KEN McCLURE Trauma

KEN McCLURE

Trauma


KB”






PROLOG

John Main wdrapał się na szczyt wzgórza i spojrzał na rozciągające się pod nim miasto, aż do zatoki Firth of Forth i dalej na wzgórza Fife. Podczas wspinaczki zadyszał się tak, że stracił oddech, a ręce miał zabłocone od czepiania się błotnistej ziemi. Znów zaczęło padać, ale nie miało to znaczenia. Nic nie miało znaczenia. Nie był pewny, czego szukał tu w górze, ale było to chyba związane z perspektywą. Wiedział tylko, że jej nie znalazł. W głębi duszy czuł, że tak będzie, ale musiał zawierzyć instynktom, które go tu sprowadziły. Znalazł głaz i usiadł na nim. Był mokry i pokryty mchem, ale to również nie miało znaczenia.

Zatoka Forth i wzgórza znikały powoli z pola widzenia, kiedy deszczowe chmury napłynęły z zachodu, zakrywając horyzont i ograniczając widok. Kolory roztapiały się we wszechogarniającej szarości, która spowijała miasto. Ze swego miejsca mógł widzieć szpital, który odegrał tak wielką rolę w jego tragedii. Tragedii? Czy to było odpowiednie słowo? Czy w ogóle można było opisać słowami to, co czuł? Jeżeli tak, to on tego nie potrafił. Słowa opisują wydarzenia poprzez porównanie z innymi wydarzeniami. Ale jak opisać zupełną destrukcję jego życia, rodziny i wszystkiego, co było dlań najdroższe na świecie? Ze swego punktu obserwacyjnego nie mógł dojrzeć oddziału intensywnej terapii - był zbyt daleko, po przeciwnej stronie budynku - ale wiedział, że się tam znajduje i że jak zwykle panuje w nim wielki ruch. Ambulanse wjeżdżająi wyjeżdżają, na wózkach wwożą ludzi z połamanymi kończynami. Zszywanych i opatrywanych pacjentów przed wścibskimi krewnymi zasłaniają parawany. Dlaczego to wszystko nie zamarło w bezruchu po tej okropnej nocy, gdy ambulans przywiózł ich troje z zimnej’, śliskiej autostrady? Piękne ciało Mary, tak strasznie połamane; Simon w stanie głębokiej śpiączki, a on... tylko lekko poraniony i potłuczony. Był kierowcą, a wyszedł prawie bez szwanku. Podniósł twarz do nieba, kiedy przemknęła mu przez głowę trudna do wytrzymania myśl: a jeśli to był złośliwy dowcip jakiegoś niewidzialnego bóstwa? Wciąż widział twarz lekarza, który oficjalnym tonem oświadczył mu, że Mary nie żyje. Ten człowiek, nie wiedząc o tym, wydał również wyrok śmierci na Johna. Skazał go na egzystencję żywego trupa w bezsensownym piekle samotności, które rozciągało się przed nim jak niezmierzona pustynia.

Minęło kilka tygodni i los zadrwił z niego ostatecznie, prowadząc go nieuchronnie w kierunku własnej zagłady. Mężczyzna w białym kitlu, inny tym razem, zawiadomił go ponuro, że u Simona nie zaobserwowano żadnych funkcji mózgu. Jego trzyletnie ciałko utrzymują w pozornym życiu skomplikowane aparaty, ale faktycznie Simon jest martwy. Czy mają odłączyć maszyny?

Tak”. To słowo brzmiało w głowie Maina jak oskarżenie. Takie krótkie słówko. Usłyszał je od Mary, gdy zapytał czy za niego wyjdzie. Było źródłem takiej radości dla obojga, gdy Mary odpowiedziała na pytanie, czy jest w ciąży. Wypowiedział je dyrektor banku, gdy chcieli się przenieść do większego domu; a także siostra Johna, kiedy zgodziła się zająć przez kilka dni Simonem, żeby John mógł zabrać Mary do Paryża w rocznicę ich ślubu. Teraz to słowo zmieniało znaczenie; zabił nim własnego syna.

Uwagę Johna przykuły dwa kruki, które sfrunęły na ziemię jakieś trzydzieści stóp od niego. Zauważył, że siedzą nad ciałem martwego królika. Main przypomniał sobie te kruki, unosiły się nad wzgórzem, kiedy on wspinał się na szczyt. Czekały pewnie, by dokończyć ucztę; widocznie zdecydowały, że nawet w pobliżu siedzącego mężczyzny są bezpieczne. Dziobały teraz zdobycz, rozpościerając skrzydła dla utrzymania równowagi. Były pewne siebie, skoncentrowane na patroszeniu królika. Dwa kolejne ptaki spadły na ziemię jak zepsute parasolki i między ucztującymi wybuchła sprzeczka. Jakże różny był ten obraz od scen z Disneya na tapecie w pokoju Simona. Antropomorficzna tandeta, która tak podobała się im wszystkim, nieświadomym tego, co miało się wydarzyć. Pewnie właśnie dlatego życie tam, w dole, toczy się normalnie, pomyślał Main. Oni nie wiedzą, jak naprawdę wygląda rzeczywistość. Jego wzrok ponownie powędrował w stronę miasta, gdzie znajdował się szpital. Wiedział, że sprawny personel zrobił wszystko, co było możliwe. To absolutnie nie była ich wina. Nie rozumiał więc, dlaczego nienawidził wszystkich i wszystkiego.


1

Edynburg, 14 lutego 1993

McKirrop czuł w żołądku gorącą zupę, niby wysepkę ciepła wśród otaczającej go zimnej pustki. Zwlekał z ostatnim kęsem chleba tak długo jak tylko mógł, aż wreszcie wstał, powoli i sztywno. Niespiesznie zapiął płaszcz i skierował się w stronę drzwi. Nadszedł czas, by ponownie zmierzyć się z zimnem. Znał zasady: wychodziłeś, jak tylko skończyłeś jeść. Pomieszczenie było zbyt małe, by prowadzić w nim życie towarzyskie, a kolejka wydłużała się z każdym tygodniem. Miejsce nie było specjalnie ciepłe i przytulne, ale dawało przynajmniej jakie takie schronienie przed lodowatym wschodnim wiatrem, który smagał Edynburg. McKirrop wymruczał słowa podziękowania do stojącej w drzwiach dziewczyny z Armii Zbawienia.

- Uważaj na siebie - powiedziała, gdy ją mijał. - Do zobaczenia w środę. McKirrop spojrzał na nią, a potem szybko wbił wzrok w ziemię. Jak to się

dzieje, że one wszystkie noszą okulary o grubych szkłach? - zastanawiał się.

Kiedy wyszedł na chodnik, wiatr uderzył go w lewy policzek, więc odwrócił się prawą stroną. I tak nie miał dokąd pójść. Usłyszał, że ktoś wykrzykuje jego imię, ale ignorował ten fakt, dopóki okrzyk się nie powtórzył. Teraz usłyszał za sobą kroki. To był Flynn. McKirrop zauważył go w stołówce, z tyłu kolejki, ale udawał, że nic nie widzi.

- Gdzie do diabła byłeś? - zapytał Flynn. - Wszyscy o ciebie pytają. Bella za tobą tęskni.

Flynn przerwał swą wypowiedź wybuchem chrypliwego śmiechu. Był o całą głowę niższy od McKirropa. Rozczochrana grzywa siwiejących włosów nadawała mu cygański wygląd. Obydwaj mężczyźni mieli brody. Obydwaj też byli od dawna zrujnowani.

Flynn znów wybuchnął śmiechem, ale jego oczy pozostały podejrzliwe.

- Zawsze byłeś cwany, McKirrop.

McKirrop nie odpowiedział. Patrzył na Flynna nieobecnym wzrokiem, jakby myślał o czymś innym.

Flynn wzruszył ramionami.

- Jak chcesz. Pewnie nie masz nic do picia?

McKirrop odczekał chwilę, zanim wyjął piersiówkę whisky BelPs z kieszeni płaszcza. Była w dwóch trzecich pełna.

Flynn uniósł ręce w geście udanej kapitulacji.

Znów zaczęło padać i McKirrop szedł przez ciemne ulice z rękami głęboko wciśniętymi w kieszenie dwurzędowego wojskowego płaszcza, podarunku od jakiejś instytucji dobroczynnej, ale nie pamiętał której. Wszystkie były takie same. Boże, jak on nienawidził ich uśmiechów. Nieważne zresztą. Wystarczyło, że mógł tam znaleźć schronienie na noc i strzelić pod dachem kilka drinków. Jeżeli jego upadek nauczył go czegoś, to że liczy się tylko „teraz”. Nie przeszłość i nie przyszłość. Każde zwierzę na ziemi to chyba wiedziało, oprócz człowieka. Ludzie spędzali życie na rozpamiętywaniu przeszłości albo planowaniu przyszłości.

McKirrop rzucił ukradkowe spojrzenie za siebie i stwierdził, że jest sam. Flynn nie szedł za nim. Rozejrzał się jeszcze raz, przeszedł przez żelazną bramę cmentarza i poczuł się bezpieczny. Stanął na chwilę, rozkoszując się poczuciem odosobnienia, a potem ruszył w głąb. Cmentarz był duży i zaniedbany; właściciele pozwolili mu zarosnąć, traktując ten obszar jako dobrą inwestycję na przyszłość. Ścieżki ulegały ekspansji płożących się krzewów i pnączy; trudno było się tędy przedrzeć, ale McKirrop dobrze znał drogę. Rozgarniał krzaki i prześlizgiwał się pod nisko zawieszonymi gałęziami, aż dotarł do swego nowego domu, w którym mieszkał od dwóch tygodni: nie używanego już baraku grabarzy.

Chociaż część cmentarza pełniła jeszcze swoją rolę, na pozostałym terenie robotnicy w miarę potrzeby zasypywali groby i zalewali je betonem. Racjonalizacja pracy, o ile dobrze pamiętał ten termin. Grabarze nie musieli już składować w tym miejscu narzędzi i ekwipunku. I tak niezdrowe trendy w Departamencie Robót Publicznych zapewniły McKirropowi dom.

Było tu cicho, a barak całkiem nieźle chronił przed wiatrem i deszczem. Dzięki swojej nowej patronce w Braids McKirrop zgromadził tu nawet nieco - jak na niego - luksusowych przedmiotów. Podczas sprzątania garażu, nie używanego od śmierci jej męża, zdobył latarkę, kilka świec i piecyk gazowy z zapasowymi częściami. Płaciła mu uczciwie za robotę i uzyskał obietnicę, że na razie pracy nie zabraknie. W garażu trafił również na kilka bardzo porządnych narzędzi, które pewnego dnia mogły ulec translokacji, ale na razie grał swoją rolę uczciwego rzemieślnika, który w tych ciężkich czasach popadł w kłopoty. Swojej chlebodawczyni zaś pozwalał odgrywać Matkę Teresę, Dobrego Samarytanina, czy kogo tam jeszcze chciała. Symbioza! To było słowo, które starał się zapamiętać. On i ta kobieta będą żyli w symbiozie. McKirrop nie miał potrzeby wybiegać dalej w przyszłość.

Zdjął zardzewiałą kłódkę i pchnął drzwi. Trzpień był złamany, ale nie było tego widać na pierwszy rzut oka, więc zamek pełnił nieźle rolę odstraszającą i McKirrop zawsze uważał, by go ustawić na swoim miejscu, kiedy wychodził

rano. Wewnątrz było zimno i wilgotno. Pachniało tu ziemią i surowym płótnem, ale przynajmniej nie wiało, co samo w sobie stanowiło błogosławieństwo. Pogrzebał pod workami w rogu, wyciągnął latarkę i poświecił sobie. Po chwili na środku ustawił piecyk i uruchomił go. Palnik zasyczał; na widok niebieskiego płomienia McKirrop mruknął z satysfakcją. Spojrzał na pojedyncze okno, by sprawdzić, czy zasłona z worka, którą tam powiesił, nadal jest na miejscu. Było raczej nieprawdopodobne, by ktoś pojawił się tu w nocy czy nawet w dzień, ale ostrożności nigdy za wiele.

Barak, mały i kwadratowy, nagrzewał się szybko. Nie było tu wentylacji, ale McKirropowi to nie przeszkadzało. Lubił zapach gazu. Dawał wrażenie ciepła i pomagał zasnąć. Pogotowie gazowe raczej nie powinno się pojawić, by mu tego zabronić. McKirropa rozbawiła ta myśl i wyciągnął butelkę, by wypić solidny łyk. Drink przy ogniu we własnym domu. Ta myśl również go rozbawiła. „Dom” oznaczał kiedyś willę z czterema sypialniami nie dalej jak dziesięć mil stąd; willę z saabem stojącym przed drzwiami i whisky Laphroaig w barku. Ale to było sto lat temu i nie ma sensu o tym wspominać. Kiedyś to kiedyś, a teraz to teraz i tyle. Było mu ciepło, miał dach nad głową i butelkę w ręku. Wszystko w porządku. Te gnojki w kanale mogły sobie popłakiwać nad minioną chwałą, jeśli znajdowały w tym przyjemność, ale on czuł się po prostu dobrze.

McKirrop ocknął się z pijackiego snu około trzeciej nad ranem, chociaż sam nie wiedział, która jest godzina. Wydawało mu się, że zasnął dopiero przed chwilą. Próbując się podeprzeć, trafił ręką na pustą butelkę; kopnął ją pod ścianę. Obudziły go hałasy dochodzące z cmentarza. Myśl, że może to być policja, dotarła do zamglonego umysłu i postawiła go w stan gotowości. To mogła być jakaś kolejna cholerna obława. Odwszawianie, prysznic z mydłem karbolidowym i z powrotem na ulicę. Z powrotem do wspólnoty. Przycupnął cicho i nasłuchiwał jak nocne zwierzę. Słyszał jakieś ruchy w pobliskich krzakach i głośne szepty. Nocni goście zachowywali się coraz głośniej, dopóki któryś z nich nie uciszył reszty.

McKirrop klęknął i odsunął odrobinę brzeg worka zasłaniającego okno. W ciemnościach nic nie było widać, ale usłyszał, jak ktoś mówi: „Pospieszcie się”. Kilka sekund później zobaczył błysk latarki pomiędzy drzewami - mniej więcej trzydzieści jardów od jego baraku, we wciąż jeszcze używanej części cmentarza.

Zadowolony, że intruzi nie okazali się policjantami i że najwyraźniej nie interesują się ani nim, ani jego „posiadłością”, McKirrop odprężył się, ale jednocześnie odezwała się w nim ciekawość. Uchylił drzwi trochę bardziej, by lepiej słyszeć, co się dzieje.

Usłyszał szczęk łopat, co go zdenerwowało. Żył na tym świecie na tyle długo, by wiedzieć, że najlepszym miejscem dla mordercy na ukrycie zwłok jest cmentarz, zwłaszcza taki jak ten, którym nikt się nie interesuje. Jeżeli oni - kimkolwiek byli - chowali tu kogoś, trzeba by się zainteresować. Coś mogło z tego dla niego wyniknąć; może okazja do szantażu? Nagroda za informację? A może to wcale nie zwłoki? Może zakopywali tu łup z napadu, który dałoby się potem’wykopać i zwiać z nim? Już prawie czuł południowe słońce grzejące mu plecy i słyszał kostki lodu pobrzękujące w szklance. Cóż, najpierw trzeba się zorientować w sytuacji.

McKirrop przecisnął się przez drzwi, przypadł do ziemi i cal po calu zaczął pełznąć w stronę, z której dochodziły podejrzane odgłosy. Uznał, że jest tam czterech ludzi. McKirrop widział dwóch kopiących, podczas gdy dwaj pozostali przyświecali im latarkami. „Dalej, dalej!”, ponaglał ten z latarką, kiedy jeden z kopaczy przerwał pracę. „Może nie powinniśmy...” zaczął ten, który przestał kopać, ale mężczyzna z latarką skierował snop światła prosto na jego twarz.

- Za daleko już zabrnęliśmy, żeby przerywać! Zgodziliśmy się wszyscy, prawda? Teraz się pospieszcie.

Faceci od łopat wrócili do roboty. McKirrop zobaczył teraz, że oni niczego nie zakopują; raczej odkopują coś, lub ściślej biorąc, kogoś. Kopali dokładnie naprzeciwko świeżo ustawionego nagrobka.

Obydwaj kopacze zniknęli z pola widzenia, kiedy pochylili się, by chwycić trumnę. McKirrop wstrzymał oddech, czekając aż wyjmą ją z grobu. Zrobili to z zaskakującą łatwością; McKirrop zaraz przekonał się dlaczego. To była mała, biała trumienka. Trumna dziecka.

McKirrop poczuł, jak żółć napływa mu do gardła. Tego było już za wiele. Potrząsnął głową w bezsilnej zgrozie, patrząc jak trzech z nich siłuje się z wiekiem, podczas gdy czwarty świeci im latarką. Rozległ się ostateczny trzask i wieko odskoczyło.

McKirrop przyglądał się temu, aż w końcu nie wytrzymał. - Gnojki! - wrzasnął, zrywając się na równe nogi. - Brudne, pieprzone gnojki! - Zostawcie to dziecko w spokoju! - Przedzierał się przez chaszcze, młócąc rękoma jak cepami i krzycząc ile miał sił w płucach, choć po prawdzie brzmiało to jak pienie koguta.

Wśród czterech mężczyzn na moment wybuchła panika, dopóki snop światła z latarki nie padł na McKirropa; ten, który ją trzymał, krzyknął do swych uciekających kompanów:

- To tylko jakiś stary pijak!

Gdy McKirrop dobiegł do niego, mężczyzna odsunął się zwinnie i uderzył go latarką w twarz. McKirrop upadł na ziemię obok otwartej trumny. Próbował się podnieść, ale tamci już wrócili i otoczyli go. Kopniak pod żebra powalił go na ziemię.

- Spójrzcie na tego starego durnia - powiedział drwiąco jeden z napastników. - Co za typek!

Zabrali się do kopania McKirropa, który turlał się po ziemi, bezskutecznie próbując uniknąć ciosów. Szczególnie bolesny kopniak w brzuch sprawił, że zebrało mu się na wymioty i w ustach poczuł smak niedawno wypitej whisky.

- Poczekajcie! - zakomenderował jeden z nich i kopniaki ustały. Klęknął i przybliżył twarz do ucha McKirropa.

Kolejne kopniaki spadły na bezwładne ciało i ból ustąpił miejsca ciemności.

McKirrop otworzył oczy i natychmiast zmrużył je pod wpływem blasku. Nie musiał nikogo pytać, gdzie się znajduje. Po zapachu, tym niemożliwym do pomylenia z czymkolwiek innym zapachu narkozy i środków dezynfekcyjnych, poznał, że jest w szpitalu. Wokół łóżka rozciągnięto zasłony, ale spoza nich dochodziły odgłosy krzątaniny. Podniósł rękę do piersi i stwierdził, że jest szczelnie zabandażowana. Poruszenie nogami sprawiło mu ból, a po lewej stronie szczęki miał chyba wielkiego guza. Chryste, ile by dał za drinka.

Leżał spokojnie, wpatrywał się w sufit i myślał o tym, co zdarzyło się na cmentarzu. Zastanawiał się, czy będzie mógł tam wrócić, czy też może władze wyczyściły barak i zmieniły kłódkę? Co za parszywy pech. A wszystko szło już tak dobrze. Teraz pewnie będzie musiał wrócić do kanału, do Belli, Flynna i reszty. Flynn może robić pewne trudności po ich ostatniej sprzeczce, ale Bella powita go z radością. A w ogóle to im szybciej wyniesie się ze szpitala, tym lepiej.

Pielęgniarka spojrzała na niego i uśmiechnęła się, widząc, że jest przytomny.

Pielęgniarka odsunęła zasłony, by wpuścić młodą kobietę w białym kitlu z podwiniętymi rękawami i stetoskopem zawieszonym na szyi.

- Nieźle pan oberwał - powiedziała lekarka, gdy pielęgniarka wyszła zaciągając za sobą zasłony. - Jestem doktor Lasseter.

McKirrop spojrzał na nią i uśmiechnął się słabo, bo skurcz mięśni sprawiał mu jeszcze ból. Zdziwił się, jak młodo wygląda ta kobieta. Miała jasne i uczciwe oczy, a skórę gładką i nieskazitelną. Nosiła świeżą i elegancką bluzkę, a jej ciemne włosy były upięte w ciasny kok. Co jednak naprawdę uderzyło McKirropa, to że patrzyła na niego, jakby mu naprawdę współczuła. Speszyło go to. Po raz pierwszy od dawna poczuł coś w rodzaju słabości. Nie pamiętał nawet, kiedy ostatnio się tak

czuł. Nie lubił tego uczucia; przypominało mu dawne, bardzo dawne życie, o którym myślał, że zostawił je za sobą na dobre. Sądził, że jest już uodporniony na takie emocje. Dziewczyny z Armii Zbawienia były oczywiście uczciwe i robiły dobrą robotę, ale jakoś inaczej. Było w nich coś bezosobowego, jakby pochodziły z tej samej planety, ale z innego gatunku. Nie postrzegały cię jak człowieka, raczej jak walutę w prowadzonym przez siebie interesie. Tak jak ci dobroczyńcy z klasy średniej, którzy w ogóle cię nie zauważali, nawet kiedy uśmiechali się protekcjonalnie.

- Na początek policja. Piszą o panu na pierwszych stronach gazet. McKirrop zdenerwował się. Poczuł się osaczony przez społeczeństwo, które postrzegał jako wroga.

- Co pani ma na myśli? - zażądał wyjaśnień.

- Pokażę panu - zaproponowała lekarka, jakby właśnie przyszedł jej do głowy pewien pomysł. Zniknęła i zaraz wróciła z gazetą. Podała ją McKirropowi.
„Satanistyczny horror na miejskim cmentarzu” - głosił nagłówek.

Głowa McKirropa opadła na poduszkę. Młoda lekarka zaczęła czytać artykuł na głos, ale nic do niego nie docierało. Znów czuł buty kopiące jego ciało i słyszał ostrzeżenie mężczyzny: „Nikogo nie widziałeś, jasne?”

Zeszłej nocy w centrum miasta odbyła się rytualna satanistyczna ceremonia. Wyjęto z trumny ciało niedawno pochowanego małego

chłopca. Policja i władze kościelne mogą się jedynie domyślać, jakie jeszcze przerażające rzeczy działy się ze zwłokami. Ojciec chłopca, John Main (33) był zeszłej nocy zbyt wstrząśnięty, by skomentować to wydarzenie. Mężczyzna, który „na dziko „mieszkał na cmentarzu i najprawdopodobniej wystraszył intruzów, został przez nich pobity, a następnie w ciężkim stanie przewieziony do szpitala. Policja czeka, żeby go przesłuchać „.

Gazeta opisywała następnie szczegóły wypadku, w którym zginęła Mary Main, a w rezultacie także jej syn, Simon. Dalej zamieszczono wywiad z wysokim dostojnikiem kościelnym na temat kultu szatana; kapłan ubolewał nad rozprzestrzenianiem się tych praktyk i ostrzegał, że są one znacznie bardziej powszechne, niż się ludziom wydaje. Artykuł nosił tytuł „Nasze chore społeczeństwo” i w konkluzji winił materialistyczne wartości za upadek obyczajów.

- Myśli pan, że będzie mógł jakoś pomóc policji? - zapytała uprzejmie lekarka, gdy McKirrop skończył czytać.

Milczał przez chwilę, aż w końcu rzekł:

Lekarka nie wydawała się urażona nagłą zmianą humoru McKirropa. Wzruszyła jedynie ramionami i tym samym spokojnym tonem powiedziała:

- Cóż, jeśli pan twierdzi, że nic nie widział, to znaczy że tak było. A teraz przygotujemy pana na wizytę gości.

Gdy sprawnie się nim zajmowała, McKirrop znów poczuł się bezbronny.

- Przepraszam, chyba panią uraziłem.

Te słowa z trudem przeszły mu przez gardło. Przeprosiny były jak płacenie rachunków. Od dawna już nie robił ani jednego, ani drugiego.

- Obawiam się, że tak. Jeśli nie powie pan nam, będzie pan musiał powiedzieć policji. Nie znaleźliśmy przy panu portfela ani kart kredytowych.

McKirrop zauważył, że lekki uśmiech przemknął po jej twarzy i postarał się odwzajemnić tym samym.

McKirropa badał szef oddziału urazowego, który nie próbował specjalnie ukryć obrzydzenia, jakie wzbudzała w nim ta czynność, zaś mycie rąk po wszystkim wyglądało na coś więcej niż tylko rutynową procedurę.

Lekarz wyszedł, odprowadzany wściekłym wzrokiem McKirropa.

McKirrop kiwnął głową. Sara Lasseter zrobiła kilka kroków i odwróciła się.

- Postara się pan im pomóc, prawda? Znów skinął głową.

Weszło dwóch policjantów, by przesłuchać McKirropa. Inspektor wyglądał tak, jak McKirrop wyobrażał sobie dyrektora banku. Był mały, schludny, z przystrzyżonym wąsikiem i brzuszkiem. Sierżant najwyraźniej miał katar - skóra pod nosem była zaczerwieniona. Obydwaj od początku wydawali się wrogo nastawieni i w oczywisty sposób mieli zamiar poznęcac się nad nim. Gdy ta taktyka nie przyniosła efektu, stali się jeszcze bardziej agresywni.

McKirrop w ogóle się ich nie bał. Uważał policję za swego naturalnego wroga. Od dawna już nic, co mówili, nie robiło na nim wrażenia. W końcu najgorsze, co mogli mu zrobić, to zamknąć w ciepłej, suchej celi z trzema posiłkami dziennie i dachem nad głową, ale chyba zbytnio im na tym nie zależało. Znacznie lepiej znosił policyjne pogróżki, niż subtelne zainteresowanie Sary Lasseter.

- Musiałeś coś widzieć - nalegał sierżant. McKirrop potrząsnął głową.

Policjanci spojrzeli na siebie i wzruszyli ramionami.

- Do zobaczenia wkrótce - zadrwił inspektor. - Nie wiem, czemu tak długo tkwię w tym zawodzie. Potrzebuję trochę świeżego powietrza.

McKirrop nie zareagował.

- Możemy zawsze zagrać naszą kartą atutową, szefie - powiedział sierżant. - Dobra, dawaj.

Młodszy mężczyzna, jedną ręką cały czas trzymając przy twarzy chusteczkę, drugą wyjął z kieszeni małą butelkę wódki i postawił na stoliku przy łóżku, tak by McKirrop mógł ją widzieć. McKirrop sięgnął po wódkę, ale sierżant powstrzymał go.

- Najpierw informacje.

McKirrop patrzył na butelkę. To była tania marka z supermarketu o rosyjsko brzmiącej nazwie, ale potrzebował jej. Cholernie jej potrzebował. Nerwowo przejechał językiem po wargach i wyobraził sobie ogień, jaki poczuje w gardle po przełknięciu alkoholu. Męczył się. Okropnie chciał się napić, ale bał się tamtych mężczyzn. Mógł nie przeżyć następnego pobicia. Z drugiej strony... Może nie zaszkodziłoby, gdyby... McKirrop położył głowę na poduszce i westchnął.

- Dobrze. Powiem wam.

Sierżant wyjął notes i usadowił się przy łokciu McKirropa. Inspektor stanął w nogach łóżka. McKirrop sięgnął po butelkę, ale teraz też go powstrzymano.

- Najpierw gadaj. Impreza potem.

Policjant wykrzywił usta, szukając w twarzy McKirropa śladu drwiny. McKirrop pozostawał bierny. Tylko jego oczy zdradzały niemą bezczelność. - Mów dalej.

~ Dwóch kopało, podczas gdy dwaj inni pilnowali. Stali wokół grobu i śpiewali.

- I co?

Jego kolega kiwnął głową, wstał i z trzaskiem zamknął notes. McKirrop sięgnął po butelkę, ale sierżant uprzedził go.

- Wy dupki! Powiedziałem wam wszystko! Ryzykuję życie! Sierżant wzruszył ramionami.

~ Banda łobuzów - wymamrotał McKirrop.

Sierżant spojrzał pytająco na inspektora, który kiwnął głową. Policjant wyjął butelkę z kieszeni i nalał trochę wódki do szklanki przy łóżku McKirropa. Kiedy chory wypił zachłannie, do dna, policjanci ruszyli ku wyjściu. Przy drzwiach inspektor odwrócił się i powiedział:

- A jeśli chodzi o tę budę, McKirrop, to kazaliśmy założyć nową kłódkę.

Sara Lasseter przyszła kilka minut później. Wyglądała na zadowoloną.

- Słyszałam, że bardzo pomógł pan policji - powiedziała. - Cieszę się. Im prędzej złapią tych ludzi, tym lepiej.

McKirrop rzucił jej krótkie spojrzenie, nim odwrócił wzrok.

-Coś w tym rodzaju - przyznała Sara Lasseter. Wytrzymała spojrzenie McKirropa. To on przerwał kontakt wzrokowy, bo niespodziewanie znów poczuł się niepewnie. Sara wyszła i wróciła po chwili, niosąc zawiniątko z jego rzeczami i kartkę papieru.

- Będzie musiał pan to podpisać. -Co to jest?

- Potwierdzenie, że wychodzi pan na własne życzenie. To uwalnia nas od odpowiedzialności na wypadek, gdyby panu coś się potem stało na skutek odniesionych obrażeń.

McKirrop szybko podpisał i oddał papier.

McKirrop był gotów do drogi. Właśnie zapinał ostatni guzik płaszcza, gdy Sara Lasseter wróciła.

- Wiem, że to niewiele - powiedziała - ale mam nadzieję, że wystarczy na coś do jedzenia.

Wyciągnęła rękę, w której trzymała pięciofuntowy banknot. McKirrop zagapił się na nią; była to ostatnia rzecz, jakiej się spodziewał.

- To bardzo miło z pani strony - powiedział wreszcie, zirytowany własną kontuzją. Wziął pieniądze i schował do kieszeni.

McKirrop wahał się jeszcze przez chwilę, w końcu powiedział:

- Nic - zaciął się McKirrop, gdy wewnętrzna walka dobiegła końca. Stare przyzwyczajenia prawie zatriumfowały nad nowymi, ale niecałkowicie. Odwrócił się i wyszedł.


2


McKirrop natknął się na sklep monopolowy nieopodal szpitala. Piątak od Sary Lasseter wystarczył mu na dwie butelki bułgarskiego wina ze specjalnej oferty i na puszkę mocnego jasnego piwa. Podczas całej transakcji ani on, ani sprzedawca nie odezwali się słowem. W sklepach udawano, że takich klientów jak on po prostu nie ma.

McKirrop skręcił w pierwszą alejkę i otworzył puszkę. Łapczywie wypił piwo, puszkę wyrzucił za siebie nie odwracając głowy, po czym głośno beknął i sięgnął do plastikowej torby po butelkę wina. Pogrzebał w kieszeni płaszcza i wyciągnął scyzoryk, którego używał zamiast korkociągu. Praktyka czyni mistrza. Dokładnie wiedział, pod jakim kątem wsunąć ostrze w korek. Z pewnością mógł konkurować z kelnerem w „Cafe Royal”, który otwierał butelki zmyślnym korkociągiem.

Teraz, gdy wlał już w siebie pół butelki wina, życie wydało mu się znośniej-sze i mógł ruszyć w drogę.

McKirrop już z mostu dojrzał paczkę Belli. Bella siedziała na murku i władczym tonem wydawała polecenia. Często tak robiła.

- Czyż to nie nasza supergwiazda? - odezwał się Flynn, gdy ujrzał McKirropa schodzącego w kierunku ścieżki przy kanale.

McKirrop puścił zgryźliwą uwagę Flynna mimo uszu i usiadł obok Belli. Położył siatkę z butelkami między stopami i spytał:

Bella była dużą kobietą o jastrzębiej twarzy i rumianej cerze. Miała prawo uważać się za przywódczynię grupy, dzięki silnej osobowości, która nie pozwalała jej poddać się zmiennym kolejom losu. Z nie znanych bliżej powodów potrafiła obronić się przed apatią przygniatającą pozostałych, toteż nikt jej się nie przeciwstawiał. Lubiła McKirropa i nie starała się tego ukrywać. McKirropa jej zachowanie bawiło, a czasami przynosiło korzyści. Kiedykolwiek pojawiał się wśród nich, Bella dbała o to, by jej skrzekliwy zazwyczaj głos brzmiał łagodnie, co w skrytości ducha intrygowało McKirropa. Czyżby myślała, że nie miał okazji usłyszeć jej w innych sytuacjach? Zmieniał się również sposób bycia Belli. Kokietowała go niemal, przechylając głowę na bok i odgarniając włosy z czoła, jak nastolatka podrywająca kolegów przy szkolnej furtce.

- Słyszeliśmy o tych łajdakach z cmentarza i o tym, co zrobili. Niech ich złapią i utną im jaja! To gówniarze! Mówię wam, gówniarze! - odezwała się Bella w imieniu reszty. Niektórzy zareagowali gniewnymi pomrukami, a McKirrop pokiwał głową.

- Byłeś bardzo odważny próbując ich zatrzymać - zachwycała się Bella Flynn parsknął.

- Nie przejmuj się - warknęła Bella swym normalnym skrzekliwym głosem. - Jest po prostu zazdrosny. Gdyby sam się tam znalazł, wiałby gdzie pieprz rośnie, ślizgając się na własnym gównie.

McKirrop i pozostała czwórka zachichotali widząc, jak skrzywiony Flynn próbuje uniknąć bezlitosnego wzroku Belli.

Bella uśmiechnęła się.

- Zasługujesz na coś lepszego po tych przygodach. - Odwróciła się i krzyknęła: Figgy! Dżin!

Mały, wychudzony człowieczek skulony pod wyszmelcowaną kurtką podbiegł drobnymi kroczkami. Musiała mu już stuknąć czterdziestka, ale z twarzy - mimo pożółkłej cery - zachowała chłopięcy wyraz.

Miał odstające uszy, a przyklejony do twarzy uśmiech odsłaniał zepsute zęby. Przypominał McKirropowi szympansa, który ochoczo udowadnia swoją uległość przewodnikowi stada. Podał McKirropowi butelkę dżinu, a z jego twarzy nie znikał uśmiech.

- No, dawaj - zachęcała Bella. - Rzadko kiedy któryś z nas zostaje bohaterem. McKirropa nie trzeba było długo zachęcać. Pociągnął potężny łyk dżinu, rozkoszując się ciepłem rozchodzącym się po ciele.

- Nie żałuj sobie - zachęcała go Bella, która wzięła się za bułgarskie wino. McKirrop pociągnął kolejny łyk i oddał butelkę Figgy’emu. Ten wrócił na swoje miejsce.

McKirrop spojrzał Belli prosto w oczy i odgadł, że miała na myśli jego dwutygodniową nieobecność.

McKirrop wyjął z kieszeni jakieś drobniaki, pozostałe z alkoholowych zakupów. Bella rzuciła ostrzegawcze spojrzenie na pozostałych.

- No, co tam macie, gnojki?

Milcząca procesja z darami ruszyła ku Belli. Policzyła pieniądze.

- Dobra, starczy na kilka rybek z frytkami. Figgy! Pójdziesz do baru i przy niesiesz tu jedzenie. Clark, pójdziesz z Figgym. Przypilnuj, żeby nie prysnął z forsą.

Figgy i Clark ruszyli w kierunku baru, a pozostali dopijali resztki wina. Mężczyzna siedzący obok Flynna zrezygnował ze swojej kolejki, nerwowo potrząsając głową. Pozostali spojrzeli na niego ze zdziwieniem.

McKirrop próbował przytrzymać chorego, by ograniczyć jego niekontrolowane ruchy, lecz ten rzucał się tak gwałtownie, że mogło to być dla niego niebezpieczne. Gdy atak zaczął słabnąć, McKirrop dojrzał strużkę krwi spływającą po twarzy epileptyka.

Pomogli mu się podnieść i zajął swoje miejsce na murku. Co chwila spluwał krwią.

McKirrop musiał przyznać jej rację. Schody nie były zbyt dobrze oświetlone, lecz zdołał zauważyć, że ten człowiek - zbyt wysoki i wyprostowany jak na Figgy’ego czy Clarka - nie miał towarzystwa.

Gdy mężczyzna zbliżył się do grupy, zapanowała cisza.

- Zastanawiam się, czy nie moglibyście mi pomóc - zabrzmiał kulturalny głos. - Szukam Johna McKirropa.

McKirrop już się miał odezwać, gdy Bella szturchnęła go pod żebra.

Mężczyzna sięgnął do kieszeni po portfel i wyciągnął z niego pięciofuntowy banknot, który wręczył Belli.

- Byłbym zobowiązany.

Bella chwyciła banknot i wsunęła go między piersi. Odwróciła się w kierunku McKirropa.

McKirrop miał niejasne podejrzenia. Coś mu się nie podobało w tym facecie, lecz nie bardzo wiedział co. Może chodziło o eleganckie ubranie? Może o to, że facet był trzeźwy? Wyglądał na człowieka sukcesu i choć nie zachowywał się wyzywająco ani lekceważąco, na czymś mu przecież zależało. Uśmiechał się i przemawiał uprzejmie, lecz jego spojrzenie zdradzało, że to tylko sprytna gra.

- A nie mówiłam?! - zwróciła się do McKirropa, a potem oznajmiła pozostałym: - No co, nie mówiłam?

Wszyscy musieli przyznać jej rację.»

Figgy i Clark nadeszli z ciepłym jedzeniem. Oddali papierowy pakunek Belli, by mogła rozdzielić porcje.

- Mam propozycję. Nie starczy tego dla wszystkich, więc pozwólcie, że się trochę dołożę. Wy pójdziecie do baru, a ja porozmawiam z Johnem, dobrze?

McKirrop i dziennikarz spacerowali wolno wzdłuż kanału. Pierwszy odezwał się Rothwell; poczekał, aż znajdą się z dala od grupy.

- Przejdę od razu do rzeczy, panie McKirrop. Moi czytelnicy chcieliby dowiedzieć się o wszystkim, co pan widział na cmentarzu wczoraj wieczorem.

McKirrop pomyślał chwilę, zanim udzielił odpowiedzi. Rothwell z minuty na minutę podobał mu się coraz mniej. Zachowywał się nieprzyjemnie: wysoko podniesiona głowa, dłonie nonszalancko wsunięte w kieszenie drogiego płaszcza. McKirrop posądzał go nie tyle o arogancję, ile raczej o zadufanie i nadmierną pewność siebie. W jego wypolerowanych butach odbijały się od czasu do czasu światła samochodów przejeżdżających szosą.

McKirrop zaczął nawet wątpić, czy Rothwell aby na pewno jest dziennikarzem, choć musiał przyznać, że przecież nigdy wcześniej nie spotkał żadnego faceta z gazety. Wyobrażenie o dziennikarzach czerpał wyłącznie z telewizji, chociaż w swoim czasie spotykał osobiście wielu policjantów czy adwokatów. Rothwell miał z nimi wiele wspólnego: ustabilizowany gość z zabezpieczoną przyszłością, członek establishmentu, zawodowiec potrafiący manipulować ludźmi pokroju McKirropa.

Przeszli już z pół mili i znajdowali się teraz na wyjątkowo ciemnym odcinku ścieżki, która zakręcała równolegle do kanału.

- Jak to zrobił? McKirrop zadrżał.

McKirrop czekał na reakcję Rothwella, lecz ten wciąż zachowywał się biernie. Tak biernie, że włóczęga czuł coraz większe poirytowanie.

Rothwell w milczeniu wpatrywał się w McKirropa, aż ten poczuł się nieswojo.

Rothwell wyciągnął portfel i odliczył trzysta funtów w dwudziestofuntowych banknotach.

McKirropowi ciarki przeszły po plecach, kiedy usłyszał tę groźbę. Miał dość Rothwella.

Ryby i frytki były już na ukończeniu, gdy McKirrop i Rothwell wrócili do grupy.

- Zostawiłam trochę dla ciebie - odezwała się Bella do McKirropa. – Czy pan również ma ochotę, panie...?

Rothwell odmówił. - Cieszę się, żeśmy się dogadali, panie McKirrop. - Podali sobie ręce i dziennikarz ruszył schodami w stronę ulicy. W tym samym momencie McKirrop zręcznie zahaczył nogą o obcas buta Rothwella. Reporter zachwiał się i upadł. Bella i inni głośno westchnęli, a McKirrop pomógł mu się podnieść.

Gdy tylko Rothwell znalazł się poza zasięgiem słuchu, grupa zgromadziła się wokół McKirropa. Oczy Belli świeciły jak oczy dziecka, które czeka na świąteczne prezenty.

Zebrani pokiwali głowami ze zrozumieniem. Nastała chwila milczącej refleksji.

- Mamy przynajmniej stówę - rozweselił się McKirrop. - Co powiecie na małą imprezkę? Kupimy kilka butelek dobrego trunku, potem kilka kebabów... no jak?

McKirrop był bohaterem wieczoru. Paczka - z wyjątkiem milczącego Flyn-na - nie mogła się go nachwalić.

McKirrop dał mu dwie dwudziestofuntówki i Flynn udał się na zakupy razem z dwójką towarzyszy. McKirrop obserwował oddalającą się grupkę z uśmiechem. Wiedział, że znów go zaakceptowali. Tak jak przypuszczał, Bella dosiadła się do niego na murku. Wsunęła dłoń do jego kieszeni, również zgodnie ż oczekiwaniami - rzekomo by pomasować mu udo, choć wiedział przecież, czego chciała poszukać. Dlatego wsunął do kieszeni tylko trzy dwudziestofuntówki - resztę ze stu funtów. Dwieście schował w kalesonach.

- Cóż tam mamy? - wykrzyknęła Bella dziewczęcym głosikiem, udając zdziwienie.

McKirrop łagodnie zabrał Belli banknoty. - Moją ciężko zapracowaną forsę. - Oboje wybuchnęli śmiechem. McKirrop wręczył jeden banknot Belli. - Może byś się nim zaopiekowała? W końcu należymy do jednej rodziny, no nie?

Bella energicznie wsunęła banknot między piersi. - Jeżeli będziesz w potrzebie, wiesz, gdzie się zgłosić.

McKirrop uśmiechnął się i zeskoczył z murku. - Idę się odlać.

Ruszył ścieżką i po pięćdziesięciu metrach skręcił w prawo w zarośla. Zaklął siarczyście, bo omal nie stracił równowagi na stoku. Chwycił się jakichś gałęzi i dotarł na sam dół grobli. Wybrał to miejsce, ponieważ docierało doń słabe światło z pobliskiej fabryki. Chciał sprawdzić, co też takiego wyciągnął Rothwellowi z kieszeni, pomagając mu się podnieść po tym, jak sam powalił go zręcznie na schody.

Chciał zabrać mu portfel - zauważył, że zostało w nim jeszcze co najmniej sto funtów - lecz to okazało się zbyt trudne. Musiał zadowolić się tym, co znalazł w prawej kieszeni płaszcza. Wyczuł twardy kartonik; miał wielką nadzieję, że trafiła mu się karta kredytowa Visa albo Access. Niestety, rozczarował się; nie była to ani Visa, ani Access, ani też złota karta Amex. Mała niebiesko-biała legitymacja upoważniała do korzystania ze zbiorów biblioteki Uniwersytetu Edynburskiego. Jedynym odkryciem, które zainteresowało McKirropa, było nazwisko na karcie. Nie została ona wystawiona na nazwisko Rothwell. Wydano ją niejakiemu doktorowi Ivanowi K. Sotillemu, a pozwalała korzystać z biblioteki medycznej uniwersytetu. McKirrop podumał przez chwilę, po czym wsunął kartę do portfela. Nie mógł tego tak zostawić.

Ojciec Ryan Lafferty zauważył, że w jednej z ostatnich ław kościoła siedzi nieznajomy mężczyzna. Gdy próbował mu spojrzeć prosto w oczy, tamten spuścił wzrok, więc na razie postanowił zająć się innymi sprawami. Mijając ołtarz, ukląkł i przeżegnał się, po czym ruszył wąskim korytarzem, pachnącym kurzem i kadzidłem, w kierunku przyległej salki, by sprawdzić stan przygotowań do sobotniej wyprzedaży. Dwie parafianki - jedna w podeszłym wieku, druga młodsza - segregowały zgromadzone ubrania. Młodsza kobieta uniosła zjedzoną przez mole kurtkę z wydartymi rękawami.

Pobłażliwość nie należała do zalet Lafferty’ego. Zareagował w ten sposób, powodowany najwyraźniej wyrzutami sumienia. W pierwszej chwili posądził mężczyznę siedzącego w kościele o zamiar opróżnienia skarbonki czy nawet ściągnięcia sreber z ołtarza, toteż kamień spadł mu z serca, gdy uzmysłowił sobie, że mężczyzna siedzi w tylnej ławie, z dala od kościelnych precjozów. Ta nieprzyjemna myśl nie dawała mu teraz spokoju.

Lafferty oceniał siebie bardzo krytycznie; w dodatku przechodził teraz wyjątkowo trudny okres. Czas, jaki poświęcał na refleksje - a było to zazwyczaj o dziesiątej wieczorem, gdy siedział ze szklaneczką whisky przy kominku - wypełniały obawy, że jego Kościół przestał stanowić wspólnotę. Stał się klubem, na dodatek prywatnym, do którego należały przeważnie starsze kobiety. Myśl ta sprawiała mu ból nie tylko dlatego, że najprawdopodobniej odpowiadała rzeczywistości, ale także z tego powodu, że taka wizja wcale go nie niepokoiła. Podczas tych wieczornych rozmyślań w przypływie szczerości przyznawał, że nie ma zamiaru niczego zmieniać, umacniać wspólnoty ani nikogo nawracać. Nie odczuwał takiej potrzeby, bo podejrzewał, że jego aktywność nie przyniosłaby żadnych rezultatów. Parafianie w nosie mieli Jezusa Chrystusa i jego nauki i nie zmieni tego, cokolwiek zrobi czy powie. Inną opinię uzasadniałaby jedynie silna wiara w życzliwe serca zwykłych ludzi, a tej niestety mu brakowało. Miał trzydzieści osiem lat i był cynicznym katolickim księdzem. Bał się cynizmu i bronił się przed nim, ponieważ niczym rak atakujący organizm osłabiał jego wiarę. Chciał uwierzyć, że to tylko choroba, a nie obraz rzeczywistości, czego się najbardziej obawiał.

Mężczyzna nie ruszył się z miejsca. Lafferty zatrzymał się na moment za ołtarzem, gdzie częściowo zasłaniał go filar, i obserwował mężczyznę, który się nie modlił ani nic nie czytał; poruszał się jedynie nerwowo od czasu do czasu, co Lafferty zinterpretował jako chęć ucieczki bez ruszania się z miejsca.

Lafferty zakasłał, by uprzedzić nieznajomego o swojej obecności, i wyłonił się zza filara. Udał, że coś go zatrzymało w rogu transeptu, po czym podszedł boczną nawą do mężczyzny.

- Jestem ojciec Lafferty. Chyba się nie znamy?

Nieznajomy uśmiechnął się niewyraźnie i odpowiedział: ~ Nie, proszę ojca.

Miał około trzydziestu lat, był dobrze, choć niezbyt elegancko ubrany i mówił tonem wykształconego człowieka. Sprawiał wrażenie wyjątkowo czymś zafrasowanego. Podkrążone oczy zdradzały nieprzespaną noc, a palce w nieustannym ruchu układały się w coraz to nowe kombinacje.

- Widzę, że coś pana dręczy. Czy mogę w czymś pomóc? - zapytał Lafferty. Proste, wydawałoby się, pytanie miało dla Lafferty’ego głębszy wymiar. Stracił już pewność, czy może jeszcze komukolwiek pomóc, a nawet powątpiewał, czy zdołał to kiedykolwiek zrobić. Udzielał ślubów parom, których nigdy potem nie oglądał, chował zmarłych, którzy urodzili się w katolickich rodzinach, przewodniczył grupom modlitewnym i chórowi, w czym z powodzeniem mógł go zastąpić robot, gdyby tylko założył odpowiednie szaty. To, że on - ojciec Lafferty - był człowiekiem, nie miało najmniejszego znaczenia.

Mężczyzna potrząsnął głową, jakby za coś przepraszał.

- Ach tak... - szepnął Lafferty, choć chyba nie poruszył nawet ustami. Nieznajomy podniósł wzrok i Lafferty dostrzegł w jego oczach niewymowny ból.

- Nie wiem, co zrobić ani dokąd pójść, aby dostać pomoc... Szedłem przed siebie, zobaczyłem kościół i nagle pomyślałem, że może... właśnie tutaj znajdę to, czego szukam. Czy dobrze rozumuję?

Lafferty usiadł przy nieznajomym, oparł lewe kolano o ławkę i obrócił się w jego kierunku.

Lafferty podał mu rękę, a Main uścisnął ją pospiesznie.

- Jechaliśmy do rodziców Mary. Simon był ich pierwszym wnukiem i teściowie czuli do niego wyjątkową słabość. Padał deszcz... ulewny deszcz. Pamiętam, że wycieraczki nie nadążały z odgarnianiem wody, więc nieco zwolniłem. Mary właśnie zażartowała, że w taką pogodę bardziej przydałaby się nam łódka, gdy... stało się...

Lafferty zauważył, ze Main na nowo przeżywa swoją tragedię. Nie odzywał się.

- Straciłem kontrolę nad samochodem, nie wiem dlaczego; może złapałem gumę, nie mam pojęcia. Teraz wydaje mi się, że wszystko wydarzyło się jakby w zwolnionym tempie. Samochód zjechał na lewą stronę jezdni i gdy próbowałem

zahamować, wpadliśmy w poślizg. Nic by się nie stało, gdyby nie wiadukt. Uderzyliśmy w betonową podstawę, a tak naprawdę to uderzyła w nią lewa strona samochodu, po której siedziała Mary. Siła uderzenia była tak potworna, że wyleciałem na zewnątrz. Mary niestety zginęła na miejscu.

Lafferty przełknął ślinę i poczuł się nieswojo.

Lafferty czuł, że traci grunt pod nogami. Próbował maskować zdenerwowanie, szukając odpowiednich słów. - Moja wiedza o mocach ciemności jest ograniczona - zaczął. - Tak naprawdę - wyznał - to nic o tym nie wiem.

Main pokiwał głową. Zdawał się doceniać szczerość Lafferty’ego.

Main spojrzał Lafferty’emu prosto w oczy. - Próbowałem to sobie wmówić, ale nie zdołałem. Jeśli jest tak, jak ojciec mówi, to po co im ciało?

Lafferty poczuł, że ma zupełnie sucho w gardle. - Nie wiem - przyznał. - Obiecuję jednak, że postaram się dowiedzieć. W mieście jest kościelna biblioteka; mam też kolegę, który się na tym zna. Możemy się spotkać, powiedzmy za dwa dni, i wtedy powiem panu, czego się dowiedziałem.

Main podał Lafferty’emu swoje dane.


3


Sara Lasseter była na dyżurze od trzydziestu pięciu godzin, z czego udało jej się przespać tylko dwie. Wiedziała, czego się spodziewać, gdy zaczynała kurs specjalizacyjny, ale w tej chwili nie poprawiało jej to samopoczucia. Była wykończona. Co gorsza, nie widziała ku temu żadnej potrzeby. Jak wiele innych złych obyczajów, stało się tradycją, że młodzi lekarze powinni zapracowywać się na śmierć. Nikt się nie starał, żeby coś zmienić. Nieliczne inicjatywy w tej sprawie wychodziły od młodszych lekarzy, którym jednak szybko pokazywano, gdzie jest ich miejsce. Pozostali usuwali się w cień, obawiając się o swoje kariery.

Sara była z tego niezadowolona, ale siedziała cicho po prostu dlatego, że nie była przygotowana na jakiekolwiek wspólne akcje. Uważała, że ma zbyt wiele pracy, za dużo się jeszcze musi uczyć, by dodatkowo angażować się w przepychanki. Wiedziała też, że jako kobieta startuje z gorszych pozycji. Cokolwiek by się w tej sprawie mówiło, medycyna to był zdecydowanie męski zawód. Bardzo niewiele wyższych stanowisk obejmowały kobiety. Proporcja była jak siedem do jednego na korzyść mężczyzn. Nie rozmawiała o tym z nikim, bo feministyczna postawa mogła tylko pogorszyć sprawę. Pragmatycznie zaakceptowała sytuację, uznawszy, że musi być lepsza, by być uważana za równą. Podczas obowiązkowej rocznej praktyki w szpitalu odkrywała swoje mocne i słabe strony, swe upodobania i fobie, wszystko pod kątem dalszej kariery.

