Devi Maitreyi MIRCEA KIK

Devi Maitreyi

MIRCEA



Pierwszy września 1972 roku. Dzień moich urodzin. To wy, moje drogie przyjaciółki Parwati i Gautami, urządziłyście mi przyjęcie urodzinowe, lecz nie wiedziałyście, że wtedy, właśnie tego wieczoru, pośród muzyki, rozmów i śmiechu rozbrzmie­wających w pokoju, raz po raz byłam nieobecna duchem. Strumień czasu w moim umyśle wzburzył się, musnął mnie i zabrał ze sobą; nie ku przyszłości jednak, lecz w daleką prze­szłość.

Minęła północ. Jest już chyba druga w nocy. Stoję samotnie na werandzie. Z tego miejsca nie widać całego nieba. Połowa gwiazdozbioru Wielkiej Niedźwiedzicy spogląda na mnie niby wiekuiste pytanie. Pytania, pytania, pytania. Dlaczego to właś­nie pytanie wróciło dziś do mnie po tylu długich latach? Zasta­nawiam się czasem, dlaczego w moim życiu zdarzyło się coś, co było całkiem niepotrzebne. Widzę też teraz, że nie miało to ani początku, ani końca.

Na niebie lśnią jasno gwiazdy, świadkowie niezliczonych cierpień niezliczonych istnień ludzkich. Niebo przyciąga całą moją egzystencję; jakby mnie tu nie było, a jednak jestem. Czy mogę stąd dokądś odejść? To przecież jest znany mi świat. W sypialni śpi spokojnie mój mąż. Ileż ma do mnie zaufania! Nie zna mnie dobrze, lecz darzy głębokim uczuciem i pokłada we mnie wiarę. Jestem dla niego wszystkim; cały jego świat kręci się wokół mnie. I choć czuje zapewne, że ja nie mogę tego samego powiedzieć o nim, nie ma do mnie żalu. Ja też niczego nie żałuję. Pod wieloma względami jestem całkowicie zadowo­lona z życia.

Wydaje mi się, że dałam światu wszystko, co mogłam. Myślę, że poznałam majestat najwyższej miłości połączonej z szacun­

kiem i nabożnym uwielbieniem. Znalazłam też pełnię i sens życia w poświęceniu dla mojego Guru.1 Dlaczego więc od wczoraj moje życie tak się zmieniło? Co za straszliwe rozgory­czenie - niczym zasłona z gorących piasków Sahary - spowiło mój zielony, żyzny i piękny świat? Wiem, że za tą zasłoną wszystko jest tak, jak było. Wciąż istnieję - jak dawniej - w podświadomości mojego śpiącego męża, a mój wnuczek, który teraz na piętrze przytula się we śnie do swoich rodziców, zbiegnie jutro rano po schodach i - jak zwykle - obejmie mnie swoimi delikatnymi, malutkimi rączkami. Mój świat jest nadal subtelny, żywy, zielony. Dlaczego więc mam wrażenie, że napływa nań roztopiona lawa? Czuję na twarzy gorący powiew powietrza. Nie, nie, to nie jest lawa, to może być roztopione złoto. Wiem, że nie chcę tego zawrócić, gdyż jest w tym radość; radość, która ma swoją cenę. Przypominają mi się słowa wier­sza: „Nawet w pożarze nie wszystko obraca się w popiół, pozo­staje coś, co nie ulega spaleniu.” I to są właśnie te szczątki, które uszły pożodze.

Dlaczego jednak od dwóch dni cierpię tak okrutne męki i ka­tusze? Co to jest? - zapytuję siebie. Czy są to owe tajemnicze tęsknoty, które Kalidasa2 opisuje w dramacie Śakuntaldl

Człowiek szczęśliwy, gdy piękno widzi Lub kiedy słyszy słodkie śpiewanie,

Tęsknotą wzbiera i w swojej duszy Z minionych wcieleń uczucie budzi Głęboko tkwiącej dawnej przyjaźni.

Ale tu nie chodzi przecież o poprzednie wcielenie. To zda­rzyło się niedawno, zaledwie czterdzieści dwa lata temu. Cofam się tylko o czterdzieści dwa lata. Może dla nas, ludzi, jest to długi okres, lecz cóż on znaczy wobec Wieczności?

Czas nie jest nigdzie umiejscowiony. Nie ma nic przed nim, za nim i po jego bokach. Czas nie wschodzi ani nie zachodzi. Tylko z mojego powodu, po to, by mnie wyrazić, nie mająca

r 11/ i i i I fi i'

początku ani końca Wieczność podzieliła się i zakreśliła gra­nice. Nagle obaliła linię dzielącą dzień dzisiejszy od wydarzeń sprzed czterdziestu dwóch lat. Wkroczyłam w Wieczność. Nie ma nic przede mną ani za mną. Jedną nogą stoję mocno w roku 1972, a drugą w 1930.

Cala ta historia zaczęła się rankiem pierwszego września 1972 roku. Dzień wcześniej zatelefonował do mnie Gopal, mój przy­jaciel z dzieciństwa.

I Amryto, czy pamiętasz Euclida?

I Tak, trochę I zawahałam się z odpowiedzią. I Dlaczego pytasz?

i Przyjechał jego znajomy, rodak. Euclid był studentem two­jego ojca, ale ponieważ ojciec nie żyje, chce się spotkać z tobą.

Przez krótką chwilę iskierka radości przeniknęła moje ciało i duszę. Milczałam.

i Dlaczego nic nie mówisz? 1 zniecierpliwił się Gopal. | Czy przyjść z nim do ciebie?

- Nnnie - zająknęłam się. I Ja go odwiedzę. Podaj mi adres.

Tamtego dnia od rana padał deszcz. Udało mi się jakoś złapać taksówkę i dotrzeć na miejsce. Zadawałam sobie pyta­nie, dlaczego tam jadę. Właściwie dlaczego tak mi zależy na wieściach o kimś, kto nie odpowiada na listy? Ciekawość jednak mnie nie nie opuszczała. No dobrze, jestem ciekawa - przyznałam - ale cóż złego w tym, że chcę zasięgnąć informacji

o dawnym znajomym?

Gwoli prawdzie muszę powiedzieć, że ubrałam się tamtego dnia nieco staranniej niż zwykle, co na moim miejscu zrobiłaby zapewne każda kobieta. Włożyłam eleganckie sari. Kiedy jednak stanęłam przed lustrem, ogarnął mnie smutek. Nie wyg­lądałam najlepiej. Czas nie oszczędza niczego. Wszystko niszczy, psuje i rujnuje. Ale czy to jedyna prawda? Czy czas tylko postarza? Czy nie tworzy też czegoś nowego? To prawda, że moje ciało się postarzało, ale mój umysł? Ten umysł, który gorąco pragnie dowiedzieć się dzisiaj czegoś o Mircei Euclidzie, ten ciekawy umysł jest młody. A przecież on też jest tworem czasu. Kiedyś w młodości napisałam wiersz:

Czas, który pozostał za nami,

Zjawia się na przedzie - Z odsłoniętą twarzą,

W jedwabiu przetykanym gwiazdami.

Kto ofiarował mu strój,

Kto dal mu klejnoty,

Wiosenną paradę krótkotrwałego bogactwa?

W strumieniu czasu, który nie dotyka,

W jego bezkształtnym biegu Kto sprawił, że zakwitły kwiaty?

Co chwila z oceanu próżni wyłaniają się kształty - Na bezbrzeżnym brzegu Trwa iluzja śmierci fal.

Kiedy pisałam te słowa, nie wiedziałam, że przeszłość może powrócić, że stare może stać się nowym i że w ogóle podział na stare i nowe jest tylko złudzeniem.

Siedząc w taksówce śmiałam się z siebie. Dlaczego się tak wystroiłam? Dlaczego martwię się swoim wyglądem? Nie jadę przecież na spotkanie z Mirceą Euclidem, lecz tylko z niezna­jomym z jego kraju.

Drzwi były otwarte. Jakiś cudzoziemiec coś pisał, pochylony nad stołem. Był średniego wzrostu, miał inteligentną twarz i śniadą karnację, ciemniejszą niż się zwykle spotyka u Euro­pejczyków. Na mój widok wstał.

- Jestem Sergui Sebastian - przedstawił się, a potem ujął moją prawą dłoń i pocałował na znak szacunku. Ten gest, dobrze mi znany, przywołał wspomnienie dawno zapomnia­nych dni młodości.

- Czy pani jest Amrytą? - zwrócił się do mnie mężczyzna. Domyśliłam się, że spodziewał się innej Amryty, nie tej

z 1972 roku, którą miał przed sobą, o pokrytej zmarszczkami twarzy i posiwiałych włosach. Wyczułam to ze zdziwienia zawartego w tym jego krótkim pytaniu. Nieznajomy przez chwilę przyglądał mi się uważnie, potem jego wzrok pomknął w dal. Wiedziałam, że wpatrywał się w Amrytę z 1930 roku.

- Czy pan mnie zna? - spytałam.

- W moim kraju wszyscy panią znają - usłyszałam w odpo­wiedzi. - Jest pani bohaterką opowieści jak z bajki.

- Ma pan na myśli książkę Mircei?

- Tak. Jego książkę. Mircea chciał się z panią ożenić, ale pani ojciec nie wyraził zgody. Wy jesteście hindusami, a on chrześcijaninem.

- Nonsens - odparłam.

- Jak to nonsens? - zdziwił się Sergui.

1 To nie miało nic wspólnego z hinduizmem ani chrześcijań­stwem. To tylko jego duma. Jego zraniona duma.

Przez chwilę siedzieliśmy w milczeniu.

- Minęły już czterdzieści dwa lata od wyjazdu Mircei - odezwałam się. 1 Od czasu do czasu dochodziły mnie wieści

0 tej książce, ale nigdy dotąd nie spytałam nikogo, co ona zawiera. Czy jest to powieść, tom poezji czy esej? Niech mi pan powie, przyjacielu, co jest w tej książce - powiedziałam z uś­miechem.

Z jaką łatwością o to zapytałam! Dlaczego nie uczyniłam tego przez tyle lat? Osoba z książki Mircei to zupełnie inna Amryta. Co mnie łączy z tamtą dziewczyną sprzed czterdziestu dwóch lat? Czy nadal odpowiadam za jej czyny? Słyszałam, że po upływie dwunastu lat nie karze się nawet za morderstwo. Dlaczego więc miałabym się wstydzić? Znam odpowiedź na to pytanie. Dlatego, że jestem moralistką. Wiele rozmyślałam nad tym, co słuszne, a co niesłuszne, co należy, a czego nie należy robić. Bardzo surowo oceniam ludzi. Nie pobłażam żadnej sła­bości. Nawet moi przyjaciele nigdy nie mówią mi o swoich potknięciach. Spoczywam na piedestale szacunku.

Sobie także nigdy nie przebaczyłam. Ilekroć wspominałam Mirceę, marszczyłam z dezaprobatą brwi. Dlaczego coś takiego się zdarzyło? Byłoby lepiej, gdyby nigdy do tego nie doszło. Poczucie palącego wstydu i winy zepchnęło to wspomnienie na samo dno podświadomości. Ale dzisiaj ze swobodą, bez żadnego skrępowania zapytałam o książkę Mircei.

1 Jest to powieść autobiograficzna - wyjaśnił Sergui. - Czy pani wie, że dzięki niej poznaliśmy Indie, Kalkutę, Indusów

1 ich życie? Książka ta wywarła ogromne wrażenie na miesz­kańcach mojego kraju. - Mój rozmówca nie znał dobrze języka angielskiego. Jąkając się, łamaną angielszczyzną zaczął mi opowiadać treść powieści.

Kiedy go słuchałam, znajome imiona ożywały w mojej pamięci i stukały do serca. Miałam wrażenie, jakby jedna po drugiej otwierały się okiennice od dawna zamkniętego pokoju. W środku było ciemno, lecz ja wiedziałam, co tam jest. Miałam ochotę wejść do środka, ale strach zapierał mi dech.

- Niech mi pan powie prawdę. Co jest w tej książce o mnie? - zapytałam.

Sergui uśmiechnął się, a potem wymawiając z naciskiem spół­głoskę „t”, rzekł:

- First she loved a tree.1

Wzdrygnęłam się. W pamięci stanęły mi nagle obrazy z prze­szłości. To prawda, prawda, tak było.

- Niech mi pan powie coś więcej - nalegałam. - Czy jest w tej książce coś, czego mogłabym się wstydzić?

Sergui opuścił wzrok.

- Mircea napisał, że przychodziła pani do niego w nocy - odparł zażenowany. - Ja oczywiście nie widzę w tym nic wstyd­liwego.

Osłupiałam.

| To potwarz, kłamstwo. Niech mi pan wierzy, że to nie­prawda.

- Oczywiście - zgodził się ze mną Sergui. - Nie umiał pani scharakteryzować, musiał więc napisać, że przychodziła pani do niego w nocy; wyglądała pani jak posąg. Nie miał innego wyjś­cia. Straszliwie wtedy cierpiał.

Czułam się bezbronna. Zdawało mi się, że tonę. Jestem gotowa ścierpieć niemiłą prawdę, lecz krzywdzące kłamstwo jest absolutnie nie do zniesienia.

- Proszę wybaczyć, że powiedziałem pani to wszystko I rzekł Sergui, gasząc w popielniczce papierosa - ale musiałem wyjawić prawdę.

- Czy może mi pan wyjaśnić, dlaczego Mircea użył w książce mojego imienia?

| Nie mógł się wyzwolić z jego magii. Przechodził wtedy męki, straszliwe męki. Kiedy przeczyta pani jego książkę, zaleje się pani łzami.

- Ale czy to jest powód, żeby mnie oczerniać? - nie dawałam za wygraną.

- To jego fantazja. Była to dla niego jedyna droga, żeby się wyzwolić z męczarni. Do dziś pani nie zapomniał.

Poczułam się'zbita z tropu; nie wiedziałam, jak zareagować.

- To niezwykłe usprawiedliwienie kłamstwa - rzekłam. - Jeżeli naprawdę był taki zakochany, to dlaczego mnie zostawił i odszedł, gdy ojciec go odprawił? Czy tak powinien był postą­pić? Słyszał pan kiedyś o czymś takim?

- Czy słyszałem? - roześmiał się Sergui. - Historia zna pełno

i r / e w o fana

takich przypadków. Pani była wtedy zaledwie szesnastoletnią dziewczyną, on miał dwadzieścia trzy lata. To przykre, że ojciec złamał pani życie - dodał ze współczuciem w głosie.

Moje ciało przeszyła błyskawica. Co też ten człowiek mówi!

- Sergui, co pan wie o moim życiu?! - wykrzyknęłam wzbu­rzona. i Kto mógłby je zniszczyć? Moje życie jest wspaniałe, bogate. Mam rodzinę, która może służyć za wzór, mam dzieci i wnuki. Tylu ludzi darzy mnie miłością i szacunkiem. A co najważniejsze, obdarzona głęboką miłością mojego Guru,

o którego pański przyjaciel był taki zazdrosny, doznałam unie­sień nie dających się opisać słowami ani objąć umysłem. Czy w moim pięćdziesięcioośmioletnim życiu jest miejsce dla dwu- dziestotrzyletniego młodzieńca?

Żyły na moich skroniach nabiegły krwią. Byłam mocno wzburzona. Przestraszyłam się, że dostanę udaru mózgu.

Sergui obserwował mnie, uśmiechając się z zakłopotaniem.

- Nie, nie, pani życie nie zostało zmarnowane - zgodził się. - Mogło być tylko inne.

- Tak. Mogłoby być inne. Ale tylko tyle.

- Mam pierwszy tomik pani poezji - Sergui zmienił temat. - Kiedy Mircea musiał opuścić kraj, przejąłem cały jego księgo­zbiór i natrafiłem w nim na tę książeczkę.

- Jak ona wygląda?

- Jest w twardej oprawie z niebieskiego płótna, z dużym złotym wzorem pośrodku.

1 Ma pan rację - uśmiechnęłam się. H Jakie to odległe czasy! Ale skąd pan wiedział, że to moja książka?

- Na ostatniej, pustej stronie jest krzywy napis zachodzący aż na okładkę, nakreślony pani ręką: „Mircea, Mircea, Mircea. Powiedziałam mamie, że całowałeś mnie tylko w czoło.”

Sergui jeszcze nie skończył cytować, gdy poczułam, że dzieje się coś dziwnego. Siedziałam na niskim krześle, opierając stopy na podłodze. Nagle odniosłam wrażenie, że ziemia usunęła mi się spod nóg, a sufit zniknął. Zawisłam w próżni. Jednocześnie zdawałam sobie sprawę z tego, że patrzę na Sergui’a. Uśmiechał się. Ja też się uśmiechałam. Moje ciało jednak doświadczało niezwykłych wrażeń. Miałam rozdwojenie jaźni! Widziałam siebie na balkonie naszego domu w Bhawanipurze.1 Leżałam na gładkiej posadzce z czarnego i białego kamienia ułożonego

w szachownicę. W ręku trzymałam tę właśnie książkę. To byłam ja. Tak, to ja. Widziałam siebie. Nagle pierś rozdarł mi płacz tamtego dnia, tryskający jak wezbrane wody. Jakie to dziwne! - nie mogłam się oprzeć zdumieniu. - Przecież rozma­wiam z tym nieznajomym. Słyszę jego słowa, moja ręka spo­czywa na poręczy krzesła, a jednocześnie czuję pod nią chłód gładkiej, kamiennej podłogi. Przede mną stoi Khoka. Widzę jego palce u nóg z brudem pod paznokciami. Skraj jego nie­świeżego dhoti1 dotyka ziemi. Jest ranek. Zdaje się, że to dwu­dziesty września 1930 roku. Osiemnastego września odszedł Mircea. Słyszę wyraźnie, jak Khoka mówi: - Ru, pisz szybko. - A potem z zabawną miną szepcze: - Wszędzie czyhają szpiedzy.

- Oczywiście żartował. Miał niezwykły dar rozśmieszania.

Khoka nie należał do naszej rodziny, ale uważałam go za brata. Rodzina Khoki była bardzo biedna. Moja babcia wzięła na wychowanie jego matkę i wydała ją za mąż. Nazywaliśmy ją ciocią Kutti. Miała osiemnaścioro dzieci, więc cierpieli straszną biedę. Khoka i jego siostra Śanti mieszkali u nas i byli na naszym utrzymaniu. I choć żyliśmy z nimi w wielkiej przyjaźni i bawi­liśmy się razem, nie cieszyli się naszym szacunkiem. Taki jest już los wszystkich przygarniętych: okazuje się im miłosierdzie, lecz nikt się z nimi nie liczy. Nawet Mircea nie lubił Khoki. Choć powód tego był oczywiście inny: Khoka mnie rozśmieszał. Naj­błahszą sprawę umiał przedstawić w taki sposób, że pokłada­liśmy się ze śmiechu. Ponieważ Mircea nie rozumiał nawet połowy słów Khoki, jego twarz przybierała poważny wyraz. Któregoś dnia zawiesiłam w drzwiach biblioteki nową kotarę. Częsta zmiana kotar w pokojach była moim ulubionym zaję­ciem. Stojąc w drzwiach biblioteki Khoka udawał, że kotara jest ciężka, jakby była z kamienia i nie może jej odsunąć. Im bardziej śmiałam się z jego min i gestykulacji, tym bardziej zasępiał się Mircea.

- Co on robi? - spytał.

- Błaznuje - wyjaśniłam. - Mówi, że za często zmieniam kotary i kiedy będę miała własny dom, zawieszę ich w drzwiach tyle, że goście, zmęczeni ich odsłanianiem, już nie wej­dą do środka. Pokazywał właśnie kogoś, kto chce wejść do

iJ«.>iłŁi4i i

gurli

^ihlass

11« i|fviM(%i

fSS'

k I ' 1||W 1 m^mW Wjki %%▼

* i ^ j pnII ^

f JY

SmS^h

|£ (||«M %5>*W» #

h%i V**

IliKlUHl

- Jaki głębszy sens? To są zwyczajne żarty. - Taki właśnie był Mircea. Zawsze doszukiwał się we wszystkim ukrytego sensu.

- Jak możesz go tak lubić? To przecież błazen, pajac.

Co za ironia losu, że teraz Mircea musi się uciec do pomocy tego pajaca. To jego jedyny przyjaciel. Nikt inny w domu nie przekaże Mircei wiadomości o mnie ani mnie o nim.

- Khoko, bracie Khoko...

| Ru, pisz szybko - szepcze Khoka. - Jeśli wuj mnie tu nakryje, będzie wściekły. Gotów jeszcze wypędzić mnie z domu.

Próbuję pisać, lecz nic nie przychodzi mi do głowy. Khoka powiedział, że Mircea prosi o mój tomik poezji. Dlatego chcę coś napisać w książce. Ale co? Drżę cała ze strachu. Co będzie, jeśli Mircea powie prawdę? Wie, że rzadko uciekam się do kłamstwa. Ja też wiem, że on nie kłamie. Lecz tym razem skłamałam. Zrobiłam to dla niego, żeby go uratować. Widzę teraz, że nie zawsze kłamstwo jest złe. Co ja mówię! Jak mogło mi to przyjść do głowy? To dlatego pewnie mama mówi, że zło zawsze rodzi zło, jedno kłamstwo pociąga za sobą inne i prawda już nigdy nie może ich dogonić. Wstyd mi. Jak mogłam się tak poniżyć? Co powie na to mój Guru? Czy nie przyrzekłam sobie, że pozostanę na zawsze czysta i bez grzechu? Nie udało mi się. Widzę siebie, jak otwieram książkę i piszę na ostatniej stronie. Ręka mi drży, litery skaczą, linia pisma się wykrzywia. Przyglądam się tej scenie. Moja postać wyłania się jakby z głębokich ciemności. Mam szesnaście lat. Jestem potargana, nie czesałam się przez trzy dni. Przez ten czas nie wzięłam też do ust niczego prócz sorbetu. I nie wezmę - obiecuję sobie. - Nie będę jadła, obetnę włosy i odpruję lamówkę od sari. Mamie należy się nauczka. Kiedy przyjdzie babcia, jej matka, na pewno spyta, co mi się stało. A wtedy mama będzie musiała jej o wszystkim opowie­dzieć. Jak na to zareaguje babcia? Jestem przekonana, że w duchu przyzna: „Ta dziewczyna już dokonała swajamwary.1 Nie może poślubić nikogo innego.” Ale ze strachu przed ojcem nie piśnie ani słowa. Tyle osób boi się jednego człowieku...

Ostrzegłam Mirceę, żeby nie przyznawał się do niczego. Czy zrozumie? Nie mogę napisać nic więcej. Słowa angielskie ule­ciały mi z pamięci. Nagle głos Sergui’a przywołuje mnie do rzeczywistości:

- Mircea postarzał się bardziej od pani.

Spoglądam na niego ze zdziwieniem, jakbym odzyskała wzrok. Sergui nie zorientował się, że długą chwilę byłam nie­obecna. Co widziałam w tym czasie? Gdzie się podział Khoka? Jest teraz starym, zniszczonym mężczyzną. Mieszka gdzieś w Kalighacie.1 Od lat nie wiem, co się z nim dzieje. Czy tamta kamienna posadzka na balkonie przyfrunęła tu na latającym dywanie? To niezwykłe! Zdumiewające! Złudzenie nie chce prysnąć. Przypominają mi się słowa piosenki:

W blasku dnia widziałam cię światłem oczu,

Teraz w ciemności zobaczę cię w moim sercu.

Czy można widzieć bez światła? Czy oprócz fal świetlnych są jeszcze jakieś inne fale, dzięki którym widzimy? Są, na pewno są. To bowiem, co zdarzyło się przed chwilą, w ułamku czasu lub poza czasem, nie jest ani pamięcią, ani wspomnieniem prze­szłości, lecz prawdziwym przeżyciem. Zostałam przeniesiona z jednego czasu w drugi. Znalazłam się rankiem dwudziestego września 1930 roku na balkonie naszego domu w Bhawanipu- rze. Pod ręką czułam chłód kamiennej posadzki, oczy zapuchły mi od płaczu, dręczył mnie głód, gdyż przez trzy dni nic nie jadłam. Wahałam się, jak napisać po angielsku wyraz „czoło” (forehead); nie byłam pewna, czy jest tam „e” po „r”. Brak mi słów, by trafnie określić to uczucie, że na nowo przeżywam przeszłość. Rok 1972 wkroczył w rok 1930.

Rozmawiałam swobodnie z Sergui’em, w środku jednak drżałam jak liść w pierwszych podmuchach burzy. Nie wierzy­łam sobie. Jestem tutaj, lecz przecież w każdej chwili może mnie tu nie być. Byłam pewna, że tamto doznanie się powtórzy, znów cofnę się w czasie. Jak to możliwe? Wiem przecież, że czas nie wschodzi ani nie zachodzi, że nie ma początku ani końca, a jednak boję się zapuścić w tamten nieznany świat, leżący poza rzeczywistością postrzeganą przez moje zmysły.

Dzisiejsze przeżycie było przerażające, przykre, niszczyciel­skie. Zachwiało wszystkimi moimi przekonaniami i wiarą w siebie. Kto wybawi mnie z tego niebezpieczeństwa? Tak jak w 1930 roku i tym razem zwróciłam się o pomoc do mojego Guru: „Nie opuszczaj mnie, Panie, wróć do mego serca. Nie chcę nikogo innego. W moim życiu nie ma i nie było niczego innego 1 twoja obecność, obejmująca moją przeszłość, tera­źniejszość i przyszłość, jest wiecznym, promienistym świętem. Niczego mi nie brak. Nie odczuwam żadnego niedosytu. Czy ten nieznajomy, przybyły nie wiadomo skąd, paroma słowami zburzy mój spokój? Czy zgaśnie moja Gwiazda Polarna? Czy zabłądzę?”

Gdy wsiadałam do taksówki, Sergui na pożegnanie znów pocałował mnie w rękę, a ja na nowo poczułam z całą ostrością, że coś się dzieje z moimi stopami. Opanowałam się z wielkim trudem. To jest Gol Park,1 rok 1972, w 1930 roku była tu dżungla. W czasie jazdy mocno trzymałam klamkę samochodu i powtarzałam sobie, że to zwykła taksówka, a nie nasz Chevro­let.

Naszym pierwszym samochodem był Chevrolet - wysoki, z otwieranym dachem. Według współczesnych kryteriów nie­ładny i niemodny, ale nam wówczas wydawał się piękny. Mircea zawsze podawał mi rękę przy wysiadaniu.

1 Czy naprawdę potrzebuję pomocy przy schodzeniu z tak niewielkiej wysokości?

- W moim kraju zwyczaj każe pomagać kobiecie przy wysia­daniu z samochodu i całować ją w rękę na powitanie i pożeg­nanie.

- Zwyczaj? - zdziwiłam się.

I Tak. Zwyczaj. Gdy ktoś go nie przestrzega, otoczenie uważa, że jest źle wychowany. A u was nie ma takiego zwy­czaju?

- Nie. Starszych pozdrawia się dotykając na znak szacunku ręką ich stóp, a potem swojego czoła. Rówieśnicy podnoszą do czoła złożone dłonie. Ale nikt tego specjalnie nie przestrzega. Te tradycyjne formy towarzyskie zaczęto wprowadzać w domu

Thakurów. Rabindranath Thakur1 uczy w swej szkole w Śanti- niketanie-' dobrych manier. Tamtejsi studenci i uczniowie po­zdrawiają się wzajemnie, składając dłonie. Ale poza Śantinike- tanem ludzie się z nich wyśmiewają.

- Czy ten jeden człowiek może być dla was wszystkim?- powątpiewał Mircea.

- Tak, oczywiście. On jeden wypełnia całe nasze niebo, wkłada słowa w nasze usta, napełnia miłością nasze serca. „Dzięki niemu nocą moje niebo zakwita gwiazdami, a rankiem kwitną kwiaty w lesie” - wyrecytowałam.

Mircea popatrzył na mnie z nieopisanym zdumieniem.

- Co to znaczy? Jak możesz tak mówić o zwykłym czło­wieku? Nie rozumiem cię.

- Nic mnie to nie obchodzi.

W domu czekała moja synowa Lekha.

| Dokąd się mama wybrała tak niespodziewanie? Dziś miał przecież przyjść Khagen babu.3 W sprawie służącego. Nie mógł się mamy doczekać i w końcu poszedł.

Boję się tej dziewczyny. Jest bardzo bystra i stale kręci się przy mnie. Może się czegoś domyślić. Muszę się mieć na baczności... Z uśmiechem na ustach wysłuchuję wszystkiego

0 Khagenie babu, lecz słowa nie docierają do mojej świado­mości. Oczy zachodzą mi łzami. A cóż to znowu, po tylu latach? Tak być nie może. Śmieję się więc nieco niedorzecznie i udaję zainteresowanie przyjęciem urodzinowym na moją cześć, które ma się odbyć po południu, choć nie obchodzi mnie ono nic a nic i wcale nie mam ochoty o nim słuchać. Nie wiem, jak to się stało, że moje życie tak się zmieniło w ciągu zaledwie paru godzin. Dlaczego tak cierpię? Wcale mnie nie cieszy to, że przy­jaciele będą obchodzić moje urodziny. Cóż mi po ich szacunku

1 miłości? Zdaję sobie sprawę z tego, że kręgi, które wzbudził Sergui wrzucając kamyk do spokojnych, stojących wód mojego

f

> / ■El

życia, łatwo się nie wygładzą i będą się rozszerzać. Nadzieja na spokój odeszła bardzo daleko. Siedzę na krześle, mam zam­knięte oczy. Nie pragnę niczego. Do diabla z pracą, służbą dla społeczeństwa, rozwojem kraju! Zabierzcie mnie, przenieście z powrotem w 1930 rok. Chcę go znów zobaczyć. Mircea! Mircea! Mircea!

Nagle, podniósłszy wzrok, widzę, że Lekha bacznie mi się przypatruje.

- Znów rozbolały mamę oczy? Są cale załzawione. Czy mama chce, żebym je zakropliła?

- Tak - proszę.

Przebrnęłam chlubnie przez pełen niebezpieczeństw wieczór urodzinowy. Jestem z siebie zadowolona. Włożyłam nowe sari, na szyi zawiesiłam girlandę kwiatów, recytowałam wiersze, słu­chałam pieśni. Nikt się nie domyślił, że w środku drżę; tak mocno, że gdyby to drżenie się uzewnętrzniło, wszyscy by pomyśleli, że cierpię na chorobę Parkinsona.

W nocy wyszłam na werandę. Jest już chyba druga. Nadcho­dzi świt. Gwiazdy na niebie bledną. W domu, w którym teraz mieszkam, nie ma niestety wyjścia na taras na dachu. Bardzo mi tego brakuje; ponad wszystko bowiem lubię spać pod gołym niebem. Mircea także lubił spacerować po dachu. Kiedy pier­wszy raz wszedł na nasz taras, nie mógł powstrzymać zdziwienia.

i Czy wiesz - powiedział 3 że w moim kraju nie ma tarasów na dachu?

- Naprawdę? To jak patrzycie na słońce i gwiazdy?

- Obserwowaniem słońca i gwiazd zajmują się astronomo­wie. Zwykli ludzie nie zaprzątają sobie tym głowy.

- U nas ludzie zaczynają dzień od złożenia czci słońcu.

- Ty też to robisz?

- Ja mam swoje słońce wewnątrz i na zewnątrz. Oddaję mu cześć zawsze. Pora dnia nie ma znaczenia.

Obrzucił mnie uważnym spojrzeniem.

- Co masz na myśli? - spytał. - Wyjaśnij mi. Dlaczego się śmiejesz? Musisz mi powidzieć.

- Nie powiem. I tak nie zrozumiesz.

- Obrażasz mnie. Dlaczego mam nie zrozumieć? Musisz mi powiedzieć, kto jest tym twoim wewnętrznym słońcem.

- Mój Guru. On bowiem pokazuje mi ten piękny świat.

Czy pokazuje tylko siebie, czy też i inne rzeczy?

Wszystko widzę w jego świetle.

- Na przykład?

- Na przykład ciebie.

Zauważyłam, że moje słowa sprawiły Mircei przyjemność.

- Poczytasz ze mną dziś wieczorem Whitmana? - zapropo­nował.

- Jego poezja do mnie nie przemawia. Jest taka bezna­miętna. Wolę Mimozę Shelleya.

Powinnam się położyć. Jutro czeka mnie wiele obowiązków; po południu mam zebranie. Co przyjdzie z rozpamiętywania wydarzeń sprzed czterdziestu dwóch lat? Kim jest teraz tamta Amryta? Gdzie jest tamten Mircea? Kto wie, czyby się rozpo­znali?

Mijają dni, a ja nie mogę wytrwać w teraźniejszości. Raz po raz, to za dnia, to w nocy wracam do domu w Bhawanipurze, do 1930 roku.

Nie przypominam sobie dokładnie dnia ani miesiąca, kiedy Mircea po raz pierwszy do nas przyszedł, to znaczy kiedy ja ujrzałam go po raz pierwszy. Mój ojciec był wielkim uczonym. Jeszcze sześć lat wcześniej, w 1924 roku, wykładał w prowin­cjonalnym college’u we wschodnim Bengalu, skąd się przeniósł do Kalkuty. W ciągu tego krótkiego czasu wspiął się na najwyż­szy szczebel sławy w środowisku kalkuckich uczonych. Uzyskał rozgłos dzięki swej niezwykłej wiedzy. Wiele osób bało się jego agresywnej erudycji. W ciągu paru chwil potrafił każdego pokonać w dyskusji i wystrychnąć na dudka. Ale miał też hip­notyczny dar przyciągania do siebie ludzi. Nie odwracali się od niego nawet ci, których obraził. Studenci byli gotowi zrobić dla niego wszystko. On też ich kochał. Ale to nie było to, co się normalnie rozumie pod tym słowem. Brakowało mu współczu­cia. Kochał ich przez wzgląd na siebie, a nie dla nich samych.

Tak samo było i ze mną. Kochał mnie. Bardzo kochał, ale nie dla mnie samej, lecz przez wzgląd na siebie. - Spójrzcie, to moja córka. Prawdziwy klejnot. Czyż nie jest ładna? A jakie wspa­niałe pisze wiersze! 1 jak płynnie mówi po angielsku! Moja córka! Patrzcie i podziwiajcie! - Ojciec był zwariowany na moim punkcie, ale wiedziałam, że jeśli odważę mu się choć troszkę sprzeciwić, nie zawaha się zetrzeć mnie na proch. Moje

zdanie, moje sympatie i antypatie nie miały dla niego najmniej- szego=*aaczenia.

lwiątka/natomiast była całkowitym przeciwieństwem ojca. ByłaBardzo piękna. W tamtym okresie jej uroda jaśniała nie­ziemskim, niebiańskim wręcz blaskiem. Ojciec szczycił się pię­knością matki, lecz ona zupełnie nie przywiązywała do niej wagi. Nigdy nie zawracała sobie głowy strojami i upiększaniem się. Nie dbała o własne przyjemności i wygody. Jej jedynym ęelemJbyłfl_zadowalanie ojca. I trzeba przyznać, że ojciec robił wszystko, by nie miała w tej pracy chwili wytchnienia. Wystar­czyło, że lekko zaniemógł, a czynił wokół tego tyle zamieszania, że stale zamartwiała się o jego zdrowie. Matka bardzo lubiła poezję wisznuicką.1 Często recytowała dwuwiersz:

Chęć dogodzenia własnym zmysłom to żądza.

Chęć dogodzenia zmysłom Kryszny2 to miłość.

Pragnęła zresztą zadowalać nie tylko ojca. Dla wszystkich wokoło miała w ręku miseczkę pełną nektaru dobroci i miłości.

W tamtych czasach odwiedzało nas wielu cudzoziemców. Nasz dom stale rozbrzmiewał gwarem akademickich dyskusji na tematy filozoficzne i literackie. Spośród częstych gości naj­lepiej pamiętam Stellę Kramrisch3 i profesora Tucciego.4 Zdaje się, że bywał też u nas Formichi.5 Profesor Tucci przypominał z wyglądu studenta. Niesforny kosmyk włosów wciąż opadał mu na młodzieńczą twarz. Jego żona, kobieta dość korpu­lentna, zawsze nosiła na szyi sznur pereł. Profesor Tucci znał kilkanaście języków i z czasem nauczył się płynnie mówić po bengalsku. Pod wpływem cudzoziemskich gości nasz dom

afcfcagiflJiiyka wyrażająca idee wisznuizmu. ruchu

stopniowo się przeobrażaj Bengalski styl życia podlegał pro­cesowi westernizacji. Te zmiany stały się możliwe, gdy zmarła moja babka po mieczu. Inaczej nigdy by do nich nie doszło. Pamiętam dobrze, jak w 1924 roku ojciec kupił do jadalni ogromny mahoniowy stół. Babka długo wpatrywała się w niego szeroko otwartymi oczyma, złoty różaniec w jej dłoni znieruchomiał. - Będziecie na tym jeść? - spytała w końcu z wyraźną dezaprobatą. 1 A co by szkodziło na tym spać? Przecież to nic innego jak podstawa pod materac! - A kiedy się zorientowała, że sprzeciw nie zda się na nic, rzekła z głębo­kim westchnieniem: - Ostatecznie można zrobić wyjątek dla tej kłody drewna. - W miarę możliwości jednak wystrzegała się nawet zbliżania do jadalni. Nie zapomnę też dnia, kiedy zobaczyła sztućce. - Czy do jedzenia potrzeba aż tylu przyrzą­dów? - spytała matkę marszcząc brwi. Stale też wyrażała mściwą nadzieję, że ktoś przekłuje sobie widelcem język i w ten sposób otrzyma nauczkę.

Jak niewzruszone było przywiązanie mojej babki do tradycji i jak dla niej istotne, udowodniła jeszcze na łożu śmierci. Umarła na cholerę po trzech dniach choroby. Przez pierwsze dwa dni pielęgnowała ją moja matka przy pomocy stryja. Ale matka była wtedy w ciąży. Spostrzegłszy ją przy łóżku chorej, lekarz rozgniewał się i nakrzyczał na ojca. W końcu matkę odsunięto od babki i zaangażowano do opieki pielęgniarkę, chrześcijankę. Przykazano jej wszakże, by na pytanie, do jakiej kasty należy, odpowiedziała, że jest braminką.1 Chora rozchy­liła na wpół przytomne oczy i wyszeptała:

- Pić.

Pielęgniarka podała jej wodę.

- Proszę się napić. Proszę otworzyć usta.

Ale umierająca nie zareagowała, ponieważ głos, który dotarł poprzez malignę do jej uszu, wydał się nieznajomy. Zamiast ust rozwarła oczy.

Kim jesteś? - spytała.

- Pielęgniarką.

- Na razie nie potrzeba. Później się napiję.

Chorego na cholerę dręczy jednak straszliwe pragnienie.

Babka znów więc poprosiła o wodę.

I Proszę pić - rzekła pielęgniarka, przysuwając jej do ust naczynie z wodą.

i Zawołaj moją synową i poleciła babka.

- Zachorowała. Ja dam pani pić.

- Z jakiej kasty pochodzisz?

- Bramińskiej.

1 Jesteś mężatką czy wdową? 1 indagowała babka.

- Wdową.

Umierająca spojrzała na nią badawczo. Była wszystkiego świadoma. Wiedziała, na co jest chora, znała objawy swojej choroby i zdawała sobie sprawę ze swego stanu. Pochodziła bowiem z rodziny kawiradźów1 - lekarzy leczących tradycyj­nymi sposobami medycyny indyjskiej.

- Spójrz, siostro, mam wzdęty brzuch. U chorego na cholerę oznacza to koniec. - Babka odzyskała teraz w pełni świado­mość, jak to się czasem zdarza tuż przed śmiercią. | Siostro, jesteś już po obiedzie? Z czym jadłaś ryż?

1 Ze smażoną rybą w ostrym sosie - odparła pielęgniarka.

Nie musiała mówić nic więcej. Podejrzenia mojej babki się potwierdziły.

I Siostro, jesteś bramińską wdową,2 a jadłaś ryż z rybą? Nie życzę sobie, żebyś podała mi wodę na łożu śmierci. Zawołaj moją synową.

Przybiegła matka.

1 Całe życie jej usługiwałam | oznajmiła, i Po cóż teraz, tuż przed śmiercią, sprawiać jej ból. Trudno, co ma być, to będzie.

Po śmierci babki zmienił się zarówno wygląd naszego domu, jak i panujące w nim zwyczaje. Uleciały, jak za jednym dmuch­nięciem, posty, śluby, obrzędy religijne, niedotykalność, skaże­nie rytualne i tym podobne utrapienia, zatruwające życie mojej matce. Usunąwszy stos starych śmieci, zwróciliśmy się ku nowym horyzontom.

Te wszystkie zmiany bardzo mi się podobały. W miarę prze­chodzenia z wczesnego dzieciństwa do wieku dziewczęcego, a potem do okresu młodości, stykałam się z ważnymi osobi-

f

I j f

stościami Bengalu. Sposób ich życia, zwyczaje i obyczaje a także urządzenie domów zasadniczo się różniły od tego, co widziałam w prowincjonalnym miasteczku we wschodnim Ben­galu. W tamtych czasach często słyszało się określenie „elita", tak jak teraz słyszy się „burżuazja”. W słowie „burżuazja” jednak jest jakaś wojowniczość, jakby zapowiedź konfliktu, czego nie ma w słowie „elita”. Innym częstym wyrażeniem było: „śmietanka Kalkuty”. Obecnie wymieszała się ona z mlekiem. Najwybitniejszą postacią wśród wyższych sfer społeczeństwa bengalskiego był Rabindranath Thakur. Odkąd ukończyłam trzynaście lat, ojciec regularnie zabierał mnie do niego, abym pokazywała mu swoje wiersze. Szybko się z tym uwijałam, a potem recytowałam Poecie jego utwory; od dziecka bowiem uwielbiałam deklamację. Rabindranath Thakur lubił słuchać swoich wierszy w mojej interpretacji i czasem zachęcał mnie słowami: - Recytujesz moje poezje lepiej ode mnie. - I choć wiedziałam, że mówi tak, by sprawić mi przyjemność, serce wypełniało mi się radością aż po brzegi. Tak wiele od niego otrzymuję - myślałam. - Samo przebywanie w jego towarzy­stwie jest błogosławieństwem. Poza tą drobnostką nie mam nic, czym mogłabym się mu odwdzięczyć. Dlatego, choć czułam skrępowanie i wstyd wobec jego geniuszu i czasami nie mogłam wydusić z siebie słowa, to jednak, gdy już zaczęłam recytację, opuszczało mnie całe onieśmielenie, wstyd i skrępowanie. Pamiętam, deklamowałam kiedyś po kolei kilka utworów Rabindranatha. Kiedy skończyłam, Poeta spytał z uśmiechem, czy rozumiem sens tych wszystkich wierszy. Z wielką pewnoś­cią siebie odpowiedziałam, że tak, oczywiście, a potem jednym tchem zaczęłam wyjaśniać znaczenie Złotej łódki1 i filozofię Boga Życia,2 tak jak mi to wytłumaczył ojciec. Poeta przerwał mi w połowie. Teraz rozumiem, jak komicznie musiała brzmieć cała ta wielka filozofia w ustach czternastoletniej dziew­czynki.

- Wystarczy - rzekł. - Tylko czytaj. Kiedy przyjdzie czas, sama zrozumiesz, o co tu naprawdę chodzi. Szczebiot ptaka ma sens w porządku świata, lecz ptak nie zdaje sobie z tego sprawy.

I nic nie szkodzi. Tak samo i ty czytaj dla własnej przyjemności. Cudze wyjaśnienia nie zdadzą ci się na nic.

W tamtym okresie odwiedza! nas często rosyjski uczony

o nazwisku - zdaje się I Bogdanow.1 Wszyscy cudzoziemscy uczeni, którzy przyjeżdżali do Śantiniketanu, po drodze odwie­dzali nasz dom, by spotkać się z ojcem. Odważnie brałam udział w ich naukowych dysputach. Dla młodej jak ja dziewczyny owa atmosfera erudycji była jak mgła, przez którą ledwo co widzia­łam, ale przebywanie w tej tajemniczej mgławicy bardzo mi odpowiadało. Światło słoneczne przebijało się przez nią, ogrzewając mnie i ożywiając. Z jednej strony czułam żywą obecność wielkiej osobowości i piękno jej sił twórczych; z dru­giej pytanie o to, co wieczne i nieograniczone, pytanie, na które nie ma odpowiedzi, prowadziło w moim pełnym entuzjazmu, żywym, młodym umyśle grę świateł i cieni.

Nasz dom był inny niż domy naszych krewnych i przyjaciół, dlatego moi rówieśnicy, a zwłaszcza koleżanki szkolne uważały mnie za osobę tajemniczą. Dokuczały mi mówiąc, że jestem roztargniona, ponieważ zamiast skupić się na tym, na czym należy, myślę o niebieskich migdałach.

W czasach mojej młodości kontakty pomiędzy dziewczętami a chłopcami były rzadkie, choć w naszym domu nie przestrze­galiśmy zasady pardy.2 Wprawdzie matka nie zawsze ukazy­wała się współpracownikom i znajomym ojca, lecz z jego stu­dentami przestawała swobodnie. Mnie nie dotyczyły żadne ograniczenia.

Kiedy mieszkaliśmy na prowincji, widywałam, jak matka, siedząc za bambusową kotarą, przysłuchiwała się dyskusjom li­terackim, które ojciec prowadził z przyjaciółmi. Ze swego ukrycia posyłała gościom napoje chłodzące, przekąski, betel.3 Po prze­prowadzce do Kalkuty wszystkie te zasady separacji kobiet odrzucono. Matka nie zasłaniała już twarzy. Nosiła też buty, co raniło uczucia religijne babki i drażniło ją. Bywałyśmy wszę­

dzie. W towarzystwie ojca - jedyna wśród mężczyzn - recytowa­łam poezje na wieczorach literackich. Niewiele dziewcząt w tamtych czasach posunęło się tak daleko. Z chłopcami jednak rozmawiałam rzadko. Mimo wszystko nasze twarze okrywała niewidzialna zasłona; nadal byłyśmy skrępowane przepisami odosobnienia. Nie potrafiłyśmy rozmawiać swo­bodnie z mężczyznami. Jeżeli jakiś student, pogrążony w roz­mowie z ojcem, odprowadzał nas do samochodu, szłam ze spu­szczoną głową, wpatrując się w ziemię. I nawet nie przyszło mi na myśl, by go zagadnąć. Nie dlatego, że nie miałam ochoty. Bardzo tego pragnęłam, wiedziałam też, że i on tego chce. Dla­czego więc nie rozmawialiśmy ze sobą? Nikt nam nie przeszka­dzał, nikt nie zabraniał, a jednak nie mogliśmy się na to zdobyć. W obecności mężczyzn, zwłaszcza młodych, z wyjątkiem oczy­wiście krewnych, popadałyśmy w odrętwienie. Chłopcy zresztą również. Zachowywaliśmy się tak, jakbyśmy się nie widzieli. Trwające przez wieki zakazy weszły nam głęboko w krew.

\ Wyzwolenie się z nich było bardzo trudne. W dzisiejszych cza­sach nikt zapewne nie uwierzy, że nie zdawaliśmy sobie zupełnie sprawy (przynajmniej ja) z przyczyn tych zakazów i z ich ukry­tego znaczenia. W wykształconych rodzinach z wyższych klas średnich, do których się zaliczaliśmy, sprawy seksu otaczano najgłębszą tajemnicą. Nigdy nie byliśmy świadkami żadnych zachowań erotycznych, nie mówiąc o czymś tak skandalicznym jak pieszczoty czy pocałunki. Nigdy nie widzieliśmy mężczyzny i kobiety trzymających się za ręce. Domyślaliśmy się, że istnieje jakiś niewidzialny, ukryty świat, ale nie mieliśmy pojęcia, co się w nim kryje. Niektóre książki sławnych pisarzy były zakazane. Pamiętam trzy takie pozycje. Powieść Testament Krysznakanta Bankimchandry Chatterjiego,1 w której wdowa uwodzi żona­tego mężczyznę; rzecz wysoce naganna, ponieważ zarówno małżeństwo wdów, jak i rozwód były niezgodne z prawem w społeczeństwie indyjskim. Druga zakazana książka to Bino- dini Rabindranatha Thakura: historia młodej wdowy uwie­dzionej przez żonatego powinowatego. Trzecia to powieść

Saratchandry Chatterjiego1 o wymownym tytule Niemoralny. Pozwolono nam natomiast przeczytać inną powieść Rabindra- natha, Rozbicie. Zakosztowałam zakazanego owocu. Włoży­łam Binodini w okładkę Rozbicia i przeczytałam ukradkiem. Oczywiście nie zrozumiałam, dlaczego książka ta jest objęta zakazem.

Chociaż coś mnie powstrzymywało przed rozmową z bengal­skimi uczniami mojego ojca, w stosunku do jego cudzoziem­skich studentów nie czułam skrępowania. Ojciec także pozwalał mi na swobodne kontakty z Europejczykami.

Mniej więcej w tym czasie przybyło do Kalkuty rosyjskie małżeństwo, które dawało pokaz magii w teatrze „Glob”. Mówiło o nich całe miasto, i Ojciec zaproponował, abyśmy poszli na przedstawienie. Iluzjonistka była piękną kobietą. Promieniując tajemniczym uduchowieniem stała pośrodku sceny, ubrana w długą do ziemi czarną suknię. Oczy miała przewiązane czarną szarfą. Prosiła widzów, by przygotowali sobie w myślach pytanie, lecz nie wypowiadali go głośno. Chętny do zadania pytania miał tylko wstać i czekać w milcze­niu. W tym czasie Rosjanin - młody, przystojny i pięknie ubrany mężczyzna - podchodził do niego i brał go za puls. A wtedy kobieta mówiła płynnie ze sceny zarówno to nie wypowiedziane pytanie, jak i odpowiedź na nie. Niekiedy pub­liczność zadawała w myślach pytania podchwytliwe lub doty­czące spraw osobistych i wtedy odpowiedź brzmiała na przy­kład tak: „Chce pan wiedzieć, ile zapałek jest w pudełku w pań­skiej kieszeni? Pięćdziesiąt dwie. Może pan przeliczyć.” Kiedy indziej iluzjonistka powiedziała: „Jest pan ciekaw, czy żona dochowuje panu wiary małżeńskiej? Żona tak, to pan ją zdra­dza.” Cała widownia wybuchnęła na to gromkim śmiechem, a nieszczęśnik się zmieszał. 1 Przebiegła sztuka z tej kobiety - stwierdził ojciec. - Trzeba by ją przejrzeć. - I skontaktował się z parą iluzjonistów.

W tamtych czasach, mam na myśli przełom lat dwudziestych i trzydziestych naszego wieku, wykształceni ludzie z wyższych warstw społeczeństwa nie skłaniali się ku zjawiskom nadnatu­ralnym. Starali się kierować rozumem, nie przesądami. Obecnie

tendencja ta jakby się odwróciła. Nawet uczeni nie wahają się mówić głośno o dziwnych, niewytłumaczalnych zjawiskach. W czasach mojej młodości jednak ludzie wykształceni nie akceptowali bezkrytycznie zjawisk nadnaturalnych, a przynaj­mniej nie przyznawali się do tego głośno, obojętne co sobie w duchu myśleli. Nie mogę na przykład powiedzieć, że mój ojciec był całkowicie wolny od przesądów, ale nigdy by się do tego nie przyznał. Zaprosił więc rosyjską parę, by ją poddać próbie. Podejrzewał bowiem, że iluzjoniści mieli wśród widzów w teatrze swoich ludzi. - Dlaczego zatem nie zgłosiłeś się na ochotnika? - spytałam go. - Broń Boże, kto wie, z czym by jeszcze ta przebiegła sztuka wyskoczyła i odparł.

Na przyjęcie do naszego domu przyszło wiele wybitnych oso­bistości: profesorowie, pisarze. Seans odbywał się przy herba­cie. Mężczyzna badał puls, kobieta zaś mówiła na głos nie wypowiedziane pytanie. Kiedy przyszła moja kolej, strzeliło mi do głowy, aby ją wyprowadzić w pole. Postanowiłam więc zadać pytanie po bengalsku. „Jaki jest tytuł mojego ostatniego wiersza?” - rzekłam do siebie w myślach. Kobieta zawahała się, lecz wydukała Bhogopatro| Bengalski tytuł w jej wymowie był zniekształcony, ale odpowiedź brzmiała najzupełniej prawid­łowo.

Jeden z młodych profesorów skomentował: - Nic innego jak czytanie myśli. - Tak, to faktycznie wyjaśnia wszystko - odparł z sarkazmem ojciec.

Pewnego dnia poszłam z rodzicami i rosyjskim małżeństwem iluzjonistów na operę włoską do „Empire Theatre”. W tamtych czasach mieszkańcy Indii nie byli osłuchani z zachodnią muzyką. Nazywali ją najczęściej wyciem szakala lub szczeka­niem psa. Dopiero współcześnie, dzięki odbiornikom tranzy­storowym, nawet w slumsach rozbrzmiewa zarówno jazz, jak i muzyka Beethovena. Wtedy było to niewyobrażalne. Kontakt z muzyką zachodnią mieli tylko ci, którzy od dwóch, trzech pokełea-kształcili się na modłę europejską; byli to tak zwani ' Ingo-Bojigoi' zanglicyzowani Bengalczycy. W ich salonach ''-panTiy na wydaniu, popisując się swymi umiejętnościami, brzdąkały na pianinie przed gośćmi i kandydatami na mężów, a rodzice z dumą je obserwowali. Nietrudno się więc domyślić, że nie rozkoszowałam się specjalnie operą włoską. Za nic

^orzyjeim^ci

jednak nikomu bym się do tego nie przyznała, ponieważ dopiero co zaczęłam bywać w takich miejscach i dawało mi to poczucie dorosłości. Poza tym chciałam pokazać, że jestem prawdziwym koneserem, a nie jakimś nieukiem. Oglądałam więc operę, myśląc o niebieskich migdałach i czując się tak, jakbym przełykała gorzkie lekarstwo, gdy wtem siedzący koło mnie ów rosyjski dżentelmen (choć wtedy na pewno nie zasłu­giwał na to miano) w ciemnościach objął mnie ramieniem za szyję. Przestraszyłam się. Ale choć nasza ignorancja w tych sprawach była wielka, zareagowałam prawidłowo: gwałtownym ruchem strząsnęłam jego rękę. On jednak jak za naciśnięciem sprężyny znów mnie objął. Zastanawiałam się w popłochu, co robić. Nie mogłam przecież urządzić tam sceny. Schyliłam się więc, zdjęłam z nogi sandałek i delikatnie położywszy go na kolanach Rosjanina wyszeptałam: | Bo cię trzasnę butem. | Sprężyna odchyliła się w drugą stronę: mężczyzna natychmiast cofnął rękę. Kiedy po powrocie do domu opowiedziałam o tym incydencie matce, strasznie się na ojca rozgniewała: - Czy musimy zapraszać do domu byle kogo? - Ale ojciec tylko się zaśmiał. Znał dobrze świat zachodni i nie był wcale zdziwiony tym, co zaszło. - Amryta musi się nauczyć współżyć z różnymi ludźmi - rzekł. - Musi umieć znaleźć się w różnych sytuacjach. Nie spędzi życia w domu tak jak ty. Jeśli się trochę postara, to pewnego dnia wyrośnie z niej druga Sarojini Naidu.1

Najbardziej jednak byłyśmy z matką oburzone faktem, że ojciec nie zerwał stosunków towarzyskich z rosyjską parą i za­chowywał się tak, jakby się nic nie stało. Tego nie mogłyśmy mu wybaczyć. Nie odwołał nawet ich umówionej wizyty u Rabin- dranatha Thakura. Jeszcze przed incydentem w teatrze wspo­mniałam Poecie o nadprzyrodzonych zdolnościach iluzjonistów i Rabindranath zapalił się do spotkania z nimi. Nie dlatego, że wierzył w zjawiska nadnaturalne. Był po prostu zdania, że wszystko, absolutnie wszystko należy poddać badaniu, a nie odrzucać a priori. I to jest prawdziwie naukowa postawa. Dla­

tego ustalono dzień, w którym mieliśmy z ojcem przyprowadzić do niego rosyjskie małżeństwo.

Tatusiu - protestowałam - nie pójdę z nimi. Ten iluzjonista to zły człowiek.

- Czy tak można, córeczko? Wszystko przecież zostało usta­lone. Co sobie pomyśli Poeta, gdy cię z nami nie będzie? Poza tym w życiu przyjdzie ci się stykać z różnymi ludźmi w różnych sytuacjach. Jestem pewien, że dzięki swojej inteligencji, zdro­wemu rozsądkowi i sile charakteru zawsze wybierzesz właściwą drogę postępowania. Czy dlatego, że na świecie są źli ludzie, zaszyjesz się w jakiejś dziurze?

W południe udałam się z ojcem i rosyjskimi iluzjonistami do rezydencji Rabindranatha Thakura. Zostawiłam ich w saloniku na pierwszym piętrze, a sama poszłam piętro wyżej, by powia­domić Poetę o naszym przybyciu. Do dzisiaj mam przed oczyma ten pokój. Był urządzony w indyjskim stylu. Stały tam niskie sofy; poduszki i wałki na nich były przykryte japońskimi matami. Wygląd tego pokoju ulegał potem wielu zmianom. Tam właśnie Rabi Thakur wydał ostatnie tchnienie. Poeta czekał już na nas. - No to chodźmy zobaczyć tę czarodziejkę I rzekł z uśmiechem. Zeszliśmy na dół po krętych schodach. Po wymianie grzeczności Rosjanka przewiązała sobie oczy szarfą, a jej mąż wziął Poetę za puls. Ale kobieta milczała. Widać było, że natęża się ze wszystkich sił. Na próżno. Poeta nie zamierzał wprawiać iluzjonistów w zakłopotanie, chciał jedynie poznać, co się kryło za ich jasnowidztwem. - Czy jeśli napiszę pytania, ułatwi to pani zadanie? - spytał, aby im pomóc.

- Być może - odparła kobieta. Thakur spisał więc pytania na kartce, którą następnie włożył między stronice książki. Ale i to nic nie dało. Na czoło kobiety wystąpiły krople potu. Podniosła się z sofy i zaczęła chodzić po pokoju. Potem wyszła na balkon.

- Przede mną jest ściana, przede mną jest ściana - powtarzała krążąc po balkonie. Pot spływał po jej twarzy strużkami, oddy­chała szybko. Nagle z okrzykiem: - Nic nie widzę! - wypadła z pokoju i zbiegła schodami na ulicę. Jej mąż, zbity z tropu, pomknął .aa, nią. Wyobraziwszy sobie uciechę straganiarzy na widok^ahibaH memsahib,2 biegnących przez zatłoczone zaułki

Ćitpuru,1 nie mogłam powstrzymać się od śmiechu. - Poczekaj tu na mnie - polecił mi ojciec podrywając się na nogi. - Od­prowadzę ich do domu. 1 Poeta pokpiwa! sobie z naszej naiw­ności: I Czegóż więcej zresztą można się spodziewać po profe­sorach?

Ojciec także był nieszczęśliwy; ucierpiała jego ambicja. Rosyjskiej parze nie udało się bowiem odczytać myśli Poety, z nim zaś poszło im jak z płatka. I tak zakończył się ten epizod z małżeństwem rosyjskich iluzjonistów.

W tym czasie Mircea bywał już w naszym domu, ale nie zwracałam na niego uwagi. Nie przypominam sobie, abyśmy zamienili ze sobą choć słowo. Zapamiętałam dopiero pewne popołudnie. Ojciec wezwał mnie do gabinetu. Siedział przy biurku, Mircea zaś na krześle naprzeciw niego.

- To jest moja córka Amryta, a to mój student Mircea Euclid - przedstawił nas sobie ojciec.

Mircea wstał. Kątem oka zauważyłam, że nosił okulary

o grubych szkłach, miał rzadkie włosy, kwadratową twarz z wydatną szczęką. Podoba mi się u cudzoziemców zwyczaj wstawania na widok kobiet. Nasi panowie nie zadają sobie tyle trudu. Albo dalej siedzą z nogą założoną na nogę, jakby nas nie widzieli, albo przesadnie zabiegają o nasze względy.

- Euclid - ciągnął ojciec - nie jest zadowolony ze swojego obecnego mieszkania. Zaproponowałem mu więc, żeby się przeniósł do nas. Przygotuj mu pokój.

Na krótką chwilę zamarło mi serce.

- Tatusiu, po co nam w domu Anglik? - spytałam.

Widziałam, że ojciec był mocno dotknięty moim sprzeciwem.

Z naganą w głosie odpowiedział mi po bengalsku:

1 Ru, to nie jest Anglik. Pochodzi z małego kraju w Europie.

A gdyby nawet był Anglikiem, to co? Tego cię uczono?

Popatrzyłam na Mirceę Euclida uważniej. Nie miałam wtedy żadnego rozeznania w cudzoziemskich nazwiskach. Inaczej bowiem już w chwili, gdy ojciec przedstawiał mi Mirceę, zorien­towałabym się, że nie jest on Anglosasem. Nie wyglądał też na Anglika. Miał wprawdzie jasną skórę, ale jego włosy nie były rudawe, lecz czarne, zaczesane do tyłu. Miał też wystające kości

■■A i WN-.YW

policzkowe, trochę jak Mongołowie. Patrzył na mnie przez moment, a potem odwrócił wzrok.

Prawdę mówiąc, nie miałam nic przeciw żadnemu konkret­nemu Anglikowi; po prostu wydawało mi się, że będzie dobrze, jeśli to powiem.

W tamtych czasach na skutek częstych wizyt cudzoziemców i kontaktów z elitą w umeblowaniu i urządzeniu naszego domu zachodziły po trochu zmiany. Ich inicjatorką byłam ja, ponie­waż matka zupełnie się do tego nie nadawała. Często zagląda­liśmy z ojcem do wielkiego domu aukcyjnego „Egbert And­rews”, gdzie kupowaliśmy meble. Własnoręcznie czyściłam mosiężne przedmioty z Delhi i Kanpuru, klamki i rygle u drzwi. Sprawy higieny bowiem były i nadal są bardzo zaniedbane w domach indyjskich klas średnich. Utrzymanie w czystości i po­rządku takiego domu jak nasz - na wpół tradycyjnego, na wpół zeuropeizowanego - wymagało wiele pracy. Po pierwsze, spora była liczba samych domowników, a po drugie, często ściągały do nas tłumy krewnych ze wsi. Niektórzy przyjeżdżali na lecze­nie, inni by dokonać rytualnych ablucji w Gangesie podczas zaćmienia słońca lub przesilenia dnia z nocą, jeszcze inni, by oddać cześć bogini Kali w świątyni w Kalighacie. Matka nie odprawiała nikogo. Kiedy ktoś chory przyjechał po poradę lekarską, doglądała go jak wykwalifikowana pielęgniarka. Sama wprawdzie wywodziła się z rodziny należącej do Brahma- -samadżu1 i nie chodziła do świątyni w Kalighacie, gdy jednak zjawiała się jakaś pobożna stara krewna ze wsi, kazała ją codziennie wozić naszym chevroletem do świątyni i sprowa­dzała dla niej dzbany świętej wody z Gangesu. Drzwi naszego domu zawsze stały dla wszystkich otworem. Skutków tego doświadczałam bezpośrednio na sobie. Dopiero niedawno dostałam własny pokój. Może nie całkiem własny, ponieważ w nocy spały tam ze mną Śanti i moja młodsza siostra Sawitri, zwana Sabi, która miała wtedy jedenaście lat, ale uważałam go za swój. Umeblowałam go niskimi sprzętami, obcięłam nawet

nogi starego, wiktoriańkiego łóżka; by mu nadać „orientalny” wygląd. Nie lubiłam zagraconych pomieszczeń. W moim pokoju stało tylko parę mebli. Marmurowa posadzka w czamo- -białą szachownicę była wypucowana do połysku, a w powietrzu zawsze unosił się przyjemny zapach kwiatów i trociczek. Wszyscy mówili, że to nie pokój mieszkalny, lecz świątynia. Ołtarzem była fotografia na honorowym miejscu na ścianie - portret Rabindranatha Thakura w aksamitnym nakryciu głowy. Niezwykłe zdjęcie! W którymkolwiek miejscu pokoju stanęłam, miałam wrażenie, że Poeta patrzy prosto na mnie. Nie można było uniknąć jego wzroku. Mój przyjaciel Gopal, który znał się na fotografowaniu, wyjaśnił mi, że efekt taki uzyskuje się wtedy, gdy model patrzy prosto w obiektyw. Aleja mu nie wierzyłam. Zdawało mi się, że Poeta stale mnie obser­wuje.

Kochałam ten pokój. Był to mój własny tajemniczy świat. Niemniej kiedy przyjeżdżali krewni ze wsi ze swymi tłumocz- kami, musiałam go opuszczać, ponieważ bytowo jedyne pomie szczenie nadające się na pokój gościnny. Goście brudzili ściany, wycierali ręce w zasłony, zostawiali plamy z wody na wypolero­wanym stólSrKrećły wreszcie wyjeżdżali po ablucjach w świętych wodach Gangesu, dokonanych w dobrowróżbnej chwili, musia­łam na nowo doprowadzać po nich wszystko do porządku: szorować, czyścić i polerować. Matka zupełnie się tym nie przejmowała. Sprawy materialne nie miały dla niej najmniej­szego znaczenia. Liczył się tylko człowiek. Nie przychodziło jej do głowy, że takie drobnostki jak ślady brudnych rąk na ścia­nach mogą sprawić komuś przykrość. Mnie sprawiały.

Lubiłam czytać i pisać poezje, siedząc w schludnym, ładnie urządzonym wnętrzu. Lubiłam także słuchać z ust mojego stryja Mantu opowieści o walce o niepodległość, która toczyła się dookoła, lecz nas wcale nie poruszała. Stryj Mantu był stry­jecznym bratem mojego ojca. Mieszkał z nami i ojciec go wykształcił. Jego rodzina związała się z ruchem nacjonalisty­cznym. Starszy brat stryja siedział w więzieniu. Szczyciłam się tym i z przejęciem opowiadałam o nim koleżankom szkolnym. Nasz dom pozostał obojętny na sprawy polityczne. Ojciec zupełnie nie przejawiał zainteresowania ruchem narodowym. Pomniejszał bohaterskie wyczyny nacjonalistów bengalskich i przywoływał nas do porządku, kiedy wychwalaliśmy ich poświęcenie. Gdy sięgam pamięcią wstecz, widzę, że stworzy-

1

JM

liśmy mit, iż to cały naród powstał przeciwko Brytyjczykom. Większość ludzi wykształconych i dobrze sytuowanych nie myś­lała wcale o niepodległości. Słyszałam ciągle, jak mówili: - W jaki sposób oni chcą wypędzić Brytyjczyków? - Sami oczy­wiście nie mieli żadnego programu.

Brawurowe akcje terrorystyczne przeciwko Anglikom fascy­nowały nas młodych. Tak sam zresztą jak tak zwany marsz solny Gandhiego z grupą ochotników w marcu 1930 roku w celu złamania ustawy solnej. Władze brytyjskie bowiem nałożyły na sól podatek i zabraniały wydobywania jej na własną rękę, co dotykało szerokie kręgi ludności. Te wszystkie wyda­rzenia - mimo atmosfery w domu - poruszały nas do głębi. Rozpoczęliśmy całkowity bojkot towarów angielskich. W tym kontekście moje słowa: „Po co nam w domu Anglik?” były całkiem na miejscu. Choć tak naprawdę mój sprzeciw wyni­kał z pobudek czysto egoistycznych, nie nacjonalistycznych; obawiałam się, że będę musiała oddać temu cudzoziemcowi swój pokój.

Ojciec rozproszył moje obawy proponując, żeby Mircea za­mieszkał na parterze, w pokoju od frontu. Pokój ten - jego zdaniem - można by przedzielić; korzystaliby wtedy z niego wspólnie Mircea i stryj Mantu. Stryj Mantu zająłby część fron­tową, która jednocześnie służyłaby za salon, Mircea zaś część od tyłu.

Tego wieczoru ojciec wręczył mi zbiór esejów Rabindranatha Thakura pod tytułem Nacjonalizm.

- Przeczytaj to - powiedział. - Czy wszyscy Anglicy są naszymi wrogami? Przyjdzie taki dzień, kiedy patriotyzm zos­tanie uznany za przestępstwo.

Przeglądałam tę książkę do późna w nocy, lecz nic nie mogłam zrozumieć. Było to charakterystyczne dla mojego ojca: zawsze dawał mi do czytania pozycje za trudne. Lecz ja także lubiłam lektury nie całkiem zrozumiałe, które jakby bawiły się ze mną w chowanego. Tajemniczy, zawoalowany, nieosiągalny świat był natchnieniem dla mojej poezji.

W ciągu paru dni wszystko zostało załatwione. Nawet po przedzieleniu pokój nie okazał się zbyt mały. W części dla Mircei mieściło się pojedyncze łóżko, biurko, krzesło i trzci­nowa sofa. Umeblowania dopełniała lampa z białym abażurem, stojąca pośrodku, koło małego, okrągłego stolika. W drzwiach prowadzących do korytarza zawiesiłam kotarę. Później Mircea

wypożyczył jeszcze pianino. Pokój ten znajdował się dokładnie pod moim.

Rano przy śniadaniu ojciec rozmawiał z Mirceą na różne tematy; polecał mu lektury, dawał wskazówki do studiów. Któ­regoś dnia zaproponował, abyśmy we dwoje z Mirceą uczyli się pod jego kierunkiem sanskrytu.

- Nie ma sensu zaczynać nauki od Hitopadeśi.' - dodał. - To nudne. Powinniście przeczytać coś przyjemniejszego.

Nazajutrz zabraliśmy się do studiowania Śakuntali Kalidasy. Kto wie, co sobie myśleli ludzie w tamtych czasach na widok bengalskiej dziewczyny i młodego Europejczyka, siedzących obok siebie na macie rozłożonej na podłodze i studiujących razem sanskryt..W oczach bengalskich studentów ojca widzia­łam pełneLzazdroścLzdziwienie, starsze kobiety patrzyły na nas nieufnie, wzrokiem pełnym nagany, moi rówieśnicy zaś - z roz­bawieniem. Ojciec zupełnie na to nie zważał. Oboje rodzice przyjęli obecność Mircei w naszym domu całkiem naturalnie. Stopniowo stawał się on członkiem naszej rodziny.

Podczas lekcji z ojcem rozkładałam dla siebie i Mircei matę, ponieważ wiedziałam, że lubi on siedzieć na podłodze. Po pier­wsze była to dla niego nowość, a ponadto chciał się stać jednym z nas. Oiciec siedział przed nami na sofie. Mircea z uwagą śledził nasze zwyczaje, obyczaje i sposób życia i ciągle szukał we wszystkim ukrytego znaczenia.

- Euclid jest dobrze ułożonym, spokojnym i skromnym chłopcem - mówiła matka. - Dlaczego zwracasz się do mnie „Mrs. Sen”? Mów według bengalskiego zwyczaju „mamo” - zaproponowała mu kiedyś.

Od tamtej pory Mircea tak ją nazywał. Później wyznał mi, że w jego kraju nikt nie śmiałby zwracać się „mamo” do młodej kobiety. Obraziłaby się. Ile lat mogła mieć wtedy moja matka? Nie więcej niż trzydzieści dwa, trzydzieści trzy. Wyglądała prze­pięknie w sari z czerwoną lamówką, z cynobrową kropką na czole i podeszwami stóp polakierowanymi laką. Była uosobie­niem macierzyństwa. Kto by się zastanawiał nad jej wiekiem? Powiedziałam Mircei, że dziwny jest ten jego kraj, gdzie kobiety gniewają się, kiedy się je nazywa matkami. Co ma do tego wiek?

Często po śniadaniu, gdy wszyscy już wstali od stołu, my siedzieliśmy zatopieni w rozmowie. Po jakimś czasie przenosi­liśmy się pod drzwi biblioteki, gdzie nieraz schodziły nam na pogawędce następne dwie godziny. Nikt nie zwracał na nas uwagi. Biblioteka ojca liczyła ponad siedem tysięcy tomów i zajmowała trzy pokoje na parterze. Czasami ojciec schodząc na dół widział nas, lecz nic nie mówił. Gdybym rozmawiała z Milu lub Gopalem, niechybnie nakrzyczałby na mnie, że marnuję czas na głupstwa. Ale z Mirceą Euclidem to co innego. Z nim prowadziłam na pewno rozmowy filozoficzne! Rozwija­liśmy się intelektualnie!

Schodziłam właśnie na dół z książką w ręku, gdy Mircea zatrzymał mnie w połowie drogi.

- Słyszałem, że napisałaś wczoraj poemat filozoficzny? - spytał z błyskiem rozbawienia w oczach.

- Tak - potwierdziłam uroczyście. - Ojciec jest nim zachwy­cony. Szczególnie podoba mu się strofa: „Kiedy czas uwolni się od podziału na chwile i momenty.” Uważa, że wyraża ona ważną kwestię filozoficzną.

Dwa lata temu, miałam wtedy czternaście lat, siedziałam pewnego wieczoru nad brzegiem morza w Puri,1 i nagle dozna­łam niezwykłego wrażenia. Wydało mi się, że jest ranek. Opisa­łam to przeżycie w wierszu: „Zabierz mnie, zabierz mnie tam, dokąd odpłynął strumień moich snów.” Jak wygląda to miejsce? Jest to kompletna pustka, gdzie wszystko się kończy, gdzie nie ma nadziei, mowy, dźwięków i głosów, gdzie po pustych drogach nie włóczą się wędrowcy, gdzie nie ma na­rodzin, śmierci, czasu, gdzie nie ma nocy, nie ma dnia ani nie wschodzi poranek.

Ojciec mówił, że moje dociekania na temat istoty czasu przy­pominają rozważania w tej kwestii zawarte w dawnych trakta­tach naukowych. Byłam dumna z jego pochwały, nie lubiłam jednak, kiedy kazał mi pisać na jakiś konkretny temat. Moja inwencja poetycka wtedy zawodziła; była jak ptak, który za­miast rozwinąć skrzydła, by wzbić się w niebo, spadał na

ziemię. Dlatego nie byłam zadowolona z wiersza Bhogopatro.

Mircea zaczął się ze mną przekomarzać.

I Jak taka mała dziewczynka jak ty może pisać poematy filozoficzne?

I Nie jestem małą dziewczynką... Jestem filozofem.

| Ty filozofem? - Moja odpowiedź wyraźnie go ubawiła.

1 Oczywiście. Filozofem jest ten, kto rozumie lub pragnie zrozumieć świat. I ja to właśnie robię.

- No dobrze. Przeczytaj mi ten swój poemat.

Poszłam z Mirceą do jego pokoju. Bywałam tam dopiero od kilku dni. Nikt mi tego nie zabraniał, a mimo to odczuwałam skrępowanie. Dlaczego? Trudno powiedzieć. Nie czułam się swobodnie, lecz z udaną nonszalancją usiadłam na trzcinowej sofie. Mircea siedział naprzeciwko na łóżku, oparty o przepie­rzenie. Pomiędzy nami stał stolik.

- Wyjaśnij mi ten swój poemat filozoficzny.

1 Nie, nie. Powiem ci wiersz z najnowszego zbiorku Rabin- dranatha Thakura. Czy wiesz, że zadedykował go mnie?

1 Co takiego? Zadedykował ci książkę? - wykrzyknął ze zdumieniem Mircea.

i Czemu się tajg dziwisz? Nie może? i Śmiałam się w duchu. Uwierzył mi. Naprawdę uwierzył. Udało mi się go oszukać. Później zapewne dowie się prawdy od stryja Mantu. A co tam, niech się dowie. Zacząłam recytować: „Czy usłyszałaś me wez­wanie? Czy wzięłaś je sobie do serca? Nie znam twego imienia, lecz ofiaruję ci bogactwo mojej medytacji.”

Tłumaczyłam powoli, z przerwami, szukając odpowiednich słów. Nietrudno się domyślić, jak mierny był efekt moich wysił­ków. Ale Mircea nie przejmował się wiernością przekładu. Sie­dział poważny, marszcząc brwi i doszukując się w moich sło­wach „ukrytego sensu”. Podniosłam się z sofy.

- Dlaczego napisał: „Nie znam twego imienia”? - spytał.

- W tym właśnie tkwi tajemnica - odparłam.

Takie rozmowy wprawiały Mirceę?w zakłopotanie. Istniała oczywiście pomiędzy nami bariera językowa, i to po obu stro­nach, ale istotniejsze hyIy r6OTiće^w meńtaIrióiCi. Mircea nie rozumiał naszego sposobu myślenia, zachowania, aluzji. A kiedy poruszał się po omacku, jak w ciemnościach, w tym niezrozumiałym dla siebie świecie, jego wzrok stawał się prze­nikliwy, a głos zaczynał drżeć. „To, co jest nieuchwytne, pojmać się nie pozwoli, hipnotycznym urokiem serduszko twe

37

«gfefeA \ mm

zniewoli” - mówią słowa piosenki. Czyżby zaczynał tu działać jakiś urok? Kto wie?

Pnącze jaśminu huśta się w ramionach drzewa pijał.”' Wzdłuż pokoju Mircei ciągnął się wąski korytarzyk, który pro­wadził do wewnętrznej części domu od wejścia frontowego. Po stronie wschodniej, kilka stopni niżej, znajdowało się pod­wórko. Do jadalni można było wejść zarówno od podwórza, jak i z podestu na końcu korytarzyka. Pokój Mircei i jak już powiedziałam | leżał dokładnie pod moim. Od frontu domu, czyli od strony południowej, była na dole weranda. Nad nią rozciągał się balkon, który przylegał do mojego pokoju. W południowo-wschodnim rogu werandy rosło, wijąc się aż na piętro, pnącze, ale nie jaśminu - jak w tej zwrotce wiersza - lecz madhawi2 - obsypane przez cały rok kiściami czerwono-białych kwiatów. Lubiłam nimi kołysać. Kiedy, minąwszy korytarzyk, skryłam się pod pnączem, wiedziałam, że za chwilę przyjdzie tam Mircea. Widział bowiem przez szparę w kotarze, jak prze­chodziłam koło jego pokoju. Nie jestem pewna, czy czekam na niego, ponieważ nie chcę być pewna. Zamieniam się jednak cała w słuch. Dlaczego nie nadchodzi? Czyżby mnie nie zauważył? Co wobec tego robić? Zanucić piosenkę czy zadeklamować półgłosem wiersz? Niedobrze! Niedobrze! Nie powinnam tego czynić, to niewłaściwe. Nigdy nie będę postępować niewłaści­wie. Chcę być filozofem, a filozof zawsze trzyma się prawdy, poszukuje prawdy i nigdy niczego nie ukrywa. Ujmuję ręką pnącze. Moje serce zamiera z nadziei i obawy. W tej chwili od ulicy zbliżają się czyjeś kroki. Szurając nogami, na schodach pojawia się pan M., szwagier jednej z moich bliskich krewnych. Wiem, o co mu chodzi. Nie krępuję się rozmawiać z nim, ponieważ w jakimś sensie należy do naszej rodziny.

- Dzień dobry - zaczyna.

- Dzień dobry.

- W przyszłym miesiącu jadę do Anglii.

- To wspaniale.

'■ r* ' n- —Lnnni Intifnlin

1 I

| Ciekawe, ile czasu zajmą mi studia prawnicze.

i Jeżeli się pan przyłoży do nauki, nie powinno to potrwać długo.

- Ale czy potrafię się skupić?

No i masz - myślę. - Zaraz zacznie piać hymny pochwalne na moją cześć. Nie znosiłam tych wszystkich adoratorów. A było ich kilku. Naśmiewałyśmy się z nich wspólnie z Milu. Dzisiaj jednak się denerwuję. Jeżeli Mircea wyjdzie z pokoju i zobaczy nas tutaj razem, będzie niezadowolony. Kto wie, jakie zacznie snuć domysły?

Moje obawy potwierdzają się. Mircea rozsuwa kotarę, robi krok do przodu, lecz na widok pana M. cofa się natychmiast. Zupełny brak wychowania! Co sobie pomyśli pan M.? Ależ utrapienie z tymi mężczyznami! Wszyscy są tacy sami.

- Proszę iść na górę do matki | zniecierpliwiłam się. - Nogi pana rozbolą od tego stania na werandzie.

1 A pani nie bolą? Może pani na kogoś czeka? Przeszka­dzam?

Pan M., głęboko urażony i zraniony prosto w serce, wchodzi w końcu do domu.

Zbiera mi się na płacz. Po cóż zawracać sobie nimi głowę! Cóż mnie obchodzi, co sobie myślą! Czy nie mam się czym martwić? Od dawna już nie byłam w Śantiniketanie. Dopóki tam nie pojadę, dopóty nie zaznam spokoju. Pod rozłożystym drzewem alstonii1 jest tam tablica ufundowana przez Debend- ranatha Thakura,2 a na niej napis: „On jest ukojeniem mojego życia, szczęśliwością umysłu, spokojem ducha.” Debendranath głęboko wierzył w Boga. Ja nie miałam w sobie tej wiary. Pew­nego razu ojciec przytaczał mi dowody istnienia Boga, wysnu­wane przez teologów. Ucho jest instrumentem doskonałym, zwłaszcza konstrukcja młoteczka i kowadełka. A skąd się wzięła? Ktoś ją stworzył. Kto? Jej stworzenie jest pośrednim dowodem istnienia Boga. Niewykluczone, że w ten sposób można udowodnić, że Bóg istnieje naprawdę, czy jednak będzie on pociechą życia? Czyjego obraz będzie koił oczy? Czy dzięki jego obecności powietrze i woda napełnią się słodyczą? Jak

mówią Wedy.1 „Miód wiatry niosą człekowi prawemu, miodem dlań zawsze rzeki opływają.”2 Ale dlaczego przypomina mi się magiczny werset związany z obrzędem zadusznym? Może i wy­powiada się go podczas tego obrzędu, ale tak naprawdę jest to zaklęcie miłosne.

