Trzech do podziału=

Jacek Komuda


TRZECH DO PODZIAŁU


Niebo, rano wypełnione jeszcze wiosennym błękitem, teraz,

pod wieczór, zaczynało się chmurzyć. Potężne kłęby

przesłoniły tarczę słońca. Blask zachodu kładł się

czerwienią na ich grzbietach, dołem przydawał rudawego

koloru rzadszym obłokom. Chmurzyska zbliżały się i choć nie

było wiatru, gęstniały, przybierając ciemną, niepokojącą

barwę.

Starszy mężczyzna w białej peruce wysunął głowę przez

okno karocy. Przywołał gestem dworzanina. Tamten - młody, o

długich, zawiązanych z tyłu włosach, ponaglił konia i

przybliżył się szybko.

- Jean, daleko jeszcze do Tykocina?

- Ze trzy mile, miłościwy panie. Nie zdążymy przed

zmierzchem.

- Nie zdążymy? - trudno stwierdzić, czy ta odpowiedź

zasmuciła, czy też uradowała. Na zmęczonej, pooranej

bruzdami twarzy wykwitł dziwny grymas. Wcisnął się głębiej w

atłasowe poduszki. Wsparł głowę na rękach. Był zmęczony...

Oczy miał przekrwione, a postać zgarbioną, jak pod

brzemieniem zbyt ciężkim dla ramion. Ostrożnie dotknął

stojącego obok, inkrustowanego złotem kufra. Przycisnął doń

dłoń, jak gdyby w skrzyni znajdowały się skarby całego jego

życia, skarby starego, zniszczonego człowieka o siwych

kosmykach włosów wymykających się spod peruki.

Karoca zwolniła i stanęła. Drzwi otwarły się, a dwaj

forysie rozłożyli schodki. Do środka znów zajrzał Jean.

- Co się dzieje... Jasiek? Gadaj, Jean!

- Tu musimy stanąć, miłościwy panie. Teraz nocą strach

jechać. Po drogach pełno moskiewskiego hultajstwa. Jeszcze

człowieka obłuskają.

- Źle się czuję. Dusi mnie. Jasiek. Powietrza!

Powietrza, Jean!

Dworzanin pośpiesznie wskoczył do karocy. Pomógł

sługom wynieść starego na zewnątrz. Posadzili go na

przygotowanym zawczasu krześle. Zbierało się na burzę. Było

parno, gorąco. Dragoni z eskorty zsiadali z koni. Słudzy

szybko podźwignęli krzesło ze swym panem i ponieśli je na

ganek gospody. Karczmarz czekał, zgięty w pół.

- Wszystko gotowe? - zapytał go Jean Winnicki.

- W rzeczy samej - karczmarz odpowiadając patrzył na

króla, nie na Winnickiego - w rzeczy samej, miłościwy

panie... prosiemy, prosiemy w nasze progi. Wnet wieczerza

będzie.

Ostrożnie wnieśli starego do głównej izby. Była duża,

mroczna. Oświetlały ja tylko świece w żelaznym świeczniku i

ogień w palenisku. Na dworze błysnęło. Zielonkawa poświata

pioruna zalśniła w brudnych, matowych szybkach okien.

Dopiero po długiej chwili usłyszeli huk gromu.

Król Stanisław odesłał pokojowych machnięciem ręki.

Został sam z Winnickim. Dworzanin rozejrzał się dokoła. Nie

widział wszystkich kątów przestronnej sali. Żółte płomienie

świec oświetlały tylko posępną twarz starego mężczyzny i

blat stołu.

- To już jesteśmy... Na Litwie... - wydyszał - już

tutaj... Tak szybko. Jean! - rzucił do dworzanina, który

chciał ruszyć ku drzwiom. - Zostań. Nie chcę być sam. Nie

dziś... Jeszcze znowu będziesz miał kłopoty... Zawsze

ciągnie cię do kart i dziewek.

Winnicki skłonił się, ukrywając skrzywienie warg. Że też

ten stary piernik - nazywał tak swego pana tylko w myślach,

choć reszta służby czasami nie wahała się mówić tego

królowi Stanisławowi prosto w oczy - zawsze musi mu wypominać

jego słabości.

- Zaraz będzie wieczerza, miłościwy panie.

Znowu błysnęło. Poświata na chwilę rozjarzyła mrok w

kątach izby. Jasiek drgnął, kładąc dłoń na rękojeści szpady,

bowiem w głębi coś się poruszyło. Z półmroku wyłoniła

się wysoka postać i zbliżyła, stukając podkutymi obcasami

wysokich butów. Jasiek omal nie przetarł oczu, nieznajomy

odziany był tak dziwnie, że zdawało się przez

chwilę, iż nie może pochodzić z tych czasów. Ale wrażenie

minęło. To był tylko zwykły, staromodny szlachcic. Musiał

mieć co najmniej piećdziesiąt lat, choć szerokie bary

znamionowały wielką siłę, nie nadwątloną przez wiek.

Przyodziany był w strój polski - skromny, szary żupan i

narzucony nań kontusz, przewiązany pasem słuckim.

- Dobry wieczór waszmościom - powiedział i skłonił się,

ściągnąwszy z głowy kołpak ozdobiony czaplim piórem.

- Co waćpan tutaj robisz?!

- A tak, nocować mi przyszło - odparł tamten prosto.

Winnicki przyjrzał się mu uważniej. Mężczyzna podgalał włosy

wysoko, miał długie, sumiaste wąsy, opadające poza

podbródek. Teraz wyglądał zwyczajnie... Wrażenie, że coś

jest w jego postaci niezwykłe, było chyba złudzeniem. To

tylko podlaski hołota - pomyślał leniwie Jasiek. - Założę

się, że nie wie, kogo ma przed sobą...

- Waszmościowie chyba nie wyprosicie mnie za próg?! -

zapytał cicho i jakby żałośnie. - Jestem Mikołaj

Borucki, herbu Nowina.

Jasiek obejrzał się na króla. Stanisław August był blady,

co młodzieniec przypisał duchocie panującej w izbie.

Właściwie powinniśmy podać panu jeden z trzeźwiących

olejków, ale te zostały w karocy, a za oknamideszcz. W końcu

król był mu winien pensję za cały rok. I w dodatku nie robił

nic, aby jakoś zaspokoić jego wierzycieli, tak jak to Janowi

obiecał. Winnicki wiedział, że Stanisław jest na

wykończeniu. Palce, którymi wskazywał krzesło, drżały. A

jednak jeszcze miał siłę, żeby spróbować walczyć... Walczyć

nawet w takiej sytuacji, w jakiej była teraz

Rzeczpospolita...

- Siadaj waćpan - powiedział król cichym głosem.

Borucki nie usłuchał. Wpatrywał się w jego zmęczoną

twarz.

- Tak mi się widzi, że waszmości skądś znam - powiedział

podejrzliwym tonem. Winnicki dosłuchał się w jego głosie

urazy, ten stary szlachcic dobrze wie kogo ma przed sobą. -

Dokąd was los prowadzi? Czasy niespokojne, a wy w podróży.

Wszędzie pełno moskiewskiego ścierwa... Szlachta uchodzi z

Litwy. Jedziecie wprost ku nieszczęściu.

Zabolała Winnickiego ta obcesowość.

- Nic waści do tego - mruknął. Nie usiedzi szaraczek

spokojnie - pomyślał. Jego wzrok padł na broń intruza.

Takiego oręża nie używano w Rzeczypospolitej od wielu lat.

To nie była zwykła, paradna karabela, jaką nosili szlachcice

starej daty, ani augustówka, lecz długa, ciężka husarska

szablica w czarnej pochwie. Pewno spadek jeszcze po

pradziadach. Winnicki widywał podobne w starych

zbrojowniach, do jakich zaliczał się, niestety, arsenał

koronny w Warszawie. Ale tamte szable bywały zardzewiałe.

Zaś rękojeść oręża nieznajomego lśniła, jak gdyby używano

jej dość często. - Skąd i dokąd jedziemy, nasza rzecz.

- Pana się pytam, a nie sługi! - mruknął Borucki ostro,

także w jego postawie zaszła zmiana. Tak nie

zwykł mówić zaściankowy szlachetka.

- Przybywamy z daleka - wymijająco odparł Stanisław. - A

skąd wy?

- Spod Łęczycy. Widzę, że przejechaliście kawał drogi z

Warszawy. I nie wyglądacie na takich, co jadą na miody albo

dziewki. A przecież na Podlasiu i jednego i drugiego dosyć.

Tutaj w Tykocinie mieszka jedna taka hoża dziewucha. Gładka

i diable broń, nie jakaś cnotliwa dziewica, co ma zrośnięte

między nogami. Powiadam wam, cycki jako dwie limony.

Królewska jabłoń nie urodzi takich owoców. Acan przecież

lubisz dziewki - powiedział do króla, zmrużywszy jedno

oko. - Co też byśmy bez nich czynili? Jak powiadają,

białogłowa a ryba smak swój w środku nosi...

- Nie po drodze nam do Tykocina. Podążamy innymi drogami

niż ty, panie bracie - rzekł z wahaniem Stanisław August. -

Jedziemy na Litwę.

- Na Litwę? Przecież tam stoi cała potęga moskiewska!

Żołdacy tej kurwy imperatorowej Katarzyny łupią szlachtę,

grabią chłopstwo i łyków. A najgorsi są targowiczanie.

Dorwali się do władzy i majątków. Kogo nawet puszczają

żywym, tego obłuskują z majętności. I wy macie tam jakiś

cel?

