Katastrofa w ustce VII45

Tajemnicza katastrofa w Ustce w lipcu 1945

Opisane tu zdarzenie było dotychczas kompletnie nieznane opinii publicznej w

naszym kraju. Ja sam nie byłem świadom opisanych poniżej wypadków do

lutego '99. Wtedy to pojechałem do Szczecina, odwiedzić mojego chorego

dziadka leżącego w szpitalu. W pewnym momencie, gdy wyszła pielęgniarka,

kazał mi się nachylić i powiedział mi, że musi mi coś wyznać. Gdyż niedługo

już pożyje, a chciałby przed śmiercią pozbyć się ciążącego na nim piętna

tajemnicy. Wiążącego się z jego służbą wojskową w latach czterdziestych.

Służył on wtedy w jednostce stacjonującej w Ustce, o czym dobrze wiedziałem

lecz nigdy nie opowiedział mi szczegółów swojej służby. Nie mówił ich również

mojemu ojcu (który już nie żyje), obawiał się bowiem o jego bezpieczeństwo,

gdyby przypadkowo się z nimi zdradził. Teraz po upadku komunizmu

niebezpieczeństwo zmalało ale nadal wskazana jest najwyższa ostrożność.

Dziwić więc może, czemu wyjawiam te rewelacje lecz robię to w konkretnym

celu. Chcę ujawnić prawdę o sekrecie skrywanym przez kolejne komunistyczne

rządy. Który w dziesięć lat po jego upadku nadal nie został ujawniony. A

straciło przez niego życie wielu ludzi i boję się że może tak się dziać nadal...

Dziadek nie podawał mi żadnych nazwisk, ani bliższych szczegółów jego

jednostki wojskowej. Wiedział że mogłoby to mnie narazić na nieprzyjemności.

Teraz przedstawię jego opowieść.

