Bram Stoker Dracula

Bram Stoker

Dracula


Rozdział 1 - Notatnik Jonathana Harkera (zapis stenograficzny)

3 maja, Bystrzyca

Pierwszego maja o godz. 20:30 opuściłem Monachium i wczesnym rankiem przybyłem do Wiednia. Pociąg miał godzinne opóźnienie. Z Wiednia pojechałem do Budapesztu. Tam, wykorzystując krótki postój, zwiedziłem okolice dworca. Wszystko, co ujrzałem, świadczyło, iż posuwam się w kierunku wschodnich obrzeży Europy. Po przebyciu mostu nad Dunajem, znalazłem się nagle w otoczeniu licznych śladów niedawnego zaboru tureckiego. Przed zmrokiem nasz pociąg zatrzymał się na całonocny postój w mieście Kluż. Postanowiłem spędzić noc w hotelu „Royal”. Na kolację zamówiłem paprykarz z drobiu. To pyszna potrawa (muszę zdobyć dla Miny przepis), z tym, iż później trudno ugasić pragnienie. Kelner pouczył mnie, że danie ma nazwę „paprika hendl”. Tę narodową potrawę można spotkać wzdłuż Karpat wszędzie. Oj! jak bardzo przydawała mi się znajomość niemieckiego; mogłem się jako tako porozumiewać z obsługą hotelu.

Jeszcze będąc w Londynie odwiedziłem Muzeum Brytyjskie, gdzie przestudiowałem wszystkie znajdujące się tam książki i mapy dotyczące Transylwanii; zakładałem bowiem, iż podczas spotkania z tamtejszym szlachcicem przydadzą mi się chociażby podstawowe wiadomości o jego ojczyźnie. Dowiedziałem się, że cel mojej podróży znajduje się na pograniczu Transylwanii, Mołdawii i Bukowiny, w samym sercu Karpat - w jednym z najdzikszych i najmniej znanych zakątków Europy. Nie natrafiłem jednakże na żadną mapę, ani na żadną książkę, ani w ogóle nic, co by mi pomogło bliżej zlokalizować zamek hrabiego Draculi. Dowiedziałem się tylko tyle, iż miasto Bystrzyca (w pisowni oryginalnej „Bistrica”), które hrabia Dracula podaje jako ostatnią pocztę, znane jest szeroko i daleko.

W tym miejscu pragnę zanotować kilka uwag, które odświeżą pamięć, gdy będę Minie opowiadać o mojej podróży.

W skład mieszkańców Transylwanii wchodzą przedstawiciele czterech różnych narodów: na południu żyją Sasi i zmieszani z nimi Wołosi, którzy są potomkami Draków; na zachodzie Węgrzy, a na wschodzie Sekele. Udaję się do tych ostatnich, którzy twierdzą o sobie, iż są potomkami Attyli i Hunów. Myślę, że jest w tym trochę prawdy, albowiem kiedy w jedenastym wieku ziemie te zdobyli Madziarzy - zastali tu Hunów. Czytałem gdzieś, że w tej karpackiej podkowie przetrwały wszystkie przesądy, jakie wymyślono od początku świata. Jeżeli to prawda, moja podróż zapowiada się ciekawie. (Muszę o to wszystko wypytać hrabiego.).

Pomimo wygodnego łoża nie wyspałem się dobrze. Miałem dziwne, męczące sny, a poza tym pod moim oknem wyło jakieś paskudne psisko. Na dodatek miałem po paprykarzu nieustanne pragnienie: wypiłem cały dzban wody i wciąż chciało mi się pić. Zasnąłem dopiero nad ranem. Na śniadanie znów był paprykarz, jakaś kukurydziana kasza zwana „mamaliga”, bakłażan faszerowany mielonym mięsem, czyli „impletata” (i na to wziąć receptę!). Musiałem się spieszyć, ponieważ pociąg

miał odchodzić o ósmej. Miał... Na stacji byłem już o wpół do ósmej, lecz jeszcze godzinę przesiedziałem w wagonie, zanim ruszyliśmy w dalszą drogę. Zdaje się, że im dalej na wschód, tym gorzej z punktualnością pociągów. Jak w takim razie muszą kursować w Chinach? Przez cały dzień oglądałem cudowne krajobrazy. Mijaliśmy miasteczka i wsie, niektóre z nich jakby przylepione do stromych zboczy, na wysokich wzgórzach widniały zamki i pałace, twierdze i prastare warownie, przejeżdżaliśmy nad rzekami i bystrymi potokami, które - sądząc po podmytych brzegach - często wylewają. Na stacjach można było obserwować grupy ludzi w bardzo kolorowych strojach. Niektórzy wyglądali zupełnie jak nas chłopi, albo jak ci, których widziałem we Francji i w Niemczech: mieli na sobie krótkie szuby, okrągłe kapelusze i własnoręcznie załatane spodnie, wyglądali bardzo oryginalnie. Kobiety, z większej odległości, mogły się nawet podobać, ale z bliska uwidaczniał się ich brak elegancji i jakaś niemrawość w ruchach. Miały długie, białe rękawy, szerokie fartuchy z mnóstwem kolorowych wstążek, fruwających na wietrze jak spódnica baleriny. Wśród tłumu wyróżniali się Słowacy, którzy przedstawiali się bardziej barbarzyńsko niż cała reszta: nosili duże, pasterskie kapelusze, szerokachne, zwisające luźno i brudne jak nieszczęście spodnie, białe, lniane koszule i masywne, na pięść szerokie pasy, nabijane mosiężnymi ćwiekami. Na nogach wysokie buciory z cholewami, zaś włosy i wąsy mieli długie i czarne, zawsze w okropnym nieładzie. Na scenie można by ich wziąć za bandę wschodnich zbójców, ale ja wyczuwałem, iż są raczej nieszkodliwi i że brak im bojowości.

Ściemniało się, kiedy dotarliśmy do Bystrzycy, ciekawego, historycznego miasta. Bystrzyca leży właściwie tuż nad granicą - przez przełęcz Borsza (tutaj piszą: Borsa) można stąd przedostać się bezpośrednio do Bukowiny. W mieście do dziś widać liczne ślady burzliwej przeszłości. Przed pół wiekiem szalało tu kilka dużych pożarów. Na początku siedemnastego stulecia, podczas oblężenia,

życie straciło tu trzynaście tysięcy osób, przy czym pewna liczba mieszkańców zginęła wskutek głodu i chorób.

Zgodnie z instrukcją hrabiego skierowałem się do zajazdu „Golden Krone”. Ku mojemu zadowoleniu zajazd był przyzwoicie wiekowy: pragnąłem przecież poznać jak najwięcej tutejszych osobliwości. Jeśli o to chodzi, pewnie się nie zawiodę. Gdy tylko zbliżyłem się do wejścia, wyszła mi na spotkanie starsza kobieta, odziana w ludowy strój chłopski: białą, luźną kieckę i długą, podwójną zapaskę, z przodu i z tyłu ciasno przylegającą do ciała.

- Czy pan raczy być Anglikiem? - zapytała, wykonując komiczną figurę, mającą być chyba reweransem.

- Tak - odpowiedziałem - odwzajemniając ukłon. Nazywam się Jonathan Harker.

Gospodyni uśmiechnęła się do mnie, odwróciła się do stojącego w progu mężczyzny i w jakimś niezrozumiałym języku wydała mu krótkie polecenie. Chłopina zniknął w środku i po chwili wrócił, wręczając mi list:

Drogi przyjacielu!

Witam w Karpatach. Nie mogę się pana doczekać. Proszę się dobrze wyspać. Jutro o trzeciej odchodzi dyliżans do Bukowiny, ma pan w nim zarezerwowane miejsce. Na przełęczy Borsza będzie na pana oczekiwał mój kocz, który przywiezie pana do mnie. Ufam, iż miał pan dobrą podróż z Londynu i że spodoba się panu moja ojczyzna.

Z przyjacielskim pozdrowieniem

Dracula”


4 maja

Dowiedziałem się, że mąż gospodyni otrzymał od hrabiego list, a w nim polecenie, żeby mi w dyliżansie zapewnił najlepsze miejsce, lecz gdy zacząłem wypytywać o szczegóły, człowiek ten przejawiał niezrozumiałą wprost powściągliwość i udawał, iż wcale nie rozumie mojego niemieckiego. Byłem zdumiony, albowiem przedtem rozumiał doskonale, poprawnie odpowiadając na wszystkie moje pytania. Spojrzał bojaźliwie na swoją żonę, ową starszą kobietę, która mnie powitała. Wymamrotał tylko, że razem z listem otrzymał pieniądze i że niczego więcej nie wie. Następnie zapytałem, czy zna hrabiego Draculę i czy mógłby mi opisać jego zamek. Wtedy oboje się przeżegnali, oświadczając, że o zamku nic im nie wiadomo i zwyczajnie odmówili rozmowy na ten temat. Wkrótce

musiałem udać się w dalszą drogę, nie miałem więc czasu wypytać kogoś jeszcze. W każdym razie zachowanie gospodarzy oddziaływało na mnie dziwnie przygnębiająco.

Zanim wyszedłem, starsza pani wpadła do mojego pokoju, zwracając się do mnie niemal histerycznie:

- Czy koniecznie musi pan tam jechać? Mój Boże, młodzieńcze, czy to naprawdę konieczne?!

Była tak zdenerwowana, iż od razu plątała swój mierny niemiecki z jakimś innym, niezrozumiałym dla mnie językiem. Chcąc wiedzieć o czym gada, musiałem jej przerywać pytaniami. Kiedy jej wyjaśniłem, że moja wizyta w zamku ma charakter zawodowy, klasnęła w dłonie i zapytała troskliwie:

- A czy pan wie, jaki dziś dzień?

Odpowiedziałem, że czwarty maja. Kiwnęła potakująco głową.

- Jutro będzie świętego Jerzego. Czy pan się orientuje, że dzisiejszej nocy, gdy zegar wybije północ, świat opanują wszelkie złe moce? Czy pan w ogóle wie, dokąd jedzie i do kogo?

Bez wątpienia bardzo się o mnie martwiła. Próbowałem ją uspokoić, ale bez skutku. W końcu padła przede mną na kolana, prosząc w imię wszystkich świętych, bym nigdzie się nie wybierał, żebym zaczekał chociaż dwa dni. Sytuacja była po trosze komiczna, a ja czułem się zażenowany. Nie mogłem przecież dopuścić, żeby coś przeszkodziło w wykonaniu mojej misji. Przybrałem poważną minę i oświadczyłem, że moja sprawa wymaga natychmiastowego załatwienia, i dlatego muszę do zamku udać się bezzwłocznie. Kobieta, widząc moją zdecydowaną postawę, wstała z podłogi, zdjęła ze swojej szyi krzyżyk i zawiesiła mi go na piersi. Nie bardzo wiedziałem jak się zachować, ponieważ, jako członek Kościoła Anglikańskiego, uważałem wszystkie dewocjonalia za bałwochwalstwo - ale nie mogłem obrazić tak szczerze przejętej moim losem kobiety, działała w jak najlepszej wierze! Myślę, że zauważyła moje wątpliwości, gdyż powiedziała: „Na pamięć pańskiej matki” - i z tymi słowami wyszła.

Notuję to zdarzenie czekając na dyliżans, który oczywiście się spóźnia. Krzyżyk wciąż wisi na mojej szyi. Nie wiem, czy tylko z powodu wyrażonych przez starszą panią obaw, jakoś nielekki mi na duszy. Nadjeżdża dyliżans.

5 maja, w zamku

Poranna, siwa mgiełka opadła, nad horyzontem pojawiło się słońce. Nie czuję się senny, a ponieważ mogę spać jak długo zechcę, będę pisał do chwili, dopóki nie zmorzy mnie sen. Muszę zanotować wiele dziwnych rzeczy. Zacznę od mojego wyjazdu z Bystrzycy.

Po obfitym śniadaniu, na które składała się specjalność tamtejszej kuchni, potrawa zwana „zbójecką”, a przypominającą londyńską koninę przyrządzoną specjalnie dla kotów, wsiadłem w dyliżans. Woźnica jeszcze przez chwilę rozmawiał z właścicielką zajazdu. Co chwila zerkali w moją stronę, wkoło nich zebrało się kilka osób i wszyscy bez wyjątku kierowali ku mnie litościwe spojrzenia. A zatem, z niewiadomych przyczyn, dyskutowano o mnie. Niektóre słowa często się powtarzały, ale nie rozumiałem ich znaczenia. Sięgnąłem po zabrany z Londynu słownik, odnalazłem angielskie odpowiedniki i dech mi zaparło. Stwierdziłem bowiem, że ludzie ci mielą językami takie paskudztwa, jak diabeł, piekło, strzyga, wilkołak. Te dwa ostatnie terminy oznaczają mniej więcej to samo - upiora czy wampira. (Muszę o to wypytać hrabiego.).

Kiedy wreszcie mieliśmy ruszyć, tłum przed zajazdem był już dość spory. Wówczas nastąpiło w nim dziwne poruszenie, wszyscy się żegnali znakiem krzyża i wysuwali w moim kierunku dwa palce. Zwróciłem się do jednego z współpasażerów o wyjaśnienie tego symbolu, lecz nie chciał o tym rozmawiać. Dopiero kiedy powiedziałem, iż jestem Anglikiem, przełknął ślinę i bąknął półgębkiem, że

ludzie wypowiadają zaklęcie przeciwko złym duchom. Nie była to dla mnie przyjemna informacja. Przecież udaję się do obcego kraju, gdzie mam mieć do czynienia z nieznanym mi bliżej człowiekiem - a wszyscy dookoła okazują mi wprost wzruszające współczucie z oznakami sympatii. Nie wiedziałem, co o tym wszystkim sądzić. Jeszcze raz zerknąłem w stronę zebranych przez zajazdem

postaci. Wszyscy żarliwie kreślili znak Krzyża i wypowiadali swoje zaklęcia.

Zajazd zniknął za zakrętem, woźnica - którego szerokie płócienne spodnie, zwane tu gaciami, zasłaniały cały przód kozła - teraz strzelił z bata, a czterokonny zaprzęg ruszył z kopyta, unosząc mnie ku przeznaczeniu.

Droga była wyboista, pędziliśmy z diablim pośpiechem. Widocznie woźnica chciał jak najprędzej dotrzeć do przełęczy Borsza. Po prawej i po lewej ciągnęły się urocze pagórki, za które powoli chowało się popołudniowe słońce. Na horyzoncie bieliły się malownicze, zaśnieżone szczyty. Tu i tam srebrzyły się górskie wodospady. Od czasu do czasu mijaliśmy grupki Czechów i Słowaków. Odziani byli w barwne stroje ludowe i prawie wszyscy - co stwierdziłem z prawdziwą przykrością - byli garbaci. Wzdłuż drogi stało wiele krzyży, na widok każdego z nich pasażerowie żegnali się z powagą. Przy kapliczkach Męki Pańskiej klęczeli wieśniacy, tak pogrążeni w żarliwych modlitwach, iż nie zwracali na nas najmniejszej uwagi. Mijaliśmy wozy drabiniaste - zwykłe chłopskie wozy o podługowatym szkielecie. Siedzieli na nich ludzie w barwnych kożuchach. Mężczyźni mieli zarzucone na plecy długie jak lanca ciupagi. Wieczór był chłodny. W gęstniejącej szarości mgła opadała na dęby, buki, sosny. Z jasną jeszcze zachodnią połacią nieba dziwnie kontrastowały ciemne chmury o poczwarnych kształtach. Doliny zaczęły tonąć w ciemnościach, w Karpaty wkraczała noc. Droga stawała się miejscami tak stroma, że konie tylko z największym wysiłkiem posuwały się do przodu. Chciałem, zanim ściemni się na dobre, zejść z kocza, by ulżyć zziajanym koniom i trochę rozprostować kości, ale woźnica nie chciał o tym nawet słyszeć.

- Proszę tego nie robić - zawołał do mnie z kozła. - Pełno tu wałęsających się wściekłych psów! - Następnie, niby żartem, ponieważ odwrócił się od pasażerów, wymuszając na ich twarzach aprobujący uśmiech, dodał: - Zanim się pan dzisiaj położy, będzie miał przygód po dziurki w nosie!

Zatrzymaliśmy się tylko raz, i to na krótko, by woźnica mógł zapalić latarnie. Po zapadnięciu nocy wśród pasażerów zapanował niepokój. Nieustannie ponaglali woźnicę, który i tak wyciskał z koni siódme poty, strzelał z bata i pokrzykiwał wściekle. Hen przed nami błysnęło jakieś zielone światełko i prawie natychmiast zgasło. Niepokój pasażerów wzrastał z każdą chwilą. Dyliżans - w szalonym pędzie - kołysał się na boki niczym łódka miotana sztormem. Musiałem mocno trzymać się uchwytu, by nie wypaść na zewnątrz. Droga przez chwilę prowadziła równiną i wtedy wydawało się, że lecimy ponad nią. Nagle, z obu stron, wyrosły wysokie góry. Wjechaliśmy w przełęcz Borsza. Kilku pasażerów zaczęło mi wręczać dziwaczne prezenty. Robili to z taką powagą, że bez słowa przyjmowałem wszystko, co i dawali. Tym bardziej, że obdarowywali mnie w dobrej wierze, z przyjaznym słowem i tym dwupalcowym symbolem, jakim żegnano mnie przed zajazdem w Bystrzycy. Wszyscy, razem z woźnicą, rozglądali się bojaźliwie naokoło, jakby w tym ciemnościach można było cokolwiek wypatrzyć. Wpijali wytężony wzrok w czarną knieję, a kiedy ich zapytałem o źródło tego niesamowitego zatrwożenia, unikali odpowiedzi.

W ponurych nastrojach wjechaliśmy w przełęcz. Gdzieś tutaj powinien na mnie czekać kocz hrabiego Draculi. Od teraz i ja zacząłem się wpatrywać w ciemność, spodziewając się w każdej chwili zobaczyć światło lamp zapowiedzianego powozu. Czas mijał, a żadnego kocza jak nie było, tak nie było. Podróżni odetchnęli z ulgą. Sprawiali wrażenie, jakby cieszył ich taki właśnie stan rzeczy i jakby mój zawód był źródłem ich radości. Woźnica spojrzał na zegarek, odwrócił się do moich współtowarzyszy i powiedział przytłumionym głosem:

- Jesteśmy o godzinę za wcześnie - po czym zwrócił się do mnie po niemiecku: Nikt tu na pana nie czeka, nie ma żadnego powozu. Najlepiej pan zrobi, jeżeli pojedzie z nami do Bukowiny i wróci tu jutro, albo pojutrze. Lepiej pojutrze.

Ledwie skończył, konie niespodziewanie zadrżały i zaczęły się płoszyć. W tej samej chwili usłyszeliśmy zbliżający się turkot kół. Pasażerów ogarnęła trwoga, zaczęli kreślić znak krzyża i - w tym dziwnym języku - odmawiać modlitwy, czy może zaklęcia, nie wiem. Nie wiedzieć jak dopędził nas czterokonny zaprzęg, zrównał się z nami, wyprzedził i ostro zahamował. Był to kocz. Od razu odgadłem, że będę miał ostatnią przesiadkę na mojej trasie z Londynu. W świetle latarń zauważyłem, że konie w tamtym zaprzęgu są czarne jak węgiel. Powoził nimi wysoki mężczyzna z długą brodą, którego twarzy, ukrytej pod szerokim kapeluszem, nie można było dostrzec. Zauważyłem tylko błysk jego oczu, które - w bladym świetle kilku lamp - miały jakby czerwonawy odcień. Przybysz odwrócił się w stronę naszego woźnicy, wołając:

- Dzisiaj przyjechałeś grubo przed czasem, przyjacielu!

- Temu Anglikowi bardzo się śpieszy - odrzekł woźnica, wskazując mnie końcem bata.

- I dlatego chciałeś go odstawić do Bukowiny? - warknął nieznajomy. - Mnie, bracie nie oszukasz! Wiem wszystko, a konie mam szybkie - roześmiał się i latarnie oświetliły jego usta o grubych, jasnoczerwonych wargach, zza których na moment błysnęły ostre i białe jak kość słoniowa zęby. Jeden z moich współpasażerów wyszeptał fragment z „Leonory” Bürgera:

- Tylko śmierć ściga się z wiatrem...

Nieznajomy to chyba usłyszał, bowiem podniósł wzrok na recytującego mężczyznę i uśmiechnął się szyderczo. Pasażer odwrócił głowę, przeżegnał się i podniósł w górę dwa palce.

- Podajcie mi bagaże tego pana - zawołał rozkazująco tajemniczy przybysz, na co wszyscy moi towarzysze podróży zareagowali bardzo żywo, pomagając mi ochoczo przełożyć walizy do drugiego powozu. Ponieważ kocz niemalże dotykał boku naszego dyliżansu, mógłbym bez trudu przejść z jednego powozu do drugiego nie dotykając ziemi, lecz nieznajomy wychylił się z kozła, złapał mnie w pół, uniósł w górę jak piórko i miękko posadził w swoim koczu. Potem potrząsnął lejcami, konie zawróciły i skierowały się w ciemną przełęcz. Obejrzałem się za siebie: pasażerowie, jeszcze widoczni w blasku latarń, wciąż żegnali się trwożliwie. Woźnica strzelił z bata i dyliżans wyruszył w dalszą drogę do Bukowiny.

Poczułem się nagle bardzo senny. Drżałem na całym ciele, nie mogłem się uspokoić, słowem bałem się. Nieznajomy zarzucił mi na plecy płaszcz, na kolana położył ciepły pled i czysto po niemiecku powiedział:

- Noc jest chłodna, mein Herr, a hrabia polecił, żebym pana przywiózł nie tylko całego, ale i zdrowego. Gdyby miał pan ochotę, to pod siedzeniem jest flaszka śliwowicy.

Zrobiło mi się niedobrze. Gdybym miał jakąkolwiek inną możliwość, chętnie bym zrezygnował z tej nocnej przejażdżki. Kocz przez chwilę jechał na wprost, potem nawrócił i znów popędził przed siebie. Zdawało mi się, że już drugi raz przemierzamy ten sam odcinek drogi. Kiedy minęliśmy powtórnie zapamiętany przeze mnie uprzednio charakterystyczny punkt, byłem tego pewien. Miałem ochotę zapytać, co znaczy ten manewr, lecz bałem się otworzyć usta. Zakładałem zresztą, że ów nieznajomy i tak moje uwagi puści mimo uszu. Przy świetle zapałki spojrzałem na zegarek: za parę minut północ. Przeszył mnie dreszcz. Ostatnie wydarzenia nie pozwoliły mi ani na chwilę zapomnieć o przesądach, związanych z tą nocną godziną.

Gdzieś w oddali, pewnie w jakiejś chłopskiej zagrodzie, zaszczekał pies. Zaszczekał raz jeszcze i przeraźliwie zawył, jakby się bał. Na to odezwały się inne psy i po chwili wściekłe ujadanie i jego tysiąckrotne echo wypełniło całą przełęcz. Konie zarżały, szarpnęły i stanęły dęba, ale nieznajomy szybko je uspokoił. Zaczęły biec równo, chociaż nieustannie strzygły uszami i nerwowo prychały. Potem gdzieś w okolicy zawyły wilki, co w jednakowym stopniu wystraszyło i konie, i mnie - chciałem wyskoczyć z kocza i pobiec w nieznane. Całkiem oszalałem konie rżały ze strachu i każdy z nich szarpał w inną stronę. Nieznajomy z najwyższym trudem zatrzymał powóz, zszedł z kozła, poklepywał konie po szyjach i coś do nich mówił. Uspokoiły się na tyle, że mogliśmy jechać dalej, niemniej bez przerwy drżały jak w febrze. Pędziliśmy teraz jak z wiatrem w zawody i niedługo osiągnęliśmy przeciwną stronę przełęczy, gdzie konie ostro skręciły w prawo, w boczną, o wiele węższą, leśną ścieżkę. Pochylone nad dróżką drzewa łączyły się koronami, tworząc jakby długi, ciemny tunel. Z obu stron jeżyły się strome skały, a za nimi wyrastały wysokie szczyty. Ochłodziło się jeszcze bardziej. Wysoko nad konarami zahuczał ostry wiatr i zaczął padać śnieg. Dochodziło nas jeszcze słabnące ujadanie psów, za to wzmocniło się wycie wilków; wydawało mi się, że te bestie otaczają nas z wszystkich stron. Konie - a mnie także - znów ogarnął paniczny strach. Tajemniczy stangret zdawał się być niewzruszony. Rozglądał się tylko na prawo i lewo, jakby czegoś szukał.

Nagle z lewej strony błysnął płomyczek. Stangret dostrzegł go także. Ostro zatrzymał zaprzęg, zeskoczył z kozła i wtopił się w mrok. Czułem się bezsilny, wycie wilków było coraz bliższe. Zanim zdążyłem ocenić swoje tragiczne położenie, z ciemności wynurzył się mój towarzysz, wskoczył na kozioł i kontynuowaliśmy podróż. Zatrzymywaliśmy się kilkakrotnie, tam, gdzie tylko zabłysło światełko. Raz płomyczek błysnął tuż przy drodze, wówczas pomimo ciemności, mogłem śledzić poczynania mojego przewodnika. Pobiegł tam, gdzie pojawił się ów płomyczek i ułożył w tym miejscu z kamieni coś na kształt piramidki. Na nic się to zdało, blady płomyk hasał nadal, co mnie wielce zdziwiło. Pędziliśmy dalej, wycie wilków dochodziło już z wszystkich stron. Wydawało mi się, iż kręcimy się w kółko. Kolejne światełko, i kolejny postój. Tym razem nieznajomy zapuścił się o wiele dalej. Konie znów zaczęły rżeć i parskać, a nawet wierzgać kopytami. Nie rozumiałem, co je tak zaniepokoiło, gdyż od jakiegoś już czasu nie słychać było wilków. Nagle, zza czarnych chmur, wyszedł księżyc, zalewając okolicę bladą poświatą. To, co ujrzałem, ścięło mi krew w żyłach. Kocz otoczony był przez sforę wilków. Szczerzyły zęby, wywalały czerwone jęzory, a na wygiętych grzbietach jeżyła się gęsta sierść. Na widok tego milczącego stada omalże nie postradałem zmysłów.

Jak na komendę bestie zaczęły wyć do księżyca. Oddając się wiecznemu rytuałowi, nie zwracały uwagi ani na mnie, ani na szalejące konie. Wilków było tak dużo, że otaczały kocz gęstym kołem. O ucieczce nie było zatem mowy, żaden desperat nie przedostałby się przez ich oblężenie.

Krzycząc, wzywałem nieznanego. Potem waliłem pięścią w bok kocza, myśląc, że tym wilki odstraszę i umożliwię woźnicy powrót do bryki. Wtem usłyszałem jego głos. Zobaczyłem go stojącego na drodze i machającego długą ręką. Coś wołał, jakby wydawał rozkazy. To niewiarygodne, ale wilki od razu się uspokoiły! W tej samej chwili księżyc znów zasłoniły chmury i zapanowała okropna ciemność. A gdy znów się wynurzył, stangret wdrapywał się na kozioł, a po wilkach ani śladu! Wszystko to zrobiło na mnie tak niesamowite wrażenie, że bałem się odezwać, bałem się poruszyć. Strach unieruchomił mnie jak kaftan bezpieczeństwa i zamurował mi usta. Księżyc znów zniknął na chmurami, a droga zdawała się nie mieć końca. Ścieżka wiła się coraz to wyżej i wyżej. W końcu konie stanęły na drodze. Stwierdziłem, że znaleźliśmy się na dziedzińcu dużego, częściowo zburzonego zamku. Wszystkie okna były ciemne, nigdzie nie zauważyłem ani jednego promyka światła. Na wpół rozwalone mury obronne ciemniały wysoko na tle jaśniejszego skrawka nieba, na kształt grzebienia z powyłamywanymi zębami.

Rozdział 2 - Notatnik Jonathana Harkera (ciąg dalszy)

5 maja

Musiałem się zdrzemnąć, bowiem wcale nie zauważyłem kiedy wjechaliśmy do zamku. W mroku podwórze wydawało mi się być o wiele większe, niż w rzeczywistości było. Za dnia jeszcze go nie widziałem.

Kocz zatrzymał się, nieznajomy zeskoczył z kozła i pomógł mi wysiąść. Raz jeszcze doznałem jego niezwykłej siły. Palce woźnicy miały uchwyt stalowego imadła, aż dziw, że nie zmiażdżył mi ramion. Następnie wyładował moje bagaże i ustawił je przed masywną, obitą różnym żelastwem i obsadzoną w kamiennym obramowaniu bramą. Pomimo panującego mroku zauważyłem wyciosane w kamieniu jakieś symbole, nadgryzione zębem czasu i erozją, wywołaną zapewne surowym klimatem. Nieznajomy wrócił na miejsce woźnicy, szarpnął lejcami, konie ruszyły i bryka zniknęła w jakimś ciemnym otworze.

Stałem przed bramą jak przykuty, nie wiedząc co robić. Nie widziałem żadnego dzwonka, ani kołatki; nawet gdybym zawołał, mój głos nie byłby w stanie przeniknąć przez ponure mury i ciemne otwory okienne. Wydawało mi się, że stoję już wieki całe i znów opadły mnie wątpliwości i strach. Gdzież to się znalazłem? Do jakich ludzi przybyłem? Jakaż przygoda stała się moim udziałem? Czyżby i to miało należeć do zwykłych obowiązków adwokata, który otrzymał zlecenie pośredniczenia w kupnie pewnej londyńskiej nieruchomości na rzecz nieznajomego obcokrajowca? Adwokat! Mina nie byłaby zachwycona. Adwokat! No właśnie... Tuż przed wyjazdem z Londynu otrzymałem wiadomość, że mój egzamin końcowy oceniany został pozytywnie, a zatem zostałem pełnoprawnym adwokatem!

Przecierałem oczy i szczypałem się w policzek, by ostatecznie stwierdzić, czy nie śnię. Wszystko to wydawało mi się być senną marą i wciąż miałem nadzieję, że nagle obudzę się w swoim pokoju, do którego przez okno wpadają pierwsze promienie porannego słońca. Ale ani moje ciało, ani oczy nie kłamały. Naprawdę nie śniłem i naprawdę znajdowałem się w Karpatach. Nie pozostało mi nic

innego oprócz uzbrojenia się w cierpliwość i czekania, co ranek przyniesie.

Nagle moje myśli zostały przerwane... Zza bramy dały się słyszeć ciężkie kroki, w szparze zabłysło światełko, zabrzęczały łańcuchy, zazgrzytały ciężkie zasuwy. W od dawna nie używanym zamku zaskrzypiał klucz i brama się uchyliła.

Za progiem stał wysoki starzec z długą siwą brodą, od stóp do głów odziany na czarno. W ręku trzymał staroświecką latarnię bez żadnych osłonek, tak że drgający w przeciągu otwarty płomyk rzucał na ściany kamiennego korytarza dziwaczne cienie. Starzec eleganckim ruchem ręki zaprosił mnie do środka, po czym poprawną, lecz nieco dziwnie akcentowaną angielszczyzną rzekł:

- Witam pana w moim domu! Proszę dalej!

Nie wyszedł do mnie. Stał w półmroku jak posąg jakby w swoim powitalnym geście nagle skamieniał. Ledwie przekroczyłem próg, podał mi rękę. Była trupio zimna, lodowata. Uścisk miał tak silny, że aż przeszył mnie ból. Powtórzył raz jeszcze:

- Witam pana w moim domu! Proszę dalej! I proszę przynieść mi okruch szczęścia, które z panem tu wkracza.

Jego stalowe palce przypominały mi woźnicę, którego twarzy ani razu dobrze nie widziałem.

Przez chwilę uległem wrażeniu, że mam do czynienia z tym samym człowiekiem. Zapytałem grzecznie:

- Czy pan hrabia Dracula?

Skinął głową na znak, że tak jest.

- Hrabia Dracula. I serdecznie witam w moim domu, panie Harker. Proszę wejść, noc mamy chłodną, a pan pewnie głodny i zmęczony.

Odstawił latarnię na kamienną półkę, wyszedł przed bramę i zanim zdążyłem mu w tym przeszkodzić, wniósł moje bagaże do środka. Na moje protesty odpowiedział dobrodusznie:

- O, nie mój panie. Pan raczy być moim gościem. Jest późno i nie mam pod ręką służby. A zatem proszę przyjąć moją osobistą pomoc.

Podniósł moje walizy jak gdyby nic nie ważyły. Polecił jak gdyby nic nie ważyły. Polecił mi iść za sobą wzdłuż długiego, kamiennego korytarza. Na jego końcu otworzył ciężkie drzwi. Ujrzałem jasną komnatę z rozpalonym kominkiem i nakrytym stołem. Widok ten prawdziwie mnie ucieszył. Hrabia odstawił bagaże, przeszedł przez całą komnatę i otworzył drugie drzwi, prowadzące do sąsiedniego,

ośmiokątnego pokoiku, chyba pozbawionego okien, oświetlonego tylko jedną latarnią. Dał mi znak ręką, żebym podszedł. Z przyjemnością stwierdziłem, że to sypialnia, dobrze ogrzana własnym kominkiem.

Hrabia przeprosił mnie na chwilę, ale zanim zamknął za sobą drzwi, odwrócił się w moim kierunku mówiąc:

- Proszę się rozgościć. Po tak długiej podróży musi się pan odświeżyć i odpocząć. Mam nadzieję, że znajdzie tu pan wszystko, co mu potrzeba. Wieczerza czeka obok w komnacie.

Światło, ciepło i wyszukane maniery hrabiego rozwiały uprzednie moje wątpliwości i towarzyszący mi nieustannie strach. Kiedy już otrząsnąłem się z pierwszych, mocno mieszanych uczuć, uświadomiłem sobie jak bardzo jestem głodny. Pośpiesznie dokończyłem toaletę i wkroczyłem do przyległej do mej sypialni komnaty.

Kolacja już stała na stole. Mój gospodarz, opierając się plecami o surową obudowę okazałego kominka, jakby od niechcenia wskazał ręką w kierunku nakrytego stołu:

- Pan łaskawie zajmie miejsce i naje się do syta. Proszę wybaczyć, nie zasiądę z panem razem, jestem bowiem po sutym obiedzie i z zasady nie wieczerzam.

