Alistair Maclean Lalka na lancuchu

Alistair MacLean










Lalka na łańcuchu




Przełożył

Bronisław Zieliński







Agencja Praw Autorskich

i Wydawnictwo "INTERART"

Warszawa 1991










Rozdział pierwszy



- Za kilka minut będziemy lądowali na lotnisku Schiphol w Amsterdamie. - miodopłynny, jednostajny głos holenderskiej stewardesy był dokładnie taki sam jak w każdej z wielu europejskich linii lotniczych.

- Proszę zapiąć pasy i zgasić papierosy. Mamy nadzieję, że lot był dla państwa przyjemny, i jesteśmy pewni, że równie przyjemnie spędzą państwo swój pobyt w Amsterdamie.

Podczas przelotu rozmawiałem krótko z tą stewardesą. Urocza dziewczyna, ale skłonna do pewnego nieuzasadnionego optymizmu w swoim poglądzie na życie w ogólności, toteż nie mogłem zgodzić się z nią, co do dwóch spraw: lot nie był dla mnie przyjemny i nie przewidywałem, żebym przyjemnie spędził mój pobyt w Amsterdamie. Lot nie był dla mnie przyjemny, ponieważ żaden lot nie sprawiał mi przyjemności, odkąd przed dwoma laty silniki DC 8 nawaliły zaledwie w parę sekund po starcie, doprowadzając do odkrycia dwóch rzeczy: że pozbawiony napędu odrzutowiec ma ślizgowe właściwości bloku betonu oraz że chirurgia plastyczna może być bardzo przewlekła, bardzo bolesna, bardzo kosztowna, a czasem nie bardzo udana. Nie przewidywałem też, żeby mi było przyjemnie w Amsterdamie, chociaż jest to bodaj najpiękniejsze miasto na świecie, z najbardziej przyjaznymi mieszkańcami, jakich można gdziekolwiek znaleźć. Po prostu sama natura moich służbowych podróży za granicę automatycznie wyklucza cieszenie się czymkolwiek.

Kiedy wielki DC 8 linii KLM - nie jestem przesądny, każdy samolot może spaść z nieba - schodził w dół, rozejrzałem się po jego zapełnionym wnętrzu. Zauważyłem, iż większość pasażerów najwyraźniej podziela moje przeświadczenie, że latanie jest absolutnym obłędem; ci, którzy nie posługiwali się swoimi paznokciami do wydłubywania dziur w tapicerce, siedzieli odchyleni do tyłu z przesadną nonszalancją albo też gawędzili z pogodnym" wesołym ożywieniem dzielnych ludzi, którzy idą na śmierć z dowcipem na uśmiechniętych ustach - takich, co mogli beztrosko machać ręką pełnym podziwu tłumom, kiedy ich wózek zajeżdżał pod gilotynę. Krótko mówiąc, dosyć dobry przekrój rasy ludzkiej. Wyraźnie praworządni. Zdecydowanie nie zbrodniczy. Zwyczajni; nawet nijacy.

Chociaż może to jest niesprawiedliwe - znaczy się to, że nijacy. Ażeby ktoś się kwalifikował do tej raczej niepochlebnej oceny, muszą istnieć jakieś porównawcze punkty odniesienia, uzasadniające jej zastosowanie; na szczęście dla reszty pasażerów, w tym samolocie znajdowały się dwie osoby, przy których każdy wyglądałby nijako. Obejrzałem się na tę parę, siedzącą o trzy rzędy za mną po drugiej stronie przejścia. Ten mój ruch nie mógł zwrócić na mnie uwagi, ponieważ większość mężczyzn, mających owe osoby w zasięgu wzroku, nie robiła właściwie nic innego od startu z lotniska Heathrow, tylko im się przypatrywała; dlatego też niepatrzenie na nie byłoby właśnie prawie gwarantowaną metodą zwrócenia na siebie uwagi.

Po prostu dwie dziewczyny siedzące obok siebie. Prawie wszędzie można spotkać dwie dziewczyny siedzące razem, ale trzeba by poświęcić najlepsze lata życia na znalezienie takich dwóch jak te. Jedna o włosach czarnych jak skrzydło kruka, druga olśniewająca platynowa blondynka, obydwie ubrane, wprawdzie skąpo, w minisukienki - brunetka w białą, jedwabną, blondynka cała w czerni, obydwie zaś obdarzone, o ile można było dojrzeć - a można było dojrzeć całkiem sporo - figurami, które jasno wykazywały, jak olbrzymie postępy poczyniły nieliczne wybrane przedstawicielki płci żeńskiej od czasów Wenus z Milo. Nade wszystko były uderzająco piękne, ale nie tym mdłym i pustym rodzajem niedojrzałej urody, która wygrywa konkurs o tytuł Miss Świata; osobliwie do siebie podobne, miały delikatnie ukształtowaną budowę kostną, czyste rysy i niewątpliwie cechy inteligencji, dzięki którym pozostałyby piękne nawet w dwadzieścia lat po tym, gdy zwiędłe wczorajsze Miss Świata od dawna już zrezygnowałyby z nierównego współzawodnictwa.

Blondynka uśmiechnęła się do mnie uśmiechem zarazem figlarnym i prowokacyjnym, ale przyjaznym. Posłałem jej beznamiętne spojrzenie, a ponieważ początkującemu chirurgowi plastycznemu, który nade mną pracował, nie całkiem się udało dopasować obydwie strony mej twarzy, mojemu beznamiętnemu spojrzeniu wyraźnie brakuje zachęty - mimo to jednak uśmiechnęła się do mnie. Brunetka trąciła swą towarzyszkę, która

zerknęła na nią, spostrzegła karcące zmarszczenie brwi, skrzywiła się i przestała uśmiechać. Popatrzyłem w inną stronę.

Byliśmy teraz niespełna dwieście jardów od końca pasa startowego i aby oderwać myśli od prawie całkowitej pewności, że podwozie rozleci się; gdy tylko dotknie nawierzchni, odchyliłem się do tyłu, przymknąłem oczy i zacząłem rozmyślać o obydwu dziewczynach. Przyszło mi do głowy, że bez względu na wszelkie moje niedostatki nikt nie mógłby twierdzić, że dobieram sobie współpracowników bez uwzględniania pewnych estetyczniejszych aspektów życia.

Maggie, owa brunetka, dwudziestosiedmioletnia, pracowała ze mną od przeszło pięciu lat; wybitnie inteligentna, metodyczna, staranna, dyskretna, niezawodna, prawie nigdy nie popełniała błędów, w naszym zawodzie nie ma czegoś takiego, jak osoba, która nigdy nie popełniała błędów. Co ważniejsze, lubiliśmy się z Maggie od lat, a to jest niemal podstawowy element tam, gdzie chwilowa utrata wzajemnego zaufania i współzależności może mieć konsekwencje nieprzyjemnej i trwałej natury; o ile mi jednak wiadomo, nie lubiliśmy się nadmiernie, to bowiem mogłoby być równie fatalne.

Belinda, dwudziestodwuletnia blondynka, paryżanka, pół Francuzka, pół Angielka, wykonująca teraz swoje pierwsze zadanie operacyjne, była dla mnie prawie zupełną niewiadomą. Nie zagadką, po prostu nieznaną jako ludzka istota; kiedy Sľreté wypożycza komuś jednego ze swoich agentów, a właśnie wypożyczyła mi Belindę, załączane akta owego agenta są tak wszechstronne, że żaden istotny fakt z życia czy przeszłości owej osoby nie jest tam pominięty.

Wszystkim, co zdołałem dotychczas zaobserwować na płaszczyźnie esobistej, było to, że Belindzie zdecydowanie brakowało owego szacunku - jeżeli już nie bezgranicznego podziwu - którym młodzi powinni darzyć starszych oraz przełożonych w swoim zawodzie, czym byłem w tym wypadku właśnie ja. Jednakże cechowała ją ta spokojna, przedsiębiorcza sprawność, która była znacznie ważniejsza od wszelkich zastrzeżeń, jakie Belinda mogła mieć w stosunku do swego pracodawcy.

Żadna z dziewczyn nie była dotąd w Holandii, co stanowiło jedną z głównych, przyczyn, że mi teraz towarzyszyły; poza tym ładne dziewczyny są w naszym nieładnym zawodzie rzadsze niż futra w Kongo, i przez to mogą mniej zwracać na siebie uwagę ludzi podejrzliwych i podłych:

DC 8 dotknął ziemi, podwozie pozostało w całości, więc otworzyłem oczy i zacząłem rozmyślać o pilniejszych sprawach. Duclos. Jimmy Duclos oczekiwał mnie na lotnisku Schiphol i Jimmy Duclos miał mi coś ważnego i pilnego do zakomunikowania. Zbyt ważnego, by to przesyłać, nawet w zaszyfrowanej formie, normalną drogą; zbyt pilnego, by czekać na usługi kuriera dyplomatycznego naszej ambasady w Hadze. Nie zastanawiałem się nad prawdopodobną treścią tej wiadomości; miałem się z nią zapoznać za pięć minut. I wiedziałem, że będzie tym, czego chciałem. Źródła informacji Duclosa były nienaganne, same informacje zawsze precyzyjne i stuprocentowo ścisłe. Jimmy Duclos nie popełniał błędów - przynajmniej takiej natury.

DC 8 zwalniał i już widziałem krokodylowy "rękaw" sięgający skosem od głównego budynku, gotów przywrzeć do wyjścia z samolotu, kiedy ten się zatrzyma. Odpiąłem pas, wstałem, zerknąłem na Maggie i Belindę bez żadnego wyrazu czy oznak rozpoznania i ruszyłem ku wyjściu, kiedy samolot był jeszcze w ruchu, co jest posunięciem źle widzianym przez linie lotnicze, a już z pewnością, tak jak w tym wypadku, przez innych pasażerów w samolocie, których miny wyraźnie wskazywały, że znajdują się w obecności zarozumiałego i prostackiego gbura, który nie może zaczekać na zajęcie swojego miejsca wśród reszty cierpliwej i ustawiającej się w kolejce rasy ludzkiej. Nie zwróciłem na nich żadnej uwagi. Już dawno pogodziłem się ze świadomością, że popularność nie będzie nigdy moim udziałem. Stewardesa uśmiechnęła się jednak do mnie, ale nie był to wyraz uznania ani dla mojej powierzchowności, ani osobowości. Ludzie uśmiechają się do innych ludzi, kiedy ci budzą w nich respekt czy lęk, albo jedno i drugie. ilekroć podróżuję samolotem - poza okresami, gdy jestem na urlopie, co następuje mniej więcej raz na pięć lat - wręczam stewardesie niewielką zaklejoną kopertę do przekazania kapitanowi samolotu, a kapitan, który zazwyczaj, tak samo jak każdy, lubi zaimponować ładnej dziewczynie, na ogół ujawnia jej treść, składającej się z mnóstwa bzdur na temat absolutnego pierwszeństwa we wszelkich okolicznościach, co jest z reguły całkowicie niepotrzebne poza tym, że zapewnia nienaganny i natychmiast podany obiad, kolację oraz usługi barowe. Natomiast całkowicie potrzebny jest inny przywilej, z którego korzysta kilku moich kolegów, a także ja sam - stosowane do dyplomatów zwolnienie od rewizji celnej, co jest korzystne, ponieważ bagaż mój zwykle zawiera parę sprawnie działających pistoletów, mały, ale przemyślnie zaprojektowany zestaw narzędzi włamywacza oraz kilka innych niecnych przyborów, na ogół źle widzianych przez władze imigracyjne bardziej rozwiniętych krajów. Nigdy nie noszę przy sobie broni w samolocie, bo poza faktem, że śpiący człowiek może niebacznie odsłonić podramienną kaburę siedzącemu obok pasażerowi powodując tym masę niepotrzebnej konsternacji, tylko szaleniec mógłby wystrzelić w ciśnieniowej kabinie nowoczesnego samolotu. Co właśnie wyjaśnia zdumiewające sukcesy porywaczy samolotów; skutki implozji. mogą bowiem być nieodwracalne.

Drzwi wyjściowe otworzyły się i wkroczyłem do "rękawa" z blachy falistej. Paru pracowników lotniska usunęło się uprzejmie na bok, gdy ich mijałem zmierzając do jego drugiego końca, który wychodził na halę dworca lotniczego i dwa ruchome chodniki przenoszące pasażerów do strefy imigracyjnej oraz w odwrotnym kierunku.

Przy końcu chodnika sunącego na zewnątrz stał tyłem do niego jakiś mężczyzna. Był średniego wzrostu, szczupły i zgoła niepociągający. Miał ciemne włosy, głęboko pobrużdżoną, smagłą twarz, zimne, czarne oczy i wąską szparę tam, gdzie powinny by znajdować się usta; nie był akurat typem człowieka, którego bym zachęcał do odwiedzania mojej córki. Ale ubrany był dosyć przyzwoicie w czarny garnitur i czarny płaszcz, i chociaż nie stanowi to kryterium przyzwoitości, trzymał w ręce dużą i najwyraźniej nowiutką torbę lotniczą. Jednakże nie obchodzili nutie nie istniejący konkurenci do rąk nie istniejących córek. Znalazłem się już dostatecznie daleko, by się obejrzeć na ruchomy chodnik prowadzący do hali lotniska, na której teraz stałem. Było na nim czterech ludzi, a pierwszego z nich, wysokiego, chudego, szaro ubranego mężczyznę o cienkim wąsiku i wszystkich zewnętrznych znamionach zamożnego buchaltera, poznałem od razu. Jimmy Duclos.

Moją pierwszą myślą było, że musiał uważać swoje informacje za naprawdę doniosłe i pilne, skoro zjawił się tutaj na moje spotkanie. Drugą moją myślą było, że musiał podrobić przepustkę policyjną, aby się dostać tak daleko na dworzec lotniczy, to zaś wydawało się logiczne, ponieważ był mistrzowskim fałszerzem_ Trzecią moją myślą było; że postąpiłbym uprzejmie i przyjaźnie, gdybym pomachał ręką i uśmiechnął się do niego, co też zrobiłem. On także pomachał ręką i uśmiechnął się do mnie. Uśmiech ten trwał ledwie sekundę i niemal natychmiast zastygł w wyraz całkowitego przerażenia. Wtedy zauważyłem niemal podświadomie, że linia wzroku Duclosa przesunęła się odrobinę.

Obejrzałem się szybko. Smagły mężczyzna w ciemnym ubraniu i płaszczu nie stał już tyłem do ruchomego chodnika. Obrócił się o sto osiemdziesiąt stopni, twarzą do niego, a torba lotnicza nie zwisała mu już w ręce, ale znalazła się dziwnie wysoko pod pachą. Ciągle nie wiedząc, co się święci, zareagowałem instynktownie i podskoczyłem do człowieka w czarnym płaszczu. Przynajmniej zebrałem się do skoku. Jednakże trzeba mi było całej długiej sekundy, aby zareagować, a mężczyzna natychmiast - i to naprawdę natychmiast - pokazał całkowicie przekonywająco zarówno dla siebie, jak dla mnie, że sekunda aż nadto mu wystarcza na wykonanie każdego gwałtownego manewru, jaki chce zrobić. On był przygotowany, ja nie, i okazał się w istocie bardzo gwałtowny.

Ledwie ruszyłem z miejsca, okręcił się ostro, konwulsyjnie o ćwierć obrotu i rąbnął mnie w splot brzuszny kantem swej torby lotniczej. Torby lotnicze zazwyczaj są miękkie i wiotkie. Ta taka nie była. Nigdy nie zostałem uderzony kafarem do wbijania pali i wcale tego nie pragnę, ale obecnie mam pewne pojęcie, jakie to może być uczucie. Efekt był mniej więcej ten sam. Zwaliłem się na podłogę, tak jakby jakaś gigantyczna ręka podcięła mi nogi, i ległem tam bez ruchu. Byłem jednak zupełnie przytomny. Widziałem, słyszałem, mogłem do pewnego stopnia oceniać, co się działo dokoła mnie. Ale nie mogłem nawet się wić, do czego miałem wyłącznie skłonność w owym momencie. Słyszałem o porażających szokach umysłowych; pierwszy raz doznałem całkowicie porażającego szoku fizycznego.

Wszystko zdawało się dziać śmiesznie powoli. Duclos rozejrzał się rozpaczliwie, dookoła, ale nie miał sposobu wydostać się z tego ruchomego chodnika. Zawrócić nie mógł, bo trzej mężczyźni stłoczyli się tuż za nim - trzej mężczyźni, którzy zdawali się całkiem nieświadomi tego, co się działo; dopiero później, znacznie później uprzytomniłem sobie, że musieli być wspólnikami człowieka w ciemnym ubraniu, umieszczonymi tam po to, aby Duclos nie miał innego wyboru, jak tylko posuwać się naprzód wraz z tym ruchomym chodnikiem, na spotkanie śmierci. Dzisiaj uważam, że była to dokonana z najbardziej diaboliczną zimną krwią egzekucja, o jakiej słyszałem, chociaż w swoim życiu nasłuchałem się wielu historii o ludziach, którzy nie doszli do kresu swych dni w sposób zamierzony przez Stwórcę.

Mogłem poruszać oczami, więc to zrobiłem. Spojrzałem na torbę lotniczą i oto z jednego jej końca, spod klapy, sterczał podziurkowany jak durszlak cylinder tłumika. To był ten kafar, który spowodował mój chwilowy paraliż - miałem nadzieję, że tylko chwilowy - a z uwagi na siłę, z jaką zostałem uderzony, zdziwiłem się, że nie zgiął się we dwoje. Spojrzałem na człowieka, który trzymał broń w prawej dłoni ukrytej pod klapą torby. W tej smagłej twarzy nie było ani zadowolenia, ani wyczekiwania - po prostu spokojna pewność zawodowca, który wie, jak dobrze wykonuje swoją robotę. Gdzieś czyjś odcieleśniony głos oznajmił o wylądowaniu KL 132 z Londynu - samolotu, którym przybyliśmy. Pomyślałem mgliście i niedorzecznie, że nigdy nie zapomnę numeru tego lotu, ale przecież zdarzyłoby się to samo bez względu na lot, który bym wybrał, bo Duclos musiał umrzeć, zanim by się ze mną zobaczył.

Spojrzałem na Jimmy'ego Duclosa; miał twarz człowieka skazanego na śmierć. Malowała się na niej rozpacz, ale rozpacz spokojna i opanowana, kiedy sięgał głęboko w zanadrze swego płaszcza. Trzej mężczyźni za nim padli na ruchomy chodnik i też dopiero dużo później zrozumiałem, co to znaczyło. Duclos wydobył rewolwer i w tejże chwili rozległo się stłumione puknięcie i w połowie lewej klapy jego płaszcza ukazała się dziurka.

Targnął się konwulsyjnie, pochylił w przód i upadł na twarz; ruchomy chodnik poniósł go do hali i jego zwłoki potoczyły się na mnie. Nigdy nie będę miał pewności, czy inoja całkowita bezczynność w ciągu tych kilku sekund poprzedzających śmierć Duclosa wynikała z rzeczywistego fizycznego paraliżu, czy też poraziła mnie nieuchronność, z jaką zginął. Nie jest to myśl, która będzie mnie prześladowała, ponieważ nie miałem broni i nic nie mogłem zrobić. Po prostu jest to dosyć ciekawe, bo nie ma wątpliwości, że dotknięcie jego zwłok natychmiast podziałało na mnie ożywczo.

Nie było to cudowne ozdrowienie. Ogarnęła mnie fala mdłości, a w miarę jak mijał pőerwszy szok po uderzeniu, brzuch zaczął mnie boleć nie na żarty. Bolało mnie też czoło, i to bynajmniej nie lekko, ponieważ upadając musiałem uderzyć głową o podłogę. Jednakże w pewnym stopniu powróciło mi panowanie nad mięśniami, więc dźwignąłem się ostrożnie na nogi - ostrożnie, bo z uwagi na mdłości i otumanienie byłem przygotowany na to, że w każdej chwili dokonam mimowolnego powrotu na podłogę.

Cała sala kołysała się ogromnie niepokojąco - stwierdziłem, że niezbyt dobrze widzę, toteż doszedłem do wniosku, iż uderzenie głową musiało uszkodzić mi wzrok, co było bardzo dziwne, gdyż zdawał się działać całkiem sprawnie, póki leżałem na podłodze. A potem uświadomiłem sobie, że powieki mam zlepione i kiedy zbadałem to dłonią odkryłem przyczynę: krew - jak mi się przez chwilę mylnie wydawało, masa krwi - ściekała z rozcięcia na czole tuż pod włosami. Witamy w Amsterdamie = pomyślałem i wydobyłem chusteczkę; dwa potarcia nią i wzrok znowu miałem stuprocentowy.

Cała sprawa od początku do końca nie mogła trwać dłużej niż dziesięć sekund, ale już_kłębił się dokoła zaniepokojony tłum, tak jak to zawsze bywa w podobnych wypadkach; czyjaś nagła śmierć, gwałtowna śmierć, jest dla ludzi tym samym, co otwarty słoik miodu dla pszczół; uświadomienie sobie istnienia jednego i drugiego natychmiast ściąga imponującą ich liczbę z miejsc, które kilka sekund przedtem wydawały się obrane z wszelkiego życia.

Nie zwracałem na nich uwagi, tak samo jak na Duclosa. Nie mogłem już nic zrobić dla niego ani on dla mnie, bo obszukanie go nic by nie ujawniło; tak jak wszyscy dobrzy agenci, Duclos nigdy nie przelewał niczego wartościowego na papier ani na taśmę, tylko po prostu przechowywał to w wysoce wyćwiczonej pamięci. .

Smagły, morderczy mężczyzna z morderczą bronią musiał już w tym czasie zbiec; jedynie rutyna i zakorzeniony instynkt sprawdzania nawet rzeczy niesprawdzalnych kazały mi zerkmąć na salę imigracyjną, aby uzyskać potwierdzenie, że istotnie zniknął. Jednakże smagły mężczyzna bynajmniej jeszcze nie uciekł. Był w dwóch trzecich drogi przez salę imigracyjną, szedł beztroską, do wyjścia ruchomym chodnikiem, kołysząc od niechcenia swoją torbą lotniczą, pozornie nieświadomy zamieszania, które powstało za nim. Przez chwilę patrząc na niego nie mogłem tego pojąć, ale tylko przez chwilę, w ten sposób, bowiem zawodowiec dokonuje ucieczki. Zawodowy kieszonkowiec w Rsecot, który właśnie pozbawił portfela stojącego obok dżentelmena w szarym cylindrze, nie daje na oślep nura w tłum przy akompaniamencie krzyków: łapać złodzieja!" zapewniających, że szybko zostanie ujęty; raczej poprosi swoją ofiarę o typy na następną gonitwę. Niedbała beztroska, całkowita normalność - oto jak tego dokonują wybitni absolwenci przestępstwa. I tak też było ze smagłym mężczyzną. Byłem przecież jedynym świadkiem jego czynu, bo dopiero teraz, zbyt późno, uświadomiłem sobie po raz pierwszy rolę, jaką tamci trzej ludzie odegrali w uśmierceniu Duclosa; nadal znajdowali się w gromadzie osób zebranych wokoło zabitego, ale ani ja, ani nikt inny nie mógł im niczego udowodnić. Smagły mężczyzna był, przekonany, iż pozostawił mnie w stanie, w którym przez dłuższy czas nie mogłem przysporzyć mu żadnych kłopotów. Puściłem się za nim.Mój pościg nie wyglądał bynajmniej efektownie. Byłem słaby, oszołomiony, a brzuch bolał mnie tak paskudnie, że żadną miarą nie mogłem się wyprostować należycie, toteż połączenie mojego chwiejnego, zygzakowatego biegu po ruchomym chodniku z pochyleniem w przód o jakieś trzydzieści stopni musiało sprawiać, że wyglądałem kubek w kubek jak cierpiący na lumbago dziewięćdziesięciolatek, goniący Bóg wie za czym.

Byłem w połowie chodnika, a smagły mężczyzna już prawie na jego końcu, kiedy instynkt czy tupot moich nóg kazał mu się obrócić z tą samą kocią szybkością, którą wykazał zwalając mnie z nóg przed paroma sekundami. Stało się od razu jasne, że bez trudności odróżnił mnie od wszystkich dziewięćdziesięciolatków, jakich mógł znać, bo jego lewa ręka natychmiast poderwała do góry torbę lotniczą, a prawa wsunęła się pod jej klapę. Widziałem, że to, co przydarzyło się Duclosowi, ma przydarzyć się i mnie - ruchomy chodnik wyniósłby mnie, czy też to, co by ze mnie zostało, na podłogę u swego końca, co byłoby sromotnym rodzajem śmierci.

Zastanowiłem się przelotnie, jakie szaleństwo pobudziło mnie, bezbronnego, do pościgu za wytrawnym mordercą mającym pistolet z tłumikiem i już miałem paść plackiem na chodnik, kiedy spostrzegłem, że tłumik drgnął, a nie zmrużone oczy smagłego _mężczyzny przesunęły się nieco w lewo. Nie bacząc na prawdopodobieństwo strzału w tył głowy, obejrzałem się, by spojrzeć w tym kierunku.,

Grupa ludzi otaczająca Duclosa przeniosła na chwilę swoje zainteresowanie z niego na nas; ponieważ musieli uważać moje wyczyny na ruchomym chodniku za niepoczytalne, byłoby dziwne, gdyby tak się nie stało. Zerknąwszy na ich twarze spostrzegłem, że maluje się na nich wyraz sięgający od zdumienia do osłupienia, nie było natomiast nawet śladu orientacji. Przynajmniej w tej grupie ludzi. Natomiast całkowitą orientację i zimne zdecydowanie wyrażały twarze trzech mężczyzn, którzy przedtem podążali za Duclosem prowadząc go na śmierć; teraz szli szybko za mną po chodniku, niewątpliwie zamierzając uczynić to samo.

Usłyszałem za sobą stłumiony okrzyk i obejrzałem się znowu. Ruchomy chodnik dotarł do końca swego przebiegu, co widać zaskoczyło smagłego mężczyznę, bo zachwiał się usiłując zachować równowagę. Tak jak mogłem się po nim spodziewać, odzyskał ją bardzo szybko, odwrócił się tyłem do mnie i począł biec; zabicie człowieka wobec kilkunastu świadków byłoby zupełnie inną sprawą, niż zabicie człowieka wobec jednego samotnego świadka, choć miałem niejaką pewność, że tak by zrobił, gdy by uważał to za konieczne, i do diabła ze świadkami. Zastanawianie się nad przyczyną odłożyłem na później. Znowu zacząłem biec, tym razem znacznie bardziej zdecydowanie, już raczej jak żwawy siedemdziesięciolatek.

Smagły mężczyzna, wciąż dystansując mnie, pognał prosto przez salę imigracyjną ku wyraźnemu zdumieniu i konsternacji urzędników, ponieważ nie jest przewidziane, by ludzie pędzili przez sale imigracyjne, powinni bowiem zatrzymać się, pokazać swoje paszporty i podać krótkie dane o sobie, na co właśnie są przeznaczone owe sale. Kiedy przyszła na mnie kolej przebiec tę przestrzŐń, pospieszna ucieczka mężczyzny w połączeniu z moim chwiejnym, zataczającym się biegiem i pokrwawioną twarzą najwyraźniej uprzytomniła urzędnikom, że coś jest nie w porządku, bo dwaj z nich usiłowali mnie zatrzymać, ale przemknąłem się obok nich - "przemknąłem się" nie było określeniem, którego później użyli w swojej skardze - i wybiegłem przez drzwi wyjściowe, którymi przed chwilą uciekł smagły mężczyzna. To znaczy usiłowałem wybiec; bo te przeklęte drzwi były zablokowane przez osobę, która próbowała nimi wejść. Dziewczyna - oto wszystko, co miałem czas i chęć zarejestrować w pamięci - po prostu jakaś dziewczyna. Zboczyłem w prawo, a ona w lewo, zboczyłem w lewo, a ona w prawo. Stop. Takie same zjawisko można zaobserwować prawie co chwila na każdym miejskim chodniku, kiedy dwie nadmiernie uprzejmie osoby, pragnące przepuścić jedna drugą, usuwają się na bok z taką niezręczną skutecznością, że udaje im się jedynie zagrodzić sobie wzajemnie drogę; w odpowiednich okolicznościach, kiedy spotykają się dwie prawdziwie nadwrażliwe dusze, całe takie kłopotliwe fandango może się ciągnąć niemal bez końca.

Tak samo jak każdy, mam szczery podziw dla dobrze wykonanego pade deur, ale nie byłem w nastroju sprzyjającym zatrzymywaniu mnie bez końca, toteż po jeszcze kilku bezowocnych uskokach krzyknąłem: "Z drogi, psiakrew!" i upewniłem się, że dziewczyna tak uczyni, chwytając ją za ramię i odpychając gwałtownie na bok. Wydało mi się, że dosłyszałem łomot i krzyk bólu, ale nie zwróciłem na to uwagi; mogłem wrócić i przeprosić ją później.

Wróciłem prędzej, niż się spodziewałem. Dziewczyna kosztowała mnie nie więcej niż parę sekund, ale te parę sekund aż nadto wystarczyło smagłemu mężczyźnie. Kiedy dopadłem do głównej hali, oczywiście zatłoczonej, nie było po nim ani śladu; wśród setek tych pozornie bezcelowo kotłujących się ludzi byłoby trudno wpatrzeć nawet indiańskiego wodza w pełnym ceremonialnym stroju. I byłoby bezcelowe alarmowanie służby bezpieczeństwa lotniska, bo zanim bym się wylegitymował, ów człowiek byłby już w połowie drogi do Amsterdamu i nawet gdybym zdołał spowodować natychmiastową akcję, szanse ujęcia go były znikome; działali tutaj wysoko wykwalifikowani zawodowcy, a tacy ludzie zawsze mają szeroki wybór dróg ucieczki. Zawróciłem, więc, tym razem ociężałym krokiem, bo teraz tylko na to mogłem się zdobyć. Głowa bolała mnie dotkliwie, ale uważałem, że w porównaniu do stanu mojego brzucha byłoby niewłaściwe uskarżać się na głowę. Czułem się okropnie, a widok w lustrze mojej bladej i umazanej krwią twarzy bynajmniej nie poprawiał mi samopoczucia.

Wróciłem, więc na miejsce mych baletowych wyczynów, gdzie dwaj rośli, umundurowani mężczyźni z pistoletami w kaburach chwycili mnie zdecydowanie za ręce.

- Złapaliście nie tego, co trzeba - powiedziałem ze znużeniem, - więc łaskawie zdejmijcie ze mnie wasze cholerne łapy i dajcie mi odetchnąć.

Zawahali się, popatrzyli po sobie, puścili mnie i odsunęli się prawie o pięć centymetrów. Spojrzałem na dziewczynę, do której przemawiał łagodnie ktoś, kto musiał być bardzo ważnym funkcjonariuszem lotniska, ponieważ nie miał na sobie munduru. Spojrzałem ponownie na dziewczynę, bo oczy bolały mnie tak samo jak głowa, a łatwiej było patrzeć na nią niż na stojącego obok niej mężczyznę.

Miała na sobie ciemną suknię i ciemny płaszcz, spod którego widać było pod szyją biały wywinięty kołnierz swetra. Musiała mieć ze dwadzieścia kilka lat, a jej ciemne włosy, piwne oczy, nieomal greckie rysy i oliwkowy odcień cery wskazywały jasno, że nie pochodzi z tych stron. Gdyby postawić ją obok Maggie i Belindy, trzeba by strawić nie tylko najlepsze lata życia, ale i większość schyłkowych, ażeby znaleźć taką trójkę, aczkolwiek, rzecz jasna, dziewczyna nie wyglądała najlepiej w tym momencie; twarz miała barwy popiołu i dużą białą chustką, zapewne pożyczoną od stojącego przy niej mężczyzny, tamowała krew, która sączyła się z puchnącego guza na lewej skroni.

- Boże kochany! - powiedziałem ze skruchą, którą istotnie odczuwałem, bo tak samo jak każdy nie mam inklinacji do uszkadzania dzieł sztuki.

- To ja zrobiłem?

- Skądże znowu. - Jej głos był niski i ochrypły, ale może tylko, dlatego, że ją poturbowałem. - Zacięłam się dziś rano przy goleniu.

- Strasznie mi przykro. Goniłem człowieka, który zabił kogoś przed chwilą, i pani zastąpiła mi drogę. Obawiam się, że uciekł.

- Nazywam się Schroeder. Pracuję tutaj. - Stojący obok dziewczyny mężczyzna, twardy i wyglądający na przebiegłego osobnik po pięćdziesiątce, najwyraźniej cierpiał na to osobliwe deprecjonowanie samego siebie, które nie wiadomo czemu nawiedza tylu ludzi osiągających wysoce odpowiedzialną pozycję.

- Poinformowano nas o tym morderstwie. To godne ubolewania, ogromnie godne ubolewania. Żeby też coś podobnego zdarzyło się na lotnisku Schiphol!

- Cieszycie się doskonałą opinią - przyznałem: - Mam nadzieję, że zabity szczerze się wstydzi za siebie.

- Takie mówienie nic nie daje - powiedział ostro Schroeder. – Czy pan znał nieboszczyka?

- A skąd go miałem znać, u diabła? Dopiero, co wysiadłem z samolotu. Proszę zapytać stewardesy, kapitana, tuzina ludzi, którzy byli na pokładzie. KL 132 z Londynu, przylot o godzinie 15.15. - Spojrzałem na zegarek.

- Mój Boże! Ledwie sześć minut temu.

- Nie odpowiedział pan na moje pytanie. - Schroeder nie tylko wyglądał na przebiegłego; był przebiegły.

- Nie poznałbym go, nawet gdybym go teraz zobaczył.

- Uhm. A czy przyszło panu kiedyś na myśl, panie...

- Sherman.

- Czy przyszło panu na myśl, panie Sherman, że normalni obywatele nie ruszają w pościg za uzbrojonym mordercą?

- Może jestem podnormalny.

- A może pan także ma broń?

Rozpiąłem marynarkę i rozchyliłem ją szeroko.

- Czy pan... przypadkiem... nie rozpoznał zabójcy?

- Nie. - Pomyślałem jednak, że nigdy go nie zapomnę. Obróciłem się do dziewczyny.

- Czy mógłbym zadać pewne pytanie panno...

- Lemay - wtrącił krótko Schroeder.

- Czy pani rozpoznała zabójcę? Musiała pani dobrze mu się przyjrzeć. Biegnący ludzie zawsze zwracają na siebie uwagę.

- A czemu miałabym go znać?

Nie próbowałem być taki przebiegły jak Schroeder. Zapytałem:

- Czy zechciałaby pani rzucić okiem na zabitego? Może pani rozpozna jego?

Wzdrygnęła się i potrząsnęła głową. Wciąż nieprzebiegle spytałem:

- Pani czeka na kogoś?

- Nie rozumiem.

- Bo stała pani w wyjściu.

Znów potrząsnęła głową. Jeżeli piękna dziewczyna może wyglądać upiornie, to wyglądała upiornie.

- To dlaczego pani tu przyszła? Dla zwiedzania? Wydawałoby mi się, że sala imigracyjna na lotnisku Schiphol jest najmniej atrakcyjnym miejscem w Amsterdamie.

- Dość tego. - Schroeder był szorstki. - Pańskie pytania są bezprzedmiotowe, a ta pani jest wyraźnie wstrząśnięta. - Rzucił mi twarde spojrzenie, by mi przypomnieć, że to ja jestem odpowiedzialny za jej wstrząs.

- Przesłuchiwania należą do funkcjonariuszy policji.

- Ja jestem funkcjonariuszem policji. - Podałem mu paszport i legitymację, i w tejże chwili Maggie i Belinda ukazały się w wyjściu. Zerknęły w moją stronę, zwolniły kroku i popatrzyły na mnie z mieszaniną zatroskania i konsternacji, co było zrozumiałe, jeżeli zważyć, jak się czułem i zapewne wyglądałem, ale ja tylko spojrzałem na nie spode łba, tak jak człowiek pokaleczony może spojrzeć na każdego, kto mu się przypatruje, więc czym prędzej przybrały znów zwykły wyraz twarzy i poszły dalej. Obróciłem się do Schroedera, który patrzył na mnie teraz z całkiem inną miną.

- Major Paul Sherman, londyńskie biuro Interpolu.

- Muszę powiedzieć, że to zupełnie co innego. To także wyjaśnia, dlaczego pan zachował się jak policjant i wypytywał jak policjant. Ale będę musiał sprawdzić pańskie pełnomocnictwa, rzecz jasna.

- Niech pan sprawdza, co pan chce, u kogo się panu podoba - odparłem.

- Proponuję, żeby pan zaczął od pułkownika van de Graafa z Komendy.

- Pan zna pułkownika?

- To pierwsze lepsze nazwisko, jakie mi przyszło do głowy. Znajdzie mnie pan w barze. - Już miałem odejść, ale się zatrzymałem, gdy dwaj masywni policjanci ruszyli za mną. Popatrzyłem na Schroedera.

- Nie mam zamiaru stawiać im drinków.

- W porządku - powiedział Schroeder do obu mężczyzn. – Major Sherman nie będzie uciekał.

- Przynajmniej dopóki pan ma mój paszport i legitymację - przyznałem. Spojrzałem na pannę Lemay. - Bardzo mi przykro. To musiał być dla pani wielki wstrząs, a wszystko z mojej winy. Może pani zechce napić się czegoś ze mną? Wygląda na to, że pani tego potrzeba.

Otarła policzek jeszcze raz i popatrzyła na mnie w sposób, który przekreślił wszelkie nadzieje na natychmiastową przyjaźń.

- Nie przeszłabym z panem nawet na drugą stronę ulicy – odrzekła bezbarwnym głosem. Sposób powiedzenia tego wskazywał, że chętnie doszłaby ze mną do połowy ruchliwej jezdni i tam mnie zostawiła. Gdybym był niewidomy.

- Witamy w Amsterdamie - powiedziałem ponuro i powlokłem się w kierunku najbliższego baru.



Rozdział drugi



Normalnie nie zatrzymuję się w pięciogwiazdkowych hotelach z tej prostej przyczyny, że nie mogę sobie na to pozwolić, ale kiedy przebywam za granicą, mam właściwie nieograniczone fundusze na wydatki, co _ do których pytania są rzadko zadawane, a odpowiedzi nigdy nie udzielane, ponieważ zaś te zagraniczne wyjazdy najczęściej bywają wyczerpujące, nie widzę powodu, żeby sobie odmawiać paru chwil spokoju i odprężenia w najbardziej komfortowych i luksusowych hotelach.

Hotel "Rembrandt" był niewątpliwie taki. Dosyć okazała, choć trochę zbyt ozdobna budowla, stojąca na rogu jednego z wewnętrznych kolistych kanałów starego miasta, posiadała wspaniale rzeźbione balkony, zawieszone wprost nad kanałem, tak, że jakiś nieostrożny lunatyk mógł przynajmniej mieć pewność, że nie skręci sobie karku wypadając z balkonu - to znaczy, o ile nie miałby nieszczęścia wylądować na dachu jednego z oszklonych stateczków wycieczkowych, które przepływają kanałem nader często; można też było mieć wspaniały widok wprost na te statlâ z parterowej restauracji, która utrzymywała z niejakim uzasadnieniem, że jest najlepszą w Holandii.

Moja żółta taksówka marki Mercedes zajechała przed frontowe wejście, i kiedy czekałem, aby portier zapłacił kierowcy i zabrał moją walizkę, zwróciły moją uwagę dźwięki "łyżwiarskiego walca", rzępolonego w najnieznośniej fałszywy i bezbarwny sposób, jaki w życiu słyszałem. Dźwięki te dobywały się z dużej, wysokiej, ozdobnie pomalowanej i bardzo staroświeckiej katarynki, ustawionej na przeciwległym chodniku, w miejscu doskonale się nadającym do maksymalnego tarasowania ruchu na tej wąskiej ulicy. Pod baldachimem katarynki, sporządzonym z resztek nie znanej bliżej ilości spłowiałych parasoli plażowych, rząd lalek, pięknie wykonanych i dla mojego bezkrytycznego oka przepysznie ustrojonych w najrozmaitsze tradycyjne ubiory holenderskie, podrygiwał w górę i w dół na końcach obszytych gumą sprężyn; moc napędowa podrygiwania zdawała się pochodzić jedynie z wibracji wywołanych działaniem tego muzealnego zabytku.

Właściciel czy też obsługujący to narzędzie tortur był bardzo starym i mocno przygarbionym człowiekiem z kilkoma kosmykami siwych włosów, przylepionymi do głowy. Wyglądał na tak sędziwego, że sam mógłby skonstruować ową katarynkę, kiedy był w kwiecie wieku, choć najwyraźniej nie w pełni rozkwitu jako muzyk. W ręce trzymał długi kij z przymocowaną okrągłą puszką, którą ustawicznie pobrzękiwał, równie ustawicznie ignorowany przez nagabywanych przezeń przechodniów, wobec czego pomyślałem o moich elastycznych funduszach wydatkowych, przeszedłem na drugą stronę ulicy i wrzuciłem do puszki kilka monet. Nie mogę powiedzieć, żeby obdarzył mnie dziękczynnym uśmiechem, ale wyszczerzył do mnie bezzębne dziąsła i na znak wdzięczności rozkręcił katarynkę na cały regulator i rozpoczął nieszczęsną "Wesołą wdówkę". Wycofałem się w pośpiechu, podążyłem za portierem i moją walizką na schody wejściowe i obróciwszy się na górnym stopniu zobaczyłem, że dziad spogląda za mną swym starczym wzrokiem; aby nie dać się przewyższyć w uprzejmości, odwzajemniłem mu spojrzenie i wszedłem do hotelu.

Kierownik siedzący za kontuarem recepcji był wysokim, ciemnowłosym mężczyzną, z cienkimi wąsikami, ubranym w nieskazitelny żakiet, a jego szeroki uśmiech miał w sobie całe ciepło i życzliwość uśmiechu zgłodniałego krokodyla - ten rodzaj uśmiechu, o którym się wie, że zniknie od razu, gdy tylko się odwrócimy, ale natychmiast znajdzie się na swoim miejscu, szczerszy niż kiedykolwiek; choćbyśmy nie wiedzieć jak prędko obrócili się na powrót.

- Witamy pana w Amsterdamie - powiedział ów człowiek. – Mamy nadzieję, że pański pobyt będzie przyjemny.

Nie było żadnej właściwej odpowiedzi na taki bezmyślny optymizm, więc po prostu zachowałem milczenie i skupiłem uwagę na wypełnianiu karty meldunkowej. Wziął ją ode mnie tak, jakbym mu wręczał bezcenny diament, i skinął na chłopca hotelowego, który przydźwigał moją walizkę odchylony w bok pod kątem około dwudziestu stopni.

- Pokój 616 dla pana Shermana.

Odebrałem walizkę z rąk bynajmniej nie sprzeciwiającego się temu "chłopca". Mógłby on bez mała być młodszym bratem owego kataryniarza z ulicy.

- Dziękuję. - Wręczyłem mu napiwek. - Chyba dam sobie radę.

- Ależ ta walizka wygląda na bardzo ciężką, proszę pana. - Troskliwość, z jaką zainterweniował kierownik, była jeszcze szczersza od jego powitalnej serdeczności. Walizka była istotnie bardzo ciężka; wszystkie te rewolwery, amunicja i metalowe narzędzia do otwierania najrozmaitszych rzeczy składały się na pokaźną wagę, ale nie chciałem, by jakiś spryciarz mający sprytne pomysły i jeszcze sprytniejsze klucze otwierał walizkę i badał jej zawartość, gdy będę nieobecny. W apartamencie hotelowym jest całkiem sporo miejsc, w których można schować niewielkie przedmioty z małym ryzykiem wykrycia, a rzadko się zdarza, żeby prowadzono pilne poszukiwania, jeżeli zostawia się walizkę starannie zamkniętą na klucz:

Podziękowałem kierownikowi za jego troskliwość, wsiadłem do pobliskiej windy i nacisnąłem guzik szóstego piętra. Gdy winda ruszyła, zerknąłem przez jedną z małych, okrągłych szybek wprawionych w drzwi. Kierownik, schowawszy już swój uśmiech, rozmawiał poważnie przez telefon.

Wysiadłem na szóstym piętrze. W niewielkiej wnęce naprzeciw drzwi windy był mały stolik z telefonem, a za stolikiem krzesło, na którym siedział młody człowiek w złotem haftowanej liberii. Nie był zbyt pociągający; miał w sobie tę nieuchwytną indolencję i bezczelność, której niepodobna przygwoździć i na którą wszelkie skargi tylko z lekka ośmieszają człowieka, tacy młodzieńcy bowiem bywają zazwyczaj wysoko wyspecalizowanymi praktykami w sztuce pokrzywdzonej niewinności.

- Sześćset szesnasty? - zapytałem.

Leniwie, tak jak można było przewidzieć, wskazał przez ramię kciukiem.

- Drugie drzwi.

Żadnego "proszę pana", żadnych prób wstania z miejsca. Powściągnąłem pokusę rąbnięcia go jego własnym stolikiem i tylko obiecałem sobie drobną, ale rozkoszną przyjemność rozprawienia się z nim przed opuszczeniem hotelu.

- Pan obsługuje to piętro? - zapytałem.

- Tak jest, proszę pana - odrzekł i wstał. Poczułem ukłucie rozczarowania.

- Proszę mi przynieść kawy.

Nie mogłem narzekać na numer 616. Nie był to pokój, tylko dość luksusowy apartament. Składał się z przedpokoju, małej, ale użytecznej kuchenki, salonu, sypialni i łazienki. Drzwi zarówno salonu, jak sypialni wychodziły na ten sam balkon. Wyjrzałem nań. Z wyjątkiem nieznośnej, olbrzymiej, neonowej potworności niebotycznej reklamy jakichś skądinąd nieszkodliwych papierosów, łuna kolorowych świateł ponad ciemniejącymi ulicami i konturami Amsterdamu miała coś z bajki, ale moi pracodawcy nie płacili mi - i nie dawali tych wspaniałych funduszów na wydatki - jedynie za przywilej rozkoszowania się widokiem jakiegokolwiek miasta, choćby najpiękniejszego. Świat, w którym żyłem, był równie daleki od świata bajek, jak najodleglejsza galaktyka na dostrzegalnym krańcu wszechświata. Poświęciłem uwagę sprawom bardziej bezpośrednim.

Spojrzałem w dół, gdzie było źródło bynajmniej nieprzytłumionego hałasu ulicznego, który wypełniał dokoła powietrze. Szeroka arteria znajdująca się wprost pode mną - i to około siedemdziesięciu stóp pode mną - zdawała się być beznadziejnie zatarasowana dzwoniącymi tramwajami, trąbiącymi samochodami i setkami skuterów i rowerów, których kierowcy najwyraźniej byli zdecydowani na niezwłoczne samobójstwo. Wydawało się nie do pomyślenia, żeby któryś z tych dwukołowych gladiatorów mógł spodziewać się polisy ubezpieczeniowej przewidującej okres życia dłuższy od pięciu minut, ale widocznie odnosili się do swego rychłego zgonu z beztroską brawurą, która nigdy nie omieszka zdumieć każdego nowo przybyłego w Amsterdamie. Przyszło mi na myśl, iż należy mieć nadzieję, że jeśli ktoś wypadnie czy też zostanie zepchnięty z tego balkonu, nie będę to ja.

Spojrzałem w górę. Jak już nadmieniłem, znajdowałem się na najwyższym piętrze hotelu. Nad ceglanym murkiem, oddzielającym mój balkon od balkonu sąsiedniego apartamentu, było coś w rodzaju wyrzeźbionego w kamieniu, barokowego\ gryfa na kamiennym filarze. A nad nim - o jakieś trzydzieści cali wyżej - biegła betonowa zrębnica dachu. Wróciłem do pokoju.

Wyjąłem z walizki wszystkie rzeczy, których odkrycie przez kogoś obcego uważałbym za wysoce kłopotliwe. Założyłem na ramię wyłożoną filcem kaburę z pistoletem, która jest niewidoczna pod marynarką, jeżeli ktoś ubiera się u odpowiedniego krawca, co właśnie czyniłem, i wsadziłem zapasowy magazynek do tylnej kieszeni spodni. Nigdy nie musiałem dawać więcej niż jednego strzału z tego pistoletu, a tym bardziej uciekać się do zapasowego magazynka, ale też nigdy nic nie wiadomo, sprawy wyglądają wciąż coraz gorzej. Następnie rozwinąłem opakowany w brezent zestaw przyborów włamywacza - ten pas, dzięki pomocy umiejętnego krawca, jest również niewidoczny pod marynarką - i z owej _wymyślnej obfitości wybrałem skromny, ale podstawowy śrubokręt. Posługując się nim odjąłem tył małej przenośnej lodówki w kuchni - zdumiewająca rzecz, ile jest pustej przestrzeni nawet za małą lodówką - i tam ukryłem wszystko to, co uważałem za wskazane ukryć. Potem otworzyłem drzwi na korytarz. Kelner obsługujący. Piętro był nadal na swoim stanowisku.

- Gdzie moja kawa? - spytałem. Nie był to ściśle gniewny okrzyk, ale coś dosyć zbliżonego.

Tym razem natychmiast zerwał się z miejsca.

- Przyjdzie wyciągiem. Wtedy ja przyniesie.

- Tylko szybko. - Zatrzasnąłem drzwi.

Niektórzy ludzie nigdy nie potrafią nauczyć się zalet prostoty i niebezpieczeństw przesadzania. Jego sztuczne próby mówienia nieudolną angielszczyzną były równie nieefektowne jak bezcelowe.

Wyjąłem z kieszeni pęk kluczy o dosyć dziwnych kształtach i kolejno wypróbowywałem je w zamku zewnętrznych drzwi. Trzeci pasował - zdziwiłbym się, gdyby nie pasował żaden. Schowałem je do kieszeni, poszedłem do łazienki i właśnie odkręciłem prysznic do maksimum, kiedy rozległ się dzwonek u drzwi, a potem odgłos ich otwierania. zakręciłem prysznic, zawołałem do kelnera, żeby postawił kawę na stole, i odkręciłem prysznic ponownie. Miałem nadzieję, że połączenie prysznicu i kawy może przekona kogoś, kogo przekonać należało, że ma do czynienia z przyzwoitym gościem przygotowującym się bez pośpiechu do przyjemnego wieczorem - ale nie założyłbym się, że tak będzie. Jednakże można przecież próbować.

Usłyszałem zamknięcie zewnętrznych drzwi, ale nie zakręciłem prysznicu, na wypadek gdyby kelner stał z uchem przytkniętym do nich - miał wygląd człowieka, który spędza dużo czasu na podsłuchiwaniu pod drzwiami albo podglądaniu przez dziurki od klucza. Podszedłem do drzwi wejściowych i schyliłem się. Nie zaglądał przez tę akurat dziurkę od klucza. Uchyliłem drzwi cofając rękę, ale nikt nie wleciał do przedpokoju, co oznaczało, że albo nikt nie miał w stosunku do mnie zastrzeżeń, albo że ktoś miał ich tak wiele, iż nie chciał ryzykować wykrycia; jedno i drugie było bardzo korzystne. Zamknąłem drzwi, schowałem do kieszeni masywny klucz hotelowy, wylałem kawę do kuchennego zlewu, zakręciłem prysznic i wyszedłem drzwiami balkonowymi. Musiałem je zostawić otwarte podsuwając ciężkie krzesło; z oczywistych przyczyn niewiele drzwi balkonowych w hotelach ma klamki od zewnątrz.

Wyjrzałem na ulicę i okna przeciwległego budynku, po czym wychyliłem się przez betonową balustradę i popatrzyłem w lewo i w prawo, by sprawdzić, czy osoby zajmujące sąsiednie apartamenty nie spoglądają w moim kierunku. Nikogo tam nie było. Wdrapałem się na balustradę, sięgnąłem do ozdobnego gryfa, gryfa wyrzeźbionego tak wymyślnie, że zapewniał liczne uchwyty dla ręki, po czym przytrzymawszy się betonowego gzymsu wciągnąłem się na dach. Nie twierdzę, że przyjemnie mi było to robić, ale nie widziałem innej możliwości.

Płaski, porośnięty trawą dach był pusty jak okiem sięgnąć. Wstałem i przeszedłem na jego drugą stronę wymijając anteny telewizyjne, wyloty wentylacyjne oraz te osobliwe miniaturowe szklarnie, które w Amsterdamie służą za świetliki, dotarłem do drugiej krawędzi i ostrożnie wyjrzałem przez nią. Na dole była bardzo wąska i bardzo ciemna uliczka, przynajmniej w tej chwili zupełnie pusta. O kilka jardów w lewo znalazłem schodki przeciwpożarowe i zeszedłem na drugie piętro. Drzwi prowadzące ze schodków były zamknięte od wewnątrz, tak jak prawie wszystkie takie drzwi, a zamek był podwójny, ale nie stanowił przeszkody dla tych wyszukanych wyrobów żelaznych, które nosiłem przy sobie.

Korytarz był opustoszały. Zszedłem na parter głównymi schodami, ponieważ trudno jest wysiąść niepostrzeżenie z windy, która wychodzi na sam środek hallu recepcyjnego. Niepotrzebnie się trudziłem. Nie było ani śladu kierownika, boya hotelowego czy portiera, a co więcej, hall był zatłoczony nową partią przybyłych samolotami gości, którzy oblegali kontuar recepcyjny. Włączyłem się do tłumu przed kontuarem, uprzejmie dotknąłem ramion paru osób, wyciągnąłem między nimi rękę, położyłem na blacie klucz od mojego pokoju, skierowałem się nieśpiesznie do baru, równie nieśpiesznie przeszedłem przezeń i wydostałem się bocznym wyjściem na zewnątrz.

Po południu spadł rzęsisty deszcz i ulice były jeszcze mokre, ale nie było potrzeby wkładać płaszcza, który miałem ze sobą, więc przerzuciłem go przez ramię i ruszyłem ulicą bez kapelusza, spoglądając tu i tam, przystając i znowu idąc dalej, kiedy mi przyszła ochota, niejako dając się nieść wiatrowi i wyglądając - miałem nadzieję - w każdym calu na turystę, który po raz pierwszy wychodzi, aby napawać się nocnymi widokami i odgłosami Amsterdamu.

Właśnie kiedy tak wędrowałem przez Herengracht, należycie podziwiając fasady domów książąt kupieckich z siedemnastego stulecia, po raz pierwszy poczułem to dziwne mrowienie w karku. Żadna zaprawa ani doświadczenie nie wyrobi nigdy tego poczucia. Może ma to coś wspólnego z percepcją pozazmysłową. Człowiek albo się z tym rodzi, albo nie. Ja się z tym urodziłem.

Ktoś za mną szedł.

Mieszkańcy Amsterdamu, tak wybitnie gościnni pod każdym innym względem, są dziwnie niedbali, jeżeli idzie o zapewnienie swoim zmęczonym turystom - czy też swoim zmęczonym obywatelom - ławek wzdłuż brzegów kanałów. Jeżeli ktoś chce spoglądać marząco i spokojnie na ciemne, polśniewające wody kanałów w nocnej porze, najlepiej jest oprzeć się o drzewo, toteż oparłem się o jakieś dogodne drzewo i zapaliłem papierosa.

Stałem tak kilka minut mając nadzieję, że wyglądam na człowieka zadumanego nad sobą, podnosząc co jakiś czas papierosa do ust; ale poza tym zupełnie bez ruchu. Nikt do mnie nie strzelał z pistoletów z tłumikami, nikt nie podszedł z workiem piasku, aby mnie z uszanowaniem spuścić na dno kanału. Dałem temu komuś wszelkie szanse, ale z nich nie skorzystał. A smagły mężczyzna na lotnisku miał mnie przecież na muszce, tylko nie nacisnął spustu. Nikt nie chciał mnie zlikwidować. Poprawka. Na razie nikt nie chciał mnie zlikwidować. To był przynajmniej okruch pociechy. Wyprostowałem się, przeciągnąłem i ziewnąłem rozglądając się leniwie dokoła, jak człowiek budzący się z romantycznego rozmarzenia. I rzeczywiście ktoś tam był, nie oparty jak ja o drzewo plecami, tylko ramieniem, tak że dzieliło nas to drzewo, ale było bardzo cienkie i mogłem wyraźnie rozeznać frontową i tylną elewację owego człowieka.

Ruszyłem dalej, skręciłem w prawo na Leidestraat i powędrowałem, zatrzymując się od niechcenia przed wystawami. W pewnym momencie wszedłem do przedsionka jakiegoś sklepu i popatrzyłem na wystawione tam fotografie tak wysoce specyficznej i artystycznej natury, że w Anglii właściciel owego sklepu znalazłby się w jednej chwili za kratkami. Co jeszcze bardziej interesujące, okno wystawowe stanowiło bez mała doskonałe lustro. Tamten był teraz około dwudziestu kroków ode mnie i pilnie wpatrywał się w przesłoniętą żaluzją wystawę czegoś, co mogło być sklepem z owocami. Miał na sobie szare ubranie i szary sweter i tylko tyle można było o nim powiedzieć: szara, nijaka ludzka anonimowość.

Na następnym rogu znowu skręciłem w prawo obok targu kwiatowego nad kanałem Singel. W połowie drogi przystanąłem przed straganem, obejrzałem jego zawartość i kupiłem goździk; o trzydzieści jardów ode mnie szary człowiek także oglądał stragan, lecz albo był skąpy, albo nie miał takich funduszów wydatkowych jak ja, bo nic nie kupił, tylko stał i patrzał. Miałem nad _im trzydzieści jardów przewagi i kiedy znowu skręciłem w prawo na Vijzelstraat, ruszyłem naprzód bardzo szybko, aż dotarłem do jakiejś indonezyjskiej restauracji. Wszedłem i zaniknąłem za sobą drzwi.

Portier, najwyraźniej emeryt, powitał mnie dość uprzejmie, ale nie czynił żadnych prób dźwignięcia się ze swego stołka. Popatrzałem przez drzwi i po kilku sekundach przeszedł za nimi szary człowiek. Teraz spostrzegłem, że jest starszy, niż myślałem, chyba po sześćdziesiątce, i muszę przyznać, że jak na mężczyznę w tym wieku wykazywał niezwykłą szybkość. Wyglądał na strapionego. Włożyłem płaszcz i wymamrotałem parę przepraszających słów do portiera. Uśmiechnął się i powiedział: "Dobranoc" równie uprzejmie, jak przedtem powiedział "Dobry wieczór". Zresztą i tak lokal zapewne był pełny. Wyszedłem, przystanąłem w progu, wyjąłem zwinięty kapelusz filcowy z jednej kieszeni, a druciane okulary z innej i nałożyłem jedno i drugie. Sherman przeobrażony - miałem nadzieję.

Był teraz około trzydziestu jardów dalej i działał z dziwnym pośpiechem, zatrzymując się, co chwila, by zajrzeć w jakąś bramę. Zebrałem się w sobie, puściłem się przez jezdnię i dotarłem na drugą stronę nietknięty, ale nielubiany przez kierowców. Trzymając się nieco w tyle przeszedłem równolegle do szarego człowieka ze sto jardów, gdy nagle przystanął. Zawahał się, a potem raptem zawrócił już prawie biegiem, ale tym razem zaglądał do każdego napotykanego lokalu. Wszedł do restauracji, którą odwiedziłem tak przelotnie, i wyszedł po dziesięciu sekundach. Wbiegł bocznym wejściem do hotelu "Carlton" i wynurzył się frontowym, co nie musiało przysporzyć mu zbytniej popularności, ponieważ hotel "Carlton" nie przepada za starymi oberwańcami w wywiniętych pod szyją swetrach, używającymi jego foyer dla skrócenia sobie drogi. Wszedł do innej indonezyjskiej restauracji przy następnej przecznicy i pojawił się na powrót z potulnym wyrazem człowieka, którego wyrzucono za drzwi. Dał nura do budki telefonicznej, a kiedy z niej wyszedł, wyglądał na bardziej potulnego niż kiedykolwiek. Potem zajął stanowisko na centralnym przystanku tramwajowym na Muntplein. Przyłączyłem się do czekającej kolejki.

Pierwszy tramwaj, trzywagonowy, miał numer 16 oraz tablicę docelową "Centraal Station". Szary człowiek wsiadł do pierwszego wagonu. Ja wsiadłem do drugiego i przeszedłem na przednie miejsce; z którego mogłem mieć nań oko, zarazem ulokowawszy się tak, żeby być możliwie najmniej dla niego widoczny, gdyby zaczął się interesować współpasażerami. Jednakże niepotrzebnie się o to troszczyłem; jego brak zainteresowania innymi pasażerami był absolutny. Sądząc po ustawicznych zmianach wyrazu jego twarzy, wszystkich znamionujących zgnębienie, oraz po splataniu i rozplataniu dłoni, miałem najwyraźniej przed sobą człowieka zaprzątniętego innymi i ważniejszymi problemami, z których nie najmniejszym było to, ile współczucia i zrozumienia może spodziewać się od swoich pracodawców.

Człowiek w szarym ubraniu wysiadł na Dam. Dam, główny plac Amsterdamu, pełen jest historycznych zabytków, takich jak pałac królewski i Nowy Kościół, który jest tak stary, że trzeba go ciągle podpierać, żeby się całkiem nie zawalił, ale tego wieczora szary człowiek nie poświęcił im nawet jednego spojrzenia. Pośpieszył boczną ulicą mijając hotel "Krasnapolsky", skręcił w lewo, w kierunku doków, wzdłuż kanału Oudezijds Voorburgwal, następnie znów w prawo i zanurzył się w labirynt bocznych uliczek, które przenikały coraz głębiej w dzielnicę składów towarowych, jedną z nielicznych nie znajdujących się na liście turystycznych atrakcji Amsterdamu. Był najłatwiejszym człowiekiem do śledzenia, jakiego napotkałem. Nie patrzył ani w lewo, ani w prawo, a tym bardziej za siebie. Mógłbym jechać na słoniu o dziesięć kroków za nim, a nawet by tego nie zauważył.

Przystanąłem na rogu i patrzyłem, jak szedł wąską, źle oświetloną i szczególnie nieładną ulicą, mającą po obu stronach wyłącznie magazyny, wysokie, pięciopiętrowe budynki, których dwuspadowe dachy bez mała stykały się z tymi, co były naprzeciwko, wytwarzając nastrój klaustrofobicznego zagrożenia, ponurych obaw i jakiejś złowieszczej czujności, która wcale nie była mi przyjemna.

Z faktu, że szary człowiek puścił się teraz ociężałym biegiem, wywnioskowałem, iż to przesadne demonstrowanie gorliwości może oznaczać jedynie, że jest już bliski kresu swej wędrówki - i miałem rację. W połowie ulicy wbiegł na zaopatrzone w poręcz schodki, wydobył klucz i zniknął we wnętrzu jednego z magazynów towarowych. Poszedłem dalej nie spiesznie, ale nie zanadto powoli, i obojętnie zerknąłem na tabliczkę nad drzwiami magazynu. Widniał na niej napis: "Nlorgenstern i Muggenthaler". Nigdy nie słyszałem o tej firmie, lecz były to nazwiska, których nie mógłbym zapomnieć. Przeszedłem dalej nie zwalniając kroku.

