w+pewnym+miasteczku AGVBRIWGHS46NTKZXCOLR5KZJWGIYHUDMW4A3FY

Thomas Hardy – W pewnym miasteczku


I


Pasterz pasący owce na wschodnim zboczu mógł bez zbytniego natężenia głosu po­rozumiewać się z pasterzem znajdującym się na zboczu zachodnim ponad kominami miasteczka leżącego w kotlinie, gdyż strome pastwiska wkraczały tu niemal w podmiejskie podwórka. W nocy nawet ze środka miasta można było usłyszeć łagodne porykiwanie jałówek i głęboki gorący oddech tych stworzeń w okólniku, poło­żonym na niższych terasach wzgórza porośnię­tego murawą. Osada wciśnięta w tak ciasną dolinę była jednak prawdziwym miastem po­siadającym prawdziwego burmistrza i Radę Miejską oraz manufakturę włókienniczą.

Pewnego dżdżystego wieczora, a działo się to trzydzieści pięć lat temu, przed zapadnięciem zupełnego zmroku jakiś przechodzień o wyglą­dzie człowieka wolnego zawodu, z wysokim pa­rasolem i torbą w ręku, schodził ze wzgórza drogą wiodącą do rogatki, gdy dopędził go nad­jeżdżający faeton.

Halo, Downe, czy to pan? — zaczepił go siedzący na koźle wytworny młodzieniec o bla­dej twarzy. — Proszę wskoczyć do powozu, a podwiozę pana do domu.

Zagadnięty obejrzał się przez ramię. Twarz miał pucołowatą, wesołą, raczej zadowoloną z siebie.

O, dobry wieczór, panie Barnet, dziękuję bardzo! — rzekł gramoląc się do powozu.

Byli współmieszkańcami miasta, które teraz rozciągało się u ich stóp, lecz jakkolwiek stosun­ki ich były dawne i zażyłe, istniała duża róż­nica w sytuacji życiowej obydwu przyjaciół. Barnet był znacznie zamożniejszy od młodego dorabiającego się adwokata Downe'a, co dawa­ło się lekko odczuć w sposobie obcowania Downe'a z towarzyszem, nigdy zaś w stosunku Barneta do niego. Barnet nie zawdzięczał same­mu sobie swej pozycji w mieście — jego ojciec dorobił się tu majątku handlując lnem, a handel ten rozwijał się wtedy bardzo żywo jak na pro­wincjonalne warunki. Po wzbogaceniu się stary pan Barnet wycofał się z interesów i wychował swego syna na miejskiego dżentelmena i, trzeba przyznać, na wykształcanego młodzieńca o libe­ralnych poglądach.

Jak się miewa pani Barnet? — spytał Downe.

Kiedy wyjeżdżałem, miała się zupełnie dobrze — odpowiedział tamten z przymusem, a w jego oczach dotąd z zadumą wpatrzonych w konia odbił się wyraz niepewności.

Downe zdawał się żałować swego pytania i zmienił natychmiast temat rozmowy. Złożył więc znajomemu gratulacje z okazji jego wybo­ru na radnego miejskiego, zdawało mu się bo­wiem, że nie widzieli się od tej pory. Pani Downe zamierzała odwiedzić panią Barnet, by jej pogratulować ze swej strony, lecz Downe obawiał się, że dotąd tego nie zrobiła.

Barnet zdawał się wikłać w odpowiedziach.

Radzi bylibyśmy widzieć państwa u siebie. Ja... żona moja... zawsze chętnie, jak pan wie, powitamy panią Downe... Tak, zostałem członkiem Rady Miejskiej, choć jestem raczej niedo­świadczony, jak niektórzy uważają. To prawda, byłbym uchylił się od tego jako od przedwcze­snego zaszczytu, mając teraz wiele innych spraw na głowie, gdyby mi to nie zostało narzucone w tak serdeczny sposób.

Wśród tych spraw, jakie pan ma na gło­wie, jest jedna, której potrzeby nie mogę zro­zumieć — rzekł Downe z dobroduszną swobo­dą. — Po co, u licha, zaczął pan budowę nowego domu mając taką doskonałą siedzibę?

Twarz Barneta poczerwieniała, widząc jednak, że to pytanie zostało rzucone od niechcenia i że młody adwokat przypatruje się raczej trzo­dom na łąkach, odpowiedział dopiero po pewnej chwili, bez widocznego zakłopotania:

Chcieliśmy odsunąć się trochę od miasta, przy tym dom, w którym mieszkamy, jest stary i niewygodny.

Downe przyznał, że Barnet wybrał ślicznie położone miejsce. Z okien można będzie oglą­dać niekończące się przestrzenie. Czy obmyślił jaką nazwę dla tego domu? Zapewne tak?

Barnet zaprzeczył. W pobliżu nie było żadne­go innego domu, więc nie było obawy pomyłki. A dla niego osobiście nazwa nie grała roli.

Zdaje mi się, że widziałem napis! — roz­ważał Downe. — Kiedy to było? Bodaj że dziś rano. Napis na desce. “Château Ringdale”, tak mi się zdaje.

Tak, to był pierwotnie jej... nasz pomysł przez krótki czas — rzekł pospiesznie Bar­net. — Potem postanowiliśmy nie dawać nazwy, a w każdym razie tej nazwy. Musiał pan widzieć napis przed tygodniem, bo w zeszłą sobotę był już zdjęty... Na tym punkcie jestem stanow­czy! — dodał ponuro.

Downe nie wyglądał na przekonanego i mruk­nął, że napis ten musiał widzieć wczoraj.

Tak rozmawiając dojechali do miasta. Ulica była niezwykle pusta jak na godzinę siódmą wieczór. Od południa mżył drobny deszcz napływający od strony morza. Tworzył on dokoła żółtych latarni jakby zasłonę z gazy i z cichym szelestem spływał z ciężkich dachów krytych kamiennymi dachówkami, których ciężar przy­tłaczał szczyty domów, a w niektórych wypad­kach wybrzuszał ich ściany na wyższych pięt­rach. Minąwszy mały ratusz i hotel “Pod Czar­nym Bykiem” przyjaciele dojechali do rogu uliczki, zabudowanej szeregiem ceglanych dom­ków nieokreślonego wieku, mających po dwa okna na każdym piętrze i tak absolutnie jedna­kowych, że jedyną między nimi różnicę stano­wili zamieszkujący je ludzie.

Proszę poczekać, podwiozę pana do drzwi — rzekł Barnet, widząc, że Downe zamierza wy­siąść na rogu, i zawrócił w węższą uliczkę. Tu w odległości paru jardów we framudze oświetlo­nego okna ukazały się trzy główki dziewczęce, a nad nimi głowa młodej matki. Wszystkie cztery wpatrywały się chciwie w pustą ulicę.

Szczęśliwy z pana człowiek — rzekł Barnet, w momencie gdy dzieci z matką znikły z okna, by zbiec na dół. — Trudno być szczę­śliwszym od pana. Oddałbym sto domów jak mój nowy za jeden taki jak pański.

No, nie przeczę. Dobrze nam się wiedzie -— stwierdził z zadowoleniem Downe.

— To nie ja chciałem budować ten dom — wybuchnął Barnet z długo tłumioną goryczą, ściągając na chwilę lejce, by móc wypowiedzieć się, zanim Downe wysiądzie. — Tak jak pan przypuszczał, dawny dom zupełnie mi wystar­cza. Jest moją własnością wraz z gruntami, zbu­dował go mój dziadek, a budowany był solidnie niczym zamek. Mój ojciec tam się urodził, tam żył i umarł. Ja też w tym domu się urodziłem i dotąd w nim mieszkam, a teraz muszę mieć nowy!

Dlaczego pan musi? — spytał Downe.

Dlaczego? By mieć, spokój w domu. Robię wszystko, by go osiągnąć, ale na próżno. Sprze­ciwiłem się jednak stanowczo nazwie “Château Ringdale,” już nie ze względu na śmieszność tej nazwy, to bym jeszcze zniósł, ale uważałem, że nadawanie memu domowi nazwy po lordzie Ringdale'u dlatego, że on się kiedyś podobał mojej żonie, byłoby nieprzyzwoitym ustęp­stwem. Gdyby pan wszystko wiedział, zrozu­miałby pan, że między mną a żoną o pojednaniu nie może być mowy. Obdarzony szczęściem ro­dzinnym, nie zna pan takich starć i daj Boże, by ich pan nigdy nie doświadczył. O, biegną na pańskie powitanie!

Oczywiście! Pańska żona też czeka, aby pana powitać — rzekł Downe. — Zobaczy pan. Przyrządzi panu kolację lepszą od mojej.

Miejmy nadzieję — odpowiedział Barnet z powątpiewaniem.

Podjechał pod same drzwi, które rodzina Downe'a już zdążyła otworzyć. Młody adwokat wysiadł z powozu, ale obarczony torbą i para­solem pośliznął się i wpadł kolanami do ryn­sztoka.

Ach, mój drogi Karolu! — wykrzyknęła jego żona zbiegając ze schodów. Jakby nieświa­doma obecności Barneta, objęła męża, postawiła na nogi i całując go wykrzyknęła: — Nie potłu­kłeś się, kochanie? — Dzieci wtórowały żało­śnie: “Biedny tatuś”, i tłoczyły się wokół ojca.

Nic mu się nie stało — odezwał się Barnet widząc, że Downe tylko się zabłocił, i przypa­trując się bardziej żonie niż mężowi. W innym okresie swego życia, szczególnie w kawaler­skich latach, gdy człowiek bywa wybredny, byłby ją może uznał za kobietę zbyt jawnie okazującą swe uczucia; ale okoliczności, w ja­kich żył w ostatnich czasach, a o których przed chwilą wspominał, sprawiły, że na widok nie­pokoju pani Downe wzruszył się do łez. Życząc dobrej nocy znajomemu i jego rodzinie opuścił szczęśliwą gromadkę i pojechał powoli przez główną ulicę w kierunku swego domu.

Barnet miał serce wrażliwe, toteż przepowied­nia rzucona przez adwokata w chwili rozstania wzbudziła w nim iskrę nadziei, że nie będzie tak źle przyjęty w domu, jak to sobie wyobrażał. Może dżdżysta noc przyczyni się do potwierdze­nia słów Downe'a. W nastroju oczekiwania, którego dawniej nie odczuwał i nie przypusz­czał, aby mógł odczuwać, zatrzymał się pod drzwiami. Nie dostrzegając nigdzie żony po wejściu do mieszkania, zapytał o nią służącą. Ta odpowiedziała, że pani ma u siebie krawcową i nieprędko wyjdzie ze swego pokoju.

Krawcową o tej porze?

Tak, proszę pana. Pani kazała podać sobie wcześniej kolację i prosiła, by pan wybaczył, że nie będzie panu towarzyszyć dziś wieczór.

Ale wiedziała, że dziś wracam?

Tak, proszę pana.

Pójdź na górę i powiedz, że przyjechałem.

Służąca poszła i wróciła, ale pani domu kazała jej tylko powtórzyć poprzednie zlecenie.

Barnet nie powiedział już ani słowa. Zasiadł do samotnego posiłku, który spożył z roztargnie­niem, rozmyślając nad kontrastem swojej sy­tuacji i sceny rodzinnej oglądanej tak niedawno. Myśl jego wybiegła w przeszłość, zatrzymując się na pewnej miłej, ujmującej osóbce, której postać wynurzała się z mroku wspomnień, ile­kroć mu było smutno. Kręcąc się na krześle Barnet spoglądał roztargnionym wzrokiem na południe, jakby miał przed sobą nie ściany, w których przebywał, lecz daleką drogę. “Chciał­bym wiedzieć, czy ona tam jeszcze mieszka” — mruknął.


II


\V nagłym przypływie buntu wstał od stołu i włożywszy płaszcz i kapelusz wyszedł z domu. Szedł przed siebie po lśniącym chod­niku, podczas gdy z wieży kościoła Panny Marii biła godzina ósma i z jednego końca miasta na drugi rozlegało się trzaskanie okien­nic zamykanych przez kupców. Sklepy, których jedynymi sprzedawcami byli właściciele, jesz­cze przez parę minut stały otworem. Tym było mniej pilno do pozbycia się klientów, sygnał obwieszczający godzinę zamknięcia brzmiał w ich uszach mniej radośnie niż w uszach subiektów. Ponieważ jednak wieczór był dżdży­sty, nie zwlekali z tym długo i okna ich skle­pów gasły jedne po drugich.

Przez ten czas Barnet posuwał się zdecydo­wanym krokiem ku miejscu, gdzie szeroka głów­na ulica tworzy kąt prosty z długą ulicą biegnącą w kierunku południowym. Choć rodzina Barnetów nie miała już nic wspólnego z tkalnią lnu, młody Barnet odczytywał swoje nazwisko na wielu bramach i domach towarowych, gdyż po­czątkujący kupcy posługiwali się tym nazwi­skiem dla reklamy. Widniały więc tablice z na­pisem: “Smith — klient firmy Barnet i Spółka” lub “Robinson — były dyrektor firmy Barnet”. Widok tych napisów przywiódł mu na pamięć pracowite życie ojca i zastanawiał się, czy nie było ono znacznie szczęśliwsze od jego własne­go.

Domy po obu stronach drogi stawały się rzadsze i wkrótce ukazała się pusta przestrzeń, a po prawej stronie pagórek. Na jego szczycie słupy rusztowań wbijały się jak włócznie w za­chmurzone niebo, a poniżej można było dostrzec pierwsze warstwy murów rozpoczętej budowli. Barnet zwolnił kroku, przystanął nawet nie schodząc ze środka drogi, jakby go nie obcho­dziło to, co widzi, gdy wtem oko jego padło na słup stojący na środku placu budowlanego, z przybitą na nim białą deską. Podszedł do ogrodzenia, przeskoczył je i przysunął się na odległość, która pozwoliła mu przeczytać wy­malowany na desce napis: “Château Ringdale”.

W słowach tych była okrutna ironia i to rozdrażniło Barneta. Downe miał zatem słusz­ność. Barnet wbił parasol w murawę i oburącz ujął słup z zamiarem wyciągnięcia go i rzucenia o ziemię. Po czym, jak człowiek oszołomio­ny napotkaniem sprzeciwu, który nie przestaje istnieć, choćby się zniszczyło jego objawy, bez­radnie opuścił ramiona. “A niech sobie — mruknął. — Powiedziałem przecież, że chcę mieć spokój.”

Wyciągnąwszy parasol, spokojnie opuścił za­grodzony teren i udał się w dalszą drogę, zosta­wiając miasto za sobą. Odkąd minął plac budo­wy, szedł bardziej zdecydowanym krokiem i wkrótce usłyszał w ciemności ochrypły odgłos: był to szum morza. Droga wiodła do portu leżą­cego o milę od miasta i czyniącego zeń ośrodek handlowy. Po natknięciu się na tablicę z ob­mierzłym napisem Barnet zapomniał otworzyć parasol i deszcz bezkarnie smagał jego kape­lusz; a w miarę jak się posuwał, chwilami i twarz.

Jakkolwiek latarnie świeciły wzdłuż całej drogi, tu stały już w dalszych odstępach od sie­bie, a bruk ustąpił miejsca chropowatemu żwi­rowi. Ilekroć Barnet zbliżał się do latarni, rę­kawy jego płaszcza zaczynały połyskiwać, aż wreszcie lśniły zupełnie od wilgoci. Szum mo­rza stawał się coraz potężniejszy, ale jeszcze spora przestrzeń dzieliła drogę od wybrzeża, gdy Barnet zatrzymał się przy jednym z najmniej­szych domków wśród rzadko rozrzuconych za­budowań. Domek ten posiadał własny ogródek, oddzielony drewnianymi balaskami od drogi. Po dokładnym obejrzeniu obejścia, aby spraw­dzić, czy się nie myli, Barnet otworzył furtkę i delikatnie zapukał do drzwi wejściowych.

Kiedy przeczekał ilość minut upoważniającą do powtórnego zapukania, drzwi otworzyły się, ale niepodobna było dostrzec ręki, która je otwierała, gdyż w korytarzu nie było światła. Barnet zapytał na chybił trafił:

— Czy tu mieszka panna Savile?

Młodzieńczy głosik zapewnił go, że mieszka. Przemawiająca osóbka uderzona snadź spóźnio­ną myślą zachęciła go do wejścia mówiąc, że za­raz będzie światło. Jej mama sądziła, że nie warto zapalać lampy na taką niepogodę.

