21 Robb J D Naznaczone śmiercią

J. D. ROBB

NAZNACZONE ŚMIERCIĄ

Bliższa ciału koszula niż sukmana.

JOHN RAY



Będzie czas zbrodni i czas tworzenia.

T.S. ELIOT

PROLOG

Śmierć uśmiechnęła się do niej i delikatnie pocałowała ją w policzek. Miał ładne oczy. Wiedziała, że będą niebieskie, ale nie takie, jak jej niebieska kredka. Codziennie wolno jej było przez godzinę rysować kredkami. Najbardziej ze wszystkiego lubiła kolorować obrazki.

Mówiła trzema językami, ale miała kłopoty z dialektem kantońskim. Potrafiła rysować znaki pisma chińskiego, ubóstwiała kreślić linie i kształty. Ale trudno było dostrzec kryjące się za nimi słowa.

Nie umiała zbyt dobrze czytać w żadnym z języków i wiedziała, że martwi to człowieka, którego ona i jej siostry nazywały Ojcem.

Zapominała to, co powinna pamiętać, jednak nigdy jej nie karał - w przeciwieństwie do innych, którzy pomagali Ojcu ją uczyć i troszczyć się o nią. Lecz kiedy pod jego nieobecność myliła się, robili coś, co sprawiało jej ból, aż cała się wzdrygała.

Nie wolno jej było poskarżyć się na nich Ojcu.

Ojciec zawsze był dobry, tak jak teraz, kiedy siedział obok niej, trzymając ją za rękę.

Nadeszła pora kolejnego testu. Razem ze swoimi siostrami była poddawana licznym próbom i czasami mężczyzna, którego nazywała Ojcem, marszczył czoło albo smutno patrzył, kiedy nie potrafiła wykonać wszystkich poleceń.

Podczas niektórych badań kłuł ją igłą albo podłączał jakąś aparaturę do jej głowy. Niezbyt lubiła te badania, ale kiedy je wykonywano, wyobrażała sobie, że rysuje kredkami.

Była szczęśliwa, chociaż czasami wolałaby, żeby wyszli na dwór, zamiast udawać, że to robią. Trójwymiarowe symulacje były zabawne, najbardziej lubiła tę o pikniku z pieskiem. Ale zawsze gdy pytała, czy może mieć prawdziwego pieska, mężczyzna, którego nazywała Ojcem, tylko się uśmiechał i mówił: „może kiedyś”.

Musiała się dużo uczyć. Ważne było, by opanowała wszystko, co należało opanować, żeby wiedziała, jak mówić, ubierać się i grać na instrumencie, jak dyskutować o wszystkim, czego się nauczyła, co przeczytała albo oglądała na ekranie podczas lekcji.

Wiedziała, że jej siostry są mądrzejsze i bystrzejsze, ale nigdy jej nie dokuczały. Wolno im było codziennie bawić się razem godzinę rano i przed pójściem do łóżek.

To było jeszcze lepsze od pikniku z pieskiem.

Nie rozumiała, co to samotność, a może nie wiedziała, że jest samotna.

Kiedy Śmierć ujęła jej dłoń, leżała spokojnie, gotowa zrobić wszystko, co w jej mocy.

- Ogarnie cię senność - powiedział do niej swoim miłym głosem. Dziś przyprowadził ze sobą chłopca. Lubiła, kiedy go przyprowadzał, chociaż jego obecność ją onieśmielała. Był od niej starszy, miał oczy tak samo niebieskie, jak mężczyzna, którego nazywały Ojcem. Nigdy się nie bawił z nią ani z jej siostrami, ale nigdy nie traciła nadziei, że kiedyś to nastąpi.

- Wygodnie ci, skarbie?

- Tak, Ojcze.

Uśmiechnęła się nieśmiało do chłopca stojącego obok łóżka. Czasami wyobrażała sobie, że jej mała sypialnia to komnata, podobna do tych, jakie są w zamkach, o których czasami czytała lub które widziała na ekranie. A ona była księżniczką, na którą rzucono zły czar. Chłopiec zaś to książę przybywający jej na ratunek.

Chociaż nie była pewna, przed czym miałby ją ratować.

Prawie nie poczuła ukłucia igły. Był bardzo delikatny.

Na suficie nad jej łóżkiem był ekran. Dziś mężczyzna, którego nazywała Ojcem, pokazywał na nim sławne obrazy. Mając nadzieję, że sprawi mu tym przyjemność, zaczęła wymieniać ich tytuły, w miarę jak się pojawiały, by po chwili zniknąć.

- Ogród w Giverny 1902, Claude Monet. Fleurs et Mains, Pablo Picasso. Postać przy oknie, Salvador Da... Salvador...

- Dali - podpowiedział jej.

- Dali. Drzewka oliwne, Victor van Gogh.

- Vincent.

- Przepraszam. - Jej głos stał się niewyraźny. - Vincent van Gogh. Bolą mnie oczy, Ojcze. Głowę mam dziwnie ciężką.

- W porządku, skarbie. Możesz zamknąć powieki i się odprężyć. Trzymał ją za rękę, kiedy zapadła w sen. Mężczyzna ściskał czule jej palce, kiedy umierała.

Opuściła ten świat w pięć lat, trzy miesiące, dwanaście dni i sześć godzin po tym, jak się na nim pojawiła.

ROZDZIAŁ 1

Kiedy twarz jednej z najpopularniejszych gwiazd show - biznesu na naszej planecie i poza nią zostaje przemieniona w krwawą miazgę, stanowi to wiadomość dnia. Nawet w Nowym Jorku. Kiedy właścicielka tej sławnej twarzy zadaje napastnikowi kilka ciosów nożem do filetowania, uszkadzając niezbędne do życia narządy wewnętrzne, jest to nie tylko wiadomość dnia, oznacza ona również pracę.

Próba przesłuchania owej kobiety, reklamującej tysiące artykułów konsumpcyjnych, przypominała prawdziwą batalię.

Porucznik Eve Dallas niecierpliwie przestępowała z nogi na nogę, czekając w urządzonej z wyszukaną elegancją recepcji Centrum Chirurgii Rekonstrukcyjnej i Kosmetycznej Wilfreda B. Icove'a, w pełni gotowa do wyruszenia na wojnę.

Miała już tego dosyć.

- Jeśli im się wydaje, że trzeci raz odprawią mnie z kwitkiem, to się grubo mylą.

- Za pierwszym razem była nieprzytomna. - Zadowolona z tego, że może bezczynnie siedzieć w jednym z wygodnych foteli, w których człowiek cały się zapada, i popijać darmową herbatę, funkcjonariuszka policji Delia Peabody założyła nogę na nogę. - I wieźli ją na salę operacyjną.

- Ale za drugim razem nie była już nieprzytomna.

- Leżała na sali pooperacyjnej. Dallas, upłynęło niespełna czterdzieści osiem godzin. - Peabody napiła się herbaty, zastanawiając się, co by sobie kazała zrobić, gdyby przyszła tu na operację kosmetyczną twarzy lub rzeźbienie figury.

Może zaczęłaby od przedłużenia włosów. Czysty zysk bez żadnych wyrzeczeń, pomyślała, przeczesując palcami ciemne włosy obcięte na pazia.

- A wydaje się dość oczywiste, że działała w obronie własnej.

- Zadała mu osiem ciosów nożem.

- Zgoda, może nieco przekroczyła granice obrony własnej, ale obie wiemy, że jej adwokat będzie się upierał, iż jego klientka działała w obronie własnej, bojąc się o życie, przy zmniejszonej poczytalności. A ława przysięgłych mu uwierzy. - Może kazałaby sobie dosztukować blond włosy, pomyślała Peabody. - Lee - Lee Ten to symbol. Ideał kobiecej urody, a tamten gość nieźle pokiereszował jej twarz.

Złamany nos, zmiażdżona kość policzkowa, zwichnięta szczęka, odklejona siatkówka. Eve w myślach odfajkowała poszczególne pozycje listy obrażeń. Na litość boską, przecież nie zamierzała oskarżyć tej kobiety o zabójstwo! Przesłuchała sanitariusza, który udzielił Lee - Lee pierwszej pomocy, osobiście obejrzała miejsce wydarzenia i zabezpieczyła dowody.

Ale jeśli nie zamknie dziś tej sprawy, znów będzie musiała się użerać ze sforą żądnych sensacji dziennikarzy.

Gdyby do tego doszło, chybaby się nie powstrzymała, by własnoręcznie nie przefasonować buzi Lee - Lee.

- Jeśli porozmawia dziś z nami, zamkniemy sprawę. W przeciwnym razie oskarżę jej adwokatów i pełnomocników o utrudnianie pracy wymiarowi sprawiedliwości.

- Kiedy wraca Roarke? Eve zmarszczyła czoło i na chwilę przestając chodzić tam i z powrotem, spojrzała na swoją partnerkę.

- Bo co?

- Ponieważ jesteś strasznie rozdrażniona... Bardziej niż zwykle. Podejrzewam, że to efekt braku Roarke'a. - Peabody westchnęła tęsknie. - Wcale ci się nie dziwię.

- Nie cierpię z powodu braku czegokolwiek ani kogokolwiek - mruknęła Eve i znów zaczęła krążyć po recepcji. Była wysoka, miała długie nogi i nie czuła się najlepiej we wnętrzach urządzonych z przesadą. Miała włosy krótsze niż partnerka, jasnobrązowe, lekko potargane, i pociągłą twarz o wielkich brązowych oczach.

W przeciwieństwie do pacjentek i klientek Centrum Wilfreda B. Icove'a nie uważała, że najważniejsza jest uroda.

Co innego śmierć.

Może rzeczywiście stęskniłam się za swoim mężem, przyznała w duchu. To nie przestępstwo. Prawdę mówiąc, to chyba jedna z tych stron małżeństwa, do której nadal próbowała przywyknąć ponad rok po ślubie.

Teraz Roarke rzadko wyjeżdżał służbowo na dłużej niż dzień lub dwa, ale tym razem jego nieobecność przeciągnęła się do tygodnia.

Sama go do tego nakłaniałam, prawda? - przypomniała sobie. Doskonale zdawała sobie sprawę z tego, że w ciągu ostatnich miesięcy zaniedbał swoje obowiązki, by pomagać jej w pracy albo po prostu być przy niej, kiedy go potrzebowała.

A kiedy człowiek jest właścicielem firm lub prowadzi interesy związane niemal ze wszystkimi gałęziami gospodarki, sztuki, show - biznesu i prace naukowo - badawcze w znanym nam wszechświecie, musi jednocześnie żonglo­wać wieloma piłeczkami.

Powinna wytrzymać bez niego przez tydzień. Przecież nie jest kretynką.

Ale niezbyt dobrze sypia.

Postanowiła usiąść, ale fotel był okropnie przepastny, a do tego różowy! Wyobraziła sobie, jak ją połykają w całości wielkie, lśniące usta.

- Co Lee - Lee Ten robiła w kuchni swojego trzypoziomowego mieszkania o drugiej nad ranem?

- Chciała coś przegryźć?

- Ma w sypialni autokucharza, drugiego w salonie, do tego po jednym w każdym pokoju gościnnym, kolejnego w gabinecie i jeszcze jednego we własnej sali gimnastycznej.

Eve podeszła do okna. Wolała patrzeć na szary, deszczowy dzień niż na optymistyczny róż w recepcji. Jesień 2059 roku była mokra, zimna i nieprzyjemna.

- Wszyscy, których udało nam się przesłuchać, oświadczyli, że Lee - Lee rzuciła Bryherna Speegala.

- Byli niewątpliwie parą przez całe lato - przypomniała jej Peabody. - W każdym programie o życiu sław i plotkarskim magazynie... Nie żebym całe dnie oglądała takie audycje - zastrzegła się.

- Racja. Według dobrze poinformowanych źródeł w zeszłym tygodniu rzuciła Speegala. Ale podejmowała go w kuchni o drugiej nad ranem. Obydwoje byli w szlafrokach, a w sypialni są dowody, świadczące o tym, że doszło między nimi do zbliżenia.

- Nieudana próba pogodzenia się?

- Zgodnie z zeznaniami portiera, zapisem na dyskietkach ochrony i relacją jej osobistego androida Speegal przyszedł o dwudziestej trzeciej czternaście. Wpuściła go i odesłała androida do jego pomieszczeń, ale miał być na każde zawołanie.

Kieliszki do wina w salonie, pomyślała. Buty - jego i jej koszula. Jego leżała na szerokim podeście schodów prowadzących na drugi poziom. Stanik wisiał na balustradzie na samej górze.

Niepotrzebny był pies policyjny, by podążyć ich śladem albo wywęszyć, co się tam działo.

- Pojawił się, wszedł do środka, wypili kilka lampek wina na dole, odbyli ze sobą stosunek płciowy. Nie ma żadnych dowodów, że do czegokolwiek ją zmuszał. Żadnych śladów szamotaniny, a gdyby facet zamierzał ją zgwałcić, nie zawracałby sobie głowy zaciąganiem jej na górę ani rozbieraniem.

Zapomniała, jakie skojarzenia wywoływał w niej fotel, i usiadła.

- Idą na górę, kochają się. Potem schodzą na dół, do kuchni. Android słyszy jakiś hałas, pojawia się, zastaje ją nieprzytomną, a jego - martwego, dzwoni na pogotowie i policję.

Kuchnia wyglądała jak pole bitwy. Przestronne pomieszczenie, urządzone na biało i srebrno, gdziekolwiek spojrzeć - krew. Speegal leżał twarzą do podłogi w kałuży krwi.

Może przywiodło jej to na myśl, jak wyglądał jej ojciec. Naturalnie pokój w nędznym hotelu w Dallas nie był taki lśniący, ale strugi krwi były równie liczne, kiedy przestała zadawać ciosy nożem.

- Czasami nie ma innego wyjścia - powiedziała cicho Peabody. - Nie ma innego sposobu, by ratować życie.

- Tak. - Rozdrażniona?, pomyślała Eve. Raczej staje się mazgajowata, skoro jej partnerka z taką łatwością odgadła, co zaprząta jej umysł. - Czasami nie ma innego wyjścia.

Wstała z ulgą, kiedy do pomieszczenia wszedł lekarz.

Zebrała informacje o Wilfredzie B. Icovie juniorze. Poszedł w ślady swojego ojca, sprawnie kierował licznymi oddziałami Centrum Icove'a. I znany był jako rzeźbiarz gwiazd ekranu.

Cieszył się opinią dyskretnego jak ksiądz, potrafił czynić cuda jak czarodziej i był bogaty niemal jak Roarke. W wieku czterdziestu czterech lat był przystojny niczym amant filmowy, miał jasne, kryształowoniebieskie oczy, wydatne kości policzkowe, kwadratową szczękę, kształtne usta, wąski nos. Gęste włosy, sczesane z czoła, tworzyły po bokach złote fale.

Był może o dwa centymetry wyższy od Eve, mającej metr siedemdziesiąt osiem wzrostu, szczupły i wysportowany. Prezentował się elegancko w ciemnoszarym garniturze w perłowe prążki. Miał na sobie koszulę w kolorze prążków i nosił na szyi srebrny medalion na cieniutkim jak włos łańcuszku.

Wyciągnął rękę do Eve i uśmiechnął się przepraszająco, ukazując idealnie równe zęby.

- Najmocniej przepraszam. Wiem, że pani czekała. Jestem doktor Icove. Lee - Lee... Pani Ten - poprawił się - jest pod moją opieką.

- Porucznik Dallas z nowojorskiej policji. A to funkcjonariuszka Peabody. Musimy porozmawiać z pańską pacjentką.

- Tak, wiem. Wiem, że już wcześniej próbowały panie z nią porozmawiać, i jeszcze raz przepraszam. - Jego głos i zachowanie były równie nienaganne, jak on cały. - Jest teraz u niej adwokat. Obudziła się i jej stan jest stabilny. To silna kobieta, pani porucznik, ale doznała wielkiego wstrząsu, zarówno fizycznego, jak i psychicznego. Mam nadzieję, że przesłuchanie potrwa krótko.

- Wszyscy mamy taką nadzieję, nieprawdaż? Znów się uśmiechnął, a potem skinął głową.

- Jest pod wpływem leków - ciągnął, kiedy szli szerokim korytarzem ozdobionym dziełami sztuki przedstawiającymi figury i twarze kobiet. - Ale w pełni poczytalna. Nie mniej od pani zależy jej na tym przesłuchaniu. Wolałbym, żeby odczekać jeszcze jeden dzień, a jej adwokat... No cóż, jak już powiedziałem, to silna kobieta.

Icove minął umundurowanego policjanta pilnującego drzwi do pokoju gwiazdy, jakby go nie widział.

- Chciałbym być obecny podczas przesłuchania, by czuwać nad stanem pacjentki.

- Nie widzę przeszkód. - Eve skinęła głową policjantowi. Weszła do sali, która przypominała apartament w pięciogwiazdkowym hotelu. Stało w niej dość kwiatów, by wypełnić nimi pół hektara Central Parku.

Na jasnoróżowych ścianach z lekko srebrzystym połyskiem wisiały podobizny bogiń. W części recepcyjnej stały szerokie fotele i błyszczące stoliki; goście mogli tu rozmawiać lub spędzać czas, oglądając to, co akurat pokazywano na ekranie.

Dzięki żaluzjom w licznych oknach dziennikarze w helikopterach i pasażerowie powietrznych tramwajów, sunących po niebie, nie widzieli, co się dzieje w środku, natomiast z pokoju rozciągał się widok na rozległy park.

Twarz sławnej gwiazdy, leżącej w różowej pościeli obszytej śnieżnobiałymi koronkami, wyglądała tak, jakby kobieta przeżyła spotkanie z taranem.

Sina skóra, białe bandaże, opatrunek przesłaniający lewe oko. Ponętne usta, dzięki którym sprzedano miliony błyszczyków, pomadek i sztyftów do warg, były opuchnięte i pokryte jakąś jasnozieloną maścią. Bujne włosy, za któ­rych sprawą ledwo nadążano z produkcją szamponów, odżywek, balsamów, teraz zaczesane do tyłu, przypominały rudy mop.

Kobieta spojrzała na Eve jedynym widocznym okiem, zielonym jak szmaragd. Skóra wokół niego wyglądała jak spalona słońcem.

- Moja klientka bardzo cierpi - zaczął prawnik. - Znajduje się pod działaniem leków i wciąż jest w szoku. Domagam się...

- Zamknij się, Charlie. - Głos kobiety był schrypnięty i syczący, ale adwokat zacisnął usta i umilkł.

- Proszę mi się dobrze przyjrzeć - zwróciła się do Eve. - Ten skurwysyn nieźle mnie urządził!

- Pani Ten...

- Znam cię. Chyba cię znam. - Eve uświadomiła sobie, że głos kobiety jest syczący i schrypnięty, ponieważ Lee - Lee mówi przez zaciśnięte zęby. Ma złamaną szczękę - to z pewnością boli ją jak diabli. - Muszę znać twarze wszystkich, a ty... ty jesteś tą policjantką od Roarke'a. Co za ironia losu.

- Porucznik Eve Dallas. A to detektyw Peabody, moja partnerka.

- Przespaliśmy się cztery... nie, pięć lat temu. Podczas deszczowego weekendu w Rzymie. Boże, ale ten facet ma niespożyte siły. - W jej zielonym oku na chwilę pojawił się lubieżny błysk. - Masz coś przeciwko temu?

- Baraszkowaliście w ciągu ostatnich dwóch lat?

- Niestety nie. Był tylko ten jeden niezapomniany weekend w Rzymie.

- W takim razie nie mam nic przeciwko temu. Może porozmawiamy o tym, co zaszło między panią i Bryhernem Speegalem w pani mieszkaniu przedwczorajszej nocy?

- Pieprzony sukinsyn.

- Lee - Lee. - To delikatne upomnienie padło z ust lekarza.

- Przepraszam, przepraszam. Will nie pochwala mocnych słów. Drań sprawił mi ból. - Zamknęła oczy i kilka razy wolno nabrała powietrza w płuca i je wypuściła. - Boże, naprawdę sprawił mi ból. Czy mogę prosić o trochę wody?

Prawnik złapał srebrny kubek ze srebrną słomką i przytknął go do jej ust. Napiła się trochę, odetchnęła głośno, znów się napiła, a potem poklepała go po ręce.

- Przepraszam, Charlie. Przepraszam, że kazałam ci się zamknąć. Nie jestem w najlepszej formie.

- Nie musisz teraz rozmawiać z policją, Lee - Lee.

- Kazałeś zablokować ekran, więc nie mam pojęcia, co o mnie gadają. Chociaż nie muszę oglądać telewizji, żeby wiedzieć, co te dziennikarskie sępy i plotkarskie hieny o tym mówią. Chcę wszystko wyjaśnić. Chcę powiedzieć, co mam do powiedzenia.

Do jej oka napłynęły łzy, kilkakrotnie szybko zamrugała powieką, by je powstrzymać. Dzięki temu zyskała u Eve kilka punktów.

- Pani i pan Speegal byliście parą. Łączyła was bliska zażyłość.

- Przez całe lato pieprzyliśmy się jak króliki.

- Lee - Lee... - zaczął Charlie, ale jego klientka szybko, zniecierpliwieniem machnęła ręką. Eve doskonale zrozumiała ten gest.

- Powiedziałam ci, co się stało, Charlie. Wierzysz mi?

- Ależ naturalnie.

- W takim razie pozwól, że powtórzę to tej policjantce od Roarke'a. Poznałam Bry, kiedy dostałam rolę w wideo, które kręcił tu, w Nowym Jorku, w maju tego roku. Poszliśmy ze sobą do łóżka jakieś dwanaście godzin po tym, jak nas sobie przedstawiono. Jest... Był - poprawiła się - niesamowity. Po prostu niesamowity. Głupi jak but i - jak się przekonałam wczorajszej nocy - brutalny jak... nie przychodzi mi do głowy odpowiednie porównanie.

Znów pociągnęła łyk wody, a potem trzy razy wolno nabrała powietrza w płuca.

- Dobrze się bawiliśmy, było nam wspaniale w łóżku, dużo o nas plotkowano. Zdaje się, że woda sodowa uderzyła mu do głowy. Chcę tego, nie zrobisz tamtego, pójdziemy tu, gdzie byłaś i tak dalej. Postanowiłam z nim zerwać. I zrobiłam to w zeszłym tygodniu. Uznałam, że lepiej, jak się rozstaniemy. Było fajnie, jednak nie ma co tego dalej ciągnąć. Wiedziałam, że trochę się wkurzył, ale zapanował nad sobą. Tak przynajmniej myślałam. Na litość boską, przecież nie jesteśmy dziećmi, chodzącymi z głowami w chmurach.

- Czy w tym czasie groził pani, posunął się do rękoczynów?

- Nie. - Uniosła dłoń do twarzy i chociaż nadal mówiła opanowanym głosem, Eve zobaczyła, że palce Lee - Lee lekko drżą. - Zachowywał się, jakby chciał powiedzieć: „No cóż, sam się zastanawiałem, jak to zakończyć, nasz związek się wypalił”. Poleciał do New LA, by wziąć udział w promocji filmów wideo. Więc kiedy zadzwonił, że wrócił do Nowego Jorku i chce do mnie wpaść, by porozmawiać, zgodziłam się.

- Skontaktował się z panią tuż przed jedenastą wieczorem.

- Nie mogę tego potwierdzić z całą pewnością. - Lee - Lee uśmiechnęła się krzywo. - Byłam na kolacji z przyjaciółmi w The Meadow. Z Carly Jo, Presty Bing, Apple Grand.

- Rozmawialiśmy z nimi - odezwała się Peabody. - Potwierdzili, że jedli z panią kolację, oświadczyli, że wyszła pani z restauracji około dziesiątej.

- Tak, wybierali się do klubu, ale ja nie miałam ochoty. Jak się okazało, nie wyszło mi to na dobre. - Znów dotknęła twarzy, a potem opuściła rękę. Poszłam do domu i zaczęłam czytać scenariusz nowego filmu wideo, który przysłał mi mój agent. Cholernie nudny... Przepraszam, Will... Więc kiedy Bry zadzwonił, miałam ochotę z kimś się spotkać. Wypiliśmy trochę wina, porozmawialiśmy o tym i o owym, zrobił parę tych swoich sztuczek. Znał kilka całkiem dobrych - powiedziała nieco żartobliwie. - No więc poszliśmy na górę na małe bara - bara. Potem powiedział coś w rodzaju: „Kobiety nie mówią mi, kiedy mam pakować manatki”. I że poinformuje mnie, kiedy mu się znudzę. Skurwiel.

Eve obserwowała twarz Lee - Lee.

- Wkurzył panią.

- Wielki bohater. Przyszedł do mnie i zaciągnął mnie do łóżka, żeby mi to oznajmić. - Na jej posiniaczonej twarzy pojawiły się wypieki. - A ja mu na to pozwoliłam, więc jestem równie wściekła na siebie, jak na niego. Nic nie po­wiedziałam. Wstałam, złapałam szlafrok i zeszłam na dół, żeby się uspokoić. W moim fachu opłaca się, i to bardzo, nie robić sobie wrogów. No więc poszłam do kuchni, żeby ochłonąć, zastanowić się, jak to wszystko rozegrać. Pomyślałam sobie, że może usmażę omlet z białek.

- Chwileczkę - przerwała jej Eve. - Wstała pani z łóżka, zła, i postanowiła sama usmażyć jajka?

- Tak. Lubię gotować. Dobrze mi się wtedy myśli.

- Ma pani w swoim mieszkaniu co najmniej dziesięć autokucharzy.

- Lubię gotować - powtórzyła. - Nie widziałaś żadnego z moich programów kulinarnych? Naprawdę wtedy gotuję, możesz spytać kogokolwiek z ekipy. Jestem więc w kuchni, chodzę tam i z powrotem, chcąc się na tyle uspokoić, żeby móc rozbić kilka jajek, kiedy on wparowuje, nabuzowany jak nie wiem co.

Lee - Lee spojrzała na Icove'a, który podszedł do łóżka i ujął jej dłoń.

- Dziękuję, Will. Z dumną miną oświadczył, że jak płaci dziwce, mówi jej, kiedy ma się wynieść. Mnie traktował tak samo. Czy nie kupował mi biżuterii, nie dawał prezentów? - Udało jej się wzruszyć ramieniem. - Nie pozwoli mi rozgłaszać wszem wobec, że puściłam go kantem. Sam mnie puści kantem, kiedy będzie mnie miał dość. Powiedziałam mu, żeby się wynosił, bo nie chcę go tu widzieć. Pchnął mnie, ja pchnęłam jego. Zaczęliśmy się na siebie wydzierać i... Jezu, nie zorientowałam się, co się święci. Następne, co pamiętam, to że znalazłam się na podłodze i że bolała mnie twarz. Czułam krew w ustach. Jeszcze nikt nigdy mnie nie uderzył.

Jej głos stał się jeszcze bardziej drżący i ochrypły.

- Nikt nigdy... Nie wiem, ile razy mnie uderzył. Chyba udało mi się wstać i próbowałam uciekać. Przysięgam, że nie pamiętam. Próbowałam się czołgać, zaczęłam krzyczeć. Złapał mnie. Prawie nic nie widziałam, krew zalewała mi oczy, czułam potworny ból. Myślałam, że mnie zabije. Pchnął mnie na szafkę, na wyspę kuchenną. Uchwyciłam się jej, żeby nie upaść. Gdybym upadła, zabiłby mnie.

Urwała i na chwilę zamknęła oczy.

- Nie wiem, czy pomyślałam o tym wtedy, czy później, i nie wiem, czy to prawda. Chyba...

- Lee - Lee, starczy.

- Nie, Charlie. Muszę to z siebie wyrzucić. Chyba... - ciągnęła. - Kiedy teraz o tym myślę, wydaje mi się, że może by się opamiętał. Może przestałby mnie bić, może dotarłoby do niego, że się posunął za daleko. Może tylko chciał mi trochę pokiereszować twarz. Ale wtedy, kiedy dławiłam się własną krwią i ledwo widziałam na oczy, a twarz tak mnie paliła, jakby ktoś ją polał wrzątkiem, bałam się o swoje życie. Przysięgam. Podszedł do mnie, a ja... Tuż obok był stojak z nożami. Złapałam jeden. Gdybym lepiej widziała, złapałabym większy. Przysięgam. Chciałam go zabić, żeby on nie zabił mnie. Roześmiał się. Roześmiał się i podniósł rękę, jakby zamierzał mnie uderzyć.

Znów umilkła, żeby się opanować. Nie odrywała swojego szmaragdowego oka od twarzy Eve.

- Zadałam mu cios nożem. Ostrze weszło miękko jak w masło. Wyciągnęłam nóż i znów go zatopiłam w ciele Bry. Robiłam to, póki nie zemdlałam. I nie żałuję tego, co zrobiłam.

Z jej oka popłynęła łza i potoczyła się po sinym policzku.

- Nie żałuję tego, co zrobiłam. Żałuję jedynie, że pozwoliłam, by podniósł na mnie rękę. I pokiereszował mi twarz. Will...

- Będziesz jeszcze piękniejsza niż kiedyś - zapewnił ją.

- Być może. - Ostrożnie otarła łzę. - Ale już nigdy nie będę taka, jak dawniej. Czy kiedykolwiek zabiłaś kogoś? - zwróciła się do Eve. - Czy kiedykolwiek zabiłaś kogoś i nie żałowałaś tego?

- Tak.

- W takim razie wiesz. Potem człowiek już nie jest taki, jak dawniej. Kiedy skończyły przesłuchanie, prawnik Charlie wyszedł za nimi na korytarz.

- Pani porucznik...

- Wyluzuj, Charlie - powiedziała Eve ze znużeniem. – Nie postawimy pani Ten żadnych zarzutów. Jej wyjaśnienia są zgodne z dowodami i zeznaniami innych osób. Użyto wobec niej przemocy, bała się o życie, działała w obronie własnej.

Skinął głową, ale sprawiał wrażenie lekko rozczarowanego, że nie będzie musiał dosiąść swego drogiego, białego konia, by pospieszyć na ratunek uciśnionej klientce.

- Chciałbym zapoznać się z oficjalnym komunikatem, nim zostanie udostępniony dziennikarzom.

Z ust Eve wydobyło się coś, co przypominało śmiech. Odwróciła się i ruszyła przed siebie.

- Spodziewałam się tego.

- Wszystko w porządku? - zapytała Peabody, kiedy skierowały się ku windom.

- Czy wyglądam, jakby coś mi dolegało?

- Wyglądasz świetnie. A skoro już mówimy o wyglądzie, to gdybyś miała skorzystać z usług doktora Icove'a, na co byś się zdecydowała?

- Zwróciłabym się do dobrego psychiatry, żeby pomógł mi zrozumieć, dlaczego miałabym pozwolić komuś zmieniać moją twarz lub figurę.

Strażnicy byli równie skrupulatni, kiedy wychodziły, jak wtedy, kiedy chciały dostać się na górę. Prześwietlono je, by się upewnić, że nie Wzięły sobie nic na pamiątkę, a przede wszystkim, czy nie mają zdjęć pacjentek, którym gwarantowano pełną dyskrecję.

Kiedy skończono je prześwietlać, Eve zobaczyła, jak Icove mija je pospiesznie, a potem wsiada do prywatnej windy, której drzwi zupełnie się zlewały z różową ścianą.

- Ale się spieszy - zauważyła Eve. - Widocznie komuś trzeba pilnie odessać trochę tkanki tłuszczowej.

- Dobra. - Peabody przeszła przez skaner. - Wracając do tematu. Gdybyś mogła coś zmienić w wyglądzie swojej twarzy, na co byś się zdecydowała?

- Dlaczego miałabym cokolwiek zmieniać? I tak przez większość czasu nie patrzę na siebie.

- Chciałabym mieć trochę więcej ust.

- Jedne ci nie wystarczają?

- Nie, Jezu, Dallas, chodzi mi o bardziej wydatne, zmysłowe usta. - Zasznurowała je, kiedy wsiadły do windy. - Może cieńszy nos. - Peabody pomacała go palcami. - Uważasz, że mam długi nos?

- Tak, szczególnie kiedy go wtykasz w nie swoje sprawy.

- Spójrz na ten. - Peabody wskazała palcem jeden z plakatów zdobiących kabinę windy. Przedstawiały idealne twarze, idealne figury, mające kusić patrzących. - Podoba mi się. Jest jak wycyzelowany. Tak jak twój.

- To tylko nos. Umożliwia wciąganie powietrza przez dwie odpowiednie dziurki.

- Łatwo ci mówić, bo masz nos bez zarzutu.

- Masz rację. Właściwie zaczynam się z tobą zgadzać. Powinnaś mieć bardziej pulchne usta. - Eve zacisnęła dłoń w pięść. - Pozwól, że ci pomogę takie uzyskać.

Peabody tylko się uśmiechnęła i znów spojrzała na plakaty.

- To miejsce przypomina pałac urody doskonałej. Może tu przyjdę na jedną z ich bezpłatnych sesji, by się przekonać, jak bym wyglądała z bardziej wydatnymi ustami albo z cieńszym nosem. Chyba porozmawiam z Triną o zmianie fryzury.

- Dlaczego, dlaczego, dlaczego wszyscy chcą zmieniać fryzury? Włosy rosną na głowie, żeby chronić ją przed zimnem i deszczem.

- Boisz się, że kiedy porozmawiam z Triną, dopadnie cię i też weźmie w obroty.

- Wcale nie - skłamała Eve. Zdziwiła się, kiedy z głośnika w windzie usłyszała swoje nazwisko.

Zmarszczyła czoło i przechyliła głowę.

- Mówi Dallas.

- Pani porucznik, doktor Icove prosi, żeby natychmiast udała się pani na czterdzieste piąte piętro. To pilne.

- Rozumiem. - Spojrzała na Peabody i wzruszyła ramionami. - Skierować windę na czterdzieste piąte piętro - wydała polecenie i poczuła, jak winda zwolniła, a potem zmieniła kierunek. - Coś się stało. Może wykitowała jedna z tych klientek pragnących uzyskać urodę bez względu na cenę.

- Prawie nie zdarzają się zgony w wyniku operacji plastycznych. - Peabody znów pomacała swój nos. - Prawie nigdy.

- Będziemy wszyscy podziwiali twój cienki nos na twoim pogrzebie. „Szkoda Peabody”, powiemy, i uronimy jedną łzę. Ale tylko spójrzcie na ten wspaniały nos na jej martwej twarzy.

- Odczep się. - Peabody zgarbiła się i skrzyżowała ręce na piersiach. - Zresztą nie potrafisz uronić jednej łzy. Ryczałabyś jak bóbr. Z oczu leciałaby ci taka fontanna łez, że nie byłabyś w stanie zobaczyć mojego nosa.

- Z tego wniosek, że głupotą byłoby umieranie dla niego. - Zadowolona, że wygrała tę rundę, Eve wysiadła z windy.

- Dzień dobry, porucznik Dallas, sierżant Peabody. - Kobieta z... hm... wycyzelowanym nosem i skórą barwy ciemnego karmelu wybiegła im naprzeciw. Z jej czarnych jak węgiel oczu płynęły ciurkiem łzy. - Doktor Icove... Doktor Icove... To straszne.

- Czy coś mu się stało?

- Nie żyje. Nie żyje. Proszę za mną.

- Jezu, rozstałyśmy się z nim zaledwie pięć minut temu. Peabody szła obok Eve, starającej się nadążyć za kobietą, która niemal biegła przez puste, przestronne biuro. Przez szklane ściany widać było, że na zewnątrz nadal szaleje ulewa, ale tutaj było ciepło, światła były przyciemnione, gdzieniegdzie wyrastały wyspy bujnej zieleni, stały posągi ponętnych kobiet i wisiały akty.

- Czy może pani nieco zwolnić kroku? - poprosiła Eve. - Proszę nam powiedzieć, co się stało?

- Nie mogę. Nie wiem. Eve pomyślała, że nigdy nie zrozumie, jak ta kobieta mogła niemal biec w cieniutkich szpilkach. Wpadła przez podwójne drzwi z matowego szkła koloru morskiej zieleni do kolejnej poczekalni.

Icove, blady jak śmierć, ale najwyraźniej wciąż żywy, pojawił się w otwartych drzwiach.

- Cieszę się, że pogłoski o pańskiej śmierci okazały się przesadzone... - zaczęła Eve.

- Nie chodzi o mnie, tylko o... mojego ojca. Ktoś zamordował mojego ojca.

Kobieta, która ich tu przyprowadziła, znów zaczęła głośno płakać.

- Pia, proszę usiądź. - Położył dłoń na jej drżącym ramieniu. - Usiądź i się uspokój. Bez ciebie nie dam sobie rady z tym wszystkim.

- Tak jest. Dobrze. Tak jest. Och, doktorze Willu.

- Gdzie on jest? - zapytała Eve.

- Tutaj. Za swoim biurkiem. Może pani... - Icove skinął głową i wskazał ręką.

Gabinet, chociaż przestronny, sprawiał wrażenie przytulnego. Utrzymany był w ciepłej tonacji, stały w nim wygodne fotele. Za wysokimi, wąskimi oknami o jasnozłotych żaluzjach jaśniało miasto. We wnękach ściennych stały dzieła sztuki i rodzinne zdjęcia.

Eve zobaczyła szezlong obity beżową skórą, obok na niskim stoliku stała taca z kawą lub herbatą. Wyglądała na nietkniętą.

Biurko było z prawdziwego drewna - na jej oko porządnego, starego drewna - solidne, o opływowych liniach. Stojąca na nim konsola komunikacyjna sprawiała wrażenie małej i nie rzucała się w oczy.

W skórzanym fotelu z wysokim oparciem siedział Wilfred B. Icove.

Gęste włosy tworzyły śnieżny obłok nad jego silną, kwadratową twarzą. Miał na sobie ciemnoniebieski garnitur i białą koszulę w wąskie, czerwone paseczki.

Srebrna rękojeść sterczała z marynarki tuż pod trójkątem czerwieni podkreślającej kieszonkę na piersiach.

Sądząc po małej ilości krwi, Eve się domyśliła, że był to bardzo precyzyjny cios prosto w serce.

ROZDZIAŁ 2

Peabody.

- Zaraz przyniosę podręczny zestaw i wezwę ekipę techników.

- Kto go znalazł? - zwróciła się Eve do Icove'a.

- Pia. Jego sekretarka. - Eve pomyślała, że doktor wygląda jak ktoś, kto właśnie oberwał cios prosto w brzuch. - Natychmiast się ze mną skontaktowała. Przybiegłem tu i...

- Czy dotykała ciała? Czy pan coś ruszał?

- Nie wiem. Chciałem powiedzieć, że nie wiem, czy czegoś dotykała. Ja... ja owszem. Chciałem... Musiałem sprawdzić, czy mogę mu jakoś pomóc.

- Doktorze Icove, proszę usiąść. Bardzo mi przykro z powodu śmierci pańskiego ojca. W tej chwili jednak potrzebne mi są informacje. Muszę wiedzieć, kto ostatni przebywał z nim w tym pokoju. Chcę wiedzieć, z kim był umówiony.

- Tak, tak. Pia może to sprawdzić w jego terminarzu.

- Nie muszę. - Pia przezwyciężyła łzy, ale głos miała zachrypnięty. - Pani Dolores Nocho - Alverez była umówiona na wpół do dwunastej. Sama... sama ją wprowadziłam do środka.

- Jak długo była w gabinecie?

- Nie jestem pewna. W południe, jak zawsze, poszłam na obiad. Nalegała, by przyjęto ją o wpół do dwunastej, więc doktor Icove powiedział, żebym poszła na obiad jak zwykle, a on sam ją odprowadzi do windy.

- Musiała przejść przez bramkę ochrony.

- Tak. - Pia wstała. - Mogę się dowiedzieć, kiedy wyszła. Zaraz sprawdzę rejestry. Och, doktorze Willu, tak mi przykro.

- Wiem. Wiem.

- Czy zna pan tę pacjentkę, doktorze Icove?

- Nie. - Potarł oczy. - Nie znam jej. Mój ojciec nie przyjmował dużo pacjentek. Właściwie już nie pracował. Zajmował się tylko takimi przypadkami, które go szczególnie zainteresowały, czasami asystował podczas operacji. Nadal był prezesem zarządu tego centrum i działał aktywnie w kilku innych. Ale od czterech lat rzadko operował.

- Kto pragnął jego śmierci?

- Nikt. - Icove zwrócił się do Eve. Oczy miał pełne łez, głos niepewny, ale jakoś się trzymał. - Absolutnie nikt. Mój ojciec był przez wszystkich lubiany. Jego pacjentki, które przyjmował przez ponad pięćdziesiąt lat, kochały go, były mu wdzięczne. Lekarze i naukowcy szanowali go i traktowali z największą czcią. Odmieniał ludziom życie, pani porucznik. Nie tylko ratował im życie, ale również zmieniał je na lepsze.

- Czasami ludzkie oczekiwania są nierealne. Może ktoś się do niego zgłosił, zażądał czegoś niemożliwego, a potem miał pretensję, że tego nie dostał.

- Nie. Dokonujemy bardzo wnikliwej selekcji pacjentów. Chociaż szczerze mówiąc, mój ojciec niewiele rzeczy uważał za niemożliwe do zrealizowania. I wielokrotnie udowadniał, że potrafi dokonać tego, co według innych jest nierealne.

- A kłopoty osobiste? Może z pańską matką?

- Moja matka zmarła, kiedy byłem jeszcze małym chłopcem. Podczas wojen miejskich. Nigdy ponownie się nie ożenił. Naturalnie miał przyjaciółki. Ale przede wszystkim poświęcał się sztuce, nauce i swoim wizjonerskim projektom.

- Czy jest pan jedynakiem? Uśmiechnął się lekko.

- Tak. Razem z żoną obdarzyliśmy go dwójką wnuków. Tworzyliśmy bardzo zżytą rodzinę. Nie wiem, jak poinformuję o tym Avril i dzieci. Kto mógł mu to zrobić? Kto mógł zabić człowieka, który poświęcił swoje życie na pomaganie innym?

- Postaram się to ustalić.

Pia wróciła, a zaraz za nią weszła Peobody.

- Dziewiętnaście po dwunastej przeszła przez bramkę.

- Czy zachowały się zdjęcia?

- Tak, już poprosiłam ochronę, żeby przysłała dyskietki... Mam nadzieję, że dobrze zrobiłam - zwróciła się do Icove'a.

- Tak, dziękuję. Jeśli chcesz iść do domu i...

- Nie - przerwała mu Eve. - Potrzebni mi będziecie obydwoje. Proszę, żebyście nie nadawali ani nie odbierali żadnych wiadomości oraz żebyście z nikim nie rozmawiali. Peabody umieści was w osobnych pomieszczeniach.

- Zaraz pojawią się funkcjonariusze policji - oświadczyła Delia. - To standardowa procedura - dodała. - Teraz wykonamy pewne czynności wstępne, potem będziemy musieli porozmawiać z państwem, spisać państwa zeznania.

- Rozumiem. - Icove rozejrzał się wokoło jak człowiek, który zabłądził w lesie. - Nie zamierzam...

- Może pokażą mi państwo, gdzie chcą państwo zaczekać, kiedy my zajmiemy się zwłokami? - spytała Peabody.

Spojrzała na Eve, która skinęła jej głową, otwierając swój podręczny zestaw operacyjny.

Kiedy Eve została sama, zamknęła się w gabinecie, włączyła rekorder i podeszła do zwłok, by dokonać ich dokładnych oględzin.

- Zidentyfikowano ofiarę jako doktora Wilfreda B. Icove'a, specjalistę chirurgii rekonstrukcyjnej i kosmetycznej. - Ale i tak wyjęła zestaw do identyfikacji i sprawdziła odciski oraz dane. - Ofiara ma osiemdziesiąt dwa lata, jest wdowcem, ma jednego syna, Wilfreda B. Icove'a juniora, również lekarza. Nie znaleziono śladu żadnych obrażeń poza raną, która spowodowała śmierć. Nie ma śladów walki, ran odniesionych podczas prób bronienia się.

Wyciągnęła przyrządy i sprzęt pomiarowy.

- Godzina śmierci - dwunasta w południe. Przyczyna zgonu - rana serca, zadana małym narzędziem, które przebiło elegancki garnitur i koszulę.

Zmierzyła rękojeść, zrobiła zdjęcia.

- Zdaje się, że to skalpel chirurgiczny. Zapisała, że ofiara ma wymanikiurowane paznokcie. I drogi, ale dyskretny zegarek. Najwyraźniej zwolennik zdrowego trybu życia, bo wyglądał raczej na sprawnego sześćdziesięciolatka, a nie osiemdziesięciolatka.

- Odszukaj informacje o Dolores Nocho - Alverez - poleciła, kiedy usłyszała, że wróciła Peabody. - Albo ona zabiła naszego sympatycznego pana doktora, albo wie, kto to zrobił.

Cofnęła się i usłyszała, jak Peabody otwiera puszkę sprayu do zabezpieczania śladów.

- Jeden cios. Tak jest wtedy, kiedy się wie, co się robi. Musiała podejść blisko, musiała być spokojna. Całkowicie opanowana. Kiedy człowiek jest wściekły, nie potrafi zadać ciosu prosto w serce i jak gdyby nigdy nic wyjść. Może to zawodowiec. Może specjalista od mokrej roboty. Kobieta się wpieniła i postanowiła go załatwić.

- Przy takiej ranie nie ubrudziła się krwią ofiary - zauważyła Peabody.

- Ostrożna. Wszystko sobie dobrze przemyślała. Przyszła o wpół do dwunastej, opuściła budynek najpóźniej dwadzieścia pięć po dwunastej. Przeszła przez bramkę ochrony o dwunastej dziewiętnaście. Tyle czasu trwa zje­chanie na dół i przejście przez bramki. Wystarczająco długo, by się upewnić, że ofiara nie żyje.

- Nocho - Alverez Dolores, dwadzieścia dziewięć lat. Mieszkanka Barcelony, Hiszpania, ma też mieszkanie w Cancun w Meksyku. Ładna kobieta. Wyjątkowo ładna. - Peabody uniosła wzrok znad monitora swojego przenośnego minikomputera. - Nie wiem, po co przyszła na konsultację w sprawie operacji kosmetycznej twarzy.

- Musiała zapisać się na konsultację, by znaleźć się tak blisko niego, by móc go zabić. Sprawdź jej paszport, Peabody. Przekonajmy się, gdzie Dolores się zatrzymała w naszym ślicznym mieście.

Eve obeszła cały pokój.

- Filiżanki są czyste. Nie usiadła, żeby się napić... - uniosła pokrywkę srebrnego dzbanka i zmarszczyła nos - herbaty z płatków kwiatów. Trudno się dziwić. Założę się, że nie dotknęła niczego, czego nie musiała dotykać, a kiedy go zabiła, wytarła odciski palców. Technicy niczego nie znajdą. Siedziała tutaj. - Wskazała jeden z foteli stojących naprzeciwko biurka. - Musiała rozmawiać, udawać, że przyszła na konsultację. Wypełnić jakoś te pół godziny, dopóki sekretarka nie poszła na obiad. Skąd wiedziała, kiedy sekretarka wychodzi?

- Mogła usłyszeć, jak rozmawiali o tym doktor i sekretarka - wtrąciła Peabody.

- Nie. Wiedziała wcześniej. Musiała to wyniuchać albo mieć dostęp do informacji. Znała panujące tutaj zwyczaje. Personel ma przerwę na obiad do pierwszej, więc zabójca zyskał mnóstwo czasu, by załatwić swoją ofiarę i opuścić budynek, nim ktoś odkryje zwłoki.

Eve obeszła biurko.

- Może z nim flirtowała albo uraczyła go smutną opowieścią o tym, że jedno skrzydełko nosa ma milimetr krótsze od drugiego. Proszę spojrzeć na moją twarz, panie doktorze. Czy może mi pan pomóc?! I wbiła mu nóż prosto w serce. Nawet się nie zorientował, kiedy umarł.

- Nie ma paszportu wystawionego na nazwisko Dolores Nocho - Alverez, Dallas.

- To robota zawodowca - mruknęła Eve. - Po powrocie do komendy przepuścimy jej zdjęcie przez IRCCA, Międzynarodowy Rejestr Przestępców, może będziemy miały szczęście. Kto mógł zlecić zabójstwo sympatycznego doktora Wilfreda?

- Will junior?

- Od niego zaczniemy. Gabinet młodego doktora Icove'a okazał się jeszcze większy i bardziej nowocześnie urządzony od gabinetu jego ojca. Jedna ściana była całkowicie przeszklona, za nią rozciągał się taras, zamiast tradycyjnego biurka stała srebrna konsola. W części recepcyjnej znajdowały się dwie długie, niskie kanapy, ekran i w pełni zaopatrzony barek - Eve zauważyła, że bezalkoholowy. Przynajmniej nie było widać żadnych butelek z napojami wyskokowymi.

Tutaj też zgromadzono dzieła sztuki, poczesne miejsce zajmował portret wysokiej, krągłej blondynki o cerze jak polerowany marmur i oczach koloru bzu. Miała na sobie długą suknię w tym samym kolorze, w ręku trzymała kape­lusz z szerokim rondem, ozdobiony fioletowymi wstążkami. Otaczały ją kwiaty, jej zdumiewająco urodziwą twarz opromieniał uśmiech.

- Moja żona. - Icove chrząknął i skinął głową w stronę portretu, któremu przyglądała się Eve. - Mój ojciec zlecił namalowanie tego obrazu w prezencie ślubnym dla nas. Był dla Avril też niczym ojciec. Nie wiem, jak to wszystko przetrwamy.

- Czy była jego pacjentką... Klientką?

- Avril. - Icove uśmiechnął się do kobiety na portrecie. - Nie.

- Jest bardzo ładna. Doktorze Icove, czy zna pan tę kobietę? - Eve wręczyła mu wydruk zdjęcia, które Peabody wyszukała na swoim przenośnym komputerze.

- Nie. Nie rozpoznaję jej. Czy ta kobieta zabiła mojego ojca? Dlaczego? Na litość boską, dlaczego?

- Nie wiemy, czy kogokolwiek zabiła, ale sądzimy, że była ostatnią osobą, która widziała go żywego. Według posiadanych przez nas informacji jest obywatelką Hiszpanii. Mieszka w Barcelonie. Czy pan albo pański ojciec działali na terenie Hiszpanii?

- Mamy klientki na całym świecie, a także poza naszą planetą. Nie prowadzimy własnego ośrodka w Barcelonie, ale zarówno ja, jak i mój ojciec dużo podróżujemy, udzielając konsultacji, kiedy wymaga tego konkretny przypadek.

- Doktorze Icove, takie centrum, dysponujące tyloma oddziałami i udzielające tylu konsultacji, musi przynosić ogromny zysk.

- To prawda.

- Pański ojciec był człowiekiem niezwykle majętnym.

- Niewątpliwie.

- A pan jest jego jedynym synem. I spadkobiercą, jak przypuszczam. W pokoju zapadła cisza. Icove niespiesznie, ostrożnie usiadł w fotelu.

- Uważa pani, że zabiłem własnego ojca dla pieniędzy?

- Byłoby dobrze, gdybyśmy mogli wyeliminować tę ewentualność.

- Już jestem bardzo bogaty. - Mówił wolno, na jego twarzy pojawił się lekki rumieniec. - Przyznaję, że odziedziczyłbym znacznie więcej, podobnie jak moja żona i nasze dzieci. Pokaźne kwoty zasilą również konta szeregu instytucji charytatywnych oraz Fundacji Wilfreda B. Icove'a. Zamierzam zwrócić się z prośbą do komendanta policji, by to śledztwo natychmiast zlecono komu innemu.

- Ma pan do tego prawo - odpowiedziała spokojnie Eve. - Ale nie przychylą się do pańskiej prośby. Zresztą każdy oficer śledczy zadałby panu dokładnie takie same pytania. Jeśli chce pan, żeby morderca pańskiego ojca sta­nął przed sądem, doktorze Icove, lepiej jak nie będzie pan utrudniał dochodzenia.

- Chcę, żebyście odszukali tę kobietę, tę Alverez. Chcę zobaczyć jej twarz, spojrzeć jej prosto w oczy. Dowiedzieć się, dlaczego... - urwał i pokręcił głową. - Kochałem swojego ojca. Wszystko, co mam, to, kim jestem, zawdzięczam jemu. Ktoś mi go odebrał, odebrał go jego wnukom. Odebrał go światu.

- Czy nie przeszkadza panu, że wszyscy zwracają się do pana „doktor Will”?

- Och, na litość boską... - Tym razem ukrył twarz w dłoniach. - Nie. Poza tym tylko pracownicy Centrum tak do mnie mówią. Tak jest wygodniej, unika się nieporozumień.

Od tej pory już nigdy nie będzie wątpliwości, o kim mowa, pomyślała Eve. Ale jeśli doktor Will zaplanował zabójstwo własnego ojca i za nie zapłacił, marnował czas, poświęcając się medycynie. Zarobiłby dwa razy tyle, grając w filmach.

- Wśród chirurgów plastycznych panuje duża konkurencja - zauważyła. - Czy zna pan jakiś powód, dla którego ktoś mógłby zechcieć wyeliminować jednego rywala?

- Nie. - Uniósł głowę. - W ogóle nie mogę myśleć. Chcę być ze swoją żoną i dziećmi. Ale to centrum będzie działało i bez mojego ojca. Stworzył je z myślą o przyszłości. Zawsze snuł dalekosiężne plany. Nikt niczego nie zyska na jego śmierci. Niczego.

Zawsze jest jakaś korzyść, pomyślała Eve, kiedy wracały do komendy. Złośliwa satysfakcja, zysk finansowy, dreszczyk emocji. Morderstwo zawsze niesie ze sobą jakąś nagrodę. W przeciwnym razie nie cieszyłoby się taką po­pularnością.

- Peabody, podsumuj, co ustaliłyśmy.

- Szanowany, a nawet otaczany czcią lekarz, jeden z ojców takiej chirurgii rekonstrukcyjnej, jaką obecnie znamy, został zabity z zimną krwią we własnym gabinecie. W pilnie strzeżonym budynku. Naszą główną podejrzaną o popełnienie przestępstwa jest kobieta, która weszła do gabinetu na wcześniej umówioną wizytę i opuściła go wkrótce potem. Chociaż jest podobno obywatelką i mieszkanką Hiszpanii, w naszej bazie brak danych o jej pasz­porcie. Adres widniejący w bazie danych nie istnieje.

- Wnioski?

- Nasza główna podejrzana jest zawodową morderczynią albo utalentowaną amatorką, która posłużyła się nieprawdziwym nazwiskiem i fałszywymi danymi personalnymi, by zyskać dostęp do gabinetu ofiary. Motyw, jak na razie, niejasny.

- Niejasny?

- Tak. Lepiej brzmi niż „nieznany”. I sugeruje, że naświetlimy sprawę i go zobaczymy.

- W jaki sposób przedostała się z narzędziem zbrodni przez bramki ochrony?

- Cóż. - Peabody spojrzała przez okno na billboard z animowaną reklamą wyjazdów urlopowych na skąpane w słońcu plaże. - Zawsze znajdzie się jakiś sposób, by obejść ochronę, ale po co ryzykować? W takich miejscach jak to muszą być skalpele. Może miała tu pomocnika, który podrzucił jej nóż. A może przyszła wcześniej, zwędziła skalpel i sama go gdzieś ukryła? Owszem, budynek jest silnie strzeżony, ale jednocześnie dbają o dyskrecję, więc w salach kliniki i na korytarzach części przeznaczonej dla pacjentów nie ma kamer.

- Mają tu sektor przeznaczony dla pacjentów, poczekalnie, sklepy z pamiątkami, część biurową, blok operacyjny i przychodnię diagnostyczną. Nie licząc przylegającego szpitala i izby przyjęć. Ten gmach to prawdziwy labirynt. Jeśli ktoś ma dość zimnej krwi, by tu wejść, zadać cios nożem prosto w serce, a potem jak gdyby nigdy nic opuścić budynek, najpierw dokonuje rekonesansu. Znała rozkład pomieszczeń. Była tu już wcześniej albo przeprowadziła masę symulacji.

Eve przecisnęła się między wolno jadącymi pojazdami i wjechała do garażu komendy policji.

- Chcę obejrzeć dyskietki ochrony. Przepuścimy zdjęcie naszej podejrzanej przez IRCCA. Może wyskoczy jakieś nazwisko lub pseudonim. Chcę mieć pełne dane na temat ofiary i stanu finansów jej syna. Usuńmy go z kręgu podejrzanych. A może natkniemy się na duże sumy pieniędzy, przekazane ostatnio na jego konto.

- On tego nie zrobił, Dallas.

- Masz rację. - Zaparkowała samochód i wysiadła z niego. - Nie zrobił tego, ale i tak go sprawdzimy. Porozmawiamy z jego współpracownikami, kochankami, byłymi kochankami, znajomymi. Spróbujemy znaleźć odpowiedź na pytanie „dlaczego?”.

Oparła się o drzwi windy, która ruszyła w górę.

- Ludzie lubią pozywać lekarzy i na nich psioczyć. Szczególnie na tych, którzy wykonują zabiegi nieratujące życia. Nikt nie jest absolutnie czysty. Na pewno nasz denat kiedyś coś spartaczył albo naraził się jakiejś pacjentce. Może któraś umarła i pogrążona w żałobie rodzina wini go za to. Zemsta wydaje się najbardziej prawdopodobnym motywem. Zabicie faceta narzędziem chirurgicznym może mieć wymiar symboliczny. Podobnie jak zadanie rany prosto w serce.

- Wydaje mi się, że jeszcze większy wymiar symboliczny miałoby pokiereszowanie mu twarzy albo innej części ciała, jeśli byłaby to zemsta.

- Chciałabym móc się z tobą nie zgodzić. Policjanci, technicy i Bóg jeden wie, kto jeszcze, zaczęli się dosiadać, kiedy dotarły na poziom drugi, główny. Gdy znalazły się na piątym piętrze, Eve miała już tego dość, przecisnęła się do wyjścia i ruszyła do ślizgacza.

- Poczekaj. Muszę coś przekąsić. - Peabody wyskoczyła i skręciła tam, gdzie stały automaty. Po chwili zastanowienia Eve zawołała za nią:

- Weź też coś dla mnie.

- Na przykład co?

- Nie wiem. Cokolwiek. - Eve zmarszczyła brwi. Dlaczego proponują policjantom tyle zdrowej żywności? Gliny wcale nie chcą się zdrowo odżywiać. Nikt nie wie lepiej od nich, że nie będą żyli wiecznie.

- Może te ciasteczka z nadzieniem.

- Mordoklejki?

- Dlaczego nadają im takie beznadziejne nazwy? Aż mi głupio to jeść. Tak, kup mi ciasteczka.

- Wciąż nie chcesz nic kupować w automatach? Eve nie wyjęła rąk z kieszeni, kiedy Peabody wrzuciła swoje żetony kredytowe i nacisnęła odpowiednie guziki.

- Pracuję z rozjemcą, nikomu nie dzieje się żadna krzywda. Jeśli znowu zacznę się zadawać z jednym z tych drani, nie obejdzie się bez ofiar.

- Wyrażasz się z niezwykłym jadem o automacie sprzedającym mordoklejki.

- To nie automaty, tylko żywe istoty, Peabody. Żywe i myślące. Nie daj sobie wmówić, że jest inaczej.

Wybrałaś dwa opakowania mordoklejek, przepysznych, kruchych herbatników z nadzieniem o smaku toffi. Smacznego!

- Widzisz - powiedziała ponuro Eve, kiedy automat zaczął podawać skład herbatników i ich wartość kaloryczną.

- Tak, też wolałabym, żeby się zamknęły, a przynajmniej nie podawały liczby kalorii. - Wręczyła Eve jedno opakowanie. - Ale tak zostały zaprogramowane. Nie są żywe ani nie myślą.

- Chcą, żebyśmy w to wierzyli. Rozmawiają ze sobą i prawdopodobnie spiskują, by zniszczyć cały rodzaj ludzki. Nadejdzie dzień konfrontacji.

- Przyprawia mnie pani o gęsią skórkę, pani porucznik.

- Pamiętaj, że cię ostrzegałam. - Eve ugryzła herbatnik, kiedy skręciły do wydziału zabójstw.

Rozdzieliły się, Peabody skierowała się do swojego biurka w dużej sali ogólnej, a Eve udała się do swojego gabinetu.

Przez chwilę stała na progu, przyglądając się pokoikowi i żując herbatniki. Było tu miejsce na jej biurko i fotel, nieco chwiejące się krzesło dla gościa i szafkę na dokumenty. Jedno jedyne okno wydawało się niewiele większe od szuflady.

Przedmioty osobiste? No cóż, udało jej się ukryć trochę cukierków, na których ślad - jak do tej pory - nie natrafił bezczelny złodziej słodyczy, który ją prześladował. Miała jo - jo, którym mogła się bawić, gdy musiała zebrać myśli. Uprzednio zamknąwszy drzwi.

To jej wystarczało. Właściwie bardzo jej odpowiadał taki pokój. Co by robiła w pomieszczeniu nawet dwa razy mniejszym od gabinetu któregoś z doktorów Icove? Tylko przychodziłoby do niej więcej ludzi, aby zawracać jej głowę. W ogóle nie mogłaby pracować.

Doszła do wniosku, że wielkość pomieszczenia też ma znaczenie symboliczne. Odniosłem sukces, dlatego mam taki przestronny gabinet. Panowie Icove najwyraźniej byli takiego zdania. Musiała przyznać, że Roarke też. Lubił przestrzeń i dużo zabawek do jej wypełnienia.

Zaczynał od zera, podobnie jak ona. Tylko inaczej sobie to kompensowali. Przywiezie jej prezenty z tej podróży służbowej. Zawsze udawało mu się znaleźć czas na zakupy i bawiło go skrępowanie Eve, gdy ją obsypywał prezentami.

A Wilfred B. Icove? - zastanowiła się. Jak zaczynał? Jak sobie kompensował trudne początki? Co miało dla niego wartość symbolu?

Usiadła za biurkiem, włączyła komputer i zaczęła wyszukiwać informacje o zmarłym.

Kiedy zapisała dane na twardym dysku, połączyła się z kapitanem Feeneyem z wydziału przestępstw elektronicznych.

Na monitorze pojawiła się jego twarz, okolona sztywnymi, rudymi włosami. Feeney miał zawsze minę winowajcy. Jego koszula wyglądała, jakby w niej spał, co zawsze, nie wiedzieć czemu, podnosiło Eve na duchu.

- Muszę coś sprawdzić w IRCCA - powiedziała mu. - Dziś rano został zamordowany w swoim gabinecie sławny chirurg plastyczny. Wszystko świadczy o tym, że załatwiła go ostatnia umówiona z nim pacjentka. Pod trzydziestkę, wiemy, jak się nazywa i gdzie mieszka: w Barcelonie w Hiszpanii...

- Ole - powiedział groźnie, czym ją rozśmieszył.

- Rety, Feeney, nie wiedziałam, że znasz hiszpański.

- Spędziłem urlop w tym twoim domu w Meksyku i wtedy nauczyłem się kilku słów.

- Dobrze, jak się mówi „cios prosto w serce narzędziem o małym ostrzu”?

- Ole.

- Dobrze wiedzieć. Nie zarejestrowano paszportu na nazwisko Nocho - Alverez Dolores. Adres w słonecznej Hiszpanii jest fałszywy. Weszła do środka pilnie strzeżonego budynku, a potem bez przeszkód go opuściła.

- Przypuszczasz, że to robota zawodowca?

- Mam takie podejrzenia, ale żadnego motywu. Może jeden z twoich chłopaków mógłby ją odszukać w kartotece danych albo zdjęć?

- Przyślij mi jej podobiznę, zobaczę, co się da zrobić.

- Z góry dziękuję. Zaraz będziesz miał jej zdjęcie. Nacisnęła klawisz, przesłała plik, a potem, trzymając kciuki, żeby jej komputer poradził sobie z jednoczesnym wykonaniem drugiego polecenia, wsunęła do czytnika dyskietkę ochrony z Centrum, by obejrzeć jej zawartość.

Następnie kazała autokucharzowi nalać sobie kawy i popijała ją, wpatrując się w monitor.

- Tu cię mam - mruknęła, przyglądając się, jak kobieta, na razie znana pod imieniem Dolores, idzie do bramki na głównym poziomie. Miała na sobie wąskie spodnie i ciepłą kurtkę, jedno i drugie w ostrym czerwonym kolorze. Pantofle na niebotycznych obcasach też były czerwone.

- Nie boisz się zwracać na siebie uwagi, prawda, Dolores? - mruknęła Eve.

Kobieta miała długie, lśniące, lekko kręcone czarne włosy, wysoko sklepione kości policzkowe, wydatne usta - również pomalowane na czerwono - i oczy niemal tak czarne, jak włosy.

Bez przeszkód przeszła przez bramkę, a potem swobodnym krokiem, kołysząc lekko biodrami, skierowała się do wind, by wjechać na piętro, gdzie urzędował Icove.

Eve zauważyła, że kobieta się nie spieszyła, znała drogę. Nie próbowała też unikać kamer. Nie była zdenerwowana. Była zimna jak margarita, popijana na tropikalnej plaży pod barwnym parasolem.

Eve otworzyła teraz dyskietkę z windy i przyglądała się, jak kobieta spokojnie wjeżdża na górę. Nie zatrzymywała się po drodze, stała nieruchomo, po czym wysiadła na kondygnacji, gdzie mieścił się gabinet Icove'a.

Skierowała się do recepcji, powiedziała coś do urzędującego tam pracownika, wpisała się do księgi gości, a potem ruszyła korytarzem do znajdującej się niedaleko damskiej toalety.

Gdzie nie ma kamer, pomyślała Eve. Tam albo sięgnęła po broń, którą ktoś wcześniej podrzucił, albo wyciągnęła ją ze swojej torebki, uprzednio na tyle dobrze zamaskowawszy, że ochrona niczego nie odkryła.

Eve doszła do wniosku, że najprawdopodobniej ktoś zostawił dla Dolores skalpel w toalecie. Współpracowała z kimś z wewnątrz. Może z kimś, kto pragnął śmierci lekarza.

Minęły prawie trzy minuty, nim zabój czyni wyszła z toalety. Od razu skierowała się do poczekalni. Usiadła, założyła nogę na nogę i zaczęła przeglądać spis książek i czasopism na dyskietkach.

Zanim zdążyła coś wybrać, pojawiła się Pia i zaprowadziła ją do gabinetu Icove'a.

Eve patrzyła, jak zamykają się za nimi podwójne drzwi i jak sekretarka siada za swoim biurkiem. Przewinęła szybko nagranie do godziny dwunastej, kiedy kobieta wyjęła z szuflady biurka torebkę, włożyła żakiet i udała się na obiad.

Sześć minut później Dolores opuściła gabinet Icove'a równie opanowana jak wtedy, kiedy do niego wchodziła. Na jej twarzy nie widać było ani podniecenia, ani zadowolenia, ani poczucia winy, ani strachu.

Bez słowa przeszła przez sekretariat, zjechała windą, poddała się kontroli i opuściła budynek. Po czym rozpłynęła się w powietrzu, pomyślała Eve.

Jeśli nie była zawodową morderczynią, powinna nią zostać.

Nikt nie wchodził do gabinetu Icove'a ani z niego nie wychodził do powrotu sekretarki z obiadu.

Popijając drugą filiżankę kawy, Eve zapoznała się z obszernym materiałem o Wilfredzie B. Icovie.

- Ten facet to prawdziwy święty - powiedziała do Peabody, kiedy zaparkowała służbowe auto przy krawężniku. Ulewa przeszła w irytującą mżawkę, szarą jak mgła. - Zaczynał prawie od niczego, osiągnął dużo. Jego rodzice byli lekarzami, prowadzili kliniki w rejonach i krajach dotkniętych kryzysem. Matka uległa poważnym poparzeniom, kiedy próbowała ratować dzieci z płonącego budynku. Przeżyła, ale została oszpecona.

- Dlatego poświęcił się chirurgii rekonstrukcyjnej - dokończyła za nią Peabody.

- Można przyjąć, że to go natchnęło. Podczas wojen miejskich prowadził klinikę na kółkach. Wyjechał do Europy, by służyć pomocą podczas konfliktu zbrojnego. Właśnie tam zginęła jego żona, pracująca jako ochotniczka. Ich syn był jeszcze dzieckiem, ale już marzył o tym, żeby zostać lekarzem, a w wieku dwudziestu jeden lat ukończył wydział medycyny na Harvardzie.

- Szybko.

- A co sobie myślisz. Senior też pracował z rodzicami, ale nie był z nimi, kiedy jego matka uległa poparzeniom, w ten sposób uniknął śmierci lub kalectwa. Pracował też w innej części Londynu, kiedy jego żona zginęła.

- Prawdziwy z niego szczęściarz, ale niezwykły pechowiec.

- Tak. Nim owdowiał, już się zajmował chirurgią rekonstrukcyjną, wypadek matki sprawił, że traktował to jako swego rodzaju misję. Matka była podobno piękną kobietą. Dotarłam do jej zdjęcia, rzeczywiście według mnie była niezwykle pociągająca. Są również jej zdjęcia po wypadku. Można powiedzieć, że przedstawiają smutny widok. Lekarzom udało się utrzymać ją przy życiu, zrobili, co w ich mocy, ale nie mogli jej przywrócić dawnej urody.

- Jak Humpty'emu - Dumpty'emu.

- Słucham?

- „Choć ludzi króla tłum biedził się...” - Peabody zobaczyła, że Eve patrzy na nią nic nierozumiejącym wzrokiem. - Nieważne.

- Trzy lata później wykonano eutanazję na jej życzenie. Icove poświęca się chirurgii rekonstrukcyjnej i kontynuuje dzieło rodziców, bezpłatnie oferując swoje usługi podczas wojen miejskich. Po śmierci żony zajmuje się wychowa­niem syna, pracuje w swojej dziedzinie, zakłada kliniki, powołuje fundacje, podejmuje się leczenia przypadków uznawanych za beznadziejne - często rezygnując z honorarium - uczy, wygłasza odczyty, rozdaje pieniądze, dokonuje cudów i karmi głodnych rybami i chlebem z kosza bez dna.

- To ostatnie sama wymyśliłaś, prawda?

- Nie. Nie ma lekarza, praktykującego przez plus minus sześćdziesiąt lat, którego nie oskarżono by o błąd w sztuce, ale w jego przypadku takich procesów jest znacznie mniej, niż wynosi średnia statystyczna, mniej niż można by się spodziewać, szczególnie uwzględniając dziedzinę, jakiej się poświęcił.

- Dallas, wydaje mi się, że jesteś uprzedzona do chirurgii plastycznej.

- To nie uprzedzenie. Uważam, że tylko skończeni kretyni poddają się operacjom plastycznym. Tak czy inaczej, lekarze tej specjalności wyjątkowo często są ciągani po sądach, a on ma na swoim koncie zdumiewająco mało ta­kich spraw. Poza tym jego kartoteka jest absolutnie czysta, żadnych powiązań politycznych, które mogłyby być powodem, że ktoś pragnąłby jego śmierci, żadnego hazardu, żadnego zadawania się z dziwkami, żadnych zakazanych środków odurzających, żadnego oszukiwania pacjentów. Nic.

- Niektórzy ludzie są po prostu dobrzy z natury.

- Każdy, kto jest aż tak dobry, ma aureolę i parę skrzydeł. - Eve postukała palcem w teczkę z informacjami. - Coś się w tym musi kryć. Każdy ma jakąś mroczną tajemnicę, głęboko skrywaną.

- Jest pani bardzo cyniczna, pani porucznik.

- Ciekawe, że był prawnym opiekunem dziewczynki, która - gdy dorosła - została jego synową. Jej matka, również lekarka, zginęła podczas powstania w Afryce. Ojciec, artysta, porzucił rodzinę wkrótce po tym, jak przyszła na świat Avril Hannson Icove. A później zabił go w Paryżu jakiś zazdrosny mąż.

- Sporo tragedii, jak na jedną rodzinę.

- Prawda? - Eve wyciągnęła na wierzch zdjęcie miejskiego domu w Upper West Side, gdzie mieszkał z rodziną doktor Icove junior. - Skłania człowieka do myślenia.

- Bywa, że niektóre rodziny spotykają liczne tragedie. To coś jak karma.

- Czy wyznawcy Wolnego Wieku wierzą w karmę?

- Jasne. - Peabody weszła na krawężnik. - Nazywamy to kosmiczną równowagą. - Wspięła się po kilku stopniach prowadzących do - jak przypuszczała - oryginalnych drzwi albo doskonałej ich kopii. - Niczego sobie - powiedziała, przesuwając palcami po drewnie, kiedy zapytano je o cel wizyty.

- Porucznik Dallas i detektyw Peabody. - Eve przybliżyła odznakę do oka kamery. - Z policji nowojorskiej, na rozmowę z doktorem Icove'em.

Jedną chwileczkę.

- Mają też domek weekendowy w Hamptons - ciągnęła Peabody. - Willę w Toskanii, mieszkanie w Londynie i małą chatę na Maui. Wraz ze śmiercią Icove'a seniora wzbogacili się o jeszcze dwie nieruchomości w pierwszorzędnych miejscach. Dlaczego McNab nie może być bogatym lekarzem?

Ian McNab, pracownik wydziału przestępstw elektronicznych, mieszkał z Peabody i najwyraźniej był jej młodzieńczą miłością.

- Możesz go rzucić dla jakiegoś bogatego lekarza - zaproponowała Eve.

- Nie. Zbyt szaleję na punkcie jego szczupłego tyłka. Zobacz, co mi dał. - Sięgnęła pod bluzkę i wyjęła wisiorek w kształcie czterolistnej koniczyny.

- Z jakiej okazji?

- By uczcić koniec fizykoterapii i całkowity powrót do zdrowia po obrażeniach odniesionych na służbie. Mówi, że ochroni mnie przed złem w przyszłości.

- Skuteczniejsza byłaby kamizelka kuloodporna. - Eve zobaczyła nadąsaną minę partnerki i przypomniała sobie, że przyjaźń i współpraca mają swoje wymagania. - Ładniutki - dodała, biorąc mały wisiorek do ręki, by mu się lepiej przyjrzeć. - Piękny gest z jego strony.

- Zawsze wie, jak się zachować. - Peabody schowała wisiorek pod bluzkę. - Robi mi się ciepło na sercu, kiedy sobie przypomnę, że go mam przy sobie.

Eve pomyślała o brylancie - wielkim jak piąstka niemowlęcia - który nosiła pod koszulą. Sprawiał, że czuła się głupio i niezręcznie, ale chyba też robiło jej się ciepło na sercu. Przynajmniej odkąd przyzwyczaiła się do jego wagi.

Nie tej mierzonej karatami, przyznała w duchu, ale uczuciowej. Trzeba czasu, przynajmniej w jej wypadku, by się przyzwyczaić do dowodów miłości.

Drzwi się otworzyły. Na progu stała kobieta z portretu, z tyłu padało na nią złote światło. Nawet oczy spuchnięte od płaczu nie przyćmiły jej olśniewającej urody.

ROZDZIAŁ 3

Przepraszam, że kazałam paniom czekać, do tego na deszczu. - Ten głos pasował do jej wyglądu, był cudowny i głęboki, nieco ochrypły z bólu. - Jestem Avril Icove. Proszę wejść. - Cofnęła się do holu, którego główną ozdobą był ży­randol - każdy kryształek w kształcie łzy skąpany był w miękkim, złotym świetle. - Mój mąż jest na górze, w końcu udało mu się usnąć. Nie chciałabym mu przeszkadzać.

- Przepraszam, że zjawiłyśmy się o takiej porze - powiedziała Eve.

- Ale... - Avril zdobyła się na smutny uśmiech. - Rozumiem. Dzieci są w domu. Zabraliśmy je ze szkoły i przywieźliśmy do domu. Akurat siedziałam z nimi na górze. Jest im bardzo ciężko, wszystkim nam jest bardzo ciężko. Ach... - Przycisnęła rękę do serca. - Może pójdziemy na pierwsze piętro. Na parterze przyjmujemy gości, więc to nieodpowiednie miejsce na taką rozmowę.

- Jak sobie pani życzy.

- Na piętrze toczy się życie naszej rodziny - zaczęła mówić, kierując się ku schodom. - Nie wiem, czy mogę o to zapytać, ale chciałabym wiedzieć, czy macie już więcej informacji o osobie, która zabiła Wilfreda?

- Śledztwo dopiero się rozpoczęło, ale prowadzimy je bardzo energicznie. Avril spojrzała przez ramię, kiedy znalazła się na szczycie schodów.

- A więc naprawdę mówicie takie rzeczy. Lubię kryminały - wyjaśniła. - Czyli policja naprawdę używa takiego języka. Proszę się rozgościć.

Wskazała im salon, utrzymany w kolorach lawendy i zieleni.

- Czy napiją się panie kawy albo herbaty? A może mają panie ochotę na coś innego?

- Nie, dziękujemy. Ale gdyby mogła pani przyprowadzić doktora Icove'a - poprosiła Eve. - Chciałybyśmy porozmawiać z obojgiem państwa.

- Dobrze. Może to jednak potrwać kilka minut.

- Bardzo tu ładnie - skomentowała Peabody, kiedy zostały same. - Można się było spodziewać, że będzie elegancko jak na parterze, tymczasem jest tu też miło i przytulnie.

Rozejrzała się wokoło, na kanapy, przepastne fotele, półki ze zdjęciami członków rodziny i pamiątkami. Na jednej ścianie dominował niemal naturalnej wielkości portret rodziny. Uśmiechali się z niego Icove, jego żona i dwójka ślicznych dzieci.

Eve podeszła do obrazu i przeczytała podpis w prawym dolnym rogu.

- Jej dzieło.

- Piękna i utalentowana. Mogłabym ją znienawidzić. Eve krążyła po pokoju, przyglądając mu się badawczo, oceniając i analizując. Doszła do wniosku, że został urządzony z myślą o rodzinie, ale czuć było w nim kobiecą rękę. Raczej drukowane książki niż ich wersje na dyskietkach, ekran telewizora dyskretnie ukryty za ozdobną boazerią.

I wszystko w idealnym porządku, jak dekoracje teatralne.

- Zgodnie z naszymi informacjami studiowała sztukę w jakiejś modnej szkole. - Eve wsunęła ręce do kieszeni. - Icove został jej opiekunem prawnym na życzenie matki umieszczone w testamencie. Avril miała wtedy sześć lat. Po ukończeniu studiów poślubiła Icove'a juniora. Przez pierwszych sześć miesięcy mieszkali głównie w Paryżu, gdzie malowała obrazy. Miała nawet wystawę, która odniosła wielki sukces.

- Przed czy po śmierci jej ojca?

- Po. Wrócili do Nowego Jorku i zamieszkali w tym domu. Urodziło im się dwoje dzieci. Po urodzeniu pierwszego poświęciła się całkowicie roli żony i matki. Nadal maluje, głównie portrety, ale rzadko przyjmuje zlecenia, swoje dzieła przekazuje Fundacji Icove'a, zachowując status zawodowej matki.

- Zebrałaś o niej dużo informacji w tak krótkim czasie.

- To było proste - powiedziała Eve, wzruszając ramionami. - Ma czystą kartotekę, nie dopuściła się nawet najdrobniejszego wykroczenia. To jej pierwsze małżeństwo, nie żyła z nikim w konkubinacie, nie ma innych dzieci.

- Jeśli pominąć zmarłych rodziców i teściów, jej życie można by uznać za idealne.

Eve znów rozejrzała się po pokoju.

- Wszystko na to wskazuje. Kiedy wszedł Icove, stała akurat przodem do drzwi. Inaczej by go nie usłyszała. Gruby dywan tłumił odgłosy kroków. Doktor miał na sobie luźne spodnie i pulower, a nie garnitur. Ale i tak wyglądał, jakby był w garniturze, zauważyła Eve.

Roarke też to potrafił, pomyślała. Bez względu na to, jak swobodnie był ubrany, biła od niego władczość.

- Witam, pani porucznik, pani detektyw. Moja żona przyjdzie do nas za chwilę. Poszła sprawdzić, co u dzieci. Wyłączyliśmy dziś roboty domowe.

Podszedł do szafki, po jej otwarciu ukazał się miniautokucharz.

- Avril powiedziała, że zaproponowała coś do picia, ale podziękowały panie. Ja napiję się kawy. Może zmieniły panie zdanie?

- Właściwie chętnie też się napiję kawy. Poproszę czarną, bez cukru i śmietanki.

- A dla mnie słodka i słaba - powiedziała Peabody. - Dziękujemy, że zgodził się pan z nami spotkać. Wiemy, jak musi być panu ciężko.

- Raczej wciąż nie mogę w to uwierzyć. - Zaprogramował urządzenie. - Tam, w Centrum, w jego gabinecie, to był prawdziwy koszmar. Patrzeć na niego ze świadomością, że nic nie można zrobić, by znów był z nami. Ale tutaj, w domu... - Pokręcił głową i wyjął filiżanki. - To jak dziwny, nieprawdopodobny sen. Cały czas myślę, że za chwilę mój komunikator zabrzęczy i usłyszę tatę, proponującego, abyśmy w niedzielę zjedli razem kolację.

- Czy państwo często razem spożywali posiłki? - spytała Eve.

- Tak. - Podał kawę jej i Peabody. - Raz w tygodniu, czasami dwa. Albo wpadał, żeby zobaczyć się z dziećmi. A ta kobieta? Czy znaleźliście kobietę, która...

- Szukamy jej. Doktorze Icove, z dokumentów wynika, że wszyscy, którzy współpracowali z pańskim ojcem w Centrum, zostali zatrudnieni przynajmniej trzy lata temu albo wcześniej. Czy jest ktoś, kogo pański ojciec musiał zwolnić albo kto zrezygnował z pracy i był w związku z tym nie­zadowolony?

- Nie, przynajmniej ja nie znam nikogo takiego.

- Podczas operacji pracował z innymi lekarzami i personelem medycznym.

- Naturalnie, z zespołem chirurgów, z psychiatrami, kuratorami rodzinnymi i tym podobnymi.

- Czy pośród tych osób był ktoś, z kim się nie zgadzał albo kto się nie zgadzał z nim?

- Nie. Pracował z najwybitniejszymi specjalistami, ponieważ nalegał, by poziom świadczonych przez nas usług był jak najwyższy. Chciał, żeby pacjenci mieli wszystko, co najlepsze.

- Ale i tak przez tyle lat praktyki zdarzało się, że jego pacjenci byli niezadowoleni.

Icove uśmiechnął się lekko.

- Nie można zadowolić wszystkich, a już z całą pewnością prawników. Ale mój ojciec i ja bardzo starannie selekcjonowaliśmy pacjentów, by wyeliminować tych, którzy domagali się rzeczy niemożliwych albo objawiali skłonności do pieniactwa. Poza tym, jak już wcześniej wspomniałem, ojciec właściwie wycofał się z pracy zawodowej.

- Udzielał konsultacji kobiecie podającej się za Dolores Nocho - Alverez. Potrzebne mi są jego notatki na jej temat.

- No tak. - Westchnął ciężko. - Nasi prawnicy nie są zadowoleni, chcą, żebym zaczekał, póki nie wykonają pewnych kroków. Ale Avril mnie przekonała, że głupotą byłoby myśleć teraz o wymogach prawa. Poleciłem, aby przekazano paniom te materiały. Jednak muszę panią prosić, pani porucznik, by potraktowała je pani jako ściśle poufne.

- O ile nie dotyczy to morderstwa, nie interesuje mnie, kto kazał sobie odmłodzić twarz.

- Przepraszam, że zajęło mi to tak dużo czasu. - Avril pospiesznie weszła do pokoju. - Ale dzieci mnie potrzebowały. O, a więc jednak zdecydowały się panie na kawę. Bardzo dobrze. - Usiadła obok męża i ujęła jego dłoń.

- Pani Icove, przez wiele lat spędzała pani dużo czasu w firmie swojego teścia.

- Tak. Był moim opiekunem prawnym, a także ojcem. - Zacisnęła usta. - Był niezwykłym człowiekiem.

- Czy zna pani kogoś, kto mógł pragnąć jego śmierci?

- Skądże znowu! Kto mógłby chcieć zabić człowieka tak oddanego innym?

- Czy ostatnio sprawiał wrażenie zaniepokojonego czymś? Zdenerwowanego? Wzburzonego?

Avril pokręciła głową i spojrzała na męża.

- Dwa dni temu jedliśmy razem kolację. Był w doskonałym humorze.

- Pani Icove, czy rozpoznaje pani tę kobietę? - Eve wyciągnęła z teczki wydruk i podała go gospodyni.

- To... - Dłoń Avril drgnęła, co sprawiło, że Eve stała się czujna. - To ona go zabiła? Ta kobieta zabiła Wilfreda? - Do oczu napłynęły jej łzy. - Jest młoda i śliczna. Nie wygląda na kogoś, kto byłby zdolny do... przepraszam.

Oddała zdjęcie i otarła łzy z policzków.

- Chciałabym jakoś pomóc. Mam nadzieję, że kiedy ją odnajdziecie, zapytacie, dlaczego to zrobiła. Mam nadzieję...

Znów urwała i przycisnęła dłoń do ust, starając się opanować.

- Mam nadzieję, że zapytacie ją, dlaczego to zrobiła. Zasługujemy, by to wiedzieć. Cały świat powinien się tego dowiedzieć.

Mieszkanie Wilfreda Icove'a mieściło się na sześćdziesiątym piątym piętrze, trzy przecznice od domu syna i pięć od Centrum, które zbudował. Wpuściła je administratorka, która się przedstawiła jako Donatella.

- Nie mogłam uwierzyć, kiedy to usłyszałam, zwyczajnie nie mogłam. - Eve oceniła, że ta zadbana kobieta w czarnym kostiumie ma czterdzieści lat. - Doktor Icove był najlepszy z ludzi, taktowny, uprzejmy. Pracuję tu od dziesięciu lat, od trzech jako konsjerżka. Nigdy nie słyszałam o nim jednego złego słowa.

- Ktoś zrobił coś więcej, niż powiedział złe słowo. Czy doktor Icove przyjmował wielu gości?

Kobieta się zawahała.

- Rozumiem, że w tych okolicznościach to nie plotkowanie. Owszem, był człowiekiem towarzyskim. Regularnie odwiedzała go rodzina, naturalnie. Razem albo osobno. Wydawał tu małe przyjęcia dla swoich przyjaciół współpracowników, ale częściej podejmował gości w domu syna. Lubił towarzystwo kobiet.

Eve skinęła na Peabody, która wyjęła zdjęcie.

- Czy widziała pani tę kobietę? - spytała Peabody i konsjerżka wzięła zdjęcie, by mu się uważnie przyjrzeć.

- Nie, przykro mi. Chociaż jest w jego typie, jeśli rozumieją panie, co mam na myśli. Lubił urodę i młodość. Właściwie interesował się tym zawodowo. Upiększał ludzi, umożliwiał im zachowanie młodości. Chciałam powiedzieć, że dokonywał cudów u ofiar wypadków. Naprawdę.

- Czy prowadzi pani księgę gości? - spytała Eve.

- Nie, przykro mi. Naturalnie pytamy lokatorów, czy życzą sobie odwiedzin. Ale nie wymagamy wpisania się do księgi. Zobowiązani są do tego wyłącznie dostawcy.

- Wielu do niego przychodziło?

- Nie więcej niż do innych.

- Czy możemy sprawdzić w księdze, kto tu przychodził w ciągu ostatnich sześćdziesięciu dni, i obejrzeć dyskietki ochrony z ostatnich dwóch tygodni?

Donatella się skrzywiła.

- Mogę je paniom szybciej udostępnić i bez zbędnych formalności, jeśli zwrócą się panie z oficjalną prośbą do administracji budynku. Mogę od razu skontaktować panie z szefostwem. Budynkiem zarządza Management New York.

W głowie Eve rozległ się cichy dzwonek.

- Kto jest właścicielem budynku?

- Właściwie Roarke Enterprises, a...

- Mniejsza o to - przerwała jej, kiedy Peabody cicho prychnęła z tyłu. - Zajmę się tym. Kto tu sprząta?

- Doktor Icove nie zatrudniał służby domowej, ani androidów, ani ludzi. Korzystał z usług oferowanych przez administrację budynku. Z naszego androida. Codziennie. Wolał androidy w swoim mieszkaniu.

- Rozumiem. Musimy się tu rozejrzeć. Otrzymała pani na to zgodę od osoby najbliżej spokrewnionej ze zmarłym.

- Tak. Zostawię panie same.

- Bardzo ładny budynek - powiedziała Peabody, kiedy zamknęły się drzwi za Donatellą. - Wiesz co, może poprosiłabyś Roarke'a o jakiś wykaz lub coś w tym rodzaju, listę jego nieruchomości, żebyś wiedziała, zanim zapytasz.

- Tak, to dobry pomysł, szczególnie że co dziesięć minut coś kupuje albo sprzedaje po niebotycznych cenach. I żadnego prychania w obecności świadków.

- Przepraszam. Otwarty plan, pomyślała Eve, tak to nazywają. Część mieszkalna, jadalna i wypoczynkowa w jednym przestronnym pomieszczeniu. Żadnych drzwi, z wyjątkiem tych, za którymi - jak przypuszczała - mieściła się łazienka. Wyżej prawdopodobnie sypialnia gospodarza, pokój gościnny, gabinet. W razie potrzeby można było odgrodzić poszczególne części pomieszczenia ruchomymi przepierzeniami.

- Rozejrzyjmy się tu, najpierw poziom pierwszy, potem drugi - postanowiła. - Sprawdź wszystkie wiadomości, przychodzące i wychodzące, z ostatnich siedemdziesięciu dwóch godzin. Zajrzyj do poczty elektronicznej i głosowej, a także wszystkich prywatnych notatek. W razie potrzeby wezwiemy chłopaków z wydziału przestępstw elektronicznych, by pokopali głębiej.

Przestrzeń, pomyślała Eve, przystępując do pracy, i wysokość. Zdaje się, że bogacze cenili i jedno, i drugie. Nie była zachwycona, że będzie pracowała na sześćdziesiątym piątym piętrze, a od zatłoczonego chodnika daleko w dole oddziela ją tylko ściana okien.

Odwróciła się tyłem do niej i zajęła szafą, bo Peabody już sprawdzała szuflady. Szafa zawierała trzy drogie płaszcze, kilka kurtek, sześć szalików - jedwabnych lub z kaszmiru, trzy czarne parasole i cztery pary rękawiczek - dwie czarne, brązową i szarą. W pamięci telekomunikatora na pierwszym poziomie zapisana była prośba wnuczki, która marzyła o szczeniaczku i apelowała o poparcie dziadka, i jego wiadomość do synowej, w której spełniał prośbę wnuczki.

Na górze Eve zobaczyła, że to, co uważała za salon lub drugi pokój gościnny za szklanymi, matowymi ścianami, w rzeczywistości było dużą garderobą, przylegającą do głównej sypialni.

- Jezu. - Razem z Peabody stały, gapiąc się na przestronne wnętrze pełne półek, szafek, wieszaków, obrotowych stojaków. - Jest niemal większe od Roarke'a.

- Czy to eufemizm seksualny? - Delia przechyliła głowę i tym razem to Eve prychnęła. - Ten facet naprawdę lubił się stroić. Założę się, że jest tu ze sto garniturów.

- I spójrz, jak wszystkie wiszą. Według koloru, rodzaju tkaniny, razem z dodatkami. Założę się, że doktor Mira miałaby używanie z kimś, kto jest maniakiem kupowania ubrań.

Prawdę mówiąc, pomyślała Eve, chyba warto się skontaktować z psychiatrą i twórcą portretów psychologicznych. Uważała, że jeśli się pozna ofiarę, to pozna się również jego zabójcę.

Odwróciła się i zobaczyła, że z tyłu szklanej ściany było lustro z wbudowanym w nie eleganckim zestawem do dbania o aparycję.

- Wygląd - oświadczyła. - To było dla niego najważniejsze. W życiu osobistym i zawodowym. I spójrz na to mieszkanie. Wszystko na swoim miejscu. Wszystko dopasowane kolorystycznie.

- Piękne mieszkanie. Idealne miejskie mieszkanie... Miejskie mieszkanie przedstawiciela klasy wyższej.

- Tak, uroda i perfekcjonizm to jego cechy szczególne. - Eve znów wróciła do sypialni i otworzyła szufladę jednej z nocnych szafek. Znalazła w niej czytnik dyskietek i trzy książki na dyskietkach, kilka niezapisanych nośników pamięci. Druga nocna szafka była pusta.

- Żadnych zabawek z pornoshopu - zauważyła.

- No wiesz - powiedziała Peabody, robiąc lekko zawstydzoną minę.

- Zdrowy mężczyzna, atrakcyjny, który mógł pożyć jeszcze ze czterdzieści lat. - Weszła do łazienki. Znajdowały się w niej duża wanna z jacuzzi, przestronna kabina prysznicowa wyłożona nieskazitelnie białymi kafelkami i suszarka. Na blatach z szarego łupku stały jaskrawoczerwone kwiaty w błyszczących, czarnych doniczkach.

Były tu też dwie rzeźby, obie przedstawiały wysokie, szczupłe, nagie kobiety o ładnych twarzach. Całą jedną ścianę pokrywało lustro.

- Facet lubił się oglądać, sprawdzać, jak się prezentuje, upewniać się, że wszystko jest w najlepszym porządku.

- Sprawdziła zawartość szafek i szuflad. - Drogie kosmetyki upiększające, balsamy, smarowidła, zwykłe specyfiki i kosztowne środki służące do przedłużania młodości. Dbał o swój wygląd. Można nawet powiedzieć, że miał obsesję na tym punkcie.

- Ty mogłabyś tak powiedzieć - poprawiła ją Peabody.

- Uważasz, że każdy, kto poświęca więcej niż pięć minut na fiokowanie się, ma obsesję.

- Słowo „fiokowanie się” mówi wszystko. W każdym razie można uznać, że wielce dbał o swoje zdrowie i wygląd.

I lubił się otaczać nagimi kobietami, to znaczy dziełami sztuki przedstawiającymi nagie kobiety. Ale nie kryje się w tym żaden podtekst erotyczny. Żadnych filmów pornograficznych, żadnych zabawek dla dorosłych, żadnych świerszczyków na dyskietkach.

- Niektórzy ludzie w pewnym wieku rezygnują z seksu.

- To niezdrowo. Eve zauważyła jeszcze pomieszczenie przeznaczone do wykonywania ćwiczeń gimnastycznych, płynnie przechodzące w gabinet. Spróbowała włączyć komputer.

- Ma kod dostępu. Damy go specom z wydziału przestępstw elektronicznych, niech w nim pogrzebią, a dyskietki zabierzemy do komendy do przejrzenia. Wszystko na swoim miejscu - mruknęła. - Idealny porządek. Schludne, poukładane, pasujące do siebie, stylowe. Zupełnie jak na hologramie.

- Racja. Jak na tych, którymi się człowiek bawi, kiedy snuje marzenia o idealnym domu. - Delia rzuciła Eve kose spojrzenie. - Cóż, czasem to robię. Ty nie musisz, bo mieszkasz w domu z marzeń.

- Wystarczy na to spojrzeć. - Eve podeszła do balustrady. - I od razu wiadomo, jaki prowadził tryb życia. Przypuszczam, że wstawał wcześnie. Trzydzieści minut gimnastyki na przyrządach, prysznic, szykowanie się, dokładne sprawdzenie w lustrze, czy nic nigdzie nie sterczy ani nie zwisa, łyknięcie porannej porcji medykamentów, zejście na dół na zdrowe śniadanie, przeczytanie gazety albo jakiegoś fachowego czasopisma lekarskiego. Może rzut oka na monitor, by sprawdzić aktualną sytuację, powrót na górę, by wybrać garderobę. Ubieranie się, fiokowanie, sprawdzenie w kalendarzu, co ma zapisane na dany dzień. W zależności od rodzaju obowiązków może wykonywał tu trochę roboty papierkowej, a może udawał się do Centrum. Na ogół szedł do pracy pieszo, chyba że pogoda była szczególnie brzydka.

- Albo pakował torbę, brał teczkę i jechał taksówką na dworzec transportowca - wtrąciła Peabody. - Wygłaszał odczyty, udzielał konsultacji. Wiąże się to z koniecznością wyjazdów.

- Tak, zjadał coś dobrego, podziwiał widoki. Kilka konsultacji tu i tam, kilka zebrań zarządów. Spotkania z rodziną, parę razy w tygodniu wypad gdzieś na miasto. Od czasu do czasu kolacja lub drink z przyjaciółką albo znajomą z pracy. Powrót do idealnego mieszkania, jakaś lektura do poduszki i dobranoc.

- Dobrze sobie żył.

- Na to wygląda. Ale co robił?

- Właśnie powiedziałaś...

- To za mało, Peabody. Gość jest grubą rybą, łebskim facetem, zakłada kliniki, powołuje fundacje, niemal samodzielnie rozwija cały dział medycyny, któremu się poświęcił. Ostatnio od czasu do czasu zajmuje się jakimś przy­padkiem albo udziela konsultacji, jedzie, by wygłosić odczyt lub wydać opinię. Parę razy w tygodniu bawi się z wnukami. To za mało - powtórzyła Eve, kręcąc głową. - Jakie są jego pasje? Nic nie wskazuje, że prowadzi intensywne życie seksualne, przynajmniej nie robi tego regularnie. Nie ma tu żadnego sprzętu sportowego. W bazie danych brak wzmianki o ewentualnym hobby. Nie gra w golfa ani nie uprawia sportów, którym z pasją oddają się emeryci. Właściwie tylko przekłada papiery z miejsca na miejsce i kupuje garnitury. Musiał robić coś jeszcze.

- Na przykład?

- Nie wiem. - Eve odwróciła się i ze zmarszczonym czołem przeszła do gabinetu. - Musi być jeszcze coś. Skontaktuj się z wydziałem przestępstw elektronicznych. Chcę wiedzieć, co jest na dysku tego komputera.

Bardziej z przyzwyczajenia niż z konieczności Eve na drugim miejscu swojej listy umieściła kostnicę. Odszukała Morrisa, głównego lekarza sądowego, który kręcił się po wyłożonym płytkami holu z automatami - i o ile się nie myliła, flirtował z blondynką niewiarygodnie hojnie obdarzoną przez naturę.

Uznała, że trzepocząca rzęsami laska o obfitym biuście jednak jest policjantką. Na widok Eve oboje przestali rozmawiać i spojrzeli na nią. Z ich oczu można było wyczytać, jak pożądliwie na siebie patrzyli.

Było to dość peszące.

- Cześć, Morris.

- Szukasz swojego trupa, Dallas?

- Nie, po prostu lubię panującą tu atmosferę zabawy. Morris się uśmiechnął.