- Tak nam wypada droga.

- Droga! Widzicie waszmościowie, drogi mogą być różne -

powiedział szlachcic gorączkowo. - Jedna wiedzie do

karczmy, druga do zamtuza i z tychże szlaków powinien

korzystać uczciwy człowiek. Jest i trzecia - na manowce.

Jest i czwarta - ściszył głos - na szubienicę... Którą z

nich wybraliście?

- To nie twoja... - zaczął Winnicki, ale król uczynił

niecierpliwy gest dłonią. Znaczyło to, że odsyłał go precz.

Dworzanin cofnął się wolno. Nie, żeby drżał o bezpieczeństwo

swojego pana... Ale z drugiej strony Jasiek wiedział, co

zamierzał Stanisław August i mimo wszystko doceniał jego

starania. Nie chciał, aby stało mu się coś złego.

Przynajmniej nie teraz, kiedy król jeszcze coś znaczył i

mógł coś zrobić dla Jaśka. Swoją drogą Winnicki czuł

ciekawość. Kim był ów tajemniczy szlachcic? Co sprawiło, że

król godził się rozmawiać z nim w cztery oczy? Tu toczyła

się gra o wielką stawkę. Udał tylko, że wchodzi na schody,

szybko i cicho skoczył w bok, po czym skrył się za wielkim,

okopconym kominem.

- No i co panie August? - głos Boruckiego rozbrzmiał

teraz władczo, zdecydowanie. - Co z naszą umową? Jak

zbierali kreski na sejmikach na waściny sejm, co potem

wprowadził tę konstytucję i wszystko przewrócił na głowie i

kiedy waści obierali, cała ziemia łęczycka stanęła za tobą

jak jeden mąż. Wtedy to byłem waści potrzebny. Wtedy mnie

szanowałeś. I dałeś słowo: żadnych zmian, żadnego

uszczuplania Polski. Pal diabli tę ustawę sprzed dwóch lat.

Ale co robisz teraz? Jedziesz do Grodna. Zwąchałeś się z

Targowicą. I myślisz, że będzie tak łatwo plunąć mi w oczy

po tym wszystkim?

Zapadła cisza. Ukryty za kominem Jasiek słyszał tylko

ciężki oddech Stanisława Augusta Poniatowskiego. Serce

młodzieńca zabiło mocniej. A więc ów tajemniczy szlachcic

był...? No właśnie - kim? O co tu mogło chodzić? Umowa

sprzed lat? Nigdy o niej nie słyszał.

- A co mam robić, według ciebie? - usłyszał zdenerwowany

głos króla. - Nic już nie ocali Rzeczypospolitej. Nic...

Nikt nam nie pomoże. Przegraliśmy wszystko. Pozostaje

chronić resztki dawnej świetności. Ale bez ustępstw.

Żadnego oddawania... Poczyniono mi pewne obietnice...

Jasiek milczał. Zgadzał się z tym całkowicie. Należy

ratować co zostało. W końcu taki był cel ich wyjazdu.

- Obietnice poczyniła caryca Katarzyna. Najstarsza

zajeżdżona dziwka jest przy niej niewiastą pełną uroku. I ty

w to wierzysz?

- Nic innego mi nie pozostaje...

- Pozostaje honor! I szabla. I słowo. Obiecałeś, że nie

ustąpisz ani o krok.

- Nie mam wyboru! Muszę bronić Rzeczypospolitej. I będę

to robił. Nie ustąpię!

- Nie łżyj! Przecież ty chcesz... Jedziesz tam, żeby to

podpisać!

- Odejdź, proszę, odejdź - westchnął Poniatowski. -

Błagam...

- A umowa? Wrócę tu jeszcze... Na razie chciałem tylko

przypomnieć ci o wszystkim... - Winnicki reszty nie

dosłyszał. Tamci ściszyli głosy. A potem rozległ się trzask

zamykanych drzwi i słabe wołanie:

- Jean, Jean...

Wypadł szybko zza komina. August miał trupiobladą twarz.

- Widziałeś? - wycharczał. - Jeszcze jeden... O Boże,

kiedyż będę miał spokój? Kiedy ...?

- Miłościwy panie, kto to był?

- Idź, idź, zobacz, dokąd poszedł - wydyszał król. -

Szybko, Jean! Duszę się, zostaw mnie!

Przed gospodą powitał Winnickiego chłód i drobny deszczyk

kwietniowej nocy. Było ciemno. Nie wiedział, gdzie szukać

aroganckiego szlachcica uzbrojonego w starą szablę. Czyżby

ten Borucki zdołał oddalić się poza podwórze? Winnicki

skręcił za róg karczmy. A potem... Dostrzegł ruch, błysk,

szybki jak mgnienie. Rozpaczliwie rzucił się w bok,

wyrywając szpadę z pochwy. W ostatniej chwili odbił

rozpędzone ostrze. To był on... ten nieznajomy szlachcic.

Borucki skoczył nań z dobytą szablą. Ciął na odlew, aż

rękojeść szpady zadrżała w ręku Jana. Dworzanin cofnął się,

pchnął, ale przeciwnik zszedł z linii. Wymierzył następne

szybkie cięcie wręcz, potem wlew... Winnicki sparował

uderzenia. Sam przyciął krzyżem. Borucki wywinął się

zwinnie. Uderzył płazem w kosz osłaniający dłoń Winnickiego.

Jasiek krzyknął. Broń wypadła mu z ręki... Tamten chwycił

go lewą ręką za frak na piersi, rzucił na ścianę z taką

siłą, że dworzanin krzyknął z bólu. Borucki przyłożył mu ostrze

szabli do gardła.

- I co, panie Winnicki? - zapytał bez śladu zmęczenia w

głosie. - Król kazał ci mnie śledzić? I ty poszedłeś jak

baran na rzeź? Ty, taki szelma i hultaj, patrzący tylko za

własną korzyścią?

- Ja... - Jasiek zająknął się. Czerwone oczy przeciwnika

zdawały się płonąć. - Ja miałem tylko zobaczyć, dokąd

idziesz...

- I pewnoś ciekaw, kim jestem i czego chciałem od

Augusta, co?

- Od króla... - wydyszał Winnicki i kurczowo potrząsnąl

głową.

- Od króla... Pies mi królem, nie on. Rzekniesz, dokąd

jedziecie? No, powiedz, nie bój się. Wtedy się dowiesz,

czego chciałem od niego.

- Do...do Grodna na sejm...

- Do Grodna na sejm. Z polecenia carycy Katarzyny. A

wiesz, co ma robić na tym sejmie?

Winnicki milczał. Bał się... Ohydny, mdlący bezwład

przeszywał go od żołądka aż do przełyku. Tylko serce

łomotało jak szalone.

- Służysz wiernie królowi?

Skinął wolno głową, obawiając się, że tamten mógłby

domyślić się wszystkiego. Przeklął w myślach swoje karciane

długi, które sprawiły, że musiał szukać służby u takiego

bankruta jak Stanisław August Poniatowski. Ale tylko pod

jego opieką mógł drwić z wierzycieli. Choć teraz... Mówiąc

szczerze, wolałby spotkanie z nimi wszystkimi niż z tym

jednym szlachcicem.

- Więc dowiedz się, jaki jest cel waszej podróży -

wydyszał mu w twarz Borucki. - Stanisław August Poniatowski

jedzie na sejm do Grodna, aby podpisać traktat rozbiorowy

Rzeczypospolitej. Aby ją unicestwić na wieki!

To było zupełnie niespodziewane. Winnicki drgnął. Nawet

ktoś taki jak on nie mógł patrzeć spokojnie na to, co działo

się ostatnimi czasy w Polsce. Przegrana wojna, wkroczenie

wojsk rosyjskich i rządy Targowicy po obaleniu sławetnej

Konstytucji Trzeciego Maja przejmowały gniewem każdego.

Podziwiał energię Stanisława Augusta. Wyruszyli do Grodna,

aby negocjować, ale bynajmniej nie po to, by poddawać się

Rosji. Tak twierdził król.

- To nie... To nie może być prawda - wyszeptał cicho. -

My musimy tam jechać... Musimy paktować. Chociaż na pewno

nie obejdzie się bez obalenia konstytucji...

- Więc myślisz, że Katarzyna, ot, tak sobie wycofa wojska

z Polski? Może jeszcze przywróci nam dawne swobody? Nie,

pachołku. Twój król zdradził! Jedzie podpisać nowy rozbiór.

Prusy wezmą sobie Wielkopolskę, Austria nic, w końcu ma

teraz kłopoty z Francuzami. A Rosja - ta sięgnie po Litwę i

całą resztę. Stanisław August to zdrajca! Zdradził mnie, bo

obiecał, że nigdy nie podniesie ręki na całość

Rzeczypospolitej, zdradził ciebie, bo nie powiedział ci

całej prawdy. Zdradził wojsko, bo nakazał przerwać wojnę.

Zdradził całą szlachtę, miejskich łyków, nawet chamów

chłopskich, bo jedzie podpisać wyrok na nas wszystkich...

- Nie! Nie! - wykrzyknął Winnicki. To... niemożliwe! Jak

to?!

- To idź! Sam się go spytaj, pachołku! To jest powód, dla

którego tu przybyłem. On nie może dojechać do Grodna. Nie

może dojechać... żywy. Nie pozwolę, jakem szlachcic polski!

A ty... ty możesz mi się przysłużyć. Ty sprawisz, że on

przestanie istnieć...

- Ja nie chcę się w to mieszać - wydyszał Winnicki. - Nie

mogę...