W czerwcu '45 dziadek który świeżo ukończył studia techniczne które

kontynuował przez całą wojnę na tajnych kompletach, został powołany do

Ludowego Wojska Polskiego. Do batalionu obrony przeciwlotniczej

stacjonującego w okolicach Ustki. Zostali rozlokowani w pobliżu byłego

niemieckiego poligonu lotniczego. Już w pierwszych tygodniach służby, doszło

do zdarzenia które na długo utkwiło w pamięci stacjonujących w garnizonie

żołnierzy. Pewnej czerwcowej nocy, całą bazę poderwało na nogi wezwanie do

alarmu. W odległości kilkudziesięciu km od brzegu radar wykrył szybko

poruszający się obiekt. Kilkakrotne wezwania przez radio po polsku i rosyjsku

nie dały rezultatu. Sowiecki major nadzorujący, co było regułą w tamtych

pierwszych powojennych latach, jednostkę, zaklinał się że w tym rejonie nie sa

prowadzone żadne ćwiczenia Armii Czerwonej. Lecz największe zdziwienie

budziło nie to, że obiekt nie odpowiadał, lecz jego prędkość. Wynoszącą

zawrotną, jak na owe czasy, liczbę kilku tysięcy km na godzinę (chciałbym

przypomnieć że pierwsze radzieckie odrzutowce pojawiły się dopiero pod

koniec lat czterdziestych). Po za tym obiekt leciał jakimś dziwnym kursem,

robiąc co chwila ukosy, pod kątami które wydawały się niewyobrażalne. Ale

mimo wszystko zbliżał się w stronę Ustki. Początkowo myślano że to jakiś błąd

radaru, które były jeszcze wówczas bardzo prymitywnymi urządzeniami. Lecz

to, co zobaczono po paru minutach, przeszło najśmielsze oczekiwania. Ujrzano,

teraz już gołym okiem, pojazd w najmniejszym stopniu nie przypominający

samolotu. O okrągłym, spłaszczonym kształcie, który wydał się wtedy mojemu

dziadkowi podobny do odwróconej miednicy. Nie słyszano jeszcze wtedy na

świecie a tym bardziej w Polsce o latających spodkach, które zobaczy Kenneth

Arnold w 1947. Tak więc dziwny "samolot" nadleciał nad bazę. Natychmiast

wydano rozkaz otwarcia ognia. Lecz ogień z działek przeciwlotniczych nie

drasnął nawet, mknącego z prędkością przekraczającą kilkakrotnie prędkość

dźwięku pojazdu. Serie mijały go o dziesiątki metrów. Po kilkukrotnym

okrążeniu garnizonu obiekt odleciał na zachód, w stronę Darłowa. Dziadek był

świadkiem tego całego zdarzenia, gdyż z racji wykształcenia, a specjalizował się

w łączności, obsługiwał radar. Wkrótce ze sztabu WP i z dowództwa wojsk

radzieckich stacjonujących w Polsce nadeszły meldunki by nie zajmować się

więcej tą sprawą i zniszczyć wszystkie materiały na ten temat. A zamiast

dotychczasowego radzieckiego doradcy przybył nowy w stopniu

podpułkownika lotnictwa, wraz z kompanią żołnierzy z gwardyjskiego pułku

spadochronowego. Dziwiono się w batalionie tym zabiegom z powodu jednego,

choć trzeba przyznać dziwnego zdarzenia. Tym bardziej, że w ciągu

najbliższego miesiąca nie powtórzyło się to więcej. Wyjaśniono to w ten sposób,

że to co widziano było prawdopodobnie amerykańskim samolotem

zwiadowczym wysłanym przez imperialistów w celu szpiegowania naszej

socjalistycznej ojczyzny. I trzeba wzmóc środki ostrożności, gdyż może to

oznaczać wzmożoną działalność agentów. Czego potwierdzeniem miał być

potężny wybuch w lasach w okolicach Wicka Morskiego. Po przybyciu na

miejsce okazało się że uległ wysadzeniu potężny niemiecki bunkier podziemny.

Oczywiście teren został natychmiast zabezpieczony przed owych sowieckich

spadochroniarzy.

I nie wiadomo co dalej się tam działo. W połowie lipca, dziadek wraz z resztą

obsługi radaru nadzorował, jak zwykle, przestrzeń powietrzną. I wtedy znów

wykryto tajemniczy "samolot". Tym razem leciał z zachodu na wschód, wzdłuż

wybrzeża. Jego lot sprawiał wrażenie bardziej nieregularnego niż poprzednio,

poza tym momentalnie tracił prędkość i wysokość. Wkrótce usłyszeli głuchy

pogłos i na horyzoncie rozbłysła łuna. Sądząc po jej wielkości, pojazd nie mógł

rozbić się zbyt daleko. Momentalnie zjawił się rosyjski podpułkownik i rozkazał

kilkunastu polskim sanitariuszom, technikom, i specjalistom, w tym i mojemu

dziadkowi, wyruszenie z jego kompanią na poszukiwania szczątków pojazdu.

Po kilkunastu godzinach, dzięki wskazówkom napotkanych niemieckich

chłopów z wsi która nazywa się obecnie Wytowno, odnaleziono miejsce

katastrofy. Była to zabagniona łąką na północ od wioski. Lecz w miejscu

upadku, grunt był wyschnięty jak gdyby pod działaniem bardzo wysokiej

temperatury. Później odkryto że wybuch nastąpił kilka metrów nad ziemią.