- Porucznik Dallas, detektyw Coltraine, dopiero co oddelegowana do naszego pięknego miasta z Savannah.

- Miło mi.

- Pracuję tu dopiero od dwóch tygodni, ale już dużo o pani słyszałam, pani porucznik. - Miała zmysłowy głos i oczy błękitne jak niebo. - Cieszę się, że panią poznałam.

- Nie wątpię. To moja partnerka, detektyw Peabody.

- Witamy w Nowym Jorku.

- Z pewnością jest tu inaczej niż u mnie w domu. Cóż, muszę już iść. Doktorze Morris, dziękuję, że poświęcił mi pan trochę czasu. I za colę. - Uniosła puszkę z automatu, znów zatrzepotała rzęsami, a potem niemal przemknęła korytarzem śmierci.

- Kwiat magnolii. - Morris westchnął. - W pełnym rozkwicie.

- Musisz odczuwać mdłości po wciągnięciu takiej ilości nektaru.

- Tylko trochę go posmakowałem. Zazwyczaj trzymam się w tych sprawach z dala od policjantek. Ale czasem robię wyjątek.

- To, że nie zamierzam trzepotać do ciebie rzęsami, nie znaczy, że nie możesz mi kupić czegoś do picia.

Wyszczerzył zęby w uśmiechu.

- Kawa?

- Chcę jeszcze trochę pożyć, a tutejsza kawa to trucizna. Poproszę pepsi i to samo dla mojej towarzyszki, która też nie będzie do ciebie trzepotała rzęsami. Z tym, że dla Peabody dietetyczną.

Zamówił dwie puszki.

- Ma na imię Amaryllis.

- Chryste!

- Zdrobniale Ammy.

- Przyprawiasz mnie o mdłości, Morris. Rzucił jej jedną puszkę, a drugą podał Peabody.

- Chodźmy obejrzeć twojego nieboszczyka. Od razu poczujesz się lepiej. Ruszył przodem. Miał na sobie garnitur w kolorze orzecha włoskiego i koszulę barwy starego złota. Ciemne włosy ściągnął do tyłu i związał w dwa ogonki, jeden nad drugim, które przeplótł złotą wstążką.

Morris ubierał się elegancko, a to, co nosił, pasowało do jego wyrazistych rysów i przenikliwych oczu.

Weszli do kostnicy. Morris podszedł do szeregu szuflad. Kiedy jedną wysunął, pojawił się obłoczek pary.

- Doktor Wilfred B. Icove, znany również jako Ideał. Był wspaniałym człowiekiem.

- Znałeś go?

- Nie osobiście. Byłem na kilku jego odczytach. Okazały się fascynujące. Jak widać, to mężczyzna w wieku mniej więcej osiemdziesięciu lat. Wspaniale zachowane mięśnie. Jedna rana kłuta aorty, zadana zwykłym skalpelem chirur­gicznym.

Podszedł do monitora i pokazał im w powiększeniu ranę i jej okolice.

- Jedno celne pchnięcie. Brak obrażeń świadczących, że ofiara się broniła. Badanie toksykologiczne nie stwierdziło obecności zakazanych substancji odurzających. Tylko podstawowe witaminy i pigułki na dobre zdrowie. Ostatni posiłek, spożyty mniej więcej pięć godzin przed śmiercią, składał się z babeczki z mąki razowej, stu mililitrów soku pomarańczowego - prawdziwego - herbatki z dzikiej róży, bananów i malin. Twoja ofiara była bezgranicznie oddana swojej dziedzinie medycyny, w której mogła się pochwalić wybitnymi osiągnięciami. Stan mięśni świadczy, że starał się dbać o zdrowie i młodzieńczy wygląd.

- Jak długo trwała agonia?

- Minutę albo dwie, chociaż właściwie poniósł śmierć na miejscu.

- Nawet dysponując tak ostrym narzędziem, jak skalpel, trzeba było dobrze się zamachnąć, żeby przebić garnitur, koszulę, skórę i mięśnie, a do tego trafić prosto w serce.

- Zgadza się. Ktokolwiek to zrobił, znajdował się blisko ofiary i wiedział, co robi.

- Jasne. Technicy nie znaleźli nic na miejscu popełnienia przestępstwa. Ten pieprzony gmach jest co noc dezynfekowany. Żadnych odcisków na narzędziu zbrodni. Było czymś pokryte. - Eve machinalnie bębniła palcami w udo, przyglądając się zwłokom. - Obejrzałam zarejestrowany przez ochronę film, jak szła przez budynek. Niczego nie dotknęła. Nie nagrywają głosu, więc nie możemy jej zidentyfikować na tej podstawie. Jej dane personalne są nie­prawdziwe. Feeney sprawdza, czy nie ma jej w IRCCA, ale skoro nie skontaktował się ze mną, śmiem twierdzić, że do tej pory nic nie ustalił.

- Perfekcjonistką.

- No właśnie. Dzięki za pepsi, Morris. - Żeby go rozśmieszyć, zatrzepotała rzęsami.

- Co to za imię, Amaryllis? - spytała Eve, kiedy razem z Peabody znalazły się w samochodzie.

- Od nazwy kwiatu. Jesteś zazdrosna.

- Słucham?

- Podoba ci się Morris. Tak jak większości z nas, bo ma w sobie coś seksownego. Ale was dwoje wiąże coś szczególnego. A oto pojawia się ta Barbie, ślicznotka z Południa, i kompletnie mu zawraca w głowie.

- Nic nie czuję do Morrisa. Jesteśmy kolegami z pracy. A ona ma na imię Amaryllis, nie Barbie.

- Chodzi o lalkę, Dallas. No wiesz, lalkę Barbie. Jezu, nigdy nie miałaś lalki?

- Lalki są jak mali nieboszczycy. Mam dość nieboszczyków, dziękuję. Ale teraz cię rozumiem. Zdrobniale Ammy? Jak można być policjantką, kiedy się nosi takie imię? „Nazywam się Ammy, przyszłam pana aresztować”.

- Łączą cię z Morrisem miłe wspomnienia.

- Nieprawda, Peabody.

- Jasne, i nigdy sobie nie wyobrażałaś, jak się kochacie na jednym z tych stołów tam. - Kiedy Eve zakrztusiła się swoją pepsi, Peabody wzruszyła ramionami. - Dobra, czyli tylko ja snuję takie fantazje. Patrz, przestało padać. Chętnie zmienię temat rozmowy, nim do końca się skompromituję.

Eve wstrzymała oddech i patrząc przed siebie, zaproponowała:

- Już nigdy nie poruszajmy tego tematu.

- Tak będzie najlepiej. Kiedy Eve wróciła do swojego gabinetu, niosąc część dyskietek komputerowych ofiary, zobaczyła obok biurka doktor Mirę.

To widocznie dzień zabójczo ubierających się lekarzy, pomyślała Eve.

Mira wyglądała niezwykle elegancko w jednym ze swoich klasycznych kostiumów; ten był różowy, z krótkim, dopasowanym żakietem, zapinanym pod samą szyję. Włosy koloru futra norek miała zaczesane do tyłu i jakby zwinięte na karku. W jej uszach błyszczały małe, złote trójkąciki.

- Eve, właśnie miałam ci zostawić wiadomość. Eve dostrzegła smutek w jej łagodnie niebieskich oczach i na gładkiej, ładnej twarzy.

- O co chodzi?

- Masz chwilkę?

- Jasne. Masz ochotę na... - Chciała zaproponować kawę, ale przypomniała sobie, że Mira woli herbatę ziołową, której nie serwował jej autokucharz. - Coś do picia?

- Nie, dziękuję. A więc zajmujesz się morderstwem Wilfreda Icove'a?

- Tak, od dzisiejszego popołudnia. Byłam na miejscu w związku z innym przestępstwem. Zastanawiałam się nad poproszeniem cię o opinię o podejrzanej na podstawie zgromadzonych danych i... Znałaś go - uświadomiła sobie nagle Eve.

- Owszem. I jestem... Wstrząśnięta. - Konsultantka usiadła na krześle dla gości. - Nie mogę się z tym oswoić. Obie powinnyśmy być do tego przyzwyczajone, prawda? Mamy do czynienia ze śmiercią na co dzień, poza tym nie omija ona tych, których znamy, kochamy czy szanujemy.

- A w tym wypadku co wchodziło w grę? Miłość czy szacunek?

- Ogromny szacunek. Nigdy nie łączyła nas miłość.

- Zresztą i tak był dla ciebie za stary. Na twarzy doktor Miry pojawił się lekki uśmiech.

- Dziękuję. Poznałam go wiele lat temu, kiedy dopiero zaczynałam praktykę. Moja przyjaciółka związała się ze zwyrodnialcem. W końcu udało jej się z nim zerwać, próbowała zacząć żyć od nowa. Porwał ją, a potem zgwałcił, zmusił do seksu analnego. Pobił ją do nieprzytomności i wyrzucił z samochodu w pobliżu Grand Central. Miała szczęście, że przeżyła. Ale wyszła z tego ze zmasakrowaną twarzą, wybitymi zębami, pękniętą błoną bębenkową ucha, zmiażdżoną krtanią. Groziło jej trwałe oszpecenie. Zwróciłam się do Wilfreda z prośbą, żeby ją przyjął. Wiedziałam, że cieszy się opinią najlepszego specjalisty w mieście, jeśli nie w kraju.

- I zgodził się.

- Tak. Więcej, był bardzo dobry i wyrozumiały dla pacjentki, która cierpiała nie tylko fizycznie, ale również psychicznie. Razem z Wilfredem dużo czasu spędziliśmy przy łóżku mojej przyjaciółki i sami się zaprzyjaźniliśmy. Trudno mi się pogodzić z jego śmiercią. Rozumiem, że moja znajomość z ofiarą może cię skłonić do odsunięcia mnie od tej sprawy. Proszę cię, żebyś tego nie robiła.

Eve zastanawiała się przez chwilę.

- Czy kiedykolwiek pijesz kawę?

- Od czasu do czasu. Podeszła do autokucharza i zaprogramowała go na dwie filiżanki.

- Może mi się przydać twoja pomoc podczas próby zrozumienia ofiary i sporządzenia profilu psychologicznego zabójczym. Jeśli mi powiesz, że możesz zajmować się tą sprawą, to ci tego nie zabronię.

- Dziękuję.

- Czy w ciągu ostatnich lat często widywałaś się z zamordowanym?

- Właściwie nie. - Doktor Mira wzięła filiżankę z kawą. - Kilka razy do roku na gruncie towarzyskim. Na obiadach lub przyjęciach, koktajlach, konferencjach medycznych. Zaproponował mi stanowisko głównego psychiatry w swoim ośrodku i był rozczarowany, może trochę zły, kiedy odmówiłam. Dlatego od jakiegoś czasu nie stykaliśmy się na polu zawodowym, ale utrzymywaliśmy kontakty towarzyskie.

- Znasz jego rodzinę.

- Tak, jego syn też odznacza się wybitnym umysłem i wydaje się wymarzonym kontynuatorem działalności ojca. Jego synowa jest utalentowaną malarką.

- Ostatnio mało zajmuje się sztuką.

- Chyba tak. Mam jedną z jej wcześniejszych prac. Dwoje wnucząt, chyba dziewięcio - i sześcioletnie, chłopiec i dziewczynka. Wilfred bardzo je rozpieszczał. Zawsze pokazywał ich nowe zdjęcia lub hologramy. Ubóstwia dzieci. Według mnie w jego ośrodku jest najlepszy oddział chirurgii rekonstrukcyjnej dla dzieci na całym świecie.

- Miał wrogów? Doktor Mira rozsiadła się wygodniej. Wyglądała na zmęczoną, zauważyła Eve. Wiedziała, że smutek potrafi podkopać siły albo mobilizować.

- Niektórzy zazdrościli mu talentu, wizjonerstwa, inni wiecznie je kwestionowali. Ale nie, nie znam nikogo w naszym środowisku, kto życzyłby mu źle. Podobnie jak nikt z grona naszych wspólnych znajomych.

- Rozumiem. Może będzie mi potrzebna pomoc przy przeglądaniu sporządzonej przez niego dokumentacji medycznej. Chodzi o żargon lekarski.

- Z radością poświęcę ci tyle czasu, ile będzie trzeba. Naturalnie to nie moja specjalność, ale sądzę, że mogę ci pomóc zrozumieć notatki i opisy przypadków medycznych.

- Odnoszę wrażenie, że zrobił to zawodowiec. Może to zabójstwo na zlecenie.

- Zawodowiec? - Doktor Mira odstawiła nietkniętą kawę. - To niemożliwe. A nawet absurdalne.

- Wcale nie. Lekarze, którzy tworzą medyczne imperia, wysoce dochodowe imperia, nie tylko zarabiają masę pieniędzy, ale również mają duże wpływy polityczne i władzę. Może komuś zależało na jego zlikwidowaniu. Podejrzana posłużyła się fałszywymi danymi personalnymi, podając się za obywatelkę Hiszpanii. Czy ma to jakieś znaczenie?

- Hiszpania. - Doktor Mira przesunęła dłonią po włosach i twarzy. - Nie, przynajmniej nie bezpośrednie.

- Koło trzydziestki, taka, co budzi powszechne zainteresowanie. - Eve pogrzebała w torbie, by podać doktor Mirze wydruk zdjęcia. - Ani jej nie drgnęła powieka, kiedy przechodziła przez bramkę ochrony. Dźgnęła go prosto w serce skalpelem lekarskim, obrawszy sobie porę, gdy jego sekretarka jest na obiedzie. Dzięki temu miała dość czasu, by opuścić budynek. Tak więc wyszła, również ze stoickim spokojem. Rozważałam, czy mógł to zrobić android, lecz wyszłoby to na jaw podczas prześwietlania na bramce. Ale była opanowana jak robot - przed, najwyraźniej w czasie i po.

- Dobrze zaplanowane, zorganizowane i przeprowadzone. Żadnych emocji. - Mira pokiwała głową. Chyba się uspokoiła, mogąc się czymś zająć. - Możliwe skłonności socjopatologiczne. Jedna rana świadczy również o opanowaniu, skuteczności i wyrachowaniu.

- Możliwe, że narzędzie zbrodni zostało wcześniej podrzucone w damskiej toalecie. Co oznacza, że ktoś z pracowników albo osób mających dostęp do budynku jest współwinny tej zbrodni lub był jej siłą napędową. Co tydzień sprzątają budynek, a każdej nocy system czyszczący dokonuje niemal sterylizacji. Narzędzie zbrodni nie znajdowało się tam długo.

- Masz dziennik wyjść i przyjść?

- Tak. Właśnie go sprawdzam. Paru pacjentów, personel. Ale pracownicy innych oddziałów nie wpisują się, jeśli tam przychodzą. Poza tym są jeszcze sprzątaczki, konserwatorzy. Sprawdzę dyskietki ochrony z ostatnich czterdziestu ośmiu godzin przed popełnieniem morderstwa, zobaczę, co na nich jest. Wątpię, żeby broń leżała tam ukryta dłużej. Jeśli w ogóle tam była. Może tylko ta kobieta musiała skorzystać z toalety. - Eve wzruszyła ramionami. - Przykro mi z powodu śmierci twojego przyjaciela, Miro.

- Mnie również. Jeżeli jest ktoś, kogo chciałabym mieć przy sobie w tych okolicznościach, byłabyś to ty. - Wstała. - Jeśli będziesz czegokolwiek potrzebowała, wystarczy, że mnie poprosisz.

- A jak się ma tamta twoja przyjaciółka, ta, która została bestialsko pobita?

- Dzięki doktorowi Icove'owi odzyskała twarz. Operacja oraz kilka lat terapii pomogły jej się otrząsnąć po tej tragedii. Wyprowadziła się do Santa Fe, gdzie otworzyła małą galerię sztuki. Poślubiła akwarelistę, mają córkę.

- A facet, który tak ją urządził?

- Został ujęty, oskarżony i skazany. Wilfred wystąpił jako świadek, opowiedział o jej obrażeniach. Łobuz nadal siedzi w Rikers.

Eve się uśmiechnęła.

- Lubię historie, które mają szczęśliwe zakończenie.

ROZDZIAŁ 4

Eve udała się do wydziału przestępstw elektronicznych, którego pracownicy według niej ubierali się bardziej jak bywalcy klubów i gwiazdy wideo niż stróże prawa. Ich stroje były bardzo modne, włosy - niezwykle kolorowe, a do tego wszędzie leżały jakieś gadżety.

Kilku detektywów dumnie paradowało, chodziło kołyszącym się krokiem lub kręciło się po pokoju, mówiąc coś do mikrofonów albo dyktując niezrozumiałe szyfry do swoich podręcznych komputerów. Nieliczni, pracujący przy biurkach lub w boksach, zdawali się obojętni na stały gwar rozmów oraz pikanie bądź szum urządzeń.

Jak w ulu, pomyślała Eve. Ona sama zwariowałaby, nim przepracowałaby tutaj jedną zmianę.

Natomiast Feeney, którego uważała za najbardziej rozsądnego i godnego zaufania gliniarza, wprost tu rozkwitał. Siedział przy biurku w zmiętej koszuli i popijał kawę, pochłonięty pracą.

Są rzeczy, na które zawsze można liczyć, pomyślała Eve i podeszła do niego. Był tak skupiony na tym, co robił, że zdążyła obejść jego biurko, by rzucić okiem na monitor, nim zauważył jej obecność.

- Wcale nie pracujesz - powiedziała.

- Wprost przeciwnie. Koniec... Bezlitośnie zasłoniła mu usta dłonią, by uniemożliwić wydanie polecenia zakończenia operacji.

- To nie symulacja ani odtwarzanie miejsca zbrodni. Próbował coś powiedzieć, chociaż wciąż trzymała mu rękę na ustach.

- To gra. To gra w policjantów i złodziei. Roarke też ma taką. Odsunął jej dłoń i starał się odzyskać nieco godności.

- Teoretycznie biorąc, to gra. Ale ćwiczy ona koordynację wzrokowo - ruchową i refleks, sprawdza umiejętności poznawcze. Dzięki niej zachowuję formę.

- Jeśli zamierzasz głosić te bzdury, mógłbyś przynajmniej mnie uprzedzić.

- Koniec sesji. - Spojrzał na nią nadąsany. - Powinnaś pamiętać, czyje to biuro, i które z nas ma wyższy stopień.

- Powinieneś pamiętać, że niektórzy z nas próbują schwytać prawdziwych złoczyńców.

Feeney wskazał palcem monitor na ścianie.

- Widzisz to? Właśnie teraz trwa identyfikacja kobiety z twojego zdjęcia. Sprawdzam ją w IRCCA; wstukałem jej nazwisko, modus operandi, umieściłem zdjęcie. Nic. McNab wykonał standardową próbę ustalenia tożsamości. To samo. Więc osobiście przeprowadzam szukanie zaawansowane. Zagoniłem chłopaków do sprawdzenia sprzętu z miejsca zbrodni, wysłałem ekipę po komputer osobisty do mieszkania ofiary. Co jeszcze mam dziś dla ciebie zrobić?

- Nie wpieniaj się. - Eve usiadła na brzegu biurka i poczęstowała się kilkoma glazurowanymi orzechami, które trzymał w miseczce. - Kim ona jest, u diabła? Kto zabija w taki sposób i nie pojawia się na żadnym radarze?

- Może to szpieg? - Też wziął garść orzeszków. - Może na twoją ofiarę wydano wyrok śmierci.

- Nie wydaje mi się. Nie wynika to z informacji, jakie mam o Icovie, ani ze sposobu, w jaki został zabity. Jeśli się jest bardzo utajnionym agentem własnego państwa, to się nie przechodzi przez bramki ochrony. Nie pokazuje się też twarzy. Łatwiej i bezpieczniej załatwić gościa gdzieś na ulicy. Albo w jego mieszkaniu. Ochrona tam nie jest taka skrupulatna jak w Centrum Icove'a.

- Niesubordynacja?

- Gdyby postanowiła działać na własną rękę, tym bardziej starałaby się ukryć twarz.

Wzruszył ramionami i schrupał orzeszka.

- Tak tylko rzucam różne hipotezy.

- Umawia się na wizytę, przechodzi przez bramkę, posługuje się dowodem tożsamości, którego nie odrzucił ich system. Wie, kiedy sekretarki nie będzie w pracy przez godzinę, by móc spokojnie opuścić budynek, nim ktoś znajdzie zwłoki. Narzędzie zbrodni już wcześniej ukryła - nie ma innego wytłumaczenia. Wszystko to bardzo przemyślane. Ale...

Feeney poruszył ramionami, czekając, by dokończyła.

- Dlaczego właśnie tam? Bez względu na to, jak to pokroić i podać, załatwienie go w biurze było bardziej skomplikowane niż zrobienie tego w jego mieszkaniu. Na dodatek facet chodzi do pracy piechotą, chyba że trafi się wyjątkowo brzydka pogoda. Jeśli ktoś jest taki świetny, wypatruje go na ulicy i idzie za nim. Dziś pojechał samochodem. W budynku jest podziemny garaż. Można tam dopaść ofiarę. Wprawdzie też działa ochrona, ale i tak łatwiej zrobić coś takiego tam niż w biurze.

- Miała powód, żeby załatwić gościa w jego gabinecie.

- Właśnie. I może chciała mu coś powiedzieć, zanim go zabiła. Albo coś usłyszeć od niego. Tak czy owak, jeśli to jej pierwszy raz, miała szczęście, które dopisuje nowicjuszom. Nie zrobiła ani jednego fałszywego kroku, Feeney. Na jej gładkim czole nie pojawiła się ani jedna kropelka potu po tym, jak dźgnęła gościa prosto w serce. Ze skutkiem śmiertelnym. Jakby miał na piersiach narysowaną tarczę. Wbić ostrze tutaj.

- Wyćwiczyła to.

- Jasne, że tak. Ale zadawanie ciosu androidowi, manekinowi albo simowi, robienie tego na trójwymiarowym symulatorze czy w inny sposób... To nie to samo co pchnięcie człowieka. Wiesz o tym. Oboje to wiemy.

Eve zamyśliła się, gryząc orzeszki.

- A ofiara? Jest niemal równie nierzeczywista jak zabójczym. Żadnej plamki, żadnej skazy w ciągu osiemdziesięciu lat życia i ponad pół wieku praktyki lekarskiej. Jasne, że kilka razy pozwano go do sądu, ale te wpadki nie przesłoniły dobrych uczynków i prestiżu zawodowego. Jego mieszkanie? Jak dekoracje teatralne. Wszystko na swoim miejscu i jestem niemal pewna, że facet ma więcej garniturów niż Roarke.

- Niemożliwe.

- Jestem niemal pewna. Naturalnie jest prawie pięćdziesiąt lat starszy od Roarke'a, więc może to jest przyczyną różnic między nimi. Nie oddaje się hazardowi, nie oszukuje, nie pieprzy żony sąsiada - przynajmniej jawnie. Jego syn odniesie pewną korzyść finansową w następstwie jego śmierci, ale tu nie chodziło o spadek. Materialnie jest zabezpieczony i właściwie grał już pierwsze skrzypce w ośrodku. Personel, który przesłuchaliśmy do tej pory, tak wychwala denata, że przypomina to peany na jego cześć.

- Dobra. Czyli trzyma jakiegoś trupa w szafie, zamiótł jakieś brudy pod dywan.

Wprost się rozpromieniła, uderzając Feeneya w ramię.

- Dziękuję! Właśnie tak twierdzę. Nikt nie jest aż tak czysty. Po prostu nikt. To wykluczone w naszym świecie. Facet zarabiał tyle forsy, że mógł posmarować, gdzie trzeba, by coś wymazano z bazy danych. Poza tym miał zbyt wiele wolnego czasu. Nie wiem, jak go wykorzystywał. Nie można tego wywnioskować na podstawie oględzin gabinetu i mieszkania. Z jego terminarza wynika, że przynajmniej dwa dni i trzy wieczory w tygodniu nie miał nic do roboty. Czym się wtedy zajmował, dokąd się udawał?

Spojrzała na zegarek.

- Muszę iść złożyć raport komendantowi. Potem zabieram swoje zabawki i idę do domu pobawić się nimi. Gdybyś coś miał, natychmiast mnie informuj.

Pokonała labirynt korytarzy, by dotrzeć do gabinetu komendanta Whitneya. Od razu ją wpuszczono do środka. Siedział za swoim biurkiem. Był potężnym mężczyzną o barczystych ramionach, na których spoczywała olbrzymia odpowiedzialność. Z czasem odpowiedzialność ta wyrzeźbiła zmarszczki na jego twarzy i przyprószyła siwizną włosy.

Wskazał jej krzesło i Eve musiała zapanować nad sobą, żeby nie zmarszczyć brwi. Od ponad dziesięciu lat był jej przełożonym i wiedział, że woli zdawać raport na stojąco.

Usiadła.

- Zanim zaczniesz - powiedział - chciałem poruszyć dość delikatną sprawę.

- Tak jest, panie komendancie.

- Podczas śledztwa prawdopodobnie zapoznasz się z listą pacjentów Centrum Icove'a, szukając powiązań między nimi a ofiarą i jej synem.

Aha.

- Owszem, panie komendancie. Taki mam zamiar.

- Odkryjesz wtedy, że młody doktor Icove... O, cholera.

- Że młody doktor Icove, korzystając z pomocy ofiary jako konsultanta, dokonał drobnego zabiegu kosmetycznego u pani Whitney.

U pani Whitney. Dzięki Bogu, pomyślała Eve, i poczuła, jak rozluźniają się jej mięśnie brzucha. Bała się, że komendant powie jej, że sam korzystał z usług ośrodka.

- Jasne. Przepraszam, tak jest, panie komendancie.

- Moja żona, jak się zapewne domyślasz, wolałaby, żeby nikt się o tym nie dowiedział. Chcę panią prosić o osobistą przysługę, pani porucznik. O ile nie stwierdzi pani związku pomiędzy tym, co pani Whitney nazywa okresowymi przeglądami z regulacją - powiedział, wyraźnie zakłopotany - a śledztwem, proszę by zachowała pani wiedzę o tym i naszą rozmowę do swojej wiadomości.

- Naturalnie, panie komendancie. Z całą pewnością nie ma związku między... wspomnianymi przeglądami okresowymi z regulacją a morderstwem Wilfreda Icove'a seniora. Może pan zapewnić panią Whitney o mojej dyskrecji w tej sprawie.

- Jasne, że to zrobię. - Przycisnął palce do oczu. - Prześladuje mnie przez telełącze, odkąd usłyszała o tym w mediach. Próżność, Dallas, ma swoją cenę. A więc kto zabił doktora Ideała?

- Słucham?

- Anna wspomniała, że część pielęgniarek tak się o nim wyrażała z czułością. Był znany ze swojego perfekcjonizmu i oczekiwał tego samego od tych, którzy z nim pracowali.

- Ciekawe. I pasuje do tego, co do tej pory udało mi się o nim ustalić. - Uznawszy, że mają za sobą sprawy pozasłużbowe, wstała i zdała raport.

Było dobrze po godzinach pracy, kiedy Eve w końcu się zebrała, by jechać do domu. Nie, żeby było to czymś niezwykłym, pomyślała. Pod nieobecność Roarke'a jeszcze bardziej niechętnie wracała do domu. Nie czekało tam na nią nic poza utrapieniem w osobie kamerdynera Roarke'a, Summerseta.

Na powitanie rzuci jej jakąś kąśliwą uwagę, pomyślała. Że się spóźniła, nie uprzedzając go - jakby z własnej woli kiedykolwiek cokolwiek mu mówiła.

Prawdopodobnie szyderczym tonem pogratuluje jej, że wróciła do domu, nie poplamiwszy sobie koszuli krwią.

Przygotowała sobie już na to odpowiedź. O, tak. Powie: Jeszcze nic straconego, dupku żołędny. Nie, lepiej: pieprzona japo. Jeszcze nic straconego, pieprzona japo. Kiedy zdzielę cię pięścią w ten twój zasmarkany nochal, trochę krwi powinno skapnąć na moją koszulę.

Potem zacznie wchodzić po schodach, przystanie, jakby nagle sobie o czymś przypomniała, i powie: Och, chwileczkę, przecież w twoich żyłach nie płynie krew, prawda? Skończyłoby się tym, że cała byłabym w jakiejś obrzydli­wej, zielonej mazi.

Przez całą drogę do domu Eve tworzyła kolejne wariacje na ten temat, zmieniając modulację głosu.

Brama się otworzyła, włączyły się lampy, by oświetlić podjazd prowadzący do rezydencji.

Częściowo forteca, częściowo zamek, częściowo wytwór fantazji, teraz służył za dom. Jego szczyty i wieże, wykusze i tarasy ostro się odcinały od smętnego, nocnego nieba. Okna, niezliczone okna rozświetlały wieczorny mrok, witając ją w sposób, którego nie znała, zanim pojawił się w jej życiu Roarke.

Nigdy się nie spodziewała, że będzie tak witana.

Na widok domu, świateł, potęgi i urody tego, co zbudował, czego dokonał, co jej dał, ogarnęła ją ogromna tęsknota za nim. Mało brakowało, a zatoczyłaby pełne koło i znów wyjechała.

Mogłaby się spotkać z Mavis. Czy jej przyjaciółka i gwiazda muzyki disco akurat nie bawiła w mieście? Była teraz w ciąży - i to zaawansowanej, obliczyła sobie Eve. Gdyby spotkała się z Mavis, musiałaby wziąć udział w nie­odzownym rytuale - dotknąć przeraźliwie wielkiego brzucha przyjaciółki, wysłuchać jej paplaniny, obejrzeć dziwne, małe ubranka i osobliwe sprzęty.

Ale potem będzie dobrze, będzie w porządku.

Była jednak zbyt zmęczona, by najpierw pokonać ten tor przeszkód. Zresztą miała robotę.

Wzięła zapisaną dyskietkę i teczkę z aktami, zostawiła samochód przed wejściem - głównie dlatego, że denerwowało to Summerseta - i skierowała się ku drzwiom, nieco rozbawiona tym, że zaraz będzie mogła wykorzystać znie­wagi, które sobie przygotowała.

Weszła do środka, do ciepłego paradnego holu, pachnącego i rzęsiście oświetlonego. Specjalnie zdjęła marynarkę i rzuciła ją na słupek poręczy schodów - kolejna złośliwostka pod adresem Summerseta.

Ale nie wyłonił się jak duch ze ścian ani framug drzwi. Zawsze wyłaniał się jak duch ze ścian albo framug drzwi. W pierwszej chwili ją to zastanowiło, potem zirytowało, na koniec lekko się zaniepokoiła, że majordomus padł trupem w ciągu dnia.

Nagle serce zabiło jej szybciej, przebiegł ją dreszcz. Uniosła wzrok i zobaczyła Roarke'a u szczytu schodów.

Nie mógł być bardziej przystojny niż tydzień temu, ale wydawało jej się w tym migotliwym świetle, że jest.

Twarz, od której biła siła i władczość, twarz o mrocznej urodzie upadłego anioła, który niczego nie żałuje - okalały gęste, czarne włosy. Jego usta - pełne, rzeźbione, którym nie sposób się oprzeć - uśmiechały się do niej, kiedy zaczął schodzić. A oczy - niewiarygodnie niebieskie - oślepiły ją swym blaskiem.

Sprawiał, że nogi robiły jej się jak z waty. Jaka jestem głupia, pomyślała Eve. Jest jej mężem, zna go lepiej niż kogokolwiek. Ale i tak kolana miała miękkie, a serce tłukło jej się w piersiach. Wystarczyło, że na niego spojrzała.

- Nie powinno cię tu być - powiedziała. Przystanął u podnóża schodów i uniósł brew.

- Czyżbyśmy się wyprowadzili pod moją nieobecność? Pokręciła głową, wypuściła torbę z rąk. I rzuciła mu się na szyję.

Całując go, wiedziała, że tak powinno wyglądać prawdziwe powitanie. Kiedy go dotykała - pod gładką skórą były same mięśnie, bez grama tłuszczu - jednocześnie ogarniało ją podniecenie i czuła się absolutnie bezpieczna.

Wciągała powietrze, rozkoszując się zapachem jego mydła. Dopiero co wziął prysznic, pomyślała. Ich usta znów się spotkały. Przebrał się z garnituru w dżinsy i sweter.

To oznaczało, że nigdzie się nie wybierają ani nikogo się nie spodziewają. To oznaczało, że będą tylko we dwoje.

- Tęskniłam za tobą. - Ujęła jego twarz w dłonie. - Bardzo, bardzo tęskniłam.

- Najdroższa Eve. - W jego głosie słychać było irlandzki akcent. Odwrócił jej rękę i przycisnął do niej usta. - Przepraszam, że trwało to dłużej, niż się tego spodziewałem.

Pokręciła głową.

- Najważniejsze, że już jesteś. O wiele bardziej wolę, jak ty mnie witasz niż ktokolwiek inny. Gdzie się podział zombi?

Dotknął palcem małego dołka w jej brodzie.

- Jeśli masz na myśli Summerseta, zaproponowałem, żeby gdzieś się wybrał.

- Och, czyli go nie zabiłeś.

- Nie.

- Czy mogę to zrobić, kiedy wróci?

- Cieszę się, że nic się nie zmieniło pod moją nieobecność. - Spojrzał na ogromnego kota, który otarł się najpierw o niego, a potem o Eve. - Najwyraźniej Galahad też się za mną stęsknił. Już zdążył mnie naciągnąć na trochę łososia.

- Cóż, skoro kot nakarmiony, a kamerdynera z piekła rodem nie ma w domu, chodźmy na górę i zagrajmy w orła i reszkę.

- Prawdę mówiąc, miałem inne plany. - Gdy Eve się pochyliła, by podnieść torbę, wziął ją od niej i aż się skrzywił, taka była ciężka. - Praca?

Kiedyś zawsze pochłaniała ją praca. Tylko praca. Ale teraz...

- Może trochę zaczekać.

- Mam nadzieję, że potrwa to nieco dłużej niż trochę. Oszczędzałem siły. - Wolną ręką objął ją w pasie i razem weszli po schodach. - A o co mamy zagrać w orła i reszkę?

- Jeśli wypadnie orzeł, ja rzucam się na ciebie, jeśli reszka - ty na mnie. Roześmiał się i nachylił, by lekko ugryźć ją w ucho.

- Darujmy sobie rzucanie monetą. Od razu rzućmy się na siebie nawzajem.

Zostawił torbę na szczycie schodów i obrócił Eve tak, że znalazła się plecami do ściany. Gdy tylko ich usta się zetknęły, objęła go nogami w pasie. Złapała go za włosy i poczuła, jak robi się jej gorąco. Pragnęła go.

- Jest za daleko do łóżka, mamy na sobie zbyt dużo ubrań. - Oderwała usta od jego ust, by lekko go ugryźć w szyję. - Ale ślicznie pachniesz.

Wymacał sprzączkę i uwolnił Eve od pasa z bronią. Zrobił to błyskawicznie.

- Zaraz panią rozbroję, moja pani porucznik.

- Chętnie panu na to pozwolę. Odwrócił się i niemal się potknął o kota. Kiedy zaklął, Eve tak zaczęła się śmiać, że aż ją rozbolały żebra.

- Nie byłoby ci do śmiechu, gdybyś teraz wyrżnęła tym swoim ślicznym tyłeczkiem o podłogę.

W jej oczach wciąż widać było wesołe iskierki, gdy objęła go rękami za szyję. Skierowali się w stronę sypialni.

- Kocham cię jeszcze bardziej niż tydzień temu, kiedy ostatni raz cię dotykałam.

- No i wszystko zepsułaś. Jak, usłyszawszy takie słowa, mogę się teraz na ciebie rzucić?

Wszedł z nią na podwyższenie, na którym stało szerokie łóżko, i położył na pościeli, miękkiej jak płatki róży.

- Już wszystko przygotowałeś? Musnął wargami jej usta.

- Zaryzykowałem. Ściągnęła mu koszulę przez głowę.

- I bardzo dobrze zrobiłeś. Przyciągnęła go do siebie, rozkoszując się bijącym od niego ciepłem, żarem jego ust. Jak dobrze móc go dotykać, czuć na sobie jego ciężar. Miłość i pożądanie splotły się w jedno, a nad tym wszystkim razem promieniało zwyczajne szczęście.

Znów był z nią.

Przesuwał usta wzdłuż jej szyi, upajając się zapachem jej skóry. Pożądał wielu rzeczy w życiu, ale jednego pragnienia nigdy nie udało mu się w pełni zaspokoić: zawsze było mu jej mało. Nawet gdy byli razem, i tak jej chciał. A dni i noce bez niej, wypełnione pracą i obowiązkami, wydawały mu się przeraźliwie puste.

Posadził ją, ściągnął jej buty i cisnął je w kąt, po czym rozpiął jej koszulę. Przez cały ten czas jej pocałunki i pieszczoty robiły mu zamęt w głowie. Objął dłońmi jej piersi, okryte cienką koszulką, i obserwując twarz Eve, zaczął pieścić jej brodawki.

Kochał jej oczy, ich kształt, ich intensywny kolor, i to, że nie odrywała od niego wzroku, nawet kiedy zaczęła drżeć z podniecenia.

Uniosła ręce, a on ściągnął jej koszulkę i zaczął całować ciepłą, miękką skórę. Eve przyciągnęła go bliżej, z jej ust wydobyło się mruczenie, wygięła plecy w łuk. Ściągali sobie nawzajem kolejne warstwy ubrania, by móc do sie­bie przylgnąć nagimi ciałami. Kiedy Roarke ją pieścił, Eve wymawiała jego imię.

Pożądanie zebrało się w niej niczym kula niezaspokojonej rozkoszy. Przetaczała się w jej ciele, aż Eve jęknęła i przeszedł ją dreszcz w momencie spełnienia. Ale po chwili znów pragnienie wezbrało, jeszcze większe, aż Eve wpiła się w niego palcami i znów go przyciągnęła. Pozwoliła mu wejść w siebie.

Jej biodra unosiły się i opadały rytmicznie, coraz szybciej, dostosowując się do bicia ich serc.

Wnikał w nią coraz głębiej, zatracając się tak, jak tylko potrafił to robić z nią. Zalała go fala niewysłowionej rozkoszy.

Kiedy Roarke przycisnął usta do jej ramienia, pogłaskała go po włosach. Było jej tak dobrze, wprost przepełniało ją szczęście. Często uważała, że te ulotne chwile szczęścia pozwalają jej - a może im obojgu - znosić wszystkie okropieństwa, których świat im nie szczędził.

- Udało ci się osiągnąć wszystko, co zamierzałeś? - spytała go. Roarke uniósł głowę i wyszczerzył zęby w uśmiechu.

- Ty mi to powiedz.

- Miałam na myśli pracę. - Rozbawiona Eve dała mu kuksańca w bok.

- Osiągnąłem dość, żebyśmy przez jakiś czas mieli na rybę z frytkami. A skoro już o tym mowa, umieram z głodu. Sądząc zaś po ciężarze twojej torby z aktami, którą przytargałaś do domu, śmiem twierdzić, że szanse na to, że zjemy w łóżku, a na deser zrobimy powtórkę z rozrywki, są dość nikłe.

- Przykro mi.

- Niepotrzebnie. - Nachylił głowę, żeby ją cmoknąć. - Może zjemy w twoim gabinecie. Przy okazji powiesz mi, co jest w tej torbie.

Zawsze mogę liczyć na jego zrozumienie, pomyślała Eve, wkładając luźne spodnie od dresu i staruteńką bluzę z emblematem policji nowojorskiej. Nie tylko tolerował to, czym się zajmowała, zwariowane godziny pracy, napięcie psychiczne związane z jej zawodem - ale i wszystko akceptował. I pomagał jej zawsze, gdy o to poprosiła.

Prawdę mówiąc, kiedy go nie prosiła, też.

Dawniej - właściwie przez większą część pierwszego roku ich małżeństwa - starała się nie wciągać w to Roarke. Lecz jej się nie udało. Jednak nie tylko to skłaniało Eve do szukania u niego pomocy.

Ten facet myślał jak gliniarz. Uważała, że to druga strona umysłu kryminalisty. Bo nie ulegało wątpliwości, że sama często rozumowała jak przestępcy. Jak inaczej można ich zrozumieć i powstrzymać?

Poślubiła człowieka o mrocznej przeszłości, bystrym umyśle i dojściach lepszych od kontaktów Międzynarodowej Rady Bezpieczeństwa. Dlaczego miała z tego nie korzystać?

Więc rozsiedli się w gabinecie, który Roarke urządził dla niej tak, by przypominał Eve dawne mieszkanie. Właśnie taki sposób myślenia - odgadywanie, czego jej potrzeba do szczęścia - sprawił, że niemal od pierwszego spotkania wpadła z kretesem.

- A więc co to za sprawa, moja pani porucznik? Czy można podczas rozmowy o niej jeść czerwone mięso?

- Mam ochotę na rybę z frytkami. - Wzruszyła ramionami, kiedy się roześmiał. - Sam mi podsunąłeś ten pomysł.

- W takim razie zjemy rybę z frytkami. - Poszedł do jej kuchni, a Eve w tym czasie wyjęła z torby dyskietki z danymi i akta. - Kto tym razem stracił życie?

- Wilfred B. Icove. Lekarz i święty.

- Słyszałem o tym w drodze do domu. Ciekaw byłem, czy tobie dostanie się ta sprawa. - Roarke wrócił z dwoma talerzami, parującym smażonym dorszem i frytkami prosto z autokucharza. - Trochę go znałem.

- Tak sobie pomyślałam. Mieszkał w jednym z twoich budynków.

- Nie mogę powiedzieć, że o tym wiedziałem - odparł Roarke, znów znikając w kuchni. - Spotykałem go, a także jego syna i synową na imprezach dobroczynnych. Media doniosły, że zginął we własnym gabinecie, w swoim sztandarowym ośrodku tu, w Nowym Jorku.

- I nie skłamały.

Przyniósł ocet do frytek, sól - jego pani soliła bardzo obficie niemal wszystko - i dwie butelki zimnego harpa.

- Został zadźgany, prawda?

- Otrzymał jedno pchnięcie prosto w serce. - Eve siedziała, jadła i zaznajamiała go ze sprawą niemal w takich samych prostych, żołnierskich słowach jak swojego przełożonego.

- Nie wydaje mi się, że to sprawka jego syna - powiedział Roarke, nabijając kawałek ryby na widelec i przy okazji wracając wspomnieniami do lat swojej młodości, spędzonych w Dublinie. - Jeśli ciekawa jesteś opinii osoby postronnej.

- Dlaczego?

- Obaj oddani są swojej dziedzinie medycyny. Czerpią z tego sporo zadowolenia i jeden jest dumny z osiągnięć drugiego. Pieniądze nie odgrywają tu żadnej roli. A władza? - Znów wziął do ust trochę ryby. - Z tego, co wiem, oj­ciec coraz więcej obowiązków cedował na syna. Ta kobieta wygląda ci na zawodowca?

- Zabójstwa dokonano fachowo. Czysta, szybka, dobrze zaplanowana robota. Ale...

Lekko się uśmiechnął i wypił łyk piwa. Eve wiedziała, że równą przyjemność sprawiła mu smażona ryba z browcem, co wino za dwa tysiące dolarów butelka i krwisty befsztyk.

- Ale - wpadł jej w słowo Roarke - chodzi o wymiar symboliczny tego czynu: rana prosto w serce, śmierć w gabinecie w ośrodku, który założył, a do tego cóż za cojones, że posłużę się hiszpańskim określeniem, skoro podała się za Hiszpankę, by dokonać morderstwa w tak dobrze strzeżonym miejscu. Przyznaję ci rację.

Tak, pomyślała Eve, dużo bym straciła, gdybym nie rozmawiała z Roarkiem o swojej pracy.

- Może jest profesjonalistką, a może nie. Nie mamy o niej żadnych informacji, nic nie dało sprawdzanie w IRCCA ani różne sztuczki Feeneya. Ale jeśli została wynajęta do tej roboty, zleceniodawca kierował się motywem osobistym. Chociaż miało to związek z jego pracą. Gdzie indziej też można go było załatwić łatwo i szybko.

- Przesłuchałaś już pracowników, z którymi się kontaktował na co dzień?

- Wszyscy czyści jak łza. Nikt nie powiedział o nim jednego złego słowa. Jego mieszkanie wygląda jak z trójwymiarowego obrazka.

- Słucham?

- No wiesz, to jeden z tych programów używanych do tworzenia wnętrz przez pośredników w handlu nieruchomościami. Czyściutkie, wszystko na swoim miejscu. Nie spodobałoby ci się.

Zaintrygowany Roarke przechylił głowę.

- Dlaczego nie?

- Prowadzisz światowe życie, tak jak on. Obaj macie forsy jak lodu, chociaż inaczej ją zdobyliście.

- Och - rzucił lekko. - Ja też potrafię całkiem dobrze udawać świętego.

- Ale ty masz tatuaże, a w jego mieszkaniu dwupoziomowym, gdzie wszystko jest ułożone w kancik, ręczniki są dopasowane do koloru ścian łazienki i tak dalej. Śmiem twierdzić, że oznacza to całkowity brak wyobraźni. Ty masz wystarczająco duży dom, by pomieścił mieszkańców małego miasta, ale nie jest on... No więc ma on styl i żyje. Odzwierciedla ciebie.

- Potraktuję to jak komplement. - Roarke uniósł butelkę z piwem jak w toaście.

- To stwierdzenie faktu. Obaj jesteście na swój sposób perfekcjonistami, ale w jego przypadku to graniczy z obsesją. Wszystko poukładane. Ty lubisz artystyczny nieład. Może więc jego dążenie do perfekcjonizmu sprawiło, że kogoś skrzywdził albo zwolnił z pracy, albo nie podjął się leczenia. Nie mam jeszcze żadnych dowodów, więc na razie to tylko takie luźne myśli.

- Myślę, że ktoś musiał się poczuć mocno skrzywdzony, jeśli postanowił go zamordować.

- Ludzie zabijają z powodu złamanego paznokcia, ale masz rację. Musiało to być coś na tyle poważnego, by zrobić to tak pretensjonalnie. Ponieważ mimo całej tej skuteczności, schludności, aż kłuje w oczy pozerstwo.

Eve ugryzła jeszcze jedną frytkę.

- Zresztą sam jej się przyjrzyj. Komputer, pokaż podobiznę Nocho - Alveres Dolores na ściennym monitorze numer jeden - poleciła.

Kiedy ekran rozbłysnął, Roarke uniósł brwi.

- Piękne kobiety często bywają niebezpieczne.

- Dlaczego więc kobieta, która tak wygląda, umawia się na konsultację do chirurga plastycznego? I dlaczego on zgodził się z nią spotkać?

- Czasem trudno dopatrzyć się logiki w postępowaniu pięknych kobiet. Mogła go przekonać, że pragnie czegoś więcej, czegoś innego. Będąc mężczyzną, do tego najwyraźniej ceniącym urodę i perfekcyjność, mógł się poczuć tak tym zaintrygowany, że zgodził się ją przyjąć. Powiedziałaś, że wła­ściwie przeszedł na emeryturę. Miał dość czasu, by poświęcić godzinkę na rozmowę z kobietą o takim wyglądzie.

- No właśnie. Nadmiar wolnego czasu. Co robi facet, który spędził całe życie, pracując, całkowicie oddany swojej dziedzinie, pragnący coś osiągnąć, który przeszedł do historii chirurgii plastycznej, kiedy nie pracuje? Nie znajduję dla niego godnego zajęcia. Co ty byś robił?

- Kochałbym się z żoną, zabierał ją na długie wakacje, wypełnione przyjemnościami. Pokazywał jej świat.

- Nie ma żony ani przyjaciółki. Przynajmniej nikogo takiego nie znalazłam. W jego terminarzu jest dużo wolnych rubryk. Coś musiał robić z tym czasem. Może dowiemy się tego z dyskietek.

- W takim razie przyjrzyjmy się im. - Roarke dopił swoje piwo. - Jak spałaś pod moją nieobecność?

- Dziękuję, dobrze. - Wstała, uznawszy, że skoro on przygotował posiłek, ona powinna sprzątnąć ze stołu.

- Eve. - Położył rękę na dłoni żony, by ją powstrzymać, zmusił, by spojrzała na niego.

- Kilka nocy spędziłam tutaj w fotelu. Nie przejmuj się tym. Miałeś coś do załatwienia poza miastem, więc musiałeś wyjechać. Jakoś się z tym uporam.

Uniósł jej dłoń do ust.

- Dręczyły cię koszmary. Wybacz mi. Nigdy nie dawały jej spokoju, ale stawały się jeszcze gorsze, kiedy nie było przy niej Roarke'a.

- Dam sobie radę. - Zawahała się. Przysięgła sobie, że zabierze tę tajemnicę do grobu. Ale wiedziała, że wyrzuty sumienia nie dadzą mu spokoju. - Spałam w twojej koszuli.

- Uwolniła rękę i zaczęła zbierać talerze, by to wyznanie nie brzmiało tak poważnie. - Pachniała tobą, więc lepiej mi się spało.

Roarke wstał, ujął jej twarz w swoje ręce i powiedział czule:

- Najdroższa Eve.

- Nie roztkliwiaj się tak. To tylko koszula. - Eve cofnęła się i zabrała talerze. Zatrzymała się na progu kuchni.

- Ale cieszę się, że wróciłeś. Uśmiechnął się do niej.

- Ja też.

ROZDZIAŁ 5

Podzielili się dyskietkami, Roarke poszedł ze swoimi do gabinetu, który był za ścianą, a Eve została przy biurku. I spędziła dziesięć minut, próbując pochlebstwami nakłonić komputer do odczytania czegoś, co się okazało zakodowanymi danymi.

- Mam blokadę na dyskietce! - zawołała. - Coś w rodzaju zabezpieczenia przed osobami niepowołanymi. Mój komputer nie potrafi jej złamać ani obejść.

- Na pewno sobie z tym poradzi - powiedział Roarke i zobaczył, jak żona rzuca mu kose spojrzenie. Wrócił do jej pokoju tak cicho, że tego nie usłyszała. Tylko się uśmiechnął, położył dłoń na jej ramieniu i spojrzał na monitor. - Proszę bardzo. - Nacisnął kilka klawiszy, by obejść zabezpieczenia, i na monitorze pojawiło się coś jakby tekst.

- Nadal jest zaszyfrowane - zwróciła mu uwagę.

- Cierpliwości, moja pani porucznik. Komputer, uruchom program rozszyfrowujący i przekładający. Pokaż wyniki.

Pracuję...

- Domyślam się, że ty swoje już przejrzałeś - powiedziała Eve z pretensją w głosie.

- Ten komputer potrafi uporać się z szyframi, mój antytalencie techniczny. Trzeba mu tylko powiedzieć, co ma robić. I...

Zadanie wykonane. Wyświetlam tekst.

- Świetnie. Wszystko mam jak na dłoni. A raczej miałabym, gdybym była konowałem. To jakiś medyczny żargon.

Pocałował ją w czubek głowy.

- Powodzenia - powiedział i wrócił do siebie.

- Miał hasło dostępowe do komputera - mruknęła. - Zabezpieczał dyskietki i szyfrował pliki. Musiały być po temu jakieś powody. - Przez chwilę siedziała i bębniła palcami w biurko. Może to tylko wynikało z jego natury perfekcjonisty. Obsesja. Mania. Chęć zachowania pełnej dyskrecji. Ale podejrzewała, że kryje się za tym coś więcej.

Nawet sam tekst był tajemniczy. Nie uszło jej uwagi, że brak w nim nazwisk. Mowa była o pacjentce A - l.

Osiemnastoletnia kobieta, przeczytała Eve. Wzrost: metr siedemdziesiąt. Waga: pięćdziesiąt dwa kilogramy.

Dalej następowały wyniki podstawowych badań: ciśnienie krwi, tętno, morfologia, praca serca i mózgu - wszystko w normie, o ile się orientowała.

Dyskietka zawierała historię zdrowia kobiety, zapisano na niej wyniki badań i analiz. I ocenę opisową, zauważyła. Pacjentka A - l była niezwykle odporna, miała wysoki iloraz inteligencji i zdolności poznawcze. Dlaczego go to interesowało? - pomyślała zaintrygowana Eve. Korekta wzroku do 20/20.

Szybko przeczytała wyniki - badanie słuchu, poziom odporności na stres, wydajność płuc, gęstość kości kobiety.

Potem znów ją zaskoczyły zapiski o zdolnościach matematycznych, znajomości języków, talentach artystycznych i muzycznych, szybkości rozwiązywania zagadek umysłowych.

Poświęciła godzinę na pacjentkę A - l, przeglądając informacje o wynikach badań, prowadzonych przez trzy lata.

Tekst kończył się następującą uwagą:

Leczenie pacjentki A - I zakończono. Alokacja zakończyła się powodzeniem.

Eve szybko przejrzała pięć pozostałych dyskietek, stwierdzając, że znajdują się na nich podobnego rodzaju informacje o wynikach badań, notatki, czasami wzmianki o zabiegach chirurgicznych. Operacja nosa, korekta zgryzu, powiększenie biustu.

Rozsiadła się wygodnie, położyła nogi na biurku, utkwiła wzrok w suficie i pogrążyła się w myślach.

Anonimowi pacjenci, kryjący się za cyframi i literami. Żadnych nazwisk. Same kobiety - przynajmniej na jej dyskietkach. Leczenie albo zakończono, albo przerwano.

Musi być więcej takich dyskietek. Więcej notatek, więcej kompletnych opisów przypadków. Z pewnością przechowywał je w jakimś prywatnym gabinecie, laboratorium lub czymś w tym rodzaju. U wszystkich pacjentek przeprowadzono jedynie drobne zabiegi chirurgii plastycznej. A przecież Icove był wybitnym specjalistą chirurgii rekonstrukcyjnej.

Przeglądy z regulacją, Eve przypomniała sobie określenie komendanta.

Informacje bardziej dotyczyły rozwoju fizycznego, umysłowego, umiejętności twórczych i możliwości poznawczych.

Alokacja. Gdzie je alokowano po ukończeniu leczenia? Co się z nimi działo, jeśli terapię przerwano?

Cóż, u diabła, kombinował dobry pan doktor?

- Eksperymenty - powiedziała, kiedy Roarke przeszedł przez drzwi. - Wygląda to na eksperymenty, prawda? Czy tobie też się nasunął taki wniosek?

- Króliki doświadczalne - zgodził się z nią. - Anonimowe. Uderzyło mnie jeszcze jedno: to raczej skrócony wyciąg, a nie oficjalna, pełna dokumentacja.

- Masz rację. Coś, co mógł szybko przejrzeć, by sprawdzić jakiś szczegół albo odświeżyć pamięć. Dużo zabezpieczeń jak na coś tak mało konkretnego, a to skłania mnie do przypuszczenia, że gdzieś istnieje pełna wersja. Ale pasuje mi to do mojej opinii o Icovie, jaką zdążyłam sobie wyrobić. We wszystkim dążył do perfekcji. Rozumiem jego obsesję na punkcie budowy ciała, wyglądu twarzy - ostatecznie zajmował się tym zawodowo. Ale przywiązywał również wagę do takich rzeczy, jak zdolności poznawcze i czy pacjentki umieją grać na tubie.

- Miałaś przypadek z tubą?

- Rzuciłam tylko tak, dla przykładu - powiedziała, lekceważąco machając ręką. - Co go to obchodziło? Jakie to ma znaczenie, czy pacjentka umie rachować albo mówić po ukraińsku? Nie mam żadnych informacji, że intere­sowało go też funkcjonowanie ludzkiego mózgu. Aha, i wszystkie pacjentki są praworęczne. Wszystkie, co do jednej, co jest sprzeczne z prawem średnich. Ciekawe też, że dane dotyczą kobiet między siedemnastym a dwudziestym drugim rokiem życia. Historie zdrowia kobiet kończą się uwagą „alokacja zakończona powodzeniem” albo „leczenie przerwano”.

- „Alokacja” to ciekawe słowo, prawda? - Roarke przysiadł na brzegu jej biurka. - Można pomyśleć, że chodzi o zatrudnienie. Gdyby się nie było cynikiem.

- A ty nim jesteś. I dlatego tak dobrze do siebie pasujemy. Są tacy, którzy zapłaciliby masę pieniędzy za idealną kobietę. Może konikiem Icove'a był handel niewolnicami.

- Całkiem możliwe. Skąd brałby towar?

- Zamierzam to ustalić. Porównam informacje z opisów tych przypadków z wykazem osób zaginionych i porwanych.

- Na początek. Eve, utrzymanie kontroli nad taką masą ludzi i ukrywanie takiej działalności musiało być niezwykle trudne. Może zgłaszały się do niego z własnej woli?

- Proszę mnie sprzedać temu, kto zaproponuje najwyższą cenę? Roarke pokręcił głową.

- Tylko pomyśl. Młoda dziewczyna z jakiegoś powodu niezadowolona ze swojego wyglądu albo swego losu bądź po prostu kobieta o wysokich aspiracjach. Mógł im też płacić. Uczynimy cię piękną i jeszcze na tym zarobisz. Potem znajdziemy ci partnera. Takiego, który ma dość pieniędzy, by go było stać na korzystanie z naszych usług, takiego, który cię wybierze spośród wszystkich innych. Kusząca propozycja dla naiwnych.

- Czyli właściwie za zgodą dziewczyn robił z nich licencjonowane damy do towarzystwa?

- Albo małżonki. Lub jedne i drugie. A może hybrydy, bo i taka myśl przyszła mi do głowy.

Zrobiła okrągłe oczy.

- Jak to? Skrzyżowanie licencjonowanej damy do towarzystwa z żoną? Marzenie każdego faceta.

Roarke roześmiał się i pokręcił głową.

- Jesteś zmęczona. Raczej chodziło mi o starą, klasyczną historię Frankensteina.

- Tego potwora?

- Doktor Frankenstein był szalonym naukowcem, który stworzył potwora. Eve zabrała nogi z biurka.

- Masz na myśli hybrydę, w połowie androida, w połowie człowieka? Co jest absolutnie zabronione? Sądzisz, że mógł się bawić w tworzenie ludzkich hybryd? To sprzeczne z prawem, Roarke.

- Zgoda, ale kilkadziesiąt lat temu prowadzono takie doświadczenia. Głównie w celach wojskowych. I nadal stykamy się z tym na co dzień. Weźmy sztuczne serca, kończyny, narządy wewnętrzne. Icove był sławnym na cały świat specjalistą od chirurgii rekonstrukcyjnej. Podczas zabiegów często wykorzystuje się sztuczne tkanki.

- To może tworzył kobiety? - Przypomniała sobie Dolores, absolutnie spokojną przed morderstwem i po nim. - I jedna z nich zwróciła się przeciwko niemu. Jedna z nich jest niezadowolona z tego, dokąd trafiła, więc wróciła, by zgładzić swojego stwórcę. Zgadza się z nią spotkać, bo to jego dzieło. Niezłe - uznała. - Śmiałe, ale wcale niezłe.

Eve przespała się z tym i obudziła się tak wcześnie, że Roarke dopiero co wstał z łóżka i się gimnastykował.

- Już nie śpisz? W takim razie poćwiczmy, a potem popływajmy.

- Co? - Spojrzała na niego zaspanym wzrokiem. - Przecież jeszcze noc.

- Jest po piątej. - Podszedł do łóżka i wyciągnął ją z pościeli. - Będzie ci się lepiej myślało.

- Dlaczego nie ma kawy?

- Będzie i kawa. - Wsadził żonę do windy i zwiózł na poziom, gdzie była sala gimnastyczna, nim Eve w pełni się obudziła.

- Dlaczego mam się gimnastykować o piątej rano?

- Dokładnie rzecz biorąc, kwadrans po piątej. Dlatego, że dobrze ci to zrobi. - Podał jej krótkie spodenki. - Proszę się przebrać, pani porucznik.

- Kiedy znów wyjeżdżasz? Rzucił jej koszulkę prosto w twarz. Eve wciągnęła na siebie strój gimnastyczny, a potem nastawiła sprzęt na bieg plażą. Skoro ma ćwiczyć przed wschodem słońca, może przynajmniej sobie wyobrażać, że jest na plaży. Lubiła czuć piasek pod stopami, słyszeć szum fal, patrzeć na morze, wdychać jego słonawy zapach.

Roarke zajął miejsce obok niej i wybrał ten sam program.

- Po świętach możemy tego zaznać w rzeczywistości.

- Po jakich świętach? Bardzo go tym rozbawiła. Kiedy wyregulowała rytm kroków, dostosował się do jej tempa.

- Niedługo Święto Dziękczynienia. I właśnie chciałem z tobą o tym porozmawiać.

- Obchodzone jest w czwartek. Je się indyka, czy się go lubi, czy nie. Wiem, co to Święto Dziękczynienia.

- W Ameryce to również dzień wolny od pracy. I zgodnie z tradycją święto obchodzone w gronie rodziny. Pomyślałem, że powinienem zaprosić tu na obiad swoich irlandzkich krewnych.

- Ściągnąć ich do Nowego Jorku na indyka?

- W zasadzie tak. Eve obserwowała go kątem oka i zauważyła, że jest. lekko speszony.

Rzadko mu się to zdarzało.

- A tak a propos, ilu ich jest?

- Ze trzydziestu. Aż gwizdnęła cicho.

- Trzydziestu?

- Mniej więcej. Nie jestem do końca pewny, chociaż wątpię, czy wszystkim im uda się wyrwać na kilka dni, zostawić domy i obowiązki zawodowe. Poza tym z dziećmi to cała wyprawa. Ale myślę, że przynajmniej Sinead z rodziną udałoby się przyjechać na dzień lub dwa. Święta to idealna okazja, by się spotkać. Możemy zaprosić Mavis i Leonarda, Peabody i tak dalej. Kogo chcesz. Urządzić prawdziwy jubel.

- Potrzebny będzie cholernie wielki indyk.

- Sądzę, że jedzenie to najmniejszy problem. Jak się będziesz czuła wśród nich?

- Trochę skrępowana, ale spoko. A ty? - Roarke się odprężył.

- Trochę skrępowany, ale spoko. Dziękuję ci.

- Tylko nie każ mi piec placka.

- Niech Bóg broni!

Dzięki gimnastyce rzeczywiście umysł jej się rozjaśnił, więc potem jeszcze trochę poćwiczyła na atlasie, a na koniec przepłynęła dwadzieścia długości basenu.

Zamierzała zrobić dwadzieścia pięć okrążeń, ale Roarke złapał ją, kiedy zawracała dwudziesty pierwszy raz. Więc skończyła poranną gimnastykę zupełnie innym ćwiczeniem w wodzie.

Potem wzięła prysznic i nalała sobie pierwszą kawę. Była głodna, ale jej mózg pracował sprawnie.

Zdecydowała się na gofry. Kiedy Galahad próbował się podkraść do talerza, rzuciła mu ostre spojrzenie.

- Powinien mieć dla siebie jakiś kąt.

- To kocisko ma do dyspozycji cały ten cholerny dom.

- Nie chodzi mi o kota, tylko o Icove'a - wyjaśniła Eve. W odpowiedzi Roarke mruknął coś, nieco roztargniony, bo właśnie przeglądał na ekranie w sypialni poranne doniesienia z giełdy. - Na pewno nie robił tego w swoim mieszkaniu - ciągnęła. - Przychodziłoby i wychodziło zbyt wiele pacjentek. W jakimś laboratorium. Może w ośrodku, może zupełnie gdzie indziej. Potrzebna była dyskrecja. Nawet jeśli nie było to sprzeczne z obowiązującym prawem, to trochę podejrzane. Nie zadawałby sobie tyle trudu, by blokować dostęp do dyskietek i swojego komputera, a potem otwarcie przeprowadzać te wszystkie badania czy doświadczenia, czy studium przypadków.

- Centrum jest bardzo rozległe - zauważył Roarke i przełączył się na biuletyny prasowe. - Ale kręci się tam masa ludzi. Pacjenci, personel, odwiedzający, akcjonariusze. Przy zachowaniu dużej ostrożności mógłby wykroić tam trochę miejsca wyłącznie dla siebie. Lecz moim zdaniem rozsądniej byłoby prowadzić gdzie indziej tę uboczną działalność, szczególnie jeśli była nie do końca legalna.

- Syn wiedziałby o tym. Jeśli tworzyli taką zżytą rodzinę i tak blisko ze sobą współpracowali na polu zawodowym, a odniosłam wrażenie, że tak właśnie było, i ojciec, i syn aktywnie uczestniczyliby w tym... przedsięwzięciu. Nazwijmy to przedsięwzięciem. Razem z Peabody złożę mu kolejną wizytę, zobaczymy, czy uda nam się dowiedzieć czegoś więcej na ten temat. I trzeba bliżej się przyjrzeć ich finansom. Jeśli te usługi były odpłatne, przynosiły kokosy. Poszukam nieruchomości na jego nazwisko, syna, synowej, wnuków, a także domów należących do Centrum i jego filii. Jeśli miał jakieś lokum, znajdziemy je.

- Będziesz chciała ratować te dziewczyny - oświadczył Roarke, ale Eve nic nie odpowiedziała. - Będziesz próbowała zapobiec kojarzeniu dalszych par, że się tak wyrażę, jeśli nasze podejrzenia są słuszne. - Odwrócił głowę od ekranu, żeby spojrzeć na żonę. - Jeśli to swego rodzaju poligon doświadczalny czy też ośrodek przygotowawczy, uznasz je za ofiary.

- A nie są nimi?

- Nie tak, jak ty byłaś. - Ujął jej dłoń. - Bardzo wątpię, czy to coś w tym rodzaju. Ale ty nie będziesz mogła się powstrzymać od widzenia tego w taki sposób, bez względu na okoliczności. Sprawi ci to ból.

- Żal mi ich wszystkich. Nawet, jeśli całe to przedsięwzięcie nie ma nic wspólnego z tym, co mnie spotkało. Wszystkie drogo za to zapłaciły.

- Wiem. - Pocałował jej dłoń. - Niektóre więcej od innych.

- Zaprosisz swoją rodzinę na Święto Dziękczynienia i też będziesz cierpiał, bo nie będzie twojej matki. Nie da ci to spokoju, nie będziesz mógł się powstrzymać od wspominania, co ją spotkało, kiedy byłeś jeszcze małym dziec­kiem. Będziesz cierpiał, ale i tak ich tu zaprosisz. Robimy to, co musimy zrobić, Roarke. Obydwoje.

- Tak jest.

Eve wstała i sięgnęła po pas z bronią.

- A więc wybywasz? - zapytał.

- Skoro już wstałam, mogę wyjść wcześniej.

- W takim razie nie będę już zwlekał z wręczeniem ci prezentu, który dla ciebie przywiozłem. - Obserwował jej twarz - pojawiło się na niej najpierw zaskoczenie, potem niezadowolenie, a na końcu rezygnacja. I wybuchnął śmie­chem. - Myślałaś, że tym razem cię to ominie?

- Daj mi go i miejmy to już z głowy.

- Łaskawa do samego końca. - Ku jej zdumieniu poszedł do swojej garderoby, otworzył ją i wyciągnął wielkie pudło. Położył je na kanapie. - W takim razie popatrz na to.

Kolejny wymyślny ciuch, pomyślała Eve. Jakby już nie miała ich dość, by wystroić całą armię niewolnic mody. Wśród których była istotą nieco wybrakowaną, upchniętą na najwyższej półce. Ale kupowanie efektownych strojów sprawiało mu radość.

Otworzyła pudło i spojrzała.

- Och. O rety.

- Nietypowa reakcja u pani, pani porucznik - powiedział Roarke z szerokim uśmiechem, ale Eve już wyciągnęła długi, czarny skórzany płaszcz i uniosła go do twarzy, by powąchać.

- O rany, o, rany. - Włożyła go na siebie i zrobiła obrót. Sięgał jej prawie do kostek, miał głębokie kieszenie i był mięciutki jak z wełny.

- Ślicznie się prezentujesz - pochwalił ją, zadowolony, że już pobiegła do lustra, by się przejrzeć. Płaszcz miał męski fason - specjalnie wybrał taki. Żadnych ozdóbek, żadnych kobiecych akcentów. Eve wyglądała w nim sek­sownie i groźnie, a także odrobinę wyniośle.

- Płaszcz jak płaszcz. Zniszczę go przed końcem zmiany, ale będzie wyglądał jeszcze lepiej z kilkoma zarysowaniami. - Okręciła się, a poły płaszcza zawirowały wokół jej nóg. - Spisałeś się na medal. Dziękuję.

- Cała przyjemność po mojej stronie. - Roarke dotknął palcami ust, więc podeszła, żeby go pocałować. Wsunął ręce pod płaszcz i objął ją. Mój Boże, pomyślał, jak dobrze być w domu. - Ma kilka wewnętrznych kieszeni, gdyby trzeba było ukryć dodatkową broń.

- Super. Kurde, Baxter się sfajda w gacie, kiedy się w nim pojawię.

- Miła perspektywa, nie ma co.

- Jest naprawdę cudowny. - Znów go pocałowała. - Bardzo mi się podoba. Muszę zmykać.

- Do zobaczenia wieczorem.

Obserwował ją, jak wychodzi. Przypominała wojownika.

Ponieważ jej zmiana rozpoczynała się dopiero za godzinę, Eve zaryzykowała i najpierw skierowała się do gabinetu doktor Miry. Tak jak się spodziewała, pani doktor była u siebie, natomiast nie pojawiła się jeszcze jej sekretarka, postrach wszystkich przychodzących.

Eve zapukała w otwarte drzwi gabinetu.

- Można?

- Eve! Czyżbyśmy umówiły się tak wcześnie?

- Nie. - Doktor Mira wyglądała na zmęczoną, zauważyła Eve. I smutną. - Wiem, że zwykle starasz się przychodzić wcześniej podgonić pracę papierkową czy inne sprawy. Przepraszam, że ci w tym przeszkodziłam.

- W porządku. Wejdź. Czy chodzi o Wilfreda?

- Chciałabym, żebyś mi wyjaśniła kilka kwestii. - Poczuła się podle, że ją o to prosi. - Chodzi o relacje między lekarzem a pacjentem. Sporządzasz historie choroby, prawda?

- Naturalnie.

- A oprócz tego, że jesteś konsultantką w komendzie, prowadzisz też prywatną praktykę. Konsultacje, terapia i tym podobne. Czasami leczenie trwa długo. Nawet kilka lat.

- Zgadza się.

- Jak przechowujesz dane, pliki?

- Niezbyt rozumiem, o co ci chodzi.

- Czy dla bezpieczeństwa używasz hasła dostępu do komputera?

- Bezwzględnie. Wszystkie informacje są poufne. Poza mną nikt nie ma w to wglądu. A co się tyczy konsultacji na zlecenie policji, ujawniam tylko to, co niezbędne.

- A czy same dyskietki też zabezpieczasz?

- Jeśli uznam to za wskazane, bardziej poufne materiały dodatkowo zabezpieczam.

- Zaszyfrowujesz ich treść?

- Czy je zaszyfrowuję? - Doktor Mira się uśmiechnęła. - Nie sądzisz, że to byłaby już lekka przesada? Boisz się, że jakieś informacje mogłyby przeciec ode mnie do prasy, Eve?

- Nie. Jeśli wykluczyć paranoję, dlaczego lekarz miałby zabezpieczać dostęp do komputera i do dyskietek, a na dodatek szyfrować pliki na dyskietkach?

Z twarzy Miry zniknął uśmiech.

- Uznałabym, że albo instytucja, w której pracuje ów lekarz, wymaga zachowywania takich środków ostrożności, albo same informacje są wyjątkowo poufne. Nie można też wykluczyć ewentualności, że lekarz miał powód, by podejrzewać kogoś o próbę dotarcia do tych danych. Albo dokumentacja dotyczy jakichś prac doświadczalnych.

- Zabronionych przez prawo.

- Tego nie powiedziałam.

- A powiedziałabyś, gdybyś się nie zorientowała, że te pytania mają związek z doktorem Icove'em?

- Już wymieniłam kilka powodów, czemu takie informacje mogą wymagać szczególnego zabezpieczenia.

Eve usiadła, nie czekając na zaproszenie do zajęcia miejsca, i spojrzała Mirze prosto w oczy.

- Nadawał pacjentom pseudonimy, nie posługiwał się nazwiskami. To same kobiety w wieku od siedemnastu do dwudziestu dwóch lat. Dokonywał drobnych zabiegów chirurgicznych tego typu, w jakich się specjalizował. U wszystkich kobiet badano i oceniano umiejętności poznawcze, znajomość języków obcych, uzdolnienia artystyczne, sprawność fizyczną. W zależności od czynionych postępów i osiągniętego poziomu w tych dziedzinach leczenie - którego szczegółowego opisu brak - albo kontynuowano, albo przerywano. Terapia kończyła się „alokacją”, że posłużę się jego określeniem, i to ostatni zapis w aktach. Co to może znaczyć?

- Nie wiem.

- Spróbuj zgadywać.

- Nie rób mi tego, Eve. - Głos doktor Miry drżał. - Proszę.

- Dobra. - Eve wstała. - Dobra, przepraszam. Doktor Mira tylko pokręciła głową. Eve opuściła jej gabinet i zostawiła ją samą.

W drodze do Wydziału Zabójstw Eve wyciągnęła z kieszeni swój telekomunikator. Było jeszcze wcześnie, ale o ile wiedziała, lekarze i gliny mają nienormowany czas pracy. Bez wyrzutów sumienia obudziła doktor Louise Di­matto.

Louise miała wymiętą twarz, spoglądała na nią swoimi szarymi, zaspanymi oczami, jasne włosy sterczały w nieładzie.

- Czego? - wymamrotała.

- Mam kilka pytań. Kiedy możemy się spotkać?

- Dziś przed południem mam wolne. Jestem śpiąca. Wynoś się do diabła.

- Wpadnę do ciebie. - Eve spojrzała na zegarek. - Będę za pół godziny.

- Nienawidzę cię, Dallas.

Obraz na ekranie przez chwilę był niewyraźny, a potem obok twarzy Louise pojawiła się przystojna, zaspana twarz mężczyzny.

- Ja też.

- Cześć, Charles. - Charles Monroe był licencjonowanym partnerem, tworzyli z Louise parę. - Trzydzieści minut - powtórzyła i przerwała połączenie, nie czekając na sprzeciwy.

Opuściła budynek komendy, uznawszy, że lepiej, jak po drodze wpadnie po Peabody, a od niej uda się prosto do Louise. Kiedy na ekranie pojawiła się Peabody, miała mokre włosy i przyciskała do piersi ręcznik.

- Bądź gotowa do wyjścia za piętnaście minut. Jadę do ciebie - zakomunikowała Eve.

- Znowu kogoś zamordowano?

- Nie. Powiem ci wszystko, jak się zobaczymy. Tylko... - McNab wyszedł z, jak się teraz zorientowała, kabiny prysznicowej i Eve podziękowała Bogu, że kamera pokazała go tylko do pasa. - Za piętnaście minut. I przez wzgląd na wszystkich przyzwoitych i świętych, naucz się blokować kamerę.

Peabody udało się wyszykować w ciągu piętnastu minut, stwierdziła Eve z zadowoleniem. Szybko wyszła z domu, mając na nogach buty na aerodynamicznej podeszwie, które tak lubiła. Dziś były ciemnozielone, by pasowały do sięgającej za biodra kurtki w biało - zielone pasy.

Wskoczyła do samochodu i jej oczy zrobiły się wielkie i błyszczące.

- Ale płaszcz! Ale płaszcz! - Wyciągnęła rękę, żeby dotknąć skóry, i Eve dała jej klapsa.

- Łapy precz od płaszcza!

- Mogę powąchać? Bardzo proszę! Mogę?

- Nos trzy centymetry od rękawa. Jeden niuch. Peabody zastosowała się do polecenia, przewracając oczami.

- Roarke wcześniej wrócił do domu. Zgadłam?

- Może sama go sobie kupiłam.

- Akurat. Już prędzej małe różowe świnki mają skrzydełka jak ważki. Dobra, jeśli nie ma kolejnego trupa, dlaczego tak wcześnie zaczynamy pracę?

- Musimy się skonsultować z lekarzem. Niezręcznie mi prosić doktor Mirę - znała ofiarę - więc zwróciłam się do Louise. Właśnie do niej jedziemy.

Peabody wyłowiła z torby pomadkę do ust.

- Nie zdążyłam się umalować do końca - wyjaśniła, kiedy Eve spojrzała na nią z ukosa. - A jeśli u Louise zastaniemy Charlesa?

- Prawdopodobnie tak.

- Chcę wyglądać nienagannie.

- Czy chociaż trochę cię interesuje, jak przebiega śledztwo?

- Jasne. Mogę słuchać i dedukować, a jednocześnie się malować. Dedukować i malować - powtórzyła Peabody rytmicznie.

Eve starała się nie zwracać uwagi na to, jak Peabody maluje sobie usta, czesze się i spryskuje perfumami. Zapoznała ją z ostatnimi ustaleniami, zmagając się z ruchem ulicznym.

- Doświadczenia przeprowadzane w tajemnicy, być może zabronione przez prawo - powiedziała Peabody. - Syn o tym wie.

- Jasne.

- Sekretarka?

- To zwykły android. W papierach brak wzmianki, czy ma jakieś wykształcenie medyczne, ale przesłuchamy ją pod tym kątem. Najpierw chcę uzyskać opinię lekarza. Chcę, żeby jakiś lekarz rzucił okiem na te informacje. Doktor Mira była zbyt blisko związana z tym facetem.

- Powiedziałaś, że miał około pięćdziesięciu pacjentek. Wydaje mi się, że to za dużo, by zajmował się nimi sam.

- Materiały, jakimi dysponuję, dotyczą ponad pięciu lat. Opisują różne etapy badań lub przygotowań czy też co to było. Pacjentki są podzielone na kategorie: A - jeden, dwa, trzy. Ale masz rację, najprawdopodobniej ktoś mu pomagał. Z pewnością syn. Możliwe, że laboranci, inni lekarze. Jeśli za tę alokację się płaciło, muszą gdzieś być jakieś zapisy o dochodach i ktoś, kto się zajmował tymi sprawami.

- Synowa? Był kiedyś jej opiekunem prawnym.

- Sprawdzimy to, chociaż w jej aktach też nie ma wzmianki o wykształceniu medycznym. Brak doświadczenia w prowadzeniu interesów, brak zdolności technicznych. Dlaczego nigdy nie można tu znaleźć miejsca na za­parkowanie wozu?

- Odwieczne pytanie. Eve rozważała, czy nie zaparkować obok już stojących pojazdów. Ale wyobraziwszy sobie, jak jej stosunkowo nowy wóz zostaje uszkodzony przez jakiegoś wkurzonego mieszkańca, dojeżdżającego do pracy, tak długo krążyła, aż znalazła wolne miejsce na drugim poziomie dwie przecznice od domu Louise.

Nie miała nic przeciwko temu, żeby kawałek się przejść, szczególnie w swoim nowym, szykownym płaszczu.

ROZDZIAŁ 6

Przypominają parę zaspanych kotów, pomyślała Eve. Gibkich i rozluźnionych, gotowych do zwinięcia się w kłębek i porannej drzemki w promieniach słońca.

Louise miała na sobie coś w rodzaju długiej, białej tuniki, w której zdaniem Eve wyglądała niemal jak jakaś bogini. Ale trzeba przyznać, że dobrze w niej wyglądała. Miała gołe stopy, paznokcie u nóg pomalowała błyszczącym różowym lakierem. Charles też był na bosaka, ale przynajmniej nie miał różowych paznokci u nóg. Też ubrał się na biało, w luźne, białe spodnie i obszerną koszulę.

Obydwoje byli lekko zaróżowieni. Eve intrygowało, czy po jej telefonie udało im się zaliczyć jeszcze jeden krótki numerek. Natychmiast zganiła samą siebie za takie myśli.

Lubiła ich oboje, zaczęła się nawet przyzwyczajać do tego, że są parą. Ale wolała nie snuć rozważań na temat intymnej strony ich związku.

- Nasza pani porucznik od samego rana rześka, jak skowronek. - Charles cmoknął Eve w policzek, nim zdołała się odsunąć. - Patrzcie, patrzcie. - Objął Peabody i złożył na jej ustach krótki, gorący pocałunek. - Urocza pani detektyw.

Peabody się zapłoniła i zatrzepotała rzęsami, aż Eve musiała ją trącić w bok.

- Jesteśmy tu służbowo.

- Właśnie pijemy kawę. - Louise wróciła do pokoju dziennego, klapnęła na kanapie i uniosła filiżankę do ust.

- Nie zadawaj mi żadnych pytań dotyczących pracy, póki nie wleję w siebie pierwszej kawy. Wczoraj wypiłam ich czternaście. Dziś chcę poleniuchować.

- Znałaś Wilfreda Icove'a? Louise westchnęła.

- Przynajmniej usiądź i napij się kawy, którą mój cudowny kochanek tak elegancko podał. I zjedz bajgla.

- Jestem już po śniadaniu.

- Ale ja nie. - Peabody usiadła i wzięła bajgla. - Wyciągnięto mnie spod prysznica.

- Świetnie wyglądasz - zauważyła Louise. - Wolny związek ci służy. Jak się czujesz?

- Dobrze. Ukończyłam rehabilitację, z powodzeniem przeszłam badania lekarskie.

- Bardzo dobrze. - Louise klepnęła Peabody w kolano.

- Odniosłaś całkiem poważne obrażenia, a upłynęło od tego czasu zaledwie kilka tygodni. Bardzo się starałaś, by szybko wrócić do formy.

- Ułatwiła mi to mocna budowa ciała. - W głębi duszy Peabody wolałaby być drobniejsza, bardziej filigranowa, jak Louise.

- Czy możemy przejść do sprawy zasadniczej? - Eve zmrużyła oczy.

- Tak, znałam doktora Icove'a, znam też trochę jego syna. To, co się stało, to wielka tragedia. Był pionierem w swojej dziedzinie, przypuszczalnie mógłby jeszcze pracować i cieszyć się życiem przez dalszych kilkadziesiąt lat.

- Znałaś go osobiście?

- Nasze rodziny utrzymują kontakty. - W żyłach Louise płynęła błękitna krew. - Podziwiałam jego osiągnięcia zawodowe i oddanie pracy. Mam nadzieję, że szybko schwytacie jego zabójcę.

- Przeglądam niektóre sporządzone przez niego dossier, szczególnie te, które trzymał w domu. Dostęp do jego komputera możliwy jest po wpisaniu hasła, zabezpieczył dyskietki, a pliki na nich zaszyfrował. Louise zasznurowała usta.

- Bardzo przezornie.

- Opisując poszczególne pacjentki, posługuje się literami i cyframi, a nie nazwiskami.

- Wyjątkowo przezornie. Świadczył usługi wielu szychom, politykom, ludziom sławnym, wpływowym biznesmenom. Tak się przynajmniej sądzi, bo nigdy nie ujawniał żadnych nazwisk.

- W tym przypadku wątpliwe, by chodziło o kogoś takiego. To wyłącznie kobiety między siedemnastym a dwudziestym drugim rokiem życia.

Louise ściągnęła swoje równiutkie brwi.

- A ile ich jest?

- Ponad pięćdziesiąt. Dokumentacja na dyskietkach dotyczy leczenia prowadzonego w ciągu czterech, może pięciu lat.

Louise usiadła prosto, zaintrygowana.

- Jakie to leczenie?

- Spodziewam się, że ty mi to powiesz. - Eve wyciągnęła liczący kilka stron wydruk informacji zawartych na jednej z dyskietek i podała go nad stołem.

Louise w miarę lektury coraz mocniej marszczyła czoło. Zaczęła coś sobie mamrotać pod nosem i kręcić głową.

- Z pewnością to jakieś doświadczenia, notatki nie wgłębiają się w szczegóły. To nie mogą być historie chorób. To ogólny opis stanu fizycznego, psychicznego, emocjonalnego, poziomu inteligencji. Widać, że traktował pa­cjenta całościowo, z czym się zgadzam. Ale... Młoda kobieta, stan fizyczny idealny, wysoki iloraz inteligencji, małe korekty wzroku i owalu twarzy. Cztery lata obserwacji i leczenia, opisane na czterech stronach. Gdzieś musi być więcej.

- Czy pacjentką jest istota ludzka?

Louise uniosła wzrok, a po chwili znów utkwiła oczy w wydruku.

- Wyniki analiz i zastosowane leczenie świadczą, że to kobieta. Badano ją często i regularnie. Sprawdzano nie tylko jej dolegliwości fizyczne, ale również rozwój umysłowy oraz osiągnięcia artystyczne i intelektualne. Było ich pięć­dziesiąt?

- Tyle do tej pory znalazłam.

- Alokacja - powiedziała cicho Louise. - W szkole? W jakiejś firmie?

- Dallas uważa inaczej - zauważył Charles, patrząc prosto w twarz Eve.

- W takim razie... - Louise urwała, odczytując spojrzenie, jakie wymienili między sobą jej kochanek i Eve. - O, Boże.

- Trzeba poddać się badaniom, żeby dostać licencję partnera - zaczęła Eve.

- Zgadza się. - Charles wziął swoją kawę. - Sprawdzany jest stan fizyczny, by wykluczyć istnienie jakichkolwiek chorób czy wad. Przechodzi się testy psychiatryczne, by wyeliminować zboczeńców i sępy. I aby licencja zachowała ważność, trzeba się regularnie zgłaszać na badania.

- Są też różne kategorie, od których uzależnione są stawki.

- Naturalnie. Kategoria zależy nie tylko od preferencji, ale również umiejętności. Poziomu inteligencji, wiedzy ogólnej, umiejętności zabawiania... Stylu zachowania. Na przykład od osób pracujących na ulicy nie wymaga się, by rozprawiały z klientem o historii sztuki ani odróżniały Pucciniego od punk rocka.

- Im wyższa kategoria, tym wyższa cena.

- Zgadza się.

- I im wyższa kategoria, tym większy zysk dla agencji, która albo szkoli, albo poddaje sprawdzianom, albo wydaje zaświadczenia licencjonowanym partnerom.

- Też się zgadza.

- To wszystko nie ma sensu - przerwała im Louise. - Po pierwsze, czemu ktoś taki, jak Icove, człowiek inteligentny, wykształcony, bogaty, miałby poddawać testom kandydatki na licencjonowane partnerki? W jakim celu? Poza tym nie trzeba lat, żeby kogoś przeszkolić i wydać mu zaświadczenie. Jego wynagrodzenie byłoby symboliczne w porównaniu z tym, jakie otrzymywał, poświęcając się swojej pracy zawodowej.

- Chłopcy muszą mieć jakieś hobby - dodała Peabody, zastanawiając się, czy nie zjeść jeszcze jednego bajgla.

Charles gładził palcami włosy Louise.

- Przypuszcza, że nie chodzi tu o zwykłe, licencjonowane partnerki, skarbie. Prawda, Dallas? Nie świadczył usług, tylko sprzedawał cały pakiet.

- Sprzedawał... - Louise zbladła. - Dallas, mój Boże.

- To tylko jedna z kilku teorii. Zgodzisz się jako lekarz, że te dyskietki są zabezpieczone lepiej, niż to się zwykle robi.

- Tak, ale...

- Że informacje na nich zapisane są mało konkretne, a także nietypowe.

- Musiałabym zobaczyć ich więcej, by móc sobie wyrobić zdanie, czemu służyły.

- Gdzie są zdjęcia? - spytała Eve. - Gdybyś ty, jako lekarz, sporządzała dokumentację tego rodzaju, obejmującą kilka lat, nie umieściłabyś zdjęć pacjentki? Robionych co jakiś czas? A już z całą pewnością przed zabiegiem i po nim?

Louise przez chwilę nic nie mówiła, a potem wypuściła powietrze z płuc.

- Tak. Dokładnie opisałabym też wszystko, co robiłam, kto mi asystował, jak długo to trwało. Sporządziłabym też wykaz nazwisk pacjentek, a także lekarzy lub personelu pomocniczego, asystujących podczas testów. Przypuszczalnie dodałabym własne spostrzeżenia i komentarze. Ale to nie są szczegółowe opisy historii stanu zdrowia i z całą pewnością nie dokumentacja medyczna.

- Rozumiem. Dzięki. - Eve wyciągnęła rękę, by wziąć wydruki.

- Myślisz, że mógł być wplątany w jakiś... handel ludźmi? I dlatego został zabity?

- To tylko teoria. - Eve wstała. - Wielu lekarzy uważa się za bogów.

- Niektórzy - powiedziała chłodno Louise.

- Nawet Bóg nie stworzył idealnej kobiety. Może Icove'owi się wydawało, że jest lepszy od Boga. Dziękuję za kawę - dodała Eve i wyszła.

- Według mnie zepsułaś jej cały dzień - zauważyła Peabody, kiedy szły do windy.

- Możemy równie dobrze iść za ciosem i teraz zepsuć dzień doktorowi Willowi.

Drzwi do domu Icove'a otworzył im android. Nadano mu wygląd czterdziestokilkuletniej kobiety, o miłej twarzy i szczupłej figurze.

Zaprowadziła ich prosto do salonu, poprosiła, żeby usiadły, zaproponowała coś do picia, po czym wyszła. Po chwili pojawił się Icove.

Miał cienie pod oczami i wyglądał na zmęczonego.

- Czy są jakieś nowe wiadomości? - spytał od progu.

- Przykro mi, doktorze Icove, w tej chwili nie mamy panu nic nowego do powiedzenia. Ale chciałybyśmy zadać kilka pytań.

- Och. - Potarł mocno czoło. - Proszę bardzo. Kiedy przechodził przez pokój, by usiąść, Eve zobaczyła małego chłopczyka, zaglądającego przez drzwi.

Miał bardzo jasne, niemal białe włosy, które zgodnie z aktualną modą sterczały mu na głowie. Zauważyła, że ma ładną buzię i oczy po matce. Tak niebieskie, że niemal fiołkowe.

- Wydaje mi się, że lepiej, gdybyśmy porozmawiali bez świadków - zwróciła się Eve do Icove'a.

- Zgoda. Moja żona i dzieci jeszcze jedzą śniadanie.

- Nie wszystkie. - Eve skinęła głową i doktor odwrócił się na tyle szybko, by zobaczyć syna, nim chłopczyk czmychnął.

- Ben!

Słysząc surowy głos ojca, chłopiec znów się pojawił i stanął ze spuszczoną głową. Ale chociaż udawał skruszonego, jego oczy pozostały błyszczące i ciekawskie, zauważyła Eve.

- Czy nie rozmawialiśmy o tym, że nie wolno podsłuchiwać?

- Tak, ojcze.

- Porucznik Dallas, detektyw Peabody - powiedział Icove. - Mój syn Ben.

- Wilfred B. Icove trzeci - przedstawił się chłopczyk, prostując ramiona. - Benjamin to moje drugie imię. A panie są z policji.

Ponieważ Peabody znała swoją partnerkę, przejęła inicjatywę.

- Zgadza się. Bardzo nam przykro z powodu śmierci twojego dziadka, Ben. Przyszyłyśmy porozmawiać z twoim tatą.

- Ktoś zabił mojego dziadka. Ugodzili go prosto w serce.

- Ben...

- One już wszystko wiedzą. - Na twarzy chłopca malowała się bezsilna złość, kiedy zwrócił się do swego ojca. - Teraz muszą tylko zadawać pytania, podążać tropami i zbierać dowody. Czy już kogoś podejrzewacie? - zapytał.

- Ben - powtórzył łagodniej Icove i położył dłoń na ramieniu chłopca. - Mój syn nie chce kontynuować tradycji rodzinnej i poświęcić się medycynie. Chciałby zostać prywatnym detektywem.

- Policjanci muszą przestrzegać zbyt wielu przepisów - wyjaśnił chłopiec. - Prywatni detektywi je łamią, otrzymują wysokie honoraria i zadają się z podejrzanymi typkami.

- Przepada za książkami i grami detektywistycznymi - dodał jego ojciec z lekkim rozbawieniem i (jak zauważyła Eve) dumą.

- Jeśli jest pani porucznikiem, musi pani dyrygować ludźmi i na nich pokrzykiwać.

- Tak. - Eve poczuła, że się uśmiecha. - Bardzo to lubię. Z holu dobiegły odgłosy szybkich kroków. Pojawiła się Avril z przepraszającą miną.

- Ben. Przepraszam, Will. Uciekł mi.

- Nic się nie stało. Ben, wracaj teraz z mamą i dokończ jeść śniadanie.

- Ale ja chcę...

- Bez gadania.

- Ben - odezwała się cicho Avril, ale okazało się to skuteczne.

Chłopiec znów spuścił głowę i z ociąganiem wyszedł z pokoju.

- Przepraszam, że przeszkodziłam w rozmowie - powiedziała jego matka. Uśmiechnęła się, ale jej oczy pozostały smutne.

- Na kilka dni zatrzymaliśmy dzieci w domu - wyjaśnił Icove. - Dziennikarze nie zawsze szanują rozpacz bliskich i niewinność dzieci.

- Ma pan ślicznego syna, doktorze Icove - zauważyła Peabody. - Jest podobny do pańskiej żony.

- Owszem. Zarówno on, jak i nasza córeczka podobni są do Avril. - Jego uśmiech stał się szczery. - Dobre geny. A więc co chciałyby panie wiedzieć?

- Mamy kilka pytań dotyczących informacji przechowywanych na dyskietkach, które pański ojciec trzymał u siebie w domu.

- Tak?

- Pliki były zaszyfrowane. Zmiana na jego twarzy była widoczna dosłownie przez mgnienie oka.

Początkowe zaskoczenie przeszło w szok, szybko ukryty pod maską lekkiego zaciekawienia.

- Zapiski lekarzy są często niezrozumiałe dla laików.

- To prawda. Nawet kiedy złamaliśmy szyfr, zawartość dyskietek nas zdziwiła. Pański ojciec sporządził notatki o przebiegu leczenia około pięćdziesięciu pacjentek w wieku od kilkunastu do dwudziestu kilku lat.

Icove nadal zachował obojętność. - Tak?

- Co pan wie o tych pacjentkach i o ich... leczeniu, doktorze Icove?

- Nie umiem nic powiedzieć. - Rozłożył ręce. - Najpierw musiałbym przeczytać te zapiski. Ojciec nie wtajemniczał mnie we wszystkie swoje sprawy.

- Odnoszę wrażenie, że dotyczą one jakiegoś szczególnego przedsięwzięcia, i to takiego, że pański ojciec dołożył wyjątkowych starań, by utrzymać je w tajemnicy. Sądziłam, że główną dziedziną jego zainteresowania była chirurgia rekonstrukcyjna i plastyczna.

- Tak. Przez ponad pięćdziesiąt lat mój ojciec poświęcał się tej dziedzinie, wskazując drogę...

- Znam jego osiągnięcia na tym polu. - Eve specjalnie przybrała ostrzejszy ton. - Pytam, czym się interesował i co robił poza tym, z czego był powszechnie znany. Pytam o działalność uboczną, doktorze Icove. Tę, z którą związane były badania i szkolenie młodych kobiet.

- Obawiam się, że nie rozumiem. Eve wyciągnęła wydruki i mu podała.

- Czy to ułatwi panu udzielenie odpowiedzi? Odchrząknął i przeczytał informacje.

- Niestety nie. Powiedziała pani, że znaleziono to na dyskietce przechowywanej w mieszkaniu mojego ojca?

- Zgadza się.

- Przypuszczalnie dostał to od jakiegoś kolegi. - Uniósł głowę, ale nie spojrzał Eve prosto w oczy. - Nie ma tu nic, co świadczyłoby, że te notatki sporządził mój ojciec. Są wysoce niekompletne. Przyznaję, że to swego rodzaju opisy przypadków. Ale mówiąc szczerze, nie rozumiem, co mogą one mieć wspólnego z prowadzonym śledztwem.

- Ja oceniam, co jest przydatne, a co nie, dla prowadzonego przeze mnie śledztwa. Na dyskietkach znajdujących się w posiadaniu pańskiego ojca są informacje o ponad pięćdziesięciu nieznanych z imienia i nazwiska młodych kobietach, które poddawano badaniom i ocenom, a także zabiegom chirurgicznym, w ciągu kilku lat. Kim są te kobiety, doktorze Icove? Gdzie one są?

- Nie podoba mi się ton pani głosu, pani porucznik.

- Nie panu jednemu.

- Przypuszczam, że te kobiety należały do grupy ochotniczek poddawanych testom, których wyniki interesowały mojego ojca. Gdyby orientowała się pani co nieco w sprawach chirurgii rekonstrukcyjnej, wiedziałaby pani, że ciało człowieka to nie tylko tkanki i kości. Kiedy ulegnie poważnym deformacjom, ma to wpływ na umysł, na emocje. Człowieka trzeba rozpatrywać całościowo. Pacjent, który w wyniku wypadku traci rękę, traci znacznie więcej niż tylko kończynę. Należy go poddać odpowiedniemu leczeniu i rehabilitacji, by się pogodził z tą stratą i znów mógł wieść szczęśliwe, satysfakcjonujące życie. Całkiem możliwe, że mój ojciec interesował się tymi konkretnymi studiami przypadków, by móc obserwować pacjentki przez wiele lat poddawane różnego rodzaju sprawdzianom i ocenom.

- Gdyby obserwacje te czyniono w ośrodku, wiedziałby pan o nich?

- Z całą pewnością.

- Pozostawał pan z ojcem w bardzo bliskich stosunkach - powiedziała Peabody.

- Tak.

- Wydaje mi się, że skoro interesował się tym przedsięwzięciem na tyle, by trzymać w domu dotyczące go materiały, wspomniałby coś panu na ten temat. Jak ojciec synowi, kolega koledze.

Icove otworzył usta, żeby to skomentować, ale po chwili je zamknął, jakby chciał się zastanowić nad odpowiedzią.

- Możliwe, że nosił się z takim zamiarem. Trudno mi snuć przypuszczenia. Ani nie mogę go zapytać. Nie żyje.

- Zabiła go kobieta - przypomniała mu Eve. - Silna fizycznie, jak te opisane na dyskietkach.

Tak go tym zaskoczyła, że usłyszała, jak głośno wciągnął powietrze w płuca. Zobaczyła, że oczy zrobiły mu się okrągłe. Ze zdumienia? Ze strachu?

- Naprawdę... Naprawdę podejrzewa pani jedną z pacjentek, opisanych na tych dyskietkach, o zabicie mojego ojca?

- Pod względem fizycznym podejrzana pasuje do opisu większości z tych pacjentek. Wzrostem, wagą, budową ciała. Niektóre z tych kobiet mogły mieć zastrzeżenia do tego, co się kryje za słowem „alokacja”. Mógłby to być motyw zbrodni. Wyjaśniałoby to również, dlaczego pański ojciec zgodził się ją przyjąć.

- To, co pani sugeruje, jest niedorzeczne, nie wchodzi w rachubę. Mój ojciec pomagał ludziom, odmieniał im życie. Ratował ich. Prezydent Stanów Zjednoczonych osobiście zadzwonił do mnie z kondolencjami. Mój ojciec był symbolem, a co więcej, był człowiekiem kochanym i szanowanym.