- Możesz! Nawet powinieneś! - powiedział cicho

Borucki. - A wcześniej idź i powtórz mu, że nie dopuszczę,

aby złożył podpis na akcie rozbioru!

Winnicki przymknął oczy. Silna ręka Boruckiego, dotąd

przyciskająca go do ściany, nagle osłabła. Jasiek mógł

odetchnąć swobodniej... Powoli rozwarł źrenice... Był sam...

zimne krople ściekały z dachu za jego kołnierz. Napastnik

odszedł. Odszedł? - Winnicki rozejrzał się z bijącym sercem.

Nie widział nikogo i niczego. Tylko puste podwórze.

Karoca kołysała się jednostajnie na wyboistej, podlaskiej

drodze. Jechali wolno, oddalili się już od Tykocina zaledwie

o dwie mile. Stanisław August wcisnął się w wyściełane atłasowymi

poduszkami siedzenie. Był zmęczony. Ale nie na tyle, żeby

raz jeszcze nie rozważyć swojej sytuacji.

Borucki domyślił się wszystkiego. A on, Poniatowski,

łudził się, że ukryje nawet swój wyjazd z Warszawy.

Tymczasem "czarny" - tak nazywał w myślach szlachcica - miał

nosa. Wywęszył, co się święci. August był przekonany, że

teraz uczyni wszystko, co tylko możliwe, a mógł wiele, aby

jego, króla, nie dopuścić do Grodna. Aby wszystko zostało po

staremu... Ale co mógł uczynić królowi? Otwarty napad nie

wchodził chyba w grę... Zagrodzić drogę? Kto wie, Stanisław

drżał na samo wspomnienie ognistych oczu Boruckiego. Cóż

więc winien w tej sytuacji uczynić król? Co? Zważywszy, że

musi bezwarunkowo być w Grodnie najdalej za kilka dni...

A może - przemknęło mu przez głowę - a może spróbować się

z Boruckim ułożyć... Tylko jak? Przez kogo. Przez

Winnickiego? Podświadomie czuł, że ten szelma i karciarz

nadawałby się najlepiej. Tak, powinien, z nim można...

Rozległ się głośny trzask. Karoca przechyliła się mocno w

bok. Z zewnątrz doszło rżenie koni i przekleństwa woźniców.

Uchwycił się mocniej siedzenia, przytrzymał zsuwającą się

skrzynkę. Drzwiczki otwarły się wolno. Ostrożnie przysunął

się do nich, pozwolił ująć za ramiona dwom pokojowym, aby

wynieśli go z przekrzywionego pojazdu.

- Wasza Królewska Mość, koło się urwało! - usłyszał głos

Jaśka.

Chłód przeszył serce Poniatowskiego. Spojrzał na karocę,

przechyloną nienaturalnie na bok. Unurzani w błocie służący

próbowali dźwignąć przednią oś.

- Wasza miłość, nie ujedziemy dziś dalej - powiedział

wachmistrz z eskorty. - Trzeba gdzieś nocować. Przez noc, da

Bóg, naprawim.

- Wasza mość - szepnął drugi z dworzan. - Jakoby złe

jakieś nas obsiadło. Najpierw w Tykocinie padły nam konie...

potem most zawalony. Teraz koło... Może dać na mszę w

kościele.

- Stul gębę, głupcze! - warknął groźnie August. Nie miał

już sił na nich wszystkich. - Naprawcie to! Poślijcie po

kołodzieja!

- Miłościwy panie... - ten głos sprawił, że August

odwrócił się. To powiedział Winnicki. W oczach miał dziwny

błysk. Pewnie znowu pił przez całą noc.

- Czego chcesz?

- Po co w ogóle nam jechać do Grodna? Jeśli mamy stawić

tam opór, to równie dobrze można i zwlekać z przyjazdem...

- Myślisz, że Sievers nie przyśle po nas Kozaków?

Zresztą, co cię to obchodzi, Jean?

- A jeśli... Jeśli to, co chcesz uczynić, zgubi

Rzeczpospolitą?

- Coś ty się nagle zrobił patriotą, Jean? - zapytał

chmurnie August. - Mądrzejsi od ciebie myśleli, jak ją

uratować. Zresztą, posłuchaj, masz długi, nieprawdaż? Gdyby

nie ja, zlicytowaliby cię już dawno. Więc milcz i rób, co

każę. A Grodno... Grodno może być doskonałym sposobem dla

nas... jesteś młody, obrotny. Może trafisz do samego

Petersburga? Idźże już!

Winnicki podjechał wolno do karczmy. Tego wieczora

umknął na kilka godzin sprzed oczu Poniatowskiego. Musiał

wszystko przemyśleć. Musiał zastanowić się, co czynić. Słowa

Boruckiego, a potem króla, wywołały w nim falę niepokoju.

Coś tu było nie tak. Królewskie obietnice rozmijały się z

czynami. A Jasiek nie chciał służyć zdrajcy. Może dlatego,

że, jak sam przyznawał, jego sumienie nie było jeszcze

wypalone do cna... Rozbiory oznaczały rządy Targowicy. A

kilku z targowiczan miało do niego pewne... żale, ot choćby

pan Franciszek Ksawery Branicki, za to, co stało się...

Wiadomo, kobiety, karty, pojedynki. Nie, raczej karty,

pojedynki, kobiety... To mogło okazać się nieprzyjemne.

Dlatego Winnicki musiał opić w sobie wszystko i pomyśleć.

Chociaż przez chwilę.

Nikt nie wybiegł mu na spotkanie. Karczma wydawała się

opuszczona. Winnicki przywiązał wodze do barierki. Potem

pchnął drzwi i wkroczył do ciemnego wnętrza. Uderzyła go

cisza i pustka panująca we wnętrzu zajazdu. W kominie nie

płonął ogień, stołki i ławy były poprzewracane, baryłki i

dzbany puste, a po kątach kołysały się w przeciągu wiotkie

przędze pajęczyn. Winnicki już miał wyjść na zewnątrz, gdy

nagle dostrzegł wątłą smużkę światła w szparze kotary, którą

przegrodzono jeden z alkierzy. Szybko skierował się w tamtą

stronę. Potem jednym ruchem rozsunął obie połowy materii.

- Jest!!! Jest! - zabrzmiało z kilkunastu gardeł.

Alkierz, wielki, bo zajmujący niemal połowę całej

karczmy, pełen był ludzi. W nozdrza Winnickiego uderzył odór

wina i spoconych ciał, gwar i hałas, bo nagle, zupełnie

niespodziewanie, jakby na komendę, wszyscy poczęli

hałasować, prowadzić dysputy, wznosić szklanice. Winnicki

widział wśród nich samą szlachtę - ubrani byli w stroje

polskie, wszyscy mieli podgolone łby i szable, pili, kłócili

się, słowem - bawili, jak dawniej, jak za przysłowiowego

króla Sasa. Ale nikt nie czynił tego w Rzeczypospolitej w

ostatnich czasach. Tak mogli weselić się tylko

targowiczanie, ci, którzy przyszli do Litwy i Korony za

moskiewskimi bagnetami. Ale wśród targowiczan nie mogło być

szlachty takiej jak ta - rozparta wygodnie na ławach w

karczmie. Winnicki nie widział wśród nich żadnego Moskala,

żadnego carskiego oficera ani nawet jednego sprzedawczyka we

fraczku i peruce. Ci tutaj, w kontuszach albo żupanach, w

rogatych konfederatkach albo futrzanych kołpakach nie bardzo

pasowali mu na nowych władców Polski i Litwy. Zabawa trwała

w najlepsze. Dlaczego nie słyszał jej przed karczmą i wtedy,

gdy wszedł do głównej izby? Winnickiemu zakręciło się w

głowie... Ta karczma... To wszystko, co się tu działo, było

takie jak gdyby wszedłszy tutaj przeniósł się z zapadłej,

podlaskiej mordowni gdzieś daleko... Ale nie w sensie

dalekich stron. Raczej stuleci - jednego a może dwa,

wstecz...

- Czołem, czołem waszmości! - Borucki szedł mu naprzeciw

wraz z kilkoma podchmielonymi szlachcicami. - W końcu i ty

tu trafiłeś! Pij z nami! - wcisnął mu w dłoń wielki, chyba

półgarncowy kielich pełen wina. - Wszyscy tu traficie!

Jasiek przyłożył naczynie do warg. Pił długo, wolno, nie

czując cierpkiego smaku młodego wina. Zawrót głowy ogarnął

go, ledwie tylko oderwał naczynie od ust.

- Pozwólcie waszmościowie! - zakrzyknął Borucki. - Jan

Winnicki, godny nas kawaler. Panie Janie, poznajże i ty moją

kompanię. To - wskazał najbliższego ze swych towarzyszy -

oto pan Samuel Łaszcz, hultaj, warchoł i pijanica, co się

zowie! Dwieście sześćdziesiąt banicji i czterdzieści infamii

swego czasu! A ile łbów w bójkach poszczerbił!

- Dwieście sześćdziesiąt siedem banicji i czterdzieści

siedem infamii, za pozwoleniem waszmości! - poprawił

Boruckiego pan Łaszcz.

- I dwieście sześćdziesiąt wystarczyło, byś tu się

znalazł! - wykrzyknął drugi towarzysz Boruckiego, wysoki

mężczyzna o wygolonej starannie głowie i poczciwych rysach

twarzy. W ręku trzymał gruby, skórzany nahaj.