Pojazd był rozerwany na kilka części leżących w odległości kilkunastu metrów

od siebie. Na jednej z nich widniała namalowana swastyka. W środku, w czymś

co miało być kabiną leżeli dwaj mężczyźni ubrani w czarne kombinezony

ściśle przylegające do ciała. Z przyczepionymi nazistowskimi emblematami. Na

twarzach mieli maski tlenowe. Byli strasznie poparzeni lecz jeden z nich,

wysoki blondyn, dawał oznaki życia. Sowieci przewieźli go do słupskiego

szpitala, który był obstawiony przez szczelny kordon wojska przez kilka dni,

dopóki pilot nie umarł. Niewątpliwie przyspieszyły to przesłuchania jakim go

poddawali radzieccy enkawudziści. Szczątki przewieziono tymczasowo do

usteckiego garnizonu i umieszczono pod osłoną nocy w izolowanym baraku

strzeżonym oczywiście przez spadochroniarzy. Jeśli chodzi o polskich żołnierzy

pomagających przy ich zbieraniu i wywózce to pozwolono im poprowadzić

wstępne oględziny ale zarazem zabroniono kontaktów z resztą batalionu. Chcąc

nie chcąc musieli zamieszkać w baraku, a tym którzy nie chcieli się na to

zgodzić zagrożono poważnymi konsekwencjami łącznie z działaniem na szkodę

sojuszniczej Armii Radzieckiej co groziło w najlepszym razie wieloletnim

pobytem na Syberii. Wkrótce podpułkownik wyjawił im że radziecki wywiad

od dłuższego czasu interesował się wybrzeżem w okolicach Łeby i Ustki. Gdyż

jak dowiedzieli się od schwytanych niemieckich naukowców, w tych okolicach

istniały podczas drugiej wojny tajne poligony, na których testowano supertajne

prototypowe konstrukcje lotnicze o napędzie odrzutowym i rakietowym i jakimś

jeszcze o którym nie mają bliższych szczegółów. I być może istniały tam też

podziemne hangary, gdzie je ukrywano. Gdyż nie znaleziono żadnych

budynków mogących wskazywać na takie przeznaczenie. Wchodziły tu też w

grę względy bezpieczeństwa, gdyż ich napęd i używane w nim paliwo groziły

zapewne wybuchem. Prawdopodobnie nie wycofano ich na zachód w czasie

radzieckiej ofensywy, tylko zamaskowano w owych tajnych bazach. A więc

mimo zakończenia wojny spodki i ich obsługa, naukowcy, piloci i strzegący baz

żołnierze SS nadal ukrywają się tychże hangarach. Podobno najnowocześniejszy

ze spodków z pełnym zapasem paliwa jest w stanie dolecieć aż do Hiszpanii,

gdzie frankistowski rząd pomoże znaleźć im bezpieczną kryjówkę. Teraz po

zakończeniu wojny będzie to znacznie łatwiejsze niż 2 miesiące temu gdy niebo

było pełne alianckich samolotów. Lecz są również pozbawieni zapasów paliwa

czymkolwiek ono jest i dlatego grupują wszystkie spodki w jednym miejscu by

przelać ich paliwo do tego jednego którym mają zamiar przewieźć tajne plany

latających maszyn. On sam ma stanowić wzór według którego będzie można

odtworzyć resztę. Dlatego trzeba zbadać bardzo dokładnie, ten który wpadł im

tak przypadkowo w ręce.

Gdyż nie wiadomo czy uda się NKWD znaleźć bazę główną przed ostatecznym

odlotem. Wtedy zniszczeniu ulegną wszystkie inne spodki i bazy. Pierwsza już

wyleciała w powietrze kilka tygodni temu w Wicku Morskim, co dobrze

pamiętają. Przeloty spodków również są rejestrowane wielokrotnie w ciągu

ostatniego miesiąca. Ten który przeleciał nad Ustką to jeden z wielu. Na koniec

dowiedzieli się że po tym co im powiedział, co najmniej przez najbliższe parę

lat nie będą mogli się kontaktować ze światem zewnętrznym. Mieli zostać

umieszczeni w radzieckiej bazie w Bornym Sulinowie. Oczywiście najbliższe

rodziny zostaną do nich sprowadzone. A na razie mieli zając się badaniem

pojazdu latającego. Dziadek wraz z drugim kolegą łącznościowcem miał zbadać

urządzenia sterownicze i nadawczo-odbiorcze. Reszta, głównie mechanicy mieli

zająć się wymontowaniem tego co zostało z silnika. Z tego co dziadek

zapamiętał, pojazd zanim nie uległ zniszczeniu musiał składać się z dwóch

złączonych ze sobą spodków, miał około 15 metrów średnicy i 5 metry

wysokości. W centralnej części górnego spodka była umieszczona równie

okrągła kabina pilotów, oszklona ze wszystkich stron i nakryta od góry

metalową osłoną. Urządzenie napędowe mieściło się pod nią, we wnętrzu

pojazdu. Otoczone koncentrycznie przez zbiorniki, mieszczące zapewne paliwo.

Lecz nie można było tego sprawdzić od razu, gdyż były wykonane w tak solidny

sposób że żaden z nich nie uległ zniszczeniu w czasie wybuchu. A zawory

łączące je z silnikiem uległy jakiemuś automatycznemu zaryglowaniu, tak że

bez pomocy specjalnych narzędzi nie można ich było otworzyć. Sam silnik był

prawie kompletnie zniszczony, niewątpliwie przez wybuch znajdującego się

bezpośrednio w nim paliwa. Ale na pewno nie był to napęd rakietowy ani tym

bardziej odrzutowy. Tak samo zniszczyła się większość dolnej części kadłuba,

tak że nie można było określić miejsca gdzie znajdowały się wyloty napędowe.

Kabina pilotów uległa małym zniszczeniom, dzięki chronieniu od dołu przez

dwie grube stalowe osłony, pomiędzy którymi znajdowała się jakaś nieznana

galaretowata substancja. Wybuch oderwał ją po prostu od reszty pojazdu. W

środku mimo zniszczeń można było wyróżnić dwa fotele i kokpit. Oprócz wielu

wskaźników zegarowych było tam kilka prostych monitorów. Niestety zupełnie

potłuczonych. Jeśli chodzi o górny kadłub, to blachy okrycia były poodrywane

w wielu miejscach. Po paru dniach postanowiono zabrać się za zbiorniki paliwa.