- Znalazł się jednak ktoś, kto nie tylko nie darzył go szacunkiem, ale nawet wbił mu skalpel w serce. Proszę się nad tym zastanowić, doktorze Icove. - Eve wstała. - Wie pan, jak się ze mną kontaktować.

- On coś wie - oświadczyła Peabody, kiedy znalazły się na chodniku.

- Z pewnością. Jak oceniasz nasze szanse uzyskania nakazu rewizji domu naszego pana doktora?

- Z tym, czym na razie dysponujemy? Nikłe.

- Przekonajmy się, czy uda nam się dowiedzieć czegoś więcej, nim spróbujemy zdobyć nakaz.

W komendzie dopadła Feeneya, który na jej widok zmarszczył czoło.

- Bez trudu włamałem się do komputera. Twardy dysk zawiera jakiś medyczny bełkot. Nie dopatrzyłem się w nim niczego podejrzanego. Ale okazało się, że cycuszków Jasminy Free nie stworzył Pan Bóg, podobnie jak tych jej zmysłowych ust i podbródka. Ani jej dupeczki.

- Co to za jedna ta Jasmina Free?

- Jezu, Dallas. Gwiazda filmów wideo. Występowała w największym przeboju ostatniego lata, Końcówce.

- Latem byłam trochę zajęta.

- W zeszłym roku dostała Oscara za rolę w Nikt nie ucierpiał.

- Chyba w zeszłym roku też byłam trochę zajęta.

- Rzecz w tym, że na widok tej laski wszystkim wyłażą oczy na wierzch. Teraz, kiedy wiem, że swoje wdzięki zawdzięcza skalpelowi, mój zachwyt zmalał.

- Feeney, przepraszam, ale nie interesują mnie twoje fantazje erotyczne, bo próbuję ukończyć śledztwo w sprawie morderstwa.

- Tylko dzielę się z tobą swoimi ustaleniami - burknął. - Na liście jego pacjentów aż roi się od głośnych nazwisk. Niektórzy prosili jedynie o drobne korekty, inni poszli na całość.

- Na liście widnieją pełne nazwiska i imiona?

- Jasne. Przecież to spis jego pacjentów.

- Racja. - Skinęła głową. - Ciekawe. Mów dalej.

- Trochę poszperałem, szukając drugiego dna. Żeby sprawdzić, czy nasz pan doktorek nie dorabiał sobie na boku, zmieniając twarze i nie tylko twarze osobom, które chciały uzyskać nową tożsamość.

- Ciekawa myśl.

- Niczego nie znalazłem. Wiesz, ile Jasmina zapłaciła za te swoje cycki? Po dwadzieścia patyków za każdy. - Na jego twarzy pojawił się cień uśmiechu. - Trzeba przyznać, że nie wydała tych pieniędzy na darmo.

- Przerażasz mnie, Feeney. Wzruszył ramionami.

- Moja żona uważa, że mam kryzys wieku średniego, ale nie przeszkadza jej to. Jeśli mężczyzna staje się obojętny na kobiece wdzięki, nieważne, czy stworzone ręką Boga, czy człowieka, może równie dobrze wystąpić o po­zwolenie na dokonanie autodestrukcji.

- Mówisz, że na liście jego pacjentów widnieje wiele nazwisk osób sławnych i wpływowych. Ciekawe, że trzymał zaszyfrowane pliki w domu.

Poinformowała go o wszystkim, a potem dała mu kopie w nadziei, że może Feeney dopatrzy się czegoś, co jej umknęło.

Kiedy wyszedł z jej gabinetu, Eve nie mogła się powstrzymać, żeby nie przeczytać o Jasminie Free w plikach Icove'a.

W skupieniu przyglądała się zdjęciom. Tak jak powiedziała Louise, było ich kilka, w różnych ujęciach, zrobione przed poszczególnymi zabiegami i po nich. Nie widziała niczego złego w piersiach Jasminy przed operacją, ale mu­siała przyznać, że po zabiegu prezentowały się znacznie bardziej imponująco.

Jak tylko rzuciła okiem na zdjęcia, rozpoznała gwiazdę wideo. Uznała, że ludzie działający w tej branży, co Free, traktują operacje piersi i powiększanie ust jako gwarancję stałego zatrudnienia.

Wiele młodych dziewcząt marzyło o tym, żeby zostać gwiazdami filmu, pomyślała. Albo gwiazdami piosenki, jak Mavis.

Alokacja.

Tworzenie chodzących ideałów, a potem przenoszenie ich do świata ich fantazji. Ale którą nastolatkę na to stać?

Chyba że się ma bogatych rodziców. Może to najnowszy sposób spełniania najskrytszych marzeń swoich drogich pociech.

Wszystkiego najlepszego z okazji urodzin, skarbie. Zafundowaliśmy ci nowe, śliczne cycuszki.

Bardzo to przypomina postępowanie doktora Frankensteina.

Wyświetliła oficjalny biogram Free.

Urodzona dwadzieścia sześć lat temu w Louisville w Kentucky, dwójka rodzeństwa. Córka emerytowanego gliniarza.

Eve uznała, że ta teoria nie pasuje do Free. Policjanci za mało zarabiają, by ich było stać na honoraria sławnych lekarzy.

Naturalnie, będąc człowiekiem szlachetnym, Icove mógł kilka pacjentek zoperować za darmo. Lecz Eve dokładnie przeczytała informacje i nie znalazła w nich żadnych luk.

Ale i tak warto było uwzględnić tę ewentualność. Będzie miała jeszcze jedną teorię do rozważenia.

Wiedziona ciekawością, otworzyła plik dotyczący Lee - Lee Ten. Odniosła wrażenie, że Lee - Lee i Will Icove są dobrymi przyjaciółmi.

Urodzona w Baltimore, jedynaczka. Matka rozstała się z ojcem Lee - Lee i wychowywała ją sama. W wieku sześciu miesięcy dziewczynka miała pierwszą sesję jako modelka.

W wieku sześciu miesięcy? Cóż, u diabła, promują półroczne modelki? - zdziwiła się Eve.

Okazało się, że Lee - Lee występowała w reklamach produktów dla niemowląt.

W miarę lektury Eve ogarniało coraz większe zdumienie. Kobieta pracowała w tej branży przez całe swoje życie. A więc w tym przypadku nie wchodzi w grę ewentualność alokacji. Na żadnej z dyskietek Icove'a nie wymieniono nikogo, kto zostałby alokowany przed ukończeniem siedemnastu lat.

Ale wpisała jej imię, by sprawdzić, czy widnieje w plikach ośrodka, i stwierdziła, że Lee - Lee kilkakrotnie poddawała się „przeglądom okresowym z regulacją” w ciągu kilku lat.

Czy nikt nie jest zadowolony z tego, czym obdarzył go Pan Bóg?

Eve sprawdziła prawdopodobieństwa na swoim komputerze, wymyślając różne scenariusze. Nie podsunęło jej to żadnej nowej myśl. Wzięła kawę i przystąpiła do sprawdzania licznych nieruchomości Icove'a, filii jego Centrum, najróżniejszych powiązań. Starała się ustalić, gdzie mógłby spokojnie prowadzić swoje dodatkowe przedsięwzięcia.

Znalazła całe mnóstwo takich miejsc: domy, szpitale, gabinety, ośrodki zdrowia i urody, placówki badawcze, centra rehabilitacji fizycznej, psychicznej i emocjonalnej oraz różne kombinacje powyższych. Niektórych był właścicielem, inne należały do jego fundacji, w jeszcze innych miał udziały albo świadczył w nich usługi.

Uszeregowała je według własnych kryteriów. W pierwszej kolejności skupiła się na tych, nad którymi Icove sprawował pełną kontrolę.

Po jakimś czasie wstała i zaczęła krążyć po pokoju. Nie mogła pominąć miejsc, które znajdowały się poza granicami kraju, a nawet poza Ziemią. Nie mogła też z całym przekonaniem twierdzić, że nie szuka wiatru w polu, koncentrując się na sprawdzaniu właśnie tej teorii.

Z całą pewnością nie, pomyślała Eve, spoglądając przez małe okno na szare listopadowe niebo.

Pan doktor miał swoje tajemnice, a tajemnice nie dają ludziom spokoju. Tajemnice mogą uczynić krzywdę.

Sama powinna o tym najlepiej wiedzieć.

Nadał im pseudonimy, pomyślała. Odbierając ludziom nazwiska, pozbawiamy ich człowieczeństwa.

Kiedy ona się urodziła, nie nadano jej imienia. Nie otrzymała imienia przez pierwszych osiem lat życia, podczas których była wykorzystywana i maltretowana. Odbierał jej człowieczeństwo, sposobił ją do roli, jaką dla niej wybrał. Gwałcąc ją, bijąc i strasząc, starał się zrobić z niej dziwkę. Była inwestycją, a nie dzieckiem.

I właśnie to coś, co nie do końca było ludzką istotą, w końcu się zbuntowało i zabiło swojego prześladowcę, który je więził.

To nie to samo. Roarke miał rację, że to nie to samo. W notatkach nie było wzmianki o gwałceniu. Żadnego fizycznego znęcania się. Wprost przeciwnie, dokładano wszelkich starań, by utrzymać pacjentki w najlepszej for­mie fizycznej.

Ale istnieją inne sposoby manipulowania ludźmi, a niektóre z nich na pierwszy rzut oka wyglądają zupełnie niewinnie.

Gdzieś w tych zapiskach krył się motyw. Gdzieś istniała bardziej szczegółowa dokumentacja. Tam znajdzie swoją Dolores.

- Eve. Odwróciła się na dźwięk głosu doktor Miry. Konsultantka stała na progu, oczy miała zapadnięte.

- Przyszłam cię przeprosić za swoje zachowanie dziś rano.

- Nie ma sprawy.

- Ja uważam inaczej. Mogę wejść i zamknąć drzwi?

- Proszę bardzo.

- Chciałam rzucić okiem na to, co dziś rano zamierzałaś mi pokazać.

- Skonsultowałam się z inną lekarką. Nie musisz...

- Proszę. - Doktor Mira usiadła i skrzyżowała ręce na piersiach. - Mogę to zobaczyć?

Eve bez słowa wyciągnęła wydruki i dała je Mirze.

- Enigmatyczne - powiedziała ta po kilku chwilach milczenia. - I niekompletne. Wilfred był człowiekiem skrupulatnym, i to we wszystkich dziedzinach życia. A jednak te materiały są na swój sposób skrupulatnie enigmatyczne.

- Dlaczego nie posługuje się nazwiskami tych dziewczyn?

- By zachować dystans, obiektywizm. To długotrwałe działania. Powiedziałabym, że nie chciał ryzykować, by powstała między nimi więź uczuciowa. Sposobiono je.

- Do czego?

- Tego nie wiem. Ale szykowano je do czegoś, kształcono, poddawano testom, stwarzano im szanse poznania swoich mocnych stron i przezwyciężania słabości. Te znacznie odbiegające od normy skreślono z listy pacjentek, kiedy uznano, że mało prawdopodobne, by dalej się rozwijały. Wysoko postawił poprzeczkę. Jak zawsze.

- Czego potrzebował, by prowadzić coś takiego?

- Nie jestem pewna, co to jest. Ale potrzebowałby gabinetu i laboratorium, sal lub sypialni dla pacjentek, miejsca na przygotowywanie posiłków, pomieszczenia do ćwiczeń i do nauki. Zawsze żądał tego, co najlepsze. Pod tym względem był nieugięty. Jeśli te dziewczyny to rzeczywiście jego pacjentki, z pewnością chciał zapewnić im wszelkie wygody, dobre traktowanie, ciekawe zajęcia.

Spojrzała na Eve.

- Nie skrzywdziłby dziecka. Nie znęcałby się nad nim. Nie mówię tego jako jego przyjaciółka, Eve. Mówię to jako specjalista od sporządzania portretów psychologicznych. Był lekarzem niezwykle oddanym swojej pracy.

- Czy odważyłby się na prowadzenie doświadczeń zabronionych przez prawo?

- Tak.

- Powiedziałaś to bez chwili wahania.

- Uważałby, że rozwój nauki, medycyny, ewentualne korzyści i możliwości są ważniejsze niż regulacje prawne. I często tak jest. W pewnych sytuacjach uznałby, że nie obowiązuje go prawo. Nie był człowiekiem gwałtownym ani okrutnym, ale aroganckim.

- Gdyby zainicjował, a nawet zaangażował się w przedsięwzięcie, którego celem było uczynienie, jak powiedziałaś, z młodych dziewcząt kobiet idealnych, czy jego syn by o tym wiedział?

- Niewątpliwie. Byli dumni z siebie nawzajem, łączyła ich prawdziwa i głęboka miłość.

- Placówka, jaką opisałaś, wieloletnia terapia, o czym świadczą akta, wyposażenie laboratoriów, ochrona, to musiało kosztować krocie.

- Wyobrażam sobie, że tak. Eve się nachyliła.

- Czy zgodziłby się spotkać z... nazwijmy ją absolwentką swojej niezwykłej akademii? Traktował je przedmiotowo, ale przecież pracował z nimi przez kilka lat, obserwował ich postępy. Gdyby po jakimś czasie jedna z nich się z nim skontaktowała, spotkałby się z nią?

- Jako profesjonalista najwyższej klasy powinien odmówić, ale nie pozwoliłyby mu na to jego miłość własna i ciekawość. W medycynie codziennie się ryzykuje. Myślę, że zaryzykowałby spotkanie dla satysfakcji, jaką sprawiło­by mu obejrzenie tego, co sam stworzył. Jeśli ta kobieta rzeczywiście była kimś takim.

- A nie była? Czyż to nie bardziej niż prawdopodobne? Sposób, w jaki go zamordowano, świadczy o tym, że on znał ją, a ona jego. Musiała znaleźć się blisko niego, musiała tego chcieć. Jeden cios prosto w serce. Spokojnie, bez emocji. Tak, jak on kiedyś traktował ją. Skalpel chirurgiczny jako narzędzie zbrodni. Czyste cięcie. Brak zaangażowania, tak jak on starał się zachować obiektywizm.

- Tak. - Mira zamknęła oczy. - Mój Boże, co on zrobił?

ROZDZIAŁ 7

Eve złapała Peabody przy jej biurku w sali ogólnej.

- Zakręcimy tym kołem. Mira tworzy portret psychologiczny ofiary, by nadać większą wagę temu, co już mamy. Potem postaramy się o nakaz rewizji.

- Nie znalazłam nic podejrzanego, jeśli chodzi o finanse - powiedziała jej partnerka.

- Synowa, wnuki?

- Nic, co by mogło budzić jakieś wątpliwości.

- Te pieniądze muszą gdzieś być. Zawsze są. Facet, który prowadzi takie rozliczne interesy, prawdopodobnie kręci też coś na boku. Na razie ponownie udamy się do Centrum, by porozmawiać z pracownikami, od sekretarek w dół.

- Mogę włożyć twój nowy płaszcz?

- Jasne, Peabody. Twarz Delii się rozpromieniła.

- Naprawdę?

- Nie. - Eve wzniosła oczy do góry i ruszyła przed siebie zamaszystym krokiem.

Peabody pomaszerowała za nią.

- Nie musiałaś niepotrzebnie robić mi nadzieję.

- To jak bym ją rozwiewała? Skąd czerpałabym satysfakcję? - Zrobiła przejście dla dwójki mundurowych prowadzących korytarzem jakiegoś osiłka. Zatrzymany na całe gardło wykrzykiwał przekleństwa.

- Ma niezły głos - zauważyła Eve.

- Bardzo miły baryton. Czy będę mogła przymierzyć płaszcz, kiedy go zdejmiesz?

- Jasne, Peabody.

- Znów niepotrzebnie budzisz we mnie nadzieję, żeby ją później rozwiać, prawda?

- Ucz się tak szybko, to kiedyś awansujesz. - Eve wciągnęła powietrze nosem, wskakując na platformę transmisyjną. - Czuję czekoladę. Masz czekoladę?

- Nawet gdybym miała, nie poczęstowałabym cię - mruknęła Peabody. Eve znów pociągnęła nosem, a potem spojrzała tam, skąd dobiegał zapach. Zobaczyła Nadine Furst na zatłoczonej platformie jadącej do góry. Reporterka z Kanału 75 upięła włosy w coś na podobieństwo koka i narzuciła kanarkowożółty trencz na ciemnoniebieski kostium. W ręku trzymała wściekle różowe pudełko z cukierni.

- Jeśli chcesz przekupić kogoś w moim wydziale - zawołała do niej Eve - lepiej zostaw coś i dla mnie.

- Dallas? - Nadine przecisnęła się przez tłum. - Cholera. Zaczekaj. Zaczekaj na mnie na dole. O, mój Boże, płaszcz! Zaczekaj. Wystarczy mi pięć minut.

- Nie mam czasu. Spotkamy się później.

- Nie, nie, nie. - Kiedy się mijały, niemal ocierając się ramionami, dziennikarce udało się potrząsnąć pudełkiem. - Babeczki czekoladowe.

- Suka. - Eve westchnęła. - Pięć minut.

- Dziwię się, że zwyczajnie nie wyrwałaś jej pudełka z rąk, a potem nie zagrałaś Nadine na nosie - powiedziała z przekąsem Peabody.

- Rozważałam taką ewentualność, ale zrezygnowałam. Zbyt wielu świadków. - Poza tym, pomyślała Eve, może uda jej się wykorzystać Nadine.

Nadine miała na nogach pantofle w kolorze płaszcza; ich noski były tak spiczaste, a obcasy tak cienkie, że dałoby się nimi przeciąć aortę. Ale dziennikarka stąpała w nich tak, jakby były równie wygodne jak powietrzne buty Peabody.

- Pokaż babeczki - rozkazała Eve bez żadnych wstępów. Nadine posłusznie uniosła pokrywkę pudełka. Eve krótko skinęła głową. - Dobra łapówka. Porozmawiamy, idąc.

- Płaszcz. - Nadine powiedziała to, jakby się modliła. - Jest niesamowity.

- Chroni przed deszczem. - Eve odsunęła rękę, kiedy dziennikarka wyciągnęła dłoń, żeby dotknąć rękawa. - Żadnego macania.

- Jest jak gładki, czarny krem. Za taki płaszcz wykonałabym tak wyuzdany taniec, że oko by ci zbielało.

- Dzięki, ale nie jesteś w moim typie. Czy przez pięć minut będziemy rozmawiały tylko o moim płaszczu?

- Mogłabym o nim mówić przez wiele dni. Interesuje mnie Icove.

- Który: żywy czy martwy?

- Martwy. Dysponujemy jego obszerną biografią i ją wykorzystamy. Wilfred Benjamin Icove, pionier w dziedzinie chirurgii plastycznej, uzdrowiciel i dobroczyńca. Filantrop i filozof. Kochający ojciec, czuły dziadek. Naukowiec i badacz, bla bla bla. Wszystkie stacje telewizyjne będą do znudzenia o nim mówiły. Powiedz mi, jak zginął.

- Dostał cios prosto w serce. Poproszę babeczkę.

- Wolne żarty. - Nadine objęła pudełko obiema rękami, by nie dać go sobie wyrwać. - To żadna tajemnica. Czekolada jest artykułem delikatesowym. Podejrzewacie o dokonanie zabójstwa piękną i tajemniczą kobietę. Ochroniarzy, lekarzy i personelu administracyjnego nie muszę przekupywać babeczkami czekoladowymi, by nakłonić ich do mówienia. Co o niej wiesz?

- Nic.

- Daj spokój. - Nadine znów podniosła pokrywkę i zaczęła machać ręką w taki sposób, żeby zapach babeczek skierować prosto w twarz Dallas. Eve się roześmiała.

- Według nas pacjentka, która przypuszczalnie ostatnia widziała Icove'a żywego, posłużyła się fałszywym dowodem tożsamości. Oficerowie śledczy i wydział przestępstw elektronicznych dokładają wszelkich starań, by ustalić dane personalne tej kobiety i ją przesłuchać w związku ze śmiercią Icove'a.

- Nikomu nieznana kobieta, posługująca się fałszywym dokumentem tożsamości, przedostała się przez niesłychanie szczelną ochronę w Centrum Icove'a, wmaszerowała do jego biura, dźgnęła go w serce, po czym jak gdyby nigdy nic opuściła budynek. Rozumiem.

- Pozostawiam to bez komentarza. Bardzo nam zależy na zidentyfikowaniu tej kobiety, odszukaniu jej i przesłuchaniu. Daj mi tę cholerną babeczkę.

Kiedy Nadine uniosła pokrywkę, Eve złapała od razu dwie. Zanim dziennikarka zdążyła zaprotestować, Eve dała jedną Peabody.

- Co więcej - dodała z ustami pełnymi czekoladowego smakołyku, rozkosznie pieszczącego jej kubki smakowe - według nas ofiara znała zabójcę.

- Znał ją? To coś nowego.

- Jeszcze nie wiemy, czy zabójstwa dokonał mężczyzna, czy kobieta. Jednak cios zadano z bliskiej odległości, nie ma śladów walki ani stosowania przemocy, ofiara nie próbowała się bronić. Nic nie wskazuje na to, by coś skradziono. Istnieje duże prawdopodobieństwo, że Icove znał zabójcę. Z całą pewnością brak dowodów, by czuł się zagrożony.

- Motyw?

- Wciąż ustalamy. - Dotarły do podziemnego garażu. - A teraz powiem ci coś do twojej wyłącznej wiadomości.

- Nienawidzę tego - syknęła Nadine.

- Uważam, że nasz pan doktor zajmował się na boku jakimiś podejrzanymi sprawami.

- Chodzi o seks?

- Być może. Jeśli trop, którym podążamy, zaprowadzi nas dokądś, będzie to sensacja. Dziennikarz, który pierwszy o tym poinformuje, może się oparzyć.

- Wyciągnę swoją osłonę termiczną.

- Oszczędź mi pracy i przekaż informacje. Interesuje mnie wszystko, co znajdziesz na temat Icove'a. Zarówno to, co jest związane z jego pracą zawodową, jak i szczegóły dotyczące jego życia osobistego.

Nadine zasznurowała usta.

- Na czym się skupić?

- Powtarzam: interesuje mnie wszystko. Jeśli dostarczysz mi coś, co okaże się przydatne w śledztwie, to kiedy będziemy gotowi poinformować o naszych ustaleniach opinię publiczną, poznasz szczegóły przed innymi.

Nadine aż zaświeciły się oczy, zielone jak u kota. Podała Eve pudełko z babeczkami.

- Podejrzewasz, że prowadził jakieś brudne interesy?

- Uważam, że każdy, kto jest tak nieskazitelnie czysty, ukrywa jakieś grzeszki.

Kiedy wsiadły do samochodu Eve, Peabody położyła pudełko z cukierni na tylnym siedzeniu i wyciągnęła z torebki chusteczki do wytarcia palców.

- Nie wierzysz, by ktoś mógł prowadzić całkowicie uczciwe życie? - spytała. - Był na wskroś dobry, a nawet bezinteresowny?

- Nie, jeśli jest istotą z krwi i kości. Nie ma ludzi bez skazy, Peabody.

- Mój ojciec nigdy nikogo nie skrzywdził. Podaję to jako pierwszy z brzegu przykład.

- Ale twój ojciec nie udaje, że jest święty, i nie każe sobie wkładać aureoli. Parę razy go aresztowano, prawda?

- Postawiono mu drobne zarzuty. Za organizowanie protestów. Członkowie ruchu Wolny Wiek na ogół czują się moralnie zobowiązani do protestowania i nie starają się o pozwolenia na demonstracje. Ale to nie...

- To skaza - przerwała jej Eve. - Z pewnością mała, ale skaza. I on nie stara się jej wymazać. Zupełnie czysta kartoteka? Ktoś musiał ją wybielić.

Jednak po przeprowadzeniu rozmów z pracownikami Centrum kartoteka Icove'a nadal pozostawała czysta. A przepytały wszystkich, od sekretarki do laborantów, od lekarzy do salowych. Eve pomyślała, że bardziej przypomina to żywot świętego niż kartotekę.

Spróbowała jeszcze raz wziąć na spytki sekretarkę.

- Przeglądając terminarz zajęć doktora Icove'a i jego osobisty kalendarz, zauważyłam, że miał bardzo dużo wolnego czasu. W jaki sposób go wykorzystywał?

- Sporo czasu przeznaczał na odwiedzanie pacjentów, tutaj i w innych oddziałach, z którymi współpracował. - Pia od stóp do głów ubrana była na czarno, w dłoni trzymała zmiętą chusteczkę. - Doktor Icove mocno wierzył w to, że bezpośredni kontakt lekarza z pacjentem ma ogromne znaczenie.

- Z planu jego operacji i konsultacji nie wynika, by miał zbyt wielu pacjentów.

- Och, odwiedzał również pacjentów innych lekarzy. To znaczy traktował każdego pacjenta czy klienta, który pojawił się w jednym z naszych ośrodków, tak, jakby był pod jego osobistą pieczą. W każdym tygodniu poświęcał wiele godzin na coś, co można nazwać nieoficjalnymi odwiedzinami. Mawiał, że lubi trzymać rękę na pulsie. Dużo czasu pochłaniała mu też lektura czasopism medycznych, by chciał być na bieżąco. I pisanie artykułów. Przygotowywał też kolejną książkę. Opublikował ich pięć. Miał dużo pracy, chociaż właściwie odszedł na emeryturę.

- Ile razy w tygodniu widywała go pani?

- Różnie. Jeśli nie podróżował, przynajmniej dwa, czasami trzy razy w tygodniu. Meldował się również holograficznie.

- Czy kiedykolwiek towarzyszyła mu pani podczas wyjazdów służbowych?

- Czasami, kiedy uznał, że będę mu potrzebna.

- Czy kiedykolwiek... Domagał się od pani świadczenia usług wykraczających poza pani obowiązki służbowe?

Zajęło jej chwilę zrozumienie, o co chodzi policjantce. Na podstawie miny kobiety Eve doszła do wniosku, że nie doszło między nimi do zbliżenia.

- Nie! Skądże znowu! Doktor Icove nigdy by nie... nigdy.

- Przecież miał przyjaciółki. Lubił towarzystwo kobiet.

- Cóż, owszem. Ale z żadną nie był bliżej związany. Wiedziałabym o tym. - Pia westchnęła. - Żałuję, że nie miał nikogo takiego. Był wspaniałym mężczyzną. Jednak wciąż kochał swoją żonę. Powiedział mi kiedyś, że są rzeczy, są związki, których nigdy nic nie zastąpi. Całym jego światem była praca. Praca i rodzina.

- A czy prowadził jakieś własne badania? Jakieś eksperymenty medyczne, których nie chciał na razie ujawniać? Gdzie miał swoje prywatne laboratorium, gdzie trzymał osobiste notatki?

Pia pokręciła głową.

- Eksperymenty medyczne? Nie, doktor Icove korzystał z tutejszej bazy naukowo - badawczej. Uważał ją za najlepszą na świecie. Wszystko, czym się zajmował sam lub co robili pracownicy naukowo - badawczy, było rejestrowane. Doktor Icove skrupulatnie zapisywał wszelkie informacje.

- Nie wątpię - powiedziała Eve. - Chciałabym jeszcze zapytać o ostatnią pacjentkę, z którą się spotkał. W jaki sposób się przywitali?

- Siedział za swoim biurkiem, kiedy ją wprowadziłam. Wstał. Nie jestem pewna...

- Czy uścisnęli sobie dłonie?

- Hm. Nie. Nie, nie wydaje mi się... Pamiętam, że wstał i się uśmiechnął. Kobieta coś powiedziała, jeszcze zanim ją przedstawiłam. Teraz sobie przypomniałam - ciągnęła Pia. - Tak, pamiętam, że powiedziała coś jakby, że cieszy się, że mogła się z nim spotkać, i że dziękuje, że zgodził się jej poświęcić nieco swego cennego czasu. Coś w tym rodzaju. A on chyba odparł, że cieszy się, że ją widzi. Zdaje się, że właśnie tak powiedział. Wskazał napoje w części recepcyjnej, może się podniósł, by obejść biurko, ale kobieta pokręciła głową. Powiedziała, że dziękuje, niczego się nie napije. Potem doktor Icove mi podziękował. „Nie będziesz mi potrzebna, Pia. Możesz iść na obiad jak zwykle. Smacznego”.

Sekretarka zaczęła płakać.

- To ostatnie, co mi powiedział. „Smacznego”. Eve razem z Peabody zamknęła się w gabinecie Icove'a. Technicy policyjni zakończyli już pracę, zostawiając za sobą słaby zapach odczynników chemicznych. Wcześniej zbadała prawdopodobieństwo różnych wersji wydarzeń i obejrzała programy rekonstruujące przebieg ostatnich chwil życia zamordowanego, ale chciała jeszcze raz wszystko sprawdzić na miejscu zbrodni. Z udziałem prawdziwych ludzi.

- Będziesz Icove'em. Usiądź za jego biurkiem - poleciła swojej partnerce. Kiedy Peabody posłusznie spełniła jej prośbę, Eve podeszła z powrotem do drzwi i się odwróciła.

- Co to za grymas?

- Próbuję się dobrotliwie uśmiechać. Jak to miał w zwyczaju nasz drogi pan doktor.

- Przestań. Aż dostałam gęsiej skórki. Wchodzi sekretarka z Dolores. Icove wstaje. Kobiety zbliżają się do biurka. Żadnych uścisków dłoni, bo ta dama prawdopodobnie stara się zachować dystans, co doktor wyczuwa. Jak to okazuje?

- Ach. - Stojąc na miejscu Icove'a, Peabody się zamyśliła. - Jest onieśmielona? Spuściła wzrok, może obie dłonie zacisnęła na rączce torebki. Trochę się denerwuje. Albo...

- Albo patrzy mu prosto w oczy, bo już się znają. I wyraz jej twarzy, jej mina, mówią mu, że darują sobie uściski dłoni i słowa powitania. Przypomnij sobie, co powiedział według sekretarki. Cieszy się, że ją, czyli Dolores, widzi. Nie cieszy się, że ją poznał ani że się z nią spotkał. Tylko że ją widzi.

- Nie wypowiedziawszy na głos „znowu”?

- Właśnie tak to sobie wyobrażam. Proponuje jej coś do picia, ona dziękuje. Sekretarka wychodzi i zamyka za sobą drzwi. Siadają.

Eve usiadła naprzeciwko biurka.

- Musi zaczekać na właściwy moment, czyli kiedy sekretarka pójdzie na obiad. Rozmawiają. Może zaproponował, że przejdą do części recepcyjnej gabinetu, ale ona woli, żeby został za biurkiem.

- Dlaczego? - zapytała Peabody. - Byłoby jej łatwiej znaleźć się blisko niego, gdyby siedzieli na kanapie.

- Ma to znaczenie symboliczne. Zza biurka się rządzi, sprawuje władzę. Kobieta chce, żeby Icove zginął właśnie tu, gdzie sprawował władzę. Chce mu ją odebrać. Oto siedzisz, mogła sobie pomyśleć, za swoim ślicznym biurkiem w swoim przestronnym gabinecie wysoko ponad miastem, rządząc Centrum, które stworzyłeś i nazwałeś własnym nazwiskiem. Masz na sobie drogi garnitur. I nie wiesz, że już jesteś trupem.

- Zimnym trupem - poprawiła ją Peabody.

- Kobieta, która stąd wyszła, była bardzo opanowana. Mijają minuty, ona wstaje.

Kiedy Eve wstała, Peabody też podniosła się ze swojego miejsca.

- Wstał - wyjaśniła Peabody. - Odebrał tradycyjne wychowanie. Kiedy ona wstaje, on też się podnosi. Jak wtedy, kiedy weszła do gabinetu.

- Celna uwaga. Mówi więc do niego: „Proszę usiąść”. Może wykonuje gest ręką, nakazując mu, by usiadł. Musi coś mówić, ale nic, co obudziłoby jego czujność. Nie, powinien być odprężony. A ona musi okrążyć biurko, żeby się znaleźć tuż obok swojej ofiary.

Eve odegrała scenkę, którą widziała oczami wyobraźni. Wolno obeszła biurko, w pełni opanowana. Zobaczyła, jak Peabody instynktownie odkręca się na fotelu w jej stronę.

- Potem musi... - Eve się nachyliła, aż jej twarz znalazła się niemal na wysokości twarzy Peabody. I piórem trzymanym w dłoni lekko dźgnęła partnerkę prosto w serce.

- Jezu! - Peabody gwałtownie się cofnęła. - Żadnego dźgania. Przez chwilę myślałam, że mnie pocałujesz albo coś w tym rodzaju. A ty... Och.

- Tak. Kąt, pod jakim wbito skalpel, świadczy, że zabójczyni stała, a on siedział. Uwzględniając jej wzrost i biorąc poprawkę na jego wzrost, musiała się nachylić, kiedy siedział w fotelu. Podeszła z tej strony, a on odwrócił się na krześle, odruchowo, tak jak ty to zrobiłaś. Skalpel trzymała w dłoni. Nie widział go. Patrzył na jej twarz. A wtedy kobieta wbiła mu nóż w serce i było po wszystkim. Znał ją, Peabody. Założę się, że to jedna z tych, które dobrze uloko­wał. Może nawet pomógł jej załatwić fałszywy dokument tożsamości, może wchodzi to w zakres świadczonych usług. Nie wykluczam, że jest zawodową morderczynią, profesjonalistką, ale coraz bardziej wątpię, by działała na czyjeś zlecenie.

- Młody Icove jej nie znał. Mogę się z tobą o to założyć.

- To, że jej nie rozpoznał, jeszcze wcale nie świadczy, że jej nie znał. Zmarszczywszy czoło, Eve okrążała pokój.

- Dlaczego nie trzymał tu żadnych akt? Przecież pracował tu dwa, trzy dni w tygodniu. Dlaczego nie miał w swoim gabinecie żadnych zaszyfrowanych plików? Ostatecznie stąd sprawował władzę.

- Jeśli to zajęcie uboczne, może nie chciał go łączyć z normalnymi obowiązkami.

- Tak. - Eve przyjrzała się biurku, którego szuflady na akta były zamknięte na klucz. Miała już te dokumenty, ale to wcale nie znaczy, że dysponowała wszystkim.

Drzwi się otworzyły i do pokoju wszedł Will Icove.

- Co panie tu robią? - zapytał.

- Wykonujemy swoje obowiązki. To miejsce popełnienia przestępstwa. Raczej co pan tu robi?

- To gabinet mojego ojca. Nie wiem, czego panie tu szukają ani dlaczego wydają się panie bardziej zainteresowane zniszczeniem dobrego imienia mojego ojca niż ujęciem jego zabójcy, ale...

- Ujęcie zabójcy to nasz cel - przerwała mu Eve. - Żeby go osiągnąć, musimy przyjrzeć się różnym sprawom i szukać tego, co niekoniecznie musi się panu podobać. Czy kobieta, podająca się za Dolores Nocho - Alverez, była pacjentką pańskiego ojca?

- Przejrzeliście jego papiery. Czy natrafiliście na nią?

- Nie wydaje mi się, byśmy się zapoznali z całą dokumentacją sporządzoną przez pańskiego ojca. - Eve otworzyła teczkę Peabody i wyjęła z niej zdjęcie Dolores. - Proszę się jej przyjrzeć jeszcze raz.

- Nigdy wcześniej jej nie widziałem. - Ale nie spojrzał na zdjęcie trzymane przez Eve. - Nie wiem, dlaczego zabiła mojego ojca ani dlaczego zależy pani na tym, by winić go za jego własną śmierć.

- Myli się pan. Winię za jego śmierć osobę, która wbiła mu nóż prosto w serce. - Eve schowała fotografię. - Zadaję sobie pytanie, dlaczego to zrobiła. Jeśli pański ojciec znał zabój czynię, może nam to ułatwić znalezienie odpowiedzi na to pytanie. Nad czym pracował? Czym się zajmował w wolnym czasie?

- Osiągnięcia mojego ojca mają wymiar epokowy. I są szczegółowo udokumentowane. Kimkolwiek jest ta kobieta, to osoba niezrównoważona, nie ma co do tego dwóch zdań. Jeśli ją odnajdziecie, w co mocno wątpię, okaże się z pewnością, że cierpi na jakąś chorobę psychiczną. A na razie ja i moja rodzina jesteśmy pogrążeni w żałobie. Moja żona wyjechała z dziećmi do naszego domu w Hamptons, ja dołączę do nich jutro. Potrzebujemy trochę czasu tylko dla siebie, z dala od wszystkich, by móc zająć się pogrzebem.

Urwał i sprawiał wrażenie, jakby walczył z emocjami.

- Nie znam się na pracy policji. Powiedziano mi, że jest pani bardzo biegła w tym, co pani robi. Nie mam podstaw, by to kwestionować, więc zaczekam do naszego powrotu do miasta. Jeśli do tego czasu nie będzie żadnych postępów w śledztwie, a pani nadal bardziej będzie się interesowała moim ojcem niż jego zabój czynią, zamierzam wykorzystać wszystkie swoje wpływy, by dochodzenie przekazano komu innemu.

- Ma pan do tego pełne prawo. Skinął głową i skierował się do wyjścia. Trzymając rękę na gałce drzwi, wziął głęboki oddech.

- Był wielkim człowiekiem - powiedział, opuszczając gabinet.

- Denerwuje się - zauważyła Peabody. - Nie sądzę, by ten żal po śmierci ojca był udawany, ale młody doktor Icove jest czymś zdenerwowany. Dotknęłyśmy jakiegoś czułego miejsca.

- Wywiózł żonę i dzieciaki z miasta. - Eve się zamyśliła. - Idealny moment, by usunąć wszystko, co mogłoby go obciążać. Jeśli od razu weźmie się do dzieła, nie uda nam się uzyskać nakazu rewizji wystarczająco wcześnie, by mu w tym przeszkodzić.

- Jeśli usunie jakieś informacje z pamięci komputera, chłopaki z wydziału przestępstw elektronicznych je odzyskają.

- Mówisz, jak ich fanka. - Ale Eve skinęła głową. - Musimy naciskać na wydanie nakazu rewizji.

Do końca dnia pracy nie doczekała się nakazu, więc traktując to jako ostateczność, zabrała pudełko z cukierni, idąc do przypominającego komórkę gabinetu zastępczyni prokuratora.

Zauważyła, że zastępcy prokuratorów nie pracują w lepszych warunkach od policjantów.

Cher Reo znana była z tego, że wiecznie jest głodna. Eve wybrała właśnie ją, bo jeśli babeczki czekoladowe okazałyby się nieskuteczne, to perspektywa udziału w sensacyjnej historii, która przez wiele dni będzie pokazywana w telewizji, powinna dać pożądany efekt.

Mimo jej jedwabistych, złotych włosów, niebieskich jak u lalki oczu i różowych usteczek wiadomo było, że Cher to pirania. Miała na sobie szarą spódnicę do kolan i prostą, białą bluzkę. Żakiet starannie powiesiła na oparciu krzesła.

Jej biurko zasłane było aktami, dyskietkami, zapiskami. Piła kawę z olbrzymiego kubasa.

Eve wparowała tanecznym krokiem i położyła na biurku różowe jak cukierek pudełko. Patrzyła, jak Cher wciąga powietrze nosem.

- Co to? - Mówiła z lekkim południowym akcentem, co przywodziło na myśl warstewkę lukru. Eve jeszcze się nie zdecydowała, czy to autentyczny akcent Cher, czy udawany.

- Babeczki. Zastępczyni prokuratora nachyliła się trochę niżej i powąchała. Zamknęła oczy.

- Jestem na diecie.

- Czekoladowe.

- Suka. - Cher uniosła nieco pokrywkę i zajrzała do środka. Jęknęła. - Podła suka. Co mam zrobić, żeby na nie zasłużyć?

- Wciąż czekam na nakaz rewizji w domu Icove'a juniora.

- Będziesz miała szczęście, jeśli w ogóle go dostaniesz. Wbijasz ciernie w oko świętego, Dallas. - Cher rozsiadła się wygodnie i obróciła na krześle. Eve zobaczyła, że tamta ma na nogach buty powietrzne. A eleganckie, szare szpilki cisnęła w kąt pokoju. - Mój szef nie chce pozwolić na grzebanie w mrowisku. Uważa, że zebrane materiały nie dają wam podstaw do domagania się nakazu rewizji.

Eve przysiadła na skraju biurka.

- Przekonaj go, żeby zmienił zdanie. Syn ofiary coś wie, Reo. Podczas gdy twój szef bawi się w politykę, zamiast poprzeć mnie - i doktor Mirę - u sędziego, zniszczeniu mogą ulec istotne informacje. Czy prokuratura chce opóźniać śledztwo w sprawie zabójstwa człowieka pokroju Icove'a?

- Nie. I z całą pewnością nie chce też obrzucać zmarłego błotem.

- Naciskaj go o nakaz rewizji, Reo. Jeśli zdobędę to, na czym mi zależy, będzie to sensacja. A zapamiętam, kto mi pomógł w ustaleniu prawdy.

- A jeśli niczego nie znajdziesz? Nikt nie zapomni, kto ci pomógł schrzanić sprawę.

- Na pewno coś znajdę. - Wstała z biurka. - Jeśli nie wierzysz mi, Reo, to uwierz babeczkom.

Cher wypuściła powietrze ustami.

- To musi trochę potrwać. Jeśli nawet uda mi się przekonać własnego szefa - co będzie wymagało sporo zachodu - zostanie nam jeszcze przekonanie sędziego.

- Więc czemu od razu nie bierzesz się do roboty? Kiedy tym razem wróciła do domu, Summerset był tam, gdzie się go spodziewała. Czaił się w holu niczym jakiś gargulec o głupkowatej mordzie. Eve postanowiła mu pozwolić na pierwszy strzał. Wolała ripostować, bo zwykle dzięki temu ostatnie słowo należało do niej.

Kiedy zdejmowała płaszcz, przyglądali się sobie nawzajem. Uznała, że skórzany płaszcz, wiszący na słupku balustrady, jest jeszcze bardziej wymowny niż jej zwykła kurtka.

- Pani porucznik, proszę o poświęcenie mi chwili uwagi. Zmarszczyła brwi. Nie spodziewała się usłyszeć czegoś takiego, do tego kamerdyner wypowiedział swą prośbę grzecznie, nienapastliwie.

- O co chodzi?

- Dotyczy to Wilfreda Icove'a.

- To znaczy? Summerset, oschły, wyprostowany jakby kij połknął, w sztywnym, czarnym garniturze, nie odrywał od niej swoich ciemnych oczu. Jego twarz, która Eve zawsze wydawała się ponura, była jakby bardziej spięta niż zwykle.

- Chciałbym zaproponować swoją pomoc w prowadzonym przez panią śledztwie.

- Cóż, mam spore wątpliwości... - zaczęła, a potem zmrużyła oczy. - Znałeś go, tak?

- Trochę. Podczas wojen miejskich byłem sanitariuszem. Uniosła wzrok, kiedy Roarke ukazał się na schodach.

- Wiedziałeś o tym wcześniej?

- Dowiedziałem się o tym niedawno. Może usiądziemy? - Zanim zdołała zaprotestować, Roarke ujął ją pod ramię i zaprowadził do salonu. - Summerset mówi, że poznał Icove'a w Londynie i podczas wojny pracował z nim w jednej z tamtejszych klinik.

- A ściślej - u niego - poprawił go majordomus. - Przyjechał do Londynu, by pomóc zorganizować więcej klinik i stworzyć lotne oddziały sanitarne, z których później powstał Unilab. Był członkiem zespołu zakładającego je tu, w Nowym Jorku, gdzie rozpoczęły się rozruchy, nim przeniosły się do Europy. Jakieś czterdzieści kilka lat temu - dodał. - Zanim państwo się urodzili. Zanim przyszła na świat moja córka.

- Jak długo pozostał w Londynie? - spytała Eve.

- Dwa miesiące. Może trzy. - Summerset rozłożył swoje kościste ręce. - Nie pamiętam. Przez ten czas uratował życie niezliczonej rzeszy ludzi. Pracował niezmordowanie. Nieraz ryzykował własne życie. Zastosował kilka swych no­wych rozwiązań w chirurgii plastycznej na polu walki. Bo właśnie tym były wtedy miasta. Polami walki. Widzieliście filmy z owych czasów, ale to nic w porównaniu z byciem tam, uczestniczeniem w tym wszystkim. Ludzie, którzy potraciliby kończyny albo musieli żyć okaleczeni, dzięki jego wysiłkom zostali uratowani.

- Czy można powiedzieć, że eksperymentował?

- Wprowadzał nowe metody. Tworzył. Media uważają, że to mogło być zabójstwo na zlecenie. Nadal mam znajomości w pewnych kręgach.

- Jeśli chcesz je wykorzystać, proszę bardzo. Pomyszkuj. Ale zachowaj ostrożność. Jak dobrze znałeś go osobiście?

- Dość słabo. Ludzie, którzy biorą udział w wojnie, często szybko nawiązują przyjaźnie, i to nawet bliskie. Ale jeśli nic ich nie łączy, te przyjaźnie więdną. A on był... Wyniosły.

- Uważał się za kogoś lepszego. Na twarzy Summerseta pojawiła się dezaprobata, ale skinął głową.

- Można i tak powiedzieć. Razem pracowaliśmy, razem spożywaliśmy posiłki i piliśmy, ale zachowywał dystans wobec swoich podwładnych.

- Czyli jednak nie był taki święty, jak go wszyscy przedstawiają.

- Trudno to dokładnie ocenić. Była wojna. Na wojnie jedni jakoś dają sobie radę, inni się wyróżniają, a jeszcze inni załamują.

- Masz wyrobione zdanie o nim jako o człowieku.

- Był błyskotliwy. - Summerset spojrzał z pewnym zdumieniem, kiedy Roarke podał mu szklaneczkę whisky. - Dziękuję.

- Wiem to już z innych źródeł - powiedziała Eve. - Szukam czegoś nowego.

- Szuka pani skaz. - Summerset pociągnął łyk whisky. - Kiedy młody, zdolny lekarz okazuje zniecierpliwienie i irytację z powodu okoliczności, w jakich się znalazł, z powodu kiepskiego sprzętu i złych warunków lokalowych, w jakich przyszło mu pracować, nie należy dopatrywać się w tym niczego nagannego. Stawiał duże wymagania, a ponieważ dużo dawał z siebie i miał spore osiągnięcia, zazwyczaj dostawał to, czego żądał.

- Powiedziałeś, że był wyniosły. Tylko w stosunku do innych lekarzy, sanitariuszy, ochotników czy również wobec pacjentów?

- Początkowo starał się zapamiętać imię każdego pacjenta i według mnie cierpiał, kiedy ich tracił. A śmiertelność była... zatrważająca. Potem zastosował system przypisywania pacjentom numerów.

- Numerów - mruknęła Eve.

- Zdaje się, że nazywał to nieodzownym warunkiem zachowania obiektywizmu. Widział tylko żywe organizmy, wymagające zabiegu. Organizmy te należało utrzymać przy życiu albo skrócić ich cierpienia. Był bezwzględny, ale okoliczności tego wymagały. Ci, którzy nie potrafili patrzeć chłodnym okiem na tamten koszmar, byli bezużyteczni dla tych, którzy padli jego ofiarą.

- W tym czasie została zabita jego żona.

- Pracowałem wtedy w innej części miasta. O ile pamiętam, opuścił Londyn natychmiast po tym, jak poinformowano go o jej śmierci, i pojechał do syna, który mieszkał na wsi, gdzie było bezpiecznie.

- Od tamtej pory nie kontaktowaliście się ze sobą.

- Nie. Nie przypuszczam, by mnie pamiętał. Nadal interesowałem się tym, co robił, i cieszyłem się, że udało mu się tyle osiągnąć.

- Mówił, co chciałby osiągnąć w życiu?

- Mnie? Nie. - Przez twarz Summerseta przebiegło coś, co można by wziąć za uśmiech. - Ale słyszałem, jak rozmawiał z innymi lekarzami. Chciał leczyć, pomagać ludziom, poprawiać im życie.

- Był perfekcjonistą.

- Podczas wojny nie ma miejsca na perfekcjonizm.

- Musiało go to irytować.

- Wszystkich nas to irytowało. Wokół nas umierali ludzie. Bez względu na to, ilu udało nam się uratować, i tak było więcej tych, do których nie zdołaliśmy dotrzeć na czas, którym nie mogliśmy pomóc. Zabijano na ulicy człowieka, bo miał przyzwoite buty. A innemu podcinali gardło, bo nie miał nic. Irytacja to oględnie powiedziane.

Eve starała się uporządkować to, czego się dowiedziała.

- Czyli jego dzieciak mieszkał na wsi, a żona pracowała ramię w ramię z nim.

- Nie, nie. Zgłosiła się na ochotnika do szpitala, gdzie leczono ranne dzieci i zapewniano dach nad głową tym, które nie miały dokąd pójść lub zostały sierotami.

- Zabawiał się?

- Słucham?

- Trwa wojna, jest z dala od rodziny. W każdej chwili może zginąć. Czy sypiał z jakimiś kobietami?

- Nie rozumiem zasadności tak obcesowego pytania, ale nie, przynajmniej nic mi o tym nie wiadomo. Był oddany swojej pracy i rodzinie.

- Dobra. Jeszcze wrócimy do tej rozmowy. - Wstała. - Roarke? Kiedy wychodziła z pokoju, usłyszała, że coś mruknął, zanim podążył za nią. Zaczekała, aż znaleźli się na górze, nim powiedziała:

- Nie wspomniałeś mu o tym, co było na dyskietkach.

- Nie. I nie czuję się z tym dobrze.

- Cóż, jakiś czas będziesz musiał pocierpieć. Nie wiem, czy to morderstwo sięga korzeniami aż do czasów wojen miejskich, lecz warto uwzględnić i taką teorię. O ile jego zabójczyni nie odmłodziła się o dobrych dziesięć lat dzięki chirurgii plastycznej albo szeregowi drobnych korekt, też nie urodziła się w tamtych czasach. Ale...

- Miała matkę, ojca. A oni żyli w tamtych latach.

- Tak. Kolejna ewentualność: sieroty wojenne. Mógł zacząć eksperymentować, leczyć, lokować je gdzieś. - Zaczęła krążyć po sypialni. - Nie powinno się pozwolić, żeby podczas wojny i po jej szaleństwach dzieciaki włóczyły się po ulicach, prawda? Niektóre z nich mogą zginąć, a ty przecież zajmujesz się ratowaniem życia. Interesuje cię poprawa jego jakości. Ale ważny jest dla ciebie również wygląd zewnętrzny. Podczas wojny napatrzyłeś się na wiele jatek. Może to wypaczyło mu charakter. - Spojrzała na zegarek. - Gdzie, do diaska, jest ten przeklęty nakaz rewizji?

Klapnęła na kanapę i uważnie przyjrzała się Roarke'owi.

- Jak się czułeś, kiedy Summerset zabrał cię z ulicy?

- Nakarmił mnie i wreszcie mogłem się przespać w czystym łóżku. I nikt mnie już codziennie nie tłukł - powiedział Roarke, ale pomyślał, że dostał znacznie więcej niż łóżko ze świeżą pościelą i jedzenie do zapełnienia żołądka. - Zresztą, kiedy się mną zaopiekował, byłem ledwo żywy. Gdy odzyskałem zdolność logicznego myślenia, gdy wstałem z łóżka, nie mogłem uwierzyć we własne szczęście. Uznałem, że mam do czynienia z naiwniakiem, ale wyprowadził mnie z błędu, kiedy pierwszy raz próbowałem mu coś podwędzić. I nauczyłem się okazywać wdzięczność. To było dla mnie coś nowego.

- A kiedy ci powiedział, jak należy postępować, kiedy cię wykształcił, ustalił reguły gry, opuściłeś go.

- Nie zakuł mnie w kajdany. Chociaż wtedy też jakoś bym się uwolnił i uciekł. Ale masz rację.

- Tak. - Odchyliła głowę do tyłu i spojrzała na sufit. - A potem staje się rodziną. Ojcem, matką, nauczycielem, lekarzem, księdzem. Wszystkim.

- W gruncie rzeczy tak. Aha, skoro już mowa o rodzinie. Razem z Clare przyjedzie kilkoro moich krewnych. Teraz, kiedy ich zaprosiłem, nie wiem, czego się spodziewać.

Spojrzała na niego.

- Cóż, w takim razie jest nas dwoje.

ROZDZIAŁ 8

Czas nieubłaganie ucieka, myślała Eve, gniewnie patrząc na komunikator, który położyła na stole w jadalni. W kominku płonął ogień, na jej talerzu leżała wieprzowina, przygotowana w wyszukany sposób.

- Nie wiesz, że kiedy się patrzy na komunikator, nigdy nie zadzwoni? - Przeniosła wzrok na Roarke'a, który nabił na swój widelec kawałek mięsa z jej talerza i podsunął go jej do ust. - Bądź grzeczną dziewczynką i zjedz ładnie ko­lację.

- Umiem jeść samodzielnie. - Ale wzięła do ust kawałek mięsa, skoro już miała je pod nosem. Było wyborne. - Do tej pory zdążył usunąć wszystkie pliki.

- Czy możesz coś na to poradzić? - Nie.

- W takim razie możesz równie dobrze rozkoszować się posiłkiem. Wykwintnej wieprzowinie towarzyszyły nie mniej wykwintnie podane ziemniaki. Eve postanowiła ich spróbować.

- Musieli gdzieś ukryć pieniądze. Nie chciałbyś ich odnaleźć? Roarke pociągnął łyk wina i przechylił głowę.

- Droga pani porucznik, zawsze chętnie szukam pieniędzy.

- Bez względu na to, czy otrzymam nakaz rewizji, czy nie, zamierzam zbadać sprawę tych pieniędzy. Skąd wziął fundusze na swoje przedsięwzięcie, czymkolwiek ono jest, i jakie przynosi zyski.

- Racja. Zamierzam wydać kolację tutaj. Spojrzała na niego, zmarszczywszy czoło.

- Przecież właśnie tutaj jemy teraz posiłek. - Nabiła na widelec następny kawałek mięsa i uniosła do góry. - Widzisz?

- Mam na myśli Święto Dziękczynienia, Eve. - Musiał przyznać, że trochę się denerwował, ponieważ nie miał zielonego pojęcia, na co się porywa.

Wiedział, jak postępować z ludźmi i ze swoją żoną, która miała bardzo trudny charakter. Wiedział, jak zachowywać się podczas przyjęć i spotkań, jak kierować imperium o zasięgu międzyplanetarnym. Umiał wykroić nieco czasu, by pomagać Eve w prowadzonych przez nią śledztwach. Ale jak, u diabła, należy postępować z własną rodziną?

- Rozumiem. Z pewnością będzie indyk. - Eve nieznacznie rozejrzała się po pokoju, w którym stał olbrzymi stół i znajdowały się olśniewające dzieła sztuki, a na kominku płonął ogień, rzucając ciepłe światło. - Cóż, to idealne miejsce na świąteczną ucztę. A więc podejmiesz się wykonania tego zlecenia? Będzie jak najbardziej oficjalne. Nic nie ryzykujesz.

- Widzę, że cię to bawi, co?

- Mogę otrzymać upoważnienie do przeprowadzenia pełnej kontroli finansów. Mam kilka teorii, dlaczego zamordowano Icove'a. W grę wchodzi szantaż, ale także niezadowolona z wyniku operacji pacjentka. Nie wykluczam też zabójstwa na zlecenie bądź zamachu terrorystycznego.

- Pod żadną z tych teorii byś się nie podpisała.

- Jednak ich nie wykluczam - odpowiedziała Eve. - Lecz przyznaję, że znajdują się na samym końcu mojej listy. Dysponuję również zabezpieczonymi dyskietkami z zaszyfrowanymi na nich plikami. To dodatkowy argument, by domagać się nakazu rewizji. Mogę utrzymywać, że czymkolwiek było to przedsięwzięcie, doprowadziło ono do morderstwa. Jeśli zebrać wszystko do kupy, mogę uzyskać nakaz rewizji, nikomu się nie narażając. I nie twierdząc, że Icove prowadził jakieś mętne interesy, tylko że coś, co miało związek z jego pracą - i czerpanymi z niej profitami - doprowadziło do tego morderstwa.

- Niegłupio.

- Bo nie jestem głupia. Póki nie będę dysponowała czymś bardziej konkretnym, nie pisnę ani słówka na temat możliwości tworzenia ludzkich hybryd, zmuszania dziewcząt do nierządu czy szkolenia ich na damy do towarzystwa. Zdobądź mi informacje o jego finansach, żebym miała jakiś punkt zaczepienia.

- W takim razie załatwione. Starał się myśleć wyłącznie o kolacji, nie przejmować się sprawami organizacyjnymi przedsięwzięcia, do którego przystępował. Transport nie będzie stanowił problemu. Już o to zadbał. Jeśli chodzi o zakwaterowanie, cóż, dom był wystarczająco duży, by pomieścić wszystkich, nawet jeśli do wahadłowca wsiądzie cały tłum jego krewnych.

Ale co, u diaska, z nimi zrobi, kiedy tu przylecą? To nie to samo co podejmowanie osób, z którymi prowadził interesy, czy nawet przyjaciół.

Na litość boską, miał krewnych. Jak może się przyzwyczaić do tej myśli, jak powinien z nimi postępować, skoro niemal całe życie spędził bez nich?

Teraz znajdą się pod dachem jego domu, a nie miał zielonego pojęcia, czego się spodziewają.

- Jak myślisz, czy powinniśmy zaplanować jakieś specjalne atrakcje dla dzieci?

- Słucham? - Eve zmarszczyła czoło i spojrzała na Roarke'a, grzebiąc w talerzu stojącym przed nią. - A, o tym mówisz. Do diabła, nie wiem. Ty powinieneś to wiedzieć.

Na jego twarzy malowała się frustracja.

- Skąd mam to wiedzieć, skoro nigdy wcześniej tego nie robiłem? - Gniewnie spojrzał na swoje wino. - To okropnie irytujące.

- Możesz się z nimi skontaktować, powiedzieć, że coś ci wypadło. Odwołać wszystko.

- Nie jestem tchórzem - mruknął Roarke tonem, który świadczył, że rozważał taką ewentualność. - Poza tym byłby to wyraz braku dobrego wychowania.

- Umiem się niegrzecznie zachowywać. - Zastanowiła się nad tym chwilę. - Lubię być niegrzeczna.

- Dlatego że jesteś w tym taka dobra.

- Racja. Możesz im powiedzieć, że ze względu na moje obsesyjne zaangażowanie w sprawę niezwykłego morderstwa, przyjęcie z okazji Święta Dziękczynienia zostało odwołane. Nie będzie indyka. W ten sposób całą winę zwalisz na mnie. „Moja cholerna żona doprowadza mnie do szaleństwa” - powiedziała z przesadnym irlandzkim akcentem, wymachując kieliszkiem z wodą. - Jest porucznikiem w wydziale zabójstw, pracuje całe dnie i pół nocy, nie poświęcając mi nawet pięciu minut swego cennego czasu. Co człowiek może zrobić w takiej sytuacji? Chrzanić to.

Roarke przez chwilę siedział w milczeniu, gapiąc się na nią.

- Ani ja, ani żaden z moich znajomych nie mówimy w taki sposób.

- Nie słyszałeś siebie, kiedy jesteś pijany, a upijesz się, wkurzony moim samolubnym zachowaniem. - Wzruszyła ramionami i łyknęła trochę wody. - Problem rozwiązany.

- Wcale nie, ale dziękuję za tę ciekawą i ponętną propozycję. Lepiej powróćmy do morderstwa, które - tak się składa - jest dla nas obojga prostszą sprawą do rozwiązania.

- Słusznie gadasz.

- Dlaczego przypuszczasz, że człowiek pokroju Icove'a działałby w szarej strefie? O ile twoje rozumowanie jest słuszne.

- Po pierwsze dlatego, że mógł. I ponieważ miał nadzieję, że uda mu się stworzyć... Jak to się nazywa? Lepszą pułapkę na myszy. Musisz przyznać, że człowiek nie jest istotą doskonałą. To wielce zawodny twór, wymaga regularnych przeglądów i napraw. Do tego jest delikatny. Dorastał, widząc to na co dzień, kiedy obserwował pracę swoich rodziców. Potem doszły wypadek matki i jej samobójstwo oraz śmierć żony i cały ten koszmar wojen miejskich. Więc czemu nie miałby zapragnąć uczynić człowieka istotą bliższą ideałowi, silniejszą, bardziej wytrzymałą, mądrzejszą? Już tak wiele dokonał na tym polu, zdobywając najwyższe uznanie. Wzbogacił się na tym. Czemu nie posunąć się krok dalej?

- Koncentrując się wyłącznie na kobietach?

- Nie wiem. - Eve pokręciła głową. - Może czuł słabość do kobiet. Jego matka i żona zginęły. Może skupił się na kobietach, bo najbliższe mu kobiety okazały się takie kruche. I czy jest bogaty czy nie, musiał skądś czerpać dochody, by móc prowadzić te prace. Prawdopodobnie to bardziej obszar twojego zainteresowania niż mojego. Nadal łatwiej jest sprzedać kobietę niż mężczyznę. Nadal więcej jest licencjonowanych dam do towarzystwa niż mężczyzn szkolonych w tym charakterze. Przestępcami seksualnymi zaś są głównie mężczyźni. Wy, faceci, stawiacie znak równości między seksem a władzą czy męskością, a nawet życiem. Lub karą, jeśli jesteście zboczeni. Kobiety na ogół kojarzą seks przede wszystkim z uczuciami. Albo traktują jak towar lub wykorzystują dla umocnienia własnej pozycji przetargowej.

- Lub jak broń.

- Tak, to również. Tacy jesteśmy i już. Widzisz... - Machinalnie jadła, a w jej głowie przesuwały się elementy układanki związane z prowadzonym śledztwem. - Weź chociażby tego ważnego doktorka... Wybitny umysł, głośne nazwisko, wielkie pieniądze. Wysokie mniemanie o sobie.

Roarke się uśmiechnął.

- Tak jest.

- Już ma na swoim koncie spore osiągnięcia. Zrobił dużo dobrego dla ludzi, najbardziej wpływowe osobistości na tym świecie poklepują go po ramieniu. Żyje sobie bez najmniejszych trosk. Ale zawsze jest co robić, zawsze chce się osiągnąć coś jeszcze. To naturalna cecha charakteru człowieka. Z tego Frankensteina musiał być łebski facet.

Roarke pomyślał, że nic nie sprawia mu większej przyjemności niż obserwowanie, jak Eve snuje rozważania dotyczące prowadzonego przez siebie śledztwa. Jak jej umysł wyłuskuje szczegóły i składa z nich kompletny obraz.

- Cóż, tworzył żywych ludzi, wykorzystując zwłoki.

- Masz rację. To obrzydliwe, ale pomysłowe. Kiedyś postęp w dziedzinie medycyny, nauki i techniki zawdzięczano ludziom odrobinę szalonym i o bardzo wybujałych ambicjach.

- Albo szczęśliwemu zbiegowi okoliczności - zwrócił jej uwagę Roarke. Skinęła głową w stronę świec płonących na stole.

- Założę się, że pierwszy człowiek, który rozpalił ogień, uważał się za boga, a pozostali jaskiniowcy nisko mu się kłaniali.

- Albo zdzielili go w głowę kamieniem i ukradli mu płonące zarzewie. Roześmiała się.

- Masz rację. To wielce prawdopodobne. Ale rozumiesz, o co mi chodzi. A więc rozpaliliśmy ogień, a potem zaczęliśmy się zastanawiać, jakie może to mieć dla nas znaczenie. Hura, koniec z jedzeniem surowego mięsa mastodontów! Ja poproszę średnio wysmażony kawałek. O, cholera, podpaliłem Joego!

Roarke wybuchnął głośnym śmiechem, a Eve wyszczerzyła zęby.

- Oj, przepraszam, Joe - ciągnęła. - Trzeba się teraz nauczyć, jak postępować w razie poparzenia. I co robić z tymi, którzy lubią podpalać Joego, a może nawet całe wioski. Ani się obejrzysz, a masz szpitale, gliniarzy, analizy klimatu i... - Nabiła na widelec więcej mięsa. - Pieczeń wieprzową na każde życzenie.

- Fascynująca historia cywilizacji w pigułce.

- Zdaje się, że kiedy zaczęłam mówić o mastodoncie, zboczyłam z tematu. Tak czy owak, uważam, że człowiek dokonuje czegoś wielkiego, czegoś epokowego, czegoś na wagę życia i śmierci, i jest z tego sławny. Co robi potem?

- Coś jeszcze większego.

Kiedy zabrzęczał jej komunikator, natychmiast go włączyła.

- Dallas.

- Lepiej, żebyś miała rację. - Reo jak zwykle mówiła z lekkim południowym akcentem, ale całkiem rzeczowo. - Bo obie jedziemy na tym samym wózku.

- Przyślij mi papiery.

- Nie, osobiście doręczę nakaz rewizji. Spotkajmy się za dwadzieścia minut przed domem Icove'a juniora. Aha, Dallas, jeśli ten wózek się wykolei, wyrzucę najpierw ciebie, żebyś zamortyzowała mój upadek.

- Zgoda. - Eve rozłączyła się i spojrzała na Roarke'a. - A więc do dzieła - powiedziała i zadzwoniła do Peabody.

Przyjechała przed tamtymi dwiema, wykorzystała ten czas na przyjrzenie się domowi Icove'a. W oknie na drugim piętrze paliło się światło. Gabinet, sypialnia? Kondygnację niżej też widać było przez szybę lekką poświatę. Prawdopodobnie rzucała ją włączona lampa na korytarzu.

Na parterze było ciemno, nie licząc słabych światełek alarmu i czerwonej diody w drzwiach wejściowych, informującej o zablokowanych zamkach.

Świadczyło to, że pan doktor jest w domu, co ułatwi dostanie się do środka, ale utrudni samo przeszukanie. Eve postanowiła, że zostawi wszelkie wyjaśnienia zastępczyni prokuratora.

Było po dziewiątej, na dworze panowały kompletne ciemności, wiał przenikliwy, nieprzyjemny wiatr. W sąsiednim domu na drzwiach frontowych wisiała pseudoludowa dekoracja w kształcie tłustego indyka.

Na ten widok Eve przypomniała sobie o Święcie Dziękczynienia i plączących się pod nogami licznych nieznajomych Irlandczykach.

To rodzina Roarke'a, poprawiła się. Będzie musiała się zastanowić, jak z nimi postępować - albo jak ich omijać. Polubiła Sinead, jego ciotkę, jedyną krewną, którą poznała. Ale to wcale nie oznaczało, że wiedziała, co z nią zrobić - i całą ich resztą - kiedy będą się kręcić w ich domu.

Stosunki rodzinne pozostawały poza orbitą zainteresowań Eve.

Roarke nie powiedział jej, na jak długo przyjadą, a teraz mogła przyznać, że bała się o to zapytać. Może chodzi tylko o jeden dzień. Może to kwestia tylko jednego noclegu.

A jeśli będzie to dłuższa wizyta? Na przykład tygodniowa?

Może dopisze jej szczęście, trafi się jakieś bestialskie morderstwo, dzięki któremu przez większość ich pobytu będzie przebywała poza domem.

A to, pomyślała, wzdychając, jest po prostu chore.

Przypomniała sobie, jak Roarke denerwował się tą wizytą. A na ogół miał zimną krew. Świadczyło to, że przyjazd rodziny jest dla niego ważny. Naprawdę ważny. Co z kolei znaczyło, że Eve musi go wspomagać i zachowywać się jak prawdziwa żona.

Boże. Ale to nie będzie jej wina, jeśli akurat spadnie na nią śledztwo w sprawie brutalnego morderstwa, prawda? Nie ma kontroli nad takimi sprawami.

Dostrzegła nadchodzącą Peabody. I jakiegoś chudzielca w jaskrawozielonych legginsach i fioletowej tunice, maszerującego obok niej.

- Super płaszcz - powiedział McNab. - Czy szyją je też w żywych kolorach?

- Nie wiem. Peabody, czy kazałam ci przyjść ze swoim kochasiem?

- Pomyślałam, że może nam się przydać spec od elektroniki. McNab się uśmiechnął, zielone oczy błysnęły w jego sympatycznej twarzy.

- Nie mam nic przeciwko temu, żeby mnie wykorzystywała. Aha, pozdrowienia od Mavis. Spotkaliśmy ją, kiedy tu szliśmy. Robi się coraz grubsza - dodał, pokazując rękami, jak zaawansowana jest ciąża Mavis. - Jaki to rozmiar? - Wciąż podziwiał płaszcz.

- Akurat na porucznika. Będziesz asystował podczas rewizji - dodała Eve. - Żadnego majstrowania przy elektronice, jeżeli nie otrzymasz wyraźnego polecenia. Skoro już tu jesteś, możesz nadzorować przekazywanie, jeśli uznamy to za stosowne, wszelkich komputerów i danych do komendy.

- Zrozumiałem.

- Oj, spójrzcie na tego indyka. - Peabody się uśmiechnęła na widok świątecznie udekorowanych drzwi do domu sąsiadów. - Kiedy byłam dzieckiem, robiliśmy takie rzeczy. Nie, żebyśmy jedli indyka w Święto Dziękczynienia. Uważaliśmy to za symbol prześladowań politycznych i prób komercjalizacji nas, wolnowiekowców.

Gdzie, u diaska, podziewa się Reo, zastanawiała się Eve. Wsadziła ręce do kieszeni.

- Jeśli jesteście zainteresowani, wydajemy przyjęcie z okazji Święta Dziękczynienia.

- Naprawdę? - Na twarzy jej partnerki malowały się zdumienie i lekki żal. - Jak miło. Z chęcią bym przyszła, ale wyjeżdżamy, żeby spędzić parę dni z moją rodziną. O ile nie będziemy musieli pracować. Po raz pierwszy razem odwiedzimy moich bliskich.

McNab błysnął zębami w uśmiechu i Eve dopatrzyła się w tym oznaki zdenerwowania. Co takiego jest w rodzinach, że boją się ich nawet ludzie prawi i odważni?

- Oszczędzamy, żeby zaraz po Bożym Narodzeniu spędzić parę dni w Szkocji z klanem McNaba. - Teraz na twarzy Delii pojawił się ten sam wymuszony uśmiech. - Uda nam się w ciągu jednego roku odwiedzić nasze rodziny, o ile uzbieramy pieniądze na przejazdy.

- Cóż, trudno. - Ale Eve była rozczarowana. Bo w ten sposób liczba jej znajomych na przyjęciu znacznie zmaleje.

Na razie przestała sobie tym zaprzątać głowę, bo zobaczyła, że przy krawężniku zatrzymuje się samochód. Wysiadła z niego Reo w swoim eleganckim kostiumie i szpilkach.

Wręczyła Eve nakaz rewizji.

- Bierzmy się do roboty. Detektyw Peabody, prawda? - Zastępczyni prokuratora kokieteryjnie spojrzała na McNaba. - I?

- Detektyw McNab. - Wyprostował swoje chude ramiona. - Z wydziału przestępstw elektronicznych.

- Cher Reo. - Podała mu rękę, a potem skierowała się do drzwi wejściowych.

A Peabody dała McNabowi kuksańca w bok, gdy tamta odwróciła się tyłem do nich.

Kiedy Eve nacisnęła guzik, czujniki alarmu zamrugały, a potem rozległ się komunikat:

Przykro nam, ale państwo Icove ani się nie spodziewają gości o tej porze, ani nikogo nie przyjmują. Proszę zostawić wiadomość, ktoś z rodziny lub służby skontaktuje się, o ile uzna to za wskazane.

Eve pokazała swoją odznakę i nakaz rewizji.

- Porucznik Eve Dallas z policji nowojorskiej, detektywi Peabody i McNab oraz Cher Reo, zastępczyni prokuratora okręgowego. Mamy nakaz upoważniający nas do wejścia do domu i jego przeszukania. Proszę poinformować doktora Icove'a albo kogoś ze służących. Jeśli w ciągu pięciu minut nie zostaniemy wpuszczeni, sforsujemy drzwi.

Proszę poczekać na sprawdzenie autentyczności dokumentów i dowód tożsamości.

- Tylko się pospiesz. Mamy mało czasu. Jasnozielone światło padło na jej odznakę i pieczęć na nakazie. Mijały minuty, urządzenie szumiało.

Potwierdzono tożsamość osób i autentyczność dokumentów. Za chwilę uaktywnimy głównego androida. Doktor Icove jeszcze nie potwierdził swojej zgody.

Ciekawe, pomyślała Eve.

- Peabody, nagrywaj - poleciła i uruchomiła również swój rekorder.

Po upływie trzech minut zaczęła migać zielona dioda. Drzwi otworzył im ten sam schludny android - kobieta, którego Eve widziała podczas poprzedniej wizyty.

- Porucznik Dallas, przepraszam, że musiała pani czekać. Ale nie byłam na służbie. - Grzecznie się cofnęła. - Doktor Icove jest na górze w swoim gabinecie. Zanim mnie wyłączono na noc, otrzymałam polecenie, by mu nie przeszkadzać.

- W porządku. Ja nie otrzymałam takiego polecenia.

- Ale... - Kiedy Eve skierowała się ku schodom, android splótł mocno dłonie. - Doktor Icove przywiązuje dużą wagę do tego, by mu nie przeszkadzano, kiedy jest w gabinecie. Jeśli musi pani z nim rozmawiać, może najpierw zamelduje mu się pani przez domowy system łączności. - Wskazała skaner i komunikator, podobne do tych, jakie były w domu Eve.

- Reo, idź tamtędy. McNab, sprawdź alarm. Peabody ze mną - poleciła Eve, idąc po schodach.

- Reo nie odrywa od niego oczu - mruknęła Peabody, kiedy znalazły się na pierwszym piętrze.

- Od kogo?

- Od McNaba. Patrzy na niego zalotnie. I lepiej niech na tym poprzestanie, bo inaczej będę musiała ją kopnąć w ten jej mały południowy tyłeczek.

- Może mogłabyś chociaż trochę udawać, że jesteś na służbie - zaproponowała Eve. - Przynajmniej przez wzgląd na ten cholerny rekorder.

- Tak tylko mówię. - Rozejrzała się wkoło, kiedy zaczęły wchodzić na drugie piętro. - Duży dom. Stonowane kolory, przyjemne dla oka dzieła sztuki. Cisza.

- Żona z dzieciakami przypuszczalnie przebywają w letnim domu. Podejrzewam, że jego gabinet jest dźwiękoszczelny. Wyłącza domowego androida na noc, uruchamia alarm. Rzeczywiście przywiązuje dużą wagę do tego, żeby mu nie przeszkadzano.

Na drugim piętrze były trzy pomieszczenia: pokój do zabawy - królestwo dzieci - z automatami do gry, ekranem do wyświetlania filmów, głębokimi fotelami, barkiem z przekąskami. Obok było pomieszczenie raczej dla dorosłych i w ocenie Eve urządzone bardziej po kobiecemu. Coś w rodzaju saloniku czy gabinetu pani domu, utrzymanego w pastelowych barwach, z mnóstwem łuków i obłych kształtów.

Drzwi do trzeciego pokoju były zamknięte. Przypuszczając, że są dźwiękoszczelne, nie zapukała, tylko nacisnęła guzik domofonu.

- Doktorze Icove, mówi porucznik Dallas. Towarzyszy mi dwójka detektywów i zastępczyni prokuratora okręgowego. Weszliśmy do pańskiego domu, bo mamy nakaz rewizji. Zgodnie z przepisami jest pan zobowiązany do otwarcia tych drzwi i nieutrudniania nam wykonywania czynności służbowych.

Odczekała chwilę, ale nie usłyszała odpowiedzi.

- Jeśli odmówi pan współpracy, sforsujemy zamki i wejdziemy do środka. Może pan skontaktować się ze swoim adwokatem lub pełnomocnikiem. Może się pan domagać obecności adwokata albo pełnomocnika podczas prze­prowadzania rewizji.

- Nawet nie raczy odpowiedzieć - zauważyła po chwili Peabody.

- Proszę zarejestrować, że doktor Icove został poinformowany o celu naszej wizyty, ale odmówił otwarcia drzwi. Wkraczamy bez jego zgody.

Eve wyciągnęła uniwersalny klucz elektroniczny i wsunęła go do standardowego zamka wewnętrznego.

- Doktorze Icove, tu policja. Wchodzimy. Otworzyła drzwi. Pierwsze, co usłyszała, to delikatne dźwięki muzyki, niewymagającej skupienia, ckliwej, jaką często puszczają w windach albo jaka rozlega się w słuchawce, kiedy się czeka na połączenie. Biurko stało obok potrójnego okna. Nic nie świadczyło o tym, by doktor akurat pracował. Uchylone drzwi po lewej stronie prowadziły, jak się zorientowała, do łazienki. Obok wisiał ekran, nastawiony na emitowanie łagodnych, nieagresywnych kolorów, skorelowanych z muzyką.

Znajdowały się tu dzieła sztuki i książki, rodzinne fotografie, chyba jakieś nagrody i dyplomy.

Żaluzje w oknach były spuszczone, światło - przyćmione, w pokoju było przyjemnie ciepło.

Po prawej stronie urządzono stylowy kącik wypoczynkowy. Na stoliku stały błyszczący czarny termos, półmisek serów i owoców, wielka filiżanka ze spodkiem, obok położono jasnozieloną płócienną serwetkę.

Na długiej kanapie obitej skórą koloru czerwonego wina, równie kosztownej jak ta, z której był uszyty jej płaszcz, leżał Wilfred B. Icove junior. Miał gołe stopy, para czarnych pantofli domowych stała równiutko obok kana­py. Był ubrany w ciemnoszare spodnie i o ton jaśniejszy pulower.

Krew poplamiła sweter, rączka skalpela lśniła srebrzyście.

- Przynieś zestaw polowy - poleciła Eve. - Wezwij ekipę techniczną. Natychmiast. Niech McNab zabierze dyskietki ochrony. Zabezpieczyć dom.

- Tak jest, pani porucznik.

- Sukinsyn - mruknęła cicho Eve, kiedy została sama. - Sukinsyn. Oficer prowadzący śledztwo na podstawie wyglądu zewnętrznego zidentyfikował ofiarę jako doktora Wilfreda B. Icove'a juniora. Wszystko świadczy o tym, że nie żyje. Do czasu pojawienia się ekipy śledczej wstrzymuję się z oględzinami zwłok, nikt nie będzie miał wstępu do pomieszczenia, by uniknąć skażenia miejsca morderstwa. W klatce piersiowej ofiary tkwi skalpel, taki sam lub po­dobny do tego, jakim posłużył się zabójca Icove'a seniora. Widać na nim krew. Ofiara spoczywa w pozycji leżącej na kanapie w swoim gabinecie. Drzwi do pomieszczenia były zamknięte, światło przyćmione, we wszystkich oknach spuszczono żaluzje.

Podniosła rękę, kiedy usłyszała stukot wysokich obcasów.

- Nadchodzi zastępca prokuratora, Reo. Reo, wstęp wzbroniony. Najpierw musimy wszystko zabezpieczyć.

- Co się stało? Peabody powiedziała, że Icove nie żyje. Nie... Urwała, zaglądając do pokoju. Przeniosła wzrok z drzwi do łazienki na kanapę.

Potem przewróciła oczami i z jej ust wydobył się cichy odgłos, podobny do tego, jaki towarzyszy spuszczaniu powietrza z balonu. Eve podbiegła do niej w samą porę, by ją przytrzymać, kiedy upadała. Potem zostawiła nieprzytomną zastępczynię prokuratora, rozciągniętą na podłodze w holu, a sama kontynuowała nagrywanie raportu o tym, co się wydarzyło.

- Wkroczono do rezydencji na podstawie nakazu rewizji. Główny android został reaktywowany przez zautomatyzowany system ochrony. Na miejscu zbrodni nie widać śladów włamania, nie ma też śladów wałki.

Kiedy pojawiła się Peabody, Eve wyciągnęła rękę po swój zestaw podręczny. Jej partnerka zrobiła krok nad zastępczynią prokuratora.

- Co jej się stało?

- Zemdlała. Postaraj się ją ocucić.

- Mieszkańcy Południa są chyba bardzo wrażliwi. Eve uaktywniła blokadę policyjną, a potem weszła do gabinetu. Dla porządku sprawdziła podstawowe parametry życiowe ofiary.

- Potwierdzam śmierć ofiary. - Zdjęła odciski palców. - Tożsamość potwierdzona. Peabody, przejdź się po domu, ale najpierw zabezpiecz androida.

- Już to zrobiłam. Przeszukam dom, kiedy ocucę naszą Śpiącą Królewnę. Zginął w taki sam sposób jak jego ojciec?

- Na to wygląda. - Zmierzyła temperaturę ciała, włączyła miernik. - Nie żyje od niespełna dwóch godzin. Cholera.

Eve się wyprostowała, popatrzyła, pod jakim kątem leży ciało i pod jakim kątem tkwi skalpel w klatce piersiowej ofiary.

- Też zadano mu cios z bliska. Leży na kanapie. Wyłączył androida i ustawił domowy system alarmowy na program „nie przeszkadzać”. Leżał tutaj i nie zareagował, kiedy ktoś wszedł i pochylił się nad nim. Może zażył środki uspokajające. Sprawdzimy zawartość toksyn. Ale nie wydaje mi się, by coś połknął. Znał ją. Nie bał się jej. Nie bał się o swoje życie, kiedy weszła do pokoju.

Cofnęła się do drzwi, żeby wszystko sobie wyobrazić. Reo już siedziała, trzymając się za głowę. Delia stała obok, uśmiechając się złośliwie.

- Detektyw Peabody, przeszukać dom.

- Tak jest, pani porucznik. Upewniam się tylko, czy nasz cywil dobrze się czuje.

- Wszystko w porządku. Po prostu nie spodziewałam się tego. Proszę wrócić do swoich obowiązków. - Reo skinęła ręką Peobody. - Jeszcze nigdy nie widziałam trupa - zwróciła się do Eve. - Rysunki, zdjęcia owszem. Ale do tej pory nie miałam do czynienia z prawdziwym nieboszczykiem. Dlatego tak zareagowałam.

- Zejdź na dół i zaczekaj na ekipę techniczną.

- Zaraz zejdę. Powiedziałaś, że nie żyje od zaledwie kilku godzin. - Oczy miała wciąż nieco szklane, ale spojrzała Eve prosto w twarz. - Nie mogłam wcześniej zdobyć nakazu rewizji. Musiałam się nieźle nagimnastykować, by w ogóle go otrzymać. Mimo najszczerszych chęci nie wydębiłabym go szybciej.

- Nie mam do ciebie pretensji. Reo oparła głowę o ścianę.

- Może nie. Ale obwiniam sama siebie. Nie ulega wątpliwości, że jesteśmy na tropie jakiejś większej afery, prawda? Spodziewałaś się tego?

- Nie. I wyrzucam sobie, że nie przewidziałam takiego obrotu spraw. Zejdź na dół, Reo. Mam tu robotę.

Cher wstała.

- Mogę się skontaktować z najbliższą krewną zamordowanego.

- Dobrze, ale nie mów, że Icove nie żyje. Poinformuj ją jedynie, że jest nam tu natychmiast potrzebna. Zadzwoń na policję i poproś, żeby wysłali po nią policyjny wahadłowiec. Mają tu z nią być najdalej za godzinę. I Reo, niech to się nie przedostanie do mediów. Wkrótce i tak będzie tu niezły cyrk.

Eve wzięła dzbanek - termos i powąchała jego zawartość. Kawa. Zapisała, żeby dzbanek, filiżankę oraz półmisek z owocami i serami przekazać do laboratorium.

Po dokonaniu oględzin zwłok Eve podeszła do biurka i przystąpiła do sprawdzania otrzymanych i wysłanych wiadomości, ostatnio zapisanych lub wymazanych informacji. Wszystkie dyskietki wsadziła do torby i zarejestrowała na rekorderze, że komputer należy przekazać do wydziału przestępstw elektronicznych.

- W domu nikogo nie ma - zameldowała Peabody. - Androidy domowe w liczbie trzech były wyłączone. Wszystkie drzwi i okna zamknięte. Nie ma śladów majstrowania przy nich. McNab powiedział, że na ostatniej dyskietce ochrony, nagrywającej wszystko od dziewiątej zero zero dziś rano, brak zapisu z ostatnich dwóch godzin.

Eve spojrzała na nią, marszcząc czoło.

- Dwóch godzin?

- Tak jest. Brak informacji, kto w tym czasie wszedł do domu bądź z niego wyszedł. Dyskietka zatrzymała się o osiemnastej trzydzieści, a ponownie została uruchomiona o dwudziestej czterdzieści dwie. Wyraźnie na niej widać, jak zbliżamy się my i po sprawdzeniu zostajemy wpuszczeni do środka o dwudziestej pierwszej szesnaście.

Minuty, pomyślała Eve. Spóźniliśmy się dosłownie o minuty. Wskazała telełącze na biurku.

- Było nastawione na tryb „poufny”. Uruchomił je o siedemnastej zero zero. W pamięci nie ma żadnych wiadomości. Sprawdźmy pozostałe łącza.

Kiedy schodziły na parter, minęły się z technikami kierującymi się na górę.

- Policja już jest u pani Icove. Będzie tu za jakieś dwadzieścia minut - poinformowała je Reo. - Lekarz sądowy jest w drodze. Poprosiłam, żeby przysłali Morrisa.

- Bardzo dobrze. Muszę porozmawiać z naszym specem od komputerów. Możesz tu zostać albo wrócić do domu.

- Wrócić do domu? - Reo zaśmiała się krótko. - Za nic w świecie. Jeszcze nigdy nie byłam na miejscu zabójstwa. Będą chcieli odebrać mi tę sprawę. Potrzebuję argumentów, by mnie od niej nie odsunęli. Więc nigdzie się stąd nie ruszę.

- Jak chcesz. Gdzie pokój ochrony? - Eve zwróciła się do Peabody.

- Pomieszczenie gospodarczo - techniczne jest obok kuchni, na tyłach domu.

- Zacznij sprawdzać zarejestrowane rozmowy. Zabezpiecz dyskietki do przejrzenia na komendzie. Opieczętujmy wszystkie komputery. Żony, dzieciaków, służby. - Spojrzała na Reo. - Czy osobiście rozmawiałaś z żoną za­mordowanego?

- Tak. Numer dostałam od domowego androida.

- Dobrze. - Eve skinęła głową i wyszła, żeby odszukać McNaba. Chociaż McNab wyglądał jak niewolnik ostatnich trendów w modzie, znał się na elektronice. Siedział przed konsolą komunikacyjną i mamrotał coś do rekordera.

- Co robisz? Co ustaliłeś? Na ułamek sekundy oderwał wzrok od monitora i spojrzał na Eve.

Odgarnął z twarzy długie, rozpuszczone, jasne włosy.

- Naprawdę chcesz wiedzieć?

- Zdaj krótki raport. Po angielsku.

- Sprawdzam system pod kątem blokad, pików impulsowych, obejść. Mamy tu ostatni krzyk techniki. Wieloźródłowość, pełne skanowanie, reagowanie na ruch, głos i wygląd. Wejście po podaniu kodu i analizie głosu. Wprawdzie mam przy sobie tylko swój przenośny komputer, ale jest bardzo dobry. Nie znalazłem żadnych dziur.

- A więc jak się tu dostali?

- Oto jest pytanie. - Obrócił się na taborecie tyłem do konsoli ochrony i podrapał się w brodę. - Bliżej się temu przyjrzymy w komendzie, ale wszystko wskazuje na to, że zwyczajnie.

- To znaczy, że ktoś ich wpuścił albo obeszli zabezpieczenia.

- Przyjrzałem się drzwiom, ale nie znalazłem śladów, żeby ktoś przy nich majstrował. Na ogół to widać. Na ogół. Jeszcze raz dokładnie sprawdzimy wszystkie wejścia do domu, ale jeśli chcesz znać moje zdanie, bardzo proszę. Morderca dostał się do środka bez problemu. Albo obszedł zabezpieczenia, albo ktoś go wpuścił. Może sam Icove.

- A potem wszedł na górę, zamknął się w swoim gabinecie, wyciągnął na kanapie i czekał, aż mu wbiją nóż w serce?

McNab wydął policzki i wypuścił powietrze z płuc. Pomacał się po kieszeniach, wyciągnął z jednej srebrne kółko i zebrał swoje długie włosy w koński ogon.

- Dobra, może było inaczej. Ale pozostaje faktem, że morderca zabrał dyskietki, na których kamery zarejestrowały jego obecność. Zwyczajnie je wziął. Nie ma śladów świadczących o tym, że gmerał przy zamku. A ja musiałem się posłużyć uniwersalnym kluczem elektronicznym, by dostać się do środka. Kiedy wyszedł, ponownie zablokował drzwi.

Eve obejrzała uważnie pomieszczenie ochrony. Było mniej więcej wielkości jej gabinetu w komendzie, ale znacznie lepiej wyposażone. Na kilkunastu monitorach widniały różne pomieszczenia i drzwi. McNab nie wyłączył kamer, więc widziała ekipę techniczną pracującą w ochronnych kombinezonach w gabinecie Icove'a, Reo na parterze rozmawiającą z kimś przez komunikator, Peabody plombującą konsolę komunikacyjną w kuchni. Postała jeszcze chwilę, obserwując monitory.

- Dobra - powiedziała, kiedy zobaczyła, jak Morris wchodzi przez drzwi frontowe. Zamienił kilka słów z Reo, po czym skierował się ku schodom.

- Dobra - powtórzyła i zostawiła McNaba, by kontynuował rozwiązywanie zagadki.

Android domowy był w kuchni, nastawiony na tryb oczekiwania. Eve go uruchomiła.

- Czy doktor Icove po wyjeździe żony przyjmował jakichś gości?

- Nie, pani porucznik.

- Czy po powrocie z pracy doktor Icove wychodził z domu?

- Nie, pani porucznik. Eve pomyślała, że trzeba jedno przyznać androidom - odpowiadają zwięźle i na temat.

- Kto wieczorem uruchomił alarm? Kto polecił, by zamknąć wszystkie drzwi na noc?

- Doktor Icove osobiście zablokował wejścia o siedemnastej trzydzieści, tuż przed tym, jak wyłączył mnie na noc.

- A inne androidy?

- Oba zostały wyłączone przede mną. Ja byłam ostatnia. Nastawiona na tryb snu o siedemnastej trzydzieści pięć, z poleceniem „nie przeszkadzać”.

- Co jadł na kolację?

- Nie poproszono mnie, żebym podała wieczorny posiłek. O trzynastej piętnaście podałam zupę z kurczaka z ryżem. Ale doktor Icove zjadł tylko trochę, wypił też kubek herbaty z żeńszeniem i zjadł trzy sucharki pszenne.

- Czy spożywał posiłek sam?

- Tak, pani porucznik.

- O której godzinie wyjechała jego żona?

- Pani Icove razem z dziećmi opuściła dom o dwunastej trzydzieści. Pani Icove wydała mi polecenie, żebym podała doktorowi Icove'owi zupę i herbatę. Wyraziła zaniepokojenie, że ostatnio jej mąż nie odżywia się właściwie, i bała się, że wpędzi się w jakąś chorobę.

- Czy rozmawiali ze sobą?

- Rozmowy między członkami rodziny i gośćmi są poufne.

- To śledztwo w sprawie morderstwa. Uchylam polecenie zachowywania dyskrecji. Czy rozmawiali ze sobą?

Android wyglądał na tak skrępowanego, jak tylko mógł wyglądać android.

- Pani Icove wyraziła życzenie, by doktor Icove im towarzyszył, albo żeby pozwolił jej odesłać dzieci pod opieką niani - androida, by sama mogła zostać z mężem. Doktor Icove nalegał, żeby pojechała z dziećmi, powiedział, że za dzień, dwa do nich dołączy. Poinformował, że chce zostać sam.

- Co było potem?

- Objęli się. Następnie uściskał dzieci. Życzył im przyjemnej podróży. Przygotowałam posiłek zgodnie z instrukcją pani Icove i podałam go jej mężowi. Wkrótce potem udał się do ośrodka, informując, że wróci przed piątą. I pojawił się o tej godzinie.

- Sam?

- Tak, wrócił sam, po czym przystąpił do wyłączania służby i zabezpieczania domu.

- Czy dziś wieczorem podawałaś ser i owoce?

- Nie, pani porucznik.

- W porządku. To na razie wszystko. Na górze Morris kończył zabezpieczanie miejsca zbrodni. Włożył czysty fartuch na połyskującą ciemnofioletową koszulę i czarne spodnie - rurki. Włosy miał ściągnięte do tyłu i związane w trzy identyczne kucyki.

- Wysztafirowałeś się tak specjalnie dla mnie? - spytała go Eve.

- Wieczorna randka. Zapowiadała się bardzo obiecująco. - Wyprostował się. - Ale dla ciebie z niej zrezygnowałem. I co my tu widzimy? Jaki ojciec, taki syn. Ta sama metoda, taki sam typ narzędzia, taka sama przyczyna zgonu.

- Tym razem zabójca dopadł ofiarę, kiedy leżała.

- Tak. - Morris pochylił się nad zwłokami. - Uderzył go mniej więcej pod tym kątem i z grubsza z takiej odległości. Czyli z bardzo bliska.

- Potrzebne mi badanie toksykologiczne.

- Zrobi się. - Znów się wyprostował i spojrzał na tacę. - Chociaż nie wygląda, by cokolwiek z tego tknął. Szkoda. Bardzo dorodne te owoce.

- Android domowy zeznał, że zamordowany około godziny trzynastej zjadł trochę zupy z kurczakiem i ryżem oraz parę sucharków. I wypił herbatę. Wyłączył androidy tuż po siedemnastej. Żaden z nich nie zostawił tu tej tacy.

- Czyli sam się obsłużył. Albo przyniósł ją zabójca.

- Może podano mu środek usypiający? Tak czy owak, facet leży teraz tutaj z nożem w sercu.

- Znał zabójcę.

- Znał i mu ufał. Czuł się na tyle bezpiecznie, by się wyciągnąć na kanapie. Może sam wpuścił zabójcę, który później go tu zwabił. Ale nie wydaje mi się. - Eve pokręciła głową. - Czemu zadawać sobie tyle trudu, prowadzić ofiarę na górę, przynosi jedzenie na tacy? Dlaczego ten ktoś nie dźgnął go na dole, oszczędzając sobie zachodu? Może chciał sobie najpierw uciąć pogawędkę, ale, do licha, można było to równie dobrze zrobić na dole. Drzwi są zamknięte. Od środka.

- Ach, tajemnica drzwi zamkniętych na klucz. A ty jesteś naszym inspektorem Poirot, tylko bez wąsów i obcego akcentu.

Wiedziała, kim był inspektor Poirot, ponieważ po obejrzeniu Świadka oskarżenia przeczytała kilka kryminałów Agathy Christie.

- To wcale nie taka znów wielka tajemnica - poprawiła go Eve. - Zabójca zna szyfr. Zabija ofiarę, ustawia szyfr od środka, zamyka drzwi i znika. Zabiera dyskietki ochrony, nagrane w tym czasie. Nawet ponownie uruchamia alarm.

- Swobodnie się porusza po domu.

- Gotowa się jestem założyć, że to kobieta. Potrzebny mi raport z dokładnych oględzin ofiary pod kątem obecności innych obrażeń, na przykład ran kłutych albo siniaków. Chociaż nie sądzę, byście cokolwiek znaleźli. Przypuszczam też, że analiza zawartości żołądka nie wykaże obecności środka usypiającego. Jaki ojciec, taki syn - powtórzyła. - Tak, zupełnie tak samo.

ROZDZIAŁ 9

Eve znalazła chwilę, żeby zadzwonić do Roarke'a.

- Weszliśmy do domu Icove'a, znaleźliśmy go martwego. Wrócę późno.

- Pani porucznik, pani meldunek jest bardzo zwięzły. Powód śmierci?

- Taki jak ojca. - Wyszła na dwór, rozmawiając, by wypatrywać dopiero co owdowiałej pani Icove. - Żona z dziećmi wyjechała dziś do domku letniskowego. Był sam, zamknięty na wszystkie spusty, wyłączył androidy. Leżał na kanapie w swoim gabinecie. Z nożem w sercu. Pokój był zamknięty, na stoliku stał półmisek ze zdrowymi przegryzkami.

- Ciekawe - skomentował Roarke.

- Tak. Co więcej, pracownik wydziału przestępstw elektronicznych nie znalazł do tej pory żadnych luk w systemie ochrony ani prób majstrowania przy nim, a brakuje dyskietki, obejmującej czas, kiedy popełniono morderstwo. Alarm w pełni działał, kiedy przybyliśmy, z poleceniem „nie przeszkadzać”, wydanym według zeznań służby osobiście przez pana doktora dziś wieczorem. Zabójca dostał się do środka jakieś półtorej godziny później. To śmierdząca sprawa.

- Nadal podejrzewasz, że to dzieło jakiegoś zawodowca?

- Wszystko na to wskazuje. Ale coś mi mówi, że to nie zabójstwo na zlecenie. Tak czy owak, do zobaczenia.

- Czy mogę ci jakoś pomóc?

- Znajdź pieniądze - powiedziała i zakończyła połączenie, obserwując limuzynę zatrzymującą się za jednym z czarno - białych wozów.

Skierowała się w tamtą stronę na spotkanie z Avril Icove.

Avril ubrana była w popielate spodnie i sweter, na ramiona miała zarzucony elegancki ciemnoczerwony płaszcz. Buty na obcasach były tego samego koloru co płaszcz.

Wyskoczyła z samochodu, zanim kierowca zdążył okrążyć wóz, by jej otworzyć drzwi.

- Co się stało? Co to wszystko znaczy? Will!

Eve zastąpiła jej drogę i położyła kobiecie dłoń na ramieniu. Poczuła, że pani Icove cała drży.

- Pani Icove, proszę ze mną.

- O co chodzi? Co się stało? - Głos miała niespokojny, ani na chwilę nie odrywała wzroku od drzwi domu. - Czy wydarzył się jakiś wypadek?

- Wejdźmy do środka. Tam spokojnie będziemy mogły porozmawiać.

- Zadzwonili... Zadzwonili do mnie i powiedzieli, że muszę natychmiast wracać do domu. Nikt nie chciał mi wyjaśnić dlaczego. Próbowałam skontaktować się z Willem, ale nie odbiera telefonów. Czy jest tutaj?

W pobliżu policyjnej blokady zebrało się sporo gapiów. Eve utorowała sobie między nimi drogę i poprowadziła Avril w kierunku domu.

- Wyjechała pani dziś po południu.

- Tak, tak, razem z dziećmi. Will chciał, żebyśmy ja i dzieci byli jak najdalej od... Od tego wszystkiego. I pragnął trochę czasu spędzić sam. Nie chciałam go zostawiać. Gdzie on jest? Czy coś mu się stało?