Przez pierwsze sześć miesięcy spędzonych na oddziale chirurgii ogólnej sprawdziła się na tyle, by awansować do prestiżowego Oddziału Urazów Głowy. Pytana o dalsze plany, Sara niezmiennie odpowiadała, że ostatecznie zamierza pomóc ojcu w praktyce prywatnej. Dopiero po pewnym czasie uświadomiła sobie, jaki nacisk kładzie na słowo „ostatecznie”.

Sara dorastała w małym miasteczku w hrabstwie Norfolk jako jedyna córka wiejskiego lekarza; jej matka była dla męża partnerem w prowadzeniu codziennej praktyki. Sara odziedziczyła po ojcu intelekt, ale (czego bardzo żałowała) nie została jej dana niewyczerpana cierpliwość matki i jej umiejętność dostrzegania we wszystkim dobrych stron. Sara uważała, że jest znacznie większą realistką. W okresie dojrzewania zaczęła mieć własne poglądy, czym okropnie denerwowała rodziców. Przez półtora roku buntowała się przeciw tradycyjnym warunkom i żyła „na dziko”. Ignorowała szkołę, zerwała z dotychczasowymi przyjaciółmi i trzymała z ludźmi, którzy wydawali się jej ekscytujący. Ten nieszczęśliwy dla nich wszystkich okres skończył się niemal tak nieoczekiwanie, jak się zaczął, zanim Sara zdążyła się wpakować w poważniejsze kłopoty. Chłopcy w skórach, którzy pili, palili i „pożyczali” samochody, przestali ją zachwycać. Niemal w ciągu jednej nocy stali się nudni i nic nie warci.

Dobre układy z rodzicami pozornie powróciły, ale Sara wiedziała, że zraniła ich głęboko, zwłaszcza ojca, który był zupełnie nie przygotowany na jej wybryki. Robiła co mogła, by odpokutować swoje winy, najpierw nadrabiając zaległości w szkole, ą potem dostając się na wydział medyczny uniwersytetu w Glasgow.

Sara widziała, jak dumny był ojciec w dniu jej promocji, ale była też świadoma, że tak naprawdę zależy mu na tym, by pomogła mu w praktyce domowej i pewnego dnia przejęła opiekę nad pacjentami, którzy tyle dla niego znaczyli. Prawie udało się jej przekonać samą siebie, że tego właśnie chce, ale w głębi duszy zdawała sobie sprawę, że to poczucie winy każe jej myśleć w ten sposób.

W tej chwili jednak Sara myślała nie o tym, że jest potwornie zmęczona i że leci z nóg, ale o tym, że bezpośredni szef jej nie lubi. Doktor Derek Stubbs nigdy jej w niczym nie pomógł i nie była pewna dlaczego. Podejrzewała, że ma to coś wspólnego z jego proletariackim snobizmem. Lubił, gdy ludzie wiedzieli, że zaczynał z samego dołu drabiny społecznej i wydawał się gardzić każdym, kto miał ułatwiony start. Z drugiej strony jednak, wyraźnie odcinał się od swych korzeni. Sarze trudno się z nim rozmawiało; żałowała tego bardzo, ponieważ chciała się jak najwięcej nauczyć. Nie dało się tego zrobić bez zadawania pytań, ale pytanie Stubbsa o cokolwiek nieodmiennie wywoływało wzruszenie ramion i wymijającą odpowiedź. Za każdym razem wydawał się sugerować, że Sara sama powinna wszystko wiedzieć.

Ordynator Oddziału Urazów Głowy, doktor Murdoch Tyndall, był modelowym przykładem dobrze urodzonego i wychowanego, czarującego pięćdziesięciolatka; z powodzeniem mógłby dubbingować jakiegoś filmowego arystokratę. Wspaniałą aparycję uzupełniała świetna reputacja naukowa, którą zdobył pracując wśród pacjentów z urazami mózgu. Jednak zawodowe sukcesy Murdocha przyćmiewały osiągnięcia jego brata. Cyrill Tyndall był profesorem epidemiologii na wydziale medycznym uniwersytetu i światowym autorytetem w dziedzinie szczepionek.

Chociaż bracia Tyndall pracowali w różnych dziedzinach medycyny, sukcesy Cyrilla Tyndalla w udoskonalaniu ludzkich i zwierzęcych szczepionek wywarły bezpośredni wpływ na pracę jego brata. Gellman Holland, właściciel koncernu farmaceutycznego, który zarobił wielkie pieniądze na produkcji opatentowanych szczepionek Cyrilla, nie tylko wspomagał wydział medyczny dużymi sumami, by zapewnić Cyrillowi najlepsze warunki do kontynuowania prac - co było gestem wyłącznie komercyjnym - ale również przekazał grant w wysokości dwóch milionów funtów na szpital kliniczny. Wielu widziało w tym jedynie chęć stworzenia dobrego wizerunku firmy, ale koncern z emfazą zapewniał o swym zaangażowaniu w sprawy nauki, a zwłaszcza medycyny.

Ku zaskoczeniu i radości wszystkich, dar koncernu Gellmana Hollanda został uzupełniony przez Ministerstwo Zdrowia w niecodziennej formie bezpośredniego grantu. Obie instytucje zgodziły się, że fundusze mają być przeznaczone na stworzenie Oddziału Urazów Głowy. Pozornie chodziło o to, by powstało znakomite centrum leczenia urazów głowy, ale nie było tajemnicą, że widziano w tym również cel propagandowy: dobrze było ukazać, jak znakomicie publiczne i prywatne inicjatywy mogą współdziałać na polu opieki medycznej. Rząd wyraźnie widział w tym cel perspektywiczny. W przyszłości coraz mniej pieniędzy miało iść na opiekę zdrowotną z państwowej kasy, a coraz więcej z funduszy firm działających w przemyśle farmaceutycznym.

OUG, a ściślej biorąc, OUG Gellmana Hollanda, choć nikt go tak nie nazywał, został otwarty czternaście miesięcy temu i już zdobył sobie międzynarodową reputację, zwłaszcza w dziedzinie diagnozowania stopnia urazów mózgu. Stało się tak dzięki specjalnej aparaturze monitorującej, której projektowanie było oczkiem w głowie Murdocha Tyndalla. W rezultacie faktyczne kierownictwo OUG przeszło w ręce Dereka Stubbsa. Z punktu widzenia Sary był to bardzo nieszczęśliwy zbieg okoliczności.

Sara mieszkała w części szpitala wydzielonej dla młodych lekarzy, ale praktycznie niemal nie opuszczała OUG; w pokoju spędzała bardzo niewiele czasu. Teraz jednak miała mieć trochę wolnego. Spojrzała na zegarek i stwierdziła, że do końca dyżuru została jej już tylko godzina. Potem miała całe dwanaście godzin dla siebie. Przed końcem dyżuru chciała jeszcze zbadać jedną pacjentkę. Weszła do dyżurki, by porozmawiać z dyżurną pielęgniarką.

Problem dotyczył pięćdziesięciokilkuletniej kobiety, siedem miesięcy temu poszkodowanej w wypadku, którego sprawca zbiegł. Kobieta powinna tego dnia zostać wypisana ze szpitala. Sara wiedziała, że wszystko będzie z nią w porządku, o ile tylko córka poszkodowanej będzie się zajmować matką, jak zapewniała sama pacjentka. Córka jednak pozostawała nieuchwytna. Sara zapytała pielęgniarkę, czy nawiązali już z niąjakiś kontakt, i czy według jej opinii kobieta poradzi sobie sama.

W tym momencie do dyżurki wszedł Derek Stubbs i widząc niezadowoloną minę Sary, zapytał:

- Jakieś problemy?

Sara powiedziała mu, o co chodzi, a szef pouczył ją szorstko:

- Pani jest lekarzem, a nie pracownikiem opieki społecznej, doktor Lasseter. Proszę ją wypisać.

Tak, doktorze Stubbs - mruknęła Sara przez zęby.

Lafferty zaczął już myśleć, że Main w ogóle się nie pojawi. Oczekiwał go koło południa, a teraz była prawie siódma. Zastanawiał się już, co robić dalej: zadzwonić do Maina do domu czy odpuścić całą sprawę? Ale właśnie wtedy John Main wszedł do kościoła i rozważania księdza stały się bezprzedmiotowe. Main strząsnął śnieg z ramion.

- I niestety nie możemy sobie pozwolić na grzanie przez cały czas. Ale możemy porozmawiać gdzie indziej - duchowny wskazał na przednią część kościoła. - Tam będzie wygodniej.

Main udał się za Laffertym. Na lewo od filaru, za kazalnicą, były małe drewniane drzwi pomalowane na niebiesko. Przechodząc pod kamiennym sklepieniem Main poczuł się jak bohater „Alicji w Krainie Czarów”. Potem skręcili jeszcze raz w lewo i znaleźli się w niewielkim pokoju, gdzie na drzwiach wisiały liturgiczne szaty Lafferty’ego. Wszystkie upchnięto na jednym wieszaku, który wyglądał na przeciążony. Main musiał uważać, by zamykając drzwi nie zwalić ich wszystkich na ziemię.

W pokoju stały dwa fotele, sfatygowane i chyba niezbyt wygodne. Umieszczono je po dwóch stronach starego gazowego kominka. Wzdłuż ściany naprzeciwko jedynego okna była półka obciążona książkami. Pod łukowo sklepionym oknem stał stół, zawalony psałterzami, których przestano pewnie używać do mszy ze względu na ich opłakany stan. Liczne obrazy religijne wisiały na ścianach pomalowanych na matowy, kremowy kolor. Oprócz zielonego, taki kolor jest ulubiony przez wszystkie instytucje, pomyślał Main.

Lafferty zaprosił Maina, by zdjął płaszcz i usiadł; sam ukląkł i wziął się za rozpalanie gazowego kominka. Udało się przy trzeciej zapałce. Ogień buchnął do góry, tak że Lafferty musiał szybko cofnąć ręce. Mimo to Main poczuł zapach osmolonych włosów. Zauważył też, że jeden z palników jest zepsuty. Wydobywał się z niego żółty, migotliwy płomień, podczas gdy wszystkie inne były niebieskie.

- W złym tego słowa znaczeniu. Spędziłem wiele godzin w kościelnej bibliotece i odbyłem długą rozmowę z ojcem McCandrew z kościoła św. Agnieszki, który zajmował się okultyzmem. Jedyny wniosek jest taki, że nikt nie wie, do czego ci ludzie potrzebowali ciała pańskiego syna.

Main zamknął oczy i pocierał górną wargę palcem wskazującym, rozważając to, co usłyszał.

- I co?

Main uśmiechnął się gorzko.

Lafferty zignorował jego słowa.

Main zastanowił się przez chwilę.

Main uśmiechnął się z wdzięcznością.

- Musi to księdzu zabierać strasznie dużo czasu. Lafferty posmutniał.

- Powinienem myśleć o reperacji organów, stanie dachu, o tym, ile nowych psałterzy potrzebujemy, albo jak niewiele możemy wydać na kwiaty na Wielkanoc, ale wszystkie te sprawy nie są aż tak pilne. Mogą poczekać, dopóki nie będzie pan spokojny o Simona. Religia powinna troszczyć się o ludzi, a nie o cegły, budżet i zaprawę murarską.

Main, wychodząc z kościoła, zapowiedział, że wróci za dwa dni, jeśli wcześniej nie dostanie od księdza wiadomości. Patrząc za nim Lafferty pomyślał, jakie zamieszanie wprowadziło jego zaangażowanie w sprawę Maina w dotychczas spokojne funkcjonowanie klubu. Będzie musiał z czapką w garści pójść do dwóch dam, które obraził w czasie kwesty dobroczynnej, i żebrać o przebaczenie. Musi również przeprosić Koło Matek za to, że nie przyszedł tego popołudnia na ich spotkanie i - z tego samego powodu - starszą klasę szkółki biblijnej.

Powinien jeszcze porozmawiać z młodą Mary 0’Donnell. Żądała tego jej matka, przerażona nadmiernym zainteresowaniem dziewczyny przeciwną płcią. Spojrzał na zegarek i stwierdził, że najlepiej będzie to zrobić jeszcze tego wieczora. Przeciągnął się i ziewnął potężnie. Zepsuci chłopcy byli wystarczającym nieszczęściem, ale zepsute dziewczęta... Obawiał się, że ta młoda dama może złamać niejedno serce.

John Main zamknął za sobą drzwi. Cisza otuliła go jak zimny, nieprzyjazny koc. Śmiech, hałas, światło i krzątanina ulicy ustąpiły miejsca milczącej ciemności. Postał chwilę oparty plecami o drzwi, zanim udało mu się pozbyć natrętnych

myśli. Zapalił światła - wszystkie światła - a potem włączył telewizor. Było mu zimno, więc zapalił gazowy piecyk, dodatek do centralnego ogrzewania; wreszcie rozgrzał się trochę.

Na automatycznej sekretarce zastał kilka wiadomości. Odsłuchał je, zdejmując płaszcz w korytarzu. Pierwsza była od Anny, jego siostry. Znów sugerowała, że powinien się z nią porozumieć tak szybko, jak to tylko możliwe; pytała, czy nie chciałby spędzić trochę czasu z nią i z jej mężem. Nie kontaktował się z Anną od pogrzebu Simona. Nie kontaktował się z nikim, od kiedy te łajdaki wykopały ciało Simona. Nie chciał o tym z nikim rozmawiać. Nie mogli mu pomóc. Zalała go taka ilość współczucia, że ledwo mógł ją udźwignąć w czasie dwóch pogrzebów. Kolejne deklaracje nic tu nie mogły pomóc. Wiedział że to okropne i że wszystkim jest przykro z tego powodu. Pewnie był niewdzięczny, ale nie obchodziło go to.

Następna infonnacja, dokładnie taka sama, była od matki Mary. Powinien się skontaktować. Martwi się o niego.

Main nalał sobie solidną porcję dżinu i stwierdził, że jutro będzie musiał kupić następną butelkę. Tonik też się kończył. Może powinien wybrać się do supermarketu i kupić również trochę jedzenia, zamiast przedzierać się przez puszki i opakowania w szafce kuchennej, szperać w lodówce i jadać posiłki na wynos. Main uśmiechnął się do siebie. Może to pierwszy krok na drodze do ozdrowienia? Postanowił unikać supermarketu, gdzie Mary robiła zakupy dla całej rodziny. Tego by chyba nie wytrzymał.

Trzeci głos na sekretarce należał do Artura Close’a, szefa wykładowców języka angielskiego w Merchiston School, gdzie John pracował. Szef zapewniał, że Main nie musi się o nic martwić. Inni chętnie przejmą jego lekcje. Wszyscy w szkole, nauczyciele i uczniowie, przesyłają mu wyrazy najgłębszego współczucia. On, Close, i dyrektor są absolutnie zgodni, że powinien mieć tyle wolnego, ile mu potrzeba.

Main parsknął śmiechem, gdy Close mówił o swej całkowitej zgodzie ze zdaniem dyrektora.

- Chodzisz z oczami tak blisko dupy dyrektora, Artur, że chyba cudem widzisz drogę - powiedział głośno.

Natychmiast pożałował swoich słów. Uderzył się pięścią w czoło. „Jezu, co się z tobą dzieje? To są zwykli, porządni ludzie, robią to, co uważają za stosowne. Na miłość Boską, oni próbują ci pomóc!” - skarcił się.

Potem zapadł w fotelu i wypił solidny łyk dżinu.

- Opanuj się - powiedział spokojnie. - Weź się w garść.

Obejrzał wiadomości w telewizji; przez ten czas dżin zaczął koić jego zszargane nerwy. Przypomniał sobie, że wchodząc do domu zauważył jakąś korespondencję. Przyniósł ją sobie z korytarza i wrócił na fotel, by otworzyć koperty. Zwykły rachunek za elektryczność na pięćdziesiąt siedem funtów i osiem pensów. Propozycja od towarzystwa ubezpieczeniowego, by rozważył przyszłość swej rodziny. Co się z nimi stanie, kiedy umrzesz? - chciało wiedzieć towarzystwo. Main wyrzucił kartkę do kosza. Trzecia koperta z krajowym znaczkiem wyglądała tak, jakby w środku była kartka pocztowa. Main otworzył kopertę i zobaczył kwiaty w pastelowych kolorach, a nad nimi złoty napis: „Z wyrazami najgłębszego współczucia”. „Myślimy o tobie. George i Martha Thoronton”, przeczytał w środku.

Main zmarszczył brwi. Kim, do diabła, byli George i Martha Thoronton. Po chwili sobie przypomniał. Poznali tę parę razem z Mary na ostatnich wakacjach. On był sklepikarzem z Leicester, a ona chyba najgłupszą kobietą, jaką poznał w życiu. Main zajrzał na pierwszą stronę kartki i pomyślał, jak to dobrze, że nie robią jeszcze kartek z napisem: „Przykro nam, że te dranie wykopały zwłoki twojego syna”. W końcu przypomniał sobie” że w lodówce jest jeszcze opakowanie kurczaka z curry.

Specjalny status McKirropa utrzymał się przez trzy dni. Trzech kolejnych reporterów przyszło z nim porozmawiać. Każdy miał nadzieję, że wyciągnie coś jeszcze z satanistycznej historii, ale McKirrop mówił im dokładnie to samo co Rothwellowi. Zarobił na tym kolejne sto funtów. Nie była to wygórowana cena za historię starego pijaka. Pozostała jeszcze niekonkretna obietnica jakichś pieniędzy dla całej grupy, gdyby zgodzili się zostać bohaterami społecznego reportażu dla kolorowego dodatku „Scotland on Sunday”. Ale to jeszcze nieprędko, powiedzieli. Na razie magazyn zajmował się modą na drzewka Bonsai, popularnością westernowych klubów w środkowej Szkocji, gdzie klienci przebierają się za kowbojów i głębokimi rozważaniami nad narkomanią. Reporter planował zająć się nimi w sierpniu.

McKirrop podzielił się z innymi stu pięćdziesięcioma funtami. Zostało mu dwieście pięćdziesiąt, starannie ukrytych. Zastanawiał się, czy gdzieś nie wyjechać, na przykład do Londynu. Na południu mogło być cieplej. Najpierw jednak chciał rozwiązać zagadkę karty bibliotecznej, którą wyciągnął z kieszeni Rothwella. Może istniało jakieś absolutnie niewinne wytłumaczenie, dlaczego Rothwell miał w kieszeni kartę biblioteczną lekarza, ale jeżeli tak, to McKirrop chciał je usłyszeć. W końcu będzie go to kosztowało tyle, ile rozmowa telefoniczna. A dla człowieka tak zamożnego...

McKirrop wyjął kartę z kieszeni i spojrzał na nią ponownie. Może nie powinien od razu dzwonić do Rothwella. Sotillo nie było popularnym nazwiskiem. Nie mogło być ich wielu w książce telefonicznej. Mógłby nawet dostać jakąś nagrodę, jeśli powie temu lekarzowi, że znalazł jego kartę na ulicy. Liczył się każdy grosz.

W budce nie było książki telefonicznej. McKirrop musiał zadzwonić do informacji, a potem zapamiętać numer, bo nie miał czym ani na czym pisać. Powtarzał go sobie w kółko, szukając niezgrabnymi palcami klawiszy. Po czwartym sygnale telefon odebrała kobieta.

Czekając słyszał śmiech kobiety gdzieś w głębi pokoju. „Tak powiedział, kochanie”. Ktoś podniósł słuchawkę i zapytał:

- Halo, kto mówi? Czego pan chce?

McKirrop poczuł się, jakby dostał młotkiem po głowie. Odłożył słuchawkę, nie mówiąc ani słowa. Głos w telefonie należał do mężczyzny, z którym spacerował brzegiem kanału. Nie miał co do tego wątpliwości.

To rzucało na całą sprawę nowe światło. Rothwell wcale nie był Rothwellem. Okłamał go. Kłamał też zapewne, twierdząc, że jest reporterem, pomyślał McKirrop. Miał wtedy rację, nabierając podejrzeń. Pytanie brzmiało: dlaczego? Dlaczego doktor Ivan K. Sotillo udawał dziennikarza? Co go naprawdę interesowało w wydarzeniach na cmentarzu? I co najważniejsze, co z tego mogło wyniknąć dla Johna McKirropa?

Wracając w stronę kanału, McKirrop cały czas zastanawiał się, o co chodziło temu facetowi. O ile pamiętał, Sotillo po prostu wysłuchał historii, tej samej którą opowiedział policji, i wydawał się usatysfakcjonowany. Zależało mu nawet, by McKirrop opowiadał wszystkim tę samą bajeczkę. I tu był pies pogrzebany! Sotillo chciał mieć pewność, że historia, którą opowiedział policji, zostanie w nie zmienionym kształcie opublikowana przez prasę. To urządzało Sotilla, bo tak samo jak on wiedział, że było inaczej!

To, zdecydował McKirrop, będzie kosztowało doktora Sotillo cholerną kupę szmalu. Jeżeli rozegra wszystko odpowiednio, będzie go może stać na wyjazd w okolice cieplejsze niż Londyn. Przypomniał sobie książkę, którą przeglądał w zeszłym tygodniu w bibliotece, gdzie wstąpił się ogrzać. Tytuł brzmiał „Czar Prowansji”. Zdjęcia były cudowne. Prowansja, zadecydował McKirrop, to miejsce dla niego.

Mimo poczucia przewagi, McKirrop nie chciał się spotkać z Sotillem w cztery oczy. Pamiętał nieprzyjemne uczucie, jakie owładnęło nim w czasie spotkania przy kanale, i dziwną atmosferą otaczającą tego człowieka. Sotillo mógł sobie być lekarzem, ale na pewno nie był mięczakiem. Teraz chodziło o coś więcej niż spotkanie z nim w cztery oczy; McKirrop miał przeczucie, że lepiej nie sprawdzać, o co dokładnie. Ostatecznie doszedł do wniosku, że będzie potrzebował czyjegoś wsparcia, nawet gdyby miało ono polegać tylko na obecności w charakterze świadka.

McKirrop musiał stwierdzić, że w ciągu ostatnich kilku lat grono jego znajomych i przyjaciół skurczyło się w praktyce do zera. By być ze sobą do końca szczery, przyznawał, że na całym świecie nie ma ani jednego prawdziwego przyjaciela. Tak było już od pewnego czasu, ale pierwszy raz stanął tak bezpośrednio w obliczu tego faktu. I wcale mu się to nie podobało.

Przez krótką chwilę jego z trudem nabyta umiejętność blokowania wspomnień z przeszłości była poważnie zagrożona. Poczuł się, jakby zasłona spadła mu z oczu. Przypomniał sobie szczęśliwego człowieka z szerokim kręgiem znajomych i przyjaciół; powszechnie lubianego, traktowanego jak wesoły, beztroski towarzysz, dusza każdej zabawy. Ten człowiek nazywał się John McKirrop.

Nazwisko pozostało, ale teraz jedynymi ludźmi, z którymi utrzymywał kontakt, były lumpy z towarzystwa Belli. Jeśli potrzebował kogoś do pomocy, musiał udać się do nich, a nie była to zachęcająca perspektywa.

McKirrop przeprowadził w myślach eliminację członków grupy, jednego po drugim, aż zostali mu jedynie Flynn i Bella. Nie wierzył Flynnowi, ale jeśli trzeba będzie użyć siły, Flynn był jedynym, który się do tego nadawał. Czy będzie mógł mieć do niego zaufanie, jeśli mu zapłaci? McKirrop chciał zaproponować Flynnowi dwadzieścia funtów, żeby mu towarzyszył i przyszedł z pomocą na wypadek jakichś kłopotów, ale był niemal przekonany, że Flynn bez skrupułów zmieni front, jeśli uzna, że mu się to opłaca.

Bella była kobietą i raczej nie należało na nią liczyć w przypadku jakiejś konfrontacji. McKirrop uśmiechnął się do siebie, uświadamiając sobie, że takie rozumowanie było zupełnie chybione - Bella była prawdopodobnie najtwardsza z nich wszystkich. Zaczął się przyzwyczajać do pomysłu wykorzystania Belli. W końcu była mu najbliższa, a jako świadek mogła odstraszyć Sotilla, który raczej nie powinien próbować żadnych sztuczek, widząc że obserwuje go kobieta. McKirrop postanowił, że poprosi ją jeszcze tej nocy.

Bella uśmiechnęła się. To słowo sprawiło jej przyjemność.

-Pójdę z tobą - powiedziała Bella, wstając niepewnie. McKirropowi udało się wyperswadować jej ten pomysł, wręczając banknot.

- Lepiej kup nam jakąś flaszkę i obalimy ją, bo jutro nie będzie żadnego picia, aż dopiero po spotkaniu.

Bella w zamyśleniu pokiwała głową.

- Masz rację. Zawsze powiadam, że interesy i gorzała nie idą ze sobą w parze.

McKirropowi pociły się dłonie, kiedy kładł drobne na półeczce obok telefonu. Wystukał numer Sotilla, mając w duchu nadzieję, ze nikt nie odbierze.

McKirrop uśmiał się w duchu ze swego dowcipu. Nie czekał długo, a z niepewnego tonu, jakim odezwał się Sotillo, zorientował się, że ten przeczuwa coś niedobrego.

- Kto to jest?

McKirrop był na to przygotowany. Zachował zimną krew i zagrał swoją kartą atutową.

- Może na początku mi nie uwierzą doktorze, ale twoja karta biblioteczna pomoże mi ich przekonać. Potem, kiedy reszta grupy opisze cię jako człowieka, który przyszedł udając dziennikarza, policja może przyjść i poprosić cię o wyjaśnienie.

Nastąpiła długa przerwa, co spodobało się McKirropowi. Z mieszkania Sotilla dochodziły stłumione hałasy; McKirrop wiedział, że lekarz sprawdza, czy jego karty bibliotecznej naprawdę nie ma w płaszczu.

- Czego konkretnie chcesz? - zapytał wreszcie Sotillo. Mówił teraz głuchym szeptem.

- Poczekaj! - krzyknął Sotillo. - Pozwól mi się chwilę zastanowić. McKirrop był podekscytowany. Wiedział, że jest o krok od osiągnięcia celu.

Zaczął się zastanawiać, czy nie powinien zażądać więcej. Mogły nadejść inne czasy.

McKirrop odłożył słuchawkę i poczuł, że trzęsą mu się kolana. Zrobił to. Pięć tysięcy funtów. W najśmielszych marzeniach nie przypuszczał, że tyle zdobędzie. Już był w drodze do Prowansji.


4


O’Donnellowie mieszkali na ósmym piętrze w bloku przy Scotland Road, jednym z czterech ustawionych w kwadracie. Dwa z nich wychodziły na obwodnicę biegnącą wokół wschodniej części miasta, z dwóch pozostałych roztaczał się niczym nie zakłócony widok na bocznicę kolejową. Duża wysokość budynków sprawiała, że odgłosy z asfaltowego podwórka odbijały się echem o betonową barierę.

Kilku chłopców grało w piłkę, gdy Lafferty zbliżał się do Melia Court. Ich śmiech przeplatany przekleństwami roznosił się daleko w wieczornym powietrzu. Jeden z nastolatków dojrzał koloratkę Lafferty’ego i zaintonował chichocząc: „Pan Jezus się zbliża”, wyraźnie rozbawiając tym kolegów.

- Dobry wieczór, chłopcy - pozdrowił ich Lafferty. Spuścili głowy i powrócili do przerwanej gry.

Duchowny wstrzymał oddech podczas jazdy windą, by nie zemdleć od zapachu moczu. Namalowana na metalowej ścianie windy sugestia, co powinno się zrobić z Ojcem Świętym, nie robiła na nim wrażenia. Widział ten napis już tyle razy. Nie wzruszył się również wyznaniem, że Sharon kocha Billy’ego. Winda zatrzymała się gwałtownie, drzwi rozsunęły się mozolnie i Lafferty wyszedł na klatkę. Skierował się ku galerii, by zaczerpnąć powietrza i rozejrzeć się dokoła.

W powietrzu unosił się zapach smażonej cebuli zmieszany z odorem emulsji. Tę kompozycję uzupełniał smród spalin dochodzący z obwodnicy. Na czole Lafferty’ego, który zatrzymał się na skrzyżowaniu dwóch galerii, gromadziły się krople deszczu. Śmiech, przekleństwa, uderzenia plastikowej piłki o asfalt dochodziły tu z dołu, mieszając się z telewizyjnym słowotokiem i odgłosami kłótni mężczyzny z kobietą dochodzącymi z siódmego piętra. Lafferty podszedł do drzwi mieszkania 0’Donnellów i nacisnął dzwonek.

Otworzyła mu kobieta wycierająca ręce w fartuch.

- Ojcze! - wykrzyknęła. - Nie spodziewałam się ojca dzisiaj.

Lafferty ruszył za drobną kobietą. W pokoju dwóch bliźniaków oglądało telewizję.

Jean O’Donnell nie wyglądała na zachwyconą tą sugestią, ale chłopcy zniknęli w okamgnieniu. - Przepraszam za nich, ojcze. Nie powinni oglądać telewizji, gdy ojciec jest u nas.

Lafferty zauważył w jej głosie dziwną bezsilność; wiedział, o czym myślała.

- Czasy się zmieniają, Jean.

Jean 0’Donnell pokiwała głową, jakby nie chciała dopuścić do siebie tej myśli, mimo że była tak oczywista.

- Pójdę po Mary.

Lafferty rozejrzał się po pokoju, zwracając uwagę raczej na rozmaite osobliwości, niż na standardowe meble. Na kominku stała tarcza z wyrytym napisem JOSEPH 0’DONNELL. Rzutki skrzyżowane na środku nie pozostawiały wątpliwości co do jej przeznaczenia. Obok leżała powieść Maeve Binchey, a na niej okulary Jean 0’Donnell. Lafferty dostrzegł, że wypożyczyła książkę z biblioteki - na okładce widniała biblioteczna plakietka. Zastanawiał się, ilu jeszcze mieszkańców bloku zaszczyca bibliotekę swoją obecnością; doszedł do wniosku, że mógłby ich policzyć na palcach jednej ręki. W końcu do najbliższej biblioteki trzeba było jechać autobusem. Tak naprawdę to wszystko było stąd oddalone o kilka autobusowych przystanków. Dlatego też okolica nie cieszyła się dużą popularnością.

Lafferty słyszał zza drzwi ciche odgłosy sprzeczki. Wydawało mu się, że minęły wieki, zanim do pokoju wpadła, najwyraźniej wepchnięta kilkunastoletnia dziewczyna.

- Właśnie wychodziła, ojcze - uśmiechnęła się Jean. - Ale zdąży przed wyjściem z ojcem porozmawiać.

Lafferty wstał i uśmiechnął się.

- Miło cię widzieć, Mary. Dawnośmy się nie widzieli.

Dziewczyna, ubrana w skórzaną kurtkę i obcisłe dżinsy, spojrzała na Lafferty’ego spomiędzy włosów luźno opadających na oczy.

Mary kiwnęła głową. Była ładną dziewczyną, może trochę za niską jak na piętnastolatkę, ale proporcjonalnie zbudowaną.

Mary pokiwała twierdząco głową.

Lafferty pokiwał z niezadowoleniem głową i zapytał:

- A co na to wszystko twój ojciec?

- To. - Odgarnęła włosy z czoła i pokazała sinoniebieski ślad nad prawym okiem. - I mimo wszystko zamierzasz dziś wyjść z domu?

- Skoro on siedzi w barze i gra w rzutki, to ja wychodzę ze Stevenem - odparła buntowniczo Mary.

- A matka stoi między wami... Mary zareagowała gwałtownie.

- Nie powinna! Nie chcę, żeby tak było! Nie życzę sobie być taka jak ona! Nie będę siedzieć jak pies w budzie czekając co wieczór, aż do domu wróci zalany facet. Chcę żyć, chcę się bawić! Co w tym złego? Proszę nie odpowiadać. Cały wasz Kościół opiera się na ludziach takich jak ona!

Lafferty poczuł się dotknięty.

Lafferty uniósł rękę i wstał.

- Nie ma za co przepraszać, Jean. Mary ma prawo do własnego punktu widzenia i czuję się pochlebiony, że odważyła mi się go przedstawić. Kwestionując wszystko, dowodzi, że ma zdrowe podejście do rzeczywistości. Dzięki temu mamy cywilizacyjny postęp.

- Ojciec jest zbyt wyrozumiały. Lafferty zaprzeczył.

- Mary zaskakuje mnie dojrzałością i inteligencją. Jest dziewczyną, która umie wyrobić sobie własne opinie i próbuje dociec, co jest dobre, a co złe. Myślę, że powinnaś jej zaufać.

Jean 0’Donnell spojrzała na córkę, lecz nie odezwała się. Lafferty ucieszył się widząc, że oczy Mary rozchmurzyły się nieco.

- A ty, młoda panno, powinnaś przekonać matkę, że rzeczywiście może ci zaufać.

Po wyjściu Mary Jean 0’Donnell podała herbatę z ciasteczkami.

Twarz Jean rozchmurzyła się.

Jean 0’Donnell poczerwieniała.

- Zasłużyła na to - przyznała cicho. - Powiedziała mu prosto w oczy, że jest obleśnym chlejusem.

Lafferty milczał, więc Jean ciągnęła dalej: - Joe nigdy nie miał specjalnie szczęścia. Jest na zasiłku od Bóg wie jak dawna i może lubi sobie strzelić jednego czy drugiego kielicha, ale w sumie jest dobrym człowiekiem.

- Może powinienem z nim porozmawiać? - zapytał Lafferty.

Jean zastanowiła się i odpowiedziała: - Nie, nie sądzę. Powiem mu jednak, że ojciec wpadł do nas i porozmawiał z Mary. - Spojrzeli sobie prosto w oczy i zrozumieli się bez słów. Lafferty odmówił krótką modlitwę i skierował się do drzwi.

Lafferty wyszedł na galerię i zatrzymał się w tym samym miejscu co poprzednio, by spojrzeć na światła samochodów pędzących po obwodnicy. Opuścił mieszkanie 0’Donnellów z ciężkim sercem. Mary była wyraźnie zdenerwowana, ale mimo wszystko jej opinia dała mu wiele do myślenia i jeszcze w mieszkaniu 0’Donnellów musiał się sporo napocić, by nie stracić nad sobą panowania. To prawda, Kościół w dużej mierze opierał się na kobietach takich jak Jean 0’Donnell - przyzwoitych, ciężko pracujących i bogobojnych, które traktowały wiarę jako podstawę życia. Tylko czy rzeczywiście Kościół szukał w nich jedynie oparcia, co gotów był przyznać, czy przypadkiem - jak twierdziła Mary 0’Donnell - nie wykorzystywał ich naiwności? Wolał teraz nie rozstrzygać tej kwestii, bo nie brakowało mu innych problemów, choć wiedział, że nie ucieknie przed znalezieniem odpowiedzi. Zdecydował się odłożyć sprawę na później i ruszył na poszukiwania pijaczka, który widział „ekshumację” ciała Simona Maina.

McKirrop chodził tam i z powrotem wzdłuż kanału, nerwowo zacierając ręce. Udawał, że próbuje się w ten sposób rozgrzać - wciąż powtarzał Belli, jak jest zimno - choć tak naprawdę trząsł się z nerwów i alkoholowego głodu, który dokuczał im obojgu.

- Zatrzymaj się, na Boga! - warknęła Bella.

W odpowiedzi McKirrop energicznie uderzył rękami w boki i jął narzekać: - Gdzie on, u diabła, jest?

Bella przyjrzała się maszerującemu McKirropowi. Zaczęła nabierać podejrzeń.

Spojrzał do góry i zauważył ciemną postać stojącą za murkiem. Zaschło mu momentalnie w gardle.

McKirrop czuł, że serce wali mu jak oszalałe. Tylko kilka sekund dzieliło go od pięciu tysięcy funtów. Pięć tysięcy funtów! Usłyszał szuranie butów Sotilla, który schodził stromą ścieżką prowadzącą do kanału. Zbliżał się oto facet, który da mu pięć tysięcy funtów! McKirropowi zachciało się sikać. Ścisnął krocze dłońmi wsuniętymi do kieszeni przydużego płaszcza, a jego ciałem wstrząsnął dreszcz. Cofnął się o krok pozwalając, by Sotillo zszedł bokiem - niemal jak krab - na sam dół ścieżki.

- Gdzie masz kartę?

McKirrop nie mógł się dokładnie przyjrzeć w ciemności Sotillemu, lecz był świadom, że tamten ma identyczny problem. Zdał sobie sprawę, że znalazł się dzięki temu w korzystnej sytuacji, bo o ile głos Sotilla brzmiał spokojnie, o tyle mięśnie twarzy McKirropa drżały, jakby podłączono do nich elektrody. Gardło miał suche jak pustynne powietrze.

- Gdzie pieniądze? - zapytał świszczącym głosem.

Sotillo sięgnął do kieszeni płaszcza. Odrobina światła docierająca do tego miejsca wystarczała, by McKirrop dojrzał białą kopertę.

-Tutaj.

McKirrop chwycił ją lewą ręką, a prawą wyciągnął biblioteczną kartę.

Sotillo zabrał swoją własność, a McKirrop otworzył kopertę, by wyczuć raczej niż zobaczyć, co zawiera. Nie mógł się mylić - to były banknoty. Pokaźny plik banknotów.

- Masz je? - zapytała Bella z ciemności.

McKirrop niemal o niej zapomniał. Pewność siebie wróciła momentalnie, jak po zażyciu kokainy.

Bella szarpnęła McKirropa za ramię i już chciała ruszyć ścieżką prowadzącą wzdłuż kanału, kiedy nagle McKirrop usłyszał, jak krzyczy: - Kim, u diabła, jesteście?! Co to za gierki? - McKirrop obrócił się i dojrzał dwie potężne sylwetki wyłaniające się z ciemności i zastawiające ścieżkę, aby uniemożliwić im odwrót.

- O co ci chodzi, Sotillo? - zapytał McKirrop nader odważnie.

Dwie ciemne sylwetki próbowały rozdzielić Bellę i McKirropa, którzy nie szczędzili sobie wyzwisk.

- Gdy złodzieje tracą do siebie zaufanie, trudno przewidzieć, co się może stać - Sotillo zwrócił się do milczących postaci, przytrzymujących parę antagonistów. - Myślę, panowie, że w tych okolicznościach powinni zrobić sobie poważną i nieodwracalną krzywdę.

Lafferty odwiedzał okolice kanału już wcześniej, szukając mężczyzny, który - jak się dowiedział - nazywał się John McKirrop. Nie pamiętał nazwiska z relacji prasowych, ale jeden z włóczęgów, na których natknął się przy kanale, poinformował go, że ten gość to właśnie McKirrop i że pojawi się w okolicy później. Obaj bezdomni pomagali mu z wyraźną przyjemnością, prześcigając się w udzielaniu informacji o McKirropie.

- Odważny facet - mówił pierwszy. - Słyszał ksiądz, że próbował zatrzymać tych drani odkopujących ciało dzieciaka?

- Tak.

- Powinien dostać jakiś medal.

Drugi pijaczyna pokiwał ze zrozumieniem głową.

Lafferty, schodząc z mostku w stronę kanału, dojrzał sześć ludzkich sylwetek. Będąc już na dole zauważył, że jeden z mężczyzn albo śpi, albo stracił przytomność. Leżał obok grupy na ścieżce z lekko uniesioną głową, opartą o coś, co wyglądało jak kolejowy podkład. Jego palce wciąż zaciskały się na pustej butelce. Lafferty pochylił się nad leżącym człowiekiem. - Czy on się dobrze czuje? - zapytał nieznajomych.

. - Spaceruje ze swoją damą, ojcze. Piękną lady Bella Grassick. I coś mi się wydaje, że są bez przyzwoitki.

Pozostali wybuchnęli śmiechem.

Cisza oznaczała moralne zwycięstwo Lafferty’ego. Ruszył ścieżką w kierunku wskazanym przez Flynna.

Ciemności gęstniały z każdym krokiem, który oddalał Lafferty’ego od kanału. Czuł wyraźnie, że temperatura spadła poniżej zera. Co Flynn miał na myśli mówiąc „zaleca się”? Chyba McKirrop i ta kobieta, obojętnie jak się nazywała, nie...? A może ci przy kanale po prostu naśmiewali się z niego? Mogło to wynikać z faktu, że nosił koloratkę. Ludzie zwykle utożsamiali celibat z niewiedzą. McKirrop ubolewał nad ujemnymi stronami noszenia sutanny. W wielu przypadkach działała jak bariera pomiędzy nim a ludźmi, z którymi próbował nawiązać kontakt.

Wiedział o kapłanach, którzy odkładali sutannę na bok i zamieszkiwali w ubogich dzielnicach, by doświadczyć, jak tam się żyje. Lafferty uważał ten pomysł za chybiony. Siedzenie w zimnym mieszkaniu w ponurej dzielnicy nie wyjaśniało powodów, dla których inni się tam znaleźli. Nie mówiło, co oznacza być bezrobotnym, bez perspektyw na pracę w ciągu najbliższych dwudziestu lat. Udawanie nic nie pomagało. Musiałbyś znaleźć się w identycznej sytuacji, by zrozumieć ból tych ludzi.

W wodzie kanału odbijały się promienie księżyca, który właśnie wychylił się zza chmur. Lafferty odetchnął, bo słabe księżycowe światło odrobinę rozpraszało gęstniejący mrok. Jakieś stworzenie czmychnęło przed księdzem na drugą stronę ścieżki i znikło z szelestem w krzakach. Miał nadzieję, że nie natknął się na szczura; nie darzył szczególną sympatią tych bożych stworzeń. Sowa nawoływała z gęstwiny drzew.

Gdy pokonywał zakręt przed kolejnym mostem, zauważył za murkiem sylwetki dwóch lub trzech osób. Nie był pewny, czy dobrze widzi, a zresztą nie musiał się denerwować, bo nie zidentyfikowani osobnicy oddalali się od kanału. Ulżyło mu jednak; perspektywa spotkania przygodnych biegaczy, czy, co gorsza, szaleńców pędzących wąską ścieżką na górskich rowerach, nie należała do najprzyjemniejszych. W tych egipskich ciemnościach nie pomogłaby nawet sutanna.

Lafferty zatrzymał się nagle przed mostem. Samotna lampa rzucała wystarczająco dużo światła, by przystosowane do ciemności oczy Lafferty’ego dojrzały dwa ludzkie kształty leżące na brzegu kanału. Czyżby to McKirrop i ta kobieta?

Odpowiedziało mu pohukiwanie sowy, która wybrała akurat tę chwilę, by ogłosić swoją obecność. Leżący ludzie milczeli.

Lafferty uświadomił sobie, że mężczyźni, którzy poinformowali go o McKir-ropie, byli mocno nietrzeźwi. Może ta para po prostu spiła się do nieprzytomności? Podszedł do nich, klęknął i szarpnął mężczyznę za ramię.

Głowa McKirropa odskoczyła z głuchym stuknięciem. Lafferty ujrzał zmiażdżone policzki i potworną ranę na czole - ślad uderzenia ciężkim przedmiotem. Krew zakrzepła w czarną masę we wgnieceniu, które powstało w czaszce McKirropa. Kawałki szkła wokół jego stóp mówiły wszystko. Cios zadano butelką.

- Boże Wszechmogący! - szepnął Lafferty. Przyjrzał się kobiecie. Leżała w cieniu ciała McKirropa, więc lekko je przesunął. Dopiero wtedy zdał sobie sprawę, że jej głowa nie leżała na brzegu. Zwisała przy krawędzi kanału, zanurzona w wodzie. Lafferty zbadał najpierw grunt pod nogami, po czym z trudem wyciągnął na brzeg głowę kobiety i odsunął ciało od wody. Jej szeroko otwarte oczy nie widziały księżyca, który znów wyłonił się zza chmur. Jedną z kości policzkowych wgnieciono do środka, a oko po tej stronie wypłynęło z oczodołu. Język zwisał z ust.

Lafferty szeptem odmówił modlitwę. Zamarł, gdy w ciele kobiety nagle coś zabulgotało. Z jej ust wypłynęła woda z glonami, co przypominało odruch wymiotny. Z pewnością nie żyła, lecz jakiś spóźniony impuls dotarł widać do mięśni, które uległy rozkurczeniu. Gdy ciało ponownie znieruchomiało, Lafferty jeszcze raz pomodlił się za duszę kobiety i zajął się McKirropem.

Zwrot „zaleca się” nie dawał mu spokoju. Tym razem przyszło mu na myśl wyrażenie „kłótnia kochanków”. Z jakiegoś powodu nie mógł się obronić przed tym surrealistycznym skojarzeniem. „Kłótnia kochanków”! Dobry Boże, co za nieodpowiednie określenie roztaczającego się przed nim widoku! Nie można było jednak wykluczyć, że gazety tak to opiszą. Co doprowadziło do tragedii? O co się pokłócili? O butelkę? O honor kobiety? I znowu przyszły mu na myśl natrętne słowa z innej rzeczywistości.

Lafferty odmówił modlitwę nad McKirropem, lecz gdy otworzył oczy, zauważył, że ręka włóczęgi się poruszyła. Obserwował gmerające w trawie palce, podobne do białego pająka. Światło księżyca podkreślało makabryczną ranę na palcu wskazującym. Lafferty, zahipnotyzowany tym widokiem, był pewny, że ma do czynienia z kolejnym skurczem mięśni, lecz palce nie nieruchomiały. Wciąż się poruszały, jakby McKirrop próbował wydostać się ź bezdennej otchłani. Czyżby ten człowiek przeżył mimo tak ciężkich obrażeń głowy? Lafferty ukląkł, by zbadać puls u nieprzytomnego. Nic. Aż nagle wyczuł słabiutkie drżenie, jakby lekkie trzepotanie motylich skrzydełek. McKirrop żył!

Lafferty zaczął na czworakach gramolić się stromą, błotnistą ścieżką na most. Pośpiech wyraźnie mu nie służył - ślizgał się na oszronionej powierzchni i tracił równowagę. Resztką sił przerzucił ciało na most i zaczął biec ku najbliższym domom, oddalonym o jakieś dwieście jardów. Gdy dotarł do pierwszej furtki, oddychał głęboko. Wbiegł na posesję i tak długo walił obiema pięściami w drzwi, aż w środku zapaliło się światło.

~ Jestem ojciec Lafferty od św. Ksawerego. Nad kanałem leży ciężko ranny mężczyzna. Musi natychmiast znaleźć się w szpitalu.

Szczęście uśmiechnęło się do niego przy trzeciej próbie. Drzwi otworzył mężczyzna z piwem w ręku, jeszcze zanim Lafferty do nich dotarł.

- Co się, u diabła, stało? Lafferty wyjaśnił.

Kiedy gospodarz wezwał karetkę i policję, zapytał Lafferty’ego:

Żona mężczyzny szybko przyniosła dwa koce z szafy stojącej w korytarzu, a sam gospodarz poszedł po latarkę do garażu.

- Proszę wziąć tę, daje bardzo mocne światło. Czy mam iść z księdzem?


5


Pierwszy pojawił się wóz policyjny, który akurat krążył po okolicy, gdy zawiadomiono policją. Na widok dwóch policjantów Lafferty odetchnął z ulgą; dość już miał nerwowego oczekiwania. Przez ostatnich kilka minut jedyną oznaką życia ciężko rannego był słabiutki puls, który co chwila sprawdzał u McKirropa. Podświadomie nie dopuszczał do siebie myśli, że ktokolwiek mógłby przeżyć z tak potwornymi obrażeniami głowy.

Lafferty spoglądał na pomarszczoną, iskrzącą się w świetle księżyca powierzchnię kanału, a w jego oczach malowały się smutek i zaskoczenie. Policjant ponownie odwrócił wzrok, ale nie zdejmował dłoni z szyi McKirropa, licząc, że potwierdzi się przekonanie Lafferty’ego.

- Boże! Wyczułem puls! - zawołał. - Miał ojciec rację. Puls jest. Słabiutki, ale jest.

Z mostu dobiegły ich liczne głosy. Na miejsce tragedii przybyli pielęgniarze i kolejni policjanci. Dwaj ubrani w zielone kombinezony sanitariusze przy-targali skrzynki ze sprzętem reanimacyjnym i zajęli się McKirropem. Tymczasem nowo przybyły inspektor policji poprosił Lafferty’ego, by zdał relację z tego, co widział.

Policjant wzruszył ramionami.

- I tak nie sądzę, by mogło to mieć jakieś znaczenie. Zdaje mi się, że po prostu dwoje pijaczków zrobiło sobie poważne kuku. Ale oczywiście zajmiemy się tym, jak zwykle. Gdzie, u diabła, są koronerzy?

Po przybyciu tylu policjantów Lafferty uznał, że jest tu najmniej potrzebny. Nowi gliniarze mieli na sobie kombinezony i wysokie kalosze. Okolica zatonęła w blasku, gdy uruchomiono przywieziony generator, który hałasował wprost proporcjonalnie do ilości wytworzonego światła. Cały teren został odgrodzony plastikową taśmą z napisami „Policja”, a wokół leżących ciał rozstawiono płócienne zasłony.

Przy pierwszej nadarzającej się okazji Lafferty zagadnął inspektora:

Lafferty wrócił do swego pytania. - Jeśli to McKirrop utopił Bellę, to chyba miał z tym wielkie trudności z powodu ran, jakie odniósł. Jeśli utopił Bellę, zanim został ranny, to w jaki sposób doznał tych obrażeń?

Inspektor obserwował krzątających się pielęgniarzy.

Lafferty zaczekał, aż pielęgniarze ułożą McKirropa na noszach i gdy ruszyli w kierunku mostu, zapytał:

Zanim Lafferty podjął wspinaczkę na most, odwrócił się, by powiadomić inspektora, że odjeżdża z McKirropem, lecz ten akurat udzielał instrukcji fotografowi i zespołowi medycznemu, którzy nie skończyli jeszcze pracy nad kanałem. Z mostu jeszcze raz zerknął na oświetlony obszar poniżej. Pomiędzy zasłonami dojrzał ciało. Oczy Belli wciąż patrzyły na niebo, obojętne wobec wszystkiego, co działo się wokół niej. Lafferty’emu przyszedł na myśl Hieronim Bosch.

Karetka nabierała prędkości, a wyjąca syrena oczyszczała z samochodów drogę przed nimi. Lafferty przytrzymywał się bocznej barierki; ciało McKirropa podskakiwało na nierównościach, mimo że było unieruchomione pasami. Z ust włóczęgi wystawała rurka, a jeden z pielęgniarzy nie spuszczał oczu z monitora.

McKirrop miał niewielkie szanse na przeżycie, lecz nawet gdyby mu się udało, nie będzie mógł znowu uciec od społeczeństwa, które nad śmiercią Belli też nie przejdzie do porządku.

Karetka zwolniła i ostro skręciła w prawo. Zajechali pod szpital. Zanim jeszcze samochód się zatrzymał, otworzono drzwi i nosze z McKirropem zostały błyskawicznie umieszczone na wózku Oddziału Intensywnej Terapii. Pielęgniarz, który czuwał w karetce przy McKirropie, wyrecytował jednym tchem fakty i liczby zespołowi z OIT. Po chwili zniknęli w szpitalnym korytarzu, zostawiając Laffer-ty’ego, który poczuł się bardzo samotnie.

Kierowca karetki zamknął drzwi i zapytał Lafferty’ego:

- Żył jeszcze?

Lafferty kiwnął głową.

brudną i nieporządną resztę ubrania Lafferty’ego.

- Jak mogę ojcu pomóc?

Niedługo potem w poczekalni pojawili się policjanci, którzy pierwsi przyjechali nad kanał. Gdy skończyli rozmawiać z dyżurną, podeszli do Lafferty’ego.

- Nie wiedziałem, że eskortuje nas policja.

- Pędziliśmy jak szaleni. Musimy czekać, aż odzyska przytomność, jeśli to w ogóle nastąpi.

Lafferty wziął głęboki oddech.

Huśtawka myśli Lafferty’ego znów opadła w dół...

Gdy wyczerpały się tematy do rozmowy, policjanci odeszli. Poczekalnię podzielono na dwie części - jedną dla policji, drugą dla odwiedzających. Policjanci mieli dostęp do obu, lecz Lafferty został w poczekalni dla gości, nie chcąc przeszkadzać personelowi. Zresztą nie bardzo wiedział, w czym mógłby ewentualnie pomóc. Próbował poczytać jedno z czasopism, które leżały na stoliku obok drzwi, lecz słabe oświetlenie groziło bólem głowy.