Proszę się dla mnie nie trudzić i nie za­palać lampy — przerwał jej Barnet pośpiesz­nie. — To zupełnie niepotrzebne. Który z pokoi jest salonikiem panny Savile?

Młoda panienka, na której dostrzegł tylko biały fartuszek, wskazała drzwi w połowie ko­rytarza. Barnet podszedł do nich pospiesznie, nie chcąc, by światło lampy padło na jego twarz. Wchodząc do pokoju, zamknął drzwi za sobą czekając, aż kroki dziewczynki całkiem się oddalą.

Znalazł się w pokoju, w którego urządzeniu wyczuwało się staranność i prostotę, lecz nie ubóstwo: wszystko, począwszy od miniaturowej szafki na drobiazgi, a skończywszy na małym dagerotypie, stanowiącym główną ozdobę półki nad kominkiem, wskazywało na zamiłowanie właścicielki do skrupulatnej czystości. Obrazek otoczony kartonową ramą pokrytą haftem — zapewne praca kobiecych rąk — przedstawiał niemłodego oficera marynarki o chudej twarzy. Zza lampy stojącej na stole podniosła się teraz postać młodej panny uderzająco podobnej do tego portretu. Była tak zajęta jakąś robotą po drugiej stronie lampy, że nie miała widocz­nie dotąd czasu uświadomić sobie obecności gościa.

Przez kilka sekund stali naprzeciwko siebie bez słowa. Twarz, na której spoczywały oczy Barneta, miała prześliczny owal; rafaelowski owal był czymś niezwykłym u Angielki, miesz­kającej przy pustej drodze wiejskiej na przed­mieściu portowego miasteczka, o którym nikt nie słyszał. Rysy jej, co prawda, nie dorówny­wały wspaniałemu owalowi twarzy: przyroda snadź spostrzegła, że to nie córa Italii, i jej rysy, jakkolwiek niebrzydkie, mogły najwyżej ucho­dzić za miłe, nigdy za poprawne. Skupiony wy­raz, który miała przy pracy i który utrwalił się na chwilę jak na kliszy, zmieniał się teraz na wyraz rezerwy. Objęła gościa na wpół dum­nym, na wpół zagniewanym spojrzeniem, po czym krew napłynęła jej do twarzy, a w oczach pod nieco ciężkimi powiekami pojawił się błysk.

Wiem, że nie powinienem tu być — rzekł w odpowiedzi na to spojrzenie. — Ale bardzo pragnąłem panią zobaczyć i dowiedzieć się, jak się pani miewa. Czy pani zechce podać mi rękę, którą kiedyś tak często trzymałem w swojej?

Wolałabym zapomnieć o tym, a nie pa­miętać, panie Barnet — odrzekła chłodno czy­niąc zadość jego prośbie. — Wspominając okoliczności naszego ostatniego spotkania, nie bar­dzo rozumiem, jak pan może odwoływać się do tej przeszłości albo jak pan mógł tu przyjść.

W tym nie ma chyba nic złego? Nie niepo­koiłem cię mymi odwiedzinami, Lucy.

Nie doznałam zaszczytu pańskich odwie­dzin od bardzo dawna, to prawda, i nie spodzie­wałam się ich teraz — rzekła sztywno. — Mam nadzieję, że pani Barnet miewa się dobrze.

Tak, tak — odparł niecierpliwie. — A przynajmniej przypuszczam, że tak, bo tak należy wnioskować.

Przecież jest pańską żoną — rzekła drżą­cym głosem młoda dama.

Nieoczekiwany dźwięk męskiego głosu w tym panieńskim pokoju przestraszył kanarka śpią­cego w klatce pod oknem, obudził się i zatrze­potał skrzydłami trącając o pręty klatki. Młoda dziewczyna podeszła i przyłożywszy twarz do klatki uciszyła ptaszka pieszczotliwymi słowa­mi. Być może, iż chciała tym sposobem uspo­koić i siebie.

Nie przyszedłem tu, aby mówić o pani Barnet — rzekł, młodzieniec. — Przyszedłem porozmawiać o pani, tylko o pani, pragnąłem dowiedzieć się, jak się pani życie ułożyło po ciężkiej stracie, jaką pani poniosła. — Tu spoj­rzał na portret jej ojca.

Dziękuję panu. Powodzi mi się nieźle.

Jej wygląd niezupełnie odpowiadał temu sta­nowczemu stwierdzeniu. Barnet nie mógł sobie darować, że nie domyślił się rzeczy tak prostej, i chcąc pokryć zmieszanie dodał pochylając się nad stołem:

Co pani robiła w momencie, kiedy wsze­dłem? Widzę, że pani maluje kwiaty, i to przy jednej świeczce.

Nie, nie maluję, rysuję tylko kontury. A robię to wieczorem, aby oszczędzić czasu. Muszę wykonać trzy tuziny takich rysunków do końca miesiąca.

Wejrzenie Barneta wyrażało głębokie współ­czucie.

Pani zupełnie zepsuje swoje biedne oczy — rzekł głosem, który jawniej niż dotychczas zdradzał siłę jego uczuć. — Nie należy tego robić. Był czas, kiedy moim obowiązkiem było powiedzieć, że pani nie powinna. Gdy o tym myślę, gotów jestem żałować, że się urodziłem.

Czy to pora i miejsce na podobne roztrzą­sania? — odpowiedziała z godnością. — Pan miał niegdyś szacunek dla mnie i dla siebie, jak przystało na dżentelmena. Niech więc pan takich rzeczy nie mówi i nie przychodzi tu wię­cej. Nie mogę uwierzyć, aby pan się poważnie zastanowił nad tą wizytą albo aby coś zna­czyła.

Zastanowił? Przyszedłem jako stary, wier­ny przyjaciel, a mówiąc bez ogródek, przyszedłem odwiedzić kobietę, którą kochałem. Niech się pani nie gniewa! Nie mogłem opanować tej chęci, tyle rzeczy przywodzi mi na myśl panią... Dziś wieczorem spotkałem znajomego i byłem świadkiem jego szczęścia, gdy żona i dzieci wy­biegły go witać. A ten człowiek ma zaledwie jedną dziesiątą moich dochodów i możliwości życiowych. Gdy sobie pomyślałem, jakie życie ja mogłem sobie stworzyć, przestałem na cokol­wiek się oglądać i tu przybiegłem. Teraz widzę, że może postąpiłem źle. Ale chęć zobaczenia pani, porozmawiania o dawnych wspólnych znajomych była zbyt silna.

Sporo czasu musi jeszcze upłynąć, zanim to się stanie możliwe — odpowiedziała spokoj­nie. — Sporo czasu, bym spokojniej mogła spoj­rzeć na wszystko, co mnie teraz jeszcze porusza, a o czym pan już może zapomniał. Musiał pan dawno zapomnieć, skoro pan nie wahał się tu przyjść. — Głos jej stał się żywszy i silniejszy, gdy dodała: — Robię, co mogę, aby także za­pomnieć, a z postępów już osiągniętych wnoszę, że mi się to uda.

Dotąd mówiła stojąc, teraz usiadła, odwraca­jąc lekko głowę od swego gościa.

Barnet przyglądał się jej posępnie.

Tak, zasłużyłem na takie przyjęcie — rzekł. — Ambicja pchnęła mnie do tego, nie, właściwie nie ambicja, raczej głupota! Gdybym się zastanowił... — tu wybuchnął gwałtownie: — Pamiętaj o jednym, Lucy! Gdybyś była wtedy po nieporozumieniu, jakie między nami wynikło, napisała do mnie choć słowo, zapew­niam, że byłbym do ciebie wrócił. To mnie zgu­biło! — Przechadzając się teraz od ściany do ściany małego pokoju uparcie wpatrywał się w listwę nad podłogą.

Jakżeż ja mogłam wtedy do pana napisać? Nie miałam sposobności, by to zrobić.

Tę sposobność powinienem był stwo­rzyć — rzekł Barnet obracając się ku niej. — To moja wina.

Nie wdaję się w to, ale zważywszy, że nie powiedziałam wtedy nic, co wymagałoby listownego wytłumaczenia, nie napisałam. Wszystko wydawało się takie nieokreślone, że łatwo mogłam pana źle zrozumieć. Obawiałam się tego, zdając sobie sprawę, że pan, w porów­naniu ze mną, jest bogatym człowiekiem. A gdy doszły mnie wieści o tamtej pani, której pochodzeniem mógł się pan nawet szczycić, osądziłam siebie jako niedowarzoną gąskę i nie odezwałam się więcej.

A zatem to, co nas rozdzieliło, musiało być przeznaczeniem, ślepym losem, droga Lucy. Jedno wiem, że byłaś kobietą, którą powinie­nem był uczynić swoją żoną, i przez własną głupotę pozwoliłem szczęściu wysunąć się z moich rąk!

Niechże pan nie wskrzesza we mnie tych wspomnień — rzekła niemal ze łzami. — Nie jestem osobą właściwie wybraną na pocieszycielkę. Pan nie powinien się tu znajdować, gdyby pańska obecność została zauważona, mogłoby mi to bardzo zaszkodzić.

Tak, tak, ma się rozumieć — odpowie­dział skwapliwie. — Nie powinienem był przy­chodzić i nie zrobię tego więcej.

Wie pan — ciągnęła dalej ze współczują­cą troską w głosie, odprowadzając gościa do drzwi — w ludzkiej naturze jest skłonność do błędnego mniemania, że ta linia życiowa, której się nie obrało, byłaby najlepsza. Pan przecie nie wie, czy bym pańskie oświadczyny przy­jęła, gdyby pan wtedy chciał się ze mną że­nić. — W tym momencie oczy ich się spotkały i ona spuściła powieki Wyczuła, że głos ją zdradził... Przez chwilę milczeli oboje, dopóki Lucy nie podniosła znów oczu, by dorzucić to­nem kojąco-żartobliwym: — Moja rodzina była o tyle uboższa od waszej, nawet za życia mego kochanego ojca, że pańscy koledzy mogliby uważać nas za niedobraną parę i niezbyt mile do nas się odnosić.

Twoje usposobienie podbiłoby wszyst­kich — rzekł Barnet.

Dajmy spokój memu usposobieniu — po­wiedziała z uśmiechem. — Niech się pan stara o pojednanie z żoną! Nakazuję to panu. A teraz proszę mnie opuścić, i to niezwłocznie!

Już idę. Trzeba widać pogodzić się z tym, co jest — odpowiedział weselszym tonem. — Ale takiej miłej dziewczyny jak ty nie spotkam już nigdy w życiu.

Nagłym ruchem otworzył drzwi zostawiając ją samą. Coś musiało się dziać z jego oczami, bo patrząc na latarnie, stojące z rzadka wzdłuż zabłoconej ulicy, widział dokoła każdego pło­mienia jakby świecące źdźbła słomy, które zda­wały się rozpryskiwać w powietrzu.

W pewnej chwili dostrzegł po drugiej stronie ulicy człowieka pod parasolem, idącego w tym samym kierunku. Człowiek ten zeszedł nieba­wem z chodnika i skierował się w jego stronę. Barnet poznał w nim miejscowego lekarza, Charlsona, który był mu winien pieniądze. Charlson nie był człowiekiem pozbawionym zdolności, mimo to nie wiodło mu się. Roz­maite okoliczności składały się na jego niepo-wodzenie: żył zawsze w niedostatku, nie certował się z pacjentami, plotki opowiadał męż­czyznom, a nie kobietom, poślubił nieznaną osobę zamiast jednej z miejscowych panien, wreszcie na towarzyskich zebraniach zachowy­wał się jak błazen. Poza tym miał niewłaściwy wygląd. Nie posiadał zewnętrznych cech domo­wego lekarza: ani odpowiednio spokojnego wzroku, ani wąskich beznamiętnych warg, któ­rych nie wykrzywia nigdy śmiech czy gniew; Charlson miał usta pełne, a śmiałe spojrzenie jego czarnych oczu działało na nerwy bojaźliwszym ludziom. Na towarzyszy dobierał sobie tak zwanych dawniej “wesołków”, która to na­zwa nasuwa wyobrażenie o daleko idącej po­ufałości, ta zaś może nie sprzyjać obowiązują­cym dobrym obyczajom. Te wszystkie względy przemawiały przeciwko doktorowi w małym mieście, w którym rezydował.

Charlson znalazł się kiedyś w trudnym poło­żeniu i Barnet chcąc mu przyjść z pomocą żyrował jego weksel. Zgodnie z przewidywaniem, musiał ten weksel sam wykupić. Ponieważ cho­dziło tylko o pięćdziesiąt funtów, których strata nie była dla Barneta dotkliwa, nie zachował żalu do rozrzutnego doktora. Ale Charlson miał w swym charakterze za dużo bezczelnej bez­troski, aby to mogło usposabiać do zażyłych z nim stosunków.

Mam nadzieję, że będę mógł uregulować z panem ten wekslowy rachunek w przeciągu trzech tygodni, panie Barnet — oświadczył poufałym, koleżeńskim tonem.

Barnet odpowiedział dobrodusznie, że to nic pilnego. Obiecane trzy tygodnie od dłuższego już czasu były nieodstępne od Charlsona jak cień.

Miałem sen — ciągnął dalej Charlson. Barnet odgadł z tonu doktora, że ten swoim zwyczajem zacznie wypowiadać bezsensowne brednie, więc nie zachęcił go ani słowem. — Tak — powtórzył Charlson, który nigdy nie potrzebował zachęty — śniło mi się, że pewien dżentelmen, okazujący mi dużo dobroci, ożenił się bez namysłu z wyniosłą osobą, zanim zdążył zapomnieć o przemiłej panience, z którą po­przednio się przyjaźnił. A dalej śniło mi się, że w dżdżysty wieczór, taki jak dziś, idę drogą w stronę portu i spotykam go wychodzącego z domu, w którym teraz mieszka ta kochana panienka.

Barnet spojrzał na mówiącego. Światło są­siedniej latarni przedzierało się przez zasłonę drobnego deszczu pod parasolem doktora i pa­dało na jego twarz odcinającą się od cienia w głębi. Dostrzegł jego oko, zerkające spod zmrużonej powieki z szatańską wesołością, kiedy tak szydził.

Dość! — rzekł poważnie Barnet. — Ani słowa o tym.

Nie, nie, oczywiście — odparł skwapliwie Charlson spostrzegłszy, że posunął się za dale­ko, co mu się często zdarzało. Począł się gęsto tłumaczyć, ale nie usłyszał już żadnej odpowie­dzi od Barneta. Ten uświadomił sobie teraz jeden pewnik, że skandal jest rośliną szybko krzewiącą się i że on musi usłuchać zakazu Lucy ze względu na jej dobrą sławę.


III


\Vytrwał w tym postanowieniu skrupulatnie. W ogródku Lucy krokusy zdążyły zastąpić pierwiosnki, a narcyzy krokusy, droga wiodąca do portu zapraszała do przechadzki, mimo to Barnet nie zapuszczał się tam nigdy, a tym bardziej nie zbliżał się do drzwi Lucy. Unikał wędrówki w tym kierunku jak niebez­piecznego napoju i szukał powietrza na dalekich spacerach na północ od miasta, pomiędzy suro­wymi kwadratami brunatnych zoranych pól, gdzie nikt nie chodził. Czasami szedł ścieżką do miejsca położonego na niższych zboczach okalających miasteczko — mieściło się tam przedsiębiorstwo powroźników, w którym ro­dzina Barnetów miała niegdyś udział. Przypa­trywał się pracy ludzi kręcących powrozy, cofali się raz po raz w tył, aby nie zderzyć się z krową lub cielakiem, usiłując przy tym nie zaplątać się w gałęzie jabłoni i krzewów — ich miejskie rzemiosło nie dogadzało widać przy­rodzie.

Pewnego rana, kiedy słońce świeciło tak mocno, że opary podniosły się z południowo-zachodnich zboczy pagórków, które ślicznie górują nad starymi dachami, sprawiając jedno­cześnie, że domy miejskie o niższych kominach dymią jak samo piekło, Barnet spoglądał na ten widok z okien Rady Miejskiej, nie tro­szcząc się o to, co się wewnątrz sali dzieje. Kilku radnych było obecnych, ale właściwie roboty mieli niewiele. W pewnej chwili Downe podszedł wolnym krokiem do Barneta mówiąc, że go teraz rzadko widuje.