Podałem mu opieczętowany list, który mu przywiozłem od pana Hawkinsa. Złamał pieczęcie i czytał z powagą. Kiedy skończył, uśmiechnął się do mnie zachęcająco, bym i ja zapoznał się z treścią tego pisma. Jeden akapit połechtał mnie w sposób szczególny:

Niestety, ale ostatnie ataki mojego chronicznego artretyzmu uniemożliwiają mi podróżowanie, lecz na szczęście mam pod ręką bardzo zdolnego zastępcę, którego wysyłam w moim imieniu. To człowiek ze wszech miar godny zaufania. Tego młodziana rozpiera energia, posiada ogromny talent, doskonałe maniery i umiejętność dotrzymywania danego słowa. Jest przy tym dyskretny i kiedy trzeba potrafi milczeć jak grób - sam go wykształciłem. Na pewno wykona wszystkie pana polecenia”.

Hrabia podszedł do stołu i zdjął pokrywę z dużego srebrnego półmiska. Pieczone kurczęta! Wbrew temu co zostało napisane w liście o moich manierach, rzuciłem się na jadło z zapałem wygłodniałego wilka. Po kurczętach kosztowałem wybornego sera, pysznej sałatki, zapijając wszystko wspaniałym, starym tokajem. Podczas gdy z przyjemnością popełniałem grzech obżarstwa, hrabia wypytywał mnie o szczegóły podróży, a ja - kawałek po kawałku - odpowiadałem mu wszystkie swoje przygody i spostrzeżenia.

Kiedy zaspokoiłem głód, hrabia zaprosił mnie bliżej kominka.

Usiedliśmy w staroświeckich, lecz bardzo wygodnych fotelach. Zaproponował mi cygaro, usprawiedliwiając się jednocześnie, że on sam nie pali. Wreszcie miałem okazję przyjrzeć mu się bliżej. Stwierdziłem, że hrabia ma bardzo ciekawą fizjonomię. Jego twarz jest pociągła, noc cienki z wysoko wzniesioną nasadą i wydatnymi nozdrzami, czoło znaczne, a włosy - poza skroniami - raczej gęste. Podobnie gęste miał i brwi, niemalże łączące się nad nosem. Usta - o ile były widoczne spod bujnych wąsów - miał przeważnie zaciśnięte, jak u osobników bezwzględnych; jaśniały w nich białe, anormalnie ostre zęby, ba, niektóre z nich nawet wystawały zza warg, warg nienaturalnie czerwonych. Uszy zaś blade, spiczaste. Brodę miał szeroką i mocną, policzki raczej chude. Najbardziej

rzucała się w oczy jego niezwykła bladość. Do tego momentu widziałem dłonie hrabiego tylko z wierzchu - tak jak trzymał je na kolanach. W świetle kominka wydawały się białe i delikatne, ale kiedy przyjrzałem im się nieco bliżej, zauważyłem, że w rzeczywistości są one szorstkie, szerokie, o chudych palcach. A co najdziwniejsze - wnętrza obu dłoni miał porośnięte włosami. Wrażenie wywierały także jego długie i ostre paznokcie. Kiedy pochylał się ku mnie i dotykał mnie ręką odczuwałem odrazę, połączoną z nieprzyjemnym mrowieniem. W dodatku ten jego niezdrowy, cuchnący chuch, przyprawiał mnie o mdłości, czego nie potrafiłem przed nim ukryć, chociaż bardzo się starałem. Hrabia w trakcie rozmowy musiał to zauważyć, ponieważ w pewnej chwili uśmiechnął się gorzko i wycofał się na swój fotel po drugiej stronie kominka. Przez jakiś czas w milczeniu patrzyliśmy na płomienie. Kiedy zerknąłem w kierunku okna zobaczyłem, że już świta. Otaczała nas cisza, na dworze panował błogi spokój. Nagle, gdzieś w dolinie, odezwały się wilki. W oczach hrabiego pojawił się błysk.

- Słyszy pan? To dzieci nocy. Co za cudowna muzyka!

Zauważył moją niewyraźną minę, bo dodał:

- No tak. Wy, ludzie z miasta, nigdy nie zgłębicie duszy myśliwego.

Znów zapadła cisza. Hrabia uniósł się z fotela i rzekł:

- No, pan pewnie zmęczony. Łóżko przygotowane, może się pan położyć, kiedy tylko zechce. Ja pojawię się dopiero po południu. Życzę przyjemnych snów! - rzucił na pożegnanie i uprzejmie otworzył przede mną drzwi do ośmiokątnej sypialni...

Co krok to niespodzianka, wątpliwości, obawy. Przychodzą mi do głowy przedziwne myśli, których nie ważę się nawet wypowiedzieć.


7 maja

To drugi już ranek. Przez ostatnie dwadzieścia cztery godziny tylko odpoczywałem. Spałem długo, bardzo długo, aż obudziłem się w sposób naturalny, rześki i wspaniale wypoczęty. Wykonawszy poranną toaletę ubrałem się i zajrzałem do sąsiedniej komnaty, w której jadłem kolację. Z przyjemnością stwierdziłem, że śniadanie już na mnie czeka. Dzbanek z kawą stał na kominku, żeby nie wystygła zanim wstanę. Na stole leżał bilecik z następującym tekstem:

Musiałem wyjść. Proszę na mnie nie czekać. D”.

Usiadłem do śniadania, a kiedy zaspokoiłem głód chciałem zadzwonić na służbę, lecz nigdzie nie znalazłem dzwonka. Pomyślałem, że w zamku istnieją jednak pewne mankamenty, które - w porównaniu z ogromnym bogactwem naokoło - sprawiają wrażenie niefortunnego błędu w sztuce. Sztućce, wykonane ze szczerego złota, muszą przedstawiać ogromną wartość. Zasłony, tapicerka mebli i baldachim nad moim łóżkiem - to najdroższe i najpiękniejsze tkaniny, których ceny nawet sobie nie wyobrażam; chociaż liczą sobie kilka stuleci, wyglądają na nowe. Coś podobnego widziałem kiedyś w Hampton Court, ale tam wszystko było zużyte, obszarpane, przeżarte przez nieprzeliczone generacje moli. Ani w komnacie, ani w sypialni nie było lustra. Nie było go nawet w wyposażeniu stolika toaletowego, więc chcąc się golić, musiałem wygrzebać z walizy małe, podręczne lusterko. Jak dotąd, nie dostrzegłem ani jednego lokaja, czy innego służącego, a dookoła zamku - oprócz okresowego wycia wilków - panowała nieustanna, cmentarna cisza. Wstałem od stołu i postanowiłem rozejrzeć się za czymś do czytania, ponieważ nie chciałem zwiedzać posiadłości bez uprzedniej na to zgody mojego gospodarza. Sądziłem, że biblioteka powinna się znajdować gdzieś w rejonie głównego korytarza, to znaczy niedaleko mojej kwatery. Wyszedłem więc z komnaty, badawczym wzrokiem omiotłem cały korytarz i przystąpiłem do sprawdzenia, co znajduje się za poszczególnymi drzwiami. Niczego się nie dowiedziałem, bo wszystkie były zamknięte na głucho. Wszystkie, z wyjątkiem tych ostatnich, w samym końcu niezbyt jasnego korytarza. Te były lekko uchylone, jakby w zapraszającym geście. Kiedy je otworzyłem szerzej ujrzałem wspaniałe regały pełne woluminów. Trafiłem do zamkowej biblioteki. W życiu nie widziałem tak wspaniałych zbiorów! Istny raj dla każdego bibliofila. Mnie najbardziej ucieszyła duża kolekcja angielskich książek. Pośrodku sali stał duży stół, zawalony różnymi angielskimi czasopismami i gazetami, wszystkie niestety starszej daty. Leżało tu także kilkanaście książek dotyczących różnych dziedzin - historii, geografii, polityki, ekonomii, geologii, prawa - wszystkie odnosiły się do Anglii, życia tego kraju, jego obyczajów i tradycji. Dostrzegłem tu także materiały informacyjne, jak: książkę adresową, wykaz szlachciców, protokoły z posiedzeń parlamentu, Almanach Whitakera, katalogi wojskowe i morskie, ba, nawet bliski mojemu sercu Kodeks Praw.

Zanim na dobre zanurzyłem się w lekturze do sali bezszelestnie wkroczył hrabia Dracula. Pozdrowił mnie serdecznie, po czym wyraził nadzieję, że wyspałem się dobrze.

- To dobrze, że pan tu trafił. Na pewno wiele z tych książek pana zainteresuje. Te oto - wskazał na kilka woluminów - to moi długoletni przyjaciele. Od czasu, kiedy zdecydowałem się przenieść do Londynu, sprawiają mi wiele przyjemności. To właśnie za ich pośrednictwem zapoznaję się z waszym

wielkim krajem, a poznać Anglię znaczy pokochać ją. Marzę z spacerze po ruchliwych ulicach Londynu, bardzo pragnę znaleźć się w tym wirze ludzkiej codzienności, chcę uczestniczyć w życiu tego miasta, w jego wzlotach, upadkach, przemianach i w tym wszystkim, co sprawia, że jest ono takie, jakie jest. lecz uwaga! Wasz język znam li tylko z tych oto książek. Pan, przyjacielu, musi mnie

nauczyć biegłego władania waszym językiem.

- Ależ pana angielski jest doskonały - odrzekłem.

- Dziękuję za miły komplement, przyjacielu, ale obawiam się, że jestem dopiero w połowie drogi. Znam gramatykę i wiele słówek, lecz nie umiem się posługiwać żywym językiem.

- Słowo honoru - oponowałem - że mówi pan bezbłędnie.

- Ależ nie - sprzeciwiał się hrabia uparcie. - Gdybym w ten sposób, jak obecnie, odezwał się w Londynie, to każde dziecko pozna od razu, żem obcokrajowiec. A to mnie nie zadawala. Tutaj jestem szlachcicem, bojarem; lud mnie tu zna i wie, żem ich pan, ale u was obcokrajowiec nic nie znaczy. Nie znają go, a więc i nie szanują. Zadowolony będę wtedy, kiedy będę mówił jak wszyscy; żeby mnie nikt nie zaczepiał, żebym - kiedy tylko otworzę usta - nie dostrzegł uśmieszków i wytykania cudzoziemskiego pochodzenia. Pan przybył do mnie nie tylko jako przedstawiciel mojego przyjaciela Petera Hawkinsa z Exeteru, nie tylko w charakterze adwokata, który ma udzielić wyczerpujących informacji dotyczących mojej nowej posiadłości w Londynie. Jestem przekonany, że zechce pan przez jakiś czas tu wypocząć, a ja podczas naszych rozmów spróbuję sobie przyswoić również poprawny akcent angielski. Będę wdzięczny za zwracanie mi uwagi na każdy błąd lingwistyczny. Przykro mi z powodu mojej dzisiejszej dłuższej nieobecności, ale wierzę, że stać pana na wybaczenie człowiekowi

mającemu tak wiele nie cierpiących zwłoki obowiązków.

Zapewniłem go, że może na mnie liczyć i poprosiłem o zgodę na korzystanie z jego biblioteki.

- Ależ to oczywiste - odrzekł i dodał: - Wolno się panu poruszać po całym zamku, z wyjątkiem tych pomieszczeń, które są zamknięte. Mam ku temu ważne powody i sądzę, że gdyby pan rozpatrywał całą rzecz z mojego punktu widzenia, przyznałby mi pan rację.

Odpowiedziałem, że w pełni rozumiem jego polecenie, które zapewne wynika z troski o moje bezpieczeństwo. Hrabia chrząknął i kontynuował:

- Jesteśmy w Transylwanii, a Transylwania to nie Anglia. Panują tu inne zwyczaje, zasady. Rozumiem, że wiele rzeczy może tu pana zaskoczyć, a nawet wprowadzić w zdumienie. Dotychczasowe doświadczenia zapewne wystarczająco przekonały pana, że można tu napotkać wiele dziennych zjawisk i sytuacji.

Tak gawędziliśmy. Kiedy już stało się dla mnie oczywiste, że hrabia rozmawia ze mną z samej tylko potrzeby konwersacji, zacząłem go wypytywać o wszystko, czego dotychczas byłem świadkiem. Wtedy zmieniał temat, bądź umiejętnie kierował rozmowę na inne tory, niekiedy udawał, że nie rozumie, czasem odpowiadał mniej więcej szczerze na zadane pytania. Wreszcie odważyłem się skierować rozmowę na dziwne zjawiska, jakie towarzyszyły mojej nocnej podróży do zamku. Zapytałem na przykład o te blade ogniki, które tak bardzo zainteresowały mojego przewodnika. Hrabia wyjaśnił, że według pradawnych podań raz w roku, nocą, kiedy złe moce obejmują nie ograniczoną władzę, blade płomyki ukazują się wszędzie tam, gdzie zakopano jakiś skarb. W okolicach, przez które przejeżdżaliście owej nocy - wyjaśnił ochoczo - ukryto wiele skarbów. Kraina ta była świadkiem stuletnich walk między Wołochami, Sasami i Turkami. Trudno było by panu znaleźć tu skrawek ziemi, który nie byłby przesiąknięty ludzką krwią - wszystko jedno, czy miejscowych patriotów, czy też najeźdźców. Kiedy wtargnęli tu Austriacy i Węgrzy, miejscowa ludność - mężczyźni, kobiety, starcy i dzieci - czatowała na nich w skałach nad przełęczami, aby spuszczać na najeźdźców lawiny kamieni. Wróg - w przypadku zwycięstwa - niewiele miał korzyści, bowiem wszystko, co przedstawiało jakąkolwiek wartość, zostało pieczołowicie ukryte - zakopane. Płomyki zdradzają te miejsca. Wystarczy mieć oczy otwarte - podkreślił - i wyszczerzył wystające zębiska, po czym dodał z przekonaniem.

- Okoliczni chłopi, to w zasadzie tchórze i durnie. Ogniki ukazują się tylko raz w roku. I tej właśnie nocy nikt nie wystawia nosa z chałupy. Nawet gdyby ten czy ów zobaczył blady płomyk i tak by nie wiedział, co należy robić. Zaś nazajutrz nikt w to samo miejsce nie trafi. Idę o zakład, że pan nie potrafi odnaleźć miejsc, gdzie widział pan hasające płomyki.

- To prawda, panie hrabio - przyznałem szczerze. - Pojęcia nie mam, gdzie powinienem ich szukać.

- A widzi pan - pokiwał głową hrabia, po czym zmienił temat: - Może mi pan opowiedzieć coś o Londynie i o zakupionym domu?

- Ależ oczywiście, panie hrabio - odpowiedziałem ochoczo. - Przyniosę tylko z mojego pokoju odpowiednie dokumenty.

Podczas, gdy kompletowałem w mojej sypialni akta, z sąsiedniej komnaty dochodził brzęk porcelany i srebra. Gdy wróciłem stół w komnacie był już uprzątnięty, a nad nim paliła się naftowa lampa. Biblioteka została także dobrze oświetlona; hrabia leżał na kanapie i studiował podręcznik angielskiego Bredshawa. Po moim wejściu wstał i sprzątnął ze stołu wszystkie książki, czasopisma i gazety. Pochyliliśmy się nad planami, szkicami, umowami i kolumnami cyfr. Hrabiego interesowały najdrobniejsze szczegóły, więc zadawał mi mnóstwo pytań. Widocznie już wcześniej przestudiował wiele spraw, wiedział bowiem o swoim nowym nabytku i jego okolicy więcej niż ja. Na wyrazy mojego uznania odpowiedział rzeczowo:

- Bo tak właśnie trzeba. Kiedy już znajdę się w Londynie nie będzie komu prowadzić mnie za rękę. Mój przyjaciel Harker, przepraszam, Jonathan Harker, będzie już w Exeterze, odległym o ładne kilka mil i najprawdopodobniej mojemu kolejnemu przyjacielowi, Peterowi Hawkinsowi, zleci zupełnie inne dokumenty prawne. Takie już życie!

Omówiliśmy kolejno wszystkie problemy, wynikające z kupna domu w Purfleet. Kiedy hrabia wreszcie podpisał umowę kupna i dołączył do niej swój osobisty list do pana Hawkinsa, zapytał mnie, w jaki sposób udało mi się znaleźć dla niego tak odpowiedni dom. Odczytałem mu zatem swoje notatki, sporządzone jeszcze w Londynie, i które tutaj załączam:

W Purfleet, przy jednej z bocznych uliczek, zauważyłem na ogrodzeniu pewnego domu tabliczkę, że obiekt jest na sprzedaż. Dom otaczał starodawny wysoki mur, od dawna nie naprawiany. Okucia ciężkiej, dębowej bramy zżarte były przez rdzę. Posiadłość ta nazywa się Corfax, co jest niewątpliwie przekręconą wersją dawnej nazwy Quatre Face. Dom ma bowiem cztery alkierze, zwrócone dokładnie w cztery geograficzne strony świata. Posiadłość zajmuje teren o powierzchni ośmiu hektarów. W ogrodzie rośnie wiele drzew, które miejscami sprawiają przygnębiające wrażenie, a głęboki staw, czy jeziorko zasila jakiś strumyk. Sam dom jest stosunkowo obszerny, o średniowiecznej architekturze. Jedno skrzydło - z grubo ciosanego kamienia z zakratowanymi oknami - przypomina

fragment umocnionej baszty. Przy nim znajduje się stara kapliczka. Nie miałem kluczy, więc nie byłem w środku budowli, ale sfotografowałem ją ze wszystkich stron. W sąsiedztwie znajduje się zaledwie kilka domów, a największy z nich został niedawno przebudowany na prywatny szpital psychiatryczny.”

- Z pańskiej posiadłości zakład ten nie jest widoczny - dodałem na zakończenie. - Czy pan hrabia chce o coś zapytać?

- Na razie nie - odpowiedział hrabia z nutką zadowolenia w głosie. - Cieszę się, że dom jest wiekowy i taki duży. Pochodzę ze starego rodu i gdybym nie mieszkał w historycznych murach, byłaby to moja śmierć. Rad jestem, że znajduje się tam także kaplica. My, transylwańscy szlachcice, nie godzimy się z myślą, że nasze kości mogłyby leżeć pospołu z prochami zwykłych śmiertelników. Nie jestem już młody. Nie pociągają mnie hulanki, ani zabawy, czy inne swawole, nie tęsknię za słońcem, nie potrzeba mi ani blasku, ani światła. A mojego serca, któremu już tęskno do krainy umarłych, już nic nie jest w stanie pocieszyć. Kocham szarość, mrok i ciemność nocy, lubię być sam, a za najodpowiedniejsze towarzystwo uznaję własne myśli.

Nagle hrabia rzekł, że musi jeszcze coś załatwić, ukłonił się i wyszedł. Postanowiłem, że podczas jego nieobecności przejrzę niektóre z jego częstych lektur. Pierwszy wpadł mi w oko atlas, otwarty oczywiście w tym miejscu, gdzie zamieszczona była mapa Anglii. Od razu zauważyłem naniesione ma mapę trzy kółeczka: jedno zakreślało miejsce nowej posiadłości hrabiego Draculi na wschodnim obrzeżu Londynu; pozostałe dwa lokalizowały Exeter i port Whitby na wybrzeżu yorkshirskim.

Hrabia wrócił mniej więcej po godzinie.

- Hej! - zawołał do progu. - Jeszcze pan szpera w tych książkach? Przecież nie może pan tak bez przerwy pracować. Proszę za mną. Właśnie mi oznajmiono, że wieczerza na stole.

W znajomej jadalni znów czekały na mnie wspaniałe dania. Hrabia i tym razem wymówił się od kolacji, powiedział, że już jadł poza domem. Przysiadł się tylko do stołu i podczas gdy jadłem zadawał mi mnóstwo pytań. Po kolacji przypalił mi cygaro, usiedliśmy przy kominku wdając się w wielogodzinną rozmowę. Po uprzednim długim odpoczynku nie czułem się senny. Odczuwałem tylko chłód, jaki ogarnia człowieka nad ranem. Nagle gdzieś w pobliżu zapiał kogut, hrabia żwawo uniósł się z fotela i zawołał:

- Ojej, znów mamy ranek! Przepraszam, że nie daję panu spać! Ale pan tak ciekawie opowiada o swoim kraju, że nawet nie zauważyłem, jak czas szybko mija.

Kurtuazyjnie zapewniłem hrabiego, że cała przyjemność po mojej stronie, on zaś złożył mi uprzejmy ukłon i wyszedł. Udałem się do swojej sypialni. Rozsunąłem ciężką kotarę zasłaniającą jedyne okno, którego poprzednio nie zauważyłem. Nie zobaczyłem przez nie niczego ciekawego. Wychodziło na podwórze. Niebo już nie było takie ciemne. Lada chwila zacznie świtać. Zaciągnąłem kotarę z powrotem i usiadłem nad swoim notatnikiem.

8 maja

Z początku miałem obawy, że opisuję wszystko zbyt rozwlekle, ale teraz doceniam notowanie wszelkich szczegółów. Coś mi się tu nie widzi - czuję się jak nagi w pokrzywach. Najchętniej i ja najszybciej chciałbym znajdować się daleko stąd. A może wcale nie powinienem tu przyjeżdżać? Skonstatowałem, że wyczerpują mnie te dziwne nocne rozmowy. Gdybym chociaż mógł zmieniać partnerów... ale rozmawiać wyłącznie z hrabią? Obawiam się, że hrabia - poza mną - jest w całym

zamku jedyną żywą istotą.

Spałem tylko kilka godzin. Kiedy wstałem zawiesiłem przy oknie swoje podręczne zwierciadełko i przystąpiłem do golenia. Nagle poczułem na ramieniu rękę hrabiego i usłyszałem jego kordialne „Dzień dobry!”. Byłem kompletnie zaskoczony, bo w lusterku, które przecież odbijało całe wnętrze pokoju za moimi plecami, nie zauważyłem Draculi. Odwzajemniłem jego pozdrowienie i szybko raz

jeszcze spojrzałem w lusterko, by się upewnić co do mojego pierwszego spostrzeżenia. Rzeczywiście! Nie mogłem się mylić. Tym razem także nie było widać postaci hrabiego, chociaż stał wyprostowany tuż za moimi pochylonymi plecami! Widziałem w lusterku cały pokój, ale bez hrabiego. Zdumiałem się bezgranicznie, uczułem mdłości, jakie towarzyszyły mi zawsze, kiedy tylko hrabia Dracula znajdował się zbyt blisko. Ręka mi zadrżała, zaciąłem się. Cienki strumyczek krwi spływał mi po policzku, zatrzymując się na brodzie. Złożyłem brzytwę i rozglądałem się za jakimś tamponikiem. Kiedy hrabia ujrzał moją zakrwawioną twarz, w jego oczach pojawiły się dziwne błyskawice, a jego prawa ręka wystrzeliła w kierunku mojego gardła. Zrobiłem unik. Dłoń hrabiego natrafiła na wiszący na mojej szyi krzyżyk. W tym momencie nastąpiła w hrabim gwałtowna przemiana - ręka się cofnęła, oczy złagodniały, a ja - całkowicie osłupiały - nie bardzo mogłem uwierzyć w to, co przed chwilą zaszło.

- Niechże pan będzie ostrożny - odezwał się hrabia z naciskiem. Trzeba uważać, jeżeli już się pan skaleczy. W tych stronach jest to o wiele niebezpieczniejsze, niż pan myśli - pouczał mnie dalej. - A wszystko za przyczyną tego oto idiotycznego przedmiotu! Tego nędznego wymysłu ludzkiej próżności. Precz z nim!

Hrabia otworzył okno i jednym błyskawicznym ruchem swojej straszliwej ręki wyrzucił lusterko. Potem wyszedł bez słowa pożegnania. Utrata lusterka, które na kamiennym podwórzu roztrzaskało się na tysiące kawałków, stało się dla mnie wielce przykre. Na szczęście koperta mojego zegarka i dno miseczki do golenia wykonane są z doskonale wypolerowanego metalu. W przeciwnym razie miałbym trudności z goleniem.

Kiedy wszedłem do jadalni śniadanie stało na stole, ale hrabiego w jadalni nie było. Jadłem więc w samotności. Właściwie dotychczas jeszcze nie widziałem, by hrabia cokolwiek jadł lub pił. Po posiłku udałem się na zwiedzanie zamku. Wszedłem po stromych schodach na wyższe piętro, gdzie znalazłem jedną komnatę zwróconą na południe. Widok z jej okien był przecudowny, nie mogłem się napatrzeć. Zamek stoi nad straszną przepaścią. Gdybym przez okno wyrzucił kamień, to leciałby on w dół trzysta metrów i jeszcze by nie osiągnął dna. Gdzie okiem sięgnąć wszędzie strzelały w niebo wierzchołki drzew, zaś tam, gdzie ich nie było, rysowały się głębokie wąwozy o stromych zboczach. Gdzieniegdzie błyszczały wąskie nitki bystrych górskich potoków.

Nie będę dalej opisywał uroków przyrody. Kontynuowałem penetrację wnętrz zamku. Drzwi, drzwi same drzwi - i wszystkie pozamykane, wszystkie zaryglowane. Nie znalazłem żadnego wyjścia na zewnątrz.

Jakby zamek był więzieniem, a ja w nim więźniem!

Rozdział 3 - Notatnik Jonathana Harkera (ciąg dalszy)

Kiedy stwierdziłem, że jestem więźniem, wpadłem w szał. Biegałem schodami w górę i w dół, szarpałem się z klamkami, dobijając się do każdych drzwi, wychylałem się przez każde dostępne mi okno, aż w końcu stwierdziłem, że jestem bezsilny. Czułem się jak szczur w pułapce. Potem usiadłem w milczeniu, zastanawiając się, co dalej, jak powinienem postępować, co mam robić? Wciąż myślę o tym samym, ciągle analizując swoją nieciekawą sytuację. Jak dotąd nic rozsądnego nie przychodzi mi do głowy. Wiem tylko jedno: w żadnym przypadku nie mogę zdradzić się przed hrabią ze swoimi podejrzeniami. On dobrze wie, że mnie tu uwięził i pewnie ma ku temu sobie znane powody. Gdybym na ten temat coś mu napomknął, pewnie by mnie próbował uspokoić nowymi bajeczkami. Na razie muszę zachować w tajemnicy swoje odkrycie, nie zdradzać się ze swoimi obawami i mieć

oczy szeroko otwarte. Albo moje podejrzenia są fałszywe, albo znajduję się rzeczywiście w beznadziejnej sytuacji. Jeżeli prawdą jego to drugie, będę musiał wytężyć wszystkie swoje siły, by w miarę cało wyjść z opresji.

Usłyszałem zgrzyt dużej bramy i zaraz się domyśliłem, że hrabia wrócił. Nie przyszedł od razu do biblioteki, tak więc na palcach skradałem się do mojej kwatery. Przez uchylone drzwi zobaczyłem, jak hrabia zaściela moje łóżko. To potwierdziło moje wcześniejsze przypuszczenia, że w zamku nie ma żadnej służby. Ostatnim dowodem na to był fakt - co również teraz spostrzegłem - że hrabia sam

nakrywa do stołu. Tak jest! Wszystkie czynności porządkowe wykonywał osobiście pan i władca tego ponurego zamczyska.

Zadrżałem na myśl, że skoro nikogo innego tu nie ma, to koczem, którym tu przybyłem, musiał powozić także sam hrabia. Myśl ta napawa mnie zgrozą, bo znaczyło to, że Dracula jednym gestem ręki panował nad sforą wilków! Ludzie z Bystrzycy, jak również moi towarzysze podróży z dyliżansu, przejawiali jakieś szczególne obawy o mnie. Dawali mi krzyżyki, czosnek, dzikie róże, olchowe kołki. Niechaj Bóg ma w opiece tę dobrą kobiecinę, która zawiesiła mi na szyi krzyżyk! Zawsze, kiedy go dotykam, czuję wewnętrzne uspokojenie i napływ nowych sił. Może dziś wieczorem uda mi się w jakiś sposób skłonić hrabiego, by mi opowiedział cokolwiek o sobie. Muszę podejść go ostrożnie, aby nie wzbudzić podejrzeń.


Północ

Odbyłem z hrabią długą rozmowę. Wypytywałem go o dzieje Transylwanii. Temat bardzo go ożywił. Kiedy opowiadał o dawnych czasach, o ludziach, a szczególnie o wojnach, sprawiał wrażenie bezpośredniego uczestnika tamtych wydarzeń. Wyjaśnił mi, że bojar dumę ze swojej ojczyzny i dumę ze swojego rodu utożsamia z własną dumą, sławę swoich przodków z własną sławą, ich losy z własnym losem. Gdy tylko napomknął o sobie i ojczyźnie, od razu używał liczby mnogiej, niczym król. Chciałbym zapisać jego opowieść jak najdokładniej. Niczym w iluzjonie przewijały się przede mną obrazy z historii tutejszego regionu. Hrabiego niezwykle poruszyła własna opowieść. Długimi krokami przemierzał komnatę wzdłuż i wszerz, szarpał swoje bujne wąsy, brał w rękę różne przedmioty, ściskając je w mocnych dłoniach, jak gdyby chciał je rozgnieść.

- My, Szeklerzy, mamy się czym chwalić; w naszych żyłach płynie krew dzielnych narodów, które walczyły jak lwy w imię przyszłego losu tej ziemi. To właśnie tu, do tygla narodów europejskich, mężny szczep wniósł walecznego ducha, daje go mu do kołyski przez Thora i Wodyna. Na terenach europejskich, azjatyckich i afrykańskich wojownicy postępowali z takim okrucieństwem, że wszystkie narody uważały ich za stada wilkołaków. A kiedy waleczny ten lud dotarł w te strony, zastał tu Hunów. Hunowie także przewalali się przez kontynent jak burza - wymierające narody twierdziły, że w żyłach Hunów płynie krew starych czarownic, wypędzonych ze Scytii, gdzie parzyły się z diabłami. Nonsens! Który bowiem diabeł, albo która czarownica, posiada tak potężną moc jak Attyla, praojciec naszego ludu!

Hrabia machnął ręką i kontynuował z zapałem:

- A zatem, czy można się dziwić, że waleczność jest podstawową cechą naszej natury? Gdy do naszych granic zbliżali się Madziarzy, Lombardczycy, Awarowie, Bułgarzy albo Turcy, pędziliśmy ich z powrotem. Nawet Arpad ze swoimi legionami nie przeszedł przez nasze tereny. Pokonaliśmy wielu najeźdźców. Zwycięzcy Madziarzy przez wieki całe uznawali Szeklerów za swoich krewnych, a nawet powierzali nam strzeżenie granic z Turcją. Gdy tylko rozlegał się głos trąbki polowej, jako pierwsi stawaliśmy pod królewskim sztandarem. A wtedy, kiedy i Wołosi, i Węgrzy cofnęli się przed półksiężycem, jeden z naszych ziomków ze swoimi oddziałami śmiało przekroczył Dunaj, bijąc Turków na ich własnym terenie. Wódz ten nazywał się Dracula! To właśnie Dracula ustawicznie zagrzewał rodaków do walki, a ci - również w czasach późniejszych - wciąż od nowa formowali szyki, przeprawiali się przez wielką rzekę i tłukli się z Turkiem. Ile razy Draculę stamtąd wyganiano, on uparcie wracał. Wracał i wtedy, kiedy wybito mu wszystkich wojowników i tylko on jeden uszedł z życiem. Wracał, bo wiedział, że tylko on może odnieść zwycięstwo. Po bitwie pod Mohaczem wojownicy z rodu Draculów nie ulegli, walczyli dalej, ponieważ nasz duch nie znosi niewoli. My, Szeklerzy, możemy się poszczycić tak chwalebną historią, o jakiej ani Habsburgom, ani Romanowom, nawet się nie śni. Czasy wojenne skończyły się. Nastąpił pokój haniebny. Krew teraz jest bardzo cenna, a sława narodów wielkich duchów wydaje się być bajką.

Tak rozprawiał. Tymczasem zaczęło świtać. Wtedy dopiero poszliśmy się położyć. (Notatnik ten niejednemu kojarzył się będzie z „Arabskimi Nocami”; tam i tu wszystko przerywa pianie koguta).


12 maja

Zacznę od faktów - gołych, suchych faktów. Wczoraj wieczorem hrabia Dracula wszedł do mojej komnaty z dużym pakietem pytań na tematy prawnicze. Musiałem więc spędzić cały dzień nad książkami, jak gdybym powtarzał niedawny egzamin na fakultecie. W pytaniach hrabiego zawarty był pewien charakterystyczny rys, dlatego przedstawię dokładniej przebieg rozmowy.

Najpierw hrabia zapytał, czy w Anglii można mieć dwóch albo i więcej przedstawicieli prawnych? Odpowiedziałem, że każdy może wynająć chociażby tuzin prawników, ale że w zupełności wystarczy, jeżeli w sprawę zaangażuje się jeden adwokat. Gdyby człowiek zbyt często zmieniał swoich przedstawicieli, działałby na własną szkodę. Hrabia zdawał się rozumieć mój punkt widzenia i zadał następujące pytanie: czy gdyby powierzyć jednemu adwokatowi finansowanie, a drugiemu przeprawę statkiem morskim, wynikną z tego jakieś praktyczne problemy? Prosiłem o bliższe wyjaśnienie. Wtedy hrabia powiedział:

- Podam panu taki przykład: nasz wspólny przyjaciel, pan Peter Hawkins, który mieszka daleko od Londynu, w cieniu katedry exeterskiej, kupi dla mnie - za pośrednictwem pańskiej szanownej osoby - dom w Londynie. W porządku. Pragnę jednak w tym miejscu zaznaczyć w sposób jak najbardziej szczery, że dlatego nie obrałem sobie przedstawiciela spośród londyńczyków, by moje życzenie nie kolidowało z jakimś lokalnym interesem; człowiek stale mieszkający w Londynie mógłby mieć na względzie interes swój, albo swoich przyjaciół. Dlatego zdecydowałem się na takiego adwokata, który będzie bronił mojego interesu. A teraz, na przykład, gdybym chciał przeprawić jakiś towar powiedzmy do Newcastle, Durham, Harwich, albo Dover - czy nie byłoby prościej, gdybym do tej sprawy wynajął adwokata bezpośrednio w odpowiednim porcie?