Pamiętam pewien wieczór muzyczny w rezydencji przy Store Road, gdzie cała elita Kalkuty zebrała się na występ znanego śpiewaka i kompozytora Atulprasada Sena.3 „Jesteś słodyczą. Jesteś słodyczą. Jesteś fontanną i oceanem słodyczy, ukochanym mego serca” - śpiewał Atulprasad, akompaniując sobie na harmonium.4 Miał na myśli Boga. W literaturze wisz- nuickiej ukochany to Bóg. Bogiem jest Kryszna wraz ze swą emanacją Radhą. Słuchacze siedzieli z zamkniętymi oczami. Niektórym z nich po policzkach spływały łzy. Dlaczego? Widzieli Boga? Nonsens. Dobrze znałam tę „elitę”. Większość to byli kłamcy i egoiści. A o ile się orientowałam, Bóg nie ma do czynienia z kłamcami. A Milu? Wiedziałam, co potrafi. Boga nie było ani przy niej, ani przy mnie... Przymknęłam oczy. Solista śpiewał naprawdę pięknie, z wielkim uczuciem. Nie chciałam jednak patrzeć na jego twarz, słuchałam z zam­kniętymi oczyma... Co za wspaniały głos! Melodia płynęła niczym święte wody Gangesu. Nagle wydało mi się, jakby fala dźwięków przekształciła się w fale światła, w których przed moimi zamkniętymi oczyma wyłania się inny obraz. Ujrzałam nisko zadaszoną werandę, w której rogu pnie się obsypana kiściami kwiecia wistaria. Ktoś pisze pochylony nad stołem. Na jego białe, faliste włosy padają promienie porannego słońca. Mężczyzna pisze nucąc piosenkę. Jest to zupełnie inna pieśń niż ta, której słucham, lecz obie zlewają się w moim umyśle w jedną. „Jesteś słodyczą. Jesteś słodyczą. W ogniu, w powietrzu, w wodzie płynie rzekła słodyczy, szemrząc przyje­mnie.”

Dlaczego zapomniałam o tej scenie? Nikt, oprócz jednego

człowieka, nie jest dla mnie źródłem spokoju i pociechy. Nie może być, nie powinien.

Drżę cała w środku. Mam wrażenie, jakbym łamała złożoną sobie przysięgę. Jaką? Nie wiem.

Widzicie, co wyprawia Mircea? Jaki niegrzeczny! Pan M. poszedł na górę, paradując przed jego drzwiami, a on nie wychodzi. Nigdy więcej nie pójdę do jego pokoju. Dotrzymam danej sobie obietnicy. Muszę dotrzymać, nawet gdybyśmy z tego powodu na zawsze przestali ze sobą rozmawiać. Jakby mimochodem zrywam z pnącza madhawi kiść kwiatów i posta­nawiam wrócić do siebie na górę. Przechodząc korytarzykiem widzę przez szparę w kotarze, że Mircea, zapomniawszy

0 całym świecie, w wielkim skupieniu czyta książkę. Rozchylam kotarę, wrzucam kwiaty do środka i oddalam się szybko. Z tyłu dobiega mnie jego przyjemny, delikatny głos:

- Amryto, Amryto!

I Mamo, mamo! 1 słyszę głos jakby zza oceanu albo z kosmosu. Siedzę w fotelu. Przede mną stoi mój syn. Trzymam rękę na aparacie telefonicznym. Telefon dzwoni. - Mamo, dla­czego nie podnosisz słuchawki? - Robię to z wielkim trudem. Nie mam czucia w ręku. Jestem podniecona. Czy w tak krótkim czasie można przemieszczać się na takie odległości? Przecież mnie tu nie było. To, co przeżyłam, nie jest wspomnieniem. Moje ciało faktycznie zostało tu, w fotelu, lecz ja wkroczyłam w Wieczność, czas nieskończony, który nie ma początku ani końca; tam, gdzie „nie ma nocy, nie ma dnia ani nie wschodzi poranek”. To rozdzielenie ciała i duszy, przebywanie jedno­cześnie w dwóch różnych czasach (to znaczy w tym, co zwy­kliśmy nazywać dwoma czasami) na pewno osłabia fizycznie. Jestem wyczerpana. Mój syn ma trzydzieści lat. Nie jest już dzieckiem. Kto wie, jakie snuje domysły? Jest jednak taki sam jak jego ojciec. Jeżeli sama nie powiem, nie zapyta. Wychodzi powoli z pokoju. Patrzę na jego oddalającą się sylwetkę. Nie wiem, kto odchodzi, dokąd, co będzie potem. Wchodzi Lekha

1 bierze słuchawkę z mojej ręki.

- Mama właśnie się położyła - mówi i zapisuje numer tele­fonu. .

Odzyskuję świadomość. Powinnam porozmawiać z tym kimś. Ale może i dobrze, że to Lekha odebrała telefon? Może powiedziałabym coś od rzeczy?

I Pomogę mamie położyć się do łóżka - proponuje Lekha,

po czym dodaje z wahaniem: z kimś o tym, co się stało.

- Nic mi nie jest, Lekho. Wszystko w porządku dam i szepczę do siebie:

Powinna mama porozmawiać odpowia-

Podnoszę zastonę z jego piersi, by sprawdzić, czy nadal mieszka tam dusza.

To ciało, podlegle śmierci i zniszczeniu,

zawiera w sobie bogactwo niezniszczalnego, nieśmiertelnego bytu, który stale śpiewa pieśń nieprawdopodobieństwa.

Nadstawiam ucha, by ją usłyszeć.

Nieprawdopodobne, nieprawdopodobne. Ale w życiu pełno jest takich niespodziewanych nieprawdopodobieństw. Jak to możliwe, że po tylu latach to wszystko wraca z taką ostrością, sprawiając tak dojmujący ból?

- Co mama tak szepcze z zamkniętymi oczyma? I Lekha pochyla się nade mną. - Mantrę?1

- Wiersz, wiersz.

Po długim czasie mam ochotę napisać wiersz:

To, czego miecz nie przetnie i ogień nie spali, ujrzę za oceanem łez.

Wyciągam szaleńczo ręce, by to pochwycić.

Chodźmy hen, na zaślubiny tego nieuchwytnego bytu. Tam, gdzie panuje Wieczność.

Ona zniszczy i odrzuci wszystko, co niepotrzebne, i tylko z lampką wyzwolonego życia w ręku namaluje znak na czole oblubienicy...

Pójdę tam, gdzie czeka noc poślubna w wytrwałej miłości do kogoś...

Zrozumiałam teraz, dlaczego od jakiegoś czasu, co najmniej od roku dręczy mnie głębokie pragnienie, by pojechać gdzieś hen, daleko, bardzo daleko. To pragnienie stało się tak nieod­parte, że w tej chwili mam ochotę wybiec z werandy i odpłynąć w niebiosa...

- Niech mama idzie się położyć - mówi Lekha.

- Idę, idę - przytakuję jej z uśmiechem.

Lekha też się uśmiecha.

- Niech mama położy się do łóżka.

Jest już późna noc. Sergui był tutaj we wrześniu, teraz jest początek października. W ciągu tego miesiąca mój mąż zorien­tował się, że coś się ze mną dzieje, że właściwie mnie tu nie ma. Nie spytał jednak o nic; nie leży to w jego charakterze. Jesteśmy już trzydzieści osiem lat małżeństwem i nasze wspólne życie upływało dotąd bez konfliktów. Mój mąż niewątpliwie czuje, iż poza tym, że jestem oddaną gospodynią domową, mam pewną cząstkę życia niedostępną dla niego. Nie martwi się tym jednak, ponieważ umie tylko dawać, nie potrafi żądać. Wiem, że nie powinnam trzymać go w niepewności. Muszę mu coś wyjaśnić. Ale co mu powiem po takim czasie? Jak mam mu wspomnieć o tamtej książce? Ach. Mirceo. dlaczego napisałeś te wszystkie Jiłamstwa? Czy prawda już nie wystarczyła? Czy napisałeś to dla korzyicTfinaiisowych, by powieść się lepiej rozeszła na rynku? W dzisiejszych czasach - jak zauważyłam - książka, która nie zawiera nieprzyzwoitych fragmentów, nie ma co liczyć na poczytność. To całe zepsucie, bezwstyd miłości fizycznej przy­szły od was, z Zachodu. Przykre, że w końcu i mnie ubabrałeś w tym błocie. Mogę spojrzeć w oczy prawdzie, dlaczego jednak muszę dźwigać ciężar kłamstwa? Mam przed sobą przyszłość. Jestem znaną postacią, mam rodzinę, dzieci; jestem poza tym kobietą indyjską - utrata dobrego imienia to dla mnie gorsze od śmierci.

Zrobiło mi się gorąco. Muszę przemyć twarz zimną wodą.

W ciągu minionego miesiąca nie przespałam ani jednej nocy. Płonie we mnie ogień gniewu, a w nim zdobyte przez czter­dzieści lat honor, szacunek, reputacja. Mirceo, twoja powieść ukazała się w dwudziestu wydaniach. ..Jak mogłeś mnie tak obnażyć przed światem? Czy to jest miłość? Nie czytałam tej kstążki; lecz t07 có d niej usłyszałam, poraziło mnie. Muszę ją zdobyć i zapoznać się z jej treścią. Ale kto mi ją przetłumaczy? Nikt tu nie zna tego języka. Przeżywam katusze. Próbuję przy­pomnieć sobie twarz Mircei (jak mam z nim bowiem polemizo­wać, skoro nie pamiętam, jak wygląda), ale mi się to nie udaje. Widzę tylko, jak siedzi z wyciągniętymi nogami, oparty o prze­pierzenie. Widzę jego stopy, białe jak pióra czapli... Podnoszę się z łóżka i staję przy oknie. Mój niespokojny duch wyrywa się

na zewnątrz. Idę, idę, przekraczam ocean czasu, zostawiam za sobą wszystko, co było mi drogie przez tych czterdzieści lat: moją reputację, sławę, obowiązki. Idę, idę, Mirceo, pragnę cię znów zobaczyć.

- Tatusiu, czy spotkamy się z Rabindranathem Thakurem przed jego podróżą za granicę? - spytałam.

- Oczywiście. Euclid także chce z nami jechać 1 odparł ojciec i napisał w tej sprawie list do Poety. Wkrótce nadeszła odpo­wiedź: „Zgoda. Proszę przyjechać z córką i ze studentem.”

W Santiniketanie zatrzymaliśmy się w starym piętrowym zajeździe. Nazajutrz rankiem wszyscy troje mieliśmy złożyć Poecie wizytę w jego rezydencji zwanej Uttarajana, czyli Letnie Przesilenie Dnia z Nocą. Wyszliśmy z Mirceą nieco wcześniej i przechadzaliśmy się w pobliżu kortów tenisowych. Ojciec się spóźniał. Prawdopodobnie spotkał po drodze profesora Kshi- timohana Sena,1 i pogrążyli się w rozmowie o kulcie Baulów.2 No i dobrze. Wcale się nie martwiliśmy jego spóźnieniem. Poranek był prześliczny. Powietrze dookoła pachniało przyje­mnie. Paplałam trzy po trzy. Śantiniketan jakby wziął nas oboje w ramiona. Nasze serca kołysały się w objęciach jego błękitnego nieba...

W końcu nadszedł ojciec.

- Chodźmy - zarządził.

- Idźcie sami, tatusiu - wykręcałam się. - Ja przyjdę trochę później. Muszę się spotkać z przyjaciółmi.

Nie miałam ochoty iść razem z nimi. Chciałam porozmawiać z Poetą sam na sam. Spotkanie z przyjaciółmi było oczywiście wymówką. W Santiniketanie nie miałam żadnych przyjaciół. Przyjeżdżałam zwykle na parę dni i jeszcze miałabym marno­wać cenne chwile na wynajdywanie sobie znajomych? Miałam tam tylko jednego przyjaciela i on mi wystarczał za stu innych. Czy tylko stu?

Po spotkaniu z Poetą ojciec zabrał Mirceę do biblioteki. Mircea chciał obejrzeć rękopisy. Jego głód wiedzy był nienasy­cony. Ojciec bardzo się szczycił takim studentem. Oboje byliśmy ciekawymi eksponatami w galerii ojca.

Poeta siedział w fotelu przy oknie, wygodnie oparty, i wyglą­dał na dwór. Wkradłam się po cichutku i położyłam mu koło stóp wiązkę kwiatów.

I Daj mi je - rzekł, odwracając się do mnie. Popatrzył na mnie uważnie, a na jego ustach pojawił się znaczący uśmieszek.

- I co, o czym tak rozmawiałaś z sahibem? Buzia ci się nie zamykała. Istny potok słów! Ostrzegłem sahiba, żeby się odno­sił z rezerwą do tego, co mówią kobiety. A wy nic, tylko space­rowaliście i paplaliście.

1 Jak pan nas zobaczył? - zapytałam nieśmiało.

i A co, nie chciałaś tego? W takim razie powinnaś była być ostrożniejsza.

Zauważyłam, że z okna roztacza się doskonały widok na całą posiadłość.

- Gniewam się - stwierdziłam.

- Gniewasz się? Dlaczego?

Poeta wziął do ręki skraj mojego sari i spytał:

1 Czy to niebieskie sari? 1 A potem ząnucił pieśń własnej kompozycji o ukochanej Kryszny imieniem Radha: „Wystrój się w urocze, niebieskie sari; twe serce okryte kwiatami miłości.”

Zarumieniłam się po uszy. Serce mi łomotało. Żart podobał mi się, lecz jednocześnie wprawił mnie w zakłopotanie. Spuści­łam głowę. Poeta pociągnął mnie za warkocz, zmuszając, bym się wyprostowała. Nadal jednak stałam z zamkniętymi oczyma, nie miałam odwagi spojrzeć na niego. Po policzkach spływały mi łzy. Poeta puścił w końcu mój warkocz.

- No nie, dlaczego płaczesz?

Zapomniałam wszystko, co chciałam mu powiedzieć. Nie mogłam sobie nic przypomnieć. Bezradnie położyłam głowę na jego kolanach. Poeta pogłaskał mnie po włosach dłonią, która rozproszyła wszelkie obawy, i rzekł cichym, miękkim głosem:

1 Amryto, jesteś jeszcze zbyt młoda, by twój umysł doświad­czał tak silnych emocji. Może na tym ucierpieć twoje zdrowie psychiczne. Niech serce twe będzie kryształowo czyste i spo­kojne jak wody stawu. Kryją w sobie głębię, lecz stoją nieru­chomo. I nie ma potrzeby burzyć ich teraz. Przeróżne cienie

wydarzeń tego świata będą padać na twoje serce, lecz ty przyj­muj wszystko spokojnie, panuj nad sobą. Tak jak kiedyś napi­sałem: „Akceptuj prawdę instynktownie.” Pnącze słodyczy, które jest w tobie, zapuści głęboko korzenie, a na jego wierz­chołku zakwitną kwiaty. Tylko czekaj... A teraz podnieś się i usiądź koło mnie. Porozmawiamy trochę. Powiedz, jak się ma twoja alstonia?

- Nie mieszkamy już w tamtym domu - wyjaśniłam.

W pobliżu naszego poprzedniego miejsca zamieszkania rosła alstonia. Napisałam o niej wiersz, w którym zwracałam się do niej jak do przyjaciela. Wiersz ten spodobał się Rabindranat- howi Thakurowi, lecz Mircea był nim zaskoczony. Powiedział, że to panteizm. Nie wiedziałam, co znaczy to słowo. Nurtowała go strofa: „Czy ziemia pod tobą nie spisze historii miłości dzie­wczyny i drzewa?” Nie rozumiał, że to nie jest żaden „izm”, lecz zwykła fantazja poetycka.

Tamtego dnia po moim powrocie do zajazdu dla gości ojciec strasznie mnie zbeształ za spóźnienie. Tak naprawdę nic złego się nie stało z tego powodu, że przyszłam trochę później. Ani nie zaszła obawa, że nie zdążymy na pociąg, ani też nikt nie popadł w tarapaty. Ojciec jednak wybuchnął nieoczekiwanie gniewem. Kiedy zaś mu się coś takiego zdarzało, kompletnie tracił panowanie nad sobą. Udzielił mi tak surowej repry­mendy, że poczułam się do cna upokorzona i wytrącona z rów­nowagi. Mircea ze współczuciem patrzył na moje zakłopotanie. W pięknej melodii poranka zabrzmiał dysonans. Ojciec nie miał sobie równych w psuciu nastroju. Gdyby przebywał na niebiańskim dworze Indry,1 na pewno nie raz zesłano by go za karę na ziemię. Ale to nie był dwór Indry, lecz jego własna rodzina. Tutaj wszyscy bez reszty musieli się podporządkować jego władzy.

W pociągu, w drodze powrotnej do Kalkuty, ojciec zaczął krytykować Santiniketan.

- Ta instytucja się nie utrzyma. Nie może się utrzymać. Roz­padnie się nazajutrz po śmierci Poety.

Mircea słuchał w milczeniu, od czasu do czasu przytakując. Ojciec kontynuował rozważania. Z krytyki uniwersytetu Tha-

kura przerzucił się na analizę literacką jego poezji, a szczególnie poematu Modlitwa. Nie podobało mu się utycie pewnego słowa, jego zdaniem za mało poetyckiego. Być może miał rację. Ale ja nie byłam wtedy w nastroju, by słuchać jego rozważań. Oparłam głowę o okno i, odwróciwszy się tyłem do ojca i Mir- cei, pogrążyłam się w zadumie. Stuk, stuk... stuk, stuk... stukały rytmicznie koła pociągu. Była w tym jakaś melodia. Koła pociągu potrafią mówić, umieją śpiewać. Po głowie błąkała mi się pieśń: „Jakiś człowiek z daleka zbliżył się dzisiaj... skryty w ciemnościach... stoi w milczeniu.” W tamtych czasach rzadko mieliśmy okazję słuchać pieśni Rabindranatha Thakura. Któż miał je śpiewać? W Kalkucie nie było wielu profesjonalnych śpiewaków. Dlatego, gdy zdarzyło się nam usłyszeć gdzieś pieśń Poety, wzruszenie chwytało nas za serca i wyciskało łzy z oczu. Tę pieśń Rabindranatha usłyszałam zaledwie tydzień temu z ust profesora Kalidasa Naga,1 który miał niezwykle melodyjny głos. Często po południu chodziłam w odwiedziny do Ramanandy Chattopadhyaya.2 Był on w bliskich stosun­kach z Poetą i opowiadał mi historię rodziny Thakurów. Tamtego dnia jednak nie zastałam go w domu. Czekałam długo, w końcu zapadł wieczór. Obecny tam profesor Nag zaproponował wtedy, że mnie odprowadzi do domu. Kiedy mijaliśmy park imienia Ramesha Mitry,3 jedyny skrawek zie­leni w całym Bhawanipurze, zaśpiewał półgłosem: „Na jego piersi kołysze się girlanda bólu rozłąki, roztaczająca nieśmier­telny aromat sekretnego spotkania.” Melodia ta nadal dźwię­czała w moich uszach. Zanuciłam: „Skryty w ciemnościach”, a koła pociągu dokończyły: „stoi w milczeniu... stuk, stuk... stuk, stuk...”

Ojciec podniósł się i poszedł do toalety. Mircea stanął za moimi plecami.

- Amryto!

- Słucham.

- Spójrz na mnie.

Odwróciłam się. Wpatrywał się we mnie nieruchomo zauro­czonym wzrokiem. Widzę go. Widzę go jeszcze teraz, jak stoi pochylony, trzymając się skórzanego uchwytu przy górnej półce, i patrzy mi w oczy. Po chwili oboje wybuchnęliśmy śmie­chem.

- O czym tak rozmyślałaś?

- Próbowałam przypomnieć sobie pewną pieśń.

Wrócił ojciec.

- O czym rozmawiacie?

- Tatusiu, przetłumacz Mircei tę pieśń - poprosiłam i wyre­cytowałam pierwszą linijkę.

- A sama nie potrafisz? - zachęcał mnie ojciec. Zoriento­wawszy się jednak, że sobie z tym nie poradzę, zaczął tłuma­czyć. | No dobrze. Na jego piersi kołysze się girlanda bólu rozłąki... roztaczającą nieśmiertelny aromat sekretnego spot­kania... - Zaraz potem wyjaśnił: IW opisie pory deszczowej nie można pominąć rozłąki. Deszcze napełniają cierpieniem i tęs­knotą serce kochanka rozłączonego z ukochaną... - Ojciec nawiązał tu do znanego poematu Kalidasy Obłok postem- W pieśni tej - ciągnął - mamy z jednej strony ból rozłąki, z drugiej radość sekretnego spotkania. Rozłąka i spotkanie - dwa prze­ciwstawne pojęcia - wyrażają jednak pewną całość, pełnię. - Po czym wygłosił cały wykład o zastosowaniu antynomii w poezji Rabindranatha Thakura.

Po raz drugi tego dnia prysnął nastrój. Po co ten wywód? - rzekłam do siebie w duchu. - W chwili, gdy Mircea spojrzał mi w oczy, zrozumiałam, co to znaczy, że rozłąka i spotkanie istnieją jednocześnie, i co to jest tęsknota. Poczułam wtedy zapach tamtej niewidocznej girlandy na jego szyi; girlandy „roztaczającej nieśmiertelny aromat sekretnego spotkania.”

Nie pamiętam dokładnie, kiedy, to znaczy po jakim czasie od wprowadzenia się do naszego domu, Mircea po raz pierwszy zachował się skandalicznie. Jedliśmy obiad. Ojciec siedział z jednej strony u szczytu stołu, matka z drugiej, ja i Mircea zajmowaliśmy miejsca pośrodku, naprzeciw siebie. Dyskutując z ojcem o filozofii, Mircea powoli wyciągnął nogi i oparł je na

moich stopach. Zaskoczona, cofnęłam nogi. Próbowałam wmówić sobie, że dotknął mnie niechcący. Wstrząsnął mną jednak dreszcz. Spojrzałam na Mirceę i w tej samej chwili - rzecz zadziwiająca I przemknęła mi przez głowę absurdalna myśl: „Co zrobię, kiedy on odjedzie?” Nagle poczułam się stra­szliwie samotna. Kiedy wszyscy wstali od stołu, spytałam:

- Czy dotknąłeś mnie niechcący? Nie wydaje mi się.

- Dobrze ci się wydaje - odparł.

- Co za zuchwalstwo! Co za bezczelność! A co by było, gdybyś trafił na stopy ojca?

- Nic. Zaraz bym go przeprosił i tyle.

- A skąd byś wiedział, że to nogi ojca?

I Cha, cha, cha! 1 roześmiał się. - No wiesz, nie odróżniłbym twoich stóp od stóp ojca? - To powiedziawszy, wyciągnął nogi i znów położył je na moich stopach.

Zdarzyło się to czterdzieści dwa lata temu. To zadziwiające. Zdumiewające. Nadal siedzę przy tamtym stole. I widzę go. Tak, widzę go. Ma na sobie indyjską koszulę rozpiętą pod szyją. Widzę jego białą pierś, ręce trzyma na stole, lecz nie ośmiela się dotknąć mojej dłoni. Próbuję cofnąć nogi, ale nie mogę. Nie mam siły. Czy to jest nieprzyzwoite? Czy to jest grzech? Mama przestrzegała mnie, żebym nigdy nie dotykała żadnego obcego mężczyzny z wyjątkiem krewnych, bo mogę zachorować. Miała niewątpliwie rację. Moje ciało jest takie bezsilne. Mircea nie cofa swoich stóp. Opiera je mocno na moich. Do tej pory, tutaj, tutaj...

Czyjaś chłodna ręka dotyka mojego czoła. Budzę się ze snu przeszłości. Obok mnie stoi Lekha.

- Czy mama nie ma nikogo, przed kim mogłaby otworzyć swoje serce? - mówi miękko. - Siostry, córki, przyjaciół? Koniecznie powinna mama z kimś porozmawiać.

W 1930 roku wrzała walka o niepodległość, zarówno mili­tarna, jak i ta bez użycia przemocy. W Presidency College’u często wybuchały rozruchy. Pewnego razu studenci zażądali krwi ówczesnego rektora Stapletona. I chociaż mój ojciec miał z nim mocno na pieńku, tamtego dnia jednak uratował mu życie. A było to tak. Podczas zamieszek na terenie college'u policja postrzeliła studenta. Jego towarzysze, wzburzeni tym faktem, otoczyli uczelnię, domagając się „zmieszania” krwi

Stapletona z krwią ich rannego kolegi. Policja w tym czasie wycofała się. Wtedy ojciec wystąpił w roli mediatora, zobowią­zując się wyprowadzić bezpiecznie Stapletona, jeśli ten poprosi rannego studenta o przebaczenie. Rektor zgodził się, lecz jak tylko znalazł się w samochodzie i poczuł, że nic mu nie grozi, zmienił zdanie. Stwierdził, że teraz to on pojedzie do domu, przeprosić zaś może później. - Dobrze - odparł ojciec 1 ale wobec tego ja wysiadam. Niech pan sam pertraktuje ze studen­tami. - Stapleton oczywiście za nic nie chciał ojca puścić. A kiedy ten usiłował wysiąść z samochodu, uczepił się jego marynarki. Nie mając innej możliwości, ojciec wyrwał się w samej koszuli, zostawiwszy mu w rękach marynarkę. Ostate­cznie Stapleton musiał poprosić o przebaczenie. Kiedy tamtego dnia przy stole w jadalni ojciec opowiadał nam z odpowiednią gestykulacją o tym wydarzeniu, a zwłaszcza o tym, jak zabaw­nie wyglądał Stapleton uwieszony u jego marynarki, pokłada­liśmy się ze śmiechu. Mircea natychmiast postanowił, że naza­jutrz musi zobaczyć „rewolucję”.

Rankiem, nic nikomu nie mówiąc, wymknął się z domu. Minął cały dzień, lecz po nim nie było ani śladu. Domowników ogarnął niepokój. Matka zamartwiała się, czy nie przytrafiło mu się coś złego. Czuła się odpowiedzialna za bezpieczeństwo „cudzego syna”. W końcu, kiedy stryj Mantu już miał zgłosić na policję jego zaginięcie, syn marnotrawny wrócił: zakurzony, potargany, zmęczony i z wyrazem ogromnego rozczarowania na twarzy. Dotarł do wszystkich miejsc otoczonych pikietami, wałęsał się po ulicach i zaułkach Kalkuty w poszukiwaniu nie­bezpiecznej przygody, lecz nie spotkało go nic złego. Co za pech! Nie trafiło w niego nawet gliniane naczynie po słodkim jogurcie, które ktoś wyrzucił z piętra przez okno. Nie zdarzyło się nic, czym mógłby się pochwalić po powrocie do kraju. Martwił się, co odpowie, gdy rodacy będą go pytać: - W jakiej dziurze się schowałeś, gdy Indiami wstrząsała rewolucja? - Zadręczał się, jak udowodni, że przebywał tu naprawdę. Był bowiem pierwszym obywatelem swego kraju, który odwiedził Indie. Miął jeszcze jedno zmartwienie. Otóż, jego zdaniem, za mało się opafif?Dlatego też pewnego dnia poszedł po cichu na tararna dachtr; rozłożył matę i, przykrywszy twarz ręcznikiem, przeleżał plackiem do południa. Słońce poparzyło mu skórę, tak że pod wieczór cały był pokryty bąblami. My, młodzi, mie­liśmy uciechę, ale matka bardzo się tym przejęła. - Ten chłopiec

zaczyna wariować 1 stwierdziła. Nie wiedziała, jak sobie pora­dzić z nieznośnym młodym człowiekiem z Europy, tym bardziej że miała bardzo ograniczone możliwości porozumiewania się z nim. Kupiono maść na oparzenia i stryj Mantu wysmarował nią Mirceę. Matka nadzorowała całą operację, udzielając pacjentowi łagodnej reprymendy, którą stryj Mantu przekładał na język angielski.

Później ojciec wytłumaczył Mircei:

- Ludzie zorientują się, że byłeś w Indiach, jak tylko otwo­rzysz usta. Najważniejsze są zmiany, które zajdą w tobie. Opalić możesz się gdziekolwiek w tropiku, lecz prawdziwa przemiana dokona się w tobie poprzez filozofię indyjską, którą studiujesz. A rewolucja? Nie ma potrzeby uganiania się za nią. Rewolucja toczy się teraz w Indiach wszędzie. Czy pikiety i gaz łzawiący to jedyne rzeczy warte obejrzenia? Przecież prawdziwą rewolucją jest to, że mieszkasz w naszym domu, z naszą rodziną. Czy byłoby to możliwe u moich rodziców? Moja żona zasłaniałaby przed tobą twarz. A Amryta? Czy byłoby do pomyślenia, żeby recytowała poezje w męskim college’u? Dawno już mieszkałaby w domu rodzinnym męża, zajęta wyłącznie pracą w gospodar­stwie domowym pod czujnym okiem surowej teściowej. U moich rodziców miałbyś oddzielne talerze. Gdybyś dotknął czyjegoś jedzenia, wyrzucono by je natychmiast jako nieczyste. Traktowano by cię jak niedotykalnego, oplątując skompliko­waną siecią uprzedzeń i przesądów. W porównaniu z tym dzi­siaj w tym domu dokonuje się rewolucja.

Zbliżała się wielka konferencja organizowana przez Akade­mię Literatury. Po raz pierwszy przed tak czcigodnym gremium miałam wygłosić odczyt. Jego tytuł brzmiał: Gdzie jest piękno? Czy na zewnątrz nas? Czy też w umyśle człowieka? Nie było potrzeby takiego komplikowania problemu. Piękno nie może być kategorią obiektywną; postrzega je jedynie człowiek. To proszek antymonowy, którym są uczernione jego oczy, a raczej umysł, sprawia, że rzeczy stają się piękne. Pracowałam ciężko nad odczytem. Ojciec stale mnie krytykował. Przerabiałam więc referat parokrotnie, aż w końcu udało mi się napisać coś, co moim zdaniem miało sens i mogło zostać poddane ocenie. Przewodniczącym konferencji miał być Rabindranath Thakur, ale niestety nie przybył, ponieważ zachorował w Hąjdaraba-

dzie. Ojciec uważał, że uczestnicy konferencji potępią go za niedotrzymanie słowa. Nikt w kraju nie wahał się oczerniać Poety. Zdumiewałam się widząc, jak ci sami ludzie, którzy nie mogli się doczekać, by go spotkać i zamienić z nim choć słowo, którzy przy nim rozpływali się w pochlebstwach, za jego ple­cami obmawiali go bez żenady. Mój ojciec także miał ku temu skłonności. Przeczytał tomy utworów Poety, analizował jego poezję i filozofię. Osobowość Rabindranatha pociągała go bez­granicznie, a jednak z jego ust płynął nieprzerwany strumień krytyki, przeznaczonej specjalnie dla mojego ucha, tak jakbym ja była odpowiedzialna za pomyłki, błędy i potknięcia Poety.

Tak samo było podczas konferencji. Musieliśmy wysłuchać wielu nieprzyjemnych uwag o nieobecnym. Napełniło mnie to smutkiem, choć tamtego dnia miałam powody do radości, gdyż moje wystąpienie spotkało się z życzliwym przyjęciem. Nigdy wcześniej nie wygłaszałam referatu przed tak wielkim audyto­rium. Recytowałam, oczywiście, poezje, i to nie raz, nawet w izbie senatu, lecz tamtego dnia okazało się, że jestem naj­młodszą pisarką na konferencji. Najstarszą była Mankumari Basu.1 bratanica Madhusudana Datty.2 Deklamowała wiersze, stojąc na podium boso, w białym sari bez lamówki, jakie noszą wdowy. Co za przepastna różnica pomiędzy dwiema epokami! Mircea powinien był to zobaczyć, by zrozumieć znaczenie rewo­lucji I pomyślałam.

Po powrocie do domu ujrzałam, że Mircea siedzi sam, pogrą­żony w melancholijnym nastroju. Poza nami nie miał tu żadnych przyjaciół i znajomych, zaproponowałam mu więc, abyśmy pogawędzili na werandzie. W trakcie rozmowy spytał nagle:

- Dlaczego jesteś taka smutna?

Opowiedziałam mu wtedy, co zaszło na konferencji, jak kry­tykowano Rabindranatha Thakura za niedotrzymanie słowa. Nie przypuszczałam, że moja odpowiedź jeszcze bardziej po­psuje mu humor.

- Jak to możliwe - przerwał mi - że taka młoda jak ty dzie­wczyna kocha tak mocno siedemdziesięcioletniego starca?

Ogarnął mnie gniew.

I A dlaczego by nie? - odparłam zaczepnie. - Czy człowiek, dlatego że się zestarzeje, staje się niegodny miłości?

Mircea był wyraźnie wzburzony.

- Pozwól mi coś sobie powiedzieć, Amryto. Albo siebie nie znasz, albo się oszukujesz, gdyż brak ci odwagi, by spojrzeć prawdzie w oczy, albo wiesz wszystko i po prostu kłamiesz.

Poczułam się wyczerpana.

- Mirceo, strasznie mnie boli głowa. Proszę cię, nic nie mów.

- Ru, poucz się trochę francuskiego od Mircei - zapropono­wał ojciec. - Bez znajomości tego języka nie jest się prawdziwie wykształconym człowiekiem.

Ojciec dokładał wszelkich starań, abym odebrała solidne wykształcenie. I tak Anadi Dastidar udzielał mi prywatnych lekcji śpiewu, Ramen Chakravarty lekcji rysunku, a pewien Goańczyk uczył mnie gry na skrzypcach. Opanowanie tylu umiejętności było nie lada obciążeniem. Nie lubiłam uczyć się tego wszystkiego. Brakowało mi wytrwałości. Wolałam siedzieć przy oknie ze zbiorkiem poezji w ręku i błądzić myślami gdzieś daleko. Ale cóż, zdecydowano, że ja będę uczyć Mirceę języka bengalskiego, a on mnie francuskiego. Przystąpiliśmy do nauki ze szlachetną determinacją, lecz nasze postępy były raczej mierne. Dlaczego? Trudno powiedzieć. Siedzieliśmy w pokoju Mircei. Pomiędzy nami stała zapalona lampa z dużym białym abażurem. Ileż to razy nasz wieczór tak przechodził w noc! Czytałam na głos poezje Rabindranatha ze zbiorku Klucz żurawi. Mircea bardzo lubił ich słuchać. Ale nie potrafiłam dobrze ich przełożyć na obcy język. Jeden wiersz jednak Mircea zrozumiał. Bardzo mu się spodobał. Brzmiał tak: „Obdarzyłeś ptaka darem śpiewu, dlatego może śpiewać pieśni, lecz poza tym nie daje ci nic więcej. Mnie ofiarowałeś tylko głos, dlatego gdy śpiewam, daję ci więcej.”

Człowiek nigdy nie poprzestaje na tym, co otrzymał w darze. Sam jest Stwórcą. Jego misjąjest przekształcanie smutku w ra­dość. Czytałam ten wiersz, lecz nie byłam na tyle dorosła, by zrozumieć ukryte w nim znaczenie. Budziła się jednak we mnie świadomość, że radość i smutek łączą się ze sobą nierozdzielnie.

Niekiedy uczyliśmy się razem nawet do dziesiątej wieczorem. Rodzice nic na to nie mówili, lecz ja sama czułam skrępowanie

52. -

4 \\\ \ \ \

i zakłopotanie, zastanawiając się, co kto sobie pomyśli. Zauwa­żyłam ciekawość w oczach służących. A moja siostra Sabi, która miała wtedy jedenaście lat, przyglądała mi się bacznie i podejrzliwie. Sabi była miłą dziewczynką, narzekała jednak stale, że nikt jej nie kocha; wszyscy darzą uczuciem tylko Didi,1 czyli mnie. Teraz widząc, że i Mircea Euclid skłania się ku temu, zdecydowała, że ona także będzie mu udzielać lekcji języka bengalskiego. Bardzo dobrze - pomyślałam. - Mircea więcej może się nauczyć od niej niż ode mnie. Nasze postępy w nauce były bowiem nienadzwyczajne. Razem uczyliśmy się także sanskrytu u mojego prywatnego nauczyciela Gaurmo- hana Ghosha. Mircea wkuwał na pamięć całe koniugacje. Byłam pewna, że mnie prześcignie. Nie miałam tyle wytrwałości co on.

W naszym domu mieszkało wiele osób. Z niektórymi łączyło nas zaledwie bardzo dalekie pokrewieństwo, ale nigdy nie zastanawialiśmy się nad tym. Wszyscy stanowili po prostu rodzinę. Mircea tego nie rozumiał. W jego kraju kuzyn i brat to były dwa różne pojęcia. Nie pojmował też, jak ktoś zupełnie obcy może być bliski jak rodzony brat. Według nas jednak: „Tu jeden z naszych, tam obcy, tak ludzie nikczemni liczą. Szla­chetni po wszystkiej ziemi widzą najbliższą rodzinę.”2 Dlatego też i Mirceę - mimo że był cudzoziemcem - domownicy trak­towali jak kogoś z rodziny.

Spośród członków naszej wspólnoty rodzinnej najbardziej mnie kochał stryj Mantu. Czasami wpadał na nasze lekcje sanskrytu. Oczywiście nie po to, żeby się czegoś nauczyć, lecz na pogawędkę. Stale dokuczał naszemu nauczycielowi. Pew­nego ranka Gaurmohan Ghosh przyszedł na lekcję prosto po ablucjach w Gangesie, z czołem pomazanym pastą sandałową. Wyglądał nieskalanie, niczym święty. Stryj padł przed nim na kolana i, złożywszy ręce jak do modlitwy, rzekł teatralnym głosem:

- Ach, czcigodny mistrzu, jestem wielkim grzesznikiem. Czy mistrz pozwoli, bym w dowód szacunku posypał swą głowę odrobiną pyłu z pana stóp? - I pochylił się do ziemi.

Nauczyciel, zakłopotany i zły, cofnął stopy.

I Proszę przestać, Sriś babu - zaprotestował. - Co to za dziecinada?

I Mistrzu, a więc nie poratuje pan grzesznika? - błagał żałośnie stryj Mantu.

Ja i Mircea skręcaliśmy się ze śmiechu, widząc jego minę. Mój śmiech - zdaniem niektórych i był zbyt swobodny jak na skromną panienkę. Dlatego, gdy po lekcji poszłam na górę, jedna z ciotek na mój widok zmarszczyła z dezaprobatą brwi. Ciotka ta przyjechała poprzedniego dnia i miała się u nas zatrzymać na jakiś czas. Od samego przyjazdu obserwowała mnie podejrzliwym wzrokiem. Było to irytujące.

- No i z czego tak się zaśmiewaliście z tym młokosem sahi­bem? - spytała z sarkazmem.

Ale ja też nie należałam do potulnych owieczek.

1 Z jakim sahibem? 1 odparowałam. - Co to, czy on nie ma imienia i nazwiska?

- Co? Nazwiska? Stałaś się zanadto zuchwała. Widzę, że Naren babu nieźle cię rozpuścił. (Naren babu, czyli mój ojciec.)

Pozwoliłam jej się wygadać. Nie miałam ochoty wdawać się w dyskusje i doprowadzać do awantur. Bezpieczniej było po prostu się wycofać.

Korytarzykiem wzdłuż pokoju Mircei dochodziło się do werandy od frontu domu, gdzie wisiała skrzynka na listy, do której listonosz wkładał naszą korespondencję. Skrzynka była zamknięta. Klucz do niej miałam ja. Mimo że pocztę dostar­czano o ściśle określonych porach, chodziłam po listy parę razy na dzień. Było to zupełnie zbędne, lecz nie mogłam się po­wstrzymać. Często w ciągu dnia mówiłam sobie, że trzeba sprawdzić, czy w skrzynce nie ma listu. Szczególnie w południe, kiedy w domu panował spokój, gdyż domownicy odbywali sjestę (co prawda nikt u nas nie sypiał w ciągu dnia, wszyscy czytali), ogarniało mnie przemożne pragnienie pójścia po listy. Wiedziałam dlaczego. Miałam przecież rozum. Nie było sensu się oszukiwać. Chociaż Mircea zarzuci! mi, że albo jestem głupia, albo kłamię, wiedziałam, że ani jedno, ani drugie nie jest prawdą. Tamtego dnia w południe coś mnie ciągnęło do skrzynki na listy. Toczyła się we mnie walka pomiędzy dobrem a złem, opisana przez Bankimchandrę. Dobra strona mojego

55

i \W.-Y \ \ x

charakteru mówiła: - Nic, ty nie chodzisz po listy. Chcesz zoba­czyć na dole Mirceę. Dlaczego nie przyznasz się do tego? - Zła strona zaś, ta kłamliwa, zaprzeczała: - Nieprawda. Mógł prze­cież nadejść list. - Podniosłam się i zamknęłam drzwi na zasuwę. Byłam zdecydowana uratować się przed sobą samą. Siedząc na łóżku, otworzyłam tomik poezji Rabindranatha Thakura pod tytułem Mahua' i zaczęłam głośno czytać:

Wybrałeś się na daleką pielgrzymkę do świątyni na brzegu oceanu.

Jestem drzewem. Roztaczam nad tobą cień, by całować ziemię, po której stąpasz. Pielgrzymie, dzielę z tobą twą pokutę. Ofiarowuję zapach kwiatów i kadzidła, gdy oddajesz cześć Bogu. Pozostanę przy drodze, świadek twej podróży.

To nie o mnie jest mowa w tym wierszu, lecz o matce. To ona roztaczała chłodny, orzeźwiający cień nad moim ojcem, odsu­wając od niego męczący skwar. Nie pragnęła dla siebie niczego. Otoczyła ojca głęboką miłością, bezgranicznym poświęceniem i nieustającą służbą. Jej zasługi w pielgrzymce ziemskiej ojca są ogromne. Życie jej było wzniosłe, całkowicie wolne od egoizmu. Aleja nie chciałam być taka jak ona. Nie marzyłam też o takim losie. Moje aspiracje wyrażał wiersz Siłaczka. Pragnęłam sama pokierować swoją przyszłością. Ile w tym siły! Nie, nie miałam siły, nie miałam energii, nie miałam rozumu. Czułam się poko­nana. Nagle zachciało mi się płakać. Rzuciłam się ze łzami na łóżko. „Daj mi siłę, daj mi siłę. Natchnij siłą me serce, bym mogła podołać twoim zadaniom i znieść żar świata...” Czym jest ten żar świata? - zadawałam sobie pytanie. Czy to ta fala ognia, która zalewa moje ciało i duszę? Jeśli tak, niech mnie pali. Niech pali... Lubię ten żar... „Dotknij mego serca kamie­niem mądrości i cierpieniem oczyść moje życie.”

Sama nie wiem, kiedy zeszłam po schodach i znalazłam się w korytarzyku na dole. Mircea stał przy drzwiach swojego pokoju, unosząc ręką kotarę.

- No i co, dostałaś list?

H

1

- Nie. Jestem bardzo zawiedziona.

- Od kogo ma być ten list?

- Od nieznajomego.

- Kto to jest?

i Nie wiem i dlatego oczekiwanie jest jeszcze słodsze.

Nawiązałam tu do dramatu Rabindranatha Thakura Poczta, ale Mircea nie zrozumiał aluzji. Co będzie - zadałam sobie w duchu pytanie 1 jeśli przyjdzie mi spędzić z nim resztę mych dni? Połowa moich myśli pozostanie nie wypowiedziana i stale będę musiała zaglądać do słownika. Ale co mi strzeliło do głowy? Jak mogę z nim spędzić całe życie? Przecież on wkrótce wyjedzie. Ja też wyjdę za mąż i opuszczę dom rodziców. Za kogo jednak wyjdę? Nie przychodzi mi na myśl nikt, z kim mogłabym zamieszkać na zawsze.

i Nie wejdziesz do środka, Amryto? Mam dla ciebie książkę. Głód Hamsuna.

Po raz pierwszy dał mi wtedy prezent. Wzięłam książkę z jego rąk. Napisał w niej moje imię i jeszcze jedno słowo po francu­sku: Amitié.

Stoję. On także. Nie wiem dlaczego, ale nie mam odwagi usiąść, a dopóki ja nie spocznę, dopóty i on tego nie zrobi. Odwracam się i otwieram wieko pianina. Czyżbym na coś cze­kała? Czy ma się wydarzyć coś niezwykłego? Mircea jest bardzo blisko, ale mnie nie dotyka. Może położyć rękę na moim ramieniu, ale nie czyni tego. Dzieli nas niewielka odległość. Stoimy w milczeniu. Całym ciałem czuję jego obecność. Czuję jego dotyk w moim sercu. Niezwykłe! Przecież przestrzeń nie jest próżnią, wypełnia ją eter kosmiczny. Nie wiem, co to takiego ten eter, ale on właśnie łączy nas niewidzialną ręką. Powietrze wokoło mnie jest przesycone cudownym aromatem jego oddechu. „Woń zmęczonego, wieczornego kwiecia prze­nika powietrze, wypełniając każdą jego cząstkę bezcielesnym objęciem.”

Ktoś woła z góry:

- Ru, Ru, Ru!

Już idę.

Mircea miał dwadzieścia trzy lata, a ja szesnaście. Oboje jednak byliśmy zbyt poważni jak na swój wiek. Ojciec nazywał mnie mądralą. Ale kto zrobił ze mnie mądralę? Kto, jeśli właś­

nie nie on? Tak samo zresztą było z Mirceą. Stale rozmawiali wyłącznie o ośmiostopniowej ścieżce jogi.1 Jeśli zaś chodzi

o tantryzm,- to wszyscy domownicy byli ekspertami w tej dzie­dzinie. K.icdy stryj Mantu dyskutował z Mirceą o tajemnicach wadźry, czyli diamentu, podstawowego pojęcia tantryzmu, ogarniała mnie złość. Wiedziałam, że chłopcy i dziewczęta w naszym wieku rozmawiają na lżejsze tematy. Ja też swego czasu ogromnie pragnęłam zostać uczoną, ale to już minęło. Szczególnie gdy zauważyłam, że Mirceą wykazuje coraz więk­sze zacięcie naukowe. Ilekroć się spotykaliśmy, robił mi wykłady z literatury światowej. Poprzedniego dnia opowiedział mi niezwykłą historię, której wcale nie zrozumiałam. Jakiś mężczyzna miał zostać powieszony. Dziewczyna, którą niegdyś kochał, mieszkała daleko. W chwili, gdy skazańcowi zakładano pętlę na szyję, przypomniała mu się owa ukochana. Dziewczyna wyszła potem za mąż i urodziła syna podobnego jak dwie krople wody do powieszonego kochanka, choć nie on był ojcem dziecka. Nie mogłam się połapać, o co chodzi w tej całej histo­rii. Wolałabym porozmawiać na jakiś zwyczajny temat. Czy nie mógłby mi trochę ponadskakiwać, powiedzieć paru komple­mentów, jak to robili inni chłopcy? Ale nie, o tym nie było mowy. Wręcz przeciwnie. Kiedyś nawet rozgniewał mnie, pyta­ją:

- Czy twoim zdaniem jesteś piękna?

- Co tu ma do rzeczy moje zdanie? Inni tak uważają - odpar­łam.

-iii?- Jacy inni?

i Wyjdźmy na ulicę, a zobaczysz, jak będą na mnie patrzeć.

i O, to całkiem naturalne, ponieważ w waszym kraju nie­zmiernie rzadko widuje się na ulicy dziewczęta. Czy wiesz, co najbardziej uderza Europejczyka po przyjeździe tutaj? Zasta­nawia się, czy w tym kraju w ogóle są kobiety.

- Ale dlaczego? Przecież kobiety poruszają się powozami,

palankinami albo samochodami, jeśli je mają. Czy muszą spa­cerować po ulicach pieszo?

- W innych krajach spacerują.

- No to niech sobie spacerują. Słuchaj, czy twoim zdaniem jestem ciemna czy jasna? Czy ojciec, Sabi, Milu, mama i ja mamy według ciebie jednakową karnację? Czy mój kolor skóry jest naprawdę taki sam jak Dźharu?

- Nie znam się na tym.

- A więc dobrze. Do widzenia - obraziłam się.

- Siadaj, proszę, siadaj. Niech ci się dobrze przyjrzę, żebym mógł dostrzec różnice.

I Też coś! Potrzebny ci mikroskop, by stwierdzić, czy jestem piękna?

- Amryto, ja nie patrzę na twoją powierzchowność. Chcę zobaczyć twoją duszę.

Tym razem naprawdę się wściekłam. No tak. Typowy mąd­rala! Teraz powinien jeszcze zacząć rozważania o zależności pomiędzy duszą jednostkową a duszą wszechświata.1 Odeszłam szybko, zła i rozczarowana.

Stoję przed lustrem i studiuję swoją twarz. Nie mogę się zde­cydować, czy jestem piękna, czy nie. Dręczą mnie wątpliwości. Dostrzegam wszystkie defekty mojej urody. Nadchodzi Milu:

- Co się tak sobie przyglądasz?

- Wiesz co, Milu? W Indiach jest taka różnorodność stro­jów. Dlaczego ciągle nosimy sari udrapowane w tym samym stylu? Przebierzmy się dla odmiany - proponuję.

- Rzeczywiście. Spódnice, które noszą kobiety w Radźa- sthanie, są przepiękne. Niezły jest także sposób upinania sari w stanie Maharasztra.

Od jakiegoś czasu obie z Milu zajmowałyśmy się projekto­waniem biżuterii. W tamtych czasach biżuteria była najczęściej mierną kopią zachodnich wzorów, pozbawioną wartości estety­cznych. Jakieś dwa, trzy pokolenia wstecz w Indiach nastąpił zanik poczucia piękna. Jego odrodzenie zaczęło się w rodzie Thakurów. Zarówno w dekoracji wnętrz mieszkalnych, jak i w

H

ornamentyce zaczęto nawiązywać do starych rodzimych trady­cji. Nazywano to sztuką orientalną. Ekspertem w tej dziedzinie była Stella Kramrisch. Ja i Milu byłyśmy zaledwie amatorkami, lecz także kopiowałyśmy wzory starej, srebrnej biżuterii, noszonej przez wieśniaczki w Radźasthanie, i misterne, srebrne filigrany z Orisy. A potem według tych wzorów zamawiałyśmy biżuterię u złotników. Jakże tanie było wtedy złoto! W tamtych czasach srebrne ozdoby nosiły tylko kobiety z niskich klas spo­łeczeństwa. Biżuteria - złota lub srebrna i określała więc pozy­cję społeczną. My jednak, poniekąd się deklasując, zaczęłyśmy nosić srebro. Później stało się to bardzo modne.

Tamtego dnia postanowiłyśmy ubrać się tak jak dziewczęta w Orisie. Podciągnęłyśmy trochę sari i obwiesiłyśmy się srebr­nymi ozdobami. Moja matka miała diadem. Składał się z trzech części. Jedna biegła wzdłuż przedziałka pośrodku głowy i koń­czyła się wisiorem spadającym na czoło, dwie pozostałe odcho­dziły na boki głowy. Matka miała na sobie ten diadem w dniu ślubu i ojcu zapadł on tak głęboko w pamięć, że żywił do niego szczególny sentyment. W tamtym okresie matka nie nosiła już diademu. Dlatego ojciec, gdy pod jakimś pretekstem zdołał włożyć mi go na głowę, był bardzo szczęśliwy.

Włożyłam diadem i sari z Orisy. W uszach zamiast kolczy­ków zawiesiłam kwiaty kadamby,1 a ich pyłkiem posmarowa­łam twarz. Milu zrobiła to samo. Nie używałyśmy wtedy mydła toaletowego, odrzuciłyśmy wszystkie towary angielskie. Daw­niej smarowałyśmy twarze kremem „Hazeline” i używałyśmy talku kosmetycznego Johnsona, lecz z tym też skończyłyśmy. Chwilowo nie miałyśmy kłopotu, bo akurat był sezon na kwiaty kadamby, ale to nie miało trwać długo.

- Wiesz co, Ru? Właściwie dobrze się stało, że przestałyśmy używać mydła. Bardzo,zjaśniała ci cera od pasty z soczewicy.

- Nie pleć głupstw! - wybucham gniewem ku zdziwieniu oddanej przyjaciółki. - W ogóle nic nie mówcie na temat mojej karnacji i wyglądu, bo zaczynam wierzyć, że to wszystko prawda. Nic dobrego z tego nie wyniknie.

- Naprawdę? - dziwi się Milu. - No dobrze. Słuchaj, możemy sobie darować puder, ale co ty na to, żebyśmy delikat­nie pomalowały usta laką?

- Co ty mówisz, Milu! Nie mam odwagi, przyjaciółko, nie mam odwagi 1 poprawiając diadem, cytuję fragmenty poematu Kalidasy Obłok postem. - Droga Milu, nasz strój byłby kom­pletny, gdybyśmy miały lotos.

- Po co ci lotos?

1 Nie taki zwykły lotos. Chciałabym lotos-maskotkę. (Był to specjalny kwiat lotosu o długiej łodydze, który w epoce Kali- dasy dziewczyna trzymała w ręce podczas schadzek z kochan­kiem.) I recytuję:

Gdzie młode kobiety mają w dłoniach lotosy - kokieterii narzędzia, loki młodym jaśminem przetkane, oblicza jasne od pyłku lodhry,1 świeżą kuruwakę2 w splotach włosów, przy uszach czarującą śiriszę,3 a na przedziałkach kwiecie kadamby, zrodzone dzięki twemu nadejściu.

- Co to za kwiat kuruwaka? - pyta Milu, oszołomiona poto­kiem sanskryckich wersów, które na nią spadły. - To chyba waka?4

- Co ty mówisz! To niemożliwe! Przecież waka jest kwiatem jadalnym, smaży się go i zjada. Czy o takim kwiecie można pisać poezje?

- A niby czemu nie można pisać wierszy o czymś, co się je?

- Nie czytasz polemiki między Rabim Thakurem a Sarat- chandrą Chatteijim, jaka toczy się na łamach „Wićitry”?5 Rabi babu twierdzi, że przedmioty użytkowe nie mogą być dziełami sztuki.

- Naprawdę? Przecież wszystkie kwiaty czemuś służą...

- Na przykład?

| Żeby przekształcić się w owoc, moja droga, żeby przekształ-

cić się w owoc. Na pr/.ykład ty jesteś jak kwiat... - nie kończy, gdyż do pokoju wchodzi nasz przyjaciel Arun.

Właściwie był to kuzyn mojej matki, ale że niewiele się od nas różnił wiekiem, traktowałyśmy go jak brata. Wszyscy w domu bard/o go kochali: miał łagodne usposobienie i czarująco grał na tlecie. Wkracza do pokoju, machając fletem jak batutą. Na nasz widok zatrzymuje się jak wryty:

- A to co? Wybieracie się gdzieś?

- Dlaczego? Nie możemy być piękne w domu?

- Możecie, oczywiście. Ale powiedz mi, gdzie jest piękno? 1 przytacza tytuł mojego odczytu, a potem obchodzi mnie do­okoła, lustrując wzrokiem uważnie, od stóp do głów. - O, wło­żyła diadem - stwierdza i nuci pieśń ze zbioru poematów wisz- nuickich Rabindranatha, w której Radha prosi swą przyja­ciółkę, by pomogła jej wystroić się na schadzkę z Kryszną:

- Ozdób mnie sznurem pereł, włóż mi diadem na czoło. Me włosy, długie po kolana, zwiąż girlandą z kwiatów magnolii.

Nagle Arun ciągnie mnie za kok, w który upięłam luźno włosy, i na moje plecy i pierś spływa hebanowa kaskada. Dokładnie w tym momencie wszyscy troje spoglądamy w lus­tro; nasze oczy się spotykają. Stoimy w milczeniu, zakłopotani. „Nie ma wątpliwości - mówię do siebie w duchu. - Mądrala drażni się ze mną.”

Jak to się dzieje, że na nowo wkraczam w wydarzenia 1930 roku? Czy potrafię je opisać? Sceny tego zapomnianego dra­matu przesuwają się przed moimi oczyma niczym obrazy z filmu. Czy mogłabym napisać tę powieść dziesięć lat temu? Piętnaście? Dwadzieścia? Nie, na pewno nie. Gdybym to zro­biła, moje losy ułożyłyby się inaczej. Do tej pory nie wiedzia­łam, że przez całe moje życie stopniowo powstawała - w niewy­powiedzianym języku i niesłyszalnym rytmie - powieść z tragi­cznym zakończeniem, pisana atramentem sympatycznym. Tak upłynęły czterdzieści dwa lata. Przez cały ten czas owe obrazy były niedostępne - zamknięte i zapieczętowane. Czasami tylko, doświadczając zmiennych kolei losu, czułam jakiś ciężar w sercu, lecz nic ponadto. Dopiero tamtego dnia tych kilka słów przypomnianych przez Sergui’a: „Mircea, Mircea, Mircea. Powiedziałam mamie, że całowałeś mnie tylko w czoło” - kłam­stwo, napisane przez wystraszoną dziewczynę, stało się złotym

kluczem, który otworzył wrota tej niedostępnej fortecy. Wyło­nił się stamtąd Bhajrawa-Straszny.1 Słyszę kroki Mahakali.2 Nataradźa3 - Pan Pląsów, tańczy jedną nogą w przeszłości, a drugą w teraźniejszości. Raz, dwa, raz, dwa... Fale śmiechu

i płaczu wznoszą się i opadają, rozsypują się diamenty i szma­ragdy moich doświadczeń. Gwałtowność kroków tanecznych miażdży mi żebra. Co za nieznośne cierpienie!

Panie Pląsów, zatrzymaj się! Stań ze złączonymi nogami

i zamień się w Krysznę, który - trzymając w rękach swoje atry­buty: konchę, dysk, maczugę i lotos 1 usuwa wszelkie cierpienia. Albo przybądź we wcieleniu Karła,4 postaw swój trzeci krok na mojej głowie i zmiażdż mnie, stratuj swoją stopą. Czy nie możesz się stać litościwym Buddą,5 który oczyszcza z grzechów i rozpra­sza ciemności? Przynieś ukojenie memu płonącemu sercu. Już raz, wiedziony litością dla zwierząt zabijanych podczas ofiary, zstąpiłeś na ziemię jako Budda. Ocal mnie! Nie chcę go więcej widzieć. Pragnę obudzić się w moim codziennym, uporządko­wanym życiu, w moim domu, wśród najbliższych...

Oto Mircea, pochylony nad kuchenką gazową w rogu naszej jadalni, parzy kawę. Przed drzwiami do kuchni stoi Dźharu, nasz kucharz. Jest pulchny, ma ciemną karnację, jego pierś porastają czarne, kręcone włosy, słowem i mały dzikus. Za nic nie chce nosić koszuli, nie udało się go „ucywilizować”. Trzyma w ręku cukierniczkę. Mircea lubi kawę z pianką. Dwa razy dziennie po posiłku wypija filiżankę. Widzę go: w jednej ręce - przez chusteczkę do nosa, żeby się nie oparzyć - trzyma uchwyt rondelka, w drugiej filiżankę. Dźharu idzie tuż za nim. Na jasnej twarzy Mircei i na czarnej oprawce jego okularów zebrały się kropelki pary. Mircea siada na krześle, filiżankę stawia przed sobą na stole.

Tartc/ący. os/alały Pan Pląsów wybija rękami rytm.

Umknęło nam. te wtedy właśnie wkroczył tam Wielki Czas. Spragnieni nawzajem swego widoku jak ćma ognia

jakie mogliśmy to spostrzec?

Idąc do biblioteki znów zaczynamy kłótnię, która kończy się dopiero na balkonie.

I 1 co, nic nie powiesz? - pyta Mircea.

- Nie. Jeżeli będziesz się tak zachowywał, to w ogóle prze­stanę się do ciebie odzywać. Nie powinno ci zresztą na tym zależeć. Nie jestem już przecież sympatyczna.

| Czy ja tak powiedziałem?

- Jestem okrutna, bez serca, nie wiem nawet, co to dobre maniery. Jeżeli to nie oznacza, że jestem zła, to wobec tego co?

- Dlaczego wczoraj tak postąpiłaś?

I Co takiego zrobiłam?

1 Odeszłaś z Milu i Arunem, pozwalając mu obejmować się za szyję, a jak ja stanę tylko trochę bliżej ciebie, to zaraz się odsuwasz.

- Co w tym dziwnego? Przecież on jest naszym krewnym, a ty nie.

Przypomniała mi się rada, którą dała mi matka, zanim jeszcze zaczęłam nosić sari. Miałam wtedy jakieś dwanaście lat. Często przychodził do nas w odwiedziny pewien krewny matki. Był od niej dużo starszy. Nie wiem, ile mógł mieć lat; dzieci nigdy nie orientują się w wieku dorosłych. Krewny ten był bardzo uczynny; wszyscy go lubili; gdy tylko się zjawiał, dom zaczynał rozbrzmiewać wesołym gwarem i śmiechem. Brał mnie zwykle na kolana. Byłam wtedy małą dziewczynką, nosiłam jeszcze sukienki, więc nikt nie oponował. Ale nagle pewnego dnia ów mężczyzna zaczął robić coś dziwnego - od czasu do czasu wsadzał mi swoją tłustą łapę pod sukienkę i dotykał moich dopiero rozkwitających piersi. Pierwszego dnia nie zorientowałam się, o co chodzi. Za drugim jednak razem powiedziałam o tym matce. Z oburzenia chwyciła się za głowę:

- Mój Boże, a więc nic się nie zmienił, nawet po ślubie! Nie pozwolę, żeby ten świński syn przekroczył próg mojego domu!

- Matka nigdy nie używała obelżywych słów. Ze strachu przed • nią nikt w całym domu nie ośmielił się rzucić przekleństwa.

Słyszałam, jak w innych domach swobodnie ciskano wulgarne wyrazy w rodzaju: świński syn, łajdak; u nas tego nie było. Wzdrygaliśmy się, kiedy przekleństwa dochodziły do naszych uszu. Wtedy jednak po raz pierwszy usłyszałam, jak matka użyła takiego strasznego zwrotu. Była do tego stopnia rozgnie­wana, że nie znalazła innych, bardziej cenzuralnych słów, by wyrazić swoje oburzenie. A potem zwróciła się do mnie:

- Ru, jeżeli w przyszłości ktoś zrobi ci coś takiego, masz przyjść i zaraz mi o tym powiedzieć. Nigdy nie wolno ci dotykać obcego mężczyzny. Nie pozwól też, żeby jakiś mężczyzna, nawet jeśli jest naszym krewnym, dotykał ciebie. Dla dzie­wczynki może to mieć fatalne następstwa. Może zachorować, a nawet umrzeć.

Słowa matki niezbyt trafiły mi do przekonania.

- Dlaczego miałaby umrzeć? - spytałam.

1 Nie mogę ci tego teraz wyjaśnić, lecz bądź posłuszna i rób to, co mówię.

Prawdą jest | pomyślałam sobie wówczas - że niektórzy ludzie zachowują się bardzo dziwnie. W miarę jak dorastałam, widziałam pożądliwe spojrzenia nawet w oczach poważnych mężczyzn z towarzystwa. Wzbudzały we mnie uczucia wstrętu

i obrzydzenia. Na przykład Kamal babu. Miał staranne wyksz­tałcenie, uchodził za człowieka kulturalnego, należał do elity, był wielbicielem Rabindranatha Thakura, znał na pamięć wiele jego wierszy, a jednak mnie irytował. Któregoś dnia zjawił się u nas w chwili, gdy, owinąwszy skraj sari wokół talii, omiata­łam pajęczyny w salonie. (Nigdy bowiem nie byłam zadowolona z porządków zrobionych przez służbę.) Widząc mnie przy tej pracy, zaczął deklamować poemat Rabindranatha: „Kobieto, masz tyle godności, że ręką, której dotykiem możesz podwoić splendor władcy, sama ścierasz kurz w swym pokoju.” Wiersz wprowadził mnie w dobry nastrój. Przyłączyłam się do recyta­cji, dopowiadając dalsze strofy, gdy nagle Kamal babu objął mnie od tyłu. Zdrętwiałam. Zdawało mi się, że zaraz ukąsi mnie żmija. Wyrwałam się jakoś i uciekłam. Kiedy opowiedziałam o tym matce, rzekła: - Wytworny strój i buty to jeszcze za mało, żeby być prawdziwym dżentelmenem.

Zaczynałam rozumieć, co ma na myśli. Czułam, że za tym wszystkim kryje się nieznany sekretny świat, o którym miałam mgliste pojęcie. Słowa matki wzbudziły we mnie poczucie grze­chu. Ma rację - pomyślałam. - Nie powinnam pozwolić obej­

mować się za szyję nawet Arunowi. Mimo że jest dla mnie jak brat. to przecież tak naprawdę nim nie jest. Takie i inne myśli snuły mi się po głowie. Nagle spostrzegam, że Mircea wpatruje się we mnie nieruchomo.

- Wybacz mi - mówi, a potem ujmuje moje dłonie i całuje je. Stoję w milczeniu jak skamieniała.

Mircea nie puszcza moich rąk. Mam wrażenie, że mi je miaż­dży. Nadal przyciska do nich usta. Czas stanął w miejscu. Nie wiem, jak długo to trwa. Próbuję się oswobodzić, lecz nie mogę. Unoszę głowę i zaczynam się modlić. Do kogo? Do siebie. Chcę uratować siebie przed samą sobą. Wcale bowiem nie pragnę stamtąd uciec. Marzę, żeby mnie otoczył ramionami. Lecz on nawet nie przyciąga mnie bliżej. Dzieli nas spora przestrzeń. Myśli, że się opieram, gdy mówię:

- Przestań, Mirceo, puść mnie. Zgniatasz mi ręce. Zabijasz mnie.

Podnosi wzrok. Patrzę na niego zdziwiona. Nie mam naj­mniejszej ochoty odsunąć się od niego. Krew burzy się w moich żyłach, rozdzwaniają się dzwoneczki, ale z całą pewnością nie jest to choroba. Doznaję wrażenia, jakby wyrosły mi skrzydła: mogłabym wzlecieć w powietrze. Mircea znów kładzie twarz na moich dłoniach. Niebo zstępuje na ziemię; rozpalony słońcem błękit zwala się na dół i nieruchomieje, pochylony w pocałunku nad moimi dłońmi.

Noc, która zapada po tym wydarzeniu, jest wspaniała. Poświata księżycowa, tworząc mozaikę światła i cienia, przekształciła Kalkutę w raj Indry. Stoję na balkonie. Zegar wybija godziny: raz, dwa, ding, dong... Księżyc i gwiazdozbiór Oriona przesuwają się po niebie. Stoję samotnie, opierając się

o poręcz.

Mam rozpuszczone włosy, rozwiewają się na wietrze. Na ścianę obok pada mój cień. Wpatruję się w niego zauroczona jak Narcyz. Cień mojej wysmukłej sylwetki, spowity magi­cznymi promieniami księżyca w pełni, zadziwia mnie. Jak wyg­ląda dusza, która mieszka w tym ciele? - zastanawiam się. Szukam jej nieustannie. Mircea powiedział, że chce zobaczyć moją duszę. Według Śankary1 wszystko z wyjątkiem brahmana

| ducha Świata - jest iluzjąjak ten cień, ale przecież ten cień nie jest złudą. Prawdziwe jest także pnącze madhawi, które wije się obok niego. Wszystko to jest rzeczywistością, skąpaną w blasku księżyca rzeczywistością.

Jestem wniebowzięta. Moje ciało i duszę przepełnia niewy- słowione szczęście. Usłyszałam kiedyś zwrot „zanurzyć się w oceanie szczęścia”. Teraz po raz pierwszy zrozumiałam, co to znaczy. Moja dusza jest jak światło księżyca. Jak pijący somę1 raczę się tym podniecającym napojem, esencją księżyca, i uno­szę się po Drodze Mlecznej. W ręce trzymam lampę z gwiazd, na mojej szyi wisi gwiezdna girlanda, na czole płonie Capella2 - cynobrowa kropka, a u stóp dzwonią dzwoneczki gwiazd: dzyń, dzyń, dzyń, dzyń. Nie, to nie dzwoneczki. To Mircea brzdąka na pianinie w swoim pokoju. Będzie tak zapewne grał do późna w noc. Nie zaśnie, tak jak i ja.

Wiedziałam, czego chce. Zasłona skrywająca nieznany, taje­mniczy świat rozchylała się. Domyślałam się, co się za nią kryje; moja niewzruszona wiara w słowa matki zachwiała się. Byłam pewna, że nie ma nic grzesznego za tą zasłoną. Rozpoznałabym to niechybnie, tak jak już nieraz rozpoznałam atakującą żmiję. Lecz oto rozpościerał się ogród światła księżycowego, staw lotosów albo -jak napisał Poeta - ocean piękna. Czy to właśnie jest ten ocean piękna? Za każdym razem, gdy zastanawiałam się nad czymś poważnie, przychodziła mi na myśl poezja i zaraz potem stawał mi przed oczyma Poeta. Nie widziałam go już od dawna, ale wcale nie było mi z tego powodu smutno. Czy świadczyło to o mnie źle? Czy łamałam przysięgę? Czyż pew­nego ranka, patrząc na słońce, nie ślubowałam: „Niechaj cała moja miłość kieruje się ku tobie, ku tobie, mój panie. Nigdy nie dopuszczę do tego, by ktoś inny lub jakieś inne sprawy stały mi się droższe od ciebie’? Czy naruszyłam tę przysięgę? Czy odstę­powałam od prawdy? Od kilku dni pytania te nurtowały mnie nieustannie. Nie znajdowałam jednak na nie odpowiedzi.

I

Otrzymałam ją tamtego dnia. Przyszła do mnie, wspiąwszy się po schodach radości. Czy można odstąpić od prawdy? Przecież wszystko opiera się na prawdzie. Każda struna mojej duszy była dostrojona do jego melodii. To on ją wygrywał. To on wzbu­dzał w moim ciele i duszy fale muzyki. To poprzez jego pieśni wkraczałam w ten niezwykły, tajemniczy świat. Dokładnie tak, jak w wierszu, który kiedyś napisał: „Wtedy tylko mogę poznać, przeniknąć świat, kiedy patrzę na niego poprzez Twoją muzykę.” Słowa te odnosiły się do Boga. Ja miałam na myśli człowieka. Cóż, byłam tylko młodą dziewczyną. Nie potrzebo­wałam Boga, wystarczał mi śmiertelnik.

Santi, na wpół śpiąc, czeka na mnie w pokoju.

- Ru - niecierpliwi się w końcu H nie kładziesz się?

- Idę, już idę.

W moim pokoju sypiała Śanti i Sabi. Śanti na podłodze, a my z Sabi na łóżku. Czasami ja także kładłam się na macie rozłożonej na posadzce. Lubiłam to. Kiedy wróciłam do pokoju, Sabi już spała. Siadam koło niej i poprawiam przeście­radło, którym jest przykryta. Na jej śliczną, okoloną kędzio­rami twarzyczkę padają promienie księżyca. Jak niewinnie, jak bezgrzesznie wygląda moja siostra w ich świetle. Czy jednak człowiek bywa naprawdę niewinny? Tego ranka, kiedy wycho­dziliśmy z Mirceą z biblioteki, ogromne, błyszczące oczy Sabi, która stała akurat przy schodach, miały dziwny badawczy wyraz. Co on oznaczał? Na jego wspomnienie przechodzą mnie ciarki. Nieokreślone, złe przeczucie wzburza mój ocean radości. Składam dłonie, mam ochotę się modlić. Ale do kogo? Ucho ludzkie odbiera wyłącznie fale dźwiękowe; nie mają one zbyt dalekiego zasięgu. Czy jest jakieś ucho 1 zastanawiam się 1 do którego dociera wszystko, z daleka i bliska? Kim jesteś ty, który dałeś do ręki mojemu Guru kamień mądrości, by mnie zbudził? Kim jesteś ty, który wzbudziłeś ten ocean radości? Jeśli istnie­jesz, to proszę, daj mi skarb, którego szukam. Nie zawracaj mnie z pustymi rękoma.

Morzy mnie sen. Mircea skaleczył mi nieznacznie rękę. Gła­szczę delikatnie zadraśnięcie drugą dłonią. Stopniowo staje się ono coraz większe, aż rozszerza się na moje serce. Mam wizję: leżę ranna na ziemi, Mircea odszedł.

Ojciec zaproponował mi, że jeżeli Mircea znajdzie trochę wolnego czasu, moglibyśmy opracować na nowo katalog jego zbiorów bibliotecznych. Przez ostatnie dni zajmowaliśmy się więc spisywaniem książek. Ojciec miał ogromny księgozbiór liczący ponad siedem tysięcy tomów, dokładnie nikt nie wie­dział ile. Stała tam duża drewniana skrzynka z przegródkami; przygotowano też karty katalogowe. Codziennie rano pracowa­liśmy razem co najmniej cztery godziny. Po południu zaś z całą rodziną wyruszaliśmy samochodem na przejażdżkę. W sumie w ciągu dnia spędzałam z Mirceą blisko osiem godzin, ale nawet ten krótki czas w południe, kiedy szłam do siebie na górę, wydawał mi się nie do zniesienia. Serce ciągnęło mnie do niego. Miałam wrażenie, jakby ktoś związał mnie z nim niewidocznym powrozem. Czy więzy te mogą się rozerwać? Jeżeli tak, to nie przeżyję tego I myślałam. Ale nie zdradziłam się z tym nikomu. Nawet Milu. Nie zrozumiałaby mnie i uznała, że jestem zepsuta. Lecz ja wiedziałam, że to nieprawda. Mircei także nie ujawni­łam stanu mojego ducha. Nie miał pojęcia, co czuję. Pozostawał w niepewności.

Zawsze, kiedy byliśmy razem, rozmawialiśmy o jakiejś książce lub wierszu. Przeczytałam Głód, ale ta książka mi się nie spodobała. Nie mogłam wytłumaczyć mu dlaczego. Powodem była pewna scena, która napełniła mnie zarówno niesmakiem, jak też ciekawością. Poza tym czy łatwo było mi zrozumieć, co to głód, jakie udręki znosi człowiek, który przez wiele dni nic nie jadł, skoro nigdy tego nie doświadczyłam? Nie cierpiałam głodu nawet przez jeden dzień; zawsze była przy mnie matka, która podsuwała mi smaczne kąski. Być może istniał też inny głód, głód zmys­łów, lecz na razie mnie nie dręczył. Ta sfera nadal pozo­stawała dla mnie nieznana. Nie zaznałam też głodu umysłu

- świat wokół mnie był pełen piękna, wrażeń, barw i zapa­chów. Powiedziałam więc Mircei:

- Nie rozumiem tej powieści.

- Tak - odparł - no to pokaż mi ją. - I wyciągnął rękę, jakby chciał wziąć ode mnie książkę, lecz zamiast tego objął mnie w pasie i przyciągnął do siebie. Ja zaś, prawdopodobnie powo­dowana pokutującymi przez całe wieki przesądami i zakazami, mimo że lewą ręką go obejmowałam, prawą - jeszcze dziś wsty­dzę się o tym pisać - z całej siły uderzyłam go w biały policzek, pozostawiając na nim pięć różowych pręg. Mircea popatrzył na

mnie kompletnie zaskoczony. Zaraz potem chwycił mnie mocno za nadgarstek prawej ręki i rzekł półgłosem:

- Uderzyłaś mnie!

- A co miałam zrobić?!

- Czy wiesz, że jeżeli w naszym kraju kobieta tak zrobi, jest to haniebne? Nazywa się to kokietowaniem.

- Ale to nie jest twój kraj.

- Dobrze. Jutro wyjeżdżam i już nigdy więcej nie wrócę.

Strach chwycił mnie za serce. Co będzie, jeśli naprawdę tak

postąpi?

- Wybacz mi, Mirceo, wybacz. Nie zrobiłam tego umyślnie.

- Nie zrobiłaś tego umyślnie? - zdziwił się jeszcze bardziej.

- Mówię prawdę. Nie wiem, jak to się stało. To nie ja zacho­wałam się tak okropnie, lecz moja ręka.

Powrót do normalnych stosunków nie trwał długo. Byłam skruszona i uległa. Przyjęłam następujące stanowisko: jeżeli zrobi to jeszcze raz, nie będę się bronić. Ale on zachowywał się rozważnie... Bardzo rozważnie.

Kłótnia ucichła, a ja łamałam sobie głowę, jakie znaleźć wyjś­cie z sytuacji. Skoro Mircea pragnie mnie tak bardzo, to muszę coś zrobić. Moje wyobrażenie o stosunkach pomiędzy kobietą a mężczyzną było bardzo mgliste. Powoli jednak zaczynałam co nieco dostrzegać poprzez tę mgłę; nie tyle rozumem, ile intuicyjnie. Kiedy pod wpływem promieni słonecznych rozchy­lają się płatki kwiatu, to kwiat nie wie wtedy, że skądś z niebios nadchodzi polecenie zrodzenia owocu. Tak samo miłość; pro­mienna, gorąca niczym słońce miłość przeniknęła moje ciało i napełniła je pragnieniem. Nie wiedziałam jednak, w jakim kie­runku pchnie mnie jej polecenie. Kobiety indyjskie mają głę­boko zakorzenione w tradycji niewzruszone wyobrażenie

o czystości ciała; ja także nie byłam od niego wolna. Nie mogą na przykład kochać irmego mężczyzny oprócz swego męża. Niektóre jednak to robią, a wtedy określa się je technicznymi terminami sanskryckimi, jak na przykład „rozwiązła”. Taką „rozwiązłą” kobietą jest Binodini, tytułowa bohaterka powieści Rabindranatha Thakura, jak również młodziutka wdowa po schorowanym starcu w powieści Saratchandry Chatterjiego Niemoralny (wspomniałam już, że przeczytałam tę książkę po kryjomu w okładce Rozbicia), która wyznaje ukochanemu:

Paliło mnie pragnienie, które każe człowiekowi pić brudną wodę | rynsztoka.” Zaobserwowałam, że łączyło ją duże podobieństwo z bohaterem Głodu Hamsuna, gdyż zapewne nie chodziło tu o zwykłe pragnienie. Jakkolwiek byliby ubodzy, musieli mieć w domu wodę do picia. Kiedy tak zastanawiałam się nad tym wszystkim, przyszła mi na myśl pieśń: „W moich oczach pragnienie. Pragnienie ogarnia me serce.”

Nikt nie potrafił tak -pięknie wyrazić uczuć ludzkich jak Rabindranath.

Konflikt pomiędzy dobrem a złem wstrząsał mną do głębi. Wyrobiłam sobie kilka wyobrażeń o czystości; wiedziałam już, których części ciała nie należy dotykać, gdyż jest to grzechem. Na przykład co dzień, gdy siedzieliśmy przy stole, Mircea kładł swoje stopy na moich. W żadnym razie nie uważałam tego za grzech. Jak może być grzeszne dotykanie stóp? Był to argu­ment nie do odparcia. Dotykanie rąk także nie jest grzechem i dowodziłam dalej. - Nie może być. Przecież ludzie podają sobie ręce przy powitaniu. Czy jest to niemoralne? Dlatego pewnego dnia w bibliotece powiedziałam: - Mirceo, możesz mnie wziąć za rękę. - I wyciągnęłam do niego dłoń. Ujął ją obiema rękami. Nagle doznałam olśnienia; zrozumiałam, dla­czego rękę porównuje się do lotosu - dłoń przypomina bowiem dokładnie kwiat lotosu na łodydze. Jego ręka, spo­czywająca na mojej, jest bardzo jasna. Patrzę z zazdrością. Mircea pożądliwie przyciąga do siebie moją dłoń i opiera na niej głowę. Co jakiś czas czuję jego usta przesuwające się od ramienia do dłoni. Stopniowo moja ręka odłącza się od ciała, staje się całą mną. Tu koncentrują się wszystkie moje odczu­cia, tu pulsuje całe moje istnienie. Nie wiem, jak długo Mircea trzyma moją dłoń na swojej piersi. Czuję jego ciało, jego szyję na łokciu i twarz na ramieniu. Nie stoi spokojnie. Jest w ciągłym ruchu. Powoli moja ręka ulega jakby przeo­brażeniu. Przestaje być tworem z krwi i kości, znika z niej cała substancja materialna. Skrzy się jak błyskawica na bez­kresnym niebie. Atomy i molekuły, z których jest zbudowana, odłączają się: tańczą, wirują, obracają się jak planety i gwiazdy, „...planety, gwiazdy, księżyc, słońce krążą, wzbu­rzone”. Stoję z zamkniętymi oczyma. Po policzkach spływają mi łzy. - Mirceo, co to takiego? Co to?

Moja poduszka jest mokra od łez. Nie jestem jednak w bib­

liotece w Bhawanipurze, leżę w łóżku w Baligańdźu.1 Ale

o dziwo, nadal doznaję tamtego niezwykłego wrażenia. Moja ręka jest nadal mną całą. Zdrętwiała mi. Próbuję obrócić się na bok. Mąż unosi się na łokciu i patrzy na mnie:

- Nie powiesz, co ci się stało? - pyta.

Wyszłam za mąż trzydzieści osiem lat temu. Jestem dobrą żoną i gospodynią. Nasze pożycie układa się bez zarzutu. Wyciągam do męża rękę. Wstyd - myślę. - Po cóż po tylu latach wracać do tamtych spraw? Gdzie jest tamten Mircea? W tej samej chwili głębokie, ciężkie westchnienie wyrywa się z mojej piersi, z samego dna duszy, jakby chciało powiedzieć: - „Tu jestem. Przeniknąłem do głębi twoje życie. Dlaczego zapomniałaś o mnie na całe lata? Dlaczego? Dlaczego?”