Barnet przyznał, że nie przychodzi tu często.

Downe rzucił okiem na karmazynowe firanki przy oknach, które rzucały ciepłe refleksy na ich twarze, po czym wyjrzał przez okno. W tej samej chwili przechodziła ulicą wyso­ka, wyniosła osoba, w której rozpoznał żonę Barneta. Barnet też ją spostrzegł i odwrócił głowę.

Wszystko się kiedyś ułoży — rzekł Downe pocieszającym tonem.

Słyszał pan o jej nowej awanturze?

Wesoły wyraz twarzy Downe'a przerodził się w jednej chwili w zatroskany.

Nie. Nie słyszałem o niczym naprawdę poważnym — rzekł, przy czym twarz jego wydłużyła się w granicach, w jakich to wydłuże­nie było możliwe przy okrągłym kształcie nadanym jej przez przyrodę. — Dochodzą mnie tylko czasem jakieś niepewne słuchy.

Pan może myśleć, że wszystko się ułoży — rzekł sucho Barnet. — Ja jestem innego zda­nia... Nie, drogi panie, musimy spojrzeć praw­dzie w oczy. To kobieta ni z pierza, ni z mięsa. Jakże się miewają pańska żona i dzieci?

Downe odpowiedział, że jak najlepiej, wyszły dziś rano na przechadzkę i on wygląda przez okno, czy ich gdzieś nie dostrzeże. O! właśnie szły wzdłuż ulicy — i wskazał na figurki dwoj­ga dzieci z nianią, za którymi szła matka.

Może pan zejdzie i porozmawia z moją żoną? — spytał.

Nie, dzisiaj nie. Z nikim nie chciałbym teraz rozmawiać.

Jest pan przewrażliwiony, panie Barnet. Jeszcze w szkole czerwienił się pan jak burak, ilekroć ktoś zadrasnął pańskie uczucia.

Barnet zamyślił się.

Tak — przyznał — jest w tym źdźbło prawdy. I dlatego robię, co mogę, by mieć spokój w domu. Życie stałoby się wtedy znośne, choć nie w pełni szczęśliwe.

Przychodziło mi nieraz na myśl zapropo­nować panu pewną rzecz — zaczął Downe z wahaniem. — Nie wiem, czy to panu trafi do przekonania, zrobi pan, jak będzie uważał. Prawdę mówiąc, to moja żona podsunęła mi ten pomysł. Powiedziała mianowicie, że rada by odwiedzić panią Barnet i pozyskać jej za­ufanie. Mojej żonie się zdaje, że pani Barnet czuje się osamotniona w tym mieście i że nie ma nikogo, kto by jej mógł służyć radą. Ona ma wrażenie, że pańskiej małżonce można przemówić do rozumu. A nikt tak nie umie pozyskać sobie serca niewieściego jak moja Emilia.

Nie tylko niewieściego, przypuszczam. To przemiła kobieta i miał pan dużo szczęścia, że znalazł taką żonę.

Zapewne — uśmiechnął się nieporadnie Downe, usiłując przybrać postawę człowieka, któremu obce jest uczucie dumy. — Sądzę, że ona potrafi się dowiedzieć, co dręczy panią Barnet. Może wszystko opiera się na nieporozumie­niu. Może duma nie pozwala jej na wyjaśnienie. Może coś ją drażni w pańskim postępowa­niu, dlatego tylko że ona niezupełnie pana ro­zumie. Jeśli mam powiedzieć prawdę, Emilia byłaby bardziej skora do podjęcia tej próby, gdyby miała pewność, że pani Barnet uważa ją za osobę odpowiednią do bywania w jej domu, gdyż pańska żona przywykła w Londynie do towarzystwa wysoko postawionych ludzi, co onieśmiela Emilię, która nie chciałaby być in­truzem.

Barnet podziękował przyjacielowi gorąco za życzliwą propozycję. Przyznał, że obawy pani Downe mogą być uzasadnione, ale...

Niech tylko przyjdzie — rzekł. — Nie ma chyba w całej Anglii kobiety, której bym bar­dziej ufał, jeśli chodzi o taką misję. Nie spodzie­wam się świetnego wyniku, ale niezależnie od tego uważam, że pani Downe dokona najpięk­niejszej, najlepszej rzeczy, jeśli się tej próby podejmie, nie lękając się odprawy.

Po rozstaniu się z Downe'em Barnet poszedł do Miejskiej Kasy Oszczędności, której był ku­ratorem, i usiłował zapomnieć o swych tros­kach, obliczając drobne sumy pieniężne i wpisu­jąc cyfry na arkuszach kratkowanych w czer­wone i niebieskie linie. Przyglądał się klien­tom w roboczych bluzach składającym swoje oszczędności — i co pewien czas podpisywał papiery. Po południu, gdy się już zbierał do wyjścia, Downe wsunął głowę przez drzwi.

Emilia była u pani Barnet — rzekł przy­ciszonym głosem.

— Pani Barnet obiecała zabrać ją na prze­jażdżkę wzdłuż wybrzeża jutro, o ile pogoda dopisze. Życzę panu dobrego popołudnia!

Barnet uścisnął rękę Downe'a bez słowa i Downe zniknął za drzwiami.


IV


Nazajutrz pogoda była tak piękna, że nie można było wymarzyć piękniejszej na przejażdżkę. Kiedy słońce zeszło z zenitu i skłaniało się ku zachodowi, długie cienie padające od rusztowań nowej rezydencji Barneta two­rzyły na ziemi smugi docierające aż na środek gościńca. Barnet przyszedł tu po raz pierwszy od wielu tygodni, by przyjrzeć się postępom budowy. W staroświeckim mieście, trzydzieści pięć lat temu, domy nie wyrastały, na podo­bieństwo dzisiejszych, jak budy na jarmarku. Po założeniu fundamentów i dolnych warstw murów pozwalano im osiadać się przez wiele tygodni, a po postawieniu murów znowu nastę­powała przerwa, uważano bowiem, że okres jednego lata zaledwie wystarcza na ich osusze­nie. Stojąc w niszy okiennej pozbawionej je­szcze ram, Barnet spoglądał na drogę z pewnej pochyłości. Usłyszał turkot kół, a po chwili zo­baczył piękną “Ksantypę” w towarzystwie pani Downe, przejeżdżającą gościńcem w stronę wybrzeża. Jechały powoli, miał więc czas zau­ważyć, że twarz pani Downe była promienna, co zdawało się w pewnym stopniu oddziaływać na jej towarzyszkę — rzekłbyś wrodzona Emilii politesse du coeur1 zaczynała znajdować od­dźwięk. Jakkolwiek się sytuacja przedstawiała, Barnet postanowił do niczego się nie wtrącać, by nie narazić na niepowodzenie rozpoczętej dziś próby. Uważał, że lepiej powierzyć tę rzecz osobie trzeciej, skoro wszystkie jego własne zabiegi obracały się zawsze przeciw niemu. Ręka pani Barnet w cytrynowożołtej ręka­wiczce ściskająca lejce, jej sztywna, wyprosto­wana postać w aksamitach i koronkach i twarz o śmiałych zarysach przesunęły się przed jego oczami nie pozostawiając wątpliwości, że ta pani w swym mniemaniu przewyższa i zawsze będzie przewyższała panią Downe zarówno urodzeniem, jak majątkiem.

Barnet postanowił nie przeszkadzać tym pa­niom jak najdłużej, a potem zejść na wybrzeże i odwieźć je do miasta. Jeszcze z godzinę krążył koło domu, po czym wyruszył w stronę wy­brzeża. O kilkaset jardów poniżej “Château Ringdale” stał domek, w którym mieszkała córka zmarłego oficera marynarki. Barnet od dawna nie zapuszczał się w te trony i teraz pod­chodząc do zakazanego miejsca uczuł, że jakieś dziwne ciepło wypełnia mu serce. To naprowa­dziło go na myśl, że jeśli nie potrafi się opano­wać, będzie musiał stoczyć z sobą jeszcze jedną walkę o Lucy. Jedna dziesiąta obecnego pre­tekstu wystarczyłaby mu na usprawiedliwienie się przed sobą samym z dzisiejszego spaceru w tę, a nie inną stronę.

Znalazłszy się naprzeciwko siedziby Lucy rzucił przelotne spojrzenie na ogródek dzielący domek od płotu. Ujrzał Lucy; przechadzała się między grzędami, zatrzymując się raz po raz, by zerwać jakiś kwiat potrzebny jej zapewne do rysunku. Poruszała się szybko, nie chcąc widocznie tracić czasu. Nie dostrzegła go i mógł przejść niepostrzeżenie, lecz jakiś nakaz we­wnętrzny, niezupełnie zgodny z jego dzisiej­szymi postanowieniami, kazał mu przystanąć i śledzić jej ruchy. Okrążała żwawo klomby pełne anemonów, tulipanów, żonkili i narcyzów oraz innych staroświeckich kwiatów. Postać jej wyglądała ślicznie w półżałobie, z niepełnym bukietem w lewej ręce. Wspiąwszy się na palce, by uciąć gałąź bzu, dostrzegła obserwującego ją przechodnia.

Pan Barnet! — zawołała z niewinnym uśmiechem. — Myślałam o panu kilkakrotnie, odkąd zobaczyłam panią Barnet przejeżdżającą tędy w swym kabriolecie z kucykiem, a teraz pan sam się zjawił!

Tak, Lucy — odpowiedział.

Zdawało mu się, że panienka przypomniała sobie ostatnie ich spotkanie, bo lekko się zaró­żowiła. Ale mogło to być równie dobrze przy­widzenie wynikające z jego nadmiernej wraż­liwości.

Idę do portu — dodał.

— Ach, tak? — odrzekła z prostotą. — Odkąd nastało lato, coraz więcej ludzi ciągnie w tamtą stronę.

Ponieważ jej twarz była teraz zwrócona do niego, zauważył, jak bardzo schudła i zbladła od czasu, gdy ją ostatni raz widział. Już miał wykrzyknąć: “Lucy, jak ty źle wyglądasz! Powiedz, w czym mogę ci pomóc?” — lecz pomyślał: “Jeśli się odezwę, wyniknie z tego nieszczęście dla nas obojga.” Bąknął tylko parę słów o pięknej pogodzie i poszedł przed siebie.

Jakby na przekór tym słowom od strony wzgórza zerwał się silny podmuch wiatru, za­kłócając ciszę krajobrazu. W następnej chwili wiatr zmienił kierunek i zionął zapachem morza.

Nazwa “ulica Portowa” znajdowała uspra­wiedliwienie. W łańcuchu pagórków oddzie­lających gościniec od wybrzeża morskiego ukazała się luka; po lewej stronie tej rozpad­liny wznosiła się prostopadła skała jaśniejąca pomarańczowym odblaskiem słońca, podczas gdy urwisko po prawej stronie tonęło w sinym cieniu. Pomiędzy tymi skałami leżała mała przystań, na kształt owej libijskiej zatoki, która dała schronienie trojańskim rozbitkom. Rzekł­byś, sama przyroda postanowiła utworzyć do­skonały port i każdemu przechodniowi mija­jącemu zatokę wydawało się oczywistym, że niewielki nakład ludzkiej pracy wystarczyłby na wykończenie tego portu i uczynienie go sławnym, zważywszy, że stały ląd po obu jego stronach, aż po dalekie zbocza zarośniętych stokrotkami wzgórz, otaczających wnętrze do­liny, był pokryty warstwą naniesionego piasku. Mieszkańcy Port-Bredy, leżącego o milę od za­toki w głębi lądu, nie pozostawali obojętni na to nieme wołanie. W ciągu dziesięciu wieków podejmowali niejednokrotnie ten wysiłek z nie­zmiennym wynikiem; przypływ morza niwe­czył ich pracę z chwilą jej ukończenia, nanosząc całe warstwy piasku i żwiru. Zabudowań było tu niewiele. Z gruba ociosane molo, kilka łodzi, kilka sklepów, oberża, parę domów mieszkal­nych oraz jakiś dwumasztowiec wyładowujący towary składały się na oblicze tej osady. Na wybrzeżu stał powozik pani Barnet, a obok chłopiec stajenny trzymał za uzdę konika.

Zbliżając się do przystani Barnet spostrzegł jakąś plamę barwy indygo posuwającą się szybko wzdłuż podnóża oświetlonej słońcem skały. Okazało się po chwili, że jest to człowiek w wełnianej kurtce, biegnący ze wszystkich sił. Na widok Barneta podniósł rękę i zbliżyli się do siebie. Był to miejscowy marynarz, ale Barnet go nie znał.

Co powiesz, przyjacielu? — spytał.

Straszne nieszczęście! — zawołał przy­były. — Dwie panie, pani Barnet i pani Downe, obie ze starego miasta, wywróciły się z czół­nem. Przyjechały po południu, wysiadły z po­wozu i pochodziły trochę, a że pogoda była piękna, skusiła je, żeby się przejechać żaglów­ką dokoła skały. Kiedy już miały lądować, wiatr nagle odwrócił się z taką siłą, że łódź się przechyliła, i podobno utopiły się obie. — Jak się to mogło stać, marynarz żadnym sposobem nie mógł zrozumieć, bo John Green jak nikt inny umiał manipulować żaglem.

Którędy tam można dojść? — spytał Bar­net. Należało okrążyć skałę. — Biegnijcie i po­wiedzcie chłopcu, co pilnuje konia, żeby pod­jechał na samo miejsce. A potem niech z gospody portowej poślą po doktora do miasta. Czy wyciągnięto te panie z wody?

Jedną.

Którą?

Panią Barnet. Panią Downe widać woda zniosła. — Barnet pobiegł na ten punkt wybrze­ża, który był dotąd ukryty przed nim, bo prze­słonięty skałą, i ujrzał stojącą tam gromadkę rybaków. Kilku spośród nich poznało go i nie mając odwagi spojrzeć mu w oczy odeszło z ciężkim sercem. Podszedłszy bliżej ujrzał małą żaglówkę z potarganym żaglem, leżącą przy brzegu, a obok na pochyłej warstwie żwi­ru ociekający wodą i oblepiony piaskiem kształt kobiecy w aksamitnej sukni i żółtych rękawicz­kach jego żony.


V


Zrobiono wszystko, co się dało zrobić. Pani Barnet leżała we własnym domu, otoczona lekarzami, ale rezultat zabiegów był jeszcze niepewny. Barnet zachowywał się jak człowiek, w którego sercu dominującą pasją jest miłość do żony. Zanim ją tu przywiózł, musiał rozstrzygnąć, czy usiłować przywrócić życie temu ciału wyglądającemu jak martwe, czy przenieść je do portowej gospody, czy odwieźć natychmiast do domu. Pierwsza możli­wość, przy braku fachowej pomocy i po­trzebnych środków, wydawała się beznadziej­na. Druga wymagałaby niemal tyle czasu co powrót do miasta, zważywszy, że z powodu zwałów kamieni zagradzających drogę, a także konieczności przejazdu łodzią przez zatokę, sprowadzenie doktora trwałoby bardzo długo. Przewożąc topielicę do domu traciło się także wiele cennych chwil, ale tu przynajmniej można było ułożyć ją na własnym łóżku w przeciągu siedmiu minut, wezwać lekarza i zastosować wszelkie możliwe środki ratun­kowe.

Jakimże szybkim kłusem przejechał Barnet tę drogę w żółtym świetle słońca, wśród trze­poczących się cieni, których widok sprawiał przykrość, gdy pojazd oddalając się od zachodu mijał w pędzie przedmioty przydrożne. Zmę­czeni robotnicy z koszami na plecach odwracali głowy, dziwiąc się tej szalonej jeździe. W po­łowie drogi między wybrzeżem a miasteczkiem Port-Bredy Barnet spotkał Charlsona, który był pierwszym lekarzem powiadomionym o wy­padku. Jechał wózkiem ze swoim asystentem. Barnet skierował tego ostatniego na wybrzeże dla ratowania żony Downe'a, gdyby do tej pory udało się wydrzeć ją falom, Charlsona zaś za­brał ze sobą do domu.