Eve wprowadziła ją do środka, ale nie pozwoliła wejść na górę, tylko poprosiła, żeby udała się do salonu.

- Proszę usiąść, pani Icove.

- Muszę porozmawiać z Willem. Ton głosu Eve pozostał opanowany.

- Przykro mi, pani Icove, ale pani mąż nie żyje. Został zamordowany. Avril poruszyła ustami, ale żaden dźwięk nie wydobył się z jej gardła.

Ciężko opadła na fotel. Gwałtownie zatrzepotała dłońmi, a po chwili położyła je na kolanach.

- Will miał wypadek. - W jej oczach błysnęły łzy, nadając im kolor ametystu.

- Został zamordowany.

- Jak to możliwe? Jak to w ogóle możliwe? - Łzy wolno zaczęły jej płynąć po policzkach. - Przecież tylko... Miał do nas dojechać jutro. Chciał tylko nieco pobyć sam.

Eve usiadła.

- Pani Icove, chciałabym nagrać pani wyjaśnienia w związku z prowadzonym śledztwem. Czy ma pani coś przeciwko temu?

- Nie. Nie. Eve włączyła rekorder.

- Pani Icove, muszę ustalić, co pani robiła między godziną wpół do szóstej po południu a dziewiątą wieczorem.

- Słucham?

- Jest mi to potrzebne w związku z prowadzonym śledztwem. Czy może pani mi powiedzieć, co pani robiła w tym czasie?

- Zabrałam dzieci... Zabrałam dzieci do naszego domu w Hamptons. - Z roztargnieniem uniosła ręce i zsunęła płaszcz z ramion. Wyglądał jak kałuża krwi w salonie utrzymanym w stonowanych barwach. - Wyjechaliśmy... Wyjechaliśmy tuż po dwunastej w południe.

- Czym podróżowaliście?

- Wahadłowcem. Naszym prywatnym wahadłowcem.

Zabrałam dzieci na spacer po plaży. Mieliśmy nadzieję, że urządzimy sobie piknik, ale było chłodno. Popływaliśmy w krytym basenie i zjedliśmy obiad. Lissy, nasza córeczka, kocha wodę. Wybraliśmy się do miasta na lody, spotkaliśmy tam naszych sąsiadów, Dona i Hester. Przyszli do nas na drinka.

- O której godzinie? Kiedy mówiła, jej wzrok stawał się coraz bardziej nieobecny. Teraz zamrugała powiekami, jakby się obudziła.

- Słucham?

- O której godzinie odwiedzili panią sąsiedzi?

- Chyba o szóstej. Koło szóstej. Zostali na kolację. Nie chciałam być sama. Will lubi samotność, kiedy ma kłopoty lub jest zdenerwowany, ale ja wolę towarzystwo. Zjedliśmy kolację mniej więcej o siódmej, dzieci poszły do łóżek o dziewiątej. Graliśmy w karty. W brydża. We trójkę. Don, Hester i ja. Potem miałam ten telefon... Zadzwoniła jakaś kobieta, nie pamiętam jej nazwiska. Zadzwoniła i powiedziała, że muszę wrócić do domu. Zostawiłam dzieci pod opieką Hester.

- Co nie dawało spokoju pani mężowi?

- Sprawa ojca. Zamordowano jego ojca. O, Boże. - Objęła rękami brzuch. - O, Boże.

- Czy pani mąż czuł się zagrożony? Bał się? Czy wie pani, by ktoś mu groził?

- Nie. Nie. Był pogrążony w żałobie po śmierci ojca. To zrozumiałe, że był zrozpaczony i zdenerwowany. - Avril objęła się za łokcie i zaczęła pocierać je dłońmi, jakby zmarzła. - I uważał... Przepraszam, ale uważał, że nie stara się pani najlepiej. Był niezadowolony z pani pracy, bo czuł, że w jakiś sposób próbuje pani zniszczyć dobre imię jego ojca.

- Niby w jaki sposób?

- Nie mogę powiedzieć. Nie wiem. Był zdenerwowany i chciał trochę pobyć sam.

- Co pani wie o jego pracy?

- O jego pracy? Jest chirurgiem, bardzo dobrym i sławnym chirurgiem. Nasz ośrodek jest jednym z najlepiej wyposażonych na świecie.

- Czy rozmawiał z panią o swojej pracy? Szczególnie interesują mnie prowadzone przez niego prace naukowo - badawcze.

- Człowiek, który wykonuje tak odpowiedzialną pracę, wymagającą pełnego zaangażowania, nie lubi roztrząsać jeszcze w domu swoich problemów zawodowych. Musi mieć jakiś azyl.

- To nie jest odpowiedź na moje pytanie.

- Nie rozumiem pani pytania.

- Co pani wie o pracach prowadzonych przez pani męża i teścia, które były utajnione, że się tak wyrażę?

Oczy wciąż jej błyszczały od łez.

- Nie wiem, o co pani chodzi.

- Interesuje mnie długofalowe przedsięwzięcie, któremu pani mąż i teść poświęcali dużo czasu i energii. Wymagało ono pierwszorzędnego zaplecza technicznego. W jego ramach poddawano terapii młode kobiety.

Dwie łzy spłynęły jej na policzki i na chwilę, na ułamek sekundy, oczy stały się wyraziste. Eve dostrzegła w nich coś ostrego i zimnego. Po chwili to coś zniknęło, przesłonięte kolejną falą łez.

- Przykro mi, ale nic o tym nie wiem. Will nie wtajemniczał mnie w swoje sprawy zawodowe. Twierdzi pani, że przez te prace w jakiś sposób ściągnął na siebie śmierć?

Eve zmieniła taktykę.

- Kto zna kod do alarmu w tym domu?

- Ach.. Will i ja, naturalnie. I jego ojciec. Służba domowa.

- Ktoś jeszcze?

- Nie. Will przywiązywał dużą wagę do bezpieczeństwa. Zmienialiśmy kod co kilka tygodni. Było to uciążliwe - powiedziała, uśmiechając się ledwo dostrzegalnie. - Nie mam pamięci do liczb.

- Jakie było pani małżeństwo, pani Icove?

- Jakie było moje małżeństwo?

- Czy mieli państwo jakieś problemy? Czy dochodziło do jakichś zgrzytów? Czy mąż był pani wierny?

- Naturalnie, że był mi wierny. - Avril odwróciła głowę. - Co to w ogóle za pytanie.

- Osoba, która zabiła pani męża, została wpuszczona do środka albo znała kod. Mężczyzna, który ma kłopoty, może wysłać żonę i dzieci poza miasto na dzień czy dwa, by spędzić ten czas z kochanką.

- Ja byłam jego jedyną kochanką. - Avril zniżyła głos do szeptu. - Byłam wszystkim, czego chciał. Był mi wierny. Był kochającym mężem i ojcem, pełnym oddania lekarzem. Nigdy nie skrzywdziłby mnie ani dzieci. Nigdy nie splamiłby naszego małżeństwa zdradą.

- Przykro mi. Wiem, że musi być pani teraz bardzo ciężko.

- Wciąż nie mogę w to uwierzyć. Wydaje mi się to niemożliwe. Czy jest coś, o czym powinnam wiedzieć? Nie wiem, co powinnam zrobić.

- Musimy zabrać ciało pani męża, by przeprowadzić sekcję zwłok. Avril się skrzywiła.

- Sekcja zwłok. - Tak.

- Wiem, że to konieczne. Wolę o tym nie myśleć. Rzadko rozmawiałam z Willem o jego pracy, dlatego że nie lubiłam myśli o... o krojeniu i cięciu laserem.

- Jest pani wrażliwa na krew? Żona lekarza i kobieta, która lubi kryminały?

Na jej twarzy pojawiło się wahanie, a potem cień uśmiechu.

- Chyba lubię wynik końcowy, ale nie przepadam za widokiem krwi. Czy muszę coś podpisać?

- Nie. Na razie nie. Czy chciałaby pani, żebyśmy do kogoś zadzwonili w pani imieniu? Do kogoś, z kim chciałaby się pani skontaktować?

- Nie. Dziękuję. Muszę wracać do dzieci. - Uniosła ręce i przycisnęła je do ust, by powstrzymać ich drżenie. - Moje dzieci. Muszę o tym powiedzieć dzieciom. Muszę się nimi zająć. Jak im to wytłumaczę?

- Czy życzy sobie pani pomocy psychologa? Avril znów się zawahała, a potem pokręciła głową.

- Nie, na razie nie. Myślę, że teraz będą potrzebowały mnie. Na razie tylko mnie. Mnie i trochę czasu. Muszę wracać do dzieci.

- Poproszę, żeby panią odwieziono. - Eve wstała. - Pani Icove, może mi pani jeszcze być potrzebna.

- Naturalnie. Naturalnie, rozumiem. Dzisiejszą noc spędzimy w Hamptons. Z daleka od miasta. Z dała od tego wszystkiego. Dziennikarze nie zostawią nas w spokoju, ale tam będzie trochę lepiej. Nie chcę, żeby dzieci stały się obiektem zainteresowania mediów. Will na pewno chciałby, żebym chroniła nasze dzieci.

- Czy chce pani coś zabrać z domu?

- Nie. Mamy tam wszystko, czego nam trzeba. Eve obserwowała panią Icove, jak wsiada do samochodu i odjeżdża eskortowana przez policję.

Kiedy uznała, że obejrzała wszystko, co było do obejrzenia na miejscu zbrodni, Eve dała znak Peabody.

- Do mnie jest stąd bliżej niż na komendę. Napiszę raport u siebie.

- Czy jestem ci jeszcze potrzebna?

- Tak. Pojedź ze mną. To nie potrwa długo. - Skierowała się do swojego wozu i wręczyła Peabody nagranie rozmowy z Avril Icove.

- Wysłuchaj tego i podziel się ze mną swoimi wrażeniami.

- Nie ma sprawy. Delia wsiadła do samochodu i włączyła odtwarzanie, a Eve uruchomiła silnik.

Prowadziła auto, słuchając zadawanych przez siebie pytań i odpowiedzi Avril.

- Głos jej drży - stwierdziła Peabody. - Jest bliska łez, ale stara się zapanować nad emocjami.

- Czy coś cię szczególnie uderzyło?

- Nie zapytała, w jaki sposób zginął.

- Nie zapytała jak, gdzie, dlaczego ani kto to zrobił. I nie wyraziła życzenia, by zobaczyć męża.

- Przyznaję, że to dziwne. Ale ludzie w szoku zachowują się irracjonalnie.

- Jakie jest pierwsze pytanie zaszokowanego członka rodziny na wieść o śmierci kogoś bliskiego?

- Prawdopodobnie: czy naprawdę nie żyje?

- Nie zapytała o to, nie domagała się żadnych dowodów. Zaczęła od: „Czy wydarzył się wypadek?”, starała się opanować. To rozumiem. Cała dygotała, kiedy ją prowadziłam, to również zrozumiałe. Ale nie zapytała, w jaki sposób zginął.

- Bo wiedziała? To śmiałe założenie, Dallas.

- Być może. Nie zapytała, jak dostaliśmy się do środka, gdzie go znaleźliśmy. Nie powiedziała: „O, Boże, czy było włamanie, czy coś skradziono?”. Nie zapytała, czy wyszedł i został napadnięty. Nie powiedziałam jej, że zamordowano go w domu. Ale rekorder zarejestrował, jak kilka razy spogląda przez drzwi w kierunku schodów. Wiedziała, że jej martwy mąż jest na górze. Nie musiałam jej tego mówić.

- Możemy sprawdzić, co naprawdę robiła w interesującym nas przedziale czasowym.

- Na pewno potwierdzi się to, co nam powiedziała. Ma mocne alibi. Ale jest w to jakoś zamieszana.

Siedziały przed domem, Eve patrzyła przez przednią szybę, zmarszczywszy czoło.

- Może ją zdradzał - zastanawiała się Peabody. - To, co się przytrafiło jej teściowi, stało się dla niej źródłem inspiracji. Wynajęła kogoś, by sprzątnął jej męża. A może to ona zdradzała jego i doszła do wniosku, że bardziej jej się opłaca zostać wdową. Dała swojemu kochankowi kod alarmu, wcześniej nagrała głos faceta. Załatwia męża, naśladując modus operandi pierwszego mordercy.

- A skąd się tam wzięły owoce i sery?

- Do cholery, Dallas. Icove mógł zamówić sobie coś do jedzenia.

- Dostarczono je z kuchni. Sprawdziłam.

- I co z tego?

- Dlaczego zszedł na dół, zamówił coś do jedzenia i zaniósł to na górę? Jeśli chciałby coś przekąsić, skorzystałby z autokucharza w gabinecie.

- Lee - Lee Ten - przypomniała jej Peabody. - Może też lubi krzątać się w kuchni, kiedy nad czymś rozmyśla.

- Z całą pewnością nie lubi krzątać się w kuchni. Avril może tak, ale nie on. Nie doktor Will.

- Może był na dole i postanowił iść do siebie. Zamówił coś do jedzenia i przy okazji zaniósł półmisek do gabinetu. Ale potem doszedł do wniosku, że na razie nie jest głodny, wyciągnął się na kanapie i usnął. Przystojny, ale pozbawio­ny skrupułów kochanek żony wślizgnął się do domu, poszedł na górę, wszedł do gabinetu, wbił doktorowi skalpel w serce, zabrał dyskietkę, ponownie włączył alarm i zniknął.

Eve coś bąknęła pod nosem.

- Porozmawiamy z przyjaciółmi, sąsiadami i współpracownikami, jeszcze raz sprawdzimy jej osobiste finanse, ustalimy, co zwykle robiła.

- Widzę, że nie spodobał ci się mój pomysł z przystojnym, ale pozbawionym skrupułów kochankiem.

- Nie skreślam przystojnego, ale pozbawionego skrupułów kochanka. Lecz jeśli rzeczywiście było tak, jak powiedziałaś, uwinęli się z tym raz, dwa, trzy. I założę się, że zaplanowali to równie szczegółowo i z równie dużym wy­przedzeniem, jak morderstwo starego pana doktora. Te same osoby, ten sam motyw.

- Może to Dolores jest jej przystojnym, ale pozbawionym skrupułów kochankiem.

- Może. Tak czy inaczej, trzeba dokładnie przyjrzeć się Avril. Na pewno coś znajdziemy.

Eve otworzyła drzwi.

- Weź wóz i jedź do domu. Ale bądź tu o siódmej zero zero. Popracujemy parę godzin, a potem pojedziemy do komendy.

Peabody spojrzała na zegarek.

- Rety! Wygląda na to, że uda mi się pospać pięć godzin.

- Chcesz spać? Sprzedawaj buty. Eve się nie zdziwiła, kiedy w holu zobaczyła Summerseta.

- Syn Icove'a nie żyje. - Ściągnęła płaszcz i rzuciła go na słupek balustrady schodów. - Jeśli naprawdę chcesz pomóc, pogrzeb w pamięci i spróbuj coś sobie przypomnieć. Musiał być w coś zamieszany.

- Czy według pani nie ma ludzi bez skazy? Obejrzała się za siebie, wchodząc po schodach.

- Tak. Jeśli bardziej ci zależy na znalezieniu zabójcy niż na kanonizowaniu Icove'a, też byś ich szukał.

Ruszyła prosto do swojego gabinetu. Roarke natychmiast ukazał się w drzwiach sąsiedniego pomieszczenia.

- Gdybym się pojawiła w domu - zaczęła - i gliniarz powitałby mnie na progu słowami, że cię zamordowano, jak myślisz, co bym zrobiła?

- Pogrążyła się w bezdennej rozpaczy, z której nie otrząsnęłabyś się do końca swojego smutnego, pustego życia.

- Tak, tak, tak. Pytam poważnie.

- Bardzo mi się podoba taka perspektywa. - Oparł się o framugę drzwi. - Wyobrażam sobie, że najpierw pogoniłabyś nieszczęsnego posłańca i każdego na tyle nierozsądnego, by zagrodzić ci drogę. Musiałabyś osobiście się prze­konać, że nie żyję. Mam nadzieję, że wylałabyś morze gorących i gorzkich łez nad moim ciałem. Potem dowiedziałabyś się wszystkiego, czego tylko można by się dowiedzieć, i ścigała mojego zabójcę jak wściekły pies, nawet na samym końcu świata.

- Dobra. - Przysiadła na skraju biurka i przyjrzała mu się uważnie. - A gdybym cię już nie kochała?

- W takim razie nie miałbym po co dłużej żyć i prawdopodobnie sam bym ze sobą skończył albo zwyczajnie umarłbym, bo pękłoby mi moje biedne serce.

Eve musiała się do niego uśmiechnąć, ale zaraz spoważniała i pokręciła głową.

- Nie kochała go. Wdowa doskonale odegrała swoją rolę, ale nie pamiętała całego tekstu i nie... Jak to się mówi, kiedy aktorzy... - Wyrzuciła ręce w górę, zrobiła przerażoną minę, skrzyżowała ręce na piersiach.

- Grają bez słów? Proszę, nie rób tego więcej. Przestraszyłaś mnie.

- Nie chodzi mi o pantomimę. Ludziom powinno być wolno... Nie, mimów powinno się przeganiać z ulic kijami. Wczuwanie się, to jest właściwe słowo. Avril nie wczuła się w rolę wystarczająco dobrze. Ton jej głosu był inny, kiedy mówiła o nim, a inny, kiedy mówiła o dzieciach. Kocha dzieci. Natomiast nie kocha już ich ojca. Przynajmniej nie bez pamięci. Peabody przypuszcza, że miała kogoś na boku.

- Całkiem możliwe. Ty nie masz?

- Kiedy miałabym się z nim spotykać, skoro ani na moment nie dajesz mi spokoju?

Wyciągnął rękę i lekko szarpnął ją za włosy.

- Co powiesz na jeden szybki numerek?

- Musiałby być jak błyskawica, bo mam dużo pracy. Może spotykała się z kimś. I może jest na tyle cwana i wyrachowana, by zamordować swego męża tak samo, jak zabito jej teścia, żeby utrudnić prowadzenie śledztwa. Ale przypuszczam, że oba morderstwa są ze sobą powiązane, ojciec i syn zginęli z ręki jednego człowieka lub na zlecenie tej samej osoby. A ona jest w to wplątana.

- Dlaczego? Główne motywy to pieniądze, seks, strach, władza, furia, zazdrość, zemsta.

- Z pewnością chodzi o władzę. Byli ludźmi wpływowymi, zabito ich narzędziem, którym posługiwali się w swojej pracy. Jeśli to furia, to zimna. Nie widzę strachu, pieniądze też do mnie nie przemawiają. Zazdrość jest mało prawdopodobna. Zemsta - to pozostaje do wyjaśnienia.

- Pieniędzy jest mnóstwo i są dobrze ulokowane. Do tej pory nie znalazłem nic, do czego można by się przyczepić. W ich finansach panuje idealny porządek.

- Gdzieś muszą być jeszcze jakieś konta.

- Więc je znajdę.

- To klucz do zagadki. Eve szybko zrelacjonowała mu, co ustaliła. Słuchając jej, Roarke wszedł do pokoju, otworzył drzwiczki w ścianie i wyjął brandy. Nalał dla siebie lampkę, a znając swoją żonę, zamówił dla niej filiżankę czarnej kawy. Miał nadzieję, że to będzie ostatnia kawa Eve tego dnia.

Nie darzyła sympatią ofiar, pomyślał. Nie przeszkodzi jej to w szukaniu tych, którzy byli odpowiedzialni za śmierć obu Icove'ów, ale nie przeżywała tego tak, jak jej się to często zdarzało podczas innych śledztw.

Chęć rozwiązania zagadki stanowiła siłę napędową. Wiedział, że Eve nie spocznie, póki nie znajdzie odpowiedzi.

Ale tym razem nie żal jej było zamordowanych, tylko dziewczyn, które - jak wierzyła - wykorzystywali. I Roarke wiedział, że Eve przez wzgląd na nie zrobi wszystko, co w jej mocy, by ustalić, co się naprawdę wydarzyło.

- Nie można wykluczyć, że ktoś majstrował przy alarmie - powiedział, kiedy skończyła. - To kwestia umiejętności włamywacza. - Podał jej kawę. - Ale w tej okolicy, o tej porze dnia na coś takiego mógłby się porwać jedynie wy­jątkowy spec od tych spraw. Superwyjątkowy, jeśli wasi komputerowcy nie znaleźli śladów świadczących, że ktoś w nim gmerał.

- Bardziej prawdopodobne, że znała kody i zarejestrowano jej głos lub miała wolny wstęp. Zabraliśmy androidy domowe, ludzie z wydziału przestępstw elektronicznych rozłożą je na części i sprawdzą, czy nikt przy nich nie majstrował. Jeśli polecenia Icove'a były sprzeczne z tymi, które wcześniej wydała jego żona, jeden z robotów mógł otworzyć drzwi zabójcy, który później wymazał wszystko z pamięci automatu.

- To się okaże. Chyba że marny do czynienia z wyjątkowym specem od tych spraw.

- Icove mało jadł. Nie miał apetytu. Więc jeśli zaczęło mu burczeć w brzuchu, rzeczywiście mógłby zapragnąć coś przekąsić. Ale pracował w swoim gabinecie. Sam. Założę się, że usuwał pliki z komputera.

Eve zaczęła krążyć po pokoju.

- Nie zszedł na dół do kuchni, by zamówić coś do jedzenia. To strata czasu i energii. A na stoliku w jego gabinecie stał śliczny półmisek z dorodnymi owocami, artystycznie ułożonym serem i Bóg wie czym jeszcze. Tylko żona przygotowuje coś takiego.

- Skąd mam to wiedzieć - powiedział cierpko Roarke. - Nie przypominam sobie, żeby moja żona kiedykolwiek artystycznie ułożyła dla mnie na półmisku sery.

- Daruj sobie. Wiesz, o co mi chodzi. To zrobiła troskliwa kobieta. Tak zachowują się troskliwe kobiety, by skłonić kogoś do jedzenia. Ale to nie była jego żona. Żona jest w Hamptons, je lody z dziećmi, podejmuje sąsiadów. Dba o to, żeby ktoś mógł przysiąc na cały stos Biblii, że była gdzie indziej, kiedy ten skalpel znalazł się w sercu męża. Może więc Icove zdradzał je obie i w ten sposób jego przyjaciółka i żona trafiły do jednej drużyny.

- Wracamy do seksu.

- Tak. Może obie je oszukiwał. Może jego czysty jak łza ojciec był zboczeńcem i zabawiał się z całą trójką. Ale to nie to. - Pokręciła głową. - Nie wydaje mi się, żeby tu chodziło o seks. Ta sprawa ma związek z ich działalnością zawodową. Avril mnie okłamała, kiedy ją spytałam, czy wie coś o pracach męża, o jakimś od lat prowadzonym potajemnie projekcie badawczym. Na mgnienie oka ogarnęła ją furia. Widziałam to w jej oczach.

Pociągnęła łyk kawy.

- Mogła podrzucić broń do Centrum. Kto spytałby żonę doktora Willa, czemu tam się kręci? Łatwo jej było zdobyć skalpel i gdzieś go ukryć. Jest głównym ogniwem łączącym obie ofiary. Była podopieczna jednego, żona drugiego. Może, jeśli to przedsięwzięcie trwa od dawna, też brała w nim udział.

- Długo by czekała, żeby się zemścić - zauważył Roarke. - W tym czasie zrodziły się silne więzy uczuciowe. Nikt by jej nie zmusił do małżeństwa i zamieszkania z Willem Icove'em, do urodzenia mu dzieci, Eve, gdyby tego nie chciała. Jeśli jest w to jakoś wplątana, to wydaje mi się bardziej prawdopodobne, że dowiedziała się o tym przedsięwzięciu, sprzeciwiła się jego kontynuowaniu, była zbulwersowana albo nawet wściekła.

- Wtedy miałaby również inne wyjście. Jeśli ktoś jest aż tak czymś zbulwersowany, może o tym powiadomić kogo trzeba. Może to zrobić anonimowo. Może przekazać dość informacji, by policja mogła wszcząć śledztwo. Nie zabija się ojca własnych dzieci, dlatego że nie podoba nam się je­go uboczne zajęcie. Rzuca się go albo załatwia się sprawę zgodnie z prawem.

Zabić dwoje ludzi z takiego powodu? Nie, mordercą kierowały pobudki osobiste. - Wzruszyła ramionami. - Chyba muszę porozmawiać z Mirą.

- Jest późno. Prześpij się trochę.

- Chcę najpierw sporządzić raport, kiedy mam wszystko świeżo w głowie. Roarke podszedł do niej i pocałował ją w czoło.

- Nie pij więcej kawy. Kiedy została sama, napisała sprawozdanie, dodała kilka komentarzy. A potem kilka pytań.

Avril Icove - żyjący krewni?

Dokładna data i okoliczności ustanowienia Icove'a jej opiekunem prawnym.

Co robiła? Kiedy sama wychodziła z domu? Dokąd?

Ewentualne powiązania z kobietą znaną jako Dolores Nocho - Alverez.

Czy poddawała się operacjom plastycznym?

Ostatnia wizyta w ośrodku przed śmiercią teścia.

Jestem taka, jak tego chciał”.

Czy zabrała coś do Hamptons? Jeśli tak, to co?

Rozsiadła się wygodnie, jeszcze raz czy dwa przeczytała te pytania. Żałowała, że nie ma kawy.

Wyłączyła komputer i poszła do sypialni. Roarke zostawił przyciemnione światło, żeby nie musiała wchodzić do ciemnego pokoju. Eve się rozebrała, włożyła nocną koszulę. Kiedy wsunęła się do łóżka, przygarnął ją do siebie.

- Miałam ochotę na jeszcze jedną kawę.

- To zrozumiałe. Śpij.

- Nie chciała, żeby cierpieli.

- Racja. Było jej ciepło w jego ramionach. Zaczęła ogarniać ją senność.

- Pragnęła ich śmierci, ale nie chciała, żeby cierpieli. Miłość. Nienawiść. To bardzo skomplikowane.

- Z całą pewnością.

- Miłość. Nienawiść. Ale żadnej pasji. - Ziewnęła szeroko. - Gdybym pragnęła twojej śmierci, chciałabym, żebyś cierpiał. I to bardzo.

Roarke uśmiechnął się w ciemnościach.

- Dziękuję, najdroższa. Też się uśmiechnęła, nim zmorzył ją sen.

ROZDZIAŁ 10

O siódmej rano Eve piła już drugą kawę i czytała informacje, które znalazła o Avril Icove.

Zwróciła uwagę na datę urodzenia kobiety, daty śmierci rodziców, i na to, że Icove został jej opiekunem prawnym, nim ukończyła sześć lat.

Eve zapoznała się też z informacjami na temat wykształcenia Avril - okazało się, że dwanaście lat uczęszczała do Brookhollow Academy w Spencerville w stanie New Hampshire, a później kontynuowała naukę w Brookhollow College.

A więc dobry pan doktor natychmiast umieścił swoją podopieczną w szkole z internatem. Jak na to zareagowała? - ciekawa była Eve. Straciła matkę... Gdzie była, kiedy jej mama wyjechała do... dokąd to się wybrała? Do Afryki. Kto opiekował się dziewczynką, kiedy jej matka ratowała życie innym, a potem sama zginęła?

Traci matkę i od razu zostaje wysłana do szkoły.

Żadnych żyjących krewnych. Naprawdę pech, pomyślała Eve. Żadnego rodzeństwa; oboje rodzice byli jedynakami. Dziadkowie zmarli, nim urodziła się Avril. Żadnych danych o ciotkach, wujkach czy dalszych kuzynach.

Trochę to dziwne, pomyślała Eve. Prawie każdy ma gdzieś jakichś krewnych. Choćby nie wiem jakich dalekich.

Ona nie miała żadnej rodziny, ale zawsze są wyjątki od reguły.

Jezu, weźmy chociażby Roarke'a. Całe lata żył ze świadomością, że jest sam jak palec, a tu bum! Okazuje się, że ma dość krewniaków, by nimi zaludnić małe miasto.

Ale z informacji o Avril wynikało, że jedynymi jej krewnymi jest dwójka dzieci.

A więc mając niespełna sześć lat, zostaje osierocona i Icove, jej prawny opiekun, umieszcza ją w jakiejś ekskluzywnej szkole. Zapracowany chirurg, pochłonięty robieniem kariery zawodowej, wychowujący własnego syna, który miał wtedy... Ile? Jakieś siedemnaście lat.

Nastoletni chłopcy mają w zwyczaju pakować się w kłopoty i sprawiać trudności. Ale kiedy Dallas przeglądała informacje o doktorze Willu, okazało się, że jest równie nieskazitelny, jak jego ojciec.

Tymczasem Avril spędziła szesnaście lat właściwie w jednej szkole, co Eve skojarzyło się z odsiadką w więzieniu. Popijając kawę, przypomniała sobie, że dla niej szkoła była czymś w rodzaju więzienia.

Pamiętała, jak niecierpliwie czekała, kiedy stanie się pełnoletnia i w końcu będzie mogła się uwolnić od systemu, który ją wchłonął po tym, jak ją znaleziono w ciemnym zaułku w Dallas. Potem trafiła prosto do Akademii Policyjnej. Musiała przyznać, że znów znalazła się w innym systemie. Ale sama go sobie wybrała. To była jej decyzja.

Czy Avril miała wolny wybór?

Przedmiot kierunkowy - sztuka, przedmioty dodatkowe - zajęcia praktyczno - techniczne i teatr. Poślubiła Wilfreda B. Icove'a juniora zaraz po ukończeniu studiów - miał wtedy trzydzieści kilka lat, jego życiorys był wzoro­wy, wcześniej nie żył z nikim w konkubinacie.

Będzie trzeba zwrócić się o pomoc do Nadine, może dziennikarce uda się dotrzeć do jakichś informacji o życiu osobistym młodego, bogatego pana doktora.

Avril nie pracowała zarobkowo. Została zawodową matką po urodzeniu pierwszego dziecka.

Czysta kartoteka.

Usłyszała cichy szum butów na aerodynamicznej podeszwie i pociągnęła jeszcze jeden łyk kawy, nim weszła Peabody.

- Portret psychologiczny Avril Icove - powiedziała Eve bez żadnych wstępów.

- Nie wiedziałam, że z samego rana będzie egzamin. - Peabody rzuciła torbę i zmrużyła oczy. - Elegancka i opanowana - zaczęła. - Kulturalna i dobrze wychowana. Mam ochotę powiedzieć: chodzący ideał. Przyjmując założenie, że polem jej działalności jest dom, co uważam za wielce prawdopodobne, skoro została zawodową mamą, a jej mąż jest zapracowanym lekarzem i biznesmenem, dodałabym, że ma dobry gust i nie lubi zwracać na siebie uwagi.

- Była w czerwonym płaszczu - przypomniała sobie Eve.

- Słucham?

- Nieważne. Dom urządzony ze spokojną elegancją, a ona nosi jaskrawoczerwony płaszcz. - Eve wzruszyła ramionami. - Jeszcze coś?

- Uderzyło mnie w niej również to, że jest uległa. Eve spojrzała na nią ze zdziwieniem.

- Dlaczego tak uważasz?

- Kiedy pierwszy raz byliśmy u nich w domu, Icove powiedział jej, co ma zrobić. Nie było to nic w rodzaju: „Ej, ty suko, zabieraj swoje dupsko do kuchni”. Nie poczynał sobie z nią obcesowo, nie było to nawet polecenie, ale w tonie jego głosu słyszało się władczość. On tu rządzi, on podejmuje decyzje. Ona jest jedynie żoną.

Peabody z nadzieją spojrzała na kawę, ale mówiła dalej.

- Zastanowiło mnie to. Jest przyzwyczajona do tego, że on wszystkim dyryguje, on podejmuje decyzje. Dlatego to wcale nie takie dziwne, że była całkowicie oszołomiona, kiedy dowiedziała się o śmierci męża. Kto będzie jej teraz mówił, co ma robić?

- Ma za sobą szesnaście lat nauki w prywatnej szkole z internatem, którą ukończyła z wyróżnieniem.

- Wiele ludzi doskonale radzi sobie w szkole, a brak im jakichkolwiek umiejętności praktycznych.

- Weź sobie kawę, bo ślinka zaczyna ci płynąć po brodzie.

- Dzięki.

- Ojciec porzucił rodzinę, matka ma ciągoty misjonarskie, działa gdzieś w dzikich krajach. I tam umiera. - Eve podniosła głos, kiedy Peabody poszła do kuchni. - Jedyne, co ją wiąże z Icove'em, to, że też jest lekarzem. Możliwe, że byli kochankami, ale nie wiem, czy ma to jakieś znaczenie.

Eve przechyliła głowę i przyjrzała się zdjęciu Avril na monitorze. Elegancka, pomyślała. Olśniewająca. I na pierwszy rzut oka powiedziałaby, że delikatna. Ale widziała tamten błysk. I stalowe spojrzenie.

- Pojedziemy na miejsce morderstwa - ciągnęła. - Chcę obejrzeć każde pomieszczenie. Porozmawiać z sąsiadami, pozostałymi domownikami. Musimy sprawdzić jej alibi. I chcę wiedzieć, kiedy ostatni raz przed śmiercią teścia była w Centrum.

- Czeka nas dużo pracy - powiedziała Peabody z ustami pełnymi lukrowanego pączka. - Kupiłam po drodze - wymamrotała, kiedy Eve rzuciła jej krzywe spojrzenie.

- Gdzie?

- Pod literą P w jadłospisie. - Przełknęła pospiesznie. - McNab pojechał z elektroniką, więc dotarł do domu po mnie. Powiedział, że postawił ich w stan gotowości. Dziś rano zda szczegółową relację Feeneyowi, wyręczy cię.

- Nie przejmowała się sprzętem elektronicznym. Nie pociła się na myśl o alarmach, transmisjach, plikach. - Eve pokręciła głową. - Albo jest z lodu, albo nie ma nic, do czego można by się przyczepić.

- Nadal skłonna jestem wierzyć, że chodziło o zdradę. Jeśli Avril jest w to jakoś zaplątana, musiała mieć wspólnika. A nie zabija się dla kogoś, jeżeli się go nie kocha, chyba że ten ktoś ma nas w garści.

- Albo że dostaje się za to pieniądze.

- Tak, rzeczywiście. Rozważałam jeszcze jedną ewentualność. Wiem, że to mało prawdopodobne, ale co, jeśli teść się za nią uganiał? Wiemy, że interesował się młodymi kobietami, realizując swój tajny projekt. Była jego pod­opieczną, więc mógł ją wykorzystywać seksualnie. Potem przekazał ją synowi, żeby... mieć ją pod ręką. Może się nią dzielili.

- Też mi to przeszło przez myśl.

- A więc co o tym sądzisz? Jest zdominowana przez mężczyzn, którzy ją wykorzystują. Więc wiąże się z kobietą. Uczuciowo, może nawet ją kocha. I wspólnie obmyślają, jak się pozbyć Icove'ów.

- Z Dolores?

- Tak. Powiedzmy, że się poznały, pokochały. - Peabody zlizała lukier z palców. - Zastanawiają się, jak zlikwidować obu Icove'ów tak, by Avril pozostała poza wszelkimi podejrzeniami. Dolores mogła wziąć na cel młodego Icove'a, zastawić na niego sidła, uwieść go.

- Pokazałam mu jej zdjęcie po tym, jak zamordowano jego ojca. Nawet mu nie drgnęła powieka.

- Przyznaję, że to śmiała teoria, ale całkiem realna. Może przy nim wyglądała inaczej. Zmieniała uczesanie i tak dalej. Nie ma cienia wątpliwości, że pierwsze morderstwo popełniła Dolores. W identyczny sposób zabito młodego Icove'a, posłużono się tym samym narzędziem. Prawdopodobieństwo, że ma ich obu na sumieniu, wynosi dziewięćdziesiąt osiem procent z kawałkiem.

- Dziewięćdziesiąt osiem i siedem dziesiątych. Też to sprawdziłam - powiedziała Eve. - Bazując na rym i na moim wewnętrznym przekonaniu, że Avril jest jakoś w to zamieszana, jestem pewna, że się znają. Albo Avril ją wynajęła. Czyli że Dolores nie wyjechała z miasta po popełnieniu pierwszego morderstwa. Może wciąż tu jest. Muszę ją odszukać.

Drzwi między gabinetami się otworzyły i wszedł Roarke. Antracytowy garnitur, który jeszcze podkreślał jego sprężystą sylwetkę, dodawał głębi już i tak niesamowicie niebieskim oczom. Włosy zaczesał do tyłu, a lekki uśmiech na urodziwej twarzy sprawiał, że na jego widok każda kobieta czuła łaskotanie w żołądku.

- Znów zaczęłaś się ślinić - mruknęła Eve do Peabody.

- I co z tego?

- Czy przeszkodziłem paniom?

- Rozważamy kilka hipotez - powiedziała mu Eve. - Zaraz jedziemy do komendy.

- W takim razie przyszedłem w samą porę. Jak się masz, Peabody?

- Świetnie, dziękuję. I chcę podziękować za zaproszenie na Święto Dziękczynienia. Żałujemy, że nie możemy z niego skorzystać, ale wybieramy się na parę dni do moich rodziców.

- Cóż, to święto rodzinne. Pozdrów ich ode mnie. Będzie nam ciebie brakowało. Podoba mi się twój naszyjnik. Co to za kamień?

Był dość spory, barwy czerwonopomarańczowej. Kiedy Eve go zobaczyła, pomyślała sobie jedynie, że podczas pościgu prawdopodobnie wybije Delii oko.

- Karneol. To dzieło mojej babki.

- Naprawdę? - Podszedł bliżej i ujął wisiorek w rękę. - Śliczna robota. Czy sprzedaje swoją biżuterię?

- Głównie poprzez członków Wolnego Wieku. W sklepach hinduskich i na jarmarkach. To coś w rodzaju hobby.

- Tik - tak - mruknęła Eve, więc obydwoje spojrzeli na nią, Peabody speszona, Roarke - rozbawiony.

- Podoba mi się - powiedział i wypuścił wisiorek z rąk. - Ale wolę cię w mundurze.

- No, cóż... - Zarumieniła się, a znajdująca się za nią Eve wzniosła oczy ku sufitowi.

- Zaraz sobie pójdę, ale mam coś, co być może was zainteresuje. - Roarke spojrzał na trzymaną przez Peabody filiżankę, o której Delia zupełnie zapomniała. - Czy mogę prosić o kawę?

- O kawę? - Peabody niemal westchnęła, ale zaraz się opanowała. - Tak, jasne. Zaraz przyniosę.

Roarke się uśmiechnął, spoglądając za nią.

- Taka partnerka to prawdziwy skarb - oświadczył.

- Zawracasz jej w głowie. I robisz to celowo. - Spojrzał z niewinną miną na żonę.

- Nie mam pojęcia, o czym mówisz. Tak czy inaczej, cieszę się, że zaprosiłaś ją i McNaba na obiad. Szkoda, że nie mogą przyjść. Ale wracając do twojego śledztwa, po porannym spotkaniu poszperałem tu i tam.

- Już miałeś jakieś spotkanie?

- Odbyłem holokonferencję ze Szkocją. Różnica czasu wynosi pięć godzin. I wszystkich rozlokowałem. Muszę jeszcze porozmawiać ze swoją ciotką z Irlandii.

To wyjaśniało, pomyślała Eve, czemu go nie było tam, gdzie zwykle, kiedy wstała o szóstej.

- Znalazłeś dla mnie pieniądze?

- W pewnym sensie tak. - Urwał i znów się uśmiechnął do Peabody, która weszła z tacą.

- Mam dla ciebie świeżą kawę, Dallas.

- Wyrażaj się jaśniej - powiedziała ze zniecierpliwieniem Eve. Ale Roarke się nie spieszył. Najpierw sam nalał wszystkim kawę.

- Dotarłem do dużych zapisów i regularnych przelewów z różnych gałęzi holdingów Icove'a. Na pierwszy rzut oka przejaw niezwykłej hojności i filantropii. Ale po zsumowaniu wszystkiego i głębszej analizie rodzą się wątpli­wości.

- O jakiej kwocie mówisz?

- Do tej pory wytropiłem w ciągu ostatnich trzydziestu pięciu lat prawie dwieście milionów, na które nie znajduję pokrycia w przychodach. Jeśli człowiek rozdaje taką masę forsy, w jego kieszeniach powinno tu czy tam pojawić się płótno. Nic z tych rzeczy. - Pociągnął łyk kawy.

- Co świadczy o dodatkowym źródle dochodów. Ukrytym źródle.

- Wszystko na to wskazuje. Podejrzewam, że jest tego więcej. Dopiero zacząłem grzebać. Ale ciekawe, że człowiek o lewych dochodach przeznaczał znaczne kwoty na szczytne cele bez rozgłosu, niemal anonimowo. Większość ludzi kupiłaby sobie jakiś zaciszny, ładny kraik.

- Anonimowo.

- Dokładał starań, by ukryć, że jest darczyńcą. Wykorzystywał licznych pośredników: trusty, organizacje non profit, fundacje. Pieniądze krążą tam i z powrotem między korporacjami i instytucjami. - Wzruszył ramionami. - Moja pani porucznik, domyślam się, że nie ma pani ochoty słuchać wykładu o rajach podatkowych i tym podobnych. Powiem więc tylko, że Icove miał doskonałych doradców finansowych i zdecydował się pozbyć tych środków, rezygnując z wszelkich słów uznania z tego tytułu. Albo znacznych odpisów od dochodu. Chociaż z drugiej strony nie wykazywał ich w rocznych zeznaniach.

- By uniknąć opodatkowania.

- W pewnym sensie tak. Lecz nawet urzędowi podatkowemu trudno byłoby cokolwiek z tego wycisnąć, ponieważ pieniądze przekazano na cele dobroczynne. Z pewnością mamy jednak do czynienia z naruszeniem obowiązującego prawa.

- Czyli musimy znaleźć źródło tych dochodów. - Eve wzięła filiżankę z kawą i zaczęła krążyć po gabinecie. - Zawsze zostaje jakiś ślad.

Roarke z zarozumiałą miną wydął usta.

- Nieprawda. Nie zawsze. Rzuciła mu spojrzenie spod przymrużonych powiek.

- Ktoś, kto wie, jak zacierać ślady, powinien również umieć je znajdywać.

- Nie przeczę.

- Może zacznijmy od końca - zaproponowała Peabody. - Od tych, którzy dostali pieniądze.

- Podaj mi, powiedzmy, pięciu największych beneficjentów - poprosiła Eve Roarke'a. - Możesz mi to przekazać do mojego biura w komendzie.

- Dobrze. Jak do tej pory największym z nich jest mała prywatna szkoła.

- Brookhollow? - Eve mrowie przeszło po skórze.

- Brawo, pani porucznik. Brookhollow Academy i związana z nią uczelnia, Brookhollow College.

- Bingo. - Eve się uśmiechnęła, bardzo z siebie zadowolona, i znów zwróciła się w stronę ekranu ściennego. - Zgadnij, kto pobierał naukę w tych placówkach.

- Może to coś znaczy - zgodziła się Peabody. - Chociaż z drugiej strony, mógł tam wysłać swoją podopieczną, ponieważ wierzył w tę szkołę i dlatego w nią zainwestował. Albo przekazał im pieniądze, bo uczyła się tam jego pod­opieczna.

- Sprawdź, kiedy powstała szkoła i kto ją założył. Znajdź listę nauczycieli, dyrektorów i czego tam jeszcze. I aktualny wykaz uczniów. Oraz nazwiska uczennic, które uczyły się z Avril Hannson.

- Tak jest. - Peabody pospiesznie podeszła do komputera i przystąpiła do pracy.

- To dobry trop - powiedziała Eve i spojrzała na Roarke'a. - Z pewnością do czegoś nas doprowadzi.

- Cała przyjemność po mojej stronie. - Ujął ją lekko pod brodę i musnął wargami usta Eve, nim zdążyła zaprotestować. - A wracając do spraw prywatnych, chcesz, żebym zadzwonił do Mavis w związku ze Świętem Dziękczynienia? Czas ucieka, a zdaje się, że w tej chwili ty jesteś bardziej zajęta ode mnie.

- Dobry pomysł.

- Jeszcze do kogoś?

- Nie wiem. - Zmieszana przestąpiła z nogi na nogę. - Może do Nadine? Feeney prawdopodobnie będzie świętował w gronie rodzinnym, ale sama z nim porozmawiam.

- A co z Louise i Charlesem?

- Pewnie. Jasne. Naprawdę wydajemy świąteczny obiad?

- Już za późno, żeby się wycofać. - Znów ją pocałował. - Bądź ze mną w kontakcie, dobrze? Muszę już iść. - Wrócił do swojego gabinetu i zamknął za sobą drzwi.

- Kocham McNaba. Odwracając się w stronę Peabody, Eve czuła, jak jej drży mięsień koło prawego oka.

- O, rany. Musisz to robić?

- Tak. Kocham McNaba - powtórzyła Peabody. - Zajęło mi trochę czasu uświadomienie sobie tego. Ale on jest tym jednym jedynym. Nawet gdybyś padła trupem i Roarke uznałby, że mogłabym go pocieszyć, uprawiając z nim seks, prawdopodobnie bym mu odmówiła. Prawdopodobnie. Zresztą nawet gdybyśmy to zrobili, i tak kochałabym McNaba.

- Przynajmniej jestem martwa w twoich seksualnych fantazjach.

- Uważam, że tak jest uczciwie. Nie oszukałabym swojej partnerki. Więc prawdopodobnie nie poszłabym do łóżka z Roarkiem, gdyby nadarzyła się okazja, chyba że zarówno ty, jak i McNab zginęlibyście w jakimś nieszczęśliwym wypadku.

- Dziękuję, Peabody. Czuję się teraz znacznie lepiej.

- I prawdopodobnie przez wzgląd na przyzwoitość odczekalibyśmy trochę. Na przykład dwa tygodnie. Jeśli zapanowalibyśmy nad sobą.

- Coraz lepiej - mruknęła Eve.

- Właściwie w ten sposób uczcilibyśmy was i naszą miłość do was obojga.

- Może to wy zginiecie w nieszczęśliwym wypadku - odcięła się Eve. - Wtedy ja i McNab... Nie, Jezu. Nie. - Wyraźnie się wzdrygnęła. - Nie kocham cię aż tak.

- Cóż, niezbyt to miłe. I żałuj, bo McNab jest niesamowity w te klocki.

- Zamknij się. Oszczędź mi szczegółów.

- Brookhollow Academy - powiedziała Peabody tonem pełnym godności. - Założona w dwa tysiące dwudziestym drugim roku.

- Zaledwie parę lat przed narodzinami Avril? Kto jest założycielem? Rzuć dane na ekran.

- Ekran numer jeden.

- Prywatna placówka oświatowa - przeczytała Eve. - Dla dziewcząt. Tylko dla dziewcząt. Założona przez Jonaha Delecourta Wilsona. Ściągnij o nim informacje, Peabody.

- Już się robi.

- Klasy od pierwszej do dwunastej, internat. Uznana przez Międzynarodowe Stowarzyszenie Szkół Niezależnych. Zajmuje trzecie miejsce w Stanach, piętnaste na świecie. Kampus o powierzchni trzydziestu hektarów. Całkiem spory. Stosunek liczby uczniów do nauczycieli sześć do jednego.

- Poważne, indywidualne traktowanie.

- Przygotowanie do studiów, pełne zakwaterowanie dla uczniów i nauczycieli. Młodzież z całego świata. Hm, zgrabny frazes. Stawiamy wysokie wymagania, ale zarazem pomagamy. Ple, ple. Fundacja Brookhollow College i ple, ple na ten temat. Czesne... Matko Przenajświętsza.

- Rany! - Oczy Peabody zrobiły się wielkie. - Za jeden semestr! Za jeden semestr dla uczennic pierwszej klasy!

- Zrób porównanie z innymi czołowymi szkołami z internatem.

- Tak jest. Dallas, czego właściwie tu szukamy?

- Nie wiem. Ale coś z pewnością znalazłyśmy. Czesne w Brookhollow jest dwukrotnie wyższe niż w podobnych placówkach.

- Mam dane założyciela. Jonah Delecourt Wilson, urodzony dwunastego sierpnia tysiąc dziewięćset sześćdziesiątego czwartego roku. Zmarł szóstego maja dwa tysiące pięćdziesiątego szóstego roku. Miał tytuł doktora medycyny - przeczytała Peabody. - Znany z badań i prac w dziedzinie genetyki.

- Naprawdę? Hm.

- W czerwcu tysiąc dziewięćset dziewięćdziesiątego dziewiątego roku poślubił Eve Hannson Samuels. Nie mieli dzieci. Samuels - też pani doktor - zginęła trzy lata wcześniej niż jej mąż, w katastrofie prywatnego wahadłowca.

- Hannson. Tak brzmi panieńskie nazwisko Avril. Muszą być spokrewnione.

- Wilson założył szkołę, przez pięć lat był jej dyrektorem, potem stery przejęła jego żona. Zajmowała to stanowisko do śmierci. Obecnie dyrektorką jest niejaka Evelyn Samuels, bratanica swojej poprzedniczki i jedna z pierw­szych absolwentek Brookhollow College.

- Czyli rodzinny interes. Założę się, że jeśli ktoś pompuje pieniądze w taką placówkę, ma z tego jakieś dodatkowe korzyści. Na przykład laboratorium do swojej dyspozycji. Albo prawo umieszczania w szkole swoich pacjentek. Zapewnia im świetne wykształcenie, jednocześnie prowadząc obserwacje. Genetyk, chirurg plastyczny i prywatna szkoła z internatem tylko dla dziewcząt. Jeśli dobrze wymieszać, co się otrzyma?

- Hm. Naprawdę bardzo wysokie czesne?

- Idealne kobiety. Manipulacja genami, chirurgiczne usuwanie wszelkich niedociągnięć natury, określony program nauczania.

- Jezu, Dallas.

- Tak, ładny pasztet. Może to kant do kwadratu, jeśli posunąć się krok dalej w spekulacjach i uznać, że absolwentki mogły być „lokowane” za niebotycznie wysokie honoraria u zainteresowanych osób. Kiedy wczoraj wieczorem rozmawiałam z Avril, powiedziała mi, że była tym, czego chciał Will Icove. Po prostu. Czy kochający tatuś nie chciałby dać swemu jedynakowi tego, czego ten pragnął?

- Trochę to trąci fantastyką naukową, Dallas. - DNA.

- I?

- Dolores Noch - Alveres. DNA. Założę się, że ten pseudonim to mały żart. - Zadzwonił jej komunikator. - Dallas - rzuciła do słuchawki.

- Jak na razie mam opasły tom na temat seniora. W związku z ostatnimi wydarzeniami przygotowuję podobny o juniorze. Co się dzieje, Dallas? - spytała Nadine.

- Czy w twoich materiałach jest coś, co dotyczy związku Icove'a z niejakim doktorem Jonahem D. Wilsonem?

- Zabawne, że pytasz. - Spojrzenie Nadine stało się ostrzejsze. - Obaj nieśli pomoc ofiarom wojen miejskich. Zaprzyjaźnili się, zostali wspólnikami. Pomagali zakładać ośrodki rehabilitacyjne dla dzieci podczas wojny i po jej zakończeniu. Jest więcej na ten i inne tematy, ale musiałabym głębiej pokopać. Wydaje mi się, że ich działalność spotkała się z krytyką Amerykańskiego Towarzystwa Lekarskiego, prowadzono jakieś wewnętrzne dochodzenia, ale wszystko to jest głęboko ukryte.

- Dotrzyj do tego. Jeśli przeczucie mnie nie myli, może otrzymasz najlepszy materiał na artykuł w swojej karierze zawodowej.

- Nie igraj z moimi uczuciami, Dallas.

- Prześlij mi wszystko, co masz. I szukaj dalej.

- Daj mi coś, co mogłabym opublikować. Potrzebne mi...

- Jeszcze na to za wcześnie. Muszę kończyć. Aha, spodziewaj się telefonu od Roarke'a. Chcemy cię zaprosić na Święto Dziękczynienia.

- Tak? Super. Mogę przyjść z osobą towarzyszącą?

- Chyba tak. To na razie. Rozłączyła się.

- Chodźmy jeszcze raz przyjrzeć się domowi Icove'a. Peabody zapisała pliki i wstała od komputera.

- Pojedziemy do New Hampshire?

- Nie zdziwiłabym się. W okazałym domu tuż nad morzem żaluzje w przeszklonych ścianach zapewniały domownikom pełną prywatność i ochronę przed intruzami. Kiedy patrzyło się przez nie na wodę, miała delikatny, szaroniebieski kolor i ciągnęła się aż po horyzont.

Właśnie tak by to namalowała, pomyślała. Pustka, spokój, przestrzeń, tylko ptaki kroczące dumnie brzegiem.

Znów zacznie malować i to w zdecydowanych barwach. Koniec ze stonowanymi, ślicznymi portretami, jej obrazy będą szalone i mroczne, jaskrawe i śmiałe.

Jej życie - już wkrótce - też będzie takie. Właśnie tak wyobrażała sobie wolność.

- Chciałabym, żebyśmy mogły tu żyć. Byłabym szczęśliwa, gdybyśmy mogły tu mieszkać. Mogłybyśmy tu mieszkać z dziećmi i niczego nie udawać.

- Może kiedyś, gdzieś. - Nie nazywała się Dolores, tylko Deena. Miała teraz ciemnorude włosy i zielone oczy. Już popełniła zabójstwo i jeszcze będzie zabijała, ale nie dręczyły jej wyrzuty sumienia. - Kiedy to się skończy, kiedy zrobimy wszystko, co w naszej mocy, trzeba będzie sprzedać ten dom. Ale są inne domy tuż nad morzem.

- Wiem. Po prostu mi smutno. - Odwróciła się i uśmiechnęła. - Chociaż nie mam powodu do smutku. Jesteśmy wolne. A przynajmniej tak bliskie niezależności, jak jeszcze nigdy w życiu.

Deena podeszła do kobiety, którą uważała za swoją siostrę, i ujęła jej ręce.

- Boisz się?

- Trochę. Ale zarazem jestem przejęta. I smutno mi. Nic na to nie poradzę. Kochałam go, Deena. Nawet jeśli początki naszej znajomości były osobliwe, kochałam go.

- Tak. Spojrzałam mu w oczy, kiedy mu wbijałam skalpel w serce, i widziałam w nich miłość. Chorą, samolubną i niedobrą, ale miłość. Nie mogłam sobie pozwolić na to, żeby o tym myśleć. - Wzięła głęboki oddech. - Cóż, na­uczono mnie, jak to robić, jak zdławić w sobie wszelkie uczucia i wykonać zadanie. Ale potem... - Zamknęła oczy. - Pragnę spokoju, Avril. Dni wypełnionych wyłącznie ciszą i spokojem. Tak długo na to czekałam. Wiesz, o czym marzę?

Avril ścisnęła palce Deeny. - Nie.

- O małym domku, właściwie chatce. Z ogrodem pełnym kwiatów i drzew oraz śpiewających ptaków. Z dużym, poczciwym psiskiem. I o mężczyźnie, który będzie mnie kochał. Marzę o takich dniach, pełnych spokoju, bez wojen i zabijania. Marzę o tym, żeby przestać się ukrywać.

- Wszystko to będziesz miała. Ale kiedy Deena oglądała się wstecz, rok po roku widziała tylko ukrywanie się i śmierć.

- Przeze mnie stałaś się morderczynią.

- Nie. Nie. - Avril nachyliła się i pocałowała ją w policzek. - Dałaś mi wolność. - Podeszła do przeszklonej ściany. - Znów będę malować. Malować naprawdę. Poczuję się lepiej. Będę stanowiła oparcie dla dzieci. Biedactwa. Za­bierzemy je stąd, jak tylko będzie można. Wywieziemy je za granicę, przynajmniej na jakiś czas. Gdzieś, gdzie będą mogły swobodnie dorastać. Nie tak, jak my.

- Policja będzie chciała jeszcze raz z tobą porozmawiać. Będzie zadawała więcej pytań.

- Nie szkodzi. Wiemy, co robić, co mówić. Zresztą prawie wszystko to prawda, więc nie jest to takie trudne. Wilfredowi spodobałaby się ta porucznik Dallas. Jest bystra i bezpośrednia. Polubiłybyśmy ją, gdybyśmy mogły.

- Musimy się przy niej mieć na baczności.

- Tak. I to bardzo. Jaki lekkomyślny okazał się Wilfred, jakim był egoistą, że trzymał pliki w domu. Gdyby Will o tym wiedział... Biedny Will. Ale i tak zastanawiam się, czy nie jest lepiej, że Dallas wie o tym przedsięwzięciu. Albo że w ogóle coś wie. Możemy zaczekać, przekonać się, czy rozwikła tę zagadkę. Może to za nas dokończyć.

- Nie możemy ryzykować. Nie, kiedy zaszłyśmy już tak daleko.

- Chyba masz rację. Będzie mi ciebie brakowało - powiedziała Avril. - Żałuję, że nie możesz zostać. Będę się czuła samotna.

- Nigdy nie będziesz samotna. - Deena podeszła do niej i ją objęła. - Będziemy codziennie ze sobą rozmawiały. To już nie potrwa długo.

Skinęła głową.

- To okropne pragnąć czyjejś śmierci. Chcieć, żeby nastąpiło to szybko. W pewnym sensie jest jedną z nas.

- Już nie... Jeśli w ogóle kiedykolwiek była. - Deena się odsunęła i pocałowała swoją siostrę w oba policzki. - Bądź dzielna.

- Uważaj na siebie. Przyglądała się, jak Deena wkłada na głowę niebieski kapelusz bez ronda, ciemne okulary na nos, bierze torbę na ramię.

Potem wyślizgnęła się przez szklane drzwi, szybko przeszła przez taras i zbiegła po schodach na plażę. Ruszyła przed siebie, zwykła kobieta, spacerująca brzegiem morza w listopadowy dzień.

Nikt się nie dowie, skąd się wzięła. Ani co zrobiła.

Przez długi czas były tylko fale, piasek i ptaki. Potem zabrzmiało ciche pukanie do drzwi pokoju Avril. Kobieta równie cicho poleciła zwolnić blokadę.

Na progu stała mała dziewczynka o jasnych włosach i delikatnych rysach, jak u jej matki. Pocierała oczy.

- Mamusiu...

- Tak, skarbie, tak, moja malutka. - Czując w sercu falę miłości, podbiegła, by wziąć dziewczynkę na ręce.

- Tatuś...

- Wiem. Wiem. - Pogłaskała córeczkę po włoskach, pocałowała jej wilgotny policzek. - Wiem. Ja też za nim tęsknię.

I co najdziwniejsze, mówiła najszczerszą prawdę.

ROZDZIAŁ 11

Eve starała się o niczym nie myśleć, próbując sobie wyobrazić, jak to mogło wyglądać. Cichy dom. Znajomy. Sama otworzyła sobie drzwi.

Sama poszła do Centrum. Bez niczyjej pomocy zabiła Icove'a.

Zajrzała do kuchni. Po co ten półmisek? - zadała sobie pytanie, idąc tak, jak przypuszczała, że szedł zabójca. By odwrócić uwagę.

To musiał być ktoś, kogo znał. Czy znał również zabójcę swego ojca, ale to zataił?

Postała chwilę w kuchni, rozglądając się.

- Służąca nie położyła owoców i serów na półmisku. Mało prawdopodobne, by zrobił to Icove.

- Może spodziewał się jej wizyty - zasugerowała Peabody. - Dlatego wyłączył androidy.

- Niewykluczone. Ale czemu pozamykał dom na wszystkie spusty? Skoro się spodziewał gościa, dlaczego włączył alarm? Może zadzwoniła do niego, kiedy już włączył alarm i dezaktywował androidy. Zszedł na dół, sam ją wpuścił do środka. Może byśmy coś przekąsili?

Ale odrzuciła tę wersję.

- Sądząc po tym, jak leżał na kanapie w swoim gabinecie na górze, nikogo nie podejmował. Raczej wyglądało to tak, jakby miał ochotę się odprężyć.

Spróbujmy sobie wyobrazić, co się wydarzyło, wychodząc z tego założenia. Ko­bieta wchodzi do domu, zna kod albo ma wolny dostęp. Idzie tutaj, układa owoce i sery na półmisku. Wie, że Icove jest na górze.

- Skąd to wie?

- Bo go zna. Jeśli nie jest stuprocentowo pewna, może z łatwością to sprawdzić na domowym skanerze. I prawdopodobnie to zrobiła. Ja też bym tak postąpiła. Upewniła się nie tylko, gdzie przebywa, ale również czy jest sam w domu. Sprawdziła też, czy androidy są wyłączone. Niesie półmisek na górę.

Odwróciła się i skierowała tam, skąd przyszła.

Czy była zdenerwowana? - intrygowało Eve. Czy półmisek brzęczał na tacy? Czy też była spokojna jak Ocean Lodowaty?

Przed drzwiami do gabinetu Eve udała, że trzyma tacę, i przechyliła głowę.

- Jeśli zamknął się w środku, wydałaby polecenie, by odblokować zamki i otworzyć drzwi. Raczej nie odstawiła tacy, by mieć wolne ręce. Niech elektronicy rzucą na to okiem i wydadzą swoją opinię.

- Zapisałam. Eve weszła do gabinetu i rozejrzała się po pokoju.

- Nie zobaczył jej, przynajmniej nie od razu. Usłyszałby ją, gdyby nie spał, ale leżał tyłem do drzwi. Przechodzi przez pokój, stawia tacę. Czy coś powiedziała? „Przyniosłam małe co nieco. Musisz jeść, dbać o siebie”. Widzisz, tak zachowałaby się żona. Nie powinna była zawracać sobie głowy tacą. To błąd.

Eve przysiadła na kanapie mniej więcej w połowie jej długości. Starała sobie przypomnieć, jak leżały zwłoki Icove'a.

- Jeśli usiadła w taki sposób, nie mógł się podnieść. I znowu to typowe żonine zachowanie. Nie czuł się zagrożony. W tej sytuacji wystarczyło, żeby...

Pochyliła się, zaciskając dłoń tak, jakby trzymała w niej nóż, i zamarkowała cios.

- Z zimną krwią.

- Tak, ale nie do końca. Obraz mąci ten półmisek. Może dodała do jedzenia środek usypiający, tak na wszelki wypadek. A może powodowało nią poczucie winy. Chciała po raz ostatni nakarmić swojego mężczyznę. Za pierwszym razem nie wymyśliła nic takiego. Weszła, zrobiła, co miała zrobić, wyszła. Żadnych zbędnych elementów.

Znów wstała.

- Wszystko poza tym jest racjonalne. Zamyka za sobą drzwi, bierze dyskietki, ponownie włącza alarm. Ta taca coś mi próbuje powiedzieć.

Wypuściła powietrze z płuc.

- Roarke też ma takie zagrania. Wpycha we mnie jedzenie. To u niego odruchowe. Jeśli jestem zmęczona albo zdenerwowana, podsuwa mi pod nos miseczkę albo talerz czegoś dobrego.

- Kocha cię.

- Masz rację. Ktokolwiek to zrobił, darzył go uczuciem. Coś ich łączyło. Obeszła pokój.

- Wracajmy do Icove'a. Dlaczego się tu zamknął?

- Żeby pracować.

- Tak. Ale się kładzie. Jest zmęczony, może lepiej mu się myśli, kiedy leży na kanapie. Coś w tym stylu. - Zajrzała do przylegającej do gabinetu łazienki. - Dość tandetna jak na taki elegancki dom.

- Sąsiaduje z gabinetem, jest do niej dostęp tylko stąd. Nie potrzebował tu luksusów.

- Nieprawda - zaoponowała Eve. - Spójrz na ten gabinet. Przestronny, elegancko umeblowany, pełen dzieł sztuki. Jego prywatna łazienka w Centrum jest większa od tej, a przecież to jego dom.

Zaintrygowana weszła do łazienki.

- Coś mi tu nie gra, Peabody.

Pospiesznie wybiegła i weszła do gabinetu Avril, sąsiadującego z łazienką po drugiej stronie. Peabody podążyła za nią. Gapiła się na ściany zawieszone dziełami sztuki, na mały stolik z dwoma krzesłami dokładnie pośrodku pokoju.

- Coś tu jeszcze jest pomiędzy tą ścianą i wanną. - Eve wróciła do łazienki doktora i uważnie przyjrzała się małej szafie wnękowej na ręczniki i środki czystości. Otworzyła jej drzwiczki.

Uderzyła pięścią w plecy szafy.

- Słyszałaś?

- Solidne. Ciężkie. Prawdopodobnie wzmocnione. A niech mnie! Znalazłyśmy tajne pomieszczenie, Dallas.

Szukały mechanizmu, macając ściany, półki. W końcu Eve przykucnęła, zaklęła pod nosem i wyciągnęła komunikator.

- Czy znajdziesz wolną chwilkę między opracowywaniem strategii zawładnięcia całym światem a wykupywaniem wszystkich indyków w kraju?

- Być może. Jeśli będę miał odpowiednią zachętę.

- Znalazłam tajne pomieszczenie. Nie wiem, jak się do niego dostać. Prawdopodobnie drzwi są zabezpieczone elektronicznie. Mogę zadzwonić do wydziału przestępstw elektronicznych, ale skoro jesteś jeszcze w domu, masz bliżej.

- Poproszę adres. Podyktowała mu.

- Będę za dziesięć minut. Eve rozsiadła się wygodnie na podłodze.

- Czekając na niego, sprawdzę alibi pani Icove. Zechciałabyś porozmawiać z sąsiadami?

- Nie ma sprawy. Eve zadzwoniła, nie podnosząc się z podłogi, i wcale się nie zdziwiła, kiedy się okazało, że świadkowie potwierdzili alibi Avril. Zadzwoniła również do lodziarni w Hamptons, do której Avril - według jej słów - zabrała dzieci. I znów się nie zdziwiła, kiedy słowa pani Icove potwierdziły się co do joty.

- Cholernie dobrze się przygotowałaś - mruknęła i wstała z podłogi, po czym zeszła na dół.

Skontaktowała się z Morrisem.

- Właśnie miałem do ciebie dzwonić, Dallas. Zawartość żołądka zgadza się z tym, co według posiadanych przez nas zeznań ofiara spożyła jako ostatni posiłek. Badanie toksykologiczne wykazało obecność blokera. To powszechnie zażywany środek. I słabego leku usypiającego. Oba zażyte mniej więcej na godzinę przed śmiercią.

- Co to znaczy „słabego”?

- Po jego zażyciu facet poczuł się odprężony, trochę senny. Połknął zwykłą dawkę obu medykamentów. Stosuje się je, kiedy dokucza nam silny ból głowy i chcemy odpocząć.

- Pasuje. - Przypomniała sobie, w jakiej pozycji Icove leżał na kanapie. - Tak, pasuje. Jeszcze coś?

- Żadnych innych urazów. Zdrowy mężczyzna, doskonały stan fizyczny. Był przytomny w chwili śmierci, ale zamroczony. Identyczne narzędzie zbrodni, jeden cios prosto w serce.

Otworzyły się drzwi i wszedł Roarke.

- Dobra. Dziękuję, że się pospieszyłeś. Do zobaczenia. Nie musiałeś otwierać zamków wytrychem - zwróciła się do Roarke'a.

- Zrobiłem to, żeby nie wyjść z wprawy. Piękny dom. - Przyjrzał się urządzeniu holu i salonu. - Może nieco zbyt tradycyjny wystrój, bardzo konserwatywny, ale piękny w swoim stylu.

- Nie omieszkam zamieścić tego w swoim raporcie. - Pokazała palcem schody i zaczęła wchodzić na górę.

- A propos, dobre zamki - powiedział od niechcenia. - Ich otwarcie zajęłoby mi więcej czasu, gdyby ludzie z wydziału przestępstw elektronicznych już przy nich nie majstrowali. Paru sąsiadów przyglądało mi się uważnie. Przy­puszczam, że wzięli mnie za gliniarza. Niesamowite.

Spojrzała na niego, przystojniaka w garniturze za dziesięć tysięcy dolarów.

- Wykluczone. To tutaj. Rozejrzał się po gabinecie. Zobaczył proszek pozostawiony przez ekipę zabezpieczającą ślady, zauważył, że zabrano komputery i łącza. Są już w wydziale przestępstw elektronicznych, domyślił się.

- Najcenniejsze są tu obrazy. Podszedł do szkicu kredą przedstawiającego rodzinę. Icove siedział na podłodze, jedną nogę miał wyprostowaną, obok niego żona, z głową przechyloną ku jego ramieniu, z nogami wyciągniętymi w bok. Dzieci siedziały przed nimi.

- Piękne, pełne miłości dzieło. Urocza rodzinka. Młoda wdowa jest utalentowana.

- Bo ja wiem. - Eve stanęła obok niego i uważnie przyjrzała się portretowi. - Pełne miłości?

- Zwróć uwagę na to, jak siedzą, na światło, na mowę ciała. Wszystko nasuwa skojarzenia ze szczęściem.

- Dlaczego człowiek zabija to, co kocha?

- Powodów jest niezliczone mnóstwo.

- Masz rację - zgodziła się z nim Eve i ruszyła ku łazience.

- Według ciebie ona to zrobiła.

- Wiem, że miała w tym swój udział. Na razie nie dysponuję żadnymi dowodami, ale swoje wiem. - Wsunęła kciuki do kieszeni i skinęła głową. - To tam, za tą szafą wnękową.

Podobnie jak wcześniej Eve, Roarke przyjrzał się pomieszczeniu.

- Rzeczywiście. - Wyjął z kieszeni jakieś małe urządzenie. Kiedy je włączył, ukazał się cienki, czerwony promień światła. Roarke omiótł promieniem ściany i półki.

- Co robisz?

- Ciiii... Usłyszała cichutkie brzęczenie, które emitował zagadkowy przyrząd.

- Za tą ścianą jest stal - powiedział Roarke, patrząc na odczyt.

- Domyśliłam się tego i bez pomocy tej twojej zabawki. Leciutko uniósł brew, przysunął się bliżej i nacisnął kilka klawiszy na przyrządzie. Brzęczenie przemieniło się w wolne, rytmiczne pikanie. Przesuwał promień światła centymetr po centymetrze. Eve ze zniecierpliwienia aż za­zgrzytała zębami.

- A co, jeśli...

- Ciii... - polecił jej znów. Eve się poddała i kiedy usłyszała, jak otwierają się drzwi frontowe, wyszła na spotkanie Peabody.

- Dorwałam kilku sąsiadów. Nikt nie widział niczego podejrzanego. Są wstrząśnięci i wielce zaniepokojeni tym, co spotkało Icove'a. Według mieszkańców sąsiedniego domu była to miła, szczęśliwa rodzina. Złapałam Maude Jacobs, nim wyszła do pracy. Uczęszcza do tego samego klubu fitness co Avril Icove, czasami razem ćwiczyły. Potem szły na sok warzywny. Opisała ją jako sympatyczną, szczęśliwą kobietę, dobrą matkę. Co parę miesięcy zapraszali się na kolację. Nigdy nie zauważyła oznak żadnych tarć. - Peabody spojrzała na górę. - Pomyślałam sobie, że wrócę, kiedy zobaczyłam, że już jest Roarke. Obejrzę ten pokój, nim porozmawiam z pozostałymi sąsiadami.

- Właśnie nad tym pracuje. Wezwiemy ludzi z elektronicznego - ciągnęła, kiedy szły do gabinetu Icove'a. - Każemy im sprowadzić... Mniejsza o to.

Plecy szafy były otwarte. A raczej drzwi, poprawiła się Eve. Miały grubość około piętnastu centymetrów, widać było teraz szereg skomplikowanych zamków po wewnętrznej stronie.

- A niech mnie - powiedziała Peabody, podchodząc do otworu. Roarke, znajdujący się w środku, odwrócił się i rzucił jej szeroki uśmiech.

- To dawny schron, przemieniony w tajny gabinet. Kiedy się wejdzie do środka, zamknie drzwi na wszystkie spusty, nikt z zewnątrz się tu nie dostanie. Cała elektronika działa niezależnie. - Wskazał wąską ścianę wypełnioną monitorami. - Można stąd obserwować wszystko, co się dzieje w domu i na zewnątrz. Są zapasy żywności. Można tu przetrwać włamanie do domu, a może nawet i wybuch bomby atomowej.

- Pliki. - Eve spojrzała na pusty monitor komputera.

- Dostępu do komputera broni hasło, jest też zabezpieczony na wypadek uszkodzenia. Mógłbym się do niego włamać, ale...

- Zabierzemy go stąd - przerwała mu Eve. - Nie chcę, żeby obrona zakwestionowała dowody rzeczowe.

- Możesz to zrobić, ale zapewniam cię, że twardy dysk prawdopodobnie już wyczyszczono. I nie znalazłem tu żadnych dyskietek.

- Albo zniszczył je w pierwszej kolejności, albo ona je zabrała. Jeśli to drugie, to znaczy, że wiedziała o tym pomieszczeniu. Żona wiedziałaby o nim. Nawet gdyby Icove ukrył to przed nią, i tak by wiedziała. Między innymi dla­tego, że jest malarką. Zna się na symetrii, wymiarach, równowadze. A łazienka jest pozbawiona proporcji.

Obrzuciła pomieszczenie uważnym spojrzeniem, wyszła z niego, jeszcze raz przyjrzała się gabinetowi.

- Nie zamierzał zniszczyć dyskietek - uznała. - Jest zbyt zorganizowany, zbyt podobny do swojego ojca. I wiesz co, ten projekt to było dzieło ich życia. Traktowali go jak misję. Will Icove nie przypuszczał, że zginie, poza tym miał ten tajny schowek. Czuł się zupełnie bezpieczny. Czuł się w pełni bezpieczny, ale ja zaczęłam zadawać pytania i uświadomił sobie, że informacje, przechowywane przez jego ojca, były wprawdzie zakodowane, ale dostęp do nich jest dość łatwy. Może więc sprawdził to pomieszczenie, tak dla upewnienia się.

- Jeśli znał kobietę, która zabiła jego ojca, mógł się obawiać, że pojawi się też u niego? - Peabody wyszła z pomieszczenia razem z Eve. - I może dlatego wysłał żonę z dziećmi na wieś. Dla ich bezpieczeństwa.

- Jeśli facet myśli, że ma nóż w sercu, to się trochę poci. On był spokojny. Był wkurzony, bo zaczęłam się czepiać jego ojca. Był zdenerwowany, może nawet się bał, że śmierć ojca ma związek z tym, czym się zajmowali, i mogę im wszystko popsuć. Ale jeśli ktoś się boi o swoje życie, to ucieka i gdzieś się chowa. Nie siedzi w domu i nie bierze środka uspokajającego. Zwykłego, słabego. Wiem to od Morrisa - powiedziała Eve, nim Peabody zdążyła jej zadać pytanie.

- Jeśli były tu dyskietki - dodała - teraz ma je zabójca. Pytanie tylko, co zawierały? I dlaczego tak jej na nich zależało? - Odwróciła się do Roarke'a. - Spójrzmy na to od tej strony. Chcesz wyeliminować jakąś instytucję, jakąś firmę. Zniszczyć albo przejąć, wszystko jedno. Co byś zrobił?

- Jest kilka możliwości. Ale najszybszą, najbardziej bezwzględną metodą byłoby odcięcie jej głowy. Kiedy zniszczyć mózg, człowiek pada.

- Tak, coś w tym rodzaju. - Eve ponuro wygięła usta. - Obaj Icove'owie to łebscy faceci. Ale i tak chce się zdobyć wszystkie dane, wszystkie informacje, jakie tylko istnieją. Szczególnie te wewnętrzne. Nie prowadzili tego sami. Do­brze byłoby poznać pozostałych graczy. Nawet jeśli się zna ich wszystkich bądź niektórych, pragnie się zdobyć kompletne dane. I zatrzeć za sobą ślady.

- Myślisz, że morderca zlikwiduje teraz pozostałe osoby zaangażowane w to przedsięwzięcie?

Skinęła głową.

- Dlaczego teraz mieliby zrezygnować? Peabody, ściągnij tu ekipę techników od zabezpieczania śladów. Potem pojedziemy do komendy. Mamy dużo materiałów do przeczytania.

Zaczęła schodzić po schodach, kiedy Peabody zadzwoniła po techników.

- Aha, Nadine będzie na naszym świątecznym obiedzie - poinformowała Eve Roarke'a. - Może z osobą towarzyszącą.

- Świetnie. Rozmawiałem z Mavis. Powiedziała, że przyjdzie z Leonardem, dzwoniąc.

- Dzwoniąc czym?

- Przypuszczam, że dzwonkami.

- Nic nie rozumiem. Dlaczego mieliby przyjść do twojego domu z dzwonkami? Cóż za zwariowany pomysł.

- Mhm. Aha, Peabody, Mavis poprosiła, że gdybym rozmawiał z tobą przed nią... Nie, powiem to, jak należy. Jeśli złapię cię, nim ona cię wywoła, to mam ci powiedzieć, że jest umówiona z Triną. Jeśli cię to kręci, przyjdź dziś wieczorem do Dallas.

Eve zbladła jak ściana.

- Jak to: „do Dallas”? Trina? O, nie!

- No, no. - Roarke uspokajająco poklepał ją po dłoni. - Bądź dzielny, mój żołnierzyku.

Ale Eve rzuciła się na Peabody jak pantera.

- Coś ty znowu wymyśliła?

- Ja tylko... Ja tylko pomyślałam sobie, żeby coś zrobić z włosami. Wspomniałam o tym Mavis.

- Och! Och! Ty suko. Zabiję cię. Gołymi rękami cię wypatroszę, a potem uduszę twoimi własnymi flakami.

- Czy mogłabym najpierw przedłużyć sobie włosy? - Delia próbowała to obrócić w żart.

- Sama ci przedłużę włosy. - Może rzuciłaby się na nią, ale Roarke objął ją w pasie od tyłu i przytrzymał. - Lepiej uciekaj - poradził Peabody, która już wybiegała z gabinetu.

- Możesz zawsze zabić Trinę - zaproponował Roarke.

- Chyba nie da rady jej zabić. - Eve pomyślała o specjalistce od włosów i cery, prawdopodobnie jedynej istocie na Ziemi i poza ziemskim globem, która wprawiała ją w popłoch. - Chodźmy. Na razie nie zabiję Peabody, bo jest mi potrzebna.

Roarke okręcił ją i objął.

- Czy ma pani jeszcze jakieś życzenia, pani porucznik?

- Dam ci znać. Na ulicy nie było ani śladu Peabody. Eve pomachała Roarke'owi na pożegnanie i usiadła na schodach, żeby zaczekać na ekipę techników. Ponieważ i tak miała zepsuty cały dzień perspektywą wieczornych zabiegów upiększają­cych, zadzwoniła do laboratorium i odbyła rozmowę z głównym technikiem, Dickiem Berenskim, zwanym powszechnie Baranim Łbem.

- Owoce były czyste... I przepyszne. - Na monitorze pojawiła się jego chuda twarz. - Sery, krakersy, herbata, wszystko. Ser krowi i kozi. Pierwsza klasa. Miał pecha, że zginął, zanim zdążył zjeść.

- Zjadłeś moje dowody rzeczowe?

- Tylko spróbowałem. Poza tym to żadne dowody, bo ofiara ich nie tknęła. Mam parę kosmyków blond włosów. Nietlenionych. Jeden był na jego swetrze, dwa - na kanapie. Nic na narzędziu zbrodni. Na tacy z jedzeniem też nic. Nic na jedzeniu, talerzu, serwetce, sztućcach. Nigdzie nic.

Żadnych odcisków, pomyślała Dallas, kiedy się rozłączyła. Jeśli Icove sam przyniósł tacę, powinien na czymś zostawić swoje odciski. Stanowiło to więc dodatkowe potwierdzenie teorii Eve.

- Pani porucznik... Jej partnerka stała na chodniku w bezpiecznej odległości, gotowa w każdej chwili do ucieczki.

- Rozmawiałam z kolejnym sąsiadem. Usłyszałam to samo. I sprawdziłam oświadczenie służącej dotyczące rozkładu zajęć domowników.

- Peabody, dlaczego nie usiądziesz obok mnie?

- Dziękuję, ale muszę rozprostować nogi.

- Tchórz.

- To nie ulega kwestii. - Przybrała wielce przepraszająca minę. - Naprawdę nic nie zrobiłam. To właściwie nie moja wina. Przypadkiem wpadłam na Mavis, powiedziałam jej, że zastanawiam się, czyby nie zrobić czegoś z wło­sami, a ona bardzo się zapaliła do tego pomysłu i od razu wzięła sprawy w swoje ręce.

- Nie mogłaś ostudzić zapędów ciężarnej kobiety?

- Jest gruba, ale energiczna. Daruj mi życie.

- W tej chwili mam zbyt dużo na głowie, by jeszcze obmyślać, jak cię zamordować. Módl się, żebym zawsze była taka zajęta.

W komendzie Eve przekazała Peabody informacje, do których dokopała się Nadine. Niech czyta, aż oczy zajdą jej krwią, pomyślała z satysfakcją.

Odwróciła się gwałtownie od biurka Peabody i złapała Baxtera za kołnierz.

- Co węszysz?

- Wąchałem płaszcz.

- Daj spokój. - Puściła go. - Gnida.

- Jenkinson jest gnidą.

- Yo! - krzyknął Jenkinson przez pokój.

- Jeśli nie potrafisz zapanować nad swoimi podwładnymi, Dallas, niepokoję się o twoją skuteczność dowodzenia.

Przechyliła głowę i spojrzała na triumfująco uśmiechającego się Baxtera.

- Słuchaj no, robiłeś sobie kiedyś operację plastyczną?

- Zawdzięczam swoją wyjątkową aparycję wyjątkowym genom. A dlaczego pytasz? Czy coś jest nie tak z moją twarzą lub figurą?

- Chcę, żebyś się wybrał do Centrum Wilfreda B. Icove'a. Po cywilnemu. Poprosisz o konsultację u ich czołowego chirurga plastycznego.

- Co ci się nie podoba w mojej twarzy? Kobiety topnieją jak wosk na widok mojego zniewalającego uśmiechu.

- U ich czołowego chirurga plastycznego - powtórzyła Eve. - Chcę dokładnie wiedzieć, jak wygląda cała procedura przed konsultacją. Chcę wiedzieć, ile i kiedy się płaci, jaka panuje atmosfera. Chcę wiedzieć, jak pracuje Centrum, kiedy obaj Icove'owie leżą w kostnicy.

- Z radością bym ci pomógł, Dallas, ale weź pod uwagę jedno. Kto uwierzy, że chcę sobie zrobić operację plastyczną twarzy? - Odwrócił głowę i zadarł brodę. - Spójrz na ten profil, jeśli masz odwagę. Jest zabójczy.

- Wykorzystaj go, żeby dotrzeć do żeńskiej części personelu. Dowiedz się, co i jak. Chcesz obejrzeć cały ośrodek, zanim powierzysz im swoją twarz i te pe. Zrozumiałeś?

- Jasne. A co z moim chłopakiem? Eve spojrzała na Troya Truehearta, pomocnika Baxtera, który siedział i przekładał jakieś papiery. Był wciąż zielony jak trawa na wiosnę, ale przy Baxterze szybko się uczył.

- Jak sobie radzi?

- Coraz lepiej. Być może, ale był młody, dobrze zbudowany i urodziwy. Lepiej wysłać doświadczonego gliniarza - nieważne, czy uważa, że ma zabójczy profil, czy nie.

- Tym razem idź sam. Powinno ci to zająć tylko parę godzin. Dopadła Feeneya i zaproponowała, że zafunduje mu to, co uchodziło za obiad w policyjnej stołówce.

Wcisnęli się do boksu i obydwoje zamówili pseudopastrami na razowcu nie pierwszej świeżości. Eve ukryła mięso pod warstwą musztardy koloru moczu chorego człowieka.

- Pierwszy Icove - zaczął Feeney, maczając sojową frytkę w anemicznym keczupie. - Żadnych wiadomości wysyłanych ani odbieranych wieczorem przed śmiercią na teletransmiterze biurkowym w jego domowym gabinecie. Mam kopie wiadomości wysłanych i przychodzących na teletransmiter biurowy i podręczny. Nic od podejrzanej ani do niej, ani żadnych wiadomości jej dotyczących.

Zjadł frytkę i spróbował żylastego mięsa udającego pastrami.

- Rzuciłem okiem na połączenia doktora Willa. Kontaktowała się z nim żona z osobistego teletransmitera z Hamptons koło piętnastej zero zero tamtego dnia.

- Nie wspomniała o tym.

- Krótki raport. Dzieci dobrze się czują, poszli na lody, później przychodzą na drinka przyjaciele. Chciała wiedzieć, czy coś zjadł, czy odpoczął. Jak to żona.

- Założę się, że jej powiedział, że idzie do domu i zamknie się na wszystkie spusty.

- Tak. - Feeney umoczył kolejną frytkę. - Powiedział jej, że spróbuje trochę popracować, a potem położy się spać. Był zmęczony, bolała go głowa, miał za sobą kolejną rozmowę z tobą. Nic, co ktokolwiek mógłby uznać za podejrzane.

- Ale znała jego plany na resztę dnia. Co jeszcze masz o seniorze?

- Karty pacjentów i dokumentacja medyczna są dość obszerne. Siedzi nad tym jeden z moich chłopaków, który trochę się zna na medycynie. Ale znalazłem jeszcze coś. - Popił kanapkę naprawdę ohydną namiastką kawy. - Poza terminarzem wizyt, który nam przekazała jego sekretarka, miał notes. Zapisywał w nim daty spotkań z wnukami, żeby kupić kwiaty dla synowej, skonsultować się z jednym z zatrudnionych lekarzy, terminy zebrań zarządu. Zapisał w nim spotkanie z tą kobietą: tylko D, pierwszą literę imienia, godzinę, dzień. Przy innych okazjach, konsultacji z innym lekarzem, rozmów z pacjentami, zapisywał imię i nazwisko, godzinę, dzień i krótko cel spotkania. Zawsze, poza tym jednym wyjątkiem. Jest jeszcze coś. - Co?

- Notes obejmuje cały rok. Mamy teraz listopad. Przez jedenaście miesięcy z wyjątkiem tych okresów, kiedy wyjeżdżał z miasta służbowo lub dla przyjemności, poniedziałkowe i czwartkowe wieczory oraz środowe popołudnia ma wolne. Ani jednego spotkania. Żadnych dat, żadnych zapisków, nic.

- Widziałam to w jego terminarzu, ale nie obejmował on całego roku. Tak, zwróciłam na to uwagę. Może w tym czasie robił coś zwyczajnego, czego się nie zapisuje.

- Jak na przykład codzienne zjadanie porcji błonnika.

- Feeney pomachał frytką sojową. - Pracujesz, jesteś dobrze zorganizowana, więc udaje ci się wygospodarować jeden wolny wieczór w tygodniu. Ale dwa wieczory i jedno popołudnie co tydzień przez jedenaście miesięcy? To lekka przesada.

- Będę cię musiała prosić, żebyś sprawdził poprzednie lata. I zrobił to samo, jeśli chodzi o Icove'a numer dwa. Ciekawa jestem, czy mieli wolne te same wieczory. Interesują mnie też wszelkie wzmianki o Brookhollow Academy i College. Wszelkie napomknięcia o Jonahu D. Wilsonie lub Evie Hannson Samuels.

Feeney wyciągnął notes, żeby zapisać w nim nazwiska.

- Mogę wiedzieć, po co ci to? Powiedziała mu, kiedy jedli obiad.

- Jak ohydny może być ten placek? - zastanawiał się Feeney, wstukując do jadłospisu to, co wybrali, i zamawiając jeszcze dwie kawy. - Wracając do doktora Willa - dodał - jeśli ktokolwiek majstrował coś przy zamkach lub alarmie, nie pozostawił żadnych śladów. Nie znaleźliśmy nic.

- Musieli obejść identyfikację głosową. Czy można ją wyłączyć?

- Nie. - Pokręcił głową. - System tego nie dopuszcza. Zabezpieczenia nie pozwalają na wyciągnięcie czegokolwiek, nagranie, skopiowanie. Ten, kto wszedł do środka, został wpuszczony albo miał wolny dostęp, albo był geniu­szem.

- Jest bystra, ale daleko jej do geniusza. Na tyle sprytna, by nie wyglądało to na włamanie. Żeby bardziej zaciemnić obraz - wyjaśniła, kiedy Feeney uniósł brwi. - Żona siedziała w Hamptons. Według niej i domowych androidów nikt poza mieszkańcami domu nie znał kodów ani nie był upoważniony do wstępu do środka. Czyli zostaje nam duch. Musimy się jeszcze raz uważnie przyjrzeć żonie, chociaż kilku niezależnych świadków potwierdza, że była daleko od Nowego Jorku, kiedy jej mężowi zadano cios prosto w serce. Szukamy wspólnika, związku między Avril i Dolores. Jak na razie bez powodzenia.

- Nie licząc tego przedsięwzięcia.

- I szkoły. Eve skinęła głową.

- Tak. Chyba będę się musiała wybrać do New Hampshire. Co ludzie robią w New Hampshire?

- Nie mam zielonego pojęcia. - Feeney spojrzał na talerz, który wysunął się z otworu „realizacja zamówień”. Był na nim brejowaty, ciemnopomarańczowy trójkąt.

- Czy to ma być placek z dyni? - spytała Eve. - Bardziej przypomina kawałek...

- Nie kończ. - Feeney dzielnie ujął widelec. - Zamierzam to zjeść. Przypuszczając, że Peabody spędzi jeszcze wiele godzin przy pracy, którą jej zleciła, Eve poszła po obiedzie do gabinetu Whitneya, by zdać szefowi raport.

- Uważasz, że szkoła ciesząca się tak dobrą opinią, jak Brookhollow, jest zamieszana w jakąś aferę dotyczącą niewolnictwa seksualnego?

- Myślę, że to całkiem możliwe. Whitney przesunął palcami po krótko obciętych włosach.

- Jeśli mnie pamięć nie zawodzi, widniała na sporządzonej przez moją żonę liście uczelni dla naszej córki.

- Złożyliście podanie?

- Większość z tego, co się wtedy działo, na szczęście zapomniałem. Ale moja żona będzie pamiętała.

- Skoro już wspomniał pan o pani Whitney... - Delikatna sprawa. - Posłałam Baxtera na nieoficjalny rekonesans. Udaje potencjalnego klienta. Ma się dostać do Centrum, obejrzeć wszystko w środku, sprawdzić, jak to działa. Ale zastanawiam się, czy, gdyby okazało się to konieczne, pani Whitney zgodziłaby się podzielić ze mną swoimi wrażeniami z... pobytu tam?

Przez chwilę komendant miał równie zbolałą minę, co Eve złe samopoczucie.

- Nie będzie tym zachwycona, ale jest żoną gliniarza. Jeśli potrzebne ci jej zeznania, złoży je.

- Dziękuję, panie komendancie. Wątpię, czy będzie to konieczne. Mam nadzieję, że nie.

- Ja też, pani porucznik. Bardziej niż pani przypuszcza. Od Whitneya poszła do gabinetu Miry, wkręciwszy się między pacjentami. Nie usiadła, chociaż przyjaciółka wskazała jej krzesło.

- Dobrze się czujesz? - spytała ją Eve.

- Właściwie jestem trochę przybita śmiercią ich obu. Znałam Willa, lubiłam jego i jego rodzinę, czasami spotykaliśmy się z różnych okazji.

- Jak scharakteryzowałabyś jego stosunki z żoną?

- Bardzo się kochali, tworzyli tradycyjną parę. Byli szczęśliwi.

- W jakim sensie tradycyjną?

- Odniosłam wrażenie, że on był głową rodziny. Że wszystko obracało się wokół jego potrzeb i jego osoby, ale według mnie obojgu to odpowiadało. Avril jest bardzo kochającą i oddaną matką, wystarczało jej bycie panią doktorową. Jest utalentowana, ale sprawiała wrażenie zadowolonej, że tylko amatorsko zajmuje się malarstwem, a nie poświęca się mu z całym zaangażowaniem.

- A gdybym ci powiedziała, że miała swój udział w tych zabójstwach? Mira zamrugała powiekami, a potem gwałtownie wybałuszyła oczy.

- Bazując na ocenie jej charakteru, nie zgodziłabym się z tym.

- Od czasu do czasu spotykaliście się na gruncie towarzyskim. Widziałaś ich takich, jakimi chcieli być widziani. Zgadzasz się ze mną?

- Tak, ale... Eve, sporządzony przeze mnie profil zabójcy wskazuje na osobnika wyrachowanego, w pełni panującego nad sytuacją, skutecznego. Odnoszę wrażenie, że Avril Icove - a mówię to na podstawie wieloletnich obser­wacji - jest kobietą o miękkim sercu, łagodną, która nie tylko godziła się na takie życie, jakie wiodła, ale też bardzo jej to życie odpowiadało.

- Wychował ją specjalnie dla swojego syna.

- Słucham?

- Wiem to. Icove ją ukształtował, wyedukował, wyszkolił, niemal ją stworzył na idealną towarzyszkę życia dla swojego syna. Był człowiekiem, który musiał mieć wszystko, co najlepsze. - Usiadła i pochyliła się ku Mirze. - Posłał ją do szkoły, małej, ekskluzywnej, prywatnej, nad którą miał kontrolę. On oraz jego przyjaciel i wspólnik, Jonah Wilson. Genetyk.

- Zaczekaj. - Mira uniosła obie ręce. - Zaczekaj. Mówisz o manipulowaniu genami? Miała pięć lat, może trochę więcej, kiedy Wilfred został jej prawnym opiekunem.

- Być może. A może interesował się nią już dużo wcześniej. Coś łączyło ją i żonę Wilsona. Noszą takie samo nazwisko, ale nie ma żadnych informacji na temat ich pokrewieństwa. I musiało też coś łączyć jej matkę i Icove'a seniora, skoro został prawnym opiekunem dziewczynki. Wilson razem z żoną założyli szkołę, a Icove posłał tam Avril.

- Niewykluczone, że istniały między nimi jakieś powiązania, i może właśnie dlatego Wilfred wybrał tę szkołę. To, że znał tego genetyka albo z nim współpracował...

- Zabronione jest manipulowanie genami, jeśli nie ma to związku z zapobieganiem chorobom lub wadom wrodzonym. Wprowadzono taki zakaz, ponieważ ludziom i naukowcom nigdy nie jest dość. Jeśli można wyleczyć albo naprawić embrion, czemu nie stworzyć go na zamówienie? Chcę mieć dziewczynkę, blondynkę z niebieskimi oczami, i niech ma mały, zadarty nosek. Ludzie gotowi są zapłacić masę pieniędzy za ideał.

- Wyciągasz zbyt daleko posunięte wnioski, Eve.

- Być może. Ale mamy genetyka, chirurga plastycznego i prywatną szkołę. Nie trzeba mieć zbyt bujnej wyobraźni, by zacząć rozważać taką ewentualność. Wiem, jak to jest być tresowaną. - Usiadła prosto i położyła dłonie na poręczach fotela.

- Trudno sobie wyobrazić, żeby ktoś taki jak Wilfred fizycznie się znęcał nad dzieckiem i je molestował.

- Okrucieństwo to tylko jedna metoda postępowania. Można też uciekać się do dobroci. Czasami przynosił mi cukierka. Czasami dawał mi prezent po tym, jak mnie zgwałcił. Jak daje się smakołyk psu, kiedy wykona sztuczkę.

- Lubiła go, Eve. Widziałam to. Avril uważała Wilfreda za swojego ojca. Nikt nie trzymał jej pod kluczem. Gdyby chciała odejść, w każdej chwili mogła to zrobić.

- Sama wiesz najlepiej - odparła Eve - że świat jest pełen ludzi tkwiących w zamknięciu, chociaż nie ma żadnych krat. Pytam cię, czy mógłby zrobić coś takiego. Czy dążenie do perfekcji mogłoby go pchnąć ku manipulowaniu dzieckiem, przeistoczeniu go w idealną żonę dla własnego syna, matkę wnuków?

Mira na chwilę zamknęła oczy.

- Z pewnością intrygowałyby go naukowe możliwości dokonania czegoś takiego. W połączeniu z jego dążeniem do perfekcji mógłby ulec takiej pokusie. Jeśli masz rację, uważałby, że kieruje nim wyższy cel.

Tak, pomyślała Eve. Samozwańczy bogowie zawsze tak uważają.

ROZDZIAŁ 12

Kiedy Eve wskoczyła na platformę, zobaczyła za sobą Baxtera.

- To Centrum to jeden wielki szwindel.

- Dlaczego? Co masz?

- Z pewnością nie mam asymetrycznego nosa, który burzy proporcje mojej twarzy. Co za bzdura.

Przyjrzała mu się, zmarszczywszy czoło.

- Nie widzę niczego złego w twoim nosie.

- Bo nie ma w nim nic złego.

- Jest pośrodku twarzy, tam, gdzie jego miejsce. - Zeskoczyła na ich piętrze, wskazała automat sprzedający napoje chłodzące i dała Baxterowi żetony.

- Weź dla mnie pepsi.

- Prędzej czy później będziesz się musiała przeprosić z automatami.

- Dlaczego? Tamci z Centrum piętrzyli trudności? - spytała. - Wywierali nacisk, zmuszali cię do zawarcia umowy?

- Zależy od punktu widzenia. Myślałem, że chciałaś, bym udawał jakiegoś bogatego dupka, więc zdecydowałem się na elektroniczną analizę wyglądu. Pięć stów i już jestem zapisany.

- Pięć? Pięć? Kurde, Baxter. - Pomyślała o swoim budżecie, złapała puszkę i resztę z kredytów, jakie mu dała. - Sam kup sobie coś do picia.

- Chciałaś, żebym się dostał do środka, dobrze się rozejrzał po pomieszczeniach dla klientów, poznał procedurę. - Obraził się, że zabrała mu kredyty, a potem wstukał swój numer i zamówił napój gazowany o zapachu waniliowym. - Masz szczęście, że nie zdecydowałem się na etap drugi, program wizualny całej sylwetki. Kosztuje tysiaka. Rzucają twój obraz na ekran, powiększają. Moje pory wyglądały jak kratery na Księżycu! I rysowali na mnie linie, żeby pokazać, jaki krzywy jest mój nos i jakie mam odstające uszy. Moje uszy są bez zarzutu. I mówili o odnowieniu skóry. Nikt nie będzie mi odnawiał skóry.

Eve oparła się o ścianę, by go przepuścić.