- A to - wskazał go Borucki - pan Mikołaj Bazyli Potocki,

ówże starosta kaniowski, co baby strzelał po drzewach, a

Żydów piekł żywcem! Teraz ja jego piekę na gorzałce! Pij

waćpan!

- Pij! - wykrzyknął Potocki, potrząsajac nahajem, gdy

Winnicki po raz wtóry oderwał naczynie od ust. - Pij do dna!

- Jużeś nasz!

- Jużeś swój!

Winnicki znowu upił wina. Kręciło mu się w głowie. Kolejni

szlachcice wykrzykiwali doń wśród śmiechu swoje nazwiska:

Ligęza, Zborowski, Stadnicki, Radziwiłł... Gdzie on był? W

karczmie? W niebie? Jasiek gotów był poniechać kart i

dziewek, jeśli w zaświatach miód i gorzałka płynęłyby tak

obfitymi strumieniami jak w tym zajeździe. A może... może

to było piekło?

- Siadaj waść! - Borucki klepnął go w ramię z taką siłą,

że Winnicki omal nie rozciągnął się na ławie jak długi.

Stary szlachcic przysiadł naprzeciwko. Spojrzał na

młodzieńca spod przymrużonych oczu, szelmowsko, ale zarazem

z dziwną pogardą.

- Kim waćpan jesteś? - zapytał Jasiek odruchowo. - Gdziem

ja trafił?

- Może najpierw powiem ci, kim ty jesteś. Janie

Winnicki... Ojciec zostawił ci spory majątek. Cztery wsie

przegrałeś w karty, dwie przepiłeś, jedna poszła na długi.

Czepiałeś się pańskich klamek, potem trafiłeś na gorszego

szubrawca, niż sam jesteś - do Stanisława Poniatowskiego.

Wozisz się przy jego karocy, sprowadzasz mu dziewki na noc,

jeździsz z listami. Jesteś, mości Winnicki, łotr bez czci i

sumienia, lokaj - sługus, szelma i tylko katu cię oddać.

Dwóm niewinnym dziewkom spłodziłeś bękarta. Jedna spędziła

płód, druga się utopiła, o czym nawet nie wiesz. Masz długi,

wierzyciele za tobą chodzą. Jak pijesz, to nie za swoje. Jak

grasz, to przegrywasz. Ale jednak trochę sumienia masz...

Rzeczypospolitej za swoje długi w moskiewskie jarzmo byś nie

zaprzedał, tak jak król. Czyli - witaj u mnie, panie bracie!

- Wiele o mnie wiesz - mruknął Winnicki. Jeśli Borucki

myślał, że on po tym wszystkich będzie choć trochę

zmieszany, to nie doczekał się. - Skąd mnie tak dobrze

znasz?

- Jakżebym nie znał takiego hultaja! Jestem Boruta z

Łęczycy.

- Czart z zamku? Ten z bajek? To niemożliwe!

- Pij, pij! - wykrzyknął siedzący obok Mikołaj Bazyli

Potocki. Dolał wina Winnickiemu. - Nasz pan wie wszystko,

prawda, mości Zborowski? - rzucił do siedzącego nie opodal

szlachcica w futrzanym kołpaku na głowie. - Nawet to, gdzie

się twoja głowa podziała...

- No i nie jesteś takim szelmą jak Poniński czy

Braniccy... W oczy nie dasz sobie plunąć - ciągnął Boruta.

- A dzieciaki... Przecie nie to chłop dobry, co się drugiego

nie boi, lecz ten co z kutasem, a kutas mu stoi. Tylkoś

sługa zdrajcy!!!

- Nieprawda! - zakrzyknął Winnicki. Wino usadowiło się

mocno w jego głowie. - August nie ma wyboru. Musi jechać do

Grodna. Tam będzie się opierał. Tam przeciwstawi się

carycy! Będziemy rokowali! Nie wierzę, że Poniatowski

zdradził kraj.

- A ja ci mówię, że to szelma i łotr! Jedzie tam, żeby

podpisać akt rozbioru Rzeczypospolitej. Musi zalegalizować

bezprawie. Po to Katarzyna zrobiła zeń króla!

- Więc... Więc, co mam robić? To przecież koniec... Ale

caryca obiecała, że nie naruszy naszych granic...

- I myślisz, że, ot - tak sobie wycofa wojska z granic

Rzeczypospolitej?! Stanisław August to zdrajca! Katarzyna

opłaciła go, żeby wydał nas w ręce Moskwy!

- On będzie się opierał... Nie zrobi tego... Ale i tak...

nie pozostaje nam nic innego...

- Pozostaje! - powiedział Boruta. - Pozostaje duma i

nasza siła. To - uderzył się po szabli. - Nigdy szlachta nie

ugięła się przed Moskwą! Do szabel, panowie bracia, bij

Moskwicina!

- Do szabel! Do szabel - rozległy się okrzyki.

- Wojnę przegraliśmy... Może Poniatowski nie ma innego

wyjścia...

- Ale czy musi oddawać Katarzynie klejnoty koronne?!

Zajrzyj do tej skrzyni, którą wiezie ze sobą. Zobaczysz, co

tam jest...

- Jak to?! - wykrztusił Winnicki. Krew odpłynęła mu z

twarzy. Nie może być...

- Za Rzeczpospolitą, mości panowie! - wykrzyknął Boruta.

- Za szlachtę polską! Zdrowie waszmościów!

Zewsząd odpowiedziały mu okrzyki. Jeden z pijących -

mający już nieźle w czubie, zatoczył się, po czym padł na

stół. Wino z przewróconego dzbana popłynęło szeroką strugą w

kierunku krawędzi. Inny, siedzący po przekątnej od

Winnickiego, zajęczał żałośnie. Był tak pijany, że nie mógł

chwycić ręką kielicha i donieść go do ust. Mimo tego twardo

siedział na ławie.

- Pan Badowski już gotów! - zakrzyknął Łaszcz. - Pomóżcie

Konradowi! Rękami biedaczysko nie rusza! Nalejcie mu!

Wnet jeden ze szlachciców uniósł puchar napełniony winem.

Winnicki myślał, że da mu pić, ale tamten po prostu

przechylił kielich i wlał całą jego zawartość prosto w

rozdziawioną paszczękę Badowskiego. Ani jedna kropelka

trunku nie została zmarnowana. Wino zabulgotało w gardzieli,

chlupnęło i - było po wszystkim. Winnicki nie wiedział, nie

przypuszczał nawet, że można pić w taki sposób.

- To Konrad Badowski, pisarz ziemski lubelski...

Największy pijanica z Lubelskiego! - zakrzyknął Potocki.

- A zatem, co innego mamy robić? - zapytał Winnicki.

- Walczyć! Opierać się jak najdłużej! Z Zachodu, z

Francji nadejdzie pomoc. Musimy wytrwać! Nie narodziła się

jeszcze taka siła, która pokonałaby szlachtę! Ale wcześniej

nie możemy dopuścić do nowego rozbioru. Nie możemy dopuścić,

aby Stanisław August dotarł do Grodna. I ty nam w tym

pomożesz!

- Nie rozumiem tylko, dlaczego tobie, diabłu, zależy na

istnieniu Rzeczypospolitej? Dlaczego jej tak bronisz?

Przecież dla ciebie jest chyba lepiej, jeśli zatryumfuje nad

nią siła i przemoc. Po co ratować kraj, gdzie wszyscy wierzą

w Boga, wszyscy chodzą do kościołów, tłuką łbami o podłogę,

a księża mają się aż za dobrze i nawet im się nie śniło o

kłopotach klechów z rewolucją we Francji. Po co ci to? Czy

nie lepiej - uśmiechnął się chytrze - przyłożyć rękę do

upadku? Z tego będziesz miał więcej korzyści niż z istnienia

Rzeczypospolitej.

- Ale ja jestem szlachcicem polskim! - wybuchnął Boruta.

- Tu się urodziłem! Tu jest mój dom! Co do księży, to racja,

wielu Polaków chodzi do kościołów, ale prędzej uwierzą w

zbawczą moc gorzałki niż w cuda i żywoty świętych. Poza tym

podobają mi się wasze obyczaje. Ja kocham wolność tak jak

szlachta w Rzeczypospolitej. I chcę ją zachować. A przy tym

- to moja dziedzina. My w piekle podzieliliśmy świat na

części. Każdy czart ma swoją. Co uczynię, jeśli moskiewski

Dytko i pruski Koffel podzielą się Polską i Litwą? Gdzie się

obrócę? I dlatego zrobię wszystko, żeby nie dopuścić do

rozbioru Polski, który zaplanował August!

Winnicki zawahał się.

- Ale ja, ja nie wierzę, żeby król podpisał.Mówił mi o

sporze, o chytrości lisa...

- Podpisze! To zdrajca! Mowisz, że chce stawiać opór, ale

dlaczego w takim razie jedzie do Grodna? Przecież mógłby

zostać w Warszawie, wymówić się chorobą. A on jeszcze

popędza wszystkich służących. To zdrajca!

- Zdrajca! Zdrajca! - rozległy się głosy innych pijących.

- A tyś sługa zdrajcy i nie Polak, jeśli mi nie pomożesz!

Kto ci bliższy - ja czy on?

Winnicki poczuł się źle. Twarze i nazwiska mieszały mu

się przed oczyma. Był pijany jak jeszcze nigdy. I czuł, że

jednak będzie się musiał zdecydować.

- Co chcesz, żebym zrobił dla ciebie! - wydyszał Borucie

prosto w twarz.

