CZY ROZWÓD JEST CZYMŚ ZŁYM JEŚLI DAJE SZCZĘŚCIE OBU STRONOM?
Czy człowiek ma prawo do szczęścia? To znaczy: tutaj, w tym życiu i na tej ziemi. Chodzi mi o stosunek Kościoła do rozwodów. Wygląda na to, że według nauki Kościoła szczęście jest przewidziane dla człowieka dopiero w życiu przyszłym, a tutaj, na ziemi, mamy być posłuszni Bożym przykazaniom, nawet jeśli one są skierowane wprost przeciwko naszemu szczęściu. Właśnie w stosunku do rozwodów widać to wyraźnie, że dla Kościoła prawo Boże jest ważniejsze niż ludzkie szczęście. Kościół każe się męczyć ze sobą małżonkom niedobranym, natomiast potępia szczęście osiągnięte przez człowieka w nowym małżeństwie, po rozwodzie. Trudno obronić taką postawę skądinąd piękną (na zimno) w swojej surowej niezłomności przed zarzutem niehumanitarności.
Najpierw przypomnę parę realiów. Są to sprawy powszechnie znane i zapewne nikt ich nie kwestionuje, jednak kiedy zaczyna się jakaś dyskusja na temat rozwodów, zwykle się o nich zapomina.
A realia są, niestety, następujące. Po pierwsze, wielka liczba małżeństw rozchodzi się po prostu lekkomyślnie. Jeśli nawet prawdą jest, że niedojrzałość ludzi dorosłych stała się zjawiskiem o nasileniu, nie znanym poprzednim pokoleniom to wydaje się, że decyzja na rozwód jest w wielu wypadkach jeszcze bardziej niedojrzała niż ci, którzy ją podejmują.
Po wtóre, mitem jest, jakoby nowe gniazdo rodzinne, założone po rozwodzie, było przeważnie szczęśliwe. Tak oczywiście się zdarza, ale regułą to z całą pewnością nie jest. Wystarczy sięgnąć do opracowań czy ankiet na temat "życie po rozwodzie" -- a najlepiej rozejrzeć się po znajomych -- żeby się przekonać, jak często następny związek pozostawia nie mniej do życzenia niż pierwszy. Bywają niestety ludzie, którzy noszą w sobie jakąś niedobrą zdolność unieszczęśliwiania innych i czynią to dość skutecznie w stosunku do swoich kolejnych współmałżonków. Krótko mówiąc, jeśli małżeństwo jest "nieudane", to przeważnie nie dlatego, że małżonkowie się źle dobrali: prawdziwa przyczyna niepowodzenia leży zwykle w ich ogólnym stosunku do życia.
Po trzecie, dzisiaj w ogóle ludzie jakby mało rozumieją, że wierność jest powinnością moralną. Weźmy przykład pomocy chorym czy starcom. Ktoś pod wpływem dobrego uczucia udzieli choremu sąsiadowi pomocy, potem drugi raz i trzeci, i najczęściej na tym się kończy. Takiemu "dobroczyńcy" nawet do głowy nie przyjdzie, że istnieją zaangażowania, które zobowiązują do następnych. Miłosierdzie nie jest sportem, nie można rozbudzać w bliźnim oczekiwań, których potem nie ma się zamiaru spełniać. Takie "miłosierdzie" pogłębia tylko w chorym człowieku poczucie nieprzydatności i odtrącenia przez społeczeństwo. Otóż wydaje się, że wielość kontaktów międzyludzkich -- przeważnie mało angażujących osobowo -- utrudnia współczesnemu człowiekowi rozpoznanie tych, z konieczności rzadszych kontaktów, które z natury swojej domagają się głębokiego zaangażowania w drugą osobę. Gdzieś tu znajduje się również jedno ze źródeł współczesnego kryzysu małżeństwa.
Przejdźmy do tematu, który porusza Pani w swoim liście. Sam nie wiem, jak zacząć. Przypomina mi się tu aforyzm Czechowa, że "jeden tylko Pan Bóg potrafi odróżnić szczęściarzy od pechowców i nie pomylić się". Nie chodzi oczywiście o to, żeby bagatelizować potoczne wyznaczniki szczęścia. Trudno się z tym nie zgodzić, że lepiej być małżeństwem zgodnym i kochającym się niż małżeństwem niedobranym, albo że lepiej mieć gdzie mieszkać, niż nie mieć dachu nad głową, lepiej być zdrowym, niż chorym lub kaleką, lepiej żyć w spokoju, niż być prześladowanym. Ale byłoby jeszcze trudniej nie zgodzić się z tym, że szczęście nie jest przypisane do tych wyznaczników. Człowiek chory może być szczęśliwszy od zdrowego, prześladowany może być szczęśliwszy nie tylko od swojego prześladowcy, ale nawet od człowieka sprawiedliwego, któremu los oszczędził nieprzyjaciół. Może się również zdarzyć -- i na pewno się zdarza -- że ludzie, którym małżeństwo idzie jak po grudzie, są szczęśliwsi od małżonków świetnie dobranych.