Muszę przyznać, że ten pokój hotelowy nie był nadzwyczajny, ale też ten hotel nie był nadzwyczajny. Jego front był mały, odrapany, obłażący z tynku i niepociągający, i takie samo było wnętrze owego pokoju. Nieliczne znajdujące się w nim meble, do których należało pojedyncze łóżko oraz kanapa rozkładana do spania, zostały ciężko doświadczone przez lata, które minęły od dawno umarłych czasów ich świetności, jeżeli kiedykolwiek miały okres świetności. Dywan był przetarty, ale bez porównania mniej niż portiery i kapa na łóżku; maleńka łazienka sąsiadująca z pokojem miała metraż budki telefonicznej: Jednakże od kompletnej katastrofy ratowały ten pokój dwa wynagradzające wszystko elementy, które nawet najbardziej ponurej celi więziennej nadałyby pewną aurę atrakcyjności. Maggie i Belinda, siedzące obok siebie na krawędzi łóżka, popatrzyły na mnie bez entuzjazmu, gdy ze znużeniem sadowiłem się na kanapie.

- Papużki Nierozłączki - powiedziałem. -- Same jedne w zepsutym Amsterdamie. Wszystko gra?

- Nie. - W głosie Belindy była nuta stanowczości.

- Nie? - okazałem zdziwienie.

Wskazała gestem pokój. - No, bo niech pan na to popatrzy.

Popatrzyłem.

- I cóż?

- Mieszkałby pan tutaj?

- No, szczerze mówiąc, nie. Ale pięciogwiazdkowe hotele są dla osób na stanowiskach kierowniczych, takich jak ja. Dla dwóch skromnych maszynistek ta kwatera jest całkowicie odpowiednia. A dwóm młodym dziewczynom, niebędącym skromnymi maszynistkami, którymi się wydają, zapewnia to tak zupełną_anonimowość, jakiej tylko można zapragnąć. - Przerwałem. - Przynajmniej mam taką nadzieję. Przypuszczam, że nikt was nie podejrzewa. Rozpoznałyście kogoś w samolocie?

- Nie - odpowiedziały jednocześnie, identycznie potrząsając głowami.

- A rozpoznałyście kogoś na Schiphol?

- Nie.

- Ktoś interesował się wami specjalnie na lotnisku?

- Nie.

- W tym pokoju jest podsłuch?

- Nie.

- Byłyście na mieście?

- Tak.

- Śledzono was?

- Nie.

- Przeszukano pokój pod waszą nieobecność?

- Nie.

- Wyglądasz na rozbawioną, Belindo - rzekłem. Nie można powiedzieć, żeby chichotała, ale miała drobne trudności z mięśniami twarzy. - No, mów. Potrzeba mi rozweselenia.

- No, cóż... - Nagle się zastanowiła, może przypomniawszy sobie, że zna mnie bardzo mało. - Nie, nic. Przepraszam.

- Za co przepraszasz, Belindo? - Mój ojcowski i zachęcający ton miał ten osobliwy skutek, że zaczęła kręcić się niespokojnie.

- No, bo te wszystkie tajemnicze środki ostrożności dla dwóch takich dziewczyn jak my. Nie widzę potrzeby...

- Uspokój się, Belindo! - To powiedziała Maggie, zawsze chybka jak żywe srebro do obrony szefa, chociaż Bóg wie dlaczego: Miałem swoje zawodowe sukcesy, które same w sobie składały się na dosyć imponującą listę, ale listę, która bladła i traciła wszelkie znaczenie w zestawieniu z ilością porażek, tak że najlepiej było o niej zapomnieć.

- Major Herman zawsze wie, co robi - dodała Maggie surowo.

- Major Sherman - powiedziałem szczerze - oddałby swoje trzonowe zęby, żeby w to uwierzyć. - Spojrzałem na obie dziewczyny w zamyśleniu. - Nie zmieniam tematu, ale co z odrobiną współczucia dla pokaleczonego pana i władcy?

- Znamy swoje miejsce - odrzekła skromnie Maggie. Wstała, popatrzyła na moje czoło i usiadła na powrót. - Wie pan, to chyba bardzo mały kawałek plastra jak na tak obfite krwawienie.

- Klasy kierownicze łatwo krwawią, to zdaje się ma coś wspólnego z cienkością skóry. Słyszałyście, co się stało?

Maggie kiwnęła głową. - To straszne zabójstwo, słyszałyśmy, że pan próbował. . .

- Zainterweniować. Próbowałem, jak słusznie powiedziałaś. - Spojrzałem na Belindę. - To musiało wywrzeć na tobie ogromne wrażenie. Pierwszy wyjazd z nowym szefem, i oto szef dostaje łupnia, ledwie postawił stopę w obcym kraju.

Mimowolnie zerknęła na Maggie, zarumieniła się - prawdziwie platynowe blondynki rumienią się bardzo łatwo - i odpowiedziała tonem obrony:

- No cóż, on był za szybki dla pana.

- Rzeczywiście był - przyznałem. - I za szybki także dla Jimmy'ego Duclosa.

- Jimmy Duclos? - Miały dar mówienia unisono.

- Ten zabity. Jeden z naszych najlepszych agentów i mój przyjaciel od wielu lat. Miał pilne i, jak przypuszczam, bardzo ważne informacje, które chciał przekazać mi osobiście na lotnisku. Byłem w Anglii jedyną osobą, która wiedziała, że tam będzie. Ale ktoś to wiedział w tym mieście. Moje spotkanie z Duclosem zostało zaaranżowane dwoma zupełnie odrębnymi kanałami, ale ktoś nie tylko wiedział, że przyjeżdżam, lecz także znał dokładnie numer lotu i godzinę, więc był na miejscu, aby się dostać do Duclosa, zanim on dostanie się do mnie. Przyznasz, Belindo, że nie zmieniłem tematu? Zgodzisz się, że skoro tyle wiedzieli o mnie i jednym z moich współpracowników, mogą być równie dobrze poinformowani i o niektórych innych.

Przez chwilę popatrzały na siebie, a Belinda spytała cichym głosem:

- Duclos był jednym z nas?

- Czy jesteś głucha? - odparłem z irytacją.

- I że my. . . to znaczy Maggie i ja. . .

- Właśnie.

Wydały się przyjmować implikowane zagrożenie własnego życia dosyć spokojnie, ale też zostały przeszkolone do wykonywania pewnej roboty i były tu po to, by ją wykonać, a nie popadać w dziewczyńskie omdlenia.

- Przykro mi z powodu pańskiego przyjaciela - powiedziała Maggie.

Kiwnąłem głową.

- A mnie jest przykro, że głupio się zachowałam - rzekła Belinda.

Mówiła szczerze, całkiem skruszona, ale nie mogło to trwać długo. Nie była tym typem. Spojrzała na mnie swymi niebywałymi, zielonymi oczyma pod ciemnymi brwiami i powiedziała z wolna:

- Oni dybią na pana, prawda?

- Dobra dziewczynka - odrzekłem z aprobatą. - Martwi się o swego szefa. Na mnie? Ano, jeżeli nie, to w takim razie połowa personelu w "Rembrandcie" ma na oku nie tego, kogo trzeba. Nawet boczne wejścia są obserwowane: miałem anioła stróża, kiedy wyszedłem dziś wieczorem.

- Na pewno nie doszedł za panem daleko. - Lojalność Maggie była zdecydowanie żenująca.

- Był nieudolny i rzucał się w oczy. Tak samo jak ci inni tutaj. Ludzie działający na peryferiach krainy narkotyków często bywają tacy. Z drugiej strony mogą umyślnie starać się sprowokować reakcję. Jeżeli taki jest ich zamiar, odniosą olśniewający sukces.

- Prowokacja? - Głos Maggie był smutny i zrezygnowany. Maggie mnie znała.

- Nieustanna. Można wleźć, wbiec czy natknąć się na wszystko. Z zamkniętymi oczami.

- To mi się wydaje bardzo mądrym czy naukowym sposobem prowadzenia śledztwa - powiedziała Belinda z powątpiewaniem. Jej skrucha szybko topniała.

- Jimmy Duclos był mądry. Najmądrzejszy, jakiego mieliśmy. I działał naukowo. Teraz jest w miejskiej kostnicy.

Belinda popatrzała na mnie dziwnie.

- I pan chce położyć głowę na topór?

- Pod topór, moja droga - poprawiła ją Maggie w zamyśleniu. - I nie mów swojemu nowemu szefowi, co może robić, a czego nie..

Jednakże nie włożyła serca w te słowa, bo w oczach miała troskę.

- To samobójstwo - upierała się Belinda.

-Tak? Przejście na drugą stronę ulicy w Amsterdamie też jest samobójstwem, albo na nie wygląda. A robią to, co dzień dziesiątki tysięcy ludzi.

Nie powiedziałem im, że mam powody przypuszczać, iż mój przedwczesny zgon nie jest pierwszy na liście priorytetów u tych łajdaków - nie dlatego, żebym pragnął umocnić mój heroiczny obraz, ale ponieważ prowadziłoby to jedynie do dalszych wyjaśnień, których chwilowo nie chciałem udzielać.

- Nie przywiózł pan nas tutaj bez potrzeby - powiedziała Maggie.

- Tak jest. Ale wszelkie deptanie po piętach należy do mnie. Wy się nie pokazujcie. Dzisiaj jesteście wolne. Jutro też, tylko chcę, żeby Belinda wybrała się ze mną wieczorem na spacer. A potem, jeżeli obie będziecie grzeczne, zabiorę was do nieprzyzwoitego nocnego lokalu.

- Przyjeżdżam aż z Paryża, żeby iść do nieprzyzwoitego nocnego lokalu? - Belinda znów była rozbawiona. - Dlaczego?

- Powiem wam, dlaczego. Powiem wam takie rzeczy o nocnych lokalach, których nie wiecie. Powiem wam, dlaczego tu jesteśmy. W istocie - dodałem wylewnie - powiem wam wszystko. - Przez "wszystko" rozumiałem to, co moim zdaniem powinny były wiedzieć, a nie wszystko to, co było do powiedzenia; różnica jest duża.

Belinda spojrzała na mnie z nadzieją, a Maggie ze znużonym, czułym sceptycyzmem. Ale Maggie mnie znała.

- Najpierw dajcie mi whisky.

- Nie mamy whisky, majorze. - Maggie miała niekiedy w sobie coś bardzo purytańskiego.

- Nie jesteś wprowadzona nawet w podstawowe zasady wywiadu. Musisz nauczyć się czytać właściwe książki. - Skinąłem głową do Belindy.

- Telefon. Zamów. Nawet klasy kierownicze muszą od czasu do czasu się odprężyć.

Belinda wstała, wygładziła swą ciemną suknię i popatrzała na mnie z jakąś pełną zdziwienia niechęcią. Powiedziała z wolna:

- Kiedy pan mówił o swoim przyjacielu w kostnicy, obserwowałam dobrze i nic nie było po panu widać. On tam jest nadal, a pan jest teraz - jak to się mówi? - beztroski. Odprężyć się, powiada pan. Jak pan to robi?

- Praktyka. I syfon wody sodowej.



Rozdział trzeci



Był to wieczór muzyki klasycznej przed hotelem "Rembrandt", bo z katarynki dobywało się takie wykonanie fragmentu Piątej Beethovena, że stary kompozytor padłby na kolana składając wieczyste dzięki za swoją prawie całkowitą głuchotę. Nawet z odległości pięćdziesięciu jardów, której ostrożnie przypatrywałem się poprzez lekko mżący deszcz, efekt był przeraźliwy; niezwykłym świadectwem tolerancji mieszkańców Amsterdamu, miasta miłośników muzyki oraz siedziby słynnego na cały świat concertgebouw, był fakt, że nie zwabili starego muzykanta do jakiejś tawerny i pod jego nieobecność nie zrzucili tej katarynki do najbliższego kanału. Staruch nadal pobrzękiwał puszką na końcu kija, czysto odruchowo; bo tego wieczora nie było w pobliżu nikogo, nawet portiera, który albo został zapędzony do wnętrza przez deszcz, albo był miłośnikiem muzyki.

Skręciłem w boczną ulicę obok wejścia do baru. Żadna postać nie czaiła się w sąsiednich bramach ani w samym wejściu do baru, i nie spodziewałem się żadnej napotkać. Poszedłem dookoła na małą uliczkę i do schodków przeciwpożarowych, wdrapałem się na dach i odnalazłem po drugiej jego stronie gzyms, który znajdował się wprost nad moim balkonem. - Wyjrzałem przez krawędź. Nie zobaczyłem nic, ale coś poczułem. dym _ papierosowy, ale nie pochodzący z papierosa wyprodukowanego przez jedną z szanowniejszych firm tytoniowych, które nie włączają papierosów z marihuany do swoich wyrobów przeznaczonych na rynek.

Wychyliłem się jeszcze bardziej, tak, że o mało nie straciłem równowagi, i wtedy coś ujrzałem, niewiele, ale dość: dwa szpiczaste noski butów witraż zataczający łuk rozżarzony czubek papierosa, najwyraźniej trzymanego w opuszczonej ręce.

Cofnąłem się ostrożnie i cicho, wstałem, wróciłam do schodków przeciwpożarowych, zszedłem na szóste piętro, dostałem się do środka drzwiami prowadzącymi ze schodków, zamknąłem je na klucz, podszedłem cicho do drzwi pokoju 616 i zacząłem nasłuchiwać. Nic. Otworzyłem bezgłośnie drzwi wytrychem, który już przedtem wypróbowałem, i zamknąłem je najszybciej, jak mogłem, bo niewykrywalne przeciągi mogą zwiać dym tak, że to zwróci uwagę czujnego palacza. Tyle że narkomani nie słyną z czujności. Ten nie stanowił wyjątku. Tak jak można było przewidzieć, był to kelner z mojego piętra. Siedział wygodnie w fotelu, oparłszy stopy o próg balkonu i palił papierosa trzymanego w lewej ręce; prawa spoczywała luźno na kolanie dzierżąc rewolwer.

Normalnie jest bardzo trudno tak podejść do kogoś od tyłu, choćby najciszej, ażeby coś w rodzaju szóstego zmysłu nie ostrzegło go, że się zbliżamy, ale jest wiele narkotyków, które stępiają ten instynkt, a kelner palił właśnie taki. Stanąłem za nim z rewolwerem wycelowanym w jego prawe ucho, a on wciąż nie wiedział, że tam jestem. Dotknąłem jego prawego ramienia.

Okręcił się konwulsyjnym targnięciem ciała i wrzasnął z bólu, gdyż przez ten ruch jego prawe oko nadziało się na lufę mojego rewolweru. Poderwał obie ręce do uszkodzonego oka, a ja odebrałem mu broń bez oporu. Schowałem ją do kieszeni, chwyciłem go za prawe ramię i pchnąłem mocno. Kelner wywinął kozła do tyłu i zwalił się ciężko na plecy i tył głowy. Leżał tak z dziesięć sekund, całkiem ogłuszony, po czym dźwignął się na jedną rękę. Wydawał z siebie dziwny, świszczący odgłos, jego zbielałe wargi odsłaniały pożółkłe od tytoniu zęby, wyszczerzone wilczym grymasem, a oczy miał pociemniałe z nienawiści. Nie widziałem większych szans na przyjacielską pogawędkę między nami.

- Ostro gramy, co? - wyszeptał. Narkomani są wielkimi amatorami filmów przemocy i dialog ich jest bezbłędny.

- Ostro? - zdziwiłem się. - Ależ skąd. Później zagramy ostro. Jeżeli nie będziesz gadał.

Możliwe, że chodziłem na te same filmy, co on. Podniosłem papierosa, który leżał tląc się na dywanie, powąchałem go z obrzydzeniem i rozgniotłem na popielniczce. Kelner dźwignął się z trudem, wciąż jeszcze wstrząśnięty, i stanął chwiejąc się, ale ja temu nie ufałem. Kiedy przemówił znowu, wściekłość zniknęła z jego twarzy i głosu. Postanowił rozegrać to spokojnie; cisza przed burzą, stary i wyświechtany scenariusz, może obaj powinniśmy byli zacząć chodzić do opery, zamiast do kina.

- O czym pan chciałby pomówić? - zapytał.

- Na początek o tym, co robisz w moim pokoju. I kto cię tu przysłał.

Uśmiechnął się ze znużeniem. - Prawo już próbowało zmusić mnie do mówienia. Znam prawo. Pan nie może mnie zmusić. Mam swoje uprawnienia. Tak mówi prawo.

- Prawo zatrzymuje się tam przed moimi drzwiami. Po tej stronie drzwi jesteśmy obaj poza prawem. Wiesz o tym. W jednym z wielkich cywilizowanych miast świata obaj żyjemy w naszej własnej, małej dżungli. Ale w niej też jest jakieś prawo. Zabić albo zostać zabitym.

Może było błędem z mojej strony, że podsunąłem mu takie myśli. Raptem przygiął się nisko, aby uchylić się spod lufy mego rewolweru, ale niedostatecznie nisko, by jego broda znalazła się poniżej mego kolana. kolano zabolało mnie całkiem mocno, z czego wynika, że cios powinien był go powalić, ale był twardy, złapał mnie za jedną nogę, jaka pozostawała w kontakcie z podłogą, i upadliśmy obaj. Rewolwer wyleciał mi z ręki i przez chwilę turlaliśmy się po podłodze, obrabiając się nawzajem z entuzjazmem. Był silnym chłopem, równie silnym jak twardym, ale znajdował się w podwójnie niekorzystnej sytuacji: stałe palenie marihuany stępiło jego fizyczną sprawność, a chociaż posiadał wysoce rozwinięty instynkt podstępnej walki, nigdy nie został do niej rzetelnie wyszkolony. Po chwili znowu stanęliśmy na nogach, a moja lewa ręka wypchnęła jego prawy przegub w górę, gdzieś między łopatki. Popchnąłem jeszcze wyżej, a on wrzasnął jakby w udręce, której istotnie mógł doświadczać, bo w jego ramieniu coś dziwnie chrupnęło, ale nie byłem jeszcze pewny, więc wykręciłem mu rękę trochę wyżej usuwając wszelkie wątpliwości, po czym wypchnąłem go przed sobą na balkon przegiąłem przez balustradę, tak że jego stopy oderwały się od podłogi, on zaś uczepił się balustrady lewą ręką, jak gdyby jego życie od tego zależało, co było zgodne z rzeczywistością.

- Ty jesteś klient czy handlarz? - spytałem.

Wymamrotał jakieś plugawe słowo po holendersku, ale znam ten język włącznie ze wszystkimi wyrazami, których nie powinienem znać. Zatkałem mu usta prawą dłonią, bo odgłos jaki miał teraz wydać, mógł być dosłyszalny nawet w hałasie ulicznym, a nie chciałem alarmować niepotrzebnie obywateli Amsterdamu. _Zmniejszyłem nacisk i cofnąłem dłoń.

- No?

- Handlarz. - Jego głos był ochrypłym łkaniem. - Sprzedaję to.

- Kto cię nasłał?

- Nie! Nie! Nie!

- Jak chcesz. Kiedy pozbierają z chodnika to, co z ciebie zostanie, pomyślą, że byłeś po prostu jeszcze jednym palaczem haszyszu, który zanadto się podkręcił i wyruszył w podróż do nieba.

- To morderstwo! - Wciąż łkał, ale jego głos był już tylko chrapliwym szeptem; może widok przyprawiał go o zawrót głowy. - Pan tego nie zrobi. . .

- Nie? Wasi ludzie zabili dziś po południu mojego przyjaciela. Tępienie robactwa może być przyjemnością. Siedemdziesiąt stóp w dół to długi spadek - i żadnych oznak przemocy. Tyle że będziesz miał połamane wszystkie kości. Siedemdziesiąt stóp. Patrz!

Wypchnąłem go trochę dalej przez balustradę, aby się lepiej przyjrzał, i musiałem użyć obydwu rąk, żeby go wciągnąć z powrotem.

- Gadasz?

Coś zachrypiało mu w gardle, więc ściągnąłem go z balustrady i popchałem na środek pokoju.

- Kto cię nasłał?

Wspomniałem już, że był twardy, ale okazał się dużo twardszy, niż sobie wyobrażałem. Powinien był być przerażony i obolały, i nie mam wątpliwości, że był, ale to go nie powstrzymywało od konwulsyjnego okręcania się w prawo i wyrywania się z mego uchwytu. Było to tak niespodziewane, że zaskoczyło mnie znienacka. Rzucił się na mnie znowu, nóż, który nagle pojawił się w jego lewej ręce, podniósł się, zaciekłym łukiem mierząc w punkt tuż poniżej mojego mostka. Normalnie wykonałby zapewne piękne dźwignięcie, ale okoliczności były anormalne; nie miał już ani wyczucia czasu, ani refleksu. Chwyciłem i ścisnąłem oburącz przegub ręki, w której trzymał nóż, rzuciłem się na wznak, podstawiłem pod niego wyprostowaną nogę, jednocześnie szarpnąwszy mu rękę do dołu, i przerzuciłem go przez siebie. Łomot jego upadku wstrząsnął pokojem, a prawdopodobnie i kilkoma sąsiednimi.

Obróciłem się i zerwałem na nogi jednym ruchem, ale nie było już potrzeby pośpiechu. Leżał po drugiej stronie pokoju z głową opartą o próg balkonu. Dźwignąłem go za klapy i głowa opadła mu do tyłu, tak że prawie dotknęła łopatek. Opuściłem go z powrotem na podłogę. Żałowałem, że nie żyje, bo zapewne posiadał informacje, które mogły być dla mnie bezcenne - ale to była jedyna przyczyna mego żalu.

Przeszukałem jego kieszenie, które zawierały sporo interesujących przedmiotów, ale tylko dwa interesujące dla mnie: pudełko do połowy napełnione robionymi ręcznie papierosami z marihuany i kilka świstków papieru. Na jednym z nich były wypisane na maszynie litery i cyfry M 00 144, na drugim dwie liczby: 910020 i 2789. Nic mi to nie mówiło, ale rozsądnie zakładając, że kelner nie nosiłby tego przy sobie, gdyby nie miało dlań jakiegoś znaczenia, schowałem papierki w bezpieczne miejsce, zapewnione mi przez usłużnego krawca - małą kieszonkę przyszytą wewnątrz prawej nogawki spodni, o jakieś sześć cali powyżej kostki.

Uprzątnąłem nieliczne ślady bójki, wziąłem rewolwer nieboszczyka, wyszedłem na balkon, odchyliłem się tyłem przez balustradę i cisnąłem broń w górę i w lewo. Przeleciała nad gzymsem i spadła bezgłośnie na dach o jakieś dwadzieścia stóp dalej. Wróciłem do pokoju, wrzuciłem niedopałek papierosa do klozetu i spuściłem wodę, wymyłem popielniczkę i pootwierałem wszystkie okna i drzwi, aby mdły zapach wywietrzał jak najprędzej. Następnie powlokłem kelnera do małego przedpokoiku i otworzyłem drzwi.

Korytarz był pusty. Nasłuchiwałem bacznie, ale nie usłyszałem nic, żadnych zbliżających się kroków. Podszedłem do windy, nacisnąłem guzik, zaczekałem, aż nadjechała, uchyliłem jej drzwi, wsunąłem w nie pudełko zapałek, aby się nie zatrzasnęły i nie zamknęły obwodu elektrycznego, po czym pośpieszyłem z powrotem do pokoju. Przywlokłem kelnera do windy, otworzyłem drzwi, wepchnąłem go bez ceremonii do środka, wyjąłem pudełko zapałek i pozwoliłem drzwiom się zatrzasnąć. Winda pozostała na miejscu; najwyraźniej nikt nie naciskał jej guzika w tej chwili. Zamknąłem wytrychem zewnętrzne drzwi mojego apartamentu i wróciłem na schodki przeciwpożarowe, które teraz już były moim starym zaufanym przyjacielem. Zeszedłem na ulicę niezauważony i udałem się dookoła, do głównego wejścia. Dziad z katarynką grał teraz Verdiego, który na tym paskudnie wychodził. Stary stał do mnie tyłem; wrzuciłem guldena do jego puszki. Obrócił się, aby mi podziękować, jego wargi rozchyliły się w bezzębnym uśmiechu, a wtedy zobaczył, kogo ma przed sobą, i szczęka na chwilę mu opadła. Był u samego dołu drabiny i nikt nie zadał sobie trudu, by go poinformować, źe Sherman działa. Uśmiechnąłem się , miło do niego i wszedłem do hotelu.

Za kontuarem było kilku pracowników w liberü oraz kierownik, w tej chwili obrócony do mnie plecami. Powiedziałem głośno:

- Poproszę sześćset szesnasty.

Kierownik obrócił się raptownie, z brwiami podniesionymi wysoko, ale nie dość wysoko. A potem obdarzył mnie swoim serdecznym krokodylowym uśmiechem.

- Pan Sherman! Nie wiedziałem, że pan był na mieście.

-.A, tak. Przechadzka dla zdrowia przed kolacją. Wie pan, to taki stary angielski zwyczaj.

- Oczywiście, oczywiście. - Uśmiechnął się do mnie filuternie, tak by było coś trochę nagannego w tym starym angielskim zwyczaju, po czym pozwolił sobie zastąpić ten uśmiech lekko zdziwioną miną: Był jak mało kto.

- Nie przypominam sobie, żebym widział pana wychodzącego.

- No, cóż - odrzekłem rozsądnie - przecież nie można wymagać, by pan przez cały czas zajmował się wszystkimi gośćmi, prawda?

Odwzajemniłem mu ten jego fałszywy uśmiech, wziąłem klucz i ruszyłem ku windom. Byłem prawie w połowie drogi, gdy w hallu rozległ się przeraźliwy krzyk, po którym natychmiast zaległa cisza trwająca akurat dość długo, aby kobieta, która krzyknęła, nabrała głęboko tchu i jęła wrzeszczeć znowu. Krzyk ten wydała z siebie osoba w średnim wieku, Jaskrawo ubrana - karykatura amerykańskiej turystyki za granicą – która stała przed windą, z ustami rozwartymi w kształt krągłego "O" i oczami jak spodki. Stojący przy niej otyły jegomość w płóciennym ubraniu usiłował ją uspokoić, ale sam nie wyglądał zbyt beztrosko i sprawiał wrażenie, że nie miałby nic przeciwko temu, by także trochę powrzeszczeć.

Kierownik przebiegł koło mnie, a ja ruszyłem wolniej za nim. Kiedy doszedłem do windy, klęczał już przed nią, pochylony nad rozciągniętym wewnątrz ciałem martwego kelnera.

- Ojej - powiedziałem. - Myśli pan, że zasłabł?

- Zasłabł? Zasłabł? - łypnął na mnie kierownik. - Popatrz pan co jest z jego szyją. Ten człowiek już nie żyje.

- Boże drogi, zdaje się, że pan ma rację. - Pochyliłem się i przyjrzałem bliżej kelnerowi. - Czy ja gdzieś nie widziałem tego człowieka?

- To kelner z pańskiego piętra - odrzekł zastępca kierownika, co nie jest łatwe do wypowiedzenia, kiedy się ma zaciśnięte zęby.

- Wydał mi się znajomy. W kwiecie wieku... - Potrząsnąłem smutnie głową. - Gdzie jest restauracja?

- Gdzie jest... gdzie jest co?...

- Mniejsza z tym - powiedziałem uspokajająco. - Rozumiem, że pan jest zdenerwowany. Znajdę ją sam.

Restauracja hotelu "Rembrandt" może i nie jest, tak jak twierdzą jej właściciele, najlepszą w Holandii, ale nie podałbym ich do sądu za wprowadzanie w błąd. Od kawioru aż po świeże przedsezonowe truskawki - zastanawiałem się od niechcenia, czy policzyć to w rachunku wydatków jako reprezentację, czy jako łapówkę - jedzenie było przepyszne. Pomyślałem przelotnie, lecz bez poczucia winy, o Maggie i Belindzie, ale takie rzeczy są nieuniknione.

Czerwona pluszowa kanapa, na której siedziałem, była szczytem restauracyjnego komfortu, więc rozparłem się na niej, podniosłem kieliszek koniaku i powiedziałem:

- Za Amsterdam! .

- Za Amsterdam! - odpowiedział pułkownik van de Graaf.

Pułkownik, zastępca szefa policji miejskiej, przysiadł się do mnie bez zaproszenia zaledwie przed pięcioma minutami. Usadowił się na dużym krześle, które wydawało się za małe dla niego. Bardzo rozłożysty, choć ledwie średniego wzrostu, miał stalowosiwe włosy, głęboko pobrużdżoną, ogorzałą twarz, niewątpliwie autorytatywny sposób bycia i jakąś prawie onieśmielającą kompetentność. Mówił dalej oschle:

- Rad jestem, że pan się zabawia, majorze, po dniu tak brzemiennym w wydarzenia.

- "Zrywajcie róże, póki można", pułkowniku. Życie jest takie krótkie. Jakie wydarzenia?

- Nie zdołaliśmy dowiedzieć się wiele o tym Duclosie, którego dziś zastrzelono na lotnisku. - Pułkownik de Graaf był człowiekiem cierpliwym i niełatwo dającym się wyciągnąć na słówka. - Wiemy tylko tyle, że przybył z Anglii przed trzema tygodniami, zameldował się w hotelu "Chiller" na jedną noc, a potem zniknął. Wydaje się, majorze, że czekał na pański samolot. Czyżby to był jedynie zbieg okoliczności?

- Czekał na mnie. - De Graff musiał dowiedzieć się o tym wcześniej czy później. - To jeden z moich ludzi. Myślę, że musiał wytrzasnąć skądś podrobioną przepustkę policyjną... to znaczy, żeby przejść przez strefę imigracyjną.

- Zaskakuje mnie pan. - Westchnął ciężko i nie wydawał się ani trochę zaskoczony. - Drogi przyjacielu, to bardzo utrudnia nam sprawę, jeżeli nie wiemy tych rzeczy. Powinienem był zostać poinformowany o Duclosie. skoro mamy instrukcje z Interpolu w Paryżu, żeby udzielać panu wszelkiej możliwej pomocy, to czy pan nie uważa, że byłoby lepiej, gdybyśmy ze sobą współpracowali? My możemy pomóc panu, pan może pomóc nam.

- Pociągnął koniaku. Jego szare oczy patrzały bardzo bacznie.

Można domniemywać, że ten pański człowiek miał jakieś informacje, które teraz przepadły.

- Możliwe. No więc, zacznijmy od tego, żeby pan mi dopomógł. Mógłby pan sprawdzić, czy macie w swoich aktach niejaką pannę Astrid Iemây? Pracuje w nocnym lokalu, ale nie mówi jak Holenderka i nie wygląda na Holenderkę, więc może coś macie na jej temat.

- To ta dziewczyna, którą pan przewrócił na lotnisku? Skąd pan wie, że "pracuje w nocnym lokalu?

- Sama mi powiedziała - odrzekłem bez zmrużenia oka.

Zmarszczył brwi. - Funkcjonariusze lotniska nie wspomnieli mi, żeby coś takiego mówiła.

- Funkcjonariusze lotniska to kupa starych bab.

- A! - Mogło to oznaczać wszystko. - Tę informację mogę uzyskać. Nic więcej?

- Nic więcej.

- Nie wspomnieliśmy o innym drobnym wydarzeniu.

- Słucham.

- Ten kelner z szóstego piętra... nieciekawy typ, o którym coś niecoś wiemy. . . to nie był pański człowiek?

- Pułkowniku!

- Nie myślałem tak ani przez chwilę. Czy pan wiedział, że poniósł śmierć wskutek pęknięcia karku?

- Musiał mieć bardzo ciężki upadek - powiedziałem ze współczuciem.

De Graaf dopił koniaku i wstał.

- Nie zaznajomiliśmy się jeszcze z panem, majorze, ale za długo pan jest w Interpolu i zyskał pan sobie w Europie za wielką reputację, abyśmy nie byli zaznajomieni z pańskimi metodami. Czy wolno mi przypomnieć panu, że to, co uchodzi w Stambule, w Marsylii i Palermo - żeby wymienić tylko te kilka miejsc - nie uchodzi w Amsterdamie?

- Daję słowo, pan rzeczywiście jest dobrze poinformowany - powiedziałem.

- Tu, w Amsterdamie, wszyscy podlegamy prawu. - Zdawało się, że mnie nie słyszał. - Ze mną włącznie. Pan nie jest wyjątkiem. ,

- I nie spodziewałbym się tego - powiedziałem cnotliwie. - A zatem współpracujemy. teraz cel mojej wizyty. Kiedy mogę z panem pomówić?

- W moim biurze, godzina dziesiąta. - Rozejrzał się bez entuzjazmu po restauracji. - To nie jest miejsce ani pora.

Uniosłem brew.

- Hotel "Rembrandt" - powiedział ociężale de Graaf - jest punktem podsłuchowym o światowej renomie.

- Pan mnie zdumiewa - odrzekłem.

De Graaf wyszedł. Zastanowiłem się, co mu się, u diabła, zdawało – że niby czemu wybrałem sobie hotel "Rembrandt"?

Gabinet pułkownika de Graafa w niczym nie przypominał hotelu "Rembrandt". Był to dość duży pokój, ale ponury, goły i funkcjonalny, umeblowany głównie stalowoszarymi szafkami na akta, ze stalowoszarym stołem i stalowoszarymi fotelami, które były twarde jak stal. Ale przynajmniej ten wystrój zmuszał człowieka do koncentrowania się na omawianej sprawie; nie było tam niczego, co odciągałoby uwagę czy wzrok. De Graaf i ja, .po dziesięciu minutach wstępnej rozmowy, właśnie się koncentrowaliśmy, choć sądzę, że przychodziło to łatwiej de Graafowi niż mnie. Poprzedniej nocy nie mogłem zasnąć do późna, a nigdy nie jestem w najlepszej formie o godzinie dziesiątej w zimny i wietrzny ranek.

- Wszelkie narkotyki - zgodził się de Graaf. - Oczywiście interesują nas wszelkie narkotyki: opium, haszysz, amfetamina, LSD, STP, kokaina, octan amylu - co pan tylko chce, panie majorze - i tym się zajmujemy.

Wszystkie te środki niszczą albo prowadzą do zniszczenia. Ale w tym przypadku ograniczamy się do naprawdę groźnego - do heroiny. Zgoda?

- Zgoda - ozwał się od progu niski, ostry głos. Obróciłem się i popatrzyłem na człowieka, który tam stał, wysokiego mężczyznę w dobrze skrojonym, ciemnym garniturze, z chłodnymi, przenikliwymi, szarymi oczami, sympatyczną twarzą, która bardzo szybko mogła przestać być sympatyczna, wyglądającego bardzo fachowo. Nie było wątpliwości co do jego zawodu. Policjant, i to nie taki, którego można by lekceważyć.

Zamknął drzwi i podszedł do mnie lekkim, sprężystym krokiem człowieka mającego znacznie mniej niż czterdzieści kilka lat, chociaż co najmniej tyle sobie liczył. Wyciągnął rękę i powiedział:

- Van Gelder. Wiele o panu słyszałem, panie majorze.

Zastanowiłem się krótko, ale dokładnie, postanowiłem wstrzymać się od komentarza, uśmiechnąłem się i uścisnąłem mu dłoń.

- Inspektor van Gelder - przedstawił go de Graaf.,- Szef naszego wydziału do spraw narkotyków. Będzie z panem pracował; majorze.

Zapewni panu najlepszą współpracę, jaka jest możliwa.

- Mam szczerą nadzieję, że będzie nam się dobrze razem pracowało. - Van Gelder uśmiechnął się i usiadł.

- Niech pan mi powie, coście działali u siebie? Myśli pan, że możecie zlikwidować w Anglii siatkę dostawy narkotyków?

- Chyba tak. Jest to świetnie zorganizowany kanał dystrybucyjny, bardzo silnie zespolony, prawie bez żadnych luk - i właśnie dlatego zdołaliśmy identyfikować dziesiątki handlarzy oraz kilku głównych dystrybutorów.

- Możecie zlikwidować tę siatkę, ale nie chcecie. Zostawiacie ją w całkowitym spokoju?

- A cóż innego można zrobić, inspektorze? Zlikwidujemy ją, to następna zejdzie tak głęboko w podziemie, że nigdy jej nie znajdziemy. A tak możemy ich wyłapywać, kiedy nam się spodoba. Najbardziej zależy nam na wykryciu, jak to draństwo dostaje się do kraju, i kto go dostarcza.

- I pan przypuszcza - rzecz jasna, bo inaczej nie byłby pan tutaj – że dostawy idą stąd? Albo z tego rejonu.

- Nie z tego rejonu. Stąd. I wcale nie przypuszczam. Ja to wiem. osiemdziesiąt procent osób będących pod obserwacją - a mam na myśli dystrybutorów i ich pośredników - ma powiązania z tym krajem. Ściśle `mówiąc, z Amsterdamem - prawie wszyscy. Mają tu krewnych albo przyjaciół. Mają tutaj kontakty albo też osobiście prowadzą interesy czy ;przyjeżdżają tu na wakacje. Poświęciliśmy pięć lat na zgromadzenie tego dossier. _

De Graaf uśmiechnął się. - Dotyczącego miejsca, które pan nazywa "tutaj ''.

- Tak, Amsterdamu.

- A czy są kopie tych akt? - zapytał van Gelder.

- Jedna.

- U pana?

- Tak.

- Ma ją pan przy sobie?

- W jedynym bezpiecznym miejscu. - dotknąłem palcem swojej głowy.

- Najbezpieczniejszym - przyznał de Graaf, po czym dodał w zamyśleniu: - Oczywiście dopóki nie napotka pan ludzi, którzy mogą być skłonni potraktować pana tak, jak pan traktuje ich.

- Nie rozumiem, pułkowniku.

- Mówię zagadkami - odrzekł uprzejmie de Graaf. - Więc dobrze, zgoda. W tej chwili palec wskazuje Holandię. Nie owijając w bawełnę, tak jak i pan nie owija w bawełnę, wskazuje Amsterdam. My także znamy naszą nieszczęsną opinię. Chcielibyśmy, żeby nie była prawdziwa. Ale jest. Wiemy, że ten towar przychodzi tu hurtowo. Wiemy, że wychodzi porozdzielany, ale nie mamy pojęcia, skąd ani jak.

- To już wasze podwórko - odrzekłem łagodnie.

- Nasze co?

- Wasza dziedzina. Dzieje się to w Amsterdamie. Wy stoicie na straży prawa w Amsterdamie.

- Czy pan pozyskuje sobie przyjaciół w ciągu roku? - zapytał uprzejmie van Gelder.

- Nie pracuję w tym zawodzie po to, aby pozyskiwać sobie przyjaciół.

- Pracuje pan w tym zawodzie, ażeby niszczyć ludzi, którzy niszczą innych ludzi - powiedział pojednawczo de Graaf. - My wiemy o panu. Mamy wspaniałe dossier na pański temat. Chciałby pan go obejrzeć?

- Historia starożytna mnie nudzi.

- No tak - westchnął de Graaf. - Niech pan posłucha, majorze. Najlepsza policja na świecie może natrafić na betonowy mur. Tak było z nami, a wcale nie twierdzę, że jesteśmy najlepsi. Potrzeba nam tylko jednej nici - jednej jedynej nici... A może pan ma jakiś pomysł, jakiś plan?

- Przyjechałem dopiero wczoraj. - Sięgnąłem do wnętrza prawej nogawki spodni i podałem pułkownikowi dwa kawałki papieru, które znalazłem w kieszeni zmarłego kelnera. - Te litery. Te liczby. Czy one coś panom mówią?

De Graf zerknął pobieżnie na papierki, podniósł je do jasnej lampy biurkowej i odłożył.

- Nie.

- A nie możecie się dowiedzieć? Czy mają jakieś znaczenie?

- Mam bardzo sprawny personel. Ä propos, skąd pan to wziął?

- Dał mi to pewien człowiek.

- Chce pan powiedzieć, że pan to zabrał pewnemu człowiekowi.

- Co za różnica?

- Może być bardzo duża różnica. - De Graaf pochylił się do przodu, jego twarz i głos były bardzo poważne. - Niech pan posłucha, majorze, znana jest nam pańska technika wytrącania ludzi z równowagi. Wiemy o pańskiej skłonności do wykraczania poza prawo...

- Panie pułkowniku!

- Bardzo istotne. Trzeba zacząć od tego, że pan zapewne nigdy nie pozostaje w jego ramach. Wiemy o tej świadomej polityce – równie skutecznej, jak samobójczej - nieustannego prowokowania w nadziei, że coś czy ktoś gdzieś pęknie. Ale proszę pana, majorze, bardzo proszę, żeby pan nie usiłował prowokować zbyt wielu ludzi w Amsterdamie. Mamy tu za dużo kanałów.

- Nie chcę nikogo prowokować - odparłem. - Będę bardzo ostrożny.

- jestem tego pewny - westchnął de Graaf. - A teraz, jak mi się zdaje, inspektor van Gelder ma panu parę rzeczy do pokazania.

Miał rzeczywiście. Zawiózł mnie swoim czarnym oplem z komendy policji na Marnirstraat do miejskiej kostnicy, i kiedy stamtąd wychodziłem; rozmyślałem, że wolałbym, aby tego nie zrobił. Kostnicy miejskiej brakowało staroświeckiego uroku, romantyzmu i nostalgicznego piękna starego Amsterdamu. Była taka sama jak kostnica w każdym dużym mieście, zimna - ogromnie zimna - nieludzka i odstręczająca. Pośrodku centralnej sali znajdowały się dwa rzędy białych płyt z czegoś, co wyglądało na marmur, a prawie na pewno nim nie było, po bokach zaś szereg bardzo dużych, metalowych drzwi. Głównym pracownikiem, ubranym w nieskazitelny, wykrochmalony, olśniewająco biały kitel, był wesoły, rumiany, sympatyczny facet, który wyraźnie miał skłonność do ustawicznego _ wybuchania gromkim śmiechem, co można było uważać za dość osobliwą właściwość u pracownika kostnicy, dopóki człowiek sobie nie przypomniał, że w dawnych czasach wielu angielskich katów uważano za najbardziej uciesznych kompanów w tawernach, jakich można było znaleźć.

Na prośbę van Geldera poprowadził nas do jednych z tych dużych, metalowych drzwi, otworzył je i wyciągnął metalowy wózek, który toczył się gładko na stalowych kółkach. Leżała na nim postać ludzka, przykryta białym prześcieradłem.

- Kanał, w którym go znaleziono, nazywa się Croquiskade - powiedział van Gelder. Wydawał się wcale nie przejęty. - Nie można go ' nazwać amsterdamską Park Lane. Jest w okolicy doków. Hans Gerber. Lat dziewiętnaście. Nie pokażę panu jego twarzy. Za długo leżał w wodzie. Znalazła go straż pożarna, kiedy ¨wyławiała samochód. Mógł tam przeleżeć jeszcze rok albo i dwa. Ktoś okręcił go w pasie starymi ołowianymi rurami. Uniósł róg prześcieradła i odsłonił zwisającą, wychudzoną rękę. Wyglądała zupełnie tak, jakby ktoś po niej deptał w górskich butach nabijanych gwoździami. Dziwne fioletowe linie łączyły wiele owych ukłuć, a cała ręka była sina. Van Gelder zakrył ją bez słowa i odwrócił się. Pracownik wtoczył wózek z powrotem, zamknął drzwi, poprowadził nas do następnych i znowu wytoczył inne zwłoki uśmiechając się przy tym szeroko, jak zbankrutowany książę angielski oprowadzający publiczność po swoim historycznym zamku.

- Jego twarzy też panu nie pokażę - powiedział van Gelder. - Nie jest przyjemnie patrzyć na dwudziestotrzyletniego chłopaka, który ma twarz siedemdziesięcioletniego starca. - Obrócił się do pracownika.

- A tego gdzie znaleziono?

- Na Oosterhook - rozpromienił się tamten. - Na węglowej barce.

Van Gelder kiwnął głową. - Słusznie. Z butelką dżinu - pustą butelką obok niego: Cały dżin miał w sobie. Pan wie, jaką wspaniałą kombinacją jest heroina i dżin. - Odciągnął prześcieradło odsłaniając rękę podobną do tej, którą widziałem przed chwilą.

- Samobójstwo czy morderstwo?

- To zależy.

- Od czego?

- Od tego, czy sam kupił dźin. Wtedy byłoby samobójstwo – albo przypadkowa śmierć. ale ktoś mógł mu wetknąć butelkę do ręki. Wtedy byłoby morderstwo. W zeszłym miesiącu mieliśmy właśnie taki przypadek w porcie londyńskim. Nigdy nie będziemy wiedzieli.

Na znak van Geldera pracownik kostnicy poprowadził nas radośnie do płyty znajdującej się pośrodku sali. Tym razem van Gelder odciągnął prześcieradło od góry. Dziewczyna była bardzo młoda, bardzo ładna i miała złote włosy.

- Piękna, prawda? - powiedział van Gelder. - Żadnego śladu na twarzy. Julia Rosemeyer ze wschodnich Niemiec. Wiemy o niej tylko tyle i więcej nie będziemy wiedzieli. Doktorzy ją oceniają na szesnaście lat.

- Co jej się stało?

- Wypadła z szóstego piętra na betonowy chodnik.

Pomyślałem przelotnie o eks-kelnerze i o tym, że znacznie lepiej wyglądałby na tej płycie, i spytałem:

- Zepchnięto ją?

- Wypadła. Są świadkowie. Wszyscy byli podkręceni. Przez całą noc mówiła, że chce polecieć do Anglii. Miała jakąś obsesję, żeby poznać królową. Nagle wdrapała się na parapet balkonu, powiedziała, że leci do królowej - no i poleciała. Na szczęście nikt akurat nie przechodził na dole. Chce pan zobaczyć więcej?

- Chciałbym napić się czegoś w najbliższym barze, jeżeli pan nie ma nic przeciwko temu.

- Nie mam. - Uśmiechnął się, ale nie było nic wesołego w tym uśmiechu.

- Przy kominku u mnie w domu. To niedaleko stąd. Mam swoje powody.

- Jakie?

- Zobaczy pan.

Podziękowaliśmy i pożegnali się z radośnie uśmiechniętym pracownikiem kostnicy, który wyglądał tak, jakby chciał powiedzieć: "Wracajcie rychło", lecz tego nie powiedział.

Od wczesnego rana niebo pociemniało i deszcz zaczynał padać dużymi, rzadkimi kroplami. Horyzont na wschodzie był sinofiołkowy, jakiś groźny i złowieszczy. Rzadko zdarzało się, żeby niebo tak dokładnie odzwierciedlało mój nastrój.

Pokój z kominkiem u van Geldera mógł zakasować większość znanych mi barów angielskich; niczym oaza wesołego światła w zestawieniu z deszczem lejącym na dworze i pomarszczonymi strugami wody spływającymi po szybach, był ciepły, przytulny, wygodny i swojski, z nieco ciężkimi, holenderskimi meblami i nazbyt grubo wyściełanymi fotelami; mam jednak wielką słabość do grubo wyściełanych foteli, ponieważ nie uwierają tak jak wyściełane za cienko. Na podłodze leżał ciemnoczerwony dywan, a ściany były pomalowane w rozmaite odcienie ciepłych pastelowych barw. Kominek był taki jak należy, a zauważyłem ku swemu zadowoleniu, że van Gelder z namysłem studiuje nader dobrze zaopatrzoną szklaną szafkę z trunkami.

- No, zawiózł mnie pan do tej cholernej kostnicy, żeby jakąś rzecz udowodnić - powiedziałem. - Zapewne pan to zrobił. O co chodziło? ¨

- Rzeczy, nie rzecz. Pierwszą było przekonanie pana, że mamy tu do czynienia z paskudniejszym problemem niż wy u siebie. Tam, w tej kostnicy, jest jeszcze z pół tuzina narkomanów, a nikt nie wie, ilu umarło śmiercią naturalną. Nie zawsze bywa tak źle jak teraz, te zgony przychodzą jakby falami, ale jednak to jest niedopuszczalna liczba ofiar, i to głównie młodych ofiar; a na każdego, kto tam leży, ile setek nieuleczalnych nałogowców dalej chodzi po ulicach?

- Idzie panu o to, że macie jeszcze większe bodźce niż ja, by odnajdować i niszczyć tych ludzi, i że atakujemy wspólnego wroga, centralne źródło dostaw?

- Każdy kraj ma tylko jednego króla.

- A ta druga rzecz?

- Wzmocnienie przestrogi pułkownika de Graafa. Ci ludzie są absolutnie bezwzględni. Jeżeli pan będzie zanadto ich prowokował czy dotrze za blisko nich... no cóż, w kostnicy zostało jeszcze kilka płyt.

- Co z tym drinkiem? - zapytałem.

W hallu zadzwonił telefon. Van Gelder przeprosił mnie i wyszedł go odebrać. W chwili, gdy zamykały się za nim drzwi, otworzyły się drugie i do pokoju weszła dziewczyna. Była wysoka i smukła, dwudziestoparoletnia, ubrana w wielobarwny szlafrok wyszywany w smoki, sięgający jej prawie do kostek. Była piękna, z włosami koloru lnu, owalną twarzą i ogromnymi fiołkowymi oczyma, które zdawały się być zarazem wesołe i baczne, a wygląd jej był tak urzekający, że minęła dłuższa chwila, nim przypomniałem sobie o swoim dobrym wychowaniu, dźwignąłem się na nogi, co nie było łatwe do wykonania z głębin tego przepastnego fotela.

- Dzień dobry - powiedziałem. - Paul Sherman. - Nie było to wiele, ale nie przyszło mi na myśl nic innego do powiedzenia.

Dziewczyna, jakby zakłopotana, przez chwilę possała czubek kciuka, po czym odsłoniła w uśmiechu śliczne zęby.

- Ja jestem Trudi. Nie mówię dobrze po angielsku. - I rzeczywiście tak było, ale miała najładniejszy głos do mówienia niedobrą angielszczyzną, jaki słyszałem od bardzo dawna. Podszedłem z wyciągniętą ręką, ale dziewczyna nie uczyniła żadnego ruchu, aby ją ująć; przytknęła tylko dłoń do ust i zachichotała wstydliwie. Nie jestem przyzwyczajony, żeby dorosłe dziewczyny chichotały do mnie wstydliwie, toteż poczułem niemałą ulgę, gdy usłyszałem dźwięk odkładanej słuchawki i głos van Geldera, który wchodził z hallu.

- To tylko zwykły meldunek z lotniska. Jeszcze nie ma nic, co by...

Van Gelder spostrzegł dziewczynę, przerwał, uśmiechnął się i objął ją za ramię.

- Widzę, żeście się już poznali.

- No, niezupełnie... - odrzekłem i przerwałem z kolei, gdyż Trudi podniosła głowę i zaczęła coś mu szeptać do ucha, zerkając na mnie kątem oka. Van Gelder uśmiechnął się i kiwnął głową, a Trudi szybko wyszła z pokoju. Na mojej twarzy musiało się odmalować zaskoczenie, bo van Gelder uśmiechnął się znowu, ale ten uśmiech nie wydał mi się zbyt wesoły.

- Zaraz wróci, majorze. Z początku jest nieśmiała przy obcych. Tylko z początku.

Tak jak zapowiedział, Trudi wróciła prawie natychmiast. Trzymała w rękach bardzo dużą lalkę, zrobioną tak wspaniale, że na pierwszy rzut oka mogła się wydać żywym dzieckiem. Miała prawie trzy stopy wysokości, biały czepiec okrywający lniane loki tego samego koloru, co Trudi, sięgająca do kostek, sutą jedwabną spódnicę i przepięknie haftowany stanik. Trudi tuliła tę lalkę tak mocno, jakby ta naprawdę była dzieckiem.

Van Gelder znowu objął ją za ramiona.

- To moja córka, Trudi. A to jest mój przyjaciel, major Sherman z Anglii.

Tym razem podeszła bez wahania, wyciągnęła rękę, uczyniła lekki, urywany ruch, jakby początek dygu, i uśmiechnęła się.

- Dzień dobry, panie majorze.

Nie chcąc się przewyższać w uprzejmości, uśmiechnąłem się i skłoniłem lekko.

- Cała przyjemność po mojej stronie.

- Cała przyjemność? - Obróciła się i spojrzała pytająco na van Geldera.

- Język angielski nie należy do mocnych stron Trudi - wyjaśnił van Gelder. - Niechże pan siada, majorze, proszę bardzo.

Wyjął z szafki butelkę scotcha, nalał mnie i sobie, podał mi szklankę i opadł z westchnieniem na fotel. Potem spojrzał na córkę, która wpatrywała się we mnie w taki sposób, że poczułem się trochę skrępowany.

- Nie usiądziesz, kochanie?

Obróciła się do van Geldera, uśmiechnęła promiennie, kiwnęła głową i podała mu ogromną lalkę. Przyjął ją z taką gotowością, iż było oczywiste, że już przywykł do tego.

- Tak, papo - powiedziała, a potem ni stąd, ni zowąd, ale zarazem tak swobodnie, jakby to była najnaturalniejsza rzecz w świecie, usiadła mi na kolanach, objęła za szyję i uśmiechnęła się do mnie. Odwzajemniłem jej się uśmiechem, chociaż przez chwilę był to herkulesowy wysiłek.

Przyjrzała mi się uroczyście i powiedziała:

- Lubię pana.

- Ja ciebie też, Trudi. - Ścisnąłem jej ramię, aby pokazać, jak bardzo ją lubię. Uśmiechnęła się, położyła mi głowę na ramieniu i przymknęła oczy. Przez chwilę patrzyłem na czubek tej złotowłosej głowy, po czym spojrzałem pytająco na van Geldera. Uśmiechnął się, uśmiechem pełnym smutku.

- Jeżeli to pana nie rani, majorze, Trudi lubi każdego.

- Tak jest ze wszystkimi dziewczętami w pewnym wieku.

- Pan jest niezwykle bystrym człowiekiem.

Nie sądziłem, żeby ta moja wypowiedź wymagała jakiejś wielkiej bystrości, więc nic nie odrzekłem, tylko uśmiechnąłem się i zwróciłem do dziewczyny. Powiedziałem bardzo łagodnie:

- Trudi. . .

Milczała. Poruszyła się tylko i uśmiechnęła znowu, uśmiechem tak dziwnie zadowolonym, że z jakiejś niejasnej przyczyny poczułem się po trosze oszustem, a potem zacisnęła powieki jeszcze mocniej i przytuliła się do mnie. Popróbowałem znowu.

- Trudi, jestem pewien, że musisz mieć piękne oczy. Czy mógłbym je zobaczyć?

Zastanowiła się nad tym chwilę, uśmiechnęła znowu, wyprostowała, odsunęła się na długość ręki położywszy mi dłonie na ramionach, a potem otworzyła oczy szeroko, tak jak dziecko, kiedy je o to proszą.

Te wielkie fiołkowe oczy były bez wątpienia piękne. Ale było w nich coś jeszcze. Szkliste, puste, zdawały się nie odbijać światła; błyszczały, ale błyskiem, który zwodniczo ozdobiłby każdą jej fotografię, bo był tylko powierzchowny; za nim taiła się jakaś dziwna matowość.

Zdjąłem łagodnie jej prawą rękę z mojego ramienia i podciągnąłem rękaw do łokcia. Sądząc po reszcie jej ciała, powinno to było być piękne przedramię, ale nie było; widniały na nim okropne ślady pozostałe po niezliczonych ukłuciach igłami strzykawek. Trudi, z drżącymi wargami, popatrzała na mnie przestraszona, jak gdyby obawiała się nagany, ściąg nęła w dół rękaw, zarzuciła mi ręce na ramiona, wtuliła twarz w moją szyję i zaczęła płakać. Płakała, jakby jej serce miało pęknąć. Pogładziłem ją tak kojąco, jak można pogładzić kogoś, kto najwyraźniej zamierza nas udusić, i spojrzałem na van Geldera.

- Teraz rozumiem pańskie powody - rzekłem. - Że pan nalegał, abym tu przyszedł.

- Przykro mi . Teraz pan wie

- I to jest trzecia rzecz?

- Tak jest. Bóg świadkiem, że wolałbym nie musieć tego robić. Ale rozumie pan, że przez lojalność wobec moich kolegów winienem informować ich o tych sprawach.

- De Graaf wie?

- Wie każdy wyższy funkcjonariusz policji w Amsterdamie - odpowiedział prosto van Gelder.

- Trudi!

Jedyną jej reakcją było ściśnięcie mnie jeszcze mocniej. Zaczynałem cierpieć na niedotlenienie.

- Trudi! - Van Gelder powtórzył to natarczywiej. - Masz sypiać po południu. Wiesz, co powiedział doktor. Do łóżka!

- Nie - załkała. - Nie chcę do łóżka.

Van Gelder westchnął i podniósł głos:

- Herta!

Tak jakby czekała na wezwanie - co zapewne czyniła podsłuchując pod drzwiami - do pokoju weszła najdziwaczniejsza istota. Była to ogromna i niebywale tłusta, tocząca się kobieta - nazwanie chodem jej metody poruszania się byłoby grubą przesadą - ubrana dokładnie tak samo jak lalka Trudi. Długie, jasne warkocze, przewiązane kolorowymi wstążkami, zwisały na jej obfity biust. Twarz miała starą = musiała mieć przeszło siedemdziesiątkę - głęboko pobrużdżoną, wyglądającą jak spękana brunatna skóra. Kontrast pomiędzy wesołym, barwnym strojem i warkoczami a tą opasłą, starą wiedźmą, która je nosiła, był dziwaczny, okropny; tak groteskowy, że prawie obrzydliwy, ale nie wydawał się budzić takiej reakcji ani u van Geldera, ani u Trudi.

Starucha przeszła przez pokój - mimo swej tuszy i kaczego dreptania dokonała tego całkiem prędko - kiwnęła mi krótko głową i bez słowa położyła łagodnie, ale stanowczo dłoń na ramieniu Trudi. Ta od razu podniosła oczy, łzy zniknęły z nich równie szybko, jak napłynęły, uśmiechnęła się, kiwnęła potulnie głową, zdjęła ręce z mej szyi i wstała. Podeszła do van Geldera, odebrała swą lalkę, pocałowała go, zbliżyła się do mnie, ucałowała mnie równie naturalnie jak dziecko na dobranoc i prawie wybiegła z pokoju, a Herta wytoczyła się tuż za nią. Wydałem długie westchnienie i ledwie się powstrzymałem od otarcia czoła.

- Powinien pan był mnie uprzedzić - powiedziałem z wyrzutem.- O Trudi i o tej Hercie. Kim ona w ogóle jest - to znaczy Herta? Niańką?

- Starą służebną, jak byście powiedzieli w Anglii. - Van Gelder pociągnął długi łyk whisky, tak jakby tego bardzo potrzebował, a ja zrobiłem to samo, bo było mi potrzebne jeszcze bardziej; bądź co bądź on już przywykł do takich rzeczy.

- To jest stara gospodyni moich rodziców, z wyspy Huyler na Zuider Zee. Zapewne pan zauważył, że oni tam są - jak by to powiedzieć - trochę konserwatywni, jeżeli idzie o strój. Ona jest u nas dopiero od paru miesięcy, ale sam pan widzi, jaki ma stosunek do Trudi.

- A Trudi?

- Trudi ma osiem lat. Ma osiem lat już od lat piętnastu i zawsze będzie miała tyle. Nie jest moją córką, jak pan się może domyślił, ale nie mógłbym bardziej kochać własnej córki. Jest adoptowaną córką mojego brata. Pracowałem z nim w Curaçao do ubiegłego roku - ja zajmowałem się narkotykami, a on był funkcjonariuszem bezpieczeństwa w holenderskiej spółce naftowej. Jego żona umarła przed paru laty, a potem on sam i moja żona zginęli zeszłego roku w wypadku samochodowym. Ktoś musiał zabrać do siebie Trudi. Ja to zrobiłem. Nie chciałem jej wziąć - a teraz nie potrafiłbym żyć bez niej. Ona nigdy nie dorośnie, panie majorze.

I przez cały ten czas jego podwładni zapewne myśleli, że jest ich szczęśliwym przełożonym, niemającym żadnych innych trosk ani zmartwień poza wsadzaniem za kratki możliwie jak najliczniejszych złoczyńców. Wyrazy ubolewania i współczucia nigdy nie były moją mocną stroną, więc powiedziałem:

- A ten nałóg... Kiedy to się zaczęło?

- Bóg wie. Całe lata temu. Na wiele lat przedtem, nim brat to wykrył.

- Niektóre z tych ukłuć są świeże.

- Jest na leczeniu odwykowym. Uważa pan, że za dużo tych zastrzyków?

- Tak uważam.

- Herta pilnuje jej jak jastrząb. Co rano zabiera ją do parku Vondel. Trudi uwielbia karmić ptaki. A po południu sypia. Ale wieczorem Herta bywa czasem zmęczona, a mnie często nie ma w domu.

- Kazał pan ją obserwować?

- Dziesiątki razy. Nie mam pojęcia, jak to się dzieje.

- Dobrali się do niej, żeby się dobrać do pana?

- Żeby wywrzeć na mnie nacisk. A co innego? Przecież ona nie ma pieniędzy, żeby płacić za narkotyki. Oni są głupi i nie zdają sobie sprawy, musiałbym widzieć, że umiera powoli w moich oczach, zanim bym uległ. Więc dalej próbują.

- Mógłby pan dać jej ochronę dwadzieścia cztery godziny na dobę.

- Wtedy to stałoby się oficjalne. Taka oficjalna prośba zostaje automatycznie podana do wiadomości służbie zdrowia. I co wtedy?

- Może jakiś zakład - kiwnąłem głową. - Dla niedorozwiniętych.

Więcej by z niego nie wyszła.

- Tak, więcej by nie wyszła.

Nie wiedziałem, co jeszcze powiedzieć, więc pożegnałem się i wyszedłem.



Rozdział czwarty


Spędziłem popołudnie w hotelu wertując starannie udokumentowane i zaopatrzone w odsyłacze akta oraz historie poszczególnych spraw, dostarczone mi przez biuro pułkownika de Graafa. Obejmowały one wszystkie znane przypadki zażywania narkotyków oraz dochodzenia, które w tych sprawach prowadzono z powodzeniem lub bez w Amsterdamie przez ostatnie dwa lata. Była to bardzo interesująca lektura, to znaczy jeżeli ktoś interesował się śmiercią i upodleniem, samobójstwami, rozbitymi rodzinami i zrujnowanymi karierami. Ale nie znalazłem tam nic dla siebie.

Spędziłem jałową godzinę na próbach zestawienia rozmaitych dokumentów, ale żaden znamienny układ nawet nie zaczął się z tego wyłaniać. Dałem za wygraną. Takie świetnie wyszkolone umysły, jak de Graaf i van Gelder, strawiły zapewne wiele, wiele godzin na tych samych bezowocnych zajęciach, i skoro nie udało im się ustalić żadnej formy układu, to nie było dla mnie nadziei.