- A jak już zniszczą w człowieku poczucie własnej godności, pokazują mu, jak by potem wyglądał. Powiedziałem: „Ojej, koniecznie muszę tak wyglądać”, chociaż nie widziałem żadnej różnicy. Prawie. Była ledwo dostrzegalna. Dałem prawdziwy popis wykręcania się od ostatecznej od­powiedzi. Nakłoniłem panią technik, żeby mnie oprowadziła po Centrum. Ale tam luksusy. Zresztą tak powinno być przy ich cenach. Wiesz, ile kosztowałoby to, co chcieli u mnie skorygować? Dwadzieścia kawałków. Dwadzieścia kawałków i spójrz na mnie. - Rozłożył ręce. - Jestem cholernie przystojnym facetem.

- Przestań mówić o sobie, Baxter. Czy coś wyniuchałeś?

- Ośrodek przypomina grobowiec. A właściwie cały kompleks grobowców, jeśli rozumiesz, co chcę powiedzieć. Cały personel, dosłownie wszyscy, nosi czarne opaski na rękawach. Spytałem panią technik, co się stało, a ona niemal się rozpłakała. Zupełnie szczerze. Powiedziała mi o zabójstwach i wtedy wykorzystałem swoje zdolności aktorskie. Według niej jakiś student medycyny, którego oblali, stał się seryjnym mordercą i wybiera sobie na ofiary lekarzy przez czystą zazdrość.

- Z pewnością uwzględnię tę hipotezę. Czy rozmawiałeś z którymś z chirurgów?

- Ponieważ jestem czarującym, a przy tym cholernie przystojnym łajdakiem, udało mi się ją nakłonić, żeby zapisała mnie na konsultację do niejakiej doktor Janis Petrie. Nadałem jej przydomek doktor Seksbomba, bo jest chodzącą reklamą chirurgii plastycznej. Poza tym uważa się ją za jedną z najlepszych specjalistek w swoim fachu. Naturalnie w rozmowie wspomniałem o zabójstwach, udając, że trochę mnie to niepokoi, że rozważam, czy w tej sy­tuacji zdecydować się na operację w ich Centrum.

Pociągnął łyk napoju.

- Znów załzawione oczy. Zapewniła mnie, że Centrum Icove'a to najlepsza klinika w kraju wykonująca operacje plastyczne. Nawet po tych tragicznych wydarzeniach ośrodek jest w dobrych rękach. Ponieważ ciągle byłem zdenerwowany, pokazano mi system zabezpieczający. Towarzyszyło mi dwóch strażników. Wszystko działa bez zarzutu. Nie udało mi się dostać do pomieszczeń przeznaczonych dla personelu czy lekarzy. Jest tam absolutny zakaz wstępu dla pacjentów, klientów czy potencjalnych klientów.

- Na razie dziękuję. Dam ci znać, jeśli będę chciała jeszcze czegoś. - Eve cofnęła się i spojrzała na niego, zmrużywszy oczy. - Z twoim nosem wszystko w porządku.

- Co ty powiesz?

- Ale może uszy rzeczywiście trochę odstają, kiedy się im lepiej przyjrzeć. Zostawiła go, jak gorączkowo próbował się przyjrzeć swojemu odbiciu w automacie z napojami.

Kiedy skręciła do sali ogólnej, Peabody zerwała się od swojego biurka i pobiegła za nią. Z chwilą, kiedy się znalazły w klitce Eve, Delia zrobiła skruszoną minę.

- Czy wystarczająco mnie ukarałaś?

- Nie ma wystarczającej kary za czyny, których się dopuściłaś.

- A gdybym ci powiedziała, że chyba znalazłam powiązanie między Wilsonem i Icove'em pasujące do twojej teorii o ich współpracy w podejrzanych doświadczeniach medycznych?

- O ile informacja okaże się wartościowa, może będziesz miała prawo do zwolnienia warunkowego.

- Uważam, że to wartościowa informacja. Nadine jest taka dokładna, że mniej więcej po trzech godzinach ślęczenia myślałam, że mózg zacznie mi wypływać uszami. Ale oszczędziła nam sporo czasu, który poświęcilibyśmy na zbieranie tych samych informacji. - Peabody złożyła ręce jak do modlitwy. - Pani porucznik, czy mogę prosić o kawę? Eve pstryknęła palcem na autokucharza.

- Przekopałam się przez informacje o Icovie z czasów jego młodości - ciągnęła Delia, programując maszynę. - Wykształcenie, prace badawcze w dziedzinie chirurgii rekonstrukcyjnej, jego innowacje. Dużo pracował z dziećmi.

I miał osiągnięcia na swoim koncie, Dallas. W hurtowych ilościach nadawano mu stopnie naukowe, przyznawano nagrody, stypendia, etaty naukowo - dydaktyczne. Poślubił pannę z bogatego domu, której rodzina słynęła z filantropii. Urodził im się syn.

Przerwała, żeby pociągnąć łyk kawy i westchnąć głęboko.

- Potem zaczęły się wojny miejskie. Chaos, konflikty, bunty, a on przeznacza swój czas, umiejętności i znaczne fundusze na szpitale.

- Nie powiedziałaś nic, czego już bym nie wiedziała.

- Zaczekaj. Muszę nakreślić ogólny obraz. Icove i Wilson odegrali zasadniczą rolę w powołaniu Unilabu, który zapewniał i nadal zapewnia ruchome laboratoria badawcze dla takich organizacji, jak Lekarze bez Granic i Prawo do Zdrowia. Unilab uhonorowano Nagrodą Nobla za jego działalność. Było to zaraz po tym, jak żona Icove'a zginęła w Londynie w wyniku wybuchu bomby. Pracowała jako ochotniczka w schronisku dla dzieci. Śmierć poniosło ponad pięćdziesiąt osób, głównie dzieci. Żona Icove'a była w piątym miesiącu ciąży.

- Była w ciąży. - Eve zmrużyła oczy. - Czy ustalono płeć płodu?

- Dziewczynka.

- Matka, żona, córka. Stracił trzy kobiety, które - jak przypuszczamy - były dla niego ważne. Wielka tragedia.

- Tak. Dużo się rozpisywano o tragicznej i bohaterskiej śmierci jego żony i o ich małżeństwie. Wielka miłość bez szczęśliwego zakończenia. Po tym wydarzeniu na jakiś czas został samotnikiem, pracował w Unilabie lub zajmo­wał się swoimi badaniami, żyjąc z dala od ludzi razem z synem. Tymczasem Wilson jeździł po świecie, prowadząc kampanię na rzecz zniesienia zakazu stosowania eugeniki.

- Wiedziałam to - powiedziała cicho Eve. - Mogłabym napisać o tym książkę.

- Wilson wygłaszał mowy, miał wykłady, pisał artykuły, nie żałował pieniędzy. W swoich rozważaniach powoływał się nawet na wojnę. Dzięki modyfikacjom genetycznym rodziłyby się dzieci o wyższym ilorazie inteligencji i mniejszych skłonnościach do przemocy. Skoro posługujemy się tymi metodami, by leczyć wady wrodzone lub im zapobiegać, czemu nie mielibyśmy stworzyć rasy ludzi nastawionych bardziej pokojowo, o większej inteligencji? Rasy nadludzi. To stary argument - ciągnęła Peabody. - Od dziesięcioleci szermują nim podczas debaty zwolennicy inżynierii genetycznej. W atmosferze lęku przed kolejną wojną zyskał kilkoro zwolenników wśród wpływowych ludzi. Ale pozostaje otwarta kwestia, kto ma decydować, jaki powinien być wymagany iloraz inteligencji czy jaki poziom agresji jest do zaakceptowania albo nawet niezbędny do obrony i przetrwania. A skoro już mowa o tej rasie panów, czy powinniśmy jedynie zajmować się białymi dziećmi, czy czarnymi też? Blondynami? I gdzie przebiega granica między naturą a nauką? Kto za to zapłaci? Głosił, że człowiek ma prawo, a nawet obowiązek doskonalić się, eliminować śmierć i choroby, położyć kres wojnom, by zrobić kolejny krok na drodze ewolucji. Dzięki technologii stworzylibyśmy rasę nadludzi, poprawili swoje możliwości fizyczne i intelektualne.

- Czy w dwudziestym wieku nie żył facet, który głosił podobne bzdury?

- Tak, i jego przeciwnicy nie zawahali się zagrać kartą Hitlera. Icove wyszedł ze swojej jaskini i dodał wagi swym poglądom. Pokazywał zdjęcia niemowląt i dzieci, które operował, i pytał, czy jest jakaś różnica między zapobieganiem wadom genetycznym przed przyjściem dziecka na świat i naprawianiem ich później. A ponieważ prawo, nauka i etyka dopuszczają badania nad genetyką i inżynierię genetyczną w zakresie, jaki uznano za właściwy i do zaakceptowania, czy nie pora, by zrobić kolejny krok? Opowiadał się za poluzowaniem pewnych pęt, poszerzeniem wykorzystania inżynierii genetycznej, by zapobiegać wadom wrodzonym. Ale zaczęły krążyć plotki, że Unilab prowadzi nielegalne doświadczenia w zabronionych dziedzinach, jak tworzenie dzieci na zamówienie, selekcje, programowanie genetyczne, nawet klonowanie.

Eve siedziała zgarbiona w swoim fotelu. Teraz się wyprostowała.

- Plotki czy fakty?

- Nigdy niepoparte dowodami. Ale według informacji zdobytych przez Nadine przesłuchiwano ich obu. Lecz media niewiele na ten temat pisały. Moim zdaniem nikt nie chciał oczerniać dwóch sławnych uczonych, uhonorowanych Nagrodą Nobla, z których jeden był bohaterem wojennym, wdowcem samotnie wychowującym dziecko. Dodaj do tego olbrzymie pieniądze, a wszelkie pogłoski można stłumić w zarodku. A kiedy po wojnie trend się odwrócił, gdy, nawiasem mówiąc, ruch Wolny Wiek cieszył się największą popularnością, Icove i Wilson się wycofali z udziału w kampanii. Wilson z żoną już ufundował szkołę, a Icove poczynił postępy w dziedzinie chirurgii plastycznej i rekonstrukcyjnej. Zbudował klinikę i schronisko w Londynie, którym nadał imię żony, nadal tworzył medyczne imperium, przystąpił do prac przy budowie swojego sztandarowego ośrodka tutaj, w Nowym Jorku. Mniej więcej w tym czasie, kiedy wystartowała szkoła w Brookhollow, a Icove otwierał kliniki i centra badawcze, został prawnym opiekunem pięcioletniej córeczki swojej współpracowniczki. Czyli w sam raz, by wysłać małą do szkoły. Unilab ma własne ośrodki na całym świecie i dwa poza Ziemią. A jeden jest w Centrum Icove'a w Nowym Jorku.

- Wygodnie mieć wszystko pod ręką - zauważyła Eve. - Ryzykownie, ale wygodnie. W każdym tygodniu dwa wieczory i jedno popołudnie wolne. Jak można je lepiej wykorzystać niż przy swoim ulubionym przedsięwzięciu? Le­piej, gdyby je prowadził osobno, ale będziemy się musiały temu przyjrzeć. Tylko czego, u diabła, szukamy?

- Nie mam zielonego pojęcia. Oblałam biologię i ledwo ledwo zaliczyłam chemię.

Eve siedziała i tak długo wpatrywała się gdzieś przed siebie, że Peabody w końcu pstryknęła palcami.

- Hej, jesteś tu?

- Już wiem. Złap Louise. Spytaj, czy chce wysmarować sobie czymś skórę albo spalić włosy czy też co tam jest w programie dziś wieczorem. Namów ją, żeby przyszła.

- Jasne. Ale co...

- Po prostu zrób to. - Odwróciła się w stronę biurka i włączyła teletransmiter. Zamiast połączyć się przez sekretarkę Roarke'a, posłużyła się jego prywatnym kodem i zostawiła wiadomość głosową.

Skontaktuj się ze mną, jak tylko będziesz mógł. Mam lewe zlecenie w sam raz dla ciebie. Niedługo kończę pracę, więc jeśli jesteś teraz zajęty, przekażę ci szczegóły, kiedy spotkamy się w domu”.

Dwie przecznice od domu dostrzegła go we wstecznym lusterku. Tak ją to rozbawiło, że posłużyła się swoim komunikatorem samochodowym.

- Widzę, że mi siedzisz na ogonie, kolego.

- Zawsze z przyjemnością oglądam cię z tyłu. Twoja wiadomość nie wydała mi się pilna, ale dość intrygująca.

- Za chwilę wszystko ci powiem. A tak na wszelki wypadek, masz jutro trochę czasu?

- Muszę załatwić to i owo.

- Wygospodarujesz dwie godzinki dla mnie?

- Czy będzie to miało jakiś związek z namiętnym i może zakazanym seksem?

- Nie.

- W takim razie muszę sprawdzić w terminarzu.

- Jeśli czas, jaki mi poświęcisz, pomoże mi zamknąć tę sprawę, obiecuję ci namiętny i zakazany seks.

- To mi się podoba. Zdaje się, że mam jutro dwie wolne godzinki. Eve roześmiała się i pierwsza przejechała przez bramę.

- Chyba jeszcze nigdy coś takiego nam się nie udało - powiedziała, kiedy obydwoje wysiedli ze swoich pojazdów. - O tej samej porze wrócić do domu.

- W takim razie proponuję coś, co rzadko robimy: spacer.

- Robi się ciemno.

- Jest jeszcze całkiem widno - odparł i objął ją ramieniem. Wyrównała z nim krok.

- Co wiesz o Unilabie? - zapytała.

- Instytucja o wielu obliczach, powstała w czasach wojen miejskich. Sekcja pomocy humanitarnej zapewnia stałe i ruchome laboratoria dla grup lekarzy - ochotników, działających w ramach takich organizacji, jak UNICEF, Lekarze bez Granic, Korpus Pokoju i tak dalej. Sekcja zajmująca się badaniami medycznymi, której główna baza mieści się tutaj, w Nowym Jorku, uważana jest za jedną z najlepszych w kraju. Mają również kliniki w miastach i na prowincji na całym świecie, zapewniające opiekę osobom niezamożnym. Jednym z założycieli była pierwsza ofiara.

- Po śmierci współzałożyciela i jego syna Unilab może się zacząć oglądać za kimś, kto ma mnóstwo forsy - zauważyła Eve.

- Większość ludzi interesuje się forsą, ale skąd przypuszczenie, że dyrekcja Unilabu zainteresuje się akurat moimi pieniędzmi?

- Ponieważ oprócz kasy masz łeb na karku i kontakty. Wydaje mi się, że jeśli dasz do zrozumienia, że być może jesteś zainteresowany, zgodzą się na spotkanie i wszystko ci pokażą.

- Jeszcze większą gwarancję serdecznego przyjęcia daje marchewka w postaci hojnego datku lub zapisu.

- Gdybyś się zdecydował na spotkanie, czy nie powinien ci towarzyszyć twój doradca do spraw medycyny?

- Naturalnie, że tak. Źle by wyglądało, gdybym się pojawił bez kogoś takiego. - Kiedy szli, zapalały się niskie lampy uruchamiane przez czujniki ruchu. Zastanawiał się, czy powinien zaplanować dla dzieci jakieś atrakcje na świeżym powietrzu, na terenie posiadłości. Może należałoby się postarać o jakieś wyposażenie placu zabaw?

Chyba oszalał.

- Czego szukamy? - spytał.

- Wszystkiego. To ogromna instytucja. Nigdy nie dostanę zgody na przeszukanie całego kompleksu, a nawet gdyby mi ją dali, ugrzęzłabym na całe miesiące. Jeśli coś tam ukrywają, usuną to, nim do tego dotrę. Jeśli zajmują się nielegalną inżynierią genetyczną, poważne prace prawdopodobnie wykonują gdzieś indziej. Na prywatnym terenie.

- Na przykład w szkole.

- Tak. Albo w jakimś podziemnym bunkrze we wschodniej Europie. Albo poza Ziemią. Wszechświat jest cholernie duży. Ale wydaje mi się, że Icove, to znaczy obaj Icove'owie, woleli pracować gdzieś blisko. Dlatego stawiam na ich Centrum.

Kiedy spacerowali wokół domu, pokrótce zapoznała go z postępami śledztwa. Półmrok zmienił się w zmierzch.

- Idealne dzieci - oświadczył Roarke. - Tego szukasz.

- Uważam, że to nim powodowało. Zajmował się dziećmi na początku swojej kariery. Sam miał dziecko. Drugie stracił razem z żoną. Dziewczynkę. Dzięki chirurgii potrafił nie tylko naprawiać czy rekonstruować, ale też zmieniać i udoskonalać. Jego bliski przyjaciel i współpracownik jest genetykiem o radykalnych poglądach. Założę się, że dużo wiedział na temat genów. Założę się, że dobrzy panowie doktorzy przeprowadzili sporo rozmów na ten temat.

- Potem kolejne dziecko wpada mu w ręce.

- Tak. Spokrewnione z Samuelsami. Dziwne, że Wilson i jego żona nie zostali jego opiekunami prawnymi. Muszę się tym bliżej zająć. Ale mają nad nią kontrolę. Dorośli mają kontrolę nad dziećmi, szczególnie kiedy je izolują od świata.

Roarke odwrócił głowę i pocałował włosy Eve. Potwierdzenie bez słów, że ją rozumie i kocha.

- Wilson mógł coś majstrować przy Avril, jeszcze zanim się urodziła. - Ta myśl sprawiła, że Eve aż zemdliło. - Jestem niemal pewna, że tak lub inaczej z nią eksperymentowali. Może jej dzieci też stanowiły część przedsięwzięcia. Może to była ta ostatnia kropla: że jej dzieci badano pod mikroskopem.

Zanim okrążyli dom - Eve pomyślała, że równało się to przebiegnięciu czterech kwartałów w mieście - dostrzegła blask reflektorów auta przejeżdżającego przez bramę.

- Cholera. Zdaje się, że przyjechał cyrk. Cyrk, pomyślał. Może mógłby... Musi skończyć z tym szaleństwem.

- Kocham parady. Mogłaby spróbować wbiec po schodach, ukryć się chociaż na trochę. Ale Summerset stał u ich podnóża niczym posąg.

- Przystawki są w holu. Przybywają pierwsi goście. Kiedy Eve wykrzywiła usta, Roarke pociągnął ją do salonu.

- Chodź, kochanie. Naleję ci wina.

- Może parę podwójnych zingerów? - Przewróciła oczami, kiedy zachichotał. - Tak, tak, lampka wina przed torturami.

Nalał wina i wręczając Eve kieliszek, pochylił się, by musnąć wargami jej usta.

- Wciąż masz przy sobie broń. Natychmiast się rozpromieniła.

- Owszem. Ale zaraz zrzedła jej mina, bo dobiegł ją głos Triny i radosny szczebiot Mavis, kiedy Summerset wpuszczał je do środka.

- Mogę równie dobrze zdjąć pas - burknęła Eve. - Kobiety w ciąży i tak postawią na swoim.

Nie była pewna, jak to się stało, że znalazła się wśród kilku kobiet, ani dlaczego wszystkie one były tak przejęte perspektywą wymazania sobie twarzy i całej reszty łącznie z włosami jakąś mazią. Zdaniem Eve wcale nie miały ze sobą tak wiele wspólnego. Oddana pani doktor, w której żyłach płynęła błękitna krew, ambitna i bystra dziennikarka, niezłomna policjantka, przedstawicielka Wolnego Wieku. I na dokładkę Mavis Freestone, była uliczna złodziejka, obecnie sławna piosenkarka, oraz budząca przerażenie Trina z przepastną walizą najrozmaitszych mazideł. Naprawdę osobliwe towarzystwo.

Siedziały, stały i leżały w eleganckim, luksusowym salonie Roarke'a, szczęśliwe jak stadko szczeniaczków.

Trajkotały. Nigdy nie rozumiała, dlaczego kobiety trajkoczą i zdają się mieć niewyczerpane źródło tematów do rozmów. Jedzenie, bliscy mężczyźni, mężczyźni innych kobiet, one same, ubrania, mężczyźni w ogóle, włosy. Nawet buty. Eve nigdy nie przypuszczała, że można tyle powiedzieć o butach i że wszystko to może nie mieć nic wspólnego z chodzeniem w nich.

A ponieważ Mavis była w ciąży, dzieci zajmowały poczesne miejsce na liście tematów rozmów.

- Czuję się niesamowicie. - Mavis sięgała po ser, krakersy, faszerowane warzywa i wszystko, co się znalazło w zasięgu jej ręki, jakby jedzenie miało być wkrótce uznane za przestępstwo. - Jestem w trzydziestym trzecim tygodniu, podobno on czy ona już słyszy, a nawet widzi, przyjęło nawet pozycję główką do dołu. Czasami czuję, jak kopie.

W co kopie? - zastanawiała się Eve. W nerki, w wątrobę? Na samą myśl o tym zrezygnowała z jedzenia pasztetu.

- Jak znosi to Leonardo? - spytała Nadine.

- Bardzo dzielnie. Chodzimy teraz do szkoły rodzenia. Ej, Dallas, powinnaś razem z Roarkiem zapisać się na lekcje przyjmowania porodu.

Eve coś mruknęła, ale poczuła, jak ogarnia ją przerażenie.

- No tak, przecież będziecie przy Mavis. - Louise się rozpromieniła. - To coś cudownego. Bardzo dobrze, kiedy kobieta podczas porodu może mieć wokół siebie ludzi, których kocha i którym ufa.

Na szczęście Eve nie musiała tego skomentować, ponieważ Louise zaczęła wypytywać Mavis, na jaki poród się zdecydowała i gdzie zamierza rodzić.

Ale udało jej się mruknąć pod nosem „tchórz”, kiedy zobaczyła, jak Roarke chyłkiem wymyka się z pokoju.

Nalała sobie drugi kieliszek wina.

Mavis, chociaż miała sterczący brzuch, ani na chwilę nie przestawała się poruszać. Zrezygnowała ze szpilek i pantofli na koturnie na rzecz butów na żelowych podeszwach, ale nawet one były, jak domyślała się Eve, ostatnim krzykiem mody. Sięgały do kolan i miały wymalowany jakiś różowy, abstrakcyjny wzór na zielonym tle.

Mavis włożyła do nich błyszczącą zieloną spódnicę i zieloną koszulę, która bardziej uwydatniała jej brzuch, niż go maskowała. Rękawy, o był takim samym wzorze, jak na butach, były wykończone licznymi zielonymi i różowymi piórkami.

Włosy upięła do góry, połyskiwały w nich różowe i zielone wstążki. Z uszu zwisały jej pióra. Pod okiem przylepiła sobie błyszczące serduszko.

- Powinnyśmy zaczynać. - Trina, której oślepiająco białe włosy opadały dziś kaskadą na plecy, uśmiechnęła się - według Eve, złośliwie. - Mamy dużo roboty. Gdzie możemy się rozłożyć?

- Roarke ma kryty basen - powiedziała Mavis i znów coś wsunęła do ust. - Zapytałam go, czy możemy tam to zrobić. Pływanie dobrze robi mnie i mojemu brzuchowi.

- Muszę porozmawiać z Nadine i Louise. Na osobności - dodała Eve. - O sprawach służbowych.

- Świetnie. Możemy się tam rozdzielić. I zabrać ze sobą jedzenie, prawda? - Mavis na wszelki wypadek chwyciła tacę.

Tak się nie da rozmawiać na tematy służbowe, pomyślała Eve, siedząc w saunie z Louise.

- Zgoda - powiedziała lekarka i pociągnęła łyk wody z butelki. - Ustalę godzinę z Roarkiem. Jak zobaczę coś podejrzanego, dam ci znać. Wątpię, czy jeśli zajmują się nielegalną inżynierią genetyczną, robią to w pomieszczeniach dostępnych dla obcych, ale może coś wyniucham.

- Szybko się zgodziłaś.

- Dodaje to szczyptę przygody mojemu nudnemu życiu. Poza tym w medycynie i nauce są nieprzekraczalne granice, a przynajmniej powinny być. Dla mnie to jedna z nich. Szczerze mówiąc, nie mam nic przeciwko nielegalnym zabiegom. Do diabła, kontrola urodzin była zakazana w Stanach Zjednoczonych jeszcze niespełna dwieście lat temu. Gdyby nie prace badawcze i protesty, nadal mogłybyśmy co rok rodzić dzieci i przed czterdziestką byłybyśmy już kompletnie wypalone. Dziękuję, postoję.

- Na czym więc polega problem z porządkowaniem genów, póki wszystko nie będzie idealnie?

Louise pokręciła głową.

- Widziałaś Mavis?

- Trudno jej nie zauważyć. Louise roześmiała się i znów się napiła.

- To, co się z nią dzieje, to cud. Pomijając anatomię i procesy biologiczne, powołanie nowego życia to cud, i powinno tak pozostać. Owszem, możemy - i powinniśmy - wykorzystywać naszą wiedzę i technologię, by zagwarantować matce i dziecku zdrowie i bezpieczeństwo. Wyeliminować wady wrodzone i choroby, kiedy to tylko możliwe. Ale przekroczyć tę linię i projektować dzieci? Manipulować emocjami, wyglądem fizycznym, zdolnościami umysłowymi, nawet cechami charakteru? To nie żaden cud. To próżność.

Otworzyły się drzwi do sauny i Peabody wsunęła głowę. Twarz miała posmarowaną jakąś niebieską papką.

- Twoja kolej, Dallas.

- Muszę porozmawiać z Nadine.

- W takim razie ja pójdę. - Louise zerwała się na nogi. Eve uznała, że jej zapał był podejrzany.

- Przyślij Nadine do mojego gabinetu - poleciła Eve Delii.

- Nie mogę. Właśnie poddaje się pierwszemu etapowi odtruwania. Owinięta jest jak mumia - wyjaśniła jej partnerka. - W jakieś wodorosty.

- To obrzydliwe. Eve włożyła szlafrok. Basen, zawsze pełen roślin i tropikalnych drzew, przemienił się w budzącą zgrozę salę zabiegową. Miękkie kozetki z wyciągniętymi na nich ciałami. Dziwaczne zapachy, dziwaczna muzyka. Trina wystroiła się w biały kitel. Pokrywające go smugi tworzyły tęczę. Eve chyba wolałaby krew. Przynajmniej rozumiała krew.

Na jednej z kozetek zobaczyła Mavis; jej kolorowe włosy osłaniał przezroczysty ochronny czepek, cała pokryta była kremami o różnych barwach. Eve wolała nie dociekać, jaki jest ich skład.

Jej brzuch był... monstrualny.

- Przyjrzyj się brodawkom. - Mavis uniosła ręce i pokazała palcami na swoje piersi. - Są teraz wielkie. To dodatkowe korzyści z bycia w ciąży.

- Świetnie. - Poklepała Mavis po głowie i skierowała się ku Nadine.

- Jestem w niebie - mruknęła Nadine.

- Nie, leżysz goła w wodorostach. Uważaj.

- Toksyny wydobywają się wszystkimi porami mojej skóry nawet teraz, kiedy rozmawiamy. Co oznacza więcej wina dla mnie, kiedy będzie po wszystkim.

- Uważaj - powtórzyła Eve. - O niczym ani mru - mru, póki ci nie pozwolę mówić.

- Ani mru - mru - powiedziała Nadine, przedrzeźniając Eve. Oczy miała wciąż zamknięte. - Zapłacę Trinie tysiąc dolców, żeby wytatuowała to na twoim tyłku.

- Jestem przekonana, że Icove'owie stali na czele instytucji powołanej do manipulowania genami albo przynajmniej aktywnie uczestniczyli w jej pracach. Spora część funduszy na to przedsięwzięcie mogła pochodzić ze sprzedaży kobiet, które zmodyfikowano, a potem wyszkolono zgodnie z wymaganiami przyszłych klientów.

Nadine otworzyła nagle oczy, ich ostra zieleń mocno kontrastowała ze skórą, wymazaną na jasnożółto.

- Nabierasz mnie.

- Nie. A ty wyglądasz jak ryba. I tak pachniesz. Niedobrze. Uważam, że Avril Icove mogła być częścią tego eksperymentu i że jest współwinna śmierci swego teścia i męża.

- Wypłacz mnie z tego. - Nadine próbowała usiąść, ale cienki koc był przypięty pasami do łóżka.

- Nie wiem jak, zresztą i tak bym tego nie dotknęła. Posłuchaj. Przymierzam się do tej sprawy z różnych stron. Może w niektórych kwestiach się mylę, ale wiem, że jeśli chodzi o meritum mam rację. Chcę, żebyś zajęła się Avril Icove.

- Spróbowałabyś mi tego zabronić!

- Namów ją na wywiad, jesteś w tym dobra. Skłoń ją do mówienia o pracy, z której obaj Icove'owie byli znani. Krąż wokół genetyki. Znalazłaś powiązanie z Jonahem Wilsonem, więc możesz to też poruszyć. Ale musisz okazywać współczucie, rozpływać się nad tym, ile jej teść i mąż uczynili dla dobra ludzkości, i podobnymi bzdurami.

- Znam się na swojej robocie.

- Umiesz nakłonić ludzi do zwierzeń - przyznała jej rację Eve. - Chcę, żebyś zdobyła te informacje. Tylko Uważaj. Jeśli mam słuszność i rzeczywiście maczała palce w tych dwóch zabójstwach, to gdy uzna, że kopiesz zbyt blisko tej miny, czemu miałaby się zawahać z wyeliminowaniem ciebie? Musisz coś znaleźć, Nadine. Nic na nią nie mam, nic, co by mi pozwoliło wezwać ją na przesłuchanie.

- Ale może powiedzieć pełnej współczucia dziennikarce coś, co cię naprowadzi na jakiś trop.

- Jesteś inteligentna. Dlatego zwróciłam się z tą prośbą do ciebie, chociaż teraz wyglądasz jak zmutowany pstrąg.

- Zdobędę coś dla ciebie. A kiedy to opublikuję, cały świat będzie u moich stóp.

- Niczego nie opublikujesz przed zakończeniem śledztwa. W sprawę są zamieszani nie tylko Icove'owie. Nie wiem, czy Avril jest usatysfakcjonowana, wyeliminowawszy tylko ich. Czyli masz szukać ludzkiego wymiaru tragedii. Człowiek, którego uważała za swojego ojca, i mąż, ojciec jej dzieci, zginęli gwałtowną śmiercią. Wypytaj ją o wykształcenie, o malarstwo. Chcesz poznać kobietę, córkę, wdowę, matkę.

Nadine zasznurowała swoje żółte usta.

- Jej liczne oblicza, jej wyjątkowość. Więc wprowadzi mnie w sferę swoich relacji z mężczyznami. Jest w centrum uwagi. To dobrze. Dzięki temu mój producent będzie przez chwilę bardzo szczęśliwy.

Rozległ się cichy potrójny dzwonek.

- Jestem gotowa - oświadczyła Nadine.

- Przyniosę sos tatarski.

Nie było przed tym ucieczki. Z Mavis siedzącą obok niej z rękami i stopami w niebieskiej wodzie z pianą i Peabody pochrapującą cicho w pobliżu podczas masażu odprężającego, Eve ze stoickim spokojem zniosła oczyszczanie twarzy. Na włosach już miała jakieś mazidło przypominające spermę.

- Zrobię ci pełny zabieg twarzy, a w tym czasie twoje włosy nasiąkną eliksirem radości.

- To się nie trzyma kupy. Ciało to nie twarz.

- Niektórzy lepiej by na tym wyszli, gdyby zamiast twarzy pokazywali tyłki.

Eve parsknęła śmiechem, nie mogąc się powstrzymać.

- Wszystkim poza Mavis zrobię też coś z włosami. Jej już zmieniłam fryzurę. Chcesz zmienić uczesanie?

- Nie. - Eve w obronnym geście uniosła ręce do włosów i wymazała je sobie glutowatą substancją. - O, rety.

- Mogę ci je ufarbować albo przedłużyć. Tak dla zabawy.

- Mój świat nie zniesie już więcej zabawy. Nie chcę nic zmieniać.

- Nie dziwię ci się. Eve otworzyła jedno oko i przyjrzała się Trinie podejrzliwie.

- Że?

- Że nie chcesz nic zmieniać. Dobrze ci w tej fryzurze. Ale nie dbasz o włosy ani o cerę tak, jak powinnaś. Wiedz, że podstawowe zabiegi pielęgnacyjne wcale nie zabierają tak dużo czasu.

- Pielęgnuję je - bąknęła Eve pod nosem.

- Jeśli chodzi o sylwetkę, jest bez zarzutu. Masz napięte mięśnie. Niektóre moje klientki mają gówno pod piękną skórą.

Eve otworzyła oczy. Pomyślała z niesmakiem, że strach sprawił, iż przegapiła świetne źródło informacji.

- Masz wśród swoich klientek byłe pacjentki Centrum Icove'a?

- Cholera. - Trina prychnęła. - Stanowią chyba ich połowę. Uwierz mi, że tobie to niepotrzebne.

- Czy kiedykolwiek zajmowałaś się żoną Icove'a, Avril?

- Korzysta z usług Utopii. Pracowałam tam jakieś trzy lata temu. Była klientką Lolette, ale raz ją zastąpiłam, bo miała podbite oko. Mówiłam Lolette, że jej chłopak to dupek, ale mnie nie słuchała. Do czasu, aż...

- Avril Icove - przerwała jej Eve. - A widziałaś, czy poddawała się jakimś operacjom plastycznym? Rzeźbieniu sylwetki, rekonstrukcji, chirurgicznym poprawkom?

- Jeśli się ma gołą babę pod skanerami, wie się wszystko. Jasne, że coś sobie robiła. Drobna korekta twarzy, drobna poprawka cycków. Pierwszorzędna robota, ale należało się tego spodziewać.

Eve przypomniała sobie, jak mąż Avril utrzymywał, że to natura tak hojnie obdarzyła jego żonę.

- Jesteś tego pewna?

- Ej, ty znasz się na swojej robocie, a ja na swojej. Dlaczego pytasz?

- Z ciekawości. - Eve znów zamknęła oczy. Myślenie o morderstwie sprawiło, że czyszczenie twarzy stało się niemal znośne.

ROZDZIAŁ 13

Po niemającym końca wieczorze i wypiciu większej ilości wina, niż dyktował rozsądek, ale która była absolutnie niezbędna, Eve poszła do swojego gabinetu. Może kilka łyków mocnej kawy zniweluje działanie alkoholu i uda jej się jeszcze z godzinkę popracować.

W pierwszej kolejności należało sprawdzić dokumentację medyczną Avril. Ciekawa była, jakiego rodzaju zabiegi chirurgiczne tam znajdzie.

Potem chciała się bliżej przyjrzeć Brookhollow Academy.

Akurat piła pierwszy łyk kawy, kiedy wszedł Roarke ze swojego gabinetu.

- Cykor - powiedziała.

- Słucham?

- Zajęcze serce.

- Nawet nie chcę wiedzieć, co to znaczy.

- Dałeś nogę, zostawiłeś mnie samą.

Spojrzał na nią z miną, która u każdego oznaczałaby niewiniątko, tylko nie w jego przypadku.

- Wydawało mi się oczywiste, że atrakcje dzisiejszego wieczoru przeznaczone były wyłącznie dla pań. Szanuję kobiece rytuały, tak więc dyskretnie się wycofałem.

- Pozwól, że cię zacytuję, cykorze: „Bzdety”. Uciekłeś, jak tylko Mavis zaczęła paplać o zajęciach dla uczestników porodu.

- Przyznaję się do winy i wcale się nie wstydzę. I tak nie na wiele mi się to zdało. - Wziął jej kawę i upił łyk. - Dopadła mnie.

- Naprawdę?

- Tak. I nie bądź taka zadowolona z siebie, bo tkwisz w tym tak samo głęboko jak ja. Gdzieś pomiędzy peelingiem ciała a wygładzaniem skóry dopadła mnie i dała mi namiary na szkołę rodzenia oraz godziny zajęć, w których będziemy zmuszeni wziąć udział, by móc być świadkami narodzin jej dziecka. Nie ma dla nas ratunku.

- Wiem. Jesteśmy skazani na zagładę.

- Skazani na zagładę - powtórzył. - Eve, puszczają tam filmy.

- O, Boże.

- I są symulacje.

- Przestań. Natychmiast przestań. - Złapała kubek z kawą i napiła się łapczywie. - Mamy jeszcze kilka miesięcy.

- Tygodni - poprawił ją.

- To jak miesiące. Miesiąc składa się z tygodni. Najważniejsze, że to jeszcze nie teraz. Teraz mam co innego na głowie. Prowadzę śledztwo. A sam wiesz - dodała, idąc do swojego biurka - że mogą się wydarzyć różne rzeczy. Na przykład... Mogą nas porwać terroryści tuż przed rozwiązaniem.

- Och, gdyby tak się stało. Musiała się uśmiechnąć, kiedy otwierała listę klientów i pacjentów Icove'ów.

- Okazało się, że Trina wklepywała raz krem w skórę Avril Icove. Twierdzi, że Avril poddała się operacjom plastycznym. Jest bardzo prawdopodobne, że zabieg wykonał jeden z Icoev'ów albo przynajmniej był konsultantem.

- Raczej był konsultantem. Według mnie operowanie członka rodziny jest niewskazane ze względu na etykę zawodową.

- Jeśli któryś z nich lub obaj byli konsultantami, ona musi się znaleźć na naszej liście. Tego wymagają przepisy prawa. Komputer, sprawdź Avril Icove, konsultacje medyczne i przeprowadzone zabiegi.

Szukam...

Avril Icove nie figuruje w wybranych plikach.

- Coś mi tu nie pasuje. Jesteś członkiem rodziny lekarzy, i to wybitnych lekarzy, a nie korzystasz z ich usług, kiedy decydujesz się na operację? Nie prosisz ukochanego męża o konsultację w dziedzinie, w której jest czołowym specjalistą? - Eve zabębniła palcami w blat. - Gdybym miała furę pieniędzy do zainwestowania, udałabym się do ciebie, a nie do kogoś obcego. Gdybym chciała się włamać do Skarbca Państwowego...

- No właśnie, czyż nie byłaby to świetna zabawa?

- Zwróciłabym się do ciebie.

- Dziękuję, kochanie. Może ją zbadali i udzielili jej konsultacji prywatnie.

- Dlaczego? Widzisz, właśnie o to chodzi. Rozumiem, czemu doktor Will twierdził, że idealna twarz i figura jego żony to dar od Boga. To nie twoja sprawa, wścibska policjantko. Ale nie widzę powodu ukrywania tego rodzaju zabiegów upiększających. Skoro przeprowadzono u niej oficjalnie operacje plastyczne w Centrum Icove'a, co jest całkiem logiczne, dlaczego utajniono fakt udzielenia konsultacji? Przecież między innymi w ten sposób zabezpiecza się na wszelki wypadek własny tyłek.

- Może więc zrobiono jej operację w innym ich ośrodku, by uniknąć rozgłosu.

- Właśnie taki nasuwa się wniosek. Co rodzi pytanie: dlaczego? Potrzebne mi są jej zdjęcia. Stare zdjęcia, do porównania. No i jeszcze to Brookhollow. Najbardziej oczywiste miejsce, gdzie Avril i Dolores mogły się poznać, jeśli wspólnie dokonały tych zabójstw, to szkoła. Ale w wykazie uczniów nie ma Dolores, przynajmniej nie w spisie absolwentek. Dlatego zamierzam uzyskać zdjęcia wszystkich uczennic, które chodziły do szkoły razem z Avril, a potem spróbować dopasować któreś z nich do posiadanego przeze mnie zdjęcia Dolores.

- Co też jest bardzo logiczne. Chociaż zajmie trochę czasu. Pięknie pachniesz.

- To te specyfiki.

- Jestem bezradną ofiarą reklam kosmetyków. - Żeby to udowodnić, Roarke stanął za nią i zaczął lekko chwytać zębami skórę na jej karku.

Eve dała mu kuksańca w bok.

- Muszę się do tego wziąć.

- Ja też. Komputer, udostępnij archiwum Brookhollow Academy i College...

- Ej, to mój komputer. Nie zwracając uwagi na zastrzeżenia żony, objął ją w pasie.

- Odszukaj i zapisz zdjęcia uczennic, grona pedagogicznego...

- Małżonek i dzieci personelu, wszystkich pracownic, małżonek i dzieci dorywczo zatrudnianych mężczyzn.

- Jesteś bardzo skrupulatna - skomentował Roarke.

- Bo tak należy.

- Ja też staram się najlepiej, jak mogę - powiedział i wsunął dłonie pod jej bluzę.

- Nie o tym mówię. Polecę sprawdzić wszystkie roczniki. Może poznała Dolores na jakimś zjeździe absolwentek. Komputer, szukaj pasujących zdjęć do... Jezu, Roarke, zaczekaj chwilę.

Ani na chwilę nie przestawał jej pieścić.

- Czym tym razem wysmarowała cię Trina? Kupmy tego całą beczkę.

- Nie wiem. Pogubiłam się. Porównaj odszukane zdjęcia ze zdjęciem z dowodu tożsamości Dolores Nocho - Alverez i jej podobizną zarejestrowaną przez kamery ochrony.

Potwierdzam otrzymanie kilku poleceń. Przystępuję do pracy...

- Albo poznała ją poza terenem szkoły, w ośrodku, w jakimś przeklętym salonie urody. Wynajęła ją. Istnieje wiele możliwości.

- Trzeba zacząć od jednej. - Roarke okręcił Eve tak, by znalazła się twarzą do niego. - Twoje włosy pachną jak jesienne liście.

- Zbutwiałe?

- Błyszczące. A smakujesz, jak... Przekonajmy się. - Przesuwał wargi wzdłuż jej skroni, policzka, do ust. - Cukier podgrzany z cynamonem. - Rozpiął guzik w jej spodniach, całując ją namiętnie. - Muszę teraz poszperać i przekonać się, czy Trina przygotowała dla mnie jakieś niespodzianki.

- Zapowiedziałam jej, że powyrywam jej ręce, jeśli tym razem coś mi wytatuuje.

Przesunął ręce wyżej, na jej piersi, i serce zabiło jej mocniej.

- Wiesz, że dla niej to tylko dodatkowe wyzwanie. Tutaj nic nie ma - powiedział, kiedy ściągnął jej bluzę. - Tylko prześliczne, nagie piersi mojej żony.

- Mavis są wielkie jak balony. - Eve odchyliła głowę do tyłu, kiedy zaczął ją obsypywać pocałunkami.

- Zauważyłem.

- Kazała Trinie pomalować sobie jedną brodawkę na niebiesko, a drugą na różowo.

Lekko uniósł głowę.

- Może to zbyt szczegółowe informacje. Ja i tak wolę twoje. Żołądek jej się przyjemnie ścisnął, kiedy Roarke zamknął jej usta swoimi wargami.

- Miło mi. Gdybym nie wypiła tyle wina, nie byłabym taka łatwa. Rozpiął kolejny guzik i spodnie zsunęły jej się z bioder.

- Wyskakuj - wymamrotał.

- Ty jesteś jeszcze ubrany. - W głowie jej się kręciło.

- Wyskakuj ze spodni - powtórzył, przesuwając dłońmi po jej ciele. - Jesteś naga i cieplutka, podoba mi się pomysł lizania cię od stóp do głów i z powrotem, póki nie... No, no. Co my tu mamy?

Jej umysł pracował wolno, więc początkowo tylko zamrugała powiekami, kiedy podążyła za wzrokiem Roarke'a.

I zobaczyła po obu stronach brzucha trzy małe, błyszczące, czerwone serca, przebite długimi, srebrnymi strzałami. Obie wskazywały jeden punkt, uświadomiła sobie.

- Jasna cholera. Co będzie, jak ktoś to zobaczy?

- Jeśli zobaczy to ktoś poza mną, będziesz miała poważne kłopoty. - Przesunął palcem wzdłuż jednej strzały, aż Eve przeszedł dreszcz. - Są bardzo ładne.

- Wskazują na moje krocze.

- Owszem. I chociaż lubię, kiedy wyjaśnia mi się, jak gdzie trafić, uważam, że tam sam znajdę drogę. - By to udowodnić, przesunął palce w dół jej brzucha. A potem wsunął je w nią.

Aż jej zabrakło tchu i złapała go za ramiona, żeby się nie przewrócić. Boże, jaka była podniecona. Właśnie dlatego między innymi ją pokochał.

- Ubóstwiam patrzeć na ciebie, jak się podniecasz. Kiedy wchodzę w ciebie. Ubóstwiam patrzeć, jak przeżywasz orgazm, Eve.

Kolana miała jak z waty, a w całym ciele czuła mrowienie. Ogarniało ją coraz większe podniecenie, kiedy pieścił ją dłońmi, ustami, językiem, zębami. Gdy słyszała, jak wymawia jej imię, gdy brał ją w posiadanie, szeptał czułe sło­wa, gładził ją, droczył się z nią.

Pozwoliła się dać unieść fali, a potem w niej utonęła.

Jej uległość, pozostająca w takiej sprzeczności z siłą i wolą Eve, działała na niego podniecająco. Cholernie podniecająco. Jej całkowite oddanie się mu, gdy wszystko inne przesłaniały miłość i pożądanie. Kiedy pociągnął ją za sobą na podłogę, wsunęła się pod niego jak jedwab. Jej usta były gorące, a skóra gładka i pachnąca.

Wszedł w nią i pozwolił się porwać jej uległości.

Bez słowa skargi mogłaby się skulić w kłębek na podłodze i usnąć. Każda komórka jej ciała była odprężona i zaspokojona. Ale kiedy poczuła, że zasypia, usiadła. I wydała przerażony okrzyk, gdy zobaczyła na swoim biurku kota, patrzącego na nią obojętnie oczami, z których każde było innego koloru.

Roarke przyglądał się kotu, lekko przesuwając dłoń wzdłuż pleców Eve.

- Jak myślisz, pochwala to czy nie? Nigdy nie daje po sobie niczego poznać.

- Mam to w nosie, ale uważam, że nie powinien nas obserwować, kiedy się kochamy. To chore.

- Może należy mu znaleźć przyjaciółkę.

- Jest wykastrowany.

- Ale i tak może miło by mu było mieć towarzyszkę.

- Nie na tyle, by dzielić się z nią swoim łososiem. - Ponieważ czuła się skrępowana tym, że kot się jej przygląda, a szczególnie jej małym, czerwonym, błyszczącym serduszkom, złapała spodnie i szybko je wciągnęła.

Kiedy przygładziła włosy palcami, zapiszczał jej komputer. Galahad lekko drgnął, a potem podniósł łapę i zaczął ją sobie lizać.

Zadanie wykonane...

- Cóż za synchronizacja. - Zerwała się z podłogi i włożyła bluzę. - I uważam, że dzięki seksowi spaliłam cały alkohol.

- Zawsze do usług. Roarke powiedział to ze śmiechem, ale nauczyła się już kilku rzeczy podczas przeszło roku ich małżeństwa.

- A twoje pieszczoty sprawiły, że zapomniałam o traumie, jaką powoduje Trina.

Wstając, spojrzał na nią czule.

- Lecz te serca muszą zniknąć. Komputer, wyświetl wyniki na ściennym ekranie.

Znaleziono jedno pasujące zdjęcie...

- Bingo! - krzyknęła Eve, kiedy pojawiły się obok siebie dwa zdjęcia. - Cześć, Deena.

Flavia, Deena, ur. 8 czerwca 2027 roku w Rzymie, Włochy. Ojciec Dimitri, lekarz pediatra. Matka Anna Trevani, lekarz psychiatra. Jedynaczka. Brak danych na temat małżeństwa czy konkubinatu. Brak danych o potomstwie. Niekarana. Ostatni znany adres: Brookhollow College. Żadnych nowych informacji po 19 - 20 maja 2047. Zdjęcie pochodzi z dokumentu tożsamości sporządzonego w czerwcu 2046 roku.

- Piękna młoda kobieta - oświadczył Roarke. - Wyjątkowo piękna.

- I wszystko pasuje. Wcześnie ukończyła szkołę. Komputer, poszukaj wszelkich zgłoszeń o zaginięciu Deeny Flavii. Na całym świecie.

Przystępuję do pracy...

- Dodatkowe polecenie. Czy jej rodzice nadal żyją? Jeśli tak, gdzie mieszkają i pracują?

Potwierdzam dodatkowe zadanie do wykonania.

Przystępuję do pracy...

- Jako adres zamieszkania widnieje uczelnia, nie akademik. Czysta kartoteka, nie ma męża ani konkubenta, przed dwudziestą rocznicą urodzin nagle znika.

- By pojawić się kilkanaście lat później - wtrącił Roarke - i zamordować Icoev'ów.

- Dwa lata młodsza od Avril, ale chodziły do szkoły w tym samym czasie. W takiej ekskluzywnej szkole z internatem musiały się spotkać.

- Ale od szkolnej przyjaźni do wspólnego popełnienia przestępstwa daleka droga.

- Tak, lecz coś się za tym kryje. Kiedy zobaczyła zdjęcie zrobione przez kamery w ośrodku, nie wykrzyknęła: „Ej, przecież to Deena z Brookhollow. Nie widziałam jej od lat”. Przyznaję - dodała spiesznie, podnosząc rękę - że obrońca powie, że Avril nie musi pamiętać wszystkich szkolnych koleżanek. Minęło kilkanaście lat, odkąd ukończyły szkołę. Tuż potem Deena zaginęła. Ale nie zmienia to faktu, że w tym samym czasie Avril była w tym samym miejscu co podejrzana.

Dodatkowe zlecenie wykonane. Flavia, Dimitri, i Trevani, Anna, mieszkają w Rzymie we Włoszech. Obydwoje są zatrudnieni w Instytucie Dziecka w tym mieście...

- Sprawdź, czy istnieją jakieś powiązania między Instytutem Dziecka a Icove'em Wilfredem B. seniorem lub Wilfredem B. juniorem, a także Wilsonem Jonahem Delecourtem.

Potwierdzam przyjęcie nowego zadania.

Przystępuję do pracy...

- Mogę ci oszczędzić czasu - powiedział Roarke. - Wsparłem finansowo ten instytut przez swoje włoskie firmy. Wiem, że przynajmniej raz Icove senior należał do rady konsultacyjnej.

- Coraz lepiej. Czyli miał związki z państwem Flavians, rodzicami Deeny, znanej również jako Dolores, która miała coś wspólnego z Avril, uczennicą Brookhollow. Mam cały obraz.

Pierwsze zadanie wykonane. Brak zgłoszeń o zaginięciu Deeny Flavia...

- Nie zgłosili jej zaginięcia, bo albo wiedzą, gdzie jest, albo nie chcą, żeby gliny zaczęły węszyć. W tym drugim wypadku zatrudniliby prywatnego detektywa. Tak czy owak, od ponad dziesięciu lat jest...

Dodatkowe zadanie wykonane. Icove, Wilfred B., senior działał w radzie konsultacyjnej i gościnnie operował w Instytucie Dziecka oraz wygłaszał odczyty tamże od utworzenia Instytutu w 2025 roku do swojej śmierci. Wilson, Jonah Delecourt, był członkiem rady konsultacyjnej od 2025 do 2048 roku.

- Dobra, teraz mamy... Pytanie...

- Czego? - warknęła Eve.

Czy mam zakończyć porównywanie zdjęć z Brookhollow?

- A jakie jeszcze zdjęcia stamtąd masz?

Dopasowałem fotografię obecnej uczennicy Brookhollow Academy do zdjęcia Deeny Flavia.

- Powiedziałeś, że jest tylko jedna para zdjęć. Wyświetl je, do cholery.

Potwierdzam...

Osoba na zdjęciu była bardziej okrągła i delikatniejsza niż Deena Flavia. I było to dziecko. Serce Eve podeszło do gardła.

- Podaj tożsamość osoby na zdjęciu.

Rodriguez Diana, urodzona 17 marca 2047 roku w Argentynie. Rodzice: Hector, laborant, i Cruz Magdalene, fizykoterapeutka.

- Miejsce zatrudnienia.

Pracuję...

Rodriguez, Hector, zatrudniony w Instytucie Badawczym Genedyne. Cruz, Magdalene, zatrudniona w Centrum Rehabilitacji i Chirurgii Plastycznej Świętej Katarzyny.

- Związek obu instytucji z Icove'em Wilfredem B. seniorem, Icove'em Wilfredem B. juniorem, Wilsonem Jonahem i Samuels Evą lub Evelyn.

- Nie są jej rodzicami - zauważył Roarke. - Przynajmniej nie biologicznymi. Jest jakby skórę zdjął z Deeny Flavii.

- Hodują je i sprzedają. Sukinsyny. Manipulują genami, tworzą idealne dzieci, zgodne z zamówieniem. Szkolą je, kształcą, programują. A potem sprzedają.

Roarke wyciągnął ręce i odruchowo zaczął masować jej ramiona.

- Jak sądzisz, czy chodzi jej o dziecko? Czy tylko pragnęła zemsty? - zapytał.

- Nie wiem. Zależy od tego, co ją bardziej napędza. Może jedno i drugie. Znów przemówił komputer, wymieniając cztery nazwiska i powiązania ich właścicieli z instytucjami w Argentynie.

- Komputer, porównaj zdjęcia wszystkich absolwentek Brookhollow Academy lub College ze zdjęciami obecnych uczennic.

Przystępuję do pracy...

- Niech komputer robi swoje - powiedział łagodnie Roarke - a my się trochę prześpijmy. Musisz mieć jutro jasny umysł. Domyślam się, że jedziesz do New Hampshire.

- Jasne, że tak. Wstała o świcie, ale Roarke i tak był już na nogach i zdążył się ubrać.

Burknęła pod nosem „dzień dobry” i podreptała do łazienki, poleciła, żeby z dysz w kabinie prysznicowej popłynął pełen strumień wody o temperaturze trzydziestu ośmiu stopni, by się w ten sposób dobudzić. Włączyła suszarkę, wypiła filiżankę kawy i poczuła się mniej więcej jak człowiek.

- Zjedz coś - polecił Roarke i skończywszy czytać raporty finansowe, wyświetlił na monitorze poranne doniesienia mediów.

- Masz coś? - zawołała z garderoby Eve. Kiedy się z niej wyłoniła, spojrzał, co na siebie włożyła, i powiedział:

- Nie.

- Co nie?

- Nie to.

Jeśli w słowniku obok hasła „niezadowolony” byłoby zdjęcie, przedstawiałoby minę Dallas w tamtej chwili.

- Och, daj spokój.

- Zamierzasz złożyć oficjalną wizytę w ekskluzywnej szkole z internatem. Ludzie powinni czuć przed tobą respekt.

Postukała w kaburę na broń, którą powiesiła na oparciu krzesła.

- To wzbudza respekt, mistrzu.

- Spodnium.

- Co proszę? Westchnął i wstał.

- Wiesz, co to jest, i tak się składa, że masz ich kilka. Kobieta w kostiumie ze spodniami jest elegancka, budzi szacunek i ma posłuch. A przecież chcesz wyglądać na kogoś ważnego.

- Chcę okryć gołą dupę.

- Zgoda, ale co ci szkodzi okryć ją, jak należy. To będzie w sam raz. Prosty krój, a zgaszony miedziany kolor nadaje ci wyrazistość. Do tego to. - Podał jej top w kolorze brudnego błękitu. - I zaszalej, Eve. Włóż coś z biżuterii.

- Nie wybieram się na przyjęcie. - Ale wciągnęła spodnie. - Wiesz, czego ci potrzeba? Androida, wystrojonego androida. Może ci go kupię na Gwiazdkę.

- Po co mi namiastka, skoro mam kobietę z krwi i kości? - Otworzył kasetkę z biżuterią i wybrał dla Eve złote klipsy w kształcie kół i wisiorek z szafirem o szlifie kaboszonowym.

Żeby oszczędzić sobie czasu i nerwów, ubrała się tak, jak jej kazał. Ale żachnęła się, kiedy Roarke narysował palcem w powietrzu małe kółko.

- Przeciągasz strunę, kolego.

- Warto próbować. Nadal wyglądasz jak policjantka, pani porucznik. Tylko świetnie ubrana.

- Tak, złoczyńcy poczują respekt, widząc, jaka jestem odstawiona.

- Zdziwisz się - odparł.

- Muszę już lecieć.

- Możesz poprosić o wyświetlenie wyników poszukiwań tutaj i zjeść coś na śniadanie. Jeśli maszyna może robić kilka rzeczy naraz, to ty też.

Nie uważała, że to w porządku, ale spodnium też był nieregulaminowy. A ponieważ Roarke już wydawał polecenia, zamówiła bajgla w autokucharzu.

- Mogłabyś się lepiej postarać.

- Jestem zbyt przejęta. - Przypomniała sobie, że jej gabinet to nie jedyne miejsce, gdzie może krążyć, i zaczęła chodzić tam i z powrotem, gryząc bajgla. - Czuję, że natrafiłam na jakiś ślad.

- W takim razie, komputer, pokaż wyniki na ściennym ekranie. Potwierdzam przyjęcie polecenia. Pierwsza para z pięćdziesięciu sześciu...

- Z pięćdziesięciu sześciu? - Eve przestała krążyć po pokoju. - To jakaś pomyłka. Nawet uwzględniając cały ten czas i liczbę uczennic, nie może być aż tyle par. To wykluczone... Zaczekaj.

Wpatrywała się w pierwsze zdjęcie.

Delaney, Brianne, urodzona 16 lutego 2024 roku w Bostonie w stanie Massachusetts. Rodzice Brian i Myra Delaney z domu Copley. Jedynaczka. Poślubiła Alistara George'a 18 czerwca 2046 roku. Dzieci: Peter, urodzony 12 września 2048 roku, i Laura, urodzona 14 marca 2050 roku. Mieszkają w Atenach w Grecji.

Dopasowano do O'Brian Bridget, urodzonej 9 sierpnia 2036 roku w Ennis w Irlandii. Rodzice Reamus i Margaret O'Brian z domu Ryan. Obydwoje nie żyją. Jedynaczka. Opiekun prawny: Ramuels Eva, a po jej śmierci Ramuels Evelyn. Obecnie jest studentką Brookhollow College w stanie New Hampshire.

- Komputer, przerwij wyświetlanie wyników. Urodziła dziecko w wieku dwunastu lat? - spytała Eve.

- Zdarza się - powiedział Roarke - ale...

- No właśnie: ale. Komputer, pokaż same zdjęcia, podziel ekran, powiększenie pięćdziesiąt procent.

Przyjąłem polecenie do wykonania...

Kiedy pojawiły się zdjęcia, Eve podeszła bliżej do ekranu.

- Taka sama karnacja i taki sam kolor włosów oraz oczu. Rude włosy, jasna cera, piegi, zielone oczy. Powiedziałabym, że jest spore prawdopodobieństwo, że to cechy odziedziczone. Taki sam nos, takie same usta, taki sam kształt oczu i owal twarzy. Założę się, że po przeliczeniu piegów okazałoby się, że mają ich tyle samo. Ta dziewczyna jest jak miniatura tamtej kobiety. Jak...

- Klon - cicho dokończył za nią Roarke. - Jezu Chryste. Eve wzięła jeden głęboki oddech, potem drugi.

- Komputer, pokaż kolejną parę zdjęć. Wyświetlanie zdjęć trwało godzinę. Na koniec Eve zemdliło.

- Klonowali dziewczynki. Nie tylko majstrowali przy DNA, by poprawić iloraz inteligencji czy wygląd zewnętrzny. Nie tylko projektowali dzieci czy udoskonalali je pod względem fizycznym i intelektualnym. Klonowali je. Two­rzyli istoty ludzkie, gwałcąc międzynarodowe prawo. Sprzedawali. Niektóre mężom - ciągnęła, patrząc na ekran. - Niektóre trafiały na rynek. Niektóre tworzyli, by kontynuowały pracę. Lekarki, nauczycielki, laborantki. Myślałam, że projektowali dzieci, szkolili towarzyszki życia. Ale to coś gorszego, coś znacznie gorszego.

- Od czasu do czasu pojawiają się pogłoski o nielegalnych pracach badawczych nad klonowaniem, a nawet doniesienia o sukcesach na tym polu. Ale przepisy prawa są tak surowe, tak uciążliwe i powszechne, że nikt się nie ujawnił, by rościć sobie prawo do sławy.

- Wiesz, na czym to polega?

- Mniej więcej się orientuję, bo tworzymy klony w celach naukowo - badawczych w takim zakresie, w jakim zezwala prawo. By uzyskiwać tkanki, narządy. Wszczepiamy komórkę do kobiecego jajeczka, pobudzanego elektrycz­nie. Komórki ofiarowują ludzie hojnie płacący za wyprodukowanie tkanek zastępczych, które po wszczepieniu nie są odrzucane przez ich organizm. Domyślam się, że w przypadku klonowania reprodukcyjnego komórki i jajeczka są umieszczane w macicy.

- Czyjej?

- Oto jest pytanie.

- Muszę o tym zameldować komendantowi i uzyskać jego zgodę na złożenie wizyty w szkole. A ty powiadom Louise.

- Dobrze.

- Zarobił na tym miliardy - dodała Eve.

- Brutto.

- Powiedziałabym: w bród.

- Nie, nie. - Roześmiał się. - Miliardy brutto. To kosztowne hobby. Prowadzenie laboratoriów, opracowanie technologii, utrzymywanie szkoły, stworzenie całej tej sieci musi pochłaniać masę pieniędzy. Przypuszczam, że zysk netto jest pokaźny, ale z całą tą zabawą wiążą się znaczne nakłady i ryzyko. Dlatego według mnie to dzieło miłości.

- Tak myślisz? - Pokręciła głową. - Mamy teraz prawie sześćdziesiąt dziewcząt uczęszczających do akademii. Muszą być jeszcze setki tych, które już ukończyły szkołę. A co się stało z tymi, które okazały się niezbyt udane? Jak są­dzisz, jak bardzo kochał te, które nie były idealne?

- Co za odrażająca myśl.

- Tak. Mam ich miliony. Trochę czasu zajęło jej opisanie tego wszystkiego w raporcie, skontaktowanie się z Whitneyem i poproszenie go o spotkanie. W drodze do komendy zadzwoniła do Peabody i umówiła się, że po nią wstąpi.

Delia wskoczyła do samochodu i odrzuciła włosy. Były dłuższe o dobrych dziesięć centymetrów i jakby lekko rozwichrzone na końcach.

- McNab naprawdę oszalał na widok moich włosów. Muszę pamiętać, żeby częściej potrząsać głową.

Eve rzuciła jej przeciągłe spojrzenie.

- Wyglądasz bardziej dziewczęco.

- Wiem! - Wyraźnie zadowolona z tej uwagi Peabody rozsiadła się wygodnie. - I było cudnie być dziewczyną, kiedy wczoraj wieczorem wróciłam do domu. Dostał świra na punkcie kremu z papai na skórę piersi.

- Przestań, oszczędź nam obu. Sprawa jest poważna.

- Domyśliłam się, że nie zaproponowałaś, że mnie podwieziesz do pracy, by mi oszczędzić tłoczenia się w metrze.

- Powiem ci wszystko po drodze, a potem zdam sprawozdanie komendantowi. Punktualnie o dziesiątej zwołam odprawę z udziałem naszych elektroników.

Peabody w milczeniu wysłuchała tego, co Eve ustaliła do tej pory. Nie odezwała się nawet, kiedy znalazły się w garażu komendy.

- Żadnych pytań, żadnych komentarzy?

- Wciąż jeszcze... Oswajam się z tym. To takie sprzeczne z tym, w co wierzę. Z moim DNA, można chyba powiedzieć. Z tym, jak zostałam wychowana, nauczona. Tworzenie życia to zadanie dla siły wyższej. Naszym zadaniem, naszym obowiązkiem i naszą radością jest troska o życie, chronienie go i szanowanie. Wiem, że brzmi to jak hasła wolnowiekowców, ale...

- Wcale nie jest to takie dalekie od tego, co sama myślę. Ale odsuwając na bok osobiste poglądy, trzeba pamiętać, że klonowanie ludzi jest zabronione przez prawo obowiązujące w Nowym Jorku, w całym kraju, a także przepisami obowiązującymi w nauce i handlu na Ziemi i poza nią. Dowody świadczą o tym, że Icoev'owie złamali to prawo. I ich zabójstwa, którymi się zajmujemy, były tego bezpośrednim następstwem.

- Czy będziemy to musiały przekazać do... Kto się zajmuje tego typu sprawami? FBI? Biuro światowe? Międzyplanetarne?

Eve miała zaciętą twarz, kiedy wysiadła z samochodu.

- Nie, jeśli mnie się uda rozwiązać tę zagadkę. Chcę, żebyś poszperała i odszukała wszystko, co tylko zdołasz, na temat klonowania ludzi. Kwestie techniczne, prawne, sprzęt, techniki, dyskusje, roszczenia, fakty, mity. Musimy wiedzieć, co i jak, kiedy znajdziemy się w Brookhollow.

- Dallas, dysponując tym, co już zebrałaś, znajdziemy je tam. Niektóre z nich to jeszcze dzieci.

- Zajmiemy się tym w odpowiednim czasie. Whitney nie był taki powściągliwy jak Peabody, i zasypywał Eve pytaniami, kiedy zdawała mu raport.

- Porucznik Dallas, to laureat Nagrody Nobla, na nabożeństwie żałobnym, dziś o czternastej zero zero, zjawią się głowy państw z całego świata. Jego syn, którego osiągnięcia i sława zaczynały dorównywać osiągnięciom i sławie ojca, zostanie w podobny sposób uczczony w przyszłym tygodniu. Obie uroczystości odbędą się w Nowym Jorku, kwestie bezpieczeństwa, mediów... nawet cholernego ruchu ulicznego już spędzają mi sen z powiek. Jeśli cokolwiek z tego, co ustaliłaś, wycieknie, ten koszmar przemieni się w aferę na skalę międzynarodową.

- Nic nie przecieknie.

- Lepiej, żeby tak było i żebyś na pewno się nie myliła.

- Panie komendancie, pięćdziesiąt sześć par zdjęć w samej Brookhollow Academy. Jestem przekonana, że wiele z nich, jeśli nie wszystkie, ma związek z zaszyfrowanymi informacjami, które Icove senior trzymał w swoim mieszkaniu. Były to bieżące przypadki, że się tak wyrażę. Ściśle współpracował z genetykiem i był w swoim czasie głośnym orędownikiem inżynierii genetycznej.

- Inżynieria genetyczna to drażliwy temat. Klonowanie ludzi to mroczny, wilgotny las. Skutki...

- Panie komendancie, wśród skutków mamy już dwa trupy.

- Skutki będą znacznie rozleglejsze niż te dwa zabójstwa. Polityczne, moralne, religijne, medyczne. Jeśli wasze przypuszczenia są słuszne, istnieje wiele klonów, a wśród nich są nieletnie. Dla niektórych ludzi będą one potwora­mi, dla innych - ofiarami. - Potarł oczy. - Potrzebna nam opinia prawna na ten temat. Każda agencja, od ogólnoświatowej do krajowej, rzuci się na tę sprawę.

- Jeśli poinformuje pan którąś z agencji o ostatnich ustaleniach, odbiorą nam ją. Zamkną śledztwo.

- Owszem. Co masz przeciwko temu?

- To ja się zajmuję tymi zabójstwami, panie komendancie. Przez chwilę milczał, przyglądając się jej twarzy.

- Jakie zastrzeżenia pani zgłasza, porucznik Dallas?

- Poza tym, co już powiedziałam, panie komendancie, chodzi o to, że... Że trzeba położyć temu kres. Rząd, każdy rząd, który wsadzi palec do tego placka, będzie chciał z niego wyciągnąć śliwkę. Zleci więcej potajemnych prac badawczych, więcej doświadczeń. Zmiotą wszystko pod dywan, a to, co znaleźliśmy, zostanie umieszczone pod mikroskopem. Nadadzą temu klauzulę tajności, zabronią mediom informować o czymkolwiek opinię publiczną, zablo­kują wszelkie doniesienia na ten temat. Icoev'owie zostaną pochowani ze wszystkimi honorami, a prace, które potajemnie prowadzili, nigdy nie ujrzą światła dziennego. Osobniki - powiedziała, nie mogąc znaleźć lepszego określenia - stworzone przez tamtych dwóch zostaną zgromadzone w jednym miejscu, przebadane, przesłuchane, odizolowane. Zostały sztucznie stworzone, panie komendancie, ale to istoty z krwi i kości, jak my wszyscy. A nie zostaną potraktowane tak jak my. Może nie uda się tego powstrzymać, może nie zdołamy tego uniknąć, ale chcę do końca doprowadzić tę sprawę. Aż wyczerpię wszystkie możliwości.

Whitney położył dłonie na biurku.

- Muszę zapoznać z tym Tibble'a. Eve skinęła głową.

- Tak jest, panie komendancie. - Nie mogli postąpić niezgodnie z obowiązującą procedurą bez wiedzy głównego szefa policji. - Uważam, że zastępczyni prokuratora okręgowego Reo może być przydatna w kwestiach prawnych. Jest bystra i wystarczająco ambitna, by trzymać język za zębami, póki będzie to konieczne. Do tej pory korzystałam z usług doktor Miry i doktor Dimatto podczas śledztwa. Też mogą nam się przydać. Potrzebny mi nakaz przejęcia archiwum szkoły, chciałabym zabrać Feeneya albo kogoś z jego wydziału, by na miejscu zapoznał się z informacjami na dyskach.

Whitney skinął głową.

- Proszę traktować to śledztwo jako opatrzone klauzulą największej tajności. Żadnych informacji dla mediów. Zbierz swoich ludzi. - Spojrzał na zegarek. - Odprawa za dwadzieścia minut.

ROZDZIAŁ 14

Zmieniła swój wygląd. Była w tym świetna. W ciągu ostatnich dwunastu lat wcielała się w różne kobiety, a zarazem pozostała nikim. Jej dokumenty były bez zarzutu - starannie przygotowane, pierwszorzędnie podrobione. Musiały takie być.

Brookhollow Academy mieściła się w budynkach z czerwonej cegły, pokrytych bluszczem - żadnych nowoczesnych szklanych kopuł czy stalowych wież, tylko dostojeństwo i arystokratyczna tradycja. Teren był rozległy, porośnięty potężnymi drzewami, pełen uroczych ogrodów, kwitnących sadów. Znajdowały się tu też korty tenisowe i ośrodek jazdy konnej, albowiem te dwie dyscypliny sportowe uważano za odpowiednie dla uczennic Brookhollow. Jedna z jej szkolnych koleżanek zdobyła w wieku szesnastu lat złoty medal olimpijski w ujeżdżaniu. Trzy lata później wysłano ją do Anglii, by poślubiła młodego brytyjskiego arystokratę, równie rozmiłowanego w koniach jak ona.

Były tworzone w określonym celu i służyły temu celowi. Ale i tak cieszyła się z wyjazdu, przypomniała sobie Deena. Jak większość z nich.

Deena nie zazdrościła im szczęścia i zrobiłaby wszystko, co w jej mocy, by chronić życie takich jak ona.

Ale każda wojna pociąga za sobą ofiary i część z nich być może zostanie zdemaskowana. A jeszcze więcej w końcu pozna smak wolności, której od zawsze były pozbawione.

Co z tymi, które się sprzeciwiły albo się nie sprawdziły, albo zostały zakwestionowane?

Co z nimi?

Dla nich i tych, co przyjdą po nich, zaryzykuje wszystko.

Na terenie kampusu były trzy baseny, w tym dwa kryte, trzy laboratoria naukowe, sala hologramowa, dwie wielkie aule oraz sala teatralna, która mogła konkurować z każdym teatrem broadwayowskim. Chlubą szkoły były dódzid i trzy kluby fitness, a także w pełni wyposażona klinika, gdzie leczono i uczono. W murach uczelni działało centrum prasowe, gdzie odbywały praktyki studentki, które w przyszłości miały się poświęcić karierze dziennikarskiej, oraz studio muzyczne i taneczne.

Dwadzieścia sal lekcyjnych z instruktorami ludźmi i androidami.

W stołówce trzy razy dziennie podawano smaczne, prawidłowo skomponowane posiłki, zawsze punktualnie o siódmej rano, wpół do pierwszej i siódmej wieczorem.

O dziesiątej i szesnastej można było coś przekąsić w solarium.

Przepadała za babeczkami. Dobrze wspominała babeczki.

Pomieszczenia mieszkalne dla uczennic były przestronne i ładnie urządzone. Trafiało się do nich w wieku pięciu lat, jeśli pomyślnie przeszło się wszystkie testy. Pamięć o pierwszych pięciu latach życia... korygowano.

Z czasem można było zapomnieć - albo prawie zapomnieć - że było się myszą w labiryncie.

Dostawały mundurki i odpowiednią garderobę. Taką, która pasowała do osobowości i pochodzenia społecznego.

Bo miało się jakieś pochodzenie. Każda z nich skądś się wzięła, chociaż wcale nie stąd, co im wmawiano. Nigdy nie stąd, co im wmawiano.

Regulamin był surowy. Od uczennic Brookhollow oczekiwano celujących ocen, a potem kontynuowania nauki na uczelni. Do czasu alokacji.

Sama Deena płynnie mówiła czterema językami, co okazało się wielce przydatne. Potrafiła rozwiązywać złożone równania matematyczne, rozpoznawać i oceniać wiek wykopalisk archeologicznych, wykonać idealne podwójne salto i zorganizować uroczystą kolację na dwieście osób.

Urządzenia elektroniczne traktowała jak zabawki. I potrafiła skutecznie zabijać, wykorzystując różne metody. Wiedziała, jak sprawić przyjemność mężczyźnie w łóżku, a rano mogła dyskutować z nim na temat polityki między­planetarnej.

Lecz stworzono ją nie na czyjąś żonę czy przyjaciółkę, ale do wykonywania tajnych operacji. Przypuszczała, że pod tym względem udało im się ją odpowiednio wyszkolić.

Była śliczna, nie miała żadnych wad genetycznych. Szacowana długość jej życia wynosiła sto pięćdziesiąt lat, ale mogło ono zostać znacznie wydłużone dzięki stałemu postępowi w dziedzinie nauk medycznych.

Uciekła w wieku dwudziestu lat i już kilkanaście żyła, ukrywając się, zdobywając pozycję w podziemiu, doskonaląc swoje umiejętności. Na myśl, że miałaby przeżyć jeszcze sto lat tak, jak do tej pory, aż się wzdragała.

Zabijała skutecznie, lecz wcale nie z zimną krwią. Zabijała z rozpaczy i z zapałem obrońcy niewinnych.

Na tę egzekucję włożyła czarny kostium, specjalnie dla niej uszyty we Włoszech. Pieniądze nie stanowiły przeszkody. Przed ucieczką ukradła pół miliona. Od tamtej pory zdobyła więcej. Mogłaby sobie wygodnie żyć, nie bojąc się, że ją odnajdą. Ale miała do wykonania misję. Życiową misję.

I była na dobrej drodze do jej zrealizowania.

Klasyczny krój kostiumu sprawiał, że wyglądała jeszcze bardziej kobieco, podkreślał jej płomiennorude włosy i ciemnozielone oczy. Rano poświęciła całą godzinę na delikatną korektę owalu twarzy. Trochę bardziej zaokrąglony podbródek, pełniejszy nos.

Dodała sobie kilka kilogramów pod postacią ponętnych krągłości.

Te zmiany powinny wystarczyć, chyba że okaże się inaczej.

Nie bała się śmierci, ale myśl o uwięzieniu napełniała ją przerażeniem. Dlatego miała przy sobie kapsułkę z trucizną, na wypadek gdyby została rozpoznana i ujęta.

Ojciec pozwolił jej przyjść i spotkał się z nią; uwierzył, że czuje się samotna i wszystkiego żałuje. Nie zobaczył w jej oczach swojej śmierci.

Lecz tutaj, w tym więzieniu, będą wiedzieli, co zrobiła. Jeśli ją rozpoznają, jej misja się skończy. Ale gdy jej zabraknie, na jej miejsce przyjdą inne. Było ich aż za wiele.

Nawet jeśli strach ściskał jej gardło, jej twarz pozostała spokojna i pogodna. Tego też się nauczyła. Żeby niczego po sobie nie pokazywać. Niczego im nie dawać.

W lusterku wstecznym dostrzegła spojrzenie kierowcy. Uśmiechnęła się i skinęła głową.

Zatrzymali się przed bramą, by poddać się kontroli ochrony. Serce zabiło jej mocniej. Jeśli to pułapka, nigdy nie wyjedzie przez tę bramę. Ani żywa, ani martwa.

Ale już po chwili jechała krętą drogą przez malowniczy kampus. Pełen drzew, ogrodów, rzeźb.

Z przodu wyrósł główny budynek, liczący pięć kondygnacji. Mury z czerwonej cegły porastał bluszcz. Deena patrzyła na błyszczące okna i smukłe kolumny.

Na widok dziewcząt chciało jej się płakać. Młode, świeże i piękne szły samotnie lub parami bądź grupkami do innych budynków. Na wykłady, na zajęcia rekreacyjne.

Na sprawdziany. By zostać ulepszone. I ocenione.

Zaczekała, aż kierowca zaparkuje, a potem wysiądzie, okrąży samochód, otworzy jej drzwiczki i poda rękę. Jej dłoń była zimna i sucha.

Kiedy Evelyn Samuels wyszła przez wielkie, frontowe drzwi, by ją powitać, uśmiechnęła się do niej grzecznie.

- Pani Frost, witamy w Brookhollow. Nazywam się Evelyn Samuels, jestem dyrektorką szkoły.

- Miło mi, że w końcu mogę panią poznać. - Wyciągnęła rękę. - Teren szkoły i budynki robią na żywo jeszcze większe wrażenie.

- Oprowadzimy panią po całym naszym królestwie, ale najpierw zapraszam na herbatę.

- Napiję się z największą przyjemnością. - Przeszła przez drzwi i ścisnął się jej żołądek. Jednak rozejrzała się wokoło, jak zrobiłaby to każda matka odwiedzająca szkołę, do której zamierza zapisać swoją córkę.

- Miałam nadzieję, że przywiezie pani ze sobą Angel, żebyśmy się mogły poznać.

- Jeszcze na to za wcześnie. Jak pani wie, mój mąż nadal ma wątpliwości, czy posłać naszą córkę do szkoły tak oddalonej od domu. Dlatego dzisiaj wołałam przyjechać sama.

- Nie mam cienia wątpliwości, że wspólnie uda nam się go przekonać, że Angel nie tylko będzie tu szczęśliwa, ale odniesie korzyść, mogąc zdobywać u nas naukę na najwyższym poziomie. Hol główny. - Zatoczyła koło ręką. - Rośli­ny zostały wyhodowane w ramach zajęć z ogrodnictwa. Uczennice również pielęgnują kwiaty i nasze ogrody. Dzieła sztuki, które pani widzi, to też prace naszych uczennic. W tym budynku na parterze mieszczą się biura administracji, stołówka, solarium, jedna z naszych sześciu bibliotek, kuchnie i sale do zajęć z gotowania. Jest tutaj również mój gabinet. Chętnie je pani teraz pokażę, jeśli sobie pani życzy.

Wewnętrzny głos kazał jej stąd wyjść, uciec, ukryć się. Odwróciła się i powiedziała z uśmiechem:

- Jeśli można, napiłabym się herbaty.

- Naturalnie. Jedną chwileczkę. - Wyjęła z kieszeni komunikator. - Abigail, przypilnuj, żeby do mojego gabinetu przyniesiono herbatę dla pani Frost. Natychmiast.

Evelyn prowadziła ją, gestykulując i wyjaśniając.

Nic się nie zmieniła, pomyślała Deena. Wyprostowana, urodziwa, zachwalała swoją szkołę dystyngowanym głosem. Sprawna i kompetentna jak zawsze. Miała teraz krótko obcięte brązowe włosy, a oczy ciemne i przenikliwe. Oczy pozostały takie same. Charakterystyczne oczy pani Samuels.

Evy Samuels.

Deena pozwalała, by słowa dźwięczały w jej uszach. Wszystko to już słyszała wcześniej, kiedy była więziona. Patrzyła na dziewczęta, schludne jak lalki w niebiesko - białych mundurkach, mówiące półgłosem, jak tego wy­magano w wielkim holu.

Potem ujrzała siebie, szczupłą i taką słodką, z gracją schodzącą po stopniach we wschodnim skrzydle. Drgnęła raz wolno było drgnąć tylko raz i specjalnie odwróciła wzrok.

Musiała przejść obok dziewczynki, tak blisko, że poczuła zapach jej skóry. Usłyszała jej głos, kiedy uczennica powiedziała:

- Dzień dobry, pani Samuels. Dzień dobry pani.

- Dzień dobry, Diano. Jak tam twoje lekcje gotowania?

- Bardzo dobrze, dziękuję. Robiłyśmy suflety.

- Świetnie. Pani Frost złożyła nam dziś wizytę. Ma córkę, która być może zostanie uczennicą naszej szkoły.

Zmusiła się do tego, by spojrzeć w ciemnobrązowe oczy, które były jej. Czy widać w nich wyrachowanie, tak jak w jej oczach? Czy była w niej wściekłość i determinacja, gotująca się, wrząca pod tym pogodnym obliczem? Czy też znaleźli sposób, by to wszystko stłumić?

- Jestem pewna, że pani córce spodobałoby się w Brookhollow, pani Frost. Wszystkim nam się tu podoba.

Moja córka, pomyślała. Mój Boże.

- Dziękuję, Diano. Uśmiechnęły się do siebie i przez chwilę patrzyły sobie prosto w oczy, nim dziewczynka się pożegnała i odeszła.

Serce jej żywiej zabiło. Rozpoznały się nawzajem. Jak mogło być inaczej? Jak można patrzeć w swoje własne oczy i tego nie zobaczyć?

Kiedy Evelyn poprowadziła ją dalej, Deena obejrzała się za siebie. Dziewczynka też. Ich spojrzenia znów się spotkały. Ponownie się uśmiechnęły, ale szerzej, wyraźniej.

Wydostaniemy się stąd, pomyślała Deena. Nie zatrzymają nas tu.

- Diana jest jedną z naszych najlepszych uczennic - powiedziała Evelyn. - Jest bystra i ambitna. I dość dobrze wysportowana. Dążymy do tego, żeby wszystkim naszym uczennicom zapewnić pełne wykształcenie, przeprowadzamy egzaminy i testy, by móc określić ich mocne strony i główny obszar zainteresowań.

Diana: tylko o niej mogła myśleć, ogarnięta emocjami. Ale mówiła to, co należy, poruszała się tak, jak powinna, i wkrótce znalazła się przed gabinetem pani Samuels.

Uczennicom pozwalano wejść do tego sanktuarium tylko wtedy, kiedy były wyjątkowo dobre lub też dopuściły się jakiegoś poważnego naruszenia regulaminu. Deena jeszcze nigdy nie przekroczyła tego progu.

Bardzo się pilnowała.

Ale powiedziano jej, czego się ma spodziewać, otrzymała dokładny rozkład pomieszczeń. Więc skupiła się na tym, co należało teraz zrobić, i odpędziła od siebie wszelkie myśli o dziewczynce.

Pokój był utrzymany w kolorach szkoły białym i niebieskim. Białe ściany, niebieskie tkaniny. Biała podłoga, niebieskie dywaniki. Dwa okna wychodzące na zachód, jedno podwójne okno wychodzące na południe.

Pomieszczenie było dźwiękoszczelne, nie zainstalowano tu kamer.

Okna i drzwi naturalnie zostały zabezpieczone. A pani Samuels miała na ręku komunikator. Były dwa łącza, jedno ze szkołą, jedno prywatne.

Ekran ścienny, a za nim sejf z aktami wszystkich uczennic.

Herbatę podano na białym stoliku. Niebieska porcelana, białe ciasteczka.

Usiadła na wskazanym krześle, zaczekała, aż pani Samuels naleje herbatę.

- Może powie mi pani coś więcej o Angel? Chociaż się starała, znów pomyślała o Dianie.

- To mój skarb. Evelyn się uśmiechnęła.

- Naturalnie. Wspomniała pani, że zdradza zdolności artystyczne.

- Tak, bardzo lubi rysować. Sprawia jej to prawdziwą przyjemność. Przede wszystkim zależy mi na tym, żeby była szczęśliwa.

- To zrozumiałe. A teraz...

- Jaki ciekawy naszyjnik. - Teraz, pomyślała, zrób to teraz, zanim ogarnie cię wstręt. - Mogę?

Kiedy Evelyn spojrzała na wisiorek, Deena podniosła się z krzesła i nachyliła się, jakby przyglądała się kamieniowi. W dłoni trzymała skalpel. Wbiła go prosto w serce dyrektorki.

- Nie rozpoznałaś mnie, Evelyn - powiedziała, kiedy ofiara utkwiła w niej wzrok. Krew ściekała na wykrochmaloną białą bluzkę. - Widziałaś tylko to, co spodziewałaś się zobaczyć, tak jak sobie pomyślałyśmy. Kontynuujesz to plugawe dzieło. Ale ostatecznie zostałaś do tego stworzona, więc może nie należy cię winić. Przykro mi - powiedziała, patrząc, jak Evelyn umiera. - Ale to się musi skończyć.

Wstała i podeszła do ekranu. Znalazła przycisk tam, gdzie jej powiedziano, że będzie, nacisnęła go, a potem posłużyła się dekoderem, który miała w torebce, by otworzyć sejf.

Zabrała wszystkie dyskietki. Nie zdziwiła się ani nie zmartwiła, kiedy zobaczyła również pokaźną kwotę gotówki. Chociaż wolała elektroniczne pieniądze, papierowe zawsze się przydadzą.

Ponownie zamknęła sejf, przesunęła ekran na zwykłe miejsce i go zabezpieczyła.

Nie oglądając się za siebie, opuściła pokój, włączywszy tryb „nie przeszkadzać”.

Niespiesznie, chociaż serce jej waliło jak oszalałe, wyszła z budynku i wsiadła do czekającego na nią samochodu.

Milczała, kiedy jechali w stronę bramy. Gdy brama się otworzyła, ciężar, jaki Deena czuła w piersiach, nieznacznie się zmniejszył.

- Szybko się uwinęłaś - powiedział cicho kierowca.

- Najlepiej zrobić to szybko. Nie poznała mnie. Ale... Widziałam Dianę i ona mnie też. Poznała mnie.

- Ja powinnam była to zrobić.

- Nie. Wszędzie są kamery. Nawet kiedy się ma alibi, nie można pokonać kamer. Ja jestem jak dym. Desiree Frost już nie istnieje. Ale Avril Icove... - nachyliła się i ścisnęła jej ramię - nadal ma zadanie do wykonania.

Nazwisko oraz kojarzone z nim miliardy sprawiły, że tymczasowy szef Centrum Icove'a umówił się z Roarkiem na dziesiątą.

- Będą to nieoficjalne i wstępne rozmowy - poinformował Roarke Louise, kiedy wieziono ich zakorkowanymi ulicami. - Ale przekroczymy progi ośrodka.

- Jeśli Dallas jest na właściwym tropie, następstwa mogą być olbrzymie. Nie tylko ze względu na potajemnie ulepszaną technologię, zniszczenie dobrego imienia Icove'ów, tego Centrum oraz wszystkich, które z nim współpracują. Na litość boską, Roarke, dojdą do tego etyczne, prawne i moralne dylematy, jak postąpić z samymi klonami. Nie uniknie się batalii dotyczących kwestii medycz­nych, prawniczych, politycznych, religijnych. Chyba że uda się wszystko ukryć, zatuszować.

Odwrócił się w jej stronę i uniósł brew.

- Ty opowiadasz się za tym ostatnim?

- Nie wiem. Przyznaję, że czuję się rozdarta. Jako lekarza fascynuje mnie ta sprawa z punktu widzenia nauki. Nawet badania służące złym celom są frapujące.

- Najczęściej tak jest.

- Masz rację. Od czasu do czasu dochodzi do debaty na temat klonowania metodą podziału bliźniaczego. Wprawdzie jestem temu przeciwna z przyczyn zasadniczych, ale przyznaję, że to bardzo kusząca perspektywa. Zbyt kusząca. I zbyt groźna. Kto ma decydować o parametrach podczas replikowania istot ludzkich w laboratorium, wybierania jednych cech, a eliminowania innych? I co z tymi organizmami, które okażą się nieudane, bo takie powstają podczas wszel­kich doświadczeń. I znów, jeśli Eve jest na dobrym tropie, jak zareagują ludzie, kiedy się dowiedzą, że ktoś tak szanowany jak Icove uległ pokusie, by handlować klonami?

- A jeśli kiedyś to wyjdzie na jaw - dodał Roarke - ludzie będą przerażeni i zafascynowani. Może mój sąsiad jest jednym z nich? Jeśli tak i jeżeli czymś mnie wkurzy, czy mam prawo go zniszczyć? Rządy będą się ubiegać o dostęp do technologii. A z drugiej strony: czy ci, którzy to zapoczątkowali, powinni przejść do historii niesplamieni? Musi być jakaś odpłata, równowaga. Sprawiedliwość. Tak uważa Eve.

- Na razie zakończmy te rozważania. Jesteśmy prawie na miejscu.

- Będziesz wiedziała, czego szukać? Wzruszyła ramionami.

- Przypuszczam, że kiedy to zobaczę, zorientuję się, że to to.

- Chciałabyś tego? Spojrzała na niego.

- Czego?

- Zreplikować siebie.

- O, Boże, nie. A ty?

- Za żadne pieniądze. Mamy skłonności do... kreowania siebie od nowa, prawda? Podlegamy stałej ewolucji, przynajmniej powinno tak być. I to wystarczy. Zmieniamy się. Ludzie i okoliczności, przeżycia zmieniają nas. Na lepsze lub na gorsze.

- Moje pochodzenie, wychowanie, środowisko, w którym dorastałam, wszystko to, według mojej rodziny, predysponuje mnie do określonego stylu życia i rodzaju pracy. - Louise wzruszyła ramionami. - Nie decydowałam o tym, ale zarówno tamto, jak i to, czego doświadczyłam w życiu, zmieniło mnie. Poznanie Dallas zmieniło mnie i stworzyło mi okazję do podjęcia pracy w Duchas. Dzięki spotkaniu z wami na mojej drodze pojawił się Charles i znajomość z nim mnie zmieniła. Otworzyła mnie. Niezależnie od tego, jakim DNA obdarzyła nas natura, kształtuje nas życie. Według mnie musimy kochać, bez względu na to, jak banalnie to brzmi, musimy kochać, żeby w pełni żyć, żeby być w pełni człowiekiem.

- Ja i Eve poznaliśmy się dzięki śmierci. I bez względu na to, jak banalnie to może zabrzmieć, czasami czuję się, jakbym właśnie wtedy po raz pierwszy zaczerpnął powietrza w płuca.

- Uważam, że brzmi to wspaniale. Roarke się roześmiał.

- Teraz przeżywamy trudny okres. Polujemy na zabójców i szalonych naukowców, planując obiad na Święto Dziękczynienia.

- Na który ja z Charlesem zostaliśmy zaproszeni, z czego ogromnie się cieszymy. Oboje już nie możemy się doczekać.

- Po raz pierwszy urządzamy taką... rodzinną imprezę. Poznasz moich krewnych z Irlandii.

- Będzie mi bardzo miło.

- Moja mama miała siostrę bliźniaczkę - powiedział jakby do siebie.

- Naprawdę? Nie wiedziałam. Były bliźniaczkami jedno - czy dwujajowymi?

- Jednojajowymi. Teraz, kiedy obserwuję to śledztwo, przychodzą mi do głowy różne pytania. Jak wiele wspólnego ma moja ciotka z moją mamą poza podobieństwem fizycznym?

- Stosunki rodzinne nie różnią się od innych relacji. Trzeba czasu, żeby je dobrze poznać. No, jesteśmy na miejscu.

Kiedy samochód podjeżdżał do krawężnika, Louise wyjęła lusterko, przejrzała się i poprawiła włosy.

Na spotkanie wyszli trzej pracownicy w garniturach, szybko przeprowadzili gości przez bramki ochrony i zaprosili do prywatnej windy. Roarke uznał, że trzydziestokilkuletnia brunetka o przenikliwym spojrzeniu, ubrana w elegancki kostium, gra pierwsze skrzypce.

Jego przypuszczenia się potwierdziły, kiedy przejęła inicjatywę.

- Nazywam się Carla Poole. Jestem tu dyrektorem administracyjnym. Cieszymy się, że zainteresował się pan Centrum Wilfreda B. Icove'a - zaczęła. - Jak pan wie, ostatnio przeżyliśmy podwójną tragedię. Dziś w kaplicy zostanie odprawione nabożeństwo żałobne za doktora Icove'a. Z tego powodu nasze biura oraz ośrodek naukowo - badawczy będą czynne tylko do południa.

- To zrozumiałe. Tym bardziej doceniam, że w tak trudnym okresie znalazła pani czas na spotkanie z nami.

- Jestem do dyspozycji podczas państwa wizyty u nas. Odpowiem na wszystkie pytania albo postaram się zdobyć na nie odpowiedzi - dodała z promiennym uśmiechem. - Mogą państwo liczyć na moją pomoc.

Roarke stwierdził, że zadaje sobie pytanie, które - jak przypuszczał - zadawałby sobie każdy: czy była jednym z nich?

- Jest pani bardzo młoda jak na takie stanowisko - zauważył.

- To prawda. - Nie przestała się uśmiechać. - Trafiłam do Centrum prosto po uczelni.

- A gdzie pani studiowała?

- W Brookhollow College, ukończyłam studia przyspieszone. - Drzwi się otworzyły. - Proszę przodem. Zaprowadzę państwa do pani Icove.

- Do pani Icove?

- Tak. - Pani Poole wskazywała mi drogę, prowadząc ich przez recepcję. Przeszli przez szklane drzwi. - Doktor Icove był prezesem zarządu, po jego śmierci funkcję tę przejął doktor Will Icove. Teraz... Pani Icove została preze­sem zarządu do czasu mianowania stałego następcy. Mimo tej tragedii Centrum będzie działało jak zwykle, służąc klientom i pacjentom. Na pierwszym miejscu stawiamy ich potrzeby, troskę o nich i ich satysfakcję.

Otworzyły się drzwi do pokoju, który dawniej był gabinetem Icove'a. Carla Poole weszła do środka.

- Pani Icove? Stała tyłem, wyglądając przez szerokie okna wychodzące na Nowy Jork i ponure niebo. Odwróciła się. Blond włosy sczesała z twarzy i zebrała nisko na karku. Była ubrana na czarno, z jej lawendowych oczu biły zmęczenie i smutek.

- Przepraszam, Carlo. - Zmuszając się do uśmiechu, odeszła od okna i podała rękę najpierw Roarke'owi, a potem Louise. - Bardzo mi miło państwa poznać.

- Pani Icove, proszę przyjąć nasze wyrazy współczucia w związku ze śmiercią najbliższych.

- Dziękuję.

- Mój ojciec znał pani teścia - powiedziała Louise. - A ja sama wysłuchałam serii jego wykładów, kiedy studiowałam medycynę. Będzie go nam brakowało.

- To prawda. Carlo, czy możesz nas na chwilę zostawić samych? Na twarzy dyrektor Poole pojawiło się zdumienie, ale szybko je ukryła.

- Naturalnie. Gdybym była potrzebna, jestem obok. Wyszła i zamknęła za sobą drzwi.

- Może usiądziemy? To gabinet mojego teścia. Czuję się tu trochę nieswojo. Napiją się państwo kawy?

- Nie, dziękujemy. Proszę nie robić sobie kłopotu. Usiedli w części recepcyjnej i Avril położyła ręce na kolanach.

- Nie jestem bizneswoman i nie mam takich ambicji. Wprost przeciwnie. Jestem i będę w przyszłości jedynie symbolicznym przywódcą, nosząc nazwisko Icove.

Spojrzała na swoje dłonie i Roarke zauważył, że przesunęła palcem po obrączce ślubnej.

- Ale uznałam, że powinnam spotkać się z państwem osobiście, skoro okazali państwo zainteresowanie Unilabem i Centrum. Będę z państwem szczera.

- Cieszy nas to.

- Carla... Pani Poole jest przekonana, że zamierza pan kupić większościowy pakiet akcji Unilabu. Albo przynajmniej, że ta wizyta jest czymś w rodzaju wstępnego rozpoznania, właśnie w tym celu. Czy to prawda?

- Czy ma pani coś przeciwko temu?

- Uważam, że w tej chwili najważniejsze jest dokonanie oceny Centrum i jego reorganizacja. Stojąc na czele rodziny, chciałabym się zaangażować w te działania w takim stopniu, w jakim jest to wskazane. W przyszłości, być może całkiem nieodległej, z chęcią widziałabym kogoś o pańskich umiejętnościach, reputacji oraz instynkcie na czele naszego zarządu. Potrzebuję czasu na dokonanie oceny i reorganizację Centrum. Jak pan z pewnością wie lepiej ode mnie, ten ośrodek prowadzi szeroką działalność. Zarówno mój mąż, jak i jego ojciec kierowali nim w sposób bezpośredni, i to na różnych szczeblach. Reorganizacja Centrum będzie wymagała wiele wysiłku.

Prostolinijna, pomyślał Roarke. Mówi logicznie i dobrze się przygotowała do tego spotkania.

- Nie chce pani na stałe brać aktywnego udziału w kierowaniu Unilabem albo Centrum?

Uśmiechnęła się. Powściągliwie i grzecznie.

- Nie. Ale muszę mieć czas, by zrobić to, co jest moim obowiązkiem, a później ewentualnie przekazać wszystko osobie bardziej ode mnie kompetentnej. - Wstała. - A teraz oddam państwa w ręce Carli. Ona znacznie lepiej ode mnie oprowadzi państwa po Centrum i mądrzej odpowie na wszelkie pytania.

- Sprawia wrażenie osoby bardzo kompetentnej. Wspomniała, że uczęszczała do Brookhollow College. Z pewnością rozumie pani, że przed tym spotkaniem zebrałem nieco informacji. Pani również jest absolwentką Brookhollow, prawda?

- Tak. - Jej spojrzenie pozostało spokojne i obojętne. - Chociaż Carla jest młodsza ode mnie, ukończyła uczelnię wcześniej. Zrobiła przyspieszone studia.

W komendzie Eve prowadziła odprawę w sali konferencyjnej. Obecni byli główny szef policji, jej komendant, zastępczyni prokuratora okręgowego, doktor Mira i Adam Quincy główny radca prawny policji nowojorskiej, a także Peabody, Feeney i McNab.

Quincy, jak zwykle, kiedy Eve miała z nim do czynienia, co na szczęście zdarzało się rzadko, grał rolę adwokata diabła.

- Poważnie zakładasz, że Icoev'owie, Centrum Icove'a, Unilab, Brookhollow Academy i College oraz przypuszczalnie jakieś inne instytucje, z którymi ci dwaj wychwalani lekarze współpracowali, mają na koncie nielegalne praktyki medyczne, między innymi klonowanie ludzi, imprinting i handel kobietami?

- Dziękuję, że podsumowałeś to za mnie, Quincy.

- Pani porucznik. - Nadkomisarz Tibbie był wysokim, szczupłym mężczyzną o ciemnej twarzy, która czasem wyglądała jak wykuta z kamienia. - Jak zauważył główny radca, to bardzo poważne oskarżenia.