Obecność Barneta nie była tu konieczna, uważał więc za swój obowiązek natychmiast odnaleźć Downe'a i samemu, przed innymi, oznajmić mu o wypadku. W chwili opuszczenia wybrzeża miał całkowitą pewność, że wszystko zostanie zrobione dla uratowania pani Downe. Podczas gdy panią Barnet przenoszono do po­wozu, zebrała się spora gromada ludzi pragną­cych pomóc w znalezieniu jej przyjaciółki, co czyniło osobistą interwencję Barneta zbędną. Obowiązek oznajmienia strasznej nowiny panu Downe był tym boleśniejszy, że katastrofa, jaka spotkała jego żonę, wynikła z dobroci i ser­decznej przyjaźni ich obojga dla Barneta.

Odnalazł Downe'a w jego biurze. Gdy słowa Barneta doszły do jego świadomości, zbladł, zerwał się na równe nogi i stał przez chwilę nieruchomo jak porażony; po czym jego ramio­na poczęły się trząść, wyciągnął chustkę i roz­płakał się jak dziecko. Głośne jego szlochanie słychać było w przyległym pokoju. Zdawało się, że nie przychodzi mu do głowy pospieszyć na wybrzeże ani przedsięwziąć cokolwiek, a gdy Barnet łagodnie ujął go za rękę namawiając do wyjścia, zgodził się bez słowa, nie czyniąc żadnego wysiłku, by opanować łzy.

Barnet towarzyszył mu na wybrzeże, gdzie, jak się okazało, dotąd nie znaleziono śladu pani Downe, wobec czego uznał swoją obecność za niepotrzebną i pozostawiając Downe'a z przy­jaciółmi oraz młodym lekarzem pospiesznie wrócił do domu.

W drzwiach spotkał Charlsona.

No jak? — wyjąkał.

Właśnie schodzę z góry — odrzekł dok­tor. — Zrobiliśmy wszystko, co się dało zrobić, ale bez rezultatu. Współczuję panu w jego stracie.

Barnet nie przywiązywał wagi do wyrazów współczucia wypowiedzianych przez Charlsona, brzmiały one raczej szyderczo w ustach człowieka, który wiedział tak wiele o jego ro­dzinnych stosunkach. Zdawało mu się nawet, że dostrzegł dziwny błysk w okrągłym, czar­nym oku doktora, gdy te słowa wymawiał, ale mogło mu się przywidzieć.

A tę drobną sprawkę między nami — dodał Charlson — mam nadzieję uregulować ostatecznie w ciągu jakichś trzech tygodni.

Mniejsza o to w tej chwili — przerwał mu porywczo Barnet. Polecił doktorowi, by udał się zaraz do portu, na wypadek gdyby jego pomoc okazała się jeszcze potrzebna, sam zaś wszedł do domu.

Służba wychodziła właśnie z pokoju swojej pani, spoglądając bezradnie na niego i na siebie. Minął ich i wszedł do pokoju. Przez kilka mi­nut wpatrywał się w nieruchomy kształt na łóżku, po czym przeszedł do swojej ubieralni sąsiadującej z pokojem i tam zaczął się prze­chadzać. Po paru minutach uderzyła go dziw­na, całkowita cisza, jaka panowała na całym piętrze — jego własne kroki, przytłumione dywanem, wydawały mu się głośne, a własne myśli zdawały się zakłócać tę ciszę jak artyku­łowane dźwięki. Wyjrzał przez okno. Jakiś dach majaczący daleko przy drodze do portu przyciągnął jego wzrok. Z dachu wyłaniał się czerwony komin, a z czerwonego komina wstą­żeczka dymu, jaką zazwyczaj tworzy świeżo rozpalony ogień. Nieraz wpatrywał się w ten widok. W tym domu mieszkała Lucy Savile; dym pochodził z piecyka, na którym o tej porze dnia regularnie przygotowywała sobie herbatę.

Po jakimś czasie Barnet powrócił do sypialni i długo wpatrywał się w nieruchomy kształt na łóżku. Żona była o parę lat starsza od niego, ale nie utraciła jeszcze urody. Jej wyraźnie rzeźbione, posągowe rysy zdradzające namiętne usposobienie nabrały teraz tych cech w dwójna­sób; jej usta i brwi pod fioletowoczarnymi wło­sami mówiły aż nazbyt wyraźnie, że gwałtow­ność jej charakteru, czyniąca z ich domu klatkę drapieżnych zwierząt, nie była wcale przemi­jającą fazą w życiu tej kobiety. Podczas gdy nad tym rozważał, uderzyła go w pewnej chwili myśl: czy rzeczywiście wszystkie środki rato­wania jej zostały wyczerpane?

Tę myśl nasunęło mu wrażenie, że w rysach żony nie dostrzega wyrazu kojarzącego się w jego umyśle ze wspomnieniem twarzy zmar­łych, z których dusza uleciała. Zanik życia nie był tak wyraźny i gdyby Barnet wszedł tu nie uprzedzony, mógłby przypuszczać, że żona jego usnęła. Cera jej przypominała liczne wyblakłe portrety Sir Jozuego Reynoldsa; w porówna­niu z cerą żywej osoby była blada, ale przy bliższym przyjrzeniu się dostrzegało się w niej ślad dawnego rumieńca, a policzki, jakkolwiek odbarwione, nie zapadły się wcale. Podłużne, pomarańczowe promienie zachodzącego słońca wdzierały się przez szczeliny zasłon okiennych, padając na duże lustro, od którego odbijały się rozświetlając karmazynowe firanki i ciężkie drewniane łóżka, co nadawało ciepły ton całe­mu otoczeniu. Wygląd zmarłej można było częściowo przypisać tej okoliczności. Niemniej uczyniło to na Barnecie dziwne wrażenie. Charlson wyszedł stąd przeszło kwadrans temu: czyżby to było możliwe, że odszedł za wcześnie? Czyżby jego zabiegi działały tak powoli, że teraz dopiero wyniki stawały się widoczne? Barnet położył rękę na piersiach żony i wydawało mu się, że od czasu do czasu wyczuwa słabiutkie tętno, rzekłbyś, lekkie trzepotanie motylich skrzydeł zakłóca spokój tej piersi. Ustawało na chwilę, to znów wzmagało się i słabło, by ucich­nąć na czas dłuższy.

Matka Barneta z zamiłowaniem leczyła uboż­szych chorych sąsiadów, a całą swą wiedzę me­dyczną czerpała z niewielkiej książki in octavo, pod tytułem Leczenie domowe, leżącej teraz jak zwykle na jednej z półek w ubieralni. Barnet pochwycił pospiesznie tę książkę i przeczytał pod nagłówkiem Ratowanie topielców:

Zabiegi zmierzające do przywrócenia życia osobie, która znajdowała się nie dłużej niż pół godziny pod wodą, powinny być stosowane co najmniej przez cztery godziny, gdyż w wielu wypadkach oznaki życia ukazywały się po dłuższym nawet upływie czasu. Gdyby się jednak w beznadziejnej już sytuacji dostrzegło naj­słabszy ślad życia w którymkolwiek z organów, trzeba wysiłek podwoić; gdyż przy zwolnio­nym tempie zabiegów ta iskierka życia z pew­nością zagaśnie.”

Barnet spojrzał na zegarek; upłynęły zaled­wie dwie i pół godziny od chwili, gdy dowie­dział się o wypadku. Odrzucił książkę i szybko sięgnął po środek pobudzający, stosowany już przedtem. Gdy odsuwał firankę, by wpuścić światło dzienne do pokoju, wyjrzał przez okno i znów dostrzegł czerwony komin, z którego wznosiła się ochoczo smuga dymu, dostrzegł dach i kogoś przebywającego pod tym dachem. Jego machinalne ruchy doznały zahamowania, a ręka zatrzymała się na sznurze ściągającym firankę i przez chwilę stał bez tchu jak po na­ciągnięciu grubej liny.

Gdy tak stał nieruchomo, wróbelek usiadł na framudze okna, a spostrzegłszy człowieka odfrunął. Jakiś jegomość z psem przechadzał się po jednym z zielonych wzgórz górujących nad dachami miasta. Ale Barnet niczego nie widział.

Możemy zastanawiać się nad zagadnieniem, jakiego rodzaju obrazy rodziły się w jego umy­śle w ciągu tych krótkich chwil, kiedy spoglą­dał na dom Lucy Savile, na wróbla, na jegomo­ścia z psem, to znowu na dom Lucy. Są uczciwi ludzie, którzy nie pozwalają sobie, nawet w postaci przelotnej hipotezy, układać takich planów na przyszłość, które opierają się na postępku odrażającym dla ich natury; ist­nieją inni ludzie, również uczciwi, w pojęciu których moralność nie dotyczy ich własnych myśli. Ci ostatni potrafią rozważać możliwości, o których pierwsi wzbraniają się nawet myśleć. Żona Barneta, której obecność burzyła jego życie domowe, leżała teraz na pozór martwa; wystarczyło niczego nie robić, nie podawać w wątpliwość wieści o jej śmierci, która roze­szła się już po mieście, by osiągnąć wyzwolenie, o jakim nie ważył się marzyć, i sposobność rozpoczęcia nowego życia, nie przewidywaną nawet w snach. Czy do tej sytuacji nie przy­czyniał się jakiś niesumienny, nieprzemyślany impuls Charlsona pragnącego przyjść z pomocą zacnemu wierzycielowi, który nie naciskał go o oddanie długu — nie wiadomo. Żadnego do­wodu na to być nie mogło i pytanie nie mogło nigdy być postawione. Jedyną rzeczą jasną było istnienie trójkąta, jaki stanowili: on sam — jego żona — Lucy Savile.

Z zachowania Barneta możemy wniosko­wać, że przez chwilę dopuszczał taką czy inną możliwość, ale żadnej nie roztrząsał w myślach. Odwrócił zamglone oczy od tego, co działo się za oknem, i wróciwszy spokojnie w głąb pokoju pociągnął za dzwonek, by uzy­skać pomoc w zabiegach. Zabrał się do pracy nie żałując wysiłku, chcąc sprawdzić, czy jakaś resztka życia nie tli w nieruchomym ciele. Sprowadził drugiego lekarza i po jakimś czasie przekonał się, że jego przypuszczenie było słuszne. Zatajone życie wracało powoli, z ociąganiem się, chcąc uchwycić je i utrzymać potrzeba było nie lada starania i cierpliwości, toteż wiele czasu upłynęło, zanim można było stwierdzić z całą pewnością, że pani Barnet żyje. Z chwilą gdy wszelka wątpliwość została usunięta, Barnet opuścił pokój żony. Przedwie­czorny, niebieski dym z komina Lucy zamienił się w bladą smugę i Barnet schodząc ze scho­dów mówił do siebie: “Moja żona umarła i zno­wu żyje.”

Rzecz miała się inaczej z żoną Downe'a. Wyłowiono ją dopiero po trzech godzinach, kiedy życie już zupełnie w niej zamarło. Bar­net wyszedłszy z domu udał się wprost do mieszkania znajomego, gdzie oznajmiono mu o nieszczęściu. Downe okazał się całkowicie bezradny w swej rozpaczy, która chwilami ob­jawiała się w sposób histeryczny. Barnet mało się odzywał, lecz zrozumiawszy, że ten osiero­cony dom potrzebuje opiekuńczej ręki, posta­nowił wszystkim się zająć i wszystkiego doglą­dać, dopóki Downe nie przyjdzie do siebie i nie będzie w stanie sam sobie radzić.


VI


W pewien wrześniowy wieczór, w cztery miesiące później, kiedy pani Barnet odzyskała już w pełni zdrowie, a pani Downe pozostała zanikającym w pamięci cieniem, jakiś chłopiec na posyłki zatrzymał się przed starym domem pana Barneta i chcąc wypocząć wsparł swój kosz na zewnętrznej framudze okna. Uli­ca nie była jeszcze oświetlona, ale w domu pa­liło się już światło i od czasu do czasu czyjś przelotny cień padał na zasłonę w pobliżu łok­cia przechodnia. Dolatywały z tego mieszkania podniesione głosy, zdradzające jakiś gwałtow­ny spór. Chłopiec nie mógł jednak uchwycić treści słów i powędrował dalej.

W dziesięć minut później drzwi domu otwo­rzyły się i kobieca postać w podróżnym kostiu­mie, z zawoalowaną twarzą zeszła po kamien­nych schodkach na ulicę. W drzwiach stał służący i obserwował swą panią oddalającą się miarowym krokiem. Po kilku minutach, gdy jej sylwetka już znikła, Barnet podszedł do drzwi od strony mieszkania.

— Czy pani nie mówiła, dokąd idzie? — spytał.

Nie, proszę pana.

Czy nie kazała przysłać po siebie po­wozu?

Nie, proszę pana.

A czy wzięła klucz od zatrzasku?

Nie, proszę pana.

Barnet wrócił do mieszkania i usiadł w fo­telu. W ciszy samotności przeżuwał gorzkie uczucia, które wypełniały mu serce. I po to dobrowolnie przywrócił jej życie, przekreślając możliwość znalezienia szczęścia w innym związ­ku! Wieczór zapadał. Nikt nie przeszkadzał mu w rozmyślaniu. Gdy nadeszła pora spoczynku, powiedział służącym, że mogą iść spać, że sam będzie czuwał, aż do powrotu pani, a gdy wszy­scy odeszli, oparł głowę na ręce i zamyślił się głęboko.

Mijały godziny. Zegar wybił pierwszą, potem drugą; żona nie wracała. Do przygnębienia dołączyła się irytacja. Barnet począł krążyć po pokojach, tam i z powrotem. W ten sposób minęła jeszcze jedna mecząca godzina. Nie było to wprawdzie dla niego nowym doświadczeniem, ale nieobecność żony nie przeciągała się dotąd nigdy tak długo. Wreszcie usiadł znowu i zasnął w krześle.

Obudził się o szóstej rano, by stwierdzić, że dotąd nie wróciła. Przeszukując mieszkanie spostrzegł, że zabrała kasetkę z biżuterią, którą posiadała przed ślubem. O godzinie ósmej dorę­czono mu list. Żona donosiła mu, że wyjeżdża dyliżansem do dalekich krewnych pod Londy­nem, i wyrażała życzenie, by zaraz wysłano jej kufry z ubraniem i przeróżne drobiazgi. List został przyniesiony przez posłańca z hotelu “Pod Czarnym Bykiem”, a napisany był przez panią Barnet bezpośrednio przed zajęciem miejsca w dyliżansie.

Żądanie jej zostało wykonane jeszcze przed wieczorem i Barnet z pewnym uczuciem ulgi wyszedł na miasto. W ciągu dnia odbywał się w mieście jarmark i wielki, jasny księżyc, który ukazał się zza najwyższego wzgórza, oświetlił pozostawione na ulicach budy i kramy, przy czym jego promienie łączyły się zabawnie z mi­gotliwym światłem lamp naftowych. Miastecz­ko pełne było przybyszów ze wsi, którzy się tu zeszli na zabawę, Barnet mógł więc przecha­dzać się niedostrzeżony. Z pewną zuchwałością skręcił w ulicę wiodącą do portu i wkrótce znalazł się na wybrzeżu, a posuwając się je­szcze dalej doszedł do miejsca, gdzie zacna jego przyjaciółka, pani Downe, utraciła życie, pod­czas gdy jego żonie los tego oszczędził. Drżąca smuga księżycowego światła rozciągała się na wodach, które wtedy pochłonęły obie kobiety; w pobliżu nie było żywej duszy.

Stojąc nad brzegiem Barnet rozmyślał nad charakterami tych dwóch kobiet, a potem myśl jego podążyła ku młodej dziewczynie, która budziła w nim teraz więcej uczucia i zaintere­sowania niż wtedy, kiedy był wolnym człowie­kiem i mógł się z nią ożenić. W jego postępo­waniu, o ile sobie uświadamiał, to zaintereso­wanie nie przebijało się nigdy. Uważał za swój obowiązek wystrzegać się, by te uczucia nie wpływały w najlżejszym stopniu na jego sto­sunek do żony, co nie było trudne, zważywszy że pani Barnet nie zwracała uwagi na jego atencje. Odnosiła się do nich pogardliwie, dając mu do zrozumienia, że to, co ich od siebie dzieli, nie ma nic wspólnego z zazdrością ani z jego zachowaniem się wobec niej. Powtarzała często, że nie interesuje się ani jego osobą, ani jego uczuciami, ale w chwili słabości dała się nakło­nić do małżeństwa z pospolitym mieszczuchem, a mogła przecie mierzyć wyżej i zaślubić nawet para Anglii. To ciągłe poniżanie go bywało tak dokuczliwe, że Barnet nieraz miał ochotę oddać jej wet za wet i wyznać, iż kocha inną kobietę, równą mu stanem. Roztropność jednak prze­ważyła, za co był sobie teraz wdzięczny.