Wczesnym wieczorem zszedłem do foyer i oddałem klucz do mego pokoju. Uśmiechowi kierownika siedzącego za kontuarem brakowało tym razem dawnego szczerzenia zębów, był pełen szacunku, nawet uniżony; najwyraźniej kazano mu popróbować nowego systemu.

- Dobry wieczór, dobry wieczór panu! - Ta układna przymilność podobała mi się jeszcze mnőej niż jego normalne podejście. – Obawiam się, że wczoraj wieczorem zachowałem się odrobinę szorstko, ale widzi pan. . .

- Nie mówmy o tym, drogi panie, nie mówmy o tym. - Nie miałem zamiaru dać się prześcignąć w uprzejmości żadnemu kierownikowi hotelu.

- To było całkiem zrozumiałe w tych okolicznościach. To musiał być dla pana ogromny wstrząs. - Wyjrzałem przez drzwi foyer na padający deszcz. - O tym nic nie ma w przewodnikach.

Uśmiechnął się szeroko, tak jakby nie słyszał już tysiące razy tego samego głupiego dowcipu, po czym powiedział przebiegle:

- Nie najlepszy wieczór na pańską angielską przechadzkę.

- Żadnych szans. Dziś idę do Zaandam.

- Do Zaandam?- skrzywił się. - Moje współczucie.

Najwyraźniej wiedział o Zaandam dużo więcej ode mnie, i nic dziwnego, bo właśnie przed chwilą wybrałem na chybił trafił tę nazwę z planu rniasta.

Wyszedłem na dwór. Deszcz nie deszcz a katarynka nadal zgrzytała i dudniła na cały regulator. Tego wieczora był w programie Puccini i dostawał straszliwe cięgi. Podszedłem do katarynki i przystanąłem na chwilę, nie tyle słuchając muzyki, bo trudno tu było mówić o muzyce, co: przyglądając się ukradkiem grupce wychudzonych i licho odzianych nastolatków - widokowi doprawdy rzadkiemu w Amsterdamie, gdzie ludzie nie są zbytnimi zwolennikami wychudzenia - którzy stali oparci łokciami o katarynkę i zdawali się pogrążeni w zachwycie. Moje rozmyślania przerwał skrzekliwy głos tuż za mną.

- Szanowny pan lubi muzykę?

Obróciłem się. Dziadyga uśmiechnął się do mnie niepewnie.

- Kocham muzykę.

- Ja też, ja też.

Przyjrzałem mu się uważnie, bo zgodnie z naturalnym biegiem rzeczy jego koniec musiał być już bliski i trudno było uzasadnić podobne oświadczenie. Uśmiechnąłem się doń jak jeden miłośnik muzyki do drugiego.

- Będę dziś myślał o panu - powiedziałem. - Idę do opery.

- Szanowny pan jest bardzo łaskaw.

Wpuściłem dwie monety do puszki, która w tajemniczy sposób pojawiła się pod moim nosem.

- Szanowny pan jest zbyt łaskaw.

Mając co do niego te podejrzenia, które miałem, pomyślałem sobie to samo, ale uśmiechnąłem się litościwie i przeszedłszy z powrotem na drugą stronę ulicy, skinąłem na portiera. Dzięki jakiejś masońskiej sztuczce, znanej jedynie portierom, zmaterializował znikąd taksówkę. Powiedziałem mu: "Na lotnisko Schiphol" - wsiadłem do samochodu. I ruszyliśmy. Ale nie ruszyliśmy sami. Przy pierwszych światłach, o dwadzieścia jardów od hotelu, spojrzałem przez tylne okienko. Taksówka marki Mercedes w żółte pasy zatrzymała się o dwa wozy za nami i rozpoznałem ją jako tę, która zazwyczaj stała na postoju niedaleko hotelu. Ale mógł to być zbieg okoliczności. Światła zmieniły się na zielone i ruszyliśmy w Vijzelstraat. To samo zrobił mercedes w żółte pasy.

Dotknąłem ramienia kierowcy. - Proszę się tu zatrzymać, chcę kupić papierosy. Wysiadłem. Mercedes jechał tuż za nami i zatrzymał się także. Nikt do niego nie wsiadł, nikt nie wysiadał. Wszedłem do hallu jakiegoś hotelu, - kupiłem papierosy, których nie potrzebowałem, i wyszedłem. Mercedes nadal tam stał. Ruszyliśmy i po paru chwilach powiedziałem do kierowcy:

- Niech pan skręci w prawo, wzdłuż prinsengrachtu.

- Ale to nie jest droga na Schiphol - zaprotestował.

- Chcę jechać tędy. Proszę skręcić w prawo:

Skręcił, a za nim mercedes.

- Niech pan stanie. - Zatrzymał się. Mercedes także. Zbieg okoliczności zbiegiem okoliczności, ale to już było śmieszne. Wysiadłem, podszedłem do mercedesa i otworzyłem drzwi. Kierowca był małym, tłustym mężczyzną w wyświeconym granatowym ubraniu i wyglądał podejrzanie.

- Dobry wieczór. Pan jest wolny?

- Nie. - Zmierzył mnie wzrokiem od góry do dołu próbując nadać sobie pozór swobodnej beztroski, a potem bezczelnej obojętności, ale nie wychodziło mu ani jedno, ani drugie.

- To po co pan się zatrzymał?

- Jest jakieś prawo zabraniające zatrzymywania się na papierosa?

- Nie. Tylko że pan nie pali. Zna pan komendę policji na Marnirstraat?

- Nagły brak entuzjazmu w jego minie wskazał wyraźnie, że zna ją aż nadto dobrze. - Proponuję, żeby pan się tam zgłosił, zapytał o pułkownika de Graafa albo inspektora van Geldera i powiedział im, że pan chce złożyć skargę na Paula Shermana, hotel "Rembrandt", pokój sześćset szesnaście.

- Skargę? - zapytał ostrożnie. - Jaką skargę?

- Niech pan im powie, że zabrał panu kluczyki od stacyjki i wrzucił je do kanału.

Wyjąłem kluczyki i cisnąłem je do kanału, po czym rozległ się nader przyjemny plusk, kiedy znikały na zawsze w głębinach Prinsengrachtu.

- Niech pan nie jeździ za mną - powiedziałem i zamknąłem drzwi w sposób pasujący do zakończenia naszej krótkiej rozmowy, ale mercedesy są wykonane solidnie i dlatego drzwi nie odleciały. Wsiadłszy do swojej taksówki zaczekałem, aż znaleźliśmy się z powrotem na głównej ulicy, i zatrzymałem samochód.

- Postanowiłem iść pieszo - powiedziałem i zapłaciłem kierowcy.

- Jak to? Na Schiphol?

Uśmiechnąłem się do niego z wyrozumiałością, jakiej można się spodziewać po długodystansowym piechurze, którego wytrzymałość została zakwestionowana, poczekałem, aż wóz zniknie mi z oczu, wskoczyłem do tramwaju numer 16 i wysiadłem na Dam.

.Belinda, w ciemnym płaszczu i ciemnej chustce na złotych włosach, oczekiwała mnie na krytym przystanku tramwajowym. Wyglądała na przemoczoną i zziębniętą.

- Spóźnił się pan - powiedziała z wyrzutem.

- Nigdy nie należy krytykować szefów, nawet przez implikację. Klasy kierownicze zawsze mają coś do załatwienia.

Przeszliśmy przez plac wracając tą samą drogą, którą przemierzyłem wraz z szarym mężczyzną poprzedniego wieczora, dalej uliczką koło hotelu "Krasnapolsky" i wzdłuż obrzeżonego drzewami Oudezijds Voorburgwal, który jest jednym z zabytków kulturalnych Amsterdamu, ale Belinda nie zdawała się być w nastroju do zajmowania się kulturą. Ta żywa dziewczyna była skupiona i zamknięta w sobie tego wieczora, a jej milczenie nie sprzyjało towarzyskiej atmosferze. Coś ją zaprzątało i zaczynając mieć już pewne pojęcie o Belindzie, domyślałem się, że wyjawi mi to prędzej czy później. Miałem rację. Powiedziała raptem:

- My w gruncie rzeczy dla pana nie istniejemy, prawda?

- Kto?

- Ja, Maggie, wszyscy ci, co dla pana pracują. Jesteśmy tylko cyframi.

- Ano, wiesz, jak to jest - odrzekłem pojednawczo. - Kapitan statku udziela się towarzysko załodze.

- O to mi idzie. To właśnie mówię: że my w gruncie rzeczy nie istniejemy dla pana. Jesteśmy kukiełkami, którymi należy manipulować, główny kukiełkarz osiągnął swoje cele. Wszelkie inne kukiełki nadały się równie dobrze.

Odpowiedziałem łagodnie :

- Jesteśmy tu po to, żeby wykonać bardzo paskudną i nieprzyjemną robotę, i ważne jest tylko osiągnięcie tego celu. Czyjaś osobowość nie odgrywa tu żadnej roli. Zapominasz, źe jestem twoim przełożonym, Belinda. Naprawdę uważam, że nie powinnaś tak do mnie mówić,

- Będę do pana mówiła tak, jak mi się podoba. - Była nie tylko żywa, i z charakterem; Maggie nigdy by się nie śniło tak do mnie odezwać. zastanowiła się nad swoimi ostatnimi słowami i powiedziała już spokojniej: Przepraszam. Nie powinnam była tak się odezwać. Ale czy pan musi nas traktować z taką... taką obojętnością i dystansem, i nigdy nie nawiązywać z nami kontaktu? My też jesteśmy ludzkimi istotami, ale nie dla pana. Jutro mógłby pan minąć mnie na ulicy i nawet nie poznać. Pan nas nie dostrzega.

- O, dostrzegam, a jakże. Weźmy na przykład ciebie. - Uważałem, na nią nie patrzeć, kiedy szliśmy obok siebie, chociaż wiedziałem, że obserwuje mnie bacznie. - Nowicjuszka w narkotykach. Niewielkie doświadczenie w Deuriome Bureau w Paryżu. Ubrana w granatowy płaszcz, granatową chustkę, w małe białe szarotki, białe podkolanówki, wygodne, granatowe pantofle na płaskich obcasach, z klamerkami, wzrost pięć stóp, cztery cale, figura - żeby zacytować słynnego amerykańskiego pisarza taka, że biskup mógłby wybić kopniakiem dziurę w witrażu, bardzo piękna twarz, platynowe włosy, wyglądające jak jedwabna przędza, gdy słońce przez nie prześwieca, czarne brwi, zielone oczy, wrażliwa, a co najważniejsze, zaczynająca się martwić swoim szefem, zwłaszcza jego brakiem ludzkich uczuć. A, zapomniałem. Lakier do paznokci spękany na trzecim palcu lewej ręki oraz zabójczy uśmiech, okraszony - jeżeli to w ogóle możliwe - leciutko skrzywionym lewym przednim zębem.

- Uf! - Na chwilę zabrakło jej słów, co, jak zaczynałem dostrzegać, zgoła nie leżało w jej charakterze. Zerknęła na wspomniany paznokieć, na którym lakier był istotnie spękany, po czym obróciła się do mnie z uśmiechem, który był właśnie taki zabójczy, jak powiedziałem.

- Może jednak tak jest.

- Co?

- Że pan o nas dba.

- Oczywiście, że tak. - Zaczynała mnie brać za błędnego rycerza, a to mogło być niedobre.

- Słucham? - zapytałem podejrzliwie.

- Nie, nic. Nic.

Skręciliśmy w ulicę, na której mieściła się firma Morgenstern i Muggenthaler. Te moje drugie odwiedziny całkowicie potwierdziły wrażenie, jakie odniosłem poprzedniego wieczora. To miejsce wydało mi się jeszcze ciemniejsze, bardziej ponure i groźne, brukowce i chodnik bardziej spękane niż przedtem, rynsztoki bardziej zatkane śmieciami. Nawet te dwuspadowe dachy domów były bardziej nachylone ku sobie; jutro o tej porze mogły się całkiem zetknąć.

Belinda przystanęła nagle i chwyciła mnie za rękę. Spojrzałem na nią. Patrzyła w górę szeroko rozwartymi oczami; podążyłem za jej wzrokiem tam, gdzie budynki magazynów odsuwały się w dal, z belkami wyciągów wyraźnie zarysowanymi na tle nocnego nieba. Wiedziałem, że wyczuwa coś niedobrego; sam miałem takie uczucie.

- To musi być tutaj - szepnęła. - W i e m, że to tutaj.

- Tak, to jest tutaj - odpowiedziałem rzeczowo. -- A bo co?

Cofnęła gwałtownie rękę, jak gdybym powiedział coś przykrego, ale chwyciłem ją na powrót, wsunąłem sobie pod ramię i mocno przytrzymałem jej dłoń. Nie próbowała jej wyrwać.

- Tu jest tak... tak strasznie. Co to są łe okropne rzeczy sterczące spod dachów? .

- Belki wyciągowe. Za dawnych czasów domy opodatkowywano według szerokości frontu, więc oszczędni Holendrzy budowali je niezwykle wąskie. Niestety wskutek tego klatki schodowe były jeszcze węższe. Stąd te belki do masywniejszych rzeczy - wciągania na górę fortepianów, spuszczania na dół trumien i tak dalej.

- Niech pan przestanie! - Wtuliła głowę w ramiona i wzdrygnęła się i mimowolnie. - To jest okropne miejsce. Te belki... całkiem jak szubienice. To jest miejsce, gdzie ludzie przychodzą umierać.

- Nonsens, moja droga - powiedziałem serdecznie. Czułem szpiczaste jak sztylety, lodowe palce wygrywające mi na kręgosłupie żałobny marsz Chopina i nagle zatęskniłem do poczciwej, tęsknej muzyki katarynki przed "Rembrandtem", prawdopodobnie byłem równie kontent mogąc trzymać Belindę za rękę, jak ona mogła trzymać mnie. - Nie powinnaś padać ofiarą tych swoich galijskich przywidzeń.

- Nic mi się nie przywidziało - odparła ponuro, po czym zadrżała znowu. - Czy musieliśmy przyjść w to okropne miejsce? - Drżała teraz gwałtownie i nieprzerwanie; wprawdzie było zimno, ale nie aż tak zimno.

- Czy pamiętasz, którędy tu przyszliśmy? - spytałem. Kiwnęła głową, zaskoczona, ja zaś ciągnąłem dalej: - Wracaj do hotelu, a a później…

- Do hotelu? - Była wciąż zaskoczona.

- Mnie nic się nie stanie. A teraz ruszaj. - wyrwała mi rękę i zanim zdążyłem się połapać, chwyciła mnie za obie klapy i popatrzała w sposób mający najwyraźniej zmiażdżyć mnie na miejscu. Jeżeli teraz drżała, to z.gniewu; nigdy nie zdawałem sobie sprawy, że taka piękna dziewczyna może mieć tak wściekłą minę. "Żywa" było właściwie nie określeniem dla Belindy, lecz tylko bladą i nijaką namiastką słowa, które mi się nasuwało. Popatrzyłem na dłonie zaciśnięte na moich klapach. Kostki ich były białe. Belinda wręcz próbowała mną

- Niech pan nigdy więcej nie mówi mi czegoś takiego! - Była wściekła bez żadnej wątpliwości.

Nastąpił krótki, ale gwałtowny konflikt między moim wrodzonym poczuciem dyscypliny a pragnieniem porwania jej w objęcia; dyscyplina zwyciężyła, ale niewiele brakowało. Rzekłem potulnie:

- Nigdy więcej nie powiem ci czegoś takiego.

- W porządku. - Puściła moje żałośnie zmiętoszone klapy i zamiast tego ujęła mnie za szyję. - No to chodźmy.

Duma nie pozwoliłaby mi nigdy powiedzieć, że pociągnęła mnie za sobą , ale dla bezstronnego obserwatora mogło to wyglądać niezwykle Po przejściu pięćdziesięciu kroków zatrzymałem się.

- Jesteśmy na miejscu.

Belinda odczytała tabliczkę: "Morgenstern i Muggenthaler". Wszedłem schodkach i zabrałem się do zamka.

_- Obserwuj ulicę.

- A potem, co mam robić?

- Pilnuj moich pleców.

Zdecydowany skaucik zaopatrzony w wygiętą szpilkę do włosów nie uznałby tego zamka za przeszkodę. Weszliśmy do środka i zamknąłem za nami drzwi. Moja latarka była niewielka, ale mocna, jednakże nie miała nam wiele do pokazania na tej pierwszej kondygnacji. Pomieszczenie było zawalone prawie po sufit pustymi drewnianymi skrzynkami, papierem, tekturą, wiązkami słomy i maszynerią do pakowania. Punkt wysyłkowy, nic innego.

Weszliśmy na piętro po wąskich, krętych, drewnianych schodkach W połowie drogi obejrzałem się i spostrzegłem, że Belinda też zerka niespokojnie za siebie, a jej latarka przeskakuje w najróżniejszych kierunkach. Następne piętro było w całości przeznaczone na wielkie ilości holenderskich naczyń cynowych, wiatraczków, piesków, fajek i najróżniejszych artykułów wiążących się wyłącznie z handlem pamiątkami. Były tam dziesiątki tysięcy owych przedmiotów na półkach wzdłuż ścian czy na równoległych stojakach pośrodku magazynu, i chociaż nie mogłem oczywiście obejrzeć ich wszystkich, wydały mi się zupełnie nieszkodliwe.

Natomiast tym; co nie wydało mi się takie nieszkodliwe, było pomieszczenie o wymiarach piętnaście na dwadzieścia stóp, które przylegało do jednego kąta magazynu, a ściślej mówiąc drzwi, które do tego pomieszczenia prowadziły, chociaż nie miały nas doń wprowadzić tego wieczora. Zawołałem Belindę i oświetliłem te drzwi latarką. Popatrzała na nie, a potem na mnie i w odblasku światła dojrzałem na jej twarzy wyraz zaskoczenia.

- Zamek zegarowy - powiedziała. - Na co komu zamek zegarowy w zwykłych biurowych drzwiach?

- To nie są zwykłe drzwi biurowe - odparłem. - Zrobione są ze stali. Na tej samej zasadzie można się założyć, że te zwykłe drewniane ściany są obite blachą stalową, a to zwykłe, stare, proste okno, wychodzące na ulicę, jest zaopatrzone w gęste kraty, wprawione w beton. W magazynie diamentów - owszem, to można by zrozumieć. Ale tutaj? Przecież nie mają tu nic do ukrywania.

- Wygląda na to, że natrafiliśmy na właściwe miejsce – powiedziała Belinda.

- Wątpiłaś kiedyś we mnie?

- Nie, panie majorze = odrzekła bardzo skromnie. - Co tu w ogóle jest?

- Całkiem oczywiste, no nie? Hurtownia pamiątek. Fabryki czy chałupnicy, czy kto tam jeszcze, przysyłają tu masowo swoje towary do zmagazynowania, a ten skład zaopatruje sklepy na żądanie. Proste, prawda? Nieszkodliwe prawda?

- Ale nie bardzo higieniczne.

- Dlaczego znowu?

- Tu jest okropny zapach.

- Haszysz ma dla niektórych osób zapach przykry.

- Haszysz?

- Ach ty, razem z twoim cieplarnianym życiem. Chodźmy. Wszedłem pierwszy na trzecie piętro i zaczekałem na Belindę.

- Nadal pilnujesz pleców swojego szefa? - spytałem.

- Nadal pilnuję pleców mojego szefa - odrzekła mechanicznie.

Tak jak należało się spodziewać, tamta ziejąca ogniem Belinda sprzed tu minut zniknęła. Nie dziwiłem się jej. Ten stary dom miał w sobie coś niewypowiedzianie ponurego i złowieszczego. Mdły zapach haszyszu był też jeszcze mocniejszy, ale na tym piętrze nie było widać niczego, co mogłoby w jakikolwiek sposób z nim się wiązać. Trzy strony pomieszczenia wraz z licznymi poprzecznymi stojakami w całości przeznaczono na wahadłowe zegary, w tej chwili, na szczęście, zatrzymane. Były one najróżniejszych kształtów, rodzajów i rozmiarów, od małych, tanich, jaskrawo pomalowanych modeli na sprzedaż dla turystów - prawie wszystkie z żółtej sośniny - aż po bardzo duże, pięknie wykonane i wspaniale zrobione zegary metalowe, najwyraźniej bardzo stare i kosztowne, albo ich nowoczesne repliki, które nie mogły być wiele tańsze.

Czwarta strona pomieszczenia była, mówiąc najoględniej, dużą mieszanką. Znajdowały się tam ni mniej, ni więcej tylko rzędy za rzędami Biblii. Zastanowiłem się, co robią Biblie w magazynie turystycznych pamiątek, ale tylko przelotnie; za dużo tu było rzeczy, których nie rozumiałem. wziąłem jeden z tomów i obejrzałem go. Na dolnej połowie skórzanej okładki były tłoczone złotem słowa: "Biblia Gabriela". Otworzyłem ją i na pierwszej kartce znalazłem wydrukowany napis: "W darze od Pierwszego reformowanego Kościoła Amerykańskiego Stowarzyszenia Hugenotów".

- Taka sama jest w naszym pokoju w hotelu - powiedziała Belinda.

- Nie zdziwiłbym się, gdyby były w większości pokojów hotelowych w tym mieście: Pytanie, tylko, co one tu robią? Dlaczego nie są w magazynie wydawcy czy księgarza, gdzie należałoby się ich spodziewać. Dziwne, co?

Zadrżała. - Wszystko tu jest dziwne. Poklepałem ją po plecach.

- Bierze cię przeziębienie, nic więcej. Ostrzegałem cię już przed tymi spódniczkami. Teraz następne piętro.

Następne piętro było w całości przeznaczone na najbardziej zdumiewającą kolekcję lalek, jaką można sobie wyobrazić. Ich liczba musiała iść w tysiące. Rozmiary ich sięgały od maleńkich miniaturek aż po egzemplarze jeszcze większe od lalki należącej do Trudi; wszystkie bez wyjątku były przepysznie modelowane i wszystkie pięknie ubrane w rozmaite tradycyjne stroje holenderskie. Większe lalki albo stały samodzielnie, albo były zaopatrzone w metalową podpórkę, mniejsze dyndały na sznurkach u prętów pod sufitem. Promień mojej latarki zatrzymał się wreszcie na grupie lalek ubranych w jednakowe kostiumy.

-Nie ma żadnego "ależ"! - Nie byłem pewny, czy miało to być Belinda zapomniała o doniosłości strzeżenia moich pleców i powróciła do ściskania mnie za rękę.

- Ja je widziałam. Straszne, wpatrzone oczy. - To takie... takie niesamowite. One są takie żywe, czujne. - Spojrzała; _Przysięgam, że widziałam. Przysięgam. Spojrzałem na lalki oświetlone promieniem mojej latarki.

- Czy w nich jest coś?

- oczywiście, Belindo...

- …..szczególnego? ¨ Obróciła się twarzą do mnie z urazą w bacznych oczach, tak jakby

- Nie ma potrzeby szeptać. Może i patrzą na ciebie, ale zapewniam, że

Podejrzewała, że usiłuję ją uspokoić, co było prawdą. Powiedziałem:

- cię nie słyszą. Te lalki. Właściwie nie ma w nich nic szczególnego, tyle że …

Wierzę ci, Belindo. Jasne, że ci wierzę. stara czarownica, która zgubiła gdzieś swoją miotłę, ubiera się właśnie tak….

- Jak one?

- Niełatwo to sobie wyobrazić - przyznałem. - A Trudi ma wielką lalkę ubraną dokładnie tak samo.

- Ta chora dziewczyna?

- Ta chora dziewczyna.

- To miejsce ma w sobie coś strasznie nieprzyjemnego. - Puściła moją rękę i znowu zajęła się strzeżeniem moich pleców. W kilka sekund potem usłyszałem, że gwałtownie nabiera tchu, i obróciłem się. Stała plecami do mnie, nie dalej niż o cztery stopy, i nagle zaczęła cofać się powoli i bezgłośnie z wyciągniętą za siebie ręką, najwyraźniej wpatrzona w coś, na co padł promień jej latarki. Ująłem jej dłoń, gdy znalazła się blisko, ciągle nie obracając głowy.

Przemówiła napiętym szeptem:

- Tam ktoś jest. Ktoś patrzy.

Zerknąłem w promień światła, lecz nic nie zobaczyłem, ale też jej latarka nie była zbyt mocna w porównaniu do mojej. Ścisnąłem dłoń Belindy, by zwrócić na siebie jej uwagę, i kiedy się obróciła, popatrzyłem na nią pytająco.

- Tam naprawdę ktoś jest. - Wciąż ten napięty szept, rozszerzone zielone oczy. - Widziałam. Widziałam je.

- Ale co?

- Oczy. Widziałam.

Nie wątpiłem w to ani przez chwilę. Mogła być obdarzona wyobraźnią, i ale została przeszkolona, i to starannie przeszkolona, aby nie dawać upustu wyobraźni w swoich obserwacjach. Podniosłem _latarkę, nie dość ostrożnie, bo promień poraził w przelocie jej oczy oślepiając ją na chwilę, i kiedy odruchowo poderwała do nich dłoń, skierowałem światło we wskazane miejsce. Nie dojrzałem żadnych oczu, natomiast spostrzegłem, iż dwie wiszące obok siebie lalki kołyszą się tak leciutko, że ruch ich był, prawie niedostrzegalny. Prawie, ale niecałkowicie - a na tym piętrze magazynu nie było żadnego przeciągu ani podmuchu powietrza.

Ścisnąłem znowu jej dłoń i uśmiechnąłem się do niej.

- Ależ Belindo. . .

- To, dlaczego pan nic nie robi?

- Właśnie mam ten zamiar. Mam zamiar wynieść się stąd do diabła.

- Dokonałem ostatniej, nieśpiesznej inspekcji za pomocą latarki, tak jakby nic się nie stało, po czym obróciłem się i opiekuńczo ująłem Belindę pod rękę. - Nic tutaj dla nas nie ma, a jesteśmy tu już za długo. Myślę, że trzeba nam drinka na nasze stargane nerwy. Popatrzała na mnie z wyrazem na przemian gniewu, zawodu i niedowierzania, a podejrzewam, że i z niemałą ulgą. Ale gniew wziął górę; większość ludzi wpada w gniew, kiedy czują, że ktoś im nie wierzy uspokaja ich jednocześnie.

- Ależ mówię panu, że...

- No, no! - dotknąłem warg wskazującym palcem. - Nic mi nie mów. . Pamiętaj : szef zawsze wie najlepiej. . .

Była za młoda, żeby apoplektycznie zsinieć, niemniej jednak miotały nią burzliwe uczucia. łypnęła na mnie, najwyraźniej doszła do wniosku, że nie ma słów odpowiednich do tej sytuacji, i zaczęła schodzić po schodach, ze wzburzeniem widocznym w każdym ruchu jej sztywno wyprostowanych pleców. Podążyłem za nią, a moje plecy też nie były całkiem takie jak zwykle, bo czułem w nich dziwne mrowienie, które nie ustało, dopóki nie zamknąłem bezpiecznie za sobą frontowych drzwi magazynu.

Odeszliśmy szybko ulicą trzymając się z dala od siebie; to Belinda zachowywała ten dystans, a jej postawa dawała wyraźnie do zrozumienia, że trzymanie się za ręce i ściskanie ramion skończyło się na tę noc, Najprawdopodobniej na dobre. Odchrząknąłem.

- Ten, kto walczy i ucieka, drugiego dnia walki doczeka.

Tak bardzo kipiała gniewem, że tego nie uchwyciła.

- Proszę, niech pan do mnie nie mówi - warknęła, więc przestałem mówić przynajmniej do momentu, kiedy doszliśmy do pierwszego szynku w dzielnicy portowej, niechlujnej spelunki, szczycącej się nazwą "Pod kotem o Dziewięciu Ogonach". Widocznie musieli tu niegdyś bywać wszyscy marynarze. Wziąłem Belindę pod rękę i wprowadziłem ją do środka. Nie była zachwycona, ale nie stawiała oporu.

Była to zadymiona, duszna nora, i tylko tyle dałoby się o niej powiedzieć. Kilku marynarzy, niechętnych wtargnięciu dwojga obcych do przybytku, który zapewne słusznie uważali za swoją prywatną własność, łypnęło na :nas

- Nie znam się na przemówieniach. - Ognista jak zawsze, miała łzy mnie zinnorowano, kiedy wchodziłem, ale ponieważ byłem w nastroju do. - Wiem tylko, że to jest najładniejsze, co o mnie ktokolwiek powiedziano. Łypałem o wiele bardziej ponuro od nich, po tym pierwszym nieprzyjaznym odruchu zostawili nas w spokoju. Poprowadziłem Belindę do niewielkiego stołu, oryginalnego, antycznego, drewnianego stołu, którego powierzchni nie tknęło mydło czy woda od niepamiętnych czasów.

- Ja biorę scotcha - powiedziałem. - A ty?

- Scotcha - odrzekła nadąsana.

- Przecież nie pijesz whisky.

- Dziś piję.

Miała rację tylko częściowo. Wychyliła pół szklanki czystej whisky; jednym zawadiackim haustem, po czym zaczęła krztusić się, kaszleć i dławić tak gwałtownie, iż doszedłem do wniosku, że mogłem się mylić, jeżeli; idzie o wykluczenie u niej objawów apopleksji. Chcąc przyjść jej z pomocą, począłem ją klepać po plecach. !

- Niech pan zabierze tę rękę - wysapała.

Zabrałem rękę.

- Nie sądzę, żebym mogła dalej z panem pracować, panie majorze - powiedziała, kiedy jej krtań powróciła do stanu używalności.

- Przykro mi to słyszeć.

- Nie mogę pracować z ludźmi, którzy mi nie ufają, którzy mi nie wierzą. Pan nas traktuje nie tylko jak marionetki, ale jak dzieci.

- Wcale cię nie uważam za dziecko - odrzekłem pokojowo. I rzeczywiście nie uważałem.

- "Wierzę ci, Belindo" - zaczęła mnie przedrzeźniać z goryczą. - "Jasne, że ci wierzę". Wcale pan nie wierzy Belindzie.

- Wierzę Belindzie - odparłem. - I chyba jednak dbam o Belindę. Dlatego zabrałem stamtąd Belindę.

Popatrzyła na mnie. - Wierzy pan... więc dlaczego... '

- Tam rzeczywiście ktoś był, ukryty za tym stojakiem z lalkami. Widziałem, że dwie się lekko kołysały. Ktoś był za stojakiem i obserwował, na pewno chcąc się przekonać, czy coś wykryjemy. Nie miał żadnych morderczych zamiarów, bo strzeliłby nam w plecy, kiedy schodziliśmy na dół.

Ale gdybym zareagował tak, jak chciałaś, byłbym zmuszony go poszukać, i wtedy kropnąłby mnie ze swojej kryjówki, zanim bym go w ogóle dojrzał. Potem kropnąłby ciebie, bo nie mógłby mieć żadnych świadków, a naprawdę jesteś jeszcze o wiele za młoda, żeby umierać. Albo też mógłbym zabawić się z nim w chowanego i mieć równą szansę, że go dorwę - gdyby nie było tam ciebie. Ale byłaś, nie masz broni, nie masz żadnego doświadczenia w tych paskudnych grach, w które się zabawiamy, a dla niego byłaś równie dobra jako zakładnik. Toteż zabrałem stamtąd Belindę. No, czy to nie ładne przemówienie?

Bzdury! - Dopiłem mojej whisky, potem whisky Belindy i odwiozłem do hotelu. Chwilę staliśmy w wejściu, schroniwszy się przed padającym teraz rzęsiście deszczem, i Belinda powiedziała:

- Tak mi przykro. Byłam głupia. I przykro mi też za pana.

- Za mnie?

- Teraz rozumiem, dlaczego pan wolałby, żeby dla pana pracowały kukiełki, nie ludzie. Człowiek nie płacze, kiedy umiera kukiełka.

Nic nie odpowiedziałem. Zaczynałem tracić panowanie nad tą dziewczyną, dawny stosunek nauczyciel-uczennica nie był już całkiem taki jak powiedziała. Mówiła prawie z radością.

- Jeszcze jedno

Zebrałem się w sobie.

- Teraz już nie będę się pana bała.

- A bałaś się? Mnie?

- Tak, bałam się. Naprawdę. Ale to jest tak, jak powiedział tamten

- Jaki człowiek?

- Hylock, prawda? Wie pan; zatnij mnie, a będę krwawić.

, bądźże cicho!

Umilkła. Po prostu obdarzyła mnie znowu tym zabójczym uśmiechem, Pocałowała mnie bez większego pośpiechu, uśmiechnęła się raz jeszcze weszła do hotelu. Patrzyłem na szklane, wahadłowe drzwi, dopóki nie znieruchomiały. Jeszcze trochę więcej tego - pomyślałem posępnie a dyscyplinę diabli wezmą.



Rozdział piąty



Przeszedłem ze dwieście czy trzysta jardów, żeby oddalić się od hotelu dziewczyn, po czym złapałem taksówkę i pojechałem do "Rembrandta”. Przez chwilę stałem pod daszkiem wejścia patrząc na katarynkę po drugiej stronie ulicy. Staruch był nie tylko niezmordowany, a1e i najwyraźniej nieprzemakalny, bo deszcz nie wywierał na nim żadnego wrażenia i nic poza trzęsieniem ziemi nie mogło go powstrzymać od wieczornego występu. Na podobieństwo starego aktora, który uważa, iż przedstawienie musi się odbyć, był widać przekonany, iż ma obowiązki wobec swej publiczności, a rzecz niewiarygodna, publiczność tę posiadał - kilku młodzieńców, których wytarta odzież zdradzała wszelkie oznaki przemoczenia na wylot, grupkę akolitów, zatopionych w mistycznej kontemplacji śmiertelnych mąk Straussa, który dzisiaj z kolei był brany na tortury.

Wszedłem do hotelu.

Kierownik spostrzegł mnie, kiedy się obracałem po powieszeniu palta. jego zaskoczenie wydało mi się szczere.

- Tak prędko z powrotem? Z Zaandam?

- Szybka taksówka - wyjaśniłem i przeszedłem do baru, gdzie zamówiłem Jonge Genever i Pilsa, i popijając powoli jedno i drugie zastanawiałem się nad związkiem między szybkimi ludźmi i szybkostrzelnymi rewolwerami, handlarzami narkotyków, chorymi dziewczynami, oczyma ukrytymi za lalkami, mężczyznami i taksówkami podążającymi za mną, gdziekolwiek się udałem, szantażowanymi policjantami i sprzedajnymi kierownikami hoteli, portierami i brzękliwymi katarynkami. Wszystko to razem nic mi nie dawało. Czułem, że nie byłem dostatecznie energiczny, i właśnie dochodziłem niechętnie do wniosku, że nie ma innego wyjścia, jak ponowne odwiedziny w magazynie później tegoż wieczora - oczywiście bez powiadomienia o tym Belindy - gdy po raz pierwszy spojrzałem przypadkiem w znajdujące się przede mną lustro. Nie powodował mną żaden instynkt ani nic w tym rodzaju; po prostu od jakiegoś czasu nozdrza moje łechtał nieomal podświadomie zapach perfum, które rozpoznałem jako drzewo sandałowe, a ponieważ dosyć je lubię, chciałem zobaczyć, kto używa. Czyste staroświeckie wścibstwo.

Dziewczyna siedziała przy stoliku tuż za mną, przed sobą miała drinka, w ręku gazetę. Można by sądzić, iż tylko mi się wydało, że gdy badałem lustro, opuściła zaraz oczy na gazetę, ale nie miałem skłonności do imaginowania sobie takich rzeczy. Przypatrywała mi się. Była młoda, ubrana w zielony kostium i miała niesforną blond czuprynę, która zgodnie _ nowoczesną modą wyglądała na ostrzyżoną przez obłąkanego przycinacza żywopłotów. Najwyraźniej Amsterdam był pełen blondynek, które rzucały się mojej uwadze w taki czy inny sposób.

Powiedziałem do barmana: - Jeszcze raz to samo - postawiłem napoje na stoliku baru i poszedłem z wolna w kierunku foyer, minąłem dziewczynę jak człowiek zatopiony w myślach, nawet na nią nie spojrzawszy i wyszedłem frontowymi drzwiami na ulicę. Strauss już się wykończył w przeciwieństwie do starucha, który, chcąc zademonstrować wszechstronność swych upodobań, przeszedł do upiornego wykonania szkockiej piosenki o Loch Lomond. Gdyby tego popróbował na ulicy Sauchiehall w Glasgow, zarówno on, jak jego katarynka byliby w ciągu piętnastu minut jedynie wyblakłym wspomnieniem. Młodociani akolici poznikali, co mogło oznaczać, że są albo ogromnie antyszkoccy, albo też właśnie bardzo proszkoccy. W rzeczywistości ich nieobecność, jak miałem się później przekonać, znaczyła zupełnie, co innego; wszystkie oznaki były tam, przede mną, ale ich nie dostrzegłem, a. przez to, że ich nie dostrzegłem, zbyt wielu ludzi miało umrzeć.

Stary zobaczył mnie i zamanifestował swoje zdziwienie.

- Szanowny pan mówił, że...

- Że idę do opery. I tak też zrobiłem. - Pokiwałem smutnie głową. - Primadonna sięgnęła po wysokie E. Atak serca. - Klepnąłem go po ramieniu. - Bez paniki. Idę tylko do budki telefonicznej.

Zadzwoniłem do hotelu dziewczyn. Dostałem od razu połączenie z recepcją, a po długim czekaniu z ich pokojem. W głosie Belindy było rozdrażnienie.

- Kto mówi?

- Sherman. Chcę, żebyś tu natychmiast przyjechała.

- Teraz? - jęknęła. - Właśnie biorę kąpiel.

- Niestety, nie mogę być w dwóch miejscach jednocześnie. Jesteś wystarczająco czysta do tej brudnej roboty, która mnie czeka. Maggie też.

- Kiedy Maggie śpi.

- No to ją obudź, dobrze? Chyba, że chcesz ją przynieść. – Urażone milczenie. - Bądźcie przy moim hotelu za dziesięć minut. Zaczekajcie na ulicy, o jakieś dwadzieścia kroków.

- Przecież leje jak z cebra! - Jej głos był nadal rozżalony.

- Uliczne damy nie dbają o to, czy przemokną. Niedługo będzie stąd wychodziła pewna dziewczyna. Twój wzrost, twój wiek, twoja figura, twoje włosy. . .

- W Amsterdamie jest pewnie z dziesięć tysięcy dziewczyn, które...

- A, ale ta jest piękna. Nie taka jak ty, rzecz jasna, ale piękna. Ma na sobie zielony płaszcz, ma zieloną parasolkę... perfumy z drzewa sandałowego, a na lewej skroni nieźle zamaskowany siniak, który zrobiłem jej wczoraj po południu.

- Nieźle zamaskowany... nic nam pan nie mówił, że pan napada na dziewczyny!.

- Nie mogę pamiętać o wszystkich drobnych szczegółach. Pójdziecie za nią. Kiedy dojdzie tam, gdzie się udaje, jedna z was zostanie na miejscu, a druga zgłosi się do mnie. Nie, tutaj nie możecie przyjść, wiecie o tym. Będę "Pod Starym Dzwonem", na drugim rogu Rembrandtplein.

- Co pan tam będzie robił?

- To jest bar. Jak myślisz, co będę robił?

Kiedy wróciłem, dziewczyna w zielonym płaszczu nadal siedziała przy tym samym stoliku. Najpierw podszedłem do recepcji, poprosiłem o papier listowy i przyniosłem go do stolika, na którym zostawiłem swoje drinki. Dziewczyna w zielonym płaszczu była nie dalej niż o sześć stóp, toteż powinna była doskonale widzieć, co robię, zarazem pozostając stosunkowo wolna od obserwacji.

Wyjąłem z portfelu rachunek za kolację z poprzedniego wieczora, rozłożyłem go przed sobą i zacząłem coś kreślić na kawałku papieru. Po chwili odłożyłem pióro z niezadowoleniem, zmiąłem papier i cisnąłem go do stojącego obok koszyka. Zacząłem pisać na innym arkusiku i udałem, że dochodzę do takiego samego niezadowalającego wniosku. Ponowiłem to jeszcze kilkakrotnie, po czym przymknąłem oczy, oparłem głowę na dłoniach i pozostałem tak prawie pięć minut, niby człowiek zatopiony w najgłębszych rozmyślaniach. Faktem jest, że nie bardzo mi się śpieszyło.

Belindzie dałem dziesięć minut, ale gdyby zdołała w ciągu tego czasu wyjść z kąpieli, ubrać się i przyjechać tu z Maggie, oznaczałoby to, że wiem o kobietach jeszcze mniej, niż mi się wydawało.

Przez jakiś czas znowu pisałem, miąłem papiery i wyrzucałem je do kosza, i tak upłynęło dwadzieścia minut. Dokończyłem drinka, wstałem, powiedziałem dobranoc barmanowi i wyszedłem. Przystanąłem za czerwonymi pluszowymi kotarami, które oddzielały bar od hallu, i zaczekałem, ostrożnie zza nich wyglądając. Dziewczyna w zielonym płaszczu wstała, zamówiła sobie następnego drinka i przysiadła na krzesełku, które przed chwilą zwolniłem, obrócona do mnie plecami. Rozejrzała się od niechcenia, aby upewnić się, że nie jest obserwowana, po czym też od niechcenia sięgnęła do kosza na śmieci i wyjęła zeń leżący na wierzchu zmięty arkusik papieru. Wygładziła go na stoliku przed sobą, ja zaś bezgłośnie podsunąłem się do jej krzesła. Widziałem teraz jej twarz z boku zauważyłem, że znieruchomiała. Mogłem nawet odczytać słowa wypisane na rozprostowanym papierze. Brzmiały one: ",TYLKO WŚCIBSKIE DZIEWCZYNKI ZAGLĄDAJĄ_ DO KOSZÓW NA ŚMIECI ''.

- Wszystkie inne papierki zawierają to samo tajemne posłanie - powiedziałem. - Dobry wieczór, panno Lemay.

Okręciła się gwałtownie i spojrzała na mnie. Wymalowała się wcale nieźle, ażeby ukryć naturalny oliwkowy koloryt swej cery, ale cała szminka i puder na świecie nie zdołałyby przesłonić rumieńca, który oblał jej twarz od szyi aż po czoło.

- Daję słowo - powiedziałem - cóż to za uroczy odcień różowości!

- Przepraszam. Ja nie mówię po angielsku.

Bardzo delikatnie dotknąłem jej sińca i powiedziałem łagodnie:

- Utrata pamięci na skutek wstrząsu. To przejdzie. Jak głowa, panno …

- Przepraszam, ja. ..

- Nie mówię po angielsku. Już pani to powiedziała. Ale rozumie pani całkiem nieźle, prawda? Zwłaszcza słowo pisane. Doprawdy, dla takiego starzejącego się osobnika, jak ja, pokrzepiające jest widzieć, że dzisiejsze dziewczęta potrafią rumienić się tak ładnie. Bo pani bardzo ładnie się rumieni.

Wstała zmieszana, obracając i gniotąc w dłoniach papiery. Może była po stronie złoczyńców - bo tylko ktoś będący po ich stronie mógł próbować, jak to bez wątpienia uczyniła, zagrodzić mi drogę przy pościgu na lotnisku, ale nie potrafiłem pohamować drgnienia współczucia. Było w niej coś smutnego i bezbronnego. Mogła też być doskonałą aktorką, ale doskonałe aktorki robiłyby fortunę na scenie czy ekranie. Nagle, nie wiedzieć, czemu, przyszła mi na myśl Belinda. Dwie jednego dnia - to było o dwie za wiele. Zaczynałem widocznie głupieć. Wskazałem papiery ruchem głowy.

- Może pani je sobie zatrzymać, jeżeli pani chce = powiedziałem

- Zatrzymać... - Spojrzała na papiery. - Ja wcale nie chcę...

- Aha! Utrata pamięci zaczyna przechodzić.

- Proszę -pana ja.....

- Pani peruka się przekrzywiła. _

Odruchowo podniosła ręce i dotknęła włosów, potem z wolna opuściła dłonie i przygryzła wargi w upokorzeniu. W jej ciemnych oczach było coś bliskiego desperacji. Znowu doznałem nieprzyjemnego uczucia, że nie jestem zbyt dumny z siebie.


- Proszę, niech pan mnie zostawi - powiedziała, więc usunąłem się na bok, by ją przepuścić. Przez chwilę patrzyła na mnie i przysiągłbym, że w jej oczach pojawił się błagalny wyraz, a twarz skurczyła się lekko, tak jakby miała się rozpłakać; potem potrząsnęła głową i szybko odeszła.

Podążyłem za nią wolniej i patrzyłem, jak zbiegała po schodach i skręcała w stronę kanału. W dwadzieścia sekund później Maggie i Belinda przeszły w tym samym kierunku. Mimo że trzymały rozpięte parasolki, wyglądały na bardzo przemoczone i zmaltretowane. Możliwe, że jednak przyjechały tu w ciągu dziesięciu minut.

Wróciłem do baru, z którego zresztą nie miałem wcale zamiaru wychodzić, aczkolwiek musiałem przekonać dziewczynę, że tak było. Barman rozpromienił się życzliwie.

- Witam ponownie szanownego pana. Myślałem, że pan poszedł spać.

- Chciałem. Ale moje brodawki smakowe powiedziały mi: nie, jeszcze jednego Jonge Genever.

- Zawsze powinno się słuchać swoich brodawek smakowych, proszę pana - odrzekł barman. Podał mi szklaneczkę. - Na zdrowie!

Podniosłem szklaneczkę do ust i wróciłem do swoich rozmyślań. Zastanawiałem się nad naiwnością i nad tym, jak nieprzyjemnie jest być wywodzonym w pole, oraz czy młode dziewczęta potrafią rumienić się na każde żądanie. Zdawało mi się, że słyszałem o pewnych aktorkach, które to umiały, ale nie byłem pewny, więc zamówiłem jeszcze jednego drinka żeby sobie odświeżyć pamięć.

Następne naczynie, jakie podniosłem do ust, było zupełnie innego rodzaju, o wiele cięższe i zawierające płyn znacznie cieplejszy. Był to w istocie kufel Guinnessa, który mógł się wydać, i słusznie, bardzo niezwykłym napojem w barze na kontynencie. Ale nie tu "Pod Starym Dzwonem", w tej obwieszonej mosiężnymi wyrobami oberży, bardziej angielskiej, niż mogłaby kiedykolwiek być większość angielskich oberży. Specjalizowała się w angielskich piwach - oraz, jak o tym świadczył mój kufel, w irlandzkich porterach.

Lokal był zapełniony, ale udało mi się znaleźć stolik naprzeciw wejścia, nie dlatego, żebym tak jak ludzie z Dzikiego Zachodu nie lubił siedzieć tyłem do drzwi, ale ponieważ chciałem od razu spostrzec Maggie czy też Belindę, gdy tylko któraś z nich wejdzie. Okazało się, że zjawiła się Maggie. Podeszła do mojego stolika i usiadła. Była mocno przemoczona, a mimo chustki i parasolki, krucze włosy miała przylepione do policzków.

- Wszystko dobrze? - zapytałem troskliwie.

- Jeżeli można nazwać dobrym przemoczenie do nitki, to owszem.

Taka kąśliwość wcale nie pasowała do mojej Maggie; musiała rzeczywiście bardzo zmoknąć.

- A Belinda?

- Też jakoś przeżyje. Ale myślę, że zanadto martwi się o pana. - Zaczekała manifestacyjnie, aż przełknąłem długi, przyjemny haust Guinnesa

- Ma nadzieję, że pan zbytnio nie ryzykuje.

- Belinda jest bardzo troskliwa. Belinda doskonale wiedziała, co robię.

- Młoda jest - powiedziała Maggie.

- Tak, Maggie.

- I wrażliwa.

- Tak, Maggie.

- Nie chciałabym, żeby jej się stała krzywda, Paul.

Usłyszawszy to, aż się poderwałem, przynajmniej wewnętrznie. Nigdy nie mówiła do mnie "Paul", chyba że byliśmy sam na sam, a i wtedy tylko, jeśli była na tyle zamyślona czy zemocjonowana, by nie pamiętać o tym, co uważała za obyczajne. Nie miałem pojęcia, jak rozumieć jej słowa, zastanowiłem się, o czym, u licha, mogły ze sobą rozmawiać. Zaczynałem żałować, .że nie zostawiłem ich obu w domu i nie wziąłem zamiast tego dwóch dobermanów. Doberman przynajmniej załatwiłby się krótko i węzłowato z naszym zaczajonym przyjacielem u Morgensterna i Muggent

- Powiedziałam... - zaczęła Maggie.

- Słyszałem, co powiedziałaś. Wypiłem jeszcze trochę porteru. - Bardzo jesteś kochana, Maggie.

Kiwnęła głową, nie dla potwierdzenia moich słów, ale po prostu żeby pokazać, iż z jakiejś niejasnej przyczyny uznaje to za zadowalającą odpowiedź, i pociągnęła łyk sherry, które dla niej zamówiłem. Szybko przystąpiłem do rzeczy.

- A gdzie jest ta nasza znajoma, za którą poszłyście?

- W kościele.

- Co?! - Zakrztusiłem się w kufel.

- Śpiewa hymny.

- Boże kochany! A Belinda?

- Także w kościele.

- I też śpiewa hymny?

- Nie wiem. Nie wchodziłam do środka.

- Może Belinda też nie powinna była wchodzić.

- Czy jest miejsce bezpieczniejsze od kościoła?

- To prawda. Prawda. - Usiłowałem się odprężyć, ale czułem się …

- Jedna z nas musiała zostać.

- Oczywiście.

- Belinda mówiła, że pan może będzie chciał znać nazwę tego kościoła

- Dlaczego bym miał.,. - Wpatrzyłem się w Maggie. – Pierwszy Zreformowany Kościół Amerykańskiego Stowarzyszenia Hugenotów?

- Maggie kiwnęła głową. Odsunąłem krzesło i wstałem. - Teraz rozumiem. Chodźmy.

- Co? I zostawi pan ten pyszny porter, który tak dobrze panu robi?

- Myślę o zdrowiu Belindy, nie o swoim…

Wyszliśmy i wtedy nagle nasunęła mi się myśl, że nazwa kościoła nic nie znaczyła dla Maggie. Nie znaczyła nic, ponieważ Belinda nie powiedziała jej, kiedy wróciła do hotelu, a nie powiedziała, gdyż Maggie wtedy spała. A ja się zastanawiałem, o czym one mogły rozmawiać! O niczym nie rozmawiały. Albo to było bardzo osobliwe, albo też ja nie byłem zbyt bystry. Względnie jedno i drugie.

Padało jak zwykle i kiedy szliśmy przez Rembrandtplein koło hotelu "Schißer", Maggie w samą porę zadrżała z zimna.

- Niech pan patrzy - powiedziała. - Jest taksówka. Mnóstwo taksówek.

- Nie powiedziałbym, że w Amsterdamie nie ma ani jednej taksówki nie będącej na żołdzie przestępców - odrzekłem z uczuciem - ale też nie postawiłbym na to nawet pensa. Zresztą to nie jest daleko.

I rzeczywiście nie było - ale taksówką. Pieszo była to dosyć znaczna odległość. Nie miałem jednak zamiaru przebywać jej piechotą. Poprowadziłem Maggie przez Thorbeckeplein, skręciłem w lewo, potem w prawo i znowu w lewo, aż wyszliśmy na Amstel. Maggie powiedziała:

- Widzę, że pan zna drogę, prawda, majorze?

- Już tutaj byłem.

- Kiedy?

- Nie pamiętam. Bodaj w zeszłym roku.

- Kiedy w zeszłym roku? - Maggie wiedziała, albo tak jej się zdawało, o wszystkich moich poczynaniach w ciągu ostatnich pięciu lat, i łatwo było ją dotknąć. Nie lubiła rzeczy, które nazywała nieprawidłowościami.

- Chyba na wiosnę.

- Może przez dwa miesiące?

- Mniej więcej.

- Ubiegłej wiosny spędził pan dwa miesiące w Miami – powiedziała oskarżycielskim tonem. - Tak mówią sprawozdania.

- Wiesz, jak mi się mylą daty.

- Nie, nie wiem. - _przerwała. - A może pan nigdy dotąd nie widział pułkownika de Graafa ani van Geldera?

- Nie, nie widziałem.

- Ale...

- Nie chciałem ich niepokoić. - Zatrzymałem się przed budką telefoniczną. - Muszę zadzwonić w kilka miejsc. Zaczekaj tutaj.

- Nie! - Atmosfera Amsterdamu była widać bardzo demoralizująca. Maggie stawała się równie nieznośna jak Belinda. Ale miała rację; zacinający deszcz padał teraz całymi strumieniami. Otworzyłem drzwi wpuściłem ją przed sobą do budki. Zadzwoniłem do pobliskiej firmy wynajmu taksówek, której telefon znałem, po czym jąłem wykręcać inny numer.

- Nie wiedziałam, że pan mówi po holendersku - rzekła Maggie.

- Nasi przyjaciele też nie wiedzą. Dlatego możemy dostać uczciwego

- Pan naprawdę nie ufa nikomu, co? - powiedziała Maggie z powątpiewaniem

- Tobie ufam, Maggie.

- Nie, nie ufa mi pan. Po prostu nie chce pan przeciążać mojej pięknej główki zbędnymi problemami.

- To powtarzasz po mnie - poskarżyłem się. W telefonie odezwał się Graaf. Po zwyczajowych uprzejmościach zapytałem: - Jak tam te papierki? Jeszcze się nie udało? Dziękuję, pułkowniku, zadzwonię później.

Odwiesiłem słuchawkę.

- Jakie papierki? - spytała Maggie.

- Te, które mu dałem.

- A skąd pan je wziął?

- Jeden facet dał mi je wczoraj.

Maggie spojrzała na mnie z właściwą sobie rezygnacją, ale nic nie wiedziała. Po kilku minutach zjawiła się taksówka. Podałem kierowcy adres na starym mieście i kiedyśmy tam dojechali, poszedłem z Maggie wąską uliczką do jednego z kanałów w dzielnicy portowej. Zatrzymałem się na rogu.

- To jest to?

- To jest to - odrzekła Maggie.

"To" było małym szarym kościółkiem stojącym o jakieś pięćdziesiąt metrów dalej nad kanałem. Tę starą, zapadniętą, rozsypującą się budowlę utrzymywała w mniej więcej pionowej pozycji chyba jedynie wiara, bo dla mego niefachowego oka zdawała się być w bezpośrednim niebezpieczeństwie runięcia do kanału. Miała kwadratową kamienną wieżę, odchyloną co najmniej o pięć stopni od pionu, a na jej czubku maleńką wieżyczkę, przekrzywioną niebezpiecznie w przeciwnym kierunku: Dla Pierwszego Reformowanego Kościoła Amerykańskiego Stowarzyszenia Hugenotów była najwyższa pora przystąpienia do szeroko zakrojonej zbiórki funduszów.

Dowodem, że niektórym przyległym budynkom jeszcze bardziej groziło zawalenie, był fakt, iż po tej samej stronie kanału za kościołem dokonano już ich rozbiórki na dużej przestrzeni; ogromny dźwig z największym wysięgnikiem, jaki widziałem, nieomal niknący wysoko w ciemnościach, stał pośrodku oczyszczonego placu, gdzie odbudowa doszła już do stadium ukończenia wzmocnionych fundamentów.

Poszliśmy wolno nad kanałem w stronę kościoła. Słychać było wyraźnie organy i śpiew kobiecy. Brzmiało to bardzo przyjemnie, spokojnie, swojsko i tęsknie; muzyka płynęła ponad pociemniałymi wodami kanału.

- Nabożeństwo widać trwa - powiedziałem. - Wejdź tam..

Przerwałem połapawszy się nagle na widok młodej blondynki w białym płaszczu deszczowym z paskiem, która właśnie przechodziła.

- Hej! - powiedziałem.

Dziewczyna była dobrze wyuczona, co robić, gdy ją zaczepia obcy mężczyzna na pustej ulicy. Tylko spojrzała na mnie i zaczęła biec. Nie ubiegła daleko. Pośliznęła się na mokrych kamieniach, odzyskała równowagę, ale zrobiła jeszcze tylko parę kroków, zanim ją dogoniłem. Przez chwilę usiłowała się wyrwać, potem dała za wygraną i zarzuciła mi ręce na szyję. Maggie podeszła do nas z tym swoim purytańskim wyrazem twarzy.

- Jakaś dawna znajoma, panie majorze?

- Od dzisiejszego rana. To jest Trudi. Trudi van Gelder.

- A! - Maggie położyła uspokajająco dłoń na jej ramieniu, ale Trudi nie zwróciła na nią uwagi, objęła mnie mocniej za szyję i popatrzyła mi z zachwytem w twarz z odległości około czterech cali.

- Lubię pana - oznajmiła. - Pan_jest miły.

- Tak, wiem, mówiłaś mi. Do licha!

- Co robić? - spytała Maggie.

- Co robić? Trzeba ją odstawić do taksówki, wymknie się przy pierwszych światłach na skrzyżowaniu. Można postawić sto do jednego, że ten stary babsztyl, który ma jej pilnować, zdrzemnął się, i ojciec pewnie teraz przetrząsa całe miasto. Taniej by mu wypadło kupić łańcuch i kulę.

Rozplotłem ramiona Trudi nie bez pewnych trudności i podciągnąłem rękaw na jej lewej ręce. Najpierw ją obejrzałem, a potem zerknąłem na Maggie, która wytrzeszczyła oczy, następnie zaś ściągnęła wargi na widok szpetnych śladów pozostawionych przez igły strzykawek. Opuściłem rękaw - Trudi, zamiast wybuchnąć płaczem tak jak ostatnim razem, stała i chichotała, jakby to wszystko było ogromnie zabawne - i obejrzałem drugą rękę. Potem obciągnąłem i ten rękaw.

- Nic świeżego - powiedziałem.

- To znaczy, nie widzi pan niczego świeżego - rzekła Maggie.

- A co mam zrobić? Kazać jej stać tutaj, na, tym lodowatym deszczu, robić strip-tease na brzegu kanału w takt tej organowej muzyki? Zaczekaj chwilę.

- Dlaczego?

Chcę się namyślić - odparłem cierpliwie.

Namyślałem się więc, podczas gdy Maggie stała z wyrazem posłusznego wyczekiwania na twarzy, a Trudi, przytrzymując mnie zaborczo za rękę wpatrywała się we mnie z uwielbieniem. W końcu zapytałem:

- Nikt tam ciebie nie widział?

- O ile wiem, to nie.

- Ale Belindę widzieli?

- Oczywiście. Ale nie na, tyle, aby ją potem poznać. Tam w środku wszyscy mają przykryte głowy. Belinda ma na głowie chustkę, na niej kaptur płaszcza, i siedzi w cieniu - to widziałam z wejścia.

- Wyciągnij ją stamtąd. Zaczekaj, aż skończy się nabożeństwo, a potem idź za Astrid Lemay. I staraj się zapamiętać możliwie najwięcej twarzy osób będących na nabożeństwie.

Maggie spojrzała na mnie z powątpiewaniem.

- Obawiam się, że to będzie trudne.

- Dlaczego?

- Bo wszystkie są podobne do siebie.

- A co one są?, Chinki?

- Większość to zakonnice z Bibliami i tymi paciorkami u pasa. Włosów ich nie widać, mają na sobie te długie czarne szaty i te białe...

- Maggie... - pohamowałem się z trudem - ja wiem, jak wyglądają

- Tak, ale jest coś innego. Prawie wszystkie są młode i przystojne... niektóre bardzo przystojne...

- Na to, żeby być zakonnicą, nie musi się mieć twarzy jak po wypadku autobusowym. Zadzwoń do hotelu i podaj numer, pod którym można cię będzie złapać. Chodź, Trudi.

Do domu. podążyła za mną dosyć potulnie, najpierw pieszo, a potem taksówką, w której przez cały czas trzymała mnie za rękę i z wielkim ożywieniem paplała najróżniejsze wesołe głupstwa, niby małe dziecko zabrane niespodziewanie na zabawę. Przed domem van Geldera kazałem taksówce czekać.

Trudi została odpowiednio wyłajana zarówno przez van Geldera, jak Hertę, z tą gwałtownością i surowością, które zazwyczaj maskują głęboką ulgę, po czym wyprowadzono ją z pokoju, przypuszczalnie do łóżka. Van lder nalał dwa drinki z pośpiechem człowieka, który odczuwa potrzebę wypicia czegoś, i poprosił, abym usiadł. Odmówiłem.

- Czeka na mnie taksówka. Gdzie o tej porze mogę znaleźć pułkownika de Graafa? Chciałbym od niego pożyczyć samochód, najchętniej szybki.

Van Gelder uśmiechnął się.

- Nie zadaję panu żadnych pytań. Pułkownika znajdzie pan w jego biurze. Wiadomo mi, że dzisiaj pracuje do późna. - Podniósł swą szklankę. - Tysiączne dzięki. Byłem bardzo, bardzo niespokojny.

- Zaalarmował pan policję, żeby jej szukała?

- Nieoficjalnie. - Van Gelder uśmiechnął się znowu, ale krzywo.

- Pan wie, dlaczego. Mam paru zaufanych przyjaciół, ale w Amsterdamie jest dziewięćset tysięcy ludzi.

- Czy pan się orientuje, dlaczego była tak daleko od domu?

- W tym przynajmniej nie ma żadnej tajemnicy. Herta często ją tam prowadza... to znaczy do tego kościoła. Wszyscy w Amsterdamie, którzy są rodem z Huyler, tam chodzą. To jest kościół hugenocki, a w Huyler również jest taki; no, może nie tyle kościół, co lokal handlowy, którego w niedziele używają do odprawiania nabożeństw. Herta wozi ją tam również. Obydwie często jeżdżą na tę wyspę. Te kościoły oraz park Vondel to jedyne wycieczki, jakie ma to dziecko.

Herta wtoczyła się do pokoju i van Gelder spojrzał na nią niespokojnie. Z miną, która mogła uchodzić za wyraz satysfakcji na jej drętwej twarzy, Herta potrząsnęła głową i wytoczyła się z powrotem.

- No, Bogu dzięki. - Van Gelder opróżnił szklankę. – Żadnych zastrzyków ….

- Tym razem nie. - Ja także opróżniłem moją szklankę, pożegnałem się i wyszedłem.

Zapłaciłem taksówkarzowi na Marnixstraat. Van Gelder uprzedził telefonicznie de Graafa, że przyjeżdżam, toteż pułkownik czekał na mnie. Jeżeli był zajęty, nic na to nie wskazywało. Jak zwykle wylewał się z fotela, na którym siedział, biurko przed nim było puste, brodę miał wspartą na palcach i kiedy wszedłem, oderwał oczy od nieśpiesznego kontemplowania nieskończoności.

- Należy przypuszczać, że pan poczynił postępy? - przywitał mnie.

- Błędne przypuszczenie, niestety.

- Co? Żadnych widoków na szeroką drogę wiodącą do ostatecznego rozwiązania?

- Wyłącznie ślepe zaułki.