- Owszem. Nie rzuca się ich lekko. Podczas śledztwa w sprawie zabójstw ustaliliśmy, że Wilfred Icove senior znał doktora Jonaha D. Wilsona i z nim współpracował. Doktor Wilson był znanym genetykiem, który występował za zniesieniem zakazów w dziedzinie inżynierii genetycznej i klonowania. Po śmierci żony Wilfred Icove publicznie poparł stanowisko swojego współpracownika. Wprawdzie później Icove przestał się wypowiadać na ten temat, ale nigdy nie odwołał swoich dawniejszych poglądów. Ci dwaj razem stworzyli instytucje...

- Kliniki medyczne - przerwał jej Quincy. - Laboratoria. Szanowany Unilab, za który uhonorowano ich Nagrodą Nobla.

- Nie kwestionuję tego - odcięła się Eve. - Obaj odegrali również istotną rolę w ufundowaniu Brookhollow. Wilson był dyrektorem szkoły, po nim funkcję tę sprawowała jego żona, a później bratanica żony.

- Jeszcze jedna szanowana instytucja.

- Avril Icove, której opiekunem prawnym był Icove senior, i która później została żoną Icove'a juniora, chodziła do tej szkoły. Matka Avril współpracowała z Icove'em seniorem.

- Dlatego wydaje się logiczne, że został jej prawnym opiekunem.

- Kobieta podejrzewana o zabójstwo Icove'a seniora i na podstawie zdjęć zidentyfikowana jako Deena Flavia również uczęszczała do Brookhollow.

- Po pierwsze, została zidentyfikowana na podstawie zdjęcia. - Quincy uniósł rękę i zgiął jeden palec. - Po drugie...

- Czy mógłbyś odrobinę się wstrzymać?

- Quincy - powiedział łagodnie Tibbie. - Daj spokój. Proszę kontynuować, pani porucznik.

Ktoś kiedyś powiedział, że obraz jest wart tysiąc słów. Przypuszczała, że Quincy miał kilka miliardów słów. Ale Eve miała dużo zdjęć.

- Peabody, proszę, pokaż pierwszy zestaw zdjęć.

- Tak jest, pani porucznik. - Delia wgrała je wcześniej, tak, jak ustaliły.

- Oto zrobione kamerami ochrony zdjęcie kobiety, która przedstawiła się jako Dolores Nocho - Alverez, opuszczającej gabinet Icove'a seniora kilka minut po tym, jak według naszych ustaleń został zamordowany. Obok na ekranie widać zdjęcie Deeny Flavii, zrobione trzynaście lat temu, krótko przed jej zniknięciem. O jej zniknięciu nie poinformowano żadnych władz.

- Według mnie przedstawiają tę samą osobę - powiedziała Cher Reo i uniosła brew, patrząc na Quincy'ego. - Chociaż przyznaję, że istnieją sposoby duplikowania zdjęć albo zmiany własnego wyglądu na jakiś czas lub na stałe. Ale powstaje pytanie, dlaczego miałaby to robić? I jeśli Dolores miała dostęp do zdjęcia Deeny, można przypuszczać, że wiedziała lub zakładała, że Deena albo zgodzi się z nią współpracować, albo wiedziała, że tamta nie żyje. Co też świadczy o powiązaniu między nimi.

- Feeney? - zwróciła się Eve do szefa wydziału przestępstw elektronicznych.

- Dane Dolores Nocho - Alverez są nieprawdziwe. Imię i nazwisko, data i miejsce urodzenia, dane rodziców, adres. To tak zwana przykrywka - tymczasowa tożsamość, pod którą nie ma nic.

- Następne zdjęcie, Peabody - powiedziała Eve, zanim Quincy zdążył otworzyć usta. - To zdjęcie dwunastoletniej uczennicy Brookhollow.

- Słyszeliśmy, że kobieta o nazwisku Deena Flavia uczęszczała do akademii... - zaczął Quincy.

- Owszem. Ale to nie jest Deena Flavia. To Diana Rodriguez, licząca sobie teraz dwanaście lat, obecna uczennica Brookhollow Academy, zidentyfikowana przez komputerowy program, porównujący zdjęcia, jako Deena Flavia.

- Może to jej córka - mruknął Quincy.

- Komputer uznał je za tę samą osobę. Ale jeśli to jej córka, nadal pozostaje otwarta kwestia fałszywych danych osobowych nieletniej. Nadal pozostaje otwarte pytanie, jak pozwolono niepełnoletniej dziewczynie, przebywającej w szanowanej placówce szkolnej, by zaszła w ciążę i urodziła dziecko, a następnie to utajniono. Nie ma żadnych informacji o adopcji ani ustanowieniu opiekuna prawnego. Jest jeszcze pięćdziesiąt pięć par takich zdjęć absolwentek Brookhollow i obecnych uczennic tej szkoły. Jakie jest prawdopodobieństwo, że pięćdziesiąt sześć dziewcząt urodzi pięćdziesiąt sześć córek, które są podobne do swych matek jak dwie krople wody? Eve zawiesiła głos, ale w sali zaległa cisza.

- Wszystkich sto dwanaście uczyło się lub obecnie uczy w tej samej placówce szkolno - wychowawczej, dane żadnej z nieletnich nie podają, by prawdziwi rodzice biologiczni oddali dzieci do adopcji, ustanowili dla nich opiekunów prawnych lub przekazali rodzinie zastępczej.

- Nie postawiłbym na to ani centa - mruknął Tibbie. - Pani porucznik, cisnęła pani błyskawicą. Musimy się zastanowić, co zrobić, żeby nie poparzyła nam tyłków. Quincy, chciałeś coś powiedzieć?

Prawnik kilka razy potarł nos.

- Powinniśmy obejrzeć wszystkie fotografie. - Uniósł rękę, zanim Eve zdołała coś powiedzieć. - Musimy zweryfikować wszystko, jeśli mamy podążyć tym tropem.

- W porządku. - Czuła, jak traci drogocenny czas. - Następne zdjęcia, Peabody.

ROZDZIAŁ 15

Roarke pozwolił, aby kompetentna Carla Poole oprowadziła ich po imponujących laboratoriach wizualizujących i symulujących, po supernowoczesnej części ambulatoryjnej i zabiegowej Centrum.

Zauważył kamery, niektóre były bardzo dobrze widoczne. I ochronę przy każdym wejściu. Komentował, od czasu do czasu zadawał jakieś pytanie, ale pozwolił Louise przejąć inicjatywę.

- Macie znakomite warunki do diagnozowania pacjentów. - Louise stała, rozglądając się po dużej sali, wyposażonej w stanowisko do badania owalu, komputery medyczne i wizualizujące, skanery twarzy i całego ciała.

- Dysponujemy dwunastoma gabinetami diagnostycznymi, każdy z nich jest niezależnie kontrolowany i może być dostosowany do indywidualnych potrzeb czy wymagań klientów i pacjentów. Podczas badań i konsultacji monito­rowane są i analizowane najważniejsze funkcje życiowe oraz fale, wysyłane przez mózg. Dane są archiwizowane.

- A co z wirtualną rzeczywistością?

- Jak pani wie, pani doktor, każdy zabieg, nawet najmniejszy, wywołuje stres u pacjenta. Stwierdziliśmy, że niektóre programy wirtualnej rzeczywistości pomagają ludziom odprężyć się podczas badania. Możemy również indywidualizować program, by klient czy klientka mogli zobaczyć i przekonać się, jak będą wyglądali po zabiegu.

- Współpracujecie również z sąsiadującym z Centrum szpitalem i oddziałem ratownictwa medycznego?

- Tak. W razie obrażeń, jeśli potrzebna jest rekonstrukcja, pacjent może zostać przeniesiony do nas, kiedy jego stan się ustabilizuje. Każdemu pacjentowi przydzielamy pełny zespół lekarzy i personelu pomocniczego w oparciu o analizę danego przypadku. To samo oferujemy naszym klientom.

- Ale wszyscy oni mają oczywiście prawo wyboru głównego lekarza?

- Naturalnie - zapewniła ją bez ząjąknienia dyrektor Poole. - Jeśli wbrew temu, co rekomendujemy, pacjent życzy sobie innego zespołu lekarskiego, spełniamy jego życzenie.

- Co z prawem do obserwacji?

- Jest ograniczone ze względu na naszą politykę dyskrecji. Ale za zgodą pacjenta dopuszczamy możliwość obserwowania procedur w celach szkoleniowych.

- Wszystkie zabiegi są rejestrowane na taśmie?

- Zgodnie z wymogami prawa - zapewniła ją Poole bez zmrużenia oka. - Zapisy te są następnie pieczętowane i udostępniane wyłącznie na żądanie pacjenta lub sądu. Domyślam się, że chcielibyście państwo obejrzeć teraz jedną z naszych sal operacyjnych.

- Owszem - powiedziała Louise. - Ale bardzo mnie interesują wasze pomieszczenia badawcze. To, co osiągnęli Icoev'owie i ten ośrodek, przeszło do legendy. Ogromnie chciałabym zobaczyć laboratoria naukowo - badawcze.

- Naturalnie. - Nawet jej nie drgnęła powieka. - Niektóre z nich nie są udostępniane z uwagi na rodzaj prowadzonych w nich badań, konieczność zachowania pełnej septyki lub ze względów bezpieczeństwa. Ale jestem pewna, że tych kilka, które pokażę, zainteresuje państwa.

Rzeczywiście, przestronność pomieszczeń, liczba personelu i wyposażenie były oszałamiające. Laboratorium, do którego ich zaprowadzono, zaprojektowano jak broszkę w kształcie słońca, poszczególne korytarze promieniście rozchodziły się od środka, gdzie sześć osób pracowało przed monitorami ustawionymi prostopadle do korytarzy. Każdy korytarz otaczały wysokie ściany, wzdłuż nich ustawiono biurka i stacje robocze, nad nimi wisiały ekrany. Ściany każdej sekcji miały inny kolor, pracujący tu technicy nosili fartuchy w tym samym odcieniu.

Roarke zauważył, że nie było przejść pomiędzy korytarzami.

Pani Poole zaprowadziła ich do przezroczystych drzwi na szerokim końcu niebieskiego korytarza i otworzyła je, posługując się kartą dostępu oraz odciskiem dłoni.

- Każdy sektor jest przeznaczony do prowadzenia konkretnych badań i pracuje w nim jeden zespół ludzi. Nie mogę ujawnić wszystkich prowadzonych tu projektów, ale mamy na nie zezwolenia. Jak państwo widzą, kilka me­dycznych androidów poddawanych jest kuracji bądź badaniom. Androidy zostały tak zaprogramowane, by nie tylko dostarczać dane do głównego centrum, kierowanego przez szefa każdej sekcji, ale również przekazywać reakcje pacjentów ludzi. Właśnie w taki sposób opracowano technologię tego, co powszechnie nazywane jest dermą. Jej zastosowanie w przypadku ofiar poparzeń okazało się, jak pani wie, doktor Dimatto, rewolucyjnym przełomem.

Roarke przestał słuchać wyjaśnień, cały czas udając pełne skupienie. Miał swoje laboratoria i rozpoznał niektóre urządzenia do symulacji i prowadzone akurat testy. W tej chwili bardziej go interesowały struktura, rozmieszczenie i ochrona pomieszczeń.

I to, że rozpoznał w głównej laborantce, pracującej w niebieskim korytarzu - promieniu absolwentkę Brookhollow College.

- Pięćdziesiąt sześć identycznych par - podsumowała Eve. - Oprócz tego istotnego dowodu chcemy dodać, że trzydzieści osiem procent absolwentek Brookhollow jest teraz zatrudnionych w jednym z przedsiębiorstw Icove'a. Kolejnych pięćdziesiąt trzy procent wyszło za mąż lub pozostaje w konkubinacie, i to od chwili opuszczenia uczelni.

- Dość wysoki odsetek małżeństw i konkubinatów - zauważyła Cher.

- Znacznie przewyższający średnią krajową - zgodziła się z nią Eve - i wynikający z rachunku prawdopodobieństwa. Pozostałych dziewięć procent studentek, jak Deena Flavia, zniknęło z pola widzenia.

- Nic o nich nie wiadomo? - zapytał Whitney.

- Nic. Kapitan Feeney i detektyw McNab spróbują coś znaleźć na podstawie zdjęć. Chociaż w oficjalnych biogramach brak wzmianki o pokrewieństwie, zarówno Avril Icove, jak i Eva Samuels nosiły to samo nazwisko panieńskie: Hannson. Ekipa dochodzeniowa doszła do wniosku, że do­stęp do domu Icove'a tego wieczoru, kiedy Icove został zamordowany, uzyskano dzięki pomocy z wewnątrz, i że sam Icove znał dość dobrze zabójcę.

- Znał Deenę Flavie. - Zastępczyni prokuratora skinęła głową. - To ma sens.

- Nie sądzę. Nie uważam, by Deena Flavia zabiła Wilfreda Icove'a juniora. Według mnie zrobiła to jego żona.

- Nie było jej w mieście w tym czasie - przypomniała jej Cher. - Ma niepodważalne alibi.

- Teoretycznie tak. Ale jeśli jest ich więcej?

- Och. - Opadła jej szczęka. - Jasna cholera. Przepraszam.

- Uważa pani, że Icove sklonował własną synową? - Whitney tak mocno rozparł się na krześle, że aż zaskrzypiało. - Nawet jeśli posunął się tak daleko, klon byłby jeszcze dzieckiem.

- Nie, jeśli sklonował niemowlę. Na początku swojej kariery interesował się głównie dziećmi. Podczas wojny otwierał ośrodki przeznaczone specjalnie dla dzieci. Było wtedy dużo rannych dzieci. Dużo sierot. Został opiekunem prawnym Avril, kiedy jeszcze była dzieckiem. To ją wyróżniało wśród pozostałych. Coś w niej było mu szczególnie drogie lub wyjątkowe. Czy oparłby się chęci stworzenia jej, zreplikowania? Doktor Miro?

- Uwzględniając to, co wiemy i podejrzewamy, nie. Była pod każdym względem jego dzieckiem. Miał określone umiejętności, wiedzę, ambicję i darzył dziewczynkę sympatią. I wiedziałaby o tym - ciągnęła, nim Eve zdążyła zadać pytanie. - Jego uczucie do niej wymagało, by o tym wiedziała. Została wyszkolona, zaprogramowana, by to zaakceptować, może nawet się z tego cieszyć.

- A jeśli zaprogramowanie zawiodło? - spytała Eve. - Jeśli przestała to akceptować?

- Mogłaby się czuć zmuszona do wyeliminowania tego, co nakazywało jej zachować ową tajemnicę, te szkolenia, to życie. Jeśli nie mogła dłużej akceptować tego, co jej zrobił człowiek, któremu powinna najbardziej ufać, mogła go zabić.

Quincy podniósł rękę.

- Jeśli te dane są prawidłowe, dlaczego w szkole nie ma ich więcej?

- Jeśli te dane są prawdziwe - powtórzyła Mira takim tonem, że Eve odniosła wrażenie, iż miała nadzieję, że jest inaczej - Avril poślubiła jego syna i urodziła mu wnuki. Will mógł zażądać, by zaprzestano sztucznego powielania jego żony, lub jeden z nich bądź obaj mogli przechowywać jej komórki do przyszłych doświadczeń. Coś w rodzaju zabezpieczenia. Nieśmiertelności.

- Doktor Miro... - Nadkomisarz Tibbie złożył ręce i dotknął nimi dolnej wargi. - Czy jako lekarz uważa pani, że teoria porucznik Dallas jest prawdopodobna?

- Uwzględniając dane, dowody, okoliczności, charakter osób w to zaplątanych, doszłabym do takiego samego wniosku jak porucznik Dallas. Tibbie wstał.

- Quincy, dajmy porucznik Dallas nakaz. Pani porucznik, proszę zorganizować transport dla swojej ekipy i zastępczyni prokuratora okręgowego Reo. Jack, ty pójdziesz ze mną. Zobaczmy, co można zrobić, by cały ten nabój nie wybuchnął nam pod nosem.

Wypuścił powietrze z płuc.

- Na razie nie zadzwonię jeszcze do żadnej agencji federalnej. Na razie jest to nadal śledztwo w sprawie zabójstwa. Wszelkie działania przestępcze, na jakich ślad natrafimy w wyniku tego dochodzenia, należą do kompetencji policji nowojorskiej. Jeśli znajdzie pani to, czego pani szuka, porucznik Dallas, jeśli okaże się konieczne zamknięcie szkoły i zastosowanie aresztu prewencyjnego wobec nieletnich, będziemy musieli poinformować federalnych.

- Rozumiem, panie nadkomisarzu. Dziękuję. Zaczekała, aż Tibbie, Whitney i Quincy wyszli z sali.

- Kupił nam trochę czasu, więc wykorzystajmy go jak najlepiej. Peabody, zestawy do pracy w terenie. Feeney, potrzebne nam będą przenośne urządzenia elektroniczne - skanery, klucze, analizatory i odzyskiwacze danych - wszystkie sztuczki, jakie chowasz w swoim worku. Najlepsze, jakie masz. Straciliśmy dużo czasu, więc skontaktuję się ze swoim źródłem informacji. Spotkamy się na głównym lądowisku helikopterów za dwadzieścia minut.

- Już idziemy. Mały. - Feeney pokazał McNabowi drzwi. McNab ruszył przed siebie, ale po chwili zatrzymał się i odwrócił.

- Wiem, że to wielce niestosowne, ale muszę powiedzieć, że jest cholernie zimno.

Zniknął, nim Eve zdążyła go zganić, ale uznała, że może to zostawić Feeneyowi.

- Nie należę do twojej ekipy pracującej w terenie - zaczęła Mira. - Jestem konsultantką i znam przepisy. Ale byłabym ci ogromnie wdzięczna, gdybyś zabrała mnie z sobą. Mogę się przydać. A jeśli nie... To dla mnie bardzo ważne.

- Zgoda. Bądź gotowa za dwadzieścia minut. Wyciągnęła komunikator i skontaktowała się z Roarkiem.

- Dopiero co opuściliśmy Centrum - powiedział.

- Później mi wszystko opowiesz, teraz jadę do New Hampshire. Potrzebuję szybkiego środka transportu, który pomieści sześć osób i przenośne urządzenia elektroniczne. Muszę go mieć tutaj, na głównym lądowisku w komendzie.

- W ciągu trzydziestu minut nadleci odrzutowy śmigłowiec.

- Dzięki. Była podniecona, kiedy pchnęła drzwi na dach, gdzie znajdowało się główne lądowisko helikopterów. Na dachach innych wieżowców cały czas startowały i lądowały śmigłowce miejskie albo powietrzne karetki pogotowia. Miała nadzieję i modliła się o to, żeby podczas lotu do New Hampshire nie trzęsło.

Wiatr rozwiał włosy Eve i zupełnie zniszczył nową fryzurę Peabody.

- Powiedz mi, co masz na temat klonowania.

- Sporo tego jest! - krzyknęła Peabody. - W podziale na historię, debaty, teorię medyczną i techniki...

- Podaj mi najważniejsze informacje. Chcę wiedzieć, czego szukam.

- Laboratorium jest prawdopodobnie bardzo podobne do tych, jakie widziałaś w ośrodkach sztucznego zapłodnienia i placówkach, gdzie są zastępcze matki. Chłodnie i magazyny komórek i jajeczek. Sprzęt do skanowania, by badać zdolność do życia. Widzisz, kiedy normalnie zachodzi się w ciążę, dzieciak ma połowę genów od ojca i połowę od matki.

- Wiem, jak się zachodzi w ciążę.

- Dobra, dobra. Podczas klonowania wszystkie geny pochodzą od jednej osoby. Z komórki somatycznej pobiera się jądro i wprowadza się je do komórki jajowej, z której uprzednio usunięto jądro.

- Kto wymyśla coś takiego?

- Szurnięci naukowcy. Tak czy owak, potem muszą sprawić, żeby jajeczko zaczęło się rozwijać. Stosując środki chemiczne lub pobudzając jajeczko prądem elektrycznym, mogą spowodować, by przekształciło się w embrion. Jeśli się uda, zarodek wszczepia się do macicy kobiety.

- Wiesz co, to jest obrzydliwe.

- Pomijając fakt, że przeprowadza się transfer jądra, nie różni się to zbytnio od zapłodnienia in vitro. Tyle tylko, że jeśli z zarodka otrzymamy płód, rodzi się dokładna kopia dawcy jądra komórkowego.

- Gdzie trzymają kobiety?

- Słucham?

- Gdzie trzymają kobiety, którym wszczepiają zarodki? Nie mogą wszystkie być studentkami. Zresztą gdzieś to się zaczęło. I nie wszystkie studentki są klonami. Nie można dopuścić do tego, by po kampusie chodziły dziesiątki kobiet z brzuchami jak Mavis. Muszą gdzieś mieszkać, prawda? A oni muszą je obserwować podczas ciąży. Muszą mieć pomieszczenia, gdzie można rodzić czy jak to nazwać, kiedy płód dojrzeje.

- Klinika neonatologii. I pediatrii. Tak, masz rację.

- I potrzebni są strażnicy, żeby mieć pewność, że żadna się nie rozmyśli ani nie zacznie paplać. Na przykład: „Ej, wiecie co? Wczoraj urodziłam samą siebie”.

- To obrzydliwe.

- I specjaliści od fałszowania danych, hakerzy. Spece od tworzenia tożsamości, której nie zakwestionuje system filtrów sprawdzających. A nawet jeszcze nie dotknęłyśmy sprawy sieci do odbierania gotowych klonów i wprowadzania ich do prawdziwego świata. I gdzie są te cholerne pieniądze? Roarke ustalił, że robili darowizny na pokaźne kwoty. Gdzie pieniądze na bieżącą działalność?

Odwróciła się, kiedy Feeney i McNab pojawili się na lądowisku. Każdy z nich niósł dużą torbę ze sprzętem.

- Mam wszystko - powiedział Feeney. - Jestem przygotowany na każdą ewentualność. Otrzymałaś już nakaz?

- Jeszcze nie. - Eve spojrzała na ponure niebo. Zanosiło się na nieprzyjemny lot.

Feeney wyciągnął z kieszeni torebkę orzechów nerkowca i poczęstował wszystkich.

- Zastanawiam się tylko, dlaczego, skoro na świecie i tak jest tylu wariatów, jakiś dupek postanowił produkować ich więcej tylko dlatego, że potrafi to robić.

Eve uśmiechnęła się, chrupiąc orzechy.

- I jeszcze pozbawia się całej frajdy, jaka się z tym wiąże. - McNab wolał od orzeszków gumę do żucia. - Na samym początku eliminuje się to, co w tej zabawie najlepsze. Nie można powiedzieć: „Och, Harry, spójrz na naszego ślicznego bobasa. Pamiętasz tę noc, kiedy obydwoje się wnerwiliśmy i powiedzieliśmy: do diabła z antykoncepcją?”. Chodzi mi o to, że skoro mamy przez parę lat podcierać komuś pupę, na początku powinno się mieć z tego jakąś przyjemność.

- I nie ma miejsca na żadne zachwyty - dodała Peabody, biorąc orzeszek do ust. Żadnego „kochanie, ma twoje oczy i mój podbródek”.

- „I, co dziwne - dodała Eve - nos twojej sekretarki”. Feeney parsknął śmiechem, plując okruchami orzechów.

Wszyscy spoważnieli, kiedy w drzwiach pojawiła się Mira z Cher Reo.

Wygląda na wykończoną, pomyślała Eve. Ma cienie pod oczami i jest zmęczona. Prawdopodobnie popełniają błąd, zabierając ją ze sobą, rzucając jej to wszystko prosto w twarz.

- Mój szef, Quincy i twoi szefowie urabiają teraz sędziego - poinformowała Eve prokurator Reo. - Mają nadzieję, że nakaz zostanie podpisany i opatrzony pieczęcią, nim dolecimy na miejsce.

- Świetnie. - Eve skinęła głową. Podeszła do Miry i powiedziała jej cicho: - Nie musisz tego robić.

- Muszę. Uważam, że muszę. Prawda nie zawsze jest wygodna, ale musimy z nią żyć. Muszę poznać prawdę. Byłam młodsza niż ty teraz, kiedy Wilfred był dla mnie kimś w rodzaju wzoru do naśladowania. Podziwiałam jego wiedzę i osiągnięcia, jego zaangażowanie w leczenie ludzi, poprawianie jakości ich życia. Był moim przyjacielem, a dziś wolę lecieć z wami, niż pójść na jego pogrzeb. Spojrzała Eve prosto w oczy. - I muszę z tym żyć.

- Zgoda. Ale jeśli uznasz, że to ponad twoje siły, nikt nie weźmie ci tego za złe.

- Rezygnacja nie wchodzi w grę dla łudzi takich jak ty i ja, prawda, Eve? Kroczymy do przodu, ponieważ obiecałyśmy to robić. - Poklepała Eve po ramieniu. - Będzie dobrze.

Helikopter był duży, czarny, smukły jak pantera. Nim wylądował, zakotłowało się powietrze i Eve poczuła w nim zapowiedź deszczu. Nie zdziwiła się, kiedy za sterami maszyny ujrzała Roarke'a. Nawet jej to nie zirytowało.

Rzucił jej uśmiech, kiedy weszła do kabiny.

- Witam, pani porucznik.

- Co za lot! - Louise, siedząca na miejscu dla drugiego pilota, już odpinała pasy, by przesiąść się do tyłu. - Jestem niezdrowo podniecona całą tą historią.

- W takim razie usiądź razem z McNabem - poleciła jej Eve. - Możecie sobie chichotać przez całą drogę. A tak a propos, co tu robią cywile?

- To mój helikopter, a poza tym - dodał Roarke - podczas lotu możemy ci opowiedzieć o naszej wizycie w Centrum.

- Z całą pewnością coś tam śmierdzi - oświadczyła Louise, kiedy Feeney i McNab ładowali sprzęt.

- Mmmm, ale luksusy. - Cher pogładziła poręcze fotela, a potem wzruszyła ramionami, widząc Eve spoglądającą na nią spod zmrużonych powiek. - Skoro ona może się zachowywać nieodpowiednio, to ja też. Cher Reo, zastępczyni prokuratora okręgowego - przedstawiła się, podając rękę Louise.

- Louise Dimatto, lekarz medycyny.

- Eve Dallas, prawdziwa zołza. Zapnijcie pasy - rozkazała. - Ruszamy.

- Proszę państwa, wieje silny wiatr, proszę więc nie wstawać z miejsc, póki nie zrobi się spokojnie. - Roarke włączył kontrolki i czekał, aż na monitorze pojawi się pozwolenie na start. Potem wzniósł helikopter pionowo w górę, aż żołądek Eve się ścisnął, i poleciał ku Dziewiątej Alei.

- Kurde, kurde, kurde - przeklinała pod nosem, a potem wzięła głęboki oddech i napięła mięśnie. Helikopter wyrwał do przodu, aż rzuciło ją na oparcie fotela. Pierwsze krople deszczu spadły na przednią szybę. Eve zaczęła się żarliwie modlić, by nie wyrzygała bajgla, którego zjadła rano.

Usłyszała pełen zachwytu okrzyk McNaba, kiedy lecieli miotani wiatrem na wszystkie strony. Wyobraziła sobie, jak dusi tego głupka, by nie myśleć o tym, co teraz czuje.

- Peabody, zanim przejdziemy do spraw służbowych, pozwól, że ci powiem, że masz cudowną fryzurę - odezwał się Roarke.

- Och. - Peabody zarumieniła się lekko, unosząc dłoń do sztucznie przedłużonych włosów. - Naprawdę?

- Bez dwóch zdań. - Roarke usłyszał ciche warknięcie siedzącej obok niego Eve. - Avril Icove, jako urzędujący dyrektor naczelny, przyjęła nas w gabinecie swojego teścia.

- Co? - Eve szeroko otworzyła oczy, chociaż nie pamiętała, by je zamknęła. - Co?

Wiedział, co zrobić, żeby nie myślała o strachu i mdłościach.

- Pełni obowiązki dyrektora naczelnego, póki zarząd nie wyznaczy stałego następcy. Spotkała się z nami bez świadków. Utrzymuje, że nie jest bizneswoman ani nie ma ochoty nią zostać. Uwierzyłem jej. Poprosiła mnie również, abym - jeśli planuję zakup kontrolnego pakietu akcji Unilabu albo Centrum - trochę odczekał, aż obie instytucje zaczną normalnie funkcjonować po stracie dwóch najważniejszych postaci.

- Sprawiała wrażenie szczerej. - Louise pochyliła się na fotelu przypięta pasami. - Kontrolowany smutek też wydawał się szczery. Jak prawdziwa dyplomatka powiedziała również, iż jest przekonana, że Centrum skorzysta dzięki komuś o umiejętnościach i wyobraźni Roarke'a.

- Uważasz, że chętnie by cię widziała jako przejmującego kontrolę?

- Tak. - Roarke wyrównał maszynę, miotaną turbulencjami. - Ona nie ma wykształcenia medycznego ani ekonomicznego. Wątpię jednak, czy zarząd będzie równie pozytywnie nastawiony do tego pomysłu. Właśnie dlatego rozmawiała z nami w cztery oczy. Chciała się zaprzyjaźnić z generałem przed dokonaniem zamachu stanu.

- Albo potrzebuje czasu, żeby wyciągnąć coś, na czym jej zależy, ewentualnie to zatuszować lub zniszczyć. O co jej chodzi, u diabła?

- Nie mogę ci tego powiedzieć, ale dyrektor zarządzający, notabene absolwentka Brookhollow, z największą rozwagą wybrała pomieszczenia, po których nas oprowadziła.

- Teoretycznie rzecz biorąc, obsesja na punkcie dyskrecji wydaje się całkiem zrozumiała - wyjaśniła Louise. - Chociaż, jak się temu bliżej przyjrzeć, rodzą się najrozmaitsze pytania.

- Na przykład dlaczego zainstalowano ukryte kamery w gabinetach i salach operacyjnych.

Eve zmierzyła Roarke'a wzrokiem.

- Jeśli były ukryte, skąd wiesz, że je zainstalowano? Obrzucił ją spojrzeniem pełnym politowania i zadowolenia z siebie.

- Ponieważ, pani porucznik, tak się akurat złożyło, że miałem przy sobie czujnik.

- Jak ci się udało przejść z nim przez bramkę?

- Może dzięki temu, że to szczególnie sprytne urządzenie wygląda jak zwykły notes. Tak czy inaczej, wszędzie, gdzie nas zaprowadzono, były kamery, i pracowały podczas całej wizyty. W Centrum istnieje pokaźny wydział zabez­pieczenia i przechowywania danych.

- Widzieliśmy też laboratorium - wtrąciła Louise. - Ciekawe pod względem architektonicznym, okazałe, pierwszorzędnie wyposażone. I wyjątkowo mało wydajne.

- Jak to? Louise opisała rozkład pomieszczeń, przekrzykując deszcz bębniący w szyby.

- Istnieją różne poziomy zabezpieczeń - ciągnęła. - Można wydzielić osobne piętra albo kondygnacje dla poszczególnych rodzajów prac i analiz. Z całą pewnością prowadząc pewne badania, trzeba zadbać, by nie miały tam dostępu osoby niepowołane. Ale taki układ pomieszczeń jak tam nie ma żadnego logicznego uzasadnienia.

- Każdorazowe pozwolenie przed wejściem do któregoś z korytarzy - promieni - powtórzyła Eve.

- No właśnie. I w każdym szef, absolutnie odizolowany od innych.

- Wyraźnie widoczne standardowe kamery ochrony - dodał Roarke. - I tyle samo ukrytych do skanowania pomieszczeń. Co najciekawsze, każda stacja robocza przekazuje dane do jednostki centralnej. Nie wyniki, ale każdy bajt informacji.

Eve przypomniało się policyjne laboratorium. Główny technik miał dostęp do każdego pomieszczenia, mógł zapoznać się z wynikami wszystkich akurat prowadzonych prac. A całe laboratorium przypominało ul: labirynt pokoi, szklane ściany. Wprawdzie do niektórych pomieszczeń wstęp miały wyłącznie osoby upoważnione, w większości jednak uwijały się pracowite pszczółki, które swobodnie mogły krążyć po całym kompleksie.

- Każdy zespół skupiony na swoim zadaniu. Żadnych pogaduszek przy kawie czy papierosie. Tylko pracownicy najwyższego szczebla mają nieograniczony wstęp do wszystkich pomieszczeń. To wcale nie jest takie głupie, jeśli chce się utrzymać w tajemnicy jakieś podejrzane działania.

Zaczęła się nad tym zastanawiać, spoglądając na padający za oknami deszcz.

- Można tam wygospodarować miejsce na sektor odizolowany od reszty pomieszczeń. Oddział... Jak się nazywa dział medycyny zajmujący się kobietami w ciąży?

- Położnictwo - powiedziała Louise.

- Sala dla pacjentek, którą widziałam, przypominała apartament w luksusowym hotelu. Może więc trzymają kobiety - inkubatory na miejscu, zapewniając im wszelkie wygody, ale w izolacji od reszty świata. Peabody, sprawdź, które absolwentki uzyskały tytuł lekarza, szczególnie położnictwa i pediatrii.

- Jest nakaz. - Reo trzymała na kolanach mały laptop. Kiedy zaczął szumieć, jej twarz się rozpromieniła. - Mamy zielone światło.

- Ale potrzebna jest praktyka - mruknęła Eve. - Doświadczenie czyni mistrza. W szkole kładą nacisk na zajęcia praktyczne. Muszą tam coś kombinować.

- Miejmy nadzieję, że wkrótce się tego dowiemy. - Roarke nacisnął kontrolki. - Przystępujemy do lądowania.

Przez szarą mgłę i padający deszcz dostrzegła połyskujące dachy, czerwone cegły, kopuły i kryte pasaże między budynkami. Kamienne mury i obnażone drzewa. Przyćmiony błękit basenu przykrytego na zimę, żywą zieleń i biel kortów tenisowych. Ścieżki wijące się przez ogrody i teren szkoły. Dla skuterów, pomyślała, dla pieszych lub rowerzystów bądź miniwahadłowców. Zobaczyła konie i, ku swemu zaskoczeniu, krowy na ogrodzonym pastwisku.

- Po co im krowy?

- Przypuszczam, że prowadzą hodowlę zwierząt - powiedział Roarke. Eve wyobraziła sobie ludzi poślubiających bydlęta. Odsunęła od siebie ten obraz.

- Jest policja. Trzy radiowozy i ambulans. Cholera. Nie stanowa, stwierdziła, próbując rozpoznać pojazdy i mundury, kiedy Roarke skręcił ku lądowisku dla helikopterów. Tutejsza, doszła do wniosku. Prawdopodobnie. Wyciągnęła palmtop i szybko odszukała stronę miejscowej policji.

James Hyer, szeryf. Wiek pięćdziesiąt trzy lata, tu urodzony i tu dorastał. Cztery lata służby wojskowej zaraz po szkole. Od dwudziestu lat pracuje w policji, przez ostatnich dwanaście lat jest szeryfem. Ożenił się osiemnaście lat temu, ma jedno dziecko, piętnastoletniego syna.

Przyjrzała się uważnie zdjęciu szeryfa, starając się zapamiętać jego dane osobowe. Pełna, rumiana twarz. Może lubi przebywać na świeżym powietrzu i pić lokalne piwo. Ostrzyżony na rekruta, włosy ciemnoblond. Oczy jasnonie­bieskie, dużo kurzych łapek. Czyli nie robi sobie liftingów, wygląda na swoje łata, a może nawet na więcej.

Roarke jeszcze nie posadził maszyny, kiedy odpinała pas. Wyskoczyła na ziemię i skierowała się ku szkole, nim dwóch umundurowanych policjantów zdołało dotrzeć do lądowiska.

- To teren zamknięty - zaczął jeden z nich. - Potrzebne jest...

- Porucznik Dallas. - Eve mignęła swoją odznaką. - Z policji nowojorskiej. Muszę porozmawiać z szeryfem Hyerem. Czy jest tutaj?

- To nie Nowy Jork. - Drugi policjant w mundurze wystąpił do przodu. Wypina jaja, cierpko pomyślała Eve. - Szeryf jest zajęty.

- Zabawne, bo ja też. Pani prokurator okręgowa Reo?

- Mamy zezwolenie na wstęp na teren szkoły - zaczęła Reo, unosząc kopię nakazu, który dopiero co wydrukowała. - By go przeszukać w związku z dwoma zabójstwami popełnionymi w stanie Nowy Jork, w dzielnicy Manhattan.

- Teren jest zamknięty - powtórzył drugi funkcjonariusz w mundurze i zrobił krok do przodu.

- Nazwisko i stopień - warknęła Eve.

- Gaitor, zastępca szeryfa, biuro szeryfa w okręgu James.

Powiedział to z kpiącym uśmieszkiem. Eve tylko dlatego potraktowała go ulgowo, że uznała, iż jest zwyczajnie głupi.

- Proszę się skontaktować ze swoim przełożonym, Gaitor, albo zatrzymam cię i oskarżę o utrudnianie prowadzenia śledztwa.

- Nie macie tu żadnej władzy.

- Ten nakaz daje mi prawo podjęcia wszelkich działań, jakie uznam za stosowne, by przeprowadzić przeszukanie na terenie szkoły. Władze stanu New Hampshire wyraziły na to zgodę. Dlatego masz dziesięć sekund na skontakto­wanie się ze swoim szefem, Gaitor, albo cię powalę na ziemię, zakuję w kajdanki i posadzę na twojej idiotycznej, nadętej dupie w najbliższym areszcie.

Dostrzegła to w jego oczach, zobaczyła, jak mu drgnęła ręka.

- Gaitor, sięgniesz po broń, a przez tydzień nie będziesz mógł ruszyć ręką. Chociaż i tak nie będzie ci potrzebna, bo zwinę ci twojego kutasika w precel, więc na samą myśl o tym, by walić konia, poczujesz niewysłowiony ból.

- Jezu, Max, daj spokój. - Drugi zastępca szeryfa wziął kolegę za ramię. - Skontaktowałem się z szeryfem, pani porucznik. Już idzie. Możemy mu wyjść na spotkanie.

- Dziękuję.

- Ubóstwiam obserwować ją przy pracy - powiedział Roarke do Feeneya.

- Miałem cichą nadzieję, że ten dupek sięgnie po broń. Ujrzelibyśmy wtedy Dallas w akcji.

- Może następnym razem będziemy mieli więcej szczęścia. Gaitor ruszył przodem i pierwszy znalazł się koło mężczyzny, w którym Eve rozpoznała Hyera. Hyer słuchał go, kiwając głową. Potem zdjął kapelusz, przesunął ręką po włosach, a następnie wskazał palcem jeden z radiowozów. Zastępca odmaszerował sztywno. Hyer podszedł do Eve.

- Dlaczego policja z Nowego Jorku spada z nieba w jakimś dużym, czarnym cholerstwie?

- Mamy nakaz rewizji w związku z dwoma zabójstwami popełnionymi na moim terenie. Porucznik Dallas - dodała, wyciągając rękę. - Wydział zabójstw policji nowojorskiej.

- Jim Hyer, szeryf. Nie jest to kopniak w jaja? Groziliście, że sponiewieracie i zatrzymacie mojego zastępcę?

- Tak.

- Założę się, że na to zasłużył. Mamy tu niezły pasztet. Dyrektorkę szkoły znaleziono martwą w jej gabinecie.

- Chodzi o Evelyn Samuels? - Tak.

- A przyczyną śmierci jest cios prosto w serce, wymierzony z dużą precyzją skalpelem chirurgicznym?

Spojrzał jej prosto w oczy.

- Zgadza się w stu procentach. Będę musiał w nagrodę wręczyć pani dziś po południu pluszową biedronkę. Wymienimy się informacjami?

- Nie mam nic przeciwko temu. Peabody? Moja partnerka, detektyw Peabody. Towarzyszą mi kapitan Feeney z naszego wydziału przestępstw elektronicznych i detektyw z tegoż wydziału, dwóch lekarzy, zastępca prokuratora okręgowego i cywilny ekspert - konsultant. Jesteśmy do pańskiej dyspozycji, szeryfie, i podzielimy się informacjami, które pozwolą powiązać to morderstwo z nowojorskimi.

- Nie mógłbym żądać niczego więcej. Przypuszczam, że chcecie obejrzeć zwłoki.

- Tak. Proszę powiedzieć, gdzie mogą zaczekać moi ludzie, kiedy ja ze swoją partnerką udamy się na miejsce zabójstwa.

- Freddie, zajmij się tymi sympatycznymi turystami. Niesamowita historia - ciągnął, kiedy szli do głównego budynku szkoły. - Ofiara była umówiona z jakąś bogatą kobietą spoza naszego stanu. Zgodnie z zeznaniami świadków, których przesłuchaliśmy do tej pory, i obrazami zarejestrowanymi przez kamery ochrony, dyrektorka krótko oprowadziła swojego gościa po budynku, a potem udały się razem do gabinetu. Już wcześniej zamówiła coś do picia i jej polecenie wykonano. Jedenaście minut później kobieta wyszła, zamknęła za sobą drzwi, opuściła budynek i wsiadła do samochodu, którym przyjechała. Kierowca uruchomił silnik i tyle ich widziano.

Pstryknął palcem.

- Mamy dane o pojeździe, markę, model, numery rejestracyjne, wszystko utrwalone przez kamery. Auto zarejestrowane jest na kobietę. Mamy ją w bazie. Nazywa się Desiree Frost.

- Dane są sfałszowane - powiedziała mu Eve.

- To pewne? Zawsze się denerwowała, kiedy znalazła się w jakiejś szkole, ale poszła z Hyerem przez wielki hol. Było w nim cicho jak w grobie.

- Gdzie uczennice, personel?

- Umieściliśmy całe towarzystwo w sali teatralnej w innym budynku. Są pod kluczem.

Weszli po szerokich stopniach i zatrzymali się na progu. Eve z ulgą stwierdziła, że jeszcze nie zabrano zwłok. W gabinecie były trzy osoby, dwie nadal miały na sobie fartuchy ochronne. Trzecia badała zwłoki.

- To doktor Richards, miejscowy lekarz sądowy, oraz Joe i Billy, technicy policyjni.

Eve skinęła im głową i razem z Peabody zamknęły drzwi.

- Czy możemy to nagrać?

- Proszę bardzo - powiedział Hyer.

- A więc przystępujemy do rejestracji.

ROZDZIAŁ 16

Kiedy Eve skończyła oględziny miejsca zbrodni i zwłok, wyszła z gabinetu.

- Chciałabym, żeby moi spece od komputerów sprawdzili urządzenia elektroniczne. A mój cywilny konsultant rzuci okiem na ten pokój.

- Czy powie mi pani, dlaczego?

- Mam dwie ofiary, mężczyzn, których zabito w taki sam sposób. Obaj byli powiązani z tą szkołą.

- Mówi pani o Icove'ach. Ogarnęło ją zniecierpliwienie.

- Skoro pan wie, dlaczego marnuje pan mój czas?

- Chciałem posłuchać pani zdania na ten temat. Widzę kobietę, którą uśmiercono w taki sam sposób, w jaki zabito dwóch wybitnych lekarzy w Nowym Jorku, więc skłoniło mnie to do myślenia. I przypomniałem sobie zdjęcie podejrzanej - młodej, ładnej kobiety. Moją główną podejrzaną też jest młoda, ładna kobieta. Nie wydaje się, by była to ta sama urodziwa, młoda kobieta, może więc jest ich więcej. A może po porównaniu tych dwóch zdjęć w komputerze okaże się, że przedstawiają tę samą osobę. Dlaczego więc jakaś kobieta - czy jakieś kobiety - które pragnęły śmierci dwóch lekarzy w wielkim mieście, przejechały taki kawał drogi, by zabić dyrektorkę szkoły dla dziewcząt?

- Mamy powód podejrzewać, że zabójczym, a może zabój czynie, uczęszczały do tej szkoły.

Hyer zajrzał do gabinetu.

- Musiała być bardzo niezadowolona ze swojej średniej ocen.

- Szkoła to okropne miejsce. Jest pan szeryfem od wielu lat. Ile razy był pan tu wzywany?

Miał wąskie usta, ale kiedy wolno rozciągnął je w uśmiechu, wyglądał czarująco.

- Teraz jest pierwszy raz. Wiele razy byłem tu prywatnie. Teatr trzy, cztery razy do roku wystawia sztuki. Dla publiczności z okolicy. Moja żona lubi takie rzeczy. I każdej wiosny jest wycieczka po ogrodach. Żona zwykle ciągnie mnie ze sobą.

- Nie wydaje się panu dziwne, że przez cały ten czas nigdy nie miał pan telefonu w sprawie jakiejś stęsknionej za domem uczennicy, która uciekła przez szkolny mur? Albo w sprawie kradzieży, śmierci w wyniku braku nadzoru czy też jakiegoś aktu wandalizmu?

- Może i tak. Ale nie mogłem tu przyjeżdżać z pretensjami, że nie sprawiają kłopotów.

- Czy wiadomo panu, by jakaś uczennica chodziła z miejscowym chłopakiem albo podczas pobytu w mieście wpakowała się w kłopoty?

- Nie. Nie kręcą się po mieście i rzeczywiście uważam to za coś dziwnego. Na tyle, że kiedy moja żona mnie tu zaciągnęła, trochę myszkowałem i zadawałem pytania. Niczego nie znalazłem - powiedział, rozglądając się ponownie. - Lecz nie pozbyłem się wrażenia, że coś tu jest nie tak, jeśli rozumie pani, co mam na myśli.

- Tak, rozumiem pana.

- Ale to ekskluzywna szkoła, a my jesteśmy małe płotki, więc moje przeczucia to za mało, by się czegoś czepiać. Kilka razy miejscowe wyrostki próbowały się tu dostać przez ogrodzenie lub przez bramę. To całkiem zrozumiałe.

Ochrona łapała ich, zanim dotknęli nogą ziemi. Poddaję się - dodał. - Nie czuję się na siłach nic wymyślić.

- Przykro mi. Nie mogę panu wiele powiedzieć. Obowiązuje mnie klauzula zachowania pełnej dyskrecji.

Oczy zrobiły mu się okrągłe ze zdumienia.

- Nie przypuszczałem, że to aż tak tajna sprawa.

- Mogę panu powiedzieć, że mamy uzasadnione powody przypuszczać, że to nie jest wyłącznie placówka oświatowa. Nie myliło pana przeczucie, szeryfie. Muszę zagonić moich ludzi do roboty. Muszę obejrzeć dyskietki ochrony i dane o uczennicach. A potem przesłuchać świadków.

- Proszę mi wyjawić jakieś szczegóły. Okazać zaufanie.

- Wilfreda Icove'a zamordowała kobieta, która chodziła do tej szkoły, a później zniknęła. Od chwili ukończenia szkoły wszelki ślad po niej zaginął. Nie zgłoszono też jej zaginięcia. Uważamy, że jej oficjalny biogram został sfa­brykowany przez Icove'a lub kogoś innego za wiedzą i zgodą tamtego. Uważamy, że zabiła Wilfreda Icove'a juniora albo odegrała jakąś rolę w jego zabójstwie. I że razem ze swoją wspólniczką przysporzyły panu kłopotów, popełniając kolejne zabójstwo. A wszystko to bierze swój początek w tej szkole. Nie sądzę, by już skończyła z zabijaniem. Uważam, że znajdziemy tu coś, co pomoże nam rozwikłać zagadkę tych trzech zabójstw. Przekażę panu wszystko, co wolno mi przekazać. I kiedy będę mogła powiedzieć panu coś więcej, natychmiast to panu wyjawię.

- Uważa pani, że to ośrodek swego rodzaju kultu?

- To nie takie proste. Mam ze sobą dwie lekarki. Trzeba zbadać niektóre uczennice. Jedna z lekarek jest licencjonowaną terapeutką. Może im pomóc uporać się z trauma, jakiej doświadczyły.

- Szkoła zatrudnia swoich lekarzy i terapeutów.

- Chciałabym, żeby moje lekarki się tym zajęły.

- W porządku.

- Dziękuję. Peabody, poinformuj nasz zespół, co ma robić. Potem będziesz mogła pomóc szeryfowi Hyerowi ustalić tożsamość zabójczyni. Niech Roarke przyjdzie tu za dziesięć minut. Czekam na niego.

Obejrzała uważnie dyskietki ochrony. Dobrze się ucharakteryzowała, uznała Eve. Włosy miały taki śmiały kolor, że przyciągały uwagę, twarz była pełniejsza, o bardziej miękkich liniach. Chłodniejszy odcień cery, inny kolor oczu. I kształt ust. Musiała się odmienić.

- To ona - oświadczyła Eve. - Jeśli ktoś się jej nie spodziewał, nie przyglądał się jej uważnie, nie rozpoznałby jej. Jest dobra. Może pan się upewnić, zlecając komputerowi porównanie obu kobiet. Ale daję głowę, że to ona. - Albo jedna z nich, dodała w myślach. Skąd można mieć pewność? - Ofiara jej nie rozpoznała - ciągnęła. - To wszystko jest... - Urwała, kiedy zobaczyła na filmie wideo Dianę Rodriguez schodzącą po schodach.

Ciekawa była, co się czuje, kiedy się widzi, jak ktoś identyczny idzie w naszą stronę. Dziewczynka, jaką się kiedyś było.

Eve przypomniała sobie, jaka była w tym wieku. Samotnica, czekająca na swój czas, ukrywająca tyle ran pod maską, że cud, iż nie wykrwawiła się na śmierć.

Pod żadnym względem nie przypominała tej ślicznej, młodej dziewczyny, która się zatrzymała i grzecznie przemówiła do kobiet. Ani nie była taka opanowana, ani taka pewna siebie.

Eve powstrzymała okrzyk, kiedy zobaczyła, jak spotkały się spojrzenia Deeny i Diany.

Dziewczynka się zorientowała.

Patrzyła, jak obie obejrzały się za siebie, kiedy szły w przeciwne strony, i stwierdziła: Nie tylko się zorientowała. Rozumie to wszystko. I aprobuje. A czemuż by nie? Są tą samą osobą.

- Chce pani, żebym przewinął kawałek? - spytał ją Hyer, kiedy na filmie Samuels i Deena weszły do salonu.

- Słucham? Tak, poproszę.

- W tym czasie nikt nie podchodził do drzwi - ciągnął. - Nie wydawano ani nie przyjmowano żadnych wiadomości. - Zatrzymał dyskietkę i puścił z normalną szybkością. - Tutaj widać, jak wychodzi.

- Opanowana. Tak samo jak wtedy, kiedy wychodziła od Icove'a. Nie spieszy się, tylko... Wzięła coś z pokoju.

- Na podstawie czego tak pani sądzi?

- Torebki. Więcej waży. Proszę popatrzeć, jak zmienił się środek ciężkości ciała. Ta kobieta inaczej stąpa. Proszę cofnąć film do momentu, kiedy weszła do środka, zatrzymać obraz, podzielić ekran i porównać z jej zdjęciem, kiedy wychodzi.

Zrobił, o co go poprosiła, i zagryzł dolną wargę, kiedy obydwoje wpatrywali się w ekran.

- Rzeczywiście. Nie zwróciłem na to uwagi. Torebka nie jest duża, ta kobieta nie mogła więc zabrać nic, co jest większe od...

- Dyskietek. Założę się, że zabrała dyskietki lub inne nośniki pamięci. Nie zabija, żeby kraść, nie zabija dla pieniędzy. Ofiara miała na sobie drogą biżuterię. Wszystko zaczyna układać się w całość.

Zaprowadziła Roarke'a na miejsce zbrodni.

- Co widzisz? - spytała go.

- Przyjemnie urządzony pokój spotkań. Kobiecy, ale bez przesady. Bardzo schludny, bardzo elegancki.

- Czego nie widzisz?

- Nie ma kamer ochrony, które są w innych pomieszczeniach. Dzięki temu można tu porozmawiać bez świadków. Nikt nas nie obserwuje. - Wyjął z kieszeni coś, co wyglądało jak notes.

- Dobra. A więc nie ma świadków. Nie ma kamer, ściany są dźwiękoszczelne. Ofiara miała gabinet, może nie jeden. I pomieszczenia mieszkalne, później się nimi zajmiemy. Ale to jest jej mała kryjówka w głównym budynku.

Mogła oczywiście przechowywać dane, dzienniki, archiwa i temu podobne gdzie indziej. Ale po co komu kryjówka, jeśli się z niej nie korzysta? Deena coś stąd zabrała, coś, co włożyła do torebki. Ale... Co widzisz?

Jeszcze raz uważnie rozejrzał się po pokoju.

- Wszystko na swoim miejscu. Panuje idealny porządek. Wszystko jest wyważone i wysmakowane. Podobnie jak w domu Icoev'ów. Nic nie świadczy o tym, żeby czegoś tu szukano albo coś stąd zabrano. Jak długo tu przebywała?

- Jedenaście minut.

- W takim razie, szczególnie jeśli uwzględnić, że w tym czasie dokonała zabójstwa, to, co wzięła, musiało być na widoku albo wiedziała, gdzie tego szukać.

- Skłaniam się raczej ku temu drugiemu, bo przecież nie chodziło jej o jakiś cholerny wazon czy pamiątkę. A nasza ofiara nie trzymałaby żadnych kompromitujących materiałów na wierzchu. To nie zabójstwo w afekcie, tylko z zimną krwią. Wiedziała, jak postępować.

Wiedziała, pomyślała Eve. Już miała praktykę.

- Evelyn Samuels spotykała się tutaj z rodzicami lub opiekunami prawnymi potencjalnych uczennic. Nie, żeby przyjmowali dużo dzieci z zewnątrz, tylko tyle, by zapewnić sobie dodatkowy dochód i przykrywkę. Utrzymać wyraźny wizerunek. Przeprowadzała rozmowy z potencjalnymi pracownikami w jednym ze swoich gabinetów. Deena mogła pójść tą drogą, ale wybrała inną. Chciała się dostać tutaj. Chodziło jej nie tylko o zamordowanie Samuels, ale również o coś, co znajdowało się tutaj. Poszukajmy dziury.

Najpierw podeszła do małego biureczka. Zwykle w szufladzie trzyma się różne nieważne rzeczy, ale czasami warto zachować pozory normalnego postępowania.

- Będę musiała przekonać Hyera, by pozwolił mi przewieźć zwłoki do Nowego Jorku.

Roarke delikatnie przesuwał palcami po ścianach wokół dzieł sztuki.

- Po co?

- Chcę, żeby obejrzał je Morris. Nikt inny, tylko Morris. Muszę wiedzieć, czy robiła sobie operacje plastyczne twarzy i ciała. Chcę porównać ofiarę ze zdjęciami żony Wilsona, Evy Samules.

Znieruchomiał i spojrzał na nią.

- Uważasz, że była klonem Evy Samuels?

- Owszem. - Przykucnęła, żeby poszukać pod stołem. - I oglądając jej zwłoki, przekonałam się o czymś.

- O czym?

- Że krwawią i umierają tak, jak normalni ludzie.

- Jeśli masz rację co do Deeny, zabijają tak samo jak mordercy poczęci w sposób naturalny. Aha, jest.

- Znalazłeś coś?

- Chyba tak. - Odsunął ekran ścienny. Wstała i podeszła do niego. - Ale cudeńko - mruknął, gładząc palcami drzwiczki sejfu w ścianie. - Rdzeń tytanowy z obudową z duraplastu. Potrójna kombinacja, w tym szyfr głosowy. Niewłaściwa kolejność automatycznie przestawia wszystko na nową kombinację i szyfr, jednocześnie uruchamiając bezgłośny alarm w pięciu miejscach lub jednym z nich.

- I wiesz to wszystko, tylko patrząc na to.

- Tak samo rozpoznałbym dzieło Renoira, najdroższa Eve. Ostatecznie sztuka to sztuka. Potrzebuję na to trochę czasu.

- Proszę bardzo. Poinformuj mnie, kiedy się dostaniesz do środka. Muszę sprawdzić, co znaleźli pozostali, i uzyskać kilka oświadczeń.

Skontaktowała się z Mirą i spotkała się z nią przed teatrem.

- No i co powiesz?

- To dzieci, Eve. Młode dziewczyny. Przestraszone, zdezorientowane, przejęte.

- Doktor Miro...

- To dzieci - powtórzyła, jej głos był wyraźnie spięty. - Bez względu na to, jak powstały. Trzeba im dodać otuchy, zapewnić poczucie bezpieczeństwa, chronić je.

- Do cholery, myślisz, że co zamierzam z nimi zrobić? Skazać je na masową eksterminację?

- Niektórzy właśnie tego by chcieli. Różnią się od nas, są sztuczne. Obrzydliwe. Chcieliby je badać i obserwować jak myszy w laboratorium.

- A jak myślisz, co on robił? Przykro mi, że cię to boli, ale co z nimi robił przez te wszystkie lata, jak nie badał i obserwował, egzaminował i szkolił?

- Myślę, że je kochał.

- Och, przestań chrzanić. - Eve się odwróciła gwałtownie i zrobiła kilka kroków, żeby nieco ochłonąć.

- Czy postępował słusznie, czy postępował moralnie? - Mira uniosła ręce, jakby chciała nimi czegoś dosięgnąć. - Nie, pod żadnym względem. Ale nie mogę uwierzyć, że były dla niego tylko królikami doświadczalnymi. Środkiem prowadzącym do celu. To śliczne dziewczynki. Bystre, zdrowe. Są...

- Już on się o to postarał. - Eve znów odwróciła się do niej. - Postarał się, żeby spełniały jego założenia. Gdzie są te, które ich nie spełniały? A one? - Wskazała na wejście do teatru. - Jaki miały wybór? Żaden. Każda z nich to jego decyzje, jego wizja, jego standardy. Czym się różnił w swej istocie od takich ludzi jak mój ojciec, który mnie spłodził, zamknął w klatce jak szczura i tresował? Icove był lepiej wykształcony i zakładamy, że nie bił, nie głodził ani nie gwałcił swoich podopiecznych. Ale je tworzył, więził i sprzedawał.

- Eve...

- Nie! Posłuchaj mnie. Deena mogła być w pełni poczytalną dorosłą kobietą, kiedy go mordowała. Mogła się nie bać o swoje życie. Ale ja wiem, co czuła. Wiem, dlaczego mu wbiła nóż w serce. Póki żył, ona wciąż siedziała w klatce. Nie powstrzyma mnie to przed wyśledzeniem jej, przed wykonaniem moich obowiązków najlepiej, jak tylko potrafię. Ale nie zabiła niewinnego bohatera. Nie zamordowała świętego. Jeśli nie potrafisz pozbyć się takiej jego wizji, jesteś dla mnie bezużyteczna.

- Jak bardzo jesteś obiektywna, widząc w nim potwora?

- Dowody świadczą o tym, że był potworem - warknęła Eve. - Ale wykorzystam te dowody, by się postarać zidentyfikować, ująć i osadzić w więzieniu jego zabójczynię czy zabójczynie. W tej chwili mam tutaj prawie osiemdziesiąt nieletnich dziewcząt, nie mówiąc o blisko dwustu na uczelni, które mogą mieć prawdziwych opiekunów prawnych albo nie. Trzeba je wszystkie przesłuchać. I tak, do jasnej cholery, trzeba je chronić. Bo to wszystko nie ich wina, tylko jego. Kiedy będę się nimi zajmowała, chcę, żebyś wróciła do helikoptera i zaczekała tam, aż uda mi się załatwić dla ciebie jakiś środek transportu do Nowego Jorku.

- Nie rozmawiaj ze mną w taki sposób. I nie traktuj mnie jak jednego z nieudaczników, których tak lubisz gnoić.

- Będę z tobą rozmawiała tak, jak mi się spodoba, a ty masz słuchać moich poleceń. To ja kieruję śledztwem w sprawie zabójstwa obu Wilfredów B. Icoev'ów. Podlegasz mi. I wszystko schrzaniłaś. Albo sama wrócisz do helikop­tera, albo każę cię do niego doprowadzić.

Może wyglądała na zmęczoną, ale Mira nie zamierzała się poddać bez walki.

- Nie możesz przesłuchać tych dzieci beze mnie. Jestem licencjonowaną terapeutką. Nie wolno ci przesłuchiwać nieletnich pod nieobecność licencjonowanego terapeuty bez wyraźnej zgody rodziców lub prawnych opiekunów tychże nieletnich.

- Poproszę Louise.

- Policja nowojorska nie zatrudnia Louise jako licencjonowanej terapeutki. A więc, posługując się pani zwrotem, pani porucznik, może mi pani skoczyć.

Mira odwróciła się na pięcie i pomaszerowała z powrotem do sali. Eve ze złością kopnęła drzwi, które zamknęły się za nią. Kiedy jej komunikator zapiszczał, wyszarpnęła go z kieszeni.

- Czego, do cholery?

- Otworzyłem sejf - powiedział Roarke. - I zajrzałem do środka. Gniewnie popatrzyła na ekran, bo skierował swój transmiter tak, że mogła zobaczyć puste półki.

- Świetnie. Wspaniale. Sprawdź teraz jej gabinety, przekaż wszystko, co znajdziesz, Feeneyowi.

- Z największą radością. Och, pani porucznik, może zechce pani wyciągnąć to obce ciało, które wlazło pani w tyłek, zanim zniszczy linię pani spodniumu.

- Jestem zbyt zajęta, by słuchać takich żartów. - Wyłączyła komunikator i pomaszerowała do teatru. - Chcę porozmawiać z Dianą Rodriguez bez żadnych świadków - powiedziała Mirze.

- Piętro niżej jest mały salonik.

- Świetnie. Przyprowadź ją. - Kiedy Eve została sama, wyciągnęła komunikator. - Peabody, zdaj raport.

- Komputer połączył w parę Flavie i Frost. Wszystkie jednostki w terenie otrzymały jej zdjęcie i dane jej wozu. Na razie brak informacji, że gdzieś ją widziano. Sprawdzam wszystkie stacje transportowe w promieniu dwustu kilometrów.

Eve zastanowiła się chwilę, zebrała myśli.

- Sprawdź wszystkie loty z okolicznych stacji do Nowego Jorku i Hamptons. Masz spis innych nieruchomości należących do Icoev'ów?

- Tak jest.

- Uwzględnij je. Potrzebne nam listy pasażerów i dane o wszystkich prywatnych lotach do tych miejsc.

- Zrozumiałam. Eve się rozłączyła i wywołała Feeneya.

- Masz coś?

- Jeszcze nie. Ta szkoła lepiej zabezpiecza swoje komputery niż Pentagon. Ale po kolei usuwamy blokady. I może zdobędę zdjęcie kierowcy, zrobione przez kamery umieszczone na zewnątrz.

- Dobra. Przyślij mi je.

- Pozwól, że najpierw się nim trochę pobawię. Spróbuję je oczyścić i powiększyć.

- Chcę je mieć jak najszybciej. Eve uznała, że się uspokoiła. To dobrze. Scysja z Mirą ją zdenerwowała. I przywołała emocje i wspomnienia, które tak zawzięcie starała się wyeliminować, kiedy prowadziła śledztwa. Nie może sobie na to pozwolić, powtarzała w duchu, krążąc po holu. Nie może sobie pozwolić na myślenie o tym, kim była, gdzie była, co jej zrobiono.

Hol był jasny, wesoły, znajdowały się w nim liczne automaty z przekąskami, trzy autokucharze, długie, czyste blaty, kolorowe stoły i wygodne krzesła. Można się było tu zrelaksować; Eve zobaczyła, że jest tu bogata kolekcja filmów wideo.

Ją trzymano w brudnych pomieszczeniach, często po ciemku. Odmawiano jej jedzenia. Odmawiano towarzystwa.

Ale nawet złota klatka, pomyślała, jest tylko klatką.

Spojrzała na jeden z automatów. Chciała sobie coś kupić, ale w pobliżu nie było nikogo, kto mógłby posłużyć jako pośrednik między nią a maszyną. Oglądała automat, bawiąc się kredytami w kieszeni.

Mało brakowało, by się złamała, kiedy usłyszała odgłosy kroków. Więc usiadła za jednym z kolorowych stolików i czekała.

Diana Rodriguez była prześliczna. Miała lśniące, ciemne włosy, głęboko osadzone, ciemne oczy. Eve przypuszczała, że jej twarz stanie się jeszcze piękniejsza, kiedy straci dziecięcą krągłość. Dziewczynka nie była tyczkowata, ale mało do tego brakowało.

- Diano, to jest pani porucznik Dallas.

- Dzień dobry, pani porucznik. Eve wyciągnęła kredyty.

- Słuchaj, mała, kup nam coś do picia. Dla siebie weź, co chcesz. Ja poproszę pepsi. Pani doktor?

- Nie, dziękuję. Najwyraźniej jeszcze ktoś miał obce ciało w tyłku, pomyślała Eve.

- Dostaję kredyty za dobrą naukę i osiągnięcia sportowe - powiedziała Diana, zbliżając się do automatu. - Chętnie kupię pani za nie coś do picia. Diana Rodriguez - zwróciła się do maszyny. - Niebieski poziom pięćset pięć. Poproszę jedną pepsi i jeden napój pomarańczowy. Mam gościa.

Dzień dobry, Diano. Twoje zamówienie zostało przyjęte do realizacji. Pomniejszymy liczbę twoich kredytów.

- Pani porucznik Dallas, czy życzy sobie pani szklankę i lód?

- Nie, dziękuję. Napiję się z puszki. Diana przyniosła do stolika dwie puszki i usiadła. Poruszała się z wdziękiem.

- Doktor Mira powiedziała, że chciała pani ze mną porozmawiać o tym, co spotkało panią Samuels.

- Zgadza się. Wiesz, co spotkało panią Samuels?

- Została zabita - odpowiedziała grzecznie, a w jej głosie nie było ani śladu niepokoju czy przejęcia. - Jej osobista sekretarka, Abigail, znalazła ją martwą w jej prywatnych pomieszczeniach dziś koło wpół do dwunastej. Abigail bardzo się zdenerwowała i zaczęła krzyczeć. Byłam na schodach i widziałam, jak wybiegła na korytarz. Przez jakiś czas panowało zamieszanie, a potem pojawiła się policja.

- Co robiłaś na schodach?

- Na porannych zajęciach z gotowania przyrządzałyśmy suflety. Chciałam o coś zapytać instruktorkę.

- Wcześniej też kręciłaś się w pobliżu i rozmawiałaś z panią Samuels.

- Tak, to było wtedy, kiedy po zajęciach z gotowania szłam na lekcję filozofii. Pani Samuels witała gościa w wielkim holu.

- Czy znałaś tego gościa?

- Nigdy wcześniej nie widziałam tej pani. - Diana umilkła i pociągnęła mały łyk napoju. - Pani Samuels przedstawiła ją jako panią Frost. Wyjaśniła, że pani Frost rozważa umieszczenie swojej córki w szkole w Brookhollow.

- Czy rozmawiałaś z panią Frost?

- Tak, pani porucznik. Powiedziałam, że jestem pewna, iż jej córce spodoba się w Brookhollow. Podziękowała mi.

- I to wszystko?

- Tak, proszę pani.

- Oglądałam dyskietki ochrony i odniosłam wrażenie, że było jeszcze coś. Zarówno ty, jak i pani Frost odwróciłyście się i spojrzałyście na siebie, kiedy się minęłyście.

- Tak, proszę pani - powiedziała Diana bez wahania, jej ciemne oczy były czyste i spokojne. - Trochę się zawstydziłam, że zobaczyła, jak na nią patrzę. To przejaw złego zachowania. Ale pomyślałam, że jest śliczna, i spodobały mi się jej włosy.

- Znałaś ją?

- Dziś widziałam ją pierwszy raz.

- Nie o to pytałam. Czy ją znałaś, Diano?

- Nie znam pani Frost. Eve rozsiadła się na krześle.

- Jesteś inteligentna.

- Mój iloraz inteligencji wynosi sto osiemdziesiąt osiem, mam dziewięć przecinek sześć punktu z zastosowania praktycznego i dziesięć ze zrozumienia. Z rozwiązywania problemów też mam dziesięć punktów.

- Nie wątpię. Co byś powiedziała, gdybym cię poinformowała, że wiem, że ta szkoła nie jest taka, za jaką chce uchodzić?

- A za jaką chce uchodzić?

- Za niewinną. Coś przemknęło przez twarz Diany.

- Kiedy ludzką cechę czy uczucie przypisujemy przedmiotowi nieożywionemu, rodzi się ciekawe pytanie: czy to ludzki element wyraża tę cechę bądź emocję, czy też sam przedmiot posiada tę cechę bądź emocję?

- Tak, jesteś bardzo inteligentna. Czy ktoś cię skrzywdził?

- Nie, pani porucznik.

- Czy wiesz o kimś tu w Brookhollow, kogo skrzywdzono? W jej spokojnych oczach pojawił się ledwo dostrzegalny błysk.

- Pani Samuels. Została zabita, a przypuszczam, że to boli.

- Co czujesz w związku z zamordowaniem pani Samuels?

- Zabójstwo jest zabronione przez prawo i niemoralne. I ciekawa jestem, kto teraz będzie kierował Brookhollow.

- Gdzie są twoi rodzice?

- Mieszkają w Argentynie.

- Chcesz do nich zatelefonować?

- Nie, proszę pani. Jeśli okaże się to konieczne, ktoś z pracowników szkoły do nich zadzwoni.

- Czy chcesz wyjechać z Brookhollow? Diana po raz pierwszy się zawahała.

- Chyba... Chyba moja matka zadecyduje, czy mam tu zostać, czy stąd wyjechać.

- A chcesz wyjechać?

- Chciałabym z nią zamieszkać, jeśli uzna to za słuszne. Eve się pochyliła.

- Rozumiesz, że jestem tutaj, żeby ci pomóc?

- Uważam, że jest tu pani, żeby wykonywać swoje obowiązki.

- Pomogę ci się stąd wydostać.

- Eve - przerwała jej Mira.

- Pomogę jej się stąd wydostać. Spójrz na mnie, Diano. Jesteś mądra i wiesz, że jeśli mówię, że to zrobię, to znajdę sposób. Jeśli jesteś ze mną szczera, dziś opuścisz to miejsce razem ze mną i już nigdy nie będziesz musiała tu wracać.

Diana miała oczy błyszczące od łez, ale ani jedna z nich nie potoczyła się po jej policzkach. Po chwili się opanowała.

- Moja matka mi powie, kiedy przyjdzie pora, żebym stąd wyjechała.

- Znasz Deenę Flavie?

- Nie znam nikogo o takim nazwisku.

- A Icove'a?

- Doktor Wilfred B. Icove był jednym z założycieli Brookhollow. Rodzina Icoev'ów jest jednym z głównych sponsorów szkoły.

- Wiesz, co się z nimi stało?

- Tak, pani porucznik. Wczoraj w naszej kaplicy odprawiono skromne nabożeństwo ku ich czci. To straszna tragedia.

- Wiesz, dlaczego ich to spotkało?

- Skąd mam znać powód, dla którego zostali zamordowani?

- Ja wiem, dlaczego. Chcę położyć temu kres. Osoba, która zabiła Icoev'ów i panią Samuels, też chce położyć temu kres. Ale obrała zły sposób. Zabijanie jest złe.

- Podczas wojny zabijanie jest konieczne i zachęca się do niego. W niektórych przypadkach uważane jest za bohaterstwo.

- Nie igraj ze mną - powiedziała zniecierpliwiona Eve. - Nawet jeśli traktuje to jak wojnę, nie zabije ich wszystkich. Ale ja mogę położyć temu kres. Mogę to zakończyć. Gdzie cię stworzyli?

- Nie wiem. Czy nas pani zniszczy?

- Nie. Jezu! - Eve wyciągnęła rękę i uścisnęła dłonie Diany. - Nie. Czy tak wam mówią? Czy to jeden ze sposobów, by was tu zatrzymać, by zapewnić sobie wasze posłuszeństwo?

- Nikt pani nie uwierzy. Mnie też nie. Jestem tylko małą dziewczynką. - Uśmiechnęła się, kiedy to mówiła, i sprawiała wrażenie pozbawionej wieku.

- Ja ci wierzę. Doktor Mira ci wierzy.

- Inni, posiadający więcej władzy lub mniej lotne umysły, jeśli uwierzą, zniszczą nas albo zamkną. Życie jest czymś bezcennym; chcę żyć jak najdłużej. Chciałabym już wrócić do swoich koleżanek. Proszę.

- Sprawię, że przestaną was poddawać testom, szkolić.

- Wierzę pani. Ale nie mogę pani pomóc. Czy mogę odejść?

- Dobrze. Idź. Diana wstała.

- Nie wiem, jak było na samym początku - powiedziała. - Nie pamiętam niczego, co się działo ze mną, kiedy miałam mniej niż pięć lat.

- Czy mogłaś przebywać tutaj?

- Nie wiem. Mam nadzieję, że ona wie. Dziękuję, pani porucznik.

- Odprowadzę ją. - Mira wstała. - Czy przyprowadzić następną uczennicę?

- Nie. Chcę porozmawiać z kimś, kto zajmuje tu teraz najwyższą pozycję. Z wicedyrektorką.

- Pani Sisler - powiedziała Diana. - Albo pani Montega. Eve skinęła głową i dała znak Mirze, żeby wyprowadziła Dianę. Kiedy wyszły, zabrzęczał komunikator.

- Co masz?

- Jesteś sama? - zapytał Feeney.

- Chwilowo tak.

- Na podstawie wyglądu ucha kierowcy, lewej dłoni i profilu możemy uzyskać nakaz aresztowania Avril Icove.

- Cholera. Avril Icove widziało w tym czasie wiele osób, między innymi Louise i Roarke. Zanosi się na ciekawe przesłuchanie. Nie mów o tym nikomu. Przeprowadzimy dokładne przeszukanie wspólnie z miejscową policją. Chcę, żebyś tym pokierował. Sprowadzimy androidy z naszego domu, by zapewnić bezpieczeństwo uczennicom. Zostawię ci McNaba, ale Peabody jest mi potrzebna. Skontaktuj się z Reo, powiedz jej, co masz, niech załatwi nakaz. Znajdę naszą podejrzaną.

ROZDZIAŁ 17

Irytowało ją, że to takie czasochłonne. Należało złożyć wniosek na przydzielenie i zaprogramowanie zespołu androidów - poszukiwaczy, które miał nadzorować Feeney. Załatwić wszystko dyplomatycznie z miejscową policją. No i trzeba było uzbroić się w cierpliwość, czekając, aż Cher Reo przekona, kogo trzeba, by wydał nakaz aresztowania.

- Zezwolenie na przesłuchanie w charakterze ewentualnego świadka przestępstwa - powiedziała zastępczyni prokuratora - to wszystko, na co możesz liczyć na podstawie identyfikacji dokonanej przez Feeneya. Szczególnie uwzględniając fakt, że dziś o jedenastej rano Nadine Furst przeprowadziła wywiad na żywo z Avril Icove w studiu WBI. To jedna z trzech rozmów w cztery oczy. Furst z pewnością je zrealizuje. Możesz przesłuchać Avril Icove, ale nie dostaniesz nakazu aresztowania.

- Na razie muszę się tym zadowolić. Podbiegła do nich Peabody.

- Nie mamy nic nowego o podejrzanej ani o pojeździe. Żadne z nazwisk, którymi się posługuje, nie widnieje na listach pasażerów żadnych środków transportu, publicznych i prywatnych. Było sporo prywatnych rejsów i udało mi się wyeliminować wszystkie poza trzema. Żaden przewoźnik nie wykonywał lotów do stanu Nowy Jork ani do miasta Nowy Jork, ale mamy prywatne rejsy do Buenos Aires w Argentynie, Chicago i Rzymu we Włoszech. W każdym z tych miast są nieruchomości lub ośrodki Icove'a.

- Argentyna. Cholera. - Eve wyciągnęła notebook, coś w nim zapisała i połączyła się z Whitneyem.

- Panie komendancie, muszę się skontaktować z działem stosunków międzynarodowych. Uważam, że Hectorowi Rodriguezowi i Magdalene Cruz, wymienionym jako rodzice Diany Rodriguez, grozi niebezpieczeństwo. Istnieje wysokie prawdopodobieństwo, że Deena albo już jest w Buenos Aires, albo tam leci. Miejscowa policja powinna ich tymczasowo aresztować.

- Skoro sprawa ma zasięg międzynarodowy, nie uda nam się długo zachować nad nią kontroli.

- Nie sądzę, żebym potrzebowała dużo czasu. Przywiozę Avril Icove na przesłuchanie.

Minęła już ósma wieczorem, kiedy Eve znalazła się przed domem Icoev'ów. W środku było ciemno, nie licząc światełek alarmu.

- Może jest w domu nad morzem. Albo wzięła dzieciaki i uciekła.

- Nie sądzę. - Eve nacisnęła dzwonek i przytknęła swoją odznakę do oka kamery ochrony. Tak jak poprzednio, pojawiła się wiadomość, żeby nie przeszkadzać, którą musiała anulować.

Otworzył jej domowy android.

- Porucznik Dallas, detektyw Peabody. Pani Icove z dziećmi jest u siebie i prosi, żeby jej nie zakłócać spokoju. Mam zapytać, czy sprawa nie może poczekać do rana.

- Nie może. Proszę powiedzieć pani Icove, żeby do nas zeszła.

- Jak sobie pani życzy. Zapraszam do salonu.

- Tym razem nie skorzystamy z zaproszenia. Zaczekamy na nią tutaj. Akurat kiedy android zaczął wchodzić po schodach, Avril zaczęła po nich schodzić. Kamery wewnętrzne, pomyślała Eve. Wszystko widziała i słyszała.

- Pani porucznik, pani detektyw. Czy mają panie jakieś nowe wiadomości dotyczące zabójstw mojego teścia i męża?

- Mam oficjalne wezwanie sądowe, zgodnie z którym ma pani udać się ze mną na komendę na przesłuchanie.

- Nie rozumiem.

- Mamy powód przypuszczać, że była pani świadkiem zabójstwa popełnionego dziś rano w Brookhollow Academy.

- Przez cały dzień nie opuszczałam Nowego Jorku. Uczestniczyłam w nabożeństwie żałobnym za mojego teścia.

- Ciekawe. Zidentyfikowaliśmy Deenę Flavie. Osobiście rozmawiałam z Dianą Rodriguez. Widzę, że to panią trochę zaskoczyło - zauważyła Eve, kiedy Avril wyraźnie drgnęła. - Mam dosyć dowodów, by uzyskać nakazy rewizji szkoły, Centrum i jeszcze kilku instytucji. A wtedy znajdę więcej dowodów. Dosyć, by aresztować panią i Flavie pod zarzutem współudziału w planowaniu kilku zabójstw. Ale na razie, pani Icove, będzie pani zeznawała jako świadek. Udamy się do komendy na przesłuchanie.

- Moje dzieci odpoczywają. To był dla nich straszny dzień.

- Nie wątpię. Jeśli nie chce ich pani zostawić pod opieką androida, mogę się postarać, żeby przedstawiciel wydziału socjalnego...

- Nie! Nie - powiedziała spokojniej. - Zostawię instrukcje służbie. Mam prawo z kimś się skontaktować, prawda?

- Ma pani prawo skontaktować się z prawnikiem, pełnomocnikiem lub z inną wybraną przez siebie osobą. Osoba ta może zażądać zweryfikowania nakazu i być obecna podczas przesłuchania.

- Potrzebuję chwilki, żeby skontaktować się z kimś, kto zadba o moje dzieci.

Podeszła do telełącza, ustawiła je na tryb „prywatny” i powiedziała coś niewyraźnie. Kiedy się rozłączyła i odwróciła, na jej twarzy już nie malował się strach.

Wezwała wszystkie trzy androidy i wydała im dokładne i szczegółowe instrukcje, co mają robić, gdyby któreś z dzieci się obudziło, co mają im powiedzieć. Alarm pozostanie w trybie „nie przeszkadzać”, póki go nie odwoła.

- Zależy mi na tym, żeby mój pełnomocnik spotkał się z nami tutaj. Stąd pojedziemy wszyscy razem na komendę. Mogą mi panie dać godzinę?

- Dlaczego?

- Odpowiem na wasze pytania. Macie moje słowo. - Avril złączyła palce, sprawiając wrażenie, jakby pragnęła zachować opanowanie. - Myślicie, że wiecie wszystko, ale się mylicie. Godzina to nie tak dużo, zresztą może się oka­że, że potrwa to krócej. Przed wyjściem chciałabym się przebrać, a potem zajrzeć do dzieci.

- W porządku. Peabody.

- Pójdę z panią, pani Icove. Kiedy Eve została sama, skorzystała z okazji, by skontaktować się z Feeneyem.

- Jestem teraz w laboratorium stanowiącym część jakby kliniki - wyjaśnił. - Nazywają to ośrodkiem leczenia, oceny stanu zdrowia i centrum szkoleniowym. Monitorują stan zdrowia uczennic i ich dietę, wydają polecenia z zakresu medycyny. Leczą tu drobniejsze obrażenia, mają symulatory dla uczennic. Zatrudniają sześć osób personelu medycznego, pracujących na zmiany, i dwa zaprogramowane odpowiednio androidy, zapewniające pomoc przez dwadzieścia cztery godziny na dobę przez siedem dni w tygodniu. Dysponują najnowocześniejszym wyposażeniem. Jest tak nowoczesne, że niektórych urządzeń nigdy wcześniej nie widziałem. Rozpracowuję ośrodek danych i skanery. Zdaje się, że uczennice są badane co tydzień.

- Bardzo często, ale to nie jest zabronione.

- Daj mi jeszcze trochę czasu - poprosił Feeney. Skończyła rozmowę i połączyła z Roarkiem, który już wrócił do domu.

- Będę bardzo późno.

- Domyślałem się tego. Założę się, że pojawisz się nad ranem, a potem będziesz miała prawo odpocząć i chęć na przynajmniej kilka godzin dla siebie.

- Na co?

- Cieszyłbym się, gdyby to był szalony seks, ale kilku moich krewnych przyjedzie jutro po południu...

- Jutro? Przecież Święto Dziękczynienia nie jest jutro. - A może tak?

- Nie, ale to środa przed Świętem Dziękczynienia, a zatrzymają się u nas na kilka dni. Tak, jak to uzgodniliśmy.

- Owszem, ale nie mówiliśmy, że to będzie właśnie środa, prawda?

- Nawet nie wiedziałaś, że jutro środa.

- To nie ma nic do rzeczy. Postaram się wygospodarować trochę czasu. Na razie jestem w samym środku wielkiego pieprznika i grozi mi, że w nim utonę.

- Ostatnio posługujesz się okropnymi metaforami. Ale może cię zainteresuje, że wpadłem na trop kolejnych pieniędzy.

- Dlaczego od razu mi o tym nie powiedziałeś? Gdzie...

- Nie ma za co, najdroższa. Nie miej wyrzutów sumienia, że łamałem sobie nad tym głowę.

- Jezu. Dobra, dzięki. Buzi, buzi. Mów.

- Ubóstwiam cię. Czasami nie rozumiem dlaczego, ale i tak cię ubóstwiam. Jest coś, co można nazwać lejkiem, prowadzącym z Brookhollow i...

- Ze szkoły? Wykorzystywali szkołę do wydawania pieniędzy? Zapomnij o buzi, buzi. Jak tylko to się skończy, przy pierwszej okazji tak się wyciupciamy, że oślepniesz i ogłuchniesz.

- Wspaniała perspektywa, sprawdzę, kiedy będę miał czas. A na razie owszem, wykorzystywali szkołę do prania pieniędzy, a potem przekazywali je na rachunki różnych organizacji non profit, nie wyłączając Unilabu...

- Non profit? - Eve odtańczyła taniec zwycięstwa. - Przebiorę się tak, jak sobie zażyczysz.

- Robi się coraz bardziej interesująco. Zawsze chciałem...

- Porozmawiamy o tym później. Udokumentuj to, zbierz dla mnie każdy najmniejszy szczegół. Jeśli wykażę, że wykorzystywali szkołę do prania niezgłaszanych dochodów, przekazywania ich organizacjom non profit, mogę się powołać na przepisy dotyczące zwalczania przestępczości zorganizowanej, oszustw podatkowych i innych przekrętów i kazać zamknąć szkołę, bez względu na to, czy na jej terenie znajdziemy coś podejrzanego, czy też nie.

- Będziesz musiała przekazać sprawę federalnym.

- Nie ma mowy. Wiesz, jak długo będzie trwało przeszukanie każdego miejsca, gdzie mogli wykonywać swoją robotę, zbadanie wszystkich jej aspektów, wywiezienie dziewcząt? Ale jeśli pozbawić ich dopływu funduszy, będą musieli przerwać swoją działalność. Muszę kończyć, ktoś przyszedł. Może to pełnomocnik Avril. Jeszcze się odezwę.

Sprężystym krokiem skierowała się do drzwi. Już niemal widziała, jak to funkcjonowało, od początku do końca.

Usłyszała, jak włącza się zielona dioda alarmu. Wyciągnęła broń, kiedy drzwi frontowe się otworzyły.

Ręka jej nie drgnęła, chociaż serce zabiło mocniej.

Na progu stały dwie kobiety. Były identyczne - miały takie same twarze, włosy, sylwetki. Były identycznie ubrane i miały taką samą biżuterię. Obie uśmiechnęły się do niej jednocześnie.

- Porucznik Dallas, jesteśmy Avril Icove - przedstawiły się.

- Ręce za głowę, proszę się odwrócić twarzą do ściany.

- Nie mamy broni - zapewniły.

- Ręce za głowę - powtórzyła spokojnie Eve. - Proszę się odwrócić twarzą do ściany.

Posłuchały, ich ruchy były idealnie zsynchronizowane. Eve wyciągnęła komunikator.

- Peabody, sprowadź tu świadka.

- Już idziemy. Eve zrewidowała obie kobiety. Zaskakujące wrażenie. Pomyślała, że dziwnie jest czuć dokładnie takie same kształty, taką samą fakturę skóry.

- Przyszłyśmy odpowiedzieć na pani pytania - odezwała się ta po prawej stronie.

- Zrzekamy się prawa do obecności adwokata. - Obie spojrzały przez ramię. - Pójdziemy na pełną współpracę.

- Byłoby świetnie. Uniosły wzrok ku schodom i się uśmiechnęły.

- O, rany. - W głosie Delii słychać było zarówno zdumienie, jak i podniecenie. - Czy ja śnię?

Eve zaczekała, aż kobieta, którą przyprowadziła Peabody, stanęła obok tamtych dwóch.

- Która z was jest Avril Icove, zameldowaną pod tym adresem?

- Wszystkie jesteśmy Avril Icove. Niczym się nie różnimy.

- Tak. - Eve przechyliła głowę. - Zanosi się na niezłą zabawę. Do środka. - Wskazała salon. - Siadać. Milczeć.

Zauważyła, że poruszają się identycznie. Nie dostrzegła najmniejszej różnicy w rytmie czy długości ich kroków.

- Co teraz zrobimy? - spytała cicho Peabody, utkwiwszy spojrzenie w trzech kobietach.

- Przede wszystkim musimy znaleźć inne miejsce, gdzie je przesłuchamy. Nie możemy ich zawieźć do komendy radiowozem na sygnale. Zabierzemy je szybko, dyskretnie, do mojego domu i tam je przesłuchamy. Skontaktuj się z Whitneyem. Będzie chciał przy tym być obecny. - Wyjęła wideokomunikator i zadzwoniła do domu.

- Przechodzę do planu B - powiedziała Roarke'owi.

- To znaczy?

- Pracuję nad tym. Potrzebne mi dyskretne miejsce do przeprowadzenia przesłuchania i drugie dla obserwatorów. Przywiozę... Zresztą sam zobacz.

Skierowała obiektyw łącza w stronę trzech kobiet siedzących na kanapie.

- O, ciekawe.

- Tak, zamurowało mnie. Zaraz będziemy. Schowała aparat do kieszeni, broń wsunęła do kabury.

- A więc proszę posłuchać. Wyjdziecie wszystkie trzy i zajmiecie miejsca z tyłu w moim samochodzie. Jeśli któraś z was będzie próbowała stawiać opór lub uciekać, wszystkie trzy spędzicie noc w ciupie. Zawiozę was do bez­piecznego miejsca, gdzie was przesłucham. Na razie nie jesteście jeszcze aresztowane, ale nie wolno wam odmówić udziału w tym przesłuchaniu. Macie prawo zachować milczenie.

Milczały, kiedy recytowała przysługujące im prawa.

- Zrozumiałyście, jakie przysługują wam prawa i jakie ciążą na was obowiązki?

- Tak. - Ich głosy zlały się w jeden.

- Peabody, wychodzimy.

Nie stawiały oporu. Po kolei z gracją wsiadły do czekającego samochodu, trzymając się za ręce. I nie odezwały się ani słowem.

Czyżby porozumiewały się telepatycznie? - zastanawiała się Eve, zajmując miejsce za kierownicą. A może w ogóle nie muszą się porozumiewać? Może wszystkie myślą to samo?

Nie potrafiła tego rozgryźć, była to niezła zagadka.

Bardzo sprytnie, doszła do wniosku, że ubrały się identycznie. Dzięki temu robiły większe wrażenie i były nie do odróżnienia. Musi pamiętać, że ma do czynienia z inteligentnymi kobietami.

Icove w swojej pracy główny nacisk kładł na inteligencję. Może nadal by żył, gdyby się nie upierał, by jego twory były takie mądre.

Dała znak Peabody, żeby też się nie odzywała, i zaczęła obmyślać strategię postępowania.

- Ma pani wyjątkowy dom - powiedziała jedna z nich, kiedy Eve minęła bramę.

Druga się uśmiechnęła.

- Zawsze chciałyśmy zobaczyć, jak wygląda w środku.

- Nie przeszkadza nam - dokończyła trzecia - że okoliczności są tak niezwykłe.

Eve nic nie odpowiedziała, tylko jechała podjazdem, a potem zatrzymała się przed wejściem. Razem z Peabody stanęły po obu stronach kobiet i poprowadziły je do drzwi.

Otworzył im Roarke.

- Witam panie - powiedział, jak zwykle szarmancki.

- Wszystko przygotowane? Spojrzał na Eve.

- Tak. Proszę tędy. Zaprowadził je do windy w holu, w której z łatwością zmieściła się cała szóstka.

- Sala spotkań na trzecim poziomie - polecił.

Eve nie była pewna, czy mają salę spotkań na trzecim poziomie, ale zachowała tę wątpliwość dla siebie, kiedy winda ruszyła.

Gdy drzwi się otworzyły, rozpoznała pomieszczenie, z którego Roarke korzystał od czasu do czasu, kiedy odbywał zebrania na żywo lub holograficzne ze zbyt wieloma osobami, by się pomieściły w jego gabinecie.

Pośrodku sali stał błyszczący stół konferencyjny, po obu jego stronach stały krzesła. Wzdłuż jednej ściany ciągnął się długi, lśniący bar z lustrami. Naprzeciwko była konsola komunikacyjna.

- Proszę usiąść - poleciła Eve. - I zaczekać. Peabody, zostań tu. - Dała znak Roarke'owi i wyszła z nim do holu.

- Pomieszczenie dla obserwatorów za lustrami?

- Tak. Poza tym w sali są kamery wideo i mikrofony. Twoi obserwatorzy mogą sobie wygodnie siedzieć w przyległym salonie. Dlaczego nie jesteś oszołomiona?

- Jestem, ale muszę zebrać myśli. Są inteligentne. Przez całe życie czekały na tę chwilę. Przygotowały się.

- Tworzą jedność.

- Tak. Może nie mają wyboru i muszą się na to godzić. Nie wiem. Skąd mam to wiedzieć? Nie są zdenerwowane. Ta pierwsza to prawdziwa Avril. Po telefonie od razu się uspokoiła. Pokaż mi pomieszczenie dla obserwatorów.

Weszli do przestronnego salonu utrzymanego w zgaszonych barwach. Szklane drzwi wychodziły na jeden z licznych tarasów, całą jedną ścianę zajmował ekran.

- Włączyć ekran - polecił Roarke. - Tryb obserwacji. Włączyć mikrofony. Wydawało się, jakby ściana zniknęła. Eve widziała teraz całą salę spotkań. Peabody stała koło drzwi, przybrawszy obojętną minę. Trzy kobiety siedziały przy jednym końcu stołu. Wciąż trzymały się za ręce.

Eve wsunęła ręce do kieszeni płaszcza. Zupełnie zapomniała, że go ma na sobie.

- Nie mówią „ja”, tylko „my”. Czy to przejaw sprytu, czy uczciwości?

- Może jedno i drugie. Ale na pewno spryt odgrywa w tym dużą rolę. Identyczny ubiór, fryzury. To jest wykalkulowane.

- Tak. - Skinęła głową. Wyjęła komunikator i zadzwoniła do Peabody. - Tryb „sam na sam” - rozkazała i odczekała chwilę. - Zostaw je, wyjdź, skręć w prawo, przejdź przez pierwsze drzwi.

- Tak jest.

- Będą wiedziały, że je obserwujesz - zauważył Roarke. - Są do tego przyzwyczajone.

- Ej - zakrzyknęła Peabody na widok weneckiego lustra. - Czy tylko ja jestem taka wrażliwa, czy też wszystkich przyprawia to o gęsią skórkę?

- Wyobraź sobie, jak one muszą się czuć - powiedziała Eve. - Co z Whitneyem?

- Już jedzie, towarzyszy mu nadkomisarz Tibbie. Zażyczył sobie obecności doktor Miry.

Eve poczuła, jak napinają się jej mięśnie pleców.

- Powiedział, dlaczego?

- Nie mam zwyczaju zadawać pytań komendantowi - oświadczyła z obłudną miną. - Lubię pracę w policji.

Eve przeszła wzdłuż lustrzanej tafli. Z sąsiedniego pomieszczenia nie dobiegał najmniejszy szmer. Kobiety siedziały zupełnie odprężone.

- Najpierw ustalimy ich tożsamość na podstawie odcisków, poprosimy, by dobrowolnie zgodziły się na pobranie próbek DNA, zbadamy je. Musimy mieć stuprocentową pewność, z kim mamy do czynienia. Możemy to zacząć przed przybyciem obserwatorów.

Układając sobie to po kolei w głowie, Eve zdjęła płaszcz.

- Rozdzielimy je podczas ustalania ich tożsamości. Nie spodoba im się to.

Jak się tego spodziewała, dostrzegła pierwszą rysę na ich opanowanych twarzach, kiedy wróciła i poleciła Peabody, by wyprowadziła jedną z kobiet z sali.

- Chcemy zostać razem.

- To rutynowe postępowanie. Musicie zostać osobno zidentyfikowane i przesłuchane. - Dotknęła ramienia jednej z dwóch pozostałych kobiet. - Proszę ze mną.

- Będziemy współpracować z policją, ale chcemy być razem.

- To nie potrwa długo. - Wyprowadziła swoją Avril z sali do małego pokoju, w którym rozłożyła zestaw do ustalania tożsamości. - Nie mogę pani zacząć przesłuchiwać, póki nie ustalę pani tożsamości. Poproszę panią o zgodę na zeskanowanie odcisków i na pobranie próbki DNA.

- Wie pani, kim jesteśmy. Wie pani, czym jesteśmy.

- Potrzebne nam to do akt. Zgadza się pani? - Tak.

- Czy jest pani Avril Icove, z którą rozmawiałam po zabójstwie Wilfreda B. Icove'a juniora?

- Wszystkie trzy jesteśmy takie same. Jesteśmy jednością.

- Zgadza się. Ale była tam tylko jedna z was. Druga przebywała nad morzem. Gdzie była trzecia?

- Nie możemy często być razem. Ale nigdy się nie rozstajemy.

- To zaczyna przypominać gadanie zwolenników Wolnego Wieku. Odciski potwierdzają, że jest pani Avril Icove. Teraz muszę pobrać próbkę do ustalenia DNA. Z włosów czy śliny? - spytała.

- Proszę zaczekać. - Avril zamknęła oczy i nabrała głęboko powietrza do płuc. Kiedy znowu uniosła powieki, w jej oczach błyszczały łzy. Wzięła wacik, otarła nim łzy i podała go Eve.

- Ładna sztuczka. - Eve umieściła wacik w przenośnym skanerze. - Czy wszystkie wasze emocje są na zawołanie?

- Czujemy. Kochamy i nienawidzimy, śmiejemy się i płaczemy. Ale jesteśmy dobrze wyszkolone.

- No myślę. Złamaliśmy szyfr Icove'a do jego osobistych plików. To zajmie kilka minut. - Kiedy skaner szumiał, przyglądała się uważnie Avril. - A pani dzieci? Czy też je stworzył?

- Nie. Są normalnymi dziećmi. - Wszystko w niej złagodniało. - Poczętymi w sposób naturalny. Są niewinne i należy je chronić. Jeśli da nam pani słowo, że ochroni pani nasze dzieci, uwierzymy pani.

- Zrobię wszystko, co będę mogła, by chronić dzieci. - Odczytała wynik na skanerze. - Avril.

Sprawdzili wszystkie trzy. Zgodnie z odczytami skanerów wszystkie trzy były tą samą osobą.

Eve dołączyła do grupy obserwatorów, w której była również zastępczyni prokuratora Reo. Znów kazała zostać Peabody w sali razem z trzema kobietami.

- DNA się zgadza. Nie ma wątpliwości co do ich tożsamości. Mamy przed sobą pod względem prawnym i biologicznym trzy Avril Icove.

- To wprost nie do wiary - odezwał się nadkomisarz Tibbie.

- To, z czym tu mamy do czynienia, jest najeżone prawnymi minami - powiedziała Cher Reo. - Jak przesłuchiwać świadka lub podejrzaną, kiedy się ma trzy takie same osoby?

- Wychodząc z założenia, że występują tutaj jako jedna - odparła Eve. - Same tak uważają, więc wykorzystajmy to.

- Pod względem fizjologicznym może i tak jest. Ale emocjonalnym... - Mira pokręciła głową. - Nie mają za sobą tych samych doświadczeń, nie przeżyły identycznego życia. To jest źródłem różnic między nimi.

- Weźmy chociaż pobieranie próbek do badania DNA. Jedna na poczekaniu uroniła łzę. Pozostałe dwie wybrały ślinę. Pierwsza się popisywała. Ale wszystkie trzy wystąpiły z jednakowym apelem o ochronę dzieci.

- Więź między matką a dzieckiem należy do najbardziej podstawowych. Ponieważ tylko jedna rodziła...

- Jest dwoje dzieci - przerwała jej Eve. - Póki nie zgodzą się na badanie ginekologiczne, nie będziemy wiedzieli, czy przypadkiem dwie z nich nie urodziły dzieci.

Mira przez chwilę nie potrafiła ukryć zaskoczenia, pomieszanego z przerażeniem.

- Masz rację. Jeśli... Ale i tak ze względu na bliską więź łączącą te kobiety u wszystkich mógł się wykształcić równie silny instynkt macierzyński.

