odpowiada­艂a z przekonaniem, wskazuj膮c kciukiem w stron臋 kuchennych drzwi: - Ano, w niewoli jest u Ruskich. Jak wr贸ci, wszystko tu si臋 odmieni.

M贸wi膮c o zmianach, jakie K枚ster wprowadzi w mieszkaniu w Bilk, mia艂a na my艣li tryb 偶ycia Marii, a wreszcie i Kurtusia. Gdy wypisano mnie ze szpitala miejskiego, gdy po偶egna艂em si臋 z piel臋g­niarkami, obiecuj膮c wpada膰 do nich co jaki艣 czas, i pojecha艂em tram­wajem do Bilk, do si贸str i mojego syna Kurta, na drugim pi臋trze wypalonej od trzeciego pi臋tra a偶 po dach kamienicy zasta艂em czarnorynkow膮 central臋, kt贸r膮 prowadzili Maria i m贸j syn, sze艣ciolatek licz膮cy na palcach.

Maria, wierna i nawet na czarnym rynku oddana jeszcze swoje­mu Matzerathowi, handlowa艂a sztucznym miodem. Czerpa艂a z wia­der, na kt贸rych nie by艂o 偶adnego napisu, chlusta艂a lipn膮 ma藕 na ku­chenn膮 wag臋 i zap臋dzi艂a mnie - ledwie wszed艂em i rozejrza艂em si臋 po tej ciasnocie - do pakowania 膰wier膰funtowych porcji.

Kurru艣 siedzia艂 za skrzynk膮 po Persilu jak za kontuarem, popa­trzy艂 co prawda na powracaj膮cego do domu, ozdrowia艂ego ojca, ale swoje zawsze troch臋 zimowoszare oczy skierowa艂 na co艣, co gdzie艣 za moimi plecami musia艂o by膰 widoczne i godne uwagi. Trzyma艂 przed sob膮 kartk臋, nanosi艂 na ni膮 urojone kolumny liczb; po sze艣ciu zaledwie tygodniach nauki w szkole, w przepe艂nionych i kiepsko opalanych klasach, mia艂 wygl膮d przem膮drza艂ego kujona.

Gusta K枚ster pi艂a kaw臋. Prawdziw膮 kaw臋, jak zauwa偶y艂 Oskar, gdy podsun臋艂a mi fili偶ank臋. Pakowa艂em sztuczny mi贸d, a tymcza­sem ona przygl膮da艂a si臋 ciekawie, nie bez wsp贸艂czucia dla swojej siostry Marii, mojemu garbowi. Mia艂a ochot臋 wsta膰 i pog艂aska膰 garb; bo wszystkim kobietom g艂askanie garbu przynosi szcz臋艣cie, a szcz臋­艣cie w przypadku Gusty to powr贸t K枚stera, kt贸ry wszystko odmieni. Powstrzyma艂a si臋 jednak, zamiast garbu, tyle 偶e bez szcz臋艣cia, po­g艂aska艂a fili偶ank臋 i wyda艂a owo westchnienie, kt贸re przez nast臋pne miesi膮ce mia艂em s艂ysze膰 codziennie: - Spokojna g艂owa, jak K枚ster wr贸ci, wszystko tu si臋 odmieni, i to szast-prast!

Gusta pot臋pia艂a czarnorynkowy handel, ch臋tnie jednak popija艂a prawdziw膮 kaw臋, kt贸rej nie pow膮cha艂aby nawet, gdyby nie sztuczny mi贸d. Kiedy przychodzili klienci, wynosi艂a si臋 z bawialni, cz艂apa艂a do kuchni i tam d艂ugo i protestacyjnie szcz臋ka艂a garnkami.

Przychodzi艂o du偶o klient贸w. Od dziewi膮tej, zaraz po 艣niadaniu, zaczyna艂o si臋 dzwonienie: kr贸tko - d艂ugo - kr贸tko. P贸藕nym wieczo­rem, ko艂o dziewi膮tej, Gusta wy艂膮cza艂a dzwonek, cz臋sto mimo prote­st贸w Kurtusia, kt贸ry z powodu zaj臋膰 szkolnych tylko p贸艂 dnia m贸g艂 po艣wi臋ca膰 na handel.

Ludzie m贸wili: - Mi贸d sztuczny?

Maria kiwa艂a lekko g艂ow膮 i pyta艂a: - 膯wiartk臋 czy p贸艂?

Byli jednak tacy, kt贸rzy nie chcieli sztucznego miodu. Ci m贸wili: - Kamyki do zapalniczek?

A wtedy Kurtu艣, kt贸ry chodzi艂 do szko艂y raz przed po艂udniem, raz po po艂udniu, wynurza艂 si臋 spomi臋dzy swoich kolumn liczb, si臋­ga艂 pod pulower po woreczek i dono艣nym, wyzywaj膮cym ch艂opi臋­cym g艂osem rzuca艂 liczby w powietrze: - 呕yczy pan trzy czy cztery? Radz臋 wzi膮膰 pi臋膰. Tylko patrze膰, jak skocz膮 na dwadzie艣cia cztery albo i wi臋cej. W zesz艂ym tygodniu by艂y po osiemna艣cie, dzi艣 rano bra艂em dwadzie艣cia, a gdyby pan przyszed艂 dwie godziny temu, jak tylko wr贸ci艂em ze szko艂y, wzi膮艂bym jeszcze dwadzie艣cia jeden.

W obr臋bie czterech ulic wzd艂u偶 i sze艣ciu wszerz Kurtu艣 by艂 jedy­nym handlarzem kamyk贸w do zapalniczek. Mia艂 藕r贸d艂o, nigdy go jednak nie wyjawi艂, natomiast stale, nawet przed spaniem zamiast wieczornej modlitwy, m贸wi艂: - A ja mam 藕r贸d艂o!

Uwa偶a艂em, 偶e jako ojciec mam prawo zna膰 藕r贸d艂o mojego syna. Tote偶 ilekro膰 oznajmia艂, nawet nie tajemniczo, raczej che艂pliwie: - A ja mam 藕r贸d艂o! - nast臋powa艂o zaraz moje pytanie:

- Sk膮d masz te kamienie? W tej chwili powiedz, sk膮d masz ka­mienie.

W owych miesi膮cach, gdy dopytywa艂em si臋 o 藕r贸d艂o, Maria po­wtarza艂a nieodmiennie: - Daj ch艂opcu spok贸j, Oskarze. Po pierwsze, nic ci臋 to nie obchodzi, po drugie, jak ju偶 b臋dzie trzeba, to ja zapy­tam, a po trzecie, nie pozuj na jego ojca. Jeszcze par臋 miesi臋cy temu nie mog艂e艣 s艂owa z siebie wydusi膰!

Kiedy nie ust臋powa艂em i zbyt uparcie tropi艂em 藕r贸d艂o Kurtusia, Maria uderza艂a d艂oni膮 o wiadro ze sztucznym miodem i wybucha艂a oburzeniem, atakuj膮c jednocze艣nie mnie i Gust臋, kt贸ra czasami po­piera艂a moje dociekania: - Dobrzy wy jeste艣cie! Chcecie ch艂opcu popsu膰 interes. A przecie偶 偶yjecie z tego, co on zahandluje. Jak po­my艣l臋 o tych paru kaloriach dodatku chorobowego, kt贸re Oskar zmiata w dwa dni, niedobrze mi si臋 robi, ale nie m贸wi臋 nic, 艣miej臋 si臋 tylko.

Oskar musi przyzna膰: mia艂em wtedy nienasycony apetyt i tylko dzi臋ki 藕r贸d艂u Kurtusia, kt贸re przynosi艂o wi臋cej ni偶 mi贸d sztuczny, Oskar po sk膮pym szpitalnym wikcie odzyska艂 si艂y.

Ojciec musia艂 wi臋c milcze膰 zawstydzony i z poka藕nym kieszon­kowym, danym z dzieci臋cej 艂aski Kurtusia, jak najcz臋艣ciej ucieka膰 z mieszkania w Bilk, 偶eby nie ogl膮da膰 swojej ha艅by.

Rozmaici dobrze sytuowani krytycy cudu gospodarczego twier­dz膮 dzisiaj, a im mniej pami臋taj膮 贸wczesn膮 sytuacj臋, z tym wi臋k­szym robi膮 to zachwytem: - Przed reform膮 walutow膮 to by艂y fanta­styczne czasy! Wtedy jeszcze co艣 si臋 dzia艂o! Ludzie mieli pustk臋 w brzuchu, a mimo to stali w ogonkach po bilety do teatru. A impro­wizowane napr臋dce przyj臋cia z samogonem by艂y wprost legendarne i du偶o bardziej udane ni偶 urz膮dzane dzisiaj parties z szampanem i dujardinem.

Tak m贸wi膮 romantycy przegapionych okazji. Ja w艂a艣ciwie powi­nienem bym lamentowa膰 tak samo, bo w owych latach, gdy bi艂o Kurtusiowe 藕r贸d艂o z kamykami do zapalniczek, kszta艂ci艂em si臋 nie­mal bezp艂atnie w gronie tysi膮ca spragnionych wiedzy i nadrobi艂em zaleg艂o艣ci, zapisa艂em si臋 na kursy na uniwersytecie powszechnym, by艂em sta艂ym bywalcem British Center o nazwie 鈥濵ost鈥, dyskuto­wa艂em z katolikami i protestantami na temat winy zbiorowej, czu艂em si臋 wsp贸艂winny wraz z tymi wszystkimi, kt贸rzy my艣leli sobie: za艂atw­my spraw臋 teraz, a b臋dziemy j膮 mieli z g艂owy i p贸藕niej, jak zn贸w wszystko si臋 odwr贸ci ku lepszemu, nasze sumienie b臋dzie czyste.

B膮d藕 co b膮d藕 uniwersytetowi powszechnemu zawdzi臋czam skrom­n膮 wprawdzie, ale obfituj膮c膮 w braki wiedz臋. Du偶o wtedy czyta艂em. Owa lektura, kt贸ra nim zacz膮艂em rosn膮膰, akurat wystarcza艂a by przy­s膮dzi膰 艣wiat w po艂owie Rasputinowi, w po艂owie Goethemu, moje wiadomo艣ci z kalendarzy morskich K枚hlera od dziewi臋膰set czwarte­go do dziewi臋膰set szesnastego ju偶 mnie nie zadowala艂y. Nie pami臋­tam dobrze, co czyta艂em. Czyta艂em w ust臋pie. Czyta艂em stoj膮c go­dzinami po bilety do teatru, wci艣ni臋ty mi臋dzy zaczytane m艂ode dziewczyny z mozartowskimi warkoczami. Czyta艂em, gdy Kurtu艣 sprzedawa艂 kamyki do zapalniczek, czyta艂em, pakuj膮c sztuczny mi贸d.

A jak nie by艂o pr膮du, czyta艂em przy 艂oj贸wkach; dzi臋ki 藕r贸d艂u Kurtusia mieli艣my troch臋 w zapasie.

Wstyd powiedzie膰, 偶e lektury tamtych lat nie zapada艂y w pami臋膰, lecz ulatywa艂y szybko. Pozosta艂y mi jakie艣 strz臋py s艂贸w, teksty na obwolutach ksi膮偶ek. A teatr? Nazwiska aktor贸w: pani Hoppe, Peter Esser, 鈥瀝鈥 w ustach pani Flickenschildt, rozmaite adeptki sztuki ak­torskiej, kt贸re na scenach studyjnych chcia艂y jeszcze udoskonali膰 鈥瀝鈥 pani Flickenschildt, Gr眉ndgens, kt贸ry jako Tasso, ca艂y w czerni, zdej­muj膮cy ze swojej peruki zalecony przez Goethego laurowy wieniec, bo zielenina rzekomo osmala mu pukle, i ten sam Gr眉ndgens, w po­dobnej czerni, jako Hamlet. I s艂owa pani Flickenschildt: 鈥濰amlet jest t艂usty鈥. I czaszka Yorica, kt贸ra zrobi艂a na mnie wra偶enie, bo Gr眉ndgens m贸wi艂 o niej rzeczy niezwykle sugestywne. Potem przed wstrz膮艣ni臋t膮 publiczno艣ci膮 w nie opalanych salach teatralnych grali Pod drzwiami, a Beckmann w zepsutych okularach kojarzy艂 mi si臋 z m臋偶em Gusty, powracaj膮cym do domu K枚sterem, kt贸ry wedle jej s艂贸w odmieni wszystko, zasypie 藕r贸d艂o kamyk贸w do zapalniczek mojego syna Kurta.

Dzisiaj, kiedy mam to za sob膮 i wiem, 偶e powojenne upojenie jest tylko upojeniem i wywo艂uje kaca, kt贸ry miaucz膮c bez ustanku og艂a­sza, 偶e wszystkie nasze czyny i wyst臋pki, jeszcze wczoraj 艣wie偶e i krwawe - to ju偶 dzi艣 historia, dzisiaj chwal臋 sobie lekcje u Gretchen Scheffler po艣r贸d pami膮tek z wycieczek KdF i szyde艂kowych rob贸tek: nie za wiele Rasputina, w miar臋 Goethego. Dzieje Gda艅ska w has艂ach Keysera, uzbrojenie dawno zatopionego pancernika szyb­ko艣膰 w w臋z艂ach wszystkich japo艅skich torpedowc贸w u偶ytych w bi­twie pod Cuszim膮, dalej Belizariusz i Narses, Totila i Tej a, Walka o Rzym Feliksa Dahna.

Ju偶 na wiosn臋 dziewi臋膰set czterdziestego si贸dmego porzuci艂em uniwersytet powszechny, British Center i pastora Niem枚llera, a z dru­giego balkonu po偶egna艂em si臋 z Gustawem Gr眉ndgensem, kt贸ry na­dal gra艂 Hamleta.

Nie min臋艂y jeszcze dwa lata od chwili, gdy nad grobem Matzeratha zdecydowa艂em si臋 rosn膮膰, a ju偶 sprzykrzy艂o mi si臋 偶ycie doro­s艂ych. T臋skni艂em za utraconymi proporcjami trzylatka. Niezachwia­nie pragn膮艂em mie膰 zn贸w dziewi臋膰dziesi膮t cztery centymetry wzrostu, by膰 mniejszym od mojego przyjaciela Bebry, od nieboszczki Roswity. Oskar odczuwa艂 brak swojego b臋benka. D艂ugie spacery przywo­dzi艂y go w pobli偶e szpitala miejskiego. Poniewa偶 i tak co miesi膮c musia艂 by膰 u profesora Irdella, kt贸ry nazywa艂 go interesuj膮cym przy­padkiem, odwiedza艂 za ka偶dym razem znajome piel臋gniarki i nawet gdy siostry nie mia艂y dla niego czasu, w otoczeniu bia艂ych, spiesz­nych, zwiastuj膮cych uzdrowienie lub 艣mier膰 materii, czu艂 si臋 dobrze, niemal szcz臋艣liwie.

Siostry lubi艂y mnie, robi艂y sobie dziecinne, ale nie z艂o艣liwe 偶arciki z mojego garbu, podsuwa艂y mi co艣 dobrego do zjedzenia i wtajemni­cza艂y w swoje nie ko艅cz膮ce si臋, zawi艂e, przyjemnie nu偶膮ce historyjki szpitalne. Przys艂uchiwa艂em si臋, udziela艂em rad, a nawet po艣redni­czy艂em w drobnych nieporozumieniach, bo siostra prze艂o偶ona da­rzy艂a mnie sympati膮. W艣r贸d dwudziestu, mo偶e trzydziestu dziew­cz膮t spowitych w piel臋gniarskie stroje Oskar by艂 jedynym i w osobliwy spos贸b po偶膮danym m臋偶czyzn膮.

Bruno ju偶 powiedzia艂: Oskar ma pi臋kne, wymowne d艂onie, falu­j膮ce, delikatne w艂osy i owe - wystarczaj膮co niebieskie - nadal ujmu­j膮ce oczy Bro艅skich. By膰 mo偶e garb i osadzona pod brod膮, r贸wnie wypuk艂a co w膮ska klatka piersiowa podkre艣la艂y prawem kontrastu pi臋kno moich d艂oni, moich oczu, mojej czupryny, w ka偶dym razie zdarza艂o si臋 do艣膰 cz臋sto, 偶e piel臋gniarki, w kt贸rych dy偶urce siedzia­艂em, chwyta艂y mnie za r臋ce, bawi艂y si臋 wszystkimi moimi palcami, g艂adzi艂y po w艂osach i na odchodnym m贸wi艂y jedna do drugiej: - Jak mu si臋 w oczy patrzy, to mo偶na by 艂atwo zapomnie膰 o wszystkim innym.

G贸rowa艂em zatem nad swoim garbem i z ca艂膮 pewno艣ci膮 zdecy­dowa艂bym si臋 dokona膰 podboj贸w na terenie szpitala miejskiego, gdybym by艂 pewien swojej niejednokrotnie wypr贸bowanej potencji b臋bnisty. Zawstydzony, niepewny, nieufny wobec ewentualnych od­ruch贸w w艂asnego cia艂a, po takich czu艂ych preludiach uchylaj膮c si臋 od frontalnego ataku opuszcza艂em szpital - musia艂em zaczerpn膮膰 tchu - spacerowa艂em po ogrodzie albo wok贸艂 drucianego p艂otu, kt贸ry ota­cza艂 teren szpitala g臋st膮, regularn膮 siatk膮 nak艂aniaj膮c膮 mnie do gwi偶d偶膮cej na wszystko oboj臋tno艣ci. Przygl膮da艂em si臋 tramwajom, kt贸re jecha艂y do Wersten i Benrath, nudzi艂em si臋 przyjemnie na pro­menadach biegn膮cych obok dr贸g dla rowerzyst贸w i pod艣miewa艂em si臋 z wysi艂k贸w przyrody, kt贸ra bawi艂a si臋 w wiosn臋 i zgodnie z pro­gramem wypuszcza艂a p膮ki jak fajerwerki.

Naprzeciwko 贸w malarz niedzielny, kt贸ry maluje nas wszystkich, z ka偶dym dniem k艂ad艂 coraz wi臋cej 艣wie偶ej soczystej zieleni na drze­wa werste艅skiego cmentarza. Cmentarze zawsze mnie poci膮ga艂y. S膮 wypiel臋gnowane, jednoznaczne, logiczne, m臋skie, 偶ywe. Na cmen­tarzach mo偶na nabra膰 otuchy i podj膮膰 decyzje, dopiero na cmenta­rzach 偶ycie nabiera kontur贸w - nie mam tu na my艣li obramowa艅 grob贸w - i, je艣li kto chce, sensu.

Wzd艂u偶 p贸艂nocnego muru cmentarza bieg艂a Bittweg. Mie艣ci艂o si臋 tam siedem konkuruj膮cych ze sob膮 zak艂ad贸w kamieniarskich. Du偶e przedsi臋biorstwa jak C. Schnoog albo Julius Wobei. Pomi臋dzy nimi budy drobnych rzemie艣lnik贸w, kt贸rzy nazywali si臋 R. Haydenreich, J. Bois, K眉hn, M眉ller i P. Korneff. Mieszanina barak贸w i hal, na dachach du偶e, albo 艣wie偶o wymalowane, albo prawie nieczytelne, szyldy, a pod nazwiskami w艂a艣cicieli takie oto napisy: 鈥濸racownia kamieniarska鈥 - 鈥濳amienie grobowe i obramowania鈥 - 鈥瀂ak艂ady kamienia naturalnego i sztucznego鈥 - 鈥濳amieniarstwo artystyczne鈥. Nad bud膮 Korneffa przesylabizowa艂em: 鈥濸. Korneff, kamieniarz i rze藕biarz鈥.

Mi臋dzy warsztatem a okalaj膮cym teren p艂otem z siatki ci膮gn臋艂y si臋 u艂o偶one przejrzy艣cie na pojedynczych i podw贸jnych coko艂ach p艂yty na groby jedno-, dwu- i czteromiejscowe, tak zwane groby ro­dzinne. Zaraz za p艂otem, przy s艂onecznej pogodzie znosz膮c na sobie cie艅 rombowego wzoru, ciosy muszlowca dla klienteli o skromniej­szych wymaganiach, polerowane p艂yty diabazu z matowo wyprawio­nymi ga艂膮zkami palmowymi, typowe, wysokie na osiemdziesi膮t cen­tymetr贸w, obrze偶one fasetami nagrobki dzieci臋ce ze 艣l膮skiego, lekko zm臋tnia艂ego marmuru, z wy偶艂obionymi w g贸rnej trzeciej cz臋艣ci re­liefami, kt贸re przedstawia艂y najcz臋艣ciej z艂amane r贸偶e. Potem rz膮d pospolitych metrowych kamieni, czerwony piaskowiec znad Menu, kt贸ry, pochodz膮c z fasad zbombardowanych bank贸w i dom贸w towa­rowych, 艣wi臋ci艂 tutaj zmartwychwstanie - je艣li mo偶na co艣 takiego powiedzie膰 o nagrobku. Po艣rodku tej ekspozycji rzecz najbardziej okaza艂a: z艂o偶ony z trzech coko艂贸w, dw贸ch skrzyde艂 bocznych i wiel­kiej bogato rze藕bionej 艣ciany pomnik z niebieskawobia艂ego tyrol­skiego marmuru. Od 艣ciany g艂贸wnej odcina艂o si臋 wypuk艂e to, co ka­mieniarze nazywaj膮 cia艂em. By艂o to cia艂o zwr贸cone g艂ow膮 i kolanami w lewo, z cierniow膮 koron膮 i trzema gwo藕dziami, bez zarostu, z roz­艂o偶onymi r臋kami, krwawi膮ce stylizowanie z rany na piersi pi臋cioma, zdaje si臋, kroplami.

Chocia偶 przy Bittweg nagrobk贸w z cia艂em zwr贸conym w lewo by艂o a偶 za du偶o - przed rozpocz臋ciem sezonu wiosennego cz臋sto wi臋cej ni偶 dziesi臋膰 rozk艂ada艂o r臋ce - Jezus Chrystus Korneffa szcze­g贸lnie mnie oczarowa艂, gdy偶 pr臋偶膮c mi臋艣nie i wypinaj膮c klatk臋 pier­siow膮 najbardziej przypomina艂 mojego atletycznego gimnastyka z ko艣cio艂a Serca Jezusowego. Godzinami sta艂em przy tym p艂ocie. Przeje偶d偶a艂em kijem wzd艂u偶 drucianej siatki o w膮skich okach, ma­rzy艂em o tym i owym, my艣la艂em o wszystkim i o niczym. Korneff d艂ugo si臋 nie pokazywa艂. Z jednego z okien wysuwa艂a si臋 powyginana w kilku miejscach, w ko艅cu stercz膮ca nad p艂askim dachem rura od pieca. 呕贸艂ty dym z kiepskiego w臋gla wznosi艂 si臋 niziutko, opada艂 na pap臋 dachu, 艣cieka艂 w d贸艂 po oknach, po rynnie, gubi艂 si臋 mi臋dzy nie obrobionymi kamieniami i kruchymi p艂ytami marmuru znad Lahn. Ko艂o przesuwanych drzwi warsztatu, pod kilkoma plandekami, jak­by zamaskowane przed nalotem bombowym, czeka艂o trzyko艂owe auto. Z warsztatu dochodzi艂y ha艂asy - drewno wali艂o w 偶elazo, 偶elazo roz­sadza艂o kamie艅 - charakterystyczne dla pracy kamieniarza. W maju znikn臋艂y plandeki z trzyko艂owego auta, przesuwane drzwi by艂y otwar­te. Na szarym tle dostrzeg艂em w 艣rodku szare kamienie, kozio艂 szli­fierski, p贸艂ki z gipsowymi modelami, a wreszcie Korneffa. Chodzi艂 przygarbiony, na ugi臋tych nogach. G艂ow臋 mia艂 sztywno pochylon膮. R贸偶owe przesycone czerni膮 plastry krzy偶owa艂y si臋 na karku. Korneff wyszed艂 z grabiami i zacz膮艂, poniewa偶 by艂o to wiosn膮, grabi膰 mi臋dzy wystawionymi nagrobkami. Robi艂 to starannie, pozostawia艂 liczne r贸wnoleg艂e 艣lady na 偶wirze, zbiera艂 te偶 zesz艂oroczne li艣cie, kt贸re przylepia艂y si臋 do paru pomnik贸w. Gdy dotar艂 pod sam p艂ot, grabi膮c ostro偶nie mi臋dzy ciosami muszlowca i p艂ytami diabazu, ode­zwa艂 si臋 niespodziewanie:

- No i co, synu, w domu pewnie ju偶 ci臋 nie chc膮 trzyma膰, nie?

- Ogromnie mi si臋 podobaj膮 pa艅skie nagrobki - przypochlebi艂em si臋.

- Nie wolno tego g艂o艣no m贸wi膰, bo ani si臋 cz艂owiek obejrzy, jak pod czym艣 takim legnie. - Dopiero teraz d藕wign膮艂 g艂ow臋 na zesztywnia艂ym karku, popatrzy艂 z ukosa na mnie, a raczej na m贸j garb: - Co z tob膮 zrobili? Taki plecak nie przeszkadza spa膰?

Pozwoli艂em mu na艣mia膰 si臋 do woli, a potem wyja艣ni艂em, 偶e garb nie zawsze musi przeszkadza膰, 偶e ja w pewnym sensie g贸ruj臋 nad nim, 偶e bywaj膮 nawet kobiety i dziewczyny, kt贸re garb poci膮ga, kt贸­re przystosowuj膮 si臋 do specyficznych warunk贸w i mo偶liwo艣ci gar­busa, kt贸rym, m贸wi膮c bez ogr贸dek, taki garb sprawia przyjemno艣膰.

Korneff zastanowi艂 si臋 z podbr贸dkiem na stylisku grabi:

- Mo偶e to i prawda, chocia偶 nigdy o tym nie s艂ysza艂em. Potem opowiedzia艂 mi o swoim pobycie w g贸rach Eifel, gdzie pracowa艂 w kamienio艂omach bazaltu i zadawa艂 si臋 z kobiet膮, kt贸rej drewnian膮 nog臋, zdaje si臋 lew膮, mo偶na by艂o odpina膰, co przyr贸wny­wa艂 do mojego garbu, chocia偶 m贸j 鈥瀙lecak鈥 nie jest odpinany. Za­czeka艂em cierpliwie, a偶 sko艅czy艂 i kobieta z powrotem przypi臋艂a swoj膮 nog臋, po czym poprosi艂em, 偶eby mi pokaza艂 warsztat.

Korneff otworzy艂 blaszan膮 bram臋 w 艣rodku drucianego p艂otu, zapraszaj膮cym gestem wskaza艂 grabiami na otwarte przesuwane drzwi, 偶wir zachrz臋艣ci艂 mi pod nogami, a potem ogarn膮艂 mnie zapach siarki, wapna, wilgoci.

Ci臋偶kie, sp艂aszczone u g贸ry, gruszkowate drewniane pobijaki z w艂贸knistymi, 艣wiadcz膮cymi o zawsze tym samym uderzeniu wg艂臋­bieniami le偶a艂y na grubo ciosanych, ale ju偶 obrysowanych czterema liniami powierzchniach. D艂uta do krzesania, d艂uta z klocowatymi g艂贸wkami, 艣wie偶o przekute, jeszcze niebieskie od hartowania z臋baki, drugie spr臋偶ynuj膮ce brze藕niaki i szlaki do marmuru, masywne, szerokie d艂uto p艂askie na bloku granitu, wilgotne zwierciny schn膮ce na czworok膮tnych drewnianych koz艂ach, a na okr膮glakach, przygo­towana do wytoczenia, ustawiona na sztorc, matowa, oszlifowana 艣ciana z trawertynu: t艂usta, 偶贸艂ta, blada, porowata, na dwumiejscowy gr贸b.

- To jest groszkownik, to ciosak, to 偶艂obnik, a to - Korneff uni贸s艂 艂at臋 szeroko艣ci d艂oni, d艂ug膮 na trzy kroki, przyjrza艂 si臋 bacznie jej kraw臋dzi 鈥 to jest prowadnica. S艂u偶y mi do wr臋bywania ko艂k贸w, jak nie chc膮 si臋 trzyma膰.

Moje pytanie by艂o podyktowane nie tylko uprzejmo艣ci膮:

- Zatrudnia pan terminator贸w?

Korneff nie kry艂 rozgoryczenia: - Pi臋ciu m贸g艂bym wzi膮膰 do ro­boty. Ale gdzie ich znale藕膰? Ka偶dy jeden, cymba艂, terminuje dzi艣 na czarnym rynku! - Kamieniarz, podobnie jak ja, by艂 przeciwny owym ciemnym interesom, kt贸re niejednemu m艂odemu cz艂owiekowi roku­j膮cemu jak najlepsze nadzieje przeszkodzi艂y w nauczeniu si臋 porz膮d­nego zawodu. Podczas gdy Korneff pokazywa艂 mi rozmaite, grube i cienkie karborundowe kamienie i demonstrowa艂 na p艂ycie z Solnhof ich szlifierskie w艂a艣ciwo艣ci, ja nosi艂em si臋 z pewn膮 nie艣mia艂膮 my艣l膮. Pumeksy, czekoladowobr膮zowy kamie艅 szelakowy do wst臋p­nego polerunku, trypla, po kt贸rej to, co by艂o przedtem matowe, 艣wie­ci si臋 na wysoki po艂ysk, i w dalszym ci膮gu, tylko ju偶 bardziej b艂ysz­cz膮ca, moja nie艣mia艂a my艣l. Korneff pokaza艂 mi wzory liter, opowiada艂 o pi艣mie wypuk艂ym i wkl臋s艂ym, o poz艂acaniu pisma, a tak偶e o tym, 偶e ze z艂otem nie jest tak tragicznie: dobrym starym talarem mo偶na by poz艂oci膰 konia i je藕d藕ca, co natychmiast przypomnia艂o mi galopuj膮­cy zawsze w stron臋 piaskowni pomnik cesarza Wilhelma na Targu Siennym w Gda艅sku, kt贸ry obecnie mo偶e poz艂oc膮 polscy konserwa­torzy, mimo konia i je藕d藕ca w z艂ocie nie porzuci艂em jednak nie艣mia­艂ej, coraz cenniejszej my艣li, nosi艂em si臋 z ni膮, formu艂owa艂em ju偶, gdy Korneff obja艣nia艂 mi dzia艂anie tr贸jno偶nej maszyny punktuj膮cej do prac rze藕biarskich, gdy opukiwa艂 k艂ykciem r贸偶ne, zwr贸cone w prawo lub w lewo, gipsowe modele Ukrzy偶owanego.

- Wi臋c przyj膮艂by pan terminatora? - moja nie艣mia艂a my艣l wysz艂a z ukrycia. - Bo w zasadzie szuka pan terminatora, prawda? - Korneff potar艂 plastry na czyrakowatym karku. - Chodzi mi o to, czy w razie czego przyj膮艂by pan mnie na terminatora? - Pytanie by艂o 藕le postawione, tote偶 poprawi艂em si臋 zaraz. - Prosz臋 nie lekcewa偶y膰 moich si艂, szanowny panie Korneff. Tylko nogi mam nie najmocniej­sze. Ale w r臋ku nie zabraknie mi krzepy. - Porwany w艂asn膮 energi膮, id膮c ju偶 teraz na ca艂ego, obna偶y艂em lewe rami臋, podsun膮艂em Korneffowi ma艂y wprawdzie, ale twardy musku艂, a gdy nie chcia艂 dotkn膮膰, wzi膮艂em szpicak z muszlowca, pokaza艂em, jak sze艣ciok膮tny metal podskakuje przekonuj膮co na moim pag贸rku wielko艣ci tenisowej pi艂­ki, przerwa艂em t臋 demonstracj臋 dopiero wtedy, gdy Korneff nastawi艂 szlifierk臋, pu艣ci艂 szaroniebiesk膮 tarcz臋 karborundu, kt贸ra zacz臋艂a wirowa膰 z piskiem po trawertynowym cokole na dwucz臋艣ciow膮 艣cia­n臋, a wreszcie, ze wzrokiem wlepionym w maszyn臋, przekrzycza艂 ha艂as szlifierki:

- Zastan贸w si臋 jeszcze nad tym, synu. To ci臋偶ka har贸wka. A jak ci ochota nie minie, to mo偶esz przyj艣膰 na praktyk臋.

Id膮c za rad膮 kamieniarza zastanawia艂em si臋 nad swoj膮 nie艣mia艂膮 my艣l膮 przez tydzie艅, codziennie por贸wnywa艂em kamyki do zapalni­czek Kurtusia z kamieniami nagrobnymi przy Bittweg, s艂ucha艂em wyrzut贸w Marii: - Jeste艣 u nas na garnuszku, Oskarze. We藕 si臋 za co艣: za herbat臋, kakao albo mleko w proszku! - ale nie bra艂em si臋 za nic, pozwala艂em Gu艣cie, kt贸ra stawia艂a mi za wz贸r nieobecnego K枚stera, chwali膰 moj膮 rezerw臋 wobec czarnego rynku, cierpia艂em jednak bardzo z powodu mojego syna Kurta, kt贸ry wymy艣laj膮c i przenosz膮c na papier kolumny liczb nie dostrzega艂 mnie w podobny spos贸b, w jaki ja przez ca艂e lata umia艂em nie dostrzega膰 Matzeratha.

Siedzieli艣my przy obiedzie. Gusta wy艂膮czy艂a dzwonek, 偶eby klien­ci nie zaskoczyli nas nad jajecznic膮 ze s艂onin膮. Maria powiedzia艂a: - Widzisz, Oskarze, mo偶emy sobie na to pozwoli膰 tylko dlatego, 偶e nie siedzimy z za艂o偶onymi r臋kami. - Kurtu艣 westchn膮艂. Kamyki do zapalniczek spad艂y na osiemna艣cie. Gusta jad艂a du偶o i nie odzywa艂a si臋 ani s艂owem. Poszed艂em w jej 艣lady, zajada艂em ze smakiem, ale zajadaj膮c, mo偶e z winy jajek w proszku, czu艂em si臋 nieszcz臋艣liwy i trafiwszy na jak膮艣 chrz膮stk臋 w s艂oninie poczu艂em nag艂膮 i pal膮c膮 potrzeb臋 szcz臋艣cia, wbrew wszelkiemu rozs膮dkowi 艂akn膮艂em szcz臋­艣cia, ca艂y sceptycyzm nie r贸wnowa偶y艂 pragnienia szcz臋艣cia, za wszel­k膮 cen臋 chcia艂em by膰 szcz臋艣liwy i wsta艂em, podczas gdy tamci jesz­cze jedli i byli zadowoleni z jajek w proszku, podszed艂em do szafy, jak gdyby szcz臋艣cie czeka艂o w pogotowiu, pogrzeba艂em na swojej p贸艂ce, za albumem z fotografami, pod ksi臋g膮 m膮dro艣ci, znalaz艂em, nie, nie szcz臋艣cie, tylko dwie paczuszki 艣rodk贸w dezynfekcyjnych pana Fajngolda, wyj膮艂em z jednej paczuszki, nie, z pewno艣ci膮 nie szcz臋艣cie, tylko gruntownie wydezynfekowany rubinowy naszyjnik mojej biednej mamy, przed laty, pewnej zimowej, pachn膮cej 艣nie­giem nocy wzi臋ty przez Jana Bro艅skiego z wystawy, w kt贸rej Oskar, w贸wczas jeszcze szcz臋艣liwy i zdolny do roz艣piewywania szk艂a, wy­艣piewa艂 okr膮g艂y otw贸r. I z klejnotem w gar艣ci opu艣ci艂em mieszkanie, widzia艂em w klejnocie pierwszy stopie艅 do... ruszy艂em w drog臋 ku... dojecha艂em do Dworca G艂贸wnego, bo je艣li si臋 uda, my艣la艂em sobie, to... zastanawia艂em si臋 d艂ugo i zda艂em sobie jasno spraw臋... ale Jed­nor臋ki i Sas, kt贸rego inni nazywali Asesorem, zdawali sobie jasno spraw臋 tylko z warto艣ci rzeczywistej, nie mieli poj臋cia, jak ogromnie wzros艂a moja dojrza艂o艣膰 do szcz臋艣cia, z chwil膮 gdy za naszyjnik mojej biednej mamy dali mi teczk臋 z prawdziwej sk贸ry i pi臋tna艣cie karto­n贸w ameryka艅skich papieros贸w marki Lucky Strike.

Po po艂udniu wr贸ci艂em do rodziny w Bilk. Wy艂o偶y艂em na st贸艂 pi臋t­na艣cie karton贸w, maj膮tek, Lucky Strike w dwudziestkach, zadziwi­艂em swoich, podsun膮艂em im opakowan膮 jasn膮 g贸r臋 tytoniu, to dla was, powiedzia艂em, tylko od dzisiaj zostawcie mnie w spokoju, pa­pierosy s膮 chyba warte mojego spokoju, a poza tym od dzisiaj ma mi tu by膰 mena偶ka z obiadem, kt贸r膮 b臋d臋 zabiera艂 w teczce do pracy. B膮d藕cie szcz臋艣liwi ze sztucznym miodem i kamykami do zapalni­czek, powiedzia艂em bez gniewu i oskar偶e艅, moja sztuka b臋dzie si臋 nazywa膰 inaczej, moje szcz臋艣cie b臋dzie odt膮d wypisane - albo m贸­wi膮c bardziej fachowo: wy偶艂obione - na kamieniach nagrobnych.

Korneff wzi膮艂 mnie na praktyk臋 za sto marek miesi臋cznie. By艂o to tyle co nic, ale w ko艅cu op艂aci艂o si臋. Ju偶 po tygodniu okaza艂o si臋, 偶e na grube roboty kamieniarskie nie starcza mi si艂. Mia艂em ociosa膰 艣wie偶o wydobyt膮 艣cian臋 belgijskiego granitu na czteromiejscowy gr贸b i po niespe艂na godzinie d艂uto wypad艂o mi z r臋ki, a bijak trzyma艂em ca艂kiem bez czucia. Tak偶e grube szpicowanie musia艂em zostawi膰 Korneffowi, sam za艣, wykazuj膮c zr臋czno艣膰, specjalizowa艂em si臋 w szpicowaniu g艂adkim, z臋bakowaniu, wytyczaniu powierzchni dwie­ma prowadnicami, w ci膮gnieniu czterech kraw臋dzi dolomitowych obramie艅. Ustawione pionowo kwadratowe drewno, na nim, two­rz膮c liter臋 T, deseczka, na kt贸rej siedzia艂em, praw膮 r臋k膮 prowadzi­艂em d艂uto, a lew膮, mimo sprzeciw贸w Korneffa, kt贸ry nie 偶yczy艂 so­bie praktykanta-ma艅kuta, lew膮 wali艂em, dzwoni艂em drewnianymi gruszkami, pobijakami, 偶elaznymi m艂otkami, groszkownikiem, gry­z艂em i kruszy艂em kamie艅 sze艣膰dziesi臋cioma czterema z臋bami groszkownika naraz: szcz臋艣cie, nie by艂 to co prawda m贸j b臋benek, szcz臋­艣cie, by艂a to tylko namiastka, ale szcz臋艣cie mo偶e te偶 by膰 namiastk膮, kto wie, czy szcz臋艣cie nie przychodzi jedynie w postaci namiastki, szcz臋艣cie jest zawsze namiastk膮 szcz臋艣cia, osadem szcz臋艣cia: mar­murowe szcz臋艣cie, piaskowcowe szcz臋艣cie, piaskowiec znad 艁aby, piaskowiec znad Menu, m贸j piaskowiec, tw贸j piaskowiec, nasz pia­skowiec, szcz臋艣cie z Kirchheim, szcz臋艣cie z Grenzheim. Twarde szcz臋艣cie: granit. Chmurnie kruche szcz臋艣cie: alabaster. Widia szcz臋艣­liwie wdziera si臋 w diabaz. Dolomit: zielone szcz臋艣cie. 艁agodne szcz臋艣cie: tuf. Wystyg艂e szcz臋艣cie z g贸r Eifel. Kolorowe szcz臋艣cie znad Lahn. Porowate szcz臋艣cie: bazalt. Szcz臋艣cie wybucha艂o jak wulkan, (osiada艂o py艂em i trzeszcza艂o mi w z臋bach.

Najszcz臋艣liwsz膮 r臋k臋 mia艂em do wykuwania napis贸w. Prze艣cign膮艂em nawet Korneffa, wzi膮艂em na siebie zdobnicz膮 cz臋艣膰 pracy rze藕biarskiej: li艣cie akantu, z艂amane r贸偶e na dzieci臋ce nagrobki, ga艂膮zki palmowe, symbole chrze艣cija艅skie, jak PX albo INRI, fasety, 艂uki (p贸艂koliste, wole oczka, pojedyncze i podw贸jne ukosy. Wszelkiego rodzaju ozdobami uszcz臋艣liwia艂 Oskar nagrobki w najr贸偶niejszych cenach. A gdy przez osiem godzin na polerowanej, pod moim oddechem zn贸w matowiej膮cej 艣cianie diabazu wykuwa艂em taki oto napis: 鈥濼utaj spoczywa w Bogu m贸j ukochany m膮偶 - nowy wiersz - nasz dobry ojciec, brat i wuj - nowy wiersz - Joseph Esser - nowy wiersz ur. 3.4.1885, zm. 22.6.1946 - nowy wiersz - 艣mier膰 jest bram膮 szcz臋艣cia鈥 - to w ko艅cu, odczytuj膮c raz jeszcze tekst, by艂em namiastkowo, to znaczy, przyjemnie szcz臋艣liwy i raz po raz dzi臋kowa艂em za to zmar艂emu w wieku sze艣膰dziesi臋ciu jeden lat Josephowi Esserowi zielonym chmurkom diabazu pod moim d艂utem, okazuj膮c szczeg贸ln膮 troskliwo艣膰 siedmiu 鈥濷鈥 w nagrobnej inskrypcji Essera; wskutek litera 鈥濷鈥, kt贸r膮 Oskar specjalnie lubi艂, wychodzi艂a regularna niesko艅czona, ale zawsze troch臋 za du偶a.

W ko艅cu maja zacz膮艂em praktyk臋 kamieniarsk膮, w pocz膮tku pa藕dziernika Korneff nabawi艂 si臋 dwu nowych czyrak贸w 鈥 musieli艣my w艂a艣nie osadzi膰 na Cmentarzu Po艂udniowym trawertynow膮 艣cian臋 dla Hermanna Webknechta i Elsy Webknecht, z domu Freytag. A偶 do tego dnia kamieniarz, kt贸ry nadal nie dowierza艂 moim si艂om, nie chcia艂 nigdy zabiera膰 mnie ze sob膮 na cmentarze. Przy pracach osadzeniowych pomaga艂 mu najcz臋艣ciej prawie g艂uchy, ale poza tym ca艂kiem przydatny robotnik z firmy Julius Wobei. Korneff rewan偶o­wa艂 si臋, ilekro膰 u W枚bela, kt贸ry zatrudnia艂 o艣miu ludzi, brakowa艂o r膮k do pracy. Raz po raz na pr贸偶no ofiarowywa艂em si臋 z pomoc膮 przy robotach na cmentarzu; ci膮gn臋艂o mnie tam, cho膰 w danym momencie nie musia艂em podejmowa膰 偶adnych decyzji. Na szcz臋艣cie w pocz膮tku pa藕dziernika u W枚bela zacz臋艂a si臋 wysoka koniunktura, nie by艂o mowy, 偶eby przed nadej艣ciem mroz贸w pu艣ci艂 jakiego艣 ro­botnika; Korneff m贸g艂 liczy膰 tylko na mnie.

We dw贸jk臋 przysun臋li艣my trawertynow膮 艣cian臋 na ty艂 trzyko艂o­wego wozu, po艂o偶yli艣my potem na okr膮glakach z twardego drewna, wtoczyli艣my na platform臋, wepchn臋li艣my obok cok贸艂, zabezpieczy­li艣my kraw臋dzie pustymi papierowymi workami, za艂adowali艣my na­rz臋dzia, cement, piasek, 偶wir, drewno i skrzyni臋 do wy艂adunku, ja zamkn膮艂em klap臋, Korneff siedzia艂 ju偶 przy kierownicy i zapu艣ci艂 motor, potem z bocznego okienka wychyli艂 g艂ow臋 na czyrakowatym karku i krzykn膮艂: - Zabieraj si臋, synu! Skocz po mena偶k臋 i wsiadaj!

Powolna jazda wok贸艂 szpitala miejskiego. Przed g艂贸wnym wej­艣ciem bia艂e chmury piel臋gniarek. W艣r贸d nich znajoma piel臋gniarka, siostra Gertruda. Macham jej r臋k膮, ona te偶 macha. Szcz臋艣cie, my艣l臋, znowu albo w dalszym ci膮gu, powinienem j膮 kiedy艣 zaprosi膰, cho­cia偶 teraz ju偶 jej nie widz臋, bo jedziemy w stron臋 Renu, zaprosi膰, gdzie艣, w stron臋 Kappes Hamm, mo偶e do kina albo do teatru na Gr眉ndgensa oto ju偶 wita nas 偶贸艂ta ceglana budowla, zaprosi膰 gdzie艣, niekoniecznie do teatru, a dym wzbija si臋 ponad ogo艂ocone do po艂o­wy drzewa krematorium, siostro Gertrudo, mo偶e by艣my raz zmienili dekoracj臋? Inny cmentarz, inne zak艂ady kamieniarskie - runda ho­norowa przed g艂贸wnym wej艣ciem na cze艣膰 siostry Gertrudy, 鈥濨eutz & Kranich鈥, 鈥濳amienie naturalne Pottgiessera鈥, 鈥濳amieniarstwo ar­tystyczne B枚hma鈥, 鈥濷grodnictwo cmentarne Gockelna鈥, kontrola w bramie, wcale nie tak 艂atwo wjecha膰 na cmentarz, administracja w cmentarnej czapce: trawertyn na dwumiejscowy gr贸b, numer sie­demdziesi膮t dziewi臋膰, 贸sma kwatera, Webknecht Hermann, d艂o艅 przy cmentarnej czapce, mena偶ki odda膰 do podgrzania w krematorium; a przed domem pogrzebowym stoi Leo Hy艣.

Powiedzia艂em do Korneffa: - Czy ten w bia艂ych r臋kawiczkach to nie jest przypadkiem niejaki Leo Hy艣?

Korneff, dotykaj膮c czyrak贸w na karku: - To jest Willem 艢liniak, nie 偶aden Leo Hy艣, on tu mieszka.

Jak偶e m贸g艂bym zadowoli膰 si臋 t膮 informacj膮. Ostatecznie sam mieszka艂em przedtem w Gda艅sku, a teraz przebywa艂em w D眉sseldorfie i w dalszym ci膮gu nazywa艂em si臋 Oskar.

- U nas kr臋ci艂 si臋 na cmentarzach jeden go艣膰, co tak samo wygl膮­da艂 i nazywa艂 si臋 Leo Hy艣, a na samym pocz膮tku, jak si臋 nazywa艂 tylko Leo, by艂 w seminarium duchownym.

Korneff, lew膮 r臋k膮 trzymaj膮c si臋 za czyraki, praw膮 kieruj膮c trzy­ko艂owy w贸z w bok, przed krematorium: - Mo偶e to wszystko praw­da. Znam kup臋 go艣ci, co tak wygl膮daj膮, na pocz膮tku byli w semina­rium, teraz 偶yj膮 na cmentarzu i nazywaj膮 si臋 inaczej. Ten tutaj nazywa si臋 Willem 艢liniak.

Przejechali艣my obok Willema 艢liniaka. Pozdrowi艂 nas bia艂膮 r臋kawicz­k膮 a ja poczu艂em si臋 na Cmentarzu Po艂udniowym jak u siebie w domu.

Pa藕dziernik, aleje cmentarne, 艣wiatu wypadaj膮 w艂osy i z臋by, to znaczy: bezustannie ko艂ysz膮c si臋 sp艂ywaj膮 w d贸艂 偶贸艂te li艣cie. Cisza, wr贸ble, spacerowicze, motor trzyko艂owego wozu zd膮偶aj膮cy ku 贸smej kwaterze, do kt贸rej jeszcze daleko. Gdzieniegdzie stare kobiety z konewkami i wnuczkami, s艂o艅ce na czarnym szwedzkim granicie, obeliski, symbolicznie pop臋kane kolumny albo te偶 autentyczne szkody wojenne, za艣niedzia艂y zielono anio艂 za cisem lub podobn膮 do cisa ro艣lin膮. Kobieta z marmurow膮 d艂oni膮 przed oczyma, o艣lepiona w艂as­nym marmurem. Chrystus w kamiennych sanda艂ach b艂ogos艂awi wi膮­zy, inny Chrystus, na czwartej kwaterze, b艂ogos艂awi brzoz臋. Pi臋kne my艣li w alei mi臋dzy czwart膮 a pi膮t膮 kwater膮: Powiedzmy, 偶e mam przed sob膮 morze. I to morze wyrzuca mi臋dzy innymi na brzeg ludz­kie cia艂o. Z sopockiego mola d藕wi臋ki skrzypiec i nie艣mia艂e pocz膮tki ogni sztucznych na rzecz ociemnia艂ych 偶o艂nierzy. Pochylam si臋 nad cia艂em jako Oskar, trzylatek, mam nadziej臋, 偶e to jest Maria, mo偶e siostra Gertruda, kt贸r膮 powinienem w ko艅cu gdzie艣 zaprosi膰. Ale jest to pi臋kna Luzie, blada Luzie, jak m贸wi i potwierdza 贸w p臋dz膮cy w g贸r臋 fajerwerk. Jak zawsze, gdy knuje co艣 z艂ego, ma na sobie we艂­niany blezer. Tkanina, kt贸r膮 z niej 艣ci膮gam, jest mokra. Tak samo mokry jest blezer, kt贸ry ma pod spodem. I jeszcze raz rozkwita przede mn膮 blezer. A na samym ko艅cu, gdy ju偶 zgas艂 fajerwerk i pozosta艂y tylko skrzypce, znajduj臋 pod trzema warstwami we艂ny zawini臋te w koszulk臋 gimnastyczn膮 BDM jej serce, serce Luzie, male艅ki, ch艂od­ny nagrobek, a na nim napis: 鈥濼utaj spoczywa Oskar - Tutaj spoczy­wa Oskar - Tutaj spoczywa Oskar...鈥

- Nie 艣pij, synu! - przerwa艂 Korneff moje pi臋kne, wywo艂ane przez morze, o艣wietlone ogniami sztucznymi my艣li. Skr臋cili艣my w lewo; przed nami rozci膮ga艂a si臋, p艂aska i g艂odna, 贸sma kwatera, nowa kwa­tera bez drzew z niewielu nagrobkami. Od monotonii nie wypiel臋g­nowanych jeszcze, bo zbyt 艣wie偶ych grob贸w odcina艂o si臋 wyra藕nie pi臋膰 ostatnich poch贸wk贸w: butwiej膮ce sterty br膮zowych wie艅c贸w z wyblak艂ymi szarfami.

Numer siedemdziesi膮t dziewi臋膰 odnale藕li艣my szybko na pocz膮t­ku czwartego rz臋du, tu偶 obok si贸dmej kwatery, kt贸r膮 pr贸cz kilku m艂odych, szybko rosn膮cych drzew porasta艂y do艣膰 regularnie metro­we kamienie, najcz臋艣ciej ze 艣l膮skiego marmuru. Zajechali艣my pod siedemdziesi膮ty dziewi膮ty od ty艂u, wy艂adowali艣my narz臋dzia, cement, 偶wir, piasek, cok贸艂 i ow膮 trawertynow膮 艣cian臋, kt贸ra po艂yskiwa艂a t艂ustawo. Trzyko艂owy w贸z podskoczy艂, kiedy艣my na okr膮glakach zsu­wali kamie艅 z platformy na skrzyni臋. Korneff wyci膮gn膮艂 zatkni臋ty u wezg艂owia grobu prowizoryczny drewniany krzy偶 z napisem na poprzecznej belce: 鈥濰. Webknecht i E. Webknecht鈥, kaza艂 mi poda膰 szpadel i zacz膮艂 kopa膰 do艂y na betonowe filary, zgodnie z cmentar­nym przepisem na metr sze艣膰dziesi膮t g艂臋bokie, a ja przynios艂em wody z si贸dmej kwatery, potem rozrobi艂em beton, upora艂em si臋 z tym, gdy on po metrze pi臋膰dziesi膮t powiedzia艂: starczy, i mog艂em wzi膮膰 si臋 do wype艂niania betonem obu do艂贸w, Korneff tymczasem siedzia艂 posapuj膮c na trawertynie, si臋ga艂 w ty艂 i dotyka艂 swoich czyrak贸w. - Tylko patrze膰, jak b臋d膮 mia艂y do艣膰. Zawsze czuj臋, jak ju偶 maj膮 do艣膰 i m贸­wi膮: hop! - Ubija艂em beton i niewiele my艣la艂em. Z si贸dmej kwatery przez 贸sm膮 ku dziewi膮tej pe艂z艂 protestancki pogrzeb. Gdy przecho­dzili o trzy rz臋dy od nas, Korneff zsun膮艂 si臋 z trawertynowej 艣ciany i zdj臋li艣my czapki, zgodnie z cmentarnym przepisem stali艣my z go­艂ymi g艂owami 鈥 od pastora po najbli偶sz膮 rodzin臋. Za trumn膮 sama jedna sz艂a drobna, czarno ubrana, pochylona kobieta. Dalej wszyscy byli du偶o wy偶si i postawniejsi.

- Szlag by to trafi艂! - st臋kn膮艂 obok mnie Korneff. - Co艣 czuj臋, 偶e te dranie p臋kn膮, zanim my ustawimy 艣cian臋.

Tymczasem orszak 偶a艂obny doszed艂 do dziewi膮tej kwatery, sku­pi艂 si臋 i rozebrzmia艂 wznosz膮cym si臋 i opadaj膮cym g艂osem pastora. Mogli艣my teraz u艂o偶y膰 cok贸艂 na fundamencie, bo beton zg臋stnia艂. Ale Korneff po艂o偶y艂 si臋 brzuchem na trawertynie, wsun膮艂 czapk臋 mi臋dzy czo艂o a kamie艅, rozchyli艂, ods艂aniaj膮c kark, ko艂nierz mary­narki i koszuli, a tymczasem szczeg贸艂y z 偶ycia zmar艂ego z dziewi膮tej kwatery dociera艂y a偶 do nas na 贸sm膮 kwater臋. Nie wystarczy艂o wdra­pa膰 si臋 na trawertynow膮 艣cian臋, dopiero gdy usiad艂em Korneffowi na plecach, poj膮艂em ca艂y ambaras: by艂y dwa czyraki, jeden przy dru­gim. Jaki艣 sp贸藕nialski ze zbyt du偶ym wie艅cem pod膮偶a艂 ku dziewi膮tej kwaterze i zbli偶aj膮cemu si臋 do ko艅ca kazaniu. Jednym szarpni臋ciem oderwa艂em plaster, star艂em bukowym li艣ciem ma艣膰 ichtiolow膮 i zo­baczy艂em dwa jednakowej niemal wielko艣ci br膮zowe jak smo艂a, po­tem 偶贸艂te stwardnienia.

- M贸dlmy si臋 - dolecia艂o z dziewi膮tej kwatery. Wzi膮艂em to za sygna艂, odwr贸ci艂em g艂ow臋, nacisn膮艂em i poci膮gn膮艂em bukowymi li­艣膰mi pod kciukami. - Ojcze nasz... - Korneff zaskrzecza艂: - Ci膮gn膮膰 musisz, nie cisn膮膰. - Poci膮gn膮艂em - 艣wie膰 si臋 imi臋 Twoje. - Korneffowi uda艂o si臋 przy艂膮czy膰 do modlitwy: - ...przyjd藕 kr贸lestwo Two­je. - Wtedy nacisn膮艂em jednak, bo ci膮gni臋cie nic nie pomog艂o. - I...wola twoja, jako w niebie, tak i na ziemi. - Cud, 偶e to nie hukn臋艂o, i jeszcze raz: - ...daj nam dzisiaj. - Teraz Korneff zn贸w podchwyci艂 tekst: - ...nasze winy i nie w贸d藕 nas... - By艂o tego wi臋cej, ni偶 my艣la艂em. - ...kr贸lestwo, moc i chwa艂a. - Wydoby艂em r贸偶nobarwn膮 reszt臋.

Na wieki wiek贸w, amen. - Poci膮gn膮艂em jeszcze raz, Korneff wykrztusi艂: - Amen - nacisn膮艂em, on zn贸w: - Amen - a gdy tamci z dziewi膮tej kwatery przyst膮pili ju偶 do kondolencji, Korneff powtarza艂 w k贸艂ko swoje: - Amen - le偶a艂 plackiem, wyzwolony na trawernie, j臋kn膮艂: - Amen - i: - Masz jeszcze troch臋 betonu pod cok贸艂? - Mia艂em troch臋 betonu, a on na to: - Amen.

Sypn膮艂em ostatnie szufle jako powi膮zanie mi臋dzy obydwa filary.

Wtedy Korneff zsun膮艂 si臋 z polerowanej p艂yty i poleci艂 pokaza膰 sobie jesiennie r贸偶nobarwne bukowe li艣cie z podobnie zabarwion膮 zawarto艣ci膮 obu czyrak贸w. W艂o偶yli艣my czapki, chwycili艣my kamie艅 li ustawili艣my nagrobek dla Hermanna Webknechta i Elsy Webknecht, Iz domu Freytag, a tymczasem orszak 偶a艂obny z dziewi膮tej kwatery rozchodzi艂 si臋 powoli do dom贸w.




Fortuna P贸艂noc


Na kamienie nagrobne mogli sobie w贸wczas pozwoli膰 jedynie ci, co na powierzchni ziemi pozostawiali co艣 cennego. Nie musia艂 to by膰 zaraz brylant czy niezmiernie d艂ugi sznur pere艂. Ju偶 pi臋膰 cetnar贸w ziemniak贸w wystarcza艂o na poka藕ny metrowy kamie艅 z grenzheimskiego muszlowca. Za pomnik z belgijskiego granitu o trzech coko艂ach na podw贸jny gr贸b dostali艣my materia艂 na dwa garnitury z kamizelk膮. Wdowa po krawcu, kt贸ra mia艂a materia艂, w zamian za obramowanie grobu z dolomitu zaproponowa艂a nam uszycie garni­tur贸w, gdy偶 zatrudnia艂a jeszcze czeladnika.

W ten spos贸b po fajerancie wsiedli艣my z Korneffem w dziesi膮t­k臋, pojechali艣my w stron臋 Stockum i zaszli艣my do wdowy Lennert, 偶eby czeladnik zdj膮艂 z nas miar臋. Oskar nosi艂 wtedy, wygl膮daj膮c do艣膰 艣miesznie, przerobiony przez Mari臋 mundur broni przeciwpancer­nej, kt贸rego bluza, mimo przesuni臋cia guzik贸w, wskutek moich szcze­g贸lnych proporcji nie chcia艂a si臋 dopi膮膰.

Czeladnik, kt贸rego wdowa Lennert nazywa艂a Antonem, z ciem­noniebieskiego sukna w drobne pr膮偶ki zrobi艂 mi garnitur na miar臋: jednorz臋dowy, na popielatej podszewce, ramiona dobrze wywatowane, ale nie udaj膮ce B贸g wie czego, garb bynajmniej nie ukryty, lecz dyskretnie podkre艣lony, spodnie z mankietami, jednak偶e nie za szerokie; nadal przecie偶 moim wzorem by艂 nienagannie ubrany mistrz Bebra. Tote偶 nie jakie艣 tam szlufki do paska, tylko guziki do szelek, kamizelka z ty艂u b艂yszcz膮ca, z przodu matowa, na r贸偶owej podszew­ce. Ca艂o艣膰 wymaga艂a pi臋ciu przymiarek.

Jeszcze gdy czeladnik krawiecki siedzia艂 nad dwurz臋d贸wk膮 Korneffa i moim jednorz臋dowym garniturem, pewien szewczyna szuka艂 metrowego kamienia dla 偶ony, kt贸ra w dziewi臋膰set czterdziestym trze­cim zgin臋艂a od bomby. Facet chcia艂 z pocz膮tku wetkn膮膰 nam bony, ale my 偶膮dali艣my towaru. Za marmur 艣l膮ski z obramowaniem ze sztucz­nego kamienia i osadzeniem Korneff dosta艂 par臋 ciemnobr膮zowych p贸艂but贸w i pantofle na sk贸rze. Mnie przypad艂y czarne, cho膰 staromod­ne, to jednak cudownie mi臋kkie sznurowane trzewiki. Rozmiar trzydzie艣ci pi臋膰; da艂y one moim s艂abym stopom mocne i eleganckie oparcie.

Koszulami zaj臋艂a si臋 Maria, kt贸rej na wadze do sztucznego mio­du po艂o偶y艂em plik marek: - Mog艂aby艣 mi kupi膰 dwie bia艂e koszule, jedn膮 w cienkie pr膮偶ki, i dwa krawaty: jasnoszary i kasztanowy? Reszta b臋dzie dla Kurta albo dla ciebie, droga Mario, kt贸ra nigdy nie my艣lisz o sobie, zawsze o innych.

Raz w przyp艂ywie hojno艣ci podarowa艂em Gu艣cie parasolk臋 z praw­dziw膮 rogow膮 r膮czk膮 i tali臋 ma艂o u偶ywanych altenburskich kart do skata, bo lubi艂a stawia膰 sobie kaba艂臋 i rada nierada po偶ycza艂a karty od s膮siad贸w, ilekro膰 chcia艂a wywr贸偶y膰 powr贸t K枚stera.

Maria nie zwleka艂a z za艂atwieniem mojego zam贸wienia, za po­ka藕n膮 reszt臋 kupi艂a sobie nieprzemakalny p艂aszcz, a Kurtusiowi tor­nister z imitowanej sk贸ry, kt贸ry cho膰 bardzo brzydki, musia艂 tymcza­sowo spe艂nia膰 sw贸j cel. Do moich koszul i krawat贸w do艂o偶y艂a trzy pary szarych skarpetek, kt贸rych zapomnia艂em zam贸wi膰.

Gdy Korneff i Oskar przyszli po gotowe garnitury, stan臋li艣my przed lustrem pracowni krawieckiej zak艂opotani, a jednak nawzajem sob膮 zachwyceni. Korneff nie odwa偶y艂 si臋 obr贸ci膰 g艂owy na karku zoranym bliznami po czyrakach. Zwiesi艂 r臋ce wyrastaj膮ce ze spadzi­stych ramion i usi艂owa艂 wyprostowa膰 ugi臋te nogi. Ja w nowym ubra­niu, zw艂aszcza gdy skrzy偶owa艂em r臋ce na piersi, powi臋kszaj膮c w ten spos贸b swoje g贸rne poziome wymiary, opar艂em ci臋偶ar cia艂a na w膮­t艂ej prawej nodze, a lew膮 odstawi艂em niedbale na bok, nabra艂em nie­co demonicznie intelektualnego wygl膮du. U艣miechaj膮c si臋 do Korneffa i ciesz膮c si臋 jego zdumieniem, zbli偶y艂em si臋 do lustra, stan膮艂em tak blisko owej wype艂nionej moim odbiciem powierzchni, 偶e m贸g艂­bym j膮 poca艂owa膰. Ale tylko chuchn膮艂em na siebie i rzuci艂em nie­dbale: - Halo, Oskar! Brak ci jeszcze szpilki do krawata.

Kiedy w tydzie艅 p贸藕niej, w niedzielne popo艂udnie, przyszed艂em do szpitala miejskiego, odwiedzi艂em swoje piel臋gniarki, pokaza艂em si臋 nowy, pr贸偶ny i wyelegantowany na sto dwa ze wszystkich najlep­szych stron, by艂em ju偶 w艂a艣cicielem szpilki do krawata z per艂膮.

Gdy tak siedzia艂em w dy偶urce, poczciwe dziewczyny zaniem贸­wi艂y na m贸j widok. By艂o to pod koniec lata w dziewi臋膰set czterdzie­stym si贸dmym. W wypr贸bowany spos贸b skrzy偶owa艂em r臋kawy gar­nituru na piersi, bawi艂em si臋 sk贸rzanymi r臋kawiczkami. Ju偶 od roku by艂em praktykantem kamieniarskim i mistrzem w fasetowaniu. Za­艂o偶y艂em nog臋 na nog臋, zwa偶aj膮c jednak na zaprasowane kanty. Po­czciwa Gusta dba艂a o moje spodnie, jak gdyby zosta艂y uszyte dla powracaj膮cego K枚stera, kt贸ry mia艂 wszystko odmieni膰. Siostra Helmtrud chcia艂a pomaca膰 materia艂 i pomaca艂a go. Wiosn膮 dziewi臋膰set czterdziestego si贸dmego, gdy fetowali艣my si贸dme urodziny Kurtusia ajerkoniakiem i babk膮 piaskow膮 - przepis: bierze si臋... - kupi艂em mu lodenowy p艂aszcz mysiego koloru. Ofiarowa艂em piel臋gniarkom - przy艂膮czy艂a si臋 do nich r贸wnie偶 siostra Gertruda - czekoladki, kt贸­re pr贸cz dwudziestu funt贸w melasy przynios艂a nam p艂yta diabazu. Kurtu艣, moim zdaniem, zbyt ch臋tnie chodzi艂 do szko艂y. Nauczycielka, pe艂na energii i, B贸g mi 艣wiadkiem, nie maj膮ca nic ze Spollenhauerki, chwali艂a go, m贸wi艂a, 偶e jest bystry, ale troch臋 za powa偶ny. Jak­偶e umiej膮 si臋 cieszy膰 piel臋gniarki, gdy im si臋 ofiarowuje czekoladki! Kiedy przez chwil臋 zosta艂em w dy偶urce sam na sam z siostr膮 Gertru­d膮, spyta艂em j膮 o wolne niedziele.

- Ano, dzisiaj na przyk艂ad mam wolne od pi膮tej. Ale w mie艣cie nie ma nic ciekawego - odpar艂a z rezygnacj膮 siostra Gertruda.

By艂em zdania, 偶e mo偶na by spr贸bowa膰. Ona z pocz膮tku w og贸le nie chcia艂a pr贸bowa膰, wola艂a wyspa膰 si臋 porz膮dnie. Wtedy natar艂em bardziej wprost, wypowiedzia艂em zaproszenie, a gdy wci膮偶 jeszcze nie mog艂a si臋 zdecydowa膰, zako艅czy艂em tajemniczo: - Troch臋 przed­si臋biorczo艣ci, siostro Gertrudo! Tylko raz jest si臋 m艂odym. Bon贸w na ciastka z pewno艣ci膮 nie zabraknie. - Dla podkre艣lenia tych s艂贸w zastuka艂em znacz膮co w sukno na wysoko艣ci portfela, pocz臋stowa­艂em j膮 jeszcze jedn膮 czekoladk膮 i dziwnym sposobem poczu艂em lek­ki strach, gdy ta krzepka westfalska dziewczyna, kt贸ra wcale nie by艂a w moim typie, powiedzia艂a zwr贸cona ku podr臋cznej apteczce: - Ano, niech ju偶 b臋dzie, jak pan uwa偶a. Powiedzmy o sz贸stej, ale nie tutaj, tylko, powiedzmy, na placu Corneliusa.

Nigdy bym nie proponowa艂 siostrze Gertrudzie spotkania w hallu albo przy g艂贸wnym wej艣ciu szpitala. O sz贸stej czeka艂em wi臋c na ni膮 pod w贸wczas uszkodzonym jeszcze wskutek dzia艂a艅 wojennych zegarem wzorcowym na placu Corneliusa. Przysz艂a punktualnie, jak mog艂em sprawdzi膰 na kupionym przed kilku tygodniami, niezbyt drogim, kieszonkowym zegarku. O ma艂o co by艂bym jej nie pozna艂; bo gdybym i zobaczy艂 j膮 w por臋, zanim zd膮偶y艂a mnie zauwa偶y膰, powiedzmy, jak wysiada艂a z tramwaju na odleg艂ym o pi臋膰dziesi膮t krok贸w przystanku I po drugiej stronie placu, to bym prysn膮艂, ulotni艂 si臋 rozczarowany; siostra Gertruda przysz艂a bowiem nie jako siostra Gertruda, w bieli, z broszk膮 czerwonego krzy偶a, lecz jako pierwsza lepsza, ubrana w najpospolitsz膮 cywiln膮 sukienk臋 panna Gertruda Wilms z Hamm czy Dortmundu, czy sk膮dkolwiek mi臋dzy Dortmundern a Hamm.

Nie spostrzeg艂a mojego z艂ego humoru, opowiada艂a, 偶e o ma艂y w艂os by艂aby si臋 sp贸藕ni艂a, poniewa偶 siostra prze艂o偶ona, byle jej dokuczy膰, przed sam膮 pi膮t膮 jeszcze jej co艣 zleci艂a.

- Pozwoli pani, panno Gertrudo, 偶e co艣 zaproponuj臋? Mo偶e najpierw posiedzimy sobie w cukierni, a potem, co pani woli: ewentualnie kino, bo niestety do teatru ju偶 nie dostaniemy bilet贸w, albo na dancing?

- O tak, chod藕my pota艅czy膰! - zapali艂a si臋 i spostrzeg艂a zbyt p贸藕no, w贸wczas jednak nie kryj膮c przera偶enia, 偶e jako jej partner do ta艅ca by艂bym postaci膮 co prawda dobrze ubran膮, ale poza tym zupe艂­nie nie do przyj臋cia.

Nie bez z艂o艣liwej satysfakcji - czemu nie przysz艂a w owym tak cenionym przeze mnie piel臋gniarskim stroju? - podtrzyma艂em raz przez ni膮 zaaprobowany plan, a ona, kt贸rej nie dostawa艂o wyobra藕ni, pr臋dko otrz膮sn臋艂a si臋 z przera偶enia, posz艂a ze mn膮 do cukierni, gdzie ja zjad艂em kawa艂ek, ona za艣 trzy kawa艂ki tortu, w kt贸rym by艂 chyba zapieczony cement, i gdy uregulowa艂em rachunek bonami za ciastka i got贸wk膮, wsiad艂a ze mn膮 ko艂o Kocha przy Wehrhahn do tramwaju w stron臋 Gerresheim, gdy偶 poni偶ej Grafenbergu powinien by艂, we­d艂ug danych Korneffa, znajdowa膰 si臋 lokal taneczny.

Ostatni kawa艂ek pod g贸r臋 szli艣my poma艂u na piechot臋, poniewa偶 tramwaj zatrzyma艂 si臋 przed wzniesieniem. Idealny wrze艣niowy wie­cz贸r. Kupione w wolnej sprzeda偶y drewniane sanda艂y Gertrudy kle­kota艂y niby m艂yn nad strumieniem. To mnie rozweseli艂o. Ludzie, kt贸­rzy schodzili w d贸艂, ogl膮dali si臋 za nami. Pannie Gertrudzie sprawia艂o to przykro艣膰. Ja by艂em przyzwyczajony, nie przejmowa艂em si臋: osta­tecznie to dzi臋ki moim bonom na ciastka zjad艂a trzy kawa艂ki cemen­towego tortu w cukierni K眉rtena.

Lokal taneczny by艂 w艂asno艣ci膮 niejakiego Wediga i nazywa艂 si臋 鈥濴wi Gr贸d鈥. Ju偶 przy kasie by艂y chichoty, a gdy weszli艣my do 艣rod­ka, odwr贸cono ku nam g艂owy. Siostra Gertruda czu艂a si臋 niepewnie po cywilnemu, potkn臋艂aby si臋 o sk艂adane krzes艂o, gdyby艣my do sp贸艂ki z kelnerem jej nie podtrzymali. Kelner wskaza艂 nam stolik w pobli偶u parkietu, a ja zam贸wi艂em dwa orze藕wiaj膮ce napoje, dodaj膮c cicho, tak 偶eby tylko on us艂ysza艂: - Ale z kropelk膮 czego艣 mocniejszego.

Lwi Gr贸d鈥 sk艂ada艂 si臋 w zasadzie z jednej sali, w kt贸rej dawniej mie艣ci艂a si臋 pewnie uje偶d偶alnia. Papierowymi serpentynami i girlan­dami z ostatniego karnawa艂u zawieszono g贸rne regiony, powa偶nie uszkodzony sufit. Przy膰mione, ponadto kolorowe 艣wiat艂a wirowa艂y, rzuca艂y blask na g艂adko zaczesane w艂osy m艂odych, po cz臋艣ci ele­ganckich czarnogie艂dziarzy i taftowe bluzki dziewczyn, kt贸re chyba wszystkie zna艂y si臋 mi臋dzy sob膮.

Gdy nap贸j orze藕wiaj膮cy z kropelk膮 czego艣 mocniejszego znalaz艂 si臋 na stoliku, kupi艂em u kelnera dziesi臋膰 amerykan贸w, pocz臋stowa­艂em siostr臋 Gertrud臋 i kelnera, kt贸ry wetkn膮艂 papierosa za ucho, po­da艂em ogie艅 mojej damie, a nast臋pnie wyj膮艂em bursztynow膮 cygar­niczk臋 Oskara, 偶eby wypali膰 camela tylko do po艂owy. S膮siednie stoliki uspokoi艂y si臋. Siostra Gertruda odwa偶y艂a si臋 unie艣膰 wzrok. A gdy zdusi艂em i zostawi艂em w popielniczce spory niedopa艂ek, siostra Gertruda wzi臋艂a go zdecydowanym ruchem i wsadzi艂a do bocznej prze­gr贸dki swojej ceratowej torebki.

- To dla mojego narzeczonego w Dortmundzie - powiedzia艂a. - Ch艂opak kopci jak komin.

By艂em rad, 偶e nie jestem jej narzeczonym i 偶e w艂a艣nie odezwa艂a si臋 orkiestra.

Pi臋cioosobowy zesp贸艂 gra艂 Don鈥檛 Fence Me In. P臋dz膮cy w poprzek parkietu czarnogie艂dziarze nie zderzali si臋, wybierali sobie dziewczy­ny, kt贸re wstaj膮c zostawia艂y torebki pod opiek膮 przyjaci贸艂ek.