- Słyszałem od inspektora, że idzie o samochód.

- Bardzo bym prosił.

- Czy można spytać, do czego jest panu potrzebny?

- Do wjeżdżania w zaułki. Ale w gruncie rzeczy nie o to chcę pana prosić.

- Tak też myślałem.

- Chciałbym dostać nakaz rewizji.

- Po co?

- Aby przeprowadzić rewizję - odpowiedziałem cierpliwie.- Oczywiście w obecności wyższego funkcjonariusza czy funkcjonariuszy, aby to było legalne.

- U kogo? Gdzie?

- U Morgensterna i Muggenthalera. Magazyn pamiątek. Niedaleko doków... nie znam adresu.

- Słyszałem o nich - kiwnął głową de Graaf. - Nie wiadomo mi o niczym, co by ich obciążało. A panu?

- Nie..

- Więc dlaczego tak pana ciekawią?

- Naprawdę nie mam pojęcia. Chcę się właśnie dowiedzieć, dlaczego mnie ciekawią. Byłem w ich magazynie dzisiaj wieczorem. zadyndałem mu przed oczami pękiem wytrychów.

- Zapewne pan wie, że posiadanie takich narzędzi jest nielegalne - powiedział de Graaf surowo.

Schowałem wytrychy do kieszeni.

- Jakich narzędzi?

- Chwilowa halucynacja - odrzekł de Graaf uprzejmie.

- Ciekawi mnie, dlaczego mają zamek zegarowy w stalowych drzwiach prowadzących do ich biura. Ciekawi mnie ogromny zapas Biblii zgromadzony w ich magazynie. - Nie napomknąłem o zapachu haszyszu oraz człowieku zaczajonym za lalkami. - Ale najbardziej mnie interesuje obejrzenie listy ich dostawców.

- Nakaz rewizji możemy załatwić pod byle pretekstem – powiedział Graaf. - Sam będę panu towarzyszył. Bez wątpienia wyjaśni pan bardziej szczegółowo swoje zainteresowania jutro rano. A teraz, co do tego samochodu. Van Gelder ma doskonałą propozycję. Za dwie minuty będzie wóz policyjny ze specjalnym silnikiem, zaopatrzony we wszystko od odbiornika nadawczo-odbiorczego aż po kajdanki, ale według wszelkich pozorów wyglądający na taksówkę. Rozumie pan, że prowadzenie taksówki nastręcza pewne problemy.

- Będę się starał nie zarabiać za dużo na boku. Ma pan jeszcze coś dla mnie?

- Też za dwie minuty. Pański samochód przywiezie pewne informacje z biura rejestrów.

Istotnie w dwie minuty później na biurku de Graafa znalazła się teczka. Pułkownik obejrzał jakieś papiery.

- Astrid Lemay. Nazwisko prawdziwe, co może najdziwniejsze. Ojciec holender, matka Greczynka. Był wicekonsulem w Atenach, obecnie nie żyje. Miejsce pobytu matki nieznane. Lat dwadzieścia cztery. Nie wiadomo o niej nic negatywnego i niewiele pozytywnego. Muszę powiedzieć, że jej sytuacja jest trochę niejasna: Pracuje jako hostessa w nocnym lokalu „Inova", mieszka w małym mieszkanku w pobliżu. Ma jednego znanego krewnego, brata George'a, lat dwadzieścia. A! To może pana zainteresować. George spędził podobno sześć miesięcy jako gość Jej Królewskiej Mości.

- Narkotyki?

- Napad i usiłowanie rabunku, zdaje się bardzo amatorska robota. Ten błąd, że napadł na detektywa w cywilu. Podejrzany o narkomanię - prawdopodobnie próbował zdobyć na to pieniądze. Nic więcej nie mamy.

- Wziął inny papier. - Ten numer MOO 144, który pan mi podał, jest radiowym sygnałem wywoławczym belgijskiego statku przybrzeżnego „Marianne", który ma jutro przypłynąć z Bordeaur. Mam dosyć sprawny personel, nie?

- Tak. Kiedy on przypływa?

- W południe. Przeszukamy go?

- Nic byście nie znaleźli. Ale proszę, żebyście nie zbliżali się do niego. Macie jakieś dane co do dwóch pozostałych numerów?

- Niestety nic co do 910020. Ani 2797. - Przerwał w zamyśleniu.

- A czy nie może to być dwa razy 797? Wie pan: 797797?

- Wszystko może być.

De Graaf wyjął z szuflady książkę telefoniczną, potem odłożył ją i podniósł słuchawkę.

- Numer telefoniczny 79?797 - powiedział. - Proszę ustalić, kto jest zapisany pod tym numerem. Zaraz.

Siedzieliśmy w milczeniu, dopóki telefon nie zadzwonił. De Graaf słuchał przez chwilę, odłożył słuchawkę.

- Nocny lokał "Balinova" - powiedział.

- Sprawny personel ma szefa jasnowidza.

- A dokąd pana prowadzi to jasnowidztwo?

- Do nocnego lokalu "Balinova". - Wstałem. - Mam twarz dosyć łatwą do rozpoznania, nieprawdaż, pułkowniku?

- To nie jest twarz, którą się zapomina. Te białe blizny. Nie uważam, żeby pański chirurg plastyczny naprawdę się starał.

- Starał się, i owszem. Starał się ukryć swoją niemal całkowitą nieznajomość chirurgii plastycznej. Czy nie ma pan tu, w komendzie, jakiejś ciemnej szminki?

- Szminki? - Zamrugał oczami, po czym uśmiechnął się szeroko. – No nie, panie majorze! Charakteryzacja? W dzisiejszych czasach? Sherlock Holmes umarł już wiele lat temu.

- Gdybym miał choć w połowie taki rozum jak Sherlock - powiedziałem ociężale - nie potrzebowałbym żadnej charakteryzacji.



Rozdział szósty



Żółto-czerwona taksówka, którą mi przydzielono, wyglądała zewnętrznie na całkiem normalnego opla, ale była wyposażona w dodatkowy silnik. Włożono w nią masę roboty. Miała wysuwaną policyjną syrenę, wysuwane policyjne światło migające, a na tyle klapę, która się opuszczała oświetlając znak "Stop". Pod przednim siedzeniem były linki, torby opatrunkowe oraz kanistry z gazem łzawiącym, a w kieszeniach drzwiowych kajdanki z kluczykami. Bóg jeden wie, co było w bagażniku. I było mi to obojętne.

Chciałem jedynie szybkiego samochodu i taki dostałem.

Zajechałem przed nocny lokal "Balinova", gdzie parkowanie było zakazane i zatrzymałem się na wprost stojącego tam umundurowanego i uzbrojonego w pistolet policjanta. Kiwnął prawie niedostrzegalnie głową i odszedł miarowym krokiem. Umiał rozpoznać policyjną taksówkę i nie chciał wyjaśniać oburzonym obywatelom, dlaczego może jej ujść na sucho wykroczenie, które automatycznie kosztowałoby ich mandat.

Wysiadłem, zamknąłem drzwiczki na klucz i przeszedłem przez chodnik do wejścia nocnego lokalu, nad którym migotał neon "Balinova" oraz dwie neonowe postacie tancerek hula-hula, aczkolwiek nie mogłem dopatrzyć się żadnego związku między Hawajami a Indonezją. Może miały to być tancerki z Bali, ale jeśli tak, to były niewłaściwie ubrane - czy rozebrane. po obu stronach wejścia znajdowały się dwie duże gabloty, przeznaczone na swoistą wystawę artystyczną, która bez nadmiernych obsłonek informowała o naturze rozkoszy kulturalnych oraz bardziej egzoterycznych czynności naukowych, jakie można było znaleźć wewnątrz. Jeżeli trafiał się znany wizerunek młodej damy, mającej na sobie tylko kolczyki i bransoletki, nic więcej, to wydawała się niemal niestosownie wystrojona. Jednakże jeszcze bardziej interesujące było kawowej barwy oblicze, które spojrzało na mnie z odbicia w szybie; gdybym nie wiedział, że to ja, nie poznałbym siebie. Wszedłem do środka.

"Balinova", zgodnie z najlepszą, uświęconą przez czas tradycją, była lokalem małym, dusznym, zadymionym i wypełnionym jakąś nieokreśloną wonią, której głównym składnikiem zdawała się być przypalona guma, która zapewne miała wprawiać klientów w nastrój odpowiedni do maksymalnego delektowania się oferowanymi im rozrywkami, ale w efekcie wywoływała w ciągu paru sekund paraliż powonienia. Nawet bez współdziałania snujących się obłoków dymu lokal był rozmyślnie źle oświetlony, poza jaskrawym reflektor_m skierowanym na scenę, która też zgodnie ze zwykłą praktyką nie była wcale sceną, tylko małym okrągłym parkietem tanecznym pośrodku salki.

Publiczność składała się prawie wyłącznie z mężczyzn, których skala wieku sięgała od wybałuszających oczy młodzieniaszków aż po dziarskich, bystrookich osiemdziesięciolatków, których sprawności wzrokowej najwyraźniej nie przyćmiło przemijanie lat. Prawie wszyscy byli dobrze ubrani, gdyż amsterdamskie nocne lokale lepszej klasy - te, które nadal gorliwie zaspokajają wyrafinowane gusty zblazowanych koneserów niektórych sztuk plastycznych - nie są przeznaczone dla ludzi żyjących z opieki społecznej. Jednym słowem lokale te nie są tanie, a "Balinova" była bardzo, bardzo droga, jako jedna z nader nielicznych podejrzanych spelunek w mieście. Na sali było kilka kobiet, lecz tylko kilka. Z całkowitym brakiem zaskoczenia ujrzałem Maggie i Belindę siedzące przy stoliku opodal drzwi i mające przed sobą jakieś napoje mdłej barwy. Obydwie miały obojętne miny, przy czym mina Maggie była niewątpliwie bardziej obojętna.

Moja charakteryzacja zdawała się chwilowo całkowicie zbyteczna. Nikt na mnie nie spojrzał, kiedy wszedłem, i było całkiem jasne, że nikt nie miał ochoty na mnie patrzeć, rzecz chyba zrozumiała w tych okolicznościach, jako że widzowie wytrzeszczali oczy, by nie uronić żadnego z estetycznych niuansów czy symbolicznych znaczeń oryginalnego i skłaniającego do przemyśleń widowiska baletowego, które rozgrywało się przed ich zachwyconymi oczyma i w którego toku kształtna młoda dziewczyna, siedząca w piankowej kąpieli, usiłowała przy akompaniamencie dysonansowego łomotu i astmatycznego sapania potwornej orkiestry, której skądinąd nie tolerowano by w fabryce kotłów, pochwycić ręcznik chytrze umieszczony poza jej zasięgiem. Powietrze było naelektryzowane napięciem, albowiem publiczność próbowała wyobrazić sobie bardzo nieliczne możliwości, dostępne dla nieszczęsnej dziewczyny.

Usiadłem przy stoliku obok Belindy i obdarzyłem ją uśmiechem, który w zestawieniu z moją nową cerą musiał być nader olśniewający. Belinda odsunęła się szybko o jakieś sześć cali unosząc noś nieco wyżej.

- A pfe! - powiedziałem. Obie dziewczyny obróciły się ku mnie, ja zaś wskazałem głową scenę. - Dlaczego któraś z was nie pójdzie jej pomóc?

Nastąpiło długie milczenie, po czym Maggie zapytała bardzo powściągliwie :

- Co się panu stało, u licha?

- Jestém w przebraniu. Mów ciszej.

- Ale….. ale dzwoniłam do hotelu zaledwie przed paroma minutami - powiedziała Belinda.

- I nie szepcz także. Pułkownik de Graaf skierował mnie do tego lokalu. Ona przyszła prosto tutaj?

Kiwnęły głowami.

- I już nie wychodziła?

- Przynajmniej nie frontowymi drzwiami - odrzekła Maggie.

- Starałyście się zapamiętać twarze zakonnic, kiedy wychodziły? Tak jak was prosiłem?

- Starałyśmy się - odrzekła Maggie.

- Zauważyłyście w którejś z nich coś dziwnego, szczególnego, coś, co było niezwykłe?

- Nie, nic. Tyle tylko, że w Amsterdamie widocznie mają bardzo przystojne zakonnice - powiedziała wesoło Belinda.

- Maggie już mi mówiła. I to wszystko?

Popatrzyły po sobie z wahaniem, a potem Maggie powiedziała:

- Było coś dziwnego. Zdawało nam się, że widziałyśmy o wiele więcej osób wchodzących do kościoła niż wychodzących stamtąd.

- W tym kościele na pewno było znacznie więcej osób, niż z niego wyszło - rzekła Belinda. - Ja tam byłam, wie pan.

- Wiem - odrzekłem cierpliwie. - Co rozumiesz przez "o wiele”?

- No - powiedziała Belinda przezornie - całkiem sporo.

- Aha, więc teraz zeszliśmy do "całkiem sporo". Ma się rozumieć sprawdziłyście, czy kościół jest pusty?

Teraz z kolei Maggie była w defensywie.

- Przecież pan kazał nam iść za Astrid Lemay. Nie mogłyśmy czekać.

- Czy przyszło wam na myśl, że niektóre osoby mogły zostać na prywatne modlitwy? Albo, że może nie bardzo dobrze liczycie?

Belinda ściągnęła gniewnie usta, ale Maggie położyła dłoń na jej dłoni.

- To nie fair, panie majorze. - I to mówiła Maggie! – Możemy popełniać błędy, ale to nie jest fair.

Kiedy Maggie mówiła w ten sposób, zawsze słuchałem.

- Przepraszam cię, Maggie. I ciebie, Belindo. Kiedy tacy tchórze jak ja wpadają w panikę, odgrywają się na ludziach, którzy nie mogą im się odpłacić.

Obie od razu obdarzyły mnie tym słodkim, współczującym uśmiechem, który normalnie doprowadziłby mnie do wściekłości, ale który w owej chwili wydał mi się dziwnie wzruszający; widocznie ta szminka coś zrobiła z moim systemem nerwowym.

- Bóg jeden wie, że popełniam więcej błędów niż wy - powiedziałem. tak rzeczywiście było i w tym momencie właśnie popełniłem jeden z największych; powinienem był słuchać uważniej tego, co mówiły.

- Co teraz? - spytała Belinda.

- Tak, co robimy teraz? - dodała Maggie.

Najwyraźniej uzyskałem przebaczenie.

- Pokręćcie się po nocnych lokalach w okolicy. Bóg świadkiem, że ich nie brakuje. Zobaczcie, czy nie rozpoznacie tam kogoś z występujących artystów, z personelu, może nawet spośród publiczności - kto wygląda podobnie do którejś z osób widzianych przez was dzisiaj w kościele.

Belinda popatrzyła na mnie z niedowierzaniem.

- Zakonnice w nocnym lokalu?

- Czemu nie? Biskupi chodzą na garden-party, prawda?

- To nie to samo...

- Rozrywka jest rozrywką wszędzie na świecie - powiedziałem sentencjonalnie. - Szczególnie rozejrzyjcie się za takimi, które mają suknie z długimi rękawami albo te wymyślne rękawiczki sięgające po łokcie.

- Dlaczego? - zapytała Belinda.

- Rusz głową. Gdybyście kogoś takiego znalazły, spróbujcie się dowiedzieć, gdzie mieszka. Bądźcie z powrotem w hotelu o pierwszej. Przyjadę tam do was.

- A co pan będzie robił? - spytała Maggie.

Rozejrzałem się z wolna po lokalu.

- Mam tutaj do przeprowadzenia jeszcze wiele badań.

- Tak sobie wyobrażam - rzekła Belinda.

Maggie już otworzyła usta, by coś powiedzieć, ale to nieuchronne pouczenie zostało Belindzie oszczędzone przez pełne uznania "achy" i "ochy" niepohamowanego zachwytu, które nagle rozległy się w lokalu.

Widzowie o mało nie zerwali się z miejsc. Znękana artystka rozwiązała swój straszny dylemat prostym, lecz pomysłowym oraz wysoce skutecznym sposobem, odwracając blaszaną wannę i posługując się nią niby skorupą żółwia, aby przesłonić swój dziewiczy rumieniec, gdy przemierzała niewielką odległość dzielącą ją od zbawczego ręcznika. Wyprostowała się owinięta nim jak Wenus wynurzająca się z głębiny i skłoniła się widzom z królewską gracją, niczym Madame Melba żegnająca się po raz ostatni z Covent Garden. Rozentuzjazmowana publiczność, a najbardziej osiemdziesięciolatki, zaczęła gwizdać i nawoływać o więcej, ale na próżno; wyczerpawszy swój repertuar artystka wdzięcznie potrząsnęła główką i zeszła drobnym kroczkiem ze sceny ciągnąc za sobą obłoki mydlanych banieczek.

- No, niech mnie licho! - powiedziałem z podziwem. - Założę się, że żadnej z was nie przyszłoby to do głowy.

- Chodź, Belindo = powiedziała Maggie. - To nie jest miejsce dla nas.

Wstały i wyszły. Mijając mnie, Belinda poruszyła brwiami w sposób, który podejrzanie wyglądał na mrugnięcie, uśmiechnęła się słodko, powiedziała: "Dosyć mi się podoba, że to się panu podoba" i przeszła ja zaś zastanowiłem się nieufnie nad znaczeniem jej słów. Odprowadziłem wzrokiem aż do wyjścia,_ by sprawdzić, czy ktoś idzie za nimi,

W istocie tak było: najpierw ruszył jakiś bardzo tłusty, bardzo masywnie zbudowany facet o obwisłych policzkach i dobrotliwej minie, ale to nie miało żadnego znaczenia, jako że tuż za nim podążało kilkudziesięciu innych. Główna atrakcja wieczoru się zakończyła, takie wielkie chwile następowały rzadko, szczyty były osiągalne nieczęsto - zaledwie trzy razy na wieczór przez siedem wieczorów w tygodniu - toteż ci ludzie wyruszali na bardziej zielone pastwiska, gdzie można było nabyć gorzałkę za : ćwierć tutejszej ceny.

Lokal był teraz na wpół opustoszały, całun dymu rzednął, a widoczność poprawiała się odpowiednio. Rozejrzałem się, dokoła, ale w tej chwili przerwy nie zauważyłem nic interesującego. Kelnerzy krążyli po sali. zamówiłem scotcha i otrzymałem napój, w którym drobiazgowa analiza chemiczna mogłaby wykryć nikłe ślady whisky. Jakiś stary człowiek wycierał mały parkiet taneczny nieśpiesznymi i wystylizowanymi ruchami kapłana dopełniającego świętego obrządku. Orkiestra dzięki Bogu milczała, pochłaniając z entuzjazmem piwo ofiarowane jej przez jakiegoś głuchego na muzykę klienta.

A potem ujrzałem osobę, dla której tu przyszedłem, choć wyglądało już na to, że nie będę jej widział przez długi czas.

Astrid Lemay stała w wewnętrznych drzwiach po drugiej stronie salki owijając sobie szalem ramiona, podczas gdy jakaś dziewczyna szeptała jej coś do ucha; z pełnego napięcia wyrazu ich twarzy oraz pospiesznych słów wynikało, że była to wiadomość dość pilna. Astrid kilkakrotnie kiwnęła głową, po czym prawie przebiegła przez mały parkiet taneczny wyszła frontowymi drzwiami. Podążyłem za nią nieco mniej śpiesznie.

Dopędziłem ją i byłem zaledwie o kilka kroków w, tyle, kiedy skręciła w Rembrandtplein. Zatrzymała się. Ja także przystanąłem i popatrzyłem na to, na co patrzyła, słuchając tego, czego słuchała.

katarynka była ulokowana na ulicy, przed przykrytą dachem, ale pozbawioną okien kawiarenką na chodniku. Nawet o tej nocnej porze kawiarnia była prawie pełna i cierpiący klienci mieli miny ludzi gotowych zapłacić każdą sumę, żeby się przenieść gdzie indziej. Ta katarynka była najwyraźniej repliką tamtej sprzed "Rembrandta", wraz z tymi samymi jaskrawymi kolorami, wielobarwnym baldachimem i identycznie ubranymi lalkami, tańczącymi na swoich elastycznych nitkach, aczkolwiek była wyraźnie gorszego gatunku od tamtej, zarówno pod względem mechanicznym, jak muzycznym: Machinę tę także obsługiwał staruch, ten jednak miał długą, rozwianą siwą brodę, która nie była myta ani czesana, odkąd przestał się golić, oraz kapelusz stetson i wojskowy płaszcz angielski, który spowijał go aż po kostki. Wydało mi się, że pośród szczękania, jęczenia i sapania wydawanego przez katarynkę, wykryłem fragment "Cyganerii", chociaż Bóg świadkiem, że Puccini nigdy nie kazał tak cierpieć umierającej Mimi, jak by cierpiała, gdyby znalazła się na Rembrandtplein tego wieczora.

Stary miał skupioną blisko i najwyraźniej uważną publiczność, na którą składał się jeden człowiek. Poznałem w nim jednego z tej grupy, którą widziałem przy katarynce przed "Rembrandtem". Jego ubranie było wytarte, lecz schludne, a strąkowate, czarne włosy opadały mu na straszliwie chude ramiona, które sterczały pod marynarką jak patyki. Nawet z odległości około dwudziestu kroków widziałem, że stopień jego wyniszczenia jest mocno zaawansowany. Mogłem dojrzeć jego twarz tylko z jednej strony, ale zauważyłem, że policzek jest trupio zapadnięty, a skóra barwy starego pergaminu.

Człowiek ten stał oparty o katarynkę; ale bynajmniej nie z miłości do Mimi. Stał oparty o katarynkę, ponieważ gdyby się o coś nie oparł, przewróciłby się z całą pewnością. Ten młody człowiek najwyraźniej czuł się bardzo niedobrze i do runięcia na ziemię wystarczyłby mu tylko jeden nieopatrzny ruch. Od czasu do czasu całym jego ciałem wstrząsały niepohamowane, spazmatyczne drgawki; mniej często dobywały mu się z krtani chrapliwe łkania lub rzężenia. Stary człowiek w płaszczu najwyraźniej nie uważał go za zbyt dobrego klienta, bo kręcił się niezdecydowanie koło niego, cmokając z wyrzutem i poruszając bezradnie rękami, całkiem podobnie do nieco zwariowanej kwoki. Poza tym wciąż rozglądał się niespokojnie nad jego ramieniem po placu, tak jakby obawiał się czegoś czy kogoś.

Astrid szybko podeszła do katarynki, a ja tuż za nią. Uśmiechnęła się przepraszająco do brodatego starucha, objęła ramieniem młodzieńca i odciągnęła go stamtąd. Przez chwilę usiłował się wyprostować i wtedy zauważyłem, że jest dosyć wysoki, co najmniej o sześć cali wyższy od dziewczyny, ale wzrost tylko podkreślał jego szkieletową budowę. Oczy miał nieruchome i szkliste, twarz człowieka konającego z wygłodzenia, policzki tak niewiarygodnie zapadnięte, iż można by przysiąc, że nie ma zębów. Astrid usiłowała na poły go prowadzić, na poły nieść, ale choć jego wyniszczenie doszło do takiego stopnia, że nie mógł być wiele cięższy od niej, chwiał się tak niepohamowanie, że zataczała się razem z nim po chodniku.

Podszedłem do nich bez słowa, opasałem go ramieniem - było to tak, jakbym obejmował szkielet - i przejąłem, od Astrid jego ciężar. Spojrzała na mnie, a jej ciemne oczy były pełne niepokoju i lęku. Nie przypuszczam też, żeby moja sepiowa cera dodała jej wiele ufności.

- Proszę, niech pan mnie zostawi = powiedziała błagalnym głosem.

- Dam sobie radę.

- Nie da pani rady. On bardzo źle się czuje, panno Lemay.

Wpatrzyła się we mnie. - Pan Sherman!

- Nie jestem pewien, czy mi się to podoba - powiedziałem w zamyśleniu. - Jeszcze parę godzin temu nigdy mnie pani nie widziała, nawet nie znała mojego nazwiska. A teraz, kiedy tak się opaliłem i wyprzystojniałem... ops !

George, którego gumowate nogi przemieniły się nagle w galaretę, o mało nie wyśliznął mi się z rąk. Widziałem, że obaj nie zajdziemy zbyt daleko wytańcowując takiego walca po Rembrandtplein, więc pochyliłem się, aby go sobie przerzucić przez ramię na modłę strażacką. Chwyciła mnie za rękę w przerażeniu.

- Nie! Niech pan tego nie robi! Niech pan tego nie robi!

- Ale dlaczego? - spytałem rozsądnie. - To najłatwiejszy sposób.

- Nie, nie! Jak was zobaczy policja, zabierze go ze sobą.

Wyprostowałem się, objąłem go ponownie i usiłowałem utrzymać możliwie jak najbliżej pionu.

- Ścigający i ścigany - powiedziałem. - Pani i van Gelder.

- Słucham?

- A oczywiście pani brat, George, jest...

- Skąd pan wie, jak ma na imię? - wyszeptała.

- Moją rzeczą jest wiedzieć to i owo - odrzekłem wyniośle. - Jak mówiłem, braciszek George znajduje się w dodatkowo w niekorzystnej sytuacji, bo nie jest całkiem nie znany policji. Posiadanie byłego więźnia jako brata może być wyraźnym minusem towarzyskim.

Nic nie odpowiedziała. Wątpię, czy kiedykolwiek widziałem kogoś, kto wyglądał na tak całkowicie zgnębionego i pokonanego.

- Gdzie on mieszka? - spytałem.

- Razem ze mną, rzecz jasna. - To pytanie wyraźnie ją zdziwiło.- Niedaleko stąd.

Rzeczywiście nie było daleko, nie więcej niż pięćdziesiąt jardów boczną ulicą - o ile takie ciasne i ponure przejście można nazwać ulicą – za lokalem. Schody prowadzące do mieszkania Astrid były najwyższe najbardziej kręte, jakie widziałem, a z przewieszonym przez ramię Georgem wspinałem się na nie z trudem. Astrid otworzyła z klucza drzwi do swego mieszkania, które okazało się niewiele większe od klatki na króliki, składając się, o ile mogłem stwierdzić, z malutkiego saloniku i równie malutką przyległą doń sypialnią. Przeszedłem do sypialni, ułożyłem George'a na wąskim łóżku, wyprostowałem się i otarłem czoło.

- Wdrapywałem się na drabiny lepsze od tych pani przeklętych schodów,-powiedziałem z uczuciem.

- Bardzo mi przykro. Hotel studencki jest tańszy, no, ale z Georgem...

Balinova" nie płaci zbyt dobrze.

Sądząc po tych dwóch małych pokoikach, schludnych, ale podniszczonych jak ubranie George'a, istotnie płacono tam bardzo mało. Powiedziałem:

- Osoby w takim położeniu, jak pani, mają szczęście, jeżeli dostają cokolwiek.

- Słucham?

- Dość tego "słucham". Doskonale pani wie, o co mi idzie. Prawda, panno Lemay? Czy może wolno mi panią nazywać Astrid?

- Skąd pan zna moje nazwisko? - Nie mógłbym sobie z punktu przypomnieć, czy kiedy widziałem dziewczynę załamującą ręce, ale to właśnie w tej chwili robiła. - Skąd... skąd pan wie o mnie różne rzeczy?

- Dajże z tym spokój - odrzekłem szorstko. - Musisz przypisać pewną zasługę swojemu chłopcu.

- Mojemu chłopcu? Ja nie mam chłopca.

- No to eks-chłopcu. A może lepiej ci odpowiada "zmarłemu chłopcu"?

- Jimmy'emu? - szepnęła.

- Jimmy'emu Duclos - przytaknąłem. - Mógł stracić dla ciebie głowę - z fatalnym dla siebie skutkiem - ale zdążył mi coś o tobie opowiedzieć.

Mam nawet twoją fotografię.

Była wyraźnie zmieszana. - Ale... ale tam, na lotnisku...

- A czegoś się po mnie spodziewała... że cię uściskam? Jimmy'ego zabili na lotnisku, bo miał zamiar coś zrobić. Co to było?

- Przykro mi, ale nie mogę panu pomóc.

- Nie mogę? Czy nie chcę?

Nic nie odpowiedziała.

- Czy ty kochałaś Jimmy'ego, Astrid?

Popatrzała na mnie w milczeniu, z błyszczącymi oczyma. Powoli kiwnęła głową.

- I nie powiesz mi? - Milczenie. Westchnąłem i popróbowałem od innej strony. - Czy Jimmy Duclos powiedział ci, kim był?

Potrząsnęła głową.

- Ale się domyślałaś? _

Przytaknęła.

- I powiedziałaś komuś, czego się domyślasz?

To ją załamało. - Nie! Nie! Nikomu nie powiedziałam. Przysięgam na Boga, że nikomu nie powiedziałam!

Najwyraźniej kochała go i w tej chwili nie kłamała.

- Czy kiedyś o mnie wspominał?

- Nie.

- Ale ty wiesz, kim jestem?

Spojrzała na mnie, a dwie duże łzy spłynęły jej z wolna po policzkach.

- Doskonale wiesz, że kieruję biurem do spraw narkotyków Interpolu w Londynie.

Znowu milczenie. Chwyciłem ją za ramiona i potrząsnąłem gniewnie. - Prawda, że wiesz?

Kiwnęła głową. Wielka specjalistka od milczenia.

- Więc jeżeli nie powiedział ci tego Jimmy, to kto?

- Och, Boże! Proszę, niech pan mi da spokój!

Mnóstwo dalszych łez goniło teraz te pierwsze dwie po jej policzkach. to jej dzień płakania, a mój wzdychania, więc westchnąłem, znowu zmieniłem taktykę i spojrzałem przez drzwi na chłopaka leżącego na łóżku.

- Jak przypuszczam,_ George nie jest żywicielem rodziny?

- George nie może pracować. - Powiedziała to tak, jakby wyrażała po prostu prawo natury. - Nie pracuje od przeszło roku. Ale co on ma z tym wspólnego?

- Wszystko. - Podszedłem i pochyliłem się nad nim, przypatrzyłem się uważnie, podniosłem jego powiekę i opuściłem ją. - Co z nim robisz, kiedy jest w takim stanie?,

- Nie można nic zrobić.

Podciągnąłem rękaw na szkieletowej ręce George'a. Pokłuta, pokryta bliznami i zsiniała od niezliczonych zastrzyków, przedstawiała odrażający widok; ręka Trudi była niczym w porównaniu z nią. Powiedziałem:

- Nikt już nigdy nie zdoła nic dla niego zrobić. Wiesz o tym, prawda?

- Wiem. - Spostrzegła moje badawcze spojrzenie, przestała ocierać sobie twarz koronkową chusteczką rozmiarów mniej więcej znaczka pocztowego i uśmiechnęła się gorzko. - Pan chce, żebym podwinęła mój rękaw.

- Nie znieważam miłych dziewczyn. Chcę tylko zadać ci kilka prostych pytań, na które możesz odpowiedzieć. Od jak dawna jest tak z Georgem?

- Od trzech lat.

- Jak długo jesteś w "Balinova"?

- Trzy lata.

- Podoba ci się tam?

- Czy mi się podoba! - Ta dziewczyna zdradzała się za każdym razem, gdy otwierała usta; - Czy pan wie, co to znaczy pracować w nocnym lokalu... takim nocnym lokalu? Wstrętni, okropni starzy mężczyźni łypią na ciebie.

- Jimmy Duclos nie był wstrętny, okropny ani stary.

Była zaskoczona. - Nie, jasne, że nie. Jimmy...

- Jimmy Duclos nie żyje, Astrid. Jimmy nie żyje, bo zakochał się w hostessie z nocnego lokalu, która jest szantażowana.

- Nikt mnie nie szantażuje.

- Nie? To, kto wywiera na ciebie nacisk, żebyś milczała, żebyś wykonywała pracę, do której wyraźnie masz obrzydzenie? I dlaczego wywierają nacisk? Czy to przez George'a? Co on zrobił czy też, co mówią, że zrobił? Wiem, że siedział w więzieniu, więc to nie może być to. Dlaczego musiałaś mnie szpiegować, Astrid? Co wiesz o śmierci Jimmy'ego Duclosa? Ja wiem, jak zginął. Ale kto go zabił i dlaczego?

- Nie wiedziałam, że go zabiją! - Siadła na łóżku-sofie zakrywając twarz dłońmi, a ramiona jej drgały. - Nie wiedziałam, że go zabiją.

- No, już dobrze, Astrid. - Dałem za wygraną, bo nie osiągałem niczego poza jej rosnącą niechęcią do mnie. Zapewne kochała Duclosa, nie żył dopiero od wczoraj, a ja rozdrapywałem krwawiące rany.

- Znałem za wielu ludzi żyjących w strachu przed śmiercią, aby próbować zmuszać cię do mówienia. Ale pomyśl o tym, Astrid, na miłość boską i przez wzgląd na siebie pomyśl o tym. To jest twoje życie i teraz tylko o nie powinnaś się martwić. George już nie ma życia.

- Nie mogę nic zrobić, nie mogę nic powiedzieć. - Twarz miała nadal w dłoniach. - Proszę, niech pan już idzie.

Ja też nie uważałem, żebym mógł jeszcze coś zrobić czy powiedzieć, więc uczyniłem to, o co prosiła, i wyszedłem.

Mając na sobie tylko spodnie i trykotową koszulkę przejrzałem się w małym lusterku w małej łazience. Wszelkie ślady szminki zostały usunięte z mojej twarzy, szyi i rąk, czego nie mogłem powiedzieć o dużym i niegdyś białym ręczniku, który trzymałem w rękach. Był teraz mokry i nieodwracalnie zabarwiony na ciemnoczekoladowy kolor.

Wszedłem do sypialni, w której mogło pomieścić się łóżko oraz leżanka. Na nich siedziały wyprostowane Maggie oraz Belinda, wyglądające bardzo ponętnie w nader atrakcyjnych nocnych koszulkach, które zdawały się składać głównie z otworów. Ale w tej chwili miałem na głowie pilniejsze problemy niż sposób, w jaki pewni wytwórcy nocnych strojów oszczędzają na materiale.

- Zniszczył pan nasz ręcznik - poskarżyła się Belinda.

- Powiecie, żeście sobie ścierały makijaż. - Sięgnąłem po swoją koszulę, której kołnierzyk był po wewnętrznej stronie ciemnordzawego koloru, ale na to nic nie mogłem poradzić. - Więc większość dziewczyn z nocnych lokali mieszka w tym hoteliku "Paris"?

Maggie kiwnęła głową. - Tak powiedziała Mary.

- Mary?

- Ta miła młoda Angielka, która pracuje w "Trianon".

- W "Trianon" nie pracują żadne miłe młode Angielki, tylko rozwiązłe młode Angielki. Czy ona jest jedną z tych, co były w kościele? – Maggie potrząsnęła głową. - No, to przynajmniej potwierdza słowa Astrid.

- Astrid? - spytała Belinda. - Pan z nią rozmawiał_.

- Spędziłem z nią dłuższą chwilę. Obawiam się, że z niewielką korzyścią. Nie była zbyt komunikatywna. - Opowiedziałem im pokrótce, jaka była niekomunikatywna, po czym ciągnąłem dalej: - No, już pora, żebyście: się wzięły do jakiejś roboty, zamiast się włóczyć po nocnych lokalach.

Popatrzyły po sobie, a potem zimno spojrzały na mnie.

- Maggie, pospaceruj się jutro po parku Vondel. Zobacz, czy Trudi tam będzie, Sprawdź, co będzie robiła, czy z kimś się spotka, z kimś porozmawia. To duży park, ale powinnaś ją bez większych trudności znaleźć, jeżeli tam przyjdzie. Będzie jej towarzyszyła przemiła starsza baba mająca około półtora metra obwodu w talii. Belindo, miej na oku ten hotelik jutro wieczorem. Jeżeli rozpoznasz jakąś dziewczynę, która była w kościele, idź za nią i zobacz, co będzie robiła. - Wciągnąłem mocno przemoczoną marynarkę. - No, to dobranoc.

- To wszystko? Już pan idzie? - Maggie wydawała się nieco zaskoczona.

- Ale panu się spieszy! - powiedziała Belinda.

- Jutro wieczorem ułożę was do snu i opowiem wam wszystko o wilku czerwonym Kapturku = obiecałem. - Dzisiaj mam coś do roboty.



Rozdział siódmy



Zaparkowałem policyjny samochód na wymalowanym na jezdni napisie: "Parkowanie wzbronione" i przeszedłem pieszo ostatnie sto jardów do hotelu. Katarynka odeszła tam, gdzie odchodzą na noc katarynki, a w hotelowym foyer nie było nikogo poza zastępcą kierownika, który drzemał na krześle za kontuarem. Wyciągnąłem rękę, cicho zdjąłem klucz z haczyka, wszedłem na pierwsze piętro, po czym wsiadłem do windy na wypadek, gdyby się okazało, że zbudziłem kierownika z najwyraźniej twardego i niewątpliwie zasłużonego snu.

Zdjąłem przemoczone ubranie - to znaczy wszystko, co miałem na sobie - wziąłem prysznic, włożyłem suchą odzież, zjechałem windą i z trzaskiem położyłem klucz na kontuarze. Zastępca kierownika ocknął się, zamrugał oczami i spojrzał kolejno na mnie, na swój zegarek i na klucz.

- Pan Sherman... Nie słyszałem, jak pan wchodził.

- Dawno temu. Pan spał. Ta dziecięca niewinność...

Nie słuchał mnie. Po raz drugi spojrzał mętnym wzrokiem na zegarek.

- Co pan robi, proszę pana?

- Chodzę przez sen.

- Jest wpół do trzeciej nad ranem!

- Nie chodzę przez sen za dnia - odrzekłem rozsądnie. Obróciłem się i spojrzałem na zewnątrz przez przedsionek. - Jak to? Ani portiera, ani odźwiernego, ani taksówkarza, ani kataryniarza, ani żadnego szpiega w zasięgu wzroku. Rozluźnienie. Niedozór. Będzie pan musiał zdać sprawę z tego zaniedbania.

- Słucham?

- Wieczysta czujność jest ceną władzy.

- Nie rozumiem.

- Ja też nie jestem pewien, czy rozumiem. Czy o tej porze są otwarci jacyś fryzjerzy?

- Czy są jacyś... pan pyta...

- Mniejsza z tym. Na pewno jakiegoś znajdę.

Wyszedłem. O dwadzieścia kroków od hotelu zboczyłem do bramy, właśnie gotowy sprać kogoś, kto miałby zamiar iść za mną, ale po paru minutach stało się jasne, że nie ma nikogo takiego. Odszukałem swój samochód, pojechałem do dzielnicy portowej i zaparkowałem wóz o dwie przecznice od Pierwszego Zreformowanego Kościoła Amerykańskiego Stowarzyszenia Hugonotów. Ruszyłem pieszo do kanału. Kanał, obrzeżony tak jak wszędzie wiązami i lipami, był ciemny, brunatny i nieruchomy, i nie odbijały się w nim latarnie ze skąpo oświetlonych, wąskich uliczek po obu stronach. W żadnym z budynków nad kanałem nie paliło się światło. Kościół wydawał się bardziej odrapany i nieprzytulny niż kiedykolwiek i było w nim coś dziwnie milczącego, obcego i czujnego, tak jak w wielu kościołach nocą. Olbrzymi dźwig ze swym potężnym wysięgnikiem rysował się groźnie na tle nocnego nieba. Nie było tu absolutnie żadnych oznak życia. Brakowało jedynie cmentarza.

Ruszyłem przez ulicę, potem wszedłem na schody kościoła i nacisnąłem klamkę drzwi. Były otwarte. Nie było żadnego powodu, by je zamykać, ale jakoś niejasno zdziwiłem się, że tego nie zrobiono. Zawiasy musiały być dobrze naoliwione, bo drzwi rozwarły się i zamknęły bezgłośnie. Zapaliłem latarkę i obróciłem się raptownie o trzysta sześćdziesiąt stopni. Byłem sam. Przeprowadziłem bardziej metodyczną inspekcję. wnętrze było niewielkie, nawet mniejsze, niż można by sądzić z zewnątrz, sczerniałe i stare, tak stare, iż zauważyłem, że dębowe ławy zostały niegdyś wyciosane toporkami. Uniosłem promień latarki, ale nie było żadnej galerii, tylko małe, zakurzone, witrażowe okna, które nawet w słoneczny dzień musiały wpuszczać minimalną ilość światła. Drzwi frontowe stanowiły jedyne wejście z zewnątrz. Drugie drzwi znajdowały się w przyległym rogu, pomiędzy kazalnicą a staroświeckimi, uruchamianymi miechem organami.

_Podszedłem do owych drzwi, położyłem dłoń na klamce i zgasiłem latarkę. Skrzypnęły, ale niegłośno. Posunąłem się naprzód cicho i ostrożnie, i dobrze uczyniłem, bo stąpnąłem nie na podłogę innego pomieszczenia, ale na pierwszy stopień wiodących w dół schodów. Zeszedłem po osiemnastu stopniach zataczających pełne koło i ruszyłem dalej ostrożnie, z wyciągniętą ręką, aby namacać drzwi, które, jak sądziłem, musiały być przede mną. Ale przede mną nie było żadnych drzwi. Zapaliłem latarkę. Pomieszczenie, w którym się znalazłem, było w przybliżeniu o połowę mniejsze od kościoła. Szybko omiotłem je latarką. Nie było tu okien, tylko gołe żarówki u sufitu. Odszukałem przełącznik i przekręciłem go. Była jeszcze bardziej poczerniała niż sam kościół. Surową drewnianą podłogę pokrywał brud wdeptywany od niezliczonych lat. Pośrodku stało kilka stolików i krzeseł, a pod dwiema bocznymi ścianami były przegrody, bardzo wąskie i bardzo wysokie. Wyglądało to niczym jakaś średniowieczna kawiarnia.

Nozdrza drgnęły mi mimowolnie od dobrze zapamiętanego i niemiłego zapachu. Mógł on dochodzić zewsząd, ale wydało mi się, że dolatuje z rzędu owych budek po mojej prawej ręce. Schowałem latarkę, wyjąłem pistolet z filcowej kabury zawieszonej pod pachą, wydobyłem z kieszeni tłumik i wkręciłem go na lufę. Zacząłem się skradać jak kot i nos mój powiedział mi, że zmierzam we właściwym kierunku. Pierwsza budka była pusta. Druga tak samo. A wtedy dosłyszałem odgłos oddychania. Podkradłem się milimetr za milimetrem, i moje lewe oko oraz lufa pistoletu wychynęły w tej samej chwili zza przegrody budki.

Moja ostrożność była zbyteczna. Nie groziło mi żadne niebezpieczeństwo. Na wąskim sosnowym stole znajdowały się dwie rzeczy: popielniczka z wypalonym do końca papierosem i ramiona oraz głowa mężczyzny, który siedział oparty o stół, śpiąc twardo, z twarzą odwróconą ode mnie: Nie musiałem widzieć jego twarzy; wychudłe ciało i wytarte ubranie George'a były łatwe do rozpoznania. Kiedy go widziałem ostatnio, przysiągłbym, że nie będzie w stanie ruszyć się z łóżka przez następne dwadzieścia cztery godziny - czy raczej przysiągłbym, gdyby był normalnym człowiekiem. Ale narkomani w zaawansowanym stadium nałogu są bardzo dalecy od normalności i zdolni do zdumiewających, choć krótkotrwałych nawrotów sił. Zostawiłem go tam, gdzie siedział. Na razie nie stanowił żadnego problemu.

Na końcu pokoju, między dwoma rzędami budek, były drzwi. Otworzyłem je z nieco mniejszą ostrożnością niż poprzednie, wszedłem do środka, odszukałem przełącznik i przekręciłem go. Ta salka była duża, lecz bardzo wąska, ciągnęła się przez całą długość kościoła, ale nie miała więcej niż trzy metry szerokości. Po obu stronach znajdowały się półki, wszystkie zastawione Bibliami. Nie zdziwiłem się widząc, że owe Biblie są identyczne z tymi, które oglądałem w magazynie Morgensterna i Muggenthalera, i tymi, które Pierwszy Zreformowany Kościół rozdawał tak szczodrobliwie amsterdamskim hotelom. Nie wydawało się, abym mógł coś zyskać oglądając je ponownie, ale zatknąłem pistolet za pas i podszedłem przyjrzeć się im mimo wszystko. Zdjąłem kilka na chybił trafił z pierwszego rzędu na półce i przekartkowałem je; były tak nieszkodliwe, jak tylko mogą być Biblie, to znaczy najnieszkodliwsze w świecie. Sięgnąłem do drugiego rzędu i takie same pobieżne oględziny dały identyczny rezultat. Odsunąłem na bok część drugiego rzędu i wyjąłem Biblię z trzeciego. Ten egzemplarz mógł być nieszkodliwy lub nie, zależnie od interpretacji przyczyn jego ciężkiego okaleczenia, natomiast w charakterze Biblii jako takiej był kompletnie bezwartościowy, albowiem otwór, który gładko wydrążono w jego środku, sięgał prawie na całą szerokość książki; był on mniej więcej kształtu i rozmiaru dużej figi. Obejrzałem kilka dalszych Biblii tego samego rzędu; wszystkie miały identyczne wydrążenia w środku, najwyraźniej wykonane maszynowo. Odłożywszy na bok jeden z okaleczonych egzemplarzy, wstawiłem pozostałe z powrotem na miejsce i ruszyłem do drzwi znajdujących się naprzeciwko tych, którymi wszedłem do tego pokoju. Otworzyłem je i zapaliłem światło.

Muszę przyznać, że Pierwszy Zreformowany Kościół niewątpliwie uczynił z wybitnym powodzeniem wszystko, co mógł, by zastosować się do napomnień dzisiejszego awangardowego duchowieństwa, iż obowiązkiem kościoła jest dotrzymać kroku i uczestniczyć w technologicznej epoce, której żyjemy: Oczywiście można było oczekiwać, że zostaną one wzięte mniej dosłownie, ale nie sprecyzowane apele, kiedy są stosowane w praktyce zawsze mogą powodować pewne wypaczenia, co najwyraźniej zdarzyło się w tym wypadku; salka ta, która obejmowała prawie połowę podziemi kościoła, była w istocie wspaniale wyposażonym warsztatem dla mego niefachowego oka było tam absolutnie wszystko - tokarki, prasy, tygle, formy, piec, stemplownica oraz stoły, do których przymocowane liczne mniejsze maszyny, których przeznaczenie stanowiło dla mnie tajemnicę. Podłogę w jednym końcu pokrywały mosiężne miedziane strużyny, leżące w ciasno skręconych zwojach. W stojącej w kącie skrzyni znajdował się duży, bezładny stos ołowianych rur, najwyraźniej starych, oraz kilka rulonów używanej ołowianej blachy dachowej. Wszystko razem wziąwszy, było to miejsce wysoce funkcjonalne. Wyraźnie przeznaczone na wytwórczość; jednakże trudno było odgadnąć, czym są produkty końcowe, ponieważ nigdzie ich nie porozkładano.

Byłem w połowie salki, stąpając powoli, gdy ni to wyobraziłem sobie, ni to dosłyszałem jakiś nieuchwytny odgłos dochodzący z pobliża drzwi, którymi dopiero, co wszedłem, i znowu doznałem tego niemiłego mrowienia w karku; ktoś się weń wpatrywał, bynajmniej nie w przyjaznych zamiarach, z odległości zaledwie paru kroków. szedłem dalej spokojnie, co nie jest rzeczą łatwą, kiedy istnieje duża szansa, że następny krok może być poprzedzony kulą kalibru 38 albo czymś równie zabójczym w nasadzie czaszki; mimo to szedłem dalej, bo kłócenie się, kiedy ktoś jest uzbrojony jedynie w wydrążoną Biblię, trzymaną w lewej ręce - pistolet miałem nadal za pasem - wydawało się niezawodnym sposobem przyspieszenia mimowolnego naciśnięcia spustu przez czyjś nerwowy palec. Zachowałam się jak dureń, w idiotyczny sposób, za który zbeształbym każdego innego, i wszystko wskazywało na to, że zapłacę cenę odpowiednią dla durnia. \

Otwarte główne drzwi prowadzące do podziemia, swobodny wstęp dla każdego, kto mógłby chcieć zajrzeć do środka - to wszystko świadczyło tylko o jednej rzeczy: o obecności milczącego, uzbrojonego człowieka, którego zadaniem nie było zapobiec wejściu, ale zapobiec odejściu i to w najbardziej nieodwracalny sposób. Zastanowiłem się, gdzie się ukrywał; może na kazalnicy, może za jakimiś bocznymi drzwiami prowadzącymi ze schodów, czego nie zbadałem przez swoje niedbalstwo.

Dotarłem do końca salki, zerknąłem w lewo za ostatnią tokarkę, mruknąłem cicho, jakby zaskoczony i pochyliłem się nisko za maszyną. Nie pozostałem w tej pozycji dłużej niż dwie sekundy, bo wydawało się niezbyt celowe odwlekać to, co, jak wiedziałem, było nieuniknione; gdy szybko wysunąłem czubek głowy nad tokarkę, lufa mojego pistoletu z tłumikiem była już na wysokości mego prawego oka.

Był nie dalej niż o piętnaście stóp i stąpał bezgłośnie w pantoflach na gumowych podeszwach - zasuszony mężczyzna o białej jak papier twarzy gryzonia i błyszczących, czarnych jak węgiel oczach. W kierunku zasłaniającej mnie tokarki miał wycelowane coś znacznie gorszego niż pistolet 38; był to bowiem mrożący krew w żyłach obrzynek strzelba śrutowa kaliber dwanaście z oberżniętymi lufą i kolbą, bodaj najbardziej morderczo skuteczna broń do walki z bliska, jaką kiedykolwiek wymyślono.

Ujrzałem go i nacisnąłem spust mego pistoletu w tej samej chwili, bo jeśli było coś pewnego, to to, że następna nie będzie mi już dana. Pośrodku czoła zasuszonego mężczyzny wykwitła czerwona róża. Cofnął się o krok, co było refleksem człowieka już martwego, i zwalił się na podłogę niemal równie bezgłośnie, jak stąpał ku mnie, z obrzynkiem wciąż zaciśniętym w ręce. Przeniosłem wzrok na drzwi, ale jeżeli były jakieś posiłki, to roztropnie się ukrywały. Wyprostowałem się i szybko podszedłem do miejsca, gdzie zmagazynowano Biblie, ale nikogo nie było ani tam, ani w żadnej z budek w sąsiednim pokoju, gdzie George nadal siedział nieprzytomny, rozparty na stole.

Dźwignąłem go nie nazbyt delikatnie z krzesła, przerzuciłem sobie przez ramię, zataszczyłem na górę do właściwego kościoła i bez ceremonii zrzuciłem na kazalnicę, gdzie był niewidoczny dla kogoś, kto mógłby przypadkiem zajrzeć głównymi drzwiami, chociaż nie mogłem sobie wyobrazić, dlaczego miałoby komukolwiek przyjść do głowy, by tu zaglądać o tej porze nocy. Otworzyłem główne drzwi i wyjrzałem na, zewnątrz, ale ulica nad kanałem była opustoszała w obydwu kierunkach.

W trzy minuty później zajechałem taksówką w pobliże kościoła. Wszedłem do środka; zabrałem George'a, powlokłem go ze schodów i przez ulicę, i wepchnąłem na tylne siedzenie wozu. Od razu zleciał z niego na podłogę, ale ponieważ był zapewne bezpieczniejszy w tej pozycji, pozostawiłem go tak, szybko sprawdziłem, czy ktoś się nie interesuje tym, co robię, i zawróciłem do kościoła.

W kieszeniach zabitego nie znalazłem nic poza kilkoma papierosami własnej roboty, co dosyć dobrze harmonizowało z faktem, że był całkiem zaprawiony narkotykami, kiedy szedł za mną z obrzynkiem. Wziąłem tę w lewą rękę, chwyciłem zabitego za kołnierz marynarki – wszelka inna metoda wyciągnięcia go stamtąd miałaby ten skutek, że zakrwawiłbym sobie ubranie, a było ono jedynym zdatnym do użytku, jakie mi pozostało - powlokłem go przez podziemie na schody gasząc za sobą światła i zamykając drzwi. Znowu ostrożny rekonesans u głównych drzwi kościoła, i znowu opustoszała ulica. Powlokłem go za niewielką osłonę, jaką dawała taksówka i spuściłem do kanału równie bezgłośnie, jak zapewne spuściłby mnie, gdyby nieco sprawniej posłużył się obrzynkiem, który z kolei wrzuciłem za nim do wody. Wróciłem do taksówki i już miałem siąść za kierownicą, gdy wtem rozwarły się szeroko drzwi domu sąsiadującego z kościołem ukazał się w nich jakiś człowiek, który rozejrzał się niepewnie, po czym ruszył ku miejscu, gdzie stałem.

Był to masywny, tęgi mężczyzna, ubrany w coś, co przypominało obszerną nocną koszulę, z narzuconym na wierzch płaszczem kąpielowym. Miał dosyć imponującą głowę, ze wspaniałą grzywą siwych włosów, siwe wąsy, zdrowe, rumiane policzki i w tym momencie wyraz z lekka zaskoczonej

- Czy mogę w czymś pomóc? - Miał głęboki, dźwięczny modulowany głos człowieka, który najwyraźniej przywykł często go słyszeć. - Czy coś się ( stało?

- Co miałoby się stać?

- Zdawało mi się, że słyszałem jakieś odgłosy dochodzące z kościoła.

- Z kościoła? - Teraz ja z kolei zrobiłem zaskoczoną minę.

- Tak. Z mojego kościoła. Tam. - Wskazał mi go na wypadek, gdybym nie wiedział, jak wygląda kościół. - Jestem pastorem. Moje nazwisko: Godbody. Doktor Thaddeus Goodbody. Myślałem, że może zakradł się jakiś intruz…..

- W każdym razie nie ja, wielebny pastorze. Od lat nie byłem w kościele. Kiwnął głową tak; jakby go to wcale nie zdziwiło.

- Żyjemy w bezbożnych czasach. Dziwna to pora do przebywania na mieście, młody człowieku:

- Nie dla kierowcy taksówki z nocnej zmiany!

Popatrzył na mnie wcale nie przekonany i zajrzał do taksówki.

- Boże miłosierny! Tu leżą zwłoki na podłodze.

- Na podłodze nie ma żadnych zwłok. Na podłodze leży pijany marynarz; którego odwożę na statek. Zleciał na podłogę przed paroma sekundami , więc zatrzymałem się, żeby go z powrotem posadzić na siedzeniu. - Uważałem, że to będzie chrześcijański uczynek = dodałem cnotliwie.

- Ze zwłokami nie zadawałbym sobie tego trudu.

To moje odwołanie się do jego profesji nie dało rezultatu. Powiedział tonem, którego zapewne używał do swych zbłąkanych owieczek:

- Chcę sam to sprawdzić.

Naparł twardo na mnie, a ja naparłem twardo na niego. Powiedziałem:

- Proszę nie doprowadzać do tego, żebym stracił prawo jazdy.

- Wiedziałem! Wiedziałem! Jest tu coś bardzo podejrzanego. Więc może pan przeze mnie stracić prawo jazdy?

- Tak. Jeżeli wrzucę księdza pastora do kanału, to je stracę. To znaczy - dodałem po namyśle - o ile uda się księdzu wydrapać z powrotem.

- Co? Do kanału? Mnie? Człowieka bożego? Pan mi grozi użyciem przemocy?

- Tak.

Dr Goodbody szybko cofnął się o kilka kroków.

- Mam numer pańskiego wozu. Złożę na pana zażalenie...

Noc miała się ku końcowi, a chciałem trochę się przespać przed ranem, więc wsiadłem do samochodu i odjechałem. Pastor wygrażał mi pięścią w sposób nie świadczący zbyt dobrze o jego pojęciu braterskiej miłości i zdawał się wygłaszać jakąś gwałtowną perorę, ale nie mogłem tego dosłyszeć. Zastanowiłem się, czy złoży skargę w policji, i pomyślałem, że są małe szanse, aby to zrobił.

Zaczynało mnie już nużyć dźwiganie George'a po schodach. Chociaż nic prawie nie ważył, ale z uwagi na brak snu oraz kolacji byłem znacznie poniżej zwykłej formy, a poza_ tym miałem już narkomanów wyżej nosa.

Drzwi do maleńkiego mieszkanka Astrid zastałem otwarte, czego można się było spodziewać, jeżeli George był ostatnią osobą, która nimi wychodziła. Wszedłem, zapaliłem światło, minąłem śpiącą Astrid i złożyłem George'a niezbyt delikatnie na jego łóżku. Przypuszczam, że dziewczynę zbudziło skrzypnięcie materaca, a nie jaskrawe światło pod sufitem; w każdym razie kiedy wróciłem do jej pokoju, siedziała na swoim łóżku-leżance i przecierała oczy, jeszcze otumaniona po śnie. Spojrzałem na nią z wyrazem - mam nadzieję - zamyślenia i nie powiedziałem nic.

- On spał i potem ja też zasnęłam - odezwała się tonem usprawiedliwienia. - Widocznie wstał i znowu wyszedł. = Kiedy przyjąłem to arcydzieło dedukcji w milczeniu, na które zasługiwało, dodała niemal z desperacją: - Nie słyszałam, jak wychodził. Nic nie słyszałam. Gdzie pan go znalazł?

- Na pewno nigdy byś nie zgadła. W garażu, przy katarynce, próbującego ściągnąć z niej pokrowiec. Nie bardzo mu to szło.

Tak jak przedtem tego wieczora, ukryła twarz w dłoniach; tym razem nie płakała, choć pomyślałem posępnie, że jest to tylko sprawa czasu.

- Co w tym takiego niepokojącego? - spytałem. - On bardzo się interesuje katarynkami, prawda? Zastanawiam się, dlaczego. To ciekawe. Jest muzykalny?

- Nie. To znaczy tak... Od małego...

- E, dajże spokój. Gdyby był muzykalny, wolałby słuchać pneumatycznego świdra. Istnieje bardzo prosta przyczyna, że tak przepada za tymi katarynkami. Bardzo prosta - i oboje ją znamy.

Spojrzała na mnie, ale nie bez zdziwienia; jej oczy były zmętniałe ze strachu. Ze znużeniem przysiadłem na krawędzi łóżka i ująłem ją za obie dłonie.

- Astrid.

- Słucham.

- Jesteś prawie taką samą skończoną kłamczuchą, jak ja. Nie poszłaś szukać George'a, bo doskonale wiedziałaś, gdzie jest, i doskonale wiesz, że go znalazłem: w miejscu, gdzie był zdrowy i cały, w miejscu, gdzie policja nigdy by go nie znalazła, bo nie przyszłoby jej na myśl szukać tam kiedykolwiek. - westchnąłem. - Dymek to nie strzykawka, ale pewnie lepszy niż nic.

Spojrzała na mnie ze zmartwiałą twarzą, po czym znowu ukryła ją w dłoniach. Ramiona zaczęły jej drgać, tak jak przewidywałem. Nie mam pojęcia, jakie pobudki mną kierowały, ale po prostu nie mogłem tak siedzieć nie wyciągnąwszy do niej pokrzepiającej dłoni, a kiedy to uczyniłem, popatrzała na mnie drętwo oczami pełnymi łez, objęła mnie i zaczęła gorzko szlochać na moim ramieniu. Zaczynałem już przywykać do takiego traktowania w Amsterdamie, ale bynajmniej z nim się nie pogodziłem, spróbowałem łagodnie rozluźnić jej ręce, lecz ona tylko tym mocniej zacisnęła. Wiedziałem, że nie ma to nic wspólnego ze mną; w tej chwili potrzebowała do czegoś się przytulić, a ja akurat się znalazłem pod ręką.

Stopniowo łkanie ucichło i wyciągnęła się na łóżku, z mokrą od łez twarzą, bezbronną i pełną rozpaczy.

- Jeszcze nie jest za późno, Astrid - powiedziałem.

- To nieprawda. Pan wie tak samo dobrze jak ja, że było za późno od początku.

- Dla George'a tak. Ale czy nie rozumiesz, że usiłuję pomóc tobie?

- Jak pan mi może pomóc?

- Niszcząc ludzi, którzy zniszczyli twojego brata. Niszcząc ludzi, którzy niszczą ciebie. Ale potrzebuję pomocy. W końcu wszyscy potrzebujemy pomocy - ty, ja, każdy. Pomóż mi, a ja pomogę tobie. Obiecuję ci, Astrid.

Nie powiedziałbym, że rozpacz malująca się na jej twarzy ustąpiła miejsca jakiemuś innemu wyrazowi, ale przynajmniej wydała mi się trochę mniej bezdenna; Astrid kiwnęła głową parę razy, uśmiechnęła się przez łzy i powiedziała:

- Pan widać jest bardzo sprawny w niszczeniu ludzi.

- Może i ty będziesz musiała być taka - odrzekłem i wręczyłem rewolwerek Liliput, którego skuteczność przeczy jego małemu kalibrowi

Wyszedłem w dziesięć minut później. Kiedy znalazłem się na ulicy, spostrzegłem dwóch oberwanych mężczyzn, siedzących na schodach bramy domu znajdującego się prawie wprost naprzeciwko i dyskutujących z zapałem, ale niezbyt głośno, wobec czego przełożyłem pistolet do kieszeni i ruszyłem ku nim. Kiedy byłem o dziesięć kroków, skręciłem w bok, ponieważ unoszący się w powietrzu zapach rumu był tak ostry, nasuwał myśl, że nie tyle pili, co świeżo wyleźli z kadzi zawierającej najlepszy gatunek Demerary. Zaczynały mi się zwidywać upiory w każdym migającym cieniu, co oznaczało, że potrzebowałem snu, więc wsiadłem do mojej taksówki, wróciłem do hotelu i położyłem się spać.



Rozdział ósmy



Rzecz niezwykła, świeciło słońce, kiedy mój budzik rozdzwonił się następnego rana - czy raczej tego samego rana. Wziąłem prysznic, ogoliłem się, ubrałem, przeszedłem na dół i zjadłem w restauracji śniadanie z tak pokrzepiającym skutkiem, że byłem w stanie uśmiechnąć się _powiedzieć uprzejmie dzień dobry kolejno zastępcy kierownika, portierowi oraz kataryniarzowi. Przez parę minut stałem przed hotelem rozglądając się bacznie z miną człowieka, który oczekuje pojawienia się kogoś, kto ma go śledzić, ale widocznie nastąpiło zniechęcenie, bo doszedłem bez niczyjego towarzystwa do miejsca, gdzie ubiegłej nocy pozostawiłem moją policyjną taksówkę. Chociaż przy jasnym świetle dziennym przestałem się wzdrygać na widok każdego cienia, otworzyłem maskę , ale nikt nie umieścił tam w nocy żadnych śmiercionośnych materiałów wybuchowych, więc odjechałem i przybyłem do komendy Policji punktualnie o dziesiątej, zgodnie z obietnicą.

