Antologia Potomkowie Slonca

ANTOLOGIA

rosyjskich i radzieckich

opowiadań fantastycznonaukowych

(1784-1927)

Potomkowie Słońca

Wybór Tadeusz Gosk

Posłowie Jerzy Litwinow

Wydawnictwo Poznańskie Poznań 1987

Redaktor;

Bronisław Klędzik

Redaktor techniczny:

Emilia Dunst

Korektor:

Michał Lisowski

Printed in Poland

WYDAWNICTWO POZNAŃSKIE . POZNAŃ 1987

Wydanie I. Nakład 29 700+300 egz.

Ark. wyd. 19,3; ark. druk 17,66/24 s.

Druk ukończono w październiku 1987 r.

Zam. nr 56/85 B-5/427 Zlec, druk. 70921/85

POZNAŃSKIE ZAKŁADY GRAFICZNE IM. MARCINA KASPRZAKA

Poznań» ul. Wawrzyniaka 19

Okładkę projektowa!: Jozef Petruk

© Copyright for the Polish edition by Wydawnictwo Poznańskie, Poznań 1987

ISBN 83-210-0622-1

WASYL LEWSZYN

Najnowsza podróż opisana w mieście Bielewie

Narsim, zastanawiając się nad właściwościami powietrza, nie wątpił, że można wynaleźć wygodną maszynę do pływania w owej rzadkiej substancji; widział wiele razy, jak pióro tknięte najmniejszym powiewem wiatru unosi się w owym żywiole. „Czyżby nie to samo służyło wynalazkowi statków pływających po wodzie? - rozmyślał. - Oczywiś­cie, wiele minęło wieków, nim znaleziono sposób pływania po morzach; a bez wątpienia zawsze wiedziano, że ułamek drewna nie pogrąża się w wodzie. Czyż tak samo nie dzieje się z piórem w powietrzu? Od kawałka drewna zaczęły się okręty wojenne, a pióro pozwoli nam zbudować aparat, dzięki któremu wzniesiemy się ponad naszą atmosferę.”

Pewnej cudownej nocy siedział przy oknie zagłę­biony w swoich myślach i chciwie wpatrywał się w rozświetlone blaskiem Księżyca niebo. Jaką masę gwiazd widzą jego oczy! Zamysły jego biegną przez niezmierzony przestwór i gubią się w niezli­czonej mnogości światów. Oświecony rozum nie znajduje ich zwykłymi błyszczącymi punktami, lecz brylantowymi gwoździami, które wbiła w nie­boskłon ręka wszechmocnego artysty. - Szaleni śmiertelnicy! - krzyczy Narsim, - jak niewiele pojmujecie z łaskawości Stwórcy! Te punkciki, ledwie dostrzegane przez wasze słabe oczy, to słońca i opoki, przy których Ziemia nasza jest pyłkiem! Ale wy myślicie, że wszystko to zostało stworzone przez Boga dla człowieka: cóż za pycha! Patrzcie na owe równe wieczności przestwory i wi­dzicie, że nie dla was miliony słońc wysyłają swe promienie; niezmierzona jest liczba ziem, zalud­nionych stworami, przy których jesteście mali jak krety i myszy! Czyż nie jest głupotą pragnąć, by arcydoskonały rozum napełniał niebo światełkami, służącymi li tylko ku zabawie oczu waszych? Jakie to poniżenie!... Ach! Jakiż szczęśliwy byłby śmier­telny, który przeniósłby was w granice, gdzie panują najwyższe dowody wszechmocy Stwórcy i gdzie są jeno świątynie zdumienia. Jakże uprag­niony byłby dla was widok ulatującej w dal powie­trznej floty! Okrętami jej nie sterowałaby żądza złota: jedynie najwspanialsze umysły udałyby się na jej pokładach szukać oświecenia. Brzegi nowych Indii nie purpurowiałyby od przelanej krwi: całe to rozumne wojsko uzbrojone byłoby jeno w narzę­dzia optyczne, pióra i papier.

Ciekawość zwraca potem myśli Narsima ku sposobowi wynalezienia latającej maszyny: wielość pomysłów krępuje jego rozważania, ale najwięcej wśród nich takich, które są niedogodne i nierealne. Przeklina brak środków, dalej się zastanawia, coś przychodzi mu do głowy, roztrząsa to, obala i roz­jątrzywszy odczucia potyczką z wyobraźnią, pełen wściekłości wtula się w fotel i zasypia.

We śnie zwraca wzrok na ściany, gdzie powiesił kilka orlich skrzydeł. Ujmuje te z nich, które są największe i najmocniejsze: ich odcięte brzegi przymocowuje do zrobionej z najlżejszych buko­wych deszczułek skrzyni przy pomocy stalowych zawiasów z otworami, w których tkwią maleńkie sprężynki, mające uciskać skrzydła ku dołowi. Po każdej stronie skrzynki umieszcza dwa skrzydła, przywiązuje do nich drut i przeprowadza go do rękojeści, aby można było

jedną ręką kierować wszystkimi czterema skrzydłami; równomiernie z pozostałych stron przymocował skrzydła do umyślnej rękojeści. Środek ten uznał za odpowied­ni dla swoich zamierzeń: tak też i w rzeczy samej było, co okazało się, gdy wyniósłszy całą machinę na otwartą przestrzeń zasiadł w niej, ustawił jedną parę skrzydeł horyzontalnie ze skrzynką, a drugą parą zaczął machać i nagle uniósł się w powietrze.

Cóż za triumf! Kim w swoim mniemaniu stał się Narsim, ujrzawszy się wyższym ponad moce wszy­stkich ludzi! Owo radosne uczucie omal nie zatrzy­mało niezbędnych ruchów jego rąk: a nie ustrzegł­by się od upadku, gdyby nie to, iż opuszczające się skrzydła znalazły oparcie w powietrzu i przeciw­stawiły się przyciąganiu ku ziemskiemu środkowi. To ocaliło Narsima, ocaliło jego machinę, a nam pozwoliło dokonać wielkiego odkrycia. Narsim nabiera ducha, zaczyna poruszać rękojeścią, prze­cina przejrzystą otchłań, oddala się i zatraca sa­mego siebie: choć należałoby chyba pamiętać o za­pasie jadła, bardzo w owej nieznanej i pozbawionej noclegów drodze potrzebnym. Ale czyż ci, którymi kieruje ciekawość, nie postępują tak zawsze? Nar­sim był tylko człowiekiem.

Błyszczący Księżyc przede wszystkim zwraca ku sobie jego pragnienia. - Popatrzmy - mówi do siebie - czy krąg ten został stworzony dla naszych istot, czy też żyją na nim zwierzęta, w równej mierze pewne tego, że nasza Ziemia jest ich Księżycem i pływa w powietrzu nie dla czego innego, ale dlatego, aby noce ich uczynić jaśniej­szymi. Należy uwolnić mych współbraci od owego wyobrażenia. - Podwaja więc swoje wysiłki i traci Ziemię z oczu, a że była wówczas noc, a właściwie panował rzucany przez Ziemię cień, wśród które­go odbywał swą drogę, ciemność szybko zakryła przed nim naszą kulę.

Przebył już prawie połowę drogi między Ziemią a Księżycem, kiedy opadły go przerażające myśli: wszak nie wszędzie powietrze będzie tak gęste, abym mógł nim oddychać! Atmosfera nasza roz­pościera się niedaleko wokół Ziemi, za nią jest zaś jedynie rzadki eter, w którym żywe istoty prze­trwać w żaden sposób nie mogą. Ale nagle, spoj­rzawszy na Księżyc, spostrzegł, iż jest on 21 razy większy od tego, jaki oczy nasze oglądają na Ziemi: pojął dzięki temu, że nie grozi mu niebezpieczeń­stwo uduszenia się w eterze, bowiem z miary Księżyca zrozumiał, iż przeleciał już daleko poza atmosferę. Wedle wiarygodnych obliczeń Księżyc jest 42 razy mniejszy od naszej Ziemi, a więc jeżeli wzrósł w jego oczach ponad dwudziestokrotnie, miał Narsim podstawy sądzić, że przebył już około połowę swej drogi. Bardzo się uradował, nie odczuwszy żadnej odmiany w powietrzu i znalazłszy swoje oddychanie i wszystkie odczucia swobod­niejszymi niż na Ziemi, widocznie dzięki temu, iż nie docierały tu ziemskie miazmaty, które wcho­dząc w nasze ciała, obciążają wszystkie cielesne organy. Z tego też powodu Narsim mógł dowolnie obalić mocno dotychczas ugruntowane przekona­nie, że przestrzeń między wszystkimi wiszącymi na niebie ciałami wypełnia subtelna powietrzna materia. Albowiem gdyby powietrze otaczało je­dynie ciała ziemskie, a nie zajmowało całej niebie­skiej przestrzeni, siła przyciągania ciał owych nie napotykałaby na żadne przeszkody i ciało większe przyciągałoby ku sobie ciało mniejsze; ponieważ eter pozbawiony powietrza jest zbyt rzadki, aby dać odpór działaniu sił magnetycznych. W ten sposób mielibyśmy Księżyc połączony z Ziemią, a tę z kolei - z Marsem i tak dalej... Ale kiedy całą przestrzeń między ciałami niebieskimi uznamy za wypełnioną jednym gęstym środkiem o równej elastyczności, wówczas siła przyciągania nie bę­dzie mogła rozpościerać swego działania tak dale­ce, aby ona sama była w stanie utrzymać w po­wietrzu wielkie ciała. Stwórca światów nie zbudował niczego nadprzyrodzonego

czy czarodziejskie­go: wszystkie działające czynniki mają swe źródło w przyrodzie, a siły magnetycznej ciała nie należy raczej uważać za rzecz nadprzyrodzoną. Skąd jest owa przyciągająca siła? Przecież powietrze samo potrafi w sobie utrzymać wszystkie ciała, a siła odpychająca, uważana za siłę magnetyczną, jest także wynikiem działania powietrza. Nam się tylko wydaje, iż ciała zbudowane z tej samej substancji, wzajemnie się przyciągają. To powietrze jest jedy­ną przyczyną, dla której nasza kula i pozostałe równe jej ciała trzymają się w owej rzadkiej sub­stancji i nie mogą zmienić swojej drogi: wynika to z następującego, nader do owej sytuacji podobnego doświadczenia.

Do naczynia napełnionego wodą należy włożyć trzy skrawki papieru lub słomy. Jeżeli będą od siebie w takiej odległości, że ilość wody między nimi będzie mniejsza od ilości tych ciał, skrawki znajdą się obok siebie; kiedy ilość wody będzie równa ciałom, owych strzępków, to pozostaną one w bezruchu, zaś kiedy przestrzeń między nimi będzie większa od połowy powierzchni naczynia, wtedy skrawki znajdą się przy krawędziach naczy­nia w jego przeciwległych stronach. Widać z tego jasno, że to nie ciała wpływają wzajemnie na siebie, lecz ilość substancji, w jakiej się znalazły. To nie siła przyciągania, lecz siła elastyczności, zwiększo­na przez znakomitą liczbę miary wody, pcha je do siebie. W ten sam sposób woda, kiedy przestrzeń między papierkami się zwiększy, odpycha je od siebie w przeciwne strony. Czyż nie wynika z tego jasno, że Stwórca wszystkich cudów świata wyko­rzystał najprostsze sposoby, aby zbudować to, co dla nas tak jest zadziwiające? Pragnąc zawiesić w powietrzu owe ogromy, napełnił najpierw po­wietrzną substancją cały niebieski przestwór, po­tem zaś rzucił weń kawałki ziemi w takiej jeden od drugiego odległością że ilość powietrza między nimi wiecznie będzie je utrzymywać w równowa­dze. Dlatego też żadna kometa nie może przyciąg­nąć do siebie naszej Ziemi: one także bowiem mają swoje miejsca i tak jak wszystkie światy pływają po swoich kręgach i drogach wyznaczonych przez ciś­nienie powietrza, dzięki któremu wszystkie ciała niebieskie wypełniają swoje drogi wokół Słońca, tego centrum, podobnego do środkowego punktu wody, której pełne było naczynie. Ta właśnie wyżej wymieniona przyczyna powoduje, że wszy­stkie ciała wyrzucone z Ziemi w powietrze, spadają na nią na powrót, i mylimy się, uważając to za działanie ziemskiego przyciągania, bowiem to zna­mienita waga powietrznego słupa, znajdującego się nad rzuconym ciałem, przyciska je i zmusza do powrotu na Ziemię.

Rozmyślając w ten sposób Narsim nieustannie poruszał rękojeścią machiny i pycha z poznania tajemnic natury nie opuściłaby go, gdyby nie to, że machina obróciła się nagle z nim głową w dół. Strach, że powróci na Ziemię sposobem Ikara wybił mu z głowy wszystkie fantazje, a wrodzony lęk przed utratą życia zmusił jego dłonie do wypuszczenia rękojeści i schwycenia za skrzynkę: przez to wszystkie skrzydła ustawiły się horyzon­talnie i kiedy przyszedł do siebie spostrzegł, iż płynnie zbliża się do Księżyca, szybko rosnącego w jego oczach.

Nie wiadomo, czy ze strachu nie przyszło mu do głowy przyjrzeć się powierzchni Księżyca, którą mógłby już oglądać bez teleskopu, czy - uzna­wszy, że nie grozi mu żadne niebezpieczeństwo - chciał, jako człowiek ciekawy, odkryć najpierw przyczynę, dla której machina jego obróciła się wokół osi. Spokojnie opuszczająca się w dół skrzynka i przyjemny szum ocierającego się o orle pióra powietrza skłaniały go do rozmyślań. Tak więc, długo walcząc ze swym rozsądkiem, zrozu­miał wreszcie, że przeleciał już większą część drogi

między Ziemią a Księżycem i słup znajdującego się wokół powietrza wzrósł tak, że zaczął przyciskać go do Księżyca. Wtedy dopiero pojął ogrom grożą­cego mu w tej drodze niebezpieczeństwa, zrozu­miał, że bez pomocy opierających się powietrzu orlich piór, poleciałby błyskawicznie ku powierz­chni Księżyca i jego spotkanie z nowym światem na pewno nie należałoby do udanych.

Cały czas zbliżał się do Księżyca. Jaka cudowna przemiana! Maleńki świetlisty krążek zamienił się w przeogromną kulę i Narsim nie zauważył, iżby wydzielała ona z siebie światło. Cała kula była dokładnie taka sama, jak nasza Ziemia lub jak ciemna bryła, wypełniona górami, wodami i rów­ninami. Im bardziej się zbliżał, tym więcej zadzi­wiających przedmiotów pojawiało się przed jego oczami. Najpierw dostrzegł lasy, teraz zaś widział już błyszczące dachy domów. - O nieba! Czyż­bym śnił?! - krzyczy Narsim, przenosząc szybko wzrok z jednego przedmiotu na drugi. - Księżyc jest zamieszkały!... Oto miasta!... Wsie!.. Ach! Widzę tu też różne stwory!.. Boże mój! Tu też są ludzie!... Mają swoje zajęcia: oto oracz, pochylony nad swą ziemią! Pasterze ze stadami... Wydaje się, iż panuje tu jeszcze wiek złoty - nie dostrzegłem do tej pory mnichów ni żołnierzy... Tu jest praw­dziwy tron wiosny, tu rodzi się życie... Stan godny pozazdroszczenia... Wydaje mi się, że do uszu mych dochodzą radosne dźwięki fletni... Cóż za przeogromne miasto, jak wspaniała sztuka budo­wała te domy... Ale cóż to takiego! Nie widzę tu ani jednej świątyni! Czyżby nie było tu prawowier­nych chrześcijan?...

W końcu od Księżyca dzieliło go nie więcej niż sto sążni. Wspaniałe cuda natury, która darami swymi wypełniła całą powierzchnię planety, przy­kuły do siebie uwagę Narsima; oszołomiony oparł się o krawędź skrzynki i pożerał wzrokiem niezwy­kłe przedmioty. Ale radość jego przerwało zamieszanie, które wybuchło wśród mieszkańców Księ­życa: widział, jak porzucają swe zajęcia i ćwicze­nia i biegną w jedno miejsce z podniesionymi do góry głowami. „Zauważyli mnie - pomyślał Narsim. - Mam nadzieję, że u nich podróże powietrz­ne także są rzadkością. Ach, ileż ciekawych rzeczy opowiem im o naszej Ziemi! A bardziej jeszcze się zdziwią, poznawszy mądrość naszych praw, dos­konałość sztuki, potęgę naszych armii i to wszy­stko, co - być może - nawet im do głowy nie przychodzi.” Krzyk mieszkańców Księżyca przer­wał jego rozważania: rozróżniał dokładnie słowa, które wykrzykiwali w języku syryjskim: „Kwalboko wraca! Kwalboko wraca!” Przy czym Narsim z radości i innych wypełniających go uczuć taki był nieprzytomny, że nie poczuł, jak jego skrzyn­kę pochwyciły ręce księżycowych mieszkańców, którzy potem ujęli go pod pachy i postawili za ziemi.

Powiedz nam, Kwalboko - krzyczały tysiące głosów - jak ci się powiodło twoje przedsięwzię­cie?! Opowiedz nam o wszystkich szczegółach swojej podróży, opisz wszystkie oddalone od nas światy! Wszak bez wątpienia widziałeś wiele nad­zwyczajnych rzeczy!”

Narsim, rozumiejąc ich pomyłkę, nie wiedział, co im odpowiedzieć, szczególnie że nie znał oby­czajów owego kraju i nie był pewien, czy szczęśliwy jest pomysł, który pierwszy wpadł mu do głowy, taki mianowicie, aby przedstawić się jako ambasa­dor nadzwyczajny wszystkich ziemskich władców, nie miał jednak pojęcia, czy znane są tu uroczyste zwyczaje dyplomatyczne. Ambasador bez świty!... Bez darów!... A jeżeli ich władca jest pełen pychy, a ministrowie ciekawości? Narsim! Od razu uznają cię za szpiega i więzienie stanie się nagrodą twoich pysznych zamysłów... Ale trzeba cokolwiek odpo­wiedzieć, aby nie zostać uznanym za gbura; zbiera więc pospiesznie wszystkie moce umysłu i rozpoczyna swą działalność

na powierzchni księżycowe­go globu takim oto przemówieniem:

Szanowni zebrani, przedstawiciele przesław­nego ludu zamieszkującego glob, który my, miesz­kańcy Ziemi, nazywamy Księżycem i który z woli Stwórcy jest dla nas płonącą w nocy latarnią! Wy­baczcie, że nie wymieniam wszystkich waszych godności: wędrowiec, który przeleciał tysiące wiorst przez czyste powietrze, wędrowiec z krain, z którymi nie łączą was żadne stosunki, nie potrafi odróżnić wśród was wszechmocnego waszego mo­narchy, mądrych jego wielmożów, dzielnych wo­dzów, miłosiernych duchownych, uczonych i wielu innych, których zasługi wyróżniają od zwykłych śmiertelnych! Zadowólcie się więc jeno tym, że wszystkich was - bez wyjątku - nazwę arcymądrymi, bo wedle naszego ziemskiego rozumienia jest to nazwanie dla człowieka najprzyjemniejsze. Nie jestem Kwalboko, jestem Narsim, mieszkaniec Ziemi lub - mówiąc dokładniej - owej wiszącej nad wami wielkiej i lśniącej planety.”

Własny cień Księżyca zaczął zakrywać właśnie owo miejsce, na którym wylądował Narsim, czyli, mówiąc językiem Ziemi, zapadał zmierzch, a zwró­cona ku Księżycowi część naszej planety, odbijając od siebie promienie Słońca, wyglądała jak wielki i wspaniały Księżyc.

Stamtąd przyleciałem do was - mówił dalej Narsim, wskazując palcem naszą Ziemię - tam żyją nieprzeliczone ludy waszych i moich współ­braci. Pochodzę z rodu tych, którzy pracują nad poznaniem wszelkich światów; z pomocą szkieł powiększających poznałem już to, co teraz widzę przed sobą. Ciekawość doprowadziła mnie do wy­nalezienia tego tu latającego aparatu i przywiodła mnie tu, abym mógł odwiedzić was i rozszerzyć granice własnego pojmowania. Wystarczającą na­grodą będzie dla mnie to, że stanąwszy przed mymi rodakami, będę im mógł powiedzieć, iż na próżno pysznią się wyobrażając sobie, że poza nimi nie ma istot rozumnych, a Księżyc, Słońce i wszystkie planety zostały stworzone jedynie dla nich.”

Zdziwienie mieszkańców Księżyca było tak wielkie, że ani jeden głos nie odezwał się, aby przerwać przemowę Narsima. Ale kiedy zamilkł, zbliżył się do niego podeszły w latach mąż z głową ozdobioną dębowym wieńcem. Jego siwa broda sięgała kolan i ona, a także godna postawa, wyróż­niała go wśród pozostałych. - „Witam cię, Narsimie - powiedział. - Błogosławię przeznacze­nie, które pozwoliło ci osiągnąć taki sukces w walce o nasze wzajemne oświecenie; cieszę się, że jesteś człowiekiem zdrowo myślącym, bo widzę, że ty, tak samo jak i my, mieszkańcy naszego Księżyca, nie dajesz się powodować pysznym myślom, jako­by Ziemia została stworzona dla ciebie osobiście. Wszak widzisz, że rozsądniej byłoby myśleć, iż Ziemia wasza stworzona została przez nasz Księ­życ? Owa noc, mało ustępująca dniowi, zawdzięcza jasność swoją Ziemi twej, odbijającej ku nam promienie Słońca. Łatwiej jest ciału większemu oświetlać mniejsze, niż mniejszemu udzielać swej jasności ciałom wielkim; ale z faktu tego wywo­dzimy jedynie arcymądre rozmieszczenie wszyst­kich światów, zaplanowane przez Stwórcę dla pow­szechnej wygody. Ale niech ciekawość nie prowa­dzi nas na ścieżki dalszych rozważań, albowiem może przeszkodzić w wypełnieniu wobec bliźniego obowiązków gościnności. Po takiej podróży po­trzebny ci jest spokój. Chodź ze mną, czcigodny przybyszu, bowiem jako ten, który włada całym ludem, mam prawo ugościć cię pierwszy.”

Zakończywszy swą przemowę podał Narsimowi ramię, a ów pospieszył za nim, odprowadzany przez cały lud.

Zbliżyli się do osady: blask domów oślepił Narsima. I nie sztuka budowniczych wprawiła go w osłupienie: dostrzega on wszędzie prostotę, lecz czy jego współobywatele uwierzą mu w to, co zadziwiło jego wzrok? Wszystkie mury domów wybudowane są z tych przejrzystych kamieni, które budzą naszą zawiść i wprawiają nas w za­chwyt, a dachy z owego metalu, który pochłonął wiele milionów istnień mieszkańców Nowego Świa­ta. „Teraz wreszcie rozumiem - wykrzyknął w myśli Narsim - jak wiele zawdzięczają mieszkańcy Księżyca i my, Ziemianie, opatrzności! Jeżeli owe klejnoty, owo złoto i diamenty nie byłyby oddzielo­ne od nas tak trudną drogą, tysiące Kolumbów ze wszystkich stron czterech części naszego globu przybyłoby, aby wypróbować swoje miecze na karkach mieszkańców Księżyca. I cała ta przepięk­na kula w ciągu jednego lata zamieniłaby się w pusty step, a zwycięzcy, miast podzielić się zdobyczą, pozabijaliby się nawzajem. Ziemia i Księżyc lśniły­by od diamentów i złota, ale owe cuda służyłyby noclegiem sowom, a bydło deptałoby kopytami przedmioty ludzkiej chciwości.”

To oczywiście pałac Waszej Wielmożności?” - zapytał Narsim starca, uważając go za króla tej krainy.

Cóż rozumiesz przez pałac i wielmożność?” - odpowiedział mu starzec.

Czyżbym padł ofiarą pomyłki, myśląc, że takie klejnoty należeć mogą jeno do największego z mo­narchów, a cały ten lud był mu poddany? U nas tytuł „wielmożnego” należy tylko do władców i oddaje cześć i szacunek, jakimi ich darzymy.”

Przyjacielu mój! - odparł starzec, - na całym Księżycu nie ma panujących; a to są moje dzieci, dzieciątka synów moich, wnuków i prawnuków; budowla owa jest zaś domem mojej rodziny.”

Któż więc rządzi waszym państwem, kto mu doradza?”

Tacy sami starcy jak ja; prawo rodziciela daje każdemu władzę nad jego potomstwem. Któż bo­wiem lepiej mógłby się troszczyć o

jego sprawy? Nie ma u nas, jak ci już powiedziałem, władców: cały Księżyc podzielony jest na osady, w których rządzi ojciec mieszkańców.”

Któż więc po twojej śmierci zajmie twoje miejsce, jeżeli tak liczni są owi potomkowie? Bez wątpienia zaczną się teraz kłótnie i bratobójcze walki? Władza twoja jest tym, czym u nas berło: ale opowieści, krążące po naszej Ziemi, tak o czasach dawnych, jak i dzisiejszych, mówią nam, jak wielu nieszczęść jest przyczyną śmierć Mo­narchy.”

Nie rozumiem - odpowiedział starzec - dlaczego berło waszej ziemi bardziej ma być godne zawiści, niż posag ojców naszych rodzin! Czyż mogą być zaszczytne owe usilne starania, aby widzieć potomki swoje w najwyższym dobrobycie, kiedy owo szlachetne pragnienie, kiedy owo przesłodkie pragnienie czynienia bliźnim dobra za­mieni się we wrogość i waśnie? Dziwnym byłoby utrzymywać więzi, łączące społeczeństwa we wza­jemnej korzyści, jeśliby ci, w których członkowie społeczeństw pokładają swoje zaufanie, zamiast ręczyć za swoją ku nim miłość czynili źle, burzyli ich spokój i zmuszali do wzajemnej wrogości. Któż mógłby mnie utwierdzić w przekonaniu, że mój dobrobyt zależy od człowieka pełnego niepokoju? Ponieważ jednak najmniejszego nie mając pojęcia o warunkach panujących na naszych globach, nie możemy się dobrze zrozumieć, opowiem ci, drogi nasz przybyszu, o życiu naszych ziem, pod tym jednakże warunkiem, iż potem ty zaspokoisz moją ciekawość.”

Wtedy właśnie weszli do przeogromnej komna­ty, którą należałoby raczej nazwać miejskim pla­cem: albowiem spokojnie mogły tu spocząć tysiące ludzi. Nie było okien, tylko niezliczone drzwi, prowadzące do oddzielnych pokoi, ani jednej na­wet świecy, aby oświetlić stoły, przygotowane do kolacji; jeno światło słonecznych promieni, które odbijała ku Księżycowi nasza Ziemia, z naddat­kiem wynagradzało niedostatek ognia.

Starzec zasiadł w fotelu; należało zająć miejsce naprzeciw niego. Cały lud spoczął na ławach wokół nich i wśród głębokiego milczenia władający owym ludem rozpoczął w te słowa: „Nie mamy zapisa­nych podań i opowieści i znamy jeno te, które dotarły do nas z ust naszych dziadów i pradziadów, dlatego nie potrafię ci powiedzieć, kim. był pier­wszy człowiek, jak nazywała się jego żona, tym bardziej zaś o tym, jak został stworzony nasz Księżyc, albowiem nikt z nas nie był tego świad­kiem. Oczywiście, czcimy wszechmocnego Stwór­cę, który stworzył wszystkie te cudowne rzeczy, jakie w każdej minucie cieszą nasze oczy, i w naj­mniejszej mierze nie wątpimy, aby istniała ku temu przyczyna inna, niż wszechmocna wola Boga. Dokładne badanie nieznanego lub - co gorzej - próby rozumienia niezwykłego są dla nas skrajną głupotą. Mam nadzieję, że zgodzisz się ze mną, iż. tak drobne stworzenie, obdarzone ograniczonym umysłem, jak człowiek nie jest w stanie przeniknąć zasłony ukrywającej przemądre zamierzenia Stwór­cy. Im jednak większa jest nasza niewiedza, tym częstsze bywa mędrkowanie: niektórzy nawet my­ślą, że Księżyc był dawniej częścią waszej Ziemi. Ale jakby nie było, nie mogę cię o tym przekony­wać, bo nie wiem przecież, w jaki sposób zostaliś­cie od nas oddzieleni. Dość, że istnieje Księżyc, mieszkają na nim ludzie i dóbr na planecie jest więcej, niż potrzeba na zaspokojenie wszystkich naszych potrzeb. A ów stan rzeczy jest dostateczną przyczyną, aby w miejsce jałowych rozważań oka­zywać wdzięczność temu, kto nas owym dobrem obdarował. I dlatego też uprawa ziemi i hodowla bydła jest na naszym globie jedynym godnym człowieka zajęciem, albowiem są one niezbędne dla ludzkiego życia. Inne zaś nauki, które zaczęli wymyślać ludzie nie lubiący pracy, zostały odrzucone, a owi mędrkowie, gdybym tylko nie posłu­chał rad swoich współbraci, pomrzeć musieliby z głodu. U nas ten, kto własnymi rękami nie potrafi zdobywać pożywienia, jest niepotrzebnym cięża­rem dla ziemi: dlatego więc z miłości do bliźniego swego, który zamiast pracować siedzi w jednym miejscu i duma, nie dajemy mu jeść, aby dzięki temu opamiętał się i pojął różnicę między pracą na roli, a stratą czasu na nikomu niepotrzebne myślenie.”

Usłyszawszy owe słowa Narsim zapłonił się ze wstydu. „Oto jak tu zdolni będą pojąć owoc mojej pracy! - pomyślał. - Boże mój! Iluż to ludzi trzymać by trzeba o chlebie i wodzie, gdyby przysłano tu choćby samą naszą Akademię!”

Ale ludzka natura stworzona została tak, iż pełna jest namiętnej ciekawości - mówił dalej starzec - i żadne przesądy, żadne przyzwyczaje­nia nie staną na zawadzie ludziom przedsiębior­czym, którzy od czasu do czasu się tu pojawiają. Zdarzali się tacy, którzy w wyobraźni swojej tworzyli nowe sposoby rządzenia, nowe prawa, całkiem różne od tych, które w sercach naszych są zakorzenione, chcieli nas wyróżniać przez puste tytuły, aby zniszczyć równość wśród naszych potomków od jednego rodzica pochodzących i pozbawić ojców tego naturalnego prawa, jakie w duszach naszych znajduje swe tajemne potwierdze­nie; chcieli doprowadzić do podboju drugiej strony naszego Księżyca, tej, której nie oświetlają pro­mienie Słońca, a słabe światło pozbawia ziemię jej żyzności i pozwala jeno zamieszkałym tam dzikim rodom żywić się łowionymi przez siebie rybami. Ale wszystko to zostało przerwane mądrą decyzją rady starców i owi niespokojni ludzie po wyczer­paniu wszystkich możliwych dowodów ich głupoty wygnani zostali na ciemną stronę Księżyca, gdzie, jako że nie przywykli do spożywania ryb, pomarli lub półmartwi i pełni skruchy wracali do ojczyzny, przeklinając głupotę swoich poprzednich prag­nień. Nie na wszystkich jednak owe przykłady działały. Prawnuk mój, Kwalboko, miał niesz­częście mieć w sobie tyle fałszu, że potajemnie zbudował aparat, na którym wzniósł się, aby oglądać nasz Księżyc albo twoją Ziemię: ujrze­liśmy to dopiero wtedy, kiedy uleciał w powietrze. O głupoto ludzkich pragnień!... Uważamy go za zmarłego...” Westchnienie przerwało mowę starca.

Przerwę ową wykorzystał Narsim, aby zaspokoić swą ciekawość i zadał pytanie o to, jak może żyć społeczeństwo, które nie posiada praw pisanych.

Szacowny starcze - powiedział - pozwól zapytać, w jaki sposób rodziny wasze żyć mogą w zgodzie, jeżeli rodzin owych jest tak wiele? Naczel­nicy rodów nie mogą przecież wszyscy mieć po­dobnych obyczajów i prawa naturalne w ustach ich różne mogą przyjmować formy. Załóżmy, że by­wają u was rady starców, które ustalają prawa , ogólne; wszak jednak one, nie będąc zapisanymi, łatwo mogą umknąć z pamięci.”

Przyjacielu mój! - odparł na to starzec - prawa naturalne są opoką, na której wspiera się sumienie każdego z nas, a w duszach naszych wypisane są zgłoskami, których nic zatrzeć nie potrafi. I po cóż zapisywać to, co uczucia każdego z nas pojmują bez żadnego tłumaczenia? Mamy to szczęście, że natura nasza, dzięki staraniom przy­wódców rodów, pozostała jeszcze pełna owej nie­winności, która królowała w duszy pierwszego człowieka. Prawa nasze są proste i łatwo ich przestrzegać: każdy rozumie, że należy kochać Boga jako naszego dobroczyńcę i kochać bliźniego swego jak siebie samego, bo miłość owa spowoduje, iż obdarzy on nas uczuciem wzajemnym; w ten sposób unika się niepotrzebnej złości, która na­rodzić się może z nieprzestrzegania naszych przy­kazań. Żywimy przekonanie, że każde inne, przeciwne naszemu, prawo jest dla społeczeństwa szko­dliwe i obraża naszego Boga, albowiem godne przekleństwa jest prawo, z którym uczucia wszyst­kich nie chcą się zgadzać i które narusza spokój ludzi!... Ale w jaki sposób skutki, przez różnice obyczajów wywoływane utrzymują się w granicach obowiązku, opowiem ci, szanowny przybyszu, po­tem, a teraz pozwól, iż zaprosimy cię do stołu.” Pociągnął za sznurek przywiązany do fotela i w świątyni rozległ się przenikliwy dźwięk dzwonka.

Cóż za zjawisko! Drzwi bocznych świątynek otwarły się: wychodzi z nich tysiąc pięknych kobiet. Szlachetna skromność połączona z cudow­ną niewinnością ozdabia ich lica. Prostota sukien, ledwie skrywających to, czym natura przyozdobiła ową płeć, przydaje im więcej jeszcze czaru. Każda z nich przynosi i stawia na stół dwa talerze, a przed nimi postępują ich dzieci, dzierżące naczynia z sokami owoców i wodą. Jadło podano. Starzec wstaje, wyciąga ręce ku niebiosom, błogosławi i układa się wygodnie, wskazawszy Narsimowi miejsce obok siebie. W zachwycającym porządku każdy z rodów zajmuje swoje miejsce; pary mał­żeńskie, otoczone dowodami swej miłości, zajmują długie, ginące z oczu szeregi ław. W tłumie owym panuje cisza: każdy pożywa to, co sporządziły ręce jego najdroższej. Narsim spożywa potrawy starca, - jedząc ambrozję z mleka i innych płodów ziemi przyrządzoną, i nektarem gasi swoje pragnienie; fantazja przenosi go na wyspę pani Wenus, gdzie nie widzi nikogo poza szczęśliwymi kochankami.

Wieczerza kończy się: starzec podnosi się z łoża, całe potomstwo jego upada na ziemię i on w imie­niu wszystkich ich dziękuje Stwórcy. Zakończy­wszy modlitwę błogosławi swe dzieci, a one na ten znak udają się na spoczynek. Każda z małżeńskich par, zabrawszy naczynia, udaje się do swojej świątynki, gdzie oczekuje ich Hymen ze swą płonącą pochodnią. Ojciec rodziny, którego podeszły wiek rozluźnił już więzy miłości, acz nie rozluźnił więzów przyjaźni, odprowadza swoją równą mu w leciech żonę do łoża, gdzie żegna się z nią najczulszymi wyrazami. Owa przyjaciółka jego zdaje się zachowywać jeszcze na obliczu ślady urody, którą na próżno stara się zniszczyć nie­ubłagany czas. Rozstaje się ze swym mężem z tak jasnym wzrokiem i tak pełna spokoju du­cha, na ile pozwolić może jeno mnogość dni spędzonych w pełnym szczęścia stadle. Widać było, że serca ich stawiają jeszcze opór starzejącej się naturze.

Starzec powrócił do Narsima, aby dalej prowa­dzić niedokończoną rozmowę. Już ramiona jego z wielką łaskawością otwarły się ku przybyszowi, kiedy szmer, który rozległ się u wejścia do sali, dotarł do uszu jego i zajął uwagę. „O nieba! - wykrzyknął. - Cóż widzą moje oczy! Dziecię nieposłuszne! Kwalboko wrócił!” Sekretne drże­nie rozlało się w duszy Narsima; choć tak krótko obcował z mieszkańcami Księżyca, uznał ich - w porównaniu ze swymi braćmi z Ziemi - za prawdziwych aniołów. „Co teraz ze mną bę­dzie? - kłębią się w. jego głowie niespokojne myśli. - Co będzie, jeżeli ów Kwalboko przybył teraz z naszej Ziemi? Za kogo mnie będą uważali, jeżeli zapoznał się z obyczajami i prawami moich współbraci? Czymże się usprawiedliwię? Trzeba się bronić... Nie, niech lepiej naga prawda będzie mi podporą i świadczy o tym, jak daleki jestem od wszelkiego zła, które przeżarło naturę ludzką! Ale poczekajmy, co powie Kwalboko!”

Powracający klęczał był już u nóg pradziada swego. „Dziecię niepokorne! - wołał ów. - Czy objęcia moje przyjmą cię pełnego skruchy? Opła­kujesz nieszczęsną swą ciekawość czy, pełen zuch­wałej przedsiębiorczości, odepchniesz od siebie ojca, którego obraziłeś i społeczność, pełną spo­koju i ciszy?”

O rodzicielu mój! - odparł szlochając Kwalboko, - nikt z błądzących tak długo nie pozna swej głupoty, aż nie dokona grzechu swego! Skrucha przywiodła mnie do stóp twoich; wyrwałem się z piekła, które zuchwałe moje przedsięwzięcie godnie ukarało. Ale nim opowiem o wszystkim, co mnie spotkało, pozwól, drogi ojcze, obmyć stopy twoje łzami i błagać o przebaczenie!” Objął kolana starca i całując je, czekał swego losu. Narsim zapragnął dołączyć swoje prośby, ale Frolagiusz (imię starca) już podniósł klęczącego; ów miłosier­ny mąż, zawsze gotów udzielić przebaczenia, przy­cisnął Kwalboka do piersi, a w oczach pojawiły mu się łzy radości.

Odzyskałem cię, drogi mój synu - powie­dział, - znów narodziłeś się z moich lędźwi, bo ten, kto okazał skruchę, silniejszą czuje odrazę wobec nieprawości, niż ten, który zła nie poznał. Wszystko odejdzie w zapomnienie, ale pod jednym warunkiem: opowiesz mi, co działo się z tobą, a potem zapomnisz i nigdy nic współbraciom swoim opowiadać nie będziesz. Zdrowy rozsądek mówi, że człowiek usłyszawszy o powodzeniu jakiegoś występku,, ulega skłonności do popełnia­nia go i niewiedza najlepszym jest na to lekar­stwem.” Narsim, oczekując porażającego dla siebie wyroku, chciał w jakikolwiek sposób ukazać swoje zasługi, dlatego też, wynosząc pod niebiosa decyzję Frolagiusza, powiedział: „Doświadczenia naszej Ziemi potwierdziły już, że nakazy, wydane w celu powstrzymania pewnych przestępstw, służyły je­dynie upowszechnieniu grzechów, które w prze­ciwnym razie, zda się, nie mogłyby żadnemu człowiekowi pozostać w myśli.”

Kwalboko, nie zdążywszy jeszcze przyjrzeć się Narsimowi, zwrócił teraz ku niemu wzrok. „Kim jest ów nieznajomy?” - zapytał pradziada, lecz w odpowiedzi usłyszał rozkaz, aby usiadł i rozpo­czął swoją opowieść. Kwalboko był posłuszny i kiedy wszyscy zajęli

miejsca, tak rozpoczął swe opowiadanie:

Nie mam zamiaru opisywać wam sposobu budowania owego niosącego nieszczęście aparatu, jakim poleciałem na planetę, której wspomnienie do dziś budzi we mnie lęk i zgrozę. Nie wcześniej ośmieliłem się stanąć przed wami, niż oddałem na łup płomieniom ową machinę, którą w myślach swoich wiecznie przeklinać będę. Gnany niepow­strzymaną ciekawością poznania tego, co najwyż­szy umysł oddzielił od nas, skierowałem się na planetę odbijającą ku nam nocami światło Słońca. Strzała wypuszczona z łuku nie leci z taką prędko­ścią, jak pragnienia moje kierowały się ku owemu lądowi; wędrowałem coraz szybciej, a szybkość owa rosła, kiedy Księżyc nasz powiększał się w moich oczach. Ręce moje nic nie potrzebowały czynić: jakieś przyciąganie wlokło mnie przez strumień eteru. Patrząc spokojnie na rosnące w moich oczach przedmioty, doznawałem nieopisa­nej radości. Góry, doliny, morza, jeziora, osady, rzeki i sami ludzie zjawiali się na przemian przed moim wzrokiem. I czyż można było nie zachwycać się, widząc świat, tak podobny do naszego? Prag­nąłem, aby umysł mój stał się bardziej oświecony, ale wiele mnie to kosztowało; zszedłem na ziemię.

Złożyłem moją machinę i schowałem ją do kieszeni. Zmęczenie skierowało moje kroki ku najbliższym zaroślom. Dojrzałe owoce nieznanego mi gatunku zaspokoiły mój głód. I pomyślcie - zdarzył się cud: zacząłem rozumieć wiele niezna­nych mi do tej pory narzeczy. Zastanawiając się nad tym zrozumiałem, jak niezbędne było dla mnie rozumienie języków krain, które pragnąłem po­znać, i które na pewno różnić się musiały od języka, którym do siebie przemawiamy. Czyż mogłem myśleć o tym inaczej niż jako o opiece opatrzności, która roztoczyła nade mną swe skrzydła? Jednak straszliwa kara spotkała mnie za moją ciekawość, jaka kazała mi

poznać Ziemię ową, na której w większej części mieszkają ludzie, dokładnie, miast obejrzeć ją jeno z daleka.

Potem Kwalboko opowiedział historię ziem­skich ludów, rozpoczynając od czasów biblijnych. Szczególną uwagę poświęcił wierzeniom pogań­skim, powołując się przy tym na Plutarcha, Cyce­rona i Diodora Sycylijskiego oraz na innych auto­rów starożytnych. Mówił też wiele o dawnych obrzędach, które w przeważającej mierze trakto­wał jako alegorie. Po tej części historycznej nastę­puje opowiadanie o osobistych wrażeniach miesz­kańca Księżyca z pobytu na Ziemi.

Wędrowałem przez miejsca pustynne, pełne żaru i gorąca. Rzadko trafiałem na wsie czy małe miasteczka. Krainą ową władają Turcy, lud będący dawniej zgrają rozbójników, który zawładnął pra­wie połową Księżyca; budzący lęk wśród wszyst­kich ludzi tak niewiedzą, jak i straszliwymi zasada­mi swojej wiary, która pozwala im zabijać wszyst­kich ludzi wyznających inną niż oni religię. Przy­kazanie owo wypełniali Turcy nadzwyczaj staran­nie i wybili prawie połowę cudzoziemskich Księżycan. Zadziwiająca rzecz, że inni cierpią takich sąsiadów i pozwalają im mordować się i zmuszać do posłuszeństwa. Jednak niedługo przed moim przy­byciem pewna wspaniała niewiasta złamała ich pychę: z niewiarygodną odwagą broniła się przed nimi, a ich nieprzeliczone wojska rozbiła w proch i pył, zmuszając je do zawarcia pokoju na dogod­nych dla zwyciężczyni warunkach. Mieli szczęście, że opatrzność zetknęła ich z najodważniejszą, najmądrzejszą, a przy tym i kochającą ludzi biało­głową; zresztą nie zniósłbym od nich tego, o czym zaraz usłyszycie. Znalazłem w Turkach dziwaczną mieszaninę miłości do człowieka i okrucieństwa, gościnności i niemiłosierdzia. Wszędzie na gościń­cach grabili mnie zbóje, a kiedy złoto moje skończyło się, bili mnie za to, że nic nie posiadam. A we wsiach przyjmowali mnie gościnnie, obmywali nogi, karmili mnie i poili. Przybyłem wreszcie do ich stolicy, Stambułu.

Z przerażeniem mówiono tam o wojnie, która właśnie się zakończyła. Nie udało mi się zresztą dowiedzieć więcej o tym państwie, bo wiele nie­szczęść przyszło mi tam doznać, i ciekawość moja wyparła się prawie swoich żądań. Zaszedłem do ich świątyni i widziałem, jak ludzie sławili imię boga głupim krzykiem. Zatrzymałem się, wzniosłem ręce i śpiewałem chwałę bożą wedle naszych oby­czajów.

Najpierw wszyscy nastawili uszu, słuchając har­monijnych dźwięków mego głosu, aż nagle du­chowny schwycił się za włosy i zakrzyknął, iż meczet splugawiony został głosem niewiernego. Okrążono mnie i rozpytywano, kim jestem i jakie prawa wyznaję. „Jakie prawa? - powiedziałem. - ...żadne.”

Ale wyciągałeś ręce do nieba, przyzywałeś więc boga!” - powtarzały setki głosów wokół mnie.

Czyżby nie wolno było u was przyzywać boga?”

Nie, wolno, lecz nie można wzywać boga, nie wzywając Mahometa. No, niewierny, wierzysz w Mahometa? Mów szybko, bo inaczej...”

Panowie - podchwyciłem - nie możecie ode mnie wymagać, abym go znał, jestem bowiem mieszkańcem waszego Księżyca i nigdy o nim nie słyszałem.”

Nigdy, obrzydliwcze?! - wykrzyknął duchow­ny - wszak i sam Księżyc pada na twarz przed Mahometem, dowiodę ci tego tekstami z Kora­nu!... Nieważne zresztą, czyś ty z Księżyca czy z piekła przybył na naszą Ziemię, bo i tak winieneś wierzyć w Mahometa i być obrzezanym!” Skoń­czył mówić i zaprowadzono mnie do więzienia.

Wiele zastanawiałem się nad owym wydarzeniem: wydawało mi się niepojętym, w jaki sposób ludziom przyjść mogła do głowy straszliwa myśl, aby zmuszać innych do wiary w to, co owym ludziom nie wydaje się godne czci: wszak wiara winna zależeć od wolnej ludzkiej woli. Owe smutne rozważania przerwało pojawienie się duchownego, który przybył z uzbrojonymi mężami, aby dokonać obrzędu przyjęcia mnie na łono prawdziwej wiary. Zrozumiawszy, na czym ów obrzęd polega, wpad­łem w osłupienie. Na szczęście przy spodniej szacie pozostało mi jeszcze kilka złotych guzików. Popro­siłem o rozmowę na osobności z duchownym, pozwolono mi, i guziki uratowały mnie od męczar­ni owej operacji. Ogłoszono, że jestem już praw­dziwym mahometaninem, pozdrawiano mnie, ob­darowywano, obwożono po ulicach na ośle i wresz­cie dano sposobność ucieczki z owego straszliwego miasta.

Wiedziałem, iż podróż moja związana będzie z wieloma niebezpieczeństwami, lecz cóż innego mogłem uczynić: machina moja sposobna była do wznoszenia się w powietrze i opadania w dół, lecz nie potrafiła latać ptasim sposobem. Dzięki jednak swojej ostrożności nazywałem siebie nie przyby­szem z przestworzy, lecz mądrze postanowiłem mówić o sobie jako o R+, albowiem jedno to słowo rodziło szacunek do mnie wśród odważnych Tur­ków, przez których krainę przyszło mi wędrować. Skierowałem więc kroki w stronę kraju, którego mieszkańcem sam się mianowałem, [...]

Nasłuchawszy się, jak wielkie szkody przyniosła wojna ziemiom owym, zdziwiłem się szczerze, nie widząc najmniejszego ich śladu. Przed moimi oczami rozpościerały się łąki, pełne bydła i niwy brzemienne ciężkimi kłosami. Tuziemcy witali mnie z pieśnią na ustach, a twarze ich świadczyły o dobrodziejstwach obfitości. Widziałem osady, w których tubylcy i cudzoziemcy ramię w ramię tru­dzili się, a ich pracą zamieniała pustynie w ogrody i kwitnące sady,

w których Minerwa i Cerera wspólnie panowały. Wojownicy spoczywali, czuj­nie jednak pozierając na swą gotową do obrony sprawiedliwości broń. Po drodze spotykałem kara­wany kupców, wiozących bogactwa swojej ojczyz­ny lub wracających do niej z jukami pełnymi towarów. Podróżni bezpiecznie przemierzali goś­cińce - zbójców i złodziei znano tu tylko z nazwy i przeszedłem tysiące wiorst, nie widząc szubienic, kół ani pali, którymi zwykło posługiwać się prawo. „Czyżby żył tu inny gatunek ludzi?” - zakrzyk­nąłem ze zdziwieniem...”

1784

Przełożyła Anita Tyszkowska

WILHELM KÜCHELBECKER

Kraina

Bezgłowców

Dobrze wiesz, mój miły przyjacielu, że w swoim czasie wiele podróżowałem. Niektóre z moich wędrówek są ci dobrze znane, z opowieściami o innych zwlekałem, obawiając się, że nawet ty, wierzący w moją prawdomówność, uznasz je, jeżeli nie za kłamstwo, to przynajmniej za płód chorej i rozstrojonej wyobraźni.

Lecz niedawno wrócił do Moskwy mój przyja­ciel, lejtnant M(atuszkin). Naopowiadał mi wiele zadziwiających rzeczy o Syberii, o kłach mamucich i kościach, o opromienionych zorzą polarną szama­nach, tak że nabrałem odwagi, aby podzielić się z tobą mymi wspomnieniami z własnych wędró­wek. A do tego w tych dniach przeczytałem znane całemu światu zadziwiające, lecz prawdziwe, przy­padki Anglika Guliwera. Czyżbyś w moich opo­wieściach mógł doszukać się czegoś bardziej nie­wiarygodnego?

Ongiś w czasie mojej bytności w Paryżu w roku 1821, ...ego kwietnia, w cudowny wiosenny pora­nek wybrałem się z ulicy Świętej Anny, gdzie mieszkałem, na spacer. Świętowano akurat chrzci­ny księcia Bordeaux. Wśród ludzi, trudniących się zabawianiem przechadzających się po Polach Eli­zejskich gapiów, znalazł się żeglarz powietrzny, następca Montgolfierów. Natknąłem się na ota­czający go tłum. Przygotowywał się do lotu i prosił, aby ktoś ze

stojących zechciał mu towarzyszyć. Moi przyjaciele paryżanie nie należą do ludzi tchórzliwych, ale tym razem zawahali się. Zbliżam się więc, pytam, o co chodzi i proponuję śmiałkowi swoje towarzystwo. Wsiedliśmy, balon uniósł się i w mgnieniu oka ogromny Paryż wydał się nam mrowiskiem. Jak opisać dumę i radość, które rozpierały moją pierś! Wszystko, co przyziemne, przestało dla mnie istnieć. Czułem, żem stał się ulatującym duchem... Zda się oblekły się w ciało marzenia wyznawcy wielkiego Pitagorasa: „Po śmierci będę burzą przelatującą z krają Ziemi na jej drugi kraj; dusza moja odnajdzie język w wyciu burz, ciało w oceanach powietrznych! Lub nie - będę wiecznie wschodzącą gwiazdą; nie powstrzy­ma mnie ni czas, ni przestrzeń. Ulecę - i nie będzie granic mego wzlotu!”

Mój współtowarzysz usiłował obniżyć lot balo­nu i przerwał te słodkie fantazje i rozważania. Gaz wypełniający kulę był niezmiernie lotny i lekki; wznieśliśmy się na niezwykłą wysokość, trudno było oddychać - popadliśmy w omdlenie. Kiedy się przebudziłem, ujrzałem okolice całkiem mi nieznane. Leżałem obok Francuza, po szyję zanu­rzony w puchu, a gondola naszego balonu, stawszy się igraszką wiatrów, unosiła się nad nami. Pomalutku, pomalutku oprzytomnieliśmy i zaczęliśmy się nawzajem wypytywać, gdzie jesteśmy. „Ma foi, je ne le sais pas!” - wykrzyknął na koniec mój przewodnik. Nie znajdowaliśmy się już na Ziemi. W omdleniu przelecieliśmy przez granice jej przy­ciągania, zaniosło nas w powietrze Księżyca, gdzie balon stracił równowagę i - w końcu - spadliśmy w księżycowy puch, który gęściejszy i bardziej od naszej trawy miękki, nie pozwolił nam roztrzaskać się na kawałki.

Być może w towarzystwie człowieka innej nacji okazałbym skrajną małoduszność, ale Francuzi nigdy nie popadają w rozpacz.

Courage, courage monsieur!” - powtarzał wiele razy mój współ­towarzysz. Wspomniałem o naszym rodzimym „odwagi!”, poleciłem duszę Bogu i ruszyłem za moim francuskim druhem szukać przygód i szczę­ścia.

Szybko trafiliśmy do dużego miasta, w którym rosły pasztetowe i piernikowe drzewa. Dowiedzieliśmy się, że to Akardion, stolica ludu Bezgłowców, nader silnego i licznego. Całe miasto zbudowane jest z landrynek, a wśród zabudowań wije się rzeka Lemoniada wpadająca do Jeziora Sorbetowego.

Nie opowiem ci, przyjacielu, o sprawach owego kraju: część z nich umknęła już z mojej pamięci, część zaś jest tak niezwykła, że wyda ci się zbyt nieprawdopodobna. O jednym tylko pamiętaj: To nie nasz pławiący się w łagodnych lunarnych promieniach świat!...

Kiedy weszliśmy do miasta, Francuz zatrzymał się i poprosił jednego z mieszkańców, aby ów wskazał mu hotel. Ku memu wielkiemu zdziwieniu Bezgłowiec doskonale go zrozumiał i wdał się z nami w rozmowę. Towarzysz mój zaklinał się, że słyszy czysty akcent paryski; mnie wydawało się, iż Bezgłowiec mówi po rosyjsku. Zjedliśmy obiad, sprzątnięto ze stołu, słudzy wyszli, a ja zapytałem mojego Francuza, w jaki sposób zapłacimy za posiłek. „Il faut voir!” - odpowiedział niefrasob­liwy towarzysz moich przygód. Wchodzi chłopa­czek i na moje pytanie odpowiada: „Pięćdziesiąt uderzeń kijem i cztery policzki, które przyjmie od panów bez zwłoki sam gospodarz! Żywię nadzieję, iż łaskawi panowie i dla mnie znajdą kopniaka i policzek!” Zapłaciliśmy. „Proszę mi powie­dzieć - pytam potem właściciela hotelu - jak to się dzieje, że znacie nasze ojczyste języki?”.

Nic dziwnego, łaskawy panie - odpowiedział mi na to - Akefalia graniczy z Królestwem Papierowym, z regionami ludzkiej wiedzy, pozna­nia, marzeń i wynalazków! Dzieli nas od nich jedynie Rzeka

Atramentowa i Mur Kartonowy!” Dowiedziawszy się o tym postanowiłem udać się tam, ponieważ Akefalia, a szczególnie jej stolica, od pierwszego rzutu oka stała mi się nienawistna.

Większa część mieszkańców owego kraju pozba­wiona jest głów, więcej niż połowa nie ma serca. Zamożni rodzice nowo narodzonych dzieci wynaj­mują sługi, które do ukończenia przez dziecko dwudziestu lat podpiłowują mu szyję i starają się zatruć serce; w Akefalii nazywa się ich wychowaw­cami. Mało która szyja nie poddaje się ich stara­niom, mało które serce chroni wystarczająco po­tężna pierś.

Wspomniałem swoją ojczyznę i zapłonąłem du­mą, myśląc o wyższości naszego rosyjskiego wy­chowania nad akefalijskim: wszak my powierzamy nasze dzieci szlachetnym, mądrym cudzoziem­com, którzy - choć najmniejszego o naszym języku, o naszej świętej wierze ni obyczajach naszych przodków nie mają pojęcia - starają się usilnie zaszczepić naszej młodzieży miłość do wszystkiego, co rosyjskie.

Jednak pospólstwu pozwala się w Akefalii za­chować głowy i serca, te najniepotrzebniejsze wedle akefalijskiego mniemania części ciała, ale i prosty lud stara się z całą mocą części owych pozbyć i w większości przypadków starania owe nagradza powodzenie.

Badacz historii naturalnej zacząłby bez wątpie­nia na przykładzie Akefałijczyków udowadniać, iż przekonanie, że dla życia serce i głowa są niezbęd­ne, jest zwykłym przesądem. Jestem człowiekiem prostym i oddawanie się nader abstrakcyjnym spekulacjom nie leży w zasięgu moich możliwości. Opowiadam tylko to, co widziałem; jedna rzecz wszak wprawiła mnie w zdumienie: wraz z utratą głowy cały lud stał się nader wymowny i bystry. Akefalijczycy nie tylko nie tracą głosu, ale - wszyscy będąc brzuchomówcami - wykazują w rozmowach niezwykłą wręcz jasność umysłu i cudowna lekkość.

U prawdziwych Bezglowców słowo goni słowo, kalambury, epigramy pędzą na wyprzódki i podobne zgiełkliwemu niewyczerpane­mu wodospadowi, przelewają się, czyniąc w po­wietrzu wielki szum.

Ą więc - powiesz mi - ich literatura wspaniale musi rozkwitać! I nie pomylisz się! Choć pobyt mój w Akefalii nie był długi, zdążyłem zauważyć, jak wiele jest tu politycznych gazet i naukowych magazynów, wiadomości i modnych zumali. Ple­mię akardyjskich Tibullusów i Greyów szczegól­nie jest liczne: stanowią oni prawdziwy legion... Przy czym elegie jednego trudno odróżnić od elegii drugiego: wszyscy powtarzają to samo, wszyscy zaplakują się i łamią ręce nad tym, że dwa razy dwa jest pięć. Naturalnie, jest to idea świeża i zadziwiająca, lecz pod ich piórami nieco już, niestety, zwietrzała, o czym przekonywał mnie znawca akefalijskiej poezji.

Jako szczery syn swej ojczyzny ucieszyłem się, że nasi rosyjscy poeci wybrali sobie przedmiot, który o wiele jest bogatszy: każdy z nich, niech jeno ukończy siedemnaście lat, zaczyna opłakiwać zwarzony chłodami kwiat swej młodości. Wierszy naszych nie obciąża żadna idea, żadne uczucie, żaden obraz; mają one w sobie jakiś niewytłuma­czalny powab, niejasny ani dla ich twórców, ani dla czytelników, ale każdy, kto nie jest słowianofilem, a więc każdy człowiek mający gust, musi się nimi zachwycić.

Pozbywszy się serc i głów Akefalijczycy zapalali nienasyconą żądza brania plag, które stanowią u nich monetę obiegową. Pragnienie to męczy prawie wszystkich: kobiety i mężczyzn, starych i młodych, panów i sługi. Cóż - co kraj to obyczaj, a co wieś - inna powieść, ale Bezgłowcy zmierzili mnie swą niedorzeczną obłudą: wciąż rozprawiają o głowach, których nie mają, o łagodności serc,

których się brzydzą. Nadstawiają wciąż pleców pod najokrutniejsze razy, wciąż ich poszukując przekonują wszystkich, jak bardzo tego niena­widzą.

Pozostawiłem był swego towarzysza w Akardionie i następnego ranka ruszyłem ku granicom Królestwa Papierowego.

(Dalszy ciąg kiedyś tam nastąpi.)

1824

Przełożyła Anita Tyszkowska

WŁODZIMIERZ ODOJEWSKI

Rok 4338

PRZEDMOWA

Uwaga wstępna: Listy te zostały dostarczone niżej podpisanemu przez człowieka niezwykłego i pod pewnymi względami godnego najwyższej uwagi (zastrzegł się, że nie życzy sobie, aby jego nazwisko ujawniano). Zajmując się od szeregu lat doświadczeniami mesmerystycznymi osiągnął w tej sztuce taką biegłość, że na pierwsze życzenie potrafi przejść w stan somnambuliczny; szczegól­nie interesujące jest to, że zawczasu może wybrać przedmiot, na którym ma się skupić jego magne­tyczny wzrok.

W ten sposób przenosi się do dowolnego kraju, epoki lub wnętrza upatrzonej osoby niemal bez żadnego wysiłku; naturalna zdolność udoskonalo­na przez długie ćwiczenia pozwala mu opowiadać lub zapisywać wszystko, co ukaże się jego magne­tycznej wyobraźni; po przebudzeniu wszystko za­pomina, a przynajmniej z najwyższym zaintereso­waniem czyta to, co przedtem napisał. Obliczenia astronomów utrzymujących, że w roku 4339, to znaczy w 2500 lat po nas, Kometa Vielli nie­uchronnie spotka się z Ziemią - ogromnie naszego somnambulika poruszyły. Zaraz też zapragnął zba­dać, w jakiej sytuacji znajdzie się ród ludzki na rok przed tą straszliwą chwilą, co o niej będą mówić, jakie wrażenie wywrze ona na ludziach,

jakie będą wówczas obyczaje i tryb życia, jaką wresz­cie formę przyjmą najsilniejsze uczucia człowie­ka: żądza sławy, ciekawość świata czy miłość... W tym zamiarze pogrążył się w somnambulicz­ny sen trwający dość długo; po przebudzeniu się zeń somnambulik ujrzał przed sobą zapisane karty papieru, z których dowiedział się, że był (chińczykiem żyjącym w XLIV stuleciu - po­dróżującym po Rosji i nader obficie korespon­dującym ze swym pozostałym w Pekinie przy­jacielem.

Kiedy somnambulik pokazał te listy swoim znajomym, ci zaczęli wygłaszać różne obiekcje: jedne rzeczy wydawały się im zbyt zwyczajne, inne zaś niemożliwe. Odpowiadał im na to: „Nic prze­czę, iż somnambuliczna fantazja może czasami zwodzić, albowiem zawsze w większym lub mniej­szym stopniu znajduje się we władaniu naszych prawdziwych wyobrażeń, a ponadto czasami zba­cza z drogi prawdy zgodnie z niewytłumaczalnymi jeszcze prawami; jednak, porównując opowieści mojego Chińczyka z różnymi znanymi nam oko­licznościami, trudno powiedzieć, aby mylił się pod wieloma względami: po pierwsze ludzie zawsze pozostaną ludźmi, jakimi byli od początku świata; pozostaną te same namiętności, te same pobudki; z drugiej zaś strony formy ich myśli i uczuć, a zwłaszcza ich byt fizyczny, winny się znacznie zmienić. Wydają się wam dziwne ich wyobrażenia o naszych czasach; uważacie, że my lepiej znamy przeszłość, wiemy lepiej na przykład to, co wyda­rzyło się 2500 lat przed nami... Zauważcie jednak, że cechą charakterystyczną nowych pokoleń jest zajmowanie się teraźniejszością i zapominanie o przeszłości; ludzkość, jak ktoś powiedział, jest niczym rzucony w dół kamień, który nieustannie przyspiesza swój bieg. Przyszłe pokolenia będą miały tyle zajęć w swej teraźniejszości, że o

wiele bardziej niż my stracą więź z przeszłością. Będzie temu sprzyjać nieuniknione zniszczenie pozosta­wionych przez nas dokumentów pisanych: wiado­mo wszak, że w niektórych krajach, na przykład w Ameryce, książki z winy pewnych owadów nie dożywają nawet stu lat. Pomyślcie, ileż to innych okoliczności może w ciągu kilku stuleci unicestwić nasz papier i powiedzcie, co wiedzielibyśmy o cza­sach Dariusza, Psammetycha czy Solona, gdyby starożytni pisali na naszym papierze, a nie na papirusie, pergaminie lub, co jeszcze lepsze, na kamiennych tablicach, których tak często używali! Nie tylko po 2500 lat, ale po niespełna 1000 pewnie nic z naszych ksiąg nie zostanie; niektóre z nich, rzecz jasna, będą przedrukowywane, lecz kiedy znikną pierwotne dokumenty, wówczas pojawią się prawdziwe i rzekome pomyłki, których nie da się już niczym sprostować. Domysły spowodują nowe pomyłki, a tymczasem młodsze zabytki też już ulegną zniszczeniu. Zastanówcie się nad tym, a wówczas przekonacie się, że po 2500 lat ludzie będą mieli o naszych czasach o wiele mniejsze pojęcie niż my o roku 700 przed narodzeniem Chrystusa, czyli 2500 lat przed nami!

Wytępienie ras koni jest również rzeczą oczywi­stą, czego dowodzą tysiące przykładów z naszych czasów. Nie mówiąc już o zwierzętach przedpoto­powych, o ogromnych jaszczurkach, które, jak tego dowiódł Cuvier, zamieszkiwały niegdyś naszą zie­mię, wspomnijmy chociażby o tym, że wedle świadectwa Herodota lwy żyły w Macedonii, Ma­łej Azji i Syrii, a teraz zdarzają się rzadko w gra­nicach Persji i Indii, stepów Arabii i Afryki. Skarłowacenie psich ras dokonało się niemal na naszych oczach i może być dokonywane sztucznie, podobnie jak ogrodnicy przekształcają wielkie drzewa liściaste i iglaste w małe rośliny donicz­kowe.

Obecne sukcesy chemii uprawniają do założenia, że kiedyś zostanie wynalezione elastyczne szkło, którego brak odczuwa nasz dzisiejszy przemysł, a które niegdyś pokazywano Neronowi, czego jeszcze żaden historyk nie poddał w wątpliwość... Obecne medyczne stosowanie gazów również v no przekształcić się z czasem w używanie ich na co dzień, podobnie jak dziś używamy pieprzu, wani­lii, spirytusu, tytoniu - które niegdyś były wy­łącznie lekarstwami; o aerostatach nawet nie warto wspominać, bo jeśli w naszych czasach maszyny parowe rozwinęły się z czajnika, niechcący przy­krytego ciężarem, do swej obecnej postaci, to jak można powątpiewać, iż być może jeszcze przed końcem XIX stulecia aerostaty wejdą do pow­szechnego użytku i zmienią formy życia społecz­nego tysiąckroć silniej niż maszyny parowe i koleje żelazne. Słowem - kontynuował mój znajomy - w opowieści mojego Chińczyka nie znajduję nic takiego, czego istnienie nie mogłoby być w sposób naturalny wyprowadzone z ogólnych praw rozwoju sil człowieka w świecie przyrody i sztuki, a co za tym idzie nie należy zarzucać mojej fantazji nad­miernej przesady.”

Uznaliśmy za stosowne zamieścić te słowa w charakterze przedmowy do poniższych listów.

Włodzimierz książę Odojewski

Hipolit Cungijew, student Szkoły Głównej Pe­kińskiej, do Lingina, studenta tej samej Szkoły.

Konstantynopol, dnia 27 grudnia roku 4337

LIST PIERWSZY

Miły przyjacielu, kreślę do ciebie te słowa z granicy Cesarstwa Północnego. Dotychczas po­dróż moja upływała pomyślnie; z szybkością bły­skawicy przemknęliśmy Tunelem Himalajskim, ale w

Tunelu Kaspijskim zostaliśmy zatrzymani przez niespodziewana, przeszkodę: słyszałeś za­pewne o ogromnym aerolicie, który niedawno przeleciał nad Półkulą Południową. Ten aerolit upadł niedaleko Tunelu Kaspijskiego i zasypał drogę. Wskutek tego musieliśmy wysiąść z elektro­wozu i pokornie przedzierać się na własnych no­gach między stertami żelaza meteorytowego; w tym czasie na morzu szalała burza i nad naszymi głowami ryczały rozszalałe fale gotowe w każdej chwili zwalić się na nas. Gdyby aerolit upadł o parę sążni dalej, tunel bez wątpienia zawaliłby się i rozwścieczone morze zemściłoby się na człowieku za jego zuchwałość; jednak tym razem sztuka ludzka okazała się silniejsza od naporu żywiołu; parę kroków dalej w tunelu oczekiwał na nas nowy elektrowóz, wspaniale oświetlony latarniami gal­wanicznymi, i w mgnieniu oka przemknęliśmy między Wieżami Erzerumskimi.

Teraz - teraz słuchaj i drżyj! - wsiadam do rosyjskiego galwanostatu! Gdym zobaczył te statki powietrzne, to wyznam, że natychmiast zapomnia­łem o przestrogach dziadka Orlisza i o własnym bezpieczeństwie, że nie wspomnę nawet o wszyst­kich naszych wyobrażeniach dotyczących tej kwe­stii.

Masz rację - latanie w powietrzu jest wrodzoną potrzebą człowieka. Rzecz jasna, nasz rząd postą­pił zasadnie zabraniając żeglugi powietrznej, gdyż przy stanie naszej oświaty za wcześnie jeszcze o tym myśleć. Nieszczęśliwe wypadki kosztujące dziesiątki tysięcy ludzkich istnień dowodzą konie­czności zdecydowanych posunięć przedsięwzię­tych przez nasz rząd. Ale w Rosji jest zupełnie inaczej. Gdybyś widział, z jakim pobłażliwym uśmieszkiem Rosjanie wysłuchali moich obaw, moich pytań i ostrożnych wątpliwości... Oni mnie po prostu nie rozumieli! Tak wierzą w silę nauki i własną odwagę, że dla nich latanie w powietrzu jest tym samym, czym dla

nas podróżowanie koleją żelazną. Zresztą Rosjanie mają prawo śmiać się z nas: każdym galwanostatem kieruje umyślny pro­fesor, a nader subtelne aparaty pokazują zmiany w warstwach powietrza i uprzedzają o zmianach kierunku wiatru. Nader nieliczni Rosjanie ulegają chorobie powietrznej; przy swej silnej budowie nawet w najwyższych warstwach atmosfery nic czują ani ściskania w piersiach, ani naporu krwi - może zresztą wiele zależy tu od przyzwyczajenia.

Nie chcę jednak przed tobą ukrywać, że i tutaj zapanował wielki niepokój. Na stacji powietrznej zastałem rosyjskiego ministra galwanostatyki, któ­ry przybył tam wraz z ministrem astronomii; wokół nich tłoczyło się mnóstwo uczonych, którzy pilnie oglądali pocztowe galwanostaty i aerostaty, uruchamiali instrumenty i aparaty, a silny niepo­kój wypisany był na ich twarzach.

Rzecz w tym, drogi przyjacielu, iż upadek Ko­mety Galileusza na Ziemię lub, jeśli wolisz, jej połączenie się z Ziemią wydaje się być sprawą przesądzoną. Ma to nastąpić w przyszłym roku, ale ani dokładnego czasu, ani miejsca upadku z róż­nych powodów ustalić nic sposób.

St. Peters, 4 st. 4338

LIST DRUGI

Wreszcie znalazłem się w centrum rosyjskiej półkuli - ośrodku światowej oświaty. Piszę do ciebie siedząc we wspaniałym domu, na którego wypukłym dachu ogromnymi kryształowymi lite­rami wypisano: „Hotel dla przylotnych.” Tutaj jest to już rzecz zwyczajna: wszystkie dachy boga­tych domów są kryształowe lub też kryte białą kryształową dachówką, zaś imię właściciela wypi­sani jest na nich kolorowym kryształem. Nocą, kiedy domy oświetlone są od wewnątrz, te lśniące szeregi dachów przedstawiają czarodziejski

widok; co więcej, ten zwyczaj jest bardzo pożyteczny, bo utaj - nie tak, jak u nas w Pekinie - nie trzeba opuszczać się na ziemię, żeby rozpoznać dom swojego znajomego. Lecieliśmy bardzo wolno, bo chociaż tutejsze pocztowe aerostaty są znakomicie sporządzone, to wciąż nas zatrzymywały przeciw­ne wiatry. Wyobraź sobie, że dowlekliśmy się tutaj z Pekinu dopiero na ósmy dzień! Co za miasto, drogi przyjacielu! Co za wspaniałość! Co za ogrom! Przelatując przezeń uwierzyłem w legendarne po­danie, że były tu niegdyś dwa miasta, z których jedno nazywało się Moskwą, a drugie właściwym Petersburgiem i że dzielił je, pono, niemal pusty step. W rzeczy samej, w tej części miasta, która nosi miano Moskiewskiej i gdzie znajdują się majestatyczne ruiny starożytnego Kremla, w cha­rakterze architektury daje się wyczuć coś szczegól­nego. Zresztą wielkich nowin ode mnie się nie spodziewaj. Niewiele mogłem obejrzeć, gdyż wujaszek bardzo się spieszył; zauważyłem tylko jed­no: drogi powietrzne utrzymywane są tu we wzo­rowym porządku... Aha - o mało nie zapomnia­łem - zalecieliśmy nad równik, ale tylko na niedługo, żeby obejrzeć początek systemu składów ciepła, które rozciągają się stamtąd na prawie całą Półkulę Północną. Zaiste jest to dzieło godne podziwu! Trud całych wieków nauki! Wyobraź sobie: tutaj nieustannie ogromne maszyny tłoczą gorące powietrze do rur połączonych z głównymi rezerwuarami. Z tymi rezerwuarami łączą się z kolei wszystkie magazyny ciepła, urządzone oddzielnie w każdym mieście tego rozległego pań­stwa. Ze składów miejskich ciepłe powietrze idzie po części do domów i zimowych ogrodów, a po części w kierunku drogi powietrznej, tak że przez całą podróż mimo surowości klimatu niemal nie czuliśmy zimna. Tak Rosjanie pokonali nawet swój groźny klimat! Powiedziano mi, że tutejsze towa­rzystwo przemysłowców chciało zaproponować

naszemu rządowi dostawę zimnego powietrza wprost do Pekinu, gdzie miało posłużyć do odświe­żania ulic; ale teraz zaniechano tego zamiaru, gdyż wszyscy zajęci są tylko jednym - kometą, która za rok ma zniszczyć naszą Ziemię. Wiesz, że wujaszek został przez Cesarza wysłany do Petersburga na negocjacje właśnie w tej sprawie. Już było kilka spotkań dyplomatycznych: naszym zadaniem jest po pierwsze przyjrzenie się na miejscu wszystkim krokom podejmowanym dla zapobieżenia tej klęs­ce żywiołowej, a po wtóre wprowadzenie Chin do sojuszu państw zjednoczonych w celu podejmowa­nia wspólnych wysiłków z tym związanych. Zresz­tą tutejsi uczeni zdecydowanie utrzymują, że jeśli tylko robotnicy nie stracą ducha przy posiłkowaniu się maszynerią, to bardzo prawdopodobne będzie zapobieżenie upadkowi komety na Ziemię. Trzeba tylko zawczasu wiedzieć, ku jakiemu punktowi kometa podąży. Astronomowie jednak obiecują wy­liczyć to nader dokładnie, gdyż kometa będzie wkrótce widoczna przez teleskop. W jednym z na­stępnych listów opiszę ci dokładnie wszystkie przedsięwzięcia podejmowane z tej okazji przez państwo. Ileż tu wiedzy! Ileż uczoności! Uczoność, a zwłaszcza wynalazczość tego narodu jest zdumie­wająca! Widać ją tutaj na każdym kroku; z jednej tylko śmiałej idei przeciwstawienia się upadkowi komety możesz sądzić o całej reszcie... Wszystko tu jest równie wielkie i muszę się przyznać, że często ze wstydem myślałem o stanie naszej ojczyz­ny. Inna rzecz, że nasz naród jest młody, a tutaj, w Rosji, oświata trwa od tysiącleci. Świadomość tego faktu może nieco polepszyć samopoczucie narodu. Patrząc na wszystko, co mnie tu otacza, często, drogi przyjacielu, pytam sam siebie, co by z nami było, gdyby na 500 lat przed nami nie urodził się wielki nasz Chung Gin, który przebudził wreszcie Chiny z ich wiekowego snu, czy też raczej martwe­go zastoju; gdyby nie wytrzebił śladów naszych starożytnych, dziecinnych

nauk, nie zastąpił na­szego fetyszyzmu prawdziwą wiarą, nie wprowa­dził nas do rodziny oświeconych narodów? Upo­dobnilibyśmy się do tych zdziczałych Ameryka­nów, którzy z braku innej komercji sprzedają swoje miasta na publicznych licytacjach, a potem napa­dają nas i grabią, wskutek czego jako jedyni na całym świecie musimy utrzymywać przeciwko nim wojsko. Strach pomyśleć, że dopiero przed dwustu laty żegluga powietrzna weszła u nas do powszech­nego użytku i to jedynie dlatego, że zwycięstwa Rosjan nad nami nauczyły nas tej sztuki! A wszyst­kiemu winne było owo skostnienie, w którym nasi pisarze jeszcze dziś znajdują coś poetycznego. To prawda, że my, Chińczycy, wpadliśmy teraz w drugą skrajność i ślepo naśladujemy cudzoziem­ców. Wszystko dziś jest u nas w guście rosyjskim: i stroje, i obyczaje, i literatura. Brakuje nam tylko rosyjskiej bystrości, ale i jej z czasem nabierzemy. Tak, przyjacielu, bardzo, ale to bardzo pozostaliś­my w tyle za naszymi znakomitymi sąsiadami. Spieszmy się zatem uczyć, dopóki jesteśmy młodzi i mamy jeszcze czas. Żegnaj, przyślij mi odpowiedź pierwszym telegrafem.

P.S. Powiedz twojemu Szanownemu Ojcu, że , spełniłem powierzoną mi przez niego misję i poruczyłem jednemu z najlepszych chemików, mi­strzów camera obscura, zdjąć niektóre z tutej­szych starożytnych budowli ze wszystkimi ich kształtami i barwami. Przekonasz się, jak mało są do nich podobne tak zwane u nas domy w ro­syjskim guście.

LIST TRZECI

Jeden z tutejszych uczonych, pan Chartin, za­prowadził mnie wczoraj do Gabinetu Osobliwości, na który przeznaczono ogromny gmach zbudowa­ny na samym środku Newy i wyglądający niczym

miasto. Liczne arkadowe mosty łączą tę budowlę z brzegami; z okien widać ogromny wodomiot ratujący nadmorską część Petersburga przed po­wodziami. Pobliska wyspa, która w starożytności nosiła nazwę Wasiliewskiej, również należy do Gabinetu. Zajmuje ją ogromny kryty ogród, w którym rosną drzewa i krzewy, a za kratami, lecz na wolności, biegają różne zwierzęta. Ten ogród to prawdziwe cudo sztuki! Zbudowany jest cały ze sklepionych naw nagrzewanych stopniowo ciep­łym powietrzem, tak że kilka kroków oddziela klimat upalny od umiarkowanego; innymi słowy ów ogród jest streszczeniem całej naszej planety i przespacerowanie się po nim równa się podróży dookoła świata. W tym zakątku zebrane są dzieła z całego świata, ustawione w tym porządku, w jakim istnieją one na kuli ziemskiej. Ponadto w środku gmachu Gabinetu na Newie urządzono ogromny podgrzewany basen, w którym trzyma się mnóstwo rzadkich ryb oraz płazów najrozmait­szych gatunków; po obu jego stronach znajdują się sale wypełnione suchymi wytworami wszystkich królestw natury, ułożonymi w porządku chrono­logicznym, poczynając od czasów przedpotopo­wych aż do naszych dni. Obejrzawszy to wszystko nader pobieżnie - zrozumiałem, w jaki sposób rosyjscy uczeni pozyskują swoje zdumiewające wiadomości. Wystarczy jedynie pochodzić po tym Gabinecie, aby nie zaglądając do książek stać się najbieglejszym naturalista... Tam również zresztą znajduje się wspaniała kolekcja zwierząt; Ileż ga­tunków zniknęło z powierzchni ziemi lub zmieniło swoją formę! Szczególnie zdumiał mnie bardzo rzadki egzemplarz gigantycznego konia, na którym zachowała się nawet sierść. Koń ten do złudzenia przypomina formą owe koniki, jakie damy hodują dziś wraz z pieskami kanapowymi, ale starożytny koń był tak ogromny, że ledwie zdołałem dosięg­nąć jego głowy

- Czy można dać wiarę temu - zapytałem kustosza Gabinetu - że ludzie niegdyś dosiadali tych potworów?

- Wprawdzie na potwierdzenie tego nie mamy wiarygodnych dokumentów - odparł kustosz - ale do dziś zachowały się starożytne pomniki przedstawiające ludzi wierzchem na koniach.

- Czy te wizerunki nie mają jednak jakiegoś sensu alegorycznego? Może starożytni pragnęli w ten sposób ukazać zwycięstwo człowieka nad naturą lub nad swoimi namiętnościami?

- Wielu tak nie bez podstaw sądzi - powie­dział Chartin - ale wydaje się, iż owe alegoryczne przedstawienia zostały wzięte ze świata rzeczy­wistego, bo jak w przeciwnym razie wytłumaczyć słowa „jazda” i „konnica”, często spotykane w starożytnych rękopisach? Ponadto proszę spoj­rzeć - ciągnął pokazując mi uniesioną nogę konia, na której ujrzałem wygięty kawałek zardzewiałego żelaza przybitego gwoździami do kopyta. - To jest jedna z najcenniejszych osobliwości naszego Gabinetu. Jak pan widzi, żelazo zostało przybite gwoźdźmi; ślady tych gwoździ widoczne są rów­nież na pozostałych kopytach. Nie ulega kwestii, że jest to dzieło rąk ludzkich.

- Do czego to żelazo mogło służyć?

- Pewnie do osłabienia siły tego straszliwego zwierzęcia - zauważył kustosz.

- A może w czasie wojny wypuszczano te konie na nieprzyjaciela, a tym żelazem mogły one za­dawać silniejsze ciosy?

- Ta uwaga czyni zaszczyt pańskiemu dowci­powi - rzekł uprzejmie uczony - ale gdzie dowody?

Zamilkłem.

- Niedawno odkryto tu bardzo dawny obraz - powiedział Chartin - przedstawiający maszy­nerię, której używano prawdopodobnie do poskra­miania koni. Na tym obrazie nogi konia przywiązane są

do słupów, a człowiek młotem bije w jego kopyto. Opodal znajduje się inny koń, zaprzężony do jakiegoś dziwnego pojazdu na kolach.

- To bardzo ciekawe. Jak jednak wytłumaczyć skarłowacenie końskiej rasy?

- Tłumaczy się to na różne sposoby; najprawdopodobniejszy z nich jest taki, że w drugim tysiącleciu po narodzeniu Chrystusa ogólne roz­powszechnienie aerostatów sprawiło, iż konie przestały być potrzebne i zostały porzucone na łaskę losu. Zwierzęta zdziczały i zaszyły się w la­sach. Nikt nie troszczył się o zachowanie poprzed­niej rasy i większość z nich zginęła. Później, kiedy koń stał się przedmiotem ciekawości, człowiek dokończył dzieła natury... Kilka wieków temu zapanowała moda na malutkie zwierzęta i roślinki, która nie ominęła również koni: przy współudziale człowieka karłowaciały one stopniowo, aż wreszcie doszły do dzisiejszego stanu zabawnych, lecz bez­użytecznych domowych zwierzątek.

- Albo należy przyjąć - powiedziałem, pa­trząc na szczątki potwora - że w starożytności na koniach jeździli bohaterowie, albo też trzeba przy­znać, że wówczas ludzie byli o wiele odważniejsi niż dzisiaj. Strach pomyśleć, że można wsiąść na takie przerażające zwierzę!

- Istotnie, ludzie w starożytności skwapliwiej niż dziś narażali się na niebezpieczeństwo. Na przykład dowiedziono już niezbicie, że pary, któ­rych dzisiaj używamy wyłącznie do poruszania ziemi, że ta straszliwa i niebezpieczna siła przez kilkaset lat służyła ludziom do napędu ekwipaży...

- To niepojęte!

- O! Jestem przekonany, że gdyby zachowały się starożytne księgi, to dowiedzielibyśmy się z nich wiele jeszcze takich rzeczy, które dzisiaj uważamy za niepojęte.

- Pan w tym względzie jest jeszcze o wiele szczęśliwszy od nas,

gdyż wasz klimat zachował bodaj urywki starożytnych inskrypcji, które zdą­żyliście przenieść na szkło. U nas jednak to, co nie zetlało samo przez się, zostało stoczone przez robaki, więc w Chinach zabytki pisemne już nie istnieją.

- U nas też zachowało się ich bardzo niewie­le - zauważył Chartin. - W ogromnych stertach pradawnych szczątków znajdujemy tylko pojedyn­cze słowa lub litery i one właśnie stanowią podsta­wę całej naszej historii starożytnej.

- Należy wiele się spodziewać po wynikach prac waszych szacownych antykwariuszy. Słysza­łem, że przygotowywany przez nich nowy słownik będzie zawierał o dwa tysiące starożytnych słów więcej niż poprzedni.

- Tak! - zgodził się kustosz. - Ale czemu on posłuży? Na temat każdego słowa powstanie dwa tysiące rozpraw, a i tak nie docieknie się ich prawdziwego znaczenia. Weźmy na przykład choć­by słowo „Niemcy”. Nie ma pan pojęcia, ile trudu poświęcili mu nasi uczeni, a wciąż nie mogą dotrzeć do jego prawdziwego znaczenia.

Fizyk potrącił we mnie czułą strunę, gdyż studentowi historii taka wątpliwość wydała się niemal świętokradztwem... Postanowiłem zabłys­nąć swoimi wiadomościami.

- Niemcy byli narodem zamieszkującym ob­szary leżące na południe od starożytnej Rosji - powiedziałem. - To już wedle mnie zostało do­wiedzione. Niemców podbili Alemanowie, potem na ich miejsce przyszli Tedeskowie, Tedesków podbili Germanie, a właściwie Żermanijczycy, Żermanijczyków zaś Dojczerzy, wielki naród, któ­ry pozostawił po sobie nawet kilka fragmentów swojego języka, znanego nam z utworów poety Goethego...

- Tak! Tak dotychczas myślano - odparł Chartin. - Ale teraz niemal wszyscy antykwariusze doszli do zgodnego wniosku, że

Dojczerzy byli zupełnie innym ludem, zaś Niemcy stanowili ro­dzaj szczególnej kasty, do której należeli ludzie wywodzący się z różnych plemion.

- Muszę wyznać, że jest to dla mnie zupełnie nowy punkt widzenia! To jeszcze raz dowodzi, jak bardzo jesteśmy zacofani.

Prowadząc takie rozmowy obeszliśmy cały Ga­binet. Wybłagałem pozwolenie na dalsze jego odwiedziny, a kustosz powiedział mi, że Gabinet otwarty jest codziennie i dniem, i nocą. Możesz sobie wyobrazić moją radość, że udało mi się poznać takiego gruntownie wykształconego uczo­nego.

W tym samym gmachu mieszczą się rozliczne Akademie, które noszą wspólną nazwę Stałego Kongresu Uczonych. Za parę dni taka Akademia ma zostać otwarta dla gości. Umówiliśmy się z Chartinem, że nie omieszkamy odwiedzić jej pierwszego posiedzenia.

LIST CZWARTY

Zapomniałem ci powiedzieć, że przyjechaliśmy do Petersburga w najbardziej niemiłym dla cudzo­ziemca czasie, w tak zwanym „miesiącu wypoczyn­ku”. Takich miesięcy Rosjanie mają dwa: jeden na początku roku, drugi w jego połowie. W ciągu tych miesięcy wszystkie sprawy się zawiesza, miejsca urzędowe zostają zamknięte i nikt nikogo nie odwiedza. Ten zwyczaj bardzo mi się podoba: Rosjanie uznali za stosowne określić czas, kiedy każdy mógłby zagłębić się w siebie, zająć się wewnętrznym doskonaleniem lub zgoła swoimi sprawami domowymi. Zrazu lękaliśmy się, że ta okoliczność przeszkodzi w naszej misji, ale okazało się, że jest na odwrót: każdy, mając określony czas dla swoich zajęć wewnętrznych, całą jego resztę poświęca wyłącznie sprawom publicznym, niczym innym nie rozpraszając już swych myśli, i dlatego wszystko potoczyło

się dwukrotnie szybciej. Usta­nowienie tego zwyczaju miało ponadto zbawienny wpływ na ograniczenie sporów: każdy człowiek ma czas na zastanowienie się, a zamknięcie miejsc urzędowych przeszkadza spierającym się w działa­niu w momencie największego napięcia namiętno­ści. Jedynie taki ekstraordynaryjny wypadek, jak zbliżanie się komety mógł w pewnym stopniu zakłócić przestrzeganie owego chwalebnego oby­czaju; ale i tak do tej pory proszonych wieczorów i zebrań nie było. Wreszcie dzisiaj otrzymaliśmy domową gazetę od tutejszego pierwszego ministra, gdzie między innymi znaleźliśmy zaproszenie na urządzany u niego wieczór. Trzeba ci wiedzieć, że w wielu domach, zwłaszcza takich, których gospo­darze mają rozliczne znajomości, wydaje się gaze­ty, które zastępują korespondencję. Obowiązkiem wydawania takiej gazety raz na tydzień lub co­dziennie obarczony jest majordomus. Robi to bardzo prosto: za każdym razem po otrzymaniu rozkazu od pana zapisuje, co należy, a potem przy pomocy camera obscura zdejmuje potrzebną liczbę egzemplarzy i rozsyła je do znajomych. W tej ga­zecie zamieszcza się zazwyczaj wiadomości o zdro­wiu lub chorobie gospodarzy i inne nowiny domo­we, następnie różne sentencje i uwagi, opisy drob­nych wynalazków oraz zaproszenia; w wypadku zaproszenia na obiad podaje się także le menu. Ponadto dla porozumiewania się ze znajomymi w nieprzewidzianych wypadkach urządzone są telegrafy magnetyczne, za pośrednictwem których rozmawiają ludzie mieszkający daleko od siebie.

A zatem wreszcie zobaczę tutejsze wyższe sfery. W następnym liście opiszę ci, jakie wrażenie one na mnie wywarły. Nie od rzeczy będzie wskazać nam, Chińczykom, lubiącym zamieniać noc w dzień, że tutaj wieczór zaczyna się o piątej po południu, o ósmej spożywa się kolację, a o dziewiątej kładzie spać. Za to każdy wstaje

o czwartej rano, zaś obiad je w południe. Odwiedzanie kogoś rano uchodzi za szczyt złego wychowania, bowiem zakłada się, że rankiem każdy jest zajęty. Mówiono mi, że nawet ci, którzy nic nie robią, rano zamykają drzwi, gdyż dobry ton tego wymaga.

LIST PIĄTY

Dom pierwszego ministra znajduje się w najlep­szej części miasta, opodal Góry Pułkowskiej i w pobliżu sławnego starożytnego Obserwatorium, które powstało pono 2500 lat temu. Kiedy zbliży­liśmy się do domu, nad jego dachem ujrzeliśmy już mnóstwo aerostatów; jedne unosiły się w powie­trzu, inne były przymocowane do umyślnie w tym celu zbudowanych kolumn. Wyszliśmy na platfor­mę, która w mgnieniu oka opuściła się, i po chwili ujrzeliśmy się we wspaniałym ogrodzie zimowym, który służył ministrowi za antyszambr. Cały ogród pełen rzadkich roślin oświetlony był cudownej roboty elektrycznym aparatem w kształcie słońca. Powiedziano mi, że owo słońce nie tylko oświetla, lecz także oddziaływuje chemicznie na krzewy i drzewa. Istotnie, nigdy przedtem nie zdarzyło mi się widzieć równie bujnej roślinności.

Pragnąłbym, aby nasi chińscy zwolennicy sta­rych obyczajów przyjrzeli się tutejszym przyję­ciom i manierom; nie ma tu niczego podobnego do naszych chińskich uprzejmości, od których do dziś nie możemy się odzwyczaić. Tutejsza prostota obejścia sprawia zrazu wrażenie chłodnego dystan­su, ale potem człowiek tak się do niego przyzwy­czaja, że te maniery wydają się zupełnie naturalne, a rzekomy chłód w istocie okazuje się nieudawaną serdecznością. Kiedy weszliśmy, ogród zimowy był już pełen gości; w różnych miejscach między drzewami widniały grupy spacerujących; jedni perorowali coś z zapałem, inni słuchali ich w mil­czeniu. Trzeba ci wiedzieć, że tutaj nikt cię nie zmusza do mówienia: można wejść do

pokoju nie mówiąc ni słowa i nawet nie odpowiadając na pytania - i nikomu nic wyda się to dziwne; zdeklarowani modnisie potrafią wręcz milczeć przez cały wieczór i uważane jest to za rzecz w bardzo dobrym tonie. Pytanie kogoś o zdrowie, o jego sprawy, o pogodę lub w ogóle o cokolwiek uważane jest za wielki faux pas... Za to rozpoczęta już rozmowa toczy się bardzo gorąco i żywo. Dam było mnóstwo, pięknych i niezwykle świeżych; bladość i szczupłość jest oznaką złego tonu, gdyż tutaj w zakres dobrego wychowania wchodzi nauka o zdrowiu i część medycyny, tak że o tych, którzy nie potrafią dbać o zdrowie, szczególnie o damach, mówi się, że są źle wychowani.

Damy odziane były wspaniale, przeważnie w suknie z elastycznego kryształu w różnych kolorach; niektóre lśniły wszystkimi barwami tę­czy, inne miały wtopione w tkaniny różne meta­liczne kryształy, rzadkie rośliny, motyle, błyszczą­ce żuczki. Jedna z wytwornych dam miała w festonach sukni nawet żywe świecące robaczki, które w ciemnych alejach promieniowały podczas ruchu oślepiającym blaskiem; taka suknia, jak mi powie­dziano, kosztuje bardzo drogo i może być założona tylko raz, ponieważ robaczki szybko umierają. Przysłuchując się rozmowom stwierdziłem nie bez zdumienia, że w wyższych sferach nasza fatalna kometa zaprzątała o wiele mniej uwagi niż możnaby się tego spodziewać. Zaczęto mówić o niej mimochodem; jedni w wielce uczony sposób roz­wodzili się o przypuszczalnej skuteczności przed­sięwziętych kroków, obliczali wagę komety, szyb­kość jej spadania i stopień oporu urządzonych przeciwko niej aparatów; inni wymieniali wszyst­kie zwycięstwa odniesione już przez ludzką sztukę nad naturą, a ich wiara w potęgę rozumu była tak silna, że wyrażali się lekceważąco o spodziewanej klęsce żywiołowej; spokój jeszcze innych wynikał z

innego powodu: dawali oni do zrozumienia, iż już wystarczająco długo żyli, a wszystko wszak musi się kiedyś skończyć... Przeważająca jednak część towarzystwa rozprawiała o sprawach bieżących i o przyszłych planach, jak gdyby nic nie miało się zmienić. Niektóre z dam nosiły stroiki à la comète przedstawiające sobą malutki elektryczny apara­cik, z którego nieustannie sypały się iskry. Zauwa­żyłem, że damy te z kokieterii starały się jak najczęściej przechodzić w cień, aby pochwalić się pięknym elektrycznym pióropuszem przedstawia­jącym ogon komety i na kształt lśniącej kity zdobiącym ich włosy, nadając przy tym twarzom szczególnej barwy.