Pokaza艂o si臋 kilka bardzo p艂ynnie, jakby 膰wiczy艂y razem od daw­na, ta艅cz膮cych par. 呕u艂o si臋 du偶o gumy, kilku ch艂opak贸w na par臋 takt贸w przerywa艂o taniec, trzyma艂o za rami臋 drepcz膮ce niecierpliwie w miejscu dziewczyny - strz臋py angielszczyzny dodawa艂y pieprzu nadre艅skiemu s艂ownictwu. Zanim pary na nowo podejmowa艂y ta­niec, podawano dalej niewielkie przedmioty: prawdziwi czarnogie艂­dziarze nie wiedz膮, co to fajerant.

Opu艣cili艣my ten taniec, a tak偶e nast臋pny, fokstrota. Oskar spo­gl膮da艂 niekiedy na nogi m臋偶czyzn i gdy zesp贸艂 zagra艂 Rosamund臋, poprosi艂 do ta艅ca siostr臋 Gertrud臋, kt贸ra nie wiedzia艂a, co si臋 z ni膮 dzieje.

Maj膮c w pami臋ci taneczne wyczyny Jana Bro艅skiego, ja, kt贸ry by艂em prawie o dwie g艂owy ni偶szy od siostry Gertrudy i rozumia艂em, a nawet chcia艂em jeszcze mocniej podkre艣li膰 groteskowo艣膰 pary, jak膮 tworzyli艣my, zaryzykowa艂em one-stepa: odwr贸con膮 na zewn膮trz d艂o艅 po艂o偶y艂em piel臋gniarce, kt贸ra poddawa艂a si臋 ulegle, na siedzeniu, wyczu艂em trzydziestoprocentow膮 we艂n臋, z policzkiem przy jej bluz­ce posuwa艂em w ty艂 ca艂膮 krzepk膮 siostr臋 Gertrud臋 z jednego ko艅ca parkietu w drugi, wdzieraj膮c si臋 mi臋dzy jej nogi, domagaj膮c si臋 miej­sca, wywijaj膮c z lewej naszymi zesztywnia艂ymi r臋kami. Sz艂o mi le­piej, ni偶 艣mia艂em przypuszcza膰. Pozwala艂em sobie na pewne waria­cje, w g贸rze pilnuj膮c bluzki, w dole to z lewej, to z prawej trzyma艂em si臋 jej ofiarowuj膮cych oparcie bioder, ta艅czy艂em wok贸艂 niej, nie re­zygnuj膮c przy tym z owej klasycznej figury one-stepa, kt贸ra ma wy­wo艂a膰 wra偶enie, 偶e pani upadnie na plecy, 偶e pan, kt贸ry chce j膮 prze­wr贸ci膰, upadnie na ni膮, a jednak nie padaj膮, bo znakomicie ta艅cz膮 one-stepa.

Rych艂o mieli艣my widz贸w. S艂ysza艂em okrzyki: - Niech skonam, to Jimmy! Popatrz na tego Jimmy! Hallo, Jimmy! Comme on, Jim­my! Let鈥檚go, Jimmy!

Nie widzia艂em niestety twarzy siostry Gertrudy i musia艂em zado­woli膰 si臋 nadziej膮, 偶e przyjmuje aplauz z dum膮 i zarazem spokojem jako owacj臋 m艂odzie偶y, 偶e pogodzi si臋 z poklaskiem, jak w pracy piel臋gniarki umia艂a si臋 godzi膰 z cz臋sto niezgrabnymi komplementa­mi pacjent贸w.

Gdy艣my usiedli, wci膮偶 jeszcze klaskano. Pi臋cioosobowy zesp贸艂, w czym celowa艂 zw艂aszcza perkusista, wykona艂 tusz, potem drugi i trzeci. Wo艂ano: - Jimmy! - i: - Widzia艂e艣 t臋 par臋?

Raptem siostra Gertruda wsta艂a, wzi臋艂a torebk臋 z niedopa艂kiem dla narzeczonego z Dortmundu, wyb膮ka艂a, 偶e musi na chwilk臋 wyj艣膰, czerwona jak burak, obijaj膮c si臋 wsz臋dzie, przecisn臋艂a si臋 mi臋dzy krzes艂ami i stolikami w stron臋 toalety, obok kasy.

Nie wr贸ci艂a ju偶. Z faktu, 偶e przed odej艣ciem opr贸偶ni艂a d艂ugim 艂ykiem swoj膮 szklank臋, mog艂em wnosi膰, i偶 dopicie napoju orze藕wia­j膮cego oznacza po偶egnanie: siostra Gertruda pu艣ci艂a mnie kantem.

A Oskar? Z ameryka艅skim papierosem w bursztynowej cygar­niczce zam贸wi艂 u kelnera, kt贸ry dyskretnie usun膮艂 opr贸偶nion膮 do dna szklank臋 piel臋gniarki, kropelk臋 czego艣 mocniejszego bez napoju orze藕wiaj膮cego. Mniejsza o koszty: Oskar u艣miecha艂 si臋. Bole艣nie co prawda, ale u艣miecha艂 si臋 i krzy偶uj膮c r臋ce za艂o偶y艂 nog臋 na nog臋, ko艂ysa艂 zgrabnym czarnym sznurowanym trzewikiem, rozmiar trzy­dzie艣ci pi臋膰, i delektowa艂 si臋 opanowaniem porzuconego.

M艂odzi ludzie, stali bywalcy 鈥濴wiego Grodu鈥, byli sympatyczni, mrugali do mnie z parkietu, przemykaj膮c w swingu. 鈥 Hallo 鈥 wo艂a艂y ch艂opaki, a dziewczyny: - Take it easy. - Dzi臋kowa艂em cygarniczk膮 tym przedstawicielom prawdziwego humanizmu i u艣miecha艂em si臋 z pob艂a偶aniem, gdy perkusista wali艂 co si艂 i przypomina艂 mi dawne dobre czasy pod trybunami, wykonuj膮c sol贸wk臋 na p艂askim b臋bnie, kotle, talerzach i trianglu, a nast臋pnie zapowiedzia艂, 偶e panie wybie­raj膮 pan贸w.

Zesp贸艂 rozgrza艂 si臋 na dobre, zagra艂 Jimmy the Tiger. By艂a to chy­ba aluzja do mnie, chocia偶 nikt w 鈥濴wim Grodzie鈥 nie m贸g艂 wie­dzie膰 o mojej karierze b臋bnisty pod rusztowaniami trybun. W ka偶­dym razie m艂ode, ruchliwe jak 偶ywe srebro stworzenie z ufarbowan膮 na rudo, rozczochran膮 fryzur膮, kt贸re mnie wybra艂o, szepn臋艂o mi w ucho g艂osem ochryp艂ym od tytoniu, nie przerywaj膮c 偶ucia gumy: - Jimmy the Tiger. - I gdy szybko, rzucaj膮c wyzwanie d偶ungli i jej niebezpiecze艅stwom, ta艅czyli艣my Jimmy鈥檈go, doko艂a nas na tygry­sich 艂apach st膮pa艂 tygrys, co trwa艂o jakie艣 dziesi臋膰 minut. Zn贸w by艂 tusz, oklaski i jeszcze raz tusz, bo mia艂em dobrze ubrany garb, poru­sza艂em si臋 zwinnie i jako Jimmy the Tiger nie wygl膮da艂em wcale 藕le. Zaprosi艂em 偶yczliw膮 mi dam臋 do mojego stolika, a Helma - tak si臋 nazywa艂a - spyta艂a czy mo偶e przyprowadzi膰 przyjaci贸艂k臋, Hannelore. Hannelore by艂a milcz膮ca, nieruchawa i du偶o pi艂a. Helma wola艂a ameryka艅skie papierosy, musia艂em wi臋c ponownie zam贸wi膰 u kel­nera.

Udany wiecz贸r. Ta艅czy艂em Hebaberiba, In the Mood, Shoeshine Boy, gaw臋dzi艂em w przerwach, zajmowa艂em si臋 dwiema dziewczy­nami, kt贸re 艂atwo by艂o zadowoli膰, a one opowiedzia艂y mi, 偶e pracuj膮 w centrali telefonicznej przy placu Grafa Adolfa, 偶e sporo dziewcz膮t z centrali telefonicznej przychodzi co sobota i niedziela do 鈥濴wiego Grodu鈥. One przynajmniej bywaj膮 tu w ka偶dy weekend, je艣li nie maj膮 akurat dy偶uru, a i ja obieca艂em przychodzi膰 cz臋艣ciej, bo Helma i Hannelore s膮 takie mi艂e, bo z dziewczynami z centrali telefonicznej - tutaj uda艂a mi si臋 gra s艂贸w, kt贸r膮 obie od razu zrozumia艂y - nie tylko z daleka, tak偶e z bliska 艂atwo znale藕膰 wsp贸lny j臋zyk.

Przez d艂u偶szy czas nie zagl膮da艂em ju偶 do szpitala miejskiego. A gdy potem zn贸w zacz膮艂em tam bywa膰, siostra Gertruda zosta艂a przeniesiona na oddzia艂 ginekologiczny. Nie widywa艂em jej wi臋cej, chyba 偶e przelotnie, k艂aniaj膮c si臋 z daleka. W 鈥濴wim Grodzie鈥 sta­艂em si臋 ch臋tnie widzianym i cz臋stym go艣ciem. Dziewczyny naci膮ga艂y mnie dzielnie, ale nie bez miary. Dzi臋ki nim pozna艂em przedstawi­cieli brytyjskiej armii okupacyjnej, przyswoi艂em sobie setk臋 angiel­skich s艂贸wek, zaprzyja藕ni艂em si臋, a nawet przeszed艂em na ty z kilko­ma cz艂onkami orkiestry z 鈥濴wiego Grodu鈥, pohamowa艂em si臋 jednak, je艣li chodzi o b臋bnienie, nigdy wi臋c nie zasiad艂em przy perkusji, lecz zadowala艂em si臋 ma艂ym szcz臋艣ciem wykuwania napis贸w w kamie­niarskiej budzie Korneffa.

Przez ostr膮 zim臋 z dziewi臋膰set czterdziestego si贸dmego na czter­dziesty 贸smy spotyka艂em si臋 z dziewczynami z centrali telefonicz­nej, znajdowa艂em te偶 troch臋 niezbyt kosztownego ciep艂a u milcz膮co nieruchawej Hannelore, przy czym jednak zachowywali艣my odrobi­n臋 dystansu ograniczaj膮c si臋 do niezobowi膮zuj膮cych czu艂o艣ci.

Zim膮 kamieniarz si臋 oszcz臋dza. Trzeba przeku膰 narz臋dzia, grosz­kuje si臋 powierzchni臋 pod napisy na paru starych blokach, gdzie brak obrze偶a, tam szlifuje si臋 ukosy, przeci膮ga si臋 fasety. Wsp贸lnie z Korneffem uzupe艂niali艣my przerzedzony w ci膮gu jesiennego sezonu za­pas nagrobk贸w, zrobili艣my kilka sztucznych kamieni z odpad贸w muszlowca. Wprawia艂em si臋 te偶 w l偶ejszych pracach rze藕biarskich z u偶yciem maszyny do punktowania, wykuwa艂em p艂askorze藕by, kt贸­re przedstawia艂y g艂owy anio艂贸w, Chrystusa w cierniowej koronie i go艂臋bia Ducha 艢wi臋tego. Kiedy pada艂 艣nieg, odgarnia艂em go 艂opa­t膮, a kiedy nie pada艂, odmra偶a艂em przew贸d wodoci膮gowy do szlifier­ki.

Pod koniec lutego, w dziewi臋膰set czterdziestym 贸smym - schu­d艂em w karnawale, by膰 mo偶e nabra艂em nieco uduchowionego wy­gl膮du, bo par臋 dziewczyn w 鈥濴wim Grodzie鈥 nazywa艂o mnie Dokto­rem - zaraz po Popielcu przyszli pierwsi ch艂opi z lewego brzegu Renu i ogl膮dali nasz sk艂ad nagrobk贸w. Korneffa nie by艂o. Bawi艂 na corocz­nej kuracji przeciwreumatycznej, pracowa艂 w Duisburgu przy wiel­kim piecu, a gdy po czterdziestu dniach wr贸ci艂 wysuszony i bez czy­rak贸w, zd膮偶y艂em ju偶 korzystnie sprzeda膰 trzy kamienie, w tym jeden na trzymiejscowy gr贸b. Korneff spu艣ci艂 jeszcze dwie 艣ciany z kirchheimskiego muszlowca i w po艂owie marca wzi臋li艣my si臋 do osadza­nia. Marmur 艣l膮ski poszed艂 do Grevenbroich; dwa metrowe kamie­nie kirchheimskie stoj膮 na wiejskim cmentarzu pod Neuss; czerwony piaskowiec znad Menu z wykut膮 przeze mnie g艂贸wk膮 anio艂a mo偶na jeszcze dzi艣 podziwia膰 na cmentarzu w Stommeln. Diabazow膮 艣cia­n臋 z Chrystusem w cierniowej koronie na trzymiejscowy gr贸b za艂a­dowali艣my pod koniec marca i powoli, bo trzyko艂owy w贸z by艂 prze­ci膮偶ony, pojechali艣my w stron臋 Kappes-Hamm, mostu na Renie, Neuss. Z Neuss przez Grevenbroich do Rommerskirchen, potem skr臋­cili艣my w prawo na szos臋 do Bergheim Erft, zostawili艣my za sob膮 Rheydt, Niederaussem, nie 艂ami膮c osi dowie藕li艣my blok wraz z co­ko艂em na cmentarz w Oberaussem, kt贸ry le偶a艂 na opadaj膮cym 艂agod­nie ku wsi zboczu wzg贸rza.

Co za widok! U naszych st贸p zag艂臋bie w臋gla brunatnego nad Erft. Osiem dymi膮cych w niebo komin贸w zak艂ad贸w Fortuna. Nowa, sy­cz膮ca, jakby nieustannie pragn臋艂a wybuchn膮膰, elektrownia Fortuna P贸艂noc. 艢redniej wysoko艣ci ha艂dy 偶u偶la, ponad nimi przewody kole­jek linowych i wywrotki. Co trzy minuty poci膮g elektryczny za艂ado­wany koksem albo pusty. Powracaj膮cy z elektrowni, zmierzaj膮cy do elektrowni, male艅ki jak zabawka, potem jak zabawka dla olbrzym贸w, linia energetyczna w tr贸jkowej kolumnie przeskakuje brz臋cz膮c lewy r贸g cmentarza i pod wysokim napi臋ciem biegnie do Kolonii. Inne kolumny nikn膮 za horyzontem, spiesz膮c do Belgii i Holandii: 艣wiat, punkt w臋z艂owy - ustawiali艣my 艣cian臋 z diabazu dla rodziny Flies - elektryczno艣膰 powstaje, kiedy si臋... Grabarz i jego pomocnik, kt贸ry zast臋powa艂 tutaj Leo Hysia, przyszli z narz臋dziami, stali艣my w polu napi臋膰, grabarz przyst膮pi艂 do przenosin o trzy rz臋dy poni偶ej nas - tutaj realizowano dostawy reparacyjne - wiatr przyni贸s艂 nam typowe zapachy zbyt wczesnych przenosin - nie, 偶adnych md艂o艣ci, by艂 prze­cie偶 marzec. Marcowe pola mi臋dzy ha艂dami koksu. Grabarz mia艂 dru­ciane okulary i sprzecza艂 si臋 p贸艂g艂osem ze swoim Rysiem, potem sy­rena z Fortuny przez minut臋 wyziewa艂a ducha, my bez tchu, nie m贸wi膮c ju偶 o przenoszonej kobiecie, tylko wysokie napi臋cie wytrzy­ma艂o, a syrena przechyli艂a si臋, wypad艂a za burt臋 i uton臋艂a - tymcza­sem nad wiejskimi szarymi 艂upkowatymi dachami k艂臋bi艂 si臋 po艂u­dniowo dym, po chwili odezwa艂y si臋 ko艣cielne dzwony: M贸dl si臋 i pracuj - przemys艂 i religia r臋ka w r臋k臋. Nowa szychta w Fortunie, wyci膮gamy kanapki ze s艂onin膮, ale przenosiny nie znosz膮 偶adnych przerw, podobnie jak pr膮d energetyczny zd膮偶aj膮cy bezustannie ku zwyci臋skim mocarstwom, o艣wietlaj膮cy Holandi臋, kiedy tutaj raz po raz go wy艂膮czaj膮 - ale kobieta wydosta艂a si臋 na 艣wiat艂o dzienne!

Gdy Korneff kopa艂 do艂y pod fundament na metr pi臋膰dziesi膮t g艂臋­boko, ona wydosta艂a si臋 na ch艂贸d, nied艂ugo le偶a艂a w ciemno艣ciach pod ziemi膮, dopiero od zesz艂ej jesieni, a jednak posun臋艂a si臋 znacz­nie, bo przecie偶 wsz臋dzie wprowadzono ulepszenia, a demonta偶 nad Renem i Ruhr膮 te偶 posun膮艂 si臋 naprz贸d, przez zim臋, kt贸r膮 ja zmitr臋偶y艂em w 鈥濴wim Grodzie鈥, owa kobieta pod zmarzni臋t膮 skorup膮 zie­mi zag艂臋bia w臋gla brunatnego rozprawi艂a si臋 z sob膮 nie na 偶arty i teraz, gdy艣my ubijali beton i k艂adli cok贸艂, trzeba j膮 by艂o po kawa艂ku namawia膰 do przenosin. Ale od tego by艂a przecie偶 cynkowa skrzy­nia, 偶eby nic nie zgin臋艂o, nawet najmniejszy drobiazg - przypomina艂o to wysy艂k臋 brykiet贸w z Fortuny i dzieci, kt贸re bieg艂y za prze艂adowa­nymi ci臋偶ar贸wkami i zbiera艂y spadaj膮ce brykiety, poniewa偶 kardy­na艂 Frings og艂osi艂 z ambony: 鈥瀂aprawd臋 powiadam wam: kradzie偶 w臋gla nie jest grzechem鈥. Lecz jej nikt ju偶 nie musia艂 ogrzewa膰. Nie s膮dz臋, 偶eby marz艂a w przys艂owiowo ch艂odnym marcowym powie­trzu, zw艂aszcza 偶e mia艂a jeszcze pod dostatkiem sk贸ry, przepuszczal­nej wprawdzie i podziurawionej, za to z resztkami ubrania i w艂osami, z wci膮偶 jeszcze trwa艂膮 ondulacj膮 - st膮d to wra偶enie - tak偶e okucia trumny zas艂ugiwa艂y na przenosiny, nawet ma艂e drewienka chcia艂y przenie艣膰 si臋 na inny cmentarz, gdzie nie ma ch艂op贸w i g贸rnik贸w z Fortuny, nie, do wielkiego miasta, gdzie zawsze co艣 si臋 dzieje i jest dziewi臋tna艣cie kin, tam chcia艂a wr贸ci膰 kobieta, bo by艂a nietutejsza, by艂a ewakuowana, jak opowiada艂 grabarz: - Te zw艂oki to s膮 z Kolo­nii, wracaj膮 teraz do M眉hlheim, na tamten brzeg Renu - powiedzia艂 i powiedzia艂by jeszcze wi臋cej, gdyby zn贸w przez minut臋 nie zawy艂a syrena, a ja, korzystaj膮c z wycia zbli偶a艂em si臋 do przenosin, okr臋偶n膮 drog膮 podgryza艂em syren臋, chcia艂em by膰 艣wiadkiem przenosin, za­bra艂em co艣 ze sob膮, by艂a to, jak okaza艂o si臋 p贸藕niej, ko艂o cynkowej skrzyni, moja 艂opata, kt贸r膮 te偶 zaraz w艂膮czy艂em do akcji, nie 偶eby pomaga膰, tylko tak sobie, bo mia艂em j膮 w r臋ku, wzi膮艂em na 艂opat臋 co艣, co upad艂o obok: a moja 艂opata by艂a dawn膮 艂opat膮 S艂u偶by Pracy Rzeszy. A to, co wzi膮艂em na ni膮, to by艂y dawne, a mo偶e i obecne palce 艣rodkowe i - dzi艣 jeszcze tak my艣l臋 - palec serdeczny ewaku­owanej kobiety, nie odpad艂e, tylko obci臋te przez podno艣nik, kt贸ry nie ma przecie偶 偶adnego wyczucia. Wyda艂y mi si臋 jednak pi臋kne i zgrabne, podobnie jak g艂owa kobiety, kt贸ra le偶a艂a ju偶 w cynkowej skrzyni i mimo ci臋偶kiej, jak wiadomo, powojennej zimy z dziewi臋膰­set czterdziestego si贸dmego na czterdziesty 贸smy zachowa艂a pewn膮 regularno艣膰, tak 偶e zn贸w mo偶na by艂o m贸wi膰 o pi臋knie, cho膰by w stanie rozk艂adu. Ponadto g艂owa i palce kobiety by艂y mi bli偶sze i bardziej cz艂owiecze ni偶 pi臋kno elektrowni Fortuna Pomoc. By膰 mo偶e, delektowa艂em si臋 patosem przemys艂owego krajobrazu, jak przedtem gr膮 Gustawa Griindgensa w teatrze, pozostawa艂em jednak nieufny wobec takich zewn臋trznych pi臋kno艣ci, chocia偶 by艂y pe艂ne artyzmu, podczas gdy ewakuowana kobieta wygl膮da艂a jak najbardziej natural­nie. Nie b臋d臋 ukrywa艂, 偶e pr膮d energetyczny, podobnie jak Goethe, dawa艂 mi poczucie 艣wiata, ale palce kobiety porusza艂y moje serce r贸wnie偶 wtedy, gdy wyobra偶a艂em sobie ewakuowan膮 jako m臋偶czy­zn臋, bo to lepiej mi odpowiada艂o przy podj臋ciu decyzji i por贸wna­niu, kt贸re czyni艂o ze mnie Yoricka, a z kobiety 鈥 w po艂owie w ziemi, w po艂owie w cynkowej skrzyni - m臋偶czyzn臋 Hamleta, je艣li Hamleta mo偶na nazwa膰 m臋偶czyzn膮. Ja natomiast, Yorick, akt pi膮ty, b艂azen, 鈥瀂na艂em go, Horacjo鈥, scena pierwsza, ja, kt贸ry na wszystkich sce­nach tego 艣wiata - 鈥濷, biedny Yoricku鈥 - wypo偶yczam Hamletowi swoj膮 czaszk臋, 偶eby jaki艣 Gr眉ndgens czy sir Laurence Olivier w roli Hamleta zastanawia艂 si臋 nad ni膮: 鈥濭dzie s膮 teraz twoje docinki? two­je figle?鈥 - trzyma艂em na 艂opacie S艂u偶by Pracy palce Hamleta-Gr眉ndgensa, sta艂em na twardym gruncie zag艂臋bia w臋gla brunatnego w Dolnej Nadrenii, mi臋dzy grobami g贸rnik贸w, ch艂op贸w i cz艂onk贸w ich rodzin, spogl膮da艂em na 艂upkowe dachy wsi Oberaussem, z wiej­skiego cmentarza uczyni艂em 艣rodek 艣wiata, z elektrowni Fortuna P贸艂noc moje imponuj膮ce p贸艂boskie vis-谩-vis, pola by艂y polami Da­nii, Erft by艂a moim Be艂tem, to, co tutaj gni艂o, gni艂o dla mnie w pa艅­stwie du艅skim - ja, Yorick, dziwaczny, podminowany, szeleszcz膮cy, nade mn膮 艣piewa艂y - nie powiem, 偶e 艣piewa艂y to anio艂y, a jednak anio艂y pr膮du energetycznego, kt贸re pod膮偶a艂y w tr贸jkowych kolum­nach w stron臋 horyzontu, gdzie le偶a艂a Kolonia i jej dworzec g艂贸wny obok gotyckiego dziwol膮ga, i zaopatrywa艂y katolick膮 poradni臋 w pr膮d, niebia艅sko ponad buraczanymi polami, ziemia za艣 wydawa艂a bry­kiety i zw艂oki Hamleta, nie Yoricka.

Inni natomiast, kt贸rzy nie mieli nic wsp贸lnego z teatrem, musieli zosta膰 w ziemi - 鈥濲ak do tego dosz艂o. Reszta jest milczeniem鈥 - przy­waleni kamieniami nagrobnymi, jak my艣my przywalili ci臋偶ko rodzin臋 Flies trzymiejscow膮 艣cian膮 z diabazu. Dla mnie jednak, Oskara Matzeratha-Bro艅skiego, Yorick rozpocz膮艂 now膮 epok臋, a ja, nie艣wia­dom jeszcze tej nowej epoki, popatrzy艂em szybko, zanim to min臋艂o, na zgni艂e palce ksi臋cia Hamleta na mojej 艂opacie - 鈥瀂a t艂usty jest i ma zadyszk臋鈥 - pozwoli艂em Gr眉ndgensowi, akt trzeci, zapyta膰 w scenie pierwszej 鈥瀊y膰 czy te偶 nie by膰鈥, odrzuci艂em to g艂upie pyta­nie, skupi艂em uwag臋 na sprawach bardziej konkretnych: a wi臋c na moim synu i jego kamykach do zapalniczek, na moich domniema­nych ziemskich i niebieskich ojcach, na czterech sp贸dnicach mojej babki, na nie艣miertelnej dzi臋ki fotografiom pi臋kno艣ci mojej biednej mamy, na usianym bliznami labiryncie plec贸w Herberta Truczinskiego, na przesi膮kni臋tych krwi膮 koszach z listami na Poczcie Polskiej, na Ameryce - ach, c贸偶 znaczy Ameryka wobec tramwaju z numerem dziewi臋膰, kt贸ry je藕dzi艂 do Brze藕na 鈥 pozwoli艂em, by waniliowy za­pach Marii, niekiedy wci膮偶 jeszcze wyra藕ny, owia艂 prze艣laduj膮c膮 mnie jak koszmar tr贸jk膮tn膮 twarz Luzie Rennwand, prosi艂em owego pana Fajngolda, co dezynfekowa艂 nawet 艣mier膰, aby odszuka艂 odznak臋 partyjn膮, kt贸ra znikn臋艂a w tchawicy Matzeratha, i powiedzia艂em do Korneffa albo raczej do s艂up贸w wysokiego napi臋cia, powiedzia艂em - gdy偶 powoli dochodzi艂em do podj臋cia decyzji, a jednak przed jej ostatecznym podj臋ciem czu艂em potrzeb臋 postawienia w艂a艣ciwego dla teatru pytania kwestionuj膮cego Hamleta, wys艂awiaj膮cego mnie, Yoricka, jako prawdziwego obywatela - powiedzia艂em do Korneffa, gdy zawo艂a艂 mnie, bo trzeba by艂o spoi膰 cok贸艂 z diabazow膮 艣cian膮, powie­dzia艂em cicho, powodowany pragnieniem, by w ko艅cu sta膰 si臋 oby­watelem - na艣laduj膮c z lekka Gr眉ndgensa, chocia偶 on nie m贸g艂by zagra膰 Yoricka - powiedzia艂em znad 艂opaty. 呕eni膰 si臋 czy te偶 si臋 nie 偶eni膰, oto jest pytanie.

Od tej prze艂omowej chwili na cmentarzu, vis-谩-vis Fortuny P贸艂­noc, przesta艂em bywa膰 na ta艅cach w 鈥濴wim Grodzie鈥 i zerwa艂em wszelk膮 艂膮czno艣膰 z dziewczynami z centrali telefonicznej, kt贸rych wielk膮 zalet膮 by艂o przecie偶 w艂a艣nie dawanie szybkich i zadowalaj膮­cych po艂膮cze艅.

W maju zaprosi艂em Mari臋 do kina. Po seansie poszli艣my do re­stauracji, zjedli艣my ca艂kiem nie藕le, a ja gaw臋dzi艂em z Mari膮, kt贸r膮 trapi艂y rozmaite troski, bo 藕r贸d艂o kamyk贸w do zapalniczek, jakie mia艂 Kurtu艣, wysch艂o, bo handel sztucznym miodem podupad艂, bo ja je­den - jak si臋 wyrazi艂a - mimo swoich w膮t艂ych si艂 od miesi臋cy pracu­j臋 na ca艂膮 rodzin臋. Uspokoi艂em Mari臋, powiedzia艂em, 偶e Oskar robi to ch臋tnie, 偶e nie ma dla niego nic przyjemniejszego ni偶 d藕wiganie du偶ej odpowiedzialno艣ci, powiedzia艂em te偶 par臋 komplement贸w na temat jej wygl膮du, a wreszcie odwa偶y艂em si臋 na o艣wiadczyny.

Poprosi艂a o czas do namys艂u. Moje Yorickowe pytanie ca艂ymi tygodniami pozostawa艂o bez odpowiedzi, je艣li nie liczy膰 tych wymi­jaj膮cych, w ko艅cu rozstrzygn臋艂a je reforma walutowa.

Maria poda艂a kup臋 powod贸w, g艂aska艂a mnie przy tym po r臋ka­wie, nazywaj膮c 鈥瀌rogim Oskarem鈥, m贸wi艂a te偶, 偶e jestem za dobry na ten 艣wiat, prosi艂a o zrozumienie i zachowanie niezm膮conej przy­ja藕ni, 偶yczy艂a mi jak najszcz臋艣liwszej przysz艂o艣ci w kamieniarstwie i w og贸le, nie chcia艂a jednak, gdy jeszcze raz natarczywie o to zapy­ta艂em, wyj艣膰 za mnie.

I tak Yorick nie sta艂 si臋 obywatelem, tylko Hamletem, b艂aznem.








































Madonna 49


Reforma walutowa przysz艂a za wcze艣nie, zrobi艂a ze mnie b艂azna, narzuci艂a mi te偶 konieczno艣膰 zreformowania waluty Oskara; czu艂em si臋 odt膮d zmuszony na swoim garbie co prawda nie zbija膰 kapita艂u, ale zarabia膰 na utrzymanie.

A by艂bym przecie偶 zacnym obywatelem. Czasy po reformie wa­lutowej, kt贸re - jak dzi艣 widzimy - mia艂y wszelkie warunki dla roz­kwitaj膮cego momentalnie biedermeiera, mog艂yby tak偶e rozwin膮膰 biedermeierowskie cechy Oskara. Jako ma艂偶onek, poczciwiec, bra艂bym udzia艂 w odbudowie, mia艂bym teraz 艣redniej wielko艣ci zak艂ad ka­mieniarski, zatrudnia艂bym trzydziestu czeladnik贸w, robotnik贸w nie­wykwalifikowanych i terminator贸w, by艂bym tym cz艂owiekiem, kt贸­ry dodaje blasku wszystkim nowo wybudowanym biurowcom i pa艂acom ubezpieczeniowym, ozdabiaj膮c je poszukiwanymi fasada­mi z muszlowca i trawertynu; by艂bym przedsi臋biorc膮, poczciwcem, ma艂偶onkiem - ale Maria da艂a mi kosza.

Wtedy Oskar przypomnia艂 sobie o swoim garbie i po艣wi臋ci艂 si臋 sztuce. Zanim Korneff, kt贸rego uzale偶nion膮 od nagrobk贸w egzysten­cj臋 reforma walutowa r贸wnie偶 postawi艂a pod znakiem zapytania, zd膮偶y艂 mi wym贸wi膰, wym贸wi艂em ja, szlifowa艂em bruki, je艣li nie mitr臋偶y艂em czasu w kuchni Gusty K枚ster, powoli znasza艂em eleganc­kie ubrania na miar臋, zaniedba艂em si臋 troch臋, nie k艂贸ci艂em si臋 wprawdzie z Mari膮, ale obawia艂em si臋 k艂贸tni i dlatego przewa偶nie ju偶 wczesnym przedpo艂udniem wychodzi艂em z mieszkania w Bilk, odwiedza艂em 艂ab臋dzie najpierw przy placu Grafa Adolfa, potem w Hofgarten, i ma艂y, zadumany, nawet nie zgorzknia艂y siedzia艂em w parku, niemal naprzeciwko Urz臋du Pracy i Akademii Sztuk Pi臋k­nych, kt贸re w D眉sseldorfie s膮siaduj膮 ze sob膮.

Siedzi cz艂owiek na takiej parkowej 艂awce, a偶 sam drewnieje i nabiera sk艂onno艣ci do zwierze艅. Starzy, zdani na 艂ask臋 i nie艂ask臋 pogody m臋偶czy藕ni, leciwe kobiety, kt贸re poma艂u staj膮 si臋 zn贸w ga­datliwymi dziewczynkami, aktualna pora roku, czarne 艂ab臋dzie, dzieci, kt贸re goni膮 si臋 z wrzaskiem, i zakochane pary, kt贸re chcia艂oby si臋 obserwowa膰 a偶 do chwili, kiedy - jak by艂o do przewidzenia - b臋d膮 musia艂y si臋 rozsta膰. Niekt贸rzy rzucaj膮 papiery, a te fruwaj膮 troszk臋, tocz膮 si臋 i trafiaj膮 na spiczasty kij cz艂owieka w czapce, kt贸rego op艂a­ca miasto.

Oskar potrafi艂 siedzie膰 i r贸wnomiernie wypycha膰 kolanami spodnie. Oczywi艣cie zwr贸ci艂em uwag臋 na dw贸ch chudych m艂odzie艅c贸w z dziewczyn膮 w okularach, zanim jeszcze zagadn臋艂a mnie gru­baska, kt贸ra mia艂a na sobie sk贸rzany p艂aszcz z dawnym wehrmachtowskim pasem. Pomys艂, 偶eby mnie zagadn膮膰, wyszed艂 chyba od m艂odzie艅c贸w, kt贸rzy nosili si臋 czarno i anarchistycznie. Cho膰 wy­gl膮dali gro藕nie, nie mieli odwagi prosto z mostu zagadn膮膰 mnie, gar­busa, w kt贸rym wyczuwa艂o si臋 ukryt膮 wielko艣膰. Nam贸wili grubask臋 w sk贸rze. Podesz艂a, stan臋艂a w rozkroku na nogach jak s艂upy, zacz臋艂a si臋 j膮ka膰, a偶 poprosi艂em, 偶eby usiad艂a. Pos艂ucha艂a. Mia艂a zapocone szk艂a, bo znad Renu nadci膮ga艂a wilgo膰, prawie mg艂a, m贸wi艂a i m贸­wi艂a, a偶 poprosi艂em, 偶eby najpierw przetar艂a okulary, a potem tak sformu艂owa艂a swoje 偶yczenie, 偶ebym i ja zrozumia艂. Wtedy skin臋艂a na ponurych m艂odzie艅c贸w, a ci, bez zach臋ty z mojej strony, z miejsca przedstawili si臋 jako arty艣ci, malarze, graficy, rze藕biarze, kt贸rzy po­szukuj膮 modela. W ko艅cu wyjawili mi do艣膰 rozgor膮czkowani, 偶e dostrzegli we mnie modela, zaraz te偶, gdy ja szybkimi ruchami po­tar艂em kciukiem o palec wskazuj膮cy, przed艂o偶yli mo偶liwo艣ci zarob­kowe modela w Akademii: za godzin臋 pozowania Akademia Sztuk Pi臋knych p艂aci艂a mark臋 osiemdziesi膮t, za akt - ale to chyba nie wcho­dzi w rachub臋, powiedzia艂a grubaska - nawet dwie marki.

Dlaczego Oskar powiedzia艂: zgoda? Czy to sztuka mnie zn臋ci艂a? A mo偶e zarobek? Sztuka i zarobek zn臋ci艂y mnie, pozwoli艂y Oskaro­wi powiedzie膰: zgoda. Wsta艂em wi臋c, porzuci艂em na zawsze parko­w膮 艂awk臋 i jej 偶yciowe mo偶liwo艣ci, pod膮偶y艂em za dziarsko maszeru­j膮c膮 dziewczyn膮 w okularach i dwoma m艂odzie艅cami, kt贸rzy szli pochyleni, jak gdyby d藕wigali na plecach sw贸j geniusz, obok Urz臋­du Pracy, na Eiskellerbergstrasse, do zniszczonego cz臋艣ciowo gma­chu Akademii Sztuk Pi臋knych.

Tak偶e profesor Kuchen - czarna broda, oczy jak w臋gle, czarne, czarny, fantazyjny mi臋kki kapelusz, czarne obw贸dki pod paznokcia­mi (przypomina艂 mi czarny kredens z moich m艂odych lat) - dostrzeg艂 we mnie tego samego wybornego modela, kt贸rego przedtem dostrze­gli we mnie, cz艂owieku z parkowej 艂awki, jego uczniowie.

Przez d艂u偶szy czas obchodzi艂 mnie doko艂a, wodzi艂 oczyma jak w臋gle, prycha艂, a偶 z nozdrzy sypa艂 si臋 czarny py艂, i dusz膮c niewi­dzialnego wroga czarnymi paznokciami m贸wi艂: - Sztuka to oskar偶e­nie, symbol, nami臋tno艣膰! Sztuka to czarny w臋giel do rysowania, kt贸­ry kruszy si臋 na bia艂ym papierze!

Pozowa艂em tej krusz膮cej si臋 sztuce. Profesor Kuchen zaprowa­dzi艂 mnie do pracowni swoich uczni贸w, w艂asnor臋cznie postawi艂 na kawalecie, obr贸ci艂 go, nie po to, 偶ebym dosta艂 zawrotu g艂owy, ale 偶eby ukaza膰 proporcje Oskara ze wszystkich stron. Szesna艣cie sztalug zbli偶y艂o si臋 do profila Oskara. Jeszcze kr贸tki wyk艂ad prychaj膮ce­go w臋glowym py艂em profesora: domaga艂 si臋 symbolu, w og贸le mia艂 bzika z tym s艂贸wkiem 鈥瀞ymbol鈥, m贸wi艂: symbol rozpaczliwie czar­ny, symbol czarny jak noc, twierdzi艂, 偶e ja, Oskar, symbolizuj臋 zni­weczony obraz cz艂owieka oskar偶ycielsko, prowokacyjnie, ponadcza­sowo, a mimo to wyra偶aj膮c szale艅stwo naszego stulecia, grzmia艂 jeszcze ponad sztalugami: - Nie rysujcie tego kaleki, zabijajcie go, krzy偶ujcie, przygwa偶d偶ajcie w臋glem do papieru!

By艂 to chyba znak do rozpocz臋cia, bo za sztalugami szesnastokrotnie zaskrzypia艂 w臋giel, kruszy艂 si臋 z krzykiem, rozciera艂 si臋 na moim symbolu - czyli garbie - nasyca艂 go czerni膮, zamienia艂 w czer艅, zniekszta艂ca艂; bo wszyscy uczniowie profesora Kuchena przyst膮pili do mojego symbolu z tak g臋st膮 czerni膮, 偶e nieuchronnie wpadali w przesad臋, wyolbrzymiali rozmiary mojego garbu; musieli si臋ga膰 po coraz wi臋ksze arkusze, a mimo to nie pomie艣cili garbu na papie­rze.

Wtedy profesor Kuchen da艂 szesnastu rozkruszaczom w臋gla do­br膮 rad臋, 偶eby nie zaczynali od konturu mojego zbyt wyrazistego garbu - kt贸ry rzekomo rozsadza艂 ka偶dy format - lecz w g贸rnej pi膮tce arkusza, mo偶liwie jak najdalej w lewo, naszkicowali najpierw moj膮 g艂ow臋.

Moje pi臋kne w艂osy l艣ni膮 ciemnobr膮zowe Tamci robili ze mnie kosmatego Cygana. Nikogo z szesnastu adept贸w sztuki nie uderzy艂o, 偶e Oskar ma niebieskie oczy. Gdy w czasie przerwy - bo ka偶dy model po trzech kwadransach pozowania ma prawo do kwadransa przerwy - obejrza艂em g贸rne lewe pi膮tki szesnastu arkuszy, przed wszystkimi sztalugami by艂em wprawdzie zaskoczony oskar偶ycielsk膮 wymow膮 spo艂eczn膮 mojego stroskanego oblicza, ale brakowa艂o mi, lekko do­tkni臋temu, blasku moich niebieskich oczu: tam gdzie powinny b艂ysz­cze膰 jasno i ujmuj膮co, toczy艂y si臋, zw臋偶a艂y, rozkrusza艂y, przeszywa­艂y mnie najczarniejsze w臋glowe 艣lady.

Maj膮c wzgl膮d na artystyczn膮 swobod臋, powiedzia艂em sobie: M艂o­dzi wybra艅cy muz i zapl膮tane w sid艂a sztuki dziewcz臋ta dostrzegli w tobie co prawda Rasputina; ale czy kiedykolwiek odkryj膮, zbudz膮 i lekko, nie tyle symbolicznie, co pow艣ci膮gliwie, przenios膮 srebrnym sztyftem na papier owego drzemi膮cego w tobie Goethego? Ani szes­nastu uczniom, cho膰by najbardziej utalentowanym, ani profesorowi Kuchenowi, cho膰by jego w臋glow膮 kresk臋 nazywano niezr贸wnan膮, nie uda艂o si臋 obdarzy膰 potomno艣ci w艂a艣ciwym portretem Oskara. Jednak偶e zarabia艂em dobrze, codziennie sta艂em sze艣膰 godzin na ka­walerie, zwr贸cony twarz膮 ku wiecznie zapchanej umywalce, to zn贸w ku szarym, b艂臋kitnym, lekko zachmurzonym oknom pracowni, a cza­sem te偶 w stron臋 parawanu, i przedstawia艂em symbol, kt贸ry za go­dzin臋 przynosi艂 mi mark臋 i osiemdziesi膮t fenig贸w.

Po paru tygodniach uczniowie zdo艂ali zrobi膰 kilka 艂adnych wize­runk贸w. To znaczy, pohamowali si臋 troch臋 w szafowaniu symbolicz­n膮 czerni膮, nie wyolbrzymiali ju偶 tak przesadnie wymiar贸w mojego garbu, przenosili mnie czasami na papier od st贸p do g艂贸w, od guzi­k贸w marynarki na piersi po 贸w punkt na plecach, kt贸ry wystaj膮c naj­dalej by艂 granic膮 mojego garbu. Na wielu arkuszach rysunkowych znalaz艂o si臋 nawet miejsce dla t艂a. M艂odzi ludzie mimo reformy wa­lutowej wci膮偶 jeszcze pozostawali pod wra偶eniem wojny, budowali za mn膮 ruiny z oskar偶aj膮ce czarnymi otworami okien, umieszczali mnie jako zagubionego, wycie艅czonego zbiega mi臋dzy pop臋kanymi pniakami, wi臋zili mnie nawet, przeci膮gali w g艂臋bi niestrudzenie czar­nym w臋glem przesadnie naje偶ony p艂ot z drutu kolczastego, kazali mnie obserwowa膰 z wie偶 stra偶niczych, kt贸re r贸wnie偶 wznosi艂y si臋 gro藕nie w tle; musia艂em trzyma膰 w r臋ku pust膮 blaszan膮 misk臋, wi臋­zienne okna za mn膮 i nade mn膮 pyszni艂y si臋 swoim graficznym wdzi臋­kiem - przebierano Oskara w wi臋zienny str贸j - a wszystko to dzia艂o si臋 ze wzgl臋du na symboliczn膮 wyrazisto艣膰.

Kiedy jako czarnow艂osemu Cyganowi-Oskarowi nie 偶a艂owano mi czerni, kiedy kazano mi spogl膮da膰 na ca艂膮 t臋 niedol臋 nie niebie­skimi, lecz w臋glowymi oczyma, ja, kt贸ry wiedzia艂em, 偶e drutu kol­czastego nie mo偶na narysowa膰, milcza艂em cierpliwie, by艂em jednak rad, gdy za modela, pozuj膮cego do akt贸w, wzi臋li mnie rze藕biarze, kt贸rzy - jak wiadomo - musz膮 si臋 obywa膰 bez zwi膮zanego z czasem t艂a.

Tym razem zagadn膮艂 mnie nie ucze艅, lecz sam mistrz. Profesor Maruhn by艂 zaprzyja藕niony z moim profesorem od w臋gla, mistrzem Kuchenem. Gdy pewnego dnia w prywatnej pracowni Kuchena, po­nurym pokoju pe艂nym oprawionych w ramy szkic贸w w臋glem, sta­艂em bez ruchu, aby brodacz m贸g艂 mnie uwieczni膰 na papierze swoj膮 niezr贸wnan膮 kresk膮, odwiedzi艂 go profesor Maruhn, kr臋py, przysa­dzisty pi臋膰dziesi臋ciolatek, kt贸ry - gdyby zakurzony baskijski beret nie 艣wiadczy艂 o jego artystycznej profesji - w bia艂ym fartuchu do modelowania wygl膮da艂by na chirurga.

Maruhn, jak spostrzeg艂em od razu, mi艂o艣nik klasycznych form, z powodu moich proporcji spogl膮da艂 na mnie nieprzyja藕nie. Szydzi艂 z przyjaciela: wida膰 jemu, Kuchenowi, nie wystarczaj膮 cyga艅scy mo­dele, kt贸rych dotychczas p艂awi艂 w czerni, kt贸rym ma do zawdzi臋cze­nia owo popularne w ko艂ach artystycznych przezwisko: Kuchen-Cygan. Czy偶by teraz skusi艂y go potwory, czy偶by po owocnym i pokupnym okresie cyga艅skim zamierza艂 rozpocz膮膰 jeszcze owocniejszy i bardziej pokupny okres karli?

Profesor Kuchen zamieni艂 drwin臋 przyjaciela we w艣ciek艂e, czar­ne jak noc w臋glowe krechy: by艂 to najczarniejszy portret Oskara, jaki kiedykolwiek narysowa艂, w艂a艣ciwie ca艂y by艂 czarny, pr贸cz odrobiny jasno艣ci na moich ko艣ciach policzkowych, na nosie, czole i d艂oniach, kt贸re Kuchen z wielk膮 ekspresj膮 rozczapierza艂 zawsze, wyolbrzy­mione i pokryte guzami artretycznymi, po艣rodku swoich w臋glowych orgii. Jednak偶e na tym rysunku, kt贸ry p贸藕niej zdoby艂 na wystawach niema艂e uznanie, mam niebieskie, to znaczy, jasno, nie mrocznie b艂ysz­cz膮ce oczy. Oskar t艂umaczy to wp艂ywem rze藕biarza Maruhna, kt贸ry przecie偶 nie by艂 w臋glowym tyranem, lecz klasykiem, i dla kt贸rego moje oczy mia艂y Goethowsk膮 przejrzysto艣膰. I to spojrzenie Oskara skusi艂o potem rze藕biarza Maruhna, kt贸ry w艂a艣ciwie kocha艂 tylko sy­metri臋, i sprawi艂o, 偶e dostrzeg艂 we mnie modela dla rze藕by, dla swo­jej rze藕by.

Pracownia Maruhna by艂a mimo kurzu jasna, prawie pusta, po­zbawiona jakiejkolwiek gotowej pracy. Wsz臋dzie natomiast sta艂y szkielety projektowanych rze藕b, kt贸re by艂y tak doskonale obmy艣la­ne, 偶e drut, 偶elazo i nagie wygi臋te rury o艂owiane nawet bez modelatorskiej gliny zapowiada艂y przysz艂膮, idealn膮 w formie harmoni臋.

Pozowa艂em rze藕biarzowi do aktu pi臋膰 godzin dziennie i dostawa­艂em dwie marki za godzin臋. Maruhn zaznaczy艂 kred膮 miejsce na ka­walerie, wskaza艂, gdzie moja prawa noga jako noga wspieraj膮ca mia艂a odt膮d zapu艣ci膰 korzenie. Prostopad艂a linia przeprowadzona w g贸r臋 do wewn臋trznej kostki prawej nogi powinna by艂a przeci膮膰 jam臋 szyj­n膮 dok艂adnie mi臋dzy obojczykami. Lewa noga by艂a nog膮 swobodn膮. Ale to myl膮ce okre艣lenie. Chocia偶 mia艂em j膮 pod lekkim k膮tem nie­dbale odstawi膰 w bok, nie wolno mi by艂o przesun膮膰 jej ani poruszy膰 swobodnie. Tak偶e i ta noga zosta艂a kredowym obrysem zakorzenio­na na kawalecie.

W ci膮gu tygodni, przez kt贸re pozowa艂em Maruhnowi, rze藕biarz nie potrafi艂 znale藕膰 dla moich r膮k odpowiedniej i, tak jak to by艂o z nogami, niewzruszonej pozycji. Musia艂em opuszcza膰 lew膮 r臋k臋, praw膮 obejmowa膰 g艂ow臋, to zn贸w krzy偶owa膰 obie r臋ce na piersi, zak艂ada膰 na plecy, bra膰 si臋 pod boki; by艂o tysi膮c mo偶liwo艣ci i rze藕­biarz wypr贸bowywa艂 wszystkie na mnie i na 偶elaznym szkielecie z gi臋tkimi ko艅czynami z o艂owianych rur.

Gdy po miesi膮cu usilnych poszukiwa艅 zdecydowa艂 si臋 w ko艅cu ulepi膰 mnie w glinie, albo z r臋kami za艂o偶onymi za g艂ow臋, albo w og贸le bez r膮k, jako tu艂贸w, tak si臋 zm臋czy艂 budowaniem i przebu­dowywaniem szkieletu, 偶e wprawdzie si臋gn膮艂 po glin臋 do skrzyni, zacz膮艂 nawet lepi膰, potem jednak cisn膮艂 g艂uche, bezkszta艂tne tworzy­wo z powrotem do skrzyni, przykucn膮艂 przed szkieletem, wpatrywa艂 si臋 we mnie i w szkielet, a palce trz臋s艂y mu si臋 rozpaczliwie: szkielet by艂 zbyt doskona艂y!

Wzdychaj膮c z rezygnacj膮, udaj膮c, 偶e rozbola艂a go g艂owa, ale nie gniewaj膮c si臋 na Oskara, da艂 za wygran膮, odstawi艂 w k膮t garbaty szkie­let z nog膮 wspieraj膮c膮 i swobodn膮, z uniesionymi r臋kami z o艂owia­nych rur, z drucianymi palcami, kt贸re splata艂y si臋 na 偶elaznym kar­ku, obok wszystkich innych przedwcze艣nie doskona艂ych szkielet贸w; lekko, nie drwi膮co, raczej 艣wiadome w艂asnej bezu偶yteczno艣ci, zako艂ysa艂y si臋 drewniane przetyczki - zwane tak偶e motylami - kt贸re po­winny by艂y d藕wiga膰 ci臋偶ar gliny.

Potem wypili艣my herbat臋 i przegadali艣my jeszcze okr膮g艂膮 godzin­k臋, za kt贸r膮 rze藕biarz zap艂aci艂 mi jak za pozowanie. Opowiada艂 mi o dawnych czasach, kiedy jeszcze jako m艂ody Micha艂 Anio艂 nieskr臋­powanie obwiesza艂 szkielety cetnarami gliny i tworzy艂 rze藕by, kt贸re w wi臋kszo艣ci uleg艂y zniszczeniu podczas wojny. Ja opowiada艂em mu o pracy Oskara przy obr贸bce kamienia i wykuwaniu napis贸w. Po­gwarzyli艣my troch臋 o sprawach zawodowych, po czym on zaprowa­dzi艂 mnie do swoich uczni贸w, 偶eby i oni dostrzegli we mnie modela dla rze藕by i na wz贸r Oskara budowali szkielety.

Z dziesi臋ciorga uczni贸w profesora Maruhna sze艣cioro, o ile d艂u­gie w艂osy s膮 oznak膮 p艂ci, nale偶a艂o uzna膰 za dziewczyny. Cztery z nich by艂y brzydkie i zdolne. Dwie by艂y 艂adne, gadatliwe i prawdzi­wie dziewcz臋ce. Nigdy nie wstydzi艂em si臋 pozowa膰 nago. Ba, Oskar cieszy艂 si臋 nawet ze zdumienia obu 艂adnych i gadatliwych rze藕biarek, gdy po raz pierwszy zobaczy艂y mnie na kawalecie i z lekkim rozdra偶nieniem stwierdzi艂y, 偶e Oskar mimo garbu, mimo sk膮po wy­mierzonych proporcji mia艂 organ p艂ciowy, kt贸ry w razie czego m贸g艂­by si臋 zmierzy膰 z ka偶dym innym, tak zwanym normalnym m臋skim przyrodzeniem.

Z uczniami mistrza Maruhna sprawa przedstawia艂a si臋 nieco ina­czej ni偶 z samym mistrzem. Oni ju偶 po dw贸ch dniach ustawili szkie­lety, zachowywali si臋 jak geniusze i op臋tani genialnym po艣piechem ciskali glin臋 mi臋dzy napr臋dce i nieodpowiednio umocowane o艂owia­ne rury, ale w moim metalowym garbie umie艣cili chyba za ma艂o drew­nianych motyli: bo ledwie ci臋偶ar tchn膮cej wilgoci膮 gliny zawisn膮艂 na szkieletach, nadaj膮c Oskarowi niesamowicie pop臋kan膮 powierzchow­no艣膰, a ju偶 pochyli艂 si臋 dziesi臋ciokrotnie 艣wie偶o ulepiony Oskar, g艂owa opad艂a mi mi臋dzy nogi, glina oderwa艂a si臋 od o艂owianych rur, garb osun膮艂 mi si臋 do kolan, a ja nauczy艂em si臋 ceni膰 mistrza Maruhna, kt贸ry by艂 tak doskona艂ym konstruktorem szkielet贸w, 偶e wcale nie potrzebowa艂 maskowa膰 szkieletu lichym tworzywem.

Pola艂y si臋 nawet 艂zy brzydkich, ale zdolnych rze藕biarek, kiedy gliniany Oskar oddzieli艂 si臋 od metalowego Oskara. 艁adne, ale gada­tliwe rze藕biarki 艣mia艂y si臋, kiedy w przyspieszonym tempie, niemal symbolicznie, cia艂o odpada艂o mi od ko艣ci. Gdy po kilku tygodniach adeptom sztuki rze藕biarskiej uda艂o si臋 jednak, najpierw w glinie, potem w gipsie i z polew膮, zrobi膰 par臋 przyzwoitych rze藕b na wysta­w臋 semestraln膮, mia艂em okazj臋 dokonywa膰 coraz to nowych por贸w­na艅 mi臋dzy brzydkimi i zdolnymi a 艂adnymi, ale gadatliwymi dziew­czynami. O ile szpetne, ale nie pozbawione talentu panny bardzo starannie odtwarza艂y moj膮 g艂ow臋, ko艅czyny, garb, lecz powodowane osobliw膮 nie艣mia艂o艣ci膮 albo zaniedbywa艂y, albo g艂upio stylizowa艂y moje przyrodzenie, o tyle 艣liczne, wielkookie, pi臋knopalce wpraw­dzie, ale niezdarne panny niewiele po艣wi臋ca艂y uwagi rozcz艂onkowa­niu mojego cia艂a, zu偶ywaj膮c ca艂膮 energi臋 na bardzo dok艂adne przed­stawienie moich okaza艂ych genitali贸w. 呕eby nie zapomnie膰 w tym kontek艣cie o czterech m艂odych rze藕biarzach, nale偶y powiedzie膰: ci d膮偶yli do abstrakcji, obt艂ukiwali mnie na czworok膮t p艂askimi, wy­偶艂obionymi deseczkami, a temu, co brzydkie panny zaniedba艂y, 艣liczne za艣 doprowadzi艂y do cielesnego rozkwitu, oni kieruj膮c si臋 zimnym m臋skim rozs膮dkiem kazali stercze膰 w postaci czworok膮tnego pod艂u偶­nego klocka ponad dwoma jednakowej wielko艣ci sze艣cianami niby spr臋偶onemu do skoku organowi klockowego kr贸la.

Czy to dzi臋ki moim niebieskim oczom, czy te偶 piecykom elek­trycznym, kt贸re rze藕biarze ustawiali wok贸艂 mnie, nagiego Oskara: m艂odzi malarze, kt贸rzy odwiedzali powabne rze藕biarki, albo w b艂臋­kicie oczu, albo w mojej napromieniowanej, rozgrzanej do czerwo­no艣ci sk贸rze odkryli malarski urok, uprowadzili mnie z po艂o偶onych na parterze pracowni rze藕biarskich i graficznych na g贸rne pi臋tra i odt膮d zapatrzeni we mnie mieszali farby na paletach.

Pocz膮tkowo malarze pozostawali jeszcze pod zbyt silnym wra偶e­niem moich niebieskich oczu. Wida膰 spogl膮da艂em na nich tak nie­biesko, 偶e ich p臋dzle chcia艂y mnie ca艂ego przedstawi膰 w tym kolo­rze. Zdrowe cia艂o Oskara, jego faluj膮ce br膮zowe w艂osy, jego 艣wie偶e czerwone usta wi臋d艂y, ple艣nia艂y w makabrycznych odcieniach b艂臋ki­tu; co najwy偶ej tu i 贸wdzie, jeszcze przyspieszaj膮c gnicie, mi臋dzy niebieskie p艂aty cia艂a wkrada艂a si臋 chorobliwa ziele艅, 偶贸艂to艣膰 przy­pominaj膮ca wymioty.

Oskar doczeka艂 si臋 innych barw, dopiero gdy w zapusty, kt贸re przez tydzie艅 艣wi臋cono w piwnicach Akademii, odkry艂 Ull臋 i jako muz臋 zaprowadzi艂 do malarzy.

Czy by艂o to w zapustny poniedzia艂ek? Tak, w zapustny ponie­dzia艂ek postanowi艂em wzi膮膰 udzia艂 w zabawie, przebra膰 si臋 w ko­stium i wmiesza膰 przebranego Oskara w t艂um.

Maria, zobaczywszy mnie przed lustrem, powiedzia艂a: - Ech, zosta艅 ty w domu, Oskarze. Zadepcz膮 ci臋 tam i tyle. - Potem jednak pomog艂a mi si臋 przebra膰, przykroi艂a skrawki materia艂贸w, kt贸re jej siostra Gusta zszy艂a zaraz terkotliw膮 ig艂膮 w karnawa艂owy str贸j. Zra­zu marzy艂o mi si臋 co艣 w stylu Velazqueza. Ch臋tnie te偶 zobaczy艂bym siebie przebranego za wodza Narsesa, a mo偶e i za ksi臋cia Eugeniu­sza. Gdy stan膮艂em w ko艅cu przed du偶ym lustrem, na kt贸rym wyda­rzenia wojenne pozostawi艂y prostopad艂e p臋kniecie, przes艂aniaj膮ce nieco odbicie, gdy zobaczy艂em ca艂y ten kolorowy, bufiasty str贸j, po­rozcinany, obwieszony dzwoneczkami, gdy m贸j syn Kurt za艣miewa艂 si臋 ze mnie, a偶 dosta艂 napadu kaszlu, powiedzia艂em sobie cicho, nie­zbyt uszcz臋艣liwiony: - Jeste艣 teraz Yorickiem, b艂aznem, Oskarze. Ale gdzie jest kr贸l, kt贸rego m贸g艂by艣 wykpiwa膰 swoimi b艂aze艅stwami?

Ju偶 w tramwaju, kt贸ry mia艂 mnie zawie藕膰 do Ratinger Tor, w po­bli偶e Akademii, spostrzeg艂em, 偶e w ludziach, w tych wszystkich, co przebrani za kowboj贸w i Hiszpanki chcieli zapomnie膰 o biurze i skle­powej ladzie, nie budzi艂em 艣miechu, tylko l臋k. Odsuwali si臋 ode mnie i dzi臋ki temu w zat艂oczonym tramwaju mia艂em siedz膮ce miejsce. Przed Akademi膮 policjanci wymachiwali prawdziwymi, wcale nie zapust­nymi gumowymi pa艂kami. 鈥濨ajoro muz鈥 - tak nazywa艂 si臋 bal adep­t贸w sztuki - by艂o przepe艂nione, t艂um jednak pr贸bowa艂 wedrze膰 si臋 szturmem do gmachu i szarpa艂 si臋 z policj膮 po cz臋艣ci krwawo, w ka偶dym razie kolorowo.

Gdy Oskar zabrz臋cza艂 ma艂ym dzwoneczkiem zawieszonym u le­wego r臋kawa, t艂um si臋 rozst膮pi艂, a policjant, kt贸ry zawodowym okiem rozpozna艂 moj膮 wielko艣膰, zasalutowa艂 z wysoka, spyta艂, czego sobie 偶ycz臋, i wymachuj膮c pa艂k膮 przeprowadzi艂 mnie do od艣wi臋tnych piw­nic - tam gotowa艂o si臋 mi臋so, ale jeszcze nie by艂o gotowe.

Niech nikt nie s膮dzi, 偶e bal artyst贸w to taki bal, na kt贸rym baluj膮 arty艣ci. Wi臋kszo艣膰 student贸w Akademii z powag膮 i wysi艂kiem na wymalowanych twarzach sta艂a za oryginalnymi, ale troch臋 chybotli­wymi szynkwasami i sprzedaj膮c piwo, szampana, kie艂baski i 藕le na­lewane w贸dki stara艂a si臋 o uboczny zarobek. Na w艂a艣ciwym balu artyst贸w balowali mieszczanie, kt贸rzy raz w roku chcieli szasta膰 pie­ni臋dzmi, 偶y膰 i bawi膰 si臋 jak arty艣ci.

Mo偶e przez godzink臋 na schodach, w k膮tach, pod sto艂ami nap臋­dza艂em stracha zakochanym parom, kt贸re w niewygodzie szuka艂y podniety, a potem zaprzyja藕ni艂em si臋 z dwiema Chinkami, kt贸re musia艂y jednak mie膰 w 偶y艂ach greck膮 krew, bo uprawia艂y mi艂o艣膰 opie­wan膮 przed wiekami na wyspie Lesbos. Chocia偶 obie bardzo zr臋cz­nie i r贸偶norodnie zabiera艂y si臋 do siebie, mnie w decyduj膮cych mo­mentach zostawia艂y w spokoju, dawa艂y mi w pewnym stopniu bardzo zabawne przedstawienie, pi艂y ze mn膮 zbyt ciep艂ego szampana i wy­pr贸bowa艂y, za moim pozwoleniem, twardo艣膰 mojego w najbardziej wystaj膮cym miejscu do艣膰 spiczastego garbu, dzi臋ki temu zazna艂y chyba szcz臋艣cia 鈥 co jeszcze raz potwierdza moj膮 tez臋: garb przynosi kobietom szcz臋艣cie.

Jednak偶e im d艂u偶ej przebywa艂em z tymi kobietami, tym wi臋kszy ogarnia艂 mnie smutek. My艣li k艂臋bi艂y mi si臋 w g艂owie, polityka napa­wa艂a niepokojem, na blacie sto艂u malowa艂em szampanem blokad臋 Berlina, przerzuca艂em most powietrzny, patrz膮c na obie Chinki, kt贸­re nie mog艂y doj艣膰 ze sob膮 do 艂adu, w膮tpi艂em w zjednoczenie Nie­miec i robi艂em co艣, czego poza tym nie robi艂em nigdy: Oskar jako Yorick szuka艂 sensu 偶ycia.

Gdy moim damom nie przysz艂o do g艂owy ju偶 nic godnego obejrze­nia - obie zacz臋艂y p艂aka膰, co na ich uszminkowanych twarzach Chinek pozostawia艂o zdradzieckie 艣lady - wsta艂em bufiasty, porozcinany, po­brz臋kuj膮cy dzwonkami, w dw贸ch trzecich chcia艂em wraca膰 do domu, w jednej trzeciej szuka艂em jeszcze jakiej艣 ma艂ej zapustnej przygody i zobaczy艂em - nie, us艂ysza艂em - obergerrajtra Lankesa.

Pami臋tacie jeszcze pa艅stwo? Spotkali艣my go na Wale Atlantyc­kim w lecie dziewi臋膰set czterdziestego czwartego. Strzeg艂 tam beto­nu i opala艂 mojego mistrza Bebr臋.

Schodami, na kt贸rych siedz膮c w g臋stym 艣cisku pie艣ci艂y si臋 zako­chane parki, chcia艂em dosta膰 si臋 na g贸r臋, akurat zapali艂em sobie, gdy kto艣 dotkn膮艂 mnie lekko i obergefrajter z ostatniej wojny 艣wiatowej powiedzia艂: - Ej, kole艣, nie masz przypadkiem papierosa dla mnie?

Nic dziwnego, 偶e po tych s艂owach, a i po szarozielonym kostiu­mie od razu go pozna艂em. Nigdy bym jednak nie od艣wie偶y艂 tej znajo­mo艣ci, gdyby obergefrajter i betonowy malarz nie trzyma艂 na szaro­zielonych kolanach muzy we w艂asnej osobie.

Pozw贸lcie mi pa艅stwo najpierw porozmawia膰 z malarzem, a p贸藕­niej opisa膰 muz臋. Nie tylko da艂em mu papierosa, ale i podsun膮艂em ogie艅, a gdy zaci膮gn膮艂 si臋 dymem, powiedzia艂em: - Przypomina pan sobie, obergefrajter Lankes? Teatr frontowy Bebry? Mistyczne bar­barzy艅skie znudzone?

Malarz przestraszy艂 si臋, gdy go tak zagadn膮艂em, nie wypu艣ci艂 wprawdzie papierosa, tylko muz臋 z kolan. Z艂apa艂em i odda艂em mu kompletnie pijane d艂ugonogie stworzenie. Podczas gdy obaj, Lankes i Oskar, wymieniali艣my wspomnienia, u偶ywali艣my sobie na porucz­niku Herzogu, kt贸rego Lankes nazywa艂 pleciug膮, wspominali艣my mojego mistrza Bebr臋, a tak偶e zakonnice, kt贸re w贸wczas mi臋dzy szparagami Romm艂a szuka艂y krab贸w, ja podziwia艂em posta膰 muzy.

Przysz艂a przebrana za anio艂a, mia艂a kapelusz z plastycznie mo­delowanej t艂oczonej tektury, jakiej u偶ywa si臋 do pakowania eks­portowych jajek, i mimo alkoholowego zamroczenia, mimo sm臋tnie po艂amanych skrzyde艂 nadal promieniowa艂a nieco standardowym wdzi臋kiem mieszkanki niebios.

- To jest Ulla - wyja艣ni艂 mi malarz Lankes. - W艂a艣ciwie to ona jest krawcowa, ale teraz zapali艂a si臋 do sztuki, co wcale mnie nie urz膮dza, bo na szyciu co艣 tam zarabia艂a, a na sztuce nic.

Wtedy Oskar, kt贸ry przecie偶 zarabia艂 na sztuce 艂adny grosz, za­ofiarowa艂 si臋, 偶e przedstawi krawcow膮 Ull臋 jako modelk臋 i muz臋 malarzom z Akademii. Lankes by艂 tak zachwycony moj膮 propozy­cj膮, 偶e wyci膮gn膮艂 mi z paczki od razu trzy papierosy i zrewan偶owa艂 si臋 zaproszeniem do swojej pracowni; tylko 偶e b臋d臋 musia艂 zap艂aci膰 za taks贸wk臋, zastrzeg艂 si臋 zaraz.

Pojechali艣my nie zwlekaj膮c, porzucili艣my zapustny bal, ja zap艂a­ci艂em za taks贸wk臋, a Lankes, kt贸ry mia艂 pracowni臋 przy Sittarder Strasse, na maszynce spirytusowej zrobi艂 nam kaw臋, kt贸ra muz臋 na nowo pobudzi艂a do 偶ycia. Po zwymiotowaniu przy pomocy palca wskazuj膮cego mojej prawej r臋ki wygl膮da艂a niemal na trze藕w膮.

Dopiero teraz spostrzeg艂em, 偶e jej jasnoniebieskie oczy stale dzi­wi艂y si臋 czemu艣, us艂ysza艂em te偶 jej g艂os, troch臋 piskliwy, chropowa­ty, ale nie pozbawiony ujmuj膮cego wdzi臋ku. Gdy malarz Lankes przed艂o偶y艂 jej moj膮 propozycj臋, raczej nakaza艂 jej ni偶 zaproponowa艂 pozowanie w Akademii Sztuk Pi臋knych, ona z pocz膮tku wzdraga艂a si臋, nie chcia艂a zosta膰 ani modelk膮, ani muz膮 w Akademii, chcia艂a nale偶e膰 tylko do malarza Lankesa. Lecz ten sucho i bez s艂owa, jak to ch臋tnie robi膮 utalentowani malarze, wymierzy艂 jej d艂oni膮 par臋 po­liczk贸w, ponowi艂 pytanie i za艣mia艂 si臋 zadowolony, ju偶 znowu do­broduszny, gdy ona 艂kaj膮c, p艂acz膮c zupe艂nie jak anio艂, wyrazi艂a goto­wo艣膰 zostania dobrze p艂atn膮 modelk膮, a mo偶e i muz膮 malarzy z Akademii.

Trzeba sobie wyobrazi膰, 偶e Ulla ma jakie艣 metr siedemdziesi膮t osiem wzrostu, jest bardzo szczup艂a, powabna, krucha i przypomina jednocze艣nie Botticellego i Cranacha. Pozowali艣my do dwuosobowego aktu. Mo偶e mi臋so langusty ma barw臋 jej d艂ugiego i g艂adkiego cia艂a, kt贸re pokrywa delikatny dzieci臋cy meszek. W艂osy na g艂owie s膮 raczej rzadkie, ale d艂ugie i jasne jak s艂oma. W艂osy 艂onowe, kr臋co­ne i rudawe, porastaj膮 tylko niewielki tr贸jk膮t. Pod pachami Ulla goli si臋 co tydzie艅.

Jak by艂o do przewidzenia, przeci臋tni adepci sztuki nie bardzo umieli sobie z nami poradzi膰, jej dawali za d艂ugie r臋ce, mnie za du偶膮 g艂ow臋, pope艂niali wi臋c b艂臋dy typowe dla pocz膮tkuj膮cych: nie mogli nas pomie艣ci膰 w formacie arkusza.

Dopiero gdy odkryli nas Ziege i Raskolnikow, powsta艂y obrazy, kt贸re w spos贸b w艂a艣ciwy oddawa艂y postacie muzy i Oskara.

Ona 艣pi, ja nap臋dzam jej stracha: Faun i nimfa.

Ja siedz臋 w kucki, ona pochyla si臋 nade mn膮 z drobnymi, zawsze troch臋 marzn膮cymi piersiami, g艂adz膮c mnie po w艂osach: Pi臋kna i bestia.

Ona le偶y, ja w ko艅skiej masce z rogiem bawi臋 si臋 mi臋dzy jej d艂u­gimi nogami: Dama i jednoro偶ec.

Wszystko to w stylu Ziegego lub Raskolnikowa, raz kolorowo, to zn贸w w szlachetnych odcieniach szaro艣ci, raz odtworzeni szczeg贸­艂owo cienkim p臋dzlem, to zn贸w w manierze Ziegego pozacierani genialn膮 szpachl膮, raz tajemniczo艣膰 wok贸艂 Ulli i Oskara by艂a tylko lekko zaznaczona, to zn贸w Raskolnikow z nasz膮 pomoc膮 dochodzi艂 do surrealizmu: wtedy twarz Oskara stawa艂a si臋 miodowo偶贸艂t膮 tar­cz膮, jak膮 mia艂 kiedy艣 nasz zegar stoj膮cy, wtedy na moim garbie za­kwita艂y wij膮ce si臋 mechanicznie r贸偶e, kt贸re mia艂a zerwa膰 Ulla, wte­dy siedzia艂em w rozkrojonym brzuchu u艣miechni臋tej, d艂ugonogiej Ulli i przykucn膮wszy mi臋dzy jej 艣ledzion膮 a w膮trob膮 mia艂em prze­gl膮da膰 ksi膮偶k臋 z obrazkami. Ch臋tnie nas te偶 przebierano, Ull臋 za Kolombine, mnie za bia艂o uszminkowanego smutnego Arlekina. W ko艅cu Raskolnikowowi - nazywano go tak, bo m贸wi艂 wci膮偶 o zbrodni i karze, winie i skrusze - przypad艂o w udziale namalowa­nie wielkiego obrazu: Siedzia艂em - nagie, kalekie dzieci膮tko - na pokrytym delikatnym meszkiem lewym udzie Ulli; ona by艂a Madon­n膮, Oskar - Jezusem.

Ten obraz w臋drowa艂 p贸藕niej po wielu wystawach, nosi艂 tam tytu艂 Madonna 49, robi艂 te偶 du偶e wra偶enie reprodukowany na plakacie, w tej formie zwr贸ci艂 uwag臋 mojej poczciwej, mieszcza艅skiej Marii, wywo艂a艂 w domu awantur臋, a mimo to zosta艂 kupiony za okr膮g艂膮 sumk臋 przez pewnego przemys艂owca z Nadrenii 鈥 chyba jeszcze dzi艣 wisi w sali posiedze艅 jakiego艣 biurowca i wywiera wp艂yw na cz艂on­k贸w zarz膮du.

Bawi艂y mnie te utalentowane swawole, jakich dopuszczano si臋 na moim garbie i moich proporcjach. W dodatku oboje z Ulla stali­艣my si臋 tak poszukiwanymi modelami, 偶e za godzin臋 wsp贸lnego po­zowania p艂acono nam dwie marki pi臋膰dziesi膮t. Ulla te偶 czu艂a si臋 do­brze w roli modelki. Odk膮d regularnie przynosi艂a do domu pieni膮dze, malarz Lankes o du偶ych, ci臋偶kich d艂oniach traktowa艂 j膮 lepiej i bi艂 ju偶 tylko wtedy, gdy jego genialne abstrakcje domaga艂y si臋 gniewnej r臋ki. A wi臋c i dla malarza, kt贸ry nigdy nie korzysta艂 z jej us艂ug jako modelki, by艂a w pewnym sensie muzaj bo tylko owe policzki, kt贸re jej wymierza艂, dawa艂y jego malarskiej r臋ce prawdziw膮 tw贸rcz膮 si艂臋.