Przyznałem, że tak być może, lecz dodałem, że prawnicy i tak najczęściej pracują systemem agencji i jakikolwiek adwokat, poprzez przekazanie mu odpowiednich instrukcji, spełni każde życzenie swojego klienta.

- Rozumiem - odrzekł hrabia. - Ale gdybym tam miał swojego adwokata, mógłbym mu wydawać polecenia osobiście, prawda?

- Oczywiście - przytaknąłem. - W tej sposób często postępują handlowcy, którzy niechętnie składają wszystkie swoje interesy na barki jednemu adwokatowi.

- Wspaniale! - zawołał hrabia i obsypał mnie pytaniami o formalności uwiązane z wysyłką towarów i ewentualne trudności, których, których - jeśli się je przewidzi - można ich uniknąć.

Wyjaśniłem mu wszystko najlepiej jak umiałem. Przy tej okazji zauważyłem, że z hrabiego byłby całkiem niezły adwokat, myślał bowiem o każdym, najdrobniejszym szczególe. Jak na człowieka, który nigdy nie był w Anglii i nie miał kontaktu z prawem, jego wiadomości były zadziwiająco szerokie. Na zakończenie podparłem swoje wywody odpowiednią literaturą. Kiedy skończyłem hrabia zmienił temat rozmowy.

- Czy pan już napisał list do naszego przyjaciela, Petera Hawkinsa, lub kogokolwiek innego? - zapytał troskliwie.

Z przykrością mu wyznałem, że jeszcze nie, ponieważ nie widzę sposobu wysłania stąd korespondencji.

- To niechże pan nie czeka, młody przyjacielu - rzekł, kładąc mi rękę na ramieniu. - Proszę napisać do pana Hawkinsa i do kogo pan tylko zechce. Proszę łaskawie zawiadomić adresatów swoich listów, że zostaje pan u mnie jeszcze przez miesiąc.

- Aż tak długo? - zdziwiłem się, a serce moje wypełnił niepokój.

- Takie jest moje życzenie, a pan nie może mi odmówić. Jako przedstawiciel mojego przyjaciela, a pańskiego pracodawcy, przyjął pan na siebie obowiązek spełnienia wszystkich moich życzeń i poleceń. Z pewnością nie wymagam od pana więcej niż on, nieprawdaż?

Nie pozostawało mi nic innego, prócz biernego przytaknięcia. Istotnie, wykonywałem przecież zadanie, powierzone mi przez pana Hawkinsa. Pilnowałem zatem jego interesu, a nie swojego. Co więcej, upiorny wzrok hrabiego Draculi i całe jego zachowanie nie pozwalały mi ani na chwilę zapomnieć, że jestem tu w charakterze więźnia, którego zdanie zupełnie się nie liczy.

Hrabia potraktował moją uległość jako swoje zwycięstwo i kontynuował głosem nie znoszącym sprzeciwu:

- Muszę prosić, młody przyjacielu, żeby pan w swoich listach poruszał li tylko sprawy służbowe. Pańskich przyjaciół wystarczająco ucieszy ogólne zdanie, że powodzi mu się dobrze i zapowiedź rychłego powrotu do domu.

Podał mi trzy kartki papieru listowego i trzy koperty. Zauważyłem jego znaczący uśmiech, którym dawał mi do zrozumienia, że powinienem uważać na każde słowo, ponieważ i tak moje listy przeczyta. Postanowiłem napisać do pana Hawkinsa list czysto służbowy, zaś prywatny dopiero przy nadarzającej się po temu okazji, w tajemnicy. Wtedy spróbuję tak samo dyskretnie napisać i do Miny,

ale stenograficznie, co hrabiego z pewnością wyprowadzi z równowagi. Zabrałem się więc do korespondencji. Po napisaniu dwu suchych listów zaczytałem się w jakiejś książce, czekając aż hrabia skończy swoje. Skreślił on kilka krótkich listów, czerpiąc do nich dane z książek leżących na stole. Gdy skończył moje listy dołączył do swoich, schował przybory do pisania i wyszedł. Nachyliłem się

nad stołem, chcąc zobaczyć, do kogo hrabia pisze. Nie odczuwałem przy tym najmniejszych wyrzutów sumienia. W zaistniałej sytuacji musiałem ratować się w każdy możliwy sposób.

Pierwszy list był adresowany do niejakiego Samuela F. Billingtona w Whitby, Crescent nr 7; drugi do pana Lautnera, w Warnie; trzeci do firmy Coutts i spółka, w Londynie; czwarty przeznaczony był dla banku Klopstock i Billrauth w Budapeszcie. Drugi i czwarty nie były zapieczętowane. Już miałem w nie zajrzeć kiedy zauważyłem, że drzwi się uchylają. Szybko przyjąłem poprzednią pozycję i udawałem, że czytam. Hrabia wszedł do biblioteki z jeszcze jednym listem w ręku. Sięgnął po koperty, nakleił na nie znaczki i zwrócił się do mnie ze słowami:

- Ufam, że mi pan wybaczy, jeśli się oddalę - ale dziś wieczorem mam jeszcze sporo obowiązków. Z pewnością niczego specjalnego pan nie potrzebuje.

Stojąc już w drzwiach zawahał się, po czym powiedział z naciskiem:

- Muszę pana ostrzec, i to bardzo poważnie, pod żadnym pozorem proszę nie kłaść się do snu w innej części zamku. Jest to prastara posiadłość, różne rzeczy tu się działy, mogłyby pana prześladować, powiedzmy, złe sny. proszę pamiętać o przestrodze i mieć się na baczności! Gdy poczuje się pan senny, proszę udać się do swojej sypialni. Tylko tam może pan spokojnie i bezpiecznie odpocząć. W przeciwnym razie, no cóż - wykonał gest, jakby umywał ręce.

Zrozumiałem go dobrze; czy jednak jakiś sen mógłby być straszniejszy od tych okropnych, ponurych i tajemniczych sideł, które na mnie zastawiono, i w które - czułem to - oplatały mnie coraz silniej.

Później

Po odejściu hrabiego udałem się do swojej sypialni. Zawiesiłem nad łóżkiem krzyż - sądzę, że uchroni mnie przed koszmarnymi snami. Po chwili wyszedłem z mojej izby i udałem się kamiennymi schodami do okien skierowanych na południe. Chociaż lasy na horyzoncie były dla mnie obecnie niedostępne, jednak ich widok stanowił dla mnie namiastkę wolności, w porównaniu z zacienionym ponurym podwórzem. Ogromnie pragnąłem kilku łyków świeżego powietrza. Czułem, jak bardzo wyczerpują mnie nocne rozmowy. Działają mi na nerwy. Boję się własnego cienia, ulegam rozmaitym urojeniom, miewam halucynacje. Mam nieodparte wrażenie, że znajduję się w zaklętym zamku, dosłownie i w przenośni.

Wychyliłem się z okna aż do pasa. Cała okolica widoczna była jak za dnia. Zauroczony oglądałem skąpaną w poświacie księżyca scenerię. Nagle zauważyłem, piętro niżej, z lewej strony, gdzie prawdopodobnie ma swoje pokoje hrabia, że coś się poruszyło.

Zobaczyłem wystającą z okna głowę.

Nie widziałem twarzy, ale kształt szyi i znajome ruchy nie budziły żadnych wątpliwości: to musiał być on. Ogarnęła mnie zgroza: przez okno wypełzła cała postać i - głową w dół, w pelerynie przypominającej wielkie, czarne skrzydła - opuszczała się po murze w głęboką otchłań.

Z początku nie wierzyłem własnym oczom. Przez chwilę myślałem, że uległem dziwnemu złudzeniu optycznemu, wywołanemu w bladej poświacie księżyca grą świateł i cieni. Im dłużej się jednak przypatrywałem, tym nabierałem mocniejszego przekonania, że nie mogę się mylić. Wytężonym wzrokiem dostrzegałem bardzo wyraźnie, jak szponiaste palce czepiają się każdego wystającego kawałka muru, jak wbijają się w liczne szpary po odpadniętym tynku.

Hrabia Dracula, niczym wielka jaszczurka, osuwał się coraz to niżej.

Na Boga! Cóż za człowiek, cóż to za stworzenie o ludzkich kształtach!

Ogarnął mnie okropny lęk; rosło potworne przerażenie - doznawałem paraliżującej myśli, iż nie ma dla mnie ratunku.

Jestem osaczony przez zło, które boję się nawet nazwać...

15 maja

Ponownie widziałem hrabiego Draculę wychodzącego przez okno i pełzającego po kamiennych murach zamku niby wielka jaszczurka. Opuścił się on kilkadziesiąt metrów w dół i zniknął w jakiejś dziurze, czy oknie. Odległość od mojego punktu obserwacyjnego była zbyt duża, a kąt zbyt ostry, bym mógł zobaczyć cokolwiek więcej. Widziałem natomiast, że na pewno wyszedł z zamku i że oto nadarzyła mi się okazja na dokładniejszą niż do tej pory penetrację ponurej budowli...

Wróciłem do swojej komnaty po latarnię i wyruszyłem na obchód, szarpiąc się po drodze z kolejnymi drzwiami. Tak jak przypuszczałem, wszystkie były pozamykane, a zamki przy nich stosunkowo nowe. Zszedłem kamiennymi schodami do głównego hallu na parterze. Stwierdziłem, że ciężkie łańcuchy można z łatwością zdjąć, aliści brama pozostała zamknięta.

Klucz do bramy - pomyślałem - znajduje się prawdopodobnie w komnacie hrabiego; trzeba będzie sprawdzić. Obszedłem wszystkie dostępne klatki schodowe i korytarze, mocując się z każdymi drzwiami. Wreszcie natrafiłem na jedne, które pod naporem moich barków ustąpiły. Nie były bowiem zamknięte na klucz, nieco tylko opadły na starych zawiasach i dlatego przy otwieraniu stawiały duży opór. Okna komnaty wychodziły na zachód i na południe. Za nimi, po obu stronach, ciemniały urwiska przerażająco strome i głębokie niczym piekielne otchłanie. Przez trapezowate szybki okienne przenikało miękkie światło księżyca - oświetlało wyraźnie zakurzone, dosyć współczesne meble. Latarnia nie była tu właściwie konieczna, ale cieszyłem się, że ją mam, gdyż bałem si otaczających mnie zewsząd ciemnych czeluści. Ponura obecność murów zamczyska wywoływała w moim mózgu tak niemiłe skojarzenia, iż stygło mi serce, a nerwy odmawiały posłuszeństwa. Wyjątkowo w tej komnacie czułem się lepiej. Moją sypialnię, bibliotekę i jadalnię przez częstą w nich bytność hrabiego, bez reszty znienawidziłem.

Usiadłem przy dębowym stoliczku, nad którym - kiedyś tam - pewnie pochylała się jakaś piękność, w zadumaniu i z wypiekami na policzkach układając z serca płynące liściki miłosne. Ja natomiast rozłożyłem się tu ze swoim notatnikiem i próbuję stenograficznie zapisać, co wydarzyło się od chwili, kiedy otworzyłem go po raz ostatni.

Mamy dziewiętnasty wiek. Lecz - jeśli zmysły mnie nie mylą, a rozum nie zawodzi - dawne stulecia tu i ówdzie utrzymują swoje władanie, a nasza współczesność jeszcze długo nie będzie w stanie im go odebrać.

16 maja, rano

Niech Bóg mnie zachowa przy zdrowych zmysłach!

Moja jedyna nadzieja w tym, że mimo wszystko zdołam zachować niczym nie zmącony umysł (jeżeli dotąd nie jestem wariatem!) - w przeciwnym razie już nic mi nie pomoże. Jestem przekonany, że ze wszystkich otaczających mnie potworności, najmniej obawiam się hrabiego Draculi. Jak to możliwe? Otóż na nim mogę jako tako polegać, dopóty, dopóki służę jego zamiarom. Mój Boże! Muszę za wszelką cenę kierować się rozsądkiem; innej drogi nie ma, gdyż naprawdę jestem bliski szaleństwa. Wiele rzeczy, które - jak dotąd - wprowadzały mnie li tylko w zdumienie, zaczyna mi się jawić w zupełnie innym świetle. Przekonałem się, że hrabia, udzielając mi ostrzeżenia, miał po stokroć rację!

Wczoraj, gdy zakończyłem notatki i z zadowoleniem chowałem do kieszeni brulion i przybory do pisania, opanowała mnie okropna senność. Wprawdzie pamiętałem dokładnie dziwne ostrzeżenie hrabiego, ale postanowiłem je zlekceważyć. Sama myśl o buncie sprawiała mi przyjemność, a dokonanie - rozkosz. Dlaczego miałbym wracać do swojej sypialni, skoro zupełnie dobrze mogę się wyspać tu, w tej komnacie, w której zapewne przesiadywały i pośpiewywały dawne mieszkanki zamku, gdzie samotne żony tęskniły do swoich mężów, wezwanych w pole przez bezwzględnego boga wojny.

Położyłem się na zakurzonej kanapie i powoli zasypiałem. Chciałbym wierzyć, że zasnąłem na dobre, że wszystko należało do złego snu, ale mam uzasadnione obawy, że co nastąpiło działo się na jawie i rzeczywiście miało miejsce.

Opiszę to:

W półśnie odniosłem nagle dziwne wrażenie, że nie jestem sam, chociaż w komnacie niby nic się nie zmieniło: na podłodze pokrytej grubą warstwą wieloletniego kurzu odznaczały się tylko moje ślady, oświetlone blaskiem księżyca. Odruchowo podniosłem wzrok nieco wyżej i... zobaczyłem stojące nad moją kanapą trzy młode kobiety - sądząc po strojach - szlachcianki. W pierwszej chwili myślałem, że śnię, ponieważ - chociaż blask księżyca był bardzo jasny - ich ciała nie rzucały żadnego cienia. Wpatrując się we mnie szeptały coś między sobą. Dwie z nich miały długie, kruczoczarne włosy, orle nosy, jak hrabia i duże oczy czerwonawo połyskujące w blasku księżyca. Trzecia była blondynką o oczach lśniących niczym jasne szafiry. Wszystkie trzy szczerzyły do mnie błyszczące, białe i ostre zęby. Zęby niczym perły jaśniały zza pełnych, rubinowych warg, rozchylonych w jak gdyby namiętnym półuśmiechu. Ogarnęła mnie śmiertelna zgroza, ale jednocześnie i dziwne pragnienie - ba, dzika żądza! Chryste Panie! Przecież ja pragnąłem, żeby mnie tymi rubinowymi, pożądliwymi ustami całowały! Wiem, że nie powinienem tych słów zapisywać, ponieważ któregoś dnia mój notatnik pewnie wpadnie w ręce Miny i to moje wyznanie sprawi jej ból - ale taka jest prawda. Kobiety znów zaczęły między sobą coś szeptać, po czym wybuchnęły srebrzystym śmiechem, brzmiał on jednakowoż zimno, trupio. Blondynka kokieteryjnie przeczyła ruchem głowy, podczas gdy pozostałe dwie niewiasty usilnie ją do czegoś namawiały. W końcu jedna z nich zawołała zachęcająco:- No, idź! Jesteś pierwsza, masz prawo zacząć, a my będziemy po tobie.

Druga czarnulka zachichotała:

- Jest młody i silny. Wystarczy mu całusów dla nas wszystkich.

Leżałem bez ruchu. Nie mogłem wydobyć z siebie głosu, by zapytać kim są i skąd się wzięły? Przeszywałem je wzrokiem, czując ogarniającą mnie falę gorąca, błogiego preludium do oczekującej mnie niepohamowanej rozkoszy. Blondynka pochyliła się nad moją twarzą, czułem jej oddech. Bałem się szerzej otworzyć powieki, ale i bez tego widziałem wszystko. Blondyna uklękła, wprost połykając mnie oczami. Emanujące z nich pożądanie wzbudziły we mnie naprzemian rozkosz i odrazę. Zbliżyła usta do mojej twarzy, oblizując wargi niczym zwierzę. Na ustach i na języku perliła się gęsta, spieniona ślina. Pochylała swoją twarz coraz niżej, bliżej... swoich ust nie kierowała jednak ku moim, lecz zbliżała je coraz bardziej do szyi! Poczułem jej gorący oddech, raptem ostre zęby dotknęły mojej tętnicy szyjnej. Zacisnąłem powieki i z walącym jak młot sercem czekałem, co będzie dalej... Ogarnęło mnie trudne do określenia uczucie... I w tym momencie stanął nade mną hrabia. Nie posiadał się ze złości, wściekle wykrzywiał twarz, a jego oczy miotały błyskawice. Zobaczyłem, jak jedną ręką chwycił blondynkę za delikatny kark, drugą podniósł ją na nogi i cisnął w kąt. Potem zabrał się do obu czarnul, odrzucając je na boki. Wykonał przy tym gest, którego użył odpędzając wilki. W jego oczach pojawiły się czerwone błyski, gdy surowo karcił nieznane mi kobiety:

- Zabroniłem wam go dotykać! Zabroniłem wam nawet na niego spojrzeć! Wy jędze przeklęte! Precz, co, jazda stąd! Ten człowiek należy do mnie! Jeszcze raz was przyłapię, a zobaczycie, co z wami zrobię, niewdzięcznice!

Blondynka uśmiechnęła się bezczelnie i zawołała:

- Tyś nigdy nie kochał! Tyś nigdy nie kochał!

Dołączyły do niej dwie pozostałe i śmiejąc się upiornie zgłaszały jakieś pretensje. Był to istny sabat czarownic.

Wtedy hrabia Dracula złożył im straszną, złowróżbną dla mnie obietnicę:

- Przyrzekam, że kiedy nim się nasycę, pozwolę wam zacałować go na śmierć. A teraz precz! Już was tu nie ma! Muszę go obudzić!

- A na dzisiejszy wieczór nic nie dostaniemy? - zapytała jedna. Wskazała na leżący na podłodze wór, w którym się coś poruszało. Hrabia skinął głową przyzwalająco. Kobieta jednym susem doskoczyła do worka i zajrzała do jego wnętrza. Jeżeli słuch mnie nie mylił usłyszałem słabe szlochanie, jakby na wpół uduszonego dziecka. Pozostałe dwie zjawy doskoczyły do tej pierwszej i chichocząc grzebały w worku. Nagle wszystkie trzy zniknęły, a razem z nimi tajemniczy wór. Dziwne, ale w tamtej części komnaty nie było żadnych drzwi, a przecież obok mnie przechodziły! Jakby po prostu rozpłynęły się w świetle księżyca. Moje nerwy nie wytrzymały. Zemdlałem...


Rozdział 4 - Notatnik Jonathana Harkera (ciąg dalszy)

Obudziłem się w swoim łóżku. Jeżeli nie śniłem, to moich przenosin mógł dokonać tylko hrabia. Szukałem dowodów tego, ale wyniki nie były jednoznaczne. Znalazłem kilka mało istotnych faktów: inaczej niż zwykle ułożone ubranie, nie nakręcony zegarek, chociaż przed snem zawsze go nakręcałem. Takie drobnostki mogły równie dobrze świadczyć o moim roztargnieniu. Muszę zatem zaczekać na potwierdzenie prawdy o ubiegłej nocy. Jeżeli przyjąć, iż przeniósł mnie tu, a następnie rozebrał do snu hrabia, całe szczęście, że nie ma on w zwyczaju grzebać ludziom po kieszeniach. Bo gdyby znalazł mój notatnik, z pewnością by mi go zarekwirował, a może i zniszczył. Sypialnia którą zajmowałem, dotąd pełna strachu, teraz wydawała się być bezpiecznym azylem - cóż bowiem może być straszniejsze od zjaw, chcących z człowieka wyssać krew.

18 maja

Poszedłem obejrzeć ową zagadkową komnatę za dnia, by ostatecznie rozszyfrować dręczącą mnie zagadkę. Lecz nic z tego nie wyszło, gdyż drzwi były zamknięte na klucz. Obawiam się jednak, że to nie był sen. Postanowiłem dostosować swoje postępowanie do zaistniałej sytuacji i działać zgodnie z instynktem samozachowawczym.


19 maja

Jestem w klatce!

Wczoraj wieczorem hrabia poprosił mnie uprzejmie, żebym napisał trzy listy: w jednym mam zawiadomić, że swoje zadanie już wykonałem i wkrótce wracam do domu; w drugim mam podać, że już opuściłem zamek i dotarłem do Bystrzycy; w trzecim mam donieść o wyjeździe z Transylwanii w kierunku Londynu. Moja odmowa nie miałaby sensu - narażać się na gniew hrabiego i wzbudzać jego podejrzenia, jakżeż dla mnie niebezpieczne. Przecież hrabia Dracula musi być świadom tego, iż wiem wystarczająco dużo, by go zdemaskować - zapewne już obmyśla sposób zadania mi śmierci. Jedyną szansą jest gra na zwłokę i spokojne szukanie możliwości wydostania się z opresji. A nuż nadarzy się okazja wydostania się z jego szponów.

Kiedy przytaknąłem skinieniem głowy, hrabia wyjaśnił mi sens swojej prośby: w okolicy niewiele jest urzędów pocztowych, ponadto działają opieszale, tymczasem on, udzielając mi gościny, nie może dopuścić, aby z braku wieści ode mnie, moich bliskich dręczył jakikolwiek niepokój. Dodał jeszcze, że moje listy złoży w Bystrzycy i zadba o to, żeby odsyłano zawsze ten aktualny.

Udawałem zrozumienie dla jego troski, zagadnąłem tylko, jak te listy datować. Hrabia zastanowił się i rzekł:

- Pierwszy powinien nosić datę dwunastego czerwca, drugi dziewiętnastego, a trzeci dwudziestego dziewiątego.

Dowiedziałem się zatem, ile mi życia pozostało. Boże! Miej mnie w swojej opiece!

28 maja

Sądziłem, że wreszcie nadarzyła mi się okazja do wysłania sekretnych listów. Do zamku przybyła grupa Cyganów. W tej części świata żyje ich wielu, na Węgrzech i w Transylwanii kilkadziesiąt tysięcy, albo i więcej. Prawie wszyscy oni lawirują na pograniczu prawa, albo i poza nim. Cyganie zwykle trzymają się jakiegoś bogatego szlachcica lub bojara, a niektórzy nawet przywłaszczają sobie

jego nazwisko. Odważni bywają tylko w dużej grupie. Są bezbożni, tkwią po uszy w przesądach, między sobą rozmawiają wyłącznie własnym językiem.

Postanowiłem skorzystać z ich wizyty i wysłać w świat prawdziwą informację o moim położeniu. Błyskawicznie napisałem dwa listy: do Miny stenograficznie, natomiast do pana Hawkinsa normalnie, lecz tylko tyle, żeby się skontaktował z Miną. Opisując Minie swoją sytuację unikałem dramatycznych szczegółów, które by ją śmiertelnie przeraziły. Gdyby nawet hrabia te listy przechwycił, nic z nich by nie zrozumiał!

Podszedłem do okna i próbowałem nawiązać z Cyganami bliższy kontakt. Zauważyli mnie, zdjęli kapelusze, kłaniali się i wykonywali w moim kierunku jakieś gesty, których znaczenia nie rozumiałem tak samo, jak ich języka. Rzuciłem przez zakratowane okno kilka monet, w ślad za nimi poszybowały oba listy. Rozpaczliwie gestykulując dawałem Cyganom do zrozumienia, żeby oddali listy na pocztę. Wyglądający na przywódcę zgrabnie złapał je w locie, przycisnął do serca, wykonał ukłon, po czym schował oba listy pod czapkę.

Więcej uczynić nie mogłem. Potem udałem się do biblioteki i zająłem się czytaniem.

Po pewnym czasie pojawił się hrabia. Usiadł przy mnie, wyjął z kieszeni oba moje listy i powiedział znacząco:

- Odebrałem Cyganom te oto listy. Nie mam pojęcia, jak weszli w ich posiadanie. Proszę spojrzeć, jeden jest pisany przez pana, a zaadresowany do mojego przyjaciela, Petera Hawkinsa. Ten drugi zaś - hrabia przybrał marsową minę, a gdy spoglądał na stenograficzne znaki oczy iskrzyły mu się nienawistnym błyskiem - ten jest jakimś paskudztwem. Ufam, że ten rebus nas nie dotyczy, inaczej trzeba by to uznać za nadużycie przyjaźni i gościnności.

Z zimną krwią stenogram wraz z kopertą przysunął do płomienia lampy, zaczekał aż papier zamienił się w popiół, a potem kontynuował:

- List do pana Hawkinsa oczywiście wyślę, ponieważ pańska korespondencja jest dla mnie - tu głośno przełknął ślinę - świętą. Proszę tylko o wybaczenie, w roztargnieniu rozerwałem kopertę. Proszę inną, czystą, niechaj pan wypisze adres.

Zrobiłem, o co prosił i list mu zwróciłem. Gdy wychodził, przekręcił klucz w zamku. Opadłem na kanapę i zasnąłem.

Po około dwóch godzinach obudziło mnie wejście hrabiego. Odnosił się do mnie bardzo uprzejmie, ze zrozumieniem pokiwał głową i powiedział troskliwie:

- Zmordowany pan jest przyjacielu. Proszę iść do siebie, położyć się i dobrze wyspać. Dziś wieczorem nie będę mógł panu towarzyszyć, gdyż mam wiele zajęć.

Udałem się do swojej sypialni. To dziwne, ale tej nocy nic mi się nie śniło. Nawet rozpacz trafia niekiedy na martwą falę.

31 maja

Rano, ledwie otworzyłem oczy, wpadłem na pomysł, by zawsze nosić w kieszeni kilka kopert i papier listowy. Tak na wszelki wypadek, gdyby nadarzyła się jakaś okazja do wysłania nielegalnej wiadomości. Czekała mnie nowa niespodzianka! Z walizy podróżnej zniknęły wszystkie papiery - nawet notatki z rozkładu jazdy pociągów. Musiałem na chwilę przysiąść, by zebrać myśli. Potem dokładnie przejrzałem swoje bagaże oraz szafę, w której miałem złożoną odzież. Ubranie, w którym przyjechałem, płaszcz i peleryna także zniknęły bez śladu.

Widocznie hrabia knuje jakiś diabelski plan...

17 czerwca

Słońce stało już wysoko, gdy obudziło mnie trzaskanie z batów i tętent kopyt. Rzuciłem się ku oknu i zobaczyłem wjeżdżające na dziedziniec dwa duże wozy drabiniaste, każdy zaprzężony w ósemkę rosłych koni pociągowych. Obok zaprzęgów uwijali się Słowacy w szerokich kapeluszach, brudnych kożuchach, w wysokich butach z cholewami, przepasani charakterystycznymi rzemieniami,

nabijanymi mosiężnymi ćwiekami. Wozacy pokrzykiwali i okładali konie długimi batami.

Oto szansa jedna na tysiąc!

Dopadłem drzwi, chcąc zbiec na dół i uciec przez otwartą bramę. Nie doceniłem jednak przebiegłości hrabiego. Przewidział on i taką okoliczność. Byłem zamknięty na klucz.

Wróciłem do okna i zacząłem do tych ludzi rozpaczliwie krzyczeć. Patrzyli na mnie zdumieni, potem adresowali w moim kierunku jakieś znaki, gesty. Wtem wynurzył się skądś znajomy mi już przywódca Cyganów, coś do Słowaków zagadał i wszyscy gromko się roześmiali. Od tej chwili moje nawoływania nie robiły na nich żadnego wrażenia, przestali mnie dostrzegać i zajmowali się swoją robotą. Zdejmowali z wozów duże skrzynie, mające z obu stron uchwyty z grubych sznurów. Sądząc po odgłosach skrzynie były puste. Składali je pod murem. Gdy skończyli Cygan wręczył im kilka srebrnych monet - splunęli na nie - na szczęście, i zaraz wskoczyli na wozy. Po chwili trzask batów ucichł gdzieś w dolinie.

24 czerwca, nad ranem

Wczoraj wieczorem hrabia pożegnał mnie wcześniej niż zwykle i udał się do siebie. Odczekałem chwilę, po czym pobiegłem krętymi schodami do „mojego” okna, wychodzącego na południe. Spodziewałem się zobaczyć coś nowego, ponieważ ostatnio działy się w zamku dziwne rzeczy i panował ożywiony ruch. Cyganie jeździli w tę i z powrotem, od czasu do czasu dobiegał mnie stukot czekanów i pobrzękiwanie szpadli. Zdaje się, że następowało urzeczywistnianie jakiegoś diabelskiego planu.

Już od pół godziny stałem w oknie, lecz w moim polu widzenia nie działo się nic nadzwyczajnego. W końcu jednak w oknie hrabiego coś się poruszyło. Po chwili wynurzyła się z niego postać mojego ciemiężyciela. Jakie było moje zdziwienie, gdy zobaczyłem, że hrabia ma na sobie moje ubranie, w którym tu przybyłem. Przez plecy miał przewieszony ów straszliwy wór, o który pamiętnej

nocy szarpały się trzy koszmarne kobiety. Mój klient - pomyślałem z wisielczym humorem - niewątpliwie udaje się na łów, i to jeszcze w moim ubraniu. A zatem przygotował następną chytrą sztuczkę: chce stworzyć dowody, że widziano mnie tu i ówdzie, w miejscowościach wymienionych w listach, jakie napisałem pod przymusem. Ach więc po to ta cała maskarada - dla stworzenia odpowiednich

pozorów. Co gorsza - myślałem - jeżeli hrabia Dracula zrobi jakieś świństwo, okoliczni mieszkańcy gotowi przypisać to mnie!

Ogarnia mnie dreszcz kiedy myślę, ile zła zdolny jest wywołać Dracula, podczas gdy siedzę jak więzień i w przeciwieństwie do prawdziwego przestępcy nie korzystam z ochrony, jaką daje prawo.

Byłem zdecydowany tkwić w oknie aż do powrotu hrabiego. Pogrążyłem się w myślach i czekałem. Z nagła zobaczyłem na tle nieba wirujący i połyskujący w świetle księżyca obłok drobnego pyłku. Obok lśnił wszystkimi kolorami tęczy, unosił się i opadał, rozdzielał się na kilka mniejszych części, to znów łączył się w całość. Urzekające zjawisko. Napawało mnie jakimś wewnętrznym spokojem, wprowadzało w pogodny nastrój. Usadowiłem się w oknie jak najwygodniej i z przyjemnością obserwowałem niecodzienne harce światła.

Raptem, gdzieś z doliny, odezwało się przeciągłe, żałosne psie wycie. Przeszył mnie dreszcz. Wycie wzmagało się, sprawiało moim uszom wprost fizyczny ból, wwiercało się w mózg, podczas gdy - zależnie od jego intonacji i intensywności - obłok dziwnego pyłu zdawał się poruszać w takt psiego koncertu, tańcząc to wolniej, to szybciej, zmieniając swoją długość, szerokość, wysokość i tworząc cudaczne konfiguracje. Czułem się jak zahipnotyzowany. Wtem obłok rozdzielił się na trzy kawałki, a każdy z nich z wolna przybierał kształt jednej z owych kobiecych zjaw, którym - wcześniej czy później, zgodnie z wolą hrabiego - mam zostać rzucony na pożarcie. Krzyknąłem i rzuciłem się do ucieczki. Lotem błyskawicy pokonałem i rzuciłem się do ucieczki. Lotem błyskawicy pokonałem odległość dzielącą mnie od bezpiecznego zacisza mojej sypialni. Tu nie docierało światło księżyca, tylko płomień lampy tańczył wesoło, rzucając na ściany miękkie cienie.

Minęły dwie godziny, gdy usłyszałem dochodzący od strony komnaty hrabiego dziki zgiełk, jakieś popiskiwania i śmiechy, oraz - o zgrozo - cienkie, przenikające do szpiku kości, dziecięce kwilenie. Po chwili wszystko ucichło. Z walącym jak dzwon sercem rzuciłem się do drzwi... Zamknięte od zewnątrz! O Boże, znów byłem li tylko więźniem! Bezsilnie usiadłem na łóżku, chowając rozpaloną

twarz w chłodnych dłoniach.

Z odrętwienia wyrwał mnie dochodzący od strony podwórza rozpaczliwy krzyk. Podszedłem do zakratowanego okna i zobaczyłem stojącą przed bramą wieśniaczkę. Była cała roztrzęsiona. Jedną rękę trzymała na sercu, jakby ją skrajnie wyczerpał długi bieg. Gdy zobaczyła moją twarz zawołała błagalnie, ale i groźnie:

- Potworze! Oddaj moje dziecko!

Rzuciła się na kolana, uniosła ręce w górę i wciąż powtarzała jedno i to samo:

- Potworze! Oddaj moje dziecko!

Wyrywała sobie włosy z głowy, pięściami waliła się w piersi, bliska postradania zmysłów. Słyszałem uderzenia gołych pięści w mocną bramę. Serce mi pękało, ale nic nie mogłem zrobić.

Wysoko, skądś z wieży, zabrzmiał donośnie metalowy, ostry głos hrabiego. Ze wszystkich stron - jakby w odpowiedzi - odezwały się wilki. W mgnieniu oka zaroiło się od bestii na przedmurzu zamku. Przystanęły na chwilę, zawyły, potem rzuciły się ku bramie i... głos wieśniaczki umilkł. Umilkł na wieki. Niebawem wilki merdając ogonami i oblizując długimi jęzorami zakrwawione pyski, odchodziły gdzieś w niezbadaną dal.

Nawet nie pożałowałem nieszczęsnej kobiety. Dobrze wiedziałem, co spotkało jej dziecinę. Może to i lepiej, że zginęła, zanim dowiedziała się prawdy.

Co stanie się ze mną? Co robić? Jak tu wymknąć się z okropnej niewoli nocy, ciemności i zgrozy?

25 czerwca, rano

Nikt, kto nie został poddany podobnym do moich nocnym torturom, nie zrozumie nigdy, jakim błogosławieństwem jest ranek. Ledwie się rozwidniło, opadł ze mnie wszystek strach. To tak, jak gdyby moje obawy i trwogi utkane zostały ze szronu, który topnieje już w pierwszych promieniach porannego słońca.

Muszę się wreszcie zdecydować na jakiś czyn. Dwa z moich upozorowanych przez hrabiego listów, mających niewątpliwie zadanie zatarcia po mnie wszelkich śladów, być może już wysłano. Nie mogę się bez przerwy wyłącznie zadręczać. Muszę coś przedsięwziąć!