- Zabij zdrajcę! - szepnął mu tamten do ucha. -

Zdrajców w Rzeczypospolitej zawsze wieszano. On nie jest już

królem. Co to za władca, co gubi własny kraj?

Winnicki zamarł. Spojrzał po twarzach kompanów Boruty,

nawet nie nadstawili ucha. Byli weseli, pijani, roześmiani,

ale ich oczy pozostawały dziwnie martwe, zupełnie jak gdyby

gdzieś w głębi duszy tkwił w tych ludziach smutek i ból. I

cierpienie - tak, cierpienie przechodzące ludzkie

wyobrażenia... Ta wesołość, ta pijatyka była sztuczna. Nie

udawali - oni po prostu musieli to robić... Musieli przez

całą wieczność.

- Chybaś oszalał, panie Boruta... Ja nie jestem królobójcą.

- Pomyśl sam jeden - tylko od ciebie zależy los tego

kraju... Tylko od ciebie... Więc chcesz zguby

Rzeczypospolitej?!

- Chytry jesteś, panie Boruta, ale ja jeszcze

chytrzejszy. Co będę miał z tego dla siebie, jeśli zabiję

króla?

- Winnicki! Wiedziałem, żeś szelma, ale nie myślałem, że

aż taka... Spłacę twoje długi, Jasiek. Zwrócę wsie, które

przehulałeś.

Winnicki zadrżał... Rodowe posiadłości. Ojciec prosił na

łożu śmierci, żeby nigdy nikomu ich nie sprzedawać. A

wszystko zmarnował, przetracił na karty i na dziewki.

- Zbawisz Rzeczpospolitą i będziesz bogaty... - wyszeptał

Boruta. - Nie bój się, nie zostaniesz królobójcą... Tylko

katem... A to nie jest aż taka straszna hańba.

- Kiedy dostanę pieniądze?

- Dzień po śmierci króla. Spotkamy się w Tykocinie, w

karczmie "Pod Szablami". Idź już. Zdążysz do pałacu. On śpi.

- Pójdę! - wyszeptał cicho Winnicki. Zatoczył się. W jego

gardle narastały mdłości. - Pójdę, psie syny! Pójdę!

- Idź.

Jasiek ruszył ku drzwiom. Rozstępowano się przed nim jak

przed zadżumionym, wymieniano z tyłu ukradkowe spojrzenia.

Ale on tego nie widział. Wyszedł, trzasnąwszy drzwiami.

Biesiada trwała dalej.

- Wszystko będzie dobrze - powiedział Boruta do Samuela

Łaszcza. - On to zrobi. Dziś może nie, ale jutro.

- Jak to, więc zamierzasz wynagrodzić potem królobójcę? I

to szlachcica polskiego, który dopuścił się takiego czynu? -

zapytał Łaszcz. - Żaden Polak nie porwał się nigdy na

swojego pana.

- Wynagrodzić królobójcę? Chyba kpisz. Czy ja nie jestem

szlachcicem? Zapłacę mu, a jakże. A potem każę powiesić. Z

worem złota na szyi. Jego dusza i tak należy do mnie. Nie

żywię nigdy takich łotrów jak Winnicki.

Zapadła cisza. Spojrzeli po sobie.

- Wszystko będzie dobrze - mruknął Boruta. - Bylebyśmy

tylko z tej Rzeczypospolitej, która ginie, wyrwali jakąś

część dla siebie... A Winnicki. Winnicki nam w tym dopomoże.

Okiennice podważone sztyletem puściły z lekkim trzaskiem.

Rozchylił je ostrożnie. Okno było otwarte. Szybko i cicho

wskoczył do ciemnego wnętrza. Rozejrzał się, zacisnąwszy

broń w garści. Łoże stało pod ścianą. Ostrożnie zwrócił się

w tamtą stronę. Szedł na palcach, ale w jego duszy nie

było lęku. Nie czuł już także skutków wypitego niedawno

wina. Trunek ulotnił mu się z głowy, pozostawiając pustkę

i... rzeczywistość. Nie bał się tego, co miał zrobić. Nawet

był tym nieco zauroczony.

Ostrożnie rozchylił zasłony przy łożu. Stanisław August

Poniatowski spał na boku. Wyglądał dziwnie staro teraz, gdy

zdjęto mu perukę, z łysiną wyglądającą spod szlafmycy.

Oddychał ciężko, niemal chrapliwie. Winnicki pochylił się i

sprężył do krótkiego wyrzutu ramienia tak, aby szybko i

pewnie zatopić sztylet w sercu króla. A wtedy August

poruszył się leniwie. Winnicki zamarł.

- No, czego nie uderzasz, Jean. Śmiało, pchnij!

Poniatowski nie spał! Cały precyzyjne obmyślony plan

runął w gruzy. Winnicki podejrzewał, że jego ofiara może być

świadoma śmierci. A tego lękał się najbardziej... Nie

potrafi z zimną krwią zabić kogoś znajomego, przytomnego i

patrzącego mu w oczy. Po tysiąckroć powtarzał sobie, że

dopadnie króla we śnie - pchnie - a rankiem będzie daleko.

- Uderzaj, Jasiek. Nie bój się. Uwolnisz mnie od tego

wszystkiego. Ja już nie mam siły. Swoją drogą nigdy nie

pomyślałem, że będziesz gotów... Sądziłem, że

szlachcic polski nigdy nie podniesie ręki na swego króla.

- Na władcę - nie. Na zdrajcę - tak!

- A więc jestem zdrajcą? - zapytał Stanisław August

Poniatowski. - No, to śmiało - uderzaj. Zyskasz najbardziej

przekonujące dowody mej zdrady.

Winnicki cofnął się. Nie wiedział już, co robić.

- Chcesz podpisać rozbiór Rzeczypospolitej - wydyszał cicho.

- Myślałem, że jesteś mądrzejszy, Jean. Ale ty, widzę,

należysz do tych głupców, którzy sądzą, że Katarzyna

przestraszy się trzaskania szabelką. No, dalej! Zabij mnie!

Zgub Rzeczpospolitą. Ja nie podniosę hałasu. Nikt się nie

dowie, że to ty.

Jasiek opuścił rękę ze sztyletem.

- Dlaczego... Dlaczego chcesz podpisać rozbiór Polski? -

zapytał.

- A co mi innego pozostaje - mruknął August. - Widzisz,

Jasiek, ten kraj potrzebuje zmian. Dużych zmian. Oświaty,

edukacji... Ja chciałem go oświecić, chciałem, żeby

zrozumiał, iż tak dalej nie można. I dlatego złożyłem podpis

pod Konstytucją Trzeciego Maja. Ale przegraliśmy. Nie mamy

szansy w walce z Rosją. Dlatego przerwałem wojnę w zeszłym

roku. Przystąpiłem do Targowicy, żeby skończyć z tym

niepotrzebnym rozlewem krwi. I dlatego teraz jadę do Grodna.

Jadę, aby uchronić choć cząstkę tego, co ja i mnie podobni

budowali przez całe życie. I żeby nic nie stracić, nie

zaprzepaścić resztki Polski, muszę podpisać ten przeklęty

traktat... Muszę! Oddam... Oddam Rosji i Prusom kawał kraju,

ale w zamian za to kupię nam choć nadzieję na przetrwanie. I

dokończę to, co zacząłem w roku koronacji, 1763... Odnowię

Rzeczpospolitą. Kupię jej wolność za cenę ziemi. To chyba

godziwa zapłata, nieprawdaż?

- To zdrada, panie. Czy nie powinniśmy walczyć tak jak w

dawnych latach? Chwycić za broń? Powołać armię? Uzbroić

włościan? Może nacisnąć Francuzów?

- I znowu przegrać? I jak zwykle samotnie. Tym razem

przegrać wszystko, całą Rzeczpospolitą, podczas, gdy możemy

uchronić jej część... Co za diabeł podszepnął ci te

szaleńcze słowa? Nikt nie pokona Rosji. Konfederackie

ruchawki, takie jak ta panów barskich, bijał, kto chciał i

jak chciał. Nie tędy droga. Trzeba się nauczyć, jak

korzystać z wolności, jak kierować się rozumem i rozwagą...

a nie pustą dumą i szaleństwem.

- Ale to zdrada - wyszeptał Jasiek.

- Wiem, wiem, że wy młodzi weźmiecie mnie za zdrajcę...

Ale cóż innego mogę uczynić? Nie pozostaje mi nic innego niż

układać się z Katarzyną o tę pozostałą część

Rzeczypospolitej... Przynajmniej tyle... Pomyśl sam - jeśli

podejmiemy walkę, Rosja zabierze nam całą Polskę... Jeśli

pójdziemy na ugodę - możemy uratować znaczne terytoria.

Zwłaszcza, jeśli to ja, król, przyjadę do Grodna, jeśli to

ja będę negocjował z Katarzyną. Podpiszę, zgoda, ale

bynajmniej nie to, co mi dadzą do podpisu! Ale jeśli nie

wierzysz, Jean, pchnij! Wbij mi sztylet w serce, jeśli nie

mam racji. Ale wtedy sam postaw się na moim miejscu. Zostań

królem i nie umieraj - tylko ratuj Polskę. Co ty byś

uczynił?

- Wezwałbym szlachtę do szabel...

- Tak jak robiła już wiele razy i nic z tego nie wynikło.

Za konfederacji barskiej, w obronie konstytucji, a wcześniej

za króla Leszczyńskiego. Czasy się zmieniły, Jean. Szlachta może

sobie trzaskać szablami, ale w otwartym polu nikogo nie

zwycięży.