W poczekalni było jeszcze kilka osób. Matka i córka, które pocieszały się wzajemnie, próbując uzbroić się do walki z przeciwnościami losu; dwóch nastolatków, popijających coca-colę z puszek - niewiele mówili i nieustannie przerzucali strony czasopism, chociaż nie wyglądało na to, żeby cokolwiek czytali. Starszy mężczyzna w płaszczu przeciwdeszczowym siedział nieruchomo; ręce trzymał w kieszeniach i nie odrywał wzroku od podłogi, jakby się mocno nad czymś zastanawiał. Grupka składająca się z trzech mężczyzn i kobiety przycupnęła na uboczu. Wyglądali na mieszkańców biedniejszej części miasta i bez ustanku szeptali o uzgodnieniu „jednej wersji wydarzeń”. Najbardziej musiało na tym zależeć jednemu z mężczyzn, czterdziestolatkowi ubranemu w jasnoniebieski, luźny garnitur naszywany sztucznymi brylantami na rękawach i po bokach spodni. Włosy miał zaczesane do tyłu w stylu gwiazd rock-and-rolla z lat pięćdziesiątych i brakowało mu kilku zębów. Lafferty nie potrafił rozpoznać marki jego białych adidasów z zielonymi fluoryzującymi sznurowadłami. Nie należały do tych najmodniejszych, noszonych przez „zorientowanych” nastolatków.

Elegancik podniósł się z krzesła i klęknął przed towarzyszami; instruował ich pomagając sobie przy tym zażółconym nikotyną palcem. Lafferty usłyszał jego głośny szept:

- Jeśli wszyscy opowiemy tę samą historię, nie będą mogli się do nas przyczepić. Musimy się trzymać razem, jasne?

Mężczyźni pokiwali ze zrozumieniem głowami, jednak kobieta wyglądała na przestraszoną i nie przekonaną. Lafferty poznał, że. nie mogła mieć więcej niż trzydzieści lat, chociaż wypłowiałe włosy i niezdrowa cera zdecydowanie ją postarzały. Zastanawiał się, dlaczego nie przeprowadzano badań nad związkiem pomiędzy złymi warunkami życia a szybszym starzeniem się. Większość kobiet, jakie znał, mieszkanki obskurnych bloków, cierpiały na owo cywilizacyjne schorzenie. W wieku trzydziestu lat niedawne urocze panny młode miały już zapadnięte policzki.

- Jasne? - powtórzył mężczyzna patrząc na kobietę. Ta pokręciła nerwowo głową, ale nie odezwała się.

Elegant podniósł wzrok i napotkał spojrzenie Lafferty’ego. Uśmiechnął się niepewnie, udając że go nie zauważył, i z powrotem usiadł na krześle. Od czasu do czasu zerkał za siebie, by sprawdzić, czy ktoś go nie obserwuje.

Nikt z obecnych nie pozdrawiał Lafferty’ego. Duchowny wyczuł, że nie chodzi tu o brak sympatii, ale raczej o przekonanie, że gość w koloratce jest tu nie na miejscu. Ludzie w poczekalni nie przypuszczali, że tak jak oni czeka na wiadomość o pacjencie. Dla nich był ważną osobistością, taką, co powinna działać, a nie czekać.

W przejściu pojawiła się pielęgniarka. Spojrzała na notatnik. - Pani Simmonds? - zapytała.

Matka i córka zareagowały jednocześnie; pielęgniarka podeszła, by przekazać im jakąś informację. Gdy skończyła, matka wybuchła płaczem. Jej ramiona zaczęły nerwowo drżeć, Lafferty wstał i podszedł do nich.

Lafferty wycofał się pospiesznie i znów usiadł na krześle. Ból głowy narastał z minuty na minutę.

Po chwili w poczekalni pojawił się lekarz, Hindus w rozpiętym kitlu. Z prawej kieszeni wystawał mu stetoskop. Rozejrzał się wokół, dostrzegł Lafferty’ego i podszedł do niego.

- To ksiądz czeka na wiadomość o McKirropie?

Lafferty zauważył, że lekarz ominął zbędne słowo „pan”, Społeczeństwo z powrotem zaszufladkowało McKirropa.

Lafferty chciał zapytać: „Pańskich czy moich?”, ale ugryzł się w język.

Gdy szykował się już do wyjścia, przy automacie do herbaty zauważył jednego z policjantów i podszedł do niego.

Spojrzał na zegarek i wyszedł na zewnątrz. Wzdrygnął się uderzony falą mroźnego powietrza. Było wpół do dwunastej, a niebo całkowicie się wypogodziło. W rezultacie temperatura spadła grubo poniżej zera.

Sara Lasseter zareagowała automatycznie na dźwięk pagera, który odezwał się o trzeciej nad ranem. Drżąc z zimna nakładała sweter i spodnie - szpital wyłączał ogrzewanie w domu dla lekarzy o jedenastej, a dopiero o szóstej rano włączał je na nowo. Zanim Sara poszła spać, ułożyła rzeczy obok łóżka, tak by mogła się szybko ubrać, nawet po ciemku, gdyby zaszła taka potrzeba. Sięgnęła pod łóżko po klapki i szybko wsunęła w nie stopy. Założyła biały fartuch, do górnej kieszeni wsunęła pager i sprawdziła, czy w pozostałych kieszeniach ma wszystko, czego potrzebuje. Zadowolona westchnęła: „No to do roboty”, i cichutko wyślizgnęła się z pokoju, tak by nie budzić innych, śpiących w korytarzu.

Mróz niemal wtłaczał powietrze z powrotem do jej płuc, gdy pokonywała dystans pomiędzy przyszpitalnym domem a samą kliniką; musiała ostrożnie stąpać, bo dwukrotnie o mało się nie wywróciła na oszronionych kocich łbach. Poczuła niemałą ulgę, gdy otuliło ją ciepło budynku, ale nawet na oddziale, poszukując dyżurnej pielęgniarki, wciąż rozcierała ręce.

Sara usłyszała, jak otwierają się drzwi windy; pielęgniarz wyprowadził z niej ruchome łóżko. Nieźle się musiał napracować, by zneutralizować nieposłuszeństwo przednich kółek. Towarzyszyła mu pielęgniarka.

Sara uśmiechnęła się. Obie obserwowały rytmiczny ruch klatki piersiowej McKirropa, reagującej na fale wtłaczanego przez respiratory powietrza.

- I niech tak zostanie. Wracam do łóżka.

- Spróbuję ci nie przeszkadzać - zapewniła z uśmiechem pielęgniarka.

Szczęśliwie nie wydarzyło się nic nieoczekiwanego i po czterogodzinnym śnie Sara znów była gotowa do pracy. Tego dnia obchód miał Tyndall, toteż podenerwowany Stubbs będzie na pewno nadgorliwy w pilnowaniu, by wszystko szło jak z płatka. Sara zadecydowała, że włoży ciemnoszarą spódnicę i czarny golf. Włosy spięła w kok. Założyła również okulary w grubej oprawce. Doskonale wiedziała, że w takim zestawie będzie wyglądać jak matrona lub jak Audrey Hepburn grająca zakonnicę, jak to kiedyś określił Paddy Duncan. Sara uważała, że dobrze robi. Wiedziała, że wygląd też się liczy, a chciała, by traktowano ją poważnie.

Tyndall zawsze rozpoczynał swój obchód punktualnie o dziewiątej trzydzieści i dlatego Sara był zaskoczona, gdy do dziewiątej dwadzieścia pięć Stubbs nie pojawił się na oddziale. Już myślała, że sama będzie musiała zreferować Tyndallowi stan chorych, gdy do dyżurki wpadł zziajany Stubbs rzucając gromy na rozładowany akumulator. Obiema rękami przygładził włosy i podwinął rękawy koszuli, by nie wystawały spod fartucha. Bez słowa wziął od Sary karty pacjentów, co spotkało się z niemym komentarzem personelu, który wymieniając spojrzenia skrytykował obcesowość Stubbsa.

Zdołał przeczytać zaledwie jeden akapit, gdy do dyżurki - punktualnie o dziewiątej trzydzieści - wkroczył Murdoch Tyndall.

Tyndall potarł dłonie i wypowiedział sakramentalne: - No dobra, zaczynajmy.

Sara uśmiechnęła się do siostry Roche, widząc, jak Tyndall rusza przodem, a za nim jak cień podąża Stubbs. Z tyłu rozciągnął się rządkiem cały personel. Sarze obchód prowadzony przez Tyndalla przypominał średniowieczną procesję. Przodem kroczył feudał, oprowadzając wasali po swych rozległych ziemiach. Zatrzymywali się przy kolejnych łóżkach, a Stubbs referował stan każdego pacjenta, pomagając sobie zapiskami ze służbowego notatnika. Tyndall kiwał głową i zadawał pytania Stubbsowi lub pielęgniarkom. W sprawie opieki nad pacjentami zwracał się do siostry Roche, która albo sama odpowiadała, albo przekazywała pytania dalej.

Gdy grupka dotarła do Alfy cztery, wnęki, gdzie leżał McKirrop, Stubbs stracił pewność siebie. Przerzucał trzymane w ręku kartki. - To jest... - zaczął.

Sara dobrze wiedziała, że Stubbs nie ma pojęcia, kim jest pacjent. Nie zdążyła go poinformować przed przybyciem Tyndalla, a ponieważ Stubbs ignorował ją podczas obchodu, postanowiła dać mu nauczkę. Zauważyła, że siostra Roche wbiła wzrok w podłogę, by ukryć wesołość. Na wypadek, gdyby uśmiech pielęgniarki miał się okazać zaraźliwy, Sara spojrzała gdzie indziej.

Odczepiła od łóżka kartę gorączkową McKirropa, której nie dojrzał Stubbs, i podała mu ją.

Tyndall podszedł do łóżka i przyjrzał się McKirropowi. - System na poziomie pierwszym - powtórzył zamyślony. - Wykonuje za pacjenta większość czynności życiowych. Czy pani doktor uważa, że kiedyś nadejdzie dzień, że aparaty będą mogły zastąpić wszystkie czynności organizmu?

Tyndall zmarszczył brwi i przyjrzał się dokładniej nieprzytomnemu McKirropowi.

Sara zerknęła na Stubbsa, spodziewając się, że wejdzie jej w słowo, ale ten milczał.

Grupa przeniosła się do małego pomieszczenia, w którym do ściany przymocowano podświetlone negatoskopy. Sara doczepiła do jednego z nich zdjęcie czaszki McKirropa. Tyndall poprawił okulary na nosie i syknął:-

- Ale masakra! Jak on to przeżył? Mogę zerknąć na jego kartę? Sara podała mu kartkę, a Tyndall szybko ją przejrzał.

- Tak, myślę, że trzeba przeprowadzić badania, ale wszelkie plany leczenia McKirropa mogą okazać się bezcelowe.

Tyndall pokiwał z niesmakiem głową, a Stubbs wykrzywił pogardliwie usta.

Gdy Tyndall opuścił oddział, cały zespół odetchnął z ulgą. Wszyscy uśmiechali się zrzucając z siebie napięcie - oprócz Stubbsa. W jego oczach błyskały iskry gniewu, a Sara nie musiała się długo zastanawiać, co rozjuszyło Stubbsa.

Sara wzięła głęboki oddech.

- Proszę mi wybaczyć, panie doktorze, ale mam dużo pracy - poinformowała Stubbsa szorstkim tonem.

Obróciła się na pięcie i po chwili Stubbs został sam w przeglądami.

Sara gotowała się w środku, a serce o mało nie wyskoczyło jej z piersi, lecz opanowała się na tyle, by spokojnie przejść do dyżurki. Stanęła przy oknie. Powoli się uspokajała, lecz ręce wciąż jej drżały.



6


Lafferty postanowił odwiedzić Johna Maina w jego mieszkaniu.

Zadecydował, że muszą się spotkać, a nie chciał spędzić następnego dnia czekając na niego w kościele. Z początku wydało mu się, że Maina nie ma w domu, jednak po drugim dzwonku usłyszał, że ktoś rusza się w środku. W drzwiach ukazał się półprzytomny John Main. Włożył bluzę z napisem „Merchiston School” i dżinsy. Stopy miał bose, a włosy nie uczesane. Opuchnięte powieki zdradzały, że właśnie się obudził.

Ponieważ Main nie ukrywał zaciekawienia, Lafferty uznał swoje kłamstewko za usprawiedliwione.

Próbował posprzątać i w efekcie zgromadził bałagan z całego pokoju w jednym miejscu. Brudne talerze, filiżanki, kieliszki i sztućce przeniósł po prostu na niski stolik. Lafferty usiadł na wskazanym miejscu, żałując, że nie ma zbyt pomyślnych wieści. Pusta butelka po dżinie i kieliszek z wyschniętym plasterkiem cytryny na dnie wyjaśniały dlaczego John Main wyglądał tak kiepsko.

Oczy Lafferty’ego zatrzymały się na butelce.

- Mam nadzieję, że nie będę musiał wysłuchiwać kazania o niebezpieczeństwach, jakie niesie ze sobą picie.

-Nawet mi to do głowy nie przyszło. Czasami drink może okazać się zbawienny.

Opinia Lafferty’ego zdziwiła Maina; była dziwnie trafna jak na księdza.

Coraz bardziej lubił Lafferty’ego, który już podczas pierwszego spotkania zrobił na nim dobre wrażenie. Poszedł do kuchni nastawić wodę.

Lafferty rozejrzał się po pokoju. Nie trudno było odgadnąć, że mieszka tu samotny, nieszczęśliwy mężczyzna. Zwrócił uwagę na duży stos pośrodku. Leżały na nim karty - każda z literą alfabetu - rozłożone wokół stojącej do góry nogami szklanki. Podszedł do stołu, a po chwili do pokoju wrócił Main.

- Wywoływanie duchów? - zapytał wyraźnie zmieszanego Maina, który najwyraźniej zapomniał posprzątać karty.

- Tak. - Main próbował odzyskać zimną krew. - Pomyślałem, że spróbuję.

- I co, spróbował pan?

Main tracił nad sobą panowanie. Oparł się obiema rękami o krzesło i spojrzał na stół. Długo nie mógł wykrztusić słowa.

- Chciałem... Potrzebowałem... Musiałem chociaż spróbować porozumieć się z Mary i Simonem. Koniecznie muszę wiedzieć, co się wydarzyło. Muszę mieć pewność, co z Simonem.

Lafferty widział ból w oczach Maina. Sam czuł dziwną suchość w gardle. - O ile wiem, do tego potrzeba więcej niż jednej osoby. Main kiwnął głową.

- Wczoraj w pubie spotkałem kobietę, która opowiedziała mi, jak podczas seansu skontaktowała się z matką. Poprosiłem ją, żeby mi pomogła.

- Udało się? - zapytał Lafferty.

- Nie.

- Nie?

Lafferty zauważył na środku stołu jakiś dokument. Widniał na nim nagłówek „Simon Main, Oddział Urazów Głowy, Beta 2”. Pod spodem znajdowały się sygnatury i cyfry, a w lewym dolnym rogu litera greckiego alfabetu.

- Karta gorączkowa, która wisiała na łóżku Simona - wyszeptał Main. - Zabrałem ją w dniu, gdy postanowili odłączyć respirator. Pomyślałem sobie, że podczas seansu przyda się cokolwiek, co ma związek z Simonem.

Lafferty pokiwał głową.

Zrezygnowany Main potrząsnął głową.

Pili kawę w milczeniu, które nareszcie przerwał Lafferty.

- Czy myślał pan o powrocie do pracy? Miałby pan mniej czasu na rozmyślania.

Main próbował się uśmiechnąć.

- Wiem, że kierują ojcem szczere intencje, ale ja naprawdę muszę się dowiedzieć, co te potwory zrobiły z moim synem. Nie ułatwię sobie zadania, gdy wrócę do pracy.

Lafferty pokiwał głową i zapytał cicho: - Ma pan już jakieś konkretne plany?

Lafferty już chciał się wtrącić, lecz Main ciągnął dalej: - A jeśli ksiądz chce powiedzieć, że i tak robią co mogą, proszę się nie fatygować. Mogliby znacznie więcej.

- Nie jest aż tak źle. - Lafferty odstawił pustą filiżankę i podniósł się z krzesła. - Jeśli McKirrop odzyska przytomność i zdołam z nim porozmawiać, natychmiast dam panu znać. A tymczasem podskoczę do biblioteki i poszukam czegoś na ten temat.

Main rozluźnił się nieco, gdy odprowadził Lafferty’ego do drzwi. - Proszę nie myśleć, że nie jestem wdzięczny. Dziękuję za wszystko. - Podał Lafferty’emu rękę.

- Jeśli będzie mnie pan potrzebował, wie pan, gdzie mnie znaleźć.

Gdy Lafferty wrócił do kościoła, zorientował się, że pani Grogan ugotowała mu obiad. Nie należało to do jej obowiązków, ale miała tak rozwinięty instynkt opiekuńczy, że oprócz sprzątania i robienia zakupów często bawiła się w kucharza. Lafferty był za to bardzo wdzięczny. Nie znosił gotować, na czym cierpiała jego dieta. Jedyną złą stroną tej przysługi była konieczność wysłuchiwania podczas jedzenia stanowczych opinii pani Grogan na temat wielkiej polityki. Dzisiaj postanowiła podzielić się z nim poglądami na temat wspólnego rynku. Była przeciw.

Po obiedzie Lafferty zajrzał do notesu. Pamiętał o dwóch umówionych wizytach, lecz byłby zapomniał o spotkaniu z parą narzeczonych, Annę Partland i jej chłopakiem.

Umówił się z nimi na wpół do czwartej. Lubił Annę. Była bystrą dziewczyną, która ani we wczesnej młodości, ani później, gdy uczęszczała już do kolegium nauczycielskiego, nie sprawiała rodzicom żadnych kłopotów. Rzadkie zjawisko, skonstatował. Nie znał jeszcze narzeczonego, ale ponieważ Annę i jej rodzice chcieli, by ślub odbył się w św. Ksawerym, zaproponował spotkanie. Chłopak był katolikiem, więc Lafferty był zadowolony, że nie będzie musiał wygłaszać mowy na temat mieszanych małżeństw i wychowywania dzieci.

Sara poczuła ulgę, gdy zorientowała się w ciągu dnia, że Stubbs wyraźnie jej unikał. Nie żałowała, że postawiła na swoim, lecz wciąż dostawała gęsiej skórki na myśl o incydencie. Mimo że nic o nim nie wspomniała pielęgniarkom, wszyscy wiedzieli o spięciu ze Stubbsem i starali się na każdym kroku okazywać jej sympatię. Byli po jej stronie i to dodawało Sarze sił.

Wykonała testy mózgu u pozostałych sześciu pacjentów, których miała pod opieką i na karcie każdego z nich zaznaczyła poprawę lub pogorszenie. Stan czterech nie zmieniał się, mózg jednego funkcjonował coraz gorzej, natomiast szósty pacjent, Trevor Brown z Beta 2 wykazywał znaczną poprawę. Odczyty pulsu były wyraźnie lepsze. Spędził w śpiączce trzynaście tygodni, a Tyndall mimo to przewidział, że jego stan się poprawi. Wielu lekarzy niechętnie stawiało takie diagnozy, gdy mieli do czynienia ze śpiączką, jednak najnowocześniejszy sprzęt, jakim dysponował OUG, umożliwiał personelowi prognozowanie stanu pacjentów na podstawie najmniejszych zmian w funkcjonowaniu mózgu, wykrytych przez aparaturę. Najlepiej sprawdził się aparat Sigma, którego ojcem chrzestnym był Tyndall.

W przypadku innych aparatów monitorujących wystarczało jedynie przyłączenie zewnętrznych elektrod, podczas gdy dla poprawnego działania Sigmy elektrody musiały być zaimplantowane w mózg pacjenta. Nie u wszystkich chorych taki zabieg był możliwy do przeprowadzenia, jednak podłączenie Sigmy w każdym przypadku pozwalało ocenić pracę mózgu na podstawie najsłabszych nawet impulsów. Tyndall stworzył tabelę odczytów i wypracował wzór, który pozwalał na prognozowanie potencjalnej poprawy stanu zdrowia pacjenta.

Sara zastosowała wzór Tyndalla i na podstawie liczb wydedukowała, że Brown obudzi się w ciągu najbliższych trzydziestu sześciu godzin.

Niosąc papiery do dyżurki zauważyła, że na łóżku McKirropa wciąż wisi karta gorączkowa, co było dla niej zaskoczeniem. Spodziewała się, że Stubbs sam zechce przeprowadzić testy pracy mózgu McKirropa - tym bardziej że Tyndall prosił, by go na bieżąco informować o stanie tego pacjenta. Stubbs za pomocą linijki i szkła powiększającego dokonywał właśnie oceny elektroencefalogra-mu. Zakasłała, by zaakcentować swoją obecność.

- Zwykła uprzejmość z jego strony. Ale teraz pani jest jego niebieskooką dziewczynką, więc proszę wykonać testy i poinformować Tyndalla o wynikach. Jeśli chodzi o mnie, uważam, że już straciliśmy McKirropa. Nie będę marnował czasu na kogoś, kto i tak umrze. Jeśli dopisze nam szczęście, uzyskamy pozwolenie na wykorzystanie jego organów do przeszczepów.

Sara ugryzła się w język; podejrzewała, że Stubbs specjalnie ją prowokuje, by palnęła jakieś głupstwo. Zignorowała jego nieuprzejmość.

- Dobrze, panie doktorze.__.

Nie chciała tracić przewagi, jaką uzyskała rano nad Stubbsem, więc postanowiła odnieść się do niego oschle i oficjalnie. Wróciła do dyżurki i poprosiła siostrę Roche o przydzielenie jej pielęgniarki do pomocy przy badaniach.

- Załatwione. Pomoże ci siostra Barnes. Teraz jest przy konsoli, ale zmiana zajęcia jej nie zaszkodzi.

Konsolą” nazywano skomputeryzowane stanowisko monitorujące przy wejściu do sali Beta. Pielęgniarka siedząca na obrotowym krześle widziała, co działo się we wszystkich trzech częściach oddziału: Alfa, Beta i Gamma. Na dwunastu ekranach mogła śledzić zmiany czynnościowe u wszystkich pacjentów. Dwanaście czerwonych światełek i brzęczek czekały, by ostrzec o każdym pogorszeniu stanu pacjentów. Siostra Roche zastąpiła siostrę Barnes przy konsoli.

Po ustaleniu, że ciśnienie krwi McKirropa jest w normie, a puls równy, Sara zabrała się za ozdabianie jego głowy zestawem elektrod. Najpierw razem z siostrą Barnes musiały przygotować głowę McKirropa, aby umożliwić dobre przewodzenie prądu. Ogoliły i oczyściły czaszkę, posmarowały ją specjalnym żelem, po czym przymocowały elektrody. Rany na czole McKirropa uniemożliwiały chirurgiczną implantację sond Sigmy.

Sara dokonała poprawek na kontrolkach oscyloskopa, tak by uzyskać możliwie najbardziej przejrzysty wykres. Proszę sprawdzać ustawienie rejestratora. Siostra Bames stanęła przy rejestratorze.

Pielęgniarka obróciła potencjometr o jedną podziałkę w prawo.

-Dalej.

Siostra Barnes nacisnęła przycisk START na rejestratorze i wskazówka ruszyła według ustalonego kursu czasowego.

Skrzypiąc unosiła się i opadała. Na rejestratorze pojawiła się cienka czerwona linia. Zadźwięczał brzęczek i wskazówka powróciła do pozycji wyjściowej. Sara wyjęła wydruk i nastawiła aparaturę na kolejny test...

W ciągu czterdziestu pięciu minut uzyskała wszystkie informacje potrzebne do dokonania wstępnej oceny stanu McKirropa. Podziękowała siostrze Barnes i zabrała odczyty z wykresami do pokoju lekarzy, by dokonać dokładnej analizy.

>,Pokój lekarzy” nie był tak imponujący, jak sugerowała nazwa. Przerobiono nań jedno z bocznych pomieszczeń, których nie zmodernizowano przy organizowaniu Oddziału Urazów Głowy. Gabinet znajdował się w pobliżu drzwi wychodzących na główny korytarz i windy. Na umeblowanie składały się trzy krzesła w różnym stopniu zniszczenia, stół i ekspres do kawy. Sara włączyła go od razu po wejściu.

Na drzwiach wisiał kalendarz reklamujący pobliską stację benzynową, a na ścianach tablice nadesłane przez firmy farmaceutyczne; miało to urozmaicić monotonię wyblakłej zieleni. Jedyną zaletą gabinetu była cisza, którą mącił tylko plusk wody podczas deszczu - obok okna znajdowała się rynna. Na razie deszcz nie padał. Na oddziale panowała niepisana zasada, że osobom pracującym w pokoju lekarzy nie wolno przeszkadzać bez powodu. Dlatego też gabinet nazywano „Wieżą z kości słoniowej”.

Sara straciła rachubę czasu analizując wyniki badań McKirropa. Dochodziła do zdumiewających wniosków, toteż przeglądała wykres dwukrotnie. Świadomość, że będzie musiała przedstawić sprawozdanie Tyndallowi, nie ułatwiała zadania. Nie może się ośmieszyć! Upiła trochę kawy ze stojącego obok kubka. - No, no, Johnie McKirropie - odezwała się cicho.

- Jeśli nie popełniłam błędu, twoje uszkodzenia nie są tak poważne, jak wszyscy myśleli. Pytanie tylko, dlaczego?

Sara przez dobrą chwilę wpatrywała się w papiery leżące przed nią, po czym postanowiła jeszcze raz przyjrzeć się McKirropowi. Na korytarzu spotkała siostrę Roche, która skończyła już dyżur.

Sara przywitała kiwnięciem głowy pielęgniarkę, która miała jej towarzyszyć w nocy. Nowo przybyła zasiadła za konsolą, a Sara udała się do Alfa 4. Z górnej kieszeni fartucha wyjęła cienką latarkę, odsunęła powieki McKirropa i skierowała na jego źrenice punktowe światło. - A jednak! - mruknęła odłożywszy latarkę. Stanęła przy ramie łóżka i obserwowała McKirropa szukając potwierdzenia, lecz elektrody i rurki pozbawiały twarz pacjenta jakiegokolwiek wyrazu. Włóczęga, jak nazywał go Stubbs, musiał być w młodości przystojnym mężczyzną. Pewnie wciąż kobiety oglądałyby się za nim gdyby nie tryb życia, alkohol i brak dachu nad głową. Śnieżnobiały bandaż przykrywający zmasakrowane czoło i zapach czystości przydawały mu trochę godności.

- A może by tak... - Sara wpadła na pewien pomysł. Udała się do przeglądami i poszukała zdjęć czaszki McKirropa. Znalazła fotografię, którą Oddział Intensywnej Terapii przysłał razem z pacjentem - tę, którą rano pokazywała Tyndallowi. Miała jednak wrażenie, że później z oddziału rentgenowskiego podrzucono jeszcze jakąś kopertę.

Po krótkich poszukiwaniach natknęła się na tę przesyłkę, rzeczywiście zawierającą zdjęcia. Dopiero teraz przypomniała sobie, że przyniósł ją salowy, lecz ponieważ zakładała, że McKirropem zajmuje się Stubbs, nie zainteresowało jej to. Stubbs najprawdopodobniej do koperty nie zajrzał.

Sara przypięła klisze do negatoskopów i nasunęła okulary na nos. Pierwszy rentgen nie wniósł nic nowego do sprawy, jednak drugi zdawał się potwierdzać jej hipotezę. Rzadko spotykany kąt nachylenia czoła McKirropa powodował, że czołowy płat mózgu znajdował się w dalszej części czaszki niż u większości ludzi. Obrażenia, które z początku wydawały się potworne - mimo że spowodowały szok i traumę, nie wpłynęły tak mocno na funkcjonowanie mózgu, jak przypuszczali. Dlatego pewnie badania dały optymistyczne rezultaty. Przy odrobinie szczęścia McKirrop miał szanse przeżyć, a nawet odzyskać przytomność do rana. Sara stanęła przed dylematem. Mogła albo poczekać, aż McKirrop odzyska przytomność, co potwierdziłoby jej teorię, albo z miejsca podzielić się z Tyndallem swoją hipotezą. Zdecydowała się na drugie rozwiązanie mimo uzasadnionych obaw o reakcję Stubbsa. Gdyby to on otworzył kopertę ze zdjęciami, dokonałby pierwszy odkrycia, no i oczywiście zgarnąłby wszystkie laury.

Sara zadzwoniła do Tyndalla z dyżurki, rozłożywszy przed sobą wyniki badań, tak aby bez trudu odpowiedzieć na każde pytanie ordynatora. Zdjęcia rentgenowskie położyła na krześle. Czekając, aż ktoś podniesie słuchawkę, poczuła suchość w gardle.

- Chciałabym rozmawiać z doktorem Tyndallem - poinformowała kobietę, która odebrała telefon.

Po chwili usłyszała w słuchawce głos szefa.

- Czy doktor Stubbs widział wyniki badań, które pani przeprowadziła, i zapoznał się z pani wnioskami?

- Nie, oddelegował mnie do pacjenta.

- Ach tak...

Sara wyczuła, że Tyndall ma wątpliwości co do wiarygodności testów, a jest zbyt uprzejmy, by powiedzieć to wprost.

- Wydaje mi się, że potrafiłabym to wyjaśnić.

Opowiadała zwierzchnikowi, na czym oparła swoją diagnozę. Wyjaśniła, że obrażenia mózgu były tak nieznaczne wyłącznie dzięki nietypowemu nachyleniu kości czołowej McKirropa, co potwierdzały kolejne zdjęcia jego czaszki.

Wyjaśnienia Sary trafiły Tyndallowi do przekonania.

Rozmowa z Tyndallem uaktywniła w Sarze uśpione dotąd zasoby energii. Postanowiła, że poczeka w OUG, aż McKirrop odzyska przytomność.

Dzisiejszy dzień od początku był zdumiewający. Najpierw starcie z Derekiem Stubbsem, a teraz oczekiwanie na nagrodę - odzyskanie przytomności przez Johna McKirropa. Nie potrafiła zachować tego dla siebie, poszła więc pogadać z dyżurną.

- Mimo tej rany głowy? - zdziwiła się pielęgniarka, gdy Sara oznajmiła jej, że McKirrop miał szanse na wyzdrowienie.

Sara wyjaśniła, dlaczego w tym przypadku pozory myliły.

Sara wróciła do pokoju lekarzy i sporządziła dokładne notatki, które dołączyła do akt Johna McKirropa. Miała ładny charakter pisma. Jasne i czytelne notatki stały się dla Sary niemal obsesją, bo denerwowały ją stereotypy na temat zawodu lekarza, funkcjonujące w społeczeństwie. Wielu jej kolegów po prostu uważało, że powinni brzydko pisać, bo są lekarzami i tego się właśnie od nich oczekuje. Można też było określić, jakie sobie kupią samochody, w jakiej firmie będą się ubierać i w jakich domach mieszkać, a w skrajnych przypadkach nawet przewidzieć, jakich odpowiedzi udzielą na dowolnie wybrane pytanie. Ojciec tłumaczył jej kiedyś, że lekarze, a w ich liczbie również on sam, muszą postępować

według pewnych standardów, bo takie są społeczne oczekiwania. Sara nie zgadzała się - przynajmniej na razie - z jego opinią.

John Main nie spał. Silnik lodówki wyłączył się i już nic nie mąciło ciszy panującej w mieszkaniu. Spojrzał na elektroniczny budzik, który wskazywał godzinę trzecią. Ostatnio nie sypiał o tej porze. Wczesnoporanne godziny w dziwny sposób intensyfikowały strach i samotność. Czy był to wpływ ciszy czy może ciemności? Chyba jednak ciemności. Może o tej porze łatwiejszy był dostęp czarnych sił do drżącej i bezbronnej duszy, nie ukojonej snem? Świadomość utraty Mary sprawiała najbardziej dojmujący ból w tych godzinach, gdy świt krył się jeszcze za horyzontem. Samotność przekładała się na zwykły fizyczny ból.

Lecz nawet ten ból był niczym wobec paraliżującej niepewności co do losu ciała Simona. Nie mógł zrozumieć i zapomnieć o tej tragedii, może dlatego że zastała go bezbronnego i nie przygotowanego. Czy zresztą ktokolwiek mógł się czegoś podobnego spodziewać? Przypomniał sobie podobną historię, o której dowiedział się z telewizji. Zamordowano córkę pewnej kobiety i nigdy nie odnaleziono ciała. Matka wciąż szukała zwłok córki. Nie zapomniał wyrazu jej twarzy. Teraz wiedział, co czuła.

Spotkanie z reporterami nie poszło po jego myśli; nakłonił ich jedynie do krótkiej wzmianki przypominającej, że policji nie udało się jeszcze trafić na ślad sprawców. Reporter, z którym rozmawiał, był sympatyczny i uprzejmy aż do przesady, ale uznał, że „dla gazety historia już się zdezaktualizowała”. Policja wciąż powtarzała, że śledztwo jest w toku. Ksiądz Lafferty zrobił, co mógł, ale niczego się nie dowiedział. Czyżby znalazł się w sytuacji bez wyjścia?

Main podniósł się z łóżka i poczłapał do kuchni, by zagotować wodę. Chłód podłogi przenikający jego bose stopy odwrócił choć na chwilę jego myśli od tej sprawy. Przechadzał się po kuchni w ciemności; przypatrywał się konturom dachów, od czasu do czasu przykładając palce do czajnika. Gdy metal rozgrzał się na dobre, przytrzymał rękę na dłużej, by ból oderwał jego myśli od Simona. Woda się zagotowała, czajnik ucichł, czar prysł... Main wrócił z kawą do pokoju i włączył telewizor. Po kilku minutach zorientował się, że ogląda czarno-biały film oparty na noweli Denisa Wheatleya. Pamiętał, że tytuł miał coś wspólnego z diabłem. Nie, taki film nie pozwoli mu się zrelaksować. Zmienił kanał, lecz kolorowa i głośna muzyka rozrywkowa nie usunęła z jego głowy czarno-białych obrazów filmu. Przypomniał sobie, że przed laty czytywał książki Wheatleya i bardzo je lubił. Chociaż nie wierzył w siły nadprzyrodzone, to jednak chorobliwie fascynował go świat okultyzmu.

Może powinien bliżej zainteresować się magią, poczytać, dowiedzieć się tego i owego? Co prawda prosił już o to Lafferty’ego, który nawet skonsultował się z kolegą, znawcą czarów i satanizmu. Ale, z drugiej strony, Lafferty był księdzem, a jego wiedza była akademicka. Z pewnością nie orientował się w okultystycznych praktykach.

Ale nie wiedział do kogo jeszcze mógłby zwrócić się o pomoc ani jak się za to zabrać. Musiałby znaleźć kogoś dobrze zorientowanego w tej tematyce.

Skoro ani policja, ani Kościół katolicki nie dysponowały informacjami o satanistach wśród lokalnej społeczności, powinien sam się tym zająć.

Przygoda z seansem spirytystycznym niewiele przyniosła korzyści, ale gdyby wystąpił jakiś fachowiec od tych spraw, miał szansę na wyciągnięcie przydatnych informacji od ludzi związanych z okultyzmem. Będzie się musiał poważnie nad tym zastanowić.

Main instynktownie przełączył telewizor z powrotem na film według Wheatleya. Zabójcę miała właśnie spotkać zasłużona kara. Demon wezwany z piekieł podążał za nim wzdłuż torów kolejowych. Wyrok zostanie wykonany z zimną krwią... Main zadrżał i zorientował się, że nie włączył ogrzewania. Lodowate zimno pogłębiło poczucie beznadziei.

Ryan Lafferty, dręczony wątpliwościami, obudził się o trzeciej nad ranem i podreptał do kościoła, by pomodlić się o pomoc w ich rozstrzygnięciu. Godzina spędzona na kolanach w chłodzie i wilgoci kościoła nie wpłynęła dobrze na jego fizyczną formę - cały zesztywniał. Poczuł się jednak silniejszy psychicznie, bo podzielił się z Bogiem swoimi obawami. Dotychczasowe próby pokrzepienia Johna Maina spełzły na niczym. Równie nie efektywnie pomagał O’Donnellom w rozwiązywaniu rodzinnych problemów. Co gorsza, nie potrafił zapomnieć słów, jakie Mary 0’Donnell wypowiedziała na temat Kościoła. Nie miał podstaw, by przyjąć jej opinię jedynie za histeryczny wybuch i to go martwiło.

Czy Bóg poddawał go próbie wiary? Jeśli tak, to na razie nie wychodził z niej zwycięsko. Troska o własną przydatność dla społeczeństwa przerodziła się w pytanie, czy w ogóle powinien był zostać księdzem.

Lafferty przechodził już kryzysy, prawdopodobnie takie same jak większość księży, przynajmniej tych, którzy szczerze troszczyli się o swoją owczarnię. Takim kapłanom nie była obca krytyczna samoocena. Drugą możliwość stanowiła postawa iście faryzejska. Pierwszy kryzys przechodził na trzecim roku seminarium, jednak pomoc rektora pozwoliła mu zrozumieć, że to tylko bezpodstawne lęki młodego człowieka. Doświadczony kapłan nie raz spotykał się z takimi przypadkami i doskonale wiedział, jak pomóc klerykowi Laffert’emu: - Nikt nie twierdzi, że kapłaństwo to łatwe i przyjemne zajęcie, Ryan. Wprost przeciwnie; to jest cholernie trudna profesja i nie ma na to rady.

Drugi kryzys okazał się znacznie poważniejszy. Zakochał się. Jane Lowry owdowiała zaledwie po trzech latach małżeństwa z pilotem RAF-u, który zginął podczas ćwiczeń. Jego samolot rozbił się o niewielkie wzgórze. Przyszła do kościoła po pocieszenie i trafiła właśnie na Lafferty’ego. Wyprowadziła się ze służbowego mieszkania i wróciła do rodziców, którzy należeli do parafii św. Piotra, pierwszej placówki Lafferty’ego.

Mimo że oboje byli prawie w tym samym wieku, a on nabierał dopiero doświadczenia w pełnieniu kapłańskiej posługi, Lafferty zdołał uśmierzyć jej ból

po utracie męża; sprawił, że wyszła z tej tragedii bez psychicznego urazu i nie utraciła wiary. Zachowywał się raczej jak brat pocieszający siostrę, niż jak ksiądz udzielający rad parafiance. Niestety, z czasem współczucie przerodziło się w coś znacznie głębszego i Lafferty zaczął wątpić w swoje powołanie. Podejrzewał, że Jane darzyła go podobnym uczuciem, ale sam nie zdradził się ze swoją miłością, a ona na szczęście nie zdecydowała się na wykonanie pierwszego ruchu. Po ciężkiej walce, jaką stoczył z samym sobą, postanowił wyznać wszystko biskupowi.

Po raz drugi Święta Matka Kościół okazała życzliwość wobec nieopierzone-go żółtodzioba. Tym razem posłużyła się osobą biskupa Patrika Morrisona, który widząc udrękę Lafferty’ego przyszedł z nieocenioną pomocą. Wyznał, że sam również przechodził identyczny kryzys: „Tak, jesteś księdzem, ale nie przestajesz być mężczyzną. Bóg o tym wie, bo przecież sam to wszystko zaplanował”.

Morrison zapewnił Lafferty’ego, że jego powołanie zwycięży, ale zaproponował przy okazji wyjazd do innego miasta. W rezultacie Lafferty został proboszczem parafii pod wezwaniem św. Ksawerego. Morrison miał rację: miłość do Jane wygasła, a po kilku latach Lafferty ucieszył się bardzo, gdy jego dawny parafianin, który wciąż przesyłał mu świąteczne życzenia, powiadomił go, że Jane ponownie wyszła za mąż i ma już dwójkę dzieci, Carol i Ryana. Lafferty nie mógł jedynie zrozumieć, dlaczego parafianin postanowił przekazać mu te wieści. Może jego twarz zdradzała wtedy więcej niż przypuszczał.

Lafferty, wiedząc, że nie zaśnie, wrócił do kościoła. Tym razem modlił się za Mary 0’Donnell i o zdrowie dla Johna McKirropa. Nie tylko dlatego, że McKirrop mógł rzucić trochę światła na tajemnicze zniknięcie ciała Simona Maina.


7


Sara zasnęła w pokoju lekarzy, z głową na stole, z którego przedtem posprzątała papiery. Dochodziło wpół do czwartej nad ranem, gdy siostra dyżurna wyrwała ją ze snu, delikatnie potrząsając za ramię.

Na dźwięk tego nazwiska Sara natychmiast się ocknęła. Wstała i zacierając ręce powiedziała:

- No to idziemy..

Pielęgniarka zapaliła wcześniej lampę nad głową McKirropa, tak że widać go było wyraźnie na tle zielonego otoczenia. Sara zobaczyła, że porusza głową, jeszcze zanim dotarła do stanowiska Alfa 4. Wydawał się wyczerpany i niespokojny, jakby męczyły go koszmarne sny.

- Jesteś w szpitalu, John. W tym samym, w którym byłeś w zeszłym tygodniu, po tym jak pobili cię na cmentarzu. Jestem doktor Lasseter. Pamiętasz mnie? - Sara wypowiadała każde słowo powoli i wyraźnie.

McKirrop wypowiedział swoje pierwsze słowo, które brzmiało jak „cmentarz”.

Była zadowolona, bo wyglądało na to, że McKirrop nie odniósł poważniejszych obrażeń mózgu.

- Zabrali ciało, John, ale próbowałeś ich powstrzymać.

McKirrop znów poruszył głową, jakby denerwowało go powolne artykułowanie słów.

- Otworzyli trumnę... Otworzyli trumnę...

Jego głos zaczął słabnąć, jakby wyczerpał go wysiłek, który wkładał w mówienie.

- Mogę tylko mieć nadzieję, że to oznaczało również trzecią w nocy! Pielęgniarka zasiała w umyśle Sary wątpliwości. Tyndall przecież prosił, żeby go zawiadomić natychmiast, jak McKirrop odzyska przytomność. Nic nie mówił, żeby czekać z tym do rana. Stukała palcami w aparat, wciąż się zastanawiając - zadzwonić czy nie? - Do diabła z tym - powiedziała w końcu i wystukała numer.

Sara podziękowała w duchu Bogu. Najwyraźniej Tyndall nie uważał, że zadzwoniła niepotrzebnie.

- Dziękuję. Co mam zrobić z policją i z księdzem? Chcieli, żeby ich o wszystkim informować.

Sara zadowolona odłożyła słuchawkę. Szybko sprawdziła stan reszty pacjentów i powiedziała pielęgniarce, że wraca do siebie. Opuściła oddział z uśmiechem na ustach i półfuntówką w kieszeni. Weszła do pokoju i zastanowiła się, czy zrobić sobie kawę, czy iść prosto do łóżka, wiedząc, że zostały jej najwyżej trzy godziny snu. Zwyciężyła druga opcja.

Czuła, jak opada jej poziom adrenaliny, a na to miejsce pojawia się zmęczenie. Składając starannie rzeczy - na wszelki wypadek - czuła, że oczy same się jej zamykają. Ręka, która gasiła nocną lampkę, ważyła chyba z tonę. Zasnęła momentalnie.

Sara spała spokojnie całe trzy godziny. Potem zadzwonił budzik, przeciw czemu jak zwykle zaprotestowała. Po kilku próbach udało jej się go wyłączyć i w pokoju zapanowała cisza.

- Jeszcze nie - wymruczała. - To niemożliwe, żeby...

To była jednak twarda rzeczywistość. Poleżała jeszcze chwilę, wstała i umyła się. Cieszyła się na samą myśl o spotkaniu z Paddym Duncanem na dole przy śniadaniu; nie widziała się z nim od czasu wspólnego wyjścia do chińskiej restauracji.

Sara opowiedziała mu o McKirropie.

- Dobra robota - Paddy zareagował entuzjastycznie. - Mówisz, że Stubbs spisał go na straty?

Sara kiwnęła głową.

Choć Sara nie spała zbyt dużo tej nocy, leciała na oddział jak na skrzydłach. Lekko pokonała schody i obrotowe drzwi wiodące do OUG. Wczorajszy dzień był pomyślny i miała nadzieję, że efekty tego podziałają jeszcze przez jakiś czas. Pamiętała, co jej ojciec powiedział któregoś razu o medycynie: „Pewnego razu przychodzi dzień, który wart jest wszystkich twoich wyrzeczeń. Jeśli raz zakosztujesz sukcesu, staje się on narkotykiem. Po prostu chcesz się tak poczuć jeszcze raz. To tak, jakby ktoś pozwolił ci na parę godzin zostać Panem Bogiem”.

Niemal natychmiast wyczuła, że coś jest nie tak. Siostra Roche udała, że jej nie poznaje. Inna pielęgniarka uśmiechnęła się, widząc przechodzącą Sarę, ale najwyraźniej nie miała ochoty na rozmowę. Sara weszła do dyżurki, ale nikogo w niej nie było. Ruszyła więc do stanowiska Alfa cztery, by rzucić okiem na Johna McKirropa. Jego łóżko było puste. Zdjęto prześcieradło, a skomplikowana aparatura po obu stronach łóżka stała ciemna i milcząca.

Sara stała przez chwilę oszołomiona, nie mogąc pojąć, co się stało. Dlaczego, do diabła, ktoś go przeniósł? Obejrzała się i zobaczyła siostrę Roche, wychodzącą ze stanowiska Beta. Tym razem Roche poznała ją i podeszła.

Sara z niepokojem potarła czoło.

Sara ruszyła do pokoju lekarzy i weszła bez pukania.

Stubbs zamilkł na chwilę, by rozważyć konsekwencje tego, co powiedziała Sara. Stwierdzając, że wchodzi na grząski grunt, zignorował ukrytą w słowach Sary krytykę i powiedział:

Powrotną drogę do pokoju widziała Sara jak przez mgłę z powodu łez, które zalewały jej oczy - sama nie wiedziała, czy to ze złości, czy z żalu.

- Nie wierzę w to - wymamrotała siadając na łóżku. - Nie wierzę. Wszystko miało być dobrze. McKirrop musiał z tego wyjść. Jestem pewna.

Właśnie wydmuchiwała nos, kiedy zadzwonił telefon.

- Doktor Tyndall chce się z panią zobaczyć - powiedziała pielęgniarka z drugiej strony linii. - Teraz, jeśli to możliwe.

Sara obmyła twarz w umywalce, a potem przez dobre trzydzieści sekund trzymała przy niej mokry ręcznik, starając się odzyskać zimną krew. Ostatnia rzecz, której sobie życzyła, to wybuchnąć płaczem przed Tyndallem. Kiedy się trochę uspokoiła, wzięła kilka głębokich oddechów, przygładziła niesforny kosmyk włosów i ruszyła na OUG. Tym razem bez entuzjazmu.

- Proszę, proszę wejść, doktor Lasseter - powiedział Tyndall, gdy Sara zapukała i lekko uchyliła drzwi, by zajrzeć do środka. - Proszę usiąść.

Sara posłusznie usiadła i wygładziła sukienkę. Przedtem nie wiedziała, w jakim nastroju zastanie Tyndalla. Teraz również nie była tego pewna. Tyndall był grzeczny i uśmiechnięty jak zwykle.

- Nie pomyślała pani, żeby poprosić doktora Stubbsa, by potwierdził pani wyniki?

Sara zagryzła wargi. W takim przypadku postąpiłaby wbrew sobie.

- Jestem pewna, że wszystko było w porządku - zaprotestowała Sara. Tyndall wzruszył ramionami.

Sara przeprosiła na chwilę i wyszła, by poszukać zdjęć McKirropa. Nie sądziła, że będą jeszcze potrzebne, by udokumentować jej punkt widzenia. Przeglądała zdjęcie jedno po drugim pod światło, aż znalazła to, którego szukała. Wróciła z nim do Tyndalla.

Tyndall ujął zdjęcia prawą ręką i piórem przejechał po kącie nachylenia kości czołowej pacjenta.

Sara otworzyła usta, by potwierdzić, ale niespodziewanie zdała sobie sprawę, że byłaby to nieprawda. McKirrop nie odpowiedział wprost na żadne pytania. Wypowiadał słowa i zdania, które ona zinterpretowała jako konwersację.

Tyndall uśmiechnął się, ale w tym uśmiechu było już zniecierpliwienie.

Sara wzięła głęboki oddech, starając się nad sobą zapanować. Czuła się jak niegrzeczna dziewczynka w szkole, której za karę kazano odrobić dodatkowe lekcje. Ale gdyby teraz nie powściągnęła języka, jej czas w OUG dobiegły końca. A może nawet cała kariera medyczna.

- Tak jest, panie doktorze - powiedziała.

Sara przetrwała ten okropny dzień jak automat. Asystowała Stubbsowi przy badaniu pacjentów, widząc, jak ten rozkoszuje się każdą sekundą jej przygnębienia.

Pielęgniarka chwilę milczała, a wreszcie orzekła:

- Tyndall może sobie być moim szefem i nie wiem jak bardzo mądrym człowiekiem, ale tym razem mówi bzdury.

Sara nagle odzyskała pewność siebie. Aż do tej chwili nie dotarło do niej, jak wiele jeszcze miała wątpliwości i do jakiego stopnia skłonna była uwierzyć w oficjalną wersję wydarzeń.

- Tak - powiedziała zamyślona - on jest również moim szefem, ale masz rację. Tym razem opowiada głupstwa.

Pielęgniarka oddała Sarze pół funta.

- Przyda ci się. Chyba tu zostaniesz.

Sara zeszła na dół obejrzeć wieczorne wiadomości..Była sama w świetlicy - dużym kwadratowym pokoju, zapełnionym nie pasującymi do siebie meblami, który zawsze przywodził jej na myśl poczekalnię u dentysty. Było tam jednak kilka wygodnych foteli. Usunęła plik gazet z tego, który stał najbliżej telewizora i usiadła. Ponieważ była sama, zdjęła buty i położyła nogi na niskim stoliku.

Po wiadomościach krajowych przyszła kolej na prognozę pogody, a potem na przegląd wydarzeń lokalnych. Sara już miała wyłączyć telewizor, gdy powstrzymało ją usłyszane właśnie nazwisko McKirrop. Znów zasiadła w fotelu, by zobaczyć, o co chodzi. John McKirrop, włóczęga, który był świadkiem kradzieży ciała małego Simona Maina i został ranny podczas odważnej próby schwytania przestępców, zmarł w szpitalu dziś rano. Został po raz drugi ranny w czasie gwałtownej bójki, w wyniku której zmarła również kobieta. Tym razem obrażenia McKirropa okazały się zbyt poważne. Policja poszukiwała świadków. Pokazano ślady w pobliżu kanału i zespół policyjny przy pracy. Następnie podano plan okolicy i przybliżony czas śmierci kobiety. Policji jak dotąd nie udało się aresztować sprawców pobicia na cmentarzu.

Sara miała nadzieję, że oglądając telewizję oderwie się od własnych problemów. Tymczasem znów zaczęła myśleć o McKirropie. Odrzuciła propozycję pójścia z innymi na drinka do „The Quill” - pubu położonego na terenie szpitala. Czuła, że po takim dniu nie byłaby najlepszym kompanem i wykręciła się, tłumacząc, że musi coś pilnie przeczytać. Może jednak powinnam z nimi pójść, pomyślała.

Poza przypomnieniem sprawy McKirropa, reportaż telewizyjny skłonił ją do zastanowienia się nad rolą alkoholu w różnych środowiskach. Kontrast między znajomymi lekarzami, rozbawionymi po kilku drinkach w pubie, a Johnem McKir-ropem, któremu alkohol zrujnował życie, wydawał się jej bardzo ostry.

Na pozór były to dwa różne światy, ale tylko na pozór. W rzeczywistości były sobie o wiele bliższe, niż ktokolwiek z lekarzy odważyłby się przyznać. Ciągła presja prowadzi do stresu, stres do intensywnego picia, a intensywne picie do uzależnienia - i tak oto wkracza się na równię pochyłą. Medycyna była zawodem, w którym zdarzało się więcej przypadków samobójstw i alkoholizmu, niż w jakimkolwiek innym. Tego dowiedziała się w akademii medycznej.

Sara wstała i nalała sobie kawy z podgrzewanego dzbanka stojącego na kredensie. Lekarze mieli kawę za darmo przez cały dzień, ale Sara nie była pewna, jak często obsługa budynku ją zmienia. Na pewno nie odbyło się to w ciągu ostatnich kilku godzin, stwierdziła po spróbowaniu. Kawa była obrzydliwie przypalona. Wypiła jeszcze kilka łyków, odstawiła kubek i spróbowała się skupić na książce.

Ojciec polecił jej „Rozmowy z naukowcami i mędrcami” Renee Webera jako ćwiczenie w nabieraniu dystansu. Nie potrafiła się jednak skoncentrować. Sprawa McKirropa wciąż zaprzątała jej umysł i nic nie mogła na to poradzić. W końcu, kiedy trzykrotnie przeczytała tę samą stronę i stwierdziła, że nic z niej nie pamięta, odłożyła książkę, przetarła oczy i usadowiła się wygodniej na fotelu. Próbowała poukładać wydarzenia w pewnym logicznym porządku, ale było to trudne, ponieważ nie potrafiła poradzić sobie z własnymi uczuciami. Stanowiły one w tej chwili mieszankę niedowierzania, gniewu, smutku i... niepokoju. Tak, zdecydowanie był w tym wszystkim element niepokoju, jedynego uczucia, do którego wcześniej nie potrafiła się przyznać. Teraz, kiedy już to zrobiła, mogła zastanowić się nad całą sprawą.