Prawd臋 m贸wi膮c, Ulla swoj膮 p艂aczliw膮 krucho艣ci膮, kt贸ra by艂a w istocie twardo艣ci膮 anio艂a, pobudza艂a i mnie do czyn贸w gwa艂tow­nych; zawsze jednak potrafi艂em si臋 opanowa膰 i kiedy bra艂a mnie ch臋t­ka, 偶eby chwyci膰 za bat, zaprasza艂em j膮 do cukierni, nie bez snobi­zmu, do kt贸rego sk艂ania艂em si臋 obcuj膮c z artystami, zabiera艂em j膮 na spacer, jak rzadk膮 wybuja艂膮 ro艣lin臋 przy moich karlich proporcjach, po ruchliwej i gapi膮cej si臋 K枚nigsallee, kupowa艂em jej liliowe po艅­czochy i r贸偶owe r臋kawiczki.

Inaczej by艂o z malarzem Raskolnikowem, kt贸ry nie zbli偶aj膮c si臋 do Ulli utrzymywa艂 z ni膮 najbardziej intymne stosunki. Kaza艂 wi臋c jej pozowa膰 na kawalecie z rozkraczonymi nogami, nie malowa艂 jed­nak, tylko w odleg艂o艣ci paru kroczk贸w siada艂 na sto艂ku naprzeciwko jej sromu, wpatrywa艂 si臋 w t臋 stron臋, m贸wi膮c dobitnym szeptem o zbrodni i karze, winie i skrusze, a偶 srom muzy wilgotnia艂 i otwiera艂 si臋, a w Raskolnikowie przez samo m贸wienie i patrzenie te偶 co艣 si臋 wyzwala艂o, bo zrywa艂 si臋 ze sto艂ka i wspania艂ymi poci膮gni臋ciami p臋dzla zabiera艂 si臋 do Madonny 49 na sztalugach.

Niekiedy Raskolnikow wpatrywa艂 si臋 i we mnie, cho膰 z innych powod贸w. Uwa偶a艂, 偶e czego艣 mi brakuje. M贸wi艂 o pr贸偶ni mi臋dzy moimi r臋kami i wciska艂 mi w palce jeden za drugim r贸偶ne przedmio­ty, kt贸rych przy swojej surrealistycznej fantazji wymy艣la艂 co niemia­ra. Uzbraja艂 wi臋c Oskara w pistolet, kaza艂 mi jako Jezusowi celowa膰 do Madonny. Musia艂em podawa膰 jej zegar piaskowy, lustro, kt贸re zniekszta艂ca艂o j膮 okropnie, bo by艂o wypuk艂e. Trzyma艂em obur膮cz no偶yczki, rybie szkielety, s艂uchawki telefoniczne, trupie czaszki, ma艂e samoloty, czo艂gi, transatlantyki, a mimo to - Raskolnikow szybko to zauwa偶y艂 - nie wype艂nia艂em pr贸偶ni.

Oskar l臋ka艂 si臋 dnia, kiedy malarz przyniesie 贸w jeden jedyny przedmiot, kt贸ry by艂 przeznaczony moim d艂oniom. Gdy wreszcie przyni贸s艂 b臋benek, krzykn膮艂em: - Nie!

Raskolnikow: - We藕 b臋benek, Oskarze, pozna艂em si臋 na tobie.

Ja dr偶膮c: - Nigdy wi臋cej. To ju偶 sko艅czone!

On ponuro: - Nic nie jest sko艅czone, wszystko powraca, wina, skrucha i zn贸w wina.

Ja, ostatkiem si艂: - Oskar ju偶 odpokutowa艂, daruj mu b臋benek, wszystko mog臋 trzyma膰, byle nie t臋 blach臋.

P艂aka艂em, gdy muza Ulla pochyli艂a si臋 nade mn膮, i o艣lepiony 艂za­mi nie zdo艂a艂em przeszkodzi膰 temu, 偶e poca艂owa艂a mnie, 偶e muza poca艂owa艂a mnie strasznie 鈥 wy wszyscy, kt贸rzy kiedykolwiek zo­stali艣cie obdarzeni poca艂unkiem przez muz臋, z pewno艣ci膮 zrozumie­cie, 偶e natychmiast po tym symbolicznym poca艂unku Oskar wzi膮艂 b臋benek, wzi膮艂 ow膮 blach臋, kt贸r膮 przed laty odrzuci艂 od siebie, kt贸r膮 zakopa艂 w piasku cmentarza na Zaspie.

Ale nie b臋bni艂em. Pozowa艂em tylko i zosta艂em namalowany - do艣膰 kiepsko - jako b臋bni膮cy Jezus na go艂ym lewym udzie Madonny 49.

Takim zobaczy艂a mnie Maria na plakacie, kt贸ry zapowiada艂 wy­staw臋 malarsk膮. Posz艂a bez mojej wiedzy na t臋 wystaw臋, musia艂a chyba d艂ugo sta膰 przed obrazem i zbiera膰 w sobie gniew; bo gdy za偶膮da艂a ode mnie wyja艣nie艅, z艂oi艂a mi sk贸r臋 szkoln膮 linijk膮 mojego syna Kurta. Maria, kt贸ra od paru miesi臋cy mia艂a dobrze p艂atn膮 posa­d臋 w du偶ym sklepie delikatesowym, najpierw posad臋 ekspedientki, a w nied艂ugim czasie, dzi臋ki swojej pracowito艣ci, kasjerki, potrakto­wa艂a mnie jak osoba na dobre zadomowiona na Zachodzie, nie nale­偶a艂a ju偶 do uprawiaj膮cych pok膮tny handel wysiedle艅c贸w ze Wscho­du i dlatego z pewnym przekonaniem mog艂a mnie nazwa膰 艣wini膮, 艣mierdz膮cym capem, wykolejonym pokrak膮, krzycza艂a te偶, 偶e nie chce wi臋cej widzie膰 parszywych pieni臋dzy, jakie zarabiam na tych 艣wi艅­stwach, 偶e nie chce wi臋cej widzie膰 i mnie.

Chocia偶 pr臋dko odwo艂a艂a to ostatnie zdanie i w czterna艣cie dni p贸藕niej spor膮 cz臋艣膰 mojego honorarium za pozowanie zn贸w wzi臋艂a na domowe wydatki, postanowi艂em wyprowadzi膰 si臋 od niej, od jej siostry Gusty i mojego syna Kurta, w艂a艣ciwie chcia艂em wyjecha膰 daleko, do Hamburga, w miar臋 mo偶liwo艣ci z powrotem nad morze. Lecz Maria, kt贸ra bardzo szybko pogodzi艂a si臋 z my艣l膮 o mojej wy­prowadzce, nam贸wi艂a mnie, popierana przez Gust臋, 偶ebym poszuka艂 pokoju w pobli偶u jej i Kurtusia, w ka偶dym razie w Diisseldorfie.




















































Je偶


Przygarni臋ty, odtr膮cony, usuni臋ty, wci膮gni臋ty, wyp臋dzony, zro­zumiany: dopiero jako sublokator Oskar posiad艂 sztuk臋 przywo艂y­wania na b臋benku tego, co min臋艂o. Pom贸g艂 mi w tym nie tylko pok贸j, Je偶, sk艂ad trumien na podw贸rzu i pan Munzer; powa偶n膮 rol臋 odegra­艂a siostra Dorothea.

Znacie pa艅stwo Parsifala? I ja nie znam go zbyt dobrze. W艂a艣ci­wie pozosta艂a mi w pami臋ci tylko historia o tych trzech kroplach krwi na 艣niegu. To prawdziwa historia, bo pasuje do mnie. Zapewne pasu­je do ka偶dego, kto ma wyobra藕ni臋. Ale Oskar pisze o sobie; dlatego brzmi to niemal podejrzanie, 偶e jest ona jakby napisana dla niego.

Wprawdzie nadal s艂u偶y艂em sztuce, pozwala艂em malowa膰 si臋 nie­biesko, zielono, 偶贸艂to i ziemisto, pozwala艂em p艂awi膰 si臋 w czerni i ustawi膰 na tle, wsp贸lnie z muz膮 Ull膮 zap艂odni艂em ca艂y semestr zi­mowy Akademii Sztuk Pi臋knych - tak偶e nast臋pny, letni semestr otrzy­ma艂 nasze b艂ogos艂awie艅stwo - ale spad艂 ju偶 艣nieg, kt贸ry wch艂on膮艂 owe trzy krople krwi, co przyku艂y m贸j wzrok, jak przyku艂y wzrok b艂azna Parsifala, o kt贸rym b艂azen Oskar wie tak ma艂o, 偶e bez trudu mo偶e si臋 z nim uto偶sami膰.

Moja niezdarna przeno艣nia b臋dzie chyba dla pa艅stwa dostatecz­nie wyra藕na: 艣nieg to s艂u偶bowy str贸j piel臋gniarki; czerwony krzy偶, jaki wi臋kszo艣膰 piel臋gniarek, a zatem i siostra Dorothea, ma na spina­j膮cej ko艂nierz broszce, b艂yszcza艂 mi zamiast trzech kropli krwi. Tak oto siedzia艂em i nie mog艂em oderwa膰 wzroku.

Zanim jednak dosz艂o do tego, 偶e siedzia艂em w dawnej 艂azience mieszkania Zeidler贸w, musia艂em j膮 znale藕膰. Semestr zimowy zbli偶a艂 si臋 w艂a艣nie ku ko艅cowi, studenci wymawiali cz臋艣ciowo pokoje, wy­je偶d偶ali do domu na ferie wielkanocne i wracali albo nie wracali. Moja kole偶anka, muza Ulla, dopomog艂a mi w poszukiwaniach i po­sz艂a ze mn膮 do bratniaka. Dosta艂em tam kilka adres贸w i pismo pole­caj膮ce Akademii.

Zanim zacz膮艂em ogl膮da膰 mieszkania, wybra艂em si臋 po raz pierw­szy od d艂u偶szego czasu z wizyt膮 do warsztatu kamieniarza Korneffa przy Bittweg. Przywi膮zanie pchn臋艂o mnie w drog臋, poza tym szuka­艂em pracy na okres ferii, bo nieliczne godziny, jakie mia艂em sp臋dza膰 z Ull膮 albo bez niej na pozowaniu kilku profesorom, mog艂y mi przez sze艣膰 najbli偶szych tygodni zapewni膰 tylko kiepskie wy偶ywienie, a musia艂em jeszcze mie膰 czym zap艂aci膰 komorne za umeblowany pok贸j.

Zasta艂em Korneffa bez zmian, z dwoma prawie wyleczonymi i jednym jeszcze niedojrza艂ym czyrakiem na karku, pochylonego nad 艣cian膮 z belgijskiego granitu, kt贸r膮 ociosa艂 i teraz cierpliwie pr膮偶ko­wa艂. Gadali艣my troszk臋, a ja bawi艂em si臋 znacz膮co paru d艂utami do wykuwania liter, rozgl膮da艂em si臋 tak偶e po ustawionych kamieniach, kt贸re czeka艂y, oszlifowane i wypolerowane, na nagrobkowe napisy. Dwa metrowe kamienie, muszlowiec i marmur 艣l膮ski na dwumiejscowy gr贸b, sprawia艂y wra偶enie, jak gdyby Korneff je sprzeda艂, jak gdyby domaga艂y si臋 bieg艂ego rytownika. Ucieszy艂em si臋 ze wzgl臋du na kamieniarza, kt贸ry po reformie walutowej prze偶ywa艂 do艣膰 ci臋偶ki okres. Ale ju偶 wtedy pocieszali艣my si臋 m膮dro艣ci膮: Nawet rzecz tak afirmuj膮ca 偶ycie jak reforma walutowa nie zdo艂a ludzi powstrzyma膰 od umierania i zamawiania nagrobk贸w.

To si臋 sprawdzi艂o. Ludzie umierali i zn贸w kupowali. Ponadto zdarza艂y si臋 zam贸wienia, kt贸rych przed reform膮 walutow膮 nie by艂o: sklepy rze藕nickie kaza艂y sobie ozdabia膰 fasady, niekiedy i wn臋trza, kolorowym marmurem znad Lahn; w uszkodzonym piaskowcu i ru­fie niejednego banku i domu towarowego trzeba by艂o wykuwa膰 i wype艂nia膰 czworoboki, 偶eby banki i domy towarowe powr贸ci艂y do dawnej 艣wietno艣ci.

Pochwali艂em pracowito艣膰 Korneffa, zapyta艂em, czy da sobie rad臋 z tak膮 mas膮 rob贸t. Z pocz膮tku uchyli艂 si臋 od odpowiedzi, potem przy­zna艂, 偶e chcia艂by nieraz mie膰 cztery r臋ce, w ko艅cu zaproponowa艂 mi, 偶ebym codziennie przez p贸艂 dnia wykuwa艂 u niego napisy, za pismo wkl臋s艂e w wapieniu p艂aci czterdzie艣ci pi臋膰 fenig贸w, w granicie i diabazie pi臋膰dziesi膮t pi臋膰 fenig贸w od litery; litery wypuk艂e licz膮 si臋 po sze艣膰dziesi膮t i siedemdziesi膮t pi臋膰 fenig贸w.

Wtedy zabra艂em si臋 zaraz do muszlowca, robota jak dawniej pa­li艂a mi si臋 w r臋ku, litera goni艂a liter臋, wykuwa艂em wkl臋s艂ym pismem: 鈥濧loys K眉fer, urod藕. 3.9.1887 - zm. 10.6.1946鈥, przez niespe艂na cztery godziny upora艂em si臋 z trzydziestu literami i cyframi, a na odchodnym, zgodnie z taryf膮, dosta艂em trzyna艣cie marek i pi臋膰dzie­si膮t fenig贸w.

By艂a to trzecia cz臋艣膰 miesi臋cznego komornego, jakie sobie przy­zna艂em. Wi臋cej ni偶 czterdzie艣ci marek nie mog艂em i nie chcia艂em wyda膰, bo Oskar uwa偶a艂, 偶e nadal ma obowi膮zek skromnie, ale regu­larnie wspiera膰 gospodarstwo domowe w Bilk, Mari臋, ch艂opaka i Gust臋 K枚ster.

Z czterech adres贸w, jakie dali mi uprzejmi pracownicy bratniaka, na pierwszy ogie艅 wybra艂em jeden: Zeidler, J眉licher Strasse 7, bo stamt膮d mia艂bym blisko na Akademi臋.

W pocz膮tkach maja, by艂o gor膮co, parno i nadre艅sko, z odpowied­ni膮 sum膮 w kieszeni ruszy艂em w drog臋. Maria wyszykowa艂a mi gar­nitur, wygl膮da艂em elegancko. 脫w dom, w kt贸rym Zeidler zajmowa艂 na trzecim pi臋trze trzypokojowe mieszkanie, sta艂 odrapany za zaku­rzonym kasztanem. Poniewa偶 J眉licher Strasse przynajmniej w po艂o­wie sk艂ada艂a si臋 z ruin, trudno by艂o m贸wi膰 o domach s膮siednich i z naprzeciwka. Po lewej naszpikowana pordzewia艂ymi d藕wigarami, poro艣ni臋ta zielskiem i kacze艅cami g贸ra pozwala艂a si臋 domy艣la膰, 偶e kiedy艣 wznosi艂a si臋 tutaj czteropi臋trowa kamienica przylegaj膮ca do domu Zeidler贸w. Po prawej zniszczony cz臋艣ciowo budynek uda­艂o si臋 odbudowa膰 do drugiego pi臋tra. Ale 艣rodk贸w wida膰 nie starczy­艂o na wszystko. Nale偶a艂o jeszcze naprawi膰 pokiereszowan膮, usian膮 odpryskami fasad臋 z polerowanego czarnego szwedzkiego granitu. Napis 鈥瀂ak艂ad pogrzebowy Schornemanna鈥 pozbawiony by艂 kilku, nie wiem ju偶 kt贸rych, liter. Na szcz臋艣cie obie ga艂膮zki palmowe, wy­kute klinowato, odznaczaj膮ce si臋 na wci膮偶 jeszcze g艂adkim jak lustro granicie, pozosta艂y nietkni臋te, wi臋c z ich pomoc膮 okaleczone przed­si臋biorstwo mog艂o swoim wygl膮dem budzi膰 jaki taki szacunek.

Sk艂ad trumien tego istniej膮cego ju偶 od siedemdziesi臋ciu pi臋ciu lat zak艂adu znajdowa艂 si臋 na podw贸rzu i z mojego pokoju, kt贸rego okno wychodzi艂o na ty艂y domu, mia艂em do艣膰 cz臋sto obserwowa膰 go z zainteresowaniem. Przygl膮da艂em si臋 robotnikom, kt贸rzy przy do­brej pogodzie wytaszczali z szopy kilka trumien, ustawiali na drew­nianych koz艂ach, 偶eby r贸偶nymi sposobami od艣wie偶y膰 politur臋 tych pude艂, kt贸re w dobrze mi znany spos贸b zw臋偶a艂y si臋 u st贸p.

Zadzwoni艂em i otworzy艂 mi sam Zeidler. Stan膮艂 w drzwiach ma艂y, przysadzisty, astmatyczny, ostrzy偶ony na je偶a, w grubych szk艂ach, doln膮 po艂ow臋 twarzy ukry艂 pod puszyst膮 mydlan膮 pian膮, praw膮 r臋k膮 przyciska艂 p臋dzel do policzka, wygl膮da艂 na alkoholika i, s膮dz膮c z wymowy, Westfalczyka.

- Jak pok贸j nie spodoba si臋 panu, to niech pan od razu powie. Gol臋 si臋 w艂a艣nie i musz臋 jeszcze umy膰 nogi.

Zeidler nie lubi艂 ceregieli. Obejrza艂em sobie pok贸j. M贸g艂 mi si臋 nie spodoba膰, by艂a to bowiem nieczynna, przynajmniej do po艂owy wy艂o偶ona turkusowozielonymi kafelkami, poza tym wyklejona nie­spokojn膮 tapet膮 艂azienka. Jednak偶e nie powiedzia艂em, 偶e pok贸j mo偶e mi si臋 nie spodoba膰. Nie zwa偶aj膮c na wysychaj膮c膮 pian臋 i nie umyte nogi Zeidlera opuka艂em wann臋, zapyta艂em, czy nie da艂oby si臋 wyna­j膮膰 pokoju bez wanny; i tak przecie偶 nie ma w niej rury odp艂ywowej.

Zeidler z u艣miechem potrz膮sn膮艂 siw膮, ostrzy偶on膮 naje偶a g艂ow膮, stara艂 si臋 daremnie rozrobi膰 p臋dzlem pian臋. To by艂a jego odpowied藕, wi臋c ja wyrazi艂em gotowo艣膰 wynaj臋cia pokoju z wann膮 za czterdzie­艣ci marek miesi臋cznie.

Gdy znale藕li艣my si臋 znowu na sk膮po o艣wietlonym, kiszkowatym korytarzu, do kt贸rego przylega艂o kilka pomieszcze艅 o r贸偶nie poma­lowanych, cz臋艣ciowo oszklonych drzwiach, zapyta艂em, kto jeszcze poza tym mieszka w mieszkaniu Zeidlera.

- Moja 偶ona i sublokatorzy.

Wskaza艂em oszklone drzwi z mleczn膮 szyb膮 po艣rodku korytarza, kt贸re od drzwi wej艣ciowych dzieli艂 tylko jeden krok.

- Tam mieszka jedna piel臋gniarka. Ale co to pana obchodzi? I tak nie b臋dzie jej pan widywa艂. Ona tutaj tylko 艣pi, a i to nie zawsze.

Nie chc臋 m贸wi膰, 偶e Oskar zadr偶a艂 na s艂贸wko 鈥瀙iel臋gniarka鈥. Ski­n膮艂 g艂ow膮, nie 艣mia艂 domaga膰 si臋 informacji o pozosta艂ych pokojach, wiedzia艂 ju偶, co trzeba, o swoim pokoju z wann膮; le偶a艂 po prawej r臋ce, szeroko艣ci膮 drzwi tarasowa艂 korytarz.

Zeidler dotkn膮艂 lekko klapy mojej marynarki. - Gotowa膰 mo偶e pan u siebie, jak ma pan maszynk臋 spirytusow膮. A czasem i w kuch­ni, je艣li p艂yta nie jest dla pana za wysoko.

By艂a to jego pierwsza uwaga na temat wzrostu Oskara. Pismo polecaj膮ce Akademii, kt贸re szybko przebieg艂 oczyma, zrobi艂o swoje, bo by艂o podpisane przez rektora, profesora Reusera. Przytakiwa艂em wszystkim jego przestrogom, stara艂em si臋 zapami臋ta膰, 偶e kuchnia przylega z lewej do mojego pokoju, obieca艂em mu, 偶e bielizn臋 b臋d臋 oddawa艂 do prania, gdy偶 ba艂 si臋, 偶e para uszkodzi 艂azienkow膮 tapet臋, mog艂em to obieca膰 z niejak膮 pewno艣ci膮, bo Maria podj臋艂a si臋 prania mojej bielizny.

Powinienem by艂 teraz odej艣膰, przynie艣膰 swoje rzeczy, wype艂ni膰 formularze meldunkowe. Oskar jednak tego nie zrobi艂. Nie m贸g艂 roz­sta膰 si臋 z tym mieszkaniem. Bez jakiegokolwiek powodu spyta艂 swo­jego przysz艂ego gospodarza, gdzie jest toaleta. Ten wskaza艂 kciukiem drzwi z dykty, przypominaj膮ce lata wojenne i bezpo艣rednio powo­jenne. Gdy Oskar czyni艂 przygotowania, jakby zaraz chcia艂 si臋 za艂a­twi膰, Zeidler, kt贸rego myd艂o krusz膮c si臋 艂askota艂o w twarz, zapali艂 mu 艣wiat艂o w ubikacji.

Wewn膮trz by艂em z艂y, bo Oskar nie czu艂 najmniejszej potrzeby. Czeka艂em jednak cierpliwie, p贸ki nie pociek艂o troch臋 moczu; ponie­wa偶 parcie na p臋cherz by艂o s艂abe, a ja sta艂em zbyt blisko sedesu, musia艂em dobrze uwa偶a膰, 偶eby nie zamoczy膰 deski i kamiennej po­sadzki ciasnego pomieszczenia. Moja chusteczka usun臋艂a 艣lady z wysiedzianego drewna, podeszwy Oskara musia艂y rozetrze膰 par臋 nieszcz臋snych kropel na posadzce.

Mimo myd艂a nieprzyjemnie stwardnia艂ego na twarzy Zeidler w czasie mojej nieobecno艣ci nie pobieg艂 do lustra i ciep艂ej wody. Czeka艂 na korytarzu, widocznie poczu艂 do mnie s艂abo艣膰. - Taki z pana numer. Pokoju jeszcze nie wynaj膮艂, a ju偶 leci do ust臋pu.

Zbli偶y艂 si臋 do mnie z zimnym, zaskorupia艂ym p臋dzlem do gole­nia, na pewno planowa艂 jaki艣 g艂upi 偶art, potem jednak, nie nagabuj膮c mnie, otworzy艂 drzwi wej艣ciowe. Podczas gdy Oskar, wymijaj膮c Je偶a i po cz臋艣ci maj膮c go na oku, przeciska艂 si臋 ty艂em na klatk臋 schodow膮, zapami臋ta艂em sobie, 偶e drzwi do toalety znajdowa艂y si臋 mi臋dzy drzwiami kuchni a owymi drzwiami z mleczn膮 szyb膮, za kt贸rymi co jaki艣 czas, a wi臋c nieregularnie, nocowa艂a piel臋gniarka.

Gdy p贸藕nym popo艂udniem Oskar ze swoim baga偶em, przy kt贸­rym wisia艂 prezent od malarza Madonn, Raskolnikowa, nowy bla­szany b臋benek, ponownie zadzwoni艂 do Zeidlera i zamacha艂 formu­larzami meldunkowymi, 艣wie偶o ogolony Je偶, kt贸ry tymczasem chyba umy艂 te偶 nogi, wprowadzi艂 mnie do bawialni Zeidler贸w.

Pachnia艂o tam zimnym cygarowym dymem. Pachnia艂o kilkakrot­nie zapalanymi cygarami. Do艂膮cza艂y si臋 do tego wyziewy kilku u艂o­偶onych jeden na drugim, zwini臋tych w k膮tach pokoju, cennych by膰 mo偶e dywan贸w. Pachnia艂o te偶 starymi kalendarzami. Nie dostrze­g艂em jednak 偶adnego kalendarza, to dywany tak pachnia艂y. Dziwna rzecz, wygodne, pokryte sk贸r膮 fotele nie mia艂y zapachu. By艂em tym rozczarowany, bo Oskar, kt贸ry jeszcze nigdy nie siedzia艂 w sk贸rza­nym fotelu, mia艂 tak realistyczne wyobra偶enie ich pachn膮cej sk贸ry, 偶e patrzy艂 podejrzliwie na zeidlerowskie pokrycia foteli i krzese艂 i bra艂 je za imitacj臋 sk贸ry.

W jednym z tych g艂adkich bezwonnych, i jak si臋 p贸藕niej okaza艂o, autentycznych sk贸rzanych foteli siedzia艂a pani Zeidler. Mia艂a na so­bie szary, niezbyt dopasowany kostium sportowego kroju. Sp贸dnic臋 zsun臋艂a powy偶ej kolan, ukazuj膮c, na szeroko艣膰 trzech palc贸w, bieli­zn臋. Poniewa偶 nie poprawia艂a zsuni臋tej sp贸dnicy i mia艂a - jak si臋 Oskarowi wydawa艂o - zap艂akane oczy, nie o艣mieli艂em si臋 nawi膮za膰 rozmowy, w kt贸rej bym przedstawi艂 siebie, a j膮 powita艂. M贸j uk艂on pozosta艂 niemy i w ko艅cowej fazie zwr贸ci艂em si臋 zn贸w ku Zeidlerowi, kt贸ry przedstawi艂 mi swoj膮 偶on臋 niedba艂ym gestem i kr贸tkim chrz膮kni臋ciem.

Pok贸j by艂 du偶y i kwadratowy. Kasztan rosn膮cy przed domem za­ciemnia艂, zwi臋ksza艂 i zmniejsza艂 pomieszczenie. Walizk臋 i b臋benek postawi艂em przy drzwiach, zbli偶y艂em si臋 z formularzami meldunko­wymi do Zeidlera, kt贸ry sta艂 mi臋dzy oknami. Oskar nie s艂ysza艂 swo­ich krok贸w, bo szed艂 - jak p贸藕niej policzy艂em - po czterech dywanach, kt贸re le偶a艂y jeden na drugim w coraz to mniejszych formatach i swoimi r贸偶nobarwnymi, obramowanymi fr臋dzlami albo nie obra­mowanymi brzegami tworzy艂y kolorowe schody; ich najni偶szy sto­pie艅, czerwonawobr膮zowy, zaczyna艂 si臋 blisko 艣cian, nast臋pny, mniej wi臋cej zielony stopie艅 nikn膮艂 w przewa偶aj膮cej cz臋艣ci pod meblami, pod ci臋偶kim kredensem, serwantk膮 pe艂n膮 kieliszk贸w do likieru, kt贸­re sta艂y tuzinami, i obszernym ma艂偶e艅skim 艂贸偶kiem. Brzeg trzeciego dywanu, kt贸ry by艂 niebieski i wzorzysty, ci膮gn膮艂 si臋 ju偶 dostrzegal­nie od rogu do rogu. Na czwartym dywanie z weluru w kolorze czer­wonego wina spoczywa艂 okr膮g艂y rozsuwany st贸艂 przykryty ochronn膮 cerat膮 i cztery obite sk贸r膮, okute w regularnych odst臋pach metalo­wymi nitami krzes艂a.

Poniewa偶 jeszcze kilka dywan贸w, kt贸re w艂a艣ciwie nie by艂y gobe­linami, wisia艂o na 艣cianach, a tak偶e wala艂o si臋 po k膮tach, Oskar przy­puszcza艂, 偶e Je偶 przed reform膮 walutow膮 handlowa艂 dywanami, a po reformie zosta艂 z nimi na lodzie.

Jedynym obrazem, jaki wisia艂 w艣r贸d stwarzaj膮cych orientalny na­str贸j dywan贸w, by艂 oszklony portret ksi臋cia Bismarcka na 艣cianie fron­towej. Je偶, wype艂niaj膮c sk贸rzany fotel, siedzia艂 pod kanclerzem, zwi膮­zany z nim pewnym rodzinnym podobie艅stwem. Gdy wyci膮gn膮艂 mi z r臋ki formularz meldunkowy i studiowa艂 czujnie, krytycznie, niecier­pliwie obie strony urz臋dowego blankietu, wypowiedziane szeptem pytanie jego 偶ony, czy co艣 jest nie w porz膮dku, doprowadzi艂o go do wybuchu gniewu, kt贸ry coraz bardziej i bardziej upodabnia艂 go do 偶elaznego kanclerza. Wyskoczy艂 z fotela jak z katapulty. Stan膮艂 na czte­rech dywanach, formularz trzyma艂 z boku, nape艂ni艂 siebie i swoj膮 ka­mizelk臋 powietrzem, potem jednym susem znalaz艂 si臋 na pierwszym i drugim dywanie, zasypa艂 偶on臋, kt贸ra tymczasem pochyli艂a si臋 nad ja­ka艣 rob贸tk膮, takim mniej wi臋cej zdaniem: - Kto tu si臋 odzywa, jak go nie pytaj膮 i nie ma nic do powiedzenia; ja, ja, tylko ja! Ani s艂owa wi臋cej!

Poniewa偶 pani Zeidler dzielnie panowa艂a nad sob膮, nie odezwa艂a si臋 ani s艂贸wkiem i ani na chwil臋 nie przerwa艂a szycia, bezsilnie dep­cz膮cy dywany Je偶 stan膮艂 przed problemem, jak uwie艅czy膰 sw贸j gniew wiarogodnym, efektownym fina艂em. Jednym krokiem dopad艂 do serwantki, otworzy艂 j膮, a偶 zabrz臋cza艂a, ostro偶nie chwyci艂 rozczapierzo­nymi palcami osiem kieliszk贸w do likieru, wyci膮gn膮艂 nie wyrz膮dza­j膮c szk贸d prze艂adowane gar艣cie z serwantki, podkrada艂 si臋 kroczek po kroczku - gospodarz, kt贸ry chce zabawi膰 siedmiu go艣ci i samego siebie zr臋czno艣ciowym 膰wiczeniem - w stron臋 sta艂opalnego pieca z zielonych kafli i zapominaj膮c teraz o wszelkiej ostro偶no艣ci grzmot­n膮艂 kruchym 艂adunkiem o zimne 偶eliwne drzwiczki pieca.

Zdumiewaj膮ca rzecz, 偶e podczas tej sceny, kt贸ra wymaga艂a prze­cie偶 jakiej takiej celno艣ci, Je偶 艂ypa艂 zza okular贸w na 偶on臋, kt贸ra wsta艂a i przy prawym oknie pr贸bowa艂a nawlec ig艂臋. W sekund臋 po tym, jak on rozbi艂 kieliszki, uda艂a si臋 jej trudna, 艣wiadcz膮ca o spokoju r臋ki pr贸ba. Pani Zeidler wr贸ci艂a na ciep艂y jeszcze fotel, usiad艂a tak, 偶e kostium zn贸w podjecha艂 w g贸r臋 i ukaza艂a si臋, na szeroko艣膰 trzech palc贸w, r贸偶owa bielizna. Drog臋 偶ony do okna, nawlekanie ig艂y i jej powr贸t Je偶 obserwowa艂 pochylony, mamrocz膮c z艂o艣liwe s艂owa, ale ju偶 pogodzony z losem. Ledwie usiad艂a, si臋gn膮艂 za piec, znalaz艂 tam 艣mietniczk臋 i szczotk臋, zgarn膮艂 st艂uczki, zsypa艂 na gazet臋, kt贸ra by艂a ju偶 w po艂owie pokryta st艂uczkami po kieliszkach do likieru i na trze­cie gniewne rozbijanie szk艂a nie mia艂aby miejsca.

Je艣li czytelnik s膮dzi teraz, 偶e w mia偶d偶膮cym szk艂o Je偶u Oskar rozpozna艂 samego siebie, zobaczy艂 przez ca艂e lata roz艣piewuj膮cego szk艂o Oskara, to nie mog臋 czytelnikowi ca艂kowicie odm贸wi膰 racji; i ja lubi艂em kiedy艣 zamienia膰 sw贸j gniew w szklane st艂uczki - lecz nikt nie widzia艂, bym kiedykolwiek si臋gn膮艂 po 艣mietniczk臋 i szczot­k臋!

Usun膮wszy 艣lady swojego gniewu Zeidler opad艂 na fotel. Oskar ponownie wr臋czy艂 mu formularz meldunkowy, kt贸ry Je偶 musia艂 upu­艣ci膰, gdy wyci膮gn膮艂 obie r臋ce ku serwantce.

Zeidler podpisa艂 formularz i o艣wiadczy艂 mi, 偶e w jego mieszka­niu musi panowa膰 porz膮dek, bo w przeciwnym razie do czego by to dosz艂o, ostatecznie jest on od pi臋tnastu lat przedstawicielem, i to przed­stawicielem maszynek do strzy偶enia w艂os贸w, czyja wiem, co to jest maszynka do strzy偶enia w艂os贸w!

Oskar wiedzia艂, co to jest maszynka do strzy偶enia w艂os贸w, i wy­kona艂 w powietrzu par臋 wyja艣niaj膮cych ruch贸w, z kt贸rych Zeidler m贸g艂 wywnioskowa膰, 偶e je艣li chodzi o maszynki do strzy偶enia w艂o­s贸w, to jestem 艣wietnie zorientowany. Jego dobrze ostrzy偶ona szczot­kowata czupryna pozwala艂a s膮dzi膰, 偶e by艂 dobrym przedstawicielem. Wyja艣niwszy mi sw贸j system pracy - zawsze tydzie艅 by艂 w podr贸偶y, potem dwa dni sp臋dza艂 w domu - przesta艂 w og贸le interesowa膰 si臋 Oskarem, hu艣ta艂 si臋 tylko na jasnobr膮zowej skrzypi膮cej sk贸rze, b艂ys­ka艂 szk艂ami okular贸w, m贸wi艂 z jakiego艣 powodu albo bez powodu: taktaktaktaktaktak - musia艂em odej艣膰.

Oskar po偶egna艂 si臋 najpierw z pani膮 Zeidler. Mia艂a zimn膮, mi臋k­k膮, ale such膮 d艂o艅. Je偶 skin膮艂 mi z fotela, skierowa艂 mnie ku drzwiom, gdzie sta艂 baga偶 Oskara. Mia艂em ju偶 pe艂ne r臋ce, gdy dobieg艂 jego g艂os:

- Co tam panu dynda przy walizce?

- To m贸j blaszany b臋benek.

- Czy偶by chcia艂 pan tu b臋bni膰?

- Niekoniecznie. Dawniej to cz臋sto b臋bni艂em.

- Mo偶e pan sobie b臋bni膰, prosz臋 bardzo, I tak nie ma mnie w domu.

- Nie s膮dz臋, 偶ebym jeszcze wr贸ci艂 kiedy艣 do b臋bnienia.

- A dlaczego pan jest taki ma艂y?

- Nieszcz臋艣liwy upadek zahamowa艂 m贸j wzrost.

- 呕ebym tylko nie mia艂 przez pana k艂opot贸w z jakimi艣 atakami i w og贸le.

- W ostatnich latach stan mojego zdrowia znacznie si臋 poprawi艂. Prosz臋 tylko zobaczy膰, jaki jestem ruchliwy. - Oskar zademonstro­wa艂 pa艅stwu Zeidlerom par臋 skok贸w i niemal akrobatycznych 膰wi­cze艅, kt贸rych nauczy艂 si臋 w teatrze frontowym, zrobi艂 z niej chicho­cz膮c膮 pani膮 Zeidler, z niego Je偶a, kt贸ry wali艂 si臋 jeszcze po udach, gdy ja by艂em ju偶 na korytarzu i obok drzwi do toalety i do kuchni zanios艂em baga偶 z b臋benkiem do swojego pokoju.

By艂o to w pocz膮tkach maja. Od tego dnia kusi艂o, zaprz膮ta艂o, pod­bija艂o mnie misterium szpitalnych si贸str; piel臋gniarki przyprawia艂y mnie o chorob臋, prawdopodobnie nieuleczaln膮 chorob臋, bo nawet dzisiaj, kiedy mam to wszystko za sob膮, sprzeczam si臋 z moim piel臋g­niarzem Brunem, kt贸ry twierdzi bez ogr贸dek: Tylko m臋偶czy藕ni mog膮 naprawd臋 by膰 piel臋gniarzami, a je艣li pacjenci pragn膮 znale藕膰 si臋 pod opiek膮 piel臋gniarek, jest to jeszcze jeden symptom choroby; podczas gdy piel臋gniarz dogl膮da pacjenta nie szcz臋dz膮c trudu i niekiedy go uzdrawia, piel臋gniarka chwyta si臋 kobiecych sposob贸w: kusi pacjenta do wyzdrowienia albo do 艣mierci, kt贸r膮 lekko erotyzuje i uatrakcyj­nia.

Tyle m贸j piel臋gniarz Bruno, kt贸remu bardzo niech臋tnie przyzna­j臋 racj臋. Kto tak jak ja co par臋 lat oddaje swoje 偶ycie w r臋ce piel臋g­niarek, ten zachowuje wdzi臋czno艣膰 i nie pozwala tak pr臋dko mrukli­wemu, cho膰 sympatycznemu piel臋gniarzowi, kt贸remu nieobca jest zawodowa zawi艣膰, obrzydzi膰 sobie szpitalnych si贸str.

Zacz臋艂o si臋 to od upadku z piwnicznych schod贸w w dzie艅 moich trzecich urodzin. Zdaje si臋, 偶e nazywa艂a si臋 siostra Lotta i pochodzi艂a z Pruszcza. Przez kilka lat mia艂em siostr臋 Ing臋 od doktora Hollatza. Po upadku Poczty Polskiej dosta艂em si臋 pod opiek臋 kilku piel臋gnia­rek jednocze艣nie. Zapami臋ta艂em imi臋 tylko jednej z nich: nazywa艂a si臋 siostra Erni albo Berni. Bezimienne siostry w L眉neburgu, w kli­nice uniwersyteckiej w Hanowerze. Potem siostry ze szpitala miej­skiego w D眉sseldorfie, przede wszystkim siostra Gertruda. Potem jednak przysz艂a ona, mimo 偶e ja nie musia艂em i艣膰 do szpitala. Cie­sz膮c si臋 jak najlepszym zdrowiem Oskar trafi艂 na piel臋gniark臋, kt贸ra podobnie jak on zajmowa艂a pok贸j sublokatorski w mieszkaniu Zeidlera. Od tego dnia 艣wiat zape艂ni艂 mi si臋 piel臋gniarkami. Kiedy wcze­snym rankiem szed艂em do pracy, kiedy chcia艂em u Korneffa wyku­wa膰 napisy w kamieniu, stawa艂em na przystanku ko艂o szpitala Naj艣wi臋tszej Panny Marii. Przed g艂贸wnym wej艣ciem z wypalanej ceg艂y i na prze艂adowanym kwiatami placyku przed szpitalem zawsze widzia艂o si臋 piel臋gniarki, kt贸re wchodzi艂y albo wychodzi艂y. A wi臋c piel臋gniarki, kt贸re swoj膮 m臋cz膮c膮 s艂u偶b臋 mia艂y za sob膮 albo przed sob膮. Potem nadje偶d偶a艂 tramwaj. Niejednokrotnie nie uda艂o si臋 unik­n膮膰 tego, 偶e z kilkoma z tych piel臋gniarek o zmordowanym, a co najmniej znu偶onym wygl膮dzie siedzia艂em w tym samym wozie doczepnym, sta艂em na tej samej platformie. Z pocz膮tku niech臋tnie wdy­cha艂em ich zapach, rych艂o jednak szed艂em jego 艣ladem, stawa艂em obok, a nawet wpycha艂em si臋 mi臋dzy ich s艂u偶bowe stroje.

Potem Bittweg. Przy dobrej pogodzie wykuwa艂em napisy na dwo­rze, pomi臋dzy wystawionymi na widok publiczny nagrobkami wi­dzia艂em, jak sz艂y po dwie, po cztery, trzymaj膮c si臋 pod r臋k臋, mia艂y wolne, papla艂y i zmusza艂y Oskara do podnoszenia g艂owy znad diabazu, do zaniedbywania pracy, bo ka偶de podniesienie g艂owy kosztowa­艂o mnie dwadzie艣cia fenig贸w.

Plakaty kinowe: w Niemczech zawsze by艂o du偶o film贸w o piel臋g­niarkach. Maria Schell zwabia艂a mnie do kin. Nosi艂a piel臋gniarski str贸j, 艣mia艂a si臋, p艂aka艂a, piel臋gnowa艂a z po艣wi臋ceniem, u艣miechaj膮c si臋 i nie zdejmuj膮c piel臋gniarskiego czepeczka gra艂a powa偶ne utwo­ry, potem wpada艂a w rozpacz, dar艂a niemal nocn膮 koszul臋 na sobie, po pr贸bie samob贸jstwa sk艂ada艂a mi艂o艣膰 w ofierze - Borsche w roli lekarza - pozostawa艂a wierna zawodowi, zachowywa艂a wi臋c czepeczek i broszk臋 z czerwonym krzy偶em. Podczas gdy m贸偶d偶ek i kresom贸zgowie Oskara za艣miewa艂y si臋 i wplata艂y w akcj臋 filmu dziesi膮tki nieprzyzwoito艣ci, oczy zalewa艂y si臋 艂zami, b艂膮ka艂em si臋 na p贸艂 o艣le­p艂y po pustyni, kt贸ra sk艂ada艂a si臋 z bia艂o ubranych anonimowych samarytanek, szuka艂em siostry Dorothei, o kt贸rej wiedzia艂em jedy­nie tyle, 偶e wynajmowa艂a u Zeidlera izdebk臋 za drzwiami z mleczn膮 szyb膮.

Nieraz s艂ysza艂em jej kroki, kiedy wraca艂a z nocnej s艂u偶by. S艂y­sza艂em j膮 te偶 ko艂o dziewi膮tej wieczorem, kiedy po sko艅czonej s艂u偶­bie dziennej przychodzi艂a do swojej izdebki. Nie zawsze, us艂yszaw­szy siostr臋 na korytarzu, Oskar pozostawa艂 na swoim krze艣le. Do艣膰 cz臋sto zabawia艂 si臋 z klamk膮. Bo kto to wytrzyma? Kto nie podniesie

g艂owy, kiedy co艣 przechodzi obok, przechodzi by膰 mo偶e dla niego? Kto pozostanie na krze艣le, kiedy wydaje si臋, 偶e ka偶dy szelest w s膮­siedztwie ma tylko jedno na celu: 偶eby ci, co siedz膮 spokojnie, ze­rwali si臋 jak oparzeni.

Jeszcze gorzej wygl膮da艂a sprawa w ciszy. Do艣wiadczyli艣my tego z ow膮 rze藕b膮 dziobow膮, kt贸ra by艂a przecie偶 drewniana, cicha i bier­na. Oto pierwszy dozorca pad艂 raniony 艣miertelnie. M贸wiono: Niobe go zabi艂a. Dyrektor poszuka艂 nowego dozorcy, bo nie mo偶na by艂o zamkn膮膰 muzeum na cztery spusty. Gdy zgin膮艂 drugi dozorca, krzy­czano: Niobe go zabi艂a. Wtedy dyrektor muzeum mia艂 spore trudno­艣ci ze znalezieniem trzeciego dozorcy - a mo偶e szuka艂 ju偶 jedenaste­go? - mniejsza o to, kt贸rego! Pewnego dnia zgin膮艂 r贸wnie偶 贸w z trudem znaleziony dozorca. Krzyczano: To Niobe, Niobe pomalo­wana na zielono, Niobe spogl膮daj膮ca bursztynowymi oczami. Niobe drewniana, naga, nie dr偶y, nie marznie, nie poci si臋, nie oddycha, nie mia艂a nawet czerwi, bo by艂a spryskana przeciwko czerwiom, bo by艂a cenna i historyczna. Czarownic臋 z jej powodu spalono na stosie, sny­cerzowi, kt贸ry wyrze藕bi艂 figur臋, obci臋to utalentowan膮 r臋k臋, statki ton臋艂y, ona wychodzi艂a ca艂o. Niobe by艂a drewniana i ogniotrwa艂a, zabija艂a i pozostawa艂a cenna. Maturzyst贸w, student贸w, starego ksi臋­dza i chmar臋 dozorc贸w muzeum przywiod艂a do zguby swoj膮 cisz膮. M贸j przyjaciel Herbert Truczinski wskoczy艂 na ni膮 i sp艂yn膮艂 krwi膮; ale Niobe pozosta艂a sucha i jeszcze g艂臋biej pogr膮偶y艂a si臋 w ciszy.

Kiedy bardzo wcze艣nie rano, mniej wi臋cej ko艂o sz贸stej, piel臋g­niarka opuszcza艂a swoj膮 izdebk臋, korytarz i mieszkanie Je偶a robi艂o si臋 nadzwyczaj cicho, chocia偶 przed wyj艣ciem wcale nie ha艂asowa艂a. 呕eby to wytrzyma膰, Oskar musia艂 co jaki艣 czas skrzypie膰 艂贸偶kiem, przesuwa膰 krzes艂o albo wrzuca膰 jab艂ko do wanny. Ko艂o 贸smej rozle­ga艂 si臋 szelest. By艂 to listonosz, kt贸ry przez szpar臋 rzuca艂 listy i poczt贸wki na pod艂og臋 korytarza. Pr贸cz Oskara na ten szelest czeka­艂a jeszcze pani Zeidler. By艂a sekretark膮 u Mannesmanna i zaczyna艂a prac臋 dopiero o dziewi膮tej, ale ust臋powa艂a mi pierwsze艅stwa, wi臋c Oskar rusza艂 pierwszy. Zachowywa艂em si臋 cicho, chocia偶 wiedzia­艂em, 偶e mnie s艂ysza艂a, zostawia艂em otwarte drzwi mojego pokoju, 偶eby nie zapala膰 艣wiat艂a, chwyta艂em ca艂膮 korespondencj臋 naraz, je艣li akurat przychodzi艂 贸w list, jaki raz w tygodniu pisa艂a do mnie Maria, informuj膮c systematycznie o sobie, dziecku i swojej siostrze Gu艣cie, wk艂ada艂em go do kieszeni pid偶amy, a potem przegl膮da艂em szybko pozosta艂膮 poczt臋. Wszystko, co przychodzi艂o do Zeidler贸w albo do niejakiego pana M眉nzera, kt贸ry mieszka艂 w drugim ko艅cu korytarza, ja, kt贸ry nie sta艂em prosto, tylko siedzia艂em w kucki, upuszcza艂em z powrotem na pod艂og臋; poczt臋 piel臋gniarki Oskar obraca艂 w pal­cach, obw膮chiwa艂, obmacywa艂, wypytywa艂 te偶 o nadawc臋.

Siostra Dorothea dostawa艂a listy rzadko, ale b膮d藕 co b膮d藕 cz臋­艣ciej ni偶 ja. Nazywa艂a si臋 Dorothea K枚ngetter, lecz ja m贸wi艂em na ni膮 tylko siostra Dorothea, nierzadko zapominaj膮c jej nazwiska, kt贸­re przecie偶 w wypadku piel臋gniarki jest najzupe艂niej zbyteczne. Pi­sywa艂a do niej matka z Hildesheim. Przychodzi艂y listy i poczt贸wki z najrozmaitszych szpitali w Niemczech Zachodnich. Pisa艂y siostry szpitalne, z kt贸rymi razem sko艅czy艂a kurs piel臋gniarski. Teraz roz­wlekle i mozolnie podtrzymywa艂a kontakt z kole偶ankami poprzez pisanie poczt贸wek, dostawa艂a te odpowiedzi, kt贸re, jak stwierdza艂 Oskar na pierwszy rzut oka brzmia艂y g艂upio i konwencjonalnie.

Czego艣 jednak dowiedzia艂em si臋 o przesz艂o艣ci siostry Dorothei z poczt贸wek, kt贸re na frontowej stronie przedstawia艂y najcz臋艣ciej obro艣ni臋te bluszczem fasady szpitali: pracowa艂a przez jaki艣 czas w szpitalu 艢w. Wincentego w Kolonii, w prywatnej klinice pod Akwi­zgranem, a tak偶e w Hildesheim. Stamt膮d te偶 pisywa艂a jej matka. Albo wi臋c pochodzi艂a z Dolnej Saksonii, albo jak Oskar zosta艂a wysiedlo­na ze wschodu i wkr贸tce po wojnie znalaz艂a tam schronienie. Na­st臋pnie dowiedzia艂em si臋, 偶e siostra Dorothea pracowa艂a obecnie w najbli偶szym s膮siedztwie, w szpitalu Naj艣wi臋tszej Panny Marii, i musia艂a by膰 blisko zaprzyja藕niona z siostr膮 Beat膮, bo wiele poczt贸­wek wskazywa艂o na t臋 przyja藕艅, przynosi艂o te偶 pozdrowienia dla owej Beaty.

Zaniepokoi艂a mnie ta przyjaci贸艂ka. Jej istnienie zaprz膮ta艂o my艣li Oskara. Uk艂ada艂em listy do Beaty, w jednym prosi艂em o wstawien­nictwo, w nast臋pnym pomija艂em Dorothe臋 milczeniem, chcia艂em najpierw zbli偶y膰 si臋 do Beaty, a potem przerzuci膰 si臋 na przyjaci贸艂­k臋. Naszkicowa艂em pi臋膰 czy sze艣膰 list贸w, szed艂em ju偶 do skrzynki pocztowej, a mimo to 偶adnego nie wysy艂a艂em.

Mo偶e jednak kiedy艣 przy swoim szale艅stwie wys艂a艂bym wresz­cie tak膮 episto艂臋 do siostry Beaty, gdyby pewnego poniedzia艂ku 鈥 Maria nawi膮za艂a w贸wczas romans ze swoim pracodawc膮, Stenzlem, co mnie dziwnie ma艂o obesz艂o - nie znalaz艂 si臋 na korytarzu list, kt贸ry moj膮 nami臋tno艣膰 nie pozbawion膮 mi艂o艣ci przeobrazi艂 w za­zdro艣膰.

Wydrukowany adres nadawcy powiedzia艂 mi, 偶e to niejaki dok­tor Erich Werner ze Szpitala Naj艣wi臋tszej Panny Marii napisa艂 do siostry Dorothei. We wtorek przyszed艂 drugi list. W czwartek - trze­ci. Jak to by艂o w 贸w czwartek? Oskar wr贸ci艂 do swojego pokoju, opad艂 na jedno z kuchennych krzese艂, kt贸re nale偶a艂y do umeblowania, wyci膮gn膮艂 z kieszeni pid偶amy cotygodniowy list Marii - mimo nowego wielbiciela Maria nadal pisywa艂a punktualnie, systematycz­nie, niczego nie opuszczaj膮c - otworzy艂em kopert臋, niby czyta艂em, a jednak nie czyta艂em, s艂ysza艂em kroki pani Zeidler w korytarzu, po chwili jej g艂os; wo艂a艂a pana Munzera, kt贸ry nie odpowiada艂, chocia偶 musia艂 by膰 w domu, bo Zeidlerowa otworzy艂a drzwi jego pokoju, wr臋czy艂a mu poczt臋 i nie przestawa艂a m贸wi膰.

G艂os pani Zeidler przesta艂 do mnie dociera膰, jeszcze nim zamil­k艂a. Podda艂em si臋 ob艂臋dowi tapety, pionowemu, poziomemu, prze­k膮tnemu ob艂臋dowi, zawijasowatemu, pomno偶onemu tysi膮ckrotnie ob艂臋dowi, wszed艂em w sk贸r臋 Matzeratha, jad艂em wraz z nim podej­rzanie lekkostrawny chleb wszystkich oszukanych, z 艂atwo艣ci膮 zgo­dzi艂em si臋 na to, by mojego Jana Bro艅skiego przebra膰 za karykatu­ralnego, satanicznie uszminkowanego uwodziciela, kt贸ry wyst臋powa艂 raz w tradycyjnym palcie z aksamitnym ko艂nierzem, to zn贸w w le­karskim fartuchu doktora Hollatza, a po chwili jako chirurg doktor Werner, 偶eby uwodzi膰, deprawowa膰, ha艅bi膰, poni偶a膰, bi膰, dr臋czy膰 -偶eby robi膰 to wszystko, co musi robi膰 uwodziciel chc膮c zachowa膰 wiarygodno艣膰.

Dzisiaj mog臋 si臋 u艣miecha膰, kiedy przypominam sobie 贸w po­mys艂, od kt贸rego Oskar w贸wczas z偶贸艂k艂 i popad艂 w tapetowy ob艂臋d: chcia艂em p贸j艣膰 na medycyn臋, mo偶liwie jak najszybciej. Chcia艂em zosta膰 lekarzem, i to w szpitalu Naj艣wi臋tszej Panny Marii. Chcia艂em przep臋dzi膰 doktora Wernera, skompromitowa膰, obwinie go o partac­two, ba! o nieumy艣lne spowodowanie 艣mierci w czasie operacji krta­ni. Mia艂o si臋 okaza膰, 偶e 贸w pan Werner nigdy nie uzyska艂 lekarskie­go dyplomu. Podczas wojny pracowa艂 w szpitalu polowym, tam przyswoi艂 sobie troch臋 wiadomo艣ci, precz z oszustem! I Oskar zosta艂 lekarzem naczelnym, taki m艂ody, a mimo to na odpowiedzialnym sta­nowisku. Nowy Sauerbruch kroczy艂 tam w asy艣cie siostry Dorothei jako siostry operacyjnej, w otoczeniu bia艂o ubranego orszaku przez rozbrzmiewaj膮ce echem korytarze, robi艂 obch贸d, w ostatniej chwili decydowa艂 si臋 na operacj臋. Jak to dobrze, 偶e tego filmu nigdy nie nakr臋cono!





















W szafie


Niech nikt nie s膮dzi, 偶e Oskar nie my艣la艂 ju偶 o niczym innym tylko o piel臋gniarce. Ostatecznie mia艂em swoje 偶ycie zawodowe! Rozpocz膮艂 si臋 semestr letni na Akademii Sztuk Pi臋knych, musia艂em rzuci膰 podj臋t膮 w czasie ferii dorywcz膮 prac臋 przy wykuwaniu napi­s贸w, bo Oskar mia艂 za dobr膮 zap艂at臋 pozowa膰, stare 艣rodki stylistycz­ne musia艂y w zetkni臋ciu z nim potwierdza膰 swoj膮 przydatno艣膰, nowe style wypr贸bowywa艂y si臋 na mnie i na muzie Ulli; redukowano na­sz膮 przedmiotowo艣膰, wyrzekano, wypierano si臋 nas, na p艂贸tno i ar­kusze rysunkowe rzucano linie, czworoboki, spirale, ca艂y ten ze­wn臋trzny kram, kt贸ry od biedy sprawdza艂 si臋 na tapecie, wzorom u偶ytkowym, kt贸rym nie brakowa艂o niczego opr贸cz Oskara i Ulli, a wi臋c pr贸cz tajemniczego napi臋cia, nadawano reklamiarskie tytu艂y: Spleceni ku g贸rze, Pie艣艅 o czasie, Czerwie艅 w nowych przestrzeniach.

Robi艂y to przede wszystkim m艂ode semestry, kt贸re nie umia艂y jesz­cze porz膮dnie rysowa膰. Moi starzy przyjaciele z otoczenia profeso­r贸w Kuchena i Maruhna, ich najlepsi uczniowie Ziege i Raskolnikow, byli zbyt bogaci w czer艅 i kolor, 偶eby w bladych obwarzankach i anemicznych liniach wy艣piewywa膰 pie艣艅 na cze艣膰 ub贸stwa.

Natomiast muza Ulla, kt贸ra, gdy zst臋powa艂a na ziemi臋, wykazy­wa艂a do艣膰 standardowy gust, tak bardzo zapali艂a si臋 do nowych ta­pet, 偶e pr臋dko zapomnia艂a o malarzu Lankesie, kt贸ry j膮 porzuci艂, i uwa偶a艂a r贸偶ne wielkie dekoracje starszego ju偶 malarza nazwiskiem Meitel za 艂adne, weso艂e, zabawne, fantastyczne, zdumiewaj膮ce, a nawet szykowne. Fakt, 偶e niebawem zar臋czy艂a si臋 z tym artyst膮, kt贸ry dawa艂 pierwsze艅stwo takim formom jak przes艂odzone pisanki, niewiele m贸wi; p贸藕niej do艣膰 cz臋sto jeszcze znajdowa艂a okazj臋 do zar臋czyn i obecnie - jak mi wyzna艂a przedwczoraj, kiedy by艂a z wi­zyt膮 i przynios艂a cukierki dla mnie i dla Bruna - stoi, jak to zawsze nazywa艂a, w obliczu powa偶nego zwi膮zku.

Z pocz膮tkiem semestru Ulla jako muza zapragn臋艂a s艂u偶y膰 swoim cia艂em tylko nowemu, jak偶e 艣lepemu - czego zgo艂a nie dostrzega艂a - kierunkowi. Podburzy艂 j膮 pisankowy malarz Meitel, przekaza艂 jej w prezencie zar臋czynowym s艂ownictwo, kt贸re wypr贸bowywa艂a w prowadzonych ze mn膮 rozmowach o sztuce. M贸wi艂a o raportach, konstelacjach, akcentach, perspektywach, o strukturach natrysko­wych, procesach topnienia, zjawiskach erozji. Ona, kt贸ra przez ca艂y dzie艅 jad艂a tylko banany i pi艂a sok pomidorowy, m贸wi艂a o kom贸rkach pierwotnych, o atomach kolor贸w, co z dynamiczn膮 szybko艣ci膮 znajdowa艂y w swoich polach si艂 nie tylko naturalne po艂o偶enie, ale ponadto... Tak mniej wi臋cej rozmawia艂a ze mn膮 Ulla podczas przerw w pozowaniu, a tak偶e gdy pili艣my nieraz kaw臋 przy Ratinger Strasse. Nawet gdy narzecze艅stwo z dynamicznym pisankowym malarzem zosta艂o zerwane, gdy po kr贸ciutkim epizodzie z lesbijk膮 zwi膮za艂a si臋 z uczniem profesora Kuchena i w ten spos贸b powr贸ci艂a do 艣wiata przedmiotowego, pozosta艂o jej owo s艂ownictwo, kt贸re do tego stop­nia napina艂o jej drobn膮 twarz, 偶e wok贸艂 ust muzy tworzy艂y si臋 dwie ostre, troch臋 fanatyczne zmarszczki.

Nale偶y tu przyzna膰, 偶e nie by艂 to wy艂膮cznie pomys艂 Raskolnikowa, by malowa膰 Oskara z muz膮 Ull膮jako piel臋gniark膮. Po Madonnie 49 namalowa艂 nas jako Porwanie Europy - bykiem by艂em ja. A zaraz po tym nieco dyskusyjnym porwaniu powsta艂 obraz B艂azen uzdrawia piel臋gniark臋.

S艂贸wko rzucone przeze mnie rozpali艂o fantazj臋 Raskolnikowa. Zamy艣li艂 si臋 ponuro, rudow艂oso, podst臋pnie, wyp艂uka艂 p臋dzel, wpa­truj膮c si臋 uporczywie w Ull臋 m贸wi艂 o zbrodni i karze, winie i skru­sze, wi臋c mu poradzi艂em, 偶eby we mnie zobaczy艂 win臋, w Ulli skru­ch臋; moja wina jest oczywista. Skrusze mo偶na da膰 str贸j piel臋gniarki.

呕e ten znakomity obraz nosi艂 p贸藕niej inny tytu艂, myl膮co inny, to wina Raskolnikowa. Ja nazwa艂bym to malowid艂o Pokus膮, poniewa偶 moja prawa, wymalowana r臋ka chwyta za klamk臋, naciskaj膮 i otwie­ra pok贸j, w kt贸rym stoi piel臋gniarka. Obraz Raskolnikowa m贸g艂by r贸wnie偶 nazywa膰 si臋 po prostu Klamka; bo gdyby mi zale偶a艂o na tym, 偶eby nada膰 pokusie now膮 twarz, poleca艂bym s艂owo 鈥瀔lamka鈥, gdy偶 贸w por臋czny przedmiot 艂aknie pokus, gdy偶 ow膮 klamk臋 w drzwiach z mleczn膮 szyb膮, wiod膮cych do izdebki siostry Dorothei, kusi艂em we wszystkie dni, kiedy wiedzia艂em, 偶e Je偶-Zeidler jest w podr贸偶y, piel臋gniarka w szpitalu, pani Zeidler w biurze u Mannes­manna.

Oskar opuszcza艂 w贸wczas sw贸j pok贸j z wann膮 pozbawion膮 rury odp艂ywowej, wychodzi艂 na korytarz mieszkania Zeidler贸w, stawa艂 przed izdebk膮 piel臋gniarki i chwyta艂 za klamk臋.

Mniej wi臋cej do po艂owy czerwca, a podejmowa艂em pr贸b臋 niemal codziennie, drzwi nie chcia艂y ust膮pi膰. Got贸w ju偶 by艂em uwierzy膰, i偶 odpowiedzialna praca uczyni艂a z piel臋gniarki osob臋 tak nawyk艂膮 do porz膮dku, 偶e wszelka nadzieja na drzwi przez przeoczenie pozosta­wione otworem jest najzupe艂niej p艂onna. St膮d te偶 g艂upia, mechanicz­na reakcja, kt贸ra kaza艂a mi natychmiast zamkn膮膰 z powrotem drzwi, gdy pewnego dnia zasta艂em je nie zamkni臋te.

Z pewno艣ci膮 Oskar sta艂 na korytarzu przez kilka minut napi臋ty do ostatnich granic, pozwala艂 sobie r贸wnocze艣nie na tyle najr贸偶norodniejszych my艣li, 偶e jego serce nie potrafi艂o podsun膮膰 owemu natar­ciu czego艣 w rodzaju planu.

Dopiero gdy uda艂o mi si臋 skierowa膰 my艣li ku innym sprawom: Maria i jej wielbiciel, my艣la艂em, Maria ma wielbiciela, wielbiciel podarowa艂 Marii dzbanek do kawy, w soboty wielbiciel chodzi z Mari膮 do 鈥濧pollo鈥, Maria tyka wielbiciela tylko po fajerancie, w sklepie jest na pan z wielbicielem, do kt贸rego nale偶y sklep - dopiero gdy spraw臋 Marii i jej wielbiciela rozwa偶y艂em z r贸偶nych stron, zdo艂a艂em zaprowadzi膰 w swojej biednej g艂owie jaki taki 艂ad i otworzy艂em drzwi z mleczn膮 szyb膮.

Ju偶 przedtem wyobra偶a艂em sobie, 偶e jest to pomieszczenie bez okna, bo g贸rna, m臋tnie przezroczysta cz臋艣膰 drzwi nie przepuszcza艂a nigdy ani promyka dziennego 艣wiat艂a. Tak samo jak w moim pokoju, si臋gaj膮c w prawo znalaz艂em kontakt. Na wymiary tej izdebki, o wie­le za ciasnej, by nazwa膰 j膮 pokojem, w zupe艂no艣ci wystarcza艂a czterdziesto艣wiecowa 偶ar贸wka. Zrobi艂o mi si臋 nieprzyjemnie, gdy z miej­sca zobaczy艂em si臋, od pasa w g贸r臋 w lustrze naprzeciw drzwi: Oskar nie umkn膮艂 jednak przed swoim wyko艣lawionym i dlatego ma艂o inte­resuj膮cym wizerunkiem; zbyt mocno poci膮ga艂y go przedmioty na toaletce, kt贸ra sta艂a przed lustrem na ca艂膮 szeroko艣膰, i Oskar wspi膮艂 si臋 na palce.

Bia艂a emalia miednicy ukazywa艂a niebieskoczarne miejsca. R贸w­nie偶 na marmurowej p艂ycie toaletki, w kt贸r膮 a偶 po wystaj膮ce brzegi wpuszczona by艂a miednica, nie brakowa艂o uszkodze艅. Od艂amany lewy naro偶nik p艂yty le偶a艂 przed lustrem, ogl膮daj膮c w nim swoje 偶y艂ki. 艢la­dy 艂uszcz膮cego si臋 kleju w miejscach z艂amania 艣wiadczy艂y o nie­zdarnej pr贸bie naprawienia. Za艣wierzbia艂y mnie kamieniarskie palce. Pomy艣la艂em o fabrykowanym w艂asnym przemys艂em kicie Korneffa, kt贸ry nawet najkruchszy marmur znad Lahn zamienia艂 w twarde p艂y­ty fasad zdobi膮cych wielkie sklepy rze藕nickie.

Teraz, gdy kontakt z dobrze znanym wapieniem pozwoli艂 mi za­pomnie膰 o ra偶膮co zniekszta艂conym odbiciu w kiepskim lustrze, uda­艂o mi si臋 te偶 okre艣li膰 贸w zapach, kt贸ry ju偶 w progu wyda艂 si臋 Oskaro­wi osobliwy.

Pachnia艂o octem. P贸藕niej, jeszcze przed paru tygodniami, t艂uma­czy艂em t臋 przenikliw膮 wo艅 przypuszczeniem: widocznie poprzed­niego dnia piel臋gniarka my艂a g艂ow臋; przed sp艂ukaniem w艂os贸w dola­艂a octu do wody. Na toaletce nie by艂o co prawda butelki z octem. Tak偶e w szklanych naczyniach opatrzonych innymi etykietami nie mog艂em dopatrzy膰 si臋 octu, stale te偶 powtarza艂em sobie, 偶e siostra Dorothea nie b臋dzie, uzyskawszy przedtem zgod臋 Zeidlera, grza艂a sobie wody w kuchni, 偶eby my膰 g艂ow臋 u siebie w do艣膰 niewygod­nych warunkach, skoro w szpitalu Naj艣wi臋tszej Panny Marii ma naj­nowocze艣niejsze 艂azienki. B膮d藕 co b膮d藕 mog艂o by膰 i tak, 偶e powszech­ny zakaz siostry prze艂o偶onej albo administracji szpitalnej zabrania艂 piel臋gniarkom korzystania z pewnych urz膮dze艅 sanitarnych szpitala i siostra Dorothea musia艂a my膰 g艂ow臋 tutaj, w tej emaliowanej mied­nicy, przed zamazanym lustrem. Cho膰 nie znalaz艂em butelki z octem, nie brakowa艂o buteleczek i s艂oik贸w na 艂amliwym marmurze toaletki. Paczki waty i na p贸艂 puste opakowanie z opaskami higienicznymi odebra艂y w贸wczas Oskarowi odwag臋 do zbadania zawarto艣ci s艂oicz­k贸w. Lecz jeszcze dzi艣 jestem zdania, 偶e znajdowa艂y si臋 tam tylko kosmetyki, co najwy偶ej niewinne ma艣ci goj膮ce.

Grzebie艅 wetkn臋艂a piel臋gniarka w szczotk臋 do w艂os贸w. Musia­艂em si臋 troch臋 przem贸c, 偶eby go wyj膮膰 ze szczeciny i zobaczy膰 w ca艂ej okaza艂o艣ci. Jak dobrze, 偶e to zrobi艂em, bo w tym samym mo­mencie Oskar dokona艂 najwa偶niejszego odkrycia: piel臋gniarka mia­艂a jasne, mo偶e popielatojasne w艂osy; ale z martwych, wyczesanych w艂os贸w nale偶y bardzo ostro偶nie wyci膮ga膰 wnioski, st膮d tylko stwier­dzenie: siostra Dorothea mia艂a jasne w艂osy.

Ponadto podejrzanie obfity plon na grzebieniu oznajmi艂: piel臋g­niarce wypada艂y w艂osy. Win膮 za t臋 przykr膮, na pewno gn臋bi膮c膮 ko­biece serce dolegliwo艣膰 obarczy艂em natychmiast piel臋gniarski czepeczek, nie oskar偶a艂em go jednak; bo bez czepeczka nie ma mowy o pracy w dobrze prowadzonym szpitalu.

O ile zapach octu by艂 dla Oskara nieprzyjemny, o tyle fakt, 偶e siostrze Dorothei wypada艂y w艂osy, wzbudzi艂 we mnie wysubtelnion膮 przez wsp贸艂czucie, zatroskan膮 mi艂o艣膰. Znamienne dla mnie i dla mojego stanu, 偶e od razu przypomnia艂o mi si臋 kilka uwa偶anych za skuteczne 艣rodk贸w na porost w艂os贸w, kt贸re przy dogodnej sposob­no艣ci chcia艂em wr臋czy膰 siostrze. My艣lami b臋d膮c ju偶 przy tym spo­tkaniu - Oskar wyobra偶a艂 je sobie pod ciep艂ym, bezwietrznym let­nim niebem w艣r贸d faluj膮cych 艂an贸w 偶yta - zebra艂em z grzebienia wyczesane w艂osy, u艂o偶y艂em w p臋k, zwi膮za艂em, zdmuchn膮艂em z nich cz臋艣膰 kurzu i 艂upie偶u i wsun膮艂em ostro偶nie w opr贸偶nion膮 napr臋dce przegr贸dk臋 portfela.

呕eby m贸c lepiej manipulowa膰 portfelem, Oskar po艂o偶y艂 grzebie艅 na marmurowej p艂ycie, potem, gdy portfel i zdobycz by艂y ju偶 w ma­rynarce, wzi膮艂em go jeszcze raz do r臋ki. Unios艂em pod 艣wiat艂o nie os艂oni臋tej 偶ar贸wki, a偶 sta艂 si臋 przezroczysty, przesuwa艂em wzrokiem po obu r贸偶nej grubo艣ci grupach z膮bk贸w, stwierdzi艂em brak dw贸ch z膮bk贸w cienkiej grupy, nie odm贸wi艂em sobie przyjemno艣ci przeci膮g­ni臋cia paznokciem palca wskazuj膮cego lewej r臋ki po ko艅cach grub­szych z膮bk贸w, kt贸re zafurkota艂y, i przez ca艂y ten swawolny czas ra­dowa艂em Oskara b艂yskiem nielicznych w艂os贸w, kt贸rych celowo, 偶eby nie wzbudza膰 podejrze艅, nie zabra艂em.

Wreszcie grzebie艅 ugrz膮z艂 w szczotce do w艂os贸w. Odszed艂em od toaletki, kt贸ra absorbowa艂a mnie zbyt jednostronnie. Po drodze do 艂贸偶ka piel臋gniarki tr膮ci艂em krzes艂o kuchenne, na kt贸rym wisia艂 biu­stonosz.

Oskar m贸g艂 wype艂ni膰 obie negatywowe formy owego wyblak艂e­go i sp艂owia艂ego na brzegach stanika tylko swoimi pi臋艣ciami, ale one nie wype艂ni艂y, nie, porusza艂y si臋 obco, nieswojo, za ci臋偶ko, za ner­wowo w miseczkach, z kt贸rych codziennie ch臋tnie bym wyjada艂 nie znan膮 mi potraw臋, licz膮c si臋ju偶 z przej艣ciowymi wymiotami, bo ka偶da papka przyprawia niekiedy o md艂o艣ci, potem zn贸w jest s艂odka, zbyt s艂odka albo tak s艂odka, 偶e mdl膮ce jedzenie przypada do smaku i praw­dziw膮 mi艂o艣膰 wystawia na pr贸b臋.

Przypomnia艂 mi si臋 doktor Werner i wyj膮艂em pi臋艣ci z biustono­sza. Od razu przesta艂em my艣le膰 o doktorze Wernerze i stan膮艂em przed 艂贸偶kiem siostry Dorothei. Ach, to 艂贸偶ko piel臋gniarki! Jak偶e cz臋sto Oskar wyobra偶a艂 je sobie, a teraz okaza艂o si臋, 偶e by艂 to taki sam szpetny mebel, jaki r贸wnie偶 mojemu spoczynkowi, a czasem i bezsenno艣ci udziela艂 br膮zowo pomalowanych ram. 呕yczy艂bym jej bia艂o lakiero­wanego metalowego 艂贸偶ka z mosi臋偶nymi ga艂kami, z leciutk膮 krat膮, ale nie tego prymitywnego, nieczu艂ego grata. Bez ruchu, z oci臋偶a艂膮 g艂ow膮, niezdolny do 偶adnej nami臋tno艣ci, nawet do zazdro艣ci, sta艂em jaki艣 czas przed o艂tarzem snu, kt贸ry mia艂 chyba pierzyn臋 z granitu, potem odwr贸ci艂em si臋, uciek艂em od przygn臋biaj膮cego widoku. Ni­gdy Oskar nie m贸g艂by wyobrazi膰 sobie siostry Dorothei i jej snu w tym tak przez siebie znienawidzonym grobowcu.

Zwr贸ci艂em si臋 zn贸w ku toaletce, by膰 mo偶e powodowany zamia­rem, by teraz wreszcie otworzy膰 rzekome s艂oiczki z ma艣ciami, ale po drodze zniewoli艂a mnie szafa do zwr贸cenia uwagi na jej wymiary, do nazwania jej politury czarnobrazow膮, do obejrzenia profil贸w jej gzym­su, a w ko艅cu do otworzenia; bo ka偶da szafa pragnie, by j膮 otworzy膰.

Odchyli艂em pionowo gw贸藕d藕, kt贸ry zamiast zamka przytrzymy­wa艂 drzwi: natychmiast, bez mojej pomocy, drewno rozwar艂o si臋 z westchnieniem i ukaza艂o mi widok tak bogaty, 偶e musia艂em cofn膮膰 si臋 o par臋 krok贸w, by znad skrzy偶owanych ramion ch艂odno obser­wowa膰. Oskar nie chcia艂, jak nad toaletk膮, gubi膰 si臋 w szczeg贸艂ach;

nie chcia艂, jak przed 艂贸偶kiem, obci膮偶ony przes膮dami wyg艂asza膰 s膮­d贸w; chcia艂 w spotkaniu z szaf膮 zachowa膰 zupe艂n膮 艣wie偶o艣膰, jakby to by艂 dzie艅 pierwszy, poniewa偶 i szafa przyj臋艂a go z otwartymi ra­mionami.