Niebezpieczeństwo i strach czyhają na mnie zawsze w nocy. Za białego dnia nie widziałem hrabiego ani razu. Być może śpi, gdy inni czuwają, być może czuwa, gdy inni śpią. Gdyby tak dostać się do jego komnaty! Ale ona jest bez przerwy zamknięta. Wstęp wzbroniony - i kwita... A gdyby zdobyć się na odwagę i zastosować jego karkołomny sposób wychodzenia na spacer? Jeżeli on może łazić po murach, to może i mnie się uda... Pewnie, że to szalony pomysł, ale innej drogi nie widzę. Muszę wejść do jego pokoju przez okno! W najgorszym wypadku runę w dół i stracę życie, które i tak wisi na włosku.

Jeżeli mi się nie uda, to żegnaj, Mino!

Żegnajcie wszyscy.


Tego samego dnia, później

Podjąłem ową próbę, a teraz - dzięki Bogu - znów siedzę w bezpiecznym zaciszu swojej sypialni. Muszę opisać każdy szczegół mej próby.

Z okna wychodzącego na południe opuściłem się na wąski kamienny gzyms, który po tej stronie biegł wzdłuż całego muru.

Zdjąłem buty i, dosłownie przyklejony do ściany, rozpocząłem desperacką wędrówkę. Tylko raz spojrzałem w dół, by się przekonać, czy aby na pewno wytrzymam ten okropny widok niesamowitej głębi pode mną. Od razu przeszła mi chęć spojrzenia w otchłań po raz drugi. Dobrze zapamiętałem, którędy powinienem się posuwać i jaką odległość muszę pokonać, żeby znaleźć się przy oknie, przez

które w sposób tak niecodzienny opuszczał zamek hrabia Dracula. Nie odczuwałem zawrotów głowy - byłem tylko mocno podekscytowany. po kilku próbach, ciągnących się w jak wieczność, osiągnąłem obramowanie upragnionego okna. Nacisnąłem rany - jedno skrzydło otworzyło się do wewnątrz, a ja - z duszą na ramieniu i nogami naprzód - wsunąłem się do pokoju. Był ponury, wyposażony raczej skąpo, jak wszystkie izby od strony południowej; gdzie spojrzeć ścieliły się grube warstwy kurzu.

Szukałem klucza, ale nigdzie go nie znalazłem. W jednym kącie spostrzegłem kupkę złota - rzymskie, angielskie, austriackie, węgierskie i tureckie monety, każda z nich miała przynajmniej ze trzysta lat. Zauważyłem tu także złote łańcuszki i stare klejnoty, wysadzane drogimi kamieniami. W pobliżu jednego z narożników odkryłem okazałe drzwi. A ponieważ nigdzie nie znalazłem klucza do bramy głównej, który stanowił przedmiot moich poszukiwań, postanowiłem odważnie brnąć dalej, w nadziei znalezienia jakiegoś innego wyjścia.

Nacisnąłem klamkę. Drzwi były otwarte. Za nimi znajdował się mroczny, kamienny korytarz, prowadzący do krętych schodów. Schodząc w dół ostrożnie stawiałem stopy, bowiem mrok rozjaśniały li tylko skąpe promienie światła dziennego, wpadające przez szczeliny w murze. Pod schodami znajdował się tajemniczy korytarz na kształt tunelu. Wydobywał się stamtąd nieznośny, trupi zapach, pomieszany z zapachem świeżo spulchnionej ziemi. W miarę jak posuwałem się korytarzem zapach stawał się coraz bardziej intensywny, bardziej przygnębiający, przyprawiający o mdłości. W końcu natknąłem się na masywne, lecz lekko uchylone drzwi, i znalazłem się w starej, na wpół rozwalonej kaplicy, która najwidoczniej spełniała funkcję krypty. Dach jej świecił dziurami, a ziemia była wszędzie świeżo przekopana. Część ziemi znajdowała się w dużych, drewnianych skrzyniach, przywiezionych przez Słowaków. W pobliżu nie było nikogo, więc dokładnie zbadałem każdą piędź ziemi. W dwóch miejscach krypty odnalazłem zejścia do podziemi. Zszedłem do katakumb. W pierwszej i drugiej wnęce znalazłem tylko jakieś poniewierające się stare trumny i kupę kurzu, natomiast w trzeciej... Tu stało chyba z pięćdziesiąt trumien i różnych skrzyń. W jednej z nich leżał hrabia Dracula! Trudno określić, czy leży martwy, czy tylko śpi. Jego oczy były otwarte, kamienne, ale nie trupio szklane; jego twarz - pomimo kredowej bladości - emanowała życiem, a jego usta jak zawsze rysowały się ostrą czerwienią. Tyle, że wcale się nie poruszał, nie oddychał, jak gdyby zatrzymało mu się serce. Nachyliłem się, chcąc odkryć jakikolwiek znak życia, lecz daremnie. Tuż obok skrzyni, w której spoczywał hrabia, leżało przedziurawione jej wieko.

Przyszło mi do głowy, że klucz do bramy hrabia może mieć przy sobie. Ledwie jednak zacząłem przeszukiwać jego kieszenie zatrzymałem się pod wpływem nienawistnego spojrzenia, jakim przeszył mnie Dracula. Wolałem wycofać się w pośpiechu. Wróciłem tą samą drogą, którą tu dotarłem. Zdyszany rzuciłem się na łóżko i intensywnie myślałem...

29 czerwca

Dzień dzisiejszy nosi datę trzeciego i ostatniego z moich upozorowanych listów. Hrabia dostosowuje się do dat niebywale aktualnie, bowiem raz jeszcze widziałem go wychodzącego, czy raczej wypełzającego w moim ubraniu. Zawsze wtedy, kiedy widzę Draculę ześlizgującego się po murze, marzę o strzelbie, albo o innej śmiercionośnej broni, dzięki której mógłbym usunąć go z tego świata. Obawiam się jednak, że żadna ludzka broń na nic się tu nie zda.

Kiedy hrabia opuści zamek, ja - zrezygnowawszy z wyglądania przez południowe okno - zaszyłem się w bibliotece. Czytając czułem jak kleją mi się oczy, nie wiedzieć kiedy zasnąłem. Obudził mnie dopiero hrabia. Położył mi rękę na ramieniu, a kiedy otworzyłem oczy, oświadczył:

- Jutro musimy się rozstać, przyjacielu. Pan wróci do swojej ukochanej Anglii, a ja do swojej pracy. Chyba już nigdy się nie zobaczymy. Pański list wysłałem. Jutro nie będzie mnie w zamku, ale wszystko przygotowałem. Rano przyjdzie kilku Słowaków i Cyganów, mają tu coś do zrobienia. Po ich odejściu mój kocz odstawi pana na przełęcz Borsza. Tam się pan przesiądzie do dyliżansu z Bukowiny do Bystrzycy. Może to z mojej strony zbytni optymizm, ale ufam, że jeszcze kiedyś będę miał okazję gościć pana na zamku Draculów.

Nie bardzo mu dowierzałem. Chcąc się przekonać o szczerości jego słów, zapytałem:

- Czy nie mógłbym wyjechać jeszcze dziś wieczorem?

- Nie ma na miejscu ani woźnicy, ani kocza, mój drogi.

- Mogę iść nawet piechotą, hrabio, byle zaraz - powiedziałem możliwie przekonująco.

Uśmiechnął się tak, jak gdyby znów knuł coś podłego.

- A pański bagaż?

- To nic pilnego - odrzekłem spokojnie. - Za parę dni przyślę po niego umyślnego.

Hrabia wstał i powiedział pojednawczo:

- Wy, Anglicy, macie przysłowie, które i mnie jest bliskie, my, bojarzy, często kierujemy się jego duchem: „Przychodzącego powitaj, odchodzącego ponaglaj”. Pan raczy pójść za mną, drogi przyjacielu. Wiem, jak cenny jest pański czas. Proszę za mną.Wziąłem w rękę lampę i z powagą schodził do głównego holu. W pół drogi się zatrzymał, odwrócił się do mnie i powiedział:

- Słyszy pan?

Gdzieś w pobliży wyły wilki. Te bestie reagują na jego uniesioną w górę dłoń, jak orkiestra na batutę dyrygenta. Umilkły tak nagle, jak nagle się odezwały. Doszliśmy do głównej bramy. Hrabia zdjął żelazne zasuwy, odpiął ciężkie łańcuchy i uchylił bramę.

Ku mojemu zaskoczeniu, brama nie była zamknięta. Szybko zrobiłem pierwszy krok ku wolności i jeszcze szybciej - cofnąłem się z powrotem. Za bramą czekało bowiem na mnie mnóstwo rozwartych paszcz i łap uzbrojonych w potężne pazury, iskrzące ślepia wilków i najeżone grzbiety świadczyły o ich gotowości do ataku i wieczornej uczty. Zrozumiałem, że każda walka z hrabią jest z góry przegrana. A on stał jak posąg i przyglądał mi się beznamiętnie. Wiedział, jaką podejmę decyzję.

- Proszę zamknąć bramę! - zawołałem, chowając się za plecami hrabiego. Bałem się, by nie rzucił mnie wilkom na pożarcie... I to na moje własne życzenie! - Wolę zaczekać do rana!

Hrabia zatrzasnął uchylone skrzydło bramy, założył zasuwy i łańcuchy. W milczeniu wracaliśmy na górę. Udałem się bezpośrednio do mojej sypialni. Właśnie miałem się położyć, gdy usłyszałem pod moimi drzwiami jakieś głosy. Jeden z nich należał do hrabiego:

- Odejdźcie stąd! Wróćcie do siebie! Wasz czas jeszcze nie nadszedł. Cierpliwości. Jutro wieczorem. Jutro wieczorem będzie należał do was!

Rozległ się upiorny śmiech. Doprowadzony do wściekłości szarpnąłem klamką i ostro otworzyłem drzwi. Za nimi stały trzy znajome, straszne kobiety. Z ich oczu biła namiętność, oblizywały wargi. Rzuciłem im w twarz jakieś wulgarne przekleństwo, wiedźmy się roześmiały i rozpłynęły w powietrzu. Pozostałą po nich lekką mgiełkę wchłonął kamienny mur. Okropność! I jak tu walczyć z monstrualnymi mieszkańcami strasznego zamku, kiedy dosłownie przepływają między palcami...

Powróciłem do swojego łóżka i padłem przy nim na kolana. Pozostał mi tylko jeden dzień.

A zatem jutro...

30 czerwca, rano

Być może pisane teraz słowa będą ostatnim zapisem w moim notatniku.

Spałem aż do świtu. Pianie kogutów dodało mi pewności siebie. Otworzyłem drzwi i zbiegłem w dół, do głównego lochu. Wieczorem zauważyłem, że brama nie była zamknięta; może uda mi się uciec. Ręce mi drżały, kiedy zdejmowałem łańcuchy i wyjmowałem z uchwytów potężne zasuwy. Lecz brama ani drgnęła. Wpadłem w czarną rozpacz. Muszę odnaleźć klucz. Wiedziałem, gdzie należy go szukać, ale to wymagało powtórzenia karkołomnej eskapady. Nawet gdyby mnie hrabia podczas

tej próby przyłapał i zabił, to śmierć nie może być gorsza od tej ciągłej niepewności i nieustannego strachu.

Do komnaty hrabiego przedostałem się tak samo, jak poprzednim razem. I tym razem nikogo w niej nie było. W kącie leżało kilka garści złota, ale klucza nie znalazłem nigdzie! Krętymi schodami zszedłem do kaplicy. Domyślałem się, gdzie znajdę poszukiwanego potwora.

Skrzynia znajdowała się w tym samym miejscu, tuż przy ścianie. Wieko leżało na niej luźno, wystawało z niego kilka gwoździ, które wystarczyło li tylko zatłuc. Wiedziałem, że chcąc znaleźć klucz, muszę przeszukać całe ciało. Uniosłem pokrywę i oparłem ją o ścianę. Widok wnętrza skrzyni wstrząsnął mną do głębi. Leżący w niej hrabia Dracula jakby odmłodniał, siwizna sczerniała, lica miał pełne, a skórę różową. Na wargach i na brodzie widniały krople skrzepłej krwi. Leżał bez ruchu, jak nasycona pijawka. Z ogromnym wstrętem pochyliłem się nad nim i przeszukałem jego kieszenie. Klucza nie znalazłem. Kiedy mój wzrok ponownie padł na jego twarz, hrabia zdawał się uśmiechać. Byłem wściekły. To tego potwora mam sprowadzić do Londynu? Żeby wyczyniał tam być może jeszcze

gorsze rzeczy... O, nie! Pochwyciłem leżącą obok łopatę, chcąc wymierzyć mu cios prosto w jego ohydną, zakrwawioną gębę... w tej samej chwili głowa hrabiego odwróciła się w moją stronę, a jego oczy wpiły się we mnie nienawistnym spojrzeniem. Łopata zahaczyła o wiszącą na gwoździu pelerynę, a ta, spadając na skrzynię, nakryła całą postać hrabiego. Morderczy cios minął celu.

W tej samej chwili usłyszałem nawoływania Cyganów i Słowaków, których przybycie hrabia wczoraj wieczorem zapowiedział. Wybiegłem z kaplicy, stanowiącej noclegownię, a raczej przytułek dzienny dla grzesznego ciała Draculi, pokonałem kręte schody i schowałem się w komnacie znienawidzonego gospodarza. Mój plan był prosty. W chwili, kiedy przybysze otworzą bramę, wyskoczę z ukrycia, kilkoma susami pokonam podwórze, wypadnę za bramę i tyle mnie tu będą widzieli!

Czekałem, aż usłyszę zgrzyt klucza w zamku masywnej bramy.

Teraz!

Pomknąłem jak strzała do głównego holu i w chwili gdy dopadałem drzwi prowadzących na podwórze, z drugiej strony zgrzytnęła zasuwa! Mój plan diabli wzięli. Znów byłem uwięziony.

Mój los chyba się dopełnił.

Gdy piszę te słowa na dole panuje duży ruch. Ludzie wynoszą skrzynie z ziemią. Słyszę stukot młotków. Zabijają skrzynie gwoździami. Zgrzyt bram, trzask batów, turkot kół ciężko obładowanych wozów. Odjechali...

I znów jestem w zamku sam, nie licząc tych trzech przeklętych upiorzyc. Teraz już muszę podjąć desperacką próbę pokonania murów. Jeżeli się uda, dobiegnę do najbliższego pociągu. Pode mną zieje głęboka przepaść. Jeżeli w nią runę, to zginę przynajmniej jak człowiek. Na wszelki wypadek żegnam cię, ukochana Mino, żegnam wszystkich?

Wyruszam...


Rozdział 5 - List panny Miny Murray do panny Lucy Westenry

19 maja

Kochana Lucy!

Przepraszam za długie milczenie, miałam ostatnio zbyt wiele zajęć. Moja praca w szkole nie pozwala mi nawet marzyć o tym, żeby Cię w najbliższym czasie odwiedzić u was nad morzem, pójść z Tobą na spacer i porozmawiać tak od serca o tym wszystkim, o czym zwykle nie opowiada się ludziom postronnym. Ostatnio wiele się uczę, ponieważ stenografuję. Gdy się pobierzemy, będę mogła prowadzić dokumentację stenograficzną i pisać na maszynie. Właśnie otrzymałam od Jonathana dość skąpą wiadomość z Transylwanii. Pisze tylko tyle, że ma się dobrze, prowadzi dziennik, oczywiście stenograficznie, i że mniej więcej za tydzień powinien wracać. Wiesz, Lucy, ja też mam zamiar zacząć prowadzić osobisty dziennik, to dla wprawy. Będę starała się zanotować wszystko, co dzieje się wokół mnie: to poprawia zdolność zapamiętywania i interpretowania wydarzeń i rozmów - no i bardzo przyda się w mojej przyszłej współpracy z Jonathanem. Boże, jakie on zwiedza ciekawe kraje! Kto wie, może kiedyś mnie do nich zabierze.

Twoja Mina

PS. Napisz, co u ciebie. Wiesz, ostatnio słyszałam coś o Tobie i jakimś przystojnym, kędzierzawym dżentelmenie...!!!

List Lucy Westenry do Miny Murray

Chatham Street, środa


Droga Mino!

To prawda, że nie pisujemy do siebie zbyt często, ale - przynajmniej u mnie - nie dzieje się nic specjalnie ciekawego. Okolica jest dość przyjemna, chodzę na wystawy, często spaceruję po parku i jeżdżę konno. Jeżeli zaś chodzi o tego „kędzierzawego dżentelmena”, to przypuszczam, że masz na myśli pana Holmwooda, który towarzyszył mi na ostatnim koncercie. Ktoś sieje jakieś plotki. Ten dżentelmen, owszem, bywa u nas, godzinami rozmawia z moją mamą, mają wiele wspólnych te-matów.

Niedawno poznałam pewnego mężczyznę, który pasowałby do Ciebie jak ulał - gdybyś nie była zaręczona. Wyobraź sobie, że mając dopiero 29 lat już kieruje dużym zakładem dla umysłowo chorych. Zostałam mu przedstawiona dzięki panu Holmwoodowi. Od czasu do czasu przychodzą do nas razem, niekiedy zaś osobno. Podziwiam jego opanowanie, bezpośredniość w zachowaniu i ogromną wiedzę lekarską. Jest zamożny, pochodzi z dobrej rodziny. Niekiedy odnoszę wrażenie, jakoby potrafił odczytywać ludzkie myśli. Podejrzewam, że próbował zajrzeć i w moją duszę, ale ja jestem twardy orzech do zgryzienia.

O miejscowej modzie niewiele mogę Ci powiedzieć - stroje mnie nigdy zanadto nie interesowały. Nawet Artur mówi, że modę wymyślono dla ogłupienia ludzi. No, i już się zdradziłam! Słuchaj, Mina, zawsze byłyśmy wobec siebie szczere, to i teraz powiem Ci z ręka na sercu - zakochałam się w Arturze. Rumienię się, gdy piszę te słowa. Odnoszę wrażenie, że on także mnie kocha, chociaż mi tego jeszcze nie powiedział. Mój Boże, Mina, jak ja strasznie go kocham! Módl się za moje szczęście.

Lucy

PS. Wieżę, że to zostanie tylko między nami Lucy. Do zobaczenia. Porozmawiamy o tym kiedyś przy kominku.

L.

List Lucy Westenry do Miny Murray

24 maja

Droga Mino!

Bardzo dziękuję za twój list. Cieszę się, że mnie rozumiesz.

Jeżeli to prawda, że nieszczęścia chodzą parami, to muszę powiedzieć, że szczęście, jakie mnie spotkało, pojawiło się w trzech osobach - jak Trójca Święta. We wrześniu będę miała dwadzieścia lat i do dnia dzisiejszego jeszcze nikt nie poprosił mnie o rękę. A dziś, w ciągu jednego dnia, otrzymałam aż trzy oferty matrymonialne! To niesamowite, prawda? Zaraz Ci wszystko opiszę, ufając, że zostanie to między nami.

Pierwszy kawaler przyszedł przed południem. Już ci wspominałam o lekarzu z zakładu psychiatrycznego, Johnie Sewardzie. Na ogół pan doktor jest zawsze opanowany, ale tym razem zdradzał wyjątkowe objawy roztargnienia. O mały włos usiadłby na swoim cylindrze, czego zrównoważeni mężczyźni raczej nie robią. Długo nie wiedział, od czego zacząć, nerwowo bawił się lancetem, aż się

przestraszyłam. Wreszcie zaczął mówić o tym, jak bardzo mnie kocha i jaki byłby szczęśliwy, gdybym zechciała połączyć się z nim na ślubnym kobiercu. Kiedy zobaczył, że płaczę, przepraszał za swoją śmiałość, obwiniał siebie za brak taktu, żałował, iż przedtem nie zapytał, czy moje serce jest wolne. Potem mnie zapewniał, że w każdej sytuacji mogę być pewna jego przyjaźni i szczerego oddania, i że z całego serca życzy mi szczęścia. Płakałam jak małe dziecko, że musiałam dać kosza tak wspaniałemu człowiekowi, którego lubię jak mało kogo, i o którym wiem, że kocha mnie całym sercem. Muszę na chwilę przerwać. Jest mi ciężko na sercu, chociaż jestem taka szczęśliwa.

Wieczór

Był u mnie Artur, co pokrzepiło mi i duszę, i serce. Teraz - już spokojniejsza - opowiem Ci, co było dalej.

Drugi kawaler przyszedł po obiedzie. Miły chłopiec, z Teksasu. Ten Amerykanin wcale nie wygląda na takiego, który przewędrował pół świata i przeżył niezliczone przygody. Pan Quincey P. Morris - bo o nim mowa - usiadł przy mnie, ujął moją dłoń w swoje dłonie i oświadczył mi się w taki sposób: „Panno Lucy, nie chcę pani radzić, lecz ten, kto długo wybiera, w końcu przebierze. Co pani

na to, żebyśmy nasze głowy wsadzili w jedno, wspólne chomąto?”

Tryskał humorem, czuł się swobodnie, niczym w jakimś salonie w Texas City. Ułatwiło mi to w znacznym stopniu odrzucenie już drugiej w tym dniu oferty. Z równą wesołością odpowiedziałam mu, że jeszcze nie jestem na tyle poskromiona, by bez oporu pakować głowę w jarzmo. Na to on zalał mnie istnym wodospadem wyznań i oświadczeń, obnażając przede mną całe serce i całą duszę. Nie

pozwalał sobie przerywać, tak więc musiałam go przekrzyczeć, że pokochałabym go nawet od razu, gdybym nie nosiła w sercu innego, który o tym zdaje się nie wiedzieć, albo udaje ślepego, bo jeszcze mi się nie oświadczył.

Nie pomyśl, Mina, że jestem kokietką, ale byłam przez chwilę naprawdę dumna, iż dwóch panów jeden po drugim, tego samego dnia wyznało mi swoją miłość! Ale posłuchaj dalej.

Pan Quincey także zapewniał mnie o swojej dozgonnej przyjaźni, po czym dodał:

- Moja droga, dzielna dziewczyno. Przyjmuję pani odmowę z podniesioną przyłbicą, lecz jeśli ten pani ulubieniec nie doceni swojego szczęścia, to będzie miał ze mną do czynienia, chyba że otworzą mu się oczy. Dobry przyjaciel trafia się rzadziej, niż kochanek. W każdym bądź razie przyjaźń jest szlachetniejsza, bo pozbawiona samolubstwa. Da mi pani buziaka na pożegnanie? Będzie mnie ochraniał w ciemności. Jeszcze pani wolno, ponieważ ów kochanek - a musi być on człowiekiem szlachetnym, inaczej nie zasłużyłby na pani uczucie - dotąd nie wpadł na pomysł, by się oświadczyć.

Widząc, że posmutniał, dałam mu kilka strzelających jak furmański bicz całusów. Uśmiechnął się, uścisnął mi dłoń, sięgnął po swój kapelusz i wyszedł bez słowa. Wiem, że nie ma do mnie żalu.

To stuprocentowy dżentelmen, Mino. Czuję się strasznie rozbita. Jestem roztrzęsiona i znów mam łzy w oczach. Nie mogę pisać dalej, wybacz.

Twoja Lucy

PS. Chyba nie muszę Ci mówić, kim był ten trzeci. Zanim zdążyłam otworzyć usta, objął mnie i całował namiętnie. Jaka jestem szczęśliwa i zupełnie nie wiem, czym na to zasłużyłam.

Dziennik dr. Stewarda

25 maja

Nie mam apetytu, nie mogę spać, a zatem nagram coś na swoim fonografie. Wczorajsza odmowa panny Lucy wywołała we mnie uczucie próżni, jakby już nic na tym świecie nie miało dla mnie znaczenia. Jedynym lekarstwem na takie stany psychiczne jest praca. Wiedząc o tym, udałem się do moich pacjentów. Jeden z nich interesuje mnie szczególnie. Ma on dość osobliwy sposób myślenia i znacznie różni się od zwykłych wariatów. Muszę go w końcu rozgryźć. Zadaję mu coraz to mniej przyjemne pytania. Przyznaję, iż traktuję go surowiej niż innych. Jak gdybym świadomie utrzymywał go na pograniczu szaleństwa, czego w kontaktach z innymi pacjentami unikam jak diabeł święconej wody.

R. M. Renfield, aetat. 59: sangwinik, bardzo silny fizycznie, chorobliwa pobudliwość; okresy nieokreśloną ideé fixe. Prawdopodobnie niebezpieczny dla otoczenia, jeżeli chwilowo nie jest egoistą. Egoistów cechuje ostrożność, która im i ich przeciwnikom stwarza jakby tarczę ochronną. Kiedy dla człowieka główną sprawą staje się własne ja, wtedy siła odśrodkowa wyrównuje się z siłą dośrodkową, bodźce wewnętrzne z bodźcami zewnętrznymi; jeżeli zaś główną sprawą jest coś innego, to łagodność takiego osobnika może być dziełem przypadku.

List Quinceya P. Morrisa do szanownego Artura Holmwooda

25 maja

Drogi Arturze,

pewnie sobie przypominasz nasze pogawędki przy ognisku na prerii; jak opatrywaliśmy sobie nasze rany po dramatycznym przybiciu do brzegu na Markizach; jak popijaliśmy nad brzegiem jeziora Titicaca w Andach. Przed nami jeszcze wiele przygód, wiele ran i wiele toastów. Czy moglibyśmy się spotkać jutro wieczorem przy moim ognisku? Proszę Cię bez skrupułów, gdyż wiem, że pewna dama udaje się jutro na jakiś wieczorek towarzyski, a ty będziesz wolny. Przyjdzie także nasz dawny przyjaciel, z którym zapoznaliśmy się w Korei - John Seward. Powspominamy stare, dobre czasy i wzniesiemy kilka toastów na zdrowie najszczęśliwszego człowieka na świecie, który potrafił zaskarbić sobie to najszlachetniejsze serce, jakie Bóg kiedykolwiek stworzył. Obiecuję, że będziesz się czuł jak u siebie w domu, a jeżeli wypijesz więcej, niż możesz, osobiście zaniosę Cię do łóżka. Przyjdź!

Twój

Quincey P. Morris


Telegram Artura Holmwooda do Quinceya P. Morrisa

26 maja

PRZYJADĘ STOP MAM DLA WAS INTERESUJĄCE WIADOMOŚCI STOP ARTUR

Rozdział 6 - Notatnik Miny Murray

24 czerwca, Whitby

Przyjechałam do Lucy. Oczekiwała na stacji i zawiozła mnie do ich domu w dzielnicy Crescent. Podoba mi się tu. Rzeka Esk płynie tu w głębokie, poszerzającej się w stronę morza dolinie. Jej brzegi spina monumentalny most, wsparty na wysokich filarach. Cała dolina kipi zielenią. Starą część miasta charakteryzują czerwone dachy, a nad nimi, na wzniesieniu, sterczą ku niebu ruiny opactwa whitbyskiego, splądrowanego kiedyś przez Duńczyków. To tu właśnie rozgrywa się fragment „Marmionu”. Krąży legenda, że w tych ruinach pojawia się biała pani. Między opactwem a miastem stoi jeszcze jeden kościół - farny. Otacza go duży cmentarz z mnóstwem nagrobków. Sądzę, iż jest to najbardziej malowniczy zakątek Whitby. A że usytuowany jest on na wzgórzu, można z niego doskonale obserwować całe miasto, port, zatokę i dobrze stąd widoczny przylądek Kettleness. Cmentarz sięga aż do samego skraju urwiska nad portem. Kiedyś część stromego zbocza urwiska obsunęła się tak, że kilkanaście grobów runęło do morza. Po przeciwległej stronie prowadzi w dół do miasta żwirowa alejka, wijąca się wśród co okazalszych pomników. Cmentarz jest dobrze utrzymany, wzdłuż alejek i ścieżek ustawiono wiele ławek, więc spełnia również funkcję parku, chętnie odwiedzanego przez mieszkańców miasta. Wiem, że będę przychodzić tu często. Można tu poczytać i popracować nad swoim notatnikiem. W tej chwili mam na kolanach otwartą książkę, robię różne zapiski i tak trochę z ciekawości podsłuchuję siedzących obok trzech gadatliwych staruszków. Pewnie nie mają nic do roboty, ponieważ wysiadują w tym samym miejscu codziennie i snują swoje opowieści.

Z mojej ulubionej ławki widzę cały port i daleko w morze wysunięty przylądek, a na jego czubku, zbudowaną na kamiennym nabrzeżu, latarnię morską. Druga latarnia usytuowana jest na końcu kamiennego mola. Obie razem wytyczają wejście do portu, już na otwartym morzu, wystaje niebezpieczna dla żeglugi skała, oznaczona dużymi pławami, które podczas złej pogody kołyszą się i dzwonią ostrzegawczo. Powiadają, że gdy statek zabłądzi, to całe morze jakby się rozdzwaniało. Muszę o to zapytać sąsiada z ławki obok. On powinien coś wiedzieć.

Ten dziadek wygląda dość komicznie. Jest w wieku Matuzalema, twarz ma kanciastą i pomarszczoną jak kora drzewa. Podobno ma blisko sto lat i służył w grenlandzkiej flotylli rybackiej w czasach bitwy pod Waterloo. Pewnie to jakiś sceptyk, bo kiedy go zapytałem o te dzwony i o białą panią z opactwa, odpowiedział mi sucho:

- Ja bym sobie takimi głupstwami głowy nie zawracał, panienko. Takie bzdury tylko denerwują. Nie twierdzę, że coś podobnego nie istnieje i nigdy nie miało miejsca, ale odkąd żyję, z czymś takim się nie spotkałem. Za tego rodzaju sensacjami mogą się uganiać włóczykije, albo zawodowi podróżnicy - ale tak nobliwej panience nawet nie przystoi. Szczury lądowe z Yorku albo z Leeds, którzy przez całe życie jedzą solone śledzie i wędzone szproty, żłopią herbatę i kupują tani bursztyn, gotowi uwierzyć w każdy nonsens. Tym bardziej, że i gazety pełne są podobnych idiotyzmów.

Uważam go za ciekawego człowieka, dlatego poprosiłam, żeby mi opowiedział o dawnych wyprawach na wieloryby. Lecz wtedy na wieży kościoła wybiła szósta, staruszek wolno podniósł się z ławki i powiedział:

- Czas na mnie, panienko. Muszę podnieść kotwicę. Moja wnuczka nie lubi, kiedy herbata stygnie. A ja długo dryfuję do domu, mija cała wieczność. No, i już mi w brzuchu burczy.

Pokuśtykał w stronę schodów, ciekawie uzupełniających okoliczną scenerię. Biegną one od ulicy aż do samego kościoła. Są ich setki. Zaokrąglone zębem czasu, szerokie i niskie, tak, że można by po nich bez trudu wjeżdżać konno. Dawno temu pewnie miały jakiś związek z opactwem.

Chyba i ja już pójdę do domu. Lucy i jej matka wybrały się gdzieś z wizytą; może niedługo wrócą.

1 lipca

Dzisiaj, razem z Lucy, wybrałyśmy się na wzgórze, by pogawędzić z moim przyjacielem - staruszkiem i jego dwoma kompanami, którzy - tak mi się wydaje - uważają go za swojego lidera. Nie wiem kim był kiedyś, ale do dziś wykazuje cechy przywódcze. Nie lubi sprzeciwu, wszystko ma w pogardzie. Gdy w dysputach ze swoimi towarzyszami brakuje mu argumentów, próbuje ich przekrzyczeć i zastraszyć, a kiedy oni milkną, uważa ich milczenie za aprobatę dla swoich poglądów.

Lucy wyglądała ślicznie w swojej białej, batystowej sukni. Odkąd tu ze mną przychodzi ma ładne, różowe policzki. Zauważyłam, że staruszkowie już od pewnego czasu jakby na nas czekali i zawsze chętnie się do nas przysiadają. Lucy traktuje ich bardzo serdecznie, a oni odpłacają jej swoim szacunkiem. Jej urokowi uległ nawet mój staruszek i nigdy się z nią nie sprzecza. Znów spróbowałam wyciągnąć z niego coś z dawnych czasów, jakieś legendy czy dziwne wydarzenia, lecz i tym razem nie wypuścił steru z ręki i popłynął własnym kursem. Powiedział:

Wszystko to bujdy do straszenia małych dzieci i starych histeryczek. Te bzdury wymyślili kaznodzieje i policjanci, żeby utrzymać ludzi w ryzach. Kiedy słyszę takie wymysły, biorą mnie diabli. Wszystkie te nonsensy i oczywiste blagi trafiają na szpalty gazet, rozgłasza się je z ambony, a nawet bywają wykuwane na płytach nagrobkowych. Proszę spojrzeć naokoło, wszędzie panienka przeczyta: „Tu spoczywa ciało...”, albo: „Na wieczną pamiątkę...” - a przecież co najmniej w połowie tych grobów nie ma żadnego ciała. Czy panienka potrafi sobie wyobrazić ten bałagan, gdy w dniu Sądu Ostatecznego zlecą się tu wszyscy w całunach, aby zabrać swoje nagrobki, którymi będą chcieli udokumentować swoje nieskazitelne życie na ziemi. Na miłość Boską, przecież niektórzy tych kamieni nie utrzymają - po tak długim pobycie na dnie morza ich palce muszą stać się cholernie śliskie!

Staruszek wykazywał samozadowolenie z wrażenia, jakie na nas zrobiła jego wypowiedź. Wykorzystałem to i próbowałem pobudzić go do wyrażenia głębszych refleksji.

- Potrafi pan żartować, panie Swales. Ale dlaczego robiono by tu pustogroby? Po co stawiałby kto fałszywe nagrobki?

- O, Boże! Pewnie, że niektóre są prawdziwe, ale w większości chodzi o oszustwo, zwykły kamuflaż. Proszę przeczytać na przykład ten napis - wskazał palcem na jedną z kamiennych płyt.

Podeszłam do nagrobka i przeczytałam epitafium:

Tu leży kapitan żeglugi, Edward Spencelagh, lat 30, zamordowany przez piratów na wybrzeżu Andros, w kwietniu 1854 roku”.