- On mówił, że trzeba się bić.

- Co za on?! - wykrzyknął król. - Kto taki?

- Boruta.

Poniatowski westchnął. Rozejrzał się jak gdyby

obawiając się, że gdzieś w mroku dostrzeże nagle postać

staromodnego szlachcica.

- Kto to Boruta? Mówił, że jest diabłem, ale.. jak mu

wierzyć?

- Bo to jest diabeł - powiedział spokojnie August. - To

Boruta z Łęczycy. Może jestem szalony, ale nigdy nie

wierzyłem w nadprzyrodzone siły... Mój Boże. Wszyscy

znajomi wyśmieliby mnie, gdybym powiedział, co mnie

spotkało... Ale on naprawdę istnieje. Wiem, to przeczy

zdrowemu rozsądkowi, niemniej tak właśnie jest. Gdy była

elekcja, przyszedł do mnie. I powiedział, że poprze mój

wybór, jeśli przysięgnę, że nigdy nie podniosę ręki na

Rzeczpospolitą i nie doprowadzę kraju do zguby. Przysiągłem.

I teraz, kiedy przyszła na nas taka godzina, on pojawił się

znowu.

- Ale ma rację, panie. A przy tym on po prostu miłuje

Rzeczpospolitą.

- To diabeł, Jean. Demon zawsze pozostanie demonem.

- On twierdzi, że trzeba walczyć, wystąpić zbrojnie

przeciwko Moskwie. Tylko on jeden tak twierdzi. Tylko on

chce naprawdę ratować ojczyznę.

- Porywając się na śmierć i zgubę? Ja wiem, dlaczego ten

demon jest za tym, aby istniała dawna Rzeczpospolita! - król

poderwał się nagle z łoża. - Przejrzałem jego myśli. Boruta

chce istnienia Polski takiej, jaka była, bo w żadnym innym

kraju nie miałby tylu dusz, które wpadają w jego sidła... W

żadnym innym państwie tylu potępieńców. Polacy mają to we

krwi, zawsze swawolą, zawsze buntują się przeciwko własnej

władzy! Warcholą, piją, żyją w rozpuście, popełniają wielkie

grzechy i brzydkie występki. To polska pycha i niezgoda i

duma... O to mu chodzi! Bo Boruta wie dobrze, że jeśli ich

ojczyzna upadnie, wtedy, gnębieni przez Moskwę, Prusy i

Austrię, zwrócą się w nadziei ku Bogu. Będą modlić się, będą

leżeć krzyżem w kościołach, żyć w zgodzie i spokoju. W

niewoli wszyscy będą bogobojni i pokorni i diabeł nie będzie

miał z nich żadnego pożytku. Temu narodowi uderza do głowy

tylko wolność. A zatem jaki pożytek dla diabła z polskiej

niewoli? Żaden! I dlatego on chce się bić, chce rzucić na

śmierć tysiące. Boruta musi utrzymać Rzeczpospolitą taką,

jaka była. Żeby w Polsce kwitła dalej anarchia i swawola, bo

wtedy będzie mieć nas w ręku. To on kazał przyjść ci tutaj.

A przedtem przekonywał, jakim jest patriotą! To łgarstwo!

Wszystko dlatego, że miał z polskiej anarchii takie profity,

o jakich nie śniło się żadnemu innemu biesowi. To Boruta

kazał ci mnie zabić!

Winnicki milczał. Serce uderzało mu powoli.

- Zabij mnie... - wyszeptał król - ale pamiętaj, że

właśnie Boruta jest sprawcą wszystkich nieszczęść, które

spadły na Rzeczpospolitą. On podjudzał ludzi do

grzechów, które stały się przyczyną naszego upadku. A teraz

jeszcze sprzeciwia się moim planom. Zrobił cię królobójcą,

Jean! - wykrzyknął i spojrzał w twarz Winnickiego

przeszywającym spojrzeniem. - Jean! Wybierz sam... Nie

jesteś jego niewolnikiem. I zabij tego, który wydaje ci się

bardziej winny...

- Nie wiem - powiedział głucho Winnicki. - Ja mam długi...

długi.

- Obiecał ci je spłacić? A skąd pewność, że dotrzyma słowa?

Winnicki ukrył twarz w dłoniach. Miał dość.

- Zabij go, Jean - wyszeptał cicho król. - Zabij diabła,

sprawcę naszych nieszczęść. Zabij Borutę!

Winnicki milczał. Schował sztylet za pas. Skulił się,

zmalał. Poniatowski był pewien jednego. Tę partię rozegrał

po mistrzowsku.

Mdlący smród spalenizny sprawił, że Jean podniósł głowę.

Zatrzymał konia, pozwolił, by karoca i eskorta przejechali

obok. Sam stał i patrzył. Poznawał to miejsce. Rozstaje

dróg, zarośnięte na poboczach kępami rokity były bardzo

znajome. Tutaj stała karczma, owa gospoda, w której pił z

Borutą i jego kompanami. Tylko że teraz w miejscu zajazdu

znajdował się stos potrzaskanych, zwęglonych belek, kupa

zgliszcz i popiołu. Czuł woń spalenizny. Pogorzelisko nie

było stare. W wielu miejscach unosiły się lekkie dymki.

Winnicki przetarł zmęczone oczy. Karczma musiała spalić się

niedawno. Zapewne tej nocy.

Usłyszał spokojny, głęboki ton... Dźwięk dzwonu. Ktoś w

kościele bił na nabożeństwo poranne. Winnicki zawrócił konia

i puścił się pędem traktem w tamtą stronę. Chwila jeszcze i

spoza drzew wyłonił się niewielki, drewniany kościółek.

Jasiek wstrzymał rozhukanego wierzchowca. Spuścił głowę.

Prawie nigdy nie przestępował progów świątyń. Ale teraz

odczuwał wielką chęć, aby choć przez chwilę pogrążyć się w

modlitwie, aby poszukać wsparcia u Boga. Podjechał wolno do

drewnianego płotu. Wokół kościoła dostrzegł tłum. Wszyscy

modlili się, klęczeli w pyle i kurzu u stóp pańskiego

majestatu... Jasiek drgnął. Coś mu się przypomniało.

- Panie Winnicki!

Zaskoczony, odwrócił głowę. Drogą od rozstajów jechał

wolno młody szlachcic. Ubrany był w strój polski, jego twarz

wydała się Jaśkowi znajoma.

- Cóż to, nie poznajesz mnie wasze? W Warszawie się

widzieliśmy... Przed tym wszystkim.

- Słoński?! - wykrzyknął Winnicki. - Na Boga, co tutaj

robisz? Czołem, czołem, panie kawalerze... - pośpiesznie

uścisnął dłoń jeźdźca. Teraz przypomniał sobie wszystko.

Widzieli się parę razy w stolicy, ot, przy zabawie.

Słoński słynął przez jakiś czas jako pijanica i koster, a

dopóki miał z czego płacić za nich obydwu, Winnicki uważał

go za dobrego kompana. Potem tamtemu skończyła się gotowizna i

pewnej nocy zniknął z oberży, nie płacąc za noc i dziewki.

Winnicki miał się wtedy z pyszna, a teraz zaklął w duszy.

Wszędzie miał znajomych. Tylko że do przyjaźni z nim

przyznawali się sami hultaje i rozpustnicy.

- Mieszkam tutaj - powiedział cicho Słoński. - Mam jedną

małą wioszczynę. Ciężkie czasy nadeszły, panie Winnicki.

Koniec chyba z Rzeczpospolitą...

- Nie powiesz mi, że jedziesz do kościoła!

- A jakżeby inaczej. Powiem ci - Słoński przechylił się

do ucha Winnickiego - teraz już tylko w Bogu nadzieja.

Modlić się musimy. Jedź waćpan ze mną na mszę.

- Nie poznaję... Nie poznaję dawnego Słońskiego.

- Ja widziałem - szept palił ucho Winnickiego jak

płomień - ja widziałem cud... W Wilnie... A na Ukrainie

śpiewają ponoć, że Polska powstanie. Odkryto jakąś

przepowiednię... Powiadają, starego lirnika Wernyhory.

Winnicki milczał. Patrzył błędnym wzrokiem na oblicze

Słońskiego, za nim widział kościół, w nim rozmodlone

zastępy. Nagle otrząsnął się i nie żegnając, ruszył z powrotem,

wymijając wychodzącą z kościoła procesję. Stanisław August

miał rację. Zaczęło się.

- To za mało... Stanowczo za mało.

- Drugie tyle dostaniesz, panie, w Petersburgu.

Winnicki zamarł. Rozmowa toczyła się w komnacie z lewej.

W pokoju sypialnym króla. Wyraźnie rozpoznawał zdenerwowany

głos Augusta.

- Tylko sto tysięcy dukatów?! To mało jak za rozbiór

takiego kraju jak Polska! Tyle wzięli Szczęsny Potocki,

Branicki i Poniński za Targowicę. Jestem przecież królem!

- Dostaniecie więcej, panie... Jak tylko podpiszecie

uchwałę sejmu.

- Ale to nawet nie wystarczy na pokrycie długów! Sto

tysięcy?! Czy ta kurwa Katarzyna myśli, że nie mam innych

potrzeb?

- Imperatorowa Katarzyna Wielka, panie, wsparła was w

staraniach o tron w Polsce. Zapomnieliście już?

- Starczyło dwa razy ją przeswadźbić...

- Sto tysięcy. Połowa przed, połowa po sejmie.

- Za mało. Szlag by to trafił! - wrzasnął histerycznie

Poniatowski. - Powiedz Sieversowi, że mi na nic nie starczy.