Nie jestem aż tak zarozumiały, żeby się kusić o definiowanie szczęścia. Wszakże jedno wiem z całą pewnością: szczęście zależy bardziej od tego, kim człowiek jest, niż od tego, co posiada albo jakie spotykają go przypadki. Nie trzeba zresztą doktrynersko przeciwstawiać jednego drugiemu. Wiadomo przecież, że przestrzeń, w jakiej człowiek żyje -- bliskie mu osoby, warunki bytowania, klimat społeczny -- jakoś go współtworzy. Niemniej, istotne źródło szczęścia leży w samym człowieku, a nie poza nim. Od samego też człowieka zależy, czy niekorzystne warunki zewnętrzne okażą się czymś poniżej czy też powyżej minimum, które jest konieczne człowiekowi do tego, żeby jego życie było sensowne.
Nie unikniemy jednak pytania o to, czym jest szczęście. Powiem krótko: życie uważam za szczęśliwe, jeżeli jest sensowne. W możliwość różowego życia na tej ziemi trudno w dobrej woli wierzyć, ale też przecież do szczęścia nie jest konieczne, żeby życie było różowe. Nasz los jest nieodłącznie związany z różnymi utrapieniami, wszakże nie muszą one osłabiać w nas poczucia, że warto żyć; mogą nawet dodawać -- choć takich twierdzeń nie trzeba wypowiadać zbyt łatwo -- smaku naszemu życiu.
W każdym razie, jeżeli ktoś sądzi, że szczęście polega na tym, żeby człowiekowi dobrze się powodziło i niczego mu nie brakowało -- muszę z przykrością stwierdzić, że mój pogląd na ten temat jest zupełnie inny. Oczywiście, lepiej jest, jeżeli człowiekowi powodzi się dobrze niż źle. Wierzę jednak, że życie każdego człowieka może być sensowne i szczęśliwe. Ma się rozumieć, wierzę w to ze wszystkimi zastrzeżeniami: sensowność naszego życia i osiągane w nim szczęście zawsze jest nie dokończone i otwarte na coś więcej, zwykle też splecione jest z cierpieniem czy nawet bezsensem.
I właśnie dlatego, że tak wierzę, groźna wydaje mi się opinia, jakoby w małżeństwie niedobranym życie nie mogło być sensowne (a więc w jakimś znaczeniu również szczęśliwe). Bo natychmiast trzeba by przypomnieć tysiące równie i bardziej dramatycznych i tragicznych ludzkich sytuacji, z którymi w żaden sposób nie można wziąć rozwodu. Czyżby życie tych wszystkich, aż nadto udręczonych ludzi nie mogło być sensowne, czyżby szczęście (choćby inne, byleby jakoś prawdziwe) było dla nich zupełnie nieosiągalne?
Ale tutaj można postawić takie oto pytanie. Jeżeli ktoś od dziesięciu lat leży sparaliżowany w łóżku, a obsługująca go rodzina nie wytrzymuje już tego nerwowo i wręcz go znienawidziła, można powiedzieć, że ten człowiek nie ma wyjścia, słusznie więc robi, że szuka sensu w takiej sytuacji, jaką ona jest. Niedobrani małżonkowie wyjście jednak mają, rozwód leży przecież w zasięgu ręki.
O właśnie, dopiero na to pytanie podejmuję się odpowiadać: Jaki jest sens podtrzymywać małżeństwo jawnie niedobrane? Żeby dobrze postawić zarzut, sformułujmy go jeszcze tak: Czy kontynuowanie takiego małżeństwa nie przypomina fanaberii chorego, który łatwo mógłby wrócić do zdrowia, tylko że nie chce się leczyć, twierdzi bowiem, że przecież chorobę można przeżywać sensownie?
Na pytanie odpowiem pytaniem: Czy żonę (męża) się ma, czy też żona (mąż) mnie współtworzy? Czy małżeństwo jest spółką dwojga ludzi, którzy się polubili i przyrzekli sobie nawzajem pomagać i ze sobą mieszkać, czy też małżeństwo pociąga za sobą tak głębokie zaangażowanie osobowe, że współmałżonek staje się częścią mnie samego?