Przeprowadziła badanie mózgu Johna McKirropa, które dało obiecujący efekt, bo pokazywało, że może on odzyskać przytomność i - przynajmniej jej zdaniem - kilka godzin później rzeczywiście ją odzyskał. Tak również uważała pielęgniarka, która jej pomagała. Ale zamiast wyzdrowieć, tak jak przewidywała, McKirrop umarł, a jej przełożeni twierdzili, że wyniki badań były kwestią przypadku, chwilową anomalią lub po prostu wynikły z jej błędu. Co więcej, wmawiali jej, że McKirrop w ogóle nie odzyskał przytomności. Kolejna pomyłka młodej lekarki.

Poukładała sobie te fakty w głowie, ale to nie one wywołały jej niepokój - były raczej przyczyną gniewu i frustracji. Niepokój był związany z pytaniem, które z nich wynikało. A jeżeli miała rację i McKirrop miał wyzdrowieć, tak jak to przewidywała? Kto w takim razie popełnił błąd? A może ktoś... ktoś z premedytacją zamordował Johna McKirropa? Ta myśl była zdecydowanie niedorzeczna, ale problem pozostawał. Musiała go rozwiązać w sposób naukowy i systematyczny.

Sekcja zwłok, gdy już do niej dojdzie, określi oczywiście rozmiary obrażeń McKirropa, ale wykona ją najprawdopodobniej patolog Hugh Carfax, przyjaciel Dereka Stubbsa. Nie sądziła co prawda, żeby Carfax sugerował się uwagami Stubbsa, ale cóż, ludzie są tylko ludźmi. McKirrop był nikim; nie znaczył nic za życia, dlaczego więc społeczeństwo miałoby się przejmować jego śmiercią i związanymi z nią problemami?

Sara zawstydziła się własnego cynizmu. Poczuła, że musi zrobić coś konkretnego - ale co? Co może zdziałać sama? Nieoczekiwanie nasunął się jej właściwy kierunek. Tyndall powiedział, że wątpi, by nietypowa budowa czaszki mogła uchronić mózg McKirropa przed poważnymi uszkodzeniami. Stubbs również. Co więcej, z uporem twierdzili, że zarejestrowali płaską linię na wykresie pracy mózgu pacjenta, wskazującą, że uległ on rozległym uszkodzeniom. Czemu nie miałaby rzucić na to okiem?

Wyprostowała się natychmiast w fotelu i poczuła przyspieszone bicie serca. Ciało McKirropa powinno leżeć w kostnicy. Mogła tam pójść i przyjrzeć się głębokości rany. Patolog wcale nie musiał się dowiedzieć, że wtrącała się w sekcję. Ta myśl sprawiła, że Sara się zdenerwowała. „Wtrącać się w sekcję” - to poważna sprawa. No cóż, miała nadzieję, że istotnie poważna.

Dla stażystów badanie zwłok przed oficjalną sekcją było poważnym wykroczeniem. „Rzucanie okiem” mogło się skończyć zawodowym samobójstwem, gdyby ktoś ją nakrył i zdecydował się zrobić z tego użytek. Pomijając już fakt, że nie miałaby wtedy żadnej możliwości wpływania na sprawę, sama myśl, że jej przewinienie rozpatrywałby doktor Derek Stubbs, nie była specjalnie miła. Co powinna zrobić?

Ciekawość Sary zatriumfowała nad pokusą, by dać sobie święty spokój i zapomnieć o całej sprawie. Chciała zobaczyć tę ranę głowy. Spojrzała na zegarek; dochodziła dziesiąta. Pozostali nie powinni wrócić przed jedenastą. To dawało jej dużo czasu, oczywiście pod warunkiem, że wszystko pójdzie gładko. Wróciła na chwilę do pokoju, by przebrać się w dżinsy, sweter i zamszową kurtkę.

Sara szybko przeszła przez korytarz aż do schodów prowadzących do sutereny, w której znajdowała się kostnica i pomieszczenia do sekcji zwłok. Uświadomiła sobie jednak, że kostnica może być zamknięta. Mogła wprawdzie wziąć klucz z głównego biura, ale gdyby ktoś to zauważył, wyszłoby na jaw, że była w kostnicy. Przypomniała sobie na szczęście, że szpitalni portierzy mieli własny klucz, na wypadek gdyby pacjent zmarł w nocy i trzeba go było przetransportować z oddziału. Klucz był przechowywany przy „trupim wagoniku”, jak nazywano wózek, którym przewożono zmarłych z oddziału. Sam wózek stał w małej przybudówce obok portierni przy głównym wejściu.

Skręciła z korytarza, przeszła przez niskie boczne drzwi i ruszyła w stronę portierni. Odcinek między głównym budynkiem szpitala i portiernią był słabo oświetlony, więc prawdopodobieństwo, że ktoś ją zobaczy, było niewielkie. Mimo to z każdym krokiem, który zbliżał ją do wózka, bała się coraz bardziej. Czuła suchość w ustach, ajakiś wewnętrzny głos mówił jej: „Daj sobie spokój! Nie warto ryzykować!” Nogi jednak nie chciały usłuchać. Podchodziła już do portierni. W oświetlonym pokoju zauważyła trzech mężczyzn. Jeden czytał gazetę, dwóch o coś się kłóciło. Słyszała podniesione głosy.

W skrytce na wózek panowała bezpieczna ciemność. Lekko nacisnęła klamkę i poczuła, że drzwi ustępują. Gdy pchnęła je mocniej, skrzypnęły zawiasy i Sara zamarła z palcami ściskającymi kurczowo klamkę, zastanawiając się, co powie, jeśli drzwi otworzą się niespodziewanie i portierzy znajdą ją tutaj. Ale nic takiego się nie stało; w portierni dalej toczyła się kłótnia. Sara ostrożnie wślizgnęła się do schowka. Zamknęła za sobą drzwi; zaciskała zęby, starając się uniknąć skrzypnięcia. Na razie była bezpieczna.

Wiedziała, że klucz do kostnicy wisi na haku wbitym w ścianę, pod rysunkiem czaszki i dwóch skrzyżowanych piszczeli. Jakiś portier uznał kiedyś, że taki znak będzie tu pasował, i wykonał go czarnym i czerwonym mazakiem. Chyba właśnie dzięki temu zapamiętała, gdzie wisi klucz, gdy wraz z innymi nowymi stażystami oprowadzano ją po szpitalu. Teraz było zbyt ciemno, by zauważyć czaszkę i piszczele. Sara dotykając ściany namacała w końcu klucz i zdjęła go. W tej samej chwili usłyszała, że za ścianą dzwoni telefon.

Serce zaczęło walić jej jak oszalałe na myśl o najgorszej możliwej ewentualności. Pewnie ktoś umarł na oddziale i oto wzywają portierów, by przenieśli ciało. Za chwilę otworzą drzwi i znajdą ją. Stała za drzwiami, ściskając klucz w ręku. Oczy miała zamknięte, jakby się modliła. Drzwi portierni otworzyły się i teraz mogła zrozumieć głosy.

Głosy cichły w miarę jak portierzy się oddalali. Sara uspokoiła oddech i starała się dojść do siebie. Gdy tylko wszystko ucichło, wymknęła się ze schowka, zmuszając się, by poruszać się powoli i ostrożnie, choć instynkt podpowiadał jej, by uciekać ile sił w nogach - obok pozostawał jeszcze jeden portier. Rozejrzała się jeszcze wokół i ruszyła do kostnicy.

Kiedy Sara przekręciła włącznik, fluoroscencyjne światło zamrugało kilkakrotnie, nim zapaliło się na dobre. Serce biło jej tak mocno, że musiała odpocząć przez chwilę, opierając się o ścianę. Nie ma się o co martwić, powiedziała sobie, już prawie ci się udało. Spojrzała na rząd chłodni z ciałami w środku. Przede wszystkim musiała znaleźć zwłoki McKirropa. Na drzwiczkach każdej chłodni widniała kartka w metalowej oprawce, wskazująca, kto leży wewnątrz i na której półce - w każdej chłodni były trzy półki. John McKirrop leżał na środkowej półce, w chłodni numer cztery.

Sara odciągnęła metalowy zatrzask na drzwiach i odskoczyła gwałtownie, bo w tej samej chwili włączył się mechanizm lodówki. Zbeształa samą siebie za zbytnią nerwowość i pochyliła się, by sprawdzić kartkę przywieszoną do dużego palca u nogi trupa na środkowej półce.

Ciało zawinięte w prześcieradło było ciałem Johna McKirropa. Sara przyciągnęła bliżej wózek i ustawiła go na odpowiedniej wysokości za pomocą bocznych pokręteł. Gdy już to zrobiła, zaciągnęła hamulec, wysunęła półkę z ciałem Johna McKirropa i unieruchomiła je na wózku przy użyciu blokady, która wisiała na łańcuszku. Odsunęła go jeszcze kilka stóp dalej i zamknęła drzwi chłodni. Trzask rozległ się echem po całym pomieszczeniu.

Sara przetransportowała ciało McKirropa do prosektorium i zapaliła światło. Jednocześnie z lampami włączyły się wentylatory. Stwierdziła, że nie musi przenosić zwłok na stół; mogła przeprowadzić badania zostawiając je na wózku. Wątpiła zresztą, czy potrafiłaby sama umieścić ciało McKirropa na stole. Ustawiła jednak wózek równolegle do jednego ze stołów sekcyjnych, by w razie czego mieć dostęp do wody i prądu. Włączyła wielką lampę nad stołem i ustawiła ją w ten sposób, że ciało McKirropa było skąpane w białym blasku. Potrzebne instrumenty ułożyła na metalowej tacce, którą postawiła na stoliku obok siebie. Potem odsunęła prześcieradło z głowy McKirropa. Skrzywiła się nieco przy kontakcie z zimną wilgocią.

Twarz McKirropa miała pergaminowo białą barwę, a rana pośrodku czoła wyglądała na tym tle jak czarna dziura. Sara poprawiła nieco ustawienie lampy, żeby świeciła prosto na czoło. Wzięła z tacki metalową miarkę i zbadała głębokość rany. Serce jej zamarło. Było absolutnie oczywiste, że wgnieciona kość czołowa spowodowała obrażenia w przedniej części mózgu McKirropa.

Serce Sary uspokoiło się przez ostatnie dziesięć minut, ale teraz znów zaczęło bić szybciej. Było tylko jedno logiczne wytłumaczenie. Czaszka McKirropa została wgnieciona dopiero po wykonaniu tego zdjęcia. Sara upuściła miarkę, która spadając narobiła hałasu. Przez kilka chwil stała wstrzymując oddech, a potem zaczęła się zastanawiać, co robić dalej.

Potrzebowała dowodu. Potrzebowała solidnego dowodu. Sekcja zwłok wykaże tylko tyle, że pacjent zmarł na skutek rozległych obrażeń mózgu, które powstały w wyniku złamania czaszki dużym tępym narzędziem, najprawdopodobniej butelką od wina. Dokładnie tak, jak wszyscy sugerowali. Przeszukała szafkę patologów, aż znalazła to, czego potrzebowała - aparat polaroida. Jeszcze chwila poszukiwań i miała w ręku film. Ustawiła się za wózkiem, by sfotografować ranę, ale po zrobieniu dwóch zdjęć przerwała. Co to miało wykazać? Zdjęcie otwartej rany niczego nie udowodni.

Zastanawiała się przez chwilę, aż wpadła na pewien pomysł. Pobiegła do małego pokoju obok i przetrząsnęła szufladę biurka, aż znalazła mały plastikowy kątomierz. Wróciła szybko i ustawiła go na jednej krawędzi rany. Potem ułożyła metalową miarkę tak, że leżała równolegle do czaszki. Przysunęła kątomierz bliżej, tak że pokazywał kąt nachylenia kości do poziomu, i zrobiła cztery fotografie. Porównane ze zdjęciami rentgenowskimi czaszki McKirropa pokażą znaczącą różnicę między kątami nachylenia.


8


Sara zabrała się teraz za maskowanie śladów swojej obecności. Oczyściła okolice rany na głowie McKirropa wacikiem umoczonym w chirurgicznym spirytusie. Nie naruszyła rany w istotny sposób, więc patolog nie powinien zwrócić większej uwagi na nietypowe zmiany. Wyczyściła instrumenty i odłożyła je na miejsce, a waciki i opakowania wrzuciła do kosza, którego zawartość spalano. W końcu zakryła głowę prześcieradłem i popchnęła wózek w kierunku chłodni.

Niestety, zaciął się zatrzask unieruchamiający podstawę, na której leżało ciało na wózku. Sara dwukrotnie próbowała zwolnić zatrzask, lecz bezskutecznie; zimny pot wystąpił jej na czoło. Nie mogła umieścić ciała w chłodni! Serce biło jej jak oszalałe, a przy kolejnej próbie palce ześlizgnęły się z metalu i złamała sobie dwa paznokcie. Narzędzia! Potrzebowała narzędzi!

Z pośpiechem wróciła do prosektorium, z którego przyniosła dłuto i młoteczek. Używano ich do rozłupywania kości, ale dwa uderzenia młoteczka wystarczyły, by zluzować sworzeń. Za trzecim sworzeń zadyndał na łańcuszku ze złowieszczym łoskotem. Podstawa łagodnie wjechała na półkę.

Gdy ciało McKirropa znalazło się na swoim miejscu, Sara dokładnie sprawdziła, czy niczego nie zostawiła na wierzchu, po czym wyłączyła światło i podeszła do wyjścia. Nadsłuchiwała przez moment, uchyliła drzwi i zanim wyślizgnęła się na korytarz, wysunęła głowę, by rozejrzeć się dokoła. Wreszcie zamknęła drzwi na klucz i podbiegła do schodów prowadzących na parter. Zatrzymała się na końcu korytarza, by się uspokoić. Już po wszystkim; dała sobie radę. Wykonała plan w stu procentach. Pewnym krokiem ruszyła głównym korytarzem, w którym roiło się od pielęgniarek idących i wracających z posiłku. Jeśli nie będzie się zachowywać podejrzanie, nikt nie zwróci na nią uwagi.

Sara dotarła do drzwi prowadzących na zewnątrz. Zatrzymała się, by przemyśleć następny ruch. Dotychczas działała niemal automatycznie. Teraz jej palce natrafiły na klucz do kostnicy schowany w kieszeni. Mimo że wszystko szło jak z płatka, nie była pewna, czy zbierze dość energii, by wykonać ostatnie zadanie.

Czy zdoła zostawić klucz na właściwym miejscu? Po chwili zastanowienia zadecydowała, że nie da rady. Wyczerpała zapas adrenaliny i nie powinna lekkomyślnie kusić losu. Klucz po prostu się zawieruszy. Dorobią sobie zapasowy i tyle. Odwróciła się od drzwi i ruszyła dalej korytarzem. Gdy znalazła się na placu przed budynkiem, wyrzuciła klucz do kratki ściekowej. Głuchy odgłos pluśnięcia oznaczał koniec operacji.

Sara zamknęła za sobą drzwi i poczuła, że nogi się pod nią uginają. Opadła na łóżko i zauważyła, że drżą jej ręce. Miała spierzchnięte usta i zbierało się jej na wymioty. Teraz, gdy miała czas na myślenie, czuła się coraz gorzej. Zmęczenie ustępowało miejsca strachowi. Znajdując odpowiedź na jedno pytanie otworzyła istną puszkę Pandory. McKirrop został zamordowany przez kogoś z personelu szpitala. Tak, to musiał być ktoś z personelu, skoro odwiedzającym na OUG zawsze towarzyszył pracownik szpitala. Zresztą McKirropa nikt nie odwiedzał.

Lecz komu z personelu - i dlaczego - mogłoby zależeć na zabiciu ubogiego alkoholika? Dla kogo McKirrop mógł stanowić istotne zagrożenie? Nie przychodziło jej do głowy żadne dobre rozwiązanie, więc na razie zadowoliła się mało prawdopodobnym scenariuszem: McKirropa zabił Derek Stubbs, ponieważ rezultaty testów, które przeprowadziła, mogły narazić go na kompromitację. Dzięki śmierci McKirropa uratował twarz, a teraz ona była w opałach. Zdyskredytował wyniki badań przeprowadzonych przez nią i zakwestionował jej przygotowanie do zawodu.

Ale nawet ten wstrętny Stubbs nie byłby chyba w stanie dokonać tak potwornego czynu.

Sara nie mogła jednak całkowicie wykluczyć tej możliwości. Przypomniała sobie, z jakim wstrętem Stubbs wyrażał się o McKirropie. Uważał go za bezużyteczną rzecz, która tylko zawadza na OUG. Co najwyżej mógłby posłużyć jako dawca organów. Lecz czy życie McKirropa - kimkolwiek był - miało tak małą wartość, że nadawało się tylko, by wykorzystać je w drodze do kariery? Stubbs był nieprzyjemnym typkiem, ale mordercą? Sara wątpiła w to, lecz musiała znaleźć odpowiedzi na kilka dręczących ją pytań.

A może śmierć McKirropa nastąpiła w wyniku jakiegoś fatalnego wypadku? Może pielęgniarki, zmieniając opatrunki, jeszcze bardziej uszkodziły mózg McKirropa? Sara szybko uznała ten pomysł za niedorzeczny. Tak samo jak podejrzenie kogoś z personelu o celowe wciśnięcie tępym narzędziem odłamków czaszki w mózg McKirropa.

Po niespokojnej nocy wypełnionej złymi snami, których głównym bohaterem był McKirrop, Sara, zjadłszy śniadanie, wróciła na poranny dyżur do OUG. Najpierw zamierzała obejrzeć zdjęcia pierwotnych obrażeń czaszki McKirropa. Stanowiłyby one koronny dowód w jej teorii. Z miejsca udała się do przeglądami i jęła przerzucać koperty leżące na półce przy negatoskopach. Sprawdziła jeszcze raz. Nie... nie myliła się: brakowało koperty ze zdjęciami McKirropa. Tego nie przewidziała. Czuła pustkę i frustrację.

Ponownie przeszukała całe pomieszczenie, po czym obróciła się na pięcie i popędziła prosto do dyżurki, by porozmawiać z siostrą Roche.

- W przeglądami nie ma zdjęć pana McKirropa, siostro.

Siostra Roche obróciła się na krześle i spojrzała na Sarę znad okularów.

- Zgadza się, pani doktor. McKirrop nie żyje, więc jego zdjęcia i akta powędrowały do szpitalnego archiwum. Taka jest procedura.

Sara czuła, że czerwienieją jej policzki.

- McKirrop, John McKirrop - powtórzyła Sara archiwistce, która miała wyraźne problemy ze słuchem. - Umarł wczoraj rano.

Archiwistka założyła okulary, które dotąd wisiały na złotym łańcuszku. Wodziła palcem po tekturowych teczkach nachylając odpowiednio głowę, by móc patrzeć przez dolną część dwuogniskowych szkieł. -1 mówi pani, że gdzie leżał?

Sara spojrzała na nią tępo. - Zdjęcia rentgenowskiego - odpowiedziała bez przekonania. Wiedziała, że to nie przypadek.

- Normalka. Ludzie są teraz tacy zaganiani. Pewnie poniewiera się gdzieś na oddziale.

Sara oddała teczkę i opuściła archiwum. Czuła się oszołomiona. Dowód na to, że John McKirrop został zamordowany, wyparował. Tracąc zdjęcie straciła wszystko. Jeśli teraz wystąpi z oskarżeniem, zostanie zbojkotowana, a może nawet uznana za niezrównoważoną. Oskarżenia odrzucą jako niedorzeczne. Włóczęga zamordowany przez członka personelu? Absurd!

Przeszukała jednak cały oddział licząc na to, że zdjęcie nie trafiło do teczki przez przypadek. Bez rezultatu. Miała przeczucie, że tak będzie. Ktoś ją uprzedził; ktoś przewidywał, że zdjęcie może się stać potrzebne.

Derek Stubbs wszedł do pokoju lekarzy, gdy Sara wciąż jeszcze szukała zdjęcia.

Sara spojrzała mu prosto w oczy.

- O jedno ze zdjęć czaszki Johna McKirropa.

Stubbs odwzajemnił spojrzenie Sary nie spuszczając z niej wzroku przez dłuższą chwilę.

- Oczywiście, doktorze Stubbs - odpowiedziała Sara przez zaciśnięte zęby. Zanim ktokolwiek zdążył się ponownie odezwać, na konsoli zadźwięczał alarm, a obsługująca ją siostra zawołała:

- Beta Trzy. Zatrzymanie pracy serca! Steven Miles.

Stubbs i Sara szybko pobiegli do Bety Trzy, a osobiste animozje ustąpiły miejsca współpracy przy ratowaniu pacjenta. Po chwili w Becie pojawiła się siostra Roche ze specjalistycznym sprzętem i Stubbs przejął kontrolę. Na monitorze nad łóżkiem pacjenta falisty wykres przeszedł w prostą linię, a pulsacyjny dźwięk zamienił się w monotonny szum. Siedemnastoletni chłopak wypadł z trzeciego piętra i trafił do szpitala z pęknięciem czaszki. Po czterech tygodniach śpiączki nastąpiły pierwsze komplikacje. Stubbs na przemian wykonywał masaż serca i wstrzykiwał środek stymulacyjny. Później zastąpiła go Sara, a Stubbs przygotowywał niezbędny sprzęt do elektrowstrząsów. Wysiłki Sary zostały wynagrodzone po dziewięćdziesięciu sekundach pojawieniem się pojedynczego impulsu.

- Pora na elektrowstrząsy - oznajmił Stubbs.

Pielęgniarki zabrały niepotrzebny sprzęt, a Sara podała Stubbsowi elektrody.

- Ja to zrobię, siostro - zaproponowała Sara. -1 tak muszę ich poprosić o pa-! pier do rejestratorów.

Sondy Sigma, zaimplantowane w mózgach pacjentów, po ich śmierci mo - I gły zostać oczyszczone, wysterylizowane i ponownie wykorzystane, co miało duże znaczenie ze względu na ich wysoką cenę. Odłączaniem sond zajmowali się technicy z Akademii Medycznej. Gdy umierał pacjent z sondami Sigma, OUG dzwonił po fachowców, którzy bezzwłocznie zabierali ciało. Sara wykręciła numer zapisany na kartce obok telefonu i poprosiła techników o natychmiastowe przybycie. Obiecali, że zjawią się lada chwila i przy okazji przyniosą papier. Po dziesięciu minutach ciało Stevena Milesa zostało zabrane z oddziału.

Na OUG zapanował smutek po śmierci młodego człowieka. Zawsze tak było. To wydawało się wyjątkowo niesprawiedliwe, tak jakby popełniono niepotrzebny błąd, który wszystkich wprawiał w podły nastrój. Ale już o trzeciej po południu Beta Trzy znów ożyła. Przyjęto nowego pacjenta. Był nim czterdziestoczteroletni robotnik pracujący przy rozbiórkach domów, któremu kawałek walącego się budynku spadł na głowę. Wnęka w Beta Trzy szybko przestała emanować żalem i skłaniać do refleksji. Nowe wyzwanie wypełniło pustkę po niedawno zmarłym chłopaku.

Zespół Oddziału Intensywnej Terapii przeprowadził wstępne badania przed przewiezieniem pacjenta na OUG. Sara ponownie zbadała ciśnienie krwi i sprawdziła puls, by upewnić się, że podczas transportu nie pogorszył się stan pacjenta. Następnie zabrała się za podłączenie do głowy pacjenta końcówek monitorujących. Gdy doczepiała ostatnią, w Beta Trzy pojawił się Stubbs.

Stubbs potrząsnął głową.

Bała się spojrzeć mu prosto w oczy w obawie, że zauważy w jej wzroku podejrzliwość. Z drugiej strony miała nieprzepartą ochotę oskarżyć go o przyczynienie się do śmierci McKirropa, toteż poczuła ulgę, gdy Stubbs wyszedł. Po chwili podbiegła do niej siostra Barnes.

- Siostra Roche mówi, że jest telefon do pani.

Sara podążyła za pielęgniarką do dyżurki, gdzie czekała na nią siostra Roche przykrywając dłonią mikrofon słuchawki.

- Dzień dobrym, pani doktor. Tu ojciec Lafferty. Dzwonię, by dowiedzieć się, jak się czuje pan McKirrop.

Sara przycisnęła dłoń do czoła, przypominając sobie nazwisko, które widniało na karcie McKirropa. To Lafferty prosił, by go informować o stanie pacjenta.

- Boże. Czuję się okropnie, bo powinnam zatelefonować do ojca wcześniej. Pan McKirrop umarł wczoraj rano. Zadzwoniłam na policję, ale o ojcu po prostu zapomniałam. Jeszcze raz przepraszam. Nie widział ojciec relacji w telewizji?

Lafferty wyczuł, że Sarze jest naprawdę przykro. Odezwał się bardzo spokojnie: - Niestety, nie mam telewizora.

- Przepraszam, nie wiedziałam. Ale to mnie wcale nie usprawiedliwia. Nie wiem, dlaczego o ojcu zapomniałam. Naprawdę jest mi...

Lafferty zapewnił Sarę, że nic wielkiego się nie stało, aż w końcu zapytał: - Pewnie nie odzyskał przytomności?

Sara odłożyła słuchawkę, kiedy usłyszała ciągły sygnał. Zła na siebie ponownie potarła dłonią czoło.

Lafferty westchnął ciężko, wpatrując się tępo w telefon. Poczuł się zagubiony. McKirrop umarł, zanim zdążył z nim porozmawiać, a inne sposoby rozwiązania zagadki zniknięcia ciała Simona Maina zawiodły. Przeczytał każdą książkę o czarnej magii i satanistycznych rytuałach, jaka wpadła mu w ręce.

Gdy tak siedział zamyślony, pani Grogan weszła do pokoju i postawiła przy nim filiżankę herbaty. Miała na sobie wyjściowe ubranie.

Lafferty spojrzał na zegarek.

Lafferty patrzył, jak pani Grogan przechodzi przez furtkę i macha mu na pożegnanie. Podniósł rękę odwzajemniając gest, po czym sięgnął po książkę leżącą na stole. „Czarna magia w Szkocji” Nicholasa A. MacLeoda. Nie znalazłszy niczego interesującego w akademickich książkach o satanizmie, skoncentrował się na lokalnych i regionalnych rytuałach. Nie wykluczał, że mógł istnieć jakiś związek pomiędzy nimi a zniknięciem ciała Simona, tym bardziej że w wielu wsiach i miasteczkach kultywowano pogańskie jeszcze tradycje.

John Main włożył skórzaną kurtkę i sprawdził, czy zabrał klucze. Drugą noc z rzędu ruszał w kurs po pubach. Śmierć Johna McKirropa zainspirowała go do nowych działań, toteż infiltrację okulistycznej wspólnoty odłożył na później. O śmierci włóczęgi mówiono nawet w telewizji, więc przez jakiś czas ludzie będą o tym rozmawiać. W takich okolicznościach każdy, kto wie cokolwiek o incydencie, może powiedzieć to i owo, choćby po to, żeby zrobić wrażenie. Main postanowił odwiedzić wszystkie puby w promieniu mili od cmentarza w nadziei, że usłyszy jakieś plotki.

Main oparł się na ryzykownym przypuszczeniu, że sataniści mieszkający w innej dzielnicy wybraliby inny cmentarz. Oczywiście musiał założyć, że sprawcy, a przynajmniej niektórzy z nich, mieszkali w tej części miasta. Jeśli tak w istocie było, ludzie z okolicy mogli coś wiedzieć na ten temat; na początek wystarczyłaby jakaś plotka. Zeszłonocny wypad spełzł na niczym. Została mu dzisiejsza, a może i jutrzejsza noc, zanim zainteresowanie wydarzeniem osłabnie i cała historia pójdzie w zapomnienie.

Main wszedł do zapełnionego w połowie pubu „Cross Keys Bar”. Był to niewątpliwie bar robotniczy. Przy trzech stolikach toczyły się partie domina, a w tylnej wnęce dwaj mężczyźni w roboczych kombinezonach grali w rzutki. Main skonstatował, że tu zapewne nie przychodzą sataniści, ale, z drugiej strony, czy tacy ludzie mieli wypisaną na czołach przynależność do sekty? Czy wyglądali jak Christopher Lee albo Peter Cushing? Może się jakoś specjalnie ubierali? Nosili czarne jedwabne kominiarki? Jeśli tak, to rozpozna ich beż trudu.

- Aa, tak...

- Śmierdzące gnoje - dodał mężczyzna.

- No.

Nikt więcej się nie odezwał. McKirrop dopił piwo i wyszedł. Nie lepiej poszło mu w drugim i w trzecim barze. W czwartym zamówił dżin z tonikiem, bo dość już miał małych piw, ale również dlatego, że czuł się znużony. Nieprzyjemne rozczarowanie unaoczniło mu, że podchodzi do tej sprawy obsesyjnie. Jak się dobrze zastanowić, zachowywał się jak desperat, któremu zabrakło pomysłów. Czas wziąć się w garść, wrócić do pracy i próbować na nowo ułożyć sobie życie. Main wyczytał te mądrości w pustym dnie szklanki, gdy stał oparty o kontuar. Stracił pewność siebie, a stąd niedaleko już było do popadnięcia w całkowitą frustrację. Nie czuł się z tym dobrze.

Krótko po jedenastej Main znalazł się w pubie „Mayfield Tavern”. Już nie liczył pubów, które odwiedził tego wieczoru. Każde kolejne niepowodzenie wpędzało go w coraz większą depresję i wpływało na ilość wypitego alkoholu. Był coraz bardziej pijany, a alkohol, jak to alkohol, potęgował przygnębienie. Miał zaciśnięte usta, a w oczach niewymowny smutek.

Dla barmanki był tylko twarzą przy barze, gościem, który sączy w kącie alkohol i zamyka się przed światem. Kolejny smutny facet. Świat jest ich pełen.

W pubie przesiadywała zróżnicowana klientela, co zdziwiło Maina. Teraz niemal każdy pub miał swoją oddaną publiczność, a tu na przykład przy dwóch stolikach siedzieli studenci. Byli niechlujnie ubrani, ale zdradzał ich sposób mówienia. Wybierali się na jakieś przyjęcie i zastanawiali się, jaki wziąć z sobą alkohol.

Main zainteresował się parami rozsianymi po barze. W większości byli to młodzi ludzie, ale przy jednym ze stolików siedzieli mężczyzna i kobieta w średnim wieku, których cera zdradzała upodobanie do alkoholu. Mężczyzna miał na sobie płaszcz, a przy nogach postawił małą teczkę. To nie był zwyczajny neseser; coś takiego w latach pięćdziesiątych wczasowicze zabierali ze sobą do Blackpool.

Podobne teczki nosili niemieccy szpiedzy we wczesnych brytyjskich filmach, a Crippen trzymał w niej swoje chirurgiczne instrumenty. Main nie potrafił odgadnąć, czym zajmowała się ta para. Prowadziła sklep? Na przykład monopolowy?

Przy barze stało dwóch robotników w kombinezonach, którzy musieli tu przyjść prosto z pracy. Świadczyły o tym również ich ręce, umazane czarnym smarem. Pewnie byli mechanikami. Gdyby posłuchał jeszcze kawałek ich ożywionej rozmowy, wiedziałby na pewno, ale po pierwszych kilku zdaniach miał dość ze względu na niewybredne słownictwo.

Przy stoliku obok automatu z papierosami siedziało trzech dwudziestoparoletnich mężczyzn. Raz po raz wybuchali śmiechem. Main domyślił się, że podkpiwali sobie ze studentów. Wyczuwał wrogość pomiędzy dwiema grupkami. Wiedział, że studenci działali na pewien typ młodych ludzi jak czerwona płachta na byka. Jedna ze studentek wstała od stolika i skierowała się do toalety, przechodząc obok trzech młodzieńców. Jeden z nich, ubrany w skórzaną kurtkę i dżinsy, przechylił się i coś jej powiedział. Main nie usłyszał jej słów, ale dziewczyna poczerwieniała, a towarzystwo wybuchnęło śmiechem. Main spojrzał na stolik, przy którym siedzieli studenci i zauważył, że jeden z nich - najbardziej wściekły - już się podnosi. Koledzy powstrzymali go: - Daj spokój, Neil. Nie warto.

Dobra rada, pomyślał Main. Chłopak nie byłby żadnym rywalem dla gościa w kurtce; nie pomogłyby nawet szlachetne motywy. Dziewczyna wróciła z toalety unikając kontaktu wzrokowego z mężczyznami. Nic już się nie wydarzyło, a po chwili studenci opuścili pub. Przy drzwiach minął ich zwalisty facet w dżinsowej kurtce. Miał krótko obcięte rude włosy z wyraźną linią strzyżenia nad uszami. Nowo przybyły dojrzał trzech mężczyzn i dosiadł się do nich. Main tracił już zainteresowanie tą czwórką, gdy nagle zamarł słysząc, co mówi rudzielec.

- Słyszałem, że stary oszust McKirrop nie żyje.

Main odwrócił się w stronę kontuaru, ale widział wszystko w lustrze. - Kto?

- Ten stary pijus z trupiarni.

Mainowi zrobiło się sucho w gardle. Gdy już miał się poddać, ktoś nareszcie wspomniał o McKirropie. Zamarł w bezruchu próbując wyłapać każde słowo.

Zapadła krótka cisza, przerwana pytaniem jednego z mężczyzn: - Co jeszcze mówili?

- Tak. Że policja nie wie, co robić dalej. Informacja wywołała uśmiechy u pozostałych.

Main czuł, jak krew pulsuje mu w skroniach. W najśmielszych marzeniach nie spodziewał się usłyszeć więcej niż jakąś plotkę, strzęp wiadomości, a tu taka niespodzianka. Szukał dokładnie tych czterech facetów! Ale żeby takie typki były satanistami? To nie mieściło mu się w głowie. Oczywiście mogli okradać groby dla kogoś innego, co już było bardziej prawdopodobne, choć wiele nie wyjaśniało.

Main uświadomił sobie, że gdzieś po drodze uznał, że satanizm czy czarna magia stanowiły „rozrywkę” klasy średniej - tak jak tenis czy narciarstwo - a nie wchodziły w orbitę zainteresowań robotników. Może się mylił, a może po prostu nie wiedział, jacy ludzie interesują się okultyzmem. Jedno było pewne: ci goście - sataniści czy ich najemnicy - coś wiedzieli o zniknięciu ciała Simona.

Main zmrużył oczy obserwując mężczyzn w lustrze. Wyobrażał sobie, jak wyciągają z grobu ciało Simona w ciemną noc. Z trudem opanował chęć rzucenia się na nich.

- Dobrze się pan czuje? - zapytał kobiecy głos. Nie było w nim za grosz troski. Main otworzył oczy. - Tak... Boli mnie trochę głowa - zapewnił barmankę.

Dziewczyna spojrzała na niego podejrzliwie i Main domyślił się, że zastanawia się nad wezwaniem właściciela. Uśmiechnął się w nadziei, że barmanka odpuści.

Dziewczyna wróciła do swoich zajęć, ale co chwila zerkała w jego stronę. Widział, jak szepnęła coś klientowi, który natychmiast spojrzał w jego kierunku. Odezwał się do barmanki, a ta wybuchła śmiechem, który Mainowi przypominał głos kaczki lecącej nad mokradłami.

Jeden z mężczyzn udał się do toalety. Main wiedział już, co zrobi. Poczeka, aż do toalety pójdzie najsłabszy z czwórki. Za takiego uznał gościa, który wyraził coś w rodzaju współczucia z powodu śmierci McKirropa. Podąży za nim i spróbuje wyciągnąć z niego jak najwięcej. Wszyscy pili piwo, więc nie powinien czekać zbyt długo. Oby tylko ta głupia baba za kontuarem nie próbowała urozmaicać sobie pracy zbytnim zainteresowaniem jego osobą. Zauważył, że znowu gapi się na niego, i nie bez trudu zdobył się na kolejny uśmiech.

Wybraniec” Maina poszedł do toalety. Podążył za nim po trzydziestu sekundach. Powstrzymał się przed natychmiastowym atakiem, bo zorientował się, że w toalecie jest ktoś jeszcze. Nie przewidział takiej możliwości i w jego głowie zadźwięczał alarm: bądź ostrożniejszy! Main udawał, że przygląda się sobie w lustrze i poprawia fryzurę, aż w końcu obcy wyszedł z toalety. Gdy tylko drzwi

zamknęły się za nim, Main zaszedł od tyłu mężczyznę, który sikał do pisuaru. Ten wyczuł widocznie, że coś niedobrego wisi w powietrzu i przestał gwizdać. Zdążył lekko obrócić głowę, gdy Main nagle przycisnął jego twarz do wyglazurowanej ściany.

- Co ty, kur...

Przegub Maina ześlizgnął się na policzek mężczyzny uniemożliwiając mu wymówienie. Facet zamoczył spodnie i buty, zanim przestał lać.

Main czuł przemożną ochotę, by sprawić łajdakowi ból. Chciał, by tamten cierpiał. Walnąłby faceta w twarz z całej siły, ale wydało mu się to obrzydliwe. Z największym trudem się opanował.

- Jestem ojcem chłopaka, którego wykopaliście z grobu, ty pieprzony sukinsynu! Gadaj, albo zrobię z ciebie miazgę. Gdzie jest mój syn?

W oczach rzezimieszka pojawił się strach. Main rozluźnił uchwyt, tak żeby tamten mógł mówić.

- Chłopie, coś ci się pomyliło!

Main znów przycisnął jego twarz do ściany. - Co mi się pomyliło, dupku?! - wrzasnął. - Słyszałem, co tam mówiliście o McKirropie. No, gadaj!

Main pozwolił, by facet się wyprostował i odsunął od ściany. To był błąd. Gdy tylko tamten się obrócił, kopnął Maina kolanem w krocze i nauczyciel upadł na podłogę. W tej samej chwili do toalety wszedł czwarty z towarzystwa, ten w skórzanej kurtce.

Rozmowa o Simonie dodała Mainowi nowych sił. Mimo bólu rzucił się na typa, który go kopnął, i walnął go w okolice przepony. Facet stęknął i upadł na podłogę, a Main znalazł się na nim.

Jego kumpel kopnął Maina prosto w żebra, zrzucając go z kolegi; kiedy Main krzywił się z bólu, dostał następnego kopniaka, tym razem w twarz. Ból rozrywał Mainowi czaszkę, ale zdołał się jakoś podnieść, by znów zaatakować. - Gdzie on jest?

- Ten koleś zwariował. - Strach spowodował, że głos słabszego faceta brzmiał niemal dziewczęco.

Mężczyzna w skórzanej kurtce uderzył wściekle Maina, znowu powalając go na podłogę. Nauczyciel zauważył, że jego przeciwnik chwyta pojemnik ze środkiem czyszczącym, stojący na parapecie. Mimo bólu uznał, że nie jest to niebezpieczna broń - pojemnik był plastikowy i miękki. Gdy próbował się podnieść, facet chlusnął zawartość butelki prosto w jego twarz. W jednej chwili miał oczy pełne płynu.

Krzyknął z bólu i usłyszał, jak drzwi zamykają się za wybiegającymi bandziorami. Oczy miał szczelnie zamknięte, ale wiedział, że nie uniknie silnego pieczenia gałek ocznych. Po omacku dotarł tam, gdzie według niego powinny być umywalki i wyciągnął rękę w poszukiwaniu kranu. Wszystko wydawało się odległe i nieuchwytne. W końcu natknął się na kran i puścił silny strumień wody. Maniakalnie opłukiwał twarz bojąc się, że utraci wzrok. Jak przez mgłę docierało do niego, że w toalecie pojawili się ludzie.


9


Otępiający ból sięgał granicy wytrzymałości. Main był jednak świadom, że nie wolno mu zemdleć. Jeśli chciał zachować wzrok, musiał usunąć z oczu resztki płynu. Łzawiły od gryzącego świństwa, a pulsujący ból głowy niemal wypychał je z oczodołów. Zaschło mu w gardle od cierpkiego zapachu chloru; oddech miał nierówny. Chaotycznie obmywał oczy wodą.

Z wolna ból zaczął ustępować i Main usłyszał chór głosów, który rozbrzmiewał wprawdzie w toalecie od dłuższego czasu, jednak na skutek obawy, że straci wzrok, a także paraliżującego bólu Main do tej pory nie zwracał na to uwagi. Z ogólnego gwaru zaczął wyłapywać poszczególne słowa.

- Co tu się, u diabła, dzieje?

Main nie przestawał opłukiwać oczu. Już znowu oddychał w miarę regularnie.

Jezus, pomyślał Main. Nie miał pojęcia, co odpowiedzieć na taką idiotyczną uwagę.

Main poczuł czyjąś rękę na ramieniu. Strącił ją, by móc dalej płukać oczy.

- Słyszysz, co mówię?

Main nareszcie podniósł głowę znad umywalki i zaczekał, aż woda spłynie mu z twarzy. Lekko obrócił głowę i ostrożnie otworzył jedno oko. Widział wszystko jak przez mgłę, ale najważniejsze, że widział. Najpierw dojrzał rozmazane kształty twarzy wściekłego właściciela. Był tłuściochem o wydatnych szczękach i haczykowatym nosie, lecz Main w przypływie radości uznał go za najprzystojniejszego mężczyznę, jakiego kiedykolwiek widział. Wyprostował się i otarł oczy rękawem. Był dobre trzydzieści centymetrów wyższy od właściciela i ten cofnął się o krok. Jego głos przybrał bardziej pojednawczy ton: - Nie będę wzywał policji ani żądał, żebyś pokrył szkody. Chcę tylko, żebyś się wyniósł, jasne?

Main spojrzał na niego z ukosa; psychicznie czuł się coraz lepiej. Nie stracił wzroku. Ruszył ku wyjściu bez słowa. Grupa klientów stojących przy drzwiach rozstąpiła się niczym wody Morza Czerwonego. Gdy wychodził z pubu, usłyszał jeszcze głos barmanki, która wszystkim opowiadała, że „tamten facet od początku zachowywał się bardzo dziwnie”.

- Wielu czubków kręci się po ulicach - usłyszał jeszcze Main, zanim drzwi zamknęły się za nim. Znalazł się sam na ulicy, otulony przyjazną ciemnością.

Poszedł do domu piechotą. Wstydził się trochę swojego wyglądu po bójce w pubie, ale miał dużo spraw do przemyślenia i - co najważniejsze - chłodne powietrze skutecznie uśmierzało ból oczu, które łzawiąc zniekształcały nocne obrazy. Wokół ulicznych świateł migotały aureole.

Wciąż dotykał żeber chcąc się upewnić, że żadne nie jest złamane. Miał szczęście, bo nawet rana policzka, spuchniętego niemiłosiernie, okazała się niegroźna. Na myśl o właścicielu pubu zaklął pod nosem, choć z drugiej strony wiedział, że nie powinien narzekać. Przybycie policji mogłoby zainteresować prasę, a z kolei władze Merchiston School - niezależnie od łagodzących okoliczności - z pewnością wyciągnęłyby konsekwencje wobec nauczyciela angielskiego, który bierze udział w barowej bójce. Gdy nareszcie znalazł się w domu, zaparzył sobie kawę i usiadł na kanapie. Mało brakowało, żeby dzwonił na policję i podał rysopisy czterech mężczyzn, ale zwyciężył zdrowy rozsądek. Zdecydował, że poczeka do rana. Na policji mieli już dość ustawicznego nękania i poganiania przez Maina, więc nie chciał, by te nowiny uznali za majaki bredzącego pijaczka.

Mimo że wiele wypił - wydawało mu się, że wieki temu - czuł się absolutnie trzeźwy; uznał jednak, ze zrobi na posterunku lepsze wrażenie, gdy się całkowicie uspokoi i uporządkuje myśli. Lustro w łazience wyraźnie mówiło, że stoczył nierówną i przegraną walkę, i że stan jego przekrwionych oczu wymaga natychmiastowej interwencji. W szafeczce znalazł krople do oczu - Mary i Simon cierpieli na katar sienny. Przez chwilę trzymał fiolkę w ręku, po czym szybko ją otworzył, odrzucając smutne wspomnienia. Umoczył dwa waciki w chłodnym płynie, odchylił głowę i przyłożył je do oczu.

Gdy tak siedział w ciszy, ból i upokorzenie, doznane w pubie, zeszły na dalszy plan. Odnalazł przecież mężczyzn, którzy odkopali ciało Simona. Uciekli, wprawdzie, ale nie na długo. Potwierdziła się jego hipoteza, że sprawcami musieli być miejscowi. Policja na pewno ich odnajdzie i dowie się, co się stało z Simonem. Opuściło go poczucie beznadziejności.

Main jął się zastanawiać nad tym, co mówili mężczyźni. Szczególnie jedno zdanie nie dawało mu spokoju. W kółko mu wmawiali, że wszystko przekręcił. Co przekręcił? Nie chodziło tylko o słowa, ale także o wyraz twarzy tych dwóch. Wyglądali niemal na zranionych jego posądzeniami, jakby byli zupełnie niewinni, choć przecież nie ukrywali, że tamtej nocy byli na cmentarzu. O co im chodziło?

McKirropa nazwali starym oszustem; domyślił się, że chodziło im o zmyślony opis jego odwagi. Choć, z drugiej strony, McKirrop mógł nazmyślać znacznie więcej. Chyba to nie McKirrop zbezcześcił grób Simona?

Zmęczenie ścięło Maina z nóg, lecz zanim poszedł do łóżka, zanotował wszystko, czego się dowiedział, łącznie z dokładnym opisem czterech mężczyzn. Pamiętał ich dobrze. Twarze co najmniej dwóch z nich zapadną mu w pamięć do końca życia. Żałował, że nie umie rysować; policja będzie musiała się zadowolić ustnym opisem.

Ryan Lafferty po raz nie wiadomo który przewrócił się na drugi bok. W końcu musiał się poddać. Nie uśnie tej nocy. Znajdował się na ziemi niczyjej pomiędzy snem a świadomością, gdzie troski męczą ze zdwojoną siłą. A wszystko przez książkę o czarach, którą czytał wieczorem. Zatrzymał się na rozdziale o Aleisterze Crowleyu, jednym z najbardziej niesławnych czarowników XX wieku. Crowley, kiedyś uznany za najbardziej nikczemnego osobnika na świecie, znalazł się w książce o szkockich czarach ze względu na powiązania z „Boleskin House”, znajdującym się nad Loch Ness. Autor napisał, że kiedyś Crowley i jego uczniowie wyruszyli, by wskrzesić bożka Pana. Crowley i jeden z uczniów zamknęli się w pokoju, aby odprawić ceremonię, a pozostali czekali na zewnątrz do rana. Następnego dnia, gdy otworzyli drzwi, odkryli, że towarzysz Crowleya nie żyje, a sam Crowley mamrocze coś w lunatycznym transie.

Lafferty otworzył oczy i przyjrzał się pełzającym po suficie cieniom nagich gałęzi buka, poruszanych porywami wiatru. Układały się w skomplikowany wzór przypominający pajęczą sieć.

Brzęczenie telefonu przerwało mroczne wizje. Sięgając po słuchawkę zastanawiał się, który z parafian mógł dzwonić o tej porze. Nie przypominał sobie, by ktokolwiek z nich ciężko chorował.

Zdenerwowany głos Jean 0’Donnell postawił go na równe nogi.

Jean 0’Donnell zaniosła się szlochem.

Gdy Lafferty przybył do szpitala, Jean 0’Donnell i jej mąż siedzieli przytuleni w opustoszałej poczekalni.

Lafferty wyciągnął rękę i chwycił dłonie Jean i jej męża. Odmówił modlitwę, którą Jean zakończyła cichym „amen”, lecz Joe milczał, wpatrzony tępo w podłogę. Lafferty odwrócił głowę w kierunku zbliżających się kroków. Szła ku nim kobieta w białym kitlu. Lafferty wstał z krzesła.

Kobieta spojrzała na Lafferty’ego, a potem na małżeństwo. - Pan i pani 0’Donnell? Jestem doktor Lasseter.

Sara Lasseter jeszcze raz zerknęła na księdza, więc Jean 0’Donnell wyjaśniła: - To jest ojciec Lafferty, ksiądz z naszej parafii.

Sara poznała nazwisko, a Lafferty uśmiechnął się widząc błysk w jej oczach.

nielojalnie wobec państwa, gdybym chciała was bezpodstawnie pocieszać. Jest naprawdę ciężko ranna.

Jean zaniosła się szlochem przykładając chusteczkę do ust i Joe objął ją jeszcze mocniej.

Joe 0’Donnell, który podczas rozmowy nie odrywał wzroku od podłogi, nagle podniósł głowę.

- Zabiję łajdaka! Zabiję go!

Jean uspokoiła męża, a Lafferty położył rękę na jego ramieniu. Sara odezwała się cicho: - Jeśli chodzi panu o młodego człowieka, któiy siedział z przodu, to obawiam się, że nie żyje. Zginął na miejscu.

Joe 0’Donnell ukrył twarz w dłoniach i potrząsnął głową targany sprzecznymi uczuciami.

Sara poprowadziła wciąż objętych 0’Donnellów i Lafferty’ego do OUG. We wczesnych godzinach porannych klatka schodowa prowadząca do oddziału zionęła chłodem, choć Lafferty nawet nie zdążył zadrżeć, bo gdy tylko znaleźli się na oddziale, otuliło ich przyjemne ciepło.

Lafferty szybko się zorientował, co miała na myśli Sara. Mary 0’Donnell ubrana była w zwykłą szpitalną koszulę, która nie przykrywała szyi ani ramion, by nie utrudniać do nich dostępu. Z jej ust wychodziła sprawiająca przykre wrażenie plastikowa rurka, a klatka piersiowa unosiła się i opadała w rytm pracy ryczącego i klekoczącego wentylatora. Elektrody wystawały spomiędzy bandaży na głowie. Na twarzy widniała czerwona pręga. Oczy Mary były zamknięte. Nie zareagowała, gdy zrozpaczona matka uklękła przy łóżku i położyła głowę na jej ramieniu.

Jean wyglądała na zdumioną. - Czy to oznacza, że Mary nie może umrzeć?

- Można tak powiedzieć. Do chwili gdy nie zostanie odłączona od respiratora, jej krew będzie utleniana, co oznacza, że działający respirator nie pozwoli Mary umrzeć.

Jean 0’Donnell kamień musiał spaść z serca, gdyż odetchnęła głęboko.

- Tak. To jest możliwe. Musimy mieć nadzieję, że wszystko dobrze się ułoży. - I musimy się modlić - dodała Jean spoglądając na córkę. - Będzie się ojciec za nią modlił? - zapytała Lafferty’ego nie odwracając głowy.

Jean spojrzała na Joego, który znowu ją objął. Zanim skierowali się do drzwi, kiwnięciem głowy wyraziła wdzięczność Sarze. Lafferty pozostał z lekarką.

- Zrobiła to pani z dużym wyczuciem. Sara głęboko odetchnęła.

Sara zebrała myśli.

- Może nie powinnam tego mówić, ale po raz pierwszy słyszę od duchownego tak pokrzepiające słowa.

Lafferty uśmiechnął się.

Lafferty zauważył, że Sara zesztywniała słysząc to nazwisko.

- Jeśli to nie moja sprawa, proszę mi powiedzieć, a ja po prostu się zamknę. Sara wiedziała, że koniecznie musi komuś opowiedzieć o okolicznościach śmierci McKirropa, ale najpierw chciała to dobrze przemyśleć. Powiadomiła Lafferty’ego jedynie o wątpliwościach lekarzy, czy aby McKirrop na pewno odzyskał przytomność.

- Sądzi pani, że wiedział, co mówi? - zapytał Lafferty, gdy skończyła.

- Tak - zapewniła Sara. - Nie pamiętał, dlaczego znalazł się w szpitalu, ale z pełną świadomością opowiadał o tym, co wydarzyło się na cmentarzu.

- O tym właśnie chciałem z nim porozmawiać - przyznał Lafferty.

- Tak?

- Dobranoc, pani doktor. Na podstawie tego, co mówiła pani o Mary, wnioskuję, że niedługo znowu możemy się spotkać.

Sara pokiwała głową i pożegnała Lafferty’ego.