W różnych miejscach ogrodu od czasu do czasu odzywała się ukryta muzyka grająca jednak bardzo cicho, żeby nie przeszkadzać w rozmowach. Miłoś­nicy muzyki rozsiadali się na rezonansie urządzo­nym umyślnie nad ukrytą orkiestrą; mnie również zaproszono do zajęcia tam miejsca, ale moje nieprzyzwyczajone nerwy zostały tak podrażnione przyjemnymi, ale zbyt silnymi drganiami, że nie wytrzymawszy nawet dwóch minut zeskoczyłem na ziemię, dając w ten sposób damom powód do śmiechu. W ogóle na wujaszka i mnie, jako na cudzoziemców, wszyscy goście zwracali szczegól­nie pilną uwagę i starali się wedle pradawnego rosyjskiego zwyczaju wszelkimi sposobami okazać swoją życzliwość. Celowały w tym damy, którym, mówiąc bez cienia próżności, bardzo się spodoba­łem, o czym się niebawem przekonasz. Idąc alejką pokrytą aksamitnym dywanem zatrzymaliśmy się przy niewielkim basenie, z którego ze szmerem tryskała struga aromatycznej wody; jedna z dam, piękna i pięknie odziana, z którą jakoś najbardziej się zbliżyłem, podeszła do basenu i w jednej chwili szemranie wody przekształciło się w cudowną muzykę. Takich dziwnych dźwięków jeszcze nie zdarzyło mi się słyszeć. Zbliżyłem się do mojej damy i ze

zdumieniem spostrzegłem, iż gra na klawiszach wprawionych w basen: te klawisze były połączone z otworami, z których woda spadała na kryształowe dzwonki, wywołując cudownie har­monijne dźwięki. Czasami woda tryskała szyb­kim, przerywanym strumieniem i wówczas dźwięki przypominały łoskot rozszalałych fal, dziki, ale również harmonijny; czasami woda lała się spokoj­nie i wówczas jakby z oddali nadbiegały majesta­tyczne, głębokie akordy; czasami wreszcie strugi rozbryzgiwały się po dźwięczącym szkle i wówczas słychać było ciche, melodyjne szemranie. Ten instrument nosił nazwę hydrofonu, został wyna­leziony niedawno i jeszcze nie wszedł do pow­szechnego użytku. Moja piękna dama wydawała mi się teraz szczególnie urocza: fioletowe elektryczne iskry stroiku à la comète deszczem ognistym sy­pały się na jej białe, toczone ramiona, odbijały się w strumieniach wody i momentalnym blaskiem oświetlały jej piękną, wyrazistą twarz i bujne loki; przez tęczową materię jej sukni przeświecały lśnią­ce wężyki, ukazując czasem jej zjawiskowe kształ­ty. Niebawem do dźwięków hydrofonu dołączył jej czysty, chwytający za serce głos, który zdawał się tonąć w harmonijnym brzmieniu instrumentu. Działanie tej muzyki zdającej się wypływać z nie­dosiężnej głębi wód, cudowny magnetyczny blask, powietrze wypełnione aromatami, wreszcie pięk­na kobieta zdająca się pływać w tym niezwykłym eterze złożonym z dźwięków, fal i światła - wszystko to wprawiło mnie w taki zachwyt, że urocza dama już skończyła, a ja jeszcze długo nie mogłem dojść do siebie, co ona, jeśli się nie mylę, ku mojej konfuzji zauważyła.

Niemal takie samo wrażenie wywarła na innych, lecz nie rozległy się ani oklaski, ani komplemen­ty - to tutaj nie jest w zwyczaju. Każdy zna stopień swojego kunsztu: zły muzyk nie torturuje uszu słuchaczy, a dobry nie każe się prosić. Zresztą muzyka jest tutaj

nieodzownym składnikiem wy­chowania i jest równie powszechna, jak czytanie i pisanie; czasami gra się cudzą muzykę, ale naj­częściej, a dotyczy to szczególnie dam w rodzaju mojej piękności, improwizuje się bez żadnej na­mowy, jeśli tylko muzyk odczuje wewnętrzną tego potrzebę.

W różnych miejscach ogrodu rosły drzewa brze­mienne owocami - dla gości; niektóre z tych owoców były dziwacznymi dziełami sztuki ogrod­niczej, która tutaj osiągnęła wyżyny kunsztu. Pa­trząc na nie myślałem mimo woli, ile wysiłku umysłu i ile cierpliwości trzeba było, żeby w dro­dze kolejnych szczepień połączyć różne gatunki owoców, zupełnie od siebie odmienne, i wyhodo­wać nowe, niebywałe gatunki. Zauważyłem na przykład owoce, które były czymś pośrednim między ananasem a brzoskwinią i miały nieporów­nany smak. Zauważyłem również figi zaszczepione na wiśni, banany połączone z gruszą. Wszystkich owoców, by tak rzec, wynalezionych przez tutej­szych ogrodników nie sposób wyliczyć. Wokół tych drzew stały niewielkie karafki ze złotymi kranami. Goście brali te karafki, odkręcali krany i bez ceremonii wciągali w siebie zawarte w nich, tak mi się przynajmniej wydawało, napoje. Poszed­łem za ich przykładem; w karafkach znajdowała się aromatyczna mieszanina podniecających gazów o smaku przypominającym zapach wina (bouquet). Mieszanina ta momentalnie rozlewała się po całym ciele, powodując uczucie zdumiewającego ożywie­nia i wesołości, która czasami osiąga taki stopień, że nie można powstrzymać się od ciągłego uśmie­chu. Te gazy są całkowicie nieszkodliwe, a ich używanie spotyka się z wielką aprobatą medyków; nic zatem dziwnego, że owe ulotne napitki tutej­szym wyższym sferom zastąpiły całkowicie wina, które pijają teraz jedynie prości rzemieślnicy nie­zmiernie przywiązani do tego prostackiego płynu.

Po jakimś czasie gospodarz zaprosił nas do odrębnej ubikacji, w której znajdowała się wanna magnetyczna. Trzeba ci wiedzieć, że w tutejszych salonach magnetyzm zwierzęcy jest ulubioną zaba­wą zastępującą w pełni starożytne karty, kości, tańce i inne rozrywki. Oto jak to się robi: jeden z obecnych - zazwyczaj najbardziej biegły w ma­nipulacjach magnetycznych - staje obok wanny, a wszyscy pozostali biorą do rąk sznur od niej biegnący i magnetyzacja się zaczyna. Jednych wprawia ona w zwykły magnetyczny sen krzepiący zdrowie, na innych do czasu w ogóle nie działa, inni wreszcie wprowadzają się w stan somnambulizmu, na czym polega cel całej zabawy. Z braku przyzwy­czajenia znalazłem się w liczbie tych, na których magnetyzm w ogóle nie działał i dlatego mogłem być świadkiem wszystkich wydarzeń.

Wkrótce zaczęła się nader interesująca rozmo­wa; somnambulicy jeden przez drugiego zdradza­li swoje najtajniejsze myśli i pragnienia. „Wyz­nam - powiedział jeden z nich - że choć usilnie staram się przekonać wszystkich, że nie lękam się komety, to jednak jej zbliżanie się przyprawia mnie o wielki przestrach.”

Dzisiaj umyślnie rozzłościłam swojego męża - powiedziała pewna urocza dama - ponieważ w gniewie jest bardzo przystojny.”

Pani tęczowa suknia - powiedziała jakaś elegantka do swojej sąsiadki - tak mi się podoba, że zamierzam poprosić o jej fason, chociaż wstyd mi będzie to uczynić.”

Podszedłem do grupki pań, wśród których znaj­dowała się moja piękność. Ledwie się do nich zbliżyłem, gdy urocza dama powiedziała do mnie: „Nie wyobraża pan sobie, jak bardzo mi się pan podoba; gdy tylko pana ujrzałam, gotowa byłam pana pocałować!”

Ja również, ja również” - wykrzyknęło kilka kobiecych głosów.

Obecni roześmiali się i pogratulowali mi konkiety, jaką zrobiłem wśród peter­sburskich dam.

Ta zabawa trwała około godziny. Obudzeni ze stanu somnambulicznego zapominają wszystko, co mówili, i poczynione przez nich wyznania dają powód do tysięcznych mistyfikacji, które sprzyjają ożywieniu życia towarzyskiego, gdyż nierzadko zapoczątkowują dozgonne miłości, flirciki i przy­jaźnie. Często ludzie, przedtem ledwie przelotnie znajomi, dowiadują się w tym stanie o swojej wzajemnej sympatii, a dawne więzi jeszcze bar­dziej umacniają się dzięki tym niezafałszowanym wyrazom wewnętrznych uczuć. Czasami magnetyzują się sami mężczyźni, zaś damy pozostają trzeźwymi obserwatorkami; innym razem z kolei damy zasiadają wokół wanny magnetycznej i zdra­dzają swoje tajemnice mężczyznom. Rozpowsze­chnienie magnetyzacji całkowicie wytrzebiło w wyższych sferach fałsz i obłudę, które stały się w tych warunkach niemożliwe; jednak dyplomaci świadomi obowiązków, jakie nakłada na nich pia­stowana godność, nic uczestniczą w tej zabawie i dlatego odgrywają w salonach bardzo nieznaczną rolę. W ogóle nie lubi się tu tych, którzy uchylają się od udziału we wspólnej magnetyzacji: podej­rzewa się ich o jakieś wrogie myśli lub naganne skłonności.

Zmęczony nadmiarem różnorodnych wrażeń, które stały się moim udziałem w ciągu tego dnia, nie czekając na kolację, odszukałem swój aerostat; na dworze panowała zamieć i mimo ogromnych otworów wentylacyjnych nieustannie wypuszcza­jących w powietrze gigantyczne ilości ciepła, mu­siałem ściśle owinąć się moją szklaną peleryną. Obraz pięknej damy grzał jednak moje serce - jak powiadali starożytni. Jest ona, jak się dowiedzia­łem, jedyną córką tutejszego ministra medycyny; jednak, mimo jej widocznej do mnie sympatii, nie mogę liczyć na jej prawdziwą skłonność, skoro nie wsławiłem się jeszcze żadnym odkryciem nauko­wym

i dlatego uważany jestem za wyrostka!

LIST SZÓSTY

W moim ostatnim, przecież tak długim liście nie zdążyłem jednak opowiedzieć ci o niektórych sław­nych osobach, które widziałem na wieczorze u Przewodniczącego Rady. Zebrało się tam, jak już ci pisałem, najdostojniejsze towarzystwo: minister filozofii, minister sztuk pięknych, minister sił powietrznych oraz poeci, filozofowie i historycy pierwszej i drugiej klasy. Na szczęście spotkałem tam pana Chartina, którego już wcześniej pozna­łem u wujaszka; to on opowiedział mi o tych panach różne ciekawe szczegóły, które podam ci przy innej okazji. W ogóle muszę ci powiedzieć, że tutejsze przygotowanie do służby i kształcenie największych dostojników jest godne najwyższej uwagi. Wszyscy oni kształceni są w osobnym zakładzie naukowym, który nosi nazwę Szkoły Mężów Stanu. Wstępują do niej najlepsi uczniowie innych zakładów naukowych i rozwój ich zdolności śledzony jest od najmłodszych lat. Po zdaniu surowego egzaminu uczestniczą oni przez parę lat w posiedzeniach Rady Państwa, aby nabrać nie­zbędnego doświadczenia; z tego rozsadnika trafiają wprost na najwyższe stanowiska państwowe, dlate­go też często wśród takich dostojników można napotkać ludzi młodych - co wydaje się niezbęd­ne, jako że świeżość i czynność młodości może podołać najtrudniejszym obowiązkom. Ludzie ci starzeją się przed czasem i tylko im nie czyni się z tego zarzutu, gdyż płacą swoim zdrowiem za dobrobyt całego społeczeństwa.

Minister zgody jest pierwszym dostojnikiem państwa i Przewodniczącym Rady Państwa. Jego godność jest najtrudniejsza i najbardziej śliska. Jemu podlegają sędziowie pokoju wybierani w

całym państwie spośród ludzi cieszących się najwięk­szym szacunkiem i najbogatszych; ich obowiąz­kiem jest utrzymywanie ścisłych więzi z wszyst­kimi domami w powierzonym im okręgu i zapobie­ganie wszystkim rodzinnym kłótniom, waśniom, a w szczególności procesom oraz nakłanianie do polubownego zakończenia sporów już trwających. Do rozwikłania trudnych wypadków służy im wyasygnowany przez państwo poważny fundusz noszący nazwę godzącego, którego wedle własnej woli używają do zaspokojenia roszczeń ludzi szcze­gólnie upartych. Te sumy dzisiaj, wskutek ogólne­go polepszenia obyczajności, wynoszą trzykrotnie mniej, niż dawniej wydawano na utrzymanie mini­sterstwa sprawiedliwości i policji. Jest rzeczą god­ną uwagi, że sędziowie pokoju poza wewnętrzną skłonnością do czynienia dobra (na co podczas wyborów zwraca się pilną uwagę) pobudzani są do rzetelnego spełniania swoich obowiązków również przez okoliczności zewnętrzne, bowiem za każdy proces, któremu nie zdołali zapobiec, obowiązani są zapłacić grzywnę wzbogacającą ogólny kapitał ministerstwa zgody. Minister zgody z kolei od­powiada za wybór sędziów i za ich poczynania. Sam jest pierwszym sędzią pokoju i na nim oso­biście spoczywa odpowiedzialność za zgodę w działaniu wszystkich urzędów i osób urzędowych. Powierzono mu również nadzór nad wszystkimi sporami naukowymi i literackimi i dopilnowanie, aby owe spory toczyły się nie dłużej, niż to jest pożyteczne dla doskonalenia nauki i nigdy nie przekształcały się w napaści ad personam. Możesz sobie zatem wyobrazić, jaką wiedzę ów dostojnik musi posiadać i ile zapału musi przejawiać w działaniach na rzecz powszechnego dobra. Należy w ogóle stwierdzić, iż życie tych dostojników bywa nader krótkie, gdyż niepomierny trud zabija ich, eonie jest niczym dziwnym, skoro muszą troszczyć się nic tylko o spokój całego państwa,

lecz w dodatku nieustannie zajmować się własnym samodoskonaleniem, na co ludzkich sil nie może wy­starczyć.

Obecny minister zgody w pełni zasługuje na swoją godność; jest jeszcze młody, ale włosy jego już posiwiały od nieustannych trudów. Na twarzy ma wypisaną dobroć pospołu z przenikliwością i mądrością.

Jego gabinet zawalony jest mnóstwem ksiąg i papierów; widziałem tam zresztą wielką rzadkość: kodeks praw rosyjskich wydany w XIX wieku po narodzeniu Chrystusa; wiele jego kart zetlało, ale inne zachowały się w całości. To cymelium prze­chowywane jest jak największy skarb pod szkłem w drogocennej szkatule opatrzonej imieniem wład­cy, za panowania którego zostało wydane.

Jest to jedno z pierwszych pomnikowych dzieł prawodawstwa rosyjskiego - powiedział mi gos­podarz. - Wskutek zmian języka, jakie nastąpiły w tak długim czasie, wiele zawartych w nim słów stało się niezrozumiałych, ale z tego, co zdołaliśmy pojąć, widać wyraźnie, jak pradawne jest nasze oświecenie! Takie zabytki wdzięczna potomność winna przechowywać jak relikwie.”

LIST SIÓDMY

Dziś rano odwiedził mnie pan Chartin i zaprosił do obejrzenia sali Zgromadzenia Ogólnego Akade­mii. „Nie wiem - powiedział - czy wolno nam będzie dzisiaj pozostać na posiedzeniu, ale przed jego rozpoczęciem zdąży pan poznać niektórych naszych uczonych.”

Sala Kongresu Uczonych znajduje się, jak ci już pisałem, w gmachu Gabinetu Osobliwości. Tam właśnie, poza cotygodniowymi posiedzeniami, uczeni zbierają się niemal codziennie; przeważnie też mieszkają na miejscu, aby łatwiej mogli korzy­stać z ogromnych bibliotek i laboratorium fizycznego Gabinetu. Zjawiają się tam

fizycy, historycy, poeci, muzycy i malarze, którzy szlachetnie zwie­rzają się sobie nawzajem ze swoich myśli, opisują doświadczenia, nawet nieudane, mówią o samym jądrze swoich odkryć niczego nie ukrywając, bez fałszywej skromności, ale i bez samochwalstwa; tam też naradzają się co do sposobu uzgodnienia swoich prac i nadania im jednolitego kierunku. Temu wszystkiemu bardzo sprzyja organizacja tego stanu, którą opiszę ci w jednym ze swoich przyszłych listów... Weszliśmy zatem do ogromnej sali ozdobionej posągami i portretami wielkich ludzi; kilka stołów pokrywały książki, a na innych stały przyrządy fizyczne przygotowane do do­świadczeń; do jednego ze stołów przeciągnięto przewody od największego w świecie stosu galwanomagnetycznego, który zajmował cały kilkupię­trowy dom.

Było jeszcze wcześnie, więc i odwiedzających nie było zbyt wielu. W niewielkim kółku gorąco dy­skutowano o niedawno opublikowanej książce, któ­ra została przedstawiona Kongresowi przez pew­nego młodego archeologa i miała rozwikłać nader sporne i interesujące zadanie, a mianowicie usiło­wała dociec najstarszej nazwy Petersburga. Może nie wiesz, że na ten temat istnieje wiele przeciw­stawnych poglądów. Źródła historyczne zaświad­czają, że miasto to zostało założone przez tego samego wielkiego Władcę, którego imię nosi. Co do tego nie ma wątpliwości, jednak odkrycie pew­nych starożytnych rękopisów naprowadziło na myśl, że z niewytłumaczonych przyczyn owo wspaniałe miasto w ciągu tysiąclecia parokrotnie zmieniało swoją nazwę. To odkrycie w ogóle doprowadziło do wielkiego wzburzenia wśród ar­cheologów: jeden z nich na przykład dowodzi, że najstarsza nazwa Petersburga brzmiała Petropol i na poparcie swej tezy przytacza wers starożyt­nego poety:

Petropol wśród wieżyc drzemie...”

Inni nie bez podstaw zaoponowali twierdząc, że w tym wersie musiał powstać błąd drukarski. Jeszcze inni utrzymują, że Petersburg zwano w najdawniejszych czasach Piotrogrodem. Nie będę tu wyliczał wszystkich przypuszczeń na ten temat i powiem tylko, że pewien archeolog odrzuca je wszystkie bez wyjątku. Przekopując się przez zetlałe stosy starożytnych ksiąg znalazł on wiązkę rękopisów, których karty zostały po części oszczę­dzone przez czas. Kilka ocalałych linijek dało mu podstawę do napisania całej książki komentarzy, w których dowodzi, że pierwotną nazwą Peters­burga był Piter; na dowód słuszności przedstawił Kongresowi oryginalny rękopis. Widziałem ten bezcenny zabytek napisany na owej materii, którą starożytni nazywali papierem. Sekret jej wytwa­rzania został już dawno utracony, czego zresztą nie należy żałować, gdyż jej nietrwałość sprawiła, że nie dotarły do nas niemal żadne zabytki starożyt­nego piśmiennictwa. Przepisałem dla ciebie te nieliczne słowa, które wprowadziły takie zamiesza­nie wśród uczonych. Oto one:

Piszę do pana z Pitra, a na dniach udaję się do Kronsztadtu, gdzie mi proponują miejsce zastępcy burmistrza z pensją pięciuset rubli rocznie...” Reszta została pochłonięta przez czas.

Możesz sobie z łatwością wyobrazić, do jakich interesujących odkryć mogą doprowadzić te nie­liczne bezcenne wersy! Najprawdopodobniej jest to urywek listu, tyle że nie wiadomo przez kogo i do kogo pisanego. Oto pytania godne uwagi całego uczonego świata. Na szczęście sam piszący daje nam pewne wskazówki co do własnej godności powiadając, że proponują mu miejsce burmistrza... Kim jednak był burmistrz? Na to słowo nigdy dotąd w starożytnych rękopisach nie natrafiono. Większość uczonych przychyla się do zdania, że godność „burmistrza” była bardzo wysoka,

porównywalna z godnościami „fechtmistrza” i „kuch­mistrza.” W pełni się z tym zgadzam - analogia jest oczywista! Nie wiadomo wprawdzie, czym się owi dostojnicy zajmowali, ale ponad wszelką wąt­pliwość musieli być ludźmi stojącymi na świecz­niku, bowiem słowo „mistrz” występujące w naz­wach ich godności zdaniem gramatyków oznacza najwyższy stopień szacunku. Ten wywód jest tak jasny, że nie może wzbudzać chyba żadnych wąt­pliwości, ale jest jedna trudność: jak pogodzić tak niewielką pensję, jaką jest pięćset rubli, z waż­nością stanowiska, jakim musiała być godność pomocnika burmistrza? Łatwo to jednak wytłu­maczyć, jeśli się założy, że w starożytności słowo „rubel” było ogólnym wyrazem liczby przed­miotów, jak na przykład słowo „miriada”, lecz moim zdaniem kryje się w tej zagadce coś waż­niejszego. Czy aby znikomość tej sumy nie do­wodzi, że w starożytności wyżsi dostojnicy otrzy­mywali znacznie mniejsze pensje od zaopatrzenia wypłacanego niższym urzędnikom? Wyższa god­ność zobowiązywała bowiem piastującego ją czło­wieka do bezinteresownej pracy dla wspólnego dobra, do trudu pełnego poświęcenia i poezji. Taka głęboka myśl jest w pełni godna mądrości staro­żytnych.

Zresztą wszystko to dowodzi, drogi przyjacielu, jak jeszcze mało znamy ich historię, mimo najusilniejszej pracy zapalonych badaczy!

Również po raz pierwszy udało mi się zobaczyć w oryginale cały starożytny rękopis; nie możesz sobie nawet wyobrazić, jakie szczególne uczucie wzbudził ten widok w mojej duszy, z jakim drże­niem oglądałem ten majestatyczny pomnik staro­żytności, to pismo wielmoży, człowieka być może wielkiego, którego jego własny twór przeżył o wiele wieków, człowieka, od którego zależały zapewne losy milionów. W samym charakterze jego pisma było coś wytwornego i budzącego podziw, bo ileż wysiłku kosztowało starożytnych

wypisywanie ty­lu liter oddających słowa, które dziś oznaczamy jednym symbolem! Skąd oni brali na to czas? A pisali bardzo dużo: niedawno pokazano mi w przelocie ogromny gmach z najdawniejszych czasów zachowany do dziś i wypełniony od góry do dołu wiązkami zetlałego, pokrytego literami pa­pieru, który rozsypuje się za najmniejszym do­tknięciem. Antykwariusze zdołali przepisać zaled­wie parę słów występujących częściej od innych, na przykład „raport”, „instrukcja”, „wydawanie prowiantu” i tym podobne... Ich znaczenia dziś zupełnie nie sposób dociec, ale ileż skarbów histo­rii, poezji i sztuki musi się w nich kryć! Wprawdzie pod wieloma względami jesteśmy gorsi od staro­żytnych, ale w każdym razie nasza pisemna puś­cizna nie zaginie. Widziałem te powstałe przed tysiącem lat książki pisane na naszym szklanym papirusie - wyglądają, jakby napisano je wczoraj! Czyż kometa zdoła je roztopić!

Tymczasem, kiedy byliśmy zajęci oglądaniem tego pomnika przeszłości, w sali zebrali się człon­kowie Akademii i ponieważ posiedzenie nie było publiczne, musieliśmy ją opuścić. Dzisiaj Kongres winien zająć się zbadaniem różnych projektów do­tyczących zapobieżenia upadkowi komety. Właś­nie z tego powodu wyznaczono tajne posiedzenie, gdyż w zwyczajne dni na sali mogą być obecni postronni goście - tak silna jest tu miłość do zatrudnień naukowych!

Wyszliśmy na górę do swego aerostatu i na pobliskiej platformie ujrzeliśmy tłum ludzi, którzy głośno coś krzyczeli, wymachiwali rękami i bodajże przeklinali.

- Co to jest? - zapytałem Chartina.

- O, proszę lepiej nie pytać - odrzekł uczo­ny. - Ten tłum to jedno z najstraszliwszych zjawisk naszej epoki. Na naszej półkuli oświata ogarnęła nawet najniższe stany; z tego powodu wielu ludzi

ledwie godnych miana zwykłych rze­mieślników rości sobie pretensje do uczoności i zdolności literackich, ci ludzie niemal codziennie zbierają się przed naszą Akademią, drzwi której, rzecz jasna, są przed nimi zamknięte, i swoim krzykiem usiłują zwrócić uwagę przechodniów. Do tej pory nie zdołali pojąć, dlaczego nasi uczeni gardzą ich towarzystwem i ze złości zaczęli ich przedrzeźniać, uprawiając coś na podobieństwo nauki i literatury. Jednak nie znając szlachetnych pobudek powodujących prawdziwym uczonym, zamienili jedną i drugą w rodzaj rzemiosła: jeden plecie nonsensy, drugi je chwali, a trzeci sprzedaje, a im więcej sprzeda, za tym większego człowieka jest wśród nich uważany. Od tego ciągłego handlu popadają w kłótnie, zwane u nich partiami. Jeden oszuka drugiego i już są dwie partie, i już dochodzi niemal do rękoczynów. Każdy chce zdobyć mono­pol, a nade wszystko pragnie owładnąć prawdzi­wymi uczonymi i literatami. W tym jednym wy­padku zapominają wszyscy o swoich wewnętrz­nych waśniach i zgodnie działają. Tych, którzy nie chcą uczestniczyć w ich knowaniach, przemysłow­cy nazywają arystokratami, przyjaźnią się z ich lokajami, starają się wydobyć od nich sekrety domowe, a potem rzucają na swoich rzekomych wrogów różne oszczerstwa. Zresztą te usiłowania naszych przemysłowców nie odnoszą żadnego skutku i jedynie z każdym dniem wywołują coraz to większą pogardę.

- Proszę mi łaskawie powiedzieć - spyta­łem - skąd w rosyjskim błogosławionym cesarst­wie mogli się wziąć tacy ludzie?

- Przeważnie przybyli z różnych stron świata. Nie znają rosyjskiego ducha, więc obca jest im również miłość do rosyjskiego oświecenia. Chcieli­by jedynie wzbogacić się, a Rosja jest zasobna. W starożytności tacy ludzie nie istnieli, a w każ­dym razie wieści o nich nie przetrwały. Jeden z moich znajomych zajmujących się

antropologią porównawczą sądzi, że tego rodzaju ludzie wywo­dzą się w prostej linii od zapaśników walczących na pięści, którzy niegdyś żyli w Europie. Cóż robić! Ci ludzie są ciemną stroną naszej epoki i należy mieć nadzieję, że w miarę rozpowszechniania oświaty znikną również i te plamy na rosyjskim słońcu..

Wtedy akurat zbliżyliśmy się do domu.

FRAGMENTY

I

Na początku 4837 roku, kiedy Petersburg już zbudowano i przestano naprawiać w nim jezdnie, podróżny galwanostat szybko opuścił się na plat­formę wysokiej wieży wyrastającej nad „Hotel dla przylotnych”; pocztylion zręcznie zarzucił kilka haków na pierścienie platformy, wyrzucił wciąga­ną drabinkę, i mężczyzna w obszernym stroju z elastycznego szkła wyskoczył z galwanostatu, zwinnie wybiegł na platformę, pociągnął za sznur i platforma opuściła się do wielkiej sieni.

- Czym możecie mnie nakarmić? - zapytał podróżny, zrzucając z ramion szklaną opończę i poprawiając kaftan z cienkiego pajęczego sukna.

- A z kim mam honor? - zapytał z ukłonem karczmarz.

- Mam zaszczyt być Zwyczajnym History­kiem na dworze amerykańskiego poety Orliusza.

Karczmarz podszedł do ściany na której wisiały różne cenniki pod tabliczkami opatrzonymi napi­sami: Poeci, Muzycy, Historycy, Malarze itd. Zdjął jeden z nich i podał podróżnemu.

- Co to ma znaczyć? - zapytał ten ostatni, przeczytawszy tytuł: Cennik dla historyków. - Aha! Zapomniałem, że na waszej półkuli każdej godności przysługuje stosowny obiad. Słyszałem o tym, ale

przyzna pan, że jest to dość dziwny zwyczaj.

- Udziałem naszej ojczyzny - zaoponował z uśmiechem karczmarz - chyba na zawsze pozo­stanie to, że cudzoziemcy nigdy jej nie zrozumieją. Wiem, że wielu Amerykanów śmiało się z tego zwyczaju tylko dlatego, że nie potrafiło go zrozu­mieć. Zechce pan chwilę pomyśleć, a natychmiast przekona się pan, iż oparty jest on na regułach prawdziwej matematyki moralnej: cennik dla każ­dej godności sporządzony jest z myślą o stopniu pożytku, jaki może ona przynieść ludzkości.

Amerykanin uśmiechnął się z ironią:

- O, kraju portów! Wszędzie u was panuje poezja, nawet w cenniku obiadowym... Ja, połud­niowy prozaik, ośmielę się mimo to zapytać: co mam zrobić, jeśli nabiorę ochoty na potrawę, której nie ma w cenniku dla historyków?...

- Może ją pan otrzymać, ale wyłącznie za pieniądze...

- To znaczy, że wszystko, co znajduje się w tym cenniku ...

- Otrzymuje pan bezpłatnie... W naszym kra­ju wymagamy od gościa jedynie działalności zgod­nej z piastowanym przez niego tytułem i godno­ścią, a rząd płaci mi za każdego podróżnego ustaloną taksę...

- To wcale niezłe - zauważył oszczędny Ame­rykanin. - Nie opuszczałem swej półkuli, więc nie znałem szczegółów tego zarządzenia. Nic dziwne­go, docierałem wcześniej tylko do Nowej Holandii.

- A gdzie pan teraz wsiadł, jeśli wolno zapytać?

- W Cieśninie Magellana... Ale pomówmy raczej o obiedzie... Proszę mi podać porcję ekstrak­tu krochmalowego z ekstraktem szparagowym; porcję azotu à la fleur d'orange, esencję ananasową i butelkę kwasu węglowego z wodorem. A po obiedzie chciałbym przyjąć wannę magnetyczną, bo jestem bardzo zdrożony...

- Do somnambulizmu czy też do niższego stopnia?...

- Nic, zwyczajną wannę magnetyczną dla wzmocnienia sił...

- Zaraz będzie gotowa.

Tymczasem przed elastyczną kanapą opuścił się z sufitu na złotych żerdziach schludny stół z rżniętego rubinu pokryty obrusem z elastycznego szkła. Służba ustawiła na nim pod rubinowymi kołpakami odżywcze esencje, a gaz kwasowęglowy w takich samych rubinowych butlach ze złotymi kranami zakończonymi długą rurką.

Podróżny jadł za dwóch i poprosił o jeszcze jedną porcję azotu. Po opróżnieniu butelki gazu zrobił się o wiele rozmowniejszy.

- Znakomity azot! - wykrzyknął, zwracając się do karczmarza. - Tylko raz zdarzyło mi się kosztować równie dobry na Madagaskarze.

II

Podczas gdy wujaszek zajmował się swoimi dyplomatycznymi intrygami, ja zdążyłem zawią­zać wiele interesujących znajomości. Spotkałem się w domu wujaszka z panem Chartinem, Zwy­czajnym Historykiem na dworze tutejszego poety Orliusza. (To jedna z najszacowniejszych godności w imperium; obowiązkiem historyka jest przygo­towywanie materiałów historycznych dla twór­czości Poety lub też przeprowadzanie nowych badań wedle jego wskazówek; ten tytuł ustanowio­no całkiem niedawno, ale przyniósł on już wielkie korzyści państwu; badania historyczne nabrały konsekwencji, wskutek czego rzuciły nowe światło na wiele ciemnych punktów w historii.)

Nie tracąc czasu poprosiłem pana Chartina o szczegółowe objaśnienie mnie, na czym polegają obowiązki związane z jego godnością, która, jak wiadomo, zalicza się u Rosjan do najszacowniej szych

i o której w Chinach mamy tylko niejasne pojęcie. Oto, co mi odpowiedział:

- Panu, jako człowiekowi studiującemu, jest doskonale wiadomo, ile wysiłku poświęcali sławni mężowie na połączenie wszystkich nauk w jedną; szczególnie godne uwagi w tym względzie są prace trzeciego tysiąclecia. W zamierzchłej starożytno­ści częste są utyskiwania na zbytnie rozdrobnienie nauk, ale upłynęły dziesiątki wieków i wszelkie próby ich połączenia okazały się daremne. Nie pomagało nic: ani upraszczanie metod, ani klasyfi­kacja wiedzy. Człowiek nie potrafił rozwikłać tego okropnego dylematu, gdyż jego wiedza była albo jednostronna, albo płytka. Czego nie dokonały wysiłki uczonych, to nastąpiło samoczynnie wsku­tek wprowadzenia nowego kształtu państwa: daw­ny podział społeczeństwa na stany Historyków, Geografów, Fizyków, poetów - a każdy z tych stanów działał oddzielnie - natchnął obecnie panującego nam Władcę szczęśliwą myślą, aby - a trzeba wiedzieć, że on sam należy do najpierwszych poetów naszego czasu - zgodnie z natural­nym porządkiem rzeczy jeden stan podporządko­wywał się innemu. Postanowił więc połączyć te stany więziami nie tylko naukowymi, lecz także obywatelskimi. Myśl zda się prosta, ale podobnie jak wszystkie proste i genialne myśli mogła przyjść do głowy jedynie człowiekowi wielkiemu. Może przy pierwszych próbach poszczególne stany zo­stały sklasyfikowane nie najwłaściwiej, ale ten niedostatek da się z czasem bardzo łatwo napra­wić. Teraz człowiekowi piastującemu godność Poety lub Filozofa przysługuje dwór składający się z kilku zwyczajnych historyków, fizyków, lingwi­stów i innych uczonych, którzy mają działać zgod­nie ze wskazówkami swojego zwierzchnika lub przygotowywać dla niego stosowne materiały: każ­dy z historyków ma z kolei pod swoją zwierzchno­ścią kilku

chronologów, filologów-antykwariuszy, geografów; fizyk - kilku chemików, mineralogów i innych. Mineralodzy i pozostali - kilku metalur­gów oraz zwykłych kopistów i ludzi zajmujących się prostymi doświadczeniami.

Na takim podziale zajęć wygrywają wszyscy: wiedza brakująca jednemu uzupełniana jest przez drugiego, jakiś problem badany jest jednocześnie ze wszystkich stron, poeta nie musi odrywać się od swego natchnienia, a filozof od rozmyślań, bo prace materialne wykonują za nich inni. Społe­czeństwu ta jedność przyniosła niepomierne ko­rzyści: pojawiły się niespodziewane odkrycia i udoskonalenia wręcz nadnaturalne... Temu właś­nie nasza ojczyzna zawdzięcza błyskotliwe sukce­sy, jakie odniosła w ostatnich latach.

Podziękowałem panu Chartinowi za jego uprzej­me objaśnienia i westchnąwszy w duchu pomyśla­łem, że Chiny długo jeszcze nie osiągną takiego stopnia rozwoju, kiedy to podobne urządzenie zajęć naukowych będzie możliwe.

1840

Przełożyła Anita Tyszkowska

WŁODZIMIERZ SOŁŁOGUB

Tarantas

- Wrażenia z podróży

ROZDZIAŁ XX. SEN

Późnym wieczorem tarantas toczył się po szero­kim stepie. Robiło się ciemno. Wreszcie nastała noc, rozciągając nad całą okolicą mroczną, nieprze­niknioną zasłonę.

- Co to? - powiedział z niepokojem Iwan Wasiliewicz. - Gdzie podział się Wasilij Iwanowicz? Wasiliju Iwanowiczu! Gdzie pan jest? Gdzie pan jest? Wasiliju Iwanowiczu!

Wasilij Iwanowicz nie odpowiadał. Iwan Wasiliewicz przetarł oczy.

- Dziwna, cudaczna sprawa - ciągnął - wy­daje mi się, chyba przez tę ciemność, że tarantas wcale nie jest tarantasem... tylko, daję słowo, czymś żywym... Bodaj wielkim karaluchem... Bo i biegnie niczym karaluch... Nie, teraz raczej przypomina ptaka... Bredzę, to przecież być nie może, a jednak to ptak, wielki ptak, a jaki, nie wiadomo. Takich ogromnych ptaków na świecie nie ma. A w ogóle kto to słyszał, żeby tarantasy udawały ekwipaże, a w istocie były ptakami? Iwanie Wasiliewiczu, czy ty aby nie zwariowałeś?!
Daj spokój z tymi twoimi bredniami, bo inaczej... Tfu! Strach mnie oblatuje. Ptak, jako żywo ptak!

W rzeczy samej Iwan Wasiliewicz się nie mylił: tarantas istotnie przemieniał się w ptaka. Z kozła wyrastała szyja, z przednich kół

robiły się łapy, a tylne przekształcały się w szeroki, bujny ogon. Z pierzyn i poduszek zaczęły wypełzać pióra, układając się w symetryczne skrzydła, i oto już ogromny ptak zaczął chwiać się na boki, jakby zamierzając unieść się w powietrze.

- Nie, nic z tego! - powiedział Iwan Wasiliewicz. - Zostać nocą samemu w stepie? Serdecznie dziękuję! Możesz sobie udawać ptaka, ale mnie nie oszukasz. Bądź co bądź wiem, że nie jesteś niczym innym, jak tylko tarantasem. Twoja spra­wa, jak będziesz mnie wiózł, byłeś dowiózł mnie na miejsce.

W tym momencie Iwan Wasiliewicz objął ręko­ma ogromną szyję fantastycznego zwierzęcia i spuściwszy nogi przed skrzydłami po obu jej stronach nie bez lęku czekał, co z tego wyniknie.

I oto dziwny ptak, orzeł nie orzeł, indyk nie indyk, zaczął się wolniutko unosić. Najpierw wy­sunął szyję ku przodowi, potem przysiadł, otrząs­nął się i nagle uderzywszy skrzydłami poleciał. Iwan Wasiliewicz był bardzo z tego niekontent.

W końcu doczekałem się przygody - myślał - i to najtrywialniejszego, najgłupszego rodzaju. Że też akurat mnie musiało się takie nieszczęście przydarzyć! Szukam rzeczy nowoczesnych, ludo­wych, żywych, i po długich daremnych oczekiwaniach trafiam na jakąś bezsensowną fantastyczną historię. Ja w ogóle tego naśladowczego, odgrzewa­nego nurtu nie znoszę... Co za zgryzota! Czyżby sądzone mi było przez całe życie szukać prawdy i znajdować tylko brednie?”

Tymczasem i tak już straszliwa ciemność stawa­ła się coraz bardziej nieprzenikniona, a powietrze duszące. Okropna mogilna wilgoć przyprawiała Iwana Wasiliewicza o dreszcze. Poczuł, że z wolna zaczyna się nad nim zwierać twarde sklepienie, i wydało mu się, że pędzi już nie przez otwartą przestrzeń, lecz przez jakąś duszną

jaskinię. I w rzeczy samej leciał przez wąską i mroczną pieczarę, a od ziemi ciągnęło przeraźliwym trupim chłodem. Iwan Wasiliewicz przeraził się nie na żarty.

- Tarantasie! - powiedział żałośnie. - Mój dobry tarantasie! Kochany tarantasie! Wierzę, iż jesteś ptakiem. Tylko wywieź mnie, wyleć stąd. Uratuj mnie. Będę ci wdzięczny do grobowej deski!

Tarantas leciał.

Nagle w otchłani czarnej pieczary rozjarzyła się czerwonawa iskierka, a potem od purpurowego płomienia zaczęły oddzielać się przerażające cie­nie. Bezgłowe zwłoki z narzędziami tortur wokół członków, z własnymi głowami w rękach, kroczy­ły wolno parami, wolno kłaniały się na prawo i lewo - i znikały w mroku; za nimi szły inne mary, za tymi jeszcze inne, takie same, i krwawa procesja zdawała się nie mieć końca.

- Dobry tarantasie! Najwspanialszy ptaku!... - krzyknął Iwan Wasiliewicz. - Boję się. Boję się bardzo. Posłuchaj mnie. Naprawię cię. Nakarmię. Wstawię do wozowni, tylko mnie stąd wywieź!

Tarantas leciał. Nagle mary i zjawy rozpłynęły się i pieczara znów zasnuła się czarnym, nie­przeniknionym mrokiem.

Tarantas leciał.

Upłynął jakiś czas, wciąż w takim samym dusz­nym mroku. Iwan Wasiliewicz usłyszał nagle dale­ki łoskot, który stawał się coraz wyraźniejszy. Tarantas szybko skręcił w lewo. Cała pieczara w jednej chwili rozjaśniła się bladożółtym blas­kiem i nowy widok poraził wylęknionego jeźdźca. Ogromny niedźwiedź siedział pochylony na ka­mieniu i grał hopaka na bałałajce. Wokół niego z gwizdaniem i chichotem pląsały obrzydliwie jakieś przeraźliwe stwory. Wstręt i strach zdejmo­wał, gdy się na nie patrzyło. Co za kreatury! Pogrzebacze w dworskich mundurach, nietoperze w okularach, wyelegantowane fircyki z kartą wizytową zamiast twarzy pod

założonym na bakier kapeluszem, maleńkie dzieci z ogromnymi zesch­niętymi czaszkami na niemowlęcych szyjkach, ko­biety z wąsami i w rajtarskich buciorach, pijane pijawki w długich surdutach, pudrowane małpy ubrane na francuską modłę, papierowe latawce z szychowymi kołnierzami i cieniutkimi szpadami, osły z brodami, miotły w okładkach, elementarze na szczudłach, chatki na kurzych stopkach, skrzy­dlate psy, prosięta, żaby, szczury... Wszystko to skakało, wirowało, piszczało, gwizdało, śmiało się i ryczało tak, że aż pieczara trzęsła się w posadach i febrycznie drżała, jakby przerażoną piekielną orgią rozszalałych gadzin...

- Tarantasie! - wrzasnął Iwan Wasiliewicz. - Zaklinam cię w imię Wasilija Iwanowicza i Awdotii Pietrowny, nie pozwól mi zginąć w kwiecie wieku. Jestem jeszcze młody. Jeszcze nie jestem nawet żonaty... Uratuj mnie...

Tarantas leciał.

- Aha! Oto i Iwan Wasiliewicz! - krzyknął ktoś w tłumie.

- Iwan Wasiliewicz! Iwan Wasiliewicz! - pod­jął chórem tłum obrzydliwców. - Doczekaliśmy się wreszcie tej kanalii, Iwana Wasiliewicza! Dajcie go tu! Damy mu za swoje! Pokażemy, gdzie raki zimują! We dwa kije go weźmiemy, do tańca zmusimy. Niech tańczy z nami do upadłego... He, he, he... braciszku! Wpadłeś. Taki byłeś ważny, światła szukałeś? My cię już oświecimy po swoje­mu. Ważna figura, myślałby kto!... I brudu nie lubisz, i na łapówki wybrzydzasz, i na mrok nosem kręcisz. A my tu jesteśmy samymi łapówkami, dziećmi ciemności i światła, samym zmierzchem, dziećmi ciemności i światła... He, he, he, he... Bierz go!... Bierz go!... Razem, chłopaki... Bierz go!... Trzymaj, łapaj, dawaj go tu drania!... My go tu zaraz!... He, he, he, he...

I miotły, pogrzebacze, wszystkie wstrętne, obrzydliwe gadziny rzuciły się hurtem w pogoń za Iwanem Wasiliewiczem.

- Zaczekaj! Zaczekaj! - krzyczały ochrypłe głosy. - Bierz go!... Trzymaj! My go tu zaraz, drania!... Już teraz nam nie uciekniesz... Wpad­łeś... Łapcie go, łapcie!

- Ratunku! -ryknął rozpaczliwie Iwan Wasiliewicz.

Jednak dobry tarantas wyczuł niebezpieczeń­stwo, nagle uderzył silniej skrzydłami i podwoił szybkość lotu. Iwan Wasiliewicz zmrużył oczy i na wpół martwy z przestrachu skulił się na grzbiecie swego dziwnego hipogryfa. Czuł już dotknięcia kosmatych łap, ostrych pazurów, szorstkich skrzy­deł; gorący, jadowity oddech tłumu palił mu już ramiona i plecy... Ale tarantas leciał żwawo do przodu. Jeszcze przyspieszył i już ohydna pogoń traci siły, zostaje w tyle i wymyśla, i wrzeszczy, i przeklina... a tarantas coraz żwawiej, coraz sil­niejszymi zamachami skrzydeł mknie przed sie­bie... Już obrzydliwcy całkiem zostali w tyle, już wściekają się tylko z daleka... Długo jednak jeszcze do uszu Iwana Wasiliewicza docierały grube słowa, wymysły, przekleństwa i pisk, i świst, i wstrętny chichot... Wreszcie żółty płomień zaczął gasnąć, piekielny harmider przekształcił się w głuchy łoskot, który oddalał się, cichnął i zaczął z wolna zanikać. Iwan Wasiliewicz otworzył oczy. Dokoła było nadal ciemno, ale wyczuwało się już świeży powiew. Powoli sklepienie pieczary zaczęło roz­szerzać się, unosić ku górze, aż wreszcie stopniowo zlało się z otwartą przestrzenią. Iwan Wasiliewicz poczuł, że znajduje się na swobodzie, a tarantas mknie, wysoko po niebiańskim stepie.

Nagle promień słoneczny zalśnił na nieboskło­nie jak błyskawica. Przez niebo przesunęły się z wolna wszystkie tęczowe barwy zorzy i ziemia Stała się widoczna. Iwan Wasiliewicz wychylił się z tarantasu i patrzył ze zdziwieniem na rozpościerającą się pod nim

na kształt panoramy niewy­obrażalną przestrzeń, coraz wyraźniejszą w pierw­szym migocie wschodzącego słońca. Siedem mórz falowało dokoła, a na tych siedmiu morzach maja­czyły białe punkciki żagli niezliczonych statków. Grzbiet górski, połyskujący złotem i okuty żela­zem, rozciągał się z północy na południe i z za­chodu na wschód. Ogromne rzeki niczym życio­dajne arterie wiły się we wszystkich kierunkach, splatały się ze sobą i wszędy rozlewały obfitość i życie. Gęste lasy kładły się między nimi szerokim cieniem. Urodzajne pola brzemienne zbożem koły­sały się w porannym wietrze. Pośród nich miasta i wsie błyszczały na kształt jasnych gwiazd, a rów­ne wstęgi dróg rozbiegały się od nich promieniście we wszystkie strony. Serce Iwana Wasiliewicza mocniej zabiło. Zaczynało świtać. Nagle cała ogromna przestrzeń wzburzyła się społem jedna­kowym życiem; wszystko zaczęło się krzątać i ki­pieć. Najpierw rozdźwięczały się dzwony wzywa­jące na poranną modlitwę; potem skrzętni wieśnia­cy rozsypali się po polach i niwach, tak że na całej ziemi nie było miejsca nie opromienionego po­myślnością, nie było zakątka, w którym nie wrzała­by praca. Po wszystkich rzekach mknęły parostatki i skarby całych królestw niemal w mgnieniu oka zamieniały się miejscami, sprowadzając wszędzie spokój i dobrobyt. Dziwne, nieznane Iwanowi Wasiliewiczowi karety i tarantasy zaczęły z fanta­styczną prędkością przelatywać i przebiegać z mia­sta do miasta, mknąć przez góry i stepy, unosząc z sobą mrowie ludzi. Iwan Wasiliewicz patrzył z zapartym tchem. Tarantas zaczął wolno opadać. Złote kopuły miast rozbłysnęły w promieniach porannego słońca. Szczególnie zaś jedno miasto błyszczało mocniej od innych swymi świątyniami i królewskimi pałacami, rozpościerając się dumnie nad całym powiatem. To potężne serce potężnego kraju wydawało się stać na straży niczym ogromny

wartownik, który swą siłą i troską chroni całe pań­stwo. Dusza Iwana Wasiliewicza wypełniła się zachwytem. Oczy zalśniły. - Wielki jest rosyjski Bóg! Wielka jest ziemia rosyjska! - wykrzyknął mi­mo woli i w tej samej chwili słońce zaigrało wszyst­kimi swoimi promieniami nad ukochaną przez Niebo Rosją, a wszystkie narody, od Morza Bał­tyckiego do odległej Kamczatki, pochyliły głowy i jakby zlały w jedno w dziękczynnej modlitwie, w zwycięskim, uroczystym hymnie chwały i miłości.

Iwan Wasiliewicz szybko zbliżał się do ziemi i w miarę opadania tarantas znów zmieniał swą powierzchowność, nabierał przyzwoitego wyglą­du. Jego szyja znów stawała się kozłem, ogon i łapy kołami i tylko pióra nie wróciły do powłoczek, lecz rozproszyły się swobodnie w powietrzu. Tarantas stawał się ponownie tarantasem, ale nie takim niezgrabnym i zdezelowanym, jakim znał go Iwan Wasiliewicz, lecz wytwornym i lakierowanym - słowem pięknym i eleganckim. Pudła i sznurki zniknęły, worków i zawiniątek jakby nigdy nie było. Ich miejsce zajmowały niewielkie kuferki obciągnięte skórą i mocno przyśrubowane w prze­znaczonych na nie miejscach. Tarantas jakby prze­rodził się, nabrał lepszych manier i odmłodniał. W jego pewnym biegu nie widać już było dawnego niechlujstwa; wręcz przeciwnie, wyrażała się w nim pewność siebie, poczucie własnej godności, a może nawet nieco dumy.

Ładnie go Wasilij Iwanowicz przerobił - pomyślał Iwan Wasiliewicz z mimowolnym podzi­wem. - Ekwipaż wyszedł mu trochę za długi, to prawda, ale do jazdy stepem bardzo wygodny. W dodatku nie pozbawiony oryginalności, a i po­dróżuje się nim bardzo przyjemnie... To wszystko dzięki staraniom Wasilija Iwanowicza... A gdzie on właściwie jest? Wasiliju Iwanowiczu! Wasiliju Iwanowiczu! Gdzie pan jest? Nie ma Wasilija Iwanowicza. Czyżby zginął, zniknął bez śladu? Szkoda staruszka! To był dobry człowiek...

Nie ma go i nie ma. Pewnie spadł gdzieś po drodze. Może zatrzymać się i poszukać?”

Ale zatrzymać się nie było można. Do tarantasu zaprzęgnęła się żwawa trójka koni, woźnica krzyk­nął na nie wesoło i Iwan Wasiliewicz popędził z taką niesłychaną szybkością, z jaką jeszcze nigdy nie zdarzyło mu się podróżować, nawet wtedy, kiedy za dawnych czasów jeździł kurierską kibitką w urzędowych sprawach. Tarantas pędził bez zatrzymywania się po gładkiej jak stół drodze. Konie zmieniały się niezauważalnie w biegu i ta­rantas mknął wciąż dalej i dalej, mijając pola, wsie i miasta. Mijane ziemie wydawały się Iwanowi Wasiliewiczowi znajome. Pewnie musiał tu daw­niej często bywać we własnych sprawach i służbo­wo, ale wszystko chyba przybrało inny wygląd... Okolice, w których dawniej rozciągały się niezmie­rzone jałowe przestrzenie, bagna, stepy i nieużyt­ki, teraz mrowiły się od ludzi, kipiały życiem i pracą. Lasy zostały oczyszczone i były pielęgno­wane jak narodowe skarby, pola i niwy rozciągały się różnobarwnymi łanami po horyzont, a urodzaj­na ziemia nagradzała szczodrymi plonami trud wieśniaków. Na łąkach pasą się malowniczo stada, a niewielkie wioszczyny, rozsypując wokół siebie rolników, zdają się strzec dorobku czasu i trudu ludzkiego. Osady, przez które pędził tarantas, były osadami rosyjskimi. Iwan Wasiliewicz nierzadko w nich bywał i teraz widział, że zachowały swą pierwotną powierzchowność, tylko oczyściły się i udoskonaliły, podobnie jak tarantas. Kurne cha­ty, słomiane strzechy, wszystkie obmierzłe oznaki nędzy i lenistwa znikły zupełnie. Po obu stronach drogi wznosiły się piękne domy kryte blachą, murowane, z kolorowymi kafelkowymi obramie­niami okien, z toczonymi balustradami i ozdoba­mi... Na szerokich dębowych wrotach przybite były wywieszki świadczące o tym, że w długie zimowe wieczory gospodarz

domu nie oddawał się pijaństwu, nie wylegiwał się po próżnicy na piecu, lecz uprawiając zyskowne rzemiosło przynosił bra­ciom swym korzyść dzięki wrodzonej zdolności rosyjskiego ludu do zrobienia każdej podpatrzonej rzeczy i umacniania w ten sposób swojego dostat­ku. Na ulicach nie było widać ani pijanych, ani żebraków... Dla sędziwych bezdomnych starców przy cerkwiach zostały urządzone przytułki. Tam­że mieściły się ochronki dla małoletnich dzieci, które oddawano tam na czas, gdy ich matki i oj­cowie zajęci byli robotami polowymi. Do przy­tułków i ochronek przytykały szpitale i szkoły... szkoły dla wszystkich dzieci bez wyjątku. Przy ich obsadzonych drzewami bramach dokazywały pstre tłumy dzieciaków, a ich niewymuszona wesołość dowodziła, że godziny zajęć nie minęły na darmo, że wszystkie one stale i cierpliwie przygotowują się do pożytecznego życia, do zdobycia uczciwego imienia, do chwalebnej pracy... A gromadzki pa­sterz, siedząc pod wierzbą, patrzył z rozczuleniem i miłością na dziecięce zabawy.

Gdzieniegdzie nad wsiami wznosiły się pańskie dwory budowane w tym samym guście, co i zwy­czajne chaty, tyle że większe. Te domy, zda się, stały niczym strażnicy porządku i rękojmia tego, że szczęście kraju nie minie, lecz dzięki mądrej trosce oświeconych przewodników będzie się wciąż roz­wijać i potęgować, wsławiając trud człowieka i mi­łosierdzie Stwórcy.

Miasta, przez które mknął tarantas, również wydawały się Iwanowi Wasiliewiczowi znajome, chociaż wielu rzeczy w nich nie poznawał. Ulice nie były smutnymi pustyniami, lecz kipiały od ruchu i łudzi. Nigdzie nie było parkanów, a zamiast domów, domów o żałosnym wyglądzie, z powybi­janymi szybami i z czeladzią w łachmanach u wrót. Nie było ruin, brudnych sklepików, popękanych ścian. Wręcz przeciwnie, domy stały w zwartych szeregach,

radowały oko czystością i zwierciadla­nym blaskiem okien, a starannie wykończone oz­doby nadawały fasadom piękny i oryginalny, sło­wiański wygląd. I z tego wyglądu nietrudno było wywnioskować, wedle jakiego porządku i ducha płynęło życie mieszczan - bezlik wywieszek do­wodził wszechstronnej działalności handlowej kraju... Ogromne hotele kusiły podróżnych czys­tymi pokojami, a nad złotymi kopułami dźwięczne dzwony słały rozgłośne błogosławieństwo dla brat­niej rodziny prawosławnych.

I oto rozjarzył się przed Iwanem Wasiliewiczem cały gąszcz lśniących kopuł, cały kraj pałaców i budowli... - Moskwa! Moskwa! - zakrzyknął Iwan Wasiliewicz... i w tej samej chwili tarantas zniknął, jakby zapadł się pod ziemię, a Iwan Wasiliewicz znalazł się na Bulwarze Twerskim, w tym samym miejscu, gdzie tak niedawno, zda się, spotkał Wasilija Iwanowicza i umówił się z nim na wyprawę do Mordasów. Iwan Wasiliewicz zdumiał się. Sędziwe drzewa rzucały na bulwar szeroki, gęsty cień. Po obu jego stronach wznosiły się pałace tak lekkie i piękne w kształcie, że na sam ich widok serce wypełniało się szlachetnym, radosnym poczuciem harmonii. Każdy dom wydawał się świątynią sztuki, a nie butną wystawą bezsensow­nego luksusu... - Włochy... Czyżbyśmy wyprze­dzili Włochy? - wykrzyknął Iwan Wasiliewicz i nagle się zatrzymał. Wydało mu się, że z przeciw­ka nadchodzi książę, ten sam książę, którego spotkał kiedyś w zajeździe na obcej wielkiej dro­dze, który stale mieszka za granicą i przyjeżdża do Rosji tylko po to, żeby zabrać chłopom pieniądze.

Niemożliwe - pomyślał Iwan Wasiliewicz. - Ale to chyba jednak naprawdę książę... Nie, książę z pewnością jest za granicą... A ponadto w takim stroju mógłby wybrać się tylko na maskaradę!”

Z przeciwka istotnie nadchodził książę, który jednak wyglądał zupełnie inaczej, niż Iwan Wasiliewicz go pamiętał. Na głowie miał

bobrową, czapkę, a na ramionach podbitą sobolami kurtę z cienkiego sukna. Książę poznał starego znajome­go i uprzejmie go pozdrowił.

- Witaj, stary przyjacielu - powiedział.

- To naprawdę pan, książę?... Zupełnie nie mogłem pana poznać w tym stroju.

- Dlaczego? Ten strój jest najodpowiedniejszy przy naszych północnych chłodach, a w dodatku nasz, ludowy. Innego nie noszę.

- Bardzo przepraszam, nie wiedziałem... Myś­lałem, książę, że jest pan za granicą.

- Co?

- Myślałem, że jest pan za granicą.

- Za jaką granicą?

- A na Zachodzie...

- Po co?

- Tak sobie.

- Na miłość boską!... Mamy przecież swój zachód, swój wschód, swoje południe i swoją północ... Jeśli ktoś lubi podróżować, to i tak swojego nie zdoła przez całe życie objeździć.

- To prawda, książę, naturalnie... Jednak zgo­dzi się pan, że za granicą możemy znaleźć nic tylko przyjemność, lecz także ważne nauki.

Książę popatrzył na Iwana Wasiliewicza ze szczerym zdumieniem.

- Jakie nauki?

- Wzory.

- Jakie wzory?

- Oświaty i wolności.

Książę roześmiał się.

- Drogi panie!... To tylko słowa... Dzięki Bogu nie jesteśmy dziećmi i nie godzi się nam bawić w szarady, a nazw utożsamiać z czynami. Widzę zresztą, że czytuje pan historię i cieszy mnie to, gdyż jest to chwalebne zajęcie... Dlatego mówi pan o czasach, kiedy nieproszeni krzykacze wrzeszczeli o losach ludu nie tyle dla narodowego dobra, ile po to, żeby ich głos został usłyszany. Ale wszak

narody już dawno domyśliły się, że cały ten hałas maskował jedynie prywatę i pychę lub niedowarzoną młodzieńczą zapalczywość. Proszę mi wierzyć, że dobro powszechne potęguje się od własnej siły, nie zaś od gromkich okrzyków. Namiętność jest dla całego rozwoju ludzkości zgubna, a może nawet śmiertelna. Dowodzi tego historia, która jest ni­czym innym, jak tylko wskazaniem dawanym te­raźniejszości przez przeszłość dla dobra przyszło­ści. Zaczęliśmy później od innych i dlatego nie popadliśmy w dawniejsze dziecięce błędy. Kroczy­liśmy spokojnie naprzód z wiarą, pokorą i nadzieją. Nie burzyliśmy się, nie przelewaliśmy krwi, szuka­liśmy nie odstępstwa od prawowitej władzy, lecz jawnego, świętego celu, do którego doszliśmy, ukazując go całemu światu... Dzięki cierpliwości odgadliśmy zagadkę prostą, ale przez nikogo jesz­cze dotąd nie rozwiązaną. Objaśniliśmy całemu światu, że wolność i oświecenie stanowią jedną, niepodzielną całość i że owa całość nie jest niczym innym, jak tylko dokładnym wykonywaniem przez każdego człowieka nałożonych nań obowiązków.

- Żartuje pan, książę.

- Uchowaj mnie Boże! Ludzie wiele krzyczeli o swoich prawach, ale zawsze przemilczali swoje obowiązki. My zaś uczyniliśmy inaczej: twardo trzymaliśmy się swoich obowiązków, a w ten sposób prawa same przyszły do nas.

- Jak tego dokonaliście?

- Bóg pobłogosławił naszą pokorę. Wie pan, że Rosja nigdy nie unosiła się pychą, nigdy nie pragnęła służyć innym narodom za przykład... I dlatego Bóg wybrał Rosję.

- Czyżby to była prawda, książę?... Daj Boże... Ale ja wciąż nie mogę zrozumieć, jak osiągnęliście takie szczęście.

- Bardzo zwyczajnie. Byliśmy posłuszni du­chowi czasu, nie starając się biegać z nim w zawody. Szukaliśmy tego, co możliwe i nie

pragnę­liśmy nieosiągalnego; oddzieliliśmy pierwiastek ludzki od idealnego. Nie odurzały nas puste, oderwane idee, bowiem wiedzieliśmy, że nie ma idei, która doprowadzona do swego skrajnego wyrazu nie przekształciłaby się w bezsens albo, co gorzej, w zbrodnię. Oto, czemu staraliśmy się godzić ze sobą różnorodne żywioły, a nie burzyć je i miażdżyć w nierozważnych porywach. Szukaliś­my równowagi. Równowagą stoi cały świat i ową równowagę odnaleźliśmy nie w samej tylko miło­ści. W miłości chrześcijańskiej kryje się obywatel­ski spokój i szczęście rodzinne, wszystko, czego możemy żądać od ziemi, wszystko, o co możemy prosić niebo.

- I nie napotkaliście na żadne przeszkody? - zapytał Iwan Wasiliewicz.

- Bez pokonywania przeszkód nie byłoby suk­cesu, nie byłoby ludzkich warunków bytowania. Ale w miłości znaleźliśmy i wolę, i siłę niezbędną do pokonania wrogich pierwiastków, znaleźliśmy jednomyślne dążenie wszystkich stanów do wiel­kiego narodowego czynu. Szlachta kroczyła na czele, spełniając wolę natchnionego przez Boga pomazańca; kupiectwo oczyszczało drogę, wojsko ochraniało kraj, a lud dziarsko i ufnie podążał we wskazanym mu kierunku. I zwyciężyliśmy zachod­nie zło i wschodnie zło, posługując się ich własnym przykładem, i teraz, sława Bogu, Rosja góruje nad światem nie samą tylko swą ogromną siłą, lecz także szlachetnie moralnym, uspokajającym wpły­wem...

- Widzę - zauważył Iwan Wasiliewicz - iż pan nadal jednak pozostał arystokratą...

Książę uśmiechnął się i wzruszył ramionami.

- Znowu słowa... znowu puste nazwy... Dob­rze, że pana od dawna znam, więc nie powtórzę nikomu pańskiej uwagi. Muszę jednak przestrzec pana, iż ludzie mogą nabrać o panu złego mniemania, jeśli dowiedzą się, że nadal jeszcze wdaje się pan w jałowe

rozważania o arystokratach i demo­kratach. Teraz każdą rzecz nazywa się właściwym imieniem i ocenia wedle prawdziwej wartości. Pasożyt nadęty głupią pychą jest równie wstrętny jak pełen żółci zawistnik zazdroszczący innym każdej godności i każdego sukcesu. Głodna zawiść nędzarskiego beztalencia nie jest w niczym lepsza od butnego bogactwa. Jestem arystokratą w tym sensie, że lubię wszelkie udoskonalenia, wszelkie prawdziwe zasługujące na wyróżnienia zalety, a demokratą jestem dlatego, że w każdym człowie­ku widzę swego brata. Zresztą, jak pan widzi, te pojęcia nie wykluczają się nawzajem, lecz są ze sobą ściśle związane.

Ależ zrobił się z niego pedant! - pomyślał ze zdziwieniem Iwan Wasiliewicz. - Czyżby to był wpływ filozofii niemieckiej? W Moskwie filozofia jest modna... Widocznie i książę stał się z nudów mędrcem.” Po czym kontynuował rozmowę:

- Jak pan, książę, spędza tutaj czas? Chyba nudzi się pan, jeśli naturalnie nie gra pan o duże stawki w lotto albo na bębnie...

- Cóż to za żarty!... - oburzył się lekko dotknięty książę. - U nas o pieniądze gra tylko służba, a i ją zwalniamy za takie okropne tracenie czasu. Mamy tu dzięki Bogu dość zajęć. Człowiek bezczynny nie jest godzien miana człowieka...

- Kiedy zaś praca nas zmęczy, wówczas udajemy się do klubu.

- Angielskiego?

- Nie, rosyjskiego. Tam zbierają się nasze najświatlejsze umysły i słuchając ich rozmów zaw­sze można zdobyć albo nową wiedzę, albo przyjem­ne wrażenia. Proszę mi uwierzyć, że wszystkie nasze wielkie przedsięwzięcia, wszystkie nasze udoskonalenia, którymi tak słusznie się szczycimy, zrodziły się w trakcie takiej przyjacielskiej wymia­ny myśli i uczuć.

- A zatem, książę, mieszka pan na stałe w Moskwie?

- O nie! W Moskwie pojawiam się tylko od czasu do czasu, a mieszkam głównie w powiecie. Służba pochłania mi wiele czasu...

- Służy pan, książę?

- Tak... Jako radca.

Iwan Wasiliewicz roześmiał się na całe gardło.

- Czemu się pan śmieje?...

- Wybaczy pan, książę... Z pańskim mająt­kiem, z pańskim nazwiskiem...

- Właśnie dlatego służę... Po pierwsze jako obywatel mam obowiązek poświęcić część swojego czasu dla wspólnego dobra; po wtóre moje korzyści jako wielkiego posiadacza są ściśle związane z ko­rzyściami całego kraju. Wreszcie podejmując służ­bę nie odrywam od popłatnego zajęcia lub rze­miosła ubogiego człowieka, który w przeciwnym razie musiałby zająć moje miejsce. W ten sposób rząd nie utrzymuje nędzarskich ignorantów lub pozbawionych sumienia zdzierców. Ochrona pra­wa nie staje się źródłem bezprawia.

- Mieszka pan w mieście gubernialnym?

- Czasami... Dla dobra służby albo dla przy­jemności. Proszę nas tam odwiedzić. Znajdzie pan u nas wiele rzeczy interesujących, wiele starożyt­ności, wiele dzieł sztuki, nie mówiąc już o ogrom­nych przedsięwzięciach przemysłowych i handlo­wych. Towarzystwo mamy poważne, nienawidzą­ce próżniactwa i jego żałosnych skutków. A najle­piej proszę mnie odwiedzić na wsi, w moim odzie­dziczonym po dziadach zamku. Mam się czym pochwalić.

- Mogę to sobie wyobrazić - powiedział Iwan Wasiliewicz. - Jeśli luksus udoskonalił pan tak samo, jak wszystko inne, to zamkowe komnaty muszą wyglądać wspaniale! Zapewne co roku zmienia książę obicia i meble?

- Niech mnie Bóg broni! Mój zamek stoi w nienaruszonym stanie już od wielu wieków. Zachowuję w nim z szacunkiem wszystkie ślady życia przodków, traktując je jako rodzaj ich pomni­ka. Wspomnienia o przodkach nie giną, lecz prze­chodzą z pokolenia na pokolenie, wzbudzając w dzieciach dumę i szlachetny obowiązek strzeże­nia honoru nazwiska. Zresztą dziadowie nasi nie wydawali pieniędzy na głupstwa, tylko na ważne miejscowe udoskonalenia, na książki, na wspiera­nie nauki i sztuki... Dzięki temu każdy zamek może być przedmiotem interesujących badań, najsub­telniejszych przyjemności... Ja w szczególności mam wielki zbiór obrazów.

- Szkoły włoskiej? - zapytał Iwan Wasiliewicz.

- Nie, arzamaskiej... Proszę sobie wystawić, iż mam całą galerię najlepszych dzieł wspaniałych arzamaskich malarzy.

Masz ci los!...” - pomyślał Iwan Wasiliewicz.

- Na uwagę zasługuje również moja biblioteka.

- Zapewne literatury zagranicznej?

- Wręcz przeciwnie. Z literatury zagranicznej znajdzie pan u mnie tylko te nieliczne genialne dziełka, które stały się własnością całej ludzkości. Mam natomiast kompletny zbiór klasyków rosyj­skich, interesującą kolekcję naszych znakomitych czasopism, które swym serdecznym, pożytecznym trudem zachęcały lud do powszechnej oświaty, czym zasłużyły sobie na jego bezgraniczną wdzięcz­ność i szacunek. Proszę mi wierzyć, iż dzięki ich wysiłkom czytanie czasopism stało się potrzebą we wszystkich stanach. Nie ma teraz chaty, w której nie znalazłby pan „Siewiernoj pczoły” lub „Otieczestwiennych zapisok”. Nasi pisarze są najwięk­szym tytułem do chwały naszej ojczyzny. W ich dziełach jest tyle rzetelności, tyle serdecznego natchnienia, tyle bezinteresowności, tyle zapału i siły, że wypada się tylko cieszyć z wielce zaszczyt­nego stanowiska, jakie zajmują w naszej społeczności... Aha, byłbym zapomniał... Proszę

mi powie­dzieć, gdzie jest Wasilij Iwanowicz.

Iwan Wasiliewicz zmieszał się, bo zupełnie zapomniał o Wasiliju Iwanowiczu i poczuł z tego powodu wyrzuty sumienia.

- Zna pan Wasilija Iwanowicza, książę? - zapytał niepewnie.

- Znałem go w młodości... ale dawno już nie widziałem. To człowiek niezbyt wymowny, ale w sprawach praktycznych godny zaufania. Gdyby wszyscy ludzie byli podobnie jak on zwyczajnie pozbawieni wykształcenia, lud nasz o wicie szyb­ciej zostałby oświecony... Długo nam jednak w tym dziele przeszkadzali krzykacze, którzy coś tam słyszeli, ale niewiele rozumieli... Proszę się kłaniać Wasilijowi Iwanowiczowi, jeśli jeszcze żyje... A teraz proszę mi wybaczyć... Zagadałem się z panem... Do widzenia.

Książę uścisnął Iwanowi Wasiliewiczowi rękę i szybko się oddalił, pozostawiając swojego roz­mówcę w ciężkiej zadumie.

Czyż tak wyglądają nasze racje obywatelskie?” - pomyślał Iwan Wasiliewicz.

- Wania, Wania!... - zawołał nagle ktoś za nim.

Iwan Wasiliewicz odwrócił się i znalazł się nieoczekiwanie w objęciach swego szkolnego kole­gi, tego samego, którego spotkał kiedyś na Bulwa­rze Włodzimierskim...

- Wania, skąd się tu wziąłeś? - zapytał go kolega z przyjaznym zaskoczeniem.

- Sam nie wiem - odparł Iwan Wasiliewicz.

- Chodźmy do mnie. Żona będzie rada cię poznać. Tak często opowiadałem jej o tych szczęś­liwych czasach, kiedy siedzieliśmy w jednej ławce, tak pilnie uczyliśmy się, tak chciwie wsłuchiwaliś­my się w uczone słowa naszych profesorów, że...

- Żartujesz? - przerwał mu Iwan Wasilie­wicz.

- Ach, braciszku, czyż tym ludziom nic należy się najwyższa wdzięczność? To przecież im tylko zawdzięczam spokój ducha i materialny dobrobyt. Jestem bogaty dlatego, że zachowuję umiar w prag­nieniach, nie mam wielkich wymagań, gdyż wiecz­nie jestem zajęty, nie gonię za rozrywkami, gdyż znajduję szczęście w zaciszu domowym. To szczę­ście jest moim jedynym bogactwem, ale dzięki su­rowemu porządkowi mogę jeszcze dzielić się zby­wającym mi dobrem z uboższymi ode mnie braćmi. Niestety na ziemi nie może być równości; człowiek nigdy nie może być równy innemu człowiekowi. Zawsze będą ludzie tak bogaci, że w porównaniu z nimi inni wydadzą się ubodzy. Jednak obowiąz­kiem bogatych jest dzielenie się z biednymi i na tym polega ich zbytek. Chodźmy do mnie.

Poszli. W skromnym mieszkaniu kolegi Iwana Wasiliewicza wszystko było zwyczajne, ale wszyst­ko tchnęło jakąś subtelną wytwornością, jakimś niewytłumaczalnym odblaskiem obecności mło­dej, uroczej kobiety, która przyjaźnie uśmiechnęła się do gościa, a on stanął przed nią w niemym zachwycie. Wydało mu się, że dotychczas nie widział kobiety. Gospodyni nie olśniewała ową błyskotliwą urodą, która sprowadza na młodzień­ców niespokojne sny, lecz w całej jej istocie było coś wzniosłego i poetycko spokojnego. W opromie­nionej czułością twarzy każde wrażenie odbijało się wyraźnie, jak w czystym zwierciadle. Dusza wyzie­rała z oczu, a serce przemawiało przez usta. W jej na wpół dziecięcych rysach wyrażała się taka przyjazna życzliwość, taka troskliwa pokora, taka głęboka, święta, niczym nie zakłócona miłość, że już od samego patrzenia na nią każdy człowiek musiał stać się lepszy. W każdym jej ruchu była czarująca spolegliwość... Uśmiechała się do gościa, a dwoje różowych i żwawych dzieci zawstydzonych widokiem nieznajomego przycisnęło do jej kolan swoje kędzierzawe główki [...]

- Jest na ziemi szczęście! - powiedział Iwan Wasiliewicz z zachwytem. - Istnieje cel w życiu... polegający na tym...

- Ratunku! Na pomoc!... Nieszczęście... Ra­tunku!... Przewracamy się!...

Iwan Wasiliewicz odczuł nagle silny wstrząs, uderzył o coś całym swoim ciężarem i obudził się od tego ciosu.

- Co... Co to?... Co się stało?...

- Ratunku! Na pomoc! Umieram!... - krzy­czał Wasilij Iwanowicz. - Kto by to pomyślał... Tarantas się przewrócił.

I w rzeczy samej tarantas leżał w rowie do góry kołami. Pod tarantasem leżał Iwan Wasiliewicz oszołomiony niespodziewanym upadkiem. Pod Iwanem Wasiliewiczem leżał okropnie przestra­szony Wasilij Iwanowicz. Kronika podróży prze­padła na wieki na dnie wilgotnej otchłani. Sieńka wisiał głową do dołu, zaczepiwszy się nogami o kozioł...

Jeden tylko woźnica zdążył wyplątać się z lejc i teraz z dość obojętną miną stał koło wywróconego tarantasu. Najpierw rozejrzał się dokoła, czy nie ma gdzieś przypadkiem pomocy, a potem powie­dział z zimną krwią do wrzeszczącego Wasilija Iwanowicza:

- Nic się nie stało, jaśnie panie!

1845

Przełożył Tadeusz Gosk

MIKOŁAJ MOROZOW

Podróż

przez kosmiczne

przestwory

»...Po kilku godzinach wyszliśmy ze strefy od­czuwalnego przyciągania ziemskiego i przestały dla nas istnieć „góra” i „dół”. Wystarczyło kilka razy ruszyć ręką, a człowiek płynnie przelatywał na drugą stronę kajuty.

- I uwierz tu po tym wszystkim - powiedziała Wiera - że ciężar jest nieodłącznym składnikiem każdej materii.

- Ile pan waży? - spytała Józefa unosząca się w powietrzu Ludmiła.

- Zero pudów - odparł ciężki gigant, Józef.

- Och, a i pudy teraz ważą zero! - wykrzyk­nęła Ludmiła, odpychając płynący obok niej pięciopudowy ciężar.

Powietrze, poruszone przez nasze ladies, ode­pchnęło w kąt Józefa, który starał się w locie naszkicować całą tę scenę wraz z odległym za­rysem jasnozielonego sierpa Ziemi i panoramą gwiazdozbiorów, jasno płonących za ogromnymi, przezroczystymi kryształowymi oknami. Piotr, na którego przypadła kolej pilnowania sterów, z za­zdrością patrzył na unoszące się w powietrzu towarzystwo. Ludwik wcisnął swoje notatki sta­tystyczne do dziennika pokładowego, którego kar­ty w żaden sposób nie chciały leżeć jedna na drugiej, lecz stawały sztorcem obok siebie, i w milczeniu pływał w powietrzu, patrząc na ten radosny i barwny obraz ze swym dobrym

i czułym uśmiechem.

Mnie też ogarnęła radość. Bo i jak się tu nie cieszyć? Czyż nie spełniło się moje najgłębsze marzenie? Wszak płyniemy teraz przez bezdenną eterową głębinę niebieskiego oceanu, wśród prze­cinających go meteorów, z których każdy może roztrzaskać w kawałki naszą łódź! Czasami z nie­pokojem spoglądałem przed siebie, ale zaraz się uspokajałem. Przecież obszar deszczy meteorytów leżał daleko od naszego szlaku.

- Nie ma żadnego niebezpieczeństwa! - mó­wił Mikołaj. - Specjalnie wybraliśmy przecież taką porę roku, kiedy Ziemia przebywa przestwory całkiem prawie wolne od meteorów. Spotkanie z nimi jest mniej prawdopodobne niż, na przykład, wypadek na kolei żelaznej!

Wiera chwyciła przelatujący obok niej dzban wody i szybkim ruchem wylała jego zawartość. Płyn, zawisnąwszy w powietrzu, przybrał formę kuli i pływał wśród nas podobny do bańki my­dlanej.

- Napijcie się wody! Kto pierwszy schwyci ją w usta? - zapraszała nas Wiera.

A czas wciąż płynął. Dwa dni przeszły jak z bicza trzasnął, i statek nasz szybko zbliżał się do po­wierzchni Księżyca. Z każdą minutą rosła jego blada tarcza, w trzech czwartych oświetlona Słoń­cem, a pozostałą częścią pogrążona w mroku głębo­kiej nocy. Musieliśmy włączyć wsteczny bieg, aby przeciwdziałać przyciąganiu Księżyca. Nie unosi­liśmy się już w powietrzu kajuty, lecz miękko padaliśmy na jej sufit, który teraz stał się naszą podłogą. Trzeba było przestawić wszystkie meble do góry nogami. Ale tonie tylko nami nie wstrząsa­ło, lecz przeciwnie, nie mogliśmy uwierzyć, nie bacząc na nasze poprzednie doświadczenia, że meble owe mogły kiedyś być ustawione w kierunku Ziemi.

Większości wszystko to wydawało się bardzo dziwne. Trzeba było odwrócić statek tak, aby jego podłoga była skierowana ku Księżycowi.

A w tym czasie księżycowy dysk robił się coraz większy i większy i zajął wreszcie piątą część niebieskiej sfery. Pod naszymi nogami wyraźnie rysowały się jego góry i pofałdowane równiny. Lecieliśmy ku tej części Księżyca, która znajdowa­ła się w cieniu. Rosła ona z każdą minutą. Zbliżała się do nas tak, jakby chciała rozbić nas swym uderzeniem. Ogrom olbrzymiejący pod naszymi nogami, był coraz bardziej przerażający. Mimo woli to jeden z nas, to drugi biegł popatrzeć na wskaźnik szybkości lotu, aby przekonać się, że nie przewyższa ona tej, jaką nasze maszyny zdołają wyhamować, zanim spotkamy się z powierzchnią Księżyca. A nasze damy ze strachem zaglądały nam pytająco w oczy, jakby szukając tam pewności, której im samym brakowało. Ale nie okłamywaliś­my ich, przekonując, że wszystko jest w porządku. Oto powierzchnia Księżyca zajęła prawie połowę otaczającej nas przestrzeni. Zębate wierzchołki jego podobnych do pierścieni gór wyraźnie ryso­wały się na bladozielonym płaskowyżu, nad któ­rym nisko wisiało Słońce. I nagłe horyzont Księży­ca całkowicie zasłonił naszą gwiazdę. Znaleźliśmy się w długim stożku nocy, wiecznie wiszącym nad Księżycem i każdą planetą, i jaskrawo oświetlonym znajomymi gwiazdozbiorami i szerokim sierpem Ziemi, na którym zobaczyliśmy Północną Amery­kę i część wiecznych śniegów Bieguna Północnego. W dole, prawie pod naszymi nogami, wznosił się wulkaniczny ogrom Góry Kopernika z jej promie­nistymi szczelinami i pasami na zboczach. Na prawo widać było głęboki Rów Keplera, otoczony jakby ziemnym wałem. Dalej, na ciemnej, oświet­lonej zielonkawym światłem Ziemi równinie, na­zywanej Morzem Deszczów, leżała ogromna, po­dobna do talerza Zapadlina Archimedesa,

a za nią cały szereg takich samych, tylko nieco mniejszych „studni” i zagłębień aż do zapadliska, które nosi imię Krateru Arystotelesa. Wszystko to błyska­wicznie się przybliżało, rosło, a większe góry zasłaniały sobą mniejsze.

Trzymaliśmy kurs na sam wierzchołek Góry Kopernika i niebawem byliśmy tak blisko niej, że nie widzieliśmy niczego poza jej okolicami. Nagle stojący u sterów maszyny i obserwujący wskaźnik lotu za oknem Mikołaj zbladł i szepnął mi na ucho: „Nieszczęście! Grzmotniemy chyba na tę górę szybciej, niż zdołamy całkowicie wyhamować!”

Spojrzałem na wskaźnik i też się przeraziłem. Albo nasz pojazd stracił część swej mocy, albo przyciąganie Księżyca jest na powierzchni silniej­sze, niż wynika to z obliczeń, które mówią, ża cała masa planety skupiona jest w jej środku - w każdym razie spadaliśmy na powierzchnię z taką prędkością, że nie byliśmy w stanie zatrzymać się przed uderzeniem w kamieniste grzbiety górskie, które w ciągu najbliższych kilku sekund powinny były roztrzaskać nasz statek w kawałki.

W tym momencie stojący u sterów Piotr zauwa­żył niebezpieczeństwo, błyskawicznie skierował lot wprost w Krater Kopernika, w jedną z tak zwanych „studni” ziejących w owej górze. Za naszymi oknami mignęły szarawe i żółtawe urwis­ka i zagłębiliśmy się w mrok ogromnej, wydawa­łoby się pozbawionej dna „studni”. Przed nami i wokół nas nic nie było widać, a z tyłu otwór „studni”, błyszcząc kilkoma gwiazdeczkami, zwę­żał się i jakby nad nami zamykał. Silny świst i szum za ścianami statku świadczył o tym, że „studnia” wypełniona jest jakimiś gazami. Nasze biedne pobladłe ladies, krzyknąwszy głośno ze strachu w momencie, kiedy statek nieoczekiwanie wpadł do gardzieli, uczepiły się stojącego obok Owanesa i zamarły, z przerażeniem patrząc szeroko otwarty­mi oczyma w ciemną głębię. Ale ten świst i szum były naszymi sojusznikami:

opór gazu połączony z działaniem rewersu naszej maszyny wyhamował statek, który wleciał do „studni” jedynie na głębo­kość kilku dziesiątków metrów.

- Co za okropność! - wykrzyknęła Ludmiła, z trudem powstrzymując łzy.

Otrząsnęliśmy się nieco i zapaliliśmy lampkę, ponieważ Ludmiła bardzo się bała ciemności.

Zaczęliśmy ją wszyscy uspokajać i uciszywszy nasze panie przypomnieliśmy sobie o Piotrze, którego przytomność umysłu uratowała nam w krytycznym momencie życie. Wszyscy zaczęli go chwalić i ściskać mu dłonie, co bardzo Piotra peszyło, ale widząc błysk triumfu w jego oczach i ożywione ruchy, można było stwierdzić, że jest ze swego postępku bardzo zadowolony.

Ostrożnie cofnęliśmy statek do wyjścia z krate­ru. Niebawem ukazały się zębate wierzchołki oko­licznych wzgórz, z jednej strony pogrążone w czar­nym mroku, a z drugiej oświetlone zielonkawym światłem Ziemi, dużo jaśniejszym niż promienie Księżyca na naszym globie nawet w najjaśniejszą noc. Jaskrawe inkrustacje górskiego kryształu i innych błyszczących minerałów pokrywały gir­landami i koronkami poszarpane zbocza krateru, przedzielając ogromne krystaliczne formy metali wyglądające jak potężne drzewa lub gąszcze za­rośli. Zza ciemnej zębatej krawędzi przeciwległej strony krateru widać było wielki sierp Ziemi, któ­ry jeszcze podkreślał urok tego czarodziejskiego obrazu.

Minęliśmy kratery i rozpadliny, które wydały nam się otoczone zwałami miękkiego, lekkiego pyłu i polecieliśmy na północ, nad bladozieloną równinę Morza Deszczów, kierując się ku dalekim zagłębie­niom północnych kraterów Księżyca. Kiedy zni­żyliśmy lot na wysokość jakiejś pół wiorsty, uwagę stojących przy mikrofonie zwrócił dziwny, podob­ny do szumu wiatru dźwięk za ścianami statku.

- Atmosfera! - wykrzyknął Ludwik. - Sły­szycie, jak szumi powietrze?!

Zaczęliśmy się przysłuchiwać. Rzeczywiście, nie było wątpliwości - lecieliśmy wśród lekkiej atmo­sfery, ale jej składu nie byliśmy w stanie ustalić w żaden sposób. Brak światła słonecznego unie­możliwiał dokonanie analizy spektralnej, a spraw­dzenie składu atmosfery w inny sposób nie wcho­dziło w rachubę, wpuszczenie bowiem do statku nieznanego gazu stanowiło zbyt wielkie ryzyko. Ograniczyliśmy się do napompowania gazem - przy pomocy umieszczonej na zewnątrz statku pompy - gutaperkowego miechu, który także znajdował się poza wnętrzem statku, a badania chemiczne odłożyliśmy do czasu powrotu na Zie­mię.

Kiedy, lecąc dalej, unieśliśmy się, szum za oknami ustał, a dał się znowu słyszeć kiedy opuści­liśmy statek niżej. Wysokość tej granicy szumu wyraźnie wskazywała na to, że wyczuwalna część księżycowej atmosfery nie sięga w tym miejscu nawet kilometra i rozpościera się nie tylko niżej, niż łańcuchy górskie pokrywające skraje i środek tarczy Księżyca i pojedyncze góry, które wznoszą się tu na ogromne wysokości, ale nawet i na równinie pokrywa tylko najniższą jej część, po­dobnie jak wody mórz na powierzchni Ziemi.

- Dlatego więc - wykrzyknęła Wiera - te miejsca przy obserwacji z Ziemi wydają się tak ciemne, że starożytni astronomowie uważali je za morza i oceany i nadali im odpowiednie nazwy! To znaczy, że Morze Chmur, nad którym lecimy, jest rzeczywiście morzem, ale nie wypełnia go woda, lecz gaz! Ocean Burz, Morze Jasności, Morze Przesileń, Morze Płodności - porozrzucane na powierzchni Księżyca i połączone cieśninami - to wszystko nie są puste nazwy, jak nam się to dawniej zdawało!

Bardzo zdziwieni spuściliśmy się nad samą powierzchnię i wtedy zauważyliśmy, że cala równina pokryta jest drobną roślinnością - porostami, mchami i bardziej złożonymi roślinami niezna­nych gatunków, przypominającymi z grubsza to, co spotykamy na Ziemi. Tu, w zamkniętych zbior­nikach powietrza, przy niedostatku wilgoci, która niewątpliwie występuje w atmosferze, ale w tak niewielkiej ilości, że nigdy nie zagęszcza się w deszcze czy chmury, życie organiczne nie mogło rozwinąć swych wyższych form. Kilka gatunków i rodzajów niższych zwierząt, które napotkaliśmy na swej drodze, charakteryzowało się ogromnymi, podobnymi do wachlarzy naroślami - czymś w rodzaju wielkich uszu - którymi widocznie pobierają z powietrza wilgoć. Piotr schwycił je swą dźwignią stanowiącą zewnętrzną rękę statku i umieścił na zewnątrz w siatce, abyśmy mogli - Józef i ja - zbadać je po powrocie z naszej wyprawy.

Cała ta kolekcja została zebrana niedaleko od Krateru Platona, do którego zbliżaliśmy się z dużą prędkością.

Widzieliśmy, że potężne kratery były rozrzuco­ne po całej powierzchni Księżyca. Ogromnie przy­pominały ślady wielkich kropli deszczu na piasku lub dziury wybite w szkle przez nabój z broni palnej. Do tej pory zbijały z tropu wszystkich astronomów, którzy wymyślali najbardziej skomp­likowane teorie, aby wytłumaczyć ich pochodze­nie. Ale wszystkie te hipotezy były odrzucane, ponieważ nie potrafiły wyjaśnić tego charaktery­stycznego zjawiska.

- Dziwna rzecz - powiedział Józef - skąd wzięła się tu glina i piasek, które są przecież produktem rozpadu podwodnego?

- Tak - odpowiedziałem - być może rację mają ci z astronomów, którzy twierdzą, że dawniej Księżyc szybciej obracał się wokół swej osi i że cała woda była tu rozmieszczona w różnych miejscach,

a teraz zgromadziła się po przeciwnej stronie dzięki temu, że ta półkula silnie wzniosła się do góry na skutek przyciągania Ziemi...

- Sprawdzimy to, kiedy będziemy na drugiej stronie - powiedziała Wiera.

Nieruchomo wisząc w przestworze długo cieszy­liśmy wzrok widokiem Krateru Platona. W końcu wylądowaliśmy na otaczającym go wale i spróbo­waliśmy nabrać dźwignią naszego statku kilka garści jego podobnej do tłucznia masy.

Nagle nasze ladies krzyknęły ze strachu. Obej­rzałem się. Wśród nocnego półmroku całą okolicę zalało czerwonomalinowe światło, podobne do światła Słońca. Ogromna ognista kula leciała wprost na nas, sypiąc po drodze błyszczące w po­wietrzu Morza Chmur iskry. Wydawało się, iż nie uda się nam uniknąć śmiercionośnego uderzenia.

- Meteor! - rozległ się krzyk przerażenia.

Czyżby - przemknęło mi błyskawicznie przez myśl - nam, którzy całą drogę z Ziemi przebyliś­my nie spotkawszy ani jednego meteoru, pisane było zginąć u celu naszej drogi?”

Ale nim zdążyłem pomyśleć do końca straszny wstrząs miękkiej, sypkiej gleby zmusił nasz statek do podskoczenia i przewrócił go na bok. Upad­liśmy, i tylko słabe przyciąganie Księżyca urato­wało nas wszystkich od poważnych obrażeń. Po kilku sekundach byłem już na nogach. Cóż za obraz ukazał się moim oczom! Na zboczu Krate­ru Platona, w odległości kilku sążni od naszego statku, widniało ogromne, podobne do talerza zapadlisko, a masy meteorytowego pyłu leżały w jego środku.

- Spójrzcie! - rozległ się nagle głośny krzyk Owanesa - spójrzcie! Ręka statku jest złamana i leży na ziemi!

Piotr w rozpaczy rzucił się do okna i ponuro przyglądał się resztkom swego dzieła.

- Patrzcie! Patrzcie! - przerwała Owanesowi Ludmiła - drzwi statku są tak wbite w ścianę, że nie będziemy mogli ich otworzyć!

Skoczyłem ku drzwiom, ale zaraz się uspo­koiłem. Wepchnięte do wewnątrz, z wyłama­nym ryglem, tym mocniej przylegały do korpusu statku.

Dotykałem ręką ich brzegów, ale nigdzie nie czułem prądu przedostającego się do wewnątrz powietrza.

- Drobiazg - powiedział Owanes. - Wróci­my na Ziemię i tam wyswobodzą nas z zamknięcia.

W międzyczasie Ludwik spróbował uruchomić maszyny i statek powoli uniósł się w otaczającym nas meteorytowym pyle. Okrągławe, niegłębokie zapadlisko wybite przez meteor, ukazało się pod naszymi nogami. Podobne było jak dwie krople wody do jednego z mniejszych kraterów, rozrzuco­nych wśród wielkich rozpadlin Księżyca, często na ich brzegach lub nawet w środku.

Milcząc stałem przy oknie, patrzyłem na ten krater i zapomniałem o wszystkim, co nas otaczało, tkwiąc w pełnym uniesienia stanie, jaki ogarniał mnie zawsze, kiedy przychodziła mi do głowy jakaś nowa hipoteza rozjaśniająca masę niezrozumiałych przedtem faktów. „To znaczy - myślałem - że wszystkie te kratery, których istnienie astrono­mowie tłumaczyli ogromną liczbą nieudowodnionych hipotez, nie są niczym innym, jak śladami uderzeń tysięcy wielkich i małych komet i me­teorów, które padały na Księżyc przez tysiące lat jego istnienia! Na Ziemi, na którą oczywiście meteory padały równie często, ich niszcząca siła hamowana była przez gęstą atmosferę, stawiającą silny opór szybko poruszającym się ciałom. Tak więc spadały na powierzchnię tylko te, które trafiały w atmosferę prostopadle. Jeżeli zaś nie­które z nich - a należy sądzić, że takich była większość - leciały skośnie, to musiały odbijać się od powietrza rykoszetem, jak kula armatnia, i tylko na marginesie oka

błyskały ognistym pasem i poruszały powietrze. Tam, na Ziemi, jeżeli nawet któryś z meteorów był wystarczająco duży i twar­dy, tak że przeleciawszy warstwę atmosfery wy­bijał w powierzchni dziurę, to dziura owa szybko napełniała się wodą, deszcze rozmywały jej brzegi, glina i piasek pokrywały dno. Uzdrawiające dzia­łanie wiecznego obiegu wody i powietrza szybko zaleczało zadaną Ziemi ranę i po kilku dzie­sięcioleciach pozostawała jedynie niewielka bliz­na - małe jeziorko samotnie leżące wśród równi­ny. Niektóre jeziora powstały chyba właśnie w ten sposób? Jak interesujące mogłyby być badania rozrzuconych w stepach Zauralu jezior, które na wielkich mapach wyglądają tak właśnie, jakby zostały wybite przez wielką ilość meteorów! Prze­cież jeżeli rzeczywiście powstały w ten sposób, a - jak wiadomo - meteory zawierają w sobie żelazo, to przy pomocy igły magnetycznej można będzie w warstwie gleby odkryć istnienie tego żelaza i wtedy wszystko się wyjaśni!”