Długów mam na ponad pół miliona złotych.

- Jeśli się szybko sprawicie, panie, dostaniecie nagrodę

po sejmie. Od imperatorowej, w stolicy. Może nawet więcej

niż drugie tyle. A poza tym przecież nie złoży cię, panie z

urzędu. Nadal będziesz królem.

- Jeśli mnie Polacy nie powieszą.

- Szlachta będzie milczeć. A o tym, że czynisz to za

pieniądze, nikt się nie dowie. Ręczę za dyskrecję.

- Ale ja jeszcze się zastanowię, czy podpisać.

- No, dobrze. Sto piećdziesiąt tysięcy. Piećdziesiąt w

Grodnie - reszta w Petersburgu. I nagroda od imperatorowej.

- Niech stracę - mruczał Stanisław Poniatowski - ale to i

tak nie po mojej myśli. Muszę teraz udawać, że się trochę

opieram. Tak pro forma... Będę w Grodnie dopiero za trzy

dni. Przygotujcie, co potrzeba.

Winnicki usłyszał zduszony śmiech.

- Oczywiście, panie. Nie zapomnijcie pugilaresu z piórem.

Podpis króla, najważniejsza rzecz. A klejnoty? Masz je,

panie?

- Są w skrzyni. O, tam. Dam je wam, kiedy dostanę drugą ratę.

- Dobrze, panie. To mi się podoba. Tedy jadę do Grodna.

Spotkamy się jeszcze przed sejmem. Wtedy dostaniesz złoto. A

teraz czas na mnie.

Winnicki usłyszał skrzyp podłogi. Pośpiesznie cofnął się,

ukrył za uchylonymi drzwiami prowadzącymi do sąsiedniej

komnaty. Zerknął przez nie dyskretnie. Z pokoju królewskiego

wyszedł mężczyzna w mundurze pułkownika jegrów. Poprawił

pieróg na głowie, wolno nałożył jedwabne rękawiczki.

Winnicki poczuł, że serce wprost chce uciec mu z piersi.

Nie wiedział, co czynić.

Otworzył drzwiczki. Czekała, jak kazał. Rozejrzał się

dokoła, czy nikt nie widział, jak wprowadza ją do pałacyku,

po czym skinął ręką. Szybko prześliznęła się obok. Zamknął

przejście.

- Miałam dostać dukata... Obiecałeś - przypomniała

szeptem.

Bez słowa pociągnął ją do pokoju. Mała, kopcąca lampka

dawała słabe, czerwonawe światło. Było tu niemal tak cicho i

przytulnie jak w prawdziwym zamtuzie. Usiadł na krześle,

pociągnął ją na kolana, a potem spokojnie zanurzył rękę w

wycięciu porwanej sukni. Nie broniła się. Spojrzała po

ścianach.

- Nieźle żyjesz - powiedziała. - Na pewno dostanę

dukata?... To może już.

Objął ją drugą ręką, przycisnął mocniej. Pod cienkim,

tandetnym materiałem czuł ciało - gorące, spocone.

Potrzebował go... Potrzebował nocy ze zwykłą, miejską

dziwką, potrzebował zapomnienia. Tylko że pożądanie nie

nadchodziło. Dziewczyna przekręciła się na kolanach

Winnickiego. Siedziała teraz przodem do niego. Zadrżała, gdy

rozpiął jej suknię, obnażył małe piersi ze sterczącymi,

naprężonymi sutkami. Powoli przybliżył do nich usta,

całował, ale odruchowo, wcale nie dlatego, że chciał.

Winnicki nie mógł, chyba po raz pierwszy czuł się w ten

sposób, nie mógł pragnąć kobiety.

- Idź! - syknął ze złością, a potem zepchnął ladacznicę z

kolan. Zapewne zaprotestowałaby, ale szybko cisnął jej

dukata. Chwyciła go chciwie, sprawdziła zębmi, czy dobry.

- Co, nie możesz?! - roześmiała się złośliwie. - Taki

byczek i ma miękkiego...

- Wyjdź stąd! - wykrzyknął w gniewie. Chwycił ją za ramię

i wypchnął dziwkę na zewnątrz. Zatrzasnął drzwi, nie

zważając na jej przekleństwa. Wzburzony, usiadł w fotelu.

Wszystko wirowało mu przed oczyma. Zdrada Augusta, Boruta.

Do tego długi i tysiące ciemnych sprawek, przez które stał

się zależny od takiego szelmy i łajdaka jak Poniatowski.

Czuł, że dobrze byłoby znaleźć się daleko stąd. Mieć spokój

- wieczorem popić w dobrej karczmie i iść spać z dziwką

lepszą od tej, którą przegnał z kolan. Mieć wreszcie dużo

majętności i nie być zależnym od takich kreatur jak król i

ten diabeł.

Cóż jednak mógł zrobić? Co czynić? Czuł, że pomiędzy nim,

Borutą i Poniatowskim wytworzył się nowy układ, jakieś

powiązanie. Było ich trzech i wszystkich interesowały

korzyści wynikające z podziału Rzeczypospolitej. Borutę -

dusze, Poniatowskiego - pieniądze, Winnicki po podsłuchanej

rozmowie z carskim wysłannikiem pozbył się wątpliwości, co

do królewskich intencji. No a jego, Jaśka - interesowała

spłata długów i, rzecz jasna, dalsza kariera. To oni byli

wielcy w tym układzie, ale właśnie on wiedział o wszystkim i

mógł, być może, przeważyć szalę.

Nagle ktoś chwycił go za frak na piersiach. Poderwał

fotela. Winnicki nie mógł nawet drgnąć. Otworzył oczy i

dostrzegł przed sobą oblicze Boruty. Wnętrzności runęły mu

w pustkę. Był w rękach diabła.

Czart pchnął mocno Winnickiego. Jasiek padł na stół.

Mebel rozleciał się pod jego ciężarem. Krzyknął, ale nie

poruszył się nawet. Ostrze szabli Boruty dotknęło szyi

młodzieńca.

- Nie zabiłeś Poniatowskiego tak, jak ci kazałem,

pachołku. Ale teraz to mniejsza... I tak zamierzałem

wymierzyć ci sprawiedliwość. Zresztą jako łotr i szelma

należysz do mnie. A teraz chodź! Wstawaj - cofnął ostrze.

Jasiek podniósł się powoli. Boruta schwycił go za frak,

potrząsnął, cisnął na ścianę. Uderzenie czołem w mur było

straszne. Winnicki jęknął, czując, jak z nosa i warg spływa

mu w dół ciepła, lepka krew.

- Idź przodem!

Posłusznie ruszył do drzwi. Ostrze szabli kłuło go w

łopatkę.

- Dokąd?

- Do zdrajcy Augusta.

Winnicki postąpił krok, potem drugi. Bał się unieść ręce,

więc tylko potrząsnął głową, aby pozbyć się napływającej do

oczu krwi. Cały świat pociemniał.

Powoli, jak we śnie, wyszli z komnaty. Poczęli wstępować

na schody. Wszędzie było pusto i cicho. Boruta szarpnął

drzwi do pokojów królewskich. Jasiek dostrzegł, że pokojowi

i wartownicy drzemali w najlepsze na krzesłach. Cały pałac

zdawał się być pogrążony w głębokim śnie.

Winnicki pierwszy wszedł do komnaty Poniatowskiego.

Boruta zamknął za nim ciężkie odrzwia. Szybko podszedł do

stojącego w kącie komnaty stołu i niecierpliwie uniósł wieko

stojącej na nim skrzyni. Winnicki nie mógł się opanować.

Postąpił za nim i spojrzał przez ramię. W wyściełanym

atłasem wnętrzu dostrzegł lśnienie złota. Korona, berło i

jabłko... Klejnoty koronacyjne królów polskich.

- Wiezie to do Grodna... - mruknął czart. - Odda sługusom

Katarzyny. Ta zamknie je w swoim skarbcu albo przetopi na

złoto dla sołdatów... Teraz widzisz, co jest wart król.

- Nie tylko on... Widzę, co i ty jesteś. Potrzebne ci są

dusze... Tylko dusze.

- Dusze?! - na twarzy diabła pojawiło się zdumienie. -

Skąd wiesz o tym? Może August ci powiedział?

- O mnie mówicie?!

Winnicki i Boruta spojrzeli w jedną stronę. W drzwiach

prowadzących do sąsiedniego pokoju stał król. Był w nocnej

koszuli i szlafmycy. Wyglądał na spokojnego, starał się być

taki, coś jednak mówiło Winnickiemu, że August się boi. Że

lada chwila z wrzaskiem rzuci się do ucieczki,

przypieczętowując swój los.

- Jesteś - mruknął z zadowoleniem Boruta. Począł iść w

stronę Poniatowskiego. August cofnął się, wszedł tyłem do

sypialni, a tam oparł o ścianę. Winnicki widział jego

rozszerzone przerażeniem oczy.

- No, zabij mnie - powtórzył król. Powiedział to samo i

tym tonem, kiedy zeszłej nocy nad jego piersią zawisło

ostrze sztyletu Winnickiego. - Wszystko mi jedno.

- Kłamiesz!

Winnicki wiedział, że Boruta ma rację. Po twarzy Augusta

ściekały grube krople potu. Król trząsł się. Przez jego

palce przebiegało spazmatyczne drżenie.

- I co teraz, panie Poniatowski? - zapytał czart.-

Dzielisz Rzeczpospolitą. Dajesz połowę z niej Rosji, jedną

czwartą Prusom, a resztę może Austrii. Tylko co dasz mnie?