Jednak偶e Oskar, niepoprawny esteta, nie potrafi艂 ca艂kowicie po­wstrzyma膰 si臋 od krytyki: przecie偶 jaki艣 barbarzy艅ca pospiesznie i niedbale odpi艂owa艂 szafie nogi, 偶eby postawi膰 spaczone pud艂o p艂a­sko na pod艂odze.

W 艣rodku panowa艂 nienaganny porz膮dek. Po prawej na trzech g艂臋bokich p贸艂kach pi臋trzy艂y si臋 komplety bielizny i bluzki. Biel i r贸偶owo艣膰 przeplata艂y si臋 z jasnym, niew膮tpliwie odpornym na pranie b艂臋kitem. Dwie zwi膮zane ze sob膮 ceratowe torby w czerwono-zielon膮 krat臋 wisia艂y blisko p贸艂ek z bielizn膮 na wewn臋trznej stronie pra­wych drzwi szafy i przechowywa艂y damskie po艅czochy, na wierzchu pocerowane, pod spodem ze spuszczonymi oczkami. W por贸wnaniu z tymi, kt贸re Maria dostawa艂a - i nosi艂a - w prezencie od swojego szefa i wielbiciela, po艅czochy w ceratowych torbach wyda艂y mi si臋 co prawda nie gorsze gatunkowo, ale g臋stsze i mocniejsze. W ob­szernej cz臋艣ci szafy po lewej wisia艂y na wieszakach b艂yszcz膮ce ma­towo, wykrochmalone piel臋gniarskie stroje. Powy偶ej, na p贸艂ce na kapelusze, ci膮gn臋艂y si臋 w szeregu wra偶liwe, nie znosz膮ce dotkni臋cia niewprawnej r臋ki, prze艣liczne piel臋gniarskie czepeczki. Tylko prze­lotnie rzuci艂em okiem na zgromadzone w lewo od bieli藕niarki cywil­ne fata艂aszki. Niedba艂a i tandetna kolekcja potwierdzi艂a moj膮 cich膮 nadziej臋: siostra Dorothea nie przywi膮zywa艂a wielkiej wagi do tej cz臋艣ci swojej garderoby. To samo odnosi艂o si臋 do trzech czy czterech garnkowatych nakry膰 g艂owy, kt贸re le偶a艂y na g贸rnej p贸艂ce obok czepeczk贸w, wci艣ni臋te byle jak jedno na drugie, gniot膮c swoje 艣mieszne przybrania ze sztucznych kwiat贸w, wygl膮daj膮c zarazem jak nieuda­ny ko艂acz. Na tej偶e p贸艂ce sta艂o jeszcze mo偶e z tuzin ksi膮偶ek z koloro­wymi grzbietami opieraj膮c si臋 o wype艂nione resztkami we艂ny pud艂o po butach.

Oskar przechyli艂 g艂ow臋, musia艂 podej艣膰 bli偶ej, 偶eby odczyta膰 ty­tu艂y. U艣miechaj膮c si臋 pob艂a偶liwie na powr贸t wyprostowa艂em g艂ow臋: poczciwa siostra Dorothea czyta艂a powie艣ci kryminalne. Ale do艣膰 ju偶 o cywilnej cz臋艣ci szafy. Zwabiony przez ksi膮偶ki w jej pobli偶e, zachowa艂em dogodne miejsce, wi臋cej jeszcze, schyli艂em si臋 w g艂膮b, nie broni艂em si臋 ju偶 przed rosn膮cym coraz bardziej pragnieniem przy­nale偶no艣ci, stania si臋 jedn膮 z rzeczy w szafie, kt贸rej siostra Dorothea powierza艂a niebagateln膮 cz臋艣膰 swojej powierzchowno艣ci.

Nie musia艂em nawet odsuwa膰 na bok praktycznych sportowych but贸w na p艂askim obcasie, kt贸re sta艂y na dnie i starannie wyczysz­czone czeka艂y na wyj艣cie. 艁ad panuj膮cy w szafie by艂 niemal umy艣l­nym zaproszeniem, a rzeczy zosta艂y tak u艂o偶one, 偶e Oskar, z kolana­mi pod brod膮, przycupn膮wszy na pi臋tach, nie gniot膮c sukien, znalaz艂 w 艣rodku do艣膰 miejsca wok贸艂 siebie i nad sob膮. Wszed艂em wi臋c do szafy i wiele sobie po tym obiecywa艂em.

Jednak偶e nie od razu zdo艂a艂em si臋 skupi膰. Oskar czu艂 si臋 obser­wowany przez meble i 偶ar贸wk臋 izdebki. 呕eby nada膰 swojej bytno艣ci w szafie charakter bardziej intymny, pr贸bowa艂em przymkn膮膰 drzwi. By艂o z tym troch臋 trudno艣ci, bo rozpory przy przylgach by艂y zu偶yte i drewno u g贸ry odstawa艂o; 艣wiat艂o wpada艂o do 艣rodka, by艂o go jed­nak za ma艂o, 偶eby mi przeszkodzi膰. Za to spot臋gowa艂 si臋 zapach. Pachnia艂o czym艣 starym, czystym, ju偶 nie octem, tylko 艂agodn膮 wo­ni膮 naftaliny; pachnia艂o dobrze.

C贸偶 robi艂 Oskar siedz膮c w szafie? Przy艂o偶y艂 czo艂o do pierwszego z brzegu s艂u偶bowego stroju siostry Dorothei, by艂 to fartuch z d艂ugimi r臋kawami, zapinany pod szyj臋, i z miejsca stan臋艂y przed nim otwo­rem drzwi na wszystkie oddzia艂y szpitalnego bytowania - wtedy moja prawa r臋ka, mo偶e szukaj膮c podpory, si臋gn臋艂a w ty艂, omin臋艂a cywilne suknie, zab艂膮dzi艂a, straci艂a oparcie, chwyci艂a, z艂apa艂a co艣 g艂adkiego, gi臋tkiego, znalaz艂a w ko艅cu, trzymaj膮c jeszcze 贸w g艂adki przedmiot w gar艣ci, listw臋 wspornikow膮 i przesun臋艂a si臋 po 艂acie poprzecznej, kt贸ra przybita poziomo dawa艂a oparcie mnie i tylnej 艣cianie szafy; Oskar mia艂 ju偶 praw膮 r臋k臋 z powrotem przed sob膮, m贸g艂by by膰 zado­wolony - wtedy pokaza艂em sobie, co z艂apa艂em za plecami.

Zobaczy艂em czarny lakierowany pasek, a jednocze艣nie zobaczy­艂em co艣 wi臋cej, bo w pudle by艂o tak szaro, 偶e lakierowany pasek nie musia艂 by膰 tylko paskiem. R贸wnie dobrze m贸g艂by oznacza膰 co艣 in­nego, co艣 r贸wnie g艂adkiego, wyd艂u偶onego, co jako nieodmiennie trzy­letni b臋bnista zobaczy艂em na molo pod Nowym Portem. Moja biedna mama w granatowym p艂aszczu wiosennym z malinowymi wy艂oga­mi, Matzerath w palcie, Jan Bro艅ski z aksamitnym ko艂nierzem, wst膮偶­ka przy marynarskiej czapce Oskara z wyszywanym z艂otem napisem 鈥濻MS Seydlitz鈥 - wszystko to wi膮za艂o si臋 z tym wspomnieniem, a palto i aksamitny ko艂nierz skaka艂y przede mn膮 i przed mam膮, kt贸ra z uwagi na wysokie obcasy nie mog艂a skaka膰, z kamienia na kamie艅, a偶 po znak nawigacyjny, gdzie siedzia艂 w臋dkarz ze sznurem do bieli­zny i workiem po ziemniakach pe艂nym soli i ruchu. Zobaczywszy worek i sznur byli艣my ciekawi, dlaczego cz艂owiek pod znakiem na­wigacyjnym 艂owi na sznur do bielizny, ale facet z Brze藕na albo

z Nowego Portu, a mo偶e z jeszcze innej miejscowo艣ci za艣mia艂 si臋 tylko i splun膮艂 w wod臋 br膮zow膮 g臋st膮 艣lin膮, kt贸ra d艂ugo jeszcze chybota艂a si臋 w miejscu nie opodal mola, a偶 porwa艂a j膮 mewa; bo mewa porwie wszystko, nie jest delikatn膮 go艂臋bic膮, a tym bardziej piel臋­gniark膮 - by艂oby to zbyt proste, gdyby wszystko, co stroi si臋 w biel, mo偶na by艂o wrzuci膰 do jednego kot艂a, wsadzi膰 do jednej szafy; to samo da si臋 powiedzie膰 o czerni, bo w贸wczas jeszcze nie ba艂em si臋 Czarnej Kucharki, siedzia艂em nieustraszenie w szafie, to zn贸w nie siedzia艂em w szafie, podobnie nieustraszenie sta艂em w bezwietrznej ciszy na molo pod Nowym Portem, tutaj trzyma艂em lakierowany pa­sek, tam co艣 innego, co cho膰 r贸wnie偶 czarne i 艣liskie, nie by艂o jednak paskiem, siedz膮c w szafie szuka艂em por贸wnania, bo szafy do tego zmuszaj膮, wymieni艂em Czarn膮 Kuchark臋, ale wtedy jeszcze mi to nie zalaz艂o za sk贸r臋, na bieli zna艂em si臋 du偶o lepiej, nie odr贸偶nia艂em w艂a艣ciwie mewy od siostry Dorothei, odp臋dza艂em jednak od siebie go艂臋bia i podobne g艂upstwa, zw艂aszcza 偶e nie by艂y to Zielone 艢wi膮t­ki, tylko Wielki Pi膮tek, kiedy pojechali艣my do Brze藕na i poszli艣my p贸藕niej na molo - nie by艂o te偶 go艂臋bi nad znakiem nawigacyjnym, pod kt贸rym siedzia艂 facet z Nowego Portu ze sznurem do bielizny, siedzia艂, a tak偶e spluwa艂, i gdy facet z Brze藕na wybiera艂 sznur, a偶 potem sznur si臋 sko艅czy艂, i pokaza艂, dlaczego tak ci臋偶ko by艂o wyci膮­gn膮膰 go ze s艂onawych w贸d Mot艂awy, gdy moja biedna mama po艂o偶y­艂a potem r臋k臋 na ramieniu i aksamitnym ko艂nierzu Jana Bro艅skiego, bo twarz zrobi艂a si臋 jej jak papier, bo chcia艂a odej艣膰, lecz potem mu­sia艂a patrze膰, jak facet cisn膮艂 ko艅ski 艂eb na kamienie, jak mniejsze, jasnozielone w臋gorze wyskakiwa艂y z grzywy, a wi臋ksze, ciemniej­sze wydusza艂 z pad艂a, jak gdyby chodzi艂o o wyci膮ganie 艣rub, kto艣 rozdar艂 pierzyn臋, to znaczy, nadlecia艂y mewy, rzuci艂y si臋 na w臋gorze, bo mewy, je艣li jest ich trzy albo wi臋cej, bez trudu daj膮 sobie rad臋 z ma艂ym w臋gorzem, natomiast wi臋ksze sztuki przysparzaj膮 im du偶o k艂opot贸w. Wtedy jednak facet otworzy艂 karemu pysk, wepchn膮艂 ka­wa艂ek drewna mi臋dzy z臋by, ko艅 jakby si臋 roze艣mia艂, a on wsun膮艂 w g艂膮b ow艂osion膮 r臋k臋, si臋gn膮艂, chwyci艂, jak ja w szafie si臋gn膮艂em, chwyci艂em, tak i on, i jak ja wyci膮gn膮艂em lakierowany pasek, tak on wyci膮gn膮艂 dwa naraz, machn膮艂 nimi w powietrzu, rzuci艂 na kamie­nie, a偶 moja biedna mama zwr贸ci艂a ca艂e 艣niadanie, kt贸re sk艂ada艂o si臋 z kawy z mlekiem, bia艂ka i 偶贸艂tka, odrobiny marmolady i k臋s贸w bia­艂ego chleba, i by艂o tak sute, 偶e mewy od razu ustawi艂y si臋 uko艣nie, zesz艂y pi臋tro ni偶ej, opad艂y z rozczapierzonymi pazurami, nie m贸­wi膮c ju偶 o wrzasku ani o tym, 偶e mewy, jak powszechnie wiadomo, maj膮 z艂e oczy, i nie da艂y si臋 odp臋dzi膰, na pewno nie Janowi Bro艅skiemu, kt贸ry si臋 ich ba艂 i obiema r臋kami zas艂ania艂 swoje niebieskie, pogodne oczy, nie us艂ucha艂y te偶 mojego b臋benka, tylko ob偶era艂y si臋, a tymczasem ja z w艣ciek艂o艣ci膮, ale i zachwytem znajdowa艂em na bla­sze niejeden nowy rytm, lecz mojej biednej mamie wszystko to zo­boj臋tnia艂o, by艂a ca艂kowicie zaprz膮tni臋ta czym innym, d艂awi艂a si臋 i d艂awi艂a, jednak偶e nic si臋 ju偶 nie pokazywa艂o, poniewa偶 zjad艂a nie­zbyt wiele, bo chcia艂a zachowa膰 smuk艂膮 figur臋, dlatego chodzi艂a dwa razy w tygodniu na gimnastyk臋 do Frauenschaftu, ale to niewiele pomaga艂o, gdy偶 jad艂a po kryjomu i zawsze znajdowa艂a jakie艣 wyj­艣cie, jak i facet z Nowego Portu, na przek贸r wszelkim teoriom, kiedy wszyscy my艣leli, 偶e ju偶 nic z tego nie b臋dzie, na zako艅czenie wyci膮­gn膮艂 szkapie z ucha w臋gorza. Ryba ca艂a by艂a w bia艂ej kaszy, bo za­szy艂a si臋 w ko艅skim m贸zgu. Facet jednak tak d艂ugo ni膮 wywija艂, a偶 kasza opad艂a, a偶 w臋gorz ods艂oni艂 sw贸j blask i l艣ni艂 jak lakierowany pasek, bo w艂a艣nie to chcia艂em powiedzie膰: taki lakierowany pasek nosi艂a siostra Dorothea, ilekro膰 sz艂a prywatnie, bez broszki z czer­wonym krzy偶em.

My natomiast poszli艣my do domu, chocia偶 Matzerath chcia艂 jesz­cze zosta膰, bo do portu wp艂ywa艂 jaki艣 fin, mia艂 chyba z tysi膮c osiem­set ton i wzbija艂 fale. Facet zostawi艂 ko艅ski 艂eb na molo. W jednej chwili karosz zrobi艂 si臋 bia艂y i zacz膮艂 wrzeszcze膰. Nie wrzeszcza艂 jednak tak, jak to robi膮 konie, wrzeszcza艂 raczej jak ob艂ok, kt贸ry jest bia艂y, g艂o艣ny i 偶ar艂ocznie otula ko艅ski 艂eb. Co w gruncie rzeczy by艂o w贸wczas ca艂kiem przyjemne, bo dzi臋ki temu nie widzia艂o si臋 ju偶 szka­py, cho膰 mo偶na by艂o sobie wyobrazi膰, co si臋 kry艂o za tym szale艅­stwem. R贸wnie偶 fin odwr贸ci艂 nasz膮 uwag臋, by艂 wy艂adowany drze­wem i tak pordzewia艂y jak brama cmentarna na Zaspie. Moja biedna mama nie ogl膮da艂a si臋 jednak ani za finem, ani za mewami. Mia艂a do艣膰. Cho膰 dawniej nie tylko gra艂a na naszym fortepianie, ale 艣pie­wa艂a piosenk臋 Ma艂a mewo, le膰 nad Helgoland, wi臋cej ju偶 jej nie za­艣piewa艂a, w og贸le nic ju偶 nie za艣piewa艂a, z pocz膮tku nie chcia艂a te偶 tkn膮膰 偶adnej ryby, ale pewnego pi臋knego dnia zacz臋艂a je艣膰 tyle ryby, i to jak najt艂ustszej, a偶 ju偶 nie mog艂a, nie, nie chcia艂a, mia艂a do艣膰, nie tylko w臋gorza, ale i 偶ycia, zw艂aszcza m臋偶czyzn, mo偶e i Oskara, w ka偶dym razie ona, kt贸ra sk膮din膮d niczego sobie nie odmawia艂a, sta艂a si臋 raptem skromna w wymaganiach, wstrzemi臋藕liwa i pozwo­li艂a pochowa膰 si臋 w Br臋towie. Po niej to chyba odziedziczy艂em, 偶e z jednej strony nie chc臋 sobie niczego odm贸wi膰, z drugiej za艣 bez wszystkiego mog臋 si臋 obej艣膰; tylko bez w臋dzonych w臋gorzy, cho膰 nadal s膮 takie drogie, nie mog臋 偶y膰. Odnosi艂o si臋 to r贸wnie偶 do siostry Dorothei, kt贸rej nigdy nie widzia艂em, kt贸rej lakierowany pasek

niespecjalnie mi si臋 podoba艂 - a mimo to nie mog艂em si臋 od niego oderwa膰, pasek nie ko艅czy艂 si臋, r贸s艂 nawet, bo woln膮 r臋k膮 odpi膮艂em guziki rozporka i zrobi艂em to, 偶eby zn贸w wyobrazi膰 sobie piel臋gniar­k臋, kt贸rej obraz przez mn贸stwo l艣ni膮cych w臋gorzy i podp艂ywaj膮ce­go fina mocno mi si臋 zamaza艂.

Stopniowo Oskarowi, kt贸ry raz po raz powraca艂 na molo, uda艂o si臋 wreszcie przy pomocy mew odnale藕膰 艣wiat siostry Dorothei przy­najmniej w tej cz臋艣ci szafy, kt贸ra go艣ci艂a jej puste, a jednak poci膮ga­j膮ce s艂u偶bowe stroje. Gdy w ko艅cu zobaczy艂em j膮 bardzo wyra藕nie i - jak mi si臋 zdawa艂o - dostrzega艂em ka偶dy szczeg贸艂 jej twarzy, rygle wy艣lizn臋艂y si臋 ze zu偶ytych zasuwek: drzwi szafy rozwar艂y si臋 zgrzytliwie, nag艂a jasno艣膰 wytr膮ci艂a mnie z r贸wnowagi i Oskar mu­sia艂 zada膰 sobie niema艂o trudu, 偶eby nie poplami膰 wisz膮cego najbli­偶ej fartucha siostry Dorothei.

Byle tylko stworzy膰 niezb臋dne przej艣cie, a ponadto na weso艂o zako艅czy膰 pobyt w szafie, kt贸ry wbrew oczekiwaniom kosztowa艂 mnie troch臋 si艂, wyb臋bni艂em - czego nie robi艂em ju偶 od lat - mniej czy bardziej zr臋cznie par臋 szybkich takt贸w na suchej tylnej 艣cianie szafy, potem wyszed艂em z niej, jeszcze raz zbada艂em jej czysto艣膰 - naprawd臋 nie mia艂em sobie nic do zarzucenia, nawet lakierowany pasek zachowa艂 sw贸j blask, nie, trzeba by艂o przetrze膰 kilka zmato­wia艂ych miejsc, chuchn膮膰 na nie, a偶 pasek ponownie sta艂 si臋 tym, co przypomina艂o w臋gorze, kt贸re w latach mojej wczesnej m艂odo艣ci 艂a­pano na molo pod Nowym Portem.

Ja, Oskar, opu艣ci艂em izdebk臋 siostry Dorothei gasz膮c ow膮 czterdziesto艣wiecow膮 偶ar贸wk臋, kt贸ra przypatrywa艂a mi si臋 przez ca艂膮 wi­zyt臋.




























Klepp


Sta艂em na korytarzu, mia艂em w portfelu p臋k p艂owych w艂os贸w, przez sekund臋 stara艂em si臋 wyczu膰 ten p臋k przez sk贸r臋 portfela, pod­szewk臋 marynarki, kamizelk臋, koszul臋 i podkoszulek, by艂em jednak zbyt os艂abiony i w 贸w dziwnie przygn臋biaj膮cy spos贸b zbyt zaspoko­jony, 偶eby w tej wyniesionej z izdebki zdobyczy dojrze膰 co艣 wi臋cej ni偶 zwyk艂y ubytek, jaki wyczesuj膮 grzebienie.

Dopiero teraz Oskar przyzna艂 si臋 przed sob膮, 偶e poszukiwa艂 zu­pe艂nie innych skarb贸w. Przebywaj膮c w izdebce siostry Dorothei chcia­艂em przecie偶 udowodni膰 sobie, 偶e gdzie艣 w tym pomieszczeniu kryj膮 si臋 艣lady owego doktora Wernera, cho膰by tylko w postaci jednej ze znanych mi kopert. Niczego nie znalaz艂em. Ani koperty, ani tym bar­dziej zapisanego arkusza. Oskar nie ukrywa, 偶e z p贸艂ki na kapelusze wyci膮ga艂 jedn膮 po drugiej powie艣ci kryminalne siostry Dorothei, otwiera艂, bada艂 pod k膮tem dedykacji i zak艂adek, polowa艂em te偶 na fotografi臋, bo Oskar zna艂 wi臋kszo艣膰 lekarzy szpitala Naj艣wi臋tszej Marii Panny, co prawda nie z nazwiska, ale z widzenia - lecz zdj臋cia doktora Wernera nigdzie nie by艂o.

Wydawa艂o si臋, 偶e pok贸j siostry Dorothei by艂 doktorowi nie zna­ny, a je艣li widzia艂 go kiedy艣, to nie uda艂o mu si臋 pozostawi膰 艣lad贸w. Oskar mia艂by zatem wszelkie powody do rado艣ci. Czy偶 nie uzyska­艂em nad doktorem wielkiej przewagi? Czy brak jakichkolwiek 艣la­d贸w lekarza nie stanowi艂 dowodu, 偶e stosunki mi臋dzy nim a siostr膮 ogranicza艂y si臋 tylko do terenu szpitala, mia艂y wi臋c charakter s艂u偶bo­wy, a je艣li pozas艂u偶bowy, to zgo艂a jednostronny?

Zazdro艣膰 Oskara domaga艂a si臋 jednak motywu. Jakkolwiek zabola艂­by mnie najdrobniejszy znak obecno艣ci doktora Wernera, dozna艂bym przecie偶 g艂臋bokiej satysfakcji, kt贸rej nie da艂oby si臋 por贸wna膰 z owym drobnym i kr贸tkotrwa艂ym prze偶yciem podczas bytno艣ci w szafie.

Nie wiem ju偶, jak wr贸ci艂em do swojego pokoju, przypominam sobie jednak, 偶e za tymi drzwiami, w drugim ko艅cu korytarza, kt贸re prowadzi艂y do pokoju niejakiego pana M眉nzera, us艂ysza艂em sztucz­ne, staraj膮ce si臋 zwr贸ci膰 uwag臋, uporczywe kaszlanie. Co mnie ob­chodzi艂 贸w pan M眉nzer? Ma艂o mi by艂o sublokatorki Je偶a? Czy偶bym mia艂 jeszcze M眉nzera - kto wie, co si臋 kry艂o za tym nazwiskiem - bra膰 na swoje barki? Oskar pu艣ci艂 wi臋c mimo uszu natarczywy ka­szel, a raczej: nie zrozumia艂em, czego ode mnie 偶膮dano, i dopiero w swoim pokoju doszed艂em do przekonania, 偶e 贸w nie znany mi i oboj臋tny pan M眉nzer kaszla艂, 偶eby mnie, Oskara, zwabi膰 do siebie.

Nie b臋d臋 ukrywa艂: przez d艂u偶szy czas by艂o mi 偶al, 偶e nie zareago­wa艂em na kaszel, bo m贸j pok贸j wyda艂 mi si臋 tak strasznie ciasny, i zarazem obszerny, 偶e nawet uci膮偶liw膮 i wymuszon膮 rozmow臋 z kasz­l膮cym panem M眉nzerem przyj膮艂bym jak dobrodziejstwo. Lecz nie zdoby艂em si臋 na odwag臋, by z op贸藕nieniem, mo偶e odwzajemniaj膮c si臋 kaszlem na korytarzu, nawi膮za膰 kontakt z tym panem za drzwia­mi w drugim ko艅cu korytarza, opad艂em bezwolnie na niewzruszony prostok膮t kuchennego krzes艂a w moim pokoju, poczu艂em, jak zawsze, kiedy siedz臋 na krzes艂ach, 偶e krew uderza mi do g艂owy, si臋gn膮艂em na 艂贸偶ko po domowy poradnik lekarski, upu艣ci艂em go na pod艂og臋, kart­ki drogiej ksi膮偶ki, kt贸r膮 kupi艂em za ci臋偶ko zarobiony pozowaniem grosz, pomi臋艂y si臋, wzi膮艂em ze sto艂u prezent od Raskolnikowa, bla­szany b臋benek, trzyma艂em go, nie mog艂em jednak dobra膰 si臋 do bla­chy pa艂eczkami. Oskar nie zdoby艂 si臋 te偶 na 艂zy, kt贸re spadaj膮c na bia艂y okr膮g艂y lakier przynosi艂yby nierytmiczn膮 ulg臋.

Mo偶na by teraz zacz膮膰 traktat o utraconej niewinno艣ci, mo偶na by postawi膰 b臋bni膮cego, nieprzerwanie trzyletniego Oskara obok Oskara garbatego, pozbawionego g艂osu, niezdolnego do 艂ez i b臋bnienia. Nie odpowiada艂oby to jednak faktom: Oskar ju偶 jako trzyletni b臋bnista kilkakrotnie straci艂 niewinno艣膰, potem j膮 odzyska艂 albo odhodowa艂; bo niewinno艣膰 mo偶na por贸wna膰 do bujnie rozrastaj膮cego si臋 zielska - prosz臋 tylko pomy艣le膰 o tych wszystkich niewinnych babciach, kt贸re by艂y kiedy艣 jedna w drug膮 nikczemnymi, przej臋tymi nienawi­艣ci膮 oseskami - nie, to nie zabawa w win臋 i niewinno艣膰 poderwa艂a Oskara z kuchennego krzes艂a; to raczej mi艂o艣膰 do siostry Dorothei kaza艂a mi od艂o偶y膰 nie tkni臋ty pa艂eczkami b臋benek, opu艣ci膰 pok贸j, korytarz, mieszkanie Zeidler贸w i zjawi膰 si臋 w Akademii, chocia偶 profesor Kuchen zam贸wi艂 mnie dopiero na p贸藕ne popo艂udnie.

Gdy Oskar niespokojnym krokiem opuszcza艂 sw贸j pok贸j, szed艂 korytarzem, ceremonialnie i g艂o艣no otwiera艂 drzwi wej艣ciowe, nasta­wia艂em przez chwil臋 ucha ku drzwiom pana M眉nzera. Nie zakaszla艂, a ja, zawstydzony, oburzony, zaspokojony i g艂odny, pe艂en wstr臋tu i g艂odu 偶ycia, niekiedy u艣miechaj膮c si臋, to zn贸w bliski p艂aczu, wy­szed艂em z mieszkania, a niebawem i z domu przy J眉licher Strasse.

W par臋 dni p贸藕niej zrealizowa艂em piel臋gnowany od dawna plan, kt贸rego szczeg贸艂owe przygotowanie okaza艂o si臋 doskona艂膮 metod膮. Owego dnia by艂em wolny przez ca艂e przedpo艂udnie. Dopiero o trzeciej po po艂udniu Oskar i Ulla mieli pozowa膰 pe艂nemu inwencji malarzowi Raskolnikowowi, ja jako Odyseusz, kt贸ry wracaj膮c do domu obdarza swoj膮 Penelop臋 garbem. Na pr贸偶no stara艂em si臋 odwie艣膰 artyst臋 od tego pomys艂u. Raskolnikow buszowa艂 w贸wczas z powodzeniem w艣r贸d greckich bog贸w i p贸艂bog贸w. Ulla czu艂a si臋 w mitologii dobrze, wi臋c uleg艂em, pozwala艂em si臋 malowa膰 w postaci Wulkana, Plutona z Prozerpin膮, wreszcie - owego popo艂udnia - garbatego Odyseusza. Bar­dziej jednak zale偶y mi na opisaniu owego przedpo艂udnia. Tote偶 Oskar nie wspomni pa艅stwu, jak wygl膮da艂a muza Ulla jako Penelopa, i po­wie: w mieszkaniu Zeidler贸w by艂o cicho. Je偶 wybra艂 si臋 w podr贸偶 han­dlow膮 ze swoimi maszynkami do strzy偶enia w艂os贸w, siostra Dorothea mia艂a dzienny dy偶ur i wysz艂a z domu ju偶 o sz贸stej rano, pani Zeidler le偶a艂a jeszcze w 艂贸偶ku, gdy kr贸tko po 贸smej listonosz przyni贸s艂 poczt臋.

Natychmiast przejrza艂em korespondencj臋, do siebie nie znalaz艂em nic - ostatni list Marii mia艂 dopiero dwa dni - ale wystarczy艂 jeden rzut oka, by dostrzec nadan膮 w mie艣cie kopert臋, zaadresowan膮 po­nad wszelk膮 w膮tpliwo艣膰 r臋k膮 doktora Wernera.

Na razie po艂o偶y艂em j膮 obok innych przesy艂ek przeznaczonych dla pana M眉nzera i Zeidler贸w, wr贸ci艂em do siebie i poczeka艂em, a偶 Zeidlerowa wyjrza艂a na korytarz, zanios艂a sublokatorowi M眉nzerowi jego list, wst膮pi艂a do kuchni, potem do sypialni i po zaledwie dziesi臋ciu minutach wysz艂a z mieszkania, z domu, bo o dziewi膮tej zaczyna艂a prac臋 w biurze u Mannesmanna.

Dla pewno艣ci Oskar odczeka艂 jeszcze, ubiera艂 si臋 przesadnie d艂u­go, oczy艣ci艂 sobie, na zewn膮trz spokojny, paznokcie i potem dopiero zdecydowa艂 si臋 dzia艂a膰. Poszed艂em do kuchni, postawi艂em aluminio­wy garnek do po艂owy nape艂niony wod膮 na najwi臋kszy palnik trzyp艂omieniowego piecyka gazowego, pu艣ci艂em z pocz膮tku silny p艂o­mie艅, ale gdy tylko woda zacz臋艂a parowa膰, przykr臋ci艂em kurek do oporu, potem, strzeg膮c starannie swoich my艣li i zaprz膮taj膮c je jak najbardziej ka偶dorazowymi czynno艣ciami, trzema krokami dopad艂em izdebki siostry Dorothei, z艂apa艂em list, kt贸ry Zeidlerowa wsun臋艂a do po艂owy pod drzwi, wr贸ci艂em do kuchni i ostro偶nie trzyma艂em od­wrotn膮 stron臋 koperty tak d艂ugo nad par膮, a偶 mog艂em j膮 otworzy膰 niczego nie uszkadzaj膮c. Oczywi艣cie, zanim Oskar odwa偶y艂 si臋 po­trzyma膰 list doktora Wernera nad garnkiem, wy艂膮czy艂 gaz.

Wiadomo艣膰 od lekarza przeczyta艂em nie w kuchni, tylko le偶膮c na swoim 艂贸偶ku. Zrazu poczu艂em si臋 zawiedziony, bo ani nag艂贸wek, ani ko艅cowe frazesy listu nie dostarcza艂y najl偶ejszego dowodu na to, 偶e lekarza 艂膮czy romans z piel臋gniark膮.

Droga panno Dorotheo鈥, zaczyna艂 doktor i ko艅czy艂: 鈥濷ddany Pani Erich Werner鈥.

Tak偶e czytaj膮c w艂a艣ciwy tekst nie znalaz艂em ani jednego naprawd臋 czu艂ego s艂owa. Werner ubolewa艂, 偶e poprzedniego dnia nie mia艂 okazji porozmawia膰 z siostr膮 Dorothea, chocia偶 widzia艂 j膮 przy dwuskrzyd艂owych drzwiach na prywatny oddzia艂 m臋ski. Z niezrozumia艂ych dla doktora Wernera powod贸w siostra Dorothea zawr贸ci艂a jednak, zoba­czywszy niespodziewanie lekarza w rozmowie z siostr膮 Beat膮 - a wi臋c przyjaci贸艂k膮 Dorothei. Doktor Werner prosi艂 tylko o wyt艂umaczenie, bo rozmowa, jak膮 prowadzi艂 z siostr膮 Beat膮, mia艂a czysto s艂u偶bowy charakter. Jak ona, siostra Dorothea, dobrze wie, stara艂 si臋 zawsze, daw­niej i teraz, zachowywa膰 dystans wobec troch臋 nieopanowanej Beaty. 呕e nie jest to 艂atwe, ona Dorothea, kt贸ra przecie偶 zna Beat臋, powinna zrozumie膰, bo siostra Beata cz臋sto bez 偶adnego skr臋powania okazuje swoje uczucia, kt贸rych on, doktor Werner, oczywi艣cie nigdy nie od­wzajemnia. Ostatnie zdanie listu brzmia艂o: 鈥濸rosz臋 mi wierzy膰, 偶e w ka偶dej chwili ma Pani mo偶liwo艣膰 porozumienia si臋 ze mn膮鈥. Mimo formalistyki, ch艂odu, a nawet arogancji tych linijek pod koniec zdo艂a­艂em bez trudu zdemaskowa膰 styl doktora E. Wernera, spostrzeg艂em, czym ten list chcia艂 by膰: p艂omiennym wyznaniem mi艂osnym.

Machinalnie wsadzi艂em zapisany arkusz do koperty, nie zacho­wuj膮c ju偶 偶adnej ostro偶no艣ci, klej, kt贸ry przedtem by膰 mo偶e Werner zwil偶y艂 swoim j臋zykiem, zwil偶y艂em teraz j臋zykiem Oskara, zacz膮­艂em si臋 艣mia膰, a po chwili, 艣miej膮c si臋 nadal, bi膰 si臋 d艂oni膮 na prze­mian w czo艂o i w potylic臋, a偶 po艣r贸d tego bicia uda艂o mi si臋 oderwa膰 praw膮 d艂o艅 od czo艂a Oskara i po艂o偶y膰 na klamce, otworzy膰 drzwi mojego pokoju, wyj艣膰 na korytarz i wsun膮膰 list doktora Wernera pod drzwi, kt贸re szaro pomalowanym drewnem i mleczn膮 szyb膮 zagra­dza艂y drog臋 do znanego mi dobrze pokoiku siostry Dorothei.

Siedzia艂em jeszcze w kucki, palcem, mo偶e dwoma, dotyka艂em listu, gdy z pokoju na drugim ko艅cu korytarza us艂ysza艂em g艂os pana M眉nzera. Zrozumia艂em ka偶de s艂owo jego powolnego i jakby przy dyktowaniu akcentowanego wo艂ania: - Ach, drogi panie, czy m贸g艂­by pan przynie艣膰 mi troch臋 wody?

Wsta艂em, pomy艣la艂em sobie: ten cz艂owiek musi by膰 chory, r贸wno­cze艣nie jednak zda艂em sobie spraw臋, 偶e cz艂owiek za drzwiami nie jest chory, 偶e Oskar tylko wm贸wi艂 sobie t臋 chorob臋, aby mie膰 pretekst do zaniesienia wody, bo zwyczajne, niczym nie umotywowane wo艂anie nigdy by nie zwabi艂o mnie do pokoju zupe艂nie obcego cz艂owieka.

Z pocz膮tku chcia艂em mu zanie艣膰 t臋 letni膮 jeszcze wod臋 w alu­miniowym garnku, kt贸ra pomog艂a mi otworzy膰 list lekarza. Potem jednak wyla艂em u偶ywan膮 wod臋 do zmywaka, nabra艂em 艣wie偶ej i za­nios艂em garnek z wod膮 pod drzwi, za kt贸rymi musia艂 mieszka膰 do­magaj膮cy si臋 mnie i wody, a mo偶e tylko wody g艂os pana M眉nzera.

Oskar zapuka艂, wszed艂 i od razu natkn膮艂 si臋 na tak charaktery­styczny dla Kleppa zapach. Je艣li nazw臋 ten wyziew kwa艣nym, to przemilcz臋 jego r贸wnie siln膮 s艂odk膮 substancj臋. Atmosfera wok贸艂 Kleppa nie mia艂a na przyk艂ad nic wsp贸lnego z octowym powietrzem iz­debki piel臋gniarki. Powiedzie膰 o niej s艂odko-kwa艣na te偶 by艂oby nie­dobrze. 脫w pan M眉nzer, czyli Klepp, jak go dzisiaj nazywam, grubawy i leniwy, a mimo to nie oci臋偶a艂y, poc膮cy si臋 lekko, przes膮d­ny, nie myty, ale nie zaniedbany flecista i muzyk jazzowy, kt贸remu stale co艣 przeszkadza艂o umrze膰, mia艂 i ma w sobie zapach trupa, kt贸­ry nie mo偶e przesta膰 pali膰 papieros贸w, ssa膰 mi臋to wek i zaje偶d偶a膰 czosnkiem. Tak pachnia艂 ju偶 wtedy, tak pachnie i oddycha dzisiaj, w dni odwiedzin, nasycaj膮c atmosfer臋 ch臋ci膮 偶ycia i poczuciem znikomo艣ci, rzuca si臋 na mnie, a zaraz po jego ceremonialnym, obiecuj膮cym powr贸t wyj艣ciu Bruno musi otwiera膰 okna i drzwi, robi膰 przeci膮g.

Dzisiaj Oskar jest ob艂o偶nie chory. Wtedy, w mieszkaniu Zeidlera, zasta艂em Kleppa na szcz膮tkach 艂贸偶ka. Gni艂 nie trac膮c dobrego humo­ru, w zasi臋gu r臋ki mia艂 staro艣wieck膮 chcia艂oby si臋 powiedzie膰: baro­kow膮 maszynk臋 spirytusow膮, chyba z tuzin paczek spaghetti, puszki oliwy, koncentrat pomidorowy w tubkach, zwilgotnia艂膮, skawalon膮 s贸l na gazetowym papierze i skrzynk臋 butelkowego piwa, kt贸re - jak si臋 p贸藕niej okaza艂o - by艂o ciep艂awe. Siusia艂 na le偶膮co do pustych butelek, potem, jak po godzince opowiedzia艂 mi w zaufaniu, zamy­ka艂 nape艂nione przewa偶nie po brzegi, pojemno艣ci膮 dopasowane do jego potrzeb zielonkawe zbiorniczki, odstawia艂 na bok, z dala od tych, w kt贸rych by艂o jeszcze piwo, 偶eby na wypadek, gdy chwyci go prag­nienie, unikn膮膰 pomy艂ki. Chocia偶 mia艂 wod臋 w pokoju - przy odro­binie przedsi臋biorczo艣ci m贸g艂by siusia膰 do umywalki - zbyt by艂 le­niwy albo lepiej m贸wi膮c, za bardzo sam sobie przeszkadza艂 we wstawaniu, 偶eby opu艣ci膰 z wielkim trudem ugniecione 艂贸偶ko i w garn­ku na spaghetti przynie艣膰 艣wie偶ej wody.

Poniewa偶 Klepp jako pan M眉nzer pieczo艂owicie gotowa艂 maka­ron zawsze w tej samej wodzie, a zatem kilkakrotnie odlewanej, co­raz bardziej zawiesistej brei strzeg艂 jak oka w g艂owie, udawa艂o mu si臋 zachowa膰, dzi臋ki zapasowi pustych butelek po piwie, poziom膮, dopasowan膮 do 艂贸偶ka pozycj臋 d艂u偶ej nieraz ni偶 przez cztery dni. Moment krytyczny przychodzi艂, kiedy z brei po spaghetti zostawa艂y przesolone, lepkie resztki. Klepp m贸g艂by wtedy co prawda rozpo­cz膮膰 g艂od贸wk臋; ale do tego w贸wczas brakowa艂o mu jeszcze przes艂a­nek ideologicznych, poza tym taka asceza by艂a chyba z g贸ry obliczo­na na okres czterech, pi臋ciu dni, bo w przeciwnym razie pani Zeidler, kt贸ra przynosi艂a mu poczt臋, albo wi臋kszy garnek na spaghetti i odpo­wiedni do zapasu makaronu zapas wody, mog艂yby jeszcze bardziej uniezale偶ni膰 go od otoczenia.

Gdy Oskar naruszy艂 tajemnic臋 korespondencji, Klepp ju偶 od pi臋­ciu dni le偶a艂 niezale偶nie w 艂贸偶ku; resztkami swojej wody po spaghet­ti m贸g艂by przykleja膰 afisze na s艂upach og艂oszeniowych. I wtedy us艂y­sza艂 moje niezdecydowane kroki na korytarzu, po艣wi臋cone siostrze Dorothei i jej listom. Przekonawszy si臋 uprzednio, 偶e Oskar nie re­aguje na sztuczny, zapraszaj膮cy kaszel, tego dnia, kiedy przeczyta­艂em ch艂odno-nami臋tny list mi艂osny doktora Wernera, u偶y艂 swojego g艂osu: - Ach, drogi panie, czy m贸g艂by pan przynie艣膰 mi troch臋 wody?

A ja wzi膮艂em garnek, wyla艂em letni膮 wod臋, odkr臋ci艂em kran, pu­艣ci艂em szumi膮cy strumie艅, a偶 garnek nape艂ni艂 si臋 do po艂owy, doda­艂em jeszcze troch臋, ma艂膮dolewk臋, i zanios艂em mu 艣wie偶膮 wod臋, by­艂em owym drogim panem, za jakiego mnie bra艂, przedstawi艂em si臋, powiedzia艂em, 偶e jestem Matzerath, kamieniarz i rytownik.

On, r贸wnie偶 uprzejmie, uni贸s艂 g贸rn膮 cz臋艣膰 cia艂a o par臋 stopni, wymieni艂 nazwisko: Egon M眉nzer, muzyk jazzowy; prosi艂 mnie jed­nak, 偶ebym m贸wi艂 na niego Klepp, bo ju偶 jego ojciec nazywa si臋 M眉nzer. Zrozumia艂em jego 偶yczenie nazbyt dobrze, sam przecie偶 nazywa艂em si臋 przewa偶nie Koljaiczkiem albo po prostu Oskarem, nosi艂em nazwisko Matzerath jedynie przez pokor臋 i bardzo rzadko decydowa艂em si臋 podawa膰 za Oskara Bro艅skiego. Nie mia艂em wi臋c k艂opot贸w z nazywaniem le偶膮cego m艂odego grubasa - dawa艂em mu trzydziestk臋, by艂 jednak m艂odszy - zwyczajnie Kleppern. On m贸wi艂 na mnie Oskar, bo nazwisko Koljaiczek by艂o dla niego za trudne.

Wdali艣my si臋 w rozmow臋, z pocz膮tku jednak wysilali艣my si臋 na swobod臋. Gaw臋dz膮c poruszali艣my najl偶ejsze tematy: by艂em ciekaw, czy on uwa偶a, 偶e nasz los jest nieodwracalny. Uwa偶a艂, 偶e jest nieod­wracalny. Czy jego zdaniem wszyscy ludzie musz膮 umrze膰, pyta艂 Oskar. Tak, ostateczn膮 艣mier膰 wszystkich ludzi uwa偶a艂 za pewnik, ale mia艂 w膮tpliwo艣ci, czy wszyscy ludzie musz膮 si臋 rodzi膰, swoje narodziny uznawa艂 za pomy艂k臋 i Oskar po raz drugi poczu艂 si臋 mu bliski. Obaj te偶 wierzyli艣my w niebo - tylko 偶e on m贸wi膮c o niebie za艣mia艂 si臋 z lekka plugawo, podrapa艂 si臋 pod ko艂dr膮: mo偶na by艂o domy艣li膰 si臋, 偶e pan Klepp ju偶 za 偶ycia planowa艂 nieprzyzwoito艣ci, kt贸re zamierza艂 wyprawia膰 w niebie. Gdy rozmowa zesz艂a na polity­k臋, zapali艂 si臋 niemal, wymieni艂 mi ponad trzysta niemieckich do­m贸w ksi膮偶臋cych, kt贸rym z miejsca chcia艂 da膰 godno艣膰, koron臋 i w艂a­dz臋; okolice Hanoweru przys膮dzi艂 imperium brytyjskiemu. Gdy zapyta艂em go o los niegdy艣 wolnego miasta Gda艅ska, nie wiedzia艂 niestety, gdzie ono le偶y, ale na ksi臋cia tej nie znanej sobie mie艣ciny zaproponowa艂 niefrasobliwie jakiego艣 hrabiego z rodu Berg贸w, kt贸­ry - jak powiedzia艂 - wywodzi si臋 w do艣膰 prostej linii od Jana Wellema. Wreszcie - zajmowali艣my si臋 w艂a艣nie definiowaniem poj臋cia prawdy, czyni膮c w tym pewne post臋py 鈥 dzi臋ki paru zr臋cznym, rzu­conym mimochodem pytaniom dowiedzia艂em si臋, 偶e pan Klepp miesz­ka jako sublokator u Zeidlera ju偶 od trzech lat. 呕a艂owali艣my, 偶e nie dane nam by艂o pozna膰 si臋 wcze艣niej. Przypisywa艂em win臋 Je偶owi, kt贸ry nie udzieli艂 mi wystarczaj膮cych informacji o wyl臋giwaczu - podobnie jak nie przysz艂o mu do g艂owy powiedzie膰 mi co艣 wi臋cej o piel臋gniarce ani偶eli owa sk膮pa wskaz贸wka: za tymi drzwiami z mleczn膮 szyb膮 mieszka jedna piel臋gniarka.

Oskar nie chcia艂 od razu obci膮偶a膰 pana M眉nzera, czyli Kleppa, swoimi troskami. Nie wypytywa艂em wi臋c o piel臋gniark臋, lecz naj­pierw zatroszczy艂em si臋 o niego: - A propos zdrowia - wtr膮ci艂em - czy pan 藕le si臋 czuje?

Klepp ponownie uni贸s艂 g贸rn膮 cz臋艣膰 cia艂a o par臋 stopni, a gdy dostrzeg艂, 偶e nie uda mu si臋 usi膮艣膰 prosto, pad艂 z powrotem na plecy i obja艣ni艂 mnie, 偶e w艂a艣ciwie le偶y w 艂贸偶ku po to, 偶eby ustali膰, jak si臋 czuje: 藕le, 艣rednio czy dobrze. Ma nadziej臋 w ci膮gu paru tygodni doj艣膰 do wniosku, 偶e czuje si臋 艣rednio.

Potem nast膮pi艂o to, czego si臋 obawia艂em i czemu d艂ug膮 i zawi艂膮 rozmow膮 stara艂em si臋 zapobiec. - Ach, drogi panie, prosz臋 zje艣膰 ze mn膮 porcyjk臋 spaghetti. - I tak zjedli艣my ugotowany w przyniesio­nej przeze mnie 艣wie偶ej wodzie makaron. Nie 艣mia艂em wyprosi膰 od niego lepkiego garnka, 偶eby gruntownie wyszorowa膰 go w zmywa­ku. Klepp, przekr臋ciwszy si臋 na bok, gotowa艂 potraw臋 bez s艂owa, wykonuj膮c lunatycznie pewne ruchy. Wod臋 odla艂 ostro偶nie do sporej puszki po konserwach, nie zmieniaj膮c w spos贸b widoczny po艂o偶enia g贸rnej cz臋艣ci cia艂a, si臋gn膮艂 pod 艂贸偶ko, wyci膮gn膮艂 zat艂uszczony oliw膮 talerz z zaschni臋tymi resztkami koncentratu pomidorowego, przez chwil臋 by艂 jakby nie zdecydowany, po raz drugi wsadzi艂 r臋k臋 pod 艂贸偶ko, wydoby艂 na 艣wiat艂o dzienne zgnieciony papier gazetowy, wy­tar艂 nim talerz, wsun膮艂 papier z powrotem pod 艂贸偶ko, chuchn膮艂 na rozmazany brud, jakby chcia艂 jeszcze zdmuchn膮膰 ostatni py艂ek, po­tem niemal wytwornym gestem wr臋czy艂 mi ten najobrzydliwszy ze wszystkich talerzy i poprosi艂, 偶eby Oskar bra艂 bez skr臋powania.

Chcia艂em wzi膮膰 dopiero po nim, powiedzia艂em, 偶eby on zacz膮艂. Zaopatrzy艂 si臋 we wstr臋tne, klej膮ce si臋 do palc贸w sztu膰ce, po czym 艂y偶k膮 i widelcem na艂o偶y艂 kopiasto spaghetti na m贸j talerz, elegancki­mi ruchami wycisn膮艂 z tubki d艂ug膮 glist臋 koncentratu pomidorowe­go, rysuj膮c ornament na pl膮taninie makaronu, pola艂 obficie oliw膮 z puszki, to samo zrobi艂 w garnku, posypa艂 pieprzem obie porcje, wymie­sza艂 swoj膮 i wymownymi spojrzeniami da艂 mi do zrozumienia, 偶e mam post膮pi膰 podobnie. - Ach, drogi panie, prosz臋 wybaczy膰, 偶e nie mam w domu tartego parmezanu. Mimo to 偶ycz臋 smacznego.

Do dzi艣 Oskar nie mo偶e zrozumie膰, jakim sposobem przem贸g艂 si臋 w贸wczas, by u偶y膰 艂y偶ki i widelca. To dziwne, ale potrawa mi smakowa艂a. Owo przyrz膮dzone przez Kleppa spaghetti sta艂o si臋 na­wet dla mnie miernikiem warto艣ci, kt贸ry od tego dnia przyk艂ada艂em do ka偶dego menu, jakie stawiano przede mn膮.

Przy jedzeniu znalaz艂em do艣膰 czasu, 偶eby dok艂adnie, a mimo to niepostrze偶enie obejrze膰 pok贸j wylegiwacza. G艂贸wn膮 atrakcj膮 by艂 od­kryty okr膮g艂y otw贸r przewodu kominowego pod samym sufitem; zio­n膮艂 czarno ze 艣ciany. Na dworze za dwoma oknami by艂o wietrzno. W ka偶dym razie to chyba porywy wiatru co jaki艣 czas nap臋dza艂y do pokoju Kleppa chmury sadzy. K艂ad艂y si臋 one r贸wnomiernie, z pogrze­bowym namaszczeniem, na meblach. Poniewa偶 ca艂e umeblowanie sk艂a­da艂o si臋 jedynie z 艂贸偶ka stoj膮cego po艣rodku pokoju i paru przykrytych papierem do pakowania, zwini臋tych dywan贸w z kolekcji Zeidlera, mo偶na by艂o stwierdzi膰 z niezachwian膮 pewno艣ci膮: w owym pokoju nie by艂o niczego czarniejszego ni偶 bia艂e niegdy艣 prze艣cierad艂o, poduszka pod g艂ow膮 Kleppa i r臋cznik, kt贸rym wyl臋giwacz zawsze zas艂ania艂 twarz, ilekro膰 poryw wiatru wp臋dza艂 do 艣rodka chmur臋 sadzy.

Obydwa okna pokoju, podobnie jak okna sypialnio-bawialni Zeidler贸w, wychodzi艂y na J眉licher Strasse, a 艣ci艣lej m贸wi膮c, na zielone i szare listowie owego kasztana, kt贸ry sta艂 przed frontem kamienicy. Jedynym obrazem by艂 wisz膮cy mi臋dzy oknami, przymocowany plu­skiewkami, kolorowy, wyci臋ty prawdopodobnie z jakiego艣 ilustro­wanego pisma portret El偶biety, kr贸lowej Anglii. Pod portretem, na haku murarskim wisia艂a kobza, kt贸rej szkocki wz贸r ledwo przeziera艂 zza warstwy sadzy. Podczas gdy ogl膮da艂em kolorow膮 fotografi臋, my艣l膮c nie tyle o El偶biecie i jej Filipie, co o siostrze Dorothei, kt贸ra sta艂a mi臋dzy Oskarem a doktorem Wernerem i by膰 mo偶e rozpacza艂a, Klepp wyja艣ni艂 mi, 偶e jest wiernym i zagorza艂ym stronnikiem angiel­skiego domu kr贸lewskiego, dlatego te偶 bra艂 lekcje gry na kobzie u kobziarza ze szkockiego pu艂ku wchodz膮cego w sk艂ad brytyjskiej armii okupacyjnej, zw艂aszcza 偶e tym pu艂kiem dowodzi艂a El偶bieta; on, Klepp, widzia艂 j膮 na kronice filmowej, jak w szkockiej sp贸dnicz­ce, od g贸ry do do艂u w krat臋, dokonywa艂a przegl膮du pu艂ku.

Dziwnym trafem odezwa艂 si臋 we mnie katolik. Wyrazi艂em w膮tp­liwo艣膰, czy El偶bieta w og贸le ma jakiekolwiek poj臋cie o grze na kob­zie, zrobi艂em te偶 par臋 uwag na temat haniebnego wyko艅czenia kato­lickiej Marii Stuart, jednym s艂owem Oskar da艂 Kleppowi do zrozumienia, 偶e uwa偶a El偶biet臋 za osob臋 niemuzykaln膮.

W艂a艣ciwie spodziewa艂em si臋, 偶e monarchista wybuchnie gnie­wem. Tymczasem on u艣miechn膮艂 si臋 z wy偶szo艣ci膮 i poprosi艂 mnie o wyja艣nienie, z kt贸rego m贸g艂by ewentualnie zorientowa膰 si臋, czy ja, ma艂y cz艂owieczek - tak mnie grubas nazwa艂 - mam prawo wyro­kowa膰 o sprawach muzyki.

Przez d艂u偶szy czas Oskar przygl膮da艂 si臋 Kleppowi. Rzuci艂 mi wy­zwanie nie wiedz膮c, co we mnie wyzywa. To co艣 sp艂yn臋艂o mi z g艂owy w garb. By艂 to jakby s膮dny dzie艅 wszystkich moich starych, wyko艅czonych blaszanych b臋benk贸w. Tysi膮c blach, kt贸re roznios艂em do cna, i ta jedna, kt贸ra le偶a艂a pogrzebana na Zaspie, powsta艂y wszyst­kie, narodzi艂y si臋 na nowo, zdrowe i ca艂e 艣wi臋ci艂y zmartwychwstanie, odezwa艂y si臋, wype艂ni艂y mnie, poderwa艂y z brzegu 艂贸偶ka, wywabi艂y z pokoju - poprosi艂em Kleppa o wybaczenie i chwil臋 cierpliwo艣ci - pogna艂y obok drzwi z mleczn膮 szyb膮 prowadz膮cych do izdebki siostry Dorothei 鈥 widoczny tylko do po艂owy prostok膮t listu le偶a艂 jeszcze na pod艂odze korytarza - zap臋dzi艂y do mojego pokoju, kaza艂y mi si臋gn膮膰 po 贸w b臋benek, kt贸ry podarowa艂 mi malarz Raskolnikow, kiedy pracowa艂 nad Madonn膮 49, a ja wzi膮艂em b臋benek, mia艂em w r臋ku blach臋, mia艂em obie pa艂eczki, odwr贸ci艂em si臋 albo zosta艂em odwr贸cony, opu艣ci艂em sw贸j pok贸j, przemkn膮艂em obok przekl臋tej izdebki, wszed艂em do makarono­wej kuchni Kleppa jak cz艂owiek ocala艂y, kt贸ry wraca z d艂ugiej tu艂aczki, nie certowatem si臋 wcale, siad艂em na brzegu 艂贸偶ka, u艂o偶y艂em odpowied­nio bia艂o-czerwono lakierowany instrument, z pocz膮tku wywija艂em pa­艂eczkami w powietrzu, by艂em jeszcze chyba troch臋 zak艂opotany i nie patrzy艂em na zdumionego Kleppa, p贸藕niej, jakby przypadkiem, opu艣ci­艂em jedn膮 pa艂eczk臋 na blach臋, och, i blacha odpowiedzia艂a Oskarowi raz, potem drugi, po drugiej pa艂eczce; i zacz膮艂em b臋bni膰, po kolei, na pocz膮tku by艂 pocz膮tek: 膰ma szamota艂a si臋 b臋bni膮c mi臋dzy 偶ar贸wkami w chwili mojego przyj艣cia na 艣wiat; wyb臋bni艂em schody piwniczne z dziewi臋tnastoma stopniami i m贸j upadek ze schod贸w, kiedy obcho­dzono moje legendarne trzecie urodziny; przebiega艂em b臋bnieniem po­dzia艂 godzin szko艂y Pestalozziego, wdrapywa艂em si臋 z b臋benkiem na Wie偶臋 Wi臋zienn膮, siedzia艂em z b臋benkiem pod politycznymi trybuna­mi, odtwarza艂em b臋bnieniem w臋gorze i mewy, trzepanie dywan贸w w Wielki Pi膮tek, siedzia艂em b臋bni膮c na zw臋偶aj膮cej si臋 u st贸p trumnie mojej biednej mamy, potem za partytur臋 pos艂u偶y艂y mi usiane bliznami plecy Herberta Truczinskiego, a gdy opowiada艂em na swojej blasze dzieje obrony Poczty Polskiej przy placu Heweliusza, zauwa偶y艂em z daleka jaki艣 ruch u wezg艂owia owego 艂贸偶ka, na kt贸rym siedzia艂em, jednym okiem dostrzeg艂em wyprostowanego Kleppa, kt贸ry wyci膮gn膮艂 spod poduszki 艣mieszny drewniany flet, przy艂o偶y艂 do ust i wydoby艂 ze艅 d藕wi臋ki tak s艂odkie, tak kunsztowne, tak zgodne z moim b臋bnieniem, 偶e mog艂em zaprowadzi膰 go na cmentarz na Zaspie do Leo Hysia, 偶e sko艅czywszy z Hysiem mog艂em przed nim, dla niego i z nim razem spieni膰 proszek musuj膮cy mojej pierwszej mi艂o艣ci; zawiod艂em go nawet w d偶ungl臋 pani Liny Greff, wprawi艂em te偶 w ruch wielki, obci膮偶ony siedemdziesi臋ciopi臋ciokilogramowym ci臋偶arem mechaniczny b臋benek handlarza warzyw Greffa, zabra艂em Kleppa do teatru frontowego Bebry, przywo艂a艂em na swojej blasze Jezusa, przedstawi艂em, jak St枚rtebeker i wszyscy Wy ci­skacze skakali z wie偶y w d贸艂 - a na dole siedzia艂a Luzie - pozwoli艂em mr贸wkom i Rosjanom zaj膮膰 m贸j b臋benek, nie zaprowadzi艂em Kleppa po raz drugi na cmentarz na Zaspie, gdzie rzuci艂em b臋benek do grobu Matzeratha, ale wzi膮艂em si臋 do swojego wielkiego, nigdy nie ko艅cz膮ce­go si臋 tematu: kaszubskie kartofliska, pa藕dziernikowy deszcz, moja babka, kt贸ra siedzi tam w swoich czterech sp贸dnicach; i serce Oskara omal nie zamar艂o, gdy us艂ysza艂em, jak flet Kleppa m偶y艂 pa藕dziernikowym desz­czem, jak w deszczu wytropi艂 pod czterema sp贸dnicami mojego dziad­ka, podpalacza J贸zefa Koljaiczka, i jak ten sam flet og艂asza艂 uroczy艣cie i udowadnia艂 pocz臋cie mojej biednej mamy.

Grali艣my przez kilka godzin. Kiedy przedstawili艣my na r贸偶ne spo­soby ucieczk臋 mojego dziadka po tratwach, zako艅czyli艣my koncert, wyczerpani lekko, ale i szcz臋艣liwi, aluzyjnym hymnem na cze艣膰 ewen­tualnego cudownego ocalenia zaginionego bez wie艣ci podpalacza.

W po艂owie ostatniego d藕wi臋ku Klepp oderwa艂 flet od ust i wysko­czy艂 ze swojego ugniecionego 艂贸偶ka. Za nim pod膮偶y艂y trupie zapachy. On za艣 otworzy艂 szeroko okna, zatka艂 gazet膮 otw贸r przewodu komino­wego, podar艂 kolorowe zdj臋cie El偶biety, kr贸lowej Anglii, obwie艣ci艂 ko­niec czas贸w monarchistycznych, odkr臋ci艂 kran i pu艣ci艂 wod臋 do umy­walki: my艂 si臋, on, Klepp, zacz膮艂 si臋 my膰, odwa偶y艂 si臋 obmy膰 wszystko, nie by艂o to ju偶 mycie, tylko obmywanie; a gdy obmyty odszed艂 od wody i stan膮艂 przede mn膮 gruby, ociekaj膮cy, nagi, bliski p臋kni臋cia, z brzyd­kim, zwisaj膮cym uko艣nie przyrodzeniem, podni贸s艂 mnie, podni贸s艂 wy­prostowanymi r臋kami - bo Oskar by艂 i jest lekki - gdy potem wezbra艂 w nim 艣miech, wybuchn膮艂 i uderzy艂 o sufit, zrozumia艂em, 偶e nie tylko b臋benek Oskara zmartwychwsta艂, 偶e i Klepp by艂 zmartwychwsta艂y - i pogratulowali艣my sobie nawzajem ca艂uj膮c si臋 z dubelt贸wki.

Jeszcze tego samego dnia - wyszli艣my pod wiecz贸r, pili艣my piwo, jedli艣my kaszank臋 z cebul膮 - Klepp zaproponowa艂 mi, 偶eby艣my za­艂o偶yli orkiestr臋 jazzow膮. Wprawdzie poprosi艂em o czas do namys艂u, ale Oskar zdecydowa艂 si臋 ju偶 porzuci膰 nie tylko sw贸j zaw贸d, wyku­wanie napis贸w u kamieniarza Korneffa, lecz i pozowanie z muz膮 Ull膮, postanowi艂 zosta膰 perkusist膮 w zespole jazzowym.









Na kokosowym chodniku


Oskar zatem dostarczy艂 w贸wczas Kleppowi powod贸w do wsta­nia. I chocia偶 m贸j przyjaciel z wielkim zapa艂em wyskoczy艂 ze st臋ch艂ej po艣cieli, a nawet ochlapa艂 si臋 wod膮 i ca艂kowicie przeobrazi艂 si臋 w cz艂owieka, kt贸ry wo艂a 鈥瀌o dzie艂a鈥 i 鈥瀌o mnie dzi艣 nale偶y ca艂y 艣wiat鈥, teraz, kiedy wylegiwacz nazywa si臋 Oskar, pragn臋 stwierdzi膰: Klepp chce si臋 na mnie zem艣ci膰, chce mi obrzydzi膰 okratowane 艂贸偶ko w zak艂adzie dla nerwowo chorych, boja mu obrzydzi艂em jego 艂贸偶ko w makaronowej kuchni.

Raz w tygodniu musz臋 znosi膰 jego odwiedziny, wys艂uchiwa膰 jego optymistycznych tyrad jazzowych, muzyczno-komunistycznych ma­nifest贸w, bo ledwie mu zabra艂em 艂贸偶ko i kobz臋-El偶biet臋, on, kt贸ry wyleguj膮c si臋 by艂 wiernym monarchist膮, zwolennikiem angielskiego domu kr贸lewskiego, wst膮pi艂 do KPD i jeszcze dzisiaj uprawia komu­nistyczn膮 propagand臋 jako nielegalne hobby, popijaj膮c piwo, zajada­j膮c kaszank臋 i wyliczaj膮c Bogu ducha winnym poczciwcom, kt贸rzy stoj膮 przy barze i studiuj膮 etykiety na butelkach, b艂ogos艂awione zbie偶­no艣ci mi臋dzy pracuj膮cym na ca艂ego zespo艂em jazzowym a radziec­kim ko艂chozem.

Wyp艂oszonemu marzycielowi nadarza si臋 w obecnych czasach tylko par臋 mo偶liwo艣ci. Raz wyrwany z ugniecionego 艂贸偶ka, Klepp m贸g艂 wst膮pi膰 do partii - cho膰by nielegalnej, co jeszcze dodawa艂o uroku. Entuzjasta jazzu - to drugie nadarzaj膮ce mu si臋 wyznanie. Po trzecie, jako ochrzczony protestant Klepp m贸g艂by zmieni膰 wiar臋 i przej艣膰 na katolicyzm.

Trzeba Kleppowi przyzna膰, 偶e nie zamkn膮艂 sobie drogi do 偶adne­go z wyzna艅. Ostro偶no艣膰, ci臋偶kie, l艣ni膮ce cia艂o i humor, co 偶yje z poklasku, podsun臋艂y mu recept臋, kt贸rej regu艂y z ch艂opsk膮 chytro艣ci膮 pozwala艂y miesza膰 teorie Marksa z mitem jazzu. Je艣li pewnego dnia spotka na swojej drodze lewicuj膮cego ksi臋dza w typie ksi臋dza-robotnika, kt贸ry poza tym ma w swojej pieczy kolekcj臋 p艂yt z dixie-landem, to od tej chwili op臋tany jazzem marksista b臋dzie co niedzie­la przyst臋powa艂 do komunii, mieszaj膮c opisany wy偶ej zapach swojego cia艂a z wyziewami neogotyckiej katedry.

Przed podobnym losem chroni mnie moje 艂贸偶ko, z kt贸rego facet chce mnie wywabi膰 n臋c膮cymi obietnicami. Sk艂ada w s膮dzie jedno podanie za drugim, dzia艂a r臋ka w r臋k臋 z moim adwokatem, domaga si臋 wznowienia procesu: pragnie uniewinnienia Oskara, uwolnienia

Oskara - wyci膮gnijmy naszego Oskara z tego zak艂adu - a wszystko tylko dlatego, 偶e Klepp zazdro艣ci mi 艂贸偶ka!

Jednak偶e nie 偶a艂uj臋, 偶e b臋d膮c sublokatorem Zeidlera z le偶膮cego przyjaciela zrobi艂em stoj膮cego, przechadzaj膮cego si臋, a czasem na­wet biegn膮cego przyjaciela. Poza owymi wyt臋偶onymi chwilami, kt贸re zatopiony w my艣lach po艣wi臋ca艂em siostrze Dorothei, mia艂em teraz beztroskie 偶ycie prywatne.

- Halo, Klepp! - grzmoci艂em go w rami臋. - Za艂贸偶my zesp贸艂 jaz­zowy.

A on g艂aska艂 m贸j garb, kt贸ry lubi艂 niemal tak samo jak sw贸j brzuch. - Obaj z Oskarem zak艂adamy zesp贸艂 jazzowy! - obwieszcza艂 Klepp 艣wiatu. - Tylko brakuje nam jeszcze gitarzysty, kt贸ry umia艂by gra膰 na banjo.

Istotnie b臋benek i flet potrzebuj膮 jeszcze drugiego instrumentu melodycznego. Szarpany kontrabas, cho膰by ze wzgl臋d贸w wizualnych, nie by艂by z艂y, ale ju偶 wtedy trudno by艂o o basist贸w, szukali艣my wi臋c gor膮czkowo brakuj膮cego gitarzysty. Du偶o chodzili艣my do kina, dwa razy w tygodniu, przy piwie, kaszance i cebuli wyprawiali艣my roz­maite hece ze zdj臋ciami paszportowymi. Klepp pozna艂 wtedy rud膮 Ils臋, lekkomy艣lnie podarowa艂 jej swoj膮 fotografi臋, tylko z tego po­wodu musia艂 si臋 z ni膮 o偶eni膰 - ale gitarzysty nie znale藕li艣my.

Aczkolwiek d眉sseldorfskie Stare Miasto z wypuk艂ymi szybkami z o艂owiu, z musztard膮 i serem, oparami piwa i dolnore艅skim ko艂ysa­niem z racji mojej pracy w charakterze modela na Akademii Sztuk Pi臋knych by艂o mi jako tako znane, dopiero u boku Kleppa mia艂em je pozna膰 na dobre. Szukali艣my gitarzysty w okolicach ko艣cio艂a 艢w. Lamberta, we wszystkich knajpach, a zw艂aszcza przy Ratinger Strasse, w 鈥濲ednoro偶cu鈥, bo tam gra艂 do ta艅ca Bobby, pozwala艂 nieraz towarzyszy膰 sobie na flecie i blaszanym b臋benku, oklaskiwa艂 moj膮 blach臋, mimo 偶e sam by艂 wy艣mienitym perkusist膮, kt贸remu niestety brakowa艂o palca u prawej r臋ki.

Chocia偶 w 鈥濲ednoro偶cu鈥 nie znale藕li艣my gitarzysty, to jednak nabra艂em pewnej rutyny, mia艂em zreszt膮 troch臋 do艣wiadczenia z cza­s贸w teatru frontowego i wnet ju偶 by艂bym niez艂ym perkusist膮, gdyby siostra Dorothea raz po raz nie psu艂a mi szyk贸w.

Po艂owa moich my艣li zawsze by艂a przy niej. Mo偶na by to jeszcze przebole膰, gdyby ich druga po艂owa ca艂kowicie, bez reszty, trzyma艂a si臋 blaszanego b臋benka. Dzia艂o si臋 jednak tak, 偶e my艣l zaczyna艂a si臋 od b臋benka, a ko艅czy艂a na stanowi膮cej w艂asno艣膰 siostry Dorothei broszce z czerwonym krzy偶em. Klepp, kt贸ry potrafi艂 po mistrzow­sku tuszowa膰 swoim fletem moje nawalanki, za ka偶dym razem, widz膮c Oskara w takim rozdwojonym zamy艣leniu, pyta艂 z trosk膮: - Mo偶e jeste艣 g艂odny? Zam贸wi膰 ci kaszank臋?

Klepp w ka偶dym cierpieniu wietrzy艂 wilczy g艂贸d, uwa偶a艂 te偶, 偶e ka偶de cierpienie mo偶na uleczy膰 porcj膮 艣wie偶ej kaszanki. Oskar jad艂 w owym czasie mn贸stwo 艣wie偶ej kaszanki z kr膮偶kami cebuli i popi­ja艂 piwem, byle utwierdzi膰 Kleppa w przekonaniu, 偶e jego cierpienie ma na imi臋 g艂贸d, nie za艣 siostra Dorothea.

Na og贸艂 bardzo wcze艣nie opuszczali艣my mieszkanie Zeidler贸w przy J眉licher Strasse i jedli艣my 艣niadanie na Starym Mie艣cie. Na Akademi臋 chodzi艂em ju偶 tylko wtedy, gdy potrzebowali艣my pieni臋­dzy na kino. Muza Ulla zar臋czy艂a si臋 tymczasem po raz trzeci czy czwarty z malarzem Lankesem, nie mia艂a wi臋c czasu, bo Lankes do­sta艂 pierwsze du偶e zam贸wienie przemys艂owe. Pozowanie bez muzy nie sprawia艂o jednak Oskarowi 偶adnej przyjemno艣ci - zn贸w go znie­kszta艂cano, nurzano okropnie w czerni, wobec czego po艣wi臋ci艂em si臋 wy艂膮cznie mojemu przyjacielowi Kleppowi; bo u Marii i Kurtusia te偶 nie znajdowa艂em spokoju. Tam przesiadywa艂 co wiecz贸r jej szef i 偶onaty wielbiciel, Stenzel.

Gdy pewnego dnia wczesn膮 jesieni膮 w dziewi臋膰set czterdziestym dziewi膮tym obaj z Kleppern wyszli艣my z naszych pokoi, spotkali­艣my si臋 na korytarzu mniej wi臋cej na wysoko艣ci drzwi z mleczn膮 szyb膮 i chcieli艣my z instrumentami opu艣ci膰 mieszkanie, zawo艂a艂 nas Zeidler, kt贸ry uchyli艂 drzwi swojej bawialnio-sypialni.