Namiętnie zapragnąłem od razu polecieć na ten step i zbadać dna niektórych okrągłych jeziorek, ale przypadkowe spojrzenie na leżący przede mną księżycowy krater skierowało znów moje myśli ku związanym z Księżycem zjawiskom. Przypomnia­łem sobie mnóstwo prostych lub lekko wygiętych na nierównościach gruntu bruzd, jak gdyby za­drapań pokrywających powierzchnię planety, któ­re widziałem na mapach Księżyca i które bardziej jeszcze pobudzały moją ciekawość, a teraz cała ich masa rysowała się przed moimi oczami. „Znaczy to - myślałem - iż te do tej pory niewyjaśnione pasma powstały od uderzeń meteorów, które zbyt skośnie upadły na powierzchnię Księżyca i odbiw­szy się rykoszetem, odleciały w przestworza.”

Przylgnąłem twarzą do okna naszego latającego statku. Przede mną rozpościerał się milczący, bezbrzeżny, pokryty sypkim pyłem

płaskowyż, pławiący się w zielonkawych promieniach sierpa Ziemi, nad równikiem której, jak nad tarczą Jupi­tera, wisiał wieczny pierścień chmur pory deszczo­wej jednej ze stref tropikalnych. Żal mi było Księżyca, o którym myślałem jako o ofierze wszy­stkich światowych niepogod. Przypominał mi odarty z kory pień drzewa, noszący niezatarte ślady wszystkich uderzeń siekiery, pokryty blizna­mi ran, przypadkiem zadanych przez ludzi i zwie­rzęta. A w tym czasie inne otaczające ten pień drzewa zielenią się, walczą z wszystkimi przeciw­nościami losu, pełne życiowych sił i zdrowia same zaleczają swoje blizny. Czyż planeta bez atmosfery nie jest tym samym, czym drzewo bez kory? Jak ogromne znaczenie ma w takim razie w życiu planety ta delikatna otaczająca ją chmurka! Cały pochłonięty swymi rozważaniami, nie bacząc na to, co dzieje się wokół, przyglądałem się dokład­nie każdemu pojawiającemu się kraterowi i w każdym znajdowałem potwierdzenie swoich przy­puszczeń. W czasie, kiedy pracowałem nad tą ideą w Aleksiejewskim rawelinie (1882), nie mając prawa do jakichkolwiek kontaktów ze światem zewnętrznym, idea owa została opracowana i opu­blikowana przez dwóch uczonych niemieckich, Augusta i Hen­ryka Tirschów w roku 1882 - [późniejsza uwaga autora].

Z żalem udaliśmy się w drogę powrotną, żegnani smutnym spojrzeniem oddalającego się od nas Księżyca z jego kraterami, górami i dolinami.

Milczeliśmy i marzyliśmy, patrząc w niebo. I moje myśli ulatywały daleko w kosmiczny prze­stwór, tam, gdzie za granicami naszej ziemskiej nocy lśni wieczny dzień, gdzie przelatują gromady meteorów, gdzie fale słonecznego blasku i ciepła zlewają się z promieniami milionów gwiazd w cudowną harmonię, napełniającą cały Wszech­świat muzyką. Przekroczyłem w marzeniach grani­cę

tego wiecznego dnia, gdzie światło Słońca, stopniowo słabnąc, zanika w nowych obszarach mroku, mroku podobnego do ziemskiej nocy, lecz potężniejszego i pozbawionego blasku Księżyca... Ale za to w głębinach owej nocy wokół najbliższej gwiazdy płonie już zarzewie nowego wiecznego dnia, a za nim błyskają świetliste punkty: miliony nowych gwiazd z ich planetami i satelitami, milio­ny wiecznych dni pełnych blasku i ciepła, miliony dalekich wysepek oceanu Wszechświata, z których każda promieniuje życiem, i miliony rozumnych istot, łagodnie spoglądających na naszą Ziemię. I wydawało mi się, że życzą one nam i wszystkim naszym braciom w rozumie, abyśmy jak najszyb­ciej przekroczyli otaczający nas mrok i weszli w erę nowego, wspaniałego życia na Ziemi, życia pełnego wolności, miłości i braterstwa, i abyśmy odczuli jedność między sobą a nieskończoną liczbą żywych istot we Wszechświecie...

Statek zahamował. Przez jego okna widzieliśmy ogród i drzewa wokół naszej sadyby...«

1882

Przełożyła Anita Tyszkowska

WALERY BRIUSOW

Góra

Gwiazdy

INWOKACJA

Gdym przed dziesięcioma laty wstępował na pustynię - wierzyłem, iż na zawsze rozstaję się z oświeconym światem. Do chwycenia za pióro i pisania wspomnień skłoniły mnie wydarzenia zupełnie niezwykłe. Widziałem rzeczy, których być może nie widział nikt poza mną, nie widział żaden z ludzi. Więcej jeszcze jednak, niż widzia­łem, przeżyłem w głębi duszy. Moje przekonania, które wydawały mi się niewzruszone - zostały zniweczone lub obalone. Z najwyższym przeraże­niem widzę, jak wiele jest najgłębszej prawdy w tym, czym zawsze gardziłem. Te notatki mogły­by posłużyć za przestrogę ludziom podobnym do mnie, ale najprawdopodobniej nigdy nie dotrą do żadnego czytelnika. Piszę je sokiem roślin na liściach, piszę w gąszczach Afryki z dala od ostat­nich śladów cywilizacji, piszę w nędznym szałasie, słuchając niemilknącego grzmotu Mozi-oa-Tunga. O wielki wodospadzie! O najpiękniejsza rzeczy świata! Na tej pustyni być może jedynie ty rozu­miesz mój niepokój. I tobie też poświęcam te stronice.

Osada, 9 sierpnia roku 1895

ROZDZIAŁ PIERWSZY

Kiedy otworzyłem oczy, firmament był grana­towy, a gwiazdy wielkie i jaskrawe. Nawet nie drgnąłem, tylko ręka spoczywająca we śnie na rękojeści kindżału ścisnęła ją jeszcze silniej... Jęk powtórzył się. Wówczas uniosłem się i siadłem. Wielkie ognisko rozpalone wieczorem dla odstra­szenia dzikich zwierząt przygasło, a mój Murzyn Mstega spał rozciągnięty na ziemi...

- Wstawaj! -krzyknąłem. - Bierz dzidę i idź ze mną!

Ruszyliśmy w kierunku, z którego dobiegały jęki. Przez jakieś dziesięć minut błądziliśmy na oślep, aż wreszcie zauważyłem przed sobą jakąś jasną plamę.

- Kto tu nocuje bez ogniska? - zawołałem. - Odpowiadaj, bo będę strzelał! - Te słowa wypo­wiedziałem po angielsku, a następnie powtórzyłem w miejscowym kafryjskim narzeczu, później zaś jeszcze po holendersku, portugalsku i francusku. Odpowiedzi nie było. Zbliżyłem się, trzymając rewolwer w pogotowiu.

Na piasku w kałuży krwi leżał mężczyzna ubrany po europejsku. Był to starzec liczący około sześć­dziesięciu lat z ciałem skłutym ciosami oszczepów. Krwawy ślad ciągnął się od niego daleko w pusty­nię. Najwidoczniej ranny długo się czołgał, zanim ostatecznie zwalił się bez sił.

Rozkazałem Mstedze rozpalić ognisko i spróbo­wałem starca ocucić. Po pół godzinie moich usiło­wań zaczął dawać znaki życia, drgnął, uniósł powieki i popatrzył na mnie zrazu mętnym, a potem całkiem przytomnym wzrokiem.

- Rozumie mnie pan? - zapytałem po angiel­sku i nie uzyskawszy odpowiedzi powtórzyłem pytanie we wszystkich znanych mi językach, nawet po łacinie. Starzec długo milczał, a potem odezwał
się po francusku:

- Dziękuję ci, przyjacielu. Znam te wszystkie języki i milczałem tylko dlatego, że mam po temu swoje powody. Gdzie mnie pan znalazł?

Wyjaśniłem mu to.

- Dlaczego jestem taki słaby? Czyżbym był poważnie ranny?

- Nie dożyje pan świtu.

Ledwie wymówiłem te słowa umierający zady­gotał, usta wykrzywiły mu się w okropnym gry­masie, kościste palce wbiły się w moją rękę, a jego miarowa mowa ustąpiła miejsca chrapliwym okrzykom.

- To niemożliwe!... Nie teraz, nie!... U samego celu... Pan się myli!

- Być może - odparłem zimno.

- Na pewno, po prostu osłabłem z utraty krwi.

Uśmiechnąłem się:

- Nadal pan ją traci, bo nie udało mi się zatamować krwotoku...

Starzec rozpłakał się i zaczął mnie błagać o ra­tunek. Wreszcie krew rzuciła mu się ustami i znów stracił przytomność. Gdy ją ponownie odzyskał, był już zupełnie spokojny.

- Tak, ma pan rację, umieram - powiedział. - Trudno mi odchodzić z tego świata, ale nie ma rady... Proszę posłuchać: los uczynił pana moim spadkobiercą...

- Niczego nie potrzebuję! - przerwałem.

- O, proszę nie myśleć, że chodzi tu o jakiś skarb!... Nie, jestem posiadaczem tajemnicy.

Mówił pospiesznie, przeskakując z tematu na temat; zaczynał opowiadać swoje życie, aby zaraz potem przejść do najświeższych wydarzeń. Wielu rzeczy nie rozumiałem. Prawdopodobnie więk­szość ludzi na moim miejscu uznałaby starca za szaleńca. Od dzieciństwa pociągała go myśl o kon­taktach międzyplanetarnych, której poświęcił całe swoje życie. W różnych towarzystwach naukowych wygłaszał referaty o wynalezionych przez siebie pociskach do

podróży z Ziemi na inne planety. Wszędzie go wyśmiewano, ale niebo, jak się wyra­ził, postanowiło go na starość wynagrodzić. Na podstawie jakichś niezwykłych dokumentów prze­konał się, że problem kontaktów międzyplanetar­nych został już dawno rozwiązany przez mieszkań­ców Marsa. Pod koniec XII stulecia wedle naszej rachuby czasu wysłali oni na Ziemię statek, który osiadł w Afryce Środkowej. Starzec przypuszczał, że byli na nim nie podróżnicy, lecz wygnańcy, zuchwali uciekinierzy na inną planetę, którzy nie zajęli się badaniami Ziemi, tylko postarali się na niej jak najwygodniej urządzić. Odgrodziwszy sie­bie od dzikusów sztuczną pustynią, żyli w jej środku jako odrębna, samodzielna społeczność. Starzec był przekonany, że potomkowie przesied­leńców z Marsa po dziś dzień żyją w tym kraju.

- Zna pan dokładnie koordynaty? - zapy­tałem.

- Obliczyłem w przybliżeniu długość i szero­kość geograficzną... Błąd nie powinien przekraczać dziesięciu minut, ale może dochodzić do ćwierci stopnia...

Dalej sprawy potoczyły się tak, jak tego można było się spodziewać. Nie chcąc z nikim dzielić się sukcesem, wyruszył w pojedynkę na wyprawę badawczą...

- Panu, panu poruczam moją tajemnicę - mówił umierający. - Niech przejmie pan moje dzieło i dokończy go w imię nauki i ludzkości.

Roześmiałem się:

- Nauką gardzę, a ludzi nie lubię.

- Wobec tego dla sławy - powiedział starzec z goryczą.

- Na cóż mi sława? - wykrzyknąłem. - Ale skoro i tak błądzę po pustyni, to z ciekawości mogę zajrzeć w te okolice.

- Nie mam wyboru... - wyszeptał dotknięty do żywego starzec. - Niech i tak będzie... Ale proszę mi przysiąc, że zrobi pan wszystko,

żeby tam dotrzeć... i że tylko śmierć pana po­wstrzyma.

Znów się roześmiałem i wypowiedziałem słowa przysięgi. Wówczas umierający ze łzami w oczach drżącym głosem podał mi kilka cyfr - szerokość i długość geograficzną. Zanotowałem je na kolbie strzelby. Jego ostatnią prośbą było to, bym wspo­mniał jego nazwisko, kiedy będę pisał o swojej podróży. Spełniam ją. Starzec nazywał się Mauri­ce Cardeaux.

ROZDZIAŁ DRUGI

Jeszcze tego samego dnia pod wieczór rozpo­cząłem podróż, którą obiecałem starcowi. Mapę tej części Afryki, niemal jeszcze nie zbadanej, znałem o wiele lepiej niż jakikolwiek europejski geograf... Posuwając się naprzód coraz wytrwałej zbierałem wiadomości o okolicach, ku którym dążyłem. Zrazu tylko niektórzy czarownicy potra­fili mi powiedzieć, że leży tam jakaś niezwykła Przeklęta Pustynia. Później natrafiałem na coraz więcej osób znających różne legendy na jej temat, wszyscy jednak mówili o niej nader niechętnie. Po paru dniach marszu dotarliśmy do kraju sąsia­dującego z Przeklętą Pustynią. Wszyscy ją tam znali, wszyscy widzieli, ale nikt na niej nie bywał. Dawniej zdarzali się śmiałkowie, którzy zapusz­czali się na pustynię, ale zdaje się, iż żaden z nich nie powrócił.

Chłopiec, którego wziąłem za przewodnika, do­prowadził nas do pustyni najkrótszymi ścieżkami. Za lasem droga wiodła przez bujny step. Pod wieczór dotarliśmy do koczowiska Beczuanów za­łożonego tuż przy granicy pustyni. Powitano mnie tam z szacunkiem, umieszczono w osobnym szała­sie i przysłano w podarunku jałówkę.

Przed zachodem słońca, pozostawiwszy Mstegę na straży dobytku, poszedłem sam popatrzeć na pustynię. Niczego dziwniejszego od jej granicy nie widziałem przez całe swoje włóczęgowskie życie. Roślinność nie znikała tam stopniowo, nie było zwyczajnej strefy przejściowej od zielonego stepu do bezpłodnych piasków. Jakby nożem uciął, na przestrzeni dwóch czy trzech sążni bujna łąka zamieniała się w martwą kamienistą równinę. Na urodzajną glebę pokrytą tropikalną trawą nasuwa­ły się tam szare, kanciaste, łupkowe jakby płyty. Piętrząc się jedna na drugiej tworzyły dziką zębatą płaszczyznę rozciągającą się w dal. Jej powierzch­nię pokrywały zygzakowate pęknięcia i rozpadliny, często bardzo głębokie i szerokie nawet na dwa arszyny. Promienie zachodzącego słońca odbijały się od nierówności twardej jak granit skały, ośle­piając migotliwymi błyskami. Jednak mimo wszy­stko, wpatrując się uważnie, można było rozróżnić na horyzoncie bladoszary stożek, którego szczyt błyszczał jak gwiazda. Wróciłem do kraalu cichy i zamyślony. Niebawem otoczył mnie cały tłum Murzynów, którzy zbiegli się obejrzeć białego człowieka wybierającego się na Przeklętą Pustynię. W tej gromadzie dostrzegłem również miejscowe­go czarownika. Zbliżyłem się do niego, celując weń z winchestera. Czarownik skamieniał ze strachu: najwidoczniej znał działanie broni palnej. Tłum w popłochu rozpierzchnął się na boki.

- Ojcze mój - zapytałem zimno - znasz jakieś przedśmiertne modlitwy?

- Znam - odparł niepewnym głosem cza­rownik.

- Więc pomódl się, bo zaraz umrzesz!

Szczęknąłem kurkiem. Murzyni krzyknęli z przerażenia.

- Umrzesz - powtórzyłem - bo ukrywasz przede mną to, co wiesz o Przeklętej Pustyni.

Obserwowałem, jak zmienia się jego wyraz twa­rzy. Wargi wykrzywiły mu się w grymasie przestrachu, zmarszczki na czole to

pogłębiały się, to wygładzały. Położyłem palec na spuście. Wpraw­dzie mogło być i tak, że czarownik rzeczywiście niczego nie wiedział, ale nie przeszkodziłoby mi to za moment spuścić kurka. Nagle czarownik zwalił się na ziemię.

- Nie zabijaj, Bwana - wyjęczał. - Czarow­nik powie ci wszystko, co słyszał jeszcze jako mały chłopiec. Tam, pośrodku Przeklętej Pustyni, stoi Góra Gwiazdy sięgająca nieba... Mieszkają w niej demony. Czasami wychodzą stamtąd i pożerają w kraalach niemowlęta. Każdy, kto pójdzie na pustynię - zginie. Mówienie o niej też grozi śmiercią...

To mi wystarczyło. Opuściłem winchester i wol­no ruszyłem obok zdrętwiałego z przerażenia tłu­mu do mojego szałasu. Pozostawanie na noc w osadzie nie wydawało mi się bezpieczne, a ponadto rozumiałem, że przez Przeklętą Pustynię można iść jedynie nocą. Rozkazałem Mstedze przygo­tować się do drogi. Wzięliśmy z sobą zapas wody na około pięć dni, trochę żywności i namiot, żeby móc się ukryć przed upałem. Cały ładunek roz­dzieliłem na dwie równe części, dla siebie i Mstegi. Później kazałem zawiadomić wodza plemienia, że wyruszamy. Odprowadzało nas całe koczowisko, ale wszyscy trzymali się w znacznej odleg­łości. Do granicy pustyni szedłem wesoło pogwiz­dując. Wzeszedł księżyc, oświetlając postrzępione krawędzie płyt. W tym momencie usłyszałem czyjś głos. Obróciwszy się zobaczyłem, że czarownik wysunął się z tłumu i stanął na granicy pustyni. Wyciągnąwszy ręce w naszą stronę dobitnie wy­mawiał słowa zaklęcia wydające nas na łup bóstwom-mścicielom za to, że ośmielamy się zakłócić spokój pustyni.

Księżyc stał jeszcze niewysoko i długie cienie rąk czarownika ciągnęły się za nami w pustynię, cze­piając się z uporem za nasze nogi.

ROZDZIAŁ TRZECI

Wkraczając na Przeklętą Pustynię nie zdołałem przewidzieć wszystkich czekających mnie trudno­ści. Już po pierwszych krokach poczuliśmy obaj z Mstegą, jak ciężko jest iść po tym kamienistym, spękanym gruncie. Nogi bolały od stąpania po ostrych krawędziach płyt; gra księżycowego świat­ła myliła wzroki w każdej chwili mogliśmy wpaść do głębokiej rozpadliny. W powietrzu unosił się subtelny pył gryzący w oczy. Teren był tak mono­tonny, że stale zbaczaliśmy z prostej drogi i krą­żyliśmy w miejscu. Żeby tego uniknąć, postano­wiłem iść według gwiazd, gdyż zarys Góry był w ciemnościach niewidoczny. Nocą można było posuwać się dosyć raźnie, ale gdy tylko wschodziło słońce, natychmiast ogarniał nas nieznośny znój. Grunt szybko nagrzewał się i palił nogi przez podeszwy butów. Powietrze zamieniało się w ognistą parę i tchnęło żarem jak wnętrze rozpalo­nego pieca. Nie sposób nim było oddychać. Musie­liśmy pospiesznie rozbijać namiot i leżeć w nim niemal bez ruchu aż do wieczora.

Przez tę Przeklętą Pustynię wędrowaliśmy bez mała tydzień. Woda w bukłakach bardzo szybko zepsuła się, zatęchła, przesiąknęła zapachem skóry i stała się obrzydliwa w smaku. Na trzeci ranek zostało jej nam już bardzo niewiele, mętne resztki na dnie bukłaka. Postanowiłem podzielić te resztki między nami do końca, żeby w ciągu dnia woda nie zepsuła się całkowicie. Niebawem rozpoczęły się zwykłe męki pragnienia: rozbolało gardło, język spuchł i stwardniał, pojawiły się szybko znikające zwidy. Czwartej nocy szliśmy jeszcze naprzód bez wytchnienia. Zdawało mi się, że Góra Gwiazdy jest już blisko, znacznie bliżej niż pozostawiona z tyłu granica pustyni. Rankiem jednak przekona­łem się, że jej sylwetka wciąż się nie powiększa, że jest wciąż tak samo odległa i niedostępna. Tego właśnie czwartego dnia majaki opanowały mnie bez reszty.

Zaczęły mi się przy widywać jeziora w palmowych oazach, stada antylop nad ich brze­gami i nasze rosyjskie rzeczułki z płaczącymi iwami kąpiącymi się w ich powolnym nurcie, widziałem księżyc odbity w morzu, jego blask rozproszony na falach i siebie odpoczywającego w łodzi za nadbrzeżną skałą, o którą wiecznie rozbija się gwałtowny przybój, tryskając w górę pióropuszami białej piany. Gdzieś na dnie duszy pozostawała niejasna świadomość, że te wszystkie obrazy są jedynie ułudą, odległą i nieosiągalną. Ze wszystkich sił pragnąłem przezwyciężyć swoje majaczenia, ale sił mi już po prostu nie stawało... Ledwie jednak słońce zaszło i zapadł zmrok, wstałem nagle jak lunatyk wiedziony nieprzepartą siłą. Już nie zwijaliśmy namiotu, ponieważ nie mogliśmy go nieść, ale wciąż szliśmy naprzód, uparcie dążyliśmy ku Górze Gwiazdy, która przy­ciągała nas jak magnes. Zaczęło mi się wydawać, że całe moje życie jest z nią związane, że powinienem, że muszę, chociażby wbrew woli, do niej dotrzeć. Szedłem więc, czasami biegłem, zbaczałem z dro­gi, znów ją odnajdywałem, przewracałem się, wsta­wałem i szedłem naprzód. Jeśli Mstega zostawał w tyle - krzyczałem na niego i wygrażałem mu strzelbą. Wzeszedł uśmiechnięty księżyc i oświet­lił stożek Góry. Pozdrowiłem ją w pełnych za­chwytu słowach, wyciągałem ku niej ręce, błaga­łem o pomoc i znów szedłem, szedłem, szedłem na oślep przed siebie...

Noc minęła, po mojej prawej ręce wytoczyło się zza horyzontu czerwone słońce i Gwiazda na szczycie Góry jaskrawo zapłonęła. Ponieważ nie mieliśmy już namiotu, krzyknąłem do Mstegi, żeby się nie zatrzymywał.

Kontynuowaliśmy marsz. Chyba koło południa upadłem zwyciężony przez upał, ale nie uległem i zacząłem się czołgać, za wszelką cenę pragnąc posuwać się do przodu. Porzuciłem rewolwer,

noże myśliwskie, naboje, kurtkę. Długo jeszcze ciągną­łem mój wierny winchester, aż wreszcie i on został gdzieś na rozpalonych kamieniach. Odpychałem się spuchniętymi nogami, czepiałem się pokrwa­wionymi rękami za ostre kamienie i pełzłem... Przed każdym ruchem wydawało mi się, że ten już będzie ostatni, że na następny zabraknie mi już sił. Ale w moim mózgu tkwiła tylko jedna myśl: trzeba iść naprzód. Czołgałem się więc w malignie, wy­krzykując jakieś niezrozumiałe słowa, rozmawiając z kimś nieobecnym. W pewnej chwili zacząłem łowić jakieś żuki i motyle, które mi się przywidzia­ły. Odzyskując zmysły odszukiwałem wzrokiem sylwetkę Góry i znów zaczynałem ku niej pełznąć. Nadeszła noc, która tylko na krótko odświeżyła mnie swoim chłodem. Siły mnie opuściły, byłem wyczerpany do końca. W uszach miałem straszliwe dudnienie i ryk, w oczach - mętny krwawy tuman. Traciłem przytomność. Pamiętam moment prze­budzenia: słońce stało nisko, ale już niemiłosiernie paliło. Mstegi obok mnie nie było. Chciałem podjąć ostatni wysiłek i rozejrzeć się, gdzie jest Góra, ale zaraz potem przez głowę przemknęła mi myśl, która zmusiła mnie do śmiechu. Śmiałem się, chociaż z moich popękanych warg lała się przy tym krew, ściekając po podbródku i spadając kroplami na pierś. Śmiałem się dlatego, że nagle pojąłem swoje szaleństwo. Po co tak uparcie szed­łem naprzód? Co mogło być wokół Góry? Życie, woda? A jeśli tam jest wciąż ta sama martwa Przeklęta Pustynia? Tak, naturalnie, niczego inne­go nie można się tam spodziewać. Mstega jest mądrzejszy ode mnie i rzecz jasna dawno już zawrócił. No cóż! Być może nogi doniosą go do granicy... A ja zasłużyłem na swój los. Naśmiawszy się do syta zamknąłem oczy i znieruchomiałem. Po chwili jednak dotarło do mojej świadomości, że jakiś cień

pada na moje zamknięte powieki. Otworzyłem oczy. Między mną a niebem unosił się sęp, afrykański sęp-ścierwojad, który najwidoczniej wyczuł łup... Patrząc nań zacząłem wyobrażać sobie, jak opadnie mi na pierś, wydziobie oczy, którymi jeszcze teraz na niego patrzę, a potem zacznie wyrywać ze mnie kawały mięsa. Myślałem, że już nic mnie to nie obchodzi, ale nagle nowa, oślepiająco jasna myśl przeszyła mi mózg. Skąd tu się wziął sęp? Po co miałby zalatywać tak daleko w pustynię? A może Góra Gwiazdy jest już blisko, a wokół niej rozpościerają się lasy, jest woda i życie?

Wstąpiły we mnie nowe siły. Zerwałem się na równe nogi. Tuż obok czerniła się wysoka Góra, a z boku podbiegał do mnie wierny Mstega. Już z daleka zawołał do mnie radośnie:

- Bwana! Widziałem wodę!

ROZDZIAŁ CZWARTY

Zachwiałem się i upadłem, ale zaraz znów ze­rwałem się i popędziłem ogromnymi skokami przed siebie. Mstega biegł za mną, mamrocząc coś niezrozumiale. Wkrótce stało się dla mnie jasne, że pośrodku Przeklętej Pustyni znajduje się ogromne zapadlisko, z którego dna wyrasta Góra. Zatrzy­małem się dopiero na krawędzi urwiska nad tą kotliną.

- Roztaczał się przed nami niezwykły widok. Pustynia kończyła się niemal urwiskiem wysokim na co najmniej sto sążni. W dole, u stóp tej ściany, rozciągała się równina o kształcie prawidłowej elipsy. Jej krótsza średnica mierzyła około dziesię­ciu wiorst i przeciwległa krawędź urwiska, równie wysokiego i stromego, była doskonale widoczna za Górą.

Góra stała w samym środku doliny. Była trzy­krotnie wyższa niż ściana urwiska i osiągała chyba z pół wiorsty. Miała kształt prawidłowego stożka.

W kilku miejscach ten prawidłowy zarys zakłócały niewielkie uskoki biegnące wokół Góry i tworzące tarasy. Jej barwa była ciemnoszara z lekkim od­cieniem brunatnym. Na szczycie widniała płaska platforma, z której wystrzelało coś na kształt złotego ostrza.

Dolina wokół Góry była widoczna jak na planie, dzięki temu mogłem się przekonać, że cała jest porośnięta bujną roślinnością. Tuż pod samą Górą rozciągały się zarośla poprzecinane wąskimi alejka­mi. Dalej szedł szeroki pas pól uprawnych zajmu­jących większość powierzchni doliny; pola te czer­niały dopiero co zaoraną ziemią, gdyż mieliśmy akurat sierpień; w wielu miejscach przecinały je strumyki i kanaliki zbiegające się w kilku jezior­kach. Tuż pod urwiskiem znów zaczynał się pas lasów palmowych, rozszerzający się w wąskich zatokach elipsy; pas był podzielony na kwatery szerokimi przesiekami i składał się bądź ze starych drzew, bądź z młodych jeszcze sadzonek.

Widzieliśmy również ludzi. Na polach widoczne były wszędzie grupki Murzynów pracujących jed­nakim rytmem, jak na komendę.

Woda! Zieleń! Ludzie! Cóż więcej było nam trzeba? Naturalnie niezbyt długo zachwycaliśmy się widokiem wspaniałej oazy i ledwie obrzuciwszy ją spojrzeniem nie zdołaliśmy nawet docenić całe­go jej piękna. Wiedziałem tylko jedno: męczarnie się skończyły, a cel został osiągnięty.

Zresztą czekała nas jeszcze jedna próba. Musie­liśmy zejść w dół po pionowej, stusążniowej ścia­nie. Urwisko w swej górnej części składało się z tych samych martwych łupkowych płyt, co i pustynia. Niżej zaczynała się nieco bardziej urodzajna gleba porośnięta krzewami i trawą. Schodziliśmy czepiając się występów płyt, kamie­ni, kolczastych gałęzi. Nad nami krążyły z krzy­kiem sępy i orły gnieżdżące się na pobliskich skałach. W pewnym momencie wyślizgnął mi się spod nogi kamień i zawisłem na jednej ręce.

Pamiętam, jak zaskoczył mnie widok tej wychudłej ręki z prześwitującymi przez skórę żyłami. O jakieś trzy sążnie nad ziemią znów się poślizgnąłem i tym razem upadłem. Na szczęście trawa była wysoka i miękka, więc nie zrobiłem sobie większej krzyw­dy, chociaż i tak straciłem przytomność.

Mstega mnie ocucił. Niedaleko znajdowało się źródełko obmurowane ciosanymi kamieniami, z którego woda rześkim strumykiem biegła ku środkowi doliny. Kilka kropel wody przywróciło mi życie. Woda! Jakaż to rozkosz! Piłem wodę, oddychałem świeżym powietrzem, leżałem na so­czystej trawie i patrzyłem na niebo przez zielony wachlarz palmy. Żyłem i bez śladu myśli oddawa­łem się radości bytowania.

ROZDZIAŁ PIĄTY

Odgłos kroków przywołał mnie do rzeczywisto­ści. Zerwałem się, klnąc w duchu moją nierozwagę. W jednej chwili wróciła mi świadomość naszej sytuacji. Znajdowaliśmy się w kraju zaludnionym przez nieznane plemię o nieznanym nam języku i obyczajach. Byliśmy wyczerpani trudami ciężkiej wędrówki i długą głodówką. Byliśmy bezbronni, gdyż na pustyni porzuciłem wszystko łącznie ze strzelbą i moim nieodstępnym sztyletem... Nie zdołałem jeszcze podjąć żadnej decyzji, gdy na polance ukazała się grupka ludzi. Jeden z nich był zawinięty po kostki w szarawy płaszcz, pozostali byli Murzynami typu beczuańskiego. Najwidocz­niej nas szukali, ruszyłem im więc naprzeciw.

- Pozdrawiam władców tej krainy! - powie­działem głośno i wyraźnie w narzeczu Beczuanów. - Strudzeni wędrowcy proszą o gościnę.

Słowa te w miarę możności starałem się objaśnić znakami. Na dźwięk mojego głosu Murzyni zatrzy­mali się, ale wówczas mężczyzna w szarym płaszczu krzyknął do nich również po beczuańsku,

112 choć ze szczególnym akcentem:

- Niewolnicy, spełnijcie swoją powinność!

Na ten sygnał pięciu Murzynów rzuciło się na mnie z rozgłośnym, krzykiem. Myślałem, że chcą mnie zabić i pierwszego z nich poczęstowałem takim ciosem pięści, że potoczył się po ziemi. Nie mogłem jednak walczyć z kilkoma wrogami na raz, więc niebawem zostałem obalony i mocno skrępo­wany rzemieniami. Spostrzegłem, że to samo spot­kało Mstegę, który się nie bronił. Następnie Mu­rzyni podnieśli nas z ziemi i ponieśli ze sobą. Zdawałem sobie sprawę z tego, że nie ma sensu krzyczeć i wzywać pomocy, więc tylko starałem się zapamiętać drogę.

Niesiono nas przez pola dość długo, chyba z go­dzinę. Wszędzie widać było grupki pracujących Murzynów, którzy gapili się na nas ze zdziwie­niem. Potem niosący nas mężczyźni weszli do lasku u podnóża Góry. Wkrótce ujrzałem łukowaty portal wiodący do jej wnętrza. Wniesiono nas pod jego żółte sklepienie i rozpoczęła się droga przez kamienne korytarze oświetlone rzadko rozmiesz­czonymi pochodniami.

Po wąskich spiralnych pochylniach schodziliś­my gdzieś w dół, aż wreszcie owiała mnie wilgoć piwnicznych lochów czy katakumb. Wreszcie rzu­cono mnie na kamienną posadzkę w mroku pod­ziemnych kazamatów i zostawiono samego. Mste­gę zaniesiono gdzie indziej.

Powoli otrząsnąłem się z oszołomienia i zaczą­łem badać moje więzienie. Była to ciemnica wy­ciosana, jak się zdaje, w samym sercu Góry; miała jakieś półtora sążnia długości, tyleż szerokości, a strop był na tyle wysoki, że mogłem swobodnie pod nim stanąć. Ciemnica była zupełnie pusta - nie było w niej ani pryczy, ani chociażby garści słomy na posadzce, ani kubka wody. Murzyni odchodząc zasunęli wejście ciężkim kamieniem, którego nie mogłem

nawet poruszyć. Spróbowa­łem osłabić moje więzy, ale i na to zabrakło mi sił. Postanowiłem więc czekać.

Po kilku godzinach posłyszałem dudniący od­głos kroków przemierzających kamienną pochyl­nię. Na szary strop padł odblask pochodni i po chwili kamień zamykający wejście został odwalo­ny. Do mojej celi weszło dwóch mężczyzn zawinię­tych w szarawe płaszcze, a w progu stłoczyła się piątka nagich Murzynów. Jeden z „upłaszczonych” zbliżył płomień pochodni do mojej twarzy i zapytał surowym tonem:

- Cudzoziemcze, rozumiesz mnie?

Mówił po beczuańsku, ale głosem dźwięcznym i wytwornym.

- Wszystkie narody - odrzekłem – odnoszą się z szacunkiem do gości. Przybyłem do was jako gość, jako przyjaciel. Dlaczego schwytaliście mnie i uwięziliście jak złoczyńcę?

Mężczyzna w płaszczu zapytał:

- Skąd przybyłeś?,

- Jestem mieszkańcem Gwiazdy! - odpowie­działem hardo.

Pytający wymienił spojrzenie ze swym towarzy­szem. W tym momencie zdołałem przyjrzeć się ich twarzom i stwierdziłem, że kolorem skóry przy­pominają Arabów. Mężczyzna w płaszczu zapytał ponownie:

- Z jakiej Gwiazdy przybyłeś?

Lękałem się wymienić nazwę Marsa, więc po­wiedziałem:

- Z rannej i wieczornej, gdyż jest to ta sama Gwiazda, tyle że widziana o różnych porach. Jestem synem władcy tej Gwiazdy i mój ojciec potrafi zemścić się, jeśli uczynicie mi jakąś krzyw­dę. Spali wasze pola, roztrzaska samą waszą Górę...

- Nie boimy się niczyich gróźb! - przerwał mi mężczyzna w płaszczu. - Wedle naszych praw cudzoziemcy przybywający do nas

z innych krajów stają się niewolnikami, ale ty przybyłeś z Gwiazdy i dlatego umrzesz.

- Nie odważycie się! - krzyknąłem.

- Ja, członek Rady Najwyższej, zięć władcy, Bollo, z racji danej mi władzy skazuję tego człowie­ka na śmierć. Niewolnicy, spełnijcie mój rozkaz!

Natychmiast rzuciło się na mnie pięciu Murzy­nów. Szybko zdjęli pęta, czterej chwycili za ręce i nogi, zaś piąty siadł mi na piersiach i przygotował nóż. Widziałem tuż nad sobą jego wstrętną twarz. Kat czekał na znak, a ja tracąc dech wykrzy­kiwałem:

- Wstydźcie się! To ohydne morderstwo!... Gwałcicie swoje prawa, gwałcicie prawa wszyst­kich narodów. Gość jest święty!

- Mylisz się - odpowiedział mi zimno Bollo. - My przestrzegamy własnych praw! Twój nie­wolnik zostanie naszym niewolnikiem, a ty um­rzesz.

I już odwrócił się, zapewne po to, żeby odejść. Szarpnąłem się rozpaczliwie i zawołałem:

- Zatrzymaj się! Niechaj i ja zostanę niewolni­kiem! Będę wam służył wiernie i z pokorą... Co zyskacie na mojej śmierci? Ulitujcie się!...

Bollo odwrócił się.

- Masz białą skórę - mruknął.

- Cóż z tego? Czy biała skóra przeszkodzi mi w pracy? Mogę być niewolnikiem! Jestem silny!

- Ale przecież jesteś mieszkańcem Gwiazdy?

- Tak, jestem mieszkańcem Gwiazdy - pow­tórzyłem z niepojętym dla mnie samego uporem - ale to nic nie szkodzi! Skłamałem, że ma mnie kto pomścić. Nie mogę dać znaku swoim i dlatego nie jestem dla was groźny. Ulitujcie się, uczyńcie mnie niewolnikiem.

Nie wiem w jaki sposób udało mi się uwolnić z rąk oprawców, podczołgać się do bezlitosnego sędziego i schwytać skraj jego szaty.

Drugi człowiek w płaszczu, który do tej pory milczał, powiedział do Bolla kilka słów w niezna­nym mi języku. Bollo znów się odwrócił i popatrzył na mnie z pogardliwym uśmiechem.

- Dobrze - powiedział wolno. – Będziesz niewolnikiem! Możesz być niewolnikiem...

ROZDZIAŁ SZÓSTY

Murzyni poprowadzili mnie na górę tymi samy­mi pochylniami i korytarzami, nieustannie popy­chając do przodu, gdyż byłem bardzo słaby. Po dość długiej wędrówce znalazłem się w ogromnej mrocznej sali. Czerwona łuna ognisk niewyraźnie oświetlała dziki, hałaśliwy, wielotysięczny tłum niewolników. Na nasz widok najbliżsi natychmiast ucichli.

- Jutro wskażą ci pracę - usłyszałem.

Zostałem sam w tłumie dzikusów i natychmiast zwaliłem się bez sił na posadzkę. Zaraz otoczyli mnie ciekawscy. Przyglądali mi się, dotykali mojej skóry, szczypali ze śmiechem. Nie broniłem się. Wreszcie przecisnęła się do mnie jakaś zgrzybiała staruszka.

- Zostawcie go w spokoju! - powiedziała do gapiów. - Widzicie, że jest zmęczony. Dajcie mu odpocząć...

Poprosiłem o jedzenie. Staruszka przyniosła mi kukurydzianej kaszy, którą zacząłem chciwie po­żerać.

- Skąd jesteś? - zapytała mnie staruszka, kiedy się już nieco posiliłem.

- Z innej ziemi, z innego narodu - odparłem.

Nie zrozumiała mnie i pokręciła głową. Wów­czas ja z kolei zapytałem:

- Kim są ci ludzie w płaszczach?

- Nie wiesz? - zdziwiła się. - Przecież, to Letejowie!

- Kto?

- Nasi panowie. My jesteśmy niewolnikami, a oni Letejami.

- Widzisz, babciu - powiedziałem ostroż­nie. - Przybyłem z bardzo dalekich stron. Za urwiskiem, za kamienną pustynią żyją inni lu­dzie... Nic o was nie wiemy. Opowiedz mi więc, jak wy tu żyjecie.

- Jak żyjemy? Jak wszyscy... Pracujemy.

- A co robią Letejowie?

- Jak to co? Są naszymi panami!

- A gdzie mieszkają?

- Na górze.

Zacząłem domyślać się prawdy, ale zmęczenie nie pozwalało mi na dalsze wypytywanie starej kobiety. Opadłem na brudną matę i nie bacząc na ryk wielotysięcznego tłumu zasnąłem kamiennym snem.

Rankiem obudził mnie ogłuszający łoskot bęb­na. Niewolnicy pokornie wstawali i szli do wyjścia. Powlokłem się za innymi. Przy drzwiach jacyś karbowi dzielili nas na oddziały i prowadzili do pracy w polu. Słońce dopiero co ukazało się zza krawędzi urwiska. Dostałem łopatę i wraz z innymi zacząłem kopać pole. Karbowi nieustannie cho­dzili wokoło i niemiłosiernie bili kijami każdego, kto chciał bodaj przez chwilę odpocząć. Niewol­nicy przyjmowali te razy w pokornym milczeniu. W południe była mniej więcej dwugodzinna przer­wa, w trakcie której dostaliśmy kaszę kukurydzia­ną. Próbowałem zagadywać swoich towarzyszy, ale żaden mi nie odpowiedział. Po obiedzie wróciliśmy do pracy, która trwała aż do zachodu słońca.

Wieczorem znów zapędzili nas do kamiennej sali. Kobiety, które spędziły dzień na tkaniu i in­nych robotach, już na nas oczekiwały. Zaczęła się kolacja i barbarzyńska orgia zwierzęcego odpo­czynku. Kamienne ściany wstrząsały się od wrzas­ków i śmiechu...

Błądziłem po sali wśród weselących się niewolników, a ciekawscy chodzili za mną. Widziałem starców siedzących w ponurym milczeniu wokół ogniska, widziałem młodzież spieszącą po prosta­cku rozkoszować się chwilami swobody, widzia­łem matki karmiące i zachłannie pieszczące swoje dzieci, z którymi przez cały dzień były rozłączo­ne. Widziałem otępiałe twarze, słyszałem bez­myślne okrzyki. Nawet mnie, przywykłemu do życia wśród dzikich, przeraziło to zbydlęcenie całego plemienia.

W jednym z kątów dostrzegłem Mstegę, wokół którego tłoczyło się kilku młodzieńców z zacieka­wieniem słuchających jego opowieści. Na mój widok Mstega okropnie się ucieszył, podbiegł i upadł mi do nóg.

- Bwana! - powtarzał. - Bwana!

- Milcz - powiedziałem. - Tutaj nie chcą zrozumieć, że jestem panem i okrutnie za to zapłacą. Kto wie, może zetrę Górę z powierzchni ziemi?

Zauważyłem, że moje słowa wywarły wrażenie. Kiedy niedługo potem podszedłem do starców grzejących się przy ognisku, jeden z nich po­wiedział:

- Niedobrze jest, przyjacielu, wypowiadać ta­kie słowa, jakieś ty wypowiedział...

- Osądź sam, ojcze - odparłem z szacun­kiem. - W swojej ojczyźnie jestem synem władcy. Tutaj zjawiłem się z własnej woli, a nie jako jeniec wzięty do niewoli w czasie wojny, dlaczego więc nie przyjęli mnie jak gościa, tylko traktują okrutnie jak najgorszego wroga?

- Synu mój - powiedział z godnością starzec, potrząsając siwą głową. - Nie wiem, o jakim kraju mówisz. W dalekiej młodości coś o nim słyszałem, ale teraz już nic nie wiem. A tutaj trzeba słuchać Letejów! Ta Góra stoi od wielu tysięcy zim i nic do dzisiaj nie zakłóciło ich władzy. Wszyscy inni byli niewolnikami, a panami tylko

Letejowie. Tak jest od zarania dziejów, synu mój! Uwierz starcowi, który wiele słyszał...

Inni starcy, równie jak on pomarszczeni i szpe­tni, aprobująco pokiwali głowami. Kiedy jednak wróciłem do swego kąta i wreszcie zostałem sam, podszedł do mnie młodzieniec chyba osiemnasto­letni. Ukląkł przede mną, jak przed Letejem i powiedział:

- Zowią mnie Itczuu. Ja również wierzę, iż jesteś panem...

Widziałem, że chce coś jeszcze dodać, więc zapytałem:

- A nienawidzisz Letejów?

Oczy młodzieńca rozbłysły w mroku. Pochylił się do przodu i patrząc na mnie z bliska wyszeptał:

- Klnę się na słońce i wszystkich swoich przodków zawsze ich nienawidzieć i uczynić im tyle szkody, ile tylko zdołam.

Ten okrzyk zrodził w moim sercu nieśmiałą nadzieję. Jednak zasypiając na brudnej macie, jak niewolnik wśród niewolników, przygotowując się do rozpoczęcia rano kolejnego dnia wyczerpującej pracy, myślałem z rozpaczą, że Góra wciąż jest ode mnie tak samo odległa, jakbym znajdował się jeszcze u progu Przeklętej Pustyni. Jestem tutaj, w jej kraju, ale wciąż pilnie strzeże przede mną tajemnic swego życia. Kim są owi Letejowie, jednowładni panowie kraju? Jakie życie się toczy, jakie cuda dokonują się w tajemniczych koryta­rzach górnych pięter? Teraz jeszcze silniej niż na pustyni Góra Gwiazdy przyciągała wszystkie moje myśli. Zasypiając przysięgłem sobie, że pozostanę tu dopóty, dopóki nie zgłębię wszystkich jej ta­jemnic.

ROZDZIAŁ SIÓDMY

Po kilku dniach całkowicie wciągnąłem się do nowego życia. Pokornie pracowałem w polu bez słowa skargi, wykonując polecenia

karbowych, ale korzystałem z najmniejszej okazji, żeby zwiększyć swój wpływ na niewolników. Opowiadałem im ciekawe historie, rysowałem węglem ich portrety, w miarę sił leczyłem i wymyślałem różne narzędzia ułatwiające pracę. Na przykład do dźwigania pni urządziłem blok, rzecz tu przedtem niesłychaną, którą przychodzili oglądać nawet Letejowie.

Wśród niewolników cieszyłem się wielkim po­ważaniem. Itczuu i dwaj jeszcze inni młodzieńcy traktowali mnie z uwielbieniem. Nawet starcy z tego powodu zaczęli mnie nienawidzić. Wszyst­kie jednak moje próby przeniknięcia życia tajemni­czych władców Góry okazały się daremne. Ogląda­łem Letejów tylko jako nadzorców, a ponadto od czasu do czasu na tarasach opasujących Górę widziałem przemykające szarawe sylwetki. Ale wiedziałem już, że w nocy, kiedy niewolnicy są zamknięci w swojej jaskini, Letejowie schodzą w dolinę i spacerują tam alejami wśród gajów i pól. Wiedziałem już, a właściwie się tego domyślałem, że tam na górze jest komfort, jest nauka i sztuka. Kiedyś całą noc przestałem u wejścia do naszej pieczary, wsłuchując się w delikatne dźwięki mu­zyki dobiegającej gdzieś z góry.

Na siódmy lub ósmy dzień mojego niewolnicze­go życia nadeszło Święto Siewu. Tego dnia sam król wraz ze świtą objeżdżał pola. Z samego rana wyprowadzono nas z kamiennej sali i ustawiono w równych szeregach wzdłuż drogi. Jak daleko sięgał wzrok, wszędzie na polach widniały regular­ne szyki niewolników. Karbowi biegali wokół nich, wciąż od nowa ustawiali i tłumaczyli, jak należy pozdrawiać króla, dostojników i królewską córkę. Letejowie mieli swoje własne, odrębne wyjście z Góry, znajdujące się po przeciwnej stronie wyjś­cia dla niewolników, dlatego więc nie widzieliśmy, kiedy królewski orszak znalazł się w dolinie. Do­piero dobiegające

nas głośne krzyki oznajmiły, że objazd już się zaczął, musieliśmy jednak czekać na swoją kolej aż do południa.

Krzyki z wolna zbliżały się do nas i wreszcie ukazał się królewski palankin niesiony przez sześ­ciu barczystych niewolników. Przy każdym polu król zatrzymywał się i łaskawie rozmawiał z karbo­wymi. Kiedy palankin zrównał się z nami, zdąży­łem przypatrzeć się królowi. Byt to już całkowicie siwy starzec o postawie prawdziwego władcy. Twarz o regularnych rysach przypominała oblicza starożytnych Egipcjan. Ubrany był, jak wszyscy Letejowie, w szarawy płaszcz, ale na głowie miał szczególną ozdobę, służącą mu widać za koronę i całą usianą drogocennymi kamieniami.

Zgodnie z uprzednim rozkazem padliśmy na kolana i krzyknęliśmy „Le!”, król wypowiedział kilka słów po letejsku, zwracając się do naszego nadzorcy, a potem machnął ręką i palankin popły­nął dalej. Za królem kroczył długi orszak Letejów - kobiety z prawej, mężczyźni z lewej strony. Wszyscy byli w szarych płaszczach, wszyscy mieli ozdoby ze złota i drogocennych kamieni. Na nogach nosili sandały. Mężczyźni włosy mieli ostrzyżone, zaś kobiety - ułożone w piękne koafiury. Niektórzy trzymali w rękach jakieś instru­menty muzyczne w rodzaju liry i śpiewali. Inni rozmawiali ze sobą i śmiali się. Niemal wszyscy mieli piękne, ale zbyt blade twarze.

Krzyczeliśmy (,Letete!”), dopóki orszak nas nie minął. Za pieszymi Letejami niewolnicy nieśli następną lektykę. To była córka króla, królewna Seata. Jej lektyka była mała, wdzięcznie wygięta i ozdobiona błyszczącymi kamykami. Królewny nie było widać spoza różowych zasłon z jakiejś cienkiej tkaniny. Po obu bokach lektyki szło kilku młodych Letejów, bardzo kształtnych i wdzięcznych.

Kiedy lektyka zrównała się z nami, królewna nagle odsunęła różowe zasłony i gestem rozkazała się zatrzymać. Ujrzałem piękną

bladą twarz, wielkie czarne oczy i toczoną rękę. Królewna przywo­łała nadzorcę i coś mu powiedziała. Odniosłem wrażenie, że patrzy przy tym na mnie. Oczywiście musiała słyszeć o dziwnym cudzoziemcu, ja zaś wyróżniałem się z tłumu niewolników jasną barwą swojej skóry... Po chwili lektyka królewny ruszyła dalej i cały orszak skrył się za zakrętem alei. Wkrótce powiedziano nam, że jesteśmy wolni, zapędzono do naszej sali i dano beczkę oszałamia­jącego kukurydzianego napoju, na widok której niewolnicy wydali ryk zachwytu...

Twarz królewny Seaty zapadła mi głęboko w pamięć. Szalone marzenie owładnęło moją duszę z taką siłą, że nie zdołałem go zwalczyć. Nie wiedzieć czemu byłem przekonany, że właśnie ona związana jest z moim życiem. Siedziałem tak w zadumie daleko od rechocącego tłumu, gdy pod­szedł do mnie Itczuu.

- Nauczycielu - powiedział - chciałbym cię o coś zapytać.

- O co chodzi, przyjacielu?

- Powiedz mi, czy Letejowie są ludźmi...

- Jak to?

- Czy są takimi samymi ludźmi jak my? Czy umierają?

Zrozumiałem.

- Oczywiście, że są ludźmi takimi samymi jak ty, jak wszyscy tutaj. Czyżbyś nigdy nie słyszał, że umarł król, karbowy albo którykolwiek z nich?...

- Nie, nie słyszałem - wymamrotał młodzie­niec.

Postał jeszcze chwilę, a potem odszedł wstrząś­nięty i niepewny...

ROZDZIAŁ ÓSMY

Na noc wszyscy niewolnicy winni zbierać się w wielkiej sali znajdującej się w przyziemiu Góry. Sala ta miała co najmniej sto

sążni średnicy i zajmowała pewnie ponad trzy dziesięciny. Prowadził do niej tunel długi na jakieś pięćdziesiąt sążni. W nocy tunel ten był barykadowany wielkimi kamieniami, a przy zaporze stawał na straży Letej, który miał obowiązek zabić każdego niewolnika usiłującego przedostać się do doliny.

Niewolnicy jednak potrafili zmylić czujność strażników i nierzadko śmiałkowie wyprawiali się nocą do Góry w poszukiwaniu łupów, a zwłaszcza broni i wódki. Porcja kukurydzianego piwa rozda­nego podczas Święta Siewu wzbudziła w nich oskomę. Następnego wieczora zaczęło się wśród niewolników gadanie, że dobrze byłoby zdobyć trochę wódki. Na jej poszukiwanie postanowiło wybrać się dwóch: Ksuti, człowiek już niemłody i bywały, oraz mój znajomy Itczuu. Poprosiłem, żeby wzięli mnie z sobą. Zapytani o zdanie starcy po krótkim wahaniu wyrazili zgodę.

Pierwsza trudność polegała na tym, żeby prze­śliznąć się obok Leteja pilnującego wyjścia do doliny. Nie było to zbyt trudne. Strażnik drzemał położywszy obok siebie swój krótki miecz. Prze-czołgaliśmy się ostrożnie przez polanę przed samą Górą, ponieważ mógł nas ktoś zauważyć z gór­nych tarasów. W najbliższym lasku stanęliśmy na nogi.

W dolinie panowała cisza. Letejowie byli widać znużeni wczorajszym świętem, gdyż żaden z nich nie wyszedł na przechadzkę. Piękne aleje wśród palm były zupełnie puste, nikogo też nie było widać na tarasach. Mimo tego, zachowując naj­wyższą ostrożność, przemykaliśmy się od drzewa do drzewa i w ten sposób obeszliśmy półkole Góry i znaleźliśmy się naprzeciwko jej drugiego wejścia. Prowadziło ono najpierw do spichlerza, a potem stromymi schodami na górne piętra. Przy tym wejściu również przez całą noc stał na straży któryś z Letejów.

Wyszliśmy ponownie na polanę i zaczęliśmy się czołgać. Wkrótce dostrzegłem strażnika. Siedział pod łukiem wejściowym z głową opuszczoną na piersi i spał. Wartowanie stało się widocznie dla Letejów czystą formalnością.

- Możemy prześlizgnąć się koło niego tak, że nie usłyszy - powiedziałem swym towarzyszom.

Rzeczywiście, przeczołgałem się o dwa kroki od śpiącego Leteja, widziałem wyraźnie jego wygolo­ną twarz i złote pierścienie na palcach, a on nawet nie drgnął. Ksuti poszedł w moje ślady.

- Tutaj - szepnął Ksuti, kiedy po przebyciu krótkiego korytarza znaleźliśmy się na progu sali podobnej do naszej, ale o wiele mniejszej. – Tutaj jest i ake, i chleb, i topory.

Wpatrywałem się w mrok, do którego moje oczy zaczęły się już przyzwyczajać, gdy nagle usłysza­łem dobiegający z tyłu cichy śmiech. Ksuti drgnął i spojrzał na mnie pytająco. Śmiech dobiegał od strony wejścia. Pobiegliśmy tam. Pod sklepieniem leżał nieruchomo strażnik, a nad jego ciałem przykucnął nasz Itczuu i kiwając się na boki zanosił się śmiechem.

- Co ci się stało? - zapytałem.

- Spójrz, nauczycielu, spójrz... On nie żyje!... Letejowie są ludźmi, umierają tak jak my!

Czołgający się za nami Itczuu udusił strażnika.

Ksuti był śmiertelnie przerażony.

- Napytałeś nam biedy! - powtarzał. - Jes­teś zbyt młody, żeby wiedzieć, co się teraz stanie, co teraz nam grozi! Biada nam, biada!

- Tak, nie powinieneś tego robić, Itczuu - powiedziałem. - Rano znajdą go i domyśla się, że tutaj byliśmy.

- Nie, nauczycielu, zaniosę go do lasu i zako­pię. A on jest martwy... Martwy!

Młodzieniec gotów był puścić się w pląs. Nie mogliśmy jednak tracić zbyt wiele czasu, więc wróciliśmy spiesznie do spichlerza. Ksuti, który już przedtem tu bywał, zaprowadził nas wprost do

beczek z wódką. Obaj Murzyni zaczęli chciwie zapełniać przyniesione ze sobą naczynia i na miej­scu próbować drogiego napoju.

- Nie pijcie - powiedziałem surowym to­nem - bo upijecie się, zaśniecie i jutro Letejowie was zabiją!

Nie chciałem już towarzyszyć im w rabunku, bo w ciemności dostrzegłem schody prowadzące na górne piętra do tajemniczego królestwa tajemni­czych Letejów. Nie potrafiłem zwalczyć pokusy i postanowiłem się tam przedostać. Zrobiłem już kilka kroków ku górze, kiedy zaświtała mi nowa myśl. Wróciłem do wyjścia, gdzie leżał martwy Letej, zdjąłem z niego płaszcz i zawinąłem się weń. To mogło mnie uratować w razie jakiegoś niespo­dziewanego spotkania.

I tak odziany w płaszcz Leteja zacząłem wspinać się po schodach, które doprowadziły mnie do centralnej sali pierwszego piętra. Sala była zupeł­nie pusta i pozbawiona jakichkolwiek mebli. Roz­biegało się od niej promieniście pięć korytarzy. Nie odważyłem się wejść do żadnego z nich i ruszyłem wyżej. Po przebyciu trzech nawrotów schodów znalazłem się na drugim piętrze w bogato tym razem urządzonej sali, jaskrawo oświetlonej pło­mieniami pochodni odbijających się w ozdobach z drogich kamieni i lśniących metali. Jej strop wyobrażał firmament niebieski, na którym gwiaz­dozbiory zrobiono z wielkich diamentów, a siedem planet z rubinów. Szczególnie oślepiający był Mars. Przedstawiający go rubin był otoczony szlaczkiem z drobnych brylantów. Na jednej ze ścian był złoty wizerunek Słońca, a na przeciwleg­łej zrobiona ze srebra podobizna Księżyca. Długo błądziłem po tej sali, a potem chciałem już przez szeroki portyk wejść do sąsiedniej, gdy spostrzeg­łem, że przed żółtą kotarą w jej głębi śpią na dywanach Letejowie, położywszy przy sobie mie­cze. Domyśliłem się, iż jest to wejście do królewskiej

komnaty. Na dźwięk moich kroków jeden ze strażników obudził się, uniósł głowę i otwo­rzył senne oczy, ale zaraz znów opadł na dywan i po chwili usłyszałem jego miarowy oddech. Na wszelki wypadek wycofałem się stamtąd i trafi­łem do wąskiego korytarza, który wyprowadził mnie na taras. Księżyc w pełni świecił jasno. Szeroki taras był pusty, tylko na przeciwległym skraju stała samotna postać kobiety opartej o pa­rapet. Zbliżyłem się do niej i rozpoznałem kró­lewnę Seatę.

ROZDZIAŁ DZIEWIĄTY

Zawahałem się przez chwilę, ale później zrobi­łem kilka szybkich kroków i znalazłem się tuż przed nią. Królewna drgnęła, wydała cichy okrzyk i zadała mi jakieś pytanie w języku Letejów. Uklękłem przed nią i powiedziałem:

- Pani, w swoim kraju jestem królewskim synem, a tutaj nieszczęsnym niewolnikiem, który naraża się na utratę życia, aby bodaj raz z bliska na ciebie popatrzeć...

Księżycowa poświata biła mi prosto w twarz, więc Seata musiała mnie rozpoznać.

- Po co przyszedłeś?... - zapytała wolno, jakby nie usłyszała moich poprzednich słów lub wahała się, jak postąpić.

- Widziałem się raz, królewno! Wydałaś mi się najpiękniejsza ze wszystkiego, co widziałem na swojej i na tutejszej Gwieździe. Przyszedłem jesz­cze raz spojrzeć na ciebie i umrzeć.

Królewna milczała, patrząc mi prosto w oczy. Drżałem.

W odpowiedzi na moje wzniosłe słowa mogła zawezwać straż, a wtedy bym niechybnie zginął... Ale zamiast tego królewna wolno i wyraźnie za­pytała:

- Przybyłeś do nas z Gwiazdy?

- Tak, z Gwiazdy Zarannej, z tego świata, który tutaj bywa widoczny jako jaskrawa gwiazdka ukazująca się przed wschodem słońca.

- Dlaczego porzuciłeś ojczyznę?

- Przeczuwałem, że ujrzę ciebie, królewno!

Ponieważ jednak moje pochlebstwo zabrzmiało zbyt prostacko, pospieszyłem dodać:

- Ciężko jest żyć, królewno, w znanych od dawna granicach. Dusza pragnie odmiany, chce przeniknąć w dziedzinę Tajemnicy. Wszystko, co jest nieznane - pociąga.

Twarz królewny dziwnie się ożywiła. Dostrzeg­łem na niej wyraźną grę cieni.

- Słusznie mówisz, cudzoziemcze - powie­działa. - Powiedz mi, czy u was, na waszej Gwieździe, jest tak samo czy inaczej? Czy jest inne niebo? Inni ludzie? Inne życie?

- Wiele tam jest rzeczy, królewno, których nawet nie możesz sobie wyobrazić. Nie wiem nawet, czy potrafiłabyś marzyć o naszym życiu. Nie czuj się dotknięta, królewno. W waszym kraju jestem tylko godnym pogardy niewolnikiem, ale mówię prawdę. O ile tu, w kraju Gwiazdy, stoicie ponad waszymi niewolnikami, o tyle my w naszym kraju stoimy wyżej od was. Nasza wiedza jest dla was tajemnicą, nasza potęga - cudem. Pomyśl, że zdołałem przybyć do was przez gwiezdne prze­stworza!

Wypowiadając te dumne słowa wstałem z klę­czek, nadałem swemu głosowi władczy ton, a kró­lewna chłonęła każde moje zdanie, wręcz się nim upajała.

Nagle odsunęła się ode mnie gwałtownie.

- Powiedz, kto tam jest? - wykrzyknęła.

Odwróciłem się. Przez polanę jasno oświetloną blaskiem Księżyca sunęły dwa cienie. To wracali Ksuti i Itczuu. Obaj byli pijani, zapomnieli więc o przezorności i wprost przez otwartą przestrzeń ciągnęli gdzieś zwłoki zabitego Leteja.

- To dwaj moi towarzysze - odparłem z go­ryczą. - Wskazali mi tutaj drogę, a sami posz­li kraść wódkę. Jestem niewolnikiem, królewno! Wy mnie nim uczyniliście. Żegnaj, pani, mu­szę już wracać do swej ciemnicy... Pewnie mnie rano rozkażesz zgładzić... Widzisz, niosą ciało... To oni zabili Leteja... Żegnaj na zawsze, kró­lewno...

Ostatnie słowa wymówiłem ledwie zrozumia­le. Królewna milczała, co pozbawiało mnie pew­ności siebie. Odwróciłem się gwałtownie, żeby odejść.

Nagle królewna wykrzyknęła:

- Zaczekaj, cudzoziemcze! Chcę jeszcze z tobą rozmawiać. Nie możesz umrzeć, bo jeszcze chcę mówić z tobą.

- Jeśli jest to w twojej władzy - odparłem zimno.

Królewna zamyśliła się.

- Posłuchaj mnie - powiedziała po dłuższym milczeniu. - Nie mogę łamać praw tego kraju. Wróć ostrożnie tam... do niewolników, gdzie stale przebywasz... Jutro cię wezwę.

I nagle odwróciła się ode mnie i zakryła twarz rękami... Wolno odszedłem od niej i ruszyłem przed siebie. Przez Gwiezdną Salę dotarłem na pierwsze piętro, a potem do przyziemia. Nikt mnie nie widział. Przemaszerowałem, nawet nie pochylając się, przez polanę i wróciłem do wejścia na Salę Niewolniczą. Letejski strażnik nadal spał.

Wkrótce ponownie znalazłem się wśród niewol­ników. Tłum kłębił się dziko wokół przyniesionej wódki. Pijany Itczuu zataczając się podszedł do mnie.

- Nauczycielu - powiedział z zachwytem w głosie. - Masz rację... masz całkowitą rację... Letejowie są ludźmi, ale i ty przecież jesteś czło­wiekiem, nauczycielu...

I zaczął bezmyślnie chichotać.

ROZDZIAŁ DZIESIĄTY

Następnego dnia rano, kiedy pracowałem już w kokosowym gaju, do naszego nadzorcy zbliżył się goniec-niewolnik. Padł przed nim na kolana i po­kazał bransoletę pięknej roboty.

- Panie, przybywam od królewny - powie­dział. - Rozkazuje ona, abyś przysłał jej niewol­nika, który jest u nas od niedawna. Tego biało­skórego.

Nasz karbowy ucałował z szacunkiem bransole­tę, przywołał mnie gestem i kazał iść za posłańcem. Usłuchałem go bez słowa. Dziwnie się czułem idąc swobodnie szeroką drogą pośród trudzących się w pocie czoła niewolników. Tymi samymi schoda­mi, którymi szedłem wczoraj, wspięliśmy się na pierwsze piętro. Przed każdym napotkanym Letejem mój przewodnik padał na kolana, a ja czyniłem to samo. Na drugie piętro biegły, jak się okazało, jeszcze jedne schody, wąskie i ciemne, przezna­czone dla niewolników. Doprowadziły nas one do niewielkiej izby, która służyła królewnie za przed­sionek.

- Poczekamy - rzucił ponuro przewodnik.

Zapytałem go, czy jest niewolnikiem samej królewny, ale nic mi na to nie odpowiedział. Wkrótce z komnaty królewny wybiegły dwie mło­dziutkie niewolnice, które na mój widok potrząs­nęły głowami i uciekły. Wróciły po chwili z mied­nicą wytoczoną z jednej bryły jaspisu i czerpiąc z niej ciepłą wodę zaczęły mnie ze śmiechem obmywać. Ucieszyłem się z tego. Potem narzuciły na mnie osobliwy „półpański” płaszcz, ponieważ byłem całkowicie obnażony. Te dziewczęta też nie odpowiadały na żadne moje pytania, ale były bardzo skore do śmiechu i bez ustanku chichotały. Kiedy obejrzały mnie po raz ostatni i uznały, że godzien jestem stanąć przed obliczem ich pani, zaprowadziły mnie przez pokój frontowy do kom­naty sypialnej.

Była to niewielka alkowa ozdobiona szmaragda­mi i turkusami. Pochodnia tkwiąca pośrodku niej w wytwornej podstawce dawała dość dużo światła. Królewna spoczywała na kamiennym łożu pokry­tym poduszkami z orlego puchu. Dwie inne nie­wolnice stały w pobliżu niej z malutkimi pochod­niami dającymi niewiele światła, ale za to wydzie­lającymi silny aromat. Oswojony orzełek stał u nóg królewny.

Wszedłem i skłoniłem się po europejsku. Kró­lewna lekko pochyliła na powitanie głową.

- Słyszeliśmy - zwróciła się do mnie - że przybyłeś z innej Gwiazdy. Wezwałam cię, abyś opowiedział o swojej ojczyźnie.

Wiedziałem, że od tej opowieści zależy cała moja przyszłość, że muszę oczarować królewnę, gdyż tylko to pozwoli mi mieć nadzieję, że kiedyś przeniknę tajemnicę Góry.

Zacząłem mówić. W jasnych, prostych, lecz barwnych słowach opisywałem cuda cywilizacji europejskiej, nasze wielomilionowe miasta, koleje żelazne pokonujące tysiące wiorst z prędkością wiatru, ocean i pokonujące go parostatki, wreszcie telegraf i telefon, te przenośniki myśli i słów. Od swej ojczystej Gwiazdy przeszedłem do Wszech­świata, zacząłem opowiadać o Słońcu, o bezbrzeż­nych otchłaniach przestworzy, o gwiazdach, któ­rych światło biegnie do nas tysiące lat, o planetach i prawach, które utrzymują je na orbitach. Ubar­wiałem prawdę zmyśleniami, mówiłem o podwój­nych słońcach, o zielonej zorzy rozpościeranej na nieboskłonie przez liliowe światło drugiej dziennej gwiazdy, o żywych roślinach pieszczących się nawzajem, o świecie aromatów i o wiecznie szczęś­liwych motylach zwanych androginami. Mimo­chodem zdradzałem wymyślone przez siebie sa­mego sekrety powietrza i elektryczności, rzucałem uwagi o podstawach matematyki, obficie dekla­mowałem

przekłady dzieł naszych poetów... Zamilkłem dopiero wówczas, gdy głos ze zmęczenia zupełnie odmówił mi posłuszeństwa...

Mówiłem około trzech godzin, a może nawet dłużej, i przez cały ten czas królewna słuchała mnie z niesłabnącą uwagą. Widziałem, że opowieść ją oczarowała, że zwyciężyłem. Jednak największą nagrodą dla mnie było zachowanie się niewolnic, które co chwila wykrzykiwały:

- Ach, jak cudownie! Jak wspaniale!

Kiedy ostatecznie zamilkłem, Seata wstała ze swego łoża.

- Tak, jesteś mądrzejszy od wszystkich na­szych mędrców - powiedziała z zachwytem. - Nie powinieneś być tu niewolnikiem, lecz nauczy­cielem. Jaka wielka szkoda, że nie mówisz naszym językiem!

Królewna zauważyła, że z trudem dobieram słów. Nic dziwnego: krępował mnie ubogi, mało rozwinięty język Beczuanów.

- Łatwo to naprawić - zauważyłem. - Naucz mnie, królewno.

- Co? Chcesz poznać nasz język? - wykrzyk­nęła ze zdumieniem królewna. - Ale czy zdołasz się go nauczyć?

Uśmiechnąłem się.

- Pani! Znam języki wszystkich narodów żyją­cych teraz i niegdyś na naszej Gwieździe, języki dźwięczne jak kryształ i giętkie jak stalowe spręży­ny. Przyjrzyjmy się jednak, jak wygląda wasz język.

I zacząłem zadawać pytania gramatyczne, które oszołomiły królewnę swą dociekliwością i metodycznością.

- Nie! Więcej się już z tobą nie rozstanę! - powiedziała zdecydowanym tonem. - Powiedz, jak nazywano cię w twoim kraju?

- Nie sięgajmy tak daleko, królewno - zaopo­nowałem - Tutaj przezwano mnie Tole, co znaczy kamień. Zachowaj dla mnie to imię.

- Dobrze, niechaj tak będzie. Ofiaruję ci god­ność swojego nauczyciela, Tole, i proszę, abyś ją przyjął.

Odparłem, że znajdowanie się w pobliżu królew­ny będzie dla mnie wielkim szczęściem.

Seata uderzyła w maleńki bębenek. Wszedł niewolnik, który mnie tu przyprowadził.

- Odszukaj naczelnika robót - rozkazała mu - i powiedz, że biorę tego cudzoziemca do siebie. Idź potem do naczelnika komnat i poleć znaleźć wolną izbę na drugim piętrze. Cudzoziemiec będzie tam mieszkał. Tego życzy sobie córka króla.

ROZDZIAŁ JEDENASTY

Tego samego dnia wprowadziłem się do malut­kiej izdebki na drugim piętrze. Mieszkali tam jedynie najszlachetniejsi Letejowie, potomkowie trzech rodzin, do których w różnych czasach należała władza królewska w kraju. Do posługi wziąłem sobie Mstegę.

Prawa tego kraju wyraźnie stanowiły, że wszyscy cudzoziemcy winni stać się niewolnikami, dlatego też uważany byłem za osobistego niewolnika kró­lewny. Przywilej ten uzyskała nie bez trudu, sama musiała prosić o to ojca, który wreszcie ustąpił. Musiałem zresztą najpierw stawić się u Bolla, aby wysłuchać jego przestróg. Nie bez przykrości stanąłem przed tym wielmożą, który był świad­kiem mego poniżenia, którego błagałem o życie, czepiając się skraju jego szat. Bollo kazał mi długo na siebie czekać, aż wreszcie pojawił się w asyście dwóch niewolników niosących pochodnie. Powita­łem go ukłonem, a potem przez kilka chwil patrzy­liśmy na siebie w milczeniu. Bollo odezwał się pierwszy:

- A zatem już nie uważasz się za niewolnika? Nie uważasz za stosowne paść na kolana? Dla­czego?

- Przybywając do was nie znałem tutejszych okrutnych praw - odparłem hardo. – Gość wszędzie jest osobą świętą, wy zaś potraktowaliście mnie jak złoczyńcę. Uległem sile, mogłem praco­wać jako niewolnik, ale mojej duszy zniewolić nikt nie zdoła. Urodziłem się jako człowiek wolny, jestem królewskim synem i nim też pozostałem w niewoli.

Bollo popatrzył na mnie z ironią.

- Nasza królewna - powiedział z naciskiem - chce, żebyś ją zabawiał. Zgodziliśmy się na to. Możesz mieszkać tam, gdzie ona ci poleci. Jednak pamiętaj, że zależysz wyłącznie od jej kaprysu. Gdy zmieni zdanie, wrócisz na swoje miejsce do niewolników. Odejdź.

Odwróciłem się bez słowa. Bollo widocznie jednak nie skończył, bo znów mnie przywołał.

- Słuchaj jeszcze - powiedział przybierając ponury wyraz twarzy. - Niedawno jeden z na­szych strażników zniknął. Dawniej się to nie zdarzało. Milcz! Jeśli dowiem się, że jeszcze raz podbechtałeś niewolników do podobnego czynu, to wiedz, że znamy tortury, o których na swojej Gwieździe nawet nie słyszałeś. Odejdź! Nie, za­czekaj. Pamiętaj, że cię śledzimy. Królewna ma prawo się bawić, ale my musimy dbać o bezpie­czeństwo kraju. No, teraz już możesz odejść.

Odszedłem pieniąc się z tłumionej złości.

Uspokoił mnie zachwyt królewny, która wręcz zachłystywała się moimi lekcjami. Gotowa była uczyć się od rana do wieczora. Zapoznałem ją z europejskimi systemami matematyki, z fizyką, z filozofią i historią naszych narodów klasycznych. Ze swej strony pilnie uczyłem się języka Letejów i korzystałem z każdej okazji, aby zapoznać się bliżej z historią kraju. Pomagało mi to, że królewna nieco się swej ojczyzny wstydziła i pragnąc mi dowieść, że i oni nie stoją na niskim stopniu rozwoju, pokazywała mi wiele cudów ukrytych

we wnętrzu Góry. Dzięki temu obejrzałem bogato urządzone sale drugiego piętra, wśród których Sala Gwiezdna była najbardziej interesująca. Widzia­łem muzea i biblioteki znajdujące się na trzecim piętrze. Letejowie mieli własną literaturę, a ich książki pisane były zaostrzonym diamentem na cienkich złotych blaszkach.

W muzeach zebrane były rzadkie kamienie, wspaniałe wyroby z metalu i wiele cudownie rzeźbionych posągów. Niektóre z nich były wy­konane z brązu, inne z kamienia, ale najwspanial­sze z nich wykute były w skale, tworząc jedność z posadzką, na której stały.

Jednak wszelkie próby przedostania się na czwarte piętro, do Królestwa Tajemnicy, jak je nazywano, spełzły na niczym. Królewna nawet nie chciała o tym słyszeć. Mieszkali tam kapłani, Letejowie zbierali się tam na modły i dla niewol­nika, jakim przecież byłem, wstęp do owego sank­tuarium był zakazany.

A tymczasem, zapoznając się bliżej z życiem Letejów, coraz wyraźniej wyczuwałem w nim właśnie tajemnicę. Letejowie używali niektórych słów w jakimś szczególnym sensie: „gwiazda”, „nasze”, „głębia” - te wyrazy miały dla nich również dodatkowe ukryte znaczenie.

Pewnego razu odważyłem się zapytać królewnę o to wprost:

- Powiedz mi, pani, czy twój naród nie przybył tutaj również z innej Gwiazdy?

Seata drgnęła i po chwili milczenia powiedziała zdecydowanym tonem:

- O tym nie wolno mówić! Nie wypytuj mnie nigdy o nasze tajemnice!

Skłoniłem w milczeniu głowę.

W tydzień później mogłem już porozumieć się po letejsku i wkrótce zacząłem wygłaszać swoje wykłady w tym języku. Słuchać mnie, poza kró­lewną, przychodziło wielu młodzieńców i wyrostków,

którzy z największym zaciekawieniem słu­chali moich opowieści, zwłaszcza z dziejów naro­dów klasycznych, które szczególnie przypadły im do gustu.

ROZDZIAŁ DWUNASTY

Nie od razu pojąłem, czego Seata we mnie szukała i co naprawdę do mnie czuła. Doprowadzi­ła ta moja niewiedza do ciężkiej sceny już na początku mojego życia wśród Letejów.

Gdy tylko nieco nauczyłem się mówić po letejsku, królewna zaprosiła mnie na wielkie orle łowy, które były największą rozrywką Letejów. Zgodzi­łem się, chociaż doskonale wiedziałem, że moja obecność wzbudzi gniew wielu zwykłych towarzyszy królewny, dla których towarzystwo byłego niewolnika było niezwykle przykre. Istotnie, mu­siałem znieść wiele pogardliwych spojrzeń i złośli­wych uwag. Ze szczególną wrogością odnosił się do mnie Latomati, smukły młodzieniec z drugiego piętra, czyli należący do najszlachetniej urodzo­nych Letejów. Wyrażało się to między innymi w tym, że zwracając się do mnie używał wyłącznie narzecza Beczuanów, a zatem języka, którym roz­kazywał niewolnikom, a ja nie mogłem nawet oponować, gdyż istotnie po beczuańsku mówiłem lepiej niż po letejsku.

Polowanie urządzono nocą, gdyż wychodzenie w dolinę za dnia uważano za nieprzyzwoite. Księ­życ był w trzeciej kwadrze, ale świecił jeszcze dość jasno. Myśliwych poza królewną i mną było ośmiu, wśród nich dwoje dziewcząt. Wszyscy szli, rozma­wiając z ożywieniem, ku krawędzi zapadliska znaj­dującej się o jakieś pięć wiorst od Góry. W kilku miejscach w urwisku były urządzone wyjścia na Przeklętą Pustynię. Jedną z takich ścieżek zaczę­liśmy się wspinać do góry.

Należało przy księżycowym świetle wyszukiwać orle gniazda, podkradać się do nich i strzelać do ptaków z łuku. To było dość zajmujące i niezupeł­nie bezpieczne. Myśliwi rozproszyli się. Za każdą damą szli jej kawalerowie. Za królewną kroczył Latomati, później niejaki Bolale i wreszcie ja, jako jej niewolnik.

Zajęliśmy się polowaniem. Latomati wypatrzył gniazdo, ale nie zdołał się do niego podkraść. Orlica na dźwięk kroków wzleciała w powietrze, ale broniąc swoich piskląt zaczęła pomykać nad na­szymi głowami, ze straszliwym łopotem przecina­jąc powietrze. Latomati wystrzelił z łuku, ale chybił. Rozwścieczony zaatakował ptaka swoim krótkim mieczem. Bolale usiłował wybrać z gniaz­da orlątko, ale jego matka rzuciła się na niego z wielkim impetem.

Królewna dostrzegła inne gniazdo i przywoław­szy mnie gestem zaczęła się wspinać ku niemu. Podkradliśmy się dość blisko, królewna wystrzeliła z łuku, ale też chybiła. Orzeł poderwał się jak rakieta, pokrążył chwilę w powietrzu, a potem opadł na ziemię i zaczął chromać po kamienistej ścieżce. Rzuciliśmy się w pogoń za nim.

W ten sposób myśliwi stracili się nawzajem z oczu. Ja tymczasem przypadkowo uniosłem gło­wę do góry i przeraziłem się na widok czarnej chmury zakrywającej niebo. Nadchodziła straszli­wa burza tropikalna, huragan zdarzający się raz na kilka lat, ale pozostający w pamięci na całe dzie­sięciolecia.

- Królewno! - zawołałem. - Musimy ucie­kać!

Ale było już za późno. W parę minut chmura zasnuła całe niebo, pochłonęła światło Księżyca i gwiazd. Zapadła nieprzenikniona ciemność, za­wył wiatr, a w dole pod naszymi nogami rozjęczały się palmowe gaje.

Uczepiwszy się krzewów, ledwie mogliśmy utrzymać się na wąskiej ścieżce wijącej się po stromiźnie. Rozszalała się afrykańska

ulewa, która natychmiast przemoczyła nas do suchej nitki i biła w ciało niczym gruby grad. Ziemia stała się śliska. Oślepiające błyskawice przecinały niebo, a grzmo­ty nie ustawały nawet na chwilę.

Lada moment mogliśmy stoczyć się w przepaść. Zaparłem się o jakiś kamień i podtrzymywałem królewnę drżącą z przerażenia jak liść osiki. Przy świetle błyskawic widziałem jej pobladłą twarz i palce zaciśnięte konwulsyjnie na gałązce krzewu. Nagle pod naporem szczególnie silnej strugi desz­czu kamień pod moją nogą zachybotał się: woda go podmywała.

Wszystko mi jedno - pomyślałem. - Jeśli skręcę sobie dziś kark, to świat niewiele straci, jeśli zaś zostaniemy oboje przy życiu, to mogę wiele zyskać...”

I pochyliwszy się nad Seata, aby dosłyszeć swoje słowa w łoskocie grzmotu, ryku wiatru i szumie deszczu, krzyknąłem starając się nadać memu głosowi odcień rozpaczy:

- Królewno! Wydaje się, że nasza śmierć jest bliska. Nie mogę jednak umrzeć zanim nie powiem ci, jak bardzo cię kocham! Pokochałem cię od pierwszego wejrzenia. Marzyłem tylko o tym, aby dane mi było kiedyś ucałować twoją dłoń. Żegnaj na zawsze, moja władczyni!

Kamień rzeczywiście szybko usuwał mi się spod nóg. Zachwiałem się, puściłem królewnę, ale zdo­łałem powstrzymać upadek, chwytając się jakiejś nowej gałązki. Znów rozjarzyła się błyskawica i znów na moment ujrzałem twarz Seaty. Nie było w niej strachu, nie było też owego poruszenia, które spodziewałem się dostrzec. Jej twarz wyraża­ła tylko jedno: smutek, bolesny smutek.

- Ach Tole! Tole! - odparła mi, a jej głos dotarł do mnie jednak przez łoskot rozpasanego żywiołu. - Po co mi to powiedziałeś? A ja tak wierzyłam, że jesteś lepszy od innych! Ach Tole! Czyż i na twojej

Gwieździe ludzie żenią się i wy­chodzą za mąż, a mężczyźni kochają dziewczęta? Czyżby wszędzie tak było?

Nie wiem, jakim cudem te markotne słowa przeniknęły do mego serca. Straciłem władzę nad sobą i przypadłem ustami do skraju jej szaty. Czułem, że łzy dławią mnie i zaciskają gardło...

- Wybacz mi, królewno! - wykrzyknąłem. - Wybacz! To było szaleństwo. To była podłość. Przysięgam, że nigdy już tego nie powtórzę! Ni­gdy, przyrzekam... - Jeszcze przed chwilą nie przypuszczałem, że kiedykolwiek wypowiem takie słowa.

Tak staliśmy naprzeciw siebie oparci o jakieś kamienie, trzymając się za smagane ulewą gałązki. Burza już przechodziła. Ukazał się skrawek czyste­go nieba i zaczęło się szybko przejaśniać.

W pół godziny później zauważył nas Latomati i wraz z nim oraz z Bolalem, który niebawem też pospieszył nam na pomoc, sprowadziliśmy królew­nę rozmytą ścieżką na dół. U stóp urwiska czekała już lektyka wysłana przez zaniepokojonych dostoj­ników.

ROZDZIAŁ TRZYNASTY

Króla zobaczyłem jeszcze raz na pogrzebie pew­nego Leteja. Chowano go w podziemiu Góry na poziomie więziennych lochów. Znajdowała się tam Sala Śmierci o niskich sklepieniach, wąska i długa na jakieś czterdzieści sążni. Wzdłuż jej ścian ustawiono ludzkie czaszki, a w samym końcu wznosiła się statua wyobrażająca zapewne śmierć. Była to postać człowieka zawiniętego ściśle w płaszcz czy całun, z nagą czaszką zamiast głowy; owa czaszka była pusta w środku i podczas po­chówku wstawiano tam małą pochodnię, której światło przebijało przez oczodoły, otwory nosa i zęby.

Pogrzeb odbywał się w nocy. Zebrali się nań wszyscy dorośli Letejowie z wyjątkiem tych, któ­rzy pełnili akurat straż. Poza nimi było tylko czterech niewolników dźwigających lektykę kró­la oraz ja. Tym razem niosłem pochodnię za moją królewną. W tłumie wypełniającym szczelnie całą salę dostrzegłem kapłanów. Było ich pięciu. Każdemu towarzyszył młody chłopiec, mający dziedziczyć duchowną godność. Kapłani odziani byli w szkarłatne płaszcze, na głowach mieli koro­ny takiego samego kształtu jak królewska, ale mniejsze. Cały obrzęd polegał na wyśpiewywaniu przez nich jakichś monotonnych hymnów. Jeszcze zbyt słabo znałem język Letejów, aby je zrozu­mieć. Rozróżniałem jedynie często powtarzaną inwokację do Gwiazdy, która była bóstwem w kraju Góry.

Po odśpiewaniu hymnów wszyscy obecni, nie wyłączając króla, uklękli na oba kolana. Jeden z kapłanów wypowiedział wyraźnie i z naciskiem następujące słowa:

- Nie zazdrośćmy temu, który odszedł, i nie lękajmy się losu. Śmierć jest tajemnicą, a więc uczcijmy ją milczeniem.

Cisza trwała około dwóch minut, a potem kapłan wykrzyknął:

- Chwała Gwieździe!

Wszyscy wstali i powtórzyli chórem ten okrzyk. Przy nogach posągu śmierci znajdował się szeroki wlot do głębokiej studni. Tam właśnie przy wtórze hymnów zaczęto opuszczać na sznurach ciało zmarłego. Potem sznury zwolniono i usłyszałem jakby plusk wody, ale wówczas nie byłem jeszcze tego pewien. Wszyscy zaczęli się rozchodzić. Lete­jowie rozstąpili się, dając drogę królewskiej lekty­ce, która jednak nagle zatrzymała się, i król przy­wołał mnie gestem dłoni. Podszedłem z mimowol­nym drżeniem.

- To ty jesteś tym człowiekiem, który przybył do nas z Gwiazdy? - zapytał mnie w narzeczu Beczuanów.

- Tak, władco - odparłem z szacunkiem.

- Jaką drogą wędrowałeś?

- Z naszej Gwiazdy ta ziemia widoczna jest jako błękitna iskierka - zacząłem swoją wyuczoną na pamięć bajeczkę. - Nasi mędrcy już dawno zwiedzieli się, że jest to odrębny świat, w którym żyją istoty rozumne. I oto zbudowali łódź zdolną do żeglowania między gwiazdami. Znalazło się pięciu śmiałków, którzy z żądzy wiedzy odważyli się narazić na szwank życie i wsiedli do tej łodzi. Wśród nich byłem także i ja. Szczególne aparaty wyrzuciły nas ku górze z prędkością błyskawicy: Mówię „w górę”, królu, ponieważ dla nas ta ziemia leżała pośród gwiazd. Lecieliśmy osiemnaście dni i wreszcie spadliśmy na Ziemię. Tu się rozdzieliliś­my i wyruszyliśmy w różnych kierunkach. Ja długo błąkałem się pomiędzy dzikusami zamieszkujący­mi obszary wokół kamiennej pustyni, gdzie zaopa­trzyłem się w niewolnika. Potem usłyszałem o Górze i wyruszyłem na jej poszukiwanie.

Król wysłuchał mnie uważnie, a potem powie­dział:

- Jednak, jak mi doniesiono, twój niewolnik nic o tym nie wie, nie wie nawet, że jesteś mieszkańcem Gwiazdy.

- Panie mój - powiedziałem - czyż jest do pomyślenia, żebym zwierzał się niewolnikowi?

Król popatrzył na mnie przenikliwym wzrokiem i zapytał jeszcze:

- A zatem na twojej Gwieździe wszyscy miesz­kańcy przypominają ciebie, są takimi samymi istotami jak my i nasi niewolnicy?

- Tak, królu - odparłem. - Tam również mieszkają ludzie...

Władca jeszcze raz spojrzał na mnie, potem uczynił znak, bym jeszcze bardziej się przybliżył, i gwałcąc etykietę pochylił się ku

mojej twarzy, po czym powiedział tak cicho, że tylko ja mogłem go usłyszeć:

- Posłuchaj mnie, cudzoziemcze! Mylisz się głęboko... Na gwiazdach żyją zupełnie inne istoty niż tutaj. Ja o tym wiem, ty nie. Weź to pod rozwagę. Pamiętaj, że wiem, iż nie przybyłeś tu z Gwiazdy.

I zanim zdołałem się opamiętać, król wydał już rozkaz niewolnikom. Jego lektyka zakołysała się i ruszyła do przodu, a ja nie mogłem mu już nic odpowiedzieć.

ROZDZIAŁ CZTERNASTY

Życie nasze płynęło jednostajnie. Wstawaliśmy koło południa; najpierw wygłaszałem swoje wykła­dy, a później królewna wydawała obiad, na którym zbierało się liczne towarzystwo. Wieczorem wyru­szaliśmy na zwykłe przechadzki po dolinie.

Zbliżało się wielkie Święto Gwiazdy, nazywane przez niewolników Świętem Oczu, ponieważ ob­chodzono je raz na dwa lata. W przeddzień tego święta na zwykłym obiedzie u królewny zebrało się szczególnie wielu gości. Poza jej zwykłą świtą było ponadto dwóch sędziwych mędrców piastujących godność oficjalnych kronikarzy oraz szkolny na­uczyciel.

Jak się wielokrotnie i przedtem zdarzało, roz­począł się spór, w którym musiałem bronić euro­pejskiej nauki. Szczególnie warte uwagi wydawało mi się to, że właśnie uczeni nie chcieli przywiązy­wać najmniejszej wagi do tych nowych prawd, które im głosiłem. Tak na przykład pewnego razu pewien letejski matematyk wyśmiał mnie, gdy wytłumaczyłem mu pierwiastki geometrii anality­cznej. Tym razem mówiliśmy o właściwościach dźwięku. Podawano kolejne dania - kukurydzę, fasolę, słodkie pataty, orzeszki ziemne (ponieważ Letejowie są całkowitymi wegetarianami i zupełnie nie

znają hodowli bydła). Wszyscy obficie zapijali potrawy zwyczajną wódką, ale z żywą uwagą uczestniczyli w naukowej dyskusji.

Nauka Letejów znała właściwości echa i prawo rządzące drganiami struny, ale nikt nie chciał przyjąć moich objaśnień co do drgań powietrza. Przytaczałem na dowód słuszności różne doświad­czenia, a niektóre z nich nawet od razu przeprowa­dzałem, ale Letejowie nie lubili i nie uznawali metody eksperymentalnej. Wkrótce dyskusja przestała być akademicka i przekształciła się w spór o wyższość nauki letejskiej nad europejską. Zaostrzył się on jeszcze bardziej, kiedy zaczęliśmy mówić nie o dźwiękach w ogóle, tylko o muzyce, co było zrozumiałe dla większości obecnych.

- W istocie, jak się zdaje - mówił z błyskiem w oku Latomati - wszystkie wasze instrumenty muzyczne to nic innego jak nasze kotła (bęben), leeta (fujarka) i lomei (rodzaj gitary). Poza nimi nie
wymyśliliście niczego nowego!

Chcąc go przekonać, wskazywałem na rozmai­tość naszych instrumentów, opisywałem forte­piany i organy, opisywałem koncerty i opery, ale bez skutku.

- Każdy mędrkuje po swojemu - mówił z po­gardą Latomati. - Mówisz, Tole, że macie tam wiele narodów, które porozumiewają się ze sobą, zapożyczają od siebie nawzajem nowe pomysły, my zaś jesteśmy sami, nie mamy od kogo się uczyć, a jednak wynaleźliśmy trzy podstawowe sposoby tworzenia muzyki.

- Latomati - powiedziałem zimno - błądząc po ziemskich stepach napotykałem zupełnie dzikie plemiona, które jednak znały te trzy sposoby, umiały dąć w fujarkę, potrącać napiętą strunę i uderzać w bęben.

Latomati aż zatrząsł się ze złości.

- A kto nam dowiedzie - zaczął drżącym z oburzenia głosem - że to, co mówisz jest prawdą? Kto nam zaręczy, iż opowieść o życiu

na Gwieździe, na którą nigdy nie trafimy, nie jest zwyczajnym zmyśleniem?

- Wybaczam ci twoje słowa - odparłem spo­kojnie - bo życie w moim kraju jest o tyle doskonalsze od waszego, że trudno oczywiście jest ci w nie uwierzyć.

Wzrok Latomatiego zapłonął ponurym blas­kiem, ale w tym momencie z pomocą pospieszyła mi królewna, starając się uspokoić mojego przeciw­nika. Jej srebrzysty głos jeszcze nie umilkł, gdy dobiegł nas odgłos ciężkich kroków. Portiera zasła­niająca wejście odsunęła się i w drzwiach między dwoma niewolnikami niosącymi pochodnie stanął Bollo.

- Letejowie! - powiedział władczym tonem. - Wasz uwielbiany władca nieoczekiwanie poczuł się bardzo chory. Rozejdźcie się, albowiem wszel­kie zgromadzenia są teraz nie na miejscu. Niechaj każdy w samotności zanosi modły do Gwiazdy, błagając ją o zdrowie króla.

- Mówisz, że ojciec jest bardzo chory?! - wykrzyknęła królewna, rzucając się porywczo ku wyjściu.

- Zatrzymaj się, królewno! - powstrzymał ją Bollo. - Władca rozkazał mi, aby nie wpuszczać doń nikogo, nawet ciebie. Ukorzcie się, Letejowie! Spójrzcie: oto królewski miecz!

Bollo uniósł wysoko nad głową błyszczącą klin­gę, której rękojeść płonęła oślepiającym blaskiem drogich kamieni. Obecni pochylając z szacunkiem głowy zaczęli się skwapliwie rozchodzić. Mijając Bolla Letejowie zasłaniali dłonią oczy, oddając w ten sposób honor należny wyłącznie królowi w trakcie uroczystych audiencji. Ja również nie odważyłem się okazać nieposłuszeństwa i pospie­szyłem za innymi. Bollo pozostał z królewną.