W pewnej chwili poprzez szum morza usły­szał chrzęst kamyków. Obejrzał się i zobaczył obok siebie szczupłą sylwetkę dziewczęcą. Twarzy nie mógł dostrzec, gdyż zwracała się w stronę księżyca.

Pan Barnet? — zapytała nieśmiało i ze zdziwieniem. Poznał głos Lucy Savile.

Tak — odpowiedział. — Jak mam pani podziękować za tę przyjemność?

Przyszłam tu, bo noc taka jasna. A teraz wracam do domu.

Cieszę się z naszego spotkania. Chcę wiedzieć, czy nie mógłbym czymś pani służyć, stać się użytecznym, gdyż wiodę bezczynny ży­wot. Jestem pewien, że mógłbym pani w czymś pomóc, wiem przecie, że pani nie ma tu bliskich przyjaciół.

Zawahała się.

— Dlaczego pan mi to mówi?

W nadziei, że pani będzie ze mną szczera.

Nie mogę powiedzieć, abym tu nie miała żadnych przyjaciół. Ale zamierzam przeprowa­dzić małą zmianę w moim życiu. Chcę zostać nauczycielką rysunków i perspektywy, oczy­wiście na niewielką skalę, gdyż nie kształciłam się dostatecznie w tym zawodzie. Wiem tylko, że sprawiłoby mi to wielką przyjemność.

Czy pani ma jakąś propozycję?

Właściwie nie, ale dałam ogłoszenie.

— Lucy, musisz mi pozwolić sobie pomóc.

— Bynajmniej.

Nie myśl, że to byłoby kompromitujące dla ciebie albo że mi brak zwykłej delikatności. Ciągle pamiętam, jak się nasza wzajemna sy­tuacja przedstawia. Jest rzeczą wątpliwą, aby pani otrzymała pracę w szkole, proszę mi więc pozwolić pomóc sobie w inny sposób. Proszę tylko powiedzieć, co by pani dogadzało, a zro­bię wszystko.

Nie. Jeśli mi się nie uda zostać nauczy­cielką rysunków, nauczycielką domową lub czymś w tym rodzaju, wyjadę do brata w In­diach.

Jakże bym pragnął wyjechać za granicę, gdziekolwiek, byle z tobą, Lucy. Porzuciłbym to miasto i wszystko, co z nim związane!

Lucy bawiła się wstążkami kapelusza, po czym odwróciła się nagle.

Niech pan nigdy więcej nie porusza tego tematu — rzekła surowo, a w głosie jej prze­bijał gniew. — To uniemożliwia mi widywanie pana, a tym bardziej przyjmowanie pańskich rad. Dziękuję panu, panie Barnet, na razie nie może pan w niczym mi pomóc, a ponieważ przewiduję, że moje wahania skończą się na Indiach, więc obawiam się, że pan nigdy nie znajdzie do tego sposobności. Jeśli kiedykolwiek uznam pańską pomoc za potrzebną, zwrócę się do pana sama. Do zobaczenia wtedy.

Ton tych słów był dwuznaczny, a podczas gdy Barnet zastanawiał się, czy nie było w nich jakiejś delikatnej ironii, Lucy obróciła się i odeszła, zostawiając go samego. Widział jej postać malejącą na tle wilgotnej smugi piasku, odsłoniętej przez odpływ morza; gdy zaś znik­ła mu sprzed oczu okrążając skałę w kierun­ku ulicy Portowej, skierował się w tę samą stronę.

Fakt, iż nadzieje związane z ofertą w pis­mach były jedyną nicią wiążącą jeszcze Lucy Savile z Anglią, poruszył Barneta do głębi. Do­szedłszy do miasta skierował kroki wprost do domu Downe'a, obecnie wdowca z czworgiem dzieci. Całe to osierocone potomstwo spało już od kwadransa w swoich łóżeczkach, tak że Bar-net zastał Downe'a samego. Siedział w tym samym pokoju, z którego okien na początku roku cała rodzina wypatrywała powrotu ojca, kiedy to Downe pośliznął się przeskakując rynsztok, a jego żona okazała mu tkliwość godną zazdrości. Porządek, jaki dawniej pano­wał w mieszkaniu, znikł teraz zupełnie, różne przedmioty leżały w miejscach, które nie uza­sadniały ich obecności, jakby ktoś rzucił je tam przed paru miesiącami i zapomniał o ich istnie­niu. Ani śladu kwiatów, odzież, która powinna znajdować się w szafie, porozrzucona była na krzesłach, a w nieprzewietrzonym pokoju pa­nował zaduch charakterystyczny dla zaniedba­nych mieszkań wdowców.

Downe swoim zwyczajem począł lamento­wać nad stratą żony, a wielomówność nie opuszczała go nawet wtedy, gdy doprowadzał się do łez; można by sądzić, że uważał słuchacza za zdobycz zbyt cenną, aby jej nie wyzyskać w pełni.

Ona była niezrównanym skarbem! Takiej kobiety nigdy już nie spotkam. Nie ma teraz nikogo, kto by mnie pocieszył, kto by mi pomógł w codziennych kłopotach i troskach, a moja natura tak tego potrzebuje! Nie powi­nienem może na to wyrzekać, gdyż jej dusza żyła zawsze w innym świecie, dość wspomnieć jej świetlane spojrzenie. Ale wiem, że mam cięż­kie, długie lata przed sobą i nikt już nie wy­pełni pustki, jaka powstała w mym sercu po jej stracie; nigdy nikt! — I Downe znowu otarł łzy.

Tak, była dobrą osobą w najpiękniejszym tego słowa znaczeniu — stwierdził poważnie Barnet. Słowa Downe'a budziły w jego sercu prawdziwe współczucie, niemniej nie mógł oprzeć się myśli, że delikatne przemilczenie byłoby właściwszym uczczeniem istotnych cnót pani Downe aniżeli te żałosne, pospolite ubole­wania.

Muszę panu coś pokazać — rzekł Downe wyciągając z szuflady arkusz papieru, na któ­rym widniał pracowicie wykończony rysunek nagrobka. — To projekt przysłany mi przez architekta, ale to mi niezupełnie odpowiada.

Widzę, że to robił Jones, ten sam, który buduje mój dom — odrzekł Barnet, spojrzawszy na podpis pod rysunkiem.

— Tak, ale to nie jest to, czego chciałem. Chciałbym czegoś bardziej imponującego, w rodzaju grobowca, który oglądałem kiedyś w katedrze Św. Pawła. Musi to być coś, co odpowiadałoby nasileniu moich uczuć, a temu projektowi jakżeż do tego daleko!

Barnet uważał w głębi duszy, że nagrobek jest aż nadto imponujący i przesadnie orna­mentowany, ale nie poczuwając się do prawa wypowiadania krytycznych uwag, rzekł ła­godnie:

Downe, czy nie byłoby lepiej, gdyby pan więcej myślał o swoich dzieciach i starał się stępić żal za przeszłością myśląc o ich przy­szłości?

Cóż mogę więcej zrobić? — westchnął Downe, marszcząc beznadziejnie czoło.

Sformułowanie odpowiedzi przychodziło Barnetowi powoli, z trudem, a przecież w tym le­żała ukryta przyczyna jego wieczornych odwie­dzin.

— Czy nie mówił mi pan kiedyś, że powi­nien pan na dobrą sprawę przyjąć nauczy­cielkę do dzieci?

Downe przyznał, iż rzeczywiście tak mówił, ale że nie widzi sposobu urzeczywistnienia tego.

Wymagania takiej osoby, jakiej bym pragnął, przechodziłyby pewnie moje możliwości finansowe. Nie. Wolę posłać dzieciaka do miej­skiej szkoły, jak tylko osiągną wiek, kiedy będą mogły same tam chodzić.

Doradzę panu coś korzystniejszego. Córka nieżyjącego porucznika Savile'a poszukuje ja­kiegoś zajęcia związanego z nauczaniem. Nie by­łaby kosztowną guwernantką, a odpowiadałaby pańskim wymaganiom. Mógłby pan się z nią umówić na pół roku czy na rok; przypuszczam, że zgodziłaby się przychodzić codziennie, a wte­dy nie musiałby pan nic zmieniać w domu.

Sądziłem, że ona wyjechała — odrzekł Downe w zamyśleniu. — Gdzie ona mieszka?

Barnet podał mu adres Lucy, radząc w razie przychylnej decyzji nie zwlekać, gdyż panna Savile może być na wylocie.

Jeśli się pan z nią zobaczy — dodał — radziłbym nie wspominać mego nazwiska. Ona jest raczej do mnie uprzedzona i gdyby się do­wiedziała, że ja ją poleciłem, mogłoby to spra­wie zaszkodzić.

Downe obiecał, że całą rzecz rozważy, i nie rozmawiali już więcej na ten temat. Dopiero na wychodnym, a była to już niemal pora spo­czynku, Barnet przypomniał jeszcze raz znajo­memu o swym pomyśle i wracał do swego sa­motnego domu z uczuciem satysfakcji, postąpił bowiem dyplomatycznie, spełniając jednocze­śnie dobry uczynek.


VII


Mury nowej siedziby Barneta uro­sły już niemal pod dach. Przez szczególną, choć nierzadko spotykaną reakcję, stosunek Barneta do tego niepotrzebnego już domu uległ zmianie; począł żywo interesować się zaniedbaną budo­wą, odkąd jego żona — jeszcze przed swym wyjazdem — zobojętniała dla dawnej zachcian­ki. Poza tym była to doskonała rozrywka dla człowieka w nieszczęśliwym położeniu Barneta, żyjącego w prowincjonalnym mieście bez żad­nego zajęcia. W szeregu pokoleń, których każdy dzień wypełniony był pracą, Barnet stanowił pierwszy wyłom. Musiał w nim wszakże tkwić jakiś odziedziczony instynkt, nie pozwalający beztrosko wieść bezczynnego życia, w przeci­wieństwie do ludzi, dla których bezczynność nie jest osobistym atrybutem, lecz obyczajem wytworzonym przez wieki. Tym wybrańcom losu przeszło to już w krew.

Barnet nabrał więc zwyczaju spędzania wie­lu godzin na budowli. Można go było zawsze zobaczyć wypróbowującego za pomocą laski zaprawę wapienną na spojeniach, przypatrują­cego się słojom drzewnym w posadzce lub za­dumanego nad takimi zagadnieniami jak, gdzie to drzewo mogło rosnąć albo w jakich okoli­cznościach zapłonie po raz pierwszy ogień w kominku, nie skalanym dotąd sadzą.

Pewnego dnia w czasie podobnych zajęć do­strzegł troje dzieci przechodzących koło domu w towarzystwie ładnej młodej osoby. Niespo­dziane jej zjawienie się przyprawiło go o silny rumieniec. “Ach, więc ona tam jest — pomy­ślał — chwała Bogu."

Rzuciwszy ciekawe spojrzenie na wznoszony budynek i pracujących robotników Lucy Savile i córeczki Downe'a minęły dom i poszły dalej. Od tej pory stało się dla Barneta regularnym niemal nieświadomym zwyczajem wypatrywa­nie z pustych jeszcze okien nie wykończonego domu, czy młoda guwernantka nie prowadzi swej gromadki nad brzeg morza, co zwykle czy­niła w pogodne popołudnia. Pewnego razu, gdy zamyślił się nad czymś, stojąc na podeście pierwszego piętra, nad otworem mającym w przyszłości pomieścić schody, ujrzał na wy­sokości podłogi mały kapelusik, za którym uka­zała się mała główka.

Barnet wycofał się za drzwi, a dziewczynka wspiąwszy się na drabinę wyskoczyła na podest, nawołując siostrzyczki i pannę Savile, by po­szły za jej przykładem. Druga główka wychy­liła się nad podłogą, potem trzecia, wreszcie ukazała się i Lucy. Gdy cała gromadka rozbiegła się po pustych pokojach zasypanych wiórami, Barnet wyszedł dziewczętom na spotkanie.

Lucy wydała okrzyk zdumienia: było jej bar­dzo przykro, że tak niespodzianie wtargnęła, nie przyszło jej do głowy, że zastanie tu pana Barneta, ot, dzieci wbiegły na górę, a ona za nimi.

Barnet wyraził radość z powodu tych odwiedzin.

A teraz, pozwoli pani, że pokażę jej po­koje.

Nie okazała sprzeciwu i oprowadził ją po ca­łym domu. Nie było jeszcze wiele do oglądania w pustym szkielecie domu, ale Barnet rozwodził się nad wszystkim, pokazywał, gdzie jaki ornament będzie umieszczony i jak będzie wy­glądał. Lucy wypowiadała niewiele uwag, ale gdy już spuszczała się z drabiny wraz ze swymi małymi towarzyszkami, wyglądała na zadowo­loną z przygody.

Od tej pory nowa siedziba stała się jeszcze bliższa Barnetowi. Dzieci Downe'a nie zapo­mniały o pierwszych odwiedzinach i gdy okna zostały już oszklone, a piękne schody rozpo­starły swe szerokie wygodne stopnie w głębi hallu, wróciły znowu, biegając niestrudzenie po wszystkich pokojach, od parteru po mansar­dy, podczas gdy Lucy czekała na nie w drzwiach na dole. Barnet, który rzadko opuszczał sposob­ność śledzenia postępów budowy, wyszedł z sa­lonu na jej spotkanie.

Nie mogłam ich powstrzymać — tłuma­czyła się zarumieniona. — Chciałam, bardzo, ale dzieci są raczej samowolne, a że powietrze morskie jest dla nich wskazane, więc przecho­dzimy tędy idąc na wybrzeże.

Niech im pani pozwoli uważać ten dom za miejsce zabaw i niech będzie tym samym dla pani — odrzekł Barnet. — Nie ma dla dzieci lepszego miejsca na wyhasanie się jak pusty dom, szczególnie kiedy jest deszcz i bło­to, a teraz nastaną deszczowe dni. Ten dom długo jeszcze nie będzie umeblowany, może nigdy. Jeszcze nic nie postanowiłem pod tym względem.

Ach, musi być umeblowany, koniecz­nie! — odrzekła Lucy, rozglądając się po hallu. — Pokoje są wspaniałe, dwa razy wyższe od naszych, a widok z okien cudowny!

Tak, rzeczywiście — odparł z roztargnie­niem.

Czy meble także będą nowe? — spytała.

Czy meble będą nowe? Nie zastanawia­łem się nad tym. Przychodzę tu tylko i przy­glądam się. Mnie wystarczyłby całkowicie ojcowski dom, ale inna osoba miała tu głos i postanowiliśmy wystawić większy. Przyznaję, że dom mnie pochłania coraz bardziej; ostat­nimi czasy kojarzy mi się ta budowa z miłymi wydarzeniami, zaczynam naprawdę lubić tę pustą siedzibę.

Pewne zaniepokojenie w postawie Lucy ostrzegło Barneta, że rozmowa zaczyna przy­bierać charakter zbyt osobisty.

Zapewne. Rosną nowe potrzeby i upodo­bania, które wymagają więcej przestrzeni — dorzuciła, odwracając się, by przywołać dzieci. Pożegnała Barneta z pogodnym uśmiechem i odeszła.

Życie Barneta w tym okresie było dziwnie samotne, a jednak czuł się szczęśliwszy, niż mógł się spodziewać. Wyjazd żony, który za­nosił się na stałą rozłąkę, przywrócił mu iście chłopięcą swobodę postępowania. Samotne spa­cery dawały mu sposobność snucia niewinnych marzeń o losie, który mógł być jego udziałem, gdyby się kierował rozumem i zabiegał o Lucy Savile w tym czasie, kiedy jeszcze żadna prze­szkoda ich nie rozdzieliła i kiedy mógł ją pozy­skać jednym słowem. Od czasu do czasu zaglą­dał do domu Downe'a. Dzięki różnicy natur ci dwaj ludzie mieli zaledwie tyle wspólnego, by wytworzyła się między nimi doskonała znajo­mość polegająca na tym, że wzajemne poznanie swych charakterów i dziejów nie zwiększyło ich zażyłości. Uniknęli niebezpieczeństwa uczu­ciowych zadrażnień, jakie mogą mieć miejsce, gdy zażyłość przekracza granice tego poznania. Lucy nie pokazywała się nigdy w czasie odwie­dzin Barneta, albo przebywała w pokoju szkol­nym, albo prowadziła dzieci na przechadzkę. Barnet jednak czuł się zadowolony, wiedział, że jej tu dobrze i że poniechała zamiaru wyjaz­du na drugą półkulę, zamiaru, który napełniał go przygnębieniem.