Kiedy wróciłam na naszą ławeczkę, pan Swales kontynuował:

- Chciałbym wiedzieć, kto go tu przywiózł! Zamordowany gdzieś na dalekiej wyspie Andros i pani chce wierzyć, że leży tu pod tym kamieniem? Mógłbym wymienić dobrą kopę ludzi, których kości spoczywają gdzieś w rejonie Grenlandii - pokazał na północ - albo tam, gdzie topielców zawlokły prądy morskie. Niechże się pani rozejrzy. Młode oczy lepiej odczytają te kłamliwe napisy. O, proszę: „Braithwaite Lowrey”. Znałem jego ojca. Ten zginął w roku 1777 na Lively w pobliżu Grenlandii; albo Andrew Woodhouse - utopił się w tym samym rejonie w rok później; albo John Rawlings - utonął w Zatoce Fińskiej w roku pięćdziesiątym. Czy wszyscy ci faceci przybiegną na dźwięk trąby do Whitby? Powstanie piekielne zamieszanie, powiadam pani.

- Tak do końca, to nie ma pan racji - powiedziałam - ponieważ wychodzi pan z założenia, że ci nieszczęśnicy, albo ich dusze, nie obejdą się w dzień ostateczny bez swoich nagrobków. Czy naprawdę jest pan przekonany, że będą im koniecznie potrzebne?- To po co one są? - No, proszę mi powiedzieć, panienko!

- Uważam, że ze względu na krewnych.

- Ze względu na krewnych? - odrzekł z dużą pogardą. - A co by ci krewni powiedzieli, gdyby do nich dotarło, że na tych pomnikach wypisano kłamstwa? - wskazał na płytę u naszych stóp. Właśnie przy tym grobie stała nasza ławka.

- Przeczytajcie która, co napisano na płycie?

Lucy, siedząca najbliżej, pochyliła się i głośno odczytała napis:

- „Na pamiątkę Georgey’a Canona, który zginął śmiercią tragiczną w dniu 29 czerwca 1873 roku. Spadł ze skały koło Kettleness. Odpoczywa oczekując zmartwychwstania. Ten pomnik zbudowała swojemu ukochanemu synowi pogrążona w smutku matka. Był on jedynym synem swojej matki - wdowy”.

Lucy skończyła czytać, po czym odwróciła się do pana Swalesa:

- Nie widzę w tym nic śmiesznego.

- Nic śmiesznego? Cha, cha, cha! Bo panienka nie może tego wiedzieć... Ta „pogrążona w smutku matka”, to straszna jędza, nienawidziła syna, ponieważ George Canon był zwykłym łotrem, oczywistym wyrzutkiem. I on jej nienawidził. W końcu jednak popełnił samobójstwo, żeby mamuśka mogła wykorzystać jego polisę na życie. Niby spadł ze skały! A co do zmartwychwstania, na własne uszy słyszałem jak mówił, że chce pójść do piekła, ponieważ jego mama, stara dewotka, pewnie trafi do nieba, a on nie chciałby się z nią spotkać. Tak więc, czy ten nagrobek to nie łgarstwo?

- Dlaczego pan nam to opowiedział? - zapytała Lucy. - To moje ulubione miejsce i nagle się dowiaduję, że siadam nad mogiłą samobójcy.

- Nie szkodzi, śliczna panienko. George pewnie się cieszy, że mu tak piękna kobieta siada na kolanach. Nie trzeba się tym przejmować. Ja sam przesiaduję w tym miejscu już od dwudziestu lat i - jak pani widzi - nic mi się nie stało. - Wstał i powlókł się do domu.

Pozostałyśmy tam jeszcze przez chwilę. Lucy opowiadała mi o Arturze i o ich przyszłym małżeństwie. Posmutniałam, ponieważ już od miesiąca nie mam żadnej wiadomości od Jonathana.

Tego samego dnia

Wróciłam tu, ponieważ mi smutno. Dziś także nie otrzymałam listu. Mam nadzieję, że Jonathana nie spotkało nic przykrego. Właśnie wybiła dziewiąta. Patrzę na światła poszczególnych ulic i lampy wzdłuż rzeki Esk. Po lewej częściowo zasłania widok czarny dach starego domu sąsiadującego z opactwem. Gdzieś z tyłu, na wzgórzach, pobekują owce i jagnięta, po brukowanej drodze dzwonią końskie podkowy. Na molo kapela wygrywa walczyka, a kawałek dalej, na nabrzeżu, odbywa się zgromadzenie Armii Zbawienia. Kapele nawzajem siebie nie słyszą, ale ja ze swojego miejsca widzę i słyszę obie.

Któż wie, gdzie jest w tej chwili Jonathan i czy o mnie myśli? Pragnę, żeby już był przy mnie.


Dziennik dr. Sewarda

5 czerwca

Przypadek Renfielda staje się coraz ciekawszy. Pacjent ma bardzo rozwinięte niektóre cechy jak: egoizm, małomówność, konsekwencja w dążeniu do upatrzonego celu. Chciałbym znać jego za-miary. Jak gdyby zgodnie z jakimś planem, którego założeń nie mogę się dopatrzyć. Przejawia zamiłowanie do zwierząt, chociaż i tu dochodzi u niego do nieoczekiwanych zmian w nastrojach do

tego stopnia, iż można by go posądzić o sadyzm. Ma anormalne upodobania. Teraz zajmuje się łapaniem much. Ma ich już tyle, że muszę mu tego zabronić. Zwróciłem mu na to uwagę i - ku mojemu zdumieniu - wcale go to nie rozgniewało. Przyjął moje perswazje z powagą, zastanowił się i powiedział:

- Czy mogę jeszcze tylko przez trzy dni? Potem się ich pozbędę.

Oczywiście, że się zgodziłem. Muszę go bacznie obserwować.

18 czerwca

Obecnie zainteresował się pająkami. Trzyma w pudełku już kilkanaście większych okazów. Karmi je muchami, których w ten sposób szybko ubywa, chociaż połowę tej paszy zużywa jako przynętę.

1 lipca

Pająki rozpleniły mu się tak, jak za poprzednio muchy, więc dziś kategorycznie zażądałem, by się ich pozbył. Bardzo posmutniał, zrobiło mi się go żal i sformułowałem moje ultimatum nieco łagodniej, prosząc go uprzejmie, żeby wyzbył się przynajmniej niektórych. Przyjął to z radością. Nagle do pokoju wleciała duża, tłusta mucha - ścierwica. Renfield złapał ją w locie, przez sekundę trzymał ją w palcach i zanim zdążyłem mu w tym przeszkodzić - włożył ją do ust i zjadł. Złajałem go za to porządnie, lecz on mnie spokojnie przekonywał, że to wyborny i zdrowy delikates, że to jest życie, które daje życie. Muszę uważać, w jaki sposób będzie chciał zlikwidować pająki. Prawdopodobnie chodzi tu o przemyślane działanie, ponieważ bez przerwy coś notuje w swoim zeszyciku. Całe strony zapisuje kolumnami cyfr, jak gdyby opracowywał jakieś rozliczenie.

8 lipca

W jego szaleństw jest pewna metoda. Przez kilka dni mojego pacjenta świadomie unikałem, by lepiej i ostrzej zauważyć, czy dochodzi u niego do stałych lub okresowych zmian, a jeśli tak, to do jakich. Stwierdziłem tylko jedną zmianę: pożegnał się z niektórymi swoimi ulubieńcami, znajdując sobie w ich miejsce innych. Udało mu się złapać wróbla i już go właściwie oswoił. Jego metody treserskie są bardzo proste, albowiem pająków wydatnie ubywa.


19 lipca

Mój przyjaciel ma już istny rezerwat wróbli i much, natomiast pająki zniknęły właściwie wszystkie. Gdy podczas rutynowego obchodu wstąpiłem do jego pokoju, wybiegł naprzeciwko i oświadczył, że bardzo mnie prosi o małego kociaka.

- Panie doktorze - błagał żarliwie - nie żądam chyba za wiele, tylko małego, pulchnego kociaka, którego mógłbym głaskać, uczyć i karmić... i karmić, i karmić!

Na taką prośbę nie miałem z góry przygotowanej odpowiedzi. Jego zwierzyniec wzbogacał się o nowe gatunki i było mi całkowicie obojętne, czy podobny los, jaki spotkał muchy i pająki, czeka stadko oswojonych wróbli. Dałem mu do zrozumienia, iż uczynię wszystko co w mojej mocy i tak z czystej ciekawości zapytałem, czy nie wolałby kota, zamiast małego kociaka.

- Jasne, że wolałbym dużego kota - zawołał radośnie. - Lecz nie byłem pewny, czy pan doktor się zgodzi. Prosząc o kocię, miałem więcej szans, nieprawdaż?

Pokiwałem głową i uprzedziłem Renfielda, że prawdopodobnie tego kota nie dostanie do ręki, ale że poczynię odpowiednie kroki. Zachmurzył się i spojrzał na mnie tak, jakby ostrzegał przed swoim gniewem. Sądzę, że ten maniak byłby zdolny nawet do popełnienia mordu. Będę odwlekał spełnienie tego życzenia i obserwował jego reakcję. Muszę wiedzieć, co ten wariat zamierza.

Godz. 22.20

Odwiedziłem go raz jeszcze. Siedział zadumany w kącie pokoju, a kiedy mnie zobaczył, rzucił się na kolana i błagał o kota; podobno od tego zależy jego zbawienie. Powiedziałem, że chyba nic z tego, więc usiadł z powrotem w kącie i obgryzał paznokcie.

20 lipca

Zajrzałem do Renfielda wczesnym rankiem, jeszcze przed obchodem starszego pielęgniarza. Pacjent był już na nogach i podśpiewując sobie, sypał na parapet okna cukier - pewnie znów będzie łapać muchy. Zwróciłem uwagę, że nigdzie nie ma jego wróbli. Kiedy o nie zapytałem, nawet na mnie nie spojrzał i tylko zamamrotał pod nosem, że wszystkie wyfrunęły. Po pokoju rozsianych było kilka ptasich piór, a na poduszce widniała plamka krwi. Bez słowa opuściłem jego pokój, kierując się prosto do dyżurnego pielęgniarza. Wydałem mu polecenie, żeby mnie natychmiast zawiadomił, gdyby z Renfieldem działo się coś niezwykłego.

Godz. 11.00

Właśnie otrzymałem od pielęgniarza wiadomość, że Renfieldowi zrobiło się niedobrze i zwymiotował kupę pierza.

- Jestem przekonany - ekscytował się pielęgniarz - że ten imbecyl pożarł te ptaki - i to na surowo!




Godz. 23.00

Dziś wieczorem zaaplikowałem Renfieldowi silny środek nasenny, żebym mógł zabrać mu jego zeszyt i dokładnie go przestudiować. Moja teoria znalazła potwierdzenie. Chodzi o maniaka ze skłonnościami do mordowania wszystkiego, co żywe, opanowanego dziką żądzą krwi. Muszę wymyślić zupełnie nowy termin dla określenia jego przypadku. Chyba go nazwę maniakiem zoofa-gicznym. Karmił pająka muchami, ptaki pająkami, a potem chciał kota, z kolei karmiłby ptakami. A

następnie...?

Notatnik Miny Murray

26 lipca

Ogarnia mnie coraz większy niepokój. Może przyniesie mi ulgę przelanie swego żalu na kartki notatnika. Martwię się o Lucy i o Jonathana. Mój ukochany już od dłuższego czasu nie daje żadnych oznak życia, co wpędza mnie w rozpacz. Dopiero wczoraj pan Hawkins, zawsze mi wielce przychylny, przekazał na mój adres skąpą wiadomość od Jonathana. Była to zaledwie jedna linijka, pisana na zamku Draculi. Wynika z niej, że Jonathan wybiera się do domu. Co się dzieje? Jonathan, mistrz barwnych opisów, pełnych najdrobniejszych szczegółów - nagle zdobywa się zaledwie na kilka słów, mieszczących się w jednej linijce tekstu! To i się w głowie nie mieści!

Kłopoty sprawia mi także Lucy. Od kilku dni występuje u niej nawrót dawnego, przykrego zwyczaju - chodzenia podczas snu. Zawiadomiłam o tym jej matkę. Uzgodniłyśmy, że będziemy na noc zamykać na klucz drzwi od naszego pokoju. Lady Westenra jest przekonana, iż lunatycy spacerują nocą po dachach i na krawędziach niebezpiecznych urwisk. W razie nagłego przebudzenia mogą runąć na dół. Bardzo ją to martwi, albowiem na to samo schorzenie cierpiał jej zmarły mąż. Ojciec Lucy wstawał w nocy z łóżka - oczywiście nieświadomie - ubierał się i, jeżeli mu w tym nikt nie przeszkodził, wychodził z domu.

Lucy tej jesieni wychodzi za mąż. Bez przerwy mówi tylko o tym, jak się wystroi do ślubu i jak urządzi dom. Doskonale ją rozumiem, ponieważ myślę o tym samym. Tyle, że my z Jonathanem rozpoczniemy nowe życie bardzo skromne, licząc się z każdym pensem. Wkrótce powinien odwiedzić nas pan Holmwood, jedyny syn lorda Goldalminga. Lord ostatnio choruje, więc Artur zwleka z przyjazdem do czasu, gdy stan zdrowia jego ojca na to pozwoli. Lucy chce zaprowadzić Artura na naszą ławkę na cmentarzu i pokazać mu te wspaniałe widoki. Uważam, że jej lunatyzm ma jakiś związek z tęsknotą za Arturem. Z chwilą jego przyjazdu, dolegliwość ta powinna minąć bez śladu.

27 lipca

Od Jonathana ani słowa. Jestem zrozpaczona. Dlaczego nie daje znać o sobie? Lucy już wstaje co noc. Budzą mnie jej kroki. Całe szczęście, że jest ciepło. Mogłaby się przeziębić. Tęsknota i częste budzenie odbija się na moim zdrowiu. Mam złe samopoczucie - jestem wciąż rozdrażniona, cierpię na bezsenność. Dzięki Bogu, że Lucy nic innego nie dolega. Widzę jak jej przykro z powodu odwlekającego się przyjazdu Artura. Jego ojcu znów się pogorszyło. Lucy jednak trzyma się dzielnie, policzki ma różowe, wygląda bardzo zdrowo. Żeby tak dalej.

3 sierpnia

Minął jeden tydzień, a Jonathan przepadł jak kamień w wodę. Od pana Hawkinsa także żadnej wiadomości. Mam nadzieję, że ten dobry człowiek nie zaniemógł. Doniósłby mi o tym.

Kolejny raz patrzę na tę ostatnią wiadomość od Jonathana, na tę jedną jedyną linijkę, przysparzającą mi tyle zmartwień. Niby pismo jest jego, ale jakby nie on to pisał.

Lucy co noc próbuje otworzyć drzwi, a kiedy stwierdza, że są zamknięte, chodzi po pokoju i szuka klucza.

6 sierpnia

Następne trzy dni - i żadnej wiadomości. Boże, w jakim ja żyję napięciu! Dokąd pójść, do kogo się zwrócić, gdzie szukać ulgi? Jonathan jakby zapadł się pod ziemię. Muszę uzbroić się w cierpliwość.

Lucy coraz bardziej nerwowa. Przeżyłyśmy okropną noc. Rybacy mówią, że nadchodzi sztorm. Muszę się od nich nauczyć czytania zjawisk atmosferycznych i innych objawów w przyrodzie, świadczących o zmianie pogody. Dzisiejszy dzień jest szary, słońce chowa się za gęstymi chmurami, mgła przesłania Kettleness. Wszystko jest szare - oprócz zielonej trawy, lśniącej niby szmaragd. Szare są

urwiska i morze. Kutry rybackie pośpiesznie wracają do zacisznej przystani. Miota nimi wysoka fala.

Znienacka nadszedł pan Swales. Bez ceregieli, zresztą jak zawsze, przysiadł się do mnie i powiada:

- Czemu to dzisiaj taka smutna? Widzę, że tymi głupimi historyjkami o zmarłych porządnie panienkę wystraszyłem. Stary człowiek nie lubi myśleć o rzeczach ostatecznych. Żeby dodać odwagi samemu sobie, mówi o nich czasem dość lekceważąco. Nie, nie boję się śmierci, ale jeszcze mi nie pilno na tamten świat. Lecz czuję, że moje dni już są policzone. Mam prawie setkę, to i przyszłość przede mną żadna. Kostucha już na mnie ostrzy swoją kosę. Jeżeli przyjdzie po mnie chociażby tej nocy, bez oporu poddam się jej woli. Przecież życie, to nieustannej czekanie, a jedyne, na czym można polegać, to śmierć. Być może nadchodzi z tym wiatrem znad morza, który zresztą sprawia wrażenie posłańca nieszczęścia, cierpienia i śmierci. Proszę spojrzeć! - zawołał przeraźliwym głosem. - Na tym wietrze jedzie kostucha! Czuję ją. Boże, dodaj mi się, bym ją przyjął godnie.

Stary człowiek obnażył głowę, splótł dłonie i poruszał wargami w cichej modlitwie. Po chwili wstał z ławki, uścisnął im dłoń, żegnał się ze mną dłużej i serdeczniej niż zwykle, jak czynią to ludzie wypływający w daleki rejs, spojrzał mi w oczy, po raz pierwszy uśmiechnął się do mnie i powoli odkuśtykał w kierunku długich, kamiennych schodów.

Jego zachowanie wywarło na mnie ogromne wrażenie i tylko pogłębiło mój smutek. Chyba rozumiem, jak czują się żony marynarzy.

Z zadumy wyrwało mnie dopiero pojawienie się tuż przy mnie dozorcy cmentarza. Przystanął za moją ławką i przez lornetkę obserwował jakiś obiekt na otwartym morzu. Zapytałam go, co to za statek. Wzruszył ramionami i odpowiedział:

- Sam chciałbym wiedzieć. Sądząc po kształtach wygląda na rosyjski szkuner - ale jakoś dziwnie manewruje. Jakby nie wiedział, co dalej. Pewnie się tam zastanawiają, czy zdążą przed sztormem wejść do portu, czy lepiej przeczekać burzę na otwartych wodach. Bardziej na północ morze bywa spokojniejsze. Niech pani sama spojrzy. Prawda, że wygląda jak bez sternika? Zmienia kierunek zależnie od wiatru. Zaraz się ściemni. Rano będziemy mądrzejsi.


Rozdział 7 - Wycinek z Daily Telegraph, 8 sierpnia (wklejony w notatnik Miny Murray)

Whitby - Od naszego stałego korespondenta

Właśnie przeżyliśmy jeden z największych i najostrzejszych sztormów, jakie kiedykolwiek miały miejsce w tym rejonie. Od dłuższego czasu panowała upalna pogoda, co w sierpniu nie bywa rzadkością. Sobota była przepiękna, parowiec „Emma” i „Scarbrough” wykonywały rejsy spacerowe wzdłuż wybrzeża, w Whitby panował ożywiony ruch turystyczny. Lecz od południa zaczęły się pojawiać na północno-zachodnim widnokręgu wąskie, ciemne chmury. Kapitanat portu ostrzegł wszystkie statki i kutry rybackie. Większość kapitanów i szyprów schroniła na czas sztormu swoje statki i łajby za bezpiecznym falochronem portu. Pod wieczór wiatr całkowicie ucichł, nastąpiła przysłowiowa cisza przed burzą. Na morzu migotało tylko kilka światełek zapóźnionych barek. Zaobserwowano jednak nieznany szkuner, który pod pełnymi żaglami szedł w kierunku zachodnim. Szalona odwaga lub niewiedza jego oficerów, to główny temat rozmów zgromadzonych na nabrzeżu

obserwatorów. Straż portowa sygnalizowała załodze szkunera, by przynajmniej zwinęła kilka żagli.

Na krótko przed dziesiątą zapanowała cisza, iż wyraźnie słychać było beczenie owiec i szczekanie psów, a kapela na molo, co nieco fałszując, zakłócała błogą ciszę milczącej natury. Po północy, hen nad morzem, nagle zagrzmiało. Nadeszła burza. W oka mgnienia spokojne dotąd morze rozbujało się, coraz większe fale wściekle uderzały o falochron, białe grzbiety potężnych bałwanów zalewały plażę, a światła obu latarń morskich z trudem przebijały się przez gęstą mgiełkę milionów cząsteczek rozpryśniętych fal. Zerwał się potężny wiatr, który przewracał nawet najsilniejszych mężczyzn. Strażnicy przepędzali z nabrzeża licznie zgromadzonych gapiów, nie zdających sobie sprawy z grożącego im niebezpieczeństwa. Wichura gnała w stronę lądu ogromne kłęby gęstej mgły o upiornych kształtach, a każdy człowiek, nawet o znikomym stopniu wyobraźni, mógł je kojarzyć z duszami topielców. Nad morzem szalały błyskawice, którym towarzyszyły potworne grzmoty.

Dyżurny oficer kapitanatu portu zapalił dodatkowy reflektor, by ostatnie kutry trafiły w stosunkowo wąskie wejście do portu, nie rozbijając się na falochronach. W pewnej chwili mgła nieco się rozpłynęła i wtedy światło reflektora wyłowiło na morzu sylwetkę szkunera, który wzbudził tyle sensacji już wieczorem. Obserwatorzy nie omgli zrozumieć, dlaczego szkuner ma w tak trudnej sytuacji rozwinięte wszystkie żagle. Przecież to istne samobójstwo! Pomiędzy szkunerem a portem znajdowała się owa skała, na której rozbiło się już wiele statków. Jeżeli wiatr nie zmieni kierunku, to kapitan tajemniczego szkunera nie ma żadnych szans dotarcia do portu. Szkuner szedł wzdłuż wybrzeża w tak szalonym tempie, jakby pędził prosto do piekła. Zrazu znów wszystko zginęło w gęstej mgle, a światło reflektora zatrzymało się nieruchomo na wystającej z morza skale. Wszyscy obserwatorzy wstrzymali oddech, oczekując nieuchronnego zderzenia szkunera z ową śmiertelnie niebezpieczną przeszkodą. - Lecz - mirabile dictum - szkuner bezpiecznie wszedł do portu. Reflektor omiótł jego pokład i... wszystkich świadków wydarzenia zmroziło! Cóż za koszmarny widok. Do koła sterowego przywiązane było martwe ciało sternika! Jego głowa kiwała się zależnie od przechyłów statku. Poza tym trupem na pokładzie nie było nikogo. Zdziwienie potęgował niewytłumaczalny fakt, że szkuner - sterowany martwą ręką - trafił do portu. Wszystko rozegrało się o wiele szybciej, niż trwa napisanie tych słów. Szkuner nie zatrzymał się przy kotwicowisku, w szalonym pędzie przemknął przez cały port, wbijając się w wydmę przy południowo-wschodnim końcu mola, w punkcie położonym bezpośrednio pod Wschodnim Urwiskiem. Miejsce to zwie się od niepamiętnych czasów Tate Hill Pier.

Wszyscy oniemieli na widok potwornego wypadku. Zderzenie było ostre - kilka masztów złamało się jak zapałka. Nagle na pokładzie pojawił się rosły pies, nabrał rozpędu, zeskoczył an piaszczysty brzeg i pobiegł w kierunku zbocza, na którym usytuowany jest cmentarz. Pochłonęła go ciemność.

W tym czasie na Tate Hill Pier nie było żywej duszy. Wszyscy gapie zgromadzeni byli na wzgórzu. Strażnik pełniący służbę we wschodniej części ortu, pierwszy wszedł na pokład rozbitego szkunera. Oficer dyżurny skierował światło reflektora tak, by oświetlić możliwie cały statek. Widać było, jak strażnik pochylił się nad martwym sternikiem i z obrzydzeniem odwrócił głowę. Coś go przeraziło. Wywołało to ogromne zainteresowanie całej publiczności. Wszyscy rozbiegli się w kierunku szkunera. Lecz strażnicy i policja zdążyli już otoczyć rozbitą łajbę gęstym kordonem. Mnie, dziennikarza, jednak przepuszczono. Przekonałem się na własne oczy, że martwy marynarz jest rzeczywiście przywiązany do koła sterowego. Nieszczęśnik miał wokół obu nadgarstków owinięty różaniec. Lina, którą był przywiązany, wskutek gwałtownego uderzenia wpiła mu się w ciało aż do kości. Pośpiesznie wezwany lekarz, doktor J. M. Caffyn, po wstępnej obdukcji zwłok, stwierdził, że ten człowiek nie żyje już od dwóch dni. W kieszeni spodni miał zakorkowaną butelkę, w której znajdował się zwitek zapisanego papieru. Stwierdzono, iż jest to dodatek do dziennika pokładowego. Ciało przewieziono do kostnicy. Zostanie wykonana sądowa sekcja zwłok.

W następnym numerze podam więcej szczegółów. Był to pierwszy statek-widmo.

(Whitby - 9 sierpnia)

Wczorajsze wejście do portu opuszczonego statku, i to podczas potwornej burzy, wciąż jest żywo komentowane. Stwierdzono, że jest to rosyjski szkuner „Demeter”, nieduży ładunek - kilka drewnianych skrzyń wypełnionych ziemią. Przesyłka jest zaadresowana na nazwisko miejscowego adwokata, pana S. F. Billingtona, Crescent nr 7. Pan Billington dziś rano wszedł na pokład i oficjalnie przejął przesyłkę. Zgodnie z przepisami statek formalnie przejął rosyjski konsul, regulując opłaty portowe.

Duże zainteresowanie wzbudza tajemniczy pies, który wyskoczył ze statku. Kilku członków Towarzystwa Ochrony Zwierząt, bardzo popularnego w Whitby, pragnie psa przygarnąć. Lecz jak dotąd nikt go jeszcze nie znalazł. Zdaje się, że zwierzę opuściło miasto. Być może, wystraszone stworzenie schowało się gdzieś w zaroślach na bagnach. Słychać także obawy, iż pies może być niebezpieczny. Dziś rano znaleziono w pobliżu Tate Hill Pier dużego doga, należącego do miejscowego węglarza. Prawdopodobnie został napadnięty przez jakąś dziką bestię. Miał rozszarpaną całą szyję i rozerwany brzuch. Mogły tego dokonać tylko duże, silne i ostre szpony.

Później inspektor z ministerstwa handlu udzielił mi swojej łaskawej zgody na zapoznanie się z dziennikiem pokładowym. Z wyjątkiem ostatnich trzech dni zawiera wszystkie potrzebne dane. O wiele więcej interesujących szczegółów przynosi jednak ów zwitek, znaleziony w butelce. Ponieważ sprawa nie stanowi tajemnicy, przedkładam czytelnikom te dokumenty tak, jak mi je przetłumaczył i

podyktował pracownik rosyjskiego konsulatu.

Dziennik pokładowy statku „Demeter”

Rejs z Warny do Whitby

Niniejszego zapisu dokonuję w dniu 18 lipca. Jestem świadkiem dziwnych wydarzeń i muszę je wobec tego jak najdokładniej opisywać do samego zakończenia rejsu.

6 lipca załadowano na statek skrzynie z ziemią. W południe podnieśliśmy żagle. Wiatr był świeży, wschodni. Załogę stanowiło pięciu majtków, dwóch oficerów, kucharz i ja - kapitan.

11 lipca nad ranem przeszliśmy przez Bosfor. Na pokład weszli tureccy celnicy. Dostali bakszysz i wszystko jest w porządku. Od godz. 16.00 wyruszyliśmy w dalszą drogę.

12 lipca przechodziliśmy przez Dardanele. Znów celnicy, bakszysz i po kontroli. Już po ciemku mijamy archipelag.

13 lipca załogę opanował dziwny niepokój. Ci ludzie nie płyną ze mną po raz pierwszy. Nawet oficer nie wie, co ich tak niepokoi. Zamiast odpowiadać, podnoszą oczy ku niebu i żegnają się. Oficerowi puściły nerwy i zbeształ jednego z marynarzy. Myślałem, że to wywoła ostry spór, ale nic się nie stało.

16 lipca oficer mi zameldował, że brakuje jednego członka załogi - Piotrowskiego. Nie potrafię sobie tego wytłumaczyć. Piotrowski miał wczoraj wachtę. Zmienił go Abramow, lecz Piotrowski już nie zajął swojej koi. Niepokój załogi wzrasta. Wszyscy mówią, że spełniły się ich najgorsze oczekiwania. Oficer traci cierpliwość. Coś wisi w powietrzu.



Wczoraj, 17 lipca

Marynarz Olgaren wszedł do mojej kabiny i zameldował, że na statku jest jakiś obcy człowiek. Stojąc na wachcie, dojrzał spod daszka wachtówki wysokiego, chudego chłopa, nie przypominającego sylwetką nikogo z członków załogi. Ostrożnie go obserwował, ale zanim cichaczem zakradł się na dziób, by przyjrzeć się nieznajomemu z bliska, chłopisko jakby się rozpłynęło w powietrzu. Wachtowy sprawdził wszystkie otwory do ładowni. Były pozamykane. Ogarnął go zabobonny strach. Obawiam się wybuchu paniki. By do niej nie dopuścić, dzisiaj osobiście zbadam cały statek.

Zwołałem załogę i nakazałem przeszukanie całego szkunera, ponieważ - jak tłumaczyłem - niektórym wydaje się, że mamy na pokładzie czarnego pasażera. Pierwszy oficer był oburzony. Jego zdaniem nie powinienem ulegać tak wątpliwym domysłom, gdyż osłabia to morale załogi. Oświadczył, że w przeszukiwaniu nie weźmie udziału, woląc zostać przy sterze. Rozdałem ludziom lampy i udaliśmy się pod pokład. Przeszukaliśmy każdy kąt, ale po obcym ani śladu. W samej ładowni były tylko skrzynie z ziemią, ani tu nie było gdzie się ukryć. Po tej skrupulatnej penetracji załoga odetchnęła z ulgą i znów sumiennie wykonywała swoje obowiązki. Pierwszy oficer oczami miotał błyskawice, lecz nie powiedział ani słowa.

22 lipca

Od trzech dni panuje zła pogoda. Marynarze, zajęci żaglami, nie mają czasu na strach. Znów są weseli, pogodni, dobrze ze sobą współpracują. Udzieliłem im pochwały. Przeszliśmy przez Cieśninę Gibraltarską. Wszystko jest w porządku.

24 lipca

Nad naszym statkiem jakby zawisła jakaś klątwa. Straciliśmy już jednego marynarza: wchodzimy w Zatokę Biskajską, pogoda uparcie utrzymuje się w granicach znaczenia żargonowego określenia „psiej” i... zniknął następny majtek. Tak samo jak ten pierwszy - nie powrócił po wachcie do swojej koi. Marynarze, ogarnięci strachem, żądają, by wyznaczyć wachtę po dwóch. Oficer jest wściekły.

28 lipca

Już czwarty dzień przeżywamy istne piekło. Jakbyśmy wpadli w jakiś zaklęty krąg nieustannych sztormów. Nikt nie może zmrużyć oka. Wszyscy są wyczerpani. Już sam nie wiem, według jakich zasad wyznaczać ludzi na wachty. Drugi oficer dobrowolnie przejmuje ster i pełni wachty. Wiatr zdaje się ustawać; morze jeszcze się kotłuje, ale statek wyraźnie mniej kołysze.


29 lipca

Następna tragedia! Dzisiejszej nocy wachtę pełnił jeden marynarz, ponieważ z powodu zmęczenia załogi nie mogłem wystawić dwóch jednocześnie. A rano stwierdziliśmy brak sternika. Dokładnie przeszukiwanie łajby nic nie dało. Drugi oficer zniknął bez śladu, a załogę znów opanowała panika. Po naradzie z pierwszym oficerem postanowiłem wydać ludziom broń.

30 lipca

To już ostatnia noc. Cieszy nas, że wreszcie zbliżamy się do Anglii. Pogoda znów się poprawiła, możemy płynąć pod pełnymi żaglami. Mogłem sobie pozwolić na kilka godzin snu. Spałem jak suseł, gdy - z niemałym trudem - obudził mnie oficer. Miał dla mnie bardzo przykry meldunek: brakuje wachtowego i sternika. Obaj przepadli jak kamień w wodę. Cała robota spadła teraz na mnie, na oficera i dwóch marynarzy.

1 sierpnia

Już drugi dzień płyniemy w gęstej mgle. Nie spotkaliśmy żadnego statku. Jest nas za mało, by sprawnie prowadzić nasz szkuner. Nie możemy zredukować żagli, gdyż nie bylibyśmy w stanie ich podnieść. Zmierzamy do pewnej zguby. Zaistniała sytuacja najbardziej drażni oficera. Jego twarda natura nie może pogodzić się z zaistniałymi faktami. Pozostałych dwóch marynarzy zupełnie flegmatycznie, bez szemrania i cierpliwie wykonuje rozkazy, przygotowani na najgorsze. Oficer jest Rumunem, reszta, to Rosjanie.

2 sierpnia, północ

Z krótkiego snu wyrwał mnie krzyk. W gęstej mgle nic nie było widać. Pobiegłem do oficera. On też usłyszał ten krzyk, obszedł cały pokład, lecz nigdzie nie znalazł wachtowego. A zatem zginął jeszcze jeden majtek. Oficer twierdzi, że właśnie przeszliśmy przez Cieśninę Dover. Jakby na potwierdzenie jego słów mgła uniosła się nieco, a my ujrzeliśmy North Foreland.

3 sierpnia

Koło północy chciałem zamienić przy sterze jednego już marynarza. Sterówka była pusta! Wiatr wiał równo, lecz mimo to obawiałem się zostawić ster bez opieki. Krzykiem wezwałem oficera. Wybiegł na pokład w samej tylko bieliźnie, a wyraz jego twarzy świadczył o tym, jak bliski jest utraty zmysłów. Podszedł do mnie i - jakby się bał, że go kto usłyszy - szepnął mi na ucho:

- On rzeczywiście jest na statku. Późnym wieczorem, gdy stałem na wachcie, zauważyłem wysokiego, chudego i bardzo bladego człowieka. Stał on na pokładzie przy samym dziobie i jakby coś oglądał. Podszedłem go od tyłu i wbiłem mu w plecy nóż. Lecz ostrze przeszło przez niego jak przez mgłę - tu wyjął zza pazuchy groźny sztylet, szaleńczo prujący powietrze. - Znajdę ja drania! Pewnie

ukrywa się w jednej z tych skrzyń. Zaraz wszystkie pootwieram. Niech pan łaskawie pozostanie przy sterze - położył palec na ustach i zszedł pod pokład.