Od kilku dni w naszym domu wisiała w powietrzu burza. Babcia ze strony matki przywiozła do nas bliską krewną. Miała na imię Aradhana i odznaczała się wyjątkową urodą. Była wprawdzie sześć lat starsza ode mnie, lecz łączyły nas przyja­cielskie stosunki. W ich domu wychowywał się chłopiec imie­niem Jatin, sierota z biednej, wiejskiej rodziny. Doskonale się uczył, był przystojny i szczerze oddany swojemu opiekunowi, ojcu Aradhany. Wobec tego ojciec Aradhany postanowił wydać ją za niego za mąż. Decyzję tę podjęto, gdy kandydatka na żonę miała dwanaście lat, lecz uradzono zaczekać ze ślubem, aż trochę podrośnie. Ponieważ Jatin i Aradhana mieszkali w jed­nym domu, spotykali się często. Aradhana jednak nie znosiła, wręcz nienawidziła swego narzeczonego. Kiedy wchodził do pokoju, ona demonstracyjnie wychodziła. Jeżeli napisał do niej list, darła go, nie czytając. W tamtych czasach młodzi ludzie nie ośmielali się dyskutować z rodzicami o swoim małżeństwie. Mimo to Aradhana z płaczem błagała rodziców i starszą sios­trę, by nie wydawali jej za Jatina, gdyż go nie cierpi. Wszyscy w rodzinie byli zaskoczeni jej zuchwalstwem: - Jak może ci się nie podobać taki sympatyczny, obiecujący młody człowiek, zwłasz­cza że tak cię lubi - dziwiła się siostra. - Za kogo ty się uważasz, rozpieszczona, kapryśna dziewczyno? Mamy odrzucić tak świetnego kandydata? - 1 tak, kiedy Aradhana skończyła czter­naście lat, wydano ją za Jatina. Z tego związku urodził się syn.

1 Baligańdź M '■u

Teraz Aradhana miała dwadzieścia trzy lata i - mimo że mąż ją uwielbiał, niemal nosił na rękach - twierdziła, że jej życie jest wielką dawką chininy. Nie mogła się pozbyć smaku goryczy.

| Droga Ru, brak mi słów, by wyrazić, jak bardzo cierpię mieszkając z tym człowiekiem. Co za męka!

- Ale dlaczego? Przecież wujek Jatin bardzo cię kocha.

I Bzdura! Wszystko to tylko mydlenie oczu.

Ale pewnego dnia owa gorycz chininy zniknęła; Aradhana posmakowała słodyczy miodu. Otóż w sąsiedztwie zamieszkał młody profesor, mniej więcej w jej wieku. Zawarli znajomość i Aradhana uświadomiła sobie wreszcie sens życia, pójęła, na kogo czekała tak długo z goryczą w ustach.

Ale ten młody profesor, imieniem Saumen, również zrodził się z łona indyjskiej kobiety. I tak samo jak moja matka, jego matka także uczyła go odróżniać dobro od zła, zacność od podłości, zgodnie z odwieczną tradycją i ideałami naszego kraju. I choć ideały te nie dotyczyły mężczyzn, Saumen był nie tylko hindusem, ale i człowiekiem nowoczesnym, który nie czyni różnicy pomiędzy kobietą a mężczyzną. Kochał Arad- hanę, lecz powiedział jej, że będzie lepiej, jeżeli przestaną się spotykać. Nie chciał bowiem, by z jego powodu zaniedbywała obowiązki względem męża. Ponieważ rozwód u hindusów nie wchodzi w rachubę, ich miłość nie miała żadnej przyszłości. Poczucie moralności Aradhany nie było jednak równie wyso­kie. I Dlaczego mamy się nie widywać? - spytała. - Jeżeli Draupadi1 miała pięciu mężów, to ja nie mogę mieć dwóch? - Był to oczywiście żart, ale Saumen stracił spokój ducha, nie mógł sobie znaleźć miejsca, zupełnie nie wiedział, co robić. W końcu napisał do Aradhany list, w którym prosił ją, by pozostała wierna mężowi, sam zaś z własnej woli zamknął się w klasztorze chrześcijańskim, ażeby odbyć pokutę. Tymczasem Aradhana powzięła mocne postanowienie złamania jego ślubów. Któregoś dnia przyszła do mnie:

- Ru, ty tak pięknie piszesz. Proszę cię, napisz w moim imie­niu list miłosny, przeplatając go, ile się da. cytatami z poe/ji.

- Jak wyślesz go do klasztoru?

- Już ja mam sposób. Zrób tylko to, o co cię proszę. Wiesz, Saumen jest taki wykształcony. Jeżeli zrobię błąd ortografi-

c/ny, może to wywrzeć na nim złe wrażenie. Dlatego zwracam się z tą sprawą do ciebie. Inaczej, oczywiście, napisałabym list sama.

Rozpierała mnie duma. Po raz pierwszy w życiu miałam okazję napisać list miłosny. Aradhana zdjęła z półki tomik wierszy Rabindranatha. Problem polegał na tym, że w jego poezji trudno odróżnić utwory religijne od miłosnych. Dwa wiersze jednak Miłość sekretna i Miłość wyznana miały jedno­znaczną wymowę. Aradhana poprosiła mnie, żebym koniecznie zamieściła strofę: „Panie, dlaczego dałeś memu sercu dar miło­wania, skoro nie obdarzyłeś mnie urodą?”

- Jesteś taka piękna - odparłam. - Te słowa zupełnie do ciebie nie pasują.

Aradhana zmartwiła się, zaczęła kaprysić, a w końcu stwier­dziła:

I Ale to taki piękny wiersz.

Wreszcie napisałam liczący dwadzieścia osiem stron list miłosny, który nieomylnie osiągnął swój cel. Saumen, trafiony strzałą prosto w serce, opuścił więzienie, które sam sobie narzu­cił, i spotkał się z Aradhaną. Być może nie było to wyłącznie moją zasługą. Może po prostu czekał na pretekst. A potem któregoś dnia uciekł z Aradhaną i jej synkiem do Agry. Powo­dem mojego niepokoju były dalsze wydarzenia. Ucieczkę z cudzą żoną określa się w języku bengalskim specjalnym ter­minem i dopóki się go nie pozna, dopóty trudno ocenić, jak dalece grzesznym postępkiem jest „uprowadzenie żony”. Sły­szałam stale, jaki to straszny grzech popełnił Saumen, tak jakby Aradhana nie miała z tym nic wspólnego; a przecież wiedzia­łam, że to ona wyciągnęła Saumena z klasztoru i ja jej w tym pomogłam, choć naprawdę nie zdawałam sobie sprawy, że skutek będzie taki okropny. Jatin napisał, że odchodzi od zmys­łów. Ojciec Aradhany pojechał więc do Agry, by za wszelką cenę sprowadzić córkę. I powiodło mu się. Teraz zastanawiano się, jak ukarać tę głupią, nieodpowiedzialną parę. Jeżeli mój ojciec napisze list do władz uniwersytetu, Saumen z całą pew­nością straci posadę. Trzęsłam się ze strachu, co będzie, jeśli przy okazji wyda się, że to ja byłam autorką tego sławetnego listu miłosnego. Nie umiałam sobie nawet wyobrazić, co wtedy zrobi moja matka. Spadnie na nią druzgocący cios. — Moja córka! Moja córka popełniła tak haniebny czyn! - zaleje się łzami. — To tego cię uczyłam? Ze wstydu nie mogę podnieść

74

oczu. 1 Możliwe nawet, że wyskoczy z okna na piętrze i zabije się. A ojciec? Jeżeli ojciec się o tym dowie, to... Ciarki mnie przechodziły na myśl o tym, jak na mnie nakrzyczy: - Taka z ciebie mądrala? W nauce to się zaniedbujesz. Nauczyłaś się już na pamięć rozdziału o czasownikach kauzatywnych? Nie masz pojęcia o regułach zmiany „s” i ,,n” dentalnego w cere- bralne,1 a zabierasz się do pisania listu miłosnego na dwadzieś­cia osiem stron?! - Będzie się tak wydzierał i wymyślał mi, aż zadrżą ściany i nasz dom na Bakul Bagan gotów jeszcze rozle­cieć się na kawałki. Podtrzymywała mnie jedynie nadzieja, że ambicja nie pozwoli Aradhanie przyznać się do tego, że ktoś napisał za nią list miłosny.

Przez kilka dni nie opracowywaliśmy katalogu. Nie miałam pojęcia, co czuł Mircea. Wiedziałam tylko, że mi nie wierzy. Na przykład pewnego dnia wspomniałam mu, że swój wiersz o al- stonii wysłałam do znanego czasopisma „Kallol”2 i że jeden z jego wydawców, który sam był poetą, napisał do mnie uroczy list. Mircei nie spodobało się to. No dobrze, ale czy poeta nie może wysłać listu koledze po piórze? Wiedziałam, dlaczego Mirceę dręczyły wątpliwości 1 nigdy nie powiedziałam mu, że go kocham, choć on wyznał mi miłość wiele razy. Ale jak mogłam mu to powiedzieć? Skąd miałam wiedzieć, czy ta radość połączona z cierpieniem i pragnieniem przebywania stale blisko niego jest właśnie miłością? Musiałam być pewna. Nie zdradziłam się z tym uczuciem nawet przed moją najlepszą przyjaciółką Milu. Nie miałoby to sensu. Skąd wiedziałaby, co to takiego? Nigdy przecież nie była zakochana. Powiedziałaby byle co, żeby mi sprawić przyjemność. Mogłam wyjawić to tylko jednemu człowiekowi, ponieważ był on moim przyjacie­lem. O przyjaźni nie decyduje wszak wiek. Ojciec mówił, że zgodnie z definicją spotykaną w literaturze sanskryckiej „przy­jaciel to ktoś, z kim rozłąka jest niemożliwa do zniesienia". A ja

nie mogłam znieść rozłąki z nim. Czy rzeczywiście? To nie­prawda. Nie widziałam go”od dawna, lecz wcale nie miałam ochoty go odwiedzić. Dlaczego? Ponieważ nawet na jeden dzień nie chciałam się rozstawać z Mirceą. Nagle moje serce ścisnęła bezmierna tęsknota za Poetą. Zapłakałam. „Jesteś wiecznym towarzyszem mej drogi, na całe życie...”

Wchodzi Milu.

- Ru, Mircea pyta, czy będziecie dziś pracować nad katalo­giem?

- Tak, oczywiście. - Zaczynam się przygotowywać do zejścia na dół. Poprawiam włosy i maluję na czole cynobrową kropkę. Nie miałyśmy w tamtych czasach wielu środków upiększają­cych; nie używałyśmy nawet perfum, gdyż był to wyrób angiel­ski. Skrapiałyśmy się wodą różaną lub keora1 i innymi rodzi­mymi pachnidłami. Mama mówiła, że wcale nie muszę się per­fumować, ponieważ jestem lotosową dziewczynką i moja blu­zeczka pachnie sama z siebie. Dlaczego więc nacieram się pachnidłami? To oczywiste. Robię to dla Mircei. Biedak myśli, że mi na nim nie zależy, że go odtrącam, ale to nieprawda. Chcę go mieć blisko siebie. Schodząc po schodach czuję na całym ciele jakby mrowienie.

Nie jestem pewna, czy wydarzyło się to właśnie wtedy, ponieważ nie prowadziłam dziennika. Piszę o wydarzeniach sprzed czterdziestu dwóch lat, nie wiem zatem, czy zachowuję właściwą chronologię, to znaczy kolejność, w jakiej wydarzenia te następowały po sobie „wtedy”, gdyż „teraz” nie ma ani „przedtem”, ani „potem”. Teraz tamte wydarzenia są obecne jednocześnie. Nie jestem pewna, czy udało mi się to dostate­cznie wyjaśnić. W otwartych ustach Kryszny Ardźuna ujrzał jednocześnie cały złożony świat - przeszłość i teraźniejszość skupione w jednym.2 Tak właśnie postrzegam dzisiaj ja. Tak, moje przyjaciółki Parwati i Gautami, musicie mi uwierzyć. To nie jest wspomnienie, lecz teraźniejszość. Co jakiś czas wkra­czam w rok 1930. Dlatego napisałam:

Jeżeli życie,

zagubione za oceanem czasu, powróci w postaci światia do niebios serca, spocznie kolo księżyca i gwiazd i jako słońce

odsłoni mi Wszechkształtnego, wtedy nie będzie już innej drogi, poddam się, Panie,

i poproszę o twoje błogosławieństwo...

Ja jednak nie powiem ze strachu | tak jak Ardiuna - by ta wizja zniknęła. Chcę go znów zobaczyć. Chcę go trzymać w ramionach... Wiara w zjawiska nadprzyrodzone przytępia mój umysł. Dlatego modlę się: jeżeli naprawdę istnieje coś, co decyduje o losie człowieka, niech przeniesie mnie wstecz przez te czterdzieści dwa lata. Nie przypominam sobie rysów jego twarzy. Widzę jedynie jego przenikliwe i uważne oczy, jasną szyję i kawałek piersi ukazującej się w rozcięciu koszuli. Pragnę przyłożyć tam ucho i posłuchać, czy gdzieś głęboko, bardzo głęboko nadal rozbrzmiewa ta niezwykła melodia: „pierwsze kroki światła”, radość pierwszej miłości.

Porządkujemy księgozbiór. Piszemy tytuły dzieł i nazwiska autorów na fiszkach, które następnie wkładamy do odpowied­nich przegródek skrzynki katalogowej. Pracujemy w milczeniu. Od czasu do czasu zerkam z ukosa na Mirceę. Lekko drżą mu ręce. Kto wie, co kłębi się w jego głowie? A potem? Co stało się potem? Nie wiem, kiedy i gdzie, w jego pokoju czy w bibliotece; widzę tylko duże zakratowane okno i przy nim nas dwoje. Jestem w jego ramionach, jego twarz pochyla się nad moją. Próbuję się oswobodzić, walczę, ale dlaczego to robię, nie wiem. Chyba po to, by mnie pokonano, z całą pewnością nie dla zachowania czystości. Zostałam pokonana. Mircea dotyka wargami moich ust. Pod wpływem tego delikatnego, słodkiego muśnięcia moje wargi rozchylają się, czuję jego pocałunek. Całe moje ciało wybucha pieśnią, lecz po policzkach płyną mi łzy. Taka już jestem. Nie odróżniam smutku od radości. Jak to się dzieje, że Mircea daje tyle szczęścia? - zastanawiam się. - Dla­czego jest to takie wspaniałe? O wiele przyjemniejsze niż słysza­łam, niż opowiadała mi Aradhana. Oczywiście trudno jest

77

\VvA V a

wyrobić sobie właściwe wyobrażenie tylko na podstawie cudzych opowieści czy książek. Nie wszyscy przecież tego doświadczają. Takie i inne myśli snują mi się po głowie, prze­pełniając mnie po brzegi radością. Nie mam wcale poczucia grzechu. A dlaczego miałabym czuć się grzeszna? Nic nie zrobi­łam. Stawiałam opór. Niech grzech spadnie na Mirceę. Wiem jednak z tego, co mi opowiadał, że w jego kraju nie uważa się tego za występek. Mircea uwalnia mnie. Przygładzam włosy, a kiedy poprawiam sari, które zsunęło mi się z ramienia, moja dusza nuci: „Serce me przepełnia nektar nieśmiertelności, czy pragniesz go skosztować?”

- Ru, Ru, Ru - słyszę wołanie.

- Już idę, mamusiu.

Moje ciało stało się tak lekkie, że nie jestem w stanie stąpać po ziemi, unoszę się w powietrzu. Rozwiane włosy przemieniają się w skrzydła; serce tańczy jak paw. Skacząc wspinam się po schodach: „Szumią zarośla trzcin, szalone z radości. Zefirek muska pocałunkiem drżące listeczki...” Nagle, podniósłszy wzrok, spostrzegam u szczytu schodów przyglądającą mi się bacznie Śanti. W jej oczach nie ma zazdrości czy dezaprobaty, tylko pytanie, zwyczajna ciekawość. Ale ja cierpnę ze strachu. „Drżące listeczki” zamierają w bezruchu, a „zefirek muskający pocałunkiem” czmycha w nieznanym kierunku. Wiem jednak, że muszę zdobyć się na odwagę, gdyż strach może się okazać niebezpieczny. Pytam więc panując nad wyrazem twarzy:

- Na co tak wytrzeszczasz oczy?

- Na co wytrzeszczam oczy? Gdzie byłaś tak długo?

Najlepszą obroną jest atak - myślę i odpowiadam arogancko:

- Nie wiesz? Czy nie opracowujemy katalogu?

Śanti stoi w milczeniu. W jej wzroku nie dostrzegam już pytania, jakby nagle zobojętniała. Czy to łzy błyszczą w jej oczach?

Śanti była ode mnie pięć lat starsza. Ja miałam wkrótce ukończyć szesnaście lat, a ona dwadzieścia jeden. Rzucało się w oczy jej duże podobieństwo do Khoki, który był jej starszym bratem. Miała taką samą szeroką twarz i nos jak on. Nie grze­szyła specjalnie urodą. Piękne były jedynie jej wygięte w łuk brwi nad błyszczącymi oczyma. Była dziewczyną gadatliwą, wesołą i pełną życia. Ponieważ Śanti i Khoka - jak już wspo­

mniałam - pochodzili z bardzo biednej rodziny, mieszkali w naszym domu. Śanti nie otrzymała głębszego wykształcenia, gdyż nie było ku temu okazji, ale umiała oczywiście czytać i pisać.

Kiedy miała dziewięć lat, wydano ją za mąż za chłopca imie­niem Ramen ze wschodniego Bengalu. Oblubieniec był od niej dziesięć lat starszy. Minęły dwa lata. Ramen był już dwudzie­stojednoletnim mężczyzną w rozkwicie młodości, lecz Śanti w tym czasie skończyła zaledwie jedenaście lat i była nadal dziewczynką, na dodatek jeszcze niewysoką. Zdaniem stryja Mantu Ramen spodziewał się, że któregoś ranka po przebudze­niu ujrzy, iż jego mała żonka stała się dojrzałą kobietą normal­nego wzrostu. A kiedy Śanti nie spełniała jego oczekiwań, cała wina za to spadła na nią. Aby ją ukarać, mąż ożenił się ponow­nie z dziewczyną słusznego wzrostu, która nie tylko osiągnęła już dojrzałość, ale co więcej była piękna. W tej sytuacji Śanti zeszła do roli służącej. Do jej obowiązków należało teraz głów­nie usługiwanie mężowi i jego drugiej żonie. Musiała się także przenieść z małżeńskiego łoża na podłogę. Mąż z nową żoną spał na łóżku pod moskitierą, biedna Śanti zaś musiała siedzieć na zewnątrz i masować im stopy; a gdy się trochę zagapiła, dostawała kopniaki.

- Nie miałam nic przeciwko masowaniu stóp - powiedziała później. - Ostatecznie były to stopy mojego męża, ale strasznie dokuczały mi moskity. - Jak długo można tak cierpieć? W końcu któregoś dnia Śanti zażyła truciznę. Na szczęście jednak nie umarła, sąsiedzi dali znać i Khoka pojechał po nią. Ich matka, która miała osiemnaścioro dzieci, chciała z powro­tem odesłać córkę do jej niegodziwego męża. - Bez względu na torjak hard/n żona cjerpi, jej miejsce jest w domu męża - stwierdziła. Ale moja matka, dowiedziawszy się o tym, szybko zabrała od niej dziewczynkę, i Dlaczego nie pozwalasz jej wrócić do męża? - zaprotestowała matka Śanti. - Jak młoda kobieta może mieszkać sama? Kto ją będzie utrzymywał przez całe życie? - Moja matka odpowiedziała jej, żeby się o to nie martwiła: Śanti zamieszka w naszym domu, nauczy się pielęg­niarstwa i stanie na własnych nogach.

Moja matka, jeśli chodzi o niesienie ludziom pomocy w nie­szczęściu, była wręcz instytucją. Nie da się zliczyć, ilu osobom udzieliła wsparcia. Khoka także zamieszkał u nas i zaczął się uczyć maszynopisania. Ale Śanti i Khoka to nie to samo. Śanti

spłacała dług za swoje utrzymanie pracą od świtu do nocy. Wszyscy się nią wysługiwali. Nawet ja. Nikt się nie wahał posłać ją po szklankę wody. A Khoka? Khoka umiał jedynie rozśmie­szać. Nie było sposobu, by zmusić go do jakiejkolwiek pracy. Ojciec go wręcz nie znosił. Khoka w miarę możliwości starał się schodzić mu z drogi. Ojciec, gdyby mógł, najchętniej kazałby mu się wynieść, nie czynił tego jednak ze względu na matkę. Matka bowiem nigdy nie wyrzuciłaby nikogo. A to ona była bez wątpienia panią domu.

Biedna Santi jeszcze za życia męża musiała wieść żywot wdowy. Matka bardzo jej współczuła. Oczywiście los Śanti był lepszy niż los prawdziwej wdowy. Mogła malować cynobrem przedziałek,1 nosić sari z kolorowym szlakiem, jadać posiłek dwa razy dziennie, spożywać ryby i mięso. Nie wolno jej tylko było wyjść za mąż. Hinduska nie może wyjść ponownie za mąż nawet po śmierci swego męża, a co dopiero za jego życia. Moja matka wszakże, gdyby istniał jakiś sposób, wydałaby ją za mąż.

- Na dobrą sprawę - mówiła - Śanti nigdy nie była zamężna. Jest przecież dziewicą, i Ponowne zamążpójście Santi nie wchodziło jednak zupełnie w rachubę jako akt niezgodny z prawem. Ramen mógłby przyjechać i rozpętać w naszym domu na Bakul Bagan piekło: krzyczeć, zwołać ludzi, iść na policję. Był do tego zdolny. Już raz czy dwa z powodu jakiegoś głupstwa pokazał, na co go stać.

Santi kochała pewnego mężczyznę. Mieszkał niedaleko domu jej rodziców. Stale nadsłuchiwała jego kroków. Ale on nigdy nie przyszedł. Mama w żadnym wypadku nie zgodziłaby się na to, ponieważ mężczyzna ten miał już żonę. Rozwiązanie problemu Śanti było niemożliwe.

Dlaczego więc - zastanawiałam się - ujrzałam w jej oczach łzy? Nacierpiała się już tyle, że powinna była wypłakać się na całe życie. Ogarnia mnie złe przeczucie i zaraz rozbrzmiewa strofa pieśni: „Moje serce drży z obawy, by nie złamała się łodyga lotosu...” Skąd Rabindranath wiedział to wszystko? Musiał pewnie też to przeżyć. Ale jego uczucia powinno się porównywać z uczuciami Mircei, nie z moimi. Ja jestem kobietą. Zaraz, zaraz! Przecież to jest pieśń o kobiecie: „Rumieńce wstydu zdradzają sekretny sen...” Rumieńce, wstyd

1

to są sprawy kobiet, nie mężczyzn. Wobec tego musiała mu powiedzieć o tym jakaś kobieta. Ciekawe, kto to mógł być? Muszę poszperać w książkach. Nieładnie! Nie powinno się myśleć żle o starszych.

Stoję przed lustrem. Luźny koniec sari zsunął mi się z ramie­nia na podłogę. Wiruję po pokoju klaszcząc w dłonie i śpiewa­jąc: „Na jeziorze młodości kołysze się lotos miłości...”

Usłyszałam tę pieśń parę dni temu w Presidency College’u. Śpiewał ją, akompaniując sobie na harmonium, student ojca Suśil De. Pieśń ogromnie mi się spodobała i marzyłam, aby znów ją usłyszeć. Nie śmiałam jednak zwrócić się do ojca z taką propozycją. Co by było, gdybym to powiedziała? Nic, po prostu nic. Ojciec rzekłby wyniośle do Suśila: - Moja córka życzy sobie, żebyś dla niej zaśpiewał. Przyjdź do nas do domu. - Ostatecznie nie poprosiłam o to. Prawdę mówiąc, nie rozumia­łam wtedy do końca sensu tej pieśni. Pojęłam ją dopiero dzisiaj. Codziennie sercem i ciałem chwytam znaczenie kolejnej pieśni czy wiersza. Ciałem? Czy ciało może zrozumieć znaczenie pieśni? Oczywiście. Tak jest właśnie teraz. Dlatego mam ochotę tańczyć, dlatego wiruję w tańcu... raz, dwa, raz, dwa... Śanti wchodzi do pokoju i siada na stołeczku przed lustrem. Pomię­dzy jej prześlicznymi, wygiętymi brwiami płonie kropka z cy­nobru. Ja też mam ochotę pomalować cynobrem swój przedzia­łek we włosach. Ujmuję jej twarz w ręce i nucę:

- „W pachnącym pyłku lotosu drży kropelka łez...” - A potem pytam: - Śanti, czy rozumiesz tę pieśń: „Na jeziorze młodości kołysze się lotos miłości”?

- Oszalałaś? - przywołuje mnie do porządku Śanti.

- Mam ochotę nauczyć się tańczyć. Rabindranath Thakur daje dziewczętom lekcje tańca w szkole w Śantiniketanie.

- No to jedź tam na naukę.

- Ale jak?

Ojciec by mnie nie puścił. Nie pozwalał mi ruszyć się nigdzie na krok. W domu byłam więźniem. Oczywiście więźniem miłości, ale utrata wolności nigdy nie jest przyjemna. Pewnego razu Poeta zaproponował mi, żebym zagrała rolę Malini, udu­chowionej boliaterki jednej z jego sztuk teatralnych. - Pożyczę cię na jakiś czas od ojca - powiedział. - Nadajesz się do tej roli. Czuję, że tak jak Malini masz niebiosa w duszy. - „Niebiosa w duszy” - nigdy przedtem nie słyszałam takiego określenia. Do tej pory niebo było wysoko, ale zaledwie usłyszałam ten

/w rot. /siąpiło do mej duszy, roztaczając nad nią cały swój błękit. Dusza przepełniła mi się niewysłowioną radością. Rabindranath był czarodziejem słów. Za ich pomocą potrafił zgromadzić chmury i sprowadzić na ziemię Alakanandę1 - boską Gangę.J Ojciec jednak nie pozwolił mi jechać do Śantini- ketanu: Chcesz spędzić życie grając w teatrze? - odparł. - Ascezą ucznia jest nauka.

Wiesz co, Śanti - marzę. - Kiedy wyjdę za mąż i będę wolna, wtedy zabiorę do siebie Sabi i nauczę ją tańczyć. Nikt mi w tvm nie przeszkodzi.

Wyobrażałam sobie, że po zawarciu małżeństwa kobieta jest wolna. Ale czy to była prawda? Czy moja matka była wolna? Na pewno nie. Za kogo wyjdę za mąż? - zastanawiałam się. - Za Mirceę? Nie, to nigdy nie nastąpi. Łodyga lotosu się złamie.

Obejmuję Śanti za szyję i wybucham płaczem.

- Dlaczego płaczesz? - dziwi się Śanti. - Co ci przyjdzie z nauki tańca?

- To nie dlatego. Jest mi smutno. Jest mi tak strasznie smutno.

Pali się lampa z dużym białym abażurem. Wygodnie oparta siedzę na trzcinowej sofie. Naprzeciw mnie na łóżku spoczywa z wyciągniętymi nogami Mircea. Kiedy myślę o nim, zawsze widzę go w takiej właśnie pozycji. Pragnę dotknąć jego stóp. Nie nogą, lecz ręką. Ale dlaczego? Poza tym, jeżeli mam sie­dzieć tak jak Radha z nadąsaną twarzą, to on powinien rzucić się do moich stóp. „Umieść na mojej głowie... szlachetne pączki twych stóp...” - byłoby cudownie, gdyby to się zdarzyło.

Prawdę mówiąc, nie gniewam się; rozmyślam o Gitagowin- dzie Dźajadewy.3 Przed oczyma stoi mi taki obraz: Radha siedzi z odwróconą twarzą, a Kryszna pochyla się do jej stóp. Kryszna nie ma jednak ciemnej karnacji, lecz jasną. Dostałam

niedawno w prezencie egzemplarz poematu Dżajadewy wraz z przekładem bengalskim i oddaję się jego lekturze. Nie czytam oczywiście przekładu, lecz tekst w oryginale. Nie mam trud­ności ze zrozumieniem, choć nie zawsze wszystko jest dla mnie jasne, jak na przykład słowa: „trucizna boga miłości”. Co za trucizna? Skąd trucizna w miłości?

Przyglądam się Mircei. Wydaje się roztargniony. O czym myśli? Jeżeli znów będzie chciał czytać mi Whitmana, zaprote­stuję. Ostatnio zmusił mnie do wysłuchania trzech jego poema­tów. To nie wiersze, lecz kłody drewna. Ale nie, dzisiaj Mircei nie w głowie poezja. Nie przejawia także ochoty do nauki ben­galskiego. Gasi w popielniczce papierosa i obrzuca mnie bada­wczym spojrzeniem. Następnie zdejmuje okulary i przeciera szkła. Zawsze, kiedy to robi, ogarnia mnie strach. Wyraz jego oczu tak się zmienia, że Mircea staje się kimś innym.

1 Dlaczego nie mogę ścierpieć twojego widoku bez okula­rów? - pytam.

- To dlatego, że jestem krótkowidzem.

Bardzo się boję o jego oczy. Truchleję na myśl, że mógłby stracić wzrok.

- Chciałbym cię o coś zapytać - mówi nagle Mircea. - Czy wyjdziesz za mnie za mąż?

Mam ochotę się roześmiać. To chyba są oświadczyny - przemyka mi przez głowę. Czytałam o nich w angielskich powieściach. Ale nigdy nie odbywały się w taki sposób. Nikt nie oświadczał się na siedząco, z takiej odległości. Mężczyzna klękał przed kobietą, brał ją za rękę i dopiero wtedy występo­wał z propozycją małżeństwa. Jestem rozczarowana. Siedząc w odległości trzech metrów Mircea rzucił po prostu pytanie:

Czy wyjdziesz za mnie za mąż?”

Drzwi do pokoju Mircei wychodzą na główne wejście do domu, w pobliżu zawsze ktoś się kręci. W drzwiach wisi wprawdzie kotara, ale to tylko symboliczna dekoracja; mog­łoby jej w ogóle nie być. Mircea nie miał więc innego wyjścia.

Na pianinie stoi fotografia jego siostry. Jest to bardzo ładna dziewczyna. Mam ochotę się z nią zaprzyjaźnić. Mircea kocha ją najbardziej z całej rodziny.

- Napisałem o tobie do matki i siostry - dodaje Mircea. - Ucieszą się z naszego związku. Myślę, że będziesz się u nas dobrze czuła.

Dopiero teraz załomotało mi serce. Zaczynam bazgrać ołów-

83

I ! ni i ■> \ A

fciem po kartec papieru, która leży na siole. Cóż mam odpowie­dzieć?

Amryto, dlaczego nic nie mówisz? Powiedz, czy zgadzasz się wyjść za mnie?

Moje zdanie nie ma najmniejszego znaczenia 1 odpowia­dam. - Ojciec się nigdy nie zgodzi.

Na twarzy Mircei maluje się zdumienie.

Nie zgodzą się? Twoi rodzice? Przecież oni chcą tego.

- Skąd wiesz?

Więc dlaczego okazują mi tyle uczucia? Dlaczego uważają za członka rodziny?

- Tak, lecz co z tego? To jeszcze nie oznacza, że wydadzą mnie za ciebie za mąż.

- Amryto, mów za siebie. O nich porozmawiamy później. Chcę poznać twoje zdanie.

Widzicie, znów mi nie ufa 1 mówię do siebie w duchu. - Proszę, Mirceo, miej we mnie wiarę. Przynajmniej w tej chwili. Jesteś moim życiem, jesteś moją ozdobą, jesteś moim klejnotem w oceanie egzystencji.” Nie mogę jednak wydusić z siebie słowa. Ze spuszczoną głową nadal bazgrzę po kartce.

- Posłuchaj, Amryto. Obiecuję, że nie oderwę cię od twoich bliskich. Zostanę tutaj. Przyjmę posadę wykładowcy na uni­wersytecie za sto pięćdziesiąt rupii miesięcznie. Nie chcę niczego więcej. To nam wystarczy.

- Mirceo, mój ojciec nigdy nie zgodzi się na nasz ślub. Nigdy. | Dlatego, że jestem chrześcijaninem? Że jestem biały?

i Nie wiem dokładnie dlaczego, ale na pewno z tego powodu, że jesteś cudzoziemcem.

- Chcesz powiedzieć, że profesor akceptuje system kastowy? Czy dla filozofa istnieje różnica pomiędzy hindusem, muzuł­maninem, buddystą, chrześcijaninem?

- Oczywiście, ogromna.

Mirceo, dlaczego stałeś mi się tak bliski? - gryzmolę na kartce. - Dlaczego? Dlaczego? Skąd przyszedłeś? Dlaczego się tu zjawiłeś?” - litery skaczą mi przed oczyma.

- Jeżeli to, co mówisz, jest prawdą - ciągnie Mircea - to dlaczego twoi rodzice pozwolili ci swobodnie ze mną przesta­wać? Stale jesteśmy razem...

- I co z tego? Nie można być ze sobą jak brat z siostrą? A że nie potrafiliśmy, to już nasza wina.

- Co ty mówisz! - Mircea jest zdumiony, zraniony, jakbym

powiedziała coś absolutnie niedorzecznego. Ogarnia mnie gniew. Czy zgoda na wspólne opracowywanie katalogu oznacza od razu zaręczyny? Co złego w tym, te pozwolono nam prze­bywać ze sobą?

Mircea raz po raz zasypuje mnie pytaniami, czy kocham kogoś innego i w kim zakochałam się po raz pierwszy.

- Powiedziałam ci już. W drzewie. W alstonii.

Twarz Mircei wyraża zakłopotanie. Biedak nie chwyta tej ca­łej poetyckości. Poważnieje. Skrawek papieru w mojej ręce po­krywa się bazgrołami. Na stole leży tomik wierszy Mahua. Zaczy­nam kopiować podpis Poety wydrukowany na okładce. Rabind­ranath Thakur miał piękny charakter pisma i w tamtych czasach powszechnie go naśladowano. Robili to wszyscy. Mircea pod­nosi się, poruszony, i wtedy jego wzrok pada na kartkę papieru.

I Dlaczego piszesz teraz jego imię? Musisz pytać go o zdanie? Czy na to, aby mnie kochać, potrzebujesz czyjejś zgody?

- Mylisz się. Wszyscy w kraju naśladują charakter pisma Poety. To niczego nie oznacza.

- Wszyscy w kraju naśladują charakter pisma jednego czło­wieka? Czy wszyscy powariowali?

Wstaję z sofy zbierając się do wyjścia. Ogarnia mnie nieprze­parta chęć, by podejść do Mircei i oprzeć głowę na jego ramie­niu. Gdybym mogła to uczynić, w tej samej chwili pierzchłby smutek przeżerający jego duszę. Ale to niemożliwe. Kiedy stoję na progu, Mircea powiada:

- Amryto! Posłuchaj. Zrobisz coś dla mnie?

.■ - Słucham.

- Zapomnij o Rabindranathu Thakurze.

- Mirceo, co ty mówisz? Czy ktoś może zapomnieć

o Słońcu?

- O Słońcu? Jak można tak mówić o człowieku?!

I Zrozumiesz, że można, kiedy nauczysz się języka bengal­skiego1 - odpowiadam, a w duchu dodaję: „Pewnego dnia pokażę ci Słońce, a jeżeli mi się to uda, oboje staniemy się jego czcicielami.”

Od jakiegoś czasu naszą uwagę zaprzątały dwa wydarzenia - wesele stryja Mantu i wydanie mojej książki. Stryj palił się do

i w ¡5 V- .

1

1)9

ożenku. Kandydatka na żonę spodobała mu się od pierwszego wejrzenia. 1 choć mojej matce nie przypadła do gustu, ślub miat się odbyć. Mniej więcej w tamtym czasie Mircea zaczął nosić bengalskie ubranie: dhoti i koszulę zwaną pandźabi. Wyglądał w tym stroju przepięknie, ale nigdy mu tego nie powiedziałam. Dlaczego miałabym to zrobić? Czyż nie stwierdził, że nie wie, czy jestem piękna? Był to oczywisty absurd, gdyż miałam dość dowodów potwierdzających, że tak jest. Na przykład na krótko przed tym, jak Mircea zamieszkał z nami, skojarzono małżeń­stwo mojej ciotecznej siostry Sity z synem pewnego zamin- dara.1 Oględziny narzeczonej odbyły się w naszym domu. Krewni narzeczonego dokładnie obejrzeli Sitę. Kazali jej roz­puścić włosy, aby sprawdzić ich długość, zbadali odcień skóry, poprosili, żeby zaśpiewała. I choć usłyszawszy, jak fałszuje, powinni byli wziąć nogi za pas, to jednak nie uczynili tego. Dziewczyna spodobała im się. - Skoro już wszystko zostało ustalone - orzekli na koniec - niech obejrzy ją narzeczony, i Chłopiec bowiem był nowoczesny i chciał poznać przed ślubem swoją przyszłą żonę. Matka narzeczonej także była nowo­czesna. Zaproponowała więc: - Niech przyjdzie i pozna nas wszystkich. Zobaczy, jaką jesteśmy kulturalną rodziną. - Na­rzeczony zatem zjawił się u nas. Miał na imię Mryganka. Był jasnoskóry, pulchny i gładki, jak przystało na syna zamindara. W potocznym rozumieniu można by go nawet nazwać ładnym.

Moja matka nie życzyła sobie, żebym mu się pokazywała, lecz matka Sity nalegała: - A co to szkodzi? Ślub już ustalony. Dlaczego chłopiec ma nie poznać przyszłych szwagierek? - Matce nie wypadało odpowiedzieć: - Moja córka jest ładniejsza od twojej. Co będzie, jeśli wynikną z tego powodu jakieś kło­poty? -1 tak Mryganka zjawił się u nas. Przez dwa dni chodzi­liśmy wszyscy razem do kina i do restauracji. Bawiliśmy się świetnie. Uznałam, że Sita jakby już była żoną Mryganki i w związku z tym zachowywałam się tak, jak powinna się zacho­wywać młodsza szwagierka: śmiałam się, żartowałam, bawiłam towarzystwo. Raptem Mryganka zniknął. Zasięgnięto języka w bursie, gdzie mieszkał, i wtedy okazało się, że wyjechał do rodzinnej posiadłości na wieś. Stamtąd jego ojciec zawiadomił nas listownie, że Mryganka wyjeżdża właśnie na studia prawni­cze do Anglii i za nic nie chce się teraz żenić. Przez kilka dni

nasza rodzina snuła domysły co do powodów tak nieoczekiwa­nej zmiany decyzji. W końcu matka Sity stwierdziła, iż to bło­gosławieństwo, że jej córka nie wyszła za mąż za tak kapryś­nego chłopca.

W jakiś czas potem dowiedziałam się, że z Anglii Mryganka napisał do ojca list, w którym prosił go o moją rękę. Rodzice byli z tego bardzo niezadowoleni. - Ostrzegałam siostrę, żeby Ru mu się nie pokazywała | powiedziała matka - lecz nie słu­chała. Czy to dobrze, że w rodzinie zdarzają się takie historie? - Takie historie się zdarzają, jeśli ktoś chce być zbyt nowoczesny

- skomentował ojciec. A babcia Sity, która była także moją babcią, wygłosiła z tej okazji maksymę: - Jeżeli mężczyzna zaręczony z jedną kobietą spogląda pożądliwie na drugą, to jest niemoralny. Małżeństwo z nim absolutnie nie wchodzi w ra­chubę. - Koniec, kropka.

Co by się stało, gdybym opowiedziała tę historię Mircei? Cha, cha, cha! Co by się stało? Świetna zabawa. Mogłabym zacząć poważnie: - I co, nie możesz się zdecydować, czy jestem piękna? 1 Zaraz potem Mircea obrzuciłby mnie żałosnym spoj­rzeniem. Zauważyłam, że od kilku dni próbował wycofać się z tego, co wtedy powiedział. Aleja na to nie pozwolę. Kiedy już raz wyraził swoje zdanie, nie ma odwrotu. Potem mogłabym kontynuować:

- Mryganka jednak się zdecydował. - Wiedziałam, co by się stało, gdybym mu opowiedziała tę historię.

- Nigdy mi o nim nie wspominałaś.

- A o czym tu mówić?

- Na jakim filmie byliście?

- Nie pamiętam takich szczegółów - odparłabym z lekcewa­żeniem.

Cha, cha, cha! Ale historia! Lubiłam tę jego zazdrość, choć zazdrość jako taka nie jest dobrym uczuciem. Jest wstrętna. Mówi się, że ktoś pozieleniał z zazdrości albo że zazdrość zatruwa serce jak jad węża. Lecz tu nie chodziło o taką zazd­rość. To była miłość. Miłość. Mały ptaszek zazdrości zbudził mnie ze snu. Przeskakując z jednej gałęzi na drugą, z jednego dnia do następnego, wołał: - Obudź się, przyjaciółko! Obudź się! - Jak mówi piosenka: „W altanie mojej młodości śpiewa ptak...”

Dlaczego jednak ja nie byłam zazdrosna? Mircea opowiadał mi o tylu rzeczach. Zwłaszcza o swoich doświadczeniach

w pensjonacie na Ripon Street: jak tamtejsze dziewczęta uległy jego urokowi, jak mu nie dawały spokoju, jak kiedyś jedna z nich rzuciła w niego poduszką i wiele innych historii. Ale te opowieści nie robiły na mnie żadnego wrażenia. Jednym uchem wpadały, a drugim wylatywały. Wcale nie miałam ochoty ich słuchać. Prawdę mówiąc, dlaczego miałabym być zazdrosna? Mircea pogardzał tymi dziewczętami; dlatego właśnie od nich uciekł. Jak widać, nie była to z mojej strony aż taka wielkodusz­ność.

Zdumiewało mnie to, co Mircea opowiadał o Angloindusach. Wszyscy oni uważali się za Anglików, naszych władców; Ben- galczyków natomiast poczytywali za istoty gorszego rzędu, można rzec bydlęta. Nienawidzili Gandhiego i nazywali go pogardliwie „Gandy”JLęhoć sami bylLniewyksztaiceni-Lagra- niczeni, nas, Bengalczyków, uważali za niecywilizowanych. Mircea cierpiał przebywając w ich towarzystwie;'przyprawiali go o mdłości.

Jakie to dziwne, że tak mało wiedzieliśmy o tych ludziach: gdzie mieszkają, jakie są ich zwyczaje i obyczaje. Żyliśmy w jednym kraju, lecz nie znaliśmy się nawzajem. Mieszkamy i na zawsze będziemy mieszkać razem, a jednak nigdy się nie poznamy. Ich wyobrażenie o nas było tak bardzo błędne i fał­szywe. A nasze? Jeśli chodzi o mnie, to nie miałam pojęcia o ich istnieniu. Kto by się zastanawiał, co o nas myślą? Gdyby nie Mircea, nigdy nie uświadomiłabym sobie, że istnieje coś takiego jak społeczność angloinduska. Spotykaliśmy ich głównie jna stacjach, ponieważ w większości pracowali na kolei. Widywa­liśmy także z daleka, z okien pociągu ich dzielnice mieszkalne. Podobały mi się ich domy: zasłony w oknach były tam porząd­nie naciągnięte, na parapetach stały doniczki z kwiatami. Dbali również o ogródki. Bengalczycy w tych wszystkich sprawach są bardzo niechlujni. Ale czułam - nawet gdyby Mircea tego nie potwierdził - że ludzie ci nami gardzą. Nigdy bowiem nie pod­różowaliby z nami w jednym przedziale. Uważali się za coś lepszego, za Anglików. Gwoli prawdzie jednak, czy i my nie odwzajemnialiśmy im się tym samym? Nazywaliśmy ich ,,mie- szańcami”. Czy to ładne określenie? Wiedziałam jednak, że pogardzają nami, ponieważ nas nie znają. Gdybym mogła utrzymywać kontakty towarzyskie z tamtymi dziewczętami, na pewno nie odnosiłyby się do mnie z pogardą. Nikt do tej pory tak mnie nie traktował. A gdybym spróbowała zaprzyjaźnić się

i chłopcem, który przychodził czasami do Mircei, czy okazałby mi lekceważenie? Co by się stało - zastanawiałam się - gdybym zaproponowała Mircei: - Zapoznaj mnie ze swoim znajomym, chcę sprawdzić, czy jest do mnie uprzedzony. - Cha, cha, cha! Ptaszek znów by zaśpiewał: ,,W altanie mojej młodości śpiewa ptak...”

Ostatnio każdego popołudnia Mircea ubierał się w dhoti. Słyszałam, że zamierza przejść na hinduizm; chce być hindu­sem, Aryjczykiem. Studiował święte księgi hindusów, ale to wcale nie oznaczało konieczności zmiany religii. Nie miałam pojęcia, dlaczego tego pragnął. Najbardziej ekscytował się tym stryj Mantu. Być może Mircea sądził, że gdy stanie się hindu­sem, mój ojcieir zgodzi się na nasz ślub. Ale wcale tak by nie byłq. Zupełnie nie znał naszego społeczeństwa. Nasze zwyczaje były absurdalne. Czyż ojciec nie wiedział, że Mircea jest bezwzględnie najlepszy spośród wszystkich jego studentów? I cóż | tego? Był nie tylko cudzoziemcem, lecz na dodatek chrześcijaninem. Gdyby jednak był hindusem i Bengalczykiem. to jeszcze musiałby pochodzić z tej samej kasty i z innego klanu,1 albowiem osoby należące do tej samej gotry nie mogły zawierać ze sobą związku małżeńskiego. Mircea nie uzmysła­wiał sobie, jak( zawiły był ten węzeł najróżniejszych zakazów i nakazów społecznych. A jeśli nawet był tego świadom, gdyż bez przerwy wypytywał o nasze zwyczaje i obyczaje, to nie miał pojęcia, jak dalece nasza rodzina się do nich stosuje. A ojciec? Choć był taki mądry i posiadł niezgłębioną wiedzę, nie wiedział, że szczęście i niedola człowieka nie zależą od jego kasty i klanu. Jeśli zaś chodzi o mnie, to zupełnie nie zważałam na te sprawy. Przyrzekłam sobie, że jeśli nawet nie wyjdę za Mirceę, całym swoim życiem udowodnię, że nie hołduję tym niemądrym prze­sądom. Nic nigdy nie będzie dla mnie ważniejsze od człowieka. Nie tylko nie będę przestrzegać przepisów kastowych, ale nie zastosuję się do żadnych zwyczajów w społeczeństwie hindu­skim. Opowiem teraz o pewnym wydarzeniu podczas świąt na cześć bogini Durgi.

Pojechaliśmy do rodzinnego domu mego ojca w wiosce we

wschodnim Bengalu. (Było to dwa lata wcześniej, nim poznałam M i rwę.) Mieszkało tam razem, tworząc ogromną, wielopoko­leniowa rodzinę, siedemdziesiąt osób. Byli to bracia - rodzeni i stryjeczni wraz ze swymi żonami i dziećmi. Wszyscy prowa­dzili wspólną kuchnię. Oprócz członków rodziny w domu mieszkało około dwudziestu uczniów, którzy pobierali nauki w przydomowej szkółce. Szkoły takie nazywały się tola. Naukę prowadzono tam w sanskrycie, przedmioty nauczania zaś obejmowały zarówno filozofię, jak i praktykę lekarską. Nasza rodzinna tola była szkółką kawiradźów - lekarzy leczących metodami tradycyjnej medycyny indyjskiej; lekarstwa wyra­biano na miejscu. Podobne prywatne szkółki spotykało się w całym kraju. Niekiedy rząd udzielał im pomocy pieniężnej. Uczniowie żyli jak członkowie rodziny, nie ponosząc żadnych kosztów. Jak mówił mój najstarszy stryj: I My nie sprzedajemy wiedzy. - Głową rodziny był najstarszy brat, praktykujący kawiradź. On też najwięcej zarabiał i w zasadzie cała wspólnota pozostawała na jego utrzymaniu. Był wszechmocnym władcą rodu. Miał dwie żony. Ożenił się po raz drugi, ponieważ pier­wsza żona nie obdarzyła go potomstwem. Moja matka i stryj Mantu mieli mu to za złe, ale wielu członków rodziny pochwa­lało jego decyzję. A jeśli nawet im się nie podobała, to nie śmieli nic powiedzieć, gdyż skrytykowaliby swego żywiciela.

Tak więc w okresie Durga-pudźi1 pojechaliśmy na parę dni na wieś. A że mieszkaliśmy w Kalkucie, ojciec mój był sławny i dobrze mu się powodziło, wszyscy traktowali nas nad wyraz uprzejmie. W zamożnych domach wschodniego Bengalu przy­gotowania do obchodów świąt na cześć Durgi były bardzo skomplikowane i wymagały wiele zachodu. Dużo wcześniej w świątynce przystępowano do formowania z gliny i bambusa posągu bogini. Przygotowywano też słodycze z orzecha koko­sowego i nasion sezamu oraz prażono w gorącym piasku ryż, który roztaczał wokoło smakowity zapach. Nigdy przedtem nie byłam na wsi, dlatego wszystko to mnie ogromnie podniecało. Moi kuzyni byli zadowoleni i dumni z towarzystwa „miasto­

wej” krewnej, ubranej w jedwabne sari i aksamitne sandałki (choć już drugiego dnia po przyjeżdzie biegałam z nimi na bosaka). Zebrała się spora grupa młodzieży. Wałęsaliśmy się bez celu w radosnym nastroju. Wynajęliśmy kilka łodzi i pływa­liśmy nimi po kanałach wschodniego Bengalu, które w tamtych regionach służyły za drogi. Na obu brzegach pochylały się kępy bambusów. Tu i ówdzie olbrzymie baniany1 i święte figowce,2 swymi napowietrznymi korzeniami, przypominającymi wydłu­żone palce, dotykały powierzchni wody. Po raz pierwszy w życiu oglądałam z tak bliska święto Durgi. I choć nic nie wiedziałam o tej ceremonii, przygotowania do niej sprawiały mi przyjemność. Wokoło czuło się świąteczny nastrój. Pamiętam pewne zdarzenie, które zakłóciło tę odświętną atmosferę. Na werandzie szkółki siedziała starszyzna wioski. Był wśród nich dostojny starzec z białą brodą. Składałam ukłon wszystkim obecnym, lecz gdy nadeszła kolej owego starca, podskoczył jak oparzony, a zebrani pouczyli mnie, że nie powinnam mu się kłaniać, ponieważ jest muzułmaninem. Najstarszy stryj naty­chmiast przeprosił za moje niestosowne zachowanie: - To jeszcze dziecko, nic nie rozumie. - Osłupiałam ze zdziwienia. Jak można być tak niegrzecznym? Najbardziej jednak było mi przykro z tego powodu, że ojciec nie stanął w mojej obronie. Wypomniałam mu to, gdy znaleźliśmy się sami. - Postąpiłaś dobrze - odparł. - Powinno się składać ukłon starszym. Wyznanie czy kasta nie mają znaczenia. - Dlaczego więc mil­czałeś? - zapytałam. - A_co-miałera-zrobić? Był tam najstarszy brat. Jak mogłem mu się sprzeciwić?

Wszystkie te szczegóły odżywały w mojej pamięci, gdy myśla­łam o Mircei. Byłam pewna, że jeśli nawet ojciec osobiście skłaniałby się ku temu, by mnie za niego wydać, nie będzie mógł tego zrobić. Wszyscy ci krewni, z którymi nie łączą nas żadne więzi duchowe, którzy w połowie nie rozumieją tego, o czym mówimy, wszyscy oni najostrzej się sprzeciwią. Natychmiast przyjedzie ze wsi średni brat ojca: - Narenie, nie dopuszczaj się

tego okropnego grzechu. Nie skazuj naszych przodków na wie­czne potępienie. Nie rób tego...

Jeden z moich stryjecznych braci, Nasu, który był malarzem namalował scenki niebiańskie na półkolistym panelu z bam­busa i płótna, służącym za tło dla posągu bogini. Któregoś dnia zobaczyłam, jak przywiązuje do drzewa bawołu. Mimo że domyślałam się, o co tu chodzi, zagadnęłam: - Co z nim zro­bisz? - Serce zamarło mi z bólu na myśl o tym, co czeka biedne zwierzę.

- Ósmego dnia pudźi zostanie złożony w ofierze bogini Durdze. Osiem kozłów i jeden bawół.

- Kto dopełni ofiary? - zapytałam.

- Ja - odparł z dumą Nasu. - Kto poza mną potrafi ściąć głowę bawołu jednym ciosem?

- Nasu, nie wstyd ci chwalić się, że jednym ciosem zabijesz bezbronne zwierzę? Czy na tym polega religia?

- Co ty mówisz, Ru! - przeraził się Nasu. - Co to za śwęto Durgi bez ofiar ze zwierząt?

Wówczas wygłosiłam porywający wykład, w którym potępi­łam ten barbarzyński zwyczaj. Zebrał się wokół mnie tłum rówieśników. Wielu z nich popierało moje poglądy. Ruszyliśmy całą gromadą do średniego stryja. Był to prostoduszny, dobry człowiek, pełen miłości do świata. Nawet gdyby nie miał innych powodów, zgodziłby się pewnie zrezygnować z ofiary, choćby po to tylko, by mi sprawić przyjemność. Lubiłam go bardzo, szczególnie z jednego powodu. Otóż kiedy uczniowie zasiadali do stołu, z nargile1 w ręku doglądał, żeby dostały im się dobre kawałki ryby. Byli gośćmi, cudzymi dziećmi, powinno się więc im okazywać szczególną troskę. Obawiał się, że matki, które podawały do stołu, mogą zatrzymać co lepsze kąski dla swych własnych synów. Nikt poza nim w całym domu tego nie robił.

Niemniej stryj ten nie zgodził się na odbycie ze mną dysputy teologicznej. - Nie jestem głową rodziny - powiedział wprost. - Zwróćcie się do najstarszego brata. Będzie tak, jak on posta­nowi. - Ruszyliśmy zatem do jego pokoju. Ale kiedy pod drzwiami odwróciłam się za siebie, spostrzegłam, że gromadka moich wiernych popleczników ulotniła się. Samotnie wkroczy­łam na pole bitwy.

Wszechmocny władca rodziny był chudym, niewysokim męż­czyzną około sześćdziesiątki. Siedział w kucki na łóżku, pocią­gając co jakiś czas nargile. Jego młoda żona karmiła niemowlę. W sposób logiczny wyłuszczyłam mu swoje racje przeciwko ofierze ze zwierząt, prosząc, by zwrócono kozły i bawołu zaku­pione na tę okazję. - Jeżeli ofiara jest już naprawdę konieczna - stwierdziłam - to można by ją złożyć z dyni czy tykwy, jak to czynią wisznuici. - Stryj zaciągnął się dymem, po czym pod­niósłszy na mnie wzrok uciął krótko: - Jesteśmy śaktami.1

Potrafiłam się spierać. Przytoczyłam wszystkie możliwe argumenty. Nawet ten wysuwany przez ateistów, którzy rzekli bramińskim kapłanom składającym ofiary: - Skoro zwierzę ofiarne idzie prosto do nieba, to dlaczego nie złożycie w ofierze swoich starych ojców? To najprostszy sposób, by się tam dostali. - Ale stryj pozostał niewzruszony. Słyszałam, jak później mówił do innych krewnych: - Ta córka Narena to sofistka.

Wtedy ja rzuciłam hasło popierającym mnie kuzynom i stry­jecznemu rodzeństwu, abyśmy zbojkotowali święto i przez cztery najważniejsze dni obchodów Durga-pudźi pozostawali poza domem. Wczesnym rankiem, zabierając ze sobą suchy prowiant: prażony ryż, słodycze z orzecha kokosowego, banany itp., wyruszaliśmy łodziami w podróż po kanałach. Pływaliśmy cały dzień i wracaliśmy do domu dopiero wieczo­rem, by iść prosto do łóżek. Do dorosłych nie odzywaliśmy się słowem. Cieszyliśmy się naszym piknikiem i wcale nie byliśmy nieszczęśliwi. Ale stryjenki poczęły lamentować, że dzieci nie uczestniczą w obchodach święta na cześć Durgi. W końcu więc, ulegając ich prośbom, zdecydowaliśmy się wziąć udział w ostatnim dniu Durga-pudźi, kiedy posąg bogini zatapia się w wodzie. Przez trzy dni pływania łodzią modliłam się: - Jeżeli rzeczywiście istnieje jakaś siła nadprzyrodzona, to niech dokona cudu i ocali biednegobawołu. - Niestety, moje prośby nie zostały wysłuchane. OCrew zwierzęcia^bluznęła na słup ofiarny.

W tej sprawie ojciec dał mi kompletną swobodę: nie krzyczał na mnie i sądzę, że nawet cieszyła go moja inicjatywa, determi-

nacja i siła psychiczna. Pewnie myślał, ż| jest to być może pierw­szy krok ku temu. bym została Sarojini Naidu.

Ale czy poprze mnie w sprawie Mircei? - zastanawiałam się. | Nie, nigdy. A czy ja okażę dość stanowczości? Na pewno nie. Czym innym jest robienie czegoś dla innych, obojętne, czy są to bawoły czy ludzie, a czym innym mówienie o własnych spra­wach. Wstyd, skrępowanie i poczucie winy zasznurują mi usta. Zwłaszcza na ten temat nie mogłam nic powiedzieć. Uznano by to za brak skromności. Byłam więźniem, prawdziwym więź­niem. Kto da mi siłę? Mirceo, nie przechodź na hinduizm - mówiłam do siebie w duchu. - Widzisz, co ja zyskałam jako hinduska? Hinduizm nie natchnie cię siłą; przeciwnie, zrobi z ciebie więźnia.

Zbudź się, kobieto, strwożona pierwszą miłością!

Raz po raz kuka do mnie kukułeczka z serca.

Jak prawdziwe są słowa tej pieśni! Boję się. Naprawdę się boję. Stoję w pokoju Mircei zwrócona twarzą do okna. W duszy dźwięczy mi ta pieśń. Moje serce drży w oczekiwaniu. Mircea stoi za mną, bardzo blisko: jedna jego ręka obejmuje mnie w pasie, druga zwisa z mojego ramienia niczym zerwany naszyjnik. Twarz Mircei znajduje się tuż, tuż, dotyka mojego policzka. Słyszę szept, chyba w jego języku, gdyż nic nie ro­zumiem.

- Mirceo, boję się. Bardzo się boję.

- Czego? Czego się boisz?

Drżę. Wiem, co teraz nastąpi. Dokładnie to, co w Głodzie. Mircea sadza mnie na krześle. Moje ciało ogarnia odrętwienie. Jest południe. Domownicy odbywają sjestę. Ja zeszłam na dół, by sprawdzić, czy nie nadszedł list. W duchu mówię sobie, że powinnam wrócić na górę, lecz mimo to obejmuję Mirceę za szyję. Brak mi sił, by cofnąć rękę. Luźny koniec sari zsunął mi się z ramienia. Mircea kładzie twarz na mojej piersi. Ogarnia mnie niemoc. Nie jestem w stanie nic zrobić. Zapach jego ciała przepełnia mój oddech. Mircea mamrocze coś niewyraźnie, zdaje się: - Bogini, bogini. - Ja szepczę: - To grzech, to grzech.

- Mija parę sekund. Nagle rozlega się trzask. Ktoś otworzył drzwi. Mircea puszcza mnie i odsuwa się. Prostuję plecy i po­prawiam skraj sari. Wszystko to nie trwało dłużej niż trzy,

cztery minuty, a jednak w tak krótkim czasie zmienił się dla mnie cały świat. Nie przypuszczałam, że w moim życiu może się zdarzyć coś takiego. Mówię „to grzech”, lecz wcale nie mam ani poczucia grzechu, ani wyrzutów sumienia. 1 Zapewniam cię, Amryto - odzywa się Mircea zakładając mi włosy za ucho. - To nie jest grzech. Dlaczego miłość ma być grzechem? Kto dal nam miłość? Bóg. A Bóg jest miłością.

Na podwórku pojawia się Dźharu. Idzie do kuchni. Nic nie zobaczył. Teraz od Mircei dzieli mnie co najmniej pół metra. Uspokajam się. - Diharu, zrób herbatę - wołam, jakby się nic nie stało. Czy to źle? Słowa pieśni mówią: „Nie postępuj nie­szczerze, nawet jeśli dławi cię smutek. Nie kłam, nawet w obli­czu kary. Chwała prawdzie.” Czy moje zachowanie jest nie­szczere? - zastanawiam się. - Nie ma sensu mówić o tym Mircei. Bardzo dobrze, że nie uważa tego za grzech. Co by było, gdyby tak sądził i odszedł? Nie zobaczyłabym go nigdy więcej. A ja go pragnę. Poddam się, jeżeli znów mnie do siebie przyciągnie.

Patrzę na Mirceę. Ma zaciśnięte wargi. Ręce mu lekko drżą. Zdaje się zdenerwowany. Ale dlaczego? Czy jest zły, ponieważ wspomniałam o grzechu? Mam ochotę podejść do niego i objąć go za szyję. Lecz to niemożliwe - w każdej chwili może tu wejść Dźharu. Moje drugie ja - to rozsądne - wyraża swoją dezapro­batę: - Nie, nie wolno ci tu pozostać ani minuty dłużej. Uciekaj, uciekaj! W tej chwili uciekaj od niego! - Podnoszę się i nie patrząc na Mirceę, szybkim, niepewnym krokiem idę na górę.

Tej nocy nie mogę zasnąć. Długo czuję na ciele jego dotyk. Niełatwo ukryć takie przeżycie i zachowywać się normalnie. Nie umiem niczego zatajać. Czy dlatego jestem taka poruszona? Czy też jeszcze na coś czekam? Na co? Moje oczy spoglądają w tę nieznaną, bezdenną otchłań we mnie z ciekawością i przyganą.

Leżę na macie na podłodze. Przewracając się po przyjemnie chłodnej kamiennej posadzce rozmyślam, czy mogłabym to przeżycie wyrazić w wierszu. Co by się stało? Wielu już pisało na ten temat. Nie tylko moje serce przepełniło się tak bezbrzeżnym zdumieniem. Po cóż więc jeszcze ja miałabym

o tym pisać?

Rozpamiętywanie tamtych paru chwil sprawia mi przyje­mność, choć jednocześnie czuję też lęk. Ogarnia mnie odrętwie­nie. Nie wiem, czy źródło tego odczucia tkwi w ciele czy w umyśle. Przypomina mi się wiersz innego mojego ulubionego poety:

95

Jak ma dusza biedna!

Stówa, na których ulecieć by chciała.

Gdzie swój przybytek miłość zbudowała,

Są dla jej lotów ciężarem łańcucha - Dyszę, upadła, drżę, oddaję ducha!...1

Słowa te dźwięczą mi w duszy. Tonę. Tonę. Moja mata za­mienia się w puchowe posłanie...

Wchodziłam do domu obładowana rzeczami zakupionymi na ślub stryja Mantu. Mircea, zobaczywszy mnie, zabrał pakunki. Ulżyło mi. Był to (europejski zwyczaj,' który mi się bardzo podobał. Popatrzcie tylko na stryja: zostawił mnie z mnóstwem paczek, a sam czmychnął schodami na górę. A Khoka? Nie ruszyłby palcem, żeby mi pomóc, nawet gdybym dźwigała cegły. Mircea wstawał, gdy do pokoju wchodziła kobieta, i stał dopóty, dopóki nie usiadła, unosił kotarę w drzwiach, podawał rękę przy wysiadaniu z samochodu. Wszystko to były cudzo­ziemskie zwyczaje, które robiły ogromne wrażenie na niewia­stach w naszej rodzinie. Nawet ciotka, która nakrzyczała na mnie za chichoty z sahibem, zmieniła zdanie. Usłyszałam, jak któregoś dnia rzekła do matki: - Jakiż to miły chłopiec z tego sahiba. Jak zgrabnie je ręką ryż i polewkę grochową. Nikt by nie pomyślał, że to Europejczyk. Zupełnie jak jeden z nas. - Zachciało mi się śmiać. Kiedy chichotaliśmy, powiedziała o nim „młokos”, a teraz - ponieważ jadał ręką - został „miłym chłop­cem”. - To wyjątkowy młody człowiek - odparła matka. - Jest bardzo dobrym studentem, a przy tym jaki kulturalny. Lubię, kiedy zwraca się do mnie „mamo”. - A gdy wkłada dhoti i pandźabi, wygląda jak sam Gauranga2 - dodała Śanti.

Z okazji ślubu stryja Mantu Mircea sprowadził ze swego kraju wiele pięknych rzeczy dla panny młodej: różne bibeloty, drzeworyty, misternie haftowane stroje, nakrycia stołowe, ser­

wetki. Czułam zazdrość. Oczywiście, że powinien dać nowożeń­com prezent ślubny, ale mnie też mógłby coś ofiarować. Choćby chusteczkę do nosa. Nigdy nie dawał mi prezentów. No nie, dawał mi książki. Właśnie przed paroma dniami dostałam od niego dwa tomy biografii Goethego. Było to nazajutrz po trzęsieniu ziemi.

Trzęsienie ziemi zdarzyło się pewnej pięknej nocy. Zeszliśmy wszyscy na dół. Wstrząsy nie trwały długo. Postaliśmy chwilę na ulicy, po czym usiedliśmy na schodkach prowadzących na podwórko za domem. Mircea zaparzył kawę. Była cudowna, gwiaździsta noc. Nigdy przedtem ani potem nie widziałam Mircei o tak późnej porze, dlatego wspomnienie tej nocy jeszcze długo przenikało moją duszę niby subtelny, przyjemny zapach. Noc ma swe własne piękno; obdarza też człowieka szczególną zdolnością widzenia. Mircea upamiętnił radość naszego nocnego spotkania, ofiarowując mi nazajutrz książkę. Napisał w niej moje imię i dedykację: „W dowód przyjaźni po trzęsieniu ziemi 28 lipca 1930 roku.” Powiedział też, że w ich kraju jest zwyczaj ofiarowywania czegoś przyjacielowi po trzę­sieniu ziemi. Te dwa woluminy są jedynym świadectwem jego pobytu tutaj, drobnym drogowskazem na bezgranicznym ocea­nie czasu. Mam je do dzisiaj.

Mircea wiele mi opowiadał o życiu Goethego, a także czytał na głos fragmenty biografii tego poety, który na łożu śmierci zawołał: „Więcej światła”. Zdawałam sobie sprawę, że nie było to pragnienie światła słonecznego dla zamglonych śmiercią oczu, lecz pewien symbol, tak jak mówimy „światło wiedzy”, „światło rozumu”. Nasz Poeta również napisał: „Gdzie jest światło? Gdzie jest światło? Zapal je ogniem rozłąki...” Po cóż jednak zapalać światło ogniem rozłąki? Czy światłem nie może być radość połączenia kochanków? Dlaczego cała literatura światowa opiewa jedynie smutek rozstania? Lajla i Madżnun,1 Romeo i Julia, Radha i Kryszna, nawet Rama i Sita2... Dla­czego? Co to jest ten smutek rozłąki? - zastanawiałam się. - Zapewne będzie to uczucie, które mnie ogarnie po wyjeździe

I

Mircei. To straszne doszłam do wniosku. - Tęsknię z.a nim, kiedy jestem na pórze, a on w swoim pokoju na parterze. A co będzie, gdy wyjedzie na zawsze? Nie sądzę, żeby tęsknota mogła zapalić światło. Nie mogę sobie nawet wyobrazić tych nieprze­niknionych ciemności, którymi mnie otoczy. Czy dlatego biedny jaksza1 w poemacie Obłok posłem zgasił światło rozłąki i marzył o niebie spotkania? O niebie? Jakim niebie?

Gdzie tylko radość źródłem łez bywa, bo nie ma ku nim innej przyczyny; gdzie ból się rodzi tylko z miłości i zespoleniem daje się leczyć; gdzie się nie zdarza inna rozłąka niż wywołana kłótnią kochanków i gdzie jakszowie oprócz młodości innego wieku nigdy nie znają.

Poemat Kalidasy poprawił mi humor. Recytując strofy sanskryckie wchodziłam po schodach na górę. Z salonu wyszedł ojciec.

- Skoro deklamujesz Obłok posłem - zatrzymał mnie - to wymawiaj słowa poprawnie, nie jak śudra.2 Dlaczego nie odró­żniasz , j” od „dź”?3

- Jak mnie usłyszałeś? - zdziwiłam się.

- Czy mógłym nie słyszeć, gdy ktoś w pobliżu recytuje san- skrycką poezję?

Sabi zaczęła nam sprawiać kłopoty. Nawet na minutę nie zostawiała nas samych. Przed kilku dniami ubzdurała sobie, że będzie uczyć Mirceę bengalskiego. Mircea uznał, że to dobry pomysł. Być może wreszcie się czegoś nauczy, ponieważ ja uczy­łam go bengalskiego w takim samym stopniu jak on mnie fran­cuskiego. Istniała niewielka nadzieja, że oboje kiedykolwiek będziemy władać biegle tymi językami. Największy problem polegał na tym, że Mircea uważał Sabi za małą, naiwną dzie-

wczynkę, która nic nie rozumie, i że wobec tego możemy w pewnej mierze prowadzić przy niej rozmowy miłosne, a także on może trzymać mnie za rękę i tak dalej. Ale to był błąd. Sabi miała jedenaście lat. Nie była już więc malutką dziewczynką, zaczynała dojrzewać. Mówiła wprawdzie jak dziecko, ale był to rodzaj pozy. Kiedy miała sześć lat, nasza krewna, należąca do społeczności religijnej Brahma-samadżu, rozwiodła się z mężem. To niewiarygodne wydarzenie poruszyło cały Bengal. Kobiety na spotkaniach towarzyskich | także w naszym domu - nie rozmawiały o niczym innym, jak tylko o tym, czy porzuce­nie męża jest, czy też nie jest niegodziwością. Pewnego razu, kiedy matka i ciotki, chcąc podyskutować na ten temat, popro­siły Sabi, aby wyszła z pokoju, moja siostra odmówiła: - Może­cie rozmawiać przy mnie. Jestem dzieckiem. I tak nic nie rozu­miem. 1 Wtedy rzeczywiście nie rozumiała, ale teraz na pewno było inaczej. Zdaje się, że rozumiała więcej niż ja w jej wieku. Ja zawsze udawałam, że wiem, o co chodzi, nawet jeśli to nie było prawdą. Sabi na odwrót. Obie umiałyśmy świetnie stwarzać pozory.

Poza tym zauważyłam w jej zachowaniu coś nowego. Widać było, że sprawia jej przykrość fakt, że ojciec robi wokół mnie tyle szumu, że Rabi Thakur tak bardzo mnie kocha (a właści­wie, że to ja darzę go wielkim uczuciem), że mogę go odwie­dzać, że tak wybitna osobistość jak on jest do mnie tak przy­wiązana, a ona nie może się do niej zbliżyć. Przeszywał ją ostry, przenikliwy ból, lecz nie należy jej za to winić. Jeżeli ktoś jest świadkiem, jak drugi człowiek tak wiele dostaje, musi cierpieć. Nie była na tyle dorosła, by zrozumieć, że nie nadszedł jeszcze jej czas, a kiedy nadejdzie, to właśnie ona będzie obda­rowywana. Dlatego odymając wargi mówiła płaczliwie: - Wszyscy kochają Didi. Mnie nikt nie kocha. - Słysząc te słowa z ust małej, słodkiej dziewczynki, wszyscy się uśmiechali, ale to oczywiście nie koiło jej smutku. Kiedy wyjechałam do' Delhi, powiedziała do Ramanandy Chatterjiego: - Gdy Didi nie ma w domu, nie przychodzi pan do nas.

Teraz uczepiła się Mircei. Zdawała sobie sprawę z tego, że łączy nas rodzaj przyjaźni, w której nie ma dla niej miejsca. Przypuszczałam, że rozumie, o co chodzi, i jest nieszczęśliwa, gdyż i „on” darzy względami jej starszą siostrę. Nie miałam nikogo, z kim mogłabym porozmawiać na ten temat. No bo z kim? Niepokoiłam się, ponieważ Mircea jakby zupełnie nie

99

T

Ir

zdawał sobie sprawy / niebezpieczeństwa. Kto wie - myślałam - co jeszcze gotów przy niej zrobić. Któregoś dnia Sabi spytała mnie: O czym tak rozmawiacie oczami? - Kiedy wspomnia­łam o tym Mircei, roześmiał się i uznał, że to takie poetyckie: I Rozmawiać oczami. Wspaniałe określenie. Spróbujmy zrobić to jeszcze raz.

Im więcej przyglądałam się Sabi, tym bardziej serce mi drżało z nieokreślonej obawy, czy moja siostra nie zniszczy tego nie­biańskiego szczęścia. Jeśli nawet nie rozmyślnie, to z wewnętrz­nego żaru, który się w niej nagromadził. Nie, nie - pocieszałam się. To jeszcze dziecko. Co może zrobić? Ale obawa nie opu­szczała mnie ani na chwilę. Byłam pewna, że Santi wie o mnie i o Mircei, wie także Khoka, oni jednak by nas nie zdradzili. Prawdopodobnie domyślała się wszystkiego stryjenka, żona stryja Mantu, lecz ona także nie powiedziałaby nic, co mogłoby mi zaszkodzić. Bałam się tylko tej małej dziewczynki. Czasami ogarniał mnie śmiech: czego się lękać? Pamiętałam jednak wiersz:

Strach wiecznie czuwa przy łożu miłości; nawet w szczęściu spotkania rytmem wtóruje pulsowi radości, drży gniewny bóg cierpienia.

Wiersz był przerażający; przeszły mnie ciarki.

Co dzień jeździliśmy naszym chevroletem na przejażdżki. My, to znaczy ojciec, mama, Mircea, Sabi, moi dwaj młodsi bracia i ja. Niekiedy wybieraliśmy Jessore Road, innym razem drogę na Barakpur albo Tollygunge Circular Road. Mircea sie­dział na przednim siedzeniu razem z moimi braćmi. W czasie tych krótkich wycieczek mieliśmy okazję obcować choć trochę z przyrodą. Marzyłam o tym, żeby spacerować z Mirceą wśród drzew przy księżycu albo w świetle gwiazd. Tylko we dwoje. Czytałam, że tak właśnie robią zakochani. Ale w naszym przy­padku było to absolutnie niemożliwe.

Praphulla Ghosh był profesorem anglistyki i autorytetem w dziedzinie twórczości Szekspira. Niekiedy ojciec przyprowa­dzał go do nas do domu, żeby czytał nam utwory wielkiego dramaturga. Któregoś dnia zaprosił profesora na wieczór. Cze-

mr w

kaliśmy i czekaliśmy, lecz gość się nie zjawiał. Dawno już minęła pora kolacji. Byliśmy zirytowani, zmęczeni i senni.

W końcu przyszedł, zjadł porządny posiłek, a kiedy płukał usta po jedzeniu, rzekł: - Wie pan, panie Narenie, dzisiaj zachowa­łem się jak prawdziwy profesor. Całkiem zapomniałem o pań­skim zaproszeniu. I dopiero gdy płukałem usta po kolacji, przypomniało mi się, że przecież miałem państwa odwiedzić. Zupełnie jak w tej historii o szwagierce i bratowej. Młoda żona poszła | siostrą męża myć naczynia w rzece. Podpłynął kroko­dyl i porwał szwagierkę. Po powrocie do domu żona zapo­mniała powiadomić teściową o losie jej córki. Dopiero gdy po posiłku znów poszła nad rzekę, by wyszorować statki, powie­działa jej:

Miłe wydarzenie przyszło mi na pamięć, gdy płukałam usta.

Krokodyl porwał mą szwagierkę pląsając radośnie.

Mnie też przytrafiło się dzisiaj coś takiego. - Mówiąc wier­szyk, profesor wykonywał swym ogromnym ciałem zabawne, taneczne ruchy. Wszyscy w pokoju parsknęli śmiechem. Tego dnia profesor czytał nam Kupca weneckiego. Jest tam frag­ment, w którym Jessyka i Lorenco przechadzają się po ogro­dzie Porcji. Lorenco mówi:

Jak jasny księżyc! W takiej jak ta nocy, kiedy wiatr słodki drzew całował szczyty...1

Pokój był pełen ludzi. Wymieniliśmy z Mirceą spojrzenia. Zdałam sobie sprawę, że nawet w tłumie można być tylko we dwoje, choć oczywiście byłoby lepiej, gdybyśmy naprawdę byli sami jak Lorenco i Jessyka. Czy kiedykolwiek będziemy mogli tak spacerować? i zastanawiałam się. Jeżeli w jakąś księżycową noc lub wieczór rozświetlony jasnymi punkcikami robaczków świętojańskich odejdziemy trochę na bok, Sabi nie puści nas, zaraz pobiegnie za nami. „W takiej jak ta nocy’’ nawet będąc obok siebie można odczuwać tęsknotę rozłąki. Ale też będąc daleko, daleko można być razem.

Czasami, kiedy patrzyłam na Mirceę na przednim siedzeniu samochodu, moje serce przepełniało się radością. Znad linii kołnierzyka koszuli wyzierał kawałek jego białej szyi. Drżałam cala patrząc na nią. Nie pragnę niczego więcej - myślałam wtedy. - Niech będzie daleko, daleko, daleko; wystarczy, jeśli tylko na niego popatrzę. Niekiedy zaś modliłam się w duchu, żeby nie wysiadł przede mną z samochodu. Mogła­bym wtedy wychodząc musnąć jego kark. Ale nigdy do tego nie doszło. Mircea bowiem zawsze wyskakiwał pierwszy, a potem podawał wszystkim rękę przy wysiadaniu. Taki mial zwyczaj. Nigdy jednak nie powiedziałam mu o tym wszyst­kim, nawet tego, jak bardzo go kocham, ponieważ ciągle nie byłam pewna, czy to, co do niego czuję, jest właśnie miłoś­cią. Poza tym wtedy Mircea byłby pewny moich uczuć i przestałaby go palić zazdrość (tak jak ja byłam od niej wolna), a tego właśnie nie chciałam, gdyż ponad wszystko lubiłam, kiedy był zazdrosny. Czasami więc umyślnie stwa­rzałam sytuacje mające go’ sprowokować. Na przykład nie­dawno odwiedził Mirceę pan A., pisarz. Zaczęłam z nim rozmowę. Najpierw po angielsku, ale szybko przeszłam na bengalski. Byliśmy przecież Bengalczykami. Dlaczego z po­wodu Mircei mieliśmy rozmawiać w obcym języku? Ani razu nie spojrzałam na Mirceę. Trzeba było widzieć tego dnia jego twarz: zachmurzyła się jak niebo pierwszego dnia pory deszczowej. Kiedy Mirceę ogarniała zazdrość, stawał się okrutny. Uwielbiałam to. Jak nazwać moje zachowanie? Czy to była kokieteria? Postanowiłam zajrzeć do słownika.

Stopniowo Mircea zaczął narzucać mi swoją wolę, jakby zakładając, że jestem jego własnością. Uznał, że moi rodzice i pozostali domownicy wiedzą o wszystkim i akceptują to. Ponieważ chorowałam kiedyś na beri-beri, puchły mi nogi. Nacierałam je olejkiem z wyciągiem z ziół przyrządzonym według tradycyjnych receptur. Ale moja choroba nie oznaczała wcale, że nie wolno mi chodzić boso. Lubiłam stąpać gołymi stopami po chłodnej kamiennej posadzce. Tymczasem Mircea nalegał, abym zawsze nosiła obuwie. Zachorowanie na beri-beri nie ma najmniejszego związku z jedzeniem ostrej papryki. Mircea jednak miał na ten temat inne zdanie i zabraniał mi jadać paprykę.

Pewnego dnia, pojedzeniu, stryjenka, Mircea i ja rozmawia­liśmy przy stole. Mircea był zły, te go nie słucham.

- Jesteś dopiero co po ślubie - zwrócił się do stryjenki. - Powinnaś być słodka. Nie wolno ci więc jeść ostrej, szczypiącej papryki. Niech jedzą ją uszczypliwe dziewczęta.

| Ci przesłodzeni chłopcy - odparowałam - nad którymi się wszyscy rozpływają, tak naprawdę są kompletnie pozbawieni wigoru.

| Co to ma znaczyć? i rozgniewał się Mircea. - Chcesz powiedzieć, że nie zjem papryki, bo jest za ostra? Brak mi odwagi? No to patrz! - To powiedziawszy, przysunął do siebie talerz z zielonymi papryczkami i jedna po drugiej zaczął je żuć. Bez niczego, same! Straszne! Co za siła woli!

- Przestań, przestań! - krzyknęłam.

Chciałam wstać i powstrzymać go, ale on uwięził pod stołem moje stopy, tak że nie mogłam się ruszyć z miejsca. Był ode mnie silniejszy; poza tym nie wypadało mi się za bardzo szar­pać, żeby stryjenka czegoś nie spostrzegła. Mircea zjadł już kilka papryczek. W tym czasie spuchły mu wargi, a na jego białej twarzy tu i ówdzie pojawiły się czerwone plamy. Nadal jednak pozostawał nieugięty. Stryjenka podchodziła do całej sprawy niefrasobliwie: pokładała się ze śmiechu, nie uświada­miając sobie, że na jej oczach człowiek popełnia samobójstwo. Ale Sabi zrozumiała, co się dzieje: byłyśmy ulepione z jednej gliny.

1 Mamusiu, mamusiu! - zawołała, i Ru bije się z Mirceą. i Wyciągnęłam bowiem rękę i próbowałam zabrać mu talerz.

Matka przybiegła z kuchni. Mircea natychmiast puścił moje stopy i podniósł się z krzesła. Na jego widok matka stanęła jak wryta: dlaczego taki spokojny chłopiec zrobił coś takiego?!

- Euclid, dlaczego jesz ostrą paprykę? - zapytała.