Budowa nowej siedziby zrobiła już takie postępy, że ogrodnicy zabrali się do trawników przed domem. Pewnego popołudnia, które Bar­net spędzał na wytyczaniu linii krzywej w miej­scu przeznaczonym na podjazd, ujrzał przed sobą Lucy, która śmiało szła ku niemu od strony drogi. Dotychczas udawało mu się widywać ją niemal ukradkiem, toteż swoboda, z jaką teraz szła, zdawała się wskazywać, że jej po­wściągliwość została wreszcie przełamana.

Uśmiech rozpromienił jej twarz, gdy pode­szła do Barneta i rzekła bez śladu zakłopotania:

Dowiaduję się, że mam wobec pana dług wdzięczności, panie Barnet! Zaskoczyło mnie to zupełnie! To dzięki pańskiej dobroci otrzyma­łam posadę u pana Downe'a. Proszę mi wierzyć, że do wczoraj nic o tym nie wiedziałam, była­bym przecież dawno przyszła panu podzięko­wać!

Uraziłem kiedyś panią troszeczkę, prawda? — odrzekł Barnet z uśmiechem. — Sądzi­łem więc, że będzie lepiej, aby pani nie wie­działa.

Tak, tak — dorzuciła pospiesznie. — Niech pan o tym nie wspomina, co było, to przeszło, dajmy temu spokój. Pański dom, jak widzę, niemal ukończony. Jakże pięknie będzie wy­glądał, gdy zarośnie bluszczem! Czy jego styl można nazwać palatyńskim?

Doprawdy nie wiem. Tak, przypuszczam, że tak. Zapytam architekta Jonesa. Przykro to powiedzieć, ale o wyborze stylu nie ja decydo­wałem.

Lucy nie pozwoliła mu nawracać do tego smutnego tematu. Gawędziła przez chwilę we­soło i pogodnie, po czym podając Barnetowi rulon papieru, który poprzednio zauważył w jej ręku, rzekła:

Pan Downe polecił mi przynieść panu po­prawiony rysunek grobowca nieboszczki pani Downe, który mu architekt teraz właśnie przy­słał. Prosił, by pan ten projekt obejrzał.

Nadbiegły dzieci tocząc przed sobą kółka i Lucy odeszła z nimi jak zwykle drogą wiodącą do portu. Jej słowa podzięki sprawiły Barnetowi przyjemność, od dawna życzył sobie, aby Lucy dowiedziała się o jego pośrednictwie w znale­zieniu dla niej jakiejś przystani. Sam nie mógł jej o tym powiedzieć, zastąpił go zacny Downe. Barnet powrócił raźniejszym krokiem do swego opustoszałego domu, jakkolwiek nie wiedział właściwie, dlaczego mu lżej na duszy.

Przypatrując się rysunkowi zauważył, że obecny projekt jest skromniejszy od pierwsze­go i nie przedstawia już grobowca ogromnych rozmiarów w kształcie ołtarza osłoniętego da­chem, przy którym obstawał poprzednio Downe. Rysunek przedstawiał grobowiec z kopułą, była to solidna konstrukcja bez żadnych nie­potrzebnych ozdób. Barnet był szczerze rad, że Downe sam doszedł do rozsądnej zmiany decy­zji, i odesłał mu rysunek z wyrazami aprobaty.

Budowa nowego domu zajmowała go w dal­szym ciągu, a gdy się przechadzał po pokojach, wyglądając od czasu do czasu przez któreś z okien na faliste wzgórza i leżącą między nimi spokojną zatokę, wypowiadał, sam o tym nie wiedząc, jakieś słowa lub fragmenty słów, które mogły odsłonić czyimś uszom wszystkie naj­tajniejsze jego przeżycia. Jakiekolwiek powody skłaniały go do przebywania na budowie, Lucy nie pokazała się tam więcej: ustały jej prze­chadzki nad brzeg morza. Barnet musiał dojść do wniosku, że to lepiej dla nich obojga, gdyż nie czynił już żadnych usiłowań, by się z nią zobaczyć.


VIII


Przeszła zima i wiosna, dom został wykończony. W pewien pogodny ranek czerw­cowy Barnet, który nie miał zwyczaju wcześnie się zrywać, wracał już z długiego spaceru przed śniadaniem. Droga wiodła koło jego nowej sie­dziby. Dostatecznym powodem, który go skłonił do niespokojnej wędrówki, mogła być wiado­mość zasłyszana wczoraj wieczorem, że Lucy Savile mimo wszystko wybiera się do Indii. Nie pomogły perswazje przyjaciół przedstawia­jących jej liczne niebezpieczeństwa takiej po­dróży dla niedoświadczonego dziewczęcia, zwła­szcza że nie wiadomo było, co ją tam czeka. Po­stawa Barneta, gdy wchodził na pagórek dzie­lący drogę od domu, zdradzała silne niezadowolenie. Nie zwrócił uwagi na świeżość krzewów i drzew, które przywdziały tak niedawno letnią szatę ciężkiego listowia i lśniły w porannej ro­sie, ani na nowo zasianą murawę, która tak uro­sła, że przypominała dawno uprawiane trawni­ki przy starych wiejskich dworach. Po obu stro­nach domu rosło sześć wyniosłych wiązów, któ­re tam były przed rozpoczęciem budowy i na­dawały otoczeniu wygląd dawnej siedziby przodków. Młode i stare gawrony witały prze­chodnia melodyjnym krakaniem.

Barnet zastał drzwi otwarte i wszedł do wnę­trza. Nie było tam ani jednego robotnika, prze­chadzał się więc od jednego nasłonecznionego okna do drugiego z poczuciem odosobnienia, które mogłoby być bardzo przyjemne, gdyby nie świadomość, że jego niemal ojcowska piecza nad Lucy Savile na nic się nie zdała z powodu jej samowoli. W pewnej chwili usłyszał kroki w przyległym pokoju i odwróciwszy oczy spo­strzegł pana Jonesa, architekta. Przyszedł obej­rzeć raz jeszcze budynek przed oddaniem go właścicielowi do użytku. Przeszli się razem po całym domu. Z wyjątkiem tapet wszystkie udoskonalenia tej epoki zostały już wprowa­dzone: dzwonki, wentylacja, samoobracające się ruszty, kraty przy kominkach, oszklone drzwi. Po skończonym przeglądzie, Jones zwró­cił uwagę Barneta na książkę leżącą na ławie, a zawierającą próbki tapet, które należało wy­brać. Zabierał się do wyjścia spiesząc na inne spotkanie, gdy Barnet go zapytał:

Czy nagrobek pani Downe już jest wy­kończony?

Właściwie tak, nareszcie — odrzekł ar­chitekt zawracając z powrotem i tonem pouf­nym dorzucił: — Miałem niekończące się kło­poty z tym nagrobkiem i, prawdę mówiąc, ogromnie się cieszę, że z tym wreszcie skończy­łem.

Barnet wyraził zdziwienie:

Sądziłem, że biedny Downe zrezygnował ze swych dziwacznych pomysłów; czyżby znów żądał ołtarza krytego dachem? Trzeba być wyrozumiałym dla biedaka.

Ależ nie, wcale nie powrócił do dawnych projektów, wprost przeciwnie — odparł po­spiesznie Jones. — Skreślał coś wciąż z każdego rysunku, tak że cała moja robota okazała się stratą czasu. W końcu nie zostało nic poza zwykłą płytą grobową, którą kamieniarz poło­żył w pół dnia.

Zwykła płyta grobowa? — zdziwił się Barnet.

Tak. Obstawałem jeszcze czas jakiś przy zrobieniu chociaż stopni, na co odpowiedział, że nie stać go na to.

No tak. Dzieci mu rosną i wydatki stają się coraz poważniejsze.

Zapewne — odpowiedział Jones i jakby uważając, że ta strona zagadnienia już go nie obchodzi, zwrócił ponownie uwagę Barneta na tapety i pożegnał się pospiesznie, aby zdążyć na następne spotkanie.

Zwykła płyta grobowa" — mruknął Barnet, który znowu pozostał sam ze swoimi myślami. Dumał nad tym przez chwilę, po czym zaczął przeglądać i wybierać próbki, gdy znowu usły­szał kroki chrzęszczące po żwirze i ktoś wszedł przez otwarte drzwi frontowe.

Barnet podszedł do drzwi, gdzie ujrzał swego służącego.

Już od jakiegoś czasu pana szukam — rzekł przybyły. — Ten list przyszedł pocztą, z tym że ma być natychmiast doręczony. A tu jest drugi, od pana Downe'a, który przychodził przed chwilą, żeby się z panem zobaczyć. — To mówiąc szukał drugiego listu po kieszeniach.

Barnet sięgnął po pierwszy, koperta miała czarną obwódkę i stempel londyński. Adres nie był napisany ręką jego żony ani żadnej z dobrze mu znanych osób; wszelkie domysły odpadły, gdy rzucił okiem na list donoszący w paru sło­wach, że pani Barnet umarła nagle poprzednie­go dnia w willi, którą wynajmowała pod Lon­dynem.

Barnet rozejrzał się powoli po pustym hallu, po nagich ścianach, po szeroko otwartych drzwiach. Wciągając szybko powietrze w płuca, ze spuszczonymi oczyma, wchodził na schody powoli, jakby nie był pewien ich wytrzyma­łości. Fakt niedawnej śmierci, a potem powrotu do życia jego żony całkowicie wyrugował z jego myśli ewentualność, że ona może umrzeć. Wy­szedłszy na podest, oparł się o balustradę i stał w zadumie, nie zdając sobie w najmniejszym stopniu sprawy, jak długo to trwało. Potem obrócił się do okna i wytężył wzrok w stronę domku widocznego gdzieś przy końcu drogi, domku, z którego Lucy wychodziła co rano ścieżką na przełaj do domu adwokata Downe'a. Z drżących warg wyszło tylko jedno, niedosły­szalne słowo: “Nareszcie!"

Po chwili, rzekłbyś mimo woli, padł na kola­na, szepcząc jakąś bezładną, dziękczynną modlitwę. Jego szlachetny postępek: doprowa­dzenie żony do życia, niezawodnie został wy­nagrodzony! Ale niemal zaraz po tym pier­wszym odruchu odczuł niepokój sumienia, szybko powstał z klęczek strzepując pył ze spodni i począł rozmyślać, co ma dalej robić.

Nie mógł wyruszyć do Londynu wcześniej niż za kilka godzin, a na przygotowanie się do dro­gi wystarczało pół godziny. Zeszedł machinal­nie na dół i powrócił do przeglądania próbek na tapety. Ich barwy wydały mu się teraz weselsze. Wszystko uległo zmianie — któż bo­wiem miał wprowadzić się do ścian, ozdobio­nych tymi tapetami? Barnet zastanawiał się, jak należy sobie tłumaczyć postępowanie Lucy, jej częste odwiedziny z dziećmi w tym domu, jej rumieńce, gdy do niego przemawiała, jej widoczne zainteresowanie jego osobą. Jakaż bowiem kobieta może na dłuższą metę nie za­interesować się mężczyzną, o którym wie, że jest jej całkowicie oddany? Nie, jeśli błagania do czegoś mogą doprowadzić, Lucy nie pojedzie do Indii. Poprzednio wybrane próbki tapet wy­dały mu się nieodpowiednie i zaczął je przeglą­dać na nowo.

Ledwo tę czynność rozpoczął, doszło go zza drzwi wejściowych głośne pochrząkiwanie, przeznaczone widocznie na zwrócenie uwagi, a także kroki, zmierzające ku tym drzwiom. Służący Barneta, o którym ten zapomniał wśród nawału myśli, czekał na jego rozkazy.

Przepraszam pana — odezwał się spoza drzwi — ale pan nie zabrał jeszcze listu pana Downe'a. On przyszedł zaraz po pana wyjściu, a że nie mógł czekać, więc coś napisał na pań­skim biurku.

Doręczony list nie miał czarnej obwódki, był to zwykły arkusik zapisany dobrze znanym pismem adwokata.


Drogi panie!

Może domyśli się pan wiadomości, której przyszedłem panu udzielić — oto Lucy Savile i ja bierzemy dziś rano ślub. Nie mówiłem o tym dotąd żadnemu z moich przyjaciół dla przyczyn, które z całą pewnością pan rozumie. Przyspie­szenie tej decyzji nastąpiło na skutek oświadczenia Lucy, że chce jechać do brata, do Indii. Uświadomiłem sobie wtedy, że nie potrafię bez niej żyć.

Będzie to zupełnie cichy ślub, niemniej życzę sobie bardzo, aby pan przybył do nas o godzinie dziesiątej i razem z nami pojechał do kościoła. Uzupełni to szczęście, jakiego doznam przy tej ceremonii, a sądzie, że i Lucy sprawi to przy­jemność. Przyszedłem z tą prośbą o tak wcze­snej porze chcąc pana jeszcze zastać w domu, widzę jednak, że wyprzedza mnie pan w ran­nym wstawaniu. Oddany


C. Downe


Czy mam czekać, proszę pana? — spytał służący po długiej chwili śmiertelnego milcze­nia.

Nie potrzeba, Wiliamie. Odpowiedzi nie będzie — odrzekł spokojnie Barnet.

Po odejściu służącego odczytał list po raz drugi. Pochyliwszy się odruchowo nad arku­szami tapet, które tak mozolnie dobierał, począł je starannie drzeć na połowy, na ćwiartki i wrzucać strzępy do pustego kominka. Po czym wyszedł z sieni, zamknął drzwi na klucz i przez chwilę stał nieruchomo przed domem. Zamiast wrócić do miasta skierował się w dół drogą por­tową i jakiś czas błądził w zamyśleniu nad brzegiem morza, w pobliżu miejsca, gdzie wy­ciągnięto na ląd zwłoki pani Downe.

Barnet miał w swej naturze nieograniczoną zdolność cierpienia i ta zawładnęła nim teraz niewątpliwie w całej pełni. Wypadki, które zwaliły się nań tego dnia w ciągu pół godziny, wykazywały w swym układzie szczególne wy­rafinowanie okrucieństwa, którym czasami sza­fuje kapryśne bóstwo zwane ślepym przypad­kiem. Siłę uniesienia, jakie ogarnęło Barneta w krótkich chwilach nadziei pomiędzy przeczy­taniem jednego i drugiego listu, potwierdził teraz ogrom jego rozpaczy. Gdyby jakiś bystry obserwator spojrzał mu teraz w twarz oświetlo­ną słońcem, zauważyłby na jego gładkim czole tworzącą się poprzeczną linię zmarszczki, której przedtem nie było, a która nie miała już nigdy zniknąć. W jego jasnoorzechowych oczach widać było ból; cierpienie zdawało się w nich łączyć z niebywałym zdziwieniem człowieka, którego coś zaskoczyło.

Dość dziwnie przedstawiały się również spra­wy mniejszej wagi, wplątane w obecne położe­nie Barneta, ale tym niewiele uwagi teraz po­święcał. Żywa dusza w mieście nie wiedziała jeszcze o śmierci jego żony, a ze względu na Downe'a nie należało tego rozgłaszać przed końcem dnia. Obecny zbieg okoliczności zesta­wiony z sytuacją, jaka się wytworzyła w dniu śmierci pani Downe, był tak szczególny, że wystarczyłby zupełnie na zatrucie wrażliwe­mu znajomemu jego szczęścia, gdyby się o tym dowiedział. Ponieważ jednak Barnet nie mógł przed upływem kilku godzin wyjechać do Londynu, dokąd przewieziono zwłoki jego żony (bo w tych czasach odległość od kolei wynosiła wiele mil), nie miał szczególnego powodu śpieszyć się. Podleganie impulsom wszelkiego rodzaju było cechą charakteru Barneta, gdy więc na dalekim zegarze wydzwoniła dziesiąta, nogi same poniosły go w stronę miasta, czuł bowiem, że musi działać, by ocknąć się z odrę­twienia. Minął stary domek Lucy Savile, swój nowy dom i stanął przed kościołem. Tu prze­szedł go widoczny dreszcz i ustały machinalne odruchy. Przed kościołem stało parę powozów i Barnet zdał sobie sprawę, że w tej chwili odbywa się ślub Downe'a z Lucy Savile.