Świt różowił już niebo, gdy Lafferty podchodził do samochodu. Obok szpitalnej bramy przejechał wóz z mlekiem. Butelki pobrzękiwały w skrzynkach, podskakując na nierównej drodze. „Menele” to dziwne określenie na satanistów, pomyślał, gdy po ciemku próbował wsunąć kluczyki do stacyjki. Słowo „menele” kojarzyło się z łobuzami, którzy bezmyślnie niszczyli, co im wpadło w ręce, ale na pewno nie bezcześcili grobów. To nie było w ich stylu. Silnik starego forda eskorta zaskoczył nareszcie ze zgrzytem, który oznaczał, że sprzęgło wymagało naprawy.

Teoretycznie Sara miała wolny ranek, jednak poranny obchód poprowadzi dzisiaj Tyndall, więc powinna pojawić się w szpitalu. Przybyła na oddział piętnaście minut przed czasem, tak by zdążyć poinformować Stubbsa o przyjęciu Mary 0’Donnell. Zastała Stubbsa przy pacjentce i zorientowała się, że zarządził przeprowadzenie testów sondą Sigma.

- No tak...

- Myślałem, że pani o tym wie.

Sara zaczerwieniła się, ale trzymała język za zębami.

- Oczywiście. Zapomniałem o badaniach prenatalnych - mruknął Stubbs. Sara spojrzała na Stubba z pogardą, co nie zrobiło na nim wrażenia.

Podczas obchodu Stubbs informował Tyndalla o postępach leczenia każdego z pacjentów. Sara odzywała się tylko wtedy, gdy ją o to poproszono. Na Mary 0’Donnell przyszła kolej na samym końcu, gdyż przyjęto ją jako ostatnią. Tyndall odczytał dane z karty.

Stubbs odwrócił się w kierunku Sary.

- Jeśli tak dalej pójdzie, będziemy musieli go uczynić oddziałowym kapelanem.

Wszyscy uśmiechnęli się jak na zawołanie.

nie orientuje się pani, jak ten ksiądz może zareagować na ewentualną decyzję o odłączeniu respiratora?

Tyndall poszedł się przygotować do rutynowego chirurgicznego zabiegu polegającego na implantacji w czaszkę Mary 0’Donnell sond Sigma. Po kilku minutach w dyżurce zabrzęczał telefon. Pielęgniarka poinformowała, że dzwoni pani 0’Donnell.

- Proszę podejść do telefonu, a ja przygotuję sprzęt do wykonania badań. Proszę ją powiadomić, że wyniki badań będziemy mieli w południe. Wie pani, co mówić.

Sara powiedziała pani O’Donnell, że stan Mary nie zmienia się. Nie przypominała Jean, że dopóki aparatura oddycha za Mary, jej stan nie może ulec zmianom.

Lafferty spędził ranek w kościele. Modlił się o wyzdrowienie Mary O’Donnell, ale również o siłę dla jej zrozpaczonych rodziców, gdy ewentualnie będą musieli pogodzić się ze śmiercią córki. Po porannej rozmowie z Sarą Lasseter miał przeczucie, że modlitwa w drugiej intencji jest bardziej potrzebna. Zastanawiał się, jak zniesie to Jean. Prosił Boga, by jej niezłomna wiara przetrwała najcięższą próbę.

Joseph 0’Donnell zgorzknieje, co w połączeniu z wyrzutami sumienia może okazać się wybuchową mieszanką. Joe potrzebował kogoś albo czegoś, na co mógłby zrzucić winę. Od tygodni nie mógł dojść do porozumienia z Mary w sprawie jej chłopaka i nocnych powrotów do domu. Joe oczywiście kochał córkę, ale ponieważ nie potrafił jej o tym zapewnić i ponieważ - jeśli Mary umrze - stosunki między nimi nie zdążą ulec poprawie, będzie czuł się oszukany i dotknięty.

Lafferty zadzwonił do 0’Donnellów, by zorientować się w sytuacji. Słuchawkę podniósł Joe.

Lafferty musiał się zastanowić, by odgadnąć, kogo ma na myśli Main.

Main opowiedział o pomyśle odwiedzenia kilku pubów i o tym, jak to sprawdziło się w praktyce.

Main opowiedział o bójce, w wyniku której o mało nie stracił wzroku. Lafferty zmarszczył brwi.

- Więc kim są ci ludzie? Znają ich na policji? Przejrzałem policyjną kronikę, ale nie było w niej ich zdjęć. Wyglądali na zwykłych meneli. Policja zapewnia, że skoro już wiedzą, gdzie szukać, na pewno ich znajdą.

Znowu to słowo, pomyślał Lafferty. „Menele”.

Lafferty odłożył słuchawkę i objął dłońmi policzki. Masował je delikatnie, rozmyślając nad wieściami od Maina. McKirrop w swych półprzytomnych majakach użył słowa „menele”, które wtedy wydało mu się niewłaściwe. Ale Main też tak ich określił, co oznaczało, że McKirrop wiedział, co mówi. Tymi cmentarnymi hienami okazali się zwykli młodzi chuligani. Jął się zastanawiać nad swoją wcześniejszą hipotezą, że „menele” nie kradną ciał. Co to wszystko mogło znaczyć?

A może Main miał rację? Mogli tam’być z polecenia kogoś innego, choć, z drugiej strony, nie wspomnieli nic o takiej możliwości podczas konfrontacji z Mainem. Zapewniali go, jak twierdzi Main, że wszystko mu się pomyliło.

Mówiąc coś takiego oskarżony rozpoczynał zwykle próby dowiedzenia swojej niewinności. Lecz jeśli ci mężczyźni nie zaprzeczali, że byli wtedy na cmentarzu, jak mogli twierdzić, że są niewinni? Interesująca zagadka, przyznał Lafferty.


10


Sara zdecydowała się zostać na testach Mary 0’Donnell, choć teoretycznie mogła zejść z dyżuru po wyjściu Tyndalla. Była obecna, kiedy Stubbs zakończył badania. Westchnął głęboko i powiedział:

- Sprawa jest oczywista. Nie ma żadnych oznak życia.

Wręczył jej wyniki. Zaczęła przedzierać się przez nie uporządkowaną stertę papierów, oddzielając wpierw wykresy od reszty wydruków. Nie trzeba było dużo czasu, by stwierdzić, że Stubbs miał rację. Z którejkolwiek strony by na to patrzeć, Mary 0’Donnell nie żyła. Nawet Sigma, najczulszy test ze wszystkich, nic nie wykazywał. Młoda dziewczyna na łóżku, której pierś podnosiła się i opadała w rytm elektrycznych impulsów, była tylko pustą skorupą, w której nie było więcej życia niż w fotografii.

- Zadzwonię do doktora Tyndalla - powiedział Stubbs. - Może mogłabyś przekazać rodzicom, by przyszli dziś po południu? Im szybciej to załatwimy, tym lepiej.

Stubbs poszedł do pokoju lekarzy, by zatelefonować. Wrócił po kilku minutach i oznajmił: - Doktor Tyndall może przyjść dziś po południu. Teraz wszystko zależy od rodziców.

Sara spojrzała na Stubbsa, którzy wytrzymał jej spojrzenie nie spuszczając wzroku.

Sara poszła do dyżurki z ciężkim sercem. Wiedziała, że 0’Donnellowie spędzili całą noc modląc się i żyjąc nadzieją, że ich córka wyjdzie z tego. Ich nerwy były napięte jak struny i gdy zadzwoni telefon, słuchawkę chwycą niespokojne

ręce. Wystukała numer palcem wskazującym, powoli i z rozmysłem, wzdragając się przed uruchamianiem lawiny nieszczęść. Telefon odebrano po pierwszym dzwonku.

- Tak? - zapytała Jean 0’Donnell głosem pełnym niepokoju. Sara przełknęła ślinę i powiedziała:

- Pani 0’Donnell, tu doktor Lasseter ze szpitala. Czy moglibyście państwo z mężem przyjść dziś po południu, żeby porozmawiać z doktorem Tyndallem?

- Co się stało? Czy stan Mary się pogorszył? - zapytała Jean O’Donnell. Sara słyszała, jak w głębi pokoju mąż pyta, co się stało.

Sara była pewna, że Jean 0’Donnell zrozumiała konsekwencje tego spotkania. W jej głosie nie było już niepokoju; mówiła spokojnie i bezbarwnie. Czegoś nagle zabrakło i Sara wiedziała czego - nadziei.

Sara była zadowolona, że Tyndall zawsze brał na siebie ogłaszanie rodzinom pacjentów złej nowiny. Był dobry dla pacjentów i równie dobry dla ich rodzin. Miał wielkie wyczucie sytuacji, co w przypadkach takich jak ten, było niezwykle ważne. Rodzina chętnie rozmawiała z takim człowiekiem - solidnym, wzbudzającym zaufanie, dobrze ubranym, z włosami przyprószonymi siwizną, taktownym, współczującym, rozumiejącym. Podejrzewała, że Stubbs w takiej sytuacji sprawdziłby się fatalnie; martwiło ją, że chce pierwszy porozmawiać z 0’Donnellami. Chyba nie ma zamiaru wyręczać Tyndalla w pytaniu o zgodę na przeszczep organów? Rozmowy z pogrążonymi w rozpaczy bliskimi były tą częścią pracy lekarza, której dotąd udawało się jej uniknąć, dzięki temu, że Tyndall miał zwyczaj załatwiania tego osobiście. Nie mogła jednak uciekać przed tymi rozmowami w nieskończoność. Podejrzewała, że Tyndall chciał ją tam widzieć właśnie z tego powodu. Śmierć była częstym gościem wOUG.

Gdy minęła druga, a 0’Donnellowie się nie pojawiali, Sara zauważyła, że Stubbs zaczyna się denerwować. Patrzył na zegarek co pół minuty. Po kwadransie najwyraźniej stracił cierpliwość.

- Gdzie oni są, do diabła?

Sara, nie będąc pewna, czy powinna na to odpowiedzieć, mruknęła coś o spóźnieniu. W głębi duszy cieszyła się, że 0’Donnellowie nie zdążą porozmawiać z samym Stubbsem. Tyndall przyszedł wcześniej, dwadzieścia po drugiej, więc nie pozostało co do tego żadnych wątpliwości. Sara usłyszała, jak Stubbs wychodząc przeklął pod nosem.

O’Donnellowie przyjechali za pięć wpół do trzeciej. Joe tłumaczył się, że musiał zmieniać koło w samochodzie.

- Cholerne dzieciaki - mruknął, ale nie rozwodził się dalej nad tym wydarzeniem.

Tyndall wstał, gdy Jean 0’Donnell weszła do pokoju. Zachowywała się niepewnie. Najpierw zapukała delikatnie, a potem wsunęła głowę. Tyndall uśmiechnął się i uścisnął jej dłoń. Sara zauważyła, że jego uśmiech był po prostu idealny. Nie tak szeroki, by sugerować, że wszystko jest w porządku i nie taki blady, żeby wyglądał ha czysto konwencjonalny. To był uśmiech adresowany do osoby zaufanej, która wszystko zrozumie. Tyndall uścisnął dłoń Joemu, który wszedł drugi, a potem Lafferty’emu, który pojawił się na końcu. Jego widok sprawił, że Tyndall uniósł brwi.

- Pani 0’Donnell prosiła mnie, bym tu przyjechał - wyjaśnił Lafferty. - Czy to panu nie przeszkadza, doktorze?

- Absolutnie nie - odrzekł Tyndall. - Proszę usiąść.

Sara przywitała się z 0’Donnellami i z Laffertym, który zapytał:

- Czy pani w ogóle nie sypia, pani doktor? Odpowiedziała uśmiechem.

Tyndall zdjął okulary i położył je przed sobą na biurku.

- Będzie najlepiej, jeśli od razu przejdę do rzeczy - zaczął łagodnie. - Wykonaliśmy wszystkie testy i szczerze mówiąc, wiadomości nie są dobre.

Tyndall przerwał; Jean i Joe przysunęli się do siebie. Sara zauważyła, że Jean jest tylko pozornie opanowana, ale trzyma Joego za rękę tak mocno, że pobielały jej kostki dłoni.

Tyndall kontynuował.

- Nie jesteśmy w stanie wykryć żadnych aktywnych funkcji mózgu Mary, mimo że wykonaliśmy wszystkie testy przy użyciu najlepszego sprzętu, jakim dziś dysponuje medycyna. Żadnych.

Sara uznała, że choć forma tej informacji była łagodna i subtelna, to jej treść - brutalnie szczera. Tyndall nie tracił czasu, by przejść do sedna sprawy. Mózg Mary był martwy. Nie było dla niej nadziei.

Jean wyglądała, jakby czas się dla niej zatrzymał. Twarz jej zastygła i tylko oczy wyglądały jak dwa lustra, w których odbija się głęboki smutek. Za to twarz Joego wyrażała kilka uczuć naraz: konsternację, zaskoczenie, ból.

-Ale wciąż jest podłączona do tej maszyny, prawda? - upewnił się Joe. - Na pewno jest jeszcze czas. Przecież codziennie czyta się o ludziach, którzy odzyskują przytomność nawet po latach.

Tyndall potrząsnął głową.

Jean wzięła jego rękę i pocałowała. Sama płakała, ale odezwała się spokojnie:

- Mary odeszła, kochanie. Musimy się z tym pogodzić.

Lafferty zdecydował się pozostać z tyłu. Chciał pomóc, ale tych dwoje ludzi stanowiło dla siebie nawzajem najlepsze wsparcie. Nie był im potrzebny. Po kilku chwilach Jean 0’Donnell zwróciła się do Tyndalla:

- Więc chce pan odłączyć maszyny, tak? Tyndall skinął głową.

Sara pomyślała, że nawet ten gest był starannie dopracowany. Zawsze był to dla rodziców najtrudniejszy emocjonalnie moment, ale Tyndall przeprowadził ich przez niego wprawnie, jakby chodziło wyłącznie o czynność techniczną.

Joe i Jean, obejmując się wzajemnie, wyrazili milczącą zgodę. Lafferty tylko patrzył.

Tyndall uniósł rękę do głowy, jakby go rozbolała, i powiedział: - Jest jeszcze jedna rzecz, o którą muszę zapytać.

Sara wstrzymała oddech. Jean i Joe 0’Donnellowie wpatrywali się w Tyndalla uważnie, ale milczeli.

Tyndall mówił dalej, jakby słowa sprawiały mu ból:

Tyndall zawiesił na chwilę głos, a potem powiedział:

- Jej organy...

Twarz Joego 0’Donnella stwardniała, a w jego oczach pojawił się gniew.

Joe uspokoił się tak samo szybko, jak wybuchnął gniewem i Sara pomyślała, że Tyndall mógłby jeszcze raz spróbować poprosić o zgodę, ale nie zrobił tego. Najwyraźniej uznał, że sprawa jest przegrana.

- Czy moglibyśmy ją jeszcze zobaczyć? - zapytała Jean.

- Oczywiście - odrzekł Tyndall. - Pójdzie pani? - zwrócił się do Sary. Sara kiwnęła głową i zaprowadziła 0’Donnellów do córki. Ze ściśniętym gardłem obserwowała, jak rodzice po raz ostatni patrzą na swoje dziecko. W pewnym momencie Joe 0’Donnell zwrócił się do niej i zapytał ochrypłym szeptem: - Nie będzie cierpiała, prawda?

- Nie - odrzekła Sara, walcząc ze sobą, by nie wybuchnąć płaczem. - To już jest poza nią.

Sara czuła, że sytuacja zaczyna robić się niezręczna. Żadne z 0’Donnellów nie chciało opuścić córki, wiedząc, że widzą ją po raz ostatni. Sara zaś nie wiedziała, ile czasu powinna im dać, zanim zasugeruje, że powinni już iść. Z kłopotu wybawił ją Tyndall. Dołączył do nich i powiedział delikatnie:

- Obawiam się, że jest jeszcze kilka formalności, których musimy dopełnić. Wyprowadził rodziców, zostawiając Sarę samą. Niemal natychmiast dołączył do niej Ryan Lafferty, który zauważył, że jest bliska płaczu.

- Bóg dał, Bóg wziął - powiedział.

- Czasami nienawidzę tej pracy - wybuchnęła Sara.

Lafferty objął ją ramieniem i pierwsze łzy popłynęły po policzkach lekarki.

Sara wytarła oczy chusteczką i uspokoiła się, nim powiedziała: - Dziękuję ojcu. Nadszedł czas, by i Lafferty po raz ostatni spojrzał na Mary 0’Donnell. Następnym razem miał się z nią spotkać na nabożeństwie żałobnym.

- Czy chce ojciec, żebym wyszła? - zapytała Sara. Lafferty skinął głową nie odwracając się. Sara się wycofała.

Lafferty czuł skurcz w gardle, patrząc na młodą twarzy Mary 0’Donnell, taką bladą i spokojną. Przeczytał kartę identyfikacyjną w nogach łóżka: Mary 0’Donnell, urodzona trzynastego stycznia 1978. To wydawało się wczoraj. Czas co prawda zdawał się płynąć szybciej wraz z wiekiem, ale piętnaście lat to naprawdę bardzo mało.

Lafferty zauważył grecką literę w dolnym rogu łóżka i przypomniał sobie, że gdzieś ją wcześniej widział. Była na karcie, którą zauważył w mieszkaniu Johna Maina, na stoliku, który służył do wywoływania duchów. Wtedy nie mógł sobie przypomnieć, jak się ta litera nazywa. Teraz niespodziewanie nazwa wróciła do niego. To była sigma.

Lafferty powierzył duszę Mary 0’Donnell Bogu. Joseph i Jean płakali, a Sara zagryzała wargi. Murdoch Tyndall odłączył respirator i pierś Mary poruszyła się po raz ostatni, po czym zastygła w bezruchu. Przez moment cisza wydawała się niemal nie do zniesienia, ale Murdoch Tyndall szybko się zakrzątnął i wyprowadził rodziców z sali.

- Będzie pani na pogrzebie, doktor Lasseter? - zapytał Lafferty.

- Nie, ojcze - odrzekła Sara potrząsając głową. - To wbrew regułom szpitala. - Uświadamiając sobie, jak bezosobowo to zabrzmiało, dodała: - Jest ich zbyt wiele.

Z jakiegoś powodu bardzo nie chciała zranić tego człowieka. Może dlatego, że był dla niej taki miły, gdy poczuła się bezbronna, a może dlatego, że wyczuła w nim taką samą bezbronność. Nie przyszło jej to wcześniej do głowy, ale teraz poczuła, że musi się komuś zwierzyć. Lafferty był właściwym człowiekiem.

Do pokoju weszła pielęgniarka i głos Sary zmienił się.

- Dobrze, ojcze Lafferty. Tak będzie doskonale - powiedziała oficjalnym tonem i wyszła z pokoju.

Sara przyszła dwie minuty po siódmej. Lafferty otworzył jej drzwi. Przebrał się w cywilny strój i miał teraz na sobie ciemnoniebieskie sztruksy i pasującą do nich koszulkę polo. Wprowadził Sarę do wygodnego, choć nieco staroświeckiego pokoju, w którym mebli nie zmieniano najwyraźniej od długiego czasu.

- Herbaty? Kawy? Drinka? - zapytał Lafferty, kiedy się już przywitali. Sara usiadła niepewnie na rogu wypłowiałej zielonej sofy.

Lafferty otworzył barek i skrzywił się, bo miedziane zawiasy zaskrzypiały. Wyjął butelkę Beefeater Gin.

Lafferty przez chwilę grzebał wśród butelek, aż w końcu stwierdził:

Lafferty nalał sobie solidną porcję whisky Jamieson’s i usiadł naprzeciwko Sary.

- Irlandzka whisky?

- Nie mam problemów. Pozostaję neutralny. Sara kiwnęła głową i upiła nieco dżinu.

Sara otworzyła usta i już miała zacząć mówić, ale powstrzymała się i potrząsnęła głową.

Lafferty otworzył szeroko usta ze zdziwienia.

- Morderstwo? - powtórzył. - Ale kogo zamordowano?

- Jednego z pacjentów w OUG. Johna McKirropa. Jestem pewna, że został zamordowany.

Lafferty potrzebował kilku chwil, by wydobyć się z szoku po usłyszeniu nazwiska McKirrop. Uspokoiwszy się, zapytał rzeczowym tonem:

- Jesteś tego absolutnie pewna? Sara przytaknęła.

- Problem w tym, że nie mogę nic udowodnić bez oryginalnego rentgena czaszki. Bez tego wszystko brzmi absurdalnie. McKirropa przywieziono na OUG z głębokim wgnieceniem czaszki, które spowodowało rozległe uszkodzenia mózgu. Koniec historii. Teraz tylko morderca i ja wiemy, że wgniecenie powiększyło się znacznie w szpitalu.

Lafferty potrząsnął głową, mając kłopoty z ogarnięciem wszystkiego, co usłyszał.

Sara powiedziała Lafferty’emu, że Stubbs wyszedłby na głupca, gdyby McKirrop przeżył mimo obrażeń.

Określił stan pacjenta jako beznadziejny, nie sprawdzając nawet zdjęć rentgenowskich.

- Rozumiem - powiedział Lafferty zamyślony. - Komuś z zewnątrz, takiemu jak ja, wydaje się to, łagodnie mówiąc, niezwykłe. Czy myślisz, że taki człowiek jak Stubbs byłby naprawdę zdolny do czegoś podobnego?

Sara westchnęła i pokręciła przecząco głową.

- Cały czas próbuję - powiedziała Sara z kwaśnym uśmiechem.

- I wymyśliłaś coś jeszcze?

Lafferty poczuł, że na chwilę przestało mu bić serce.

- Boję się - wyznała dziewczyna. Lafferty nie zdziwił się.

Lafferty zmarszczył brwi.

- Ale nie wie, po co ci były potrzebne?

- Nie.

- Więc proponuję utrzymać wszystko w tajemnicy, dopóki policja nie złapie tych czterech mężczyzn. Jeśli odkryją wystarczająco silny motyw zabójstwa Johna McKirropa, może nie będziesz potrzebowała tych zdjęć. Zgadzasz się ze mną?

Sara przytaknęła i powiedziała:

Gdy Sara wróciła do szpitala, wyczuła, że w powietrzu unosi się atmosfera i podniecenia.

Duncan kiwnął głową i powiedział:

odpowiedzialny, dzięki czemu będzie można utrzymywać wirus w stanie trwałego uśpienia. Czy ta metoda dotyczy tylko herpes simplex?

Sara zgodziła się i poszli do świetlicy, gdzie już czekała nieduża grupka w tym samym celu. Wiadomość o szczepionce została podana jako trzecia. Sala głośnymi okrzykami zareagowała na wzmiankę o uniwersytecie i szpitalu, choć nie pokazano ani zdjęć braci Tyndallów, ani szpitala. Zamiast tego dano panoramę miasta.

- Pewnie nie zdążyli - uznał Duncan.

Wiadomości krajowe dobiegły końca i zaczęły się informacje lokalne. Ludzie zaczęli wychodzić, ale Sarę, będącą już przy drzwiach, uderzył komentarz Duncana: „Boże, co za jatka”. Wróciła, by zobaczyć zdjęcia spalonego samochodu, wciąż polewanego wodą przez otaczających go strażaków. Czterech młodych mężczyzn zginęło, kiedy samochód, którym jechali, niespodziewanie stanął w płomieniach. W wypadku nie brał udziału żaden inny pojazd i policja wciąż starała się ustalić przyczyny wybuchu.

John Main miał właśnie położyć się do łóżka, kiedy zadzwonił telefon. Zawahał się przed podniesieniem słuchawki, obawiając się, że może to być jego siostra lub teściowa. Nie odezwał się do nich przez ostatnie dwa tygodnie. Poczekał, aż automatyczna sekretarka przekaże nagraną wiadomość i sygnał da znak rozmówcy, że może mówić.

- Dobry wieczór, panie Main. Tu inspektor Lenny z Komendy Policji. Czy mógłby się pan z nami skontaktować przy najbliższej okazji?

Main chwycił za słuchawkę.

Main poczuł, jak narasta w nim podniecenie. Policja prawdopodobnie znalazła tych ludzi. Był teraz o krok od odkrycia, co się stało z Simonem. By zapełnić czymś czas oczekiwania ubrał się i zrobił sobie kawę. Kończył ją pić, kiedy zadzwonił dzwonek. To był Lenny.

Inspektor nie odpowiedział. Zamiast tego otworzył teczkę i wyjął z niej skoroszyt. Teczka wyglądała na nową; Main czuł zapach skóry. Lenny rozłożył akta. Wybrał spośród papierów fotografię i zapytał:

- Czy rozpoznaje pan tego człowieka?

Main wziął zdjęcie i przyjrzał się uśmiechniętemu mężczyźnie, stojącemu na plaży ze szklanką w dłoni. Wznosił ją w stronę obiektywu, jakby pił zdrowie fotografa.

- Tak, inspektorze. Rozpoznaję. To jeden z mężczyzn, którzy byli w pubie tamtej nocy. Jeden z tych, o których panu mówiłem.

Lenny wyjął ze skoroszytu kolejną fotografię i podał ją Mainowi, zabierając jednocześnie pierwszą.

- A ten?

Main przyjrzał się migawkowemu zdjęciu. Było mniejsze niż pierwsze i wyglądało na dużo starsze, miało nawet pozaginane rogi. Przedstawiało wysokiego mężczyznę, obejmującego ramieniem pulchną blondynkę w wydekoltowanej bluzce. On miał hawajską koszulę, a ona kwiat wpięty we włosy, ale tło wskazywało, że są w Wielkiej Brytanii, zapewne gdzieś nad morzem - w Blackpool albo w Brighton.

- Tak, jego też poznaję. On był szefem.

Policjant po raz kolejny wymienił z Mainem fotografie. Tym razem był to młody człowiek w wojskowym mundurze. Stał na baczność i Main pomyślał, że ma trochę za dużą czapkę, która zdawała się pomniejszać jego twarz. Zdjęcie zrobiono najprawdopodobniej w jednostce wojskowej. Pewnie już dawno, uznał Main. Twarz była wyraźnie młodsza, ale łatwo było rozpoznać w nim kolejnego mężczyznę z pubu.

Main zastanowił się przez moment.

- Niech pomyślę. Pięć stóp dziesięć cali, szeroki w barach, rude włosy bardzo krótko obcięte, gładko ogolony. Chyba miał złoty kolczyk w uchu. Gdy go widziałem, był ubrany w dżinsy i drelichową kurtkę.

Lenny kiwnął głową i powiedział:

Main poczuł, jakby świat właśnie się skończył.

Main potrząsnął głową, jakby nie wierzył, że los może być tak okrutny.

- Ale oni byli moją jedyną szansą na odnalezienie Simona - wyszeptał. Wstał i podszedł do okna, jakby próbował uciec przed prawdą. Przez chwilę wpatrywał się w ciemność, w końcu odwrócił się do Lenny’ego.

- Bardzo sprytne, inspektorze. Jestem wdzięczny, że mnie pan zawiadomił.

- Drobiazg. Odezwę się, jeśli pojawią się jakieś nowe informacje.

Main odprowadził Lenny’ego i zamknął za nim drzwi, powoli i starannie. Stał przez moment z czołem opartym o chłodne drewno i zaciśniętymi pięściami. Potem zaczął uderzać głową o drzwi lekko i rytmicznie, szepcząc: „Niech ich piekło pochłonie”.


11


Około drugiej w nocy wiatr, który wzmagał się systematycznie od trzech godzin, przeszedł w huragan i ściana deszczu uderzyła w okna sypialni Lafferty’ego z nieubłaganą siłą. Nie spał już od jakiegoś czasu, więc nie mógł oskarżać pogody o to, że go obudziła, ale odgłosy burzy o tej godzinie nie pomagały i tak już przygnębionemu umysłowi. Miał właśnie wstać, by zrobić sobie herbaty, gdy rozdzwonił się telefon. Przestraszył go; przez chwilę patrzył na aparat jak na nieproszonego gościa. Zawsze było coś deprymującego w takich wczesnych telefonach. To nie mogła być zwykła rozmowa. Chodziło na pewno o złe wiadomości. Należało jedynie mieć nadzieję, że to pomyłka. Podniósł słuchawkę modląc się, by nie musiał się ubierać i wychodzić na deszcz. ‘,- Słyszałeś? Oni nie żyją.

Męski głos brzmiał bełkotliwie, jakby rozmówca był pijany. Wciąż istniała szansa, że to pomyłka.

mógł oddychać, jakby stalowa obręcz zaciskała mu się na piersiach.

- Nic - odrzekł Lafferty obojętnym tonem. - Zadzwonię do ciebie rano. Odłożył słuchawkę, by uniknął dalszych dyskusji. Miał nadzieję, że już nie zadzwoni. Nie zadzwonił. Lafferty został sam, tylko z odgłosami wiatru i deszczu, który kontynuował swój bezlitosny atak na szybę. Co się do diabła dzieje, zastanawiał się. Czuł narastający niepokój. Jeżeli Sara miała rację, John McKirrop został zamordowany, bo widział coś na cmentarzu tamtej nocy. Była również pewna, że morderca był z OUG. Teraz czterej mężczyźni, którzy tam byli, również nie żyją. Wypadek? Trudno było w to uwierzyć. Ale jeśli ktoś za wszelką cenę chciał ukryć to, co wydarzyło się na cmentarzu, dlaczego zajęło mu to tyle czasu?

Lafferty zadrżał, kiedy znalazł możliwy powód. Morderca, albo mordercy, nie tracili czasu; po prostu cierpliwie czekali, aż będzie można dopaść tamtą czwórkę razem tak, by przynajmniej teoretycznie mogło to wyglądać na wypadek! Lafferty uznał to za niezwykłą bezczelność, ale w związku z tym nasuwał się kolejny wniosek. Jeśli mordercy zdecydowali się czekać, musieli przez ten cały czas czuć się bezpieczni. Musieli być pewni, że tamci mężczyźni nie powiedzą niczego z własnej woli. A potem, gdy Main ich znalazł i powiedział o tym policji, mordercy zaczęli działać...

Był w tym wszystkim jakiś diabelski sens. Czegoś nie mógł jednak zrozumieć: mianowicie rodzaju powiązań między tą czwórką a OUG.

Szczególnie zaciekły podmuch wiatru uderzył w okna, aż zadygotały we framugach. Lafferty też zadrżał i poszedł do kuchni nastawić wodę.

John Main oprócz depresji, z którą kładł się spać, obudził się dodatkowo z potwornym bólem głowy. Pamiętał, że dzwonił do Lafferty’go, ale nie mógł sobie przypomnieć, co mu powiedział. Zastanawiał się, czy umówił się z księdzem. Niejasno sobie uświadamiał, że postanowili porozmawiać później. Najlepiej chyba będzie, jeśli do niego zadzwoni, gdy poczuje się trochę lepiej.

Stwierdził, że reanimację zacznie od kawy, ale o mało nie zmienił zdania, gdy usiadł, chcąc wstać z łóżka. Ból głowy stał się jeszcze dotkliwszy i na chwilę niemal go sparaliżował. Czy powinien jeszcze raz spróbować wstać, czy po prostu z powrotem się położyć?

Wbrew sobie Main wybrał pierwsze rozwiązanie. Pomalutku dotarł do łazienki; musiał odpocząć po tym wysiłku z rękami opartymi o umywalkę. Spojrzał na siebie w lustrze i zaraz zamknął oczy. Zgroza, pomyślał. Co powiedziałaby Mary, widząc go w tym stanie? Nietrudno było zgadnąć. Niemal słyszał jej głos, radzący mu, by wziął się w garść. Chlusnął sobie w twarz zimną wodą. To przypomniało mu incydent z czterema mężczyznami w pubie. Wciąż trudno mu było uwierzyć, że oni wszyscy nie żyją. W życiu bywało różnie, ale taki przypadek po prostu trudno było znieść.

Rozmyślania o zmienności losu przywiodły mu na myśl strzępek rozmowy z Laffertym zeszłej nocy. Czy ustalili, że to nie był przypadek? Mętnie przypomniał sobie, że ksiądz odwiesił słuchawkę zaraz potem. Nie mógł go za to winić. Świadomość, że zadzwonił do niego pijany w sztok sprawiła, że skurczył się wewnętrznie nalewając ciepłą wodę do umywalki, aby się ogolić.

Nawet skóra go zabolała, gdy dotknął jej brzytwą. Jeśli śmierć tych mężczyzn nie była kwestią przypadku czy cholernego pecha, jak sugerował Lafferty? Jeżeli to nie był wypadek, tylko zostali zamordowani? Main zamarł z ostrzem o cal od twarzy. Ten pomysł podekscytował go. Taka teoria była znacznie bardziej atrakcyjna niż pech czy złośliwy figiel losu. Main skończył się golić i uregulował strumień prysznica. Głowa wciąż go bolała, ale poczucie beznadziejności gdzieś się ulotniło. Jeśli ta czwórka została zamordowana, nie oznaczało to wcale końca tej historii - a może dopiero jej początek. Najwyraźniej jeszcze jacyś ludzie byli zamieszani w wykopanie zwłok jego syna. Teraz musiał się zastanowić, jak ich odnaleźć.

Main wszedł pod prysznic i wystawił twarz na działanie wody, wciąż się zastanawiając. Nie widział sposobu dotarcia do tych ludzi, ale przecież początkowo tak samo wyglądało w przypadku tych, którzy właśnie zginęli. Podkręcił trochę kurek ciepłej wody. Może powinien zacząć od małego szumu w mediach? To ich powinno przynajmniej zaniepokoić.

Kimkolwiek byli, musieli czuć się zupełnie pewni teraz, gdy wszyscy, o których wiedzieli, że byli wtedy na cmentarzu, nie żyli. Gdyby opowiedział prasie, że czterej mężczyźni, którzy zginęli w pożarze samochodu, to ci sami, którzy wykopali jego syna, może ludzie zaczęliby się zastanawiać i zadawać pytania. Policja oczywiście już o tym wiedziała, ale zrobienie wokół sprawy szumu nie powinno zaszkodzić. Sam pomysł, że chodzi o morderstwo, mógł wywołać potrzebne reakcje.

Main wytarł się ostrożnie, by nie narażać obolałej głowy. Kiedy schylił się, by wytrzeć stopy, ból znów dał o sobie znać. Musiał przysiąść na chwilę na brzegu wanny, zanim wrócił do sypialni, by się ubrać.

Lafferty był akurat w bocznej kaplicy, kiedy usłyszał, że w domu dzwoni telefon. Mała kaplica była jego ulubionym miejscem w św. Ksawerym. Nie była to nawet kaplica w ścisłym tego słowa znaczeniu, bo nie jej nie oddzielało od kościoła - po prostu mała wnęka w lewej nawie - ale tam właśnie czuł się dobrze. Był tam nieduży ołtarz, okryty wypłowiałą purpurową kapą obszytą złotą nicią, sześć krzeseł z drewnianymi oparciami i rafiowymi siedzeniami, a nad nimi pojedynczy witraż ze scenami z wojny krymskiej. Kaplicę dobudowano do kościoła na życzenie i koszt bogatej lokalnej rodziny, w czasach gdy zamożni ludzie żyjąc we wspólnocie znacznie bardziej angażowali się w sprawy Kościoła niż obecnie. Prawie cała rodzina fundatorów wymarła i w parafii już tylko jedna starsza dama, panna Catherine Bell, reprezentowała pierwotnych darczyńców, od których kaplica wzięła nazwę. Kaplica Bellów nie miała, jak to częstosądzo-no, nic wspólnego z kościelnymi dzwonami.

Kaplica nigdy nie była popularna wśród parafian, ani jako miejsce cichej modlitwy, ani do kontemplacji, ale Lafferty przychodził tam w obydwu tych celach. Z jakiegoś powodu, którego nie potrafił sobie wytłumaczyć, czuł się tam bliżej Boga. Kaplica zapewniała mu absolutną samotność. Nietrudno było zrozumieć, dlaczego inni nie lubili do niej przychodzić. Znajdowała się od północnej strony, więc zawsze było w niej ciemno i zimno; słońce nigdy nie przebijało przez witraż, a zresztą gdyby się to zdarzało, to sceny z wojny krymskiej napawały raczej grozą niż nadzieją, pokazując rannych żołnierzy z zabandażowanymi głowami, podpierających się kulami wykonanymi z gałęzi i wyprowadzanych z pola bitwy przez pielęgniarkę z dużym czerwonym krzyżem na fartuchu.

Lafferty szybko przebył krótki dystans dzielący go od domu, podejrzewając, że dzwoni John Main. Rzeczywiście to był on.

Lafferty milczał przez chwilę, zastanawiając się, do jakiego stopnia może ujawnić swe podejrzenia.

- Sam nie jestem pewny - powiedział w końcu. Main wydawał się rozumieć jego rozterki.

- Nie pomyślałem o tym - przyznał Main. - Będę się pilnował. Lafferty wrócił do kaplicy Bellów. Starał się zapomnieć o Mainie. Musiał teraz myśleć o pogrzebie Mary 0’Donnell, dlatego przede wszystkim tu przyszedł.

Bardzo chciał, by wszystko poszło gładko. W przeciwieństwie do wielu innych celebrowanych przez niego pogrzebów, kiedy to nie znał ani zmarłego, ani jego rodziny i musiał improwizować kazanie na podstawie kilku szczegółów, był związany z 0’Donnellami i wiedział, przez co musieli przejść. Zwłaszcza że Jean przeżywała kryzys wiary, która przez długie lata tyle dla niej znaczyła, a Joe zadręczał się tym, że nie zdążył naprawić stosunków z córką przed jej śmiercią.

Miał zobowiązania wobec tych ludzi. Musiał przedstawić nieuchronność śmierci Mary w taki sposób, żeby nie pogłębić ich wątpliwości i goryczy. Nie tylko powinien podziękować Bogu za życie Mary 0’Donnell, ale także wyjaśnić jej bliskim, dlaczego umarła. W rezultacie miał przekonać 0’Donnellów, że Bóg miał swój cel wyrzucając Mary nad kierownicę i roztrzaskując jej czaszkę o drzewo. Lafferty skulił się na krześle i ukrył twarz w dłoniach. Nad nim zimne północne światło przesączało się przez witraż. Jak ich przekonać, pytał sam siebie, skórę sam w to nie wierzył?

. Moment kryzysu minął. Trzeba się wziąć do roboty, stwierdził. Pozwoli mu to zapomnieć o wątpliwościach, przynajmniej na chwilę. Był to najprostszy sposób ucieczki, bo jaki miało sens uganiać się za duchową udręką, skoro ona najwyraźniej sama prędzej czy później go znajdzie?

Sara przyglądając się sobie w lustrze wygładziła przód sukienki i lekko przygładziła włosy. Od wieków już nie ubierała się tak starannie przed wyjściem i teraz była z siebie zadowolona. Jak na ironię, tak naprawdę to nigdzie nie wychodziła, ale przyjęcie na cześć braci Tyndallów było wystarczająco dobrym pretekstem. Paddy Duncan miał z nią iść i właśnie na niego czekała. Wreszcie czuła się jak człowiek, a nie - co gnębiło ją przez ostatnie kilka miesięcy - jak automat czekający na następne wezwanie.

Derek Stubbs powiedział Tyndallowi, że zostanie na dyżurze w OUG, by „reszta zespołu” mogła wziąć udział w przyjęciu. Sara była pewna, że Stubbs kolekcjonuje u Tyndalla kolejne małe punkciki, demonstrując swą bezinteresowność - podejrzewała nawet, że rozważył w związku z tą imprezą wszystkie za i przeciw i stwierdził, że szansa zadbania o własną karierę nie jest warta próby wywarcia wrażenia na Tyndallu. Nie miało to jednak znaczenia. Ważne, że ona wychodzi i znowu czuje się jak kobieta. Nałożyła warstewkę szminki na wargi i odsunęła się nieco, zanim rzuciła ostateczne spojrzenie w lustro. „Gotowe”, mruknęła, słysząc pukanie do drzwi. To był Paddy Duncan.

Sara zauważyła, że wszyscy odwrócili głowy, gdy razem z Paddym Dunca-nem weszła do sali recepcyjnej, znajdującej się nad głównymi pomieszczeniami szpitala. Sprawiło jej to przyjemność. Robiła co mogła, by wyglądać nonszalancko i gdy Paddy zaproponował jej drinka, odpowiedziała:

Sara rozglądała się popijając wino i co chwila dorzucała jakąś trafną uwagę do obserwacji Paddy’ego. Nie mogła nigdzie dostrzec Murdocha Tyndalla i powiedziała o tym.

- Tam w rogu - odrzekł Paddy. - Na wpół schowany za Hugh Carfaxem. Patologa nietrudno było zauważyć ze względu na jego rudą czuprynę, ale

Sara dopiero po chwili zobaczyła za nim fragment siwizny Murdocha Tyndalla. Obok niego stał niewysoki mężczyzna.

Sara zgodziła się z entuzjazmem.

Murdoch Tyndall stał obok stołu zjedzeniem, więc wykorzystali ten fakt, by udać się w tym kierunku. Paddy wziął plastikowy talerz ze stosu na końcu stołu i ruszył powoli do przodu, nakładając sobie potężną górę przekąsek. Sara towarzyszyła mu, ale jej talerz pozostał prawie pusty. Najedzenie przyjdzie jeszcze czas. Kilka osób odsunęło się, zwalniając miejsce obok grupy Tyndalla. Sara pokierowała Paddy’ego w tamtą stronę, nie zważając na jego protesty, że jeszcze nie skończył zapełniać swojego talerza.

Sara potrząsnęła głową.

- Nie, myślę, że to coś więcej.

- Piętno geniuszu? - uśmiechnął się Paddy. - Nie wierz w to. Zobaczył, że Sara posyła komuś uśmiech ponad jego ramieniem. Odwrócił

się lekko i zauważył, że uśmiecha się do Murdocha Tyndalla, który opuścił swoją grupkę i kierował się w ich stronę. Duncan odsunął się nieco, by Tyndall mógł podejść do Sary.

- Doktor Lasseter, wygląda pani czarująco - oświadczył Tyndall. Jego spojrzenie dowodziło, że nie był to czczy komplement. - Cieszę się, że mogła pani przyjść. - Zwrócił się do Paddy’ego i dodał:

- I pan, doktorze...

Sara wymieniła spojrzenie z Paddym. Więc to tak, pomyślała. Stubbs gromadzi punkty, a przy okazji nie straci przyjęcia. Z pewnością pojawi się po paru godzinach, wciąż w białym kitlu i odegra rolę bezinteresownego, pełnego poświęcenia lekarza, któremu dosłownie na chwilę udało się oderwać od chorych.

- To świetnie - skwitowała Sara.

Szybko zmieniła temat, na wypadek gdyby Tyndall dostrzegł uśmieszek, który pojawił się na twarzy Duncana.

- Nie wiedziałam, że interesuje się pan immunologią. Tyndall uśmiechnął się skromnie.

- Chyba nie poznała pani jeszcze mojego brata? - zapytał Tyndall, obracając się w stronę grupy stojącej za nim. Paddy posłał Sarze rozbawione spojrzenie, które ją zirytowało.

- Niesamowite! - szepnął, gdy Tyndall zawołał brata, by do nich podszedł. Człowiek, który się do nich zbliżał, był tym niskim mężczyzną, na którego Sara wcześniej zwróciła uwagę. Wciąż był poważny; ukłonił się sztywno i uścisnął rękę Sarze i Paddy’emu, gdy Murdoch Tyndall ich przedstawiał.

- Gratuluję, profesorze - powiedziała Sara. - Wspaniałe odkrycie.

Cyrill Tyndall uśmiechnął się po raz pierwszy, wstydliwym, introwertycznym uśmiechem; Sara odgadła, że czuje się niepewnie w towarzystwie kobiet.

Sara i Paddy obserwowali, jak bracia przepychają się przez tłum do przodu sali. Murdoch z zadowoleniem przyjmował pozdrowienia i gratulacje, podczas gdy jego brat był wyraźnie tym wszystkim zmieszany. Głowę miał zwieszoną, jakby musiał dokładnie widzieć, gdzie stawia stopy. Rozległy się spontaniczne oklaski, gdy bracia weszli na małe podwyższenie, by wymienić uściski dłoni z prezesem rady nadzorczej i kilkoma innymi osobistościami. Sara nie znała ich, ale domyślała się, że mają coś wspólnego z zarządem.

Sekretarz szpitala wygłosił krótką mowę, gratulując Tyndallom ich osiągnięcia. Podzielił się również refleksją, że wielka sława spłynie na szpital po tym odkryciu. Prezes rady nadzorczej opowiedział, jak bardzo był dumny, mogąc jako pierwszy z wielu - czego był pewny - pogratulować Tyndallom. Ta sugestia co do następnych nagród wywołała gorący aplauz i szepty: „Słuchajcie, słuchajcie”. W odpowiedzi Murdoch Tyndall wygłosił mowę, w której bagatelizował własny udział, wkładając laur na głowę swego brata. Dodał, że największa przyjemność wynika dla nich ze świadomości, że mają swój wkład w walce z chorobami. Zerwały się kolejne oklaski i już było po przemówieniach.

Tłum znów rozbił się na małe grupki, wśród których krążył Murdoch Tyndall, śmiejąc się i zabawiając towarzystwo. Jego brat potulnie szedł za nim.

Już miała pójść za Paddym w stronę bufetu, gdy niespodziewanie dostrzegła, że Cyrill Tyndall odkleił się od swojego brata i idzie w jej stronę. Zawahała się przez moment, uznając, że chyba zmierza do kogoś innego, ale w końcu poleciła Paddy’emu:

- Idź, ja zaraz przyjdą.

Tyndall stanął obok Sary i uśmiechnął się do niej zaciśniętymi wargami.

- Chyba nie skończyliśmy rozmowy, doktor Lasseter.

Sara poczuła, że oblewa się rumieńcem. Potencjalny zdobywca Nagrody Nobla podszedł specjalnie, by z nią porozmawiać. Pochlebiło jej to niezmiernie.

Po raz pierwszy w swojej karierze Sara czuła opór przed wyznaniem, że zamierza zająć się ogólną praktyką. Nie lubiła tego uczucia i winiła za nie Stubbsa, czując, że zdradza swego ojca. Powiedziała Tyndallowi o swych planach.

- Nie dziwię się. W tej sukience też bym cię zaprosił. Sara odwróciła się do niego z gniewnym błyskiem w oku.

Przynajmniej raz John Main miał szczęście. Tego dnia nikt w mieście nie został zamordowany ani zgwałcony, banki i poczty pozostały nietknięte, i nic dużego się nie spaliło. Jedynym tematem krajowym była ostatnia awantura we Wspólnocie Europejskiej o dotacje dla rolnictwa - niezbyt atrakcyjny materiał dla lokalnej popołudniówki. Tak więc, choć poranne wydanie rozpoczynało się od historii procesu, jaki jeden z mieszkańców wytoczył radzie miasta za zawilgocone mieszkanie, to drugie i ostatnie krzyczało tytułem: „CZWÓRKA Z CMENTARZA GINIE W MASAKRZE”.

Main kupił gazetę u sprzedawcy na rogu swojej ulicy i przeczytał ją na chodniku. Pod tytułem widniała fotografia cmentarza, na którym był pochowany Simon. Była to ta sama fotografia co poprzednio, ale tekst pod zdjęciem wyjaśniał, o co chodzi. Historia zaczynała się od przypomnienia, jak wykopano zwłoki jego syna i jak policji nie udało się nikogo aresztować. Main był zadowolony z artykułu. Dokładnie o to mu chodziło. Drugie zdjęcie przedstawiało wypalony wrak samochodu, w którym zginęli mężczyźni. W wypadku nie uczestniczył żaden inny samochód, a okoliczności sprawy pozostawały bardzo tajemnicze. Policja odmówiła komentarzy na tym etapie dochodzenia, ale zapowiedziała jego kontynuowanie. Pytany, czy w grę może wchodzić zbrodnia, komendant policji Hamish Anderson oznajmił, że nie chce się oddawać spekulacjom.

Maina najbardziej ucieszył ostatni akapit artykułu. Zawierał on zeznanie naocznego świadka pożaru samochodu. Main nie wiedział, że ktoś taki w ogóle istniał. Gazeta musiała wysłać reportera, by trochę popytał w domach położonych niedaleko miejsca pożaru. Spisał się na medal. Pani Katherine Donaldson wychodziła właśnie z domu po zakupy, kiedy samochód przy jej bramie eksplodował. „To było straszne - opowiadała. - Wybuch był tak głośny, że zatrzęsły

się szyby w moich oknach. Z samochodu wystrzeliły płomienie. Wszędzie było pełno szkła. Nikt się nie uratował”.

Main poczuł satysfakcję. A więc był wybuch. Teraz był bardziej pewny niż kiedykolwiek, że ta masakra nie wydarzyła się przypadkowo. Ci faceci zostali zamordowani. Zadzwonił do Ryana Lafferty’ego i zapytał go, czy widział artykuł.

- Jeszcze nie. Co piszą?

Main opowiedział mu i Lafferty gwizdnął cicho.


12


Main zdecydował się nie wkładać garnituru; czułby się zbyt oficjalnie, jakby znów przychodził starać się o pracę. Zamiast tego ubrał się w sportową marynarkę, koszulę w kratkę i uniwersytecki krawat. Strój zwykły, ale do przyjęcia. Zaparkował samochód przed bramą szkoły i przeszedł żwirowym podjazdem wzdłuż boiska, gdzie trzecia klasa grała w rugby. Hangreave, główny trener sportowy namawiał ich do wspólnych akcji w miejsce indywidualnych popisów.

Cóż za celna uwaga, pomyślał Main. Odwrócił się i ruszył dalej. Hangreave podsumował w ten sposób stulecie rozwoju filozofii. Mogli mnie o to zapytać, pomyślał Main żartobliwie.

Po pięciu minutach obowiązkowego czekania - ważni ludzie nigdy nie przyjmują cię od razu, zauważył Main - dyrektor uścisnął mu rękę na powitanie i zaproponował sherry. Main grzecznie odmówił, obawiając się, że może to być test na jego pociąg do alkoholu; ta paranoiczna myśl wynikała z poczucia winy za alkoholowe wybryki w ciągu ostatnich kilku tygodni.

- Jak się pan czuje, Main?

- Dziękuje, dyrektorze. Dużo lepiej.

Dyrektor pochylił się do przodu i oparł ręce na biurku.

- Naprawdę, spodziewałem się po panu czegoś więcej, Main - dyrektor wyglądał na obrażonego. - Myślałem, że zrozumie pan, o co mi chodzi.

- A jeśli nie?

Dyrektor znów położył ręce na stole. Miał przepraszającą minę.

- I nie zapominaj, John, że wszyscy jesteśmy z tobą. Main zamknął za sobą drzwi i zatrzymał się na chwilę.

- Oczywiście - mruknął. - Życie jest grą zespołową.

Było po dziewiątej wieczorem, kiedy wrócił do domu. Nogi miał boleśnie po-obcierane i był głodny. Po wyjściu ze szkoły pojechał za miasto, odstawił samochód i poszedł na długi spacer. Chodził przez trzy godziny w butach, które się do tego zdecydowanie nie nadawały. Początkowo o tym nie myślał, ale trudny teren zrobił swoje i niebawem spocone nogi i obtarte kostki przypomniały mu o sobie. Zaczęło również padać, więc ubranie szybko mu przemokło. Przez pierwszą godzinę nie zwracał jednak uwagi na niewygody, tak był zagniewany i zagubiony. Czuł, że jest na skraju załamania nerwowego.

Kiedy już zaczęło mu się wydawać, że wychodzi powoli na prostą, wizyta w szkole wpędziła go w głębszą depresję niż kiedykolwiek. Znalazł się zupełnie sam na świecie, gdzie każdy gra swoją rolę i nikt nie mówi tego, co naprawdę myśli. Zaczął się zastanawiać nad wartościami, w które zawsze wierzył. Jaki pożytek, do diabła, był ze szkoły? Do czego przygotowywała uczniów? Mieli być tak samo nic nie warci jak Arthur Close? Bezmyślne kukły egzystujące w swoim własnym małym świecie, oddzielonym od rzeczywistości morzeni „fajności”; ignorujące wszystko, co „okropne”, w twardym i stanowczym przekonaniu, że jeśli nie będzie się tego dostrzegać odpowiednio długo, to samo zniknie? Boże!

Main starał się uspokoić, wchodząc po schodach do mieszkania. Szukał w kieszeni kluczy, ale miał z tym kłopoty, bo mokry materiał lepił się do ciała. Zaklął głośno i nagle słowa zamarły mu na ustach. Zobaczył, że drzwi są otwarte.

Spojrzał na zamek, szukając śladów odłupanego drewna, ale wydawał się nie zniszczony. Przyszło mu do głowy, że może nie zamknął drzwi wychodząc, ale niemal natychmiast odrzucił ten pomysł jako bezsensowny. Pamiętał, jak zamykał drzwi i sprawdzał, jak zwykle. Okradziono mu mieszkanie niespełna dwa lata temu i wciąż pamiętał okropne uczucie, że ktoś obcy chodził po jego domu, zabierał, co mu się spodobało, otwierał wszystko, dotykał przedmiotów.