- To dlatego że Ru go nie słucha - odpowiedziała jej stry­jenka.

| Dlatego że Ru go nie słucha! - powtórzyła za nią matka. - A to co takiego? | Po raz pierwszy w jej oczach pojawił się cień podejrzenia. Nabrała na łyżkę masła i poleciła Mircei, żeby je zjadł. Mircea wziął od niej maselniczkę i ze spuszczoną głową poszedł do swojego pokoju.

Matka tymczasem wpadła w złość:

i Dawno już skończyliście jedzenie. Dlaczego tak siedzicie

i rozprawiacie? Nie macie nic do roboty?

103

l ' ~i ' 'mi—

Mimo że w głębi duszy byłam ciężko przerażona, rzekłam jakby nigdy nic:

- Ja tylko powiedziałam, że trzeba mieć odwagę, żeby jeść ostrą paprykę. A on zaraz zaczął demonstrować swoje bohater­stwo. Czy nie tak było, stryjenko? Głupiec! Kto je samą pap­rykę?

Mój głos był opanowany, spokojny. Matka uwierzyła mi. Chmura podejrzenia rozeszła się. Rozeszła się, ponieważ matka tego pragnęła. Nie chciała podejrzewać tych, których kochała. Nie miała odwagi stawić czoła nieprzyjemnej prawdzie. Nie tylko zresztą wtedy, lecz przez całe życie. Kiedy inna kobieta zabierała jej męża, myślała, że to nic takiego, minie samo, jeżeli nie będzie na to zwracać uwagi. Trwało to dziesięć lat. Matka nie zdawała sobie sprawy z niebezpieczeństwa. Ocknęła się dopiero wtedy, gdy pozbawiono ją wszystkiego. - Czy dlatego, że ufam, należy mnie oszukiwać? - mówiła. - Czy wiara w drugiego czowieka jest błędem? - Tamtego dnia szesnastoletnia dziewczyna również ją oszukała. Mimo że serce ze strachu długo jeszcze waliło mi jak młotem, byłam z siebie dumna: ale jestem sprytna! To dla Mircei zaczęłam kłamać. Nie, to nie­prawda. Jak powiedział król Duszmanta,1 bohater Sakuntali: „Chytrość kobietom jest przyrodzona.”2 Zobaczyłam z jadalni, jak matka wchodzi po schodach na górę. „Jeżeli żywi jeszcze co do mnie choć cień podejrzenia, muszę je rozwiać - pomyślałam. | Przytulę się do niej w łóżku.”

I zwróciłam się do stryjenki:

- Idę na górę do mamy. Proszę cię, moja droga, zajrzyj do Mircei. Zobacz, co się z nim dzieje.

- A co mnie to obchodzi - odparła stryjenka mrugając do mnie porozumiewawczo.

Matka nie miała pojęcia, o czym myślę, leżąc przy niej

i obejmując ją za szyję. Jak łatwo - pomimo miłości i przywią­zania - można oszukać drugiego człowieka. Wszystko dlatego, że nikt nie jest w stanie poznać cudzych myśli. A gdyby to było możliwe? Wówczas tak cenne wartości, jak miłość, szacunek, zaufanie, w jednej chwili rozleciałyby się na kawałki. Zastana­

1 Duszmanta - spousł;-- *««. lównież weujflAMuanta.

2 .

wiałam się, dlaczego Mircea zachował się tak zaskakująco. Czy dlatego, że go nie słuchałam? Czy żeby pokazać swoje bohater­stwo? Czy jeszcze z innego powodu? Co go aż tak dotknęło? Czy chodziło o zemstę? Jakakolwiek była tego przyczyna, ja nie mogłabym zrobić czegoś takiego. Czy można zadać sobie tyle cierpienia? Wielu ludzi potrafi; na przykład moja babka, która przed śmiercią odmówiła wypicia wody, ponieważ pielęgniarka pochodziła z innej kasty. Potrafiła pościć przez dwa. trzy dni, ale zawsze z jakiegoś powodu: dopełniała ślubów religijnych lub coś w tym rodzaju. Nigdy nie robiła tego ot tak. Mircea też mial pewnie swoje powody. Być może poddawał się próbie, ile może dla mnie znieść. Czułam się mała wobec jego zdolności do samoudręczenia. Miał o wiele więcej siły niż ja. Nigdy już nie będę się z nim tak drażnić - obiecałam sobie. - Teraz powiem mu, co do niego czuję. Ale nie w taki sposób jak on, lecz siedząc przy nim blisko i dotykając jego białych jak pióra czapli stóp. Nie nogą, tylko ręką. Co w tym złego? Ostatecznie jest ode mnie starszy i góruje nade mną wiedzą i siłą ducha. Uznałam się za pokonaną, ale nie sprawiło mi to przykrości. Byłam szczęśliwa. Mircea urósł w moich oczach, pokazując swoją zdolność do samoumartwienia.

Wysokie ciśnienie krwi ojca postawiło na nogi cały dom. Wylewy krwi do oczu powodowały zaburzenia wzroku. To była istotnie poważna sprawa, ale nawet drobne niedomagania ojca matka uznawała za ciężką chorobę. We wszystkich rodzi­nach indyjskich najważniejszy jest pan domu: uważa się go za dziewięćdziesiąt pięć procent, podczas gdy cala resztę domow­ników tylko za pięć. To oznacza, że liczy się jedynie jego szczęś- ciejego wygoda, jego pragnienia. Szczęście, wygoda i pragnie­nia innych członków rodziny nie mają żadnego znaczenia. U nas postawa ta przybrała wręcz skrajną formę: ojciec był bowiem nie tylko panem domu, lecz wszechwładnym bóstwem. Toteż gdy zaniemógł, nikt z domowników, a zwłaszcza matka, nie powinien myśleć o niczym innym niż o jego chorobie. Matka całe noce czuwała przy jego łóżku, nic okazu jąc zmęcze­nia; ojciec zaś przyjmował jej niestrudzoną służbę jako coś absolutnie mu należnego. Takie stanowisko charakteryzuje wszystkich mężczyzn w Indiach. Nagrodą dla żony jest przyje­mność usługiwania mężowi i być może jeszcze zasługi religi jne.

które dzięki temu zdobywa; wdzięczność męża jest zbyteczna. Nikomu zresztą nie przyjdzie do głowy, by ją okazać. Nawet gdy pan domu nie jest chory, podtyka mu się najlepsze kąski. Kiedy śpi. w całym domu musi panować bezwzględna cisza, ale gdy odpoczywają inni, on może krzyczeć, ile tylko chce. I nikt nie uważa tego za niewłaściwe. Widziałam ojców, którzy po­dróżując pociągiem sami jechali pierwszą klasą, a starą matkę i dzieci wsadzali do drugiej. Postępowali tak nawet mężczyźni bardzo kulturalni i ani nikt ich za to nie potępiał, ani ich samych nie dręczyły wyrzuty sumienia. Pan domu zarabia na utrzymanie wszystkich domowników, wobec tego ma absolutne prawo nie zważać na szczęście, wygody i pragnienia innych oraz kierować rodziną według swego uznania. Być może jest to uży­teczne dla utrzymania dyscypliny w wielkiej, wielopokoleniowej rodzinie, ale stwarza też doskonałą okazję do tego, by pan domu stał się egoistą i arogantem i zaczął się_uważa<Lza boga. A przecież nie jest bogiem, lecz zwyczajnym człowiekiem, dozna­jącym radości i smutków jak każdy inny najmniej znaczący członek rodziny. Tak jak wszechwładny władca stanowi o losie swego kraju, tak samo czyni głowa rodu w stosunku do swych poddanych. A gdy na dodatek jest to człowiek szczególnych zalet, jego władza staje się absolutna. Mój ojciec miał ogrom zalet. Nikt nie mógł się z nim równać pod względem erudycji. Nie było dziedziny, na której by się choć trochę nie znał; jego nieposkromiona ciekawość pchała go w różne strony. Trudne teksty sanskryckie czytał i interpretował w ciągu minuty. Nigdy nie potrzebował pomocy dla zrozumienia najbardziej skompli­kowanych traktatów filozoficznych. Miał fantastyczną pamięć; niektórzy uważali, że pamięta wydarzenia ze swych poprzed­nich wcieleń. Umiał też bardzo szybko czytać. Pochłonął wszystkie książki ze swojej biblioteki liczącej ponad siedem tysięcy tomów. Był człowiekiem o niezwykłej osobowości

i ogromnej sile przyciągania. Nie dorównywali mu najwięksi uczeni indyjscy. Potrafił wywieść w pole każdego, udowadnia­jąc mu, że nie zna nawet zasad poprawnego użycia dentalnego

i cerebralnego „n” i „s”. Nie tylko w kraju, lecz także zagranicą wiele osób ojca szanowało i kochało. Wiedział, co robić, żeby koło niego chodzono. Słyszałam, że wielki uczony, profesor McTaggart, bardzo się troszczył o ojca, swego cudzoziemskiego rozpieszczonego studenta w czasie jego pobytu w Wielkiej Bry­tanii. Podobno zanosił mu nocnik do pokoju! Ojciec mówił o

tym i dumą. Ich stosunki były przykładem przyjacielskich rela­cji pomiędzy studentem a nauczycielem w tamtych czasach. Ojciec także - jak dalece to było z jego strony możliwe - kochał profesora McTaggarta. Filozof ten miał pewną słabość: mia­nowicie sporo pił. Ojciec często opowiadał o nim pewną histo­rię. Otóż któregoś wieczoru McTaggart, mocno podchmielony, wracał do domu po proszonej kolacji u znajomych. Zanim doszedł do ulicy, musiał minąć ogromne, puste pole, na którym rosło tylko jedno drzewo. Profesor zatrzymał się przed nim, ale dalej ani rusz, nie miał pojęcia, jak je ominąć. Wrócił więc do znajomych i na nowo wybrał się w drogę powrotną. Lecz znów, jak poprzednio, zatrzymał się przed tą „nieomijalną” przesz­kodą. W końcu po kilkakrotnych bezskutecznych próbach usiadł zmęczony pod drzewem i rzekł: - Zabłądziłem w gęstym lesie.

Była to zabawna historia. Ale wciąż nie dawała mi spokoju pewna myśl: jak to możliwe, żeby człowiek, którego ojciec darzył takim szacunkiem, poważany uczony, był nałogowym pijakiem? Przecież picie wódki jest wielkim grzechem. No więc? Nie przyszło mi do głowy, że na szacunek może zasługiwać również człowiek, który oprócz zalet ma także i wady. Ulegając atmosferze powszechnego potępienia, nie umieliśmy patrzeć na ludzkie słabości, błędy i niedostatki z odpowiedniej perspek­tywy. Na przykład nigdy nie przyszło nam do głowy, że nasz ojciec również może mieć jakieś wady. Dla nas był bez skazy, jak bóg. Źródłem takiego wyobrażenia była matka. Nie zda­wała sobie sprawy, jak bardzo jest to niebezpieczne. Nie tylko zresztą ona. Powszechnie wówczas uważano, że dzieci - nawet w myślach - nie powinny krytykować rodziców i starszych. Stara maksyma mówiła: „Ojciec jest niebem, ojciec jest zacnoś­cią, ojciec jest najwyższym żarem.”1 Kiedy on jest zadowolony, zadowoleni są bogowie. W tamtych czasach w niektórych rodzinach nie przestrzegano tej zasady zbyt surowo, ale u nas - ze względu na niezwykłe talenty ojca | było to nie do pomyśle­nia. Stopniowo jednak zaczęły się pojawiać u mnie oznaki kry­tycyzmu. Wstydziłam się ich, lecz mimo to nie potrafiłam ich zdusić. Po raz pierwszy miałam śmiałość bezpośrednio sprzeci­wić się ojcu podczas jego choroby.

Wfm

W? \

5 ¿¿I«« %'•*> O, 11 M?

lr<r?TPy *lffi

nf > 4

L

71

Dawno temu moja babka przyjęła do siebie do domu dziew­czynę porzuconą przez męża. Od tamtej pory mieszkała ona z nami. Była trochę starsza od ojca. Mimo że pochodziła z ni­skiej kasty i wykonywała pracę służącej, stopniowo stała się jakby członkiem rodziny. My, dzieci, bardzo ją kochaliśmy i nazywaliśmy ciocią Ćampą. Kobieta ta cierpiała na chroni­czną astmę i egzemę. Zauważyłam, że ojciec nigdy nie przejawia zainteresowania jej zdrowiem, nie obchodzi go, czy był u niej lekarz, czy kupiono lekarstwa. Matka robiła, co mogła, ale pieniędzmi rozporządzał ojciec. Pewnego dnia zobaczyłam, że ciocia skręca się z bólu. Pomaszerowałam prosto do ojca i powiedziałam: - Do ciebie zawsze przychodzi lekarz i przepi­suje ci lekarstwa. Dlaczego nie wzywa się go do cioci Campy? - Ojca wprost zamurowało. - Dlaczego do mnie przychodzi lekarz, a do cioci Ćampy nie? - powtórzył z bezbrzeżnym zdu­mieniem, jakby nie dowierzając własnym uszom, że śmiałam porównać go ze służącą!

Odeszłam w milczeniu, zawstydzona swoim zuchwalstwem. Jak mogłam powiedzieć coś takiego! - wyrzucałam sobie. Ale wiedziałam, że stopniowo rodzi się we mnie protest przeciw temu, że nikt w domu nie jest w stanie zrobić nic wbrew woli ojca. Czy to oznaczało, że moje pragnienia są nieważne? Tak, zupełnie. Ojciec był jak cesarz, który dla zachcianki może swoim rozkazem rzucić poddanego pod nogi rozszalałego słonia lub ściąć mu głowę. I choć, oczywiście, ojciec nie mógł wymierzyć kary fizycznej, to jeśli chodzi o nasze umysły, miał nad nimi całkowitą władzę. Gdyby dowiedział się o mnie i o Mircei, w jednej chwili zrobiłby to samo co Akbar - nie w sferze ciała, lecz ducha - rzuciłby głaz na tę naszą miłość j ak na Anarkali1 i nikt by mu w tym nie przeszkodził. A Rabi Thakur? Czy gdyby on był moim ojcem, też by tak postąpił? Czy on, który pisze: „Na niebie serca kołysze się magnolia”, mógłby rozgnieść pączek tego kwiatu? Nigdy! Zastanawiałam się, czy mam mu o tym powiedzieć. Ale co z tego, jeśli nawet mu powiem. Nie miał przecież nade mną żadnej władzy. Nie był członkiem naszej rodziny. Jakie to dziwne...

| Czy widziałaś rzeźby w świątyni w Konaraku?1 1 zagadnął mnie któregoś dnia Mircea.

I Nigdy tam nie byłam. A dlaczego pytasz?

- Dawniej myślałem, że człowiek nie może tak wyglądać.

| Nie byłam w Konaraku, tylko w świątyni Lingaradżi2 w Bhuwaneśwarze i Dźagannatha w Puri.

Do Konaraku mógłby pojechać I pomyślałam - gdyż jest to opuszczona świątynia nie będąca obiektem kultu religijnego, natomiast do prawdziwej świątyni - takiej jak w Puri czy w Bhuwaneśwarze - nie pozwolono by mu wejść, ponieważ jest nie-hindusem, barbarzyńcą. Nawet Rabindranatha nie wpu­szczono do świątyni w Puri. Co za nieszczęsny kraj, gdzie czło­wiek boi się dotknąć człowieka!

Staliśmy na werandzie na parterze. Odwrócona od balus­trady opierałam się ręką o ścianę. Za mną kołysało się pnącze madhawi obsypane kiściami kwiatów. Od czasu do czasu kwiaty dotykały moich włosów i policzka. Mircea stał w pewnej odległości przede mną. Przyglądał mi się. Nagle rzekł półgło­sem:

- Wyglądasz jak rzeźba świątynna.

Po raz pierwszy pochwalił mój wygląd. Choć nie byłam pewna, czy to komplement. Kto wie, czy to ładnie wyglądać jak rzeźba. Pragnęłam usłyszeć piękniejszy opis mojej urody. Ale Mircea nigdy nie mówił tego, co inni. Być może w jego kraju nie umiano opisywać urody tak jak u nas. Oto, na przykład, jak Kasiram Das, autor najsławniejszej bengalskiej adaptacji sanskryckiego eposu Mahabharata, opiewał urodę Draupadi:

Jej nos piękniejszy niż kwiat sezamu,

głos jak nektar,

kibić zawstydza smuklość lwa,

uda jak banany,

brwi niczym łuk boga miłości,

włosy gęste i czarne jak deszczowa chmura.

A tu nic takiego. Tylko: „wyglądasz jak rzeźba”. Co za zawód...

Moja książka, tomik poezji, była już w druku. Ojciec, wiążąc z nią wielkie nadzieje, nadał jej tytuł Bhasita, czyli Promienie­jąca, i zdecydował, że ukaże się w dzień moich szesnastych uro­dzin. Tego dnia mieli zostać zaproszeni do nas wszyscy poeci, pisarze i artyści Kalkuty. Ojciec przygotowywał wielką galę. Jak w Anglii, gdy dziewczyna osiągnie odpowiedni wiek, przedstawia się ją na dworze królewskim, tak samo ojciec za­mierzał przedstawić świeżo upieczoną poetkę środowisku inte-. ligencji bengalskiej. Przygotowania do tego wielkiego wydarze­nia trwały od kilku dni, koncentrując się wokół mnie. Oboje, matka i ojciec, tak intensywnie zajęli się starszą córką, że wszyscy inni zeszli na dalszy plan. Moi bracia byli jeszcze zbyt mali, ażeby to zauważyć, ale Sabi czuła się zaniedbana i cho­dziła naburmuszona. Ostatnio Sabi niedomagała. Choroba jej miała podłoże zarówno fizyczne, jak i mentalne. Stan psychi­czny mojej siostry pogorszył się bardzo tego dnia, kiedy poszliśmy do „New Empire” na pokaz tańca Udaya Shankara.

Dwa lata temu odwiedziła Kalkutę Anna Pawłowa. Moi rodzice byli na jej przedstawieniu. Cała elita Kalkuty nie roz­prawiała o niczym innym niż o tańcu tej artystki. Moja matka po raz pierwszy w życiu widziała wtedy balet. Rodzice nie zabrali mnie na występ, gdyż byłam za mała, ale słyszałam, j ak matka dyskutowała później na ten temat z innymi dorosłymi. Matka zupełnie nie znała się na tańcu, miała jednak bardziej rozwinięty niż ojciec zmysł artystyczny i większe wyczucie piękna. Taniec Umierający łabędź wywarł na niej ogromne wrażenie; pozostawała pod jego wpływem przez kilka następ­nych dni. Niemniej wyraziła też pewne zastrzeżenia. Otóż Paw­łowa nie nosiła na przedstawieniu kostiumu do kostek. W oczach matki była więc rozebrana. Miała odsłonięte uda,

, a jej spódniczka wirowała w tańcu, odsłaniając ciało aż po biodra. Zdaniem matki można to ostatecznie zaakcepto­wać dla potrzeb sztuki, ale dla społeczeństwa było to z pewnoś- , cią szkodliwe. Wychodząc z teatru matka zobaczyła z daleka swego siostrzeńca Debu, który na jej widok czmychnął. Sio­

strzeniec nie był dzieckiem, studiował na uniwersytecie. Matka jednak martwiła się, że on też widział przedstawienie. Debu zaś był nie mniej zmartwiony faktem, że ciotka przyłapała go w takim „zakazanym” miejscu.

W 1930 roku Uday Shankar, uczeń Pawłowej, wystąpił po raz pierwszy w Kalkucie prezentując tańce indyjskie. W całym mieście huczało. W tamtych czasach mieszkańcy naszego kraju nie mieli okazji do oglądania występów tanecznych. Być może kilka uprzywilejowanych osób, pozostających pod silnym wpływem kultury zachodniej, widziało balet europejski, ale taniec indyjski można było oglądać tylko w świątyniach, w wy­konaniu dewadasich - tancerek świątynnych. Widziałam takie pokazy w świątyni w Puri i w Bhuwaneśwarze; były to tańce pospolite, mało wyrafinowane. Dewadasi, czyli niewolnice boga, nie mogły wyjść za mąż, gdyż oficjalnie były poślubione bóstwu świątynnemu. Słyszeliśmy też o tak zwanych bajdźich, profesjonalnych tancerkach i śpiewaczkach, które występowały dawniej na dworach królewskich, lecz my, ludzie z towarzy­stwa, nie mieliśmy pojęcia, gdzie one tańczą. W naszym wyo­brażeniu tylko rozpustni właściciele ziemscy sprowadzali je z jakiegoś tajemniczego świata na występy w swoich pawilo­nach ogrodowych. Żaden kulturalny człowiek nie miał ochoty oglądać ich wygibasów. W przyzwoitym towarzystwie nie wymawiało się nawet słowa bajdźi. Poza tym z okazji świąt, a także dla rozrywki tańczyły w Indiach ludy plemienne, jak Santalowie, Mundowie, Gondowie. Widziałam dziewczęta san- talskie pląsające z kwiatami chińskiej róży we włosach. Było jednak nie^do pomyślenia, żeby mężczyźni czy kobiety z do­brych domów występowali na scenie.

W 1926 roku Rabindranath, podróżując po północno- -wschodnich rejonach Himalajów, odwiedził dystrykt Manipur, gdzie zetknął się z tamtejszym tańcem ludowym zwanym mani- puri. Oczarowany nim postanowił wprowadzić go w Bengalu wśród „dobrze urodzonych”. Wielu nie mogło zmrużyć oka na myśl, że bengalskie dziewczęta na oczach setek widzów będą wyginać się w tańcu. Była to rewolucja obyczajowa, być może nawet trudniejsza niż polityczna, dlatego Rabindranath musiał postępować bardzo ostrożnie. Po raz pierwszy wprowadził na scenę taniec w krótkiej sztuce Tancerki adoracja Boga, napisa­nej przez siebie specjalnie na tę okazję i opartej na starej bud­dyjskiej legendzie, którą wcześniej wykorzysta! w poemacie

Śrimati. Bohaterka tej jednoaktówki, Śrimati, którą grała uczennica ze szkoły w Santiniketanie, tańcem oddaje cześć Buddzie. Wybacz mi, wybacz... - śpiewa. - Wielbię cię gestem i śpiewem... - niezwykle żarliwa forma wyrażania czci zam­knęła usta ewentualnym krytykom. Nie widziałam tej sztuki, gdyż byłam wtedy za mała, tak jak Sabi z tego samego powodu nie poszła na występ Udaya Shankara. Było jej przykro, że rodzice zabrali mnie ze sobą; ogromnie pragnęła też być dorosła.

Ojciec zatelefonował z college’u z wiadomością, że na widowni nie ma już wolnych miejsc; pozostały tylko loże. Rezerwacja loży była bardzo droga, ale Mircea zaoferował się pokryć część kosztów. Mieliśmy iść we czwórkę: ojciec, matka, Mircea i ja. Tego dnia matka włożyła egipski szal wyszywany płatkami srebra. Wyglądała jak królowa. Mircea ubrał się w dhoti i pandźabi. Cała elita kulturalna Kalkuty zjawiła się w teatrze. Spora jej grupa należąca do Brahma-samadźu uległa manii wyższości. Nie wszyscy oczywiście, lecz niektórzy. Nigdy nie uważali nas za dostatecznie „cywilizowanych”. Dopiero bowiem od niedawna weszliśmy do wyższych sfer społeczeń­stwa, a poza tym byliśmy hindusami. Dlatego zwykle nas nie poznawali. Owego dnia jednak kilka ważnych osobistości z tamtego kręgu wyzbyło się swego zwykłego lekceważenia i w czasie przerwy grupkami podchodziło do naszej loży, nawiązując rozmowę. Ojciec był nie mniej wyniosły: towarzy­szyła mu piękna żona, dostatecznie ładna (cokolwiek mówił Mircea) córka-poetka i cudzoziemski student. Nie można też oczywiście zapomnieć o loży. Wszystko to sprawiło, że człon­kowie sekty Brahma-samadź zrzucili pychę z serca.

Uday Shankar tańczył wspaniale. Miałam wrażenie, że jego cień, poruszający się w rytm tańca, przenosi mnie do jakiegoś nieziemskiego świata. Ramiona tancerza kołysały się niczym fale. Jego ciało było niezwykle giętkie. Nigdy przedtem nie widziałam niczego podobnego i sądzę, że nie tylko ja, lecz nikt z obecnych na widowni. Mircea aż zaniemówił z zachwytu. Po powrocie do domu grał całą noc na pianinie, nie mogąc zasnąć. Muzyka dobiegała do mojego pokoju i też wybijała mnie ze snu. Widziałam potem wiele przedstawień, ale nigdy już nie ogarnęło mnie takie wzruszenie jak tamtego dnia. Oboje byliśmy przygotowani emocjonalnie na to przeżycie, dlatego całą duszą odczuwaliśmy męki twórcze, które wyrażało ciało

tancerza. Przez następnych kilka dni nie rozmawialiśmy o ni­czym innym. Mircea powtarzał:

- To są Indie! To są Indie!

Jeżeli ktoś spytałby mnie teraz, jak długo Mircea mieszkał w naszym domu, ile dni, ile miesięcy, ile lat, nie umiałabym odpowiedzieć. W moim blisko sześćdziesięcioletnim życiu tak naprawdę żyłam zaledwie sześć, siedem lat, reszta to tylko powtórzenia. Jeżeli w ciągu tego czasu spędziłam z Mirceą rok, nie było to po prostu trzysta sześćdziesiąt pięć dni. Nie mam odpowiedniego przyrządu, by je zmierzyć. Te dni nie przesu­wały się z ruchem Ziemi; były nieruchome jak Słońce. Tak długo do nich nie wracałam. Robię to dopiero teraz. Kiedy mam ochotę, wkraczam w tamten czas, tamtą radość, tamte cierpienia. I kogo' widzę? Czy tylko jego i siebie? Są tam wszyscy: Śanti, Khoka, Gopal, który bardzo mnie lubił i na którego Mircea patrzył zazdrosnym okiem. Jest tam wszystko: nawet książki w bibliotece i skrzynka katalogowa. Tamte chwile z całym swym pięknem tkwią niezmiennie w mojej świa­domości.

Matka uwielbiała literaturę wisznuicką. Była wielką zna­wczynią tego tematu. Nauczyła się nawet języka orija,1 by poznać teksty wisznuickie w tym języku. Kiedy stryj zdawał egzaminy magisterskie, przeczytała z nim wszystkie jego lektury w języku bengalskim. Znała najstarsze zabytki literackie Ben- galu - Ćarjapady2 i poematy w stylu mangala,3 ale jej ulubio­nymi poetami byli Ćandidas4 i Widjapati.5 Któregoś dnia zapy­tałam matkę o sens wiersza, w którym Radha mówi: „Całe życie patrzę na twą piękność, lecz moje oczy jeszcze się nie

nasyciły. Miliony lat moje serce bije dla ciebie, lecz jeszcze się nie uspokoiło.”

- Przecież - powiedziałam - nikt nie żyje miliony lat. To przesadnia. A czy hiperboli nie uważa się w poezji za wadę? Dlaczego więc tak często cytujecie ten fragment?

- To nie jest hiperbola - uśmiechnęła się matka. - Jak by ci to wyjaśnić? Istnieją przeżycia, których nie da się zmierzyć czasem. Wieczna, nie kończąca się radość czy cierpienie. O nich właśnie mówi ten wiersz.

Nie całkiem zrozumiałam, o co matce chodzi. Miliony lat to wieczność - pomyślałam. - Kto wie, czy miłość, która nigdy nie zostaje zaspokojona, jest dobra czy zła? Kiedy rozmyślałam

o tym wiecznym niezaspokojeniu, łzy popłynęły mi z oczu.

Stan zdrowia Sabi bardzo się pogorszył. Leczył ją jeden z moich stryjów - kawiradź. Sabi często bredziła. Wskazując palcem fotografię Rabindranatha mamrotała coś bez sensu i śpiewała pieśni religijne. Nie pozwalała Mircei odejść od siebie nawet na chwilę. Musiał siedzieć przy łóżku i trzymać ją za rękę. Ażeby jej ulżyć, wygolono jej na czubku głowy włosy i wcierano tam leczniczy ziołowy olejek. Sabi pozwalała to robić tylko Mircei. Byłam z tego bardzo zadowolona, ponieważ dzięki temu Mircea spędzał dużo czasu w moim pokoju, gdzie leżała Sabi. Kręciło się tam wiele osób, lecz on siedział bez ruchu przy chorej. Gdyby mnie dotknęła choroba, nie mógłby tego robić. Opiekował się Sabi tylko dlatego, że była dzieckiem. Moja dusza radowała się, że Mircea stał się jednym z nas, kimś z rodziny. Pamiętam, jak pewnego dnia stryj kawiradź, stojąc przy drzwiach, obszernie wyjaśniał matce działanie któregoś lekarstwa. Mircea siedział przy Sabi i słuchał, co dziewczynka mówi. Ja stałam w sporej odległości przy swoim łóżku. Nagle Mircea spojrzał na mnie i uśmiechnął się. W tej samej chwili przez moje ciało przeszła fala przedziwnego uczucia, przenika­jąca aż do rdzenia kręgowego. Usiadłam na łóżku, żeby odzy­skać równowagę. Byłam „mądralą”, w mojej naturze leżało więc analizowanie wszystkiego. Pod wpływem tego niezwy­kłego doznania nasunęły mi się dziesiątki pytań. Co się stało? Jak do tego doszło? Moje odczucie miało niewątpliwie charak­ter czysto cielesny, nie psychiczny. Ale przecież nie nastąpiło pod wpływem dotyku. Czy to możliwe, aby taką reakcję wywo-

iało samo spojrzenie? Kogo mogłabym o to zapytać? Na pewno nie Mirceę, gdyż wbiłby się w dumę, że tak na mnie działa. Poza tym skąd on miałby to wiedzieć? Nie był przecież lekarzem. Nie mogłam też zagadnąć o to stryja kawiradża. Przypuśćmy, że zapytałabym: I Stryju, jesteś medykiem. Wyjaśnij mi, dlaczego gdy patrzę na Mirceę, czasami dzieje się ze mną coś dziwnego? - Co by się wtedy stało? Jak to co? Położono by mnie zaraz do drugiego łóżka obok Sabi i natarto głowę olejkiem albo od razu zamknięto w zakładzie psychiatrycznym w Baharampurze.

Często, siedząc na tarasie na dachu lub na werandzie, czyta­liśmy i recytowaliśmy krótkie sztuki teatralne. Na ogół ja czyta­łam, a inni słuchali. Nie wiem, dlaczego najbardziej przypadła mi do serca jedna z nich pod tytułem Przekleństwo pożegna­nia.1 W gronie słuchaczy była Milu, Gopal, Khoka, stryjenka, czasami także Śanti, choć niewiele z tego rozumiała. Mircea też nie rozumiał, ale niekiedy przyłączał się do nas. Lubiliśmy sie­dzieć na tarasie na dachu, gdyż czuliśmy tam większy kontakt z przyrodą. Czasem w trakcie naszych spotkań zapadał zmrok, jedna za drugą zapalały się gwiazdy i powoli przesuwały po niebie. Robiło się chłodniej. Z kępy kamini, rosnącej w sąsied­niej posiadłości, dochodził przyjemny zapach. Ciemności nie stanowiły dla nas przeszkody w czytaniu. Znałam wszystko na pamięć. Pewnego dnia Gopal powiedział:

B Tyle razy czytasz Przekleństwo pożegnania. Oby ci się to nie przytrafiło.

- To znaczy? - zmarszczyłam brwi.

- Sama się domyśl.

| Jesteś bezczelny. Myślisz, że możesz mi powiedzieć wszystko, co ci się żywnie podoba?

jŁLinLahhiinn\ - dramat liryczny Rabin-

Bardzo mi przykro, że się gniewasz. Chciałem cię tylko ostrzec, Ru.

Podobne aluzje usłyszałam parę razy z ust krewnych. Złościły mnie raczej, niż napawały obawą. Czego miałabym się lękać? Tamto to była literatura, a to - życie. Dwa różne światy. Mircea nigdy nie postąpiłby tak jak Kaća. Dlaczego Kaća nie zabrał Dewajani ze sobą do nieba? Mógłby to zrobić, tyle że wtedy nie byłoby o czym pisać.

Któregoś dnia Mircea powiedział:

- Chciałbym się czegoś dowiedzieć o życiu nowożeńców w waszym kraju.

1 Nie rozumiem i odparłam.

- Na przykład twój stryj Mantu i jego żona. Nie widzę, by okazywali sobie uczucie.

- A dlaczego mieliby je okazywać przed tobą?

- U nas jest to widoczne. Poza tym przyglądam się uważnie twarzy twojej stryjenki i niczego nie zauważyłem.

| A to co? - rozgniewałam się. i Dlaczego się przyglądasz stryjence? To nieładnie.

I Nie, nie. Nie o to chodzi. Po prostu dopiero co się pobrali, a nie widzę na ich twarzach żadnych śladów.

- Przecież małżeństwo to nie ospa. Dlaczego mieliby mieć ślady na twarzy?

- W naszym kraju mają - odrzekł Mircea powstrzymując się od śmiechu. - Chcesz zobaczyć jakie?

- Tak.

Złapał mnie obiema rękoma; poczułam na ustach ucisk, ostry i rozkoszny.

- Przejrzyj się w lustrze - rzekł, puszczając mnie gwałtownie. Kiedy podeszłam do lustra, wiszącego na ścianie w jego

pokoju, wzdrygnęłam się. Na mojej dolnej wardze widniał mały, ciemny ślad, bardzo wyraźny. Wpatrywałam się w niego szeroko otwartymi ze strachu oczyma.

- Co teraz będzie, Mirceo? Co będzie?

Mircea z opanowaną twarzą przerzucał kartki książki.

- Mama się domyśli, prawda? Powiedz mi, Mirceo?

- Bardzo prawdopodobne.

- Więc co mam jej powiedzieć? Doradź mi.

- Nie wiem.

- Dlaczego to zrobiłeś? Dlaczego?

Byłam bliska płaczu. Mircea nadal z wielką uwagą przerzucał kartki w książce.

- Jeżeli zaczniesz płakać, zrobię ci jeszcze jeden znak - zagroził, nawet na mnie nie spojrzawszy.

Poszłam na górę. Drżałam. Przenikał mnie strach, potworny strach. Chyba nawet większy niż przed śmiercią. Co prawda nie wiedziałam, jaki jest strach przed śmiecią, ale gdyby w tamtej chwili Bóg zjawił się przede mną i spytał: - Czy wolisz teraz umrzeć, czy spotkać się na górze z matką? i z całą pewnością tysiąc razy bardziej wolałabym śmierć. Ale nic takiego się nie stało. Kto wie, gdzie był Bóg? Nie usłyszał wołania przestraszo­nej dziewczyny. Zaraz potem natknęłam się na matkę. Wzdryg­nęła się na mój widok. Następnie, przyjrzawszy mi się uważnie, zapytała:

1 Ru, skąd się wziął ten brzydki ślad na twoich ustach?

- Jaki ślad? - Mój głos był naturalny, opanowany.

- Przejrzyj się w lustrze.

- O, już wiem. Uderzyłam się o drzwi.

- O które?

- O które? E... Nie pamiętam. Chyba, chyba... o drzwi do biblioteki.

- Chyba o drzwi do biblioteki? Musiało cię przecież zaboleć. Uderzyłaś się i nawet nie wiesz o co? Ru, powiedz prawdę.

- Nie, nie. Wcale mnie nie zabolało. O, już mi się przypo­mniało. Przycięłam sobie usta zębami.

- Trzeba było od razu tak powiedzieć. Przecież od uderzenia

o drzwi nie robi się taki ślad. Zatuszuj go jakoś kremem.

Moja poczciwa, dobroduszna, ufna matka odetchnęła z ulgą, mogąc bez zastrzeżeń uwierzyć moim słowom.

W miarę jak zbliżały się moje urodziny, dom huczał od przy­gotowań. Zaproszono wszystkie osobistości ze świata literac­kiego Bengalu. Planowano, że uroczystość odbędzie się zgodnie ze starą tradycją indyjską: najstarszy wiekiem spośród zgroma­dzonych, Jaladhar Sen,1 miał wypuścić białego gołębia - symbol wyzwolenia.

Tymczasem Sabi czuła się coraz gorzej; bredziła trzy po trzy. [

Być może dla jej chorego umysłu słowa te miały sens, ale kto by się nad nim zastanawiał? W tamtych czasach opiekunowie robili, co chcieli. Nikt nie zadawał sobie trudu zainteresowania się, co czują dzieci, jakie są ich potrzeby psychiczne. Mimo więc poważnej choroby Sabi przygotowania do moich urodzin szły pełną parą. Siostra moja niepokoiła się zapewne tym, że rodzice ją zaniedbują. Ale jak biedaczka miała wyrazić ten swój niepo­kój i sprzeciw? Głównym źródłem jej choroby była zazdrość, która zatruwała jej serce: „Wszyscy kochają tylko Didi, mnie nikt nie kocha.”

Wśród krewnych także rozlegało się ciche szemranie, że Naren babu robi za dużo ceregieli wokół swej starszej córki i że z pewnością przewróci jej się w głowie. Moi przyjaciele zaczęli wyrażać obawę, że nasze drogi się rozejdą. Nawet Mircea, który już dawno temu uznał, że rodzice chcą mnie za niego wydać i tylko czekają na odpowiednią chwilę, by mu to zakomuniko­wać, któregoś dnia nieoczekiwanie powiedział:

- Jeżeli się nie pobierzemy, pragnę cię zobaczyć w przy­szłości trzy razy: kiedy zostaniesz matką, kiedy będziesz stara i gdy będziesz leżeć na łożu śmierci.

Choć wiedziałam, że to tylko przenośnia poetycka, jakich ja też wiele używałam, i że nie należy traktować jego wypowiedzi dosłownie, oburzyłam się. Co miały znaczyć te słowa? Czyżby chciał zobaczyć starość, chorobę i śmierć jak Budda?1

Na moje urodziny przyszli wszyscy sławni pisarze Bengalu z wyjątkiem Rabindranatha. Nie pamiętam powodów, dla któ­rych Poeta nie wziął udziału w uroczystości; zdaje się, że wtedy nie było go w Kalkucie. Nie znaczy to jednak, że nigdy nie złożył nam wizyty. Odwiedził nas kilka razy. Pewnego dnia zjawił się bez zapowiedzi w naszym domu w Bhawanipurze. Siedziałam wtedy na schodkach od podwórka i deklamowałam na głos poezje. Niestety, nie jego. Zdaje się, że był to zbiór

Acintyi Sengupty1 Nów. Nagle ktoś uchyli! wahadłowe drzwi prowadzące do korytarzyka i zawotał: i Przyszedł Rabi babu! - Było to tak nieoczekiwane, że w pierwszym momencie nie zro­zumiałam, o co chodzi. Po chwili jednak opanowałam się i wy­szłam do korytarzyka. Pośrodku przed pokojem Mircei stał Poeta: prosta, wysoka sylwetka, dhoti z przodu do ziemi, oku­lary (a raczej binokle) zawieszone na czarnej tasiemce. Zdawało się, że to Bóg zstąpił nagle z nieba do naszego domu. Widząc moje zmieszanie, Rabindranath roześmiał się: - A co, powinie­nem był się zapowiedzieć jak rozbójnik Biśu?2 - Pomyślałam: „Jak to dobrze, że wszyscy jesteśmy w domu.” Wchodząc po schodach na górę Poeta wyjaśnił: - Byłem u Ramanandy babu. Wspomniał, że mieszkacie niedaleko, więc przyszło mi do głowy, żeby was odwiedzić. Przyprowadził mnie tu jego czło­wiek.

Ramananda Chattopadhyay był wydawcą bengalskiego cza­sopisma „Prawasi”3 i mieszkał w pobliżu na Townsand Road. Codziennie podczas porannej przechadzki zaglądał do nas i chwilę towarzyszył nam przy herbacie. Sam nie pił jednak herbaty, lecz szklankę mleka.

Tego dnia Poeta przyniósł Ramanandzie babu rękopis swojej nowej powieści Ostatni poemat.4 W „Prawasi” nie tylko przez długi czas ukazywały się wszystkie utwory Rabindranatha, ale czasopismo to na wszelkie sposoby udzielało Poecie poparcia. Ramananda Chattopadhyay rozpościerał nad nim swe olbrzy­mie, opiekuńcze skrzydła jak samiczka nad pisklęciem. To porównanie może się wydać dziwne. Jak Ramananda babu mógł chronić Rabindranatha? Czyżby był od niego ważniejszy? Nie, to nieprawda, ale miał możliwości obrony. W jego rękach bowiem znajdowało się najlepsze czasopismo indyjskie o naj­większym nakładzie, cieszące się prestiżem nie tylko dzięki pub­likowanym utworom, ale także dzięki odważnemu dziennikar­

stwu i uczciwości. W dzisiejszych czasach jest wiele czasopism o kilkakrotnie większym nakładzie, ale tytułu żadnego z nich nie wymawia się z taką czcią jak „Prawasi”. O ile pamiętam, w po­zostałych dwóch ważnych czasopismach z tamtego okresu: ..Wasumati” i „Bharatwarsza”, nie ukazał się ani jeden utwór Rabindranatha; pisma te były w dysharmonii z duchem jego twórczości. Niemała też była liczba pism wrogich Poecie. Zdaje się nawet, że przeważała. Ramananda babu niestrudzenie wal­czył z zawistnikami ciskającymi na Poetę oszczerstwa. W swo­jej mistrzowskiej, tryskającej zjadliwym dowcipem rubryce Rozmaitości popierał każdą inicjatywę Rabindranatha, obsy­pując jego przeciwników strzałami szyderstwa. Można zapytać, czy to było potrzebne. Otóż tak. Bez pomocy Ramanandy Chattopadhyaya wrażliwa psychika Rabindranatha mogłaby się załamać pod ostrymi jak kolce oszczerstwami.

Z Ramanandą babu łączyła mnie szczególna więź duchowa: tak samo jak ja kochał Rabindranatha. Miał więc też oczywiś­cie prawo do zazdrości. I gdy w „Wićitrze” ukazały się dwa duże utwory Poety, Kolory pór roku1 i Trzech mężczyzn,2 nic dziwnego, że poczuł się trochę urażony. Dlatego Rabindranath, aby go ułagodzić, osobiście przyniósł mu tego dnia rękopis swojej nowej powieści Ostatni poemat. W rezultacie i my na tym skorzystaliśmy. Czy mogło być większe szczęście od takiej nieoczekiwanej wizyty?

Na moich urodzinach był też obecny wydawca „Wićitry”, Upen Gangopadhyay. Bardzo uprzejmy człowiek. Często do nas wpadał i tak jak Ramananda babu zabierał do druku moje dziewczęce utwory. W tamtych czasach na polu literatury nie było tłoku i przepychanek. Jeżeli tylko utwór spodobał się wydawcy, ukazywał się drukiem. A to, czy się podobał, zależało wyłącznie od utworu, a nie od -szczęśliwej gwiazdy pisarza.

Gdybym chciała napisać o wszystkich, którzy tamtego dnia przyszli na moje urodziny, powstałaby wielka księga. Wspomnę więc tylko o niektórych. Poetka Kamini Ray była wtedy sławna w całych Indiach. Przypominam sobie pewien incydent zwią­zany z jej osobą, który miał miejsce na uroczystości urodzino­

wej. Otóż nieoczekiwanie pewna młoda poetka zarzuciła Kamini Ray, że pisarze jej generacji się zestarzeli, a ich utwory przebrzmiały i nie nadają się do czytania w dzisiejszych cza­sach. Moja matka była tym oburzona. - Kamini Ray się zesta­rzała? I powiedziała do mnie później. 1 Czy ta młoda dama nigdy się nie zestarzeje? A zresztą, czy utwór literacki traci wartość z upływem czasu? - I zacytowała Rabiego babu, który stwierdził kiedyś, że wszyscy młodzi pisarze są jak dorastający chłopcy; raz po raz przeglądają się w lustrze, podkręcając swój nie istniejący wąs. Ja też nigdy nie lubiłam pojęcia starzenia się. Co się starzeje? Człowiek czy jego idee? Literatura i sztuka rodzą się w tej cząstce egzystencji ludzkiej, która jest nieśmier­telna. Czy więc to, co kiedyś było dobre, jeżeli naprawdę było dobre, może z czasem ulec deprecjacji? Kto o tym decyduje? Ów sędzia też nie ma w ręku stałej, niezmiennej miary.

Pamiętam, że po raz pierwszy i ostatni zobaczyłam wtedy Saratchandrę Chatterjiego. I chociaż z wielkim zainteresowa­niem połknęłam prawie wszystkie jego utwory, ostatnia powieść Wipradas, która ukazywała się właśnie w „Wićitrze”, popiera­jąca moim zdaniem przesądy hinduizmu, zniechęciła mnie do niego. Miałam ochotę podyskutować z nim o tej powieści, ale zabrakło mi odwagi.

Priyamwada Devi1 ofiarowała mi zbiorki swych króciutkich wierszy. Była to wykształcona, urocza kobieta o miłym usposo­bieniu; dziś już nie spotyka się takich postaci. Nie wszyscy może wiedzą, że mówiło się o jej małżeństwie z Rabindranathem po śmierci jego żony. Chciał tego maharyszi2 Debendranath, ojciec Poety, ale Rabindranath nie wyraził zgody. Podobno kochał się w niej sławny malarz japoński Okakura,3 który namalował nawet jej portret. O wszystkim tym jedynie napomykano. Nie­stety, żadna z wymienionych osób nie napisała autobiografii i tak naprawdę nic nie wiadomo. A szkoda, bo życie niektórych ludzi jest lampą, która oświetla drogę innym; uczy rozumieć świat.

Przybyły też na moje urodziny inne znane pisarki: Sarala

l>evi. Hiraninayi Devi i Indira Devi.1 Każda z nich godna wzmianki i utalentowana. Nasze oczy zwykły oglądać je obok siebie na wieczorach literackich. W sari, udrapowanym tak, jak nosiły je kobiety z Brahma-samadźu, z japońskimi wachlarzami w rekach, były żywym wyobrażeniem arystokracji.

kantichandra Ghosh miał wąsy, lecz ich nie podkręcał z dumą, choć przekład rubajatów2 Omara Chajjama przyniósł mu wtedy dużą sławę.

Mimo że byłam najmłodsza wśród tych wszystkich sławnych pisarzy, którzy tamtego dnia przybyli na moje urodziny, nie zauważyłam w ich zachowaniu krzty lekceważenia. Nikt też nie dał odczuć swego niezadowolenia z tego powodu, że ojciec robi tyle szumu wokół tak młodej dziewczyny jak ja. Obecni wyciąg­nęli ręce i zabrali mnie ze sobą na swą łódź jako współpasa- żerkę. Pierwszego września 1930 roku z dnia na dzień stałam się pisarką współczesną Kamini Ray, Priyamwadzie Devi, Kanti- chandrze Ghoshowi, Jaladharowi Senowi i innym.

Ponieważ w tamtym czasie szaleliśmy na punkcie Udaya Shankara, ojciec także zaprosił go na przyjęcie. Chcąc poroz­mawiać z nim na osobności - dom wypełniał wtedy tłum - podałam mu herbatę na balkonie. Przyszedł tam też Mircea, potykając się o za długą fałdę dhoti. Był jeszcze większym wiel­bicielem Udaya Shankara niż ja. Myślałam więc, że przyłączy się do naszej rozmowy. Mógł też zaprosić go do swojego pokoju, jeśli chciał porozmawiać z nim sam na sam. Nie miała­bym nic przeciwko temu. Tymczasem Mircea rozejrzał się trochę i odszedł z posępną miną. Prawdę mówiąc, spotkanie z Udayem Shankarem rozczarowało mnie. Słowa zdecydowa­nie nie były jego środkiem ekspresji. Człowiek, który na scenie przypominał to szczyt góry, to fale oceanu, stał się nagle taki zwyczajny!

Wcześniej wyruszaliśmy na dalekie przejażdżki samocho­dowe całą rodziną. Ale gdy ojciec zachorował na oczy, nie mógł już nam towarzyszyć. Matka oczywiście zostawała z ojcem. Tak

więc jeździliśmy na wieczorne wycieczki nad Jeziora1 sami. Sami, to znaczy Sabi, moi dwaj bracia, Santi, Mircea i ja. Sztuczne jeziora Dhakuria dopiero wtedy wykopywano; więk­szy zbiornik był już gotowy, trwały prace przy mniejszym. W tamtych czasach okolica ta nie była tak zatłoczona. Liczba mieszkańców Kalkuty wynosiła zaledwie czwartą część obecnej. Po Southern Avenue, która wyznaczała południową granicę miasta, przemykało nie więcej niż parę samochodów na godzinę.

Na nasze wyprawy Mircea wkładał dhoti, pandźabi i sandały, jakby był jednym z nas. Prawie wszyscy młodsi domownicy wiedzieli, co nas łączy, ale nikt nic nie mówił. Santi była wręcz naszym sprzymierzeńcem. Celowo odchodziła z dziećmi na bok, abyśmy mogli być sami.

W trakcie przygotowań do moich urodzin Mircea trochę się ode mnie odsunął, ale potem wszystko znów było jak dawniej. Z czasem doszło do tego, że nie mogliśmy bez siebie wytrzymać. A przecież musieliśmy. Dlatego moje serce przepełniały jedno­cześnie smutek i radość. Mircea wspominał o krótkim wyjeź- dzie do kraju na ślub siostry. Co wtedy zrobię? - zastanawiałam się. Byłam przekonana, że nasze małżeństwo jest niemożliwe. Ale byłam też pewna, że nie zniosę rozstania z Mirceą. Jak to pogodzić? Nic mi nie przychodziło do głowy. Nie próbowałam się nawet zastanawiać.

Pewnego dnia w południe zerwała się raptownie burza i za­częło padać. Zbiegłam na dół, aby nacieszyć się deszczem na podwórku.

- Amryto, chodź tutaj! - zawołał mnie Mircea. Stał opiera­jąc się o framugę drzwi swojego pokoju. Kiedy podeszłam bliżej, objął mnie. Usiłowałam się oswobodzić.

- Dlaczego mnie odpychasz, Amryto?

- Boję się.

- Boisz się, czy jesteś zazdrosna?

- O kogo miałabym być zazdrosna? - zdziwiłam się.

- Czy jesteś zazdrosna o siebie? O swoje ciało? Myślisz, że kocham je bardziej niż ciebie? To nieprawda, Amryto. Szukam ciebie, twojej duszy. Ale przecież ty jesteś w swoim ciele. Doty­kając cię, próbuję znaleźć tę cząstkę ciebie, wykraczającą poza

/F

ciało, której nie można zobaczyć okiem ani dotknąć ręką. Twoją duszę. - Po tych słowach spojrzał mi w oczy.

Nie rozumiem, Mirceo. Nie rozumiem.

Historia z 1930 roku zmierza ku końcowi. Mój nieprzeciętnie wykształcony ojciec i doświadczona matka nie mieli pojęcia, co się działo w sercach dwojga młodych ludzi. Do ich dusz nie wkradł się nawet cień podejrzenia. Dowiedzieli się o wszystkim od jedenastoletniej dziewczynki.

W chorobie Sabi trudno było cokolwiek przewidzieć. W zale­żności od nastroju jej stan to się poprawiał, to pogarszał. Cza­sami była radosna jak skowronek, to znów wpadała w histerię i mówiła od rzeczy, często po to, aby zwrócić na siebie uwagę. Tego dnia pojechaliśmy nad Jeziora. Nie pamiętam, czy Santi była z nami. Dzieci biegały bawiąc się. Ja i Mircea siedzieliśmy blisko siebie na północnym brzegu dużego jeziora. Zapadał wieczór. W okolicy było prawie pusto. Nad nami wisiało milczą­ce, wieczorne niebo. Nasze sylwetki, na które padało od tyłu światło latami, rzucały na nieruchomą, gładką taflę wody długie cienie. Naokoło w przyrodzie panowała cisza i spokój. Taki sam błogi spokój przepełniał moją duszę. Mircea jednak był rozgorączkowany, wzburzony, niecierpliwy. Objął mnie ramieniem. A potem, jakby to nie wystarczyło, dotknął mojego uda.

I Nie, Mirceo, nie!

- Dlaczego? Czy nie będziesz moja? Nie lubisz mnie? i To niemożliwe, Mirceo. Oni nigdy się nie zgodzą.

- Co ty mówisz? Przecież prawie mi ciebie dali.

Biedak zupełnie nas nie rozumiał. Pomimo swych studiów nie rozumiał naszego społeczeństwa, naszej wiary, naszych \ zwyczajów i zachowań. Nie rozumiał nawet mnie.

- Puść mnie, Mirceo! Boję się. - Próbowałam się wyślizgnąć \z jego objęć.

- Nigdy cię nie puszczę. Nigdy.

W tej samej chwili rozległy się krzyki. Ktoś mnie zawołał. Pobiegłszy w tamtą stronę zobaczyliśmy, że Sabi tarza się po ziemi i wykrzykuje coś niezrozumiale. Mircea podniósł ją i po­łożył na ławce nad jeziorem. Głaskałam Sabi po głowie starając się ją uspokoić; rzucała się niespokojnie. - Euclid-da1 - zawo-

lala. - Popieść mnie troszkę, i Mircea pochylił się nad nią. - Co ci jest? Co ci dolega? - spytał i pocałował ją delikatnie w czoło. Sabi krzyczała: - Teraz popieść Didi. Popieść ją. Popieść! Zachowywała się jak szalona. - Sabi, bądź cicho! Co za głup­stwa wygadujesz - przywoływałam ją do porządku. Lecz im bardziej starałam się ją uciszyć, tym bardziej upierała się przy swoim. Mircea oczywiście też nie chciał przepuścić okazji. - Już to robię - odparł i, objąwszy mnie, przesadnie spełnił prośbę Sabi. W tej samej chwili moja siostra zawołała: - Co zrobiłeś Didi? Co zrobiłeś? 9 Tłumaczyłam jej długo, że nic się nie stało.

- Zobacz, Mircea nic mi nie zrobił. Stoi przecież koło ciebie. - Wszystko na próżno. Złe przeczucie ścisnęło mi serce. Zadrża­łam. Doznałam wrażenia, jakby ukąsiła mnie jadowita żmija; trucizna strachu rozchodziła się po moim ciele, wypierając nektar miłości.

Wsiedliśmy do samochodu. Mircea zachowywał się beztro­sko. Pogwizdywał na przednim siedzeniu koło kierowcy. Nie przeczuwał, co przyniesie przyszłość.

W samochodzie Sabi milczała. Miałam nadzieję, że zapo­mniała o wszystkim. W końcu była tylko chorym dzieckiem. Po powrocie do domu Mircea poszedł do swojego pokoju, ja zaś do siebie na górę. Głosy rodziców, dobiegające z różnych stron, przejmowały mnie dreszczem. Później, ilekroć myślałam o tym wieczorze, przypominał mi się strach, towarzyszący nierozłą­cznie radości tamtych chwil. Nie pozwalał zapomnieć o sobie nawet na krótki moment. Czy miłość szesnastoletniej dzie­wczyny i dwudziestotrzyletniego chłopca była aż takim prze­stępstwem? W jakim strasznym, nietolerancyjnym społeczeń­stwie żyliśmy!

Nie minęła godzina, gdy przyszła do mnie matka.

- Ru, chodź na taras. - Głos jej drżał, a na twarzy malowała się powaga. Poszłyśmy na dach. Wieczór był chłodny, gwiaź­dzisty. Nie bałam się już tak okropnie. Byłam w stanie rozma­wiać z matką. - Ru, co też Sabi opowiada - zaczęła matka. - Nie wierzę własnym uszom.

Na tarasie stał drewniany stelaż pod materac. Matka usiadła na nim z podkurczonymi nogami, obejmując kolana rękoma. Miała rozpuszczone włosy; jej twarz oświetlały promienie księ­życa. Wyglądała jak bogini. Była zaledwie szesnaście lat starsza ode mnie. Powoli stawałyśmy się przyjaciółkami.

- Powiedz mi wszystko, Ru.

Schyliłam się i oparłam głowę na jej stopach.

- Mamusiu, mamusiu...

- Powiedz mi, Ru, czy chcesz wyjść za niego za mąż?

Nawet w poważnych momentach często przychodziły mi na

myśl błahostki. Pomyślałam sobie wtedy, co powiedziałaby na to moja babka ze strony ojca, która od dzieciństwa wpajała mi, że małżeństwo jest sprawą ogromnie wstydliwą i osoba zainte­resowana nie powinna o niej w żadnym wypadku dyskutować.

A ja miałam osobiście odpowiedzieć na pytanie matki. Co za wstyd!

- Ru, powiedz mi, czy naprawdę chcesz być jego żoną? - powtórzyła pytanie matka, i Jeżeli tak, to oczywiście wydam cię za niego. Nie pozwolę, aby moja córka choć w myślach była nieskromna.

Moja głowa nadal spoczywała na stopach matki.

- Tak, mamusiu - odpowiedziałam. - Chcę tego. Chcę. Nie mogę żyć bez niego.

- Naprawdę? - westchnęła głęboko matka. - A więc dobrze. Długo leżałam w jej objęciach. Chłodny dotyk nocy pod

gwiaździstym niebem, tak samo jak miłość matki, przynosił mi ukojenie. Serce przepełniał mi błogi spokój. Taka sama cisza i niezmącony spokój panowały dookoła. Wszelkie obawy, które dręczyły mnie tyle czasu, pierzchły w jednej chwili. Powinnam była wyznać matce wszystko dużo wcześniej I pomyślałam. - Jakże mylnie ją rozumiałam; wcale nie powie­działa, że to grzech kochać Mirceę ani że grzechem jest go dotykać, o czym też zapewne musiała jej wspomnieć Sabi. Po jakimś czasie matka kazała mi wrócić do pokoju:

- Pozostań tam. Nie schodź na kolację do jadalni. Przyniosę ci jedzenie na górę.

Tego wieczoru nie widziałam się z Mirceą. Milczało też jego pianino. Kiedy Mircea grał nocą i dźwięki pianina dochodziły do mnie z dołu, ciałem i duszą, na różnych stopniach mojej świadomości odczuwałam głęboką radość połączenia. Czasami wydawało mi się, że jeśli nawet nie spotkam się z Mirceą i tylko za pośrednictwem muzyki będę się dowiadywać o jego istnieniu, to też wystarczy. Tej nocy leżałam, rozmyślając. Tyle razy napomykałam mu o moich obawach; dziś też z pewnością nie mogłabym powiedzieć, że nie ma się czego bać. Matka zawia­

domi go pewnie dopiero jutro rano. Marzyłam na jawie. Oczyma, których nie chciał zmorzyć sen, widziałam naszą ceremonię ślubną. Mircea, ubrany w jedwabne dhoti i szal, z czołem pomazanym pastą sandałową stoi na ozdobionym tradycyjnymi diagramami stołeczku, niczym sam Kryszna. Ach, nie. Kryszna jest ciemny. Jakkolwiek piękne ciało ma Kryszna, biał£_jest jeszcze piękniejsze. Czy włożą mu święty sznur?1 - zastanawiafam~3ię:~Nte7 to niemożliwe. A czy nasza znajoma Malawika umrze z zazdrości podczas momentu zaślubin zwa­nego „pomyślnym spojrzeniem”, kiedy zarzucą nam na głowy zasłonę, byśmy ukryci przed wzrokiem wszystkich obecnych popatrzyli na siebie pierwszy raz? A może już umiera? Nie­dawno bowiem zagadnęła mnie z przekąsem, jak idzie wysta­wienie sztuki o Kaći i Dewajani. Czy powie: - Patrzcie, ta przemądrzała, postępowa dziewczyna już wcześniej dopełniła ceremonii „pomyślnego spojrzenia”. - A Ranu? Moja kole­żanka szkolna spojrzy na mnie szeroko otwartymi oczyma: - A więc w końcu wychodzisz za mąż z miłości? No, no, nie brak ci odwagi! - Zastanawiałam się, jak zareagują inni: Milu, babcia, Aradhana. Zdawało mi się, że będą zadowoleni. Nikt mnie nie potępi. Kiedy tak rozmyślałam, przed oczyma stanęła mi pogrążona we śnie twarz Mircei. Biedak jeszcze nie wiedział, że jego pragnienia się spełnią. Pragnął mnie tak bardzo, lecz nigdy nie mogliśmy być blisko siebie dłużej niż parę minut. Teraz to się miało skończyć. Martwiłam się jednak, jak zniosę rozłąkę z rodzicami. Wprawdzie Mircea powiedział, że zamiesz­ka tutaj, ale będę przecież musiała pojechać do jego kraju, poznać jego matkę, siostrę. Rozważania o wyjeżdzie przypo­mniały mi nadbrzeże Princep oraz dzień, kiedy odprowadza­liśmy Rabindranatha Thakura przed jego podróżą do Europy. Okręt, którym odpływał, był ogromny. Teraz, gdy opuścił mnie strach, poczułam palący wstyd, od którego zapłonęły mi policzki. Trzeba będzie powiedzieć o wszystkim Poecie. Kto to zrobi? Oczywiście ja sama. Ale kiedy? Po jego powrocie do Kalkuty. Już prawie rok mija od jego wyjazdu.

Robiło się coraz później. Na poły drzemiąc widziałam, jak okręt „Strathaird”, kołysząc się na falach, płynie wąskim

i

. V

^ i i Tt rr

t-i>, wS V ^ ftt) m&WMfsjl ABJłŁŁ wyfc 4mE

przesmykiem pomiędzy lądami. Był to Kanał Sueski, za nim błękitne wody Morza Śródziemnego. W miarę żeglugi okręt zmieniał się w bajkową łódź w kształcie pawia.

kiedy nazajutrz matka weszła do pokoju, serce mi załomo­tało. Miała zapuchnięte oczy. Czyżby nie spała całą noc?

- Ru, nie schodź dziś na dół | rzekła poważnie. - Nie roz­mawiaj z nikim, ani z Śanti, ani z Ćhutki. Przyjdę do ciebie trochę później.

Stałam jak osłupiała. Co się stało? Kolana ugięły się pode mną. Nie mogąc utrzymać się na nogach położyłam się.

Po jakimś czasie matka wróciła ze szklanką mleka.

- Wypij to - powiedziała, i Muszę z tobą porozmawiać. - Nie lubiłam mleka, ale wtedy wypiłam bez sprzeciwu. Matka usiadła koło mnie na łóżku. - Ru - rzekła ostro I ojciec kazał mi cię dokładnie wypytać, jak daleko zaszliście.

Leżałam w milczeniu, zastanawiając się, kto naopowiadał kłamstw. Śanti mogła coś zmyślić (choć wątpliwe, aby powie­działa coś na moją szkodę), lecz Sabi nigdy nie dopuściłaby się kłamstwa. Obie nie kłamałyśmy. Matka powtarzała nam ciągle, że nie wolno kłamać nawet pod groźbą kary.

- Odpowiedz na moje pytanie 1 powtórzyła matka. - Jak daleko zaszliście?

- Nie zaszliśmy nigdzie daleko | odparłam drżącym głosem.

- Byliśmy koło jeziora. Możesz spytać innych.

Matka domyśliła się, że nie zrozumiałam, o co jej chodzi. Moja naiwność przyniosła jej ulgę.

Długo milczałyśmy. Z dołu dochodziły krzyki dzieci i od­głosy codziennej porannej krzątaniny. Ale w tamtej chwili obie z matką przebywałyśmy w innym świecie, w innym czasie. Matka westchnęła głęboko.

- Ru, powiedz prawdę, co ci zrobił Mircea?

Ukryłam twarz w poduszce. Nie odpowiem na te pytania - zdecydowałam. W żadnym wypadku. Albo będę kłamać. Jak wyznam prawdę? Wtedy wszystko będzie na niego. A czy to tylko jego wina? Moja wcale nie jest mniejsza. Mircea nie ma tu nikogo - ani rodziny, ani przyjaciół. Mój ojciec jest dla niego wszystkim. Jeżeli teraz z mojego powodu ojciec odwróci się od Mircei, to co się z nim stanie?

- Ru, wstań i spójrz na mnie - poleciła matka.

Jej głos był twardy, bezlitosny. Podniosłam głowę, lecz nie byłam w stanie spojrzeć na matkę. Jak tu kłamać patrząc jej

prosto w oczy? Czułam, że blednę; zaschło mi w gardle, nie mogłam wydusić z siebie słowa. „Dlaczego, gdy się przeżyje coś tak wspaniałego, potem trzeba upaść tak nisko?” | pomyślałam.

- Ru, dlaczego nie odpowiadasz? - spytała jeszcze raz matka. - Czemu na mnie nie patrzysz? Dlaczego tak poszarza­łaś na twarzy? Gdzie się podziała moja wspaniała, prawdo­mówna córka, która nigdy nie idzie na kompromis z kłam­stwem? Dlaczego jest dzisiaj w takim stanie? Wstyd! Twoja głowa ugina się pod ciężarem winy. I ja muszę na to patrzeć!

Z emocji załamał jej się głos. Wiedziałam, że ma absolutną rację, ale byłam zdecydowana uciec się do kłamstwa, bez względu na to, jak jest to złe. W żadnym wypadku nie chciałam wpędzić Mircei w kłopoty.

- Powiedz mi, Ru - nalegała matka - czy on cię pocałował?

- Tak.

- Gdzie?

Pomyślałam gorączkowo, że muszę wymienić jakieś bezpie­czne miejsce.

- W czoło.

- Tylko tam?

- Tak.

- Czy nie zawarliście czegoś w rodzaju małżeństwa na sposób Gandharwy?1

- A co to takiego? - zdziwiłam się.

- Nie wiesz? Wymiana girland, pierścionków...

i Nie, mamusiu. Nawet nam to nie przyszło do głowy. - Później zdałam sobie sprawę, że matka szukała punktu zacze­pienia. Gdybyśmy dopełnili jakiegoś obrzędu, łatwiej mogłaby nam pomóc.

- Słuchaj, Ru. Nie mogę dotrzymać tego, co ci obiecałam. Ojciec się nie zgodził.

Zadrżałam. Matka położyła mi rękę na ramieniu.

- Uspokój się, Ru.

- Ale dlaczego, mamusiu, dlaczego?

- Ojciec mówi, że nic o nim nie wiemy. O jego rodzinie, ojcu, dziadku. Może cierpi na jakąś brzydką chorobę?

Tfr fi ¿»«iwpwfHp-i

** * ł * i* SŁf.‘«wS&k i i t»ii * 53

Zdumiałam się. A co to takiego?

- Mieszka z nami prawie rok i nigdy nie miał nawet tempera­tur)'. Dlaczego miałby być na coś chory? - zapytałam.

- Nie chodzi o zwykłą chorobę. Nie musisz tego rozumieć. Nie wiesz, jacy zepsuci są Francuzi. To prostacy.

- Ale przecież on nie jest Francuzem.

- Na jedno wychodzi. Zapożyczyli wiele z kultury francu­skiej.

- Dlaczego kultura francuska miałaby być zła? Cała Europa ją naśladuje.

| Ale czy to prowadzi ku lepszemu?

- Europa nie zmienia się na lepsze?

- Nie o to chodzi, Ru. Nic nie wiesz o ich społeczeństwie. Kiedy dorośniesz i przeczytasz opowiadania Maupassanta, zrozumiesz wszystko lepiej. Mąż i żona zdradzają się nawza­jem i oszukują. Żenią się z jedną osobą, a okazują zaintere­sowanie drugą. Nie potrafisz żyć w tak zepsutym społeczeń­stwie.

I Czytałam opowiadanie Maupassanta pod tytułem Naszyj­nik. Nie było w nim niczego strasznego.

| Tak, ale są jeszcze inne opowiadania. Słysząc, co opowiada twój ojciec, cierpnę ze strachu. To nie będzie dla ciebie dobre, Ru.

- Mamusiu, mamusiu kochana...

- Co mogę zrobić? Ojciec mówi, że jeżeli będę w tej sprawie nalegać, umrze. Chcesz zabić własnego ojca? Nie kochasz go ani trochę? Czy ten chłopiec jest ci aż tak bliski?

Dziwiłam się sobie, ale niedomaganie ojca wcale mnie nie martwiło. Byłam raczej zła, że szantażując matkę chorobą, ojciec przeciągnął ją na swoją stronę. Dlaczego ja nie mogę mieć nadciśnienia? Boże - modliłam się - spraw, aby moje ciś­nienie krwi gwałtownie wzrosło.

- Ru - dodała matka - jeżeli zrobisz z tego historię, ojciec może dostać apopleksji. Chcesz tego? Opanuj się. Czy zawsze dostajemy to, czego pragniemy?

Nie wiem, jak i kiedy mijał czas. W południe znów przyszła matka.

- Ru, wstań z łóżka. Mircea odchodzi. Powiedział, że chciałby cię jeszcze raz zobaczyć.

Nie jestem w stanie się ruszyć. Zdaje mi się, że mam pogru­chotane kości. Jak tu wstać?

- Wstań, Ru, wstań. Mircea czeka na dole na słońcu... Wyjdź na balkon. Ojciec się zgodził. Mircea spojrzy tylko na ciebie i odejdzie.

Kiedy w 1972 roku na nowo wkroczyłam w rok 1930, jeszcze raz przeżyłam dokładnie to samo, co wtedy osiemnastego września. Moje kości zdawały się pogruchotane, a serce waliło mi jak młotem. To dziwne, ale nie miałam pojęcia, że przez te wszystkie lata pewna cząstka mojej egzystencji tkwiła nie­zmiennie w roku 1930. Ta cząstka, która jest niezrodzona, wie­czna, wiekuista i prastara, która nie ginie w ginącym ciele. Moje ciało jest dzisiaj inne, lecz owa cząstka istnieje nadal; jest wciąż ta sama, nieśmiertelna.

Stałam na balkonie przy balustradzie. Mircea był na dole. Pnącze madhawi rzucało na niego słaby cień, osłaniając go od palących promieni słońca. Podniósł ku mnie ściągniętą bólem twarz. Wyglądał, jakby ktoś przekłuwał go rozżarzonym do czerwoności ostrzem. Nigdy przedtem nie widziałam twarzy, która by wyrażała tyle cierpienia. Mircea złożył dłonie i uniósł je do góry na znak pozdrowienia: - Żegnaj.

W tej samej chwili uświadomiłam sobie, iż nigdy nie powie­działam mu, że go kocham. Tyle razy myślałam, żeby mu to wyznać, lecz w końcu do tego nie doszło. A teraz już za późno. | Nie, nie, Mirceo, nie... - krzyknęłam. Co było potem, nie pamiętam. Zdawało mi się tylko, że matka kładzie mnie do łóżka. Później dowiedziałam się, że upadłam na podłogę. Nic dziwnego! Nogi miałam jak z waty. Kiedy odzyskałam przyto­mność, leżałam na podłodze na balkonie dokładnie nad pasa­żem przylegającym do pokoju Mircei. Matka we łzach, spry­skiwała mi twarz wodą. - Durga, Hari,1 Durga, Hari - szeptała.

- Co robić? Co teraz robić?

Mircea odszedł. Nie wiedziałam dokąd; nie miał mi kto powiedzieć. Z nikim się nie spotykałam. Matka zabroniła mi opuszczać pokój, żeby ukryć moją zbolałą twarz przed oczami

II

4* iii

ciekawskich. Nie chciała, aby się ze mnie wyśmiewano. Nie jadłam; nic nie mogłam przełknąć. Piłam tylko sorbet. Matka była domorosłym lekarzem; nie karmiła mnie na siłę. Mówiła zawsze, że podczas silnych stanów emocjonalnych, takich jak smutek, żałość, gniew, ciało wydziela truciznę. Wystarczy wtedy tylko dużo pić, żeby ją wypłukać.

Czasami ogarniała mnie ochota, żeby zawołać Sabi i zapytać, czy Mircea powiedział jej coś przed odejściem. Ale zaraz przy­chodziło opamiętanie. To przecież tylko mała dziewczynka. Wystarczająco źle się stało, że była świadkiem tej całej historii. Nie powinno się było do tego dopuścić. Poza tym, co jej miał powiedzieć? Później dowiedziałam się, że rzekł: I Co ty zrobi­łaś, Sabi? Co ty zrobiłaś? - Sabi, biedactwo, rozpłakała się: | Nie wiedziałam, Euclid-da. Nie wiedziałam, że ty i Didi będzie­cie tak cierpieć.

Minęło kilka dni. Ile? Dokładnie nie wiem. Przypominam sobie tylko, że zapadał wieczór. Na dworze było jeszcze widno, lecz pokój już tonął w ciemnościach. W rogu paliła się niebieska lampa przysłonięta zasłoną. Drzwi były przymknięte. Nie wię­ziono mnie, jedynie trzymano z dala od ludzkich oczu. Nagle do pokoju weszła kobieta. Nie widziałam jej twarzy, pamiętam tylko słowa. Cicho zbliżyła się do mnie. Mam w pamięci zarys jej nóg pod fałdami sari. Kto to był? Stryjenka, Śanti, ciocia Ćampa? Stanęła przy moim łóżku.

- Ru, nie próbuj ucieczki. Jesteś niepełnoletnia. Jeśli ucie­kniesz, sprowadzą cię z powrotem. Tobie nic się nie stanie, ale jego wsadzą do więzienia. I to nie takiego dla dżentelmenów. Będzie siedział z kryminalistami. Ubiorą go w krótkie spodnie i każą tłuc kamienie.

Ukryłam twarz w poduszce. Byłam bezsilna. Kompletnie bez­silna.

- Dlaczego mnie straszycie? - łkałam. - Czy ja się gdzieś wybieram? Siedzę tu sama w pokoju. Czy trzeba mnie aż tak dręczyć?

- Mówię to dla twojego dobra...

Znów minęło kilka dni. Najbardziej cierpiałam z tego powodu, że przed odejściem Mircei nie mogłam zamienić z nim

I * 4#-’»'* *#4 •*».<%* ’>V^» '*■’’»•’'

wyEAlMŁJWIin > 'A^ii aljEf ., •

ani słowa. Miałam mu tyle do powiedzenia. W tym życiu będzie to już niemożliwe. Gdyby pozwolono nam porozmawiać we dwoje choć z godzinę. Przez cały czas jego pobytu tutaj przy­sparzałam mu tylko cierpienia, tylko cierpienia, nic więcej.

Był wczesny ranek. Uchyliły się drzwi i do pokoju wszedł Khoka. Zaraz też zaczął swoje zwykłe błazeństwa:

- Ach, po cóż te łzy? Wstyd! Skąd przyszedłeś, okrutny węd­rowcze? - Były to słowa Dewajani skierowane do Kaći w sztuce Przekleństwo pożegnania. Nagle Khoka spoważniał. - Mircea chce mieć twoją książkę.

- Wiesz, gdzie on jest?

- Oczywiście. Na Ripon Street.

- U tych Angloindusów? Przecież on nimi pogardza. Nie chciał tam mieszkać. Tamtejsze dziewczęta są zepsute...

- A dokąd miał pójść? Gdzie się podzieje cudzoziemiec z dnia na dzień pozbawiony domu?

- Khoko, bracie Khoko! Co mam teraz zrobić?

- Psss... - Khoka położył palec na ustach i teatral­nym ruchem obrócił się na pięcie. - Wszędzie czyhają szpiedzy. Uciekam. Szybko dawaj książkę. Poczekam na balkonie.

Wzięłam tomik moich wierszy i wyszłam za Khoką na balkon. Nasunęła mi się myśl, że powinnam ostrzec Mirceę, żeby się do niczego nie przyznawał, gdyby ojciec go wypytywał. Mircea nie zdawał sobie sprawy z niewłaściwości swojego postępku, dlatego mógł się z czymś zdradzić. Otworzyłam książkę na ostatniej stronie i napisałam: „Mircea, Mircea, Mircea. Powiedziałam mamie, że całowałeś mnie tylko w czo­ło.” Ręka tak mi drżała, że nie byłam w stanie pisać w prostej linii. Nie miałam wtedy pojęcia, że w tamtej chwili w imię miłości uczyniłam kłamstwo nieśmiertelnym. Dałam Khoce książkę. Poczułam się lepiej.

- Khoko, napiszę też list. Przyniesiesz mi odpowiedź.

- Pospiesz się. Jeżeli wuj się zorientuje, wyrzuci mnie z domu.

Zabrałam się do pisania. Miałam tyle do powiedzenia, lecz nie mogłam pozbierać myśli. Mniejsza z tym. Były dwie sprawy,

o których musiałam koniecznie wspomnieć. Dwie obietnice, których z głębokim przekonaniem zamierzałam dotrzymać. Napisałam: „Nigdy o tobie nie zapomnę... nigdy nie zapomnę... nigdy nie zapomnę” oraz „będę na ciebie czekać, będę czekać”.

. * »»i 4 ijU'

»%£ v*# 4«

* As • M. Wv 11

' tł • lilff T -

K&rffif r*«*#>'

14 V * * »M

N1 ’ifi' ' m

Wt Ot iy ii faę i.fj p '**•»i

Tymi słowami, linijka po linijce zapełniłam całą kartkę i poda­łam ją Khoce,

- Zanieś ten list, potem coś się zrobi.

Włosy miałam potargane, bo przez cały ten czas nie pozwoli­łam się matce uczesać. Byłam rozdrażniona i wyżywałam się na niej. Znosiła wszystko w milczeniu. Po napisaniu listu wróciłam do pokoju i znów położyłam się na łóżku. Włosy rozsypały mi się na poduszce; zakryłam twarz ramieniem i złożyłam ślubo­wanie: „Nie zapomnę, nie zapomnę, nie zapomnę.” Ojciec nie ma władzy nad moim umysłem. A potem cicho i ostrożnie, krok za krokiem przyrzeczenie to zaczęło zstępować do bezdennej głębi mojej świadomości, gdzie nie docierają odgłosy świata, gdzie nie odróżnia się dnia od nocy, ranka od wieczora, gdzie nie wschodzi słońce ani księżyc i nie świecą gwiazdy. Znalazłszy się tam, pogrążyło się w jogicznym śnie. Kto mógł wtedy prze­widzieć, że zbudzi się po czterdziestu dwóch latach?

Upłynęło kilka dni, a po Khoce zaginął wszelki ślad. W końcu go jednak dopadłam.

- Co się stało? Dałeś mu moją książkę i list?

- Tak.

- No i co?

- No i nic.

- Co to znaczy nic? Nic nie powiedział?

- Nie.

- Nie? Jeszcze dziś idź do niego i przekaż, że czekam na odpowiedź.

- Ale jego tam nie ma. Nie można go znaleźć. Mówią, że wyjechał.

- Coś podobnego! Dlaczego tak długo nic mi nie mówiłeś?

- A co byś zrobiła, gdybym ci powiedział? Czy możesz coś zrobić, nawet gdyby chciał się utopić?

- Khoko, bracie! Zrób coś, kochany. Błagam cię, przynieś mi wiadomość o nim.

- Dobrze, dobrze - odpowiedział Khoka i czmychnął.

Noce i poranki następują po sobie. Co za niezawodna zasada określa ruch koła? To obracające się koło filtruje nasze uczucia radości i smutku, żalu i szczęścia i przemienia jedno w drugie.

Mama mówiła, że ogień cierpienia po stracie bliskiej osoby płonie przez pierwsze trzy dni, potem stopniowo przygasa: matka otrząsa się z żalu po stracie syna, wdowa staje na nogi po śmierci męża. Co dzień ponosimy jakąś stratę, ale też co dzień otrzymujemy rekompensatę. Wszyscy dobrze o tym wiedzą. Niektórzy znają to tylko z drugiej ręki, ze słyszenia lub z ksią­żek, ja zaś doświadczyłam tego bezpośrednio. Początkowo myś­lałam, żeby obciąć włosy. Nie zdobyłam się jednak na to od razu, a potem nie miałam już ochoty. - Co ci przyjdzie z obcię­cia włosów? - mówiło moje drugie ja. - Będziesz brzydko wy­glądać. - Była to chęć życia. Znałam ją.

Matka usiadła przy mnie na łóżku i aby odwrócić moją uwagę, opowiadała mi domowe ploteczki. Mantu zachowuje się okropnie. Oboje chcą się od nas wyprowadzić. Jego żonie się tu nie podoba. Obmówiła moją matkę i ojca przed swoimi rodzi­cami. Nawet mnie. Gadanina matki przelatywała mi mimo uszu. Leżałam z twarzą wtuloną w poduszkę. Nic mnie to wszystko nie obchodzi. Niech sobie robią, co chcą - myślałam.

- Cały ten świat stał mi się obcy.

Matka rozczesała palcami moje potargane włosy i zaplotała je w warkocz.

- Wiesz, Ru - rzekła - smutek też ma swoją wartość. Tak mówią mędrcy. Módl się do Boga. On przywróci spokój twej duszy. Człowiek ucieka się do Niego dopiero wtedy, gdy cierpi.

- I przytoczyła słowa pieśni: „Kto pada przeszyty strzałą, ten rzuca się Twych stóp.” A potem zgasiła światło i wyszła z po­koju.

W głowie dźwięczą mi strofy pieśni, lecz mój apatyczny, senny umysł nie chwyta ich sensu. „Ten, kogo bijesz kwiatem, komu nie dokucza rana, czyja niesława jest jak aromat, kto nie ujrzał błogosławieństwa Twojej zagniewanej twarzy, ten, Boże, nie zna Twej chwały.” Co znaczą te słowa? - zadaję sobie pyta­nie. - Czyja okryłam się niesławą? Tak, oczywiście. Nasz sąsiad Baidyanath babu powiedział: - To wszystko fanaberie wyż­szych sfer! Co za skandal! Tak to jest, gdy się zaprasza do domu młodego chrześcijanina. - Ojca to strasznie rozgniewało. - Wyprowadzimy się stąd. Nie będziemy mieszkać dłużej w tak zacofanej dzielnicy. Wszyscy tylko plotkują... - Stopniowo ogarnia mnie coraz większa, przedziwna senność, lecz słowa pieśni nadal dźwięczą mi w uszach: „...czyja niesława jest jak aromat... rzuca się do Twych stóp... Boże... rzuca się do Twych

* * T 9’’

:I. ffiy. l st * i ł % Ł-» 4 i.