Zaczęło mocno wiać i nie mogłem opuścić steru. Widziałem, jak oficer wyszedł z latarnią i skrzynią narzędzi, a następni zniknął w ładowni. Niewątpliwie oszalał, pomieszały mu się zmysły, a zatem nie ma sensu odwodzić go od zamiaru. Wiele szkody ładunkowi nie wyrządzi; według listy przewozowej skrzynie zawierają tylko glinę. Stoję przy sterze i jednocześnie piszę te słowa. Muszę tu tkwić dopóty, dopóki mgła nieco się podniesie. Wtedy spróbuję doprowadzić szkuner do najbliższego portu...

Tracę wszelką nadzieję. Wierzyłem, że praca fizyczna w ładowni uspokoi oficera na tyle, że będzie on mógł być dalej moją prawą ręką, ale stało się zupełnie odwrotnie. Z ładowni odezwał się niesamowity, mrożący krew w żyłach krzyk pełen grozy. Po chwili pierwszy oficer dosłownie wyleciał z ładowni niczym kula armatnia, blady, śmiertelnie przerażony i - kompletnie oszalały - krzyczał wniebogłosy:

- Ratujcie mnie! Pomocy! Jest tam! Widziałem go! Niech go pan zniszczy, zanim będzie za późno. Jedyny ratunek w morzu, kapitanie! Innego wyjścia nie ma!

Wykrzyczał to wszystko z furią ciężkiego wariata i zanim mogłem coś powiedzieć - przeskoczył poręcz i rzucił się w morze.

Chyba wreszcie zrozumiałem. To właśnie on, zwariowawszy, pozbywał się swoich kolegów i podwładnych z załogi, wyrzucał ich za burtę, a teraz sam podążył ich śladem. Boże! Jak ja się wytłumaczę przed Izbą Morską? Wracam sam, a wypłynęło nas tylu. Kto mi uwierzy, że wchodziły tu w grę siły nadprzyrodzone, kiedy nie będę miał ani jednego świadka? Jako kapitan - jestem skończony... Lecz, żeby stanąć przed sądem Izby Morskiej, muszę dobić do jakiegoś portu. Czy zdołam? Bóg wie...

4 sierpnia

Mgła jest tak gęsta, że można by wbić w nią siekierę. Nie mam odwagi zejść pod pokład, boję się również opuścić ster. Czuwałem całą noc i sam GO zobaczyłem. Niech Bóg mi wybaczy, ale oficer miał rację, rzucając się za burtę. Zawsze to lepiej zginąć normalnie, śmiercią marynarza. Tylko że ja jestem kapitanem. Kapitanowi nie wypada porzucić swojego statku. Jest jedna możliwość: opuścić statek jako ostatni. Jest wszakże jeszcze inna możliwość; uważam, że bardziej honorowa: pójść na dno razem ze swoją łajbą. Postanowiłem przyjąć takie rozwiązanie, jakie uważam w tej sytuacji za stosowne. A ponieważ nie będę już mógł pisać - przekazuję ostatnią informację: przywiązuję się liną do koła sterowego, biorę w dłonie to, czego ON nie odważy się dotknąć. Niech się stanie, co ma się stać. Skoro nie mogę uratować życia, staram się ratować przynajmniej honor kapitana i własną duszę. Siły mnie opuszczają, zbliża się noc. Jeżeli mój szkuner roztrzaska się, to czy ktoś odnajdzie tę butelkę? Jeżeli tak, może uwierzy. Boże! Ty jeden znasz całą prawdę. A wy - ludzie - spróbujcie zrozumieć nieszczęsną duszę starego wilka morskiego, który do ostatniego tchnienia próbuje wykonywać swoje obowiązki zgodnie z Kodeksem Morskim...

Tyle zapiski. Cała sprawa jest wciąż otwarta. Nie ma komu dać świadectwo. Nie ma jak udowodnić, czy chodzi o wypadek, czy o zbrodnię.

Ludzie uznają kapitana za bohatera. Miasto chce wyprawić uroczysty pogrzeb. Z tego, co wiem, kondukt żałobny ma wytyczoną następującą marszrutę: trumnę ze zwłokami kapitana przewiozą kawałek rzeką Esk, następnie starsi miasta i kapitanowie przeniosą ją na ramionach na wzgórze po niezliczonych schodach i złożą do grobu na cmentarzu w pobliżu opactwa. Wybrano miejsce, z którego rozpościera się przepiękny widok na miasto, port i otwarte morze. O udział w uroczystościach żałobnych były niemalże przetargi. O niesienie trumny ubiegają się wszyscy właściciele barek, kutrów i frachtowców oraz co zacniejsci obywatele portowego miasta Whitby. Pogrzeb odbędzie się jutro. Może na tym skończy się jeszcze jedna z niewyjaśnionych morskich tajemnic.

Notatnik Miny Murray

8 sierpnia

Lucy przez całą noc spała bardzo niespokojnie. Była okropna burza, w kominach aż huczało, grzmoty przypominały salwy armatnie. Lucy dwa razy wstała i ubrała się. Na szczęście była bardzo czujna. Budziłam się, rozbierałam ją i kładłam z powrotem do łóżka, a ta biedaczka o tym nie wiedziała.

Pomimo to, wstałyśmy dość wcześnie i poszłyśmy do portu, by - gnane zwykłą kobiecą ciekawością - same zobaczyć, czy nocna burza spowodowała jakieś większe spustoszenie na kotwicowisku przy nabrzeżu i na przyległych do portu plażach. Przedtem widziałam wiele marynistycznych obrazów - i łagodnych i dramatycznych - a tu mam okazję do konfrontacji sztuki z rzeczywistością.

Zainteresowania Lucy w dużej mierze zgodne są z moimi. W porcie było już wielu ludzi, albowiem mieszkańcy kortowego miasta i turyści interesują się - jakby tu powiedzieć - „krajobrazem po burzy”, chociaż i jedni, i drudzy, z całkowicie innych powodów. Było już spokojniej, wiatr ustał, lecz fala była wciąż wysoka, grzebienie bałwanów białe jak śnieg, przypominały plamę na ciemnym piwie. Cieszę

się, że Jonathan nie przeżył wczorajszej nocy na morzu, lecz na lądzie. Chociaż - licho wie, gdzie on ją przeżył. Ani znaku życia. Jonathanie! Gdzie jesteś? Jak ci się powodzi? Wracajże, kochany! Martwię się o Ciebie i nie wiem, co robić. Czy w ogóle mogę cokolwiek zrobić dla Ciebie? Kompletna beznadzieja...

Jonathanie!!!

10 sierpnia

Pogrzeb biednego kapitana był wzruszający. Wzięły w nim udział wszystkie statki przebywające w porcie. Trumnę nieśli - od Tate Hill Pier aż do grobu w cmentarnym parku - sami kapitanowie żeglugi wielkiej. Razem z Lucy przyglądaliśmy się całej ceremonii z naszej ławki, obok której zresztą został pochowany. Lucy była tym wszystkich bardzo przejęta. Prześladuje mnie wciąż jedna myśl, że - czego jestem pewna - Lucy miewa złe sny. Co więcej, podejrzewam, że coś z nią nie jest w porządku. Że z nią, lub w niej, dzieje się coś dziwnego.

Dziś rano znaleziono przy naszej ławce starego pana Swalesa. Nie żył. Miał złamany kark, a jego pośmiertna twarz wyrażała bezgraniczną zgrozę. Jego oczy - jak mówili świadkowie - pełne były strachu, a zawsze mi się wydawało, że strach jest ostatnim uczuciem, o które by można go podejrzewać. Biedny staruszek! Wiem przecież, że przewidywał swoją rychłą śmierć. Sam mi o tym mówił, a Lucy o tym wiedziała. Dziewczynę wzrusza każda drobnostka. Jeden z kolegów pana Swalesa zawsze przychodził ze swoim pieskiem. Podczas pogrzebu był z nim także. Piesek był łagodny i jeszcze nie słyszałem, żeby szczekał lub na kogoś warczał. Jakże więc byłam zdziwiona, gdy podczas ceremonii pogrzebowej ów piesek odbiegł na bok, usiadł i żałośnie wył i poszczekiwał. Jego pan próbował go przywołać i uspokoić - lecz nic z tego. Pies jakby oszalał. Jeżył sierść, wył w zapamiętaniu i szczekał na trumnę. Starszy pan siłą przyciągnął go z powrotem do naszej ławki. Piesek dotknął nosem nagrobka u naszych stóp i zaczął się trząść jak w agonii. Głaskałam go, wiedząc, że mnie lubi, ale i to niewiele pomogło. Lucy, która też znała i lubiła tego pieska, nawet go nie dotknęła, patrząc na niego inaczej niż zwykle, w jej wzroku było coś przerażającego i - muszę tak powiedzieć - lubieżnego. Obawiam się, że ten pies przyśni jej się dzisiejszej nocy. Dlatego postanowiłam Lucy przed snem nieco zmęczyć, aplikując jej dłuższy spacer wzdłuż klifowego wybrzeża.

Rozdział 8 - Notatnik Miny Murray

Tego samego dnia, godz. 23.00

Jestem bardzo zmęczona. Gdybym prowadzenie swojego dziennika nie uważała za swój obowiązek, nawet bym go dziś wieczór nie otworzyła. Spacer był długi. Lucy jakby odzyskała dobre samopoczucie. Nie opodal latarni morskiej napotkałyśmy kilka krów. Trochę nas wystraszyły. Wstąpiłyśmy na herbatę do starej, istniejącej tu od niepamięci herbaciarni. Lucy była już zmęczona.

Postanowiliśmy iść spać. W domu zastałyśmy młodego kapitana, którego matka Lucy zaprosiła na kolację. Myślę, że biskup powinien zająć się wychowywaniem młodych kapłanów, by ci wychodzili natychmiast po zobaczeniu dwóch śpiących panienek.

Lucy już śpi, oddycha równomiernie, policzki ma czerwone. Wierzę, że najgorsze już minęło i że przestaną ją prześladować złe sny. Do pełnego szczęścia brakuje mi tylko wiadomości od Jonathana.

11 sierpnia, godz 3.00

Znów otwieram swój notatnik. Trudno będzie mi zasnąć ponownie, mogę więc pisać. Przeżyłyśmy okropną przygodę. Przebudziłam się, mając dziwne uczucie, że jestem w pokoju sama. Podeszłam do łóżka Lucy i stwierdziłam, że łoże jest puste. Nie było jej w pokoju. Drzwi były zamknięte, lecz nie na klucz, chociaż byłam pewna, że wieczorem przekręciłam klucz w zamku. Sprawdziłam, co Lucy na siebie włożyła. Jeżeli tylko szlafrok - będzie w domu. Jeżeli suknię - wyszła na zewnątrz. Lecz w szafie wisiał i szlafrok, wisiały też jej wszystkie sukienki.

Bogu dzięki” - pomyślałam. „Nie może być daleko, ponieważ ma na sobie tylko nocną koszulę” - pomyślałam. Zbiegłam na dół, do pokoju gościnnego. Nikogo! Potem zajrzałam do wszystkich pokoi. Lucy nie było w domu. Sprawdziłam drzwi wyjściowe. Otwarte. Potem furtkę do ulicy - również nie zamknięta!

Przestraszyłam się, albowiem Lucy musiała wyjść na miasto tak jak była - tylko w nocnej koszuli! Wskoczyłam szybciutko w wełnianą kurtkę i wybiegłam na poszukiwanie Lucy. Dokąd mogła pójść?! Na wieży wybiła właśnie pierwsza w nocy i nigdzie ani żywej duszy. Pobiegłam wzdłuż North Treeace - po kimś w białej koszuli ani śladu, potem biegłam wzdłuż klifowego pobrzeża - znów nikogo! Wtedy wpadłam na myśl, czy Lucy może poszła do naszej ławki na cmentarzu, gdzie tak bardzo lubiła ze mną przesiadywać. Właśnie na chwilę wyszedł zza chmur srebrny księżyc, a w jego blasku dojrzałam białą postać na wzgórzu. To musiała być tylko Lucy. Zdawało mi się, że nie była sama. Tuż przy niej widniała jeszcze jedna sylwetka, a z tej odległości trudno mi było określić jej charakter. Może człowiek, może zwierzę? Księżyc znów znikł za chmurą, a ja pobiegłam w znajomym kierunku. W mig, jak nigdy przedtem, pokonałam te liczne schody, biegnąc prosto do naszej ławki. Tylko tam spodziewałam się odnaleźć Lucy, zanim ktoś obcy ją dojrzy i sprawa jej lunatyzmu przestanie być tajemnicą. Pokonując już ostatnie stopnie, znów dojrzałam białą sylwetkę. „Lucy, Lucy” - krzyknęłam i towarzyszący jej cień podniósł się i jakby rozpłynął. Zastałam Lucy na naszej ławce. Siedziała nieruchomo, a jej głowa oparta była o brzeg ławki. Spała... Usta miała lekko rozchylone i cicho jęczała. W śnie podniosła rękę, kładąc dłoń na szyi. Cała się trzęsła, jakby z zimna. Otuliłam ją swoją kurtką. Żeby jej było bardziej ciepło, zapięłam jej agrafką golf przy szyi. Pewnie ją ukłułam, ponieważ przyłożyła dłoń do szyi i lekko westchnęła. Próbowałam ją delikatnie obudzić, wkładając na jej stopy swoje trzewiki. Wreszcie otworzyła oczy, ale wcale nie była zdziwiona tym, że mnie widzi. Prawdą jest i to, że nie miała świadomości, gdzie się znajduje. Prowadziłam ją do domu. Po drodze specjalnie weszłam w gęste błoto, żeby przypadkowy przechodzień nie zauważył, że jestem bosa.

Na szczęście, nikt nas nie spotkał. Tylko raz mijał nas jakiś nietrzeźwy przechodzień. Przystanęłyśmy w bramie, zanim nie przeszedł. Chodziło mi przede wszystkim o dobre imię Lucy. W domu odmówiłyśmy modlitwę i położyłyśmy się spać. Postanowiłam, że o tej przygodzie nie powiem jej matce. Starsza pani mogłaby przeżyć duży wstrząs. Zamknęłam drzwi na klucz, a ten przywiązałam sobie do nadgarstka. Nad morzem już świtało. Lucy zasnęła twardo.

Tego samego dnia, po południu

Lucy spała jak niemowlę, jej nocna wycieczka zdawała się nie pozostawiać żadnego śladu. Wręcz odwrotnie - wyglądała zdrowiej niż zwykle. Było mi bardzo przykro, że ją ukłułam. Że ją skaleczyłam agrafką w szyję... Miała bowiem na gardle widoczny ślad ukłucia, a na nocnej koszuli widniała kropelka zastygłej krwi. Próbowałam się jej wytłumaczyć, ale ona - śmiejąc się - powiedziała, że to nic takiego. Całe szczęście, że to nakłucie jest nieduże i żadnego śladu nie powinno po nim pozostać. W każdym razie nie będzie najmniejszej blizny.



Tego samego dnia, noc

Przeżyłyśmy szczęśliwy dzień. Powietrze było czyste, słońce jasne, wiał świeży wiaterek. Kolację zjadłyśmy w lasku Mulgraw, dokąd odstawiła nas swoim koczem lady Westenra. Starsza pani bardzo lubi, że wszędzie chodzimy z Lucy razem. Mówi, że moje towarzystwo wpływa na Lucy pozytywnie. Ja jednak odczuwam dotkliwie brak Jonathana. Spać poszłyśmy dość wcześnie. Dzisiaj Lucy powinna być spokojna. Lecz na wszelki wypadek przywiązałam sobie klucz do nadgarstka. Tej nocy chyba nic się nie przytrafi.

12 sierpnia

Przeliczyłam się, ponieważ Lucy dwa razy w nocy wstawała, chcąc wyjść na zewnątrz. Była jakby bardzo niezadowolona, kiedy nie mogła odnaleźć klucza. Obudziła się wcześnie, położyła się obok mnie w moim łóżku i opowiadała mi o Arturze. Powiedziałam jej, jak bardzo martwię się o Jonathana. Zaczęła mnie pocieszać. Nawet jej się poniekąd udało. Jestem spokojniejsza.

13 sierpnia

Dzień przebiegł dość spokojnie, ale ja i tak położyłam się z kluczem przywiązanym do nadgarstka. W nocy coś mnie obudziło. Kiedy otworzyłam oczy, zobaczyłam Lucy siedzącą na łóżku - i oczywiście śpiącą - zapatrzoną w okno. Wstałam cichutko, podeszłam i odsłoniłam kotarę. Noc była jasna, księżyc lśnił jak nowa pensówka. Za oknem krążył duży nietoperz. Dwa razy lekko musnął skrzydłem szybę, ale kiedy mnie zobaczył przestraszył się i odleciał ponad portem w kierunku opactwa. Lucy znów się położyła i do rana spała spokojnie.

14 sierpnia

Cały dzień spędziłam na Wschodnim Urwisku. Lucy kocha to miejsce. Tylko z trudem udaje mi się namówić ją do powrotu na obiad, podwieczorek, czy kolację. Dziś po południu rzuciła dziwną uwagę. Właśnie wracałyśmy do domu, kiedy już na końcu schodów zatrzymała się, by jeszcze raz spojrzeć na tę cudowną scenerię nadmorskiego wieczoru. Słońce powoli chowało się za Kettleness; na Wschodnie Urwisko i na stare opactwo padały czerwone już promienie zachodzącego słońca i cała okolica tonęła w różowej poświacie. W milczeniu napawałyśmy się wspaniałym widokiem, kiedy Lucy, ni to do mnie, ni to do siebie, zaszeptała:

- Znów te czerwone oczy. Takie same.

Powiedziała to całkiem bez związku. Ukradkiem spojrzałam w jej twarz i zauważyłam, że Lucy znajduje się jakby w półśnie. Nic jej na to nie odpowiedziałam, tylko powiodłam wzrokiem w ślad za jej spojrzeniem. Lucy patrzyła w kierunku naszej ławki, na której teraz siedziała samotna postać,

wysoka i chuda, z oczyma - zdawało się - całkiem czerwonymi. Tłumaczyłam Lucy, że ma tu miejsce tylko zwykłe złudzenie optyczne, wywołane czerwonawą poświatą zachodzącego słońca, ale ona jakby mnie nie słuchała. Chyba myślała o tej straszliwej nocy, a ja postanowiłam nigdy jej o tym zdarzeniu nie przypominać. Po chwili byłyśmy już w domu. Lucy dokuczał ból głowy, więc położyła się wcześnie. Ja, myśląc nieustannie o Jonathanie, wyszłam jeszcze na przechadzkę wzdłuż klifowego pobrzeża. Księżyc był w pełni, widoczność była jak za dnia. Spojrzałam w kierunku naszego okna i zobaczyłam Lucy, wychylającą się na zewnątrz. Myśląc, że już mnie wygląda, pomachałam jej ręką, ale ona nie reagowała na moje gesty. Wówczas księżyc wyraźnie oświetlił nasze okno, a ja dokładnie zobaczyłam, że Lucy ma głowę opartą o framugę i śpi jak zaklęta. Przy niej siedziało coś, co przypominało wielkiego ptaka. Bałam się, że Lucy gotowa się przeziębić, więc co sił pobiegłam do domu. Kiedy wstępowałam do naszego pokoju, Lucy - wciąż we śnie - kładła się właśnie z powrotem do łóżka, trzymając się dłonią za gardło. Nie budziłam jej. Sprawdziłam tylko, czy okna i drzwi są dobrze zamknięte. Lucy śpi jak niemowlę, ale wydaje się bledsza niż zwykle. Pewnie bardzo tęskni za Arturem.

15 Sierpnia

Wstałam później, niż zwykle. Lucy też spała, dopóki nie wezwano nas na śniadanie. Podczas posiłku otrzymałyśmy miłą wiadomość. Ojcu Artura znacznie się poprawiło i obaj pragną, by ślub odbył się jak najwcześniej. Matka Lucy także bardzo się z tego cieszy, ale wszyscy, oprócz niej, wiemy, że nieboga ma dni policzone. Lekarz powiedział mi wcześniej w zaufaniu, że serce starszej pani wytrzyma jeszcze zaledwie kilka miesięcy. Wszystko zależy od spokoju. To dobrze, że nic jej nie wspominałam o tej dziwnej i strasznej nocy. Wierzę, że ślub córki przedłuży matce życie.

17 sierpnia

Przez dwa dni nie otwierałam swojego dziennika. Nad naszym szczęściem jakby uniósł się cień bezlitosnego przeznaczenia. Jonathana jak nie pisał, tak nie pisze. Nie potrafię sobie wytłumaczyć stanu Lucy. Z każdym dniem traci kolor, jest senna, dusi się. Co noc śpię z kluczem na nadgarstku, a Lucy wciąż wstaje, ubiera się i wysiaduje przy otwartym oknie. Wczorajszej nocy zastałam ją wychyloną z okna, budziłam ją, a ona sprawiała wrażenie zemdlonej. Kiedy się wreszcie ocknęła, była jakby nieprzytomna i cichutko płakała. Zapytałam, jak to się dzieje, że wciąż chodzi do okna, ale ona tylko pokręciła głową i odwróciła się w drugą stronę. Ślad na jej gardle po moim nieszczęśliwym ukłuciu agrafką nie chce się goić. Co gorsza, zdaje się powiększać. Jeżeli nie zagoi się w ciągu

najbliższych dni, wezwę lekarza.

Pismo kancelarii adwokackiej Samuel F. Billington i syn, Whitby, do panów Cartera, Patersona i spółki w Londynie


17 sierpnia

Szanowni Panowie,

za pośrednictwem Wielkiej Kolei Północnej odesłaliśmy Wam przesyłkę, którą należy dostarczyć ze stacji King Cross do posiadłości Carfax w Purfleet. Budynek jest obecnie nie zamieszkany, lecz w załączeniu przesyłamy klucz z dokładnym oznaczeniem.

Przesyłka składa się z pięćdziesięciu skrzyń, które prosimy złożyć łaskawie w tej części domu, która oznaczona jest na załączonym szkicu literą „A”. Wasz przedstawiciel znajdzie to miejsce bez trudu, jest to bowiem stara kapliczka, należąca do posiadłości. Przesyłka odjeżdża dziś wieczorem o godz. 21:30, na Kings Cross powinna być jutro o 16:30. Bylibyśmy wdzięczni, gdyby Wasz przedstawiciel czekał na przesyłkę z podstawionymi wozami, by przetransportować skrzynie na miejsce przeznaczenia. Jeżeli zaś chodzi o opłatę transportu, przesyłamy zaliczkę w wysokości 10 funtów, której przyjęcie prosimy łaskawie potwierdzić. Gdyby opłata była niższa, prosimy o łaskawe zwrócenie nadwyżki. Jeżeli zaś koszty byłyby wyższe, różnicę uregulujemy od ręki. Po złożeniu skrzyń, klucze prosimy zostawić w głównym holu. Jesteśmy przekonani, że nie wykroczymy poza ramy przyjętej kurtuazji handlowej, jeżeli zwrócimy Waszą łaskawą uwagę na fakt, że przesyłka jest pilna.

Z wyrazami najwyższego szacunku, oddani Wam szczerze i zawsze gotowi do współpracy

Samuel F. Billington i syn

Pismo panów Cartera, Patersona i spółka, Londyn, do kancelarii adwokackiej Bellington i syn, Whitby

21 sierpnia

Drodzy Panowie,

potwierdzamy otrzymanie sumy 10 funtów i według załączonego rachunku zwracamy Wam kwotę 1 funta, 17 szylingów i 9 pensów. Przesyłkę dostarczyliśmy dokładnie według Waszych wskazań, a klucze zostawiliśmy w holu głównym.

Z wyrazami szacunku oddani Wam

Carter, Peterson i spółka


Notatnik Miny Murray

18 sierpnia

Stan zdrowia Lucy poprawia się. Całą noc przespała spokojni, ani razu nie wstawała. Jej policzki zbyt często jednak bywają blade, jak u człowieka, który cierpi na anemię. Ostatnio miewa przebłyski dobrego humoru. Napomknęła nawet o owej nocy, ujmując to w słowach:

- Przynajmniej bosymi stopami nie narobiłam za wiele hałasu i nie obudziłam tych nieboszczyków.

Zapytałam, czy wtedy coś jej się śniło.

- Coś niecoś. Lecz wszystko w tym śnie było takie realne. Czułam ogromną wewnętrzną potrzebę pójścia na naszą ławkę. Nie wiem dlaczego. Pamiętam, jak szłam ulicami i przez most. Gdy zbliżałam się do schodów, słyszałam wycie psów. Przypominam sobie coś wysokiego, czarnego o czerwonych oczach. Wydawało mi się, jakbym się zanurzała w głębokiej, zielonkawej wodzie. W uszach mi huczało. Nagle wszystko się rozpłynęło, czułam, jak moja dusza opuszcza ciało i wiruje w powietrzu. Cudowne, błogie bycie - nie bycie przerwało mi coś w rodzaju gwałtownego trzęsienia ziemi. Myślałam, że pod naszą ławką uaktywnił się wulkan, ale to tylko ty próbowałaś mnie delikatnie obudzić.

Jej dziwna reakcja dała mi wiele do myślenia. Postanowiłam unikać tego tematu jak ognia.

Rześki wiatr znów zaczerwienił policzki Lucy. Spędziłyśmy przyjemny wieczór.

List siostry Agaty ze szpitala św. Józefa i Panny Marii, Budapeszt, do panny Wilhelminy Murray

12 sierpnia

Droga Pani,

piszę na prośbę pana Jonathana Harkera, który nie ma jeszcze na tyle sił, by pisać samemu, chociaż - chwała Jezusowi Chrystusowi, św. Józefowi i Pannie Marii - czuje się znacznie lepiej. Pan Jonathan leży u nas już szósty dzień na ciężkie zapalenie opon mózgowych. Prosił o przekazanie pani serdecznych pozdrowień. Jednocześnie piszę i do pana Petera Hawkinsa z Exeteru, któremu przekazuje ukłony i zapewnienie, że powierzone mu zadanie wykonał zgodnie ze zleceniem. Panu Jonathanowi jest ogromnie przykro, że spóźnia się do domu, lecz jego stan zdrowia wymaga jeszcze kilkutygodniowego pobytu w naszym sanktuarium. Dopiero po wyzdrowieniu pozwolimy mu na kontynuowanie podróży. Pacjent prosił, by panią zawiadomić, iż nie ma przy sobie odpowiedniej gotówki, a bardzo chciałby za swój pobyt zapłacić, by - jak sam powiedział - nie okradać tych, którzy bardzo potrzebują naszej bezpłatnej pomocy.

Proszę przyjąć wyrazy mojego szczerego szacunku i życzenia wszelkiej pomyślności.

Siostra Agata

PS. Mój pacjent właśnie zasnął, dlatego ośmielam się otworzyć ten list i dopisać kilka słów od siebie. Dużo mi o Pani opowiadał i wiem, że macie zamiar wkrótce się pobrać. Niech dobry Bóg Wam błogosławi. Nasz doktor powiedział, że Jonathan przeżył ogromny szok - w sanie delirium okropnie bluźnił, ale ja wiem, że było to majaczenie w stanie kompletnej nieświadomości - nieustannie mówił o wilkach, truciźnie, o krwi, o demonach i duchach, i takich rzeczach, które boję się nawet wymienić. Niech Pani, na miłość Boską, w przyszłości nie dopuszcza, by wpadał w podobny stan psychiczny; należy oszczędzać mu sytuacji wstrząsowych i zbyt wielkich emocji. Choroba ta bowiem pozostawia w psychice człowieka długotrwałe ślady. Nie mogliśmy do Pani napisać wcześniej, ponieważ niczego nie wiedzieliśmy o tym człowieku. Przyprowadzono go do nas prosto z pociągu, a zawiadowca stacji twierdził, że człowiek ten wbiegł na dworzec, wpadł do kasy i krzyczał, żeby mu dać bilet do domu. Kiedy stwierdzono, że jest Anglikiem, wydano mu bilet do najodleglejszej stacji kolei kalusenbrigskiej. Zapewniam Panią, że jest u nas pod dobrą opieką. Swoim miłym zachowaniem pozyskał serca nas wszystkich. Powodzi mu się dobrze i za kilka tygodni stanie na nogach. Modlę się do Boga, do św. Józefa i do Panny Marii, prosząc o szczęśliwe dni dla Was obojga.

Dziennik dr. Sewarda

U Renfielda, wczoraj w nocy, nastąpiła dziwna i nieoczekiwana zmiana. Około ósmej zaczął się denerwować i pociągał nosem jak pies, który coś zwietrzył. Pielęgniarz zwrócił na to uwagę i wiedząc, że ten przypadek mnie interesuje, starał się sprowokować pacjenta do rozmowy. Renfield zwykle słucha pielęgniarza, odnosząc się do niego uprzejmie, ale tym razem zupełnie go zlekceważył. Powiedział buńczucznie:

- Z panem nie mam o czym rozmawiać. Nie zasługuje pan na rozmowę ze mną. Mistrz nadchodzi.

Pielęgniarz uważa, że Renfield popadł w fanatyzm religijny. Musimy bardzo uważać, albowiem silne chłopisko, opanowane przez fanatyzm religijny, jest ogromnym zagrożeniem dla otoczenia, odkąd wykazuje manię zabijania. O dziewiątej odwiedziłem go osobiście. Zachowywał się wobec mnie tak samo, jak względem pielęgniarza. Jeszcze trochę i nabierze przekonania, że jest Bogiem.

W ciągu następnej pół godziny nerwowość Renfielda jakby wzrastała. Obserwowałem go z ukrycia. Nagle w jego oczach pojawiła się niepewność, jakże charakterystyczna dla szaleńców, opanowanych przez ideé fixe. Złagodniał jak baranek, pełen rezygnacji usiadł na brzegu łóżka i patrzył w jeden punkt. Chciałem się dowiedzieć, czy ta apatia nie jest li tylko udawana, czy nie powiela metody stosowanej przez symulantów, a więc próbowałem go naciągnąć na rozmowę o jego ulubieńcach. Temat ten zawsze podejmował z wyraźnym ożywieniem. Długo milczał, a potem warknął:

- Do diabła z tym paskudztwem! To mnie nic nie obchodzi!

- Co takiego? - zawołałem. Już pana nie obchodzą pająki? (Na pewno zajął się pająkami, a jego zeszyt znów zapełniają kolumny cyfr).

- Druhny oczekują nadejścia panny młodej, wypatrując jej błagalnym wzrokiem - odpowiedział zagadkowo. Lecz gdy panna młoda nadchodzi, spełnione oczekiwanie sprawia druhnom zawód.

Więcej nie powiedział ani słowa, siedział nieruchomo na łóżku i patrzył w jeden punkt.

Zażyłem chloral, ów nowoczesny środek nasenny, rzucający człowieka w objęcia Morfeusza - i położyłem się spać. Zegar wybijał drugą, kiedy obudził mnie pielęgniarz, zawiadamiając, że Renfield uciekł. Szybko wskoczyłem w to, co miałem pod ręką i pobiegłem na dół. Mój pacjent jest na tyle niebezpieczny, iż nie może przybywać na wolności. Pielęgniarz opowiedział mi pośpiesznie, że jakieś dwadzieścia minut temu zaglądał przez wizjer (zwany judaszem) do pokoju Renfielda, ale ten wydawał się spać spokojnie. Przed chwilą natomiast, kiedy przechodził koło jego drzwi, usłyszał brzęk szkła. Szybko wszedł do pokoju i zobaczył, jak pacjent wyskakuje przez okno. spojrzał tylko, w jakim kierunku ten wariat podąża, potem czym prędzej mnie obudził. Podążaliśmy śladem uciekiniera. Rychło ujrzeliśmy białą postać, przesadzającą wysoki mur, oddzielający naszą placówkę od opuszczonej posiadłości. Powiedziałem pielęgniarzowi, żeby szybko sprowadził jeszcze ze trzech czy czterech ludzi, sam przystawiłem do muru drabinę i przeszedłem na drugą stronę. Znów dojrzałem postać Renfielda. Śledziłem go aż do odległego krańca budowli. Renfield zatrzymał się przy dębowych drzwiach, prowadzących do kaplicy. Przylgnął do nich całym ciałem. Najwidoczniej z kimś rozmawiał. Nie zrozumiałem ani słowa, ale bałem się zbliżyć, by pacjenta nie przestraszyć; prawdopodobnie znów uciekł. Gonić wariata to gorsze, niż gonić rój pszczół. Renfield wcale nie zwracał uwagi na otoczenie. Kiedy dołączyli do mnie pomocnicy i otoczyliśmy pacjenta, podszedłem wtedy bliżej i usłyszałem jak Renfield mówi:

- Przyszedłem wykonać Twoje rozkazy, Mistrzu. Jestem Twoim niewolnikiem i wiem, że szczodrze mnie wynagrodzisz za wierną służbę. Już od dawna czczę Ciebie. Wreszcie jesteś w pobliżu. Rozkazuj! Wiem, że mnie wynagrodzisz.

A więc Renfield to egoista. Bez przerwy myśli tylko o własnej korzyści.

Kiedy się na niego rzuciliśmy bronił się jak tygrys. Zaskoczyła mnie jego ogromna siła. Dotąd nie widziałem jeszcze żadnego wariata w tak dzikim paroksyzmie. Całe szczęście, że jego siłę i przewrotność odkryliśmy na czas.

Odezwał się dopiero wtedy, kiedy spętaliśmy go kaftanem bezpieczeństwa i zamknęli w pokoju o miękkich, wytapicerowanych ścianach.

- Będę cierpliwy, Mistrzu - powiedział. - Wiem, żeś przyszedł.


Rozdział 9 - List Miny Harker do Lucy Westenry

Budapeszt, 24 stycznia

Droga Lucy!

Wiem, jak niecierpliwie oczekujesz wiadomości o tym, co wydarzyło się od czasu naszego pożegnania na dworcu w Whitby. Szczęśliwie dotarłam do Hull, gdzie wsiadłam na statek do Hamburga. Stamtąd pojechałam pociągiem do Budapesztu.