Pamiętał wyraz twarzy Mary, gdy zorientowała się, że włamywacz grzebał w jej ubraniach. To było jak pośredni gwałt. Fakt, że zniknęło trochę gotówki i sprzętu elektronicznego miał mniejsze znaczenie, niż psychiczny szok wywołany przez włamanie. Nie było mowy, by zostawił dziś drzwi nie zamknięte. Ale oto znów ktoś wszedł do jego mieszkania.

W środku paliło się światło. Czy włamywacz już sobie poszedł? Uchylił lekko drzwi i poczuł się niepewnie. To światło było jakieś dziwne: zbyt nikłe, by mogło pochodzić z jednej z lamp w pokoju, i w dodatku... mrugało.

O Boże, pali się, pomyślał Main, otwierając drzwi na oścież, ale instynktownie od razu odrzucił ten pomysł. Nie było słychać ognia - trzasków ani huków - nie dochodził go też zapach dymu. Mieszkanie było zimne i absolutnie ciche.

Wciąż posuwając się ostrożnie, na wypadek gdyby ktoś był jeszcze w środku, Main ruszył cicho korytarzem w stronę źródła światła. Znajdowało się ono w salonie. Przez chwilę nasłuchiwał pod drzwiami, zanim otworzył je powoli. Światło rzucały świece, umieszczone na czymś w rodzaju świecznika stojącego na środku podłogi. Świec było pięć, a świecznik wyglądał jak ludzka ręka. Płomienie zachwiały się gwałtownie pod wpływem przeciągu i na ścianach pokoju pojawiły się tańczące cienie.

Main zajrzał do pozostałych pokoi, zanim wrócił do salonu i włączył światło. Wydawało się, że wszystko poza tym było w porządku, choć będzie to musiał sprawdzić dokładniej. Na razie wyglądało na to, że nic nie zostało zniszczone; wszystkie szuflady były na swoich miejscach. Ostatnim razem każdą szufladę wyciągnięto, a jej zawartość wyrzucono na podłogę. Telewizor i sprzęt hi-fi stały na swoich miejscach, a pięciofuntowy banknot, który wsunął pod popielniczkę na kominku, wciąż się tam znajdował.

- Więc po co, do diabła, to wszystko? - mruknął, gdy podszedł bliżej, by przyjrzeć się świecznikowi. Pochylił się i zdmuchnął płomienie.

W powietrzu wciąż unosił się silny zapach wosku z dymiących świec, gdy podnosił dziwny przedmiot. Był cięższy niż oczekiwał, o mało go nie upuścił. Gdy odwrócił świecznik, by przyjrzeć mu się od spodu, ogarnęło go przerażenie. To nie wyglądało jak ludzka ręka; to była ludzka ręka.

Main poczuł, że robi mu się niedobrze. Upuścił przerażający przedmiot i automatycznie zrobił krok do tyłu. Dłoń powędrowała do ust, starając się powstrzymać wymioty. Minęło kilka sekund, nim zdobył się ponownie, by spojrzeć na tę rzecz. Nie było wątpliwości. To była ludzka ręka, którą odrąbano u nadgarstka i pokryto woskiem. I niewątpliwie najbardziej makabryczny obiekt, jaki Main kiedykolwiek widział.

Main podniósł słuchawkę, by zadzwonić na policje, ale zmienił zdanie. Zamiast tego zadzwonił do Ryana Lafferty’ego.

Zjawił się w ciągu piętnastu minut. Zdziwił się, gdy zobaczył otwarte drzwi od mieszkania. Zapukał leciutko; nie było odpowiedzi, więc spróbował jeszcze raz, tym razem wołając Maina.

Main wskazał na podłogę; Lafferty spojrzał w to miejsce i aż się wzdrygnął.

Nie dotykając ręki Lafferty przeszedł do miejsca, z którego mógł zobaczyć odrąbaną część nadgarstka, nie pokrytą woskiem. Ostre światło nadawało ręce matowobrązowy kolor, ale była bez wątpienia prawdziwa.

Lafferty spojrzał na niego, nie bardzo rozumiejąc. Main był najwyraźniej w stanie szoku. Podszedł do barku i wrócił z dwiema dużymi brandy. Main pił nie odrywając oczu od ręki.

-Czyja... - wychrypiał. Lafferty usiadł w drugim fotelu. - Ręka mordercy.

Ta odpowiedź najwyraźniej wyrwała Maina z transu.

Main powtórzył po nim jak echo, najwyraźniej wciąż zamroczony.

- To symbol magiczny. Ręka Chwały otwiera każde zamknięte drzwi. Temu, kto ją posiada, daje dostęp do wszystkiego, co chce osiągnąć. Nikt mu nie przeszkodzi.

Main rozważał przez chwilę to, co usłyszał, wreszcie powiedział:

- Natknąłem się na to w tej książce o szkockich czarach, o której ci mówiłem. Ostatni raz użyto czegoś takiego w Nort Berwick, nie dalej jak dwadzieścia pięć mil stąd... cztery wieki temu.

- Nort Berwick? - zdziwił się Main. - Ale to jest...

- Wiem - przerwał mu Lafferty. - To senne nadmorskie miasteczko, do którego latem dzieci jeżdżą budować zamki z piasku, a biznesmeni w niedzielę grają w golfa. Ale nie zawsze tak było. W dawnych czasach znajdował się tam silny ośrodek czarnej magii.

- Boże.

Lafferty nie wiedział, co powiedzieć. Widział ból w oczach Maina, ale nie przychodziło mu do głowy nic uspokajającego. Dodał tylko:

- To było bardzo dawno temu. Jeżeli rzeczywiście wykorzystali Simona, nie zmienia to faktu, że dusza twojego syna jest bezpieczna. Ci ludzie nie mogą jej tknąć.

Main potrząsnął głową.

Lafferty widział, że Main jest zupełnie bezradny, ale ostatecznie wzruszył ramionami i powiedział:

- Szczerze mówiąc, nie wiem.

Main uśmiechnął się. Zaskoczyło to Lafferty’ego.

- Dobry stary Ryan. Żadnego mydlenia oczu. Chyba to lubię w tobie najbardziej.

Lafferty odwzajemnił uśmiech.

- Zawsze uważałem, że to jest moje przekleństwo. Prawda bywa najgorszym tyranem.

- Doceniam to - powiedział Main. - Żaden z nas nie wie, co robić.

- Nie mogę zrozumieć, dlaczego próbują cię nastraszyć tym magicznym symbolem. To wydaje się nie mieć żadnego sensu.’

Main zastanowił się przez chwilą.

Lafferty uśmiechnął się gorzko.

Lafferty przytaknął.

- Ciekawe, czy o to im chodzi?

-Spalę to w piecu w Św. Ksawerym.

Main poszedł do kuchni i opróżnił foliową torbę z Tesco, w której wciąż były zakupy. Wręczył ją Lafferty’emu, który ostrożnie podniósł makabryczny rekwizyt i wrzucił do torby. Ręka uderzyła o dno z miękkim klapnięciem, aż Main się wzdrygnął.

- Rozumiem - powiedział Lafferty. - Ja też to czuję.

Było pięć minut po pierwszej w nocy, kiedy Lafferty wrócił do św. Ksawerego. W domu było zimno; ogrzewanie wyłączono o dziesiątej. Zapalił kominek gazowy w pokoju i postał przed nim chwilę, by ogrzać ręce. Nie patrzył na torbę leżącą za nim na podłodze, ale w nieprzyjemny sposób był świadom jej obecności. Stwierdził, że im szybciej się tego pozbędzie, tym lepiej. Chciał wynieść to paskudztwo do starej szopy, stojącej między kościołem a jego domem. Znajdował się tam piec centralnego ogrzewania, choć to urządzenie nie zasługiwało na taką nazwę, sugerującą coś nowoczesnego. System grzewczy był zabytkowy - tak stary, że żadna firma w mieście nie chciała się podjąć jego remontu. Wszędzie dostawał tę samą odpowiedź. W końcu, gdy ogrzewanie praktycznie przestało funkcjonować, poratował ich pewien parafianin, emerytowany inżynier z Marynarki, który zrobił co mógł.

Czując się tak, jakby ciemność kryła obserwujące go oczy, Lafferty wyszedł z domu i zaniósł torbę do szopy. Otworzył drzwi; uderzył go zapach oleju i stęchlizny. Zapalił światło - nagą czterdziestowatową żarówkę, zaczepioną na przewodzie ciągnącym się pod podpórką dachu. Serce waliło mu jak oszalałe; nieuchronnie zbliżał się moment, gdy będzie musiał dotknąć tej rzeczy. Nie był pewny, czy nie przydałby się przy tym jakiś rodzaj „nabożeństwa”, więc zaimprowizował krótką modlitwę, prosząc o wieczny odpoczynek dla właściciela tej ręki.

Gdy wyjmował dłoń z torby, wstręt przed fizycznym kontaktem sprawił, że niechcący upuścił ją na podłogę. Woskowa skorupa pękła i zobaczył bliznę po jednej stronie. Co więcej, rozpoznawał tę bliznę. Kiedy ostatnio widział tę rękę, jej palce zaciskały się kurczowo w świetle księżyca na brzegu kanału. To była ręka Johna McKirropa. Lafferty zmusił się, by nie rozmyślać teraz o swoim odkryciu, ale zobaczył w tym jakąś przerażającą logikę. Gdyby McKirrop przeżył, byłby najprawdopodobniej sądzony za zamordowanie tej kobiety, Belli. Przedmiot u jego stóp był tak bliski pojęcia „ręka mordercy”, jak tylko twórcy Ręki Chwały mogliby sobie życzyć. Tak dokładne przestrzeganie rytuału przestraszyło Lafferty’ego. Zarysowało się wyraźnie jeszcze jedno połączenie tego koszmaru z Centrum Urazów Głowy.

Lafferty zmusił się, by uchwycić rękę McKirropa między palcem wskazującym a kciukiem. Otworzył małe metalowe drzwiczki i wrzucił ją do pieca. Odpoczywał przez chwilę, by odzyskać równowagę. Boże, jak potrzebował drinka! Zamknął barak i wrócił do domu; nalał sobie solidną porcję brandy i zabrał ją do sypialni. Dzięki gazowemu kominkowi było tam nieco cieplej.

Lafferty powoli sączył brandy i rozważał wydarzenia minionego wieczoru; był pewien, że nigdy ich nie zapomni. Jaki był powód tego wszystkiego? To pytanie nie dawało mu spokoju. Po co wskazano na udział czarnej magii w sprawie Simona Maina? Jeśli ani policja, ani nikt inny nie mógł dowiedzieć się niczego o działalności satanistów w okolicy, było oczywiste, że ludzie ci działają w absolutnej tajemnicy. I nagle wychodzą z ukrycia. Musieli chyba zdawać sobie sprawę, że prasa rozpocznie dociekania, jeżeli Main zawiadomi policję; tak samo było, gdy McKirrop sprzedał im swoją historyjkę o rytualnej ekshumacji. Dlaczego zachowali się tak nielogicznie?

Lafferty odkrył prawdę tak nieoczekiwanie, że aż zaparło mu dech w piersiach. To, co jeszcze przed chwilą wydawało się skomplikowane jak bizantyjska mozaika, nagle stało się proste i straszliwie oczywiste. Nerwowo potarł policzek, zabierając się do skonstruowania zupełnie nowej hipotezy. Pociągając łyk brandy zauważył, że ręka mu lekko drży. Musiał to wszystko przemyśleć, ale wewnętrzny głos domagał się jak najszybszego działania. Nowa teoria, choć prosta, była na swój sposób przerażająca.

Na stole obok starego psałterza leżał notes, w którym wcześniej zapisywał sobie, co powinien powiedzieć rano na pogrzebie Mary 0’Donnell. Położył go sobie na kolanach i usiadł niedaleko kominka, by móc wygodnie notować. McKirrop był tamtej nocy na cmentarzu i widział wszystko, co się wydarzyło; Lafferty nie miał co do tego wątpliwości. Widział tam czterech mężczyzn, „meneli”, jak ich określił zarówno McKirrop, jak i Main. Ci czterej przyznali się do tego Mainowi. Wyglądało na to, że wszyscy zostali zamordowani, by się nie wygadali co widzieli tamtej nocy. McKirrop coś ukrywał, choć tak chętnie opowiadał prasie o swojej przygodzie; „menele” zapewniali Maina, że myli się w swoich podejrzeniach. Co więc naprawdę widzieli na cmentarzu? Lafferty doszedł do wniosku, że musieli tam być jeszcze jacyś ludzie; na tyle ważni, że nie chcieli, by ich zidentyfikowano. Ludzie, którzy gotowi byli zabić, by utrzymać swoje związki z czarną magią w tajemnicy. To było możliwe i nawet w jakiś sposób tłumaczyłoby ponure ostrzeżenie w postaci Ręki Chwały, ale Lafferty wolał inne wyjaśnienie. Ręka Chwały to była sztuczka wymyślona przez kogoś, kto znał się dobrze na magicznych rytuałach. Makabrycznego obiektu użyto po to, by utrzymać jego i Maina - a w takim razie również policję - na tropie wyznawców szatana. Ale tamtej nocy na cmentarzu nie było Czarnej Mszy ani żadnych innych satanistycznych obrządków. Ciało Simona Maina zniknęło z grobu, ponieważ... ni gdy go tam nie było.

Lafferty rozważał i analizował konsekwencje wypływające z jego nowej teorii. Wynikało z niej, że ludzie, którzy stali za całą tą okropną sprawą, najprawdopodobniej nie mieli nic wspólnego z kultem diabła i czarną magią. Ktokolwiek zabił „meneli”, wiedział dobrze, że Simona Maina nigdy nie pochowano - i dlaczego.

Lafferty przemyślał to jeszcze raz i upewnił się, że wszystko pasuje. Historyjka o Czarnej Mszy była najprawdopodobniej wymysłem Johna McKirropa. Zrobił to, by zwrócić na siebie uwagę, a kto wie, może mu nawet za to zapłacono? Jeśli się nad tym zastanowić, to mógł być powód, dla którego po raz drugi wylądował w szpitalu. Może zrobił się chciwy i zażądał więcej?

Czterech meneli też pasowało. Pijane prostaki, które wykopały trumnę w poszukiwaniu mocnych wrażeń - czego według Maina nawet nie ukrywali - ale trumna była pusta. Dlatego powiedzieli Mainowi, że się myli, gdy oskarżył ich o kradzież zwłok swego syna. I dlatego nazwali McKirropa kłamcą, kiedy Main pierwszy raz znalazł ich w pubie. Ale nie mogli opowiedzieć swojej wersji, bo po historii, którą sprzedał McKirrop, kto by im uwierzył?

Najważniejsze pytanie brzmiało teraz: co się stało z ciałem Simona Maina? Może jakaś pomyłka w kostnicy? Takie rzeczy się zdarzały. 1 to zdarzały się prawdopodobnie częściej, niż ktokolwiek miał odwagę przyznać. Jeżeli małżeństwa od czasu do czasu opuszczały szpital z cudzym dzieckiem na tylnym siedzeniu, to z pewnością dopilnowanie, by właściwe zwłoki znalazły się we właściwej trumnie, nastręczało jeszcze więcej możliwości pomyłek.

Lafferty zdyskwalifikował ten pomysł niemal równie szybko, jak przyszedł mu do głowy. Jeśli pięciu ludzi zostało zamordowanych, nie mogło to mieć nic wspólnego z żadną zamianą czy innym tego typu błędem, nawet gdyby był on bardzo kłopotliwy. Tu chodziło o coś znacznie poważniejszego - i lepiej zorganizowanego. Spojrzał na zegarek i zobaczył, że jest za kwadrans druga. Za osiem godzin miał poprowadzić kondukt pogrzebowy.

Po nieznacznej zmianie barwy nieba na wschodzie Lafferty poznał, że nadchodzi ranek. W ogóle nie kładł się do łóżka, więc dzienne światło przyniosło mu ulgę - w ciemnościach wszystkie problemy wydają się trudniejsze. Wstał z krzesła, na którym spędził ostatnie kilka godzin, zastanawiając się, co powinien zrobić ze swym nowym odkryciem. Podszedł do okna, by spojrzeć na szary, zimny świat. Nogi miał zdrętwiałe, a kilkudniowy zarost szorował o kołnierzyk, gdy odwracał głowę. Przyszło mu na myśl, żeby napuścić ciepłej wody i ogolić się, ale zaraz przypomniał sobie, jakie to paliwo grzeje dziś wodę w piecu od centralnego ogrzewania. To, co się działo w nocy, to nie był sen. Zadrżał i roztarł ręce, zanim w samych skarpetkach powlókł się do łazienki. Zdjęcie butów było jedynym kompromisem, na jaki się zdobył.

Po goleniu i gorącej kąpieli Lafferty poczuł się lepiej. Zrobił sobie grzankę, nalał herbaty i usiadł przy kuchennym stole, by podczas jedzenia rzucić okiem na notatki sporządzone przed pogrzebem Mary 0’Donnełl. Nie, żeby były specjalnie obszerne. Nie znalazł żadnej magicznej formuły, która miałaby w tych warunkach jakiś sens. Nie miał pojęcia dlaczego Bóg pozwala na takie rzeczy. Będzie musiał zaimprowizować jakąś wariację na temat, jak niezbadane są wyroki Boskie: „Miejcie wiarę i ufność w Nim; są rzeczy, których dziś jeszcze nie sposób zrozumieć”.

Znów zaczął się zastanawiać. Wciąż nie był zdecydowany, czy powiedzieć Johnowi Mainowi o swej nowej teorii. Ten człowiek był na skraju wytrzymałości nerwowej, więc Lafferty musi być absolutnie pewny, zanim powie mu cokolwiek. Postanowił jednak skontaktować się z Sarą Lasseter i powiedzieć jej o swych podejrzeniach. Jeżeli miał rację i Simon Main nigdy nie został pochowany, to punktem wyjścia do jakiegokolwiek dalszego śledztwa będzie szpital, w którym chłopiec zmarł. Nagle zorientował się, że znalazł motyw zamordowania Johna McKirropa przez kogoś z Oddziału Urazów Głowy; zastanawiali się nad tym z Sarą w czasie ich ostatniej rozmowy. Był teraz pewniejszy niż kiedykolwiek, że jest na właściwym tropie. Ale czas naglił. Zaczął szukać odpowiedniego ornatu na pogrzeb.

0’Donnellowie zdecydowali, że ciało ich córki ma być skremowane, ale wyrazili również życzenie, by w kościele Św. Ksawerego odbyło się krótkie nabożeństwo przed udaniem się do krematorium. Lafferty zgodził się chętnie, mając nadzieje, że jest to znak, iż wiara Jean zwyciężyła. Jego nadzieje jednak rozwiała sama Jean, wyjaśniając, że nienawidzi kaplicy w krematorium.

- Wygląda jak publiczna toaleta - powiedziała, gdy Lafferty zapytał ją o powód tej niechęci.

Mógł ją zrozumieć. Kaplicaw krematorium nie miała żadnej atmosfery. W tym pustym, okrągłym pomieszczeniu drzwi umieszczono naprzeciwko siebie, tak że żałobnicy wchodzili jednymi drzwiami i wychodzili drugimi. Dzięki temu harmonogram dnia pozostawał nie zakłócony. Gdy tylko jedno nabożeństwo się skończyło, zaczynało się drugie, a żałobnicy nie zderzali się ze sobą w drzwiach. Nie było żadnych dekoracji. To miejsce było anonimowe jak pokój hotelowy. Nawet kwiatów nie było tu na stałe. Po każdym pogrzebie wynoszono wieńce razem z nieboszczykiem.

Zaczynało padać, gdy trumnę Mary 0’Donnell wniesiono do kościoła św. Ksawerego i położono ostrożnie na katafalku, przy którym stał Lafferty. Przyglądał się zgromadzonym żałobnikom. Zdumiała go rozmaitość strojów, od ciemnoszarych garniturów po żółte odblaskowe kurtki o wojskowym kroju. Niektórzy krewni najwyraźniej nie widzieli się od dłuższego czasu i gdy ich oczy się spotkały, wymieniali przesadne uśmiechy na znak, że się poznają, zanim jeszcze wypowiedzieli ciche słowa powitania. Kilka kobiet szlochało i Lafferty zorientował się, że to będzie trudne nabożeństwo. Płacz, tak jak śmiech, bywał zaraźliwy.

Jean 0’Donnell nie płakała. Stała obok Joego, który miał zaczerwienione oczy i wyglądał bardzo bezbronnie. Była zupełnie opanowana. Lafferty rzucił na nią ukradkowe spojrzenie i zobaczył, że jej oczy są suche i zimne. Podtrzymywała ją gorycz. W tym momencie dałby wiele, by łzy popłynęły jej po policzkach.

- Zebraliśmy się tu dzisiaj, by podziękować za życie Mary O’Donnell - zaczął.


13


Lafferty zachowywał się jak automat, dopóki pierwszy hymn nie wyrwał go z letargu. Gdy pieśń się skończyła, łkanie w kościele stało się głośniejsze. Nawet kilku mężczyzn przytykało chusteczki do oczu. Tylko Jean 0’Donnell pozostawała chłodna i opanowana. Lafferty czuł, że jej zachowanie zaczyna wywierać na niego jakiś hipnotyczny wpływ. Kiedy przebrzmiał ostatni akord organów, zdecydował, że czas przejść do sedna sprawy.

- Jest moim zadaniem, jako waszego kapłana, wytłumaczyć wam rzeczy, które nie dla wszystkich są oczywiste. Oczekujecie ode mnie, bym wam wyjaśnił, dlaczego to młode życie, życie Mary O’Donnell, zostało przerwane w taki sposób. I muszę wam powiedzieć, że nie wiem.

Szlochy wyraźnie przycichły, ustępując miejsca zaskoczeniu. Po kaplicy przeszedł pomruk. Lafferty napotkał wzrok Jean 0’Donnell i zobaczył w nim cień reakcji.

- Muszę wam wyznać, że nie mam pojęcia, dlaczego Bóg powołał do siebie Mary. Jest to dla mnie taką samą tajemnicą jak dla was. Tak jak wy, mam nadzieję, że był ku temu powód; że istnieje przyczyna, chociaż na razie nie możemy jej pojąć. Jedyną pociechą, jaką mogę wam ofiarować, jest niewątpliwie fakt, że istnieje we wszechświecie wiele rzeczy dla nas niezrozumiałych, przynajmniej podczas naszego życia. Byłoby z naszej strony arogancją udawać, że jest inaczej, choć wciąż temu zaprzeczamy; chyba leży to w naszej naturze. Naukowcy oferują nam wytłumaczenia, które rzadko wytrzymują próbę czasu. Astrologowie wypowiadają przepowiednie, które gubią się w uogólnieniach, różni eksperci narzucają nam swoje opinie. Akceptujemy je, ponieważ nie możemy znieść naszej niewiedzy. Muszę was przeprosić, że nie stać mnie na nic lepszego. Jestem pewny, że oczekiwaliście ode mnie czegoś więcej i jest mi przykro. Wybaczcie mi, to wszystko, co mogę wam ofiarować.

Kiedy Lafferty mówił, Jean 0’Donnell patrzyła w podłogę. Gdy skończył, wolno podniosła głowę i spojrzała na niego. Jej wzrok jakby odtajał i posłała mu lekki uśmiech. Lafferty poczuł, jak ogarnia go ciepłe uczucie ulgi. Odwzajemnił uśmiech i kontynuował nabożeństwo.

Lafferty jechał wraz z 0’Donnellami w pierwszym samochodzie za karawanem. On i Jean nie mówili zbyt wiele, ale wiedział, że między nimi znów wszystko jest w porządku. Joe nie sprawiał takich problemów, jak się można było obawiać; wzmianka o „kochającym ojcu Mary” najwyraźniej mu się spodobała. Pochlipywał trochę, obejmując jednocześnie ramieniem Jean, ale Lafferty uznał to za dobry znak. Łzy były takim świetnym zaworem bezpieczeństwa. Szkoda, że mężczyźni nie mogli stosować go częściej.

Gdy karawan przejechał przez brarnę krematorium, Lafferty odwrócił się do Jean i szepnął:

- Załatwię to tak szybko, jak tylko będę mógł.

Jean kiwnęła głową i Lafferty pierwszy pośpieszył do kaplicy, by zobaczyć, czy wszystko jest gotowe. Było. W powietrzu unosił się ciężki zapach perfum pozostawiony przez poprzednich żałobników, ale kaplica była czysta, a karawaniarze fachowo ustawili trumnę na hydraulicznym podnośniku, by móc ją we właściwym momencie opuścić bez kłopotów pod podłogę. Na razie była przykryta purpurową kapą obszytą złotą nicią, poprzecieraną w paru miejscach od ciągłego używania. Na rogach trumny była już prawie dziurawa. Jedyną funkcją tej kapy było przykrycie dziury w podłodze, kiedy trumna zjeżdżała na dół, do pomieszczenia z piecami.

Lafferty wypowiedział ostatnie słowa i podniósł rękę do błogosławieństwa. Rozległ się cichy szmer, gdy elektryczny silnik uruchomił windy i czerwona kapa zaczęła zsuwać się na podłogę. Lafferty patrząc na to nagle zbladł. Naszła go straszliwa myśl: czy Mary 0’Donnell rzeczywiście jest w tej trumnie?

Mary zmarła na Oddziale Urazów Głowy... tak jak Simon Main. Lafferty oddychał ciężko, jakby zaraz miał dostać ataku nerwowego. To absurdalne, powtarzał sobie, ale w żaden sposób nie potrafił zapomnieć. Całkiem niespodziewanie zatrzasnął z hukiem modlitewnik i nie mówiąc nic do nikogo, wybiegł z kaplicy i zaczął rozglądać się za kimś z obsługi. Zobaczył jednego z pracowników, rozmawiającego z kierowcą. Podbiegł do niego i zapytał, gdzie znajduje się pomieszczenie kremacyjne.

Zaskoczony mężczyzna przydeptał niedopałek i poinformował księdza:

- Tuż za tymi krzakami są schody.

Lafferty zakasał sutannę i pognał we wskazanym kierunku.

Schody prowadzące do krematorium były niebezpiecznie wyszczerbione i wilgotne. Nigdy nie dochodziło tu słońce, co sprawiło, że obrósł je zielony mech i Lafferty o mało się nie przewrócił zbiegając po nich. Wobec tego zwolnił, żeby się zastanowić. Zadał sobie pytanie, jak zamierza osiągnąć swój cel. Przystanął na chwilę na dole schodów i odpoczywał oddychając ciężko, z rękami opartymi o drewniane drzwi. Trumna musiała być teraz w sali kremacyjnej. Nie było czasu, by wymyślić jakiś przekonujący pretekst, jeśli chciał sprawdzić, czy wszystko jest w porządku. Otworzył drzwi.

Usłyszał jakieś glosy, więc pobiegł w tym kierunku rozgrzanym korytarzem. Dobiegł go szczęk metalu i oczyma duszy ujrzał zamykające się drzwi krematoryjnego pieca. Czy przybył za późno? Czy trumna została już wrzucona do ognia? Wpadł do pomieszczenia spalarni, gdzie zaskoczył swym widokiem dwóch pracowników.

- Czy trumna 0’Donnell jest już w piecu?

Nawet nie zapytali kim jest, kiedy zauważyli jego sutannę.

Jeden z mężczyzn wskazał małą salkę po lewej ręce Lafferty’ego. Zajrzał tam i zobaczył nieruchomą windę. Zauważył też zapadkowe drzwi na suficie, prowadzące do kaplicy. Na podłodze stała trumna Mary 0’Donnell.

Mózg Lafferty’ego pracował na najwyższych obrotach. Nie mógł powiedzieć tym ludziom, że chce sprawdzić, czy w trumnie znajduje się ciało, bo gdyby się o tym dowiedzieli, wywołałby reakcję łańcuchową. Nie mógł wymagać od pracowników, by zachowali milczenie, a trudno było sobie wyobrazić, jak taka wiadomość mogła podziałać na Jean i Joego O’Donnellów.

za tak kiepską, że aż zamknął oczy z przejęcia, czekając, co będzie dalej.

- Myślałem, ojcze, że ona zginęła na miejscu - powiedział jego rozmówca.

- Nie - skłamał drugi raz Lafferty. - Odzyskała na krótko przytomność w szpitalu. Rozmawiałem z nią.

Zawsze tak jest, pomyślał. Powiesz jedno kłamstwo i zanim się zorientujesz, już znowu musisz kłamać.

- Rozumiem. Cóż, w takim razie...

- Dziękuję-powiedział Lafferty. Odetchnął głęboko i odwrócił się do nich. - To nie potrwa długo. Macie śrubokręt?

Na górze grały organy. Jeden z pracowników, który dotąd się nie odzywał, wyciągnął śrubokręt i podał Lafferty’emu. Najwyraźniej miał ochotę zostać i przyjrzeć się całej operacji, podobnie zresztą jak jego towarzysz.

- Panowie, czy przez wzgląd na tę biedną dziewczynę mógłbym zostać sam? Wymamrotali coś, co zabrzmiało jak zgoda, wyszli z pomieszczenia. Lefferty przymknął drzwi tak, by nie mogli zaglądać do środka, i zaczął odkręcać śruby przytrzymujące wieko. Odkręcił wszystkie, ale wieko pozostało nieruchome. Lafferty, któremu puls podskoczył do stu trzydziestu, zaklął pod nosem. Zauważył, że to wina lakieru, który działał jak klej. Wieko położono, kiedy był jeszcze miękki, a potem zastygł. Wsunął płaskie ostrze śrubokręta między wieko i trumnę i popchnął go energicznym ruchem. Musiał powtórzyć tę operację wzdłuż całej długości trumny, aż poczuł, że lakier puścił. Lafferty znieruchomiał na chwilę, wyszeptał: „Wybacz mi, Mary” i odsunął wieko.

Ciała nie było.

Podejrzewał wprawdzie coś takiego, ale mimo to doznał szoku. W środku znalazł kilka plastikowych worków wypełnionych jakąś cieczą, by mogły udawać ciężar zwłok. Wyjął jeden taki worek i kucnął, zastanawiając się, co robić dalej. Jeden z czekających na zewnątrz zakasłał i to przypomniało Lafferty’emu, że nie ma zbyt wiele czasu. Musiał podjąć decyzję i zrobił to.

Włożył z powrotem do trumny plastikową torbę i ustawił prosto wieko. Szybko przykręcił śruby, zaczekał chwilę aż odzyska panowanie nad sobą, wyszedł i odezwał się do grabarzy:

- Zrobione, panowie. Dziękuję.

- Dobrze, ojcze. Zaczynamy.

Lafferty patrzył, jak wyciągają trumnę Mary 0’Donnell z bocznego pokoju i kładą ją na wózku naprzeciwko drzwi pieca. Cofnął się trochę, gdy otwarto drzwiczki i dosięgła go fala gorącego powietrza. Trumnę ustawiono we właściwej pozycji i wepchnięto do pieca. Jeden z mężczyzn zamknął drzwi i podkręcił gaz.

- Nie, Jean. Absolutnie nic. Mały kłopot techniczny. Kłamstwo z minuty na minutę przychodzi mi łatwiej, pomyślał. Jean 0’Donnell miała najwyraźniej jakieś wątpliwości, ale w końcu zapytała tylko:

Była druga po południu, kiedy Lafferty wrócił do św. Ksawerego. Pani Gro-gan zapytała go, czy chce coś zjeść.

Lafferty odpowiedział, że nie jest głodny. U 0’Donnellów zjadł kilka kanapek z szynką.

Lafferty uśmiechnął się, podziękował pani Grogan za troskę, a w końcu powiedział:

Nie, pani Grogan, pomyślał patrząc na nią. Z pewnością pani nie rozumie.

Lafferty zamknął się w gabinecie i nalał sobie drinka. Czuł się jak królik złapany przez reflektory rozpędzonej ciężarówki. Miał wielką ochotę pójść na policję i zrzucić na nich cały ten ciężar. Jezu, jakby to było dobrze! Jednym posunięciem

pozbyłby się całego tego koszmaru. Ale nie mógł. Musiał wziąć pod uwagę, jak podziałałoby to na Johna Maina i 0’Donnellów, gdyby ten okropny sekret ujrzał światło dzienne. Zresztą pozwalając na spalenie trumny Mary 0’Donnell zniszczył dowód, że była ona pusta. Podniósł słuchawkę i zadzwonił do szpitala. Poprosił, by go połączono z Sarą Lasseter z Oddziału Urazów Głowy. Powiedziano mu, że Sary nie ma.

- Powtórzę jej, że ojciec dzwonił.

Znowu czekanie, pomyślał Lafferty opróżniając szklankę. Nie mógł siedzieć aż do szóstej w zamkniętym pomieszczeniu. Potrzebował fizycznego wysiłku; gdyby się porządnie zmęczył, może zapomniałby na chwilę o swoich problemach. Nie biegał co najmniej od dwóch lat. Były czasy, kiedy na charytatywnych imprezach bieganie było bardzo modne; Lafferty nie tylko w poczuciu obowiązku, dołączał wtedy do młodych parafian, którzy ścigali się o nagrodę. Lubił wtedy trenować; brał nawet udział w najważniejszym wydarzeniu - półmaratonie. Miał zamiar systematycznie uprawiać sport, ale postanowienie to, tak jak wiele innych, ustąpiło przed nawałem pracy. Usiłował sobie przypomnieć, gdzie może być dres, który kiedyś kupił. W końcu zapytał pani Grogan.

- Dres? - zdziwiła się.

- Granatowy, z zielonym pasem na spodniach, o ile pamiętam – powiedział Lafferty, lekko zirytowany, że jego zamiar pobiegania budzi takie zdziwienie.

Pani Grogan wolno pokręciła głową, ale zaraz twarz jej się rozjaśniła; przypomniała sobie.

Pani Grogan wróciła z dresem. Lafferty wziął go od niej i podziękował. Wiedział gdzie są sportowe buty: w kartonowym pudle w szafie w korytarzu, razem z zestawem do tenisa stołowego. Po pięciu minutach wybiegł z kościoła i żwawo ruszył w stronę parku.

Przez pierwszą milę Lafferty mógł myśleć tylko o tym, jak bardzo bolą go nie rozruszane mięśnie. Gdy jednak jego ciało przyzwyczaiło się do biegu i zaakceptowało fakt, że to się tak zaraz nie skończy, koszmar wrócił. Odkrycie, że trumna Mary 0’Donnell była pusta, potwierdziło jego podejrzenia co do losu Simona Maina. Uznał, że nie powinien mieć wyrzutów sumienia i stanowczo zawiadomić Johna Maina. Pytanie tylko, kiedy i gdzie mu to powiedzieć. Może dobrym pomysłem byłoby zorganizowanie spotkania ich trojga - Sary Lasseter, Maina i jego. Mogliby zadecydować, co robić dalej.

Kiedy Lafferty zaczął pokonywać szczególnie stromy odcinek, przestał myśleć, dopóki nie dotarł na szczyt i nie uspokoił oddechu. Jedno tylko przemawia

przeciwko wtajemniczaniu Johna Maina, pomyślał, jego osobiste zaangażowanie. Mogło to pozbawić go rozsądku i sprawić, że naraziłby się na niebezpieczeństwo. Z drugiej strony ten człowiek miał prawo wiedzieć, co się stało z jego synem, a fakt, że satanizm i czarna magia nie mają z tym nic wspólnego, z pewnością mu pomoże. Main jest człowiekiem inteligentnym i na pewno da się go skłonić do wspólnego działania.

Lafferty zdecydował, że tak zrobi. Zadzwoni do Maina, ale najpierw porozmawia z Sarą Lasseter. Pocił się teraz obficie, a ostry początkowo ból mięśni przeszedł w lekkie odrętwienie, gdy zmęczenie zaczęło dawać znać o sobie. O to mu chodziło. Ma spokój na najbliższe pół godziny.

Sara Lasseter zadzwoniła o szóstej trzydzieści.

- Odebrałam twoją wiadomość-powiedziała.

- Nie powiesz mi, o co tutaj chodzi? - zapytała Sara.

Lafferty zadzwonił do Johna Maina. Długo czekał, ale nikt nie podnosił słuchawki. Pomyślał, że Main mógł przecież wyjść i postanowił dzwonić co pół godziny, dopóki nie będzie musiał wyjść do szpitala. Main odebrał o wpół do dziesiątej.

Lafferty odetchnął z ulgą. Main nie poszedł zatem na seans chcąc się za wszelką cenę skontaktować z synem, tak jak to robił poprzednio; był to logiczny krok w prowadzonym śledztwie.

Main przyjechał do św. Ksawerego piętnaście po jedenastej. Lafferty zaproponował mu drinka, ale Main odmówił. Zapytał Lafferty’ego, co takiego odkrył.

- Poczekaj trochę. Chcę, żebyście usłyszeli tojednocześnie-ty i doktor Las-seter.

Main spojrzał na zegarek.

Przed szpitalem o tej porze było pusto i Lafferty nie miał problemu z zaparkowaniem za bramą. Zostawił samochód w jednej z trzech zatoczek z napisem TYLKO DLA LEKARZY.

- O tej porze na pewno nie ma tu zbyt wielu lekarzy - zapewnił Maina.

Sara Lasseter czekała na nich. Kiedy tylko pojawili się w drzwiach OUG, wpuściła ich do środka. Przywitała się z Laffertym, który przedstawił jej Johna Maina. Sara mówiła prawie szeptem, więc i oni zachowywali się cicho.

- Tutaj - powiedziała wpuszczając ich do pokoju lekarzy.

Pielęgniarka podniosła głowę znad konsoli, by zobaczyć co się dzieje, ale Sara nie zaszczyciła jej żadnym wyjaśnieniem.

Sara i Main wymienili spojrzenia i wyrazili zgodę. Lafferty wziął głęboki oddech i zaczął:

- Wczoraj odprawiałem nabożeństwo żałobne na pogrzebie młodej dziewczyny, nazwiskiem Mary 0’Donnell. Zmarła tutaj, na Oddziale Urazów Głowy, tak jak Simon. Miała wypadek motocyklowy. - Lafferty wbił wzrok w podłogę i zapadła chwila ciszy. W końcu dodał: - Tylko że nie mogłem.

- Nie rozumiem - zdziwiła się Sara.

Sara otworzyła usta. Main też wydawał się zszokowany.

Powiedział Mainowi o swoich podejrzeniach, które zrodziły się po zajściu z odciętą ręką.

- Tego było już zanadto. Ktoś bardzo chciał, byśmy uwierzyli w tę satanistyczną wersję. McKirrop musiał im podsunąć ten pomysł, kiedy nakłamał policji i prasie na temat tamtej nocy. Jedyną rzeczą, jaką widział wtedy na cmentarzu, była pusta trumna. Dlatego został zabity; zamilkł na zawsze i w ten sposób satanistyczna wersja została jedyną możliwą. To ironia losu. Podejrzewam, że wymyślił całą tę

historię z zakapturzonymi postaciami, by nie kazano mu identyfikować tamtych lumpów; pewnie go zastraszyli. Prawdziwym sprawcom było to bardzo na rękę. Nie musieli się tłumaczyć ze zniknięcia ciała, a lumpy siedziałyby cicho, ponieważ po historii McKirropa nikt by im nie uwierzył. Ten nieszczęsny włóczęga musiał grozić, że powie prawdę i dlatego stał się niebezpieczny. Zabili go, a kiedy John znalazł tamtych obwiesiów i zawiadomił policję, oni również stali się niebezpieczni.

Sara wzruszyła ramionami.

- Tak - odrzekła Sara. - Chyba że...

- Tak?

Niespodziewanie drzwi do pokoju otworzyły się i stanął w nich Derek Stubbs. Sara zamarła.

Sara wstała, przeprosiła Maina i Lafferty’ego, po czym wyszła ze Stubbsem z pokoju. Napięcie między nimi utrzymywało się cały czas, nawet kiedy stali po dwóch stronach łóżka pacjenta i razem odczytywali wyniki z monitora. Kiedy Stubbs skończył notować, odezwał się:

- Czy pani nie wie, że lekarz na dyżurze musi poświęcać całą uwagę pacjentom?

Stubbs wyskoczył z pokoju. Sara westchnęła głęboko. Pielęgniarka za konsolą wprawdzie nie słyszała ich wymiany zdań, ale zauważyła że coś poszło nie tak. Kiwnęła jej głową współczująco. Sara wróciła do pokoju lekarzy.

Lafferty wstał zza stołu i oświadczył:

- To wszystko przeze mnie. W ogóle nie powinniśmy tu przychodzić. Może porozmawiam z doktorem Tyndallem i powiem mu, że to nie twoja wina?

Sara uśmiechnęła się z uznaniem.

Lafferty spojrzał na Sarę z podziwem.

- Zastanawialiśmy się, czy pracownicy przedsiębiorstw pogrzebowych mogą wiedzieć, że ciała zniknęły.

- Jest jeszcze coś, o czym nie chcieliście rozmawiać ze względu na mnie - powiedział Main.

Lafferty i Sara wymienili ukradkowe spojrzenia.

- Nie zastanawialiśmy się jeszcze, dlaczego ciała zniknęły – kontynuował Main. -1 kto mógłby ich potrzebować.

Lafferty zauważył, że chociaż Mainowi trochę trzęsą się ręce, to on sam wydaje się zupełnie spokojny.

Main położył ręce na stole i w przypływie zniechęcenia wzruszył ramionami.

- Najśmieszniejsze, że nie mam o to pretensji. Gdy mnie o to pytano, byłem zanadto zrozpaczony, by znieść myśl, że ktoś będzie grzebał w ciele Simona. Odmówiłem z miejsca. To było prawie automatyczne. Gdyby ktoś mnie zapytał trochę później, albo w nieco innych okolicznościach, myślę, że powiedziałbym „tak”. Ale nikt nie pytał...

Lafferty skinął głową ze zrozumieniem, a Sara posłała Mainowi uśmiech, który miał mu dodać odwagi.

- To śmieszne - powiedział Main - ale po pogrzebie czułem się winny, że odmówiłem.

Lafferty był zadowolony, że Main tak otwarcie mówi o swoich uczuciach. Najwyraźniej bardziej odpowiadało mu nowe wytłumaczenie losów syna, niż tamte historie okultystyczno-satanistyczne. Wyglądało na to, że poczuł ulgę.

- Tak więc mamy tu nielichy skandal - powiedział Main.

- Ale z tym skandalem wiąże się morderstwo - przypomniał mu Lafferty. - Myślicie, że to wszystko jest zorganizowane... dopasowywanie organów do zamówień? - zastanawiał się Main.

- Przed śmiercią nasi pacjenci muszą być dokładnie dopasowani do „zamówień”. Po zgonie organy powinny być przeniesione bardzo szybko, a to oznacza konieczność postawienia w stan pogotowia chirurgów i natychmiastowy dostęp do sal operacyjnych. Dochodzi jeszcze transport. Nie wiem, jak można by to wszystko przeprowadzić w tajemnicy.

- Może jestem cyniczny - powiedział Main - ale myślę, że jeśli w grę wchodzą odpowiednio duże pieniądze, wszystko da się zorganizować.

- Właśnie.

- Widzę także związek ze śmiercią McKirropa - powiedziała Sara. – Jestem pewna, że to był on.

Lafferty opowiedział Mainowi o podejrzeniach związanych z okolicznościami śmierci Johna McKirropa.


14


- No to co zrobimy? - zapytał Main.

Sara pokiwała niezdecydowanie głową, gdy nagle zaświtał jej pewien pomysł.

- Na przyjęciu w szpitalu wydanym z okazji odkrycia szczepionki poznałam brata doktora Tyndalla. Myślę, że mogłabym jakiś czas popracować w jego laboratorium w akademii medycznej. Trzymałabym się z dala od Stubbsa, a nie straciła bym kontaktu z wami.

- Niezły pomysł - przyznał Lafferty, a Main dodał: - Porozmawiasz jutro z doktorem Tyndallem? Sara obiecała, że tak zrobi.

- Jak się zabierzemy do udowodnienia tego procederu? - zapytał Main. – Nie możemy iść na policję bez konkretnych dowodów. Podejrzewam, że nie wystarczy im« zapewnienie Ryana, że trumna Mary O’Donnell była pusta, czy domysły, że trumna Simona też.

Lafferty zgodził się.

- Stubbsowi musi ktoś pomagać. To nie ulega wątpliwości. Może powinniśmy iść w tym kierunku; poszukać kogoś, kto zacząłby śpiewać. Z tego, co Sara mówiła o zasadach postępowania z ciałem zaraz po śmierci wynika, że ktoś - oczywiście nie bezinteresownie - przymyka oko na pewne niezgodności z regulaminem. Czy przypadkiem nie ten sam zakład pogrzebowy został wynajęty do zorganizowania dwu pogrzebów - Mary i Simona?

- Ja skorzystałem z usług Maitland Stroud z Morningside – poinformował Main.

Lafferty zgarbił się.

- O’Donnellowie wynajęli zakład Granby’s z Dalkeith Road.

pożegnali.

Main i Lafferty nie odzywali się do siebie, dopóki nie znaleźli się w samochodzie. Przestali już uważać szpital za przyjazne miejsce. Stał się obcy i groźny; wywoływał strach, zamiast budzić zaufanie.

Main nie odzywał się przez chwilę, wpatrując się w krętą, pustą niemal o tej porze drogę.

- Masz rację. Już nie potrafię trzeźwo myśleć.

Lafferty uśmiechnął się i włączył wycieraczki, bo zaczęła padać nieprzyjemna mżawka.

- Nawet gdyby się okazało, że jego ciało wykorzystano w brudnej aferze na miliony dolarów, nie zmieniłbym zdania. Nieważne, kim jest pacjent - synem arabskiego szejka czy teksańskiego milionera naftowego. Ważne, że Simon uratował mu życie.

Lafferty zatrzymał się przed domem Maina.

- Wpadniesz na kawę albo na drinka?

Ksiądz potrząsnął głową.

- Sądzę, że obaj potrzebujemy snu.

W drodze do kościoła wrócił myślami do niebezpieczeństwa, w jakim znalazła się Sara Lasseter. Pocieszał się, że Stubbs nie może sobie pozwolić na skrzywdzenie Sary, dopóki wie, że są przy niej on i Main. Zdemaskowałby się. Zapewne wymyśli coś innego, spróbuje się jakoś zabezpieczyć. Nie będzie podejmował żadnego ryzyka, dopóki ze sceny nie znikną wścibscy przyjaciele Sary. To im na pewno utrudni dochodzenie. Mogą tylko liczyć na to, że Stubbs popełni błąd, a oni go wykorzystają.

Lafferty postanowił zaparkować samochód na ulicy, bo nie chciał o tej porze otwierać bramy wjazdowej do posesji. Poszedł na skróty przez stary dziedziniec. Kamienie skrzypiały mu pod butami, gdy okrążał kościół, by dojść do domu. Kiedy mijał ostatni narożnik, zatrzymał się nagle, a serce podeszło mu do gardła. Mimo nikłego światła dojrzał, że coś wisi na drzwiach wejściowych. Gdy podszedł bliżej, zorientował się, że ktoś przybił do nich kota. Z rozciętego brzucha zwisały wnętrzności. Smród sprawił, że Lafferty zatkał nos. Odwrócił wzrok od ohydnego widoku i znieruchomiał. W cieniu przy drzwiach leżało ciało kobiety.

Kucnął i przewrócił je na plecy, by móc zobaczyć twarz. To była pani Grogan! Na szczęście znalazł puls - jego gospodyni po prostu zemdlała. Lafferty przeniósł ją do bocznych drzwi; zaraz potem zadzwonił na policję i wezwał Alana Jarvisa, jej lekarza domowego, który zresztą leczył też i jego. Lafferty rzadko jednak korzystał z jego usług. Pani Grogan oprzytomniała, zanim ktokolwiek zdążył przybyć. Musiał ją uspokajać, bo ogarnęła ją panika, gdy przypomniała sobie, co też ujrzała na drzwiach.

- Przyszłam koło dziesiątej. Zapomniałam zabrać swoje czasopisma, więc pomyślałam sobie, że wpadnę po nie w drodze powrotnej od siostry. Ale gdy doszłam do drzwi... - Pani Grogan przytknęła chusteczkę do ust, a Lafferty objął ją ramieniem. Słychać było nadjeżdżające samochody.

Lafferty spojrzał na zegarek: zbliżała się druga. Zanosiło się na kolejną bezsenną noc; czuł, że przez ten brak snu traci nerwy. Lekarz podał pani Grogan środki uspokajające, a policjanci zgodzili się odwieźć ją do domu. Jednak jeden z nich został na plebanii, by zadać mu mnóstwo głupich i niepotrzebnych, jak uznał Lafferty, pytań. Myślał, że przyślą tylko policjantów z patrolu, a tymczasem towarzyszyli im inspektor i sierżant z Wydziału Śledczego. Inspektor - Lenny - uczestniczył również w akcji przy kanale.

- Już księdzu tłumaczę. - Inspektor nie spuszczał wzroku z duchownego, jak by próbował wybadać jego odporność. - Ksiądz szukał McKirropa, bo chciał z nim porozmawiać o czarnej mszy, która miała miejsce na cmentarzu - i znalazł go martwego. Teraz na drzwiach tej plebanii wisi zdechły kot. Ksiądz musi prowadzić ekscytujący tryb życia.

Lafferty milczał.

- A teraz ksiądz na pewno powie, że nie wie, kto to zrobił i dlaczego. Mam rację?

- Najzupełniej. Nie mam bladego pojęcia, kto to zrobił. Teraz inspektor zamilkł, przyglądając się Lafferty’emu.

Po kolejnej dłuższej przerwie Lenny kontynuował:

Lafferty wzruszył ramionami.

- ...zlepkiem niedorzeczności - dokończył Lafferty. -1 niczym więcej.

- Jeśli ksiądz tak twierdzi...

Lenny wymienił spojrzenia z sierżantem i podniósł się z krzesła.

- My już pójdziemy. Gdyby ksiądz chciał nas o czymś poinformować, proszę się z nami skontaktować.

- Oczywiście. Inspektor uśmiechnął się.

- W końcu jesteśmy po tej samej stronie, prawda? - rzucił na odchodnym. Policjant sądził, że Lafferty już się nie odezwie, jednak ten zatrzymał ich przy drzwiach.

- Czy otrzymaliście już raport koronera na temat pożaru samochodu, w którym zginęło tych czterech mężczyzn?

Pytanie wyraźnie zaskoczyło inspektora.

Lafferty obserwował odjeżdżający wóz. Jego wzrok zatrzymał się na plastikowej torbie, w której umieszczono kota mającego się kojarzyć z czarną mszą. Lafferty uśmiechnął się złowieszczo.

- Oj, nie jestem przekonany - mruknął. - Ani trochę.

Sara nie miała czasu na rozmyślania. Dla wielu pacjentów była to niespokojna noc i co chwila wzywano jądo nich. W większości przypadków chodziło o wyregulowanie respiratorów, ale stan jednego z pacjentów - Martina Keegana - znacznie się pogorszył. To do niego był wzywany Stubbs, gdy na oddziale byli Lafferty i Main. Keegan uległ wypadkowi samochodowemu. Jego wóz wpadł w poślizg, przejechał przez barierki na środku autostrady i zderzył się czołowo z nadjeżdżającą ciężarówką. Doznał poważnych uszkodzeń mózgu, a jego lewa noga uległa zmiażdżeniu. Stubbs miał rację; stan Keegana pogarszał się. Przed siódmą rano jego mózg przestał funkcjonować. Sara przeprowadziła badania sondą Sigma nastawioną na najwyższą czułość - żadnych oznak pracy mózgu.

- Doktor Stubbs był przekonany, że nie wyjdzie z tego - przyznała dyżurna. - Prosił, żeby się z nim skontaktować, kiedy sprawy przybiorą zły obrót.

Dyżurna wzruszyła ramionami dając do zrozumienia, że nie ma zamiaru kontynuować tej rozmowy.

- Dziękuję, siostro - uśmiechnęła się Sara. - Niech siostra do niego zadzwoni, ale najpierw proszę mi dać pięć minut.

Sara wróciła do pokoju lekarzy. Do czego, u diabła, zmierzał Stubbs? Wymyślił nowy plan? Pewnie chciał jako pierwszy porozmawiać z krewnymi i wymusić na nich wyrażenie zgody na pobranie organów, zanim Tyndall zdąży się z nimi skontaktować. W ten sposób nie musiałby wykradać ciała. Krew zalała Sarę; podniosła słuchawkę i wykręciła numer Tyndalla.