--%*1 |m

u ¿i

Wmm WIłŁIi i

a

stóp...” Wersy pieśni przekształcają się w tuk Śiwy; jego cięciwa brzęczy mi natarczywie w głowie... Miotam się niespokojnie po łóżku, nagle spadam na podłogę.

Kiedy odzyskuję przytomność, w pokoju są wszyscy domow­nicy. Nawet ojciec. Widzę go po raz pierwszy od chwili odejścia Mircei. Słyszę, jak zwraca się do matki: - Daj jej trochę koniaku, a jutro wezwij lekarza. - Stryj Mantu mówi coś ostro do ojca i wychodzi z pokoju. Pierwszy raz jestem świadkiem jego niegrzecznego zachowania wobec ojca. Ogarnia mnie złość. Jak on śmie! Przecież ojciec go wychował! Obserwuję wszystkich w milczeniu. W pokoju palą się dwie lampy, lecz wszyscy tam obecni wyglądają jak cienie. Ojciec 1 a właściwie jego cień - podchodzi do półki z książkami i zaczyna czegoś szukać. Najpierw zdejmuje bajki japońskie w niebieskiej opra­wie ze złotym nadrukiem przedstawiającym przedziwne zwie­rzę. Otwiera je i wyrywa kartkę z dedykacją; książkę tę ofiaro­wał mi Mircea. Następnie po kolei przegląda wszystkie książki usuwając z nich kartki z dedykacjami Mircei. W biografii Goethego dedykacja przykleiła się do okładki i tylko dlatego jej nie znalazł. Książka ta, wraz z tymi paroma słowami, które Mircea w niej napisał, jest jedyną pamiątką, jaka mi po nim została. Nie mam nic więcej. Nawet fotografii.

Ojciec powoli podarł na strzępy wszystkie wyrwane kartki i wyrzucił je przez okno. Gdzie indziej zniszczono by książki. W naszym domu nic takiego nie mogło się zdarzyć. My też mieliśmy swego Czyngis-chana, tylko że ón nie palił książek. Mógł zniszczyć człowieka, ale nigdy książkę. Książki były jego bogiem.

Podczas wakacji z okazji święta Durgi przyjaciel ojca wybierał się z rodziną do Madhupuru. Ojciec zdecydował, że i nam przyda się zmiana klimatu, a nowe otoczenie wyleczy moje ciało i duszę. Ja jednak wiedziałem, że to nie zda się na nic. Mój stan psychiczny pogarszał się coraz bardziej. Jedno pytanie niczym ostrze noża przeszywało mi serce zadając dotkliwy ból: dlaczego Mircea nie odpowiada na mój list? Gdybym mogła go

o to zapytać... Ale jak? Znałam miasto; wiedziałam, gdzie jest Ripon Street, lecz nie miałam się tam z kim wybrać. Nie mogłam pójść sama; było to niemożliwe i niebezpieczne. Nigdy dotąd nie chodziłam sama po ulicach Kalkuty. Mogłabym

posiać naszego szofera, ale nie ufałam mu i bałam się go. Stale | obserwował mnie i Mirceę oczami bazyliszka.

Khoka się nie pokazywał. Dopiero tego dnia, kiedy wyjeżdża­liśmy do Madhupuru, przyszedł na dworzec kolejowy, żeby nam pomóc załadować bagaże. Dopadłam go na moment na osobności.

| Dlaczego do nas nie przychodzisz? Z tobą mogę przynaj­mniej o nim porozmawiać.

Khoka milczał.

i No powiedz, dlaczego nie przychodzisz? 1 nalegałam.

| Nie mogę patrzeć, jak cierpisz, Ru. Człowiek ma granice wytrzymałości.

i Nie rozumiesz, że chcę się czegoś o nim dowiedzieć? Co on teraz robi?

- Nie ma go tutaj. Wyjechał w Himalaje.

- W Himalaje? To znaczy do Dardżilingu?1

1 Nie, nie do Dardżilingu. Do Ryszikeśu.2 Został ascetą.

- Ascetą? A co to znowu? Ale dlaczego? To dlatego nie odpowiada na mój list?

W pociągu zaraz się położyłam i przykryłam prześcieradłem. Ta niezwykła wiadomość poraziła mnie. Nie mogłam dopatrzeć się w niej sensu. Powinien był do mnie napisać, poradzić się. Zamiast tego wyjechał w Himalaje. Łzy puściły mi się z oczu. Rodzice zorientowali się, że płaczę. Rozmawiali szeptem. Matka karmiła moje młodsze rodzeństwo i układała je do snu. Oczywiście robiła to sama. Ojciec był w tych sprawach zupełnie jak dziecko. W życiu nie nalał sobie chyba szklanki wody. Powoli moje łzy wyschły, a cierpienie zelżało. Morzył mnie sen. Na wpół śpiąc usłyszałam, jak ojciec zwraca się do matki: - Zamknij okno od jej strony. Gotowa jeszcze wyskoczyć. - Nigdy tego nie zrobię - pomyślałam. - Zycie jest piękne, smutek też jest piękny. Moje życie będzie płonąć jak lampa. „Zapal je ogniem rozłąki.” Nareszcie zrozumiałam tę pieśń.

ł 1* <***» » i«, j ■WBMip Jw** Mm) fH

i % iro mm i

1' K TT * ZTti

«flMNfcdfCw# mt r I

> r**j t » i > i. * 1 "* ’ *»

Dom w Madhupurze był ładny. Przyroda goiła moje rany. Przyroda jest jak matka; troszczy się o nas w milczeniu. Pocie-

szałam się nadzieją, że może Mircea też się dobrze czuje w Hima­lajach. Ja miałam przy sobie jeszcze matkę. On był całkiem sam.

Któregoś dnia, kiedy siedziałyśmy na schodkach nad stawem, matka powiedziała:

- Musisz odzyskać spokój ducha, Ru. Nigdy go już nie zobaczysz.

- Dlaczego, mamusiu? Dlaczego?

- Twój ojciec postąpił okrutnie i wymógł na nim ślubowanie, że nie będzie utrzymywał z tobą żadnych kontaktów.

Chodziłam do szkoły misyjnej i słyszałam o ślubach zakon­nych. Ogarnął mnie śmiech.

- Ale dlaczego miałby dochować tego ślubowania - spy­tałam. - Czy jest zakonnicą? - Powoli jednak słowa „nigdy go już nie zobaczysz” zaczęły mi wirować w głowie, a z piersi wyrwało się głębokie westchnienie, które zabrzmiało niczym jęk.

Podczas naszego pobytu w Madhupurze dokonano ataku na zbrojownię w Cattagramie.1 Rozmawialiśmy wiele na ten temat, tym bardziej że zarówno my, jak i nasi gospodarze zna­liśmy miejsce akcji i osoby biorące w niej udział. Chłopcy ci byli naszymi rówieśnikami. Ich bezprzykładna odwaga napawała nas dumą. Dlatego, gdy ojciec stwierdził, że to czyste szaleń­stwo, spieraliśmy się z nim zawzięcie. Uważaliśmy, że ten czyn może nie pomóc wiele w odzyskaniu niepodległości, ale jest niewątpliwie aktem wielkiego poświęcenia dla kraju. Gdybym mogła zaangażować się w podobnie wielką sprawę - marzyłam

- moje cierpienia na pewno by się skończyły. Byłam jednak bezsilna. Nie pozwolono mi kierować nawet własnym losem. Wiedziałam, że toczy się walka o wolność kraju, ale kto uczyni wolnymi ludzi? Mnie, moją matkę? Siedząc nad brzegiem stawu obiecywałam sobie, że jeżeli kiedykolwiek nadarzy się okazja, będę walczyć z przestarzałymi obyczajami naszego zacofanego społeczeństwa. Ja oczywiście byłam jeszcze niepełnoletnia, lecz moja matka? Jej zależność sprawiała mi wielki ból. Nie miała prawa choćby do własnej córki. Wiedziałam, że cierpiała i tego powodu. Szanowała naszą miłość, ale była jeszcze bardziej bez­silna ode mnie - nie mogła nawet wyrazić swego zdania.

Kiedy myślę o roku 1930, jestem w stanie wyodrębnić go tylko dlatego, że wiem, iż to wszystko się wtedy działo, gdyż moje przeżycia nie mają dat. Dzień, miesiąc, rok są bez znacze­nia. Tak jak na niebie nie ma żadnych oznakowań, a strony świata określamy biorąc za punkt odniesienia ziemię, tak samo nie da się zapisać pod żadną datą tych wszystkich przeżyć, które wkroczyły w Wielki Czas, czyli Wieczność. Swą głębią i zasię­giem przekraczają swe trwanie w czasie, są dalekie, a zarazem bliskie, ruchome i nieruchome. Dlatego nie mogę powiedzieć, kiedy dokładnie to się wydarzyło - przed naszym wyjazdem do Madhupuru czy po powrocie. Mam wrażenie, jakbym przerzu­cała kartki przeczytanej kiedyś książki i to, czego się spodzie­wałam po prawej stronie, znajduje się po lewej.

Leżę na łóżku. Matka siedzi przy mnie i opowiada o chorobie ojca. Mówiąc, jak poważnie jest chory, próbuje nastawić mnie ku niemu przychylnie. Mój szacunek do ojca wcale jednak nie doznał uszczerbku, tak jak i moja miłość do niego. Stałam się tylko krytyczna. Dlaczego matka tak się przejmuje chorobą ojca, a kiedy sama jest chora, nikt, nawet on, się tym nie martwi? Nie przytakuję jej więc. Matka wyczuwa moją rezerwę i ogarniają zakłopotanie.

Rozlegają się kroki i w drzwiach staje ojciec.

Ojciec mój miał ogromne oczy, orli nos i jasnomiedzianą karnację; czerwienił się, kiedy wpadał w złość. W tej chwili jego twarz jest pąsowa.

- Co przyjdzie z tego leżenia i mazania się? - grzmi. - A egzaminy? Nawet Ćhutki do nich przystąpi. I cóż takiego się stało, żeby aż tak rozpaczać!

Matka zrywa się na nogi i wyciąga ojca z pokoju. Odchodzą trochę dalej, ale ja zamieniam się cała w słuch i słyszę wszystko,

o czym mówią.

| Czy trzeba zaraz aż tak naciskać? - pyta matka. - Przymus też ma swoje granice.

| Dlatego mamy pozwolić, aby na naszych oczach zmarno­wała sobie życie?! Nie przystąpi do egzaminów?

- Jeżeli uważasz, że egzaminy są takie ważne, to dlaczego zabrałeś ją ze szkoły? W tym roku ukończyłaby kurs.

- Też coś! A czy w szkole czegoś uczą? Czy gdyby chodziła do szkoły, przeczytałaby tyle książek? Napisała tyle wierszy? Zna na pamięć całą poezję Rabiego 1 hakura. Nawet chłopcy, którzy przygotowują się do magisterium, tyle nie przeczytali.

139

i a jiHt;

$ «*'■?' ■ iW Ifc JWM1 w 9ą »li.% *

1 Id*

* ** »1 &

?TtTC

w* f




yLgiyki








fMV



«f mX

jNM

Czego mogą nauczyć te niedouki - nauczyciele szkolni? Czer­wonym ołówkiem kreślą na pracy domowej: „dobrze”, , źle” Bzdury!

- A więc masz, czego chciałeś. Posiadła wiedzę. Egzaminy ! może zdać później.

- Nie, nie. Tak być nie może. Musi przystąpić do egzami- I nów. Jak to, moja córka miałaby nie zdawać? To prawdziwe nieszczęście! Nic się nie udaje. Tyle nad nią pracowałem. Wszystko na próżno. Nie będzie pisać poezji, nie będzie się uczyć. Moje nadzieje spełzły na niczym. Dobrze, wobec tego rozejrzyj się i wydaj ją za mąż - jęczy ojciec.

Matka uspokaja go, jakby był dzieckiem.

- Daj mi trochę czasu, mój drogi. Jeszcze troszkę czasu, a wszystko będzie jak dawniej.

- Przyjęłaś złą metodę. Musisz ją do niego zrazić. Powiedz jej, że tacy mężczyźni jak on to bałamuty, eksperci w polowaniu na zwierzynę po całej Europie.

- W żadnym wypadku tego nie zrobię. Biedny chłopiec | został ascetą, wędruje po lasach. Jeżeli nie mogę mu pomóc, to przynajmniej go nie oczernię.

- A co to za różnica? Nawet się o tym nie dowie. Nie proszę I cię przecież, żebyś go skrzywdziła. Jeśli chcesz wygrać wojnę, musisz obrać mądrą taktykę. Sentymentalizm nie zda się tu na nic. W miłości i na wojnie wszystkie chwyty są dozwolone.

- Jak tak nie uważam | protestuje matka. - Zło jest zawsze złem. Nie pozwolę, aby rozum kiedykolwiek wziął górę nad moim sumieniem.

Matka ostro spiera się z ojcem. Zawsze tak robiła. Miała swoje zdanie, tyle że nie potrafiła go przeforsować. Pokonywała ją miłość.

Słucham rozmowy rodziców, lecz, o dziwo, moje zbolałe serce zgadza się z tym, co powiedział ojciec. Polowanie na zwierzynę! To prawda. Jeżeli jest inaczej, to dlaczego nie odpisał na mój list? Dlaczego nie doradził, co mam robić? Prze­cież jest mężczyzną. Starszym ode mnie. Jeżeli nie on, to kto wskaże mi drogę postępowania? Czy to znaczy, że już mnie nie chce? Zabawa się skończyła! Polowanie na zwierzynę!

Pewnego dnia ojciec czytał ze mną i z Mirceą Śakuntalę■ Siedzieliśmy na macie na podłodze, ojciec pomiędzy nami. Kto

nie słyszał nigdy recytacji tekstów sanskryckich z ust mojego ojca, ten nie zrozumie, jak cudowny jest to język. Brzmienie poezji odrywało się od znaczenia słów i sanskryt całym swoim pięknem i bogactwem dźwięczał w umyśle. Ojciec czytał:

Doprawdy, doprawdy. Niechaj twoje groty Wątłego ciała gazeli nie ranią!

Miałżebyś serce ciskać skry płonące Na puch bawełny?1

A potem wyjaśnił: - Doświadczony myśliwy i miejski bałamut, król Duszmanta, przybywa do lasu na polowanie. Leśne gazele są naiwne, bezbronne, delikatne. Duszmanta, stojąc na rydwanie, podnosi łuk. Już ma wypuścić strzałę, gdy mieszkańcy pustelni zabraniają mu popełnić ten okrutny czyn. „Nie strzelaj I mówią podnosząc do góry dłonie. - Nie podpalaj stosu bawełny.” Czyja to strzała? Madany i boga miłości. Kim jest ta gazela? To Śakuntala: delikatna niczym kwiat, czarująca nawet w odzieniu z kory drzewnej, przystrojona kwiatami. Śakuntala i niedoświadczona, naiwna. Nic nie wie o miejskich bałamutach. To ona jest tą gazelą, zwierzyną łowną. Już wkrótce Duszmanta przeszyje ją strzałą. Podpali puch bawełny. Nie tylko dosłownie. Jest to też zapowiedź późniejszych wyda­rzeń.

Po długich rozważaniach doszłam do wniosku, że ojciec ma rację z tym „polowaniem”. Tylko że ja z całą pewnością nie jestem naiwna. Zdobyłam sporo doświadczenia. Wyrwę tę strzałę. Wyrwę...

Nazajutrz zwróciłam się do matki:

- Powiedz ojcu, że przystąpię do egzaminów i poproś, żeby wystarał się o program kursu. Mamy jeszcze trzy miesiące. Jest dość czasu.

| Oczywiście, że jest - zgodziła się ze mną matka. Jeżeli się przyłożysz, zdążysz się przygotować. - Była bardzo uradowana.

- Ojciec mówi - dodała, aby mi pochlebić - „z jakąż nadzieją nadałem jej imię Amryta.2 Miała pić nektar wiedzy, /głębić tajemnicę Absolutu.” Kochanie, postaraj się spełnić oczekiwa­nia ojca. Nie marnuj życia z powodu jakiegoś głupstwa.

Doświadczenie pierwszego dnia nauki z ojcem było do­prawdy przykre. Ojciec polecił mi napisać przykłady jednego z rzadszych afiksów w sanskrycie. Nie mogłam się skupić. Ojciec krążył po pokoju. Kiedy zobaczył, że siedzę nad czystą kartką patrząc bezmyślnie przed siebie, zapłonął gniewem. Jak to? Nie potrafił podporządkować swej władzy zwykłego pod­lotka?

- Co się stało? Wszystko uleciało ci z głowy? Dlaczego nie piszesz? Pisz, pisz!

Ręka mi zdrętwiała, w głowie miałam kompletną pustkę. I wtedy ojciec z całej siły uderzył mnie w twarz. Jego pięć palców odcisnęło się na moim policzku, lecz, o dziwo, wcale nie czułam bólu. Przybiegła matka.

- Co tu się dzieje? Uderzyłeś dorosłą dziewczynę?

Ojciec rzucił książkę i wstał.

- To nie do zniesienia. Ten jej upór jest nie do zniesienia. Naumyślnie nie chce się uczyć.

Matka milczała. Tego dnia obraziłam się. Nie na ojca jednak, lecz na matkę. Cokolwiek się stało, ojciec zrobił to, co uważał za słuszne. Matka nie umiała postawić na swoim. Zawsze ulegała naciskom. Przyszło jej za to później drogo zapłacić. Kiedy wyszłam z pokoju, spostrzegłam przy schodach Śanti. Spojrzała na mnie oczyma pełnym łez. - Ru, nie będę tu dłużej mieszkać.

Pomyślałam, że ja, niestety, zostać tu muszę. Mircea nie skontaktował się ze mną. Dokąd miałam pójść?

Pobyt w Madhupurze nikomu z nas nie wyszedł na zdrowie. Po kąpieli w tamtejszym stawie nabawiliśmy się przeróżnych chorób. Mój czteroletni brat zachorował ciężko na tyfus. Sabi cierpiała na dolegliwości związane z okresem dojrzewania, ponadto w tym czasie doznała wstrząsu psychicznego z mojego powodu. Na dodatek jeszcze ja przysparzałam matce zmart­wień. Kiedy udręka matki doszła już do granic wytrzymałości, ojciec uznał, że powinien poddać się dokładnym badaniom lekarskim i wynajął dla siebie salę w szpitalu Medical College’u. Był to ogromny pokój, bardzo porządny, z kamienną podłogą, czyściutką pościelą, wspaniałym umeblowaniem. Ojcu robiono tam różne badania. Czuł się dobrze. Leżał obłożony książkami i czytał. Wieczorami odwiedzał go tłum wiernych uczniów, przy­jaciół i znajomych; sala szpitalna zamieniała się w miejsce spot­kań towarzyskich. Gości częstowano jedzeniem szpitalnym i

naszymi domowymi wyrobami. W szpitalu pozwalano na stałą obecność kogoś z rodziny pacjenta, a ponieważ matka była kompletnie wyczerpana pielęgnowaniem chorego na tyfus brata (wówczas była to choroba zagrażająca życiu) i oprócz Śanti nie miała nikogo do pomocy, spędzałam całe dnie na usługiwaniu ojcu.

Pewnego dnia ojciec zapytał mnie: - Ru, nie będziesz już pisać wierszy? i Nie odpowiedziałam. Właściwie chciałam pisać i robiłam to, ale wszystko, co wtedy napisałam (a zebrała się tego prawie cała książeczka), było zbyt łatwe do odgadnięcia, zbyt jednoznaczne. Nie nadawało się do pokazania komukol­wiek. Wszyscy natychmiast przejrzeliby na wskroś moją duszę. Zadaniem pisarza jest uogólnienie osobistych wrażeń, lecz mnie się to nie udawało. Wszystko, co wtedy stworzyłam, było zanadto osobiste. Pamiętam z tamtego okresu pewien wiersz, w którym pytałam Szekspira, gdzie był, gdy żegnałam się z Mirceą. „Stałam na balkonie zwykłego, wynajętego domu - napisałam - nie zaś w oknie pałacu możnowładcy. Jakie to jednak ma znaczenie? On stał na dole na ulicy, nie w ogrodzie. Nie było tam muru, tylko pięło się pnącze madhawi. Lecz co to za różnica? Na brudnej ulicy Kalkuty nie kwitły kwiaty, ale czy z tego powodu wydarzenie to jest mniej ważne? O wielki poeto! Kiedy się żegnaliśmy, miałam nadzieję, że stoisz za mną niczym tło dla bóstwa na ołtarzu i ożywisz tę zranioną miłość. Czy złoty posąg może uczynić Julię nieśmiertelną? To ja ją unieśmiertel­niłam, dlatego bądź mym czcicielem. Głoś moją chwałę, poeto!”

Po kilku latach wszystkie te wiersze spaliłam. Ale wiem, że gdybym pokazała je wtedy ojcu, nie gniewałby się. Jeżeli słowo pisane osiągnęło przyzwoity poziom, stawało się bogiem. A wówczas ojciec nie zawracał sobie głowy takimi drobiaz­gami, jak kto je napisał i dlaczego. Nie akceptował tego, że się zakochałam, nie miał jednak nic przeciwko temu, abym pisała miłosne wiersze. Powiedziałby: - Dobrze jest zdobywać różne doświadczenia. Wszystko to jest niewiedzą,1 iluzją kosmiczną. Ale żeby wypić nektar prawdziwej wiedzy, trzeba przejść przez ten świat niewiedzy, w którym panuje prawo karmana.2 -

Dążąc stale do tej najwyższej wiedzy ojciec maio się troszczył

o ludzi doznających radości i smutków w świecie niewiedzy. To. że człowiek jest najwyższą wartością, nie było jego mak­symą życiową.

W szpitalu opiekowałam się ojcem. Robiłam różne rzeczy: cale dnie czytałam mu na głos, notowałam pod dyktando książkę, którą właśnie pisał, po południu przygotowywałam poczęstunek dla gości. Zachowywałam się całkiem normalnie, ale w głębi duszy nie mogłam się uspokoić. Kiedy rozmyślałam, jak Mircea wędruje jako asceta po lasach, płacz wstrząsał moją piersią i dręczyły mnie wyrzuty sumienia. Jeśli ukąsi go wąż, to ja będę winna jego śmierci. Jak sobie radzi w lesie? Jest przecież sahibem, a sahibowie są przyzwyczajeni do wygod­nego życiu. Ojciec powtarzał mi stale: - Ru, musisz co dzień zmieniać obrus. Nie powinien być poplamiony. Ludzie w Europie mają bardzo czyste mieszkania. - Kiedy roztrząsałam to wszystko w myśli, serce mi krwawiło, lecz na zewnątrz zachowywałam spokój. Wstydziłam się okazać słabość przed ojcem. Zraniłoby to moją godność. Dlatego starałam się być wesoła. Pewnego dnia jednak zemdlałam w szpitalu. Nie pamiętam, co było bezpośrednią przyczyną. Może w ogóle jej nie było. Lekarz orzekł, że jestem na granicy rozstroju nerwo­wego. Matka bardzo się tym przejęła. Ojciec natomiast stwier­dził: 1 Doszłaby do siebie, gdyby okazała trochę silnej woli. Ale skoro nie chce, to co robić? Postępuje tak naumyślnie, żeby mi dokuczyć, i Gdyby moim lekarzem był kto inny, ojciec z pewnością zakwestionowałby jego wiedzę medyczną i udowodnił mu całkowitą ignorancję. Lekarzem tym był jednak sławny Nilratan Sarkar, który tylko na podstawie zapachu chorego rozpoznawał, czy jest on chory na tyfus, czy na zapa­lenie płuc; którego samo przybycie dodawało otuchy pacjen­towi na łożu śmierci. Ten właśnie doktor, zawsze pełen życzli­wości, wyleczył mnie. W ciągu niecałych ośmiu miesięcy wróci­łam do zdrowia. W tym czasie zdałam też z dobrym rezultatem egzaminy w szkole. Kiedy wyzdrowiałam, zrobiło mi się

smutno. Zrozumiałam, że utraciłam swoją najlepszą broń. Czym będę teraz walczyć?

Minęło dziesięć miesięcy, a może cały rok. Przez ten czas nie miałam żadnej wiadomości o Mircei. Santi już z nami nie mieszkała. Khoka też nas nie odwiedzał. Urodziła mi się malutka siostrzyczka. Stryj Mantu wyprowadził się od nas po kłótni z ojcem. Nie z samym ojcem, o nie; na to zabrakło mu odwagi. Zamiast ojcu zrobił awanturę matce, która stanęła po stronie męża. Ogarnęła mnie złość na stryja i też się z nim poróżniłam. (Stryjenka już wcześniej przeniosła się do swoich rodziców.) Właściwie nie znałam powodów niezadowolenia stryja, lecz było mi przykro, że opuścił nas w taki sposób, bun­tując się przeciwko ojcu. A kto go wychował, wyżywił, wy­kształcił? Dawniej bardzo kochałam stryja, ale po tym incyden­cie przyrzekłam sobie, że już nigdy na niego nie spojrzę.

- Rodzina zaczyna się rozpadać - stwierdziła matka. W jej domu, do tej pory pełnym krewnych, służby, rezydentów i gości, rozbrzmiewającym rozmowami, śmiechem, recytacjami, rozświetlonym, szczęśliwym domu, w którym była królową, jedno po drugim gasły światła.

Pewnego dnia, kiedy stałam na piętrze przy schodach, z sa­lonu wyszedł ojciec.

- Wczoraj przyszedł Mircea - oznajmił. Zadrżałam. O Boże, co jeszcze usłyszę? - Zapuścił brodę. Został sannjasinem.1 W pierwszej chwili go nie poznałem. Cha, cha, cha!

Nic nie odrzekłam i nie spojrzawszy na ojca zaczęłam scho­dzić na dół.

- Ru, Ru! - zawołał ojciec. - On wraca do kraju. Zanieś do samochodu antyki, które u nas zostawił.

Były to piękne tybetańskie wyroby rzemiosła artystycznego, które Mircea kiedyś kupił w Dardźilingu. Leżały na naszej klatce schodowej i przypominały mi o nim. Tego dnia osobiście zaniosłam je do samochodu. Nie sprawiło mi to przykrości, ponieważ nigdy nie przywiązywałam wagi do przedmiotów. Przedmiot nie był dla mnie symbolem. Nie martwił mnie nawet fakt, że nie miałam fotografii Mircei. Cóż mi po niej? Fotogra­fia nie zastąpi człowieka.

Zastanawiałam się, dlaczego Mircea zapuścił brodę. Czy był to z jego strony wyraz żalu? Ja nie zdobyłam się na żaden taki gest. Nawet nie obcięłam włosów. Byłam straszną egoistką.

Dziwiło mnie. dlaczego ojciec naśmiewał się z brody Mircei. Czyżby chciał, abym uznała zmianę jego wyglądu za dzieci­nadę?! Czy to łatwo w takim stanie ducha, w jakim był wtedy Mircea, wędrować po górach, narażając się na niewygody? Mircea umyślnie dodał cierpienie fizyczne do psychicznego. Nie miał sobie równych w samoumartwianiu. Uważałam, że zada­wanie sobie bólu nie ma sensu, że jest czymś głupim. Wie­działam jednak, że wzbudza to podziw niektórych ludzi. Nie ma nic bardziej przerażającego niż zwyczaj samopalenia wdów. Mimo to za każdym razem, gdy moja babka opowiadała, jak pewna wdowa w jej rodzinie kilka pokoleń wcześniej spaliła się na stosie pogrzebowym męża, jej twarz się rozjaśniała. Wdo­wieństwo, pozbawione wszelkich przyjemności, spędzane na postach, nie było niczym wesołym. Kiedy pakowałam antyki do samochodu, zastanawiałam się, czy ojciec byłby zdolny zadać sobie cierpienie albo z czegoś zrezygnować. Nigdy! Dlaczego więc wyśmiewał się z Mircei? W odpowiedzi otworzyło się we mnie trzecie oko1 wielkiego Szekspira: „Drwi z blizn, kto nigdy nie doświadczył rany”.2

Ponieważ stan zdrowia nikogo z nas się nie poprawiał, mieli­śmy znów wyjechać, tym razem do Benaresu. Nie widziałam siebie, sądziłam więc, że zachowuję się zupełnie normalnie i nikt się nie orientuje, iż cierpię na rozstrój nerwowy. Rozstrój ner­wowy? A cóż by innego! To całe gadanie o miłości to bzdury. Pewna sprawa jednak nie dawała mojej matce spokoju. Otóż matka martwiła się, jak mnie wyda za mąż. Czy będę w stanie pokochać innego mężczyznę? Czy będzie to możliwe? Nie ro­zumiano wtedy, że miłość nie jest przedmiotem: nie trzeba zabierać jej jednemu człowiekowi, by ofiarować drugiemu. Wiedziały o tym z pewnością jednostki, lecz nie społeczeństwo. Pewnego więc dnia matka zadała mi pytanie:

- Ru, czy ty i Mircea odprawiliście jakiś obrzęd wypowiada­jąc formułę przysięgi małżeńskiej?

i

1

Bfwhi

J jUż raz mnie o to pytałaś i obruszyłam się. - Powiedziałam ci, że nawet nam to nie przeszło przez myśl.

- To dlaczego wtedy, gdy zemdlałaś w szpitalu, mamrotałaś słowa przysięgi małżeńskiej?

i Jakiej? „Złóż swe serce w moim ślubowaniu”?

- Nie, nie, angielskiej.

- Angielskiej? Czy ja widziałam kiedy angielski ślub? Skąd miałabym znać słowa tej przysięgi? Dlaczego mnie oskarżasz bezpodstawnie?

- To nie jest oskarżenie, Ru. Po prostu powiedz mi, czy coś takiego zaszło pomiędzy wami.

I Co to była za przysięga?

- Właściwie się nie zorientowałam, co to za słowa. Nie brzmiały jak formuła. Dopiero ojciec powiedział, że jest to przysięga małżeńska. A skoro on tak twierdzi... Przypominam sobie tylko kiika słów: „W chorobie i w zdrowiu...”

- Nigdy czegoś podobnego nie słyszałam i odparłam z prze­konaniem.

Matka westchnęła głęboko. Później przypomniało mi się, że widziałam te słowa na ekranie w kinie oglądając jakiś niemy film. Brzmiały one tak: „W dostatku i w ubóstwie, na dobre i na złe, w chorobie i w zdrowiu biorę ciebie, póki śmierć nas nie rozłączy.” Prawdopodobnie powtórzyłam je nieświadomie. Świadomie nigdy o nich nie myślałam. Sprawa nie była więc poważna. Matka jednak szukała punktu zaczepienia, a słowa te doskonale się do tego nadawały. Gdyby się bowiem okazało, że złożyliśmy przysięgę, byłaby ona nienaruszalna. Cierpienie dwojga istot ludzkich - moje i Mircei - nie miało znaczenia. Liczył się tylko obrzęd. Taki był nasz kraj. Nie tylko był, jest nadal. Nie mogę jednak twierdzić, iż moja matka przywiązy­wała zbytnią wagę do rytuałów albo że była bigotką. Po prostu szukała broni, której mogłaby użyć do walki z ojcem w tej konkretnej sprawie.

W obronie matki opowiem o dziwnym zdarzeniu, które przy­trafiło się, gdy miałam siedem lat, a Sabi dwa. Babka ze strony ojca, mama, ciocia Ćampa, Sabi i ja przez dwa lata mieszka­łyśmy w Puri. Ojciec był wtedy w Anglii. Puri jest znanym w Indiach miejscem pielgrzymek; mieści się tam świątynia Dźa- gaannatha - Pana Świata. Pewnego dnia stałyśmy wszystkie przed sanktuarium świątynnym. Był to dzień szczególnie pomyślny dla obrzędów religijnych, kłębił się tam więc tłum

I I I \

^ % %?% 9^

' • ^

¡9 AwcUnlilbi IIIN *f11*a

Mfcj '* »f łg.|*'ł%fi»»'% 1*., p - . ■ -e. it 'l“*.

^ ,r. y





wiernych. Nagle zbliżyła się do nas wdowa w średnim wieku ubrana w białe, gładkie sari bez lamówki. Towarzyszył jej chło­piec w wieku około szesnastu lat, który podszedł prosto do nas Sabi dał słodycze, a mnie włożył na szyję girlandę kwiatów' mówiąc: - Ofiarowuję ci girlandę. Biorę Dźagannatha za świadka. - Po czym razem z matką zniknął w tłumie. - Kto to był? Kto to był? - wykrzyknęła babka i pobiegła za nimi. Matka zerwała girlandę z mojej szyi i wyrzuciła ją. To samo zrobiła ze słodyczami. A następnie z niezmąconym spokojem skierowała się do domu. Po chwili wróciła babka. Była wzburzona. - Synowo, co za nieszczęście! Powiedział: „Biorę Dźagannatha za świadka.”

i Uspokójcie się 1 uciszyła ją matka. - Czy to ważne, co powiedział jakiś szaleniec? Dźagannath nie słucha bredni.

1 Ale synowo - babka biła się pięścią po głowie I dzisiaj jest szczególny dzień...

- W tej chwili przestańcie - odparła poważnie matka. - Jeżeli usłyszę jeszcze jedno słowo na ten temat, zostawię was tu i najbliższym pociągiem wyjadę do Kalkuty.

To uciszyło babkę. Później matka wyjaśniła nam, że praw­dopodobnie ta kobieta i jej syn złożyli ślub, że właśnie tego dnia przed obliczem Dźagannatha chłopiec zawiesi girlandę na szyi jakiejś dziewicy. Dziwny to kraj i jeszcze dziwniejsze w nim obyczaje, które ogłupiają nawet mądrych ludzi.

Nie brak dowodów na to, że w głębi duszy moja matka była całkowicie wolna od przesądów i wierna prawdzie. Widać to na pewnym przykładzie. Nawet w dzisiejszych czasach niewiele kobiet zdobyłoby się na taki uczynek.

W 1924 roku - miałam wtedy dziesięć lat - mieszkaliśmy w dużym domu w Kalighacie. Były tam dwie stróżówki po obu stronach budynku. Jedną z nich zajmował nasz dzielny stróż Suradżpal. Pewnego dnia zauważyłam, że niezadowolony prze­nosi swoje rzeczy do drugiego domku, gdzie mieszkało już dwóch innych służących. Kiedy zagadnęłam go, dlaczego zwal­nia chatkę, odparł, że na polecenie mojej matki. Po długim wypytywaniu dowiedziałam się, że ma tam zamieszkać Pańći, służąca, która przychodziła do nas zmywać naczynia. Kilka dni wcześniej widziałam, jak matka strasznie ją łajała, a ona płakała obejmując matkę za nogi. I z powodu tej Pańći stróż musiał

opuścić swój domek! Pomyślałam, że pewnie wymogła to na matce płaczem. Ponieważ zawsze byłam gotowa do walki z niesprawiedliwością, ogarnęła mnie złość. Jednocześnie nie mogłam poskromić ciekawości, lecz Suradźpal za nic nie chciał uchylić rąbka tajemnicy. Poszłam więc do babci, która była dla mnie źródłem wszelkiej wiedzy. Z kolei babcia do mnie zwra­cała się ze wszystkimi swoimi skargami. W jej pojęciu bowiem tylko ja jedna z całego domu ją kochałam.

- Babciu, dlaczego płaczesz? - spytałam.

- Nie zostanę tu dłużej, moja mała. Ten dom został skalany. I Co się stało, babciu? - objęłam ją za szyję. - Jeśli stąd

odejdziesz, pójdę z tobą.

| To ta Pańći - powiedziała babcia. - Pracuje w różnych domach, no i się doigrała. To grzesznica. Kto przebywa z nią pod jednym dachem, tego potomkowie aż do czternastego pokolenia pójdą do piekła. Ale twoja matka się zlitowała. Pozwoliła jej zamieszkać w stróżówce. Będzie się nią opieko­wać. A twój ojciec siedzi pod pantoflem i robi to, co mu każe żona. Matka już się nie liczy.

Kiedy wyobraziłam sobie ojca pod pantoflem matki, porwał mnie śmiech. Zaczęłam wypytywać babcię, dlaczego Pańći jest grzesznicą, jaki grzech popełniła. Początkowo babcia ze strachu przed matką nie chciała nic zdradzić, ale czy mogła wygrać ze mną? Poza tym sama miała wielką ochotę mi wszystko powie­dzieć.

- Będzie miała dziecko. To straszny grzech, kiedy wdowa ma dziecko. Człowiek zostanie skalany, nawet gdy stąpnie na jej cień.

Poszłam następnie do matki.

- Mamusiu, dlaczego Pańći będzie miała dziecko? To straszny grzech, kiedy wdowa ma dziecko. Dlaczego pozwalasz jej mieszkać w naszym domu?

Matka rozwarła szeroko oczy.

- Kto ci tego naopowiadał? Na pewno babcia. - Po chwili milczenia dodała: | Ru, o narodzinach dziecka nie decyduje człowiek. To sprawa Boga. Czy człowiek potrafi stworzyć czło­wieka? To prawda, że wdowa nie powinna mieć dziecka, lecz czasem nawet Bóg popełnia pomyłkę, a wtedy człowiek strasz­liwie cierpi. A kiedy człowiek cierpi lub jest w niebezpieczeńst­wie, trzeba mu pomóc. Nie ma w tym nigdy nic złego.

Z wielką gromadą krewnych, dzieci i służby wyruszyliśmy do Benaresu. Stamtąd rodzice, ja i moja najmłodsza, paromiesię­czna siostra mieliśmy pojechać przez Delhi i Agrę do Ryszi- keśu i Laćhmandźholi, sławnych miejsc pielgrzymek w Himala­jach. Cieszyłam się na tę wyprawę, gdyż były to miejscowości gdzie przebywał jako asceta Mircea. Zdawało mi się, że go tam spotkam, choć wiedziałam, że wrócił już do swojego kraju. Dlaczego więc się cieszyłam? Było to jedno z uczuć, które nie mieszczą się w granicach zdrowego rozsądku i bawią się z nami w chowanego. Nie pamiętam szczegółów naszej wycieczki z wy­jątkiem pobytu w Haridwarze i Ryszikeśu. W Haridwarze wynajęliśmy samochód i wyruszyliśmy z przewodnikiem do Swargadwaru. Po raz pierwszy znalazłam się w Himalajach. Panował tam beztroski spokój niczym w siedzibie bogów.

Wiatr morski oddziałuje na psychikę ludzką, ale nie w takim stopniu jak góry. Nigdy nie widziałam tak strzelistych drzew ani tak szybkiego nurtu strumieni, nigdy też nie doświadczyłam tak zbawiennego powiewu wiatru. Chłodne powietrze gasiło żar w moim sercu. Byłam pewna, że ogień mojej udręki wkrótce zgaśnie. Pomyślałam, że Mircea dobrze zrobił przyjeżdżając tutaj. Wiatr był nie tylko orzeźwiający, miał w sobie coś jeszcze. Ale co? Skąd miałam znać wielkość Himalajów, władcy gór i siedziby bogów? Nigdy wcześniej nie sądziłam, że przyroda może działać tak kojąco na duszę człowieka.

Jechaliśmy przez równinę. Po obu stronach drogi ciągnęły się gęste zarośla konopi, wyższe od naszego samochodu. Wtem samochód się zepsuł. Moja mała siostrzyczka zaczęła kaprysić. Obie z matką próbowałyśmy ją uspokoić. Nieoczekiwanie przewodnik oznajmił: - W tych zaroślach konopnych żyją tygrysy. - Ojciec się przeraził. - Co?! Tygrysy?! To dlaczego nas tu przywiozłeś, głupcze?! - Im bardziej złościł się ojciec, tym spokojniejszy był przewodnik. - Nie ma się czym niepokoić - pocieszał nas. - Tygrysy też się boją o swoje życie. Czmychną, gdy tylko naciśniemy klakson.

Pomyślałam sobie: jest nas kilkoro, a jednak obleciał nas strach. A co dopiero wędrować tu samotnie? To nie było zabawne.

Po przybyciu do Swargadwaru przeprawiliśmy się łodzią na drugi brzeg. Po raz pierwszy w życiu zobaczyłam górską rzekę. (Później nad takimi rzekami spędziłam życie.) Spływała z impe­tem po zboczu, rozbijając swe przezroczyste wody o kamienie.

Czasami wirowała, czasami tryskała w górę, rozbryzgując się w powietrzu. Chłodne krople spryskiwały nasze twarze. Ojciec wychylił się z łodzi, nabrał w dłoń trochę wody i wypił. Obie z matką poszłyśmy w jego ślady. Co za wspaniały smak! Nigdy przedtem nie piłam wody o tak kojących właściwościach. No cóż, była to Alakananda, jedna z odnóg boskiego Gangesu u jego źródeł. Dotarliśmy do nieba, minęliśmy wszak Swar- gadwar - Wrota Niebios. Spryskałam twarz wodą i złożywszy z czcią dłonie, zaczęłam deklamować hymn na cześć Gangi: - O zbawicielko bogów i ludzi, zapobiegająca grzechom i cierpie­niom, wybawiająca grzeszników od potępienia, zdążająca do oceanu... - Ojciec był zachwycony słysząc, jak spontanicznie, z radości recytuję poezję sanskrycką. - Dalej, mów dalej - zachęcał mnie. - Powiedz cały hymn. - Przybiliśmy na drugi brzeg. Posuwaliśmy się pieszo dróżką pod górę. Na zmianę z matką niosłam siostrzyczkę. W zboczu widać było niewielkie jaskinie. Przewodnik wyjaśnił nam, że mieszkają w nich asceci, którzy oddają się umartwieniom i medytacjom. Każdy z nich miał własną grotę. Asceci siedzieli w różnych pozycjach jogi, najczęściej w pozycji lotosu. Jedni mieli włosy splątane i posy­pane popiołem, głowy innych były całkiem ogolone. Niektórzy chodzili tam i z powrotem po ścieżce, trzymając w rękach dzba­nuszki na wodę lub trójzęby. Pożywienie otrzymywali za darmo z dharmaśali1 Kalikamwaliwala. Ludzie majętni, chcąc dzięki temu zdobyć zasługi religijne, wszystko doskonale zorganizo­wali. Ascetom, którzy - pogrążeni w medytacjach - nie opusz­czali grot, przynoszono jedzenie na miejsce. W pewnej chwili, wskazując pustąjaskinię, przewodnik powiedział: - Tutaj przez jakiś czas przebywał sahib. Już go nie ma. - Ojciec zatrzymał się. - To musiał być on - westchnął. - Oto przykład, jaki skutek przynoszą uczynki popełnione w poprzednim żywocie. Przyje­chał, żeby studiować, lecz zamiast tego powłóczył się po lesie i wrócił do kraju. - Domyśliłam się, że było mu przykro. Kochał Mirceę jako studenta, jak tylko potrafił. Przeze mnie sprawy przybrały taki obrót. Akurat! A kto pierwszy zaczął tę grę? Szukałam usprawiedliwienia. Nie mogłam sobie jednak przy­pomnieć, jak się to zaczęło; znałam tylko zakończenie. Czy naprawdę znałam?

Posuwaliśmy się gęsiego kamienistą ścieżką ocienioną wyso-

M’. esm■NHNNNHH1 Iii I HM

kimi drzewami. W następnej grocie siedział asceta ze skrzyżo­wanymi nogami, z brodą opartą na kijku. Miał ogromne oczy, wzrok utkwiony w dal. Różnił się wyrazem twarzy od ascetów^ których widzieliśmy do tej pory. - To Bengalczyk - wyjaśnił przewodnik. - Jeszcze dwa lata temu był sędzią. Usłyszawszy głos Boga, wyrzekł się świata. Nie rusza się z miejsca. Je tylko jeden posiłek co drugi dzień. Milczy jak głaz. Nikt nie widział, żeby kiedykolwiek spał. Siedzi tak całymi dniami. - Zdolność do umartwień zawsze budziła mój szacunek. Mnie nigdy nie było na to stać. Przyszło mi do głowy, że muszę wypytać owego sędziego-ascetę, czy cudzoziemiec, który mieszkał w sąsiedniej jaskini, to był Mircea. Ostatecznie po lasach Swargadwaru nie wędrują gromady sahibów. Udałam więc, że się potknęłam

0 kamień przed jasknią. - Jeśli chcecie, możecie iść dalej - powiedziałam ojcu. - Ja zaczekam tutaj. Uderzyłam się w nogę.

1 Gdy tylko rodzice zniknęli mi z oczu, podeszłam do ascety. - Wiem, że pan milczy - zagadnęłam - ale jest pan ascetą. Pana zadaniem jest także uwolnienie świata od cierpienia. Czy powie mi pan coś o sahibie, który mieszkał w sąsiedniej grocie? Czy miał na imię Mircea? - Nieprzenikniona twarz ascety nawet nie drgnęła. Nie zmienił się także wyraz jego nieruchomych oczu wpatrzonych w dal. Rozpłakałam się. - Proszę coś powiedzieć. Czy naprawdę, jeśli powie pan jedno słowo, przepadną owoce pańskiej ascezy? | Wszystko na próżno. W tym czasie pojawił się jeszcze jeden asceta. Popatrzył na nas ze zdziwieniem. Chyba poruszył go widok młodej, ładnej dziewczyny płaczącej w lesie u stóp obojętnego ascety z kłębem zmierzwionych włosów na głowie. Prawdopodobnie jeszcze nie osiągnął odpowiednich cudownych mocy,1 dzięki którym stałby się całkowicie niewraż­liwy na ludzkie cierpienie. - Nie płacz - pocieszał mnie. - Bez względu na to jak będziesz go prosić, on i tak się nie odezwie. Co chcesz wiedzieć, moja droga?

- Jak nazywał się sahib, który mieszkał w jaskini obok?

- Nie wiem, jak się nazywał. Kto pyta ascetów o dawne imiona?

- Widziałeś go?

- Tak.

- Jak wyglądał?

- Jak sahib.

- To znaczy?

| To znaczy biały.

i Jakiego był wzrostu? Czy nosił okulary?

Mężczyzna pokazał ręką, jak wysoki był ten sahib, lecz nie mógł sobie przypomnieć nic na temat okularów. Weszłam do pustej groty. Szukałam na ścianach imienia Mircei lub jakiegoś napisu. Sprawdzałam dokładnie, wytężając wzrok. Serce waliło mi jak młotem, jak gdybym ujrzawszy jego imię miała ujrzeć jego samego. Szukałam jak szalona. Musiałam się spieszyć. W każdej chwili mogli wrócić rodzice. Na ścianach nie było jednak ani słowa. Tylko kilka działań na dodawanie cyframi bengals­kimi. Nagle znów zaczęły walczyć ze sobą dwie sfery mojej świadomości. Ta niemądra mówiła: - Zrobił tak naumyślnie, żeby ci zadać ból. Co by mu szkodziło napisać tu swoje imię? Ojciec nie mógłby go za to skrzyczeć. Nawet by się o tym nie dowiedział. Nie mógł zrobić przynajmniej tego? i Rozsądna zaś odpowiadała: - Skąd miał wiedzieć, że ty tu przyjdziesz? Czy to powód, żeby się tak denerwować i złościć? - Aleja nie byłam w stanie poskromić wzburzonego oceanu urazy. Brakowało mi sił, by walczyć z moim niemądrym ,ja”. Byłam święcie przeko­nana, że nie napisał tam swojego imienia z rozmysłem, żeby zerwać ze mną wszelkie kontakty. Nic innego...

W oddali usłyszałam odgłosy rozmowy ojca z przewodni­kiem. Wyszłam z groty i usiadłam koło sędziego-ascety. Dobrze, że milczał jak głaz, inaczej mógłby zdradzić wszystko ojcu. Skierowaliśmy się z powrotem w stronę rzeki. Łódź była zatłoczona, siedzieliśmy trzymając się liny. Zaledwie parę dni wcześniej inna łódź wpadła na głaz i wywróciła się do góry dnem. Zginęło trzydzieści osób. Gdy wpadnie się do tej rzeki, nie ma ratunku. Prąd jest tak silny, że w mgnieniu oka człowiek rzucany na głazy, które wystają z wody, roztrzaskuje się na miazgę. Siedziałam na prawej burcie łodzi, dotykając ręką wody. Nagle przyszło mi do głowy, że jest okazja, by dać Mircei nauczkę za to, że nie wyrył w grocie swojego imienia. Jeżeli wypadnę za burtę, w jednej chwili nastąpi koniec. Nie byłam zdolna do umartwień, lecz dlaczego by raz nie zadać sobie cier­pienia i nie skończyć z tym wszystkim? Spotkałaby go wtedy zasłużona kara. Czy naprawdę? Nawet się o tym nie dowie - pomyślałam. - Dlaczego ma się nie dowiedzieć? Ojciec wyśle do niego na Melody Street i list: „Ufałem ci. Ofiarowałem ci

schronienie, utrzymanie i wiedzę. W zamian ty dałeś mi śmierć. Moja miłość do ciebie była słabym punktem, przez który wśliz­gnąłeś się jak Saturn1 i zniszczyłeś moją rodzinę.” Mircea zemd­leje. gdy to przeczyta. Moi rodzice też dostaliby niezłą nauczkę. Radość zemsty podniecała mnie. Nagle matka powiedziała: - Ru. przesuń się trochę. Dlaczego się tak wychylasz?

Wyobraziłam sobie Milu - jak bardzo będzie płakać. Przy­pomniała mi się babcia ze strony matki, Śanti, Khoka, wszyscy. Babcia po mieczu mówiła zawsze, że tuż przed śmiercią przesu­wają się przed oczyma, jak w procesji, wszystkie znajome twarze. Byłam pewna, że właśnie coś takiego przeżywam. To dlatego przypominają mi się wszyscy. Naprawdę wszyscy?

Nagle pomyślałam nie o człowieku, lecz o fotografii wiszącej na ścianie mojego pokoju w Bhawanipurze. Fotografii, na której dwoje oczu wodziło za mną, gdziekolwiek się poruszy­łam. Poczułam na sobie ich wzrok przenikający do głębi. - To taka jesteś - mówił. - Wstyd! Tak łatwo się poddajesz? Wobec tego moje pieśni nie są dla ciebie. - Ocknęłam się. Miałam wrażenie, jakbym po mrocznej nocy ujrzała brzask poranka. Ojciec wyciągnął rękę i przygarnął mnie do siebie. 1 Usiądź bliżej. Dlaczego się tak wychylasz? - I choć zaledwie przed chwilą chciałam wypaść za burtę, by dać ojcu nauczkę, objęłam go za szyję i oparłszy głowę na jego piersi, rozpłakałam się.

- Dlaczego ona znów płacze? - zaniepokoiła się matka.

- To z powodu piękna otaczającej przyrody - odparł ojciec.

- Zawsze tak reaguje na łonie natury. - Starał się zbagatelizo­wać sprawę. Rodzice także nie mogli już dłużej znieść ciężaru mojej rozpaczy.

Wróciliśmy do Haridwaru. Siedziałam samotnie na weran­dzie bungalowu. Była ciemna noc. Słyszałam plusk rwącej rzeki. Życiodajne, święte wody Gangesu obmywały mnie, oczyszczały. Rozmyślałam z zamkniętymi oczyma. Nareszcie zrozumiałam znaczenie pieśni:

Jeżeli kiedykolwiek to serce zechce zbłądzić,

na widok tamtej twarzy

ze wstydu wnet zawróci na właściwą drogę.

!

CZĘŚĆ DRUGA

*** i *»«£?$ AjŁaj^k'

W w*

IWPfej JwukmIw

W czasach mojej młodości, to znaczy w okresie, o którym piszę, aż do śmierci Rabindranatha wszyscy jego ziomkowie, mali i duzi, mówili o nim Rabi babu albo Rabi Thakur. Za granicą używano zanglicyzowanej formy jego nazwiska kasto­wego „Tagore”. W dzisiejszych czasach nawet Bengalczycy wymawają je z angielska: z „t” cerebralnym i samogłoską „z” brzmiącą pomiędzy „a” i „e”, „Tźgor”. Nic bardziej nie drażni ucha niż taka wymowa. „Rabi babu” także nie było odpowied­nim tytułem, ale stosowano go. Znany wydawca Ramananda Chatterji mówił o Rabindranathu „Poeta”. Przejęłam później od niego tę formę. Nigdy nie zwracałam się do Poety „Guru- dewa”.1 Tak tytułowali go uczniowie i studenci w Santiniketa- nie, przy czym słowo „guru” nie oznaczało tu duchowego prze­wodnika w dziedzinie religii, lecz po prostu mistrza, nauczy­ciela. Sam Rabindranath nigdy nie uważał się za preceptora religijnego, ale przede wszystkim za poetę. Przez prawie cały 1930 rok Poeta przebywał za granicą. Pod koniec swych podróży odwiedził Związek Radziecki. Przypominam sobie, że w tym czasie złożył nam wizytę radziecki uczony Bogdanow, który wygłosił nieprzyjemną uwagę na ten temat. Ojciec także otrzymał zaproszenie do Związku Radzieckiego, lecz rząd nie udzielił mu zgody na wyjazd. Ojciec był tym zirytowany i zasta­nawiał się, który z krajów jest bardziej zamknięty. Opowiadał nam często pewną anegdotę. W czasie jego pobytu w Anglii wysoki rangą urzędnik radziecki wielokrotnie zaprasza! go na wytworne obiady. Ojciec czuł, że coś się za tym kryje. W końcu

>* # **.! ■i iLiulSPWyilH(IłJUifTł* im % tŁijm

1 «wWWilliwłllii (liii

Rosjanin zwrócił się do ojca z prośbą, aby skontaktował go 7 indyjskimi bojownikami o niepodległość, ponieważ jego kraj chce pomóc w ich walce. Na to ojciec odparł, że uczyni to, jeśli on odpowie mu na pytanie, kto nam pomoże wypędzić z Indii Rosjan, kiedy usuniemy z ich pomocą Brytyjczyków. Nie trzeba dodawać, że po takiej ripoście urzędnik radziecki się wycofał. Ojciec opowiadał o tym wydarzeniu z wielką dumą. Nigdy nie mieszał się do polityki. Jedynym celem jego życia było upra­wianie nauki w czystej postaci.

Rabindranath wrócił do kraju po prawie dziewięciu miesią­cach. Spotkałam go raz czy dwa, ale nie miałam okazji do prywatnej rozmowy, ponieważ albo byłam z ojcem, albo ktoś towarzyszył Poecie. Po powrocie z Ryszikeśu napisałam do niego list. Nie pamiętam go dokładnie, lecz przypominam sobie, że dałam w nim do zrozumienia, jaki jest mój stan psy­chiczny. Wstydziłam się opisać wszystko szczerze. Brakowało mi też odwagi, gdyż istniało prawdopodobieństwo, że ojciec zechce zobaczyć odpowiedź.

Tu chciałabym napisać kilka słów o stosunkach mojego ojca z Poetą. Ojciec znał doskonale poezję Rabindranatha i był jej niezrównanym interpretatorem. Ulegał charyzmie Poety, lecz mimo to czuł do niego niechęć, gdyż obaj repre­zentowali całkiem odmienne typy osobowości. Poeta także podziwiał erudycję ojca, lecz nie był do niego szczególnie przyjaźnie usposobiony. W tej sytuacji nietrudno sobie wyo­brazić moje położenie. Ojciec wiedział, że łatwo mogę trafić do serca Poety i że jest on mi życzliwy, dlatego kiedykolwiek pisałam do niego list, zmuszał mnie, żebym zamieściła w nim także to, co on sam chciał przekazać. Mówił mi, co mam napisać, następnie poprawiał pisownię, styl, dodawał swoje myśli i dopiero wtedy, po przepisaniu, mogłam list wysłać. W rezultacie Ust przestawał być moim tworem. To była jeszcze jedna męczarnia, którą cierpiałam od dziecka. A gdy nad­chodziła odpowiedź, ojciec poddawał ją dokładnej krytyce. Czy można znieść taką zależność? Pewnego dnia Poeta rzeki ze śmiechem: - Wolałbym raczej, żebyś w liście do mnie pisała po prostu to, co czujesz, niż traktat filozoficzny. I Wiedziałam, ie nie miałby nic przeciwko nawet kilku błędom ortograficznym. Ale ja nie cieszyłam się taką swobodą jak inni jego wielbiciele. Nie mogłam go nawet odwiedzić, kiedy miałam na to ochotę.

Tym razem jednak napisałam list sama. Przytaczam odpo­wiedź, którą otrzymałam po kilku dniach:

Moja droga,

Cierpienie wyrażone w liście, który od ciebie dostałem, sprawiło mi wielki ból. Jeśli u kogoś w twoim wieku i z twoim doświadczeniem pojawia się konflikt pomiędzy życiem osobistym a rodziną, nie jest łatwo znieść go spo­kojnie i odbudować harmonię. Nie wiem doprawdy, co ci poradzić. Przypominam sobie własną młodość, kiedy dni były najeżone przejmującym cierpieniem. Nie mogłem wtedy w żaden sposób znaleźć drogi, by przez nie przebr­nąć. Sądziłem, że to się nigdy nie skończy. Ale dojrzałość życiową osiąga się nie tyle przez zapomnienie, co przez codzienne przekształcanie cierpienia w zrozumienie, okru­cieństwa w czułość, goryczy w słodycz. Myślę, że ci się to powiedzie, albowiem masz siłę wyobraźni, która jest siłą tworzenia. Nie poddasz się biernie okolicznościom. Sama potrafisz stanowić o swoim losie. Wiem, że w tym kraju kobietom niełatwo jest objawić w pełni swą siłę. Brak im możliwości, by działać poza rodziną, i otrzymują niewiele pomocy, by rozwinąć swój świat duchowy. Mimo to nie poddawaj się. Zachowaj wiarę w siebie. Odseparuj się od otoczenia i w samotności osiągnij spokój. Niech twoja wielkość przekroczy twój los. Gdybym był w stanie uspo­koić twoją udręczoną duszę, próbowałbym to uczynić, lecz nie mogę zrobić nic więcej, jak tylko z całego serca życzyć ci powodzenia. Jeśli czyjaś małostkowość sprawiła ci ból, nie uginaj się przed nią.

Na tym kończę.

Sierpień 1931 r.

Dokładnie rok wcześniej, we wrześniu, czyli według kalen­darza bengalskiego w miesiącu bhadra,1 1930 roku odszedł Mircea. Zgodnie z tradycją hinduską w miesiącu tym nie wy­rzuca się z domu nawet zwierzęcia, a co dopiero człowieka. My jednak byliśmy rodziną nowoczesną. Nie uznawaliśmy takich przesądów.

*** ^ flrM ■> JM|i{ 4%

P *** 4 tl ji‘^% X whSH

i, * V »,§•*!

% i*'-’*

i i*» r ^7:^ *{41*'* %

H #W tŁfc

*, "M 4 kM % k% j| iw

j ? i y* «t § i §

'^ %i

i wy1* ii «4».' f &%*&9 *

y&it i w i ? ■

' Mi w* * Ł

ypw Jf «iii;'JmU

Przeczytałam list Poety wiele razy. Podobał mi się, lecz nie pomógł otrząsnąć się i przygnębienia. Nie przemawiał mi do serca. Po powrocie z Haridwaru zachowywałam się normalnie. Ojciec był przekonany, że wszystko jest w porządku; zdałam przecież dobrze egzaminy. Lecz matka widziała więcej. Dom opustoszał. Odeszli Śanti i Khoka, a także stryj Mantu z żoną. Pokój Mircei zionął pustką. Do opieki nad moją najmłodszą siostrą zaangażowano wykwalifikowaną opiekunkę. Nie mia­łam więc dodatkowych obowiązków. Kiedy pewnego dnia sie­działam samotnie z listem w ręce, do pokoju weszła matka. Pokazałam jej list. Siedziałyśmy długo w milczeniu - matka i córka. Ciemności wokół nas powoli gęstniały.

- Mamusiu, czy pozwolisz mi pojechać do Santiniketanu? 1 spytałam przerywając ciszę.

- Już od jakiegoś czasu myślałam, żeby ci to zaproponować

- odparła matka.

Moja matka miała szczególny dar słowa. Znałam wielu pan- ditów,1 wiele osób ze stopniem doktora nauk, lecz niewielu z nich potrafiło tak pięknie mówić i rozumieć sercem jak ona.

Tamtego dnia w ciemnościach wieczoru matka przygarnęła mnie do piersi i powiedziała:

- Ru, otrzymałaś od życia niezwykły dar. Ilu ludzi zaznało takiego szczęścia? Szacunek, cześć, miłość: nie związane ze sprawami tego świata, bezinteresowne, nie mające na celu ko­rzyści praktycznych; ilu ludzi zna ten niebiański aspekt miłości? Ilu go doświadczyło? Ty byłaś gotowa do tego uczucia, zanim jeszcze dojrzałaś na tyle, by zdać sobie z niego sprawę, tak jak kwiat spędza noc nie wiedząc, że czeka na światło. A potem dzień po dniu dzięki poezji, pieśniom, myślom i ideom Poety twój umysł rozkwitał. Jest to jakby owoc ascezy. Nie daj się zniszczyć i nie zmarnuj tego rzadkiego szczęścia. Jedź do Poety i opowiedz mu wszystko otwarcie, bez skrępowania, bez niedomó­wień, jak to zapewne napisałaś w liście. To niedobre, zwłaszcza gdy masz kogoś, w czyje ręce możesz się bez reszty oddać. Wyznaj mu wszystko szczerze - swoje radości, smutki, grzechy j cnoty. Oczyść się. On wskaże ci właściwą drogę, córeczko.

- Mamusiu, czy mogę pojechać sama? | spytałam.

Matka zrozumiała, o co mi chodzi.

- Oczywiście - odpowiedziała.

Nie udało mi się jednak postąpić zgodnie z radą matki. Nie pamiętam, kiedy pojechałam do Śantiniketanu ani o jakiej porze tam dotarłam.

Ilekroć odwiedzałam Poetę, przeżywałam w drodze katusze. Już od rogu Bentinck Street serce zaczynało mi kołatać. Kiedy wkraczałam do Dwarakanath Lane, gdzie mieściła się rezy­dencja Thakurów, biło jak szalone i dopóki nie ujrzałam Poety i nie nawiązałam z nim rozmowy, czułam się jak chory na serce po wejściu na wysoką górę. Tamta podróż do Śantiniketanu była jeszcze cięższa. Miałam wrażenie, że w powietrzu zabrakło tlenu.

Kiedy weszłam do pokoju, Poeta siedział w fotelu. Dookoła leżały rozrzucone jego obrazki i szkice. Był to bowiem okres malarski w życiu Rabindranatha. Poeta nie zdziwił się na mój widok, na ogół odwiedzałam go bez zapowiedzi. Powiedział tylko:

- Nie ma nikogo z domowników. Cała nadzieja, że kucharz Ganapati podejmie cię gościnnie.

Usiadłam na podłodze u jego stóp.

- Chcesz poczytać twórczość duchów? - spytał. Miał na myśli deseczkę do pisania dla medium; seanse spirytystyczne były popularną zabawą w tamtym okresie. Ale mnie nie intere­sowały duchy przeszłości, byłam owładnięta teraźniejszym cier­pieniem.

| Przyjechałam, żeby panu coś powiedzieć - zaczęłam, a serce waliło mi jak młotem.

1 Dostałem oba twoje listy. Co się stało, Amryto?

Siedziałam w milczeniu z opuszczoną głową, trzymając się fotela, na którym spoczywał Poeta. Jak mam to powiedzieć? Co powiedzieć? i zastanawiałam się. - I właściwie po co? Za nic przecież nie chciałam zaostrzyć jego stosunków z ojcem. 1 o byłaby moja ostateczna zguba.

Poeta wziął mnie za rękę.

- Powiedz, Amryto, powiedz, co się stało? - spytał jeszcze raz, chcąc mi pomóc.

- Chodzi o tego młodego mężczyznę, który u nas mieszkał...

- Jakiego mężczyznę?

- Widział go pan.

- Naprawdę? Gdzie?

- Byliśmy tutaj. ... ,

_ Tutaj? Kiedy? Masz na myśli swojego stryja Mantu.

iw -

Nie, studenta mojego ojca.

Którego? Tego z Towarzystwa Rabindry?

- Nie... Widział nas pan razem koło kortów tenisowych. Przypomina pan sobie?

- Ależ tak. To ten sahib. Co się z nim stało?

Zamiast odpowiedzieć spytałam:

- Dlaczego wyjechał pan na tak długo?

Poeta uśmiechnął się. Doskonale umiał sobie radzić z takimi pytaniami. Jednym słowem potrafił napełnić serce rozmówcy oceanem ambrozji. Wiedział, jak wydobyć piękno z każdego kontaktu z człowiekiem, w taki jednak sposób, by w najmniej­szym stopniu nikogo nie wprawić w zakłopotanie, nie poruszyć. Brał od człowieka wszystko, co się dało, lecz jednocześnie wy­płacał się ofiarodawcy co do grosza. Opanował bowiem nie­zwykłą umiejętność zachowania okrutnego dystansu, a jedno­cześnie dotarcia do najgłębszych zakątków duszy. Była to sztuka. Nikomu nie czynił tym krzywdy ani nikogo nie dopro­wadzał do zguby. Sprawiał tylko, że lampa życia tych, którzy go kochali, świeciła jaśniej.

- Dlaczego wyjechałem? Żeby pokazać moje obrazki... Tutaj nikt się nie zna na malarstwie... Musiałem pojechać z nimi do Europy... Ale gdybyś zabroniła, może bym został.

Delikatnie pogłaskał mnie po głowie. Wiedziałam, że żartuje, lecz milo mi było słyszeć te słowa.

- A teraz powiedz, co się stało z tym sahibem? Gdzie on jest?

I Wyjechał... - nic więcej nie byłam w stanie powiedzieć.

Wstałam, dowlokłam się do drzwi i opadłam z płaczem na podłogę.

- Przyjdź tu do mnie, Amryto. Chodź tutaj. Powiedz mi wszystko.

Nie miałam sil, by wstać i wydobyć z siebie choć słowo. Miotała mną burza uczuć. Jak przestać płakać i przebyć z pow­rotem dystans kilku metrów dzielący mnie od Poety? - zasta­nawiałam się. To niemożliwe. Nie mogłam zastosować się do rady matki. Gdybym wyjawiła wszystko, pękłoby mi serce. Jak zresztą to powiedzieć? Od czego zacząć? Wiedziałam, że jestem nieposłuszna, lecz nie byłam zdolna przebrnąć przez tę próbę. Gdyby to było możliwe, najchętniej wyfrunęłabym przez drzwi i wróciła do matki. Nagle zorientowałam się, że Poeta podniósł się i fotela i usiadł przy mnie na trzcinowym stołeczku.

- Amryto, wstań. Uspokój się.

Podniosłam się. Poeta pomógł mi usiąść. Oparłam się ple­cami o drzwi. ! * ii«

I Czy opowiedzenie o wszystkim sprawia ci przykrość.

spytał.

- Tak.

| Wobec tego nie musisz nic mówić. Nie ma potrzeby. Uspo­kój się. Uspokój...

Próbowałam powstrzymać płacz.

- Nic nie musisz mówić, Amryto - powtórzył Poeta. - Powiedz mi tylko, czy mogę coś dla ciebie zrobić? Czy chcesz mojej pomocy?

Na ogół podczas rozmowy Rabindranath nie patrzył na swego rozmówcę. Albo opuszczał powieki, albo spoglądał w dal. Kiedy mówił, zwracał się do rodzaju ludzkiego, a nie do osoby przed sobą - jej problemy były problemami całej ludzkości. Pojęłam to dopiero teraz, wtedy tego sobie nie uświadamiałam; czułam się urażona. Teraz rozumiem, że to nie pojedynczy człowiek, lecz cała ludzkość przycho­dziła do niego ze swą miłością, radością, szczęściem, smut­kiem i wszelkimi pytaniami. Teraz rozumiem, że gdyby nie ta obojętność, jego wrażliwy umysł nie mógłby tyle osią­gnąć ani wspiąć się na taki szczyt wiedzy, lecz od ciosów byłby cały w ranach.

Tamtego dnia jednak Poeta rozmawiał na pewno ze mną.

- Powiedz mi, Amryto. Powiedz. Spójrz na mnie. - Popatrzył w moje oczy. - Zrobię to, o co poprosisz.

Zrobię to, o co poprosisz” - słowa te tańczyły w rytm fal siedmiu mórz. Nie jestem w stanie wyrazić swych uczuć w tam­tej chwili.

- Powiedz, powiedz, czego chcesz - powtórzył Poeta. - Zrobię to, o co poprosisz.

Moje ciało i dusza doznawały ukojenia. Poczułam zapach drzewa sandałowego, jakbym stała w progu świątyni. Czego więcej można chcieć?

- Niech mi pan pozwoli być przy sobie - wyszeptałam.

- A co w tym trudnego? Zapisz się tu do szkoły. A wtedy

o świcie, gdy siedzę na werandzie czekając na słońce, przyj­dziesz z kwiatem gardenii i przyłączysz się do mnie. Wieczo­rami będziemy czytać razem poezje. Tylko nie wolno ci będzie przeszkadzać mi, gdy piszę.

Moja dusza przepełniła się spokojem. Pomyślałam, że jest to

przecież opis nieba. Ale to się nigdy nie zdarzy. Ojciec za nic nie odda mnie tu do szkoły.

Nie pozwolę ci tak odjechać - dodał po chwili Poeta Przemyśl wszystko dobrze dziś w nocy. A jutro powiesz mi, czy mogę coś dla ciebie zrobić. Takich problemów nie da się załat­wić w ciągu minuty... Jeśli służący, który cię tu przywiózł, spieszy się, zwolnij go. Nepal babu odwiezie cię jutro.

Tamtej nocy nie zmrużyłam oka. Leżałam sama w pokoju na parterze. Dookoła panowała cisza. Dopóki jeszcze służący nie spali, dopóty dochodziły mnie jakieś niewyraźne dźwięki, głosy Śaktipada i Ganapatiego. Powoli jednak wszystko umilkło. Zastanawiałam się, co powiedzieć Poecie. Czy będzie mógł mi pomóc? A dlaczego nie? Może się zwróci do sahiba Andrewsa:1

- Czy wyświadczy mi pan przysługę i zabierze tę dziewczynę do Europy? - Pan Andrews na pewno się zgodzi. Jest wprawdzie sannjasinem, lecz wczuwa się w cierpienie ludzi. Tylko czy będą mogli zrobić to bez wiedzy ojca? Co by się stało, gdyby Poeta i Ramananda Chatterji rzekli do ojca: - Narenie babu, nie postąpił pan właściwie. - Wtedy... Wtedy ojciec wpadłby we wściekłość i odparował: | Rabi babu, czy konsultował się pan ze mną wydając za mąż swoją córkę? Pisze pan bezsprzecznie wspaniałe wiersze, lecz sprawy mojej rodziny dotyczą wyłącznie mnie. -1 co wtedy? Dlaczego Poetę z mojego powodu miałoby spotkać upokorzenie? Poza tym dokąd miałabym pojechać? Do kogo? Minął już rok, a ja nie miałam od Mircei żadnej wiado­mości. Od chwili kiedy opuścił nasz dom, zaginął po nim wszelki ślad. Mógłby przynajmniej napisać do Khoki. Nie zrobił tego jednak. Miałabym mu się więc narzucać? Przypo­mniały mi się różne sanskryckie terminy na określenie nachal­nych, rozwiązłych kobiet. Zawstydziłam się. Dość tego! O doświadczony myśliwcze z Europy, wyciągnę tę twoją zatrutą strzałę. Zapomnę o tobie, zapomnę, zapomnę. Jutro rano - zdecydowałam - powiem Poecie, że nie musi dla mnie nic robić. Moja dusza odzyskała wreszcie spokój. Poeta nauczył mnie kiedyś sanskryckiej strofy: „Radość, najwyższa radość, naj - większe szczęście, pełne zaspokojenie” - i doradził, abym powta-

rżała ją zawsze, kiedy moje serce będzie niespokojne. Raz po raz recytowałam więc tę strofę. Ponownie zapach drzewa sandało­wego wypełnił tę ciemną noc, sącząc balsam w jątrzącą się przez cały roić ranę w moim sercu. Przez otwarte okno widać było niebo. Jak łatwo można zapomnieć - pomyślałam. Nie tak dawno na wpół przytomna przysięgałam, że nigdy nie zapomnę; dzisiaj całkowicie świadomie powzięłam niezłomne postano­wienie, że muszę zapomnieć. Z nieba spoglądała na mnie jasna gwiazda. Zdawało się, że ma oczy. Śmiejąc się patrzyła życzli­wie na moje niestałe serce.

W 1931 roku wyprowadziliśmy się z Bhawanipuru. I wtedy nasza szczęśliwa rodzina, o którą matka tak dbała, zaczęła się rozpadać. Odeszli starzy domownicy, przybyła zaś osoba, której powoli udało się zerwać nasze rodzinne więzy miłości i przywiązania. Nazywała się Rama. Nie była ładna. Miała okrągłą twarz, wyłupiaste oczy i za mały w stosunku do twarzy perkaty nos. Była też bardzo niska. Odznaczała' się jednak miłym głosem. Mówiła przyciszonym tonem, łagodnie, miękko. Cały jej sposób bycia był spokojny, nie taki hałaśliwy jak nasz. Bardzo ją lubiłam. Rozmowa z nią sprawiała mi przyjemność. Rama była mądra w tym znaczeniu, że miała dobre wyniki w nauce. Ale zupełnie nie okazywała zainteresowania poezją ■brakowało jej zmysłu artystycznego. Nie potrafiła napisać linijki wiersza ani pięknie się wysławiać. Trzeba wszakże przy­znać jedno - była niezwykle wytrwała. Udowodniła to, pisząc przez dziesięć lat pracę doktorską. Ja bym tak nie potrafiła. Nie wystarczało mi cierpliwości. Stopniowo Rama stała się jedną z nas. Matka opiekowała się nią tak samo jak nami. Rama pomagała ojcu w pracy. Nie odstępowała go na ani krok nawet wtedy, gdy szedł na wykłady do college’u. Nie miałam nic prze­ciwko temu przywiązaniu, martwiłam się tylko widząc, jak pozycja mojej matki w rodzinie zaczyna się chwiać. Ojciec nieu­stannie ją strofował. Wady matki - w jego oczach - rosły w po- I stępie geometrycznym. Dawniej była w domu wszechwładną I gospodynią, teraz z każdym dniem usuwała się w cień. Cierpiała (

i dlatego starała się ojcu przypodobać. Wstyd mi było z tego powodu. '■*•*•;-

Jeżeli choć jedna osoba na swiecie wie, że do tego, aby kochać albo być kochanym, nie są konieczne więzy krwi, to osobą tą jestem ja. Wiem, że miłość jest jak światło, które rozjaś­nia wszystko wokoło. To nie przedmiot, który trzeba zabrać

16 3

jednej osobie, by móc ofiarować go komuś innemu. Ale wiem też, że jeśli się kogoś naprawdę kocha, to wszystko, co wiąże się z tą osobą, staje się drogie sercu - nawet służący w jej domu. A cóż tymczasem obserwowałam? Wyłącznie próby zwiększa­nia swoich wpływów w rodzinie i upokarzania matki. Nie cier­piałam obłudy. Zawsze byłam gotowa stawić czoło nawet naj­boleśniejszej prawdzie, lecz nie potrafiłam i nie potrafię siedzieć z zamkniętymi oczyma udając, że o niczym nie wiem, tak jak matka. Z każdym więc dniem sytuacja stawała się dla mnie coraz bardziej nie do zniesienia. Ojciec także nie okazywał nam tyle uczucia co dawniej. Słyszałam, że jednym z powodów, dla których nie chciał mnie wydać za mąż za cudzoziemca z odle­głego kraju, było to, że nie zniósłby mojej nieobecności. Czułam jednak, że jego zainteresowanie moją osobą, jak też moją edu­kacją, zmalało. Zaczęłam uczęszczać do college’u. Nikt z zew­nątrz nie orientował się, że naszą rodzinę toczy robak. Matka skrzętnie wszystko ukrywała. Straciła jednak poczucie bezpie­czeństwa. Doszła do wniosku, że powinna mnie szybko wydać za mąż. Podzielałam jej zdanie. Nie miałam najmniejszej ochoty pozostać w domu. Chciałam z niego uciec. Płonęłam w sercu gniewem, gdyż musiałam iść na kompromis z obłudą; udawać, że nie rozumiem i nie wiem tego, co doskonale rozumiałam

i wiedziałam.

Mijały lata. Z każdym dniem życie mojej matki stawało się coraz przykrzejsze i coraz bardziej upokarzające, zwłaszcza że z czasem ludzie wzięli ojca i Ramę na języki. Napisano nawet w gazecie o ich związku. Matka musiała to wszystko znosić.

Teraz widzę, że Rama w swej miłości była pełna egoizmu. Czy gdyby było inaczej, mogłaby dopuścić, aby potępiono i okryto hańbą osobę, którą kochała i szanowała? Czy mogłaby zniszczyć spokój| i harmonię jej rodziny? W naszym kraju obmowa jest instytucją'.\W tamtym czasie bardzo się uaktyw­niła. Nieważne, że matka próbowała ukryć całą sprawę mówiąc:

i Ona jest dla nas jak córka. - Ludzie i tak nie przestawali strzępić języków.

Mniejsza jednak z tym, nie piszę przecież biografii matki, nie ma więc potrzeby rozwodzić się nad tą historią zbyt długo. Zrozumiałam tylko, że są dwa rodzaje miłości, bardzo sobie bliskie, chociaż zupełnie przeciwstawne. Jedna może wznieść człowieka wysoko, tam gdzie znika wszelka małoduszność

i egoizm; wypełnia ona wszystko światłem, dzięki któremu to,

co było zwyczajne, wydaje się niezwykłe, to co było miłe, staje się jeszcze milsze, a nawet to, co było przykre, staje się przy­jemne. Ta miłość nie każe szykanować rywala. Ale jest tez inny rodzaj miłości. Pozornie wygląda tak samo, lecz zakłada czło­wiekowi pętlę na szyję, zakuwa w kajdany, żąda: 1 Wyjmij oszczędności z funduszu emerytalnego. Dlaczego nie przepi­szesz na mnie swojego ubezpieczenia na życie? Dobrze by było, gdybyś zrobił to samo z domem. Powinieneś scedować na mnie swoje prawa autorskie. A co z twoim nazwiskiem, sławą? Chcę przynajmniej nosić twoje nazwisko. Odeślij żonę z dziećmi do rodzinnego domu na wsi. Twoi krewni się nią zajmą. Ona nie jest wystarczająco wykształcona, by być twoją partnerką życiową.

Człowiek w życiu chodzi po linie jak akrobata cyrkowy; jeśli wie, jak to robić, osiągnie miejsce przeznaczenia, jeśli nie wie - spadnie.

Matkę dręczył niepokój. Mnie też. Zastanawiałam się, jak wyrwać się z domu. Zarazem jednak było mi żal matki. Kto się

o nią zatroszczy, gdy ja odejdę? Ostatnio ojciec stale mnie stro­fował; widział na pewno niemy wyrzut w moich oczach. Pew­nego dnia, kiedy przygotowywałam się w college’u do stopnia bakałarza, wybrałam się z koleżankami do ogrodu zoologicz­nego. Nie było w tym nic zdrożnego, lecz ojciec tak na mnie za to nakrzyczał, że przestałam cokolwiek rozumieć. Widać było, że chodziło mu o coś innego.

Nie zapomnę też dnia pogrzebu Jatina Dasa, bojownika o niepodległość Indii, który zmarł w więzieniu na skutek głodówki. Kondukt pogrzebowy posuwał się ulicą Russa. Razem z innymi dziewczętami poszłam do koleżanki, która mieszkała przy tej ulicy, by z balkonu na piętrze obejrzeć uro­czystość. Byłyśmy ogromnie podekscytowane. Na czele kon­duktu posuwał się w otwartym samochodzie Subhas Bose.1 Tysiące ludzi szły boso. To nie był pogrzeb, lecz manifestacja patriotyczna. W powietrzu unosiły się głosy skandujące hasła, które oszałamiały nas niczym magiczne zaklęcia. Serca nam się wyrywały, żeby zejść na dół i przyłączyć się do konduktu. Nad

>*t Sr

ż. ^

«w>\4w*3»l i|*Wff* ijiiji

SU|h ip

mim

S$$F*CTyPfy raiy yuą giWC

SłSSLiMglf?!

czZEifiK^^PFłSI .. ■ - '*'v

viH#«Hl8ff! 2 %\a * -

igsmtt Ai^fj

głowami tłumu powiewały transparenty. Na jednym z nich

przeczytałam strofy wiersza Rabindranatha:

Nie lękaj się, nie lękaj się - Słychać głos o wschodzie słońca.

Kto odda swe życie do końca Nie zginie ten, nie zginie ten.

Poezja zawsze burzyła we mnie krew i pobudzała mnie do

uniesień. Stojąc na balkonie zaczęłam recytować dalsze linijki:

O Rudro, powiedz mi, panie,

Jak śpiewać hymny twej chwały.

Waląc głośno w tambur serca Złożę ci w ofierze tacę Pełną bezmiernego smutku.

Słowa wiersza rzuciły na mnie czar. Wszystkie stałyśmy jak zahipnotyzowane, patrząc na obsypane kwiatami mary.

- Ćhutku, przyłączmy się do procesji - zaproponowałam.

- Chodźmy i zgodziła się moja koleżanka, lecz po chwili zastanowienia dodała: - Ale twój ojciec na ciebie nakrzyczy.

| A niech nakrzyczy. Chodźmy.