Wysun膮艂 ku nam w膮ski, ale gruby zw贸j dywanu i za偶膮da艂, .偶eby­艣my pomogli mu go u艂o偶y膰 i przymocowa膰. Dywan by艂 kokosowym chodnikiem. Mia艂 osiem metr贸w i dwadzie艣cia centymetr贸w d艂ugo­艣ci. Poniewa偶 jednak korytarz w mieszkaniu Zeidler贸w mia艂 tylko siedem metr贸w i czterdzie艣ci pi臋膰 centymetr贸w, musieli艣my we dw贸j­k臋 z Kleppern obci膮膰 siedemdziesi膮t pi臋膰 centymetr贸w kokosowego chodnika. Zrobili艣my to na siedz膮co, bo przecinanie kokosowych w艂贸kien okaza艂o si臋 ci臋偶k膮 prac膮. Po tej operacji chodnik by艂 o dwa centymetry za kr贸tki. Poniewa偶 mia艂 dok艂adnie t臋 sam膮 szeroko艣膰 co korytarz, Zeidler, kt贸remu rzekomo ci臋偶ko by艂o si臋 schyla膰, prosi艂 nas, 偶eby艣my wsp贸lnymi si艂ami przybili chodnik do pod艂ogi. To Oskar wpad艂 na pomys艂, 偶eby przybijaj膮c naci膮gn膮膰 chodnik. Dzi臋ki temu uda艂o nam si臋 zmniejszy膰 do minimum 贸w dwucentymetrowy niedo­b贸r. Wbijali艣my gwo藕dzie o szerokich, p艂askich g艂贸wkach, bo inne, o w膮skich g艂贸wkach, nie przytrzyma艂yby lu藕no plecionego kokoso­wego chodnika. Ani Oskar, ani Klepp nie uderzyli si臋 w palce. Co prawda skrzywili艣my par臋 sztuk. By艂a to jednak wina jako艣ci gwo藕­dzi, kt贸re pochodzi艂y z zapas贸w Zeidlera, a wi臋c sprzed reformy

walutowej. Gdy po艂owa kokosowego chodnika przylega艂a ju偶 moc­no do pod艂ogi, z艂o偶yli艣my m艂otki na krzy偶 i spogl膮dali艣my na Je偶a, kt贸ry nadzorowa艂 nasz膮 prac臋, bez natarczywo艣ci wprawdzie, ale z nadziej膮. Zeidler znikn膮艂 w bawialnio-sypialni, wr贸ci艂 z trzema kie­liszkami do likieru ze swojego zapasu, mia艂 te偶 w r臋ku butelk臋 偶ytni贸wki. Wypili艣my za trwa艂o艣膰 kokosowego chodnika, powiedzieli­艣my potem, zn贸w bez natarczywo艣ci, raczej z nadziej膮: 鈥 W gardle zasycha od tych kokosowych w艂贸kien. - By膰 mo偶e kieliszki do likie­ru by艂y rade, 偶e mog艂y kilkakrotnie, raz za razem, go艣ci膰 偶ytni贸wk臋, zanim znajomy wybuch gniewu Je偶a zamieni艂 je w st艂uczki. Gdy Klepp niechc膮cy upu艣ci艂 na chodnik pusty kieliszek, szk艂o nie rozbi­艂o si臋 i nawet nie zad藕wi臋cza艂o. Pochwalili艣my wszyscy kokosowy chodnik. Gdy pani Zeidler, kt贸ra stoj膮c w drzwiach bawialnio-sy­pialni przypatrywa艂a si臋 naszej pracy, podobnie jak my pochwali艂a kokosowy chodnik, bo uchroni艂 kieliszek przed rozbiciem, Je偶 wpad艂 w gniew. Kopn膮艂 nie przymocowan膮 jeszcze cze艣膰 chodnika, porwa艂 trzy puste kieliszki, znikn膮艂 z tym 艂adunkiem w bawialnio-sypialni, us艂yszeli艣my brz臋k serwantki - si臋gn膮艂 po wi臋cej kieliszk贸w, gdy偶 trzy mu nie wystarcza艂y - i w jednej chwili dobieg艂a Oskara dobrze mu znana muzyka: oczyma duszy zobaczy艂 piec sta艂opalny Zeidler贸w, u jego st贸p le偶a艂o osiem rozbitych kieliszk贸w, a Zeidler schyla艂 si臋 ze 艣mietniczk膮 i szczotk膮, zmiata艂 jako Zeidler owe st艂uczki, kt贸­rych narobi艂 jako Je偶. Pani Zeidler nadal sta艂a w drzwiach nie zwa偶a­j膮c na pobrz臋kiwanie i szcz臋kanie za plecami. Interesowa艂a si臋 bar­dzo nasz膮 prac膮, zw艂aszcza 偶e gdy Je偶 wpad艂 w gniew, ponownie chwycili艣my za m艂otki. Nie wr贸ci艂 ju偶, 偶ytni贸wk臋 jednak zostawi艂 przy nas. Z pocz膮tku, przyk艂adaj膮c butelk臋 do ust, kr臋powali艣my si臋 pani Zeidler. Ale ona skin臋艂a nam przyja藕nie g艂ow膮, czym jednak nie zdo艂a艂a nas sk艂oni膰 do zaproponowania jej, by poci膮gn臋艂a 艂yk z bu­telki. Mimo to pracowali艣my starannie i wbijali艣my gw贸藕d藕 za gwo藕­dziem w kokosowy chodnik. Gdy Oskar przybija艂 chodnik ko艂o iz­debki siostry Dorothei, za ka偶dym uderzeniem m艂otka brz臋cza艂y mleczne szybki. Dotyka艂o go to bole艣nie, tak 偶e na wype艂nion膮 b贸­lem chwil臋 musia艂 opu艣ci膰 m艂otek. Ledwie jednak min膮艂 drzwi z mleczn膮 szyb膮 prowadz膮ce do izdebki siostry Dorothei, i jemu, i jego m艂otkowi sz艂o lepiej. Poniewa偶 wszystko kiedy艣 si臋 ko艅czy, sko艅czy艂o si臋 i przybijanie kokosowego chodnika. Od brzegu do brze­gu bieg艂y gwo藕dzie z szerokimi g艂贸wkami, tkwi艂y po szyje w pod艂o­dze i utrzymywa艂y g艂贸wki tu偶 nad faluj膮cymi, wzburzonymi dziko, tworz膮cymi wiry kokosowymi w艂贸knami. Zadowoleni z siebie prze­chadzali艣my si臋 po korytarzu, rozkoszuj膮c si臋 d艂ugo艣ci膮 dywanu, chwalili艣my w艂asn膮 prac臋, podkre艣lali艣my, 偶e u艂o偶enie i przybicie kokosowego chodnika na czczo, bez 艣niadania, to wcale nie taka prosta sprawa, i osi膮gn臋li艣my w ko艅cu tyle, 偶e pani Zeidler odwa偶y艂a si臋 st膮pn膮膰 na nowy, chcia艂oby si臋 rzec: dziewiczy chodnik, posz艂a do kuchni, zaparzy艂a nam kawy i usma偶y艂a sadzone jajka. Jedli艣my w moim pokoju, Zeidlerowa si臋 wynios艂a, bo musia艂a i艣膰 do biura Mannesmanna, zostawili艣my otwarte drzwi, wsuwaj膮c, lekko wyczer­pani, patrzyli艣my na swoje dzie艂o, na p艂yn膮cy ku nam kokosowy chod­nik.

Po c贸偶 tyle s艂贸w na temat taniego dywanu, kt贸ry co najwy偶ej przed reform膮 walutow膮 mia艂 jak膮艣 warto艣膰 wymienn膮? Oskar s艂y­szy to uzasadnione pytanie, odpowiada na nie wyprzedzaj膮c bieg wypadk贸w i m贸wi: Na tym kokosowym chodniku najbli偶szej nocy spotka艂em po raz pierwszy siostr臋 Dorothe臋.

P贸藕no, gdzie艣 ko艂o p贸艂nocy, przyszed艂em do domu wype艂niony piwem i kaszank膮. Kleppa zostawi艂em na Starym Mie艣cie. Szuka艂 tam gitarzysty. Znalaz艂em co prawda dziurk臋 od klucza w drzwiach mieszkania Zeidler贸w, stan膮艂em na kokosowym chodniku w koryta­rzu, min膮艂em ciemn膮 mleczn膮 szyb臋, wszed艂em do swojego pokoju, do swojego 艂贸偶ka, rozebra艂em si臋 przedtem, ale nie znalaz艂em pid偶amy - by艂a w praniu u Marii - znalaz艂em za to 贸w siedemdziesi臋ciopi臋ciocentymetrowy kawa艂ek kokosowego chodnika, kt贸ry odci臋li艣my, po艂o偶y艂em 贸w kawa艂ek jako dywanik przed 艂贸偶kiem, wyci膮gn膮艂em si臋 na 艂贸偶ku, ale nie mog艂em zasn膮膰.

Nie ma powodu opowiada膰 pa艅stwu, o czym Oskar my艣la艂 albo czym bezmy艣lnie nabija艂 sobie g艂ow臋 nie mog膮c zasn膮膰. Dzisiaj s膮­dz臋, 偶e odkry艂em przyczyn臋 mojej 贸wczesnej bezsenno艣ci. Zanim wszed艂em do 艂贸偶ka, sta艂em boso na nowym dywaniku, na kawa艂ku kokosowego chodnika. Kokosowe w艂贸kna udzieli艂y si臋 moim bosym stopom, dosta艂y si臋 przez sk贸r臋 do krwi: nawet gdy d艂ugo ju偶 le偶a­艂em, sta艂em nadal na kokosowych w艂贸knach i dlatego nie mog艂em zmru偶y膰 oka; nie ma bowiem rzeczy bardziej podniecaj膮cej, bardziej odp臋dzaj膮cej sen i sprzyjaj膮cej rozmy艣laniom ni偶 stanie boso na macie z kokosowych w艂贸kien. Oskar sta艂 i le偶a艂 d艂ugo po pomocy, do trze­ciej nad ranem, wci膮偶 bezsennie, jednocze艣nie na macie i w 艂贸偶ku, gdy us艂ysza艂 z korytarza skrzypni臋cie drzwi, raz i drugi. To pewnie Klepp, kt贸ry wraca do domu bez gitarzysty, ale nafaszerowany ka­szank膮, pomy艣la艂em, wiedzia艂em jednak, 偶e to nie Klepp otworzy艂 najpierw jedne, potem drugie drzwi. Pomy艣la艂em te偶: skoro le偶ysz w 艂贸偶ku na pr贸偶no i czujesz przy tym kokosowe w艂贸kna pod stopa­mi, dobrze zrobisz, je艣li wyjdziesz z tego 艂贸偶ka i naprawd臋, nie tylko w wyobra藕ni, staniesz na macie z kokosowych w艂贸kien. Oskar tak zrobi艂. Nie oby艂o si臋 bez nast臋pstw. Ledwie stan膮艂em na macie, siedemdziesi臋ciopi臋ciocentymetrowa resztka pod stopami przypomnia艂a mi o swoim pochodzeniu, o maj膮cym siedem metr贸w i czterdzie艣ci trzy centymetry d艂ugo艣ci kokosowym chodniku w korytarzu. Mo偶e powodowa艂o mn膮 wsp贸艂czucie dla odci臋tego kawa艂ka, mo偶e us艂y­szawszy z korytarza skrzypni臋cie drzwi podejrzewa艂em, ale nie na serio, 偶e wr贸ci艂 Klepp; Oskar schyli艂 si臋, w obie r臋ce, poniewa偶 k艂a­d膮c si臋 nie znalaz艂 pid偶amy, wzi膮艂 dwa rogi kokosowego dywanika, stan膮艂 w rozkroku, ju偶 nie na w艂贸knach, tylko na pod艂odze, wyci膮­gn膮艂 mat臋 spomi臋dzy n贸g, trzyma艂 siedemdziesi臋ciopi臋ciocentymetrowy kawa艂ek przed swoim cia艂em mierz膮cym zaledwie metr i dwa­dzie艣cia jeden centymetr贸w, zakrywa艂 wi臋c swoj膮 nago艣膰, jak nale偶y, by艂 jednak od obojczyk贸w do kolan wystawiony na wp艂ywy kokoso­wych w艂贸kien. To si臋 jeszcze spot臋gowa艂o, gdy Oskar os艂oni臋ty swoj膮 w艂贸knist膮 szat膮 opu艣ci艂 ciemny pok贸j i znalaz艂 si臋 w ciemnym kory­tarzu, a zatem na kokosowym chodniku.

C贸偶 dziwnego, 偶e wobec owej w艂贸knistej obfito艣ci chodnika p臋­dzi艂em spiesznymi kroczkami, 偶e chcia艂em umkn膮膰 wp艂ywom spod st贸p, chcia艂em si臋 ratowa膰 i pod膮偶a艂em tam, gdzie pod艂oga nie by艂a wy艂o偶ona kokosowymi w艂贸knami - do toalety.

Toaleta by艂a ciemna jak korytarz i pok贸j Oskara, a mimo to zaj臋­ta. Przekona艂 mnie o tym kr贸tki kobiecy okrzyk. Ponadto moja sk贸ra z kokosowych w艂贸kien natkn臋艂a si臋 na kolano siedz膮cej osoby. Po­niewa偶 nie mia艂em zamiaru wycofa膰 si臋 z toalety - bo za moimi ple­cami czai艂 si臋 kokosowy chodnik - ta, co siedzia艂a przede mn膮, chcia艂a mnie wyprosi膰:

Kim pan jest, czego pan chce, niech pan sobie idzie! 鈥 wszystko to g艂osem, kt贸ry w 偶adnym wypadku nie m贸g艂 nale偶e膰 do pani Zeidler. Troch臋 bole艣nie: - Kim pan jest?

- Niech pani zgadnie, siostro Dorotheo - zdoby艂em si臋 na 偶art, kt贸ry mia艂 z艂agodzi膰 niezbyt przyjemny charakter naszego spotka­nia.

Ona jednak nie chcia艂a zgadywa膰, wsta艂a, si臋gn臋艂a ku mnie w ciemno艣ci, pr贸bowa艂a wypchn膮膰 mnie z toalety na chodnik w ko­rytarzu, zamierzy艂a si臋 jednak za wysoko, trafi艂a w pr贸偶ni臋 ponad moj膮 g艂ow膮, potem szuka艂a ni偶ej, ale nie mnie chwyci艂a, tylko m贸j w艂贸knisty fartuch, moj膮 kokosow膮 sk贸r臋, znowu krzykn臋艂a - 偶e te偶 kobiety zawsze musz膮 tak samo krzycze膰 - pomyli艂a mnie z kim艣, bo zacz臋艂a dr偶e膰 i wyszepta艂a: - O Bo偶e, diabe艂! - na co zachichota艂em lekko, ale nie z艂o艣liwie. Ona jednak wzi臋艂a to za chichot diab艂a, mnie natomiast nie podoba艂o si臋 s艂贸wko 鈥瀌iabe艂鈥, a gdy ponownie, lecz ju偶 bardziej trwo偶liwie zapyta艂a: - Kim pan jest? - Oskar odpowiedzia艂:

- Jestem szatanem, kt贸ry odwiedza siostr臋 Dorothe臋!

Ona na to: - O Bo偶e, ale dlaczeg贸偶 to?

Ja powoli wczuwaj膮c si臋 w rol臋, zatrudniaj膮c te偶 szatana we mnie jako suflera: - Bo szatan kocha siostr臋 Dorothe臋.

- Nie, nie, nie, ja nie chc臋! - wydysza艂a jeszcze, spr贸bowa艂a po­tem ucieczki, zn贸w trafi艂a na sataniczne w艂贸kna mojego kokosowe­go stroju - koszulk臋 nocn膮 mia艂a chyba bardzo cienk膮 - wszystkie jej paluszki zanurzy艂y si臋 w zwodnicz膮 d偶ungl臋, po czym opad艂a z si艂 i zwiotcza艂a. Zapewne lekkie omdlenie sprawi艂o, 偶e siostra osun臋艂a si臋 do przodu. Pochwyci艂em padaj膮c膮 w moj膮 sk贸r臋, kt贸r膮 ods艂ania­j膮c si臋 unios艂em w g贸r臋, zdo艂a艂em j膮 utrzyma膰 dostatecznie d艂ugo, 偶eby podj膮膰 stosown膮 do roli szatana decyzj臋, ust臋puj膮c nieco po­zwoli艂em jej opa艣膰 na kolana, uwa偶a艂em jednak, by dotkn臋艂a kolana­mi nie zimnych kamiennych p艂ytek toalety, tylko kokosowego chod­nika na korytarzu, nast臋pnie da艂em jej osun膮膰 si臋 na wznak, g艂ow膮 ku zachodowi, czyli w stron臋 pokoju Kleppa, a poniewa偶 le偶膮c na plecach dotyka艂a kokosowego chodnika na przestrzeni co najmniej metra i sze艣膰dziesi臋ciu centymetr贸w, przykry艂em j膮 r贸wnie偶 z wierz­chu tym samym w艂贸knistym materia艂em, cho膰 mia艂em do dyspozycji tylko siedemdziesi膮t pi臋膰 centymetr贸w, przykry艂em j膮 tymi centyme­trami po sam膮 brod臋, ale drugim ko艅cem zbytnio zas艂oni艂em uda, musia艂em wiec przesun膮膰 mat臋 jakie艣 dziesi臋膰 centymetr贸w wy偶ej, ponad usta, nie zakrywaj膮c jednak nosa, tak 偶e siostra Dorothea mo­g艂a oddycha膰 bez przeszk贸d; sapa艂a te偶 ci臋偶ko, gdy Oskar z kolei sam po艂o偶y艂 si臋 na swoim by艂ym dywaniku, tysi膮ckrotnie wprawi艂 go w ruch, nie szuka艂 co prawda bezpo艣redniego zetkni臋cia z siostr膮 Dorothea, chcia艂, 偶eby najpierw podzia艂a艂y kokosowe w艂贸kna, pod­j膮艂 te偶 na nowo rozmow臋 z piel臋gniark膮, kt贸ra nie otrz膮sn臋艂a si臋 jesz­cze z lekkiego omdlenia i szepta艂a: 鈥濷 Bo偶e, o Bo偶e鈥, raz po raz pyta艂a o nazwisko i pochodzenie Oskara, dygota艂a mi臋dzy kokoso­wym chodnikiem a kokosow膮 mat膮, gdy m贸wi艂em, 偶e jestem szata­nem, satanicznie sycza艂em s艂owo 鈥瀞zatan鈥, opisywa艂em w skr贸cie piek艂o jako swoj膮 siedzib臋, a jednocze艣nie gimnastykowa艂em si臋 pil­nie na dywaniku, utrzymywa艂em go w ci膮g艂ym ruchu, bo kokosowe w艂贸kna ponad wszelk膮 w膮tpliwo艣膰 dostarcza艂y siostrze Dorothei po­dobnej rozkoszy, jakiej przed laty dostarcza艂 mojej ukochanej Marii proszek musuj膮cy, tylko 偶e ja po proszku musuj膮cym spisywa艂em si臋 na sto dwa, podczas gdy na kokosowej macie prze偶y艂em zawstydzaj膮c膮 plajt臋. Nie uda艂o mi si臋 zarzuci膰 kotwicy. To, co w czasach pr贸szku musuj膮cego i niejednokrotnie p贸藕niej okazywa艂o si臋 sztywne i zmierzaj膮ce konsekwentnie do celu, pod znakiem kokosowego w艂贸k­na zwiesza艂o g艂ow臋, pozostawa艂o ospa艂e, ma艂oduszne, nie mia艂o celu przed oczyma, nie reagowa艂o na 偶adne wezwanie, ani na moje czysto intelektualne perswazje, ani na westchnienia siostry Dorothei, kt贸ra szepta艂a, j臋cza艂a, skamla艂a: - Chod藕, szatanie, chod藕 - a ja musia艂em j膮 uspokaja膰, pociesza膰.

- Szatan zaraz przyjdzie, szatan jest tu偶-tu偶 - mamrota艂em prze­sadnie satanicznie i jednocze艣nie toczy艂em dialog z owym szatanem, kt贸ry od chrztu mieszka艂 we mnie - i mieszka tam nadal - strofowa­艂em go: - Nie psuj zabawy, szatanie! - 呕ebra艂em: - Prosz臋 ci臋, oszcz臋d藕 mi kompromitacji! - 艁asi艂em si臋: - Przecie偶 wcale taki nie jeste艣, przypomnij sobie Mari臋 albo jeszcze lepiej wdow臋 Greff, albo figle, jakie obaj wyprawiali艣my w Pary偶u z pe艂n膮 gracji Roswit膮. - On jednak odpowiedzia艂 mi mrukliwie, nie obawiaj膮c si臋 powt贸rze艅: - Nie mam ochoty, Oskarze. Kiedy szatan nie ma ochoty, cnota zwy­ci臋偶a. Ostatecznie i szatanowi wolno kiedy艣 nie mie膰 ochoty. - Od­m贸wi艂 mi wi臋c poparcia, wypowiadaj膮c te i im podobne kalendarzo­we sentencje, a tymczasem ja s艂abn膮c z wolna utrzymywa艂em w ruchu kokosow膮 mat臋, dr臋czy艂em i 艣ciera艂em sk贸r臋 biednej siostry Doro­thei, w ko艅cu na jej spragnione wo艂anie: - Chod藕, szatanie, och, chod藕 wreszcie! - odpowiedzia艂em rozpaczliwym i bezsensownym, bo ni­czym nie umotywowanym atakiem pod kokosowymi w艂贸knami: z nie na艂adowanego pistoletu pr贸bowa艂em trafi膰 w dziesi膮tk臋. Ona chcia艂a wida膰 pom贸c swojemu szatanowi, wyszarpn臋艂a obie r臋ce spod maty, chcia艂a mnie obj膮膰, obj臋艂a, natrafi艂a na m贸j garb, na moj膮 po cz艂owieczemu ciep艂膮, bynajmniej nie w艂贸knist膮 sk贸r臋, nie znalaz艂a szatana, kt贸rego pragn臋艂a, nie be艂kota艂a wi臋cej: 鈥濩hod藕, szatanie, chod藕鈥 - tylko odchrz膮kn臋艂a i ju偶 innym tonem postawi艂a pocz膮tko­we pytanie: - Na mi艂o艣膰 bosk膮, kim pan jest, czego pan chce?

Wtedy musia艂em spu艣ci膰 z tonu, przyzna膰 si臋, 偶e wedle urz臋do­wych papier贸w nazywam si臋 Oskar Matzerath, 偶e jestem jej s膮sia­dem i 偶e j膮, siostr臋 Dorothe臋, szczerze i g艂臋boko kocham.

Je艣li jaki艣 z艂o艣liwiec my艣li sobie teraz, 偶e siostra Dorothea kln膮c i pomagaj膮c sobie pi臋艣ci膮 zrzuci艂a mnie na kokosowy chodnik, to Oskar z 偶alem, ale i z cich膮 satysfakcj膮 mo偶e poinformowa膰, 偶e sio­stra Dorothea oderwa艂a swoje d艂onie i ramiona od mojego garbu bar­dzo wolno, chcia艂oby si臋 rzec: z zadum膮, z oci膮ganiem, co przypo­mina艂o niesko艅czenie smutne g艂askanie. Tak偶e p艂acz i 艂kanie, kt贸rym si臋 zanios艂a, dobieg艂y do moich uszu przyt艂umione. Ledwie spostrze­g艂em, 偶e wysun臋艂a si臋 spode mnie i spod kokosowej maty, wy艣lizn臋艂a mi si臋, odtr膮ci艂a mnie, a ju偶 jej kroki wch艂on臋艂o pokrycie pod艂ogi korytarza. Us艂ysza艂em skrzypni臋cie drzwi, przekr臋cenie klucza i w jednej chwili sze艣膰 kwadrat贸w mlecznego szk艂a w drzwiach iz­debki siostry Dorothei zap艂on臋艂o od wewn膮trz 艣wiat艂em i nabra艂o rze­czywisto艣ci.

Oskar le偶a艂 przykrywszy si臋 mat膮, kt贸ra zachowa艂a jeszcze odro­bin臋 ciep艂a szata艅skich igraszek. Wlepi艂em wzrok w roz艣wietlone kwadraty. Co pewien czas po mlecznym szkle prze艣lizgiwa艂 si臋 cie艅.

Teraz podchodzi do szafy, m贸wi艂em sobie, teraz do komody. Oskar podj膮艂 psi膮 pr贸b臋. Po chodniku przy czo艂ga艂em si臋 ze swoj膮 mat膮 do drzwi, poskroba艂em w drewno, unios艂em si臋 troch臋, przesun膮艂em szu­kaj膮c膮, prosz膮c膮 d艂oni膮 po dw贸ch dolnych szybach; ale siostra Doro­thea nie otworzy艂a, kursowa艂a niestrudzenie mi臋dzy szaf膮 a komod膮 z lustrem. Wiedzia艂em, co si臋 艣wi臋ci, a mimo to nie przyznawa艂em si臋 do tego: siostra Dorothea pakowa艂a si臋, ucieka艂a, ucieka艂a przede mn膮. Nawet nik艂膮 nadziej臋, 偶e opuszczaj膮c swoj膮 izdebk臋 uka偶e mi o艣wietlon膮 elektryczno艣ci膮 twarz, musia艂em pogrzeba膰. Najpierw za mlecznym szk艂em zrobi艂o si臋 ciemno, potem us艂ysza艂em klucz, skrzyp­n臋艂y drzwi, buty na kokosowym chodniku - si臋gn膮艂em ku niej, trafi­艂em na walizk臋, na nog臋 w po艅czosze; wtedy jednym z owych solid­nych sportowych but贸w, kt贸re widzia艂em w jej szafie, kopn臋艂a mnie w piersi, rzuci艂a mnie na chodnik, a gdy Oskar si臋 pozbiera艂, zaskamla艂: - Siostro Dorotheo! - drzwi wej艣ciowe ju偶 si臋 zatrzasn臋艂y: ko­bieta opu艣ci艂a mnie.

Pa艅stwo i ci wszyscy, kt贸rzy rozumiej膮 moje cierpienie, powie­cie teraz: Id藕 do 艂贸偶ka, Oskarze. Czego jeszcze szukasz na korytarzu po tej zawstydzaj膮cej historii? Jest czwarta nad ranem. Le偶ysz nago na kokosowym chodniku, okrywasz si臋 sk膮po w艂贸knist膮 mat膮. Otar­艂e艣 sobie sk贸r臋 na r臋kach i kolanach. Serce ci krwawi, przyrodzenie sprawia ci b贸l, twoja ha艅ba wo艂a o pomst臋 do nieba. Zbudzi艂e艣 pana Zeidlera. Zeidler zbudzi艂 偶on臋. Przyjd膮, otworz膮 drzwi swojej bawialnio-sypialni i zobacz膮 ci臋. Id藕 do 艂贸偶ka, Oskarze, ju偶 nied艂ugo pi膮ta! Dok艂adnie tych samych rad udziela艂em sobie w贸wczas sam, le偶膮c na chodniku. Marz艂em i nie rusza艂em si臋 z miejsca. Pr贸bowa­艂em przywo艂a膰 na pami臋膰 cia艂o siostry Dorothei. Nie poczu艂em nic pr贸cz kokosowych w艂贸kien, par臋 ich mia艂em zreszt膮 w z臋bach. Po­tem na Oskara pad艂a smuga 艣wiat艂a: uchyli艂y si臋 drzwi bawialnio-sypialni Zeidler贸w, ukaza艂a si臋 je偶owata g艂owa Zeidlera, nad ni膮 pe艂na metalowych papilot贸w g艂owa Zeidlerowej. Wytrzeszczyli oczy, on kaszla艂, ona chichota艂a, on zawo艂a艂 mnie, ja nie odpowiedzia艂em, ona chichota艂a dalej, on nakaza艂 spok贸j, ona spyta艂a, co mi dolega,

on powiedzia艂, 偶e to nie uchodzi, ona nazwa艂a dom przyzwoitym do­mem, on grozi艂 wym贸wieniem, ja jednak milcza艂em, bo miara jesz­cze si臋 nie dope艂ni艂a. Wtedy Zeidlerowie szeroko otworzyli drzwi i on zapali艂 艣wiat艂o w korytarzu. Podeszli do mnie, wpatrywali si臋 z艂ymi, z艂ymi oczkami, on zamierzy艂 tym razem wy艂adowa膰 sw贸j gniew nie na kieliszkach do likieru, sta艂 nade mn膮, a Oskar oczekiwa艂 gnie­wu Je偶a - ale Zeidler nie zdo艂a艂 wyla膰 swojego gniewu, bo na klatce schodowej zrobi艂o si臋 g艂o艣no, bo jaki艣 niepewny klucz usi艂owa艂 tra­fi膰 i w ko艅cu trafi艂 do drzwi wej艣ciowych, bo wszed艂 Klepp i przy­prowadzi艂 kogo艣, kto by艂 r贸wnie pijany jak on: Schollego, znalezio­nego wreszcie gitarzyst臋.

We dw贸jk臋 uspokoili Zeidlera i jego 偶on臋, pochylili si臋 nad Oska­rem, o nic nie pytali, chwycili mnie i razem z kawa艂kiem szata艅skie­go kokosowego chodnika zanie艣li do mojego pokoju.

Klepp natar艂 mnie dla rozgrzewki. Gitarzysta przyni贸s艂 moje ubra­nie. We dw贸ch ubrali mnie i osuszyli mi 艂zy. 艁kanie. Za oknem wsta­wa艂 艣wit. Wr贸ble. Klepp zawiesi艂 mi b臋benek na szyi i pokaza艂 sw贸j ma艂y drewniany flet. 艁kanie. Gitarzysta zarzuci艂 swoj膮 gitar臋 na ra­mi臋. Wr贸ble. Przyjaciele otoczyli mnie, wzi臋li w 艣rodek, wyprowa­dzili 艂kaj膮cego Oskara, kt贸ry nie stawia艂 oporu, z mieszkania, z domu przy J眉licher Strasse, ku wr贸blom, uwolnili go spod wp艂yw贸w koko­sowych w艂贸kien, eskortowali mnie przez poranne ulice, przez Hofgarten, ko艂o planetarium, a偶 nad brzeg Renu, kt贸ry zd膮偶a艂 szaro do Holandii i ni贸s艂 na swoim grzbiecie statki z 艂opocz膮c膮 bielizn膮.

Od sz贸stej do dziewi膮tej w 贸w mglisty wrze艣niowy ranek sie­dzieli艣my we trzech - flecista Klepp, gitarzysta Scholle i perkusista Oskar - na prawym brzegu Renu, muzykowali艣my, 膰wiczyli艣my, popijali艣my z butelki, spogl膮dali艣my ku topolom na drugim brzegu, odprowadzali艣my statki, kt贸re by艂y za艂adowane w臋glem, p艂yn臋艂y z Duisburga i m臋czy艂y si臋 pod pr膮d, szybk膮 i weso艂膮, powoln膮 i smutn膮 muzyk膮 znad Missisipi i szukali艣my nazwy dla powsta艂ego w艂a艣nie zespo艂u jazzowego.

Gdy s艂o艅ce zabarwi艂o nieco poranne mg艂y, a muzyka zdradza艂a apetyt na sute 艣niadanie, Oskar, kt贸ry odgrodzi艂 si臋 od minionej nocy swoim b臋benkiem, podni贸s艂 si臋, wyci膮gn膮艂 pieni膮dze z kieszeni ma­rynarki, co oznacza艂o 艣niadanie, i og艂osi艂 przyjacio艂om nazw臋 nowo narodzonej orkiestry: nazwali艣my si臋 鈥濼he Rhine River Three鈥 i po­szli艣my na 艣niadanie.






















W 鈥濸iwnicy Pod Cebul膮鈥


Nie tylko my polubili艣my nadre艅skie 艂膮ki - tak偶e knajpiarz Fer­dynand Schmuh upodoba艂 sobie prawy brzeg Renu mi臋dzy D眉ssel­dorfern a Kaiserswerth. My pr贸bowali艣my swoje muzyczne kawa艂ki najcz臋艣ciej powy偶ej Stockum. Schmuh natomiast z wiatr贸wk膮 w r臋ku przetrz膮sa艂 zaro艣la i krzaki nadbrze偶nej skarpy w poszukiwaniu wr贸­bli. By艂o to jego hobby, w ten spos贸b odpoczywa艂. Kiedy mia艂 k艂opo­ty w interesach, kaza艂 偶onie siada膰 za kierownic膮 mercedesa, jechali wzd艂u偶 rzeki, parkowali w贸z powy偶ej Stockum, on, troch臋 platfus, pieszo przemierza艂 艂膮ki, trzymaj膮c wiatr贸wk臋 luf膮 w d贸艂, ci膮gn膮艂 za sob膮 偶on臋, kt贸ra wola艂aby zaczeka膰 w samochodzie, zostawia艂 j膮 na jakim艣 wygodnym kamieniu nadbrze偶nym i znika艂 w zaro艣lach. My grali艣my sw贸j ragtime, on ha艂asowa艂 w krzakach. Gdy my uprawiali­艣my muzyk臋, Schmuh strzela艂 do wr贸bli.

Ledwie w zieleni zaczyna艂y si臋 ha艂asy, Scholle, kt贸ry podobnie jak Klepp zna艂 wszystkich knajpiarzy na Starym Mie艣cie, m贸wi艂:

- Schmuh strzela do wr贸bli.

Poniewa偶 Schmuh ju偶 nie 偶yje, mog臋 tutaj od razu zamie艣ci膰 wspo­mnienie po艣miertne. Schmuh by艂 dobrym strzelcem, a by膰 mo偶e i do­brym cz艂owiekiem; bo strzelaj膮c do wr贸bli, w lewej kieszeni przecho­wywa艂 co prawda amunicj臋 do wiatr贸wki, praw膮 jednak mia艂 wypchan膮 pokarmem dla ptak贸w, kt贸ry nie przed polowaniem, tylko po polowa­niu - w ci膮gu popo艂udnia Schmuh nigdy nie zabija艂 wi臋cej ni偶 dwana­艣cie wr贸bli 鈥 rozdziela艂 pe艂nymi gar艣ciami mi臋dzy ptactwo.

Gdy Schmuh jeszcze 偶y艂, zagadn膮艂 nas w pewien ch艂odny listo­padowy poranek dziewi臋膰set czterdziestego dziewi膮tego - ju偶 od ty­godni pr贸bowali艣my nad brzegiem Renu - zagadn膮艂 bynajmniej nie cicho, lecz przesadnie g艂o艣no: - Jak偶e ja tu mam strzela膰, skoro wy, panowie, muzykujecie i ptaszki mi p艂oszycie?

- Och - powiedzia艂 przepraszaj膮co Klepp i sprezentowa艂 sw贸j flet, jakby to by艂 karabin. - Wi臋c to pan jest tym nadzwyczaj muzy­kalnym cz艂owiekiem, kt贸ry z takim wyczuciem rytmu strzela w tych zaro艣lach w takt naszych melodii; prosz臋 przyj膮膰 wyrazy szacunku, panie Schmuh.

Schmuh ucieszy艂 si臋, 偶e Klepp go pozna艂, ale mimo to zapyta艂, sk膮d zna jego nazwisko. Klepp uda艂 oburzenie: Przecie偶 ka偶dy zna Schmuha. Na ulicy cz臋sto si臋 s艂yszy: Schmuh idzie tu, Schmuh idzie tam, widzia艂 pan Schmuha przed chwil膮, gdzie jest dzisiaj Schmuh, Schmuh strzela do wr贸bli.

Pasowany przez Kleppa na bo偶yszcze t艂um贸w, Schmuh pocz臋­stowa艂 nas papierosami, spyta艂, jak si臋 nazywamy, chcia艂 us艂ysze膰 co艣 z naszego repertuaru, wi臋c us艂ysza艂 synkopowego Tygrysa, po czym przywo艂a艂 偶on臋, kt贸ra siedzia艂a w futrze na kamieniu i duma艂a nad wodami Renu. Przysz艂a w futrze, a my zn贸w musieli艣my zagra膰, uraczyli艣my ich High Society, a kiedy艣my sko艅czyli, ona, w futrze, powiedzia艂a: - No, Ferdy, tego w艂a艣nie szukasz do naszej piwnicy. - On, zdawa艂o si臋, by艂 podobnego zdania, te偶 uwa偶a艂, 偶e nas szuka艂 i znalaz艂, najpierw jednak, rozwa偶aj膮c spraw臋, mo偶e kalkuluj膮c, wy­bra艂 par臋 p艂askich kamyk贸w i bardzo zr臋cznie puszcza艂 kaczki po wodach Renu, a dopiero potem wyst膮pi艂 z propozycj膮: granie w 鈥濸iwnicy Pod Cebul膮鈥 od dziewi膮tej wieczorem do drugiej w nocy, za wiecz贸r dziesi臋膰 marek na g艂ow臋, no powiedzmy: dwana艣cie - Klepp powiedzia艂 siedemna艣cie, 偶eby Schmuh m贸g艂 powiedzie膰 pi臋tna艣cie - Schmuh jednak powiedzia艂 czterna艣cie pi臋膰dziesi膮t i dobili艣my targu.

Kiedy patrzy艂o si臋 z ulicy, 鈥濸iwnica Pod Cebul膮鈥 przypomina艂a wiele owych nowszych knajpek, kt贸re od starszych knajp r贸偶ni膮 si臋 tak偶e tym, 偶e s膮 dro偶sze. Przyczyny wy偶szych cen mo偶na by艂o do­szuka膰 si臋 w ekstrawaganckim urz膮dzeniu lokali, zwanych przewa偶­nie lokalami artystycznymi, a r贸wnie偶 w nazwach knajp, kt贸re brzmia­艂y: dystyngowanie - 鈥濩ichy K膮cik鈥, tajemniczo egzystencjalistycznie - 鈥濼abu鈥, ostro, ogni艣cie - 鈥濸od Papryk膮鈥 albo 鈥濸od Cebul膮鈥.

Nazw臋 lokalu i naiwnie wyrazisty rysunek cebuli wymalowano z umy艣ln膮 nieporadno艣ci膮 na emaliowanym szyldzie, kt贸ry w staroniemieckim stylu wisia艂 przed fasad膮 na floresowatej 偶eliwnej szubieniczce. Jedyne okno by艂o oszklone wypuk艂ymi szybami w o艂owiu, koloru butelkowej zieleni. Przed pomalowanymi mini膮 偶eliwnymi drzwiami, kt贸re w czasach wojny prowadzi艂y pewnie do schronu prze­ciwlotniczego, sta艂 portier w ch艂opskim baranim ko偶uchu. Nie ka偶­dego wpuszczano 鈥濸od Cebul臋鈥. Szczeg贸lnie w pi膮tki, gdy wyp艂aty tygodniowe przemienia艂y si臋 w piwo, trzeba by艂o odprawia膰 staro­miejskich moczymord贸w, dla kt贸rych zreszt膮 鈥濸od Cebul膮鈥 by艂oby za drogo. Ten jednak, kogo wpuszczono, trafia艂 za pomalowanymi mini膮 drzwiami na pi臋膰 betonowych stopni, schodzi艂 w d贸艂, wkracza艂 na podest o wymiarach metr na metr - dzi臋ki plakatowi wystawy Picassa nawet 贸w podest wygl膮da艂 okazale i oryginalnie - zn贸w scho­dzi艂 po stopniach, tym razem czterech, i stawa艂 przy szatni. 鈥濸rosz臋 p艂aci膰 przy odbiorze鈥 - g艂osi艂a tekturowa tabliczka, a m艂ody szat­niarz - najcz臋艣ciej brodaty student Akademii Sztuk Pi臋knych - ni­gdy nie bra艂 pieni臋dzy z g贸ry, bo 鈥濸iwnica Pod Cebul膮鈥 by艂a lokalem drogim wprawdzie, ale powa偶nym.

W艂a艣ciciel osobi艣cie przyjmowa艂 ka偶dego go艣cia, robi艂 to z po­moc膮 niezwykle ruchliwych brwi i 偶ywych gest贸w, jak gdyby z ka偶­dym nowym go艣ciem nale偶a艂o zabawi膰 si臋 we wtajemniczenia. W艂a­艣ciciel, jak wiemy, nazywa艂 si臋 Ferdynand Schmuh, strzela艂 czasami do wr贸bli i wyczuwa艂 potrzeby owej spo艂eczno艣ci, kt贸ra - w D眉sseldorfie do艣膰 szybko, w innych miejscach nieco wolniej - wyros艂a po reformie walutowej.

W艂a艣ciwa 鈥濸iwnica Pod Cebul膮鈥 - i po tym poznaje si臋 powag臋 dobrze prosperuj膮cego nocnego lokalu - by艂a prawdziw膮, troch臋 na­wet wilgotn膮 piwnic膮. Por贸wnajmy j膮 do drugiej, zimnej kiszki o wymiarach mniej wi臋cej cztery metry na osiemna艣cie, kt贸r膮 mia艂y ogrzewa膰 dwa - zn贸w oryginalne - 偶elazne piecyki. W gruncie rze­czy jednak nie by艂a to piwnica. Rozebrano jej sufit, podwy偶szono j膮 o mieszkanie na parterze. Tote偶 jedyne okno 鈥濸od Cebul膮鈥 nie by艂o w艂a艣ciwym oknem piwnicznym, lecz dawnym oknem mieszkania na parterze, co os艂abia艂o nieco powag臋 dobrze prosperuj膮cego nocnego lokalu. Poniewa偶 jednak z okna, gdyby nie wypuk艂e szybki w o艂o­wiu, mo偶na by by艂o wygl膮da膰, poniewa偶 w podwy偶szonej piwnicy wybudowano galeri臋, na kt贸r膮 wchodzi艂o si臋 po nadzwyczaj orygi­nalnej drabince dla kur, to kto wie, czy mimo wszystko nie mo偶na nazwa膰 鈥濸iwnicy Pod Cebul膮鈥 powa偶nym nocnym lokalem, chocia偶 piwnica nie by艂a w艂a艣ciw膮 piwnic膮 - ale niby dlaczego mia艂a ni膮 by膰?

Oskar zapomnia艂 nadmieni膰, 偶e i drabinka dla kur prowadz膮ca na galeri臋 nie by艂a w艂a艣ciw膮 drabink膮 dla kur, tylko czym艣 w rodzaju okr臋towego trapu, bo z obu stron niebezpiecznie stromych szczebli mo偶na by艂o przytrzyma膰 si臋 dw贸ch nadzwyczaj oryginalnych sznu­r贸w do bielizny; 贸w trap ko艂ysa艂 troch臋, nasuwa艂 my艣l o podr贸偶y morskiej i podra偶a艂 lokal 鈥濸od Cebul膮鈥.

Karbidowe lampy, jakich u偶ywaj膮 g贸rnicy, o艣wietla艂y knajp臋, cuchn臋艂y karbidem - co zn贸w podnosi艂o ceny 鈥 i przenosi艂y p艂ac膮ce­go go艣cia 鈥濸iwnicy Pod Cebul膮鈥 do kopalnianej sztolni, powiedzmy: dziewi臋膰set pi臋膰dziesi膮t metr贸w pod ziemi膮: obna偶eni do pasa r臋ba­cze pracuj膮 na przodku, wybieraj膮 偶y艂臋, zgarniarka porywa s贸l, wyj膮 ko艂owroty, zape艂niaj膮 wyci膮gi, daleko w g艂臋bi, gdzie sztolnia zbacza ku Friedrichshall II, ko艂ysze si臋 艣wiat艂o, to nadsztygar, podchodzi, m贸wi: 鈥濻zcz臋艣膰 Bo偶e鈥, i ko艂ysze karbidow膮 lamp膮, kt贸ra wygl膮da tak samo jak owe karbidowe lampy, co wisia艂y na nie wyprawio­nych, byle jak pobielonych wapnem 艣cianach 鈥濸iwnicy Pod Cebu­l膮鈥, 艣wieci艂y, cuchn臋艂y, podnosi艂y ceny i rozsiewa艂y oryginaln膮 at­mosfer臋.

Niewygodne miejsca do siedzenia, zwyczajne skrzynie, pokryto workami po cebuli, natomiast drewniane sto艂y b艂yszcza艂y wyszoro­wane do czysta, przywabia艂y go艣cia z kopalni do spokojnej ch艂op­skiej izby, jak膮 nieraz widzi si臋 w kinie.

To by艂oby wszystko. A szynkwas? 呕adnego szynkwasu! Panie kelner, prosz臋 o jad艂ospis! Ani jad艂ospisu, ani kelnera. Tylko nas, 鈥濼he Rhine River Three鈥, mo偶na jeszcze wymieni膰. Klepp, Scholle i Oskar siedzieli pod drabink膮 dla kur, kt贸ra w艂a艣ciwie by艂a okr臋to­wym trapem, przychodzili o dziewi膮tej, wypakowywali instrumenty i ko艂o dziesi膮tej zaczynali gra膰. Poniewa偶 jednak w tej chwili jest pi臋tna艣cie po dziewi膮tej, o nas mo偶na m贸wi膰 dopiero p贸藕niej. Na razie trzeba patrze膰 Schmuhowi na owe palce, w kt贸rych czasami trzyma艂 wiatr贸wk臋.

Ledwie 鈥濸iwnica Pod Cebul膮鈥 zape艂nia艂a si臋 go艣膰mi - cho膰by do po艂owy - Schmuh, w艂a艣ciciel, wk艂ada艂 szal. 脫w szal, z kobaltowo-niebieskiego jedwabiu, by艂 zadrukowany, specjalnie zadrukowany, a wspominam o nim dlatego, 偶e wk艂adanie szala mia艂o znaczenie. Drukowany wz贸r przedstawia艂 z艂oto偶贸艂te cebule. Dopiero gdy Schmuh wk艂ada艂 szal, mo偶na by艂o uzna膰 lokal 鈥濸od Cebul膮鈥 za otwar­ty

Go艣cie: przedsi臋biorcy, lekarze, adwokaci, arty艣ci, mi臋dzy inny­mi aktorzy, dziennikarze, ludzie z filmu, znani sportowcy, tak偶e wy偶si urz臋dnicy magistratu i rz膮du krajowego, kr贸tko m贸wi膮c: wszyscy, kt贸rzy nazywaj膮 si臋 dzi艣 intelektualistami, siedzieli z 偶onami, przy­jaci贸艂kami, sekretarkami, dziewczynkami, r贸wnie偶 z przyjaci贸艂kami rodzaju m臋skiego na zgrzebnych poduszkach i p贸ki Schmuh nie w艂o­偶y艂 szala w z艂oto偶贸艂te cebule, rozmawiali p贸艂g艂osem, raczej mozol­nie, niemal pos臋pnie. Pr贸bowano nawi膮za膰 dialog, bez powodzenia jednak, mimo najlepszych ch臋ci mijano si臋 z w艂a艣ciwymi problema­mi, chciano ul偶y膰 sobie, pozby膰 si臋 ci臋偶aru, wy艂o偶y膰 bez ogr贸dek, co le偶y na sercu, prosto z mostu, nie ogl膮daj膮c si臋 na nic, pokaza膰 ca艂膮 prawd臋, nagiego cz艂owieka - ale na pr贸偶no. Tu i 贸wdzie ryso­wa艂y si臋 kontury z艂amanej kariery, rozbitego ma艂偶e艅stwa. Ten pan o pot臋偶nej m膮drej g艂owie i mi臋kkich, niemal pe艂nych gracji d艂oniach ma, zdaje si臋, k艂opoty z synem, kt贸remu nie odpowiada przesz艂o艣膰 ojca. Obie panie w nurkach, nawet w karbidowym 艣wietle wygl膮daj膮 korzystnie, straci艂y podobno wiar臋; otwart膮 spraw膮 pozostaje tylko: w co. Nic jeszcze nie wiemy o przesz艂o艣ci pana o pot臋偶nej g艂owie, nie m贸wi si臋 te偶, jakich to k艂opot贸w syn, z powodu przesz艂o艣ci, przy­sparza ojcu; jest tak - prosz臋 wybaczy膰 Oskarowi por贸wnanie - jak przed z艂o偶eniem jajka: wyciska si臋 i wyciska...

W 鈥濸iwnicy Pod Cebul膮鈥 tak d艂ugo bez powodzenia wyciskano, a偶 pojawia艂 si臋 na kr贸tko knajpiarz Schmuh w specjalnym szalu, przyj­mowa艂 z podzi臋kowaniem og贸lne radosne 鈥濷!鈥, potem znika艂 na kil­ka minut za zas艂on膮 w g艂臋bi lokalu, gdzie mie艣ci艂y si臋 toalety i maga­zyn, i zn贸w wraca艂.

Czemu jednak, gdy knajpiarz ponownie ukazuje si臋 go艣ciom, wita go jeszcze rado艣niejsze, ulg膮 podszyte 鈥濷!鈥? Oto w艂a艣ciciel dobrze prosperuj膮cego nocnego lokalu znika za zas艂on膮, bierze co艣 z maga­zynu, wyk艂贸ca si臋 p贸艂g艂osem z klozetow膮 babk膮, kt贸ra siedzi tam i czyta jakie艣 ilustrowane pismo, i wychodzi zza zas艂ony, a wszyscy witaj膮 go jak zbawc臋, jak wspania艂ego cudotw贸rc臋.

Schmuh wkracza艂 mi臋dzy go艣ci z koszyczkiem pod pach膮. 脫w koszyczek przykryty by艂 serwetk膮 w niebiesko-偶贸艂t膮 krat臋. Na ser­wecie le偶a艂y drewniane deszczu艂ki o 艣wi艅skich i rybich profilach. Te wyszorowane czy艣ciutko deszczu艂ki knajpiarz Schmuh rozdawa艂 go艣ciom. Udawa艂y mu si臋 przy tym uk艂ony i komplementy, kt贸re 艣wiadczy艂y, 偶e m艂odo艣膰 sp臋dzi艂 w Budapeszcie i Wiedniu; u艣miech Schmuha przypomina艂 u艣miech na owej kopii, kt贸r膮 namalowano pod艂ug kopii rzekomo autentycznej Mony Lisy.

Go艣cie natomiast przyjmowali deszczu艂ki z powa偶n膮 min膮. Nie­kt贸rzy zamieniali si臋. Jedni lubili profil 艣wini, inni, albo - je艣li cho­dzi艂o o panie - inne od pospolitej 艣wini domowej wola艂y bardziej tajemnicz膮 ryb臋. Obw膮chiwali deszczu艂ki, przesuwali to tu, to tam, a knajpiarz Schmuh, obs艂u偶ywszy r贸wnie偶 go艣ci na galerii, czeka艂, a偶 ka偶da deszczu艂ka zastygnie w bezruchu.

Potem - a czeka艂y na to wszystkie serca 鈥 potem, niby kuglarz, zdejmowa艂 serwetk臋: koszyk przykryty by艂 jeszcze drug膮, na kt贸rej le偶a艂y, nierozpoznawalne na pierwszy rzut oka, kuchenne no偶e.

I zn贸w, jak przedtem z deszczu艂kami, Schmuh rusza艂 w obch贸d z no偶ami. Tym razem jednak uwija艂 si臋 szybciej, wzmaga艂 owo na­pi臋cie, kt贸re pozwala艂o mu podnosi膰 ceny, nie sypa艂 ju偶 komplemen­tami, nie dopuszcza艂 do zamiany kuchennych no偶y, jego ruchy na­biera艂y pewnego, dobrze odmierzonego przyspieszenia. - Do biegu, gotowi, hop! - wo艂a艂, zrywa艂 serwetk臋 z koszyka, si臋ga艂 do 艣rodka, rozdziela艂, rozdawa艂, rozrzuca艂 mi臋dzy lud, by艂 dobrotliwym dawc膮, zaopatrywa艂 swoich go艣ci, dawa艂 im cebule, takie same, jakie wi­dzia艂o si臋, z艂oto偶贸艂te i lekko stylizowane, na jego szalu, cebule po­spolitego gatunku, zwyczajne bulwy, nie jakie艣 tam szlachetne od­miany, cebule, jakie kupuje pani domu, cebule, jakie sprzedaje straganiarka, cebule, jakie sadzi i zbiera ch艂op, ch艂opka czy s艂u偶膮ca, cebule, jakie widzi si臋 mniej lub bardziej wiernie odmalowane na martwych naturach holenderskich miniaturzyst贸w, takie i podobne cebule rozdziela艂 knajpiarz Schmuh mi臋dzy swoich go艣ci, a偶 wszy­scy mieli cebule, a偶 s艂ysza艂o si臋 tylko buzowanie ognia w 偶elaznych piecykach i 艣piew karbidowych lamp. Tak cicho robi艂o si臋 po wiel­kim rozdawaniu cebuli - a Ferdynand Schmuh wo艂a艂: 鈥濨ardzo pro­sz臋, moi pa艅stwo!鈥, zarzuca艂 koniec szala na lewe rami臋, jak to robi膮 narciarze przed zjazdem, i w ten spos贸b dawa艂 sygna艂.

Obierano cebule. M贸wi膮, 偶e cebula ma siedem 艂upin. Panie i pa­nowie obierali cebule kuchennymi no偶ami. Zdzierali pierwsz膮, trze­ci膮, jasn膮, z艂oto偶贸艂ta, rdzaw膮, a raczej cebulast膮 艂upin臋, obierali, a偶 cebula robi艂a si臋 szklista, zielona, bia艂awa, wilgotna, lepka, wodni­sta, zaczyna艂a pachn膮膰, pachn膮膰 cebul膮, a potem krajali je, jak si臋 kraje cebule, krajali zr臋cznie lub niezr臋cznie na deszczu艂kach, kt贸re mia艂y 艣wi艅skie i rybie profile, krajali w t臋 lub tamt膮 stron臋, a sok tryska艂 albo rozp艂ywa艂 si臋 w powietrzu - starsi panowie, kt贸rzy nie umieli obchodzi膰 si臋 z kuchennymi no偶ami, musieli uwa偶a膰, 偶eby nie zaci膮膰 si臋 w palec; niekt贸rzy jednak zacinali si臋 i nie zwracali na to uwagi - za to panie radzi艂y sobie du偶o lepiej, nie wszystkie, ale te, kt贸re prowadzi艂y dom, wiedzia艂y przecie偶, jak si臋 kraje cebul臋, na przyk艂ad do przysma偶anych ziemniak贸w albo do w膮tr贸bki z jab艂­kiem i cebul膮; lecz u Schmuha nie by艂o ani jednego, ani drugiego, w og贸le nie by艂o nic do jedzenia, a je艣li kto艣 chcia艂 zje艣膰, to musia艂 i艣膰 gdzie indziej, 鈥濸od Rybk臋鈥, nie 鈥濸od Cebul臋鈥, bo tam tylko kra­ja艂o si臋 cebul臋. Czemu to przypisa膰? Temu, 偶e lokal tak si臋 nazywa艂, a przede wszystkim temu, 偶e cebula, krajana cebula, kiedy przyjrze膰 si臋 dok艂adnie... nie, go艣cie Schmuha nic ju偶 nie widzieli, a przynaj­mniej kilku nic ju偶 nie widzia艂o, 艂zy cisn臋艂y si臋 im do oczu, nie dlate­go jednak, 偶e serca mieli przepe艂nione; wcale bowiem nie jest po­wiedziane, 偶e przy przepe艂nionym sercu 艂zy od razu musz膮 cisn膮膰 si臋 do oczu, niekt贸rym nigdy si臋 to nie zdarza, zw艂aszcza w ostatnim albo minionym dziesi臋cioleciu, tote偶 nasz wiek zostanie kiedy艣 na­zwany wiekiem bez 艂ez, cho膰 tyle wsz臋dzie cierpie艅 - i w艂a艣nie z powodu tej niezdolno艣ci do p艂aczu ludzie, kt贸rzy mogli sobie na to pozwoli膰, szli do 鈥濸iwnicy Pod Cebul膮鈥, brali od knajpiarza deszczu艂k臋 - w kszta艂cie 艣wini lub ryby - i kuchenny n贸偶 za osiemdzie­si膮t fenig贸w oraz pospolit膮 polno-ogrodowo-kuchenn膮 cebul臋 za dwana艣cie marek, krajali j膮 coraz drobniej, p贸ki sok nie wywo艂a艂, czego nie wywo艂a艂? P贸ki nie wywo艂a艂 tego, czego nie wywo艂a艂 艣wiat i jego cierpienia: okr膮g艂ych ludzkich 艂ez. Tam si臋 p艂aka艂o. Tam na­reszcie zn贸w si臋 p艂aka艂o. Porz膮dnie, niepohamowanie, swobodnie. Tam ciek艂y i p艂yn臋艂y strumienie. Tam la艂 deszcz. Tam opada艂a rosa.

Oskarowi przychodz膮 na my艣l otwarte 艣luzy. Przerwanie wa艂贸w ochronnych podczas wiosennej powodzi. Jak偶e nazywa si臋 owa rze­ka, kt贸ra co roku wyst臋puje z brzeg贸w, a rz膮d nie robi nic, 偶eby temu zapobiec? A po tym zjawisku przyrody za dwana艣cie marek osiem­dziesi膮t cz艂owiek, kt贸ry si臋 wyp艂aka艂, zaczyna m贸wi膰. Zrazu z waha­niem, zdumieni w艂asn膮 szczero艣ci膮, go艣cie Schmuha po za偶yciu ce­buli zwierzali si臋 s膮siadom na niewygodnych, pokrytych workami skrzyniach, pozwalali si臋 wypytywa膰, nicowa膰, jak nicuje si臋 p艂aszcz. Oskar jednak, kt贸ry z Kleppern i Schollem siedzia艂 bez jednej 艂zy pod niby-drabink膮 dla kur, chce pozosta膰 dyskretny, z wszystkich zwierze艅, samooskar偶e艅, spowiedzi, wynurze艅 i wyzna艅 chce opo­wiedzie膰 tylko histori臋 panny Pioch, kt贸ra raz po raz traci艂a swojego pana Vollmera, kt贸rej z tego powodu serce skamienia艂o, a oczy sta艂y si臋 niezdolne do 艂ez, i kt贸ra musia艂a raz po raz bywa膰 u Schmuha, w drogiej 鈥濸iwnicy Pod Cebul膮鈥.

- Poznali艣my si臋 w tramwaju - powiedzia艂a panna Pioch, kiedy ju偶 si臋 wyp艂aka艂a. - Wraca艂am ze sklepu - jest w艂a艣cicielk膮 i kierow­niczk膮 doskona艂ej ksi臋garni - wagon by艂 przepe艂niony i Willy, to znaczy pan Vollmer, z ca艂ej si艂y nast膮pi艂 mi na praw膮 nog臋. Nie mo­g艂am ju偶 sta膰 i oboje zakochali艣my si臋 od pierwszego wejrzenia. Po­niewa偶 nie mog艂am te偶 i艣膰, on ofiarowa艂 mi rami臋, odprowadzi艂 mnie, a raczej odni贸s艂 do domu i od tego dnia czule piel臋gnowa艂 贸w pazno­kie膰 u nogi, i poza tym nie sk膮pi艂 mi czu艂o艣ci, a偶 paznokie膰 na du偶ym palcu u prawej nogi zszed艂 i nie przeszkadza艂 ju偶 ro艣ni臋ciu nowego paznokcia. Od tego dnia, w kt贸rym odpad艂 martwy paznokie膰, jego mi艂o艣膰 zacz臋艂a stygn膮膰. Obydwoje bardzo nad tym boleli艣my. I wte­dy Willy, poniewa偶 nadal by艂 do mnie przywi膮zany, poniewa偶 tyle nas 艂膮czy艂o, wysun膮艂 t臋 okropn膮 propozycj臋: Pozw贸l, 偶e nast膮pi臋 ci na du偶y palec u lewej nogi, a偶 paznokie膰 zrobi si臋 czerwononiebieski, a potem niebieskoczarny. Uleg艂am, a on zrobi艂 tak, jak propono­wa艂. Jego mi艂o艣膰 natychmiast powr贸ci艂a, mog艂am cieszy膰 si臋 ni膮 w pe艂ni, p贸ki paznokie膰 na du偶ym palcu u lewej nogi te偶 nie odpad艂 jak zwi臋d艂y li艣膰; na nasz膮 mi艂o艣膰 zn贸w przysz艂a jesie艅. Teraz Willy chcia艂 z kolei nast膮pi膰 mi na du偶y palec u prawej nogi, kt贸rego pa­znokie膰 tymczasem odr贸s艂, chcia艂 to zrobi膰, 偶eby znowu s艂u偶y膰 mi w mi艂o艣ci. Aleja mu nie pozwoli艂am. Powiedzia艂am: Je艣li twoja mi­艂o艣膰 rzeczywi艣cie jest wielka i szczera, to powinna prze偶y膰 pazno­kie膰 u nogi. On nie zrozumia艂 i porzuci艂 mnie. W kilka miesi臋cy p贸藕­niej spotkali艣my si臋 na koncercie. Po przerwie usiad艂 nie proszony ko艂o mnie, bo by艂o tam jeszcze wolne miejsce. Gdy w trakcie Dzie­wi膮tej Symfonii zacz膮艂 艣piewa膰 ch贸r, podsun臋艂am mu praw膮 stop臋, z kt贸rej przedtem zdj臋艂am pantofel. On nast膮pi艂, ale ja mimo to nie zak艂贸ci艂am koncertu. Po siedmiu tygodniach Willy zn贸w mnie po­rzuci艂. Jeszcze dwukrotnie mogli艣my by膰 ze sob膮 po kilka tygodni, bo jeszcze dwukrotnie podsun臋艂am mu du偶y palec najpierw u lewej, potem u prawej nogi. Dzisiaj obydwa palce s膮 okaleczone, paznok­cie nie chc膮 ju偶 odrasta膰. Co jaki艣 czas Willy mnie odwiedza, siada przede mn膮 na dywanie, wstrz膮艣ni臋ty, pe艂en wsp贸艂czucia dla mnie i dla samego siebie, ale bez mi艂o艣ci i 艂ez wpatruje si臋 w obie pozba­wione paznokci ofiary naszej mi艂o艣ci. Niekiedy m贸wi臋 mu: 鈥濩hod藕, Willy, p贸jdziemy do Schmuha, wyp艂aczemy si臋 porz膮dnie 芦Pod Ce­bul膮禄. Ale do tej pory nigdy nie chcia艂 ze mn膮 przyj艣膰. Biedak nie ma wi臋c poj臋cia, jak wielk膮 pocieszycielk膮 jest 艂za.

P贸藕niej - Oskar m贸wi o tym jedynie po to, 偶eby zaspokoi膰 cieka­wych spo艣r贸d pa艅stwa - r贸wnie偶 pan Vollmer, nawiasem m贸wi膮c, kupiec z bran偶y radiowej, przychodzi艂 do naszej piwnicy. P艂akali wsp贸lnie i podobno, jak podczas wczorajszych odwiedzin opowia­da艂 mi Klepp, niedawno si臋 pobrali.

Chocia偶 od wtorku do soboty - w niedziel臋 鈥濸iwnica Pod Cebu­l膮鈥 by艂a zamkni臋ta - po za偶yciu cebuli prawdziwy tragizm ludzkiej egzystencji ukazywa艂 si臋 w ca艂ej rozci膮g艂o艣ci, go艣cie poniedzia艂ko­wi mieli prawo p艂aka膰 je艣li nie najtragiczniej, to najgwa艂towniej. W poniedzia艂ki by艂o taniej. Schmuh za p贸艂 ceny dawa艂 w贸wczas ce­bul臋 m艂odzie偶y. Najcz臋艣ciej przychodzili studenci i studentki medy­cyny. Ale r贸wnie偶 studenci Akademii Sztuk Pi臋knych, przede wszyst­kim ci, kt贸rzy chcieli w przysz艂o艣ci by膰 nauczycielami rysunk贸w, wydawali cz臋艣膰 swoich stypendi贸w na cebul臋. Sk膮d jednak, po dzi艣 dzie艅 zadaj臋 sobie pytanie, mieli na ten cel pieni膮dze uczniowie i uczennice ostatniej licealnej?

M艂odo艣膰 p艂acze inaczej ni偶 staro艣膰. M艂odo艣膰 ma te偶 ca艂kiem inne problemy. Nie zawsze musz膮 to by膰 zmartwienia egzaminacyjne czy maturalne. Oczywi艣cie, i 鈥濸od Cebul膮鈥 dochodzi艂y do g艂osu konflik­ty syn贸w z ojcami, tragedie c贸rek por贸偶nionych z matkami. Cho膰 m艂odo艣膰 czu艂a si臋 niezrozumiana, nie uwa偶a艂a, by owo nieporozu­mienie warto by艂o op艂akiwa膰. Oskar cieszy艂 si臋, 偶e m艂odo艣膰, jak daw­niej, p艂aka艂a z mi艂o艣ci, nie tylko z mi艂o艣ci zmys艂owej. Gerhard i Gu­drun: z pocz膮tku siedzieli zawsze na dole, dopiero p贸藕niej p艂akali razem na galerii.

Ona, du偶a, krzepka, typowa szczypiornistka, by艂a studentk膮 che­mii. W艂osy opada艂y jej ci臋偶kim w臋z艂em na kark. Patrzy艂a szczerze, najcz臋艣ciej wprost przed siebie, szarym, a mimo to macierzy艅skim spojrzeniem, jakie do ko艅ca wojny widzia艂o si臋 ca艂ymi latami na plakatach Frauensc艂iaftu. Jakkolwiek czo艂o by艂o mlecznobia艂e, g艂adkie i zdrowe, twarz nosi艂a wyra藕ne pi臋tno jej nieszcz臋艣cia. Od krtani w g贸r臋, przez okr膮g艂y mocny podbr贸dek, nie omijaj膮c obydwu po­liczk贸w, pozostawi艂 fatalne 艣lady m臋ski zarost, kt贸ry nieszcz臋艣liwa raz po raz pr贸bowa艂a wygoli膰. Delikatna sk贸ra nie znosi艂a wida膰 偶y­letki. Gudrun op艂akiwa艂a zaczerwienione, sp臋kane, pryszczate nie­szcz臋艣cie, na kt贸rym odrasta艂 zarost. Gerhard przyszed艂 鈥濸od Cebu­l臋鈥 dopiero p贸藕niej. Poznali si臋 nie w tramwaju, jak panna Pioch i pan Vollmer, tylko w poci膮gu. On siedzia艂 naprzeciwko niej, oboje wracali z ferii semestralnych. On pokocha艂 j膮 natychmiast mimo za­rostu. Ona w艂a艣nie przez ten zarost nie 艣mia艂a go pokocha膰, podzi­wia艂a jednak - co w艂a艣ciwie by艂o jej nieszcz臋艣ciem - g艂adki jak dzie­ci臋ca pupka podbr贸dek Gerharda; m艂ody cz艂owiek by艂 zupe艂nie pozbawiony zarostu, co onie艣miela艂o go wobec dziewcz膮t. Mimo to Gerhard zagadn膮艂 Gudrun, a gdy wysiedli na Dworcu G艂贸wnym w D眉sseldorfie, byli co najmniej przyjaci贸艂mi. Od czasu tej jazdy poci膮giem widywali si臋 codziennie. Rozmawiali o tym i owym, dzie­lili si臋 my艣lami, nigdy jednak nie wspominaj膮c o zaro艣cie: tym, kt贸­rego nie by艂o, i tym, kt贸ry wci膮偶 odrasta艂. Gerhard oszcz臋dza艂 te偶 Gudrun i z uwagi na jej udr臋czon膮 sk贸r臋 nigdy jej nie poca艂owa艂. Ich mi艂o艣膰 pozosta艂a wi臋c czysta, cho膰 obydwoje nie cenili zbytnio czy­sto艣ci, bo ostatecznie ona zajmowa艂a si臋 chemi膮, on za艣 chcia艂 nawet zosta膰 lekarzem. Gdy pewien wsp贸lny przyjaciel doradza艂 im 鈥濸iw­nic臋 Pod Cebul膮鈥, oboje, z w艂a艣ciwym medykom i chemiczkom scep­tycyzmem, chcieli skwitowa膰 to lekcewa偶膮cym u艣miechem. W ko艅­cu poszli jednak, aby, jak zapewniali si臋 nawzajem, przeprowadzi膰 tam badania naukowe. Rzadko zdarza艂o si臋 Oskarowi widzie膰 tak p艂acz膮cych m艂odych ludzi. Przychodzili stale, odejmuj膮c sobie od ust oszcz臋dzali sze艣膰 marek czterdzie艣ci, p艂akali nad zarostem: tym, kt贸rego nie by艂o, i tym, kt贸ry niszczy艂 delikatn膮 dziewcz臋c膮 sk贸r臋. Niekiedy pr贸bowali omija膰 鈥濸iwnic臋 Pod Cebul膮鈥, opu艣cili te偶 je­den poniedzia艂ek, ale w nast臋pny przyszli znowu, p艂acz膮c, rozciera­j膮c w palcach cebulow膮 siekanin臋 wyznali, 偶e chcieli zaoszcz臋dzi膰 sze艣膰 marek czterdzie艣ci; w swoim studenckim pokoiku usi艂owali pocieszy膰 si臋 tani膮 cebul膮 ale to nie by艂o to samo co w 鈥濸iwnicy鈥. Brakowa艂o im s艂uchaczy. W towarzystwie p艂aka艂o si臋 o wiele l偶ej. Prawdziwe poczucie wsp贸lnoty mo偶na by艂o osi膮gn膮膰, gdy z prawej, z lewej i w g贸rze, na galerii, zalewali si臋 艂zami koledzy z tego same­go wydzia艂u, nawet studenci Akademii Sztuk Pi臋knych i uczniacy.

Tak偶e w wypadku Gerharda i Gudrun nie sko艅czy艂o si臋 na p艂a­czu, ale dosz艂o do stopniowego wyzdrowienia. Prawdopodobnie 艂zy porwa艂y ze sob膮 ich zahamowania. Nast膮pi艂o, jak to si臋 m贸wi, zbli­偶enie. On ca艂owa艂 jej udr臋czon膮 sk贸r臋, ona cieszy艂a si臋 g艂adko艣ci膮 jego podbr贸dka, a偶 pewnego dnia nie przyszli wi臋cej 鈥濸od Cebul臋鈥, nie by艂o im to ju偶 potrzebne. Po kilku miesi膮cach Oskar spotka艂 ich na K枚nigsallee, nie poznaj膮c zrazu: on, g艂adkolicy Gerhard, nosi艂 bujn膮 rud膮 brod臋, ona, pryszczata Gudrun, mia艂a tylko ciemny me­szek nad g贸rn膮 warg膮, z czym by艂o jej do twarzy. Natomiast podbr贸­dek i policzki Gudrun l艣ni艂y g艂adko, bez 艣ladu zarostu. Byli studenc­kim ma艂偶e艅stwem - Oskar wyobra偶a sobie, jak za pi臋膰dziesi膮t lat b臋d膮 opowiada膰 swoim wnukom, ona, Gudrun: 鈥濼o by艂o wtedy, jak wasz dziadek nie mia艂 jeszcze ani jednego w艂oska na brodzie鈥, on, Gerhard: 鈥濼o by艂o wtedy, jak wasza babcia m臋czy艂a si臋 jeszcze z zarostem i chodzili艣my co poniedzia艂ek 芦Pod Cebul臋禄鈥.

Po c贸偶 jednak, zapytacie pa艅stwo, trzej muzykanci wci膮偶 jeszcze siedz膮 pod okr臋towym trapem albo drabink膮 dla kur? Czy cebularnia z ca艂ym tym p艂aczem, rykiem i szcz臋kaniem z臋bami potrzebowa艂a jeszcze prawdziwej i zaanga偶owanej na sta艂e orkiestry?

Ledwie go艣cie wyp艂akali si臋 i wygadali, chwytali艣my za instru­menty, dostarczali艣my im muzycznego przej艣cia do zwyczajnych roz­m贸w, u艂atwiali艣my opuszczenie lokalu, aby nowi go艣cie mogli zna­le藕膰 miejsce. Klepp, Scholle i Oskar byli przeciwni cebulom. W naszej umowie ze Schmuhem znalaz艂 si臋 te偶 punkt, kt贸ry zabrania艂 nam za­偶ywania cebuli w podobny spos贸b, w jaki robili to go艣cie. Nie po­trzebowali艣my zreszt膮 偶adnej cebuli. Scholle, gitarzysta, nie mia艂 na co si臋 skar偶y膰, zawsze by艂 szcz臋艣liwy i zadowolony, nawet gdy w po艂owie ragtime鈥檜 p臋k艂y mu w banjo dwie struny naraz. Dla moje­go przyjaciela Kleppa poj臋cia p艂aczu i 艣miechu do dzisiejszego dnia s膮 zupe艂nie niezrozumia艂e. Klepp uwa偶a艂, 偶e p艂acz jest weso艂y; nigdy jeszcze nie widzia艂em, 偶eby tak si臋 艣mia艂, jak na pogrzebie swojej ciotki, kt贸ra, nim si臋 o偶eni艂, pra艂a mu koszule i skarpetki. A jak by艂o z Oskarem? Oskar mia艂by do艣膰 powod贸w do p艂aczu. Czy nie nale偶a­艂o utopi膰 we 艂zach siostry Dorothei, owej d艂ugiej daremnej nocy na jeszcze d艂u偶szym kokosowym chodniku? A czy moja Maria nie da­wa艂a mi powodu do skarg? Czy jej szef, Stenzel, nie przychodzi艂 stale do mieszkania w Bilk? Czy Kurtu艣, m贸j syn, nie m贸wi艂 na tego delikatesiarza i karnawa艂owego weso艂ka najpierw 鈥瀢ujku Stenzel鈥, potem 鈥瀟ato Stenzel鈥? A pomijaj膮c moj膮 Mari臋, czy tam, w dalekim sypkim piasku cmentarza na Zaspie, w glinie cmentarza w Br臋towie nie le偶eli: moja biedna mama, nierozumny Jan Bro艅ski, kucharz Matzerath, kt贸ry uczucia potrafi艂 wyrazi膰 tylko w zupach? Ich wszyst­kich nale偶a艂o op艂akiwa膰. Ale Oskar by艂 jednym z nielicznych szcz臋艣liwc贸w, kt贸rzy umieli jeszcze p艂aka膰 bez cebuli. Z pomoc膮 przycho­dzi艂 mi m贸j b臋benek. Wystarczy艂o zaledwie kilka wypr贸bowanych takt贸w, a ju偶 Oskarowi 艂zy stawa艂y w oczach, ani lepsze, ani gorsze od drogich 艂ez 鈥濸iwnicy Pod Cebul膮鈥.

R贸wnie偶 knajpiarz Schmuh nie ucieka艂 si臋 do cebuli. Wr贸ble, na kt贸re w wolnych chwilach polowa艂 w krzakach i zaro艣lach, stanowi­艂y dla niego pe艂nowarto艣ciow膮 namiastk臋. Ma艂o razy zdarza艂o si臋, 偶e zaraz po polowaniu Schmuh uk艂ada艂 na gazecie dwana艣cie ubitych wr贸bli, nad dwunastk膮 niekiedy jeszcze ciep艂ych pierzastych cia艂ek zalewa艂 si臋 艂zami i p艂acz膮c w dalszym ci膮gu, rozrzuca艂 pokarm dla ptak贸w po nadre艅skich 艂膮kach i nadbrze偶nych kamieniach? W cebu­lami nadarza艂a mu si臋 inna mo偶liwo艣膰 wylewania swoich 偶al贸w. Wesz艂o mu w zwyczaj urz膮dzanie raz na tydzie艅 karczemnej awan­tury babce klozetowej, obrzucanie jej bardzo czasami staro艣wiecki­mi wyzwiskami, jak dziewka, wszetecznica, kanalia, nikczemnica, 艂ajdaczka. - Precz z moich oczu, ty kreaturo! 鈥 s艂ysza艂o si臋 skrzecze­nie Schmuha. Odprawia艂 babki klozetowe z miejsca, przyjmowa艂 nowe, po pewnym czasie napotyka艂 jednak na trudno艣ci, bo babek klozetowych wi臋cej nie by艂o, musia艂 wi臋c to stanowisko powierza膰 tym, kt贸re ju偶 raz albo kilka razy wyrzuca艂. Babki klozetowe wraca­艂y 鈥濸od Cebul臋鈥 ch臋tnie, bo tam dobrze zarabia艂y. P艂acz zap臋dza艂 w ustronne miejsce wi臋cej go艣ci ni偶 w innych knajpach; poza tym cz艂owiek zap艂akany jest hojniejszy ni偶 cz艂owiek o suchych oczach. Zw艂aszcza panowie, kt贸rzy z p膮sow膮, zalan膮 艂zami i opuchni臋t膮 twa­rz膮 szli 鈥瀗a stron臋鈥, g艂臋boko i ochoczo si臋gali do sakiewki. Ponadto babki klozetowe sprzedawa艂y go艣ciom 鈥濸iwnicy鈥 znane chustki w cebulowy wz贸r, z wydrukowanym po przek膮tnej napisem: 鈥濸iw­nica Pod Cebul膮鈥. Chustki wygl膮da艂y weso艂o, nadawa艂y si臋 nie tylko do osuszania 艂ez, ale i do wi膮zania na g艂owie. Panowie kazali z barw­nych kwadrat贸w szy膰 tr贸jk膮tne proporczyki, zawieszali je w tylnych okienkach swoich woz贸w i zabierali 鈥濸iwnic臋 Pod Cebul膮鈥 na urlop do Pary偶a, na Lazurowe Wybrze偶e, do Rzymu, Rawenny, Rimini, nawet do dalekiej Hiszpanii.