- Doktor Tyndall? Tutaj Sara Lasseter. Przepraszam, że panu przeszkadzam, ale może chciałby pan wiedzieć, że mózg Martina Keegana przestał funkcjonować. Doktor Stubbs zostawił u pielęgniarek wiadomość, że chciałby być o tym natychmiast poinformowany. Rozumiem, że chce skontaktować się z krewnymi i umówić się na spotkanie. Pomyślałam sobie, że pan też chciałby być obecny.

- To bardzo rozsądne z pani strony. Oczywiście chciałbym uczestniczyć w tej rozmowie. Proszę poinformować o tym doktora Stubbsa, zanim skończy pani dyżur. Proszę mu powiedzieć, że chcę, tak jak zwykle, skontaktować się z krewnymi.

- Dobrze, panie doktorze. - Umówiła się na spotkanie z Tyndallem na szesnastą i odłożyła słuchawkę, zadowolona z przebiegu rozmowy. - Szach-mat, doktorze Stubbs - szepnęła z ulgą.

Dzwonek do drzwi wyrwał Sarę z głębokiego snu. Właśnie minęło południe.

- Nie wiem, o co panu chodzi - wyjąkała.

Albo ile pieniędzy zarobić, dodała w myślach Sara.

- Czy wiesz, ile uzyskaliśmy zezwoleń na przeszczepy w ciągu ostatnich osiemnastu miesięcy?

Sara potrząsnęła głową.

- Żadnego! - powiedział Stubbs. - Żadnego!

Sara milczała.

Stubbs spojrzał na nią z wyrzutem.

- Daj spokój. Pacjenci z przeszczepami przeżywali dziesięć minut, ale tak było dwadzieścia lat temu. Oboje wiemy, że proporcje zmieniły się zdecydowanie na lepsze. Dlaczego on nie nalega mocniej?

Sara nie odpowiedziała. Zastanawiała się, o ile prościej byłoby dla Stubbsa prowadzić ten proceder za oficjalnym przyzwoleniem.

Nagle zmienił się wyraz twarzy doktora, który zaczerpnął głośno powietrza, jakby nagle sobie o czymś przypomniał. Obrócił się na pięcie i wypadł z pokoju, zostawiając Sarę odrętwiałą, trochę ze zmęczenia, ale głównie ze strachu.

Usiadła na łóżku czując, że nogi odmawiają jej posłuszeństwa i odetchnęła z ulgą. Po wyjściu Stubbsa zapanowała cisza, którą mąciły jedynie odgłosy codzienności: szum ulicy, wycie policyjnej syreny, stukot kół wózka z żywnością ciągniętego przez podwórze. Nie było mowy o zaśnięciu. Położy się na łóżku i spróbuje odpocząć przed spotkaniem z Tyndallem.

Stubbs był na nią wściekły, ale nie skrzywdził jej. Gdy wpadł do pokoju, zaczęła się obawiać nawet o swoje życie, lecz ku jej zdziwieniu słowem nie wspomniał o wizycie Lafferty’ego i Maina na oddziale. Nawet nie próbował wydusić z niej, co wie. Skupił się natomiast na nieudanych prośbach Tyndalla o zezwolenie na przeszczepy. Czy w ten sposób próbował wytłumaczyć swoje postępowanie? Na końcu też się dziwnie zachował. Co sprawiło, że tak nagle wyszedł?

Próbowała nie myśleć o Stubbsie; zaczęła się zastanawiać, co powie Murdochowi Tyndallowi. Miała nadzieję, że nie będzie robił problemów, ponieważ już cieszyła się na kolejne spotkanie z jego bratem, Cyrillem. W przypływie szczerości przyznawała, że dzięki konfliktowi ze Stubbsem może otrzymać niepowtarzalną szansę przekonania się, czy naprawdę chciałaby wykorzystać sugestię Cyrilla Tyndalla i poświęcić się karierze naukowej. Przyznawała, że mogło to być szczęśliwe zrządzenie losu. Próbowała wprawdzie wmówić sobie, że nadal chce, tak jak ojciec, zostać lekarzem domowym, ale nie mogła zaprzeczyć, że profesor Tyndall roztoczył przed nią zupełnie inną, ekscytującą wizję przyszłości. Przypomniała sobie, jak Paddy Duncan uznał ją żartobliwie za szpitalną girl-laskę. Zdenerwowało jato.

Murdoch Tyndall sprawił, że Sara uspokoiła się zaraz po przekroczeniu progu jego gabinetu.

Tyndall przypatrywał się przez chwilę Sarze w milczeniu, położywszy ręce na biurku.

- Tylko tyle? Żadnych wyjaśnień?

- Nie jest mi łatwo o tym mówić... Cóż, ciężko mi się współpracuje z doktorem Stubbsem. Czuję się coraz bardziej przemęczona.

- I co chciałabyś robić podczas tej przerwy?

Sara opowiedziała Tyndallowi o swojej wcześniejszej rozmowie z jego bratem i zapytała, czy uzyskałaby pozwolenie na pracę przez pewien czas w laboratorium Cyrilla Tyndalla w akademii.

- Tak... Jesteś pewna, że chcesz się zająć medycyną laboratoryjną?

- Nie, ale bardzo chciałabym spróbować.

- Tak, panie doktorze, ale teraz nie mogę powiedzieć panu nic więcej. Tyndall skrzyżował palce.

Tyndall wyprostował się na krześle.

- Dobrze, doktor Saro. Zorientuję się, co da się zrobić. Przed wyjściem zadzwonię do brata.

- Dziękuję bardzo. Nawet pan nie wie, jaka jestem wdzięczna. - Muszę myśleć o pacjentach. Brak porozumienia między członkami personelu nie wróży nic dobrego.

Sara zadzwoniła do Lafferty’ego i poinformowała go o przebiegu spotkania.

Sara zrelacjonowała mu niespodziewaną wizytę Stubbsa. Lafferty powiązał ten incydent ze śmiercią kolejnego pacjenta na oddziale.

- Powiedz mi coś o tym Keeganie.

Sara w skrócie przedstawiła historię jego przypadku.

- Tak?

Im dłużej Lafferty się zastanawiał, tym bardziej był przekonany, że rzeczywiście odkryli, w jaki sposób dokonywano kradzieży. W proceder musieli być wmieszani technicy, o których wspomniała Sara. Na tym jednak kończyła się rola szpitala czy akademii. OUG zależało jedynie na odzyskaniu sond Sigma, ale nawet jeśli ich brak uzupełniał Stubbs z własnej kieszeni, były to minimalne koszty w porównaniu ze stawkami, o jakie toczyła się gra. Ci sami technicy byli zatem odpowiedzialni na pieczętowanie trumien, w przeciwnym razie zakład pogrzebowy wykryłby cały szwindel. Mógłby to sprawdzić, gdyby dowiedział się, który zakład organizował pogrzeb Keegana. Poszedł kupić popołudniową gazetę.

W powrotnej drodze zatrzymała go parafianka, której wyraźnie zależało na przybliżeniu mu historii jej pięcioletniej choroby. Lafferty cmokał i wzdychał w odpowiednich, wydawało mu się, momentach, lecz przestraszył się, że zbyt wyraźnie okazuje zniecierpliwienie.

- Nie masz łatwego życia, Telmo - powiedział do niskiej, krępej kobiety stojącej przed nim - ale masz za to wspaniałą rodzinę. Pamiętaj też, że Bóg cię kocha. Zobaczymy się w niedzielę.

-Tak, ojcze - odpowiedziała zaskoczona kobieta, bo Lafferty nie czekał nawet na odpowiedź.

Otworzył gazetę na stronie nekrologów i po chwili znalazł nekrolog Keegana.

ZMARŁY TRAGICZNIE W WYPADKU SAMOCHODOWYM

MARTIN JOHN KEEGAN NAJUKOCHAŃSZY SYN JAMESA IEDW1NY KEEGANÓW Pogrzeb odbędzie się na cmentarzu Mortonhall w czwartek, 18 tego miesiąca, o godz. 11.

Kwiaty przysyłać do zakładu pogrzebowego „Harkness and Glen-nie”, Causewayside Lane.

Lafferty dowiedział się z książki telefonicznej, że „Harkness and Glennie” świadczą usługi pogrzebowe dwadzieścia cztery godziny na dobę. Pójdzie tam i wypyta o ciało Martina Keegana. Najpierw jednak zadzwoni do Maina i opowie mu o wydarzeniach ostatniego dnia.

Lafferty powiadomił go o zamiarze wizyty w zakładzie pogrzebowym.

Sara udała się do szpitala o szóstej. Poszła tak późno, bo chciała uniknąć spotkania z Derekiem Stubbsem. I rzeczywiście nie było go w salach ani w dyżurce, do której zajrzała.

- Nie wiem. Nagle pojawił się Stubbs i jak burza wpadł do gabinetu doktora Tyndalla.

Sara zrobiła zaskoczoną minę. Już miała się odezwać, gdy głosy zza ściany zabrzmiały głośniej. Kiedy otworzyły się drzwi i pojawił się w nich Stubbs, obie udały, że są zajęte zupełnie czymś innym niż podsłuchiwanie.

- To jeszcze nie koniec! - krzyknął Stubbs, czerwony jak burak.

Zamykając drzwi do gabinetu Tyndalla zauważył Sarę. Obrzucił ją takim spojrzeniem, że ciarki przeszłyjej po plecach.

Dwadzieścia minut później, gdy Sara badała pacjenta w Beta 4, podszedł do niej Murdoch Tyndall. Kłótnia ze Stubbsem nie pozostawiła na nim śladu. Sara uznała to za cechę dżentelmena.

- Rozmawiałem z bratem o twojej prośbie. Proponuje, żebyś wpadła do niego jutro po dyżurze, jeśli nie sprawi ci to problemu.

- Dziękuję, panie doktorze.

Tyndall podał jej kartkę z numerem telefonu.

Tyndall uśmiechnął się i wyszedł z Beta 4. Zanim opuścił oddział, pożegnał się z pielęgniarkami.

Sara w wolnej chwili próbowała dodzwonić się do Lafferty’ego, ale nie było go w domu.

Krótko po siódmej trzydzieści Lafferty odnalazł zakład pogrzebowy „Hark-ness and Glennie”. Przysłonięte okna kamienicy w kolorze brudnoszarym - jak przystało na taką instytucję - wychodziły na północ. Drzwi były zamknięte, lecz Lafferty widział przez szparę między zasłonami, że wewnątrz pali się światło. Nacisnął dzwonek i po chwili usłyszał szurające kroki. Ktoś otworzył zamki i drzwi lekko się uchyliły.

- Tak? - odezwał się niski głos.

- Jestem ojciec Lafferty ze św. Ksawerego. Moglibyśmy zamienić kilka słów? Lafferty usłyszał szczęk odsuwanego łańcucha. Drzwi się otworzyły i oczom księdza ukazał się niski mężczyzna w spodniach w prążki i w samej koszuli.


15


Sara zdołała wyciągnąć od dyżurnej z nocnej zmiany, że sondy Sigma usuwano w specjalnym laboratorium, mieszczącym się w wydziale Cyrilla Tyndalla w Akademii Medycznej. Zaraz po północy zadzwoniła do Lafferty’ ego, by przekazać mu tą wiadomość. Ojciec Ryan nie był zaskoczony; powiedział, że domyślił się tego po wizycie w zakładzie pogrzebowym. Dodał, że technicy w akademii odpowiadali za umieszczanie zwłok w trumnach.

- Dlaczego nie wkładają ciał z powrotem do trumien, kiedy już usuną organy? Po co zatrzymują zwłoki?

- No tak, masz rację - odpowiedziała po namyśle Sara. - Rozsądniej byłoby umieszczać je w trumnach. Co oni robiąz tymi ciałami?

- No właśnie.

-Najlepiej, jak mówiłaś, najpierw wyczuć sytuację.

Po spokojnej nocy w OUG Sara wróciła do domu i spała do drugiej, a potem zadzwoniła do Tyndalla, by umówić się z nim jeszcze tego samego dnia.

Sarze wydało się, że Tyndall ma głowę zaprzątniętą czymś zupełnie innym i nie ma ochoty zajmować się jej sprawą.

Sara srodze się zawiodła. Zainteresowanie Tyndalla jej karierą zdecydowanie osłabło. Chcąc nie chcąc, zaczęła rozmyślać nad opinią Paddy ‘ego Duncana, który przypuszczał, że Tyndall zainteresował się bardziej j ej urodą i suknią niż zawodowymi umiejętnościami. Postanowiła podejść do problemu filozoficznie, ale mimo to wciąż czuła się głupio. Nie mogła zapomnieć słów ojca: „Życie to ciągła nauka, Saro...Niestety, bez wakacji”.

Sara nie wiedziała co robić dalej. Planowała, że po południu zobaczy się z Cy-rillem Tyndallem, tymczasem musi jeszcze wytrzymać całe dwa dni. Zastanawiała się kiedy będzie pogrzeb Martina Keegana. Zadzwoniła do Lafferty’ego, żeby się dowiedzieć.

- Pogrzeb odbędzie się w czwartek – poinformował ją Lafferty. – Gość z zakładu pogrzebowego powiedział mi, że ciało zabiorą dopiero tuż przed pogrzebem, więc pewnie do tego czasu zostanie w kostnicy Akademii Medycznej.

- Słuchaj, Saro, wieczorem wpadnie do mnie John Main. Może też przyjedziesz?

- O której? - Wszystko jedno.

Kiedy przybyła na plebanię św. Ksawerego, było po siódmej. Zastała Laffer-ty’ego robiącego „małe porządki”, jak sam to określił.

- Moja sprzątaczka pojawi się dopiero za kilka dni. Nie może dojść do siebie po szoku, jakiego doznała.

Main dobił o wpół do ósmej i dopiero wtedy Lafferty opowiedział o przygodzie pani Grogan.

- To obrzydliwe - skrzywiła się Sara. - Kolejne ostrzeżenie.

Sara wykrzywiła się ze wstrętem., - A w ogóle to mamy coraz mniej czasu.

- To może ja bym spróbował? - zaproponował Main. Lafferty i Sara spojrzeli na siebie zdziwieni.

- W jaki sposób?

- Sama mi powiesz. Jacy ludzie przychodzą do akademii? Sara wzruszyła ramionami.

- I w której części budynku chcesz się znaleźć. To duży gmach..

- Tak - odpowiedziała Sara, już trochę bardziej przekonana, odkąd zorientowała się, do czego zmierza Main. - Większość zakładów płaci obsłudze kostnicy, by zmierzyli ciało, a potem tylko przysyłają odpowiednią trumnę. Niektóre zakłady wolą to jednak robić same. Mógłbyś pójść do kostnicy zmierzyć ciało.

Main pokiwał głową.

Main odezwał się po chwili namysłu:

- Przecież nie muszę być z miasta. No właśnie! W szpitalu na pewno leczą się pacjenci z całego kraju. Mogę się podać za pracownika zakładu pogrzebowego, na przykład, z Aberdeen czy z Inverness albo jeszcze innej miejscowości.

Sarze nie przychodziły już do głowy żadne zastrzeżenia. Spojrzała na Lafferty’ego, który wzruszył tylko ramionami.

Sara idąc przez podwórze do szpitala zauważyła, że przed oddziałem stoi ciemnozielony jaguar Murdocha Tyndalla. Jeśli Tyndall zjawił się w szpitalu o tak wczesnej porze, musiało się stać coś niedobrego. Dlatego nie zdziwiła się, gdy siostra Roche powiadomiła ją, że szef chce się z nią widzieć.

- Proszę wejść, Saro.

Sara usiadła przy biurku. Zorientowała się, że nie usłyszy od Tyndalla zwyczajnych grzeczności.

Tyndall pierwszy wyszedł z gabinetu. Sara spróbowała pozbierać myśli; poszła do dyżurki, w której zastała siostrę Roche siedzącą przy biurku.

- Syna? - zapytała Sara, nieświadoma, że Stubbs jest żonaty. Roche odłożyła pióro.

- Żona odeszła od niego i zabrała dzieciaka. - Mieszkają na południu Anglii. O ile wiem, chłopak ma problemy z nerkami. Czeka na przeszczep od dwóch lat.

- Nie wiedziałam - szepnęła Sara. Ta informacja wiele wyjaśniała.

Sara zagłębiła się w karcie pacjenta, by zaraz oderwać od niej wzrok i zerknąć na ścienny zegar, który pokazywał dziewiątą trzydzieści. Zastanawiała się, czy John Main jest już w drodze do akademii.

Main sprawdził - po raz trzeci w ciągu ostatnich czterech minut - czy włożył do kieszeni wszystko, czego potrzebował. Z zadowoleniem stwierdził, że portfel, klucze i centymetr krawiecki - jedyny profesjonalny rekwizyt - są na miej scu i wyruszył w ekscytującą przygodę.

O dziesiątej uliczny ruch malał już po godzinach szczytu, jednak w drodze do akademii Main odstał w dwóch korkach, spowodowanych niesumiennością pracowników pogotowia gazowego. Main podejrzewał, stojąc w drugim już czterominuto-wym zatorze, że panowie robotnicy popijają sobie herbatkę i czytają gazety w swoich samochodach. Z początku zamierzał zaparkować samochód na terenie szpitala - jechał przecież w sprawach służbowych - ale szybko zrezygnował z tego pomysłu. Nie miał żadnego dokumentu, który mógłby okazać portierowi. Krążył po pobliskich uliczkach, aż w końcu znalazł miejsce zwolnione przez samochód dostawczy. Czas parkowania był wprawdzie ograniczony do dwudziestu minut, jednak postanowił zaryzykować. Jeśli uda mu się zrealizować plan, ewentualny mandat nie będzie wygórowaną ceną za powodzenie. Spytał o drogę do kostnicy umundurowanego portiera, który ustne wskazówki uzupełniał żywą gestykulacją. Main zauważył, że portier mówiąc „na lewo” wskazał ręką w prawą stronę, ale postanowił się tym nie zrażać. Wykorzystując większość jego wskazówek szybko znalazł drzwi, na których widniał napis KOSTNICA. W pobliżu nie zauważył portierni ani biura. Postanowił nacisnąć klamkę. Drzwi się otworzyły i Main wszedł do środka.

Kostnica była większa niż się spodziewał; nie wziął pod uwagę faktu, że pomieszczenie to spełnia również rolę naukową. Wiele z leżących tutaj ciał posłuży studentom jako materiał do przeprowadzania sekcji zwłok na zajęciach z anatomii. Wyrażając zgodę na wykorzystanie swoich ciał po śmierci, obecni nieboszczycy kierowali się zapewne szlachetnymi motywami wspierania medycznych badań.

- W czym mogę panu pomóc? - zapytał męski głos.

Main o mało nie podskoczył z wrażenia. Nie słyszał, by ktoś za nim szedł. Obrócił się i stanął twarzą w twarz z niziutkim, chudym człowieczkiem w białym kombinezonie i plastikowym fartuchu; miał na nosie okulary o tak grubych szkłach, jakby ważyły co najmniej kilogram. Jego twarz wyglądała jak opalona, jednak w Szkocji panowała teraz zima. Ten koloryt mógł mieć jakieś patologiczne podłoże, pomyślał Main.

- Jestem z zakładu Magrawa i Littlejohna. Przyszedłem zmierzyć ciało Andrew Lamonta, bo mamy przygotować dla niego trumnę.

Oczy przypatrywały mu się pilnie zza okularów; czuł się jak owad obserwowany przez szkło powiększające.

- Powiedział pan, że skąd pan jest? - Magraw i Littlejohn, Aberdeen. Jeszcze jedno uważne spojrzenie.

- O ile wiem, nie ma tu żadnego Lamonta. Malcolm! - zawołał człowieczek. - Jest tu u nas jakiś Lamont?

Z przyległego pomieszczenia wyszedł mężczyzna ubrany tak samo jak pierwszy. Trzymał dużą igłę z przewleczoną plastikową żyłką. Najwyraźniej przerwano mu jakieś zajęcie - Main wolał się nie zastanawiać, jakie.

Jeden z mężczyzn poszedł sprawdzić, czy ciało Lamonta leży w kostnicy, a drugi zniknął w swoim pomieszczeniu. Main został sam. Rozejrzał się po sali. Większość ciał leżała w chłodniach, ale Maina interesowały trumny. Stało ich tu cztery; jedna w przeciwległym narożniku, a pozostałe trzy - jedna na drugiej - na drewnianej podstawie przy końcu szeregu chłodni. Main bezszelestnie przemieścił się na drugi koniec sali, by obejrzeć z bliska trumnę stojącą na posadzce. Na wieku nie było żadnej tabliczki z nazwiskiem. Spróbował popchnąć trumnę nogą. Nie stawiała oporu - była pusta. Zmierzał właśnie do pozostałych trumien, kiedy do kostnicy powrócił facet w okularach. Zrobił to znowu absolutnie bezszelestnie; Main przez moment nawet się nie domyślał, że już nie jest sam.

- Dużo tu miejsca - odezwał się po chwili z rozbrajającym, miał nadzieję, uśmiechem. Okularnik przypatrywał mu się chwilę w milczeniu, po czym przemówił:

Main zrezygnował z agresywnego tonu. Podniósł ręce do góry.

Gdy tylko drzwi zamknęły się za facetem, Main na palcach podszedł do pozostałych trzech trumien. Na wieku pierwszej zauważył mosiężną tabliczkę: ISABEL-LA HARTLEY, UR. 1910,ZM. 1993. NIECH SPOCZYWA W POKOJU. Papierowa plakietka, również doczepiona do wieka, informowała, jaki zakład organizuje pogrzeb i kiedy zostanie zabrana trumna. Isabella Hartley miała być pochowana o drugiej trzydzieści tego samego dnia.

Main odczytywał właśnie dane z trzeciej trumny, gdy otworzyły się drzwi i do kostnicy wszedł elegant w garniturze i brokatowej kamizelce. W ręku trzymał teczkę dwa razy większą od normalnej, a pod pachą ściskał zwiniętą gazetę. Dojrzał Maina i zapytał: - Kim pan jest? - tonem, który sugerował, że miał prawo zadawać takie pytania. Main przedstawił się i dodał, że w papierach nie można znaleźć nazwiska nieboszczyka, którego miał zmierzyć.

Mężczyzna zmarszczył brwi.

Main zaprzeczył. Wysłuchał uważnie wskazówek i kiedy upewniał się co do szczegółów wrócił pracownik kostnicy. Wiedział, że musi się odezwać, zanim tamten to zrobi.

- Problem rozwiązany. Ten pan był tak miły i wyjaśnił mi, co się stało. Przepraszam, że sprawiłem tyle kłopotu - powiedział.

Pracownik zauważył eleganta.

Main zdał sobie sprawę, że bajeczka o mierzeniu zwłok na pewno nie wystarczy do wejścia na teren laboratorium. Technicy z laboratorium Sigma sami pewnie informują zakłady pogrzebowe; nie mogą sobie pozwolić na wpuszczanie do laboratorium osób z zewnątrz, zwłaszcza w celu zmierzenia nie istniejących ciał. Musi wymyślić coś innego.

Szybko znalazł właściwy budynek - nowoczesny, trzypiętrowy betonowy, dostawiony do starszego, zbudowanego z ciemnego kamienia. Na ścianie, dwadzieścia metrów od drzwi z przyciemnianego szkła, wisiała tablica z napisem: „Instytut Badań im. Gelmana Hollanda”. Dodano też wyjaśnienie, że instytut powstał dzięki wydatnej finansowej pomocy Gelmana Hollanda, a badania prowadzone są pod kierownictwem profesora Cyrilla Tyndalla. Instytut otworzyła uroczyście siódmego czerwca 1991 roku księżniczka Małgorzata, o czym świadczyło wiszące obok zdjęcie z ceremonii przecięcia wstęgi. Wszystkie te informacje nie pomogły Mainowi w wymyśleniu pretekstu, który pomógłby mu dostać się do środka.

Znalazł miejsce, z którego - nie rzucając się w oczy - mógł obserwować wchodzących i wychodzących z budynku. Nie czekał długo - w ciągu dziesięciu minut trzy osoby weszły do instytutu. Dwie otworzyły drzwi za pomocą elektronicznych kart, a trzecia - nie mająca widać takiego „klucza” - nacisnęła dzwonek. Drzwi otworzył umundurowany portier, dokładnie obejrzał okazany dokument, po czym wpuścił interesanta do środka. Nie ma szans, pomyślał Main.

Zrezygnował z wejścia głównymi drzwiami i obszedł budynek w bezpiecznej odległości, szukając innej drogi. Zauważywszy otwierające się boczne drzwi i wychodzącego z budynku pracownika, uznał, że ma szczęście. Człowiek wynosił na śmietnik duże pudło i aby nie odcinać sobie odwrotu, zablokował drzwi deską. Main powiedział sobie, że wślizgnie się do budynku, gdy tamten wyjdzie drugi raz. Niestety, nie było drugiego razu. Drzwi zamknęły się z głośnym trzaskiem.

Main zaklął pod nosem i podjął swój obchód. Natknął się na kolejne drzwi, ale te również były zamknięte; nie dostrzegł żadnej klamki ani uchwytu. Po kolejnych dziesięciu minutach zamierzał już zrezygnować, gdy zauważył, że przed instytutem zatrzymuje się półciężarówka. Na boku samochodu widniała nazwa firmy, która dostarcza urządzenia do laboratoriów. Kierowca najwyraźniej nie znał tego miejsca, bo powoli okrążył budynek i zatrzymał się przed głównym wejściem. Wysiadł z samochodu i zadzwonił do drzwi. Pokazał dokumenty

portierowi, który wyszedł z budynku, starannie sprawdził dokumenty i skierował kierowcę do drzwi po drugiej stronie instytutu. Main wyczuł swoją szansę. Znalazł się przy drzwiach, zanim dostawca zdołał do nich podjechać. Obserwował kierowcę, który czekał, aż mu otworzą. Tym razem dokumenty sprawdził mężczyzna w brązowej marynarce, z przetłuszczonymi włosami uczesanymi a la Elvis Pre-sley, którego Main uznał za magazyniera. Wskazał ręką wnętrze budynku. Kierowca kiwnął głową i otworzył tylne drzwi półciężarówki; przez ten czas magazynier wrócił do środka.

Dostawca zniknął w samochodzie, po czym zabrał się za przesuwanie pudeł na tył półciężarówki. Gdy naszykował z dziesięć opakowań, zeskoczył z samochodu, wziął dwa z nich i zaniósł do instytutu. Main czuł przyspieszone bicie serca. Czy powinien zaryzykować, podkraść się do samochodu i zanieść następne dwa pudła do budynku? Gdy w końcu podjął decyzję, kierowca zdążył wrócić po kolejne kartony. Main musiał poczekać na okazję. Gdy tylko dostawca zniknął w instytucie po raz trzeci, Main wybiegł z kryjówki. Chwycił dwa pudła z czerwonym napisem OSTROŻNIE. SZKŁO LABORATORYJNE i wszedł do budynku przez otwarte drzwi. Stwierdził, że nie powinien mieć problemów z wydostaniem się z instytutu, bo po drugiej stronie drzwi zauważył manetkę do awaryjnego otwierania. Zdążył zauważyć, że dostawca skręcił w prawo na końcu korytarza.

W połowie drogi, nie natknąwszy się na nikogo, Main dojrzał schody po lewej stronie. Los był dla niego łaskawy; postawił skrzynki jakieś dwadzieścia metrów dalej, cofnął się do schodów i ruszył do góry. Miał nadzieję, że kierowca pomyśli, iż pomógł mu jakiś uczynny pracownik.

Main zdawał sobie sprawę, że w razie czego nie będzie mógł w żaden sposób usprawiedliwić swojej obecności w instytucie. Znajdował się teraz na pierwszym piętrze. Po obu stronach korytarza mieściły się laboratoria. Przez szklane drzwi Main widział pracowników w białych kitlach, skupionych na swoich zajęciach. Jeden z nich podniósł wzrok i przyjrzał się Mainowi, ale nie zdawał się zdziwiony jego obecnością. Zresztą dlaczego niby miałby się dziwić? Przecież Main znalazł się w zwykłym naukowym instytucie, a nie w pilnie strzeżonym laboratorium nuklearnym. Szukał niegodziwych lekarzy w skądinąd wielce szanowanej instytucji.

Rozglądał się za jakąś tablicą informacyjną; natknął się na niąprzy schodach prowadzących do głównego wejścia. Niestety, nie było na niej wzmianki o laboratorium Sigma. Takiemu laikowi jak on nazwy „Kultura tkanek”, „Laboratorium wirusowe”, „CSSD”, „Pracownia analiz” nic nie mówiły, chociaż któraś z nich mogła oznaczać poszukiwane przez niego laboratorium. Zastanawiał się co robić dalej, gdy usłyszał kroki na schodach. Ktoś nadchodził z dołu. Przerażony Main rozejrzał się za kryjówką. Nie znalazł niczego odpowiedniego. Już chciał zwiać na wyższe piętro, ale zrezygnował z tego pomysłu. Nie ruszy się z miejsca i stawi czoło nieznajomemu, kimkolwiek by się okazał. Odwrócił się plecami do schodów i otworzył teczkę. Niewidoczny na razie człowiek zbliżał się coraz bardziej, zaczął więc udawać, że szuka Czegoś w teczce. Kątem oka dojrzał postać w białym kitlu; minęła go i szła dalej lewą stroną korytarza. Już miał odetchnąć z ulgą, gdy nieznajomy - na pewno lekarz - zatrzymał się i odwrócił.

- Mogę w czymś pomóc? - zapytał tonem, który dawał do zrozumienia, że następne pytanie będzie brzmiało: „Kim pan jest i co pan tu robi?

Main uśmiechnął się z wysiłkiem.

Mężczyzna nie wyglądał na przekonanego. Spojrzał na teczkę Maina, a potem znowu na jego twarz.

- Laboratorium Sigma znajduje się w suterenie. Nie rozumiem, jak mógł pan się zgubić i dojść aż tutaj. Kto pana wpuścił?

Main tracił grunt pod nogami. W panice chciał odepchnąć mężczyznę i uciec z instytutu, ale wątpił, czy by mu się to udało. Zresztą nie miał zamiaru rzucać się na Bogu ducha winnego człowieka, który po prostu wykonuje swoje obowiązki, a tym bardziej nie chciał wylądować w więzieniu. Postanowił ciągnąc swoją mało wiarygodną historyjkę.

- Nikt mnie nie wpuszczał. Drzwi były otwarte, więc po prostu wszedłem do środka. Ponieważ na nikogo się nie natknąłem, sam zacząłem szukać jakiejś tabliczki informacyjnej i właśnie ją znalazłem.

Lekarz nadal miał wątpliwości.

Człowiek w białym kitlu ruszył schodami w dół, a Main poszedł za nim.

Miał wielką ochotę zepchnąć go ze schodów i uciec gdzie pieprz rośnie, lecz znów przeraził się konsekwencji takiego czynu. W dolnym holu w recepcji siedziała jakaś kobieta, a przy drzwiach rozmawiało dwóch strażników.

- Jean, czy opuszczałaś recepcję przez ostatnie pół godziny? Kobieta spojrzała na pytającego, a potem na Maina.

- Nie, doktorze Salman.

Lekarz przywołał obu strażników.

Main uśmiechnął się i spróbował jeszcze raz zablefować. Obrócił się w stronę strażników.

- Staliście panowie na zewnątrz i udzielaliście wskazówek dostawcy. Nie zauważyliście mnie, gdy wchodziłem do budynku. Nie przypuszczałem, że robię coś złego. Niestety, w recepcji nie było nikogo, więc nie mogłem spytać o drogę do laboratorium.

Salman przeniósł wzrok na recepcjonistkę za biurkiem; ta wzruszyła ramionami.

- Może poszłam do toalety. Nie pamiętam.

Main poczuł obezwładniającą ulgę, jednak jeden ze strażników szybko sprowadził go na ziemię.

- Aleja na pewno bym go zauważył.

Main nie miał się już jak bronić, ale z pomocą przyszedł mu kolega strażnika.

Main patrzył, jak Salman odkłada słuchawkę.

- Dziękuję-powiedział czując się jak średniowieczny rabuś drwiący z kata. Po chwili w holu pojawili się dwaj mężczyźni w białych spodniach i kitlach z przypiętym logo GELMAN HOLLAND. Main wywnioskował, że byli pracownikami firmy, a nie akademii. Obaj nosili identyfikatory.

- Dlaczego nigdy nie słyszeliśmy o takiej firmie? - zapytał Pallister.

- Sondy produkowane są przez naukową jednostkę naszej firmy, która jeszcze nie ma nazwy. Można powiedzieć, że wciąż przechodzi okres próbny.

Mace spojrzał na Pallistera, który potrząsnął z niedowierzaniem głową.

- Pan Sotillo? Tutaj Mace. Czy mógłby pan przyjść na moment do recepcji? Main czuł się nieswojo; co tu ukrywać - był przerażony, ale pocieszał się, że wciąż jest w publicznym miejscu i jego wrogowie nie mogą sobie pozwolić na zrobienie mu krzywdy. Po chwili przybył dystyngowany wysoki mężczyzna; spojrzał na Maina tak, jakby ten był psią kupą na chodniku. Zatrzymał się po drugiej stronie holu, a Mace wyszeptał mu do ucha jakieś wyjaśnienia. Gdy skończył, Sotillo podszedł do Maina.

- Sondy produkujemy tu, w akademii. Kim pan, do cholery, jest?

Main zauważył, że Sotillo też miał przyszyte do fartucha logo GELMAN HOLLAND. Nie odezwał się.

- Mówi, że nazywa się Main.

Mainowi wydało się, że dojrzał w oczach Sotilla błysk, gdy ten usłyszał jego nazwisko. Czyżby je znał?

Sotillo uśmiechnął się lekko i polecił Mainowi: - Proszę otworzyć teczkę. Main otworzył. W środku była jedynie gazeta i centymetr krawiecki.

- A teraz proszę opróżnić kieszenie.

Main wykonał polecenie Sotilla, a ten pogrzebał w jego portfelu szukając dokumentu potwierdzającego jego tożsamość. Gdy upewnił się, że człowiek stojący przed nim to rzeczywiście Main, oddał mu portfel.

- Ten pan niczego nie zabrał. Myślę, że nie musimy dzwonić na policję. Pozostaje pytanie, kto go tu wpuścił.

- Już o tym rozmawialiśmy - odezwał się Salman. Sotillo spojrzał na Maina.

- A teraz proszę stąd zmykać. Następnym razem nie będzie pan miał tyle szczęścia.

Maina nie trzeba było dwa razy zachęcać. Wybiegł z budynku nie odwracając się za siebie i od razu poczuł ogromną ulgę. Wiedział, że musi natychmiast zadzwonić do Lafferty’ego. Misja się nie powiodła, ale przynajmniej teraz wie, gdzie mieści się laboratorium Sigma i kto w nim pracuje. Kiedy wydostał się z terenu Akademii Medycznej, ruszył w lewo, w kierunku budek telefonicznych.

Grzebał właśnie w kieszeni szukając następnej monety, kiedy ktoś otworzył drzwi, a na słuchawce spoczęła ręka w rękawiczce, uniemożliwiając mu dalszą rozmowę. Nagle poczuł ostry ból w prawym pośladku. Po chwili uginały się pod nim nogi, a świat zaczął wirować przed oczyma, zlewając się w jeden mglisty krąg. Tracąc przytomność uświadomił sobie, że chyba umiera. W martwej ciszy widział syna Simona... ale coś okropnego było w tej wizji. Nie trafił do nieba... to było piekło.


16


Lafferty wpatrywał się w trzymaną w ręku słuchawkę. Połączenie urwało się i dobrze wiedział dlaczego. Main został złapany. Zamknął oczy i pomodlił się o jego bezpieczeństwo; wiedział, że może obawiać się najgorszego. Odłożył słuchawkę, czując, że to koniec, że wszystkie szanse stracone. Rzucił okiem na rozłożony notatnik przed sobą i przeczytał to, co zdążył zapisać podczas rozmowy z Mainem.

Laboratorium Sigma mieściło się w suterenie wydziału Cyrilla Tyndalla, bardziej znanego jako Instytut Badawczy im. Gelmana Hollanda. Ciało Martina Keegana nie zostało jeszcze przeniesione do kostnicy, więc wciąż musiało się znajdować w instytucie. Wejście do instytutu umożliwiała karta magnetyczna, którą nosili ze sobą członkowie personelu. Do budynku można się było również dostać przez dwoje innych drzwi, ale raczej ich nie otwierano. Technicy zajmujący się sondami Sigma nazywali się Mace i Pallister, choć Main odniósł wrażenie, że nadzór nad wszystkimi sprawował niejaki doktor Sotillo. Cała trójka pracowała prawdopodobnie dla Gelmana Hollanda, choć część władzy musiała spoczywać w rękach doktora Sotilla - to on wypuścił Maina z instytutu.

Main powiedział, że telefonuje z budki przy instytucie, a zatem był śledzony. Dlaczego wypuścili go z budynku, skoro sam im wpadł w ręce? Lafferty spróbował odpowiedzieć na to pytanie: albo Sotillo nic nie wiedział o procederze Stubbsa, albo chciał, aby inni pracownicy instytutu widzieli, że Main wyszedł z instytutu cały i zdrowy. Najprawdopodobniej śledzili go Mace i Pallister, ale Lafferty nie był pewien, czy zrobili to z polecenia Sotilla. Nie mógł wykluczyć, że działali na własną rękę. Lafferty postawił przy nazwisku Sotilla znak zapytania.

Stanął przed nieuniknionym pytaniem, co robić dalej. Czy powinien zadzwonić na policję i o wszystkim ich poinformować, czy też przeciwnicy przewidzieli to i dobrze ukryli Maina? Jeśli nawet policjanci zjawią się w instytucie, dowiedzą się tylko, że owszem, Main tam był, ale szybko wyszedł. Wielu ludzi widziało, jak opuszczał instytut. Mogli go przecież ukryć gdziekolwiek. Lafferty musiał ustalić, co się naprawdę stało z Mainem. Czy przypadkiem nie był w błędzie przypuszczając, że po prostu go uwięzili? Może stało się coś gorszego? Lafferty gryzmolił bezmyślnie po notatniku zastanawiając się nad losem Maina.

Nie wykluczał możliwości, że technicy domyślili się, dlaczego Main odwiedził instytut. Pewnie miał ze sobą portfel, więc nawet jeśli podał fałszywe nazwisko, szybko to zweryfikowali. Przypomniał sobie nawet, jak Main opowiadał, że został przeszukany, zanim go wypuścili.

Jeśli zorientowali się, że Main podejrzewał ich o nielegalne praktyki i że szukał ciała Martina Keegana, będą zmuszeni ukrywać go tak długo, aż pozbędą się obciążającego ich dowodu. Main mówił, że w kostnicy nie było trumny, więc technicy pewno już ją tam zanieśli, bo spodziewali się, że niebawem przyjedzie karawan. Gdy już odbędzie się pogrzeb, będą mogli znów spać spokojnie, ale czy wypuszczą Maina? Lafferty nie znał odpowiedzi na to pytanie. Nie wiedział, co robić.

Zadecydował, że przede wszystkim muszą wraz z Sarą odnaleźć trumnę z ciałem Martina Keegana jeszcze przed pogrzebem. Było wtorkowe popołudnie - mieli czas do czwartku rano. Zadzwonił do szpitala.

- Nie mam pojęcia, o co tu chodzi. Niestety, John wpadł im w ręce. - Chryste!

Lafferty zauważył, że Sara mówi szeptem, chociaż zapewniała, że może swobodnie rozmawiać.

- Na pewno nie ma nikogo w pobliżu?

- Na razie nie ma, ale doktor Tyndall może wrócić w każdej chwili. Lafferty opowiedział o przerwanej rozmowie z Mainem.

- Jak myślisz, co mu zrobili? - zapytała wstrząśnięta Sara.

- Mam nadzieję, że go gdzieś ukryli i przetrzymają go do pogrzebu Keegana, aż znikną wszystkie dowody.

Sara zjawiła się w św. Ksawerym kwadrans przed piątą. Zapukała do drzwi Lafferty’ego, zaczekała chwilę, ale nikt nie otwierał. Gdy zapukała po raz drugi i dalej nic się nie działo, zaczęła się niepokoić. Czy to możliwe, że dopadli nie tylko Maina, ale i Ryana? Postanowiła zajrzeć do kościoła.

Drzwi zamknęły się za nią z głuchym łoskotem, który rozniósł się echem po pustym kościele. Zapalone świece na ołtarzu i długim stole po lewej ledwo rozjaśniały półmrok. Lampy wiszące nad bocznymi nawami dawały tak słabe światło, że filary rzucały ledwie widoczne cienie. Sara podeszła główną nawą do ołtarza.

- Sara? Przepraszam. Straciłem rachubę czasu. Byłem w kaplicy. Sara odetchnęła głęboko.

- Myślałam... Myślałam, że...

- Że co?

- Nic.

Poszli do domu, przylegającego do kościoła.

Po przetrząśnięciu kuchennych szafek i lodówki Sara zameldowała Lafferty’emu, co znalazła.

- Mam pół torebki płatków kukurydzianych, bochenek chleba i siedem jaj.

- Pani Grogan jeszcze ma wolne, a ja nie miałem czasu pójść na zakupy - wyjaśnił Lafferty.

Sara uśmiechnęła się, widząc skruszoną minę księdza:

- Wyskoczę po jakieś jedzenie.

Lafferty już otwierał usta, by zaprotestować, ale Sara uprzedziła go:

- Nie chcę o niczym słyszeć. Podgrzej talerze.

Pani doktor wróciła po dziesięciu minutach z plastikową torbą wypchaną chińskimi daniami na wynos. Wyjęła dwa talerze z piekarnika i nałożyła jedzenie. Chwyciła gorące talerze przez ściereczkę do naczyń i zaniosła je do pokoju.

- Jedzmy. Później porozmawiamy.

Lafferty nie miał co przeciwstawić temu argumentowi. Powiedział jedynie:

- Muszę spróbować, Saro.

Sara dostrzegła determinację w jego oczach. Wciąż patrzyła na niego, chociaż odwrócił wzrok. Już zaczęła się martwić.

Lafferty wyglądał na zdezorientowanego.

Lafferty wciąż nie wiedział, do czego zmierza.

- Dziękuję.

Lafferty przez dłuższy - zdecydowanie za długi - moment wpatrywał się w jej oczy. Sara ciągnęła:

- Gdybym pod jakimś zmyślonym pretekstem spotkała się z Cyrillem, spróbowałabym „pożyczyć” jego kartę elektroniczną.

Lafferty otworzył szeroko oczy.

Lafferty podrapał się po głowie. Przyznawał Sarze rację, ale plan wciąż mu się nie podobał.

Sara uśmiechnęła się widząc jego zakłopotanie.

- Nie martw się. Wszystko będzie dobrze.

W końcu Lafferty wzruszył z rezygnacją ramionami.

- Wiesz, wolałabym być sama. Lafferty wstał i wyszedł z pokoju.

Telefon odebrała sekretarka Tyndalla.

Sara usłyszała, jak kobieta głośno woła Tyndalla. Po chwili znów podniosła słuchawkę.

- Zdążyłam jeszcze go złapać, pani doktor.

- Dziękuję. - Sara spojrzała na zegarek. Nie zdawała sobie sprawy, że zrobiło się tak późno.

- Tyndall. Słucham.

Sara posłała bezgłośny pocałunek w stronę słuchawki.

Nastała krótka cisza. Wreszcie Tyndall odchrząknął i głośno się zastanowił:

- Dziś wieczorem? Dlaczego nie? Czy mogłaby pani do mnie przyjechać?

- Oczywiście - powiedziała Sara spokojnie, starając się ukryć uczucie triumfu. - Niestety, mieszkam za miastem.

- Nic nie szkodzi. Przyjadę samochodem.

Sara nagle posmutniała.

- Po co mi to mówisz?

Lafferty odprowadził Sarę do samochodu i życzył jej szczęścia. Jeszcze raz poprosił ją, by nie działała zbyt pochopnie, a ona obiecała mu, że będzie ostrożna. Na pożegnanie pomachała mu ręką. Samochód zniknął za zakrętem, a Lafferty stał jeszcze przez jakiś czas przy krawężniku żałując, że pozwolił jej pojechać.

Sara skierowała się w stronę obwodnicy i kiedy wjechała na nią z drogi dojazdowej, mocno przyśpieszyła. Jechała z optymalną prędkością sześćdziesięciu pięciu mil, a ponieważ ruch na obwodnicy zdecydowanie zmalał o dziewiętnastej piętnaście, mogła się trochę rozluźnić. Włączyła radio, ale dopiero trzecia złapana przez nią stacja nadawała muzykę, jaką lubiła. Nie znała tytułu utworu, ale wiedziała, że to Mozart.

W miarę jak fiesta połykała szosę, Sara przekonywała się, że słusznie wybrała obwodnicę, którą ominęła miasto. W okolicy wioski Longniddry mogła już zjechać na szosę wijącą się wzdłuż wybrzeża. Musiała wprawdzie zwolnić z uwagi na liczne zakręty, ale zerknąwszy na zegarek upewniła się, że ma jeszcze sporo czasu i że przed ósmą zdąży dotrzeć do nadmorskiego miasteczka, w którym mieszkał Tyndall. Mimo że zapadł już zmrok, widoczność była dobra i nie zanosiło się na deszcz, zapowiedziany w popołudniowej prognozie pogody. Za pięć ósma wjechała na ulicę, przy której mieszkał Tyndall, i zaczęła szukać jego domu.

Wiązy”, wielka wiktoriańska willa, nie wyglądała przytulnie w ciemności. Gdyby nie mdłe światło na zewnątrz, dom tonąłby w mroku. Zdziwiło to Sarę, ale uznała, że dobrze trafiła - była przed domem Tyndalla. Na kolumience bramy - nie zamykanej zresztą od lat - widniała wyryta nazwa domu. Zamknęła samochód i ruszyła żwirową ścieżką ku drzwiom wejściowym. Na ścianie zauważyła potężny dzwonek z brązu. Nacisnęła go i usłyszała brzęczenie wewnątrz domu. Już po chwili usłyszała kroki; poczuła, że ma ściśnięte gardło. Drzwi otworzył Cyrill Tyndall.

- Proszę - zgodziła się Sara, ale wcale nie poczuła się przez to pewniej. Nie lubiła pokojów bez okien. - Z przyjemnością napiłabym się dżinu z tonikiem. - Przyglądała się, jak Tyndall odmierza sporą porcje dżinu; skonstatowała, że jak na znanego naukowca i potencjalnego noblistę zachowuje się wyjątkowo niezręcznie. Z uśmiechem wzięła szklankę i skosztowała drinka.

Tyndall nalał sobie małą whisky, rozcieńczył ją wodą i usiadł na krześle, które przysunął bliżej Sary.

Tyndall uśmiechnął się nieznacznie, jakby się tego spodziewał. Sara zauważyła kropelki potu nad jego górną wargą, a w oczach podejrzane iskierki, co ją nieco zaalarmowało. Zakładała, że Tyndall będzie się zachowywał nieśmiało i niezręcznie. Czyżby się myliła?

- Proszę opowiedzieć, w jaki sposób wyzwolił pan tę cechę wirusów. Wyglądało na to, że Tyndall nie ma specjalnej ochoty rozmawiać o sprawach zawodowych. Sara zaczęła się zastanawiać, czy nie przesadziła z seksownym głosem podczas telefonicznej rozmowy. Wolałaby teraz, by między nią a Tyndallem utrzymywał się dawny dystans. W końcu profesor zaczął:

- Wykorzystując technikę, którą wypracowaliśmy w laboratorium, zdołaliśmy wydzielić nierozerwalny łańcuch DNA w utajonej postaci. Następnie udało nam się otrzymać prawoskrętną sekwencję DNA, a w niej z kolei odkryliśmy białko, które odwracalnie zawiązywało się w sekwencji. Brak białka powodował, że wirus ulegał replikacji doprowadzając do infekcji. Lecz gdy białko ponownie zawiązywało się w sekwencji, wirus ulegał dezaktywacji. Prace w laboratorium doprowadziły do wytworzenia białka, które nieodwracalnie łączyłoby się z sekwencją DNA.

- To cudowne! Ale skąd pewność, że białko łączy się nieodwracalnie? Tyndall znów spojrzał dziwnie na Sarę. - Kultura tkanek. Walczyliśmy z wirusem w środowisku kultury tkanek.

- Niewiele wiem o kulturze tkanek, profesorze, ale o ile się orientuję, polega to na hodowaniu ludzkich komórek w sztucznym środowisku. - Zgadza się.

Tyndall uśmiechnął się.

Oczy Tyndalla zdradzały zniecierpliwienie, zaproponował jednak sok pomarańczowy.

- Chyba jeszcze coś zostało w lodówce.

Tyndall wyszedł z pokoju, a Sara natychmiast poczuła, że wzrasta jej poziom adrenaliny - z podniecenia i ze strachu. Oto nadarza się jedyna być może okazja; nie wolno jej zmarnować. Ostatkiem sił opanowała paraliżujące zdenerwowanie i sięgnęła do kieszeni marynarki, by wyjąć portfel. Zesztywniałymi palcami sprawdzała jego zawartość w poszukiwaniu karty. Bała się, że zemdleje ze strachu, gdy nagle natknęła się na to, czego szukała: czarno-białą plastikową kartę z napisem ENTACARD. Wsunęła ją do kieszeni spódnicy, a portfel włożyła z powrotem do marynarki. Serce wciąż waliło jej jak oszalałe, gdy Tyndall wrócił ze szklanką soku w dłoni. Wzięła ją od niego z uśmiechem; miała nadzieję, że nie zauważył jak drży jej ręka. Tyndall obserwował ją niemal jak sowa wypatrująca myszy.

- Lepiej?

- Znacznie lepiej. - Sara uśmiechnęła się. - Zastanawiam się, profesorze, jak udało się wam wypróbować szczepionkę w praktyce. Oczywiście jeżeli... - Nagle przerwała, bo poczuła rękę Tyndalla na swoim kolanie.

- Później - mruknął.

Sara chwyciła jego dłoń i odsunęła ją.

- Myślę, że za dużo pan sobie pozwala, profesorze.

Miała nadzieję, że uda jej się go pohamować i utrzymać tę wizytę na towarzyskiej płaszczyźnie, ale przestraszyła się nie na żarty. Nie doceniła Tyndalla, a teraz była z nim sam na sam w suterenie wielkiego i pustego domu.

Oczy Tyndalla błysnęły gniewnie.

- Daj spokój - szepnął przysuwając się jeszcze bliżej. - Oboje dobrze wiemy, po co tu przyszłaś, więc skończ te gierki. Ja jestem ci potrzebny, a ty mi się podobasz, więc przestań się w końcu droczyć.

Sara krzyknęła z bólu, gdy znów chwycił ją za kolano.

Sara wolną ręką waliła Tyndalla po plecach, ale bez żadnego skutku. Była coraz bardziej przerażona; na przemian szlochała i wymyślała Tyndallowi.

- Wynoś się, ty bydlaku! - Poczuła kolano wpychające się między jej uda. Tyndall znieruchomiał na moment, podniósł głowę i popatrzył na Sarę.

- Słyszałem, że niektóre kobiety lubią mocne doznania. Masz to jak w banku.

Sara nie mogła uwierzyć, że tak błędnie oceniła Tyndalla. Nie potrafiła sobie wyobrazić, że potwór leżący na niej to ten sam nieśmiały i nieporadny człowieczek, którego spotkała na przyjęciu. Była taka pewna, że sobie z nim poradzi. Maska nieśmiałości ukrywała pewnie arogancję, a pozorny brak zaufania we własne siły oznaczał pogardę dla wszystkich wokół. Czemu nie posłuchała Ryana? Krzyknęła, gdy Tyndall przez warstwę ubrań ugryzł ją w sutek, a jego prawa ręka ześlizgnęła się między uda, by zedrzeć z niej bieliznę.

Lafferty spojrzał na zegarek i zorientował się, że minęło dopiero pół godziny. Od wyjazdu Sary był tak spięty, że mógł tylko chodzić w kółko po pokoju. Nie pomagało tłumaczenie sobie, że niepotrzebnie się denerwuje, że Sara miała rację: jest dorosłą kobietą i wie, co robi. Jednak wcale go to nie uspokajało. Znów spojrzał na zegarek. Nagle uświadomił sobie, że nawet nie wie, w którym kierunku ona pojechała. Poczuł się jeszcze gorzej, jeśli to w ogóle było możliwe. Nie było go w pokoju, gdy Sara rozmawiała z Tyndallem, więc nie słyszał, jak powtarza adres. Kiedy tak zastanawiał się, co robić, nagle wpadł na pewien pomysł. Przypomniał sobie starą harcerską sztuczkę. Chcąc się dowiedzieć, co napisano na wyrwanej kartce, trzeba pocieniować ołówkiem następną kartkę. Sara zapisała adres w jego notatniku.