- Czy mogą się porozumiewać telepatycznie?

- Nie wiem. - Mira uniosła ręce. - Pod względem genetycznym są identyczne. Wielce prawdopodobne, że początkowo dorastały w takich samych warunkach. Ale w pewnej chwili je rozdzielono. Wiadomo że między bliźniętami jednojajowymi istnieje szczególna więź, potrafią czytać w swoich myślach. Istnieją dowody, że ta więź nie zanika nawet wtedy, kiedy latami pozostają rozdzielone lub mieszkają tysiące kilometrów od siebie. Bardzo możliwe, że mają też zdolności parapsychiczne. Że ta cecha albo jest nieodłącznie związana z komórką wykorzystaną do ich stworzenia, albo wyewoluowała w związku z wyjątkowymi okolicznościami.

- Muszę zaczynać. Kiedy Eve weszła do sali, jednocześnie uniosły wzrok. Dla zachowania pozorów podeszła do rejestratora i go włączyła.

- Przesłuchanie Avril Icove w związku z zabójstwem Wilfreda B. Icove'a seniora oraz Wilfreda B. Icove'a juniora. Pani Icove, czy zapoznano panią z jej prawami i obowiązkami?

- Tak.

- Czy rozumie pani te prawa i obowiązki?

- Tak.

- Byłoby lepiej, gdyby podczas przesłuchania nie mówiły panie wszystkie naraz.

Spojrzały na siebie.

- Trudno nam się zorientować, czego pani po nas oczekuje.

- Wybiorę na chybił trafił. Pani. - Wskazała kobietę siedzącą na rogu stołu. - Na razie pani będzie odpowiadała. Która z pań mieszkała w domu, gdzie zamordowano Wilfreda B. Icove'a?

- Wszystkie tam mieszkałyśmy w różnym czasie.

- Z własnej woli czy też dlatego, że znalazłyście się w takim położeniu za sprawą męża czy teścia?

- O tym decydował nasz ojciec. Zawsze. Własna wola? To nie zawsze możliwe.

- Nazwała go pani swoim ojcem.

- Bo nim był. Jesteśmy jego dziećmi.

- Biologicznymi?

- Nie. Ale on nas stworzył.

- Podobnie jak Deenę Flavie.

- Jest naszą siostrą. Niebiologiczną - dodała Avril. - Ale istnieje między nami więź emocjonalna. Deena jest taka, jak my. Nie jest jedną z nas, tylko jest taka, jak my.

- Stworzył panią i inne kobiety takie jak pani wbrew obowiązującym przepisom prawa.

- Nazywał to „cichymi narodzinami”. Czy mamy to wyjaśnić?

- Tak. - Eve rozsiadła się na krześle. - Czemu nie?

- Podczas wojen miejskich ojciec zaprzyjaźnił się z Jonahem Wilsonem, uznanym genetykiem, oraz jego żoną, Eva Samuels.

- Po pierwsze, co was łączy z Eva Samuels? Nosicie takie same nazwiska panieńskie.

- Nie jesteśmy z nią spokrewnione. Nie mamy z nią nic wspólnego. Po prostu tak było im wygodniej.

- Czy pani biologicznymi rodzicami są ci, którzy zostali wymienieni w oficjalnym biogramie?

- Nie wiemy, kim byli nasi rodzice. Ale wielce wątpliwe, że to ci, którzy widnieją w oficjalnych dokumentach.

- Dobrze. A więc Icove, Wilson i Eve Samuels się zaprzyjaźnili.

- Ogromnie się interesowali swoimi dokonaniami. Chociaż ojciec początkowo sceptycznie odnosił się do bardziej radykalnych teorii i doświadczeń doktora Wilsona i był nieufny...

- Zwracam uwagę, że już wtedy - ciągnęła druga Avril - prowadzono doświadczenia. Chociaż traktował je sceptycznie, niemniej jednak bardzo go fascynowały. Kiedy zginęła jego żona, pogrążył się w żałobie. Była w ciąży z ich dzieckiem, obydwoje zginęli. Próbował dotrzeć do nich, ale przybył za późno. Już nie żyli.

- Za późno, by spróbować zachować jej DNA i ewentualnie stworzyć ją na nowo?

- Tak. - Trzecia Avril się uśmiechnęła. - Rozumie pani. Nie mógł uratować żony i dziecka, które nosiła. Mimo wszystkich swoich umiejętności i wiedzy był bezradny, tak samo jak wtedy, kiedy chciał ratować swoją matkę. Ale zaczął dostrzegać, jakie to stwarza możliwości. Ile ukochanych osób można uratować.

- Przez klonowanie.

- Przez ciche narodziny. - Znowu zaczęła mówić pierwsza kobieta. - Tyle ludzi traciło życie. Tyle cierpiało. Tyle było osieroconych i rannych dzieci. Postanowił je ratować. Musiał to zrobić.

- Stosując niekonwencjonalne metody.

- Obaj, ojciec i Wilson, pracowali potajemnie. Dzieci... ostatecznie tak wiele dzieci nie przeżyłoby. Oni im to umożliwili. Oni dali im przyszłość.

- Wykorzystywali dzieci, które znaleźli podczas wojen? - zapytała Peabody. - Porywali je?

- Widzę, że oburza to panią.

- A nie powinno?

- Byłyśmy dzieckiem podczas wojny. Konającym. Nasze DNA zostało zakonserwowane, pobrano nasze komórki. Czy powinnyśmy wtedy umrzeć?

- Tak. Spojrzały na Eve i skinęły głowami.

- Tak. Taki jest naturalny porządek rzeczy. Powinno było się nam pozwolić odejść, przestać istnieć. Ale tego nie zrobiono. Oczywiście zdarzały się porażki. Nieudane klony niszczono albo wykorzystywano je do dalszych badań. Raz za razem, dzień po dniu, rok po roku, aż stworzono pięć, które okazały się zdolne do życia.

- Było was jeszcze dwie więcej? - spytała Eve.

- Tak. Urodziłyśmy się w kwietniu.

- Chwileczkę. Skąd brał kobiety, którym wszczepiał zarodek?

- Nie wszczepiał zarodków kobietom. Nie rozwijałyśmy się w macicy kobiety. Nawet tego nas pozbawiono. Macice są sztuczne. To wielkie osiągnięcie medycyny. - Jej głos stał się twardszy. W jej oczach można było dostrzec gniew, nad którym starała się panować. - Każda sekunda rozwoju organizmu może być monitorowana. Każda komórka może być poprawiana, zmieniona. Nie mamy matki.

- Gdzie to się odbywa?

- Nie wiemy. Nie pamiętamy pierwszych lat naszego życia. Wymazano je, posługując się lekami, terapią, hipnozą.

- W takim razie skąd wiecie o tym, co mi mówicie?

- Will podzielił się z nami częścią tej wiedzy. Kochał nas, był z nas dumny. Był dumny ze swojego ojca i jego osiągnięć. Trochę wiemy od Deeny, trochę się dowiedziałyśmy, kiedy zaczęłyśmy zadawać pytania.

- Gdzie są dwie pozostałe?

- Jedna umarła, kiedy miała pół roku. Nie udało się utrzymać jej przy życiu. Druga...

Zamilkły i wzięły się za ręce.

- Dowiedziałyśmy się, że druga żyła pięć lat. Ale nie była wystarczająco silna, a jej umysł nie rozwijał się zgodnie z wymaganiami. Zabił ją. Uśpił tak, jak się usypia śmiertelnie chorego psa. Usnęła, by się już nigdy nie obudzić. I zostało nas tylko trzy.

- Czy jest to gdzieś udokumentowane?

- Tak. Deena zdobyła dokumentację. Uczynił ją bardzo mądrą i pomysłową. Może źle ocenił poziom jej wnikliwości, jej... ludzkich cech. Dowiedziała się, że było ich dwie, ale jednej nie pozwolono się rozwijać po ukończeniu trzeciego roku życia. Kiedy nam to powiedziała, nie mogłyśmy uwierzyć. Nie chciałyśmy w to uwierzyć. Uciekła, chciała, żebyśmy do niej dołączyły, ale...

- Kochałyśmy Willa. Kochałyśmy ojca. Nie potrafiłyśmy bez nich żyć.

- Znowu się z wami skontaktowała.

- Nigdy nie zerwałyśmy kontaktów. Ją też kochałyśmy. Nie zdradziłyśmy jej tajemnicy. Poślubiłyśmy Willa. Bardzo nam zależało na tym, żeby był szczęśliwy. I udało nam się dać mu szczęście. Kiedy zaszłyśmy w ciążę, poprosiłyśmy jego i jego ojca o jedno. Tylko o jedno. Żeby nigdy nie sklonowano naszego dziecka, żadnego z dzieci, jakie urodzimy. Obiecali nam, że tego nie zrobią.

- Jedna z nas urodziła syna.

- A druga córkę.

- Trzecia jest w ciąży i urodzi córkę.

- Jest pani w ciąży?

- Dziecko zostało poczęte trzy tygodnie temu. Nie wiedział o tym. Nie chciałyśmy, żeby się o tym dowiedział. Złamał dane nam słowo. Złamał najświętszą przysięgę. Jedenaście miesięcy temu razem ze swoim ojcem pobrał komórki od naszych dzieci. Trzeba temu położyć kres. Nasze dzieci muszą być chronione. Zrobiłyśmy i nadal będziemy robić wszystko, co w naszej mocy, by położyć temu kres.

ROZDZIAŁ 18

Live wstała, podeszła do baru i zaprogramowała kawę dla siebie i Peabody. Mówiły teraz po kolei, ale tak samo jednomyślnie. Jedna podejmowała wątek tam, gdzie poprzednia kończyła.

- Życzą sobie panie czegoś? - spytała je.

- Poprosimy o wodę. Dziękujemy.

- Jak się panie dowiedziały, że złamał obietnicę?

- Znałyśmy naszego męża i wiedziałyśmy, że coś jest nie tak. Kiedy go nie było w domu, zajrzałyśmy do plików w jego osobistym komputerze i znalazłyśmy dane o dzieciach. Chciałyśmy zabrać dzieci i uciec.

- Ale to nie ochroniłoby tych, które by stworzyli. Stworzyli, a potem zmieniali i udoskonalali. Badali i oceniali.

- Rosły w nas, rozwijały się w nas, a oni by stworzyli ich klony w zimnym laboratorium. W swoich notatkach Will zapisał, że to tylko zabezpieczenie na wypadek, gdyby dzieciom coś się stało. Ale to nie przedmioty, które można zastąpić. Przez te wszystkie lata prosiłyśmy tylko o to jedno, a on nie umiał dotrzymać danej nam obietnicy.

- Powiedziałyśmy o tym Deenie, bo wiedziałyśmy, że trzeba z tym skończyć. Oni nigdy by nie zrezygnowali, do samej śmierci. My nigdy nie dowiedziałybyśmy się tego wszystkiego, co powinnyśmy wiedzieć, póki żyli.

- A więc zabiłyście ich obu. Wy i Deena.

- Tak. Zostawiłyśmy dla niej skalpel. Wierzyłyśmy, że nie zostanie zidentyfikowana. A gdyby nawet, dotrzemy pierwsze do wszystkich rejestrów i będziemy mogły zakończyć to przedsięwzięcie. Wywiozłyśmy dzieci w bezpieczne miejsce, a potem wróciłyśmy, by rozprawić się z Willem.

Eve dostosowała się do ich rytmu i o dziwo, stwierdziła, że to bardzo pomaga.

- Zawiozłyście Deenę do szkoły, by zabiła Evelyn Samuels.

- Była taka, jak my, stworzona z DNA Evy Samuels specjalnie, by kontynuować jej dzieło. To klon Evy. Wie pani o tym.

- Eva pomogła zabić nas i Deenę, kiedy okazałyśmy się niewystarczająco idealne. Ma też na sumieniu wiele innych. Proszę na nas spojrzeć. Nie wolno nam mieć najmniejszej wady. Takie było polecenie ojca. Nasze dzieci mają wady, każde dziecko je ma, powinno je mieć. Wiedziałyśmy, że będą chcieli zmienić nasze dzieci.

- Nie dawali nam wyboru od chwili, kiedy nas stworzyli. Takich jak my są setki. Nie mają kontroli nad swoim życiem, są udoskonalane do dwudziestego drugiego roku życia. Nasze dzieci będą miały wybór.

- Która z was zabiła Wilfreda Icove'a juniora?

- Stanowimy jedność. My zabiłyśmy naszego męża.

- Ale tylko jedna ręka trzymała nóż. Wszystkie podniosły prawą rękę.

- Stanowimy jedność.

- Bzdura. Każda z was ma własne płuca, serce, nerki. - Eve trąciła szklankę z wodą tak, że jej krople padły na dłoń tej, która siedziała najbliżej. - Tylko jedna z was ma mokrą rękę. Jedna z was weszła do domu, przygotowała w kuchni zdrową, smaczną przekąskę dla mężczyzny, którego zamierzałyście zabić. Jedna z was usiadła obok niego, kiedy leżał na kanapie. A potem wbiła mu nóż w serce.

- Traktowali nas jak jedną kobietę. Jedna z nas mieszkała w domu, matkowała naszym dzieciom, była żoną naszego męża. Druga mieszkała we Włoszech, gdzieś na toskańskiej wsi. Willa jest duża, posiadłość przepiękna. Po­dobnie jak zamek we Francji, gdzie mieszkała trzecia. Każdego roku, w rocznicę dnia, kiedy zostałyśmy stworzone, zmieniałyśmy się. I kolejna z nas mogła spędzić rok z naszymi dziećmi. Myślałyśmy, że nie mamy wyboru. Łzy błysnęły w trzech parach oczu.

- Robiłyśmy to, co nam kazano robić. Zawsze. Raz na trzy lata grałyśmy rolę, do której zostałyśmy stworzone. A potem dwa lata czekania. Ponieważ byłyśmy żoną, jaką chciał mieć Will, i jaką, według wyobrażeń ojca, mógł mieć. Sprawił, żebyśmy umiały kochać, więc kochałyśmy. Ale ten, kto potrafi kochać, może też nienawidzić.

- Gdzie jest Deena?

- Nie wiemy. Skontaktowałyśmy się z nią, kiedy zgodziłyśmy się współpracować z policją. Uprzedziłyśmy ją o naszym zamiarze i powiedziałyśmy, że powinna znów zniknąć. Jest w tym dobra.

- W szkole uczy się drugie pokolenie klonów.

- Ale nie ma wśród nich nas. Will zażądał tego od swego ojca. Wiemy jednak, że gdzieś przechowywane są nasze komórki. Na wszelki wypadek.

- Niektóre z takich jak wy sprzedawano.

- Lokowano. Tak, nazywał to lokowaniem. Tworzenie klonów zgodnie z indywidualnymi wymaganiami przynosiło masę pieniędzy. Bo kontynuowanie przedsięwzięcia wymagało sporych nakładów.

- Czy wszystkie osoby, które... które stanowiły podstawę tego przedsięwzięcia... zostały pozyskane w czasie wojny? - spytała Eve.

- Tak. Dzieci, kilkoro śmiertelnie rannych dorosłych. Inni lekarze, naukowcy, a potem już laborantki, licencjonowane towarzyszki życia, nauczycielki.

- Same kobiety.

- Przynajmniej te, o których wiemy.

- Czy kiedykolwiek poprosiłyście, żeby wolno wam było odejść ze szkoły?

- Ale dokąd mogłybyśmy pójść i co miałybyśmy robić? Byłyśmy uczone, tresowane i poddawane testom codziennie, przez całe życie. Każdą minutę naszego życia zagospodarowano i monitorowano. Nawet podczas tak zwanego czasu wolnego. Zostałyśmy zaprogramowane do ciągłego uczenia się, działania, myślenia.

- Skoro tak, jak zabiłyście tych, którzy was stworzyli?

- Zaprogramowano nas do kochania naszych dzieci. Żyłybyśmy tak, jak chcieli, abyśmy żyły, gdyby zostawili nasze dzieci w spokoju. Jeśli pani chce, porucznik Dallas, proszę wybrać którąkolwiek z nas i ta jedna przyzna się do wszystkiego.

Znów wzięły się za ręce.

- Ta jedna pójdzie do więzienia do końca naszego życia, jeśli dwie pozostałe będą mogły odejść, zabrać dzieci tam, gdzie nikt nigdy ich nie tknie ani nie będzie ich obserwował. Gdzie nikt nigdy nie będzie się na nie gapił, wy­tykał ich palcami. Gdzie nie będą budziły strachu ani fascynacji. Nie boi się pani nas, tego, kim jesteśmy?

- Nie. - Eve wstała. - I nie zależy mi też, by jedna z was się poświęciła. Na razie przerwiemy przesłuchanie. Proszę tu pozostać. Peabody, chodź ze mną.

Wyszła, zamknęła drzwi i skierowała się prosto do pokoju dla obserwatorów. Cher Reo już prowadziła z kimś przez swoje telełącze gorączkową rozmowę przyciszonym głosem.

- Wiedzą, gdzie jest Deena Flavia - powiedział Whitney.

- Tak jest, panie komendancie. Wiedzą, gdzie jest albo jak ją odszukać. Z całą pewnością jakoś się z nią kontaktują. Mogę znów je rozdzielić, przesłuchać każdą osobno. Mając nagrane ich przyznanie się do winy, mogę uzyskać nakaz ich zbadania, by ustalić, która, jeśli w ogóle, jest w ciąży. Ta byłaby najbardziej bezbronna. Peabody może udawać dobrego glinę i porozmawiać z każdą po kolei. Jest w tym dobra. Musimy wydobyć z nich informacje, gdzie mieszczą się laboratoria, w których realizowane jest całe to przedsięwzięcie, gdzie przechowują dyskietki, które już zabrały, oraz kto jeszcze widnieje na liście osób do zlikwidowania przez Deenę. Bo jeszcze nie skończyły. Jeszcze nie osiągnęły tego wszystkiego, co zamierzały, a są zaprogramowane na sukces. Spojrzała na Mirę, oczekując od niej potwierdzenia.

- Zgadzam się. W tej chwili mówią ci to, co chcą, żebyś usłyszała. Potrzebują twojej pomocy, by położyć temu kres, i twojego współczucia. Chcą, żebyś wiedziała, dlaczego zrobiły to, co zrobiły, i dlaczego są gotowe nawet po­święcić życie. Nie złamiesz ich.

Eve uniosła brwi.

- Chcesz się założyć?

- Nie ma to nic wspólnego z twoimi umiejętnościami przesłuchiwania ludzi. One są tą samą osobą. Ich doświadczenie życiowe różni się tak niewiele, że ledwo to widać. Zostały stworzone, by być jednakowe, potem je odpowiednio wyszkolono, a następnie zapewniono im warunki, które gwarantowały, że pozostaną takie same.

- Tylko jedna ręka trzymała nóż.

- Traktujesz to bardzo dosłownie - powiedziała ze zniecierpliwieniem Mira. - Ta jedna ręka w rzeczywistości należała do nich wszystkich.

- Wszystkie można oskarżyć - zauważył Tibbie. - O współudział w przygotowaniu morderstwa z premedytacją.

- Ale nie dojdzie do procesu. - Reo wyłączyła swoje telełącze. - Mój szef i ja jesteśmy co do tego zgodni. Dysponując tym, czego właśnie się dowiedzieliśmy, nigdy nie uda nam się uzyskać wyroku skazującego. Adwokaci odsądzą nas od czci i wiary. Szczerze mówiąc, chętnie sama bym tej trójki broniła. Bo kiedy sprawa by się zakończyła, byłabym sławna i bogata.

- Czyli ujdzie im to na sucho? - spytała Eve.

- Spróbuj je oskarżyć, to dziennikarze rozpętają całą aferę. Włączą się obrońcy praw człowieka i ani się obejrzymy, jak zaczną powstawać organizacje obrony praw klonów. Niech ci powiedzą, gdzie jest Deena. Chciałabym wysłuchać, co ona ma do powiedzenia. I jeśli istnieje tylko w jednym egzemplarzu, wtedy może mamy jakieś szanse. Ale z tymi?

Wskazała ręką szybę i trzy kobiety siedzące za stołem.

- Przetrzymywano je wbrew ich woli, poddawano praniu mózgów, miały ograniczoną zdolność oceny swojego postępowania, bały się o życie swoich dzieci. Na dobrą sprawę można uznać, że działały w obronie własnej. Ta sprawa jest nie do wygrania.

- Zabito troje ludzi.

- Troje ludzi - przypomniała jej Cher - działających w zmowie, łamiących międzynarodowe prawo i to przez dziesiątki lat. Którzy, jeśli to, co usłyszeliśmy, to prawda, tworzyli żywe istoty, a potem je zabijali, o ile nie spełniały określonych wymagań. Którzy powołali do życia własne zabójczynie. Są niegłupie.

Podeszła bliżej do szyby.

- Słyszałaś, co powiedziały? Zostały zaprogramowane, żeby być, działać, czuć i tak dalej. To wymarzona linia obrony. Stworzono je i zaprogramowano, a one postępowały zgodnie z tym programem. Broniły dzieci przed tym, co każdy z nas uznałby za koszmar.

- Wyciśnij z nich, co się da - polecił Tibbie. - Dowiedz się czegoś o Deenie Flavii, o miejscu jej pobytu. Wyciągnij z nich jak najwięcej szczegółów.

- A potem? - spytała Eve.

- Areszt domowy. Będziemy je trzymać w ukryciu, póki nie zamkniemy tej sprawy. Założymy im elektroniczne bransoletki, androidy - strażnicy będą pilnowały całej trójki przez dwadzieścia cztery godziny na dobę, siedem dni w tygodniu. Trzeba to będzie jakoś przeforsować, Jack.

- Tak jest, szefie.

- Wyciągnij z nich jak najwięcej szczegółów - powtórzył nadkomisarz. - Wszystko sprawdzimy, postawimy kropkę nad każdym i. Maksymalnie za dwadzieścia cztery godziny odbijemy piłeczkę. Musimy mieć pewność, że nie oberwiemy nią prosto w twarz.

- Muszę się wziąć do pracy, zacząć planować, co, jak i kiedy. - Zastępczyni prokuratora wzięła swoją teczkę. - Jeśli dowiecie się czegoś, co mogłoby mi się przydać, natychmiast mnie informujcie. Bez względu na porę dnia.

- Odprowadzę państwa. - Roarke podszedł do drzwi.

- Muszę porozmawiać z panią porucznik. - Mira została na swoim miejscu. - W cztery oczy, jeśli można.

- Peabody, idź do nich. Niech sobie zrobią przerwę na siusiu, zaproponuj im coś do jedzenia i picia. Potem wybierz sobie jedną, wyprowadź ją i weź w obroty. Ale delikatnie.

Kiedy została sama z Mirą, Eve podeszła do dużego dzbanka z kawą, który Roarke postawił na stole. Nalała sobie kawy do kubeczka.

- Nie zamierzam przepraszać za moje uwagi i reakcję dziś przed południem - zaczęła Mira.

- Świetnie. Ja też nie. Jeśli to wszystko...

- Czasami sprawiasz wrażenie takiej bezkompromisowej, że trudno uwierzyć, że coś do ciebie dociera. Wiem, że to nieprawda, ale i tak... Jeśli Wilfred i jego syn robili to, co powiedziały... Co powiedziała... O ile to prawda... Nie ma dla nich usprawiedliwienia.

- Spójrz przez szybę. Widzisz je? Uważam, że to najlepszy dowód, że nie kłamią.

- Wiem, co widzę. - Głos Miry lekko zadrżał, ale zaraz się opanowała. - Wiem, że wykorzystywał dzieci. Nie dorosłych ochotników, którzy o wszystkim zostali poinformowani i wyrazili zgodę, tylko niewinne, ranne, umierające dzie­ci. Bez względu na to, jakimi się kierował motywami, jaki mu przyświecał cel, już za to samo zasłużył na potępienie. Ale trudno jest potępiać kogoś, kogo się uważało za bohatera.

- Już to przerabiałyśmy.

- Do cholery, okaż odrobinę szacunku.

- Komu? Jemu? Nie ma mowy. Tobie? W porządku, zgoda. Szanuję cię i dlatego mnie wnerwiasz. Jeśli nadal masz do niego chociażby krztynę szacunku, to...

- Nie mam. To, co zrobił, jest sprzeczne z wszelkimi kodeksami postępowania. Może... Powtarzam: może mogłabym mu wybaczyć to, co zaczął robić, powodowany rozpaczą. Ale nie przerwał tego. Kontynuował badania. Bawił się w Boga, nie tylko powołując do życia istoty ludzkie, ale również przy nich majstrując. Przy niej i przy wszystkich pozostałych. Dał ją swojemu synowi, jakby była nagrodą.

- Zgadza się, tak właśnie zrobił.

- Jego wnuki... - Mira zacisnęła usta. - Wykorzystałby własne wnuki.

- I siebie samego. Mira wypuściła powietrze z płuc.

- Tak. Zastanawiałam się, czy już się tego domyśliłaś.

- Czemu człowiek, który posiadł możliwość tworzenia życia, miałby się dobrowolnie zgodzić na śmierć? Jego komórki są gdzieś przechowywane. Wydał polecenie, by je sklonować po jego śmierci. Albo gdzieś już istnieje jego młodsza kopia.

- Jeśli tak jest, musisz go odnaleźć. Powstrzymać.

- Już o tym pomyślały. - Eve wskazała szybę. - Ona i Deena. I mają nade mną dużą przewagę. Avril chciałaby, żeby doszło do procesu. Podeszła do szyby i przyjrzała się dwóm kobietom siedzącym przy stole. - Tak, kiedy dzieci byłyby gdzieś daleko, bezpieczne, chciałaby, żeby doszło do procesu. Mogłaby wtedy ogłosić wszystko całemu światu. Spędziłaby resztę życia za kratkami bez mrugnięcia okiem, byleby to, co się działo, wyszło na jaw. Wie, że nie trafi do więzienia ani na jeden dzień, ale nawet gdyby groziło jej zamknięcie na wiele lat, nie powstrzymałoby jej to przed wyjawieniem prawdy.

- Podziwiasz ją.

- Podziwiam ludzi z jajami. Odlał ją z formy, a ona, zaprogramowana czy nie, postawiła mu się. I go pokonała. - Wiedziała, jak trudno zabić człowieka, który nas więzi. Jak trudno zabić własnego ojca. - Powinnaś iść do domu. Jutro czeka cię ich wielogodzinne przesłuchiwanie, jeśli mamy postawić kropki nad wszystkimi i, jak tego chce Tibbie. Teraz już za późno, by to kontynuować.

- Dobrze. - Mira skierowała się ku drzwiom, ale przystanęła. - Mam prawo być nieco rozdrażniona - powiedziała. - Mam prawo do irracjonalnego zachowania i do wybuchów gniewu. Mam prawo odczuwać rozczarowanie.

- Mam prawo oczekiwać, że będziesz się zachowywała bez zarzutu, bo uważam cię za chodzący ideał. Więc jeśli postępujesz po ludzku i okazuje się, że masz wady, jak my wszystkie istoty niższego gatunku, jestem zbita z tropu.

- To takie niesprawiedliwe. I rozczulające. Wiesz, że nikt na świecie nie potrafi mnie tak zdenerwować jak ty, nie licząc Dennisa i moich własnych dzieci?

Eve wsunęła ręce do kieszeni.

- Przypuszczam, że miało mnie to rozczulić, ale odebrałam to jak klaps. Na ustach Miry pojawił się nikły uśmieszek.

- To jedna z matczynych sztuczek. Moja ulubiona. Dobranoc, Eve. Eve stała koło szyby i obserwowała dwie kobiety. Jadły coś, co wyglądało jak sałatka z pieczonego kurczaka, i popijały to wodą.

Rozmawiały niewiele i tylko na obojętne tematy. O jedzeniu, pogodzie, domu. Eve wciąż im się przyglądała, kiedy drzwi się otworzyły i wszedł Roarke.

- Czy rozmowa z klonami usprawiedliwia mówienie do samej siebie?

- Jedno z wielu pytań i ironicznych uwag, jakie będą padać, jeśli i kiedy to wszystko zostanie podane do publicznej wiadomości. - Podszedł bliżej i położył jej dłonie na ramionach. I od razu znalazł miejsce, gdzie miała najbardziej napięte mięśnie.

- Proszę się trochę odprężyć, pani porucznik.

- Nie mogę. Dam im jeszcze jakieś dziesięć minut, a potem znów weźmiemy je w obroty.

- Rozumiem, że ty i Mira doszłyście do porozumienia.

- Nie wiem, jak to nazwać. Chyba jesteśmy teraz tylko zirytowane, a nie cholernie wkurzone.

- Zawsze jakiś postęp. Czy rozmawiałyście o tym, że Cher Reo powiedziała ci wszystko, co miałaś nadzieję usłyszeć?

Eve westchnęła.

- Nie. Przypuszczam, że była zła, że ktoś ją uprzedził. - Obejrzała się przez ramię, ich spojrzenia się spotkały. - Ale ty nie jesteś.

- Nie jestem na ciebie zły i jak mi się wydaje, niebawem będzie to nowy rekord. Nie chcesz, żeby je ukarano. Żeby postawiono im zarzuty, żeby odbył się proces, żeby zapadł wyrok.

- Nie. Nie chcę, żeby je ukarano, chociaż nie ja o tym decyduję. Skazanie ich na więzienie nie będzie miało nic wspólnego ze sprawiedliwością. Właściwie całe życie je więziono. Trzeba temu położyć kres: temu, co robiono, temu, co one robiły.

Pochylił się i pocałował ją w czubek głowy.

- Teraz mają gdzie się ukryć. Wiedzą, dokąd uciekną. Deena już wszystko zaplanowała. Prawdopodobnie wcześniej czy później udałoby mi się je odnaleźć - ciągnęła Eve.

- Nie wątpię. - Pogłaskał ją po włosach. - Czy tego pragniesz?

- Nie. - Wyciągnęła rękę, by ująć jego dłoń. - Kiedy znikną, nie chcę wiedzieć, dokąd wyjechały. Wtedy nie będę musiała kłamać. A teraz muszę wracać do pracy.

Okręcił ją i pocałował.

- Kiedy będę ci potrzebny, powiedz tylko słówko.

Wzięła całą trójkę w obroty. Przesłuchiwała wszystkie razem i każdą z osobna na zmianę z Peabody. Na jakiś czas zostawiła je same, a potem zaczęła wszystko do początku.

Postępowała zgodnie z procedurą. Nikt, kto będzie słuchał nagrań z przesłuchania, nie będzie mógł jej zarzucić braku dociekliwości czy błędów merytorycznych.

Nie zażądały obecności prawnika nawet wtedy, kiedy założyła im elektroniczne bransoletki. Gdy nad ranem wiozła je z powrotem do rezydencji Icoev'ów, widać było, że są zmęczone, ale nadal zachowały niczym niezmącony spokój.

- Peabody, zaczekaj na androidy, dobrze? - Zostawiła swoją partnerkę w holu, a trzy kobiety zaprowadziła do salonu.

- Nie wolno wam opuszczać domu. W razie próby oddalenia się bransoletki nadadzą sygnał, zostaniecie ujęte i umieszczone w areszcie w komendzie. Proszę mi wierzyć, że tu będzie paniom znacznie wygodniej.

- Jak długo będziemy musiały tu pozostać?

- Póki policja nowojorska lub inna uprawniona do tego instytucja nie uchyli decyzji ograniczenia swobody poruszania się pań. - Obejrzała się za siebie, żeby się upewnić, czy Peabody jej nie słyszy, ale i tak ściszyła głos. - Wyłączyłam mikrofon. Powiedzcie mi, gdzie jest Deena. Jeśli znowu kogoś zabije, tylko zaszkodzi sobie i wam. Jeśli chcecie położyć temu kres, mogę wam pomóc. Jeśli wolicie, żeby wszyscy się o tym dowiedzieli, mam zielone światło, by to rozgłosić.

- Pani przełożeni i wszystkie instytucje rządowe, które są w to zamieszane, nie chciałyby, żeby to wyszło na jaw.

- Powtarzam, że mam zielone światło, mogę rozgłosić całą sprawę. A jeśli nie powiecie, gdzie jest Deena, odsuną mnie od tej sprawy. Mnie, moją ekipę, mój wydział. Wyłapią wtedy was wszystkie i umieszczą w klatkach niczym świnki morskie, by móc was badać. Wrócicie do punktu wyjścia.

- Dlaczego obchodzi panią, co się z nami stanie? Przecież zabiłyśmy człowieka.

Ja też, pomyślała Eve. Żeby się ratować, żeby uciec od życia, które zaplanował dla mnie ktoś inny. Żeby żyć po swojemu.

- A mogłyście uwolnić się od dotychczasowego życia, nie zabijając nikogo. Mogłyście zabrać dzieci i uciec. Lecz wybrałyście inne wyjście z sytuacji.

- To nie była zemsta. - Ta, która przemówiła, zamknęła swoje niezwykłe, śliczne, lawendowe oczy. - Chodziło o wolność dla nas, dla naszych dzieci, dla wszystkich pozostałych.

- Oni nigdy by nie zrezygnowali z kontynuowania tego procederu. Znów by sklonowali nas i nasze dzieci - dodała druga Avril.

- Wiem. Nie należy do moich obowiązków ocena, czy miałyście prawo tak postąpić, czy też nie. Już i tak wykraczam poza przepisy regulaminu. Jeśli nie chcecie mi powiedzieć, gdzie jest Deena, same się z nią skontaktujcie. Powiedzcie jej, żeby przestała zabijać, żeby zniknęła. I tak osiągniecie większość tego, na czym wam zależy. Macie moje słowo.

- A co z innymi kobietami, uczennicami, dziećmi?

- Nie mogę uratować wszystkich. Wy też nie. Ale możecie uratować więcej osób, jeśli mi powiecie, gdzie jest Deena. Jeśli mi powiecie, gdzie Icoev'owie prowadzili swoją działalność.

- Nie wiemy tego. Ale... - Ta, która się odezwała, spojrzała na swoje sobowtóry i zaczekała, aż skiną głowami. - Znajdziemy sposób, żeby się z nią skontaktować, i zrobimy, co w naszej mocy.

- Macie niewiele czasu - powiedziała im Eve i wyszła. Kiedy znalazła się na ulicy, poczuła na twarzy zimne powietrze.

Pomyślała o nadchodzącej zimie, o krótkich dniach.

- Podwiozę cię do domu. Zmęczona twarz jej partnerki się rozpromieniła.

- Naprawdę? Do samego centrum?

- I tak muszę trochę pomyśleć.

- A myśl sobie, ile chcesz. - Peabody wsiadła do samochodu. - Rano muszę dorwać rodziców. Poinformować ich, że przyjedziemy później, o ile w ogóle uda nam się do nich wybrać.

- Kiedy planowaliście wyjazd?

- Jutro po południu. - Peabody szeroko ziewnęła. - Może udałoby nam się uniknąć największych korków.

- Jedź.

- Dokąd?

- Jedź, jak to sobie zaplanowałaś. Delia przestała pocierać zmęczone oczy i zamrugała powiekami.

- Dallas, nie mogę w połowie śledztwa tak po prostu wyjechać, żeby zajadać się plackiem.

- A ja ci mówię, że możesz. - Na szczęście panował mały ruch. Ominęła Broadway, gdzie wiecznie coś się działo, i jechała przez kaniony miasta niemal tak samotna, jak lunauta po niewidocznej stronie księżyca. - Masz prawo wy­jechać, jak to sobie zaplanowałaś. Postaram się trochę przeciągnąć sprawy - powiedziała Eve, kiedy jej partnerka znów otworzyła usta.

Peabody zamknęła usta i uśmiechnęła się uradowana.

- Wiem. Chciałam tylko, żebyś sama to powiedziała. Jak myślisz, ile czasu uda nam się zyskać?

- Nie za wiele. Ale moja partnerka myślami jest już przy świątecznym placku. Krewni Roarke'a są w drodze do naszego domu. Ludzie się rozjeżdżają, myśląc tylko o indyku, trudno się teraz skontaktować z kim trzeba, trudno wprawić machinę w ruch.

- Większość instytucji federalnych od jutra aż do poniedziałku nie pracuje. Tibbie o tym wie.

- Tak. Może dzięki temu zyskamy kilka godzin, a nawet cały dzień, jeśli Bóg się nad nami zlituje. Tibbie chce tego samego co my, więc chociaż na glos mówi co innego, też gra na zwlokę.

- A co ze szkolą, dziećmi, personelem?

- Jeszcze nie wiem.

- Spytałam Avril, znaczy się jedną z nich, co zamierzają zrobić z dziećmi. Jak im wytłumaczą, że mają trzy mamusie. Powiedziała, że wyjaśnią im, że są siostrami, które się spotkały po długiej rozłące. Nie chcą, żeby dzieci poznały prawdę o nich ani o tym, co robił ich ojciec. Przy pierwszej okazji gdzieś się ukryją, Dallas.

- To nie ulega wątpliwości.

- Musimy im stworzyć tę okazję. Eve patrzyła prosto przed siebie.

- Jako funkcjonariuszki policji w żaden sposób nie ułatwimy ucieczki najważniejszym świadkom.

- Masz rację. Chcę porozmawiać ze swoimi rodzicami. Zabawne, że kiedy coś burzy ustalony porządek rzeczy, od razu chce się porozmawiać z mamą i tatą.

- Skąd mam to wiedzieć? Peabody się skrzywiła.

- Przepraszam. Cholera, kiedy jestem wykończona, popełniam gafy.

- Nie ma sprawy. Powiedziałam, że nie wiem tego, ponieważ nie miałam normalnych rodziców. Podobnie jak one. Jeśli w związku z tym nie są prawdziwymi istotami ludzkimi, to ja też nie jestem.

- Chcę porozmawiać ze swoimi rodzicami - powtórzyła Peabody po długiej chwili milczenia. - Wiem, że jestem prawdziwą szczęściarą, że ich mam, i braci, siostry, całą resztę. Wiem, że mnie wysłuchają, a to najważniejsze. Ale gdybym ich nie miała, gdybym musiała sama się zmagać z przeciwnościami losu, bez niczyjej pomocy budować swoje życie... Wcale by to nie oznaczało, że jestem mniej warta. Wprost przeciwnie.

Ulice i niebo prawie opustoszały. Od czasu do czasu ruchome billboardy rozbłyskiwały wszystkimi kolorami tęczy, obiecując spełnienie marzeń o szczęściu i wszelkie przyjemności. Po okazyjnych cenach.

- Wiesz, dlaczego przyjechałam do Nowego Jorku? - spytała Eve.

- Właściwie nie.

- Bo można tu być samotnym. Można wyjść na ulicę, gdzie są tysiące ludzi, a mimo to być zupełnie samotnym. Uważałam, że najbardziej pragnę służyć w policji i być samotna.

- Naprawdę?

- Tak. Przez długi czas właśnie tego chciałam. Po tym, jak w dzieciństwie byłam istotą anonimową, a później stale mnie monitorowano w ramach programu rodzin zastępczych i szkolnictwa państwowego, znów pragnęłam się stać osobą anonimową. Ale na moich warunkach. Nosić odznakę policyjną i kropka. Gdybym dostała tę sprawę dziesięć lat temu, pięć lat temu, nie wiem, czy postąpiłabym tak, jak teraz postępuję. Może zwyczajnie bym je wsadziła za kratki. Widziałabym tylko czarne i białe. Nie tylko praca, nie tylko lata doświadczenia sprawiają, że zaczyna się dostrzegać tyle odcieni szarości. To ludzie, zmarli i żywi, z którymi się ma do czynienia, wzbogacają świat o tyle niuansów.

- Zgadzam się z tym ostatnim. Ale bez względu na to, kiedy człowiek sobie uświadomi ten fakt, będzie kroczył tą drogą. Bo to jest słuszne. I właśnie to się liczy, właśnie to się robi. Avril Icove jest ofiarą. Ktoś musi stanąć po jej stronie.

Eve uśmiechnęła się lekko.

- One mają siebie nawzajem.

- Celna uwaga. Trochę banalna, ale to nie pomniejsza jej wartości.

- Prześpij się trochę. - Eve zatrzymała się przed domem Peabody. - Zadzwonię do ciebie, jeśli mi będziesz potrzebna. Ale na razie prześpij się trochę, spakuj i wyjedź.

- Dziękuję za podwiezienie. - Delia znów ziewnęła. - Wszystkiego najlepszego z okazji Święta Dziękczynienia, jeśli się nie zobaczymy - powiedziała, nim wysiadła.

Eve odjechała od krawężnika i zobaczyła w tylnym lusterku, że McNab zostawił dla swojej dziewczyny zapalone światło.

Pomyślała, że dla niej też będzie zostawione włączone światło. I będzie czekał ktoś, kto jej wysłucha.

Ale zanim pojedzie do domu, musi jeszcze coś załatwić.

Włączyła automatycznego kierowcę i wyjęła osobiste telełącze.

- Ple - ple - powiedziała Nadine i Eve dostrzegła na wyświetlaczu niewyraźny zarys sylwetek.

- Spotkaj się ze mną w Down and Dirty.

- Hę? Co? Teraz?

- Teraz. Weź ze sobą notes, tradycyjny, nie elektroniczny. Żadnych rekorderów, Nadine, żadnych kamer. Tylko ty, tradycyjny notes i ołówek. Czekam na ciebie.

- Ale...

Eve się rozłączyła i jechała przed siebie.

Bramkarz przed wejściem do nocnego klubu, potężny jak dąb i czarny jak smoła, był ubrany na złoto. Obcisła koszula opinała jego szeroki tors, buty zachodziły na skórzane spodnie, na szyi nosił trzy łańcuchy, które zdaniem Eve mogły służyć za broń.

Na lewym policzku miał wytatuowanego węża.

Kiedy szła w jego stronę, akurat się rozprawiał z dwoma gośćmi. Jeden był biały, nabity, ważył ze dwieście pięćdziesiąt kilogramów, drugi, mieszaniec z wyraźnymi cechami Azjaty, wyglądał trochę jak zawodnik sumo.

Trzymał ich obu za kark i prowadził do krawężnika.

- Następnym razem, kiedy spróbujecie wykiwać jednego z moich pracowników, wyrwę wam kutasy, zanim zdążycie rozpiąć rozporki.

Stuknął ich głowami - co było zabronione przez prawo - a potem puścił. Bezwładnie zwalili się do rynsztoka. Odwrócił się i zobaczył Eve.

- Witaj, biała dziewczyno.

- Cześć, Crack, jak leci?

- Nie mogę narzekać. - Dwa razy zatarł dłonie. - Co tu robisz? Czyżby ktoś walnął w kalendarz, a ja o tym nie wiem?

- Potrzebny mi pokój, w którym nikt nie będzie mi przeszkadzał. Jestem umówiona - powiedziała, kiedy uniósł brwi, marszcząc szerokie czoło. - Nadine już tu jedzie. Ale pamiętaj: nigdy nas tu nie było.

- Skoro, jak się domyślam, niepotrzebny wam jeden z moich pokoi, byście mogły się w nim tarzać nago, nad czym wielce ubolewam, rozumiem, że to służbowe spotkanie. Nie znam się na służbowych spotkaniach. Wejdź.

Po przekroczeniu progu znalazła się w hałaśliwym pomieszczeniu, gdzie cuchnęło zwietrzałym piwem, zonerem i najrozmaitszymi zakazanymi substancjami do palenia i nie tylko, świeżym seksem, potem i innymi wydzielinami, których wolała nie identyfikować.

Na scenie z przodu tłoczyły się nagie tancerki i grał zespół muzyczny w jaskrawych przepaskach na biodrach. Tancerki na stołach, przybrane piórami, obsypane brokatem albo gołe jak je Pan Bóg stworzył, wiły się i podrygiwały ku nieukrywanemu zachwytowi bywalców.

Przy barze Eve nie dostrzegła ani jednego wolnego stołka, większość gości była dobrze zaprawiona albo pijana w sztok.

Idealnie.

- Widzę, że interes się kręci - zauważyła, kiedy Crack torował jej drogę przez ludzką ciżbę.

- Okres świąteczny. Będziemy oblegani do stycznia, a i później też, bo zrobi się za zimno, by imprezować na dworze. Życie jest piękne. A co słychać u ciebie, biała, chuda policjantko?

- Nie narzekam.

Zaprowadził ją na górę, gdzie mieściły się pokoje.

- Twój facet dobrze cię traktuje?

- Tak. Na ogół tak. Cofnęli się, kiedy z otwartych drzwi wytoczyła się na wpół ubrana, zaśmiewająca się para. Nieźle od nich obojga śmierdziało.

- Nie chcę ich pokoju. Crack tylko się szeroko uśmiechnął i otworzył drzwi do innego pomieszczenia.

- To nasz najbardziej luksusowy apartament. Dziś tłum gości, ale większość wybiera tanie pokoje. Czuj się tu jak u siebie w domu, słodka dupeczko. Przyprowadzę seksowną Nadine, jak tylko się pojawi.

- Nawet nie myśl o pieniądzach - powiedział, kiedy Eve zaczęła grzebać w kieszeni. - Dziś rano poszedłem do parku i porozmawiałem z moją laleczką pod drzewem, które ty i twój facet dla niej zasadziliście. Ani mi się waż płacić. To przyjacielska przysługa.

- Dobra. - Przypomniała sobie jak Crack płakał w jej ramionach, stojąc obok zwłok swojej młodszej siostry w kostnicy. - Aha, masz jakieś plany na czwartek?

Poza nią nie miał nikogo bliskiego.

- Święto Indyka. Umówiłem się z ładną laską. Przypuszczam, że może uda nam się zjeść kawałek indyka pomiędzy innymi atrakcjami wieczoru.

- Cóż, jeśli masz ochotę na prawdziwą ucztę, ale bez innych atrakcji, to wydajemy przyjęcie. Możesz przyprowadzić tę swoją ładną laskę.

Jego wzrok złagodniał, a z tonu głosu zniknął brookliński akcent.

- Dziękuję. Z wielką ochotą przyjdę razem z przyjaciółką. - Położył na ramieniu Eve ciężkie łapsko. - Pójdę wypatrywać Nadine, chociaż nie widziałem tu dziś żadnej z was.

- Dzięki.

Weszła do pokoju i rozejrzała się wokoło. Widocznie „luksusowy” oznaczało, że w pokoju jest prawdziwe łóżko, a nie jakieś wyrko. Na suficie było lustro, co trochę peszyło Eve. Ale zobaczyła też ekran z menu i automat do zamawiania potraw, a także malutki stoliczek i dwa krzesła.

Spojrzała na łóżko i ogarnęło ją przemożne pragnienie, by się położyć. Zrezygnowałaby z jedzenia przez najbliższe czterdzieści osiem godzin za możliwość wyciągnięcia się na łóżku na dwadzieścia minut. Wolała jednak nie ryzykować, więc podeszła do ekranu z menu i zamówiła dzbanek kawy oraz dwa kubeczki.

Będzie obrzydliwa. Nie wiedzieć czemu mieszanka soi i substancji chemicznych dawała w efekcie coś, co przypominało zjełczałą smołę. Ale będzie zawierała dość kofeiny, by nie pozwolić Eve usnąć.

Siedziała i czekając na Nadine, próbowała się skupić na tym, co zamierzała zrobić. Oczy same jej się zamknęły, głowa opadła na piersi. Zawładnął nią sen, potwór o ostrych, śliskich pazurach, którymi wpił się w jej mózg.

Oślepiająco biały pokój. Dziesiątki szklanych trumien. W każdej z nich leżała ona, zakrwawiona i posiniaczona dziewczynka, zapłakana i przerażona. Próbowała się wydostać.

A ten, który ją stworzył, stał, szczerząc zęby.

Zrobione na zamówienie, powiedział i się roześmiał. Zarechotał. Jeśli nie działa, jak należy, wyrzuca się nieudaną i próbuje jeszcze raz. Nigdy z tobą nie skończę, mała. Nigdy.

Drgnęła i się obudziła. Na pół przytomna zaczęła szukać broni. I zobaczyła na stole dzbanek i kubki; otwór do wydawania zamówień jeszcze nie do końca się zamknął.

Na chwilę ukryła twarz w dłoniach, żeby się uspokoić. W porządku, otrząsnęła się. Cały czas się otrząsa.

Ciekawa była, jakie sny prześladują potrójną Avril, kiedy jest zbyt zmęczona, by stawić im czoło.

Gdy otworzyły się drzwi, akurat nalewała kawę.

- Dziękuję, Crack.

- Zawsze do usług, cycatko. - Mrugnął i zamknął drzwi.

- Przekręć klucz w zamku - poleciła Eve. - Włącz tryb „nie przeszkadzać”.

- Niech to będzie prawdziwa rewelacja. - Nadine zrobiła to, o co ją poprosiła Eve, i klapnęła na drugim krześle. - Jest trzecia nad ranem.

- A mimo to wyglądasz prześlicznie i najwyraźniej twoje cycuszki są jak cukiereczki.

- Nalej mi trochę tej trucizny.

- Wysyp na łóżko zawartość torebki - poleciła Eve, napełniając drugi kubeczek.

- Pieprz się, Dallas.

- Mówię poważnie. Opróżnij torbę, sprawdzę, czy nie masz żadnych elektronicznych urządzeń. Sprawa jest poważna, Nadine.

- Powinnaś mi ufać.

- Nie byłoby cię tutaj, gdybym ci nie ufała. Ale muszę przestrzegać pewnych zasad.

Z wyraźnie niezadowoloną miną dziennikarka podeszła do łóżka, otworzyła swoją ogromną torbę i wszystko z niej wysypała.

Eve podniosła się, podała jej kubeczek z kawą i zaczęła przeglądać zawartość torby. Portfel, dowód tożsamości, kredyty i debety, dwa ziołowe papierosy w ochronnym etui, dwa tradycyjne notesy, sześć zatemperowanych ołówków. Jeden notes elektroniczny, wyłączony, dwa telełącza, jeden palmtop, też wyłączony. Dwa małe lusterka, trzy paczki tabletek odświeżających oddech, małe srebrne pudełeczko z blokerami, cztery szminki do ust, szczotki - do twarzy i włosów, jedenaście tubek, pojemniczków, słoiczków i pudełeczek z kosmetykami upiększającymi.

- Jezu. Nosisz to wszystko i nakładasz sobie na twarz? Warto?

- Przypominam ci, że jest trzecia nad ranem, a wyglądam prześlicznie. Natomiast ty masz worki pod oczami takiej wielkości, że mogłaby się w nich ukryć cała szajka psychopatów - morderców.

- Policja nowojorska nigdy nie śpi.

- Podobnie jak przedstawiciele czwartej władzy, jak widać. Czy oglądałaś mój dzisiejszy wywiad z Avril Icove?

- Nie, ale słyszałam o nim.

- Na wyłączność.

- Co o niej sądzisz?

- Opanowana, dystyngowana, elegancka. Do twarzy jej w żałobie. Oddana matka. Spodobała mi się. Nie udało mi się z niej wyciągnąć nic na tematy osobiste, bo się zapada, że to wywiad poświęcony jej mężowi i teściowi. Ale jeszcze ją przycisnę do muru. Zgodziła się na trzy spotkania przed kamerami.

Dwa pozostałe nigdy się nie odbędą, pomyślała Eve. Ale wynagrodzi jej to. I to sowicie. Omiotła Nadine skanerem.

- Możesz mi wierzyć lub nie, ale zrobiłam to wszystko, by chronić zarówno ciebie, jak i siebie. Za chwilę złamię klauzulę najwyższej tajności.

- Sprawa Icoev'ów.

- Lepiej usiądź i posłuchaj moich warunków, bo nie podlegają negocjacji. Po pierwsze, nigdy nie odbyłyśmy tej rozmowy. Po powrocie do domu pozbędziesz się telełącza, na które odbierałaś wiadomości ode mnie. Nigdy nic ci nie powiedziałam.

- Wiem, jak chronić siebie i źródła swoich informacji.

- Nie przerywaj. Już zebrałaś sporo materiałów na temat Icoev'ów i sama znalazłaś powiązania między nimi a Jonahem Wilsonem i Eva Hannson Samuels oraz z Brookhollow. Twoje policyjne źródła ani nie potwierdzą tych ustaleń, ani im nie zaprzeczą. Musisz pojechać do Brookhollow. Powiążesz morderstwo Evelyn Samuels z zabójstwami Icoev'ów.

Nadine zaczęła notować.

- To dyrektorka szkoły. Kiedy ją zamordowano?

- Sama się dowiedz. Będziesz na tyle wścibska i inteligentna, by dotrzeć do zdjęć absolwentek szkoły i jej obecnych uczennic, a następnie je porównać. Prawdę mówiąc, już to zrobiłaś. - Eve wyciągnęła z kieszeni zapieczętowaną dyskietkę. - Przegraj to. Na dyskietce mogą być tylko i wyłącznie twoje odciski palców.

- Co zawiera dyskietka?

- Zdjęcia ponad pięćdziesięciu obecnych uczennic. Wyglądają identycznie, powtarzam - identycznie jak absolwentki szkoły. Dane osobowe są sfałszowane. Przekopiuj dyskietkę i schowaj ją tam, gdzie trzymasz to wszystko, co chcesz uchronić przed konfiskatą.

- Co takiego robili Icoev'owie, że wymagało to fałszowania danych osobowych uczennic?

- Klonowali je. Nadine aż złamała ołówek, tak gwałtownie podniosła głowę.

- Żartujesz.

- Od czasów wojen miejskich.

- Słodki Jezu. Powiedz, że masz dowody.

- Nie tylko. Mam trzy klony, znane pod nazwiskiem Avril Icove, obecnie przebywające w areszcie domowym.

Nadine zachichotała.

- Ja cię pieprzę!

- Mam za sobą długi dzień, jestem zbyt zmęczona na takie igraszki. Zacznij zapisywać, Nadine. Kiedy skończymy, wrócisz do domu i stworzysz elektroniczny ślad potwierdzający, że sama znalazłaś te informacje. Spalisz te notatki i sporządzisz nowe. Pojedziesz do Brookhollow i pomyszkujesz. Skontaktujesz się ze mną, domagając się potwierdzenia lub zaprzeczenia tego, co znajdziesz. Nie będę chciała z tobą rozmawiać, co skwapliwie zarejestrujesz.

Naturalnie zgłoszę się do moich przełożonych i zamelduję, że coś wywęszyłaś. Muszę to zrobić. Więc postaraj się jak najszybciej coś wyniuchać.

- Już odwaliłam sporo czarnej roboty, dopasowałam do siebie niektóre elementy. Ale nie wyciągnęłam tak daleko idących wniosków. Podejrzewałam manipulowanie genami, projektowanie dzieci, czarnorynkowe ceny za usługę.

- I słusznie podejrzewałaś. Resztę dostaniesz ode mnie. Jutro, najdalej pojutrze śledztwo przejmą federalni. Oczywiście wszystko zatuszują. Czego nie uda im się ukryć, usuną, więc musisz się spieszyć. Powiem ci wszystko, co mogę powiedzieć, i umywam ręce. Niczego więcej się ode mnie nie dowiesz. Nie traktuj tego jak przysługi - dodała Eve. - Jeśli to opublikujesz, wywołasz prawdziwą burzę.

- Wiem, jak sobie radzić w takiej sytuacji. - Oczy Nadine zrobiły się ostre jak sztylety. Nie przestawała notować. - Kiedy ta bomba wybuchnie, wszystkie reflektory będą skierowane na mnie.

Zajęło im to godzinę. Musiały zamówić jeszcze jeden dzbanek piekielnie mocnej kawy, a Nadine zapisała dwa notesy.

Po wyjściu z klubu Eve nie dowierzała szybkości swoich reakcji, więc znów włączyła w samochodzie autopilota.

Ale nie zamknęła oczu, nie usnęła. Kiedy dotarła do domu, wysiadła z samochodu i poszła do domu jak lunatyczka. Summerset czekał na nią.

- Boże. Nawet wampiry czasami sypiają.

- Nikt nie zlecił załatwić Icoev'ów.

- Rozumiem.

- Ale już to pani wie. Czy wiadomo pani również, że chętnym oferowano za grube pieniądze młode kobiety, wykształcone w Brookhollow College w stanie New Hampshire, na żony, pracownice albo do świadczenia usług seksual­nych?

Eve starała się zmusić swój zmęczony umysł do pracy.

- Skąd to wiesz?

- Nadał mam dostęp do źródeł, do których pani nigdy nie dotrze. Znam też ludzi, którzy nie się skłonni do zwierzania się Roarke'owi, odkąd został pani mężem.

- Czy te źródła poparły dowodami to, co opowiadają o działalności Icoev'ów?

- Nie, ale uważam je za wielce wiarygodne. Icove'a coś łączyło z Brookhollow. Poleciał tam dziś jeden z odrzutowych helikopterów należących do Roarke Enterprise. Zdaje się, że zamordowano dyrektorkę szkoły. W taki sam sposób jak zamordowano obu Icoev'ów.

- Jesteś prawdziwą skarbnicą wiadomości.

- Wiem, jak wykonywać swoje obowiązki. Uważam, że pani też. Ludzie to nie przedmioty. Wykorzystywać placówkę oświatową jako kamuflaż, traktować ludzi w taki sposób to podłość. Nie powinna pani szukać kobiety, która najprawdopodobniej postanowiła się z tym rozprawić.

- Dziękuję za radę, Summerset.

- Właśnie pani powinna to rozumieć. - Słysząc jego słowa, Eve zatrzymała się i odwróciła. - Wie pani, jak to jest być dzieckiem zamkniętym w klatce i zmuszanym do robienia określonych rzeczy. Wie pani, jak to jest zostać zmuszonym do odpowiedzenia atakiem na atak.

Eve zacisnęła rękę na balustradzie i spojrzała na niego.

- Uważasz, że to wystarczy? Chociaż to takie ohydne i odrażające, nie można w ten sposób usprawiedliwiać przestępstwa. Tak, wiem, jak wykonywać swoje obowiązki. I wiem, że żadnym morderstwem nie powstrzyma się zbrodni ani występku. Zło tylko się zmienia i atakuje z nową siłą.

- W takim razie co jest zdolne to powstrzymać? Policja?

- Policja tylko spowolnia ten proces. Nic tego nie zatrzyma. Nic a nic. Odwróciła się i wbiegła po schodach, czując się tak niematerialna jak duch.

W sypialni paliło się przyćmione światło. I właśnie coś tak zwyczajnego sprawiło, że po policzkach popłynęły jej łzy.

Zdjęła pas z bronią, odpięła odznakę policyjną, po czym jedno i drugie położyła na toaletce. Roarke nazwał je kiedyś jej rekwizytami. Miał rację, ale te rekwizyty ją uratowały. Sprawiły, że znalazła cel w życiu.

Tylko spowalniały rozprzestrzenianie się zła, pomyślała. To jedyne, co można zrobić. I zawsze się okazuje, że to za mało.

Rozebrała się, weszła na podest i wsunęła się pod kołdrę.

Przytuliła się do niego i ponieważ mogła sobie przy nim na to pozwolić, nie powstrzymywała łez, które leciały na jego ramię.

- Jesteś taka zmęczona - wymamrotał.

- Boję się spać. Koszmary tylko czyhają.

- Jestem przy tobie. I zawsze będę.

- Ale niewystarczająco blisko. - Podniosła głowę i odszukała ustami jego usta. - Muszę cię mieć bliżej. Muszę czuć, kim jestem.

- Eve. - Powtarzał cicho jej imię, głaszcząc ją w ciemnościach. Musi być delikatny, myślał, bo jest teraz taka krucha i potrzebuje go, żeby jej przypomniał, kim jest. Potrzebuje go, żeby jej pokazał, że kocha ją taką, jaka jest. Musi ją ogrzać, myślał, bo przekonał się, jaka potrafi być przemarznięta w środku. Policzki miała mokre od łez, które wciąż lśniły w jej oczach.

Wiedział, że będzie cierpiała, ale i tak jej ból, który próbowała mężnie znosić, rozdzierał mu serce.

- Kocham cię - powiedział. - Kocham wszystko, czym jesteś. Westchnęła. Tak, właśnie tego potrzebowała. Czuć ciężar jego ciała, zapach, skórę. Wiedzieć, że Roarke zna jej ciało, duszę i serce.

Nikt nie znał jej tak jak on. Nikt nie kochał jej tak jak on. Przez całe swoje życie, zanim go poznała, nikt nie potrafił dotrzeć do udręczonego dziecka, które nadal w niej tkwiło.

Kiedy wszedł w nią, wszystkie te cienie zostały odsunięte na bok. Widziała światełko w ciemnościach.

Gdy ranek rumienił nocne niebo, mogła zamknąć oczy. Mogła dać odpocząć umysłowi. Ramię, którym ją obejmował Roarke, było jak kotwica.

Gdy się obudziła, światło było nadal przyćmione. Zdziwiło ją to, bo czuła się w miarę wypoczęta. Była nieco rozbita po niemal całonocnym przesłuchiwaniu Avril Icove, ale nie tak, jak gdyby się tylko krótko zdrzemnęła przed świtem.

Widocznie nie doceniała wzmacniającego działania seksu.

Rozrzewniła się i poczuła wdzięczność. Ale kiedy wyciągnęła rękę, by pogłaskać Roarke'a, stwierdziła, że już wstał.

W pierwszej chwili się nadąsała, a potem spytała, która godzina.

Jest dziewiąta trzydzieści sześć.

Ta informacja sprawiła, że Eve gwałtownie usiadła na łóżku. Roarke przyciemnił szyby w oknach!

- Wyłączyć tryb spania, odsłonić wszystkie okna! Cholera! - Musiała zasłonić oczy dłońmi, bo nagły blask słońca ją oślepił.

Zaklęła, wygramoliła się z łóżka i podreptała do łazienki, żeby wziąć prysznic.

Pięć minut później wydała stłumiony okrzyk, kiedy otworzywszy oczy, ujrzała Roarke'a. Miał na sobie białą koszulę i ciemne dżinsy, w ręku trzymał wielki kubas.

- Założę się, że ci się to spodoba. Spojrzała łakomie na kawę.

- Nie możesz włączać trybu „spanie”, nie informując mnie uprzednio.

- Przecież spaliśmy.

- Ale nigdy nie włączamy trybu „spanie”.

- Uznałem, że to idealny moment, żeby zmienić nasze przyzwyczajenia. Odgarnęła mokre włosy i weszła, ociekając wodą, do suszarki. Patrzyła na niego gniewnie, kiedy owiewało ją ciepłe powietrze.

- Mam masę rzeczy do załatwienia, muszę się spotkać z kilkoma osobami.

- Przypuszczam, że najpierw zechcesz się ubrać.

- A ty czemu tego nie zrobiłeś?

- Jak to nie?

- Dlaczego nie włożyłeś jednego ze swoich sześciu milionów garniturów?

- Jestem pewien, że mam ich nie więcej niż pięć milionów trzysta tysięcy. A nie włożyłem żadnego z nich, bo uznałem taki strój za zbyt oficjalny, jeśli uwzględnić, że dziś przyjeżdżają do nas goście.

- I zrobiłeś sobie wolne. - Wyszła z suszarki i wyrwała mu kubek z kawą. - Czy w nocy nastąpił krach na giełdzie?

- Wprost przeciwnie, ceny poszły w górę. Stać mnie na kupno kolejnego garnituru. Proszę. - Podał jej szlafrok. - Możesz w tym zjeść śniadanie. Ja napiję się kawy.

- Muszę się skontaktować z Feeneyem, komendantem i z androidami pilnującymi Avril. Muszę sporządzić raport, spytać techników, co ustalili w sprawie zabójstwa Samuels.

- Praca, praca, praca. - Wyszedł z łazienki i podszedł do autokucharza. Znów jest sobą, pomyślał z ulgą. Wyczerpana kobieta znów przemieniła się w policjantkę. - Z pewnością masz ochotę na talerz owsianki.

- Nikt przy zdrowych zmysłach nie może mieć ochoty na owsiankę.

- Wzbogaconą. Nie roześmiała się.

- Zacznijmy do początku. Nie możesz włączać trybu „spanie”, nie poinformowawszy mnie o tym.

- Kiedy moja żona wraca do domu tak zmęczona i zestresowana, że aż płacze, muszę zadbać o to, by się trochę odprężyła. - Obejrzał się przez ramię, jego wzrok był zimny jak stal, a spojrzenie ostrzegało, że wszelkie próby oporu doprowadzą do awantury. - Masz szczęście, że ograniczyłem się do zaciemnienia okien, żebyś mogła pospać.

Przeszedł przez pokój i postawił na stole talerz z owsianką.

- A teraz radzę, żebyś usiadła i to zjadła, inaczej rozpoczniemy dzień od karczemnej awantury.

- Już się tego domyśliłam - mruknęła.

- A i tak masz dzień wypełniony po brzegi. Wydęła usta, przyglądając się owsiance.

- Są w niej odrażające grudki.

- Nic podobnego. To kawałki jabłek i jagody. - Jagody?

- Usiądź i zjedz jak grzeczna dziewczynka.

- Jak tylko będę miała wolną chwilkę, sprawię ci takie manto, że długo mnie popamiętasz. - Ale usiadła i znów spojrzała na owsiankę. Zmarnowano bardzo smaczne owoce, wrzucając je do tej nieapetycznej papki. - Teoretycznie od ósmej powinnam być w pracy. Ale zgodnie z regulaminem mam prawo do ośmiu godzin odpoczynku, chyba że szef zarządzi inaczej. Wyszłam z domu Icoev'ów po drugiej.

- Postanowiłaś pracować z zegarkiem w ręku?

- Peabody i McNab są od dziś na urlopie. Powiedziałam jej, żeby wyjechała.

- Zmniejszyłaś swoją ekipę o dwie osoby. - Skinął głową i usiadł. - Wszystko zgodnie z przepisami, wszystko jak należy. Ale odbije się to negatywnie na tempie śledztwa. Jeśli dodać do tego święta, postępowanie zacznie się jeszcze bardziej ślimaczyć. Co zamierzasz zrobić z tym czasem?

- Właściwie już zaczęłam działać. Złamałam rozkaz o zachowaniu dochodzenia w największej tajemnicy. Spotkałam się z Nadine i wszystko jej powiedziałam. - Zanurzyła łyżkę w owsiance, uniosła ją, pozwoliła, żeby zawar­tość spadła z powrotem na talerz. - Nie zastosowałam się do wyraźnych instrukcji przełożonego, ale jestem gotowa wyprzeć się tego w żywe oczy. Gram na zwłokę, żeby dać Avril Icove czas na zorientowanie się, jak wyłączyć elektroniczne bransoletki, zabrać dzieciaki i uciec. Wciąż mam też nadzieję, że któraś z nich powie mi, gdzie jest Deena, albo przynajmniej gdzie realizowano całe to przedsięwzięcie.

- Jeśli dalej będziesz się tak przez to dołować, to jednak zaczniemy dzień od awantury.

- Nie mam prawa ulegać w pracy emocjom, łamać rozkazów, lekceważyć obowiązków.

- Mylisz się, Eve, i to pod wieloma względami. Po pierwsze, nie podjęłaś tej decyzji, ulegając emocjom, przynajmniej nie wyłącznie. Kierujesz się intuicją, doświadczeniem i wrodzonym poczuciem sprawiedliwości.

- Policjanci nie ustalają reguł.

- Bzdura. Możesz ich nie pisać, ale zmieniasz je codziennie w zależności od sytuacji. Musisz to robić, ponieważ jeśli prawo, zasady, ich duch nie są elastyczne, nie dają się adaptować, to umierają.

Właściwie Eve powtarzała sobie to samo już kilkanaście razy.

- Nie byłam do końca szczera z Peabody. I powiedziałam, że pięć lat temu chyba nie zdobyłabym się na to, by tak postąpić. Odparła, że oszukuję samą siebie.

- Nasza Peabody jest bystra. Pamiętasz dzień, kiedy się poznaliśmy? - Sięgnął do kieszeni i wyciągnął z niej szary guzik od jedynego kostiumu, jaki posiadała, nim wtargnął do jej życia. Obracał go w palcach, przyglądając się Eve. - Walczyłaś wtedy z procedurą, z przepisami. Ale już wtedy, i według mnie zawsze, miałaś poczucie sprawiedliwości. Te dwie rzeczy nigdy się nie zmienią. Będziesz walczyła i będziesz kierowała się intuicją. Dzięki temu jesteś tym, kim jesteś, w równym stopniu jak dzięki odznace policyjnej. Nigdy w życiu nie poznałem nikogo, kto czuje taki żal do ludzi, a jednocześnie zdolny jest tak bezgranicznie im współczuć. Zjedz owsiankę.

Przełknęła jedną łyżkę.

- Mogła być gorsza.

- Wkrótce mam telekonferencję, na twoim biurku jest kilka wiadomości.

- Wiadomości?

- Trzy od Nadine, każda kolejna świadczy o rosnącym zniecierpliwieniu autorki. Domaga się, żebyś się z nią skontaktowała w sprawie potwierdzenia informacji, jakie zdobyła o Icove'ach, ich związkach z Brookhollow oraz z morderstwem Evelyn Samuels w stanie New Hampshire.

- Działa zgodnie z planem.

- Kolejna wiadomość jest od Feeneya. Wrócił z New Hampshire i ma dla ciebie sprawozdanie. Był powściągliwy, czego - jak się domyślam - wymaga klauzula tajności.

- Dobrze.

- Komendant Whitney czeka do południa na twój raport, pisemny i ustny.

- Starasz się o posadę sekretarki? Roarke uśmiechnął się i wstał.

- Kilkoro Irlandczyków przyjedzie koło drugiej, co, jak niechętnie przyznaję, wywołuje u mnie zdenerwowanie. Jeśli się spóźnisz, usprawiedliwię cię.

Zjadła i się ubrała. Potem wzięła odznakę i pojechała do pracy.

Najpierw spotkała się z Feeneyem. W swoim gabinecie, za zamkniętymi drzwiami. Poinformowała go o wszystkim z wyjątkiem rozmowy z Nadine. Jeśli ją za to zdegradują, nie pociągnie za sobą nikogo.

- Jest ich trzy. Już nawet nie wydaje mi się to takie dziwne. - Feeney chrupał orzeszki. - Idealnie pasuje do tego, co znaleźliśmy w szkole. Mamy akta.

Postukał w dyskietki, które położył na biurku Eve.

- Prowadzili dwa systemy. Jeden schludny i porządny dla kontrolerów i audytorów. Stanowił przykrywkę drugiego. Każda uczennica miała swój numer, zapisywano dane o wynikach egzaminów, poprawkach...

- Poprawkach? Jakiego rodzaju?

- Operacjach plastycznych. Robili je ośmioletnim dziewczynkom. Skurwiele. W oficjalnych kartotekach są dane o korektach wzroku, badaniach słuchu, okresowych kontrolach stanu zdrowia, ale w zaszyfrowanej kartotece są dodatkowe informacje. Niektóre procedury nazwali „rozszerzonym rozwijaniem inteligencji”. Stosowali instrukcje podprogowe, wizualne i audio. Studentki przeznaczone na licencjonowane towarzyszki życia albo, jak to określali, „na partnerki” otrzymywały poszerzoną edukację seksualną. I tu niespodzianka. Przerwał, żeby siorbnąć kawy.

- Deena nie jest jedyną, która uciekła.

- Są inne, które się wyrwały i wszelki ślad po nich zaginął?

- Tak. Prowadzili kartotekę buntowniczek. Mam kilkanaście, które zniknęły po ukończeniu studiów, po „alokacji”. Jest jedyną, która uciekła z college'u, ale nie tylko ją stracili z oczu. Dlatego po tym, jak Deena wycięła im taki numer, zaczęli wszczepiać nowym klonom, zaraz po urodzeniu, wewnętrzny lokalizator. Wszczepili go też wszystkim obecnym uczennicom. To był pomysł Evelyn Samuels, z jej zapisków wynika, że nie pochwaliła się nim Icove'om.

- Dlaczego?

- Uznała, że nie można im ufać. Dawali Avril zbyt dużo swobody. Stracili obiektywizm, nie dążyli ślepo do osiągnięcia celu, który przed sobą postawili. Czyli stworzenia rasy nadludzi - to ich określenie - robiąc kolejny logiczny ruch na drodze ewolucji dzięki zastosowaniu technologii: eliminując niedoskonałości i wady genetyczne, a ostatecznie zapewniając nieśmiertelność. Naturalne poczęcie, z nierozłącznie związanymi z nim zagrożeniami i niskim współczynnikiem powodzenia, mogło i powinno być zastąpione przez ciche narodziny.

- Przez wyeliminowanie pośrednika, a raczej pośredniczki, że się tak wyrażę - wtrąciła Eve. - Produkowanie dzieci zgodnie ze specyfikacją w laboratorium. Ale żeby to zrealizować, nie wystarczą same możliwości techniczne. Trzeba doprowadzić do zmiany polityki. Należy zmienić prawo, zlikwidować zakazy. Trzeba zasiać ziarno w ustawodawstwie, w salonach polityków.

- Już nad tym pracują. Kilka ich absolwentek zajmuje kluczowe pozycje we władzach. W służbie zdrowia, instytutach naukowo - badawczych, mediach.

- Założę się, że ta wredna blondyna ze „Straight Scoop” jest jedną z nich. Kojarzysz, która to? Ma duże, białe zęby. - Opanowała się, kiedy zobaczyła obojętne spojrzenie Feeneya. - Mniejsza z tym.

- Oceniali, że potrzeba jeszcze piętnastu lat, by znieść ograniczenia na całym świecie. I kolejnych stu, by wprowadzić nowe przepisy, zakazujące naturalnej koncepcji - ciągnął.

- Chcieli zabronić seksu?

- Nie, jedynie poczęcia poza „kontrolowanym środowiskiem”. Naturalne zapłodnienie oznacza wady wrodzone. Ciche narodziny... Nigdy nie nazywali tego sztucznym zapłodnieniem czy klonowaniem...

- Już zaczęli je propagować.

- Tak jest. - Pociągnął kolejny łyk kawy. - Ciche narodziny gwarantują idealne dzieci, eliminują wady. Gwarantują również wiele tym, którzy uznani zostali za godnych rodziców...

- Tak, godnych. Muszę się tym zająć.

- Godni rodzice mają gwarancję, że dziecko będzie spełniało ich konkretne wymagania.

Eve zasznurowała usta.

- Na jak długo udzielają gwarancji? Jakie są zasady zwrotu towaru? Feeney uśmiechnął się wbrew sobie samemu.

- Dobre, no nie? Kobiety zostaną uwolnione od uciążliwości związanych z ciążą i porodem.

- Może coś w tym jest.

- Według ich szacunków w ciągu siedemdziesięciu pięciu lat wprowadzone zostałyby przepisy o sterylizacji.

Przymusowa sterylizacja, ciche narodziny, ludzie tworzeni i doskonaleni w laboratoriach. Zupełnie jak na jednym z filmów fantastycznonaukowych Roarke'a.

- Myślą perspektywicznie.

- Tak, ale czas nie stanowi dla nich prawdziwego problemu.

- Już widzę te reklamy. - Wzięła garść orzechów. - „Chcesz mieć dziecko bez zawracania sobie głowy? Wybierz jedno z naszej oferty. Boisz się nagłej, tragicznej śmierci? Już teraz zapisz się do naszego programu »Druga szansa«. Przechowamy twoje komórki i znów będziesz żył.

Pragniesz kogoś, kto spełni twoje wszystkie marzenia? Mamy dla ciebie kobietę z twoich snów. Oferta tylko dla osób pełnoletnich”.

- „Czemu masz być jedna, kiedy może was być trzy?” - dodał Feeney. - „Obserwuj swój własny rozwój w trzech kopiach. Nadaje to całkiem nowe znaczenie stwierdzeniu »Nieodrodna córka swojej matki«„.

Eve się roześmiała.

- Ale bez wzmianki o tym, gdzie się zgłaszać?

- Liczne odniesienia do „żłobków”, ale bez podanych adresów. Mam jeszcze do przejrzenia sporo materiałów.

- Muszę się spotkać z Whitneyem, powiedzieć mu to, co już wiemy. Szkoły są zabezpieczone?

- Zleciłem androidom pilnowanie klonów. Co za pieprzony świat. Ale opiekunowie prawni zaczynają wywierać presję. Nie uda nam się długo tego ukrywać.

- Spokojna głowa. - Wzięła dyskietki. - W okresie świąt wszystko posuwa się wolniej. Kiedy sprawa znów zacznie się toczyć zwykłym tempem, zainteresują się nią sądy ponadnarodowe. Tym „opiekunom prawnym” grozi wiele nieprzyjemności.

- Masz rację. W obu placówkach jest około dwustu nieletnich. Do tej pory zgłosiło się tylko sześciu opiekunów prawnych. Okaże się, że większość z nich to duchy.

Eve skinęła głową, dodała swoją dyskietkę z raportem do folderu.

- Jak one się włączą do głównego nurtu życia społecznego, Feeney? Kto się nimi zajmie?

- To sprawa dla kogoś o większej głowie niż moja.

- Masz jakieś plany na jutro? - spytała go, kiedy wstał.

- Cała rodzina zjedzie się do nowego domu mojego syna. Mówiłem ci, że awansował i przeprowadził się do New Jersey? - Feeney pokręcił głową. - Cóż człowiek może zrobić? Trzeba im pozwolić żyć tak, jak tego chcą.

Weszła do gabinetu Whitneya w samo południe. Wręczyła mu swój starannie napisany raport i ustnie streściła jego główne punkty.

- Pisemny raport nie uwzględnia informacji o szkole i najnowszych ustaleń, które właśnie otrzymałam od kapitana Feeneya. Mam jego sprawozdanie, panie komendancie, i kopie dyskietek zawierających dane przechowywane w archiwum w Brookhollow.

Położyła je na jego biurku.

- Czy coś wiadomo o miejscu pobytu Deeny?

- Nie, panie komendancie. Ale dzięki informacjom uzyskanym przez Feeneya będzie można zidentyfikować wszystkie absolwentki i ustalić miejsca ich pobytu. Z wyjątkiem tych, które uciekły.

- Ale te żłobki, o których mowa, nie mieszczą się, o ile nam wiadomo, na terenie Brookhollow?

- Nie znaleziono tam nic, co by świadczyło o istnieniu centrów sztucznego duplikowania ani magazynów komórek. Nie natrafiono na urządzenia niezbędne do prowadzenia takiej działalności. Panie komendancie, zgodnie z prawem implanty wszczepione nieletnim należy usunąć.

Rozparł się na fotelu i złożył ręce.

- Zbyt daleko wybiega pani do przodu, pani porucznik.

- Nie sądzę, panie komendancie. - Bardzo dokładnie sobie to przemyślała. - Wewnętrzne implanty stanowią pogwałcenie przepisów o prawie do prywatności. Poza tym, dysponując dotychczas zdobytymi dowodami, zgodnie z przepisami mamy obowiązek przesłuchać wszystkich opiekunów prawnych i wszystkie uczennice, by zweryfikować dane. Nie możemy w świetle obowiązującego prawa przekazać żadnej nieletniej osobom, które, jak jasno wy­nika z posiadanych dowodów, brały udział w fałszowaniu danych, by uzyskać kuratelę nad nieletnimi.

- Przygotowałaś się.

- Mają prawo do ochrony. Brookhollow można zamknąć. Dowody świadczące o pogwałceniu ustaw o walce z przestępczością zorganizowaną i unikaniu płacenia podatków dają lokalnym władzom taką możliwość do czasu, aż władze federalne zajmą się sprawą. Panie komendancie, kiedy to nastąpi, część zamieszanych w to osób rozproszy się, a inne zjednoczą się w obronie wspólnego interesu. Te uczennice znajdą się w krzyżowym ogniu, szczególnie kiedy wkroczy rząd.

- Władze będą chciały załatwić to bez rozgłosu. Uczennice zostaną przesłuchane i...

I”, pomyślała Eve. Właśnie to „i” budziło w niej niepokój.

- Może się okazać, że nie uda się zatuszować tej sprawy, panie komendancie. Nadine Furst kilkakrotnie próbowała się ze mną skontaktować. Prosi mnie o potwierdzenie kilku faktów dotyczących tego śledztwa, między innymi związku tej sprawy ze szkołą i zabójstwem Evelyn Samuels. Do tej pory odmawiałam jej, mówiąc, że śledztwo wciąż jest w toku, ale chyba coś wywęszyła.

Whitneyowi ani drgnęła powieka.

- Ile wie?

- Panie komendancie, z tego, co udało mi się ustalić, wynika, że już uważnie przyjrzała się Brookhollow. Uzyskała dostęp do szkolnego archiwum. Zaczyna się czegoś domyślać. Wcześniej zebrała obfity materiał o Wilfredzie B. Icovie, przygotowując się do relacji o jego tragicznej śmierci i pogrzebie. Wtedy odkryła jego powiązania z Jonahem Wilsonem i Eva Samuels. Prawdę mówiąc, zrobiła to przede mną. Ma swoje źródła i bardzo zaintrygowała ją ta sprawa.

Whitney wyprostował palce i zaczął nimi stukać w biurko.

- Wiemy, że kontrolowane przecieki do prasy mogą pomóc w śledztwie, przyczyniają się do kształtowania właściwego wizerunku policji i mają swoje plusy.

- Tak, panie komendancie. Ale klauzula najwyższej tajności wyraźnie zabrania wszelkich przecieków tego typu.

- Owszem. I jeśli jakikolwiek pracownik mojego wydziału naruszy z jakiegoś powodu warunki tej klauzuli, zakładam, że osoba ta jest na tyle sprytna, by mieć dupokryjki.

- Nie mogę na to odpowiedzieć, panie komendancie.

- I lepiej tego nie rób. Zauważyłem, pani porucznik, że nie cofnęła pani urlopu detektyw Peabody.

- Zgadza się, panie komendancie, nie zrobiłam tego. Podobnie jak kapitan Feeney nie anulował urlopu detektywowi McNabowi. Avril Icove przebywa w areszcie domowym. Do tej pory nie udało nam się zdobyć żadnych informacji dotyczących miejsca pobytu Deeny Flavii. Brookhollow jest zabezpieczone, a śledztwo lada moment zostanie przekazane instytucjom federalnym. Być może jednak nie uda się tego zrobić wcześniej niż w poniedziałek. Przez ten czas sama dam sobie radę ze śledztwem. Uznałam za niepotrzebne i niesprawiedliwe cofnięcie urlopu swojej partnerce.

Odczekała chwilę, ale komendant milczał.

- Panie komendancie, czy życzy pan sobie, bym ściągnęła do pracy McNaba i Peabody?

- Nie. Jak słusznie pani zauważyła, instytucje państwowe prawie już zawiesiły działalność na okres świąt. Od tego popołudnia w komendzie zostanie tylko niezbędny personel. Ustaliła pani tożsamość sprawców zabójstw, metodę ich działania i motyw. Prokurator okręgowy zrezygnował z postawienia zarzutów jednemu ze sprawców. I najprawdopodobniej podejmie taką samą decyzję, kiedy zatrzymamy Deenę Flavie. Właściwie śledztwo jest zamknięte, pani porucznik.

- Tak jest, panie komendancie.

- Proponuję, by udała się pani do domu i miło spędziła święta.

- Dziękuję, panie komendancie.

- Dallas - powiedział, kiedy skierowała się do wyjścia. - Zapytam prywatnie: kiedy pani zdaniem Nadine Furst zamierza ujawnić to, co wie?

- Jeśli zapytałby mnie pan prywatnie, to bym powiedziała że Kanał 75 szykuje na okres świąt o wiele większą bombę niż relacja ze świątecznej parady organizowanej przez dom towarowy Macy.

- Całkowicie się z panią zgadzam. Jest pani wolna.

ROZDZIAŁ 19

Pojazdy posuwały się w ślimaczym tempie. Nowojorczycy, wcześniej wyrwawszy się z pracy, starali się dotrzeć do domów, by zabrać się do przygotowań do święta, podczas którego będą dziękowali za to, że nie muszą przedzierać się przez miasto do pracy. Ulice, chodniki i przestrzeń powietrzną wypełniali turyści na tyle głupi, by przyjechać do Nowego Jorku i zobaczyć tu paradę - podczas gdy, jak uważała Eve, powinni zostać w domu i obejrzeć ją sobie w telewizji.

Uliczni złodzieje już zacierali ręce, licząc na łatwy zarobek.

Małe turystyczne sterówce wykonywały dodatkowe loty, oświetlając główne atrakcje i charakterystyczne obiekty, przesłaniając niebo i blokując drogę pojazdom komunikacji miejskiej. W ten sposób, pomyślała Eve, narażano na niedogodności stałych mieszkańców, którzy chcieli dotrzeć do domów, by zabrać się do przygotowań do święta... i tak dalej.

Billboardy błyskały, mieniły się i radośnie śpiewały o wyprzedażach, które zwabią odważnych do piekielnego świata śródmiejskich sklepów i centrów handlowych na przedmieściach, nim ci gorliwcy zdążą strawić do końca świąteczny obiad.

Przejścia dla pieszych, ślizgacze pasażerskie, chodniki i maksibusy były tak zatłoczone, że Eve się zastanawiała, czy ktokolwiek został w domu.

Dzieciaki szalejące na powietrznych łyżwach, deskach, błyskawicznych rowerach i miejskich skuterach uświadomiły jej, że w szkołach też zaczęła się przerwa świąteczna.

Powinny obowiązywać jakieś przepisy.

Uliczni handlarze uwijali się jak w ukropie, sprzedając podróbki wszystkiego, co tylko można sobie wyobrazić, sprzęt elektroniczny pochodzący z szarej strefy, zegarki, które pokazywały godzinę tylko tak długo, by zdążyli sfinalizować transakcję i zniknąć w tłumie.

Niech kupujący mają się na baczności, pomyślała Eve.

Czekała na zmianę świateł, kiedy na sąsiednim pasie szybka taksówka próbowała wykonać manewr i zderzyła się z sedanem z wypożyczalni aut stojącym za Eve.

Westchnęła i wyciągnęła komunikator, by wezwać drogówkę. Zamierzała się ograniczyć wyłącznie do tego, ale okazało się to niemożliwe, kiedy kobieta prowadząca sedana wyskoczyła z wozu i zaczęła bębnić pięściami w karoserię taksówki i ją drapać.

Taksiarz też wysiadł. Tak się pechowo złożyło, że była to kobieta. Natychmiast zaczęła się pyskówka.

Rozległy się klaksony i nawoływania, gapie na chodniku podzielili się, część wzięła stronę kobiety prowadzącej wypożyczony wóz, reszta stanęła murem za taksówkarką.

Dallas zobaczyła, że operatorka ślizgacza zaczęła przyjmować zakłady. Co za miasto.

- Chwileczkę, zaraz, spokojnie! - odezwała się Eve. Obie kobiety odwróciły się gwałtownie. Ta, która kierowała sedanem, złapała coś, co Dallas zidentyfikowała jako osobisty alarm zawieszony na ozdobnym łańcuszku na szyi.

- Chwileczkę! - warknęła Eve, ale ogłuszył ją przeraźliwy krzyk.

- Wiem, co to jest, wiem, co robicie! - Kobieta znów nacisnęła guzik alarmu i do oczu Eve napłynęły łzy. - Wiem, jakie przekręty robicie w tym zapomnianym przez Boga mieście. Uważacie, że ponieważ jesteśmy z Minnesoty, to nie umiemy zliczyć do trzech? Policja! Policja!

- Ja jestem... Miała torebkę wielkości swojego rodzinnego stanu i z całej siły się nią zamachnęła. Trafiła Dallas prosto w twarz. Sądząc po gwiazdach, jakie Eve stanęły przed oczami, musiała w niej nosić kamienie z rodzinnego stanu.

- Jezu Chryste! Kobieta siłą rozpędu wykonała pełny obrót, zamierzając uderzyć przeciwniczkę z taksówki. Ale taksówkarka zgrabnie uskoczyła.

- Policja! Policja! Napadnięto mnie na ulicy w biały dzień. Gdzie jest cholerna policja?

- Za chwilę straci pani przytomność na ulicy w biały dzień - ostrzegła ją Eve i zrobiła unik, by nie zostać ponownie uderzona. Jednocześnie wyciągnęła odznakę. - Ja jestem policjantką w tym zapomnianym przez Boga mieście i pytam, co u diabła pani tu wyprawia?

- To fałszywa odznaka! Myślicie, że nie rozpoznam fałszywej odznaki tylko dlatego, że jestem z Minnesoty?

Kiedy podniosła torebkę, by ponownie się nią zamierzyć, Eve wyciągnęła broń.

- Chcesz się założyć, czy to też jest fałszywe, ty kretynko z Minnesoty? Kobieta, ważąca dobre siedemdziesiąt pięć kilogramów, wybałuszyła oczy, a po chwili zemdlała. Upadając, przygniotła taksówkarkę, która ważyła w ubraniu zapewne nie więcej niż sześćdziesiąt.

Kiedy Eve wpatrywała się w kłębowisko u swoich stóp, opuściła się szyba w sedanie.

- Moja mama! Zabiła moją mamę! Zajrzała do środka i zobaczyła, że w samochodzie jest kupa dzieciaków.

Odpuściła sobie ich policzenie. Krzyczały i płakały tak głośno, że dzwonek alarmu w porównaniu z tym to była betka.

- O w mordę jeża. - To było jedno z ulubionych przekleństw Roarke'a. Wydało jej się teraz najbardziej odpowiednie. - Nikogo nie zabiłam. Wasza mama zemdlała. Jestem z policji. Patrzcie. - Przysunęła odznakę do okna.

Dzieciaki w sedanie nadal płakały i zawodziły w najlepsze. Taksówkarka, wyraźnie oszołomiona, próbowała się wydostać spod swojej oponentki.

- Ledwo ją stuknęłam. - Miała tak silny akcent nowojorski, że nie zagłuszyłby go podnośnik powietrzny. Eve natychmiast poczuła do niej sympatię. - A widziała pani, pani władzo, na własne oczy, jak zaczęła walić w mój wóz. I pierwsza mnie popchnęła. Sama pani widziała, pani władzo.

- Tak, tak, tak.

- Nieźle pani oberwała, będzie pani miała niezłego siniaka. Przeklęci turyści. Ej, dzieciaki, uspokójcie się. Waszej starej nic nie jest. Zamknąć jadaczki i to już!

Okrzyki przemieniły się w pochlipywanie.

- Dobra robota - zauważyła Eve.

- Jestem matką dwójki urwisów. - Kobieta z taksówki potarła stłuczoną pupę i wzruszyła ramionami. - Trzeba wiedzieć, jak sobie z nimi radzić.

Stały przez chwilę, przyglądając się jęczącej kobiecie, a wokół nich rozlegały się klaksony i okrzyki. Dwaj umundurowani policjanci przepchnęli się przez tłum i sznur pojazdów. Eve uniosła odznakę.

- Stuknęły się zderzakami. Taksówka z samochodem z wypożyczalni. Brak widocznych uszkodzeń pojazdów.

- Co z nią? - spytał jeden z umundurowanych policjantów, wskazując krewką turystkę, która próbowała usiąść.

- Zdenerwowała się, uderzyła mnie, zemdlała.

- Czy mamy ją zatrzymać za czynną napaść na funkcjonariusza policji?

- Skądże znowu. Pomóżcie jej wstać, zapakujcie ją do wozu i zabierzcie stąd. Jeśli zacznie coś pyskować na temat stłuczki albo wysuwać oskarżenia, to jej powiedzcie, że jak przeciągnie strunę, spędzi Święto Dziękczynienia w ciupie. Uderzyła mnie torebką.

Ukucnęła i znów podetkała swoją odznakę kobiecie pod sam nos.

- Słyszała pani? Dotarło to do pani? Proszę wyświadczyć nam wszystkim przysługę, wsiąść do tego grata, który pani wynajęła, i odjechać stąd. - Eve się wyprostowała. - Witamy w zapomnianym przez Boga Nowym Jorku.

Spojrzała na kobietę z taksówki.

- Odniosła pani jakieś obrażenia podczas upadku?

- Cholera, nie pierwszy raz grzmotnęłam dupą o asfalt. Jeśli nie będzie wysuwała żadnych roszczeń, to zapomnę o całej sprawie. Mam ważniejsze rzeczy na głowie.

- Dobrze. Panowie władza, zajmijcie się tym. Wsiadła do swojego wozu i przejrzała się w lusterku, czekając, aż zmieni się światło. Od czubka nosa przez cały policzek aż do kącika oka miała siny placek.

Stanowczo ludzie zagrażają swojej rasie.

Chociaż bolała ją twarz, zatrzymała się koło domu Icove'ów. Chciała jeszcze raz porozmawiać z Avril.

Jeden z policyjnych androidów otworzył drzwi, uprzednio sprawdziwszy jej tożsamość.

- Gdzie są?

- Dwie na drugim piętrze z dziećmi i moim partnerem. Jedna w kuchni. Nie próbowały uciec ani z nikim się nie kontaktowały.

- Zostań - poleciła i weszła do kuchni. Avril akurat wyjmowała z piekarnika ciasteczka. Miała na sobie niebieski sweter i czarne spodnie, włosy związała w koński ogon.

- Pani Icove...

- Och, przestraszyła nas pani. - Odłożyła blachę na kuchenkę. - Lubimy coś upiec, a dzieci przepadają za świeżymi ciasteczkami.

- Jest tutaj tylko pani jedna, więc proponuję, by przestała pani o sobie mówić w liczbie mnogiej. Może powie mi pani o operacjach plastycznych, o stosowanym rutynowo wobec nieletnich uczennic Brookhollow oddziaływaniu podprogowym?

- To wszystko należy do procesu szkolenia. Myślałyśmy, że już pani o tym wie. - Zaczęła przekładać ciasteczka z blachy na kratkę, żeby wystygły. - Czy to formalne, nagrywane przesłuchanie?

- Nie. Niczego nie nagrywam. Nie jestem na służbie. Avril się odwróciła i spojrzała na nią wyraźnie zaniepokojona.

- Ma pani posiniaczoną twarz. Eve dotknęła językiem policzka od wewnątrz i z ulgą stwierdziła, że nie czuje krwi.

- To miasto to dżungla.

- Przyniosę apteczkę.

- Proszę nie robić sobie kłopotu. Avril, kiedy Deena ma się z panią skontaktować?

- Już powinna to zrobić. Zaczynamy się niepokoić. Pani porucznik, to nasza siostra. Naprawdę traktujemy ją tak, jakby łączyły nas więzy krwi. Nie chcemy, żeby cokolwiek jej się stało z powodu tego, co zrobiłyśmy.

- A co z tym, czego nie zrobiłyście? Jak wskazanie mi miejsca jej pobytu?

- Nie możemy tego zrobić, póki nam nie pozwoli.

- Czy kontaktuje się z innymi uciekinierkami? Avril ostrożnie zdjęła fartuszek.

- Kilka z nich utworzyło podziemną siatkę. Niektóre zwyczajnie chciały tylko zniknąć, wieść normalne życie. Deena skorzystała z ich pomocy, ale to, co zrobiła... co zrobiłyśmy - poprawiła się - ona sama i chyba pani też nazwa­łybyście działaniem na własną rękę. Deena uważała, że należy coś zrobić. Coś zdecydowanego, co na zawsze zmieni sytuację. Uznałyśmy, że ma rację, kiedy się dowiedziałyśmy o naszych dzieciach.

- Jutro o tej porze wszystkie media będą informowały o cichych narodzinach. Chce pani położyć kres temu procederowi? Powszechne oburzenie całego społeczeństwa to zagwarantuje, ale upłynie jeszcze dużo czasu, nim to nastąpi. Proszę mi pomóc zamknąć tę sprawę. Gdzie są żłobki, Avril?

- Co się stanie z dziećmi i, niemowlętami, z tymi, które się jeszcze nie narodziły?

- Nie wiem. Ale podejrzewam, że rozlegną się liczne głosy domagające się dla nich praw, ochrony. Taka już jest natura ludzka, prawda? Chronimy i bronimy niewinnych i bezbronnych.

- Nie wszyscy będą to tak postrzegali.

- Ale wystarczająco dużo z nas. Mogę pani dać słowo, że wiem, jak zostanie to przedstawione, w jakim świetle pokazane. Istnieje znikoma obawa, że Deena trafi do więzienia za przestępstwa, które popełniła do tej pory. Ale sytuacja się zmieni, jeśli nadal będzie realizowała swoje zadanie teraz, kiedy podjęliśmy kroki, by przerwać to przedsięwzięcie, zamknąć ośrodki badań.

- Powiemy jej o tym, jak tylko będziemy mogły.

- A co z danymi zabranymi z prywatnego gabinetu na górze?

- Ona je ma. Dałyśmy je jej.

- Ma też dane, które zabrała z pokoju Evelyn Samuels. Avril się zadziwiła.

- Jest pani bardzo dobra w tym, czym się pani zajmuje.

- Zgadza się. Co zawierały akta, które wzięła z gabinetu dyrektorki?

- Nie wiemy. Nie było czasu, żeby nas o tym poinformowała.

- Proszę jej powiedzieć, że jeśli przekaże mi materiały, które zabrała, jeśli powie, gdzie odbywał się cały ten proceder, mogę sprawić, żeby wszystko się skończyło. Nie musi nic więcej robić.

- Przekażemy jej to, kiedy będziemy mogły. Jesteśmy wdzięczne. - Wzięła półmisek, na który już wcześniej przełożyła ciasteczka. - Poczęstuje się pani?

- Czemu nie? - powiedziała Eve i wzięła jedno ciasteczko na drogę. Na podjeździe bawiły się dzieci. Eve to zaszokowało, szczególnie kiedy jedno spadło z drzewa jak małpka. Zdaje się, że należało do rodzaju męskiego; wydawało okrzyki wojenne, biegnąc za jej samochodem do samego domu.

- Dzień dobry! - powiedział chłopiec ze znacznie wyraźniejszym irlandzkim akcentem niż Roarke'a. - Jesteśmy w Nowym Jorku.

- Zgadza się. - Chyba nie uważał tego miasta za zapomniane przez Boga.

- Jeszcze nigdy tu nie byliśmy, ale przyjechaliśmy do Ameryki na święta. Nazywam się Sean, przyjechaliśmy z wizytą do naszego kuzyna Roarke'a. To jego dom. Tata powiedział, że jest tak ogromny, że mógłby mieć własny kod pocztowy. Jeśli chce się pani spotkać z Roarkiem, to zastanie go pani w domu. Mogę pani pokazać drogę.

- Znam drogę. Nazywam się Dallas. Też tu mieszkam. Chłopak uniósł głowę. Eve nie potrafiła oceniać wieku dzieci, ale przypuszczała, że miał z osiem lat. Jego bujna czupryna kolorem przypominała syrop, którym Eve lubiła polewać placuszki. Patrzył na nią ogromnymi, zielonymi oczami. Całą twarz miał obsypaną piegami.

- Myślałem, że pani, która mieszka w tym okazałym domu z kuzynem Roarkiem, ma na imię Eve. Pracuje w policji i nosi broń.