Jeszcze inne zadanie przypada艂o nam, muzykom, i naszemu mu­zykowaniu: czasami, zw艂aszcza gdy paru go艣ci skroi艂o dwie cebule jedn膮 po drugiej, dochodzi艂o w 鈥濸iwnicy鈥 do wybuch贸w, kt贸re z 艂a­two艣ci膮 mog艂yby si臋 przerodzi膰 w orgie. Z jednej strony Schmuh nie lubi艂 takiego ostatecznego wyzbywania si臋 wszelkich hamulc贸w i gdy tylko paru pan贸w rozwi膮zywa艂o krawaty, par臋 pa艅 manipulo­wa艂o przy bluzkach, kaza艂 nam gra膰, zapobiega膰 graniem rozpoczy­naj膮cemu si臋 bezwstydowi; z drugiej za艣 sam torowa艂 do pewnego

momentu drog臋 ku orgii, szczeg贸lnie podatnym go艣ciom natychmiast po pierwszej cebuli dostarczaj膮c drug膮.

Najwi臋kszy wybuch, jaki za mojej pami臋ci nast膮pi艂 w 鈥濸iwnicy Pod Cebul膮鈥, mia艂 i dla Oskara sta膰 si臋 je艣li nie punktem zwrotnym w jego 偶yciu, to w ka偶dym razie decyduj膮cym wydarzeniem. 呕ona Schmuha, pe艂na 偶ycia Billy, rzadko przychodzi艂a do 鈥濸iwnicy鈥, a je艣li przychodzi艂a, to z przyjaci贸艂mi, na kt贸rych Schmuh patrzy艂 niech臋tnie. Pewnego wieczoru przysz艂a wi臋c z krytykiem muzycz­nym Woode鈥檈m i architektem, a zarazem fajczarzem Wackerleiem. Obaj panowie nale偶eli do sta艂ych bywalc贸w 鈥濸iwnicy鈥, obnosili si臋 jednak z okropnie nudnymi zmartwieniami: Woode p艂aka艂 z powo­d贸w religijnych - chcia艂 przej艣膰 na inn膮 wiar臋 albo ju偶 przeszed艂, mo偶e nawet po raz drugi, fajczarz Wackerlei p艂aka艂 z powodu profe­sury, kt贸rej w latach dwudziestych nie przyj膮艂 przez pewn膮 Dunk臋, Dunka jednak wzi臋艂a sobie innego, jakiego艣 go艣cia z Ameryki Po艂u­dniowej, mia艂a z nim sze艣cioro dzieci, i to gn臋bi艂o Wackerleia, spra­wia艂o, 偶e fajka stale mu gas艂a. To Woode, kt贸ry by艂 do艣膰 z艂o艣liwy, nam贸wi艂 偶on臋 Schmuha do skrajania cebuli. Ona us艂ucha艂a, zala艂a si臋 艂zami, zacz臋艂a gada膰, wystawi艂a Schmuha, knajpiarza, na po艣miewi­sko, opowiada艂a rzeczy, kt贸rych Oskar taktownie nie b臋dzie pa艅stwu powtarza艂, i trzeba by艂o kilku silnych m臋偶czyzn, gdy Schmuh chcia艂 si臋 rzuci膰 na 偶on臋; bo ostatecznie wsz臋dzie na sto艂ach le偶a艂y kuchenne no偶e. Przytrzymano pasjonata tak d艂ugo, a偶 lekkomy艣lna Billy ze swo­imi przyjaci贸艂mi Woode鈥檈m i Wackerleiem zdo艂a艂a si臋 ulotni膰.

Schmuh by艂 wzburzony i oszo艂omiony. Widzia艂em to po jego rozlatanych r臋kach, kt贸re raz po raz poprawia艂y cebulowy sza艂. Kilka­krotnie znika艂 za zas艂on膮, wymy艣la艂 klozetowej babce, wreszcie wr贸­ci艂 z pe艂nym koszykiem, oznajmi艂 go艣ciom zduszonym i przesadnie weso艂ym g艂osem, 偶e teraz on, Schmuh, stawia wszystkim, bo tak膮 ma fantazj臋, i nie zwlekaj膮c rozda艂 cebule.

Wtedy nawet Klepp, kt贸ry ka偶d膮, cho膰by najbardziej przykr膮 sytuacj臋 ludzk膮 traktowa艂 w ko艅cu jak znakomity 偶art, patrzy艂 je艣li nie z niepokojem, to przecie偶 w napi臋ciu, i trzyma艂 flet w pogotowiu. Wiedzieli艣my dobrze, czym grozi艂o takie dwukrotne, raz za razem, umo偶liwienie temu wra偶liwemu i przeczulonemu towarzystwu ni­czym nie skr臋powanego p艂aczu.

Schmuh, kt贸ry zobaczy艂, 偶e z instrumentami w gar艣ci czekamy tylko na znak, zabroni艂 nam gra膰. Na sto艂ach no偶e kuchenne rozpo­cz臋艂y swoje siekanie. Pierwsze, jak偶e pi臋kne, 艂uski koloru r贸偶anego drzewa odsuwano niedbale na bok. Pod n贸偶 trafia艂 szklisty mi膮偶sz z bladozielonymi pasmami. Dziwnym trafem p艂acz nie zacz膮艂 si臋 od pa艅. Panowie w sile wieku, w艂a艣ciciel du偶ego m艂yna, hotelarz i jego lekko umalowany przyjaciel, arystokratyczny przedstawiciel gene­ralny, ca艂y st贸艂 fabrykant贸w m臋skich okry膰, kt贸rzy bawili w mie艣cie z powodu posiedzenia zarz膮du, i 贸w 艂ysy aktor, kt贸rego nazywano u nas Zgrzytaczem, bo p艂acz膮c zgrzyta艂 z臋bami, wszyscy oni zalewa­li si臋 艂zami, zanim panie pospieszy艂y w sukurs. Tylko 偶e panie i pa­nowie nie wybuchali owym wyzwalaj膮cym p艂aczem, jaki wywo艂y­wa艂a pierwsza cebula, lecz dostawali spazm贸w: Zgrzytacz zgrzyta艂 okropnie, by艂 aktorem, kt贸ry nak艂oni艂by do zgrzytania publiczno艣膰 ka偶dego teatru, w艂a艣ciciel du偶ego m艂yna bez przerwy wali艂 wypiel臋­gnowan膮 siw膮 g艂ow膮 o blat sto艂u, hotelarz miesza艂 w艂asne spazmy ze spazmami gibkiego przyjaciela, Schmuh, kt贸ry sta艂 przy schodach, nie zwracaj膮c uwagi na zwisaj膮cy koniec szala, przygl膮da艂 si臋 zmru­偶onymi oczyma, ale nie bez przyjemno艣ci na po艂y ju偶 rozhukanemu towarzystwu. A potem jaka艣 starsza pani na oczach zi臋cia podar艂a na sobie bluzk臋. Przyjaciel hotelarza, kt贸rego z lekka egzotyczna kar­nacja ju偶 przedtem rzuca艂a si臋 w oczy, wskoczy艂 nagle z obna偶onym br膮zowym torsem na jeden, potem na drugi st贸艂, ta艅czy艂, jak pewnie ta艅czy si臋 na Wschodzie, i zapowiedzia艂 rozpocz臋cie orgii, kt贸ra za­cz臋艂a si臋 wprawdzie z rozmachem, ale wobec braku albo po prostu g艂upoty pomys艂贸w nie zas艂uguje na szczeg贸艂owe przedstawienie.

Nie tylko Schmuh by艂 rozczarowany, r贸wnie偶 Oskar, znudzony, uni贸s艂 w g贸r臋 brwi. Par臋 艂adnych rozbieranek, panowie zak艂adali damsk膮 bielizn臋, amazonki chwyta艂y krawaty i szelki, tu i 贸wdzie pary znika艂y pod sto艂ami, od biedy mo偶na by wspomnie膰 o Zgrzytaczu, kt贸ry rozszarpa艂 z臋bami, pogryz艂 i cz臋艣ciowo chyba po艂kn膮艂 biu­stonosz.

Prawdopodobnie ten okropny ha艂as - krzyki i piski, za kt贸rymi prawie nic si臋 nie kry艂o - sk艂oni艂 rozczarowanego, a mo偶e te偶 oba­wiaj膮cego si臋 policji knajpiarza Schmuha do opuszczenia swojego miejsca przy schodach. Pochyli艂 si臋 ku nam, siedz膮cym pod drabin膮 dla kur, tr膮ci艂 najpierw Kleppa, potem mnie, sykn膮艂: - Grajcie! Graj­cie, m贸wi臋! Do艣膰 tego pajacowania!

Okaza艂o si臋 jednak, 偶e Klepp, kt贸remu przecie偶 niewiele by艂o trzeba, rozbawi艂 si臋 na dobre. 艢miech nim wstrz膮sa艂, nie m贸g艂 utrzy­ma膰 fletu. Scholle, kt贸ry uwa偶a艂 Kleppa za swojego mistrza, we wszyst­kim go na艣ladowa艂, a zatem i w 艣miechu. Pozosta艂 wi臋c tylko Oskar - i na mnie Schmuh m贸g艂 polega膰. Wyci膮gn膮艂em blaszany b臋benek spod 艂awki, zapali艂em spokojnie papierosa i zacz膮艂em b臋bni膰.

Zabra艂em si臋 do blachy bez 偶adnego planu. Zapomnia艂em o wszystkich wy膰wiczonych a偶 do znudzenia kn膮jpiarskich kawa艂kach. Oskar zatem nie gra艂 nawet jazzu. Nie cierpia艂em zreszt膮 tego, 偶e ludzie widzieli we mnie szalej膮cego perkusist臋. Cho膰 z powo­dzeniem wyst臋powa艂em w tej roli, nie by艂em rasowym muzykiem jazzowym. Lubi臋 jazz, jak lubi臋 wiede艅skiego walca. Jedno i drugie mog艂em gra膰, ale nie musia艂em. Kiedy Schmuh poprosi艂 mnie o wprowadzenie do akcji mojego blaszanego b臋benka, gra艂em nie to, co umia艂em, tylko to, co podpowiada艂o mi serce. Oskarowi uda艂o si臋 wcisn膮膰 pa艂eczki w d艂onie niegdy艣 trzyletniego Oskara. Przemierza­艂em b臋bnieniem dawne szlaki, ukazywa艂em 艣wiat trzylatka, ca艂e to niezdolne do prawdziwej orgii powojenne towarzystwo wzi膮艂em na pocz膮tek w cugle, co ma oznacza膰, 偶e zaprowadzi艂em ich na Posadowskiego, do frebl贸wki ciotki Kauer, tak dalece mia艂em ich ju偶 w gar艣ci, 偶e rozdziawiali buzie, brali si臋 za r膮czki, stawiali stopy czub­kami do 艣rodka, czekali na mnie, swojego szczuro艂apa. Wobec tego ruszy艂em si臋 spod drabinki dla kur, obj膮艂em komend臋, najpierw, na pr贸b臋, podsun膮艂em im, paniom i panom, 鈥濳oci koci 艂apki鈥, potem, gdy zobaczy艂em, 偶e wzbudzi艂o to powszechn膮 dzieci臋c膮 weso艂o艣膰, nap臋dzi艂em im pot臋偶nego stracha, bo zab臋bni艂em: 鈥濩zy jest tu Czar­na Kucharka?鈥 Pozwoli艂em jej, kt贸ra ju偶 dawniej straszy艂a mnie cza­sami, a dzi艣 przejmuje coraz wi臋ksz膮 groz膮, olbrzymiej, czarnej jak w臋giel i nieogarnionej, miota膰 si臋 po 鈥濸iwnicy Pod Cebul膮鈥 i osi膮g­n膮艂em to, co knajpiarz Schmuh osi膮ga艂 tylko za pomoc膮 cebuli: panie i panowie p艂akali jak dzieci okr膮g艂ymi, rz臋sistymi 艂zami, bali si臋 bar­dzo, z dr偶eniem wygl膮dali mojego zmi艂owania, wi臋c 偶eby ich uspo­koi膰, a tak偶e u艂atwi膰 powr贸t do ubra艅, sukien, bielizny, aksamitu i jedwabiu, zab臋bni艂em: 鈥瀂ielone, zielone, zielone jest ubranko moje鈥, potem: 鈥濩zerwone, czerwone, czerwone jest ubranko moje鈥, nast臋p­nie: 鈥濶iebieskie, niebieskie, niebieskie...鈥 i 鈥炁幻撑倀e, 偶贸艂te, 偶贸艂te...鈥 przeszed艂em po kolei wszystkie barwy i odcienie, a偶 zn贸w zobaczy­艂em przed sob膮 grzecznie ubrane towarzystwo, ustawi艂em frebl贸wk臋 jak na spacer, poprowadzi艂em ich przez 鈥濸iwnic臋 Pod Cebul膮鈥, jak­by to by艂a Ja艣kowa Dolina, jakby艣my wspinali si臋 na Ja艣kow膮 Kop臋, wok贸艂 niesamowitego pomnika Gutenberga, jakby na 艁膮kach kwit艂y prawdziwe stokrotki, kt贸re im, paniom i panom pokrzykuj膮cym ra­do艣nie jak dzieci, wolno by艂o zrywa膰. A potem, 偶eby wszystkim obec­nym, tak偶e knajpiarzowi Schmuhowi, zosta艂o co艣 na pami膮tk臋 nie­frasobliwego popo艂udnia we frebl贸wce, pozwoli艂em im za艂atwi膰 ma艂膮 potrzeb臋, powiedzia艂em na swoim b臋benku 鈥 dochodzili艣my do mrocznego Czarciego Parowu, zbierali艣my buczyn臋 - teraz, dzieciaczki, mo偶ecie zrobi膰 siusiu: i oni za艂atwiali si臋, moczyli, wszyscy, pa­nie i panowie, tak偶e knajpiarz Schmuh, moi przyjaciele Klepp i Scholle, nawet odleg艂a klozetowa babka, robili psi-psi, siusiali wszyscy w majtki, kucaj膮c i ws艂uchuj膮c si臋 we w艂asne d藕wi臋ki. Dopiero gdy przebrzmia艂a owa muzyka - Oskar towarzyszy艂 dzieci臋cej orkiestrze jedynie leciutkim postukiwaniem - mocnym, bezpo艣rednim uderze­niem przeszed艂em do nieposkromionej swawoli. Wybijaj膮c skoczny rytm:


Szk艂o, szk艂o, szkie艂ko,

piwo w marcepanie,

pani Zima w oknie,

gra na fortepianie...


wyprowadzi艂em pokrzykuj膮ce rado艣nie, rozchichotane, trajkocz膮ce g艂upio towarzystwo najpierw do szatni, gdzie og艂upia艂y brodaty stu­dent poda艂 p艂aszcze zdziecinnia艂ym go艣ciom Schmuha, potem, wy­stukuj膮c popularn膮 melodyjk臋 鈥濸ior膮 praczki, pior膮 przez calutki dzie艅鈥, betonowymi schodami w g贸r臋 i obok portiera w baranim ko­偶uchu na dw贸r. Pod bajecznie rozgwie偶d偶onym, jak na zam贸wienie, ale ch艂odnym niebem wiosennej nocy roku dziewi臋膰set pi臋膰dziesi膮­tego zostawi艂em panie i pan贸w, kt贸rzy d艂ugo jeszcze wyprawiali na Starym Mie艣cie dzieci臋ce figle, nie wracali do domu, a偶 w ko艅cu policjanci pomogli im odzyska膰 wiek i godno艣膰, przypomnie膰 sobie numery w艂asnych telefon贸w.

Ja natomiast, rozchichotany Oskar, g艂aszcz膮c swoj膮 blach臋 wr贸­ci艂em 鈥濸od Cebul臋鈥, gdzie Schmuh nadal klaska艂 w d艂onie, w mo­krych spodniach, krzywonogi, sta艂 przy drabince dla kur i we frebl贸wce ciotki Kauer czu艂 si臋 chyba r贸wnie dobrze jak na 艂膮kach nad Renem, gdzie jako doros艂y Schmuh strzela艂 do wr贸bli.







Na Wale Atlantyckim - czyli bunkry nie mog膮 pozby膰 si臋 betonu


Chcia艂em przecie偶 pom贸c Schmuhowi, w艂a艣cicielowi 鈥濸iwnicy Pod Cebul膮鈥. On jednak nie m贸g艂 mi wybaczy膰 solowego wyst臋pu na blaszanym b臋benku, kt贸ry z jego szastaj膮cych pieni臋dzmi go艣ci zrobi艂 gaworz膮ce, beztrosko weso艂e, ale te偶 siusiaj膮ce w majtki, a co gorsza, p艂acz膮ce - p艂acz膮ce bez cebuli - dzieci.

Oskar stara si臋 go zrozumie膰. Czy偶 kn膮jpiarz nie mia艂 powodu obawia膰 si臋 mojej konkurencji, skoro go艣cie raz po raz odsuwali tra­dycyjne 艂zawi膮ce cebule, domagali si臋 Oskara, jego blachy, mnie, kt贸ry na swojej blasze umia艂em wyczarowa膰 dzieci艅stwo ka偶dego - cho膰by nie wiem jak s臋dziwego - go艣cia?

O ile dot膮d Schmuh ogranicza艂 si臋 do odprawiania z miejsca klo­zetowych babek, o tyle tym razem odprawi艂 nas, swoich muzyk贸w, i zaanga偶owa艂 skrzypka, kt贸rego przy pewnej pob艂a偶liwo艣ci mo偶na by艂o wzi膮膰 za Cygana.

Poniewa偶 jednak po naszym wylaniu kilku, i to najlepszych go艣ci zagrozi艂o bojkotem 鈥濸iwnicy鈥, ju偶 po paru tygodniach Schmuh mu­sia艂 przysta膰 na kompromis: trzy razy w tygodniu rz臋poli艂 skrzypek, trzy razy w tygodniu grali艣my my. Za偶膮dali艣my podwy偶ki i dostali­艣my dwadzie艣cia marek za wiecz贸r, pr贸cz tego coraz bardziej sute napiwki - Oskar za艂o偶y艂 ksi膮偶eczk臋 oszcz臋dno艣ciow膮 i z g贸ry cie­szy艂 si臋 procentami.

Owa ksi膮偶eczka mia艂a ju偶 niebawem sta膰 mi si臋 pomoc膮 w po­trzebie, bo oto przysz艂a 艣mier膰, zabra艂a nam knajpiarza Ferdynanda Schmuha, zabra艂a nam prac臋 i zarobek.

M贸wi艂em ju偶 przedtem: Schmuh strzela艂 do wr贸bli. Czasami za­biera艂 nas swoim mercedesem, 偶eby艣my sobie popatrzyli, jak strzela. Mimo sporadycznych zatarg贸w o m贸j b臋benek, przez kt贸ry, staj膮c po mojej stronie, musieli ucierpie膰 tak偶e Klepp i Scholle, Schmuh pozostawa艂 ze swoimi muzykami w przyjacielskich stosunkach, a偶 jak si臋 rzek艂o, przysz艂a 艣mier膰.

Wsiedli艣my do wozu. 呕ona Schmuha, jak zawsze, przy kierow­nicy. Klepp obok niej. Schmuh mi臋dzy Oskarem i Schollem. Trzy­ma艂 na kolanach wiatr贸wk臋 i g艂adzi艂 j膮 niekiedy. Dojechali艣my pra­wie do Kaiserswerth. Dekoracyjne drzewa po obu brzegach Renu. 呕ona Schmuha zosta艂a w samochodzie i roz艂o偶y艂a gazet臋. Klepp kupi艂 sobie przedtem rodzynki i zajada艂 do艣膰 regularnie. Scholle, kt贸ry zanim zosta艂 gitarzyst膮, co艣 tam studiowa艂, potrafi艂 wyg艂asza膰 z pa­mi臋ci wiersze o Renie. Rzeka pokaza艂a si臋 zreszt膮 z najbardziej poetycznej strony, bo zd膮偶aj膮c do Duisburga mimo letniej pory roku nios艂a na swoim grzbiecie pr贸cz codziennych barek ko艂ysz膮ce si臋 jesienne li艣cie; i gdyby nie wiatr贸wka Schmuha, kt贸ra odzywa艂a si臋 co jaki艣 czas, mo偶na by owo popo艂udnie poni偶ej Kaiserswerth na­zwa膰 spokojnym popo艂udniem.

Gdy Klepp sko艅czy艂 rodzynki i wytar艂 palce o traw臋, Schmuh tak偶e sko艅czy艂 swoje. Do jedenastu zimnych pierzastych kulek na gazecie do艂o偶y艂 dwunastego i, jak powiedzia艂, jeszcze drgaj膮cego wr贸bla. Strzelec spakowa艂 ju偶 swoj膮 zdobycz - bo z niezrozumia­艂ych przyczyn Schmuh za ka偶dym razem zabiera艂 do domu wszyst­ko, co ustrzeli艂 - gdy nie opodal nas, na wyrzuconym przez rzek臋 korzeniu, usiad艂 wr贸bel, zrobi艂 to tak ostentacyjnie, taki by艂 szary, taki typowo wr贸bli, 偶e Schmuh nie m贸g艂 si臋 oprze膰; on, kt贸ry w ci膮­gu jednego popo艂udnia nie zabija艂 nigdy wi臋cej ni偶 dwana艣cie wr贸­bli, zabi艂 trzynastego wr贸bla - tego Schmuh nie powinien by艂 zrobi膰.

Gdy do艂o偶y艂 trzynastego do tamtych dwunastu, poszli艣my i za­stali艣my 偶on臋 Schmuha 艣pi膮c膮 w czarnym mercedesie. Najpierw Schmuh wsiad艂 z przodu. Potem Scholle i Klepp wsiedli z ty艂u. Po­winienem by艂 wsi膮艣膰 i ja, nie wsiad艂em jednak, powiedzia艂em, 偶e mam ch臋膰 jeszcze si臋 troch臋 przej艣膰, wr贸c臋 tramwajem, niech si臋 o mnie nie martwi膮, i tak bez Oskara, kt贸ry przezornie nie wsiad艂, odjechali do D眉sseldorfu.

Poma艂u ruszy艂em za nimi. Nie musia艂em daleko i艣膰. By艂 tam ob­jazd z powodu rob贸t drogowych. Trasa objazdu prowadzi艂a ko艂o 偶wirowni. A w 偶wirowni, jakie艣 siedem metr贸w poni偶ej poziomu szosy, le偶a艂, ko艂ami do g贸ry, czarny mercedes.

Robotnicy wyci膮gn臋li z wozu troje rannych i zw艂oki Schmuha. Karetka pogotowia by艂a ju偶 w drodze. Zszed艂em na d贸艂, wkr贸tce mia艂em w butach pe艂no 偶wiru, zaj膮艂em si臋 troch臋 rannymi, ale gdy mimo b贸lu dopytywali si臋 o Schmuha, nie powiedzia艂em im, 偶e nie 偶yje. Znieruchomia艂ym i zdumionym wzrokiem patrzy艂 na zachmu­rzone w trzech czwartych niebo. Gazet臋 z jego popo艂udniow膮 zdoby­cz膮 wyrzuci艂o z samochodu. Doliczy艂em si臋 dwunastu wr贸bli, trzy­nastego nie mog艂em znale藕膰, szuka艂em jednak w dalszym ci膮gu, gdy karetka pogotowia dotar艂a ju偶 do 偶wirowni.

呕ona Schmuha, Klepp i Scholle odnie艣li lekkie obra偶enia: rany t艂uczone, kilka z艂amanych 偶eber. Gdy p贸藕niej odwiedzi艂em Kleppa w szpitalu i pyta艂em o przyczyn臋 wypadku, przyjaciel opowiedzia艂 mi zadziwiaj膮c膮 histori臋: Kiedy jad膮c wolno, z uwagi na wyje偶d偶on膮 nawierzchni臋, mijali 偶wirowni臋, pojawi艂a si臋 nagle setka, je艣li nie setki wr贸bli, kt贸re zerwa艂y si臋 z zaro艣li, krzak贸w, drzew owocowych,

przes艂oni艂y mercedesa, uderzy艂y w szyb臋 ochronn膮, przestraszy艂y 偶on臋 Schmuha i wr贸blimi si艂ami spowodowa艂y wypadek i 艣mier膰 knajpiarza.

Kto chce, niech wierzy relacji Kleppa; Oskar odni贸s艂 si臋 do niej sceptycznie, zw艂aszcza 偶e gdy chowano Schmuha, nie naliczy艂 na Cmentarzu Po艂udniowym wi臋cej wr贸bli ni偶 w贸wczas przed laty, kie­dy by艂 jeszcze kamieniarzem i rytownikiem w艣r贸d nagrobk贸w. Za to post臋puj膮c w kondukcie 偶a艂obnym za trumn膮, z po偶yczonym cylin­drem w r臋ku, zobaczy艂em na dziewi膮tej kwaterze kamieniarza Korneffa, kt贸ry z nie znanym mi pomocnikiem ustawia艂 tam 艣cian臋 z diabazu na dwumiejscowy gr贸b. Gdy trumn臋 z cia艂em knajpiarza Schmuha przenoszono obok kamieniarza ku nowo utworzonej dzie­si膮tej kwaterze, Korneff zgodnie z cmentarnym przepisem zdj膮艂 czap­k臋, nie pozna艂 mnie, mo偶e z powodu cylindra, pociera艂 jednak kark, co wskazywa艂o na dojrzewaj膮ce lub ju偶 dojrza艂e czyraki.

Pogrzeby! Musia艂em prowadzi膰 pa艅stwa ju偶 na tyle cmentarzy, powiedzia艂em te偶 w jakim艣 miejscu, 偶e pogrzeby przypominaj膮 za­wsze o innych pogrzebach, i dlatego nie chc臋 rozwodzi膰 si臋 nad po­grzebem Schmuha i zwr贸conymi z tej okazji w przesz艂o艣膰 my艣lami Oskara. Schmuha pochowano jak nale偶y, bez 偶adnych incydent贸w, ale nie b臋d臋 przed pa艅stwem tai艂, 偶e po pogrzebie - zachowywano si臋 do艣膰 swobodnie, bo wdowa le偶a艂a w szpitalu - zagadn膮艂 mnie pewien pan, kt贸ry przedstawi艂 si臋 jako doktor D枚sch.

Doktor D枚sch prowadzi艂 agencj臋 koncertow膮. Nie by艂 jednak jej w艂a艣cicielem. Ponadto doktor D枚sch przedstawi艂 si臋 jako dawny by­walec 鈥濸iwnicy Pod Cebul膮鈥. Ja nigdy go nie zauwa偶y艂em. Ale on by艂 w lokalu, gdy zrobi艂em z go艣ci Schmuha gaworz膮ce, rozradowa­ne ma艂e dzieci. Ba, sam D枚sch, jak wyzna艂 mi w zaufaniu, pod wp艂y­wem mojego blaszanego b臋benka powr贸ci艂 w czasy szcz臋艣liwego dzieci艅stwa a teraz chcia艂 mnie i moj膮 jak si臋 wyrazi艂 - 鈥瀎antastycz­n膮 sztuczk臋鈥 skierowa膰 na szerokie wody. Zosta艂 upowa偶niony do przed艂o偶enia mi umowy, bombowej umowy; mog臋 zaraz podpisa膰. Pod krematorium, gdzie Leo Hy艣, nazywany w D眉sseldorfie Willemem 艢liniakiem, czeka艂 w bia艂ych r臋kawiczkach na orszak 偶a艂obny, wyci膮gn膮艂 papier, kt贸ry w zamian za ogromne sumy mia艂 zobowi膮­za膰 mnie, 鈥瀊臋bnist臋 Oskara鈥, do solowych wyst臋p贸w w wielkich sa­lach, co najmniej o dw贸ch lub trzech tysi膮cach miejsc. D枚sch by艂 niepocieszony, gdy nie chcia艂em od razu podpisa膰. Wym贸wi艂em si臋 艣mierci膮 Schmuha, powiedzia艂em, 偶e by艂 mi za 偶ycia zbyt bliski, bym m贸g艂 natychmiast, jeszcze na cmentarzu, szuka膰 nowego chlebodaw­cy, przemy艣l臋 jednak spraw臋, by膰 mo偶e wyjad臋 w kr贸tk膮 podr贸偶, potem odwiedz臋 go, pana doktora D枚scha, i ewentualnie podpisz臋 to, co on nazywa kontraktem.

Chocia偶 na cmentarzu nie podpisa艂em 偶adnego kontraktu, Oskar ze wzgl臋du na swoj膮 niepewn膮 sytuacj臋 finansow膮 czu艂 si臋 zmuszo­ny przyj膮膰 i schowa膰 do kieszeni zaliczk臋, kt贸r膮 doktor D枚sch poza cmentarzem, na placyku przed bram膮, gdzie zaparkowa艂 w贸z, podsu­n膮艂 dyskretnie, ukryt膮 w kopercie, razem ze swoj膮 wizyt贸wk膮.

I wyjecha艂em w podr贸偶, znalaz艂em nawet towarzysza podr贸偶y. W艂a艣ciwie najch臋tniej wyjecha艂bym z Kleppern. Ale Klepp le偶a艂 w szpitalu i nie m贸g艂 si臋 艣mia膰, bo mia艂 z艂amane cztery 偶ebra. Mile bym te偶 widzia艂 towarzystwo Marii. Wakacje jeszcze trwa艂y, mo偶na by wzi膮膰 Kurtusia, Maria jednak w dalszym ci膮gu romansowa艂a ze swoim sze­fem, Stenzlem, kt贸ry Kurtusiowi kaza艂 nazywa膰 si臋 鈥瀟at膮 Stenzlem鈥.

Wyjecha艂em wi臋c z malarzem Lankesem. Znacie pa艅stwo Lankesa jako obergefrajtra Lankesa, poza tym jako przelotnego narze­czonego muzy Ulli. Gdy z zaliczk膮 i ksi膮偶eczk膮 oszcz臋dno艣ciow膮 w kieszeni zaszed艂em do pracowni malarza przy Sittarder Strasse, mia艂em nadziej臋, 偶e zastan臋 u niego moj膮 dawn膮 kole偶ank臋 Ull臋; z muz膮 bowiem chcia艂em wyjecha膰 w podr贸偶.

Zasta艂em Ull臋 u malarza. - Zar臋czyli艣my si臋 ju偶 czterna艣cie dni temu - wyzna艂a mi w drzwiach. Z H盲nschenem Kragesem wszystko si臋 popsu艂o, zn贸w musia艂a zerwa膰 zar臋czyny; czy znam H盲nschena Kragesa?

Oskar nie zna艂 ostatniego narzeczonego Ulli, bardzo nad tym ubolewa艂, potem wyst膮pi艂 ze wspania艂omy艣ln膮 propozycj膮 wsp贸lnej podr贸偶y i doczeka艂 si臋 tego, 偶e zanim Ulla zd膮偶y艂a si臋 zgodzi膰, nad­szed艂 Lankes, narzuci艂 Oskarowi swoje towarzystwo i spoliczkowa艂 muz臋, d艂ugonog膮 muz臋, kt贸ra nie chcia艂a zosta膰 w domu i z tego powodu zosta艂a tak surowo potraktowana.

Czemu Oskar nie zaprotestowa艂? Czemu nie uj膮艂 si臋 za muz膮, z kt贸r膮 chcia艂 przecie偶 wyjecha膰? Jakkolwiek pi臋knie wyobra偶a艂em sobie podr贸偶 u bardzo szczup艂ego, pokrytego jasnym meszkiem boku Ulli, l臋ka艂em si臋 zbyt bliskiego wsp贸艂偶ycia z muz膮. Z muzami trzeba by膰 na dystans, powiedzia艂em sobie, bo inaczej poca艂unek muzy sta­nie si臋 pospolit膮 b艂ahostk膮. Lepiej ju偶 pojad臋 z malarzem Lankesem, kt贸ry bije swoj膮 muz臋, gdy ona chce go poca艂owa膰.

Nie dyskutowali艣my d艂ugo nad celem naszej podr贸偶y. W gr臋 wcho­dzi艂a tylko Normandia. Chcieli艣my zobaczy膰 bunkry mi臋dzy Caen i Cabourgiem. Tam bowiem poznali艣my si臋 w czasie wojny. K艂opo­t贸w przysporzy艂y tylko starania o wizy. Ale na historie wizowe Oskar nie b臋dzie traci艂 s艂贸w.

Lankes jest cz艂owiekiem sk膮pym. O ile rozrzutnie poczyna sobie z tanimi zapewne b膮d藕 wy偶ebranymi farbami na 藕le zagruntowanych p艂贸tnach, o tyle skrz臋tnie gospodarzy got贸wk膮 w papierach i w bilo­nie. Nigdy nie kupuje papieros贸w, pali jednak stale. 呕eby uzmys艂o­wi膰 pa艅stwu systematyczno艣膰 jego sk膮pstwa, powiem tyle: ilekro膰 kto艣 pocz臋stuje go papierosem, Lankes wyci膮ga dziesi臋ciofenig贸wk臋 z lewej kieszeni spodni, trzyma j膮 chwil臋 na powietrzu, potem wpuszcza do prawej kieszeni spodni, gdzie w zale偶no艣ci od pory dnia, znajduje si臋 mniej lub wi臋cej dziesi膮tek. Pali du偶o i w przyp艂ywie dobrego humoru wyzna艂 mi kiedy艣: Co dzie艅 mam na paleniu dwie marki!

Ow膮 zrujnowan膮 posiad艂o艣膰 w Wersten, kt贸r膮 naby艂 jaki艣 rok temu, kupi艂 sobie, a raczej wypali艂 papierosami bli偶szych i dalszych znajo­mych.

Z tym Lankesem Oskar pojecha艂 do Normandii. Wsiedli艣my w poci膮g pospieszny. Lankes wola艂by podr贸偶owa膰 autostopem. Po­niewa偶 jednak odbywali艣my podr贸偶 na m贸j koszt i moje zaprosze­nie, musia艂 ust膮pi膰. Z Caen do Cabourga pojechali艣my autobusem. Mijali艣my topole, za kt贸rymi ci膮gn臋艂y si臋 艂膮ki oddzielone od siebie 偶ywop艂otami. Br膮zowo-bia艂e krowy nadawa艂y polom wygl膮d rekla­my mlecznej czekolady. Oczywi艣cie na b艂yszcz膮cym papierze nie mo偶na by pokaza膰 nic z wci膮偶 jeszcze widocznych zniszcze艅 wojen­nych, kt贸re pi臋tnowa艂y i szpeci艂y ka偶d膮 wie艣, a wi臋c i wiosk臋 Bavent, gdzie straci艂em moj膮 Roswit臋.

Z Cabourga ruszyli艣my pieszo wzd艂u偶 brzegu ku uj艣ciu Orne. Nie by艂o deszczu. Poni偶ej Le Home Lankes powiedzia艂: - Jeste艣my w domu, synku! Daj no papierosa. - Jeszcze przek艂adaj膮c monet臋 z kieszeni do kieszeni wskaza艂 swoj膮 zawsze wysuni臋t膮 do przodu g艂ow膮 na jeden z licznych nietkni臋tych bunkr贸w na wydmach. Wy­ci膮gn膮艂 d艂ugie 艂apy, lew膮 chwyci艂 sw贸j plecak, plenerowe sztalugi i tuzin klinowych blejtram贸w, praw膮 chwyci艂 mnie, poci膮gn膮艂 w stron臋 betonu. Ma艂a walizeczka i b臋benek stanowi艂y baga偶 Oskara.

Trzeciego dnia pobytu na atlantyckim wybrze偶u - oczy艣cili艣my tymczasem wn臋trze bunkra Dora siedem z lotnego piasku, usun臋li­艣my obrzydliwe 艣lady szukaj膮cych schronienia zakochanych parek, umeblowali艣my pomieszczenie za pomoc膮 skrzyni i naszych 艣piwo­r贸w - Lankes przyni贸s艂 z pla偶y sporego w膮t艂usza. Dosta艂 go od ryba­k贸w. On namalowa艂 ich 艂贸d藕, oni za艣 obdarowali go w膮t艂uszem.

Poniewa偶 w dalszym ci膮gu nazywali艣my bunkier Dor膮 siedem, nic w tym dziwnego, 偶e Oskar patrosz膮c ryb臋 kr膮偶y艂 my艣lami wok贸艂 siostry Dorothei. W膮troba i mlecz ryby przelewa艂y mu si臋 w obu d艂oniach. Oskroba艂em w膮t艂usza i wystawi艂em na s艂o艅ce, co da艂o Lankesowi asumpt do napa膰kania napr臋dce akwareli. Siedzieli艣my za bunkrem, os艂oni臋ci od wiatru. Sierpniowe s艂o艅ce sta艂o g艂ow膮 w d贸艂 na betonowej kopule. Zacz膮艂em szpikowa膰 w膮t艂usza z膮bkami czosn­ku. Tam gdzie przedtem znajdowa艂y si臋 mlecz, w膮troba, trzewia, napcha艂em cebuli, sera i tymianku, nie wyrzuci艂em jednak mlecza i w膮troby, tylko wsadzi艂em oba przysmaki w pysk ryby, kt贸ry roz­war艂em szeroko za pomoc膮 cytryny. Lankes myszkowa艂 po okolicy. Znika艂 w Dorze cztery, trzy i bardziej oddalonych bunkrach zagar­niaj膮c, co si臋 da艂o. Wr贸ci艂 ob艂adowany deskami i poka藕nymi pud艂a­mi tekturowymi, kt贸rych u偶ywa艂 jako powierzchni do malowania, i dorzuci艂 drew do ognia.

Podtrzymywali艣my 贸w ogienek bez trudu przez ca艂y dzie艅, bo w nadbrze偶nych piaskach co dwa kroki stercza艂o, rzucaj膮c zmienne cienie, wyrzucone przez morze, wyschni臋te na wi贸r drewno. Na roz­偶arzonych tymczasem jak si臋 patrzy w臋glach drzewnych po艂o偶y艂em cz臋艣膰 balkonowej kraty, kt贸r膮 Lankes wy艂ama艂 w jakiej艣 opuszczo­nej nadmorskiej willi. Natar艂em ryb臋 oliw膮, wsun膮艂em na gor膮cy, r贸wnie偶 naoliwiony ruszt. Wyciska艂em cytryny na skwiercz膮cego w膮t艂usza, sma偶y艂em go powoli, jako 偶e ryba nie lubi po艣piechu.

St贸艂 zrobili艣my sobie z kilku pustych wiader i u艂o偶onej na nich, wybrzuszonej, posk艂adanej w kilkoro smo艂owanej papy. Widelce i blaszane talerze przywie藕li艣my ze sob膮. 呕eby odwr贸ci膰 uwag臋 Lankesa - jak wyg艂odzona mewa kr臋ci艂 si臋 wok贸艂 dochodz膮cej poma艂u ryby - przynios艂em z bunkra sw贸j b臋benek. U艂o偶y艂em go na piasku i wystukiwa艂em pod wiatr, raz po raz zmieniaj膮c rytm, 艂agodz膮c ha­艂asy kipieli morskiej i rozpoczynaj膮cego si臋 przyp艂ywu: teatr fronto­wy Bebry ogl膮da艂 beton. Z Kaszub do Normandii. Feliks i Kitty, para akrobat贸w, skr臋cali si臋 i rozkr臋cali na bunkrze, wyg艂aszali pod wiatr - jak i Oskar b臋bni艂 pod wiatr - wiersz, kt贸rego refren w 艣rodku wojny zapowiada艂 nadej艣cie arcymi艂ej epoki: 鈥...to nie bajer: coraz nam bli偶szy biedermeier鈥, deklamowa艂a sepleni膮ca Kitty; a Bebra, m贸j m膮dry kapitan Bebra z kompanii propagandy, kiwa艂 g艂ow膮; a Roswita, moja 艣r贸dziemnomorska Raguna, wzi臋艂a koszyk z pro­wiantem, nakry艂a do sto艂u na betonie, na Dorze siedem; a obergefrajter Lankes zajada艂 bia艂y chleb, popija艂 czekolad臋, pali艂 papierosy ka­pitana Bebry...

- O rany, Oskar! - przywo艂a艂 mnie do tera藕niejszo艣ci malarz Lan­kes. - Chcia艂bym tak malowa膰, jak ty b臋bnisz; daj no papierosa!

Przesta艂em wi臋c b臋bni膰. Pocz臋stowa艂em towarzysza podr贸偶y pa­pierosem, spr贸bowa艂em ryb臋 i uzna艂em, 偶e jest dobra: oczy jej wyp艂ywa艂y 艂agodnie, bia艂o i lu藕no. Pomalutku, nie omijaj膮c ani skraw­ka, wycisn膮艂em ostatni膮 cytryn臋 na cz臋艣ciowo zarumienion膮, cz臋­艣ciowo pop臋kan膮 sk贸r臋 w膮t艂usza.

- Ale偶 ja jestem g艂odny! - oznajmi艂 Lankes. Wyszczerzy艂 d艂ugie, spiczaste, 偶贸艂te z臋by i niczym ma艂pa grzmoci艂 si臋 pi臋艣ciami w pier艣 pod kratkowan膮 koszul膮.

- G艂owa czy ogon? - zabi艂em mu 膰wieka i zsun膮艂em ryb臋 na per­gamin, kt贸ry s艂u偶膮c nam za obrus przykrywa艂 smo艂owan膮 pap臋.

- A ty co by艣 mi radzi艂? - Lankes zgasi艂 papierosa i schowa艂 nie­dopa艂ek.

- Jako przyjacielowi powiedzia艂bym: Bierz ogon. Jako kucharz mog臋 ci poleci膰 tylko g艂ow臋. Natomiast moja mama, kt贸ra by艂a wielk膮 amatork膮 ryb, powiedzia艂aby teraz: Panie Lankes, prosz臋 wzi膮膰 ogon, wtedy b臋dzie pan wiedzia艂, co pan ma. Mojemu ojcu za艣 lekarz radzi艂 zwykle...

- Z lekarzami nie chc臋 mie膰 nic wsp贸lnego - obruszy艂 si臋 po­dejrzliwie Lankes.

- Doktor Hollatz radzi艂 zawsze mojemu ojcu je艣膰 tylko g艂ow臋 w膮t艂usza czy te偶, jak si臋 u nas m贸wi艂o, dorsza.

Wobec tego wezm臋 ogon. Widz臋 przecie偶, 偶e chcesz mnie wyk艂owa膰! - Lankes nie wyzby艂 si臋 podejrzliwo艣ci.

- Tym lepiej dla Oskara. Co g艂owa to g艂owa.

- Wobec tego wezm臋 g艂ow臋, jak tobie tak na niej zale偶y.

- Jeste艣 w trudnej sytuacji, Lankes. - Chcia艂em uci膮膰 ten dialog. Bierz g艂ow臋, ja wezm臋 ogon.

- No i co, synku, przechytrzy艂em ci臋, nie?

Oskar przyzna艂, 偶e Lankes go przechytrzy艂. Wiedzia艂em przecie偶, 偶e b臋dzie mu smakowa艂o tylko wtedy, kiedy pr贸cz ryby poczuje z臋bach pewno艣膰, 偶e mnie przechytrzy艂. Nazwa艂em go cwaniakiem nie z tej ziemi, starym wyjadaczem, w czepku urodzonym szcz臋艣ciarzem - po czym rzucili艣my si臋 na w膮t艂usza.

On wzi膮艂 cz臋艣膰 g艂owy, ja wycisn膮艂em resztki cytryny na bia艂e rozk艂adaj膮ce si臋 mi臋so cz臋艣ci ogonowej, od kt贸rego odrywa艂y si臋 mi臋kkie jak mas艂o z膮bki czosnku.

Lankes wyd艂ubuj膮c o艣ci spomi臋dzy z臋b贸w zerka艂 na mnie i m贸j kawa艂ek od ogona: - Daj no spr贸bowa膰 swojego.

Kiwn膮艂em g艂ow膮, on spr贸bowa艂, nie m贸g艂 si臋 zdecydowa膰, co lepsze, a偶 Oskar spr贸bowa艂 jego kawa艂ek i ponownie go uspokoi艂: on, jak zawsze, pod艂apa艂 lepsz膮 cz臋艣膰.

Do ryby pili艣my bordeaux. Ubolewa艂em nad tym, wola艂bym fili偶ankach do kawy mie膰 bia艂e wino. Lankes rozproszy艂 moje skrupu艂y, przypomnia艂 sobie, 偶e za jego 偶o艂nierskich czas贸w w Dorze siedem pi艂o si臋 zawsze czerwone wino, do samej inwazji.

O rany, ale偶 my byli艣my wlani, jak to si臋 zacz臋艂o. Kowalski, Scherbach i nawet ma艂y Leuthold, kt贸rzy鈥檛eraz le偶膮 tam, za Cabourgiem, na jednym cmentarzu, nie skapowali wcale, co si臋 dzieje. Tam, pod Arromanches, Anglicy, a na naszym odcinku mrowie Kanadyj­czyk贸w. Zanim podci膮gn臋li艣my szelki, oni ju偶 tu byli i wo艂ali: 鈥濰ow are you?鈥 - Potem, przeszywaj膮c widelcem powietrze i wypluwaj膮c o艣ci: - Nawiasem m贸wi膮c, widzia艂em dzi艣 w Cabourgu Herzoga, tego pleciug臋, znasz go przecie偶 z tej waszej wycieczki. By艂 wtedy po­rucznikiem.

Oskar, rzecz jasna, pami臋ta艂 porucznika Herzoga. Lankes maj膮c pe艂ne usta ryby opowiada艂, 偶e Herzog przyje偶d偶a co roku, przywozi mapy i przyrz膮dy pomiarowe, bo bunkry nie daj膮 mu spa膰. Wybiera si臋 i do nas, do Dory siedem, 偶eby co艣 tu mierzy膰.

Byli艣my jeszcze zaj臋ci ryb膮, kt贸ra z wolna ukazywa艂a du偶e o艣ci, gdy nadszed艂 porucznik Herzog. By艂 w kr贸tkich spodenkach koloru khaki i tenis贸wkach, mia艂 grubawe 偶ylakowate 艂ydki i siwobr膮zowe w艂osy na piersi, wynurzaj膮ce si臋 z rozpi臋tej koszuli. Oczywi艣cie nie wstali艣my z miejsc. Lankes przedstawi艂 mnie jako swojego przyja­ciela i kumpla Oskara, nazywa艂 Herzoga porucznikiem w stanie spo­czynku.

Porucznik w stanie spoczynku z miejsca zacz膮艂 szczeg贸艂owo ba­da膰 Dor臋 siedem, na razie jednak dobiera艂 si臋 do betonu od zewn膮trz, na co Lankes mu pozwoli艂. Wype艂nia艂 tabele, mia艂 te偶 ze sob膮 lornet­k臋 no偶ycow膮, kt贸r膮 naprzykrza艂 si臋 ca艂ej pla偶y i napieraj膮cemu przy­p艂ywowi. Otwory strzelnicze s膮siaduj膮cej z nami Dory sze艣膰 g艂adzi艂 tak czule, jakby w艂asnej 偶onie chcia艂 sprawi膰 troch臋 przyjemno艣ci. Gdy zamierza艂 obejrze膰 Dor臋 siedem, nasz letniskowy domek, od 艣rodka, Lankes nie wytrzyma艂:

- O rany, Herzog, doprawdy nie wiem, czego pan chcesz. Po dia­b艂a kr臋cisz si臋 pan i kr臋cisz ko艂o tego betonu? Co wtedy by艂o aktual­ne, dawno jest ju偶 passe).

Passe to by艂o ulubione s艂owo Lankesa. Wszystko, co dzia艂o si臋 na 艣wiecie, dzieli艂o zwykle na aktualne i passe. Ale porucznik w sta­nie spoczynku uwa偶a艂, 偶e nic nie jest passe, 偶e rachunki nie zosta艂y jeszcze zako艅czone, 偶e kiedy艣 trzeba b臋dzie odpowiedzie膰 przed hi­stori膮, i chcia艂 teraz obejrze膰 Dor臋 siedem od 艣rodka: - Zrozumia艂 pan, Lankes?

Herzog rzuci艂 ju偶 sw贸j cie艅 na nasz st贸艂 i ryb臋. Pr贸bowa艂 obej艣膰 nas i dosta膰 si臋 do owego bunkra z betonowymi ornamentami nad wej艣ciem, kt贸re zachowa艂y pi臋tno artystycznej r臋ki obergefrajtra Lankesa.

Herzog nie obszed艂 nas. Od do艂u, 艣ciskaj膮c widelec, ale nie ro­bi膮c z niego u偶ytku, Lankes zamachn膮艂 si臋 pi臋艣ci膮 w g贸r臋 i zwali艂 porucznika w stanie spoczynku Herzoga na piasek. Potrz膮saj膮c g艂o­w膮, ubolewaj膮c z powodu przerwanego posi艂ku, wsta艂, zebra艂 lew膮 r臋k膮 p艂贸cienn膮 koszul臋 na piersi porucznika, odci膮gn膮艂 go na bok, pozostawiaj膮c regularny 艣lad, i zrzuci艂 z wydmy, tak 偶e ju偶 go nie widzieli艣my, ale s艂yszeli艣my jeszcze. Herzog pozbiera艂 swoje przy­rz膮dy, kt贸re Lankes cisn膮艂 za nim, i odszed艂 wymy艣laj膮c, przywo艂u­j膮c wszystkie historyczne duchy, kt贸re Lankes okre艣li艂 przedtem jako passe.

- Nie mo偶na powiedzie膰, 偶eby ten Herzog tak ca艂kiem nie mia艂 racji. Chocia偶 to pleciuga. Gdyby艣my wtedy, jak si臋 to zacz臋艂o, nie byli tacy zalani, kto wie, co by si臋 sta艂o z tymi Kanadyjczyka­mi.

Mog艂em tylko przytakn膮膰 z aprobat膮, bo jeszcze poprzedniego dnia w czasie odp艂ywu znalaz艂em w艣r贸d muszli i pustych krabich skorup wymowny guzik od kanadyjskiego munduru. Oskar schowa艂 guzik do portfela i by艂 tak szcz臋艣liwy, jakby znalaz艂 rzadk膮 etrusk膮 monet臋.

Wizyta porucznika Herzoga, jakkolwiek kr贸tka, wywo艂a艂a wspo­mnienia: - Przypominasz sobie, Lankes, wtedy, jak ogl膮dali艣my z teatrem frontowym wasz beton i jedli艣my 艣niadanie na bunkrze, wia艂 taki wietrzyk jak dzi艣; i nagle pojawi艂o si臋 sze艣膰 czy siedem zakonnic, kt贸re szuka艂y krab贸w mi臋dzy szparagami Rommla, a ty, Lankes, musia艂e艣 na rozkaz oczy艣ci膰 pla偶臋; i zrobi艂e艣 to mordercz膮 seri膮 kaemu.

Lankes przypomina艂 sobie, wysysa艂 o艣ci, pami臋ta艂 nawet imiona i wymieni艂 siostr臋 Scholastyk臋 i siostr臋 Agnet臋, opisa艂 mi nowicjuszk臋 jako r贸偶ow膮 twarzyczk臋 w mn贸stwie czerni, odmalowa艂 j膮 tak wyra藕nie, 偶e 贸w stale obecny w mojej 艣wiadomo艣ci obraz 艣wieckiej siostry, siostry Dorothei, nie znikn膮艂 wprawdzie, ale cz臋艣ciowo zo­sta艂 przes艂oni臋ty, co spot臋gowa艂o si臋 jeszcze, gdy w par臋 minut po tym opisie - zaskoczenie nie by艂o ju偶 na tyle du偶e, bym m贸g艂 uzna膰 to za cud - od strony Cabourga przyfrun臋艂a po wydmach m艂oda za­konnica, kt贸rej r贸偶owej twarzyczki w mn贸stwie czerni nie spos贸b by艂o nie dostrzec.

Czarnym parasolem, jaki nosz膮 starsi panowie, os艂ania艂a si臋 od s艂o艅ca. Jej czo艂o okala艂 jaskrawozielony celuloidowy daszek, podobny do os艂ony oczu pracowitych filmowc贸w w Hollywood. Wo艂ano za ni膮 w艣r贸d wydm. W okolicy by艂o, zdaje si臋, wi臋cej zakonnic. - Sio­stro Agneto! - wo艂ano, a tak偶e: - Gdzie jeste艣, siostro Agneto?

A siostra Agneta, m艂ode stworzenie, odpowiada艂a sponad coraz wyra藕niej rysuj膮cych si臋 o艣ci naszego w膮t艂usza: - Tutaj, siostro Scho­lastyko. Tak tu zacisznie!

Lankes za艣mia艂 si臋 i pokiwa艂 z zadowoleniem wilcz膮 g艂ow膮, jak gdyby to on zam贸wi艂 t臋 katolick膮 parad臋, jak gdyby nie by艂o rzeczy, kt贸ra mog艂aby go zaskoczy膰.

M艂oda zakonnica spostrzeg艂a nas i stan臋艂a z lewej strony ko艂o bunkra. Jej r贸偶owa twarzyczka z dwiema okr膮g艂ymi dziurkami nosa wykrzykn臋艂a spomi臋dzy lekko wystaj膮cych, ale poza tym nienagan­nych z臋b贸w: - Och!

Lankes odwr贸ci艂 g艂ow臋 nie ruszaj膮c tu艂owia: - C贸偶 to, siostrzycz­ko, wybrali艣my si臋 na spacerek?

Jak szybko nast膮pi艂a odpowied藕: - Co roku chodzimy nad morze. Aleja widz臋 je pierwszy raz. Jest takie wielkie!

Nie mo偶na by艂o temu zaprzeczy膰. Do dzisiejszego dnia to zdanie uchodzi w moich oczach za jedyny trafny opis morza.

Lankes poczu艂 si臋 go艣cinnym gospodarzem, pogrzeba艂 w moim kawa艂ku ryby i zaproponowa艂: - Spr贸bujemy odrobink臋 ryby, sio­strzyczko? Jest jeszcze ciep艂a.

Zadziwi艂a mnie jego swobodna francuszczyzna i Oskar te偶 spr贸­bowa艂 obcego j臋zyka: - Prosz臋 si臋 nie kr臋powa膰, siostro. Dzisiaj jest przecie偶 pi膮tek.

Ale i ta aluzja do surowych z pewno艣ci膮 regu艂 jej zakonu nie zdo­艂a艂a sk艂oni膰 zr臋cznie ukrytej w habicie dziewczyny do udzia艂u w uczcie.

- Panowie na sta艂e tu mieszkaj膮? - chcia艂a zaspokoi膰 swoj膮 cie­kawo艣膰. Uzna艂a, 偶e nasz bunkier jest 艂adny i troch臋 艣mieszny. Nieste­ty na grzbiecie wydmy ukaza艂a si臋 przeorysza i pi臋膰 dalszych zakon­nic z czarnymi parasolami i w zielonych reporterskich daszkach. Agneta odbieg艂a, dosta艂a, o ile mog艂em zrozumie膰 z poszarpanego przez wschodni wiatr potoku s艂贸w, solidn膮 bur臋, po czym tamte wzi臋艂y j膮 w 艣rodek.

Lankes rozmarzy艂 si臋. Trzymaj膮c w ustach odwr贸cony widelec, wlepi艂 wzrok w grup臋 przemykaj膮c膮 po wydmie: - To nie zakonnice, tylko 偶aglowce.

- 呕aglowce s膮 bia艂e 鈥 zauwa偶y艂em.

- A to s膮 czarne 偶aglowce. - Z Lankesem trudno by艂o dyskuto­wa膰. - Ta z lewej, z samego brzegu, to okr臋t flagowy. Agneta to 艣mig艂a korweta. Pomy艣lny wiatr w 偶agle: szyk torowy, od dziobnicy do stewy tylnej, stermaszt, grotmaszt i fokmaszt, wszystkie 偶agle rozwini臋te, hej偶e, w stron臋 horyzontu, na Angli臋. Wyobra藕 sobie: Angliki budz膮 si臋 rano, patrz膮 za okno i co widz膮: dwadzie艣cia pi臋膰 tysi臋cy zakonnic, od g贸ry do do艂u obwieszone flagami, i oto pierw­sza burta...

- Nowa wojna religijna! - pospieszy艂em mu z pomoc膮. - Okr臋t flagowy powinien nazywa膰 si臋 鈥濵aria Stuart鈥 albo 鈥濪e Valera鈥, albo jeszcze lepiej 鈥濪on Juan鈥. Nowa, ruchliwsza armada we藕mie odwet za Trafalgar. 鈥炁歮ier膰 wszystkim purytanom!鈥 - brzmi has艂o, a An­glicy nie maj膮 tym razem w zapasie 偶adnego Nelsona. Inwazja mo­g艂aby si臋 rozpocz膮膰: Anglia przesta艂a by膰 wysp膮!

Dla Lankesa rozmowa sta艂a si臋 zanadto polityczna. - Nasze za­konnice id膮 teraz pe艂n膮 par膮 - oznajmi艂.

- Pe艂nymi 偶aglami - sprostowa艂em.

Mniejsza z tym: Pe艂n膮 par膮 czy pe艂nymi 偶aglami, do艣膰 偶e pod膮­偶y艂y w stron臋 Cabourga. Parasolami os艂ania艂y si臋 od s艂o艅ca. Tylko jedna zosta艂a nieco w tyle, pochyla艂a si臋 w marszu, podnosi艂a co艣 i opuszcza艂a. Reszta floty - 偶eby pozosta膰 przy tym obrazie - zmie­rza艂a z wolna zmagaj膮c si臋 z przeciwnym wiatrem, ku wypalonym kulisom dawnego nadmorskiego hotelu.

- Wida膰 nie mog艂a podnie艣膰 kotwicy albo ster ma uszkodzony. - Lankes w dalszym ci膮gu trzyma艂 si臋 j臋zyka 偶eglarzy. - Czy to przy­padkiem nie 艣mig艂a korweta alias nasza Agneta?

Mo偶e korweta, mo偶e fregata, w ka偶dym razie by艂a to nowicjuszka Agneta, kt贸ra zbieraj膮c i odrzucaj膮c muszle zbli偶a艂a si臋 do nas.

- Co tam takiego zbieramy, siostrzyczko? - Lankes dobrze przy tym wiedzia艂 co.

- Muszle! - Wypowiedzia艂a to s艂贸wko specjalnie i zn贸w si臋 po­chyli艂a.

- A wolno nam zbiera膰, siostrzyczko? Przecie偶 to ziemskie do­bra.

Uj膮艂em si臋 za nowicjuszk膮 Agneta: - Mylisz si臋, Lankes. Muszle nigdy w 偶yciu nie by艂y ziemskimi dobrami.

- To dobra bezpa艅skie, w ka偶dym razie dobra, a zakonnicom nie wolno ich mie膰. Nakazane im jest ub贸stwo i jeszcze raz ub贸stwo. Prawda, siostrzyczko?

Siostra Agneta w u艣miechu ods艂ania艂a wystaj膮ce z臋by: - Bior臋 tylko kilka muszli. To dla przedszkola. Dzieciaki strasznie lubi膮 si臋 nimi bawi膰, a jeszcze nigdy nie by艂y nad morzem.

Agneta stan臋艂a przy wej艣ciu do bunkra i zerka艂a mniszym okiem do 艣rodka.

- Jak si臋 siostrze podoba nasz domek? - zdoby艂em si臋 na poufa艂o艣膰. Lankes podszed艂 bardziej wprost: - Prosz臋 zwiedzi膰 nasz膮 will臋.

Ogl膮danie nic nie kosztuje, siostrzyczko!

Ona szurga艂a spiczastymi sznurowanymi trzewikami pod solidn膮 tkanin膮. Niekiedy nawet kopa艂a nadmorski piasek, kt贸ry wiatr pory­wa艂 i sypa艂 na nasz膮 ryb臋. Z nieco wi臋ksz膮 niepewno艣ci膮 patrzy艂a badawczo teraz ju偶 wyra藕nie jasnobr膮zowymi oczyma na nas i st贸艂 mi臋dzy nami.

- Przecie偶 to nie wypada - prowokowa艂a nas do sprzeciwu.

- Co tam, siostrzyczko! - Malarz usun膮艂 za jednym zamachem wszystkie przeszkody i wsta艂. - Z naszego bunkra jest pi臋kny widok. Przez otwory strzelnicze mo偶na ogarn膮膰 wzrokiem ca艂膮 pla偶臋.

Ona waha艂a si臋 w dalszym ci膮gu, w trzewikach na pewno mia艂a pe艂no piasku. Lankes wyci膮gn膮艂 r臋k臋 ku wej艣ciu do bunkra. Betono­wy ornament rzuca艂 ci臋偶kie, ozdobne cienie.

- A jak u nas czysto! - Chyba to 贸w zapraszaj膮cy gest malarza wprowadzi艂 zakonnic臋 do wn臋trza bunkra.

- Ale tylko na chwil臋! - brzmia艂o decyduj膮ce s艂owo. Przed Lankesem przemkn臋艂a si臋 do bunkra. On wytar艂 d艂onie o spodnie - typo­wy gest malarski - i nim znikn膮艂, zagrozi艂:

- 呕eby艣 mi tylko mojej ryby nie ruszy艂!

Oskar mia艂 jednak do艣膰 ryby. Odszed艂em od sto艂u, stan膮艂em oko w oko z piaszczystym wiatrem i przesadnymi ha艂asami przyp艂ywu, tego starego si艂acza. Nog膮 przysun膮艂em sobie b臋benek i b臋bni膮c za­cz膮艂em szuka膰 wyj艣cia z tego betonowego krajobrazu, z tego 艣wiata bunkr贸w, spomi臋dzy tych jarzyn, kt贸re nazywa艂y si臋 szparagami Rommla.

Najpierw, bez wi臋kszych rezultat贸w, pr贸bowa艂em je znale藕膰 w mi艂o艣ci: I ja kocha艂em kiedy艣 jedn膮 siostr臋. Nie tyle zakonnic臋, co piel臋gniark臋. Mieszka艂a u Zeidler贸w za drzwiami z mleczn膮 szyb膮. By艂a bardzo pi臋kna, ale ja nigdy jej nie widzia艂em. Przeszkodzi艂 mi kokosowy chodnik, kt贸ry znalaz艂 si臋 mi臋dzy nami. Poza tym w kory­tarzu u Zeidler贸w by艂o za ciemno. Tote偶 wyra藕niej czu艂em kokoso­we w艂贸kna ni偶 cia艂o siostry Dorothei.

Gdy temat ten zbyt pr臋dko utkn膮艂 na kokosowym chodniku, pr贸­bowa艂em rytmicznie rozplata膰 moj膮 wczesn膮 mi艂o艣膰 do Marii i posa­dzi膰 przy betonie na podobie艅stwo szybko rosn膮cych pn膮czy. Ale zn贸w na drodze mojej mi艂o艣ci do Marii stan臋艂a siostra Dorothea: od morza ci膮gn臋艂o karbolem, mewy fruwa艂y w piel臋gniarskim stroju, s艂o艅ce 艣wieci艂o w moich oczach niczym broszka z czerwonym krzy­偶em.

W艂a艣ciwie Oskar by艂 rad, gdy przerwano mu b臋bnienie. Wr贸ci艂a przeorysza, siostra Scholastyka, z pi膮tk膮 swoich zakonnic. Wygl膮da­艂y na zm臋czone, parasole trzyma艂y krzywo i rozpaczliwie.

- Nie widzia艂 pan czasem m艂odej zakonnicy, naszej nowicjuszki? To jeszcze takie dziecko. Pierwszy raz zobaczy艂a morze. Musia艂a zab艂膮dzi膰. Gdzie jeste艣, siostro Agneto?

Nie pozosta艂o mi nic innego, jak tylko skierowa膰 eskadr臋, maj膮c膮 tym razem wiatr w plecy, w stron臋 uj艣cia Orne, Arromanches, Port Winston, gdzie kiedy艣 Anglicy zniewolili nasze morze i zbudowali sztuczny port. Wszystkie razem nie zmie艣ci艂yby si臋 w naszym bun­krze. Wprawdzie przez chwil臋 korci艂o Oskara, 偶eby uszcz臋艣liwi膰 malarza Lankesa t膮 wizyt膮, potem jednak przyja藕艅, odraza i z艂o艣膰 r贸wnocze艣nie kaza艂y mi wyci膮gn膮膰 kciuk w stron臋 uj艣cia Orne. Za­konnice us艂ucha艂y mojego kciuka, sta艂y si臋 sze艣cioma malej膮cymi stopniowo, trzepocz膮cymi czarno plamami na grzbiecie wydmy. Tak偶e p艂aczliwe wo艂anie: - Siostro Agneto, siostro Agneto! - brzmia艂o co­raz s艂abiej, a偶 wreszcie umilk艂o.

Lankes pierwszy opu艣ci艂 bunkier. Typowy gest malarski: wytar艂 d艂onie o nogawki spodni, przeci膮gn膮艂 si臋 w s艂o艅cu, za偶膮da艂 ode mnie papierosa, wsadzi艂 go w kiesze艅 koszuli i rzuci艂 si臋 na zimn膮 ryb臋.

- Takie co艣 dodaje apetytu - powiedzia艂 z delikatn膮 aluzj膮 i za­garn膮艂 przyznany mi kawa艂ek od ogona.

- Teraz na pewno b臋dzie nieszcz臋艣liwa - oskar偶y艂em Lankesa delektuj膮c si臋 przy tym s艂贸wkiem 鈥瀗ieszcz臋艣liwa鈥.

- Niby dlaczego? Nie ma 偶adnego powodu by膰 nieszcz臋艣liwa. Lankes nie potrafi艂 sobie wyobrazi膰, 偶eby jego spos贸b bycia m贸g艂 kogo艣 unieszcz臋艣liwi膰.

- Co ona tam robi? - spyta艂em chc膮c w艂a艣ciwie spyta膰 o co艣 inne­go.

- Szyje - wyja艣ni艂 Lankes z widelcem w gar艣ci. - Habit sobie troszk臋 rozdar艂a i teraz zszywa.

Szwaczka opu艣ci艂a bunkier. Natychmiast rozpi臋艂a sw贸j parasol, zanuci艂a lekko, a mimo to - jak mi si臋 wydawa艂o - z wysi艂kiem: - Z bunkra pan贸w jest rzeczywi艣cie pi臋kny widok. Ca艂膮 pla偶臋 ogar­nia si臋 wzrokiem i morze. - Zatrzyma艂a si臋 nad szcz膮tkami naszej ryby.

- Mo偶na?

Obaj r贸wnocze艣nie skin臋li艣my g艂owami.

- Morskie powietrze dodaje apetytu - podsun膮艂em i teraz ona skin臋艂a g艂ow膮, zaczerwienionymi, pop臋kanymi, przypominaj膮cymi o ci臋偶kiej pracy w klasztorze r臋kami si臋gn臋艂a ku naszej rybie, podnios艂a do ust, jad艂a z powag膮, wysi艂kiem i rozmarzeniem, jak gdyby prze偶uwa艂a nie tylko ryb臋, ale i co艣, czego skosztowa艂a przedtem.

Zajrza艂em jej pod kornet. Zielony reporterski daszek zostawi艂a w bunkrze. Ma艂e, jednakowej wielko艣ci kropelki potu wyst膮pi艂y na jej g艂adkie jak u Madonny, bia艂o i sztywno obramowane czo艂o. Lankes ponownie za偶膮da艂 papierosa, chocia偶 nie wypali艂 jeszcze poprzed­niego. Rzuci艂em mu ca艂膮 paczk臋. Wsadzi艂 trzy fajki w kiesze艅 koszu­li, czwart膮 przyklei艂 sobie do warg, a tymczasem siostra Agneta obr贸ci艂a si臋, odrzuci艂a parasol, wbieg艂a na wydm臋 - dopiero teraz zobaczy艂em, 偶e by艂a boso - i znikn臋艂a pod膮偶aj膮c ku morskiej kipieli.

- Niech sobie biegnie - orzek艂 Lankes. - Wr贸ci tu jeszcze albo i nie wr贸ci.

Wytrzyma艂em spokojnie tylko kr贸tk膮 chwil臋, przygl膮daj膮c si臋 papierosowi malarza. Wszed艂em na bunkier i ogarn膮艂em wzrokiem brzeg, kt贸ry za spraw膮 przyp艂ywu znacznie si臋 przybli偶y艂.

- No i co? - pr贸bowa艂 dowiedzie膰 si臋 czego艣 Lankes.

- Rozbiera si臋. - Wi臋cej informacji nie zdo艂a艂 ze mnie wyci膮g­n膮膰. - Prawdopodobnie chce si臋 wyk膮pa膰, dla och艂ody.

Uwa偶a艂em to za niebezpieczne w czasie przyp艂ywu, w dodatku tu偶 po jedzeniu. By艂a ju偶 po kolana w morzu, zanurza艂a si臋 coraz g艂臋biej, mia艂a okr膮g艂e plecy. Woda pod koniec sierpnia z pewno艣ci膮 niezbyt ciep艂a wida膰 wcale jej nie odstrasza艂a: p艂yn臋艂a, p艂yn臋艂a umie­j臋tnie, pr贸bowa艂a r贸偶nych styl贸w i nurkuj膮c przecina艂a fale.

- Niech sobie p艂ywa, a ty z艂a藕 wreszcie z bunkra! 鈥 Obejrza艂em si臋 i zobaczy艂em, 偶e Lankes kopci艂, wyci膮gni臋ty jak d艂ugi. Ogo艂oco­ne o艣ci w膮t艂usza po艂yskiwa艂y bia艂o w s艂o艅cu, zajmuj膮c ca艂y st贸艂.

Gdy zeskoczy艂em z betonu, Lankes otworzy艂 malarskie oczy i powiedzia艂: - To b臋dzie fantastyczny obraz: Faluj膮ce zakonnice. Albo: Zakonnice w艣r贸d fal.

- Ty potworze! - krzykn膮艂em. - A je艣li ona utonie?

Lankes zamkn膮艂 oczy: - Wtedy obraz b臋dzie si臋 nazywa膰: Ton膮­ce zakonnice.

- A je艣li wr贸ci, padnie ci do n贸g?

Malarz zawyrokowa艂 z otwartymi oczami: - Wtedy i ona, i obraz b臋d膮 si臋 nazywa膰: Upad艂a zakonnica.

Zna艂 tylko dwie mo偶liwo艣ci, g艂owa albo ogon, ton膮ca albo upa­d艂a. Zabra艂 mi papierosy, zrzuci艂 porucznika z wydmy, spa艂aszowa艂 moj膮 ryb臋, a dziecku, kt贸re w艂a艣ciwie by艂o po艣wi臋cone niebu, poka­za艂 wn臋trze naszego bunkra, niezgrabn膮, bulwiast膮 stop膮, gdy ona jeszcze wyp艂ywa艂a na otwarte morze, malowa艂 w powietrzu obrazy, podawa艂 z miejsca formaty, rzuca艂 tytu艂y: Faluj膮ce zakonnice, Zakonnice w艣r贸d fal, Ton膮ce zakonnice, Upad艂e zakonnice, Dwadzie­艣cia pi膮膰 tysi臋cy zakonnic. W formacie poziomym: Zakonnice na wysoko艣ci Trafalgaru. W formacie pionowym: Zakonnice zwyci臋偶a­j膮 lorda Nelsona. Zakonnice przy przeciwnym wietrze, Zakonnice przy sprzyjaj膮cym wietrze, Zakonnice zmagaj膮 si臋 z wiatrem. Czer艅, mn贸­stwo czerni, zepsuta biel i b艂臋kit przechowywane na lodzie: Inwazja albo Mistyczne barbarzy艅skie znudzone - jego stary betonowy tytu艂 z czas贸w wojny. I wszystkie te obrazy, w pionowym lub poziomym formacie, namalowa艂 malarz Lankes, kiedy wr贸cili艣my do Nadrenii, zrobi艂 ca艂e serie obraz贸w z zakonnicami, znalaz艂 handlarza dzie艂 sztu­ki, kt贸ry si臋 do nich zapali艂, wystawi艂 czterdzie艣ci trzy p艂贸tna, sprze­da艂 siedemna艣cie kolekcjonerom, przemys艂owcom, muzeom i jedne­mu Amerykaninowi, sprawi艂, 偶e krytycy por贸wnywali go, Lankesa, z Picassem i swoim sukcesem nak艂oni艂 mnie, Oskara, do odszukania owej wizyt贸wki doktora D枚scha z agencji koncertowej, bo nie tylko jego sztuka, ale i moja wo艂a艂a o zarobek: z pomoc膮 blaszanego b臋­benka nale偶a艂o zamieni膰 przedwojenne i wojenne do艣wiadczenia trzy­letniego b臋bnisty Oskara w czyste, d藕wi臋cz膮ce z艂oto czas贸w powo­jennych.