Weszłyśmy w to morze ludzi. Nigdy w życiu nie widziałam takiego zbiorowiska. Ciągnęłam w Puri sznur u wozu Dźagan- natha podczas Święta Rydwanu, które gromadzi nieprzebraną ciżbę wiernych, lecz ten tłum był jeszcze większy. Nagle jakiś angielski sierżant policji na białym koniu pogalopował prosto na ludzi, tratując ich. My też oberwałyśmy. Wróciłam do domu w podartym sari, brudna. Miałam zamiar skłamać, lecz przeżywałam wtedy tak ekstatyczne uniesienie, że doszłam do wniosku, iż kłamstwo byłoby zniewagą dla tej wzniosłej śmierci,

i wyznałam prawdę. Ojciec tak mnie złajał, że aż mi pękała głowa.

Rozmyślałam nieustannie nad tym, co zrobić, żeby się unie­zależnić. Matka nigdy nie była naprawdę wolna. Jeśli komuś ze swych podopiecznych chciała dać parę rupii, musiała to robić po kryjomu. Mimo to miała duży wpływ na ojca i udawało jej się przekonać go w wielu sprawach. Później kompletnie straciła wszelką władzę. Ojciec łajał ją bezustannie z najbłahszych powodów. Zastanawiałam się niekiedy, jak ludzie miłujący wolność mogą trzymać innych w niewoli. Ale logika nie

odgrywa wielkiej roli ani w rodzinie, ani w polityce. Brytyjczycy mówią: „Rule Britannia, rule the waves I Britons will never, never be slaves.” A przecież ci sami Brytyjczycy utrzymywali w zależności Hindusów i wiele innych narodów. I też się tym szczycili. „The sun never sets in British Empire.” Człowiek rzadko kieruje się logiką.

Matka była bez reszty zaabsorbowana poszukiwaniami kan­dydata na męża dla mnie. Założyła w tym celu specjalny notes, do którego wpisywała nazwiska i adresy ewentualnych narze­czonych, ich zalety, kwalifikacje, dane o opiekunach i tym podobne informacje. Mężczyzn, którzy mają wszystkie zalety, to znaczy intratną państwową posadę, majątek i wykształcenie, zawsze jest niewielu. W tamtych czasach było o nich bardzo trudno. Dlatego gdy trafił się odpowiedni kandydat, matki córek na wydaniu zarzucały na niego sieci. A wtedy zaczynał funkcjonować jeden z działów „instytucji obmowy” - intryga, której celem było niedopuszczenie do zawarcia małżeństwa. Matka obawiała się tego. Wielu naszych krewnych wiedziało

o Mircei, a teraz na dodatek ta historia z ojcem. Gdyby nie to, nie byłoby się czym martwić - nie zbywało mi ani na urodzie, ani na zaletach charakteru, ani na wykształceniu.

Doszłam w tym czasie do wniosku, że powinnam zrobić coś przeciw podziałowi kastowemu, który jest w naszym kraju naj­większym złem. Ale jak? I co? Kto mnie wysłucha? Pewnego więc dnia zwróciłam się do ojca:

- Dlaczego nie wydacie mnie za mąż za kogoś z innej kasty?

- Z innej kasty? Dlaczego? - zdziwił się. - A co masz do zarzucenia naszej kaście?

1 Można by wtedy załatwić sprawę małżeństwa i jednocześ­nie zrobić coś dla kraju - odparłam.

1 Co takiego? - zdumienie ojca dosięgło szczytu. - Dwie pieczenie na jednym ogniu! Nie popieram tych wszystkich reformatorskich małżeństw.

Tymczasem pojawił się kandydat na męża - lekarz na dobrej państwowej posadzie. Zdaje się, co prawda, że „goły”, ale to nie takie ważne. Największą jego wadą był kolor skóry - czarny jak smoła. My zaś, Bengalczycy, jesteśmy nie mniej uprzedzeni do ciemnej karnacji niż Europejczycy.

wapń

4 «\|

1 * >^TOra|®0

y,iuwmĘĘ*.

- Co robić, Ru? - rzekła melancholijnie matka. - Strasznie ciemny.

Rozbawiło mnie to. Miałam ochotę odpowiedzieć: | Biały też wam nie odpowiada. - Lepiej jednak było nie poruszać tego tematu. Przypadłam do serca staremu ojcu doktora, lecz nie spodobałam się doktorowi. Troszczył się on bowiem szalenie o konstytucję fizyczną Bengalczyków, a ponieważ sam miał niecałe sto sześćdziesiąt centymetrów wzrostu, szukał żony, która miałaby przynajmniej sto siedemdziesiąt. Jaka bowiem będzie przyszłość rasy bengalskiej - martwił się - jeśli niewy­socy chłopcy będą się żenić z niskimi dziewczętami? Mając zaledwie sto pięćdziesiąt pięć centymetrów zdecydowanie nie byłam odpowiednią kandydatką. Nie mogłam mu mieć tego za złe. Ja, troszcząc się o rozwój duchowy naszego społeczeństwa, chciałam wykorzystać małżeństwo do przeciwstawienia się podziałowi kastowemu, on zaś przejawiał troskę o rozwój fizyczny naszej rasy. Łączyło nas przynajmniej jedno - poczucie patriotyzmu! Doktor był dobrą partią, dlatego zapraszano go do wielu domów - oczywiście z tej samej kasty - gdzie były panny na wydaniu. Dokładnie mierzył je wzrokiem. W końcu w pewnej rodzinie (zresztą naszych krewnych) zrobiła na nim duże wrażenie babka kandydatki na żonę 1 chuda, wysoka jak drzewo staruszka, i Ależ pani ma wzrost! 1 wykrzyknął z zachwytem. Staruszce nie brakowało poczucia humoru.

- Mimo to i tak za ciebie nie wyjdę, synku - odparła unosząc swą długą i chudą jak szczapa rękę.

Słyszałam, że doktor się nigdy nie ożenił. Nie spotkał kandy­datki odpowiedniego wzrostu.

W końcu znaleziono mi narzeczonego. Odetchnęłam z ulgą. Matka postanowiła załatwić sprawę małżeństwa, zanim wia­domość o nim dotrze do „instytucji obmowy” i ludzie puszczą w ruch języki. Ślub miał się odbyć w ciągu pięciu dni od podję­cia decyzji. Narzeczony był człowiekiem wykształconym, miał stopień doktora nauk ścisłych.

- Zrobił doktorat w ciągu zaledwie pięciu lat. Nie byle co - rzekł z podziwem ojciec.

- A twoi studenci? - docięła mu matka. - Grzebią się latami.

- Nauki ścisłe i humanistyczne to nie to samo - zdenerwował się ojciec, zrozumiawszy aluzję.

Ojciec zaprosił do nas narzeczonego, żeby mnie zobaczył przed ślubem, lecz on odmówił. Później wyjaśnił mi powód. Otóż słyszał, że narzeczona jest bardzo ładna. Istniało więc duże prawdopodobieństwo, że po spotkaniu zakocha się w niej,

i jeszcze większe, że dziewczyna go odtrąci. I co wtedy? Wszystko się skomplikuje! Uznał więc, że będzie lepiej, jeśli do spotkania nie dojdzie. Prawdopodobnie pierwszy i ostatni raz w życiu przejawił wtedy tyle sprytu.

Trwały przygotowania do ślubu. Prawie nikt z krewnych nie mógł przybyć na tę uroczystość; w tak krótkim czasie było to niemożliwe. Matka nie czuła się dobrze; cierpiała na chorobę wrzodową żołądka na tle nerwicowym. Nie była zadowolona | takiego obrotu spraw. Ostatecznie jej córka nie pochodziła | zapadłej wsi we wschodnim Bengalu - była wykształcona, pisała wiersze, zdobyła sławę I a teraz po tym wszystkim ma mieć taki ślub jak dziewczęta na wsi! Ani razu nie spotka się z przyszłym mężem! Matka kręciła nosem. W końcu powie­działa:

- Pójdę do niego i namówię go, żeby się z tobą spotkał. Nie chcesz go choć raz zobaczyć? Jak wyjdziesz za niego za mąż nie wiedząc nawet, jak wygląda?

- Nie ma potrzeby - odparłam.

i Nie ma potrzeby? Nie chcesz go zobaczyć?

- Nie wstyd ci to mówić, mamusiu? Po co mam go oglądać? Załóżmy, że po spotkaniu powiem: „Nie spodobał mi się. Wyjdę za X. Pochodzi z innej kasty, ale co z tego. Podoba mi się.” Czy usłuchacie mnie? Przytoczycie wtedy tysiące argumen­tów. A więc?

i Dlaczego ma ci się nie spodobać? Wygląd to u mężczyzny nie wszystko. Czy mało jest przystojnych głupców?

i Co za nonsens, mamusiu. Wszyscy jesteście tacy sami. Nie macie odwagi spojrzeć prawdzie w oczy. Zwłaszcza ty. Ty jesteś najbardziej winna. Udajesz, że o niczym nie wiesz.

Matka rozpłakała się.

| Im więcej się staram, tym bardziej mnie wszyscy strofuje­cie.

Była to prawda. Znęcałam się nad nią.

Rodzinę mojego narzeczonego odwiedziła Sabi. Po powrocie rzuciła mi się z płaczem na szyję.

- Didi, nie wychodź za niego za mąż. Nie wychodź. On mi się wcale nie podoba.

Uśmiechnęłam się. - Tego, który mi się podobał, wypędziłaś rzekłam do niej w myślach. Głośno jednak nic nie powie­działam. Na pewno już o wszystkim zapomniała, w końcu to jeszcze dziecko. Jak dobrze jest zapomnieć. Dlaczego spotkało mnie coś tak bolesnego? - zastanawiałam się. Problem w tym, że z życia nie da się niczego wykreślić. W literaturze owszem. Pisarz może usunąć linijki, a nawet całe stronice, lecz tego, co zostało zapisane w życiu, nie da się niczym wymazać. Gdyby to było możliwe, użyłabym wszystkich sił, by wykreślić rok 1930. Niechby opadł z drzewa mego życia jak suchy liść i uleciał tak, jak uleciała moja miłość do Mircei. Nie pamiętałam już nawet jego twarzy. A jeśli nawet niekiedy stawała mi przed oczyma, nie odczuwałam ani radości, ani smutku. Minęły przecież cztery lata. Jak długo miałam pamiętać...

Od momentu ceremonii błogosławieństwa płakałam. Łzy bez przerwy cisnęły mi się do oczu; w żaden sposób nie mogłam ich powstrzymać. Nie wiedziałam jednak, dlaczego płaczę. Gdyby mi powiedziano, że nie muszę wychodzić za mąż, czy skorzysta­łabym z okazji, by tego nie zrobić? Na pewno nie. Z wielkim trudem dotarłam do drzwi, przez które mogłam wyrwać się z domu. Miałam szansę wydostać się na wolność. Przynajmniej będę mogła pojechać do Śantiniketanu, kiedy tylko zechcę. Mimo to płakałam. Bóg jeden wie dlaczego. Ludzie myśleli pewnie, że kochająca córeczka rozpacza z żalu za rodzicami, których musi opuścić. Tymczasem było wprost przeciwnie.

W dzień weselny, od samego świtu, kiedy zjadłam rytualny jogurt i prażony ryż, rozległy się rzewne dźwięki szałamai, ins­trumentu, którego muzyka towarzyszy ceremonii zaślubin. Jeden z moch stryjów należący do Brahma-samadźu pięknie śpiewał pieśni religijne. Poprosiłam go, żeby po ślubie zaśpie­wał tylko dla mnie.

Poeta przebywał w tym czasie na Cejlonie. Ojciec wysłał do niego telegram z prośbą o błogosławieństwo dla nowożeńców; Poeta przekazał je tą samą drogą.

W dzień ślubu zdałam sobie sprawę, że w moim życiu powstał zamęt. Zaczęłam się zastanawiać, czy zdołam wprowadzić w nie harmonię i dotrzeć do miejsca przeznaczenia.

Ceremonia zaślubin odbyła się wieczorem. Kiedy następnie w towarzystwie krewnych i przyjaciół graliśmy w komnacie

weselnej w obrzędową grę w kauri1 i pan młody wybierał muszelki z kupki ryżu, w drzwiach mignął mi stryj z Brahma- -samadźu. Ku zdumieniu zebranych wybiegłam z pokoju. Odczuwałam wtedy palącą potrzebę usłyszenia pieśni, nie zaś gry w muszelki. Stryj nie mógł wprost uwierzyć, że opuściłam komnatę weselną, ale był zadowolony. Usiedliśmy w rogu werandy.

- Kto jest dla nas swój, kto obcy - śpiewał stryj - gdzie obcy świat, gdzie dom. Sterniku, patrząc w twoją twarz, z radością w sercu zniosę wszelkie trudy. Nasza podróż się rozpoczęła. Kłaniam się tobie, sterniku... Wracaj do pokoju, córeczko - rzekł na koniec. - Obyś nie napotykała przeszkód na swej drodze życia.

Po udzieleniu nam błogosławieństwa i złożeniu życzeń rodzice wyszli z pokoju, zamykając za sobą drzwi. Patrzyliśmy na siebie. Mój mąż miał trzydzieści cztery lata; był ode mnie

o czternaście lat starszy. Nie był przystojny, miał też inne wady, ale czułam, że jest bezgranicznie dobry. Nie bałam się ani nie byłam zdenerwowana. Miałam na sobie sari w zielone prążki, czoło pomazane pastą sandałową, lecz nie pomalowano mi przedziałku we włosach proszkiem z cynobru jak u mężatki, ponieważ nie złożyliśmy jeszcze w ogniu ofiary z masła topio­nego, która w tradycji hinduizmu sankcjonuje akt małżeński. Zazwyczaj przed tą ceremonią nie zostawia się młodej pary samej w nocy. Towarzyszą jej w charakterze przyzwoitek młodzi krewni i przyjaciele. Ale my byliśmy rodziną postępową; nie zawracaliśmy sobie głowy takimi ortodoksyjnymi przepi­sami.

Zastanawiałam się, jak będę spać w jednym łóżku z mężczy­zną, którego nigdy przedtem nie widziałam. Nie czułam stra­chu, jedynie skrępowanie.

- Położę się na dywanie - oznajmiłam.

- Nie, nie, ja to zrobię - odparł mój mąż.

Nie mogłam na to pozwolić; ostatecznie byl w naszym domu gościem. Spieraliśmy się przez chwilę.

- Dobrze, będę spać w łóżku - zgodziłam się, doszedłszy do wniosku, że to niezbyt ładnie okazywać mężowi nieposłuszeń­

"* 'T1

m ¿4 g tu u .Vf, 'A 9 i

wfelkft W*-

i, fS

¡romyJr

*»«0 4 *

stwo już pierwszego dnia po ślubie. Nie przychodził mi do głowy żaden temat do rozmowy. On nigdy nie był rozmowny; wtedy także. Ale jego milczenie nie wydało mi się dziwne. Owi­nęłam się na łóżku prześcieradłem i, odwróciwszy się do męża tyłem, powiedziałam:

- Chciałabym wstać jutro o piątej rano, kiedy przyjdzie stryj. Czy, jeżeli wstanie pan przede mną, zechce mnie pan obudzić?

Zgasiliśmy światło i położyliśmy się. I wtedy to się wyda­rzyło. Po czterech latach ujrzałam Mirceę. Przebywszy konty­nent i Ocean Indyjski nagle wszedł przez zamknięte drzwi do naszego pokoju. Z wyjątkiem dnia, w którym nastąpiło trzęsie­nie ziemi, nigdy nie widziałam go późną nocą. Nigdy też nie siedziałam z nim razem na łóżku. Ale tamtej nocy podszedł do mnie i usiadł na moim łożu małżeńskim. Zdziwiłam się.

- Mirceo, zapomniałam już o tobie, lecz dzisiaj od rana dużo

o tobie myślałam.

- Co myślałaś?

- Dlaczego nie przychodzisz? Myślałam, że skoro uprawiałeś ascezę w Himalajach, być może posiadłeś jakieś ponadnatu- ralne moce. Miałam nadzieję, że się zjawisz i przekonasz ojca. Ale ty nie przychodziłeś.

I Właśnie przyszedłem.

- Teraz już za późno.

- Na co za późno? Co to znaczy „przedtem”, a co znaczy „potem”? Co to jest „późno”, a co „wcześnie”? - to powie­dziawszy, położył głowę na moim sercu.

Z żył i tętnic, zmiażdżonych jego pocałunkiem, zaczęła kapać krew; kropla po kropli spływała po nodze łóżka, aż utworzyła kałużę na podłodze, po czym popłynęła strumykiem na werandę, a stamtąd na ulicę na poszukiwanie Gangesu. O święta Gango, która wybawiasz grzeszników od potępienia, zabierz strumień mojej krwi ze sobą do morza. Niech z mego ciała odpłynie cała krew. W jej miejsce napłynie świeża, zacznie się nowe życie. Jutro rano zbudzę się w nowym życiu.

Nazajutrz obudził mnie mój mąż.

- Chciałaś wstać o piątej. Właśnie wybija.

Popatrzyłam na niego ze zdziwieniem. Odniosłam wrażenie, że przez catą noc nie zmrużył oka.

- Nie spał pan w nocy? - spytałam.

USmicwunp a*y , . ,

- Prosiłaś, żeby cię obudzić o piątej. Nie kładłem się, żeby

nie zaspać. .

Taki jest mój mąż. Spędziliśmy razem wiele lat, lecz się me

zmienił - stale nade mną czuwa.

Rano ojciec dał mi list, który nadszedł dwa dni wcześniej. Napisał go mój mąż, z grzeczności jednak nie wysłał go wprost do mnie, lecz do ojca, by dopiero on - jeśli zechce - przekazał go mnie. Ponieważ nie widzieliśmy się przed ślubem, zamiarem nadawcy było zaznajomienie mnie ze sobą, choć w części, za pośrednictwem owego listu. List był napisany po angielsku.

Mademoiselle!

Wiedząc, że zamierza Pani wybrać sobie towarzysza życia, proszę uprzejmie, by zechciała Pani wziąć pod uwagę moją kandydaturę.

Jeśli chodzi o moje kwalifikacje, to nie jestem ani męż­czyzną żonatym, ani wdowcem; w istocie rzeczy jestem materiałem oryginalnym - kawalerem, a nawet więcej - dojrzałym, starym kawalerem, jako że długo już żyję w tym stanie.

Powinienem też uczciwie wspomnieć o moich brakach. Otóż wyznam szczerze, że jestem kompletnym nowicju­szem w tej materii i nie mogę się pochwalić żadnymi wcześniejszymi doświadczeniami. Nigdy bowiem nie miałem okazji, by wejść z kimkolwiek w taki związek. Stąd też obawiam się, że mój brak doświadczenia w tej dziedzi­nie może zostać poczytany za przeszkodę i powód do dyskwalifikacji. Pozwolę sobie jednak zauważyć, że choć brak doświadczenia dyskwalifikuje w innych dziedzinach życia, w tej jest pod każdym względem pożądany. Man­kamentem natomiast może być to, że jestem starym kawa­lerem z ustalonymi nawykami starokawalerskimi. Gdyby jednak zachodziła obawa, czy potrafię się przystosować do nowych okoliczności, pozwolę sobie zwrócić uwagę na fakt, że nie uważam się za przypadek kompletnie bezna­dziejny.

O dodatkowe szczegóły uprzejmie proszę zwrócić się do Matki Pani, która onegdaj studiowała mnie z taką docie-

kliwością i zainteresowaniem, jakich nie powstydziłby się wybitny egiptolog badający rzadki okaz mumii.

Na zakończenie pozwalam sobie zapewnić Panią, że nie ustanę w staraniach, by sprawić Pani wszelkie zadowole­nie.

Mam zaszczyt być Pani uniżonym sługą. 17 czerwca 1934 roku.

Po ślubie najpierw miałam pojechać do teściów, a następnie w odludne miejsce, o którym nikt nie słyszał, na najdalszych obrzeżach Himalajów, gdzie pracował mój mąż. Stojąc przed wielką ścienną mapą Indii, szukałam tego zapomnianego przez Boga, przyszłego miejsca zamieszkania, lecz go nie znalazłam.

W chwili mego odjazdu ojciec rozpłakał się jak dziecko. Ja także płakałam. Wszelkie urazy, jakie do niego czułam, stop­niały. Źle go osądzałam. Wszystko, co robił, miało na celu moje dobro. Było mi smutno nawet z powodu rozstania z Ramą - biedaczka tyle się napracowała w czasie przygotowań do mego wesela.

Kilka dni po moim ślubie Poeta wrócił z Cejlonu. Zamierza­liśmy go odwiedzić, ale nie miałam ochoty składać mu wizyty w towarzystwie ojca. Zdobywszy się na odwagę zaproponowa­łam:

- Idźcie pierwsi, ja spotkam się z nim później.

- Dobrze - odparł poważnie ojciec. - Pójdę z zięciem rano, ty idź w południe.

Chciałam wybrać się do Poety sama, lecz ku mojemu zdzi­wieniu zobaczyłam, że wsiada ze mną do samochodu Rama.

List poprawił mi nastrój. Był jak promyk słońca w deszczowy dzień. Nic tak nie leczy ran, jak śmiech. Pokazałam list matce.

- Czytałaś go? - spytałam śmiejąc się.

I Tak, ojciec trochę...

- Dlaczego nie daliście mi go wczoraj?

- Nie byliśmy pewni, kto go napisał.

- Jak to? Przecież jest nadawca...

Żałowałam, że nie dostałam listu dzień wcześniej. Mieli­byśmy temat do rozmowy. Mogłabym przynajmniej powie­dzieć: - Ma pan poczucie humoru. - Przez rodziców straciłam tę okazję.

Nie byłam jednak w nastroju do zadawania jej jakichkolwiek pytań na ten temat. Drżałam z emocji, nie wiedząc właściwie, dlaczego jestem taka niespokojna i podniecona. Wbiegłam na górę po krętych schodach. Byłam ubrana w jedwabne benare- skie sari; jego luźny koniec zsunął mi się z ramienia. Rama poprawiła go. Miałam też na sobie biżuterię - bransoletki na rękach i nogach, kolczyki, naszyjnik, diadem - oraz świeży pro­szek cynobrowy w przedziałku. Był to typowy strój panny młodej.

Poeta czekał na mnie.

- Chodź, Amryto - rzekł wyciągając do mnie ręce.

Przypadłam do jego kolan i rozpłakałam się. Usłyszałam, jak

zwrócił się do Ramy:

1 Czy byłabyś uprzejma zaczekać w sąsiednim pokoju? Chcę z nią chwilę porozmawiać.

Rama wyszła. Poeta dał mi trochę czasu, a potem poprosił, żebym usiadła. Posłuchałam go.

- Wiesz, że nie lubię prawić morałów - zaczął. - Nie mam ochoty jeszcze bardziej męczyć udręczonego serca, przygniata­jąc je ciężarem wzniosłych słów. Dziś jednak muszę ci coś powiedzieć. Zamilkł. - Rano - kontynuował po chwili - odwie­dził mnie twój ojciec ze swoim zięciem. Niezbyt wiedziałem,

0 czym z nim mówić. Tylko uczeni mogą być tak okrutni. Ale dlatego że on obszedł się z tobą bez litości, nie ma potrzeby, żebyś i ty siebie dręczyła. Nie mamy władzy nad innymi, Amryto, możemy jednak panować nad sobą. Nie wiem, jaki jest mężczyzna, którego poślubiłaś, i czy jego otoczenie będzie ci przychylne, lecz jakkolwiek będzie, cokolwiek cię spotka, ty będziesz ponad swoim losem. Mam nadzieję, że uszczęśliwisz swoje otoczenie, ale najważniejsze, abyś sama była szczęśliwa... Jeśli nie będziesz, jeśli się załamiesz, jeśli niesprzyjające warunki pokonają cię, uznam to za swoją porażkę. Jestem jednak przekonany, że tak się nie stanie. Wierzę, że ci się powiedzie. A jeżeli uda ci się zbudować gniazdo rodzinne - dom, gdzie wszyscy będą szczęśliwi 1 obiecuję, że cię odwiedzę.

- Poeta z głęboką miłością pogłaskał mnie po włosach.

Pochyliłam się, położyłam głowę na jego delikatnych stopach

1 pocałowałam je.

I Będzie, jak pan powiedział, będzie, jak pan powiedział - rzekłam załamującym się ze wzruszenia głosem.

Po powrocie do domu Rama po kryjomu zdała ojcu relacje ze spotkania. Nie mam pojęcia, co mu naopowiadała, gdyż nie mogła nic słyszeć; chyba że podsłuchiwała. Ale nawet i wtedy nie usłyszała niczego, co chciałabym ukryć. Nie skarżyłam się przecież. A jeżeli moje łzy były niemą skargą, nic nie mogłam na to poradzić. Mimo to ojciec strasznie na mnie nakrzyczał; jak chyba jeszcze nigdy dotąd. Zdawało się, że nigdy nie przestanie.

Dziwne to były czasy. Starsi uważali, że krzykiem i strofowa­niem powstrzymają czyjś płacz, pobudzą do śmiechu, wyper­swadują miłość lub zmuszą do niej. Teraz miałam „pokochać męża”. Mniejsza z tym. Tamtego dnia przyrzekłam sobie, że już nigdy nie wrócę do domu. Było to jednak pod wpływem chwi­lowej urazy. Później, regularnie co dwa miesiące, ponosząc wydatki ponad nasze możliwości, przyjeżdżałam z mego gór­skiego wygnania do Kalkuty, głównie po to, by spotkać się z ojcem.

Obecnie nikt by nie uwierzył, jak dalece w tamtych czasach ludzie liczyli na skuteczność nagany. Przez kilka dni, które spę­dziliśmy po ślubie w Kalkucie, matka wypytywała mnie szcze­gółowo o postępy w naszych stosunkach małżeńskich. Kiedy doszła do wniosku, że jest są one powolne, bardzo się na mnie gniewała. Nie było jednak powodów do niepokoju. Zaprzyja­źniliśmy się.

Przyjechaliśmy do górskiej samotni w porze deszczowej. Lało jak z cebra, gdy nasz samochód sunął po górskich serpenty­nach. Kiedy, przebywszy kilometry głuchych, pierwotnych lasów, dotarliśmy w końcu do naszego bungalowu, odniosłam wrażenie, że dom uśmiecha się do mnie. Okolica była spokojna, lesista. W dali, na niebieskawym horyzoncie, skrzyła się biała linia wiecznych śniegów. Dom był porządnie utrzymany i ładnie urządzony, służba dobrze ułożona. Nie trafiłam do zaniedba­nego, kawalerskiego gospodarstwa. 1 choć moja rodzina była niewątpliwie lepiej sytuowana od rodziny męża, muszę przy­znać, że nigdy nie mieszkałam w takim luksusie.

Nasi krewni jednak sarkali, ich zdaniem popełniłam meza­lians. Zwłaszcza moi rówieśnicy ubolewali nad tym „nieszczęś­ciem”:

- I na co ci w końcu przyszło... - złościły mnie takie uwagi. Z Gopalem pokłóciłam się na dobre. Jedna z moich przyjaciółek

stwierdziła z sarkazmem: - Oddana żona złości się słysząc, jak krytykuje się jej męża. - W końcu wszyscy doszli do wniosku, że skoro mnie jest tak dobrze, nic im do tego, ale „co to za wybór”...

Nie spierałam się z nimi na pokaz czy dla zachowania twarzy. Mile się zdziwiłam, kiedy poznałam bliżej mężczyzn z rodziny męża. Nigdy nie narzucali nikomu swojej woli. Ich kobiety miały całkowitą swobodę; były prawdziwymi paniami domu. Widziałam, jak w innych rodzinach wszystko co najlepsze było zarezerwowane dla pana domu. Tu nie mogło się nic takiego zdarzyć. Tu mężczyźni nigdy nie wykorzystywali swojej pozycji. Wręcz przeciwnie i kiedy na przykład kobieta gotowała, męż­czyzna wachlował ją dla ochłody. Prawdę mówiąc, nigdy przed­tem nie spotkałam w jednej rodzinie tylu sumiennych, szlachet­nych i przyzwoitych ludzi.

Nie zamierzam malować szczegółowo obrazu mojego życia rodzinnego. Książka ta nie jest moją całkowitą biografią, lecz jedynie pewnym jej fragmentem, którego bohaterem jest Mircea. Ale, aby historia była kompletna, muszę wspomnieć co nieco o moim mężu, ponieważ bez niego nie byłabym tym, kim jestem. Przez trzydzieści osiem lat naszego wspólnego życia tworzyliśmy idealną rodzinę. Można powiedzieć, że nigdy się nie sprzeczaliśmy; począwszy od kwestii urządzenia domu, skończywszy na wychowaniu dzieci, zawsze byliśmy tego samego zdania. I chyba nam się powiodło. Mimo że nasze dzieci nie mają wybitnych uzdolnień, są porządnymi ludźmi. Pustka, jaką czułam wychodząc za mąż, nie zniszczyła mojego życia rodzinnego. Spełniło się także moje największe pragnienie sprzed ślubu - uzyskałam wolność. Kiedy tylko weszłam do rodziny męża, zrozumiałam, że krępujące mnie kajdany spadły i że będę mogła robić to, co uznam za słuszne. Wolność nie oznacza jednak samowoli i nieodpowiedzialności. Mam na­dzieję, że nigdy nie wykorzystałam swojej nieograniczonej wol­ności w niegodnym celu.

Wkrótce po ślubie doszłam do wniosku, że powinnam powiedzieć mężowi o Mircei. Któregoś więc dnia zaczęłam:

- Przez pewien czas mieszkał w naszym domu student cudzoziemiec, chciał się ze mną ożenić, ale ojciec się nie zgodził i wtedy on wyjechał w Himalaje. - W jednym zdaniu opowie­działam całą historię.

Naprawdę? - odparł mój mąż. I na tym koniec. Żadnych

niepotrzebnych pytań. Im mniej mógł mówić, tym był szczęś­liwszy. Lubił poza tym ucinać rozmowy dowcipną puentą. Wyjechał w Himalaje, no to wyjechał. Koniec, kropka. To zamyka całą sprawę. O czym tu jeszcze mówić? Tamtego dnia nie zdołałam więc nic powiedzieć. Po jakimś czasie jednak na nowo podjęłam ten temat, tym razem z mocnym postanowie­niem doprowadzenia go do końca. Uważałam bowiem, że mil­czenie o tym jest z mojej strony nieuczciwe.

- Słuchaj, co sobie pomyślałeś wtedy w komnacie weselnej, kiedy leżałam owinięta prześcieradłem? - Brak jakiejkolwiek odpowiedzi. - No powiedz, musisz mi powiedzieć. Czy było ci przykro? - Cisza, głęboka cisza. Ale ja zdecydowałam się wyznać tego dnia wszystko. - Na pewno coś myślałeś - nalega­łam. - Moje zachowanie nie było łatwe do zrozumienia.

Po wielu nagabywaniach usłyszałam:

- Spędzenie nocy w jednym pokoju z zupełnie nieznajomym istotnie może krępować. Może się też nie podobać.

- A ty nie czułeś się skrępowany? Nie było ci nieprzyjemnie?

- Ani trochę.

- Podobało ci się?

- Bardzo. Zrobiłaś na mnie duże wrażenie.

- Nie zastanawiałeś się jednak, dlaczego się tak dziwnie zachowuję?

Wijąc się w krzyżowym ogniu pytań mąż dał w końcu za wygraną.

- Pomyślałem sobie o moim przyjacielu Bhupeśu. Czy nie przytrafi mi się to, co jemu.

Następnie opowiedział mi historię swojego przyjaciela. Mał­żeństwo Bhupeśa zostało skojarzone przez rodziców. On rów­nież nie widział narzeczonej przed ślubem. W komnacie wesel­nej dziewczyna powiedziała mu: - Nie mogę zostać pańską żoną. To niemożliwe. Wybrałam na męża kogoś innego. On też mnie kocha, lecz mój ojciec nie zgodził się na nasz ślub, przepę­dził go, a mnie wydał za pana. Co mam teraz robić? - Tu dziewczyna rozpłakała się. - Pan też nie powinien był się ze mną żenić - rzekła na koniec. Bhupeś oniemiał. Dziewczyna miała rację, jej wywód był logiczny. Bhupeś wypytał ją o nazwi­sko i adres ukochanego, a następnie, nadal w ślubnym stroju, opuścił dom weselny i ciemną nocą wyruszył na poszukiwanie owego mężczyzny. Dziewczyna nie była jeszcze zgodnie z rytua­łem religijnym żoną Bhupeśa; nie złożyli jeszcze wspólnie ofiary

Z topionego masła i nie przeszli razem siedmiu kroków. Ta właściwa część ceremonii ślubnej miała się odbyć nazajutrz rano. Na razie dopełniono tylko obrzędu „przekazania”, to znaczy ojciec panny młodej ofiarował Bhupeśowi ozdobioną klejnotami córkę wraz z prezentami. Mienie przeszło z rąk do rąk. Dziewczyna była teraz własnością Bhupeśa. Bhupeś przy- ' szedł pod wskazany adres. - Co z pana za mężczyzna! - rzekł do ukochanego swojej nie do końca poślubionej żony. - Opuścił pan ręce i poddał się rozpaczy. Nie powinien pan czegoś zrobić?

- Następnie zabrał go do domu weselnego i obudził ojca panny młodeji - Pana postępek jest godny najwyższego potępienia - zwrócił się do niego. - Mniejsza z tym. Skoro ofiarował mi pan swoją córkę, nie ma pan już do niej żadnego prawa. Teraz ja przekazuję ją jej ukochanemu. Niech się pobiorą. Nie może się pan temu sprzeciwić.

- I co potem? - spytałam z zainteresowaniem.

- Pobrali się.

Dziewczyna wiedziała, czego chce - pomyślałam.

- Czy był jakiś ciąg dalszy? - zapytałam.

- Tak, był. Bhupeś zakochał się w dziewczynie w tamtą fatalną noc ślubną. Coś się z nim stało, zmienił się, jakby mu się pomieszało w głowie. Czasami odwiedzał młodą parę. A potem pewnego dnia umarł. Spadł z łóżka na palącą się kuchenkę naftową i zginął w płomieniach. Niektórzy mówili, że było to samobójstwo.

- Oczywiście, że samobójstwo - zgodziłam się.

Co za okropna historia! W tym epilogu nieodwzajemnionej miłości nie było piękna. Satjam-Śiwam-Sundaram: prawda, dobro, piękno. A tymczasem nie było ani dobra, ani piękna. Prawda bez piękna jest przerażająca. A co pozostaje, gdy zabraknie piękna w miłości? Oczyma wyobraźni widziałam poparzonego płomieniami człowieka - miał otwarte rany na ciele, spaloną twarz, jego włosy spłonęły. Jęczał. To straszne! Jeżeli ktoś, kto mnie kocha, miałby tak skończyć, to ja też nie chciałabym żyć. Ogarnął mnie strach - mój mąż jest pewnie taki sam jak jego przyjaciel. Nic mu nie powiem. Nie ma potrzeby wracać do przeszłości - zdecydowałam. Nie chciałam sprawić mężowi najmniejszej przykrości. Jeżeli pojawiłby się w tamtej chwili Mircea i chciał mnie ze sobą zabrać, czy poszłabym z nim? Nie, nigdy. Już nie. Gdybym zadała ból temu szlachet­nemu mężczyźnie, nie zaznałabym szczęścia nawet w niebie.

Byłam już na tyle dorosła, by wiedzieć, źe szczęście nie jest zjawiskiem obiektywnym, występującym poza świadomością człowieka. Pod wpływem impulsu zewnętrznego może zakwit­nąć tylko wtedy, gdy człowiek jest na nie przygotowany w duszy. Jeśli paliłby mnie ciągle ogień wyrzutów sumienia, jeśli moje serce byłoby całe w ranach, lizanych oszczerczymi językami i jątrzonych głosami potępienia społecznego, to czy mogłabym być szczęśliwa obejmując Mirceę? Szczęścia nie daje ciało, daje je umysł. A wiedziałam, że mój umysł nie mógłby być nigdy szczęśliwy kosztem cudzego cierpienia.

Nie można być szczęśliwym sprawiając komuś ból. To banalne stwierdzenie, które słyszałam wiele razy. Nie ja je wymyśliłam. Znają je wszyscy. Czy jednak naprawdę? To dla­czego Rama przypiekała moją matkę na wolnym ogniu? Niech sobie robią, co chcą - myślałam. Ja nigdy nie sprawię przyk­rości temu spokojnemu człowiekowi wielkiej dobroci. Czy tylko z obowiązku, dlatego że jestem jego żoną? Nie, kocham mojego męża. Bardzo go kocham. Zrozumiałam to tego dnia, kiedy około ósmej wieczorem służący powiedział mi, że sahib, czyli mój mąż, może się zgubić w lesie. Gdyby pojechał do pracy konno, koń przyniósłby go bezpiecznie do domu, ale on wyru­szył pieszo... Była bezksiężycowa noc, nawet na chwilę nie prze­stawał padać ulewny deszcz. Nigdzie śladu człowieka. Służba zaczęła szeptać, że podobno w tej okolicy widziano niedźwie­dzie. Tak bardzo niepokoiłam się o męża, że gdyby nie zorgani­zowano w końcu poszukiwań, włożyłabym pelerynę i kalosze i z latarnią w ręku poszłabym go szukać sama, nie zważając na tygrysy i niedźwiedzie. Czy to nie miłość? Jeśli nie, to co? Ale czy ktoś mógłby mi wyjaśnić, dlaczego nawet w tym pięknym domu, pod opiekuńczymi skrzydłami mężowskiej miłości moją duszę wypełniała pustka? „Z pustymi rękoma wędruję po dro­gach, Panie...”

Nasze życie małżeńskie płynęło gładko. Bez względu na to co insynuowali krewni, jakie aluzje czynili przyjaciele, czuliśmy się naprawdę szczęśliwi. Tym, co najbardziej łączyło mnie z moim mężem, był jego całkowity brak uprzedzeń. Nie oddawał się praktykom religijnym ani nie uznawał systemu kastowego. Do naszego porządku społecznego podchodził racjonalnie. Dowie­działam się, że mięsem, które jadł po raz pierwszy w życiu, była wołowina! Nawet mnie to zaszokowało. Mąż mój był wegeta­rianinem, ale pierwszego dnia, gdy przyjechał w góry objąć

posadę, został zaproszony na obiad do pewnego sahiba. Pani domu, Angielka, słynęła z wyjątkowego skąpstwa. Kiedy zapra­szała gości, kładła na półmisku dosłownie jedną smażoną rybę do podziału dla wszystkich. Tamtego dnia jednak zamiast ryby podała befsztyk.

- Dlaczego go zjadłeś? - spytałam.

| Nie było nic innego. Poczuliby się zażenowani. A skoro już ma się jeść mięso, to co za różnica, czy jest to mięso kozie, czy wołowina. Wołowina jest nawet lepsza, gdyż z jednej zabitej krowy pozyskuje się dużo więcej mięsa. Z tego punktu widzenia najlepszy byłby słoń.

Argument nie do odparcia. W tamtych czasach jedzenie wołowiny stanowiło akt wielkiej odwagi ze strony osoby pochodzącej z hinduskich klas średnich. Mój mąż jednak nie traktował tego w ten sposób. Nie był rewolucjonistą - tak jak ja

- stale gotowym do walki z przesądami, a zwłaszcza z podzia­łem kastowym. Dochodził do prawdy w sposób prosty i natu­ralny.

Później, kiedy Rabindranath Thakur poznał mego męża lepiej, napisał wiersz pod tytułem Dobry człowiek, w którym tak go scharakteryzował:

Maniram jest naprawdę przebiegły.

Nie ulega żadnym naciskom z zewnątrz.

Za wszelką cenę pragnie nie dopuścić, by go poznano. Skrzętnie ukrywa swoje zdolności.

Jest szczęśliwy, jeśli może schować się w kąt.

Stroni od miejsc, gdzie go zapraszają.

Nigdy nie prosi o więcej.

Nigdy nikogo nie uderzy, nawet gdy powinien.

Jeśli spostrzeże, żejest mało jedzenia,

Mówi: „Dziękuję, nie jestem głodny.”

Nikt się nie domyśli z wyrazu jego twarzy,

Że zapomniano osolić potrawę.

Jeśli przyjaciele go oszukują,

Mówi: „To po prostu pomyłka.”

Gdy dłużnik nie daje znaku życia,

Stwierdza: „Nie spieszy mi się.”

Jeśli go pobiją,

Tłumaczy: „To musiała być moja wina.”

Esencją i posłaniem tego wiersza są słowa Bhagawadgity:

Kto w radości nie jest chciwy, komu w smutku nie drgnie umysł, zbyty pasji, strachu, gniewu, ten jest mędrcem myśli stałej.'

Mój mąż miał te wszystkie cechy. Nie musiał ich jednak zdo­bywać drogą ascezy. Były darem, który otrzymał od losu. Ja też próbowałam je osiągnąć, lecz mi się to nie udawało. Byłam niespokojna, niecierpliwa i miałam wiele wad, które trzepotały się we mnie jak ryby w sieci. Prawdopodobnie z tego powodu stale popadałam w przygnębienie. Na przykład pewnego wie­czoru zastanawiałam się, ile słów wypowiedziałam przez cały dzień, i wyliczyłam, że było to nie więcej niż osiem zdań w ro­dzaju: „Dlaczego się spóźniłeś pół godziny? Będziesz grał po południu w tenisa? Czy Osbome’owie przyjdą pojutrze na kola­cję?” I to wszystko. O czym zresztą mieliśmy rozmawiać? Nale­żeliśmy do dwóch różnych światów. Nie czytałam tego, co on. Ale nie o to chodziło. Nie miałabym nic przeciwko temu, żeby poznać nawet chemię, gdyby zechciał mnie uczyć. Umiałam cieszyć się wiedzą z każdej dziedziny. Lecz on tego nie potrafił. Był małomównym introwertykiem. Nie znał też książek, które ja czytałam. Nigdy nie przeczytał strofy wiersza z wyjątkiem tych w czytankach szkolnych. Mogłabym mu czytać na głos, ale czy to by coś dało? Nie można narzucić poezji temu, kto jej nie rozumie. Chociaż wiem, że gdybym czytała mu wiersze, słu­chałby ich cierpliwie. Nigdy nie zachowałby się tak, jak mąż mojej kuzynki. Kuzynka ta, wielka miłośniczka poezji, podczas miesiąca miodowego chciała przeczytać mężowi wiersz ze zbioru Rabindranatha Mahua. Jej mąż zadeklarował zaintere­sowanie, ale zanim zabrała się do czytania, poprosił, żeby mu pokazała książkę. Po czym rzucił na nią tylko okiem i zwrócił.

- Co chciałeś zobaczyć? - zdziwiła się kuzynka.

- Jak długi jest wiersz, który zamierzasz mi przeczytać.

Mój mąż nigdy by czegoś takiego nie zrobił. Mogłabym mu

czytać grube tomy poezji, a on słuchałby cierpliwie, mówiąc:

- Bardzo ładne.

Czasami, właściwie nie czasami, lecz prawie co dzień, doku­czała mi samotność. Nie ucinałam sobie drzemki po południu, więc musiałam coś czytać. W okolicy nie było biblioteki.

1 Bhagawadgita II, 56.

Własne książki przeczytałam jut po parę razy. Skąd na tym odludziu miałam wziąć coś nowego do czytania? Zdobywałam książki podczas wyjazdów do Kalkuty. Mojego męża, choć nie lubił dużo mówić, także męczyła samotność. Kiedyś, gdy prze­bywałam poza domem, napisał do mnie: „Od piętnastu dni nie widziałem cywilizowanego człowieka z wyjątkiem odbicia w lustrze.” Najgorsze były wieczory. Siadywaliśmy oboje na werandzie. Próbowałam nawiązać jakąś rozmowę. Ale jak? Nie mieliśmy wspólnego języka. Po chwili zapadała więc pomiędzy nami cisza. W tej bezludnej okolicy słowa jakby jeszcze wzma­gały samotność. Z ciemnego lasu dochodził przenikliwy gwizd nocnego ptaka, czasami przelatywał nietoperz, bezustannie cykały świerszcze, ani na chwilę nie przestawał szemrać prze­pływający obok strumień | płynął i płynął. Odgłosy te jednak nie mogły zastąpić towarzystwa człowieka. Przypominały tylko stale: „Jesteś samotna, jesteś samotna.” Uświadamiałam sobie co dnia, że straciłam swój świat. Nie miałam ochoty na pisanie.

O czym zresztą mogłam pisać? Na tym odludziu opuściła mnie wena twórcza. Wiele osób uważa, że piękno przyrody inspiruje pisarza i że wiersz nabiera większej wartości, jeśli poeta pisał go w ogrodzie pełnym kwiatów. To dlatego przewodnicy pokazują obecnie turystom, zwiedzającym Śantiniketan, drzewa, pod którymi Rabindranath ułożył swoje słynne poematy. Głupota nie ma granic. Poeta zapraszał do samotni w Śantiniketanie ludzi z całego świata po to, by czerpać od nich natchnienie do pracy twórczej.

Źródłem inspiracji dla pisarza są kontakty z ludźmi, ciągłe przeżywanie radości i smutku, stałe uczestnictwo w konflikcie pomiędzy dobrem a ziem. Niezmącony spokój, odludny las są może potrzebne ascecie, ale nie mnie. Piękno otaczającej przy­rody nie pobudza mnie do życia, lecz zabiera mi je. Człowiek potrzebuje człowieka, przynajmniej ja. Czy kwitnące drzewo mogłoby mi zastąpić Mirceę? To śmieszne. Przypomniały mi się słowa: „Powiedz, kogo pierwszego pokochałaś?”- „Drzewo. Ko­chałam drzewo.’’Teraz mogę się na nim powiesić - pomyślałam.

Z dwudziestu dwóch lat mojego życia na leśnym odludziu tylko trzy są warte wspomnień - żyłam wtedy pełnią życia. Reszta dni to tylko powtórzenie. O tym okresie napisałam gdzie indziej. Nie ma potrzeby tutaj do niego wracać.

O ile dobrze pamiętam, w 1938 roku pojechałam na parę dni do Kalkuty.

- Mircea poświęcił ci książkę. W dedykacji prosi cię o prze­baczenie | powiedział mi wtedy ojciec.

Wiadomość ta była tak niespodziewana, że serce mi załomo­tało i za nic nie chciało się uspokoić. Stałam w milczeniu jak skamieniała. Po chwili ojciec dodał:

- Siedzi w więzieniu za pisanie pornografii.

Nie wiedziałam, co znaczy to słowo, lecz nie miałam ochoty pytać ojca o wyjaśnienie. Domyślałam się, że nie jest to przyz­woita literatura, skoro znalazł się przez nią w więzieniu. Nic nie mówiąc wyszłam z pokoju. Kiedy sprawdziłam w słowniku zna­czenie tego słowa, poczułam się zaskoczona. To obrzydliwe! Czy książka, którą mi zadedykował, jest również tego rodzaju? Po cóż było dedykować mi utwór i prosić o przebaczenie? - zapytywałam siebie. Książka nie wzbudziła mojego zaintereso­wania, raczej odrazę. Poczułam się „nieczysta” i zadrżałam na myśl, że kiedyś łączyła mnie z takim człowiekiem zażyłość. Było to tak nieprzyjemne, że starałam się zapomnieć o całej sprawie. Olbrzymim kamieniem odrazy zatarasowałam wlot tej bezden­nej jaskini, rozjaśnianej światłami pamięci... Właściwie błędem będzie powiedzenie, że to zrobiłam. To się stało samo.

Dni toczyły się od rana do wieczora według utartego sche­matu. Czasami myślałam, że to niesprawiedliwe wobec nas obojga, iż tak pospiesznie skojarzono nasze małżeństwo. Za każdym razem, gdy nasuwała mi się ta myśl, ogarniał mnie wstyd. Czy nie był to przejaw nielojalności wobec męża? Nie, to nie wchodziło w rachubę. Mąż mój był szlachetny, ale byliśmy ulepieni z całkiem innej gliny. Nie wiem, czy on także cierpiał z powodu różnicy naszych osobowości, ponieważ nigdy nie wyrażał swoich uczuć. Gdyby to robił, problem ten w ogóle by się nie pojawił. Czułam jego głęboką miłość. Nie tylko zresztąja

o niej wiedziałam. Wszyscy to widzieli. Kiedy wyjeżdżałam na dwa tygodnie do Kalkuty, dostawał gorączki. Dlatego nie opu­szczałam go na dłużej. Tęskniłam za nim, martwiłam się

o niego. Mimo to... Mimo to pustka życia w górach bardzo mi ciążyła. Nie miałam z kim porozmawiać; czułam zaś wielką potrzebę wypowiedzenia się. Czasami zadawałam sobie pyta­nie, dlaczego tak się martwię różnicą naszych osobowości. Czy

jest i tego jakieś wyjście? Co by było, gdyby nie wydano mnie pospiesznie za mego męża, lecz za tamtego doktora, który tak się troszczył o fizyczny rozwój Bengalczyków? Czy mielibyśmy ze sobą coś wspólnego? Przecież on był okropny! Nie patrzył na człowieka, jego twarz ani duszę, jedynie na wzrost! Nigdy nie bylibyśmy dobraną parą. Czegóż więc żałować? Mimo to... To „mimo to” nie dawało mi spokoju. Gdyby ktoś zadał mi pyta­nie: „Czego ci brakuje i mężowskiej miłości, szacunku teściów, wolności?” I musiałabym odpowiedzieć, że właściwie nie mam powodów do narzekań. Gdybym odpowiedziała, że chodzi mi tylko o to, iż przez cały miesiąc nie miałam z kim przedyskuto­wać poematu Rabindranatha, który ukazał się w ostatnim numerze „Prawasi”, to czy ktoś by mnie pożałował? Okazał mi współczucie? Ludzie by mnie wyśmiali.

Ale ja potrzebowałam tego, bez czego wielu może się z łat­wością obejść. Są ludzie, których nie zaspokajają rzeczy mate­rialne, którzy stale szukają na tym świecie czegoś subtelnego, nieuchwytnego, czego nie można przeliczyć na pieniądze.

Kto ukształtował w taki sposób nasze umysły? Kto jest odpowiedzialny za to, że tak się różnimy od innych ludzi? Rabindranath Thakur. Kto jeszcze? Nie ma wątpliwości, że my, którzy widzimy świat poprzez jego pieśni, i ci, którzy tak nie postrzegają, jesteśmy sobie obcy. Nasze światy nie poruszają się w tym samym rytmie.

Chociaż mieszkałam w górach, prąd mego życia nie był tak wartki jak bieg górskiego strumienia. Nie rozpryskiwał się, ude­rzając o głazy; zamieniał się w stojącą wodę stawu. Nie miałam kontaktów ze światem zewnętrznym. Żyłam monotonnie, puszczając na wodę łódź codziennego życia. Czasami przypo­minała mi się obietnica odwiedzin złożona przez Poetę. Czy dotrzyma słowa?

Ogromnie lubiłam mój dom. Uwielbiałam utrzymywać go w porządku i stale upiększać. W domu rodziców praca ta nie miała końca, trwała dwadzieścia cztery godziny na dobę. A to ktoś wytarł ręce w zasłonę, a to nabazgrał na ścianie albo zaśmiecił papierami podwórko. Matka nie zwracała na to uwagi, dlatego nigdy nie było tam zbyt porządnie. Zdarzało się, że jakiś nauczyciel sanskrytu z wiejskiej szkółki, wielbiciel ojca, kucał bezceremonialnie na sofie, pozostawiając ślady brudnych

185

KM

stóp na świeżo powleczonym przeze mnie pokrowcu, a naza­jutrz spodziewaliśmy się wizyty kogoś sławnego z Europy. Padałam ze zmęczenia, starając się zachować ład w domu rodziców. Po wyjściu za mąż zyskałam nieograniczone możli­wości działania. Mój dom lśnił jak srebro. W drewnianych pod­łogach, pastowanych co tydzień aromatyzowanym woskiem, można się było przeglądać. Lśniły szyby w oknach, regularnie przecierane spirytusem. Błyszczały przedmioty rzemiosła arty­stycznego, wazony, nawet klamki u drzwi. Co miesiąc malowa­łam pojemniki na kwiaty stojące na werandzie. Nieskazitelnej czystości naczynia kuchenne stały w szeregu. Ubrania i bielizna w szafach leżały równo poukładane na półkach, każda rzecz na swoim miejscu. Drzewa w dwu i pół hektarowym ogrodzie były przycięte jak należy. Sztućce na stole w jadalni połyskiwały, a serwetki były fantazyjnie udrapowane.

Co dzień rano służący w turbanie i śnieżnobiałym uniformie podawał nam do łóżka tacę z herbatą. Na śniadanie pijaliśmy kawę z ekspresu; jej aromat rozchodził się po całym domu. Ogrodnik przynosił naręcza kwiatów do wazonów. Czasami sama wybierałam w ogrodzie kwiaty do ścięcia. Nigdy nie lubi­łam japońskiego stylu układania kwiatów. Wydaje mi się sztu­czny. Z kolei Bengalczycy zupełnie nie znają się na kompozy­cjach kwiatowych. Wystarczy popatrzeć na bukiety sprzeda­wane na Bowbazarze - otoczone liśćmi cedru himalajskiego i ściśnięte drutem. Jak długo delikatny kwiat wytrzyma taką tor­turę? Albo kwiaty różnych gatunków wetknięte byle jak do wyszczerbionego wazonu. Nie mogłam się nadziwić, jak układa bukiety pewna znajoma Angielka. W róg pokoju wstawiała całą gałąź! Obserwowałam i uczyłam się. Tak jak kiedyś nauczyłam się wiele w domu Thakurów, tak teraz uczyłam się od Angielek. Użyłam liczby mnogiej, lecz naprawdę z czterech Angielek, które mieszkały z rodzinami na naszym odludziu, tylko jedna prowadziła dom na wysokim poziomie. O pozostałych lepiej nie wspominać. Spędzały czas na grze w tenisa, brydżu, piciu alkoholu, tańcach, od czasu do czasu na flirtach z cudzymi mężami. Poza tym nic ich nie interesowało. Ich mężów uważałam za głupców i pijaków. Być może w głębi duszy wszyscy oni byli ludźmi takimi jak my, lecz ja nie dostrze­gałam tego ani okiem, ani sercem. Mój umysł stał się subtelny, a w kontaktach z nimi ubożał. Zdawałam sobie sprawę, że to nie są dobre znajomości.

Oni oczywiście patrzyli na wszystko ze swojego punktu widzenia. Byli Anglikami, my zaś tylko tubylcami, zasługują­cymi na pogardę. Powinniśmy czuć wdzięczność za to, te łaskawie utrzymują i nami kontakty, zapraszają nas na bale i brydża, odwiedzają w naszym domu! A tymczasem ja miałam im wszystko za złe. Czy gra w karty wypacza charakter czło­wieka? Oczywiście, że nie, ale jest to z całą pewnością strata czasu. Wprawdzie tęskniłam za towarzystwem kogoś, z kim mogłabym wymienić poglądy (ta sfera mojego umysłu, która potrzebowała towarzysza, była jak bezkresna Sahara), ale oba­wiałam się, że jeśli będę się z nimi za często spotykać, mogę się zdemoralizować, ponieważ i muszę to przyznać - pociągała mnie ich witalność. Postanowiłam więc być bardzo ostrożna w kontaktach z nimi. Zdawałam sobie sprawę, że pustka, która mnie otacza, stanowi potencjalne zagrożenie, dlatego mocno trzymałam ster, by nie zboczyć z właściwej drogi. Wiedziałam, że mój mąż jest człowiekiem, któremu nic nie zaszkodzi, ale mnie mogło, gdyż miałam wiele słabostek. Sama więc przy sobie postawiłam wartownika, aby nade mną czuwał.

Wywiązał się spór co do picia alkoholu. Nie zamierzałam ustąpić w tej kwestii, ponieważ - jak już wspominałam - miałam świadomość, że „kto z kim przestaje, takim się staje”. W dzisiejszych czasach uznano by to zapewne za konserwa­tyzm. Wtedy też tak sądzono, mimo to zużyłam wiele energii na walkę z piciem alkoholu w naszym domu. Gdybym się tak nie upierała, mój mąż być może sam by nie pił, lecz częstowałby naszych angielskich gości. Prawdę mówiąc, trzymał kilka bute­lek i wahał się, co ma robić. Ja jednak zgłosiłam kategoryczny sprzeciw. Po pierwsze, nie używaliśmy w ogóle rzeczy zagrani­cznych. Z okazji naszego ślubu nie kupiono ani jednego przed­miotu pochodzącego z zagranicy, choćby pióra. Męczyliśmy się, pisząc wiecznym piórem marki Gupto rodzimej produkcji, a tu mielibyśmy ulec?

- Dlaczego mam częstować Anglików zagranicznym alkoho­lem? - spytałam męża.

| Jeżeli tego nie zrobimy, powiedzą, że jesteśmy skąpi.

i Dlaczego? Poczęstujemy ich słodyczami.

- Nie tkną wieczorem słodyczy - roześmiał się. - A zresztą rób, co chesz. To twój dom.

Byłam zdecydowana nie ustąpić. Nie zdawałam sobie wtedy sprawy, na co się porywam. Wypowiedziałam prywatną wojnę;

ośmieliłam się narazić Anglikom, naszym panom i władcom Nie przypuszczałam, że gdy trafi się ókazja7”~wezmipza to rewanż. Pijący nie lubią, jeśli ktoś z towarzystwa nie pije, ponieważ wydaje im się, że jest to z jego strony wyraz dezapro­baty. A każdy człowiek - cokolwiek robi i szuka poparcia oto­czenia.

Kazałam służącemu wyrzucić wszystkie butelki alkoholu do potoku. Popatrzył na mnie szeroko otwartymi oczyma: zmar­nować tyle zagranicznego trunku?! Gurkhowie,1 zarówno męż­czyźni, jak i kobiety, lubili napoje wyskokowe, lecz nie mieli możliwości zaspokajania swoich pragnień. Nazajutrz rano kobiety z plantacji przyszły ścinać trawę i znalazły butelki. Nie wszystkie się potłukły, kilka tkwiło nietkniętych w piasku. Gurkhowie byli w tamtych czasach tak uczciwi, że nie wzięli nic cudzego, nawet rzeczy wyrzuconej, dopóki nie spytali o zgodę. Na całe miesiące można było zostawić otwarty dom, nikt się nie wślizgnął i nie wyniósł nawet zegarka. Żałuję, że zbyt późno otworzyły mi się oczy na tych ludzi. Byłam zbyt wsłuchana we własne myśli i uczucia. - Czy Ghurkowie mogą wziąć butelki, które kazała pani wyrzucić? - zapytał służący. Zgodziłam się. Nietrudno sobie wyobrazić, co się stało, kiedy butelka po butelce wlali do żołądków nie rozcieńczoną szkocką whisky. Zabrano ich wszystkich na noszach do szpitala, a opowieść

o moim niechlubnym wyczynie rozeszła się wśród Anglików.

Na proszone kolacje u Anglików zjeżdżali - niekiedy z odleg­łych gór - krzepcy biali plantatorzy, mówiący londyńską gwarą. Obserwowałam, co się z nimi dzieje, w miarę jak zapadała noc. Po wlaniu w siebie szklanek alkoholu popadali w pijackie odrętwienie i zmieniali swą osobowość: ktoś, kto nie miał poję­cia o śpiewie, ochrypłym głosem intonował piosenkę, komuś innemu kiwała się głowa, ktoś jeszcze inny siadał bezceremo­nialnie na poręczy krzesła koło kobiety, ktoś nagle kucał u moich stóp i zdławionym ze wzruszenia głosem oświadczał: „I shall be your dear.”2 Słowo „dear” brzmiało bardzo dwuzna­cznie, ponieważ trzymałam w domu oswojoną sarenkę. Nie mogłam w żaden sposób zrozumieć, dlaczego dorośli ludzie z

>

własnej woli robią i siebie durniów. Byłam nieszczęśliwa patrząc na to wszystko. Znalazłam się w obcym świecie. Czułam się jak pustelnik Śaradwata w dramacie Kalidasy Śakuntala po przybyciu do stolicy króla Duszmanty:

Kiedy ich widzę, jak każdy z nich goni Za szczęściem życia, szczęściem użycia,

Spoglądam na nich jak wykąpany,

Jak człowiek czysty na brudne ciało Łudzącej szminki warstwą pokryte,

Jak przebudzony na drzemiącego.

Jak ten, co kroczy, dokąd zapragnie,

Na zakutego w ciężkie kajdany.'

Wracaliśmy z mężem do domu po proszonej kolacji. Była późna noc. Droga wiodła przez las. Przed nami szedł służący z latarnią i kijem w ręku. Nie słyszeliśmy nic oprócz odgłosów naszych kroków, które odbijając się echem o góry, potęgowały jeszcze ciszę. Przez szparę w baldachimie listowia ponad naszymi głowami prześlizgiwały się promienie księżyca, two­rząc na dróżce mozaikę światła i cienia. Wiedziałam dokładnie, gdzie, na którym zakręcie, owionie mnie zapach kwiatów, a gdzie jest królestwo robaczków świętojańskich. Był pewien kwiat, który pachniał dokładnie tak jak wysuszony na słońcu ryż. Niektórzy z kolei twierdzili, że taki właśnie zapach ma skóra węży pewnego gatunku. W okolicy było tyle węży, że przestaliśmy się ich bać. One zresztą uciekały czując obecność człowieka. Nawet kobry. Ale nie pytony. Te były zbyt powolne, mijały wieki, zanim się ruszyły. Co prawda, nie było powodów do obawy, dopóki się na nie nie nadepnęło. Pytony nie atako­wały. A jednak pewien człowiek, który natknął się pod drze­wem na zwiniętego w spiralę pytona, umarł. Na widok węża rzucił się do ucieczki, choć zauroczony jego magnetycznym wzrokiem powinien był wpaść prosto w jego paszczę. Pytony bowiem rzeczywiście nie atakowały, tylko przyciągały spojrze­niem- Człowiek ów zdołał uciec, biegł dwie mile pod górę, aż padł martwy u naszych drzwi. Umarł ze strachu.

Niedźwiedzie rzadko zastępowały nam drogę; bały się. Ale domokrążcy, którzy musieli iść osiemnaście mil przez las, by

zaopatrzyć nas w towary, często się na nie natykali. Za każdym razem uchodzili z życiem dzięki jakiemuś podstępowi. Na przy­kład pewnego dnia nasz dostawca pieczywa, widząc niebezpie­czeństwo, zrzucił z pleców kosz z żywnością. Kosz zaczął się staczać po zboczu. Niedźwiedź pobiegł za ruchomym przedmio­tem i zostawił w spokoju stojącego człowieka. Tego człowieka nazywaliśmy dostawcą pieczywa, choć w rzeczywistości przy­nosił nam z odległego miasteczka wszystko, czego potrzebowa­liśmy. Tutaj nie można było dostać niczego: ani ryb, ani mięsa, ani warzyw, ani lekarstw. Jeśli się o czymś zapomniało, trzeba było na to czekać trzy dni. Miejsce, w którym mieszkałam | pełne lampartów, niedźwiedzi i pytonów i przypominało krainę z książek dla dzieci. Różniło się diametralnie od świata, z któ­rego pochodziłam.

Stopniowo jednak przyzwyczajałam się do otoczenia. Pier­wotna przyroda i ludzie z prymitywnych szczepów pomału wkraczali do mojej świadomości. Ale był to proces powolny, ponieważ nie umieliśmy się cieszyć tak jak Europejczycy. W wolne dni przewieszali oni przez ramię strzelbę, brali do ręki wędkę i w towarzystwie służby, która niosła za nimi kosze jedzenia i napojów, wyruszali na polowanie i zabawę. Jedli, pili, polowali, flirtowali z cudzymi żonami i zaproszonymi pannami. Niczego im nie brakowało do szczęścia. Umieli się cieszyć życiem nawet w dżungli. Czy my dwoje, o intelektualnych zain­teresowaniach, mogliśmy ich naśladować? Cierpieliśmy pa­trząc, jak kule przeszywają potulne sarenki. Powoli jednak zaczęliśmy się uczyć od Anglików. A było czego, mieli oni bowiem niezwykłą zdolność przystosowania się do każdej sytuacji.

Nigdy nie pogodziłam się z piciem alkoholu i polowaniem na sarny. Mimo to zaczęłam odkrywać uroki leśnego życia. Każ­dego wolnego dnia zabierałam kogo się dało i gromadą wyru­szaliśmy na piknik. Jechaliśmy leśną drogą hen, daleko, nad brzeg samotnego strumienia albo górskiej rzeki. Drzewa w lesie rosły strzeliście w górę, rywalizując ze sobą o promienie słońca. Zdawało się, że wyciągają swe długie szyje, by przerosnąć góry i oprzeć głowy o niebo. Powietrze wokoło przesycał zapach mchu porastającego zacienioną drzewami ziemię.

Konie rozdeptywały kopytami trawę, kwiaty i leśne paprocie. Trzymałam w roztargnieniu uzdę. Pewnego dnia, kiedy tak jechałam, ogarnęła mnie nagle dziwna obojętność, jak księcia

Gautamę, późniejszego Buddę, gdy opuszczał swe królestwo. Rzekł wtedy: „Wkroczę do gęstego lasu na samotnym koniu.” Dokąd ja z nimi jadę? | pytałam siebie. 1 Kim są ci ludzie? To wszystko cienie. Czy takiego życia pragnęłam? O Boże, nawet owady i robaki mają towarzysza! Dlaczego mnie go nie dałeś? - Kiedy jednak wyjechałam z lasu i ujrzałam przed sobą górską rzekę, płynącą ze szmerem po kamieniach, przygnębienie mnie opuściło. Wody rzeki, zatarasowane wielkimi głazami, utwo­rzyły tu i ówdzie niewielkie sadzawki. Kąpaliśmy się w nich. Rozgnietliśmy na kamieniu aromatyczne liście zwane gorzkimi listkami i wrzuciliśmy je do wody. Ryby, zwabione ich sma­kiem, łatwo dały się złowić. Rozpaliliśmy ognisko z suchych gałęzi i upiekliśmy w nim trofea łowieckie. Woda opływała ogromne głazy obryzgując je pianą. Siedząc na jednym z nich miałam ochotę przeczytać poemat Rabindranatha Sagarika |Córka oceanu). Poeta przedstawia w nim w formie alegorii historię wzajemnych wpływów kultury indyjskiej i krajów Azji Południowo-Wschodniej.

Po kąpieli w oceanie siedziałaś na kamienistym brzegu z rozpuszczonymi włosami...

- Czy wie pan, że jest wyspa o nazwie Jawa? - spytałam naszego znajomego nazwiskiem McDonald.

- Oczywiście. Są tam wielkie plantacje herbaty.

i Aha, to dlatego jest panu znana. A czy słyszał pan, że już dwa tysiące lat temu dotarła tam cywilizacja indyjska? Tak samo zresztą do Syjamu.

I Coś podobnego! To przed przybyciem Anglików była w Indiach jakaś cywilizacja?

Co zaTgnorancja! I jak tu rozmawiać z takimi ludźmi? Mój mąż nie lubił za często otwierać ust ani wdawać się w spory, ale nawet jego parę razy do tego zmuszono.

- Jesteście oboje wykształconymi, inteligentnymi ludźmi zagadnął go kiedyś McDonald. - Dlaczego nie przyjmiecie wiary chrześcijańskiej? Jak dostąpicie zbawienia?

- Nie chcemy należeć do mniejszości - odparł mój mąż.

- Co masz na myśli?

- Czy wiesz, ile liczy populacja ziemska?

- Nie. Ile?

1.0.1

VA V*

- Dwa miliardy ludzi. A wiesz, ilu jest wśród nich chrześci­jan? - McDonald milczał. - Jakieś sześćset milionów. Czy nie lepiej pozostać więc z większością?

Stopniowo zaczęli nas odwiedzać goście. Korzystając z mojego zaproszenia przyjeżdżali do nas na wakacje krewni. Ktokolwiek znalazł się w tej okolicy, na moją prośbę musiał odwiedzić nasz dom. Wiele osób przybywało do nas służbowo w związku z pracą mojego męża. Choć zakupy przynoszono z odległości aż osiemnastu mil, starałam się, żeby moja spiżarnia była zawsze pełna. Sprawiało mi przyjemność częstowanie gości smacznym, własnoręcznie przyrządzonym jedzeniem. Polubi­łam gotowanie. Dwoiłam się i troiłam, żeby wywrzeć na goś­ciach dobre wrażenie, by nigdy nie zapomnieli pobytu u nas. Spali na jedwabnych prześcieradłach i pachnących lawendą poduszkach. Rano podawano im do łóżek herbatę w eleganc­kiej zastawie, przy drzwiach czekały na nich wyczyszczone buty, a w łazience wyprasowane ubrania. Przez pierwszych parę dni odwiedzający byli zachwycni. - Co za luksus! Hotel pier­wszej kategorii. - Ale po tygodniu zaczynała im dokuczać samotność. Wyjeżdżali pod lada pretekstem.

Pewnego razu odwiedził nas służbowo Sir B.L. Mitra. Na mój widok wykrzyknął ze zdziwieniem: - Ty tutaj! Zupełnie jak Sita w gaju drzew aśoka.1 | Ale porównanie to nie było trafne. Nikt mnie przecież nie więził. Nie było też Rawany.

Nie ograniczałam się do prac domowych. Nauczyłam się od Anglików, jak hodować kury. Właśnie wprowadzono nową metodę hodowli drobiu. Poznałam też pszczelarstwo. Książkę

o pszczołach, fascynującą „biografię” tych owadów, przeczyta­łam tyle razy, że nauczyłam się jej na pamięć.

Żyło tam wiele owadów o przeróżnych kształtach i niezwy­kłym zachowaniu. Nie były one pożyteczne dla człowieka, lecz nie umniejszało to wagi ich istnienia. W gęstym lesie w górach zawsze ziało wilgocią, gdyż nie docierały tam promienie słone­czne. Z gałęzi drzew zwisały długie mchy i porosty przypomina­jące potargane włosy dziewcząt. Rosły fosforyzujące drzewa. Ojciec poprosił mnie, żebym poszukała żarzących się „niebian-

skich roślin leczniczych”, o których czytał w puranach.1 Znalaz­łam je. Spotykałam też w lesie niezwykłe owady podobne do robaczków świętojańskich; na grzbiecie i po obu bokach miały trzydzieści światełek - po dziesięć w rzędzie. A jakież motyle tam fruwały 1 różnej wielkości, przeróżnych kolorów! Były także ćmy - szare, o ogromnych, bezbarwnych, budzących grozę oczach.

W ogrodzie kwiatowym, gdzie fruwały motyle, biegała jeszcze jedna istotka, kolorowa jak one, która próbowała złapać „molilka”. Była to moja córeczka. Zjawiła się w naszym domu w 1936 roku nadając sens piosence: „Z jakiej radości rozwinąłeś skrzydełka, robaczku świętojański?”

Zajmowałam się głównie uprawą warzyw. Przez sześć lat z pasją oddawałam się uprawie ziemniaków. Zbiory dwudzie­stokrotnie przewyższały poniesione nakłady. Byłam dumna z mojego sukcesu ziemniaczanego. Niektórzy mogą się podśmie­wać z tego „upadku”, ale - choć zabrzmi to niewiarygodnie - uważam, że nawet poeta może doznawać radości z uprawy zie­mniaków. Wsadzamy do ziemi maleńką sadzonkę. Kto z nas wie, jak ona rośnie? Okopujemy ją, podlewamy, obserwujemy, jak się ulistnia, ale czyż nie ogarnia nas zdumienie, gdy w czasie wykopków po usunięciu ziemi widzimy tę maleńką sadzonkę - już wysuszoną i otoczoną wielkimi, jędrnymi bulwami, które wzięły z niej życie? Powoli usuwałam ziemię i jedna po drugiej spadały bulwy ziemniaków. W południe razem z ogrodnikiem zbierałam ziemniaki do kosza. Kosz wypełniał się bulwami, moje serce przepełniała radość. Co za wspaniała scena. Van Gogh powinien był namalować obraz Zbierający kartofle.

Ciągle ogarniało mnie zdumienie; świat wokoło promienio­wał radością. Weźmy na przykład owada, który wyglądał kropka w kropkę jak liść georginii. Dopóki się nie poruszył, nikt nie mógł poznać, że to nie liść. Przy najmniejszym zamie­szaniu instynkt samozachowawczy kazał mu nieruchomieć. Czy to nie zadziwiające? Aż trudno uwierzyć, że owad może być tak łudząco podobny do liścia. Ciekawe, że nawet po śmierci owad ten żółkł i usychał jak liść. Dopiero gdy obsiadły go mrówki, stawało się jasne, że było to niegdyś żywe stworzenie ze świata

fauny. Mimetyzm jest zdumiewającym zjawiskiem przyrody W takim otoczeniu płynęły moje dni. Miałam tam co oglą­dać! Po trochu, z każdym dniem moje oczy i dusza uczyły się dostrzegać bogactwo kolorów, zapachów i kształtów otaczają­cej natury.

Mimo to... To moje „mimo to” nie opuściło mnie nigdy. Czasami w środku nocy wstawałam z naszego łoża małżeń­skiego i siedząc na werandzie rozmyślałam o moich znajomych. Wydawali się zadowoleni ze swojego losu. Dlaczego więc ja nie byłam? Miałam wszystko, co można mieć. Dlaczego więc nie opuszczało mnie uczucie, że nie zrobiłam tego, co powinnam była zrobić, nie powiedziałam tego, co chciałam, i nie osiągnę­łam tego, o czym marzyłam?

To nieokreślone, wieczne pragnienie pozostawało nieuch­wytne i nie zaspokojone. Nie było z pewnością zjawiskiem nor­malnym. Zakłócało szczęście. Ale taka już byłam. Przeczytałam kiedyś wiersz Majakowskiego, który trafnie oddawał stan mego ducha w tamtym okresie:

Posłuchajcie!

Przecież, jeśli zapalają gwiazdy - to znaczy, że one komuś potrzebne są nocą?

To znaczy: ktoś chce, żeby blask ich świecił?

To znaczy: dla kogoś te plwocinki perłami migocą?

I zachłystując się kurzem południowej zamieci, ktoś wdziera się do Boga czy nie spóźnił się, nie wie, płacze,

przypada do jego żylastej ręki, prosi -

żeby koniecznie była gwiazda na niebie! - przysięga -

że nie przeżyje tej bezgwiezdnej męki!1

Stałam samotnie w chłodzie nocy na werandzie i na gwiaździ­stym niebie szukałam mojej gwiazdy.

Myli się całkowicie ktoś, kto sądzi, że ten stan mojego ducha łączył się z historią, którą zaczęłam tę książkę. Moje uczucie pustki nie miało nic wspólnego z Mirceą. Nie szukałam nikogo,

tylko siebie Niespełniona część mojego ja ściskała mi serce bólem, podczas gdy reszta żyła szczęśliwa, pochłonięta codziennością życia. Wieczorem służący zamykał drzwi i okiennice i dokładał grube polana do ognia. Grzejąc się przy kominku wdychaliśmy zapach żywicy z sosnowego drewna. Ja I robiłam na drutach, mąż przeglądał gazetę. Milczeliśmy. Nie I rozmyślałam wtedy o niczym wzniosłym, poetycznym. Nie tęs­kniłam też za nikim. Moje myśli koncentrowały się wokół takich spraw, jak awans męża, niesprawiedliwość jego przeło­żonych, brak apetytu córki. Czasami obmyślałam projekt nowego mebla do domu.

Próbując nakreślić historię mojego życia widzę, że nie ma właściwie o czym pisać. Bo i o czym mogłabym opowiadać? Tematy rodzą się z kontaktów i konfliktów między ludźmi albo z różnorodności ludzkich działań. Jakich tematów może dostarczyć przyroda? Tamtejszych wydarzeń nie wystarczy na historię życia, choć niektóre z nich były dramatyczne, na przy­kład coroczne pożary lasu. Często się o nich słyszy albo czyta, lecz ile osób widziało je na własne oczy? Latem opadłe liście drzew wysychały stając się doskonałym paliwem. Zapalały się same lub też jakiś mieszkaniec lasu zaprószał ogień przez nieos­trożność. Liście zaczynały się tlić, by nagle buchnąć płomie­niem. A kiedy całe wzgórze płonęło, łunę pożaru widzieliśmy z daleka. Wygłodniały bóg ognia przeskakiwał z drzewa na drzewo, ze wzgórza na wzgórze. W powietrzu rozlegały się śmiertelne ryki uwięzionych w pułapce zwierząt. Kiedy pożar już się rozszalał, niełatwo było go ugasić. Jedynym sposobem było wycięcie drzew wokół płonących miejsc, by ogień nie mógł się rozprzestrzeniać. Mój mąż także brał udział w tych niebez­piecznych akcjach, wspierając tubylców inteligentną radą, albowiem prawie co dzień słyszeliśmy o wypadkach na skutek ludzkiej głupoty. Jeden z nich poruszył mnie szczególnie głę­boko. Dwóch robotników usuwało ziemię ze stromego gór­skiego zbocza, żeby poszerzyć drogę. Kopali i kopali, aż pod­kopali leżący nad nimi olbrzymi głaz, który w pewnej chwili runął w dół, przygniatając ich na śmierć. Mąż powiedział mi później, że kamień przykrył ich kompletnie; wystawała spod niego tylko ręka jednego z zabitych. Nie widziałam tego wypadku; ta ręka jednak, wystająca z kamiennej mogiły, stra­szyła mnie długo.

Wspomniałam o lesie pierwotnym, rosnącym tam od mepa-

195

miętnych czasów. Spotykało się w nim drzewa z okresu kar- bonu ery paleozoicznej - paprocie drzewiaste wysokie jak palma daktylowa. Były też lasy, w których nie stanęła jeszcze stopa ludzka. Wyrąbywano je, żeby założyć nowe plantacje. Tereny odpowiednie pod uprawy wyszukiwano poruszając się na słoniach, które doskonale wspinały się po stromych wzgó­rzach. A potem przystępowano do wyrębu drzew. Nie używano szczególnie wyszukanych narzędzi. Ogromne drzewa padały pod ciosami zwykłej siekiery. Często zdarzały się przy tym poważne wypadki. Siły życiowe tych ludów z górskich szcze­pów były jednak niezwykłe. Gurkhowie potrafili znieść bez znieczulenia piłowanie kości przez chirurga! Przybyłam z wyra­finowanej, wielkomiejskiej atmosfery w Kalkucie, by spędzić tam najlepsze lata mego życia.

W tej zapomnianej przez Boga i ludzi wiosce nie było ani telefonu, ani nawet telegrafu. Telegramy przywożono konno ze stacji kolejowej w dolinie, z odległości prawie ośmiu mil. Ażeby się dostać do naszej wioski, trzeba było przebyć sześć mil wąziutką drogą wijącą się serpentyną w górę. Samochód jechał prawie pionowo, a na niektórych zakrętach dzieliły go od prze­paści nie więcej niż dwa, trzy cale.

Miałam jednak odwagę wynikającą z ignorancji i braku doświadczenia i zaprosiłam Poetę w to odludne miejsce. Na podstawie moich listów Rabindranath mógł sądzić, że dotrzy­małam danej mu obietnicy. Teraz nadeszła jego kolej. Zachęty dodał mi list matki. Pisała: „Byliśmy na sztuce Candalika| Kiedy po spektaklu poszliśmy złożyć Poecie uszanowanie, powiedział: «Amryta już nie może oglądać tego wszystkiego. Gdzie ją wysłaliście, Sudho?» Wydaje mi się, że na nasz widok zatęsknił za tobą.”

Po otrzymaniu tego listu ponownie wysłałam Poecie zapro­szenie. Nie pisałam do niego często, ponieważ wiedziałam, że - pomimo wielu zajęć - nie potrafił nie odpowiadać na listy i z grzeczności odpisywał tysiącom swych korespondentów; nie chciałam zaś przysparzać mu dodatkowej pracy. Wtedy jednak napisałam do niego. Mój list brzmiał tak, żeby po jego przeczy­taniu Poeta odniósł wrażenie, że jestem najszczęśliwszą osobą na świecie.

K

Po uzgodnieniu terminu przyjazdu Thakura przez dwa, trzy miesiące oczekiwania wzbierały wokół nas fale radości. Sąsiedzi i przyjaciele byli zaskoczeni moim szczęściem. Wielu krewnych pragnęło nas odwiedzić, lecz ja nie chciałam tłumu. W końcu miałam zostać nagrodzona za pokutę, której się oddawałam od niepamiętnych czasów, i nie chciałam dzielić się Poetą z nikim innym. Syn i synowa Rabindranatha napisali zresztą do mnie, że mam do niego wyłączne prawo.

Od nowa urządzaliśmy nasz urządzony dom. Odbywało się szorowanie i pucowanie. Przycinaliśmy krzewy kwitnące, strzygliśmy i odchwaszczaliśmy trawniki, malowaliśmy skrzyn­ki na kwiaty, zmienialiśmy zasłony i kotary. „W złotej świątyni rozścieliłam siedzisko lotosów.” Całe moje przygnębienie wywołane samotnością gdzieś uleciało. Jednostajny szum stru­mienia, który dawniej tak mnie irytował, przekształcił się w przyjemny plusk, donośne cykanie świerszczy, dzień i noc świd­rujące mi w głowie, nagle zmieniło się w melodyjny szmer, a niosący westchnienia lasu świst porywistego wiatru w igłach srebrnych jodeł zaczął brzmieć jak dźwięki złotej lutni. „Przy­bądź, o przybądź do mego serca, panie mego serca.”

Trzy lata od 1938 do 1940 roku są świetlanym, nieziemskim okresem mego życia. Nie piszę tu jednak o tamtych dniach. Odtwarzam przebieg mojego życia wewnętrznego. Zdaję sobie sprawę ze względności czasu. W ciągu tych trzech lat czas pomiędzy przyjazdami Poety, jego odjazdami i kolejnymi odwiedzinami nie ma żadnych przedziałów. Jest to czas niepo­dzielny, wieczny, który napełnił moje ciągle nie nasycone życie nektarem nieśmiertelności i nadał mej nic nie znaczącej egzy­stencji olbrzymią wartość.