Przeczuwając najgorsze, skierowałem się do swojej izdebki, w której czekał na mnie Mstega.

- Panie - zwrócił się do mnie, rozglądając się niespokojnie na boki. - Byłem u niewolników. Powiadają tam, że król już nie żyje i chcą, żeby dali im wódki i jeden, dwa, trzy dni odpoczynku. Niewolnicy burzą się, panie...

To było coś nowego. To było lekarstwo na mój niepokój. Z najwyższym ożywieniem zacząłem wypytywać Mstegę o szczegóły.

ROZDZIAŁ PIĘTNASTY

Następnego dnia przypadało Święto Gwiazdy, ale żadne uroczystości się nie odbyły. Niewolni­ków wprawdzie zwolniono od pracy, ale pozosta­wiono pod zamknięciem w ich sali. Murzyni bu­rzyli się tam i na wszelkie sposoby próbowali wytłumaczyć sobie ostatnie wydarzenia.

Przyniesiono mi zwyczajne śniadanie. Po spoży­ciu go poszedłem jak co dzień do królewny, ale przed wejściem na jej pokoje stało na straży dwóch Letejów. Znałem ich, zdarzyło mi się nawet z nimi rozmawiać, ale oni udali, że po raz pierwszy widzą mnie na oczy.

- Królewna rozkazała nikogo nie wpuszczać - powiedział mi jeden z nich.

- Zawiadomcie ją przez kogoś, że przyszed­łem.

- Królewna nie pozwala.

Odszedłem, chociaż mu nie uwierzyłem. Błądzi­łem po salach, korytarzach i tarasach Góry. Wszę­dzie było pusto. Napotykani z rzadka Letejowie kroczyli szybko i mijali mnie w milczeniu. Trakto­wali mnie jak zapowietrzonego, chociaż niepewnie odpowiadali na pozdrowienia.

Wróciłem do siebie. Kiedy zdarzało mi się nie jadać u królewny, przynoszono mi obiad do izdeb­ki. Dzisiaj się go nie doczekałem. Cały tryb życia Góry został zakłócony. Wieczorem znów wyszed­łem za próg zdecydowany za wszelką cenę wyjaśnić sytuację. W chwilę

potem natknąłem się na starego nauczyciela Sege. Zastąpiłem mu drogę.

- Witaj - powiedziałem. - Widzę, że dziś nie ma zajęć, skoro jesteś o tej porze wolny. Powiedz mi, panie, jak zdrowie króla.

Starzec okropnie się zmieszał.

- Wybacz, ale bardzo się spieszę...

Odwrócił się i uciekł ode mnie niemal biegiem.

Poszedłem do Latomatiego. Niewolnicy powie­dzieli mi, że rozkazał nikogo do siebie nie wpusz­czać.

Znów wróciłem do swojej izdebki. Coś się wo­kół mnie działo, a ja nie miałem o niczym po­jęcia. Wysłałem Mstegę do niewolników, żeby wywiedział się, co tam słychać, a sam rzuciłem się na posłanie. Obok niego w ścianie Góry było wybite wąskie okienko, więc mogłem obserwować szybko zapadający zmierzch. Wreszcie nadeszła noc.

Nagle w korytarzyku wiodącym do mojej izdebki ukazała się czarna postać Murzynki. To była niewolnica Seaty.

- Zaraz tu będzie królewna - szepnęła służka i zniknęła.

Zerwałem się z łoża. W chwilę potem weszła Seata. Była sama, bez asysty.

Wymamrotałem w zmieszaniu jakieś przeprosi­ny, ale królewna przerwała mi:

- Nie mamy czasu, przyjacielu! Posłuchaj mnie.

Usiadła na posłaniu i ujęła mnie za rękę.

- Posłuchaj. Ojciec umarł. Ukrywają to, ale on naprawdę umarł. Ostatnio odsunął mnie od siebie. Teraz mogę powiedzieć, że ty jesteś temu winien. Chciałam dwa razy go odwiedzić, ale nie pozwolił mi na to. Bollo nie odstępował go ani na krok. Ma teraz królewski miecz i zostanie królem. Letejowie go uznają.

Wedle praw tego kraju następczynią tronu była Seata. Pomyślałem, że to właśnie utrata dziedzic­twa tak ją martwi.


- Nie martw się, królewno - powiedzia­łem. - Jeszcze nie wszystko stracone. Zresztą królewska godność wcale nie jest taka wspaniała, jak ci się może wydaje. Jestem przekonany, że łączy się z nią więcej trosk i kłopotów niż radości.

- Ach, niczego nie rozumiesz! - powiedziała ze smutkiem królewna. - Wytłumaczę ci to do­kładniej. Wiesz, że od dawna walczą u nas dwie strony: szlachetnie urodzeni wielmoże i szarzy Letejowie. Mój ojciec był królem wywodzącym się z partii wielmożów. Był czas, kiedy chciano pogo­dzić obie partie i w tym celu wydano moją starszą siostrę za Bolla, który pochodzi od szarych Letejów. Jednak siostra umarła, a Bollo pozostał wierny swojej partii. Teraz triumfuje nie tylko on, lecz także całe pierwsze piętro. A my skazani jesteśmy na upadek.

- Wciąż jeszcze nie widzę w tym niczego strasznego, królewno - zauważyłem.

- Okropne jest to - wykrzyknęła Seata, zała­mując swoje białe dłonie - że jako królowa mogłabym pozostać wolna... Ale nie należę już do królewskiego rodu! Jestem zwykłą kobietą! Muszę podporządkować się prawom tego kraju. Już dwa lata temu przeżyłam swoją piętnastą wiosnę, więc rozkażą mi... rozkażą mieć męża...

Wypowiedziała ostatnie słowa zdławionym z roz­paczy głosem, patrząc ponuro w podłogę. Ale zaraz ożyła, popatrzyła na mnie rozjaśnionym wzrokiem i chwyciła za rękę.

- Słuchaj, Tole! Ja tego nie chcę! Nie chcę! Uważam to za hańbiące i dlatego musisz mnie przed tym uratować! Jak? Czyżby ta szara ziemia nie znużyła cię w ciągu tych niewielu dni, jakie na niej wbrew swej woli spędziłeś?... A ja się tu przecież urodziłam i przeżyłam długie lata! Jesteś mądry, mój dobry Tole! Potrafisz

znaleźć jakieś wyjście. Ucieknijmy stąd, umknijmy, odlećmy chociażby na twoją Gwiazdę! Błagam cię!...

Padła przede mną na kolana, porywczo objęła i popatrzyła błagalnie w oczy.

- Królewno Seato... - mówiłem w szalonym zmieszaniu. - Doskonale wiesz, że moje życie należy do ciebie, ale teraz jestem bezsilny... Co mogę zrobić sam, bezbronny i nieprzygotowany? Jestem bezsilny, królewno...

Wstała wolno, aby odejść, ale zamiast tego upadła z łkaniem na łoże.

- To znaczy, że wszystko skończone! Wszyst­ko! I ja, jako zwyczajna kobieta...

- Bądź rozsądna - starałem się ją uspokoić. - Jeszcze nie wszystko jest stracone.

Seata przerwała na moment łkania i krzyknęła do mnie ze złością:

- Zostaw mnie, Tole!... Zostaw mnie i sam uciekaj... Uciekaj, rozkazuję ci! Bollo nie oszczędzi cię, już polecił cię zgładzić... Żegnaj na zawsze.

- Nie możemy wznieść się na inną Gwiazdę, ale możemy walczyć z wrogami - powiedziałem.

Seata uniosła głowę.

- Ale Bolla popiera całe pierwsze piętro, co najmniej tysiąc Letejów, ją zaś mam może ze dwudziestu zwolenników, a i ci w większości są starzy i tchórzliwi.

- Po stronie Bolla są niemal wszyscy Letejowie - powiedziałem w zadumie. - A co będzie, jeśli za nami opowiedzą się niewolnicy?

- Niewolnicy? - powtórzyła królewna i popa­trzyła na mnie w niebotycznym zdumieniu.

ROZDZIAŁ SZESNASTY

Było już zupełnie ciemno i gwiazdy w całej krasie płonęły na firmamencie, kiedy podszedłem do wyjścia. Strażnik zastąpił mi drogę.

- Wyjście wzbronione! - powiedział.

- Przez kogo?

- Przez Bolla, w którego rękach znajduje się królewski miecz.

Sięgnąłem po ukryty w fałdach płaszcza krótki letejski mieczyk, ale postanowiłem go użyć jedynie w ostateczności.

- Przyjacielu - powiedziałem miękko. - Wy­konujesz rozkazy Bolla, który dzierży władzę jedy­nie tymczasowo, ja zaś mam złotą bransoletę królewny... Czy nie uważasz, że jej władza jest wyższa?

Strażnik zawahał się.

- Rozkazano mi nie wypuszczać nikogo - powiedział niepewnym tonem.

- Posłuchaj, przyjacielu - szepnąłem. - Czy jesteś pewien, że Bollo zostanie królem? A co będzie, jeśli władza zgodnie z prawem dostanie się królewnie? Pomyślałeś, jak wówczas odniesie się do tych, którzy odmówili wykonania jej rozkazu? A ja cię znam: jesteś Toboj, syn Bokolta...

Widząc, że strażnik ostatecznie stracił rezon, odsunąłem go i szybko wyszedłem z Góry. Nie zdążyłem zrobić nawet dwudziestu kroków, gdy Toboj oprzytomniał i zaczął krzyczeć, żebym się zatrzymał. Przyspieszyłem kroku, gotów w razie konieczności rzucić się biegiem. Jednak strażnik widząc, że nie odpowiadam na jego wołanie, porzucił swój posterunek i zniknął w mroku. Najwidocz­niej pobiegł zameldować o całym wydarzeniu.

Tracąc oddech ze zmęczenia dobiegłem do Wielkiego Wejścia, którego zazwyczaj również pilnował strażnik.

- Na rozkaz królewny!... - powiedziałem, pokazując mu złotą bransoletę. Strażnik odsunął się bez słowa.

Wszedłem do sali niewolników oświetlonej dzie­siątkami ognisk. Ich płomienie strzelały ku górze, a dym mieszał się z podsklepiennym mrokiem. Tysiące nagich ciał pląsało dziko w czerwonych

odblaskach płomieni. Tysiące głosów zlewały się w nieustanny ryk.

Nie od razu mnie zauważono i bez przeszkód doszedłem do znanego mi zakątka, gdzie zazwyczaj zbierali się starcy. Po chwili ze wszystkich stron zaczęły nadbiegać gapie zdumieni widokiem letejskiego płaszcza na niewolniczej sali.

Stanąłem w kręgu starców, którzy z przestra­chem wstali na mój widok od ogniska.

Poczekałem, aż nastąpi względna cisza, a potem zacząłem swoją przemowę, mówiąc prosto, jasno i wyraźnie:

- Niewolnicy! Rozpoznaliście mnie! Ja rów­nież jestem niewolnikiem, który mieszkał i pra­cował z wami. Później trafiłem do Letejów, ale żyjąc wśród nich wciąż myślałem o tym, jak polepszyć wasz los. Również królewnę skłoniłem ku tym myślom. Nasza królewna pragnęła, gdy tylko obejmie władzę, ulżyć waszej doli. Obiecała mi, że gdy zostanie królową, pozwoli wam pra­cować tylko rano i przed wieczorem, obiecała też, że codziennie będzie wam dawać wódkę. Zabroni karbowym bić was... Wiecie już, jak miłosierna jest nasza królewna. Posłuchajcie, niewolnicy: nasz król umarł.

Pod sklepieniem sali przetoczył się dziki ryk tysięcy gardzieli. Podniecony tłum napierał ze wszystkich stron, niemal mnie tratując.

- Stójcie! Słuchajcie jeszcze! Inni Letejowie nie chcą odmiany naszego losu. Inni Letejowie nadal chcą nas zmuszać do pracy od świtu do nocy, bić i morzyć głodem. Ci Letejowie nie chcą oddać władzy królewnie Seacie, chociaż władza ta należy do niej prawem dziedzictwa. Zamiast królewny wybrali na władcę Bolla. Znacie go, to najokrutniejszy ze wszystkich Letejów, dla którego bicie niewolnych jest najwyższą rozkoszą. Niewolnicy! Nie dopuścimy, żeby królewna została zabita lub uwięziona. Nie dopuścimy do tego!

Obalimy Bolla, zabijemy go! Wprowadzimy na tron królewnę Seatę! Idźcie za mną, niewolnicy! Pokażę wam drogę do broni i składów żywności, gdzie jest dość kukurydzy i wódki dla wszystkich!

Przez pewien czas niewolnicy stali jak oszoło­mieni, ale zaraz rozległy się pojedyncze okrzyki. Rozpoznałem głos Itczuu. Starcy chcieli coś mó­wić, ale ich głosy utonęły w podnoszącym się znów gromkim krzyku. Kobiety wrzeszczały, młodzień­cy z bojowymi okrzykami biegali po sali, uzbrajali się w kamienie i po dwóch, po trzech zaczęli już spieszyć ku wyjściu. Sam byłem zaskoczony powo­dzeniem swojego apelu. Widać niewolnicy burzyli się już od dawna, a moja oracja była tylko ostatnią iskrą.

Tłum runął do wyjścia i w jednej chwili zmiótł z drogi kamienie, które je zamykały. Strażnik został zabity i rozwścieczona horda niczym głodny smok popędziła z wyciem ku letejskiemu wejściu do Góry. Biegli wszyscy - kobiety i dzieci wraz z mężami i ojcami. Niewielka grupka licząca naj­wyżej sto osób pozostała w sali, uparcie potępiając całe przedsięwzięcie. Nie zdołałem dotrzymać kro­ku najszybszym biegaczom i kiedy dotarłem do letejskiego wejścia, toczyła się już tam zacięta walka. Około dwudziestu Letejów broniło wąskich schodów, odbijając ataki tysięcznego tłumu nie­wolników. Inni niewolnicy tymczasem grabili spichlerz, wyciągając z niego broń, kukurydzę, kokosy i beczki z wódką. Koło wejścia na polanie zaczęła się już orgiastyczna libacja.

Długo nie potrafiłem nic na to poradzić i sam byłem przerażony dziką siłą tłumu, który zerwał się z łańcucha. Dopiero wówczas, kiedy wszystkie ataki zostały odparte przez Letejów, kiedy trupy niewolników zasłały pierwsze stopnie schodów, Murzyni odstąpili.

- Jutro! Jutro do nich pójdziemy! - przekony­wałem niewolników. - Za dnia będzie nam łatwiej ich pokonać. Teraz, dopóki jest

ciemno, odpoczy­wajcie, pijcie, weselcie się lub śpijcie!

Wreszcie usłuchali mnie i rozłożyli się pod murami Góry ogromnym obozem. Narąbali koko­sowych drew i rozpalili liczne ogniska, które pur­purowym zarzewiem oświetliły wciąż szalejący tłum. Ze zmieszaniem i lękiem słuchałem przeraź­liwego wycia niewolników.

ROZDZIAŁ SIEDEMNASTY

Itczuu rozpalił dla mnie oddzielne małe ognisko, wokół którego zebrali się wkrótce cieszący się największym szacunkiem niewolnicy. Przyszło na­wet dwóch starców, chociaż starcy w ogóle byli przeciwni powstaniu. Przyszedł Mstega, który również cieszył się wśród Murzynów dużym mi­rem. Przyszedł też Guaro, siłacz łamiący z łatwo­ścią palmę grubości męskiego ramienia.

Postarałem się im wszystkim objaśnić przystęp­nie plan jutrzejszego boju. Niewolników zdolnych do noszenia broni było ponad półtora tysiąca, Letejowie zaś mogli wystawić przeciwko nam co najwyżej 300 lub 400 ludzi. Jednak Letejowie byli groźni przez swą dyscyplinę i przewagę moralną, którą zyskali nad niewolnikami w trakcie wielowie­kowego panowania.

Rozmawialiśmy jeszcze siedząc przy ognisku, gdy do moich nóg z cichym świstem upadła strzała wypuszczona z jednego z balkonów. Do strzały przymocowany był skrawek kokosowej tkaniny zastępującej Letejom papier. Był to list do mnie napisany po letejsku. „Przyjaciele królewny zawia­damiają Tolego, że została ona uwięziona w swoich komnatach. Niechaj Tole spieszy jej na ratunek.” Ów list był dowodem, że Seata nie przez wszyst­kich została opuszczona. Wzywała teraz mojej pomocy, ale niczego na razie nie mogłem przed­sięwziąć. Niebezpiecznie było napadać nocą na

Letejów ukrytych w swoich norach, które znali tak dobrze. Należało czekać do rana. Rozstawiłem straże i postanowiłem się nieco przespać.

Letejowie wbrew moim obawom nie odważyli się na niespodziewany atak. Być może zbierali siły. O pierwszym brzasku rozkazałem zbudzić moje wojsko. Na szczęście w dolnym spichlerzu było stosunkowo niewiele wódki i niewolnicy nie mieli czym upić się do nieprzytomności. Wstawali teraz dziarsko, nadal gotowi na wszystko. Sen wcale nie osłabił ich zaciekłości i zdecydowania, aby zemścić się za długie lata, za całe wieki niewoli.

Letejowie wciąż zajmowali schody prowadzące na pierwsze piętro. To przejście było tak wąskie, że kilku ludzi mogło bronić się tam przed całym wojskiem. Rozkazałem narąbać drew i rozpalić z nich ognisko u podnóża schodów. Pnie palm zapaliły się z gromkim trzaskiem, zielone gałęzie zadymiły i kłęby dymu popłynęły stromymi scho­dami jak kominem. Letejowie naturalnie wycofali się.

Niewolnicy zawyli z radości.

Kiedy ognisko zaczęło dogasać, poprowadziłem swoje wojsko do szturmu. Owinąwszy głowy szma­tami, żeby ochronić się przed rzednącym dymem, rzuciliśmy się schodami w górę. Schody rozdwajały się. Jedna ich gałąź prowadziła do centralnej sali pierwszego piętra, druga zaś na taras. Pobiegłem tą drugą drogą. Nie natknęliśmy się na żaden opór. Niewolnicy, czarni i okopceni, jeden po drugim przenikali przez osmalony otwór na taras. Wysko­czyłem tam jako jeden z pierwszych i ujrzałem stojący opodal szyk Letejów. Nasi wrogowie sądzi­li zapewne, że i my nie pójdziemy przez dym i czekali, aż powietrze zupełnie się oczyści. Teraz widząc, że już za późno na opór, popadli w panikę i szybko się wycofali. Taras wpadł w nasze ręce bez walki.

Znów zwołałem naradę wojenną. W środku pierwszego piętra znajdowała się okrągła sala, od której promieniście rozbiegało się pięć korytarzy z wejściami po obu stronach do piętrowych miesz­kań szarych Letejów. W każdym korytarzu było sto takich pomieszczeń. Poza tym od strony tarasu w głąb Góry między tymi korytarzami biegło pięć innych ślepo zakończonych tuneli. Przy każdym z nich mieściło się po pięćdziesiąt piętrowych mieszkań. Muszę tu dodać, że większość z nich nie była zajęta i stała pustką.

Letejowie zagrodzili wejścia do wszystkich przelotowych korytarzy. Postanowiłem zaatako­wać jednocześnie wszystkie pięć, gdyż w wąskich przesmykach wielka przewaga liczebna nie miała decydującego znaczenia. Utworzyłem pięć ko­lumn. Nad jedną z nich sam objąłem dowództwo, a cztery pozostałe poruczyłem Itczuu, Guarze, Ksutiemu i Mstedze. Rzuciliśmy się do szturmu jednocześnie.

Wypadło mi napaść na tak zwany Korytarz Północny. Broniło go najwyżej dwudziestu Lete­jów, ja zaś miałem pod komendą około stu pięć­dziesięciu ludzi. Letejowie jednak ustawili się w szyk bojowy i zręcznie przebijali mieczami zbyt odważnych napastników. Nie wszyscy niewolnicy zdołali zaopatrzyć się w miecze i większość z nich była uzbrojona w maczugi i kamienie. Atakowaliś­my zaciekle przez jakieś pięć minut, ale wszystkie nasze napady zostały odparte. Żaden z Letejów nie został nawet draśnięty, a my mieliśmy około dziesięciu zabitych. Niewolnicy zaczęli tracić ani­musz.

- Buntownicy - krzyknął wówczas jeden z Letejów - nigdy nie pokonacie Letejów! Nam pomaga Gwiazda. Zejdźcie na dół, rozproszcie się, to może wam jeszcze przebaczymy.

Te słowa wywarły na niewolnikach ogromne wrażenie. Jedni z nich stanęli jak wryci, inni zaczęli się ukradkiem wycofywać.

- Naprzód, przyjaciele! Uderzymy jeszcze raz! - namawiałem ich.

- Do tyłu! - gromowym głosem krzyknął nagle Bollo, wysuwając się przed szyk Letejów. - Do tyłu, niewolnicy! W dół! Do swej sali! Wyko­najcie mój rozkaz.

I nagle od dzieciństwa przywykli do posłuszeń­stwa żałośni niewolnicy, którzy na moment zapło­nęli zwierzęcą żądzą zemsty, znów zamienili się w stado pokornego bydła roboczego... Cały mój oddział w obliczu ucieleśnienia groźnej władzy haniebnie podał tyły.

- A tego bierzcie żywcem! - rozkazał Bollo - wskazując mnie ręką.

Zostało przy mnie dwóch czy trzech ludzi, którzy postanowili się bronić. Letejowie przyparli nas do parapetu, ich krótkie miecze zabłysły wokół mnie ze wszystkich stron. Moja ręka drętwiała już od parowania ciosów. Czułem, że za chwilę będzie już po wszystkim, ale nagle za plecami Letejów rozległ się dziki ryk. W wylocie korytarza, z któ­rego wyszli, pokazały się postacie niewolników. Oddział Guara przedarł się przez szyki Letejów i teraz zaszedł od tyłu naszych przeciwników, po czym momentalnie ich otoczył. Bollo coś krzyczał, ale jego głos tonął w zgiełku bitwy. Nagle Guaro gigantycznym susem podskoczył ku niemu, wywi­jając nad głową pniem palmy kokosowej.

- Precz, niewolniku! - ryknął Bollo.

Guaro jednak zamachnął się swoją maczugą i ze świstem opuścił ją na głowę samozwańczego wład­cy. Bollo zwalił się bez dźwięku na ziemię, a nie­wolnicy zawyli z zachwytu.

ROZDZIAŁ OSIEMNASTY

Na tarasie pozostało jeszcze około piętnastu Letejów, którzy wciąż nic tracąc ducha zwarli szyki i odpierali atakujących ich z

dwóch stron przeciwników. Z dołu przybywali coraz to nowi niewolnicy. Byli wśród nich również ludzie z mo­jego oddziału, którzy ocknęli się z przerażenia i znów rwali się do boju. Opuściłem pole walki i popędziłem do okrągłej sali, gdzie toczyła się prawdziwa batalia głównych sił letejskich - około dwustu żołnierzy - z nacierającymi pięciuset niewolnikami pod wodzą Itczuu i Mstegi. Pochod­nie nie paliły się, przez długie korytarze sączyło się skąpe światło dnia, więc walka toczyła się w niemal zupełnych ciemnościach. W kamiennej sali słychać było tupot tysięcy nóg, wściekły ryk walczących oraz jęki umierających, których bezlitośnie deptali żywi. Echo jeszcze potęgowało te dźwięki. Ludzie walczyli na śmierć i życie, ślepi i głusi na wszystko, więc jakiekolwiek kierowanie bojem było niemoż­liwe.

Stałem obok Korytarza Północnego i przypatry­wałem się pozycji wroga. Letejowie zwróceni byli tyłem do dwóch przejść wiodących na drugie piętro, a zatem ta droga była dla mnie niedostępna i nadal byłem odcięty od Seaty, musiałem bezsilnie czekać na wynik starcia. Przeklinałem siebie, że opuściłem królewnę, że zostawiłem ją samą na pastwę wrogów, którzy może ośmielili się targnąć na jej życie.

Wciąż nowe fale niewolników wlewały się do sali. Rozkazałem przynieść pochodnie. Ich migot­liwe światło uczyniło obraz walki jeszcze bardziej przerażającym. Wrogowie ujrzeli swoje twarze, przyjaciele pojęli, że depczą się nawzajem na śmierć.

- Odcinajcie ich od tuneli! - krzyknąłem, chociaż wiedziałem, że nikt nie zdoła dosłyszeć mego głosu.

Nagle wydarzyła się rzecz nieoczekiwana. Za plecami wrogów zabłysnęły nowe pochodnie. Stało się oczywiste, że na Letejów napadł od tyłu nowy przeciwnik. To przyjaciele królewny rzucili się

na nich schodami wiodącymi na drugie piętro. Los szarych Letejów został przesądzony: mogli jedynie drogo sprzedać życie. To była obrzydliwa rzeź. Szarzy Letejowie wycofali się na środek sali i bronili się przed niewolnikami nacierającymi ze wszystkich stron. Szeregi mieszkańców pierwsze­go piętra padały jeden po drugim, ale każdy następny szereg bronił się z nieustraszoną odwagą. Rozwścieczeni niewolnicy również zapomnieli o jakiejkolwiek ostrożności, szli wprost na miecze, padali, ale z tyłu nadciągali wciąż nowi wojownicy. Nie czekałem na zakończenie tej walki i pospieszy­łem do Seaty.

U wejścia na drugie piętro stała grupka zwolen­ników królewny, najwyżej trzydziestu. Wśród nich był również Latomati.

- Gdzie jest królewna? - zapytałem.

Przez chwilę wszyscy milczeli. Wreszcie Lato­mati powiedział:

- Chodźmy wszyscy! Musimy się naradzić.

Weszliśmy na drugie piętro.

Sala Gwiezdna wyglądała przerażająco. Zebrali się w niej starcy, kobiety i dzieci. Wszyscy Lete­jowie siedzieli na podłodze pod ścianami, załamy­wali ręce i płakali. Na nasz widok zaczęli wydawać pełne oburzenia okrzyki:

- Zdrajcy! Podli zdrajcy! Zgubiliście ojczyznę!

- Milczcie, Letejowie! - krzyknął groźnie Latomati. - To wy jesteście zdrajcami, bo ośmie­liliście targnąć się na swoją królewnę. Wasi przy­wódcy chcieli ją zabić, my zaś jedynie przestrzega­liśmy prawa. Zabici zostali ci, którzy nie są godni miana Letejów. Pozostało nas niewielu, ale dość, żeby odtworzyć plemię.

- W sojuszu z niewolnikami! - krzyknął jakiś starzec.

Latomati podniósł głos:

- To nie my ich wezwaliśmy. Bądźcie spokoj­ni, Letejowie. Kiedy uspokoi się pierwsze wzburzenie, niewolnicy znów się podporządkują.

A poza tym w tej walce zginęło ich więcej niż nas. Niewol­nicy nie są dla nas groźni, jeśli tylko wy będziecie słuchać prawowitej władzy.

Latomati zachowywał się jak władca. Przy wej­ściu na drugie piętro postawił ośmiu strażników. Wejście było bardzo wąskie i dlatego łatwe do obrony. Weszliśmy do komnaty królewskiej. Lato­mati nie patrzył na mnie i nie odezwał się nawet słowem. Komnata króla była niewielka. Ściany miała wyłożone płytami malachitu inkrustowane­go diamentami. We wnęce stał tron z kutego złota. Po obu jego stronach płonęły pochodnie dające dość dużo światła. Ponadto przez otwór w stropie wpadały do wnętrza promienie słoneczne. Na tronie siedziała Seata w królewskiej koronie na głowie i z królewskim mieczem w dłoniach. Padliś­my na kolana, zakryliśmy twarze rękami i wy­krzyknęliśmy zgodnie gromkie „Le!”.

ROZDZIAŁ DZIEWIĘTNASTY

Królowa pozdrowiła nas skinieniem głowy. Kie­dy podnieśliśmy się z klęczek, Latomati zwrócił się do niej w takie oto słowa:

- Spełniliśmy twoją wolę, pani. Napadłem od tyłu na Letejów nie uznających twojej władzy. Buntownicy zostali ukarani. Teraz winniśmy za­troszczyć się o to, aby życie wróciło na normalne tory, żeby niewolnicy znów zajęli się pracą, a wierni otrzymali nagrodę.

- Dziękuję ci, Latomati - powiedziała królo­wa z prostotą i kierując wzrok na mnie dodała: - Dziękuję i tobie, Tole! Gdyby nie twoja pomoc i spryt byłabym teraz martwa, zaś uzurpator pyszniłby się moją godnością.

Seata starała się mówić tak, jak przystoi królo­wej, lecz nie potrafiła opanować miotającego nią gniewu i zakończyła:

- Wiem, że wielu z moich zwolenników zna­lazłoby się w szeregach wrogów, gdyby nie prze­konanie, że zwycięstwo będzie po naszej stronie!... Ale dość o tym. Dziękuję ci, Tole.

Latomati drżąc z przejęcia uczynił krok w stronę tronu.

- Nie powinnaś tego mówić, królowo! Nie powinnaś obrażać nielicznych twoich zwolenni­ków. Królowo, odważę się powiedzieć ci prawdę. Ten nieznany cudzoziemiec nie dla naszego dobra sprowadził niewolników w głąb Góry. Wiemy z naszych kronik, że i w przeszłości miewaliśmy spory o tron, ale wszystkie one rozstrzygały się w walce Letejów między sobą. Nigdy dotąd pod­li niewolnicy, nigdy godni pogardy mieszkańcy przyziemia nie odważyli się wtrącać do naszych spraw. Powiesz, że miałaś niewielu zwolenników i że cudzoziemiec cię uratował. Mylisz się, królo­wo. Miałaś niewielu zwolenników właśnie dlatego, że widziano przy twej osobie tego cudzoziemca, nisko urodzonego przybłędę, oszusta i buntowni­ka, naszego białego niewolnika...

- Zamilcz! - przerwała mu Seata, blednąc i powstając z tronu. - Naucz się szanować tego, kogo ceni twoja władczyni! Twoje dzisiejsze zasłu­gi chronią cię przed moim gniewem, ale strzeż się!

Latomati nie chciał milczeć i porywał się, żeby jeszcze coś powiedzieć. Za chwilę musiałbym włą­czyć się do sporu, ale akurat wtedy w drzwiach ukazał się goniec, który padł na kolana i oznajmił:

- Królowo! Przywódca niewolników pragnie rozmawiać z Tobą.

Latomati wzruszył ramionami.

- Sama się przekonałaś, pani, do czego doszło. Niewolnicy chcą ci dyktować warunki.

- Pozwól, królowo - poprosiłem - wyjść i porozmawiać z nimi. Jestem przekonany, że jest to zwykłe nieporozumienie, które niebawem się wyjaśni.

- Nie! - wykrzyknął zuchwale Latomati. - Nie ten powinien rozmawiać z buntownikami, kto sam być może jest zdrajcą! Ja pójdę, królowo.

- Pójdę sama - powiedziała Seata.

Wolno zeszła z tronu i ruszyła do drzwi. Pospie­szyliśmy za nią.

W Sali Gwiezdnej nadal mrowił się tłum letejskich starców, kobiet i dzieci. Widok królowej wywołał wśród nich poruszenie. Ktoś niepewnie wykrzyknął „Le!”, ale większość odwróciła się do niej plecami wykrzykując groźnie: „Morderczy­ni!... To ona zgubiła Górę!.”

Seata najlżejszym gestem nie dała po sobie poznać, że słyszy te okrzyki i podeszła do wyj­ścia nadal pilnowanego przez straż. Stało tam kilku niewolników, których wpuszczono do pro­wadzenia pertraktacji. Ci parlamentariusze zacho­wywali się butnie i zuchwale. Było ich czterech. Rozpoznałem Itczuu, trzech pozostałych znałem z widzenia.

- Przyszłam podziękować wam - zaczęła Sea­ta w narzeczu beczuańskim - podziękować moim wiernym sługom. Spełniliście swój obowiązek. Teraz wróćcie do swojej sali i oczekujcie na należne wam nagrody. Odejdźcie.

Widok królowej w bogatym stroju i koronie na głowie wywarł na niewolnikach wielkie wrażenie. Trzej z nich wolno uklękli i dotknęli czołem posadzki. Ale Itczuu nawet nie drgnął.

- Przemawiamy w imieniu naszego narodu - powiedział twardo, jakby w ogóle nie słyszał słów królowej - który rozkazał nam powiedzieć ci, że zwyciężyliśmy, więc teraz Góra należy do nas. Nie chcemy jednak wytrzebić was do końca. Jeśli chcecie żyć, musicie nas bez oporu wpuścić do środka. Nasz król Guaro weźmie sobie za żonę królową, inni wybiorą sobie żony spośród waszych kobiet, a potem w Górze rozpocznie się nowe życie... Tak postanowił naród.

- Itczuu! - wykrzyknąłem, starając się prze­mówić mu do rozsądku. - Czy zapomniałeś, z jaką myślą ruszyliśmy do natarcia? Naszym celem było zdobycie tronu dla prawowitej władczyni! Skąd teraz wzięły się wam takie zamysły?...

- Sam mi je podsunąłeś, nauczycielu!

Jego słowa zabrzmiały jak zamierzona ironia. Trzej pozostali parlamentariusze podnieśli się z klęczek.

- Posłuchaj, Itczuu - powiedziałem cicho, lecz z naciskiem. - Nazwałeś mnie nauczycielem, więc postępuj jak uczeń. Wy, niewolnicy, jesteście niezdolni do kierowania krajem. Do tego nie wy­starczy zwyciężyć. Nic nie umiecie, więc zgubicie Górę, zgubicie nie tylko jej naukę i sztukę, lecz także samo jej życie. I sami przy tym zginiecie. Usłuchajcie mnie, wróćcie do swojej sali. Teraz zacznie się dla was nowe życie... Ufajcie łaskawości królowej.

- Powiedziałem ci pewnego razu, nauczycie­lu - odezwał się Itczuu ze złośliwym uśmie­chem - że ty również jesteś śmiertelny. Teraz dodam jeszcze, że potrafisz się mylić, a nawet czasami kłamiesz.

- To haniebna gra! - wykrzyknął Latomati. - Trzeba schwytać tego błazna i zaćwiczyć go na śmierć!

- Nie! - powiedziała surowym tonem Sea­ta. - Przyszedł tu sam, więc puszczam go wolno. Odejdź, przyjacielu. Nie słyszeliśmy twoich żą­dań, bo nie możemy ich wysłuchiwać. Jeśli wróci­cie do siebie, to zapomnimy o nich i będziemy pamiętać jedynie o waszych zasługach. Jeśli nato­miast w rzeczywistości zostaniecie buntownikami, to przekonacie się, że z nami nie tak łatwo jest walczyć, jak z Bollem. Odejdź!

Czterej wysłannicy niewolników w martwej ciszy, jaka zapadła w sali, cofnęli się do wyjścia i zniknęli w mroku schodów.

ROZDZIAŁ DWUDZIESTY

Kiedy wróciliśmy do Komnaty Królewskiej, Latomati zmagał się z sobą przez dłuższą chwilę i gryzł palce, żeby nie krzyczeć.

- Królowo! - jęknął wreszcie. - To, co słyszeliśmy, jest okropne. Niewolnicy nam grożą, niewolnicy się z nas wyśmiewają! Chyba już dość tego. Pora się z nimi rozprawić. Mamy około pięćdziesięciu mężów zdolnych do noszenia broni. Są to ostatni Letejowie, ale wystarczy ich do uratowania królestwa. Zejdziemy na dół do nie­wolników, będziemy się z nimi bić i zwyciężymy. Wolni ludzie muszą zwyciężyć nędznych niewolni­ków. Tak będzie, przysięgam na własne życie, królowo! Abym jednak wziął na siebie taki ciężar, muszę wiedzieć, dla kogo walczę. Nie zamierzam ceną własnej krwi zdobywać tronu dla nieznanego włóczęgi chełpiącego się kłamliwie, że przybył do nas z Gwiazdy.

Zaczerpnął powietrza i powiedział głosem tak dźwięcznym i czułym, jakiego nie spodziewałem się usłyszeć z jego ust:

- Posłuchaj, Seato. Czyżbyś nie widziała, jak o tobie marzę, czym od dawna dla mnie jesteś? Jeśli istotnie nie wiesz, sam ci to powiem: życiem i rozkoszą! Dla ciebie walczyłem w jednym szeregu z niewolnikami, dla ciebie zabijałem swoich braci Letejów, dla ciebie zrujnowałem nasze święte królestwo, Seato! Moi przodkowie też zasiadali na tronie. Przyjmij mnie jako twego pomocnika i przyjaciela. Opętał cię ten przeklęty cudzoziemiec, przyczyna wszystkich naszych nieszczęść. Prze­pędź go, pozwól mi go zabić... Nazwę cię wówczas swoją żoną i razem zatriumfujemy nad niewolni­kami! Przysięgam, że odbudujemy królestwo, damy początek nowemu rodowi władców Góry.

Zapadło głębokie milczenie, w którym słychać było nawet odległy szmer dobiegający z innych pomieszczeń. A potem zabrzmiała

cicha, lecz zde­cydowana odpowiedź Seaty:

- To niemożliwe, Latomati. Niedawno inny człowiek prosił o moją rękę. Odmówiłam mu, ale wiedz, że zgodziłabym się zostać raczej żoną wodza niewolników niż twoją.

Latomati wydał chrapliwy okrzyk, przez chwilę patrzył na królową, a potem zwrócił swój rozpalo­ny wzrok ku mnie.

- Posłuchaj, nędzny włóczęgo! Wyklinałem ci dziś najgorszymi słowami, a teraz jeszcze raz powtórzę, że jesteś kłamcą i oszustem. Jeśli masz w sobie odrobinę honoru, staniesz ze mną do śmiertelnej walki. Wyzywa cię na pojedynek Lato­mati syn Talaesty z rodu królów.

- Przyjmuję wyzwanie - odparłem krótko.

- Tole, Tole - szepnęła Seata.

- Tak będzie najlepiej - rzuciłem zimno.

Zebrani w komnacie Letejowie rozstąpili się na boki. Seata zstąpiła z tronu i oparła się bez sił o ścianę. Zostaliśmy z Latomatim sami pośrodku komnaty. Ruszyliśmy na siebie. Obaj byliśmy uzbrojeni w zwykły oręż Letejów - krótkie miecze w kształcie krótkich rapierów. W młodości byłem niezłym szermierzem, ale nie znałem wszystkich sztychów stosowanych na Górze. Latomati uważa­ny był za świetnego fechtmistrza, więc z początku musiałem się jedynie bronić. Letej nacierał na mnie z wielką zaciekłością, a ja wciąż się cofałem, aż wreszcie oparłem się plecami o ścianę. Seata cicho jęknęła. Ten jęk sprawił, że opanowało mnie takie drżenie, jakiego nie doznawałem już od długich lat. Silnym ciosem odparowałem sztych Latomatiego i przeszedłem do ataku. W czasie niedługiej walki poznałem już wszystkie stoso­wane przez Letejów ciosy i parady - oryginalne, lecz mało urozmaicone. Teraz z kolei ja zaskoczyłem Latomatiego europejskim kunsztem szermier­czym, tak że dla odmiany on musiał się cofać.

Potknął się przy tym dwukrotnie, ale ja nie chcia­łem go zabić. Rozwścieczony do utraty rozsądku rzucił się na mnie, zapominając o ostrożności. Zamierzałem wytrącić mu miecz z ręki, ale on nie wiedzieć czemu opuścił oręż i mój cios dosięgnął jego skroni. Młodzieniec zwalił się skrwawiony na posadzkę. Letejowie krzyknęli przerażeni, a Seata mimowolnym gestem wyciągnęła ku mnie ręce... Ktoś z obecnych pochylił się nad Latomatim, mając nadzieję, że jest tylko ranny. Nie zdążyłem jeszcze przyjść do siebie, gdy Letejowie jak na komendę zaczęli wychodzić z komnaty... Jeden z nich zatrzymał się w drzwiach i rzucił w twarz Seacie:

- Królowo! Wiedz, że w tym momencie kapła­ni w Dziedzinie Tajemnicy rzucają na ciebie klątwę.

Po chwili zostaliśmy zupełnie sami. Kroki od­chodzących zamilkły w oddali.

- Idźcie! - wykrzyknęła zrozpaczona Seata. - Nie potrzebuję was! Precz korono! Giń, Góro! Giń narodzie Letejów!

Zrzuciła koronę i drąc tkaninę zerwała z siebie złotolity płaszcz.

- Zostałeś mi tylko ty, Tole! – powiedziała przez łzy. - Ucieknijmy stąd na koniec świata. Ucieknijmy jak najdalej od tych nienawistnych Letejów. Nie żałuję ich tysiącletniego królestwa, które zasłużyło na zagładę. Nie żałuję tronu, gdyż panowanie nad takim narodem jest hańbiące. Jes­tem wolna, Tole, zabierz mnie stąd.

Nie zdawała sobie sprawy z tego, co mówi, jej rozum się zmącił. Podtrzymując ją, żeby nie upad­ła, starałem się uspokoić Seatę, przywieść ją do przytomności. W pewnej chwili naszą uwagę przy­ciągnął dziwny hałas. Niebawem rozległo się wy­raźne szczękanie mieczów i krzyki niewolników. Rzuciłem się ku wyjściu, ale wpadłem z rozbiegu na pędzącego korytarzem Mstegę.

163

- Panie! - krzyknął Murzyn. - Uciekaj! Niewolnicy są już na tym piętrze i chcą cię zabić.

Nie zdążyłem jeszcze pojąć, o co chodzi, gdy do korytarza wpadł olbrzym Guaro, wywijając swoją palmową maczugą. Mstega wrzasnął dziko i rzucił się na niego.

- Uciekaj, panie! - krzyknął jeszcze raz.

Mstega chwycił olbrzyma w pasie i powstrzymał go na krótką chwilę, jednak zaraz potem rozległ się trzask łamanych kości i mój wierny niewolnik legł bez życia na ziemi.

Ta chwila zwłoki wystarczyła, abym zdążył się uratować, Komnata Królewska była jednym z nie­wielu pomieszczeń zamykanych ciężkim kamie­niem obracającym się na osi. Zdołaliśmy z Seatą zamknąć ją w tej samej chwili, gdy Guaro dobiegł do niej. Zza kamiennej płyty doszedł nas stłu­miony ryk zawiedzionych wrogów.

- Jesteśmy uratowani! - wykrzyknęła radoś­nie Seata.

- Jesteśmy w więzieniu - odparłem spokoj­nie. - W więzieniu, w którym nie ma jadła ani napoju.

Poprowadziłem omdlewającą Seatę ku tronowi. Nie zdążyliśmy tam jednak dotrzeć, gdy z cichym świstem poruszył się inny kamień w ścianie, która na pozór była zupełnie gładka. W powstałym w ten sposób przejściu stał najwyższy kapłan.

ROZDZIAŁ DWUDZIESTY PIERWSZY

Byliśmy oboje tak zmęczeni, że nie stać nas. było na strach czy zdziwienie. Kapłan obrzucił nas spokojnym spojrzeniem. My również patrzy­liśmy na niego bez słowa. Zza ściany dobiegał ryk tłumu.

Wreszcie kapłan głosem surowym i władczym powiedział, zwracając się do Seaty:

- Królowo! Wielka godzina nadeszła.

Seata zadrżała jak w gorączce, zadygotała jak osika na wietrze i zawołała:

- Nie, ojcze! Nie!...

- Królowo! Wielka godzina nadeszła - po­wtórzył najwyższy kapłan.

Seata nagle się uspokoiła. ,

- No cóż - powiedziała, unosząc oczy ku górze i zdając się nie dostrzegać już nikogo. - Sama przecież tego pragnęłam. Lepsza wielka godzina zguby niż dni i miesiące rozpaczy. Jestem gotowa, mój ojcze.

- Pójdź za mną - powiedział kapłan, wskazu­jąc wolnym gestem ręki wąskie schody, którymi zszedł do nas.

Królowa zaczęła się do niego zbliżać, ja ruszyłem za nią.

- Niechaj cudzoziemiec zostanie tu - powie­dział kapłan. - To, co przyjdzie nam zobaczyć, nie jest przeznaczone dla oczu niewtajemniczo­nych.

- Nie! - powiedziała zdecydowanie Seata. - On pójdzie ze mną. Jestem jedyną osobą krwi królewskiej, więc tylko ja mogę spełnić wolę Gwia­zdy. Nie macie wyboru. Ale jeśli chcecie, żebym tego dokonała, on musi pójść ze mną.

Kapłan odsunął się bez słowa. Wąskimi schoda­mi wspięliśmy się na trzecie piętro, piętro muzeów i bibliotek, gdzie jeszcze niewolnicy nie dotarli i gdzie statuy stały nadal nietknięte, wciąż te same od dwudziestu wieków. W ściennych niszach spo­czywały starożytne zwoje kronik oraz księgi poe­matów i namiętnych wierszy miłosnych.

Z Muzeów Kamieni, gdzie zebrane zostały naj­większe w świecie skarby, skierowaliśmy się na czwarte piętro, do Dziedziny Tajemnicy, gdzie jeszcze nigdy dotąd nie byłem. Teraz jednak nie było we mnie ciekawości, gdyż duszę moją wypeł­niało jedno tylko uczucie - niepokój o Seatę, która spokojnym, dumnym krokiem szła za starcem.

Wkroczyliśmy do świątyni Letejów. Stanowiła ona okrągłą komnatę przykrytą kopułą. Zarówno owa gładka kopuła, jak i ściany pokryte były polerowanym złotem, w którym po wielokroć odbijały się płomienie pochodni oraz setki naszych wizerunków, Żadnych posągowi ozdób w świątyni nie było, tylko zagłębionym w podłogę szerokim kamiennym żłobem toczyła się wolno wielka złota kula napędzana jakąś niepojętą siłą.

W świątynnej sali na czterech złotych łożach siedziało czterech kapłanów, a obok każdego z nich stał młodociany pomocnik. Na widok najwyższego kapłana wszyscy wstali.

- Wielka godzina nadeszła - powiedział naj­wyższy kapłan.

Wszyscy padli na kolana i wykrzyknęli przerażo­nymi głosami, zakrywając oczy dłońmi:

- Nadeszła wielka godzina! Wielka godzina.

Najwyższy kapłan obrócił się ku Seacie i zapytał ją władczym, surowym tonem:

- Córko moja, kim byli twoi przodkowie?

- Pochodzę z królewskiego rodu - odparła Seata.

- Wielka godzina nadeszła. Czy wiesz, co po­winnaś uczynić?

- Wiem, mój ojcze.

- Idź zatem. Twoja pycha zepchnęła w otchłań Królestwo Góry, za co dziś rzuciliśmy na ciebie klątwę. Ale jesteś tą, która spełni wolę Gwiazdy, więc udzielam ci swego błogosławieństwa.

Seata pochyliła głowę i zasłoniła ręką oczy.

- Wejdź, królowo, do Komnaty Wielkiej Ta­jemnicy.

Ukryte w ścianie drzwi odsłoniły sekretne przejście. Za nim znajdowała się niewielka kom­nata o wymiarach dwadzieścia na dwadzieścia kroków. Jej ściany tworzył nagi szary kamień. Oświetlona była szerokim oknem, pod jedną ze ścian stało kamienne

łoże, a pośrodku czółno o dziwnym kształcie. Nigdy dotąd w kraju Gwiazdy nie widziałem łodzi, ponieważ nie było w nim ani większych jezior, ani rzek.

Najdziwniejsza jednak w tej komnacie była jej lewa, wschodnia ściana, pod którą stała sięgająca stropu mumia. Była zupełnie naga. Do wyraźnie rysujących się kości przylegały mięśnie obciąg­nięte pożółkłą skórą. Nie była to jednak mumia ludzka. Ta nieznana mi istota miała niewielką głowę z dwojgiem bardzo blisko siebie osadzo­nych oczu, które zachowały kształt i barwę i zda­wały się uważnie patrzeć przed siebie. Kościste ciało zbudowane było w formie dzwonu zakoń­czonego u dołu szeregiem kończyn, u góry zaś miało ręce przypominające raczej błoniaste nieto­perzowe skrzydła. Wreszcie z tyłu zwisał rybi jakby ogon, zapewne powietrzny ster tego lata­jącego dziwadła.

Kiedy patrzyłem na nie skamieniały ze zdumie­nia, towarzyszący nam dotąd kapłan zniknął, za­mykając za sobą sekretne drzwi... Zostaliśmy z Seata sami.

- Kto to? - zapytałem ochryple, wskazując mumię.

- To On - cicho odrzekła królowa. - Ten, którego czcimy, nasz pierwszy król i wieczny władca. Wybacz mi, panie mój! Wierzę jednak, że sam tego chciałeś. - Pokłoniła się mumii.

- Seato, czy to jest człowiek? - zapytałem znów.

- On jest kimś większym niż człowiek - odparła Seata jeszcze ciszej. - Tak, istnieją inne światy, mój Tole! Istnieją istoty wyższe! -zakoń­czyła głosem pełnym zachwytu.

ROZDZIAŁ DWUDZIESTY DRUGI

Opanował mnie niewymowny wstyd. Odstąpi­łem nagle od Seaty, gdyż wydało mi się, że podstępem wyłudzam od niej niezasłużoną przy­chylność.


- Królowo - powiedziałem z najwyższym trudem - odwróć się ode mnie. Nie jestem godzien twojego spojrzenia. Okłamywałem was wszystkich i ciebie również okłamywałem. Nie jestem wcale mieszkańcem Gwiazdy i tak samo jak ty urodziłem się tutaj, na Ziemi.

Królowa zbladła, jakby zobaczyła zjawę, ale zdawała się jeszcze nie rozumieć, co do niej mówię.

- Tak - ciągnąłem ponuro. - Nie jestem ani mieszkańcem Gwiazdy, ani królewskim synem, tylko bezdomnym włóczęgą, który uciekł na pu­stynię dlatego, iż w domu wszyscy się z niego wyśmiewali. Kłamałem i oszukiwałem cię, moja władczyni.

- Ach, Tole! - powiedziała królowa tak cicho, że ledwie domyśliłem się treści jej słów. - Poz­bawiłeś mnie pięknego marzenia o wspaniałym świecie, tak odmiennym od nędznego świata Zie­mi... Teraz znów jestem skazana na wieki! Poła­małeś mi skrzydła...

Potem patrząc na mnie ze słabym uśmiechem dodała nieco głośniej:

- Ale nie smuć się, mój Tole. Kochałam w tobie nie tylko mieszkańca Gwiazdy. Byłeś mi bliski i drogi również jako nauczyciel, który dał mi wiedzę o tym, czego tylko niejasno się domyślałam. Przekonałeś mnie, że może być inne życie, że nie wszystko kończy się na tej Górze, że nasi mędrcy nie wiedzą wszystkiego, że jest jeszcze inna prawda poza tą, której uczyli nas starcy... Nadal cię kocham, Tole, więc nie powinieneś się smucić...

Głos miała martwy. Spróbowałem ją pocieszyć:

- Królowo! Haniebnie kłamałem mówiąc, że przybyłem tu z Gwiazdy, ale mówiłem najszczer­szą prawdę o innym życiu, o ludzkości, która cię oczekuje. Zobaczysz sama te wszystkie cuda, o których

ci opowiadałem. Zobaczysz je tu, na Ziemi, jeśli tylko się uratujemy...

- Może zdołamy się uratować, Tole - odez­wała się smutnym głosem Seata - ale twoje cuda wcale mnie nie cieszą. Co mi po cudach, jeśli one są tu, na Ziemi! Jeśli stworzyli je ludzie tacy sami jak ja! Jeśli mój świat ma ściśle zakreślone granice! Tole, Tole!... Pomyśl, jakie to okropne, że trzeba dusić się w zamknięciu!

Załamała ręce w rozpaczy. Chciałem ją przeko­nać, że się myli, że Ziemia jest tak ogromna, prawie bezbrzeżna, ale nie odważyłem się otworzyć ust. Seata nagle wyprostowała się i przybrała dumną postawę prorokini.

- Idźmy! Teraz bardziej niż kiedykolwiek na­leży spełnić wolę Gwiazdy. Idźmy!

Za łożem znajdowały się jeszcze jedne sekretne drzwi i wąskie kręte schodki. Potykając się w ciemności wspięliśmy się na okrągłą platformę na szczycie Góry Gwiazdy.

Była bezksiężycowa noc. Nieprzenikniona ciem­ność nie pozwalała dostrzec ani doliny, ani leżą­cych na zboczu Góry tarasów. Z dołu nie dobiegał najsłabszy dźwięk i czuliśmy się tak, jak dwoje jedynych ludzi na świecie. Wśród jaskrawych tropikalnych gwiazd płonęło czerwone oko Marsa. Seata wyciągnęła ku niemu swoje białe ręce.

- Gwiazdo! Święta Gwiazdo! - wykrzyknę­ła. - Teraz spełnię twą wolę. Jesteś władczynią tej Góry, której byt dobiegł kresu. Weź, co do ciebie należy, nam zaś zostaw jedynie smutki i nieszczę­ścia.

Potem, zwracając się do mnie, dodała:

- Wierzę, niezachwianie wierzę, że mamy łą­czność z naszą Gwiazdą. Nie przybyłeś z niej, ale czuję, że moje modły i błagania zdołają do niej dotrzeć, że Gwiazda woła do nas z oddali. Słyszę twój zew, Gwiazdo! Idę do ciebie!... - wykrzyknę­ła te ostatnie słowa nieprzytomnym głosem i niczym lunatyczka ruszyła ku Gwieździe.

Zdołałem ją zatrzymać na samej krawędzi urwiska. Seata ocknęła się.

- Ach, Tole! - wyszeptała. - Wydało mi się, że Gwiazda przywołuje mnie do siebie... Jak są­dzisz, to jest możliwe? Wierzysz w to?

- Wierzę w to wszystko, w co ty wierzysz - odparłem z płaczem, całując rąbek jej sukni.

Seata namyślała się przez sekundę, a potem powiedziała znów spokojnym głosem:

- Tu na środku spoczywa złota kula. Należy ją zrzucić na dół.

- Seato, to ogromny ciężar. Jeden człowiek sobie z nim nie poradzi.

- Tole! Jesteś mądry i z pewnością wymyślisz jakiś sposób.

Usiadła na krawędzi platformy z nogami opu­szczonymi w przepaść i zamyśliła się, a ja pod­szedłem do kuli, bardzo na oko masywnej, i za­cząłem ją obmacywać. Wkrótce przekonałem się, że tkwi w niej metalowy pręt, który łatwo daje się usunąć. Wyciągnąłem go i zdobyłem w ten sposób narzędzie. Posługując się nim jak łomem spróbo­wałem podważyć kulę. Bez powodzenia. Potem stwierdziłem, że niektóre kamienie wyściełające platformę są ruchome i zacząłem z nich budować pochylnię. Praca szła mi szybko i sprawnie. Niebawem zdecydowałem się naprzeć ramieniem na kulę, która poddała się z taką łatwością, że ledwie utrzymałem się na nogach. Po chwili wielki ciężar toczył się już, z początku po platformie, a potem zeskoczył z jej krawędzi i z rozgłośnym łomotem uderzył w ścianę Góry. Trzask powtórzył się jeszcze dwukrotnie, zwielokrotniony za każdym razem przez potężne echo.

- Spełniło się! - powiedziała uroczyście Sea­ta. - Wracajmy.

Usłuchałem jej bez słowa.

Znaleźliśmy się ponownie w komnacie, gdzie stało czółno. Seata znalazła gdzieś kubek wody i odrobinę kukurydzy, które najwidoczniej przygo­towano dla nas. Byłem bardzo głodny, ale Seata niemal nie tknęła jadła. Usiadła bezsilnie na łożu i coś szeptała. Podszedłem do niej i ująłem za rękę - zimną i drżącą.

- Jesteś chora, Seato! - powiedziałem zanie­pokojony. - Powinnaś położyć się i odpocząć.

Usłuchała mnie i rozciągnęła się na kamiennym posłaniu. Niemal natychmiast zamknęła oczy i za­padła w ciężki sen. Z szacunkiem musnąłem usta­mi jej blade czoło, wziąłem pochodnię i ruszyłem sekretnymi schodami w dół, na inne poziomy Góry.

ROZDZIAŁ DWUDZIESTY TRZECI

Przeczuwałem zagładę i chciałem po raz ostatni obejrzeć Górę, ową cudowną Górę, pod której szczytem kryła się tajemnica dziwnej istoty. Czyż­by stary szaleniec, który wykrwawił się na afrykań­skim stepie, nie mylił się? A może to po prostu jakiś twór zuchwałych uciekinierów z innego świata?... Nie potrafiłem tego rozstrzygnąć i w zadumie wędrowałem przez korytarze i sale, którymi Góra zryta była od góry do dołu. Niektóre z sal miały ponad czterdzieści sążni wysokości, gigantyczne łuki podtrzymywały wielkie sklepienia, korytarze biegły prosto jak strzelił, nie zbaczając nawet o włos z wytyczonego kierunku i nigdzie nie widać było najmniejszego błędu. W swej wędrówce naty­kałem się na posągi wykute w miąższu skały, nie oddzielone od posadzki pomieszczenia. Gotów byłem uwierzyć, że cały ten labirynt zbudowany został wedle jednolitego planu nakreślonego przez wielkiego budowniczego, w władzy którego były całe wieki i miliony robotników. Obszedłem Dzie­dzinę Tajemnicy, gdzie wszystko pozostało nie­tknięte. Złota kula z cichym szmerem wciąż toczyła się szerokim żłobem, toczyła się tak,

jak przed wiekami. Pięciu starców i pięciu młodzieniaszków leżało bez ruchu na posadzce. Pochyliłem się nad nimi. Byli martwi i niemal już zimni...

Zacząłem ostrożnie schodzić na piętro królew­skie, gdzie mogłem natknąć się na niewolników. Na szczęście dookoła było cicho. Zszedłem cen­tralnymi kręconymi schodami wprost do Sali Gwiezdnej, zniszczonej teraz i oszpeconej: wize­runki Słońca i Księżyca wydarto ze ścian, a puste wnęki po nich wyglądały jak świeże rany. Pułap był zbyt wysoki, żeby barbarzyńcy zdołali do niego dotrzeć i przy świetle mojej pochodni rozjarzył się sztuczny firmament niebieski, rozbłysnął Krzyż Południa i czerwonym blaskiem zapłonęła święta Gwiazda. Usłyszałem cichy jęk. Drgnąłem i postą­piłem parę kroków. Cała posadzka była zasłana ciałami Letejów poległych w ostatnim boju z nie­wolnikami i liczniejszych od nich niewolników porąbanych letejskimi mieczami. Wśród nich mu­sieli znajdować się ranni... Zacząłem ich szukać, brodząc w kałużach krwi. Niebawem spostrzegłem zwłoki Itczuu z głową niemal całkowicie odciętą od ciała. Opodal pod ścianą leżał stos zwłok ko­biecych.

Zawróciłem na środek sali i wówczas usłyszałem słaby, lecz wyraźny głos:

- Cudzoziemcze!

Zatrzymałem się. Z posadzki uniósł się starzec z siwymi włosami zbroczonymi krwią i przenikli­wym spojrzeniem.

- Cudzoziemcze! Po co tu wróciłeś? Chcesz usłyszeć, jak wszyscy martwi wykrzykują zgodnie gromowym głosem: przeklęty, przeklęty, przeklę­ty?... Nie usłyszysz tego! Wysłuchaj w zamian moich słów. To nie ty zgubiłeś Górę, gdyż nie w twojej mocy było to uczynić. To sama Gwiazda sprowadziła na nas zagładę. Słyszysz? Sama Gwia­zda... I dlatego ci przebaczamy.

Wypowiedziawszy te słowa starzec znów padł na wznak, a ja skamieniałem z przerażenia, które prawie odebrało mi rozsądek. Widziałem niemal na jawie, jak wstają z martwych Letejowie i prze­klinają mnie, i wybaczają... Ostatnim wysiłkiem woli otrząsnąłem się z majaków i chciałem zbliżyć się do starca, żeby jakoś mu pomóc, kiedy poczu­łem wyraźnie, że grunt pod moimi nogami za­dygotał.

Pierwszy wstrząs nie wyrządził mi żadnej szko­dy, ale następny był tak silny, że upadłem w kałużę krwi, która zgasiła moją pochodnię. Leżące wokół mnie ciała poruszyły się jak żywe. Później posadz­ka zaczęła się równomiernie kołysać... Byłem sam wśród nieboszczyków. Zlodowaciałem ze strachu, serce na moment przestało mi bić.

Odzyskałem zmysły przebijając się przez sterty trupów i usiłując po omacku odszukać drogę. Znów omal nie straciłem przytomności, ale wreszcie wymacałem wejście na górę i rzuciłem się biegiem po śliskich schodach. Przemknąłem w pełnej ciem­ności przez sale muzeum i zatrzymałem się dopiero przy zwłokach kapłanów oświetlonych blaskiem wciąż jeszcze płonącej pochodni. Nie mogłem zebrać myśli, nie potrafiłem określić szalejących we mnie uczuć. Było to i współczucie dla ludzi umierających samotnie w ciemności, i lęk przed tym, co mnie jeszcze czeka, i coś na kształt triumfu... A posadzka nadal kołysała mi się pod stopami.

Wziąłem pochodnię i poszedłem do Seaty. Spa­ła.

Wybiegłem na platformę. Świecił sierp Księ­życa. W jego słabym blasku ujrzałem coś niepoję­tego: na obszarze, który winna zajmować dolina, płonęła smuga srebrzystego blasku, jakby odbitego w zwierciadle wody. Długo patrzyłem na to nie­wytłumaczalne zjawisko, a potem rozciągnąłem się na kamiennych stopniach i natychmiast usnąłem.

ROZDZIAŁ DWUDZIESTY CZWARTY

Przyśniło mi się, że jestem jeszcze niewolnikiem w kraju Gwiazdy, że uciekłem, trafiłem do podziem­nych przejść we wnętrzu Góry i błądzę w nich szu­kając wyjścia. Korytarze zakręcały, wiły się jak węże, biegły wciąż dalej i dalej bez końca. Wszędzie czai­ły się na mnie jakieś przyssane do ścian ogromne ślimaki, wyciągając ku mnie lepkie łapy. Opędza­łem się od nich i kiedy już całkiem opadłem z sił, podziemie nagle się skończyło. Rozpościerał się przede mną ocean. Upadłem na granitowy próg i pa­trzyłem na bezbrzeżny przestwór wodny. Promień Księżyca igrał na falach, które rozbijały się kolejno o kamienny brzeg z hukiem armatniego wystrzału.

W tym momencie pomyślałem przez sen, że na zawsze uszedłem z kraju Gwiazdy, że nie ma już dla mnie powrotu i że nigdy już nie ujrzę Seaty. Ta myśl wzbudziła we mnie nieopisane przerażenie. Błagałem opatrzność tylko o jedno: o śmierć, o niebyt, o wyzwolenie z tych męczarni... Ale promień słoneczny uderzył mnie prosto w oczy i obudziłem się na twardych kamiennych stop­niach* Ogarnęło mnie uczucie niezmiernego szczę­ścia i błoga świadomość, że Seata jest blisko, że zaraz ją ujrzę. W tej samej jednak chwili spostrzeg­łem zaskoczony, że huk fal nie umilkł i na złamanie karku pobiegłem w górę.

Góra zapadała się wolno, lecz wyraźnie. Czułem wciąż dygotanie platformy i widziałem, jak odległe krawędzie zapadliska zdają się unosić ku górze Pode mną zaś zamiast doliny, zamiast gajów, pól i łąk układających się jeszcze wczoraj w malowni­czą mapę rozpościerała się szara, pofalowana płasz­czyzna wodna. Grzywiasta fala ciągnęła się jak okiem sięgnąć. W ciągu nocy musiały otworzyć się jakieś gardziele, jakieś strumienie trysnęły z wnę­trza ziemi i do połowy zatopiły kotlinę. Morze pochłaniało Górę, która coraz bardziej się pogrążała. Woda sięgała już tarasu drugiego piętra.

Gdy tak stałem ze wzrokiem przykutym do nieprawdo­podobnego widoku, na platformie ukazała się Sea­ta. Była blada, zmęczona, ale oczy jej płonęły. Nie było w niej niczego ziemskiego, jakby już nie należała do tego świata.

- To Tajemnica Góry - powiedziała na­tchnionym głosem. - Woda pochłonęła cały kraj; woda stanie się grobem przodków i zmyje z po­wierzchni ziemi odwieczne budowle, stare wierzenia i przepowiednie przyszłości. To ty zbudziłeś do życia ową drzemiącą w okowach siłę. Woda przy­szła na miejsce mego kraju, a my... My możemy się uratować.

Dobiegły nas niewyraźne jęki i wołania o pomoc: niewolnicy nie zdołali odnaleźć wejścia na trzecie piętro, dlatego taras na tym poziomie był zupełnie pusty. Wszyscy niewolni tłoczyli się piętro niżej, na tarasie już omywanym falami. Znajdował się on o trzysta mniej więcej sążni od nas i dlatego niewiele mogliśmy zobaczyć.

Niewolnicy skuci panicznym strachem prawie się nie poruszali. Cały tłum - około trzech tysięcy ludzi - stał nieruchomo zwrócony twarzami ku wodzie i patrzył na wznoszące się coraz wyżej fale. Z rzadka któryś z Murzynów wydawał z siebie przeraźliwy krzyk, którego odgłos ledwie do nas docierał. Nagle woda przelała się przez parapet i niewolnicy zaczęli się zanurzać w groźnym żywio­le. Chciałem biec do nich, wskazać im drogę na górne poziomy, ale Seata powstrzymała mnie władczym gestem ręki.

- Zostań tutaj - powiedziała. - Co najwyżej odwleczesz ich nieodwracalną zagładę. Czółno może unieść tylko dwie osoby, gdyż Gwiazda wiedziała, że będzie nas dwoje. Nie próbuj walczyć z wolą Gwiazdy, gdyż jesteśmy wobec niej nikcze­mnymi robakami, których losem jest pokorne spełnianie jej nakazów.

Upadłem na krawędź platformy i wpiłem sic wzrokiem w przerażający obraz tragedii rozgrywa­jącej się głęboko pod nami. Woda sięgała już piersi niewolników i wciąż wolno przybierała. Matki unosiły nad głowami niemowlęta, najsilniejsi w zwierzęcym strachu wspinali się na ramiona innych, a niektórzy usiłowali wspinać się po gład­kiej ścianie, ale natychmiast się z niej ześlizgiwali, niektórzy wreszcie oszaleli z przerażenia i sami rzucali się na głębię. Teraz woda zaczęła przybie­rać coraz szybciej i sięgała już głów najbardziej rosłych. Widziałem moment, gdy ostatnia uniesio­na do góry ręka zniknęła pod falami, a na po­wierzchni zostało tylko kilka ciał walczących do końca ze śmiercią. Nikt z ginących nie umiał jednak pływać i za parę minut było już po wszyst­kim: nic nie zakłócało szarej monotonii fal.

Kiedy wstałem, skamieniały z przerażenia, Sea­ta wciąż jeszcze tkwiła w miejscu ze wzrokiem utkwionym w horyzont.

- Wszystko skończone - powiedziałem ochry­ple.

- Kochany - powiedziała Seata, zwracając się do mnie słowem miłości. - Kochany, trzeba przynieść tu czółno.

Poszedłem po nie bez słowa.

ROZDZIAŁ DWUDZIESTY PIĄTY

Góra zapadała się. Słońce chyliło się już ku zachodowi, gdy fale dotarły do krawędzi zapadlis­ka. W tym czasie również szczyt Góry dotykał już niemal powierzchni fal. W ciągu całego tego dnia wymieniliśmy z Seata może dziesięć słów1

?. Królo­wa siedziała na stosie kamieni wydobytych przeze mnie wczoraj z bruku platformy i nieruchomym wzrokiem wpatrywała się w sfalowaną powierzch­nię wody. Czasami odnosiłem wrażenie, że rozko­szuje się tym nowym

dla siebie widokiem, czasami zaś odczuwałem tą samą szaloną rozpacz, która ściskała jej serce.

Krzątałem się wokół czółna, starając się jak najlepiej przysposobić do podróży i od czasu do czasu zerkałem na Seatę. W pewnym momencie powiedziałem, próbując ją pocieszyć:

- Wkrótce ujrzymy nowe ziemie i innych lu­dzi. Myśl o przyszłości królowo.

- Jesteśmy największymi mordercami na Zie­mi - odparła jakby bez związku.

Zadrżałem i nie odrzekłem nawet słowa. Później przyszła mi do głowy dziwna myśl i znów się do niej odezwałem:

- Seato, czy nie sądzisz, że któryś z niewolni­ków mógł wedrzeć się do Dziedziny Tajemnicy i jeszcze się tam kryje? Może powinniśmy tam pójść?

Seata popatrzyła na mnie zimnym wzrokiem i powiedziała:

- Nie! Oni wszyscy muszą zginąć.

I znów zadrżałem.

Kiedy woda zbliżyła się do nas na odległość dwóch sążni, spuściłem łódkę na morze. Lękałem się z tym zwlekać, żeby nie pochłonął nas wir wodny, kiedy szczyt Góry pogrąży się ostatecz­nie w otchłani. Łódka była przywiązana linami do kamieni znajdujących się pośrodku platformy. Spuściłem się po nich i czekałem. Kiedy odległość między czółnem a platformą zmniejszyła się, szyb­ko pomogłem zejść Seacie, przeciąłem liny swoim letejskim mieczem, odepchnąłem się od ściany i z całej siły zacząłem robić wiosłami, spiesząc odpłynąć od tonącej Góry.

Po paru minutach jej szczyt z dziwnym świstem pogrążył się w otchłani. Przez jakiś czas musiałem walczyć z falami wiatru, ale niebawem niebezpie­czeństwo minęło i mogłem się rozejrzeć.

Kotlina już nie istniała. Woda przelała się przez jej krawędź i zatopiła Przeklętą Pustynię, wciąż jeszcze przybierając, jakby miała

zamienić całą Afrykę w dno morskie. Prąd niósł nas ku brzegowi i wiosła nie były potrzebne.

Patrzyłem na Seatę, Seata patrzyła na mnie.

- Mój ukochany - powiedziała. - Jest nas tylko dwoje na całym świecie. Jesteśmy pierwszy­mi i ostatnimi ludźmi. Wraz z nami kończy się życie Ziemi, więc powinniśmy umrzeć.

Usiłowałem ją uspokoić.

- Ziemia jest wielka - mówiłem - i mieszka na niej wielu, wielu ludzi. Znajdziesz nową ojczyz­nę, znajdziesz to, czego szukałaś.

Seata wpatrywała się w milczeniu w rufę naszego czółna skierowaną tam, gdzie jeszcze niedawno wznosiło się Królestwo Góry. Teraz jednak we wszystkie strony jak daleko sięgał wzrok rozciągała się tylko woda i niebo. Jaskrawoczerwone słońce zapadło w czerwone jak krew fale. Nastała noc, a z nią przyszedł chłód. Zapragnąłem się posilić. Mieliśmy odrobinę kukurydzy, ale ani kropli wo­dy. Z lękiem zaczerpnąłem garścią wody zza burty. Niestety! Moje przeczucia mnie nie myliły! Woda była gorzkawo-słona i zupełnie nie nadawała się do picia, jakby to była woda z oceanu.

Zrozumiałem, że jesteśmy skazani. Czekała nas droga wodą lub lądem przez całą Przeklętą Pusty­nię, na której pokonanie zużyliśmy z Mstegą sześć dni. Nie powiedziałem tego Seacie, ale ona sama wszystkiego się domyśliła.

- Nie lękaj się, kochany - powiedziała łagod­nie. - Teraz dla mnie jest zupełnie jasne, że wszystko stworzone zostało z woli Gwiazdy. Śmia­łam się przedtem z przesądów przodków, ale dziś rozumiem, że byłam szalona. Pozwól mi wznieść modlitwę do Gwiazdy.

Uklękła zwracając twarz ku Marsowi. Ja również uklękłem obok niej i modliłem się po raz pierwszy od wielu, wielu lat. I w milczeniu pustyni nasze wątle czółenko unosiło nas w nieznaną dal...

ROZDZIAŁ DWUDZIESTY SZÓSTY

W nocy wiosłowałem, sterując według gwiazd, i dopiero nad ranem zmogło mnie zmęczenie. Ocknąwszy się zobaczyłem, że Seata leży na dnie łodzi z zamkniętymi oczyma. Pochyliłem się nad nią, lękając się najgorszego. Uniosła powieki i słabo się uśmiechnęła.

- Jestem bardzo słaba, mój ukochany - szep­nęła. - Wydaje mi się, że umieram.

Byłem tak znużony przeżyciami ostatnich dni, że jej słowa nawet mną nie wstrząsnęły, lecz raczej rozczuliły. Ucałowałem jej dłoń i ujrzałem własne łzy zraszające smukłe palce królowej.

Nie trudy podróży zabijały Seatę. Upał też nie był zbyt silny, gdyż powietrze wypełniała para wodna. W południe udało mi się schwytać orla, który zdołał uratować się z potopu, ale teraz bezsilnie opadł na wodę. Przez jakiś czas nie groziła nam śmierć głodowa i mogliśmy nawet ugasić pragnienie świeżą krwią ptaka. Seata jednak nie chciała pić ani jeść. Zabijał ją dręczący, wewnętrz­ny smutek. Pokrzepiwszy się, znów zacząłem wio­słować, utrzymując ten sam kierunek, który nada­łem łodzi nocą, chociaż wcale nie byłem pewien, iż płyniemy we właściwą stronę. Bo czyż można było określić prawidłowy kierunek w tym bezbrzeżnym oceanie? Woda przestała przybierać, fale się uspo­koiły i ukazało się dno - powierzchnia kamienistej pustyni odległa zaledwie o jakieś półtora arszyna. Mogłem bez trudu dosięgnąć jej wiosłem. Przez cały dzień Seata leżała nieruchoma i półprzy­tomna. Kilka razy zwilżałem jej wargi krwią za­bitego ptaka, ale ocucona nie chciała nadal pić. Pod wieczór oprzytomniała zupełnie i przywołała mnie:

- Kochany mój, najdroższy! Niebawem już nie będziemy mogli ze sobą rozmawiać. Umieram.

- Seato, nie mów tak!. - wykrzyknąłem ze smutkiem. - Po cóż miałabyś umierać? Czyżbyś nie chciała zobaczyć mojej ziemi i moich braci?

- Nie mówmy o tym, przyjacielu! To nieziszczalne marzenie. Nie mogłabym żyć bez mego kraju, bez mojego narodu, który sama zgładziłam. Teraz przyznaję ci się do tego, do czego nie śmiałam przyznać się samej sobie. Nie powinnam marzyć o innych światach, skoro dusza moja i tak była przykuta do tego. Bardzo cię kochałam, Tole, kochałam jak męża. Powiedz jeszcze raz, że mnie kochasz, powiedz, że nie zwodziłeś byłej królo­wej... Powiedz mi to, a umrę szczęśliwa.

Przywarłem ustami do jej rąk i szeptałem, że tracąc ją tracę więcej niż własne życie.

Uśmiechnęła się do mnie swym zwykłym spo­kojnym uśmiechem i powiedziała:

- Nie, ty nie ponosisz winy za zagładę Góry. To sama Gwiazda zemściła się na Letejach za niewolników, a niewolników pokarała za bunt przeciwko Letejom. Ta sama Gwiazda posłała ciebie, Tole, abym mogła zrozumieć samą siebie, a ty żebyś mógł zrozumieć mnie, twoją królewnę, twoją Seatę... Żebyś dzięki mnie pozostał na tym świecie i żył. Pamiętaj o mnie, Tole!

- Seato! - wykrzyknąłem rozpaczliwie. - Czyż zdołam żyć bez ciebie?! Jeśli mnie kochasz, pozostań! Pozostań ze mną i dla mnie!

Całowałem ze łzami w oczach jej ziębnące palce i starałem się pochwycić jej najsłabszy szept, ale Seata nic mogła już mówić i tylko łagodny uśmiech rozchylał jej wargi, Potem skierowała wzrok ku wiecznemu niebu i dusza jej odleciała z ziemskiego świata, który był dla niej takim ciężarem za życia.

W momencie jej śmierci pojąłem ostatecznie bezmiar mej miłości i niczym w świetle błyskawicy ujrzałem dwie odmienne istoty - mnie przed tą miłością i mnie przez tę miłość wskrzeszonego. Łkałem jak skazaniec, błagałem niebo, aby oddało mi Seatę choć na

chwilę, żebym mógł dopowiedzieć jej to, czego dotychczas nie zdążyłem wy­razić. Przeklinałem siebie za utracone dnie i godzi­ny, dnie i godziny utracone dla słów miłości.

Myśl o przerażającej przyszłości przemknęła mi przez głowę. Z dzikim zdecydowaniem uniosłem drogie mi ciało, złożyłem na nim ostatni pocałunek i ostrożnie upuściłem za burtę. Wypowiedziałem kilka słów modlitwy, a potem silnymi uderzeniami wioseł odegnałem łódź z tego miejsca, na którym nigdy nie stanie żaden pomnik.

Niemal natychmiast pożałowałem swojego czy­nu, znów opętańczo zapragnąłem ją ujrzeć, ucało­wać jej martwe ręce, mówić do niej. Zawróciłem i w mrokach nocy szukałem jej ciała, nieustannie robiąc wiosłami. Pływałem we wszystkich kierun­kach, na próżno wpatrując się w czarną wodę, bo nie sądzone mi było odnaleźć podwodną mogiłę.

Wzeszło słońce, a ja wciąż krążyłem po wodzie jak szaleniec, wciąż jeszcze szukałem... Nie wie­działem teraz zupełnie, gdzie się znajduję i dokąd płynę, więc w nowym porywie rozpaczy wrzuciłem wiosła do spokojnej, obojętnej wody i położyłem się na dnie czółna, tam, gdzie niedawno spoczywa­ła Seata i całowałem deski, których dotykała. Nie­oczekiwane porywy wiatru mierzwiły mi włosy, ale nie zwracałem na to najmniejszej uwagi. Było mi zupełnie obojętne, dokąd kieruje się moja łódź.

Tak minął dzień, nastała nowa noc i nowa zorza rozgorzała na wschodzie, a ja niemal nie zdawałem sobie sprawy z upływu czasu, całkowicie opanowa­ny przez majaki i zwidy - raz wstrętne i dokuczli­we, to znów niewypowiedzianie rozkoszne, gdy ukazywała mi się królewna Seata. Bo bez niej cały świat nie był mi potrzebny.

EPILOG

Prostacka pomarszczona twarz starej Murzynki i jej wyschnięte na wiór ręce były pierwszymi rzeczami, które ujrzałem po

odzyskaniu przytom­ności. Wiatr przygnał moje czółno do brzegu jeziora, które powstało na miejscu Przeklętej Pu­styni, i wyrzucił je na trawę. Znalazło mnie koczu­jące tam plemię Beczuanów. Murzyni zatroszczyli się o mnie i starali się w miarę sil wyleczyć. Przeleżałem w gorączce wiele dni i ocknąwszy się byłem tak słaby, że nie mogłem się poruszyć. Zacni Beczuani karmili mnie suszonym mięsem i poili wodą ze skorupy strusiego jaja. Dopiero po dwóch tygodniach zdołałem wstać, a po miesiącu wyjść poza osadę.

Pierwsze swe kroki skierowałem w stronę Góry Gwiazdy. Jezioro cofnęło się już, a na miejscu dawnej kamienistej pustyni rozpościerała się rów­nina pokryta żyznym mułem, zieleniejącym już miejscami od mchu i wątłej trawy. Było oczywiste, że w przyszłości utworzy się tam step i pojawi się życic. Palmy wyrosną nad grobem Seaty. Wytęża­jąc wzrok wpatrywałem się w dal, ale stożkowa sylwetka Góry nie rysowała się już na tle poran­nego nieba.

Z najwyższym trudem oderwałem wzrok od horyzontu i skierowałem się ku pobliskiemu gajo­wi. Trawa szeleściła pod moimi nogami, spłoszone papugi przeskakiwały z gałęzi na gałąź. Zapragną­łem nagle przekonać się, czy nie straciłem pewno­ści ręki i uniosłem beczuański łuk, którym dawniej biegle się posługiwałem. Wycelowałem i spuściłem cięciwę. Strzała jęknęła w powietrzu i papuga jak rażona gromem spadła z gałęzi na brzeg strumie­nia. Z bezmyślnym uśmiechem ruszyłem po zabi­tego bez potrzeby ptaka. Tak! Niewiele się we mnie zmieniło, tylko serce ożyło i nauczyło się współczuć.

Schyliłem się, żeby podnieść papugę, i zobaczy­łem swoje odbicie w wodzie strumienia. Długie włosy jak dawniej opadały mi na czoło i kark, ale teraz lśniły jak srebro. Patrzyła na mnie twarz

mężczyzny jeszcze młodego, ale siwego jak gołąbek.

Uśmiechnąłem się ze smutkiem i rezygnacją. Całe moje poprzednie życie leżało pogrzebane pod tym srebrem włosów, a w nowe życie nic wierzy­łem. Podniosłem zabitą papugę i powlokłem się do kraalu moich przyjaciół Beczuanów. To było jedy­ne miejsce, do którego jeszcze mogłem pójść.

1899

Przełożył Tadeusz Gosk

ALEKSANDER KUPRIN

Toast

Upływał dwóchsetny rok nowej ery. Pozostawa­ło zaledwie piętnaście minut do tego miesiąca, dnia i godziny, kiedy to, dwa wieki temu, ostatni kraj o strukturze państwowej, najbardziej uparty, kon­serwatywny i tępy ze wszystkich krajów - Niem­cy - wreszcie zdecydował się porzucić swą dawno przestarzałą i śmieszną odrębność narodową i ku zachwytowi całej Ziemi radośnie przyłączył się do wszechświatowego anarchistycznego związku wol­nych ludzi. Wedle starożytnego, chrześcijańskiego kalendarza dobiegał właśnie końca rok 2905.

Nigdzie jednak nie witano nowego, dwusetnego roku tak dumnie i radośnie, jak na obu Biegu­nach - Północnym i Południowym, na głównych stacjach Wielkiej Ziemskiej Asocjacji Elektromag­netycznej. W ciągu ostatnich trzydziestu lat wiele tysięcy techników, inżynierów, astronomów, ma­tematyków, architektów i innych uczonych specja­listów pracowało z samozaparciem nad urzeczywi­stnieniem najbardziej natchnionej, najbardziej bo­haterskiej idei II wieku. Postanowili oni prze­kształcić kulę ziemską w gigantyczną cewkę elektro­magnetyczną i w tym celu omotali ją z północy na południe spiralą ze stalowej, pokrytej gutaperką liny, długiej na około cztery miliardy kilometrów. Na obu biegunach wznieśli odbiorniki elektryczne o niezmiernej mocy i wreszcie połączyli ze

sobą wszystkie zakątki Ziemi niezliczonymi kablami. To zdumiewające przedsięwzięcie obserwowano z niepokojem nie tylko na Ziemi, lecz także na wszystkich pobliskich planetach, z którymi miesz­kańcy naszego globu utrzymywali stały kontakt. Niektórzy patrzyli na działania Asocjacji z nieuf­nością lub obawą, inni zaś wręcz z przerażeniem.

Jednak rok miniony był rokiem pełnym błyskot­liwych zwycięstw Asocjacji nad sceptykami. Nie­przebrana magnetyczna siła Ziemi wprawiła w ruch wszystkie fabryki i maszyny rolnicze, koleje żelazne i parostatki.

Oświetliła wszystkie ulice i wszystkie domy, ogrzała wszystkie mieszkania. Ona też sprawiła, że dalsze użytkowanie węgla kamiennego, którego złoża dawno się już wyczerpały, stało się całkowicie zbędne. Starła z powierzchni ziemi obrzydliwe kominy zatruwające powietrze. Wyzwoliła kwiaty, trawy i drzewa - ową prawdziwą radość ziemi - od groźby wymierania i wyniszczania się. Wresz­cie przyniosła niesłychane rezultaty w rolnictwie, podnosząc wszędzie urodzajność gleby niemal czterokrotnie.

Jeden z inżynierów Stacji Północnej, wybrany na ten dzień przewodniczącym, wstał ze swego miejsca i uniósł do góry kielich. Wszyscy natych­miast ucichli, a on powiedział:

- Towarzysze! Jeśli pozwolicie, to połączę się teraz z naszymi drogimi współpracownikami ze Stacji Południowej. Przed chwilą sygnalizowali nam chęć rozmowy.

Ogromna Sala Narad zdawała się ciągnąć bez końca we wszystkich kierunkach. Był to wspaniały gmach ze szkła, marmuru i żelaza, cały przystrojo­ny egzotycznymi kwiatami i bujnymi drzewami, przez co przypominał raczej cudowną oranżerię niż budynek użyteczności publicznej. Za jego ściana­mi trwała noc polarna, ale dzięki użyciu szczegól­nych kondensatorów jaskrawe światło słoneczne

zalewało wesołym blaskiem zieleń roślin, stoły, twarze tysięcy ucztujących, smukłe kolumny pod­trzymujące strop oraz wielkiej piękności obrazy i rzeźby umieszczone w przestrzeniach między­okiennych. Trzy ściany Sali Narad były przezro­czyste, ale czwarta, do której plecami stał prze­wodniczący, stanowiła biały czworokątny ekran zrobiony z niesłychanie delikatnego, cieniutkiego, lśniącego szkła.

I oto, uzyskawszy zgodę zebranych, przewodni­czący dotknął palcem malutkiego guziczka umie­szczonego w blacie stołu. Ekran natychmiast roz­jarzył się oślepiającym wewnętrznym światłem i zaraz potem jakby roztajał, a za nim ukazała się dokładnie taka sama, ciągnąca się w dal cudowna szklana sala, w której tak samo siedzieli przy stołach silni, przystojni ludzie o radosnych twa­rzach ubrani w lekkie, połyskliwe stroje. Ludzie oddzieleni od siebie dwudziestoma tysiącami wiorst rozpoznawali się nawzajem, uśmiechali się i w geście pozdrowienia unosili do góry kielichy. Jed­nak z powodu radosnego rozgwaru i śmiechu na razie nie mogli jeszcze dosłyszeć głosów swoich dalekich przyjaciół.

Wówczas przewodniczący wstał ponownie i za­milkli jego przyjaciele i współpracownicy na obu krańcach kuli ziemskiej.

Wtedy powiedział:

- Drodzy moi! Siostry i bracia! I wy, urocze niewiasty, ku którym teraz zwraca się moja na­miętność! I wy, siostry, któreście mnie dawniej kochały, wy, które wspominam dziś sercem na­brzmiałym z wdzięczności! Słuchajcie! Chwała wiecznie młodemu, pięknemu, niewyczerpanemu życiu. Chwała jedynemu Bogu na Ziemi - Czło­wiekowi. Głośmy chwałę wszystkim radościom jego ciała, złóżmy uroczysty, wielki pokłon jego nieśmiertelnemu umysłowi!

Patrzę oto na was - dumnych, odważnych, równych sobie, wesołych - i dusza moja wypełnia się gorącą miłością! Nasz rozum nie jest niczym skrępowany, a nasze pragnienia nie znają granic. Nie znamy ani podległości, ani władzy; nie wiemy, co to zawiść, wrogość, przemoc i oszustwo. Każdy dzień ukazuje nam całe otchłanie tajemnic świata, coraz radośniej poznajemy wszechmoc i nieskoń­czoność wiedzy. Nawet sama śmierć nie wzbudza już w nas lęku, bowiem odchodzimy z tego świata nie w kalekiej starości, nie z przerażeniem w oku i przekleństwem na ustach, lecz jako piękni, po­dobni bogom i uśmiechnięci - gdyż nie czepiamy się kurczowo żałosnych resztek życia, lecz spokoj­nie zamykamy oczy jak zmęczony wędrowiec. Nasza praca jest rozkoszą. I miłość nasza, wyzwo­lona z pęt niewolnictwa i brudu życia, przypomina miłość kwiatów - tak jest wolna i piękna. A je­dynym naszym panem jest ludzki geniusz!

Przyjaciele! Być może powtarzam znane do znudzenia banały, ale nie potrafię inaczej. Dziś od rana czytałem z wypiekami na twarzy wspaniałą i przerażającą książkę. Była to historia rewolucji XX wieku.

Czasami nie mogłem oprzeć się wrażeniu, że czytam baśń, tak nieprawdopodobne, potworne i bezsensowne wydawało mi się życie naszych przodków, od których dzieli nas dziewięć stuleci.

Ułomni, brudni, trawieni chorobami, brzydcy i tchórzliwi ludzie owych czasów przypominali obrzydliwe gady zamknięte w ciasnej klatce. Jeden kradł drugiemu kawałek chleba i zanosił go do ciemnego kąta, gdzie kładł się nań brzuchem, żeby nie zobaczył trzeci. Nasi przodkowie odbierali sobie nawzajem dach nad głową, lasy, wodę, ziemię i powietrze. Garstki obżartuchów i rozpustników wspomaganych przez dwulicowców, oszustów, złodziei i gwałcicieli szczuły tłum pijanych niewol­ników na inny tłum rozsierdzonych idiotów i pa­sożytowały na gnijącym ciele społeczeństwa. I Ziemia,

taka rozległa i piękna, zdawała się ludziom ciemnym, dusznym lochem.

Jednak nawet już wówczas wśród pokornego jucznego bydła, wśród pełzających w pokorze niewolników, podnosili dumne głowy prawdziwi ludzie, bohaterowie o płomiennych sercach. Nie potrafię pojąć, skąd się oni brali w tych podłych, bojaźliwych czasach! Jednak zjawiali się, wycho­dzili na place i wołali: „Niech żyje wolność!”... Czynili to w przerażającej, krwawej epoce, kiedy żaden prywatny dom nie był bezpieczną kryjówką, kiedy przemoc, gwałt, tortury i morderstwo bywa­ły po królewsku nagradzane. Ale ci ludzie wycho­dzili na ulice i w swym świętym szaleństwie krzyczeli: „Precz z tyranią!”.

Krzyczeli i zbraczali swą szlachetną, gorącą krwią płyty trotuarów. Tracili rozum w kamien­nych ciemnicach. Umierali na szubienicach i pod ścianami śmierci. Dobrowolnie zrzekali się wszyst­kich radości życia z wyjątkiem jednej - śmierci za wolne życie przyszłych pokoleń.

Przyjaciele! Czyż nie widzicie tego mostu ułożo­nego z ludzkich zwłok, który łączy naszą cudowną współczesność z przerażającą, ciemną przeszło­ścią? Czyż nie słyszycie szumu tej rzeki krwi, która wyniosła całą ludzkość na bezbrzeżny, promienny ocean powszechnego szczęścia?

Wieczna wam pamięć, nieznani! Wam, milczący męczennicy! Kiedy umieraliście, to w waszych przewidujących, skierowanych ku przyszłości oczach błyszczał uśmiech. Wyprorokowaliście nas - silnych, wyzwolonych i triumfujących - i w wielkiej chwili śmierci posłaliście nam swoje błogosławieństwo.

Przyjaciele! Niech każdy z nas cicho, nie wyma­wiając nawet słowa, sam na sam z własnym sercem, wychyli kielich za pamięć tamtych dalekich mę­czenników. I niechaj każdy poczuje na sobie ich pełen łagodnej rezygnacji, błogosławiący wzrok!

I wszyscy wypili w milczeniu. Ale niezwykłej urody kobieta siedząca obok oratora nagle przytu­liła głowę do jego piersi i bezdźwięcznie się roz­szlochała. A na jego pytanie o przyczynę łez wyszeptała ledwie słyszalnie:

- A mimo wszystko... bardzo bym chciała żyć w tamtych czasach... z nimi... z nimi...

1906

Przełożył Tadeusz Gosk

ANDRZEJ PŁATONOW

Potomkowie

Słońca

Był kiedyś delikatnym, smutnym chłopczykiem kochającym rodzinną zagrodę, swoją matkę, pole i niebo rozciągające się nad głową. Wieczorami w osadzie odzywał się żałośliwy dźwięk dzwonów, ryczała syrena fabryczna, a potem z pracy przy­chodził ojciec, brał go na ręce i całował w wielkie, niebieskie oczy.

I wieczór, krótki i czuły, podchodził blisko ku domom, a umęczeni przez cały dzień ludzie rozko­szowali się tymi krótkimi przedsennymi godzina­mi, kochali swoje żony, mężów i dzieci, i marzyli o szczęściu, które przyjdzie jutro. Jutro ryczała syrena i znów płakały cerkiewne dzwony, a chłop­cu wydawało się, że syrena i dzwony opowiadają śpiewnie o dalekich i zmarłych, o tym co niemoż­liwe i czego na ziemi być nie może, chociaż wszyscy bardzo tego pragną. Noc była pieśnią gwiazd, porą której szkoda na sen, gdy cały świat niczym pątnik wędruje po gwiezdnych szlakach.

Nocą w chłopcu potężniała dusza i ożywały w nim głębokie senne siły, które kiedyś wyzwolą się, wybuchną i stworzą nowy świat. Dusza kwitła w nim tak samo, jak w każdym dziecku, do jego młodego wnętrza wchodziły ciemne, niepowstrzy­mane, namiętne siły świata, aby przekształcić się w nim w człowieka. Stawał się w nim cud, zwyczaj­ny cud, jaki każda matka na co dzień podziwia w swoim dziecku.

Nikt nie mógł przewidzieć, kim ten chłopiec się stanie. A on rósł i z coraz większą, straszliwą energią burzyły się w nim stłamszone w ciasnocie potężne siły. Śnił czyste, błękitne sny, ale żadnego z nich nie potrafił przypomnieć sobie rano, bo spokojny blask słońca uspokajał szalejącą w nim burzę, łagodził namiętności, wygładzał spienione fale. Ale chłopiec rósł we śnie; za dnia był tylko słoneczny płomień, wiatr i smętek pokrytej ku­rzem gładkiej drogi.