Pułkownik de Graaf oczekiwał mnie na ulicy z gotowym nakazem rewizji. Tak samo inspektor van Gelder. Obaj przywitali mnie z uprzejmą powściągliwością ludzi, którzy uważają, że marnują czas, ale są zbyt grzeczni, by to powiedzieć, i zaprowadzili mnie do auta policyjnego z kierowcą, o wiele bardziej luksusowego niż to, które mi przydzielili.

- Nadal uważa pan, że nasze odwiedziny u Morgensterna i Muggentlera są pożądane? - zapytał de Graaf. - I potrzebne?

- Bardziej niż kiedykolwiek.

- Czy coś się stało, że pan tak sądzi?

- Nic - skłamałem. Dotknąłem głowy. - Czasami coś mnie tknie.

De Graaf i van Gelder popatrzyli krótko po sobie.

- Tknie? - zapytał de Graaf ostrożnie.

- Miewam przeczucia.

Nastąpiła jeszcze jedna krótka wymiana spojrzeń wyrażająca ich opinię o : pracownikach policji, którzy działają na takiej naukowej podstawie, po czym de Graaf powiedział, roztropnie zmieniając temat:

- Mamy ośmiu funkcjonariuszy po cywilnemu, którzy czekają tam w ciężarówce. Ale pan mówi, że w gruncie rzeczy nie chce pan przeprowadzać rewizji?

- Chcę przeprowadzić rewizję, a jakże - albo raczej chcę stworzyć pozory rewizji. Naprawdę idzie mi o faktury, które dadzą nam listę wszystkich dostawców pamiątek dla magazynu.

- Mam nadzieję, że pan wie, co pan robi - rzekł van Gelder poważnym tonem.

- Pan ma nadzieję? - odparłem. - A jak pan sądzi, co ja czuję?

Żaden z nich nie powiedział, co o tym sądzi, a ponieważ rozmowa przybierała niekorzystny obrót, wszyscy zachowaliśmy milczenie aż do przybycia na miejsce. Zajechaliśmy przed magazyn za niepozorną szarą ciężarówkę, i kiedy wysiedliśmy, wyskoczył z jej szoferki mężczyzna w ciemnym ubraniu i podszedł do nas. Jego cywilny garnitur nie był najlepszym przebraniem; potrafiłbym w nim rozpoznać policjanta na milę.

Powiedział do de Graafa:

- Jesteśmy gotowi, panie pułkowniku.

- Niech pan zbierze swoich ludzi.

- Tak jest. - Policjant wskazał w górę. - Co to ma znaczyć, panie pułkowniku?

Popatrzyliśmy za jego wyciągniętą ręką. Tego rana wiał podmuchami wiatr, niezbyt silny, ale wystarczający, aby powoli, nierównomiernie kołysać ubarwionym wesoło przedmiotem, zawieszonym u belki wyciągowej na szczycie magazynu; przedmiot ten zataczał niewielki łuk i na tym tle był jedną z najbardziej ponurych rzeczy, jakie widziałem.

Była to lalka, bardzo duża lalka prawie metrowej wysokości, oczywiście ubrana w znajomy, niepokalany, pięknie skrojony, tradycyjny strój holenderski, z długą, pasiastą spódnicą falującą kokieteryjnie na wietrze. Zazwyczaj przez bloki wyciągów przewleczone są liny lub druty, ale w tym wypadku ktoś postanowił użyć łańcucha, a lalkę przymocowano do niego za pomocą czegoś, w czym nawet na tej wysokości można było rozpoznać groźnie wyglądający hak, za mało wygięty, by objąć szyję, którą, przytrzymywał, tak że widocznie musiano go wbić siłą, bo szyja była wyłamana w bok, a głowa zwisała pod groteskowym kątem, nieomal dotykając prawego ramienia. Była to ostatecznie tylko okaleczona lalka, ale efekt był przerażający i ohydny. I najwyraźniej nie ja jeden tak to odczułem.

- Cóż to za makabryczny widok! - De Graaf był wyraźnie wstrząśnięty.

- Co to ma znaczyć, na imię boskie? Jaki jest tego cel, co się za tym kryje? Jakiż chory umysł mógł wymyślić taką... ohydę?

Van Gelder potrząsnął głową. - Chore umysły są wszędzie, a Amsterdam ma ich pod dostatkiem. Porzucona kochanka, znienawidzona teściowa... _

- Tak, jest ich legion. Ale to... to jest tak anormalne, że prawie obłąkane. żeby wyrażać swoje uczucia w taki okropny sposób... - Popatrzał na mnie dziwnie, tak jakby zmienił zdanie, co do celowości naszych odwiedzin. - panie majorze, czy nie odnosi pan wrażenia, że to jest bardzo dziwne?

- Odnoszę takie samo wrażenie jak pan. Ten, kto to zrobił, ma murowane podstawy do otrzymania pierwszego wolnego miejsca w szpitalu dla umysłowo chorych. Ale ja nie, dlatego tu przyjechałem.

- Oczywiście, oczywiście. - De Graaf jeszcze raz popatrzył długo na dyndającą lalkę, jak gdyby nie mógł się zmusić do oderwania od niej wzroku, po czym dał znak raptownym ruchem głowy i pierwszy wszedł na schodki prowadzące do magazynu. Odźwierny zaprowadził nas na piętro, potem do pokoju biurowego w rogu, którego drzwi z zamkiem zegarowym, nie tak jak ostatnim razem, kiedy je widziałem, były teraz gościnnie otwarte.

Pokój biurowy stanowił ostry kontrast z samym magazynem, był przestronny, nie zagracony, nowoczesny i komfortowy, z pięknym dywanem draperiami w różnych odcieniach bursztynowego koloru, oraz wyposażony w kosztowne, najnowsze meble skandynawskie, nadające się bardziej do luksusowego salonu niż do biura w dzielnicy portowej. Dwaj mężczyźni, którzy siedzieli w głębokich fotelach za osobnymi, dużymi, krytymi politurą biurkami, powstali uprzejmie i wskazali de Graafowi, van Gelderowi i mnie inne, równie wygodne fotele, a sami stanęli przed nami. Byłem rad z tego, bo mogłem lepiej im się przypatrzyć, a obaj byli na swój sposób bardzo do siebie podobni i warci obejrzenia. Jednakże nie napawałem się ciepłym, promiennym przyjęciem dłużej niż kilka sekund. Powiedziałem do de Graafa:

- Zapomniałem o bardzo ważnej rzeczy. Muszę koniecznie zobaczyć się natychmiast z pewnym moim znajomym. a_co było w istocie; nieczęsto doznaję tego mrożącego, ołowianego kłucia w żołądku, ale kiedy to następuje, muszę podjąć akcję zapobiegawczą _ bez najmniejszej zwłoki.

De Graaf zrobił zdziwioną minę.

- Sprawa tak ważna mogła wymknąć się panu z pamięci?

Mam inne rzeczy na głowie. A to mi się przypomniało właśnie w tej chwili. - Co było prawdą.

- Może pan zatelefonuje...

- Nie, nie. Muszę załatwić to osobiście.

- Czy nie mógłby pan mi wyjaśnić...

- Panie pułkowniku!

Szybko kiwnął ze zrozumieniem głową doceniając fakt, że nie mógłbym ujawniać tajemnic państwowych w obecności właścicieli magazynu, co do którego miałem poważne zastrzeżenia.


- Gdybym mógł pożyczyć pański samochód i kierowcę.

- Oczywiście - odrzekł bez entuzjazmu.

- I gdyby pan mógł zaczekać, aż wrócę...

- Pan wiele żąda, majorze.

- Wiem. Ale to potrwa tylko parę minut.

Tak też było. Kazałem kierowcy zatrzymać się przed pierwszą kawiarnią po drodze, wszedłem do środka i zatelefonowałem z miejscowego automatu. Usłyszałem sygnał i poczułem, że ramiona rozprężają mi się z ulgi, kiedy po przełączeniu przez centralę hotelową prawie natychmiast podniesiono słuchawkę.

- Maggie? - spytałem.

- Dzień dobry, panie majorze. - Zawsze uprzejma, zawsze formalistka, i nigdy nie byłem bardziej rad, że taką ją słyszę.

- Cieszę się, że cię złapałem. Bałem się, że może już wyszłyście z Belindą - ona nie wyszła, prawda? - Znacznie bardziej bałem się kilku innych rzeczy, ale nie była pora; żeby jej o tym mówić.

- Jest tutaj - powiedziała Maggie spokojnie.

- Macie obydwie natychmiast opuścić hotel. Kiedy mówię "natychmiast", mam na myśli dziesięć minut. Pięć, jeżeli to możliwe.

- Opuścić? To znaczy...

- To znaczy spakować się, zapłacić i więcej nie pokazywać się w jego pobliżu. Przenieście się do innego hotelu. Któregokolwiek. Nie, ty nieszczęsna idiotko, nie do mojego. Do odpowiedniego hotelu. Bierzcie tyle taksówek, ile wam się spodoba, ale upewnijcie się, że nikt za wami nie jedzie: Przetelefonujcie swój numer do biura pułkownika de Graafa na Marnirstraat. Podajcie numer na wspak.

- Na wspak? - Maggie była zgorszona. - To znaczy, że pan nie ufa także i policji?

- Nie wiem, co rozumiesz przez "także", ale nie ufam nikomu, kropka. Kiedy się zameldujecie w hotelu, idźcie odszukać Astrid Lemay. Będzie u siebie - adres macie - albo w "Balinova". Powiedzcie jej, że ma zamieszkać w waszym hotelu, dopóki nie dam jej znać, że może bezpiecznie wrócić.

- Ale jej brat...

- George może zostać na miejscu. Nic mu nie grozi. - Później nie mogłem sobie przypomnieć, czy to oświadczenie było szóstym czy siódmym błędem, który popełniłem w Amsterdamie. - A ona jest zagrożona. Jeżeli będzie miała opory, powiedzcie jej, że z mojego polecenia idziecie na policję w sprawie George'a.

- Ale dlaczego miałybyśmy iść na policję?

- Nie ma powodu. ale ona nie powinna o tym wiedzieć. Jest taka przerażona, że na samo słowo "policja". .

- To jest po prostu okrutne - przerwała mi Maggie surowo.

- Bzdury! - krzyknąłem i z trzaskiem odłożyłem słuchawkę.

W minutę później byłem z powrotem w magazynie i tym razem miałem czas przyjrzeć się bliżej i dłużej jego właścicielom. Obaj byli, nieomal karykaturami tego, jak-cudzoziemiec wyobraża sobie typowego amsterdamczyka. Bardzo masywni, bardzo tłuści, rumiani, mieli obwisłe policzki, ich twarze podczas naszego pierwszego krótkiego spotkania wyrażały wszystkimi swymi głębokimi fałdami życzliwość i jowialność, którego to wyrazu zdecydowanie im teraz brakowało. Widocznie de Graaf, zniecierpliwiony moją wprawdzie tak krótką nieobecnością, rozpoczął czynności beze mnie. Nie zrobiłem mu z tego powodu wyrzutu, a on ze swojej strony miał na tyle taktu, aby nie spytać, jak mi poszło. Natomiast Muggenthaler i Morgenstern nadal stali nieomal w identycznej pozycji, w jakiej ich zostawiłem, spoglądając po sobie z konsternacją, przestrachem oraz kompletnym brakiem zrozumienia. Muggenthaler, który trzymał jakiś papier w ręce, opuścił ją gestem człowieka nie wierzącego własnym oczom.

Nakaz rewizji: - Nuta patosu, desperacji i tragizmu wzruszyłaby do głębi nawet posąg; gdyby ten człowiek był o połowę szczuplejszy, byłby stworzony na Hamleta. - Nakaz rewizji w firmie Morgenstern i Muggenti! Od stu pięćdziesięciu lat obie nasze rodziny były szanowanymi, ba, cenioonymi kupcami w Amsterdamie. A teraz coś takiego! - Sięgnął ręką za siebie i osunął się na fotel jakby w otumanieniu, a papier wypadł mu z ręki

- Nakaz rewizji!

Nakaz rewizji! - zaintonował Morgenstern. On także musiał poszukać sobie fotela. - Nakaz rewizji, Ernst. Czarny to dzień dla naszej firmy! Boże! Co za wstyd! Co za hańba! Nakaz rewizji!

Muggenthaler uczynił zdesperowany, apatyczny ruch ręką.

- Proszę, rewidujcie panowie wszystko, co chcecie.

- Czy pan nie chce wiedzieć, czego szukamy? - zapytał de Graaf

- Dlaczego miałbym chcieć to wiedzieć? - Muggenthaler popróbował przez chwilę wzbudzić w sobie oburzenie, ale był nazbyt zdruzgotany. – Od pięćdziesięciu lat….

- Ależ panowie - powiedział uspokajająco de Graaf - nie bierzcie tego tak tragicznie. Rozumiem wstrząs, jaki musicie odczuwać, i osobiście przypuszczam, że szukamy czegoś nie istniejącego. Ale zwrócono się do mnie oficjalnie w tej sprawie i musimy dokonać oficjalnych czynności. Mamy informacje, że panowie posiadacie diamenty uzyskane w sposób niedozwolony….

- Diamenty! - Muggenthaler popatrzył z niedowierzaniem na swego wspólnika. - Słyszysz, Janie? Diamenty! - potrząsnął głową i powiedział do de Graafa: - Jeżeli pan jakieś znajdzie, niech pan mi da kilka, dobrze?

De Graaf nie przejął się tym posępnym sarkazmem.

- I co dużo ważniejsze, maszyny do szlifowania diamentów.

- Mamy wszystko zastawione od podłogi po sufit maszynami do szlifowania diamentów - powiedział Morgenstern ociężale. - Przekonajcie się sami

- A księgi faktur?

- Co chcecie, co tylko chcecie - odparł ze znużeniem Muggenthaler.

- Dziękuję panom za gotowość do współdziałania. - De Graaf skinął głową na van Geldera, który wstał i wyszedł z pokoju. De Graaf mówił dalej poufnie: - Z góry przepraszam za to, co na pewno okaże się kompletną stratą czasu. Szczerze mówiąc, bardziej mnie interesuje to okropieństwo dyndające na łańcuchu u waszego wyciągu. Lalka.

- Co? - zapytał Muggenthaler.

- Lalka. Duża lalka.

- Lalka na łańcuchu? - Muggenthaler miał minę zarazem otępiałą i przerażoną, co nie jest łatwe do osiągnięcia. - Na naszym magazynie?

Nie byłoby całkiem ścisłe powiedzieć, że pognaliśmy po schodach na górę, bo Morgenstern i Muggenthaler nie mieli po temu odpowiedniej budowy, ale jednak uzyskaliśmy wcale niezły czas. Na drugim piętrze zastaliśmy van Geldera i jego ludzi przy pracy i na polecenie de Agrafa van Gelder przyłączył się do nas. Miałem nadzieję, że jego ludzie nie przemęczą się szukaniem, bo wiedziałem, że nic nie znajdą. Nie natkną się nawet na zapach haszyszu, który unosił się tak gęsto na tym piętrze ubiegłej nocy, aczkolwiek uważałem, że mdławo-słodką woń jakiegoś silnego, kwiatowego preparatu do odświeżania powietrza, która go zastąpiła, trudno było uznać za przyjemniejszą. Jednakże nie była pora wspominać o tym komukolwiek.

Lalka, obrócona do nas plecami, z głową zwisającą na prawe ramię, nadal kołysała się łagodnie na wietrze. Muggenthaler, przytrzymywany przez Morgensterna i najwyraźniej niezbyt zachwycony tą niebezpieczną pozycją, sięgnął ostrożnie ręką, pochwycił łańcuch tuż ponad hakiem i przyciągnął go na tyle, aby nie bez znacznych trudności odczepić zeń lalkę. Trzymał ją w ramionach i wpatrywał się w nią długą chwilę, po czym potrząsnął głową i spojrzał na Morgensterna.

- Janie, ten, kto zrobił tę paskudną rzecz, ten wstrętny, wstrętny żart... zostanie usunięty z naszej firmy jeszcze dzisiaj.

- W ciągu godziny - poprawił go Morgenstern. Twarz wykrzywiła mu się z odrazy, nie na widok lalki, ale tego, co jej zrobiono. - I to taka piękna lalka!

Morgenstern bynajmniej nie przesadzał. Lalka była istotnie piękna, i to nie tylko, ani nawet nie w pierwszym rzędzie, z uwagi na ślicznie skrojony i dopasowany stanik i spódnicę. Mimo że szyja została złamana i okrutnie zorana hakiem, twarz była uderzająco piękna - dzieło wielkiej artystycznej wartości, w którym kolory ciemnych włosów, oczu i cery harmonizowały subtelnie ze sobą, a delikatne rysy wymodelowano tak wybornie, iż trudno było uwierzyć, że jest to twarz lalki, a nie ludzkiej istoty mającej własne życie i wyraźną indywidualność. I nie byłem jedynym, który tak uważał.

De Graaf wziął lalkę z rąk Muggenthalera i przypatrzył się jej.

- Piękna - szepnął. - Jaka piękna! I jaka prawdziwa, jaka żywa! przecież ona żyje. - Spojrzał na Muggenthalera. - Czy pan się domyśla, kto zrobił tę lalkę?

- Nigdy takiej nie widziałem. To na pewno nie jest jedna z naszych, ale trzeba zapytać majstra. Jednak wiem, że nie jest nasza.

- I ten prześliczny koloryt - powiedział de Graaf w zamyśleniu. – Tak dobrze dobrany do twarzy, tak nieomylnie. Nikt nie mógłby tego stworzyć na pamięć. Z całą pewnością musiał mieć żywy model, kogoś, kogo znał. Uważa pan, inspektorze?

- Nie można by zrobić tego inaczej - odrzekł krótko van Gelder.

- Mam jakby wrażenie, że już gdzieś widziałem tę twarz - ciągnął de Graaf. - Czy któryś z panów widział podobną dziewczynę?

Wszyscy z wolna potrząsnęliśmy głowami, a nikt nie uczynił tego wolniej ode mnie. Tamto ołowiane uczucie w żołądku znowu powróciło, ale tym razem ołów był pokryty grubą warstwą lodu. Lalka, bowiem nie tylko odznaczała się przeraźliwie uderzającym podobieństwem do Astrid Lemay. Stanowiła tak wierny jej wizerunek, że po prostu była to Astrid Lemay.

W piętnaście minut później, kiedy gruntowna rewizja przeprowadzona w magazynie dała, tak jak można było przewidzieć, całkowicie negatywny skutek, de Graaf pożegnał się z Muggenthaleręm i Morgensternem na schodach magazynu w obecności van Geldera i mojej. Muggenthaler promieniał, a Morgenstern stał obok niego uśmiechając się z protekcjonalną satysfakcją. De Graaf serdecznie uściskał im kolejno dłonie.

- Raz jeszcze tysiąckrotnie przepraszam. - De Graaf był nieomal wylewny. - Nasze informacje były mniej więcej tak samo ścisłe jak zwykle. Wszystkie notatki dotyczące tej wizyty będą usunięte z akt.

Uśmiechnął się szeroko. - Faktury zostaną panom zwrócone, gdy tylko zainteresowane osoby przekonają się, że nie zdołały tam znaleźć tych wszystkich nielegalnych dostawców diamentów, których się spodziewały Do widzenia panom.

_Van Gelder i ja pożegnaliśmy się z kolei, ja zaś specjalnie serdecznie uścisnąłem dłoń Morgensternowi i pomyślałem sobie, iż dobrze się składa, że najwyraźniej brakuje mu umiejętności czytania w myślach i że niestety przyszedł na ten świat bez mojej wrodzonej zdolności wyczuwania, kiedy śmierć i niebezpieczeństwo są bliskie - albowiem to właśnie Morgenstern był ubiegłej nocy w "Balinova" i pierwszy opuścił lokal, gdy Maggie i Belinda wyszły na ulicę.

Drogę powrotną na Marnirstraad odbyliśmy w częściowym milczeniu, przez co chcę powiedzieć, że de Graaf i van Gelder rozmawiali swobodnie, natomiast ja nie. Zdawali się o wiele bardziej interesować osobliwym, incydentem z okaleczoną lalką niż domniemanym powodem naszych odwiedzin w magazynie, co zapewne całkiem jasno świadczyło, jakie jest ich zdanie o owym powodzie, a ponieważ nie miałem ochoty przerywać im, aby powiedzieć, że rozumują słusznie, więc milczałem.

Po powrocie do biura de Graaf zapytał:

- Może kawy? Mamy tu dziewczynę, która robi najlepszą kawę w Amsterdamie.

- Tę przyjemność będę musiał odłożyć na później. Niestety zanadto się spieszę.

- Ma pan jakieś plany Czy jakąś linię działania?

- Bynajmniej. Chcę się położyć na łóżku i pomyśleć.

- To w takim razie, dlaczego...

- Dlaczego tu przyjechałem? Dwie małe prośby. Proszę dowiedzieć się, czy nie było do mnie telefonu.

- Telefonu?

- Od tej osoby, z którą musiałem się zobaczyć, kiedy byliśmy w magazynie. - Zaczynałem już nie odróżniać, kiedy mówiłem prawdę, a kiedy kłamałem.

De Graaf kiwnął głową, podniósł słuchawkę, porozmawiał chwilę, wypisał długą listę liter i cyfr i wręczył mi kartkę. Litery nie miały znaczenia, cyfry po odwróceniu ich kolejności byłyby nowym numerem telefonu obu dziewczyn. Schowałem kartkę do kieszeni.

- Dziękuję panu. Muszę to rozszyfrować. _

- A druga mała prośba?

- Czy mógłby pan pożyczyć mi lornetkę?

- Lornetkę?

- Chcę się zabawić w obserwowanie ptaków - wyjaśniłem.

- Oczywiście - odrzekł ociężale van Gelder. - Pan zapewne pamięta, że mamy ściśle współpracować ze sobą?

- No więc?

- Nie jest pan, jeżeli wolno mi tak powiedzieć, zbyt komunikatywny.

- Skomunikuję się z panami, kiedy będę miał coś wartego zakomunikowania. Proszę nie zapominać, że panowie pracujecie nad tym od przeszło roku. Ja jestem tutaj od niespełna dwóch dni. Jak powiadam, muszę iść się położyć i pomyśleć.

Nie poszedłem położyć się i pomyśleć. Zajechałem przed budkę telefoniczną, znajdującą się moim zdaniem w rozsądnej odległości od komendy policji, i wykręciłem numer podany mi przez de Graafa.

Hotel "Touring" - odezwał się głos na drugim końcu linii. Znałem ten hotel, ale nigdy nie byłem w środku; nie był hotelem tego rodzaju, który pasowałby do mojego konta wydatkowego, natomiast takim, który wybrałbym dla obu dziewczyn. Powiedziałem:

- Moje nazwisko Sherman. Paul Sherman. Zdaje się, że dziś rano zameldowały się u was dwie młode panie. Czy mógłbym z nimi mówić?

- Bardzo żałuję, ale nie ma ich w tej chwili.

, To nie było niepokojące; jeżeli nie wyszły odnaleźć czy też spróbować znaleźć Astrid Lemay, to zapewne wykonywały polecenia, które im dałem rano. Głos w telefonie uprzedził moje pytanie:

- Zostawiły dla pana wiadomość. Mam panu powtórzyć, że nie udało im się odszukać państwa wspólnej znajomej i że teraz szukają innych znajomych: Obawiam się, że to jest trochę niejasne, proszę pana.

Podziękowałem mu i odłożyłem słuchawkę. "Pomóż mi – powiedziałem Astrid - a ja pomogę tobie". Zaczynało się wydawać, że istotnie jej pomagałem - pomagałem dostać się do najbliższego kanału albo do ziemi. Wskoczyłem do policyjnej taksówki i narobiłem sobie mnóstwo wrogów podczas krótkiej jazdy do skromnej dzielnicy, sąsiadującej z Rem. Drzwi mieszkania Astrid były zamknięte, ale miałem nadal na sobie mój portfel z nielegalnymi wyrobami żelaznymi. Mieszkanie wyglądało tak samo jak wówczas, gdy zobaczyłem je po raz pierwszy: było schludne, czyste ubogie. Nie było żadnych oznak przemocy ani odejścia w pośpiechu. zajrzałem do nielicznych szuflad i szafek, jakie się tam znajdowały, i odniosłem wrażenie, że jednak są bardzo ogołocone z odzieży. Ale Astrid napomknęła, że oboje są bardzo niezamożni, więc to zapewne nie miało żadnego znaczenia. Przetrząsnąłem całe mieszkanko w poszukiwaniu miejsca, gdzie mogłaby być pozostawiona jakaś wiadomość, ale jeżeli była, to nie zdołałem jej znaleźć, i zresztą nie sądziłem, żeby istniała. Zamknąłem drzwi na klucz i pojechałem do "Balinova".

Jak na nocny lokal, była to wysoce nieodpowiednia poranna godzina, to też, jak należało przewidywać, drzwi zastałem zamknięte. Drzwi owe były mocne i nie naruszało ich dobijanie się oraz kopanie, którym je poddałem. Na szczęście nie można było tego powiedzieć o osobie znajdującej się, wewnątrz, której drzemkę snadź przerwałem w sposób irytujący, bo klucz obrócił się w zamku i drzwi uchyliły się odrobinę. wcisnąłem stopę w ową szparę i poszerzyłem ją nieco, na tyle, by ujrzeć głowę i ramiona wypłowiałej blondynki, która skromnie przytrzymywała szlafrok wysoko pod szyją. Zważywszy, że ostatnio widziałem ją przystrojoną jedynie w cieniutką warstwę przezroczystych baniek mydlanych, uznałem to za lekką przesadę.

- Chciałbym zobaczyć się z kierownikiem.

- Otwieramy dopiero o szóstej.

- Nie chcę rezerwować stolika. I nie szukam pracy. Chcę zobaczyć się z kierownikiem. Zaraz.

- Nie ma go.

- Ach tak. Mam nadzieję, że pani następna posada będzie równie dobra jak ta.

- Nie rozumiem. - Nic dziwnego, że wczorajszej nocy oświetlenie w "Balinova" było takie przyćmione, bo w dziennym świetle ta uróżowana twarz wymiotłaby ludzi z lokalu równie skutecznie jak wiadomość że jeden z klientów ma dżumę. - Co to znaczy: moja posada?

Zniżyłem głos, co należy robić, kiedy się mówi z solenną powagą.

- Po prostu to, że pani ją straci, jeżeli kierownik się dowie, że przyszedłem w niezmiernie pilnej sprawie, a pani nie pozwoliła mi zobaczyć się z nim.

Popatrzyła na mnie niepewnie, a potem powiedziała:

- Proszę zaczekać. - Popróbowała zamknąć drzwi, ale byłem znacznie silniejszy od niej, więc po chwili dała za wygraną i odeszła. Wróciła po trzydziestu sekundach w towarzystwie mężczyzny jeszcze ubranego w strój wieczorowy.

Nie przypadł mi wcale do gustu. Podobnie jak większość ludzi, nie lubię wężów, a właśnie to mi nieodparcie przypominał. Był bardzo wysoki, bardzo chudy i poruszał się z wężową gracją. Zniewieściale elegancki i wymuskany odznaczał się niezdrową bladością nocnego stworu. Twarz miał alabastrową, rysy gładkie, wargi prawie niedostrzegalne, a włosy, rozczesane pośrodku na przedziałek, przylepione płasko do głowy. Jego smoking był elegancko skrojony, ale ten człowiek nie miał tak dobrego krawca jak ja; wypukłość pod lewą pachą była wyraźnie dostrzegalna.

Trzymał cygarniczkę z nefrytu w chudej, białej, pięknie wymanikiurowanej dłoni, a jego twarz miała wyraz spokojnie wzgardliwego rozbawienia, który prawdopodobnie stale się na niej malował. Sam fakt, że na kogoś popatrzył, był wystarczającym powodem, by mu dać w zęby. Wydmuchał w powietrze cienką smużkę papierosowego dymu.

- O co chodzi, drogi panie? - Wyglądał na Francuza czy Włocha, ale nim nie był; był Anglikiem. - Nasz lokal jeszcze nie jest otwarty.

- Teraz już jest - stwierdziłem. - Pan jest kierownikiem?

- Jestem jego przedstawicielem. Jeżeli pan zechce zjawić się później... - wydmuchał w powietrze jeszcze trochę tego nieprzyjemnego dymu …. .znacznie później, to wtedy zobaczymy ….

- Jestem adwokatem z Anglii i mam pilną sprawę. - Wręczyłem mu bilet wizytowy stwierdzający, że jestem adwokatem z Anglii. = Jest rzeczą dużej wagi, żebym natychmiast zobaczył się z kierownikiem. Idzie duże pieniądze.

Jeżeli taki wyraz, jaki miał na twarzy, może zrnięlatąć, to właśnie tak się stało, choć trzeba było mieć bystre oko, by dostrzec różnicę.

- Niczego nie obiecuję, panie Harrison. - To było nazwisko na bilecie wizytowym. - Możliwe, że pan Durrell da się nakłonić do zobaczenia się z panem.

Odszedł, jak tancerz z baletu w swój wolny dzień, i wrócił po chwili. skinął głową i usunął się na bok; przepuszczając mnie przed sobą. Obszerny i słabo oświetlony korytarz, który to układ nie przypadł mi do gustu, ale musiałem się z nim pogodzić. Na końcu korytarza były drzwi prowadzące do jasno oświetlonego pokoju, ponieważ zaś najwyraźniej było zamierzone, żebym tam wszedł bez pukania, więc tak też uczyniłem. wchodząc zauważyłem, że owe drzwi były takiego typu, jaki dyrektor skarbca Banku Angielskiego - jeżeli taki osobnik istnieje - odrzuciłby, jako przekraczające jego wymagania.

Wnętrze pokoju też mocno przypominało skarbiec. W jednej ze ścian były dwa sejfy; dostatecznie duże, aby pomieścić człowieka. Druga ściana była przeznaczona na rząd zamykanych metalowych szafek, takich jak szafki do przechowywania bagażu, które znajdują się na dworcach kolejowych. Pozostałe dwie ściany prawdopodobnie nie miały okien, ale nie można było mieć pewności, gdyż zasłaniały je całkowicie karmazynowe fioletowe draperie.

Mężczyzna siedzący za dużym mahoniowym biurkiem nie wyglądał wcale na dyrektora banku, w każdym razie nie na bankiera angielskiego, który z reguły ma zdrowy wygląd człowieka przebywającego dużo na powietrzu dzięki swojemu zamiłowaniu do golfa oraz krótkim godzinom spędzanym przy biurku. Ten człowiek był wybladły, miał z osiemdziesiąt rntów nadwagi, tłuste czarne włosy, nalaną twarz i stale przekrwione, błtawe oczy. Ubrany był w granatowy alpakowy garnitur, na obu dłoniach miał wielką różnorodność pierścieni, a na twarzy powitalny uśmiech, który zgoła do niego nie pasował.

- Pan Harrison? - Nie popróbował się podnieść; prawdopodobnie doświadczenie przekonało go, że nie warto zdobywać się na taki wysiłek.

- Miło mi pana poznać. Jestem Durrell.

Może i był nim, ale nie pod tym nazwiskiem się urodził; pomyślałem, że musi być Ormianinem, lecz nie miałem pewności. Jednakże przywitałem się z nim tak uprzejmie, jakby naprawdę nazywał się Durrell.

- Ma pan do omówienia ze mną jakąś sprawę? - rozpromienił się. Pan lurreß był przebiegły i wiedział, że adwokaci nie przyjeżdżają aż z Anglii nie mając do omówienia spraw wielkiej wagi, z reguły natury finansowej.

- Ano, właściwie nie z panem. Z jedną z osób, które pan zatrudnia.

Powitalny uśmiech poszedł do zamrażalni.

- Z osobą, którą zatrudniam?

- To dlaczego pan zwraca się do mnie?

- Bo nie zastałem tej osoby pod jej adresem domowym. Podobno pracuje tutaj.

- Kto to jest?

- Nazywa się Astrid.Lemay.

- Zaraz, zaraz. - Nagle stał się rozsądniejszy, tak jakby chciał mi pomóc. Astrid Lema_ Pracuje tutaj? - Zmarszczył brwi w zamyśleniu. – Oczywiście mamy tu wiele dziewczyn, ale to nazwisko? - Potrząsnął głową.

- Mówili mi o tym jej znajomi¨- zaprotestowałem.

- To jakaś pomyłka. Marcel?

Wężowy człowiek uśmiechnął się pogardliwie.

- Nie ma tu nikogo o tym nazwisku.

- I nigdy tu nie pracowała?

Marcel wzruszył ramionami; podszedł do jednej z szafek, wyjął teczkę, położył ją na biurku i skinął na mnie.

- Tu są wszystkie dziewczyny, które u nas pracują albo pracowały w ubiegłym roku. Niech pan sam sprawdzi.

Nie zadałem sobie tego trudu. - Źle mnie poinformowano. Przepraszam, że panów niepokoiłem.

- Może pan by sprawdził w którymś innym nocnym lokalu. – Durrell w sposób typowy dla potentatów, już coś notował na kartce papieru, aby dać do zrozumienia, że rozmowa jest zakończona. - Do widzenia panu.

Marcel już podszedł do drzwi. Ruszyłem za nim, ale po drodze obróciłem się i uśmiechnąłem przepraszająco.

- Naprawdę mi przykro...

- Do widzenia. ,

Nie zadał sobie nawet tyle trudu, by podnieść głowę. Znowu uśmiechnąłem się niepewnie, po czym grzecznie zamknąłem za sobą drzwi.

Wyglądały na solidne, dźwiękoszczelne.

Marcel, stojąc w korytarzu, obdarzył mnie znowu swoim ciepłym uśmiechem i nawet nie racząc przemówić, dał mi wzgardliwie znak, że mam iść przed nim korytarzem. Skinąłem głową i przechodząc trzasnąłem go w brzuch ze sporą satysfakcją i dużą siłą, i chociaż wiedziałem, że to wystarczy, uderzyłem go powtórnie, tym razem z boku w szyję. Wydobyłem pistolet, zamocowałem tłumik, chwyciłem leżącego Marcela za kołnierz marynarki, powlokłem go ku drzwiom gabinetu i otworzyłem je ręką, w której trzymałem pistolet.

Durrell spojrzał znad biurka. Oczy rozszerzyły mu się, tak jak mogą rozszerzyć się oczy, kiedy są niemal zagrzebane w fałdach tłuszczu. A potem twarz mu znieruchomiała, tak jak nieruchomieją twarze, których właściciele pragną ukryć swe myśli czy zamiary.

- Nie rób pan tego - powiedziałem. - Nie rób pan żadnej z tych typowych cwanych rzeczy. Nie naciskaj pan żadnego guzika ani przełączników w podłodze, i nie bądź pan taki naiwny, żeby sięgnąć za broń, którą za pewne pan ma w górnej prawej szufladzie, jako że jest pan praworęki. Nie uczynił żadnej z typowych cwanych rzeczy.

- Odsuń swój fotel o dwa kroki. Opuściłem Marcela na podłogę, sięgnąłem za siebie, zamknąłem drzwi, przekręciłem w zamku bardzo wymyślny klucz, schowałem go do kieszeni i powiedziałem:

- Wstań pan.

Durrell wstał. Nie miał wiele więcej niż pięć stóp wzrostu. Budową bardzo przypominał ropuchę. Wskazałem głową bliższy z dwóch dużych sejfów.

- Otwórz pan go.

- Więc o to idzie! - Umiał dobrze manipulować swoją twarzą, ale nie dobrze głosem. Nie potrafił wyeliminować z niego tej małej nutki ulgi.

- Rabunek, panié Harrison.

- Chodź pan tu - powiedziałem. - Podszedł. - Wie pan, kim jestem?

- Kim pan jest? - Wyraz zaskoczenia. - Przed chwilą pan mówił...

- Że nazywam się Harrison. Kim jestem?

- Nie rozumiem.

Wrzasnął z bólu i dotknął palcami już krwawiącego obrzmienia, które zostawił tłumik mojego pistoletu.

- Kto ja jestem?

- Sherman. - Nienawiść w oczach i chrapliwym głosie. - Interpol.

- Otwieraj ten sejf.

- Niemożliwe. Mam tylko połowę kombinacji. Marcel ma...

Następny wrzask był głośniejszy, a obrzmienie na drugim policzku odpowiednio większe.

- Otwieraj.

Wykręcił cyfry i otworzył drzwi. Wnętrze sejfu miało około 30 cali kwadratowych, rozmiar wystarczający, aby pomieścić bardzo dużo guldenów, ale jeżeli wszystkie opowieści o "Balinova" były prawdziwe owe szeptane potajemnie gadki o salonach gry i znacznie bardziej interesujących przedstawieniach w suterenie, oraz o bogatym asortymencie artykułów, nie znajdowanych zazwyczaj w normalnych sklepach detalicznych - to rozmiar ten był zapewne niezbyt wystarczający.

Wskazałem głową Marcela.

- Ten dziubdziuś. Wsadź go do środka.

- Do środka? - Miał przerażoną minę.

- Nie chcę, żeby przyszedł do siebie i przerwał naszą dyskusję.

- Dyskusję?

- Jazda.

- Udusi się. Wystarczy dziesięć minut i...

- Jeżeli będę musiał jeszcze raz prosić, to przedtem wsadzę ci kulę w rzepkę kolanową, tak że nigdy więcej nie będziesz chodził bez laski. Wierzysz mi?

Wierzył mi. Jeżeli nie jest się kompletnym głupcem, a Durreß nim nie był, awsze można poznać, kiedy ktoś mówi serio. Wsadził Marcela do środka, co było zapewne najcięższym kawałkiem roboty, jaki wykonał od lat, bo musiał całkiem sporo zginać się i popychać, aby tak umieścić Marcela na małej podłodze sejfu, żeby drzwi dały się zamknąć. Wreszcie się zamknęły.

Obszukałem Durrella. Nie miał przy sobie żadnej niebezpiecznej broni.

Natomiast, tak jak można było przewidzieć, w prawej szufladzie biurka znalazłem duży pistolet automatyczny nie znanego mi typu, co nie było niczym niezwykłym, ponieważ nie jestem zbyt biegły, jeżeli idzie o broń, z wyjątkiem celowania z niej i strzelania.

- Astrid Lemay - powiedziałem. - Ona tutaj pracuje?

- Pracuje.

- Gdzie teraz jest?

- Nie wiem. Bóg świadkiem, że nie wiem. - Te słowa były prawie krzykiem, bo znowu podniosłem pistolet.

- Możesz się pan dowiedzieć?

- Jakim sposobem?

- Pańska niewiedza i małomówność przynoszą panu zaszczyt - rzekłem. - Ale oparte są na strachu. Strachu przed kimś, strachu przed czymś.

Tylko, że staniesz się pan bardziej świadomy i uczynny, kiedy nauczysz się więcej bać czegoś innego. Otwórz pan sejf.

Otworzył. Marcel był wciąż nieprzytomny.

- Właź pan do środka.

- Nie! - To krótkie słowo było chrapliwym krzykiem. - Mówię panu, że tam nie ma powietrza, zamknięcie jest hermetyczne. My dwaj w środku... umrzemy w kilka minut, jeżeli tam wejdę.

- Umrzesz pan w kilka sekund, jeżeli nie wejdziesz.

Wlazł do środka. Trząsł się. Kimkolwiek był, nie należał do grubych ryb. ten, kto kierował handlem narkotykami, był człowiekiem - czy ludźmi - odznaczającym się absolutną twardością i bezwzględnością, a on nie odznaczał się ani jednym, ani drugim.

Następne pięć minut spędziłem na bezowocnym przeglądaniu wszystkich dostępnych szuflad i akt. Wszystko, co obejrzałem, wiązało się w taki czy inny sposób z legalnymi interesami, co było zrozumiałe, bo Durrell nie przechowywałby dokumentów bardziej inkryminacyjnej natury tam, gdzie mogłyby dostać się w ręce biurowej sprzątaczki. Po pięciu minutach otworzyłem sejf.

Durrell pomylił się co do ilości powietrza w jego wnętrzu. Przecenił ją. Wpół leżał, oparty kolanami o plecy Marcela, który na szczęście dla siebie był ciągle nieprzytomny. Przynajmniej tak mi się wydawało. Nie zadałem sobie trudu, aby to sprawdzić. Chwyciłem Durrella za ramię pociągnąłem. Przypominało to wyciąganie łosia z bagna, ale w końcu dał się poruszyć i wytoczył się na podłogę. Leżał tam chwilę, po czym dźwignął się w otumanieniu na kolana. Czekałem cierpliwie, aż chrapliwe rżenie przeszło w zwykłe sapanie, a zabarwienie jego twarzy przemieniło się z sinofiołkowego w coś, co można by uznać za zdrową różowość, gdybym nie wiedział, że jego normalna cera przypominała raczej kolor starej gazety. Podparłem go i dałem znak, by powstał, czego udało mu się dokonać po kilku próbach.

- Astrid Lemay - powiedziałem.

- Była tutaj dziś rano. - Jego głos był chrapliwym szeptem, ale dość słyszalnym. - Mówiła, że wynikły bardzo ważne sprawy rodzinne. Musiała wyjechać z kraju.

- Sama?

- Nie, z bratem.

- On tu był?

- Nie.

- Mówiła, dokąd jedzie?

- Do Aten. Ona jest stamtąd.

- I przyszła tu tylko po to, żeby to panu powiedzieć?

- Miała do odebrania pensję za dwa miesiące. Potrzebowała jej na bilety.

Kazałem m mu wleźć z powrotem do sejfu. Miałem z nim trochę kłopotu, w końcu doszedł do wniosku, że to lepsze niż kula, i wlazł. Nie zamierzałem go już terroryzować, po prostu nie chciałem, żeby słyszał to, co miałem powiedzieć.

Zatelefonowałem bezpośrednio na lotnisko Schiphol, i w końcu połączono mnie z osobą, z którą chciałem rozmawiać.

- Tu mówi inspektor van Gelder z komendy policji - powiedziałem. - Idzie mi o dzisiejszy poranny lot do Aten. Prawdopodobnie KLM. Chcę sprawdzić, czy na pokładzie były dwie osoby nazwiskiem Astrid Lemay, George Lemay. Ich rysopisy są następujące... słucham?

Głos w telefonie powiedział mi, że byli na pokładzie. Jakoby wynikły drobne trudności z wpuszczeniem George'a do samolotu, ponieważ był w takim stanie, że zarówno lotniskowa obsługa lekarska, jak policyjna miały wątpliwości, czy jest to roztropne, ale przeważyły błagania dziewczyny. Podziękowałem mojemu informatorowi i odłożyłem słuchawkę.

Otworzyłem drzwi sejfu. Tym razem były zamknięte zaledwie parę chwil, toteż nie przewidywałem, żeby obaj znajdowali się w nazbyt złym stanie, i miałem rację. Twarz Durrella była już jedynie zaczerwieniona, Marcel nie tylko odzyskał przytomność, ale odzyskał ją tak dalece, że usiłował wydobyć spod pachy rewolwer, który niebacznie zapomniałem usunąć. Kiedy mu go odbierałem, aby nie zrobił nim sobie krzywdy, pomyślałem, że Marcel musi mieć niezwykłą zdolność regeneracyjną.

Miałem to sobie przypomnieć z gorzkim żalem w parę dni później, w okolicznościach o wiele bardziej niepomyślnych dla mnie. Zostawiłem ich obu siedzących na podłodze, a ponieważ nie było już nic istotnego do powiedzenia, żaden z nas trzech się nie odezwał. Otworzyłem drzwi, zamknąłem je za sobą na klucz, uśmiechnąłem się miło do wyblakłej blondynki i wpuściłem klucz do kratki kanalizacyjnej na ulicy przed "Balinova". Nawet, jeżeli nie było zapasowego klucza, w pokoju znajdowały się telefony i dzwonki alarmowe, i otworzenie go za pomocą palnika acetylenowo-tlenowego nie powinno było potrwać dłużej niż dwie-trzy godziny. A było tam zapewne dosyć powietrza na taki czas.

Zresztą nie wydawało się to zbyt ważne.

Pojechałem z powrotem do mieszkania Astrid i zrobiłem to, co powinienem był zrobić od razu - wypytałem jej bezpośrednich sąsiadów, czy widzieli ją tego rana. Dwaj ją widzieli i ich relacje zgadzały się ze sobą. Astrid i Georgie odjechali taksówką dwie godziny temu z kilkoma walizkami. Astrid się wymknęła i czułem się trochę tym zasmucony i zawiedziony, nie dlatego, że obiecała mi pomóc, a nie pomogła, ale ponieważ zamknęła sobie ostatnią drogę ucieczki.

Jej przełożeni nie zabili jej z dwóch powodów. Wiedzieli, że mógłbym powiązać ich z jej śmiercią, a to już było zbyt ryzykowne. nie musieli tego robić, bo wyjechała i przestała być dla nich niebezpieczna; strach, jeżeli jest dostatecznie duży, może zamknąć usta równie skutecznie jak śmierć.

Polubiłem ją i chętnie widziałbym ją znowu szczęśliwą. Nie mogłem jej potępiać. Dla niej wszystkie drzwi były zamknięte.



Rozdział piąty.



Widok ze szczytu strzelistego Havengebouw, drapacza chmur w porcie, jest niewątpliwie najładniejszy w Amsterdamie. Jednakże tego rana nie interesowałem się widokiem, tylko możliwościami, jakie dawał ten punkt obserwacyjny. Świeciło słońce, ale na tej wysokości było przewiewnie chłodno, a nawet na poziomie morza wiatr wiał tak silnie, że marszczył niebieskoszare wody w nieregularne, faliste wzory białych pian.

Platforma obserwacyjna była zatłoczona turystami, których większość, z rozwianymi włosami, trzymała lornetki i aparaty fotograficzne, ale chociaż nie miałem kamery, nie uważałem, żebym różnił się czymś od innych turystów. Różnił się tylko mój cel przebywania tam. Oparłem się na łokciach i popatrzałem na morze. De Graaf niewątpliwie uczynił mi wielką przysługę tą lornetką, bo była jedną z najlepszych, jakimi się posługiwałem kiedykolwiek, a przy prawie doskonałej widoczności tego dnia, jej precyzja zaspokajała wszystkie moje życzenia.

Skierowałem szkła na statek przybrzeżny wyporności około tysiąca ton, który właśnie skręcał do portu. Już w pierwszym momencie, kiedy go wypatrzyłem, dostrzegłem dwie rdzawe plamy na kadłubie i zauważyłem, że płynie pod flagą belgijską. A pora, tuż przed południem; też pasowała. obserwowałem go i wydało mi się, że zatacza szerszy łuk niż kilka statków, które go poprzedziły, i że przepływa bardzo blisko boi wytyczających kanał żeglowny; ale może tam właśnie woda była najgłębsza. Obserwowałem go, aż dopłynął do portu, i wtedy odczytałem nieco wytartą nazwę na zardzewiałym dziobie. Brzmiała ona: "Marianne". Kapitan był na pewno pedantem, jeżeli idzie o punktualność, natomiast czy równie pedantycznie przestrzegał prawa, to już było zupełnie inne zagadnienie.

Zjechałem na dół do "Havenrestaurant" i zjadłem obiad. Nie byłem głodny, ale odkąd tutaj przybyłem, wiedziałem z doświadczenia, że pory posiłków w Amsterdamie.bywają nieregularne i nieczęste. Jedzenie "Havenrestaurant" ma dobrą opinię i nie wątpię, że na nią zasługuje, ale nie przypominam sobie, co zjadłem na obiad owego dnia.

Do hotelu "Touring" przybyłem o wpół do drugiej. Nie spodziewałem się w gruncie rzeczy, aby Maggie i Belinda już wróciły, i tak też było. Powiedziałem recepcjoniście, że zaczekam w hallu, ale nie bardzo lubię halle, zwłaszcza kiedy mam do przestudiowania takie dokumenty jak te, które znajdowały się w teczce zabranej przez nas z firmy Morgenstern i Muggenthaler, zaczekałem więc do momentu, kiedy recepcjonista oddalił się na chwilę, pojechałem windą na trzecie piętro i dostałem się do pokoju obu dziewczyn. Był odrobinę lepszy od poprzedniego, a tapczan, który natychmiast wypróbowałem, odrobinę większy, ale nie było to wystarczającym powodem, żeby Maggie i Belinda wywijały koziołki z radości, niezależnie od faktu, że pierwszy koziołek, wywinięty w którymkolwiek kierunku, rzuciłby je od razu o ścianę.

Przeleżałem na owym tapczanie przeszło godzinę przeglądając wszystkie faktury magazynu, które okazały się całkiem nieinteresujące i nieszkodliwe. Jednakże wśród innych nazw jedna pojawiała się z zaskakującą częstotliwością, a ponieważ pochodzące stamtąd wytwory zbiegały się z kierunkiem moich rosnących podejrzeń, zanotowałem sobie tę nazwę oraz miejsce na mapie.

W zamku obrócił się klucz i weszły Maggie i Belinda. Ich pierwszą reakcją na mój widok była ulga, po której szybko nastąpiło wyraźne rozdrażnienie. Zapytałem łagodnie:

- Czy coś się stało?

- Niepokoiłyśmy się o pana - odrzekła zimno Maggie. - Recepcjonista powiedział, że pan czeka na nas w hallu, a pana tam nie było.

- Czekałyśmy pół godziny - dodała Belinda niemal z pretensją. - Myślałyśmy, że pan sobie poszedł.

- Byłem zmęczony. Musiałem się położyć. A teraz, kiedy już się wytłumaczyłem, powiedzcie, jak wam poszło dziś rano.

- No cóż. …. - Maggie nie dała się zbytnio zmiękczyć - nie powiodło nam się z Astrid.

- Wiem. Recepcjonista przekazał mi od was wiadomość. Możemy przestać martwić się o Astrid. Wyjechała.

- Wyjechała?

- Zwiała za granicę.

- Zwiała za granicę?

- Do Aten.

- Do Aten?

- Słuchajcie - powiedziałem. - Odłóżmy na później ten skecz kabaretowy. Odleciała z Georgem dziś rano.

- Dlaczego? - spytała Belinda.

- Była w strachu. Źli ludzie naciskali ją z jednej strony, a dobry człowiek, to znaczy ja, z drugiej. Więc wywiała.


- Skąd pan wie, że wyjechała? = spytała Maggie.

- Powiedział mi. jeden gość w "Balinova". - Nie rozwodziłem się nad tym; jeżeli miały jeszcze jakie złudzenia co do swojego sympatycznego szefa, chciałem, aby je zachowały. - I sprawdziłem to na lotnisku.

- Hm. - Na Maggie nie wywarły wrażenia moje osiągnięcia tego rana zdawała się uważać, iż jest moją winą, że Astrid wyjechała, i jak zwykle miała rację. - No, więc, kto najpierw: Belinda czy ja?

- Najpierw to. - Podałem jej kartkę z wypisanymi cyframi 910020.

- Co to oznacza?

Maggie obejrzała kartkę, odwróciła ją i zerknęła na drugą jej stronę.

- Nic - odrzekła.

- Pokażcie mi to - powiedziała żywo Belinda. - Jestem zmyślna do diagramów i krzyżówek. - I tak też było. Prawie zaraz powiedziała: - To trzeba odwrócić. 020019. Druga rano dziewiętnastego, czyli jutro. Wcale nieźle - powiedziałem łaskawie. Mnie samemu trzeba było godziny, żeby do tego dojść.

- I co ma się wtedy stać? - spytała Maggie podejrzliwie.

- Ten, kto wypisał te cyfry, zapomniał tego wyjaśnić – odrzekłem wymijająco, bo zaczynałem mieć dość mówienia jawnych kłamstw. - No, teraz ty, Maggie.

Usiadła i wygładziła swoją jasnozieloną bawełnianą sukienkę, która wyglądała tak, jakby się mocno skurczyła od wielokrotnego prania.

- Włożyłam do parku tę nową sukienkę, bo Trudi jeszcze jej nie widziała, a ponieważ wiał wiatr, więc włożyłam chustkę na głowę i..

- I ciemne okulary.

- Właśnie. - Nie było łatwo zbić Maggie z tropu. - Spacerowałam pół godziny przeważnie usuwając się z drogi emerytom î dziecinnym wózkom . A potem ją zobaczyłam... a raczej tę olbrzymią, tłustą, starą... starą...- Jędzę. Ubrana była tak, jak pan zapowiadał. Potem zobaczyłam Trudi. Niała na sobie białą bawełnianą sukienkę z długimi rękawami, nie mogła stać w miejscu, brykała jak owieczka. – Maggie przerwała, po czym dodała w zamyśleniu: - Ona jest naprawdę śliczna.

- Masz szlachetną duszę, Maggie.

Maggie zrozumiała ten przycinek. - Co jakiś czas przysiadały na ławce. Ja siadałam na innej o trzydzieści kroków i zerkałam znad magazynu.

- Miły gest - pochwaliłem ją.

- Potem Trudi zaczęła zaplatać warkoczyk tej lalce...

- Jakiej lalce?

- Tej, którą miała na ręku - odrzekła Maggie cierpliwie. – Jeżeli pan będzie wciąż przerywał, trudno mi będzie zapamiętać wszystkie szczegóły. Więc kiedy to robiła, podszedł jakiś mężczyzna i usiadł obok nich. Wysoki, w ciemnym ubraniu, z pastorskim kołnierzykiem, siwym wąsem i cudownie siwymi włosami. Wyglądał bardzo sympatycznie.

- Jestem tego pewny - wtrąciłem mechanicznie. Doskonale mogłem sobie wyobrazić wielebnego Thaddeusa Goodbody jako człowieka ogromnie czarującego, może z wyjątkiem godziny wpół do czwartej nad ranem.

- Trudi wyraźnie miała do niego wielką sympatię. Po paru minutach objęła go za szyję i coś mu szepnęła do ucha. Udawał, że jest zgorszony, ale widać było, że wcale nie jest, bo sięgnął do kieszeni i coś jej wcisnął w rękę.

- Pewnie pieniądze. - Już miałem zapytać, czy jest pewna, że to nie była strzykawka, ale Maggie była na to zbyt delikatna. - Potem Trudi wstała, ciągle przyciskając do siebie tę lalkę, i pobiegła do wózka z lodami. Kupiła sobie rożek lodów i ruszyła prosto ku mnie.

- A ty odeszłaś?

- Zasłoniłam się pismem - odrzekła Maggie z godnością. - Ale nie musiałam się trudzić. Przeszła obok mnie do innego otwartego wózka, który stał o dwadzieścia kroków.

- Żeby obejrzeć lalki?

- Skąd pan wie? - Maggie była zawiedziona.

- Co drugi wózek w Amsterdamie ma lalki na sprzedaż.

- To właśnie zrobiła. Dotykała ich, gładziła. Stary facet, który je sprzedawał, próbował udawać rozgniewanego, ale czy można się gniewać na taką dziewczynę? Obeszła wózek dookoła, a potem wróciła na ławkę. I ciągle częstowała tę lalkę lodami.

- I wcale nie była zmartwiona, kiedy lalka ich nie chciała. A co przez ten czas robiła stara i pastor?

- Rozmawiali. Wyraźnie mieli dużo do omówienia. Potem Trudi wróciła, pogadali jeszcze trochę, pastor poklepał Trudi po plecach, wszyscy wstali, on zdjął kapelusz, ukłonił się starej, jak pan ją nazywa, i wszyscy troje odeszli.

- Idylliczna scena. Odeszli razem?

- Nie. Pastor poszedł osobno.

- Próbowałaś iść za którymś z nich?

- Nie.

- Grzeczna dziewczynka. A ciebie ktoś śledził?

- Nie zdaje mi się.

- Nie zdaje ci się?

- Cały tłum ludzi odchodził jednocześnie ze mną. Pięćdziesięciu, sześćdziesięciu, czy ja wiem. Byłoby niemądrze twierdzić, że nikt na pewno nie ma na mnie oka. Ale nikt nie szedł za mną tutaj.

- A ty, Belindo?

- Prawie naprzeciwko tego hoteliku "Paris" jest kawiarnia. Do hotelu przychodziła i wychodziła masa dziewczyn, ale dopiero przy czwartej szklance kawy rozpoznałam jedną z tych, co były wczoraj wieczorem w kościele. taka wysoka, z kasztanowymi włosami, szałowa, jak pan by ją nazwał...

- Skąd wiesz, jak bym ją nazwał? Wczoraj była w stroju zakonnicy?

- Tak.

- To nie mogłaś widzieć, że ma kasztanowe włosy.

- Ma pieprzyk wysoko na lewej kości policzkowej.

- I czarne brwi? - wtrąciła Maggie.

- Tak, to ona - odrzekła Belinda.

Dałem za wygraną. Wierzyłem im. Kiedy jedna przystojna dziewczyna przypatruje się innej przystojnej dziewczynie, jej oczy przemieniają się w dalekosiężne teleskopy.

- Poszłam za nią do Kalverstraat - ciągnęła Belinda. Weszła do dużego sklepu. Zdawała się krążyć beż celu po parterze, ale nie było to wcale bezcelowe, bo dosyć prędko podeszła do kontuaru z napisem "Pamiątki - tylko na eksport". Obejrzała je od niechcenia, ale widziałam, że o wiele bardziej interesuje się lalkami niż czymś innym.

- No, to, no -- powiedziałem. - Znowu lalki. Po czym poznałaś, że się nimi interesuje?

- Po prostu poznałam - odrzekła Belinda tonem osoby usiłującej opisać różnorodne kolory komuś ślepemu od urodzenia. - A potem, po chwili, zaczęła bardzo uważnie oglądać pewną grupę lalek. Jakiś czas niby wahała, którą wybrać, ale wiedziałam, że wcale się nie waha. - Zachowałem roztropne milczenie. - Powiedziała coś do ekspedientki, która zapisała to na kartce papieru.

- Trwało to tyle czasu, ile potrzeba na...

- Na zapisanie zwykłego adresu - ciągnęła łagodnie, tak jakby nie usłyszała. = Potem ta dziewczyna wręczyła jej pieniądze i wyszła.

- Poszłaś za nią?

- Nie. Czy i ja też jestem grzeczną dziewczynką?


- Tak.

- I nikt nie szedł za mną.

- Ani cię nie śledził? To znaczy, w sklepie? Na przykład jakiś tęgi, tłusty mężczyzna w średnim wieku?

Belinda zachichotała. - Cała masa tęgich...

- Już dobrze, dobrze. Cała masa tęgich, tłustych mężczyzn w średnim wieku spędza mnóstwo czasu na obserwowaniu ciebie. A także cała masa młodych i chudych; wcale bym się temu nie dziwił. – Przerwałem w zamyśleniu. - Drogie bliźniaczki, kocham was obie.

Wymieniły spojrzenia. - To bardzo miło - powiedziała Belinda.

- Tylko profesjonalnie, moje kochane, tylko profesjonalnie. Muszę wiedzieć, że obie złożyłyście świetne sprawozdania. Belindo, czy widziałaś lalkę, którą ta dziewczyna wybrała?

- Płacą mi za to, żeby widzieć pewne rzeczy - odrzekła skromnie.

Spojrzałem na nią bacznie, ale puściłem to mimo uszu.

- Słusznie. To była lalka w stroju z Huyler. Taka jak ta, którą widzieliśmy w magazynie.

- Skąd pan to wie, u licha?

- Mógłbym powiedzieć, że jestem medium. Mógłbym powiedzieć, że jestem geniuszem. W rzeczywistości posiadam dostęp do pewnych informacji, których wy nie macie.

- No, to niech pan się nimi podzieli z nami. - Powiedziała to oczywiście Belinda.

- Nie.

- Dlaczego?

- Bo w Amsterdamie są ludzie, którzy mogliby was zabrać, wsadzić do zacisznego, ciemnego pokoju i zmusić do mówienia.

Nastąpiła dłuższa pauza, po czym Belinda spytała:

- A pan by nie mówił?

- Może i tak - przyznałem. - Ale przede wszystkim nie byłoby im łatwo wsadzić mnie do tego zacisznego, ciemnego pokoju. - Wziąłem plik faktur. - Czy któraś z was słyszała kiedy o Kasteel Linden? Nie? Ja też nie. Okazuje się jednak, że stamtąd dostarczają naszym przyjaciołom, Morgensternowi i Muggenthalerowi, dużą ilość zegarów wahadłowych.

- A po co? - zapytała Maggie.

- Tego nie wiem - skłamałem jawnie. - Może tu być jakiś związek. Prosiłem Astrid, żeby wytropiła źródło pewnego typu zegarów. Wiecie, ona miała masę podziemnych powiązań, których wcale nie chciała. Ale teraz jej nie ma. Zajmę się tym jutro.

- My to zrobimy dzisiaj - odparła Belinda. - Możemy pojechać to tego Kastel i...

- Jeżeli to zrobicie, znajdziecie się w pierwszym samolocie odlatującym z powrotem do Anglii. Nie mam ochoty marnować czasu na wyciąganie was z dna fosy, która otacza ten zamek. Jasne?

- Tak jest - odpowiedziały potulnie. Zaczynało być coraz bardziej niepokojąco jasne, że nie uważają mnie za tak groźnego, jak by się wydawało.

Zebrałem papiery i wstałem.

- Resztę dnia macie wolną. Zobaczymy się jutro rano.

Rzecz dziwna, nie wydawały się zbyt zadowolone, że resztę dnia mają dla siebie. Maggie zapytała:

- A pan?

- Mała wycieczka samochodem na wieś. Żeby mi się rozjaśniło w głowie. Potem drzemka, a wieczorem może przejażdżka statkiem.

- Taka romantyczna nocna przejażdżka po kanałach? - Belinda starała się mówić beztrosko, ale jej to nie wychodziło. Obydwie z Maggie zdawały się być zaprzątnięte czymś, co mi się wymknęło. - Przecież będzie pan potrzebował kogoś, kto by pana ubezpieczał, no nie? Ja też pojadę.

- Innym razem. Ale wy nie wybierajcie się na kanały. Nawet nie zbliżajcie się do kanałów. Trzymajcie się z daleka od nocnych lokali. nade wszystko trzymajcie się z daleka od portu czy tego magazynu.

- Pan też niech się nigdzie nie wybiera dziś wieczorem.

Spojrzałem na Maggie. Przez pięć lat nigdy nie odezwała się tak ostro, nawet zaciekle, a już z pewnością nigdy nie mówiła mi, co mam robić. chwyciła mnie za rękę, co było równie niesłychane. - Proszę!

- Maggie!

- Musi pan popłynąć dzisiaj tym statkiem?

- Ależ, Maggie...

- O drugiej nad ranem?

- Co się dzieje, Maggie? To do ciebie niepodobne...

- Nie wiem. Owszem, wiem. Chodzą mi ostre ciarki po plecach.

- Powiedz im, żeby chodziły delikatniej.

Belinda postąpiła krok ku mnie.

- Maggie ma rację. Nie powinien pan dzisiaj jechać. - Twarz miała stężałą z niepokoju.

- I ty też, Belindo?

- Proszę !

W pokoju zapanowało dziwne napięcie, którego nie mogłem ani rusz zrozumieć. Obydwie miały na twarzach błagalny wyraz, w oczach nieomal rozpacz, tak jakbym oznajmił, że zamierzam skoczyć ze skały.

- Maggie idzie o to, żeby pan się z nami nie rozstawał – powiedziała Brlinda. Maggie kiwnęła głową.