Lafferty przeszukał kilka szuflad, zanim w końcu znalazł ołówek, który okazał się jednak złamany. Nie mógł znaleźć temperówki, więc użył kuchennego noża. Wrócił do pokoju. Trzymał ołówek niemal prosto, gdy delikatnie zamalowywał kartkę w notatniku. Odłożył ołówek, a kartkę przesunął do światła. Zdołał odczytać adres: „Wiązy”, Seaforth Road, North Berwick.

Lafferty zesztywniał z kartką w dłoni, widząc nazwę. North Berwick? Tyndall mieszkał w North Berwick? Powiedział sobie, że to zbieg okoliczności. Przecież wielu ludzi mieszka w tym nadmorskim miasteczku i dojeżdża do pracy. Czy Cyrill Tyndall nie mógł być jednym z nich?

Lafferty’emu trudno jednak było uwierzyć w taki zbieg okoliczności. Tyndall, dyrektor Instytutu Badań im. Gelmana Hollanda, mieszkaniec North Berwick, miasteczka związanego od dawna z czarną magią, a przede wszystkim z Ręką Chwały... To nie mógł być zwykły przypadek. Lafferty czuł, że nie wytrzyma dłużej napięcia. Chwycił płaszcz i pobiegł do samochodu. Miał zamiar odnaleźć Sarę.

Sprzęgło zazgrzytało gniewnie, gdy Lafferty ruszył szybciej, niż pozwalał na to stan samochodu. „Błagam, nie zawiedź mnie. Wytrzymaj jeszcze jedną noc. O nic więcej nie proszę” - apelował Lafferty. Sprzęgło zdecydowało się pójść na kompromis; zepsuło się dopiero przy wjeździe do North Berwick. Lafferty zjechał na pobocze, zatrzymał się i natychmiast wysiadł. Zapytał pierwszą napotkaną osobę, jak dotrzeć do Seaforth Road. Mężczyzna wskazał wzgórze, w którego kierunku prowadziła główna ulica: - To nie dalej niż pół mili. - Lafferty ruszył biegiem. Nie obchodziło go, że to może dziwnie wyglądać. Gdy dotarł do Seaforth Road, zatrzymał się, żeby odpocząć. Nie musiał szukać domu; wskazówką był samochód Sary.

Lafferty uspokoił oddech. Teraz dopiero zwrócił uwagę na ciszę spowijającą dom. Przy Seaforth Road stało zaledwie kilka dużych willi otoczonych rozległymi ogrodami. Posesje odgradzały wysokie mury. Wiatr osłabł, jakby noc wstrzymała oddech. Gdy Lafferty ruszył w kierunku „wiązów”, usłyszał, jak pierwsze krople deszczu rozbijają się o gęsty wawrzynowy żywopłot. Poczuł krople na policzkach. Lada chwila rozpada się na dobre. Zacisnął kołnierz płaszcza.

Zatrzymał się przy wejściu na posesję, zaskoczony całkowitą ciemnością panującą w domu. Co to mogło oznaczać? Czy Sara z Tyndallem gdzieś wyszli? To wydawało się raczej nieprawdopodobne. Podszedł do drzwi i nacisnął dzwonek. Cisza. Zadzwonił jeszcze raz i jeszcze... Nie bardzo wiedział, co dalej robić.

W końcu usłyszał jakieś odgłosy za drzwiami. W holu zapaliło się światło.

Tyndall udał zaskoczonego. Nerwowo przygładzał zmierzwione włosy.

Tyndall wyraźnie nie wiedział, jak się zachować. Był bardzo speszony, co jeszcze umocniło Lafferty’ego w jego podejrzeniach. – Gdzie jest Sara?

- Sara jest u mnie - przyznał w końcu profesor. Cofnął się, by duchowny mógł wejść do holu. - Proszę tu poczekać. Powiem jej, że pan przyszedł.

Lafferty czekając oglądał obrazy i fotografie wiszące na ścianie. Jedna z nich przedstawiała port w North Berwick. Lafferty zbliżył twarz do fotografii, by sprawdzić datę, kiedy usłyszał zgrzyt zamka. Tyndall otwierał drzwi. Sara była więziona! Lafferty bezszelestnie zbiegł po schodach i nadstawił ucha. Z pomieszczenia, w którym zniknął Tyndall, dobiegały jakieś głosy. Przyłożył ucho do białych drzwi i usłyszał zgrzytliwy głos profesora:

- Podpuściłaś mnie! Zrobiłaś mnie na szaro, ty głupia dziwko! W razie czego wszystkiemu zaprzeczę, a ty będziesz musiała pożegnać się z karierą, więc dobrze się zastanów. Teraz weź się w garść!

Lafferty otworzył drzwi i zobaczył zapłakaną Sarę w podartej sukience. Tyndall obrócił się i już otwierał usta, by coś powiedzieć, ale nie zdążył. Prawy hak, w który Lafferty włożył sto kilogramów żywej wagi i cały gniew, który go przepełniał,

d osięgnął twarzy profesora. Tyndall zachwiał się i upadł bezwładnie na podłogę. Sara rzuciła się Lafferty’emu w ramiona.

- Och, Ryan. - łkała. - Byłam taka głupia!

Lafferty objął ją mocno, obserwując jednocześnie Tyndalla. - Wszystko w porządku, Saro? - zapytał łagodnie. - Czy on... Sara potrząsnęła głową.

Lafferty zawahał się i spojrzał na Tyndalla z pogardą.

- A więc tak wygląda potencjalny noblista - mruknął. - Najbardziej światły umysł swego pokolenia!

- Zabierz mnie stąd, Ryan - poprosiła Sara nie zdejmując ręki z jego ramienia. Pociągnęła go w kierunku drzwi. Już byli prawie na górze, gdy usłyszeli za sobą głos Tyndalla:

- Stójcie!

Lafferty obejrzał się. Tyndall stał przy schodach z wycelowanym w nich pistoletem.

- Boże Święty! - wykrzyknęła Sara. - To szaleństwo, profesorze. Niech pan odłoży broń.

Tyndall ruszył po schodach. Z pistoletem w dłoni odzyskał pewność siebie.

Na stoliku obok Lafferty’ego stała ozdobna chińska waza. Tyndall dostrzegł, że ksiądz spogląda na nią kątem oka.

- Nawet o tym nie myśl. To M i n g.

Lafferty rzeczywiście rozważał taką możliwość. Wartość i pochodzenie wazy nic nie znaczyły wobec jej rozmiarów. Oczy Tyndalla zatrzymały się na moment na antyku, a Sara wykorzystała ten moment, by cisnąć w niego torebką. Otworzyła się w locie, a na Tyndalla spadł deszcz kluczy i monet, szminka i szpitalny pager Sary. Bardziej zaskoczenie niż siła uderzenia sprawiło, że stracił równowagę i stoczył się ze schodów. Z ręki wyleciał mu pistolet i z głuchym łomotem upadł przy jego nieruchomych stopach.

- O Boże - jęknęła Sara przykładając dłoń do ust. - Czy coś mu się stało?

Lafferty nie był pewny, czy Tyndall stracił przytomność, czy tylko symulował. Beż problemu mógłby dosięgnąć pistoletu... Przez moment wahał się, czy zejść, lecz w końcu troska o drugiego człowieka przezwyciężyła podejrzenia.

Ruszył powoli w kierunku Tyndalla. Gdy znalazł się na dole, ostrożnie chwycił pistolet za lufę i położył go z dala od profesora. Tyndall wciąż się nie ruszał. Lafferty przyłożył dłoń do jego szyi, by znaleźć puls. Niczego nie wyczuł.

- Saro - zawołał niegłośno - powinnaś chyba mu się przyjrzeć.

Sara zeszła po schodach i uklękła przy Tyndallu. Po chwili spojrzała na Lafferty’ego.

- Ma złamany kark. Nie żyje.


17


- Lafferty zamknął Tyndallowi powieki, a potem pozbierał rzeczy Sary. Sama Sara zachowywała się jak w transie; nie mogła oderwać wzroku od ciała. Lafferty położył jej rękę na ramieniu i lekko ścisnął.

- To wszystko moja wina - powiedziała cicho Sara. - Gdybym nie była taka głupia, nic złego by się nie wydarzyło.

- Nie obwiniaj się, Saro. To los pociągnął za sznurki. Sara potrząsnęła głową. Nie chciała słuchać, ale Lafferty zmusił ją, by na niego spojrzała.

- To nie twoja wina - powtórzył. - Stało się, to wszystko. Jego śmierć była przypadkowa.

Sara jeszcze raz spojrzała na martwe ciało Tyndalla.

- Był wielkim człowiekiem. Bez względu na to, co chciał mi zrobić.

- To jest przecież North Berwick. Inteligentny człowiek, który przeżył tu całe swoje życie, musiał wiedzieć o dawnych związkach tego miejsca z czarami i Ręką Chwały.

- Myślisz, że Cyrill był w to wmieszany? - Sarze aż dech zaparło ze zdziwienia. - Przecież on był genialnym naukowcem. Po co, u licha, miałby się pakować w kryminalną aferę?

- Nie wiem - Lafferty potrząsnął głową. - Nie podejrzewałaś też, że jest gwałcicielem.

Sara milcząco przyznała mu rację.

- Ryan - wyszeptała, a jej głos zdradzał bezsilność. - To wszystko jest zbyt straszne. Lafferty przyciągnął ją do siebie i trzymał tak przez chwilę, nim wolno ruszyli po schodach do góry.

Sara rozważała to przez chwilę, a potem powiedziała z namysłem:

- Mam klucz do instytutu...

Lafferty spojrzał na nią, jakby nie wierząc w to, co słyszy.

Lafferty zobaczył determinację w oczach Sary i serce zabiło mu mocniej. W głowie zadźwięczał dzwonek alarmowy, ale nic nie mógł na to poradzić.

- Chodźmy - zadecydował. - Musimy pojechać twoim samochodem. Mój do niczego się już nie nadaje.

Na życzenie Sary Lafferty prowadził forda fiestę. Nie rozmawiali ze sobą, dopóki nie znaleźli się na peryferiach North Berwick. Wtedy Sara zapytała księdza, w jaki sposób zjawił się na miejscu.

- Martwiłem się o ciebie - odrzekł. Opowiedział jej o triku z notatnikiem telefonicznym.

Lafferty rozejrzał się na boki, a potem bez słowa spełnił jej prośbę. Położył koloratkę na tylnym siedzeniu. Sara oparła głowę na jego ramieniu.

- Tak jest lepiej. Ryan? - Tak?

- Zastanawiasz się pewnie teraz, co powinieneś powiedzieć. Odpowiedź brzmi: nic. Po prostu nic nie mów.

Lafferty milczał.

Sara opierała głowę na ramieniu Lafferty’ego przez resztę drogi. Nie spała, ale oczy miała zamknięte, aż do chwili gdy usłyszała, że silnik zwalnia. Dojechali na rondo. Usiadła prosto i wyjrzała przez okno.

- Jak się czujesz? - zapytał Lafferty.

Sara zastanowiła się przez chwilę, a potem odpowiedziała:

- Chyba nigdy w życiu tak się nie bałam.

Kiedy wjechali na przedmieścia, Sara zapytała:

- Czy moglibyśmy się na chwilę zatrzymać przy szpitalu? Chciałabym się przebrać - dotknęła podartej sukienki.

-Oczywiście.

Lafferty zaparkował samochód Sary na parkingu przed domem. Był zadowolony, że wciąż padało. Dawało mu to poczucie bezpieczeństwa. Wydawało się, że w ciemną, mokrą noc większość ludzi powinna siedzieć w domu. Była mała szansa, że zauważy ich jakiś przypadkowy przechodzień.

W końcu Sara wybiegła z budynku, ubrana w dżinsy i zamszową kurtkę. Zbiegła po schodach i wsiadła do samochodu, strząsając ręką krople deszczu z włosów.

- Przepraszam, że tak długo - powiedziała. Lafferty zignorował jej przeprosiny i rzekł:

- Saro, naprawdę nie musisz tego robić. Mogę pójść do instytutu sam. Może po prostu poczekasz tutaj, a ja skontaktuję się z tobą później?

Lafferty z zaskoczeniem spostrzegł gniew na twarzy Sary. Wciąż błyskał w jej oczach, gdy mówiła:

- To jest tak samo mój problem jak i twój, a ja tu jestem lekarzem; dużo łatwiej mi będzie poruszać się po laboratorium medycznym i prędzej zorientuję się, o co chodzi. Jeśli ktoś ma zostać, to ty. Możesz sobie być mężczyzną, ale jesteś także księdzem, a dla mnie znaczy to tyle... - Sara przerwała na chwilę, czując, że nie kontroluje tego co mówi.

- Że jestem tak przydatny jak plastikowy młotek? - zasugerował Lafferty. Sara zobaczyła w jego oczach iskierki humoru i cały jej gniew wyparował.

Pojawiły się natomiast wyrzuty sumienia. Rozluźniła napięte mięśnie, spojrzała do góry i powiedziała:

Lafferty wciąż wyglądał na zaskoczonego, więc Sara zaproponowała spokojnie:

- Jest w przegródce - odpowiedziała. Lafferty uruchomił samochód i ruszyli do Akademii Medycznej.

Zegar kościelny wybił pierwszą, gdy Lafferty i Sara jechali do instytutu. W Akademii Medycznej jedyną ochronę stanowili portierzy, którzy siedzieli tu po to, by odbierać późne telefony i mieć oko na wszystko. Mimo późnej godziny w głównych budynkach tu i ówdzie paliło się światło.

- To służby laboratoryjne - wyjaśniła Sara.

Gdy dotarli do instytutu, Lafferty zaproponował, by poczekali chwilę w cieniu i upewnili się, że w budynku nikogo nie ma. Był nowoczesny i mocno przeszklony. Z miejsca, w którym stali, zauważyliby nawet światło w pokoju na tyłach budynku.

Sara zatarła ręce z zimna. Lafferty kiwnął głową i zarządził: - idziemy. Przemknęli się do drzwi instytutu i Sara włożyła kartę w elektroniczny zamek. Rozległo się ciche kliknięcie i zapadka odskoczyła. Sara wpuściła Lafferty’ego do środka i ostrożnie zamknęła za sobą drzwi. Obydwoje padli na kolana tak, by nikt z zewnątrz nie mógł ich zobaczyć, i odczekali chwilę, by uspokoić nerwy.

Sara wskazała na schody za recepcją i Lafferty skinął głową. Jednak gdy się do nich zbliżyli, okazało się, że prowadzą tylko do góry. Nie było schodów do podziemi.

Lafferty spojrzał w lewo i zauważył drzwi ze szklanym okienkiem. Podszedł do nich, podczas gdy Sara sprawdzała drugą stronę korytarza. Zajrzał przez okienko i zobaczył schody prowadzące w dół.

- Tutaj - szepnął.

Sara dołączyła do niego i Lafferty otworzył drzwi, by wpuścić ją pierwszą. Rzucił szybkie spojrzenie za siebie, by upewnić się, że wszystko jest w porządku, i wszedł za nią. Zeszli do podziemnego korytarza. Paliło się tam światło - pojedyncza żarówka pokryta drucianą siatką; spojrzeli po sobie ze strachem. Stali przez moment nieruchomo, nasłuchując, ale nie dochodził ich żaden dźwięk; nic nie wskazywało, że jest tam ktoś jeszcze.

- Może to fragment zabezpieczenia? - szepnął Lafferty. Sara wzruszyła ramionami. Szli powoli korytarzem, sprawdzając pomieszczenia po obydwu stronach w poszukiwaniu laboratorium Sigma. Znalazła je Sara. Na drzwiach widniała plastikowa tabliczka z zielonym napisem: LABORATORIUM SIGMA. WEJŚCIE TYLKO DLA UPOWAŻNIONYCH. Nacisnęła klamkę, ale drzwi nie ustąpiły. Spojrzała na Lafferty’ego i uśmiechnęła się zawstydzona, że nie wzięła pod uwagę takiej możliwości.

Lafferty obmacał drzwi, chcąc się zorientować, czy są solidne. Pokręcił głową, dając do zrozumienia, że przeszkoda nie wydaje mu się specjalnie mocna. Poszukał wzrokiem czegoś, czego mógłby użyć jako łomu, ale nic nie znalazł.

- Cóż - westchnął cofając się. - Gdy się powiedziało „a”

Lafferty uderzył barkiem o drzwi i z satysfakcją usłyszał trzask. Powtórzył atak jeszcze dwukrotnie i w końcu drzwi ustąpiły.

Pokój był większy niż się spodziewali. Były to właściwie dwa pomieszczenia z dwojgiem drzwi prowadzących na korytarz. Jedna część była najwyraźniej przeznaczona do pracy nad zwłokami. Na centralnym postumencie stał stół operacyjny, a nad nim wisiała lampa chirurgiczna. Instrumenty leżały równiutko na metalowej tacce, postawionej na bocznym stoliku. Pod ścianą zamontowano dwa zlewy z nierdzewnej stali. Jeden z nich był zaopatrzony w guziki wciskane za pomocą łokci, tak że lekarz mógł włączać i wyłączać wodę nie używając dłoni.

Sara potrząsnęła głową. Minęli przepierzenie i znaleźli się w drugiej części pokoju. Po lewej stronie stała mała chłodnia, w której mogły zmieścić się dwa ciała. Lafferty nerwowo przełknął ślinę, gdy snop światła z latarki natrafił na trumnę pod przeciwległą ścianą. Sara ścisnęła go za ramię; podeszli bliżej i spojrzeli na wieko. Przyczepiono do niego mosiężną tabliczkę z napisem: MARTIN KEEGAN. NIECH SPOCZYWA W POKOJU. Wieko nie było umocowane i Lafferty odsunął je. Trumna była pusta.

- Ciało zniknęło-powiedział.

- Zobaczymy w zamrażarce.

Lafferty odciągnął zatrzask i otworzył drzwi do chłodni. W środku było ciemno, więc Sara trzymała latarkę, podczas gdy on sprawdzał, co jest w środku. Było tam tylko jedno ciało, owinięte w białe prześcieradło. Na nalepce przyczepionej do dużego palca lewej nogi przeczytał nazwisko: Martin Keegan. Lafferty wyprostował się, głęboko zniechęcony.

Miał właśnie zamknąć drzwi chłodni, gdy Sara krzyknęła:

- Poczekaj!

- O co chodzi? - zapytał Lafferty, zaalarmowany tonem jej głosu. W świetle latarki widział, że Sara patrzy na coś w głębi chłodni, ale nie wiedział na co. Ręka drżała jej lekko, a snop światła z latarki drgał w tym samym rytmie.

Lafferty chwycił za koniec wózka, na którym leżało zawinięte w prześcieradło ciało, i wyciągnął go z chłodni. Prześcieradło, które ściągnął z głowy zmarłego, było zimne i wilgotne. Gdy skończył, usłyszał, że Sara gwałtownie próbuje złapać oddech.

-O Boże - wykrztusiła. - To Derek Stubbs.

Lafferty przyjrzał się zwłokom i stwierdził, że ma rację. Pamiętał Stubbsa z nocy, gdy przyłapał ich troje w szpitalu.

- Dlatego, że on i jego brat wykorzystywali ciała do czegoś zupełnie innego. Sara szeroko otworzyła usta.

- Jak myślisz, do czego? - zapytała. Jej głos pod wpływem szoku brzmiał jak szept.

- Nie wiem, Saro.

Obydwoje spojrzeli na ciało Stubbsa.

- Dobry Boże - westchnęła Sara. Niespodziewany warkot przestraszył ich.

- Co to jest? - zapytała Sara głosem, w którym brzmiała panika.

- Winda! - krzyknął Lafferty. Zobaczył błysk światła dochodzący ze szczeliny w jednej ze ścian. Odciągnął Sarę i pokazał jej, by weszła pod ławkę. Gdy tylko się schowała, dołączył do niej. Kilka sekund później usłyszeli, jak winda się zatrzymuje. Ściana się rozsunęła.

Lafferty nie widział, kto wchodzi, zauważył tylko, że to mężczyzna w białych lekarskich spodniach i białych płaskich butach na gumowej podeszwie. Mężczyzna

przeszedł do laboratorium i aż krzyknął, gdy zobaczył, że drzwi na korytarz mają wyłamany zamek.

- Chryste! - wrzasnął i puścił się pędem w głąb korytarza. - Jesteśmy w pułapce - jęknęła Sara.

- Chodź! - ponaglił jąLafferty.

- Ale dokąd?

Lafferty wskazał na windę i popchnął Sarę w stronę drzwi.

- Jeśli chce sprawdzić suterenę, możemy być przy frontowych drzwiach przed nim.

Otworzył drzwi do windy i weszli do środka. Winda była wąska i długa. Lafferty nie musiał być geniuszem, by domyślić się dlaczego. Nacisnął „góra”, ale nic się nie stało. Nacisnął ponownie, potem jeszcze cztery razy. Wciąż nic. Rozejrzał się na jakimś hamulcem albo alarmem, który mógł blokować windę, ale niczego takiego nie było. Był tylko jeszcze jeden guzik ze strzałką skierowana w dół. Byli w suterenie, ale jechali w dół!

Sara tuliła głowę do piersi Lafferty’ego, a on wyczuł, że jest bliska załamania.

Lafferty odsunął od siebie Sarę i zacisnął pięści. Nie miał pojęcia, co zobaczy, gdy dojadą na miejsce, ale był gotowy walczyć. Drzwi się otworzyły, lecz na zewnątrz nie było nikogo. Tylko pomalowane na zielono gładkie ściany. Weszli w wąski korytarz prowadzący do podwójnych wahadłowych drzwi. Nie było sensu wsiadać do windy. Nie docierała na górne piętra. Łączyła po prostu laboratorium z jeszcze niższym poziomem. Długą, wąską windę zaprojektowano specjalnie do przewożenia trumien. Znikające ciała nie trafiały wcale do jakiejś egzotycznej prywatnej kliniki. Najwyraźniej pozostawały na miejscu.

Sara pierwsza spojrzała przez przeszklone drzwi i gwizdnęła z przejęcia. Lafferty również zajrzał do środka i zrozumiał, co mu to przypomina: Oddział Urazów Głowy. W łagodnym zielonym oświetleniu stały łóżka, a przy każdym aparatura podtrzymująca życie. Pacjenci tkwili w plastikowych workach wypełnionych powietrzem.

Nie było widać nikogo z personelu, więc weszli do środka i podeszli do najbliższego łóżka.

W następnym łóżku znaleźli Martina Keegana. Przy wtórze syków i trzasków pompy tłoczyły w niego sztuczne życie.

Zobaczyła plastikową tabliczkę wiszącą na ścianie między dwoma stanowiskami. Zdjęła ją z haczyka i przeczytała: MAIN INFEKCJA 5 VARICELLA ZOSTER 10,7PFONAML.

- Mówi ci to coś? - zapytał Lafferty.

Zamyślona Sara pokiwała głową i przewróciła stronę. KEEGAN OCHRONA 1 PIERWSZA KOMPLETNA, DRUGA 2, INFEKCJA 1 DO 14 H. SIMPLEX. - No i co? - naciskał Lafferty.

- To ty tak myślisz.

- Pamiętam, jak mój ojciec opowiadał mi o szoku, jaki przeżyło środowisko medyczne, gdy po wojnie ujawniono całą prawdę o medycznych eksperymentach nazistów. O bólu i cierpieniu ludzi, których poddano tym eksperymentom. A wszystko to rzekomo w imię postępu medycyny. Najgorsze, mówił tata, było nie to, że ludzie mieniący się lekarzami dopuszczali się takich okrucieństw, ale to, że rzeczywiście dokonali postępu w medycynie. Robiąc to, co robili, uzyskali wyniki, które uczciwi naukowcy zdobyliby dziesięć razy później. To było jak...

- Triumf zła.

- Tak.

- Zło czasem triumfuje - przyznał Lafferty. - Najważniejsze, byśmy zawsze umieli je rozpoznać i nie szukali dla niego usprawiedliwienia. A to, co się tutaj dzieje - powiódł wzrokiem dookoła - jest złem.

Głosy dochodzące z drugiego końca sali przerwały im i przypomniały, w jak beznadziejnym położeniu się znajdują. Lafferty rozejrzał się i wskazał łóżko, na którym leżał Martin Keegan.

- Właź pod spód - szepnął.

Sara wślizgnęła się pod łóżko; Lafferty wczołgał się za nią, ledwo się mieszcząc. W rezultacie tuż obok jego twarzy znalazł się szklany zbiornik z wydzielinami ciała Martina Keegana. Głosy były już tak bliskie, że mogli usłyszeć, o czym rozmawiano.

Murdoch Tyndall był wściekły.

Dwaj lekarze stanęli przed łóżkiem Martina Keegana. Po układzie ich stóp Lafferty zorientował się, że patrzą na siebie.

- Nie-uciął Sotillo. - Idziemy dalej zgodnie z planem. Lafferty zobaczył, jak jedna para nóg odwraca się i kieruje w stronę windy. Druga podążyła za nią. Tyndall dalej przekonywał Sotilla.

Wypełzli spod łóżka i pobiegli w drugi, prawie ciemny koniec. Znaleźli wąski korytarz po lewej stronie, którym, jak wydedukowali, musieli przyjść Tyndall i Sotillo. Lafferty szedł ostrożnie, opierając się plecami o ścianę. Kiedy korytarz skręcił w prawo, powoli wychylił głowę, by zbadać sytuację. Serce mu zamarło, gdy zobaczył, że za zakrętem korytarz kończy się drzwiami z napisem „Izolatka”. Wyprostował się i zaczekał na Sarę.

Lafferty kiwnął głową, wiedząc, że i tak nie mają nic do stracenia. Droga do windy była odcięta. Pomyślał, że Tyndall i Sotillo musieli już zostać poinformowani o włamaniu. Pchnął drzwi i otworzył je. Pokój był pogrążony w ciemnościach, ale słyszał znajomy odgłos respiratora i widział kolorowe światełka migające na konsoli. Namacał ręką ścianę i znalazł włącznik.

Zobaczył jeszcze jeden zestaw podtrzymujący życie, podobny do poprzednich, ale zanim mogli przyjrzeć się pacjentowi, usłyszeli podniesione głosy i Lafferty znowu wyłączył światło.

Sara opadła na podłogę i zaczęła się czołgać, usiłując dotrzeć jak najdalej. Lafferty ruszył za nią, poganiając ją, bo głosy były coraz wyraźniejsze.

- Spróbuj z boku - popędzał j ą Lafferty.

Sara wpełzła z drugiej strony i udało jej się zmieścić pod łóżkiem, ale dla Lafferty’ego nie było już miejsca.

- Te pudła są za ciężkie. Nie mogę ich przesunąć.

Lafferty o mało nie wpadł w panikę. Głosy były już bardzo blisko, a on nie miał się gdzie schować, chyba że...

Odsunął plastikowy namiot okrywający pacjenta. Wczołgał się do środka, wymacując drogę. Pod plastikowym przykryciem było ciemno, ciemno i wilgotno. Położył się obok ciała. Jeżeli poszukiwacze zapalą tylko światło i rzucą okiem na pomieszczenie, nie powinni go zauważyć.

Lafferty czuł wyraźnie, jak pierś pacjenta unosi się i opada wraz z pompowanym przez maszyny powietrzem. On sam leżał nieruchomo jak trup. Starał się oddychać tak rzadko jak to tylko możliwe, częściowo ze strachu, a częściowo dlatego, że w plastikowym namiocie panował słodki, mdły zapach, który atakował jego nozdrza.

Lafferty usłyszał, że drzwi się otwierają i w chwilę potem w pokoju zrobiło się widno. Po raz pierwszy zobaczył, obok kogo leży - i doznał wstrząsu. Mimo obrzydzenia nie mógł oderwać wzroku od twarzy, która znajdowała się zaledwie kilka centymetrów od jego własnej. Przez chwilę myślał, że to jakieś zwierzę, ale szybko stwierdził, że jest to twarz ludzka. Skóra na niej była zupełnie pokryta ropiejącymi krostami; to one były źródłem słodkawego zapachu. Nawet oczy były owrzodzone, a śmierdząca żółta wydzielina wyciekała spod zaropiałych powiek. Twarz drgała rytmicznie pod wpływem powietrza pompowanego do płuc przez aparaturę.

Lafferty czuł, że zaraz zwymiotuje. Zaciskał usta, starając się do tego nie dopuścić. Z jakiegoś powodu zmuszał się, by patrzeć na twarz przed sobą i rozpoznawać obrzydliwe, zniekształcone kontury. Poczucie winy zaczęło w nim walczyć z obrzydzeniem. To była kiedyś ludzka istota, mówił sobie. Powinien czuć raczej żal i współczucie, a nie strach i wstręt. Gdy tak przyglądał się temu makabrycznemu widokowi, coś mu nagle zaświtało... i po chwili sens tego odkrycia eksplodował w jego głowie. To nie była pierwsza lepsza ludzka istota. Było coś znajomego w linii czoła i policzków. Oczy o mało nie wyszły mu z orbit, gdy odkrył prawdę. To cuchnące, owrzodzone ciało, leżące obok niego, należało do Mary 0’Donnell!

To było już ponad siły Lafferty’ego. Rzucił się desperacko w lewo i zerwał plastikową osłonę. Zsunął się na podłogę tuż przed Tyndallem, Sotillem i jakimiś dwoma mężczyznami ubranymi na biało. Sara wyczołgała się spod łóżka i położyła mu rękę na ramieniu.

- To Mary - powiedział do niej bez tchu, zasłaniając ręką usta. - To Mary O’Donnell.

Sara wstała, żeby spojrzeć na ciało pod namiotem. Cofnęła się gwałtownie, a potem odezwała się cicho:

Tyndall i Sotillo spojrzeli po sobie. Zorientowali się, że Sara musiała słyszeć ich poprzednią rozmowę.

Lafferty ruszył do przodu, ale dwóch osiłków w białych kitlach zastawiło mu drogę.

- Doprawdy, ojcze - drwił dalej Sotillo. - Przemoc nie przystoi człowiekowi w sutannie.

-Patrzę w twarz złu, Sotillo - odparł Lafferty. -1 myślę że nie miałbym najmniejszych problemów z rozgrzeszeniem, gdybym mu teraz rozwalił łeb.

Sotillo speszył się lekko, patrząc w oczy Lafferty’emu.

- Przygotuj dwa stanowiska - polecił jednemu z pomocników. Lafferty uśmiechnął się ponuro.

- A teraz dwa kolejne morderstwa popełnione w imię postępu medycyny, prawda?

Sotillo nie odpowiedział, a Tyndall w milczeniu przyglądał się swoim.

- No jak, doktorze? - zwróciła się do niego Sara. - Ma pan zamiar nas zamordować?

Tyndall, zmieszany, nie wiedział co powiedzieć.

Sara i Lafferty milczeli.

- Tracimy czas - stwierdził Sotillo. - Zamknijcie ich tutaj, dopóki stanowiska nie będą gotowe.


18


Gdy Tyndall i Sotillo odwrócili się, by odejść, Lafferty rzucił się przez pokój w ostatnim desperackim odruchu. Wiedział, że nie ma wielkich szans, ale czuł, że jest winny tę próbę Sarze i sobie. Sotillo i Tyndall byli zaskoczeni, ale Mace, który został na miejscu, podczas gdy Pallister poszedł przygotować stanowiska, był na to najwyraźniej przygotowany. Gdy Lafferty rzucił się do przodu, po prostu usunął się na bok, jak matador walczący z niezdarnym bykiem, i uderzył Lafferty’ego pięścią w głowę. Lafferty upadł i znieruchomiał na podłodze.

- Proszę, żadnych więcej głupstw - powiedział Sotillo, patrząc na leżącego twarzą ku ziemi Lafferty’ego.

Gdy Lafferty odzyskał przytomność, zobaczył, jak Sara przesuwa ciężkie pudła pod drzwi. Usiadł powoli i zainteresował się, co też ona robi. Sara odwróciła głowę i powiedziała:

- Barykaduję drzwi. Stwierdziłam, że nie mam zamiaru iść pokornie jak owca na rzeź. Chcę żyć tak długo, jak to tylko możliwe. Myślę, że powinniśmy podjąć walkę. A ty?

Sara nie czekała na odpowiedź. Lafferty patrzył, jak przesuwa kolejny respirator pod drzwi. Jej determinacja wzbudziła w nim podziw. Nie było chyba sensu przypominać, w jak beznadziejnej sytuacji się znaleźli. Spojrzał na miejsce obok łóżka Mary, gdzie wcześniej znajdowała się aparatura.

- Odłączyłaś ją?

- Mary jej nie potrzebuje. Nie żyje - odrzekła Sara. - A my owszem. Dalej, pomóż mi. Przenieś następną część.

Lafferty zrobił, o co go prosiła. Wciąż był zaskoczony, ale czuł się o wiele lepiej robiąc coś, niż siedząc bezczynnie. Otrząsnął się z resztek senności i zabrał się do pracy. Wyciągnął spod łóżka resztę ciężkich pudeł, starannie unikając przy tym kontaktu ze szklanym zbiornikiem na odchody. Przekonał się, że w pudłach pełno było części do respiratorów: diafragm, filtrów i pomp. Wyciągnął je pojedynczo na podłogę, a potem dostawił do barykady. Kiedy wykorzystał ostatnią część, Sara cofnęła się i spojrzała na zaporę. Skrzywiła się.

- Nie jest wystarczająco solidna - powiedziała niecierpliwie.

Lafferty musiał się z nią zgodzić. Zastanowił się chwilę, a potem powiedział:

- Tu są potrzebne kliny.

Wyrwał kilka plastikowych rurek z maszynerii i zaczął wpychać je pod drzwi.

- Dobry pomysł - oceniła Sara, ale najwyraźniej wciąż jeszcze nie była zadowolona.

Rozerwała plastikową folię i użyła jako prześcieradła, by owinąć Mary.

- Wciąż nie rozumiem, co się z nią stało - oświadczył Lafferty.

- Rozumiem-powiedział Lafferty, przenosząc delikatnie ciało Mary z łóżka na podłogę. Kiedy to robił, głębokie westchnienie wydobyło się z jej gardła i Lafferty omal jej nie upuścił.

- Nie bój się - powiedziała Sara kładąc mu rękę na ramieniu, by go uspokoić. - To tylko powietrze uszło z płuc.

Lafferty nerwowo kiwnął głową i pomógł Sarze przetoczyć łóżko. Gdy tylko ustawili je pod drzwiami, usłyszeli głosy z drugiej strony.

Drzwi uchyliły się nieco, ale kliny zablokowały je na tyle skutecznie, że barykada pozostała niemal nietknięta.

Napastnicy napierali na drzwi, zanim Sotillo zrozumiał co się stało.

- Co wy sobie wyobrażacie, idioci? Nie uciekniecie stąd - krzyknął. Nie odpowiedzieli. Z całej siły przytrzymali oparcie łóżka.

Sara pochyliła głowę, by spojrzeć na zegarek. Lafferty nie zapytał dlaczego^ choć zdziwiło go to. Nie mógł sobie wyobrazić czegoś mniej istotnego w ich sytuacji, niż chęć dowiedzenia się, która godzina. Przestał się nad tym zastanawiać, kiedy usłyszał głośny trzask. Pallister i Mace przypuścili wspólny atak. Drzwi uchyliły się na kilka cali, ale nie zdołały pokonać klinów i ciężaru barykady.

Lafferty naparł z całej siły, usiłując ponownie zamknąć drzwi. Zauważył jednocześnie, że któryś z dwóch osiłków - Pallister lub Mace wsunął rękę w szczelinę, by znaleźć jakiś punkt podparcia na framudze. Pod nogami Lafferty’ego leżało pudło z zapasowymi częściami do pomp. Wyjął najsolidniej wyglądający - okrągły chromowany dysk - i walnął nim w palce napastnika. Rozległ się wrzask bólu i ręka natychmiast zniknęła. Razem z Sarą usiłowali zamknąć drzwi, ale kliny się przesunęły. Lafferty upadł na kolana, by wcisnąć je na miejsce. Wciskał właśnie ostatni, gdy na skutek energicznego kopniaka drzwi jeszcze raz cofnęły się o cal czy dwa i przytrzasnęły mu palec, zdzierając całą skórę aż do paznokcia. Tym razem to on zawył z bólu. Skoczył na równe nogi, przyciskając zraniony palec do ust; ostatni klin wbił nogą.

Ataki ustały. Widocznie Mace albo Pallister, lub jeden i drugi, poszli poszukać narzędzi. Usłyszeli głos Sotilla:

Lafferty podziwiał odwagę Sary i żałował, że nie potrafi jej dorównać. Umiał się zdobyć tylko na słaby uśmiech.

- Jeżeli dalej będziecie się upierać - ciągnął Sotillo, a w jego głosie brzmiała groźba - to mogę nie być taki łaskawy. Podyskutujemy sobie o nowych rodzajach bólu, zanim z wami skończę.

Lafferty zauważył, że tym razem Sara zbladła. Paradoksalnie dodało mu to odwagi.

- Trzymaj się - powiedział. - Niech wiedzą, za co biorą pieniądze. Sara uśmiechnęła się do niego.

- Jesteś niezwykłym człowiekiem, Ryan. W tych okolicznościach wolno mi to powiedzieć.

Lafferty tylko kiwnął głową.

- Może już pora, żebyśmy zdobyli się na odrobinę szczerości? – zapytała niepewnie Sara.

Lafferty, oparty o łóżko, spojrzał na nią.

Lafferty zorientował się, że Mace i Pallister wrócili, musiał więc razem z Sarą znów zacząć pilnować swego posterunku. Metalowy przedmiot zaczął rytmicznie uderzać o zewnętrzne obicie drzwi. Chyba nie była to siekiera - odgłos nie był wystarczająco silny - ale i tak Lafferty słyszał trzask łupanego drewna.

Zobaczył, że wewnętrzna warstwa drzwi zaczyna się wybrzuszać pod ciosami. Pojawiła się dziura, która stopniowo się powiększała, kiedy Pallister szarpał drewno metalowym hakiem. Lafferty dopadł do kontaktu i zgasił światło, by przeciwnicy nie mogli ich widzieć. On natomiast doskonale widział dziurę. Początkowo była rozmiarów piłki tenisowej, ale rosła z każdą chwilą.

Gdy osiągnęła wielkość futbolówki, Lafferty wziął do ręki następną pompkę i czekał na swoją szansę. Wiedział, że lada chwila jeden z oblegających będzie musiał sprawdzić, jak wygląda barykada. Zrobił to Pallister. Przestał pracować hakiem i jego twarz wypełniła dziurę, gdy próbował zajrzeć do środka. Lafferty rzucił pompę i trafił Pallistera dokładnie między oczy. Rozległ się nieprzyjemny trzask i facet upadł nie wydając głosu. Lafferty pomyślał, że najprawdopodobniej nigdy się już nie podniesie. Włożył w rzut całą swoją siłę.

Sotillo był wściekły. Wrzeszczał na Mace’a, każąc mu dalej rozbijać drzwi, a w przerwach zapewniał Sarę i Lafferty’ego, że poznają, co to ból, zanim z nimi skończy.

Lafferty musiał zwalczyć ogarniającą go falę zniechęcenia. Przecież to, co robili, nie miało sensu. Nie mogli się już bronić zbyt długo, a wszystko, co osiągnęli, to najprawdopodobniej śmierć człowieka i wywołanie sadystycznej furii Sotilla. Ale nie było odwrotu. Musieli walczyć aż do gorzkiego końca. Uzbroił się w kolejne części i ciskał nimi przez dziurę w drzwiach, ale Mace trzymał się teraz z daleka od linii ognia. Atakował drzwi hakiem raczej z boku niż od frontu. Lafferty’emu kończyła się amunicja. Rozejrzał się, ale w ciemnościach nie potrafił dojrzeć nic użytecznego, a nie mógł zapalić światła. Jego uwagę przykuł jeden z akumulatorów, które przedtem przesunęli pod drzwi. Światło padające przez dziurę oświetlało napis na skrzynce: UWAGA! WYSOKIE NAPIĘCIE. To poddało mu pewien pomysł.

- Teraz twoja kolej - szepnął Lafferty do Sary. Pchnął nogą pudło z częściami w jej stronę i dodał: - Odwróć ich uwagę.

Sara rzuciła pierwszy pocisk, a Lafferty znalazł kable wy staj ące z akumulatora i zaczął zębami zdzierać z nich izolację. Kiedy uznał, że ma już dosyć kawałków gołego drutu, podłączył końcówki z wtyczkami do akumulatora. Przywiązał jedną z takich końcówek do metalowej ramy łóżka, a potem zaczął po omacku szukać gniazdka w ścianie. Znalazł jedno, ale oddalone o dobre dwa metry. Czy wystarczy kabla? Zaczął przesuwać akumulator w stronę gniazdka, ale stwierdził, że przeszkadza rama łóżka. Brakowało pół metra. Lafferty wzniósł oczy do góry i mruknął przez zaciśnięte zęby: „Zlituj się”. Ciągnął i szarpał akumulator, aż pot zaczął lać mu się z twarzy, ale kabel zablokował się na amen.

- Niedobrze - wydyszał Lafferty. - Nie mogę go ruszyć.

- Zostały tylko dwa - powiedziała z niepokojem Sara, kiedy kolejny pocisk przeleciał przez dziurę i odbił się od ściany, nie trafiając nikogo. - Boże, Ryan, chyba nie starczy czasu.

Lafferty spojrzał na nią ale w ciemnościach nie mógł dostrzec jej twarzy.

- Czasu na co? - zapytał.

Sara odpowiedziała dopiero po chwili:

Lafferty potrząsnął głową, ale świadomość, że jednak mają niewielką szansę, by z tego wyjść, dodała mu nowej energii. Przykucnął przy łóżku i przygotował się do ostatecznej próby. Chwycił obiema rękami za ramę łóżka, przycisnął do niej policzek i zaczął pchać. Żyły wystąpiły mu na czoło z wysiłku, ale pod zamkniętymi powiekami miał obraz samochodu z migającym niebieskim sygnałem, który pędzi im na ratunek.

Rama przesunęła się odrobinę i wiedział już, że udało mu się uwolnić kabel. Nie było czasu na odpoczynek. Przesunął akumulator bliżej kontaktu i umieścił pod nim wtyczkę.

- Odsuń się, Saro - syknął.

Sara odeszła od drzwi, a Lafferty ostrożnie położył końcówkę drutu na podłodze przy drzwiach. Drut nie chciał leżeć płasko; uparcie zawijał się do góry. W ostatnim desperackim odruchu Lafferty zdjął but i przycisnął nim kabel. Uznał, że wszystko gotowe. Podkręcił woltomierz do maksimum i włożył wtyczkę do kontaktu. Naciskając przełącznik wstrzymał oddech. Pojedyncze czerwone światełko wskazywało, że kable ożyły.

Lafferty przeczołgał się do Sary i zajął pozycję za szklanym zbiornikiem z nieczystościami, który poprzednio stał pod łóżkiem Mary 0’Donnell. Zdjął plastikową pokrywkę i Sara zrozumiała, co on chce zrobić. Usiadła po drugiej stronie zbiornika, by mu pomóc, a potem zaczęli czekać w milczeniu.

- Skończyła im się amunicja! - krzyknął Sotillo do Mace’a. - Wchodzimy! Mace zajrzał przez dziurę, a potem szybko ją powiększył, tak że mógł się teraz dokładnie przyjrzeć, jak wygląda ich barykada. Lafferty wziął Sarę za rękę i szepnął:

- Uda nam się. - W odpowiedzi poczuł palce delikatnie zaciskające się na jego dłoni.

Gdy Mace zaczął otwierać drzwi, Lafferty rozpoczął ostatnią rozgrywkę. Mace zapalił światło i z jego twarzy zniknęła niepewność. Sara i Lafferty przykucnęli pod najdalszą ścianą, jakby w pełnej strachu rezygnacji oczekiwali na swój los. Drzwi otworzyły się i stanął w nich Sotillo. Zatrzymał się na moment, patrząc na nich z uśmiechem.

Lafferty obserwował ręce tych dwóch stojących w przejściu. Mace chwycił za ramę łóżka, chcąc poszerzyć przejście. Sotillo ruszył, by mu pomóc i wtedy Lafferty wydał komendę: „Teraz!” Razem z Sarą przechylili zbiornik. Fala śmierdzącej cieczy rozlała się po podłodze i dotarła do stóp mężczyzn. To zamknęło elektryczny obwód między ramą łóżka a przewodem leżącym na podłodze. Sotillo i Mace zostali porażeni prądem. Do panującego w sali smrodu doszedł obrzydliwy swąd spalonego ciała.

Ocalał tylko Murdoch Tyndall, a jego twarz zastygła w maskę przerażenia. Lafferty wstał i ruszł w jego kierunku. Tyndall podniósł z ziemi hak, którego używał Mace do forsowania drzwi, i rzucił nim. Lafferty był zbyt wyczerpany, by się uchylić. Trzonek trafił go prosto w czoło. Tyndall rzucił się do ucieczki, a ksiądz osunął się na podłogę. Sara krzyknęła z rozpaczy i upadła przy nim na kolana. Rana nie wydawała się zbyt poważna, ale Lafferty był nieprzytomny.

Sara zorientowała się, że zostali sami. Słyszała, że winda rusza, uwożąc Tyn-dalla do laboratorium Sigma, i odprężyła się nieco.

- Udało się - powiedziała spoglądając na Lafferty’ego. Była tak wyczerpana, że głowa opadła jej na piersi. Zamknęła na chwilę oczy i szeptała cicho nieprzytomnemu księdzu, że już po wszystkim.

Nagle Sara usłyszała gwałtowne trzaski. Szybko otworzyła oczy: to zapalił się akumulator. Płomienie rozprzestrzeniały się błyskawicznie.

Panika zastąpiła ulgę. Sara wstała z wysiłkiem i zaczęła ciągnąć bezwładne ciało Lafferty’ego w stronę drzwi. Ogień ogarnął już ich plastikową powłokę i w powietrzu zaczęły się rozchodzić trujące opary.

Sara z najwyższym trudem ciągnęła ciężkiego Lafferty’ego. Udało się jej jednak oczyścić drogę do drzwi i wyciągnąć go z pokoju. Próbowała zamknąć drzwi, by zatrzymać ogień, ale przeszkadzało jej łóżko, a płomienie były coraz bliżej. Wróciła do Lafferty’ego i zaczęła go ciągnąć wzdłuż stanowisk dla pacjentów, w stronę windy.

Wściekała się, czując, że opada z sił, a jej walka nie przynosi efektów. Posuwała się teraz bardzo wolno, a ogień przedostał się już do głównego pomieszczenia. Gonił ich. Gdyby tylko udało się jej zamknąć drzwi! To dałoby jej kilka dodatkowych minut. Płomienie dosięgały już pierwszego stanowiska. Zapalił się plastikowy namiot.

Sara zapierała się stopami z całej siły, ciągnąc powoli Lafferty’ego. Zaczęła kasłać od dymu. Puls miała nieregularny i bała się coraz bardziej. Spięcie, które wywołał Lafferty, musiało chyba uszkodzić system wentylacyjny. Kiedy dotarł do niej smród palonego ciała, ogarnęła ją panika, ale ten dodatkowy zastrzyk adrenaliny sprawił, że udało się jej otworzyć wahadłowe drzwi. Jeszcze jedno szarpnięcie i uda się jej również dotransportować Ryana do windy i będą bezpieczni. Ogień był teraz w połowie oddziału, ale ma dużo czasu, by ściągnąć windę. A w razie czego wahadłowe drzwi dadzą im jakąś ochronę przed ogniem. W powietrzu unosił się coraz silniejszy smród spalenizny.

Sara sprawdziła puls Lafferty’ego i stwierdziła, że jest słaby, ale wyraźny.

- Obudź się - przemawiała do niego. - Już prawie jesteśmy.

Nie było odpowiedzi, więc dociągnęła go do windy i nacisnęła guzik, żeby ją przywołać. Serce jej zamarło, gdy zobaczyła, że światełko nad guzikiem się nie zapala. Patrzyła, nie mogąc w to uwierzyć. Naciskała jeszcze kilkakrotnie, ale nic się nie działo. To nie była tylko przepalona żarówka. Nie słychać było odgłosu zjeżdżającej windy.

Prawda była bolesna jak nóż wbity pod żebro. Tyndall wyłączył zasilanie. Sara straciła resztki sił i opadła na podłogę obok Lafferty’ego. Po raz pierwszy łzy popłynęły jej po policzkach. Wszystko na nic. Oboje tu umrą. Lafferty jęknął, jakby odzyskiwał przytomność, ale Sara uspokoiła go.

- Cii - wyszeptała przez łzy. - Śpij, Ryan, śpij.

Prawie nie było czym oddychać. Ogień pochłaniał cały dostępny tlen, a powietrze pełne było trujących oparów. Sara cieszyła się tylko, że gdy płomienie ich ogarną, będą już obydwoje nieprzytomni albo nawet martwi. Zamknęła oczy i oparła głowę o ścianę za sobą. Głowa Lafferty’ego spoczywała na jej kolanach.

Traciła już przytomność, gdy usłyszała, że winda rusza. Otworzyła oczy i zamrugała, nie będąc pewna, czy nie jest to wytwór jej wyobraźni. Lafferty jęknął głośno. Uciszyła go energicznie. To nie była wyobraźnia: winda zjeżdżała na dół. Sarze udało się podnieść na kolana i już zaczęła wstawać, kiedy drzwi do windy otworzyły się i wyszedł z nich Paddy Duncan, a razem z nim dwóch policjantów.

- Sara? Co u diabła...

- Och, Paddy... Dzięki Bogu, że zdążyłeś. Straciłam już nadzieję. Myślałam, że tu umrzemy - jęknęła Sara, ciężko dysząc. Próbowała wstać, ale upadła w rozwarte ramiona Paddy’ego Duncana.

Jeden z policjantów wciągnął Lafferty’ego do windy, podczas gdy Paddy pomagał Sarze. Drugi policjant poszedł sprawdzić, co dzieje się za drzwiami. Trzymał przy nosie chusteczkę.

Świeże powietrze nigdy nie smakowało równie słodko jak teraz. Sara i Lafferty leżeli na ziemi przed budynkiem instytutu, czekając na przybycie karetki. Straż pożarna robiła co mogła, by ugasić pożar, ale było to beznadziejne zadanie. Tajna winda była j edyną drogą do podziemi, co powodowało, że nie mogli dostać się do źródła ognia. Parter był oświetlony; chodziło raczej o to, by uniemożliwić przedostanie się ognia na inne budynki, niż o uratowanie instytutu.

Lafferty spojrzał na jej twarz oświetloną przez płomienie.

- Chyba tak - zgodził się, ściskając jej rękę.

Odwrócił się, by spojrzeć na pożar. Zaczął się zastanawiać, co powiedzą na policji. Czy ktokolwiek im uwierzy?

Sotillo i jego pomocnicy nie żyli. Cyrill Tyndall również nie żył, a wszystkie dowody przeciw Murdochowi Tyndallowi na jego oczach szły z dymem. Oprócz tego dręczyło go niepokojące pytanie: dlaczego Gelman Holland tak łatwo uzyskał od rządu licencję na nową szczepionkę? Sara zwróciła mu uwagę, że połowę pieniędzy na Oddział Urazów Głowy dawał rząd. Gelman Holland dawał resztę. Czy ta współpraca sięgała głębiej? Czy to możliwe, żeby rząd wiedział, że martwi pacjenci byli wykorzystywani jako ludzkie świnki doświadczalne, aby przyspieszyć badania nad szczepionką?

Kątem oka dostrzegł Murdocha Tyndalla, który nieopodal rozmawiał z grupą policjantów. Nie usiłowali go zatrzymać, zachowywali się z szacunkiem, a popatrując na płomienie, wyrażali współczucie dla straty, jaką poniósł. Sara i Lafferty zobaczyli dystyngowanego mężczyznę w ciemnym płaszczu, który został przepuszczony przez policyjne barierki i dołączył do grupy. Lafferty nie poznał go, ale Sara owszem.

- Widziałam go w telewizji - powiedziała. - To wiceminister do spraw Szkocji. Lafferty kiwnął głową, ale nic nie powiedział. Zastanawiał się, czy obecność ministra stanowi odpowiedź na jego wcześniejsze pytania. Zauważył, że rozmawiając z członkiem rządu, Tyndall odzyskał całą poprzednią pewność siebie.

Lafferty nie odpowiedział od razu. Myślał o przeszkodach, które napotykają na swojej drodze, i o niemal pewnym braku współpracy ze strony władz. Wyczuł, że Sara chce coś powiedzieć.

- Jesteś ze mną? - zapytała.

Lafferty spojrzał na Sarę i uśmiechnął się.

- Tak, jestem z tobą.



KB”


Wyszukiwarka