Wyrósł w wielkiej epoce elektryczności i prze­budowy kuli ziemskiej. Grom wielkich dokonań wstrząsał ziemią i nikt już od dawna nie patrzył w niebo - wszystkie oczy patrzyły pod nogi, wszystkie ręce były zajęte.

Fale elektromagnetyczne radia szeleściły w at­mosferze i eterze międzygwiezdnym groźnym echem słów pracującego człowieka.

Naczelnym kierownikiem prac nad przebudową kuli ziemskiej był inżynier Wogułow, siwy zgar­biony mężczyzna z błyszczącymi nienawiścią oczy­ma - ten sam delikatny chłopczyk. Dowodził milionami robotników, którzy wgryzali się maszy­nami w ziemię, zmieniając jej oblicze i czyniąc z niej wygodny dom dla ludzkości.

Wogułow pracował nie znając snu i odpoczynku, z gorejącą w sercu nienawiścią, z wściekłością, szaleństwem i gwałtowną, niewyczerpaną genialnością. Pracę tę powierzyła mu Światowa Narada Mas Robotniczych. Wogułow dziesięć razy obje­chał całą kulę ziemską, organizując pracę i głosząc ideę przebudowy kuli ziemskiej, zarażając ludzkie czarne masy entuzjazmem do pracy. Wysłał setki wypraw w góry całego świata, wyprawił setki ekspe­dycji na wszystkie morza i oceany, gdzie tylko prze­pływały ciepłe prądy. Zbudował tysiące obserwa­toriów meteorologicznych i cała atmosfera została przeżuta przez mózgi najwybitniejszych uczonych.

Plan Wogułowa był bardzo prosty.

Ziemia periodycznie atakowana jest przez susze lub, na odwrót, nadmierną wilgotność. Ludzkość od tych pogodowych paroksyzmów ginie całymi milionami. Poza tym wciąż następuje zmiana pór roku - rozmaitych zim, lat itd. - które spowal­niają tempo prac ludzkości, pochłaniają wiele sił na przystosowanie się do nich, skazują ogromne prze­strzenie ziemi na bezpłodność, mrozy i ciemność. A inne części ziemi - na rozszalały wicher, piasek i wściekłość ognia.

Ziemia wraz z rozwojem ludzkości stawała się coraz bardziej dla niej niewygodna i szalona. Ziemię zatem należało przekształcić rękami czło­wieka tak, jak to człowiekowi było potrzebne. To stało się koniecznością, to stało się warunkiem dalszego rozwoju ludzkości.

I Wogułow, inżynier-pirotechnik, opracował projekt takiej przebudowy. Jego istota zasadzała się na sztucznym regulowaniu siły i kierunku wiatrów przez zmianę rzeźby ziemi; przez wyrycie w górach kanałów umożliwiających cyrkulację po­wietrza i przepuszczanie wiatrów, przez wpuszcza­nie kanałami ciepłych i zimnych prądów do wnę­trza lądów. To wszystko, bowiem każdy stan atmo­sfery (jej wilgotność czy suchość) zależy od wiatrów.

Do tych robót należy przede wszystkim wyna­leźć materiał wybuchowy o niezmiernej, cudownej sile, aby przy jego pomocy armia robotników licząca dwadzieścia do trzydziestu tysięcy ludzi mogła wysadzić w powietrze Himalaje. I Wogułow rozpalił swój mózg, otoczył się tysiącami inżynie­rów, zmusił cały świat do myślenia o materiale wybuchowym - aż poszukiwana substancja zosta­ła wynaleziona. To zresztą nie była materia, lecz energia - sprężone światło. Światło jest falą elektromagnetyczną, a prędkość światła jest gra­niczną prędkością Wszechświata. Samo zaś światło jest granicznym i krytycznym stanem materii.

Za światłem zaczyna się już inny Wszechświat, a materia ulega zniweczeniu. Na świecie nie ma energii potężniejszej i bardziej skoncentrowanej niż światło. Światło stanowi kryzys Wszechświata. A Wogułow odkrył sposób sprężenia, zgęszczenia elektromagnetycznych fal świetlnych. Zastosował go i otrzymał ultraświatło, energię wyrywającą się ponownie w świat, dążącą do „normalnego” stanu z destrukcyjną, niepomierną, niewyrażalną liczba­mi siłą. Po wynalezieniu ultraświatła Wogułow zaniechał dalszych poszukiwań. Ta energia była wystarczająca do zbudowania na ziemi wygodnego domu dla całej ludzkości.

Ultraświatło wypróbowano w Karpatach.

Robotnicy do malutkiego tunelu wtoczyli wago­nik z ładunkiem skoncentrowanego ultraświatła i zwolnili elektryczny hamulec utrzymujący ultra­światło w jego nienormalnym stanie - i płomień zawył nad Europą, huragan zmiatał z powierzchni ziemi całe kraje, błyskawice rozszalały się w atmo­sferze, obnażyło się dno Atlantyku, a miliardy ton wody runęły na lądy i wyspy. Gigantyczne złomy granitu wyprysnęły z wyciem nad chmury, rozża­rzyły się tam do niesłychanej temperatury i prze­kształciły się w najlżejsze gazy. Gazy umknęły w najwyższe warstwy atmosfery, gdzie połączyły się z eterem i na zawsze oderwały się od ziemi. Po Karpatach nie pozostało nawet ziarnko piasku. Karpaty przeniosły się bliżej gwiazd. Myśl Wogułowa przekształciła materię prawie w nicość.

W miesiąc później to samo uczyniono w Azji, gdzie zniweczono fragmenty Chinganu i Sajanów. A po dalszym miesiącu w syberyjskiej tundrze już zakwitły pierwsze nieśmiałe kwiaty, spadły pier­wsze ciepłe deszcze, a w ślad za ciepłem ciągnęli ludzie, leciały aeroplany, toczyły się ciężkie pociągi i głęboko w ziemię wbijały się fundamenty ogrom­nych fabryk.

Wogułow dowodził milionami maszyn i tysiąca­mi techników. Ludzkość w rozpasanym szaleń­stwie zmagała się z naturą. Zęby woli i żelaza wgryzały się w materię i przeżuwały ją. Amok pracy ogarniał całą ludzkość, a napięcie trudu zostało doprowadzone do granic ostatecznych, bo dalej było już tylko wycieńczenie sił żywotnych, pękanie mięśni i szaleństwo. Gazety propagowały pracę jako najwyższą i jedyną religię. Kompozyto­rzy ze swymi orkiestrami grali w klubach przedsię­biorstw górniczych i kanałowych skomponowane umyślnie na tę okazję symfonie woli i żywiołowej świadomości, człowiek potężniał i zamierzał się na Wszechświat uzbrojony nie w gołe marzenie, lecz w rozum i maszyny.

Wogułow otoczony aparatami łączności radio­wej ślęczał nad rysunkami i obliczeniami już od czterech lat. I z dnia na dzień otwierał się przed nim coraz to bardziej bezbrzeżny i bezdenny ocean pracy, więc aby mu podołać, bez snu i niemal bez świadomości, ponaglany rytmicznymi eksplozjami myśli zanurzał się w tym oceanie, tonął w nim i nic chciał wypłynąć. Otwierały się przed nim dalekie, rozlegle horyzonty, dostrzegał tysiące problemów, ale nic miał czasu na ich rozwiązanie. Czasami wstawał i miotał się po swoim gabinecie, brodząc w zwałach bristolu i kalki, i żeby oprzytomnieć, śpiewał pieśni robotnicze, gdyż innych po prostu nie znał. Śpiewał i palił machorkę, do której przywykł od dzieciństwa. Jednak pracując pełną parą, maszyna wymagała maszynisty. Morze pracy występowało z brzegów i groziło katastrofą, gdyby choć na chwilę przestał wyczerpywać je myślą i maszynami, więc Wogułow znów zasiadał przy biurku i aparatach łączących go z całym światem, i znów pisał, liczył, krzyczał coś do inżynierów pracujących w Himalajach, w Andach i Sajanach, na sztucznych kanałach odprowadzających ciepłe prądy z Oceanu Lodowatego w głąb Syberii czy

przy budowie urządzeń hydrotechnicznych na­wadniających Saharę, rozmawiał z ekspedycjami meteorologicznymi na Oceanie Indyjskim - na­dając pulsowaniem swej myśli precyzyjny rytm, oświetlając i regulując wielką, bohaterską w swym ogromie pracę dalekich milionów ludzi.

Wogułow już dawno pojął, że potęga ludzkiej świadomości jest zdolnością do wyraźnego, pełne­go i jednoczesnego wyobrażania sobie wielu całko­wicie odmiennych rzeczy. Zdobył tę umiejętność.

Jeszcze rok i kula ziemska zostanie całkowicie przebudowana. Nie będzie zimy ani lata, upałów ani potopów. Cała ziemia zostanie rozbita na działki klimatyczne. W każdej z nich będzie pod­trzymywana stale ta sama temperatura niezbędna do najlepszego rozwoju tej rośliny, która udaje się najlepiej na glebach danego kraju. Cała ludzkość zostanie przesiedlona na Antarktydę, a pozostałe obszary zostaną przeznaczone pod uprawę zbóż i na poligony doświadczalne ludzkiej myśli - staną się warsztatami, królestwem maszyn i rozległych pól.

W rzadkich chwilach snu lub ekstazy w spęczniałej głowie Wogułowa przebłyskiwało coś inne­go, myśl należąca do innych dni.

Pozostała mu jedynie głowa i płomienna świado­mość, która ćwiczona ciągłą pracą narastała i po­tężniała. Do tej pory ludzie byli marzycielami, cherlawymi poetami podobnymi do kapryśnych kobiet i płaczliwych dzieci. Nie mogli i nie byli godni tego, by poznać świat. Potworny opór ma­terii, cały przerażający, pożerający sam siebie Wszechświat był im całkowicie nieznany. Potrzeb­na była wściekła, pełna determinacji, zahartowana myśl, twardsza i materialniejsza od samej materii, żeby poznać świat, zejść do najgłębszych jego otchłani, przebyć całe piekło wiedzy i pracy, nie przestraszyć się niczego i dopiero wówczas prze­tworzyć Wszechświat. A Wogułow, zupełnie tego nie świadom, urodził się z

pięściami bezlitośniejszymi i twardszymi od rąk owego dzikiego twórcy, który niegdyś dla kaprysu stworzył gwiazdy i prze­strzenie. Jednak później rozwinął się przez nie­pomierną tytaniczną pracę, stał się uosobieniem świadomości - twardszej i uporczywszej niż ma­teria - która jest jedyną siłą zdolną przekształcić Wszechświat w chaos i z tego chaosu stworzyć inny Wszechświat bez gwiazd i słońc - triumfującą świadomość, oślepiającą potęgę wyzwoloną z wszel­kich form i budującą lepsze światy, jeśli tylko tego zapragnie, jeśli tylko to tworzenie da mu radość. Ale można również nie tworzyć, nie niweczyć, lecz przebywać w innym stanie. Można nie radować się, nie cierpieć, nie być spokojnym - można być jak lot, jak górskie powietrze, czyste i ulotne.

Aby ziemska ludzkość zdolna była porwać się na świat i światy, żeby zdolna była je pokonać - musi zrodzić w sobie szatana świadomości, diabła myśli, i zabić w sobie ciepłokrwiste boskie serce.

Wogułow zaczął więc działać, powoli i zaczyna­jąc od małego - od przebudowy kuli ziemskiej. To mu jednak nie wystarczało, bo myśl jego rozpalała się i potężniała w trakcie pracy, żądała tej pracy jeszcze więcej, żądała rozmachu i gigantycznego, niemożliwego do pokonania oporu.

Wogułow zabrał się za Wszechświat, gdyż uznał, że jego tajemnice powinny zostać nareszcie po­znane i rozszyfrowane do końca. A poznanie to trzy czwarte zwycięstwa. Podszedł do tajemnic Wszechświata nie jak poeta czy filozof, lecz jak robotnik.

Po roku doświadczeń i rozmyślań rozwiązał to ostatnie, uniwersalne zadanie stojące przed ludz­kością, rozwiązał je, rzecz jasna, z pomocą całej ludzkości. Znalazł ową elipsę, ów zwięzły kształt, w którym mieści się cały nasz Wszechświat. Zaw­sze był przekonany,

iż Wszechświat jest ściśle ograniczony, że ma granice i końce, że ma ustalony kształt - i że tylko dlatego stawia pewien opór, czyli realnie istnieje.

Opór jest pierwszym i najważniejszym dowo­dem istnienia jakiejś rzeczy.

A opiera się jedynie to, co posiada kształt, formę. Rozważania o nieskończoności są zaś jałowymi rozważaniami, a nie faktem.

Wogułow znalazł zarysy, granice Wszechświata i wedle tych znanych, krańcowych wartości wyli­czył pośrednie niewiadome. Istnieją dwa skrajne punkty krytyczne Wszechświata: światło jako naj­wyższe naprężenie Wszechświata, gdyż poza świa­tłem jest już tylko nicość i granicy światła nie można przekroczyć, ponieważ w tym miejscu opór Wszechświata jest nieskończenie wielki - i drugi punkt krytyczny: pole infraelektromagnetyczne, to znaczy rodzaj zwykłego pola elektromagnetycz­nego o niemal zerowym natężeniu, z falą o nieskoń­czonej długości i częstotliwości jednego drgania na wieczność.

Między tymi punktami skrajnymi zawierają się wszystkie formy przejściowe: ciepło, dążenie ma­terii do równowagi struktur chemicznych, radio­aktywność i inne. Przy czym wahania od światła do pola infraelektromagnetycznego są w istocie bar­dzo nieznaczne. Na przykład prędkość emanacji radu jest bliska prędkości światła, a prąd elektrycz­ny również ma niemal taką samą szybkość. A przy­roda - harmonia świata, infrapola i wszystkich form przejściowych - jest w swej naturze jedno­lita.

Wogułow przekonał się dowodnie, bo doświad­czalnie, że cały Wszechświat miota się w tym zamkniętym kręgu. Infrapole nieuchronnie potęż­nieje do stanu światła, a światło z kolei, zderzając się z samym sobą, znów opada ku swemu przeciw­stawnemu biegunowi - infrapolu. I tak ruchem kołowym, w górę po prawej stronie

okręgu, w dół po lewej, drga i szamoce się Wszechświat w lochu, którym jest on sam.

Infrapole za moment (nieokreślony i nieuchwyt­ny) przekształca się w światło, a światło w tej samej chwili rozlewa się w odpowiedniej wielkości infra­pole. W rezultacie otrzymujemy wahania tak szyb­kie, że w gruncie rzeczy niezauważalne, czyli stan wiecznej martwoty.

Infrapole rozpościerając się w nieskończoność ma wewnątrz siebie niejednakowy opór wewnę­trzny - u punktów początkowych większy, u koń­cowych mniejszy, co z kolei wywołuje odmienne prędkości jego drgań, czyli fal; intensywność pola osiąga maksimum, czyli stan światła, i znów spada z częstotliwością pięćdziesięciu do potęgi dwu­dziestej okresów na sekundę do jednego na wiecz­ność, czyli całkowitego bezruchu.

I kiedy Wogułow zbudował w swoim laborato­rium kopię Wszechświata ze wszystkimi jego funk­cjami, a doświadczenie potwierdziło wszelkie wstępne obliczenia - nawet nie ucieszył się, tylko znieruchomiał przy swojej maszynerii-Wszechświecie i jego myśl też na moment zamarła.

Na swoim stole laboratoryjnym otrzymał ten sam kołowy strumień przemian od światła przez infrapole ku światłu, jaki od wieczności płynął w bezmiernych przestworzach świata. Kosmos zo­stał poznany do dna i odtworzony przez człowieka.

Wówczas Wogułow przypomniał sobie o ultraświetle, o swojej eksplozywnej energii i uśmiechnął się po raz pierwszy od niepamiętnych czasów. Wszechświat został pokonany przez człowieka, który zdołał się wyrwać z zaklętego kręgu mart­wych przemian, gdyż ultraświatło nie było już elementem kosmosu. Wogułow chwycił ołówek i obliczył, że wystarczy tysiąc kilometrów sześ­ciennych skoncentrowanego ultraświatła, aby Wszechświat przestał istnieć.

Dwóch eksplozji, po pięćset kilometrów, będzie dość: pierwsza doprowadzi do stanu światła wszy­stko, co istnieje, druga zaś przemieni światło w ultraświatło, które siłą bezwładu samo się sprę­ży, tworząc jakiś nowy superenergetyczny twór, inny Wszechświat.

Wogułow poczuł smętną błogość - zamykająca mu drogę ściana pękła, ukazując nowy szlak.

W rok później Wogułow postanowił przetwo­rzyć Wszechświat przy pomocy ultraświatła. I znów rozgorzała w nim myśl, i znów nieskończo­nym strumieniem popłynęły rysunki warsztatów i laboratoriów, zaczęły rodzić się niezliczone kosz­torysy i preliminarze. Teraz jednak Wogułow nat­knął się na nieprzezwyciężoną przeszkodę, gdyż całej energii kuli ziemskiej nie wystarczało do wytworzenia tysiąca kilometrów sześciennych ul­traświatła. Wówczas zaprzągł do maszyn nieskoń­czoność, przestrzeń i samą najbardziej uniwersalną energię - światło. W tym celu wynalazł fotoelektromagnetyczny rezonator-transformator, przy­rząd przekształcający fale elektromagnetyczne w zwyczajny prąd elektryczny zdolny napędzać silniki. Po prostu nadchodzące z przestrzeni pro­mienie świetlne „ochładzał”, hamował w infrapolu i zyskiwał w ten sposób fale o potrzebnej mu długości i częstotliwości drgań. Mimochodem i w sposób dla siebie niezauważalny rozwiązał największy w historii ludzkości problem energe­tyczny, dał odpowiedź na pytanie, w jaki sposób najmniejszym nakładem sił zyskiwać maksymalne ilości użytecznej energii. Nakłady siły żywej były w jego metodzie minimalne: wystarczyło sfabry­kować pewną liczbę rezonatorów-transformatorów przemieniających światło w prąd, aby już później zyskiwać nieograniczone ilości energii, bowiem cały Wszechświat pracował tu na człowieka. Te ilości energii były wręcz nieskończone, jeśli nie­skończonością nazwiemy odległość do najdalszych granic kosmosu... Energetyka, a zatem i cała gospodarka świata

doznały niewyobrażalnego wstrzą­su, a dla ludzkości nastąpił prawdziwie złoty wiek: cały Wszechświat, całe składające się nań fizycz­ne światło pracowało dla człowieka, karmiło go i cieszyło.

Wogułow zmusił Wszechświat do pracy w jego wytwórniach ultraświatła, które produkował, żeby ten Wszechświat zniweczyć. Tego jednak było mu zbyt mało: człowiek pracował zbyt wolno i leni­wie, żeby w krótkim czasie wytworzyć potrzebną ilość rezonatorów-transformatorów idącą w milio­ny sztuk. Tempo pracy winno być maksymalnie przyspieszone, więc Wogułow zaszczepił robo­czym masom mikroba energii. Wziął w tym celu element infrapola z jego przerażającym dążeniem ku stanowi maksymalnemu - światłu, rozmnożył w milionach kultur i rozsiał w atmosferze. Od tej chwili człowiek spalał się w pracy, zapisywał karty prawdziwego bohaterstwa, kochał jak Dante i żył nie lata, lecz dni, ale wcale tego nie żałował.

Pierwszy rok takiej pracy dał już sto kilomet­rów sześciennych ultraświatła. Wogułow zamie­rzał w każdym następnym roku podwajać jego produkcję, tak że po trzech latach i paru miesią­cach tysiąc kilometrów sześciennych światła sprę­żonego winno być już zmagazynowane w składach.

Ludzkość żyła jak w huraganie. Dzień równał się w produkcji dóbr tysiącleciu. Szybka zmiana po­koleń wytworzyła nowy typ człowieka o niespoży­tej energii i błyskotliwym geniuszu.

Mikrob energii sprawił, że wieczność stała się niepotrzebna - wystarczała krótka chwila, aby napić się życiem do syta i odebrać śmierć jako radosne spełnienie instynktu.

I nikt nie wiedział, co działo się z inżynierem Wogułowem, że miał on zbolałe serce i duszę, takie serce i duszę, jakich żaden człowiek mieć nie powinien. W dwudziestym drugim roku życia

poznał i pokochał dziewczynę, która w tydzień później umarła.

Przez trzy lata miotał się po Ziemi w szaleństwie i dojmującym smutku; szlochał na pustynnych drogach, błogosławił, przeklinał i wył. Był tak straszliwy w swym szaleństwie, że sam postanowi! je zniweczyć. Tak cierpiał i gorzał, że nie mógł już nawet umrzeć. Jego ciało stało się jedną wielka raną i zaczęło gnić, a jego dusza unicestwiała samą siebie.

A potem Wogułowa dosięgnęła organiczna ka­tastrofa: siłą miłości, energia serca wdarły się do mózgu, rozepchnęły czaszkę i utworzyły rozum niesłychanej, nieprawdopodobnej, niepomiernej mocy.

Nic jednak się nie zmieniło - tylko miłość stała się myślą, a myśl w nienawiści i rozpaczy niszczyła ów świat, w którym niemożliwe było to, czego człowiek nade wszystko potrzebuje - duszy inne­go człowieka...

Wogułow rozproszy Wszechświat bez lęku i ża­łości, lecz z bolesną tęsknotą za tym, co bezpowrot­nie utracone, czym człowiek żyje i co mu potrzebne nie po niezmierzonym czasie, ale już, teraz.

Wogułow własnymi rękami chciał sprawić, żeby ziściło się owo nieosiągalne „teraz”. Chciał to uczynić, bo tylko ten, który kocha wie, co znaczy nieosiągalne i niemożliwe, pragnie tego niemożli­wego i zdobędzie je, uczyni możliwym bez względu na to, jakie przeszkody będzie musiał pokonać.

1922

Przełożyła Anita Tyszkowska

WIENIAMIN KAWIERIN

Beczka

Jurijowi Tymanowowi

1. Sir Matthew Staffords rozpoczyna liczenie

Przez długi korytarz przemknęła ostrożnie sios­tra miłosierdzia. Doszła do drzwi gabinetu, zastu­kała - nikt nie odpowiedział. Zastukała jeszcze raz, otworzyła drzwi i stanęła na progu:

- Proszę mi wybaczyć, sir, że odrywam pana od pracy. Przyszłam powiedzieć, że sir Reginald umiera.

Siedzący za biurkiem malutki staruszek w ogro­mnych okularach i wysokim kołnierzyku podniósł głowę i uważnie spojrzał na siostrę:

- Chwileczkę - odpowiedział. - Już kończę.

- Proszę wybaczyć - powiedziała znów pie­lęgniarka - ale wydaje mi się, że sir Reginald może nie doczekać.

Staruszek w okularach popatrzył na pokryty cyframi papier, odłożył ołówek i narzuciwszy na plecy marynarkę wyszedł z pokoju. Siostra po­spieszyła za nim. Drzwi w końcu długiego kory­tarza otworzyły się: na wąskim łóżku leżał szczup­ły, blady mężczyzna. Czarne włosy opadały mu na czoło. Przy posłaniu siedział tęgi jegomość w palcie.

- Zmarł - powiedział zobaczywszy Staffordsa. - Serce nie wytrzymało. Od początku mówi­łem, że serce do niczego!...

Matematyk Matthew Staffords stanął przy łóż­ku syna, spojrzał na jego blada twarz i odgarnął mu z czoła czarny kosmyk włosów.

- Pójdę już, sir - powiedział tęgi jegomość w palcie. - Sadzę, że nie mam tu nic więcej do roboty. Żegnam pana, Staffords!

I wyszedł razem z siostrą miłosierdzia.

Matthew Staffords poprawił okulary, usiadł na fotelu, wsparł podbródek na dłoni i zamyślił się.

Patrzył na nieruchomą twarz syna, machinalnie zdejmując i wkładając ogromne okulary.

Długo milczał. Wreszcie drżącym głosem za­wołał:

- Reggie!... - Po chwili wyprostował się i zdecydowanym krokiem wyszedł z pokoju.

Wrócił tam w nocy, usiadł za biurkiem i zaczął przeglądać papiery syna.

Rozłożywszy je w schludne stosiki czytał:

Królewska Akademia Nauk

Sir Reginald Staffords

Niniejszym informujemy, że przedstawiony przez pana projekt szczegółowego badania niebo­skłonu przy pomocy promieni sigma został przez nas odrzucony z powodu braku możliwości jego realizacji.

Nie pisałbym do Ciebie, Reggie, gdyby nie te przeklęte okoliczności. Ojciec przestał przysyłać pieniążki! Niech się dzieje, co chce! I tak jestem szczęśliwy, że uciekłem z tego przeklętego domu. Przyślij, ile możesz! Rzuciłem picie.

George

P. S. Lepiej być żywym włóczęgą niż martwym matematykiem!

Testament

Ja, Reginald Staffords, będąc zdrowy na ciele i umyśle, postanawiam, co następuje:

Wyposażenie pracowni chemicznej i bibliotekę i trzy tysiące tomów zapisuje mojemu ojcu, sir Matthewowi Staffordsowi, rzeczywistemu człon­kowi Akademii - sekcja matematyki teoretycznej. Pracownia i biblioteka znajduję się w domu przy Marlborough Street 39.

Moje rękopisy i listy - wszystkie bez wyjątku - zapisuję Miss Ellen Brown (Essex Street 11 ). Proszę ją również o:

- wyrycie na moim nagrobku wzoru Blacksforda na nieruchomości ciał w próżni,

- wydanie moich prac na temat wykorzystania promieni sigma w badaniach nad sklepieniem niebieskim.

Po dwudziestu czterech godzinach od mojej śmierci proszę umieścić we wszystkich gazetach następujące ogłoszenie:

Uwaga!

Zmarł matematyk Reginald Staffords. Spełnia­jąc ostatnią wolę zmarłego informujemy wszyst­kich, że:

- w pobliżu miasta Nordway, obok Littleick, w leżącej na lewo stromej skale w odległości czterdziestu siedmiu kroków od Kamiennej Drogi, ukryto czterysta pięćdziesiąt tysięcy franków i klejnoty tej samej wartości,

- R. Staffords będąc zdrów na ciele i umyśle trzykrotnie przy świadkach potwierdzał przysięgę prawdziwości tego oświadczenia.

Tysiąc funtów, znajdujące się na moim koncie w Banku Królewskim, zapisuję mojemu bratu, George'owi Staffordsowi.

Reginald Staffords

Rok - miesiąc - dzień

Powyższe pismo znajduje się w biurze notarial­nym „Perrydoole i Perrydoole”, Liverpool Street 412.

Sir Matthew zmrużył oczy i poprawiwszy okula­ry spojrzał na testament pod światło. Na odwrot­nej stronie papieru między przypadkowo rozrzuco­nymi cyframi zauważył niedbałą notatkę:

Lewa stroma skała, Nordway, Littleick, czter­dzieści siedem kroków od Kamiennej Drogi.”

Pod napisem był rysunek, na pierwszy rzut oka przypominający beczkę. Rysunek zastanowił sir Matthewa.

- Dla bryły obrotowej otrzymanej przez obrót łuku S - wymamrotał zamyślony. Milczał przez chwilę i mówił dalej, wziąwszy z biurka ołówek: - skrajne współrzędne odpowiadają współrzędnym x0 do x', odcinek łuku równy...

Malutki i szary jak mysz, prawie ginąc w ogrom­nym skórzanym fotelu, zapełniał drobnymi cy­ferkami odwrotną stronę testamentu. Zaczął li­czyć...

Rano przyniesiono trumnę z zakładu pogrzebo­wego. Położono w niej szczupłego, bladego i bar­dzo spokojnego człowieka. Kierujący uroczysto­ścią żałobnik był z tego powodu pełen podziwu i mówił, że rzadko zdarzało mu się współpracować z tak uległym i posłusznym nieboszczykiem.

Ciało elastyczne jak guma - objaśniał sir Matt­hewa pogrzebowy funkcjonariusz.

Trumnę przykryto, obciągnięto białym płót­nem, postawiono na karawan, i konie, szumiąc pióropuszami, powiozły ją przez miasto.

Sir Matthew szedł za trumną, zagryzając wargi i patrząc wokół nieprzytomnym wzrokiem. Wszę­dzie widział cyfry...

Na rogu Nordwich Avenue potknął się o słupek i przez moment rozjarzył się w jego głowie napis: „Nordway, Littleick, stromo zakończona skała, czterdzieści siedem kroków od Kamiennej Drogi.” Wyciągnął więc z kieszeni notes i machinalnie Wpisał ten adres.

Podbiegł do niego usłużny żałobnik:

- Może wsiądzie pan do karety? Będzie panu wygodniej, sir!

W tym momencie, beztrosko wywijając laską, zza rogu Nordwich Avenue wyszedł dżentelmen w mocno zdefasonowanym cylindrze. Lewą stronę jego twarzy zdobił rudy bokobród. Prawa strona była tej imponującej ozdoby całkowicie pozbawio­na. Zobaczywszy kondukt, dżentelmen przystroił oblicze żałobnym grymasem i przyłączył się do sir Matthewa.

Karawan dotarł do cmentarza. Grabarze zdjęli trumnę, ponieśli ją do grobowca i opuścili w dół. Sir Matthew i dżentelmen z jednym bokobrodem nieruchomo tkwili nad świeżą mogiłą.

- Panowie! - rozpoczął dżentelmen z rudym bokobrodem, choć poza sir Matthewem nikogo więcej nie było. - Nie wiem, jak nazywał się nieboszczyk i co robił, będąc w stanie ruchu. Człowiek minus ruch jednostajny plus nieskończo­ność równa się zero. Przekonuje nas to, że umarł - wspaniale! Raz jeszcze prawo zachowania energii dowiodło swej prawdziwości. Żegnaj i bądź szczęś­liwy, drogi nieboszczyku! Nic się nie zdarzyło i mnie nic do tego, że ten człowiek umarł. Ale poczytuję za swój obowiązek wyrazić szczere współczucie tym, którzy - nie wiadomo zresztą dlaczego - pozostali jeszcze wśród żywych!

- Bardzo dziękuję, sir - powiedział sir Matt­hew, zamyślonym wzrokiem przyglądający się dżentelmenowi z rudym bokobrodem.

I z wdzięcznością uścisnął mu dłoń.

2. Rozważania o rudym bokobrodzie

Mówiąc między nami, wydarzenia, które opisu­ję, będąc człowiekiem z jednym bokobrodem, w pełni zasługują na to, abym pisał o nich mając oba bokobrody. Piszę bowiem o względności ruchów ziemskich i następstwie w czasie zdarzeń pozbawionych

przyczyny. W sumie to wszystko warte jest jednego oderwanego bokobrodu stożkowatego kształtu, obróconego ostrym końcem w dół.

Gdyby nie to, że od dnia, kiedy straciłem lewy bokobród minęło dziś dokładnie sześć lat, nie próbowałbym chyba zastanawiać się nad swoimi wątpliwościami. Twierdzę, że każdy przedmiot o dowolnej wielkości, kształcie i stanie skupienia, zajmując miejsce w przestrzeni światowej, jest nieuchronnie związany z innymi przedmiotami mającymi określone miejsce w świecie.

I dlatego właśnie nieobecność na moim obliczu jednego rudego bokobrodu stanowi fakt o ogrom­nym, prawie kosmicznym znaczeniu. Lewy rudy bokobród angielskiego dżentelmena w stanie oder­wania od tego dżentelmena zakłóca porządek Wszechświata. Konstabl, który oderwał mój boko­bród, stał na rogu Regent Street - jednej z ulic, które do dziś są ulubionymi miejscami moich przechadzek. Piwo, kufle, beczki i właściciel karcz­my na Pitt Road cieszyły się tego dnia - jak zresztą zawsze - moją niesłabnącą przychylno­ścią. Siedząc przy kwadratowym stole pod oknem rozważałem problem nieobecności próżni w prze­strzeni światowej. Z lewej naprzeciwko mnie sie­dzieli dwaj jednakowi dżentelmeni w jednakowych cylindrach. Z prawej miałem zaś naprzeciw siebie tłustego jak mieszkaniec Yorkshire fabrykanta, oddającego się lekturze gazety... Pewnie rzeczy­wiście pochodził z Yorkshire...

Nalewałem sobie właśnie trzecią butelkę do kufla, kiedy niespodziewanie poczułem podziemny wstrząs - przez mgnienie oka pod moimi nogami, pod karczmą, pod ulicą i pod całym miastem coś się nagle przewaliło. Londyn drgnął, zakolebał się i jakby podskoczył w górę.

Nie minęła nawet minuta od tego wstrząsu, kiedy odezwał się fabrykant. Nie zwracał się do nikogo z nas, po prostu rzucił w przestrzeń:

- Szatany!

Chwilę milczał i znów krzyknął:

- Szatany!

- Chamy! - rozdarł się nagle wściekłym gło­sem, podskoczywszy i walnąwszy pięścią w stół. - Ci podlece pchają się do parlamentu!

- Przepraszam, o co panu chodzi, sir? - zapytał gospodarz.

Nie zdążyłem dopić swego piwa, kiedy mieszka­niec Yorkshire rozbił całą zastawę na stole.

- Ci dranie pchają się do parlamentu! - powtórzył z wściekłością.

- Mówi pan oczywiście o laburzystach, sir? - upewnił się gospodarz.

- Tak! - powiedział z pianą na ustach miesz­kaniec Yorkshire. - Szatany! Wnieśli bill! O no­wym przedstawicielstwie! Precz! Bill!!! Won! Bill! Rżnij!!!

- Wściekł się pan, czy co? - zakrzyknął gos­podarz, ale widząc, że mieszkaniec Yorkshire za­mierza się na niego butelką, wlazł pod ladę i też zaczął się wydzierać.

- Bill! Precz z billem!

Dwóch siedzących w głębi karczmy dżentelme­nów położyło na stole cylindry i wykrzyknęło zgodnym chórem:

- Precz z billem!

Po chwili mieszkaniec Yorkshire i dwóch dżen­telmenów rozbiło wszystkie stojące na stole i bu­fecie naczynia, zdemolowało starannie wnętrze i wypadłszy z karczmy pognało przez ulice Lon­dynu.

- Bill! Bill! Precz z billem! Bill!

Dopiłem piwo i nie zapłaciwszy popędziłem za nimi.

- Dżentelmeni! - ryczał mieszkaniec Yorks­hire, podtrzymując obiema rękami brzuch i trzęsąc tłustymi policzkami. - Dżentelmeni! Laburzyści nas cisną! Wiecie, że oni - niech ich szlag trafi! -

przedstawili w parlamencie nowy bill!? Precz z billem!

Wedle moich obliczeń w ciągu siedemnastu minut przyłączyło się do demonstracji dwudziestu sześciu kramarzy i czternaście dam.

Przekupienie konstabli też zajęło manifestują­cym siedemnaście minut.

Gnaliśmy prze ulice i tłum powiększał się wciąż o jednakowych dżentelmenów.

Wlazłszy na czyjeś plecy mieszkaniec Yorkshire kontynuował swoje wywody:

- Dżentelmeni! Idzie zaraza! Zaraza, dżentel­meni! Laburzyści zwyciężają! Pchają się do parla­mentu! Krwiopijcy Nieroby! Dranie! Dżentelme­ni! Precz z billem! Bill! Rżnąć, dżentelmeni!

Jak już wspomniałem, na rogu Regent Street stał konstabl. Wspomniałem również, że konstable byli przekupieni. I dlatego, kiedy nastąpił mi na nogę, przeciąłem pod kątem prostym teoretycznie istniejącą płaszczyznę powietrzną, wyprostowa­łem gwałtownie rękę i strzeliłem konstabla w zęby...

3. Trójka z oberży „Spotkanie przyjaciół”, Pa­ternoster Road 13

Wieczorem dnia, w którym Reginald Staffords został dokładnie zapakowany do trumny, a trumna równie starannie zakopana w ziemi, za okrągłym stołem w oberży „Spotkanie przyjaciół” (Paterno­ster Road 13) siedziała dobrana trójka. Kamienne stopnie prowadziły w dół, ku beczułkom, w któ­rych rosły zakurzone wawrzyny. Oberża była pra­wie pusta. Wśród rozwieszonych pod szklaną ko­pułą homarów i zalegających bufet kiełbas i szynek uwijał się wesoły oberżysta.

Na ogromnej ladzie leżały parówki po myśliwsku i gapiący się wielkimi dziurami ser.

- Nordway, Littleick - powiedział siedzący za stołem wysoki ostronosy facet. - Niech to diabli, to chyba ze dwa dni drogi? Jak sądzisz, George?

Złodziej George Staffords siedział wierzchem na krześle, oparłszy łokcie o jego plecy. Długie nogi wyciągnął na beczki z piwem. Pochylał się nad trzymanym w rękach papierem i milczał.

- Lazła sroka psu pod ogon - warknął trzeci włóczęga, noszący dźwięczne przezwisko Katary­niarz.

Zamilkli. Wesolutki oberżysta popatrzył na nich i otworzył z hukiem butelkę.

- Nie! - krzyknął George Staffords. – Nie rozumiem! Do diabła! Oberżysta! Piwa!

Oberżysta jak piłeczka potoczył się do niego z otwartą butelką.

- Po co ci ten rysunek? - zapytał ostronosy szuler, Jimmie Andrews. - Miejsce znamy, pie­niążki pod skałą, czego więcej trzeba?

Kataryniarz wstał i z ponurą miną zaczął prze­chadzać się po sali.

- „Ja, Reggie Staffords, zdrów na ciele i umyś­le...” - wymamrotał w zadumie złodziej. Napił się piwa, odwrócił do Andrewsa i powiedział:

- Słuchaj, Jimmie, ty nie znałeś mojego brata. Nie napisałby tego na próżno. Wdał się w ojca, a ojciec nie rzuca słów na wiatr.

- Wiemy dokładnie, gdzie to jest - powiedział szuler. - Przez jakieś idiotyczne rysunki mamy stanąć w pół drogi? Przestańmy gadać! W drogę! Szkoda czasu!

- Szedł sobie po drodze osioł, chrum-prr-prr, no i padł - zawarczał Kataryniarz.

Szuler dopił piwo i rąbnął kuflem w stół. Wstał, poszedł do sąsiedniego pokoju i przyniósł stamtąd zwój grubych lin, oskardy i łopaty. Zarzucili na ramię torby i wetknęli oskardy za pas.

Krawiec był wściekły, ruszył w świat,

Miał kozła, więc na kozła wsiadł.

Za ogon szarpał go parszywy

(Kozioł nie koń i nie ma grzywy),

Tłukł go żelazkiem, igłą kłuł

I jechał w górę zamiast w dół.

W ten sposób trafił do dom on,

A trafić chciał do Rogerstone

- zaśpiewał złodziej.

- Droga jest prosta - powiedział szuler - Sprawdziłem wszystko dokładnie. Miniemy przed­mieścia Nordway, za trzema zakrętami jest dom dróżnika, a w lewo od niego idzie wąska ścieżka. Prowadzi przez dolinę prosto do Kamiennej Dro­gi. Rozliczcie się z nim - dorzucił, wskazując głową oberżystę.

Oberżysta potoczył się do nich wymachując serwetką.

- Życz nam szczęścia, gospodarzu - po­wiedział George Staffords, rzucając na stół mo­netę.

Wyszli z oberży, szuler zamknął drzwi.

W ten sposób trafił do dom on,

A trafić chciał do Rogerstone...

- zanucił z chytrym uśmieszkiem oberżysta.

A potem sam siebie upomniał, stukając się w czoło:

- Nie kracz, kruku, nie kracz!

4. Dżentelmen z jednym bokobrodem dostaje drgawek

Dziennikarz Joy Withe siedział w karczmie „Old Friend” na Waterloo Road i w milczeniu pił piwo. Na prawo od niego sączył dżin siedzący okrakiem na krześle stangret, na lewo - dżentel­men w zdefasonowanym cylindrze. Dżentelmen ten był pogrążony w rozmyślaniach tak głębokich, że nawet nie zauważył, jak jego jedyny bokobród zanurza się w piwie.

- Wie pan chyba, karczmarzu - mówił Joy Withe, patrząc ze smutkiem na puste butelki - że ojciec mojej narzeczonej ma wiatrak?

- Wiem - odpowiedział karczmarz.

- A wie pan - ciągnął dalej Joy Withe - że urzędnikom sądu królewskiego podniesiono pensję do półtora szylinga dziennie?

- Być nie może? - zdziwił się karczmarz.

- A wie pan - zaczął znów Joy, kiedy nagle dżentelmen z rudym bokobrodem podskoczył jak­by od podziemnego wstrząsu. Poderwał się i spoj­rzał w dół - podłoga falowała mu pod nogami. Zadygotał. I w tym samym momencie stało się coś niezrozumiałego: dziennikarz Joy Withe zerwał się, rąbnął krzesłem w podłogę i ochrypłym sznaps-barytonem ryknął na całe gardło:

- Precz z konserwatystami!

Siedzący w głębi karczmy dwaj robotnicy spoj­rzeli na Withe'a z wyraźną aprobatą.

- Precz! - powtórzył dziennikarz, wychylając do dna butelkę. - Jak długo jeszcze będą nami rządzić ci pyskacze!? Precz!

- Ostrożnie, przyjacielu - ostrzegł karcz­marz. - Na rogu stoi konstabl!

- Precz z konstablami! - zawył dzienni­karz. - Precz! Do diabła z nimi! Won! .

- Precz! - ryknęli zgodnie robotnicy i jakby się umówili, zgrabnie rozstrzaskali o ladę sześć butelek piwa.

- Wściekliście się czy co!? - zakrzyknął karcz­marz, ale widząc, że dziennikarz zamierza się na niego butelką, wlazł pod ladę i zaczął się wydzierać:

- Precz z konserwatystami!

Po chwili robotnicy uporawszy się z tłuczeniem naczyń, wytoczyli beczkę od piwa i postawiwszy na niej dziennikarza, ponieśli beczkę przez londyń­skie ulice.

- Robotnicy! - krzyczał dziennikarz. - Py­skacze z parlamentu mydlą nam oczy! Niech to diabli wezmą! Żyją z dochodów przynoszonych przez kopalnie i fabryki, a my pracujemy na to, żeby mogli

strzępić sobie gęby w parlamencie! Precz z twardogłowymi! Podatki! Harujemy do siódmych potów za marny kawałek chleba, a oni wydają prawa o podatkach! Precz! Rżnij!

Tłum wokół niego powiększał się. Trzystu urzędników pozostawiło swoje biurka i przyłączyło się do demonstracji.

Pod budynkiem sądu Joy Withe kontynuował swoje przemówienie:

- Brytyjczycy! Czy to myśmy wybierali tych nadętych lordów i tłustych kupców?!... Oni się obżerają, a my musimy sprzedawać nasze dzieci, żeby nie zdechnąć z głodu! Precz z konserwatysta­mi! Rżnij! Precz!

Dżentelmen z jednym bokobrodem nie wypusz­czając z rąk ołówka i notesu biegł za beczką, na której jak fryga kręcił się dziennikarz.

- Precz z konserwatystami! - krzyczał tłum.

I niosąc na rękach beczkę z Joy Withe, pędził w kierunku parlamentu.

Premier, lord Jocker, zdziwił się niemile, zoba­czywszy z balkonu wielotysięczny tłum zbliżający się do parlamentu. Jednak konieczność obcięcia czubka cygara odwróciła uwagę lorda od tego nie­oczekiwanego wydarzenia. Obciąwszy cygaro pre­mier wypuścił kłąb aromatycznego dymu i zszedł do sali posiedzeń.

Obrady właśnie się zaczęły, kiedy do sali wpadł konstabl i zameldował, że demonstranci żądają wpuszczenia do parlamentu. Nie dane mu było jednak dokończyć - rzucona wprawną ręką butel­ka zmusiła go do zamilknięcia na trudny do okreś­lenia okres czasu. W ślad za butelką wleciała do sali beczka, na której w pełnej godności pozie siedział dziennikarz Joy Withe.

Joy Withe zlazł z beczki, skłonił się dostojnie i zdecydowanym krokiem skierował się w stronę mównicy.

- Brytyjczycy! - zaczął uroczyście. – Nie miejcie do mnie żalu, że w tych tak dla nas wszystkich trudnych czasach stanąłem na czele żądnego sprawiedliwości ludu! Pytam was, kto jest winien wszystkim nieszczęściom uciskanego naro­du? Każdy prawdziwy robotnik odpowie: konser­watyści! Brytyjczycy! Nie chcecie umierać z gło­du? Chcecie zmniejszenia podatków? A więc precz z konserwatystami! Precz! Niech żyją laburzyści!

Następnego dnia rząd lorda Jockera upadł...

5. „Times” nr 588/24

Sir Matthew tkwił bez ruchu w swoim ogrom­nym fotelu, opierając nieogolony podbródek o wy­soki staromodny kołnierzyk. Zegar wybił północ. Sir Matthew poderwał się nagle, podskoczył i za­czął z wściekłością wygrażać komuś zaciśniętymi pięściami:

- Wielkość łuku!? Współrzędne brzegowe!? Reggie, chłopcze! Czy nie mogłeś mi tego powie­dzieć wcześniej!?

Świtało. Rozsunął firany i nacisnął dzwonek. Wszedł służący.

- Wyjeżdżam - powiedział sir Matthew. - Nie wiem, kiedy wrócę. Można nawet założyć, że nigdy.

- Słucham pana, sir.

- Uważaj na mieszkanie. Szczególnie pilnuj gabinetu sir Reginalda.

- Słucham pana, sir.

- Wszystkie moje sprawy będzie prowadzić pan Fawcett, adwokat, Regent Street 48.

- Słucham pana, sir.

Sir Matthew zamyślił się, przesuwając okulary po czole.

- Proszę mi zapakować walizkę. Tylko rzeczy niezbędne - dwie zmiany bielizny, cygara i brow­ning. Nie zapomnij o cygarach!

- Słucham pana, sir.

Służący wyszedł, ale zaraz wrócił:

- Proszę wybaczyć, sir, ale chciałby się z pa­nem zobaczyć...

- Wyjechałem - powiedział sir Matthew. - Nie ma mnie w domu!

Rozwarły się drzwi, przez pokój z szumem przeleciały gazety i upadły u stóp sir Matthewa. Za nimi wsunął się do pokoju purpurowy nos i sztucz­kowe spodnie dżentelmena z jednym bokobrodem.

- Czytał pan!? - krzyczał ów dżentelmen. Ze wszystkich kieszeni wystawały mu egzemplarze „Timesa”. - Sir, byłem o tym święcie przekona­ny!... Ale gdzie są? Gdzie są, do wszystkich diabłów!?

- Nie mam czasu - sir Matthew poprawiał sztywny kołnierzyk zagryzając pobladłe wargi. - Im szybciej pan opuści ten dom, tym lepiej dla pana.

Dżentelmen z jednym bokobrodem wyciągnął gazetę i pokazał sir Matthewowi.

- Niech pan czyta!

Z głębokim żalem sir Matthew Staffords za­wiadamia, że jego syn Reginald Staffords zmarł po długich i ciężkich cierpieniach. Msza za spokój jego duszy odbędzie się w mieszkaniu zmarłego, Marlborough Street 39, we wtorek o jedenastej rano.”

- Zaraz wyjeżdżam - oznajmił sir Matt­hew. - Jestem chory, umarłem. Mam zapalenie mózgu. Po jaką cholerę, przepraszam, czyta mi pan tę gazetę?

- To jeszcze nie wszystko! - wykrzyknął dżentelmen z jednym bokobrodem. - Najciekaw­sze jeszcze przed panem!

Znalazł zakreślony niebieskim ołówkiem frag­ment i wrzasnął, przytupując do taktu nogą:

- Niech pan czyta!

Kradzież testamentu

24 marca 1918 roku zmarł Reginald Staffords, syn znanego matematyka, pana M. Staffordsa, członka Królewskiej Akademii Nauk. Zmarły po­zostawił testament, w którym - wedle słów jego ojca, jedynej osoby, która widziała ów testament - wskazane było miejsce ukrycia kosztowności i go­tówki na sumę około 900 000 funtów. Testament został ukradziony z mieszkania w dzień śmierci pana R. Staffordsa. Śledztwo w toku.”

- I to jeszcze nie wszystko! – wykrzykiwał dżentelmen z jednym bokobrodem. - Mam jesz­cze coś dla pana, sir!

I zaczął kartkować „Timesa”.

- Proszę czytać!

Nagroda w wysokości trzech tysięcy funtów dla osoby, która wskaże miejsce pobytu człowieka, który ukradł testament R. Staffordsa.

Nagroda w wysokości siedmiu tysięcy funtów dla osoby, która przekaże sir Matthewowi Staffordsowi dokładną kopię testamentu.

Nagroda w wysokości dziesięciu tysięcy funtów dla osoby, która odda do rąk własnych sir Matthewa Staffordsa autentyczny testament jego syna, R. Staffordsa.”

- Przeczytałem - powiedział pokornie sir Matthew. - Wiedziałem o tym wszystkim wcześ­niej. A teraz proszę mi krótko powiedzieć, o co panu właściwie chodzi.

Dżentelmen z rudym bokobrodem rzucił się na fotel, wetknął w usta cygaro, założył nogę na nogę i powiedział:

- Mocno podejrzewam, sir, że na świecie nic wszystko jest tak, jak być powinno. Żeby tego dowieść, brakuje mi tylko dwóch drobiazgów: znajomości matematyki i niewielkiej ilości angiel­skich funtów. Mówię: niewielkiej, bo kwota wy­mieniona w testamencie pańskiego syna usatysfak­cjonowałaby mnie całkowicie. Ale po kolei: pozwo­li pan, że najpierw zapoznam go z dramatyczną

historią mego prawego bokobrodu. Bo trzeba panu wiedzieć, sir...

6. Trójka z oberży „Spotkanie przyjaciół” za­pala latarnie

Trójka z oberży „Spotkanie przyjaciół”, Pater­noster Road 13, zatrzymała się na moście. Most był przerzucony przez niewielkie jeziorko. W dole pobłyskiwała woda.

- Rzuciłbym coś na ruszt - oznajmił szuler, ciskając na ziemię łopatę.

- A ja myślę o testamencie - powiedział złodziej. - Co będzie, jeżeli nic nie znajdziemy?

Kataryniarz zerknął na niego spode łba i pod­szedł do balustrady.

- Dziewięćset tysiączków - powiedział szu­ler, nie przerywając jedzenia. - Jeżeli nie rąbnęli­ byśmy tego testamentu w odpowiedniej chwili, to jutro byłby we wszystkich gazetach, a w mieście zostałyby tylko niemowlęta i umarlaki.

Zeszli z mostu na drogę. Po jej obu stronach wznosiły się ciężkie skały, podobne do potężnych szarych słoni. Po chwili zobaczyli wąską ścieżkę przecinającą drogę. Trójka zatrzymała się i w mil­czeniu popatrzyła w lewo.

- Lewa stroma skała, czterdzieści siedem kro­ków od Kamiennej Drogi - powiedział szuler. Policzek drgał mu nerwowo. To gdzieś tutaj!

Każdy z trójki odmierzył czterdzieści siedem kroków. Stanęli pod skałą.

- Tu - powiedział złodziej, rzucając na ziemię łopatę.

Szuler obszedł wyznaczone miejsce dokoła, do­kładnie oglądając każdą nierówność.

- Jeżeli dobrze obliczyliśmy, to tu gdzieś po­winno być wejście pod skałę.

Złodziej na kolanach popełzł między kamienie. Nagle zerwał się na równe nogi: na ziemi leżała przyciśnięta dwoma kamieniami

deska. Namalo­wana na niej czarna strzała wskazywała w dół. Pod strzałą przybity był prostokąt pomiętego pergami­nu. Złodziej pochylił się i przeczytał piskliwym ze zdenerwowania głosem:

- „Reginald Staffords, Marlborough Street 39”

- Porządny chłop - powiedział ze śmiechem Andrews. - Zostawił wizytówkę!

- Każda kura z trzech czwartych składa się z kury - ponuro oświadczył Kataryniarz.

Odwalili kamienie. Nierówne stopnie prowadzi­ły w dół. Kataryniarz zapalił latarkę i zaczął schodzić.

Krawiec był wściekły, ruszył w świat,

Miał kozła, więc na kozła wsiadł

- zaśpiewał złodziej. I ruszył za Kataryniarzem.
Latarnie oświetliły półokrągłą kamienną piecza­rę. Andrews, zmarszczywszy brwi, oglądał ściany.

- Tu? - zapytał, zatrzymując się przed ciem­ną wnęką.

- Zobaczymy - odpowiedział Staffords.

W głębi widać było mroczny korytarz. Przez pewien czas szli w milczeniu.

Za ogon szarpał go parszywy

(Kozioł nie koń i nie ma grzywy)

- zaśpiewał znów złodziej.

Po trzech minutach korytarz zakończył się ślepą ścianą. Latarka Andrewsa wydobyła z mroku dwie duże litery: R i S.

- Brawo, Reggie - wymamrotał złodziej. - Cii! Ktoś tu jest!...

- Sir! - mówił jakiś głos. - Wszystko się zgadza! Zapewniam pana, że wszystko się zgadza! Może pan sprowadzić profesorów z całego świa­ta! Udowodnię! Gęsta przestrzeń zapełnia świat! Niech pan spróbuje poruszyć jakąkolwiek rzecz związaną z drugą szczególną więzią przestrzenną, a naruszy pan porządek Wszechświata. Porządek Wszechświata diabli wezmą!

- Niech to szlag trafi - zaklął Andrews. - Kto to jest?!

W głębokiej kamiennej niszy, podpierając dłonią podbródek siedział zamyślony Matthew Staffords. Obok niego, żywo gestykulując, stał dżentelmen z jednym bokobrodem.

7. Sir Matthew Staffords kontynuuje oblicze­nia

Pierwszy, trzymając oskard w pogotowiu, pod­szedł do rozmawiających Kataryniarz.

- Niech pan mówi dalej - powiedział sir Matthew, ledwie rzucając okiem na Katarynia­rza.

- Kim jesteście? - zapyta! złodziej, zbliżając się do sir Matthewa i dżentelmena z oderwanym bokobrodem. - Czego tu szukacie?

- Matthew Staffords, członek rzeczywisty Królewskiej Akademii Nauk, sekcja matematyki teoretycznej.

- George Staffords, złodziej.

Zapadła martwa cisza.

- Pan wybaczy, sir - powiedział matema­tyk - ale czy przypadkiem nie mam przyjemności z człowiekiem, który ukradł testament.

- W samej rzeczy - powiedział złodziej.

- Bardzo mi miło - powiedział sir Matthew.

- Mnie także - uprzejmie stwierdził złodziej.

- Jimmie, George - odezwał się Kataryniarz, odszedłszy na bok. - Pozwólcie tu na chwilę!

Trójka z oberży „Spotkanie przyjaciół”, Pater­noster Road 13, skupiła się wokół dużego ka­mienia.

- Zabić - powiedział Kataryniarz.

- Zabić - wymamrotał złodziej.

- Przyjąć do spółki - zdecydował szuler.

- Sir - wyszeptał dżentelmen z jednym boko­brodem, pochyliwszy się nad uchem Matthewa Staffordsa. - Nie ma pan przypadkiem

wrażenia, że ci tam utłuką nas jak wściekłe psy?

Trójka z oberży „Spotkanie przyjaciół” wróciła do reszty towarzystwa,

- Zdecydowaliśmy się przypuścić was do spół­ki - powiedział szuler z uśmiechem. - Nie mamy ochoty was zabijać. Po co? Tego, co zostawił pana syn, wystarczy dla pięciu.

- W porządku - odpowiedział sir Matt­hew. - Idziemy!

- Idziemy, panowie! - wykrzyknął dżentel­men z jednym bokobrodem. - Idziemy! Znajdzie­my tam śliczną diabelską przepaść!

Z kamiennej niszy, w której toczyła się rozmo­wa, w dół wiodła jedna tylko wąska i kręta ścieżka. Po kolei przecisnęli się między rozpadlinami i za­częli schodzić po kamiennych schodach.

Tłukł go żelazkiem, igłą kłuł

I zamiast w górę jechał w dół

- zaśpiewał złodziej. I pełen napięcia zaczął wpatrywać się w wysoki wykrochmalony kołnie­rzyk ojca, migający bielą w ciemności.

Po półtoragodzinnym schodzeniu, kiedy wszy­scy - poza panem Staffordsem starszym - padali ze zmęczenia na twarze, wąska ścieżka skończyła się. Stali nad przepaścią. Światło latarni nie do­cierało do jej dna.

Szuler podszedł do brzegu urwiska i rzucił kamień. Rozległ się głuchy dźwięk. Brzmiało to tak, jakby kamień uderzył w drewnianą beczkę.

- Koniec - powiedział Kataryniarz, kładąc się na ziemi. - Nic tu nie ma i powrotu też nie ma.

- Nie bredź! - wykrzyknął Andrews. - Znaj­dziemy przejście! George, rozejrzyj się, czy nie ma tu gdzieś jakiejś szczeliny!

Sir Matthew Staffords wyciągnął z kieszeni notes i spokojnie przy świetle latarni kontynuował swoje obliczenia.

- Panowie! - zaczął dżentelmen z jednym bokobrodem, wstąpiwszy na kamień. - U diab­ła, czyż nie miałem racji mówiąc, że zachodzące wewnątrz nas procesy są następstwem działa­nia jakiegoś czynnika kosmicznego?! Zanotowałem to, panowie! W ściśle powtarzających się termi­nach powracają podobne wydarzenia. Na przykład sześć lat temu na skutek wstrząsu zwyciężyła prawica, a teraz, przy następnym wstrząsie, górę wzięli lewicowcy. Tak to się właśnie odbywa, dżentelmeni!

- Jasny gwint! - powiedział zasypiając Kata­ryniarz.

Złodziej z szulerem przyświecając sobie la­tarkami szukali wyjścia. Szukali ponad godzi­nę, ale nie znaleźli. Droga prowadziła do prze­paści.

8. George Staffords, złodziej

- No i nic - powiedział blady ze zmęczenia i wściekłości złodziej. - Nic!

- Nic - potwierdził szuler, zaciskając pięści.

Kataryniarz mruczał ponuro przez sen.

Złodziej skierował światło latarni na sir Matthewa. Sir Matthew kontynuował obliczenia.

- Może on coś wie? - szepnął szuler - pogadaj z nim, George.

Złodziej zamyślił się, oparł czoło na dłoni. Potem postawił latarnię na ziemi i podszedł do sir Matthewa.

- Sir - powiedział - kiedyś pan mnie kochał. Pamięta pan jeszcze te czasy, kiedy byłem pana ukochanym synem?

- Dajmy temu pokój - odparł sir Matthew, chowając podbródek w sztywny kołnierzyk. - W czym rzecz?

- Chciałbym wiedzieć, czy znajdziemy wy­mienione w testamencie pieniądze.

- Odpowiem panu, jeżeli umożliwicie mi skorzystanie z zapisanego na odwrotnej stronie testa­mentu wzoru.

Złodziej pogadał chwilę z Andrewsem i rozwinął przed sir Matthewem testament.

- Dziękuję panu - powiedział sir Matthew, starannie przepisując wzór do notesu. - Czego chciał się pan ode mnie dowiedzieć?

- Mój brat nie kłamał?

- Nie.

- Gdzie są pieniądze?

- Tam!

- Gdzie „tam”?

- Na dnie przepaści.

- Ale jak się tam dostać?

Sir Matthew rozejrzał się dookoła: Kataryniarz spał, podłożywszy sobie pod głowę zwój grubych lin.

- Po linie.

- Ach tak! Dziękuję panu, sir!

Trójka z oberży „Spotkanie przyjaciół”, Pa­ternoster Road 13, zdecydowała, że pierwszy spu­ści się w przepaść dżentelmen z jednym bokobrodem.

Linę mocno uwiązali wokół skały, potem staran­nie zawiązali węzeł na plecach dżentelmena i po­woli opuścili go w przepaść.

Po kwadransie zjechał w dół Kataryniarz.

- Dzień dobry panu, sir! - życzliwie przywi­tał go dżentelmen z jednym bokobrodem.

- Dobranoc - ponuro odpowiedział Katary­niarz.

Teraz powinien zjechać w przepaść sir Matt­hew.

Złodziej trzy razy okręcił go liną, starannie sprawdził wszystkie węzły i stanął na skraju urwis­ka, kierując w dół promień światła.

Lina rozwijała się: jeden obrót, dwa trzy...

Szuler wyjął z kieszeni brzytwę, otworzył ją, stanął na linie i uniósł rękę...

9. Sir Matthew St affords przerywa milczenie

~ Minęło siedem minut od momentu, w którym sir Matthew zszedł w przepaść. Lina drgnęła ku górze i zatrzymała się...

Sir Matthew wahnął się w prawo, w lewo i bo­leśnie uderzył o skałę. Na chwilę stracił przy­tomność.

- Zapach - mówił na dnie dżentelmen z jed­nym bokobrodem, wyciągnąwszy szyję i energicz­nie węsząc. - Niech to diabli! Mogę przysiąc, że trafiliśmy do składu win!

Kataryniarz już spał, odrzuciwszy głowę do tyłu i wygodnie wyprostowawszy nogi.

Sir Matthew oprzytomniał. Starannie obwiąza­ny liną wisiał teraz całkiem nieruchomo. Pozbierał myśli i przypomniał sobie o zapisanym na odwrot­nej stronie testamentu wzorze. Rozpiął powoli marynarkę i wyciągnął notes. Jedną nogę oparł o skałę, drugą zaczepił się o linę, podkręcił latarnię i z ołówkiem w ręku oddał się obliczeniom.

Po paru minutach zaczął powoli spuszczać się w dół.

- Zapach wina! - krzyczał dżentelmen z jed­nym bokobrodem. - Czuje pan, sir?! Trafiliśmy do składu win!

Sir Matthew rozplątał linę, przysiadł na kamie­niu i uśmiechnął się.

- Chciałbym panom powiedzieć parę słów, dżentelmeni - oznajmił. - Ale poczekajmy na resztę towarzystwa.

Po piętnastu minutach George Staffords znalazł się na dnie przepaści. Był bardzo blady.

- Został jeszcze Andrews - powiedział Kata­ryniarz, wyciągając kapciuch z tytoniem i fajkę.

- Nikt już nie został.
- A gdzie Andrews?

- Nie wiem. Chyba gdzieś niedaleko stąd. Nie żyje.

Kataryniarz podskoczył, kapciuch wypadł mu z rąk. .

- Nie żyje? Kto go zabił?

- Ja.

- Ty zabiłeś Jimmiego? - zapytał cicho Kata­ryniarz, podnosząc się i biorąc do ręki oskard.

- Poczekaj - powiedział złodziej; podszedł do Kataryniarza i położył mu dłoń na ramieniu. - Zabiłem go za to, że chciał przeciąć linę, kiedy zjeżdżałeś na dół.

Sir Matthew podniósł głowę i uważnie przyjrzał się synowi.

- Wybaczcie panowie - zaczął, wstając z ka­mienia. - Czuję się w obowiązku poinformować was o pewnych interesujących faktach.

Stanął na kamieniu:

- Przybyliście tutaj, żeby znaleźć i posiąść poważną kwotę, przeznaczoną zgodnie z ostatnią wolą mego syna Reginalda Staffordsa dla tego, kto się do tych pieniędzy dostanie. Panowie! Myśmy się do nich dostali! Leżą pod nami!

Lekko jak młodzieniec sir Matthew zeskoczył z kamienia i tupnął nogą w ziemię. Rozległ się głuchy dźwięk.

- Niestety, nie mogę panów zapoznać ze swoi­mi obliczeniami - kontynuował sir Matthew - wątpię bowiem, czy okazalibyście się panowie wystarczająco kompetentni. Przedstawię wam tyl­ko swoje wnioski: nasze miasto i jego okolice zostały zamknięte lub zbudowane w beczce, potęż­nych rozmiarów beczce na wino.

- Beczka! - wykrzyknął dżentelmen z jednym bokobrodem. - To jest rozwiązanie problemu! Wszystko zależy od prawidłowości ruchu.

- Beczka kolebie się na jakiejś twardej po­wierzchni - mówił sir Matthew. - Ta po­wierzchnia jest z góry oświetlona niewiarygodnie

mocnym światłem. Połowa przekroju eliptycznego beczki - to, co my nazywamy niebem - ma między żebrami szczeliny, przez które przenika jasność. Druga część beczki - ta, na której stoi nasze miasto - jest szczelna i światła nie prze­puszcza. Przez dwanaście godzin beczka przetacza się po łuku elipsy; kiedy połowa ze szczelinami - nasze niebo - znajduje się w dole, następuje ciemność. Pod beczką jest wtedy cień i nic poza ciemnością do beczki nie przenika.

Po dwunastu godzinach beczka się znów prze­wraca. Teraz szczeliny są na górze i następuje dzień. Przecinając warstwy ziemi prawie po nor­malnej do powierzchni beczki, zeszliśmy na jej szczelną stronę. Przebijcie ją, to zobaczycie ciem­ność, choć w mieście - sir Matthew wyjął z kie­szeni zegarek i skierował nań promień latarni - choć w mieście jest w tej chwili w pół do trzeciej po południu.

Panowie! Fakty, które wam przedstawiłem, bu­dzą tylko jedną wątpliwość: dlaczego w czasie, kiedy przy obrocie beczki miasto znajduje się na górze, nie spadamy w dół? Sądzę, dżentelmeni, że zgodzicie się z moją hipotezą: powierzchnia, po której turla się beczka, posiada ogromny potencjał elektromagnetyczny. Potencjał ten namagnesowuje to, co my nazywamy ziemią, i stwarza możliwość przyciągania, dzięki któremu w nocy nie spadamy głowami w dół.

Panowie! Na zakończenie chciałem zauważyć, że część tego odkrycia zawdzięczamy mojemu synowi Reginaldowi Staffordsowi. Znalazłszy rozwiązanie zadania zapisał je w zwięzłej formie na odwrocie swego testamentu.

10. Sir Matthew przerywa obliczenia

- Diabeł! - zaklął Kataryniarz. - To tu niczego nie ma!

- Brawo, Reggie - powiedział w zadumie złodziej. Siedział na kamieniu założywszy nogę na nogę.

Dżentelmen z jednym bokobrodem, mamrocząc coś pod nosem, gorączkowo kartkował swój notes.

- Zapomniałem jeszcze dodać - sir Matthew zeskoczył z zaimprowizowanej katedry i włożył rękę do wewnętrznej kieszeni marynarki, wyciąg­nął stamtąd laseczkę dynamitu z długim lontem - że zamierzam wysadzić fragment beczki pod nami. Chcę wydostać się na zewnątrz i zbadać istniejący tam świat!

- Wracasz ze mną, George? -zapytał Katary­niarz.

Złodziej spojrzał na sir Matthewa i odpowie­dział:

- Zostaję! Żegnaj, Kataryniarzu!

Kataryniarz zarzucił na plecy torbę z żywnością i podszedł do liny zwisającej z rozpadliska. Po paru minutach tylko światło latarni pełgało po nierów­nej powierzchni urwiska.

- Potrzebna jest szczelina do założenia dyna­mitu? - zapytał z szacunkiem złodziej, podcho­dząc do sir Matthewa.

- Można zrobić niewielki otwór oskardem - odpowiedział sir Matthew.

Złodziej wywiercił w drewnie dziurę, włożył weń dynamit i zdjąwszy przykrywkę z latarni, ostrożnie podpalił lont.

- Lont będzie płonął przez dziesięć minut - powiedział sir Matthew.

Odbiegli na bok, schowali się za skałę. Dżentel­men z jednym bokobrodem cały czas coś z ogromną szybkością notował.

Huknęło. Sir Matthew, obróciwszy się w stronę wybuchu, usłyszał, jak dżentelmen z jednym boko­brodem wyszeptał z zadowoleniem:

- Jeżeli ten wybuch odbije się na powierzchni, to na pewno zwyciężą laburzyści!

Kiedy Matthew zbliżył się do miejsca wybuchu, w jego okularach odbił się zmrok. Na przestrzeni dwóch - trzech sążni drewniana powierzchnia była rozerwana. Wokół dziury sterczały drzazgi i kawałki grubego zardzewiałego drutu.

- Dżentelmeni! - powiedział sir Matthew, wskazując otwór. - Oto dziura na świat! Jak widzicie, miałem rację, panowie!

Złodziej przywiązał linę do wbitego w drewno oskarda. Pierwszy zjechał po niej sir Matthew. Złodziej i dżentelmen z jednym bokobrodem po­spieszyli za nim.

Stali na powierzchni, podzielonej rzędami ogro­mnych żeber. Wiał lekki wiatr. Wieczór powoli zamieniał się w noc. Podnieśli głowy - nad nimi rozpościerało się czarne jak smoła niebo. Sir Matt­hew schował podbródek w swój staromodny koł­nierzyk i uśmiechnął się.

- Oto świat! - powiedział. Wyciągnął rękę - oto świat, panowie! Mam nadzieję, że spodoba się wam bardziej niż nasz. Sprawa jest w gruncie rzeczy niezwykle prosta: wedle moich obliczeń Londyn znajduje się akurat na poprzecznej osi beczki. Żeby więc nie wpaść pod beczkę, musimy po prostu iść w dół żeber. Kiedy obrót beczki zbliży nas do powierzchni, trzeba będzie wykonać niewielkie salto. Wyskoczymy na świat, a beczka przetoczy się nad naszymi głowami.

Popełźli w dół żeber.

Sir Matthew uważnie obserwował spotkane po drodze dziury i wyboje, dżentelmen z jednym bokobrodem czołgał się, trzymając w ręku notes. Chwilami przystawał i nerwowo kartkował notes językiem.

Po trzech godzinach niebo nad nimi zogromniało.

- Idziemy zbyt szybko- powiedział do towa­rzyszy sir Matthew. - Trzeba nieco przyhamo­wać, panowie!

Złodziej podśpiewywał sobie. Po jakimś czasie zapytał:

- Sir, proszę mi wytłumaczyć następującą kwestię: czy to niebo spada na nas, czy też my spadamy na niebo?

Sir Matthew podniósł głowę: nieba było znowu więcej!

- Biegiem - powiedział blednąc. - Nie zdą­żymy wyjść! Biegnijmy jak najszybciej, albo...

Dżentelmen z jednym bokobrodem zatrzymał się i powiódł wokół nieprzytomnym wzrokiem.

- George! -krzyknął sir Matthew. - Biegnij!

Złodziej chwycił sir Matthewa w pół, zarzucił go sobie na plecy i uginając się pod ciężarem, popędził przed siebie.

- Zostaw mnie, uciekaj! - poprosił sir Matt­hew, zagryzając usta.

Czarne niebo ogromniało w przerażającym tem­pie.

Złodziej położył sir Matthewa na drewnianej podłodze.

- Za późno - powiedział ciężko dysząc. - Rozdusi nas szybciej, niż wykonamy nasze salto mortale. Jeżeli to, że zadusi nas niebo, jest jakąś pociechą... Zresztą do diabła! Napiłbym się piwa!

Dżentelmen z jednym bokobrodem dogonił ich, wymachując notesem.

- Niech pan zbierze wszystkich profesorów z całego świata! - krzyczał triumfalnie. Od­kryłem przyczynę tego, co dzieje się w naszym świecie!

Sir Matthew z żalem pokiwał głową. Potem poprawił kołnierzyk i z uśmiechem przyjrzał się rudemu dżentelmenowi.

Niebo grzmiało i wściekle pędziło wprost na nich.

Złodziej odbiegł w prawo. Widział, jak sir Matthew i dżentelmen z jednym bokobrodem niknęli pod nadciągającym ogromem.

Kozłu pod ogon zajrzał on.

I co zobaczył? Regerstone!

- zaśpiewał złodziej.

Z wesołym uśmiechem zdjął kapelusz i pokłonił się czarnemu niebu...

Rozległ się straszliwy łoskot. Coś ogromnego i szarego przewróciło się nad nim. Otworzył oczy i zobaczył siebie, rzuconego na czarne niebo... I beczka od wina rozgniotła go.

1924

Przełożyła Anita Tyszkowska

ALEKSANDER GRIN

Szczurołap

I

Wyszedłem na rynek wiosną 1920 roku, ściślej mówiąc 22 marca - uczyńmy zadość skrupulat­ności, aby opłacić prawo wstępu w sferę przysięg­łych dokumentalistów, w przeciwnym bowiem razie dociekliwy czytelnik naszych czasów będzie dopytywał się o to w redakcjach pism. A zatem wyszedłem na rynek 22 marca i - powtarzam 1920 roku. Był to Rynek Sienny. Niestety, nie mogę wskazać na którym rogu stałem, a także, co tego dnia podawały gazety. Nie stałem na rogu, ponie­waż chodziłem tam i z powrotem po bruku dokoła zburzonej zabudowy rynku. Miałem na sprzedaż kilka książek - ostatnią rzecz, jaką posiadałem.

Zimno i mokry śnieg, miotający nad głowami tłumu kłęby białych iskier, stwarzały odpychającą scenerię. Ze ściągniętych chłodem twarzy biło zmęczenie. Nie wiodło mi się. Wałęsałem się dwie godziny z okładem i natknąłem się tylko na trzech ludzi, którzy zapytali, ile chcę za książki, lecz podaną cenę pięciu funtów chleba uważali za niepomiernie wygórowaną. Tymczasem zaczynało się ściemniać - okoliczność raczej nie sprzyjająca sprzedaży książek. Wstąpiłem na chodnik i przytu­liłem się do muru.

Na prawo ode mnie stała staruszka w rotundzie i zniszczonym kapeluszu z dżetami na trzęsącej się głowie. Staruszka przebierała

gruzłowatymi palca­mi parę czepków dziecięcych, wstążki oraz pęczek pożółkłych kołnierzyków.

Na lewo ujrzałem młodą dziewczynę z miną dość niezależnej osoby, trzymającą książki podobnie jak ja; wolną ręką zaciskała pod brodą szarą ciepłą chusteczkę. Miała na sobie spódnicę skromnie sięgającą po czubki całkiem przyzwoitych trzewi­czków - w przeciwieństwie do tych ledwie sięga­jących kolan, rozchwianych spódniczek, jakie za­częły wówczas nosić nawet staruszki - sukienny żakiet, ciepłe rękawiczki, znoszone i dziurawe, z których wyzierały czubki palców. Sposób, w jaki patrzyła na przechodniów, bez uśmiechu i nama­wiań, chwilami opuszczając długie rzęsy i w za­myśleniu spoglądając na swoje książki, i to, jak te książki trzymała, chrząkając i wzdychając dyskret­nie, gdy przechodzień, rzuciwszy okiem na jej ręce, a potem na twarz, odchodził, jakby czymś bardzo zdziwiony, i napychał usta pestkami - wszystko niezwykle mi się podobało i nawet rzekłbym, że na rynku pocieplało nieco.

Na ogół interesujemy się ludźmi, o których sytuacji mamy jakie takie wyobrażenie, dlatego zapytałem dziewczyny, czy dobrze idzie jej mały handel. Odkaszlnęła lekko, odwróciła głowę, za­trzymała na mnie spojrzenie szarobłękitnych oczu i odrzekła: „Tak jak i pański.”

Wymieniliśmy kilka uwag na temat handlu w ogóle. Z początku mówiła tylko tyle, ile trzeba, żeby być zrozumianą; potem jakiś mężczyzna w niebieskich okularach i w bryczesach kupił od niej Don Kichota, wtedy nieco się ożywiła.

- Nikt nie wie, że wynoszę książki na sprze­daż - powiedziała pokazując mi fałszywy ban­knot, który wsunął między inne przezorny obywatel, i z roztargnieniem wymachując świstkiem - to znaczy nie kradnę ich, tylko wyciągam z półek, kiedy ojciec śpi. Matka była

umierająca... wszystko sprzedaliśmy wtedy, prawie wszystko. Nie mieliś­my chleba ani opału, ani nafty. Pan rozumie? Mimo to ojciec na pewno wpadnie w gniew, jeśli się dowie, że tu przychodzę. A ja przychodzę i wyno­szę ukradkiem. Szkoda książek, ale co robić. Dzięki Bogu, jest ich wiele. A pan dużo ma?

- N-nie - powiedziałem czując, że wstrząsają mną dreszcze; już wtedy byłem przeziębiony i tro­chę zachrypnięty - nie sądzę, żebym miał ich wiele. W każdym razie to jest wszystko, co po­siadam.

Spojrzała na mnie z naiwną uwagą - w taki sposób dzieci wiejskie stłoczone w izbie patrzą na przyjezdnego urzędnika, zapijającego herbatę - i dotknęła kołnierza mojej koszuli koniuszkiem gołego palca. Przy koszuli, podobnie jak przy kołnierzu letniego płaszcza, nie było guzików, pogubiłem je i nie przyszyłem innych, dawno już bowiem przestałem troszczyć się o siebie, machną­łem ręką na to, co było i co będzie.

- Pan się przeziębi - powiedziała, odruchowo mocniej zaciskając chusteczkę, a ja zdałem sobie sprawę, że ojciec musi kochać tę dziewczynę, że jest rozpieszczona i zabawna, ale i dobra. - Pan się
przeziębi, bo pan chodzi z rozchełstanym kołnie­rzem... Niech no pan tu pozwoli, obywatelu.

Włożyła książki pod pachę i weszła pod sklepie­nie bramy. Tu, uśmiechając się głupawo, zadarłem głowę, by jej umożliwić dostęp do mojej szyi. Dziewczyna była smukła, jednak znacznie niższa ode mnie; położyła książki na słupku, przybrała zagadkowy, nieobecny wyraz twarzy, właściwy wszystkim kobietom, gdy mają do czynienia ze szpilką, przez chwilę szamotała się z czymś pod podszewką żakietu, i wspinając się na palce, sku­piona, sapiąc z przejęcia, spięła na mur agrafką rogi mojej koszuli wraz z paltem.

- Cielęce czułości - powiedziała jakaś tęga baba przechodząc mimo.

- No, już! - Dziewczyna krytycznym spojrze­niem oceniła swoje dzieło. - Hm, hm! W porząd­ku. Teraz może pan spacerować.

Roześmiałem się zdumiony. Rzadko spotykałem się z taką prostotą. Na ogół albo nie mamy do niej zaufania, albo jej nie dostrzegamy; niestety, za­uważamy ją dopiero wtedy, gdy jest nam źle.

Uścisnąwszy rękę dziewczyny, podziękowałem i zapytałem, jak jej na imię.

- Powiedzieć mogę - odrzekła patrząc na mnie ze smutkiem - tylko po co? Nie warto. Zresztą, niech pan zapisze nasz telefon, możliwe, że kiedyś poproszę, by sprzedał pan moje książki.

Zapisałem, patrząc z uśmiechem na jej wskazu­jący palec, którym, zacisnąwszy pozostałe palce w pięść, kreśliła w powietrzu cyfrę za cyfrą, wymawiając je tonem nauczycielki. Potem obstąpił nas i rozdzielił tłum uciekający przed konną obła­wą. Upuściłem książki, a kiedy je pozbierałem, dziewczyna znikła. Alarm nie był na tyle groźny, by nas całkiem wypłoszyć z rynku, a książki w kilka minut później zakupił ode mnie typowy andrejewowski staruch z kozią bródką i w okrągłych okularach. Zapłacił niewiele, lecz ja i z tego byłem zadowolony. Dopiero wracając do domu zoriento­wałem się, że sprzedałem również książkę, na której zapisany był numer telefonu i że zapomnia­łem go bezpowrotnie.

II

Z początku byłem lekko zdetonowany, jak zwy kle, gdy się poniesie drobną stratę. W dodatku niezaspokojony głód brał górę nad tamtym uczu­ciem. W zamyśleniu gotowałem kartofle w pokoju ze zbutwiałym oknem, ociekającym wilgocią. Mia­łem mały żelazny piecyk. Opał... w tych czasach wielu chodziło na strychy, jak też chodziłem przemykając się jak złodziej w ukośnym półmroku

dachów, słuchając, jak hula wiatr w kominach i patrząc przez wybite szczytowe okienko na bladą plamę nieba obsypującego śmietniska płatkami śniegu. Znajdowałem tu drzazgi pozostałe po rą­baniu krokwi, stare ramy okienne, zdruzgotane gzymsy, w nocy znosiłem to do swojej piwnicy, nadsłuchiwałem na półpiętrach, czy nie zaskrzyp gdzieś stara zasuwa, wypuszczając spóźnionego gościa. Za ścianą mego pokoju mieszkała praczka; całymi dniami przysłuchiwałem się, jak ręce jej mocno trą bieliznę w balii - był to miarowy chrzęst, jaki wydaje żujący koń. Tam też stukała często do późnej nocy, jak oszalały zegar, maszyna do szycia. Goły stół, gołe łóżko, taboret, filiżanka bez spodka, patelenka i czajnik, w którym gotowa­łem kartofle - dość tych wspomnień! Prawda życia często odwraca się od zwierciadła, które jej tak gorliwie podstawiają ludzie z nienaganną edu­kacją, umiejący z równie dobrym skutkiem sypać sprośnościami według nowych, jak i według sta­rych zasad ortografii.

Gdy nadeszła noc, przypomniał mi się rynek i przypatrując się agrafce przeżyłem wszystko powtórnie. Carmen uczyniła bardzo niewiele, tyl­ko rzuciła kwiatkiem w leniwego żołnierza. Nie więcej stało się tutaj. Od dawna już rozmyślałem o spotkaniach, o pierwszym spojrzeniu, pierw­szych słowach.

Pozostają one w pamięci i wyciskają głęboki ślad, jeśli nie było przy tym nic zbędnego. W charakte­rystycznych momentach jest jakaś czystość tak nieskazitelna, że można to zamknąć w strofę albo w rysunek - są to właśnie te przesłanki życia, które dają początek sztuce. Autentyczne zdarze­nie, zaklęte w prosty kształt, naturalny i nie zakłócony w tonie, kształt, którego pragniemy z całego serca i na każdym kroku - jest zawsze pełne powabu. Tak niewiele trzeba, by wrażenie osiągnęło ton pełnobrzmiący.

Dlatego niejednokrotnie brałem do ręki agrafkę j powtarzałem w pamięci każde słowo, które za­mieniłem z dziewczyną. Na koniec zmęczyłem się, zasnąłem, ocknąłem się, ale gdy wstałem, upad­łem ponownie tracąc przytomność. Był to po­czątek tyfusu i rano odwieziono mnie do szpitala. Jednakże miałem jeszcze dość przytomności, by włożyć moją agrafkę do blaszanego pudełka służą­cego mi za tabakierkę i nie rozstawałem się z nią do końca.

III

Gdy gorączka doszła do czterdziestu jeden stop­ni, w malignie zaczęli nawiedzać mnie ludzie, od których od kilku lat nie miałem żadnych wiadomo­ści. Prowadziłem z nimi długie rozmowy i wszyst­kich prosiłem, żeby mi przynieśli zsiadłego mleka. Lecz oni, jak gdyby w zmowie, wszyscy twierdzili, że doktor zabronił mi zsiadłego mleka. Równo­cześnie oczekiwałem skrycie, że pośród ich twarzy migających jakby w oparach łaźni ukaże się twarz nowej pielęgniarki, którą miała być właśnie dziew­czyna z agrafką. Od czasu do czasu przechodziła za ścianą wśród kwiatów na wysokich łodygach, w zielonym wianku, na tle złotego nieba. Tak łagod­nie, tak wesoło świeciły jęj oczy! Jeśli nawet nie zjawiała się, jej niewidzialna obecność wypełniała salę, w której migotał przyćmiony płomyk, a ja od czasu do czasu dotykałem agrafki w pudełku. Do rana zmarło pięć osób, wynieśli je na noszach rumiani sanitariusze, a mój termometr wskazywał trzydzieści sześć stopni z kreskami; wkrótce wróci­ła mi przytomność i zaczęła się rekonwalescencja. Wypisano mnie ze szpitala, kiedy mogłem już chodzić, mimo że odczuwałem ból w nogach. Wyszedłem po trzech miesiącach choroby i zosta­łem bez dachu nad głową. W moim dawnym pokoju

zamieszkał inwalida, mnie zaś nie było stać moralnie na to, by chodzić po urzędach i dobijać się o jakieś lokum.

Teraz, przypuszczam, nie od rzeczy będzie przytoczyć trochę danych o moim wyglądzie zew­nętrznym, opierając się na fragmencie listu mo­jego przyjaciela Riepina do dziennikarza Fingala. Czynię to nie dlatego, żeby mi zależało na utrwa­leniu mych rysów na kartach książki, lecz dla celów poglądowych. „Jest śniady - pisze Rie­pin - z wyrazem zniechęcenia na regularnej twarzy; włosy krótko ostrzyżone, mówi powoli, z wysiłkiem.” To prawda, ale ta właściwość mojej wymowy nie była następstwem choroby, wywo­dziła się z przykrego uczucia, które zresztą rzadko sobie uświadamiamy, że nasz świat wewnętrzny mało .kogo obchodzi. Jednakże ja sam pilnie in­teresowałem się każdą napotkaną duszą, dlatego mniej wypowiadałem się, a więcej słuchałem. To­też gdy zebrało się kilka osób, z ożywieniem usiłujących możliwie najczęściej przerywać sobie wzajem, by każda z nich mogła możliwie najwięcej ściągnąć na siebie uwagi - zwykle siedziałem na uboczu.

Przez trzy tygodnie nocowałem u znajomych oraz u znajomych moich znajomych - w charakte­rze godnej politowania przesyłki. Sypiałem na podłodze, na kanapach, na płycie kuchennej i na pustych skrzyniach, na krzesłach zestawionych razem, a kiedyś nawet na desce do prasowania. Przez ten czas widziałem mnóstwo ciekawych rzeczy, dziejących się na chwałę życia uparcie walczącego o ciepło, o najbliższych i o łyżkę strawy. Widziałem, jak się kredensem pali w piecu, jak wodę w imbryku gotuje się na lampie, jak się smaży koninę na oleju kokosowym i jak się kradnie belki drewniane ze zburzonych domów. Ale wszy­stko to, i znacznie więcej jeszcze, zostało już opisane przez pióra, które rozszarpały tę nowalijkę

na drobne cząsteczki; nie tkniemy więc już schwytanego kąska. Co innego mnie pociąga - to, co działo się ze mną.

IV

Pod koniec trzeciego tygodnia zacząłem cierpieć na dokuczliwą bezsenność. Trudno mi powiedzieć, jakie były pierwsze objawy, pamiętam tylko, że zasypiałem z coraz większym trudem i coraz wcześniej się budziłem. W tym czasie przypadko­we spotkanie zapewniło mi wątpliwy przytułek. Włócząc się nad kanałem Mojki i zabawiając się widokiem połowu ryb - chłop z siecią na długim drągu obchodził w skupieniu granitowy występ, od czasu do czasu zanurzał ją do wody i wyciągał garść drobnych rybek - spotkałem sklepikarza, u które­go kilka lat temu brałem na kredyt artykuły kolonialne. Człowiek ten pełnił teraz jakąś funkcję państwową; miał wstęp do wielu domów w spra­wach urzędowo-gospodarczych. W pierwszej chwili go nie poznałem: ani fartucha, ani perkalowej koszuli w turecki deseń, ani brody i wąsów; sklepi­karz ubrany był z surowym sznytem wojskowym, wygolony do czysta i przypominał Anglika, tyle że w jarosławskim wydaniu. Chociaż dźwigał wy­pchaną tekę, nie miał dość władzy, by mnie zakwaterować, gdzie zechce, toteż zaproponował mi opustoszały gmach Banku Centralnego, w któ­rym stoi dwieście sześćdziesiąt pokojów, cichych i martwych jak woda w stawie.

- Watykan- powiedziałem wzdrygnąwszy się z lekka na myśl o podobnym mieszkaniu. - Jak to, czy nikt tam nie mieszka? Albo może ktoś tam przychodzi, a jeżeli tak - czy dozorca nie zapro­wadzi mnie na milicję?

- Eh! - odparł eks-sklepikarz. - Ten dom jest niedaleko stąd, niech pan pójdzie obejrzeć.

Zaprowadził mnie na wielki dziedziniec prze­grodzony arkadami przyległych dziedzińców, rozejrzał się i ponieważ nikogo nie było

widać, pewnym krokiem skręcił do ciemnego kąta, skąd prowadziły w górę czarne schody. Zatrzymał się na trzecim podeście przed zwykłymi mieszkalnymi drzwiami. Ze szpary u dołu wyglądały śmiecie. Podest był zawalony brudnymi papierzyskami. Zdawało się, że martwe milczenie, czające się za drzwiami, wycieka przez otwór zamka falami ogro­mnej pustki. Tu sklepikarz pouczył mnie, jak otwierać bez klucza: pociągnąć za klamkę, potrząs­nąć i unieść ją w górę, wtedy oba skrzydła rozejdą się, ponieważ nie ma zasuwek.

- Klucz jest - powiedział sklepikarz - ale ja go nie mam. Kto zna sekret otwierania, może wejść całkiem swobodnie, tylko proszę go nikomu nie zdradzać, a zamykać można tak samo od środka, jak i z zewnątrz, wystarczy tylko zatrzasnąć. Jeśli pan zechce wyjść proszę najpierw spojrzeć na schody. W tym celu jest okienko (rzeczywiście, w ścianie obok drzwi ciemniał na wysokości oczu wizjer z rozbitą szybą). Nie wejdę z panem. Jest pan człowiekiem inteligentnym i sam będzie wiedział, jak się urządzić. Dodam tylko, że tu można ukryć całą kompanię wojska. Niech pan tu spędzi ze trzy noce. Jak tylko znajdę jakiś kąt, natychmiast pana zawiadomię. W związku z tym - przepraszam - że dotknę, drażliwej sprawy, ale jeść i pić musi każdy - proszę łaskawie przyjąć pożyczkę do czasu, gdy nastaną lepsze warunki.

Otworzył wypchany portfel, wsunął mi do nieruchomo opuszczonej ręki kilka banknotów, jak lekarzowi za wizytę, powtórzył wskazówki i odszedł, a ja, zamknąwszy drzwi, przysiadłem na skrzyni. Od razu cisza, którą zawsze nosi­my w sobie, zaczęła wabić mnie jak los odgło­sami życia. Skryła się za przymkniętymi drzwia­mi sąsiedniego pokoju. Wstałem i zacząłem cho­dzić.

Przekraczałem jedne za drugimi drzwi wysokich i wielkich sal z uczuciem człowieka stąpającego po pierwszym lodzie. Dokoła mnie było przestronnie i echowo. Ledwie minąłem jedne drzwi, już wi­działem na wprost siebie i po obu stronach na­stępne, wiodące w mętnie majaczącą perspektywę z jeszcze ciemniejszymi wejściami. Parkiety zasła­ne papierem jak droga brudnym śniegiem na wiosnę. Obfitość papierów przypominała rozkopa­ne przy uprzątaniu zaspy. W niektórych pokojach już od samych drzwi trzeba było brodzić w osuwa­jących się stertach, sięgających po kolana.

Papier we wszelkiej postaci, we wszelkich kolo­rach i o wszelakim przeznaczeniu z iście żywioło­wym rozmachem rozpościerał swą wszechobecność. Jego osypiska wzbijały się na ściany, zwisał z parapetów, z parkietu na parkiet rozlewała się jego biała powódź, strumieniami wyciekał z otwar­tych na oścież szaf, wypełniał kąty, tworząc miej­scami zapory i spulchnione pola. Notesy, blankie­ty, księgi buchalteryjne, nalepki do okładek, cyfry, linie, teksty odręczne i drukowane - zawartość tysięcy szaf leżała wywleczona przed oczy, które nie wiedziały, na co patrzeć pod natłokiem wrażeń. Każdy szelest, odgłos kroków i nawet mój własny oddech słychać było tuż nad uchem - tak wielka, tak chwytająca za gardło była pustynna cisza. Przez cały czas prześladował mnie mdlący zapach kurzu: okna miały podwójne ramy. Patrząc przez ich zmierzchłe szyby, widziałem raz drzewa nad kanałem, raz dachy w podwórzu albo fasadę New­skiego. Znaczyło to, że okna domu wychodzą na całą dzielnicę, ale ponieważ przestrzeń była gęsta, nużąco dotykalna, rozgrodzona nie kończącymi się ścianami i drzwiami, zdawało się, że opanowanie rozległości gmachu wymaga wielodniowej węd­rówki - uczucie wręcz przeciwstawne temu, jakim wymawiamy nazwy: „mała ulica” albo „mały plac”. Ledwo zacząłem obchód, od razu miejsce to skojarzyło mi się z labiryntem. Wszystko było

jednostajne - zwały papierzysk, wszędzie ta sama pustka, znaczona oknami albo drzwiami, oczekiwanie wielu innych drzwi, w których nikt się nie tłoczy. Tak mógłby, o ile by potrafił, poruszać się człowiek wewnątrz odbicia w lustrze, gdy dwa lustra powtarzają aż do otępienia przestrzeń nimi objętą, brak było tylko mojej własnej twarzy, ukazującej się w drzwiach jak w ramie.

Przeszedłem najwyżej dwadzieścia sal i już zgu­biłem się, zacząłem więc szukać znaków rozpoz­nawczych, by nie zabłądzić; tu warstwa wapna na podłodze, gdzie indziej wyrwana z drzwi i oparta o ścianę deska, parapet zastawiony liliowymi kała­marzami, druciany kosz, stosy zużytej bibuły, kominek, gdzieniegdzie szafa albo przewrócone krzesło. Lecz znaki rozpoznawcze również zaczęły się powtarzać; rozglądając się, spostrzegłem ze zdumieniem, że czasami wracam tam, gdzie już byłem, i dopiero dzięki innym przedmiotom stwier­dzałem pomyłkę. Czasem natrafiałem na kasę pancerną z otwartymi ciężkimi drzwiczkami, jak. u pustego pieca, czasem był to aparat telefoniczny, który w tej pustce wyglądał jak skrzynka pocztowa albo grzyb na brzozie, czasem drabina przenośna. Znalazłem nawet czarną formę na kapelusze, która nie wiadomo jak i kiedy została włączona do inwentarza.