- Niech pan nie wychodzi dziś wieczorem. Proszę zostać z nami.

- A, do diabła! - odrzekłem. - Jak następnym razem będę potrzebował pomocy za granicą, przywiozę ze sobą twardsze dziewczyny. - Chciałem je minąć idąc ku drzwiom, ale Maggie zagrodziła mi drogę, wspięła się na palce i pocałowała mnie. W sekundę później Belinda zrobiła to samo.

-_Bardzo niedobre dla dyscypliny - powiedziałem. Sherman zbity z tropu. - Doprawdy, bardzo niedobre. Otworzyłem drzwi i obróciłem się, aby sprawdzić, czy zgadzają się_ ze mną. Jednakże nic nie powiedziały, tylko stały z dziwnie osowiałymi twarzami. Z irytacją potrząsnąłem głową i wyszedłem.

Wracając do "Rembrandta" kupiłem po drodze papier pakowy i sznurek . U siebie w pokoju zawinąłem w to garnitur, który już mniej więcej wrócił do formy po przemoczeniu ubiegłej nocy, wypisałem na paczce fikcyjne nazwisko i adres i zaniosłem ją do recepcji. Kierownik był na posterunku

- Gdzie jest najbliższy urząd pocztowy? - zapytałem.

- Moje uszanowanie panu. - Wyszukanie przyjazne powitanie było automatyczne, ale kierownik już się nie uśmiechał. - Możemy to panu załatwić.

- Dziękuję, ale chcę to nadać osobiście.

- A, rozumiem. - Nic nie rozumiał, w szczególności tego, że nie chciałem powodować żadnego unoszenia brwi ani marszczenia czoła na widok pana Shermana wychodzącego z dużą paczką pod pachą. Podał mi adres, którego nie potrzebowałem.

Włożyłem paczkę do bagażnika ¨wozu policyjnego i ruszyłem przez miasto i przedmieścia, aż wreszcie znalazłem się w wiejskiej okolicy zmierzając na północ. Wiedziałem, że jadę wzdłuż wód Zuider Zee, ale nie mogłam ich dojrzeć, bo zasłaniała je tama zaporowa, biegnąca po prawej stronie drogi. Po lewej też nie było wiele do oglądania; krajobraz holenderski nie jest stworzony do wprawiania turysty w ekstazę.

Niebawem dotarłem do tablicy z napisem "Huyler - 5 km" i o kilkaset jardów dalej skręciłem w lewo z szosy, i wkrótce potem zatrzymałem wóz na małym placyku wioski jakby wyjętej z widokówki. Na placyku była poczta, a przed pocztą budka telefoniczna. Zamknąłem na klucz bagażnik i samochód i tam go pozostawiłem.

Wróciłem na główną szosę, przeszedłem przez nią i wdrapałem się na spadzistą, porośniętą trawą tamę, z której mogłem wyjrzeć na Zuider Zee. Rzeźwa bryza niebieszczyła i bieliła wody w późnopopołudniowym słońcu, ale jeżeli idzie o widok, nie można było wiele więcej o tych wodach powiedzieć, bo otaczał je ląd tak nizinny, iż zdawał się być zaledwie płaską, ciemną ławicą na horyzoncie. Jedynym wyróżniającym się elementem, jaki mogłem dojrzeć gdziekolwiek, była wyspa znajdująca się o milę od brzegu w kierunku pâhiocno-wschodnim. Była to wyspa Huyler, właściwie nawet nie wyspa. Była nią niegdyś, ale jacyś inżynierowie wybudowali groblę łączącą ją z lądem stałym, ażeby pełniej udostępnić wyspiarzom dobrodziejstwa cywilizacji i ruchu turystycznego. Na wierzchu owej grobli zbudowano żużlową drogę.

Sama wyspa także niczym się nie wyróżniała. Była tak płaska, iż zdawało się, że pierwsza większa fala musi ją zalać, ale tę płaskość urozmaicały rozrzucone tu i ówdzie zabudowania gospodarskie, kilka dużych holenderskich stodół, a na zachodnim brzegu, położonym naprzeciw lądu stałego, miasteczko skupione wokoło maleńkiego portu. I oczywiście, wyspa miała swoje kanały. To było wszystko, co dało się dojrzeć, więc wróciłem na szosę, przeszedłem nią do przystanku i pierwszym autobusem odjechałem do Amsterdamu.

Postanowiłem pójść wcześnie na kolację, bo nie przewidywałem, żebym miał sposobność jeść później tego wieczora, i podejrzewałem, że cokolwiek los mi dzisiaj gotuje, lepiej nie wychodzić temu na spotkanie z pełnym żołądkiem. Potem położyłem się do łóżka, bo nie przewidywałem również, abym mógł przespać się później.

Podróżny budzik wyrwał mnie ze snu o wpół do pierwszej w nocy.

Włożyłem ciemne ubranie, ciemny marynarski golf, ciemne płócienne pantofle na gumowych podeszwach i ciemną brezentową wiatrówkę. Rewolwer umieściłem w zamykanym na ekler, nieprzemakalnym futerale wsadziłem do kabury podramiennej. Dwa zapasowe magazynki, w podobnym futerale, ulokowałem w zaciąganej na zamek błyskawiczny kieszeni brezentowej kurtki. Popatrzyłem tęsknie na butelkę whisky stojącą na stoliku i postanowiłem jej nie tykać. Wyszedłem. Wyszedłem, tak jak się u mnie już stało drugą naturą, schodkami przeciwpożarowymi. Ulica w dole była jak zwykle pusta, i wiedziałem, że nikt nie podąży za mną, gdy będę odchodził hotelu. Nikt nie musiał iść za mną, bo ci, co mi źle życzyli, wiedzieli, dokąd zmierzam i gdzie mnie mogą znaleźć. A ja z kolei wiedziałem, że to wiedzą. Miałem jedynie nadzieję, iż nikt nie wie, że wiem.

Zdecydowałem się iść pieszo, bo nie miałem teraz samochodu, a stałem się uczulony na amsterdamskie taksówki. Ulice były puste – przynajmniej które sobie wybrałem. Miasto wydawało się bardzo ciche i spokojne.

Doszedłem do dzielnicy portowej, zorientowałem się, gdzie jestem, ruszyłem dalej, aż znalazłem się w cieniu szopy magazynowej. Fosforyzująca tarcza mojego zegarka powiedziała mi, że jest za dwadzieścia druga. Wiatr przybrał na sile i ochłodziło się znacznie, ale deszcz nie padał, chociaż wisiał w powietrzu. Wyczuwałem jego zapach poprzez tą, swoistą woń morza, smoły, lin i tych wszystkich rzeczy, które sprawiają, że dzielnice portowe pachną tak samo wszędzie na świecie.

Postrzępione, ciemne chmury mknęły po tylko odrobinę mniej ciemnym niebie, od czasu do czasu odsłaniając na chwilę blady, wysoki półksiężyc, częściej go zakrywając, ale nawet kiedy był niewidoczny, ciemność nie była absolutna, bo w górze wciąż szybko się przesuwały plamy rozświetlonego gwiazdami nieba.

Kiedy robiło się jaśniej, patrzyłem na port, który rozciągał się najpierw w półmrok, a potem w nicość. Dosłownie setki barek stały w tym porcie, jednym z wielkich portów transportowych świata - barek sięgających pod względem rozmiaru od małych, sześciometrowych, do potężnych, pływających po Renie - a wszystkie stłoczone w rzekłbyś niemożliwym do rozwikłania nieładzie. Wiedziałem jednak, że nieład ten jest bardziej pozorny niż rzeczywisty. Barki były niewątpliwie stłoczone, ale – choć wymagałoby to wysoce zawiłego manewrowania - każda miała swój dostęp do wąskiego szlaku żeglownego, który zbiegał się z kilkoma coraz szerszymi szlakami przed dotarciem do otwartych wód rozciągających się dalej, Barki były połączone z lądem szeregiem długich, szerokich nawodnych pomostów, do których z kolei dołączały się pod prostym kątem inne, węższe

Księżyc skrył się za chmurą. Wysunąłem się z cienia i wszedłem na jeden z głównych pomostów. W moich gumowych pantoflach stąpałem bezgłośnie po mokrych deskach, ale gdybym nawet kroczył w podkutych butach, wątpię czy ktokolwiek - poza tymi, co mieli wobec mnie złe zamiary - zwróciłby na to uwagę, bo chociaż wszystkie barki były prawie na pewno zamieszkane przez załogi, a w wielu wypadkach także i ich rodziny, wśród setek stojących tam statków widać było jedynie tu i ówdzie kilka świateł w kabinach. Poza stłumionym zawodzeniem wiatru i cichym skrzypieniem i chrobotem, kiedy poruszane wiatrem barki ocierały się łagodnie o deski, panowała absolutna cisza. Ten port barkowy był miastem sam w sobie, a miasto to spało.

Przeszedłem mniej więcej jedną trzecią długości głównego pomostu, gdy księżyc wynurzył się zza chmur. Przystanąłem i rozejrzałem się. O jakieś pięćdziesiąt kroków w tyle szli ku mnie cicho i zdecydowanie dwaj ludzie. Byli jedynie cieniami, sylwetkami, ale widziałem, że zarysy ich prawych rąk są dłuższe od lewych. Coś trzymali w prawych dłoniach. Nie zaskoczył mnie widok owych przedmiotów w ich rękach, tak jak nie zaskoczył mnie widok samych tych ludzi. Zerknąłem w prawo. Dwaj inni mężczyźni zbliżali się powoli od lądu sąsiednim pomostem. Szli równolegle z tymi dwoma, którzy byli na moim zapleczu. Zerknąłem w lewo. Dwaj następni - dwie poruszające się, ciemne sylwetki. Podziwiałem ich koordynację.

Odwróciłem się i ruszyłem dalej. Idąc wyciągnąłem pistolet z kabury, zdjąłem nieprzemakalny futerał, zaciągnąłem na powrót zamek błyskawiczny i schowałem futerał do kieszeni. Księżyc skrył się za chmurą. Zacząłem biec i biegnąc obejrzałem się przez ramię. Trzy dwójki mężczyzn również puściły się biegiem. Po pięciu jardach obejrzałem się znowu. Dwaj mężczyźni na moim pomoście zatrzymali się i mierzyli do mnie z pistoletów albo tak mi się wydało, bo trudno było coś dojrzeć w poświacie gwiazd. Jednakże w chwilę potem przekonałem się, że się nie pomyliłem, bo w mroku wyprysnęły wąskie, czerwone płomyki, chociaż nie usłyszałem strzałów, co było całkiem zrozumiałe, ponieważ żaden człowiek przy zdrowych zmysłach nie mógł chcieć alarmować setek krzepkich barkarzy holenderskich, niemieckich i belgijskich. Natomiast najwyraźniej nie mieli żadnych zastrzeżeń, co do alarmowania mnie. Księżyc pokazał się znowu i powtórnie ruszyłem biegiem. Kula, która mnie trafiła, wyrządziła większą szkodę mojemu ubraniu niż mnie samemu, aczkolwiek ostry, piekący ból wysoko na zewnętrznej stronie prawej ręki sprawił, że mimowolnie chwyciłem się za nią drugą ręką. Tego było za wiele. Skręciłem z głównego pomostu, zeskoczyłem na dziób barki przycumowanej do mniejszego, odchodzącego odeń pod prostym kątem, i przebiegłem cicho przez pokład za sterownię na rufie. Schroniwszy się tam wyjrzałem ostrożnie zza węgła.

Dwaj mężczyźni na centralnym pomoście przystanęli i dawali gwałtowne znaki swoim kolegom po prawej, pokazując, że należy mnie zajść z boku, Jeżeli się da, strzelić mi w plecy. Jak mi się wydało, mieli dosyć ograniczone pojęcie o tym, co się składa na fair play i sportowe podejście, ale nie można było kwestionować ich sprawności. Było zupełnie jasne, że jeśli mnie w ogóle dorwą - a szanse ich oceniałem jako dobre - dokonają tego ową metodą okrążenia czy oskrzydlenia, toteż byłoby oczywiście bardzo dobrze dla mnie, gdybym zdołał jak najprędzej zniechęcić ich do koncepcji. Dlatego chwilowo zignorowałem tych dwóch na centralnym moście zakładając - ufałem, że trafnie - iż pozostaną na miejscu poczekają, aż oskrzydlający przydybią mnie znienacka, i obróciłem się w stronę lewego pomostu.

Po pięciu sekundach ukazali się, nie biegnąc, tylko idąc ostrożnie zaglądając w cienie, rzucane w świetle księżyca przez sterownie i nad nadbudówki barek, co było rzeczą nader lekkomyślną czy też po prostu niemądrą, ponieważ stałem w najgłębszym cieniu, jaki mogłem znaleźć, natomiast ich oświetlał niemal brutalnie księżyc, toteż dojrzałem ich na długo przedtem, zanim dojrzeli mnie: Wątpię, czy w ogóle mnie zauważyli.

Klen na pewno mnie nie spostrzegł, bo nie zobaczył już nigdy nic więcej; musiał być martwy jeszcze zanim runął na pomost i z osobliwym brakiem żadnego odgłosu poza cichym pluśnięciem osunął się do wody. Złożyłem się do następnego strzału, ale drugi mężczyzna zareagował bardzo szybko i rzucił się w tył poza zasięg mojego wzroku, zanim zdążyłem nacisnąć spust. Nie wiedzieć, czemu przyszło mi na myśl, że moje sportowe podejście jest na jeszcze niższym poziomie niż ich, ale owej nocy miałem skłonność do ułatwiania sobie sprawy. Zawróciłem, posunąłem się znowu naprzód i wyjrzałem zza sterowni. Dwaj mężczyźni na centralnym pomoście nie ruszyli się z miejsca. Może wiedzieli, co się stało. Byli daleko jak na celny strzał z pistoletu w nocy, wymierzyłem starannie i długo, i spróbowałem mimo wszystko. Jednak cel był za daleko. Człowiek krzyknął i chwycił się za nogę, ale sądząc po żwawości, z jaką pobiegł za swoim towarzyszem i zeskoczył z pomostu chroniąc się na jednej z barek, nie mógł być poważnie uszkodzony. Księżyc znów schował się za chmurę, bardzo małą, ale jedyną, jaka mogła napłynąć w ciągu następnych paru minut, a oni wiedzieli dokładnie, gdzie jestem. Przebiegłem, więc przez barkę, wdrapałem się z powrotem na główny pomost i ruszyłem pędem przed siebie.

Nie przebiegłem nawet dziesięciu jardów, gdy ten przeklęty księżyc pojawił, się znowu. Rzuciłem się płasko na deski, twarzą w stronę lądu. Pomost po lewej był pusty, czemu trudno się dziwić, bo pewność siebie drugiego mężczyzny musiała zostać mocno nadszarpnięta. Zerknąłem w prawo. Tam dwaj mężczyźni byli znacznie bliżej niż ci, którzy przed chwilą tak roztropnie usunęli się z centralnego pomostu, a sądząc po tym, że nadal ufnie i zdecydowanie posuwali się naprzód, było oczywiste, iż jeszcze nie wiedzą, że jeden z ich grona znajduje się na dnie portu, lecz widać równie szybko jak tamci trzej zrozumieli zalety roztropności, bo bardzo żwawo zniknęli z pomostu, kiedy dałem do nich dwa prędkie, niepewne strzały, oba wyraźnie chybione. Dwaj mężczyźni, którzy przedtem szli centralnym pomostem, ostrożnie próbowali nań wrócić, ale byli za daleko, aby mnie niepokoić czy ja ich.

Jeszcze pięć minut trwała ta mordercza zabawa w chowanego - bieganie, krycie się, strzał, znowu bieg - a przez cały ten czas nieubłaganie zbliżali się do mnie. Byli teraz bardzo rozważni, podejmując minimum ryzyka i zręcznie wykorzystując swoją liczebną wyższość; jeden lub dwaj ściągali na siebie moją uwagę, a inni podkradali się naprzód z barki na barkę. Byłem chłodno i trzeźwo świadomy, że jeżeli nie uczynię czegoś innego, i to bardzo prędko, zabawa ta może mieć tylko jeden koniec, i koniec ten musi nadejść rychło.

Ze wszystkich nieodpowiednich po temu momentów wybrałem kilka tych krótkich chwil, które spędzałem kryjąc się za kajutami i sterowniami, aby pomyśleć o Belindzie i Maggie. Zastanawiałem się, czy to, dlatego zachowały się tak dziwnie, kiedy ostatnio je widziałem? Czy odgadywały albo wyczuwały dzięki jakiejś swoiście kobiecej intuicji, że coś takiego nastąpi, i jaki będzie koniec, i bały się mi to powiedzieć? Pomyślałem sobie, iż dobrze, że mnie teraz nie widzą, bo nie tylko przekonałyby się, że miały rację, ale ich wiara w nieomylność szefa zostałaby żałośnie nadwerężona. Byłem w desperacji i zapewne na to właśnie musiałem wyglądać; spodziewałem się napotkać zaczajonego na mnie człowieka, chybkiego do rewolweru lub jeszcze bardziej do noża, i pewnie potrafiłbym dać sobie radę z nim albo przy odrobinie szczęścia nawet z dwoma - natomiast tego się nie spodziewałem.

Co to powiedziałem Belindzie przed magazynem? "Ten, kto walczy i ucieka, drugiego dnia walki doczeka". jednakże teraz nie miałem dokąd uciekać, bo byłem zaledwie o dwadzieścia kroków od końca głównego pomostu. Makabryczne to było uczucie, być zagonionym na śmierć jak dzikie zwierzę czy wściekły pies, podczas gdy setki ludzi spały o sto jardów ode mnie, i aby się uratować, wystarczyłoby mi odkręcić tłumik i wystrzelić dwa razy w powietrze, a cały port rzuciłby mi się na pomoc. Ale nie mogłem się na to zdobyć, bo to, co musiałem zrobić, należało uczynić tej nocy, a wiedziałem, że teraz mam ostatnią szansę. Jutro moje życie w Amsterdamie nie byłoby warte złamanego szeląga. Nie mogłem się na to zdobyć, dopóki jeszcze miałem choćby cień szansy. Nie uważałem właściwie, żebym ją miał, przynajmniej tą, którą uznałby za szansę człowiek będący przy zdrowych zmysłach. Nie sądzę jednak, abym nim był w owej chwili.

Spojrzałem na zegarek. Za sześć druga. Czas kończył się pod jeszcze jednym względem. Popatrzyłem na niebo. Mała chmurka sunęła ku księżycowi i właśnie ten moment wybraliby na następny i prawie na pewno ostatni atak; musiał to także być moment, który bym wykorzystał na moją następną i prawie ostatnią próbę ucieczki. Zerknąłem na pokład barki: była załadowana złomem, więc wziąłem kawałek metalu. Ponownie sprawdziłem kierunek owej ciemnej chmurki, która jakby jeszcze zmalała. Jej środek miał przesunąć się prosto przez księżyc, ale to musiało wystarczyć.

Miałem jeszcze pięć kul w drugim magazynku i wystrzeliłem je szybko raz po raz w miejsce, gdzie, jak wiedziałem albo odgadywałem, schronili się moi prześladowcy. Miałem nadzieję, że to ich.może zatrzymać na kilka sekund, ale w gruncie rzeczy chyba w to nie wierzyłem. Szybko wsadziłem z powrotem pistolet do nieprzemakalnego futerału, zaciągnąłem zamek błyskawiczny i dla dodatkowego zabezpieczenia włożyłem go nie do kabury, ale do zamykanej na ekler kieszeni mojej brezentowej kurtki, przebiegłem po pokładzie kilka kroków, wspiąłem się na burtę i rzuciłem się na główny pomost. Zerwałem się rozpaczliwie i w tym momencie zauważyłem, że ta przeklęta chmura w ogóle nie trafiła na księżyc. Nagle poczułem się bardzo spokojny, ponieważ nie miałem już wyjścia. zacząłem biec, bo nie mogłem uczynić nic innego, miotając się jak szalony z boku na bok, aby utrudnić celowanie moim przyszłym zabójcom. W ciągu niespełna trzech sekund dosłyszałem z pół tuzina przytłumionych łomotów - tamci byli już bowiem tak blisko - i dwukrotnie poczułem; że niewidzialne ręce chwytają mnie zaciekle za ubranie. Nagle odchyliłem głowę do tyłu, wyrzuciłem wysoko obie ręce, cisnąłem do wody ów kawałek metalu

Zwaliłem się ciężko na pomost, jeszcze zanim dosłyszałem plusk. Dźwignąłem się jak pijany na nogi, złapałem się za gardło i tyłem runąłem do wody. Nabrałem głęboko tchu i wstrzymałem oddech przed uderzeniem o nią. Woda była zimna, ale nie lodowata, mętna i niezbyt głęboka. Stopami dotknąłem błota i dotykałem go nadal. Zacząłem wydychać powietrze, bardzo ostrożnie, bardzo powoli, gospodarując oszczędnie jego rezerwą, która zapewne nie była _zbyt duża, bo nieczęsto uprawiałem takie rzeczy. jeżeli nie przeceniłem zapału mych prześladowców do wykończenia mnie - a nie przeceniłem go - to obaj mężczyźni na centralnym pomoście powinni byli zaglądać z nadzieją w miejsce, w którym zniknąłem im z oczu. ufałem, że wyciągną wszelkie błędne wnioski z powolnego strumienia banieczek wypływającego na powierzchnię wody, i miałem też nadzieję, że wnioski wyciągną prędko, bo nie byłem w stanie kontynuować tego wyczynu wiele dłużej.

Po chwili, która wydawała mi się trwać z pięć minut, a zapewne nie była dłuższa niż trzydzieści sekund, przestałem wydychać powietrze i wysyłać banieczki na powierzchnię z tego dobrego powodu, że nie miałem go już więcej w płucach. Płuca zaczynały mnie trochę boleć, bez mała słyszałem - a niewątpliwie czułem - serce łomocące mi w pustej piersi, i rozbolały mnie uszy. Wydobyłem się z błota i popłynąłem w prawo mając w Bogu nadzieję, że zmierzam we właściwym kierunku. Tak też było. Dłoń moja natrafiła na kil barki i wykorzystałem to oparcie, aby przesunąć się szybko pod spodem, po czym wynurzyłem się na powierzchnię. Nie sądzę, żebym mógł pod nią pozostać dłużej niż jeszcze parę sekund nie łykając wody. Kiedy się wynurzyłem, potrzeba mi było dużego opanowania i siły woli, żeby nie nabrać powietrza głęboko w płuca z charczeniem, które byłoby dosłyszalne prawie w całym porcie, ale w pewnych okolicznościach, kiedy życie od tego zależy, człowiek potrafi zdobyć się na doprawdy wielką siłę woli, toteż zadowoliłem się kilkoma dużymi, lecz bezgłośnymi haustami powietrza.

Z początku nic nie widziałem, ale przyczyną była po prostu warstwa oleju na powierzchni wody, która na chwilę zakleiła mi powieki. Starłem go, ale nadal nie mogłem wiele dojrzeć poza ciemnym kadłubem barki, za którą się skryłem, głównym pomostem na wprost mnie i drugą barką stojącą równolegle o jakieś dziesięć stóp. Słyszałem głosy, stłumiony szept głosów. Podpłynąłem cicho do rufy barki, przytrzymałem się steru i wyjrzałem ostrożnie zza rufy. Dwaj mężczyźni, jeden z latarką, stali na pomoście zaglądając w miejsce, w którym niedawno zniknąłem; z zadowoleniem widzieli, że woda tam jest ciemna i nieruchoma.

Wyprostowałi się. Jeden z nich wzruszył ramionami i uczynił gest obiema dłońmi podniesionymi do góry; drugi przytaknął mu ruchem głowy i ostrożnie roztarł sobie nogę. Pierwszy podniósł ręce i dwukrotnie skrzyżował je nad głową, najpierw w lewo, potem w prawo. W tej samej chwili rozległo się urywane prychanie i klapanie uruchomionego gdzieś bardzo blisko dieslowskiego silnika. Najwyraźniej żaden z dwóch mężczyzn nie był zbyt zachwycony tym nowym wydarzeniem, bo ten, który dał sygnał, od razu chwycił drugiego za ramię i najszybciej jak mógł odprowadził go kulejącego ciężko.

Wciągnąłem się na barkę, co wydaje się czynnością ogromnie prostą, ale kiedy stroma burta kadłuba sterczy cztery stopy nad wodą, ta prosta czynność może okazać się prawie niepodobieństwem i tym okazała się dla mnie. Jednakże w końcu dokonałem tego przy pomocy liny rufowej, przewaliłem się przez nadburcie i przeleżałem z pół minuty dysząc jak wyciągnięty na brzeg wieloryb, zanim pierwszy nawrót sił, po całkowitym wyczerpaniu, połączony z rosnącą świadomością konieczności pośpiechu, sprawił, że dźwignąłem się na nogi i ruszyłem ku dziobowi barki oraz głównemu pomostowi.

Dwaj mężczyźni, którzy tak niedawno usiłowali mnie zniszczyć, a teraz niewątpliwie ulegli tej uzasadnionej radości, którą daje satysfakcja dobrego wypełnienia ważnego zadania, byli teraz jedynie mglistymi cieniami znikającymi w jeszcze głębszym cieniu nabrzeżnych magazynów. Wciągnąłem się na pomost i przykucnąłem tam na chwilę, dopóki nie poznałem, skąd dochodzi warkot diesla, po czym pochyliłem się i szybko pobiegłem pomostem do miejsca, gdzie owa barka była przymocowana, do pomostu bocznego. Tam najpierw opadłem na czworaki, a potem podczołgałem się i wyjrzałem przez krawędź pomostu.

Barka miała, co najmniej siedemdziesiąt stóp długości i odpowiednią szerokość i była zupełnie pozbawiona wszelkiego wdzięku w sylwetce. Trzy czwarte jej pokładu były w całości przeznaczone na ładownię dalej znajdowała się sterownia, do której przylegało od strony rufy pomieszczenie dla załogi. Żółte światła błyszczały za jego przesłoniętymi szybami. Z okna sterowni wyglądał masywny mężczyzna w czapce z daszkiem, rozmawiając z członkiem załogi, który właśnie wdrapywał się na główny pomost, aby odcumować. Rufa barki przywierała do głównego pomostu, na którym leżałem. odczekałem, aż barkarz wdrapał się na boczny pomost i odszedł, by rzucić cumę dziobową, po czym ześliznąłem się bezgłośnie na rufę barki schyliłem się za kabiną, dopóki nie usłyszałem chrobotania lin zrzucanych na pokład i głuchego łomotu stóp o deski, kiedy ów człowiek zeskoczył z bocznego pomostu. Ruszyłem cicho ku dziobowi, dotarłem do żelaznej drabinki przymocowanej do przedniego krańca kabiny, wdrapałem się nań, przesunąłem do przodu i wyciągnąłem się płasko na dachu sterowni. Paliły się światła nawigacyjne, ale to mi nie przeszkadzało, bo były tak ulokowane po obu stronach sterowni, że na szczęście miejsce, w którym byłem, znajdowało się w stosunkowo jeszcze głębszym cieniu.

Warkot silnika wzmógł się i boczny pomost zaczął powoli zostawać za mną Zastanowiłem się posępnie, czy przypadkiem nie wpadłem z deszczu pod rynnę.



Rozdział dziesiąty



Byłem dosyć pewny, że tej nocy wypłynę na morze, a każdy, kto by to uczynił w warunkach, jakie przewidywałem, powinien był także wziąć pod uwagę możliwość, że mocno przemoknie; gdybym miał choć odrobinę przezorności pod tym względem, powinienem był wybrać się w pełnym, nieprzemakalnym stroju płetwonurka, ale myśl o takim stroju nigdy nie przyszła mi do głowy, i teraz nie miałem przed sobą innej alternatywy jak leżeć tam, gdzie leżałem, â płacić cenę za moje niedbalstwo.

Czułem się tak, jakbym szybko zamarzał na śmierć. Nocny wiatr na Zuider Zee był dostatecznie przenikliwy, by przejąć chłodem nawet ciepło ubranego człowieka, zmuszonego do leżenia bez ruchu, a ja nie byłem ciepło ubrany. Byłem przemoczony do nitki morską wodą, a ten mrożący wiatr sprawiał, iż miałem wrażenie, że przemieniłem się w bryłę lodu - z tą różnicą, że bryła lodu jest bezwładna, a ja bez przerwy dygotałem, jak człowiek chory na ostrą malarię. Jedyną pociechę stanowił fakt, że było mi zupełnie obojętne, czy zacznie padać deszcz, albowiem nie mogłem zmoknąć jeszcze bardziej.

Zdrętwiałymi i zlodowaciałymi palcami, które mi drżały bez przerwy, odciągnąłem zamki błyskawiczne obu kieszeni kurtki, wyjąłem zarówno pistolet, jak magazynki z ich wodoszczelnych futerałów, załadowałem broń i wsadziłem ją pod brezentową kurtkę. Zastanowiłem się nieporadnie, co by było, gdybym w chwili zagrożenia stwierdził, że mój palec od naciskania spustu zamarzł na sztywno, więc wetknąłem prawą dłoń za przemoczoną kurtkę. Ale skutek był taki, że zrobiło mi się jeszcze zirnniej w rękę, toteż wyciągnąłem ją na powrót.

Światła Amsterdamu pozostawały już daleko w, tyle, bo wypłynęliśmy na Zuider Zee. Zauważyłem, że barka podąża po tym samym szerokim łuku, co "Marianne", kiedy zawijała do portu w południe poprzedniego dnia. Przepłynęła bardzo blisko dwóch boi i kiedy spojrzałem nad dziobem, wydało mi się, że bierze kurs prowadzący do zderzenia z trzecią boją, znajdującą się około czterystu jardów przed nami. Jednakże ani przez chwilę nie wątpiłem, że szyper doskonale wie, co robi. Warkot silnika przycichł, kiedy zmniejszono jego obroty, i z kabiny wyszli na pokład dwaj mężczyźni - pierwsi członkowie załogi, jacy się ukazali na zewnątrz, odkąd opuściliśmy port. Próbowałem rozpłaszczyć się jeszcze bardziej na dachu sterowni, ale nie poszli w moją stronę, tylko ku rufie. Okręciłem się, by lepiej ich obserwować.

Jeden z nich niósł żelazną sztabę ż linkami uwiązanymi u końców. Obydwaj, stanąwszy po bokach rufy, poluzowali trochę owe linki, tak, że sztaba musiała opuścić się bardzo blisko poziomu wody. Obróciłem się spojrzałem ku dziobowi. Barka, posuwająca się teraz bardzo wolno, musiała być nie dalej niż o dwadzieścia jardów od błyskającej boi i płynęła na kursie, który powinien był doprowadzić ją na odległość dwudziestu stóp od niej. Usłyszałem ostre słowa komendy ze sterowni, spojrzałem ku rufie i zobaczyłem, że obaj mężczyźni zaczynają przepuszczać linki między palcami, przy czym jeden z nich coś odliczał. Przyczyna tego liczenia była łatwa do odgadnięcia. Aczkolwiek nie widziałem tego w ciemnościach, na linach musiały być węzły w regularnych odstępach, aby obaj mężczyźni _puszczający linki mogli utrzymać żelazną sztabę prostopadle do kursu gdy ta znalazła się dokładńie na wysokości boi, jeden z nich zawołał, po czym zaczęli powoli, lecz równomiernie wciągać linki na pokład. Wiedziałem już, co teraz nastąpi, lecz mimo to obserwowałem bacznie. Teraz, gdy obaj nadal ciągnęli, z wody wyprysnęła cylindryczna boja wysokości dwóch stóp. Po niej ukazała się kotwiczka o czterech łapach, których jedna była zaczepiona o metalową sztabę. Do tej kotwiczki przymocowana była lina. Boję, kotwiczki i sztabę wciągnięto na barkę, po czym obaj mężczyźni zaczęli wybierać linę kotwiczną, aż w końcu z wody wynurzył się jakiś przedmiot, który złożyli na pokładzie. Była to szara, z metalowymi pasami, żelazna skrzynka o boku około osiemnastu cali, wysoka na dwanaście. Natychmiast zanieśli ją do kabiny, ale jeszcze zanim to uczynili, barka znowu ruszyła pełną parą i boja zaczęła szybko zostawać w tyle. Całej tej operacji dokonano z łatwością i sprawnością, świadczyły o dużym obeznaniu z zastosowaną dopiero co techniką.

Czas mijał, a był to czas przejmującego chłodu, dygotania i udręki. Myślałem, że nie może mi być już zimniej i bardziej mokro, ale się myliłem, bo około czwartej nad ranem niebo pociemniało i zaczął padać a nigdy deszcz nie wydał mi się tak zimny. Do tej pory owa odrobina ciepła, która mi jeszcze pozostała w ciele, jakoś częściowo grzała wewnętrzne warstwy odzieży, ale od pasa w dół - bo brezentowa kurtka stanowiła, jaką taką ochronę - okazało się to stratą czasu. Miałem tylko nadzieję, że kiedy będę musiał ruszyć się z miejsca i znowu skoczyć do wody, nie okaże się, że jestem już w takim stanie odrętwiającego paraliżu, że zdołam jedynie utonąć.Na niebie ukazało się pierwsze światło zwodniczego brzasku i mogłem niewyraźnie rozeznać zamazane zarysy lądu na południu i wschodzie. Potem znów zrobiło się ciemniej i przez jakiś czas nic nie widziałem, aż wreszcie prawdziwy świt począł rozlewać się blado od wschodu i znowu dojrzałem ląd, i stopniowo doszedłem do wniosku, że jesteśmy dość blisko północnego brzegu wyspy Huyler i zaczynamy skręcać na południowy wschód, a potem na południe, ku małemu portowi wyspy.

Nigdy dotąd nie zdawałem sobie sprawy, że te przeklęte barki poruszają się tak wolno. Patrząc na brzegi Huyler miało się wrażenie, że barka stoi nieruchomo na wodzie. Ostatnią rzeczą, jakiej pragnąłem, było podpłynięcie do wyspy Huyler w jasnym świetle dziennym i wywołanie komentarzy nieuniknionych gapiów portowych na temat faktu, iż jeden z członków załogi jest tak ekscentryczny, że woli zimny dach sterowni od ciepła w jej wnętrzu. Pomyślałem o owym cieple i odsunąłem od siebie tę myśl.

Nad dalekim wybrzeżem Zuider Zeé ukazało się słońce, ale nic mi nie pomogło; było to jedno z owych osobliwych słońc, które nie osuszają ubrania, a po chwili z zadowoleniem spostrzegłem, że jest także jednym z owych wczesnoporarmych słońc, które tylko sprawiają zawód, bo zaraz przesłonił je całun ciemnych chmur, po czym ów zacinający, mroźny deszcz znów zabrał się ostro do dzieła paraliżując tę resztkę krążenia krwi, która mi jeszcze została. Byłem rad, bo od tych chmur znów pociemniało, a deszcz mógł nakłonić portowych ciekawskich do pozostania w domu. Zbliżaliśmy się do kresu podróży. Deszcz na szczęście wzmógł się tak dalece, że boleśnie bębnił po mojej odsłoniętej twarzy i rękach i biało syczał po morzu; widoczność ograniczyła się do paruset jardów i chociaż dostrzegłem rząd znaków nawigacyjnych, ku którym skręcała barka, nie mogłem dojrzeć portu za nimi.

Włożyłem pistolet do nieprzemakalnego futerału i wsadziłem go do kabury. Byłoby bezpieczniej włożyć go do zaciągniętej na ekler kieszeni brezentowej kurtki, tak jak to zrobiłem poprzednio, ale nie zamierzałem zabierać jej ze sobą. Przynajmniej niezbyt daleko, bo byłem tak odrętwiały i osłabiony po przeżyciach tej długiej nocy, że owa oblepiająca mnie i ściskająca, uciążliwa kurtka mogłaby uniemożliwić mi wydostanie się na brzeg; jeszcze jedną rzeczą, której niebacznie zapomniałem zabrać ze sobą, była nadmuchiwana ratunkowa kamizelka lub pas. Ściągnąłem kurtkę i zwinąłem ją sobie pod pachą. Wiatr nagle wydał mi się znacznie bardziej lodowaty niż kiedykolwiek, ale nie była już pora tym się przejmować. Popełznąłem po dachu sterowni, ześliznąłem się cicho po drabince, przeczołgałem się poniżej poziomu odsłoniętych teraz okien kabiny, zerknąłem szybko na dziób - co było zbędną ostrożnością, bo żaden człowiek przy zdrowych zmysłach nie wyszedłby na pokład w tej chwili, jeżeliby nie musiał - cisnąłem brezentową kurtkę za burtę, przerzuciłem się przez rufę, upuściłem się na całą długość ramion, sprawdziłem, czy w pobliżu nie ma kogoś z załogi, i osunąłem się w wodę.

W morzu było cieplej niż na dachu sterowni, co dobrze się dla mnie składało, bo czułem się niemal przerażająco osłabiony. Miałem pierwotnie zamiar utrzymywać się w wodzie, dopóki barka nie weszłaby do portu, bo przynajmniej w istniejących warunkach nie uniknęłaby w mgławicy i deszczu, ale nie była to pora na tego rodzaju wymyślności. Moją główną troską, jedyną troską w tej chwili, było pozostać przy życiu. Poprułem za szybko oddalającą się rufą barki, najprędzej jak mogłem. Był to wyczyn pływacki, który trwał nie więcej niż dziesięć minut, którego z łatwością mogło dokonać każde dobrze wyćwiczone sześcioletnie dziecko, ale owego rana znajdowałem się poniżej tego standardu chociaż nie mogę twierdzić, że graniczyło to z niepodobieństwem, nie mógłbym uczynić tego powtórnie. Kiedy wyraźnie dojrzałem obmurowanie _ portu, zboczyłem od znaków nawigacyjnych, pozostawiając je po prawej ręce, i wreszcie dotarłem do brzegu. Z chlupotem przeszedłem przez plażę i wtedy, jakby na dany znak, deszcz ustał. Ostrożnie wspiąłem się na niewielką wyniosłość, którą miałem _ przed sobą, a której wierzch znajdował się na jednym poziomie z wierzchem obmurowania portu, wyciągnąłem się płasko na zmoczonej i ostrożnie uniosłem głowę. tuż obok po prawej były dwa małe, czworokątne baseny portu Huyler, których zewnętrzny łączył się wąskim przejściem z wewnętrznym. Za wewnętrznym basenem leżało ładne; jakby wyjęte z widokówki miasteczko Huyler, które poza jedną długą i dwiema' krótkimi, prostymi. ulicami, biegnącymi równolegle do wewnętrznego basenu, było uroczym labiryntem zamkniętych zaułków i chaotycznym nagromadzeniem domów pomalowanych głównie na zielono i biało i ustawionych na podporach dla zabezpieczenia przed powodzią. Podpory te były obmurowane dla korzystania jako piwnice, a do domów wchodziło się po zewnętrznych drewnianych schodkach prowadzących na pierwszą kondygnację. Przeniosłem wzrok znowu na basen zewnętrzny. Barka stała przy jego murowaniu i rozładunek był już w pełni. Dwa małe nabrzeżne żurawie obywały z ładowni skrzynie i worki, mnie jednak, nie interesowały skrzynki i worki będące z pewnością całkowicie legalnym ładunkiem, tamta mała metalowa skrzynka podjęta z morza, co do której miałem pewność, że jest najbardziej nielegalnym ładunkiem, jaki można sobie wyobrazić. Dałem, więc spokój ładunkowi legalnemu i skupiłem całą uwagę na kabinie barki. Miałem w Bogu nadzieję, że jeszcze się nie spóźniłem, chociaż nie bardzo wiedziałem, jak to było możliwe.

Nie spóźniłem się, ale niewiele brakowało. W niespełna trzydzieści sekund po rozpoczęciu przeze mnie obserwacji kabiny, ukazali się dwaj ludzie, z których jeden niósł worek przerzucony przez ramię. Aczkolwiek zawartość worka grubo czymś wyścielono, odznaczał się on niewątpliwą kanciastością, która nie pozostawiła mi większych wątpliwości, że jest właśnie tym, co mnie interesuje.

Obaj mężczyźni zeszli na ląd. Obserwowałem ich przez chwilę, aby uzyskać ogólne pojęcie o kierunku, w którym zmierzali, ześliznąłem się po błotnistym obwałowaniu - następna pozycja na moim koncie wydatków, bo ubranie moje dostało tej nocy okropne cięgi - i ruszyłem za nimi. łatwo było ich obserwować. Nie tylko najwyraźniej nie mieli żadnych podejrzeń, że ktoś za nimi idzie, ale te wąskie i opętanie kręte uliczki czyniły z Huyler raj dla śledzącego. W końcu obaj mężczyźni zatrzymali się przed podłużnym, niskim budynkiem na północnym skraju miasteczka. Parter - albo raczej piwnica w tym miasteczku - był zbudowany z betonu. Wyższe piętro, na które wchodziło się po drewnianych schodkach, podobnych do tych, za którymi ukryłem się obserwując z bezpiecznej odległości czterdziestu jardów, miało wysokie, wąskie okna, zaopatrzone w tak gęste kraty, że kot prześliznąłby się przez nie z trudnością; ciężkie drzwi były zamknięte na dwie żelazne sztaby i zabezpieczone dwiema dużymi kłódkami. Mężczyźni weszli na schodki, ten, który nie był obciążony workiem, otworzył kłódki, pchnął drzwi, po czym uniknęli w środku. Ukazali się znowu po dwudziestu sekundach, zamknęli za sobą drzwi i odeszli. Teraz obaj nie byli niczym obciążeni.

Przez chwilę pożałowałem, że waga mojego pasa z narzędziami włamywacza zmusiła mnie do zostawienia go tej nocy, ale nikt nie wybiera się pływać opasany pokaźną ilością metalu. Żal ten jednakże trwał krótko. Niezależnie od faktu, że na drzwi prowadzące do tego grubo okratowanego budynku wychodziło z pięćdziesiąt okien i że człowiek zupełnie tu obcy zostałby natychmiast rozpoznany przez każdego mieszkańca Huyler, było jeszcze za wcześnie odkrywać karty; płotki mogą być wcale niezłym pożywieniem, ale ja goniłem za wielorybami i potrzebowałem przynęty w owej skrzynce, aby je złowić.

Nie musiałem mieć planu miasta, aby wydostać się z Huyler. Port znajdował się na zachodzie, a zatem koniec drogi wiodącej przez groblę musiał być w stronie wschodniej. Przeszedłem kilka wąskich, krętych uliczek nie będąc jednak w odpowiednim nastroju, aby ulegać temu dziwnemu, staroświeckiemu urokowi, który każdego lata ściągał tutaj dziesiątki tysięcy turystów, i dotarłem do niewielkiego mostu przerzuconego łukiem nad wąskim kanałem. Kiedy przezeń przechodziłem, minęły mnie pierwsze trzy osoby, jakie dotąd ujrzałem w miasteczku – trzy miejscowe matrony ubrane w swe tradycyjne, sute stroje. Zerknęły na mnie bez zaciekawienia, a potem równie obojętnie odwróciły wzrok, jak gdyby było rzeczą najnaturalniejszą w świecie napotkać wczesnym rankiem na ulicach Huyler człowieka, który najwyraźniej niedawno skąpał się w morzu.

O kilka jardów za kanałem znajdował się nadspodziewanie duży parking; w tej chwili stało na nim zaledwie parę wozów i z pół tuzina rowerów, których żaden nie był zaopatrzony w kłódkę lub łańcuch czy jakiekolwiek inne zabezpieczenie. Najwyraźniej kradzież nie była problemem na wyspie Huyler, co wcale mnie nie zdziwiło, albowiem kiedy zacni tutejsi obywatele brali się do przestępstwa, czynili to na znacznie większą skalę. Na parkingu nie było żywej duszy i nie spodziewałem się zastać tam o tej porze obsługi. Czując się bardziej winnym niż z powodu wszelkich innych czynów, jakich dokonałem od przybycia na lotnisko Schiphol, wybrałem sobie najsprawniej wyglądający rower, podprowadziłem go do zamkniętej bramy, przełożyłem go na drugą jej stronę, potem przelazłem sam popedałowałem przed siebie. Nie rozległy się krzyki: "łapać złodzieja!" Nic w tym rodzaju.

Od lat nie siedziałem na rowerze i mimo że nie byłem w odpowiednim humorze , by znowu odczuć tamto pierwsze wspaniałe, beztroskie upojenie, wkrótce odzyskałem sprawność i chociaż niezbyt rozkoszowałem się jazdą , była przynajmniej lepsza od maszerowania na piechotę i miała ten skutek, że ponownie wprawiła w ruch trochę moich czerwonych ciałek. Zaparkowałem rower na małym placyku wioski, gdzie zostawiłem policyjną taksówkę - nadal tam stała - i popatrzyłem z namysłem najpierw na budkę telefoniczną, a potem na zegarek; uznałem, że jest jeszcze za wcześnie, więc otworzyłem samochód i odjechałem.

O pół mili dalej na drodze do Amsterdamu dotarłem do starej holenderskiej stodoły, stojącej z dala od domu gospodarza. Zatrzymałem wóz w takim miejscu, że stodoła znalazła się między nim a kimś, kto mógłby przypadkiem wyjrzeć z owego domu. Otworzyłem bagażnik, wyjąłem zawiniętą w brunatny papier paczkę, udałem się do stodoły, stwierdziłem, że jest zamknięta, wszedłem do środka i przebrałem się w całkowicie suche odzienie. Nie przeobraziło mnie to w zupełnie innego człowieka, ale nie mogłem przestać się trząść, ale przynajmniej nie byłem już pogrążony w tej oślizłej, lodowatej udręce, w której trwałem od wielu godzin.

Ruszyłem znowu w drogę. Ujechawszy dalsze pół mili natrafiłem na przydrożny budynek rozmiarów małego bungalowu, którego szyld zuchwale : głosił, że jest to motel. Motel czy nie motel, był w każdym razie otwarty, a niczego więcej nie pragnąłem. Pulchna właścicielka spytała, czy chcę : zjeść śniadanie, lecz dałem jej do zrozumienia, że mam inne, pilniejsze potrzeby. W Holandii mają przemiły zwyczaj napełniania kieliszka Jonge Genever po same brzegi, toteż właścicielka przypatrywała się ze zdumieniem i niemałym niepokojem, jak moje rozdygotane dłonie próbowały podnieść ów płyn do ust. Nie rozlałem więcej niż połowę, ale widziałem, iż kobieta zastanawia się, czy nie wezwać policji albo pomocy lekarskiej, ażeby się zajęła alkoholikiem cierpiącym na delirium tremens - lub może narkomanem, który zgubił swoją strzykawkę; jednakże była zacną osobą i na mą prośbę przyniosła mi drugi Jonge Genever. Tym razem rozlałem najwyżej ćwierć, a za trzecią kolejką nie tylko nie uroniłem ani kropli, ale wyraźnie poczułem, że resztka moich czynnych ciałek czerwonych dźwiga się na nogi i zabiera energicznie do działania. Po czwartym Jonge Genever ręce miałem już spokojne jak skała.

Pożyczyłem elektryczną maszynkę do golenia, a potem zjadłem gigantyczne śniadanie, złożone z jajek, mięsa, szynki i serów, czterech różnych rodzajów chleba i bez mała galonu kawy. Jedzenie było znakomite. Może ten motel i był dopiero w powijakach, ale miał przed sobą przyszłość.Poprosiłem, żeby mi pozwolono skorzystać z telefonu. Połączyłem się z hotelem "Touring" w parę sekund, natomiast znacznie dłuższego czasu potrzebowała recepcja, żeby uzyskać odpowiedź z pokoju Maggie i Belindy. W końcu odezwał się bardzo zaspany głos Maggie:

- Halo, kto mówi?

Nieomal ją widziałem przeciągającą się i ziewającą.

- Hulało się wczorajszego wieczora, co? - zapytałem surowo.

- Słucham? - Jeszcze nie oprzytomniała.

- Śpicie twardo w środku dnia. - Dochodziła dopiero ósma. – Po prostu para leniuchów w minispódniczkach.

- Czy to….. czy to pan ?

- A któż by inny, jak nie pan i władca? - Te kilka Jonge Genever zaczynało z opóźnieniem wywierać swój skutek.

- Belindo! Wrócił! - Pauza. - Pan i władca, powiada.

- Tak się cieszę! - To był głos Belindy. - Tak się cieszę! Bo my...

- Nie cieszysz się nawet w przybliżeniu tak jak ja. Możesz wrócić do łóżka. Jutro rano postaraj się wstać przed mleczarzem.

- Nie wychodziłyśmy z pokoju. - Była ogromnie speszona. - Rozmawiałyśmy, niepokoiłyśmy się, prawie nie zmrużyłyśmy oka i myślałyśmy...

- Przepraszam. Maggie, ubierz się. Nie trać czasu na kąpiel piankową i śniadanie. . .

- Bez śniadania? Założę się, że pan jadł śniadanie. - Belinda miała niedobry wpływ na tę dziewczynę.

- Jadłem.

- I spędził pan noc w luksusowym hotelu?-

- Ranga ma swoje przywileje. Weź taksówkę, zostaw ją na krańcach miasta, zadzwoń po miejscową i jedź w stronę Huyler.

- Tam, gdzie wyrabiają te lalki?

-Właśnie. Spotkasz mnie jadącego w południowym kierunku żółto--czerwoną taksówką. - Podałem jej numer rejestracyjny. - Każ kierowcy stanąć. I pospiesz się, jak tylko możesz.

Odłożyłem słuchawkę, zapłaciłem i ruszyłem w drogę. Cieszyłem się, że żyję. Tak, cieszyłem się, że żyję. Była to noc, która nie wyglądała na to, by po niej nastąpił jakiś poranek, ale oto żyłem i cieszyłem się z tego. dziewczyny też się cieszyły. Było mi sucho i ciepło, najadłem się, Jonge Ggnever radośnie popędzał czerwone ciałka jak na karuzeli, wszystkie główne nici splatały się w piękny wzór i z końcem dnia miało już być po wszystkim. Jeszcze nigdy nie czułem się tak dobrze.

Nie miałem już więcej czuć się tak dobrze.

Kiedy zbliżałem się do przedmieść, z jakiejś żółtej taksówki dano mi znak, żebym się zatrzymał. Przeszedłem na drugą stronę szosy w chwili, gdy Maggie wysiadała z samochodu. Miała na sobie granatowy kostium białą bluzkę, i jeżeli spędziła bezsenną noc, to z pewnością nie było tego po niej widać. Wyglądała pięknie, ale przecież zawsze tak wyglądała; Jednakże tego rana było w niej coś szczególnego.

- No, no, no - powiedziała. - Cóż to za zdrowo wyglądający upiór! Mogę pana pocałować?

- Jasne, że nie - odrzekłem z godnością. - Stosunki między pracodawcą a pracownicą są...

- Daj spokój, Paul. - Pocałowała mnie bez zezwolenia. - Co chcesz, żebym zrobiła?

- Jedź do Huyler. Przy porcie jest dużo lokali, gdzie możesz zjeść śniadanie. Jest też pewne miejsce, które masz obserwować pilnie, ale nie bez przerwy. - Opisałem jej zakratowany budynek i jego położenie.

- Postaraj się zorientować, kto wchodzi i wychodzi z tego budynku i co tam się dzieje. I pamiętaj, że jesteś turystką. Przez cały czas trzymaj się ludzi albo możliwie najbliżej nich. Belinda jeszcze jest u siebie

- Tak - uśmiechnęła się Maggie. - Był do niej telefon, kiedy się kąpałam. - Zdaje się, że dobra wiadomość.

- A kogoż to Belinda zna w Amsterdamie? - spytałem ostro. – Kto dzwonił?

- Astrid Lemay.

- Co ty mówisz, na miłość boską? Astrid uciekła za granicę. Mam na to dowody.

- Jasne, że uciekła. - Maggie bawiła się doskonale. - Uciekła, bo jej bardzo ważne zadanie do wykonania, a nie mogła go wykonać, ponieważ była śledzona wszędzie, gdzie się ruszyła. Więc się wymknęła, wysiadła w Paryżu, otrzymała zwrot pieniędzy za swój bilet do Aten i przyleciała z powrotem. Mieszka z Georgem pod Amsterdamem, u przyjaciół, którym może zaufać. Kazała ci powiedzieć, że zastosowała się do twoich wskazówek. Że była w Kasteel Linden i że...

- O, Boże! - zawołałem. - O, Boże!

Popatrzyłem na Maggie, która stała przede mną z uśmiechem z wolna zamierającym na ustach, i przez chwilę zapragnąłem rzucić się wściekle na nią za jej bezmyślność, za jej głupotę, za tę uśmiechniętą twarz, za czcze gadanie o dobrej wiadomości, ale potem zawstydziłem się bardziej niż kiedykolwiek w życiu, bo wina była moja, nie Maggie, i prędzej dałbym sobie uciąć rękę, niż zrobił jej krzywdę, więc zamiast tego objąłem ją za ramiona i powiedziałem:

- Maggie, muszę cię teraz zostawić.

Uśmiechnęła się do mnie niepewnie.

- Przepraszam, nie rozumiem.

- Maggie. . .

- Co, Paul?

- Jak myślisz, skąd Astrid Lemay dowiedziała się numeru waszego nowego hotelu?

- Boże drogi! - wykrzyknęła, bo teraz zrozumiała. Pobiegłem do swego wozu nie oglądając się i ruszyłem naciskając gaz jak szaleniec, którym chyba naprawdę byłem. Włączyłem migające błękitne światło policyjne oraz syrenę, potem wcisnąłem słuchawki na uszy i począłem rozpaczliwie manipulować gałkami radia. Nikt mi nie pokazał, jak trzeba się z nim obchodzić, a teraz nie była pora się uczyć. Hałas wypełnił samochód - przenikliwy ryk przeciążonego silnika, wycie syreny, trzaski i zakłócenia w słuchawkach i wreszcie to, co wydawało mi się najgłośniejsze ze wszystkiego - moje chrapliwe, zaciekłe i jałowe przekleństwa, kiedy usiłowałem uruchomić to przeklęte radio. A potem nagle trzaski ustały i usłyszałem czyjś spokojny, opanowany głos.

- Komenda policji? - krzyknąłem. - Dajcie mi pułkownika de Graafa! Nieważne, kim jestem. Szybko, człowieku, szybko!

Nastąpiła długa, rozwścieczająca cisza, podczas gdy przemykałem się przez poranny natłok pojazdów, po czym głos w słuchawkach powiedział:

- Pułkownika de Graafa jeszcze nie ma w biurze.

- To łapcie go w domu! - krzyknąłem.

W końcu odnaleźli go w domu.

- Pułkownik de Graaf? Tak, tak, tak. Mniejsza o to. Ta lalka, którą widzieliśmy wczoraj. Ja już przedtem widziałem taką dziewczynę. Astrid Lemay. - De Graaf począł zadawać pytania, ale mu przerwałem. = Na miłość boską, to nieważne. Ten magazyn... przypuszczam, że ona jest w śmiertelnym niebezpieczeństwie. Mamy do czynienia ze zbrodniczym maniakiem. Pospieszcie się, na miłość boską.

Zrzuciłem słuchawki i skupiłem uwagę na prowadzeniu wozu i przeklinaniu samego siebie. Jeżeli ktoś szuka kandydata na łatwe wywiedzenie pole - myślałem z wściekłością - to Sherman jest tym, kogo mu trzeba. ale jednocześnie byłem świadom, że przynajmniej do pewnego stopnia jestem wobec siebie niesprawiedliwy; miałem do czynienia ze znakomicie zorganizowaną organizacją przestępczą, to niewątpliwe, ale z organizacją, która miała w sobie nieobliczalny element psychopatyczny, prawie uniemożliwiający normalne przewidywanie. Jasne, Astrid wydała Jimmy'ego Duclosa, ale miała do wyboru albo jego, albo George'a, a George był jej bratem. Nasłali ją, żeby mnie rozpracowała, bo przecież sama nie mogła żadną miarą wiedzieć, że zatrzymałem się w hotelu "Rembrandt", ale zamiast zapewnić sobie moją pomoc i współczucie, stchórzyła w ostatniej chwili, ja zaś kazałem ją śledzić, i wtedy właśnie zaczęły się kłopoty, wtedy stała się obciążeniem, zamiast atutem. Zaczęła widywać się ze mną – czy ja z nią - bez wiedzy tamtych. Mogli mnie zaobserwować, kiedy odprowadzałem George'a od tej katarynki na Rembrandtplein albo w kościele, mogli także mnie widzieć ci dwaj pijacy przed jej mieszkaniem, którzy wcale nie byli pijakami.

W końcu tamci doszli do wniosku, iż lepiej ją usunąć, ale nie w taki sposób, abym pomyślał, że stało jej się coś złego; uważali, bowiem, słusznie, że gdybym przypuścił, iż jest uwięziona czy w niebezpieczeństwie, porzuciłbym wszelką nadzieję osiągnięcia mojego ostatecznego celu uczyniłbym to, co jak teraz wiedzieli, było ostatnią rzeczą, którą chciałem uczynić - a mianowicie poszedłbym na policję i ujawnił wszystko, co wiedziałem, a podejrzewali, że jest tego bardzo dużo. I to również było ostatnią rzeczą, którą pragnęliby, abym uczynił, bo chociaż zgłaszając się na policję przekreśliłbym swoje zamierzenia, mógłbym tak poważnie zaszkodzić ich organizacji, że trzeba by było miesięcy, a może i lat, aby ją odbudować. Dlatego Durrell i Marcel odegrali swoją rolę wczoraj rano w "Balinova", gdy tymczasem ja do gruntu przeszarżowałem moją, i przeklinali mnie, że Astrid i George odlecieli do Aten. Jasne, że tak. Odlecieli rzeczywiście, ale w Paryżu zmuszono ich do opuszczenia samolotu i powrotu do Amsterdamu. Kiedy Astrid rozmawiała z Belindą, miała pistolet przystawiony do głowy.

A teraz oczywiście była już dla nich bezużyteczna. Przeszła na stronę wroga, a z takimi ludźmi robi się tylko jedno. No i oczywiście nie musieli już obawiać się jakiejś reakcji z mojej strony, ponieważ utonąłem o drugiej nad ranem w porcie barkowym. Teraz miałem już klucz do tego wszystkiego, bo wiedziałem, dlaczego czekali. Ale wiedziałem też, że ten klucz uzyskałem za późno, aby ocalić Astrid.

Na nic nie najechałem i nikogo nie zabiłem podczas przejazdu przez Amsterdam, ale to dlatego, że jego obywatele mają bardzo szybki refleks. Znalazłem się w starej dzielnicy i z wielką szybkością zbliżałem się do magazynu prowadzącą doń wąską, jednokierunkową uliczką, gdy wtem ujrzałem barierę policyjną i policyjny wóz stojący w poprzek ulicy z uzbrojonymi policjantami po obu jego stronach. Zahamowałem z poślizgiem. Kiedy wyskoczyłem z wozu, podszedł do mnie policjant.

- Policja - powiedział na wypadek, gdybym pomyślał, że jest agentem ubezpieczeniowym albo kimś takim. - Proszę zawrócić.

- Nie poznajecie waszego własnego wozu? - warknąłem. - Zejdź pan z drogi, do diabła!

- Nikomu nie wolno wjeżdżać w tę ulicę.

- W porządku. - Zza rogu ukazał się de Graaf i gdybym już się nie domyślił ujrzawszy policyjny samochód, wyraz jego twarzy powiedziałby mi wszystko. - To nie bardzo przyjemny widok, panie majorze.

Wyminąłem go bez słowa, wyszedłem za róg i spojrzałem w górę. Z tej odległości podobna do lalki postać, kołysząca się powoli u krańca wyciągnika na szczycie magazynu Morgensterna i Muggenthalera, wydawała się niewiele większa od lalki, którą widziałem wczoraj rano, ale tamtą oglądałem wprost od dołu, więc ta musiała być większa, dużo większa. Ubrana była w ten sam tradycyjny strój, co lalka, która kołysała się tam jeszcze tak niedawno; nie musiałem podchodzić bliżej, by wiedzieć, że twarz wczorajszej lalki była doskonałą repliką tej twarzy, którą widziałem teraz. Zawróciłem za róg, a de Graaf ze mną.

- Dlaczego jej nie zdejmiecie? - spytałem. Słyszałem własny głos jakby z oddalenia, nienormalnie, lodowato spokojny i zupełnie bezbarwny.

- To robota dla lekarza. Już poszedł tam na górę.

- Oczywiście. - Przerwałem, po czym powiedziałem: - Ona chyba nie może tam być od dawna. Żyła jeszcze niespełna godzinę temu. Na pewno magazyn był otwarty na długo przed...

- Dziś jest sobota: W soboty nie pracują.

- Oczywiście - powtórzyłem mechanicznie. Inna myśl przyszła mi do głowy, myśl, która mnie przejęła jeszcze większym lękiem i chłodem. Astrid, z pistoletem przystawionym do głowy, zatelefonowała do hotelu "Touring". Ale telefonowała z wiadomością dla mnie, a ta wiadomość nie miała znaczenia i nie mogła ani nie powinna była nic osiągnąć, bo przecież leżałem na dnie portu: Mogła mieć jakiś cel jedynie wtedy, gdyby została mi przekazana. Podano by ją tylko wtedy, gdyby tamci wiedzieli, że nadal żyję. A skąd mogli wiedzieć, że żyję? Kto mógł przekazać im tę wiadomość? Nikt mnie nie widział, z wyjątkiem tamtych trzech matron na Huyler.

A dlaczego miałyby się tym zajmować?

Było coś więcej. Dlaczego kazali Astrid zatelefonować, a potem narazili samych siebie i swoje plany zabijając ją, kiedy tak usilnie starali się mnie przekonać, że żyje i jest zdrowa, i cała? Nagle, z całą pewnością objawiła mi się odpowiedź. Oni o czymś zapomnieli i ja o czymś zapomniałem. Zapomnieli o tym, o czym zapomniała Maggie: że Astrid nie znała numeru telefonicznego nowego hotelu dziewczyn; a ja zapomniałem, że ani Maggie, ani Belinda nigdy nie spotkały się z Astrid i nie słyszały jej głosu.

Zawróciłem za róg. Pod szczytem dachu magazynu łańcuch i hak nadal kołysały się lekko, ale już pozbawione obciążenia. Powiedziałem de Graafowi:

- Niech pan poprosi doktora. - Zjawił się po paru minutach, młody, zapewne świeżo po studiach, i jak przypuszczałem, bledszy niż zazwyczaj. Zapytałem szorstko:

- Ona nie żyje od kilku godzin, prawda?

Kiwnął głową. - Od czterech, pięciu, nie mam pewności.

- Dziękuję. - Odszedłem za róg w towarzystwie de Graafa. Na jego twarzy malowały się liczne pytania, ale nie miałem ochoty na nie odpowiadać.

- To ja ją zabiłem - powiedziałem. - Myślę, że może zabiłem jeszcze

- Nie rozumiem - rzekł de Graaf.

- Przypuszczam, że posłałem Maggie na śmierć.

- Maggie?