Nagle ogarnęło go uczucie dumnej pewności siebie, przemożna chęć swobodnego zachowania się w obliczu ponurego faktu; minął furtkę po­zornie bez wysiłku i przeszedłszy brukowanym chodnikiem do kościoła przystanął na chwilę w bocznej nawie. Grono ludzi zgromadziło się pod drzwiami zakrystii, Barnet przesunął się mimo nich i wszedł do wnętrza. Tam ujrzał ich oboje składających z przeję­ciem swoje podpisy. Widząc, że Downe kończy już tę czynność, Barnet na parę sekund odwró­cił twarz, nieco jeszcze zmienioną, a gdy po chwili stanęli naprzeciwko siebie, był już zu­pełnie spokojny i uśmiechnięty. Takie zwycięstwo nad samym sobą powinno było zasłużyć na pamięć współmieszkańców rodzinnego mia­steczka. Przywitał się z Downe'em serdecznie, składając mu życzenia.

Barnet spodziewał się widać, że w twarzy Lucy dostrzeże jakiś cień poczucia winy, ale nie. Poza rumieńcami i wzruszeniem, które można było przypisać odbytej ceremonii, nie było w jej zachowaniu nic, co by zdradzało rozterkę duchową; jej szarobrązowe oczy mia­ły dobrze mu znane wejrzenie, w którym przebijały rozum i prawość, nie zatrącająca nigdy o nieczułość. Lucy i on uścisnęli sobie ręce, a Downe powiedział serdecznie:

Tak chciałem, aby pan wcześniej przybył. Umyślnie zachodziłem do pana, by pana zapro­sić. Ale teraz wróci pan z nami.

Nie, nie — odparł Barnet. — Zupełnie nie byłem na to przygotowany, więc powiedzia­łem sobie, że przyjdę tylko rzucić na was okiem, bo nie zdążyłbym wrócić do domu i przebrać się. Postoję sobie na uboczu, by widzieć was wychodzących i sprawdzić na sobie, jako na jednym z widzów, wrażenie, jakie swym widokiem sprawiacie.

Na to roześmiała się Lucy, roześmiał się jej mąż, a także Barnet, który zaraz się wycofał. Skromny orszak posuwał się wzdłuż nawy do przedsionka, jedwabna sukienka Lucy zaszele­ściła zawadzając o płaskorzeźby zdobiące podstawę starożytnej chrzcielnicy, a córeczki Downe'a rozglądały się okrągłymi oczkami, prze­jęte nową sytuacją, jaka wytworzyła się dla nich i dla ich nauczycielki, a zarazem przyja­ciółki.

A więc Downe zdołał pocieszyć się po stracie Emilii, od śmierci której upłynął jeden rok, dwa tygodnie i trzy dni.

Gdy oba powoziki odjechały i widzowie się rozproszyli, Barnet wyszedł z kościoła na słońce. Nie starał się już utrzymać nienagannej postawy, krok jego stał się nierówny, niepew­ny, niemal chwiejny, a lekkie zmiany w za­barwieniu twarzy zdawały się być odbiciem jakiegoś wewnętrznego płomienia. Gdy wcho­dził na cmentarz, twarz jego stała się blada jak letnie obłoki, odczuł wielką trudność w chodze­niu i usiadł na najbliższym kamieniu grobo­wym, podpierając ręką głowę.

Grabarz pracujący w pobliżu nad wypełnia­niem mogiły, której nie miał czasu poprzednie­go wieczora zasypać, obserwował Barneta. W pewnej chwili podszedł do niego i poznając go zapytał:

Może odprowadzić pana do domu?

Nie, dziękuję — odpowiedział Barnet wstając z miejsca. Grabarz powrócił do swojej roboty, a Barnet poszedł za nim, przez chwilę mu się przypatrywał, po czym z nim razem za­czął ugniatać ziemię.

Grabarzowi wydawało się to nieco dziwne, ale nie wypowiedział żadnej uwagi. Gdy grób został wypełniony, Barnet stanął nagle nieru­chomo, z wzrokiem utkwionym w dal, i odszedł zdecydowanym krokiem, znikając za furtką cmentarną. Grabarz wsparł się na łopacie i pa­trzył za odchodzącym, po czym zabrał się do sypania kopca na mogile.

W ciągu tych kilku minut, kiedy ugniatał zie­mię nad zmarłym człowiekiem, Barnet powziął pewien plan, a na czym ów plan polegał, tego współmieszkańcy miasteczka nie mieli się przez długi czas dowiedzieć. Powrócił do domu, napi­sał kilka urzędowych listów, wezwał swego adwokata (starszego pana z tej samej miejsco­wości, który był dawniej radcą prawnym jego ojca), wieczorem zaś zabrał się do przeglądania korespondencji i dokumentów będących w jego posiadaniu. Koło godziny jedenastej, gdy stos papierów rzuconych do kominka doszedł do nieprawdopodobnych rozmiarów, Barnet zaczął je palić. Czynność ta, wobec ilości paliwa, oka­zała się mozolniejsza, niż przypuszczał, i wiele godzin nocy upłynęło, zanim roboty dokończył. Nazajutrz rano Barnet wyjechał do Londynu pozostawiwszy list do Downe'a, w którym do­nosił mu o nagłej śmierci pani Barnet i o tym, że jedzie na pogrzeb; potem jednak upłynęło trzykrotnie tyle czasu, ile było potrzeba na tę podróż, a Barneta nikt nie zobaczył ani na uli­cach, po których zwykł chodzić, ani w starym jego domu, ani w nowym. Wyjechał widać na dobre, a nikt nie wiedział dokąd.

Wkrótce dowiedziano się, dał pełnomoc­nictwo swemu adwokatowi na rozporządzenie się całym majątkiem ruchomym i nierucho­mym, jaki w mieście posiadał, i na wpłace­nie sum uzyskanych ze sprzedaży do jednego z wielkich banków londyńskich na rachunek jakiejś nieznajomej osoby. Niektórzy sądzili, że tą nieznaną osobą jest on sam pod przybra­nym nazwiskiem, ale mało kto wiedział — jeśli ktokolwiek wiedział — jak było naprawdę. Wytworna nowa rezydencja została także sprzedana, nabywcą zaś był nie kto inny jak Downe. Temu ostatniemu powodziło się coraz lepiej, a rodzina, powiększona o młodą żonę, wymagała przestronniejszej siedziby niż do­tychczasowe mieszkanie przy ciasnej uliczce. Dawny dom Barneta zakupiło Kuratorium Kongregacji Miejscowych Baptystów. Stary, powleczony patyną lat budynek został zburzo­ny, a na jego miejscu zbudowano kaplicę. Za­nim wydzwoniła ostatnia godzina tego pamięt­nego dla Barneta roku, wszelki ślad po nim za­ginął w obrębie rodzinnego miasta, zatarła się nawet pamięć nazwiska, które przez przeszło dwieście lat stanowiło pulsującą siłę w Port-Bredy.


IX


Dwadzieścia jeden lat i sześć mie­sięcy nie przechodzą bez pozostawienia śladu nawet na twardym kamieniu albo na mosiądzu, dla rodzaju ludzkiego taki okres czasu oznacza ni mniej ni więcej tylko przeobrażenie. W ro­dzinnym mieście Barneta żwawe dzieci o iście kauczukowych kościach wyrosły na statecz­nych mężczyzn i godne kobiety. Mężczyźni i kobiety zaczęli chylić się ku starości, pomar­szczyli się, zesztywnieli, zasuszyli, a każda kla­sa społeczna składała co rok swój haracz pobli­skiemu cmentarzowi. W dziedzinie nieorga­nicznej największą zmianą było doprowadzenie kolei do Port-Bredy; była to odnoga łącząca miasteczko ze stacją węzłową odległą o kilka­naście mil. Dawny dom Barneta przy portowej drodze, oślepiający niegdyś nowością, nabrał teraz szacownej patyny; obrośnięty był bluszczem, dzikim winem, mchem, naznaczony plamami wilgoci, wykazywał też pewne uszko­dzenia, jakie się zwykle widzi na starszych do­mach. Jego architektura, zadziwiająca niegdyś swą pomysłowością i oryginalnym stylem, stała się staromodna nie uzyskawszy jeszcze dosto­jeństwa staroświeckiej budowy. Drzewa wzdłuż portowej drogi rozrosły się wszerz, niektóre znikły pod zębami piły; kościołowi zaś zrobiono taką przysługę że po odrestaurowaniu przez jakiegoś architekta-facecjonistę stał się dziwo­lągiem, którego prawie nie mogli poznać wier­ni, gorąco przywiązani do dawnej świątyni.

Przez wszystkie te lata Barnet nie pokazywał się w gnieździe ojców i nikt nic o nim nie słyszał.

Pewnego wieczora po jarmarku kilku farme­rów i mleczarzy w sile wieku zgromadziło się przy bufecie hotelu “Pod Czarnym Bykiem" wymieniając między sobą uwagi i z rzadka za­gadując do dwóch kobiet usługujących za kon­tuarem pokrytym cynową blachą. Te ostatnie, krzątając się z rzekomo napiętą uwagą, w krót­kich przerwach wzdychały lub dzieliły się spostrzeżeniami z dziedziny bardziej je intere­sującej niż życzenia obecnych gości.

Dzień jest krótszy — zauważył jeden z mleczarzy dostrzegając zapalacza lamp idące­go ulicą. Farmerzy przytaknęli w milczeniu słusznej uwadze, a jedna z kelnerek, widząc, że nikt się nie odzywa, wycedziła męczeńskim tonem: “Ach, tak."

W dni jarmarczne trzeba będzie zapalać latarki, zanim się wyruszy do domu.

Prawda — potwierdził jego sąsiad bez­myślnie.

A potem już tak będzie całą zimą, bez zmian.

Reszta towarzystwa nie była skłonna do podtrzymywania rozmowy. Kelnerka znów we­stchnęła i podniosła z kontuaru rękę, by naj­mniejszą powierzchnią małego palca potrzeć najmniejszą powierzchnię twarzy. Spojrzawszy w stronę drzwi rzekła po chwili:

Zdaje się, że to dyliżans ze stacji pod­jeżdża.

Oczy mleczarzy i farmerów zwróciły się na szklane drzwi dzielące sień od zajazdu. Rzeczy­wiście zatrzymał się tam dyliżans. Słychać było łoskot ściąganego bagażu, po czym do hallu wkroczył nieznajomy mężczyzna a za nim odźwierny dźwigający skórzaną walizę, którą złożył na ławie.

Nieznajomy był człowiekiem w starszym wieku, o popielatobiałych kędzierzawych wło­sach i głębokich zmarszczkach zarysowanych od oczu ku skroniom; jego cera koloru terakoty musiała stykać się długo z żarem tropikalnego słońca, co przy jasnej barwie włosów stanowiło kontrast przywodzący na myśl spiekotą i mróz jednocześnie. Szedł krokiem miarowym i spo­kojnym, jakby chciał uniknąć zakłócenia umy­słowej równowagi. Jeśli mu coś ciążyło na ser­cu, musiał do tego ciężaru dawno przywyknąć, bo nie przeszkadzało mu to już widać w co­dziennym życiu.

Zatrzymał się na środku izby wpatrując się niepewnym wzrokiem w kelnerki, a po chwili zastanowienia zamówił sobie pokój w hotelu. Czekając, aż się służba zakrzątnie, rozglądał się po hallu z ciekawością, lecz w zupełnym milczeniu. Poproszony na górę, znikł na schodach, wyprzedziła go pokojówka ze świecą, a za nim szedł chłopak z walizą. Nikt nie poznał niezna­jomego przybysza.

W kwadrans później, gdy farmerzy i mlecza­rze odjechali już do swych wiejskich zagród, zeszedł na dół, wypił szklankę wina zagryzane­go sucharkiem i powędrował na miasto. W os­tatnich latach przybyło tu tyle rzęsiście oświe­tlonych okien sklepowych, że w ich blasku każ­dy stragan, wóz czy taczka, każdy przechodzień, dobrze czy źle ubrany, przyciągał oczy, nadając ulicy wesoły wygląd. Przybysz zdawał się najbardziej interesować nazwiskami na szyl­dach i tabliczkach widniejących nad drzwiami sklepów; te nazwiska, o ile je mógł odczytać, różniły się nieprzyjemnie od tych, które dwa­dzieścia jeden lat temu wyryły mu się w pa­mięci.

Podróżny szedł przed siebie, dopóki nie do­szedł do księgarni. Przez oszklone drzwi zajrzał do jej wnętrza. Za ladą stał młody człowiek o rumianej twarzy, poza tym w sklepie nie było nikogo. Białowłosy pan wszedł i poprosił o po­zwolenie przejrzenia czasopism za opłatą. Wsparty łokciem o ladę przerzucał kartki, ale widać było, że nie czyta. W końcu odezwał się:

Czy stary pan Watkins żyje? — Głos miał jak na swój wiek dziwnie młodzieńczy.

Mój ojciec umarł, proszę pana — odrzekł młodzieniec.

Ach, jakże mi przykro — ciągnął niezna­jomy. — Tyle lat minęło, odkąd byłem w tym mieście po raz ostatni, że powinienem się był tego spodziewać. — Po krótkim milczeniu mó­wił dalej: — A czy firma Barnet, Browse i Spół­ka jeszcze istnieje? Handlowała dawniej na wielką skalę lnem i szpagatem.

Firma istnieje, ale bez nazwiska Barnet Musiało to być jakieś fikcyjne nazwisko, ja przynajmniej o żadnych żyjących Barnetach nie słyszałem. Teraz firma nazywa się Browse i Spółka.

— A pan Andrew Jones, architekt, czy jesz­cze pracuje w swym zawodzie?

Umarł, proszę pana.

— A wikary od Panny Marii, pan Melrose?

Umarł przed wielu laty.

Mój Boże! — nieznajomy umilkł na dłuż­szą chwilę, po czym odchrząknął i zapytał: — Nie wie pan, czy pan Downe, adwokat, jeszcze praktykuje?

Nie, proszę pana. I on umarł, będzie już siedem lat temu.

Nastało jeszcze dłuższe milczenie. Bystry obserwator zauważyłby, że arkusz papieru w ręku nieznajomego poczyna wyraźnie drżeć. Białowłosy pan widocznie sam to spostrzegł, bo położył arkusz na ladzie.

A pani Downe żyje? — zapytał, po czym usta mu się zacisnęły i spuścił oczy.

Tak, pani Downe żyje i dobrze się miewa. Mieszka tam gdzie dawniej.

— Na East-Street?

O nie, w “Château Ringdale". Zdaje się, że ten dom jest w posiadaniu rodziny od paru pokoleń.

Mieszka zapewne z dziećmi?

Nie. Nie miała swoich dzieci. Było tam kilka panien, o ile wiem, z pierwszego małżeń­stwa pana Downe'a. Ale one są zamężne i mie­szkają w innych dzielnicach miasta. Pani Dow­ne mieszka sama.

Zupełnie sama?

Tak, proszę pana, zupełnie sama.

Nowo przybyły podróżny powrócił do hotelu na obiad, przebrał się nieco i podgolił brodę na wzór mody sprzed dwudziestu lat, kiedy sam był jeszcze interesującym młodym człowie­kiem, po czym znowu wyszedł kierując się ku portowej drodze. Gdy dochodził do punktu, gdzie chodnik się urywał i zabudowania po­częły rzednąć, ujrzał przed sobą zgarbioną, nie ogoloną postać, którą można było na pierwszy rzut oka wziąć za, typowego włóczęgę; w świetle gazowej latarni powierzchnia jego ramion po­łyskiwała brudnym tłuszczem. Obaj przechod­nie obejrzeli się za sobą, a ten, co wyglądał na włóczęgę, stanął jak wryty.

Boże święty! To pan Barnet! Ależ oczy­wiście, że pan Barnet!

— Tak, a pan jest doktorem Charlsonem?