Jonathana zastałam bardzo wymizerowanego. Jest jeszcze bardzo słaby i jakby niczego nie pamiętał. Przeżył jakiś okropny wstrząs, więc nawet nie chcę, żeby sobie przypominał, co właściwie spowodowało to, że znalazł się o krok od śmierci. Siostra Agata mówi, iż Jonathan majaczył o strasznych rzeczach, ale ona nigdy mi tego nie powtórzy, ponieważ - jak twierdzi - majaczenie chorego stanowi bożą tajemnicę, a ona musi respektować zasady swojego powołania. Następnego

dnia, kiedy widziała, jak bardzo wszystko to mnie martwi, dodała:

- Mogę pani ujawnić tylko tyle, iż nie dopuścił się niczego takiego, co przyszła żona mogłaby mieć za złe przyszłemu mężowi. Cały czas o pani myśli, a nawet przez sen wymawia jej imię. Przeraziły go rzeczy, o których zwykły śmiertelnik nie ma pojęcia.

Ta dobra kobieta chyba myślała, że jestem o Jonathana zazdrosna. Ależ ja ufam mu bezgranicznie, chociaż muszę przyznać, że poczułam się szczęśliwa, dowiadując, iż przyczyną złego stanu Jonathana nie była kobieta.

Dziś rano, jak zwykle, siedziałam przy jego łóżku. Kiedy się przebudził poprosił mnie, żeby mu podać jego marynarkę, bo musi coś wyjąć z kieszeni. Wyjął z niej notatnik. Pomyślałam, że właśnie w nim można by znaleźć klucz do obecnego złego stanu zdrowia Jonathana. Być może wyczuł moje myśli, bowiem kazał mi powyglądać przez okno, ponieważ chce być przez chwilę sam. Wkrótce znów mnie przywołał i powiedział:

- Wilhelmino - a ja od razu wiedziałam, że mówi śmiertelnie poważnie, ponieważ nigdy nie zwracał się do mnie pełnym imieniem - wiesz dobrze, że między małżonkami powinno panować absolutne zaufanie. Nie powinny nas dzielić żadne tajemnice. Przeżyłem okropny wstrząs, a kiedy myślę o tym, co mi się przydarzyło, w głowie mi się kręci i sam już nie wiem, czy to prawda, czy tylko

wymysł chorego mózgu. Miałem przecież zapalenie opon mózgowych i bliski byłem szaleństwa. Być może niewiele się różnię od zwykłego wariata. Moja tajemnica ukryta jest w tym oto notatniku, a ja nie mam ochoty jej poznać. Zabierz go, proszę, a jeśli chcesz przeczytaj, ale nigdy przy mnie nie wspominaj o jego treści. Chyba, że jakiś ważny powód zmusi mnie do powrotu ku tym złowrogim stronicom, które zapisałem przy zdrowych i przy chorych zmysłach.

Mówienie wyraźnie go męczyło. Schowałam mu notatnik pod poduszkę. Zaraz też poprosiłam siostrę Agatę, by porozmawiała z ordynarotem, żeby zezwolił na udzielenie mi w szpitalu ślubu z Jonathanem, i to jeszcze dzisiaj po południu.

Siostra Agata wróciła z wiadomością, że już posłano po angielskiego duchownego. Za godzinę będziemy małżeństwem...

Chwila ta, jak szybko przyszła, tak i minęła. Jonathan, wsparty na poduszkach, zdecydowanie i głośno wypowiedział swoje sakramentalne „TAK”. A ja, mając od szczęścia ściśnięte gardło, ledwie wydałam głos. Gdy pastor i siostrzyczki opuścili salę, wyjęłam spod poduszki Jonathana jego notatnik, owinęłam go w biały papier i przewiązałam jasną wstążeczką, zapieczętowałam węzeł i na pieczęci odcisnęłam swoją ślubną obrączkę. Pocałowałam pieczęć i pokazałam paczuszkę swojemu mężowi. Mój Boże, Lucy! Po raz pierwszy używam określenia „mojemu mężowi”. Przyrzekłam mu, że bez bardzo ważnego powodu pieczęci tej nie złamię. Milcząc uścisnął mi dłoń.

Cóż jeszcze, Moja Droga, mogę napisać? Jestem najszczęśliwszą kobietą na świecie. Daj Ci Boże, żebyś i Ty była taka szczęśliwa. Kończę ponieważ Jonathan już się budzi.

Kochająca Cię

Mina Harker


List Lucy Westenry do Miny Harker

Whitby, 30 sierpnia

Droga Mino,

proszę przyjąć najserdeczniejsze pozdrowienia i milion całusów. Chciałabym, żebyście czym prędzej wrócili. Musicie trochę pomieszkać u nas. Tutejsze powietrze pomoże Jonathanowi stanąć na nogach. Mnie wyraźnie się poprawiło. Mam dobry apetyt, kipię życiem, śpię spokojnie. Somnambulizm chyba już minął, Artur mówi, że przybieram na wadze. Aha, zapomniałam Ci powiedzieć, że Artur jest u nas. Chodzimy razem na długie przechadzki, jeździmy konna, wiosłujemy, gramy w tenisa i wędkujemy. Coraz bardziej go kocham. A on powiada, że kocha mnie jeszcze bardziej. Znów mnie woła. Na razie tyle.

Twoja Lucy

PS. Pozdrowienia od mamy. Czuje się nieco lepiej. I jeszcze jedno: ślub mamy 28 września.

Dziennik dr. Sewarda

20 sierpnia

Renfield ostatnio zachowuje się tak spokojnie, iż niekiedy sprawia wrażenie normalnego. Jeszcze tydzień po swoim ataku przejawiał agresję, ale pewnej nocy, podczas pełni księżyca, nagle się uspokoił. Pielęgniarz mówi, że od tego czasu pacjent nieustannie powtarza: „Już czekam. Już czekam”.

Poszedłem go obejrzeć. Jeszcze wciąż był w kaftanie bezpieczeństwa i przebywał w pokoju o wytapicerowanych ścianach. Mętne dotąd spojrzenie zastąpił wzrok pełen służalczej pokory. Kazałem uwolnić go z kaftana. Pielęgniarze przez chwilę byli niezdecydowani, ale w końcu wykonali moje polecenie. Pacjent zauważył ich zawahanie, a gdy zbliżył się do mnie, powiedział:

- Zdaje się ci gamonie myślą, że mógłbym panu wyrządzić krzywdę. Pan sobie wyobraża? Ja - i zrobić panu krzywdę. Głupcy!

Miło mi, że i chory umysł odróżnia mnie od pozostałych. Lecz i tak nie rozumiem go do końca. Czyżby chciał dać mi do zrozumienia, że mamy jakieś wspólne interesy i dlatego musimy trzymać razem? Nie udało mi się z niego niczego wyciągnąć. Proponowałem mu kociaka i dorodną kocicę, lecz nie wykazał zainteresowania.

- Kicham na koty - powiedział z powagą. - Muszę teraz dużo myśleć i czekać, czekać.

Poszedłem do siebie. Rano pielęgniarz zameldował, że Renfield aż do świtu zachowywał się normalnie, lecz potem opanował go niepokój i znów nawiedziła go agresja, następnie miotały nim spazmy, które go na tyle wyczerpały, że padł nieprzytomny.

To samo powtarzało się przez trzy następne doby - w ciągu dnia pacjent był agresywny, a od wschodu księżyca do wschodu słońca zupełnie spokojny. Należy to rozwikłać. Widocznie działa na niego coś zewnętrznego, mające ograniczone w czasie działanie. Wymyślę jakiś fortel. Niedawno uciekł bez naszej pomocy; dziś w nocy musi uciec przy naszym współudziale. Stworzymy mu po prostu okazję i będziemy go śledzić.

23 sierpnia

Zawsze stanie się to, czego się najmniej spodziewamy. Kiedy nasz ptaszek stwierdził, że jego klatka jest otwarta - nie wyfrunął. Nasz wysiłek poszedł na marne. Nabrałem tylko przekonania, że jego „normalność” ma głębsze korzenie. Wydałem pielęgniarzom dyspozycję, by nocą dawano pacjentowi więcej swobody. Pragnąłem temu nieborakowi ulżyć przynajmniej w chwilach, gdy jego świadomość jest w stanie fakt ten odebrać. No i co? Właśnie po mnie przysłano, bo pacjent znów uciekł.

Później

Przeżyłem następną nocną przygodę. Renfield chytrze zaczekał do rozpoczęcia nocnego obchodu, sprytnie wyminął otwierającego drzwi pielęgniarza i popędził przez korytarz. Nakazałem pielęgniarzom, by go śledzili. Raz jeszcze musieliśmy wejść na teren opuszczonej posiadłości w sąsiedztwie. Pacjenta zastaliśmy znów przy drzwiach starej kapliczki. Gdy mnie spostrzegł, wpadł we

wściekłość i rzucił się na mnie. Kiedyśmy go krępowali, stało się coś wyjątkowego. Renfield na chwilę podwoił swoje siły, by nagle całkowicie spokornieć. Instynktownie się obejrzałem, lecz niczego specjalnego nie zauważyłem. Podążyłem za wzrokiem pacjenta. Renfield wpatrywał się w gwieździste niebo. Nagle dostrzegłem dużego nietoperza. Trzepotał skrzydłami niczym jaka zjawa, oddalając się w kierunku zachodnim. Nietoperze zwykle zataczają mniejsze czy większe koła, lecz ten leciał prosto jak strzała, jakby do upatrzonego celu.

Pacjent szybko się uspokoił i po chwili rzekł:

- Nie musicie mnie wiązać, pójdę z wami jak baranek.

Do zakładu wróciliśmy bez żadnych komplikacji. Tej dziwnej nocy jednak długo nie zapomnę. Z pokoju Renfielda powiało czymś złowieszczym...

Dziennik Lucy Westenry

Hillingham, 24 sierpnia

Postanowiłam naśladować Minę i wszystko sobie notować. Gdy wreszcie znów się spotkamy, będzie temat do rozmowy. Chciałabym, żeby już tu była. Wczorajszej nocy męczyły mnie podobne sny, jakie miewałam w Whitby. Wynika to - być może - ze zmiany powietrza. Dokucza mi jakiś bliżej nie określony strach, jestem słaba, ciągle zmęczona. Artura bardzo mój wygląd martwi. Może powinien dzisiejszej nocy spać w pokoju mamy.

25 sierpnia

Znów zła noc. Mama nie przystała na moją propozycję. Sama czuje się źle. Bałam się zasnąć i przez cały czas jakiś nawet udanie walczyłam ze snem, lecz o północy z lekkiej drzemki wyrwało mnie delikatne skrobanie, czy stukanie w okno. Więcej nie pamiętam, a zatem musiałam zasnąć. Miałam ciężkie sny, ale nie mogę sobie przypomnieć ich treści. Rano byłam słaba jak mucha. Twarz mam trupio bladą, coś mnie boli na szyi. Pewnie coś stało się z moimi płucami, gdyż nie mogę swobodnie oddychać. Muszę wziąć się w garść, ponieważ wkrótce ma przyjechać Artur i gotów się mnie przestraszyć.


List Artura Holmwooda do dr. Sewarda

Hotel „Albermarle”, 31 sierpnia

Drogi Jack,

pragnę prosić Cię o przysługę. Lucy zachorowała; trudno powiedzieć, czy chodzi tu o konkretną chorobę, ale wygląda coraz gorzej i bardzo źle się czuje. O przyczyny boję się zapytać tak samo Lucy, jak i jej matkę. Starszej pani nie wolno się denerwować. Sama mi wyznała, że jej serce już długo nie wytrzyma, o czym Lucy nic nie wie. Zaproponowałam ukochanej, żeby poddała się badaniom, o których przeprowadzenie zwrócę się do Ciebie. Na początku nie chciała - wiesz dlaczego, stary - ale w końcu ją przekonałem. To pewne, nie jesteś tym zachwycony, lecz ufam, że mi nie odmówisz. Przyjdź jutro o drugiej do Hillingham na obiad, żeby pani Westenry czegoś nie podejrzewała. Po obiedzie zostawię was z Lucy samych, a wrócę dopiero na podwieczorek. Boję się i bardzo pragnę porozmawiać z Tobą w cztery oczy. Nie możesz zawieść!

Telegram Artura Holmwooda do Sewarda

MUSZĘ WRACAĆ DO DOMU STOP OJCU SIĘ POGORSZYŁO STOP JESZCZE DZIŚ WIECZOREM NAPISZ DO RINGU STOP ALBO ZATELEFONUJ STOP

List dr. Sewarda do Artura Holmwooda

2 września

Drogi Przyjacielu,

jeżeli chodzi o zdrowie panny Westenry, muszę Cię poinformować, że nie chodzi tu - moim zdaniem - ani o zaburzenia funkcji głównych organów, ani o żadną ze znanych mi chorób. Jednakże przyznać muszę, że jej wygląd i mnie się nie podoba. Od tego czasu, kiedy widziałem ją po raz ostatni, bardzo się zmieniła. Co prawda nie mogłem jej zbadać tak dokładnie, jak sztuka lekarska tego wymaga - nasza przyjaźń stanowi pewną barierę, której nie odważyłem się przekroczyć. Na razie opiszę Ci wszystko po kolei, żebyś mógł wyciągnąć własne wnioski. Jednocześnie coś Ci zaproponuję.

Kiedy przyszedłem do Hillingham, panna Westenra udawała wesołość. Przyjąłem, że robiła tak ze względu na swoją matkę. Dostroiłem się więc do jej gry i razem udało nam się stworzyć przy stole miły nastrój. Po obiedzie starsza pani udała się na poobiednią drzemkę, a ja wykroczyłem za panną Lucy do jej buduaru. Ledwie zamknęliśmy za sobą drzwi panna Lucy opadła na fotel i zanurzyła twarz w dłoniach. Udawany humor prysnął jak bańka mydlana. Postawiłem jej kilka pytań. Nie patrząc na mnie odpowiedziała:- Pan sobie nie wyobraża, jak bardzo brzydzę się sobą. I jak tu opowiadać o swoich kłopotach?

Nadmieniłem coś o dyskrecji lekarskiej i o tym, jak bardzo martwisz się o nią. Zawołała bez namysłu:

Proszę Arturowi powiedzieć, że nie chodzi tu o mnie, ale o niego.

Twierdzę, że Lucy cierpi na niedokrwistość, chociaż nie stwierdziłem zwykłych symptomów. Przez przypadek udało mi się zbadać jej krew. Przeciąg wybił szybę w oknie, a panna Lucy skaleczyła się lekko w palec. Zabrałem odłamek szkła ze śladem jej krwi i w swoim laboratorium przeprowadziłem analizę. Wynik wskazuje na to, że panna Lucy jest fizycznie zupełnie zdrowa. Ponieważ wszystko musi mieć swoją przyczynę, źródła dolegliwości Twojej narzeczonej należałoby doszukiwać się - to tylko moja hipoteza - w sferach psychicznych. Narzeka na trudności z oddychaniem i ma ciężki, letargiczny sen. Śnią jej się koszmary, ale rano nic z nich nie pamięta. Podobno w dzieciństwie cierpiała na somnambulizm, czy coś zbliżonego. W każdym razie chodziła w śnie, a przypadłość ta nawiedziła

ją ponownie niedawno w Whitby. Pewnej nocy zawędrowała we śnie aż na Wschodnie Urwisko, gdzie znalazła ją panna Murray. Podobno ostatnio jej lunatyzm minął i żadne nocne wycieczki już się nie zdarzają. Mimo to dręczą mnie jednak liczne wątpliwości, dlatego uznałem za wskazane napisać do Amsterdamu, do mojego byłego profesora Van Helsinga, który jest chyba największym autorytetem na świecie w dziedzinie zagadkowych chorób. Poprosiłem go o przyjazd, a skoro Ty deklarowałeś pokrycie wszelkich wydatków - wspomniałem mu o Tobie i Twoich związkach z panną Westenrą. Pan Helsing może wydawać się despotą, ale to tylko dlatego, iż jest mocno przekonany o słuszności swoich poglądów. Jest filozofem, metafizykiem, jednym z najbardziej postępowych naukowców. Cechują go: stalowe nerwy, zimna krew, zdecydowanie w działaniu, opanowanie, umiejętność współżycia z otoczeniem, no i szlachetne serce. Wspominam o tym wszystkim dlatego, żebyś zrozumiał moje bezgraniczne zaufanie do tego człowieka. Jutro spotykam się z panną Lucy raz jeszcze, ale na mieście, by jej matka czegoś się nie domyśliła, widując mnie u nich zbyt często.

Oddany Ci

John Seward


List prof. dr. Abrahama Helsinga do dr. Sewarda

2 września

Drogi przyjacielu!

Otrzymałem twój list i niezwłocznie wybieram się do Ciebie. Proszę powiedzieć swojemu przyjacielowi, że dla człowieka, który - ryzykując własne życie - wyssał mi z rany truciznę, zrobię wszystko. To samo odnosi się do przyjaciela mojego przyjaciela. Proszę zarezerwować mi pokój w hotelu „Great Eastern”, żebym był w pobliżu. Tę damę proszę przygotować do badania na jutrzejsze popołudnie, ponieważ wieczorem muszę wracać. Jeżeli będzie taka potrzeba, po kilku dniach powrócę raz jeszcze i pozostanę dłużej.

Do zobaczenia, kolego.

Van Helsing



List dr. Sewarda do Artura Holmwooda

3 września

Drogi Arturze,

Profesor Van Helsing przyjechał w południe, a już wieczorem mógł odjechać z powrotem, tak się bowiem szczęśliwie złożyło, że matka Lucy była na obiedzie poza domem, a zatem Van Helsing mógł pacjentkę dokładnie zbadać. Mnie - oczywiście - przy tym nie było. No i obawiam się, że przypadek wielce go zaniepokoił. Kiedy mu opowiedziałam o naszej przyjaźni i o tym, jakie masz do mnie w tej sprawie zaufanie, odrzekł:

- Powiedz mu wszystko, co o tym myślisz. Nawet swoje przypuszczenia. Wcale nie żartuję. Mówię to ze śmiertelną powagą.

Zapytałem, co chce przez to powiedzieć, ponieważ profesor rzadko mówi zagadkami. Lecz nie udzielił mi żadnych wyjaśnień. Znam go. Takim bywa tylko wtedy, kiedy o czymś usilnie myśli. A jeśli on myśli głęboko - to sprawa na pewno nie należy do tuzinkowych. Bardzo mu zależy na znalezieniu właściwej diagnozy i jestem święcie przekonany, że ratowanie zdrowia Lucy uznał za swój pierwszoplanowy obowiązek. Obaj możemy być pewni, Arturze, że w odpowiedniej chwili profesor wszystko nam wyjaśni.

A teraz co do przebiegu naszej wizyty: Lucy zdawała się być w lepszej kondycji. Już nie wyglądała tak mizernie, oddech miała dość równy. Wobec profesora zachowywała się bardzo miło, serdecznie i było widać, iż dokłada wszelkich starań, by czuł się On jak u siebie w domu. Owszem, obaj zauważyliśmy, ile ją to kosztuje. Van Helsing to doskonały psycholog. Na początku rozmawiał o wszystkim, tylko nie o nas, ani o żadnych chorobach. Dopiero wtedy, kiedy wprowadził pannę Lucy w doskonały - jak na jej stan - nastrój, poprowadził rozmowę w interesującym nas, a zwłaszcza jego, kierunku:

- Miła panno - zaczął ciepło - cieszę się niezmiernie, iż mogę poznać tak cudowną dziewczynę. Słyszałem od doktora Sewarda, że ma panienka trudności z pozbyciem się bladości na swoich policzkach. To młokos, nie zna się na urodzie, ale jeśli chcemy policzki mieć czerwone, bardzo proszę, żadna w tym sztuka.

W tym miejscu rzucił mi spojrzenie, które tak dobrze pamiętam jeszcze z jego wykładów i kontynuował:

- Jak on może coś wiedzieć o młodych damach, skoro całymi dniami przebywa tylko ze swoimi wariatami. Nie powiem, to także praca trudna i odpowiedzialna. Jest on młody i na widok ślicznej panny traci głowę. Nie ma ani żony ani córki, brakuje mu więc doświadczenia. Jest na to rada. Trzeba go wysłać do ogrodu na papierosa, a my tymczasem pogadamy sobie w cztery oczy.

Zrozumiałem sugestię i wycofałem się z pokoju. Po dłuższej chwili profesor zawołał mnie przez okno. Minę miał bardzo poważną.

- Zbadałem ją dość dokładnie - westchnął ciężko - lecz nie stwierdziłem żadnego schorzenia. Zgadzam się z tobą, iż ostatnio straciła wiele krwi. A jednak to nie anemia. Muszę jeszcze zadać kilka pytań jej służącej, ale chyba wiem, co mi odpowie. Nie ma skutku bez przyczyny, a więc musimy dojść do sedna sprawy. Przemyślę to. Proszę mnie codziennie informować telegraficznie, a jaktylko zajdzie potrzeba, przyjadę ponownie.

To wszystko, czego się od niego dowiedziałem. Mam nadzieję, iż Twojemu ojcu zdrowie się poprawiło. To straszne, jeśli na raz chorują dwie ukochane osoby. Jeżeli Cię telegraficznie zawezwę, wiedz o tym, że będziesz musiał przyjechać.

Nie martw się na zapas.

John Seward


Dziennik dr. Sewarda

4 września

Mój zoofagiczny1 pacjent znów miał atak, i to w dość nietypowym czasie. Wczoraj, na krótko przed południem, zaczął przejawiać oznaki niepokoju. Pielęgniarz spostrzegł znajome symptomy i wezwał posiłki. Ludzie przybiegli w ostatniej chwili, bowiem wraz z wybiciem dwunastej agresja pacjenta wzrosła do tego stopnia, iż trudno go było utrzymać. Po pięciu minutach uspokoił się i popadł w melancholię, w której tkwi do teraz. Według relacji pielęgniarza pacjent wydawał w paroksyzmie straszne okrzyki, którymi wystraszył resztę pacjentów. Jest po wizytacji, a pacjent siedzi w kącie, strojąc marsowe miny.

Później

Następna zmiana. O piątej poszedłem skontrolować stan pacjenta. Ku mojemu zdziwieniu kipiał szczęściem, będąc zadowolony jak dawniej. Znów łapał muchy, połykał je, a liczbę złowionych okazów odnotowywał gwoździem na drzwiach, w szparze między obiciami.

Ledwie mnie spostrzegł podbiegł z przeprosinami. Następnie błagał o powrót do swojego pokoju, gdyż koniecznie musi mieć dostęp do swojego zeszytu. Udzieliłem zezwolenia i już jest u siebie. Sypie na parapet cukier. W ten sposób złowił całą chmarę much. Już ich nie zjada, lecz jak dawniej umieszcza w pudełku. I znów łapie po kątach pająki. Podjąłem próbę wciągnięcia go w rozmowę, by dowiedzieć się o powodach jego niedawnego zachowania, ale nic z tego nie wyszło. przez chwilę patrzył przed siebie, następnie powiedział bardziej do siebie niż do mnie:

- Znów go nie ma! Przepadł! Opuścił mnie. Jeżeli sam się do tego nie zabiorę, to nie ma nadziei.

Potem odwrócił się ku mnie i zapytał:

- Panie doktorze, czy mógłbym prosić o jeszcze jedną porcję cukru? Może mi się przydać.

- A muchom?

- Muchom też. Muchy lubią cukier, a ja lubię muchy.

No i kto tu mówi, że wariaci nie mają swojego rozumu? Kazałem mu przynieść podwójną porcję cukru, a kiedy odchodziłem, wyglądał na najszczęśliwszego człowieka na świecie.


Północ

I jeszcze jedna zmiana. Właśnie wracałem od panny Westenry. Zatrzymałem się przy bramie zakładu, by jeszcze przez chwilę popatrzeć na cudowny zachód słońca. Wtem usłyszałem jego krzyk. Ponieważ okno pokoju Renfielda wychodzi właśnie na tę stronę, słyszałem go jeszcze wyraźniej niż rano. W chili, kiedy wchodziłem do pokoju mojego niesfornego pacjenta, słońce całkowicie schowało się za horyzontem. Renfield umilkł i całkowicie bez sił padł na podłogę. Po kilku minutach sam się podniósł, rozglądając się wokół siebie, jakby się nic nie stało. Byłem ciekaw, co teraz zrobi. Podszedł do okna i zmiótł z parapetu wszystek pozostały tam cukier. Następnie sięgnął po swoje pudełko z muchami, wytrzepał jego zawartość za okno, zamknął okiennice i usiadł na brzegu łóżka.

Zapytałem go, czy już nie będzie łapać much.

- Nie! - warknął gniewnie. - Mam tego świństwa po dziurki w nosie.

Nie rozumiem dlaczego jego paroksyzm nawiedza go właśnie w południe i podczas zachodu słońca. Czyżby słońce, tak samo jak księżyc, miała na niektórych ludzi zgubne działanie? Zobaczymy.

Telegram dr. Sewarda do Van Helsinga

4 września

PACJENTKA CZUJE SIĘ LEPIEJ STOP

Telegram dr. Sewarda do Van Helsinga

5 września


STAN PACJENTKI ZNACZNIE SIĘ POPRAWIŁ STOP MA APETYT STOP SYPIA SPOKOJNIE STOP JEST W DOBRYM NASTROJU STOP NA JEJ POLICZKI POWRACA KOLOR STOP

Telegram dr. Sewarda do Van Helsinga

6 września

OKROPNA ZMIANA STOP PROSZĘ PRZYJECHAĆ ZARAZ STOP DO HOLMWOODA WYŚLĘ TELEGRAM AŻ PO PAŃSKIM PRZYJEŹDZIE STOP

Rozdział 10 - List dr. Sewarda do Artura Holmwooda

6 września

Drogi Arturze,

nie mam dla Ciebie dobrych wiadomości. Dzisiejszego ranka u panny Lucy nastąpiło coś w rodzaju nawrotu zaburzeń. Ma to tylko jedną dobrą stronę: starsza pani Westenra zwróciła się do mnie o radę. Skorzystałem zatem z okazji i powiedziałem jej, że właśnie oczekuję wizyty mojego byłego profesora, dużej klasy specjalisty, Van Helsinga z Amsterdamu, i że razem zajmiemy się jej córką. A zatem od teraz możesz spokojnie wchodzić do ich domu. Dotknęło nas nieszczęście, przyjacielu, ale ufam, iż wszystko dobrze się skończy. Jeżeli zaistnieje potrzeba wezwę Cię bezzwłocznie.

Twój

John Seward


Dziennik dr. Sewarda

7 września

Powitałem Van Helsinga na Liverpool Street. Jego pierwsze pytanie brzmiało:

- Czy zawiadomiłeś już naszego przyjaciela, jej narzeczonego?

- Jeszcze nie - odpowiedziałem zgodnie z prawdą. - Chciałem się najpierw naradzić z panem profesorem. Dałem mu tylko znać, że panna Lucy nie czuje się dobrze i że pan do niej przyjedzie. Dodałem także, iż będę z nim w kontakcie i że go ewentualnie wezwę.

- To dobrze, kolego - rzekł z aprobatą Van Helsing. - Lepiej żeby jeszcze nie wiedział. Może nawet nie będzie potrzeby, żeby informować go o szczegółach. Daj Bóg, by tak było. Później ci wytłumaczę.

- Dlaczego nie teraz? Gdybym znał całą prawdę, może wtedy razem wcześniej doszlibyśmy do konkretnych wniosków.

Profesor milczał przez chwilę, po czym rzekł z powagą:

- Drogi kolego. Zawsze byłeś uważnym studentem, każdy przypadek szczegółowo opisywałeś. Wierzę, że notowanie weszło ci w krew. Dlatego proszę z zapisywanie każdego szczegółu, gdyż jesteśmy świadkami niezwykłego wydarzenia. Uczymy się na błędach, nie zaś na powodzeniach.

Po drodze opowiadałem mu o stanie Lucy i o objawach, które były tym razem wyraźniejsze, niż ostatnio. Van Helsing spoważniał, ale milczał. Niósł dużą torbę lekarską z różnymi instrumentami i mnóstwem lekarstw.

W Hillingham przywitała nas pani Westenra. Była wielce przejęta. Od razu wprowadziła nas do pokoju Lucy. Ostatnio widziałem ją wczoraj i uznałem jej stan za alarmujący. Lecz to, co ujrzeliśmy z profesorem dzisiaj, napawało zgrozą! Lucy byłą potwornie blada, jej wargi i dziąsła były niemalże białe jak śnieg, kości policzkowe wyraźnie jej wystawały, oddychała ciężko, a jej twarz przepełniona była bólem. Van Helsing stanął jak wryty, ściągnął brwi i szybko skinął głową, żebym z nim wyszedł za drzwi.

- Mój Boże! - powiedział podekscytowany. - Coś strasznego. Nie wolno stracić ani sekundy. Straciła tyle krwi, że w każdej chwili może ustać akcja serca. Tu potrzebna jest natychmiastowa transfuzja. Kto będzie dawcą? Ty, czy ja?

- Jestem młodszy i silniejszy, panie profesorze.

- To proszę się szybko przygotować. Mam w torbie wszystko, co do tego potrzeba. Szybko!

Nagle dało się słyszeć energiczne kołatanie do drzwi. Służąca zbiegła na dół, otworzyła, a do holu wbiegł Artur, wołając w progu:

- Przyjacielu, tak się bałem! Ojcu się cokolwiek poprawiło, więc od razu przyjechałem. A to chyba doktor Van Helsing, nieprawdaż? Jestem panu niezmiernie wdzięczny, że zechciał pan przyjechać profesorze.

Van Helsing jednym spojrzeniem ocenił nową sytuację. Widząc młodego, silnego mężczyznę, rzucił prosto z mostu:

- Zjawił się pan w ostatniej chwili, kochany. Stan Lucy jest więcej niż zły. Musi jej pan pomóc. Teraz wszystko zależy od pana!

- A co mogę uczynić? - zapytał Artur, opadając na fotel. - Moje życie należy do niej. Oddałbym jej ostatnią kroplę krwi.

- Nie żądam aż tyle, ale chętnie trzymam pana za słowo.

- A zatem, cóż powinienem zrobić?

- Pannie Lucy właśnie potrzeba jest krew. Jeżeli jej nie dostanie - umrze. Musimy wykonać transfuzję. Musimy przelać nieco krwi z żył pełnych w żyły puste. Pan do tego nadaje się najbardziej. Już mieliśmy skorzystać z uprzejmości obecnego tu Johna, który chętnie się zgodził, lecz pan ma do tego większe prawo, czy tak?

Artur rzucił nam dziękczynne spojrzenie i pośpiesznie zawijał rękaw koszuli.

- Wspaniały chłopiec - mruknął Van Helsing. Jeszcze będzie pan szczęśliwy, iż własną krwią uratował swoją miłość. A teraz do roboty, ale starszej pani o całej sprawie ani słowa. Chodźmy!

W trójkę weszliśmy do pokoju Lucy. Usłyszała nas i lekko odwróciła głowę w naszą stronę, ale nie była w stanie wypowiedzieć jednej zgłoski. Jej siły znajdowały się u kresu. Profesor rozłożył na stoliku swoje instrumenty i przystąpił do przygotowywania narkozy. Uwinął się z tym bardzo szybko, podszedł do Lucy, podał jej „Morfeusza”, mówiąc łagodnie:

- Lekarstwo, proszę panienki. Trzeba grzecznie wypić, o tak, zaraz panienka poczuje się lepiej, przyrzekam.

Kiedy Lucy zasnęła, Van Helsing powiedział:

- Pan Artur jest młodym, silnym i zdrowym mężczyzną. Jego krwi nie trzeba będzie filtrować. Do roboty, panowie!

Już podczas przebiegu transfuzji widać było, jak pannie Lucy powraca róż na policzki. Za to Artur bladł, ale z jego oczu i wyrazu całej twarzy tryskała jedna wielka radość. Profesor z kamienną miną patrzył na zegarek, zerkając od czasu do czasu to na pannę Lucy, to zaś na Artura. Wreszcie wyszeptał:

- Wystarczy. Proszę się przez chwilę nie ruszać. John, opatrz dawcę, ja zajmę się panną Lucy.

Dopiero wtedy spostrzegłem, jak Artur osłabł. Profesor poprawił panience poduszki, a kiedy układał ją wygodniej, na jej szyi obsunęła się aksamitna chusteczka, odsłaniając dwie małe, czerwone ranki. Artur wcale tego nie zauważył, lecz Van Helsing westchnął głęboko. Potem odwrócił się ku mnie i rzekł:

- Proszę odprowadzić tego młodzieńca na dół, dać mu szklankę porto, coś dobrego do jedzenia i niech się na chwilę położy. Musi odzyskać tyle, ile ofiarował ukochanej. Tu zostać nie może.

Odprowadziłem Artura i wróciłem do profesora na górę. Lucy spała spokojnie, oddychała nieregularnie. W nogach jej łóżka siedział Van Helsing i obserwował ją w skupieniu. Czerwone ranki znów zakrywała aksamitna chusteczka.

- Co pan sądzi o tym skaleczeniu na gardle? - zapytałem profesora, starając się mówić jak najciszej.

- A kolega? - odpowiedział pytaniem na pytanie.

- Jeszcze się temu dokładnie nie przyjrzałem - odrzekłem zgodnie z prawdą, i delikatnie odchyliłem chusteczkę na jej szyi. Tuż przy tętnicy widniały dwie małe ranki, jakby ukłucia. Pomyślałem, że może to jest przyczyna tak znacznego ubytku krwi. Zaraz jednak od tej hipotezy odstąpiłem, gdyż na pościeli nie było nawet śladu krwawienia.

- No i? - zagadnął mnie Van Helsing.

- Szczerze mówiąc - odpowiedziałem - nie bardzo wiem, co o tym sądzić.

Profesor wstał.

- Jeszcze dziś wieczorem muszę wrócić do Amsterdamu - rzekł głosem nie znoszącym sprzeciwu. - Mam tam potrzebne rekwizyty i odnośną literaturę. Będziesz przy pannie Lucy czuwać przez całą noc?

- Czy nie lepiej wezwać pielęgniarkę?

- Najlepszymi pielęgniarzami jesteśmy my dwaj. Nie wolno ci ani na chwilę zmrużyć oka. Wrócę tak szybko, jak tylko będę mógł. A potem zaczniemy.

- Zaczniemy? Na Boga, co zaczniemy?

- Ciszej, proszę. Zobaczymy. Nie zapominaj, proszę, że powierzyłem pacjentkę twojej opiece. Jeżeli coś się wydarzy, nie zaznasz spokoju do końca życia. Żegnam cię.