- Przepraszam, nie mówiłem panu. Miałem ze sobą dwie dziewczyny, dwie z Interpolu. Jedną z nich była Maggie. Druga jest w hotelu "Touring".

- Podałem mu nazwisko i numer telefonu Belindy. - Niech pan się z nią skontaktuje w moim imieniu, dobrze? Proszę jej powiedzieć, żeby się zamknęła na klucz w pokoju i nigdzie nie wychodziła, dopóki się do niej nie odezwę, i żeby nie reagowała na żadne telefony ani pisemne wiadomości, które nie będą zawierały słowa "Birmingham". Czy zechce pan to zrobić osobiście?

- Naturalnie.

Wskazałem głową samochód de Graafa. - Może pan połączyć się radio telefonem z Huyler?

Potrząsnął głową.

- To z komendą policji.

Podczas gdy de Graaf wydawał polecenia kierowcy, zza rogu ukazał się Van Gelder z ponurą miną. W ręku trzymał torebkę.

- To jest torebka Astrid Lemay? - spytałem. Kiwnął głową. - Poproszę o nią.

Stanowczo potrząsnął głową.

- Nie mogę. W przypadku morderstwa...

- Niech pan ją da majorowi - powiedział de Graaf.

- Dziękuję. - Do de Graafa powiedziałem: - Pięć stóp cztery cale wzrostu, długie, czarne włosy, niebieskie oczy, bardzo przystojna, granatowy kostium, biała bluzka i biała torebka. Powinna być w okolicy...

- Chwileczkę. - De Graaf pochylił się do kierowcy, po czym powiedział:

- Połączenie z Huyler jest martwe. Śmierć chodzi za panem, majorze.

- Zadzwonię do pana później - odrzekłem i ruszyłem do mego samochodu.

- Pojadę z panem - powiedział van Gelder.

- Ma pan tu pełne ręce roboty. Tam, gdzie jadę, nie potrzebuję żadnych policjantów.

Van Gelder kiwnął głową. - Co oznacza, że wykroczy pan poza prawo.

- Już jestem poza prawem. Astrid Lemay nie żyje. Jimmy Duclos nie żyje. Maggie może też. Chcę porozmawiać z ludźmi, którzy innym odbierają życie.

- Uważam, że powinien pan oddać nam broń - powiedział spokojnie van Gelder.

- A co pan chce, żebym miał w ręku, kiedy będę z nimi rozmawiał? Biblię? Żeby pomodlić się za ich dusze? Najpierw niech pan mnie zabije, a potem zabierze mi broń.

- Pan ma jakieś informacje i zataja je przed nami? - zapytał de Graaf.

- Tak. '

- To nie jest uprzejme ani mądre, ani legalne.

Wsiadłem do samochodu.

- Jeżeli idzie o mądrość, osądzi pan później. Uprzejmość i legalność już mnie nie obchodzą.

Uruchomiłem silnik i w tym momencie van Gelder ruszył ku mnie, ale usłyszałem, jak de Graaf powiedział:

- Niech pan go zostawi, inspektorze, niech pan go zostawi.



Rozdział jedenasty



Nie pozyskałem sobie wielu przyjaciół w drodze do Huyler, ale też nie byłem w nastroju po temu. W normalnych warunkach, prowadząc wóz tak po wariacku i całkowicie nieodpowiedzialnie, powinienem był spowodować, co najmniej z pół tuzina wypadków, wszystkich poważnych, ale przekonałem się, że błyskające policyjne światło i syrena miały ma moc oczyszczania przede mną drogi: Zbliżające się albo jadące w tym samym, co ja, kierunku samochody zwalniały na odległość pół mili bądź zatrzymywały się przy samym poboczu drogi. Przez chwilę ścigał mnie jakiś wóz policyjny, którego kierowca powinien był mieć więcej rozumu, nie miał powodów do takiego pośpiechu jak ja i słusznie uznał, że nie ma sensu zabić się tylko po to, by zarobić na tygodniową płacę. Wiedziałem, że natychmiast zostanie zarządzony przez radio alarm, ale nie obawiałem się barier drogowych ani innych takich przykrości, bo' z chwilą, kiedy na komendzie otrzymaliby mój numer rejestracyjny, zostawiliby mnie w spokoju.

Wolałbym odbyć tę podróż innym samochodem albo autobusem, bo żółto-czerwonej taksówce brak jednej zalety, a mianowicie niepozorności, Ale pośpiech był ważniejszy od dyskrecji. Wybrałem kompromisowe wyjście przejeżdżając ostatni odcinek szosy na grobli ze stosunkowo umiarkowaną szybkością, bo widok żółto-czerwonej taksówki zbliżającej się do miasteczka w tempie mniej więcej stu mil na godzinę dałby powód do niejakich dociekań nawet znanym z braku ciekawości Holendrom.

Zaparkowałem wóz na szybko zapełniającym się parkingu, zdjąłem kurtkę, kaburę podramienną i krawat, postawiłem kołnierz, podwinąłem rękawy i wysiadłem z samochodu niosąc kurtkę niedbale przewieszoną przez lewą rękę; pod kurtką trzymałem pistolet z nałożonym tłumikiem. znana z kapryśności holenderska pogoda zmieniła się raptownie na jlepsze. Już, kiedy wyjeżdżałem z Amsterdamu, zaczęło się przejaśniać Teraz jedynie puchate obłoczki sunęły po skądinąd bezchmurnym niebie, w gorącym słońcu parowały domy oraz przyległe pola. Poszedłem nieśpiesznie, ale nie zanadto powoli ku budynkowi, który poleciłem Maggie mieć pod obserwacją. Drzwi były szeroko otwarte i widziałem przesuwające się wewnątrz osoby, wszystko kobiety w tradycyjnych strojach; od czasu do czasu któraś wychodziła i zmierzała do miasteczka, a niekiedy wynurzał się jakiś mężczyzna z kartonowym pudłem, które ustawiał na taczkach i popychał w tym samym kierunku. Była to widać siedziba jakiegoś chałupniczego przemysłu, ale z zewnątrz nie można było osądzić jakiego. O tym, że był to przemysł całkowicie nieszkodliwy, świadczył fakt, że przechodzących od czasu do czasu turystów zapraszano z uśmiechem do wnętrza, aby się rozejrzeli. Wszyscy, którzy wchodzili, wychodzili na powrót, więc miejsce to najwyraźniej nie było złowieszcze.

Na północ od budynku rozciągała się ogromna połać łąk, w oddali widziałem grupkę tradycyjnie ubranych kobiet podrzucających siano, by je osuszyć w porannym słońcu. Pomyślałem sobie, że widocznie mężczyźni z Huyler potrafili się dobrze urządzić, najwyraźniej żaden z nich nie wykonywał jakiejkolwiek pracy w ogóle.

Nigdzie nie było ani śladu Maggie. Powędrowałem powrotem do miasteczka, kupiłem sobie przydymione okulary - bardzo ciemne bowiem, zamiast przyczyniać się do maskowania, raczej zwracają uwagę i pewnie dlatego tak wiele osób je nosi - oraz obwisły słomiany kapelusz, w którym nie pokazałbym się nawet martwy nigdzie poza Huyler. Nie można było tego nazwać doskonałym przebraniem, bo nic poza szminką nie mogło ukryć białych blizn na mojej twarzy, ale przynajmniej dawało mi pewien stopień anonimowości i myślę, że nie odróżniałem się tak bardzo od dziesiątków innych turystów wędrujących po miasteczku.

Huyler jest bardzo małym miasteczkiem, ale kiedy zaczynamy się rozglądać za kimś nie mając pojęcia, gdzie się znajduje, i kiedy ten ktoś wędruje tu i ówdzie jednocześnie ź nami, nawet najmniejsze miasteczko może się stać kłopotliwie rozległe. Najszybciej jak mogłem to uczynić, nie zwracając na siebie uwagi, przemierzyłem wszystkie uliczki Huyler i nie znalazłem ani śladu Maggie.

Byłem już dosyć bliski cichej desperacji i nie baczyłem na głos wewnętrzny mówiący mi z porażającą pewnością, iż zjawiłem się za późno, a jeszcze bardziej trapił mnie fakt, że musiałem prowadzić poszukiwania nie zdradzając większego pośpiechu. Zacząłem z kolei obchodzić wszystkie sklepy i kawiarnie, chociaż jeżeli Maggie była jeszcze żywa i cała, nie spodziewałem się znaleźć jej tam z uwagi na zadanie, które jej powierzyłem. Ale nie mogłem sobie pozwolić na przeoczenie żadnej możliwości.

Sklepy i kawiarnie w pobliżu wewnętrznego portu nic mi nie dały - a obszedłem je wszystkie. Z kolei począłem zataczać coraz szersze koncentryczne, koła, jeżeli można określić takim geometrycznym terminem labirynt chaotycznych uliczek, którym było Huyler. I oto na ostatnim z tych zakrętów znalazłem Maggie, żywą, zdrową i całkowicie nietkniętą; ulga moja była niewiele większa od poczucia własnej lekkomyślności.

Znalazłem ją tam, gdzie powinienem był jej szukać od razu, gdybym ruszył głową tak, jak ona to uczyniła. Kazałem jej mieć ów budynek pod obserwacją, ale zarazem trzymać się innych ludzi, i właśnie to robiła. Była w dużym, zatłoczonym sklepie z pamiątkami, brała do ręki różne wystawione na sprzedaż przedmioty, ale w gruncie rzeczy nie oglądała ich; wpatrywała się za to uparcie w ów duży budynek stojący o niespełna trzydzieści jardów - tak uparcie, że wcale mnie nie zauważyła. Postąpiłem krok do wnętrza, by do niej zagadać, gdy wtem ujrzałem coś, co sprawiło, że stanąłem jak wryty i zapatrzyłem się równie uparcie jak Maggie, choć nie w tym samym kierunku.

Ulicą nadchodziły Trudi i Herta. Trudi, w różowej sukience bez rękarów i w długich, białych, bawełnianych rękawiczkach, podskakiwała we właściwy sobie, dziecinny sposób, z rozwianymi blond włosami i uśmiechem na twarzy; Herta, ubrana jak zwykle w swój dziwaczny strój, dreptała z powagą obok, niosąc dużą skórzaną torbę.

Nie stałem jednak długo w miejscu. Szybko wszedłem do sklepu, lecz nie w kierunku Maggie, bo cokolwiek by się zdarzyło, nie chciałem, żeby te dwie zobaczyły, że z nią rozmawiam; zająłem więc strategiczną pozycję za wysokim obrotowym stojakiem z pocztówkami i czekałem, aż Herta i Trudi przejdą.

Nie przeszły. To znaczy minęły frontowe drzwi, ale nie posunęły się dalej, bo Trudi nagle się zatrzymała, zajrzała przez okno wystawowe, za którym stała Maggie, i złapała Hertę za rękę. W kilka sekund później pociągnęła wyraźnie opierającą się Hertę do wnętrza sklepu, puściła rękę Herty, która pozostała w miejscu z miną groźną jak wulkan mający wybuchnąć, postąpiła naprzód i ujęła Maggie pod ramię.

- Ja ciebie znam! - powiedziała radośnie. - Znam ciebie!

Maggie obróciła się i uśmiechnęła.

- Ja także ciebie znam. Dzień dobry, Trudi. ,

- A to jest Herta. - Trudi obróciła się do Herty, która wyraźnie nie pochwalała tego, co się działo. - Herto, to moja przyjaciółka, Maggie.

Herta pokwitowała to łypnięciem spode łba. Trudi powiedziała:

- Major Sherman jest moim przyjacielem.

- Wiem o tym - uśmiechnęła się Maggie.

- A ty jesteś moją przyjaciółką, Maggie?

- Oczywiście, Trudi.

Trudi była wyraźnie zachwycona. - Mam całą masę innych przyjaciółek. Chciałabyś je zobaczyć? - Nieomal pociągnęła Maggie do wyjścia wskazała ręką. Wskazywała w kierunku północnym i wiedziałem, że może chodzić jedynie o kobiety pracujące przy sianie na drugim końcu pola.

- Patrz. To one.

- Na pewno są bardzo miłe - powiedziała Maggie grzecznie.

Jakiś amator pocztówek podsunął się do mnie, niejako dając do zrozumienia, że powinienem zrobić mu miejsce i pozwolić je obejrzeć; nie wiem, jakie mu posłałem spojrzenie, ale z całą pewnością wystarczające, aby oddalił się bardzo pospiesznie.

- To są przemiłe przyjaciółki - mówiła Trudi. Wskazała głową Hertę i torbę, którą ta trzymała. - Kiedy tu przyjeżdżamy z Hertą, zawsze im przywozimy rano kawę i jedzenie. - Dodała impulsywnie: - Chodź je zobaczyć, Maggie - a kiedy Maggie się zawahała, rzekła z niepokojem:

- Przecież ty jesteś moją przyjaciółką, prawda?

- Oczywiście, ale...

- One są takie miłe - powiedziała Trudi błagalnie. - Takie wesołe. ładnie grają. Jeżeli będziemy bardzo grzeczne, może dla nas odtańczą taniec siana.

- Taniec siana?

- Tak, Maggie. Taniec siana. Proszę cię. Wszystkie jesteście moimi przyjaciółkami. Chodź ze mną. Zrobisz to dla mnie, Maggie?

- No, dobrze. - Maggie powiedziała to z uśmiechem, ale bez entuzjazmu. - Tylko dla ciebie. Ale nie mogę zostać długo.

- Ja ciebie lubię, Maggie. - Trudi uścisnęła jej rękę. - Lubię cię.

Wszystkie trzy odeszły. Odczekałem odpowiednią chwilę, po czym wysunąłem się ostrożnie ze sklepu. Były już o pięćdziesiąt jardów, minęły budynek, który Maggie miała na moją prośbę obserwować, i szły przez łąkę. Pracujące kobiety znajdowały się, co najmniej o sześćset jardów i układały pierwszą dzienną kopę siana w pobliżu czegoś, co nawet z tej odległości można było rozpoznać jako starą i zmurszałą holenderską stodołę. Słyszałem szczebiot, kiedy wszystkie trzy szły przez zżętą łąkę; a to szczebiotanie zdawała się wydawać tylko Trudi, która znowu, jak zwykle, baraszkowała niczym owieczka na wiosnę. Trudi nigdy nie szła - zawsze podskakiwała.

Podążałem za nimi, ale bez podskoków. Wzdłuż skraju łąki biegł żywopłot i roztropnie kryłem się za nim, trzymając się o jakieś trzydzieści czy czterdzieści jardów w tyle. Nie mam wątpliwości, że moja metoda poruszania się wyglądała nieomal równie osobliwie jak ta, którą stosowała Trudi, bo żywopłot miał niecałe pięć stóp wysokości i większą część owych sześciuset jardów przeszedłem zgięty wpół, niczym siedemdziesięciolatek cierpiący na atak lumbago.

Powoli dotarły do starej stodoły i zasiadły po jej zachodniej stronie, kryjąc się w cieniu przed coraz gorętszym słońcem. Podszedłem tak, że stodoła znalazła się między mną a nimi oraz pracującymi przy sianie kobietami, przebiegłem szybko pozostałą przestrzeń i wszedłem do stodoły bocznymi drzwiczkami.

Nie pomyliłem się, co do niej. Musiała sobie liczyć, co najmniej sto lat i była rzeczywiście w bardzo kiepskim stanie. Podłoga była zapadnięta, drewniane ściany wybrzuszone prawie w każdym możliwym miejscu, a poziome deski, między którymi znajdowały się pierwotnie szpary wpuszczające do środka powietrze, popaczyły się poszerzając je tak dalece, że można było bez mała wytknąć przez nie głowę.

Nad stodołą był stryszek, którego podłoga zdawała się grozić niezwłocznym zawaleniem, bo była przegniła, popękana i zżarta przez korniki; nawet angielskiemu pośrednikowi sprzedaży nieruchomości trudno byłoby zbyć tę budowlę powołując się na jej antyczność. Nie wydawało się, aby owa podłoga mogła wytrzymać ciężar przeciętnie zbudowanej myszy, a cóż dopiero mój, ale dolna część stodoły niezbyt się nadawała do obserwacji, a poza tym nie chciałem wyglądać na zewnątrz przez którąś z owych szpar w ścianach, tylko po to, by stwierdzić, że ktoś inny zagląda do środka o dwa cale ode mnie, toteż niechętnie wstąpiłem na rozchwierutane drewniane schodki, które prowadziły na stryszek.

Stryszek ten, którego wschodnia strona była jeszcze do połowy zapełniona zeszłorocznym sianem i, okazał się dokładnie tak niebezpieczny, jak wyglądał, ale stąpałem ostrożnie i dotarłem na zachodnią stronę stodoły. Ta jej część posiadała jeszcze większy wybór szczelin między deskami i w końcu znalazłem sobie idealną, mającą, co najmniej sześć cali szerokości i zapewniającą doskonały widok. Wprost pod sobą ujrzałem głowy Maggie, Trudi i Herty; widziałem też owe kilkanaście kobiet, które pilnie i sprawnie układały kopę siana błyskając w słońcu zębami swych wideł o długich trzonkach, widziałem nawet część samego miasteczka, włącznie z prawie całym parkingiem samochodowym. Doznałem uczucia niepokoju i nie mogłem pojąć jego przyczyny; scena zbierania siana rozgrywająca się na łące była tak idylliczna, że nawet najbardziej bukolicznie nastawiony człowiek nie mógłby pragnąć lepszej. Myślę, że to dziwne uczucie niepokoju emanowało z najmniej prawdopodobnego źródła, a mianowicie z samych tych kobiet pracujących przy sianie, bo nawet tutaj, w ich swojskim otoczeniu, te powłóczyste, pasiaste spódnice, przepysznie haftowane bluzki śnieżnobiałe czepce nie wydawały się całkiem naturalne. Było w tym coś z lekka teatralnego, jakaś aura nierealności. Miałem bez mała uczucie, że oglądam przedstawienie urządzone na mój benefis.

Minęło z pół godziny, przez który to czas kobiety pracowały nieprzerwanie, a trójka siedząca pode mną rozmawiała tylko chwilami; w taki ciepły, cichy, spokojny dzień wszelka rozmowa wydaje się zbędna, toteż jedynym odgłosem był szelest siana i dalekie brzęczenie pszczół. Zastanowiłem się, czy mogę zaryzykować papierosa i poważyłem się na to; wydobyłem z kieszeni zapałki i papierosy, położyłem na podłodze kurtkę, a na niej pistolet-z tłumikiem i zapaliłem papierosa uważając by dym nie wymykał się przez szpary między deskami.

Po jakimś czasie Herta spojrzała na swój ręczny zegarek wielkości mniej więcej kuchennego budzika i powiedziała coś do Trudi, która wstała, wyciągnęła rękę i dźwignęła Maggie na nogi. Razem podeszły do pracujących kobiet, zapewne by je namówić na poranną przerwę, bo Herta już rozpościerała na ziemi kraciastą serwetę, wyjmowała kubki i odwijała jedzenie z serwetek.

Jakiś głos za mną powiedział:

- Niech pan nie próbuje sięgać po pistolet. Jeżeli pan to zrobi, będzie pan martwy, nim pan go dotknie.

Wierzyłem temu głosowi. Nie próbowałem sięgać po pistolet.

- Proszę obrócić się bardzo powoli.

Obróciłem się bardzo powoli. Taki to był głos.

- Proszę odejść trzy kroki od pistoletu. W lewo.

Nie widziałem nikogo. Ale słyszałem dobrze. Odszedłem trzy kroki.

- W lewo.

Słoma po drugiej stronie stryszku poruszyła się i wychynęły z niej dwie postacie: wielebny Thaddeus Goodbody i Marcel, ów wężowy dandys, którego pobiłem i wsadziłem do sejfu w "Balinova". Goodbody nie miał broni w ręku, ale też jej nie potrzebował; armata, którą trzymał w garści Marcel, była tak wielka jak dwa zwyczajne pistolety, a sądząc po błysku w jego płaskich, czarnych, niezmrużonych oczach, pilnie szukał choćby cienia wymówki, aby jej użyć. Nie zachęcił mnie również fakt, że jego pistolet miał nałożony tłumik, oznaczało to bowiem, iż wszystko im jedno, ile razy do mnie strzelą, bo i tak nikt nic nie usłyszy.

- Diabelnie tu gorąco - poskarżył się Goodbody. - I łechtliwie. - Uśmiechnął się w ten sposób, który sprawiał, że małe dzieci pragnęły wziąć go za rękę. - Muszę powiedzieć, drogi majorze, że pański zawód prowadzi pana w najbardziej niespodziewane miejsca.

- Mój zawód?

- O ile dobrze pamiętam, to kiedy ostatnio pana widziałem, podawał się pan za kierowcę taksówki.

- A, wtedy. Założę się, że mimo wszystko nie zameldował pan o mnie policji.

- Rozmyśliłem się - przyznał wielkodusznie Goodbody. Podszedł do miejsca, gdzie leżał mój pistolet, podniósł go z obrzydzeniem i cisnął w siano. - Prostacka, nieprzyjemna broń.

- W istocie - zgodziłem się. - Pan woli wprowadzać element wyrafinowania do swoich zabójstw.

- Co wkrótce mam zamiar udowodnić.

Goodbody nie zadawał sobie trudu, by zniżyć głos, czego zresztą nie potrzebował czynić, bo kobiety z Huyler właśnie zasiadły do swej porannej kawy, a nawet z pełnymi ustami potrafiły mówić wszystkie naraz. Goodbody wygrzebał ze słomy brezentowy worek i wydobył zeń linkę.

- Bądź czujny, mój drogi Marcelu. jeżeli pan Sherman zrobi najmniejszy ruch, choćby pozornie nieszkodliwy, strzel do niego. Nie żeby zabić. W udo.

Marcel przesunął językiem po wargach. Miałem nadzieję, że nie uzna poruszania się mojej koszuli, spowodowanego przyspieszonym biciem serca, za coś, do czego należałoby odnieść się podejrzliwie. Goodbody podszedł do mnie roztropnie od tyłu, zawiązał linkę na moim prawym przegubie, przerzucił ją przez belkę, a potem, po niepotrzebnie długiej chwili dopasowywania, zawiązał ją na przegubie mej lewej ręki. Dłonie miałem teraz na wysokości uszu. Goodbody wyjął drugi kawał linki.

- Od mojego tu obecnego przyjaciela, Marcela - powiedział tonem towarzyskiej rozmowy - dowiedziałem się, że pan posiada niejaką biegłość w posługiwaniu się rękami. Przychodzi mi na myśl, że pan może być podobnie uzdolniony, jeżeli idzie o nogi.- Pochylił się i związał mi kostki nóg z zapałem, który źle wróżył dla krążenia w moich stopach. - Następnie przychodzi mi na myśl, że pan mógłby mieć jakieś komentarze do wygłoszenia na tematy sceny, której będzie pan świadkiem. Wolelibyśmy obejść się bez tych komentarzy. - Wetknął mi w usta daleką od czystości chustkę i obwiązał ją inną.

- Marcel, czy uważasz, że tak będzie dobrze?

Oczy Marcela zabłysły.

- Mam do przekazania panu Shermanowi polecenie od pana Durrella.

- No, no, mój drogi, po co ten pośpiech? Później, później. Na razie chcemy, żeby nasz przyjaciel posiadał w pełni zdolność rozeznania - wzrok nie zmętniały, słuch nieosłabiony, umysł wyostrzony, ażeby móc ocenić wszystkie artystyczne niuanse widowiska, które przygotowaliśmy na jego benefis.

- Oczywiście, proszę pana - odrzekł posłusznie Marcel. Znowu powrócił do tego obrzydliwego oblizywania warg.

- Ale potem. . .

- Potem - powiedział wspaniałomyślnie Goodbody - będziesz mógł przekazywać tyle poleceń, ile ci się spodoba. Ale pamiętaj: chcę, żeby był żywy, kiedy stodoła spłonie dziś wieczorem. Szkoda, że nie będziemy mogli obserwować tego z bliska. - Wydawał się naprawdę zasmucony.

- Pan i ta czarująca młoda pani, która jest tam... kiedy ludzie znajdą w zgliszczach wasze zwęglone szczątki, na pewno wyciągną pewne wnioski co do lekkomyślnych młodocianych zapędów miłosnych. Palenie papierosów w stodole, tak jak pan to robił przed chwilą, jest wysoce nieostrożne. Wysoce. Żegnam pana i nie mówię au revoir. Muszę obejrzeć taniec siana bardziej z bliska. To taki uroczy, starodawny zwyczaj, na pewno pan się z tym zgodzi.

Odszedł pozostawiając oblizującego wargi Marcela. Nie było niezbyt przyjemnie zostać z nim sam na sam, ale to nie miało większego znaczenia w tej chwili. Okręciłem się i wyjrzałem przez szparę między deskami.

Kobiety skończyły śniadanie i dźwigały się na nogi. Trudi i Maggie znajdowały się wprost pode mną.

- Prawda, że ciastka były pyszne, Maggie? - spytała Trudi. - I kawa też.

- Doskonałe, Trudi, doskonałe. Ale za długo tu siedzę. Mam sprawunki do załatwienia. Muszę już iść. - Maggie przerwała i podniosła wzrok.

- Co to?

Dwa akordeony zaczęły grać cicho, łagodnie. Nie widziałem grających; dźwięki zdawały się dochodzić zza kopy siana, którą kobiety właśnie skończyły układać.

Trudi zerwała się klaszcząc w podnieceniu. Pociągnęła Maggie, która też wstała.

- Taniec siana! - wykrzyknęła Trudi jak dziecko, które dostaje prezent urodzinowy. - Taniec siana! Będą go tańczyły! Musiały ciebie polubić, Maggie. Robią to dla ciebie. Jesteś teraz ich przyjaciółką.

Kobiety, wszystkie w średnim wieku lub starsze, z twarzami osobliwie, nieomal przerażająco pozbawionymi wyrazu, zaczęły się poruszać z jakąś ociężałą precyzją. Założywszy widły na ramiona jak karabiny, ustawiły się prostym szeregiem i jęły przytupywać ciężko to w jedną, to w drugą stronę, a ich przewiązane wstążkami warkocze kołysały się, gdy muzyka akordeonów przybierała na sile. Wykonały z powagą piruet, po czym znowu powróciły do tego rytmicznego kroczenia tam i z powrotem.

Zauważyłem, że ów prosty szereg wygina się stopniowo w kształt półksiężyca.

- Jeszcze nigdy nie oglądałam takiego tańca. - W głosie Maggie było zaskoczenie. Ja także nigdy takiego nie oglądałem i z okropną i mrożącą pewnością wiedziałem, że nie będę nigdy chciał go obejrzeć – chociaż w tej chwili wszystko wskazywało na to, że więcej nie będę miał po temu sposobności.

Słowa Trudi zabrzmiały jak echo moich myśli, ale ich złowieszcze znaczenie nie dotarło do Maggie.

- I nigdy więcej nie zobaczysz takiego tańca, Maggie - powiedziała.

- Dopiero zaczynają. Och, widzisz, musiałaś im się spodobać, zapraszają cię!

- Mnie?

- Tak. Podobasz im się. Czasem proszą mnie. Dzisiaj ciebie.

- Muszę już iść.

- Proszę cię, Maggie. Tylko na chwilę. Nie musisz nic robić. Po prostu stajesz naprzeciw nich. Proszę cię. Będą urażone, jeżeli tego nie zrobisz.

Maggie roześmiała się z rezygnacją. - No, więc, dobrze.

W chwilę później, mocno zakłopotana, stała już w samym środku półkola, podczas gdy tworzące je kobiety z widłami przybliżały się i oddalały od niej. Stopniowo układ i tempo tańca uległy zmianie i przyspieszeniu, a tańczące kobiety utworzyły wokół Maggie zamknięty krąg. Krąg ten zacieśniał się i poszerzał, zacieśniał i poszerzał, kobiety skłaniały się z powagą, gdy były najbliżej Maggie, a odrzucały w tył głowy i warkocze, kiedy się znowu cofały.

W zasięgu mego wzroku ukazał się Goodbody z lekko rozbawionym, miłym uśmiechem, pośrednio uczestnicząc z przyjemnością w tym uroczym, starym tańcu, który się przed nim odbywał. Stanął obok Trudi i położył jej dłoń na ramieniu, a ona uśmiechnęła się do niego z zachwytem.

Czułem, że robi mi się niedobrze. Chciałem odwrócić wzrok, ale w ten sposób opuściłbym Maggie, a nie mogłem jej opuścić - ale Bóg mi świadkiem, że nie byłem w stanie już nic jej pomóc. Na twarzy miała wyraz zakłopotania i zaskoczenia, z odrobiną niepokoju. Spojrzała niepewnie na Trudi przez lukę między dwiema kobietami, a Trudi uśmiechnęła się szeroko i pomachała ręką wesoło, zachęcająco.

Nagle muzyka akordeonowa zmieniła się. Dotychczas była łagodną, śpiewną melodią taneczną, aczkolwiek w nieco wojskowym rytmie, a teraz szybko przybrała na sile przechodząc w coś zupełnie innego, co wykraczało poza ów marszowy charakter, było ostre i prymitywne, dzikie i gwałtowne. Kobiety, rozszerzywszy w pełni swój krąg, zaczynały go znowu zacieśniać. Z wysokości, na której się znajdowałem mogłem wciąż widzieć Maggie; oczy miała szeroko rozwarte, a na jej twarzy pojawił się strach, i pochyliła się w bok, by niemal rozpaczliwie poszukać wzrokiem Trudi. Ale w Trudi nie było ocalenia; jej uśmiech teraz zniknął, dłonie w bawełnianych rękawiczkach miała mocno splecione i oblizywała sobie wargi powoli, odrażająco. Obejrzałem się na Marcela, który robił to samo ale broń miał ciągle wymierzoną we mnie i obserwował mnie równie bacznie, jak ja scenę rozgrywającą się na zewnątrz. Nie mogłem nic zrobić.

Kobiety dreptały teraz ku środkowi., Ich księżycowe twarze straciły bezbarwny wyraz, były bezlitosne, nieubłagane i pogłębiający się lęk w oczach Maggie ustąpił miejsca przerażeniu, podczas gdy muzyka stawała się coraz głośniejsza, coraz bardziej nieharmonijna. A potem nagle, z wojskową precyzją, trzymane na ramionach widły opuściły się z rozmachem kierując się prosto w Maggie. Krzyczała i krzyczała, ale ledwie można ją było dosłyszeć poprzez szalone crescendo akordeonów. A potem upadła i na szczęście mogłem widzieć jedynie plecy kobiet, kiedy ich widły coraz to podnosiły się wysoko i dźgały konwulsyjnie coś, co leżało teraz nieruchomo na ziemi. Przez chwilę nie mogłem patrzeć dłużej. Musiałem odwrócić wzrok i zobaczyłem Trudi, której dłonie rozwierały się i zaciskały, a zahipnotyzowana, urzeczona twarz miała w sobie coś ohydnie zwierzęcego. Obok stał wielebny Goodbody, jak zawsze z dobrotliwym, łagodnym wyrazem twarzy, który zadawał kłam jego chciwie wpatrzonym oczom. Złe, chore umysły, które już dawno pozostawiły daleko za sobą granice poczytalności.

Zmusiłem się, by spojrzeć znowu, kiedy muzyka jęła z wolna przycichać tracąc swój pierwotny, atawistyczny charakter. _Szaleńczy ruch wśród kobiet osłabł, dźganie ustało, i nagle jedna z nich odeszła na bok i nabrała na widły siana: Na chwilę dojrzałem leżącą na ziemi skręconą postać w białej bluzce, która nie była już biała, a potem kłąb siana zakrył ją przed mym wzrokiem. Po nim narzucono następny, jeszcze jeden i jeszcze jeden, i podczas gdy dwa akordeony, miękkie, delikatne i przyciszone, mówiły nostalgicznie o starym Wiedniu, kobiety układały na Maggie kopę siana.

Dr Goodbody i Trudi, znów uśmiechnięta i paplająca wesoło, odeszli ku miasteczku trzymając się pod rękę.

Marcel odwrócił się od szpary między deskami i westchnął.

- Doktor Goodbody tak dobrze organizuje te rzeczy, nie uważa pan? To wyczucie, wrażliwość, wybór pory, miejsca, ta atmosfera... znakomicie zrobione, znakomicie.

Pięknie modulowany oksfordzki akcent dobywający się z tej głowy węża był nie mniej odrażający niż kontekst, w którym zostały użyte słowa; podobnie jak cała reszta, ten człowiek był kompletnym obłąkańcem.

Podszedł do mnie ostrożnie od tyłu, zdjął chustkę, którą obwiązano mi głowę i wyciągnął brudny gałgan, wetknięty mi do ust. Nie sądziłem, żeby kierował się jakimiś względami humanitarnymi, i miałem rację. Powiedział od niechcenia:

- Chcę słyszeć, jak pan będzie krzyczał. Nie sądzę, żeby te panie na dworze zwróciły na to większą uwagę.

Byłem pewien, że nie zwrócą. Powiedziałem:

- Jestem zdziwiony, że doktor Goodbody zdołał się od tego oderwać.

Mój głos wydał mi się zupełnie obcy; był chrapliwy, głuchy, a słowa wymawiałem z taką trudnością, jak gdybym miał uszkodzoną krtań. Marcel uśmiechnął się.

- Doktor Goodbody ma pilne rzeczy do załatwienia w Amsterdamie.

Ważne rzeczy.

- 1 ważne rzeczy do przewiezienia stąd do Amsterdamu.

- Niewątpliwie. - Uśmiechnął się znowu. - Mój drogi majorze, kiedy ktoś znajduje się. w pańskim położeniu, gdy przegrał i ma umrzeć, w zasadzie jest we zwyczaju, aby osoba będąca w mojej sytuacji wyjaśniła z drobiazgowymi szczegółami, gdzie ofiara popełniła błędy. Ale poza faktem, że lista pańskich błędów jest tak długa, iż byłoby zbyt nudno je wyliczać, po prostu nie mam na to czasu. Więc już załatwmy to, dobrze?

- Co mamy załatwić? - Teraz to nadchodzi, pomyślałem, ale nie byłem zbyt przejęty; jakoś przestało to być ważne.

- Polecenie od pana Durrella, rzecz jasna.

Ból przerąbał mi głowę i bok twarzy niczym topór rzeźniczy, kiedy Marcel trzasnął mnie lufą swej broni. Pomyślałem, że muszę mieć złamaną lewą kość policzkową, ale nie miałem pewności, natomiast językiem wyczułem, że co najmniej dwa zęby zostały bezpowrotnie obluzowane.

- Pan Durrell - ciągnął z satysfakcją Marcel - kazał mi panu powiedzieć, że nie lubi być bity pistoletem.

Tym razem uderzył mnie w prawą stronę twarzy i chociaż widziałem, że to nadchodzi i popróbowałem targnąć w tył głowę, nie zdołałem uniknąć ciosu. Ten nie był tak bolesny, ale pojąłem, że jestem ciężko poturbowany wnioskując z chwilowej utraty wzroku po oślepiającym, białym błysku, który mi wybuchł tuż przed oczami. Twarz miałem w ogniu, głowa mi pękała, ale mój umysł był dziwnie jasny. Wiedziałem, że wystarczy jeszcze trochę tego systematycznego grzmocenia, a nawet chirurg plastyczny z ubolewaniem potrząśnie głową, ale naprawdę ważne było to, że jeśli będę dalej tak obrywał, stracę przytomność, może na wiele godzin.

Wydawało się, że pozostaje tylko jedna nadzieja: sprawić, by to grzmocenie przestało być systematyczne.

Wyplułem ząb i powiedziałem:

- Pedał.

Z jakiejś przyczyny to go rozjątrzyło. Przede wszystkim polewa cywilizowanej uprzejmości musiała być nie grubsza od łupinki cebuli, i nie odpadła, tylko po prostu zniknęła w mgnieniu oka, i pozostał jedynie bezmyślny, oszalały dzikus, który zaatakował mnie z nieokiełznaną, bezrozumną i opętaną furią człowieka chorego umysłowo, którym był prawie na pewno. Ciosy spadały gradem ze wszystkich stron na moją głowę i ramiona, ciosy zadawane pistoletem i pięściami, a kiedy popróbowałem zasłonić się jak mogłem rękoma, przeniósł swój obłąkany atak na moje ciało. Jęknąłem, oczy wywróciły mi się w tył głowy, a nogi przemieniły w galaretę i byłbym upadł, gdybym mógł, ale w tym stanie rzeczy tylko ` zwisłem bezwładnie na linkach przytrzymujących mnie za przeguby rąk.

Minęło jeszcze kilka pełnych udręki sekund, zanim oprzytomniał na tyle, : by pojąć, że traci czas; z jego punktu widzenia nie było wielkiego sensu zadawać cierpień komuś, kto nie mógł ich odczuwać. Z gardła dobył mu się dziwny odgłos, który zapewne znamionował rozczarowanie bardziej niż cokolwiek innego, po czym Marcel stanął dysząc ciężko. Nie miałem pojęcia, co teraz zamierza uczynić, bo nie śmiałem otworzyć oczu.

Poczułem, że odsuwa się nieco, i zaryzykowałem szybkie spojrzenie kątem oka. Chwilowy obłęd przeminął i Marcel, który najwyraźniej był w równej mierze oportunistą jak sadystą, podniósł moją kurtkę i zaczął ją przeszukiwać z nadzieją, ale bez powodzenia, albowiem portfele noszone w wewnętrznej kieszeni kurtki zawsze wypadają, kiedy kurtkę przewiesza się przez rękę, toteż roztropnie przełożyłem mój portfel z pieniędzmi, paszportem i prawem jazdy do tylnej kieszeni spodni. Marcel niebawem doszedł do właściwego wniosku, bo prawie zaraz potem usłyszałem jego kroki i poczułem, że wyciąga mi portfel z tylnej kieszeni. Stał teraz obok mnie. Nie widziałem go, ale to wyczuwałem., Jęknąłem i zakołysałem się bezwładnie na lince, którą byłem uwiązany do belki. Nogi moje zwisały za mną dotykając podłogi czubkami butów. Otworzyłem oczy odrobinę.

Widziałem jego stopy nie dalej niż o jard ode mnie. Na ułamek sekundy zerknąłem w górę. Marcel, ze skupieniem i wyrazem przyjemnego zdziwienia, był pochłonięty przekładaniem do własnej kieszeni bardzo poważnej sumy pieniędzy, którą nosiłem w portfelu. Trzymał go w lewej ręce, na której zagiętym środkowym palcu zwisał pistolet zaczepiony za kabłąk spustowy. Był tak zajęty, iż nie zauważył, że sięgam rękami wyżej, aby uzyskać lepszy uchwyt na przytrzymujących mnie linkach. Skuliłem się i konwulsyjnie wyrzuciłem ciało w przód i do góry z całą nienawiścią, furią i bólem, które były we mnie, i nie przypuszczam, by Marcel zdążył dojrzeć moje stopy uderzające jak taran. Nie wydał żadnego głosu, tylko złożył się jak scyzoryk, równie konwulsyjnie jak ja przed chwilą, zwalił się na mnie i wolno osunął na podłogę. Legł tam tocząc głową z boku na bok - nie wiem, czy w niewiadomym refleksie, czy też świadomym refleksie ciała porażonego paroksyzmem bólu. Nie byłem jednak skłonny ryzykować. Wyprostowałem się, cofnąłem tak daleko, jak mi pozwalały moje więzy, i rzuciłem się nań znowu. Odczułem mgliste zdziwienie, że głowa jeszcze mu się trzyma na szyi; nie było to miłe, ale też nie miałem do czynienia z miłymi ludźmi.

Pistolet był nadal zaczepiony na środkowym palcu jego lewej ręki.

Zsunąłem go czubkiem buta. Próbowałem uchwycić broń między buty, ale tarcie metalu o skórę było za słabe i broń wciąż się wysuwała. Ściągnąłem buty zapierając je piętami o podłogę, a następnie tą samą techniką skarpetki, co trwało znacznie dłużej. Obtarłem sobie przy tym sporo skóry i nazbierałem drzazg, ale nie odczuwałem właściwie tego bólu, albowiem ból w twarzy sprawiał, iż inne, mniejsze obrażenia były tak nieznaczne, że prawie nieistniejące.

Bosymi stopami zdołałem z łatwością uchwycić pistolet. Trzymając je mocno ściśnięte zebrałem razem obydwa końce linki i podciągnąłem się w górę, aż dosięgnąłem belki. To dało mi cztery stopy luźnej linki, co zupełnie wystarczało. Zawisłem na lewej ręce i sięgnąłem w dół prawą, podkurczając zarazem nogi. I wtedy miałem już pistolet w dłoni.

Opuściłem się na podłogę, napiąłem linkę przytrzymującą mój lewy przegub i przyłożyłem do niej wylot lufy. Pierwszy strzał przeciął ją gładko jak nóż. Rozplątałem wszystkie pętające mnie węzły, urwałem przód śnieżnobiałej koszuli Marcela, aby obetrzeć sobie zakrwawioną twarz i usta, zabrałem swój portfel i pieniądze i wyszedłem. Nie wiedziałem, czy Marcel żyje, czy nie, wydawał mi się całkiem martwy, ale nie interesowało mnie to na, tyle, aby rzecz zbadać.







Rozdział dwunasty



Było późne popołudnie, kiedy dojechałem do Amsterdamu, i słońce, które rano oglądało śmierć Maggie, jakby symbolicznie się skryło. Ciężkie, ciemne chmury toczyły się od Zuider Zee. Mogłem dotrzeć do Amsterdamu o godzinę wcześniej, ale doktor w ambulatorium podmiejskiego szpitala, gdzie zajechałem, aby mi opatrzono twarz, zasypywał mnie pytaniami i był niezadowolony, kiedy się upierałem, że na razie potrzebuję jedynie plastra - oczywiście w dużej ilości - i że szwy oraz zwoje białych bandaży mogą zaczekać na potem. Ma się rozumieć, z tym plastrem, odpowiednią ilością siniaków oraz na wpół przymkniętym lewym okiem musiałem wyglądać na jedynego pasażera ocalałego z kata strofy ekspresowego pociągu, ale przynajmniej nie tak źle, by na mój widok dzieci uciekały z krzykiem do matek.

Zaparkowałem policyjną taksówkę niedaleko garażu wynajmu samochodów i przekonałem właściciela, aby mi dał małego czarnego opla. Nie był tym zachwycony, bo moja twarz musiała budzić w każdym wątpliwości co do moich poprzednich wyczynów automobilowych, ale w końcu się zgodził. Pierwsze krople deszczu zaczęły padać, kiedy odjechałem, zatrzymałem się przy wozie policyjnym, zabrałem torebkę Astrid i parę kajdanków na wszelki wypadek i ruszyłem dalej w drogę.

Zaparkowałem samochód w bocznej uliczce, którą już zaczynałem uważać za dosyć swojską i poszedłem pieszo w stronę kanału. Wytknąłem głowę zza rogu i zaraz ją cofnąłem; kiedy wyjrzałem ponownie, wysunąłem tylko jedno oko.

Przed wejściem do kościoła Amerykańskiego Stowarzyszenia Hugenotów stał czarny mercedes. Jego pojemny bagażnik był otwarty i dwaj mężczyźni wkładali doń najwyraźniej bardzo ciężką skrzynię. Kilka podobnych skrzynek znajdowało się już głębiej w jego wnętrzu. W jednym z mężczyzn od razu rozpoznałem wielebnego Goodbody, tego drugiego, chudego, średniego wzrostu; w ciemnym garniturze, o ciemnych włosach i smagłej twarzy, też natychmiast poznałem; był to ów śniady, brutalny mężczyzna, który zastrzelił Jimmy'ego Duclosa na lotnisku Schiphol. Na chwilę zapomniałem o obolałej twarzy. Nie mogę powiedzieć, żebym się uradował widząc znów tego człowieka, ale wcale mnie to nie przygnębiło, bo rzadko schodził mi z myśli. Poczułem, że koło się zamyka.

Wyszli z kościoła zataczając się pod ciężarem jeszcze jednej skrzynki, włożyli ją do środka i zamknęli bagażnik. Wróciłem do mojego opla i kiedy dojechałem do kanału, mercedes z Goodbodym i śniadym mężczyzną był już o sto jardów. Ruszyłem za nim w dyskretnej odległości. Deszcz padał teraz gęsto; czarny mercedes zmierzał przez miasto w kierunku południowo-zachodnim. Chociaż było dopiero wczesne popołudnie, niebo tak się zaciągnęło burzowymi chmurami, jak gdyby już zapadał zmierzch, do którego pozostawało jeszcze parę godzin. To mi nie przeszkadzało, bo bardzo ułatwiło śledzenie; w Holandii przepisy wymagają zapalania reflektorów samochodowych podczas gęstego deszczu, a w tych warunkach każdy wóz wygląda jak ciemna, bezkształtna masa. Wyjechaliśmy poza ostatnie przedmieścia w wiejską okolicę. W naszej jeździe nie było żadnego elementu szalonego pościgu. Goodbody, chociaż prowadził mocny wóz, jechał z umiarkowaną szybkością, co może nie było zaskakujące z uwagi na bardzo poważny ciężar, jaki miał w bagażniku.

Uważnie obserwowałem znaki drogowe i wkrótce nie miałem już wątpliwości, dokąd zmierzamy: nie miałem ich zresztą od początku. Uznałem, że będzie roztropnie przybyć do naszego wspólnego miejsca przeznaczenia przed Goodbodym i śniadym mężczyzną, więc dodałem gazu, aż znalazłem się o niespełna dwadzieścia jardów za mercedesem.

Nie obawiałem się, że Goodbody rozpozna mnie w swoim lusterku wstecznym, bo wzbijał tak gęste tumany wodnego pyłu, że mógł jedynie dojrzeć za sobą dwa zapryskane reflektory. Zaczekałem, aż znalazłem się na 'prostym odcinku drogi, i minąłem mercedesa. Kiedy znalazłem się z nim bok w bok, Goodbody zerknął przelotnie i bez zaciekawienia na wóz, który go wyprzedzał, po czym równie obojętnie odwrócił wzrok. Zobaczyłem jego twarz jedynie jako jasną plamę, a deszcz i bryzgi wzbijane przez oba samochody były tak gęste, iż wiedziałem, że nie mógł mnie rozpoznać. Wysforowałem się naprzód i wróciłem na prawą stronę szosy nie zmniejszając prędkości.

Trzy kilometry dalej dojechałem do odchodzącej w prawo drogi ze znakiem "Kasteel Linden 1 km". Skręciłem w nią i w minutę później przejechałem przez nader imponującą kamienną łukową bramę ze słowami "Kasteel Linden", wypisanymi nad nią złotymi literami. Przejechałem jeszcze ze dwieście jardów, potem skręciłem z drogi i zatrzymałem opla w zwartej gęstwinie.

Czekało mnie znowu przemoczenie do nitki, ale nie miałem wielkiego wyboru. Wysiadłem z wozu i przebiegłem przez rzadko zadrzewiony teren do gęstego pasa sosen, który najwyraźniej służył za coś w rodzaju osłony czyjejś siedziby przed wiatrem. Bardzo ostrożnie przedostałem się między sosnami i rzeczywiście ujrzałem ową siedzibę - zamek Kasteel Linden. Nie bacząc na deszcz, który bębnił po moich odsłoniętych plecach, położyłem się ukryty w wysokiej trawie i krzakach i przypatrzyłem się temu miejscu.

Tuż przede mną znajdował się kolisty, wyżwirowany podjazd, który prowadził w prawo do owej łukowej bramy. Za nim wznosił się sam Kasteel Linden, czworokątna, czteropiętrowa budowla, z otworami na pierwszych dwóch piętrach, strzelnicami powyżej, a na szczycie wieżyczkami i blankami według najlepszych średniowiecznych wzorów. Zamek otaczała zewsząd fosa szeroka na piętnaście stóp, a według przewodnika niemal równie głęboka. Brakowało jedynie zwodzonego mostu, aczkolwiek widoczne były bloki od jego łańcuchów, nadal mocno osadzone w grubych murach, ale zamiast mostu przez fosę przerzucone były schody o jakichś dwudziestu szerokich i niskich kamiennych stopniach, wiodące do masywnych, zamkniętych wrót, które wydawały się być zrobione z dębowego drzewa. Po lewej, o jakieś trzydzieści jardów od zamku, stał czworokątny, jednopiętrowy budynek z cegły, najwyraźniej wzniesiony dosyć niedawno. Czarny mercedes ukazał się w bramie, przejechał z chrzęstem po żwirze i zatrzymał się tuż przed czworokątną budowlą. Goodbody pozostał w samochodzie, natomiast smagły mężczyzna wysiadł i obszedł cały zamek dookoła; Goodbody nigdy nie robił na mnie wrażenia człowieka lubiącego ryzykować. Wreszcie wysiadł i obaj wnieśli zawartość bagażnika do zamku; drzwi były zamknięte, ale Goodbody najwidoczniej miał do nich odpowiedni klucz, i to bynajmniej nie wytrych. Kiedy wnieśli ostatnie skrzynki do środka, drzwi zamknęły się za nimi.

Ostrożnie wstałem z ziemi i podsunąłem się za krzakami aż do samej budowli. Równie ostrożnie zbliżyłem się do mercedesa i zajrzałem do środka. Nie było tam jednak nic godnego uwagi - w każdym razie nic, czego szukałem. Z jeszcze większą ostrożnością podszedłem na palcach do bocznego okna i zajrzałem do środka.

Wnętrze było najwyraźniej połączeniem warsztatu, magazynu i Sali wystawowej. Ściany zawieszone były staroświeckimi zegarami wahadłowymi - czy też ich replikami - wszelkich możliwych kształtów, rozmiarów i odmian. Inne zegary oraz bardzo liczne ich części leżały na czterech dużych stołach warsztatowych, w toku wytwarzania czy montowania, czy rekonstrukcji. W głębi sali stało kilka drewnianych skrzynek, podobnych do tych, które przed chwilą przyniósł Goodbody ze swoim towarzyszem; skrzynki te były wyścielone słomą. Na półkach nad nimi znajdowały się różne inne zegary, przy każdym zaś leżało wahadło, łańcuch i ciężarki.

Goodbody i smagły mężczyzna robili coś przy tych półkach. Kiedy ich obserwowałem, sięgnęli do jednej z otwartych skrzynek i zaczęli wydobywać z niej ciężarki zegarowe. Goodbody przerwał robotę, wyjął jakiś papier i począł go uważnie studiować. Po chwili pokazał na nim jakiś zapis i powiedział coś do smagłego mężczyzny, który kiwnął głową i powrócił do swego zajęcia. Goodbody, wciąż oglądając ów papier, wyszedł bocznymi drzwiami i zniknął mi z oczu. Smagły mężczyzna wziął inną kartkę papieru i zaczął układać pary identycznych ciężarków jedną obok drugiej.

Właśnie zaczynałem się zastanawiać, gdzie podział się Goodbody, kiedy się tego dowiedziałem. Jego głos ozwał się tuż za mną.

- Cieszę się, że pan mnie nie zawiódł, majorze Sherman.

Obróciłem się z wolna. Tak jak można było przewidzieć, uśmiechał się swym świątobliwym uśmieszkiem, i tak jak również można było przewidzieć, trzymał w ręku duży pistolet.

- Nikt oczywiście nie jest niezniszczalny - rozpromienił się, – ale muszę przyznać, że pan posiada niejaką odporność. Trudno jest nie doceniać policjantów, ale może byłem nieco lekkomyślny w pańskim przypadku. Dwa razy w ciągu dzisiejszego dnia myślałem, że pozbyłem się pańskiej obecności, która, muszę wyznać, zaczyna się stawać dla mnie trochę kłopotliwa. Jednakże jestem pewny, że trzeci raz okaże się dla mnie pomyślny. Wie pan, powinien pan był zabić Marcela.

- nie zabiłem?

- No, no, musi pan się nauczyć maskować swoje uczucia i nie pokazywać po sobie rozczarowania. Marcel odzyskał przytomność na krótką chwilę, ale wystarczającą, by zwrócić na siebie uwagę tych zacnych pań pracujących na polu. Obawiam się jednak, że ma pękniętą czaszkę i jakiś krwotok mózgowy. Może tego nie przeżyć. - Popatrzył na mnie w zamyśleniu. - Ale mam wrażenie, że dobrze się wykazał.

- Walka na śmierć i życie - przyznałem. - Czy musimy stać tu na dworze?

- Oczywiście, że nie. - Wprowadził mnie pod pistoletem do wnętrza. Smagły mężczyzna obejrzał się bez większego zdziwienia; zastanowiłem się ile czasu minęło, odkąd otrzymali ostrzeżenie z Huyler.

- Jacques - powiedział Goodbody - to pan Sherman, m a j o r Sherman. Zdaje się, jest powiązany z Interpolem czy jakąś inną taką poronioną organizacją.

- Już się spotkaliśmy - wyszczerzył zęby Jacques.

- Ach, oczywiście, jakże mogłem zapomnieć! - Goodbody wymierzył we mnie pistolet, a Jacques odebrał mi mój.

- Ma tylko ten jeden - zameldował. Przejechał mi muszką broni po policzku odrywając częściowo plastry i znowu wyszczerzył zęby. – Założę się że to boli, co? Teraz będą już na zawsze wolni od wszelkich podejrzeń. Któż oprócz szaleńców mógłby brać pod uwagę popełnienie d w ó c h takich ohydnych zbrodni we własnym przedsiębiorstwie? To takie logiczne, nie sądzi pan? Jeszcze jedna lalka na łańcuchu. Podobnie jak tysiące innych lalek na całym świecie. Nabita na hak i tańcząca, tak jak jej zagramy.

- Pan oczywiście wie, że pan jest całkiem obłąkany? - zapytałem.

- Zwiąż go - powiedział ostro Goodbody. Jego uprzejmość nareszcie prysła. Prawda widocznie go ubodła.

Jacques związał mi ręce w przegubach grubym, powleczonym gumą kablem. Tak samo skrępował mi nogi w kostkach, popchnął mnie do ściany i innym kawałkiem kabla przywiązał moje ręce do pierścienia osadzonego w murze.

- Puść zegary! - rozkazał Goodbody. Jacques posłusznie obszedł pokój dookoła uruchamiając ich wahadła; rzecz znamienna, nie zadawał sobie trudu z mniejszymi zegarami.

- Wszystkie działają i wszystkie wydzwaniają kuranty, niektóre bardzo głośno - powiedział Goodbody z satysfakcją. Znowu powrócił do równowagi, był uprzejmy i układny jak zawsze. - Te słuchawki wzmocnią dźwięk mniej więcej dziesięciokrotnie. Tam jest wzmacniacz oraz mikrofon, jak pan widzi, daleko poza pańskim zasięgiem. Słuchawki są niełamliwe. Po piętnastu minutach dostanie pan obłędu, po trzydziestu straci pan przytomność. Wynikające stąd omdlenie trwa od ośmiu do dziesięciu godzin. Ocknąłby się pan nadal w obłędzie. Tylko, że pan się nie ocknie.

Już zaczynają tykać i dzwonić całkiem głośno, nieprawdaż?

- Tak właśnie umarł George, oczywiście - powiedziałem. - że pan będzie się temu przyglądał. Przez tę szybę w drzwiach, ma się rozumieć. Tam, gdzie nie będzie takiego hałasu.

- Niestety, nie wszystkiemu. Jacques i ja mamy do załatwienia pewne sprawy. Ale wrócimy na najbardziej interesujący moment, prawda, Jacques?

- Tak jest, proszę pana - odrzekł jacques, wciąż pilnie uruchamiający wahadła.

- Jeżeli zniknę. . .

- O, ale pan nie zniknie. Moim zamiarem było, żeby pan wczoraj zniknął w porcie, ale to było prostackie, było posunięciem nerwowym, któremu brakowałoby piętna mojego.profesjonalizmu. Nasunął mi się znacznie lepszy pomysł, prawda, Jacques?

- Tak, istotnie, proszę pana. - jacques musiał teraz prawie krzyczeć, aby go dosłyszano.

- Rzecz w tym, że pan wcale nie zniknie, drogi panie. Skądże znowu! Zostanie pan znaleziony zaledwie w kilka minut po utonięciu.

- Po utonięciu?

- Otóż to. A, myśli pan, że wtedy władze od razu zaczną podejrzewać jakieś przestępstwo. Zrobią sekcję zwłok. I pierwszą rzeczą, jaką zobaczą, będą przedramiona pokryte ukłuciami po zastrzykach - mam pewien system, dzięki któremu ukłucia sprzed dwóch godzin mogą wyglądać jak zrobione przed dwoma miesiącami. Dalsza sekcja wykaże, że jest pan nafaszerowany narkotykami - i tak w istocie będzie. Nastrzykamy pana, kiedy pan będzie nieprzytomny, na jakieś dwie godziny przed zepchnięciem pana w samochodzie do kanału, a potem zawiadomimy policję. Temu nie dadzą wiary. Sherman, nieustraszony tropiciel narkotyków z Interpolu?

Wtedy przeszukają pańskie bagaże. Strzykawki, igły, heroina, w pańskich kieszeniach ślady haszyszu. Smutne to, smutne. Kto by pomyślał? Jeszcze jeden z tych, co ścigają z psami gończymi, a uciekają z zającem.

- jedno muszę panu przyznać - powiedziałem - że jest pan zmyślnym wariatem.

Uśmiechnął się, co musiało oznaczać, że mnie dosłyszał poprzez rosnący hałas zegarów. Nasadził mi na głowę słuchawki i zamocował je dosłownie całymi jardami przylepca. Na moment w pokoju wydało się nieomal cicho; słuchawki działały chwilowo jako izolatory. Goodbody podszedł do wzmacniacza, uśmiechnął się do mnie znowu i przekręcił przełącznik.

Poczułem się tak, jakby mi zadano jakiś gwałtowny cios czy ostry wstrząs elektryczny. Całe moje ciało wygięło się i zaczęło skręcać konwulsyjnymi szarpnięciami, i wiedziałem, że ta część twarzy, która była widoczna spod plastrów i przylepców, musiała wyrażać mękę. Albowiem cierpiałem mękę, mękę po dziesięciokroć bardziej przeszywającą i nieznośną niż ta, którą zadały mi najlepsze - czy najgorsze - wyczyny Marcela. Uszy i całą głowę wypełniała mi ta obłędna, rycząca, upiorna kakofonia dźwięków. Przeszywała mi czaszkę jak rozpalone do białości szpikulce, zdawała się rozdzierać mózg.

Nie pojmowałem, dlaczego nie pękają mi bębenki. Zawsze słyszałem i byłem przekonany, że dostatecznie głośna eksplozja dźwięku, następująca blisko uszu, może natychmiast ogłuszyć człowieka do końca życia - ale w moim przypadku to nie działało. Tak jak najwidoczniej nie podziałało w przypadku George'a. W mojej udręce przypomniałem sobie mgliście, że Goodbody przypisał śmierć George'a jego słabej kondycji fizycznej.

Przetaczałem się z boku na bok w instynktownej, zwierzęcej reakcji uciekania od tego, co sprawia ból, ale nie mogłem przetoczyć się daleko, bo Jacques uwiązał mnie do pierścienia w murze dość krótkim kablem, i byłem w stanie przesunąć się w jedną czy drugą stronę zaledwie o parę stóp. W pewnym momencie zdołałem skoncentrować wzrok na tyle, by dojrzeć Goodbody'ego i Jacquesa, którzy wyszedłszy z pokoju przypatrywali mi się z zainteresowaniem przez szybę w drzwiach. Po paru sekundach Jacques podniósł lewą rękę i postukał palcem w zegarek. Goodbody niechętnie kiwnął głową i obaj szybko odeszli. W moim oślepiającym morzu bólu pomyślałem, że spieszno im powrócić na obejrzenie wielkiego finału.

Po piętnastu minutach stracę przytomność, powiedział Goodbody. Nie wierzyłem mu; nikt nie mógł tego wytrzymać dłużej niż kilka minut bez załamania zarówno umysłowego, jak fizycznego. Szarpałem się gwałtownie z boku na bok, usiłowałem rozbić słuchawki o podłogę albo zedrzeć je z głowy. Ale Goodbody miał rację, słuchawki były odporne, a przylepiec nałożony tak ciasno i wytrawnie, że moje próby zdarcia ich z głowy dały w wyniku tylko ponowne rozdrapanie ran na twarzy.

Wahadła się kołysały, zegary tykały, kuranty wydzwaniały prawie nieprzerwanie. Nie było żadnej ulgi, żadnego pofolgowania czy chociażby chwilowego wytchnienia od tego morderczego ataku na system nerwowy, powodującego niemożliwe do opanowania, epileptyczne konwulsje. Był to jeden nieustający elektrowstrząs o niemal śmiertelnym nasileniu, i teraz mogłem bez trudu uwierzyć w zasłyszane opowieści o pacjentach poddawanych terapii elektrowstrząsowej, którzy kończyli na stole operacyjnym, gdzie zestawiano im ręce czy nogi połamane na skutek niezależnych od woli skurczów mięśniowych.

Czułem, że tracę zmysły, i przez krótką chwilę usiłowałem temu dopomóc. Niepamięć - wszystko za niepamięć! Zawiodłem, zawiodłem na całej linii, wszystko, czego się tknąłem, przemieniało się w zniszczenie i śmierć. Maggie nie żyła, Duclos nie żył, Astrid i jej brat, George, nie żyli. Została tylko Belinda, a i ona miała umrzeć tej nocy. Wielki szlem.

A potem już wiedziałem. Wiedziałem, że nie mogę pozwolić umrzeć Belindzie. I to mnie uratowało; wiedziałem, że nie mogę pozwolić, aby umarła. Duma nie była już dla mnie ważna, moja klęska nie była ważna,pełne zwycięstwo Goodbody'ego i jego łajdackich kompanów nie było ważne. Jeżeli o mnie idzie, mogli sobie zalać świat tymi swoimi przeklętymi narkotykami. Ale nie mogłem pozwolić, aby Belinda umarła.

Podciągnąłem się jakoś, tak że oparłem się plecami o ścianę. Poza częstymi konwulsjami drgałem na całym ciele - nie trząsłem się jak w febrze; co byłoby łatwe do wytrzymania, ale drgałem, jak człowiek przywiązany do gigantycznego świdra pneumatycznego. Nie mogłem już skoncentrować wzroku dłużej niż na parę sekund, ale zdołałem rozejrzeć się półprzytomnie, rozpaczliwie, czy nie ma czegoś, co dawałoby jakąkolwiek nadzieję ocalenia

Nie było niczego. A potem, bez ostrzeżenia hałas w mojej głowie nasilił się nagle do miażdżącego crescéndo - zapewne jakiś duży zegar w pobliżu mikrofonu wydzwaniał godzinę - i przewróciłem się na bok, jak zdzielony w skroń drągiem. Głowa moja, uderzając o podłogę, uderzyła zarazem o jakiś występ na listwie przypodłogowej.