I to był początek końca, próba otwarcia zaworu pierwszego z nich spowodowała

wybuch znajdującej się w zbiorniku substancji. Dziadek ujrzał tylko oślepiający

blask, potem stracił przytomność. Później, leżąc w szpitalu dowiedział się że

wybuch zbiornika spowodował natychmiastową śmierć kilku pracujących przy

nim mechaników. Dosłownie wyparowali, nie znaleziono po nich dosłownie nic.

Następnie fala uderzeniowa zmiotła pół baraku i wybiła w ziemi lej głębokości

paru metrów. Strzaskała też większość tego, co pozostało ze spodka. Na

szczęście jego solidna konstrukcja uchroniła pięciu ludzi, wykonujących w jego

wnętrzu jakieś prace od śmierci . Wśród nich był i mój dziadek. Z reszty która

była na zewnątrz, chyba dziewięciu, wszyscy zmarli prędzej czy później w

szpitalu od jakiś bardzo ciężkich, nietypowych poparzeń. Ocalała piątka była

tylko mocno poturbowana. Teraz już można się było domyślić, czemu Rosjanie

pozwolili polskim żołnierzom, nie będących przecież żadnymi naukowcami,

badać pojazd. Wykorzystano ich jak króliki doświadczalne. Podobno resztki

tego co zostało ze spodka, łącznie ze zbiornikami paliwowymi które i tym razem

ocalały, wywieziono do sowieckiej bazy w Bornem Sulinowie. Dowiedział się

tego mój dziadek, od pewnego wojskowego kierowcy, leżącego z nim na

oddziale. Miał on wypadek samochodowy, gdy jadąc nocą drogą z Czaplinka

do Szczecinka natknął się niespodziewanie na nieoświetloną kolumnę wielkich,

rosyjskich ciężarówek. Zjechał gwałtownie do rowu, lecz zdążył jeszcze

zobaczyć jakiś dziwny, zaokrąglony obiekt leżący na jednej z nich. Najbliższą

radziecką bazą w tamtej okolicy było właśnie Borne Sulinowo. Teraz po latach,

gdy miasto zostało oddane Polakom, odkryto w nim wielkie, betonowe bunkry.

Są hipotezy, że służyły do składowania głowic nuklearnych lecz może miały

inne przeznaczenie? Pamiętamy bowiem, co się stało gdy próbowano dostać do

paliwa zawartego w zbiornikach...

Dziadek, po wyjściu ze szpitala został zwolniony z wojska. Z powodu złamania

żeber, miał wiele obrażeń wewnętrznych. Poza tym, doznał też urazów czaszki.

Później tłumaczył to tym że wszedł na jakąś poniemiecką minę. Nie dostał za to

wszystko żadnego odszkodowania. Oczywiście zagrożono mu

niedopowiedzianymi konsekwencjami gdyby próbował komuś wyjawić

tajemnicę. Przez wiele lat był pod ciągłą obserwacją. Sam nie wiedział już

jakich służb. Z pozostałych, czterech ocalałych z wybuchu jeden zmarł jeszcze

w szpitalu podobno przez zakażenie. Kolejny popełnił samobójstwo nie mogąc

znieść ciągłej inwigilacji. Trzeci umarł jeszcze pod koniec lat pięćdziesiątych na

jakąś nieznaną chorobę. Czwarty podobno uciekł za granicę. Jeśli chodzi o

pozostałych świadków wydarzenia to jeśli chodzi o radzieckich żołnierzy nie

mam żadnych informacji. Niemieccy chłopi z Wytowna którzy wskazali

miejsce katastrofy, zostali uwięzieni pod fałszywym zarzutem współpracy z

Gestapo. I ślad po nich zaginął.

Nasuwa się pytanie, czy Rosjanie i współpracujące z nimi polskie tajne

służby i wojsko odkryli podziemną hitlerowską bazę latających spodków. Na

pewno musieli jakoś odizolować podejrzane tereny. Od razu przychodzi na myśl

poligon wojsk obrony powietrznej w Wicku Morskim, znajdujący się na zachód

od Ustki, mający przeszło 4000 ha. Oraz leżący na wschód od niej jeden z

największych w Polsce Słowiński Park Narodowy. Wydaje się, że im się nie

udało, przegrali w końcu "zimną wojnę". Czy udało się uciec Niemcom? Może

niekoniecznie za pomocą spodka, mogli się wmieszać w tłum przesiedlanych z

Pomorza Niemców. A spodki nadal są ukryte pod ziemią.



Wyszukiwarka