Już zmierzch obejmował sale z bielejącymi w dalekiej głębi stosami papierów, korytarze i przy­ległe pomieszczenia zatarły się w mgle, mętne światło przecinało rombami parkiety w otwartych drzwiach, tylko ściany przytykające do okien ja­rzyły się gdzieniegdzie natężonym blaskiem za­chodu. Pamięć o tym, co zostawiłem za sobą przechodząc, ścinała się jak mleko, gdy tylko nowe przejścia ukazywały się oczom, i w zasadzie miałem tylko świadomość tego, że stąpam skroś szeregu ścian, po śmieciach i papierach. W jednym miejscu musiałem wyłazić wysoko i udeptywać nogami sterty

śliskich teczek - szelest powstał jak w krzakach. Szedłem oglądając się z drżeniem; tak lepko, tak nieodłącznie przywierał do mnie w tej ciszy najdrobniejszy szmer, jak gdybym wlókł uwiązane do nóg pęki suchych mioteł nasłuchując, czy moje kroki nie zaczepią jakiegoś obcego słuchu. Z początku stąpałem po substancji nerwowej ban­ku, depcząc czarne ziarnka cyfr z uczuciem, jak gdybym niszczył nuty orkiestry, którą słychać od Alaski do Niagary. Nie szukałem porównań - wywołane niezwykłym widowiskiem zjawiały się i nikły jak łańcuch mglistych kształtów. Zdawało mi się, źe brodzę po dnie akwarium, z którego wypuszczono wodę, albo wśród lodów, albo też - co było najbardziej ponure i plastyczne - włóczę się po minionych stuleciach, które zamieniły się w teraźniejszość. Przeszedłem wewnętrzny kory­tarz, tak kręty i długi, że można by po nim jeździć na rowerze. Na końcu korytarza były schody; wszedłem na następne piętro i zszedłem znów innymi schodami. Po drodze minąłem salę średniej wielkości zastawioną najrozmaitszymi sprzętami. Były tam matowe kule szklane, abażury w kształ­cie tulipanów i dzwonów, żyrandole z brązu, skręcone jak żmije zwoje przewodów, góry fajansu i miedzi.

Następne skomplikowane przejście doprowa­dziło mnie do archiwum, gdzie droga w półmroku, w ciasnocie półek równolegle przecinających prze­strzeń i łączących podłogę z sufitem, była już zupełnie zatarasowana. Stos kopiałów zmiesza­nych jak groch z kapustą sięgał mi do piersi, nawet nie mogłem rozejrzeć się z należytą uwagą, tak było wszystko skotłowane.

Wyszedłszy bocznymi drzwiami posuwałem się w półmroku wzdłuż białych ścian, aż zobaczyłem wielkie łukowate sklepienie łączące kuluary z pła­szczyzną głównego hallu, obstawionego podwój­nym rzędem czarnych kolumn. W górnej części tych kolumn

ciągnęła się ogromnym czworobo­kiem balustrada galerii; sufit był ledwo widoczny. Człowiek cierpiący na lęk przestrzeni uciekłby zasłaniając twarz - tak daleko było do drugiego końca tej zbiornicy tłumów, gdzie czerniały drzwi wielkości karty do gry. Tysiące osób mogły tu tańczyć swobodnie. Pośrodku stała fontanna, a jej maski z ustami otwartymi w drwiącym lub tragicz­nym grymasie zdawały się stosem głów. Do ko­lumn przytykał masywny kontuar, ciągnący się jak bariera areny, zasłonięty płytami z matowego szkła, na których złociły się napisy kas i buchalterii. Połamane przepierzenia, uszkodzone kabiny, stoły zsunięte pod ścianami - wszystko to było ledwo widoczne w ogromie sali. Tutaj wzrok z pewnym wysiłkiem dostrzegał cechy tej samej, co gdzie indziej, martwej pustki. Stałem nieruchomo i rozglądałem się. Zacząłem smakować to widowis­ko, przyswajać sobie jego styl. Po raz wtóry zrozumiałem wtedy podniosły nastrój widza wiel­kiego pożaru. Urok ruiny zaczynał rozbrzmiewać inspiracjami poetyckimi: przed moim wzrokiem rozciągał się osobliwy pejzaż, okolica, kraj cały. Jego koloryt był tak sugestywnie naturalny, jak sugestywny jest oryginalny motyw w muzyce. Aż trudno było wyobrazić sobie, że niegdyś roiły się tutaj tłumy z tysiącami spraw w teczkach i w głowie. Na wszystkim spoczywało piętno rozkładu i ciszy. Zuchwały, niepowstrzymany wiew żywiołu zniszczenia niósł się od drzwi do drzwi, krusząc wszystko dokoła z taką łatwością, z jaką noga miażdży skorupę jaja. Wrażenia te wywoływały jakieś szczególne mrowie pod czaszką i zmuszały do myślenia o katastrofie z ową magnetyczną skłonnością serca, która nam każe patrzeć w prze­paść. Zdawało się, że jedna podobna echu myśl ogarnia tu wszelki kształt i dzwoni w uszach natrętną maksymą:

Reszta niech będzie milczeniem.”

V

Na koniec poczułem zmęczenie. Z trudem już rozróżniałem przejścia i schody. Chciało mi się jeść. Straciłem nadzieję, że będę mógł wydostać się i gdzieś na rogu ulicy kupić coś do zjedzenia. W jednej z kuchen zaspokoiłem pragnienie odkrę­ciwszy kran. Ku mojemu zdumieniu woda pociek­ła, choć słabym strumieniem, i ten drobny znak życia na swój sposób dodał. mi otuchy. Potem zacząłem wybierać pokój. To zajęło jeszcze kilka minut, wreszcie natknąłem się na gabinet z jednym wejściem, kominkiem i telefonem. Mebli prawie nie było; jedyne, na czym można się było położyć albo usiąść, to tapczan, oskalpowany i bez nóżek - strzępy odciętej skóry, sprężyny i włosie sterczały na wszystkie strony. We wnęce ściany mieściła się wysoka orzechowa szafa. Była zamknięta. Wypali­łem jednego papierosa, potem drugiego, aż przy­szedłem do względnej równowagi i zająłem się urządzeniem noclegu.

Dawno już nie zaznałem szczęśliwego uczucia zmęczenia - głębokiego, spokojnego snu. Póki jaśniał dzień, myślałem o nadejściu nocy ostrożnie, jak człowiek, który niesie naczynie pełne wody; usiłowałem nie denerwować się, byłem prawie pewny, że tym razem wycieńczenie pokona uciążli­wą przytomność umysłu. Jednak ledwie zaczynało sif ściemniać, strach przed bezsennością ogarniał mnie z siłą natarczywej myśli i męczyłem się, przywoływałem noc, by się przekonać, czy wresz­cie zasnę. Niestety, im bliżej północy, tym mocniej upewniały mnie zmysły o swej nienaturalnej trzeź­wości; niepokojące ożywienie, podobne do błysku magnezji wśród ciemności, skręcało moje nerwy W napiętą strunę, dźwięczącą pod najdrobniejszym wrażeniem, i jakby się pod koniec dnia budził przed nocą na długą wędrówkę po wnętrzu zatrwo­żonego serca.

Zmęczenie rozpraszało się, w oczach kłuło jak od suchego piasku; zaczątek każdej myśli natychmiast rozwijał się w najbardziej skompliko­wany ciąg obrazów i czekające mnie długie, bez­senne godziny, pełne wspomnień, wywoływały bezsilny bunt, jak przymusowa i bezpłodna praca, której nie sposób uniknąć. Przywoływałem sen, jak tylko mogłem. Nad ranem miałem ciało jak gdyby nalane gorącą wodą i sztucznie ziewając wsysałem złudną obecność snu, lecz gdy zamykałem oczy, odczuwałem to samo, co odczuwamy zamykając oczy bez potrzeby w biały dzień - bezsens tej czynności. Wypróbowałem wszystkie środki: wy­patrywałem kropek na ścianie, liczyłem, leżałem bez ruchu, powtarzałem w kółko jedno zdanie - wszystko bez sensu.

Miałem ogarek świecy, rzecz niezbędną w owych czasach, kiedy klatki schodowe nie były oświetlo­ne. Jego mętny płomyk rozjaśnił nieco nieprzytulne, wysokie wnętrze, wtedy zatkałem papierem dziury w tapczanie, a zagłówek ułożyłem z książek. Palto posłużyło mi za kołdrę. Warto było rozpalić w kominku, żeby popatrzeć na ogień. W dodatku, mimo letniej pory, nie było tu zbyt ciepło. W każdym razie wymyśliłem sobie zajęcie i byłem rad temu. Niebawem paczki rachunków i książek zajęły się w kominku setnym płomieniem i spada­ły, spopielone, na ruszt. Płomień wprawiał w ruch ciemność za otwartymi drzwiami i ginął w oddale­niu cichą błyszczącą kałużą.

Lecz ten przypadkowy ogień płonął tajemniczo i bezowocnie. Nie oświetlał przedmiotów, do któ­rych jesteśmy przyzwyczajeni, i oglądając je w fan­tastycznej poświacie czerwonych i złotych węgiel­ków zanurzamy się w wewnętrznym cieple i jasno­ści własnej duszy. Był nieprzytulny jak ognisko złodzieja. Leżałem, podpierając głowę zdrętwiałą ręką i nie czując najmniejszej ochoty do drzemki. Wszystkie moje wysiłki w tym kierunku równały­by się grze aktora,

który udając ziewanie kładzie się do łóżka na oczach publiczności. Poza tym chciało mi się jeść i żeby zagłuszyć głód, paliłem często.

Leżałem spoglądając leniwie to na ogień, to na szafę. Teraz przyszło mi na myśl, że szafa jest zamknięta nie bez powodu. Cóż jednak może się w niej kryć, jeśli nie te same stosy umarłych spraw? Czy może być coś, czego jeszcze stąd nie wywle­czono? Smutne doświadczenie z przepalonymi żarówkami, których całą górę znalazłem w jednej z takich szaf, nasunęło mi podejrzliwą myśl, że i ta szafa zamknięta jest bez przyczyny, po prostu przekręcono klucz z gospodarskiego nawyku. Nie­mniej wpatrywałem się w masywne odrzwia, solid­ne jak brama, i myślałem o jedzeniu. Nie miałem wielkiej nadziei, że znajdę tam coś do pożywienia się. Ślepo pchał mnie naprzód żołądek, zawsze nakazujący rozumować według szablonu, który tylko jemu jest właściwy - podobnie wywołuje on ślinę głodu na widok jedzenia. Dla zabicia czasu spenetrowałem kilka przyległych pokojów, mysz­kowałem przy świetle ogarka, lecz nie znalazłem nawet okrucha sucharów i wróciłem coraz bardziej zaintrygowany szafą. W kominku posępnie dogasał żar. Rozmyślałem.

Zacząłem przeglądać od góry. Góra, to znaczy półki piąta i szósta, zastawione były czterema wielkimi koszami; ledwo nimi poruszyłem, wysko­czył stamtąd ogromny rudy szczur i klapnął o po­dłogę z piskiem wywołującym mdłości. Konwulsyjnie cofnąłem rękę, drętwiejąc z obrzydzenia. Za następnym poruszeniem wyskoczyły jeszcze dwa potwory i przesmyknęły się pomiędzy mymi noga­mi, podobne wielkim jaszczurkom. Wtedy potrzą­snąłem koszem i zastukałem w szafę, odskakując na bok w obawie, że lunie deszcz wijących się ponu­rych cielsk, błyskających ogonami. Lecz szczury, jeśli ich tam było jeszcze kilka, uciekły prawdopodobnie przez tylną ścianę szafy do szpar w ścia­nach. Szafa stała spokojnie.

Zdziwił mnie, naturalnie, ów pomysł przecho­wywania zapasów żywności w miejscu, gdzie my­szy (Muridae) i szczury (Mus decumanus) mogą czuć się jak w domu. Lecz zachwyt wziął górę nad wszelkimi myślami - jak woda przez tamę, tak i one przeciekały skroś tego wichru apoteozy. Niech mi nikt nie opowiada, że uczucia związane z jedzeniem są niskie, że apetyt stawia na równi amfibię z człowiekiem. W takich chwilach jak te, które przeżyłem, cała nasza istota uskrzydla się, doznajemy radości niemniej wzniosłej, niż gdybyś­my oglądali wschód słońca ze szczytu gór. Dusza podrywa się jak przy dźwiękach marszu. Już byłem pijany widokiem skarbów, tym bardziej, że każdy kosz zawierał asortyment wspaniałości jednorod­nych, a zarazem - w zestawieniu różnorodnych. W jednym koszu były sery - kolekcja serów od suchego, zielonego do Rochestera i Brie. Drugi, niemniej ciężki, pachniał masarnią - szynki, kieł­basy, wędzone ozory i faszerowane indyki rozpie­rały się obok następnego kosza nabitego szrapnelami konserw. Czwarty pękał od góry jaj. Przyklęk­nąłem, jako że teraz należało przejrzeć dolne półki. Odkryłem tu osiem głów cukru, skrzynkę z herba­tą, dębową beczułkę z miedzianymi obręczami, napełnioną kawą, kosze ciast, torty i suchary. Dwie dolne półki przypominały bufet restauracyjny, ich ładunek stanowiły wyłącznie butelki z winem poukładane ciasno jak polana. Ich etykiety wymie­niały wszystkie smaki, wszystkie firmy i słynne specjalności wytwórców win.

Jeżeli nawet nie było powodu do pośpiechu, to w każdym razie należało zabrać się do jedzenia, ponieważ skarb, który wyraźnie wyglądał na świe­ży i przemyślany zapas, nie mógł być - rzecz zrozumiała - zostawiony przez kogoś tylko gwoli dostarczenia przygodnemu gościowi przyjemności wielkiego odkrycia. W dzień albo nocą mógł zjawić się tu człowiek, podnieść krzyk i zamierzyć się na

mnie ręką czy gorzej nawet - nożem. Wszystko to wyglądało na ponury żart przypadku. Wielu rzeczy powinienem był strzec się w tej pustce, ponieważ dotknąłem niewiadomego. Tymczasem głód prze­mówił własnym językiem, przymknąłem więc sza­fę, rozsiadłem się na resztkach tapczanu ułożywszy dokoła siebie smakowite kąski - w braku tale­rza - na dużych arkuszach papieru. Jadłem najbar­dziej treściwe rzeczy, to znaczy suchary, szynkę, jaja i ser, zagryzałem ciastem i popijałem portwajnem, przy każdym łyku na nowo przeżywając cud. Z początku nie mogłem pohamować dreszczu i mę­czącego nerwowego śmiechu, ale gdy trochę się uspokoiłem, trochę oswoiłem się z posiadaniem tych smakołyków, o których jeszcze przed kwa­dransem marzyłem jak o rzeczy nigdy nieosiągal­nej, zacząłem również panować nad moimi rucha­mi i myślami. Nasyciłem się prędko, znacznie prędzej, niż sobie wyobrażałem, zabierając się do jedzenia, a to na skutek zdenerwowania, które potrafi osłabić nawet apetyt. Byłem jednak zanad­to wycieńczony, żeby wpaść w rezygnację, toteż uczucie sytości napełniło mnie prawdziwą rozko­szą, bez owego sennego zaćmienia umysłu, jakie towarzyszy codziennemu pożeraniu obfitych dań. Gdy zjadłem wszystko, co sobie przygotowałem, starannie uprzątnąłem resztki uczty i wtedy po­czułem, że jest to wspaniały wieczór.

Mogłem się do woli gubić w domysłach - i tak wszystkie one ledwo skrobały, na podobieństwo noża, powierzchnię faktu, a jego istotna treść pozostawała ukryta przed niepowołanym okiem. Przemierzając śpiący ogrom banku, prawdopodob­nie dość trafnie odgadłem, co łączy mego sklepika­rza z tym spożywczo-papierniczym Klondyke: można było stąd wywieźć setki wozów papieru do pakowania, tak potrzebnego handlarzom oszukują­cym na wadze; oprócz tego sznury i drobny sprzęt elektryczny mogły

przynieść niejeden plik banknotów; nie bez powodu sznury i kontakty były tu wyrwane ze wszystkich ścian, które oglądałem. Toteż nie uważałem sklepikarza za właściciela tajemniczych prowiantów; on zapewne gdzie in­dziej miał je ukryte. Lecz nie posunąłem się ani o krok i wszystkie moje dalsze dociekania nie naprowadzały na żaden trop, jak to bywa ze znaleziskami. Ślady po szczurach wskazywały na to, że od pewnego czasu nikt zapasu nie ruszał; ich zęby wyżłobiły w szynkach i serach głębokie jamy.

Najadłszy się, zabrałem się skrupulatnie do przeszukiwania szafy i zauważyłem wiele rzeczy, które przeoczyłem w pierwszych chwilach odkry­cia. Między koszami leżały paczki noży, widelców i serwetek; za głowami cukru krył się srebrny samowar; w jednej skrzynce tłoczyło się, podzwaniając, mnóstwo pucharów, kieliszków i szklanek z szlifowanym deseniem. Prawdopodobnie zbiera­ło się tu towarzystwo na hulanki albo w celach konspiracyjnych, znajdując tu odosobnienie i gwa­rancję zachowania tajemnicy, może jakaś potężna organizacja, z wiedzą i udziałem komitetów domo­wych. W tym wypadku musiałbym się mieć na baczności. Najdokładniej jak potrafiłem, uporząd­kowałem szafę, licząc na to, że drobna cząstka, którą zużyłem na kolację, nie zostanie dostrzeżona. Jednakże (nie miałem sobie tego za złe) wziąłem coś niecoś jadła i jeszcze jedną butelkę wina, zrobiłem szczelną paczkę i schowałem ją pod kupę papierów na zakręcie korytarza.

Rozumie się, że w tej chwili nie miałem ochoty nie tylko spać, ale nawet położyć się. Zapaliłem papierosa; był jasny, wonny, z włóknistego tyto­niu, z długim ustnikiem - jedyna ze znalezionych rzeczy, której wyraziłem całkowite uznanie, napeł­niając cudownymi papierosami wszystkie kiesze­nie. Byłem w nastroju upajającego muzycznego podniecenia i myślałem o sobie jako o człowie­ku, którego spotka ciąg wielkich nieprawdopodobieństw. Wśród tego

olśniewającego zamętu uczuć przypomniałem sobie dziewczynę w szarej chust­ce, tę, która spięła mi kołnierz agrafką - czyliż mógłbym zapomnieć ów gest? Była jedynym czło­wiekiem, o którym myślałem w pięknych i wzru­szających słowach. Nie warto ich przytaczać, gdyż ledwo zabrzmią, stracą swój urzekający aromat. Dziewczyna, której imienia nawet nie znałem, znikła pozostawiając ślad podobny do umykającej na zachód smugi światła na wodzie. Ten łagodny efekt wywołała zwyczajną agrafką i szmerem sku­pionego oddechu, kiedy wspinała się na palce. To jest właśnie najprawdziwsza biała magia. Ponieważ dziewczyna tak samo cierpiała biedę, gorąco za­pragnąłem uraczyć ją tymi wspaniałościami. Lecz nie wiedziałem, gdzie jest i nie mogłem do niej zadzwonić. Nawet dobrodziejstwo pamięci, gdyby naraz wykrzyknęło zapomniany przeze mnie nu­mer, na nic by się nie przydało, mimo że było tu mnóstwo telefonów, a ku jednemu z nich bezwied­nie zwracałem wzrok - nie funkcjonowały, nie mogły funkcjonować z oczywistych powodów. Jed­nak patrzyłem wciąż na aparat z jakąś badawczą niepewnością, w której rozsądek nie brał żadnego udziału. Coś mnie do niego ciągnęło jak gracza. Nie opuszczała mnie chęć popełnienia głupstwa, upięk­szona, jak każda nocna brednia, złudą bezsennej wyobraźni. Wmówiłem w siebie, że przypomnę sobie numer, jeżeli fizycznie stworzę sytuację rozmowy telefonicznej. A poza tym już od dawna uważałem te zagadkowe grzyby ścienne z kauczu­kową gębą i metalowym uchem za przedmioty niezupełnie wytłumaczalne, rodzaj zabobonu, któ­ry nam, między innymi, podsunęła „Atmosfera” Flammariona z jego opowiadaniem o piorunie. Wszystkim bardzo doradzam przeczytać tę książkę i zastanowić się jeszcze raz nad dziwami wyłado­wań elektrycznych w czasie burzy, zwłaszcza nad działaniem piorunu kulistego, który, na przykład, wbija nóż w

ścianę i wiesza na nim patelnię lub pantofel; albo też przenicowuje dach w ten sposób, że dachówki układają się w odwrotną stronę, równiutko jak na rysunku, nie mówiąc już o fo­tografiach na ciele tych, co zginęli od piorunu, fotografiach okoliczności, w jakich zdarzyło się nieszczęście. Mają one zawsze niebieskawy odcień jak stare dagerotypy. „Kilowaty” i „ampery” mało przemawiają do mnie. W moim zdarzeniu z aparatem nie obeszło się bez przeczucia, bez owej dziwnej omdlałości, przyćmienia umysłu, jakie towarzyszą większości popełnianych przez nas absurdów. Tak sobie to dziś tłumaczę, ale wtedy przypominałem jedynie żelazo w obecności mag­nesu.

Zdjąłem słuchawkę. Wydała mi się chłodniejsza, niż była naprawdę, niema, na tle obojętnej ściany; Podniosłem ją do ucha, spodziewając się po niej tyle, co po zepsutym zegarku, i nacisnąłem guzik. Nie wiem, czy dzwoniło mi w głowie, czy było to tylko wspomnienie dźwięku - lecz drgnąłem, słysząc brzęczenie muchy, ową wibrację przewo­dów, przypominającą bzykanie owadów, która w tych warunkach była takim samym absurdem, jak całe moje zamierzenie.

Dociekliwe pragnienie, żeby pojąć, toczy jak czerw nawet marmur rzeźby, odbierając siłę wszy­stkim doznaniom, które wypływają z tajemniczych źródeł. Gorliwa chęć zrozumienia niepojętego nie należała do rzędu mych cnót. Odsunąłem słuchaw­kę, w wyobraźni odtworzyłem ów charakterystycz­ny szmer i usłyszałem go powtórnie, gdy znów przytknąłem słuchawkę do ucha. Szmer nie drgał, nie przerywał się, nie słabł i nie nasilał się; w słuchawce normalnie brzęczała niewidzialna przestrzeń, dopominająca się połączenia. Narzuci­ły mi się jakieś zmącone obrazy, dziwaczne, jak dziwaczny był ten szum przewodu funkcjonujące­go w martwym domu. Widziałem supły splątanych przewodów, potarganych przez wichry

morskie i dających połączenie w niezauważalnych punktach swego chaosu; widziałem snopy iskier elektrycz­nych, które wzlatywały nad wygiętymi grzbietami kotów skaczących po dachach; magnetyczne błyski linii tramwajowych; tkankę i serce materii w po­staci ostrych kątów futurystycznego rysunku. Ta­kie myśli - zwidzenia nie trwały dłużej niż uderzenie serca, które stanęło dęba; tłukło się, wystukując w nieprzetłumaczalnej mowie odczu­cie nocnych potęg.

Naówczas zza ścian ukazał się wyraźny jak księżyc w nowiu obraz tamtej dziewczyny. Czyż mogłem przypuszczać, że wrażenie będzie tak żywe i trwale? Parły i huczały we mnie siły stu ludzi, kiedy spoglądając na zatarty numer aparatu prowadziłem pamięć przez zawieruchę cyfr, próż­no starając się tak je ustawić, by przypominały mi zgubioną liczbę. Zawodnicza, niewierna pamięć! Przysięgasz, że nie zapomnisz liczb ani dat, ani drobiazgów, ani ukochanej twarzy i na powątpienie odpowiadasz niewinnym spojrzeniem. Lecz przy­chodzi czas, gdy łatwowierny widzi, że zawarł układ z bezwstydną małpą, która oddaje brylanto­wy pierścień za garść orzechów. Rysy wspomina­nej twarzy są niepełne, zatarte, z liczby wypada cyfra, gmatwają się okoliczności i człowiek próżno ściska skronie borykając się z umykającym wspom­nieniem. Lecz gdybyśmy pamiętali, gdybyśmy potrafili zapamiętać wszystko - jaki rozsądek wytrzyma bezkarnie życie całe, zawarte w jednym momencie, szczególnie gdy chodzi o uczucia? - Bezmyślnie powtarzam cyfry, poruszając warga­mi, by odszukać autentyczną liczbę. Wreszcie mignął szereg na pierwsze wrażenie podobny do zapomnianego numeru: 107-21. „Sto siedem, dwa­dzieścia jeden” - powiedziałem nasłuchując, lecz nie byłem pewny, czy znów się nie mylę. Zwątpie­nie oślepiło mnie znienacka, kiedy powtórnie nacisnąłem guzik,

ale było już za późno: popłynęło groźne brzęczenie, coś zgrzytnęło i zmieniło się w telefonicznej dali i prosto w skórę policzka zmęczony kontralt kobiecy powiedział oschle: „Centrala”. „Centrala”! - niecierpliwie powtó­rzył głos, ale i wtedy odezwałem się nie od razu - taki chłód ścisnął mi gardło, w głębi serca bowiem ciągle jeszcze grałem.

Tak czy inaczej, skoro rzekłem zaklęcie i wywo­łałem duchy - czy wywodzą się one z „Atmosfe­ry”, czy z „Kilowatów” społeczności 86 roku - mówiłem i odpowiadano mi. Zaczęły się obracać tryby zepsutego zegara. Nad moim uchem drgnęły stalowe kule wskazówek. Obojętne, kto potrącił wahadło, mechanizm zaczął stukać miarowo. „Sto siedem, dwadzieścia jeden” - powiedziałem głu­cho, patrząc na świecę dogorywającą pośród gra­tów. „Do grupy A” - padła niezadowolona odpo­wiedź i dalekie uderzenie zmęczonej ręki zatrzas­nęło szum.

Poczułem płomień pod czaszką. Naciskałem właśnie guzik z literą A; zatem telefon nie tylko funkcjonował, ale jeszcze potwierdzał tę niezwykłą realność faktem, że przewody były poplątane - wspaniały to szczegół dla niecierpliwego serca. Chcąc połączyć się z „A”, nacisnąłem „B”. Wtedy w skowyt wypuszczonego na swobodę prądu wtar­gnęły, jak z raptownie otwartych drzwi, ostre głosy przypominające bełkot tuby gramofonowej, nie­znani krzykacze tłukący się w mojej ręce trzyma­jącej rezonator. Przerywali sobie nawzajem z poś­piechem i zawziętością ludzi, którzy wybiegli na ulicę. Pomieszane zdania przypominały koncert gawronów. „A-la-la-la-la!” - wrzeszczało niewia­dome stworzenie na tle czyjegoś barytonu przema­wiającego statecznie i rozwlekle, z miodopłynną ekspresją, akcentującą pauzy i znaki przestankowe. „Nie mogę dać”... „Jeżeli pan zobaczy”... „Kie­dykolwiek”... „Mówię, że”... „Czy pan słyszy?”...

Rozmiar trzydzieści pięć”... „Skończone”... „Sa­mochód wysłany”... „Nie, nie rozumiem”... „Pro­szę odłożyć słuchawkę”... W ten jarmarczny trans wciskały się słabo, jak brzęczenie komara, jęki, daleki płacz, śmiech, łkanie, takty skrzypiec, od­głos niespiesznych kroków, szelest i szepty. Gdzie to, na jakich ulicach dźwięczały te słowa troski, okrzyków, napomnień i skarg? Wreszcie coś rze­czowo zabrzęczało, głosy ucichły i w szumie prze­wodu odezwał się ten sam kontralt: „Grupa B”.

- „A”! Proszę mi dać „A” - zawołałem - przewody są poplątane.

Chwila milczenia, podczas której szum dwa razy cichł, po czym nowy głos obwieścił śpiewnie i nieco ciszej:

- Grupa „A”.

- Sto siedem, dwadzieścia jeden - wyskandowałem możliwie najwyraźniej.

- Sto osiem, zero, jeden - uważnie, apatycz­nym tonem powtórzyła telefonistka, a ja z ledwoś­cią przychwyciłem błędną poprawkę, żeby mi nie uleciała.

Pomyłka ta bez żadnej wątpliwości ustalała zapomniany numer. Ledwie go usłyszałem, już poznałem, przypomniałem sobie jak widzianą kie­dyś twarz.

- Tak, tak - powiedziałem w najwyższym wzburzeniu, pędząc gdzieś wysoko nad skrajem zawrotnej przepaści. - Tak, właśnie tak – sto osiem, zero, jeden.

Natychmiast wszystko zamarło we mnie i dokoła mnie. Dźwięk połączenia ścisnął serce jak przy­pływ zimnej fali; nawet nie usłyszałem zwykłego „dzwonię” albo „łączę” - nie pamiętam, co zostało powiedziane. Słyszałem ptaki rozsypujące czarodziejskie trele. Poczułem słabość i oparłem się o ścianę. Wtedy, po przerwie, która była jednym okrucieństwem, świeży jak świeże powie­trze, rezolutny głosik odezwał się ostrożnie:

- To ja sprawdzam. Mówię do nieczynnego telefonu, bo przecież słyszałeś, że był dzwonek. Kto przy telefonie? - rzekła, wyraźnie nie ocze­kując odpowiedzi, tonem płochej surowości.

Powiedziałem, prawie krzycząc:

- Jestem tym, który rozmawiał z panią na rynku i odszedł zabierając agrafkę. Sprzedawałem książki. Niech pani sobie przypomni, bardzo pro­szę. Nie znam pani imienia - proszę potwierdzić, że to pani.

- Niebywałe - odchrząknąwszy, rzekł głos z nutą zastanowienia. - Niech pan zaczeka, proszę nie odkładać słuchawki. Ja rozumiem. Staruszku, czyś widział coś podobnego?

Ostatnie słowa nie były do mnie skierowane. Jakiś głos męski odpowiedział jej niewyraźnie, widocznie z drugiego pokoju.

- Spotkanie pamiętam - zwróciła się znów do mego ucha. - Ale nie przypominam sobie, o jakiej agrafce pan mówi. Ach, tak! Nie przypuszczałam, że ma pan taką dobrą pamięć. Aż mi dziwnie rozmawiać z panem - nasz telefon jest przecież wyłączony. Skąd pan mówi?

- Czy pani mnie dobrze słyszy? - odparłem, jak gdybym nie rozumiał pytania, uchylając się w ten sposób od podania miejsca, gdzie się znajdo­wałem, i otrzymawszy potwierdzenie ciągnąłem dalej: -Nie wiem, jak długo potrwa nasza rozmo­wa. Są przyczyny, dla których nie będę się nad tym zatrzymywał. Ja, tak samo jak pani, nie pojmuję wielu rzeczy. Dlatego proszę mi podać niezwłocz­nie swój adres. Nie znam go.

Przez pewien czas przewód brzęczał jednostaj­nie, jakby moje ostatnie słowa zakłóciły połącze­nie. I znów, jak ślepa ściana, legła między nami dal - wstrętne uczucie przykrości i wstydliwej tęsknoty tak mnie wytrąciło z równowagi, że byłem już skłonny zapuścić się w skomplikowane i niewczesne rozważania o naturze rozmów

telefonicznych, nie pozwalających wyrazić z całą swobo­dą odcieni najprostszych i najbardziej naturalnych uczuć. W pewnych okolicznościach twarz i słowo stanowią nierozdzielną całość. Możliwe, że ona rozmyślała o tym samym, dlatego milczenie trwało tak długo, po czym usłyszałem.

- Po co? No, dobrze. A więc proszę zapisać - nie bez przekory powiedziała to „zapisać” - proszę zapisać mój adres: piąta linia, dziewięć­dziesiąt siedem, mieszkania jedenaście. Tylko po co panu potrzebny mój adres? Mówię otwarcie, że nie rozumiem. Wieczorami bywam w domu...

Głos dźwięczał dalej, lecz nagle ścichł, zabrz­miał głucho jak ze skrzynki. Słyszałem, że dziew­czyna mówi, prawdopodobnie coś opowiada, lecz nie rozróżniałem słów. Jej mowa odpływała coraz dalej, coraz mniej wyraźna, upodobniła się do kropiącego deszczu, wreszcie ledwo dosłyszalne drganie przewodu dało znać, że wszystko się skończyło. Połączenie się zerwało, aparat milczał tępo. Miałem przed sobą ścianę, skrzynkę i słu­chawkę. W szyby stukał nocny deszcz. Nacisnąłem guzik - szczęknął i zatrzymał się. Czar prysnął.

A jednak słyszałem, rozmawiałem i to, co się stało, nie mogło się odstać. Wrażenia tych kilku minut przeszły, uciekły jak wicher, byłem jeszcze pełen jego odgłosów, siadłem, poczułem raptowne zmęczenie, jak od wspinania się po stromych schodach.

Tymczasem byłem dopiero u progu wydarzeń. Ich rozwój zaczął się od echa dalekich kroków.

VII

Tajemnicze kroki słychać było bardzo daleko, bodaj że na samym początku drogi przebytej przeze mnie - a może z przeciwnej strony, w sporej odległości pierwszego uchwytnego dźwię­ku? Można było ustalić, że idzie jedna osoba, zwinnie i lekko, drogą

znajomą wśród ciemności i prawdopodobnie przyświeca sobie latarką ręczną lub świecą. Jednakże oczyma wyobraźni widziałem kogoś dążącego ostrożnie, po ciemku - szedł i rozglądał się. Nie wiem, dlaczego tak go sobie wyobrażałem. Siedziałem odrętwiały i przerażony, jak gdyby ktoś pochwycił mnie z daleka w gigan­tyczne cęgi. Rozsadzało mnie oczekiwanie, aż w skroniach poczułem ból, ogarnął mnie paniczny strach, który odbierał mi możność przeciwdziała­nia. Byłem spokojny, w każdym razie zacząłbym się uspokajać, gdyby kroki się oddalały, tymcza­sem słyszałem je coraz wyraźniej, coraz bliżej i gubiłem się w domysłach, jaki jest cel torturujące­go słuch nużąco długiego marszu przez opustosza­ły gmach. Samo przeczucie, że nie uda mi się uniknąć spotkania, wstrętnie otarło się o moją świadomość; wstałem, znów usiadłem, nie wie­dząc, co robić. Mój puls powtarzał dokładnie miarowy rytm i przerwy kroków, jednak serce przemogło wreszcie ponure odrętwienie ciała i za­częło bić pełnym tętnem, a jak każdym jego uderzeniem wyczuwałem moją sytuację. Moje za­mierzenia były chaotyczne; wahałem się, czy zga­sić świecę, czy zostawić palącą się, jednocześnie zdawało mi się, że nie nakazy rozsądku, lecz w ogóle podjęcie jakiejkolwiek akcji - to najsku­teczniejszy sposób, by uniknąć niebezpiecznego spotkania. Nie miałem wątpliwości, że spotkanie będzie niebezpieczne lub zatrważające. Odnalaz­łem spokój wśród niezamieszkałych ścian i pragną­łem zachować nocną iluzję. Chwilami, stąpając bezszelestnie, wychodziłem za drzwi, aby wyba­dać, w którym z przyległych pokojów mógłbym się ukryć, jak gdyby ten pokój, w którym siedziałem osłaniając plecami ogarek, był już wyznaczony na odwiedziny i ktoś wiedział, że ja się tu znajduję. Zaprzestałem tego, zrozumiałem bowiem, że zmie­niając miejsce postąpiłbym jak

gracz w ruletkę, który postawiwszy na inny numer, stwierdza z przykrością, że przegrał tylko dlatego, że zdradził swoją liczbę. Najmądrzej było siedzieć i czekać zgasiwszy światło. Tak też uczyniłem i czekałem po ciemku.

Tymczasem nie było już najmniejszej wątpli­wości, że odległość między mną a nieznanym przybyszem skraca się z każdym uderzeniem tętna. Dzieliło go teraz ode mnie najwyżej pięć do sześciu ścian, przebiegał od drzwi do drzwi z umiarkowaną szybkością lekkiego ciała. Skuliłem się, przykuty jego krokami do nadlatującej jak automobil chwili, gdy zetkną się spojrzenia - oko w oko - i bła­gałem Boga, żeby nie były to źrenice z wściekłą pręgą białka nad wydzierającym się z wewnątrz blaskiem. Nie czekałem, miałem pewność, że zoba­czę jego. Instynkt, który w tej chwili zajął miejsce rozsądku, mówił prawdę, wpadając ślepym obli­czem na ostrze strachu. Upiory zjawiły się w ciemnościach. Widziałem kosmaty stwór z ciem­nego kąta dziecinnego pokoju, posępne widmo, i - co najstraszniejsze, potworniejsze od spadania z wysokości - czekałem, że przy samych drzwiach kroki zamilkną, żfe nikt się nie ukaże i że ta nieobecność kogokolwiek muśnie mnie po twarzy jak powiew. Na to} by wyobrazić sobie takiego samego jak ja człowieka, nie starczyło już czasu. Spotkanie nadciągało gwałtownie, nie miałem gdzie się ukryć. Nagle kroki umilkły, zatrzymały się tak blisko drzwi, i tak długo nic nie słyszałem, prócz krzątaniny myszy biegających po zwałach papierów, że z ledwością powstrzymywałem krzyk. Przywidziało mi się, że ktoś zgięty wpół skrada się cichaczem przez drzwi, by mnie schwytać. Groza szaleńczego krzyku, który rozdarł ciemność, rzuci­ła mnie jak wicher naprzód z wyciągniętymi ręka­mi. Uskoczyłem w bok, zakrywając twarz. Zabłys­ło światło, cisnąwszy z drzwi do drzwi całą dal dostępną oczom. Było jasno jak w biały dzień.

Doznałem czegoś w rodzaju szoku nerwowego, ale trwało to zaledwie chwilę i zaraz ruszyłem na­przód. Wówczas za najbliższą ścianą odezwał się kobiecy głos: „Proszę tu przyjść.” Potem zadźwię­czał cichy, zaczepny śmiech.

Choć byłem zupełnie osłupiały, nie spodziewa­łem się takiego zakończenia tortury, której by­łem poddany przez blisko godzinę. „Kto mnie woła?” - zapytałem szeptem, ostrożnie zbliżając się do drzwi, za którymi takim pięknym i subtel­nym głosem zdradzała swą obecność nieznajoma, kobieta. Słuchając, wyobrażałem sobie jej po­wierzchowność tyleż samo przyjemną, ile głos dla ucha, i z ufnością szedłem dalej, oczekując powtór­nych słów: „Proszę przyjść, proszę tu przyjść.” Lecz za ścianą nie zobaczyłem nikogo. Matowe kule i żyrandole połyskiwały pod sufitem, rozsie­wając dzień między czarnymi nocnymi oknami. Tak to, zadając pytanie i za każdym razem otrzy­mując niezmienną odpowiedź zza ściany sąsiednie­go pomieszczenia: „Proszę, o, proszę przyjść prę­dzej!” - obejrzałem pięć albo sześć pokojów, zauważywszy w którymś z nich w lustrze samego siebie, wodzącego uważnym spojrzeniem z pustki w pustkę. Wtedy wydało mi się, że mrok lustrzanej głębi pełen jest kobiet schylonych, skradających się jedna za drugą, w mantylach albo zasłonach, które przyciskały do twarzy ukrywając swe rysy, i tylko ich czarne oczy, śmiejące się pod figlarnie ściągniętymi brwiami, świeciły przelotnie i nie­uchwytnie. Było to jednak złudzenie, gdyż odwró­ciłem się tak szybko, że najzwinniejsze stworzenie w tym domu nie zdążyłoby umknąć. Wyczerpany, lękając się w zdenerwowaniu, które mną władało, czegoś naprawdę straszliwego w tej niemej, oświet­lonej pustce - zawołałam w końcu gwałtownie:

- Proszę się pokazać, inaczej nie ruszę się ani kroku dalej. Kim pani jest i po co mnie woła?

Nim otrzymałem odpowiedź, echo stłumiło mój okrzyk niewyraźnym głuchym dudnieniem. Lęk pełen troski przebijał ze słów tajemniczej kobiety, gdy niespokojnie zawołała do mnie z niewiadome­go kąta: „Proszę się spieszyć, proszę nie zwlekać. Niech pan idzie, niech pan się nie opiera.” Zdawa­ło się, że słowa te rozległy się tuż koło mnie, szybkie jak plusk i dźwięcznie szeptane, jak gdyby nad samym uchem. Lecz na próżno w niecierpli­wym porywie spieszyłem od drzwi do drzwi, otwierając je na oścież lub obchodząc skompliko­wane przejścia, żeby gdzieś dopaść wzrokiem wy­mykającej się kobiety - wszędzie zastawałem pustkę, drzwi i światło. Tak się to ciągnęło, przypominając zabawę w chowanego, i kilka razy już westchnąłem rozgoryczony, nie wiedząc, czy iść dalej, czy zatrzymać się, zatrzymać się zdecydo­wanie, póki nie zobaczę z kim tak bezskutecznie rozmawiam na odległość. Kiedy milkłem, głos szukał mnie, dźwięczał coraz serdeczniej i bardziej alarmująco, natychmiast wskazując mi kierunek i cicho wykrzykując za nową ścianą:

- Tutaj, prędzej do mnie!

Choć byłem bardzo wyczulony na odcienie gło­sów w ogóle, a zwłaszcza w tych okolicznościach najwyższego naprężenia, w wołaniu, w uporczy­wym przyzywaniu bezgłośnie umykającej kobiety nie uchwyciłem ani drwiny, ani udawania; mimo że zachowywała się bardzo dziwnie, nie miałem na razie powodu podejrzewać nic złego ani złowrogie­go, nie znałem bowiem przyczyn jej postępowania. Raczej można było przypuszczać, że uparcie prag­nie mi coś powiedzieć czy też pokazać naprędce i że czas jest dla niej niesłychanie drogi. Jeśli myliłem się i nie trafiałem do tego pokoju, skąd dobiegało mnie z szelestem i przyspieszonym oddechem melodyjne nawoływanie, prostowano moją pomył­kę, wskazując mi drogę przymilnym i czułym: „Tutaj!” Zaszedłem już zbyt daleko, by zawrócić.

Byłem pod niepokojącym urokiem niewiadomego i prawie biegłem po rozległych komnatach z oczami utkwionymi tam, skąd dochodził głos.

- Tu jestem - odezwał się wreszcie glos tonem zapowiadającym koniec całej historii. Było to na skrzyżowaniu korytarza i schodów prowadzą­cych po kilku stopniach do innego korytarza poło­żonego wyżej.

- Dobrze, ale to już ostatni raz - uprzedziłem.

Czekała na mnie na początku korytarza, na prawo, gdzie słabiej dochodziło światło: słyszałem jej oddech idąc po schodach i z gniewem rozgląda­łem się w półmroku. Naturalnie, znów mnie oszu­kała. Obie ściany korytarza były zawalone stosami ksiąg, zostawało tylko wąskie przejście. Przy jednej lampie, słabo oświetlającej tylko schody i skrawek przejścia, mogłem jej nie zauważyć.

- Gdzie pani jest? - zapytałem wpatrując się w głąb. - Proszę się zatrzymać, dlaczego pani tak się spieszy? Proszę tu przyjść.

- Nie mogę - cicho odparł głos. - Ale czy pan mnie naprawdę nie widzi? Zmęczyłam się i usiadłam. Proszę podejść do mnie.

Rzeczywiście, słyszałem ją zupełnie blisko. Trzeba było tylko minąć zakręt. Za nim była ciemność oznaczona w głębi jasną plamą drzwi. Potknąwszy się o książki, straciłem równowagę i padając zwaliłem chwiejną pakę ksiąg. Runęła gdzieś głęboko w dół. Padając na ręce, poczułem pod nimi pionową próżnię i sam omal nie stoczy­łem się w czeluść, skąd na mój bezwiedny okrzyk odpowiedział łoskot lawiny książek. Ocalałem tyl­ko dlatego, że przypadkowo upadłem, zanim zna­lazłem się na krawędzi urwiska. O ile zdumienie i strach w tym momencie nie zostawiały czasu na domysły, o tyle śmiech, wesoły, zimny śmieszek po drugiej stronie pułapki natychmiast wyjaśnił moją rolę. Śmiech oddalał się, cichnąc, z okrutną nutką, i więcej już go nie słyszałem.

Nie zerwałem się, nie odczołgałem się z hałasem, który by rozwiał przypuszczenie, że spadłem; zrozumiałem podstępny żart i nawet nie drgnąłem pozwalając, by uwierzono, że się powiódł. Jednak warto było rzucić okiem na łoże, które dla mnie przygotowano. Na razie nic nie wskazywało, że jestem pod obserwacją, zapaliłem więc zapałkę z wielką ostrożnością i zobaczyłem czworokątny otwór przebity na wylot w podłodze. Światło nie dotarło do dna, lecz przypomniawszy sobie pauzę między potrąceniem paki a hukiem zrzuconych ksiąg, obliczyłem w przybliżeniu głębokość wyrwy na dwanaście metrów. To znaczy, że podłoga dolnego piętra była przebita symetrycznie w sto­sunku do górnego otworu, tworząc podwójny prze­lot. Zawadzałem komuś. Tyle zdołałem zrozu­mieć, mając na to ważkie dowody, nie pojmowałem jednak, jak mogła nawet najbardziej eteryczna kobieta przeskoczyć tak szeroki otwór, którego ściany nie miały żadnego obrzeża, żeby uchwycić się go i ułatwić sobie przejście; szerokość wynosiła około sześciu arszynów.

Zaczekałem, aż całe zajście utraci swoją groźną świeżość, odczołgałem się w tył, do miejsca, gdzie padające z daleka światło pozwalało rozróżnić ściany, i wstałem. Nie miałem odwagi wracać do oświetlonych przestrzeni. Ale też nie byłem w stanie opuścić teraz sceny, na której omal nie rozegrał się finał piątego aktu. Dotknąłem rzeczy aż nadto poważnych, żeby próbować iść dalej. Nie wiedząc, od czego zacząć, stąpałem ostrożnie w przeciwnym kierunku, chowając się niekiedy za występy ścian, by skontrolować pustkę. W jednym z takich występów znajdował się zlew; z kranu kapała woda; wisiał tu również ręcznik z wilgotnymi śladami dopiero co wycieranych rąk. Ręcznik po­ruszał się jeszcze: odszedł stąd ktoś, kto być może znajdował się o dziesięć kroków, nie zauważony przeze mnie, jak i ja przez niego, dzięki przypadko­wi. Nie należało dłużej wystawiać na próbę tych miejsc. Zdrętwiałem z

wrażenia na widok ręcznika potrąconego niemal w moich oczach, w końcu za­cząłem się cofać wstrzymując oddech i z ulgą spo­strzegłem wąskie drzwi boczne w cieniu występu, całe prawie zawalone papierami. Jakkolwiek z tru­dem, ale można je było odciągnąć na tyle, żeby się przecisnąć. Wsunąłem się w tę szparę jak w ścianę i znalazłem się w oświetlonym, cichym i pustym przejściu, bardzo wąskim, z zakrętem nie opodal, za który nie zaryzykowałem spojrzeć, tylko staną­łem przytulony do ściany we wnęce zabitych drzwi. Żaden dźwięk, żadne zjawisko dostępne zmys­łom nie mogłoby w tej chwili ujść mojej uwagi - tak byłem wyostrzony wewnętrznie, napięty, cały zamieniony w słuch i oddech. Lecz mogło się zdawać, że życie na ziemi zamarło - taka cisza patrzyła mi w oczy nieruchomym światłem głu­chego przejścia. Widocznie wszystko, co żyje, odeszło stąd albo się przytaiło. Poczułem słabość, z niecierpliwością rozpaczy zapragnąłem jakiego­kolwiek hałasu, byle otrząsnąć się z drętwego światła, ściskającego serce milczeniem. I nagle zjawiło się więcej dźwięków, niż było trzeba dla uspokojenia - jeśli tak nazwać „ciszy w czasie burzy” - mnóstwo kroków rozległo się za ścianą, głęboko, na samym dole. Rozróżniałem głosy, okrzyki. Do tych odgłosów, które zapowiadały nieznane ożywienie, dołączył się dźwięk strojonych instrumentów; ostro zarzępoliły skrzypce; wiolonczela, flet i kontrabas chaotycznie pociągnę­ły kilka taktów, zagłuszonych przesuwaniem mebli. W środku nocy - nie wiedziałem, która jest godzina - te objawy życia w czeluści dwóch pięter zabrzmiały, po moich przejściach nad zapadliną, jak nowa groźba. Zapewne, gdybym chodził nie­strudzenie, znalazłbym wyjście z tego domu, który nie miał końca, ale nie teraz, gdy nie wiedziałem, co może czyhać na mnie za najbliższymi drzwiami. Mogłem zorientować się w sytuacji tylko wtedy, gdybym stwierdził,

co się dzieje na dole. Pilnie nasłuchując, ustaliłem odległość dzielącą mnie od tych głosów. Była dość duża, prowadziła w dół za przeciwległą ścianą;...

Stałem już tak długo we wnęce drzwi , że wreszcie odważyłem się wyjść i rozejrzeć się, czy nie da się czegoś przedsięwziąć. Ruszyłem cicho przed siebie i spostrzegłem na prawo w ścianie otwór nie większy od lufcika, z wprawioną szybą. Mieścił się na takiej wysokości nad moją głową, że mogłem tam sięgnąć. Nieco dalej stała przenośna składana drabina, jakiej używają malarze przy bieleniu sufi­tów. Dźwignąwszy ją z całą ostrożnością, żeby nie stuknąć, nie zawadzić o ściany, przystawiłem do otworu... Szkło było zakurzone z obu stron, ale przetarłszy je dłonią, ile się dało, zacząłem przez nie patrzeć, tyle że jak przez dym. Moje domysły wynikłe z orientacji słuchowej potwierdziły się: ujrzałem tę samą salę główną banku, w której byłem wieczorem, nie mogłem jednak zobaczyć jej do samego dołu - okienko wychodziło na galerię. Tuż obok zwisał ogromny rzeźbiony plafon, balus­trada znajdująca się po tej stronie tuż przed moimi oczami zasłaniała głąb sali, tylko z daleka widać było kolumny po przeciwległej stronie, ale nawet nie do połowy. Na całej długości galerii nie było żywej duszy, natomiast w dole wrzało wesołe ży­cie, udręczające swą niewidzialnością. Słyszałem śmiech, okrzyki, szuranie krzeseł, niewyraźne frag­menty rozmów, miarowe trzaskanie drzwi na dole. Śmiało dzwoniły nakrycia; kaszel, pociąganie no­sem, tupot lekkich i ciężkich kroków i melodyjna, żartobliwa intonacja głosów - tak, to był bankiet, bal, zebranie, goście, jubileusz - co kto woli, ale już nie ta poprzednia zimna i ogromna pustka z echem ugrzęzłym w kurzu. Żyrandole sypały w dół blaski ognistego ornamentu i chociaż w moim kącie także było jasno, ostrzejsze światło padało z sali na moją rękę.

Prawie pewny, że nikt tu nie przyjdzie do tego zakamarka, który miał raczej więcej wspólnego ze strychem niż z magistralą dolnego przejścia, odwa­żyłem się usunąć szybę. Jej rama, przymocowana zgiętymi gwoździami, chwiała się lekko. Odgiąłem gwoździe i wyjąłem przegrodę. Teraz hałas stał się wyrazisty jak wiatr wiejący w twarz. Zanim oswoi­łem się z jego charakterem, muzyka zaczęła grać jakiś szlagier kabaretowy, ale przedziwnie cicho, jakby nie potrafiła czy też nie chciała rozebrzmieć pełniej. Orkiestra przygrywała „z tłumikiem”, jak gdyby w myśl specjalnej instrukcji. Jednak zagłu­szane przez nią ludzkie głosy zaczęły dźwięczeć mocniej, nasilając się w sposób naturalny i dolatu­jąc do mego schronienia w otoczce wypowiadanego sensu. O ile mogłem się zorientować, zaintereso­wanie różnych grup w sali skupiało się wokół jakichś podejrzanych konszachtów, choć z powodu oddalenia nie chwytałem wątków dokładnie. Nie­które zdania przypominały rżenie, inne okrutny pisk; ciężki, rzeczowy śmiech mieszał się z sycze­niem. Głosy kobiet miały timbre ponury i naprę­żony, przechodząc od czasu do czasu w kuszącą filuterność i rozwiązłą modulację Damy Kameliowej. Czasem znów czyjaś uwaga, wygłaszana z emfazą, kierowała rozmowę na ceny złota i drogich kamieni; inne słowa budziły dreszcz grozy napo­mykając o zabójstwie lub o jakimś przestępstwie „niemniej brutalnie określonym. Żargon krymina­łu, bezwstyd nocnej ulicy, zewnętrzny polor hazar­dowej intrygi i ożywiona wielomówność nerwowo rozglądającej się duszy mieszały się z dźwiękami drugiej orkiestry, której tamta rzucała subtelne filuterne repliki.

Nastąpiła przerwa; kilkoro drzwi otwarło się w głębi gdzieś daleko przede mną i jak gdyby weszły nowe osoby. Potwierdziły to niezwłocznie uroczy­ste okrzyki. Po niewyraźnych naradach rozległy się donośne zapowiedzi i zaproszenia do słuchania.

Równocześnie czyjeś przemówienie płynęło tam spokojnie, przedzierając się sączonymi frazami jak żuk przez igliwie leśne.

- Niech żyje Oswobodziciel! - obwieścił chó­ralny ryk. - Śmierć Szczurołapowi!

- Śmierć! - posępnie zadźwięczały głosy ko­biece.

Echo odpowiedziało przeciągłym wyciem i ścichło. Nie wiem dlaczego, choć byłem straszliwie pochłonięty tym, co słyszałem, odwróciłem się w tej sekundzie, jakbym poczuł z tyłu czyjś wzrok na sobie; lecz tylko odetchnąłem głęboko - nikt nie stał za mną. Miałem jeszcze czas na zastanowienie się, gdzie się ukryć: za zakrętem najwyraźniej przeszły dwie osoby, nie podejrzewając mojej obecności. Zatrzymały się. Ich lekki cień padł w poprzek zakamarka, lecz wpatrując się weń, rozró­żniłem jedynie plamę. Porozumiewali się z beztro­ską rozmówców czujących się na osobności. Był to prawdopodobnie dalszy ciąg rozmowy. Kiedy lu­dzie ci zbliżali się tutaj, wątek urwał się na jakimś pytaniu, na które teraz odpowiedziano. Co do słowa zapamiętałem ową niejasną i groźną zapo­wiedź:

- On umrze - oświadczył ktoś nieznajomy - ale nie od razu. Oto adres: piąta linia, dziewięć­ dziesiątsiedem, mieszkania jedenaście. Jest z nim córka. To będzie wielki czyn Oswobodziciela. Oswobodziciel przybył z daleka. Jego droga jest męcząca i oczekują go w wielu miastach. Dziś w nocy wszystko powinno być załatwione. Idź i obejrzyj przejście. Jeżeli nic nie grozi Oswobodzicielowi, Szczurołap umrze, a my zobaczymy jego puste źrenice.

VIII

Słuchałem mściwej tyrady dotykając już nogą podłogi, albowiem ledwie zabrzmiał dokładnie powtórzony adres dziewczyny,

której imienia nie zdążyłem dziś poznać, coś mnie ślepo pociągnęło w dół - uciekać, skryć się i pędzić z wiadomością na piątą linię. Nawet przy najbardziej logicznym rozumowaniu numer i nazwa ulicy nie mogły wyjaśnić mi, czy w mieszkaniu tym jest jeszcze inna rodzina - wystarczyło, że myślałem o tej i że ona tam się znajdowała. W tym przerażeniu i dręczącym pośpiechu, jak w czasie pożaru, nie obliczyłem ostatniego kroku; drabina osunęła się z trzaskiem, moja obecność wydała się i w pierwszej chwili znieruchomiałem jak ciśnięty worek. Świat­ło natychmiast zgasło, muzyka zamilkła i krzyk wściekłości dopadł mnie pędzącego na oślep wą­skim przejściem, gdzie - nie pamiętam, jak to się stało - uderzyłem piersią w drzwi, którymi tu wszedłem. Z niewytłumaczoną siłą, jednym pchnięciem zmiotłem zawalające je graty i wy­biegłem na pamiętny korytarz z wyrwą. Ocalenie! Wschodził pierwszy mętny brzask, rozwidniający mnogość drzwi; zacząłem gnać do utraty tchu. Ale instynktownie szukałem drogi w górę, nie w dół, przebiegając jednym susem krótkie schody i puste przejście. Chwilami miotałem się krążąc na jednym miejscu, biorąc przebyte już drzwi za nowe albo wpadając w ślepy zakamarek. To było straszne jak zły sen, tym bardziej że byłem ścigany - słysza­łem przyspieszone kroki z tyłu i przede mną, ów zgiełk nagonki psychicznej, której nie mogłem się wymknąć. Hałas rozlegał się nieregularnie jak ruch uliczny, czasem tak blisko, że uskakiwałem za drzwi, czasem z boku, równo za mną, jakby w każdej chwili miał runąć w poprzek mej drogi. Omdlewałem, drętwiałem ze strachu i nieustanne­go głośnego skrzypienia podłóg. Ale już biegłem między mansardami. Ostatnie schody, jakie za­uważyłem, prowadziły do kwadratowego otworu w suficie. Przeleciałem po nich na samą górę z uczuciem, że ktoś lada chwila

ugodzi mnie w plecy - taką hurmą biegli za mną ze wszystkich stron. Znalazłem się w dusznej ciemności strychu i błyskawicznie zwaliłem na otwór wszystko co majaczyło w pobliżu. Okazało się, że jest to stos ram okiennych, które jednym zamachem mogła ru­szyć z miejsca tylko siła rozpaczy. Runęły wzdłuż i w poprzek, tworząc nieprzebyty gąszcz skrzy­żowań. Dokonawszy tego pobiegłem do dalekiej szarej plamy dymnika, w obrębie której widać było beczki i deski. Droga była niezgorzej zagracona. Przeskakiwałem przez belki, skrzynie, krawędzie murów między dołami i kominami niczym w lesie. Wreszcie byłem przy dymniku. Otwarta chłodna przestrzeń tchnęła głębokim snem. Za dalekim dachem majaczył różowy cień; kominy nie dymiły, przechodniów nie było słychać. Wylazłem i dobr­nąłem do leja od rynny. Rynna chwiała się, klamry trzeszczały, kiedy zacząłem zsuwać się po niej; gdzieś w połowie drogi chłodna blacha rynny była mokra od rosy, a ja kurczowo ześliznąłem się w dół, z trudem uchwyciwszy się klamry. Wreszcie nogi namacały trotuar. Spieszyłem ku rzece, obawiając się, że zastanę most rozsunięty, dlatego odetch­nąwszy chwilę, puściłem się biegiem.

IX

Ledwie skręciłem za róg, musiałem przysta­nąć, zobaczyłem bowiem ślicznego siedmioletnie­go chłopczyka z twarzyczką pobladłą od łez; ża­łośnie tarł oczy piąstkami i szlochał. Z litością, naturalną przy takim spotkaniu, nachyliłem się nad nim pytając: „Chłopczyku, skąd jesteś? Czy cię porzucono? Skąd się tu wziąłeś?”

On milczał pochlipując i patrząc na mnie spode łba. Byłem przerażony jego położeniem. Dokoła panowała pustka. Jego chudziutkie ciałko dygota­ło, nóżki miał zabłocone i bose. Mimo że pilno mi było do zagrożonego miejsca, nie mogłem zostawić dziecka,

tym bardziej że ze strachu i zmęczenia milczało potulnie, za każdym moim pytaniem wzdrygając się i kuląc jak przed pogróżką. Nic nie wskórałem gładząc je po głowie i zaglądając w oczy pełne łez - tylko zwieszało głowę i płakało. „Przyjacielu mały - rzekłem postanawiając zapu­kać do któregoś domu, by przygarnięto dziecko - posiedź tu, ja zaraz przyjdę i odszukamy twoją niegodziwą mamę.” Lecz ku mojemu zdziwieniu chłopiec mocno uczepił się mej ręki i nie puszczał jej. W tym jego wysiłku było coś nikczemnego i dzikiego. Osunął się z trotuaru, zaciskając z całej siły powieki, kiedy z nagłą podejrzliwością szarp­nąłem rękę. Jego śliczna twarzyczka była skurczo­na, stężała w napięciu. „Ej, ty! - krzyknąłem starając się uwolnić rękę - puszczaj!” I odepchną­łem go. Przestał płakać i ciągle milcząc wlepił we mnie spojrzenie ogromnych czarnych oczu; potem wstał i śmiejąc się szyderczo, odszedł tak prędko, że wzdrygnąłem się i osłupiałem. „Ktoś ty?” - zawołałem z groźbą w głosie. Zachichotał i przy­spieszając kroku zniknął za rogiem, ja zaś jeszcze długą chwilę patrzyłem w tamtym kierunku z uczuciem człowieka ukąszonego, wreszcie opamię­tałem się i pobiegłem z taką szybkością, jakbym gonił tramwaj. Zabrakło mi tchu. Dwa razy przy­stawałem, potem szedłem tak prędko, jak tylko mogłem, znów biegłem i - znowu bez tchu ruszałem szaleńczym krokiem, gwałtownym jak bieg.

Byłem już na Bulwarze Konnogwardiejskim, gdy wyminęła mnie dziewczyna spojrzawszy na mnie przelotnie z takim wyrazem, jak gdyby coś usiło­wała sobie przypomnieć. Chciała pobiec dalej, ale w tejże chwili poznałem ją idąc za bodźcem wew­nętrznym, tożsamym z radością ocalenia. Moje wołanie i jej lekki okrzyk zabrzmiały równocześ­nie, po czym zatrzymała się, mówiąc z odcieniem miłego ubolewania:

- To przecież pan! Jakże mogłam nie poznać. Byłabym przeszła obok, gdybym nie wyczuła, że pan się zaniepokoił. Jakiż pan zmęczony, jaki blady!

Wielkie zakłopotanie, ale i wielki spokój spłynę­ły na mnie. Patrzyłem na tę twarz utraconą pełen wiary w skomplikowane znaczenie przypadku, z radosnym i gwałtownym wzruszeniem. Byłem tak oszołomiony, tak przez nią zahamowany wewnę­trznie właśnie wtedy, gdy do niej dążyłem i gdy okoliczności spotkania z góry zasugerowała mi wyobraźnia, że doznałem uczucia, jakby się coś zerwało - o ileż wolałbym przyjść do niej tam.

- Proszę posłuchać - powiedziałem nie odry­wając wzroku od jej ufnych oczu - spieszę do pani. Jeszcze nie jest za późno...

Przerwała, pociągając mnie na bok za rękaw.

- Teraz jest za wcześnie - rzekła znacząco - albo za późno, jak pan woli. Proszę przyjść do mnie wieczorem, słyszy pan? Powiem panu wszystko. Dużo myślałam o tym, co nas łączy. I niech pan wie, że pana kocham.

Stało się coś takiego, jak gdyby nagle stanął zegar. W tej chwili zamknęło się dla niej moje serce. Ona nie mogła, nie powinna była tak powie­dzieć. Z westchnieniem wypuściłem jej małą chłod­ną rączkę, która ściskała moją, odsunąłem się. Patrzyła na mnie z ledwo hamowaną niecierpliwoś­cią na twarzy? Wyraz ten skaził jej rysy - czułość zmieniła się w tępotę, spojrzenie umknęło gwał­townie w bok, a ja, śmiejąc się straszliwie, pogrozi­łem jej palcem:

- Nie, nie oszukasz mnie - powiedziałem. - Ona jest tam. Ona teraz śpi, a ja obudzę ją. Kimkolwiek jesteś, precz stąd, gadzino!

Machnięcie szybko zarzuconej chusteczki tuż przed moją twarzą był to ostatni ruch, jaki widzia­łem wyraźnie o dwa kroki. Potem zaczęły migać wąskie prześwity drzew - raz wydawało mi się, że

widzę między nimi uciekającą postać kobiecą, raz - że to ja sam biegnę ze wszystkich sił. Widać już było zegar na placu. Na moście stały rogatki. Z dala, po przeciwległej stronie nabrzeża dymił czarny holownik ciągnąc na linie barkę. Przelecia­łem rogatkę i most w ostatniej sekundzie, gdy jego ruchoma część utworzyła już szczelinę rozłączając szyny tramwajowe. Strażnicy powitali mój po­wietrzny skok gradem rozpaczliwych wymysłów, lecz ja tylko w przelocie spojrzawszy na połyskują­cą w głębi szczeliny wodę, byłem już daleko od nich i pędziłem, póki nie dopadłem bramy.

X

Wówczas albo, ściślej mówiąc, po pewnym cza­sie nastąpiła chwila, od której poczynając mógł­bym szczegółowo, w odwrotnym porządku odtwo­rzyć minione, mrokiem zasnute fakty. Przede wszystkim zobaczyłem dziewczynę, która stała przy drzwiach nasłuchując, z ręką wyciągniętą ku mnie, jak to czynią ludzie, kiedy proszą lub też milcząco nakazują zachowanie ciszy. Była w letnim płaszczu. Twarz jej miała wyraz zaniepokojony i smutny. Moje przybycie wyrwało ją ze snu. O tym wiedziałem, lecz okoliczności mego pojawienia się tutaj umknęły jak woda z zaciśniętej ręki i ledwo mnie było stać na świadomy wysiłek, żeby naty­chmiast wszystko powiązać. Posłuszny jej pełnemu niepokoju gestowi, siedziałem bez ruchu, czekając, jaki będzie koniec tego nasłuchiwania. Usiłowałem pojąć jego sens, ale na próżno. Jeszcze trochę i zdobyłbym się na to, żeby przemóc ostateczną słabość, zapytać, co takiego dzieje się w tym dużym pokoju, gdy, jakby zgadując moje zamiary, dzie­wczyna odwróciła głowę marszcząc brwi i grożąc mi palcem. Teraz przypomniałem sobie, że na imię jej Suzy, że tak ją nazwał ktoś, kto wyszedł stamtąd i powiedział: „Proszę o absolutną ciszę...” Spałem, czy byłem tylko roztargniony? Starając się odpo­wiedzieć na

to pytanie, spuściłem mimowolnie wzrok i spostrzegłem, że poła mego płaszcza jest rozdarta. A przecież była cała, gdy biegłem tutaj. Z jednej wątpliwości wpadałem w drugą. Naraz wszystko się zatrzęsło i jak gdyby gdzieś uciekło, zmąciwszy światło. Krew uderzyła mi do głowy. Rozległ się ogłuszający huk, podobny do wystrzału nad uchem, a później okrzyk. „Halt!” - zawołał ktoś za drzwiami. Zerwałem się i głęboko zaczerp­nąłem tchu. W drzwiach pojawił się mężczyzna w szarym szlafroku, pokazując cofającej się dzie­wczynie niedużą deskę, na której zduszony drucia­nym kabłąkiem wisiał ogromny, na wpół przecięty czarny szczur. Zęby miał wyszczerzone, ogon zwi­sał luźno.

Wówczas moja pamięć, wyrwana hukiem i krzy­kiem z iście straszliwego stanu, przekroczyła cie­mną przepaść. I od razu uchwyciłem i powiązałem wiele rzeczy. Przemówiły uczucia. Wewnętrznym wzrokiem znów ujrzałem początek sceny, powta­rzając łańcuch wypadków. Przypomniałem sobie, jak przelazłem przez bramę, bojąc się zastukać, by nie ściągnąć nowego niebezpieczeństwa, jak sprawdzałem drzwi i szarpnąłem za dzwonek na drugim piętrze. Ale rozmowę za drzwiami, rozmo­wę długą i niespokojną - przy czym głos męski i kobiecy sprzeczały się, czy mnie wpuścić - zapo­mniałem z kretesem. Zrekonstruowałem ją później dopiero.

Wszystkie te jeszcze nie całkiem pasujące do siebie ogniwa błysnęły tak szybko jak spojrzenie w okno. Starszy pan, który wniósł pułapkę na szczu­ry, miał siwą gęstą czuprynę, równo podstrzyżoną wokół głowy, przypominającą miseczkę żołędzia. Cienki nos, wąskie, bez zarostu usta z nieuchwyt­nym wyrazem uporu, błyszczące wyblakłe oczy i strzępy siwych bokobrodów wokół zaróżowionej

twarzy, zakończonej wysuniętym naprzód podbródkiem tkwiącym w błękitnym szaliku - wszystko to mogłoby wzbudzić zainteresowanie portrecisty, amatora charakterystycznych twarzy. Powiedział:

- Ma pan przed sobą tak zwanego czarnego szczura gwinejskiego. Jego ukąszenie jest bardzo niebezpieczne. Powoduje powolne gnicie żywcem, zamieniając ukąszonego w kolekcję obrzęków i wrzodów. Ten gatunek gryzonia jest rzadko spoty­kany w Europie, ale czasami przedostaje się na statkach. Przejście, o którym pan słyszał w nocy, to specjalnie zrobiony przełaz w pobliżu kuchni, służący mi do doświadczeń z pułapkami rozmai­tych systemów. W ostatnich dwóch dniach przejś­cie to istotnie było wolne, ponieważ byłem pochło­nięty lekturą Spiżarni króla szczurów Erta Ertusa, książki będącej białym krukiem. Została wydana w Niemczech czterysta lat temu. Autora spalono na stosie w Bremie jako heretyka. Pańskie opowiada­nie...

Zatem opowiedziałem już wszystko, z czym tu przyszedłem. A jednak miałem jeszcze pewne wątpliwości. Zapytałem:

- Czy pan zastosował środki ostrożności? Czy wie pan, jakiego to rodzaju niebezpieczeństwo, ponieważ ja niezupełnie się orientuję.

- Środki ostrożności? - rzekła Suzy. - O czym pan mówi?

- Niebezpieczeństwo... - zaczął starszy pan, ale urwał spojrzawszy na córkę. - Nie rozu­miem.

Sytuacja stała się nieco kłopotliwa. Wszyscy troje wymieniliśmy pytające spojrzenia.

- Mówię - zacząłem niepewnie - że powi­nien pan strzec się. Zdaje się, że już o tym mówiłem, ale proszę mi wybaczyć, niezbyt dobrze pamiętam, co i jak. Byłem chyba wtedy w głębo­kim zamroczeniu.

Dziewczyna spojrzała na ojca, potem na mnie i uśmiechnęła się z powątpiewaniem: „Czy to możliwe?”

- On jest zmęczony, Suzy - rzekł starszy pan. - Wiem, co to bezsenność. Wszystko pan powie­dział i środki ostrożności zastosowałem. Jeśli tego szczura - opuścił pułapkę do moich stóp z miną myśliwego, któremu się powiodło - nazwę „Oswobodzicielem”, będzie pan już wiedział, o co chodzi.

- To żart - odparłem - w dodatku żart odpowiadający zajęciu Szczurołapa.

To mówiąc przypomniałem sobie niewielką tab­liczkę, nad którą wisiał dzwonek. Widniał tam napis:

SZCZUROŁAP”

Tępienie szczurów i myszy.

O. JENSEN

telefon 1-08-01

- Pan żartuje, nie sądzę bowiem, żeby ów „Oswobodziciel” przyczynił panu tyle kłopotu.

- On nie żartuję - powiedziała Suzy - on wie.

Porównywałem te dwa spojrzenia, na które odpowiadałem w tej chwili uśmiechem próżnych domysłów - spojrzenie młodości, pełne szczerego przekonania i spojrzenie starczych, lecz jasnych oczu, które wyrażały wahanie, czy prowadzić dalej rozmowę w tym tonie, w jakim się zaczęła.

- Niechże zamiast mnie powie panu coś niecoś o tych sprawach Ert Ertrus.

Szczurołap wyszedł i powrócił niosąc starą książkę w skórzanej oprawie z czerwonymi brzega­mi.

- Tu jest urywek, z którego może się pan śmiać albo się nad nim zastanowić, jak pan woli: „...Te przewrotne i posępne stworzenia posiadają potęgę rozumu ludzkiego. Posiadają również tajemnice podziemi, w których się ukrywają. Potrafią zmieniać swój wygląd,

przybierać postać ludzką - jako zupełny, choć przecież fałszywy obraz człowieka. Szczury potrafią również sprowadzać nieuleczalne choroby, używając w tym celu tylko im znanych sposobów. Sprzyja im mór, głód, wojna, powodzie i najazdy. Wówczas zbierają się pod hasłem taje­mniczych przeobrażeń, działają jako ludzie i każdy może rozmawiać z nimi, nie wiedząc, z kim ma do czynienia. Kradną i sprzedają z zyskiem, który zadziwia uczciwego człowieka pracy, zwodzą wspa­niałością swych ubiorów i łagodną mową. Mordują i palą, oszukują i urządzają zasadzki; otaczają się zbytkiem, jedzą i piją do woli, opływając w dostat­ki. Złoto i srebro jest ich najulubieńszą zdobyczą, poza tym drogie kamienie, dla których przeznaczo­ne są skarbce pod ziemią.” Ale dość czytania - rzekł Szczurołap - pan się domyśla zapewne, dlaczego przetłumaczyłem ten właśnie ustęp. Był pan osaczony przez szczury.

Lecz ja już zrozumiałem. W niektórych wypad­kach wolimy milczeć, ażeby doznanie, wahające się i rozrywane innymi myślami, znalazło prawdziwe oparcie. Tymczasem pokrowce na meblach zaczęły jaśnieć w coraz silniejszym świetle z okna i pier­wsze odgłosy ulicy zabrzmiały jakby w pokoju. Znów pogrążyłem się w niebyt. Twarze dziewczy­ny i jej ojca oddalały się, majaczyły widmowo, jakby je zasnuwała przejrzysta mgła. „Suzy, co się z nim dzieje?” - rozległo się głośne pytanie. Dziewczyna podeszła do mnie, była gdzieś blisko, ale gdzie, nie wiedziałem, ponieważ nie byłem w stanie poruszyć głową. I naraz na czole poczułem ciepło kobiecej dłoni - w tejże sekundzie kontury wszystkiego, co mnie otaczało, zamazały się, po­mieszały i przepadły w chaosie zapaści duchowej. Unosił mnie dziki, nieprzebyty sen. Słyszałem głos dziewczyny: „On śpi”, słowa, z którymi zbudziłem się po trzydziestu nieistniejących go­dzinach. Przeniesiono mnie do ciasnego sąsiedniego pokoju

na prawdziwe łóżko, po czym dowiedzia­łem się, że „jak na mężczyznę byłem bardzo lekki.” Okazano mi współczucie: pokój w sąsiednim mieszkaniu otrzymałem nazajutrz do mej wyłą­cznej dyspozycji. Ciąg dalszy nie wchodzi do opowiadania. Lecz ode mnie zależy, by stało się tak, jak w chwili, gdy poczułem ciepło ręki na mej głowie. Muszę zdobyć zaufanie... I więcej - ani słowa o tym.

1924

Przełożyła Irena Piotrowska

ALEKSANDER BIELAJEW

Biały

dziki

człowiek

1. Ptak na kapeluszu

Dziwne wrażenie robią ruiny starożytnej Lutecji, zagubione wśród domów Dzielnicy Łacińskiej. Rzędy pogruchotanych kamiennych ław, z których kiedyś widzowie oklaskiwali krwawe widowiska, czarne piwnice podziemnych galerii, w których głodne lwy ryczały przed wyjściem na arenę... A wokół zwykłe, nieciekawe paryskie domy. Gąszcz kominów na dachach, setki okien, obojętnie spo­glądających na żałosną ruinę dawnej wielkości.

Zwiedzający zatrzymali się.

Było ich troje: dziesięcioletni Anatol, chudy, czarnowłosy, z zastygłym w czarnych oczach pyta­niem, jego wuj, Bernard de Trois - „król jedwa­biu” - oraz Klotylda, jego żona. Tylko upór Klotyldy zmusił jej męża do oderwania się od pilnych interesów i podjęcia tej „naukowej ekspe­dycji” - nowego kaprysu młodej kobiety, która ostatnio zainteresowała się archeologią.

Madame de Trois była zachwycona. Jej delikat­ne nozdrza drżały Kilka razy nerwowym gestem poprawiła niesforny lok kasztanowatych włosów wysuwający się spod szarego jedwabnego kapelusi­ka, ozdobionego malutkim białym ptaszkiem.

- Trzeba zmusić te kamienie do mówienia! - krzyknęła wreszcie Klotylda. - Popełniliśmy błąd, przychodząc tu za dnia. Trzeba było

przyjechać nocą, przy świetle Księżyca. Przy Księżycu powracają cienie przeszłości... Zobaczymy cudow­ne obrazy! Usłyszymy dźwięk bukcyn - wojen­nych trąb rzymskich. Ich grzmot zmuszał do ucieczki zastępy wrogów... Zabrzmią trąby, a odpowie im ryk dzikich bestii, czujących mięso ludzkie, i zobaczymy, jak Cezar... Oj!... Ach!

Klotylda de Trois krzyknęła z przerażenia. Nieoczekiwane wydarzenie przerwało wzlot jej fantazji.

Jakiś mężczyzna, może dwudziestopięcioletni, wysoki, herkulesowej budowy, z jasną bródką i wąsami na ogorzałej twarzy, podkradł się do niej niespostrzeżenie i szybkim ruchem zerwał z kape­lusika białego ptaka, rozszarpał go na strzępki i z niedowierzaniem zaczął grzebać w wacie, którą wypchany był ptaszek.

Jego oczy... Mimo całego przestrachu Klotylda musiała zauważyć niezwykły, jaskrawy błękit tych oczu. Gorzał w nich dziwny płomień. To nie. płomień obłędu, ale coś niezwykłego, coś, czego się nie spotyka. Była w nich czujność zwierzęcia i naiwność dziecka. Twarz nieznajomego można by nazwać piękną, gdyby nie nadmiernie rozwinięte łuki brwiowe, zbyt głęboko osadzone oczy i szero­ki, płaski nos. Nie miał kapelusza. Głowę jego okrywały jasne, długie i gęste włosy.

Postępek nieznajomego oszołomił całe towarzy­stwo. Ale już w następnej minucie Bernard de Trois rzucił się na niego z laską. Nieznajomy skrzywił usta w szerokim uśmiechu odsłaniając cudowne mocne zęby. Widocznie uznał to za zaproszenie do zabawy... Podbiegł do pana de Trois i uchylał się od jego ciosów ze zręcznością i naturalną gracją młodej pantery.

A z ulicy pędził już jakiś człowiek, wymachując rękami.

- Adam! Wróć! - krzyczał zupełnie jak na psa.

Jasnowłosy olbrzym usłuchał, ale niechętnie, i odsunął się na bok z głuchym rykiem. W tej samej chwili nadszedł z drugiej strony ulicy policjant, który usłyszał krzyki

- Spieszę państwa przeprosić! - krzyczał już z daleka człowiek, który uspokoił Adama, i machał kapeluszem. - Proszę mi wierzyć, że w tym wszystkim nie było złej woli! Pozwolą państwo, że się przedstawię... Jestem profesorem archeologii i paleontologii na Sorbonie... Moje nazwisko Au­gust Licorn. A to jest Adam, po prostu Adam... Zaraz państwu wszystko wytłumaczę...

Lecz rozsierdzony „król jedwabiu” nie chciał niczego wysłuchiwać:

- To skandal! Znieważyć kobietę!...

- Proszę pozwolić mi wyjaśnić...

- Żadnych wyjaśnień! - trzęsącą się z gniewu ręką de Trois podał policjantowi swą kartę wizyto­wą. - Oto moja wizytówka. Proszę spisać tych panów i podać ich do sądu! Idziemy!

Wziął pod rękę żonę, skinął głową Anatolowi, przykazując mu iść za sobą, i szybko ruszył w stronę czarnego lakierowanego automobilu, który na nich oczekiwał.

Kiedy piękna limuzyna ruszyła z miejsca, Ana­tol wiedziony dziecinną ciekawością, strachem i zachwytem, popatrzył na dziwnego człowieka, który zerwał ptaszka z kapelusza cioci Klo...

2. Nieprzyjemna wizyta

Skręciwszy z Bulwaru Włoskiego na niewielką uliczkę Pille Ville, profesor Licorn zwolnił kroku. Po szumie Bulwaru cisza tu panująca oszałamiała. To była cisza kościoła, a właściwie cisza świątyni Złotego Cielca. Tu mieszkają milionerzy. Posępne wysokie domy z kratami w oknach parteru nieżycz­liwie spoglądały na rzadkich przechodniów. To chyba tu... Zdenerwowany Licorn nacisnął

przycisk elektrycznego dzwonka ukryty w głowie brą­zowego lwa. Milczący szwajcar bez pośpiechu otworzył drzwi, wprowadził profesora do westybu­lu pełnego roślin. Przy wejściu stał wypchany niedźwiedź. Po szerokich schodach wysłanych cie­mnoczerwonym dywanem schodził w dół służący. Licom podał mu swój bilet wizytowy.

- Pan de Trois w domu? Chciałbym się z nim zobaczyć w sprawie osobistej.

- W sprawach osobistych pan de Trois przyj­muje w soboty i czwartki od dziewiątej dwadzieścia do dziesiątej rano. Dziś może się pan jedynie zobaczyć z sekretarzem pana de Trois.

W tej chwili ukazała się na schodach Klotylda de Trois ubrana w szary jedwabny płaszczyk i kape­lusz z białym ptaszkiem u ronda. Licorn ukłonił się i odsunął, aby przepuścić ją do drzwi.

Klotylda de Trois uprzejmie odpowiedziała na jego ukłon. Poznała profesora:

- Profesor Licorn! Pan do mego męża? Nie ma go w domu. Cóż pana tu przywiodło? Chyba nie historia ptaszka z mego kapelusza? Proszę spoj­rzeć, ptaszek już jest na swoim miejscu! Wynika z tego, że wszystko jest w porządku...

- Rzeczywiście, przyszedłem porozmawiać z panem de Trois o nieprzyjemnym zajściu...

- To proszę porozmawiać ze mną! Przecież w końcu to ja, a nie mój mąż, byłam „stroną pokrzywdzoną”. Czyli cała ta historia to moja osobista sprawa. Proszę za mną, profesorze!

Służący podszedł do Licorna i z szacunkiem pomógł mu zdjąć płaszcz.

Licorn ledwie nadążał za Klotylda, która szybko wbiegła na schody.

- Nasza znajomość zaczęła się nieco oryginal­nie, nieprawdaż? - zwróciła się Klotylda do profesora z uprzejmym uśmiechem, kiedy już zasiedli w miękkich fotelach salonu.

- Tak - odpowiedział zmieszany. - Oryginalnie, choć i dla pani, i dla mnie niezbyt przyjem­nie. Policja spisała protokół i cała sprawa skończy się w sądzie.

- Cóż za głupstwo! Porozmawiam z mężem i wszystko się ułoży. Nie ma mowy o żadnych sądach, protokołach czy policji! Te słowa ranią wprost moje uszy!...

Licornowi spadł kamień z serca:

- Ja nawet jestem zadowolona - mówiła dalej Klotylda - że dzięki temu zawarłam tak interesu­jącą znajomość. Czytałam pana książki o człowieku pierwotnym i bardzo mi się podobały.

Licorn skłonił się. Nie spodziewał się zupełnie, że właśnie tu spotka czytelniczkę swoich nauko­wych prac.

- Niech mi pan powie, profesorze, czy młody człowiek, łowiący ptaszki na moim kapeluszu nie jest przypadkiem tym dzikusem, którego znalazł pan w Himalajach w czasie swojej ostatniej wypra­wy? Pisały o tym wszystkim gazety i bardzo chciałabym poznać tę znakomitość!

- Tak, to on. Dziki człowiek, a ściślej - biały dziki człowiek, którego odkryłem w Himalajach na wysokości paru tysięcy stóp.

Klotylda poruszyła się.

- Jakie to interesujące!

- Rzeczywiście, ten biały dzikus jest bardzo interesujący dla nauki. To nie jest po prostu zwykły dzikus. To przypadkiem ocalały egzemp­larz całkowicie już wymarłej rasy, ostatni przed­stawiciel ludu, który żył przed tysiącami lat i któ­ry, jak sądzę, był praprzodkiem wszystkich ludów Europy.

- Nazwał go pan Adamem?

- Nadałem mu to miano w żartach, a potem jakoś przylgnęło do niego. Wyjątkowo ciekawy okaz... Ale... - profesor Licorn westchnął - gdyby pani wiedziała, ile miałem już przez niego kłopotów i nieprzyjemności! Na początku, oczywiście, nie mogłem wypuszczać

go na swobodę. Trzeba było tresować go jak zwierzę. Ale w zamknięciu męczył się. Więc kiedy się trochę „ucywilizował”, zacząłem brać go na spacery. Jest posłuszny i przywiązany jak pies.

Kiedy po raz pierwszy poszedłem z nim do Ogrodu Luksemburskiego, wpadł w szalony za­chwyt. Nim zdążyłem się zorientować, wdrapał się na drzewo i krzyczał z radości tak, że dzieci zaczęły z płaczem uciekać. Dozorca skamieniał, widząc takie świętokradztwo. Następnym razem Adam wskoczył do fontanny Carnot - miał ocho­tę na kąpiel... Na Placu Zgody, zgromadziwszy wokół siebie tłum gapiów, wspiął się na posąg konia...

Klotylda wybuchnęła śmiechem. Słuchała pro­fesora z wielkim zainteresowaniem.

- Kiedyś, kiedy wracaliśmy z Adamem doroż­ką do domu, znudziła mu się zbyt powolna jazda, chwycił więc dorożkarza za kołnierz, zsadził z koz­ła, jednym skokiem znalazł się na koniu i pognał jak szalony.

Klotylda znów dźwięcznie się roześmiała.

- Tego wszystkiego nie da się opowiedzieć! Spadały więc na moją głowę protokoły, kary, procesy sądowe. Ulica Champolliona, przy której mieszkamy, została po prostu sterroryzowana. Na początku administracja Sorbony wyciągała mnie z kłopotów, czasem na pomoc przychodziło Mini­sterstwo Oświaty, ale w końcu wszystkim się to znudziło. Na szczęście Adam wiele się już nauczył. Tak się cieszyłem, że skończyły się już jego dzikie wybryki, a tu nagle, przedwczoraj, ten wypadek z panią...

- Ależ nie ma o czym mówić, drogi profesorze! Niech pan mi lepiej opowie, w jaki sposób udało się panu oderwać to dwunogie zwierzę od jego rodzin­nych gór i przywieźć do Paryża.

- Przygotowuję do druku dziennik mojej podroży. Jeżeli to panią interesuje, mogę przysłać pani odbitki korektorskie.

- Kochany profesorze, będę taka wdzięczna! Niech pan przyśle już jutro!... - Klotylda zerwała się z fotela i uścisnęła obie ręce Licorna.

3. Dziennik profesora Licorna

Następnego dnia pokojówka przyniosła na tacy poranną pocztę. - Dziennik profesora - wykrzy­knęła Klotylda. - Marie, dzisiaj nikogo nie przyj­muję!

Kiedy pokojówka wyszła, Klotylda z gorączko­wą niecierpliwością rozerwała dużą kopertę i zagłę­biła się w fotelu. Zaczęła czytać.

11 czerwca. Kiedy ruszałem w swoją wyprawę w Himalaje, jeden z moich kolegów żartobliwie życzył mi, abym wśród wiecznych śniegów spotkał swego imiennika 1. To życzenie nie spełniło się. Śnieżna siedziba 2 przyjęła mnie nader niegościn­nie... A i w aspekcie naukowym moja ekspedycja była właściwie nieudana...

1 Po francusku Licom znaczy jednorożec, czyli istota mito­logiczna.

2 W sanskrycie Himalaja (a stąd nazwa Himalaje; oznacza śnieżną lub zimową siedzibę.

Rozpocząłem swoją wspinaczkę od południowe­go stoku pasma gór przylegającego do prowincji Assam. Góry, pokryte na dole wspaniałą tropikal­ną roślinnością, dają schronienie tygrysom, sło­niom, małpom. Jaskrawą zieleń we wszystkich odcieniach, od jasnożółtego do głębokiego błękitu, rozjaśniają bardziej jeszcze jaskrawe barwy kwia­tów i ptasiego upierzenia - pełno tu papug, bażantów, kur kolorowo upierzonych. Gdyby nie chmary owadów i nieprzyjemna wilgoć panująca nocą, a nawet i w dzień podnosząca się z błotnis­tych równin u stóp góry, można by spokojnie ochrzcić to miejsce mianem raju.

Przepiękna jest także druga strefa roślinności - na wysokości około 1000 metrów - strefa dębów i dzikich kasztanowców, tak dobrze znanych Euro­pejczykowi.

Na wysokości 2500 metrów - królestwo drzew iglastych, a powyżej 5600 metrów zaczyna się właściwa śnieżna siedziba. Z rzadka trafia się tu niedźwiedź czy górska kozica. Jak dziwnie jest stać na wysokości sześciu-siedmiu tysięcy metrów, od­dychać lodowatym powietrzem, które dławi w płucach, i patrzeć w dół, na zielony pas tropikalnej roślinności... Zdumiewający widok.

Nie przyszedłem tu jednak, aby podziwiać pięk­no przyrody. Szukałem „swych imienników”, szukałem śladów tego, który mieszkał w śnież­nej siedzibie przed setkami, tysiącami, milionami lat.. Jak na razie powodzenie nie uwieńczyło mo­ich poszukiwań - Himalaje zazdrośnie strzegły swoich tajemnic, skrywając je pod lodowymi blo­kami.

Wspinaczka jest tu niezwykle trudna. Głębokie przełęcze, straszliwe zimno nocą, całkowity brak jakiegokolwiek paliwa - ni pęczka suchej trawy, ni żadnego krzaczka. Śnieg, lód i wieczne milczenie.

Przewodnicy szemrali i niemal wszyscy porzuci­li mnie po tym, jak jeden z nich wpadł w rozpadlinę skalną i zabił się. Wreszcie zostało ich tylko trzech. Rąbanie lodu w poszukiwaniu skamielin byłoby bez sensu. Pozostawała jedynie nadzieja, że przy­roda zechce nam pomóc: czasem w momencie obsuwania się skał czy lodowych bloków odsłaniają się kości kopalnych zwierząt. Ale los nie był dla mnie tak łaskawy. Zastanawiałem się już nad niesławnym odwrotem.

Ale następny poranek wynagrodził mi wszystko z nawiązką. Wyobrażam sobie, ile hałasu wywoła moje znalezisko w całym naukowym świecie!

Oto, jak się wszystko zaczęło:

Następnego ranka błądziłem samotnie ze strzel­bą na ramieniu między oblodzonymi skałami. Zajrzawszy za skalny nawis ujrzałem coś, co głębo­ka mną wstrząsnęło. Myślałem, że to halucynacja. Jakieś dwadzieścia kroków przede mną stało pod nawisem obrócone

do mnie plecami dwunogie zwierzę. Jego nagie brązowe ciało okrywała tylko zwierzęca skóra, spięta na lewym ramieniu. Gęste włosy wyglądały jak kopa siana, uszy poruszały się Na rękach i pod obnażoną skórą prawej łopatki grały potężne mięśnie. Bosymi stopami stał pew­nie na lodzie, jakby to był parkiet, a w ręce dzierżył ogromny blok lodu. Ale ów ciężar nie krępował wcale jego ruchów. Pochylał się całym ciałem i obserwował coś, co działo się niżej. W końcu, wybrawszy chyba właściwy moment, z dzikim rykiem, który głośnym echem rozniósł się po górach, cisnął w dół lodową skałę.

I wtedy rozległ się w odpowiedzi ryk rozjuszo­nego zwierzęcia. Dwunogie zwierzę odłamało jesz­cze większy kawał lodu, rzuciło go w dół i samo pomknęło za nim.

Kilka skoków i już było na miejscu.

Przed moimi oczami rozpostarł się nowy obraz, jakby dokładnie przeniesiony z ery lodowcowej Nigdy, nigdy tego nie zapomnę!

Na dnie niewielkiej dolinki leżała skrwawiona kozica z przetrąconym grzbietem. Nad nią stał na tylnych łapach niedźwiedź ze zbrukaną krwią głową. Ryczał wściekle, unosząc w górę przednie łapy, a z jego otwartej paszczy tryskały strugi posoki. Na spotkanie rozszalałej bestii, uzbrojony tylko w kawał lodu, szedł bez drżenia drugi dziki zwierz - zwierz dwunogi.

Dlaczego dwunogi tak się spieszył? Dlaczego nie dobił niedźwiedzia ze swej bezpiecznej kryjówki pod urwiskiem? Czyżby nie potrafił zapanować nad głodem na widok łakomego kąska? A może nie uważał niedźwiedzia za groźnego przeciwnika?.. Kto potrafi odczytać kryjące się w tej masywnej czaszce uczucia?

Przeciwnicy szybko zbliżali się do siebie. Kiedy odległość między nimi nie przekraczała półtora metra, dwunogi rzucił swój lodowy pocisk. Trafił w lewe oko. Niedźwiedź przysiadł, zawył z bólu

i zaczął trzeć mordę łapami.

I w tym samym momencie, zobaczywszy zdro­wym okiem, że przeciwnik rzuca się w jego stronę, podniósł się na całą wysokość i stanął w obronnej pozie. Zatrzymał się i dwunogi. Przez parę chwil zwierzęta trwały w bezruchu. Potem dwunogi zaczął powoli podchodzić do niedźwiedzia od stro­ny ranionego oka. Niedźwiedź obracał się w tym samym kierunku; zrobili w ten sposób dwa kręgi, jak wojownicy czający się przed decydującym starciem.

Czekałem, aż rzucą się na siebie, ale wszystko potoczyło się inaczej. Na początku trzeciego obro­tu dwunogi zwierz znalazł się na wprost leżącej na śniegu kozicy. Z niezwykłą szybkością schwycił nagle kozicę, złapał ją za ucho i z kocią zręcznością począł wspinać się ze swą zdobyczą po lodowych ustępach.