Palec serdeczny


- No - powiedzia艂 Zeidler - panom to ju偶 chyba nie chce si臋 pracowa膰. - Z艂o艣ci艂o go, 偶e Oskar i Klepp przesiadywali albo w po­koju Kleppa, albo w pokoju Oskara i nic prawie nie robili. Co praw­da resztkami zaliczki, kt贸r膮 da艂 mi doktor D枚sch po pogrzebie Schmuha na Cmentarzu Po艂udniowym, op艂aci艂em pa藕dziernikowe komorne za oba pokoje, ale listopad zapowiada艂 si臋 jako miesi膮c ponury r贸w­nie偶 pod wzgl臋dem finansowym.

Mieli艣my przy tym sporo propozycji. Mogliby艣my gra膰 jazz w niejednej knajpie z dancingiem i w niejednym nocnym lokalu. Oskar jednak nie chcia艂 wi臋cej gra膰 jazzu. Pok艂贸cili艣my si臋 z Kleppern. On powiedzia艂, 偶e m贸j nowy styl b臋bnienia nie ma ju偶 nic wsp贸lnego z jazzem. Ja nie zaprzeczy艂em. Wtedy nazwa艂 mnie zdrajc膮 idei mu­zyki jazzowej.

Dopiero gdy w pocz膮tkach listopada Klepp znalaz艂 nowego per­kusist臋, i to nie byle kogo: Bobby鈥檈go z 鈥濲ednoro偶ca鈥, a r贸wnocze艣­nie dosta艂 engagement na Starym Mie艣cie, rozmawiali艣my zn贸w jak przyjaciele, cho膰 ju偶 w tym czasie Klepp zacz膮艂 gada膰 raczej ni偶 my艣le膰 w duchu KPD.

Przede mn膮 sta艂y otworem ju偶 tylko drzwiczki do agencji koncer­towej doktora D枚scha. Do Marii nie chcia艂em i nie mog艂em wr贸ci膰, zw艂aszcza 偶e jej wielbiciel, Stenzel, chcia艂 si臋 rozwie艣膰, aby po roz­wodzie z mojej Marii uczyni膰 Mari臋 Stenzel. Niekiedy wykuwa艂em u Korneffa przy Bittweg napisy nagrobkowe, zachodzi艂em te偶 na Akademi臋, pozwala艂em pilnym adeptom sztuki nurza膰 mnie w czerni i deformowa膰, do艣膰 cz臋sto, lecz bez ukrytych zamiar贸w, bywa艂em u muzy Ulli, kt贸ra wkr贸tce po naszej podr贸偶y na Wa艂 Atlantycki mu­sia艂a zerwa膰 zar臋czyny z malarzem Lankesem, bo Lankes postano­wi艂 malowa膰 wy艂膮cznie drogie obrazy z zakonnicami, a muzy Ulli nie chcia艂 nawet bi膰.

Wizyt贸wka doktora D贸scha le偶a艂a tymczasem u mnie spokojnie i natr臋tnie na stole ko艂o wanny. Gdy pewnego dnia podar艂em j膮 i wyrzuci艂em, nie chc膮c z doktorem D枚schem mie膰 nic wsp贸lnego, stwierdzi艂em z przera偶eniem, 偶e numer telefonu i dok艂adny adres agencji mog臋 jak wiersz wyrecytowa膰 z pami臋ci. Robi艂em to przez trzy dni, numer telefonu nie dawa艂 mi zasn膮膰, tote偶 czwartego dnia poszed艂em do budki telefonicznej, nakr臋ci艂em numer, po艂膮czy艂em si臋 z doktorem D枚schem, kt贸ry zachowa艂 si臋 tak, jakby spodziewa艂 si臋, 偶e lada chwila zadzwoni臋, i poprosi艂, 偶ebym po po艂udniu tego samego dnia przyszed艂 do agencji koncertowej, bo chce mnie przedstawi膰 szefowi: szef oczekuje pana Matzeratha.

Agencja koncertowa 鈥瀂ach贸d鈥 mie艣ci艂a si臋 na 贸smym pi臋trze nowo wzniesionego biurowca. Przed wej艣ciem do windy zada艂em sobie pytanie, czy za nazw膮 agencji nie kryj膮 si臋 jakie艣 nieprzyjemne kombinacje polityczne. Je艣li istnieje agencja koncertowa 鈥瀂ach贸d鈥, to z pewno艣ci膮 gdzie艣 indziej w podobnym biurowcu znajduje si臋 te偶 agencja 鈥濿sch贸d鈥. Nazwa by艂a wybrana do艣膰 zr臋cznie, bo z miejsca da艂em pierwsze艅stwo agencji 鈥瀂ach贸d鈥 i na 贸smym pi臋trze wysia­d艂em z windy w mi艂ym prze艣wiadczeniu, 偶e id臋 do w艂a艣ciwej agencji. Wyk艂adziny pod艂ogowe, mn贸stwo mosi膮dzu, o艣wietlenie po艣rednie, wszystko d藕wi臋koszczelne, wsz臋dzie jednakowe drzwi, d艂ugonogie sekretarki, kt贸re szeleszcz膮c przechodzi艂y ko艂o mnie z zapachem cygar swojego szefa; niewiele brakowa艂o, a by艂bym uciek艂 z biur agencji 鈥瀂ach贸d鈥.

Doktor D枚sch przyj膮艂 mnie z otwartymi ramionami. Oskar by艂 rad, 偶e tamten nie przycisn膮艂 go do siebie. Maszyna, na kt贸rej pisa艂a dziewczyna w zielonym pulowerze, umilk艂a, gdy wszed艂em, potem nadrobi艂a ca艂膮 strat臋, jak膮 spowodowa艂o moje wej艣cie. D枚sch zamel­dowa艂 mnie u szefa. Oskar usiad艂 na brze偶ku purpurowego wy艣cie艂a­nego krzes艂a. Potem otworzy艂y si臋 dwuskrzyd艂owe drzwi, maszyna do pisania wstrzyma艂a dech, jaka艣 si艂a 艣ci膮gn臋艂a mnie z krzes艂a, drzwi zamkn臋艂y si臋 za mn膮, przez jasn膮 sal臋 p艂yn膮艂 dywan, porwa艂 mnie ze sob膮, ni贸s艂, a偶 stalowy mebel powiedzia艂 mi: Oskar stoi teraz przed biurkiem szefa, ciekawe, ile cetnar贸w on wa偶y? Podnios艂em swoje niebieskie oczy, szuka艂em szefa za niezmiernie pust膮 d臋bow膮 po­wierzchni膮 i w fotelu na k贸艂kach, kt贸ry mo偶na by艂o jak fotel denty­styczny podnosi膰 i obraca膰, zobaczy艂em mojego sparali偶owanego przyjaciela i mistrza Bebr臋. 呕y艂y w nim tylko oczy i czubki palc贸w.

Ach, prawda, by艂 jeszcze jego g艂os! Bebra przem贸wi艂: - A wi臋c zn贸w si臋 spotykamy, panie Matzerath, czy偶 nie powiedzia艂em panu przed laty, kiedy wola艂 pan jeszcze zmaga膰 si臋 ze 艣wiatem w postaci trzylatka: Tacy jak my nie mog膮 si臋 zgubi膰? Stwierdzam jednak z ubolewaniem, 偶e bardzo nierozwa偶nie i niekorzystnie zmieni艂 pan swoje proporcje. Czy nie mierzy艂 pan w贸wczas zaledwie dziewi臋膰­dziesi膮t cztery centymetry?

Skin膮艂em g艂ow膮 i by艂em bliski p艂aczu. Na 艣cianie, za brz臋cz膮cym r贸wnomiernie nap臋dzanym elektrycznie fotelem mistrza wisia艂, jako jedyna ozdoba, oprawiony w barokowe ramy, naturalnej wielko艣ci portret mojej Roswity, wielkiej Raguny. Nie pod膮偶aj膮c za moim spoj­rzeniem, lecz widz膮c, co je przyci膮gn臋艂o, Bebra powiedzia艂 prawie nieruchomymi ustami: - Ach, poczciwa Roswita! Czy podoba艂by si臋 jej nowy Oskar? Chyba nie. Romansowa艂a z innym Oskarem, z trzy­letnim, puco艂owatym, a mimo to kochliwym Oskarem. Uwielbia艂a go, jak mi to oznajmi艂a raczej, ni偶 wyzna艂a. On jednak pewnego dnia nie chcia艂 p贸j艣膰 dla niej po kaw臋, wi臋c posz艂a sama i wtedy w艂a艣nie zgin臋艂a. Nie jest to, o ile wiem, jedyne morderstwo, jakie pope艂ni艂 贸w puco艂owaty Oskar. Czy偶 nie wp臋dzi艂 b臋bnieniem do grobu swojej biednej mamy?

Skin膮艂em g艂ow膮, mog艂em, dzi臋ki Bogu, p艂aka膰 i wlepi艂em wzrok w portret Roswity. Ale Bebra zamierzy艂 si臋 ju偶 do nast臋pnego ciosu: - A jak by艂o z tym urz臋dnikiem pocztowym Janem Bro艅skim, kt贸rego trzyletni Oskar 偶yczy艂 sobie nazywa膰 swoim domniemanym ojcem? Wyda艂 go w r臋ce oprawc贸w. A ci dokonali na nim egzekucji. Mo偶e pan, Oskarze Matzerath, maj膮c 艣mia艂o艣膰 wyst臋powa膰 w nowej Apostaci, poinformuje mnie, co si臋 sta艂o z drugim domniemanym oj­cem trzyletniego b臋bnisty, kupcem kolonialnym Matzerathem.

Wtedy przyzna艂em si臋 i do tego morderstwa, nie ukrywa艂em, 偶e uwolni艂em si臋 od Matzeratha, opisa艂em 艣mier膰 przez uduszenie, kt贸­r膮 na niego 艣ci膮gn膮艂em, nie chowa艂em si臋 ju偶 za ow膮 rosyjsk膮 pepe­sz臋, lecz powiedzia艂em: - To ja, mistrzu Bebra. Zrobi艂em r贸wnie偶 to, spowodowa艂em t臋 艣mier膰, nawet przy tej 艣mierci nie jestem bez winy. Lito艣ci!

Bebra za艣mia艂 si臋. Nie wiem, czym si臋 艣mia艂. Jego fotel na k贸艂­kach trz膮s艂 si臋, wiatr wichrzy艂 siwe karle w艂osy nad t膮 setk膮 tysi臋cy zmarszczek, kt贸re stanowi艂y jego twarz.

Jeszcze raz b艂aga艂em gor膮co o lito艣膰, nadaj膮c swojemu g艂osowi s艂odycz, kt贸ra - jak wiedzia艂em - robi艂a wra偶enie, zakrywaj膮c twarz d艂o艅mi, kt贸re - jak wiedzia艂em - by艂y pi臋kne i te偶 robi艂y wra偶enie: - Lito艣ci, drogi mistrzu Bebra! Lito艣ci!

Wtedy on, kt贸ry sta艂 si臋 moim s臋dzi膮 i 艣wietnie gra艂 t臋 rol臋, nacis­n膮艂 guziczek miniaturowej tablicy rozdzielczej, kt贸r膮 trzyma艂 mi臋­dzy kolanami a d艂o艅mi.

Dywan za moimi plecami sprowadzi艂 dziewczyn臋 w zielonym pulowerze. Mia艂a w r臋ku teczk臋, roz艂o偶y艂a j膮 na owym d臋bowym blacie, kt贸ry si臋gaj膮c mniej wi臋cej do wysoko艣ci mojego obojczyka wznosi艂 si臋 na pl膮taninie stalowych rur i nie pozwala艂 mi dojrze膰, co tam dziewczyna w pulowerze roz艂o偶y艂a. Wr臋czy艂a mi wieczne pi贸ro: lito艣膰 Bebry trzeba by艂o okupi膰 podpisem.

Mimo to odwa偶y艂em si臋 wyst膮pi膰 z pytaniami pod adresem fotela na k贸艂kach. By艂o mi trudno podpisa膰 si臋 na 艣lepo w miejscu, kt贸re i wskazywa艂 lakierowany paznokie膰.

- To jest kontrakt - us艂ysza艂em g艂os Bebry. - Musi pan podpisa膰 pe艂nym imieniem i nazwiskiem. Niech pan napisze: Oskar Matzerath, 偶eby艣my wiedzieli, z kim mamy do czynienia.

Ledwie zd膮偶y艂em podpisa膰, brz臋czenie elektrycznego silniczka wzmog艂o si臋 pi臋ciokrotnie, oderwa艂em wzrok od wiecznego pi贸ra i zobaczy艂em jeszcze, jak szybkobie偶ny fotel na k贸艂kach, kt贸ry w czasie jazdy zmniejsza艂 si臋 i sk艂ada艂, prze艣lizn膮艂 si臋 po parkiecie i znikn膮艂 w bocznych drzwiach.

M贸g艂by kto艣 teraz pomy艣le膰, 偶e podpisuj膮c dwukrotnie ten kon­trakt sporz膮dzony w dw贸ch egzemplarzach zaprzeda艂em swoj膮 du­sz臋 albo zobowi膮za艂em si臋 do strasznych wyst臋pk贸w. Nic z tych rze­czy! Gdy z pomoc膮 doktora D枚scha przestudiowa艂em w sekretariacie tekst, zrozumia艂em szybko i bez trudu, 偶e zadanie Oskara polega艂o na solowych wyst臋pach publicznych z blaszanym b臋benkiem, 偶e mia艂em b臋bni膰 tak, jak to robi艂em jako trzylatek, a p贸藕niej tylko raz, w 鈥濸iwnicy Pod Cebul膮鈥, u Schmuha. Agencja koncertowa zobo­wi膮za艂a si臋 przygotowa膰 moje artystyczne podr贸偶e, uderzy膰 najpierw w reklamowe b臋bny, zanim 鈥瀊臋bnista Oskar鈥 wyst膮pi ze swoj膮 bla­ch膮.

Podczas gdy reklama nabiera艂a rozmachu, 偶y艂em z drugiej sutej zaliczki, kt贸r膮 wyp艂aci艂a mi agencja 鈥瀂ach贸d鈥. Co jaki艣 czas bywa­艂em w biurowcu, spotyka艂em si臋 z dziennikarzami, pozwala艂em si臋 fotografowa膰, a raz zab艂膮dzi艂em w tym gmachu, kt贸ry wsz臋dzie jed­nakowo pachnia艂, wygl膮da艂 i przypomina艂 w dotyku co艣 bardzo nie­przyzwoitego, co powleczono niezmiernie rozci膮gliw膮, izoluj膮c膮 wszystko prezerwatyw膮. Doktor D枚sch i dziewczyna w pulowerze traktowali mnie uprzejmie, tylko mistrza Bebry nie widzia艂em wi臋­cej.

W艂a艣ciwie ju偶 przed pierwszym tournee m贸g艂bym sobie pozwo­li膰 na lepsze mieszkanie. Zosta艂em jednak u Zeidler贸w ze wzgl臋du na Kleppa, pr贸bowa艂em ug艂aska膰 przyjaciela, kt贸ry mia艂 mi za z艂e przestawanie z impresariami, nie ugi膮艂em si臋 jednak, nie poszed艂em wi臋cej na Stare Miasto, nie pi艂em piwa, nie bra艂em do ust 艣wie偶ej kaszanki z cebul膮, ale jada艂em, 偶eby przysposobi膰 si臋 do przysz艂ych podr贸偶y kolej膮, w doskona艂ej restauracji dworcowej, Oskarowi brak tu miejsca na d艂ugie i szerokie opisywanie swoich sukces贸w. Na ty­dzie艅 przed premierowym tournee pojawi艂y si臋 pierwsze, okropne, ale 艂atwo wpadaj膮ce w oko plakaty, kt贸re przygotowywa艂y m贸j suk­ces, zapowiedzia艂y m贸j wyst臋p jako wyst臋p czarnoksi臋偶nika, cudo­tw贸rcy, Mesjasza. Najpierw musia艂em odwiedzi膰 miasta w Zag艂臋biu Ruhry. Sale, w kt贸rych wyst臋powa艂em, mie艣ci艂y od tysi膮ca pi臋ciuset do dw贸ch tysi臋cy os贸b. Siedzia艂em w kucki na scenie, sam jeden, na tle czarnej aksamitnej kotary. Reflektor wydobywa艂 mnie z ciemno­艣ci. Smoking przystraja艂 mnie. Chocia偶 b臋bni艂em, moimi zwolenni­kami nie byli m艂odociani mi艂o艣nicy jazzu. S艂uchali mnie i przepadali za mn膮 ludzie doro艣li, od czterdziestu pi臋ciu lat wzwy偶. Dla 艣cis艂o艣ci musz臋 powiedzie膰, 偶e osoby od czterdziestu pi臋ciu do pi臋膰dziesi臋ciu pi臋ciu lat stanowi艂y 膰wier膰 mojej publiczno艣ci. Byli to najm艂odsi entuzja艣ci. Nast臋pna 膰wiartka sk艂ada艂a si臋 z ludzi od pi臋膰dziesi臋ciu pi臋ciu do sze艣膰dziesi臋ciu lat. Starcy i staruszki to by艂a druga po艂owa moich s艂uchaczy, ich najliczniejsza i najwdzi臋czniejsza grupa. Prze­mawia艂em do ludzi s臋dziwych, a oni odpowiadali mi, nie pozostawa­li niemi, gdy odzywa艂 si臋 trzyletni b臋benek, cieszyli si臋, wyra偶ali rado艣膰 nie w j臋zyku starc贸w, lecz gaworz膮c i paplaj膮c jak trzyletnie dzieci, wo艂ali 鈥濺aszu, Raszu, Raszu鈥!, gdy tylko Oskar przedstawi艂 im b臋bni膮c jaki艣 epizod z cudownego 偶ycia cudownego Rasputina. Ale znacznie wi臋ksze sukcesy ni偶 Rasputin, kt贸ry dla wi臋kszo艣ci s艂u­chaczy by艂 ju偶 zbyt trudny, przynosi艂y mi tematy pozbawione jakiej艣 specjalnej akcji, opisuj膮ce tylko sytuacj臋, kt贸rym nadawa艂em takie oto tytu艂y: 鈥濸ierwsze mleczne z臋by鈥 - 鈥濸askudny koklusz鈥 - 鈥濪艂u­gie we艂niane po艅czochy drapi膮鈥 - 鈥濳omu ogie艅 si臋 艣ni, ten robi w 艂贸偶ku psi-psi鈥.

Staruszkom si臋 to podoba艂o. Poddawali si臋 temu bez reszty. Cier­pieli, bo wyrzyna艂y si臋 mleczne z臋by. Dwa tysi膮ce zgrzybia艂ych lu­dzi kaszla艂o paskudnie, bo ja wywo艂a艂em koklusz. A jak si臋 drapali, bo ja wk艂ada艂em im d艂ugie we艂niane po艅czochy! Niejedna staruszka i niejeden starzec zmoczyli bielizn臋 i poduszk臋 krzes艂a, bo ja kaza­艂em dzieciaczkom 艣ni膰 o po偶arze. Nie pami臋tam ju偶, czy to by艂o w Wuppertalu, czy w Bochum, nie, w Recklinshausen: gra艂em dla starych g贸rnik贸w, zwi膮zek zawodowy popar艂 imprez臋, i pomy艣la艂em sobie, 偶e starzy gwarkowie, kt贸rzy przez ca艂e lata mieli do czynienia z czarnym w臋glem, znios膮 troch臋 czarnego strachu. Oskar wyb臋bni艂 wi臋c 鈥濩zarn膮 Kuchark臋鈥 i doczeka艂 si臋, 偶e tysi膮c pi臋ciuset g贸rni­k贸w, kt贸rzy przetrzymywali gazy kopalniane, podziemne powodzie, strajki i bezrobocie, z powodu z艂ej Czarnej Kucharki podnie艣li prze­ra藕liwy wrzask, kt贸rego ofiar膮 - i dlatego wspominam o tej historii - mimo grubych zas艂on pad艂o wiele szyb w oknach sali. W ten spos贸b, okr臋偶n膮 drog膮, odzyska艂em g艂os u艣miercaj膮cy szk艂o, rzadko jednak robi艂em z niego u偶ytek, poniewa偶 nie chcia艂em psu膰 sobie interesu.

Moje tournee by艂o bowiem interesem. Gdy po powrocie rozli­czy艂em si臋 z doktorem D枚schem, okaza艂o si臋, 偶e m贸j blaszany b臋be­nek to kopalnia z艂ota.

Nie pyta艂em o mistrza Bebr臋 - straci艂em ju偶 nadziej臋, 偶e go jesz­cze kiedy艣 zobacz臋 - gdy doktor D枚sch oznajmi艂 mi, 偶e Bebra ocze­kuje mnie.

Druga wizyta u mistrza mia艂a nieco inny przebieg ni偶 pierwsza. Oskar nie musia艂 sta膰 przed stalowym meblem, lecz usiad艂 w skon­struowanym na moj膮 miar臋, nap臋dzanym elektrycznie, obrotowym fotelu na k贸艂kach, stoj膮cym naprzeciwko fotela mistrza. D艂ugo sie­dzieli艣my w milczeniu, wys艂uchiwali艣my informacji prasowych i re­porta偶y o sztuce b臋bnisty Oskara, kt贸re doktor D枚sch nagra艂 na ta­艣my i teraz nam puszcza艂. Bebra zdawa艂 si臋 zadowolony. Dla mnie brednie pismak贸w by艂y raczej przykre. Sk艂adali mi ho艂dy, przypisy­wali mnie i mojemu b臋benkowi liczne uzdrowienia. M贸wili, 偶e lecz臋 zanik pami臋ci, po raz pierwszy pojawi艂o si臋 s艂贸wko 鈥瀘skaryzm鈥 i mia艂o niebawem sta膰 si臋 sloganem.

Potem dziewczyna w pulowerze poda艂a mi herbat臋. Mistrzowi po艂o偶y艂a na j臋zyk dwie pastylki. Rozmawiali艣my. On ju偶 mnie nie oskar偶a艂. By艂o jak przed laty, gdy siedzieli艣my w kawiarni 鈥濩ztery Pory Roku鈥, brakowa艂o tylko signory, naszej Roswity. Kiedy spo­strzeg艂em, 偶e w trakcie moich nieco przyd艂ugich opowiada艅 o prze­sz艂o艣ci Oskara mistrz Bebra zasn膮艂, bawi艂em si臋 jeszcze kwadransik elektrycznym fotelem na k贸艂kach, wprawi艂em go w ruch, przemyka­艂em z brz臋czeniem po parkiecie, obraca艂em go wko艂o, to w lewo, to w prawo, podnosi艂em w g贸r臋, potem opuszcza艂em i nie bez trudu roz­sta艂em si臋 z tym uniwersalnym meblem, kt贸ry dzi臋ki swoim niewy­czerpanym mo偶liwo艣ciom 艂atwo m贸g艂by wej艣膰 w nieszkodliwy na艂贸g.

Drugie tournee wypad艂o mi w adwencie. Odpowiednio u艂o偶y艂em sw贸j program i doczeka艂em si臋 hymn贸w pochwalnych zar贸wno w katolickiej, jak i w protestanckiej prasie. B膮d藕 co b膮d藕 z wieko­wych, zatwardzia艂ych grzesznik贸w uda艂o mi si臋 zrobi膰 ma艂e dzieci 艣piewaj膮ce cienko i wzruszaj膮co adwentowe pie艣ni. 鈥濲ezu, dla ciebie 偶yj臋, Jezu, dla ciebie umieram鈥 - 艣piewa艂o dwa i p贸艂 tysi膮ca ludzi, kt贸rych z uwagi na podesz艂e lata nikt by nie pos膮dzi艂 o tak dzieci臋c膮 偶arliwo艣膰 religijn膮.

Z innym repertuarem wyruszy艂em na trzecie tournee, kt贸re prze­biega艂o r贸wnolegle z karnawa艂em. Na 偶adnym z tak zwanych bal贸w dzieci臋cych nie mog艂oby by膰 weselszej i bardziej beztroskiej zaba­wy ni偶 na moich koncertach, kt贸re ka偶d膮 dr偶膮c膮 babci臋 zamienia艂y w pociesznie naiwn膮 narzeczon膮 zb贸jcy, ka偶dego trz臋s膮cego si臋 dziad­ka w strzelaj膮cego na wszystkie strony herszta zb贸jc贸w.

Po karnawa艂owych wyst臋pach podpisa艂em umowy z wytw贸rni膮 p艂yt. Nagrywa艂em w d藕wi臋koszczelnych studiach, mia艂em pocz膮tkowo trudno艣ci z powodu nader sterylnej atmosfery, potem kaza艂em wiesza膰 na 艣cianach studi贸w olbrzymie fotografie staruszk贸w, jakich widuje si臋 w domach starc贸w i na parkowych 艂awkach, i b臋bni艂em z r贸wnym powodzeniem jak na koncertach w wype艂nionych po brzegi salach.

P艂yty sz艂y jak 艣wie偶e bu艂eczki i Oskar sta艂 si臋 bogaty. Czy w zwi膮z­ku z tym wyprowadzi艂em si臋 z n臋dznego pokoju w mieszkaniu Zeidler贸w, kt贸ry by艂 dawniej 艂azienk膮? Nie wyprowadzi艂em si臋. Z jakie­go powodu? Z powodu mojego przyjaciela Kleppa, a tak偶e pustej izdebki za drzwiami z mlecznym szk艂em, gdzie kiedy艣 przebywa艂a siostra Dorothea. Co zrobi艂 Oskar z takim mn贸stwem pieni臋dzy? Zro­bi艂 pewn膮 propozycj臋 Marii, swojej Marii.

Powiedzia艂em Marii: Je艣li pu艣cisz kantem Stenzla, je艣li nie tylko nie wyjdziesz za niego, ale po prostu go przep臋dzisz, to kupi臋 ci no­wocze艣nie urz膮dzony sklep delikatesowy w najlepszym punkcie, bo w ko艅cu ty, droga Mario, jeste艣 stworzona dla sklepu, nie dla jakie­go艣 przyb艂臋dy, Stenzla.

Nie zawiod艂em si臋 na Marii. Zerwa艂a ze Stenzlem, za艂o偶y艂a za moje pieni膮dze pierwszorz臋dny sklep delikatesowy przy Friedrich­strasse, a przed tygodniem - jak wczoraj opowiada艂a mi rado艣nie i nie bez wdzi臋czno艣ci - mo偶na by艂o w Oberkassel otworzy膰 fili臋 nowego sklepu, kt贸ry powsta艂 przed trzema laty.

Czy wr贸ci艂em wtedy z si贸dmego, czy z 贸smego tournee? By艂o to w najupalniejszych dniach lipca. Na Dworcu G艂贸wnym przywo艂a­艂em taks贸wk臋 i pojecha艂em wprost do biurowca. Jak na Dworcu G艂贸w­nym, tak i przed biurowcem czekali natr臋tni 艂owcy autograf贸w - emeryci i babcie, kt贸re powinny by艂y raczej pilnowa膰 swoich wnu­k贸w. Kaza艂em natychmiast zameldowa膰 si臋 u szefa, dwuskrzyd艂owe drzwi otworzy艂y si臋 przede mn膮, dywan podp艂yn膮艂 do stalowego mebla; ale za biurkiem nie by艂o mistrza, czeka艂 na mnie nie fotel na k贸艂kach, tylko u艣miech doktora D枚scha.

Bebra umar艂. Od tygodni nie by艂o ju偶 na 艣wiecie mistrza Bebry. Na 偶yczenie Bebry nie informowano mnie o jego ci臋偶kim stanie. Nic, nawet jego 艣mier膰, nie powinno by艂o przerwa膰 mojego tournee. Po rych艂ym otwarciu testamentu okaza艂o si臋, 偶e odziedziczy艂em okr膮g艂膮 sumk臋 i portret Roswity, ponios艂em jednak dotkliwe straty finansowe, poniewa偶 odwo艂a艂em dwa zakontraktowane ju偶 tournee po Niemczech Po艂udniowych i Szwajcarii i musia艂em p艂aci膰 za zerwanie umowy.

Pomin膮wszy te par臋 tysi臋cy marek 艣mier膰 Bebry dotkn臋艂a mnie ci臋偶ko i na d艂u偶szy czas. Schowa艂em blaszany b臋benek pod kluczem i nie rusza艂em si臋 niemal z pokoju. W dodatku w owych tygodniach o偶eni艂 si臋 m贸j przyjaciel Klepp, wzi膮艂 sobie za 偶on臋 rudow艂os膮 papierosiark臋, bo kiedy艣 podarowa艂 jej swoje zdj臋cie. Na kr贸tko przed 艣lubem, na kt贸ry nie dosta艂em zaproszenia, wym贸wi艂 pok贸j, prze­prowadzi艂 si臋 do Stockum i Oskar zosta艂 jedynym sublokatorem Zeidler贸w.

Moje stosunki z Je偶em uleg艂y pewnej zmianie. Odk膮d ka偶da nie­mal gazeta drukowa艂a moje nazwisko w nag艂贸wkach, traktowa艂 mnie z wielkim szacunkiem, da艂 mi te偶, za odpowiedni膮 op艂at膮, klucz do pustej izdebki siostry Dorothei; p贸藕niej wynaj膮艂em ten pok贸j, 偶eby Je偶 nie m贸g艂 odnaj膮膰 go komu艣 innemu.

Moja 偶a艂oba mia艂a wi臋c sw贸j szlak. Otwiera艂em drzwi obu poko­j贸w, w臋drowa艂em od wanny w moim pokoju przez kokosowy chod­nik w korytarzu do izdebki Dorothei, wpatrywa艂em si臋 w pust膮 szaf臋, w lustro nad komod膮, kt贸re szydzi艂o ze mnie, wpada艂em w rozpacz przed ci臋偶kim, ogo艂oconym 艂贸偶kiem, chroni艂em si臋 na korytarzu, ucieka艂em przed kokosowymi w艂贸knami do swojego pokoju, ale i tam nie mog艂em wytrzyma膰.

By膰 mo偶e licz膮c na klient贸w spo艣r贸d ludzi samotnych pewien obrotny facet z Prus Wschodnich, kt贸ry straci艂 maj膮tek ziemski na Mazurach, otworzy艂 nie opodal J眉licher Strasse sklep, kt贸ry nosi艂 prost膮 i przejrzyst膮 nazw臋: 鈥濿ypo偶yczalnia ps贸w鈥.

Tam wypo偶yczy艂em sobie Luxa, silnego, troch臋 za t艂ustego rottweilera o czarnej, po艂yskliwej sier艣ci. Chodzi艂em z nim na spacer, byle nie miota膰 si臋 pomi臋dzy moj膮 wann膮 a pust膮 szaf膮 siostry Doro­thei. Pies Lux prowadzi艂 mnie cz臋sto nad Ren. Tam szczeka艂 na stat­ki. Pies Lux prowadzi艂 mnie cz臋sto do Rath, do Lasu Grafenberskiego. Tam szczeka艂 na zakochane pary. Pod koniec lipca w dziewi臋膰set pi臋膰dziesi膮tym pierwszym pies Lux zaprowadzi艂 mnie do Gerresheim, na przedmie艣cie D眉sseldorfu, kt贸re bardzo nieudolnie, z niejak膮 po­moc膮 przemys艂u, mianowicie sporej huty szk艂a, zapiera艂o si臋 swoje­go wiejskiego pochodzenia. Zaraz za Gerresheim by艂y ogr贸dki dzia艂­kowe, a mi臋dzy ogr贸dkami, obok nich i poza nimi ci膮gn臋艂y si臋 ogrodzone pastwiska, falowa艂y 艂any zbo偶a, zdaje si臋, 偶yta.

Czy ju偶 m贸wi艂em, 偶e by艂 to upalny dzie艅, kiedy pies Lux zapro­wadzi艂 mnie do Gerresheim, a z Gerresheim mi臋dzy 艂any zbo偶a i dzia艂­kowe ogr贸dki? Dopiero gdy zostawili艣my za sob膮 ostatnie domy przedmie艣cia, spu艣ci艂em Luxa ze smyczy. On jednak szed艂 przy no­dze, by艂 wiernym psem, nadzwyczaj wiernym, bo przecie偶 jako pies z wypo偶yczalni ps贸w musia艂 by膰 wierny wielu panom.

Innymi s艂owy, rottweiler Lux s艂ucha艂 mnie, by艂 ca艂kowitym prze­ciwie艅stwem jamnika. Uwa偶a艂em, 偶e to psie pos艂usze艅stwo jest zbyt przesadne, wola艂bym, 偶eby sobie poskaka艂, kopn膮艂em go nawet, 偶eby skoczy艂; on jednak wl贸k艂 si臋 z nieczystym sumieniem, raz po raz wykr臋ca艂 g艂adk膮 szyj臋 i ukazywa艂 mi przys艂owiowo wierne psie oczy.

- Sp艂ywaj, Lux! - wo艂a艂em. - Sp艂ywaj!

Lux us艂ucha艂 kilkakrotnie ale na tak kr贸tko, 偶e musia艂o mnie to mile zaskoczy膰, gdy nie pokazywa艂 si臋 przez d艂u偶szy czas, znikn膮艂 w zbo偶u, kt贸re tutaj falowa艂o z wiatrem, co tam, z wiatrem - by艂o bezwietrznie i parno.

Lux goni pewnie jakiego艣 kr贸lika, pomy艣la艂em. A mo偶e te偶 po­czu艂 potrzeb臋 samotno艣ci, 偶eby m贸c by膰 psem, jak i Oskar chcia艂by bez psa by膰 przez pewien czas cz艂owiekiem.

Nie zwraca艂em uwagi na otoczenie. Ani ogr贸dki dzia艂kowe, ani Gerresheim i le偶膮ce w oddali, rozmazane w oparach miasto nie przy­ci膮ga艂y moich oczu. Usiad艂em na ogo艂oconej, zardzewia艂ej szpuli kablowej, kt贸r膮 teraz musz臋 jednak nazwa膰 b臋bnem kablowym, bo ledwie Oskar usiad艂 na rdzy, zacz膮艂 od razu b臋bni膰 k艂ykciami w b臋­ben kablowy. By艂o ciep艂o. Ubranie uwiera艂o mnie, jak na lato by艂o nie do艣膰 lekkie. Lux nie pokazywa艂 si臋, nie wraca艂. B臋ben kablowy nie zast膮pi艂 oczywi艣cie mojego blaszanego b臋benka, ale w ka偶dym razie: zsun膮艂em si臋 poma艂u na ziemi臋, gdy ju偶 nie mog艂em tego wy­trzyma膰, gdy raz po raz powtarza艂y si臋 obrazy z ostatnich lat przesy­cone atmosfer膮 szpitala, wzi膮艂em dwa suche patyki, powiedzia艂em sobie: Zaczekaj no, Oskarze. Zobaczymy teraz, kim jeste艣, sk膮d si臋 wzi膮艂e艣? I oto rozb艂ys艂y ju偶 dwie sze艣膰dziesi臋cio艣wiecowe 偶ar贸wki chwili moich narodzin. 膯ma trajkota艂a pomi臋dzy nimi, gdzie艣 daleko burza przesuwa艂a ci臋偶kie meble, us艂ysza艂em g艂os Matzeratha, zaraz potem g艂os mamy. On obiecywa艂 mi sklep, mama przyrzeka艂a mi za­bawk臋, na trzecie urodziny mia艂em dosta膰 blaszany b臋benek, tote偶 Oskar stara艂 si臋 jak najszybciej przeby膰 te trzy latka: jad艂em, pi艂em, wypr贸偶­nia艂em si臋, przybiera艂em na wadze, pozwala艂em si臋 ko艂ysa膰, przewi­ja膰, k膮pa膰, szczotkowa膰, pudrowa膰, szczepi膰, podziwia膰, nazywa膰 po imieniu, u艣miecha艂em si臋 na 偶yczenie, pokrzykiwa艂em rado艣nie na 偶膮danie, zasypia艂em, kiedy by艂a po temu pora, budzi艂em si臋 punktual­nie i mia艂em we 艣nie ow膮 twarz, kt贸r膮 doro艣li nazywali buzi膮 anio艂ka. Kilkakrotnie z艂apa艂em biegunk臋, cz臋sto zapada艂em na przezi臋bienie, raz nabawi艂em si臋 kokluszu, zatrzyma艂em go na pewien czas i pozby­艂em si臋 dopiero wtedy, gdy skapowa艂em jego ci臋偶ki rytm, na zawsze zapami臋ta艂em w przegubach r膮k; bo jak wiemy, numer z kokluszem nale偶a艂 do mojego repertuaru, a kiedy Oskar odb臋bni艂 koklusz przed dwoma tysi膮cami ludzi, kaszla艂o dwa tysi膮ce staruszk贸w i staruszek.

Lux zaskamla艂 przede mn膮, ociera艂 si臋 o moje kolana. 呕e te偶 moja samotno艣膰 kaza艂a mi wzi膮膰 tego psa z wypo偶yczalni! Oto sta艂 na czterech 艂apach, merda艂 ogonem, by艂 psem, mia艂 owo spojrzenie i trzy­ma艂 co艣 w za艣linionym pysku: patyk, kamie艅, mo偶e jeszcze co inne­go, co mo偶e by膰 cenne dla psa.

Powoli wymkn臋艂o mi si臋 moje tak wa偶ne wczesne dzieci艅stwo. B贸l podniebienia, kt贸ry zapowiada艂 mi pierwsze mleczne z臋by, ust膮­pi艂, przechyli艂em si臋 w ty艂: doros艂y, starannie, nieco za ciep艂o ubrany garbus, z zegarkiem r臋cznym, dowodem to偶samo艣ci, plikiem bank­not贸w w portfelu. Wzi膮艂em papierosa i potar艂em zapa艂k臋 - tyto艅 mia艂 zast膮pi膰 贸w jednoznaczny smak dzieci艅stwa w ustach.

A Lux? Lux ociera艂 si臋 o mnie. Odepchn膮艂em go, dmuchn膮艂em mu w mord臋 papierosowym dymem. Nie lubi艂 tego, a mimo to zosta艂 i nadal ociera艂 si臋 o mnie. Oblizywa艂 mnie wzrokiem. Przepatrywa艂em pobliskie przewody mi臋dzy s艂upami telegraficznymi w poszuki­waniu jask贸艂ek, chcia艂em ich u偶y膰 jako 艣rodka przeciwko natr臋tnym psom. Jask贸艂ek jednak nie by艂o, a Lux nie dawa艂 si臋 odp臋dzi膰. Wpy­cha艂 mi pysk mi臋dzy nogi, szturmowa艂 to miejsce tak nieust臋pliwie, jak gdyby wypo偶yczaj膮cy psy facet z Prus Wschodnich specjalnie go tego wyuczy艂.

Dosta艂 dwa razy obcasem. Odskoczy艂, sta艂 dr偶膮cy na czterech 艂a­pach i tak uparcie wyci膮ga艂 ku mnie mord臋 z patykiem czy kamie­niem, jak gdyby nie by艂 to patyk czy kamie艅, lecz m贸j portfel, kt贸ry czu艂em w kieszeni marynarki, albo zegarek, kt贸ry wyra藕nie tyka艂 mi na przegubie r臋ki.

Co on tam trzyma艂? Co by艂o takie wa偶ne, co tak bardzo zas艂ugi­wa艂o na pokazanie?

Si臋gn膮艂em mu w ciep艂y pysk, wzi膮艂em to do r臋ki, wiedzia艂em ju偶 co to jest, a jednak udawa艂em, jakbym dopiero szuka艂 s艂owa na okre­艣lenie owego znalezionego przedmiotu, kt贸ry Lux przyni贸s艂 mi z 偶yta.

S膮 cz臋艣ci ludzkiego cia艂a, kt贸re mo偶na obejrze膰 艂atwiej i dok艂ad­niej z osobna, w oderwaniu od reszty. By艂 to palec. Kobiecy palec. Palec serdeczny. Kobiecy palec serdeczny. Gustownie upier艣cienio­ny kobiecy palec. Mi臋dzy ko艣ci膮 艣r贸dr臋cza a swoim pierwszym cz艂o­nem, jakie艣 dwa centymetry poni偶ej pier艣cionka, palec da艂 si臋 obci膮膰. Czysty i wyra藕nie czytelny odcinek zachowa艂 艣ci臋gno prostownika.

By艂 to pi臋kny, ruchomy palec. W szlachetnym kamieniu pier艣cion­ka, przytrzymywanym przez sze艣膰 z艂otych 艂apek, rozpozna艂em od razu - trafnie, jak si臋 p贸藕niej okaza艂o - akwamaryn. Sam pier艣cionek by艂 w jednym miejscu tak cienki, tak starty i bliski p臋kni臋cia, 偶e do­my艣li艂em si臋 w nim pami膮tki rodzinnej. Chocia偶 b艂oto albo, lepiej m贸wi膮c, ziemia pod paznokciem tworzy艂a czarn膮 obw贸dk臋, jak gdy­by palec musia艂 drapa膰 lub ry膰 ziemi臋, szlif i trzon paznokcia zachowa艂y 艣lady piel臋gnacji. Poza tym palec, odk膮d go wyj膮艂em psu z cie­p艂ego pyska, by艂 ch艂odny w dotyku; w艂a艣ciwa mu 偶贸艂tawa blado艣膰 podkre艣la艂a jeszcze ten ch艂贸d.

Oskar od miesi臋cy nosi艂 w kieszonce na piersi po lewej stronie wystaj膮c膮 tr贸jk膮tnie chusteczk臋. Wyci膮gn膮艂 ten kawa艂ek jedwabiu, rozpostar艂, u艂o偶y艂 na nim palec serdeczny, zobaczy艂, 偶e jego wewn臋trz­n膮 stron臋 a偶 po trzeci cz艂on przecina艂y linie, kt贸re pozwala艂y wnosi膰 o pilno艣ci, zapobiegliwo艣ci, a tak偶e o ambitnej wytrwa艂o艣ci palca.

Gdy zawin膮艂em palec w chusteczk臋, wsta艂em ze szpuli kablowej, pog艂aska艂em psa Luxa po szyi, zabra艂em si臋 do odej艣cia, 艣ciskaj膮c chusteczk臋 z palcem serdecznym w prawej d艂oni, chcia艂em wraca膰 do Gerresheim, do domu, mia艂em wobec palca pewne zamiary, do­szed艂em te偶 do pobliskiego p艂otu dzia艂kowego ogr贸dka - a tam za­czepi艂 mnie Vittlar, kt贸ry le偶a艂 w rozwidleniu ga艂臋zi na jab艂oni i ob­serwowa艂 mnie, a tak偶e aportuj膮cego psa.











Ostatni tramwaj albo adoracja weka


Ju偶 sam jego g艂os: to butne, napuszone g臋ganie przez nos. Le偶膮c w rozwidleniu ga艂臋zi jab艂oni powiedzia艂: - Ma pan zmy艣lnego psa, m贸j panie!

Ja na to troch臋 zmieszany: - Co pan tam robi na jab艂once?

On wierci艂 si臋 w rozwidleniu, wypr臋偶y艂 sw贸j d艂ugi tu艂贸w: - To tylko jab艂ka kompotowe, niech pan si臋 niczego nie obawia.

Wtedy musia艂em go skarci膰: - Co mnie obchodz膮 pa艅skie jab艂ka kompotowe? Czego mia艂bym si臋 obawia膰?

- Ano - zasycza艂 - m贸g艂by mnie pan wzi膮膰 za rajskiego w臋偶a, bo ju偶 wtedy by艂y jab艂ka kompotowe.

Ja w艣ciekle: - Alegoryczne dyrdyma艂ki!

On nader chytrze: - My艣li pan, 偶e tylko jab艂ko deserowe warte jest grzechu?

Chcia艂em ju偶 pryska膰. W tym momencie nie by艂o dla mnie rzeczy bardziej niezno艣nej ani偶eli dyskusja o gatunkach jab艂ek w raju. Ale on natar艂 na mnie wprost, zeskoczy艂 zwinnie z rozwidlenia, stan膮艂 d艂ugi i wiotki przy p艂ocie: - C贸偶 to takiego pa艅ski pies przyni贸s艂 z 偶yta?

Czemu odpowiedzia艂em tylko: - Przyni贸s艂 kamie艅.

Rozmowa wyrodzi艂a si臋 w przes艂uchanie: 鈥 I pan schowa艂 ten kamie艅 do kieszeni?

- Lubi臋 nosi膰 kamienie w kieszeni.

- Dla mnie to co艣, co pies panu przyni贸s艂, wygl膮da艂o raczej na patyk.

- Powtarzam, 偶e kamie艅, cho膰by nawet sto razy wygl膮da艂o na patyk.

- Wi臋c jednak patyk?

- Co za r贸偶nica: patyk czy kamie艅, jab艂ko kompotowe czy dese­rowe...

- Ruchomy patyk?

- Pies ci膮gnie do domu, id臋!

- Cielisty patyk?

- Niech pan lepiej pilnuje swoich jab艂ek! Chod藕, Lux!

- Upier艣cieniony, cielisty i ruchomy patyk?

- Czego pan ode mnie chce? Jestem spokojnym spacerowiczem, kt贸ry wypo偶yczy艂 sobie psa.

- Widzi pan, ja te偶 ch臋tnie bym co艣 wypo偶yczy艂. Czy m贸g艂bym na sekund臋 przymierzy膰 ten 艣liczny pier艣cionek, kt贸ry po艂yskiwa艂 na pa艅skim patyku i czyni艂 z patyka palec serdeczny? Nazywam si臋 Vittlar, Gottfried von Vittlar. Jestem ostatni z naszego rodu.

W ten spos贸b pozna艂em Vittlara, tego dnia zaprzyja藕ni艂em si臋 z nim, dzi艣 jeszcze nazywam go moim przyjacielem i dlatego par臋 dni temu, gdy przyszed艂 w odwiedziny, powiedzia艂em mu: - Ciesz臋 si臋, Gottfriedzie, 偶e to ty, m贸j przyjaciel, z艂o偶y艂e艣 wtedy doniesienie na policji, a nie kto艣 pierwszy lepszy.

Je艣li istniej膮 anio艂y, to z pewno艣ci膮 wygl膮daj膮 jak Vittlar: d艂ugi, wiotki, 偶wawy, gi臋tki, taki, co pr臋dzej obejmie najbardziej ja艂ow膮 ze wszystkich ulicznych latarni ni偶 uleg艂膮 gor膮c膮 dziewczyn臋.

Vittlara dostrzega si臋 nie od razu. Ukazuj膮c ten czy 贸w bok mo偶e on, w zale偶no艣ci od otoczenia, sta膰 si臋 nitk膮, strachem na wr贸ble, wieszad艂em, nieruchomym rozwidleniem ga艂臋zi. Dlatego te偶 nie spo­strzeg艂em go od razu, kiedy siedzia艂em na b臋bnie kablowym, a on le偶a艂 na jab艂oni. Nawet pies nie zaszczeka艂; bo psy nie mog膮 ani zwie­trzy膰, ani zobaczy膰, ani obszczeka膰 anio艂a.

- B膮d藕 tak dobry, Gottfriedzie - poprosi艂em przedwczoraj - i przy­艣lij mi odpis doniesienia do s膮du, kt贸re z艂o偶y艂e艣 jakie艣 dwa lata temu i kt贸re doprowadzi艂o do mojego procesu.

Mam tutaj ten odpis, oddaj臋 teraz g艂os jemu, kt贸ry w s膮dzie 艣wiad­czy艂 przeciwko mnie:

Ja, Gottfried von Vittlar, le偶a艂em sobie tego dnia w rozwidleniu jab艂onki, kt贸ra w ogr贸dku dzia艂kowym mojej matki co roku rodzi艂a tyle jab艂ek kompotowych, ile musu jab艂kowego mie艣ci si臋 w naszych siedmiu wekach. Le偶a艂em w rozwidleniu ga艂臋zi, a wi臋c na boku, u艂o­偶ywszy lew膮 ko艣膰 miednicz膮 w najg艂臋bszym, nieco omsza艂ym punk­cie rozwidlenia. Stopy moje zwr贸cone by艂y ku hucie szk艂a w Gerresheim. Patrzy艂em - na co ja patrzy艂em? - patrzy艂em prosto przed siebie i czeka艂em, 偶e w polu widzenia zacznie si臋 co艣 dzia膰.

Oskar偶ony, kt贸ry jest dzisiaj moim przyjacielem, wszed艂 w pole widzenia. Towarzyszy艂 mu pies, okr膮偶a艂 go, zachowywa艂 si臋 jak za­chowuje si臋 pies, a nazywa艂 si臋 Lux, jak wyjawi艂 mi p贸藕niej oskar偶o­ny, by艂 rottweilerem, kt贸rego mo偶na by艂o wypo偶yczy膰 z wypo偶y­czalni ps贸w niedaleko ko艣cio艂a 艢w. Rocha.

Oskar偶ony usiad艂 na owym ogo艂oconym b臋bnie kablowym, kt贸ry od ko艅ca wojny le偶a艂 ko艂o ogr贸dka dzia艂kowego mojej matki, Alice.

Jak wysokiemu s膮dowi wiadomo, sylwetk臋 oskar偶onego trzeba nazwa膰 kar艂owat膮, a nawet u艂omn膮. To mnie uderzy艂o. Jeszcze bar­dziej zadziwi艂o mnie zachowanie ma艂ego, dobrze ubranego pana. Dwiema uschni臋tymi ga艂膮zkami b臋bni艂 w rdz臋 kablowego b臋bna. Je艣li zwa偶y si臋 jednak, 偶e oskar偶ony jest z zawodu b臋bnist膮 i, jak si臋 okaza艂o, gdziekolwiek si臋 znajdzie, tam sw贸j zaw贸d wykonuje, a ponad­to, 偶e b臋ben kablowy - nie darmo tak si臋 nazywa 鈥 ka偶dego, nawet laika, potrafi skusi膰 do b臋bnienia, to wypadnie stwierdzi膰: w pewien parny dzie艅 lata oskar偶ony Oskar Matzerath usiad艂 na owym b臋bnie kablowym, kt贸ry le偶y ko艂o ogr贸dka dzia艂kowego pani Alice von Vittlar, i dwiema niejednakowej wielko艣ci uschni臋tymi wierzbowymi ga艂膮zkami zacz膮艂 rytmicznie ha艂asowa膰.

W dalszym ci膮gu zeznaj臋, 偶e pies Lux znikn膮艂 na czas d艂u偶szy w dojrza艂ym zbo偶u. Jak d艂ugo to trwa艂o, nie potrafi臋 powiedzie膰, bo zawsze, gdy tylko po艂o偶臋 si臋 w rozwidleniu naszej jab艂oni, trac臋 wszel­kie poczucie czasu. Kiedy jednak m贸wi臋, 偶e pies znikn膮艂 na czas d艂u偶szy, oznacza to, 偶e odczuwa艂em jego nieobecno艣膰, bo ze swoj膮 czarn膮 sier艣ci膮 i obwis艂ymi uszami przypad艂 mi do gustu.

Oskar偶ony natomiast - my艣l臋, 偶e wolno mi tak powiedzie膰 - nie odczuwa艂 nieobecno艣ci psa.

Gdy pies Lux wr贸ci艂 z dojrza艂ego 偶yta, trzyma艂 co艣 w pysku. Nie chc臋 bynajmniej powiedzie膰, 偶e rozpozna艂em, co trzyma艂. My艣la艂em z pocz膮tku, 偶e to patyk albo kamie艅, raczej nie wzi膮艂em tego za bla­szan膮 puszk臋 czy zgo艂a blaszan膮 艂y偶k臋. Dopiero gdy oskar偶ony wy­j膮艂 psu z pyska corpus delicti, zobaczy艂em wyra藕nie, co to by艂o. Lecz od chwili, gdy pies ociera艂 si臋 pe艂nym pyskiem o - zdaje mi si臋 - lew膮 nogawk臋 oskar偶onego, do momentu, kt贸rego niestety nie spo­s贸b ju偶 ustali膰, gdy oskar偶ony si臋gn膮艂 mu do pyska, up艂yn臋艂o, ostro偶­nie licz膮c, kilka minut.

Jakkolwiek pies bardzo si臋 stara艂 艣ci膮gn膮膰 uwag臋 swojego tym­czasowego pana, ten b臋bni艂 nieprzerwanie w 贸w jednostajny i 艂atwo wpadaj膮cy w ucho, lecz niepoj臋ty spos贸b, jak b臋bni膮 dzieci. Dopiero gdy Lux uciek艂 si臋 do pewnej niesforno艣ci i wepchn膮艂 wilgotny pysk mi臋dzy nogi oskar偶onego, ten opu艣ci艂 wierzbowe ga艂膮zki i kopn膮艂 psa 鈥 pami臋tam doskonale - praw膮 nog膮. Lux zatoczy艂 艂uk, dr偶膮c zbli偶y艂 si臋 znowu, podsun膮艂 pe艂ny pysk.

Nie podnosz膮c si臋, a wi臋c siedz膮c, oskar偶ony si臋gn膮艂 psu - tym razem lew膮 r臋k膮 鈥 mi臋dzy z臋by. Pozbywszy si臋 swojego skarbu pies Lux cofn膮艂 si臋 o kilka metr贸w. Oskar偶ony natomiast nie rusza艂 si臋 z miejsca, trzyma艂 znaleziony przedmiot w d艂oni, zacisn膮艂 j膮, otwo­rzy艂, zn贸w zacisn膮艂, a gdy otworzy艂 po raz drugi, co艣 na tym przed­miocie migota艂o. Gdy oskar偶ony oswoi艂 si臋 z widokiem znalezione­go przedmiotu, dwoma palcami, kciukiem i palcem wskazuj膮cym, uni贸s艂 go w g贸r臋, mniej wi臋cej na wysoko艣膰 oczu.

Teraz dopiero nazwa艂em w duchu ten przedmiot palcem, u艣ci艣li­艂em dzi臋ki migotaniu to okre艣lenie, powiedzia艂em: palec serdeczny, i w ten spos贸b, nie u艣wiadamiaj膮c sobie tego, nada艂em nazw臋 jedne­mu z najciekawszych proces贸w lat powojennych: ostatecznie m贸wi si臋 o mnie, Gottfriedzie von Vittlar, jako o najwa偶niejszym 艣wiadku w procesie o palec serdeczny.

Poniewa偶 oskar偶ony nadal by艂 spokojny, i ja by艂em spokojny. Tak, udzieli艂 mi si臋 jego spok贸j. A gdy starannie zawin膮艂 palec z pier艣cie­niem w ow膮 chusteczk臋, kt贸ra przedtem wykwita艂a mu z kieszonki na piersi, poczu艂em sympati臋 do cz艂owieka na b臋bnie kablowym: taki schludny pan, pomy艣la艂em, ch臋tnie bym go pozna艂.

Wi臋c zawo艂a艂em go, kiedy ze swoim wypo偶yczonym psem chcia艂 odej艣膰 w stron臋 Gerresheim. On jednak zareagowa艂 zrazu ze z艂o艣ci膮, niemal arogancko. Do dzi艣 nie mog臋 poj膮膰, czemu zagadni臋ty, tylko dlatego, 偶e le偶a艂em sobie na jab艂once, wzi膮艂 mnie za symbol w臋偶a. Podejrzliwie odni贸s艂 si臋 r贸wnie偶 do gatunku jab艂ek kompotowych mojej matki, powiedzia艂, 偶e to pewnie rajski gatunek.

Mo偶e istotnie usadawianie si臋 w rozwidleniu ga艂臋zi jest ulubio­nym zwyczajem z艂a. Mnie jednak do wylegiwania si臋 na jab艂once kilka razy w tygodniu sk艂ania艂o nie co innego, jak tylko dobrze mi znana nuda. Chyba 偶e nuda ju偶 sama w sobie jest z艂em. C贸偶 jednak wygna艂o oskar偶onego poza mury D眉sseldorfii? Wygna艂a go, jak mi p贸藕niej przyzna艂, samotno艣膰. Ale czy samotno艣膰 nie jest imieniem nudy? Snuj臋 te wszystkie rozwa偶ania, 偶eby wyt艂umaczy膰 oskar偶one­go, nie 偶eby go obci膮偶y膰. Przecie偶 to w艂a艣nie jego odmiana z艂a, jego b臋bnienie, kt贸re rytmicznie rozk艂ada艂o z艂o, wzbudzi艂o moj膮 sympa­ti臋, tak 偶e zagadn膮艂em go i zaprzyja藕ni艂em si臋 z nim. R贸wnie偶 to doniesienie, kt贸re postawi艂o nas obu przed kratkami wysokiego s膮du, mnie jako 艣wiadka, jego jako oskar偶onego, by艂y wymy艣lon膮 przez nas zabaw膮, jeszcze jednym sposobikiem na rozproszenie i o偶ywie­nie naszej nudy i samotno艣ci.

Na moj膮 pro艣b臋 oskar偶ony po pewnym wahaniu wsun膮艂 mi na ma艂y palec lewej r臋ki 贸w pier艣cionek, kt贸ry bez trudu da艂o si臋 zdj膮膰 z palca serdecznego. Pier艣cionek pasowa艂 jak ula艂 i cieszy艂 moje oko. Oczywi艣cie jeszcze przed przymierzeniem pier艣cionka opu艣ci艂em wspomniane wy偶ej rozwidlenie ga艂臋zi. Stali艣my po obu stronach p艂o­tu, wymienili艣my nazwiska, nawi膮zali艣my rozmow臋, poruszaj膮c par臋 politycznych temat贸w, a potem on da艂 mi pier艣cionek. Palec zacho­wa艂 przy sobie, trzyma艂 go ostro偶nie. Byli艣my zgodni, 偶e jest to palec kobiecy. Podczas gdy ja bawi艂em si臋 wydobywaj膮c z pier艣cionka ogniki, oskar偶ony woln膮 lew膮 r臋k膮 zacz膮艂 wystukiwa膰 na p艂ocie ta­neczny, weso艂y i skoczny rytm. Tylko 偶e drewniany p艂ot otaczaj膮cy ogr贸dek dzia艂kowy mojej matki jest tak chwiejny, 偶e odpowiada艂 wysi艂kom oskar偶onego niezgrabnie, skrzypi膮c i dr偶膮c. Nie wiem, jak d艂ugo tak stali艣my i porozumiewali艣my si臋 oczami. Bawili艣my si臋 jak najniewinniej, gdy gdzie艣 na 艣redniej wysoko艣ci odezwa艂 si臋 warkot samolotu. Maszyna chcia艂a prawdopodobnie wyl膮dowa膰 w Lohhausen. Cho膰 obaj byli艣my ciekawi, czy samolot podchodz膮cy do l膮dowania ma dwa, czy cztery silniki, nie odrywali艣my wzroku od siebie, nie wspominali艣my ani s艂owem o samolocie, nazwali艣my t臋 zabaw臋 p贸藕niej, gdy nieraz mieli艣my okazj臋 jej si臋 oddawa膰, ascez膮 Leo Hysia; oskar偶ony bowiem mia艂 podobno przed laty przyjaciela o tym nazwisku, z kt贸rym w艂a艣nie tak si臋 zabawia艂, przewa偶nie na cmentarzach.

Gdy samolot wyl膮dowa艂 - nie umiem powiedzie膰, czy by艂a to dwu- czy czteromotorowa maszyna - zwr贸ci艂em pier艣cionek. Oskar­偶ony w艂o偶y艂 go na 贸w palec serdeczny, zn贸w u偶y艂 swojej chusteczki jako opakowania i zaprosi艂 mnie na przeja偶d偶k臋. By艂o to si贸dmego lipca w dziewi臋膰set pi臋膰dziesi膮tym pierwszym. Wsiedli艣my na ko艅­cowym przystanku w Gerresheim nie w tramwaj, tylko w taks贸wk臋. Oskar偶ony mia艂 p贸藕niej jeszcze niejednokrotnie sposobno艣膰 okaza­nia mi swojej wspania艂omy艣lno艣ci. Pojechali艣my do miasta, kazali­艣my zatrzyma膰 taks贸wk臋 przed wypo偶yczalni膮 ps贸w ko艂o ko艣cio艂a 艢w. Rocha, oddali艣my psa Luxa, wr贸cili艣my do taks贸wki, kt贸ra przez miasto, Bilk, Oberbilk zawioz艂a nas na cmentarz werste艅ski, tam pan Matzerath musia艂 zap艂aci膰 ponad dwana艣cie marek; do­piero potem zaszli艣my do zak艂adu nagrobkowego kamieniarza Korneffa.

By艂o tam bardzo brudno, wi臋c ucieszy艂em si臋, kiedy po godzinie kamieniarz upora艂 si臋 z zam贸wieniem mojego przyjaciela. Podczas gdy przyjaciel obszernie i z zami艂owaniem obja艣nia艂 mi narz臋dzia i r贸偶ne odmiany kamienia, pan Korneff nie dziwi膮c si臋 i o nic nie pytaj膮c robi艂 gipsowy odlew palca bez pier艣cionka. Przygl膮da艂em si臋 jego pracy tylko jednym okiem, musia艂 przecie偶 podda膰 palec wst臋p­nym zabiegom; to znaczy, natrze膰 t艂uszczem, przeci膮gn膮膰 nitk臋 wzd艂u偶 jego profilu, dopiero potem na艂o偶y膰 gips, rozdzieli膰 nitk膮 form臋, za­nim gips stwardnia艂. Dla mnie, co prawda, jako 偶e jestem z zawodu dekoratorem, sporz膮dzanie formy gipsowej to nic nowego, ale palec, z chwil膮 gdy znalaz艂 si臋 w r臋ku kamieniarza, nabra艂 czego艣 nieeste­tycznego, co zanik艂o dopiero, kiedy oskar偶ony, po udanym odlewie, odebra艂 palec, oczy艣ci艂 z t艂uszczu i zawin膮艂 w chusteczk臋. M贸j przy­jaciel zap艂aci艂 kamieniarzowi. Ten zrazu nie chcia艂 nic wzi膮膰, bo uwa偶a艂 pana Matzeratha za swojego koleg臋. Powiedzia艂 te偶, 偶e pan Oskar wyciska艂 mu dawniej czyraki i nic za to nie 偶膮da艂. Gdy odlew

zastyg艂, kamieniarz zdj膮艂 form臋, doda艂 kopi臋 do orygina艂u, obieca艂, 偶e w najbli偶szych dniach zrobi z formy dalsze odlewy, i pomi臋dzy wystawionymi nagrobkami odprowadzi艂 nas do Bittweg.

Wzi臋li艣my drug膮 taks贸wk臋 i pojechali艣my na Dworzec G艂贸wny. Tam oskar偶ony zaprosi艂 mnie na wystawn膮 kolacj臋 do eleganckiej restauracji dworcowej. Rozmawia艂 z kelnerami za pan brat, z czego wywnioskowa艂em, 偶e musi tu by膰 sta艂ym go艣ciem. Zjedli艣my pie­cze艅 wo艂ow膮 ze 艣wie偶膮 rzodkwi膮, re艅skiego 艂ososia i ser, a potem wypili艣my buteleczk臋 szampana. Gdy zacz臋li艣my zn贸w m贸wi膰 o palcu, poradzi艂em oskar偶onemu, 偶eby uwa偶a艂 go za cudz膮 w艂asno艣膰 i zwr贸ci艂, zw艂aszcza 偶e teraz ma przecie偶 gipsowy odlew, na co oskar­偶ony o艣wiadczy艂 twardo i zdecydowanie, 偶e uwa偶a si臋 za prawowi­tego w艂a艣ciciela palca, bo ju偶 w chwil臋 po urodzeniu obiecano mu taki palec, cho膰 w spos贸b zamaskowany, m贸wi膮c: 芦pa艂eczka禄; mo偶e te偶 wymieni膰 blizny na plecach swojego przyjaciela Herberta Truczinskiego, kt贸re, d艂ugie na palec, by艂y zapowiedzi膮 palca; a jest jesz­cze owa 艂uska naboju znaleziona ko艂o cmentarza na Zaspie, i ona mia艂a wymiary i sens przysz艂ego palca.

Je艣li z pocz膮tku argumentacj臋 mojego nowo pozyskanego przy­jaciela chcia艂em skwitowa膰 u艣miechem, to jednak musz臋 przyzna膰, 偶e cz艂owiek inteligentny powinien by艂 bez trudu zrozumie膰 kolej­no艣膰: pa艂eczka, blizna, 艂uska, palec.

Trzecia taks贸wka odwioz艂a mnie po owej kolacji do domu. Um贸­wili艣my si臋, a gdy po trzech dniach zgodnie z umow膮 z艂o偶y艂em oskar­偶onemu wizyt臋, mia艂 on dla mnie niespodziank臋. Najpierw pokaza艂 mi swoje mieszkanie, to znaczy: sw贸j pok贸j, bo pan Matzerath miesz­ka艂 jako sublokator. Pocz膮tkowo wynajmowa艂 tylko bardzo ciasn膮, nieczynn膮 艂azienk臋, dopiero p贸藕niej, gdy b臋benkowe koncerty przy­nios艂y mu uznanie i dobrobyt, op艂aca艂 jeszcze czynsz za izdebk臋 bez okna, kt贸r膮 nazywa艂 izdebk膮 siostry Dorothei, wydawa艂 te偶 mn贸stwo pieni臋dzy na trzeci pok贸j, kt贸ry przedtem zajmowa艂 niejaki pan M眉nzer, muzyk i kolega oskar偶onego, drogo go to kosztowa艂o, bo pan Zeidler, w艂a艣ciciel mieszkania, wiedz膮c o zamo偶no艣ci pana Matzeratha, bezwstydnie 艣rubowa艂 komorne.

W tak zwanej izdebce siostry Dorothei oskar偶ony mia艂 dla mnie niespodziank臋. Na marmurowej p艂ycie toaletki sta艂 przed lustrem taki sam wek jak te, kt贸rych moja matka, Alice von Vittlar, u偶ywa do wekowania musu jab艂kowego z naszych kompotowych jab艂ek. Ten jednak mie艣ci艂 w sobie palec serdeczny p艂ywaj膮cy w spirytusie. Oskar­偶ony z dum膮 pokaza艂 mi kilka grubych ksi膮g naukowych, z kt贸rych korzysta艂 przy konserwowaniu palca. Przerzuci艂em pobie偶nie owe tomiska, nie zatrzymuj膮c si臋 nawet na ilustracjach, przyzna艂em jed­nak, ze oskar偶onemu uda艂o si臋 zachowa膰 wygl膮d palca, a poza tym, ze na tle lustra wek z zawarto艣ci膮 wygl膮da艂 bardzo 艂adnie i pod wzgl臋­dem dekoracyjnym ciekawie, co jako dekorator z zawodu mog艂em nieraz potwierdzi膰.

Gdy oskar偶ony zobaczy艂, 偶e oswoi艂em si臋 z widokiem weka, wyjawi艂 mi, ze niekiedy adoruje 贸w s艂贸j. Zaciekawiony, poprosi艂em go z g艂upia frant o pr贸bk臋 modlitwy. On za艣 poprosi艂 mnie o rewan偶, da艂 mi papier i o艂贸wek, chcia艂, 偶ebym zapisa艂 jego modlitw臋, a po­nadto, 偶ebym zadawa艂 pytania odno艣nie palca, on modl膮c si臋 b臋dzie w miar臋 swoich mo偶liwo艣ci odpowiada艂.

Przytaczam tutaj jako dow贸d s艂owa oskar偶onego, moje pytania jego odpowiedzi - adoracj臋 weka: Adoruj臋. To znaczy kto: Oskar czy ja? Ja w nabo偶nym skupieniu, Oskar roztargniony. Bezgraniczne oddanie, nieustaj膮ce, bez l臋ku przed powt贸rzeniami. Ja ze zrozumie­niem, bo bez pami臋ci. Oskar ze zrozumieniem, bo pe艂en wspomnie艅. Znnny, gor膮cy, ciep艂y, ja. Winien, je艣li kto艣 zapyta. Nie winien, je艣li nikt me zapyta. Jestem winien, bo... upad艂em, bo .. zawini艂em, mimo ze uniewinni艂em si臋 z... zrzuci艂em win臋 na... przebrn膮艂em przez... uchroni艂em si臋 przed... 艣mia艂em si臋 z... 艣mia艂em si臋 do... p艂aka艂em z... p艂aka艂em nad... blu藕ni艂em m贸wi膮c, milcza艂em blu藕ni膮c, nie m贸­wi臋, me milcz臋, modl臋 si臋. Adoruj臋. Co? S艂贸j. Jaki s艂贸j? Wek. Co jest 禄wekowane w s艂oju? W weku zawekowany jest palec. Jaki palec? Palec serdeczny. Czyj palec? Blondynki. Jakiej blondynki? 艢rednie­go wzrostu. Metr sze艣膰dziesi膮t? Nie, metr sze艣膰dziesi膮t trzy. Znak szczeg贸lny? Pieprzyk. Gdzie? Na r臋ce, powy偶ej 艂okcia, od wewn臋trz­nej strony. Na lewej czy prawej? Na prawej. A palec serdeczny? Na lewej Zar臋czona? Tak, ale samotna. Wyznanie? Reformowane. Pra­wiczka? Prawiczka. Gdzie urodzona? Nie wiem. Kiedy? Pod Hanowerem. Kiedy? W grudniu. Strzelec czy Kozioro偶ec? Strzelec. A charakter? L臋kliwa. Ch臋tna? Pilna, poza tym gadatliwa. Rozs膮d­na Oszcz臋dna, trze藕wa, pogodna. Nie艣mia艂a? 艁akoma, szczera i bigoteryjna. Blada, 艣ni przewa偶nie o podr贸偶ach, miesi膮czkowanie nie­regularne, ospa艂a, lubi cierpie膰 i rozprawia膰 o tym, bez wyobra藕ni, bierna, umie s艂ucha膰, kiwa potakuj膮co g艂ow膮, krzy偶uje r臋ce, m贸wi膮c opuszcza powieki, zagadni臋ta wytrzeszcza oczy, jasnoszare, zbr膮zowia艂e ko艂o 藕renic, pier艣cionek dosta艂a od 偶onatego zwierzchnika z pocz膮tku nie chcia艂a przyj膮膰, przyj臋艂a, straszna przygoda, w艂贸kni­sta szatan, du偶o wie, uciek艂a, przeprowadzi艂a si臋, wr贸ci艂a, nie mog艂a si臋 wyrzec, w dodatku zazdro艣膰, ale bezpodstawna choroba, ale nie­naturalna 艣mier膰, ale nienaturalna bo przecie偶, nie, nie wiem, nie chc臋, zrywa艂a b艂awatki, wtedy przyszed艂, nie, ju偶 przedtem jej towarzy­szy艂, nie mog臋 ju偶 wi臋cej... Amen? Amen.

Ja, Gottfried von Vittlar, do艂膮czam do mojego zeznania przed s膮­dem t臋 zapisan膮 modlitw臋 jedynie dlatego, 偶e mimo jej niejasno艣ci dane o w艂a艣cicielce palca serdecznego pokrywaj膮 si臋 w du偶ym stop­niu z danymi s膮dowymi o zamordowanej, piel臋gniarce Dorothei K枚ngetter. Nie moj膮 rzecz膮 jest tutaj podawanie w w膮tpliwo艣膰 twier­dzenia oskar偶onego, 偶e ani nie zamordowa艂 piel臋gniarki, ani nie wi­dzia艂 jej nigdy na oczy.

Jeszcze dzi艣 godne uwagi i przemawiaj膮ce za oskar偶onym wyda­je mi si臋 oddanie, z jakim m贸j przyjaciel kl臋cza艂 przed wekiem, kt贸ry postawi艂 na krze艣le, i obrabia艂 sw贸j blaszany b臋benek wci艣ni臋ty mi臋­dzy kolana.

Niejednokrotnie w ci膮gu ca艂ego roku mia艂em jeszcze sposobno艣膰 widzie膰 oskar偶onego przy modlitwie i b臋bnieniu, bo zrobi艂 ze mnie, za sowitym wynagrodzeniem, swojego towarzysza podr贸偶y, zabiera艂 mnie na swoje tournee, kt贸re przerwa艂 na d艂u偶szy czas, ale nieba­wem po znalezieniu palca serdecznego, podj膮艂 na nowo. Objechali­艣my ca艂e Niemcy Zachodnie, mieli艣my te偶 propozycje ze strefy wschodniej, nawet z zagranicy. Lecz pan Matzerath wola艂 trzyma膰 si臋 krajowego podw贸rka, nie chcia艂, wedle jego w艂asnych s艂贸w, wpa艣膰 w pospolity koncertowy m臋tlik. Nigdy nie b臋bni艂 i nie adorowa艂 weka przed wyst臋pem. Dopiero po przedstawieniu i wystawnej kolacji szli­艣my do jego hotelowego pokoju: on b臋bni艂 i modli艂 si臋, ja zadawa艂em pytania i notowa艂em, potem por贸wnywali艣my modlitw臋 z modlitwa­mi poprzednich dni i tygodni. S膮 co prawda modlitwy d艂u偶sze i kr贸t­sze. Jednego dnia s艂owa zderzaj膮 si臋 gwa艂townie, innego p艂yn膮 nie­mal flegmatycznie i rozwlekle. Mimo to wszystkie zebrane przeze mnie modlitwy, kt贸re niniejszym przedk艂adam wysokiemu s膮dowi, nie wnosz膮 nic nowego, czego nie by艂oby ju偶 w owym pierwszym zapisie, kt贸ry do艂膮czy艂em do swojego zeznania.

W ci膮gu tego roku podr贸偶y pozna艂em przelotnie, mi臋dzy jednym tournee a drugim, kilku znajomych i krewnych pana Matzeratha. Przedstawi艂 mi wi臋c swoj膮 macoch臋, pani膮 Mari臋 Matzerath, kt贸r膮 oskar偶ony g艂臋boko, cho膰 skrycie, uwielbia. Owego popo艂udnia po­zna艂em r贸wnie偶 przyrodniego brata oskar偶onego, Kurta Matzeratha, jedenastoletniego, dobrze wychowanego gimnazjalist臋. Tak偶e siostra pani Marii Matzerath, pani Augusta K贸ster, zrobi艂a na mnie korzyst­ne wra偶enie. Jak wyzna艂 mi oskar偶ony, jego stosunki rodzinne w pierwszych latach po wojnie by艂y powa偶nie zak艂贸cone. Dopiero gdy pan Matzerath urz膮dzi艂 macosze du偶y sklep delikatesowy, kt贸ry

prowadzi r贸wnie偶 sprzeda偶 owoc贸w po艂udniowych, i zawsze spie­szy艂 z pomoc膮 finansow膮, ilekro膰 sklepowi grozi艂y trudno艣ci, dosz艂o do owego przyjacielskiego sojuszu mi臋dzy macoch膮 i pasierbem.