Utraciłem już całkowicie zdolność skupienia wzroku, ale rozróżniłem mgliście przedmioty znajdujące się nie bliżej niż o kilka cali, a ten był najwyżej o trzy. Wymownym świadectwem, iż umysł miałem prawie zupełnie sparaliżowany, jest fakt, że trzeba mi było kilku sekund, aby zdać sobie sprawę, czym jest ów przedmiot, ale kiedy to nastąpiło, dźwignąłem się na powrót do pozycji siedzącej. Było to ścienne gniazdko elektryczne.

Ręce miałem związane z tyłu i trzeba mi było niezmiernie długiego czasu, aby namacać i uchwycić dwa wolne końce kabla, który mnie przytrzymywał. Dotknąłem tych końców czubkami palców; w obydwu kablach żyłka była na wierzchu. Rozpaczliwie próbowałem wetknąć ich końce w otwory gniazdka - w ogóle nie przyszło mi na myśl, że mogło być osłonięte klapką, choć było to mało prawdopodobne w tak starym domu - ale ręce tak mi się trzęsły, że nie mogłem znaleźć otworów.

Czułem, że przytomność mnie opuszcza. Wymacałem ten przeklęty kontakt, czułem pod palcami gniazdko, ale nie mogłem trafić końcami kabli w jego otwory. Nie widziałem już nic, w palcach prawie nie miałem czucia, ból przekraczał ludzką wytrzymałość i chyba krzyczałem bezgłośnie w mojej męce, gdy nagle buchnął jaskrawy, niebieskawobiały błysk i upadłem bokiem na podłogę.

Nie potrafiłem powiedzieć później, jak długo leżałem nieprzytomny, ale musiało to trwać co najmniej kilka minut. Pierwszą rzeczą, jaką sobie uświadomiłem, była niewiarygodna, cudowna cisza - nie cisza absolutna, bo nadal słyszałem dzwonienie zegarów, ale dzwonienie stłumione, albowiem spaliłem właściwy bezpiecznik i słuchawki znowu działały jak izolatory. Dźwignąłem się do wpółsiedzącej pozycji. Czułem krew ściekającą mi po brodzie; przekonałem się później, że przegryzłem sobie dolną wargę. Twarz miałem zlaną potem, całe ciało bolało tak, jakby łamano mnie kołem. To wszystko było mi obojętne; miałem świadomość tylko jedynej rzeczy: niewymownej błogości ciszy. Ci faceci ze Stowarzyszenia Zwalczania Hałasu wiedzieli, co robią.

Skutki tej dzikiej tortury minęły prędzej, niżbym się spodziewał, ale bynajmniej nie całkowicie; ból w głowie i uszach i obolałość całego ciała miały trwać jeszcze długo - z tego zdawałem sobie sprawę. Jednakże owe skutki nie ustępowały tak szybko, jak myślałem, bo trzeba mi było przeszło minuty, by uświadomić sobie, że gdyby Goodbody i Jacques wrócili w tym momencie i zastali mnie siedzącego pod ścianą z wyrazem bezsprzecznie idiotycznej błogości na twarzy, nie bawiliby się już w żadne półśrodki.

Szybko zerknąłem na szybę w drzwiach, ale jeszcze nie było za nią widać żadnych uniesionych w zdumieniu brwi. Wyciągnąłem się na podłodze i znowu zacząłem tarzać się z boku na bok. Uczyniłem to zaledwie o dziesięć sekund za wcześnie, bo przy trzecim czy czwartym przetoczeniu się w stronę drzwi dojrzałem za szybą głowy Goodbody'ego i Jacquesa. Wzmogłem moje wyczyny, tarzałem się jeszcze gwałtowniej, wyginałem się łukiem i rzucałem tak konwulsyjnie tam i sam, że cierpiałem prawie równie dotkliwie jak wówczas, kiedy naprawdę przechodziłem ową męczarnię. Za każdym przetoczeniem się w stronę drzwi ukazywałem im moją wykrzywioną twarz, oczy wytrzeszczone lub zaciśnięte w udręce, i myślę, że ta lśniąca od potu twarz oraz krew wyciekająca z wargi i paru rozdrapanych przez Marcela okaleczeń musiały składać się na dosyć przekonywające widowisko. Goodbody i Jacques uśmiechali się szeroko, aczkolwiek wyraz Jacquesa nie dorównywał dobrotliwej świątobliwości Goodbody'ego.

Poderwałem się raz szczególnie efektownie, tak że całe moje ciało wyskoczyło w powietrze, a ponieważ o mało nie zwichnąłem sobie ramienia opadając na podłogę, uznałem, że dosyć tego dobrego - wątpię, czy nawet Goodbody orientował się w gruncie rzeczy, ile należy oczekiwać, toteż moje wicie się i skręcanie zaczęło słabnąć coraz bardziej, aż wreszcie po ostatnim konwulsyjnym targnięciu ległem bez ruchu.

Goodbody i Jacques weszli. Goodbody podszedł do wzmacniacza, który wyłączył, po czym uśmiechnął się błogo i włączył go na powrót; zapomniał że miał zamiar nie tylko pozbawić mnie przytomności, ale i zdrowych zmysłów. Jednakże Jacques coś mu powiedział i Goodbody kiwńął niechętnie głową i znowu wyłączył wzmacniacz; być może Jacques, powodowany nie współczuciem, lecz myślą, żé mogą mieć trudności, jeżeli umrę, zanim mi wstrzykną narkotyki, zwrócił mu na to uwagę, sam zaś poszedł zatrzymać wahadła największych zegarów. Potem obaj podeszli, by mi się przyjrzeć. Jacques na próbę kopnął mnie w żebra; ale przeszedłem już zbyt wiele, by na to zareagować. _

- No, no, mój kochany - dosłyszałem niewyraźnie pełen wyrzutu głos Goodbody'ego - pochwalam twoje uczucia, ale żadnych śladów, żadnych śladów. Policji to by się nie podobało.

- Ale niech pan spojrzy na jego twarz - zaprotestował Jacgues.

- Istotnie - zgodził się przyjaźnie Goodbody. - W każdym razie rozetnij mu więzy na przegubach; nie byłoby dobrze, gdyby pozostały na nich odciśnięte pręgi, kiedy strażacy wyłowią go z kanału. A także zdejmij te słuchawki i schowaj je.

Jacques uczynił jedno i drugie w dziesięć sekund; kiedy zdejmował słuchawki, miałem takie wrażenie, jak gdyby ściągał wraz z nimi całą moją twarz. Jacques bowiem miał nader nonszalancki stosunek do przylepca.

- Jeżeli idzie o niego - Goodbody wskazał głową George'a Lemay - to go usuń. Wiesz jak. Przyślę Maiera, żeby ci pomógł wynieść Shermana. - Nastąpiła chwila ciszy. Wiedziałem, że Goodbody patrzy na mnie; potem westchnął. - Ach, Boże, życie jest tylko błądzącym cieniem.

Po tych słowach Goodbody wyszedł. Nucił sobie wychodząc i jeśli można coś nucić w sposób uduchowiony, to jego wykonanie pieśni "Bądź przy mnie, Panie" było najbardziej uduchowione, jakie słyszałem. Wielebny Goodbody miał naprawdę wyczucie sytuacji. Jacques podszedł do skrzynki stojącej w kącie, wyjął z niej kilka dużych ciężarków zegarowych i począł przewlekać przez ich uszka izolowany gumą kabel, którym następnie obwiązał George'a w pasie nie pozostawiając większych wątpliwości co do swoich zamiarów. Wywlókł George'a z pokoju na korytarz i słyszałem chrobot obcasów zmarłego po podłodze, kiedy go ciągnął na front zamku. Wstałem, zgiąłem na próbę ręce i poszedłem za nim.

Zbliżając się do drzwi usłyszałem ruszającego mercedesa. Wyjrzałem zza framugi. Jacques, obok którego leżał na podłodze George, stał w otwartym oknie i machał przez nie ręką, zapewne odjeżdżającemu Goódbody'emu.

Odwrócił się od okna, ażeby oddać ostatnią posługę George'owi. Zamiast tego stanął jak wryty, z twarzą zastygłą w całkowitym szoku. Byłem zaledwie o pięć stóp od niego i widząc tę jego otępiałą, pozbawioną wyrazu twarz, wyczułem, iż ujrzawszy moją pojął, że dotarł do kresu swej morderczej drogi. Rozpaczliwie sięgnął po pistolet zawieszony pod pachą, ale prawdopodobnie po raz pierwszy, n już na pewno ostatni w życiu, okazał się zbyt powolny, bo ta chwila sparaliżowanego niedowierzania stała się jego zgubą. Rąbnąłem go tuż pod żebra, gdy wydobywał pistolet, a kiedy zgiął się :wpół do przodu, wyrwałem broń z jego nie stawiające prawie oporu ręki i trzasnąłem go zaciekle pistoletem w skroń. Jacques, już nieprzytomny, choć jeszcze stał na nogach, cofnął się mimowolnie o krok, natrafił zagięciem kolan na parapet okna i dziwnie powolnym ruchem zaczął się odchylać w tył i na zewnątrz. Stałem i patrzyłem, jak wylatywał z okna, i dopiero gdy usłyszałem plusk, podszedłem i wyjrzałem. Mętna woda fosy rozchodziła się kręgami uderzając o brzeg i mury zamku, a ze środka fosy dobywał się strumień banieczek powietrza.

Spojrzałem w lewo i zobaczyłem mercedesa Goodbody'ego, który wyjeżdżał z bramy zamku. Pomyślałem, że w tym momencie powinien już być przy czwartym wersie "Bądź przy mnie, Panie".

Cofnąłem się od okna i zszedłem na dół. Wychodząc zostawiłem za sobą otwarte drzwi. Przystanąłem na chwilę na schodkach przerzuconych przez fosę i spojrzałem w dół. Kiedy patrzyłem, banieczki dobywające się z dna fosy stały się stopniowo coraz rzadsze i mniejsze, aż w końcu zniknęły całkowicie.



Rozdział trzynasty



Siedziałem w oplu, patrzyłem na swój pistolet, który odebrałem Jacquesowi, i rozmyślałem. Jeżeli odkryłem jakąś właściwość tego pistoletu, to tylko tę, że ludzie najwyraźniej potrafili mi go odebrać, ilekroć poczuli po temu ochotę. Była to myśl otrzeźwiająca, ale zarazem prowadziła do nieuchronnego wniosku, że potrzeba mi innej broni, drugiej broni, wobec czego wydobyłem spod siedzenia wozu torbę Astrid i wyjąłem owego małego liliputa, którego jej podarowałem. Podniosłem nieco lewą nogawkę spodni, zatknąłem za skarpetkę rewolwerek lufą do dołu, naciągnąłem nań skarpetkę i opuściłem nogawkę. Już miałem zamknąć torebkę, kiedy spostrzegłem owe dwie pary kajdanków. Zawahałem się, bo na podstawie dotychczasowego doświadczenia zdawało się prawdopodobne, że jeśli je wezmę ze sobą, skończą na moich własnych rękach, ale ponieważ już było za późno przestać narażać się na ryzyko, na które się narażałem od chwili przybycia do Amsterdamu, włożyłem obydwie pary do lewej kieszeni marynarki, a kluczyki do prawej.

Kiedy dojechałem do starej dzielnicy Amsterdamu pozostawiając za sobą mój zwykły kontyngent wygrażających pięści i dzwoniących na policję kierowców, zaczynał właśnie zapadać pierwszy wczesny zmierzch. Deszcz pofolgował, ale wiatr wciąż przybierał na sile marszcząc i mącąc wody kanałów.

Skręciłem w ulicę, na której znajdował się magazyn. Było tam pusto; nigdzie żadnych samochodów ani przechodniów. To znaczy było pusto na poziomie samej ulicy; na trzecim piętrze budynku Morgensterna i Muggenthalera jakiś masywny typ bez marynarki wyglądał przez okno oparłszy się łokciami o parapet, a ponieważ ustawicznie obracał głowę w lewo i w prawo, można było wywnioskować, że delektowanie się chłodnym wieczornym powietrzem Amsterdamu nie jest jego głównym celem. Minąłem magazyn, dojechałem w pobliże Damu i zadzwoniłem do de Agrafa z budki telefonicznej.

- Gdzie pan się podziewał_. - zapytał de Graaf. - Co pan robił?

- Nic takiego, co by pana zainteresowało. - Było to bodaj najbardziej nieprawdopodobne oświadczenie, jakie wygłosiłem kiedykolwiek.

- Chciałbym z panem pomówić.

- Proszę.

- Nie tu. Nie teraz. Nie przez telefon. Czy pan i van Gelder możecie zaraz przyjechać do magazynu Morgeitsterna i Muggenthalera?

- A tam pan z nami porozmawia?

- Obiecuję.

- Zaraz wyjeżdżamy - powiedział ponuro de Graaf.

- Chwileczkę. Przyjedźcie zwykłym samochodem i zostawcie go w pewnej odległości na ulicy. Oni mają w oknie strażnika.

- Oni?

- O tym właśnie będziemy mówili.

- A ten strażnik?

- Odwrócę jego uwagę. Wymyślę jakiś sposób.

- Rozumiem. - Dę Graaf przerwał, po czym dodał posępnie: - Sądząc z pańskich dotychczasowych wyczynów, wzdrygam się na myśl, co to będzie za sposób. - Odłożył słuchawkę.

Udałem się do miejscowego sklepu z wyrobami żelaznymi i kupiłem zwój sznura i największy klucz do nakrętek, jaki mieli na składzie. W parę minut później zaparkowałem opla o niespełna sto jardów od magazynu, ale nie na tej samej ulicy.

Wszedłem w bardzo wąskie i bardzo źle oświetlone przejście łączące ulicę, na której był magazyn, z tą, co biegła równolegle do niej. Pierwszy magazyn, na jaki natrafiłem po lewej ręce, miał rozklekotane, drewniane schodki przeciwpożarowe, które byłyby pierwszą rzeczą, jaka spaliłaby się podczas pożaru, lecz innych nie znalazłem. Przeszedłem, co najmniej pięćdziesiąt jardów za tyły budynku, który, jak przypuszczałem, należał do Morgensterna i Muggenthalera, i nie natrafiłem na żadne inne schodki awaryjne; w tej dzielnicy Amsterdamu wiązane w węzły prześcieradła musiały być w wysokiej cenie.

Zawróciłem do tych jednych jedynych schodów przeciwpożarowych i wszedłem po nich na dach. Powziąłem natychmiastową niechęć do tego dachu, podobnie jak do wszystkich innych; po których musiałem przejść, by dostać się na ten, o który mi chodziło. Wszystkie kalenice biegły prostopadle do ulicy, same dachy były pochyłe i zdradziecko śliskie od deszczu, a na domiar złego dawni architekci, powodowani intencją urozmaicenia sylwetek domów, którą błędnie uważali za chwalebną, zmyślnie załatwili tę sprawę tak, że nie było dwóch dachów jednakowej wysokości i kształtu. Z początku posuwałem się ostrożnie naprzód, ale ostrożność do niczego nie prowadziła, więc wprędce wypracowałem sobie jedyną praktyczną metodę, a mianowicie przedostawanie się z kalenicy na kalenicę zbiegając z jednego stromego dachu i wpadając z rozpędu możliwie jak najwyżej na następny, by tam lec plackiem i wdrapać się ostatnie kilka stóp na czworakach. Wreszcie dotarłem do dachu, który, jak mi się wydało, musiał być tym, o który mi chodziło, podpełznąłem nad ulicę, wychyliłem się przez gzyms i popatrzyłem w dół. Pierwszy raz dobrze utrafiłem, co było wreszcie jakąś odmianą. Prawie dwadzieścia stóp wprost pode mną ów strażnik w koszuli nadal pełnił swą wartę.

Przewlokłem koniec sznura przez otwór w rękojeści klucza i zawiązałem go mocno, położyłem się na brzuchu tak, aby moja ręka i sznur sięgały pod belkę wyciągową, opuściłem klucz o jakieś piętnaście stóp i delikatnie począłem zataczać nim łuk wahadłowy, który się zwiększał za każdym ruchem mej ręki. Zwiększałem go najprędzej jak mogłem, bo ledwie o kilka stóp pode mną jasne światło świeciło przez szparę między dwojgiem drzwi załadunkowych na najwyższym piętrze, a nie mogłem wiedzieć, jak długo te drzwi pozostaną zamknięte.

Ciężki klucz, który musiał ważyć co najmniej cztery funty, zataczał teraz łuk prawie o dziewięćdziesiąt stopni. Opuściłem go jeszcze o trzy stopy i zastanowiłem się, jak prędko zwróci uwagę strażnika cichy świst, który klucz musiał wydawać przecinając powietrze, ale na szczęście w tym momencie uwagę tego człowieka zwróciło coś innego. W ulicę właśnie wjechała niebieska furgonetka, której przybycie dopomogło mi dwojako; obserwator wychylił się bardziej, aby przypatrzeć się owej maszynie, a jednocześnie warkot jej silnika zagłuszył wszelkie odgłosy mogące go ostrzec o zagrożeniu ze strony rozkołysanego nad nim klucza.

Furgonetka zatrzymała się o trzydzieści jardów i silnik jej umilkł. Klucz był właśnie u górnego krańca swojego łuku. Kiedy zaczął opadać, wypuściłem między palcami jeszcze ze dwie stopy sznura. Strażnik, połapawszy się nagle, ale za późno, że coś jest nie w porządku, przekręcił głowę akurat w sam czas, by dostać całym ciężarem klucza w czoło. Zapadł się tak, jakby most się na niego zwalił, z wolna osunął się w tył i zniknął mi z oczu.

Drzwi furgonetki otworzyły się i wysiadł z niej de Graaf. Pomachał do mnie dłonią. Uczyniłem dwukrotnie przyzywający ruch ręką, sprawdziłem, czy mały rewolwerek jest nadal mocno osadzony w mojej skarpetce i bucie, opuściłem się tak, że oparłem się brzuchem o belkę wyciągową, po czym zmieniłem pozycję i przytrzymałem się rękami. Wyjąłem pistolet z podramiennej kabury, wsadziłem go sobie między zęby, wziąłem całym ciałem zamach do tyłu, potem do przodu, lewą stopą dosięgnąłem parapetu, a prawą kopnąłem drzwi do ładowni, zarazem chwytając się rękami ich framug. Ująłem pistolet w prawą dłoń. W środku było ich czworo: Belinda, Goodbody i obaj wspólnicy. Belinda, blada jak ściana, stawiała bezgłośnie opór, ale już była ubrana w powłóczysty strój z Huyler i haftowany stanik, a przytrzymywali ją za ręce rumiani, jowialni, dobrotliwi Morgenstern i Muggenthaler, których rozpromienione, ojcowskie uśmiechy poczęły teraz zastygać powoli, niemal groteskowo. Goodbody, który był obrócony do mnie tyłem i właśnie poprawiał czepiec na głowie Belindy zgodnie ze swymi estetycznymi wymaganiami, odwrócił się bardzo wolno. Szczęka mu opadła, oczy się rozszerzyły, a krew odpłynęła z twarzy, która nieomal przybrała kolor jego śnieżnych włosów.

Postąpiłem dwa kroki w głąb poddasza i wyciągnąłem rękę do Belindy.

Patrzyła na mnie parę sekund nie wierząc własnym oczom, po czym strząsnęła z siebie bezwładne ręce Morgensterna i Muggenthalera i podbiegła do mnie. Serce jej łomotało jak u schwytanego ptaka, ale poza tym nie zdradzała niczym, że doświadczyła czegoś, co musiało być najbardziej upiornym przeżyciem.

Popatrzyłem na trzech mężczyzn i uśmiechnąłem się na tyle, na ile mogłem bez zbytniego bólu w twarzy. Powiedziałem:

- Teraz wy wiecie, jak wygląda śmierć.-

Wiedzieli istotnie. Ze zmartwiałymi twarzami podnieśli ręce do góry najwyżej jak mogli. Przetrzymałem ich tak, nic nie mówiąc, dopóki de Graaf i van Gelder nie wbiegli z tupotem po schodach na poddasze. Przez ten czas nic się nie działo. Mogę przysiąc, że żaden nawet nie mrugnął.

Belinda zaczęła trząść się niepowstrzymanie na skutek reakcji, ale zdołała uśmiechnąć się do mnie blado i wiedziałem, że nic jej nie będzie; paryski Interpol nie na darmo ją wybrał.

De Graaf i van Gelder, obaj z rewolwerami w rękach, przypatrywali się tej scenie. De Graaf zapytał:

- Co pan robi, na imię boskie? Dlaczego ci trzej panowie...

- Może bym to wyjaśnił? - spytałem rozsądnie.

- Istotnie będzie potrzebne jakieś wyjaśnienie - odparł poważnie van Gelder. - Trzej znani i szanowani obywatele Amsterdamu...

- Proszę, niech pan mnie nie rozśmiesza - odrzekłem. - Twarz mnie od tego boli.

- A właśnie - powiedział de Graaf. - Jakim sposobem. …

- Zaciąłem się przy goleniu. - To właściwie było powiedzenie Astrid, ale nie miałem w tej chwili wielkiej inwencji. - Czy mogę to opowiedzieć?

De Graaf westchnął i kiwnął głową.

- Na mój własny sposób?

Znów kiwnął głową. Zwróciłem się do Belindy:

- Wiesz, że Maggie nie żyje?

- Wiem. - Jej głos był rozdygotanym szeptem; jeszcze nie przyszła do siebie, tak jak mi się zdawało. - On mi o tym powiedział. Mówił i uśmiechał się.

- To był przebłysk jego chrześcijańskiego miłosierdzia. Nie może się temu oprzeć. No, więc, panowie - zwróciłem się do policjantów - przyjrzyjcie się dobrze. Temu Goodbody'emu. Najbardziej sadystyczny, psychopatyczny morderca, jakiego spotkałem czy nawet, o jakim słyszałem. Człowiek, który zawiesił Astrid Lemay na haku. Człowiek, który kazał zadźgać Maggie widłami na łące w Huyler. Człowiek, który...

- Powiedział pan: zadźgać widłami? - zapytał de Graaf. Widać było, że nie mieści mu się to w głowie.

- Zaraz. Człowiek, który doprowadził George'a Lemay do takiego obłędu, że to go zabiło. Człowiek, który usiłował zabić mnie tym samym sposobem, człowiek, który dzisiaj usiłował mnie zabić trzykrotnie. Człowiek, który wtyka butelkę dżinu w ręce konających narkomanów. Który wrzuca do kanałów ludzi obciążonych ołowianymi rurami, po Bóg wie jakich męczarniach i torturach. Poza tym, że przynosi upodlenie, obłęd i śmierć tysiącom otumanionych istot ludzkich na całym świecie. Jak sam przyznał, jest głównym kukiełkarzem, tym, który huśta tysiące nawleczonych na hak lalek na swoich łańcuchach i każe wszystkim tańczyć tak, jak im zagra. Taniec śmierci.

- To niemożliwe - odezwał się van Gelder. Był oszołomiony. - To nie może być. Doktor Goodbody? Pastor...

- Nazywa się Ignatius Catanelli i figuruje w naszych aktach. Jest byłym członkiem cosa nostra ze Wschodniego Wybrzeża. Ale nawet mafiosi nie mogli go strawić. Zgodnie ze swymi zasadami nie zabijają nigdy bez celu, lecz tylko z uzasadnionych względów handlowych. Natomiast Catanelli zabijał, bo jest rozkochany w śmierci. Pewnie, kiedy był małym chłopcem, obrywał skrzydełka muchom. Ale kiedy dorósł, muchy przestały mu wystarczać. Musiał opuścić Stany Zjednoczone, bo mafia dawała mu tylko jedną alternatywę.

- To... to jest fantazja. - Fantazja czy nie, rumieńce wciąż nie powracały na policzki Goodbody'ego. - To oburzające. To jest...

- Bądź pan cicho - powiedziałem. - Mamy pańskie odciski palców i pomiary głowy. Muszę powiedzieć, że szło mu tu jak po maśle. Przypływające statki zostawiają heroinę w zapieczętowanych i obciążonych pojemnikach przy pewnej boi u wybrzeża. Potem ściąga się heroinę barką i przewozi na Huyler, gdzie trafia do tamtejszej chałupniczej wytwórni. Ta wytwórnia wyrabia lalki, które następnie dostarcza się tu, do tego magazynu. Cóż bardziej naturalnego - tyle, że jedna z wielu, specjalnie oznaczona lalka zawiera heroinę.

- To niedorzeczne, niedorzeczne - powiedział Goodbody. – Nie może pan nic z tego udowodnić.

- Ponieważ mam zamiar zabić pana za kilka minut, nie muszę niczego udowadniać. Aha, i jeszcze miał swoją organizację, ten nasz przyjaciel Catanelli. Pracowali dla niego wszyscy, od kataryniarza do striptizerki - połączenie szantażu, pieniędzy, narkomanii i w końcu groźby śmierci sprawiało, że wszyscy milczeli jak grób.

- Pracowali dla niego? - De Graaf wciąż za mną nie nadążał. - W jaki sposób?

- Sprzedając i rozprowadzając. Część heroiny, ilość stosunkowo niewielką, zostawiano tu, w lalkach. Inne lalki szły do sklepów, niektóre na wózek sprzedający je w parku Vondel i pewnie na inne wózki. Dziewczyny Goodbody'ego zakupywały te lalki, sekretnie oznaczone, w całkowicie legalnych sklepach i wysyłały je za granicę pomniejszym dostawcom heroiny albo narkomanom. Lalki w parku Vondel sprzedawano tanio kataryniarzom, którzy byli łącznikami z wykończonymi nałogowcami znajdującymi się w tak zaawansowanym stadium, że nie można było pozwolić im pokazywać się w przyzwoitych lokalach - to znaczy, jeżeli takie parszywe spelunki jak "Balinova" nazwie się przyzwoitym lokalem.

- W takim razie, jak to się stało, na Boga, że nie dowiedzieliśmy się nigdy o tym wszystkim? - zapytał de Graaf.

- Powiem panu za chwilę. Jeszcze o rozprowadzaniu. Znacznie większa ilość towaru wychodziła stąd w skrzynkach z Bibliami, tymi, które nasz tu obecny świątobliwy przyjaciel tak łaskawie rozdawał gratis po całym Amsterdamie. Niektóre z tych Biblii były w środku wydrążone. Te słodkie młode istoty, które Goodbody w niewymownej dobroci swojego chrześcijańskiego serca próbował umoralnić i ocalić od losu gorszego od śmierci, przychodziły na jego nabożeństwa z Bibliami w swych słodkich, drobnych rączkach - niektóre, Boże przebacz, ślicznie przebrane za zakonnice - po czym odchodziły trzymając inne Biblie w swych słodkich, drobnych rączkach, a następnie handlowały tym draństwem w nocnych lokalach. Reszta towaru, główna jego część, szła do Kasteel Linden. Czy może coś pominąłem, Goodbody?

Sądząc po wyrazie jego twarzy, było dosyć jasne, że nie pominąłem niczego ważnego, ale mi nie odpowiedział. Podniosłem lekko pistolet i powiedziałem:

- No, myślę, że teraz, Goodbody.

- Nikt tutaj nie będzie sam wymierzał sprawiedliwości! – powiedział ostro de Graaf.

- Przecież pan widzi, że on chce uciec - odrzekłem rozsądnie. Goodbody stał bez ruchu; nie mógłby podnieść rąk nawet o milimetr wyżej.

I wtedy, po raz drugi tego dnia, odezwał się za mną czyjś głos:

- Proszę rzucić broń, panie majorze.

Obróciłem się z wolna i odrzuciłem pistolet. Każdy potrafił mi go odebrać. Tym razem była to Trudi, która wynurzyła się z cienia zaledwie o pięć kroków ode mnie, z lugerem trzymanym bardzo zdecydowanie w prawej ręce.

- Trudi! - De Graaf wpatrzył się ze zgrozą i oszołomieniem w młodą, radośnie uśmiechniętą, złotowłosą dziewczynę. - Co ty, na miłość boską...

Przerwał i krzyknął z bólu, kiedy lufa pistoletu van Geldera rąbnęła go w przegub ręki. Pistolet de Graafa upadł z trzaskiem na podłogę, a kiedy pułkownik obrócił się, by spojrzeć na tego, kto go uderzył, w oczach miał tylko osłupienie. Goodbody, Morgenstern i Muggenthaler opuścili ręce i wydobyli spod marynarek rewolwery; ilość materiału koniecznego do okrycia ich zwalistych ciał była tak obfita, że w przeciwieństwie do mnie nie potrzebowali pomysłowości wyspecjalizowanych krawców, aby przesłonić zarysy swej broni..

Goodbody wyjął chustkę i otarł czoło, które pilnie tego potrzebowało, po czym powiedział zrzędnie do Trudi:

- Nie spieszyłaś się zbytnio, co?

- Och, tak mnie to bawiło! - zawołała radośnie i beztrosko, z chichotem, od którego zastygłaby krew w mrożonej flądrze. - Bawiłam się pysznie przez cały czas!

- Wzruszająca para, prawda? - powiedziałem do van Geldera. – Ona i ten jej świątobliwy kumpel. Ta ufna, dziecięca niewinność.

- Zamknij się pan - rzekł zimno van Gelder. Podszedł, obmacał mnie szukając broni i nie znalazł jej. - Siądź pan na podłodze i trzymaj ręce tak, żebym je widział. Pan też, de Graaf.

Zrobiliśmy to, co nam nakazano. Usiadłem po turecku, z łokciami opartymi na udach i dłońmi zwisającymi przy kostkach nóg. De Graaf wpatrywał się we mnie, a jego twarz odzwierciedlała całkowity brak zrozumienia.

- Właśnie do tego dochodziłem - usprawiedliwiłem się. – Właśnie miałem panu powiedzieć, dlaczego robiliście tak nikłe postępy w tropieniu źródeł tych narkotyków. Pański zaufany zastępca, inspektor van Gelder, pilnował, żebyście nie posuwali się naprzód.

- Van Gelder? - De Graaf, nawet mając przed sobą wszelkie namacalne dowody, wciąż nie mógł objąć umysłem zdrady wyższego oficera policji. - Jak to możliwe? To nie może być…

- Przecież nie celuje teraz do pana z lizaka - odrzekłem łagodnie.

- Van Gelder to szef, van Gelder to mózg. On jest właściwym Frankensteinem. Goodbody to tylko potwór, który wymknął się spod kontroli. Prawda, van Gelder?

- Prawda! - Złowrogie spojrzenie, którym van Gelder obrzucił Goodbody'ego, nie wróżyło zbyt dobrze, jeżeli idzie o przyszłość pastora, aczkolwiek nie sądziłem, żeby miał jakąkolwiek w ogóle. Spojrzałem na Trudi bez sympatii.

- Co zaś się tyczy tego pańskiego Czerwonego Kapturka, panie van Gelder, tej pańskiej słodkiej, małej kochanki...

- Kochanki? - De Graaf był tak wytrącony z równowagi, że nawet nie wyglądał już na oszołomionego.

- Słyszał pan dobrze. Ale mam wrażenie, że van Gelder już się w niej chyba odkochał, prawda? Zanadto stała się, że tak powiem, psychopatyczną towarzyszką duchową tu obecnego wielebnego. - Obróciłem się do de Graafa. - Ten nasz pączuszek różany wcale nie jest narkomanką. Goodbody umie nadawać tym śladom na jej rękach wygląd prawdziwych. Sam mi to powiedział. Jej umysłowość nie jest na poziomie ośmioletniego dziecka, jest starsza od samego grzechu. I dwa razy bardziej złowroga.

- Nie wiem - powiedział zmęczonym głosem de Graaf. - Nic nie rozumiem….

- Służyła do trzech pożytecznych celów - ciągnąłem. - Któż mógł wątpić, że van Gelder, mając taką córkę, jest zażartym wrogiem narkotyków i tych wszystkich złych ludzi, co na nich zarabiają? Była idealną pośredniczką między van Gelderem i Goodbodym. Oni nigdy się ze sobą nie kontaktowali, nawet przez telefon. A co najistotniejsze, była ważnym ogniwem w systemie dostarczania narkotyków. Woziła swoją lalkę do Huyler, zamieniała ją na inną, napełnioną heroiną, dostarczała na wózek z lalkami w parku Vondel i tam zamieniała ją znowu. Wózek oczywiście przywoził lalkę tutaj, kiedy wracał po dalsze zapasy. To bardzo urocze dziecko, ta nasza Trudi. Tylko nie powinna była stosować belladony, żeby nadać swym oczom ten szklisty, narkomański wyraz. Nie połapałem się w porę, ale jak mi się da trochę czasu i walnie porządnie po głowie, połapię się w końcu we wszystkim. To nie był ten właściwy wyraz twarzy. Rozmawiałem ze zbyt wieloma nałogowcami, którzy go mieli naprawdę. I wtedy już wiedziałem.

Trudi znowu zachichotała i oblizała wargi.

- Czy mogę teraz do niego strzelić? W nogę. Tam wyżej?

- Jesteś przeuroczym stworzeniem - powiedziałem - ale powinnaś wiedzieć, kto ma pierwszeństwo. Może byś się rozejrzała dokoła siebie?

Rozejrzała się. Rozejrzeli się wszyscy. Ja tego nie zrobiłem, tylko patrzyłem prosto na Belindę, a potem prawie niedostrzegalnym ruchem głowy wskazałem Trudi, która stała między nią a otwartymi drzwiami załadowczymi.

Belinda z kolei zerknęła na Trudi i wiedziałem, że zrozumiała.

- Wy, głupcy! - powiedziałem z pogardą. - Jak wam się zdaje, skąd mam te wszystkie informacje? Podano mi je! Podali mi je dwaj ludzie, którzy wystraszyli się śmiertelnie i sprzedali was za obietnicę darowania kary. Morgenstern i Muggenthaler. Niewątpliwie pośród obecnych było paru dosyć nieludzkich osobników, ale wszyscy byli ludzcy w swoich reakcjach. Wpatrzyli się skonsternowani w Morgensterna i Muggenthalera, którzy stali z wyrazem niedowierzania w oczach, i skonali z rozdziawionymi ustami, bo obaj mieli broń, a rewolwer, który trzymałem teraz w ręku, był bardzo mały i nie mogłem pozwolić sobie tylko ich zranić. W tej samej chwili Belinda pchnęła plecami zaskoczoną Trudi, która zatoczyła się w tył, zachwiała na krawędzi drzwi załadunkowych i wypadła na zewnątrz. Jej cienki, jękliwy krzyk jeszcze nie ucichł, kiedy de Graaf rozpaczliwie spróbował złapać van Geldera za rękę, w której ten trzymał pistolet, ale nie miałem czasu sprawdzić, czy mu się to udało, bo wspiąłem się na palce, ciągle w skulonej pozycji, i przygięty nisko rzuciłem się na Goodbody'ego, który usiłował wyciągnąć pistolet. Goodbody zwalił się na wznak z łomotem dobrze świadczącym o solidności podłogi magazynu, która pozostała nienaruszona, i w sekundę potem chwyciłem go od tyłu, jemu zaś poczęło dobywać się z gardła dziwne charczenie, ponieważ oplotłem mu ręką szyję tak, jakbym chciał ją spłaszczyć.

De Graaf leżał na podłodze, krew spływała mu ze skaleczenia na czole. Jęczał cicho. Van Gelder trzymał przed sobą wyrywającą się Belindę używając jej jako tarczy, podobnie jak ja Goodbody'ego. Van Gelder się uśmiechnął. Obaj celowaliśmy do siebie z pistoletów.

- Znam Shermanów tego świata - ton van Geldera był spokojny, konwersacyjny. - Nigdy nie zaryzykują skrzywdzenia niewinnej osoby, zwłaszcza tak ładnej dziewczyny. Jeżeli zaś idzie o Goodbody'ego, to dla mnie może być cały postrzelany jak sito. Czy mówię jasno?.

Spojrzałem na prawą stronę twarzy Goodbody'ego, jedyną, jaką mogłem widzieć. Jej kolor wahał się między fioletem a purpurą, i trudno było powiedzieć, czy to dlatego, że go powoli dusiłem, czy wskutek reakcji na tak łatwe i bezduszne opuszczenie go przez dawnego wspólnika. Nie wiem, dlaczego nań spojrzałem, bo ostatnią rzeczą, jaka przyszłaby mi do głowy, było porównywanie wartości Belindy i Goodbody'ego jako zakładników; dopóki van Gelder miał Belindę, Goodbody był bezpieczny jak człowiek w kościele. To znaczy w każdym, z wyjątkiem kościoła wielebnego Goodbody'ego.

- Mówi pan jasno - powiedziałem.

- Powiem jasno jeszcze jedno - ciągnął van Gelder. - Pan ma tę małą pukawkę. Ja mam policyjnego colta. - Kiwnąłem głową. - To jest mój glejt. - Zaczął przesuwać się ku schodom trzymając Belindę między nami.

- Na ulicy stoi niebieska policyjna furgonetka. Moja furgonetka. Zabieram ją. Schodząc na dół porozbijam biurowe telefony. Jeżeli doszedłszy do samochodu nie zobaczę pana tu,, w drzwiach załadunkowych, ta dziewczyna nie będzie mi już potrzebna. Zrozumiał pan?

- Zrozumiałem. A jeżeli pan ją zabije, już nigdy więcej nie zmruży pan oka. To pan wie.

- Wiem - odpowiedział i zniknął schodząc tyłem po schodach i ciągnąc za sobą Belindę. Nie zwracałem na to uwagi. Spostrzegłem, że de Graaf, leżący dotąd na podłodze, dźwiga się i przykłada chustkę do krwawiącego czoła, a zatem najwyraźniej da sobie jakoś radę. Poluzowałem mój dławiący uścisk na szyi Goodbody'ego, zabrałem mu pistolet i wciąż siedząc za nim wyjąłem kajdanki i przymocowałem nimi jedną jego rękę do przegubu martwego Morgensterna, a drugą do przegubu martwego Muggenthalera. Potem wstałem, przeszedłem przed Goodbody'ego i pomogłem mocno roztrzęsionemu de Graafowi usiąść na krześle. Spojrzałem na Goodbody'ego, który wpatrywał się we mnie z twarzą wykrzywioną grymasem przerażenia. Kiedy przemówił, jego zazwyczaj niski, pontyfikalny głos był nieomal obłąkanym krzykiem.

- Pan mnie tak nie zostawi!

Przyjrzałem się dwóm masywnym kupcom, do których był przykuty.

- Zawsze pan może wziąć ich pod pachy i uciec.

- Na miłość boską, majorze...

- Nabił pan Astrid na hak. Mówiłem, że jej pomogę, a pan ją nabił na hak. Kazał pan zadźgać Maggie na śmierć. Moją Maggie. Chciał pan zawiesić na haku Belindę. Moją Belindę. Jest pan człowiekiem, który kocha śmierć. Dla odmiany niech pan zapozna się z nią z bliska. – Podszedłem do drzwi załadunkowych, wyjrzałem i popatrzyłem na niego. - I jeżeli nie odnajdę Belindy żywej, nie wrócę tu.

Goodbody jęknął jak rażone zwierzę i popatrzył wzdrygając się ze zgrozy i odrazy na dwóch zabitych, którzy go więzili. Podszedłem do drzwi i spojrzałem w dół.

Trudi leżała rozkrzyżowana na chodniku. Nawet nie popatrzyłem na nią powtórnie. Po drugiej stronie ulicy van Gelder prowadził Belindę do policyjnej furgonetki. Doszedłszy do niej obrócił się, spojrzał w górę, zobaczył mnie, kiwnął głową i otworzył drzwi samochodu. Odwróciłem się, podszedłem do wciąż jeszcze otumanionego de Graffa, pomogłem mu wstać i poprowadziłem go do schodów. Tam obejrzałem się na Goodbody'ego. Miał oczy wytrzeszczone w oszalałej z przerażenia twarzy, a z głębi gardła dobywał mu się dziwny chrapliwy odgłos. Wyglądał na człowieka zagubionego na zawsze w ponurym, nie kończącym się koszmarze, człowieka ściganego przez demony i wiedzącego, że nigdy nie zdoła się wymknąć.



Rozdział czternasty



Ciemności już niemal zapadły na ulicach Amsterdamu. Deszcz ledwie mżył, ale był przejmująco zimny, niesiony silnym, porywistym wiatrem. W lukach między gnającymi chmurami mrugały blado pierwsze gwiazdy; księżyc jeszcze nie wzeszedł.

Czekałem siedząc za kierownicą opla zaparkowanego w pobliżu budki telefonicznej. Po chwili jej drzwi otworzyły się, wyszedł de Graaf ocierając chustką krew, która jeszcze sączyła mu się ze skaleczenia na czole, i wsiadł do samochodu. Spojrzałem na niego pytająco.

- Cały teren będzie za dziesięć minut otoczony kordonem. A kiedy mówię: otoczony kordonem, to znaczy, że nikt się nie wydostanie. Gwarantowane. - Znów otarł krew. - Ale skąd pan ma pewność...

- On tam będzie. - Uruchomiłem silnik i ruszyłem. - Po pierwsze van Gelder będzie uważał, że jest to ostatnie miejsce w Amsterdamie, gdzie przyjdzie nam do głowy go szukać. Po drugie Goodbody dziś rano zabrał z Huyler najświeższą przesyłkę heroiny. Na pewno w jednej z tych dużych lalek. Lalki nie było w jego wozie przed zamkiem, więc m u s i a ł ją zostawić w kościele. Nie miał czasu zabrać jej nigdzie indziej. Poza tym w kościele leży zapewne jeszcze całe bogactwo tego towaru. Van Gelder nie jest taki jak Goodbody i Trudi. Nie robi tego dla samej frajdy. Robi to dla pieniędzy i nie ma zamiaru wyrzec się takiego ładnego szmalu.

- Szmalu?

- Przepraszam. Pieniędzy. Może milionów dolarów w tym towarze.

- Van Gelder! - de Graaf potrząsnął z wolna głową. - Nie mogę w to uwierzyć. Taki człowiek! Z taką wspaniałą przeszłością w policji!

- Niech pan zachowa swoje współczucie dla jego ofiar – odparłem szorstko. Nie chciałem_ tak mówić do poturbowanego człowieka, ale sam byłem poturbowany; miałem wątpliwości, czy moja głowa jest bodaj w odrobinę lepszym stanie niż de Graafa. - Van Gelder jest gorszy od nich wszystkich. Na obronę Goodbody'ego i Trudi można przynajmniej powiedzieć, iż ich umysły były tak chore i wypaczone, że nie mogli już odpowiadać za swoje czyny. Ale van Gelder nie jest chory. Robi to wszystko z zimną krwią, dla pieniędzy. Orientuje się dobrze. Wiedział, co się działo i jak postępował ten jego psychopatyczny kumpel, Goodbody. I tolerował to. Gdyby mógł bez końca uprawiać ten proceder, tolerowałby bez końca mordercze zboczenia Goodbody'ego. - Spojrzałem badawczo na de Graafa. - Pan wie, że jego brat i żona zginęli w katastrofie samochodowej w Curaçao?

De Graaf milczał chwilę, nim odpowiedział:

- To nie był tragiczny wypadek?

- To nie był tragiczny wypadek. Nigdy tego nie udowodnimy, ale założyłbym się o swoją emeryturę, iż powodem było połączenie faktu, że jego brat, wytrawny funkcjonariusz służby bezpieczeństwa, dowiedział się o nim za wiele, oraz tego, że van Gelder chciał pozbyć się żony, która stała między nim a Trudi, jeszcze zanim, co sympatyczniejsze cechy Trudi wypłynęły na powierzchnię. Idzie mi o to, że ten człowiek jest zimnym jak lód kalkulatorem, do gruntu bezwzględnym i całkowicie pozbawionym tego, co moglibyśmy nazwać normalnymi ludzkimi uczuciami.

- Pan nie dożyje do swojej emerytury = powiedział de Graaf ponuro.

- Może i nie. Ale miałem rację, co do jednej rzeczy.

Skręciliśmy w ulicę nad kanałem, gdzie był kościół Goodbody'ego, i oto ujrzeliśmy wprost przed sobą niebieską policyjną furgonetkę. Nie zatrzymaliśmy się, minęliśmy ją i zajechawszy przed wejście do kościoła wysiedliśmy. Ze schodów zszedł sierżant w mundurze, by nas przywitać, i jeżeli widok tych dwóch kalek, które ujrzał przed sobą, wywarł na nim jakieś wrażenie, to ukrył je starannie.

- Pusto, panie pułkowniku - powiedział. - Byliśmy nawet na dzwonnicy.

De Graaf odwrócił się i spojrzał na niebieską furgonetkę.

- Jeżeli sierżant Gropius mówi, że nie ma tam nikogo, to nie ma nikogo:

- Przerwał, po czym ciągnął powoli: - Van Gelder jest przebiegłym człowiekiem. To teraz wiemy. Nie ma go w kościele. Nie ma go w domu Goodbody'ego. Moi ludzie obsadzili obie strony kanału i ulicę. Więc tu go nie ma. Jest gdzie indziej.

- Jest gdzie indziej, ale jest tutaj = odpowiedziałem. - Jeżeli go nie znajdziemy, jak długo zatrzyma pan kordon na miejscu?

- Dopóki nie przeszukamy i nie sprawdzimy każdego domu na tej ulicy. Dwie godziny, może trzy.

- I potem on mógłby odejść?

- Tak. Gdyby tu był.

- On tu jest - powiedziałem z całą pewnością. - Dziś jest sobota. Czy robotnicy budowlani przychodzą tu w niedzielę?

- Nie.

- Więc to mu daje trzydzieści sześć godzin. Dziś wieczorem, nawet jutro wieczorem zejdzie na dół i zniknie.

- Moja głowa. - De Graaf znowu przytknął chustkę do rany. – Ta kolba pistoletu van Geldera była bardzo twarda. Obawiam się, że...

- Tutaj na dole go nie ma - powiedziałem cierpliwie. - Przeszukiwanie domów to strata czasu. I jestem całkiem pewny, że nie siedzi na dnie kanału wstrzymując oddech. Więc gdzie może być?

Popatrzyłem badawczo na ciemne, omiatane wiatrem niebo. De Graaf podążył spojrzeniem za moim wzrokiem. Ciemna sylwetka potężnego dźwigu zdawała się niemal sięgać obłoków, koniec jego masywnego, poziomego wysięgnika gubił się w ciemnościach. Wielki dźwig zawsze wydawał mi się dziwnie groźny; dzisiejszego wieczora - zapewne z uwagi na to, co przyszło mi na myśl - wyglądał bardzo ponuro, odstręczająco i złowieszczo.

- Oczywiście - szepnął de Graaf. - Oczywiście.

- W takim razie idę tam - powiedziałem.

- Szaleństwo! Szaleństwo! Niech pan się przyjrzy sobie, swojej twarzy. Nie czuje się pan dobrze.

- Czuję się całkiem dobrze.

- To idę z panem - powiedział z determinacją de Graaf.

- Nie.

- Mam młodych, sprawnych funkcjonariuszy...

- Nie ma pan moralnego prawa żądać od któregokolwiek ze swoich ludzi, czy są młodzi i sprawni, czy nie. Niech pan nie nalega. Odmawiam. Poza tym to nie jest sytuacja do frontalnego ataku. Trzeba to zrobić cichcem, ukradkiem albo wcale.,

- On musi pana zobaczyć. - De Graaf, świadomie czy nie, przyjmował mój punkt widzenia.

- Wcale nie. Z tego miejsca, gdzie teraz jest, wszystko w dole musi być pogrążone w ciemnościach.

- Możemy zaczekać - nalegał. - Musi zejść na dół. W jakimś momencie przed poniedziałkiem rano musi zejść.

- Van Gelder nie delektuje się śmiercią. To wiemy. Ale śmierć jest mu całkowicie obojętna. To także wiemy. Życie - życie innych ludzi - nic dla niego nie znaczy.

- No, więc?

- Van Geldera nie ma tu, na dole. Ani Belindy. Więc ona jest z nim tam, na górze - a kiedy będzie schodził, zabierze ze sobą swoją żywą tarczę.

To nie potrwa długo.

De Graaf nie próbował już mnie powstrzymać. Zostawiłem go u drzwi kościoła, ruszyłem na plac budowy, podszedłem do dźwigu i zacząłem się wdrapywać po nie kończących się drabinach, skośnie umieszczonych wewnątrz jego kratownicy. Była to długa wspinaczka i chętnie bym jej się wyrzekł w mojej obecnej formie fizycznej, ale nie było w tym nic specjalnie wyczerpującego czy niebezpiecznego. Znalazłszy się mniej więcej w trzech czwartych drogi, zatrzymałem się, by nabrać tchu, i spojrzałem w dół.

Nie doznałem jakiegoś szczególnego wrażenia wysokości, bo ciemność była całkowita, a słabe uliczne latarnie wzdłuż kanału były zaledwie punkcikami światła, śam kanał zaś nikło polśniewającą wstążką. Wszystko to wydawało się tak dalekie, takie nierzeczywiste. Nie mogłem rozeznać zarysów żadnego z domów; wypatrzyłem jedynie kurka na czubku wieży kościelnej, a i on znajdował _się o sto stóp pode mną.

Spojrzałem w górę. Kabina kontrolna dźwigu była jeszcze o pięćdziesiąt stóp nade mną - niewyraźna, ciemna, czworokątna plama na tle niemal równie ciemnego nieba. Zacząłem wspinać się znowu. Jeszcze tylko dziesięć stóp dzieliło mnie od klapy wejściowej w podłodze kabiny, kiedy między chmurami ukazała się luka i zaświecił księżyc, wprawdzie tylko na nowiu; ale ta jasność oblała pomalowany na żółto dźwig i jego potężny wysięgnik dziwnie jaskrawym blaskiem; który oświetlił każdy dźwigar i poprzecznicę konstrukcji. Oświetlił także i mnie, wskutek czego doznałem tego osobliwego wrażenia, co piloci uchwyceni w reflektor, – że jestem przygwożdżony do ściany. Znowu spojrzałem w górę; widziałem każdy nit w klapie i przyszło mi na myśl, że skoro tak dobrze widzę wszystko nad sobą, to ktoś w kabinie może równie dobrze widzieć wszystko, co jest pod nim, a ponieważ im dłużej pozostawałem tak odsłonięty, tym bardziej wzrastały szanse wykrycia, wyjąłem pistolet z kabury i cicho wspiąłem się po kilku ostatnich szczeblach drabiny. Byłem już o niespełna cztery stopy, kiedy klapa w podłodze uchyliła się lekko i przez szparę wychynęła długa i bardzo paskudnie wyglądająca lufa strzelby. Wiedziałem, że powinienem był odczuć smutek i zawód, jakie wynikają z rozpaczliwej świadomości ostatecznej porażki, ale tego dnia przeszedłem już za wiele, zużyłem wszystkie moje odczucia i dlatego przyjąłem to, co było nieuchronne, z fatalizmem, który zaskoczył nawet mnie samego. Nie była to gotowość do kapitulacji; gdybym miał cień szansy, rozegrałbym to z nim na strzały. Ale nie miałem w ogóle żadnej szansy i pogodziłem się z tym.

- To jest policyjny automat śrutowy - powiedział van Gelder. Jego głos miał metaliczny, głuchy ton o grobowym brzmieniu, które wcale nie wydawało się nie na miejscu. - Pan wie, co to znaczy?

- Wiem, co to znaczy.

- Niech pan mi odda swoją broń, kolbą do przodu.

Oddałem mu moją broń z całą uprzejmością i wytwornością, które wynikały z długiego doświadczenia w oddawaniu broni.

- A teraz ten rewolwerek z pańskiej skarpetki.

Oddałem mu rewolwerek z mojej skarpetki. Klapa otworzyła się i zobaczyłem całkiem wyraźnie van Geldera w świetle księżyca wpadającym przez okna kabiny.

- Wejdź pan - powiedział. - Miejsca jest dosyć.

Wdrapałem się do kabiny. Tak jak powiedział van Gelder, miejsca było pod dostatkiem, w kabinie zmieściłby się z tuzin osób w razie potrzeby. Van Gelder, spokojny i niewzruszony jak zawsze, miał przewieszoną przez ramię, nader nieprzyjemnie wyglądającą strzelbę automatyczną. Belinda siedziała w kącie na podłodze, blada i wyczerpana, a obok niej leżała duża lalka z Huyler. Belinda popróbowała uśmiechnąć się do mnie, ale bez przekonania; było w niej coś tak bezbronnego i zgnębionego, że o mało nie skoczyłem van Gelderowi do gardła nie bacząc na jego broń, ale zdrowy rozsądek i szybka ocena odległości sprawiły, że poprzestałem na ostrożnym opuszczeniu klapy i wyprostowałem się równie ostrożnie. Popatrzyłem na strzelbę.

- Domyślam się, że pan to wziął z tej policyjnej furgonetki? - powiedziałem.

- Domyśla się pan trafnie.

- Powinienem był sprawdzić.

- Powinien pan był - westchnął van Gelder. - Wiedziałem, że pan przyjdzie, ale fatygował się pan aż tutaj nadaremnie. Odwróć się pan.

Odwróciłem się. Cios w tył głowy nie został zadany nawet w przybliżeniu z takim wigorem i dumą z własnej sprawności, jakie przedtem wykazał Marcel, ale wystarczył, by mnie na chwilę ogłuszyć i zwalić na kolana. Niewyraźnie poczułem, że coś zimnego i metalicznego opasuje mi przegub lewej ręki, i kiedy znowu zacząłem aktywnie interesować się tym, co działo się dookoła mnie, stwierdziłem, że siedzę niemal ramię w ramię z Belindą, przykuty kajdankami do jej prawego przegubu, z łańcuszkiem przewleczonym przez metalowy uchwyt nad klapą. Delikatnie roztarłem sobie tył głowy; dzięki połączonym wysiłkom Marcela, Goodbody'ego, a teraz van Geldera przeszła tego dnia ostre cięgi i bolała mnie obrzydliwie mniej więcej we wszystkich miejscach, w jakich głowa może boleć.

- Przykro mi z powodu pańskiej głowy - powiedział van Gelder – ale równie dobrze mógłbym zakładać kajdanki tygrysowi, który byłby przytomny. No, księżyc już prawie się schował. Jeszcze minuta i pójdę sobie. A za trzy minuty będę na terra firma.

Popatrzyłem na niego z niedowierzaniem.

- Schodzi pan na dół?

A cóż mam robić? Ale nie tak jak pan to sobie wyobraża. Widziałem rozstawiony kordon policji - tylko jakoś nikt nie zauważył, że czubek dźwigu sięga za kanał, o co najmniej sześćdziesiąt stóp poza kordon. Już opuściłem hak do samej ziemi. Głowa zanadto mnie bolała, abym mógł znaleźć jakąś stosowną odpowiedź; zapewne w tych okolicznościach nie było żadnej w ogóle. Van Gelder przewiesił sobie strzelbę przez jedno ramię, a do drugiego przytroczył sznurkiem lalkę. Potem powiedział cicho:

- No, księżyca już nie ma.

Tak było. Van Gelder majaczył tylko niewyraźnie jak cień, kiedy podchodził do drzwi w przedzie kabiny, przy pulpicie kontrolnym. Otworzył je i wysunął się na zewnątrz.

- Do widzenia, van Gelder - powiedziałem. Nie odrzekł nic, drzwi się zamknęły i zostaliśmy sami. Belinda chwyciła mnie za skutą rękę.

- Wiedziałam, że przyjdziesz - szepnęła. A potem, z przebłyskiem dawnej Belindy: - ale zanadto się nie spieszyłeś, co?

- Już ci mówiłem, że sfery kierownicze zawsze mają różne rzeczy do załatwienia.

- A czy... czy musiałeś mówić do widzenia takiemu człowiekowi?

- Uważałem, że powinienem... Nie zobaczę go nigdy więcej. Przynajmniej żywego. - Pomacałem w prawej kieszeni marynarki. - i kto by pomyślał? Van Gelder sam siebie zgubił.

- Słucham? _

- To był jego pomysł, wypożyczyć mi policyjną taksówkę – żeby można mnie było od razu rozpoznać i śledzić bez trudu, gdziekolwiek się udam. Miałem kajdanki. Użyłem ich do skucia Goodbody'ego. I klucze do nich. O, te.

Otworzyłem kajdanki, wstałem i przeszedłem na przód kabiny. Księżyc rzeczywiście skrył się za chmurą, ale van Gelder przecenił jej gęstość; wprawdzie na niebie była tylko blada poświata, ale wystarczająca, ażebym dojrzał van Geldera, teraz już o jakieś czterdzieści stóp niżej, z połami marynarki oraz spódniczką lalki targanymi przez ostry wiatr, gdy pełznął jak gigantyczny krab po kratownicy wysięgnika.

Moja ołówkowa latarka była jedną z nielicznych rzeczy, których nie odebrano mi tego dnia. Posłużyłem się nią do odszukania umieszczonego w górze przełącznika i pociągnąłem w dół dźwignię. Na pulpicie kontrolnym rozżarzyły się światła, więc spojrzałem nań szybko. Belinda stała teraz obok mnie.

- Co chcesz zrobić? - Znowu wróciła do szeptu.

- Czy muszę wyjaśniać?

- Nie! Nie! Nie rób tego!

Nie sądzę, aby wiedziała dokładnie, co zamierzam uczynić, ale widocznie słysząc coś ostatecznego i nieodwołalnego w moim głosie, odgadła, że skutki mego działania będą nieodwracalne. Znowu spojrzałem na van Geldera, który był już w trzech czwartych drogi do czubka wysięgnika, po czym obróciłem się do Belindy i położyłem jej dłonie na ramionach.

- Posłuchaj. Czy nie wiesz, że nigdy nie zdołamy niczego udowodnić van Gelderowi? Czy nie wiesz, że zapewne zniszczył tysiące istnień ludzkich? I czy nie wiesz, że ma przy sobie dość heroiny, by zniszczyć następny tysiąc?

- Możesz przestawić wysięgnik! Tak żeby trafił do wewnątrz kordonu policji!

- Nigdy nie wezmą go żywcem. Ja to wiem, ty to wiesz, wszyscy to wiemy. I ma tę strzelbę. Ilu porządnych ludzi chciałabyś wysłać na tamten świat, Belindo?

Nic nie odpowiedziała i odwróciła się. Wyjrzałem znowu. Van Gelder dotarł do czubka wysięgnika i nie tracił czasu, bo natychmiast opuścił się w dół, oplótł rękami i nogami kabel, i zaczął się zsuwać z niezwykłym pośpiechem, który był aż nadto usprawiedliwiony; pasmo chmur szybko rzedło i nasilenie światła na niebie wzrastało z każdą chwilą.

Popatrzyłem w dół i po raz pierwszy dojrzałem ulice Amsterdamu, ale nie był to już Amsterdam, tylko miasto-zabawka, z maleńkimi ulicami, kanałami i domkami, bardzo podobne do tych modeli kolejowych, które widuje się w dużych sklepach przed Bożym Narodzeniem. Obejrzałem się za siebie. Belinda siedziała na podłodze z twarzą ukrytą w dłoniach; chciała mieć podwójną pewność, że nie zobaczy tego, co się stanie. Znów popatrzyłem na kabel i tym razem bez trudu dojrzałem wyraźnie van Geldera, bo księżyc właśnie wynurzył się zza chmury.

Van Gelder opuścił się już prawie do połowy kabla i zaczynał kołysać się z boku na bok, targany silnym wiatrem, zwiększając z każdą chwilą wahadłowy łuk, który zataczał. Sięgnąłem do koła i przekręciłem je w lewo. Kabel zaczął podnosić się w górę, a van Gelder wraz z nim; na chwilę osłupienie sprawiło, że przywarł do niego. Potem widocznie pojął, co się dzieje, i zaczął ześlizgiwać się w dół. ze znacznie wzmożoną prędkością, co najmniej trzy razy większą od tej, z jaką podnosił się kabel.

Dojrzałem teraz olbrzymi hak na końcu kabla, niespełna czterdzieści stóp poniżej van Geldera. Odkręciłem z powrotem koło do położenia środkowego i van Gelder znów nieruchomo przywarł do kabla. Wiedziałem, że muszę zrobić to, co muszę, ale chciałem z tym skończyć najprędzej, jak to było w ludzkiej mocy. Przekręciłem koło w prawo i kabel zaczął się opuszczać z całą szybkością, a wtedy znowu zastopowałem koło. Poczułem silne targnięcie, gdy kabel raptem się zatrzymał. Wyrwał się z rąk van Geldera i w tym momencie zamknąłem oczy. Otworzyłem je spodziewając się, że zobaczę pusty hak bez van Geldera, a tymczasem był tam, tylko nie trzymał się już kabla, ale zwisał twarzą do dołu, nadziany na olbrzymi hak, kołysząc się tam i z powrotem ciężkim łukiem, o pięćdziesiąt stóp nad domami Amsterdamu. Odwróciłem się, poszedłem, do Belindy, ukląkłem obok niej i odjąłem jej dłonie od oczu. Spojrzała na mnie; spodziewałem się odrazy na jej twarzy, ale nie było żadnej, tylko smutek, znużenie i znowu ten wyraz małej, zagubionej dziewczynki.

- Już po wszystkim? - szepnęła.

- Po wszystkim.

- A Maggie nie żyje. - Nic nie odpowiedziałem. - Dlaczego nie żyje ona, a nie ja?

- Nie wiem, Belindo.

- Maggie dobrze pracowała, prawda?

- Dobrze.

- A ja? - Nic nie odrzekłem. - Nie musisz mi mówić – powiedziała głucho. - Powinnam była zepchnąć van Geldera ze schodów w magazynie albo mu rozbić samochód, albo go pchnąć do kanału, albo strącić go z tych schodków na dźwigu, albo. . . albo. . . - Zamyśliła się i dodała: - Ani razu nie trzymał mnie pod lufą.

- Nie musiał, Belindo.

- Wiedziałeś?

- Tak.

- Funkcjonariuszka operacyjna pierwszej kategorii – powiedziała z goryczą. - Pierwsze zadanie w narkotykach….

- Ostatnie zadanie w narkotykach.

- Wiem - uśmiechnęła się blado. - Jestem zwolniona.

- Grzeczna dziewczynka - odrzekłem z aprobatą. Dźwignąłem ją na nogi. - Przynajmniej znasz przepisy, a w każdym razie ten, który ciebie dotyczy. - Wpatrywała się we mnie długą chwilę, a potem po raz pierwszy tej nocy uśmiech pojawił się z wolna na jej twarzy.

- O ten właśnie idzie - powiedziałem. - Kobietom zamężnym nie dozwala się pozostawać w służbie. - Wtuliła mi twarz w ramię, co przynajmniej oszczędziło jej przykrej konieczności spojrzenia na moją poharataną twarz.

Popatrzyłem ponad złotowłosą głową przed siebie i w dół. Ogromny hak ze swym straszliwym brzemieniem kołysał się teraz zamaszyście i u krańca jednego z zataczanych przezeń łuków zarówno strzelba, jak lalka zsunęły się z ramion van Geldera i poleciały w dół. Spadły na kamienie po drugiej stronie opustoszałej ulicy nad kanałem, a nad tą strzelbą i piękną lalką z Huyler, niby gigantyczne wahadło gigantycznego zegara, cień kabla, haka i jego brzemienia zataczał coraz szersze łuki na tle nocnego nieba Amsterdamu.


Wyszukiwarka