Tak. Pan się dziwi memu wyglądowi. Losy nie obeszły się ze mną zbyt łaskawie. Ale, ale... tych pięćdziesięciu funtów nigdy panu nie zwróciłem, prawda? Nie byłem jednak niewdzięcznikiem! — tu zgarbiony człowiek z emfazą klasnął w dłonie. — Dałem panu spo­sobność, panie Barnet, którą wielu ludzi przy­jęłoby jako całkowitą spłatę długu, sposobność ożenienia się z pańską Lucy. Bo w oczach świa­ta pańska żona była topielicą, no nie?

Na miłość boską, nie mówmy o tym!

Dobrze, dobrze. Może nie był to właściwy sposób okazania wdzięczności. Niemniej przy­dałby się staremu znajomemu jakiś łyczek wódki. A ona jest znowu wolna, jeśli pan chce wiedzieć i jeśli panu na tym zależy. Cha! cha! cha! — Przy ostatnich słowach wypchnął języ­kiem policzek i zmrużył oko po swojemu.

Wiem wszystko — odparł pospiesznie Barnet i wciskając w rękę budzącego litość nę­dzarza jakiś datek odszedł szybkim krokiem i wkrótce znalazł się za miastem.

Wyszedłszy na drogę portową stanął przed podjazdem dobrze znanego sobie domu. Był on tak zaszyty między drzewa i krzewy, zasadzone po jego ukończeniu, że trudno było rozpoznać miejsce, niegdyś wybrane na budowę, które wtedy było nagim zboczem.

Barnet otworzył furtkę i zamknął ją bezsze­lestnie, potem cichym krokiem okrążył półkole podjazdu nie zmienione od czasu, kiedy je sam nakreślał, a działo się to tego ranka, kiedy Lucy Savile przybiegła ku niemu, by podzięko­wać mu za posadę przy dzieciach Downe'a. Wybujałość drzew i krzewów dająca się za­uważyć na każdym kroku przeszła wszelkie oczekiwania Barneta; cieniste pergole tworzyły sklepione tunele osłaniające przed słońcem czy księżycem, a ze ścian domu, aż spod okien pierwszego piętra zwisały brodate pnącze.

Barnet ociągał się przez kilka minut, space­rując w mroku ogrodu, po czym zadzwonił do drzwi. Służącemu, który mu otworzył, zaanon­sował się jako “stary przyjaciel pani Downe".

Sień była słabo oświetlona przykręconym płomykiem gazu, co wskazywało, że goście rzadko tu zaglądali. Wyczuwało się tu jakąś stagnację, jakby wyczekiwanie. Czyżby czeka­no na niego? Spoglądając na ścianki przepierze­nia, przypomniał sobie, jak niegdyś sondował laską ich świeżą zaprawę; obecnie miały na so­bie brunatną patynę, zaś drewniane ozdoby na klatce schodowej, lśniące w owym czasie bladożółtą barwą, przybrały teraz kolor wina.

Pod nieobecność służącego, zza przymknię­tych drzwi salonu dochodził przyciszony dialog:

Nie wymienił nazwiska?

Powiedział tylko, że jest starym przyja­cielem.

Jak on wygląda?

Poważny dżentelmen, z białymi włosami.

Głos osoby pytającej zdawał się głęboko po­ruszać poważnego dżentelmena. Po krótkiej przerwie usłyszał jeszcze:

Dobrze, prosić.

I przybysz znalazł się oko w oko z tą Lucy, która niegdyś zwała się Lucy Savile. Zaokrąg­lone policzki młodego dziewczęcia sprzed dwu­dziestu lat zapadły się zatrważająco; ciemno­brązowe włosy pokryły się siwizną jak wrzos porannym szronem. Przedziałek na środku gło­wy, który dawniej tworzył nikłą białą linijkę ocienioną z dwóch stron, rozszerzył się teraz, lecz włosów wystarczało jeszcze na suty węzeł z tyłu głowy, a parę loków przeplatanych srebrnymi nitkami czyniło estetyczne wrażenie. W oczach jej dokonała się tylko jedna zmia­na — nabrały surowego wyrazu, którego nie było w łagodnym, rzetelnym wejrzeniu dawnej Lucy. Mimo to zachowała dziewczęcy wygląd, wygląd dziewczyny, której los narzucił nie-zasłużenie ciężar czterdziestu pięciu lat, podczas gdy powinna była zatrzymać się na dwudziestu.

Lucy, nie poznajesz mnie? — rzekł, gdy służący zamknął za sobą drzwi.

Poznałam pana od pierwszej chwili! — odpowiedziała wesoło. — Nie wiem, dlaczego wierzyłam zawsze, że pan kiedyś wróci do sta­rych kątów. Podała mu rękę i usiedli obok siebie.

Opowiadano, że pan nie żyje — mówiła Lucy — ale nigdy w to nie wierzyłam. Dowie­dzielibyśmy się o tym, gdyby tak było.

Jakże dużo czasu upłynęło od naszego ostatniego spotkania.

Tak, a ileż rzeczy pan widział przez te lata włóczęgi, podczas gdy ja się nie ruszałam z tej cichej mieściny! — Twarz jej spoważnia­ła. — Pan wie, że mój mąż nie żyje od wielu lat? Jestem teraz starą, samotną kobietą w po­równaniu z tym, czym byłam, jakkolwiek córki pana Downe'a, już zamężne, starają się umilić mi życie.

Ja także jestem starym samotnym czło­wiekiem i byłem nim przez całe te dwadzieścia lat.

Gdzież pan przebywał? I dlaczego pan tak tajemniczo wyjechał?

Przebywałem trochę w Ameryce, trochę w Australii, przez jakiś czas w Indiach i na Przylądku Dobrej Nadziei; włóczyłem się wszę­dzie, nie popasając nigdzie dłużej, o ile sobie przypominam, a jednak przeleciało przeszło dwadzieścia lat. Kiedy człowiek dochodzi do mojego wieku, parę lat przebiega jak jeden rok! Na drugie pani zapytanie, dlaczego wyjechałem tak tajemniczo, nie potrzebuję chyba od­powiadać. Pani musiała chyba odgadnąć przy­czynę.

Nie, niczego nie odgadłam, ani ja, ani Ka­rol — odpowiedziała z prostotą — i o ile wiem, nikt nie domyślał się przyczyny.

Nie może być! Niech się więc pani zasta­nowi raz jeszcze i spojrzy mi w oczy, i powie, że się pani dalej niczego nie domyśla.

Chyba nie przeze mnie? — powiedziała i zamilkła zdumiona. Barnet skinął głową i uśmiechnął się raz jeszcze, ale jego uśmiech był smutniejszy od jej uśmiechu.

Dlatego, że wyszłam za Karola?

Tak, tylko dlatego, że pani wyszła za Ka­rola w tym samym dniu, w którym odzyskałem wolność i miałem prawo prosić o pani rękę. Moja żona umarła na dwadzieścia cztery godzi­ny przed waszym ślubem. Daty wyjazdu nie mogłem odwlec ze względu na jej pogrzeb, a raz wyjechawszy, wiedziałem, że nie mam do czego wracać, i odpowiednio uregulowałem swoje sprawy.

Jej twarz przybrała wyraz pewnego zasta­nowienia, objęła go wzrokiem, w którym ma­lowało się żywe zainteresowanie.

Nigdy mi to nie przyszło do głowy — rzekła. — Wiedziałam, oczywiście, że pan w swoim czasie miał jakąś gorętszą sympatię dla mnie, ale sądziłam, że to przeszło. Zresztą zawsze mi się zdawało, że pańska żona jeszcze żyła wtedy, kiedy ja brałam ślub. Jakaż ja by­łam tępa! Ale pan wypije ze mną herbatę, prawda? Odkąd mój mąż nie żyje, nie jadam nigdy gorącej kolacji, poprzestaję na lekkiej wieczerzy o tej porze. Zechce pan dotrzymać mi towarzystwa, prawda?

Podróżny chętnie się zgodził i wniesiono herbatę. Zasiedli przy stoliku i gawędzili bez­trosko, nie oglądając się na godzinę. Teraz dopiero Barnet rozejrzał się swobodnie po po­koju i powiedział:

Wszystko to samo, a jakże się zmieniło! Gdy byłem tu po raz ostatni, w miejscu, gdzie stoi fortepian, leżała deska na kozłach, a na niej próbki tapet. Przerzucałem te próbki. Nagle w drzwiach stanął mój służący i wręczył mi list. To Downe zawiadamiał mnie, że dziś bierze ślub z panią. Nie wybierałem dalej ta­pet, podarłem je wszystkie i wybiegłem z do­mu. Nie przekroczyłem jego progów aż do tej chwili.

— Ach, teraz rozumiem wszystko — wy­szeptała.

Powstali oboje od stołu i podeszli do komin­ka. Lucy wsparła się o gzyms nad kominkiem, który był na poziomie jej ramienia, on zaś po­łożył rękę na gzymsie, tuż obok.

Lucy — rzekł — lepiej późno niż nigdy. Czy zgodzisz się zostać moją żoną?

Cofnęła się, a jej zaskoczenie wywołało je­szcze większe zaskoczenie u Barneta, który nie rozumiał, dlaczego ją to tak zdumiało. Trudno było uwierzyć, żeby ona nie domyśliła się prawdy, a rozum i spostrzegawczość wskazy­wały wyraźnie, że nie gra komedii.

Pan mnie zupełnie zaskoczył tym pytaniem! — odpowiedziała z wymuszonym śmie­chem dowodzącym zaniepokojenia. Po raz pierwszy zdradziła jakieś zakłopotanie. Dodała pospiesznie:

Za nic w świecie nie wyszłabym za pana.

— Po tym wszystkim! Dlaczego?

Bo jak by to powiedzieć, ale chyba mogę to powiedzieć, gdyby mi przyszło na myśl po­wtórnie wyjść za mąż, wybrałabym pana spo­śród wszystkich ludzi, jakich kiedykolwiek znałam. Ale mnie się nic podobnego nie śni, po prostu nie przyszło mi to nigdy do głowy. Nie mam najmniejszego zamiaru wychodzić po raz drugi za mąż.

Gdy jednak chodzi o mnie, czy nie mo­głaby pani cokolwiek ustąpić ze swych zasad?

Drogi panie — odpowiedziała z lekkim, niespokojnym śmiechem — dla pana uczyniła­bym więcej niż dla kogokolwiek na świecie, ale pan nawet nie wie, czego pan żąda. To rzecz niemożliwa, nie powiem oczywiście, że śmiesz­na, bo widzę, że pan to mówi poważnie, a po­waga nie jest dla mnie nigdy śmieszna.

Tak — rzekł Barnet z wolna, puszczając jej rękę, którą ujął w momencie oświadczyn — mówiłem poważnie. Prawda, że decyzja, jaką powziąłem przed dwoma miesiącami na Przy­lądku Dobrej Nadziei, była raczej nagła i, jak widzę, nie dość przemyślana. Niemniej z całą powagą powtarzam moją prośbę.

A ja odmawiam. Z największą serdeczno­ścią, z najlepszymi uczuciami muszę oświad­czyć, że nie chcę powtórnie wyjść za mąż.

No, nic się złego nie stało — rzekł z tym zrezygnowanym a serdecznym humorem, jaki się u niego przejawiał dawniej w trudnych okolicznościach życia. — Jeśli pani mnie nie chce, muszę się z tym pogodzić. — To mówiąc, spojrzał na zegar. — Czy pani zauważyła, jak jest późno? Musiałem być bardzo pochłonięty rozmową!

Odprowadziła go do hallu, pomogła włożyć płaszcz i sama podeszła z nim do drzwi wejścio­wych.

— Dobranoc — rzekł Barnet już na progu, stojąc w pełnym świetle lampy. — Mam na­dzieję, że nie obraziłem pani.

Oczywiście, że nie. A ja pana?

Zastanowię się jeszcze nad tym — od­rzekł żartobliwie. — Dobranoc!

Odprowadziła go wzrokiem do furtki, a gdy ucichły jego kroki na drodze, cicho zamknęła za sobą drzwi. Powróciwszy do pokoju skromna wdowa zapadła w głęboką zadumę i z bardzo nisko spuszczonymi oczyma rozważała słowa swego gościa. Pełne uprzejmości opanowanie, wykazane przez Barneta po doznanym ciosie jej odmowy, uczyniło na niej ogromne wra­żenie. Mimo że ta odmowa pozbawiła sensu długi okres próby, jaki Barnet sobie narzu­cił, nie okazał gniewu i przyjął tak filozoficznie jej słowa, jakby nie zasługiwał na lepsze. To była postawa dżentelmena, więcej niż dżentel­mena, ta postawa zawierała w sobie bohater­stwo i wielkość. Im dłużej trwało jej rozmyśla­nie, tym większe budziły się w niej wątpliwo­ści, czy słusznie postąpiła odtrącając go tak nieodwołalnie. Udała się do swej sypialni mocno niezadowolona z siebie. Przeglądając się w zwierciadle, doszła do wniosku, że nie­wiele pozostało z jej dawnych wdzięków, wy­znanie Barneta nie było hołdem impulsywnej natury, złożonym jej oczom i policzkom, dowo­dziło więc głębokiego, niezachwianego uczucia, które zasługiwało na serdeczniejszą ocenę. Ku swej radości przypomniała sobie, że Barnet zatrzymał się w hotelu “Pod Czarnym By­kiem", o czym wspomniał w rozmowie. Jeśli więc wrodzona delikatność powstrzyma go od odwiedzin nazajutrz lub pojutrze, będzie mo­gła posłać mu w liście kilka serdecznych słów. Nie zamierzała bynajmniej od razu zmieniać swej decyzji, postanowiła jednak pozwolić sobie na rozważenie sprawy od nowa, jak na szlachetną kobietę przystało.

Nadszedł i przeminął następny dzień, ale Barnet się nie zjawił. Za każdym dzwonkiem młodzieńczy rumieniec wypływał na policzki Lucy, a w towarzystwie innych ludzi zdradzała roztargnienie. Wieczorem chodziła po pokojach tam i z powrotem, nie wiedząc, co z sobą zrobić. Życie wydawało się czymś zasadniczo innym niż przed dwudziestu czterema godzinami!

Wymykający się kontroli, dręczący senty­ment przeobrażał się w określoną nadzieję; zanim zegar wybił dziesiątą, Lucy była już tak świadoma tego uczucia, że niejako stała się symbolicznym jego uosobieniem. Krótko mó­wiąc, jej zainteresowanie osobą Barneta, przy­pominające dawne młodzieńcze lata, doprowa­dziło ją teraz do zadania kłamu swym wczo­rajszym słowom i przerodziło się w jawną tęsknotę.

Nazajutrz wyszła wczesnym rankiem z domu w nadziei, że go spotka na ulicy. Piękno przy­gody pochłonęło ją całą, szła przez miasto na pola, z pól na wybrzeże, nie zdając sobie sprawy z odległości, aż zmęczenie ścięło ją nóg. Barneta nie było nigdzie. Wieczorem zdobyła się na krok w tych okolicznościach uzasadniony: przesłała mu do hotelu liścik zapraszający go na herbatę, punktualnie na godzinę szóstą. Podpisała się “Lucy"

Po kwadransie posłaniec powrócił z wiado­mością, że pan Barnet opuścił hotel wczesnym rankiem poprzedniego dnia, mówiąc, że praw­dopodobnie powróci w ciągu tygodnia.

Pani Downe kazała odnieść list do hotelu z poleceniem, aby mu był doręczony natych­miast po przyjeździe. Ani nazajutrz, ani na trzeci dzień nie było wiadomości z hotelu. Lucy spędziła dwie bezsenne noce, w czasie których spała może pół godziny.

W sobotę, odsuwając na bok wszelkie wzglę­dy, poszła sama do gospody “Pod Czarnym By­kiem" i dokładnie przepytała służbę. Pan Bar­net wspomniał wprawdzie, że może powróci w czwartek albo w piątek, ale nie kazał rezer­wować dla siebie pokoju, o ile sam nie da znać o przyjeździe. Adresu nie zostawił.

Lucy ze smutkiem wycofała swój list i postanowiła czekać.

Czekała długie lata, ale Barnet nie wrócił już nigdy.


Kwiecień, 1880


Przełożyła Jadwiga Korniłowiczowa


1 Dobroć serca (fr.)


Wyszukiwarka