Dziennik dr. Sewarda - ciąg dalszy

8 września

Całą noc siedziałem przy Lucy. Środek nasenny działał aż do zmroku. Obudziła się sama. Wyglądała jak niegdyś, pełna życia i dobrego nastroju. Poprzednie wyczerpanie pozostawiło jednak na jej twarzy pewne ślady. Musiałem wyjaśnić matce Lucy, iż zgodnie z zaleceniem profesora muszę i tej nocy czuwać przy jej córce aż do rana. Pani Westenra starała się mnie odwieść od tego postanowienia, podkreślając zupełnie dobre samopoczucie córki. Nie dałem się jednak przekonać. Usadowiłem się na swoim stanowisku i udawałem, że nie dostrzegam wdzięcznych spojrzeń panny Lucy. Morzył ją sen, ale ona wyraźnie się przed nim broniła. Zapytałem dlaczego to robi?

- Gdyby pan był na moim miejscu... Gdyby dla pana sen znaczył okropność...

- Okropność? Jak to? Co panienka chce przez to powiedzieć?

- Nie wiem. Boże drogi! Naprawdę nie wiem. To straszne, ale siły opuszczają mnie właśnie zawsze podczas snu - nawet myśleć o tym się boję!

- Panno Lucy, dzisiejszej nocy możesz wypoczywać spokojnie. Przyrzekam, że w razie jakichś oznak męczącego snu, zaraz panienkę obudzę.

- Na pewno? Obudzi mnie pan, doktorze? W takim razie mogę spać spokojnie - powiedziała z ulgą i po chwili już nie wiedziała o bożym świecie.

Przez całą noc nie spuściłem z niej oka. Lucy nawet się nie poruszyła, spała głębokim, przywracającym siłę i zdrowie snem. Usta miała lekko rozchylone, jej pierś unosiła się i opadała regularnie. Uśmiechała się nawet, to znaczy, że sny miała spokojne.

Wczesnym rankiem przyszła służąca. Oddałem Lucy pod jej opiekę i pośpieszyłem do zakładu, ponieważ przez te dwa ostatnie noce dyżury u panny Lucy zaniedbałem poniekąd własne obowiązki. Wysłałem krótkie telegramy: jeden do Van Helsinga, a drugi do Artura. Informowałem ich o doskonałych wynikach przeprowadzonej transfuzji. Przez cały dzień miałem wiele zajęć, tak że dopiero wieczorem mogłem zapytać o mojego zoofaga. Raport, jaki otrzymałem w jego sprawie, był zadowalający. Renfield zachowywał się ponoć spokojnie i dniem, i nocą. Przy kolacji otrzymałem telegram z Amsterdamu. Profesor życzy sobie, bym i dzisiejszą noc spędził przy łóżku Lucy. On zaś wsiada w nocny pociąg i rano będzie w Londynie.

9 września

Do Hillingham przyszedłem zmęczony jak koń. Przez dwie ostatnie noce oka nie zmrużyłem. Zaczęła mnie ogarniać apatia - oznaka przepracowania mózgu. Lucy jeszcze nie spała, a jej nastrój był wyjątkowo dobry. Witając się ze mną, omiotła mnie wzrokiem od stóp do głów, zajrzała głęboko w oczy, po czym stwierdziła z przekąsem:

- Dzisiejszej nocy nie wolno panu czuwać przy moim łóżku. Jest pan kompletnie wyczerpany. Za to ja czuję się wyśmienicie. Może to ja właśnie powinnam w rewanżu czuwać dziś przy panu?

Nie byłem w nastroju do żartów, by się z nią przekomarzać. Do kolacji - ku mojemu zadowoleniu - podano wyśmienite porto, które znakomicie mnie pokrzepiło. Potem Lucy zaprowadziła mnie do pokoju przylegającego do jej sypialni, wskazała leżankę i udzieliła mi przyjacielskiej rady:

- Pan zostaje tutaj. Drzwi do mnie zostaną otwarte, a gdybym czegoś potrzebowała - zawołam.

Musiałem się zgodzić, ba! nawet - przy mojej kondycji - bardzo mi to odpowiadało. Z całej mojej garderoby zdjąłem li tylko buty, wyciągnąłem się na kozetce - i zasnąłem snem sprawiedliwego...

10 września

Nagle poczułem, że ktoś dotyka mojego czoła. Otworzyłem oczy i zobaczyłem pochylonego nade mną profesora.

- Jak się ma nasza pacjentka?

- W momencie naszego rozstania czuła się całkiem nieźle - odpowiedziałem, wskakując pośpiesznie w buty.

Wkroczyliśmy do sypialni Lucy. Podczas gdy ja poszedłem rozsunąć kotary, profesor na plecach podszedł do łóżka panny. Pokój został zalany porannym słońcem. Van Helsing pochylił się na pacjentką i... jego „Gott im Himmel!” - nie wymagało żadnych wyjaśnień.

Lucy leżała zemdlona! Była bardziej blada niż kiedykolwiek. Nawet wargi miała niemalże białe, a jej zęby zdawały się wychodzić z dziąseł.

- Prędzej, brandy! - wykrzyknął Van Helsing.

Pobiegłem do jadalni i wróciłem z butelką. Profesor zwilżył alkoholem usta Lucy, masował jej dłonie, nadgarstki i klatkę piersiową w okolicy serca. Potem zbadaliśmy jej puls. Sytuacja była krytyczna, lecz nie beznadziejna.

- Jeszcze nie jest za późno, kolego! - zawołał profesor. A ponieważ nie ma pod ręką Artura, musisz ty podarować jej nieco krwi. Szybko!

Van Helsing przygotował instrumenty, a ponieważ Lucy była nieprzytomna, nie trzeba było zastosować opium. Transfuzja przebiegała sprawnie, lecz w pewnej chwili - w miarę jak policzki Lucy nabierały rumieńców - dziewczyna zaczęła się budzić. Wtedy profesor wstrzyknął jej, przygotowanego na wszelki wypadek „Morfeusza”. Lucy znieruchomiała, a my już bez przeszkód dokończyliśmy zabieg.

- Teraz proszę zjeść obfite śniadanie i napić się wina - powiedział mój mistrz z wyraźną ulgą. - Lucy oddycha regularnie, ja przy niej jeszcze posiedzę, a ty musisz wypocząć. Potem wróć. I jeszcze jedno: o tej transfuzji nikomu ani słowa. Artur mógłby być zazdrosny, albo co? Jasne?

Jak zawsze i tym razem posłuchałem go bez słowa sprzeciwu. Po posiłku wyciągnąłem się na kanapie i usilnie myślałem o tym, jaka mogła być przyczyna nawrotu dolegliwości Lucy. To nie do pomyślenia, by człowiek utracił tyle krwi - i nigdzie nie powstał ślad po obfitym krwawieniu. Przyłapałem się na tym, że coraz częściej kojarzę jej stan z małymi rankami na szyi.

Lucy spała spokojnie i twardo, a kiedy się obudziła, była różowiutka jak noworodek, chociaż o wiele słabsza, niż wczoraj. Van Helsing okazywał widoczne zadowolenie z jej stanu, co podkreślił udając się na spacer. Przed wyjściem zapytał o najbliższą pocztę, ponieważ potrzebuje wysłać telegram.

Lucy rozmawiała ze mną o różnych sprawach i wcale nie była świadoma tego, co przed chwilą miało tu miejsce. Odwiedziła nas jej matka, która także niczego nie zauważyła. Starsza pani zwróciła mi tylko uwagę, bym się bardziej oszczędzał, bo w oczach blednę!

- Powinien się pan ożenić - dodała, a po tym słowach Lucy jakby się lekko zarumieniła, położyła porozumiewawczo palec na wargach i opadła na poduszkę.

Chyba po godzinie wrócił Van Helsing. Uprzedził mnie, że od teraz będziemy czuwać przy pannie Lucy na zmianę, ponieważ wytrzymałość ludzkiego organizmu jest ograniczona, a ryzyko zbyt wielkie. Dodał, iż całą sprawę musimy trzymać w tajemnicy, gdyż istnieją po temu ważkie powody.

- Kolego, proszę naprawdę nie lekceważyć nawet tych najbardziej fantastycznych domysłów - powiedział na pożegnanie profesor i zwolnił mnie do domu.

W holu na dole zatrzymały mnie dwie służące. Prosiły by załatwić im u „tego obcego pana” zgodę na opiekowanie swojej chlebodawczyni. Wróciłem do mojego zakładu, odwiedziłem pacjentów i z zadowoleniem stwierdziłem, że wszystko jest w porządku.

11 września

Kiedy po południu wróciłem do Hillingham, zastałem Van Helsinga w doskonałym nastroju. Profesor otrzymał właśnie dużą paczkę z zagranicy. Na stole leżał spory bukiet białych kwiatów.

- Te kwiaty są dla pani - powiedział, wręczając bukiet pannie Lucy.

- Dla mnie? - Jak to, panie profesorze? Za co?

- Nie za co, ale na co, słodka panno. Nie wręczam tych kwiatów li tylko ku obopólnej przyjemności. To lekarstwo.

Na twarzy Lucy odmalowało się zakłopotanie.

- Proszę się nie obawiać - uspokoił dziewczynę Van Helsing. - Nie mam zamiaru sporządzać jakiegoś wstrętnego naparu. Może panna spokojnie wyprostować swój pomarszczony nosek. Jest to lekarstwo, jakiego świat nie widział! Rozłożymy je na oknie, zrobimy ładny wianuszek na szyję panienki, a wszystko po to, by panna Lucy mogła spać spokojnie. Te kwiaty mają podobne właściwości co lotos - powodują, że człowiek zanurza się w bycie-niebycie, przynoszą ulgę, a między nimi śpi się na wszystkie cztery boki.

Lucy zanurzyła nosek w bukiecie i roześmiała się serdecznie.

- Doskonały z pana żartowniś, panie doktorze! To przecież zwyczajny czosnek!

Van Helsing powoli uniósł się z fotela, mówiąc ze śmiertelną powagą:

- Ja nigdy nie żartuję, panno Lucy. Wszystko co robię, ma swój sens. Proszę się ze mną nie przekomarzać. Jeżeli już nie ze względu na siebie, to ze względu na innych.

Zauważywszy, że Lucy ściągnęła brwi, dodał już łagodniej:

- Proszę się niczego nie obawiać, gdyż działam wyłącznie w pani interesie. Te kwiaty mogą się okazać wielce pomocne w naszej terapii. Muszę je pozostawić w pani pokoju. Uwinę wieniec i zawieszę go na szyi panienki. Ale nikomu o tym ani mru mru. Nie możemy prowokować pytań ciekawskich osób. Kolega pomoże mi przystroić pokój tym czosnkiem. Nadszedł on aż z Haarlemu, od mojego przyjaciela Vanderpoola. Wczoraj wysłałem telegram, a dziś już mamy przesyłkę. A teraz, do dzieła!

Profesor najpierw uszczelnił okno i zawiesił na jego ramie kilka kwiatów. Potem porozmieszczał kwiaty czosnku wszędzie tam, gdzie były jakiekolwiek szpary, zarówno przy drzwiach, jak też przy kominku. Zacząłem pytać, czy wygania złe duchy?

- Może i tak - burknął autorytet światowej sztuki medycznej, następnie spoczął w fotelu i zaczął wić wianek.

Kiedy Lucy już się przyszykowała do spania, Van Helsing zawiesił jej ów wieniec na szyi i powiedział:

- Przez całą noc nie wolno go zdejmować. Nie wolno także do samego rana otwierać okna lub drzwi, nawet gdyby było panience nie wiem jak duszno.

- Obiecuję - odrzekła Lucy z powagą.

Wsadziłem profesora do mojej bryczki i powiozłem go do hotelu. Po drodze cieszyliśmy się obaj, iż wreszcie można będzie odespać zarwane ostatnio noce. Umówiliśmy się na spotkanie wczesnym rankiem, by się czym prędzej przekonać, jak działają owe niekonwencjonalne lekarstwa.

Stary doktor był pewny siebie, lecz mnie krążyły po głowie liczne wątpliwości. Jak także byłem do wczoraj pewny siebie - i wiadomo, czym to się skończyło. Ogarnęła mnie zgroza, kiedy pomyślałem, że takie imperatywy jak: na pewno, zawsze, nigdy - mało są praktyczne w życiu codziennym.


Rozdział 11 - Dziennik Lucy Westenry

12 września

Wszyscy są wobec mnie bardzo mili. Także Van Helsing. Któż wie, dlaczego tak bardzo mu zależy na tych kwiatach! Zdaje się, że jednak ma rację. Odczułam bowiem znaczną ulgę, przestałam się bać samotności. Z tym wieńcem na szyi czuję się jak Ofelia. Nigdy nie lubiłam czosnku. Lecz dzisiejszej nocy pachnie mi rozkosznie. Jego woń wypełnia sypialnię jakimś spokojem. Chyba już zmaga mnie sen. Dobranoc wszystkim...

Dziennik dr. Sewarda

13 września

Wstąpiłem do hotelu „Berkley”. Van Helsing był już gotów, a przed hotelem czekał kocz. Profesor, jak zwykle, zabrał ze sobą swoją torbę, z którą ostatnio nie może się rozstać.

Do Hillingham przybyliśmy o ósmej. Był śliczny, słoneczny ranek, w powietrzu wyczuwało się nadchodzącą jesień. Liście mieniły się wszystkimi kolorami, chociaż jeszcze nie opadły. Na progu domu spotkaliśmy panią Westenrę. Zawsze wstawała wcześnie. Przywitała nas serdecznie, po czym powiedziała:

- Mam dla was, panowie, dobrą nowinę! Lucy czuje się lepiej. Zajrzałem do jej pokoju. Śpi jak suseł.

Profesor uśmiechnął się i zatarł dłonie.

- Aha! - zawołał tonem pogromcy golfowego mistrza Anglii. - A jednak udało mi się postawić właściwą diagnozę! I znaleźć właściwe lekarstwo!

- Niechże pan nie będzie taki nieskromny - przerwała mu pani Westenra. - To, że córka czuje się lepiej jest po części i moją zasługą.

- Niewątpliwie, madame - przytaknął stary dżentelmen. - Można wiedzieć, jak pani dochodzi to tak wspaniałych wyników?

- Serce matki, panie profesorze, to najlepszy podręcznik medycyny. Zajrzałam w nocy do córki, wiadomo, boję się o nią, ale spała tak twardo, że wcale mnie nie usłyszała. W pokoju było strasznie duszno, pełno porozrzucanych śmierdzących kwiatów wydzielało potworny zapach, a nawet wkoło jej szyi miała to paskudne zielsko. Jakże można spać w takim smrodzie? Lucy gotowa się udusić. Powyrzucałam te śmiecie i otworzyłam okno, by przewietrzyć. Świeże powietrze dobrze jej zrobiło. Pewnie was ucieszy jej widok.

Pożegnała nas i udała się do swego buduaru. Spojrzałem na profesora. Był siny jak trup. W obecności lady starał się opanować, ale kiedy zostaliśmy sami, całkowicie się załamał. Pociągnął mnie za sobą do przedpokoju, opadł na fotel i dosłownie zajęczał:

- Mój Boże! Za co ta dziewczyna tak cierpi? Matka chcąc dobrze, wystawiła córkę na śmiertelne niebezpieczeństwo. To straszne, że lady nie może o niczym wiedzieć, ale przy stanie jej serca, mogłoby ją to zabić. A teraz, szybko do Lucy!

Tym razem jej kredowobiała twarz wcale nas nie zaskoczyła. Van Helsing, z ogromnym żalem, wyszeptał:

- Tego właśnie mogłem się spodziewać. Dzisiaj dam krew ja, ty już jesteś zanadto wyczerpany. Prędzej do roboty!

Jeszcze jedna transfuzja, jeszcze jedna narkoza. I znów powrót różowego koloru na jej policzki. I znów regularny oddech. Van Helsing zszedł na dół, by nieco wypocząć. Spotkawszy po drodze panią Westenrę, wytłumaczył jej, że bez konsultacji z nim nie wolno w pokoju Lucy niczego ruszać. Te kwiaty były lecznicze, a wąchanie ich zapachu jest elementem kuracji. Gdy powrócił, postanowił, że następne dwie noce sam będzie czuwał przy Lucy, a jeśli zajdzie potrzeba, przyśle po mnie.

Po godzinie panna Lucy odzyskała świadomość. Była świeża i wesoła, jakby nigdy nic. Co to wszystko może znaczyć? Obawiam się, czy aby długotrwałe przebywanie wśród chorych umysłowo, nie padło mi na mózg.

Dziennik Lucy Westenry

17 września

Cztery spokojne dnie i noce. Ponownie czuję się silna. Jak gdybym dopiero co obudziła się z koszmarnego snu; patrzę na cudowne słońce i oddycham świeżym, porannym powietrzem. Z niejasnych wspomnień wyłaniają mi się godziny męczącego oczekiwania i strachu, godziny ciemności bez najmniejszego promyka nadziei oraz godziny powrotu do życia, gdy czułam się jak nurek, walczący z niesamowitym ciśnieniem wody. Odkąd czuwa przy mnie Van Helsing wszystkie złe sny gdzieś odeszły. Jakby ustał reszcie ten łoskot na szybach i zamilkł ów odległy głos - nadchodzący nie wiadomo skąd - i każący mi robić to, czego wcale nie pamiętam. Już nie boję się zasypiać. A nawet polubiłam czosnek. Codziennie nadchodzi paczka z Haarlemu. Dziś wieczorem profesor odjeżdża na jeden dzień do Amsterdamu. Opiekun już mi niepotrzebny. Czuję się tak dobrze, że spokojnie mogę być sama. Wczorajszej nocy Van Helsing dwa razy przysnął na swoim krzesełku i nic mi się nie stało, spałam sobie dalej, chociaż o szyby coś stukało. Może gałęzie, może nietoperz?

Pall Mall Gazette, 18 września

Wilk - uciekinier

Niebezpieczna przygoda naszego reportera

Thomas Bider, pracownik ogrodu zoologicznego, jest dozorcą w sektorze, w którym eksponowane są m. in. wilki. Mieszka w niskiej chatce, tuż za pawilonem słoni. Państwo Bider przyjęli mnie w porze tradycyjnej herbaty. Kiedy już sprzątnięto ze stołu, dozorca przypalił sobie fajeczkę i powiedział:

- Teraz, mój panie, można pytać o wszystko, co pana interesuje. Przepraszam, że przed lunchem nie byłem zbyt rozmowny. Widzi pan, łaskawco, ja na przykład i wilkom i hienom daję najpierw pożreć, a dopiero potem z nimi konwersuję.

- W jaki sposób, na Boga, pan to czyni? - zapytałem zaciekawiony, gdyż trudno mi było sobie wyobrazić dialog pomiędzy człowiekiem i dzikimi bestiami.

- A wie pan, głaskam je po łbach, drapię za uszami, albo coś w tym rodzaju... Postępuję zupełnie jak z ludźmi. Zaraz od progu zarzucił mnie pan tysiącem pytań. To i nic dziwnego, że trochę na pana warczałem. Natomiast teraz, kiedy już pojadłem i popiłem, może mnie pan drapać za uchem i wypytywać, o co pan chce. Jeżeli się nie mylę, chodzi o tego wilka, co nam uciekł.

- Nie myli się pan. Chodzi mi dokładnie o to, co pan, jako doświadczona i kompetentna osoba, myśli o ucieczce dzikiego zwierzęcia.

- No, dobrze, jaśnie panie. Tego wilka nazwaliśmy Bójkarz. Pochodzi z Norwegii i zakupiliśmy go cztery lata temu. Zawsze zachowywał się spokojnie, był bardzo przyzwoitym podopiecznym, nigdy nam nie sprawiał kłopotu. Tym większe było nasze zaskoczenie, że uciekł właśnie Bójkarz. Powinien pan się orientować, że wilkom nie można udać więcej niż kobietom. Tak jakoś w dwie godziny po karmieniu zauważyłem, że z Bójkarzem coś nie tak. Był rozdrażniony. Ponieważ mam i inne obowiązki, więc poszedłem do małpiarni i tam akurat usłyszałem głośne warczenie, a następnie wycie wilków. Pobiegłem do nich. Bójkarz rzucał się na kratę i szarpał ją zębami. O tej porze bywa już tylko niewielu zwiedzających. Przy jego klatce stał tylko jeden człowiek - wysoki i bardzo chudy chłop, miał krzywy nos, posiwiałą brodę i, o dziwo, czerwone oczy. Od razu mi się łobuz nie spodobał, bo to pewnie on rozdrażnił moje wilczki, najbardziej irytując Bójkarza. Dłonią, wbitą w białą rękawiczkę, wskazał na zwierzęta i powiedział do mnie tak:

- Panie dozorco, te wilki coś denerwuje.

- Chyba pan - odpaliłem ze złością, bo nie znoszę takich mądrali. Chłop wcale się nie obraził, wyszczerzył tylko białe, ostre zębiska w bezczelnym uśmieszku i odparł:

- Nie byłbym dla nich zbyt smaczną przekąską, proszę pana.

- A to się pan mylisz - palnąłem prosto z mostu i dalej mu wyjaśniać, że takie wilki lubią po obiedzie schrupać jeszcze parę kości, by sobie oczyścić paszczę, a patrząc na takiego chudzielca pewnie nabierają apetytu... Dobrze mu powiedziałem, no nie? Zwierzęta, widząc, że tego gościa nie walę po pysku, uspokoiły się i pochowały po kątach, a Bójkarz, pan sobie wyobraża nadstawił ucho do podrapania. Wie bestia, że tak delikatnie jak ja nie pieści go nikt. Wtedy ten cholerny drab także wsadził swoją tykowatą łapę za kraty i dalej drapać wilka - chlubę królestwa Norwegii - po karku.

- Ostrożnie! - zawołałem ostrzegawczo. - Bójkarz jest ostry!

- Nie szkodzi! - uśmiechnął się chudzielec kpiąco. - Znam się na wilkach.

Całkowicie mnie tym zastrzelił, proszę jaśnie pana, ponieważ człowiek, który także zajmuje się wilkami, nie może nie być moim przyjacielem. Uchyliłem zatem kapelusza i zapytałem już grzecznie:

- Pan zapewne też pracuje w Zoo?

- Nie, panie dozorco - odrzekł. - W Zoo nie, ale chowałem wilki dla własnej przyjemności - i sądzę, że ku ich także.

Tak powiedział, ukłonił mi się, łaskawco, i odszedł.

Stary cwaniak, Bójkarz, patrzył za nim, dopóki typ nie zniknął a zakrętem, potem zamruczał i polazł do kąta. Wieczorem, jak tylko wzeszedł księżyc, wilki, ma się rozumieć zaczęły wyć. Noc była spokojna, łaskawco, cicha, tylko gdzieś od strony Park Road jakiś człowiek nawoływał swojego psa. Ze dwa razy wyszedłem na obchód, by się przekonać, że wszystko jest - jak zwykle, u mnie, jaśnie panie łaskawco - w stuprocentowym, a nawet ponad, porządku. Nawet wilki już były spokojne i przestały wyć. Następny obchód zrobiłem - ja tak zawsze chodzę, łaskawco - o północy. Wtedy trzeba było widzieć moją gębę: wytrzeszczyłem gały, bo w klatce Bójkarza wyłamane zostało kilka prętów, a po zwierzęciu ani śladu. I tyle, jaśnie panie łaskawco. W tej sprawie więcej nic mi nie wiadomo.

- Czy ktoś może zauważył Bójkarza po jego ucieczce?

- W tym czasie, łaskawco, wracał z knajpy pewien ogrodnik. Podobno widział on dużego, siwego psa, jak przeskakuje żywopłot. Lecz nie przykładamy do jego świadectwa zbyt dużej wagi, ponieważ ogrodnik nikomu, nawet swojej starej, o tym nie wspomniał, a ze swoją relacją wyskoczył dopiero, kiedy rzecz cała przestała być tajemnicą, proszę łaskawcy. Chyba, ma się rozumieć, za dużo wypił.

- Panie Bider, mógłby się pan pokusić o wyjaśnienie, dlaczego Bójkarz uciekł?

- Myślę, że tak - odpowiedział z podejrzaną skromnością, drapiąc się w brodę. - Pewnie zapragnął wydostać się z klatki na wolność.

- Nie mam ochoty na żarty, panie Bider - rzekłem surowo. Wiedząc jednak, jak rozwiązać mu język, dodałem łagodniej: - Powiedzmy, ze te pół funta, które dostał pan na początku naszej rozmowy, już pan odpracował. Druga połówka czeka w mojej kieszeni i zapewniam, tęskni do tej pierwszej.

- Prawdę powiedziałem, łaskawco. Wcale z pana nie kpię. Natura ciągnie wilka do lasu, powiadają - w tym przypadku trudno coś konkretnego ustalić. Zwierzę zbyt długo przebywało w niewygodnej dla niego niewoli. Sądzę, że Bójkarz gdzieś się ukrył. Ogrodnik twierdził jakoby zwierzę galopowało na północ, szybciej niż koń. Temu nie można wierzyć, jaśnie panie łaskawco, ponieważ wilki, tak samo jak psy, galopować nie mogą. To nie mieści się w ich naturze. Wilki są groźne tylko w bajkach, albo w dużej sforze. W rzeczywistości wilk jest dość gapowatym stworzeniem, ani w połowie tak odważnym i mądrym jak pies, proszę jak łaskawcy, a już bez porównania mniej od niego walecznym. Wiem to na sto procent, a nawet i ponad. Bójkarz, ma się rozumieć, właściwie nigdy się nie bił, gdyż sam nie musiał się o nic starać, a co dopiero walczyć. Prawdopodobnie ukrył się gdzieś w parku, trzęsie się jak osika i łamie sobie łeb tym, kto mu da jakie śniadanie. Albo też wlazł był do jakiejś piwnicy, leży na kupie węgla i duma o swojej pragmatycznej wolności. Oho! łaskawco, już widzę tę służącą, jak wpada do piwnicy z kubełkiem, a tu coś na nią łypie zielonym ślepiem! Tu nie ma, jaśnie panie, niczego do śmiechu, go jeżeli Bójkarz nie dostanie niczego na ząb, to będzie zmuszony sam coś upolować. Być może napadnie na rzeźnika i ogołoci mu wędzarnię albo na niańkę, która - ratując własną skórę - porzuci na pastwę Bójkarza wózek razem z dzidziusiem. Tak do wygląda, łaskawco.

Właśnie podawałem dozorcy obiecane drugie pół funta, kiedy coś wskoczyło na zewnętrzny parapet okna. Twarz pana Bildera wydłużyła się co najmniej dwukrotnie.

- A niechże mnie licho! - krzyknął radośnie. - Bójkarz!

Podbiegł do drzwi, otwierając je na oścież. Jakby wcale nie słyszał moich, pełnych grozy protestów. Kto słyszał, by wpuszczać do mieszkania dziką bestię! Lecz państwo Biderowie witali Bójkarza niczym pieska pokojowego, on zaś, merdając ogonem, sprawiał wrażenie wilka w bajce o Czerwonym Kapturku udającego babcię.

Cała scena miała coś z tragikomedii. Wilka, który przez pół dnia trzymał w szachu cały Londyn i wymiótł z ulic wszystkie dzieci... jakby się kajał, a Biderowie witali go niczym syna marnotrawnego. Poczciwy dozorca obejrzał podopiecznego ze wszystkich stron, pogłaskał go pieszczotliwie i powiedział z troską:

- Wiedziałem, że ta wycieczka nie wyjdzie mu na zdrowie. Cały łeb ma pokaleczony odłamkami szkła. Musiał przełazić przez jakiś mur. Że też ludziom nie wstyd rozkładać na murach rozbite flaszki. Chodź no, malutki. Dobry wilczek, dobry!

Zaprowadził Bójkarza do klatki, rzucił mu kawał mięsa i poszedł złożyć raport. Pożegnałem się pośpiesznie i pobiegłem do redakcji, bym mógł was - Drodzy Czytelnicy - natychmiast poinformować o szczęśliwym zakończeniu niecodziennego wydarzenia w naszym ogrodzie zoologicznym.

Dziennik dr. Sewarda

17 września

Po kolacji postanowiłem trochę poczytać. Nawał innych obowiązków i częste wizyty w Hillingham nie zostawiły mi czasu na studiowanie fachowej lektury. I tym razem nic z mojego zamiaru nie wyszło. Drzwi gabinetu rozwarły się z hukiem, a do pokoju wbiegł Renfield. Tego jeszcze nie było, żeby pacjent wtargnął do pokoju dyrektora. Co gorsza, był on uzbrojony w nóż kuchenny i z groźną miną sunął prosto na mnie. Widząc, że jego zamiary są jednoznaczne, osłoniłem się odręcznym stolikiem. Moja obrona okazała się na tyle skuteczna, że odniosłem li tylko lekkie obrażenia - skaleczenie ramienia, ale za to obficie krwawiące. Po zadaniu mi rany pacjent opadł na ziemię jak ścięty. Myślałem, że zemdlał. Na dywanie zaległa tymczasem spora plama krwi. Wbiegli pielęgniarze. Pochyliliśmy się nad Renfieldem, by go związać i wtedy zobaczyliśmy coś okropnego. Pacjent, będąc całkowicie przytomny, poczym pies zlizywał z dywanu krew. Bez trudu założyliśmy mu kaftan bezpieczeństwa, gdyż wcale z nami nie walczył. Oblizywał tylko czerwone od mojej krwi usta i powtarzał: - Krew, to życie! Krew, to życie!

Telegram Van Helsinga do Sewarda

17 września

PROSZĘ PRZYJŚĆ DZIŚ WIECZOREM DO HILLINGHAM STOP KWIATY MUSZĄ BYĆ NA MIEJSCU STOP TO BARDZO WAŻNE STOP ZARAZ PO TWOIM PRZYJŚCIU MUSZĘ SIĘ Z TOBĄ ZOBACZYĆ STOP

Dziennik dr. Sewarda

18 września

Niezwłocznie udaję się na stację. Telegram Van Helsinga został mi doręczony z dwudziestoczterogodzinnym opóźnieniem i bardzo mnie przestraszył. Przez to opóźnienie straciłem całą noc, a dotychczasowe gorzkie doświadczenia nauczyły mnie, jak wiele może się wydarzyć w ciągu zaledwie jednej nocy. Być może nic się nie stało, ale licho przecież nie śpi. Czułem unoszące się nad nami bezlitosne przeznaczenie, które niweczy wszystkie wysiłki. Zabieram ten wałem z sobą i dokończę zapisu na fonografie panny Lucy.

Oświadczenie Lucy Westenry

17 września, wieczorem

Pragnę oświadczyć, co następuje: relacja ta jest - na miarę moich możliwości fizycznych i psychicznych - wiernym opisem tego wszystkiego, co miało miejsce dzisiejszego wieczora. Czuję się śmiertelnie zmęczona, ale wiem, że muszę złożyć świadectwo prawdzie, chociażbym miała przez to umrzeć.

Wieczorem skontrolowałam, czy kwiaty znajdują się wszędzie tam, gdzie porozmieszczał je Van Helsing, założyłam na szyję swój czosnkowy wieniec i położyłam się do łóżka. Z zaśnięciem nie miałam kłopotu.

Obudził mnie trzepot skrzydeł o szyby okienne. Prześladuje mnie on od czasu moich lunatycznych dolegliwości w Whitby, a konkretnie od pamiętnej wyprawy na wzgórze cmentarne. Nie odczuwałam strachu, jednak muszę przyznać, że zapragnęłam nagle, by w sąsiednim pokoju znajdował się teraz doktor Seward, którego mogłabym w każdej chwili zawołać. Przecież Van Helsing zapewniał mnie przed swoim wyjazdem, że doktor na pewno przyjedzie wieczorem, wysłano do niego telegram.

Próbowałam od nowa zasnąć, ale daremnie - znów zaczął krążyć mi po głowie lęk przed przykrymi snami. Postanowiłam zatem czuwać, chociaż oczy mi się kleiły. Nie chciałam zostać sama, dlatego otworzyłam drzwi i zawołałam: jest tam kto?

Nikt mi nie odpowiedział. Natomiast na zewnątrz, zza okna, odezwało się czyjeś wycie. Podeszłam do okna. Zobaczyłam dużego nietoperza, który skrzydłami uderzał o szybę. Wróciłam do łóżka, lecz niepokój nie pozwalał mi zasnąć. Przepełniły mnie bliżej nieokreślone podejrzenia. Po chwili weszła mama.

- Jak się czujesz, kochanie? Usłyszałam, że chodzisz po pokoju. Potrzebujesz czegoś? - zagadnęła z troską i usiadła w nogach mojego łóżka.

Przez chwilę gawędziliśmy sobie o tym i o owym, gdy znów odezwało się szuranie po szybie. Mama zadrżała i zawołała: „Co to się dzieje?”

Ledwie zdążyłam ją uspokoić, gdzieś z krzaków odezwało się wycie i w następnej chwili na podłogę posypało się rozbite szkło. Wiatr uniósł kotarę, a my zobaczyłyśmy w potłuczonym oknie wyszczerzoną paszczę szarego wilka. Mama krzyknęła z przerażenia, opadła na łóżko, a przewracając się zahaczyła ręką o mój wieniec, kwiaty spadły pod łóżko. Jeszcze raz uniosła się, drżącą ręką wskazała na wilka, w gardle jej dziwnie zacharczało i bezwładnie upadła na mnie. Przez rozbite okno wdzierały się do pokoju miliardy drobnych punkcików, wirujących niczym trąba powietrzna. Nie mogłam się ruszyć, gdyż martwiejące ciało mamy całkowicie mnie unieruchomiło. Wtedy musiałam na krótko zemdleć. Gdy się ocknęłam usłyszałam ujadające i wyjące psy całej okolicy. Ten hałas obudził nasze służące. Rozległ się tupot.

Przypisy:

001. Słynna w historii bitwa, w toku której wojska sułtana Sulejmana II zadały druzgoczącą klęskę armii Ludwika II. Na polu walki zginęło około dwudziestu tysięcy Węgrów. Bitwa ta przesądziła o upadku politycznym Węgier (przyp. wydawnictwa).


1 Zoofagia - żywienie się zwierzętami; mięsożerność.

52




Wyszukiwarka