Nasz dom spodobał się Rabindranathowi. Wstawałam u schyłku nocy i kiedy Poeta zwrócony ku wschodowi czekał na słońce, przykucałam na podłodze koło jego krzesła, towarzy­sząc mu w niemej kontemplacji. Tak zaczynał się mój dzień. Kończył się, kiedy układałam Poetę do snu i naciągałam moski- tierę. Dzięki jego obecności w naszym domu odbywał się nie­ustający festiwal, jak podczas koronacji króla. Od samego rana w każdej chwili do tego niedostępnego zakątka mógł zawitać samochód pełen ludzi. Oczywiście bez uprzedzenia, no bo jak zawiadomić nas o przyjeżdzie, skoro nie mieliśmy telefonu? Te

197

nieoczekiwane wizyty nie wpędzały mnie jednak w popłoch Byłam zawsze przygotowana na to, by nakarmić gości w połud­nie. Samotność czmychnęła z naszej górskiej wioski. Dom roz­brzmiewał stale świąteczną pieśnią. Nie tylko zresztą w moim sercu. W sercach wszystkich domowników. Nawet mój mąż stal się rozmowniejszy i częściej błyskał dowcipem. Zdawało się, że powietrze wokoło przesycone jest szczęśliwością, a my jak w stanie nieważkości unosimy się lekko nad ziemią.

Wszystkie prace przy Poecie wykonywałam sama, począwszy od przepisywania jego utworów, aż do odkurzania biurka, ście­lenia łóżka, polerowania jego srebrnego talerza. Służący, którzy towarzyszyli Poecie, byli tym zdziwieni. Nigdy nie widzieli czegoś podobnego.

Do pokoju, gdzie pracował Rabindranath, przylegała łazienka, za nią znajdowała się sypialnia. Pewnego dnia, kiedy siedząc w kucki prałam w łazience ubranie Poety, przez otwarte drzwi wychodzące na ogród zobaczył mnie pan A.1

- Co to znaczy? 1 spytał podchodząc do mnie. - Dlaczego pani pierze? Od czego są służący?

Speszyłam się. W milczeniu chciałam szybko zakończyć pracę.

- Proszę przestać. Proszę to zostawić - nalegał pan A. I Gdzie służba?

- Niech pan da spokój - poprosiłam. - Robię to codziennie. Dzisiaj też to zrobię.

- Codziennie pierze pani ubranie Poety? - zdumiał się sekre­tarz.

- Tak. Czy to panu przeszkadza?

- Poeta będzie niezadowolony, gdy się o tym dowie.

- Dlaczego miałby się dowiedzieć?

- Bo mu to powiem. - To rzekłszy pan A. gwałtownie otwo­rzył drugie drzwi łazienki prowadzące do gabinetu. - Niech pan spojrzy - powiedział do Poety. - Amryta Devi co dzień własno­ręcznie pierze pańskie ubranie i nie słucha mnie, gdy proszę, żeby przestała.

Podniosłam się zażenowana, zostawiając pranie. Piekły mnie uszy. Czułam się jak przestępca przyłapany na gorącym uczynku. Poeta siedział w fotelu i czytał książkę. Na nasz widok odłożył ją na kolana i uśmiechnął się dobrodusznie.

i Daj spokój, A. - zwrócił się do sekretarza. - Co ty o tym wszystkim wiesz? Zamknij drzwi. - A do mnie rzekł: - Rób swoje, Amryto. Nareszcie rozumiem, dlaczego ostatnio mam takie czyste ubranie.

W rzeczywistości było pewnie odwrotnie. Nie prałam lepiej niż służący, ale Poeta wynagrodził mnie w ten sposób.

W ciągu trzech lat Rabindranath odwiedził nas czterokrot­nie. Za piątym razem zachorował w drodze w Kalimpongu1 i nie mógł przyjechać. Bogactwo daru, jaki otrzymałam w tym czasie, rozwiało prześladujące mnie poczucie straty. Wówczas nie zdawałam sobie w pełni sprawy z wielkości tego daru. Nie było łatwe w wieku siedemdziesięciu dziewięciu lat przyjechać w te niedostępne okolice, nie zważając na niebezpieczeństwa pod­róży. Nie odważyli się na to nawet moi bliscy krewni dużo młodsi od Poety. Ale wiecznie młody Poeta nie zwracał uwagi na zewnętrzne przeszkody. Radość sprawiał mi też fakt, że - o czym stale przypominał pan A. - Poeta nigdy przedtem nie odwiedził dwa razy tego samego miejsca.

Wraz z Poetą Świata świat przybył do tego bezludnego lasu. Zetknęłam się z wieloma sławnymi postaciami. Słuchałam opowieści o różnych krajach i ludziach. Do tej pory nie przypu­szczałam, że Bergson, którego filozofię studiowałam, jest żywą postacią. Wiele się o nim dowiedziałam. Zaczęły do mnie prze­mawiać nazwiska z okładek książek - Bernard Shaw, Romain Rolland, Bertrand Russel. Ujrzałam obrazy z nieznanego świata. Najwięcej nasłuchałam się o Związku Radzieckim. Poetę szalenie interesowały przeprowadzane tam ekspery­menty. Po raz pierwszy zetknęłam się wtedy z czasopismem „Moscow News”. Na prośbę Poety przetłumaczyłam na język bengalski zamieszczone tam trzy artykuły na temat emancypa­cji kobiet; ukazały się potem w kilku czasopismach. Osiągnęłam pod każdym względem pełnię. Poeta kształtował moją osobo­wość; polecał mi lektury. Za jego radą przeczytałam Mahabha- ratę,2 Rygwedę,3 historię świata.

i'Jś%

gbęta był urzeczony naszym domem. O moim mężu mówił, iż jest dżentelmenem bez zarzutu. Piękno otaczającej przyrody i przyjaźń domowników tworzyły doskonałą całość.

Nawet mój mąż otwierał usta częściej niż zwykle.

- Czy nie jesteś zazdrosny o to, że poświęcam Poecie tyle uwagi? - spytałam go kiedyś. - Dlaczego się śmiejesz? Odpo­wiedz.

- Zazdrosny? Jesteś taka, jaka jesteś. Dlaczego miałbym cię zmieniać?

- Jednak zazdrość byłaby tu czymś normalnym.

- Dlaczego? Czy byłbym zazdrosny, gdybyś była Mira Bai?1

Pewnego dnia, kiedy Poeta pracował przy biurku, weszłam

do pokoju i stanęłam za jego krzesłem. Przed chwilą wzięłam kąpiel. Mokre włosy opadały mi luźno na plecy. Poranne słońce iskrzyło się wokoło. W oddali kwitł rząd jaskrawożółtych lilii tygrysich, otaczających zbiornik na ryby, moją nową pasję. Poeta przez chwilę wpatrywał się w kolorową linię, po czym rzekł:

| Wiesz, Amryto, tworzycie piękną rodzinę. Wiedziałem, że ci się to uda. Kiedy po raz pierwszy wyłoniła się kwestia przyjazdu do was, przestrzegano mnie, że nie wiadomo, jak tu jest, że mogę być narażony na niewygody. Ja jednak wierzyłem, że wszystko będzie dobrze, w przeciwnym razie bowiem, znając moje po­trzeby, nie zapraszałabyś mnie. Życie w twojej rodzinie płynie harmonijnie niczym ten szemrzący śpiewnie potok. Słyszałem, jak kłócą się P. i R.2 Kiedy zaczną, nie mogą przestać. Po prostu nie mogą przestać. I gdy w końcu P. milknie, R. nie daje za wy­graną i wciąż atakuje od nowajak wąż rzucający się na swą ofiarę.

- Dlaczego nie zwróci im pan uwagi?

- Robiłem to wiele razy. Bez rezultatu. Stworzenie kochają­cej się rodziny jest dziełem sztuki, to poemat. Żyjecie szczęśliwie w tym królestwie kwiatów z córeczką jak kwiatek. Sprawia mi to wielką radość, Amryto. Dlatego stale tu przyjeżdżam.

Stałam odurzona opierając się o krzesło. Biłam się z myślami. Powinnam wyznać prawdę. Teraz. Zaraz. Czy całe swoje życie zbuduję na kłamstwie?

_ Nie jest tak, jak pan sądzi. Oszukuję pana powiedziałam.

- Co ty mówisz? - Poeta przyciągnął mnie do siebie. - Co ty mówisz, córko? Kogo oszukujesz?

- Wszystkich. Niczego nie osiągnęłam. Wszystko to w poło­wie mydlenie oczu. Nie mam towarzysza w samotne wieczory. - Chciałam, żeby Poeta na mnie nakrzyczał. On jednak odparł:

I Po cóż to niepotrzebne samoumartwienie? To, ile człowiek może sobie ofiarować, zależy od miejsca, czasu i od niego samego. Nie można wszystkiego dostać i nie można wszystkiego ofiarować. Jaki jest więc sens żałować tego, czego się nie otrzy­mało? Czy to, co jest, nie wystarczy? - Po czym wskazując ręką rząd lilii dodał: i Madam, jestem ci wdzięczny za to, co jest, co zrobiłaś. Bardzo wdzięczny.

Wiedziałam jednak, że pomimo tych rozsądnych słów ro­zumiał ciężar naszej samotności. Za każdym bowiem razem gdy odjeżdżał, musieliśmy mu towarzyszyć. Jego litościwe serce nie mogło znieść myśli, że on odjedzie, a my zostaniemy sami w opustoszałym domu. Dlatego już kilka dni wcześniej mówił: - Byłoby lepiej, gdybym nie przyjechał. Sprawiam wam tylko ból. Więcej już was nie odwiedzę.

Pewnego wieczoru, w przeddzień wyjazdu, powiedział mi coś, co przechowuję w sercu niczym drogocenny klejnot. Sie­dzieliśmy na werandzie. Olbrzymie drzewa, chłonąc ciemności opadającego zmroku, stały niczym duchy. Przykucnęłam w milczeniu u jego stóp. Wszyscy domownicy poszli na wieczorny spacer, dlatego wokoło zalegała jeszcze głębsza cisza.

- Chcę ci coś powiedzieć, Amryto - odezwał się nagle Poeta.

- Może będzie to dla ciebie pocieszeniem. W moim długim życiu otrzymałem wiele, lecz darem, jaki ty mi ofiarowałaś - połączeniem szacunku, uwielbienia i miłości - nie obdarowy­wano mnie zbyt często. Widocznie potrzebowałem tego przed ostatecznym pożegnaniem z tym światem, inaczej nie przyjeż­dżałbym tu tyle razy.

Praca jest najlepszym przyjacielem człowieka | zwykł mówić Poeta. W tamtych czasach jednak kobiety miały bardzo ograni­czone możliwości pracy, a już w tak odludnym zakątku, jak nasze górskie siedlisko, nie było o czym mówić. Poeta próbował mi pomóc. Pewnego razu, obserwując z okna gabinetu tragarzy prowadzących w górę i w dół górskiej drogi objuczone konie, zagadnął mnie, ilu górali tu mieszka. Odparłam, że około pięciu

tysięcy.

- To dlaczego czujecie się samotni? Czy to nie są ludzie’ Zapraszajcie ich do siebie, odwiedzajcie ich, pomagajcie im w kłopotach; na pewno potrzebują przyjaciół, bądźcie ich przyja­ciółmi.

Zorganizowaliśmy zatem uroczystość z okazji urodzin Poety, na którą zaprosiliśmy prostych ludzi z gór. W tamtych czasach było to niezwykłe wydarzenie, nie tylko zresztą w historii tego regionu. Chyba po raz pierwszy zaproszono kulisów1 do domu wysokiego rangą urzędnika państwowego. W owych czasach nie tylko na plantacjach herbaty obowiązywał przepis zakazu­jący robotnikom wchodzenia w butach na teren posiadłości urzędnika. A gdy kulis, jadąc konno, zauważył kapelusz sahiba, w dowód szacunku natychmiast musiał zsiąść z konia. Jeden z Anglików, Richards, wychłostał kiedyś robotnika, który tego nie zrobił. W takim społeczeństwie znalazłam dla siebie nowe zajęcie, drogę wyzwolenia z dręczącej mnie tak długo samot­ności. Była ona tam zawsze, tylko ja, siedząc z książką w ręku i zastanawiając się, jak wypełnić pustkę, zapatrzona w siebie, wcześniej jej nie dostrzegałam.

W 1942 roku w okresie głodu ujrzałam prawdziwe oblicze Anglików. Nigdy nas nie lubili. W miarę narastania walki o niepodległość nasze stosunki stały się jeszcze bardziej napięte. Trwała pomiędzy nami cicha wojna. Pewnego razu zwierzchnik mojego męża zapytał go;

- Czy zauważył pan, że pańska żona brata się z kulisami?

- Tak.

- Jak w takiej sytuacji utrzymać dyscyplinę?

- Ani wcześniej, ani obecnie nie zauważyłem braku dyscyp­liny.

- Porozmawia pan z żoną na ten temat?

- Nie.

- Czy w takim razie ja mam to zrobić?

- Nie radziłbym. Jej reakcja może być ostra.

Nie chcę się tu rozwodzić nad ceną, jaką przyszło nam za to wszystko zapłacić. W tamtym czasie - z wyjątkiem roku głodu - w tej głuchej wiosce nigdy nie brakowało jedzenia. Ale człowiek ma też inne potrzeby; zaczęłam je zaspokajać. Nasze drzwi

I otwierały się coraz szerzej. Następnych czternaście lat upłynęło mi na organizowaniu festynów, uroczystości, tańców i śpiewów dla kulisów.

Przekonałam się, że nawet wśród niewykształconych, pro­stych ludzi zdarzają się jednostki o dużej wrażliwości i bogatym życiu wewnętrznym, którym pieśń rodzi się na ustach, a poezja w duszy. Ilekroć widziałam takie iskry ukryte w popiele, moje serce napełniało się radością. Do tej pory w moim domu cieszą oko przedmioty sztuki wykonane przez jednego z tych ludzi. Miałam okazję zetknąć się tam z autentyczną kulturą ludową. Podróżując później po świecie spotkałam wielu ludzi z kręgów cywilizowanych i niecywilizowanych. Nigdzie jednak nie widziałam takiej uczciwości, takiej szczerości i takiego oddania jak u Gurkhów w tamtych czasach. Gdy po dwudziestu dwóch latach opuszczałam to miejsce, po pustce, którą czułam, jadąc w te niedostępne, słabo zaludnione rejony Himalajów, nie zos­tało ani śladu. Wracałam z uczuciem spełnionego życia - peł­nego miłości, przyjaźni i słodyczy. Gurkhowie, którzy nie ronili nawet jednej łzy, gdy bez znieczulenia piłowano im kości, pła­czem uczcili nasz wyjazd.

W 1942 roku, dwanaście lat po wyjeździe Mircei, małżeństwo mojej matki rozpadło się ostatecznie. Rozkład, który się zaczął w 1931 roku wraz z pojawieniem się Ramy, postępował powoli, lecz systematycznie. Matka przez te wszystkie lata toczyła pate­tyczną walkę o zachowanie nieskazitelnego wizerunku ojca, lecz ludzie i tak strzępili sobie języki. Pomimo niezachwianej lojal­ności wobec ojca i nieustających wysiłków, by zatuszować jego winę, matka zdołała tylko odwlec ostateczny koniec. W 1942 roku ojciec zostawił ją z czworgiem nieletnich dzieci bez środ­ków do życia. Pozostał jej tylko dom - jedyne oparcie. Ale zakwestionowano nawet jej prawo do domu. Wtedy ja niczym bogini Durga dosiadłam lwa i wyciągnęłam dziesięć ramion z różnorakim orężem, by uratować go dla matki. Znów poszły w ruch języki. O dziwo jednak, ci sami ludzie, którzy do tej pory potępiali ojca i skandalizującymi plotkami rozbijali naszą rodzinę, zaczęli nagle śpiewać na inną nutę: pazerna matka i jej córki myślą tylko o pieniądzach, taka kobieta z pewnością nie jest odpowiednią towarzyszką życia wielkiego uczonego, on potrzebuje innej żony. Niewielu zdawało sobie sprawę z tego, że

niewinne, nieletnie dzieci zostały pozbawione nie tylko nale­żnego im prawa do ojcowizny, ale i wszelkich środków na utrzymanie. Matka była jednak słabszą stroną; nie miała ani pieniędzy, ani sławy, ani wykształcenia. Jedyną jej podpo­rą były dwie dorosłe córki, które także stały się obiektami ataków.

Ludzie doświadczeni, którzy przeszli w życiu różne ciężkie próby, wiedzą, że pewne wydarzenia nie zawsze są takie, jakimi się pozornie wydają. Ta sama miłość, która przychyla nieba i sprawia, że wszystko wokoło staje się piękne, ma też inne obli­cze. Może zniszczyć w człowieku to, co najlepsze. Oba te obli­cza miłości z daleka wyglądają tak samo, jak bliźnięta, lecz jedno z nich daje życie, a drugie je zabiera.

Mój wybijający się ponad przeciętność ojciec mógł się wspiąć na wyżyny sławy i zdobyć niepospolitą reputację. Zamiast tego okrył hańbą rodzinę, utracił szacunek, honor i spokój ducha. Po dziesięciu latach separacji od żony i sześciorga dzieci umarł bez przyjaciół i bliskich. Powiedziano nam, że przed śmiercią wyraził życzenie powrotu do Kalkuty, by prosić matkę o prze­baczenie. Wiadomość ta dotarła do niej za późno. I taki był koniec tragedii mojego nieprzeciętnie utalentowanego ojca i matki, kobiety wielkiej prawości.

Łódź mojego życia płynie z biegiem tych różnych wydarzeń, wpadając niekiedy na mielizny. Nie jestem już młodą dzie­wczyną. Poznałam dobrze życie i umiem stawić mu czoło. Stwardniałam. Delikatna skóra, reagująca niegdyś na najlżejszy dotyk, zgrubiała od ciągłych urazów. Lubię pracę i życie rodzinne. Ale obowiązki domowe i sprawy rodzinne nie wyczerpują mojej aktywności i nie dają mi pełnej satysfakcji. Czasami na nowo ogarnia mnie melancholia i wraca dawne uczucie niezadowolenia. Odeszłam daleko od świata literatury. Panuje w nim teraz zbyt duży tłok i przepychanki. Nie mam okazji, by pisać. Kiedy po dwudziestu dwóch latach wróciłam ze swego odosobnienia, miałam odciętą drogę do literatury. Dlatego robię wszystko, co popadnie i co wydaje mi się sen­sowne. Przyszło mi znosić niesławę i zniewagi, ale zyskałam też szacunek i uznanie. A więc w ogólnym rachunku równowaga została zachowana.

W 1953 roku pojechałam z mężem do Europy. Przez ostat­nich dwadzieścia lat zupełnie nie myślałam o Mircei. Może tylko czasami przemknęło mi przez myśl, że gdyby nie ta histo­ria, moje życie byłoby czystsze. Pocieszałam się jednak, że błąd popełniony w młodości nie może przecież oddziaływać na moje obecne życie.

W Wielkiej Brytanii spotkałam dawnego studenta ojca, Hiranmoya.1 Ożenił się z Angielką i osiadł na stałe za granicą. W pierwszej chwili nie poznałam go. Zrobił się z niego pełną gębą sahib.

I Czy pamięta pani Mirceę Euclida? - zagadnął mnie nie­oczekiwanie. Milczałam zastanawiając się, jaki może być cel tego niezwykłego pytania. - Zadedykował pani książkę - dodał.

- Bardzo mi miło. Czy ma pan dzieci? - zmieniłam temat.

To ucięło oczywiście rozmowę o Mircei. Epizod ten nie wywarł na mnie najmniejszego wrażenia. Podróżowaliśmy z mężem po całej Europie. W Paryżu zawarliśmy znajomość z profesorem Nicolaie Stanescu i jego żoną. Nie przypominam sobie, gdzie zetknęliśmy się z nimi pierwszy raz. Pamiętam tylko duży, prawie pusty salon. Państwo Stanescu zaprosili nas na herbatę. Byli wygnańcami z kraju Mircei. (Paryż jest pełen uchodźców z Europy Wschodniej.) Podczas spotkania opowia­dali nam o swoich przejściach; ciężki jest los banitów. Słucha­łam o cierpieniach ludzi, gdy Europę ogarnęło szaleństwo wojny. Zastanawiałam się, jaki los spotkał Mirceę. Przemknęło mi nawet przez myśl, czyby nie zapytać o niego, lecz się po­wstrzymałam. Właściwie co mnie obchodzi, czy żyje, czy umarł. Ale przecież nie chciałam, żeby nie żył. Miałam nadzieję, że pewnego dnia spotkam go jeszcze na tym wielkim świecie i spy­tam, dlaczego mnie oszukał. Czy jednak naprawdę mnie oszu­kał? | zadawała sobie pytanie jedna sfera mojego umysłu. Ojciec go wypędził. Co mógł zrobić? Czy cierpienie na jego twarzy w czasie pożegnania to było oszustwo? Lecz druga stera, mroczna od nadmiaru dręczących ją wątpliwości, odpowiadała: doświadczony myśliwy z Europy. Bałamut. Nie mógł w jakiś sposób przysłać mi listu? Może wtedy coś bym zrobiła. Ale -

ciągnęłam swój monolog wewnętrzny - jeśli wszystko było oszustwem, to dlaczego zadał sobie tyle cierpień wędrując po lasach? Wątpliwości te nękały mnie przez całe życie. Pewność przynosi człowiekowi ulgę, niepewność sprawia ból. A ja nie miałam wtedy ochoty zadawać sobie katuszy. Wzięłam więc z półmiska kanapkę i spytałam Madame Stanescu obojętnym tonem:

- Czy słyszała pani o pisarzu nazwiskiem Euclid?

- Oczywiście. Napisał wiele książek z zakresu filozofii indyj­skiej. Jest wybitnym specjalistą w tej dziedzinie.

- Naprawdę? Czy może mi pani pokazać jakieś jego dzieło?

- Bardzo proszę.

Żona profesora wstała z sofy i przyniosła mi gruby tom pod tytułem Joga. Kiedy go otworzyłam, nie mogłam się oprzeć zdumieniu. Książka była zadedykowana mojemu ojcu! „Pamię­ci mojego guru, prof. dra Narendranatha Sena.” Czy to ozna­czało, że po tamtej historii Mircea nadal utrzymywał z ojcem kontakt? Byłby więc taki sam jak Kaća. Zwyczajny karierowicz. Zrozumiałam wreszcie, dlaczego nie napisał do mnie listu. Ważniejsza była książka o jodze. Musiał zostać specjalistą w dziedzinie filozofii indyjskiej. Co za żądza sławy i wiedzy! I pomyślałam. Gardziłam taką sławą i taką wiedzą. Po wielu latach znów poczułam piekący ból w sercu. Zadrżały mi wargi. Przygryzłam je aż do krwi. Nagle spostrzegłam, że Madame Stanescu przygląda mi się uważnie, z zaciekawieniem.

- Czy pani ma na imię Amryta?

- Tak. Dlaczego to panią interesuje?

1 Bo w takim razie znam panią. To pani jest pierwszą miłoś­cią Euclida? - Żona profesora roześmiała się.

Rozmawiałyśmy po angielsku. Na określenie „miłość” Madame Stanescu użyła słowa „flame”, które oznacza także „płomień”. Ogarnął mnie gniew. „Nie płomieniem, lecz popio­łem - pomyślałam. - Miłość obróciła się w popiół.” Zerknęłam spod oka na męża; rozmawiał z profesorem. Nie byłam pewna, czy słyszał naszą rozmowę. Nie miałam ochoty kontynuować tematu Mircei. Wystarczy - rzekłam do siebie w duchu. Nie chcę już nic więcej o nim wiedzieć. Nie jest wart tego, by wspo­minać jego imię. Dowiedziałam się o nim czegoś po dwudziestu latach, lecz wiadomość ta tylko przeszyła moje serce bólem.

Razem z mężem wybraliśmy się na wycieczkę do Włoch. Zwiedziliśmy Rzym, Florencję, Wenecję, a stamtąd pojecha­liśmy do południowej Francji na Riwierę. Co za wspaniały kraj! Podróż sprawiała nam obojgu wielką przyjemność. Oderwa­liśmy się od spraw domowych, od kłopotów w pracy. Czasami tylko ogarniała mnie tęsknota za naszym małym synkiem pozo­stawionym w kraju.

Po powrocie do Paryża zatrzymaliśmy się w hotelu w pobliżu Champs Elysees. Ale kiedy po dwóch dniach poprosi­liśmy o rachunek, oczy zrobiły się nam okrągłe ze zdumienia, nie stać nas było na taki wydatek. Za radą Satjena babu przenieśliśmy się do pensjonatu w Dzielnicy Łacińskiej, gdzie spędziliśmy dziesięć dni. W pokoju obok mieszkał jakiś mężczyzna. Ilekroć mijaliśmy się na schodach, pozdrawiał mnie skinieniem głowy. Sądziłam, że jest Francuzem. W ciągu tych dziesięciu dni nie zamieniliśmy ze sobą ani słowa. Gdybyśmy to uczynili, kto wie, czy ta opowieść nie wyglą­dałaby całkiem inaczej.

W dzień naszego wyjazdu do Anglii siedziałam w hallu obok recepcji. Nasze bagaże zniesiono już z góry i ustawiono w jed­nym miejscu. Mój mąż regulował rachunek. Do hallu zszedł z góry tamten mężczyzna. Pokręcił się chwilę, po czym przystanął koło naszych bagaży. Obserwowałam go. Zdawało mi się, że czyta moje nazwisko na kufrze. Zaraz potem spojrzał na mnie i, zbliżywszy się niepewnie, zagadnął:

- Nazywam się łon Popescu. Czy pani ma na imię Amryta? Zdziwiłam się. Serce zaczęło mi walić jak młotem.

- Dlaczego pan pyta?

- Składam pani hołd - rzekł łamaną angielszczyzną i poca­łował mnie w rękę.

Wiedziałam już, z jakiego kraju pochodzi. W jednej chwili cały mój świat zawirował.

- Czy może mi pan powiedzieć, gdzie mieszka ten pisarz?

- Tu, w Paryżu. Dwie przecznice stąd.

- Tak blisko? - zdumiałam się.

- Tak - potwierdził z uśmiechem.

O Boże' - rzekłam do siebie w duchu. - Czy to znaczy, że mogę do niego iść i się z nim spotkać? Że mogę mu powiedzieć: ty oszuście' Kupiłeś wiedzę za cenę prawdy. Może i zostałeś uczonym ale mędrcem nie będziesz. Jeśli ktoś w życiu me kie­ruje się prawdą, to pomimo swej wiedzy me będzie mędrcem.

lak jak kłoda drewna choćby była zanurzona w miodzie - nie raźna jego smaku. Ocalałeś. Ponieważ nie kierujesz się prawdą, nic musiałeś cierpieć. Ale dlaczego ja tak nie potrafię? Mężczyzna popatrzył na mnie.

- Czy chciałaby pani pójść ze mną do niego?

Nie. Ale czy przekaże mu pan list ode mnie?

- Oczywiście - zgodził się i pobiegł po papier i kopertę. Napisałam parę słów mniej więcej tej treści:

..Mirceo! Po wielu latach dostałam o tobie wiadomość. Co się z tobą dzieje? Czy ożeniłeś się? Podróżuję z mężem po Euro­pie. Mam córkę i syna. Bardzo bym chciała się z tobą spotkać. Za chwilę wyjeżdżam z Paryża do Dover. Podaję ci nasz adres w Londynie. Byłoby mi miło, gdybyś nas tam odwiedził. Zapra­szam.”

Mój mąż podszedł do mnie, by zapytać o coś w sprawie rachunku hotelowego. Pokazałam mu list.

- Czy pamiętasz tego cudzoziemskiego studenta ojca, o którym ci kiedyś wspomniałam? Jest tu, w Paryżu. Zaprosiłam go do Londynu. Czy się zgadzasz?

Mąż przebiegł list wzrokiem.

- Oczywiście. Będzie przyjemnie, jeśli przyjedzie - odparł i wrócił do recepcji.

Popescu stał za mną. Delikatnie położył rękę na moim ramieniu.

- Niech pani napisze ładny list, Madam. Drży pani.

- Nie drżę. Trzęsę się z zimna. Dzisiaj jest chłodno...

Kiedy wkładałam list do koperty, Popescu rzekł:

- Dlaczego nie napisała pani prawdziwego listu, Madam? Nie rozumiem też, dlaczego list pani musiał przejść przez cenzurę.

- Nie, nie, to nie była cenzura. Chciałam tylko, żeby mąż sprawdził mój angielski. Mam kłopoty z właściwym użyciem przyimków.

- Naprawdę? - uniósł z niedowierzaniem brwi. - A dlaczego by raz nie zrobić czegoś niewłaściwego?

Wyjechaliśmy do Londynu. Mircea się nie odezwał. Czeka­łam tydzień, później zrezygnowałam. Przez kilka dni nie mogłam powstrzymać łez. Mąż myślał, że tęsknię za synem. Wkrótce zapomniałam o tym wydarzeniu.

W 1955 roku przenieśliśmy się na stałe do Kalkuty. Kiedy ponad dwadzieścia lat wcześniej opuszczałam to miasto, świat literacki wyglądał całkiem inaczej. Nie było tam tak tłumnie.

Ludzie zdolni mieli możliwość wykazania się swoimi talentami. Pisarze nie musieli podejmować pracy w wydawnictwach, żeby drukowano ich utwory, a pisarki nie były zmuszone biegać na pogawędki do biur wydawców. Ani w dziedzinie sztuki, ani literatury, ani muzyki nie panowała atmosfera gorączkowości, dlatego talenty mogły się rozwijać w sposób naturalny. W ciągu tych dwudziestu lat wszystko się zmieniło. W miarę postępu egalitaryzmu coraz trudniej odróżnić ziarno od plew. Tak jak w czasie powodzi pola zalewa woda, tak samo pole nauki, litera­tury, sztuki, polityki zalewają ludzie, którzy nie nauczyli się szanować nauki czy sztuki jako wartości samej w sobie: ludzie, którzy piszą poezje, choć są pozbawieni wrażliwości poetyckiej. Czuję się obco w tym świecie. Ale jestem znana i szanowana. Mam takie czy inne zajęcie. Moja praca zawodowa postępuje mimo przeszkód.

W 1956 roku ponownie wyjechałam do Europy. I znów usły­szałam tam o Mircei. Kiedy schodziłam z trybuny ogromnego audytorium, podeszła do mnie młoda dziewczyna o ładnej twarzy okolonej złocistymi kędziorami.

- Czy pani nazywa się Amryta?

- Wymówiłaś poprawnie moje imię - zdziwiłam się.

- Tak, ja panią znam.

- Rozumiem. Słyszałaś o Mircei Euclidzie? Czy możesz mi powiedzieć, gdzie on jest?

- Nie. Nie znam nikogo o tym nazwisku. - Po chwili waha­nia dodała. - Tak. On nie żyje.

Niekiedy wiadomość, że ktoś umarł, sprawia większą ulgę niż wiadomość, że ten ktoś żyje. A jednak moja rana zaczęła na nowo krwawić. Nie żyje! Więc to już koniec? Nie zapytałam go, dlaczego mnie zdradził. Do tej pory miałam nadzieję, że pew­nego dnia się spotkamy.

Ilekroć myślałam o Mircei, moja świadomość rozszczepiała się na kilka warstw i sama ze sobą toczyłam spór. „Ziemska” sfera mojej świadomości, w której mieścił się intelekt i która zajmowała się sprawami doczesnymi, przekonywała: „Oczywiś­cie, że to nic innego niż zdrada. Czy ma w sobie ludzkie uczucia ktoś, kto po pierwszej odmowie ojca ucieka niczym pies tra­fiony kamieniem? Co z tego, że posiadł wiedzę? Nie mam sza­cunku dla książek. Człowiek jest od nich ważniejszy.” Ale inna sfera tłumaczyła: „Dlaczego jesteś taka zła? Możliwe, że pisał do ciebie, lecz jego listy nie dochodziły. Albo może nie otrzy-

209 \ \ ‘ \

mywa) twoich listów." Była jeszcze jedna, najgłębsza sfera mojej świadomości, do której nie trafiała żadna argumentacja. Mówiła: „Czy wszystko da się wyjaśnić za pomocą faktów i wydarzeń? Czy prawdę można poznać dzięki logicznym wywo­dom? Słuchaj po prostu głosu swego serca, a usłyszysz echo prawdy - on cię nie oszukał.”

Wera przyglądała mi się z zaciekawieniem.

- Dlaczego umarł? - spytałam. 1 Przecież nie był stary.

- Tak naprawdę to nie umarł - odparła Wera. - Umarł dla nas. Przeszedł na stronę faszystów.

Mircea faszystą? Miałam ochotę się roześmiać. Oczyma wyobraźni widziałam go z hitlerowskim wąsikiem pod nosem, otwierał drzwi komory gazowej. Było to dla niego odpowiednie zajęcie. Czyż nie wysyła mnie tam stale nie odpowiadając na moje listy?

Po tym wydarzeniu długo o nim nie słyszałam. W 1958 roku zbierałam materiały do książki na jednym z uniwersytetów poza Kalkutą. Byłam zadowolona. Kiedy nie mam zajęcia, wpadam w przygnębienie, ogarnia mnie uczucie kompletnej pustki. Dla­tego biorę każdą pracę, która mi się trafia. Pisanie jest oczywiś­cie najlepsze. Moja matka mieszkała w pobliżu; zatrzymałam się więc u niej.

Gdy pewnego dnia pracowałam skupiona w bibliotece, wszedł Satjen babu. Rozmawialiśmy chwilę o naszym spotka­niu w Paryżu. Nieoczekiwanie Satjen babu oznajmił: i Przeczytałem książkę Euclida.

Milczałam. Byłam jak sparaliżowana. Jeśli ktoś widział paty­czaka, zrozumie, co się ze mną dzieje na dźwięk imienia Mircei. Owad ten porusza się normalnie, ale gdy się go dotknie lub gdy wyczuje w swym otoczeniu najmniejszy ruch, natychmiast sztywnieje i spada z trzaskiem niczym sucha gałązka. Ze mną jest to samo. Na wspomnienie Mircei moje ciało z krwi i kości przeobraża się w drewno. Tym razem też zamieniłam się w drewnianą kukłę.

- Po jej przeczytaniu - ciągnął Satjen babu - zrozumiałem, że kochała pani Rabindranatha Thakura.

Ponieważ stwierdzenie to nadal nie przerwało mojego mil­czenia, Satjen babu spytał:

| Dlaczego więc była pani zła na swojego ojca?

Zamknęłam książkę i wstałam od stołu. Szanowałam Satjena babu, ale tego dnia mnie zadziwił.

| proszę pana - powiedziałam - jest pan bardzo wykształco­nym człowiekiem. Może dlatego sprawia panu przyjemność wprawianie innych w zakłopotanie. - I nie zatrzymując się ani chwili dłużej, wyszłam z pokoju.

Wracałam rykszą rowerową. Musiałam przebyć ponad dwie mile. Zbliżał się wieczór, ciemności powoli gęstniały. Próbowa­łam sięgnąć pamięcią wstecz, lecz nic nie mogłam sobie przy­pomnieć. Miałam wrażenie, że całą moją przeszłość skrył mrok. „Doszłam do kresu drogi - pomyślałam. - Po cóż spoglądać za siebie. Lepiej, żeby droga przede mną była szeroka. Wtedy tych parę lat życia, które mi jeszcze pozostały, uczynię owocnymi. Tyle pragnę zrobić - walczyć z bezprawiem, ze złem, lecz nie mam okazji. Tyle trzeba zrobić, lecz droga ku temu jest cierni­sta. Niech przynajmniej nie przeszkadza mi niedoskonałość przeszłości.”

Kiedy wróciłam do domu, matka czekała na mnie przy drzwiach. Na jej widok ogarnęła mnie złość. Ta kobieta była źródłem wszystkich naszych cierpień. Zniszczyła moje życie, żeby tylko „on” był zadowolony. Wszystko musiało być tak jak „on” tego pragnął. Dziecko musiało dostać zabawkę. Radości, smutki innych były nieważne. Cały świat kręcił się wokół „niego”. Później jednak sprawy i tak wymknęły jej się z rąk. Przez dziesięć lat rozkładu małżeństwa oszukiwała się, że wszystko będzie dobrze. Zniszczyła życie swoje, ojca, całej rodziny. Nie jest godna szacunku dobroć tych, którzy nie kie­rują się w życiu rozumem i nie myślą racjonalnie. A teraz jeszcze chełpi się, jak to dobrze wydała mnie za mąż! Rzeczy­wiście dobrze! Jeżeli w moim małżeństwie wszystko się ułożyło pomyślnie, to na pewno nie jest to jej zasługą. Wiedząc, jak się rzeczy mają, żeby tylko zadowolić ojca, wydała mnie za mąż za starszego ode mnie o czternaście lat milczka i zesłała na wygna­nie, przygniatając moją duszę kamieniem. A teraz mówi: - Mój zięć jest joginem niczym sam Śiwa. Musiałaś nagromadzić wiele dobrych uczynków w poprzednich żywotach, że trafił ci się taki mąż. Jak śmiesz narzekać?

To prawda, że mój mąż jest jak jogin. Wszystkie zalety, które inni muszą zdobywać wielkim wysiłkiem, ma wrodzone. Aleja nie chciałam kogoś, kto żyje według wskazań Bhagawadgity, lecz zwykłego człowieka z krwi i kości.

Wzburzyłam się, rozmyślając o tym wszystkim.

- Czemu tak późno? - spytała matka. Dałam upust swej złości. Biedaczka rozpłakała się. - Dlaczego tak się unosisz nie wiadomo z jakiego powodu? Wszyscy wyładowujecie swój gniew na mnie.

Spałyśmy w jednym pokoju. Była zima. Leżałyśmy, otulone kocami, pod moskitierą. Mimo późnej pory nie mogłyśmy zasnąć. Matka z pewnością była przygnębiona; nasłuchała się moich wymówek.

- Ru, płaczesz? - zapytała nagle. Milczałam. Wysunęła się spod moskitiery i podeszła do mojego łóżka. I Co się stało, Ru? Dlaczego płaczesz? Czy sprawiłam ci przykrość?

- Satjen babu mnie znieważył.

| Na Boga! Co on ci zrobił? Chyba zdziecinniał na starość!

- Nie, nie, nie o to chodzi. Powiedział, że przeczytał książkę Euclida i zrozumiał z niej, że kochałam Rabindranatha Tha- kura.

- Coś podobnego! - wykrzyknęła z sarkazmem matka. - Im więcej czytają, tym są głupsi. Czy, żeby to stwierdzić, musiał aż przeczytać książkę Euclida? - Pogłaskała mnie, żebym się uspokoiła.

- Wiesz, mamusiu, co jeszcze powiedział? „Dlaczego więc była pani zła na swojego ojca?”

- Co ty mówisz? - wzdrygnęła się. - Niektórzy naprawdę głupieją od nauki. Moja matka nazywała twojego ojca „wyksz­tałconym osłem”. Widzę, że to samo można powiedzieć o Sat- jenie babu. Cóż to za porównanie?! Czy miłość ma tylko jedno oblicze? Czy rozbiłaś czyjeś małżeństwo? Zagarnęłaś cudzy majątek? Upokorzyłaś kogoś? Miłość, która wznosi się ponad sprawy tego świata, uszlachetnia i oczyszcza. Czy inaczej mog­łabyś stworzyć taką wspaniałą rodzinę? Boże, jacy ludzie są niemądrzy! - matka głaskała mnie po głowie. - I ty płaczesz z powodu takiego głupstwa? Masz przecież swój rozum.

- Mamusiu, ja nie dlatego płaczę. Niech sobie mówią co chcą

o moich uczuciach do Poety. Nie wstydzę się tego. Czy mówiąc w ten sposób ktoś może mnie znieważyć? Te sprawy są poza wstydem i zniewagą.

- Więc dlaczego płaczesz?

Wtedy po raz pierwszy od dwudziestu ośmiu lat wymówiłam przy matce jego imię. Podniosłam głowę znad poduszki i zawo­łałam:

- Mircea, Mircea, Mircea! - A potem wybuchnęłam pła­czem. Matka osłupiała.

i Co ty mówisz? Co mówisz?

Prawdopodobnie przypomnienie sobie jego imienia zajęło jej chwilę, ponieważ w naszym domu na ogół zwracano się do Mircei po nazwisku. Matka położyła mi rękę na ramieniu.

- Ru, spotkałaś się z nim? Tyle razy wyjeżdżałaś za granicę. Na pewno się z nim widziałaś.

- Nie, mamusiu, nie. Po raz ostatni widziałam go wtedy, kiedy nas opuszczał. Pozwoliłaś mi wyjść na balkon.

I Ale na pewno piszecie do siebie. Utrzymujecie kontakt. Powiedz mi prawdę.

- Nie, nie, nie. Napisałam do niego list, ale mi nie odpisał. Matka westchnęła.

i To wszystko przez twojego ojca. To on sprowadził do domu tego Francuza.

Uśmiechnęłam się - matka nadal uporczywie nazywała go Francuzem.

- Kiedy do niego pisałaś, Ru?

- W 1953 roku, w Paryżu.

- Dlaczego nie odpisał?

- A czy byłoby to właściwe? Nie miałabyś nic przeciwko temu? Nie byłoby to grzechem?

Matka znów westchnęła głęboko.

- Teraz już nic nie jest grzechem. Ale może dobrze się stało, że nie korespondowaliście ze sobą. To był bardzo mądry chło­piec, chociaż Francuz. Być może nie odpisał ci, żeby nie wpro­wadzać zamętu do twojego życia. To straszne, że tak się niepo­trzebnie nacierpiałaś przez ojca... Kto wie, co komu jest pisane?

W rok potem, jak wypędziliśmy tego chłopca, zaczął się rozkład naszej rodziny.

Siedem lat później, w 1965 roku, moja matka, złamana na ciele i duszy, odeszła z tego świata.

Znów minęło kilkanaście lat. W tym czasie dwukrotnie odwiedziłam Europę, lecz ani razu nie słyszałam o Mircei. Nie myślałam też o nim. W ciągu tych lat wzięłam na siebie szereg obowiązków i pogrążyłam się w pracy. Mój czas się kończy. Przekroczyłam już próg starości. Zaczynam też podupadać na zdrowiu. Żyję szczęśliwie w rodzinie, otoczona dziećmi i wnu­kami. Ale oprócz tego mam drugą wielką rodzinę złożoną z przyjaciół i współpracowników. Sądzę, że udało mi się stworzyć na ich użytek określony wizerunek mojej osoby. O ile się orien­tuję, przedstawia się on tak: jestem bardzo surowa, szczególnie ostro osądzam miłość niezgodną z zasadami współżycia społe­cznego. Dlatego przyjaciele starannie ukrywają przede mną takie przypadki pośród siebie. Moje poglądy na temat dobra i zła są niewzruszone, bezlitosne. Reaguję ostro na każde odstęp­stwo od ideałów moralnych i jestem ogromnie praktyczna.

Stworzyłam też oczywiście własny wizerunek dla siebie samej. Nigdy nie idę na kompromis ze złem. Drażni mnie brak wstrzemięźliwości czy to w piciu alkoholu, czy w innych spra­wach. Uważam, że każdy człowiek ma do spełnienia moralny obowiązek wobec społeczeństwa i nie powinien się od niego uchylać; ani ze względu na osobiste skłonności, ani na przykład w imię kariery literackiej. Jeśli to robi, nie pochwalam tego. Można zatem powiedzieć, że mam wszystkie wady i zalety przywódcy. I choć niektórzy ośmieszają moją pracę społeczną, otrzymałam za nią wystarczająco wiele pochwał; nie szczę­dzono mi też pomocy. A co najważniejsze, obie sfery mojego życia i dom i świat - uzupełniają się. Nie mam już wrażenia niedosytu, niespełnionych aspiracji.

O Mircei usłyszałam znów w 1971 roku. Pewnego wieczoru

siedzieliśmy w pogodnym nastroju z przyjaciółmi i współpra­cownikami, gdy nagle Parwati oznajmiła:

- W mieście X mieszka pewien profesor, wielbiciel Amryty Devi.

- Naprawdę? Naprawdę? 1 zainteresowali się obecni.

W ciągu swego długiego życia wystarczająco często spotyka­łam się z krytyką, jak i z uwielbieniem, dlatego specjalnie się nie zdziwiłam.

| Jak się nazywa? - spytałam zdawkowo.

- Mircea Euclid.

Krew zaczęła mi pulsować w żyłach. - Zawsze sądziłam, że Parwati mnie kocha i szanuje - rzekłam do siebie w duchu. - A tu, patrzcie, jak mnie obraża. Na ile to tylko możliwe, muszę zachować obojętność. - Parwati ciągnęła:

i Dź. spotkał go jakieś dwa lata temu. Profesor był tego dnia zmęczony. Zdaje się, że także chory. Widząc Bengalczyka, zaczął z nim rozmowę o Kalkucie. Powiedział, że teraz wszyscy krytykują to miasto, ale Kalkuta, którą on znał czterdzieści lat temu, była wspaniałym miejscem. Tamtejsze dziewczęta miały moc słodyczy, a jednak potrafiły zachować godność; z ich ust nie schodziła poezja Rabindranatha i tak dalej, i tak dalej. Słu­chając tych entuzjastycznych wypowiedzi Dź. domyślił się sprytnie, że musi się za tym kryć coś więcej. Spytał więc profe­sora: „Czy mówiąc o Kalkucie ma pan na myśli jakieś kon­kretne miejsce czy też osobę?” Wtedy profesor zaproponował, żeby odeszli gdzieś na bok. A kiedy usiedli w ustronnym miejscu, zapytał: „Czy zna pan Amrytę? Co się z nią dzieje?” A potem dał mu książkę pod tytułem Amrvta' z napisem po ben- galsku na pierwszej stronie: „Czy pamiętasz, Amryto? A jeśli tak, to czy możesz wybaczyć?” Niestety, ponieważ Dź. nie zna języka, w którym napisana jest książka, nie przywiózł jej.

I Szkoda - stwierdził ktoś z obecnych. - Moglibyśmy ją przejrzeć.

Wszyscy w pokoju roześmiali się. Boże! Jak ludzie bez różnicy, przyjaciele czy wrogowie - lubią dokuczać innym! Byłam zdumiona okrucieństwem tych. których uważałam za przyjaciół. Zakręciło mi się w głowie. Po raz pierwszy od czter­dziestu lat usłyszałam o kimś, kto spotkał Mirceę i / kim on

'.v i i »i

jr n * «3

. > o A i| i * «* %

. .«,*'•» v*'^* % $g&% j

» 4> *

♦• > s *.• i- fofc | *

w—- lXs** # Sili

< * j y tff%(TwFTlBff - sit *-Sm3 Ł 9\

* > M^(kł Iwj^lMriJ

4 %*¿4#A>jlf •Sftfffl

'fclMWAl

rozmawiał na mój temat. Atmosfera w pokoju ożywiła się. Ktoś zaproponował:

Pani Amryto, dlaczego pani nie napisze do niego listu? Zdobędziemy adres od Dź. Niech pani napisze. Będzie zabaw­nie.

Doznałam uczucia, że skraj mojego sari zapalił się i za chwilę ogień obejmie całe moje ciało. Muszę natychmiast stąd uciec - pomyślałam.

Ale w miarę upływu czasu pomysł napisania listu coraz częś­ciej wydawał mi się mniej niedorzeczny. Mogłam mieć dokładny adres Mircei. Dlaczego nie napisać? A więc nie zapomniał o mnie. Dlaczegóż by nie nawiązać z nim kontaktu? Oboje jesteśmy już starymi ludźmi. Co szkodzi zapytać: jak się masz?

W tym czasie miałam mnóstwo zajęć. Trwała wojna w Bang­ladeszu. W Bengalu Zachodnim powstało poruszenie. Wszyscy byli pochłonięci pracą, ja także. W wirze wydarzeń tamta drobna sprawa uleciała mi z pamięci. W porównaniu z ogro­mem nieszczęścia innych ludzi nasze wyszukane smutki wyda­wały się bez znaczenia.

Tysiące, setki tysięcy ludzi pozbawionych domu, jedzenia, ubrania przekraczały granicę w poszukiwaniu bezpiecznego schronienia. Żar ich cierpienia palił nasze ciała. Co dzień jeździ­liśmy w rejony przygraniczne, gdzie wśród uchodźców wybuchła cholera. Przyzwyczailiśmy się do widoku zwłok leżą­cych w pobliżu obozów. Pewnego dnia natknęłam się przy drodze na umierającą kobietę mniej więcej w moim wieku. Leżała nieruchomo pod drzewem na podartej, brudnej kołdrze. Od czasu do czasu wstrząsały nią konwulsje. Zbliżał się wie­czór. Niebo na zachodzie żarzyło się krwawą wstęgą. Wśród tego piękna świata, obojętnego na ludzkie cierpienia, kończyło się jedno życie. Jego lampa za chwilę zgaśnie. Jutro o tej porze nie zostanie po nim ani śladu. Kto będzie pamiętał, że ta kobieta kiedyś żyła, kochała i była kochana? Jakie to wszystko ma znaczenie? Kiedy tak stałam koło umierającej, poczułam się tak, jakbym oglądała swoją własną śmierć. Nie sądzę, że umrę na ulicy. Pewnie będę czekała na śmierć, leżąc w łóżku, oto­czona przez rodzinę. Lecz co potem? Ciało tej kobiety i moje są takie same. Nie pozostanie po nich żaden ślad. Owładnęło mną uczucie obojętności, jakie ogarnia człowieka tuż przed śmiercią, gdy zda sobie sprawę z przemijalności życia, i łzy napłynęły mi

do oczu. Wszyscy myśleli, że są to Izy litości. - Zabierzcie stąd ciocię Amrytę - powiedział Raszid podając umierającej roztwór soli fizjologicznej. I Niech wraca do miasta. - Nikt nie wiedział, ie opłakiwałam swoją własną śmierć. Ja też umrę jak ta kobieta; wszystko, co osiągnęłam i czego nie osiągnęłam, stanie się tym samym - tym samym jest złoto i błoto. Ileż cierpienia zadają sobie ludzie w ciągu krótkiego życia na ziemi. Jak mało szczęścia mogą sobie ofiarować, a jak wiele mogą sprawić bólu. Nagle przy swoim łożu śmierci zobaczyłam Mirceę. W jakich niezwykłych okolicznościach ożył w mojej pamięci! Jadąc samochodem myślałam tylko o jednym: skoro mogę mieć jego adres, to dlaczego do niego nie napisać? Minęło już tyle lat od tamtej historii. Można przecież wysłać list do starego przyja­ciela. Ale jak poprosić Parwati o adres? Co sobie pomyśli? A niech sobie myśli, co chce. Nic mnie to nie obchodzi. W obliczu śmierci wszystkie moje dawne zasady, skrępowanie i wstyd zdały się bez sensu. Nie dbałam o to, co kto może powiedzieć.

Następnego dnia napisałam: „Droga Parwati! Czy mogłabyś mi podać adres profesora Euclida?” Razem z adresem nadszedł krótki liścik od Dź.: „Jest to wspaniały człowiek, cieszący się światową sławą z powodu swej wiedzy. Duszą przebywa w Indiach. Śni o Kalkucie.”

Ta „światowa sława z powodu wiedzy” nie zrobiła na mnie wrażenia. Nie darzę szacunkiem czystej wiedzy. To przez tę jego żądzę... Nie warto do tego wracać - pomyślałam. | Napiszę list i zobaczę, czy dostanę odpowiedź. Napisałam więc:

Mirceo Euclidzie! Słyszałam od Dź., że pytałeś o mnie. Chciałabym wiedzieć, czy jesteś tą samą osobą, którą znałam czterdzieści lat temu. Jeśli tak, to proszę, odpowiedz na ten list. Amryta.”

Odpowiedź nie nadeszła. Czekałam niecierpliwie. Zaczęłam podejrzewać, że może zawiniła poczta. Ale otrzymałam odpo­wiedź na inny list, który wysłałam za granicę w tym samym czasie. Mniejsza z tym, stwierdziłam. Miałam tyle pracy, tyle problemów, tyle kłopotów, z którymi musiałam się uporać, że nie było sensu zaprzątać sobie głowy tak błahą sprawą.

W 1971 roku raz jeszcze usłyszałam o tej książce. Wiele osób przybywało wtedy z Europy, żeby zobaczyć wojnę w Banglade­szu, wyrazić swoje współczucie, ofiarować pomoc i zaspokoić ciekawość. Odwiedzano także naszą instytucję. Wśród gości znalazło się małżeństwo Bengalczyków mieszkające na stałe

fł* iiiiSi *t-

;LAfacrj»xyfr| * |

'’•-■«»•' * y* t. ^\!^yŚ3i

IMjM

t ŁiflSttS®





»•«K




w Europie. Nie znałam ich zbyt dobrze. Żona, młoda dzie­wczyna. władała kilkoma językami, między innymi ojczystym językiem Mircei. Miała na imię Rina. Siedzieliśmy wszyscy na dworze, gdy nagle Rina spytała:

- Przeczytałam pewną książkę, w której pojawia się pani imię. Czy chodzi tam o panią?

Rozejrzałam się szybko dookoła. Na szczęście nikt inny tego nie usłyszał. Nie odpowiedziałam na pytanie Riny. Ona też nie kontynuowała tematu.

Coraz bardziej angażowaliśmy się w różną działalność. Zma­galiśmy się z najrozmaitszymi trudnościami. Co dzień spotyka­liśmy setki nowych ludzi. Dom i świat spotkały się. Nigdy wcześniej nie żyłam tak intensywnie. Oddawaliśmy się bez reszty pracy, kto by wtedy pamiętał o banalnych sprawach oso­bistych.

Od tamtego czasu, to znaczy od końca 1971 roku, właściwie bez powodu odczuwałam tylko jedno pragnienie: marzyłam, żeby pojechać gdzieś daleko. Mówiłam do współpracujących z nami cudzoziemców:

i Wkrótce odwiedzę wasz kraj.

1 Naprawdę? Kiedy?

I Nie wiem kiedy, ale już niedługo.

Sama się dziwiłam, skąd wzięło się u mnie to pragnienie

i dlaczego mnie tak prześladuje. Stan mojego ducha w tamtym okresie oddawał wiersz:

Zapominam, stale zapominam, że nie mam skrzydeł, że jestem przykuty do jednego miejsca.”

W 1972 roku odwiedził Kalkutę Sergui Sebastian. Wspo­mniałam o tym na początku tej książki. Kiedy rankiem pier­wszego września w dzień moich urodzin szłam się z nim spot­kać, czułam tylko zaciekawienie, zastanawiałam się, co mi powie. Tylko tyle. Rozmowa z nim wprawiła mnie jednak w osłupienie. Zawsze odnosiłam się sceptycznie do Mircei, lecz wcześniej nie zdawałam sobie sprawy, że jest tak niecnym kłamcą.

- Co za łgarstwa! Pański przyjaciel jest taki podły, a pan, Sergui, śpiewa hymny pochwalne na jego cześć.

- On nie jest moim przyjacielem. To mój guru. Jestem jego uczniem. Nie mogę się z nim równać.

Ma pan więc wspaniałego guru! Sam zawinił i uciekł, a potem zemścił się na mnie, zhańbił mnie.

- Nie zdaje sobie pani sprawy z jego cierpienia. Zrozumia­łaby je pani po przeczytaniu książki. Szukał ukojenia w fan­tazji.

- Żadne z tych wyjaśnień nie wystarczy, bym mu przeba­czyła. Niczego mi w życiu nie dał, jedynie okrył hańbą.

- To przecież tylko fikcja literacka. Przy pisaniu trzeba trochę fantazjować. To prawda, że w Indiach nic się nie zmie­niło w tych sprawach...

i Ale dlaczego użył mego prawdziwego imienia? Żeby mnie zhańbić? To przecież zniesławienie!

Czułam, że Sergui’owi jest przykro.

I Żle go pani ocenia 1 powiedział. - Czy zapomniała pani o jego miłości? On panią jeszcze kocha. W każdej jego książce jest jakiś pani ślad. Czy nie dla pani wybrał hinduizm? Jak mógł się wyrwać z więzów pani imienia?

- Jeśli tak mnie kochał, to dlaczego nie odpisuje na moje listy?

- Nie odpisuje? - zdziwił się Sergui. - Napisała pani do niego, a on nie odpowiedział? Ile listów pani wysłała?

| W sumie trzy. Przypominałam mu o sobie co dwadzieścia lat.

Sergui spuścił głowę. Myślał.

- W jego naturze leży zadawanie sobie bólu 3 rzekł, i Postę­puje wbrew swemu sercu. Jestem pewien, że nie odpisał, ponie­waż gorąco tego pragnął.

Przez chwilę milczeliśmy. Przypomniał mi się ten rys charak­teru Mircei, jego pasja samoumartwiania. Rzeczywiście taje­mniczy człowiek! To z miłości przedstawił mnie wszystkim swoim rodakom! Dlaczego jednak ukazał mnie w fałszywym świetle?

Ogarnął mnie niepohamowany gniew, a jednocześnie wróciły wspomnienia.

i Sergui - spytałam - czy mogłabym się z nim spotkać? Czy zobaczyłby się ze mną, gdybym do niego pojechała?

- Z pewnością. Myślami ciągle przebywa tutaj, w tym kraju.

Podczas rozmowy z Sergui’em zrozumiałam wreszcie, co to

jest ciało wewnętrzne - subtelne i niewidoczne - oraz ciało zewnętrzne - grube, widzialne. Moje ciało subtelne opuściło

moje zewnętrzne ciało.1 Nie było mnie tam. Widziałam siebie wyraźnie w rozdwojeniu. Wspomniałam już o tym wcześniej.

Od tamtego ranka stale powracam z teraźniejszości do prze­szłości. Na nowo przeżywam każdy dzień, każde wydarzenie 1930 roku. Nie jest to łatwe. Brak mi słów, by opisać udrękę, jaką czuję w duszy, przebywając jednocześnie w dwóch czasach. Toczy się moje obecne życie ze wszystkimi swymi wymaga­niami, a w tym samym czasie moja wcześniejsza egzystencja stoi za mną jak duch, nie pozwalając o sobie zapomnieć. Moja dusza jakby się przekształciła w instrument strunowy, który zaczyna wibrować przy najlżejszym muśnięciu. Stopniowo przeszłość wysuwa się na pierwszy plan. Nie mam pojęcia, co począć...

Czasami jestem w takim stanie, że nie wiem czy to dzień, czy noc. Noce są przerażające, straszne. Straszny jest ogień gniewu, który we mnie płonie. Muszę przystąpić do kontrataku - zde­cydowałam. Skoro już dowiedziałam się o wszystkim, nie pogodzę się w milczeniu z niesprawiedliwością, jaka mnie spot­kała, nawet jeśli minęło tyle lat.

W kraju Mircei mieszka od lat moja przyjaciółka. Napisałam do niej list: „Sumito! Czytałaś z pewnością książkę Euclida. Szkoda, że nie wspomniałaś mi o niej. Dowiedziałam się

o wszystkim od Sergui’a. Tamten człowiek był studentem mego ojca, mieszkał w naszym domu, zaznał od nas wiele dobra. I tak się za to wszystko odwdzięczył. Musisz wysłać do niego ofi­cjalny protest. Twoim obowiązkiem jest obrona dobrego imie­nia kobiety indyjskiej.”

Sumita odpisała: „... wiele razy prosiłam Sergui’a, żeby nie wspominał ci o tej książce. Ale on jest bardzo uparty i nie udało mi się - ani przed spotkaniem z tobą, ani potem - przekonać go, że rozmowa na ten temat będzie dla ciebie nieprzyjemna. W swojej działalności politycznej i społecznej jesteś przyzwy­czajona do spotkań z różnymi ludźmi, więc mu wybacz. Ro­zumiem, że pisałaś do mnie w stanie wielkiego wzburzenia. To naturalne. Rozmawiałam na ten temat z kilkorgiem moich tutejszych przyjaciół ze świata literackiego. Zgadzają się ze

mną, że nie należało ujawniać twojej tożsamości. Ale minęło już czterdzieści lat; nikt nie pamięta o tej książce. Jest nieprawdo­podobne, by ktoś z twojej rodziny zapoznał się z jej treścią.”

Po przeczytaniu listu zdałam sobie sprawę, że Sumita pró­buje mnie pocieszyć, ponieważ książka Mircei jest żywa. Mimo że powstała czterdzieści lat temu, jest nadal żywa. Sumita napi­sała jeszcze: „Jeżeli na nowo poruszymy tę sprawę, będzie to tylko wywlekanie brudów.” Ale co tu jest brudem? W niewin­nym sercu dziewczyny nie było brudu. To tamten człowiek stworzył brud w swej wyobraźni.

i Widzicie, jakiego figla spłatał mi los? - powiedziałam do przyjaciół, i Rodzina, którą budowałam przez tyle lat, mój mąż, dzieci, krewni, wszyscy oni, nierozerwalnie związani z moim życiem, przeminą. Moje prawdziwe życie rozpłynie się jak cień. Ale moje imię na zawsze, nawet po śmierci pozostanie związane z kimś, kto jest dla mnie nikim, z nieznajomym, z którym spotkałam się na chwilę na długiej drodze życia. Wraz ze śmiercią kończą się wszystkie więzy społeczne, nawet więzy krwi, ale więzy, które on stworzył, są nierozerwalne. Co robić, Parwati?

Dzień po dniu, noc po nocy zastanawiam się, jak się oczyścić z oszczerstwa, które rzucił na mnie Mircea. Naradzam się ^przyjaciółmi. Musiałam im o wszystkim powiedzieć. Zdumieli się, bo taka historia w moim życiu była czymś nieoczekiwanym.

A jednak nie odsunęli się ode mnie, jak od zadżumionej, z po­wodu tej niezwykłej słabości. Dopiero wtedy zdałam sobie sprawę, jak bardzo zmienił się świat. W czasach mojej młodości byłoby to niemożliwe; nie umieliśmy wówczas dostrzegać i akceptować prawdy. Nie wiem, czy obecne zmiany są dobre, czy złe. Trwają spory co do tego, czy dawniej społeczeństwo było bardziej moralne, kobiety cnotliwsze, a miłość czystsza. Jedno jest pewne: w społeczeństwie indyjskim zaszły niewyo­brażalne zmiany. Ludzie odrzucają balast świętych ksiąg i pole­ceń guru, prastarych idei i wierzeń; pragną ujrzeć prawdę.

Mijają dni. Nie mam pojęcia, do kogo zwrócić się o pomoc w tym nieszczęściu - a tamten nieprzenikniony człowiek wciąż milczy, ukryty w swej żółwiej skorupie. Tak się składa, że nie wiadomo dlaczego właśnie teraz, czterdzieści lat po jego zni­knięciu, ciągle o nim słyszę. Niedawno mój bliski krewny przy-

padkowo odwiedzi! jego kraj. Przestraszyłam się. Jak się oka­zało, nie bez powodu. Po powrocie krewny trząsł się z gniewu: - Dżentelmen tak nie postępuje. Kto pisze w taki sposób o błahym epizodzie sprzed lat?

Im więcej się dowiaduję, tym bardziej zdaję sobie sprawę z tego, że książka Mircei nie jest martwa. Żyje od czterdziestu lat i w miarę zmniejszania się Ziemi będzie coraz żywotniejsza, zasięg jej oddziaływania się rozszerzy. Jestem zła na siebie: dla­czego do tej pory nie zainteresowałam się jej treścią? Od dawna wiem przecież ojej istnieniu...

Jestem bardzo wrażliwa na cudze opinie. Gdy dowiem się, że w gazecie zamieszczono wzmiankę na mój temat, nie zaznam spokoju, dopóki jej nie zobaczę. A jeśli jest to krytyka, dener­wuję się i żądam sprostowania. Mimo to nigdy nie zapragnęłam poznać tamtej powieści. Gdybym poznała ją za życia ojca, przedsięwzięłabym jakieś kroki, szukała sprawiedliwości. Ojciec wiedział o książce, lecz nic nie uczynił. Mircea napisał książkę, no to dobrze - uznał. Nadal kocham ojca jak wtedy w 1930 roku. i Zobacz, tatusiu - wołam - co mi zrobił twój ukochany uczeń, który nazywał cię swoim guru. Próbowałeś mnie przed nim ocalić. Myślisz, że ci się udało?

Sergui powiedział, że Mircea chciał mnie uwiecznić w litera­turze, ponieważ nie mógł mi nic dać w życiu. Boże, czy kłam­stwo może unieśmiertelnić? Czy kłamstwo może przynieść coś dobrego? Człowiek, o którym pamięć chowałam głęboko w sercu niczym bezcenny skarb, którego imienia nikt nie usłyszał nigdy z moich ust, ten człowiek obnażył mnie przed ludzkimi oczami. I choć nie miał odwagi odpisać na moje listy, przez ostatnich czterdzieści lat sprzedawał dla pieniędzy moje ciało. Oto jaki jest Zachód!

Jak mam wam wyjaśnić, Parwati i Gautami, że strach i udręka ogarniają tylko jedną sferę mojego umysłu, ale w zaka­markach mojej świadomości tkwi ukryte jeszcze jedno, całkiem inne uczucie.

Podczas bezsennych nocy płonie we mnie ogień, który pali moją dotychczasową dumę, uprzedzenia, poczucie godności. Płomień strachu, wydobywający się z głębi mej duszy, pali wszystko na swej drodze. Topnieję powoli, jak świeca; jej światło, ogarniając moje ciało i duszę, rozchodzi się wokoło.

Topię się kropla po kropli, a wraz ze mną moje ego, pycha, duma, mój prestiż, wszystko, co do tej pory uważałam za war­tościowe. Moje ego, zbudowane z wielowiekowych przesądów, było jak świeca: twarde, sztywne, proste. Ale w tych dniach stopniało w jaskrawym płomieniu strachu. Czy rzeczywiście sprawił to strach? Strach przed skandalem, niesławą? Kiedy głęboką nocą patrzę na niebo, zdaję sobie sprawę, że nie mam racji. Zdławiło je to, co jest silniejsze od strachu. Miłość. Nie­zniszczalna, nieśmiertelna miłość. To jej świetlisty płomień spalił wszystko inne i zaczął emanować światło. Wnika ono głęboko do mojego serca, rozświetlając wszystkie jego ciemne zaułki i zakamarki. Cała moja pretensjonalność, całe poczucie winy rozwiewają się i znikają; zaczynam dostrzegać pełny obraz prawdy. Moje życie nabiera nowego sensu.

Przypominam sobie Mirceę - jego na wpół zapomnianą twarz, jego głos, często niezrozumiałe zachowanie, jego gniew, zazdrość, a przede wszystkim miłość. Stopniowo przenoszę się jakby w inny wymiar, w jakąś inną egzystencję, gdzie dobro i zło, prawda i fałsz, fakty i fantazja tego .zewnętrznego świata zdają się bez znaczenia. Potępienie czy pochwała I mówi moje serce - są tym samym. Istnieją rzeczy od nich prawdziwsze.

Zastanawiam się, dlaczego Mircea zniweczył w taki sposób tę nieśmiertelną miłość. Co z tego, że musiał wyjechać? Czy ważna jest tylko bliskość fizyczna? Wystarczyłoby w zupełności, gdy­byśmy raz na dziesięć lat mogli wymienić listy. Za ich pośred­nictwem przekroczylibyśmy dzielący nas dystans kontynentów

i bezdenne oceany rozłąki. Dzięki jednemu listowi stalibyśmy się Ardhanariśwarą.1 Nasze dwie egzystencje zespoliłyby się w całość. Ale czy ludzie Zachodu rozumieją to wszystko? Nic nie rozumieją. Dla nich spełnienie miłości musi nastąpić w łóżku!

On jednak rozumiał. Z całą pewnością. Widzę siebie w jego ramionach w drzwiach pokoju. - Nie chodzi mi o twoje ciało, Amryto - szepcze. - Pragnę dotknąć twej duszy.

To prawda. Najprawdziwsza prawda. Ciało jest nietrwałe, podlega zniszczeniu, lecz duch jest nieśmiertelny, „... nie ginie w ginącym ciele”.2 Gdzie jest tamto moje ciało? Altanka mło­dości? Zestarzało się. Głowę przyprószyła siwizna, twarz po-

kryła się zmarszczkami, ale mój duch jest ciągle ten sam, nie­tknięty przez czas. Nikt nie zdołał go zniszczyć - ani mój ojciec, ani Mircea, ani czas, ani moja własna duma, ani bogate doświadczenie życiowe. Doznaję wrażenia nieśmiertelności. „Jeden myśli: «On zabija», «On zabity» - sądzi drugi. Żaden nie zna tego, który nie zabija i nie ginie.”1 Prawda, której do tej pory nie mogłam pojąć z ksiąg, stała się dla mnie oczywista. Miłość nie umiera. Jest nieśmiertelna. Moja dusza tkwi nadal niezmiennie w objęciach Mircei w drzwiach domu w Bhawanipurze. Nieskończoność faluje w skończoności. To, co bezgraniczne, zawiera się w granicach mojego ciała. Przebywam jednocześnie daleko i blisko, tutaj, a jednak nie tutaj.

Jestem agnostyczką i ateistką. Nie wierzę w przesądy. Ale to, co dzieje się w moim ciele i duszy, podważa niewiarę. Pragnę, żeby ktoś mi powiedział, kim jestem, gdzie przebywała tak długo moja bezcielesna jaźń szesnastoletniej dziewczyny?

Nie wiem, co z sobą począć. Niekiedy ogarnia mnie zakłopo­tanie. Pewnego dnia jechałam z mężem samochodem do mojego miejsca pracy; droga była długa. Zazwyczaj kiedy jesteśmy razem, ja mówię, a on tylko odpowiada. Tamtego dnia jednak, pogrążona w myślach, nie odzywałam się ani słowem. Mąż parę razy próbował nawiązać rozmowę, ale, nie uzyskaw­szy odpowiedzi, umilkł. Spędziliśmy w ciszy dwie godziny. Po przybyciu na miejsce zdałam sobie sprawę, że moje zachowanie było dość dziwne. Próbowałam się usprawiedliwić:

1 Do tej pory ty nigdy nic nie mówiłeś, teraz nadeszła moja kolej.

- Właśnie widzę - odparł mąż. - Pobiłaś mnie w tej konku­rencji.

Napisałam do Sumity: „Nie musicie już dementować treści tamtej książki. Wszystkie te drobne prawdy i kłamstwa są teraz dla mnie tym samym. Nie pragnę niczego więcej, jak tylko jeszcze raz go zobaczyć. Do tej pory nie pisałam jasno, ale teraz oznajmiam, że ta miłość jest najwyższą prawdą, wobec której moje obecne życie stało się iluzorycznym cieniem. Niech sobie pisze, co chce, nieważne czy przysparza mi to szacunku, czy okrywa hańbą. Jest to wyraz uznania wobec mnie. Jestem gotowa zaakceptować nawet jego oszczerstwa.”

^gita 11,19.

Pozbyłam się strachu, lecz czuję się wyczerpana. Całe moje życie jakby wymknęło mi się z rąk. Nic mi już nie pozostało. Napisałam do Sergui’a: „Mam wrażenie, że siedzę na brzegu oceanu czasu z kartą zaokrętowania w ręku, lecz statek nie nadpływa. Jak długo mam czekać? Muszę zobaczyć Mirceę, zanim umrę.”

Otrzymałam odpowiedź Sumity: „Twój list zrobił na nas tak wielkie wrażenie, że nie wiedziałam, co ci odpisać. Powiedzia­łam Sergui’owi, że prawda bywa dziwniejsza niż fikcja. Czy Euclid pisząc tę powieść przewidywał, że prawda przyszłości wyprze fikcję teraźniejszości? Ostatnie partie jego książki są tragiczne, ale obecna tragedia jest jeszcze większa. Życie jest artystą o wiele lepszym od nas...”

W bezsenne noce prowadzę rozmowy z Sergui’em: | Do­prawdy, Sergui, zjawił się pan nie wiadomo skąd, z jakichś czeluści piekielnych i wywrócił moje życie do góry nogami. Rana, zabliźniona przez czterdzieści lat, otworzyła się i na nowo zaczęła krwawić. Nie można zatamować krwotoku. Moje poduszki, pościel są mokre od krwi. Niebo podczas moich bez­sennych nocy czerwienieje... .

Kiedy otworzyłam oczy, zobaczyłam, że mój mąż siedzi na łóżku i przygląda mi się.

- Nie powiesz, co się z tobą dzieje? - pyta ze łzami w oczach.

Wiem, że muszę mu powiedzieć o tej sprawie. Moi przyjaciele

radzą mi to od dawna. Wszyscy szanują mojego męża i lubią go.

- Na pewno wybawi cię z udręki, okazując ci współczucie - mówią. Ja jednak się waham. Czy mam prawo zadawać mu ból? A przecież nie obejdzie się bez tego. Ktoś, czyje istnienie nie dotyczyło go w najmniejszym stopniu przez trzydzieści osiem lat naszego wspólnego życia, czyjego imienia nawet nie słyszał 1 czy ten nieznany, obcy człowiek wyłoni się nagle, nie wiadomo skąd, tak jak w bajce po odkorkowaniu butelki poja­wia się w obłokach dymu zły czarownik przybierający postać olbrzyma? Ktoś, kto zupełnie nie ma kontaktu z naszym świa­tem, kto zniknął bez śladu, kogo nie widziałam przez czter­dzieści dwa lata - czy możliwe, żeby to wspomnienie z mojej młodości zachwiało jego dotychczasowym światem? Czy mój mąż zdoła to znieść? Rozważywszy to wszystko, nie mówiłam mu dotąd o niczym. Nie dlatego, żeby ten fakt zataić. Nie

225

I V \N

jestem w nastroju, żeby cokolwiek ukrywać - świat rzeczywisty stal się dla mnie ułudą.

Chciałabym ci coś powiedzieć, lecz sprawi ci to ból 1 zaczę­łam.

Jeszcze większy ból sprawia mi patrzenie na twoją udrękę | odparł mój mąż.

Wtedy opowiedziałam mu wszystko. Siedział, oszołomiony, na łóżku.

- Od trzydziestu ośmiu lat jesteśmy ze sobą, a ja nic nie wiedziałem? Dlaczego mi nie powiedziałaś?! Dlaczego nie powiedziałaś? Nie musiałaś się tak zadręczać.

Serce pękało mi z bólu. Czy kogokolwiek poddano takiej próbie? Tyle dla mnie zrobił, tak bardzo mnie kocha, moje szczęście jest jego szczęściem. I nagle teraz na stare lata wszystko rujnuję. Czy on, który dał mi wszystko, spostrzeże, że nic nie dostał? Nie, tak nie jest.

| Wierz mi - rzekłam z płaczem - że cię nie oszukiwałam.

- Nie musisz mnie zapewniać. Nie czuję się w niczym oszu­kany. Nigdy, nawet przez chwilę, nie odniosłem wrażenia, że mogę otrzymać więcej. To, co od ciebie otrzymałem, jest niepo­równywalne. Nieporównywalne z niczym. Nie mam do ciebie żalu. Jest mi przykro, że tyle się nacierpiałaś. Żal mi też tam­tego mężczyzny.

- Nie mów mi o nim. To oszust. Dostał to, na co zasłużył.

I Jak odzyskasz spokój, jeśli będziesz tak myśleć? Cokol­wiek się stało, ty byłaś w swoim domu, z rodzicami. A ten chłopiec, taki młody, sam w obcym kraju, wypędzony bez uprzedzenia. Nieszczęsny, wędrował potem po lasach. Musiał wiele wycierpieć. Doprawdy, trudno wybaczyć twojemu ojcu.

Mąż pogłaskał mnie po głowie. Byłam zdziwiona widząc, że nie ma poczucia żadnej straty. Ale czy naprawdę jej doznał?

- Wierz mi - prosiłam - że nie cierpiałam przez te wszystkie lata aż do tej chwili. Czy byś o tym nie wiedział, gdyby tak było?

- To prawda. Nigdy nie wydawało mi się, że cierpisz - przy­znał.

- Czy mógłbyś być szczęśliwy, gdyby ja była nieszczęśliwa?

- Masz rację. Jednak teraz po pół wieku cierpisz z jego powodu? Brakuje ci go? Mówisz takie niezwykłe rzeczy!

- Wiem. Sama się temu dziwię. Czasami zastanawiam się, czy nie oszalałam. Popełniam grzech, prawda? - Wstrząsnął mną nieutulony płacz. Poczułam ulgę, otworzywszy przed

mężem po tylu dniach swoje serce. Miałam wrażenie, że odetchnęłam świeżym powietrzem. Płacz był moim wyzwole­niem.

- Co ci mam powiedzieć? - rzekł mąż. - Czy to grzech, czy cnota? Nigdy nie zetknąłem się z taką historią ani nie słyszałem

o niczym podobnym. Jakie mam prawo osądzać? Przykro mi tylko, że nie mogę ci ulżyć w udręce. Ale wydaje mi się, że to cierpienie wyjdzie ci na dobre. Obserwuję raz po raz, że w twoim życiu wszystko ma swój cel.

Pisanie o tych dniach jest trudne, ponieważ i o czym warto wspomnieć. Tęsknotę można wyr w pieśniach. Dlatego po wielu latach na nowe dać wiersze. Piszę je głęboką nocą, gdy sen nie Wszystko, co kiedyś napisałam o Mirci Postanowiłam teraz napisać na nowo. Zdt wyznam prawdę. Trapi mnie cierpienie, ponie nie zrobiłam. Trzeba spłacić dług.

Dostałam list od Sergui’a. Oczekuję niecierpl pondencji. Mam wrażenie, że to wiadomość oc pisze:

Zaufanie, jakim Pani mnie obdarzyła, i tak bardzo, że wprost nie jestem w stani< Zastanawiam się, czy jestem tego wart... zdziwieniem, jak niezwykłe są igraszki los szym dla mnie przeżyciem w Indiach by: Panią. Można je powiązać nicią przeznac okresem młodzieńczym; przeczytałem wtedy Amryta i Sadhana.1 Obie zrobiły na mnie oj nie. Na całe życie popadłem w fascynację końcu udało mi się odwiedzić Pani kraj. Ta bokie Pani strapienie, zrozumiałem, czym je; my jesteśmy.

Zrozumiałem (co zresztą wtedy Pani pow

Szanowna Pani Amryto Devi!

czas i zapomnienie dotykają jedynie zewnętrznej sfery naszej świadomości. Nasza rzeczywista pamięć jest w isto­cie absolutem, dlatego w jakimś sensie jesteśmy nieśmier­telni. Wierzyłem w to głęboko od dawna, lecz jako czło­wiek potrzebowałem namacalnego dowodu. Pani dostar­czyła mi niezbitego świadectwa nieśmiertelności, dowodu na to, że czas tylko powierzchownie atakuje naszą świa­domość i że jeśli chcemy, możemy się z niego wyzwolić, możemy go zwyciężyć. Prawdziwą śmiercią jest zapomnie­nie. Jeżeli uda się je pokonać, można osiągnąć nieśmiertel­ność. Możemy stać się nieśmiertelni.

Jakkolwiek wielkie jest Pani cierpienie, musi Pani sobie zdać sprawę z tego, że wypełniwszy wszystkie doczesne obowiązki jest Pani teraz w stanie łaski bożej, będącej poza radością i smutkiem...

Tylko miłość może zwyciężyć czas i niepamięć. Człowiek podlega zagładzie, przegrywa z czasem wtedy, kiedy traci siłę miłości...

List Sergui’a skłonił mne do zastanowienia się, czym jest prawda. Czym jest nieśmiertelność. Kosztuję smaku nieśmier­telności, ponieważ doświadczam umysłem żywej obecności tego, co już umarło. Oto wchodzi do pokoju Amal z rulonem gazet. Czy jest on bardziej realny od dwóch postaci w biblio­tece, pochylonych nad katalogiem? Czy przeszłość jest mniej rzeczywista od teraźniejszości? Czy odeszła gdzieś, czy tkwi tu nadal? Zasłona mojej pamięci podniosła się. Jeden za drugim wyłaniają się cienie, czuje się ich obecność.

Czasami boję się swoich emocji. Są jak gorące źródło, które tryska z czeluści ziemi i rozlewa się wokoło. Tak samo z jakichś nieznanych głębi wyłania się nagle ta płomienna miłość. Boże, lękam się, czy nie spali ona kwiatów i liści w wypielęgnowanych ogrodach wokół mnie...

Niekiedy rok 1930 tak się zlewa z rokiem 1972, że zupełnie nie mogę sobie z tym poradzić. Nie potrafię opisać słowami wyrazistości tego przeżycia. Być może jest ono tak rzadkie, że nie stworzono słów, by je określić. Próbuję jednak je opisać, aby - jeżeli książka ta się kiedyś ukaże - psychologowie mogli określić jego przyczynę i źródło.

Jest późna noc. Słyszę, jak zegar wybija drugą. Koło mnie leży Śanti. Z dołu dobiegają odgłosy pianina. Przewracam się na łóżku z boku na bok.

I Śanti, nie mogę zasnąć.

- Ja też nie. Pan Euclid gra na pianinie.

- To oburzające I siadam na łóżku.- Zejdę na dół i powiem mu, żeby przestał.

I Nie, nie teraz. Jutro - powstrzymuje mnie Śanti. Ale ja jestem już na nogach. Ciągnie mnie do niego jakiś tajemniczy magnes. Muzyka brzmi jak zaklęcie, ulegam jej urokowi. Muszę iść. Natychmiast. Muszę. Woła mnie, woła. Podchodzę do drzwi.

Śanti zrywa się na nogi.

- Co robisz, Ru?

- Idę mu powiedzieć, żeby przestał grać.

- Oszalałaś? Zobacz, która godzina. Czy wypada iść o tej porze?