Niedźwiedź, zapomniawszy widać o swych cięż­kich ranach, rzucił się z potężnym rykiem w ślad za napastnikiem, który pozbawił go smacznego śnia­dania. Ale ten wspiął się już na jakieś cztery metry i niedźwiedź w bezsilnej złości szarpał pazurami stromy nawis.

Byłem zachwycony odwagą, zręcznością i przy­tomnością umysłu dwunogiego zwierzęcia - prze­cież właśnie dzięki nim został on królem przyro­dy - a przy tym zastanawiałem się, jak uniknąć spotkania z wielkoludem. Nagle straszliwy krzyk rozbudził górskie echo i zobaczyłem, jak ciężki złom lodowy przygniata dwunogiego i wraz z nim stacza się w dół. Ciało dwunogiego zwierzęcia głucho uderzyło o ziemię, złom lodu przygniatał jego nogę. Niedźwiedź ze zwycięskim rykiem rzu­cił się na swą ofiarę. Dwunogi jeszcze się nie poddawał, usiłował pięściami odeprzeć zbrojne w potężne pazury łapy.

Ale jego położenie było prawie beznadziejne.

Niedźwiedź zerwał mu już skórę z prawego prze­gubu, wbił straszliwe szpony w lewe ramię...

Dwunogie zwierzę, tylko co dokonując cudów zręczności i odwagi, krzyczało z bólu i strachu tak, jak tylko zwierzęta krzyczeć potrafią.

Chwyciłem broń, wycelowałem w łeb niedźwie­dzia i ryzykując, że zabiję dwunogiego, nacisnąłem spust.

Głuchy łoskot wystrzału potoczył się po górach, odbił wielokrotnym echem i nastąpiła cisza. Zabity niedźwiedź runął całym ciężarem na swego wroga, przykrywszy go swym ogromnym cielskiem. Czy moje dwunogie zwierzę jeszcze żyje?

Nie pamiętam, jak zbiegłem do dolinki. Rzuci­łem się na niedźwiedzia i z całej mocy zacząłem ciągnąć go za łapy. Daremne wysiłki! Ja, paryżanin dwudziestego wieku, władający wszechpotężną bro­nią, która bezlitośnie niesie śmierć, miałem zbyt słabe ręce, ręce przyzwyczajone jedynie do prze­wracania kart ksiąg, a nie do dźwigania takich ciężarów. Udało mi się tylko oswobodzić głowę nieszczęsnego. Żył i nawet nie stracił przytom­ności. Patrzył na mnie błyszczącymi, błękitnymi jak niebo oczami.

Podobny do gromu wystrzał, mój dziwaczny dla dwunogiego zwierzęcia wygląd - wszystko to musiało potężnie wstrząsnąć jego wyobraźnią. - Jednak przy tym - a sądzę, że się nie mylę - zrozumiało owo zwierzę rzecz najistotniejszą: to, że ja też jestem dwunogim zwierzęciem, które pospieszyło mu na pomoc. I ujrzałem w jego wzroku coś na kształt wdzięczności. Wdzięcz­ności człowieka dla człowieka. Było też w tym wzroku jeszcze coś, czego nigdy nie ma w oczach zwierząt. Tak, to był człowiek. Dziki człowiek, należący do nieznanej, wymarłej rasy, prymitywny człowiek.

Nie było jednak czasu na rozmyślania. Trzeba było wołać o pomoc. Strzelałem tak długo, aż wyczerpały mi się naboje. Potem

zacząłem krzy­czeć. Szybko usłyszałem odpowiedź. Spieszyli do mnie moi przewodnicy.

Z ich pomocą udało mi się wyswobodzić dzikusa spod niedźwiedziego cielska i lodowego złomu. Nawet nie jęknął, choć krew obficie płynęła z jego ran, przez rozszarpane mięśnie prześwitywała kość ramieniowa, a noga - widać to było wyraźnie - była złamana. Założyłem niezbędne opatrunki, a potem z największą ostrożnością znieśliśmy nasz drogocenny ciężar do obozowiska.

Wątpię, czy rodzonym bratem opiekowałbym się równie troskliwie. To zupełnie zrozumiałe. Był to, prawdopodobnie, jedyny na świecie egzemplarz należący do rasy naszych praprzodków. Świadczył o tym cały szereg oznak... Krzyczałem na prze­wodników, kiedy chcieli rezygnować, a sam w myślach selekcjonowałem dwunogiego, ważyłem jego mózg, mierzyłem kąt twarzowy...

Nie był to naturalnie Pitecantropus erectus, którego resztki kości odnalazł przed trzydziestoma trzema laty holenderski lekarz Dubois - pitekantropus bliższy jest małpie niż człowiekowi i wy­marł gdzieś około miliona lat temu. Nie jest to też Pitecantropus heidelbergensis żyjący na początku okresu lodowcowego i będący czymś pośrednim między człowiekiem a małpą; na koniec nie był to też neandertalczyk - istota niższa wzrostem i bar­dziej krzepka. Najprawdopodobniej to człowiek z Cro-Magnon. I cóż na to moi koledzy? Cóż na to cały świat nauki? To lepsze niż jednorożec. Udało mi się przejść samego siebie.

4. Dalszy ciąg dziennika

13 czerwca. Mój Adam, bo tak nazwałem dzikie­go człowieka, zdrowieje szybciej, niż mogłem tego oczekiwać. Przez dwa dni po walce z niedźwie­dziem leżał w gorączce i bez zmysłów, ryczał i

próbował się zrywać. Z wielkim trudem udawało się nam utrzymać go w łóżku.

Przyznaję, że wykorzystując jego omdlenia, nie potrafiłem oprzeć się pokusie i przeprowadzi­łem parę badań antropologicznych. Objętość jego czaszki - 1175 centymetrów sześciennych (goryl ma 490, Europejczyk - 1400 centymetrów sześ­ciennych). Ciekawe, ile waży jego mózg...

Kiedy jego życie wisiało na włosku, przyszła mi do głowy myśl, aby pozostawić go własnemu losowi. Gdyby umarł, mógłbym zrobić sekcję jego zwłok. Na ileż skomplikowanych pytań znalazł­bym odpowiedź! Powstrzymałem się jednak - będę do końca szczery - wcale nie z humanitar­nych pobudek. Wiążę z tym człowiekiem ogromne nadzieje. Zabiorę go do Paryża, nauczę mówić, ucywilizuję... Ileż interesujących rzeczy będzie nam mógł opowiedzieć! Zagadnienie najbardziej frapujące - czy ocalał jeszcze ktoś z jego plemie­nia, czy też jest on ostatnim okazem swej rasy...

Niewątpliwie używa on czegoś w rodzaju języka, który składa się z kilku dźwięków przypominających okrzyki. Kiedy na przykład chce pić, mówi „aua”. Często też wydaje dźwięk, podobny do „tss-a-a”, który brzmi, jakby kogoś wzywał. A gdy pokazałem mu skórę niedźwiedzia, powiedział „u-u-u”, a na jego twarzy odmalowało się zadowo­lenie.

Obejrzałem dokładnie jego ciało. Niezwykła objętość klatki piersiowej jest najprawdopodobniej wynikiem życia na dużych wysokościach, gdzie powietrze jest bardzo rozrzedzone. Na powierz­chni stóp jego gruba skóra pełna jest modzeli. Właśnie dzięki temu nie odmraża nóg. Jego policz­ki, a nawet czoło, pokryte są puchem. Na całym ciele, a szczególnie na nogach i tylnej stronie rąk, rosną mu rudawe włosy długości pięć-siedem mili­metrów. Gruba, zahartowana skóra i tkanka tłusz­czowa doskonale chronią go przed chłodem.

W jego skórzanym okryciu znalazłem interesu­jącą szpilkę, wykonaną z kości słoniowej i ozdobio­ną rzeźbionym ptaszkiem podobnym do głuszca. Widać sztuka nie jest mu obca. Musiał również schodzić w dół, tam, gdzie spotkać można słonie.

Od chwili, kiedy uratowałem go od śmierci, Adam wykazuje w stosunku do mnie psie przywią­zanie. Kiedy bandażowałem jego rany, schwycił mnie za rękę i w napadzie wdzięczności oblizał moją dłoń i przegub. W ten sposób miałem przy­jemność zapoznać się z „kopalnym pocałunkiem”.

Dziś rano Adam wstał z łóżka i nie bacząc na moje zakazy, choć na ogół jest bardzo posłuszny, wyszedł z namiotu, zerwał opatrunki i, wystawiw­szy rany na słońce, przeleżał tak do wieczora. Górskie słońce czyni cuda. Opuchlizna opadła. Rany szybko się goją. Jeszcze parę dni i będziemy mogli ruszyć w drogę. Czy będzie chciał ze mną pójść? Czy będzie chciał pozostawić swoje ojczyste góry? Tak czy inaczej nie rozstanę się z nim. Żywy czy martwy znajdzie się w Paryżu.

27 września. Wreszcie w Paryżu! W moim malutkim mieszkanku! Bardzo długo nie pisałem. Adam jest ze mną. Jak wiele mnie to kosztowało!...

Wbrew moim oczekiwaniom chętnie ze mną poszedł. Był posłuszny, a właściwie starał się być posłuszny każdemu mojemu słowu o tyle, o ile pozwalała mu na to jego pierwotna natura. Dopóki nie zeszliśmy na dół, do ludzi, wszystko było w porządku. Ale potem...

Najpierw postarałem się go jakoś odziać. Nie mogłem przecież wprowadzić go w cywilizowany świat nagiego, przepasanego zwierzęcą skóry. Z wielkim trudem znalazłem biały flanelowy garni­tur odpowiedniego rozmiaru. Składał się po prostu ze spodni i szerokiej koszuli. Do koszuli jeszcze się jakoś przekonał, ale za nic nie mógł się pogodzić ze spodniami. Krępowały goi śmieszyły. Uderzał się po udach, parskał i zabawnie wykręcał nogi.

W Kalkucie, na ludnej ulicy przystanął i nagle... zdjął spodnie i odrzucił je. W Kalkucie ludzie przywykli do nagości i nie wywołało to większego skandalu, ale co będzie, jeśli coś takiego strzeli mu do głowy w Paryżu?

Za pierwszym razem ostro go skarciłem. Jaki był żałosny w swoim poczuciu winy! Znowu, choć mu tego surowo zabroniłem, próbował lizać mi ręce.

Kiedy byliśmy już na pokładzie statku, znów wydarzyła się niesamowita historia.

Tuż przed odbiciem statku od nabrzeża zawyła syrena. Adam w panicznym strachu upadł na pokład, a potem jednym skokiem rzucił się przez burtę do morza. Trzeba go było wyłowić i zamknąć w kajucie.

Wiele kłopotów miałem z jego karmieniem. O spożywaniu posiłków przy wspólnym stole nie mogło być mowy. Obiady przynoszono mu do kajuty. Ale nie chciał nic wziąć do ust: nie mógł po prostu jeść naszych potraw. Skończyło się na tym, że karmiłem go surowym mięsem i wodą. Do tego bardzo źle znosił upał i często wył, co powodowało skargi pasażerów z sąsiednich kabin. Wychodzenie z nim na pokład było bardzo męczące. Skupiały się zawsze wokół niego tłumy gapiów. Wszystko to bardzo mnie krępowało.

Opisanie wszystkich wydarzeń naszej podróży byłoby trudne i zbyt długie. Przez cały czas Adam ha zmianę wpadał w panikę i zachwyt. Pociągi i sa­mochody przerażały go. Nasze ubrania, domy, światło elektryczne wprawiały go dosłownie w osłu­pienie. Głupstwa, na które nikt z nas nie zwróciłby uwagi - reklamy świetlne, dźwięki orkiestry dętej lub stada małych gazeciarzy - robiły na nim takie wrażenie, że często trzeba było ciągnąć go za rękę, aby ruszył się z miejsca.

Ale cokolwiek by się działo, moja udręka kończy­ła się: Adam był w Paryżu.

14 grudnia. Adam robi postępy. Nie liże już moich rąk. Przywykł do noszenia garnituru. Bar­dzo lubi jaskrawe krawaty, nauczył się posługiwać nożem i widelcem. Zna już kilka francuskich zwrotów grzecznościowych. Ale nie decyduję się jeszcze na wyprowadzenie go na ulicę. A trzeba by go przewietrzyć. Zaczyna się nudzić - prawdopo­dobnie dlatego, że siedzi ciągle zamknięty w poko­ju, co prawda przy otwartym - mimo surowej zimy - oknie. Nocą, a szczególnie wtedy, kiedy świeci księżyc, siedzi przy oknie i wyje. Zabra­niam mu wyć, ale mimo to wyje, cichutko, głucho i żałośnie... W nocy takie ludzkie wycie bardzo działa na nerwy, ale widzę, że nie potrafi się od tego powstrzymać.

Żeby go trochę rozerwać, przynoszę mu książki z obrazkami. Ku mojemu zdziwieniu znakomicie je rozumie i cieszy się nimi jak dziecko. A szczególnie uradował go mój ostatni prezent: kundelek-szczeniaczek. Adam nie rozstaje się z nim ani na chwilę, nawet śpi razem z Gipsy - wymawia to jak „Żipsi” - a pies odpłaca mu taką samą miłością i rozumie każdy jego gest. Czyżby działo się tak dlatego, że ich psychika jest tak podobna?

26 grudnia. Jednak Adam nie jest jeszcze całko­wicie „ucywilizowany”. Wpadł dziś do mnie mój stary szkolny kolega i po przyjacielsku poklepał mnie po ramieniu. Adam, prawdopodobnie sądząc, że mnie bije, rzucił się z rykiem na gościa, a wraz z nim skoczyła i Gipsy. Z trudem uspokoiłem całą trójkę. Mój stary druh, człowiek nerwowy i draż­liwy, bardzo się tym całym zajściem przeraził.

- Na twoim miejscu trzymałbym go w klat­ce - powiedział mi na odchodnym.

Dalej dziennik opisywał już wydarzenia znane Klotyldzie: przygody Adama na paryskich ulicach. Ale przeczytała wszystko dokładnie.

- Zdecydowałam! Muszę się zająć jego wycho­waniem! - wykrzyknęła, rzuciwszy rękopis na stół, i nie tracąc ani chwili wysłała

do profesora telegram, w którym zaprosiła go wraz z Adamem.

5. Adam wchodzi w świat

Z pewnym niepokojem profesor Licom prowa­dził Adama pod rękę przez znajomy podjazd domu państwa de Trois.

Z nierozłącznym psem, ubrany w czarny kape­lusz i modny płaszcz Adam prezentował się cał­kiem przyzwoicie. Licorn zadzwonił.

- Adam, uważaj, bądź mądry, zachowuj się porządnie - nie krzycz, nie skacz...

- Tak...

Szwajcar, poznawszy Licorna, odsunął się z sza­cunkiem. Lokaj przybiegł pomóc im zdjąć płasz­cze.

Nagle Adam z dzikim okrzykiem rzucił się na stojącego w kącie z rozpostartymi łapami niedź­wiedzia. Schwycił go za gardło i wraz z kukłą upadł na podłogę. Zaskoczony lokaj upuścił płaszcze i znieruchomiał z otwartymi ustami.

- Adam! Wróć! - krzyknął Licorn.

Ale Adam, kiedy jego żelazne palce rozerwały skórę i trafiły na kłęby waty, sam zrozumiał swoją pomyłkę.

- Adam, biedaku, pomyliłeś się! To nie praw­dziwy niedźwiedź!

- Ptak „nieprawdziwy... U-u nieprawdziwy... Wszystko nieprawdziwe - mamrotał zmieszany olbrzym, podnosząc się z podłogi.

- Adam, idziemy!

Adam ruszył za swym władcą, ciężko wzdy­chając w poczuciu winy.

- Będę... - mruczał skruszony.

W jego języku znaczyło to ,,nie będę”. Licorn mimo woli uśmiechnął się.

Służący zaprowadził ich do pokoju Klotyldy de Trois. Kiedy stanęli w drzwiach, Klotylda radośnie uśmiechnięta wyszła im

naprzeciw i wyciągnę­ła rękę do Adama, Ręka zawisła w powietrzu...

Uwagę Adama przyciągnęła nagle chińska figu­rynka ze skośnymi oczami stojąca na marmuro­wym kominku i kiwająca głową. Wziął bibelocik do ręki. Porcelana chrupnęła i okruchy jej posypały się na podłogę.

- Adam! Siadaj! - surowo krzyknął profe­sor. - Siadaj i nie ruszaj się! Widzisz, co narobi­łeś?!

- Będę... - płaczliwie wymamrotał Adam, z rozpaczą wodząc wzrokiem po kawałkach porcelany.

- Uprzedzałem panią, madame - powiedział Licorn, witając się wreszcie z gospodynią - że ta wizyta i pani, i mnie może sprawić wiele kłopotu. Adam nie jest jeszcze na tyle dobrze wychowany, żeby móc bywać w towarzystwie. Prosiłbym, aby pozwoliła pani oddalić mi się wraz z Adamem.

- Będę... - odezwał się Adam na sam dźwięk swego imienia.

- Drobiazg! - odpowiedziała Klotylda de Trois. - Proszę się nie denerwować. Przecież to jak z dzieckiem, czegóż można wymagać...

Pod koniec wizyty profesor umówił się z Klotyl­da, że Adam przeprowadzi się do jej pałacyku i teraz ona będzie się zajmować jego „wychowa­niem” pod kontrolą samego profesora.

6. Domowy uniwersytet

Adam przeprowadził się i od razu przewrócił cały dom państwa de Trois do góry nogami. Najgorzej czuł się gospodarz.

- Może pan sobie wyobrazić - żalił się pan de Trois swemu wspólnikowi - co to znaczy miesz­kać w jednym domu z tygrysem. Staram się nie wchodzić temu dzikusowi w drogę, ale przecież trudno się z nim nie stykać, kiedy mieszkamy pod jednym dachem.

Kto wie, co może mu przyjść do głowy! Może kogoś zabić, zdemolować safes, pod­palić dom... Teraz nie jadam nawet w domu obiadów, wracam kuchennymi schodami, zamy­kam się na trzy spusty, a i tak nie mogę spać!...

- Nie może się go pan jakoś pozbyć?

De Trois machnął ręką.

- Dopóki mojej żonie nie minie ten kaprys - nie!

Rano Adam uczył się z Klotyldą czytać i pisać, a wieczorem przystępował do „studiów” pod kie­runkiem jej brata, Pierre'a.

Towarzystwo młodego, wesołego oficera podo­bało mu się o wiele bardziej niż zajęcia z Klotyldą. Adam bardzo chętnie pracował z Pierrem i zadzi­wiał nauczyciela swymi postępami. Już gdzieś po miesiącu wspaniale jeździł na rowerze, prowadził samochód, wiosłował, boksował się i grał w piłkę.

Co prawda jego pirackie jazdy samochodem nie raz kończyły się mandatami, ale dla Pierre'a nie miało to znaczenia dopóki, jak mawiał, „klucz do kasy Bernarda de Trois znajduje się w rączkach siostry...”

W czasie meczów bokserskich Adam swymi potężnymi uderzeniami okaleczył wiele osób. Piłka kopnięta przez niego, zbijała z nóg. Najwięksi sportowcy pełni byli podziwu dla jego osiągnięć. Stawał się znakomitością na sportowej niwie.

Na nieszczęście Adama brat Klotyldy uczył go nie tylko uprawiania sportów.

Wieczorami młody oficer często przebierał się w cywilny garnitur, zabierał ze sobą Adama i szli razem na Montmartre włóczyć się po szynkach w poszukiwaniu przygód. Pierre wywoływał awan­turę, potem podjudzał Adama i doskonale bawił się, obserwując „rzeź niewiniątek”. Adam, pobu­dzony winem, ciskał napastnikami tak, jak niedź­wiedź odrzuca skaczące na niego psy. Alkohol pozbawiał go cienkiej otoczki cywilizacji, prymitywne instynkty brały górę i w

takich momentach był naprawdę straszny.

Klotylda musiała zrezygnować z pomocy Pierre'a i sama zająć się „wychowywaniem” Adama.

- No, zobaczymy, co zwojujesz swoim „deli­katnym damskim podejściem” - mówił z ironią urażony Pierre.

Szybko jednak musiał przyznać, że Adam zmie­nił się na lepsze.

Klotylda brała go często na długie spacery i Adam zachowywał się bardzo dobrze. Jedyne, co często peszyło Klotyldę to pytania, które Adam jej zadawał, pytania właściwie bardzo proste, ale znaleźć na nie odpowiedź wcale nie było łatwo.

Pytał na przykład, czy powinien uważać niedź­wiedzia za swego bliźniego i czy trzeba, kiedy atakuje, nadstawiać mu drugi policzek. Albo, uj­rzawszy na ulicy głodnego żebraka i sprzedawcę pasztecików, usiłował nakarmić głodnego i wdawał się w długie spory na temat „cudzego” i „włas­nego”, nie przyjmując do wiadomości zasad ekono­mii i upierając się, że głodnych jest o wiele więcej niż policjantów.

Rozmowy takie budziły w Klotyldzie nieokreś­lony lęk. I wreszcie pewnego dnia ujrzawszy, jak Adam ze spuszczoną głową zastanawia się nad nowym pytaniem, doszła do wniosku, że należy mu dostarczyć rozrywki. Zupełnie bezpiecznie można już było zabrać go do teatru - trzeba mu pokazać którąś z klasycznych sztuk.

7. Ocalenie Desdemony

Klotylda de Trois siedziała z Adamem w loży pierwszego piętra nieopodal sceny.

Kurtyna poszła w górę, Adam cicho krzyknął ze zdziwienia.

- Ściana uciekła...

- Proszę siedzieć cicho - zwróciła mentorskim tonem uwagę Klotylda - nie należy prze­szkadzać!

Będę - zgodnie ze swym przyzwyczajeniem odpowiedział Adam.

Grano Otella.

Adam przyglądał się pogrążonej w mroku sali, patrzył na jaskrawe światła rampy, na górne rzędy lóż.

- Proszę patrzeć tam! - Klotylda wachlarzem wskazała scenę.

Adam popatrzył „tam”, ale widać było wyraź­nie, że przedstawienie zupełnie go nie interesuje. Klotylda przeceniła jego intelektualne możliwo­ści. Wierszowana forma tragedii w połączeniu ze śpiewną manierą francuskich aktorów bardzo utrudniały Adamowi zrozumienie sztuki. Dociera­ła do niego jedynie zewnętrzna strona spektaklu: barwy i gesty...

Ożywił się nieco w czasie drugiej sceny, kiedy doszło do spotkania Brabancja i Otella. A w czasie trzeciej sceny pierwszego aktu huśtał się na fotelu i wzdychał - siedzenie w teatrze wyraźnie go nudziło.

I oto pojawiła się na scenie Desdemona, którą grała aktorka światowej sławy. Jej czarująca po­wierzchowność, kostium, a przede wszystkim cu­downy głos, zdziałały cud: Adam zamienił się we wzrok i słuch. Nie spuszczał z Desdemony oczu. A „kiedy odeszła, westchnął i zapytał drżącym z lęku głosem:

- Dokąd poszła? Czy jeszcze przyjdzie?

Klotylda uśmiechnęła się:

- Przyjdzie, tylko proszę siedzieć cicho.

- Jak ona się nazywa?

- Desdemona.

I Adam zaczął cichutko powtarzać:

- Deżdemon... Deżdemon... Deżdemon...

Spektakl zrobił się nagle niezwykle interesujący.

Adam żył pojawieniem się Desdemony, cierpiał, kiedy znikała ze sceny. Oczywiście, w dalszym ciągu rozumiał nie więcej, niż jedną dziesiątą z tego, co działo się na scenie, ale ogarnięty zupełnie nowym uczuciem oceniał działające po­staci wedle tego, jak odnoszą się do Desdemony. Otello - nim ogarnęła go zazdrość - budził sympatię Adama, tak samo zresztą jak i Kassjo. Rodrigo nie podobał mu się, a Jagona obdarzył nienawiścią...

Kiedy Otello po raz pierwszy grubiańsko krzyk­nął na Desdemonę: „Precz z mych oczu!”, Adam głucho warknął. Od tej chwili znienawidził i Otel­la.

Zbliżał się tragiczny finał. Desdemona śpiewa w swej sypialni smutną piosenkę:

Pod wierzbą płaczącą dziewczyna łzy roni

i śpiewa: Wierzbo! Wierzbo!

W dół główkę spuściła, skroń wsparła na dłoni

i śpiewa: Wierzbo! Wierzbo! 3

3 William Shakespeare: Otello, tragedia w pięciu aktach. Przekład Józefa Paszkowskiego, Kraków 1927, str. 117 [przyp.tłumacza]

Kiedy Otello pojawił się w pokoju Desdemony gotów rzucić się na nią, Adam cały się zjeżył, tak jak działo się to z nim w najniebezpieczniejszych chwilach polowania. Płonące suchym blaskiem oczy śledziły każdy ruch Otella, mięśnie grały pod skórą, głowa wsunęła się w ramiona. Palce szarpały aksamitną barierkę loży...

Modlitwa Desdemony, gniew Otella - to wszy­stko Adam rozumiał bez słów. W końcu, kiedy Otello zaczął dusić Desdemonę, rozległ się w teatrze zwierzęcy ryk - ryk, którego nie prze­widzieli ani Szekspir, ani reżyser spektaklu, ani publiczność.

Na ciemnym tle loży wyrosła sylwetka ogromne­go mężczyzny. Jednym susem przeskoczył kanał orkiestry, dopadł aktora grającego Otella, oderwał go od Desdemony, powalił na podłogę i zaczął dusić, dusić w sposób absolutnie nic teatralny...

Zza kulis rzucili się Otellowi na pomoc strażacy, robotnicy, aktorzy. W całym tym zamieszaniu Adam nic stracił z oczu Desdemony.

Zauważył nagle, że wstała i odchodzi.

Momentalnie zostawił pozbawionego prawie tchu Otella, odepchnął zatrzymujących go straża­ków, Jagona i Kassja, pobiegł za Desdemoną, chwycił ją, podniósł jak piórko i tą samą drogą przez kanał orkiestry wrócił do loży.

Tu posadził Desdemonę i zaczął ją głaskać po głowie jak dziecko. Przemawiał przy tym czule rwącym się głosem:

- Siedź przy mnie, Deżdemon. Tu cię nikt nie skrzywdzi! Siedź, będziemy razem patrzeć tam, co się dalej dzieje!

I całkowicie przekonany, że ogląda dalszy ciąg spektaklu, obserwował panujące na scenie i w całym teatrze zamieszanie.

Klotylda, blada jak ściana, podniosła się i z powrotem opadła na fotel.

- Adam! - krzyknęła - wypuść w tej chwili Desdemonę i wracamy do domu!

Ale Adam spojrzał na nią tak, że zrobiło jej się strasznie.

- Nie! - powiedział twardo. - Nie! Zabiją ją! Nie oddam jej nikomu.

Desdemona drżała ze strachu w silnych rękach Adama...

Klotylda straciła głowę. Czyżby szykował się nowy skandal? Ale i tym razem udało jej się znaleźć wyjście:

- Proszę się nie denerwować - zwróciła się do aktorki, mówiąc tak szybko, że Adam nie mógł jej zrozumieć - pojedziemy do mnie, a w domu potrafię jakoś panią oswobodzić z rąk nieoczekiwa­nego wybawcy. Adam, idziemy!

Adam ani na chwilę nie rozstawał się ze swo­im ciężarem. Przyszedłszy do swego pokoju po­łożył Desdemonę ostrożnie na podłodze i powie­dział: - Tu nikt nie dotknie. Będę pilnował. - Wyszedł z

pokoju, zamknął drzwi i jak pies położył się w progu, zagrodziwszy wejście własnym ciałem.

Adam nie przywykł jednak do tak późnego chodzenia spać. Zdrowy sen błyskawicznie ogarnął potężne ciało. Kiedy usnął, Klotylda cicho poru­szając się w miękkich pantofelkach weszła do pokoju Desdemony przez drzwi sąsiedniego salo­niku, wyprowadziła aktorkę, otuliła ją swą narzut­ką i szałem i, serdecznie przeprosiwszy, odesłała samochodem do domu.

8. Lampart w domu

Zaczynało dopiero świtać, kiedy Adam poder­wał się z twardego łoża i otworzył drzwi do swego pokoju.

- Deżdemon! - zawołał cichutko.

Cisza.

- Deżdemon! - powtórzył Adam z niepoko­jem i wszedł do pokoju.

Pokój był pusty.

Z piersi Adama wyrwał się głuchy krzyk. Ale jeszcze wierzył: obszedł szybko wszystkie zakątki, szukając Desdemony.

Desdemony nie było.

Pałac de Trois wypełnił się krzykiem ranionego zwierzęcia. Adama opanował szalony gniew. Dusi­ła go wściekłość na miasto, w którym wszystko było nieprawdziwe. Nieprawdziwe ptaki, niepraw­dziwe zwierzęta, nieprawdziwe słowa... I nawet sama Desdemona była nieprawdziwa. Zniknęła, a w powietrzu wisiał tylko lekki zapach jej perfum...

Adam oszalał. Łamał meble, rozbijał wazony - zniszczył wszystko, co dostało mu się w ręce. To go trochę uspokoiło.

Potem przypadł nagle do fotela, na którym siedziała Desdemona. Zaczął wdychać perfumy. Od fotela ruszył dalej, śladem zapachu, wietrząc w powietrzu znajomy aromat.

W pałacyku powstało zamieszanie. Służba mio­tała się bezładnie i wiadomo, jakby się to skoń­czyło, gdyby Adam nieoczekiwanie nie pognał w dół, węsząc i wyciągając głowę jak pies gończy.

Klotylda, która zabarykadowała się w swoim pokoju, odetchnęła z ulgą i rozpoczęła pospieszną toaletę.

Przyniesiono ranną pocztę. Klotylda przejrzała gazety. Wiele z nich zdążyło już donieść o wyda­rzeniach poprzedniego wieczora. Ocalenie Desdemony, Dziki człowiek w Paryżu!, I znowu Adam!, Najwyższy czas zakończyć wreszcie ten skandal! - krzyczały tytuły artykułów. Prawie w każdej notce wraz z imieniem Adama pojawiało się imię Klotyldy de Trois.

Do pokoju wszedł Bernard de Trois z gazetą w ręce.

- Czytała pani? - zapytał żony, zobaczywszy leżące na podłodze gazety. - Tak dłużej być nie może! Nie da się mieszkać pod jednym dachem z lampartem.

Klotylda nie protestowała. Zadecydowano, że Adam wróci do profesora i zawiadomiono o tym Licorna.

W tym czasie Adam szalał wokół domu, starając się złowić zapach Desdemony. Zwracając na siebie powszechną uwagę, zataczał coraz szersze kręgi, mając nadzieję natrafić w końcu na ślad. Zupełnie prawie nie znając miasta, trafił - wiedziony jakimś przeczuciem - do gmachu teatru. Ale teatr był zamknięty. Okrążywszy kilka razy budynek, rozpoczął od nowa poszukiwanie na ulicach...

Dopiero późnym wieczorem wrócił do pałacyku de Trois, zmęczony, głodny i wściekły.

I od tego dnia Adam stał się prawdziwym nieszczęściem domu. Przez prawie wszystkie noce wył, nie zwracając uwagi na prośby i groźby Licorna, a w ciągu dnia znikał na ulicach Paryża, krążąc w poszukiwaniu Desdemony. Nie wiedział, że przerażona aktorka

wyjechała następnego dnia z Paryża, aby przypadkiem się z nim nie spotkać. Kiedy wracał ze swych wędrówek, cały dom za­mierał ze strachu. Mieszkańcy pałacyku siedzieli drżąc w trwożnym oczekiwaniu i tylko z rzadka przemykali się bezszelestnie po korytarzach.

Adam był rozdrażniony i nie chciał nikogo widzieć. Nawet na Licorna patrzył spode łba i nie chciał odpowiadać na jego pytania, co bardzo profesora rozgoryczało. Przecież jeszcze tyle inte­resujących tajemnic należało wydrzeć prymityw­nemu człowiekowi! Oczywiście, dla dobra nauki...

Dla dwóch tylko istot Adam robił wyjątek: dla swojej suczki Gipsy i dla Anatola.

Na pobladłej i wychudłej twarzy Adama na widok Anatola pojawiało się coś w rodzaju uśmie­chu. A chłopiec bardzo sobie owo przywiązanie cenił. Dziecięcą wrażliwością czuł tragedię Ada­ma, oderwanego od ojczystych gór i bez litości ciśniętego w kocioł wielkiego miasta.

- Uciekniemy razem - mówił mu nie raz Adam. - Tam, daleko...

I w tym „daleko...” było tyle przejmującej tęsknoty, że Anatol dziecinnymi pieszczotami sta­rał się pocieszać swego wielkiego, mocnego, a tak w owych chwilach bezsilnego druha.

Daleko” - słowo to było Adamowi tak drogie i tak niedostępne jak Desdemona. A w jego duszy rodził się głuchy bunt, bunt który wreszcie wy­buchnął.

9. Ucieczka

Trwało przyjęcie, jedno z tych przyjęć, którymi słynął dom de Trois. Wśród starannie dobranych gości przeważali panowie z najwyższych sfer ban­kowych i rządowych wraz z małżonkami. Ogromne pokoje tonęły w tropikalnej zieleni. Na stołach stały kwiaty, a służba kończyła ostatnie przygotowania. W oczekiwaniu

na obiad cale towarzystwo rozsiadło się w obszernym salonie.

Pan de Trois był zadowolony. Jeden tylko drobiazg budził jego niepokój. Adam... Żeby tylko nie przyszło mu do głowy pojawić się w salonach de Trois! Ale Adam przyszedł. Przyszedł - mro­czny i milczący - tuż przed samym koncertem. I z nikim się nie witając usiadł w kącie.

Znakomita śpiewaczka zaproszona na koncert zasiadła za klawiaturą fortepianu. Przez przypadek bądź celowo zaśpiewała pieśń Desdemony:

Pod wierzbą płaczącą dziewczyna łzy roni

i śpiewa: wierzbo! Wierzbo!

W dół główkę spuściła, skroń wsparła na dłoni

i śpiewa: wierzbo! Wierzbo!


Adam skamieniał. Nie wyobrażał sobie, że tę pieśń może śpiewać ktoś inny. Ogarnęło go drże­nie. Na twarzy odmalował się wyraz cierpienia, schwycił się za głowę i nagle krzyknął tak przeraź­liwie, że zadźwięczały kryształowe żyrandole:

- Nie wolno!

Podbiegł do instrumentu i uderzył w jego pokry­wę tak mocno, że pękła wśród trzasku strun. Adam z głuchym jękiem wypadł na korytarz, gdzie pod drzwiami swego pokoju stał Anatol. Adam po­chwycił go w biegu:

- Uciekamy, w góry... szybciej!...

U bocznego wejścia stało kilka samochodów. Adam wybrał najlepszy z nich i, wyrzuciwszy szofera usiadł za kierownicą, posadziwszy obok siebie Gipsy i Anatola. Samochód ruszył i z szaloną prędkością pomknął w dal, przez ulice Paryża...

10. Niebo nad głową

Dziennikarze z prasy brukowej jak sępy rzucili się na skandal, którego miejscem stał się pałac de Trois. Wysoko postawione osobistości uczestni­czące w proszonym obiedzie również nacisnęły

odpowiednie sprężyny, aby rozpętać kampanię przeciwko białemu dzikusowi. Adam stał się bo­haterem dnia.

I, jak się to często zdarza, opinia publiczna, która do tej pory z pobłażaniem śledziła jego wyskoki i szaleństwa, teraz obróciła się przeciwko niemu. Gazety żądały natychmiastowego uwięzie­nia Adama i odizolowania go od zdrowego społe­czeństwa.

Oczywiście Adam o tym wszystkim nie wiedział. Z szaloną prędkością gnał po ulicach Paryża i kiedy nareszcie znaleźli się wśród podmiejskich pól, odetchnął pełną piersią.

- Gdzie góry? - zapytał Anatola.

Anatol obudził się z drzemki i w pierwszym momencie nie bardzo mógł zrozumieć, gdzie się znajduje i o jakie góry chodzi. Kiedy przypomniał sobie o ucieczce, ogarnęło go dziwne, a przy tym radosne uczucie. Wiele razy marzył o ucieczce w dalekie strony i o poszukiwaniu przygód. I oto jego marzenia się spełniły...

- Góry - odpowiedział Adamowi - to mogą być Pireneje, Alpy... Ja widziałem Alpy... Na nich zawsze leży śnieg...

- Jedziemy w Alpy! - krzyknął wzruszony Adam.

- Ale to daleko! I do tego... Mogą nas złapać...

- Jesteśmy daleko - niefrasobliwie odpowie­dział Adam.

- A telefony? Policja zawiadomi wszystkie miasta przez telefon i mogą nas zatrzymać.

Tego Adam nie oczekiwał. Wiedział, jak trzeba ukrywać się przed niebezpieczeństwem wśród dzi­kich skal, pokrytych śniegiem i iglastymi lasami, ale jak się uratować przed telefonem?

Anatol miał rację. Już w Corbellie, dokąd doje­chali nad ranem, usiłowano ich zatrzymać.

Samochód rozwinął szaloną szybkość i przer­wał łańcuch policjantów, którzy zaczęli strzelać, celując w opony. Jedną udało im

się prze­strzelić.

- Zobacz, czy widać pogoń! - krzyknął Adam do Anatola.

- Teraz nie, zostali w tyle...

Nieoczekiwanie Adam zatrzymał samochód, schwycił Anatola jedną ręką, wysadził na szosę i samotnie pomknął dalej.

- Adam! Adam! - krzyczał za nim porzucony chłopczyk, płacząc z żalu i rozgoryczenia. Jego przyjaciel go zdradził!...

Samochód ściął ostry zakręt i z rozpędu wjechał do rzeki, rozpryskując wokoło bryzgi wody. Gipsy zapiszczała ze strachu. Na powierzchni wody po­jawiły się pęcherze powietrza. Rzeka spokojnie płynęła dalej, tylko w miejscu, gdzie wjechał samochód, rozchodziły się kręgi fal. Woda bez śladu pochłonęła samochód z człowiekiem i psem.

Oszołomiony Anatol stał bez ruchu pod kropla­mi zaczynającego padać deszczu. To wszystko trwało moment, choć chłopcu wydawało się, że ciągnie się nieskończenie długo. Na powierzchni rzeki ukazała się najpierw mokra Gipsy, parskająca wodą z nozdrzy, a w ślad za psem wyłonił się i Adam. Gipsy i on otrząsali się z wody w taki sam sposób. Adam podbiegi do Anatola, wziął go na barana i nic mówiąc ani słowa popędził w kierunku zarośli.

- Cicho! Siedź! Schowaj się!

Anatol nie zdążył jeszcze przyjść do siebie, kiedy od strony szosy dobiegł ich szum motorów. Po kilku minutach przemknął obok nich samochód policyjny. Tym razem jeszcze byli uratowani... Samochód pojechał w kierunku Melun.

Anatol zrozumiał wojenny podstęp swego przy­jaciela. Deszcz zmył ślady opon i policjanci nie zauważyli zniknięcia samochodu.

Trzeba było pomyśleć o śniadaniu. Anatolowi bardzo chciało się jeść.

- Siedź, ja zaraz wrócę - przykazał chłopcu Adam i poszedł wzdłuż przybrzeżnych krzaków.

Minęła dręcząca godzina, nim Anatol usłyszał gwizd zbliżającego się Adama.

Adam niósł dwa króliki, a pod połą płaszcza chował kawałki suchego drewna. Rzucił na ziemię martwe zwierzątka, które zaczęła obwąchiwać Gipsy, i zabrał się do krzesania ognia, pocierając drewienko o drewienko. Jego żelazne ręce praco­wały szybko i Anatol poczuł wkrótce zapach spale­nizny. Potem ukazał się dymek. Jeszcze kilka rytmicznych silnych ruchów i zapłonął ogień. Anatol z przyjemnością jadł upieczone na ognisku królicze mięso. Naśladując Adama rozrywał je palcami na kawałki.

Deszcz przestał padać. Pokazało się słońce i jego promienie osuszyły mokrą odzież uciekinierów. Anatol, zmęczony przeżyciami, słodko usnął. A Adam leżał na ziemi i patrzył w niebo.

Nareszcie zamiast martwych białych sufitów, na których nie ma słońca i ptaków, gdzie nie pło­ną gwiazdy i nie przesuwają się obłoki, widział niebo...

Marzył o jak najszybszym spotkaniu z górami. Mimo że to nie jego góry, ale przecież i tak góry. Był szczęśliwy, po raz pierwszy od chwili, kiedy zszedł w doliny, gdzie żyją w ciasnocie i zamiesza­niu dziwni ludzie, którzy przedkładają kamienne skrzynki nad wolny przestwór nieba i ziemi.

Rozpoczęły się szczęśliwe dni niczym nie krępo­wanej włóczęgi. W ciągu dnia uciekinierzy chowali się w nadbrzeżnych zaroślach, nocą szli na połud­niowy wschód, gdzie - wedle wskazówek Anato­la - były góry.

Adam potrafił spać tak czujnie, że w czasie snu słyszał każdy dźwięk. Kiedy dźwięk wydawał się niebezpieczny, uszy śpiącego Adama poruszały się i biały dzikus błyskawicznie się budził. Długo udawało im się uniknąć spotkania z ludźmi

Jednak los mógł podarować Adamowi tylko kilka takich szczęśliwych dni. Policja, dzięki przesłuchi­waniu mieszkańców owych okolic, szybko odkryła miejsce zatopienia samochodu. Prześladowcy ota­czali ukrywających się coraz ciaśniejszym kręgiem.

Pewnego ranka musieli ratować się ucieczką na oczach policji. Skryli się w lesie i kilka godzin spędzili na wierzchołku drzewa wśród gęstych gałęzi, skąd mogli obserwować swych wrogów, miotających się między drzewami.

Coraz trudniej było zdobywać żywność - żywili się kurami i królikami, które Adam kradł w oko­licznych farmach. Adam czuł, że nie uda im się umknąć z upartych łap policji i znowu czeka go niewola... Ta myśl przyprawiała go o drżenie...

11. Śmierć Adama

Świtem szarego dnia Adam wracał do Anatola i Gipsy objuczony młodym barankiem.

Nagle zastrzygł uszami. Usłyszał alarmujące szczekanie Gipsy i przerażony krzyk Anatola, wzywającego go na pomoc.

Parskając nozdrzami rzucił się ku kępie krzaków rosnących w pobliżu szosy, gdzie zostawił dziecko i psa.

Policjanci nieśli do samochodu wyrywającego się i krzyczącego wniebogłosy Anatola. Gipsy zano­siła się szczekaniem.

Rzuciwszy jagnię Adam w kilku skokach dopadł samochodu. Schwycił jednego z policjantów za kołnierz, podniósł nad głową, zatoczył nim krąg i cisnął go w krzaki.

Rzuciło się na niego trzech krzepkich policjan­tów. Napastnicy uczepili się jego rąk. Jeden z nich z zawodową zręcznością usiłował założyć Adamowi kajdanki. Udało mu się to, ale Adam rozerwał je, krwawiąc sobie przy tym przeguby, i rozwścieczo­ny bólem wbił swe

zęby w szyję policjanta. Drugi z napastników został wyłączony z walki... Wtedy dowódca oddziałku widząc, że nie poradzi sobie z Adamem bez użycia broni, wyjął rewolwer i wy­strzelił. Kula trafiła Adama w ramię, które nosiło już ślad niedźwiedzich pazurów, i zgruchotało kość ramieniową.

Adam zawył z bólu, ale wciąż zdrową ręką odpierał ataki. Jednak upływ krwi coraz bardziej go osłabiał.

Policjanci znów się na niego rzucili i po kilku nieudanych próbach skuli mu wreszcie ręce. Adam szarpnął łańcuch i zaskowytał z bólu. Powalili go na ziemię, mocno związali i wrzucili do samocho­du, gdzie siedział już pobladły ze strachu Anatol.

Potem pozbierali rannych i szybko ruszyli w drogę.

Gipsy, rozpaczliwie szczekając, biegła za znika­jącym samochodem...

Zamknięto Adama w pomieszczeniu przezna­czonym dla niebezpiecznych szaleńców. Ściany po­koju wysłane były miękkim wojłokiem, w oknach tkwiły kraty. Ciężkie drzwi zabezpieczała żelazna zasuwa.

Opatrzono rany Adama i pozostawiono go same­go. Ryczał, rzucał się na drzwi, wyginał kraty w oknach. Przez cały dzień szalał, a nocą wył tak rozpaczliwie, że nawet przywykłych do wszystkie­go sanitariuszy ogarniało drżenie.

Nad ranem ucichł. Kiedy przez okienko w drzwiach podano mu śniadanie, bo nikt jeszcze nie miał odwagi wejść do niego, Adam wypił tylko parę łyków herbaty, a resztę jedzenia wyrzucił na korytarz.

Krzyczał i miotał się po celi jak zwierzę w klatce. Wciąż, ani na chwilę się nie zatrzymując, chodził od ściany do ściany, ciężko wzdychał, a co jakiś czas głośno i rozdzierająco krzyczał, przyzywając Ana­tola, Desdemonę i Gipsy... Czasami wołał też Licorna.

Był sam, całkowicie sam w tym ciasnym pudeł­ku, gdzie jego płuca miały tak mało powietrza, gdzie słońce zaglądało tylko przez pręty kraty, rzucając jej cień na białą ścianę.

Trzeciego dnia Adam uspokoił się. Przestał chodzić, usiadł w kącie, oparł podbródek na unie­sionych kolanach i zamarł w bezruchu. Nikogo już nie napadał. Wchodzili do niego uczeni i lekarze, ale on trwał w milczeniu, nie odpowiadał na pytania i nie ruszał się. I tak jak przedtem, niczego nie jadł, tylko chciwie pił.

Zaczął niezwykle szybko chudnąć. Wieczorami trząsł się w gorączce. Siedział szczękając zębami, cały pokryty zimnym potem. Męczył go kaszel, a w czasie jego ataków coraz częściej pojawiała się krew.

Lekarze kręcili głowami...

- Galopujące suchoty... Ci mieszkańcy gór tak trudno przystosowują się do powietrza dolin...

Pewnego wieczoru w czasie ataku kaszlu krew rzuciła się Adamowi z ust i zalała podłogę pokoju. Adam upadł. Umierał...

Kiedy odzyskał przytomność, cicho i ochryple poprosił lekarza: - Tam... - i wskazał oczami drzwi.

Lekarz zrozumiał. Adam chciał wyjść na powie­trze. Popatrzeć - może ostatni raz? - na niebo. Dusił się. Ale jak wynieść na powietrze ciężko chorego w taką wilgotną, jesienną noc?...

Lekarz odmownie pokręcił głową.

Adam popatrzył na niego smutnymi oczami umierającego psa.

- Nie... nie, Adam, to panu zaszkodzi... - I poprosił sanitariusza o poduszkę z tlenem.

Tlen przedłużył męki Adama do rana. O świcie, kiedy bladziutki promień słońca narysował na białej ścianie cień krat, na ustach Adama pojawiło się coś w rodzaju uśmiechu, równie bladego jak

ten promień. Zaczynała się agonia. Adam wykrzykiwał jakieś niezrozumiałe słowa... Nie było wśród nich ani jednego słowa francuskiego...

O dziesiątej dwadzieścia umarł. A o pierwszej szpital otrzymał oficjalne oświadczenie, że należy Adama wypisać i że zdecydowano się odesłać go w Himalaje...

- Między nami mówiąc to świetnie, że tak szybko umarł - mówił, nic ukrywając radości, prosektor przystępujący do sekcji zwłok Adama.

Żaden trup nie był nigdy tak. starannie sekcjonowany. Wszystko zostało zmierzone, zważone, skrzętnie zapisane i zakonserwowane w spirytusie. Sekcja dała szalenie interesujące rezultaty. Apendix był niezwykle duży. Musculus erectus cocigum doskonale się zaznaczał, mięśnie uszu były świet­nie rozwinięte. Mózg... O, o mózgu Adama profe­sor Licom napisał cały wielki tom... Szkielet Adama starannie poskładano, umieszczono w szkla­nej witrynie i postawiono w muzeum, opatrując tabliczką:

Homo Himalaius

Przez pierwsze dni przed gablotą ze szkieletem Adama kłębił się tłum. Wśród zwiedzających cie­kawi wypatrzyli Klotyldę de Trois i światowej sławy aktorkę...

Adam przestał zagrażać „kulturalnemu” społe­czeństwu i zaczął służyć nauce...

1926

Przełożyła Anita Tyszkowska

ANDRIEJ PŁATONOW

Eteryczny

trakt

Faddiej Kiriłłowicz obudził się o piątej rano w swoim moskiewskim mieszkaniu i poczuł roz­drażnienie. W pokoju paliło się światło, a gdzieś za ścianą piszczały spasione szczury.

Widząc, że sen już nie przyjdzie, Faddiej Kirił­łowicz założył kamizelkę i usiadł próbując urucho­mić zaczadziały mózg. Położył się o pierwszej w nocy zmęczony tak, że ledwie dowlókł się do łóżka, i oto teraz zbyt wcześnie się obudził.

- No, Faddieju Kiriłłowiczu, zabierajmy się znów do roboty! - zachęcił na głos samego sie­bie. - Mikroby zmęczenia mogą przestać się wysilać, bo i tak im nie ulegnę!

Wetknął pióro do kałamarza, wyciągnął zdechłą muchę i roześmiał się.

- Całkiem niezła muchołapka! - wykrzyk­nął. - U mnie tak ze wszystkim, szanowni obywa­tele: pióro drapie, a nie ślizga się, jak na pióro przystało, zamiast atramentu mam wodę, a za­ miast papieru jakąś wycieraczkę! To zdumiewają­ce, zacni panowie!...

Faddiej Kiriłłowicz zawsze wyobrażał sobie, że jego pokój pełen jest niemych, ale niezwykle uważnych rozmówców. Co więcej, martwe przed­mioty traktował w swym szaleństwie jak istoty żywe, w dodatku zupełnie podobne do niego.

Pewnego razu, śmiertelnie zmęczony, umoczył pióro w atramencie, położył je na niedopisanej karcie papieru i powiedział: - Kończ, leniuchu! - A sam położył się spać.

Samotność, przytępienie duszy, wilgoć i pół­mrok pokoju przekształciły Faddieja Kiriłłowicza w niechlujnego osobnika o niepraktycznym, nie­dorozwiniętym w sprawach dotyczących życia co­dziennego mózgu.

Pracował mamrocąc coś zawsze pod nosem, powtarzając na głos wszelkie możliwe warianty stylu i treści tego, co zamierzał napisać.

Szczury ucichły, bo Faddiej Kiriłłowicz znów zaczął mamrotać:

- Spieszmy się, Faddieju! Spieszmy się, mój serdeczny diable!... Nie ulega wątpliwości tylko to, że... że gdy tylko ziemia da zamiast czterdziestu pięćset pudów z dziesięciny i że... jeśli żelazo zacznie się rozmnażać, to... te, jak ich tam, kobiety i ich mężowie od razu wezmą i narodzą tylu ludzi, iż znowu nie wystarczy im chleba ani żelaza i zno­wu nastanie nędza... Przestań mamrotać, idioto, przeszkadzasz mi w pracy!...

Zwymyślawszy siebie w ten sposób Faddiej Kiriłłowicz przycichł i zajął się pilnie pracą, sta­wiając na papierze porządne literki, zupełnie jak na lekcji kaligrafii.

Moskwa obudziła się i zazgrzytała tramwajami. Od czasu do czasu łuki Volty rozświetlały szarą mgłę, gdyż odbieraki prądu wciąż odskakiwały od przewodów.

- Idioci! - zirytował się Faddiej Kiriłło­wicz. - Do tej pory nie mogą założyć racjonalnych pałąków: palą trakcję, marnują prąd i denerwują przechodniów!...

Kiedy mgła ostatecznie ustąpiła i nastąpił nie­oczekiwanie triumfalny dzień, Faddiej Kiriłłowicz przetarł załzawione oczy i zaczął ze wściekłym zacietrzewieniem orać paznokciami boki i plecy:

- Jakaś cholera gryzie już drugi dzień z rzędu! Ledwie się człowiek uspokoi, a już znowu jakaś zołza się przyplącze! Ani chwili odpoczynku!...

Akurat w tym momencie rozległo się pukanie do drzwi. Mokrida Zacharowna, staruszka, przynios­ła Faddiejowi Kiriłłowiczowi Popowowi śniadanie i przyszła sprzątnąć pokój.

- No i jak, Zacharowna? Nic się tam nie stało? Ludzie nie wymarli? Koniec świata jeszcze się nie zaczął? Zobacz, plecy mam jeszcze z tyłu?

- I co ty, ojczulku, Faddieju Kiriłłowiczu opowiadasz? Bój się Boga! Takie rzeczy się nie zdarzają... Siedzi, siedzi, uczy się i uczy, przeuczy się i wszystko mu w rozumie zaczyna się plątać! Posil się, gołąbku, odpocznij, to może serce ci złagodnieje, a dusza znajdzie ukojenie...

- Tak, Zacharowna! Tak, Mokrida! Tak, tak, tak. Po trzykroć tak! I jeszcze raz tak!... No, dawaj twoje smakowite jadło. Będziemy hodować bakte­rie gnilne w dwunastnicy, niech się mnożą i tłoczą w ciasnocie!... A ty, staruszko, możesz sobie iść. Nie mam czasu. Po garnuszki przyjdziesz wieczo­rem, wtedy też będziesz mogła posprzątać. Wie­czorem wyjadę.

- Och, ojczulku, Faddieju Kiriłłowiczu, okropnieś dziwny stał się ostatnimi czasy. Zupełnie mnie, starą, zamęczyłeś tymi swoimi dziwactwa­mi. Kiedy mam się pana spodziewać?

- Nie czekaj, idź już sobie i uważaj mnie za nieboszczyka!

Faddiej Kiriłłowicz pospiesznie zjadł śniadanie, zapalił i nagle poderwał się od stołu, zwinny i wesoły.

- Aha, tu cię mam, tu się chowałaś sodomio i supremacjo! Wyłaź, boża krówko! Oddychaj, moje słoneczko! Żyj, moja córuś ulubiona! Tańcz, Faddieju, kręć się, Gawriło, tocz się, odhamowuj historię! Ech, młodości ty moja! Niech żyją dzieci, panny młode i namiętnych wilgotnych ust pąsowie! Precz z Malthusem i państwową polityką demograficzną! Niech żyje geometryczny i homerycki postęp życia!..


W tym miejscu Faddiej Kiriłłowicz zatrzymał się i powiedział z wyrzutem w głosie:

- Stary jesteś, Faddieju, a głupi! Ledwieś się domyślił, w czym rzecz, a już chcesz spoczywać na laurach. Pycha cię rozpiera, łobuzie! Siadaj do biurka! Zgnoję cię robotą, parszywy draniu!

Kiedy jednak usiadł przy biurku, poczuł strasz­liwą pustkę w mózgu, jakby nawałnice szalonej pracy wymyły z niego całą urodzajną glebę, na której miały wyrosnąć bujne oziminy jego twór­czości.

W tej sytuacji postanowił napisać list prywatny

Do profesora Stauffera w Wiedniu.

Sławny i szacowny kolego! Zapewne już nie pamięta pan mnie, pańskiego ucznia sprzed dwu­dziestu jeden lat. Czy pamięta Pan ową rozkoły­saną wiedeńską majową noc, kiedy w samym delikatnym powietrzu rozsiana była żądza twór­czości naukowej, kiedy świat otwierał się przed nami jak młodość i zagadka?! Pamięta Pan, szliśmy w czwórkę Nationalstrasse - Pan, dwaj wiedeń­czycy i ja, Rosjanin, ciekawy świata rudawy mło­dzieniec. Pamięta Pan swoje słowa, iż życie w sensie fizjologicznym jest najogólniejszą cechą całego dostępnego nauce Wszechświata? Ja, na prawach młodości, poprosiłem o wyjaśnienia. Pan mi chętnie odpowiedział: „Atom, jak wiadomo, jest kolonią elektronów, a elektrony są nie tylko zjawiskiem fizycznym, lecz także biologicznym - elektron to w istocie mikrob, a zatem ciało żywe, i chociaż cała otchłań dzieli go od zwierzęcia, jakim jest człowiek, to jednak w gruncie rzeczy nie ma między nimi żadnej różnicy!” Nie zapomniałem pańskich słów. Zresztą i Pan ich nie zapomniał czytałem pańskie wydane w tym roku w Berlinie dzieło zatytułowane „Układ Mendelejewa jako

kategorie biologiczne istot alfa. W tej błyskotliwej pracy po raz pierwszy dowiódł Pan w sposób ostrożny, lecz naukowo nieodparty, iż elektrony obdarzone są życiem, że poruszają się, żyją i roz­mnażają, że ich badanie przestaje być domeną fizyki i przechodzi w gestię biologii. Kolego mój i nauczycielu! Po przeczytaniu pańskiej pracy nie spałem przez trzy noce! Jest w pańskiej książce zdanie: „Sprawą techników jest teraz hodowanie żelaza, złota i węgla w ten sam sposób, w jaki rolnicy hodują świnie.” Nie wiem, czy ktoś przy­swoił sobie tę myśl równie głęboko, jak ja ją sobie przyswoiłem! Pozwoli Pan jednak, kolego, że po­proszę o zgodę na zadedykowanie Panu swej skrom­nej pracy całkowicie opartej na pańskich błyskotli­wych rozważaniach teoretycznych i genialnych eksperymentach

dr Faddiej Popóow

Moskwa, ZSRR

Wsunąwszy do koperty list i rękopis pod dość nienaukowym tytułem Burzyciel dna piekieł, Fad­diej Kiriłłowicz pospiesznie wyładował walizkę z książkami i strzępami rękopisów, somnambulicz­nie założył palto i wyszedł z domu.

W mieście promieniał elektrycznością wczesny wieczór. Gęste od ludzi ulice tchnęły radością, .zatroskaniem, tragicznym napięciem, wyrafinowa­ną kulturą i ukrytą lekkomyślnością.

Faddiej Kiriłłowicz przywołał taksomotor i pole­cił szoferowi wieźć się na odległy dworzec. Na dwor­cu kupił bilet do stacji Rżawsk i rankiem następne­go dnia znalazł się już u celu swej podróży.

Od dworca do miasta były trzy wiorsty Faddiej Kiriłłowicz pokonał je pieszo: lubił rosyjską mart­wą, refleksyjną przyrodę, lubił miesiąc paździer­nik, kiedy wszystko jest nieokreślone i dziwne jak w adwencie przed wszechświatową katastrofą geo­logiczną.

Idąc już ulicami Rżawska czytał dziwne napisy na płotach i bramach. Napisy były wykonane przy użyciu szablonów i głosiły: „tara”, „brutto”, „ogrz. par.”, „bocz. własna”, „brak ham.” Okaza­ło się, że miasteczko zbudowali kolejarze z materia­łów przynoszonych z pracy.

Wreszcie Faddiej Kiriłłowicz ujrzał napis „No­wy Afon”. Z początku pomyślał, że jest to kawałek ścianki wagonu osobowego, ale potem dostrzegł wycięty z papieru i naklejony na szybę czajnik, pospolitego osobnika w sukiennej kapocie, który wyszedł boso najwyraźniej za małą potrzebą, i do­myślił się, że to hotel.

- Są wolne pokoje? - zapytał bosonogiego mężczyznę.

- W obfitości, obywatelu, w całkowitej schlud­ności, cieple i przytulności!

- Cena?

- Rubelek, rubel dwadzieścia i pół rubla!

- Daj za pięćdziesiąt kopiejek!

- Prosimy na górę!

Przechodząc, Faddiej Kiriłłowicz zauważył na stole, przy którym dyżurował ów mężczyzna, książkę Kto się nie leni, temu się zieleni.

Lud garnie się do wiedzy - pomyślał Popow. - Gogolewski Pietruszka też czytał, i to z czystej ciekawości, a nie dla pożytku.

W południe Faddiej Kiriłłowicz poszedł do Rady Okręgowej i poprosił o rozmowę z przewod­niczącym. Najlepiej na osobności.

Przewodniczący przyjął go natychmiast. Był to młody ślusarz - zwyczajna twarz, ciekawe świata oczy i nieprzeparta chęć zorganizowania całej powiatowej ludzkości, za którą lekko obrywał od wojewódzkiej zwierzchności. Przewodniczący miał wspaniałe, zupełnie, zda się, nieodpowiednie do wykonywania swojego dawnego zawodu maleńkie ręce z długimi, inteligentnymi palcami poruszają­cymi się bez przerwy z niecierpliwości, niepokoju i nerwowej

chęci czynu. Twarz za to miał spokojną.

Dowiedziawszy się, że pragnie z nim rozma­wiać doktor nauk fizycznych, przewodniczący naj­pierw okropnie się zdziwił, ale zaraz potem wpadł w entuzjazm, natychmiast polecił sekretarce otwo­rzyć szeroko drzwi i wyprosił kierownika wydziału rolnego, który przyszedł z raportem o siewach jakiegoś tam rocznika.

Faddiej Kiriłłowicz pokazał papiery wystawione przez instytuty naukowe i liczne wydziały Komisji Planowania, rekomendujące go jako pracownika naukowego, po czym przeszedł do rzeczy:

- Moja sprawa jest prosta i nie wymaga dodat­kowych argumentów. Moja prośba jest uzasadnio­na i przekonująca, a zatem nie może zostać odrzu­cona. Pięć lat temu w waszym okręgu prowadzono zakrojone na szeroką skalę poszukiwania magnety­cznej rudy żelaznej. Wiecie o tym. Rudę odkryto na przeciętnej głębokości dwustu metrów. Na razie wydobywanie jej z takiej głębokości jest nieopła­calne, więc pozostawiono ją w spokoju. Przyjecha­łem tu, żeby przeprowadzić pewien eksperyment. Nie potrzebuję ani współpracowników, ani pienię­dzy. Zawiadamiam was jedynie o swoim zamiarze i proszę o wydzielenie dwudziestu dziesięcin grun­tu - nawet nieużytków. Rejonu badań jeszcze nie wybrałem. Porozmawiamy o tym później, kiedy już wrócę z objazdu okręgu. Dalej. Abyście nie myśleli, że przyjechałem tu po to, żeby się bawić, to powiem wam, że moje prace mają na celu „podkarmienie” rudy, aby przybrała na wadze i sama wylazła na światło dzienne, gdzie będziemy ją mogli brać gołymi rękami. Jestem pewien, że eksperyment się powiedzie, ale na razie proszę o zachowanie całej sprawy w tajemnicy. W ciągu trzech dni wybiorę rejon i wrócę tutaj. Zrozumie­liście mnie i zgadzacie się mi pomóc?

- Zrozumiałem doskonale. Macie tu moją rę­kę. Pracujcie i liczcie na naszą pomoc, obywatelu!

Jeszcze tego samego dnia Faddiej Kiriłłowicz wyjechał podwodą w pole, żeby odszukać reper wyprawy członka Akademii Nauk Łazariewa umie­szczony w rejonie, gdzie złoża magnetytu wysuwa­ły jęzor i leżały na głębokości stu siedemdziesięciu metrów. Po upływie doby odnalazł na krawędzi zarośniętego dzikiego wąwozu żeliwny słupek opa­trzony zaszyfrowanym napisem: „E.M.A. 38, 24, 168, 46, 22.”

Po tygodniu Faddiej Kiriłłowicz przybył na to miejsce z geometrą, który miał wytyczyć działkę, i z Michałem Kirpicznikowem.

Kirpicznikowa polecił Faddiejowi Kiriłłowiczowi przewodniczący Prezydium Rady Okręgowej jako człowieka absolutnie pewnego ideologicznie, a Popow przekonał się, że bez pomocnika nie zdoła się obejść.

Po dalszych trzech dniach Popow z Kirpiczniko­wem przywieźli z leżącej o dziesięć wiorst dalej wsi Tynowka rozebraną chatkę i zmontowali ją na nowym miejscu.

- Jak długo będziemy tu mieszkać, Faddieju Kiriłłowiczu? - zapytał Kirpicznikow.

- Co najmniej pięć lat, a raczej około dziesię­ciu. To nie powinno cię obchodzić. W ogóle o nic mnie nie pytaj. W każdym razie możesz co niedzie­lę stąd znikać i oddawać się uciechom w swoim klubie...

I popłynęły dni podobne do siebie jak dwie krople wody. Kirpicznikow pracował po dwanaście godzin na dobę: kiedy już skończył stawiać dom, zaczął kopać szyb na dnie wąwozu. Popow praco­wał nie mniej od niego, umiejętnie posługując się siekierą i łopatą, zupełnie jak nie doktor nauk fizycznych. W ten sposób w głębi równinnej, zapadłej krainy, gdzie z dawien dawna żyli na roli potomkowie odważnych wędrowców, zdobywców kuli ziemskiej, pracowało dwóch ludzi: jeden dla osiągnięcia wyraźnie wytyczonego

celu, drugi zaś dla chleba i po to, żeby z czasem dowiedzieć się od uczonego rzeczy dla siebie najważniejszej - w jaki sposób przypadkowe ludzkie życie przekształcić w wieczne panowanie nad cudem Wszechświata.

Popow ciągle milczał. Czasami ginął na cały dzień w błotnych listopadowych polach. Pewnego razu Kirpicznikow usłyszał dobiegający z oddali jego glos - żywy, rozśpiewany i pełen radosnej energii. Ale po powrocie Popow był ponury jak chmura gradowa.

Na początku grudnia Popow wysłał Kirpicznikowa do miasta obwodowego po książki, wszelkie elektryczne urządzenia, aparaty i narzędzia.

Po tygodniu Kirpicznikow wrócił i Faddiej Kiriłłowicz zaczął budować jakiś niesłychanie skomplikowany przyrząd.

Tylko raz, późną nocą, kiedy Kirpicznikow dolewał nafty do lampy, Popow zwrócił się do niego.

- Słuchaj, Kirpicznikow - powiedział. - Nudzę się. Powiedz mi, kim jesteś, czy masz narzeczoną, cel w życiu, skryte marzenie albo coś w tym rodzaju. A może jesteś tylko tępym antropoidem?

Kirpicznikow zdołał stłumić obrazę:

- Nie, Faddieju Kiriłłowiczu! - powiedział. - Nic takiego nie mam, ale chciałbym zrozumieć pańską pracę, a pan nic mi nie mówi. To źle, bo ja bym jeszcze lepiej pracował. Zrozumiem, Faddieju
Kiriłłowiczu, słowo honoru daję, że zrozumiem!

- Daj spokój, niczego nie zrozumiesz! Dość tego, nagadaliśmy się... Kładź się spać, a ja jeszcze trochę posiedzę...

Faddiej Kiriłłowicz wyruszył na swoją kolejną przechadzkę - tym razem już po zamarzniętych, skutych grudą polach. Kirpicznikow ciosał na podwórku klatkę zrębu da umocnienia ścianek szybu,

ale wszedł na chwilę do chaty po zapałki, bo chciał zapalić.

Podszedł do stołu, przeczytał kilka słów z tego, co Popow napisał nocą, i zapomniawszy o papiero­sie zapomniał też o bożym świecie, o tym, że ma imię i że w ogóle istnieje.

Kolego i nauczycielu! Ósmy rozdział rękopisu, który odważyłem się Panu posłać do przejrzenia, należy uzupełnić następującym fragmentem:

Z tego, co już powiedziano o naturze eteru, należy wyciągnąć nieuchronne wnioski. Jeśli elek­tron jest mikrobem, a zatem fenomenem biologicz­nym, to eter (czyli to, co nazwałem wyżej «ciałem generalnym«) jest cmentarzem elektronów. Eter jest mechaniczną masą uśmierconych lub zmar­łych elektronów. Eter - to miazga zwłok mikrobów-elektronów. Z drugiej zaś strony eter jest nie tylko cmentarzem elektronów, lecz także ich ma­cierzą, kolebką ich życia, ponieważ martwe elek­trony są jedynym pokarmem dla elektronów ży­wych. Elektrony jedzą zwłoki swoich przodków.

Niepokrywanie się długości życia elektronów i człowieka sprawia, że obserwacja aktywności życiowej owych, by użyć pańskiej terminologii, istot alfa jest niezwykle utrudniona. Mianowicie czas życia elektronu wynosi od pięćdziesięciu do stu tysięcy ziemskich lat, a zatem znacznie prze­kracza czas życia człowieka. Ponadto liczba proce­sów fizjologicznych zachodzących w ciele elektro­nu, jako istoty prymitywnej, jest o wiele mniejsza niż u człowieka, który jest ciałem wysoko zorgani­zowanym. Co za tym idzie, każdy proces fizjolo­giczny w ciele elektronu przebiega tak przerażająco wolno, że wyklucza jego bezpośrednią obserwację nawet przy pomocy najczulszych aparatów. Ta okoliczność powoduje, iż przyroda jest w oczach człowieka martwa. Ta straszliwa rozmaitość cza­sów życia różnych kategorii istot jest przyczyną tragedii natury. Jedna istota odbiera wiek jak całą erę, inna zaś jak mgnienie oka. Owa

»mnogość czasów« jest najgrubszym nieprzebytym murem, który dopiero teraz z największym trudem zaczyna kruszyć ciężka artyleria ludzkiej nauki. Nauka obiektywnie odgrywa rolę czynnika moralnego: tragedię życia przekształca w lirykę, ponieważ zbliża w jednej wspólnocie życia takie dwie pozor­nie odmienne istoty jak człowiek i elektron.

Mimo wszystko można jednak przyspieszyć ży­cie elektronów, jeśli złagodzić zjawiska, które warunkują długotrwałość ich życia. Tutaj niezbęd­ne jest pewne wyjaśnienie wstępne. Eter, jak to już nauka dawno ustaliła, jest materią niesłychanie obojętną, nieaktywną chemicznie i pozbawioną podstawowych cech materialnych, a zatem raczej środowiskiem niż materią. Niewyczuwalność i do­świadczalna niepoznawalność eteru tłumaczy się tym, że »podobne poznaje się przez podobne«, a nie ma większych odmienności niż człowiek i zwały martwych elektronów, czyli eter. Może właśnie dlatego eter »pozbawiony« jest właściwości mate­rii, że między człowiekiem i żywym mikrobem-elektronem z jednej strony, a eterem z drugiej istnieje zasadnicza różnica. Ci pierwsi są żywi, zaś drugi martwy. Chcę przez to powiedzieć, że »niepoznawalność« eteru jest problemem raczej psychologicznym niż fizycznym.

Eter funkcjonujący jako »cmentarz« nie dyspo­nuje żadną aktywnością wewnętrzną. Dlatego te istoty (mikroby-elektrony), które się nimi żywią, skazane są na wieczny głód. Ich pożywienie zależy od napływu świeżych eterycznych mas, uwarun­kowanego od postronnych przypadkowych sil. W tym tkwi przyczyna spowolnienia życia elektro­nów. Życie intensywne jest dla nich niemożliwo­ścią, gdyż napływ substancji odżywczych jest zbyt wolny. Właśnie to spowodowało spowolnienie pro­cesów fizjologicznych w ciałach elektronów.

Prawdopodobnie przyspieszenie strumienia pokarmu zwiększy tempo życia elektronów i spowo­duje ich energiczniejsze rozmnażanie. Obecna po­wolność aktów fizjologicznych łatwo przekształci się, przy sprzyjających warunkach, w szalone tem­po, bowiem jako się rzekło, elektron jest istotą prymitywną i dokonywanie w nim reform biologi­cznych winno być niezwykle łatwe.

Co za tym idzie, zmiana warunków odżywiania powinna wywołać takie zintensyfikowanie proce­sów życiowych elektronu (w tym również i roz­mnażania), iż życie tych istot stałoby się łatwo obserwowalne. Naturalnie zwiększona intensyw­ność życia spowoduje skrócenie okresu jego trwa­nia.

Cały problem w tym, żeby zmniejszyć różnicę w czasie trwania życia człowieka i elektronu. Kiedy to osiągniemy, elektron zacznie się reprodukować tak energicznie, że człowiek będzie mógł go wy­korzystać.

Jak jednak spowodować swobodny i przyspie­szony przepływ odżywczego eteru do zgłodniałych elektronów? W jaki sposób skonstruować prak­tycznie eteryczny trakt - drogę dla eteru?...

Rozwiązanie jest proste - kanał elektromag­netyczny...”

Na tym rękopis Popowa się urywał. Jeszcze go nie ukończył. Kirpicznikow nie wszystkie słowa zrozumiał, ale rzecz najważniejszą, ideę Popowa, zdołał uchwycić.

Faddiej Kiriłłowicz wrócił późno i natychmiast położył się spać, co nigdy dotąd mu się nie zdarzało. Kirpicznikow posiedział jeszcze trochę, poczytał książkę Budowa szybów kopalnianych - i niczego z niej nie zrozumiał.

Są myśli, które same przez się prowadzą czło­wieka i rozkazują jego głowie, choćby nawet tego nie chciał. Sen nie przychodził. Było duszno i niespokojnie. Popow chrapał i jęczał przez sen.

Kirpicznikow wyjął ze skrzyni swój dziennik, który prowadził we własnej roboty zeszycie, otwo­rzył i zaczął czytać.

Marzec. 20.9 wieczór. Matka i dzieci śpią na podłodze w starych łachach. Nie ma się nawet czym przykryć. Matce wyszła spod łachmanów wychudzona noga. Patrzę na to ze wstydem i bólem. Zacharuszka ma 11 miesięcy. Został odstawiony od piersi i teraz matka karmi go rozmoczoną w wodzie bułką. Jakie to życie jest wredne! A może to ja jestem wredny, że do tej pory takiemu podłemu życiu siłą nie położyłem końca? Dlaczego pozwalam mu tam męczyć matkę i dzie­ci?... Trzeba żyć dla tych, którzy czynią przysz­łość, którzy uginają się teraz pod ciężarem niewe­sołych myśli, ale jednak są uosobieniem przyszło­ści, tempa i dążenia do celu. Takich ludzi jest mało, są zagubieni w tłumie, może w ogóle nie istnieją, ale ja żyję dla nich i będę dla nich żył. Dla nich, a nie dla tych, którzy gaszą w sobie życie cielesną namiętnością, a duszę sprowadzają do zera.”

Kirpicznikow wyszedł na dwór, chwycił ciężki pniak i wrzucił go do wąwozu jak kawałek kija. Potem zazgrzytał zębami, jęknął, wbił siekierę w próg chaty i uśmiechnął się. Na podwórku rosło jedno drzewo - wierzba płacząca. Podszedł do niego - objął i zachwiał się wraz z nim w porywie nocnego wiatru.

- Kiedy rano jedli smażone kartofle, Faddiej Kiriłłowicz nagle wstał od stołu i wyprostował się - wesoły, pełen nadziei i drapieżnej radości.

- Ech, ziemio! - wykrzyknął. - Nie bądź mi domem, pędź jak statek niebieski!

Wykrzyknął te słowa w tak śmiesznym zacie­trzewieniu, że aż sam się sobie zdziwił.

- Kirpicznikow! - zwrócił się do swego po­ mocnika. - Powiedz mi, kto ty jesteś: gnida, skurwysyn czy żeglarz? Odpowiedz mi, zjadaczu chleba, na statku jesteśmy czy w chacie? Na statku,

powiadasz? No to trzymaj ster żelazną ręką, a nie smarkaj się na przyzbie! Milcz, robaku! Ja znam kurs i pozycję... Żryj, i na wachtę!...

Kirpicznikow milczał. Popow chorował na ma­larię, mamrotał przez sen jakieś swoje nieziszczalne marzenia, a za dnia wściekła złość przechodziła mu nie wiedzieć kiedy w śmiech. Praca głowy wysysała mu z ciała całą krew, wyprowadzała je z równowagi i czyniła igraszką nastrojów. Kirpicz­nikow doskonale to wiedział i po kryjomu martwił się o swego wycieńczonego zwierzchnika.

Samotność, zagubienie w bezbrzeżnych polach i dążenie do wytyczonego sobie celu jeszcze bar­dziej rozchwiały porządek duchowy Popowa i pra­cować z nim było bardzo trudno. Faddieja Kiriłłowicza opanowała w dodatku straszliwa tęskno­ta za matką, tęsknota niemożliwa do zaspokoje­nia, gdyż matka umarła piętnaście lat temu. Popow chodził po izbie, przypominał sobie jej śmier­telne buty, zapach podołka i mleka, czułość wzro­ku i całą dziecięcą ojczyznę jej ciała... Kirpicz­nikow domyślał się, że jest to szczególna choroba Popowa, ale nic na nią nie mógł poradzić i dlatego milczał.

Tak minął miesiąc lub dwa. Faddiej Kiriłłowicz pracował coraz mniej i mniej, aż wreszcie 25 stycznia w ogóle rano nie wstał z posłania, tylko powiedział:

- Kirpicznikow! Zamieć chatę i wynoś się! Wpadłem w zadumę...

Kirpicznikow posprzątał i wyszedł.

Pola kurzyły śniegiem - szalała zadymka.

Kirpicznikow zszedł do wąwozu i zamknął właz do sztolni, w której Popow już zaczął instalować swoje przyrządy. Zawieja przybierała na sile, prze­wracając pozostawione na podwórzu narzędzia. Było okropnie zimno, do najbliższej ludzkiej sie­dziby daleko, więc Kirpicznikow wgramolił się na zagracony strych. Śnieg przewalał

się ze świstem po dachu i nagle Kirpicznikow usłyszał dziwną, cichą i smutną muzykę, którą gdzieś już słyszał bardzo dawno temu. Irracjonalne, żałośliwe uczu­cie rozrastało się, przywodząc na myśl zagładę człowieka, oscylując między wyłaniającą się ze wspomnień rozpaczą a jedyną ludzką pociechą. Kirpicznikow skulił się na polepie strychu i poddał się temu obezwładniającemu uczuciu, którego do­tychczas nigdy jeszcze nie doznawał. Zapomniał o mrozie i drżąc z zimna, nieoczekiwanie dla samego siebie zasnął. Muzyka trwała i odzywała się nadal w marzeniach sennych. Kirpicznikow poczuł nagle zalewającą go zimną, ciężką falę zatapiającą świadomość istnienia, która jednak wciąż wypły­wała na powierzchnię snu, walcząc z przerażeniem i dojmującą ciasnotą.

Obudził się od razu, jakby mu ktoś krzyknął w ucho lub Ziemia potknęła się o jakąś przeszkodę i zatrzymała w swoim biegu. Zerwał się na równe nogi, uderzył głową w dach i oszołomiony zszedł na podwórze. Zawierucha wstrząsała ziemią i kiedy rozrywała atmosferę ukazując horyzont, widać było dokoła nagie poczerniałe pola. Wiatr zdmu­chiwał śnieg do wąwozów i zapadłych kotlinek. Kirpicznikow zauważył nagle, że drzwi do chaty są otwarte, a w progu wznosi się wysoka zaspa. Wbiegł do izby, brodząc w głębokim śniegu i zo­baczył, że w zaspie, a nie na posłaniu, leży martwy Popow - brodą do góry, w swej niezmiennej kamizelce opinającej stare ciało, z przerażającą bielą rozpościerającą się na szerokim czole. Śnieg przysypywał go coraz bardziej, a nogi już zupełnie miał nim przykryte.

Kirpicznikow z całkowitym spokojem chwycił go pod pachy i przeniósł na łóżko. Faddiejowi Kiriłłowiczowi opadła dolna szczęka, a on sam przewrócił się na łóżku na bok i opuścił głowę, jakby starał się znaleźć bliżej środka Ziemi. Kirpi­cznikow odgarnął śnieg z podłogi i zamknął drzwi.

Koło nogi stołu znalazł buteleczkę z niedopitą resztką różowej trucizny. Wylał ją na śnieg i śnieg zasyczał, buchnął strumieniem pary, a trucizna zaczęła przeżerać podłogę.

Na stole przyciśnięty kałamarzem leżał niedo­kończony rękopis: „Rozwiązanie jest proste - kanał elektromagnetyczny...”

- Jesteście członkiem partii, towarzyszu Kirpicznikow? - zapytał przewodniczący Prezydium Rady Okręgowej.

- Kandydatem.

- To wszystko jedno. Opowiedzcie, jak to się stało. Rozumiecie, jaka to paskudna historia... Nie dlatego, że przyjdzie za nią odpowiadać, ale dlate­go, że zginął bardzo cenny i rzadki człowiek. Nie znaleźliście żadnego listu?

- Nie.

- No to opowiadajcie.

Kirpicznikow opowiedział. W gabinecie poza przewodniczącym znajdował się jeszcze sekretarz komitetu partyjnego i pełnomocnik GPU.

Zebrani wysłuchali Kirpicznikowa z wielką uwagą. Opowiedział o wszystkim: o niedokoń­czonym rękopisie, zawiei, otwartych na oścież drzwiach i dziwnym skośnym pochyleniu głowy Popowa w geście niemożliwym u człowieka żywe­go. I jeszcze o tym, że Faddiej Kiriłłowicz nie bardzo różnił się od żywego jakby śmierć była dla niego stanem równie naturalnym jak życie.

Kirpicznikow skończył.

- Ładna historia! - powiedział sekretarz par­tii. - Popow był niewątpliwym dekadentem, osobnikiem całkowicie zdemoralizowanym. Natu­ralnie żył w nim geniusz, ale epoka, która go zrodziła, skazała go na przedwczesną zagładę, a jego geniusz nie znalazł zastosowania praktycz­nego. Zszarpane nerwy, dekadencka dusza,

filozo­fia metafizyczna - wszystko to żyło w sprzeczności z geniuszem naukowym Popowa i doprowadziło go do takiego końca.

- Tak- powiedział przewodniczący. - Agi­tacja faktami w stanie czystym. Nauka jest potęż­na, a jej nosiciele bywają wyrodkami bez charakte­ru. Rzeczywiście potrzebujemy pilnie świeżych ludzi o niezawodnym kręgosłupie ideologicznym...

- Dopiero teraz się o tym przekonałeś? - zapytał pełnomocnik GPU. - Nie masz instynktu klasowego, bracie! Według mnie powinniśmy do końca zbadać sprawę, a następnie, jeśli stan fakty­czny nie będzie sprzeczny ze słowami Kirpicznikowa, mianować go strażnikiem bazy naukowej Po­powa. Trzeba mu będzie za to trochę płacić. Ty - zwrócił się do przewodniczącego - znajdziesz na to środki w budżecie terenowym! Następnie trzeba zawiadomić instytut naukowy, który wydelegował tu Popowa, żeby przysłał innego uczonego do kontynuowania pracy... A zachować wszystko trzeba w całości! Wyślę funkcjonariusza do sporzą­dzenia spisu. Przecież są tam cenne aparaty, ręko­pisy Popowa, jakieś narzędzia i dobytek...

- Słusznie - powiedział przewodniczący. - Chyba na tym skończymy. Przeprowadzę całą sprawę przez Prezydium i wówczas wydamy naszą decyzję na piśmie.

Po tygodniu śledztwo zostało zakończone, zwło­ki Popowa zawieziono do Moskwy, a Kirpicznikowa zatrudniono jako dozorcę bazy naukowej Popo­wa z pensją w wysokości piętnastu rubli miesięcz­nie. Wręczono mu kopię spisu i pozostawiono samego.

Zaczynała się smętna wiosna - pora bezwładne­go oporu zimy i odważnych ataków słońca.

Następca Popowa wciąż nie przyjeżdżał. Kirpicznikow pilnie czytał książki i rękopisy Popowa, wpatrywał się w przyrządy i aparaty zbudowane na miejscu przez Faddieja Kiriłłowicza - i otwierał się przed nim potężny świat wiedzy, władzy i żądzy rozbuchanego,

okrutnego życia. Kirpicznikow za­czynał odczuwać smak życia i dostrzegać jego dziką otchłań, w której kryje się zaspokojenie wszystkich pragnień i znajdują się punkty końcowe wszystkich celów.

Cudownie! - myślał Kirpicznikow. - Popow umarł niepotrzebnie: sam to wszystko pisał, ale niczego nie zrozumiał. A wystarczy tylko zrozu­mieć i każdy zapragnie żyć...”

Nadeszło lato. Nic się nie zmieniło. Uczony na miejsce Popowa wciąż nie przyjeżdżał. Kirpiczni­kow zaczął przepisywać na czysto rękopisy Faddieja Kiriłłowicza. Sam nie wiedział, po co to robi, ale w ten sposób lepiej je rozumiał.

Wreszcie w lipcu przyjechało dwóch moskiew­skich uczonych i zabrało całą spuściznę po Popo­wie - i rękopisy, i aparaty.

Kirpicznikow wrócił do wytwórni dachówek, gdzie przedtem pracował, i wszystko wokół niego ucichło. Jednak ujawniony mu cud ludzkiego rozu­mu zakłócił rytm jego życia. Przekonał się, że istnieje rzecz, dzięki której można przekształcić i gwiezdne szlaki, i własne niespokojne serce - włożyć każdemu chleb do ust, szczęście do piersi i mądrość do mózgu. I całe życie wydało mu się jak kamienna zapora na drodze do spełnienia jego najskrytszych pragnień. Wiedział jednak, że ów mur może stać się dla niego polem chwały i zwy­cięstwa, jeśli tylko zdoła wykształcić w sobie żądzę wiedzy równie silną jak cielesna namiętność.

Poszedł do przewodniczącego Prezydium Rady Okręgowej i oświadczył, że chce się uczyć, po czym poprosił o „skierowanie na rabfak.

- Zamierzacie kroczyć śladami Popowa, szano­wny obywatelu? No cóż, to chwalebne! - odparł przewodniczący i dał mu stosowny papierek.

Po paru dniach Kirpicznikow szedł już do mia­sta obwodowego - półtorej setki wiorst dalej - na rabfak.

Był sierpień. Pola roiły się od żniwiarzy, nad piaszczystym traktem unosiły się tumany kurzu wzniecanego przez stada krów, zdumiewająco mło­de słońce uśmiechało się do umordowanej w poło­gu ziemi.

Ryby igrały na rzecznych płyciznach, drzewa pokrywały się leciutkim nalotem żółtawej siwizny, ziemia rozpościerała się błękitnie ku tej krainie i ku temu wiekowi, do którego zmierzał Kirpicznikow i gdzie oczekiwał go czas wspaniały jak pieśń.

Minęło osiem lat - czas wystarczający do całkowitego przeobrażenia świata, czas zdolny przemienić człowieka zupełnie, tak że nie pozosta­nie w nim nawet jeden stary atom.

Michał Jeremijewicz Kirpicznikow, inżynier-elektryk, pracownik naukowy katedry biologii elektronów powołanej po śmierci Popowa na pod­stawie jego prac, był żonaty i miał dwóch synów.

Jego żona - dawna nauczycielka wiejska - podzielała przekonanie męża o konieczności bez­zwłocznego fizycznego przekształcenia świata. Nie­zachwiana pewność, że ukochana nauka zwycięży, pomogła im szczęśliwie przetrwać lata zabójczych studiów, biedy naigrawań tępych konserwatystów i przyniosła odwagę niezbędną do tego, aby dać życie dwójce dzieci. Oboje wierzyli, że nadejdzie kiedyś czas, kiedy chleba będzie tyle samo, ile powietrza. Kirpicznikow wspierał tę wiarę wyrozumowanym przekonaniem o bliskości owej wy­zwolonej epoki, kiedy człowiek skruszy kajdany pracy pętające mu ręce, uwolni duszę z krępujące­go ją ucisku i zdoła ulepić swój świat na nowo.

Kirpicznikowie żyli głodno i szczęśliwie. Trwał wiek socjalizmu i uprzemysłowienia, trwał strasz­liwy wysiłek wszystkich sił materialnych społe­czeństwa, a dobrobyt odkładano na później.

Oswoiwszy się z pracą naukową Michał Jeremiejewicz nie został na katedrze, lecz zabrał się do pracy praktycznej. Poza wyższym

wykształceniem miał staż na polu żywej działalności społecznej, był niezachwianym i szczerym komunistą. Jako czło­wiek mądry i uczciwy, jako były robotnik w wy­twórni dachówek wiedział, że tylko w socjalizmie możliwa jest praca naukowa i rewolucja technicz­na. W jego oczach rozumiało się to samo przez się, było tak oczywiste, jak oczywisty, choć nieuświa­domiony jest fakt, iż w każdym żyjącym człowieku bije serce.

Od śmierci Popowa minęło dziesięć lat. Łatwo to powiedzieć, ale jeszcze łatwiej jest dziesięć razy w ciągu dziesięciu lat zginąć. Spróbujcie opisać te dziesięć lat z całą ich skrzętną walką o drobiazgi, budowę nowego, rozpaczą i rzadkimi chwilami spokoju. To niemożliwe - człowiek zestarzeje się, umrze, ale nie wyczerpie tematu. Spróbujcie w tym dzikim ludzkim lesie pozostać świeżymi, mądrymi i prostymi! To niemożliwe. Dlatego także Kirpicznikow, który dopiero co przekroczył trzydziestkę, miał mocno posiwiałe skronie i twarz pooraną zmarszczkami.

W odpowiedzi na prośbę o skierowanie go do praktycznej pracy Kirpicznikowa wysłano do niżniekołymskiej tundry i mianowano kierownikiem budowy pionowego tunelu. Celem tej pracy było dotarcie do źródła energii cieplnej wnętrza Ziemi.

Michał Jeremiejewicz zostawił rodzinę w Mosk­wie i wyruszył w drogę. Pionowy tunel termiczny był doświadczalną budową radzieckiego rządu Ja­kucji. W razie powodzenia eksperymentu zamie­rzano cały północny skraj Azji leżący za Kołem Podbiegunowym pokryć siecią takich tuneli, na­stępnie zblokować jej energię przy pomocy jednoli­tej linii przesyłowej i w oparciu o ciągnięte coraz dalej kable elektryczne przesuwać osiedla ludzkie, a z nimi kulturę i przemysł, ku Oceanowi Lodo­watemu.

Jednak główna przyczyna prac tunelowych tkwiła w tym, że na niezmierzonych równinach tundry odnaleziono szczątki nieznanych, lecz wspaniałych krajów i kultur. Gleba i podglebie tundry były nie rodzimego, pregeologicznego po­chodzenia, lecz stanowiły późniejsze osady. Przy czym owe osady pokryły śmiertelnym całunem całą serię pradawnych kultur ludzkich. A dzięki temu, że ten całun rozpostarty nad zwłokami tajemniczych cywilizacji stanowił błonę wiecznej zmarzliny, pogrzebani pod nim ludzie i budowle przetrwały w nienaruszonym stanie, jak konserwy w puszce.

Już te nieliczne znaleziska odkryte w zapadlis­kach tundrowego terenu były dla naukowców nie­zwykle cenne i pasjonujące. Znaleziono zwłoki czte­rech mężczyzn i dwóch kobiet. Ciała kobiet - zu­pełnie nietknięte -zachowały różową cerę, a okry­wające je higieniczne stroje nadal wydzielały sub­telny zapach. W kieszeni jednego z mężczyzn zna­leziono małą książeczkę z kartami zadrukowanymi wytworną czcionką. Wedle nie potwierdzonych na razie przypuszczeń jej treścią miały być zasady osobniczej nieśmiertelności w świetle nauk ścis­łych. W książce opisywano doświadczenia nad od­sunięciem śmierci od jakiegoś zwierzątka, które w normalnych warunkach żyło cztery dni. Sferę życia tego zwierzęcia poddawano nieustannemu wpły­wowi całego zespołu fal elektromagnetycznych, przy czym każda z poszczególnych fal obliczona była na unicestwienie poszczególnych rodzajów szkodliwych mikrobów bytujących w pokarmie, atmosferze i samym ciele obiektu doświadczalne­go. Dzięki tej elektromagnetycznej sterylizacji udało się przedłużyć życie zwierzęcia stukrotnie. Następnie znaleziono piramidalną kolumnę z polnego kamienia o tak doskonałym kształcie, jakby wyszła spod najdokładniejszej obrabiarki. Jednak kolumna miała czterdzieści metrów wyso­kości i około dziesięciu metrów u podstawy.

Zwłoki ludzi miały smagłe twarze, różowe war­gi, niskie, lecz szerokie czoło, niewielki wzrost, potężną klatkę piersiową i ułożone były w spo­kojnych, niemal leniwych pozach. Najwidoczniej śmierć zaskoczyła ich nagle lub, co bardziej praw­dopodobne, była dla nich czymś zupełnie innym niż dla współczesnego człowieka.

Te odkrycia wywołały burzę w całym świecie naukowym, zaś opinia publiczna zjednoczyła się w żądaniu jak najszybszego zagospodarowania tun­dry w celu jak najpełniejszego odtworzenia staro­żytnego świata zalegającego pod zmarzniętym gruntem niezmierzonego lądu i być może sięgają­cego aż pod dno Oceanu Lodowatego.

Żądza wiedzy stała się nowym organicznym uczuciem człowieka, tak samo dojmującym, ostrym i bogatym jak miłość. To uczucie czasem zwycię­żało nawet oczywiste racje ekonomiczne i dążenie do osiągnięcia materialnego dobrobytu społeczeń­stwa.

Taka była prawdziwa przyczyna drążenia pier­wszego pionowego tunelu termicznego w tundrze.

System takich tuneli winien stać się fundamen­tem kultury i gospodarki tundry, a później klu­czem do podziemnych wrót wiodących do świata nieznanego harmonijnego kraju, którego wykrycie było cenniejsze od wynalezienia maszyny parowej i natrafienia na niezmierzone złoża radu.

Uczeni byli przekonani, że szlak nauki, kultury i przemysłu, jaki ludzkość miała pokonać w trudzie w ciągu najbliższych stu czy dwustu lat, leży gotowy we wnętrzu tundry. Wystarczy zdjąć zma­rzniętą glebę, a historia wykona skok o sto lub dwieście lat do przodu, a następnie znów potoczy się właściwym sobie tempem. Ale ileż czasu i pracy zaoszczędzi sobie ludzkość dzięki takiemu bezpłat­nemu zastrzykowi dwóch wieków! Z tym nie da się porównać żadne, najwybitniejsze nawet dotych­czasowe ludzkie osiągnięcie!