Ponadto pan Matzerath przedstawi艂 mi kilku dawnych koleg贸w, przewa偶nie muzyk贸w jazzowych. Jakkolwiek weso艂y i mi艂y w obej­艣ciu wyda艂 mi si臋 pan M眉nzer, kt贸rego oskar偶ony nazywa poufale Kleppern, do dzi艣 nie mia艂em do艣膰 odwagi i ch臋ci, by te kontakty podtrzyma膰.

Cho膰 dzi臋ki wspania艂omy艣lno艣ci oskar偶onego nie musia艂em ju偶 wykonywa膰 zawodu dekoratora, to jednak z umi艂owania zawodu, gdy tylko wracali艣my z tournee, podejmowa艂em si臋 udekorowania paru wystaw. Oskar偶ony okazywa艂 mojemu rzemios艂u 偶yczliwe zaintere­sowanie, sta艂 nieraz do p贸藕nych godzin nocnych na ulicy i niestru­dzenie podziwia艂 moje skromne popisy. Czasem po sko艅czonej pra­cy szli艣my jeszcze na ma艂膮 przechadzk臋 po nocnym D眉sseldorfie, omijaj膮c jednak Stare Miasto, bo oskar偶ony nie lubi widoku wypu­k艂ych szybek w o艂owiu i staroniemieckich szyld贸w. I tak pewnego razu - przechodz臋 teraz do ostatniej cz臋艣ci mojego zeznania - spacer po nocnym Unterrath zaprowadzi艂 nas pod zajezdni臋 tramwajow膮.

Stali艣my zgodnie i przygl膮dali艣my si臋 ostatnim planowo zje偶d偶a­j膮cym tramwajom. Jest to pi臋kny widok. Doko艂a ciemne miasto. Gdzie艣 daleko wydziera si臋, bo to pi膮tek, zalany murarz. Poza tym cisza, gdy偶 ostatnie zje偶d偶aj膮ce tramwaje, nawet je艣li dzwoni膮 i zgrzy­taj膮 na zakr臋tach, nie robi膮 ha艂asu. Wi臋kszo艣膰 woz贸w znika艂a na­tychmiast w zajezdni. Par臋 jednak sta艂o to tu, to tam na torach, by艂y puste, ale uroczy艣cie o艣wietlone. Czyj to by艂 pomys艂? By艂 to nasz pomys艂, aleja powiedzia艂em: - Ano, drogi przyjacielu, mo偶e by艣my spr贸bowali? - Pan Matzerath skin膮艂 g艂ow膮, wsiedli艣my bez po艣pie­chu, ja stan膮艂em na miejscu motorniczego, po艂apa艂em si臋 od razu co i jak, ruszy艂em mi臋kko, nabieraj膮c pr臋dko szybko艣ci, okaza艂em si臋 dobrym motorniczym, co pan Matzerath - zostawili艣my ju偶 za sob膮 艣wiat艂a zajezdni - skwitowa艂 偶yczliwie takim zdankiem: - Pewnie jeste艣 z urodzenia katolikiem, Gottfriedzie, bo inaczej nie m贸g艂by艣 tak dobrze prowadzi膰 tramwaju.

Istotnie z tego dorywczego zaj臋cia mia艂em du偶膮 frajd臋. W za­jezdni chyba nas nie zauwa偶yli; nikt bowiem nas nie goni艂, mogliby zreszt膮 bez trudu zatrzyma膰 nasz pojazd wy艂膮czaj膮c dop艂yw pr膮du. Prowadzi艂em w贸z w stron臋 Flingern, przejecha艂em Flingern, zasta­nawia艂em si臋, czy przed Haniel mam skr臋ci膰 w lewo, pcha膰 si臋 pod g贸r臋, na Rath, Ratingen, kiedy pan Matzerath poprosi艂 mnie, 偶eby­艣my wzi臋li kurs na Grafenberg, Gerresheim. Chocia偶 obawia艂em si臋 wzniesienia poni偶ej knajpy 鈥濴wi Gr贸d鈥, spe艂ni艂em pro艣b臋 oskar偶o­nego, pokona艂em wzniesienie, min膮艂em ju偶 knajp臋, gdy raptem mu­sia艂em zahamowa膰 w贸z, bo trzej m臋偶czy藕ni stoj膮c na szynach wy­musili raczej ni偶 wyprosili zatrzymanie.

Pan Matzerath zaraz za Haniel wszed艂 do 艣rodka wagonu, 偶eby zapali膰 papierosa. Musia艂em wi臋c sam jako motorniczy krzykn膮膰: - Prosz臋 wsiada膰! - Uderzy艂o mnie, 偶e trzeci m臋偶czyzna, bez kapelu­sza, kt贸rego dwaj pozostali, w zielonych kapeluszach z czarn膮 wst膮偶­k膮, wzi臋li mi臋dzy siebie, kilka razy niezdarnie, chyba niedowidz膮c, nie trafi艂 na stopie艅. Jego towarzysze czy stra偶nicy wepchn臋li go bru­talnie na m贸j pomost, a chwil臋 p贸藕niej do 艣rodka wozu.

Tramwaj by艂 ju偶 ponownie w ruchu, gdy z ty艂u, z wn臋trza wago­nu, us艂ysza艂em najpierw 偶a艂osny j臋k, tak偶e chlastanie, jakby kogo艣 bito po twarzy, potem jednak, ku mojemu uspokojeniu, stanowczy g艂os pana Matzeratha, kt贸ry przywo艂ywa艂 nowych pasa偶er贸w do po­rz膮dku i upomina艂, 偶eby nie bili kalekiego, na p贸艂 艣lepego cz艂owieka, kt贸ry postrada艂 okulary.

- Niech si臋 pan nie wtr膮ca! - wrzasn膮艂 jeden z zielonych kapelu­szy. - Poka偶emy mu dzisiaj, gdzie raki zimuj膮! Dawno na to zas艂u­偶y艂.

M贸j przyjaciel, pan Matzerath, gdy ja jecha艂em powoli ku Gerresheim, dopytywa艂 si臋, co takiego zmalowa艂 biedny p贸艂艣lepiec. Roz­mowa natychmiast wzi臋ta osobliwy obr贸t: po dw贸ch zdaniach to­czy艂a si臋 w samym 艣rodku wojny, a raczej obraca艂a si臋 wok贸艂 pierwszego wrze艣nia dziewi臋膰set trzydziestego dziewi膮tego, wok贸艂 wybuchu wojny, p贸艂艣lepca nazywano dywersantem, kt贸ry nielegal­nie broni艂 gmachu Poczty Polskiej. Dziwnym trafem pan Matzerath, kt贸ry w owym czasie mia艂 najwy偶ej pi臋tna艣cie lat, dobrze wiedzia艂, o co chodzi, pozna艂 nawet p贸艂艣lepca, nazywa艂 go Wiktorem Weluhnem, biednym, kr贸tkowzrocznym listonoszem pieni臋偶nym, kt贸ry w toku dzia艂a艅 wojennych straci艂 okulary, kt贸ry uciek艂 bez okular贸w, wymkn膮艂 si臋 oprawcom, ale oni nie dali za wygran膮, 艣cigali go do ko艅ca wojny, nawet po wojnie, okazywali te偶 jaki艣 papier wydany w dziewi臋膰set trzydziestym dziewi膮tym, rozkaz egzekucji. Dopadli go wreszcie, krzycza艂 jeden z zielonych kapeluszy, a drugi zapew­nia艂, 偶e cieszy si臋, i偶 po tylu latach sprawa dobieg艂a ko艅ca. Musi po艣wi臋ca膰 ca艂y wolny czas, nie wy艂膮czaj膮c urlop贸w, 偶eby rozkaz egzekucji z dziewi臋膰set trzydziestego dziewi膮tego zosta艂 wreszcie wykonany, ostatecznie ma jeszcze prac臋 zawodow膮, jest przedstawi­cielem handlowym, a jego kumpel, jako uchod藕ca ze wschodu, r贸w­nie偶 ma swoje k艂opoty, musi jeszcze raz zaczyna膰 od samego pocz膮tku, straci艂 na wschodzie dobrze prosperuj膮cy zak艂ad krawiecki, ale teraz odetchn膮; dzi艣 w nocy rozkaz zostanie wykonany, a wtedy ko­niec z przesz艂o艣ci膮 - jak to dobrze, 偶e jeszcze z艂apali艣my tramwaj.

Tak wi臋c sta艂em si臋 mimo woli motorniczym tramwaju, kt贸ry wi贸z艂 do Gerresheim skaza艅ca i dw贸ch kat贸w z rozkazem egzekucji. Na pustym, troch臋 nier贸wnym rynku przedmie艣cia skr臋ci艂em w prawo, chcia艂em dojecha膰 do ko艅cowego przystanku ko艂o huty szk艂a, wysa­dzi膰 tam zielone kapelusze i na p贸艂 艣lepego Wiktora i ruszy膰 z moim przyjacielem w drog臋 do domu. Na trzy przystanki przed ko艅cem pan Matzerath opu艣ci艂 wn臋trze wagonu, postawi艂 teczk臋, w kt贸rej jak wiedzia艂em, znajdowa艂 si臋 wek, mniej wi臋cej tam, gdzie zawodowi motorniczowie przechowuj膮 swoje blaszane pude艂ka z kanapkami.

- Musimy go ratowa膰. To Wiktor, biedny Wiktor! - Pan Matze­rath by艂 najwidoczniej wzburzony. 鈥 Wci膮偶 jeszcze nie znalaz艂 odpo­wiednich okular贸w. Straszny z niego kr贸tkowidz, zastrzel膮 go, a on nie b臋dzie nawet wiedzia艂, z kt贸rej strony.

My艣la艂em, 偶e kaci s膮 nie uzbrojeni. Ale panu Matzerathowi rzu­ci艂y si臋 w oczy mocno wypchane p艂aszcze obu zielonych kapeluszy.

- By艂 listonoszem pieni臋偶nym na Poczcie Polskiej w Gda艅sku. Teraz wykonuje ten sam zaw贸d na poczcie federalnej. Po fajerancie jednak depcz膮 mu po pi臋tach, bo nadal istnieje ten rozkaz egzekucji.

Chocia偶 nie we wszystkim rozumia艂em pana Matzeratha, obieca­艂em mu jednak, 偶e pozostan臋 u jego boku i 偶e w miar臋 mo偶no艣ci pomog臋 mu nie dopu艣ci膰 do egzekucji.

Za hut膮 szk艂a, nie opodal pierwszych ogr贸dk贸w dzia艂kowych - przy ksi臋偶ycu m贸g艂bym dojrze膰 ogr贸dek mojej matki i jab艂onk臋 - zatrzyma艂em tramwaj i krzykn膮艂em do 艣rodka wozu: - Prosz臋 wysia­da膰, koniec trasy! Ci w zielonych kapeluszach z czarn膮 wst膮偶k膮 zaraz wyszli. P贸艂艣lepiec zn贸w mia艂 trudno艣ci ze stopniem. Potem wysiad艂 pan Matzerath, przedtem wyci膮gn膮艂 sw贸j b臋benek spod mary­narki i poprosi艂 mnie przy wysiadaniu, 偶ebym wzi膮艂 teczk臋 z we­kiem.

Zostawili艣my tramwaj, kt贸ry d艂ugo jeszcze 艣wieci艂, i ruszyli艣my krok w krok za katami i ofiar膮.

Szli艣my wzd艂u偶 ogr贸dkowych p艂ot贸w. Znu偶y艂a mnie ta droga. Gdy tamci trzej przystan臋li, spostrzeg艂em, 偶e na miejsce egzekucji wybrali ogr贸dek mojej matki. Ju偶 nie tylko pan Matzerath, ale i ja protestowa艂em. Tamci nie zwracali na to uwagi, przewr贸cili i tak spr贸chnia艂y p艂ot, przywi膮zali owego p贸艂艣lepca, kt贸rego pan Matze­rath nazywa biednym Wiktorem, do jab艂onki pod moim rozwidle­niem, a poniewa偶 nadal protestowali艣my, pokazali nam znowu w 艣wietle latarki ten pomi臋ty rozkaz egzekucji, kt贸ry podpisa艂 in­spektor s膮du polowego nazwiskiem Zalewski. Rozkaz zosta艂 wyda­ny w Sopocie z dat膮, zdaje si臋, pi膮tego pa藕dziernika dziewi臋膰set trzy­dziestego dziewi膮tego, piecz膮tki by艂y w porz膮dku, nie mo偶na by艂o nic zrobi膰; a mimo to gadali艣my o Narodach Zjednoczonych, demo­kracji, winie zbiorowej, Adenauerze i tak dalej; ale jeden z zielonych kapeluszy przekre艣li艂 wszystkie nasze argumenty uwag膮, 偶eby艣my si臋 nie wtr膮cali, traktatu pokojowego jeszcze nie ma, on tak samo jak my g艂osuje na Adenauera, ale co si臋 tyczy rozkazu, to nie straci艂 on wa偶no艣ci, chodzili z tym papierem do najwy偶szych w艂adz, radzili si臋, ostatecznie spe艂niaj膮 tylko sw贸j psi obowi膮zek, wi臋c b臋dzie chy­ba lepiej, je艣li sobie p贸jdziemy.

Nie poszli艣my sobie. Gdy zielone kapelusze rozpi臋艂y p艂aszcze ods艂aniaj膮c peemy, pan Matzerath poprawi艂 sw贸j b臋benek; w tym w艂a艣nie momencie przez chmury przedar艂 si臋 ksi臋偶yc, niemal w pe艂­ni, lekko tylko wgnieciony, brzegi chmur zal艣ni艂y metalicznie, jak z膮bkowane obrze偶e puszki po konserwach - i w podobn膮, tyle 偶e ca艂膮 blach臋 pan Matzerath zacz膮艂 wali膰 pa艂eczkami, z rozpaczliwym zapami臋taniem. To, co wystukiwa艂, brzmia艂o obco, a jednak wyda­wa艂o mi si臋 znajome. W ka偶dym niemal takcie czai艂a si臋 litera 鈥濫鈥: zgin臋艂a, jeszcze nie, jeszcze nie zgin臋艂a, jeszcze Polska nie zgin臋艂a! Ale to ju偶 g艂os biednego Wiktora zawt贸rowa艂 b臋benkowi pana Matzeratha: Jeszcze Polska nie zgin臋艂a, p贸ki my 偶yjemy. A i zielone ka­pelusze zna艂y wida膰 ten rytm, bo skurczy艂y si臋 za swoim obrysowa­nym przez blask ksi臋偶yca 偶elastwem, 贸w marsz, kt贸ry za spraw膮 pana Matzeratha i biednego Wiktora rozbrzmiewa艂 w ogr贸dku dzia艂ko­wym mojej matki, przywo艂a艂 przecie偶 na plan polsk膮 kawaleri臋. Mo偶liwe, 偶e ksi臋偶yc im pom贸g艂, 偶e b臋benek, ksi臋偶yc i 艂amliwy g艂os kr贸tkowzrocznego Wiktora wsp贸lnie wyczarowa艂y spod ziemi tyle koni: dudni艂y podkowy, parska艂y nozdrza, brz臋cza艂y ostrogi, r偶a艂y ogiery, haj偶e i hola... nic z tego, nic nie dudni艂o, nie parska艂o, nie brz臋cza艂o, nie r偶a艂o, nie krzycza艂o haj偶e ani hola, co艣 posuwa艂o si臋 w ciszy z偶臋tymi polami za Gerresheim, by艂 to szwadron polskich u艂an贸w, bo proporczyki na lancach trzepota艂y bia艂o-czerwono, jak lakierowany b臋benek pana Matzeratha, nie, nie trzepota艂y, tylko p艂y­n臋艂y, jak i ca艂y szwadron p艂yn膮艂 pod ksi臋偶ycem, mo偶e nadci膮gaj膮c z ksi臋偶yca, zwracaj膮c si臋 w lewo p艂yn膮艂 w stron臋 naszego ogr贸dka, wydawa艂o si臋, 偶e nie jest z cia艂a i krwi, mimo to p艂yn膮艂, pomyka艂, nierzeczywisty, niby zabawka, przypominaj膮c troch臋 owe sup艂owe stwory, jakie piel臋gniarz pana Matzeratha wyplata ze sznurk贸w: pol­ska kawaleria z sup艂贸w, w ciszy, a jednak dudni膮c, bez cia艂a i krwi, a mimo to polska i niepowstrzymana gna艂a ku nam, a偶 rzucili艣my si臋 na ziemi臋, przetrzymali艣my ksi臋偶yc i polski szwadron, tamci przecwa艂owali przez ogr贸dek mojej matki, przez wszystkie inne staran­nie wypiel臋gnowane ogr贸dki, ale 偶adnego nie stratowali, zabrali tylko biednego Wiktora i obu kat贸w, znikn臋li potem w otwartej przestrzeni pod ksi臋偶ycem - zgin臋li, jeszcze nie zgin臋li, pocwa艂owali na wsch贸d, do Polski, za ksi臋偶yc.

Poczekali艣my dysz膮c ci臋偶ko, a偶 noc na powr贸t zastyg艂a w bezru­chu, a偶 niebo na powr贸t zamkn臋艂o si臋 i przygasi艂o 贸w blask, kt贸ry pewnie nak艂oni艂 dawno ju偶 zbutwia艂ych kawalerzyst贸w do ostatniej szar偶y. Wsta艂em pierwszy i cho膰 nie lekcewa偶y艂em wp艂ywu ksi臋偶y­ca, pogratulowa艂em panu Matzerathowi wielkiego sukcesu. On jed­nak machn膮艂 r臋k膮, znu偶ony i przygn臋biony: - Sukces, drogi Gottfriedzie? Mia艂em w 偶yciu o wiele za du偶o sukces贸w. Raz chcia艂bym ich nie mie膰. Ale to bardzo trudne i wymaga ci臋偶kiej pracy.

Nie podoba艂o mi si臋 to gadanie, bo nale偶臋 do ludzi pracowitych, a mimo to nie odnosz臋 sukces贸w. Pan Matzerath wyda艂 mi si臋 nie­wdzi臋czny, wi臋c go zgani艂em: - Jeste艣 zarozumia艂y, Oskarze! - o艣mie­li艂em si臋 zacz膮膰, bo wtedy byli艣my ju偶 na ty. - Pe艂no o tobie we wszystkich gazetach. Zrobi艂e艣 sobie nazwisko. Nie chc臋 tu m贸wi膰 o pieni膮dzach. Ale czy my艣lisz, 偶e mnie, o kt贸rym nie wspomni 偶ad­na gazeta, 艂atwo jest wytrzyma膰 przy tobie, s艂awnym i wys艂awia­nym? Jak偶e bym chcia艂 cho膰 raz w 偶yciu dokona膰 czynu, jedynego w swoim rodzaju, jak 贸w czyn, kt贸rego ty dokona艂e艣 przed chwil膮, i dosta膰 si臋 do gazet, zobaczy膰 swoje nazwisko w druku: Tego doko­na艂 Gottfried von Vittlar!

Urazi艂 mnie 艣miech pana Matzeratha. Le偶a艂 na plecach, wciska艂 sw贸j garb w pulchn膮 ziemi臋, obiema r臋kami wyrywa艂 traw臋, rzuca艂 p臋ki w g贸r臋 i 艣mia艂 si臋 jak okrutny b贸g, kt贸ry wszystko mo偶e: - Ale偶, drogi przyjacielu, nic 艂atwiejszego! Masz tutaj teczk臋! Dziw­nym trafem nie stratowa艂a jej polska kawaleria. Daj臋 ci j膮 w prezen­cie, a w 艣rodku jest przecie偶 贸w wek z palcem serdecznym. Bierz to wszystko, le膰 do Gerresheim, stoi tam jeszcze jasno o艣wietlony tram­waj, wsiadaj i jed藕 z moim prezentem na F眉rstenwall, do prezydium policji, z艂贸偶 doniesienie, a ju偶 jutro znajdziesz swoje nazwisko we wszystkich gazetach!

Z pocz膮tku broni艂em si臋 jeszcze przed t膮 propozycj膮, zaznaczy­艂em, 偶e on na pewno nie m贸g艂by 偶y膰 bez palca w weku. Ale pan Matzerath uspokoi艂 mnie, powiedzia艂, 偶e w gruncie rzeczy ca艂a ta historia z palcem przesta艂a go bawi膰, ma zreszt膮 kilka gipsowych odlew贸w, kaza艂 te偶 zrobi膰 sobie odlew z czystego z艂ota, wobec czego mog臋 spokojnie wzi膮膰 teczk臋, wr贸ci膰 do tramwaju, pojecha膰 na poli­cj臋 i z艂o偶y膰 doniesienie.

Pobieg艂em wi臋c i jeszcze d艂ugo s艂ysza艂em 艣miech pana Matzeratha. Bo nie ruszy艂 si臋 z miejsca, chcia艂, podczas gdy ja p臋dzi艂em tram­wajem do miasta, podda膰 si臋 dzia艂aniu nocy, wyrywa膰 traw臋 i 艣mia膰 si臋. Doniesienie jednak - z艂o偶y艂em je dopiero nazajutrz rano - po­zwoli艂o mi, dzi臋ki dobroci pana Matzeratha, wielokrotnie trafi膰 do gazet鈥.

Ja natomiast, Oskar, dobrotliwy pan Matzerath, le偶a艂em 艣miej膮c si臋 w czarnej jak noc trawie za Gerresheim, tarza艂em si臋 艣miej膮c pod paru widocznymi, 艣miertelnie powa偶nymi gwiazdami, wciska艂em sw贸j garb w ciep艂膮 ziemi臋, my艣la艂em: Prze艣pij si臋, Oskarze, prze艣pij si臋 jeszcze godzink臋, zanim zbudzi ci臋 policja. Nigdy ju偶 nie zaznasz takiej wolno艣ci pod ksi臋偶ycem.

A gdy si臋 obudzi艂em, spostrzeg艂em - zanim zd膮偶y艂em spostrzec, 偶e jest ju偶 bia艂y dzie艅 - 偶e co艣, mo偶e kto艣, li偶e mnie po twarzy: liza艂o ciep艂o, szorstko, r贸wnomiernie, wilgotno, by艂o mi z tym przyjemnie, nie przejmowa艂em si臋, kto mnie li偶e: albo policja, domy艣la艂 si臋 Oskar, albo krowa. Potem dopiero otworzy艂em niebieskie oczy.

By艂a w czarno-bia艂e 艂aty, le偶a艂a tu偶 obok, oddycha艂a i liza艂a mnie, p贸ki nie otworzy艂em oczu. By艂 bia艂y dzie艅, pogodny lub do艣膰 pogod­ny, ja powtarza艂em sobie: Oskarze, nie zostawaj przy tej krowie, cho膰 patrzy na ciebie z ciel臋cym zachwytem, cho膰 swoim szorstkim j臋zy­kiem tak pilnie uspokaja i skraca twoj膮 pami臋膰. Jest bia艂y dzie艅, muchy brz臋cz膮, musisz zatem ucieka膰. Vittlar ci臋 zadenuncjuje, musisz za­tem ucieka膰. Na prawdziwe denuncjacje wypada odpowiedzie膰 praw­dziw膮 ucieczk膮. Niech krowa muczy sobie, a ty uciekaj. Z艂api膮 ci臋 tu albo tam, ale tym mo偶esz si臋 ju偶 nie przejmowa膰.

Tak wi臋c, polizany, umyty i uczesany przez krow臋, spr贸bowa艂em ucieczki, ju偶 po pierwszych krokach wybuchn膮艂em porannie g艂o艣nym 艣miechem, zostawi艂em b臋benek przy krowie, kt贸ra le偶a艂a i mucza艂a, podczas gdy ja 艣miej膮c si臋 ucieka艂em.


























Trzydziestka


No tak, ucieczka. O niej pozosta艂o mi jeszcze opowiedzie膰. Ucie­k艂em, 偶eby podnie艣膰 warto艣膰 vittlarowej denuncjacji. Nie ma uciecz­ki bez wytkni臋tego celu, pomy艣la艂em. Dok膮d chcesz ucieka膰, Oska­rze? - zada艂em sobie pytanie. Okoliczno艣ci polityczne - tak zwana 偶elazna kurtyna - nie pozwala艂y mi ucieka膰 na wsch贸d. Musia艂em wi臋c wyrzec si臋 czterech sp贸dnic mojej babki Anny Koljaiczkowej, kt贸re po dzi艣 dzie艅 ofiarowuj膮c schronienie wzdymaj膮 si臋 na kaszub­skich kartofliskach, chocia偶 wydawa艂o mi si臋, 偶e je艣li ju偶 ucieka膰, to tylko ku sp贸dnicom babki, bo jedynie one rokowa艂y jakie艣 nadzieje. Nawiasem m贸wi膮c: obchodz臋 dzi艣 trzydzieste urodziny. Cz艂owiek trzydziestoletni powinien m贸wi膰 o ucieczce jak m臋偶czyzna, nie jak m艂okos. Maria, kt贸ra przynios艂a mi tort z trzydziestoma 艣wieczkami, powiedzia艂a: - Trzydziestka ci stuka, Oskarze. Czas, 偶eby艣 poma艂u nabra艂 rozs膮dku.

Klepp, m贸j przyjaciel Klepp ofiarowa艂 mi jak zawsze p艂yty jaz­zowe, zu偶y艂 pi臋膰 zapa艂ek, 偶eby zapali膰 trzydzie艣ci 艣wieczek wok贸艂 mojego urodzinowego tortu. - 呕ycie zaczyna si臋 po trzydziestce - powiedzia艂; sam ma lat dwadzie艣cia dziewi臋膰.

Vittlar natomiast, m贸j przyjaciel Gottfried, kt贸ry jest najbli偶szy mojemu sercu, przyni贸s艂 s艂odycze, pochyli艂 si臋 nad krat膮 艂贸偶ka i zag臋ga艂 przez nos: Jezus, jak mia艂 trzydzie艣ci lat, wyruszy艂 w drog臋 i zbiera艂 uczni贸w wok贸艂 siebie.

Vittlar zawsze lubi艂 mnie peszy膰. Mam opu艣ci膰 swoje 艂贸偶ko i zbie­ra膰 uczni贸w tylko dlatego, 偶e sko艅czy艂em trzydzie艣ci lat. Potem przy­szed艂 jeszcze m贸j adwokat, wymachiwa艂 jakim艣 papierem, tubalnym g艂osem sk艂ada艂 gratulacje, powiesi艂 nylonowy kapelusz w nogach mojego 艂贸偶ka i oznajmi艂 mi, a tak偶e wszystkim urodzinowym go­艣ciom: - To nazywa si臋 szcz臋艣liwy przypadek! M贸j klient obchodzi trzydzieste urodziny; i w艂a艣nie w jego trzydzieste urodziny dostaj臋 wiadomo艣膰, 偶e proces o palec serdeczny zostanie wznowiony, znale­ziono nowy 艣lad, wiecie pa艅stwo, ta siostra Beata...

To, czego obawia艂em si臋 od lat od czasu ucieczki, dosi臋g艂o mnie dzisiaj, w moje trzydzieste urodziny: znajd膮 prawdziwego sprawc臋, proces rozpocznie si臋 na nowo, uwolni膮 mnie od winy, wypuszcz膮 z zak艂adu dla nerwowo chorych, zabior膮 mi ukochane 艂贸偶ko, wy­pchn膮 mnie na zimn膮 ulic臋 wystawion膮 na wszelkie kaprysy pogody, i zmusz膮 trzydziestoletniego Oskara, by zbiera艂 uczni贸w wok贸艂 sie­bie i swojego b臋benka.

A wi臋c to ona, siostra Beata, prawdopodobnie zamordowa艂a moj膮 siostr臋 Dorothe臋 z piek膮cej zazdro艣ci.

Mo偶e pa艅stwo jeszcze pami臋taj膮? By艂 sobie niejaki doktor Wer­ner, kt贸ry - jak nader cz臋sto bywa w filmie i w 偶yciu - sta艂 mi臋dzy dwiema piel臋gniarkami. Paskudna historia: Beata kocha艂a Wernera. Werner natomiast kocha艂 Dorothe臋. Dorothea za艣 nie kocha艂a niko­go, co najwy偶ej - skrycie - ma艂ego Oskara. Pewnego razu doktor Werner zachorowa艂. Piel臋gnowa艂a go Dorothea, bo le偶a艂 na jej od­dziale. Beata nie mog艂a tego 艣cierpie膰. Nam贸wi艂a podobno Dorothe臋 na spacer i w 偶ycie, niedaleko Gerresheim, zabi艂a j膮, albo lepiej m贸­wi膮c, usun臋艂a z drogi. Mog艂a teraz bez przeszk贸d piel臋gnowa膰 Wer­nera. Podobno jednak piel臋gnowa艂a go tak, 偶e nie wr贸ci艂 do zdrowia, tylko wr臋cz przeciwnie. By膰 mo偶e zakochana bez pami臋ci piel臋gniar­ka powiedzia艂a sobie: P贸ki jest chory, do mnie nale偶y. Czy dawa艂a mu za du偶o lekarstw? Czy dawa艂a mu nie te, co trzeba? W ka偶dym razie doktor Werner umar艂, bo dosta艂 za du偶o lekarstw albo nie te, co trzeba, Beata jednak nie przyzna艂a si臋 przed s膮dem ani do kombinacji z lekarstwami, ani do spaceru w 偶ycie, kt贸ry sta艂 si臋 ostatnim spacerem siostry Dorothei. Oskara za艣, kt贸ry te偶 nie przyzna艂 si臋 do ni­czego, ale mia艂 obci膮偶aj膮cy paluszek w weku, skazali za to, co si臋 sta艂o w 偶ycie, uznali jednak, 偶e brak mu jakiej艣 klepki, i wpakowali do zak艂adu dla nerwowo chorych na obserwacj臋. Co prawda, zanim go skazali i wsadzili do zak艂adu, Oskar pr贸bowa艂 ucieczki, bo ucie­kaj膮c chcia艂em znacznie podnie艣膰 warto艣膰 owego doniesienia, jakie z艂o偶y艂 m贸j przyjaciel Gottfried.

Kiedy ucieka艂em, mia艂em dwadzie艣cia osiem lat. Jeszcze przed paru godzinami wok贸艂 mojego urodzinowego tortu p艂on臋艂o trzydzie­艣ci spokojnie kapi膮cych 艣wieczek. Wtedy kiedy ucieka艂em, te偶 by艂 wrzesie艅. Urodzi艂em si臋 pod znakiem Panny. Ale mam tu m贸wi膰 nie o moich narodzinach pod 偶ar贸wkami, tylko o mojej ucieczce.

Poniewa偶, jak si臋 rzek艂o, droga na wsch贸d, ku babce, by艂a zamk­ni臋ta, czu艂em si臋 zmuszony, jak ka偶dy w obecnych czasach, ucieka膰 na zach贸d. Skoro ze wzgl臋du na wy偶sz膮 polityk臋 nie mo偶esz schro­ni膰 si臋 u babki, uciekaj, Oskarze, do dziadka, kt贸ry mieszka w Buffalo, w Stanach Zjednoczonych. Uciekaj do Ameryki; zobaczymy, jak daleko zajedziesz!

Pomys艂 z dziadkiem Koljaiczkiem w Ameryce wpad艂 mi do g艂o­wy jeszcze wtedy, gdy liza艂a mnie krowa na 艂膮ce za Gerresheim, a ja nie otwiera艂em oczu. By艂a chyba si贸dma rano i powiedzia艂em sobie: O 贸smej otwieraj膮 sklepy. 艢miej膮c si臋 wzi膮艂em nogi za pas, b臋benek zostawi艂em przy krowie, m贸wi艂em sobie: Gottfried by艂 zm臋czony, mo偶e dopiero o 贸smej albo wp贸艂 do dziewi膮tej z艂o偶y doniesienie, wi臋c wykorzystaj niewielk膮 przewag臋. Potrzebowa艂em dziesi臋ciu minut, 偶eby w zaspanym Gerresheim sprowadzi膰 przez telefon tak­s贸wk臋, kt贸ra zawioz艂a mnie na Dworzec G艂贸wny. Podczas jazdy li­czy艂em pieni膮dze, jakie mia艂em przy sobie, myli艂em si臋 jednak cz臋­sto, bo raz po raz wybucha艂em g艂o艣nym i rze艣kim 艣miechem. Potem przejrza艂em paszport, znalaz艂em tam, dzi臋ki staraniom agencji kon­certowej 鈥瀂ach贸d鈥, wa偶n膮 wiz臋 na Francj臋, wa偶n膮 wiz臋 na Stany Zjednoczone, doktor D枚sch marzy艂 od dawna, 偶eby uszcz臋艣liwi膰 te kraje wyst臋pami b臋bni膮cego Oskara.

Voil盲, powiedzia艂em sobie, uciekajmy do Pary偶a, to dobrze wy­gl膮da, dobrze brzmi i mog艂oby si臋 zdarzy膰 w filmie z G膮binem, z dobrodusznym G膮binem, kt贸ry 艣ciga mnie pykaj膮c fajk臋. Tylko kto wyst膮pi w mojej roli? Chaplin? Picasso? 鈥 艢miej膮c si臋, podniecony tymi my艣lami o ucieczce, wci膮偶 jeszcze wali艂em si臋 w lekko wygnie­cione nogawki spodni, gdy taks贸wkarz za偶膮da艂 ode mnie siedmiu marek. Zap艂aci艂em i zjad艂em 艣niadanie w restauracji dworcowej. Obok jajka na mi臋kko po艂o偶y艂em rozk艂ad jazdy kolei federalnych, znala­z艂em dogodny poci膮g, po 艣niadaniu mia艂em jeszcze czas, by zaopa­trzy膰 si臋 w dewizy, kupi艂em te偶 walizeczk臋 z mi臋kkiej sk贸ry, zape艂­ni艂em j膮, poniewa偶 wola艂em ju偶 nie wraca膰 na Jiilicher Strasse, drogimi, ale 藕le le偶膮cymi koszulami, zapakowa艂em bladozielon膮 pi­d偶am臋, szczotk臋 do z臋b贸w, past臋 i tym podobne drobiazgi, wzi膮艂em bilet pierwszej klasy, bo nie musia艂em oszcz臋dza膰, i niebawem rozsiad艂em si臋 wygodnie na wy艣cielanym miejscu przy oknie; ucieka­艂em, ale nie musia艂em biec. Mi臋kkie, wy艣cie艂ane siedzenie sprzyja艂o moim rozmy艣laniom; odk膮d poci膮g ruszy艂 i zacz臋艂a si臋 ucieczka, Oskar rozmy艣la艂 nad czym艣, czego warto by si臋 ba膰, bo nie bez po­wodu powiedzia艂em sobie: Bez strachu nie ma ucieczki! C贸偶 jednak, Oskarze, nap臋dza ci stracha i popycha do ucieczki, skoro policja bu­dzi w tobie porannie g艂o艣ny 艣miech?

Dzisiaj sko艅czy艂em trzydzie艣ci lat, mam za sob膮 co prawda uciecz­k臋 i proces, lecz 贸w strach, kt贸ry wm贸wi艂em sobie uciekaj膮c, pozo­sta艂.

Czy by艂y to z艂膮cza szyn, czy piosenka kolei? Tekst dochodzi艂 monotonnie, zwr贸ci艂 moj膮 uwag臋 niedaleko Akwizgranu, usadowi艂 si臋 we mnie, kt贸ry zag艂臋bi艂em si臋 w mi臋kkie poduszki, tak偶e za Akwiz­granem - gdzie艣 ko艂o jedenastej przejechali艣my granic臋 - pozosta艂 wyra藕ny i coraz straszniejszy, tak 偶e by艂em rad, gdy celnicy odwr贸­cili nieco moj膮 uwag臋; bardziej interesowali si臋 moim garbem ni偶 moim nazwiskiem, paszportem - a ja powiedzia艂em sobie: Ale偶 艣pioch z tego Vittlara! Dochodzi jedenasta, a on nie pokaza艂 si臋 jeszcze na policji z wekiem pod pach膮, podczas gdy ja z jego powodu uciekam od wczesnego ranka, wmawiam sobie strach, 偶eby ucieczka mia艂a jaki艣 motor; och, jak偶e si臋 ba艂em w Belgii, gdy kolej 艣piewa艂a: Czy jest tu Czarna Kucharka? Jest-jest-jest! Czy jest tu Czarna Kuchar­ka? Jest-jest-jest!

Dzisiaj licz臋 sobie trzydzie艣ci lat, mam teraz, po wznowieniu pro­cesu, po spodziewanym uniewinnieniu, wyj艣膰 na wolno艣膰, nara偶a膰 si臋 w poci膮gach, w tramwajach na spotkanie z tym tekstem: Czy jest tu Czarna Kucharka? Jest-jest-jest!

A jednak, pomijaj膮c strach przed Czarn膮 Kuchark膮, kt贸rej strasz­nego pojawienia si臋 oczekiwa艂em na ka偶dej stacji, podr贸偶 by艂a pi臋k­na. Jecha艂em w przedziale sam - mo偶e ona siedzia艂a w s膮siednim - pozna艂em belgijskich, potem francuskich celnik贸w, co jaki艣 czas zasypia艂em na pi臋膰 minut, budzi艂em si臋 z lekkim krzykiem i, nie chc膮c by膰 zupe艂nie bezbronny wobec Czarnej Kucharki, przegl膮­da艂em tygodnik 鈥濪er Spiegel鈥, kt贸ry jeszcze w D眉sseldorfie kaza­艂em poda膰 sobie przez okno przedzia艂u, zdumiewa艂em si臋 raz po raz rozleg艂膮 wiedz膮 dziennikarzy, znalaz艂em nawet notatk臋 o moim impresario, doktorze D枚schu z agencji koncertowej 鈥瀂ach贸d鈥, a w niej potwierdzenie tego, o czym ju偶 wiedzia艂em: agencja D贸scha mia艂a tylko jedn膮 podpor臋: b臋bnist臋 Oskara - moje zdj臋cie by艂o ca艂kiem niez艂e. Niemal do samego Pary偶a podpora Oskar wyobra偶a艂 sobie bankructwo agencji koncertowej 鈥瀂ach贸d鈥, kt贸re musia艂y spowo­dowa膰 moje aresztowanie i straszne pojawienie si臋 Czarnej Kucharki.

Przez ca艂e 偶ycie nie ba艂em si臋 Czarnej Kucharki. Dopiero pod­czas ucieczki, kiedy chcia艂em si臋 ba膰, zalaz艂a mi za sk贸r臋, pozosta艂a tam, cho膰 przewa偶nie 艣pi膮c, do dzisiejszego dnia, kiedy obchodz臋 trzydzieste urodziny, i przybiera r贸偶ne postacie: mo偶e to by膰 na przy­k艂ad s艂贸wko 鈥濭oethe鈥, kt贸re zmusza mnie do krzyku i boja藕liwego chowania si臋 pod ko艂dr臋. Jakkolwiek ju偶 od m艂odych lat oddawa艂em si臋 gruntownym studiom nad ksi臋ciem poet贸w, jego olimpijski spo­k贸j zawsze by艂 dla mnie niesamowity. I kiedy dzisiaj w czarnym ku­charskim przebraniu, ju偶 niejasny i klasyczny, lecz ciemno艣ci膮 prze­wy偶szaj膮cy Rasputina, staje przed moim okratowanym 艂贸偶kiem i z okazji moich trzydziestych urodzin pyta: 鈥濩zy jest tu Czarna Ku­charka?鈥 - boj臋 si臋 okropnie.

Jest-jest-jest, m贸wi艂 poci膮g, kt贸ry uciekaj膮cego Oskara wi贸z艂 do Pary偶a. W艂a艣ciwie spodziewa艂em si臋 funkcjonariuszy Interpolu ju偶 na paryskim Dworcu P贸艂nocnym - na Gare du Nord jak m贸wi膮 Fra艅cuzi. Zaczepi艂 mnie jednak tylko baga偶owy, od kt贸rego tak pot臋偶nie jecha艂o czerwonym winem, 偶e mimo najlepszych ch臋ci nie mog艂em go wzi膮膰 za Czarn膮 Kuchark臋, a ja da艂em mu ufnie swoj膮 walizeczk臋, pozwoli艂em nie艣膰 prawie do samego przej艣cia. Pomy艣la艂em sobie bowiem, 偶e zar贸wno funkcjonariusze, jak i Kucharka po偶a艂owali wydatku na peron贸wk臋, zaczepi膮 ci臋 za przej艣ciem i tam aresztuj膮. Post膮pisz wi臋c m膮drze, je艣li we藕miesz swoj膮 walizeczk臋 w r臋k臋 jesz­cze przed przej艣ciem. Tote偶 musia艂em sam d藕wiga膰 walizk臋 a偶 do metra, bo nawet tam nie by艂o funkcjonariuszy i nikt nie odebra艂 mi baga偶u.

Nie b臋d臋 pa艅stwu opisywa艂 znanego powszechnie zapachu me­tra. Jak niedawno czyta艂em, mo偶na kupi膰 te perfumy i spryska膰 si臋 nimi. Co mnie uderzy艂o, to fakt, 偶e po pierwsze, metro podobnie jak kolej, cho膰 w innym rytmie, pyta艂o o Czarn膮 Kuchark臋, 偶e po drugie, wszyscy podr贸偶ni znali wida膰 Kuchark臋 i bali si臋 jej podobnie jak ja, bo ka偶dy wok贸艂 mnie dysza艂 strachem i zgroz膮. Zamierza艂em doje­cha膰 metrem do Porte d鈥橧talie, a stamt膮d wzi膮膰 taks贸wk臋 na lotnisko Or艂y; wyobra偶a艂em sobie bowiem, 偶e aresztowanie, je艣li ju偶 nie na Dworcu Pomocnym, to na s艂ynnym lotnisku Or艂y - z Kuchark膮 jako stewardes膮 - b臋dzie szczeg贸lnie pikantne i oryginalne. Raz musia­艂em si臋 przesi膮艣膰, by艂em rad z lekkiej walizeczki, potem metro po­rwa艂o mnie na po艂udnie, a ja zastanawia艂em si臋: gdzie wysi膮dziesz, Oskarze - m贸j Bo偶e, ile to si臋 mo偶e zdarzy膰 w jednym dniu: jeszcze dzi艣 rano tu偶 za Gerresheim liza艂a ci臋 krowa, by艂e艣 weso艂y i niczego si臋 nie ba艂e艣, a teraz jeste艣 w Pary偶u - gdzie wysi膮dziesz, gdzie ona, czarna i straszna, wyjdzie ci naprzeciw? Na Place d鈥橧talie czy dopie­ro na Porte?

Wysiad艂em jedn膮 stacj臋 przed Porte, na Maison Blanche, bo po­wiedzia艂em sobie: Tamci my艣l膮 oczywi艣cie, 偶e ja my艣l臋, i偶 czekaj膮 na Porte. Ona za艣 wie, co ja my艣l臋 i co my艣l膮 oni. Poza tym mia艂em tego do艣膰. Ucieczka i mozolne podsycanie strachu zm臋czy艂y mnie. Oskar nie chcia艂 ju偶 jecha膰 na lotnisko, uzna艂, 偶e Maison Blanche jest du偶o bardziej oryginalny ni偶 lotnisko Or艂y, i - jak si臋 okaza艂o - nie myli艂 si臋, na tej stacji metra znajduj膮 si臋 bowiem ruchome scho­dy, kt贸re mia艂y wzbudzi膰 we mnie troch臋 wznios艂ych uczu膰 i pom贸c mi zrozumie膰 w艂a艣ciwe im klekotanie: Czy jest tu Czarna Kucharka? Jest-jest-jest!

Oskar jest w pewnym k艂opocie. Jego ucieczka zbli偶a si臋 ku ko艅­cowi, a wraz z ni膮 ko艅czy si臋 te偶 relacja: czy ruchome schody na stacji Maison Blanche b臋d膮 dostatecznie wysokie, strome i symbo­liczne, by terkota膰 jako fina艂owy obraz jego zapisk贸w?

Ale oto przypominaj膮 mi si臋 moje dzisiejsze trzydzieste urodzi­ny. Tym wszystkim, dla kt贸rych ruchome schody robi膮 za du偶o ha艂a­su, kt贸rym Czarna Kucharka nie nap臋dza strachu, proponuj臋 jako fina艂 moje trzydzieste urodziny. Bo czy偶 trzydzieste urodziny nie s膮 najbardziej ze wszystkich jednoznaczne? Maj膮 w sobie tr贸jk臋, pozwalaj膮 domy艣la膰 si臋 sze艣膰dziesi膮tki i czyni膮 j膮 zb臋dn膮. Gdy dzisiaj rano wok贸艂 mojego urodzinowego tortu p艂on臋艂o trzydzie艣ci 艣wieczek, m贸g艂bym p艂aka膰 z rado艣ci i uniesienia, ale wstydzi艂em si臋 Marii: cz艂o­wiek trzydziestoletni nie powinien ju偶 p艂aka膰.

Ledwie porwa艂 mnie pierwszy stopie艅 ruchomych schod贸w - je­艣li ruchomym schodom mo偶na przypisa膰 pierwszy stopie艅鈥攚ybuch­n膮艂em 艣miechem. 艢mia艂em si臋 mimo strachu, a mo偶e w艂a艣nie ze stra­chu. Poma艂u unosi艂em si臋 stromo w g贸r臋 - a na g贸rze stali tamci. By艂 jeszcze czas na p贸艂 papierosa. Dwa stopnie wy偶ej 艣ciska艂a si臋 bezce­remonialnie zakochana para. Stopie艅 ni偶ej sta艂a jaka艣 stara kobieta, kt贸r膮 pocz膮tkowo wzi膮艂em nies艂usznie za Czarn膮 Kuchark臋. Mia艂a kapelusz, kt贸rego przybranie imitowa艂o owoce. Pal膮c papierosa wy­my艣la艂em nie bez wysi艂ku rozmaite odniesienia do ruchomych scho­d贸w: Najpierw Oskar by艂 poet膮 Dantem, kt贸ry wraca z piek艂a, a na g贸rze, gdzie ko艅cz膮 si臋 ruchome schody, oczekuj膮 go 偶wawi reporte­rzy 鈥濻piegla鈥, pytaj膮: 鈥濶o, panie Dante, jak by艂o na dole?鈥 T臋 sam膮 gierk臋 powt贸rzy艂em jako ksi膮偶臋 poet贸w Goethe, pozwoli艂em wypy­tywa膰 si臋 facetom ze 鈥濻piegla鈥, jak mi si臋 podoba艂o na dole, u ma­tek. W ko艅cu zm臋czyli mnie poeci, powiedzia艂em sobie, 偶e na g贸rze nie stoj膮 ani faceci ze 鈥濻piegla鈥, ani owi panowie z metalowymi znacz­kami w kieszeniach p艂aszczy, na g贸rze stoi ona, Kucharka, ruchome schody terkocz膮: Czy jest tu Czarna Kucharka? - i Oskar odpowie­dzia艂: - Jest-jest-jest!

Obok ruchomych schod贸w by艂y jeszcze schody normalne. Scho­dzi艂o si臋 nimi w d贸艂, na perony metra. Na dworze chyba pada艂o. Lu­dzie wygl膮dali na zmokni臋tych. To mnie zaniepokoi艂o, bo w D眉sseldorfie nie starczy艂o mi ju偶 czasu, 偶eby kupi膰 p艂aszcz nieprzemakalny. Ale jedno spojrzenie w g贸r臋 i Oskar zobaczy艂, 偶e panowie o niby to niepozornych twarzach mieli ze sob膮 cywilne parasole - co nie kwe­stionowa艂o jednak istnienia Czarnej Kucharki.

Jak ich zagadn臋? - g艂owi艂em si臋 i rozkoszowa艂em powolnym pa­leniem papierosa na ruchomych schodach, pot臋guj膮cych z wolna wznios艂e uczucia, wzbogacaj膮cych poznanie: na ruchomych scho­dach cz艂owiek si臋 odm艂adza, na ruchomych schodach cz艂owiek robi si臋 coraz starszy. Ode mnie zale偶a艂o, czy opuszcz臋 ruchome schody maj膮c lat trzydzie艣ci, czy sze艣膰dziesi膮t, czy spotkam si臋 z Interpolem jako ma艂e dziecko, czy jako starzec, czy b臋d臋 si臋 ba艂 Czarnej Ku­charki w tym, czy w tamtym wcieleniu.

Jest ju偶 pewnie p贸藕no. Moje metalowe 艂贸偶ko ma taki zm臋czony wygl膮d. Poza tym w judaszu ukaza艂o si臋 ju偶 dwukrotnie zatroskane br膮zowe oko mojego piel臋gniarza Bruna. Tam, pod akwarel膮 z za­wilcami, stoi nie napocz臋ty tort z trzydziestoma 艣wieczkami. By膰 mo偶e Maria ju偶 艣pi. Kto艣, zdaje si臋 siostra Marii, Gusta, 偶yczy艂 mi szcz臋艣cia na nast臋pnych trzydzie艣ci lat. Maria ma sen godny zazdro­艣ci. Czego 偶yczy艂 mi na urodziny m贸j syn Kurt, gimnazjalista, wzo­rowy ucze艅 i prymus? Kiedy Maria 艣pi, 艣pi膮 te偶 meble wok贸艂 niej. Ju偶 wiem: Kurtu艣 na trzydzieste urodziny 偶yczy艂 mi polepszenia! Ja natomiast 偶ycz臋 sobie plasterka snu Marii, bo jestem zm臋czony i nie znajduj臋 ju偶 s艂贸w. M艂oda 偶ona Kleppa u艂o偶y艂a g艂upi, ale 偶yczliwy w intencjach urodzinowy wierszyk o moim garbie. Ksi膮偶臋 Eugeniusz te偶 by艂 u艂omny, a mimo to zdoby艂 miasto i twierdz臋 Belgrad. Maria powinna w ko艅cu zrozumie膰, 偶e garb przynosi szcz臋艣cie. Ksi膮偶臋 Eugeniusz te偶 mia艂 dw贸ch ojc贸w. Mam teraz trzydziestk臋, ale m贸j garb jest m艂odszy, Ludwik XIV by艂 jednym z domniemanych ojc贸w ksi臋cia Eugeniusza. Dawniej pi臋kne kobiety cz臋sto dotyka艂y na ulicy mojego garbu - na szcz臋艣cie. Ksi膮偶臋 Eugeniusz by艂 u艂omny i dlatego umar艂 艣mierci膮 naturaln膮. Gdyby Jezus mia艂 garb, zapewne nie przy­biliby go do krzy偶a. Czy rzeczywi艣cie tylko dlatego, 偶e sko艅czy艂em trzydzie艣ci lat, musz臋 teraz i艣膰 w 艣wiat i zbiera膰 uczni贸w wok贸艂 sie­bie?

Przecie偶 by艂 to tylko pomys艂 z ruchomych schod贸w! Nios艂o mnie coraz wy偶ej i wy偶ej. Przede mn膮 i nade mn膮 bezceremonialna zako­chana para. Za mn膮 i pode mn膮 stara kobieta w kapeluszu. Na dwo­rze pada艂o, a na g贸rze, na samej g贸rze stali panowie z Interpolu. Stop­nie ruchomych schod贸w by艂y wy艂o偶one rusztami z listewek. Kiedy cz艂owiek stoi na ruchomych schodach, powinien jeszcze raz wszyst­ko przemy艣le膰: Sk膮d przychodzisz? Dok膮d idziesz? Kim jeste艣? Jak si臋 nazywasz? Czego chcesz? Opad艂y mnie zapachy: Wanilia m艂odej Marii. Oliwa po sardynkach, kt贸r膮 moja biedna mama podgrzewa艂a, pi艂a na gor膮co, a偶 偶ycie w niej wystyg艂o i trafi艂a do ziemi. Jan Bro艅ski, kt贸ry nie 偶a艂owa艂 nigdy wody kolo艅skiej, a mimo to wo艅 wczes­nej 艣mierci bi艂a mu ze wszystkich dziurek od guzik贸w. Ziemniakami pachnia艂o w piwnicy pod sklepem handlarza warzyw Greffa. Jeszcze raz zapach suchych g膮bek na 艂upkowych tabliczkach pierwszoklasi­st贸w. I moja Roswita, kt贸ra pachnia艂a cynamonem i muszkatem. P艂y­n膮艂em na chmurze karbolu, gdy pan Fajngold rozpyla艂 nad moj膮 go­r膮czk膮 swoje 艣rodki dezynfekcyjne. Ach, i katolicyzm ko艣cio艂a Serca

Jezusowego, mn贸stwo nie wietrzonych ubra艅, zimny kurz, a ja przed bocznym o艂tarzem w lewej nawie po偶yczy艂em m贸j b臋benek - komu po偶yczy艂em?

A jednak by艂 to tylko pomys艂 z ruchomych schod贸w. Dzisiaj chc膮 mnie zobowi膮za膰, m贸wi膮: stukn臋艂a ci trzydziestka. Musisz zatem zebra膰 uczni贸w. Przypomnij sobie, co powiedzia艂e艣, kiedy ci臋 aresz­towano. Policz 艣wieczki wok贸艂 swojego urodzinowego tortu, wsta艅 z 艂贸偶ka i zbierz uczni贸w. Przecie偶 trzydziestolatkowi nadarza si臋 tyle mo偶liwo艣ci. M贸g艂bym wi臋c na przyk艂ad, je艣li rzeczywi艣cie przep臋­dz膮 mnie z zak艂adu, po raz drugi o艣wiadczy膰 si臋 Marii. Mia艂bym dzisiaj znacznie wi臋cej szans. Oskar urz膮dzi艂 jej sklep, jest znany, nadal dobrze zarabia na p艂ytach, z biegiem czasu dojrza艂, wydoro艣­la艂. Cz艂owiek po trzydziestce powinien si臋 o偶eni膰! Albo te偶 pozostan臋 samotny, wybior臋 sobie jeden z zawod贸w, kupi臋 dobry kamienio艂om muszlowca, przyjm臋 kamieniarzy, b臋d臋 pracowa艂 bez po艣rednik贸w, wprost z kamienio艂omu na budow臋. Cz艂owiek po trzydziestce powi­nien zapewni膰 sobie byt! Albo te偶 - je艣li na d艂u偶sz膮 met臋 znudz膮 mnie prefabrykowane kawa艂ki fasad - odszukam muz臋 Ull臋, wraz z ni膮 i u jej boku b臋d臋 s艂u偶y艂 sztukom pi臋knym jako fascynuj膮cy model. By膰 mo偶e nawet po艣lubi臋 j膮 pewnego dnia, ow膮 muz臋, kt贸ra tyle razy i na tak kr贸tko by艂a zar臋czona. Cz艂owiek po trzydziestce powinien si臋 o偶eni膰! Albo te偶 - je艣li sprzykrzy mi si臋 Europa - wy­emigruj臋, Ameryka, Buffalo, moje dawne marzenie: odnajd臋 dziad­ka, milionera i by艂ego podpalacza Joe Colchica, przedtem J贸zefa Koljaiczka. Cz艂owiek po trzydziestce powinien osi膮艣膰 gdzie艣 na sta艂e! Albo te偶 ulegn臋, pozwol臋 si臋 zobowi膮za膰, p贸jd臋 w 艣wiat i tylko dla­tego, 偶e sko艅czy艂em trzydzie艣ci lat, b臋d臋 im udawa艂 Mesjasza, kt贸re­go widz膮 we mnie, wbrew swemu przekonaniu zrobi臋 z mojego b臋­benka co艣 grubo ponad jego mo偶liwo艣ci, uczyni臋 z b臋benka symbol, za艂o偶臋 sekt臋, parti臋 czy cho膰by lo偶臋.

Mimo zakochanej pary nade mn膮 i starej kobiety w kapeluszu pode mn膮 zafrapowa艂 mnie ten pomys艂 z ruchomych schod贸w. Czy ju偶 m贸wi艂em, 偶e zakochana para sta艂a nie jeden, tylko dwa stopnie wy偶ej i 偶e na stopniu pomi臋dzy nami postawi艂em walizk臋? M艂odzi ludzie we Francji s膮 nadzwyczaj dziwni. I tak, gdy ruchome schody nios艂y nas wszystkich w g贸r臋, ona rozpi臋艂a mu sk贸rzan膮 kurtk臋, po­tem koszul臋 i dobra艂a si臋 do jego go艂ej osiemnastoletniej sk贸ry. Ro­bi艂a to jednak tak systematycznie, tak praktycznymi, ca艂kiem nieerotycznymi ruchami, 偶e powsta艂o ju偶 we mnie podejrzenie: m艂odzi ludzie zostali op艂aceni przez w艂adze miejskie, demonstruj膮 na ulicy mi艂os­ne zapami臋tanie, 偶eby stolica Francji nie straci艂a swojej s艂awy. Ale gdy poca艂owali si臋, pierzch艂o moje podejrzenie: on omal nie ud艂awi艂 si臋 jej j臋zykiem, wci膮偶 jeszcze nie m贸g艂 opanowa膰 ataku kaszlu, kie­dy ja zgasi艂em ju偶 papierosa, 偶eby spotka膰 si臋 z policjantami jako niepal膮cy. Stara kobieta pode mn膮 i swoim kapeluszem - to znaczy, kapelusz znajdowa艂 si臋 na wysoko艣ci mojej g艂owy, bo m贸j wzrost wyr贸wnywa艂 r贸偶nic臋 jednego stopnia - nie robi艂a nic szczeg贸lnego, cho膰 mamrota艂a co艣, przeklina艂a pod nosem; robi to ostatecznie wie­le starych ludzi w Pary偶u. Wy艂o偶ona gum膮 por臋cz ruchomych scho­d贸w jecha艂a z nami w g贸r臋. Mo偶na by艂o po艂o偶y膰 na niej r臋k臋 i r臋ka te偶 by jecha艂a. Zrobi艂bym to, gdybym zabra艂 w podr贸偶 r臋kawiczki. We wszystkich kaflach klatki schodowej odbija艂a si臋 kropelka elek­trycznego 艣wiat艂a. Rury i grube p臋ki kabla towarzyszy艂y kremowo naszej je藕dzie. Nie znaczy to wcale, 偶e ruchome schody robi艂y pie­kielny ha艂as. Jak na sw贸j mechaniczny charakter zachowywa艂y si臋 raczej spokojnie. Mimo klekocz膮cego wiersza o strasznej Czarnej Kucharce stacja Maison Blanche wyda艂a mi si臋 sympatyczna, niemal przytulna. Czu艂em si臋 na ruchomych schodach jak w domu, mimo strachu i budz膮cego groz臋 potwora mia艂bym si臋 za szcz臋艣liwego, gdyby wraz ze mn膮 unosili si臋 w g贸r臋 nie zupe艂nie obcy mi ludzie, lecz moi 偶ywi i umarli przyjaciele i krewni: moja biedna mama po­mi臋dzy Matzerathem i Janem Bro艅skim, siwow艂osa mysz, matka Truczinska, i jej dzieci: Herbert, Gusta, Fritz, Maria, tak偶e handlarz wa­rzyw Greff ze swoj膮 fl膮drowat膮 Lin膮, oczywi艣cie mistrz Bebra i smuk艂a Roswita - wszyscy, kt贸rzy otarli si臋 o moj膮 mroczn膮 egzy­stencj臋, wszyscy, kt贸rzy w zetkni臋ciu z ni膮 doznali kl臋ski - a u szczytu, gdzie ruchomym schodom brak艂o tchu, 偶yczy艂bym sobie zamiast policjant贸w przeciwie艅stwa strasznej Czarnej Kucharki: 偶eby spo­czywa艂a tam niczym g贸ra moja babka Anna Koljaiczkowa, 偶eby po szcz臋艣liwej je藕dzie przyj臋艂a mnie i moj膮 艣wit臋 pod sp贸dnice, do wn臋­trza g贸ry.

Sta艂o tam jednak dw贸ch pan贸w, kt贸rzy mieli na sobie nie obszer­ne sp贸dnice, lecz p艂aszcze nieprzemakalne ameryka艅skiego kroju. Poza tym pod koniec jazdy musia艂em, u艣miechaj膮c si臋 skrycie, przy­zna膰 si臋 przed sob膮, 偶e bezceremonialna zakochana para nade mn膮 i stara mamrocz膮ca kobieta pode mn膮 to zwyczajni policyjni agenci.

C贸偶 mam jeszcze powiedzie膰: Urodzi艂em si臋 pod 偶ar贸wkami, maj膮c trzy lata umy艣lnie przesta艂em rosn膮膰, dosta艂em b臋benek, roz艣piewywa艂em szk艂o, ch艂on膮艂em wanili臋, kaszla艂em w ko艣cio艂ach, karmi艂em Luzie, obserwowa艂em mr贸wki, zdecydowa艂em si臋 rosn膮膰, zakopa艂em b臋benek, pojecha艂em na zach贸d, straci艂em wsch贸d, wy­uczy艂em si臋 kamieniarstwa i pozowa艂em, wr贸ci艂em do b臋benka i ogl膮da艂em beton; zarabia艂em pieni膮dze i przechowywa艂em palec, odda­艂em palec i 艣miej膮c si臋 uciek艂em, jecha艂em w g贸r臋, zosta艂em areszto­wany, skazany, umieszczony w zak艂adzie, niebawem zostan臋 unie­winniony, obchodz臋 dzi艣 trzydzieste urodziny i nadal boj臋 si臋 Czarnej Kucharki - amen.

Rzuci艂em zgaszonego papierosa. Wpad艂 mi臋dzy listewki wyk艂a­dziny na stopniach ruchomych schod贸w. Oskar, kt贸ry przez d艂u偶szy czas jecha艂 ku niebu pod k膮tem czterdziestu pi臋ciu stopni, przejecha艂 jeszcze trzy kroczki poziomo, za bezceremonialn膮 policyjn膮 zako­chan膮 par膮, a przed policyjn膮 babci膮 zsun膮艂 si臋 z drewnianej kraty ruchomych schod贸w na 偶elazn膮 krat臋 nieruchomego pomostu i gdy policjanci przedstawili si臋, powiedzieli do niego 鈥濵atzerath鈥, oznaj­mi艂, wcielaj膮c w 偶ycie sw贸j pomys艂 z ruchomych schod贸w, najpierw po niemiecku: - Jestem Jezus! - nast臋pnie, poniewa偶 mia艂 przed sob膮 policj臋 mi臋dzynarodow膮, po francusku, wreszcie po angielsku. I am Jezus!

Mimo to zosta艂em aresztowany jako Oskar Matzerath. Bez oporu powierzy艂em si臋 opiece i - poniewa偶 na dworze, na Avenue d鈥橧talie, pada艂o - parasolom policji, rozgl膮da艂em si臋 jednak niespokojnie, szu­kaj膮c l臋kliwie doko艂a siebie i w t艂umie na Avenue, w ci偶bie przy karetce policyjnej, zobaczy艂em kilkakrotnie - ona to potrafi straszli­wie spokojn膮 twarz Czarnej Kucharki.

Teraz brak mi ju偶 s艂贸w, mimo to musz臋 jednak zastanowi膰 si臋, co Oskar zamierza robi膰 po nieuniknionym zwolnieniu z zak艂adu dla nerwowo chorych. O偶eni膰 si臋? Pozosta膰 samotny? Wyemigrowa膰? Pozowa膰? Kupi膰 kamienio艂om? Zebra膰 uczni贸w? Za艂o偶y膰 sekt臋?

Trzeba zbada膰 wszystkie mo偶liwo艣ci, jakie stoj膮 obecnie przed cz艂owiekiem trzydziestoletnim, trzeba je zbada膰 oczywi艣cie na moim b臋benku. Wystukam wi臋c na blasze tak偶e ow膮 piosenk臋, kt贸ra staje si臋 dla mnie coraz 偶ywsza i straszniejsza, przywo艂am i wypytam Czar­n膮 Kuchark臋, 偶ebym m贸g艂 jutro oznajmi膰 mojemu piel臋gniarzowi Brunowi, jakie 偶ycie b臋dzie odt膮d wi贸d艂 Oskar w cieniu coraz czarniejszego straszyd艂a; c贸偶 bowiem straszy艂o mnie dawniej na scho­dach, c贸偶 w piwnicy, gdy sz艂o si臋 po w臋giel, pokrzykiwa艂o: uhuuu, a偶 wybucha艂em 艣miechem, c贸偶 mimo to by艂o zawsze i wsz臋dzie, prze­mawia艂o palcami, kaszla艂o przez dziurk臋 od klucza, wzdycha艂o w piecu, krzycza艂o drzwiami, wzbija艂o si臋 z komin贸w, kiedy statki we mgle dmucha艂y w rogi albo kiedy mi臋dzy szybami podw贸jnego okna godzinami zdycha艂a mucha, tak偶e kiedy w臋gorze domaga艂y si臋 mamy, a moja biedna mama w臋gorzy, kiedy s艂o艅ce znika艂o za wzg贸­rzami i 偶y艂o swoim 偶yciem - bursztyn! O kim my艣la艂 Herbert, gdy rzuci艂 si臋 na drewno? R贸wnie偶 za wielkim o艂tarzem - czym偶e by艂by katolicyzm bez Kucharki, kt贸ra czerni wszystkie konfesjona艂y? Ona rzuci艂a cie艅, gdy przyszed艂 koniec na zabawki Sigismunda Markusa, o niej m贸wi艂y bachory na podw贸rzu kamienicy, Aksel Mischke i Nu-chi Eyke, Susi Kater i H盲nschen Kollin 艣piewali gotuj膮c ceglane zup臋: 鈥濩zy jest tu Czarna Kucharka? Jest-jest-jest! Ty艣 jest winien, ty艣 jest winien, a najwi臋cej ty. Czy jest tu Czarna Kucharka...鈥 By艂a zawsze, nawet w proszku musuj膮cym o smaku wonnej marzanki, cho膰by pie­ni艂 si臋 nie wiem jak niewinnie i zielono; we wszystkich szafach, w kt贸rych kiedykolwiek siedzia艂em, siedzia艂a i ona, a p贸藕niej przy­bra艂a tr贸jk膮tn膮 lisi膮 twarz Luzie Rennwand, 偶ar艂a kie艂bas臋 razem ze sk贸rk膮 i prowadzi艂a Wyciskaczy na wie偶臋 do skok贸w - tylko Oskar zosta艂, przygl膮da艂 si臋 i wiedzia艂: oto jej cie艅, kt贸ry zwielokrotni艂 si臋 i pod膮偶a ku s艂odyczy i wszystkie s艂owa: b艂ogos艂awiona, bole艣ciwa, ws艂awiona, Panna nad Pannami... i wszystkie kamienie: bazalt, diabaz, dziury w muszlowcu, alabaster taki mi臋kki... i wszystko roz­艣piewane szk艂o, przezroczyste szk艂o, cieniutko wydmuchiwane szk艂o... i towary kolonialne: m膮ka, cukier w niebieskich funtowych i p贸艂funtowych torebkach. P贸藕niej cztery koty, z kt贸rych jeden nazywa艂 si臋 Bismarck, mur, kt贸ry trzeba by艂o 艣wie偶o pobieli膰, Polacy zab艂膮kani w umieranie, tak偶e komunikaty nadzwyczajne, kiedy kto co zatopi艂, ziemniaki, kt贸re z 艂oskotem spada艂y z wagi, co艣, co zw臋偶a si臋 u st贸p, cmentarze, na kt贸rych sta艂em, p艂yty kamienne, na kt贸rych kl臋cza­艂em, kokosowe w艂贸kna, na kt贸rych le偶a艂em... wszystko, co wt艂oczo­ne w beton, sok cebuli, kt贸ry wyciska 艂zy, pier艣cionek na palcu i krowa, kt贸ra mnie liza艂a... Nie pytajcie Oskara, kim ona jest! Jemu brak s艂贸w. Bo to, co wychodzi teraz i b臋dzie wychodzi膰 naprzeciw:


Czarna sz艂a zawsze za mn膮 Kucharka.

Teraz przede mn膮 wyrasta, czarna.

S艂owa jak p艂aszcze wywraca na nice, czarna.

Czarna p艂aci walut膮, czarna.

A dzieci, bawi膮c si臋 ju偶 nie 艣piewaj膮:

Czy jest tu Czarna Kucharka? Jest-jest-jest!















































Od t艂umacza


Wszystkie nazwy gda艅skich dzielnic, ulic, plac贸w i park贸w w przek艂adzie 鈥濨laszanego b臋benka鈥 zosta艂y podane w polskim brzmieniu z zachowaniem ich znacze艅 z czas贸w opisywanych przez Grassa. Cz臋艣膰 tych nazw, dotycz膮cych zw艂aszcza starego Gda艅ska, jest identyczna z dzisiejszymi, cz臋艣膰 brzmi zupe艂nie inaczej.


Oto ich zestawienie:


Plac Heweliusza (niem. Heveliusplatz) - dzi艣: plac Obro艅c贸w Pocz­ty Polskiej

Labesa (niem. Labesweg) - dzi艣: Lelewela

Strzy偶a G贸rna (niem. Hochstriess) - dzi艣: S艂owackiego

Herty (niem. Hertastrasse) - dzi艣: Konrada Wallenroda

Magdeburska (niem. Magdeburger Strasse) - dzi艣: Ko艣ciuszki

Poligonowa (niem. Heeresanger) - dzi艣: Aleja Legion贸w

Ku藕niczki (niem. Kleinhammerweg) - dzi艣: Kili艅skiego

Plac Maksa Halbego (niem. Max-Halbe-Platz) - dzi艣: plac Komorowskiego

Antona M枚llera (niem. Anton-M枚ller-Weg) - dzi艣: Danusi

Marii (niem. Marienstrasse) - dzi艣: Wajdeloty

Nowe Szkoty (niem. Neuschottland) - dzi艣: Wyspia艅skiego

Nowy Targ (niem. Neuer Markt) - dzi艣: plac Wybickiego

Brunsh枚fera (niem. Brunsh枚ferweg) - dzi艣: Wary艅skiego

Posadowskiego (niem. Posadowskiweg) - dzi艣: Kochanowskiego

Park Steffensa (niem. Steffenspark) - dzi艣: park przy Bramie Oliwskiej

Luizy (niem. Luisenstrasse) - dzi艣: Aldony

Aleja Hindenburga (niem. Hindenburgallee) - dzi艣: Aleja Zwyci臋­stwa

Elzy (niem. Eisenstrasse) - dzi艣: Gra偶yny

Brze藕nie艅ska (niem. Br枚sener Weg) - dzi艣: Boles艂awa Chrobrego

Schichaua (niem. Schichaugasse) - dzi艣: Jana z Kolna

Adolfa Hitlera (niem. Adolf Hitler-Strasse) - dzi艣: Aleja Grunwaldzka

Dworcowa (niem. Bahnhofstrasse) - dzi艣: Dmowskiego

Dobromierska (niem. Hohenfriedberger Weg) - dzi艣: Szymanowskiego

艢w. Micha艂a (niem. Michaelisweg) - dzi艣: Traugutta

Spodniarzy (niem. Kleine Hosenn盲hergasse) - dzi艣: Po艅czosznik贸w































Spis tre艣ci


KSI臉GA PIERWSZA

Obszerna sp贸dnica

Pod tratw膮

膯ma i 偶ar贸wka

Album

Szk艂o, szk艂o, szkie艂ko

Podzia艂 godzin

Rasputin i abecad艂o

Dalekosi臋偶ny 艣piew z Wie偶y Wi臋ziennej

Trybuna

Wystawy

Cudu nie by艂o

Wielkopi膮tkowa strawa

Zw臋偶enie u st贸p

Plecy Herberta Truczinskiego

Niobe

Wiara, nadzieja, mi艂o艣膰


KSI臉GA DRUGA

Gruchot

Poczta Polska

Domek z kart

On le偶y na Zaspie

Maria

Proszek musuj膮cy

Komunikaty nadzwyczajne

Ze s艂abo艣ci膮 do pani Greff

Siedemdziesi膮t pi臋膰 kilo

Teatr frontowy Bebry

Ogl膮danie betonu - czyli mistyczne barbarzy艅skie znudzone

Na艣ladowanie Chrystusa

Wyciskacze

Jase艂ka

Szlak mr贸wek

Powinienem czy nie powinienem

艢rodki dezynfekcyjne

Ro艣niecie w wagonie towarowym


KSI臉GA TRZECIA

Kamyki i kamienie

Fortuna P贸艂noc

Madonna 49

Je偶

W szafie

Klepp

Na kokosowym chodniku

W 鈥濸iwnicy Pod Cebul膮鈥

Na Wale Atlantyckim - czyli bunkry nie mog膮 pozby膰 si臋 Betonu

Palec serdeczny

Ostatni tramwaj albo adoracja weka

Trzydziestka


Od t艂umacza




















0 Hugo M眉nsterberg (1863-1916) - niemiecki filozof i psycholog.

0 Hartmannsweilerkopf - wzg贸rze w po艂udniowych Wogezach. W walkach o to wzg贸rze poleg艂o podczas pierwszej wojny 艣wiatowej oko艂o 60 tys. 偶o艂nierzy.

0 KdF - Kraft durch Freude. Si艂a przez rado艣膰 - hitlerowska organiza­cja propagandowa, urz膮dzaj膮ca wycieczki i inne imprezy rozrywkowe.

0 Mowa tu o utworze Gustawa Freytaga Soll und Haben.

0 Chrze艣cija艅ska organizacja m艂odzie偶owa.

0 Karetka wi臋zienna

0 Posta膰 z Powinowactw z wyboru.

0 NSKK - Nationalsozialistischer Kraftfahrerkorps - Narodowosocjalistyczne oddzia艂y zmotoryzowane.


Wyszukiwarka