Gdzie będzie moja dziedzina? To nieładnie, panie August,

pomijać w traktacie rozbiorowym moją część. Ale wiesz, co

teraz zrobię? Ubiję cię i wejdę w twoje ciało. Potem pojadę

na sejm do Grodna i tam podpiszę taki pakt z Moskwą, w

którym ja będę reprezentował Rzeczpospolitą.

- Poczekajcie, panie! - wykrztusił z trudem Winnicki. -

Po co zabijać Poniatowskiego... Może dojdziemy do

porozumienia.

Winnicki nie myślał nawet, że zdobędzie się na

tak spokojny ton. Boruta zamarł. Nie odwrócił się nawet.

Ale szabla, którą zbliżał do szyi Augusta, zatrzymała się.

- Ten człowiek złamał umowę - powiedział. - W roku

1763 było nas dwóch do podziału... Dla niego miał być tron,

a dla mnie dusze... Miał utrzymać dawną Rzeczpospolitą...

Ale połakomił się na pieniądze Katarzyny. Jest nas

dwóch do podziału, będzie jeden...

- Jest nas trzech do podziału, panie Boruta - powiedział

stanowczo Winnicki. - Nie masz po co zabijać króla. To wprowadzi

tylko zamęt. Jak on zginie, wpadnę w łapy wierzycielom... A

ty będziesz królobójcą. Sam chciałeś mnie za to obwiesić.

Dogadajcie się znowu. Podzielcie się Rzeczpospolitą na nowo!

Boruta milczał. Namyślał się. A potem odstąpił na bok

tak, aby mieć ich obu na oku - króla i dworzanina.

- Ten szelma, Jean, ma rację - powiedział cicho

August. - Skoro jest nas trzech, godnych siebie łajdaków,

dogadajmy się.

- Złamałeś poprzednią umowę! - sapnął wściekle czart. - Mam

uwierzyć w następną?

- Była zawarta bez świadków. Powiedz głośno, teraz już

możesz, dlaczego tak bronisz Polski. Masz na widoku jedynie

zyski płynące z tego kraju. Boisz się, że po rozbiorach

zostaną one umniejszone. Ale przecież, diable, ty nie

panujesz nad terytorium. Ty panujesz nad ludźmi... Nad

narodem... Nad Polakami... Z czego masz profity? Pozwól, że

ci przypomnę. Z polskiej rozpusty, nędzy, pijaństwa,

obżarstwa, pychy, niezgody, kłótni i nierządu. Boisz się, że

zaborcy zrobią z twoim narodem porządek... Że każdy będzie

modlił się i pracował, a ty stracisz dusze... Bo to one są

największym skarbem. Ale ja powiem ci i sprzedam coś, co

sprawi, że rozbiory będą dla ciebie korzyścią, że dzięki nim

zyskasz jeszcze więcej dusz... I to, co stanie się niebawem,

będzie dla ciebie największą radością...

Boruta stał nieruchomo, wpatrując się płonącymi oczyma w

twarz króla Augusta.

- Oddam ci coś, co cię zaskoczy, a co jest tylko w moim

ręku, jako króla Rzeczypospolitej, co wynagrodzi ci rozbiór

kraju i upadek szlacheckich rządów. Oddam ci jako król i

pomazaniec boży - całą przyszłość Polski i Polaków. I

powiem, co będziesz musiał zrobić... Miałeś niezłe zyski z

warcholstwa, pijaństwa i nierządu. Oni się zbuntują przeciw

Stwórcy, tak jak wy, diabły. Będziesz odwodził ich od Boga,

mówiąc, że jest okrutny, skoro dopuścił do upadku takiego

kraju jak Rzeczpospolita, ogłosisz go sprawcą nieszczęść, do

których w rzeczywistości ty sam przyłożyłeś rękę. I będziesz

miał więcej dusz, niż mógłbyś sobie wymarzyć. Cały ten narod

jest twój. Jego poeci nazwą Boga carem świata, odwrócą się

od niego... ku tobie. A nawet, jeśli będą modlić się i leżeć

krzyżem w kościołach, podszepniesz im tylko, w imieniu

jakoby prawdziwego Stwórcy, aby chwycili za broń, a oni

pójdą w bój na śmierć. Na śmierć, bo nie będą mieć żadnej

szansy na zwycięstwo. I potępi ich wtedy nawet Boży

namiestnik z Rzymu. I będą wyć i płakać, bić się w piersi,

ale tak naprawdę to ich serca będą już twoje. A ilu rzuci

wiarę ojców, ilu zaprze się jej w gniewie? Ilu będzie

bluźnić? Dotąd byłeś sługą tego narodu - teraz będziesz jego

panem. Polacy to szaleni ludzie. Gotowi porwać się z gołymi

rękoma przeciw wszystkim potęgom świata. Może nawet

rewolucję zrobią. A ty będziesz żył z nich jak król. No,

panie Boruta, zgódź się. Podpiszemy umowę czy cyrograf, jak

tam ją zwiesz. I podzielimy na części zyski, jakie przypadną

nam z upadku Rzeczypospolitej. Sprawiedliwie i po równo. Ja

wezmę pieniądze od Katarzyny, ty polskie dusze.

- Zgódź się, panie Boruta - powtórzył jak echo Winnicki.

- Tak będzie najlepiej.

Czart poruszył się niepewnie. Opuścił szablę. Winnicki

wiedział już, że wygrali. Wygrali wszystko, co było do

wzięcia w tej wielkiej grze.

- Zadziwiasz mnie, Poniatowski - powiedział wolno diabeł.

- Zadziwiasz przenikliwością. Tak... Przyszłość Polski

rysuje mi się nadzwyczaj ciekawie. Zgadzam się! Ale musisz

coś podpisać. Na gębę nie zwykłem się umawiać! - sięgnął w

zanadrze i wydobył stamtąd pergamin, a także żelazny rysik.

- Podpiszesz to własną krwią!

August drgnął. Posłusznie ujął rysik i zakłuł się w

serdeczny palec.

- Pisz, pisz, Auguście. To nasza umowa rozbiorowa.

Dzielimy Polskę - dobrze i - co najważniejsze -

sprawiedliwie.

Palce króla zadrżały znowu. Poniatowski jakby zawahał

się. Ale złożył podpis. Zamaszyście, po królewsku.

- Teraz ty, jako świadek!

Jasiek przybliżył się wolno. Serce zabiło mu mocno.

- A jaka będzie z tego korzyść dla mnie? - spytał.

- Złoto, kariera... Dam ci tyle, że spłacisz długi z

naddatkiem.

Jasiek pochylił się nad pergaminem. Zakłuł w palec i

pozwolił, by jego krew napełniła żelazny rysik. Przez chwilę

poczuł się dziwnie - niby sędzia przy stole rozpraw.

Rzeczpospolita została osądzona. Razem z królem właśnie

podpisywali wyrok. Poczuł, nie, on wiedział to dobrze, że

robi coś nieodwracalnego, coś, czego nie da już się cofnąć.

To wszystko było snem... Musiało mu się śnić.

Złożył swój podpis - niewyraźny i pokrętny, taki, jaka

była jego natura.

- Dobrze - mruknął. - Zatem każdy coś z tego będzie miał.

Wy, panie August - pieniądze od Katarzyny. Wy, panie Boruta,

przyszłość Polaków. A ja? Mój podpis, choć lichy, też

kosztuje.

- Wart jesteś pala, panie Winnicki - powiedział diabeł,

nie wiadomo, z podziwem czy z niechęcią. Chwycił pergamin,

zwinął go w rulon i wsunął w zanadrze. Potem rozchylił poły

delii i wydobył pękaty, wypchany mieszek. Zabrzęczało cicho,

ale przyjemnie, gdy rzucił go na stół.

- Trzydzieści tysięcy złotych. Dwa razy tyle, ile masz

długów, Winnicki.

- A ode mnie dostaniesz rekomendację do imperatorowej, do

Petersburga, szelmo - uśmiechnął się z przymusem

Poniatowski. Wysoko zajdziesz, Jean.

- Na szubienicę... - mruknął diabeł. - Ja już się pożegnam.

Czołem, mości panowie! I pamiętajcie, należycie teraz do

mnie... Do zobaczenia.

Odwrócił się i wyszedł do sąsiedniego pomieszczenia.

Roztopił się w mroku.

- Poszedł - wydyszał blady jak płótno August - poszedł.

Mamy spokój... Zaraz! Jean, chodź szybko za mną!

Jak burza wpadł do pokoju, w którym zniknął diabeł.

Winnicki skoczył za nim. Król dopadł kufra w kącie. Skrzynia

była pusta! Klejnoty królewskie zniknęły.

- Zabrał koronę... - wydyszał Poniatowski - zabrał...

Cała nasza przyszłość należy teraz do niego. Być może sam

jeszcze dobrze nie wie co z nią zrobi.

- To co poczniemy? Co powie Katarzyna?

- Pojedziesz do Augustowa, Jean - powiedział cicho król.-

Mój złotnik ma tam kopie insygniów. Tylko kopie, ale

Katarzynie nie powinno to przeszkadzać...

- Dobrze, ale co dalej?

- Przyjedziesz z nimi do Grodna. Tylko śpiesz się. Potem

ruszysz do Petersburga, tak, jak ci to obiecałem. Jesteś

sprytny, poradzisz sobie. Opłaciło ci się. Za jeden podpis.

No, a teraz ruszaj!


Wyszukiwarka