Proszę zbyt łatwo nie przyklejać temu, co mówię, łatki, że to "drętwa mowa" albo "trzeci stopień abstrakcji". Nie jest wykluczone, że nudzę albo że argumentuję nieprzekonująco. Wszakże zasadniczy tok mojego rozumowania wydaje się wart uwagi. Mianowicie kwestionuję Pani argumentację na rzecz rozwodów w dwóch kluczowych punktach:
1. Pogląd Pani na temat szczęścia wydaje się powierzchowny, bo szczęście opisuje Pani raczej w kategoriach konsumpcjonistycznych niż personalistycznych, raczej w kategoriach rzeczowych niż osobowych. I tylko dlatego -- jak sądzę -- pojawiło się u Pani zupełnie chybione przeciwstawienie prawa Bożego i ludzkiego szczęścia.
2. Powierzchowny wydaje się również Pani pogląd na temat małżeństwa. Jakby się nie liczyło dla Pani to, że w małżeństwie nie tylko można się wzajemnie w siebie zaangażować: to leży w samej naturze małżeństwa, że ono głęboko angażuje.
Pani dostrzega tylko to, że oto teraz mąż i żona żyją ze sobą jak pies z kotem. Proszę jednak uznać również to, że oni byli kiedyś ze sobą związani "na śmierć i życie": stwierdzili to nawet przysięgą i należy przypuszczać, że nie odstawiali wówczas komedii. Otóż nie wydaje się, żeby tak głębokie zaangażowanie można było wymazać ze swojej biografii. Ono może się zmieniać: utwierdzać się, więdnąć, można je przegrać i można je obronić przed klęską. Jednak małżeńskie zaangażowanie -- niezależnie od tego: udane czy nieudane -- jest zawsze bardzo istotną częścią ludzkiego losu. Dlatego każda zgoda na rozwód -- uznanie jakiegoś rzeczywistego małżeństwa za niebyłe -- wydaje się zniewagą godności małżeństwa. Nie tylko tego konkretnego małżeństwa (to oczywiste), ale małżeństwa w ogóle. Bo każdy rozwód to niezmiernie mocne -- zwykle poparte bólem i nieszczęściem -- świadectwo, że nie ma na tej ziemi rzeczy nieprzemijalnych, bo nawet coś tak głęboko związującego ludzi jak miłość małżeńska może wyparować jak kamfora.
Otóż nie wierzę w prawdziwość tego świadectwa. Wierzę, że każde małżeństwo może -- i powinno -- się kochać miłością nieprzemijalną. Fakt, że ludzie się rozwodzą, przypomina tylko, że nieprzemijalność nie jest z miłością małżeńską związana automatycznie, wynika z niej raczej jako konsekwencja, jako zadanie nałożone przez samą naturę miłości małżeńskiej. Podobnie jak z faktu, że zacząłem budować dom, nie wynika automatycznie, że pokryję go dachem, wynika jednak, że powinienem tak uczynić. I chociaż budowanie własnego domu jest wielką życiową przygodą, może przecież się zdarzyć, że okoliczności sprzysięgną się przeciw człowiekowi, żeby pracy zaniechał, i trzeba wówczas ogromnego samozaparcia, aby budowy dokończyć.
Pominąłem w tych rozważaniach mnóstwo problemów szczegółowych. W ogóle nie wspomniałem o tak istotnym dla naszego tematu problemie dzieci i odpowiedzialności rodziców za ich los. Nie mówiłem o tym, jak negatywnie oddziałuje każdy rozwód na moralną wyobraźnię społeczeństwa. A przede wszystkim pominąłem całą argumentację nadprzyrodzoną, tak przecież istotną dla każdego chrześcijanina.
Jednej refleksji nie chciałbym jednak pominąć. Mianowicie wielokrotnie rozmawiałem z ludźmi, których małżeństwo było -- jak to się mówi -- "w stanie rozkładu". Nieraz ogarniała mnie myśl, może nawet pewność, że tego małżeństwa już się nie da uratować. Ale nigdy się z taką myślą nie zdradziłem. Zawsze starałem się dodawać otuchy, zachęcałem do przetrwania trudności, próbowałem wlać wiarę w to, co mi samemu wydawało się niemożliwe. I okazywało się nieraz dowodnie, jak bardzo obraziłbym Boga, gdybym wówczas zgodził się z nieszczęśliwym mężem czy żoną, że tego małżeństwa nie da się już uratować: ostatecznie małżeństwo wcale się nie rozpadło.
Otóż dzisiaj namnożyło się ponad miarę różnych doradców i sędziów w sprawach cudzego małżeństwa. Często najbliżsi -- brat, siostra, ojciec, matka -- zamiast podtrzymywać na duchu w chwilach kryzysu, jeszcze przyczyniają się do rozwodu. Nawet my, chrześcijanie, wyrzuciliśmy z naszego sumienia tę niezawodną busolę, jaką jest prawo Boże, i w rezultacie -- sądząc, że doradzamy uczciwie i rozumnie -- potrafimy ciężko skrzywdzić nawet najbliższych.