- Porucznik Eve Dallas. - Rozchyliła płaszcz, żeby mógł zobaczyć kaburę.

- O rany! Mogę...

- Nie. - Owinęła się płaszczem, nim zdążył dotknąć paluszkami skórzanego pasa.

- No cóż, trudno. Czy załatwiła pani dużo ludzi?

- Tylko tyle, ile musiałam. Zrównał z nią kroki.

- Biła się pani?

- Nie. Właściwie nie.

- Zdaje się, że ktoś nieźle pani dołożył. Czy pojedzie pani z nami na wycieczkę po mieście?

Czy dzieciaki wyłącznie zadają pytania?

- Nie wiem. - Czy będzie musiała? - Chyba nie. Mam... coś do załatwienia.

- Wybierzemy się na lodowisko pod gołym niebem. Czy ślizgała się pani na nim?

- Nie. - Spojrzała na chłopczyka i mając nadzieję, że ostudzi jego niewytłumaczalne zainteresowanie, obrzuciła go groźnym, policyjnym spojrzeniem. - W zeszłym roku popełniono tam morderstwo.

Zamiast szoku i przerażenia, na jego buzi pojawił się zachwyt.

- Morderstwo? Kogo zabito? Kto to zrobił? Czy ciało przymarzło do ślizgawki i trzeba je było zeskrobywać? Czy było dużo krwi? Założę się, że zamarzła, tworząc czerwony lód.

Jego pytania bombardowały jej uszy niczym komary. Przyspieszyła kroku, w nadziei że skryje się w domu.

Otworzyła drzwi i usłyszała gwar wielu głosów.

Po wyłożonej kafelkami podłodze holu raczkowała mała istotka ludzka nie wiadomo jakiej płci. Poruszała się jak błyskawica i zmierzała prosto w jej stronę.

- O, mój Boże.

- To moja kuzynka Cassie. Jest szybka jak wąż. Najlepiej zamknąć drzwi. Eve nie tylko je zamknęła, ale oparła się o nie plecami, kiedy raczkująca dziewczynka wydała z siebie kilka niezrozumiałych odgłosów, przyspieszyła i przyparła ją do futryny.

- Czego ode mnie chce?

- Och, chce się tylko przywitać. Może ją pani wziąć na ręce. Jest bardzo towarzyska. Prawda, kochana Cassie?

Dziecko się roześmiało, pokazując dwa małe, białe ząbki, a potem, ku przerażeniu Eve, wczepiło się rączkami w poły jej płaszcza i stanęło na pulchnych nóżkach. Po czym powiedziało „Da!”.

- Co to znaczy?

- Prawie wszystko. Z salonu wybiegł jakiś mężczyzna. Był wysoki, chudy jak tyczka, miał strzechę gęstych, brązowych włosów. Uśmiechnął się od ucha do ucha i w innych okolicznościach Eve uznałaby go za czarującego.

- Tutaj jesteś. Pilnuję jej, ale wystarczy, że na moment spuszczę ją z oka, a gdzieś ucieka. Nie musisz mówić o tym cioci Reenie - zwrócił się do Seana. I ku ogromnej uldze Eve podniósł małą, po czym posadził ją sobie na biodrze.

- Z pewnością mam przyjemność z Eve. Jestem twoim kuzynem Eemonem, synem Sinead. Bardzo się cieszę, że w końcu cię poznałem.

Zanim zdołała cokolwiek powiedzieć, objął ją wolną ręką w taki sposób, że znalazła się w bezpośrednim zasięgu rączek dziewczynki trzymanej na biodrze, która małymi paluszkami wczepiła się w jej włosy.

Eemon się roześmiał.

- Fascynują ją włosy, bo ma jeszcze tak niewiele własnych. - Z wprawą zabrał jej rączki.

- Hm. - Tylko to przyszło Eve do głowy, ale Eemon jeszcze raz rzucił jej szeroki uśmiech.

- No proszę, ledwo przekroczyłaś własny próg, a już cię otoczyliśmy. Rozleźliśmy się po całym domu. Roarke i część z nas jest w salonie. Czy pomóc ci zdjąć płaszcz?

- Płaszcz? Nie, dziękuję. - Udało jej się uwolnić z jego uścisku, ściągnąć płaszcz i rzucić go na słupek balustrady.

- Babciu! - Sean pobiegł jak strzała przed siebie i Eve trochę się odprężyła, kiedy zobaczyła, jak do holu wchodzi Sinead. Przynajmniej jest ktoś, kogo już zna.

- Nigdy nie zgadniesz. - Niezwykle przejęty Sean zaczął skakać wokół babci. - Kuzynka Eve powiedziała, że na ślizgawce popełniono morderstwo. Znaleziono tam trupa.

- Zwykle morderstwo wiąże się z obecnością zwłok. Eve dość nagle przyszło do głowy, że morderstwo to nie najbardziej odpowiedni temat rozmowy.

- To było w zeszłym roku. Teraz jest tam w porządku.

- Ulżyło mi, jak to usłyszałam, ponieważ cała ta horda dzieciaków już się nie może doczekać, kiedy pojeździ na łyżwach. - Sinead uśmiechnęła się i postąpiła krok do przodu.

Była szczupła i przeurocza. Miała delikatną, białą cerę, piękne rysy, złotorude włosy i oczy koloru morskiej zieleni. Eve pomyślała, że tak samo wyglądałaby jej bliźniaczka, matka Roarke'a.

Pocałowała Eve w policzek.

- Dziękuję, że nas zaprosiliście do siebie.

- Och. To nic takiego. Ale to Roarke'a...

- Cokolwiek zbudował, razem stworzyliście tu dom. Jak wam się udaje tu mieszkać? - Wzięła Eve pod ramię i skierowała się z powrotem do salonu, - Ja na pewno ciągle bym gubiła drogę.

- Właściwie nie ja tu rządzę, tylko Summerset.

- Wygląda na takiego, co się zna na swojej robocie. Chociaż może trochę onieśmielać.

- Zgadzam się. Ale lepiej sobie radziła z nim niż z tym, co ujrzała w salonie. Czy Roarke powiedział jej, że będzie aż tyle osób? Goście rozmawiali i jedli. Poza dziećmi, które widziała przed domem, zobaczyła jeszcze całą ich czeredę. Tamtych dwoje musiało wejść bocznymi drzwiami. Albo dostały się tu niepostrzeżenie.

Roarke właśnie podawał filiżankę jakiejś starszej pani. Miała niebieskie oczy i koronę białych włosów na głowie. Siedziała na jednym z krzeseł o wysokim oparciu.

Koło kominka stał jeszcze jeden mężczyzna. Rozmawiał z kimś, kto mógłby być jego bliźniakiem, gdyby nie około dwudziestu lat różnicy wieku między nimi, jak oceniała Eve. Nie zwracali uwagi na dwójkę dzieci siedzących u ich stóp i złośliwie się szturchających.

Jakaś kobieta, dwudziestokilkuletnia, siedziała pod oknem i z rozmarzeniem wyglądała przez nie, a trzymane w objęciach niemowlę dzielnie ssało jej pierś.

Jezu.

- Nasza Eve jest w domu - obwieściła Sinead i wszyscy przerwali rozmowy. - Poznaj całą rodzinę. - Ręka Sinead zrobiła się twarda jak kajdany, kiedy starsza pani pociągnęła Eve za sobą. - Mój brat Ned i jego pierworodny, Connor.

- Bardzo mi miło. - Wyciągnęła rękę, ale nagle znalazła się w niedźwiedzim uścisku najpierw starszego mężczyzny, a później młodszego.

- Dziękujemy za zaproszenie.

- Maggie, żona Connora, karmi ich małego Devina.

- Miło mi. - Maggie uśmiechnęła się nieśmiało do Eve.

- Na podłodze bawią się Celia i Tom.

- Ma spluwę. - Ponieważ szepnęła to dziewczynka, Eve domyśliła się, że uwagę tę zrobiła Celia.

- To pistolet służbowy. - Eve odruchowo położyła rękę na kaburze. - Służy do ogłuszania. Nastawiony jest na najsłabsze działanie. Chyba... Chyba pójdę na górę i go odłożę.

- Ktoś ją uderzył w twarz - obwieścił Tom na cały głos.

- Niezupełnie. Powinnam pójść na górę i... - Schować się.

- Moja matka. - Sinead pociągnęła Eve za sobą. - Alise Brody.

- Bardzo mi miło. Tylko pójdę... Ale kobieta wstała.

- Niech no ci się przyjrzę porządnie. Nie dajesz jej jeść, chłopcze? - zwróciła się do Roarke'a.

- Staram się ją karmić.

- Ładna twarz, silna szczęka. To dobrze, jeśli od czasu do czasu jesteś narażona na ciosy tego czy owego. A więc jesteś policjantką, tak? Ścigasz morderców i tym podobnych. Jesteś w tym dobra?

- Tak.

- Nie ma sensu robić coś źle. A twoja rodzina? Twoi krewni?

- Nie mam rodziny. Roześmiała się głośno i długo.

- Mój Boże, moje dziecko, czy ci się to podoba, czy nie, teraz masz rodzinę. Pocałuj mnie. - Nadstawiła policzek. - I możesz do mnie mówić „babciu”.

Niezbyt lubiła całować ludzi w policzek, ale uznała, że nie ma wyboru.

- Naprawdę muszę... - Eve niewyraźnie wskazała drzwi.

- Roarke powiedział nam, że akurat prowadzisz jakieś śledztwo. - Sinead poklepała ją po ramieniu. - Nie zwracaj na nas uwagi, jeśli musisz coś zrobić.

- Mam tylko do załatwienia... parę drobiazgów. Za minutę wracam.

Wyszła i odetchnęła głęboko. Roarke dogonił ją na schodach.

- Jak tym razem zarobiłaś tego guza?

- Bekhend w wykonaniu baby z Minnesoty. Powinnam była coś z tym zrobić, zanim się tu pojawiłam. Powinnam była zamknąć broń w samochodzie. - To, że Roarke wyglądał na tak ogromnie szczęśliwego, tylko bardziej ją zde­prymowało. - I nie powinnam była próbować powstrzymać małego Seana przed zasypywaniem mnie gradem pytań, mówiąc mu, że w zeszłym roku w Rockefeller Center popełniono morderstwo.

- Z całą pewnością to ostatnie było błędem, bo jeśli opowiadasz małemu chłopcu o morderstwie, to rozpalasz w nim jeszcze większe zainteresowanie. - Objął żonę w pasie i przesunął dłonią wzdłuż jej pleców. - Ale odkryłem, że nie trzeba przy nich udawać kogoś innego. Dziękuję ci, Eve, że to tolerujesz. Wiem, że nie jesteś tym wszystkim zachwycona, szczególnie teraz.

- W porządku. Zaskoczyła mnie tylko ich liczba. Nie spodziewałam się też, że będzie tyle dzieci.

Nachylił się, by musnąć ustami jej włosy.

- Czy to najlepszy moment, żeby ci powiedzieć, że jeszcze kilkoro naszych gości właśnie pływa?

Zatrzymała się w pół kroku.

- Czy to znaczy, że jeszcze nie poznałam wszystkich?

- Nie przyjechał tylko jeden z moich wujków ze swoją rodziną i moim dziadkiem. Prowadzą rodzinne gospodarstwo. Ale poza tymi tutaj jest jeszcze kilkoro kuzynów i ich dzieci.

Więcej dzieci. Postanowiła nie wpadać w panikę; cóż by jej z tego przyszło.

- Będziemy potrzebowali indyka wielkości Plutona. Roarke obrócił ją ku sobie, przyciągnął bliżej i przycisnął usta do jej szyi.

- Jak sobie dajesz radę? - spytała.

- Zawładnęło mną tyle różnych uczuć. - Pomasował jej ramiona i się cofnął.

Eve uświadomiła sobie, że głaskał ją, bo obydwoje tego potrzebowali.

- Tak się cieszę, że tu są. Nigdy nie myślałem, że pod dachem swojego domu będę gościł tylu krewnych. - Z jego ust wydobył się krótki, zduszony śmiech. - Nigdy nie myślałem, że będę miał ochotę kogoś z nich zaprosić. A jed­nak to mnie przerosło. Przysięgam na Boga, że nie mam pojęcia, co robić.

- No cóż, jest ich tyłu, że potrzebowałbyś paru lat, by zapamiętać ich imiona.

- Nie to miałem na myśli. - Znów się roześmiał, teraz już swobodniej. - Cieszę się, że przyjechali, ale jednocześnie nie mogę się przyzwyczaić do ich obecności... Nie przychodzi mi do głowy odpowiednie słowo. Chyba najlepszym określeniem będzie „skołowany”. Czuję się skołowany, Eve, ich akceptacją, miłością. A dubliński ulicznik, który nadał we mnie tkwi, czeka, aż któryś z nich powie: „Kochany Roarke, może mnie wspomożesz, skoro masz taką masę for­sy?”. Wiem, że to niesprawiedliwe z mojej strony.

- To jak najbardziej naturalne. I byłoby ci łatwiej, gdyby cię poprosili o pieniądze. Zrozumiałbyś to. I ja też. - Przechyliła głowę. - Czy naprawdę mam się do niej zwracać „babciu”? Nie wiem, czy mi to przejdzie przez gardło.

Roarke pocałował ją w czoło.

- Byłbym ci niezmiernie wdzięczny, gdybyś spróbowała. Potraktuj to jak swego rodzaju pseudonim, tak jak ja to robię. A teraz, jeśli musisz popracować, usprawiedliwię cię.

- Właściwie nie zostało mi wiele poza czekaniem na ruch dziennikarzy i wkroczenie federalnych. Śledztwo, praktycznie rzecz biorąc, zakończone. Chciałabym cię tylko poprosić o zdobycie dla mnie rozkładu pomieszczeń Centrum. Jeśli nie robią tego w szkole, jestem gotowa się założyć o każde pieniądze, że ulokowali się w klinice. Może ośrodki pomocnicze są rozproszone po świecie. Ale musi być jakieś centrum kierowania całym przedsięwzięciem.

- Nie ma sprawy. Mogę polecić, żeby komputer się tym zajął, i sprawdzać postępy prac na odległość.

- Świetnie. Moglibyśmy też jeszcze raz spróbować ustalić tożsamość Deeny, wykorzystując zdjęcia z dyskietek przechowywanych w Brookhollow. Może na ich podstawie uzyskamy więcej jej danych osobowych. Może szczęście się do nas uśmiechnie.

- Ale przecież śledztwo w gruncie rzeczy jest zakończone - zauważył złośliwie Roarke.

- Nasz wydział przestał się nim zajmować. Ale za nic nie pozwolę, by mi odebrano tę sprawę, póki nie wypróbuję wszystkich sposobów, aby ją rozgryźć.

Rzeczywiście było ich więcej. Ich imiona i twarze zlały się w jej mózgu. Odniosła wrażenie, że są tu reprezentowane wszystkie przedziały wiekowe od dwóch miesięcy do siedemdziesięciu lat. I każdy z gości bez wyjątku jest nie­zwykle rozmowny.

Ponieważ Sean podążał za nią jak cień, doszła do wniosku, że mali chłopcy są jak koty. Upierają się, żeby narzucać swoją obecność tym, którzy najbardziej się ich boją lub najmniej im ufają.

Jeśli chodzi o Galahada, pojawił się, lekceważąco traktując przybyszów, którzy mieli mniej niż metr dwadzieścia wzrostu, póki się nie zorientował, kto w tej różnorodnej ludzkiej ciżbie najczęściej upuszcza jedzenie na podłogę albo rzuca mu smaczne kąski. Na koniec położył się brzuchem do góry pod stołem i usnął z przeżarcia.

Eve wykręciła się od towarzyszenia tym, których Roarke zabrał na coś, co Sean nazwał wycieczką po mieście. Kiedy wyślizgnęła się do swojego gabinetu, w głowie aż jej huczało od niemających końca rozmów.

Sprawa nie jest zamknięta, pomyślała, póki oficjalnie nie zostanie za taką uznana.

Usiadła przy biurku, zamówiła dane z komputera Roarke'a i zaczęła studiować plany Centrum Icove'a.

Roarke zgodził się z nią, że mogły istnieć jeszcze inne. Jego komputer będzie kontynuował poszukiwania. Na razie muszą jej wystarczyć te. Bóg jej świadkiem, że trochę ich było.

- Komputer, usuń wszystkie pomieszczenia ogólnie dostępne. Patrzyła na monitor, przyglądając się wejściom i planom poszczególnych kondygnacji.

Była teraz pewna, że to musi się odbywać gdzieś tutaj. Tak mu nakazywała ambicja, poza tym tu było najwygodniej. Skąd Icove mógłby kierować najważniejszym przedsięwzięciem, jak nie z ogromnego Centrum noszącego jego nazwisko.

To tu spędzał każdą wolną chwilę. Te dni i wieczory, które rezerwował dla siebie. Wystarczył krótki spacer lub kilka minut jazdy samochodem.

- Usunąć pomieszczenia dla pacjentów. Zostało jeszcze mnóstwo miejsca na laboratoria, pomieszczenia dla pracowników merytorycznych i personelu administracyjnego. Tracę czas, prawdopodobnie tracę czas - mruknęła. - Jutro, najdalej pojutrze federalni rozlezą się po Centrum jak mrówki.

Policja nowojorska nie mogła nakazać zamknięcia kliniki. Trzeba było uwzględnić dobro pacjentów, ich prawo do prywatności. Zresztą sama wielkość Centrum sprawiała, że dokładne jego przeszukanie byłoby niewykonalne.

Ale federalni będą mieli zielone światło i odpowiedni sprzęt. Prawdopodobnie Eve powinna to im zostawić. Pozwolić im zamknąć sprawę.

- Cholera. Komputer, pokaż po kolei laboratoria, zaczynając od tych, gdzie ochrona jest najbardziej rygorystyczna. Jeśli Unilab prowadzi w Centrum część swoich prac badawczych, to przynajmniej niektóre z ich ruchomych la­boratoriów muszą być wykorzystywane w tym przedsięwzięciu - powiedziała cicho, kiedy na monitorze pojawił się nowy obraz. - Ale jak się dowiedzieć, które, bez sprawdzania wszystkich?

Co oznaczało prawne przepychanki z każdym z państw, gdzie mieli swoje kliniki. I niewątpliwie procesy cywilne wytoczone przez personel oraz pacjentów.

- Te ośrodki są mobilne, idealnie nadają się do tworzenia sieci. Może między innymi w taki sposób dokonywano alokacji absolwentek. Kto to wie. Nagroda Nobla, kurde... Zamkną je, zanim to rozpracujemy.

Odwróciła się, kiedy dobiegł ją jakiś szmer od strony drzwi. Na progu stała Sinead, zamierzając się wycofać.

- Przepraszam. Zabłądziłam i kiedy usłyszałam twój głos, skierowałam się tutaj. Ale widzę, że pracujesz, nie chcę ci przeszkadzać.

- Myślałam na głos.

- Cóż, nie ty jedna.

- Nie pojechałaś zobaczyć miasto?

- Nie. Zostałam, żeby pomóc córce i synowej przy dzieciach. Teraz smacznie sobie śpią. A ja pomyślałam, że znajdę tę piękną bibliotekę, którą Roarke wcześniej nam pokazał, wezmę sobie książkę i przy niej się odprężę. Ale zabłądziłam, jak Małgosia w lesie.

- Jaka Małgosia?

- Siostra Jasia. To dzieci z bajki.

- Racja. Ale gapa ze mnie. Przecież ją znam. Jeśli chcesz, zaprowadzę cię do biblioteki.

- Nie kłopocz się, sama jakoś do niej trafię. Jesteś zajęta.

- Ale i tak nic nie mogę wymyślić.

- Czy mogłabym rzucić okiem?

- Na co?

- Jak to wygląda od strony policji... Nie jestem taka żądna krwi jak nasz Sean, ale też mnie to interesuje. Chociaż twój pokój bardziej przypomina mieszkanko niż gabinet policjantki.

Eve potrzebowała chwili, by zrozumieć, o co chodzi starszej pani.

- Prawdę mówiąc, Roarke odtworzył tutaj moje dawne mieszkanie. Między innymi w taki sposób mnie nakłonił, skusił do przeprowadzki tutaj.

Sinead uśmiechnęła się z rozczuleniem.

- Jakie to sprytne i słodkie zarazem. Chociaż wyczuwam w nim też gwałtowność i siłę. Eve, chcesz, żebyśmy już wrócili do Clare? Nie obrażę się.

- Nie. Naprawdę. Jest taki... - Nie była pewna, jakiego użyć określenia. - Jest taki szczęśliwy, że przyjechaliście. Mało jest rzeczy, które wywołują w nim niepewność, ale wy budzicie w nim niepewność. Wszyscy. A szczególnie ty. Wydaje mi się, że nadal opłakuje Siobhan, nadal czuje się w jakimś stopniu winny temu, co ją spotkało.

- Opłakiwanie zmarłych to normalna rzecz i prawdopodobnie dobrze, że nie może się pogodzić z jej śmiercią. Ale niesłusznie poczuwa się do winy. Był jeszcze niemowlęciem.

- Oddała życie dla niego. Tak to widzi. I nigdy się to nie zmieni. Więc wasza obecność tutaj... szczególnie twoja obecność dużo dla niego znaczy. Żałuję tylko, że nie wiem, jak się zachować w tej sytuacji.

- Bardzo chciałam tu przyjechać. Nigdy nie zapomnę dnia, kiedy u nas się pojawił, kiedy usiadł w mojej kuchni. Syn Siobhan. Chciałam... Och, ale się rozczuliłam, jak stara baba.

- Co się stało? - Na widok jej łez Eve ścisnął się żołądek. - O co chodzi?

- Wciąż nie mogę przestać myśleć, jak bardzo Siobhan chciałaby tu teraz być. Jaka byłaby dumna z tego wszystkiego, co osiągnął jej syn, kim się stał. Żałuję, że nie mogę oddać jej godziny swojego życia, by mogła tu teraz stać i rozmawiać z jego żoną w ich ślicznym domu. Ale to niemożliwe.

- Niezbyt dobrze znam tę historię, ale przypuszczam, że byłaby zadowolona, że tu jesteś. Chyba byłaby wdzięczna, że... że się nim zaopiekowałaś.

- Dziękuję ci za te słowa. Jestem szczęśliwa, że mogę mu zastępować matkę, i smutno mi, że mojej siostrze było dane tak mało czasu na cieszenie się swoim synkiem. Ma nasze oczy. Nie mówię o kolorze, tylko o kształcie. Sprawia mi przyjemność patrzenie w nie i dostrzeganie w nich jakiejś cząstki nas. Cząstki jej. Mam nadzieję, że on też znajduje pocieszenie w tym, że widzi ją we mnie. No, nie będę ci dłużej przeszkadzała w pracy.

- Zaczekaj. Zaczekaj. - Eve uniosła rękę, pozwalając swobodnie krążyć myślom. - Wasz brat, ten, który tu przyjechał...

- Ned.

- Pojechał do Dublina, żeby szukać siostry i jej dziecka.

- Tak. - Zacisnęła usta. - I Patrick Roarke niemal zakatował go na śmierć, że odważył się na coś takiego. - Prychnęła. - Policja okazała się bezradna. Wiedzieliśmy, że nasza Siobhan nie żyje. Wiedzieliśmy, ale nie mieliśmy do­wodów. Próbowaliśmy coś znaleźć przez wzgląd na nią i niemal straciliśmy Neda.

- Zakładając, że wiedzielibyście, gdzie szukać małego Roarke'a, jak do niego dotrzeć, co byście zrobili?

Jej piękne oczy roziskrzyły się ze złości.

- Pytasz, co bym zrobiła, gdybym wiedziała, gdzie ten łajdak trzyma dziecko mojej siostry, krew z krwi, kość z mojej kości, moje serce, które zamordował? Że traktował to dziecko gorzej, niż się traktuje psa przybłędę, chcąc go upodobnić do siebie? Przysięgam na Boga, poruszyłam niebo i ziemię, by odnaleźć tego chłopca, by go zabrać, by mu zapewnić bezpieczeństwo. Przecież należał do mnie, prawda? Był, jest częścią mnie.

- Cholera! Przepraszam - powiedziała Eve, kiedy Sinead uniosła brwi. - Cholera. - Doskoczyła do swojego telełącza.

- Porucznik Dallas. Połączcie mnie z dyżurnym oficerem - warknęła. - Natychmiast.

- Pani porucznik, melduje się porucznik Otts, oficer dyżurny.

- Natychmiast ustalić miejsce pobytu uczennicy Diany Rodriguez, lat dwanaście. Tryb natychmiastowy, pełne parametry. Nie rozłączę się, póki nie potwierdzicie jednego i drugiego. Ruszaj dupsko!

Oczy Sinead zrobiły się wielkie i przez chwilę przypominały oczy jej wnuka.

- Jesteś zachwycająca, wiesz o tym?

- Jestem głupia, głupia, głupia! - Eve kopnęła biurko, nie zważając na to, że Sinead jej się przygląda. - Czeka na swoją matkę. Kim, u diabła, jest jej matka? Z całą pewnością nie jest nią kobieta, która widnieje w sfałszowanym biogramie. Miała na myśli Deenę!

- Z całą pewnością - cicho powiedziała Sinead.

- Pani porucznik, nie możemy ustalić miejsca pobytu Diany Rodriguez. Poleciłem, żeby dokładnie przeszukano teren szkoły. Mamy informację, że od południowego zachodu wdarł się tam ktoś niepowołany. Sprawdzam to.

- Sprawdzasz to. Sinead stała zafascynowana, słuchając, jak Eve miesza oficera dyżurnego Ottsa z błotem, nie pozostawiając na nim suchej nitki.

ROZDZIAŁ 20

Powinnam była o tym pomyśleć. Powinnam była to przewidzieć! Muszę się uspokoić, powiedziała sobie Eve. Feeney już był w drodze. Wykorzystają lokalizator wszczepiony Dianie. Odnajdą ją.

- Rozważałaś taką ewentualność - przypomniał jej Roarke.

- Kiedy było już za późno, aby temu zapobiec. By się posłużyć lokalizatorem. Teren jest pilnie strzeżony, mamy doświadczonych gliniarzy, a ona i tak weszła, zabrała dziecko i zniknęła.

- Znała system ochrony, Eve. Już raz dostała się do środka. I miała bardzo silną motywację.

- Co dowodzi, że jestem jeszcze większą idiotką, skoro się nie zorientowałam, że najważniejsze w tym wszystkim jest dziecko. Deena chce położyć temu kres, gotowa jest zabić, żeby położyć temu kres. Na tym się skupiłam. Ale Diana to coś więcej niż tylko klon, to część jej samej.

- Jej dziecko - zgodził się z nią Roarke. - Widocznie świadomość istnienia Diany to jedno. Ale spotkanie z nią twarzą w twarz sprawiło, że najważniejsze stało się zabranie dziewczynki stamtąd.

- Nie uczono jej tego samego co Avril - przypomniała mu Eve. - Spójrz na jej akta. Języki obce, elektronika, informatyka, sztuki walki, prawo międzynarodowe, broń, materiały wybuchowe. Nie miała zajęć z gospodarstwa domowego.

- Miała zostać żołnierzem.

- Nie, szpiegiem. - Wściekła na siebie, Eve złapała się za głowę. - Jestem gotowa się założyć. Miała wykonywać tajne operacje infiltrujące, przeniknąć do najwyższych struktur władzy. Ale wykorzystała tę całą wiedzę, by uciec, zniknąć. Morderstwa wyglądały na dokonane przez profesjonalistę, bo tak właśnie było. Wyglądały na popełnione z pobudek osobistych, bo tak właśnie było.

- Czyli że... zaprogramowali ją... - powiedział Roarke z braku lepszego określenia - ...żeby robiła dokładnie to, co zrobiła.

- Właśnie. I gdyby doszło do procesu, obrona by to wykorzystała. Dianie trochę zmienili program zajęć. Żeby historia się nie powtórzyła. Dodali więcej godzin prowadzenia gospodarstwa domowego, lekcje o sztuce, teatrze, muzyce.. I może, powtarzam - może - to by zdało egzamin. Ale stało się coś, czego nie przewidzieli. Diana poznaje kobietę, którą uważa za swoją matkę.

Roarke, z podwiniętymi rękawami i związanymi w kucyk włosami, studiował plany głównego ośrodka Icoev'ów.

- Jeśli cokolwiek się tu znajduje, doskonale to zakamuflowali. Każde pomieszczenie jest w pełni opisane.

- Spróbujmy inaczej. - Eve przycisnęła palce do skroni, jakby chciała się pozbyć wszelkich zbędnych myśli. - Wyobraź sobie, że to twoja firma, twoja główna baza. Gdzie byś ją umieścił?

Rozsiadł się wygodnie i zamyślił.

- No cóż, trzeba to utajnić. Nie można czegoś takiego prowadzić na widoku. I naturalnie nie można tego łączyć z codzienną pracą. Albo przynajmniej tego, co najważniejsze. Niektóre prace laboratoryjne owszem. Przy takim rozmieszczeniu poszczególnych jednostek organizacyjnych masz masę punktów kontrolnych. Z całą pewnością można dokonywać korekt, przeprowadzać operacje plastyczne, działać podprogowo i robić wszystko, co tylko chcesz, w wielu miejscach. Ale by tworzyć, by - brak mi lepszego określenia - płodzić klony, musisz mieć zagwarantowane maksymalne bezpieczeństwo.

- Czyli pod ziemią. - Pochyliła się, żeby przyjrzeć się uważnie obrazowi na monitorze. - Jak się tam dostaniemy?

- Kochanie, czyżbyś planowała włamanie? Aż drżę z podniecenia.

- Daj spokój. Nie możesz drżeć z podniecenia w domu pełnym krewnych. Ich obecność zbytnio mnie rozprasza.

- Zwracam ci uwagę, że wszyscy teraz smacznie śpią w swoich łóżkach, natomiast pomysł włamania się do Centrum bardzo mnie podnieca. Najpierw wejdziesz ty.

- Tam, gdzie jest wolny dostęp. Może do izby przyjęć. Ją najtrudniej chronić, prawda?

- Najprawdopodobniej. Równie dobre miejsce jak każde inne. Przyjrzyjmy się mu.

- Ty mu się przyjrzyj. Ja muszę pomyśleć. Czy zabierze ją z sobą? Znaczy się, dziewczynkę? - Ponieważ czuła pewne pokrewieństwo duchowe z Deeną, zapytała samą siebie, co by zrobiła. - Niezbyt to logiczne. Jeśli zabierasz ją z miejsca, które uważasz za niebezpieczne, to nie po to, żeby ją ciągnąć do drugiego, niewiele lepszego pod tym względem. Ale będzie chciała ją mieć blisko siebie. Umieści ją tam, gdzie według niej jest bezpiecznie. U Avril albo w miejscu, do którego ona ma dostęp. Jeśli tak, to musi się skontaktować z Avril. Już to zrobiła. - Eve pokiwała głową. - Nic się nie stało opiekunom prawnym Diany mieszkającym w Argentynie. Założę się, że Avril skontaktowała się z nią i Deena przyleciała z powrotem. Może wcale nie dotarła do Argentyny.

- Albo w ogóle nie wsiadła do samolotu - powiedział Roarke. - Podsunęła ci fałszywy trop.

- Możliwe. Tak, to całkiem możliwe. Jeśli jest w kontakcie z Avril, już wie albo wkrótce się dowie, że niebawem o tym wszystkim będzie wiedział cały świat. Co w takiej sytuacji zrobi?

Zaczęła krążyć po pokoju.

- Traktuje to jak życiową misję. Prawie wszystko zakończy się tak, jak tego pragnęła. Ale... - Śledztwo praktycznie było zamknięte, jednak czy ją to powstrzymało przed dalszym działaniem, przed próbą zrobienia wszystkiego, co w jej mocy, by doprowadzić sprawę do takiego stanu, jaki Eve uważała za właściwy?

- Spróbuje zrealizować swój plan do końca. Przecież szkolono ją do wykonywania właśnie takich zadań. Zaprogramowano ją na osiąganie sukcesu. Już raz wyszła z ukrycia. Wiemy, że przynajmniej raz wybrała się do Centrum, żeby zabić Icove'a. I do tego się ograniczyła.

- Skupiła się na jednym.

- Przynajmniej do tej pory - zgodziła się z nim Eve. - Od Icove'a przez Icove'a do Evelyn Samuels. Bo nawet jeśli dostanie się do środka, zniszczy bazę danych, sprzęt... do diabła, nawet jeśli wysadzi wszystko w powietrze, nadal zostaną ci, którzy będą mogli zacząć wszystko od początku. Dlatego najpierw trzeba unieszkodliwić czynnik ludzki, a potem organizację. - Znów zaczęła krążyć po pokoju. - Nie może ryzykować, że władze się o tym dowiedzą, bo wtedy agencje rządowe mogłyby potajemnie kontynuować prace. Porozumiawszy się z Nadine, ograniczyłam Deenie ramy czasowe. Ona musi zrealizować to, co sobie założyła, dziś w nocy.

Przystanęła, kiedy wszedł Feeney bardziej wymięty niż zwykle, o ile to w ogóle było możliwe.

- Potrzebne mi informacje o lokalizatorze.

- Mam dane z archiwum Samuels o rodzaju implantu. - Spojrzał na Roarke'a. - Jest tu sprzęt, który umożliwia śledzenie ruchów Diany?

- Możemy spróbować coś złożyć w laboratorium komputerowym. Mam...

- W takim razie bierzcie się do roboty - przerwała mu Eve, czując, że zaraz dojdzie w nim do głosu maniak komputerowy. - Ja zajmę się planowaniem operacji.

- Jakiej operacji? - chciał koniecznie wiedzieć Feeney.

- O wszystkim ci powiem po drodze - odparł Roarke, kierując się z Feeneyem do wyjścia. - Czy kiedykolwiek pracowałeś z Alphą - 5? Wersja XDX?

- Tylko w snach.

- Twoje sny za chwilę się ziszczą. Eve dała im dwadzieścia minut. Uważała, że tylko tyle czasu mogą na to poświęcić.

- Masz ją?

- Coś mam - powiedział jej Feeney. - Sygnał jest słaby i zniekształcony, ale pasuje do kodów lokalizatora wszczepionego Dianie Rodriguez. Zapewniam cię, że niczego byśmy nie uzyskali, gdybyśmy nie dysponowali Alpha. Nawet przy użyciu Alphy mogłyby z tego wyjść nici, gdyby nie to, że lokalizator znajduje się niespełna dwa kilometry stąd.

- Gdzie?

- Przemieszcza się na północ. Na zachód stąd. Masz już gotową tę mapę? - spytał Roarke'a.

- Chwileczkę. Jest.

Na monitorze, na którym widać było słaby, pulsujący punkt, pojawił się plan miasta.

- Centrum. - Eve zacisnęła zęby. - Jest niespełna przecznicę od Centrum. Czyli że zabrała dziewczynkę ze sobą. Feeney, nie zgub jej. Skontaktuj się z Whitneyem. Będziesz go musiał przekonać, żeby pozwolił ci złamać ścisły zakaz komunikowania się. A potem nakłonić go, by załatwił dla nas nakaz i przysłał wsparcie. Wykorzystaj jako argument dziecko. Podejrzenie porwania nieletniej, bezpośrednie zagrożenie życia. Wejdę do środka z nakazem albo bez niego. Przechodzę na częstotliwość delta na moim komunikatorze. Łącz się ze mną tylko wtedy, kiedy uzyskasz potwierdzenie. - Odwróciła się w stronę Roarke'a. - Przygotujmy się.

Przypięła pas z bronią. Nie zdecydowała się na ubiór balistyczny, bo był zbyt obszerny i niewygodny, ale zabrała nóż bojowy.

Kiedy Roarke wrócił do niej, miał na sobie skórzany płaszcz do kolan. Eve nie umiałaby powiedzieć, jaką broń i zakazane urządzenia elektroniczne pod nim ukrył.

Miała do niego pełne zaufanie.

- Niektóre małżeństwa - powiedział - wychodzą wieczorem do klubu. Uśmiechnęła się do niego szelmowsko.

- Cóż, chodźmy potańczyć. Diana wślizgnęła się do izby przyjęć. Wiedziała, jak udawać niewiniątko, a co więcej, jak się poruszać, by nie zwracać na siebie uwagi dorosłych. Spuściła wzrok, nie patrząc w oczy ani tym, którzy czekali na pomoc, ani tym, którzy tej pomocy udzielali.

Zrobiło się późno, wszyscy byli zmęczeni, źli na cały świat albo cierpiący. Nikt nie zamierzał zawracać sobie głowy młodą dziewczyną, która sprawiała wrażenie, że wie, dokąd idzie.

A wiedziała, ponieważ podsłuchała rozmowę Deeny z Avril.

Wiedziała, że Deena po nią przyjdzie. I przygotowała się do tego. Zapakowała do plecaka tylko to, co uznała za niezbędne. Trochę jedzenia, które podkradała, by mieć na czarną godzinę, dyskietki z pamiętnikiem, laserowy skalpel, który zabrała z gabinetu lekarskiego.

Myśleli, że wiedzą wszystko, ale nie mieli pojęcia o jedzeniu, pamiętniku, o przedmiotach, które kradła od lat.

Była doskonałą złodziejką.

Deena nie musiała jej niczego wyjaśniać, kiedy wspięła się po murze i weszła przez okno do jej pokoju. Nie musiała mówić, żeby była cicho, żeby się pospieszyła. Diana zwyczajnie wzięła plecak z miejsca, w którym go ukryła, i wyszła przez okno razem z nią.

Kiedy forsowały mur, wyczuła w powietrzu coś, czego nie czuła nigdy wcześniej. Zapach wolności.

Rozmawiały przez całą drogę do Nowego Jorku. To też robiła po raz pierwszy. Rozmawiała z kimś bez konieczności udawania czegokolwiek.

Najpierw pojadą do Avril. Kiedy Avril wyłączy alarm, Deena wejdzie do środka i unieruchomi dwa policyjne androidy. Obiecała, że nie potrwa to długo. Potem zabierze ją i Avril z dziećmi do bezpiecznego miejsca, gdzie zaczekają, aż skończy swoje dzieło.

Położy kres cichym narodzinom. Już nikt nigdy nie będzie zmuszony do ponownego zaistnienia.

Obserwowała, jak Deena wchodzi do ładnego domu i kilka minut później z niego wychodzi. Tak, jak obiecała.

Okazało się, że bezpieczne miejsce znajdowało się zaledwie kilka minut marszu dalej. Bardzo sprytne posunięcie ukryć się tak blisko. Mogły tam pozostać, niezagrożone, póki nie wyprowadzą się na dobre gdzie indziej.

Udała, że położyła się do łóżka.

Słyszała, jak Deena i Avril się sprzeczają, chociaż mówiły przyciszonymi głosami. Avril utrzymywała, że już jutro wydarzy się to, na czym tak im zależało.

Ale Deena upierała się, że to nie wystarczy, że należy zniszczyć korzenie całego zła. W przeciwnym razie nigdy nie będą wolne. Nigdy nie będą bezpieczne. To się nigdy, przenigdy nie skończy. I właśnie dziś w nocy położy wszystkiemu kres.

Potem ze szczegółami przedstawiła Avril, co zamierza zrobić.

Więc Diana czekała cierpliwie i kiedy Deena przełączyła alarm na żółty, by wyjść drzwiami frontowymi, dziewczynka wyślizgnęła się tylnym wyjściem.

Nigdy przedtem nie była w mieście - to pamiętała. Nigdy nie była zupełnie sama. Odkryła, że to niezwykle emocjonujące. Nic a nic się nie bała. Rozkoszowała się odgłosami własnych kroków, chłodnym powietrzem na twarzy.

Obmyśliła trasę i co po kolei zrobi, traktując to jak logiczną zagadkę, którą należy rozwiązać. Jeśli Deena udała się do Centrum, uda się tam za nią.

Nie było to daleko. Wprawdzie nie dysponowała żadnym środkiem transportu, ale dobrze biegała, i to na długie dystanse. A Deena będzie musiała zaparkować w pewnej odległości od celu i ostatnie dwie przecznice też pokona pieszo. Jeśli Diana dobrze sobie wyliczyła czas, dotrą tam jednocześnie i potem będzie mogła przejść za Deeną przez izbę przyjęć znajdującą się na parterze.

Kiedy Deena odkryje jej obecność, będzie już za późno, by ją odesłać z powrotem.

Proste rozwiązania najczęściej są najlepsze.

Ponieważ wiedziała, kogo wypatrywać, szybko zauważyła Deenę. Wyglądała zupełnie zwyczajnie w dżinsach i kurtce z kapturem. Jej torba też nie wzbudzała żadnych podejrzeń - prosta, na ramię, jakich widuje się wiele.

Prostota to klucz do sukcesu.

Niezbyt długo musiała czekać na dogodny moment. Kiedy nadjechała karetka pogotowia, Deena skorzystała z zamieszania, jakie powstało, by niepostrzeżenie wślizgnąć się do Centrum.

Diana policzyła do dziesięciu i podążyła za nią. Ale zwolniła kroku i spuściła wzrok. Kiedy już znalazła się w środku, poruszała się pewnie, tak przynajmniej jej się wydawało.

Nikt jej nie zaczepił. Nikt nie zapytał, co tu robi. To był kolejny haust wolności.

Skręciła do ambulatorium i kątem oka obserwowała, jak Deena od niechcenia wrzuciła coś do pojemnika na odpady i poszła dalej. Nawet zatrzymała internistę o udręczonej minie, by spytać o drogę. Proste i sprytne.

Kiedy znalazła się w miejscu, gdzie korytarz się rozwidlał, rozdzwoniły się alarmy. Deena nieznacznie przyspieszyła kroku i skręciła w lewo. Diana zaryzykowała i szybko obejrzała się za siebie. Korytarz wypełniał dym. Po raz pierwszy pozwoliła sobie na szeroki uśmiech.

Deena znalazła się przed podwójnymi drzwiami z napisem: WSTĘP TYLKO DLA PERSONELU. Wsunęła do otworu elektroniczną kartę i drzwi się otworzyły. Diana poczekała, aż zaczną się zamykać, i dopiero wtedy podbiegła i przecisnęła się przez nie.

Zaopatrzenie medyczne, zauważyła Diana. W dużych ilościach. Przenośny sprzęt diagnostyczny, zabezpieczone szafki z lekami. Dlaczego tutaj? - zastanowiła się. Potem usłyszała cichy odgłos otwieranej torby. Zakradła się bliżej i nagle znalazła się pod ścianą, z paralizatorem przyciśniętym do szyi.

- Diana! - syknęła Deena i szybko odsunęła paralizator. - Co ty tu robisz, u diabła?

- Idę z tobą.

- Nie możesz. Na litość boską, Avril z pewnością odchodzi od zmysłów.

- W takim razie lepiej się pospieszmy, zróbmy to, co mamy zrobić, i wracajmy.

- Muszę cię stąd wyprowadzić.

- Nie zakradłaś się tak daleko, żeby teraz wracać. Ktoś może wkrótce zacząć cię szukać.

- Wykluczone. Nie tam, dokąd idę. A ty też nie możesz wiedzieć, dokąd idę i co zamierzam zrobić. Nie chcę, żebyś miała z tym cokolwiek wspólnego. Posłuchaj. - Położyła dłonie na ramionach Diany. - Nie ma nic ważniejszego od twojego bezpieczeństwa, twojej wolności.

- Owszem, jest. - Oczy Diany były przejrzyste i ciemne. - Położenie temu kresu.

Kiedy Eve weszła do izby przyjęć, dzwonki alarmowe piszczały. Zresztą nie tylko one, zauważyła. Panika jest dla niektórych czymś tak naturalnym, jak oddychanie.

Pracownicy kliniki i strażnicy próbowali przywrócić porządek.

- To jej robota. - Eve niechcący potrąciła pielęgniarkę, ale kobieta ledwo na nią spojrzała. - Wejście do izby przyjęć to najsłabszy punkt. Dodaj trochę więcej zamieszania tu, gdzie zwykle panuje zamieszanie, a możesz przystąpić do realizacji swoich zamiarów. - Spojrzała na Roarke'a. - Cóż, weźmy z niej przykład.

Utkwił wzrok w skanerze, który trzymał w dłoni.

- Lokalizator jest sto metrów na północny zachód. Chwilowo się nie porusza.

Udali się w tamtym kierunku, po drodze trafiając na gęstą chmurę dymu.

- Kostka siarkowa - powiedział Roarke, kiedy Eve zaklęła, czując smród. - Robią ją dzieciaki. Też jej używałem. Śmierdzi, dymi, ale jest nieszkodliwa.

Eve wstrzymała oddech i pobiegła w stronę chmury o ostrym zapachu. Technik w masce dał jej znak, żeby zawróciła. Podsunęła mu plakietkę pod nos i pobiegła dalej.

- Nieszkodliwa? - spytała, kiedy się znalazła po drugiej stronie. - A co powiesz o godzinie, którą będziemy musieli spędzić w komorze fumigacyjnej?

- Właśnie dlatego, że tak okropnie cuchnie, sprawia tyle frajdy, kiedy się ma dwanaście lat. - Roarke zakaszlał i się wykrzywił. - Czterdzieści sześć metrów na wschód. - Poprawił słuchawki. - Wciąż ją mamy - powiedział do Feeneya, nasłuchującego na drugim końcu. - Zrozumiałem. Mówi, że komendant dał zgodę na przysłanie wsparcia. Poprowadzi ich Feeney, kierując się sygnałem. Dopóki uda mu się go śledzić - poinformował Eve.

- To wystarczy. Nie może tego zrobić sama. Bez względu na to, jaka jest inteligentna. Musi być z Deeną.

- Sprytnie wybrały sobie moment. Dostały się do środka nie tylko przez najsłabszy punkt, ale do tego w dogodnym czasie. Późny wieczór w przeddzień święta. Wiele oddziałów zamknięto, pozostał tylko niezbędny personel. Ludzie myślą o tym, jak spędzą święta, albo są wściekli, że muszą dyżurować, kiedy inni siedzą i jedzą indyka albo też oglądają transmisje sportowe. Tędy. - Wskazał głową drzwi.

Eve wsunęła do otworu swoją uniwersalną kartę, ale drzwi się nie rozsunęły.

- Przeprowadź nas. Wyciągnął z kieszeni jakieś urządzenie, przytknął je do otworu, nacisnął kilka klawiszy.

- Spróbuj teraz. Tym razem drzwi się rozsunęły.

- To tylko inny rodzaj zabezpieczenia - powiedział Roarke. - Sama musiała zrobić coś podobnego, unieważniając wszystkie kody poza własnym. Nasz cel wciąż zjeżdża w głąb.

- Gdzie? - zapytała Eve. Roarke przechylił skaner i omiótł nim szafkę na leki, sięgającą od podłogi do sufitu. - Tu. Musi tu być winda.

- Jak, u diabła, się ją otwiera?

- Wątpię, by wystarczyło powiedzieć „Sezamie, otwórz się”. - Przesunął palcami wzdłuż jednej krawędzi, Eve zrobiła to samo po drugiej stronie. - To z pewnością nie będzie ręczny przycisk. Zbyt łatwo przypadkiem go uruchomić.

Eve z całych sił naparła na drzwi. Roarke spojrzał na nią z politowaniem.

- Są przyspawane do ściany.

- Ale nie z tej strony - powiedział.

Kiedy mocował się z drzwiami, Eve przykucnęła, by przyjrzeć się dokładnie, jak wszystko tam wygląda.

- Jest prowadnica. Przesuwają się na prowadnicy.

- Jeszcze chwila - mruknął. - Zaraz to rozgryzę. Podważył małą płytkę i z zadowoleniem spojrzał na kontrolki.

- Mam cię.

- Gdzie Deena? Gdzie jest dziewczynka? Zamiast odpowiedzieć, oddał Eve skaner i skupił się na kontrolkach.

- Gdzieś tu musi być otwór na kartę kodową, ale jego szukanie zajęłoby zbyt dużo czasu. Tak będzie szybciej.

- Przestała zjeżdżać w dół, kieruje się na zachód. Tak mi się wydaje. Tracimy sygnał. Pospiesz się.

- Wymaga to pewnej dozy delikatności...

- Do diabła z delikatnością! - Zdjęła płaszcz i rzuciła go na podłogę.

- Wytrzymaj jeszcze dwie sekundy - poprosił. Usiadł na piętach, kiedy szafka i ściana przesunęły się w lewo.

- Zapraszam do środka.

- Zostaw żarty na później. Teraz musimy jak najszybciej dotrzeć do kryjówki szalonych naukowców.

Wymagana autoryzacja - poinformował panel zabezpieczający, kiedy znaleźli się w windzie.

Tylko czerwony sektor.

- Spróbuj posłużyć się swoją kartą uniwersalną - zaproponował Roarke. Niepoprawny kod. Proszę wpisać właściwy kod i zaczekać trzydzieści sekund na skanowanie siatkówki...

Eve zacisnęła dłoń w pięść. Roarke ją objął.

- Kochanie, nie bądź taka niecierpliwa. - Jeszcze raz przyłożył skaner do panelu i nacisnął jakieś klawisze. - Teraz.

Niepoprawny kod. Masz dwadzieścia dwie sekundy na...

- Na co? - warknęła Eve, kiedy Roarke wstukiwał nową kombinację cyfr.

- Jeszcze raz. Kod zaakceptowany. Proszę się ustawić do skanowania siatkówki.

- Jak, do diabła, to obejdziemy? - spytała Eve.

- Jej się udało. Założę się, że zrobiła wszystko za nas. Z panelu wystrzelił promień skanujący, ale drgnął, a później dwa razy zapulsował.

Witamy, doktorze Icove. Na jaki poziom życzy sobie pan zjechać?

- Dobre. - W tonie głosu Roarke'a słychać było niekłamany podziw. - Cholernie dobre. Ciekaw jestem, czy ta Deena nie szuka pracy.

- Powrót na poprzedni poziom - poleciła Eve. Prośba o zjazd na poziom pierwszy. Drzwi się zasunęły.

- Dobry pomysł z tym skanowaniem - zauważył Roarke. - Sprytniejsze rozwiązanie niż całkowite unieruchomienie. Z pewnością wtedy włącza się alarm. A tak osiągasz swój cel i jeszcze możesz zagrać na nosie przeciwnikowi. Z łatwością znalazłbym jakieś ciekawe zajęcie dla Deeny.

- Jasna cholera. Sygnał zniknął. Spytaj Feeneya o ostatnie współrzędne. Eve wyciągnęła broń, kiedy komputer ogłosił, że są na poziomie pierwszym.

Pochyliła się i wyszła na szeroki, biały korytarz. Ściany były wyłożone błyszczącymi kafelkami, podłogi lśniły. Jedynymi barwnymi akcentami były duża, czerwona jedynka na wprost windy i czarne oka kamer ochrony.

- Trochę jak w kostnicy - zauważył Roarke, ale Eve pokręciła głową. Nie czuło się tu zapachu śmierci. Ani zapachu człowieka. Powietrze wydobywające się z klimatyzatorów było dokładnie filtrowane, pozbawione wszelkich zanieczyszczeń. Skierowali się na zachód.

Z prawej i lewej strony znajdowały się sklepione przejścia, na ścianach na czerwono wypisano ich kody.

- Straciłem łączność z Feeneyem. Jesteśmy zbyt głęboko pod ziemią. - Roarke uniósł wzrok. Sufit też był biały, półokrągły, jak w tunelu. - Prawdopodobnie zainstalowali tu ekrany blokujące łączność z niepowołanymi osobami.

- Musi wiedzieć, że tu jesteśmy. - Wskazała brodą kolejną kamerę. - Może system alarmowy jest zautomatyzowany.

Wytężyła słuch, starając się wyłapać jakieś odgłosy. Rozmów, kroków. Ale nie słyszała nic poza cichym szumem klimatyzacji. Doszli do miejsca, gdzie tunel zakręcał. Kawałek dalej zobaczyła na białej podłodze rozsypane szczątki androida.

- Śmiem twierdzić, że dobrze idziemy. - Przykucnął, żeby przyjrzeć się uważniej fragmentom. - Pluskwa, wyposażona w paralizatory i sygnały.

Ponieważ przypominały z wyglądu zmutowane pająki, budziły w niej odrazę. A tam, gdzie jest jeden, z pewnością jest ich więcej.

Jej przypuszczenia się potwierdziły, kiedy usłyszała za sobą szybkie kroki. Odwróciła się i kilka razy wypaliła z paralizatora, gdy kolejny android wyłaniał się zza zakrętu. Za nim biegły jeszcze trzy.

Padła na ziemię, by uniknąć promienia lasera, szybko wymierzyła cios następnemu androidowi, a kiedy się podnosiła, Roarke unieszkodliwił trzeciego.

Ten, którego uszkodziła, nadał przenikliwy sygnał, nim go kopnęła z całej siły, aż rozpadł się, uderzywszy o ścianę.

- Przeklęte robactwo.

- Być może. Ale obawiam się, że to dopiero ich pierwsza fala. - Roarke na wszelki wypadek wyciągnął swój paralizator. - Możemy się spodziewać gorszych niespodzianek.

Nie przeszli trzech metrów, kiedy jego słowa okazały się prorocze.

Pojawili się przed nimi i z tyłu, maszerując w idealnym szyku. Eve naliczyła ich ponad tuzin, nim wpadła plecami na Roarke'a.

Miała nadzieję, że to androidy. Byli identyczni: wszyscy mieli kamienne twarze, twarde spojrzenia, pod staromodnymi mundurami rysowały się wydatne muskuły.

I byli bardzo młodzi, mieli nie więcej niż szesnaście lat. Jeszcze dzieci.

- Policja! - krzyknęła. - To oficjalna akcja policji nowojorskiej. Nie ruszać się!

Ale androidy nie tylko się nie zatrzymały, ale wyciągnęły broń.

- Unieszkodliwić je! Ledwo wypowiedziała te słowa, kiedy rozległ się huk eksplozji. Eve przełączyła broń na pełne rażenie i najpierw posłała serię, a potem oddała kilka szybkich, pojedynczych wystrzałów.

Coś trafiło ją w lewe ramię, powodując przenikliwy ból. Kiedy strzelała do jednego z nacierających na nią androidów, drugi zaatakował ją od tyłu.

Upadła i niemal straciła pistolet. Poczuła krew, świeżą i gorącą, zobaczyła w oczach przeciwnika coś ludzkiego. Ale bez wyrzutów sumienia przytknęła lufę do jego szyi i wypaliła pełną mocą.

Jego ciałem wstrząsnęły konwulsyjne drgawki; nie żył, nim zwalił się na ziemię. Ledwo uniknęła żołnierskiego buciora, który znalazł się tuż koło jej twarzy. Wyciągnęła nóż i wbiła go w muskularną pierś wroga.

W powietrzu latały odłamki kafelków, raniąc jej odsłoniętą skórę. Znów poczuła ból, tym razem w biodrze.

Zobaczyła Roarke'a, walczącego wręcz z dwoma androidami. A kolejne nadchodziły.

Chwyciła nóż w zęby i wyciągnęła z kabury miotacz. Ustawiła go na pełną moc. Zrobiła przewrót do tyłu i wzięła na muszkę jednego z przeciwników atakujących Roarke'a. Zaklęła, kiedy nie mogła wycelować w drugiego. Potem, jak szalona, zaczęła strzelać z obu pistoletów jednocześnie do androidów, które wciąż stały.

W pewnej chwili pojawił się koło niej Roarke. Uklęknął.

- Celuj w otwór - powiedział z kamienną miną i uniósł minibombę trzymaną w ręku.

Złapał Eve, pociągnął ją na ziemię, a potem osłonił własnym ciałem.

Od huku eksplozji niemal popękały jej bębenki. Słyszała niewyraźnie, jak leci grad popękanych kafelków. A potem tylko przyspieszone oddechy ich obojga.

- Padnij! Padnij! - Ogarnęła ją panika, kiedy spojrzała na Roarke'a. Pchnęła go, aż padł na ziemię. Odciągnęła go na bok. Ciężko oddychał, krew zalewała mu twarz.

Miał rozciętą skroń, rękaw jego skórzanego płaszcza był rozerwany tuż powyżej łokcia.

- Czy jesteś poważnie ranny?

- Nie wiem. - Pokręcił głową, żeby oprzytomnieć. - A ty? A niech ich - powiedział z wściekłością, kiedy zobaczył czerwoną plamę na jej ramieniu i krew sączącą się przez spodnie na wysokości biodra.

- Głównie zadrapania. Nadchodzi wsparcie. Nadchodzi pomoc. Spojrzał jej prosto w oczy i się uśmiechnął.

- A my będziemy tu siedzieli i czekali na kawalerię, tak?

Ten uśmiech sprawił, że potężne łapsko, ściskające jej serce zwolniło chwyt.

- Do diabła, nie. Eve podniosła się i podała mu rękę. To, co zobaczyła wokół siebie, sprawiło, że żołądek podszedł jej do gardła, a serce zamarło w piersiach. To nie były androidy, tylko istoty z krwi i kości. Młodzi chłopcy. Teraz zostały z nich strzępy.

Skupiła się na zbieraniu broni.

- Nie wiemy, co nas jeszcze czeka. Weź tyle, ile udźwigniesz.

- Powołano ich do życia, by walczyli - powiedział cicho Roarke. - Nie mieli wyboru. Nie dali nam wyboru.

- Wiem. - Zarzuciła na ramię dwa karabiny. - A my zgładzimy, zniszczymy, zdziesiątkujemy tych, którzy ich stworzyli.

Roarke podniósł jeden z pistoletów i karabin.

- Z czasów wojen miejskich. Gdyby byli lepiej uzbrojeni i bardziej doświadczeni, już byśmy nie żyli.

- Miałeś minibomby. Miałeś zakazane przez prawo materiały wybuchowe.

- Cóż, wolałem być przygotowany na wszystko. - Wycelował z karabinu w jedną z kamer i nacisnął spust. - Używa się ich tylko parę razy podczas symulacji na strzelnicy.

- Potrafię się nimi posługiwać. - Wycelowała w drugą kamerę.

- Nie wątpię. Diana obejrzała się przez ramię.

- Przypomina to wojnę.

- Cokolwiek to jest, dzięki temu nie interesują się nami - powiedziała Deena. Na razie, pomyślała.

Oceniała, że ma pięćdziesiąt procent szans na to, że wyjdzie z tego żywa. Teraz musiała przeżyć. Musiała zrealizować swój zamiar i wyprowadzić stąd Dianę w bezpieczne miejsce.

Ale pociły jej się dłonie, a to zmniejszało szanse powodzenia. Do tej pory jedyną osobą, którą kochała, była Avril. Ale okazało się, że jej uczucie do Avril jest niczym w porównaniu z falą miłości, która ją teraz zalała. Diana była częścią jej samej.

Nikt nigdy nie tknie jej dziecka.

Więc modliła się, by dane, jakie zdobyła razem z Avril, nadal były aktualne. Modliła się o to, by wszystko, co czaiło się za nimi, zaczekało, aż przejdzie przez drzwi z napisem HODOWLA PŁODÓW.

Modliła się, by nie opuściła jej odwaga.

W końcu światełko zmieniło się na zielone. Poczuła przeciąg, kiedy otworzyły się drzwi do śluzy powietrznej. To, co zobaczyła przez szybę w drzwiach, sprawiło, że serce jej zamarło.

Całą siłą woli zmusiła się do przekroczenia progu.

Oczy zaszły jej łzami i wszystko stało się zamazane. Nagle w białym snopie światła pojawił się potwór, który zmarł dziesięć lat temu.

Jonah Delecourt Wilson był przystojny, w pełni sił, liczył sobie nie więcej niż trzydzieści lat. Trzymał na ręku śpiące niemowlę. Do szyi dziecka przyciskał paralizator.

U jego stóp leżały zwłoki młodego Wilfreda Icove'a.

- Witaj w domu, Deeno. To, że tu jesteś, dowodzi, że osiągnęliśmy sukces.

Deena odruchowo zasłoniła Dianę własnym ciałem.

- Ratujesz siebie? - Roześmiał się i uniósł niemowlę do światła. - Którą z siebie poświęcisz? Niemowlę, dziewczynkę, kobietę? Fascynująca łamigłówka, prawda? Musisz pójść ze mną. Zostało nam mało czasu.

- Zabiłeś swojego wspólnika?

- Mimo włożonej pracy, licznych poprawek, kolejnych udoskonaleń, okazało się, że ma wady nie do usunięcia. Sprzeciwiał się kilku z naszych najnowszych osiągnięć.

- Pozwól jej odejść. Daj niemowlę Dianie i puść je wolno. Ja pójdę z tobą.

- Deeno, zrozum, że zabiłem swojego najbliższego współpracownika, człowieka... A właściwie ludzi, bo jest ich jeszcze dwóch, równie martwych jak ten, którzy przez dziesiątki lat podzielali moje wizje. Myślisz, że zawaham się przed zabiciem którejś z was?

- Nie. Ale zabijanie dzieci to czyste marnotrawstwo. Podobnie jak zabicie mnie, kiedy możesz mnie wykorzystać do badań.

- Ale widzisz, ty też masz wady. Podobnie jak Wilfred. A kosztowałaś mnie bardzo dużo wysiłku. Wszystko to za chwilę ulegnie zniszczeniu. Efekt trudów dwóch pokoleń. Na szczęście mogę je powielać bez końca, wszystko odtworzyć, a potem dalej doskonalić, aby wreszcie móc radować oczy swoim dziełem. Wszystkie pójdziecie ze mną i będziecie miały w tym swój udział. Albo zostaniecie tutaj i zginiecie.

Przez drzwi naprzeciwko wyszedł jeszcze jeden Wilson, za rączkę trzymał zaspaną dziewczynkę.

- Ręce do góry - rozkazał Deenie i postąpił krok do przodu.

- Na wybranych już czeka transport - oświadczył pierwszy Wilson.

- A co z resztą?

- Kiedy już będziemy bezpieczni? Zostaną zniszczone. Musimy je złożyć w ofierze. Ale wiemy, co to trudne wybory, prawda? Mamy całą potrzebną nam wiedzę, fundusze oraz czas na rozpoczęcie wszystkiego od nowa. Ruszaj.

Kiedy Deena zrobiła krok, Diana wyciągnęła z kieszeni laserowy skalpel i wycelowała go w oczy tego, który trzymał dziewczynkę.

Dziewczynka krzyknęła i rozpłakała się, gdy mężczyzną wstrząsnęły konwulsje. Po chwili osunął się martwy na ziemię. Diana omiotła promieniem całe pomieszczenie, niszcząc znajdujący się w nim sprzęt. Kiedy Wilson odpowiedział ogniem, Deena pociągnęła Dianę, aż ta padła na podłogę, a potem doskoczyła do płaczącej dziewczynki. Chwyciła ją na ręce i się odwróciła. Zobaczyła, że Wilson zniknął z niemowlęciem.

- Zabierz ją stąd. - Pchnęła płaczącą dziewczynkę, swoją drugą córkę, w ramiona Diany. - Musisz ją wyprowadzić. Ja postaram się go dopaść. Nie sprzeciwiaj się mi! Słuchaj, ktoś próbuje się tu dostać. Świadczą o tym odgłosy strzelaniny.

- Jesteś ranna.

- Nic mi nie jest. - Deena starała się nie zwracać uwagi na ból poparzonego ramienia. - Musisz ją zaprowadzić w bezpieczne miejsce. Wiem, że dasz radę. Wiem, że ci się to uda. - Objęła Dianę, pocałowała ją, a potem pocałowała małą dziewczynkę. - Muszę go powstrzymać. A wy uciekajcie stąd!

Wyprostowała się i wybiegła z koszmaru sennego prosto do piekła. Diana z trudem wstała, trzymając dziewczynkę. Przypomniała sobie, że wciąż ma laser. Posłuży się nim, jeśli zajdzie taka potrzeba.

ROZDZIAŁ 21

Powinni się rozdzielić. Oszczędziliby czas, byłoby to skuteczniejsze, ale czyhało na nich zbyt wiele niebezpieczeństw. Eve czuła w biodrze ciągły, ostry ból, ale szła dalej.

Wszędzie, gdzie korytarz się rozwidlał lub zakręcał, mijając każde drzwi, gotowa była do odparcia kolejnego ataku.

- Może już nie grozi nam bezpośrednie starcie. Z pewnością założyli, że przy takim poziomie zabezpieczeń na górze i skoro dysponują takimi oddziałami tutaj, nikt nie przedrze się tak daleko.

Roarke zrezygnował ze stosowania finezyjnych metod i po prostu rozwalił zamki w drzwiach z napisem BADANIA EKSPERYMENTALNE.

- Matko Boska - szepnął, kiedy zobaczyli, co znajduje się w środku. Kuwety, termosy, pojemniki wypełnione przezroczystym płynem. A w nich płody na różnym etapie rozwoju. Wszystkie mniej lub bardziej zdeformowane.

- Uszkodzone - udało się wykrztusić Eve, chociaż krew ścięła jej się w żyłach. - Nieudane efekty ich doświadczeń, uśmiercone, gdy stwierdzono istnienie usterek.

Kiedy przyglądała się elektronicznym wykresom, poczuła, jak coś ją ściska w gardle.

- Albo pozwalano im dalej się rozwijać, albo specjalnie je uszkadzano w celach badawczych. Doświadczalnych - dodała, czując gorycz w ustach. - Utrzymywano je przy życiu, póki były użyteczne.

Teraz wszystko w tym pomieszczeniu było martwe. Biły w nim tylko serca jej i Roarke'a.

- Ktoś wyłączył system podtrzymywania życia.

- Musi tu być więcej takich sal.

- Eve. - Roarke stał tyłem do tego, czego już nie można było uratować, i przyglądał się urządzeniom. - Nie tylko wyłączono system podtrzymywania życia, ogłoszono również żółty alarm.

- Co to znaczy?

- Może, jak przypuszczałaś, ogłaszany jest automatycznie, po stwierdzeniu, że na teren ośrodka dostał się ktoś niepowołany. Albo poprzedza wprowadzenie czerwonego alarmu i samozniszczenie.

Eve odwróciła się szybko.

- Deena nie mogła nas aż tak wyprzedzić. Nie jest aż o tyle od nas lepsza. Czyli że... ktoś inny to włączył.

- Żeby wszystko unicestwić - powiedział Roarke. - Woli wszystko unicestwić niż pozwolić, by wykorzystał to ktoś inny.

- Możesz anulować to polecenie? Omiótł pomieszczenie skanerem i pokręcił głową.

- Przynajmniej nie w tej sali. Nie tutaj go ogłoszono.

- W takim razie znajdziemy to miejsce i tego, kto kieruje tym przedstawieniem, nim włączy się czerwony alarm.

Eve wycofała się i przeszła przez kolejne drzwi.

W białym tunelu zobaczyła Dianę, zaciskającą dłoń na ramieniu małej dziewczynki, swojej wiernej kopii w pomniejszonej skali. W drugim ręku trzymała laserowy skalpel.

- Wiem, jak się nim posługiwać - oświadczyła Diana.

- Nie wątpię. - Eve dokładnie wiedziała, jakie to uczucie, kiedy promień lasera przetnie skórę. - Ale byłaby to czysta głupota z twojej strony, bo przyszliśmy tu, żeby was zabrać z tego piekła. Gdzie jest Deena? Czy to ona wydała polecenie samozagłady?

- On to zrobił. Pobiegła za nim. Trzymał na ręku niemowlę. - Spojrzała na pociągającą nosem dziewczynkę. - Naszą małą siostrzyczkę.

- Co za on?

- Wilson. Ona też była z nim. - Minimalnie uniosła rączkę dziewczynki. - Ma na imię Darby. Zabiłam go, a przynajmniej jednego z nich, tym. Nastawiłam na pełną moc i wycelowałam mu prosto w oczy.

- Bardzo dobrze. Pokaż mi, w którą stronę poszli.

- Jest zmęczona. - Diana spojrzała na Darby. - Przypuszczam, że dostała jakiś środek nasenny. Nie może biec.

- Zbliżcie się. - Roarke zrobił krok w ich stronę, - Daj mi ją. Nie zrobię jej krzywdy.

Diana uważnie mu się przyjrzała.

- Będę cię musiała zabić, jeśli spróbujesz ją skrzywdzić.

- Umowa stoi. Nadciąga wsparcie. - Wziął dziecko na ręce.

- Niech się lepiej szybko tu pojawi. Tędy. Pospieszcie się. Ruszyła biegiem. Eve skoczyła za nią. Przywierała plecami do ściany na każdym rozwidleniu i zakręcie, by sprawdzić, czy droga wolna.

Pomieszczenie hodowli płodów nadal było niezabezpieczone. Diana wpadła prosto do niego, a Eve znów stanęła jak wryta.

W sali znajdowało się pełno komór, przylegających do siebie i rozmieszczonych tak, jak komórki w ulu. W każdej z nich w gęstej, przejrzystej cieczy pływał płód. Rura - przypuszczała, że pełniąca rolę pępowiny - łączyła je wszystkie z czymś, co - jak się domyśliła - było sztucznym łożyskiem. Każda komórka miała swoją własną elektroniczną tablicę i monitor, gdzie rejestrowano częstotliwość oddechów i skurczów serca, pracę mózgu. Podana była też data poczęcia, dawca i przewidywana data cichych narodzin.

Odskoczyła, kiedy jeden płód się odwrócił. Przypominał rybę nie z tego świata, pływającą w nieznanych wodach.

Zapisywano również rodzaj zastosowanej stymulacji: jaką nadawano muzykę, czyje głosy, w jakich językach rozmowy. Rozbrzmiewało tu bicie serca, włączone na stałe.

- Zabił Icove'a. - Diana pokazała zwłoki na podłodze. - Przynajmniej tego klona Icove'a. Zamierza to wszystko zniszczyć.

- Co?

- Weźmie te, które wybrał, a pozostałe zabije. Deena zamierzała to zrobić, ale nie zdołała. - Diana się rozejrzała wokół. - Kiedy się tu znalazłyśmy, zrozumiałyśmy, że nie zdobędzie się na to. Poszła tamtędy, za nim. Za jednym z nich. Może jest ich więcej niż dwóch.

- Wyprowadź je stąd - zwróciła się Eve do Roarke'a. - Wywieź je na górę i zabierz daleko stąd.

- Eve...

- Nie mogę robić dwóch rzeczy naraz. Ty musisz mnie wyręczyć. Chcę, żebyś je zabrał w bezpieczne miejsce. Pospiesz się.

- Nie wymagaj ode mnie, żebym cię tu zostawił samą.

- Tylko ciebie mogę o to poprosić. - Rzuciła mu ostatnie, przeciągłe spojrzenie, a potem pobiegła tam, gdzie pokazywała Diana.

Weszła do jakiegoś laboratorium. Zorientowała się, że tu dokonywano aktu zapłodnienia. Życie tworzono w przezroczystych naczyniach w komorach mniejszych od tych, w których rosły zarodki. Cicho szumiały elektrody.

Dalej były pomieszczenia magazynowe. Lodówki, wszystkie dokładnie opisane. Imiona, daty, kody. Były też sale operacyjne i pomieszczenia do badań.

Znalazła się przed drzwiami, za którymi zobaczyła kolejny korytarz, przechodzący w tunel. Przekroczyła próg, wyciągnęła broń i szybko się cofnęła, kiedy laserowy promień uderzył w ścianę.

Ściągnęła karabin z ramienia, chwyciła go tak, żeby móc strzelać, posługując się jedną ręką, a w drugą dłoń wzięła miotacz antymaterii. Wypuściła serię ognia na prawo, na lewo, znów na prawo, a potem wyskoczyła, znów strzelając w prawo.

Zobaczyła, jak pada jakiś mężczyzna. Poły białego fartucha rozłożyły się niby skrzydła. Koziołkując, dostrzegła jeszcze jakiś ruch i na oślep strzeliła w tamtą stronę.

Rozległ się ryk nie tyle bólu, ile wściekłości. Zobaczyła, że go trafiła, że upadł i się czołgał. Jedną nogę miał bezwładną.

Wyładowała część furii, która w niej wezbrała, kiedy dobiegła do niego i z całej siły kopnęła go w plecy.

- Doktor Wilson, jak się domyślam.

- Nie powstrzymasz tego, co nieuniknione. Hiperrewolucji, prawa człowieka do nieśmiertelności.

- Oszczędź sobie gadania, bo to już koniec. Wkoło jest tylko śmierć. Gdzie Deena?

Uśmiechnął się szeroko. Był taki młody, przystojny. I, pomyślała Eve, kompletnie szalony.

- Która?

Usłyszała krzyk zdesperowanej i przerażonej kobiety. - Nie!

Żeby nie tracić czasu, uderzyła go kolbą paralizatora tak mocno, że stracił przytomność. Zerwała mu z szyi kartę magnetyczną.

Pognała w kierunku, skąd dobiegł krzyk, i zobaczyła Deenę otwierającą kolejne drzwi.

Były opatrzone tabliczką ŻŁOBEK PIERWSZEGO STADIUM. Eve ujrzała za szybą przezroczyste pojemniki z niemowlętami.

Zatrzymała się na widok Wilsona, który przytknął broń do bródki niemowlęcia. Jeśliby się posłużyła miotaczem antymaterii, prawdopodobnie zabiłaby Deenę, a niemal na pewno niemowlę.

Eve spojrzała na korytarz, szukając jakiegoś rozwiązania. Dostrzegła drzwi z tabliczką ŻŁOBEK DRUGIEGO STADIUM, a obok drugie, z napisem ŻŁOBEK TRZECIEGO STADIUM. Poczuła, jak krew jej się ścina w żyłach.

Ta dziewczyna jest niezmordowana, pomyślał Roarke. Pokonała biegiem prawie dwa kilometry korytarza. Dotrzymywał jej kroku, zaciskając zęby. Krew zalewała mu oczy, sączyła się z ramienia, mała dziewczynka, którą niósł, wydawała mu się ciężka jak z ołowiu. Ale w końcu dotarli do windy.

Strach przybrał postać ołowianej kuli w żołądku.

- Wiem, jak się stąd wydostać. Straciłbyś zbyt dużo czasu, wyprowadzając nas na powierzchnię. Spróbuj zawrócić. Nikt nie próbował nas zatrzymać. I już nikt nie będzie sobie nami zawracał głowy.

Błyskawicznie podjął decyzję.

- Prosto na górę i na zewnątrz. Na parkingu przed izbą przyjęć zaparkowałem swój samochód, czarny ZX - 5000.

Przez chwilę wyglądała niemal na nastolatkę, którą była.

- Super.

- Zabierz ją. Potrzebne ci będzie to. - Wyciągnął z kieszeni kartę klucz. - Przysięgnij mi, Diano, na życie swojej matki, że wsiądziesz do samochodu i zamkniesz się w nim od środka. Zaczekajcie tam na nasz powrót.

- Leci panu krew. Jest pan ranny, ponieważ chciał pan temu położyć kres, próbował nam pan pomóc. A ona kazała panu zabrać nas stamtąd, tak jak Deena kazała mi wyprowadzić Darby. - Wskazała ręką dziewczynkę. - Więc przysięgam na życie Deeny, na życie mojej matki, że zamkniemy się w samochodzie i będziemy czekały.

- Weź to. - Dał jej mikrosłuchawkę. - Kiedy będziesz bezpieczna, poza budynkiem, załóż ją i powiedz mężczyźnie, który się odezwie, gdzie jesteśmy i jak się tam dostać.

Roarke zawahał się, ale po chwili dał jej swój paralizator.

- Użyj go tylko w ostateczności.

- Nikt wcześniej tak mi nie zaufał. - Schowała broń do kieszeni. - Dziękuję.

Kiedy zamknęły się drzwi, ruszył biegiem z powrotem.

Eve podczołgała się do ŻŁOBKA STADIUM DRUGIEGO i posłużyła kartą, którą zabrała Wilsonowi.

W środku było pięć kołysek. Leżały w nich dzieci... Do diabła, nie umiała określać wieku niemowląt. Miały kilka miesięcy, rok? Były cały czas monitorowane, nawet podczas snu.

Podobnie jak dzieci, które zobaczyła dalej, w ŻŁOBKU STADIUM TRZECIEGO, śpiące na wąskich łóżeczkach jakby w sypialni. Razem piętnaścioro, policzyła Eve.

Nie musiała posługiwać się kartą, by otworzyć drzwi pomiędzy tymi pomieszczeniami. W sali numer jeden dostrzegła Deenę. Ręce uniosła do góry, poruszała ustami. Eve nie musiała słyszeć słów, by wiedzieć, że kobieta o coś błaga. Wypisane to miała na twarzy.

Skłoń go do położenia dziecka, myślała Eve. Skłoń go do odsunięcia na chwilę paralizatora o dwa centymetry. Tyle mi wystarczy.

Była gotowa zaryzykować, gdy dostrzegła głośniki koło drzwi. Włączyła je i zaczęła się przysłuchiwać rozmowie.

- To nie ma najmniejszego sensu. Proszę, oddaj mi ją.

- To ma głęboki sens. Ponad czterdzieści lat doświadczeń. Dokonaliśmy przełomu, stworzyliśmy setki nadludzi. Wiązaliśmy z tobą duże nadzieje, Deeno. Byłaś jednym z naszych najlepszych dzieł, ale zrezygnowałaś z tego, co ci proponowaliśmy. Dlaczego?

- Żeby móc wybierać, jak żyć i jak umrzeć. Nie byłam pierwsza ani ostatnia. Wiele z nas odebrało sobie życie, ponieważ nie mogło pogodzić się z tym, co z nami robiliście.

- Wiesz, kim byłaś? Nikim, śmieciem. Kiedy cię do nas przynieśli, byłaś ledwo żywa. Nawet Wilfred nie potrafił cię z powrotem poskładać. Uratowaliśmy cię. I to kilkakrotnie. Ulepszyliśmy cię i udoskonaliliśmy. Żyjesz, bo pozwoliłem na to. Ale teraz mogę postanowić cię zabić.

- Nie! - Skoczyła przed siebie, kiedy mocniej przytknął paralizator do buzi dziecka. - Nic w ten sposób nie zyskasz. To już koniec i dobrze o tym wiesz. Możesz jeszcze uciec. Możesz dalej żyć.

- Koniec? - Jego twarz aż pokraśniała z podniecenia. Od gorączki. - To dopiero początek. W następnym stuleciu to, co stworzyłem, będzie trzonem rasy ludzkiej. I zobaczę to na własne oczy. Śmierć nie jest już dla mnie przeszkodą. Ale jeśli o ciebie chodzi...

Odsunął nieco paralizator i właśnie w tej chwili Eve wbiegła przez drzwi. Zanim zdążyła wypalić, uniósł niemowlę niczym tarczę i padł na podłogę.

Rzuciła się na ziemię i przeturlała, by uniknąć strumienia energii, który rozbił szybę w drzwiach za nią. W powietrzu rozległ się płacz niemowląt i pisk syren alarmowych.

- Policja! - zawołała, starając się przekrzyczeć hałas. Przeczołgała się kawałek, by się ukryć. - Budynek jest otoczony. Rzuć broń i oddaj dziecko.

Kolejna salwa roztrzaskała komputer znajdujący się tuż nad jej głową.

- Cóż, nie zadziałało - mruknęła pod nosem.

Nie mogła odpowiedzieć ogniem, póki tamten trzymał dziecko. Ale postanowiła ściągnąć jego uwagę na siebie. Oceniła odległość, jaka ją dzieliła od drzwi prowadzących na korytarz.

Dostrzegła jakiś ruch za szybą. Nie wiedziała, czy przeklinać, czy się cieszyć, kiedy rozpoznała Roarke'a zajmującego pozycję.

- Jesteś otoczony, Wilson. Już po tobie. Osobiście zabiłam was dwóch. Chcesz być trzeci, proszę bardzo.

Krzyknął i kiedy się przymierzała, by wyważyć drzwi w głębi pomieszczenia, zobaczyła, że podrzucił dziecko, które do tej pory trzymał. Miała chwilę, żeby je złapać, ale Deena okazała się szybsza.

Salwa Wilsona dosięgnęła ją w powietrzu, akurat gdy chwytała dziecko.

- Czeka was śmierć! Będziecie cierpiały i borykały się z waszym żałosnym życiem. Uczyniłbym z ludzi bogów. Zapamiętajcie, kto to zakończył, zapamiętajcie, kto was skazał na śmiertelność. Rozpocząć przygotowania do samozniszczenia!

Podniósł się, dziwnie ożywiony, rozgorączkowany. Kiedy uniósł broń, Eve wypaliła. Jednocześnie z nią strzelił Roarke przez szybę w drzwiach. Wilson padł pomiędzy jednym a drugim strzałem.

Rozległy się kolejne dzwonki alarmowe, beznamiętny głos komputera zaczął odmawiać litanię.

Uwaga, uwaga, uruchomiono procedurę samozniszczenia. Zostało dziesięć minut na bezpieczne opuszczenie budynku. Uwaga, uwaga, za dziesięć minut ten budynek ulegnie samozniszczeniu.

- Pięknie. Możesz to zatrzymać? - zapytała Roarke'a. Podniósł małe urządzenie leżące obok zwłok Wilsona.

- To służy jedynie do włączenia trybu samozniszczenia. Muszę znaleźć centralkę, by przejść na sterowanie ręczne.

- Czyli nie możesz.

Eve podbiegła do leżącej na podłodze Deeny, wciąż ściskającej płaczące niemowlę.

- Wyciągniemy was stąd.

- Zabierzcie ją. Wynieście stąd dzieci. Nie dacie rady przejść na sterowanie ręczne. Zostało za mało czasu. Proszę, zabierzcie stąd dzieci. Ja umieram.

- Policja i lekarz już są w drodze. - Eve spojrzała na Roarke'a. - Słyszę ich. Zabierzcie dzieci z sąsiednich sal.

- Weźcie ją, proszę. - Deena starała się podać jej niemowlę. Eve niezgrabnie przytrzymała maleństwo jedną ręką. I zobaczyła, że Deena rzeczywiście jest konająca. Tam, gdzie podmuch powietrza rozerwał jej ubranie, widać było spaloną skórę, miejscami do samej kości. Uszami i ustami leciała jej krew. Nie zdoła doczołgać się do drzwi.

- A Diana i dziewczynka?

- Są bezpieczne. - Eve spojrzała na Roarke'a, który skinął głową, by potwierdzić jej słowa. - Poza budynkiem.

- Zawieźcie je do Avril. - Deena zacisnęła dłoń na ramieniu Eve. - Proszę. Błagam, oddajcie je Avril, pozwólcie im wyjechać. Chciałam coś wyznać, nim umrę.

- Nie ma teraz na to czasu. Roarke. - Podała mu niemowlę. - Zabierzcie stąd dzieci. Natychmiast.

Uwaga, uwaga. Cały personel musi się ewakuować. Za osiem minut ten budynek ulegnie samozniszczeniu.

- To ja ich wszystkich zabiłam. Avril o niczym nie wiedziała. Zabiłam Wilfreda Icove'a seniora, Wilfreda Icove'a juniora, Evelyn Samuels. Zamierzałam... O, Boże!

- Ciii... Rzeczywiście umierasz. Nie mogę ci pomóc. - Usłyszała płacz i krzyki wynoszonych dzieci, odgłosy kroków. Nie odrywała wzroku od twarzy Deeny. - Wyprowadzimy stąd wszystkie dzieci.

- Sztuczna macica. - Deena zacisnęła zęby i jęknęła z bólu. - Jeśli wyjmiecie płody z komór albo odłączycie pojemniki od sztucznej pępowiny, umrą. Nie da się ich...

- Krew płynęła jej z oczu niby łzy. - Nie da się ich uratować. Wiedziałam o tym i chciałam zrobić to, co zrobił Wilson. Ale nie potrafiłam się na to zdobyć. Musicie je zostawić, ratować pozostałe. Proszę, pozwólcie im odejść. Avril... się nimi zaopiekuje. Ona...

- Czy są tu jeszcze jacyś ludzie?

- Nie. Przynajmniej mam taką nadzieję. O tej porze przebywają tu tylko androidy - opiekunki. Wilson... Wilson je wyłączył. Zabił klony Icove'a. Skurwiel. Umrę tu, gdzie się urodziłam. Tak chyba będzie najlepiej. Powiedzcie Dianie. Chociaż i tak się domyśli. Mała...

- Darby. Ma na imię Darby.

- Darby. - Uśmiechnęła się, ale jej wzrok stał się szklisty. Jej bezwładna dłoń zsunęła się z ramienia Eve.

Uwaga, uwaga. Za siedem minut ten budynek ulegnie samozniszczeniu. Cały personel musi natychmiast opuścić budynek.

- Eve, zabraliśmy wszystkie dzieci ze żłobków. Grupa reagowania kryzysowego wiezie je na górę. Musimy stąd iść. I to natychmiast.

Eve wstała i się odwróciła. Zobaczyła, że Roarke wciąż trzyma niemowlę.

- Sztuczna macica. Powiedziała, że nie można przy niej nic majstrować, bo wtedy płody umrą. Udowodnij, że się myliła.

- Nie mogę. - Złapał ją za rękę i przyciągnął do siebie.

- System podtrzymujący życie i sztuczna macica stanowią zintegrowaną całość. Jeśli się je odłączy, odcięty zostanie dopływ tlenu.

- Skąd możesz to...

- Przyjrzałem się temu. Wszystko sprawdziłem. Gdybyśmy mieli czas, może udałoby się znaleźć jakiś sposób, by to obejść. Ale nie mamy czasu. Nie możemy ich stąd zabrać, Eve, nie zdążymy na czas wywieźć całej sztucznej macicy na górę, nawet gdyby udało nam się znaleźć jakieś obejście. Nie możemy ich uratować.

Zobaczyła w oczach Roarke'a przerażenie, to samo przerażenie, które sprawiło, że ścisnął się jej żołądek.

- A więc tak po prostu je tu zostawimy?

- Uratujemy ją. - Niezgrabnie poprawił sobie na ramieniu niemowlę i ściskając Eve za rękę, zaczął biec. - Musimy się stąd wydostać, inaczej wszyscy zostaniemy tu pogrzebani.

Biegła obok szczątków tych, których zabiła, obok rozerwanych ciał chłopców stworzonych do zabijania. Czuła zapach śmierci oraz krwi swojej i Roarke'a.

Przelali własną krew, ale okazało się, że to za mało.

Nic nie powstrzyma zła i przemocy, przypomniała sobie własne słowa.

Uwaga, uwaga, ogłaszam punkt graniczny bezpiecznej ewakuacji. Cały pozostały personel musi natychmiast opuścić budynek. Za cztery minuty ten budynek ulegnie samozagładzie.

- Żałuję, że nie wyłączyła tego cholerstwa. Biegła, utykając. Biodro sprawiało jej niewypowiedziany ból. Spojrzała na Roarke'a i zobaczyła, że jego wymazana krwią twarz jest biała jak ściana i mokra od potu.

Dostrzegła przed sobą windę, drzwi do niej były zamknięte.

- Nie mogłem ich zostawić niezabezpieczonych - powiedział Roarke znużonym głosem. Przerażenie Eve, wywoływane przez końcowe odliczanie, jeszcze się pogłębiło, kiedy podał jej niemowlę. - Nie miałem czasu na zwiększenie poziomu bezpieczeństwa i pozostawienie ich otwartych. - Przeciągnął kartę przez czytnik raz, drugi.

- Jasna cholera. Jest mokra od potu i krwi. Nie da się odczytać. - Wyciągnął chusteczkę i zaczął wycierać kartę, jednocześnie przeklinając pod nosem po gaelicku.

Niemowlę, które trzymała Eve, wydzierało się tak, jakby waliła je młotkiem w głowę.

Punkt krytyczny plus sześćdziesiąt sekund. Za trzy minuty ten budynek ulegnie samozniszczeniu.

Przeciągnął kartę trzeci raz i drzwi się otworzyły. Wskoczyli do windy.

- Poziom ulicy! - krzyknął Roarke i znów zaklął, kiedy Eve wcisnęła mu niemowlę. - Co znowu? Trzymaj ją.

- Nie, ty ją trzymaj. Ja dowodzę tą operacją.

- Mam to w nosie. Jestem cywilem. Eve poklepała swoją broń.

- Tylko spróbuj mi ją oddać, a cię ogłuszę. W obronie własnej. Punkt krytyczny plus dziewięćdziesiąt sekund. Cały personel powinien być w bezpiecznej odległości.

- Zamykają budynek - wymamrotała Eve, pot spływał jej po plecach. - Czy jest jakieś inne wyjście? Ta winda mogłaby jechać szybciej. Ta pieprzona winda naprawdę mogłaby jechać szybciej. - Zazgrzytała zębami, kiedy rozległ się komunikat, że do punktu krytycznego zostały dwie minuty. - Jeśli nadal tu będziemy, kiedy nastąpi wybuch, nie mamy szans, prawda?

- Najprawdopodobniej nie.

Gapiła się na kontrolki, jakby jej wściekłość mogła coś przyspieszyć.

- Nie udałoby nam się ich ewakuować. Żeby nie wiem co.

- Masz rację. - Położył wolną dłoń na jej ramieniu.

- Przyniosłeś mi ją, żebym musiała zostawić pozostałe. Żebym musiała ją ratować. Żebym miała jakiś konkretny powód, by ruszyć dupę.

- Wyobrażałem sobie również, że to ty będziesz ją trzymała, kiedy będziemy się stąd wydostawać, bo od jej krzyku popękają mi bębenki w uszach.

Samozniszczenie za trzydzieści sekund.

- Jeśli nam się nie uda, wiedz, że cię kocham i te pe. Roarke roześmiał się i zmienił pozycję tak, żeby móc ją objąć ramieniem.

- Ja ciebie też. Życie z tobą jest fantastyczne. Kiedy zaczęło się końcowe odliczanie, złapała go za rękę.

Samozniszczenie za dziesięć sekund, dziewięć, osiem, siedem...

Drzwi się otworzyły. Wybiegli przez nie jednocześnie. Nim drzwi się za nimi zamknęły, zdążyła usłyszeć, że odliczanie doszło do „trzy”.

Eve złapała płaszcz, który tu zostawiła, i dogoniła Roarke'a.

Usłyszeli z dołu głuche dudnienie, a potem cały budynek się zatrząsł. Eve przypomniała sobie, co zostawili na podziemnych kondygnacjach, w komorach tworzących plaster miodu. Ale szybko odsunęła tę myśl, zdusiła w zarodku. Nocne koszmary i tak zaczną ją wkrótce dręczyć, więc teraz mogła sobie pozwolić na chwilowe wytchnienie.

Zarzuciła płaszcz na ramiona. Jeśli ręce jej się trzęsły, tylko Roarke jeden o tym wiedział.

- Trochę to potrwa.

Spojrzał tam, gdzie stała policja.

- Nie spiesz się. Będę czekał przy samochodzie.

- Możesz oddać niemowlę jednemu z umundurowanych funkcjonariuszy. Wkrótce będzie tu psycholog, żeby się zająć nieletnimi.

- Będę czekał przy samochodzie - powtórzył.

- Niech cię opatrzą! - zawołała za nim Eve.

- Tutaj? Dziękuję, postoję.

- Punkt dla ciebie - powiedziała, po czym zabrała się do wykonywania swoich obowiązków.

Roarke udał się prosto do swojego samochodu. Poczuł ulgę, kiedy zobaczył Dianę leżącą na tylnym siedzeniu. Obok spała wtulona w nią mała dziewczynka.

Otworzył drzwiczki i przykucnął, a Diana otworzyła oczy.

- Dotrzymałaś słowa - pochwalił ją.

- Deena nie żyje. Wiem to.

- Tak. Bardzo mi przykro. Umarła, ratując... ratując twoją siostrzyczkę. - Podał jej niemowlę, gdy Diana wyciągnęła po nie ręce. - Pomogła ratować dzieci.

- Czy Wilson nie żyje?

- Tak.

- I wszystkie jego klony też?

- Wszystkie, jakie znaleźliśmy. Ośrodek przestał istnieć. Uległ zniszczeniu. Razem ze sprzętem, dokumentacją, technologią.

Jej oczy były jasne, spokojne.

- Co zamierzacie teraz z nami zrobić?

- Zabiorę was do Avril.

- Nie mogę na to pozwolić. Wtedy dowiecie się, gdzie jesteśmy. Avril tam nie zostanie, jeśli będziecie znali miejsce naszego pobytu, a potrzebujemy czasu na zorganizowanie przeprowadzki.

Była dzieckiem, pomyślał, opiekującym się dwójką młodszych dzieci. A jednak pod pewnymi względami okazała się dojrzalsza od niego. Wszystkie one były dojrzalsze od niego.

- Czy trafisz tam sama?

- Tak. Pozwolisz nam odejść?

- Właśnie o to prosiła wasza matka. To było jej ostatnie życzenie. Myślała o was, o tym, co będzie dla was najlepsze. - Tak jak jego matka, pomyślał. Jego matka umarła, robiąc to, co uznała za najlepsze dla niego. Jak mógł tego nie uszanować?

Wysiadła, ściskając dziewczynkę za rączkę, niemowlę trzymała na ręku.

- Nie zapomnimy ciebie.

- Ani ja nie zapomnę was. Uważajcie na siebie. Patrzył za nimi, póki nie zniknęły mu z oczu.

- Z Bogiem - szepnął, a potem wyjął swoje telełącze i skontaktował się z Louise.

Minęły prawie dwie godziny, nim Eve przyszła do niego. Spojrzała na klinikę na kółkach, zaparkowaną obok samochodu Roarke'a, i syknęła.

- Słuchaj, jestem zmęczona. Chcę wracać do domu.

- Jak tylko udzielę ci pierwszej pomocy, będziesz wolna. - Louise wskazała ambulans. - Niestety nie mam tu komory do fumigacji. Okropnie cuchniecie.

Świtało. Nie chcąc tracić więcej czasu, zrezygnowana Eve weszła do ambulansu.

- Żadnych środków usypiających, żadnych blokerów. Już i tak jest wystarczająco źle, nie chcę jeszcze być otumaniona. - Spojrzała twardo na Roarke'a, który tylko się uśmiechnął.

- A ja nie mam nic przeciwko środkom uspokajającym. Wygładzą kontury.

- Jest przymulony? - spytała Eve i syknęła, kiedy Louise przesunęła laserowym dezynfektorem po jej ranie na ręce.

- Trochę. Ale głównie wyczerpany. Stracił też sporo krwi. Odniósł poważne obrażenia ręki i głowy. Nie wiem, jak mu się udało tak długo wytrzymać. To samo dotyczy ciebie. Wolałabym was oboje zabrać do kliniki.

- A ja wolałabym być teraz w Paryżu i pić szampana.

- Polecimy tam jutro. - Roarke usiadł obok niej.

- Masz w domu pełno irlandzkich krewnych.

- Racja. Więc nie wyjedziemy, tylko zostaniemy i upijemy się w domu. Moi irlandzcy krewni docenią dobrą popijawę. Jeśli nie, cóż, to znaczy, że nie są moimi prawdziwymi krewnymi, prawda?

- Ciekawa jestem, co sobie pomyślą, kiedy pojawimy się w domu cuchnący, zakrwawieni i posiniaczeni. Na litość boską, Louise!

- Nie cierpiałabyś tak, gdybyś się zgodziła na środek przeciwbólowy. Ale sama tego chciałaś.

Eve wypuściła powietrze nosem, a potem znów wzięła głęboki oddech, by przygotować się na kolejny ból.

- Powiem ci, co sobie pomyślą. Że prowadzimy bardzo ciekawe życie.

- Kocham cię, najdroższa Eve. - Roarke pocałował ją w szyję. - I te pe, i te de.

- Jest bardziej niż trochę przymulony - zawyrokowała Eve.

- Wracajcie do domu i trochę się prześpijcie. - Louise usiadła prosto. - Przyjdziemy z Charlesem wcześniej i zrobię wam jeszcze jeden zabieg.

- Przyjemnościom nigdy nie ma końca. - Eve wyskoczyła na parking, ale nie udało jej się ukryć grymasu, kiedy poczuła ból w rannym biodrze.

- Dziękuję, Louise. - Roarke ujął jej dłoń i złożył na niej pocałunek.

- To dla mnie chleb powszedni. Ja też wiodę bardzo ciekawe życie. Eve zaczekała, aż ruchomy punkt medyczny odjechał.

- Gdzie Diana i pozostała dwójka? Roarke spojrzał na niebo i zauważył, że gwiazdy bledną.

- Nie mogę powiedzieć.

- Pozwoliłeś im odejść. Oczy miał zmęczone. Spojrzenia obojga się spotkały.

- Czy zamierzałaś postąpić inaczej? Przez chwilę Eve milczała.

- Skontaktowałam się z Feeneyem i poleciłam mu, by przestał ją śledzić. Nie ma już takiej potrzeby. Kiedy nastąpił wybuch w budynku, wszystkie lokalizatory przestały działać. Oficjalnie Diana Rodriguez nie żyje. Zginęła w wybuchu, do którego doszło w ośrodku cichych narodzin. Nie ma żadnych zapisów dotyczących pozostałej dwójki. I nie będzie.

- A oficjalnie człowiek nie istnieje, jeśli nie ma go w bazie danych.

- To zadanie dla ciebie. Avril Icove zaginęła. Mam wyznanie Deeny złożone przez nią tuż przed śmiercią. Oświadczyła, że Avril nie miała nic wspólnego z zabójstwami, w sprawie których prowadziłam śledztwo. Zresztą prokurator okręgowy i tak nie zamierzał wnieść oskarżenia. Próba odszukania Avril Icove oznaczałaby teraz tylko niepotrzebną stratę pieniędzy i czasu. Ale władze federalne mogą uważać inaczej.

- Lecz i tak jej nie odnajdą.

- Mało prawdopodobne.

- Czy będziesz miała jakieś nieprzyjemności w związku z całą tą sprawą?

- Jeśli już, to niewielkie. Za parę godzin Nadine ogłosi wszystko całemu światu. Co było w podziemiach? - Eve odwróciła się, by spojrzeć na budynek. - Nie wiadomo, bo uległy zniszczeniu. Agentom może się uda zidentyfikować i zlokalizować kilka klonów, ale większość z nich wmiesza się w tłum. Ostatecznie są inteligentne. Jeśli o mnie chodzi, uważam tę sprawę za zamkniętą.

- W takim razie jedźmy do domu. - Ujął twarz Eve w obie dłonie i pocałował ją w czoło, w nos, w usta. - Mamy za co być wdzięczni.

- To prawda. - Jeszcze raz uścisnęła jego dłoń, ale mocno, jak wtedy, kiedy o włos uniknęli śmierci.

Potem go puściła, by okrążyć samochód i zająć miejsce dla pasażera.

Ten świat nie jest idealny i nigdy taki nie będzie. Ale teraz, kiedy Eve patrzyła, jak wstaje świt w jej zapomnianym przez Boga mieście, uważała, że nie jest najgorszy.




(podziękowania dla anuli43 za skan)


Wyszukiwarka