- Jeżeli można o ósmej, to dlaczego nie o drugiej?

- Nie można. Nie chodzi się w nocy do pokoju mężczyzny.

- Ale ty to robisz.

- Co ty wygadujesz? Niby dokąd chodzę? i Wszędzie. Do pokoju ojca, do stryja.

- O drugiej w nocy? Nigdy! Poza tym to są moi krewni.

Jestem zła. Odsuwam Śanti i podchodzę do drzwi. Muszę iść.

Nie wejdę do jego pokoju. Poproszę go tylko zza drzwi, żeby przestał grać. Co to szkodzi? Santi robi się zuchwała; próbuje mną rządzić. Oparła się plecami o drzwi i zagradza mi wyjście.

- Za kogo ty się uważasz, Śanti? Jak śmiesz mnie zatrzymy­wać? - próbuję ją odsunąć.

- Zaraz zobaczysz, za kogo się uważam - Śanti też traci cierpliwość. - Mam zawołać ciocię?

Słowa te działają jak magiczne zaklęcie. Zawracam od drzwi, wtulam twarz w poduszkę i zalewam się łzami.

I Śanti, kochana, ty wiesz, co się dzieje pomiędzy nami? Czy to jest grzech?

Śanti zamyśla się podparłszy ręką policzek.

- Na pewno.

- Ale kto go popełnia? On czy ja?

| Wydaje mi się - stwierdza ze smutkiem - że oboje.

J -po niemożliwe. Nieprawda. Dlaczego ja mam być obar­czona grzechem? Przecież mu zabraniam...

) lAlIlW

- Wobec tego nie idź już nigdy do jego pokoju - mówi twardo Śanti, lecz widząc wyraz mojej twarzy mięknie: | Dla­czego zamartwiasz się grzechem? Rób, jak uważasz. Idź do niego rano, nikomu nie powiem.

Jest styczeń 1973 roku. Zegar wybija drugą w nocy. Siedzę na łóżku. Mam wrażenie, że natychmiast muszę zejść na dół, gdyż inaczej Śanti mnie powstrzyma. Podnoszę się.

- Dokąd idziesz? - słyszę czyjeś pytanie.

- Na dół.

- Na dół? Jest druga w nocy.

- Co za różnica, druga czy ósma?

Śanti chwyta mnie od tyłu. Próbuję się oswobodzić, lecz w tej samej chwili zdaję sobie sprawę, że jest rok 1973 i obejmuje mnie nie Śanti, lecz mój mąż. Zaczynam się trząść. Ze strachu. Co się ze mną dzieje? Zatraciłam poczucie czasu. Obejmuję męża za szyję i wybucham płaczem.

I Ocal mnie. Ocal mnie. Kto to zrobi, jeśli nie ty? Popełniam straszliwy grzech, przysparzając ci tyle strapień.

Mąż głaszcze mnie po głowie, chce, żebym zasnęła.

I Nie mam żadnych strapień - mówi. - Przykro mi tylko, że nie jestem w stanie ulżyć twemu cierpieniu. Ale zrobię to, co będę mógł. Koniecznie musisz się z nim spotkać.

- A co będzie, jeśli wszyscy się o tym dowiedzą?

i W jaki sposób?

- Może wygadam się niechcący? Niczego nie mogę zapamię­tać. Niczego. Powiedz mi, kto mnie przyzywa? Czy może to być ktoś, kogo nie widziałam przez czterdzieści dwa lata? Zupełny nieznajomy? Mircea jest tylko narzędziem. Ktoś inny się nim posługuje, zmieniając całą moją osobowość. Mówi mi stale: „Dostrzegaj prawdę, dostrzegaj prawdę.” Wiem, że to przeżycie nie potrwa długo. Wrócę do mojego świata, muszę wrócić. Ale teraz, w tej chwili, wierz mi, zachodzą we mnie wielkie zmiany. Przebaczyłam Ramie. Nie czuję już do niej niechęci. Przypomi­nają mi się czasy jej młodości. Była wtedy taką miłą dzie­wczyną. To prawda, że zabrała matce wszystko i zadała jej wiele bólu, lecz sama też się nacierpiała. Ponieważ nie dostała tego co istotne, jedynie zewnętrzną powłokę, próbowała pławić się w sławie ojca. Z czasem, pod byle pretekstem lub całkiem bez związku, jak obłąkana wprowadzała swoje imię do książek

ojca. Ile, biedaczka, mogła dostać od kogoś, kto miał na głowie oddaną żonę i sześcioro dzieci? Poza tym ojciec nie był zdolny do bezinteresownej miłości. Rozmyślam teraz o tym wszystkim, w miarę jak przypomina mi się młodość. Wiesz, chyba mogę teraz kochać nawet Ramę. Tak, uwierz mi, kocham ją. Kiedyś w rozmowie z nią zapytałam, czy można ściągnąć hańbę na ukochaną osobę. Dziś jednak wydaje mi się, że Rama była tylko narzędziem. Ktoś inny pociągał za sznurki, my byliśmy mario­netkami w jego rękach. Być może to, co na pozór wydawało się stratą, było w istocie zyskiem. Święty mąż Bidźąj Kryszna Goswami przepowiedział kiedyś ojcu upadek. Ojciec od uro­dzenia miał w sobie zalążek upadku. Było nim jego wybujałe ego. Próbowaliśmy je wszyscy podtrzymywać na wszelkie spo­soby. Ile razy rozważaliśmy, dlaczego ojciec nie został prezy­dentem kraju! Czy nie miał ku temu zdolności? Z powodu Ramy zaprzepaścił wszystko i umarł zapomniany, w niesławie P°d jej „opieką”... Dziś jednak myślę inaczej. Zastanawiam się, czy gdyby został prezydentem, byłoby to dla niego z najwyższą korzyścią? Być może zyskał coś więcej. Może przed odejściem z tego świata wyzbył się całkowicie swego ego i ukorzył się? Może, utraciwszy wszystkie ziemskie wartości, osiągnął pełnię ducha? Może łzy upokorzenia zmyły niewielkie wady, które miał przy całym swoim geniuszu, i - zanim odszedł z tego świata - osiągnął duchową doskonałość? Sprawiła to Rama, nie my. Rozumiem dzisiaj, że świat nie jest taki, jakim go widzimy. Rozumiem, co to znaczy odkryć prawdę. Kto mi ją pokazuje? Nie może to być przecież ten na wpół zapomniany dawny zna­jomy.

Widzę go. Rozmawiam z nim i spieram się. Powodem kłótni jest to, że Rina czyta mi właśnie jego książkę. Jest ona stekiem wierutnych kłamstw. Mówię: - Nie wyobrażaj sobie, Mirceo, że czytam twoją książkę, gdyż odświeża ona moje wspomnienia

o tobie. Nic podobnego. Czytam ją dlatego, że moje wspo­mnienia już ożyły. W przeciwnym razie nie zainteresowałabym się nią. He to już razy słyszałam o tej powieści, lecz nigdy dotąd nie naszła mnie chęć, by zapoznać się z jej treścią. - Ta książka nie wskrzesza pamięci, odwrotnie: wypaczają. Jest to noszący maskę prawdy twór zwyrodniałej wyobraźni. Mircea nie ro­zumiał naszego świata. Ubzdurał sobie, że moi rodzice zastawili na niego "sidła, aby gozłapać na męża dla mnie. Taką świetną partię! Ja oczywiście też maczałam w tym palce. Z góry przy-

jąwszy takie założenie, nie potrafił mnie zrozumieć. Nie udało mu się przeniknąć mojego umysłu. Ja zaś nigdy go przed nim nie otworzyłam. Nie było na to czasu. To dlatego w książce włożył w moje usta słowa, których nie mogłabym wypowie­dzieć. Jego powieść wyraża niespełnione pragnienia. W psycho­logii jest zapewne na to termin naukowy. Nie wiem jaki. Nie jestem entuzjastką tej dziedziny nauki. Uważam, że trzeba kolosalnej odwagi, by żeglować po bezbrzeżnym, tajemniczym oceanie ludzkiego umysłu. Mimo to próbuję zrozumieć Mirceę, choć tak bardzo się różnimy. Czy można kiedykolwiek dotrzeć do prawdy przez wrota nieprawdy? Oblicze prawdy zakrywają brudy i śmieci kłamstwa. Trzeba je usunąć. Dlatego właśnie wzięłam pióro do ręki.

W miarę czytania jego książki staję się coraz bardziej kryty­czna. Rozumiem, że Mircea miał dostateczny powód, by gnie­wać się na mojego ojca, a nawet go nienawidzić, ale dlaczego człowieka, którego tak oczernił w powieści, nazywa swoim guru

i dedykuje mu książkę, szczycąc się tym, że był jego uczniem? Nie pojmuję tak pokrętnego umysłu. Nie wiem, jak go określić

- utylitarny, czy może jeszcze inaczej? Wyrzucam z siebie te krytyczne słowa niby ostre strzały, lecz, o dziwo, rozpływają się w powietrzu, nie trafiając w cel. Mój gniew na Mirceę jest niczym małe kamyczki. Nie mogę go nimi ugodzić. Nie utrzy­mują się na falach mojego serca. Od czasu do czasu wyślizgują się, muskają powierzchnię i zaraz idą na dno.

Mam wrażenie, jakby dokoła ukartowano przeciw mnie spisek, o którym tyle lat nic nie wiedziałam, i teraz właśnie dzięki splotowi okoliczności los decyduje się wyznać mi wszystko. Raz po raz różni ludzie przekazują mi informacje

o Mircei. Czy to przypadek? Czy coś robimy sami, czy też jesteśmy marionetkami na sznurkach?

W zbiorku Ku pamięci' Rabindranatha Thakura jest wiersz, w którym Poeta zwraca się do swej zmarłej żony: „Pewnego dnia stanęłaś przy mnie w stroju oblubienicy. Wsunęłaś drżącą rękę w moją dłoń. Czy była to igraszka losu? Czy zdarzyło się to przypadkiem? Nie, to nie przypadek. Był to zamysł odwie- cznego czasu.”

Dlaczego ktoś, po kim przez tyle czasu w moim życiu nie było śladu, stał się nagle tak ważny? Dlaczego akurat teraz stale o

i T- Smarane.

nim słyszę? Dowiedziałam się właśnie, że dwa lata temu spotkał się z nim mąż mojej znajomej. - Profesor Euclid - usłyszałam - jest wspaniałym człowiekiem. Głęboko się wzrusza na wspo­mnienie Kalkuty. Był tam czterdzieści lat temu, lecz pamięta wszystko, nawet nazwy ulic. Spytał, czy wiem, gdzie jest Bakul Bagan Road.

Dowiedziałam się też, że profesor Euclid żyje w świecie fan­tazji, pogrążony w medytacjach o Indiach. Uważa się zresztą za Indusa. W jego twórczości, zwłaszcza w beletrystyce, większą rolę niż realizm odgrywa fikcja i zjawiska nadprzyrodzone.

Im więcej wiadomości dociera do moich uszu, tym większy ogarnia mnie niepokój. Jestem pewna, że nie zaznam spokoju, dopóki się nie zobaczę z Mirceą. Zastanawiam się jednak, kogo zobaczę. Gdzie jest tamten dwudziestotrzyletni młodzieniec?

I kogo on zobaczy? Gdzie się podziała tamta szesnastoletnia dziewczyna? Jemu nie zależy na spotkaniu ze mną, dlatego nie muszę się martwić o jego odczucia, ale gdzie znajdę tego, kogo ja pragnę spotkać? Czy chcę zobaczyć dwudziestotrzyletniego młodzieńca? Jeszcze chłopca? Kogóż by innego? Ale on mógłby być teraz moim wnukiem! Gdybym spotkała dzisiaj Mirceę z tamtych czasów, na pewno nie zostalibyśmy przyjaciółmi. Mircea, z którym mogę się dzisiaj spotkać, jest nie znanym mi starcem. Czy jego widok przyniesie mi ulgę? Jak to się dzieje - pytam siebie i że całkiem obcy człowiek pociąga mnie tak bardzo, iż rozluźniają się silne więzy łączące mnie z moim obec­nym światem? Czy to możliwe, żeby przyczyną tego tajemni­czego niepokoju podczas bezsennych nocy, tego nieustannego pragnienia, by wybrać się w podróż w nieznane, był obcy czło­wiek? Czy też jest to jakaś siła z innej planety, która pociąga mnie ku niewiadomej przyszłości? Czy może to być posłanie od kogoś, kto jest źródłem całej wiedzy, całej miłości? Mój scepty­czny umysł nie chce tego uznać, lecz nie opuszczają go wątpli­wości.

W wieczór mojego życia zabłysło poranne światło. Ranek

i wieczór zlały się w jedno. Czas jakby zastygł na zawsze.

Czasami myślę o Sergui’u. Czy to jest znak nieśmiertelności? Zrozumiałam nareszcie wiersz, który napisałam jako młoda dziewczyna: „Kiedy czas uwolni się od pod/ialu na chwile

i momenty.” Jestem teraz w strumieniu czasu, który nie dotyka, niczym nie naznaczonego, wiecznego. Moja przeszłość i tera­źniejszość połączyły się w jedno. Czy jest to nieśmiertelność?

233

V\a, t 'V<.\

Jeśli tak. to dlaczego tak cierpię? Dlaczego z moich oczu płyną Izy? Ale czy naprawdę jest to cierpienie? W takim razie powinno mi zależeć na uwolnieniu się od niego. Czy jednak chcę się uwolnić? Czy chcę, żeby przeżycia tych kilku miesięcy rozwiały się be/ śladu? Czy pragnę wrócić do codziennych domowych obowiązków i spraw materialnych? A przecież tak żyją wszyscy w moim wieku. 1 nawet nie przyjdzie im do głowy, że ktoś tkwiący w realnym świecie, otoczony dziećmi i wnukami, może przenieść się do świata fantazji.

Pod wpływem tarć ze światem zewnętrznym człowiek tward­nieje; staje się ostrożny i wyrachowany. Mnie też to spotkało. Tak długo prowadziłam dom i liczyłam pieniądze. Lecz dzisiaj? Gdyby w tej chwili ktoś powiedział: „Zostaw wszystko i chodź, zobaczysz go”, czy nie poszłabym? Gdyby ktoś mnie spytał: „Co wolisz, czterokondygnacyjny dom przy Theatre Road,1 czy spotkanie z nim?” - to czy mógłby być choć cień wątpliwości co do mojej odpowiedzi? Nie jestem nieszczęśliwa z powodu tej niezwykłej przemiany, jaka we mnie zachodzi. Nie chcę w żadnym wypadku jej zniszczyć. Uważam, że to wielkie szczęście w moim wieku z taką intensywnością odczuwać emocje mło­dości.

Nie wiem, nie wiem, czyja to łaska.

W czyich jest rękach niewyczerpany skarbiec.

Kto sprawia, że w mule po odpływie

Słychać pieśń wzburzonych fal?

Co za szczęście! Ach, co za szczęście!

Dobiega głos od nieznanego ujścia...

Patrząc w stronę tego „nieznanego ujścia” nie przysparzam korzyści nikomu prócz siebie. Jak bowiem powiedział mędrzec Jadźńawalkja,2 człowiek nikomu nie może niczego ofiarować. Daje wyłącznie sobie. „Zaprawdę nie przez umiłowanie męża staje się mąż drogi, lecz przez umiłowanie siebie mąż staje się drogi. Zaprawdę nie przez umiłowanie żony staje się żona

droga, lecz przez umiłowanie siebie żona staje się droga. Zaprawdę nie przez umiłowanie synów stają się synowie drodzy, lecz przez umiłowanie siebie synowie stają się drodzy.”1

To miłość wypełnia moją duszę. Wspominając Mirceę nic nikomu nie ofiarowałam - jedynie ja uzyskałam trzecie oko, by oglądać świat.

Niektórzy z moich krewnych zastanawiają się, po co po czterdziestu latach wywiązywania się bez zarzutu z obowiązków domowych nagle na starość przywołuję te dawno zapomniane wspomnienia. Dlaczego nie dokładam starań, by się z nich otrząsnąć? Nie umiem na to odpowiedzieć. Czuję tylko, że ta bezcielesna, abstrakcyjna miłość wygrywa w moim ciele i duszy nie znaną mi do tej pory melodię, której nie słyszy się często. Sergui miał rację I jest w niej posłanie nieśmiertelności: we łzach wyciskanych przez muzykę, w wiecznym nienasyceniu, które mieszka w miłości, czuję nieskończoność. I w żadnym wypadku nie chcę o nim zapomnieć.

Poza tym mój mąż nie zwraca uwagi na to, co mówią inni. Powiedział mi kiedyś, że nie ma dwóch takich samych zdarzeń na świecie. Każdy fakt należy osądzać oddzielnie. I Jest prze­cież prawdą, że nie mam kontaktu ze wszystkimi sferami two­jego życia. Nie wiem, o czym myślisz, kiedy piszesz poezje. Nie znam też twego świata literackiego ani nie wiem wszystkiego o twej pracy. Tak samo to, co teraz przeżywasz, jest jeszcze jedną sferą twego umysłu. Cóż mi ona przeszkadza?

Stopniowo doszłam do takiego stanu, że trudno jest mi wypełniać obowiązki w pracy. Jak mam rozmawiać z ludźmi na zwykłe, przyziemne tematy? Kiedy wyjeżdżam w sprawach służbowych do Delhi, drżę z obawy, że rozpłaczę się nagle w gabinecie sekretarza. I co wtedy? Z całych sił próbuję zapa­nować nad sobą. Wszystko na próżno. Siedzę w domu na krześle, a z moich oczu płyną łzy. Służba się dziwi. W moim wieku jedynym powodem łez może być tylko kłótnia z synową. Jest to ulubione zajęcie kobiet bengalskich w podeszłym wieku.

Ale służący niczego podobnego nie zauważyli. Gdyby 1 kolei w rodzinie wydarzyło się coś przykrego, to po pierwsze rozma­wiano by na ten temat, po drugie zaś dotknęłoby to także innych domowników. Tymczasem nic takiego się nie stało. Życie płynie naturalnym rytmem, tylko ja jestem jakaś inna. Służba zupełnie nie wie, co o tym myśleć. Wstyd mi, że nie panuję nad sobą. Kiedy podczas jazdy samochodem spostrze­gam nadjeżdżający inny pojazd, mam ochotę wysiąść. Może jedzie w nim Mircea? Gdy słyszę, że ktoś wybiera się za granicę, ogarnia mnie desperacja. Zaczynam się obawiać, czy moje stare ciało wytrzyma tę tęsknotę, przekraczającą granice wytrzyma­łości. Nie chcę zachorować, gdyż wtedy nie mogłabym wyje­chać, by się z nim spotkać. Lecz, o dziwo, stan mego zdrowia poprawił się. W ciągu ostatnich miesięcy nie mam kłopotów ani z sercem, ani z ciśnieniem krwi.

Nieustannie spieram się w duchu z tymi, którzy mi radzą, bym starała się powstrzymać ten wybuch wspomnień. Naprawdę jednak sprzeczam się sama z sobą. Mówią mi: - Im więcej będziesz o tym rozmyślać, w tym większą obsesję popad­niesz. - I choć mądre rady ignorantów często są słuszne, to czy jest tak i tym razem?

Dlaczego wspomnienie, które nie poruszało mnie przez czterdzieści lat, gdy byłam młodsza, wspomnienie, które roz­płynęło się jak cień, nie pozostawiając śladu, po tak długim czasie dręczy mnie tak bardzo? Na przykład wtedy w Paryżu, kiedy dowiedziałam się, że Mircea mieszka zaledwie dwie przecznice dalej, mogłam iść do niego z Popescu. Kto wie, co byłoby potem? Choć wówczas uważałam się za osobę starszą wiekiem (my, kobiety indyjskie, jesteśmy wdrożone do takiego myślenia), miałam zaledwie czterdzieści lat. Teraz, gdy mam już sześćdziesiątkę, zdaję sobie sprawę, że nie byłam wtedy stara.

Dlaczego więc wówczas - zastanawiam się I nie czułam w sercu takiego poruszenia jak teraz, gdy stoję nad grobem? Mówię tak, lecz są to tylko czcze słowa. Nie czuję bowiem swojego wieku. Opadła ze mnie skorupa starości. Czy można z własnej woli doprowadzić się do takiego stanu lub od niego uwolnić? Czy jest to w naszej mocy? Czy sprawił to ojciec, gdy tamtego dnia przedstawił nas sobie z Mirceą w swoim gabine­cie? A jak, jeśli nie „zamysłem odwiecznego czasu” nazwać to, że pierwszego września 1972 roku zadzwoniłam do Sergui’a Sebastiana? Wydarzenia te wiążą się przyczynowo z samym

początkiem, gdy Ziemia była mgławicą. Opowiada o tym po­emat De Profundis| „Where all that was to be in all that was.”

Niektórzy mówią: - Nic nie szkodzi, jeśli trochę odświeżysz wspomnienia, ale dokąd chcesz jechać? Z kim chcesz się spot­kać? - Inni z kolei radzą: - Spotkanie z nim dobrze ci zrobi. Wyzwolisz się z tej obsesji, tego zauroczenia tamtym młodym człowiekiem. Gdy tylko zobaczysz nieznajomego ci starca, ogarnie cię wstyd. Pomyślisz sobie: z kim przyjechałam się spotkać?

Zewnętrzna warstwa mojej świadomości zgadza się z tymi opiniami, lecz warstwa głębsza mówi: - Nie o to chodzi. Tego, kogo chcesz zobaczyć, nie można dostrzec wzrokiem. On się nie starzeje, tak jak i ty się nie zestarzałaś. Wiek jest tylko powłoką, którą można usunąć. Niektórzy pozbywają się jej dzięki różnym surowym praktykom, inni poznają swoją duszę poprzez łaskę. Czyją łaskę? Nie wiem. Nie wiem nawet, czy Bóg istnieje, lecz pojmuję istotę duszy. Opuściło mnie zwątpienie. Tego przeżycia nie można przekazać nikomu, kto sam go nie doświadczył, tak jak nie da się wyjaśnić ślepcowi pojęcia światła. Jest to przeży­cie poza rozumowaniem, poza intelektem; przeżycie, którego nie można poznać z ksiąg. Uświadamiam sobie dzisiaj, że świat doczesny nie zdoła już zniszczyć tej miłości, która zwycięża czas. Będzie ona z każdą chwilą rosnąć i uniesie mnie daleko z wirów tego świata tam, gdzie „rzek niezliczonych spienione strugi biegną przed siebie wprost do oceanu”.2

Muszę się zobaczyć z Mirceą. Wyjazd nie jest jednak prostą sprawą. Wymaga wielu zabiegów i przygotowań. Poza tym nie chcę wcześniej zawiadamiać Mircei o moim przyjeździe w oba­wie, że opuści swe dotychczasowe miejsce zamieszkania. Domyślam się, że nie chce lub nie może spotkać się ze mną. Dlaczego? Tego nie mogę pojąć. Czyżby gnębiły go wyrzuty sumienia z powodu tamtej książki? Nie sądzę. Nie zdaje sobie sprawy, że postąpił nieuczciwie. Tak samo zresztą nie rozumie tego Sergui. W ich świecie to nie ma znaczenia. Dlaczego jednak unikał mnie przez całe życie?

C/y twoim /daniem - zagadnęłam Di. i Mircea spotka się /e mną. jeśli do niego przyjadę?

Oczywiście. Przecież tak entuzjastycznie opowiadał mi o tobie. Skąd ci to przyszło do głowy?

- To dlatego, że nie odpowiedział na moje listy.

- Nie odpowiedział na listy? Naprawdę? - zdziwił się Dź.

- Czy to możliwe - spytałam - że powodem tego jest przy­rzeczenie. które złożył mojemu ojcu, iż nie będzie utrzymywał ze mną kontaktów?

- Oczywiście, że możliwe.

- To niezwykłe! Czy warto dochowywać takiego przyrzecze­nia?

- Naturalnie. Jeżeli jest się człowiekiem honoru...

Przygotowania do wyjazdu posuwają się powoli. W dzisiej­szych czasach podróż za granicę jest bardzo skomplikowanym przedsięwzięciem. W ciągu dnia dokładam starań, by załatwić wszystkie sprawy związane z wyjazdem, nocami ogarnia mnie strach. Nie jestem już młoda. Dokąd pojadę sama? Co się stanie

- zastanawiam się - jeśli zemdleję na ulicy albo dostanę udaru mózgu. Męża Parwati także nurtują wątpliwości: - Jak możecie pozwolić, żeby Amryta, w jej stanie zdrowia, wybrała się w podróż? Co będzie, jeśli zachoruje? A tamten człowiek? Jeśli wziąć pod uwagę to, co o nim słyszałem, trudno przewidzieć, jak się zachowa. A jeśli zrobi jej afront? - Wszyscy naokoło się martwią. Ja także.

Jedynie mój mąż zachowuje pogodę ducha. Zwykle bardzo się troszczy o moje zdrowie. Tym razem jednak mnie pociesza: - Nie będzie żadnych kłopotów. Nikt ci nie sprawi przykrości ani się nie rozchorujesz. Wszystko będzie załatwione. Po podróży wró­cisz szczęśliwie do domu. - Zadziwia mnie. Gdy tylko zaczynam się wahać, dodaje mi otuchy. Jego optymizm i spokój wprowa­dzają nas wszystkich w zdumienie. - Pojedziesz - zapewnia mnie. 1 Na pewno pojedziesz i zakończysz tę swoją bajkę.

Perspektywa wyjazdu do nieznanego kraju napawa mnie lękiem. Poprzednio jeździłam za granicę w grupie albo na czyjeś zaproszenie. Cały ciężar mojego pobytu spoczywał na innych. Martwię się, czy dam sobie radę sama.

Nękają mnie wątpliwości, czy uda mi się zdobyć zaproszenie na wyjazd. Mieli je przysłać moi cudzoziemscy współpracow­nicy w Indiach, ale dopiero wtedy, gdy będą organizować u siebie konferencję. Kiedy to będzie, nie wiadomo. Nie wiedzą, że mi się spieszy. Minęło już ponad pół roku od spotkania z Sergui’em. Przez cały ten czas nawet jednej nocy nie spałam dłużej niż godzinę, lecz mimo to ani nie zapadam na zdrowiu, ani w dzień nie odczuwam senności.

Pewnego dnia odwiedził mnie profesor, który pracował nad ogromnym projektem pewnej instytucji oświatowej. Podczas rozmowy wyznał nieoczekiwanie, że podjął się tej pracy za radą swojego astrologa.

Zdziwiłam się. Zetknęłam się z wieloma astrologami, ale żaden z nich nie powiedział nigdy nic konkretnego. Wszyscy zgadywali, a potem radzili, aby złożyć ofiarę, jak gdyby parę kwiatków mogło zmienić nieubłagane prawa świata. Dlatego spytałam:

- Wierzy pan tym szarlatanom?

I Wielu | nich jest oszustami, ale nie wszyscy.

- Niech mnie pan zabierze do swego astrologa - poprosi­łam. Jednocześnie ogarnął mnie śmiech. Kiedy człowiek jest bezsilny, traci charakter. Mnie też to spotkało. Pozostała mi tylko wiara w siły nadprzyrodzone. Ale z drugiej strony - pomyślałam - co szkodzi zobaczyć?

Profesor zaprowadził mnie do astrologa i zostawił z nim samą. Nie powiedziałam, kim jstem. Prawdę mówiąc, wstydzi­łam się swojej słabości. Astrolog z uwagą wpatrywał się w mój znak zodiaku. Kto jest w stanie powiedzieć, co się ze mną dzieje? - powątpiewałam. - Wiek jest moim pancerzem.

- Co chce pani wiedzieć? - spytał astrolog.

B Proszę powiedzieć mi coś na temat mojej przyszłości. Prze­szłość mnie nie interesuje. Co prawda, niewiele mi już życia zostało, więc i przyszłości nie ma.

| Nie, nie, będzie pani długo żyć i już wkrótce, dokładnie przed jedenastym kwietnia, przekroczy pani ocean. Wyjedzie pani za granicę.

- W jaki sposób? Nie mam przecież pieniędzy.

| Otrzyma pani zaproszenie. Pieniądze także nadejdą. Ale musi się pani starać.

Byłam oszołomiona. Nie powiedziałam mu nic o sobie, skąd więc wiedział to wszystko?

Co będzie potem? - zagadnęłam, i Jaką korzyść przyniesie mój wyjazd za granicę?

Spotka tam pani kogoś, z kim przez całe życie pragnie się pani spotkać.

Za wszelką cenę próbowałam zachować spokój.

Kto to jest? - spytałam poważnie.

- Cudzoziemiec.

Wzdrygnęłam się. Pomyślałam, że muszę starannie dobierać słowa.

i Jaki charakter będzie miało spotkanie z tym cudzoziem­cem?

Astrolog odparł wtedy po angielsku:

- Romantyczny.

Roześmiałam się.

- Drogi panie astrologu! Co pan mówi? Niech pan popatrzy na moje siwe włosy.

Mój śmiech zirytował astrologa.

- Nie patrzę na czyjeś włosy, zęby czy paznokcie, lecz na układ jego gwiazd - rzekł.

Nie miałam już wątpliwości. Był to „zamysł odwiecznego czasu”. Po czterdziestu trzech latach Amryta spotyka się z Mirceą Euclidem. Czyja, nic nieznacząca, zwykła istota mogę zgłębić tę niezmierzoną tajemnicę?

- Panie astrologu, przepowiedział pan coś strasznego - rze­kłam niefrasobliwie. - Czy, jeżeli się to sprawdzi, nie spadnie na mnie hańba?

- Na pewno nie. Zresztą dlaczego?

- A dlaczego nie? Czy to dobrze mieć w tym wieku romanty­czne spotkania?

I Dlaczego nie? Dlaczego nie? - zdenerwował się astrolog. - Dlaczego ma spaść na panią hańba, skoro z układu gwiazd nic takiego nie wynika?

Nadeszło zaproszenie, a także pieniądze. Po kolei rozplątują się splątane węzły. Droga do wyjazdu stoi otworem. Jakie to niezwykłe - myślę. - Kto zabiera mnie w nieznaną przyszłość, trzymając za rękę? Jak to możliwe, że moje życie, upływające w zwyczajnej bengalskiej rodzinie z klas średnich, tak się zmienia? Przyjaciele radzą, abym opisała to wszystko w powieści auto­biograficznej, abym dokończyła tamtą niedokończoną opo-

240

wieść wymyśloną przez Mirceę. Skoro historię, która zaczęła się w 1930 roku, zamierzam doprowadzić do końca w życiu, to dlaczego nie dokończyć jej także w literaturze? Właśnie nad­szedł „Last of life for which the first was made...”1 Czy to nie dziwne, że od kilku miesięcy stale otrzymuję informacje o Mircei, choć przez tyle lat nic o nim nie słyszałam? Dowiedziałam się, że jest żonaty, ale nie ma dzieci. Całe dnie i noce ślęczy nad książkami, nie wyściubiąjąc nosa z biblioteki. W jego życiu nie ma niczego oprócz studiowania książek i pisa­nia. Wieści te mnie przerażają. Oznaczają one, że człowiek, z którym jadę się spotkać, nie jest człowiekiem w pełnym tego słowa znaczeniu. Jak można osiągnąć pełnię człowieczeństwa, nie zaznawszy zwykłych, codziennych radości życia? Powie­dziano mi, że żona Mircei pilnie go strzeże i przegląda całą jego korespondencję. Niektórzy twierdzą nawet, że Mircea nigdy nie dostał mojego listu. Aleja w to nie wierzę. Mój list nie zawierał niczego, co mogłoby wzbudzić jej podejrzenia. Dlaczego więc miałaby być o mnie zazdrosna? Jestem tylko cieniem prze­szłości. Od tamtego popołudnia osiemnastego września 1930 roku, kiedy Mircea opuścił nasz dom, nie otrzymałam od niego ani listu, ani żadnej innej wieści. To z tego powodu cierpiałam tak straszliwie i to dlatego trujące dymy zwątpienia zdusiły moją miłość. A teraz, po tak długim czasie, dowiaduję się, że Mircea powiedział do kogoś: - Wysłałem jej ze Swargadwaru swoją fotografię. Przez Khokę, ponieważ nie mogłem do niej napisać. Nosiłem wtedy brodę. Powiedziała Khoce, żebym ją przystrzygł po bokach. - Próbuję sobie przypomnieć, jak to było. Czy widziałam taką fotografię? Gdzie? Kiedy? Wydarze­nia z 1930 roku przesuwają się przed moimi oczyma niczym sceny w filmie. Widzę wyraźnie moment, kiedy ojciec mówi: - Cha, cha, cha! Zapuścił brodę! - Pamiętam miejsce, gdzieśmy wtedy oboje stali. Nie przypominam sobie jednak, by Khoka pokazał mi fotografię. Czy to możliwe, abym na jej widok zro­biła tylko uwagę o brodzie Mircei? Nie, to nieprawdopodobne. Na pewno z płaczem błagałabym Khokę, aby umożliwił nam spotkanie. Nic takiego jednak nie pamiętam.

Kiedy tak rozmyślałam, przyszło mi do głowy, że prawdopo­dobnie razem z fotografią Mircea przysłał również list. Tak, na pewno przysłał list, w którym prosił o pokazanie mi fotografii.

^

HI B

Nie widziałam go jednak. Wiem, że Khoka chodził czasami do Mircei po pieniądze. Opowiadał mu mrożące krew w żyłach historie o surowych represjach, jakie rzekomo stosowano wobec mnie w domu. Wszystko po to, żeby go zdenerwować i naciągnąć na pożyczkę. Postanowiłam spotkać się z Khoką. Nie musiałam się już wstydzić rozmowy o tamtej sprawie. To było tak dawno...

Pewnego dnia wieczorem wybrałam się więc do Khoki. Khoka nadal klepał biedę. Nic dziwnego - miał dwanaścioro dzieci. Wszystkie były już dorosłe, ale dokuczała im nędza dzie­dziczna od trzech pokoleń. Kiedy stanęłam przed ich domem, zobaczyłam, że w oknach jest ciemno. Mieszkali w dość porządnej dzielnicy Kalkuty. We wszystkich budynkach naokoło paliło się światło, tylko ten jeden tonął w ciemnoś­ciach. Musiałam chwilę nawoływać, nim Khoka wyszedł z domu. Nie widziałam go od lat. Zamienił się w zupełnego starca. Z wiekiem jeszcze bardziej zbrzydł. Skóra na jego twarzy o przypłaszczonym nosie obwisła i pokryła się zmarszczkami.

I Kto tam? i spytał.

E To ja, nie poznajesz?

Przyglądał mi się przez chwilę w ciemnościach, po czym rzekł:

- A, to ty, Ru. Dawno cię nie widziałem. Co cię tu sprowa­dza?

- Dlaczego nie macie światła?

- To proste, nie zapłaciłem rachunku, więc wyłączyli nam prąd. Wejdziesz do środka? Poczekaj, przyniosę świeczkę.

Po chwili wrócił z zapaloną świecą i podnosząc ją ku mojej twarzy stwierdził:

- Nadal jesteś piękna, Ru. Niewiele kobiet w twoim wieku tak wygląda. Dzisiejsze dziewczęta nie mają szyku.

- Naprawdę? Miło mi to słyszeć. Khoko, daj mi listy, które pisał do ciebie Mircea.

- Listy Mircei? Po tylu latach przypomniałaś sobie o nim?

- Zamierzam napisać autobiografię. Powinnam w niej o nim wspomnieć, czyż nie?

- Jeżeli wystarczy ci odwagi, to oczywiście. Jeśli zaś chcesz pozować na chodzącą świętość, to nie.

- Postanowiłam napisać o nim wszystko.

- Miło mi to słyszeć. Naprawdę się cieszę. Wszyscy mówią,

że jesteś bardzo odważna... Jakże piękne było nasze dzieciń­stwo, Ru... To były dobre czasy - Khoce zebrało się na wspo­mnienia. i A jakim wspaniałym chłopcem był Mircea... Tak go wypędzić w ciągu godziny... Wuj nie był sprawiedliwy. Uwie­rzyć małej, pomylonej dziewczynce!

- Khoko - przerwałam mu tę chaotyczną gadaninę - proszę, daj mi te listy. Nic nie pamiętam. Może dzięki nim odzyskam pamięć? Powiedz, ile ich było? 1 Obliczałam w duchu, ile listów mógł napisać Mircea w ciągu dziesięciu miesięcy. Pewnie ze dwa na miesiąc.

- Sporo, ale wszystkie podarłem.

- Dlaczego?

- Z ostrożności. Nie wiadomo, kto je mógł zobaczyć.

- Khoko, gdzie jest fotografia, na której Mircea nosi brodę? Nie musiałeś jej niszczyć.

- Przecież ci ją dałem.

- Nieprawda. Nawet jej nie widziałam. Na pewno bym nie zapomniała.

- Dobre sobie! Na tyle lat wymazuje człowieka z pamięci, prowadzi normalne życie rodzinne, a teraz nagle mówi: „Nie zapomniałabym. ”

- Khoko, proszę, daj mi tę fotografię. Masz też na pewno jakieś listy. Daj mi je.

- Śmieszna jesteś. Myślisz, że noszę w kieszeni listy sprzed czterdziestu lat? Muszę ich poszukać. Przyjdź za tydzień.

Ogarnęła mnie wściekłość. Mircea napisał tyle listów, a ja nic

o nich nie wiedziałam! Przecież były przeznaczone dla mnie, nie dla tego głupka!

Po paru dniach Khoka przysłał wiadomość, że odnalazł listy. Poszłam do niego wieczorem. Schodził wolno z góry, był tylko w lungi,1 bez koszuli. Listy mial zatknięte za pas. Widząc, że stykają się one z jego tłustym owłosionym ciałem, lepkim od potu, zatrzęsłam się.

- Daj mi je - wyciągnęłam rękę.

- Po długich poszukiwaniach znalazłem trzy. Może znajdę więcej. Będę próbował.

Natychmiast zaczęłam czytać.

| Przeczytasz je w domu, Ru - przerwał mi Khoka. -

długi cifll tkaniny owijany wokół

4/Tfw iii

* fi Ę \

( | iV % • I

* ■ V>J vt'V

r, SnKs^nH

«,«,»łV‘j *^\vv' *. *^Vj|vV %'»,v <*s- '

- , % % »*•. 4 | w *ł1 ,v^~ \ W> f *

* * > i

.’ * :

> #*lŁ|»Ą|

-'?

, • ^k4ŚHlw|wQflfi

Porozmawiajmy trochę o dawnych czasach. Wiesz, widziałem wasze cienie na szklanych drzwiach przepierzenia. Powiedzia­łem potem do Mircei: „Usiądź tu, na krześle, i obserwuj drzwi”, a sam poszedłem tam, gdzie staliście przed chwilą. Kiedy oznajmiłem mu, że was widziałem, biedak się przestraszył.

Nie zwracając uwagi na gadaninę Khoki, czytałam przy świeczce listy. Były niezwykłe. Przedstawiały obraz europej­skiego umysłu, który - płonąc ogniem miłości - rozkwita pod dotknięciem zaczarowanej różdżki starożytnych Indii. Z treści pierwszego listu wynikało, że Mircea pisał już wcześniej.

Aśrama1 Swarga, Ryszikeś 10 listopada 1930

Kochany Khoko!

Otrzymałem twój list wczoraj wieczorem, po powrocie do aśramy z lasów Brahmapuri, gdzie spędziłem wiele dni w samotności. Nie powinno być pomiędzy nami nieporo­zumień. Nie wiedziałeś o kilku sprawach, dlatego wyjaśni­łem ci je. Niechaj ludzie nazywają mnie Śri1 Ćajtanja. Nie dbam o tę marną drwinę. Jestem szczęśliwy, że dwoje moich przyjaciół (ty i A.) nie wierzy im.

Kiedy zastanawiasz się nad moim wyrzeczeniem się świata, nie oceniaj go z europejskiego punktu widzenia. Bądź Indusem. Zrozumiesz lepiej ode mnie, dlaczego Jezus musiał przejść dwadzieścia lat trudnych przygotowań na pustyni, zanim ogłosił swoje posłanie na ziemi. Zauważ, że Jezus głosił swą naukę tylko osiemnaście miesięcy, lecz zmienił świat. Znam wiele wybitnych umysłów naszych czasów, które - mimo że całe życie głoszą posłanie - nie są w stanie zmienić nawet swojej duszy. Nie pragnę wrócić szybko do świata. Kiedy Ramakryszna3 osiągnął łaskę boską poprzez surowe praktyki religijne, cały świat przy-

szedł do niego. Swami1 Wiwekananda2 zaś podróżował po całej ziemi, lecz nie udało mu się nikogo nawrócić. Zbyt wiele słów nie przynosi korzyści. Sadhana3 nie oznacza podróżowania po świecie, wygłaszania wykładów, pisania książek ani wprowadzania niezliczonej liczby osłów naszych czasów w tajniki wiary. Przynajmniej dla mnie termin ten znaczy coś innego, coś więcej.

Rodzice i siostra spodziewają się, że wkrótce wrócę do domu, dlatego dawno już nie otrzymałem od nich listu... Manuskrypt mojej książki Gasnące światło dotarł do mego przyjaciela dokładnie osiemnastego września. Czy to nie dziwne?

Stowarzyszenie literatek „Femina” wytypowało moją ostatnią powieść do nagrody za 1930 rok... Wszystko to bzdury, kłamstwa, rzeczy bez sensu...

Proszę, pokaż ten list A.

Twój Mircea

Czytając ten list uświadomiłam sobie, jak głęboką urazę do mojego ojca nosił w sercu Mircea. Nie robiły na nim wrażenia wykłady, które ojciec wygłaszał po świecie, wiedza ani filozofia. Darzył go jednak tak wielkim szacunkiem, że porównywał go z największymi ludźmi tego świata. Tragedia mojego ojca pole­gała na tym, że w oczach kochających go osób pragnął uchodzić za bóstwo. Gdyby był zwykłym człowiekiem, pełnym zalet, ale i nie pozbawionym wad, byłoby lepiej i dla niego, i dla nas.

Aśrama Swarga 25 listopada 1930

Drogi Khoko!

Czekałem na twój list. Przeczytałem go natychmiast. Dlaczego nie napisałem do domu o moim złym losie?

^^^ławan^utfrtnn^^wia[ahliwvin mężom.

Wspomniałem co nieco siostrze. Moja rodzina zbyt mało wie o mnie i o moich myślach, by zrozumieć mnie z listów. Wiedzą, te zamierzałem poślubić hinduską dziewczynę i pozostać w Indiach jeszcze pięć lat. To moja wina, te wiedzą tylko tyle. Nigdy jednak nie mówię nikomu o tym, co się dzieje w mojej duszy... Jednakowoż powiem im wszystko, tylko jeszcze nie teraz. Czekam na świt. Jak myś­lisz, czy duto czasu upłynie, nim nadejdzie?

Widzisz, na co się zdały te bzdury o mojej sławie literac­kiej? Nie pomogły mi w cierpieniu. Dlatego nie dbam o literaturę i rozgłos. Całe dnie i noce czytam teraz upani- szady1 i fragmenty Wed. Byłem w Gurukulu2 w Haridwa- rze - sławnym college’u Aria-samadżu.3 Zaproponowano mi tam wykłady na temat religioznawstwa porówna­wczego. W zasadzie się zgodziłem, poniewat będę miał okazję do rozmowy w sanskrycie. Chłopcy żyją tam we wspaniałej atmosferze starożytnych Ariów, w cudownej czystości, pod drzewami, na świeżym powietrzu. Jest to jedyne życie, jakie mogę teraz znieść.

Pytasz, dlaczego nie pojadę na jakiś czas do domu? Ponieważ nie pozwolą mi tu wrócić. Wyczytają z moich oczu, czego nauczyły mnie Indie. Zaniepokoją się i tak pokierują sprawami, żeby mnie zatrzymać w Europie. Europa jest teraz dla mnie kontynentem marzeń. Byłem tam młody, wolny, miałem stoickie podejście do życia i byłem szczęśliwy w swojej ignorancji. Wszystko to jest teraz dla mnie snem - wybrzeża Sycylii i ruiny Rzymu, ciemnoniebieskie niebo Florencji i spokój Szwajcarii - nigdy już ich nie zobaczę. Muszę walczyć tutaj w Indiach z Indiami. Indie mnie zniewoliły, Indie dadzą mi wolność... Nie oszukuję nikogo: ani siebie, ani mego kraju. Po cóż

więc wracać tam i opowiadać kłamstwa o moim życiu duchowym i o cudownych studiach jogi, kiedy prawdą jest... cierpienie...

Proszę cię, abyś okazał mi więcej współczucia i zrozu­mienia. Nie wiesz jeszcze, jakie nieszczęście na mnie spadło. Jakie straszne nieszczęście. Zamierzam tu pozo­stać. Uczę się jak szalony sanskrytu i filozofii indyjskiej. Mam teraz lampę, pracuję do późna w nocy. Bardzo tu zimno i odludnie. Jestem teraz hindusem.

Proszę, pokaż A. zdjęcie i ten list. Ona wie, jak bardzo cierpię z tego powodu, że nie wolno mi ofiarować jej swojej fotografii.

Jak się ma Sabi i chłopcy?

Pozdrawiam

Mircea

Aśrama S warga

5 grudnia 1930

Drogi Khoko!

Przeczytałem twój list. Nie mam ci co wybaczać. Dobrze zrobiłeś, że napisałeś przyjacielowi o kłopotach pienię­żnych, jakie cię nękają. To moja wina, że nie mogę ci pomóc. Nie martw się więc i znowu bądź Khoką.

Pracuję jak szalony. Przetłumaczyłem na mój ojczysty język upaniszadę Katha1 i skończyłem esej o filozofii upa- niszad...

Mogę powiedzieć o upaniszadach, że „są pocieszeniem mego życia i będą ukojeniem mojej śmierci”.

Kiedy jestem zmęczony i przepracowany, piszę beletry­stykę. Nie dla rozrywki czy sławy, lecz aby wypełnić zobo­wiązania wobec mego wydawcy. Pisanie jest moim jedy­nym popołudniowym odpoczynkiem. Bardzo dużo pra­cuję... .

Chcę cię o coś zapytać 1 czy pokazałeś A. moje zdjęcie? Co ona teraz robi? Jakie ma plany? Piszesz, że nadal przechodzi kryzys. Z tego zwrotu nie można niczego wy­wnioskować. To tylko słowa. Mam nadzieję, że rozumiesz, jak niecierpliwie wyczekuję wieści o niej. Jestem głęboko przekonany, że robi to, co należy, i że w przyszłości też tak

* ™<Sftnieiszych upaniszad, w formie metrycznej.

będzie postępować. Ale chciałbym wiedzieć o niej coś więcej. Dlaczego nie pokazujesz jej moich listów, gdy jesteście sami? Za wszelką cenę postaraj się napisać, jaki jest stan jej ducha. Nie ma potrzeby mówić, że „ona nie zapomni przeszłości”, ponieważ „przeszłość” to tylko słowo. Rozumiesz, co mam na myśli?...

To szalone przeżycie (możesz je nazwać miłością), które dręczy mnie od trzech miesięcy, zaczyna teraz ukazywać swą dodatnią stronę. A. zmieniła moje życie, czyniąc je tysiąc razy lepszym. To moje przebudzenie jest tak wspa­niałe jak wschód słońca. Widziałem prawdę, lecz widzia­łem też brudy życia i świata nauki. Ale ja czuję się czysty wśród tych panoszących się dookoła brudów i tchórzo­stwa, wśród tego robactwa kosztującego swego cuchną­cego szczęścia w imię prawa, norm społecznych itd. Im więcej się przyglądam temu targowisku kłamstw, tym większą przyjemość sprawia mi fakt, że cierpię. Nie chcę cieszyć się takim życiem i nie będę. Nie pragnę szczęścia. Nie pragnę. Proszę, pokaż ten list A.

Twój przyjaciel

Mircea

Kiedy czytałam te listy, pomyślałam, że Mircea rzucał perły przed wieprze. Ponieważ przyrzekł mojemu ojcu, że nigdy się ze mną nie skontaktuje, pisał do Khoki w przeświadczeniu, że ten pokaże mi jego listy i że ja zrobię to, co trzeba. Wierzył, że postąpię właściwie we właściwym czasie. Tak bardzo mi ufał, a jak ja się zachowałam? Przez całe życie sądziłam, że mnie oszu­kał. A przecież mogłam zrobić wiele. To był mój kraj. Miałam tu wielu sławnych przyjaciół. Na pewno ktoś by mi pomógł. Dlaczego więc nic nie uczyniłam? Ponieważ żywiłam głębokie przeświadczenie, że w takich sprawach z inicjatywą powinien wyjść mężczyzna; kobiecie nie wypada się narzucać. Jest to przesąd, a zarazem wyraz próżności. Byłam głupią, nic nie­wartą dziewczyną. Powinnam była zdawać sobie sprawę, że jako cudzoziemiec Mircea znajdował się w dużo gorszej sytua­cji. Oczywiście, nie wiedziałam wtedy, że ojciec nasłał na niego policję z ostrzeżeniem, że jeżeli kiedykolwiek napisze do mnie list, zostanie deportowany. Sam zaś napisał do niego: „Sprofa­nowałeś mój dom. Byłeś jak wąż ukryty w trawie. A kiedy wąż podnosi głowę, trzeba mu zadać cios. Tak więc uczyniłem...”

! yśi» W*

foś.\ ***% %ł i«tb

v S MlAMm ¿Om

I •*»•#♦ *ł * % ***'^ '

* pH 7^*1«W^

M jj »!*j|||p |?)ł;

£x •*'*» i it jjftj «I.$. vp ' ‘‘yjCT*^? ,TT 1

i$K vł jl^Ti *’*■, liiłiuu

rł^rf' j]

*V9<* «liii *

*.Mt |*TIv

I1

t% !%p •»* • {*!

W tej sytuacji Mircea nie miał żadnego wyboru,tymczasem ja obwiniałam go przez całe życie... Jednocześnie Khoka go okłamywał. Skoro powiedział mu, że pokazał mi jego fotogra­fię, i sfabrykował moją uwagę o przystrzyżeniu brody, to na pewno zapewnił go też, że pokazał mi jego listy. Czy jest zatem niemożliwe, by Mircea również posądzał mnie o zdradę? Mógł sobie wyobrażać, że celowo nie zrobiłam tego, co należało, że we mnie też nie ma prawdy...

Przez cały czas te listy leżały w odległości dwóch mil od mojego domu, a ja odkryłam je po czterdziestu trzech latach! Oto skutek dobrych i złych uczynków dokonanych w czasie ziemskich wcieleń! Oto przeznaczenie!

Khoka nadal plótł trzy po trzy.

- Przeczytasz, Ru, później. Porozmawiajmy teraz trochę...

- Świnia - powiedziałam trzęsąc się ze złości. Khoka nie spodziewał się tak obelżywego słowa z moich ust. Bądź co bądź byłam kobietą z towarzystwa.

- Co ty mówisz, Ru? Co mówisz? - zdziwił się.

- Nic, nazwę pewnego zwierzęcia.

- Kogo masz na myśli?

1 To zwierzę. Khoko, dlaczego nie pokazałeś mi tych listów?

- Przecież pokazałem.

- Pokazałeś? Kłamiesz. Powiedz, dlaczego nie pokazałeś?

- A co byś zrobiła, gdybym ci pokazał? Co mogłaś zrobić? Popatrzyłam na niego. Twarz błyszczała mu od potu. W

mglistym świetle świecy przypominał zwierzę kopalne. Dla­czego ten człowiek postąpił tak obłudnie? - zastanawiałam się. Nie było odpowiedzi ani na to pytanie, ani na wiele innych. Co by one zresztą dały? Przyszło mi do głowy, że niepotrzebnie złoszczę się na Khokę. Niewiele zrozumiał z tych listów. Może ich nawet dokładnie nie przeczytał.

- Idę już, Khoko. Dziękuję ci, że przechowałeś te listy przez tyle czasu.

Kiedy otworzyłam torebkę, by włożyć do niej pożółkłe ze starości listy, Khoka odezwał się:

- Wiesz, Ru, jakie czasy nastały. Od dawna jestem bez pracy. Jeśli dasz mi z pięćdziesiąt rupii, to jutro będę mógł wykupić tygodniowy przydział żywności.

Rzuciłam mu parę rupii i wyszłam. Czułam obrzydzenie.

- Czy wiesz, gdzie on teraz jest? - zawołał za mną Khoka.

- Tak.

249

- Dokładnie tam, gdzie był.

- A cóż to za adres? - zdziwił się Khoka.

- Innego nie znam.

Czy to nie dziwne - rozważam w duchu - że rok 1930 jakby się zmówił przeciwko naszemu związkowi, rok 1973 zaś zapla­nował nasze spotkanie? Nabieram coraz większego przekona­nia, że chyba uda mi się wyjechać.

Nie mogę zrozumieć, jak ktoś, kto w 1930 roku słał takie listy, w trzy lata później napisał tak kłamliwą powieść. Zasta­nawiam się z niepokojem, czy ten wspaniały, wrażliwy umysł 1 widoczny w każdej linijce listów - nadal żyje, czy też wyjałowił się pod ciężarem wiedzy. Im więcej słyszę o sławie naukowej Mircei, tym większe mnie dręczą obawy. Wiem, że ogrom wiedzy niszczy duszę człowieka.

- Wielu z nas - mawiał mój ojciec - zgina się pod ciężarem wiedzy i porusza niczym objuczone zwierzę. Tylko w przy­padku Rabindranatha jest inaczej. Wiedza weszła mu w krew. To, co dla nas jest ciężarem, u niego przekształciło się w skrzydła, dzięki którym wzbija się w niebo i osiąga wyżyny.

W miarę zbliżania się terminu wyjazdu głowię się, skąd nad­leciał ten wir powietrzny, który zmienił bieg mego życia. Jaki jest jego cel i jaki będzie punkt kulminacyjny?

Mój mąż jak zwykle dodaje mi otuchy:

- Bądź pewna, że wyjdzie ci to na dobre. Na pewno jest w tym jakiś cel. Oboje na tym skorzystamy.

- A co ty będziesz miał z tego? - spytałam.

Wiem jednak, że on też wiele zyskuje. Nie tylko ja, lecz wszyscy poznaliśmy lepiej jego charakter, bardziej go szanu­jemy. On też przekonuje się o swojej wartości: jak gdyby pod­dawano go próbom miłości, cierpliwości i skromności, z któ­rych bez wysiłku wychodzi zwycięsko. Czasami zastanawiam się, czy tamten milczący sędzia-asceta w jaskini w Ryszikeśu osiągnąłby wielkość mojego męża, prowadząc zwyczajne życie w zwyczajnej rodzinie.

Piszę referaty, które mam wygłosić za granicą, i zajmuję się codziennymi sprawami, lecz poruszam się jak we śnie. Moja dusza jest wolna od wszelkich pragnień, przepełnia ją dziwne uczucie. Wzięłam pióro do ręki po to właśnie, by opisać ten

niezwykły stan, nie zaś wydarzenia z mojej młodości. Mło­dzieńcza miłość i jej gwałtowny koniec nie są bowiem niczym nadzwyczajnym. Zdarzały się w przeszłości, bywają obecnie i będą istnieć w przyszłości. Opisano je setki razy piórem świet­niejszym niż moje. Przedstawiam to, co się wydarzyło czter­dzieści dwa lata później, gdyż jest to zjawisko zdumiewające i prawdopodobnie bez precedensu. Dlatego właśnie tak trudno jest je opisać - brak mi środków wyrazu dla przedstawienia stanu mego ducha. Słowa zdają się tylko cieniami bez życia, niezdolnymi do uchwycenia mych uczuć.

Prawie rok wcześniej, zanim Mircea na nowo odżył w mojej pamięci i jeszcze przed przyjazdem Sergui’a, odczuwałam w sercu tajemniczą tęsknotę. Wspomniałam już o niej. Nie umiem opisać, jak bardzo mnie ona zżerała. W myślach stale błąkały mi się strofy:

Tylko muzyka mogłaby wyrazić to moje uczucie. Doszłam do takiego stanu, że prosiłam wszystkich naokoło o pomoc w sprawie wyjazdu.

Jednym z moich współpracowników był duchowny, który miał wiele kontaktów zagranicznych.

i Czy nie załatwiłby mi ksiądz jakiegoś wyjazdu? - nagaby­wałam go.

- A dokąd chce pani pojechać? - spytał kiedyś.

- Dokądkolwiek, byle za granicę.

- Co ma pani do zarzucenia temu krajowi?

Zasępiłam się. Czułam, że nic nie załatwi.

1 No, dobrze. Może uda się coś zrobić. Proszę powiedzieć, dokąd chce pani pojechać.

I Do Japonii, Ameryki, Anglii, dokądkolwiek.

Ksiądz obrzucił mnie uważnym spojrzeniem.

- Jest pani zdumiewającą kobietą.

Ten niepokój był jak wzburzone morze o wschodzie księżyca. Zdawało się, że jakaś nieznana siła wzywa mnie z dali, uwalnia­jąc od wszelkich więzów. Było to niczym zew wiosny, który

Jestem niespokojna, pragnę tego, co w dali. Lecz zapominam, stale zapominam, że nie mam skrzydeł...

otwiera więzienne wrota ziemi, by kiełki mogły wzejść na powierzchnię. Wkrótce miały się zawalić ściany mojego więzie­nia: Mircea był tylko narzędziem. Jakiego więzienia? Więzienia, którym jest ślepa wiara w to, że świat, poznany przeze mnie jedynie za pomocą zmysłów, jest światem prawdziwym. Wiem, że ten stan mego ducha minie, że nie będzie trwał wiecznie. Na chwilę jednak otworzyły się dla mnie drzwi więzienia i ujrzałam Wieczność. Zostałam przeniesiona w inny wymiar, gdzie uświadomiłam sobie, że to, co uważamy za przeszłość, naprawdę przeszłością nie jest; nie odeszło. Czas nie przemija; nie ma początku, środka ani końca. Tak jak Ardźuna miałam wizję Absolutu:

Nie dojrzę końca ciebie ni środka, ni początku,

0 Wszechkształtny Władco Wszechrzeczy!1

Ale jaką odniosłam z tego korzyść? Oszołomiona pytam: 1 Boże, jeśli istniejesz, powiedz mi, co na tym zyskałam? - Czyż jednak sama nie znam odpowiedzi? Tu nie chodzi o straty czy zyski. Dzieje się wiele zdarzeń, które nie mają celu w codzien­nym życiu, a jednak te nieważne, na pozór bezsensowne fakty tworzą świat ludzki, tak różny od świata zwierząt. W ciągu ostatnich ośmiu miesięcy uświadomiłam sobie przynajmniej tyle, że nie jestem zwierzęciem, lecz człowiekiem i mam prawo do ujrzenia Wszechkształtnego.

Wielki Czas uniósł mnie w ramionach i tańczy ze mną. Jego zmierzwiony kłąb włosów na głowie rozluźnił się i przykrył moje oczy, twarz, całe ciało. To, co było przede mną i za mną, na wschodzie i na zachodzie, daleko i blisko, połączyło się w jedność. Moje więzienie runęło. Jestem wolna od wstydu, stra­chu i wszelkich więzów społecznych. Tylko miłość, niepoko­nana przez czas miłość wskazuje mi drogę niczym Gwiazda Polarna na niebie. Ona przeprowadzi mnie przez ocean.

Na lotnisku ogarnia mnie chęć, by pokłonić się mężowi do stóp. Jego miłość niby ożywczy powiew koi moje ciało i duszę.

Nie mogę jednak zrobić tego publicznie. Poczułby się zakłopo­tany.

Szepczę więc:

| Przez całe życie dawałeś mi tyle swobody.

Uśmiecha się.

- Czy twoja swoboda jest czymś, co trzymam w kieszeni, by od czasu do czasu wydzielać ci ją? Sama nią dysponujesz.

- Powiedz mi, gdy dotrzemy na Wood Land Street - zwra­cam się do Johna, kiedy jedziemy autostradą przez wielkie miasto. Jeszcze w kraju po wielu zabiegach zdobyłam adres i telefon Mircei. Nie zachodziła potrzeba zadawania sobie aż takiego trudu, ale był to dla mnie swego rodzaju rytuał: musia­łam mieć właściwy adres; zbyt długo błądziłam.

Samochód mknie. Otacza mnie nowy kraj, obce miasto, nie­znane twarze, lecz zmierzam ku znanemu mi odwiecznie celowi. Jestem oszołomiona, jakby w transie. Odnoszę wrażenie, że postać, która siedzi w samochodzie z kartką z adresem w ręce, istotnie się różni ode mnie, nie ma nic wspólnego z całym moim dotychczasowym życiem. Wielką trudność sprawia mi łączenie tych dwóch osób. Ledwo pamiętam, kim jestem.

| Znajdujemy się na Wood Land - oznajmia John.

Wood Land - Leśna Ziemia. Czy po obu stronach ulicy będzie się ciągnął las, czy miejskie domy? Nie mam pojęcia. Widzę duże domy stojące w niewielkich ogródkach, to znów ulicę ocienioną wysokimi drzewami. Co jest prawdziwe? Kto wie? Jeden obraz dostrzegam umysłem, drugi zmysłami. Ten pierwszy musi być prawdziwszy, ponieważ postrzega go umysł, a świat, w którym teraz żyję, jest światem umysłu. Podczas iluż bezsennych nocy wyobrażałam sobie tę drogę wijącą się w cieniu drzew. Co by było, gdyby się okazało, że nie ma tam drzew? Siedzę z na wpół zamkniętymi oczyma, a Leśna Ziemia wyłania się jakby z kosmosu.

Samochód się zatrzymuje.

Molly przedstawia mi młodą dziewczynę.

- To jest Shirley. Zaprowadzi panią, dokąd pani zechce na terenie całego uniwersytetu.

i 254

| Czy telefonowaliście do profesora? - pytam. - Wiecie, kiedy go można zastać?

i Tak, ale sekretarka poinformowała nas, że profesor nie ma stałego rozkładu zajęć.

Shirley jest studentką. Idziemy do baru coś przekąsić. Shirley stawia przede mną tacę zjedzeniem. Nie umiem jednak określić, co to za danie. Raz po raz widelec wypada mi z ręki. Shirley patrzy na mnie ze zdziwieniem.

1 Czy wiesz, gdzie jest Kolegium Teologiczne? - pytam po wyjściu z baru.

- W następnym kompleksie budynków.

- Czy dojdę tam piechotą?

- Oczywiście, to przecież bardzo blisko.

Idziemy obok siebie. Staram się rozmawiać zwyczajnie.

1 Czy chce się pani tam z kimś spotkać? i mówi Shirley.

- Tak, mam tam przyjaciela.

- Czy on się pani spodziewa?

- Nie.

- A kiedy się ostatnio widzieliście?

- Zaledwie czterdzieści trzy lata temu.

- Nie widzieliście się czterdzieści trzy lata? W takim razie nie poznacie się.

- Nie sądzę. Czy czterdzieści trzy lata to tak długo? Ile lat ma Ziemia? Kto wie, kiedy narodziło się Słońce? - Nagle zdaję sobie sprawę z tego, że nie powinnam głośno wypowiadać tych słów. Nie wiadomo, co sobie pomyśli Shirley. Ale ona wcale nie jest tym zdziwiona. Zdumiewają coś innego.

- Zastanawiam się - powiada - jak to jest, kiedy się spotyka przyjaciela po czterdziestu trzech latach. Nie mogę sobie tego wyobrazić.

- Z czasem sobie wyobrazisz.

- To dramatyczne.

- Wszyscy mówią, że życie jest dramatem. Zobaczmy więc, co to za dramat.

- Jesteśmy na miejscu - oznajmia Shirley.

Nagle, nie wiadomo skąd, jakby za dotknięciem czarodziej­skiej różdżki, w ogrodzie pojawia się tablica: Holy Grail. Czy zwykła tabliczka z adresem może być aż tak wymowna? Czyżby był to święty Graal? Dochodzę do budynku, jakby unosząc się w powietrzu. Shirley otwiera przede mną drzwi. Tuż przy wejś­ciu wisi ogromna plansza z szeregiem nazwisk.

Z kim chce się pani spotkać? - zwraca się do mnie Shirley. Brakuje mi tchu w piersiach. Nie mogę wydusić z siebie stówa. Wskazuję palcem.

Ach, z nim! Wielki człowiek. Bardzo sławny.

Shirley bierze mnie pod rękę. Dlaczego? Czyżbym była nie­dołężną staruszką?

| Czemu jest taki sławny? - pytam.

- To przecież wielki uczony.

Uczony! Czuję skurcz w sercu. Z kim mam się spotkać?

- Shirley, czy on jest uczonym, czy mędrcem?

Zaskakuję ją tym pytaniem.

- Nie wiem. Nie znam go. Jestem tylko studentką - odpo­wiada.

Podchodzimy do windy. Stoi tam jakiś mężczyzna.

- To prywatna winda - informuje. - Goście wchodzą na górę po schodach. To tylko dwa piętra.

- Proszę otworzyć drzwi - poleca zdecydowanie Shirley. 1 Ta pani przyjechała dopiero wczoraj wieczorem. Przebyła tysiące mil. Nie zdoła wejść nawet na jeden stopień.

Zastanawiam się, czemu to mówi. Czyżbym drżała? Shirley trzyma mnie pod rękę również w windzie. Czy to nie dziwne, że w tym nieprzyjaznym, obcym kraju znalazła się młoda dzie­wczyna, która opiekuje się mną jak matka?

Winda zatrzymuje się na drugim piętrze. Wchodzimy do bib­lioteki. Czuję się tak, jakbym otworzyła oczy po przebudzeniu - więc to jest biblioteka? Dobry początek. Mijamy salę i znajdu­jemy się w korytarzu. Po obu stronach ciągną się pokoje.

- Profesor jest tutaj - informuje Shirley, zatrzymując się przed drugimi drzwiami.

Wchodzę do środka. W tej samej chwili znajdujący się tam starszy mężczyzna wykrzykuje - Och! - i wstaje. Następnie siada, po czym znowu wstaje i odwraca się do mnie tyłem. Co to znaczy? - myślę. Czyżby mnie rozpoznał? Ale w jaki sposób? Przecież nawet na mnie nie spojrzał. Czyżby po tylu latach poznał mnie po krokach? To niemożliwe. Mniejsza z tym. Nie można ciągnąć tego przedstawienia przy Shirley. Zawracam do drzwi. Shirley stoi nieruchomo, jak na obrazku, z szeroko otwartymi oczyma. Jedyny świadek ponownego spotkania dwojga starych ludzi.

- Shirley, zostaw nas samych - proszę. 8 Niedługo do ciebie przyjdę.

Jestem teraz spokojna, opanowana; całe zdenerwowanie opuściło mnie. Zrobiłam wszystko, co trzeba.

- To pani pierwszy dzień w tym mieście. Nie zabłądzi pani? - troszczy się Shirley.

- Nie, na pewno nie.

Skoro przebyłam taki szmat drogi, przekroczyłam ocean czasu, to na pewno nie zabłądzę nawet w wielkim świecie” - dodaję w duchu.

Nie mogę podejść bliżej do Mircei. Cały pokój jest zawalony książkami: górami książek, wysokimi aż po sufit. Czuję się nie­swojo. Drżę, nie z zimna jednak, lecz ze strachu. Słyszałam, że w pewnych warunkach żywe organizmy przemieniają się w skamielinę. Czyżby Mircei przytrafiło się coś podobnego? Przyglądam mu się. Jest łysy, tylko na skroniach i z tyłu głowy ma trochę siwych włosów. Nadal jest szczupły i tak samo jak dawniej ruchliwy. Co chwila bierze z biurka jakieś papiery i odkłada je na miejsce.

i Mirceo, dlaczego stoisz do mnie tyłem?

1 Nie zobaczę się z tobą. Czekam na kogoś innego.

- Na kogo?

- Na urzędnika podatkowego.

- Urzędnika podatkowego?

- Tak, tak, tak.

I Nie wygłupiaj się, Mirceo. Wiesz, kim jestem? 1 i nie czeka­jąc na odpowiedź ciągnę: | Poznałeś mnie? Wiesz, kim jestem?

- Oczywiście, oczywiście - kiwa głową.

Tak, to jest ten sam Mircea. W tym sześćdziesięcioletnim mężczyźnie nadal siedzi tamten dwudziestotrzyletni chłopak. Zwykł był mówić mi, że za często używam słowa „strasznie”. Inni też mi to wytykali. Być może teraz także wypowiedziałam to słowo, gdyż potrząsa głową, mówiąc:

- Oczywiście, oczywiście.

Jakie to wszystko tajemnicze! Jakie zdumiewające!

Rozpoznaję go całym moim istnieniem. To jest on, to on. Nikt inny. A ja? Kim ja jestem? Ja też jestem ta sama. Nadal można we mnie odnaleźć niezniszczalną duszę szesnastoletniej dziewczyny.

- Powiedz, kim jestem? - pytam.

I Amryta. Wiedziałem to w chwili, gdy postawiłaś stopę w tym kraju.

- Skąd?

257

' *lft£ ** > i i iJIti |W|I

r|(|i

t'

Cisza.

Powiedz, no powiedz - nalegam.

- Ed mi powiedział.

Ed nie zna! daty mojego przyjazdu.

- Tak. aleja znałem.

- Odwróć się, najdroższy Mirceo. Przyjechałam z tak daleka, by się z tobą spotkać. Nie chcesz na mnie spojrzeć?

- Posłuchaj, Amryto. - Drżącą ręką opiera się o półkę z książkami, jakby się bał, że upadnie. - Patrzyłem na tę sprawę inaczej. Nie twierdzę, że mój punkt widzenia jest słuszny. Może ty masz rację. Nie, nie „może” - na pewno masz rację.

- Czemu nie odpowiedziałeś na mój list? Dostałeś go?

- Tak, bardzo krótki. Parę linijek.

- Co to ma do rzeczy? Dlaczego nie odpowiedziałeś? To przecież kwestia zwykłej grzeczności.

- Kto by o tym myślał? - Milknie na chwilę. - Chciałbym ci powiedzieć, że to przeżycie było tak cudowne, tak święte, że nie przyszło mi do głowy, by do niego wrócić. Dlatego też umieści­łem cię poza czasem i przestrzenią.

I Naprawdę sądziłeś, że zapomniałam o tobie w nowym życiu?

- Nie, nie, nie, Amryto. Nawet przez chwilę nie przyszło mi na myśl, że mogłabyś mnie zapomnieć. - Zdejmuje z półki jakąś książkę. - Nie wiedziałem tylko, czy chcesz mnie zobaczyć.

- Dlaczego?

1 Jest tyle pięknych rzeczy: góra Sumeru,1 Himalaje w koro­nie śniegów I czy możemy tam dotrzeć? Wiemy, że są nasze, lecz czy możemy je mieć? Mimo to nie zapominamy o nich. Są niczym najpiękniejszy sen w najskrytszej cząstce naszego włas­nego wszechświata.

- Ale mnie się udało, jestem tutaj.

- Bo ty jesteś Amrytą, niezniszczalną Amrytą. Nieśmier­telną. Czy jestem w stanie dokonać tego, co ty? Twoja kultura liczy tysiące lat. Twoja przeszłość i moja są różne. Jesteś córką wiecznych Indii...

- Naprawdę? Słyszałam, że ty także jesteś Indusem.

- O, tak. Wszystkim tak mówię.

- Nie chcę słuchać tych wywodów. Mirceo, odwróć się. Chcę cię zobaczyć.

Podnoszę głos. Jesteśmy już starzy. Nasz słuch niewątpliwie się przytępił...

Mircea wydaje się psychicznie niezrównoważony.

I Jak mam cię zobaczyć? Czy Dante kiedykolwiek myślał, że zobaczy Beatrycze oczyma, zmysłem wzroku?

Drżę. Jego nienormalne zachowanie irytuje mnie. Ten czło­wiek naprawdę żyje w świecie urojeń. Skąd wziął nagle Dantego i Beatrycze?

1 Czy to znaczy, że umieściłeś mnie poza czasem i przestrze­nią? Czyżbym się stała duchem? W jakim świecie snów żyjesz, Mirceo? W jakim mglistym niebie fantazji? Należę do świata realnego. Jestem Amrytą z krwi i kości i stoję w twoim gabine­cie. To jest prawda. Prawda, którą będziesz musiał zaakcepto­wać. Pozbądź się tej swojej eskapistycznej mentalności.

1 Co robić, Amryto? Co robić? Ty masz męża, ja mam żonę. Co mogę teraz powiedzieć?

Oniemiałam ze zdumienia. Co On wygaduje?

1 Mirceo, tyle studiowałeś, lecz- nie posiadłeś mądrości, prawdziwego rozumienia ¿wiata i ludzi! Czy miłość jest obiek­tem materialnym, który można zabrać jednemu człowiekowi i ofiarować drugiemu? Czy jest to mtettie, złota biżuteria? To światło, Mirceo, światło. Tak jak istnieje światło rozumu, światło Wiedzy, tak samo istnieje światło miłości. Światło rózumu jest ograniczone^ ma tylko jedno pole działania, ale światło miłości świeci najjaśniej, ukazuje prawdziwą postać wszystkiego. Kiedy płonie, cały trójświat1 wypełnia się miłością. Nawet rzfctezy nieprzyjemne wydają się milsze. Wierz mi, Mirceo, kiedy odżyłeś w mojej pamięci, mój mąż stał mi się droiszy. Nigdy przedtem nie kochałam go tak bardzo. Uwie­rzysz ini? '

- Oczywiście, oczywiście - przytakuje. - To prawda.

' - Co jest prawdą?

- To, co mówisz, jest najprawdziwszą prawdą. Ty zawsze mówisz prawdę.

1 Tak. Oddałam swoje serce prawdzie. I dlatego przyjecha­łam tu, by dać jej świadectwo. To nie było łatwe, Mirceo. Zeszłam z piedestału w oczach rodziny, krewnych, społe­czeństwa, a nawet moich dzieci. Niektórzy pewnie uważają, że na starość pomieszało mi się w głowie. A co sobie pomyślą inni,

gdy się o tym dowiedzą? Znasz przecież nasz kraj. Obrzucą mnie biotem. Czy łatwo było tu przyjechać, by spotkać się z tobą po czterdziestu trzech latach?

Z pewnością nie. Ja bym nie potrafił. Wiele razy otrzymy­wałem zaproszenia do Indii, krainy moich snów, lecz nigdy z nich nie skorzystałem. Jak mógłbym tam pojechać?

- Dlaczego? Dlatego, że ja tam jestem?

- Tak.

- A ja przyjechałam tu tylko z twojego powodu. Czy wiesz, komu zawdzięczam tyle odwagi?

- Właśnie się nad tym zastanawiałem. Komu?

- Mahatmie Gandhiemu. Czytałeś jego Autobiografię - Dzieje moich poszukiwań prawdy? Odsłonił w niej przed wszystkimi swoje życie. Pomyślałam, że skoro on to potrafił, to czemu ja bym nie mogła. Inaczej jakiż sens ma wygłaszanie przeze mnie okolicznościowych przemówień w rocznice jego urodzin i śmierci? Wiesz, wygłaszam często odczyty.

- Więc Gandhi rzeczywiście jest taki wielki?

| O tak, o wiele większy od tego, którego znałeś w 1930 roku. Poświęcił swoje życie ludzkości. Nie był tylko molem książkowym... Dlatego zwracam się do ciebie, spójrz na mój obraz, który przedstawiłeś w swojej książce. To nie jestem ja.

I Fantazja, fantazja. Chciałem uczynić cię tajemniczą bogi­nią, która zachowuje się nieobliczalnie, która jak Kali jest zdolna dokonać tego, co wydaje się niemożliwe.

- Uważaj, nie porównuj mnie z Kali... Nigdy nie doceniałeś mojej... Czyżbym miała taką ciemną karnację?

- Dobrze, dobrze. A więc jak Durga, która może uczynić to, co nieprawdopodobne, nieodgadnione. Jedną ręką atakuje, drugą ochrania. Zagadka, tajemnica, jaką ty byłaś.

- Posłuchaj. Fantazja jest piękna, prawda jeszcze piękniej­sza, lecz półprawda jest przerażająca. Dlatego twoja książka to dla mnie koszmar. Byłam naiwną, młodą dziewczyną, która czasami bawiła się filozofią. Owa tajemniczość jest twoim wy­tworem. Ty kochasz tajemnice. Ale teraz zjawiłam się, by naprawdę dokonać czegoś nieprawdopodobnego.

Mircea nadal stoi odwrócony do mnie tyłem. Wyciągam do niego rękę. Jestem spokojna, już nie drżę. Uwolnię go od tego zauroczenia tajemniczością - postanawiam. Ujrzymy siebie w realnym świetle.

1 Najdroższy, obudź się, obudź się! - proszę.

Mircea nie odwraca się jednak. Stoi ze spuszczoną głową.,

- Cha, cha, cha! - śmieje się jak szaleniec. - Jak mogę ofia­rować ci spokój, skoro sam go nie mam?

Boję się, co będzie dalej. Czyżby postradał zmysły? Dlaczego nie może dotrzeć do prawdy: pięknej, głębokiej, najwyższej?

- Mirceo, tak pięknie grałeś na pianinie, czy grasz nadal? - pytam.

I Nie, już dawno przestałem.

- Dlaczego?

- Po co? To strata czasu.

Myślę, jak może grać na pianinie, skoro jego palce są twarde niczym okładki książek, a krew w ich żyłach wyschła.

I Mirceo, oto ja z krwi i kości stoję tu, w twoim pokoju. Nie jestem symbolem ani mitem, lecz człowiekiem odczuwającym radości i smutki, człowiekiem o nieograniczonych możliwoś­ciach. Beatrycze spotkała się z Dantem w niebie. Musiała być wtedy duchem. Ale czy nic nie znaczy to, że ja zjawiłam się jeszcze na tym świecie, w tym życiu?

I To dziwne i powiada. Oddycha z trudem, nadal jest od­wrócony tyłem. | Naprawdę bardzo dziwne. Dlatego mówię pesymistom, że wszystko jest możliwe. Kto wie, co się może zdarzyć. Nigdy nie myślałem, że cię zobaczę.

- A więc się odwróć.

Odwraca się, ale nie podnosi głowy. Nie jest jeszcze gotów, by się spotkać ze mną.

1 Dlaczego na mnie nie patrzysz? 1 pytam. - Przecież napisa­łeś w swojej książce, że kiedy się ze mną spotkasz, spojrzysz mi prosto w oczy. Już nie pamiętasz?

i To było tak dawno. Czterdzieści lat temu. Aż czterdzieści lat.

I Wiesz, ludzie pytają mnie, jak długo mieszkałeś w naszym domu. Nie mogę sobie przypomnieć. A ty pamiętasz?

- Tysiąc lat.

I Więc... Więc nie wiesz, kim jesteś? Kim my jesteśmy? Przy­szłam zobaczyć w tobie to, czego ani „miecze... nie przetną, ani ogień nie spali”.1

- Na hanjate hanjamane śarire 1 dodaje Mircea w sanskry- cie. - Nie ginie w ginącym ciele.

- A więc? Ty, który nie masz „...końca...ni środka”. Chcę

zobaczyć tego właśnie ciebie. Spójrz na mnie. Uwierz mi, w jednej chwili przeniosę cię przez czterdzieści lat; znajdziemy się tam, gdzie spotkaliśmy się po raz pierwszy. Jeżeli na mnie spoj­rzysz, Mirceo, staniesz się nieśmiertelny, nieśmiertelny.

Mircea podnosi głowę. Patrzy nieruchomym wzrokiem. Co za nieszczęście! Stało się to, czego się obawiałam. Jego oczy zamieniły się w kamień. Już nigdy mnie nie zobaczy. Co robić?!

O Boże, co robić?! Nie zdołam już zapalić światła w tych oczach. Nie mam w ręku lampy. W czasie tej długiej drogi nie wiadomo kiedy skończyła się oliwa i wypalił knot. Ogarnia mnie strach, że nie jestem już Amrytą-Nieśmiertelną, że stałam się zwykłą śmiertelniczką.

Myślę tak jak on: aż czterdzieści lat. Już za późno. Żałosne, głębokie westchnienie dobywa się z mojej piersi i wiruje w pokoju. Odwracam się. Muszę dotrzeć do wyjścia, nacisnąć mosiężną klamkę, otworzyć drzwi, a potem wrócić do Shirley. Przedzieram się przez góry książek. Nagle słyszę za sobą, jakby z bardzo daleka, głos Mircei: i Amryto, zaczekaj. Dlaczego załamujesz się teraz, skoro przez tyle lat byłaś tak dzielna? Obiecuję ci, że przyjdę do ciebie. Nie tutaj, lecz tam, na brzegu Gangesu, pokażę ci moją praw­dziwą istotę...

Nie jestem pesymistką, dlatego do tej pory w moim zrozpa­czonym sercu trzepotał się w agonii, ze złamanymi skrzydłami maleńki ptak nadziei. Ale gdy tylko słowa Mircei dotarły do moich uszu, stało się coś niezwykłego 1 mały ptaszek ożył i przekształcił się nagle w Feniksa. Czy ktoś widział Feniksa? Z wyglądu przypomina czaplę. Ten ogromny król ptaków zatrzepotał skrzydłami i wzbił się ze mną w niebo. A wtedy sufit w gabinecie Mircei otworzył się jak puszka Pandory - zniknęły ściany, góry książek zamieniły się w fale, usłyszałam plusk pły­nącej wody.

Kiedy, minąwszy jezioro Michigan, zmierzaliśmy ku niezna­nemu kontynentowi, ten wielki ptak, stworzony z iluzji nadziei, rzekł do mnie:

- Nie bój się, Amryto. Zapalisz światło, w jego oczach.

- Kiedy? - spytałam rozgorączkowana. - Kiedy?

- Tego dnia, kiedy spotkacie się na Drodze Mlecznej - odparł. - Już niedługo.


Wyszukiwarka