Aby tego dokonać, warto było nie szczędząc trudu wydłubać dwukilometrową dziurę w Zie­mi.

Kirpicznikow pojechał, zaciskając z radości pięści, że dane mu będzie pierwszemu osiągnąć cel będący zwycięstwem całej ludzkości, zaręczynami najstarszej ery z dniem dzisiejszym.

Budowa sławnej sztolni w tundrze nie była rzeczą prostą ani łatwą - człowiek męczył się, męczył innych, mylił się i powtarzał błędy innych, ginął i zmartwychwstawał, ale jednak szedł na­przód, wdrapywał się na stromą ścianę historii i natury.

Jednak w końcu tunel został wydrążony. Oto świadczący o tym dokument podpisany przez inżyniera Kirpicznikowa.

Ogólny raport końcowy za rok 1934, dotyczący

budowy Pionowego Tunelu Termicznego w

tundrze niżniekołymskiej na 67 równoleżniku

Pionowy Tunel Termiczny (nr 1) został ukoń­czony 2 grudnia roku bieżącego. Przeznaczony jest, zgodnie z założeniami, do utylizacji ciepła naszej planety. To znajdujące się na głębokości ciepło, przekształcone w prąd elektryczny, winno obsługiwać rejon nazwany Tao Lung o powierz­chni 1100 kilometrów kwadratowych przeznaczony pod zasiedlenie w celu przeprowadzenia prac nad całkowitym usunięciem z omawianego terenu tundry warstwy gleby i podglebia.

Tunel ma kształt ściętego stożka zwróconego swą węższą częścią w głąb ziemi. Jego oś nachylona jest do płaszczyzny równikowej pod kątem 62°. Długość osi tunelu - 2080 metrów. Średnica podstawy stożka na powierzchni ziemi wynosi 42 metry, a jego ściętej części na dnie - 5 metrów.

Temperatura na dnie (w miejscu zainstalowania baterii termoelektrycznych) 184°C.

Zgodnie z projektem zatwierdzonym przez Radę Pracy roboty rozpoczęto 1 stycznia roku 1934 i zakończono 2 grudnia tegoż roku.

Projektowy kształt tunelu uzyskano nie przez zastosowanie metod strzałowych, jak przewidywał projekt, lecz dzięki użyciu fal elektromagnetycz­nych dostosowanych do mikrofizycznej struktury elektronowej skał. Wibrator elektromagnetyczny emitował fale o takiej długości, która ściśle po­krywała się z drganiami własnymi elektronów ma­terii tworzącej warstwę zewnętrzną Ziemi. Dzięki temu, wskutek oddziaływania zewnętrznych sił dodatkowych, zwiększała się amplituda ich drgań, a co za tym idzie pękanie orbit atomowych, a dalej niszczenie jąder i przekształcanie się ich w jądra innych pierwiastków.

Ustawiliśmy na powierzchni rezonatory wielkiej mocy i o dużym zakresie regulacji; znaleźliśmy eksperymentalnie przeciętną falę każdej napotka­nej po drodze skały, którą należało rozkruszyć (a dokładniej rozpylić lub rozmiękczyć) i w ten sposób zmieniliśmy strukturę gruntu na całej głębokości przyszłego tunelu.

Następnie pięciotonowymi czerpakami typu podsiębiernego zawieszonymi na stalowych linach wybraliśmy rozdrobniony materiał skalny. Zresztą po elektromagnetycznej operacji zostało go nie­wiele, gdyż większość składników gruntu prze­kształciła się w gazy i ulotniła. Reszta gliny, wody, granitu, rudy żelaznej i innych minerałów zamie­niła się w miękki pył.

Łącznie w postaci stałych resztek wydobyliśmy 400 tysięcy metrów sześciennych, a 640 tysięcy metrów sześciennych ulotniło się w postaci gazów.

Utworzona w ten sposób stożkowa (o niezbyt dokładnym kształcie geometrycznym) sztolnia przebiła 7 poziomów wód gruntowych. Piąty z nich zawierał wodę morską, zaś szósty i siódmy rodzime, sprężone geologicznie wody o wielkiej zawartości gazów

i silnych właściwościach lecz­niczych.

W celu usunięcia tych wód wykonaliśmy (me­todą strzałową, gdyż tylko w ten sposób można było uzyskać żądany kształt) 7 okrągłych tarasów wewnątrz tunelu i zainstalowaliśmy na nich pompy o napędzie elektrycznym, które wypompowywały łącznie 120 tysięcy metrów sześciennych wody na godzinę. Usuwanie wody z tunelu było dość sku­teczne, gdyż odpompowywanie równoważyło fil­trację. W przeciwnym razie nie dałoby się do końca wykonać zamierzonych prac.

Następnie przystąpiono (w sierpniu) do nadania tunelowi ostatecznego kształtu projektowego. Ze względu na wysoką temperaturę ludzie schodzili tylko na głębokość 1000 metrów. Poniżej tego poziomu prace wykonywano przy pomocy lin. Przy ich użyciu ustawiano pompy, kopano rowy i zbior­niki wody na tarasach oraz kierowano koparkami wygładzającymi ściany tunelu. Dno i ściany tunelu uszczelniono na całej powierzchni terroizolitem, przy czym jego warstwa miała grubość od 2 centymetrów przy powierzchni, do 1,25 metra przy dnie.

Po zakończeniu budowy tunelu zmontowane na górze baterie termoelektryczne zostały opuszczo­ne na linach na dno i ustawione w dwunastu rzędach jedne nad drugimi.

Baterie po miesięcznej kontrolnej nieprzerwanej pracy wykazują zdolność do dawania 172 800 ty­sięcy kilowatogodzin rocznie, a zatem, inaczej mówiąc, moc baterii równa się 28 tysiącom koni mechanicznych.

Końce przewodów zostały zamocowane do wsporników wyjściowych na powierzchni gruntu i prąd w nich czeka na swojego użytkownika.

Energia na razie została puszczona do tundrowej gleby i tundra zaczęła tajać po raz pierwszy od momentu, gdy przykryła i zachowała dla nas ów

dziwny i cudowny świat, w celu obnażenia którego na polecenie Centralnej Rady Pracy wydobyliśmy wewnętrzne ciepło kuli ziemskiej.

Nacz. inżynier Termotunelu

W. Krochow

Kierownik robót

inż. M. Kirpicznikow

nr 2/A, 4 grudnia 1934 roku

Kirpicznikow wróci! do rodziny dopiero w kwiet­niu następnego roku, spędziwszy poza domem osiemnaście miesięcy.

Czuł się przemęczony i zamierzał pojechać z żoną i chłopcami gdzieś na wieś.

Są ludzie, którzy nieświadomie żyją zgodnie z rytmem natury; jeśli natura czyni jakiś wysiłek, to tacy ludzie starają się pomóc jej własnym wewnętrznym napięciem i sympatią.

Być może jest to pozostałość tego poczucia jedności sięgającego czasów, kiedy przyroda i czło­wiek stanowili nierozerwalną całość i żyli jak jedno ciało.

Tak było również z Kirpicznikowem. Jeśli nad­chodziła płomienna wiosna, tajał śnieg i z nieba głosem wezbranego strumienia odzywały się prze­latujące południowe ptaki, Kirpicznikow był rad i wesół. Kiedy zaś nieoczekiwanie powracał śnieg, przymrozki i mroczne milczące niebo, Kirpiczni­kow smucił się i dręczył.

Dwudziestego ósmego kwietnia Kirpicznikowie pojechali do Wołoszyna - zapadłej wsi w guberni woroneskiej, gdzie niegdyś uczyła w szkole Maria Kirpicznikowa, żona Michała.

Maria pozostawiła tam panieńskie wspomnie­nia, samotne lata, urocze dni budzącej się duszy, duszy po raz pierwszy walczącej o ideały własnego życia. Wśród ubogich wołoszyńskich pól leżała duchowa ojczyzna Marii Kirpicznikowej.

Michała Kirpicznikowa ciągnęła do Wołoszyna miłość do żony i jej spokojnej przeszłości oraz to, że opodal Wołoszyna, w sąsiednim Koczubarowie, mieszkał Izaak Matissen, inżynier-agronom, jego stary znajomy. Kiedyś, jeszcze w latach uniwersy­teckich studiów, Kirpicznikow spotykał się z nim i rozmawiał na bliskie im obu tematy techniczne. Matissen na drugim roku rzucił Instytut Elektro­techniczny i zapisał się do Akademii Rolniczej. W Matissenie interesowała Kirpicznikowa jego teoria techniki bez maszyn - techniki, gdzie uniwersalnym narzędziem był sam człowiek. Ma­tissen, człowiek honoru, jednej idei i niezłomnego charakteru, za cel życia wytknął sobie urzeczy­wistnienie swojej myśli.

Teraz kierował koczubarewską Doświadczalną Stacją Melioracyjną. Kirpicznikow nie widział go od sześciu lat i nie wiedział, co w tym czasie zdołał osiągnąć, ale był pewien, że Matissen starał się osiągnąć wszystko.

Wyjeżdżając do Wołoszyna Kirpicznikow już zawczasu cieszył się na spotkanie ze swym dawnym znajomym.

Od tego Michała Kirpicznikowa, który kiedyś mieszkał w Rżawsku, pracował w wytwórni da­chówek, szukał prawdy i marzył - różnił się jak dzień do nocy. Marzenia przekształciły się w hi­potezy, hipotezy w teorie, a teorie stopniowo zostały urzeczywistnione. Prawda stała się już nie schronieniem duszy, lecz środkiem do praktyczne­go podboju świata.

Ale jedna jeszcze rzecz wciąż Kirpicznikowa niepokoiła i popychała do ciągłych poszukiwań wszędzie, gdzie mógł mieć nadzieję ją znaleźć - wśród książek, wśród ludzi, wśród cudzych prac naukowych. Było to nieprzeparte pragnienie do­kończenia dzieła tragicznie zmarłego Popowa, do­pisania jego pracy o sztucznym rozmnażaniu elektronów-mikrobów i praktycznej realizacji eterycz­nego traktu Faddieja Kiriłłowicza, którym mógłby popłynąć eterowy

pokarm wywołujący rozrost i pobudzający elektrony-mikroby do szalonego tempa życia.

- „...Rozwiązanie jest proste - kanał elektro­magnetyczny...” - mruczał czasem pod nosem ostatnie słowa nieukończonego rękopisu Popowa i daremnie szukał jakiegoś zjawiska lub cudzej myśli, które naprowadziłyby go na rozwiązanie zagadki „eterycznego traktu”. Kirpicznikow wie­dział, że może dać go ludziom, a wówczas będzie można wyhodować każde ciało do dowolnych roz­miarów kosztem eteru. Na przykład wziąć kawa­łeczek żelaza objętości jednego centymetra sześ­ciennego, doprowadzić doń eteryczny trakt - i ów ułamek zacznie rosnąć w oczach do wymiarów góry Ararat, gdyż w żelazie zaczną rozmnażać się elek­trony.

Mimo pilności i przywiązania do tej jednej dręczącej go myśli rozwiązanie nie przychodziło już od wielu lat. Pracując w tundrze przy budo­wie tunelu termicznego Kirpicznikow myślał nad swoim problemem przez całą długą, niespokojną i groźną polarną noc tak usilnie, że zapomniał o bożym świecie. Myślał bezskutecznie, gdyż prze­szkadzała mu jeszcze jedna zagadka, która pozosta­ła nierozszyfrowana w pracy Popowa: czym jest naładowane dodatnio jądro atomu, w którym obec­na jest materia.

Jeśli czyste ujemne elektrony są żywymi mikro­bami, to czym jest materialne jąderko atomu, skoro w dodatku jest naładowane dodatnio?

Tego nie wiedział nikt. Istniały wprawdzie setki hipotez i niejasnych wskazówek rozsianych po pracach naukowych, lecz żadna z nich Kirpicznikowa nie zadawalała. Szukał rozwiązania praktycz­nego, obiektywnej prawdy, a nie subiektywnego zaspokojenia ciekawości pierwszym z brzegu po­mysłem - może nawet błyskotliwym, ale nie odpowiadającym budowie natury.

Do Wołoszyna Kirpicznikow pojechał własnym automobilem, który w owym czasie stał się już niezbędnym narzędziem każdego człowieka. Cho­ciaż od Moskwy do Wołoszyna biegła dziewięciu-setkilometrowa linia kolejowa, Kirpicznikow po­stanowił pojechać automobilem, a nie pociągiem. Pociągała go, a jego żona czuła to samo, mało znana droga, noclegi po wsiach, skromna przyroda rów­ninnego północnego kraju, miękki wiatr wiejący w twarz - cały urok żywego świata i stopniowe zanurzanie się w obcości i pełnej zadumy samot­ności.

Pojechali. Pojazd „Alonda-09” pracował bez­szelestnie: motor benzynowy został pięć lat temu unicestwiony przez krystaliczny akumulator leningradzkiego profesora Joffego. Automobil napędza­ny był prądem czerpanym z akumulatora i jedy­nym dźwiękiem, jaki wydawał był cichy syk opon toczących się po azbestocementowej nawierzchni szosy. „Alonda” w swoim dziesięciokilogramowym akumulatorze miała zapas energii wystarcza­jący na pokonanie dziesięciu tysięcy kilometrów.

I oto rozpostarła się przed podróżnymi cudowna przyroda Wszechświata, której głębię przez dzie­siątki wieków starali się poznać mędrcy wszystkich krajów i kultur kroczący drogą myślowej kontem­placji. Budda, twórcy wed, dziesiątki Egipcjan i Arabów, Sokrates, Platon, Arystoteles, Spinoza, Kant, wreszcie Bergson i Spengler - wszyscy starali się rozwikłać istotę Wszechświata. A cala ta istota polegała na tym, że myślowo rozwikłać prawdy nie sposób, gdyż trzeba dojść do niej ciężką pracą. Dopiero wówczas, kiedy świat przepłynie przez palce pracującego człowieka, przekształcając się w pożyteczne ciało - będzie można mówić o całkowitym opanowaniu prawdy. W tym tkwiła filozofia rewolucji dokonanej osiemnaście lat temu i jeszcze nie do końca przeprowadzonej.

Zrozumieć - to znaczy poczuć, dotknąć i przekształcić - w tę filozofię rewolucji Kirpicznikow wierzył każdym fibrem swojego ciała, ona była natchnieniem jego duszy i czynnikiem, który spra­wiał, iż jego wola stawała się coraz sprawniejszym narzędziem walki.

Kirpicznikow prowadził swoją „Alondę”, uś­miechał się i obserwował. Świat był już nie taki, jakim widział go w dzieciństwie spędzonym w za­padłym Rżawsku. Pola huczały od maszyn; na pierwszych dwustu kilometrach drogi napotkał sześć linii wysokiego napięcia biegnących od elek­trowni wielkiej mocy. Wieś gwałtownie zmieniała swoje oblicze - zamiast ze słomy, plecionych płotów, nawozu, krzywych cienkich żerdzi - domy i ogrodzenia budowano z dachówek, stali, cegły, papy, terrazytu, cementu i wreszcie z drew­na, ale nasyconego specjalnym płynem, który czynił go ognioodpornym. Ludzie wyraźnie przy­tyli i złagodnieli. Historia stała się praktycznym zastosowaniem dialektycznego materializmu. Na szerokości geograficznej Moskwy zaczęto pow­szechnie stosować sztuczne nawadnianie. Deszczownice napotykało się równie często, jak pługi. Na północ od Moskwy deszczownice znikały, a zamiast nich pojawiały się osuszające maszyny drenujące. Zarówno deszczownice, jak i maszyny drenujące przypominały wyglądem traktory.

Żona Kirpicznikowa pokazywała dzieciom tę żywą geografię gospodarczą socjalistycznego kraju, odpowiadała na ich pytania, a Kirpicznikow sam z przyjemnością jej słuchał. Trudne życie osobiste wygasiło w nim tę prostą, zwyczajną radość po­strzegania, dziwienia się i odczuwania satysfakcji z zaspokajania ciekawości.

Do Wołoszyna dotarli dopiero na piąty dzień.

W domu, w którym Kirpicznikowie się zatrzy­mali, był sad wiśniowy, który już pokrył się nabrzmiałymi pączkami, ale jeszcze nie przywdział swej białej wzruszającej szaty.

Było ciepło. Dnie lśniły takim promienistym spokojem, jakby każdy z nich miał być brzaskiem tysiącletniej ludzkiej błogości.

Na trzeci dzień po przyjeździe Kirpicznikow wybrał się do Matissena.

Izaak wcale się na jego widok nie zdziwił.

- Codziennie obserwuję o wiele bardziej zaska­kujące i oryginalne zjawiska - wyjaśnił Kirpicznikowi zdumionemu chłodnym przyjęciem.

Po godzinie Matissen jednak nieco się rozkrochmalił:

- Jesteś żonaty - powiedział - więc przy­wykłeś do zachowań sentymentalnych. A ja, bra­cie, uważam, pracę za znacznie ważniejsze prze­dłużenie w potomności niż dzieci!... - I roześmiał się tak przeraźliwie, że aż pofałdowała mu się skóra na łysej czaszce. Widać było, że jego śmiech był równie częsty, jak zaćmienie słońca.

- No, opowiadaj i pokazuj, czym żyjesz, co robisz, kogo kochasz! - uśmiechnął się Kirpicz­nikow.

- Aha, jesteś ciekawski! Aprobuję i popie­ram!... Ale słuchaj, pokażę ci tylko swoją zasad­niczą pracę, gdyż tylko ją uważam za zakończoną. O innych rzeczach w ogóle nie będę mówił, choćbyś mnie nie wiem jak prosił!...

- Izaaku - odparł Kirpicznikow - najbar­dziej interesuje mnie twoja praca nad techniką bez .maszyn. Pamiętasz, opowiadałeś mi kiedyś o tej twojej idei. A może już od niej odszedłeś?

Matissen zmrużył oczy, chcąc zadziwić starego kolegę jakimś dowcipem, ale zrezygnował, west­chnął, zmarszczył swą mało ruchliwą twarz i po­wiedział zwyczajnym tonem:

- Akurat to zamierzałem ci pokazać, szanowny inżynierze.

Ruszyli w stronę plantacji, zeszli do wąskiej dolinki niewielkiej rzeczki i zatrzymali się. Matis­sen wyprostował się, uniósł twarz do

góry, jak gdyby przypatrując się liczącemu miliony ludzi audytorium rozsiadłemu na horyzoncie i oświad­czył:

- Ujmę wszystko w krótkich słowach, ale ty to zrozumiesz: jesteś przecież elektrykiem, a rzecz cała dotyczy twojej dziedziny. Tylko mi nie prze­rywaj. Obaj się spieszymy. Ty do żony (Matissen znów przeraźliwie się roześmiał i znów jego łysina pokryła się zmarszczkami i fałdami), a ja – do swojej gleby.

Kirpicznikow milczał chwilę, ale potem jednak zdecydował się zadać pytanie:

- Matissen, gdzie twoje przybory? Zależy mi przecież nie na wysłuchaniu wykładu, lecz na obejrzeniu twoich doświadczeń!

- I jedno, i drugie, mój drogi, i jedno, i drugie! A wszystkie przybory są na miejscu. Jeśli ich nie widzisz, to znaczy, że nic nie usłyszysz i nic nie zrozumiesz!

- A więc słucham cię! - przynaglił go Kir­picznikow.

- Aha, słuchasz! Wobec tego zaczynam mó­wić. - Matissen podniósł z ziemi kamyk, rzucił go z całej siły na przeciwległy brzeg rzeczki i za­czął: - Nawet gołym okiem widać, że każde ciało wypromieniowuje z siebie energię elektromagne­tyczną, jeśli tylko zostanie wprowadzone w drgania lub poddane jakimkolwiek innym zmianom. Mam rację, prawda? A każdej zmianie - dokładnie, niepowtarzalnie, indywidualnie - odpowiada pro­mieniowanie fal elektromagnetycznych o dokład­nie określonej długości i częstotliwości. Jednym słowem promieniowanie lub, jeśli wolisz, radiacja zależy od wielkości zmian, stopnia przebudowy ciała doświadczalnego. Myśl, będąc procesem prze­budowującym mózg, zmusza ten mózg do wypromieniowywania w przestrzeń fal elektromagne­tycznych.

Ale myśl zależy od tego, co człowiek konkretnie pomyślał - i od tego również zależy, jak i w jakim stopniu zmienił się mózg, jego wewnętrzna struk­tura. A od zmiany struktury lub stanu mózgu zależy z kolei rodzaj fal. Myślący, przebudowujący się mózg wytwarza fale elektromagnetyczne, i to tworzy je za każdym razem inaczej - zgodnie z przebiegiem myśli przebudowującej mózg. Ro­zumiesz to, Kirpicznikow?

- Rozumiem - potwierdził Kirpicznikow, - Mów dalej.

Matissen usiadł na kretowisku, potarł dłonią zmęczone oczy i kontynuował:

- Stwierdziłem doświadczalnie, że każdemu rodzajowi fal odpowiada jedna tylko dokładnie określona myśl. Naturalnie nieco całą rzecz upra­szczam i generalizuję, żebyś lepiej zrozumiał. W rzeczywistości wszystko jest znacznie bardziej złożone... No tak. Zbudowałem uniwersalny odbiornik-rezonator, który wychwytuje i rejestruje fale o każdej długości. Powiem ci jednak, że nawet pojedynczej, nieważnej i króciutkiej myśli odpo­wiada cały skomplikowany system fal.

Ale mimo wszystko każdej myśli czy pojęciu, na przykład „przeklętej sile” (pamiętasz ten przedre­wolucyjny termin?), odpowiada zawsze ten sam, ustalony doświadczalnie system fal, prawie nieza­leżny od tego, jaki człowiek tę myśl przywoła.

No więc swój odbiornik-rezonator połączyłem z układem przekaźników oraz urządzeń i mechanizmów wykonawczych, skomplikowanych pod względem budowy, lecz prostych i jednolitych w zamyśle. Ale ten układ należy jeszcze bardziej skomplikować i dokładnie przemyśleć, a następnie rozpowszechnić na całej Ziemi do wszelkich możli­wych prac. Na razie działam na ograniczonym terenie i posługuję się niewielkim zestawem myśli.

Teraz patrz! Widzisz tamten brzeg? Posadziłem tam rozsadę kapusty, która już zaczyna więdnąć z braku wilgoci. Uważaj: pomyślę, a nawet głośno wymówię rozkaz, chociaż to ostatnie nie jest

bez­względnie konieczne: na-wod-nić! Patrz uważ­nie!...

Kirpicznikow przypatrzył się przeciwległemu brzegowi i dopiero teraz zauważył na wpół ukrytą w krzewach pompę i jakiś niewielki aparat, pewnie odbiornik-rezonator.

Po wypowiedzeniu przez Matissena rozkazu: nawodnić! urządzenia włączyły się, pompa zaczęła ssać z rzeczki wodę, a na całej obsadzonej kapuścianą rozsadą działce z dysz deszczownicy trysnęły fontanny drobniutkich kropelek. W rozpylonej wodzie zaigrały słoneczne tęcze, a cała działka zaszumiała i ożyła: brzęczała pompa, syczała woda nasycająca glebę, a młode roślinki zdawały się jędrnieć w oczach.

Matissen i Kirpicznikow stali w milczeniu o dwadzieścia kroków od tego dziwnego samodziel­nego światka i obserwowali go z uwagą. Matissen łypnął ironicznie na kolegę i powiedział:

- Widzisz, czym stała się myśl człowieka? Ciosem rozumnej woli! Prawda? - I wykrzywił w ponurym uśmiechu swoją zmartwiałą twarz.

Kirpicznikow poczuł w sercu i mózgu gorący, piekący prąd - taki sam, jaki dosięgnął go wów­czas, gdy spotkał swoją przyszłą żonę. Doznał też jakiegoś tajemnego wstydu przechodzącego w onieśmielenie - uczucia, jakie ogarnia każdego mordercę nawet wówczas, gdy dokonuje zabójstwa w interesie całego świata. Na jego oczach Matissen w sposób oczywisty gwałcił naturę. I zbrodnia polegała na tym, że ani sam Matissen, ani cała ludzkość nie stanowiła jeszcze wartości większej niż natura. Wręcz przeciwnie, natura wciąż jeszcze była głębsza, większa, mądrzejsza i wszechstronniejsza od wszystkich ludzi razem wziętych.

A Matissen tymczasem tłumaczył:

- Cała rzecz jest niezwykle prosta! Człowiek, to znaczy w tym wypadku ja, znajduje się w sferze mechanizmów wykonawczych,

a jego myśl (na przykład „nawodnić”) leży w możliwościach wy­konawczych owych maszyn, które zostały zbudo­wane do wykonywania między innymi takich roz­kazów. Myśl „nawodnić” odbierana jest przez rezonatory. Tej myśli odpowiada dokładnie okreś­lony, niepowtarzalny układ fal. Właśnie przez fale ekwiwalentne myśli „nawodnić” uruchamiany jest przekaźnik kierujący w mechanizmach wykonaw­czych nawodnieniem.. To znaczy na ten sygnał włączany jest bezpośredni prąd uruchamiający agregat składający się z motoru elektrycznego i pompy. Dlatego w mgnieniu oka po wydaniu myślowego rozkazu: „nawodnić” pod korzeniami kapusty zaczyna lśnić woda.

Taka wyższa technika ma na celu wyzwolenie człowieka od ciężkiej fizycznej pracy. Teraz wy­starczy pomyśleć co trzeba, żeby gwiazda zmieniła swoją kosmiczną drogę... Ja chcę jednak dopiąć tego, aby można było obchodzić się bez mecha­nizmów wykonawczych i wszelkich sztucznych pośredników, aby oddziaływać na naturę wprost i bezpośrednio - nagą perturbacją mózgu. Jestem pewien sukcesu techniki bez maszyn. Wiem, że wystarczy sam kontakt między człowiekiem a na­turą - myśli - aby kierować całą substancją świata! Zrozumiałeś? Na wszelki wypadek wyjaś­nię ci to. Widzisz, w każdym ciele jest takie miejsce, takie jąderko, któremu wystarczy dać „prztyczka, aby całe ciało było bez reszty twoje! A jeśli podrażnić ciało gdzie trzeba i jak trzeba, to ono samo będzie robić to, czego od niego zażądasz! Jestem przekonany, że tej elektromagnetycznej siły, którą wysyła mózg człowieka przy każdej myśli, całkowicie wystarczy do takiego podrażnie­nia natury, żeby stała się ona w pełni nasza!...

Kirpicznikow na pożegnanie uścisnął dłoń Matissena, a potem objął go i powiedział szczerze i serdecznie:

- Dziękuję ci, Izaaku! Dziękuję, przyjacielu! Wiesz, jest tylko jeszcze jeden problem, który się może równać z twoim! Tyle tylko, że on w gruncie rzeczy nie został jeszcze dokładnie postawiony, a twój jest już niemal w pełni rozwiązany... Żegnaj! Jeszcze raz ci dziękuję! Wszyscy powinniśmy pra­cować tak jak ty - z pełnym napięcia rozumem i z chłodnym sercem! Do widzenia!

- Żegnaj! - odparł Matissen i nie rozzuwając się zaczął przechodzić w bród rzeczkę.

Podczas gdy Kirpicznikow odpoczywał w Woło­szynie, światem wstrząsnęła sensacja. W tundrze pod Bolszeozierskiem wyprawa profesora Gomonowa odkopała dwa ciała: kobieta i mężczyzna leżeli objęci na doskonale zachowanym dywanie. Dywan był błękitny, bez ornamentu, sporządzony z cienkiego futra nieznanego zwierzęcia. Ludzie odziani byli w jednolite ciemne stroje z grubej tkaniny pokrytej wizerunkami smukłych wysokich roślin zakończonych u góry dwupłatkowym kwia­tem. Mężczyzna był stary, kobieta młoda. Praw­dopodobnie ojciec i córka. Twarze i ciała mieli identycznej budowy, jak ciała odkryte wcześniej w tundrze niżniekołymskiej. Mieli również ten sam wyraz na spokojnych twarzach: półuśmiech, półsmutek, półzaduma - jakby wojownik wdarł się wreszcie do niedostępnego marmurowego miasta, ale wśród posągów, gmachów i nieznanych budowli upadł i zmarł ze zmęczenia i zdumienia.

Mężczyzna mocno obejmował kobietę, zdając się chronić jej spokój i cnotę, aby oddać je niena­ruszone śmierci. Pod dywanem, na którym leżeli ci martwi mieszkańcy pradawnej tundry, znaleziono dwie książki. Jedna z nich była wydrukowana, tą samą czcionką, co i książka znaleziona w niżnieko­łymskiej tundrze, drugą zaś pokrywały zupełnie inne znaki. To nie były litery, lecz zbiór symboli, przy czym każdemu z nich zdawało się odpowiadać ściśle

określone pojęcie. Symboli było nieprzebra­ne mnóstwo i dlatego ich rozszyfrowanie zajęło całe pięć miesięcy. Dopiero wówczas książka zosta­ła dokładnie przetłumaczona i wydana pod nadzo­rem Akademii Nauk Filologicznych. Część tekstu pozostała nierozszyfrowana, gdyż jakiś preparat chemiczny, znajdujący się prawdopodobnie w dy­wanie, bezpowrotnie zniszczył bezcenne stronice książki, które poczerniały, i żadna reakcja che­miczna nie zdołała powrotnie wywołać pokrywają­cych je pierwotnie symboli.

Znaleziony utwór miał po części treść abstrakcyjno-filozoficzną i po części historyczno-socjolo­giczną. Całe zaś dzieło zalecało się zarówno nie­zwykle interesującym tematem, jaki błyskotliwym stylem. Nic więc dziwnego, że książka miała jede­naście wydań w ciągu dwóch miesięcy.

Kirpicznikow też ją sprowadził i przeczytał, bo zawsze i wszędzie szukał jednego - wskazówki i pomocy w rozwiązaniu dręczącej go zagadki eterycznego traktu.

Kiedy wracał pò wizycie u Matissena, coś zaczę­ło mu się w głowie przejaśniać, ale zanim zdążył się z tego jak należy ucieszyć, pomysł rozpłynął się bez śladu. Kirpicznikow zrozumiał, że prace Matisse­na mają tylko bardzo odległy związek z doskwiera­jącym mu problemem.

Po otrzymaniu książki Kirpicznikow zagłębił się w niej gnany jedną tylko myślą, szukając między wierszami choćby niejasnej aluzji, choćby naj­mniejszej wskazówki co do sposobu rozwiązania swego problemu. Zdawał sobie sprawę z tego, że jego nadzieje są szalone, ale z zapartym tchem czytał dzieło martwego filozofa.

Utwór nie był opatrzony nazwiskiem autora i nosił tytuł Pieśń Ajuny. Przeczytawszy go, Kirpi­cznikow odłożył książkę z uczuciem zawodu, gdyż niczego interesującego dla siebie w niej nie znalazł.

- Jakie to nudne! - wykrzyknął. – Nawet w pradawnych czasach nie potrafili wymyślić ni­czego pożytecznego! Ciągle tylko gadali o mi­łości, twórczości i duszy, a o chlebie i żelazie nawet się nie zająknęli!...

Kirpicznikow wpadł w rozpacz, gdyż był czło­wiekiem, a każdy człowiek od czasu do czasu doznaje uczucia rozpaczy... Miał trzydzieści pięć lat, a zbudowane przez niego przyrządy do uzyski­wania eterycznego traktu wciąż milczały, będąc .namacalnym dowodem jego nieudolności. Na wszelki sposób starał się eksperymentalnie spraw­dzić słuszność zdania Popowa: „Rozwiązanie jest proste - kanał elektromagnetyczny” - ale otrzy­mywał jedynie bezużyteczne zabawki, a eteryczne­go przewodu pokarmowego dla elektronów jak nie było, tak nie było...

- No tak! - powiedział ze złością na samego siebie Kirpicznikow. - Wynika z tego, że trzeba zająć się czymś innym! - Wsłuchał się w oddech żony i dzieci (była noc i jego domownicy spali), zapalił, przez chwilę słuchał dobiegających zza okna odgłosów ulicy i w jednej chwili postawił krzyżyk na swoim dotychczasowym życiu. -Trze­ba wyruszyć w pieszą wędrówkę po ziemi, a nie gnić w miejscu, inżynierze Kirpicznikow! Rodzina? No cóż, żona jest przystojna, więc nowe­go męża nawet nie będzie musiała sobie szukać, dzieci zdrowe, kraj bogaty, więc bez trudu wykarmi je i wychowa! To jedyne wyjście. W przeciw­nym razie czeka cię śmierć na śnieżnej zaspie przy otwartych na oścież drzwiach, wyjście, które wy­brał Faddiej Kiriłłowicz!... Tak to wygląda, inży­nierze Kirpicznikow!

Kirpicznikow westchnął łzawo i sentymental­nie, choć boleśnie i szczerze.

- Co ja właściwie dotychczas zrobiłem? - kontynuował szeptem nocną rozmowę z samym sobą. - Nic. Tunel? Rzecz niewarta wspomnienia, bo zrobiliby go i beze mnie. Krochow był zdolniej­szy. Taki

Matissen jest naprawdę niezastąpiony. Uruchamia maszyny własną myślą! A ja? Ja obją­łem życie, ściskam je, pieszczę, ale nie potrafię zapłodnić... Zupełnie jakbym ożenił się będąc tylko z wyglądu mężczyzną... Zaraz jednak skarcił się:

- Filozofujecie, obywatelu? Rozpaczacie? Stop! To po prostu nerwy ci puściły. Zwyczajny mecha­nizm fizjologiczny, wywołujący subiektywne cier­pienia nie posiadające obiektywnych przyczyn... Przestańcie więc cierpieć bez powodu, obywatelu!

Nieoczekiwanie i nie w czas zadzwonił telefon:

- Tu Krochow. Cześć, Kirpicznikow!

- Witaj! Co powiesz?

- Dostałem zadanie, bracie. Jadę do Fayssułowskiej Stoczni Atlantyckiej budować pierwszy statek kompresowo-falowy. Znasz przecież tę no­wą konstrukcję: statek płynie dzięki sile fal oceanu. Projekt inżyniera Pfluvelberga.

- Słyszałem o niej, ale co ja ma tu do rzeczy?

- Czemu warczysz? Masz zgagę? A może się jeszcze nie obudziłeś? Ale słuchaj: mianowano mnie naczelnym inżynierem stoczni i proponuję ci stanowisko mojego zastępcy. Jestem przecież z wy­kształcenia okrętownikiem, więc jakoś sobie pora­dzimy... Zresztą Pfluvelberg też będzie na miej­scu. No jak, jedziemy?

- Ja nie - odparł Kirpicznikow.

- Dlaczego? - zapytał zdumiony Krochow. - Gdzie teraz pracujesz?

- Nigdzie.

- Uważaj, żebyś nie żałował, jak zgaga ci przejdzie! No dobrze, tydzień mogę poczekać.

- Nie czekaj, bo nie pojadę.

- Twoja sprawa!

- Żegnaj.

- Dobranoc.

Kirpicznikow przeszedł do sypialni. Postał chwilę w progu, a potem założył stare palto i ka­pelusz, wziął plecak i wyszedł z domu na zawsze. Niczego nie żałował i żył tylko swoim niejasnym niepokojem. Wiedział jedno: urządzenie eterycz­nego traktu pomoże mu w drodze doświadczalnej odkryć eter jako światowe ciało generalne, wszyst­ko z siebie wytwarzające i wszystko w siebie wchłaniające. Kiedy to osiągnie, wówczas w spo­sób techniczny, a więc jedynie oczywisty, zbada i zawojuje całą sferę Wszechświata, da sobie i lu­dziom rzeczywisty sens życia. To była dla niego stara sprawa, ale stare rany zawsze bolą najbar­dziej. Tylko ludzkie kreatury krzyczą: nie ma i być nie może sensu życia - żryj, tyraj i milcz. No a jeśli mózg już wyrósł i równie namiętnie poszukuje pokarmu, jak ciało strawy? Co wtedy? Wtedy koniec, wtedy musisz sam sobie z tym poradzić, bo ludzie w tym niewiele mogą pomóc.

Właśnie! Spróbujcie znaleźć człowieka, który żyje, choć się nie odżywia! Kirpicznikow wkroczył już w tę epokę, kiedy mózg domagał się niezwłocz­nie pokarmu z taką samą energią z jaką żołądek domaga się jadła, a namiętność płciowa zaspoko­jenia.

Być może człowiek niezauważalnie dla samego siebie rodził z własnego wnętrza nową wspaniałą istotę, której przewodnim uczuciem była świado­mość intelektualna i nic innego? Pewnie tak. I pewnie pierwszym męczennikiem i przedstawi­cielem owych istot był Kirpicznikow.

Kirpicznikow poszedł piechotą na dworzec, wsiadł do pociągu i pojechał w swe ojczyste, zapomniane strony rodzinne - do Rżawska. Nie było go tam dwanaście lat. Kirpicznikow nie miał jakiegoś jasnego celu. Gnała go tęsknota mózgu i poszukiwanie skojarzenia, które naprowadzi go na odkrycie eterycznego traktu. Zwodziła go bezsen­sowna nadzieja, że odnajdzie rozwiązanie w pu­stynnym prowincjonalnym świecie.

Gdy tylko znalazł się w wagonie, Kirpicznikow natychmiast poczuł się nic jak inżynier, lecz jak młody chłop z zapadłej wioszczyny i zaczął roz­mawiać z sąsiadami prawdziwą wiejską gwarą.

Rosyjskie, pocięte wąwozami pole wczesnym październikowym rankiem to zjawisko apokalipty­czne nawet dla tego, kto nie czytał starożytnej Księgi Apokalipsy. Dokoła piętrzą się zwały wilgot­nego powietrza, woda szepcze nieśmiałym głosem w głębokich jarach, o dziesięć sążni dalej suną ściany mgieł, a rozum wędrowca opanowuje pełna znudzenia złość. W taką pogodę i w takim kraju, jeśli człowiek położy się spać we wsi, to może mu się przyśnić koszmarny sen.

I rzeczywiście, drogą, wyspawszy się w poblis­kiej wsi, szedł mężczyzna. Kto wie, kim był. Na takiej drodze trafiają się sekciarze, trafiają się rybacy znad dolnego Donu, trafiają się też inni wędrowni ludziska. Podróżny był na tyle młody, że można go było nazwać chłopakiem. Szedł nierów­no, podbiegał, znów zwalniał i drapał się po wilgotnych, chudych rękach. W wąwozie była sadzawka. Chłopak spełzł tam po gliniastym zbo­czu i napił się wody. To było dziwne i niepotrzeb­ne, bo w taką pogodę, w taką wilgoć, w taki zimny październikowy czas nie odczuwa pragnienia na­wet zgoniony wierzchowiec. A wędrowiec pił chci­wie i ze smakiem, jakby zaspokajał nie żołądek, lecz serce, jakby smarował je i ochładzał.

Napiwszy się ruszył znów przed siebie, popatru­jąc na boki jak ktoś mocno czymś wystraszony.

Minęły dwie godziny; pieszy brnąc przez głębo­kie biota, opadł z sił i zaczął niecierpliwie wypatry­wać na swojej jesiennej drodze jakiejś zbłąkanej wioszczyny.

Zaczęła się równina, wąwozy spłyciały i znikły zaplątane w swej głuszy i zapomnieniu.

Czas jednak upływał i żadnej wsi nie było widać. Wówczas chłopak przysiadł na podsuszonym przez wiatr wzgórku i westchnął. Widać był to dobry milczący człowiek o cierpliwej duszy.

Przestrzeń dokoła nadal była bezludna, ale mgły unosiły się ku górze, obnażając późne pola z mar­twymi badylami słoneczników, i skromny dzień powoli nabierał światła.

Chłopak popatrzył na kamyk leżący w błotni­stym dołku i pomyślał ze współczuciem o jego samotności i wiecznym przywiązaniu do tego nie­wesołego miejsca. Zaraz potem wstał i znów ruszył przed siebie, bolejąc nad losem różnych bezimien­nych przedmiotów rozrzuconych po błotnistych polach.

Wkrótce teren obniżył się, ukazując niewielką wioseczkę złożoną z piętnastu najwyżej zagród.

Wędrowiec podszedł do pierwszej chaty i zapu­kał. Nikt mu nie odpowiedział. Wówczas samowol­nie wszedł do środka.

W izbie siedział niestary jeszcze chłop. Nie miał brody ani wąsów, twarz jego była zmęczona ciężką pracą lub wielkim czynem. Ten mężczyzna chyba też dopiero co wszedł do chaty, nie mógł ruszyć się ze zmęczenia i pewnie dlatego nie odpowiedział na pukanie do drzwi.

Chłopak, mieszkaniec okręgu rżawskiego, przy­patrzył się twarzy siedzącego i powiedział:

- Teodozy! Wróciłeś?

Mężczyzna uniósł głowę, łypnął chytrymi ocza­mi i odrzekł:

- Siadaj, Michale! Wróciłem... Nigdzie nie ma szlachetności, wszędzie to samo: ciało na wierzchu, a dusza w środku. Zresztą diabli wiedzą, czy ona w ogóle jest! Nikt przecież duszy nie macał...

- No i co, dobrze jest na Górze Atos? - zapytał Michał Kirpicznikow.

- Pewnie. Ziemia tam ciekawsza, ale ludzie dranie - wyjaśnił Teodozy.

- No i co teraz zamierzasz robić?

- Tego tak od razu nie da się powiedzieć! Rozejrzę się... Sześć lat straciłem po próżnicy, więc teraz muszę żyć w biegu! A ty dokąd idziesz, Michale?

- Do Ameryki. A na razie do Rygi, żeby dostać się na morski parowiec.

- Daleko. Pewnie masz jakąś ważną sprawę?

- A jakże inaczej!

- Poważna sprawa, powiadasz?

- No chyba! Biedę klepać idę, wszystko stra­ciłem!

- Widać mocno cię przyparło...

- I to jeszcze jak! Bez jadła idę, karmię się tym, co zarobię po drodze!

- Po byle co tak nie pójdziesz...

Pusta izba pachniała starym kurzem. Brudne okna patrzyły obojętnie na człowieka i zdawały Się go namawiać: zostań tu, nie chodź nigdzie, miesz­kaj po cichu w zacisznym miejscu!

Michał i Teodozy rozzuli się, rozwiesili mokre onuce i zapalili zagapiwszy się w stół nieuważnymi oczami.

- Coś wieje! Michał, zaprzyj drzwi! - powie­dział Teodozy.

Michał zrobił, o co go poproszono, i zapytał:

- Pewnie ciepło teraz w monastyrze na Górze Atos? Pewnie spokojnie się tam żyje? Dlaczegoś uciekł od zakonników?

- Daj spokój, Michale, mnie potrzebna była prawda, a nie cudze jadło. Chciałem z Atosu pójść do Mezopotamii. Powiadają, że zachowały się tam resztki raju... Ale potem się rozmyśliłem. Lata minęły i nic mi już nie było potrzebne. Tylko jak sobie przypomnę dzieciaki, to żal mi się robi. Pamiętasz, troje dzieci umarło mi jednego lata?... Już dwadzieścia lat minęło, pewnie tylko kości i włosy zostały w grobie... Straszno mi coś, Micha­le!... Zostań na noc, może droga do rana podeschnie...

- Zostanę, Teodozy. Do Rygi jednym ciągiem nie dojdziesz!

- Nagotuj kartofli! Coś mi z tego smutku żreć się zachciało!

Położywszy się spać z kurami, Teodozy i Mi­chał obudzili się w nocy. Ognia w izbie nie było; za oknem rozlewała się gęsta, beznadziejna ciem­ność i cisza. Zdawać by się jednak mogło, że pola zaczynają się budzić, była wszakże pierwsza w nocy, do rana daleko, więc leżeli i nudzili się jak ludzie.

Wyczuwszy, że Michał nie śpi, Teodozy za­pytał:

- Z Ameryki masz zamiar wrócić?

- Po to jadę, żeby wrócić na miejsce.

- Wątpię. Okropnie tam daleko!

- Nie szkodzi, nauczę się pożytecznych rzeczy i wrócę!

- Mądrych rzeczy nie nauczysz się tak od razu.

- Co racja, to racja! Zamiary mam poważne, w lot ich nie uchwycę.

- Na coś się tak szeroko zamachnął?

- Okropnie dociekliwy z ciebie człowiek, Teo­dozy! Ale dlaczego, pytam, skoroś na Atosie i w zagranicznych krajach raju szukał, niczegoś pożytecznego się nie dowiedział?

- Każdemu swoje!

- Chłopu jedno jest potrzebne: dostatek! Żyta mamy tyle, że można by nim palić w piecach, a ciągle nie żyjemy najbogaciej i za wolno idziemy ku lepszemu. Żyto latoś do rubla dochodziło przy takim urodzaju!

- A ty co wymyśliłeś

- Słyszałeś o olejku różanym? - nieoczekiwa­nie dla siebie wypalił Kirpicznikow, przypomnia­wszy sobie nagle jakąś zasłyszaną dawno temu historię. To go zresztą uratowało, gdyż jasnej odpowiedzi na pytanie o cel swojej wędrówki nie potrafiłby udzielić nawet samemu sobie.

- Słyszałem. Greczynki nacierają nimi ciało dla urody.

- Nie tyle dla urody, ile dla zapachu... Ale to nic. Z olejku różanego robią znamienite lekarstwa, po których człowiek nie starzeje się, nabiera nowej krwi i nowych włosów. Wyczytałem to w książce, co ją niosę ze sobą. W Ameryce połowa ziemi jest obsadzona różami... Dziesięcina daje rocznie po tysiąc rubli czystego zysku! Tam to jest dopiero chłopskie szczęście...

Michał mówił to z takim zapałem, że aż mrużył od nadmiaru uczuć oczy, ale myślał zupełnie o czymś innym. Uniósł powieki i zauważył, że na dworze poszarzało, zlazł więc z pieca i zaczął zbierać się do Ameryki, aby nie tracić na próżno czasu.

- Dokąd ty? - zapytał Teodozy.

- Czas już na mnie, droga przede mną daleka. Odpocząłem, i dalej, bo jak tylko zatrzymam się gdzieś dłużej, to od razu zaczyna mnie nosić.

- Jeszcze wcześnie! Ugotujemy jakiejś strawy, zjesz i wtedy pójdziesz.

- Nie, pójdę zaraz, dzień i tak jest krótki!

- Jak chcesz... To znaczy w Ameryce chcesz się dowiedzieć, jak się robi olejek różany?

- A ty myślałeś, że świece tam będę robił? Nasza ziemia jest stworzona dla róż! Na naszym czarnoziemie tylko róże powinny rosnąć! Pomyśl tylko, Teodozy, że przy ich zapachu każde chorób­sko od razu przepadnie!...

- Tak, dobrą rzecz zamyśliłeś! No to już idź, cudotwórco, a ja później zobaczę i pową­cham... Pewnie dużo rozsady będziesz do tego potrzebował! Tylko prędko wracaj i w morzu się nie utop!

Kirpicznikow wyszedł i przepadł w polach. Był zadowolony z noclegu z Teodozym, który przez osiemnaście lat wędrował gdzieś w poszukiwaniu szczerej ziemi i nadal uważał Michała za robotnika

z wytwórni dachówek, za swojaka, z którym przy­jemnie się rozmawia. Kirpicznikow niezupełnie go okłamał, bo rzeczywiście wybierał się do Ameryki, szukając tam niesłychanych nowinek życia, z góry się na nie ciesząc i czując w sobie niewytłumaczalną swobodę.

Po przejściu europejskiego kawałka ZSRR Mi­chał dotarł do Rygi. Szedł cztery miesiące. Pow­strzymywała go nie tyle długość drogi, ile zarobki w napotykanych wsiach, gdzie wynajmował się na dniówki. Jak tylko zarobił jedzenia na tydzień, natychmiast rzucał gospodarza i na nic nie bacząc ruszał w kierunku Morza Bałtyckiego.

W Rydze w Michale Kirpicznikowie przebudził się inżynier. Zdumiała go trwałość domów, którym ani woda, ani wiatr nic nie mogły zrobić i które mogły trwać przez całe wieki, chyba że zdarzyłoby się trzęsienie ziemi. W Rydze natychmiast poczuł Michał całą znikomość, nędzę i strach wiejskiego życia. W Moskwie nie wiedzieć czemu o tym nie myślał, a to nadmorskie miasto od razu oczarowało go pełną zadumy urodą monumentalnych domów i niezachwianym spokojem zamieszkujących je ludzi. Mimo wykształcenia i wielu lat spędzonych w Moskwie Kirpicznikow nie utracił pierwotnej zdolności do dziwienia się na widok zwyczajnych rzeczy. Teraz też nieoczekiwanie dla samego siebie pomyślał, że istotnie delikatny olejek wonnych i upajających róż może zbudować wieczne gmachy w pradawnych wąwozach jego ojczystego kraju i zaludnić je zadowolonymi z życia, pogodnymi i życzliwymi chłopami.

W ten sposób mimochodem głowa Kirpicznikowa przestawiła się na inną ideę, aby odpocząć od pierwszej.

Po równych cementowych drogach pomkną schludne automobile szeleszczące wzorzystymi oponami i rozwożące chłopów w gości do kumów mieszkających o dwieście wiorst i dalej. Teodozy

pewnie się wówczas ożeni, kupi sto pudów benzyny i pojedzie do Mezopotamii, żeby obejrzeć sobie resztki siedziby umarłego Boga.

Dobrze będzie. Człowiek wstanie rano, przesu­nie dźwignie, naciśnie guziki - i już smażą się jajka, gotuje herbata, pompa wysysa kurz z pokoju, mądra książka sama wskakuje do rąk. Kobiety nie pędzie o co piłować, ona sama nie będzie musiała męczyć się, walcząc z przeciwnościami losu, więc nabierze rumieńców, gdyż na polu będzie uprawiać róże, a nie żyto. Kobieta stanie się wówczas prawdziwą matką silnych ludzi, którzy przyjdą na świat, dając mu zdrowie i spokojną potęgę. Przy­szłe kobiety upodobnią się do swoich sióstr odko­panych w tundrze.

Michał chodził po Rydze i uśmiechał się z radości, że dane mu jest oglądać takie miasto i mieć w sobie myśl rodzącą niezawodny plan osiągnięcia powszechnego dostatku i zdrowia. Chodził tak długo, aż mu się skończyło pożywienie, wtedy wyruszył do portu.

Przekonał się ostatecznie, że róże są słuszną myślą i niezawodnym źródłem bogactwa ludu. A jeszcze nie wszyscy na świecie byli bogaci, nawet w Kraju Rad.

Holenderski parostatek „Indonesia” po wyła­dowaniu indyga, herbaty i kakao wypełniał swe ładownie drewnem, maszynami stolarskimi, kono­piami i różnymi wyrobami radzieckiego przemy­słu. Z Rygi miał wyruszyć do Amsterdamu, a stam­tąd po dokonaniu bieżącego remontu maszyn - dalej, do San Francisco w Ameryce.

Michał Kirpicznikow zamustrował na niego jako pomocnik palacza. Wzięli go do tej ciężkiej pracy, bo zgodził się wykonywać ją za połowę ceny.

W dziesięć dni później „Indonesia” wyszła w morze i przed Michałem otworzył się nowy, potęż­ny świat niezmierzonych przestrzeni i rozszalałej wody, świat, o którym wcześniej nigdy nawet

nie myślał.

Ocean jest nieopisywalny. Niewielu tylko ludzi przeżywa jego obecność tak silnie, jak tego na­prawdę jest godny. Ocean podobny jest do owego ogromnego dźwięku, którego nie słyszy nasze ucho, gdyż jego ton jest zbyt wysoki. Są takie cuda na świecie, których nasze uczucia nie ogarniają właśnie dlatego, że nie są w stanie ich znieść, a gdyby spróbowały, wówczas człowiek rozpadłby się na strzępy.

Widok oceanu ponownie przekonał Michała o konieczności osiągnięcia dostatniego życia i od­szukania eterycznego traktu, a odwieczna praca wody dawała mu energię i upór.

Kirpicznikow oszczędzając siłę ducha wyobrażał sobie czasem różę zanurzoną w błękitnej substancji eteru, który w jego wyobraźni połączył się już z różami.

W San Francisco Kirpicznikowi poradzono udać się do Kalifornii, do okręgu Riverside, gdzie jest wiele sadów cytrynowych i hodowców kwiatów. Tam właśnie zajmują się destylacją olejku różane­go w umyślnej wielkiej fabryce.

I Kirpicznikow ruszył wzdłuż Ameryki.

Pewien farmer, u którego Kirpicznikow wynajął się do przecinania sadu, miał córkę. Michałowi bardzo się ona podobała, gdyż była bardzo ładna i uprzejma w obejściu. Miała na imię Ruth. Ruth była pilna i staranna w pracy, miała twarde dłonie i odważnie kierowała fordem. Ona również odpo­wiadała za wszystkie maszyny i narzędzia na farmie, a ponadto obsługiwała pompę, która do­starczała wodę do podlewania sadu. Ruth była jasnowłosa, niebieskooka i swym charakterem, swoją serdecznością przypominała Rosjankę.

I Kirpicznikow zapragnął pozostać na farmie. Ojciec Ruth cenił pracowitość Michała, odnosił się do niego przychylnie i pewnie

zatrzymałby go na czas nieograniczony. Tym bardziej, że na farmie nie było kowala ani ślusarza, a Michał znał się na tej robocie.

Ale którejś nocy Michał obudził się. W studni dudnił motor pompujący wodę do sadu. Całe obejście spało i Michał poczuł tęsknotę i niepokój. Przypomniał sobie róże, Rosję, Teodozego, Popo­wa, eteryczny trakt, pracowity ocean - i zaczął się ubierać. Pieniądze miał, dwadzieścia dolarów, więc wyszedł w zimną noc. Za farmą rozpościerał się mrok, jakieś miasto promieniało elektrycznym blaskiem na dalekim wzgórzu, a Michał w milcze­niu poszedł dalej przez Kalifornię - ku cytryno­wemu okręgowi Riverside.

Dziesięć lat minęło od chwili, gdy Michał Kirpicznikow opuścił Rżawsk, zdążywszy po drodze ukończyć rabfak, instytut elektrotechniczny i wy­ruszyć do Ameryki na wyprawę naukową. Przez cały ten czas szukał wszędzie rozwiązania proble­mu zmarłego Popowa. Teraz chłodnym rankiem wczesnego lata szedł wśród młodych różowych gór Kalifornii ku odległym cytrynowym sadom i kwie­tnym polom Riverside.

Czuł w sobie serce, w sercu tętnienie krwi, a w krwi nadzieję na przyszłość, na setki szczęśliwych radzieckich lat nasyconych życiodajnym aroma­tem róż i nakarmionych eterycznym żelazem.

Kroczył więc spiesznie drogami pośród farm, wyprzedzał ogromne stada, przedzierał się przez wesołe białe szaleństwo wiosennych wiśniowych sadów. Kalifornia przypominała mu nieco Ukrai­nę, gdzie bywał jako chłopiec, ale zamieszkiwali ją wyłącznie zdrowi, rośli i rumiani ludzie, zaś bru­natne skały wynurzające się spod gleby przypomi­nały Michałowi, że jego ojczyzna jest daleko i że pewnie jest w niej niewesoło.

I wpadając we wściekłość i rozpacz na przemian, zazdroszcząc i gardząc, Kirpicznikow niemal biegł, starając się jak najspieszniej

dotrzeć do tajemni­czego okręgu Riverside, gdzie na setkach dziesię­cin rosną róże, gdzie z delikatnego ciałka bezbron­nego kwiatu wytłacza się subtelny, drogocenny płyn i gdzie, być może, pracuje katalizator owego refleksu, który wyprowadzi go na eteryczny trakt: w Riverside znajdowało się wówczas sławne labo­ratorium fizyki eteru należące do Amerykańskiej Unii Elektrycznej.

Michał szedł cztery doby. Nieco zmylił drogę i nadłożył około pięćdziesięciu kilometrów.

Wreszcie dotarł do miasta Riverside. Było w nim zaledwie około tysiąca domów, ale ulice, elektryczność, gaz, woda - wszystko było prze­myślane i urządzone tak, jak w największej stolicy.

Przy rogatkach stała tablica reklamowa:

Wędrowcze! Tylko u Glenn-Babcoxa w hotelu «Cztery strony świata« pozbędziesz się z odzieży przesycającego ją pyłu dróg (gwarantowane pulpi­ty próżniowe), napijesz się wody z najlepszych źródeł Riverside, spożyjesz sterylizowany pokarm, który twój żołądek strawi niemal bez reszty i od­poczniesz w łożu zaopatrzonym w elektryczne grzał­ki i rentgenokomoresory odpędzające złe sny!”

Kirpicznikow na tyle znał angielski, żeby to wszystko dokładnie zrozumieć.

Amerykanie! W Waszyngtonie znajduje się wasza mądrość! W Nowym Jorku sława! W Chica­go kuchnia! W Riverside - wasza uroda! Amery­kanie, winniście być równie piękni, jak jesteście energiczni i bogaci! Kupcie co najmniej tonę pudru »Rivergrain«!”

We Frisco są wasze statki, w Riverside wasze kobiety! Amerykanki, wytłumaczcie mężom, że naszemu krajowi potrzebne są nie tylko pancerni­ki, ale także kwiaty! Amerykanki, zapisujcie się do Stowarzyszenia Miłośników Narodowej Hodowli Kwiatów, Riverside 1, A/34.”

Olejek różany to podstawowe bogactwo naszego okręgu! Olejek różany - to gwarancja zdrowia całego naszego narodu! Amerykanie, namaszczaj­cie wasze mężne ciała esencją różaną, a nie utraci­cie męskości do setnego roku życia!”

Azja ma Mezopotamię, ale bez raju! Ameryka ma raj r- Riverside!”

Składniki naszego narodowego raju to: Pokarm - Dach nad Głową - Napoje: Glenn-Babcox - Odzież - Uroda - Moralność: Katzmansohn.”

Pochyl głowę: czekają na ciebie automatyczne pucybuty i preparaty przeciwpotne!” „Aeroplany na raty. Opakowanie gratis - Up­ton Hagen”

Kirpicznikow śmiał się jak szalony. Czytał gdzieś, że Amerykanie pod względem rozwoju umysłowego dorównują dwunastoletnim dzie­ciom. Sądząc po reklamach przy wejściu do River­side była to czysta prawda.

Pracę znalazł sobie po trzech dniach: został maszynistą na stacji pomp tłoczących wodę z rzeki Qubeck do sadów cytrynowych. W fabryce olejku różanego pracy nie było i nie zanosiło się na to, aby miała być w przyszłości. Kirpicznikow postanowił jednak zaczekać.

Minął monotonny miesiąc. Dokoła żyli głupi ludzie: praca, jadło, sen, cowieczorne rozrywki, absolutna wiara w Boga i bezwzględną wyższość Amerykanów nad wszystkimi innymi narodami. Bardzo ciekawe! Kirpicznikow obserwował, mil­czał i wszystko cierpliwie znosił. Żadnych przy­jaciół nie miał.

Adresu swojego Michał w domu nie zostawił, ani też żadnego listu, ale to, że wyruszył do Ameryki, w ojczyźnie było wiadome. Kirpicznikow jak zaw­sze uważnie czytał gazety i pewnego razu w „Gońcu Chicagowskim” znalazł takie ogłoszenie:

Maria Kirpicznikowa prosi swego byłego męża , Michała Kirpicznikowa o powrót do kraju, jeśli drogie mu jest życie żony: Po

trzech miesiącach nie znajdzie jćj wśród żywych. To nie jest groźba, tylko prośba i ostrzeżenie.”

Kirpicznikow zerwał się, podbiegł do maszyny {zamknął zawór na przewodzie pasowym. Maszy­na stanęła.

Natychmiast zadzwonił telefon:

- Hallo! Co się stało, mechaniku?

- Natychmiast przyślijcie zmiennika! Odcho­dzę!

- Pytam, co się stało! Dokąd idziesz? Co to za głupie żarty? Uruchomij natychmiast pompę, bo inaczej zapłacisz za szkody! Słyszysz mnie? Masz dość pieniędzy na zapłacenie kary? Dzwonię na policję!

- Idź do diabła, dwunastoletni idioto! Uprze­dziłem i odchodzę bez rozliczenia! - Kirpicznikow wybiegł z pływającego pontonu na kładkę i ruszył doliną Qubecku na zachód, nie mając nawet czasu pomyśleć. Słońce parzyło, horyzont był zasłonięty górami, których podnóża pokrywały bogate plantacje dające wspaniałe owo­ce. Wielka szkoda, że te płody ziemi przekształcały się w ostatecznym rezultacie w ciemną głupotę i bezsensowną rozkosz człowieka.

Znowu mijały dni, uporczywe poszukiwanie zarobku, tysiące trudów i przygód. Opisanie nawet zwykłego dnia przeciętnego człowieka zajęłoby cały tom, a dnia Kirpicznikowa - co najmniej cztery tomy. Życie zasadza się ña pracy molekuł; nikt jeszcze nie dociekł, za cenę jakich tragedii i katastrof wyrównuje się byt molekuł w ciele człowieka, jak tworzy się symfonia oddychania, krwioobiegu i myślenia. Nikt tego nie wie. Trzeba najpierw wynaleźć nową metodę naukową, aby dopiero jej ostrym narzędziem wywiercić sztolnie w otchłani człowieczego wnętrza i zobaczyć, jaka tam trwa straszliwa praca.

Znów ocean, ale Kirpicznikow nie jest już po­mocnikiem palacza, lecz pasażerem. W Nowym Jorku dostał się w potrzask głodu. Pracy nie było i Kirpicznikow uratował się jedynie przypadkiem. Kiedyś jeszcze w latach studenckich wynalazł precyzyjny regulator napięcia prądu elektryczne­go. Po tygodniu głodówki zaczął obchodzić roz­maite przedsiębiorstwa, proponując im swój wy­nalazek.

Wreszcie Zachodnia Kompania Przemysłowa kupiła od niego projekt regulatora, jednak zmusiła wynalazcę do sporządzenia rysunków wykonaw­czych wszystkich części aparatu. Kirpicznikow strawił nad tym dwa miesiące i dostał zaledwie dwieście dolarów. To go uratowało.

Wiózł go parostatek oceaniczny „Hamburg-America Lines” ze średnią prędkością sześćdzie­sięciu kilometrów na godzinę. Kirpicznikow znał swoją żonę i był przekonany, że jeśli nie zdąży wrócić na czas do domu, Maria już nie będzie żyła. Nie popełni samobójstwa, ale z pewnością umrze. Jak? Michał słyszał, że w dawnych czasach ludzie umierali z miłości, ale teraz?... Czyżby jego twar­da, odważna, ciesząca się z każdego głupstwa żona zdolna była umrzeć z miłości? Nie, pradawna tradycja jej nie zabije. Więc co?

Rozmyślając i trapiąc się Kirpicznikow błądził po pokładzie. W pewnym momencie zauważył reflektor odległego jeszcze, płynącego z przeciwka statku i zatrzymał się.

Na pokładzie nagle bardzo się ochłodziło, zaczął dąć straszliwy północny wiatr, potem na statek zwaliła się ogromna bryła wody i w mgnieniu oka strąciła z pokładu i ludzi, i znajdujące się tam przedmioty, i wyposażenie statku. Parostatek przechylił się niemal o 45° w stosunku do po­wierzchni oceanu. Kirpicznikow ocalał czystym przypadkiem, zaczepiwszy nogą o pokrywę włazu.

Powietrze i woda przemieszały się ze sobą i groźnie wyły, rozrywając na strzępy statek, atmosferę i ocean.

Rozległ się łoskot zagłady i żałosne skomle­nie przedśmiertnej rozpaczy. Kobiety chwytały za nogi mężczyzn i błagały o pomoc, ale męż­czyźni bili je pięściami po głowach i ratowali się sami.

Kirpicznikowa zdumiała nie sama burza i mart­wa ściana wody, lecz gwałtowność ich ataku. Jeszcze przed momentem ocean był zupełnie spo­kojny i wszystkie horyzonty czyste. Parostatek ryknął wszystkimi syrenami, radio zaiskrzyło na trwogę, zaczęło się ratowanie zmytych z pokładu pasażerów. Katastrofa nastąpiła jednak tak błys­kawicznie, że mimo wielkiej dyscypliny i poświę­cenia załogi właściwie nic nie dało się zrobić. Jednak burza ucichła równie nagle, jak się rozpo­częła, i statek zakołysał się łagodnie, wracając powoli do utraconej równowagi.

Horyzont oczyścił się, w odległości kilometra płynął europejski statek, jarząc się reflektorami i spiesząc na pomoc.

Mokry Kirpicznikow krzątał się przy kutrze ratowniczym, naprawiając motor, który odmówił posłuszeństwa. Nie bardzo wiedział, jak i kiedy na tym kutrze się znalazł. Wiedział jednak, że należa­ło go niezwłocznie spuścić na wodę, żeby wyłowić z niej setki tonących ludzi. Po minucie motor ruszył: Kirpicznikow oczyścił utlenione kontakty, które były jedynym powodem niesprawności. Na­stępnie wszedł do kabiny i krzyknął:

- Zwolnić bloki!

Jednak w tej samej chwili nieprzenikniony żrący gaz pokrył cały statek i zrobiło się tak ciemno, że Kirpicznikow nie widział własnych rąk. Głowę miał wolną, więc zdołał dojrzeć, jak spada mu na nią zdziczałe, nieznośnie jaskrawe słońce i przez wrzask swego pękającego mózgu usłyszał na moment niewyraźną jak melodia

Drogi Mlecznej pieśń. Zdążył jeszcze pożałować, że jest taka krótka...

Komunikat rządowy opublikowany w gazecie: „New York Times” został przekazany zza granicy. przez Agencję Telegraficzną ZSRR:

Dnia 24.09 r.b. o godzinie 11 min. 15 na Atlantyku (35”11' szer. półn. i 62°4' dł. wschód.) zatonął amerykański statek pasażerski „Califor­nia” (8485 osób wraz z załogą) oraz statek nie­miecki „Klara” (6841 osób łącznie z załogą), który spieszył mu na pomoc. Dokładne przyczyny kata­strofy nie są dotychczas znane. Stosowne docho­dzenie prowadzone jest przez oba rządy. Uratowa­nych i świadków katastrofy nie ma, jednak można: uznać, że jej podstawowa przyczyna została ustalo­na: na „Californię” spadł pionowo gigantyczny bolid, który strącił ją na dno. Następnie wytworzył: się wielki wir wodny, który wessał również „Kla­rę”.

W miarę postępów dochodzenia i badań pod­wodnych opinia publiczna będzie o ich wynikach dokładnie informowana.”

Komunikat został przedrukowany we wszyst­kich gazetach świata. Najwięcej cierpień i zgryzoty przysporzył on nie sierotom, nie narzeczonym, nie żonom i krewnym ofiar, lecz Izaakowi Matissenowi, dyrektorowi Doświadczalnej Stacji Melioracyjnej w Koczubarowie.

- No cóż, durniu! Dopiąłeś swego, zdobyłeś kosmiczną potęgę, więc się nią teraz rozkoszuj!... - szeptał do siebie z tym całkowitym spokojem, który równa się śmiertelnej rozpaczy. Zdradzały go palce, które nieustannie kruszyły chleb, robiły z niego kulki i zrzucały je prztycz­kami ze stołu na podłogę.

- Wszak w istocie, jak się dobrze zastanowić, niczego nie osiągnąłem. Wypróbowałem tylko no­wy sposób kierowania światem i

zupełnie nie wiedziałem, co z tego wyjdzie! - Matissen wstał, wyszedł na nocne podwórze i krzyknął do psa: - Wilczek, ty kudlaste stworzenie! - Pogładził łaszącego się psa.- To prawda, że nasze serce to choroba? Jak uważasz? Przecież wiadomo, że sen­tymentalizm oznacza koniec myśli, prawda? Jasna sprawa, że tak! No więc rozstrzygniemy ten kon­flikt na korzyść głowy i pójdziemy spać! „ Krzyknął przez płot w otwarte pole, strasząc niewidzialnych, ale prawdopodobnych wrogów. Wilczek zaskomlał - i obaj udali się na spoczynek.

Chutor ucichł. Cicho szeptała rzeczka w dolinie, tocząc swoje wody do odległego oceanu, a we wsi Koczubarowo dudnił napędzany gazem silnik elek­trowni. Ludzie tam głęboko spali, bo nie mieli krewniaków ani na „Californii”, ani na „Klarze”.

Matissen też spał - ze zmartwioną twarzą, ucichłym ciężkim sercem i rozwartymi szeroko cuchnącymi ustami. Nigdy nie troszczył się o hi­gienę i zdrowie swego ciała.

Obudził się o świcie. W Koczubarowie cichutko piały koguty. Poczuł, że nikogo mu nie żal i zro­zumiał, że serce mu do końca umarło. W tej samej chwili zrozumiał też, że nic go nie interesuje i że to, co osiągnął, jest niepotrzebne nawet jemu same­mu. Dowiedział się w ten sposób, że siła serca karmi mózg, a martwe serce go zabija.

Do drzwi zapukał wczesny gość - znajomy chłop Pietropawłuszkin.

- Ja w poselstwie od naszej komuny, Izaaku Grigoriewiczu! Proszę się nie obrażać, ja sam jestem z funkcji i wykształcenia pomocnikiem agronoma i żadnych przesądów nie mam!...

- Gadaj krótko, czego ode mnie chcesz! - ponaglił go Matissen.

- Nie ja, tylko komuna... Wszyscy wiemy, że zna pan sekretne słowo i wiele pożytecznych rzeczy może nim dokonać. Wiemy, że od samej pańskiej myśli maszyny zaczynają pracować...

- No i to z tego?

- Nie można by tak pomyśleć; żeby pola więcej zboża dawały?

- Nie można - uciął Matissen. - Na razie tego nie potrafię, ale pomogę wam, jak tylko coś odkryję. Na razie kamień z nieba mogę zrzucić na twoją głowę!...

- To na nic, Izaaku Grigoriewiczu! Ale skoro kamień pan może, to gleba jest bliższa niebu...

- Nie w tym rzecz...

- Izaaku Grigoriewiczu, czytałem właśnie, że statki w morzu utonęły właśnie przez kamień z nieba. To przypadkiem nie pan wyświadczył Amerykanom tę przysługę?

- Ja, towarzyszu Pietropawłuszkin! - odparł Matissen, któremu było już wszystko jedno.

- Niepotrzebnie pan to zrobił, Izaaku Grigo­riewiczu! To wprawdzie nie moja sprawa, ale uważam, że niepotrzebnie!

- Sam jestem taki mądry, Pietropawłuszkin! Ale co na to poradzić? Byli carowie, generałowie, obszarnicy i burżuje, pamiętasz? A teraz nowa władza nastała - uczeni. Złe miejsce nigdy nie pozostaje puste!

- A ja bym tak nie powiedział, Izaaku Grigo­riewiczu! Jeśli do nauki dodać rozsądek i serdecz­ność, to wedle mnie na pustyni kwiaty zakwitną, a zła nauka nawet urodzajną niwę potrafi piaskiem zasypać!

- Nie, Pietropawłuszkin, im większa nauka, tym bardziej ją trzeba wypróbowywać. A żeby moją naukę sprawdzić do końca, cały świat trzeba zamęczyć. W tym właśnie tkwi zła siła wiedzy! Najpierw kaleczę, a dopiero potem leczę. Może więc lepiej nie robić krzywdy, to i lekarstwo nie będzie potrzebne...

- Czy to jedna tylko nauka kaleczy, Izaaku Grigoriewiczu? Nie można tak mówić. To głupie życie robi z ludzi kaleki, a nauka ich leczy.

- Może, masz rację, Pietropawłuszkin! - oży­wił się Matissen. - Niech ci będzie! A ja wiem, jak kamienie z nieba na ziemię walić, potrafię też robić rzeczy o wiele gorsze! I kto mi zabroni? Cały świat mogę wystraszyć, potem opanować go i zo­stać imperatorem całej kuli ziemskiej! A jak nie, to wszystkich zetrę w pył i zamienię w gaz!

- A sumienie, Izaaku Grigoriewiczu, a in­stynkt społeczny? Gdzie pański rozum? Bez ludzi też pan daleko nie ujedzie, bo i dotychczas w nauce ludzie panu pomagali! Przecież nie od razu urodził się pan z wszystkimi rozumami!

- E tam, Pietropawłuszkin, na to wszystko można kichnąć! Nie pomyślałeś o tym, że jestem po prostu złym człowiekiem?

- Żli mądrymi nie bywają, Izaaku Grigorie­wiczu!

- A wedle mnie cały rozum to zło! Cała pra­ca - zło! Zarówno rozum, jak i praca wymagają działania i nienawiści, a dobro skłania do żalu i płaczu...

- Niesprawiedliwie pan mówi, Izaaku Grigo­riewiczu! Tak niesłusznie, że mnie nieprzywykłe­mu aż w głowie szumi... Nasza komuna prosi o pomoc, Izaaku Grigoriewiczu! Ziemię mamy tak wyjałowioną, że już żaden fosfat nie może jej pomóc. Pana nic nie będzie kosztowało, jeśli prze­każe pan swoją myśl glebie, a my z tego będziemy żyć! Niech pan nie odmawia, Izaaku Grigoriewi­czu! Tak składnie to panu wychodzi: pomyśli pan, co trzeba, i maszyna już sama wodę pompuje na pola! Pewnie tak samo potrafi pan dać glebie urodzajność... Do widzenia na razie!

- No dobra. Żegnaj! - odparł Izaak Grigoriewicz.

To mądry chłopak - pomyślał Matissen. - Prawie zdołał mnie przekonać, że jestem łobu­zem!”

Następnie ubrał się do końca i przeszedł do drugiego pokoju, w którym stał niski stół o wymia­rach 3x4 metry zawalony różnymi aparatami. Matissen podszedł do najmniejszego z nich, włą­czył go do prądu z akumulatorów i położył się na podłodze. Natychmiast utracił jasną świadomość i znalazł się w mocy koszmarów o tak śmiertelnej mocy, że niemal niweczyły jego mózg, niszczyły go wręcz fizycznie. Krew nasyciła się truciznami i poczerniła naczynia krwionośne; cale zdrowie Matissena, wszystkie ukryte siły organizmu, wszy­stkie siły obronne zostały zmobilizowane do walki z jadem roznoszonym przez prąd krwi do mózgu i całego ciała. A sam mózg leżał niemal bezbronny pod ciosami fal elekromagnetycznych bijących z aparatu stojącego na stole.

Te fale wzbudzały szczególne myśli, a myśli wystrzeliwały w kosmos niczym kuliste bomby elektromagnetyczne. Trafiały w coś, może planety leżące w samym gąszczu Drogi Mlecznej, rozregulowywały ich puls tak dalece, że planety spadały ze swych orbit i zataczały się niczym pijani włóczę­dzy.

Mózg Matissena był tajemniczą maszyną, któ­ra przebudowywała otchłanie Wszechświata, zaś aparat na stole maszynę tę uruchamiał. Zwyczaj­ne myśli człowieka, zwyczajne drgnienia jego mózgu są zbyt słabe, aby wpływać na świat, bo do tego potrzebne są zawichrowania cząsteczek mózgowych zdolne do zaburzenia substancji świa­towej.

Zaczynając doświadczenie Matissen nie wiedział, co stanie się na świecie - na ziemi lub niebie - po nowym szturmie mózgowym. Nie umiał bowiem jeszcze kierować tym cudownym i niepowtarzal­nym układem fal elektromagnetycznych, które wypromieniowywał jego mózg. A właśnie w tym układzie fal tkwił cały sekret jego potęgi; właśnie on bił substancję światową w jej najczulsze miej­sca, zadawał jej ból i zmuszał do kapitulacji. I takie złożone fale mógł

wytwarzać żywy mózg człowieka jedynie z pomocą martwego aparatu.

Po godzinie specjalny zegar miał przerwać prąd zasilający mózgowzbudnik i przerwać doświadcze­nie. Jednak Matissen zapomniał go nakręcić, zegar stanął i prąd niezmordowanie zasilał aparat cicho buczący na stole.

Minęły dwie godziny. Ciało Matissena tajało proporcjonalnie do kwadratu upływu czasu. Za­miast krwi z mózgu wypływała lawina zwłok czerwonych ciałek. Równowaga w ciele została zachwiana. Zniszczenie brało górę nad odtworze­niem. Ostatni przeraźliwy koszmar wbił się w żywą jeszcze tkankę mózgową Matissena, a litościwa krew ugasiła ostatnie widziadło i ostatnie cierpie­nie. Czarna lawa wtargnęła do mózgu i przez pękniętą tętnicę zawróciła do pracowitego serca. Serce stanęło. Ostatnia myśl Matissena była jed­nak pełna serdeczności: stanęła przed nim żywa umęczona matka z oczami zalanymi krwią i skarżą­ca się synowi na swoje cierpienia.

O dziewiątej rano Matissen był już martwy. Leżał z otwartymi białymi oczami i z paznokciami wbitymi spazmatycznie w podłogę.

Aparat pracowicie buczał i zatrzymał się dopiero wieczorem, kiedy wyczerpała się energia w akumu­latorze.

Przez cały dzień obok domu Matissena pomyka­ły wozy i półtoratonowe ciężarówki wożące z łąk bujne trawy na paszę dla bydła.

Pietropawłuszkin jeździł automobilem ciężaro­wym, uśmiechał się do kosmicznej przestrzeni pól i z rozrzewnieniem myślał o korzyściach płynących z dobrej nauki i o swoim niemałym w tej nauce i korzyściach udziale.

W dwa dni później w gazecie „Izwiestia” w rubryce Ze świata wydrukowano informację poda­ną przez Główne Obserwatorium Astronomiczne.

W konstelacji Psów Gończych przy bezchmur­nym niebie od dwóch nocy niewidoczna jest nale­żąca do niej gwiazda alfa.

W 9 sektorze Drogi Mlecznej wytworzyła się pusta przestrzeń, pęknięcie obserwowane pod ką­tem 4°17'. Gwiazdozbiór Herkulesa odrobinę się przesunął na nieboskłonie, wskutek czego cały Układ Słoneczny winien zmienić kierunek swego ruchu. Te niezwykle dziwne zjawiska, zakłócające odwieczną budowę firmamentu, wskazują na sto­sunkową nietrwałość i kruchość Kosmosu. Prowa­dzone są usilne obserwacje mające na celu wykrycie przyczyn tych anomalii.”

Jako uzupełnienie tej wiadomości zamieszczono rozmowę z członkiem Akademii Nauk Watmanem. Z innych depesz nadesłanych z jednej czwartej kuli ziemskiej (ówczesne rozmiary ZSRR) nie wynika­ło, by Ziemia w jakiś istotny sposób ucierpiała wskutek gwiezdnych katastrof. Wyjątkiem była króciutka informacja pochodząca z Kamczatki:

Na górach osiadło ciało niebieskie o średnicy około 10 kilometrów. Jego budowa jest nieznana, a kształt zbliżony do sferoidu. Ciało przyleciało z ogromną prędkością i łagodnie wylądowało na szczytach gór. Przez lornetki widać ogromne kry­ształy na jego powierzchni. Miejskie Towarzystwo Miłośników Nauk Przyrodniczych zorganizowało wyprawę w celu zbadania niezwykłego ciała, ale trudno liczyć na jej szybkie rezultaty, gdyż góry są niemal niedostępne. Zażądano przysłania aeropla­nów. Dziś w kierunku ciała niebieskiego wyleciała niewielka eskadra aeroplanów japońskich.”

Tego samego dnia inna gazeta doniosła o śmierci inżyniera agronoma Matissena, znanego w kręgach rolniczych specjalisty od nawadniania gleby.

I tylko pomocnikowi agronoma Pietropawłuszkinowi, który prenumerował oba dzienniki, przy­szła do głowy niezwykła myśl o wzajemnym powią­zaniu trzech wydarzeń: umarł Matissen, na

Kamczatce osiadła planetka, zaginęła jedna gwiazda i pękła Droga Mleczna. Kto jednak uwierzy gada­ninie jakiegoś tam chłopa?

Matissena chowano bardzo uroczyście. Niemal cala Koczubarowska Komuna Rolnicza szła za jego trumną. Chłopi zawsze lubili wędrowców i dziwa­ków. A samotny i milczący Matissen był właśnie taki - wszyscy w nim to wyczuwali. Ostatni wianuszek włosów osypał się z łysej czaszki Matis­sena, gdy czyjeś niezręczne dłonie potrąciły trum­nę. Wszystkich to niezmiernie zdumiało i sprawi­ło, że chłopi nabrali do nieboszczyka jeszcze więk­szego szacunku.

Pogrzeb Matissena pokrył się w czasie z za­kończeniem prac ekspedycji podwodnej wysłanej przez rządy Niemiec i Ameryki w celu odszukania zatopionej „Californii” i „Klary”.

Odpływając z miejsca katastrofy, ekspedycja nadała radiodepesze do Nowego Jorku i Berlina.

Ustalono ponad wszelką wątpliwość, że siła bolidu była tytaniczna: »California« i »Klara« zostały weń wbite głęboko w dno oceanu, a sam bolid utonął w oceanicznym łożu. Na miejscu katastrofy wytworzyło się zapadlisko o promieniu 40 i największej głębokości poniżej poziomu dna - 2,25 kilometrów. Jedynie wiercenia podwodne pozwolą ustalić głębokość zalegania wszystkich trzech ciał - »Californii«, »Klary« i bolidu. Owe ciała będą zapewne silnie zdeformowane.”

Oba rządy odtelegrafowały niezwłocznie:

Przystąpić do wiercenia. Otworzono stosowne kredyty.”

Ekspedycja wysłała jeden ze swoich statków po brakujący sprzęt i w dwa tygodnie później rozpo­częła wiercenia podwodne.

Pietropawłuszkin był korespondentem wiejskim gazety, która opublikowała nekrolog Matissena. Nauka przyprawiała świat o panikę. Codziennie relacje z jej odkryć zajmowały połowę objętości

gazet. Był czas, kiedy bożyszczem stawał się wo­jownik, później triumfował bogacz, a teraz na­deszła pora bohaterskiego uczonego i wszechmoc­nej nauki. W nauce tkwił teraz przewodni pierwia­stek Historii.

Nie można było stać na uboczu tej nauki, więc Pietropawłuszkin napisał do swojej gazety kores­pondencję, która winna mu była dać wewnętrzne zadowolenie jako współuczestnikowi postępu na­uki światowej.

Przez dziewięć dni dręczyły go domysły, aby wreszcie zamienić się w żarliwą pewność grzejącą mózg.

Korespondencja nazywała się Bitwa człowieka z całym światem.

Uczony inżynier i agronom Izaak Grigoriewicz Matissen, który umarł na dniach, jak to wiadomo czytelnikom, wynalazł takie myśli, że one same z siebie mogły zrzucić meteory na ziemię. Przed śmiercią, kiedy jego ciało było jeszcze ciepłe, Izaak Grigoriewicz mówił mi, że będzie robił jeszcze gorsze rzeczy. Amerykański statek też utonął za jego sprawą. Odradziłem mu brać dalej na sumie­nie takie nieszczęścia, ale on wyśmiał zdrowy rozsądek półuczonego człowieka (mam stopień pomocnika agronoma polowego). Jestem pewien, że Droga Mleczna pękła od Myśli Izaaka Grigoriewicza. To może śmieszne, ale on umarł od takiego wysiłku. Potrzaskały mu żyły w głowie i nastąpił wylew krwi. Poza Drogą Mleczną Izaak Grigorie­wicz zepsuł na wieki jedną gwiazdę i zepchnął Ziemię ze Słońcem z ich odwiecznej gładkiej drogi. Pewnie też dlatego, przynajmniej tak myślę, jakaś planeta przyleciała po coś na Kamczackie Pół­wyspy...

Ale co było, to było. Teraz Izaak Grigoriewicz umarł i tylko bez potrzeby poprzewracał do góry nogami spokojny porządek świata. A mógłby prze­cież czynić dobro, tylko czegoś nie chciał i umarł.

Oświetlam ten światowy fakt i żądam dla niego zaufania, bo jestem jego naocznym świadkiem. Na dowód mam swoją uprzednią rozmowę z Izaakiem Grigoriewiczem przed jego samotną i sekretną śmiercią.

Teraz niepoinformowani mają rozwiązanie za­gadki, a fakt stal się faktem wszem i wobec.

Precz ze złymi tajemnicami! Niech żyje serdecz­na nauka!

Korespondent wiejski i pomocnik odcinkowego agronoma w dyscyplinie polowej Pietropawłuszkin.”

Redaktorzy pośmiali się z takiego donosu na nieboszczyka i napisali do towarzysza Pietropawłuszkina ciepły list pełen racjonalnych argumen­tów, w którym obiecali mu ponadto przysłać takie książki, jakie natychmiast wyleczą go z idealistycz­nego otumanienia.

Pietropawłuszkin obraził się i przestał nadsyłać korespondencje do gazety. Potem namyślił się, rozzłościł i wysłał pocztówkę:

Obywatele! Redaktorzy-wydawcy! Półuczony człowiek przedstawił wam fakt, a wyście w niego nie uwierzyli, jakbym był zupełnie nieuczony. Proszę się opamiętać i uwierzyć choćby na dobę, że myśl to nie idealizm, tylko twarda potężna mate­ria. I że wszystkie kosmosy tylko z pozoru są trwałe, a tak naprawdę trzymają się na włoskach. Nikt tych włosków nie rwie, to pozostają całe. A kiedy tylko materia myśli je potrąciła - od razu poszły w strzępy. Dlaczego więc wyśmiewacie fakty? Kosmiczny świat to nie żadna tam wasza papierowa gazeta! Pozostaję z wyrzutem - były korespondent wiejski Pietropawłuszkin.”

Maria Aleksandrowna Kirpicznikowa wyczytała w spisie poległych na „Californii” nazwisko swoje­go męża. Wiedziała, że do niej wróci, a teraz dowiedziała się, że nie ma go na świecie.

Nie widziała go przez dwanaście miesięcy, a te­raz już nigdy nie zobaczy.

- Życie się skończyło! - powiedziała na głos i podeszła do okna.

- Co mówisz, mamo? - zapytał pięcioletni synek bawiący się z kotem.

- Lato się kończy, synku! Widzisz, liście leżą na ulicy!

- Dlaczego płaczesz? Tatuś nie przyjedzie?

- Przyjedzie, synku, przyjedzie!...

- Szkoda ci go? Kupiłaś mu dużą książkę?

- A ty nie zapomniałeś swojego wierszyka? Powtórz!

Malec wstał z podłogi i jednym tchem wypalił, bojąc się zająknąć i zapomnieć:

W zielonym autobusiku siedzi sobie szofer rudy.

Kiedy nie dasz mu pieniążków, to zabierze cię do

budy!

Chłopiec mówił to bardzo poważnym tonem i wyobrażał sobie, że sam jest groźnym szoferem. Matka zaczęła go tulić i namawiać, żeby położył się spać, bo inaczej wieczorem będzie zupełnie zmor­dowany. Dzieciak opierał się i sam pieścił matkę chciwie i świadomie, jak dorosły.

- Połóż się, pośpij, synku! Tatuś niedługo przyjedzie!

- Nie oszukuj, mamusiu! Tyle razy spałem, a tatusia wciąż nie ma!

- No to połóż się i poleź trochę! Bo inaczej wyślę cię do babci, jak Lewkę, i będziesz do mnie tęsknił! Pojedziesz do babci?

- Nie pojadę i już!

- Dlaczego?

- Nudno mi tam będzie i tatuś beze mnie przyjedzie!

A jednak malec w końcu położył się spać, bo matki wiedzą, jak do tego dzieci nakłaniać. Maria Aleksandrowna popatrzyła na synka, którego twarz stała się spokojna i niezwykła, wzbudzając żal i

nowy przypływ miłości. Wydawało się jej, że gdy tylko się obudzi - natychmiast wszystko stanie się nowe i odmienne, a matka nie odważy się go skrzywdzić. Ale było to tylko sympatyczne złudzenie, bo chłopak budził się znów jako malutki rozbójnik, który szalał tak, że nawet meble tego nie wytrzymywały.

Zostawszy sam na sam ze sobą Maria Aleksandrowna postanowiła za wszelką cenę żyć nadal. Rozumiała przy tym, że teraz całą energię swej świadomości musi ześrodkować na jednym celu: na uspokojeniu swego łkającego zakochanego serca. Wiedziała bowiem, że tylko w ten sposób potrafi się utrzymać na nogach i nie umrzeć którejś nocy we śnie.

Lękała się położyć spać w obawie, że odpoczywa­jący bezbronny mózg rozpadnie się pod naporem szarpiących ją nieustannie obrazów dojmującego nieszczęścia. Wiedziała, że w śpiącym człowieku pienią się straszliwe myśli, równie bujne i bez­względne jak chwasty w nieplewionym ogrodzie.

I nadchodząca noc wzbudzała w niej przeraże­nie.

Jako kobieta, jako człowiek, chciała mieć przy­najmniej garstkę prochów swego męża. Abstrak­cyjny grób pod dnem oceanu nie pozwalał wierzyć w prawdziwą śmierć, ale mroczny instynkt pod­powiadał jej, iż Michał nie oddycha już powie­trzem Ziemi.

Śpiący Jegoruszka do złudzenia przypominał jej męża. Brakowało tylko zmarszczek i gorzkich fałd wokół ust.

Maria Aleksandrowna niezupełnie rozumiała męża, nie rozumiała zwłaszcza powodów, które kazały mu opuścić dom. Nie wierzyła, iż żywy człowiek zdolny jest zamienić ciepłe i namacalne szczęście na pustynny chłód abstrakcyjnej samot­nej idei. Sądziła, że człowiek może szukać jedynie innego człowieka i nic wiedziała,

że droga do tego człowieka może biec przez zimną otchłań dzikiej przestrzeni. Maria Aleksandrowna była przekona­na, że ludzi może dzielić tylko kilka kroków.

Ale Michał najpierw odszedł, a potem zginął w dalekim rejsie w poszukiwaniu skarbów swej tajemnej myśli. Maria Aleksandrowna naturalnie wiedziała, czego jej mąż szukał. Rozumiała też sens wynalazku rozmnażania materii. I w tej dziedzinie chciała mężowi pomóc. Kupiła dziesięć egzempla­rzy wielkiego dzieła - przekładu dopiero co odna­lezionej w tundrze książki wydanej obecnie jako Dzieło generalne. W Ajunii czytelnictwo było praw­dopodobnie bardzo silnie rozwinięte, czemu za­pewne sprzyjały ciemności ośmiomiesięcznej nocy i samotny tryb życia Ajunitów.

W trakcie budowy drugiego pionowego tunelu termicznego, rozpoczętej w czasie, kiedy Kirpicznikow już zaginął, robotnicy odkryli cztery gra­nitowe płyty pokryte wielkimi symbolami. Owe symbole miały identyczny kształt jak znaki w znalezionej wcześniej Pieśni Ajuny i dlatego dały się z łatwością przetłumaczyć na język współ­czesny.

Kamienne stalle były prawdopodobnie pomni­kiem i zarazem testamentem filozofa-Ajunity, ale zawierały również myśli dotyczące najgłębszych treści natury. Maria Aleksandrowna przeczytała całą księgę i znalazła w niej wyraźne aluzje do tego, czego jej mąż szukał po całej pustej Ziemi. Daleki nieżyjący człowiek pomagał jej mężowi, uczonemu i włóczędze, pomagał w odzyskaniu szczęścia ko­biecie i matce.

Maria Aleksandrowna zrozumiała to i dała ogło­szenie do pięciu amerykańskich gazet.

Nauczyła się na pamięć najważniejszych jej zdaniem urywków z Dzieła generalnego obawiaj c się, że książki mogą zaginąć w jakimś kataklizmie i pozbawić powracającego do domu Michała jego największej radości.

Tylko żywe może być poznane przez żywe - pisał Ajunita - a martwe jest niepoznawalne. Urojonego nie można mierzyć rzeczywistym. Właśnie dlatego dokładnie poznaliśmy rzeczy tak odległe jak aeny (odpowiedniki elektronów - przyp. wyd.), natomiast niewiele potrafimy powie­dzieć o bliskiej nam mamarwie (materii - przyp. wyd./. Stało się tak dlatego, że pierwsze żyją tak samo, jak ty żyjesz, natomiast druga jest martwa jak Muja (pojęcie nierozszyfrowane - przyp. wyd.). Kiedy aeny poruszały się na naszych oczach w proju (atomie - przyp. wyd.), pierwotnie wi­dzieliśmy w tym jedynie siłę mechaniczną, a do­piero później wykryliśmy w nich z radością życie. Jednak centrum proju - pełne mamarwy - przez całe wieki było zagadką, dopóki syn mój ponad wszelką wątpliwość nie dowiódł, że składa się ono również z aenów, tyle że martwych, i że owe martwe aeny służą za pokarm żywym. Wystarczy­ło, aby syn mój wydobył z proju jego jądro - iw tej samej chwili żywe aeny zginęły z głodu. Okazało się w ten sposób, że centrum proju jest spichlerzem pokarmu dla żywych aenów pasących się wokół tego zbiorowiska zwłok swoich przodków i pożera­jących je. Tak oto prosto i błyskotliwie, dowodnie i przekonywująco została odkryta natura całej mamarwy. Wieczna pamięć memu synowi! Wiecz­ny smutek jego imieniu! Wieczny szacunek dla jego umęczonej postaci!”

Maria Aleksandrowna potrafiła wyrecytować cały ten tekst tak samo, jak jej malutki synek recytował wierszyk o rudym szoferze.

Pozostała część Dzieła generalnego zawierała wiadomości o historii Ajunitów - o jej początkach i końcu, kiedy to Ajunici znajdą swój zenit w czasie i naturze, kiedy wszystkie trzy siły - naród Ajunitów, czas i natura osiągną harmonię, a ich potrójny byt zabrzmi jak symfonia.

To Marię Aleksandrowna mało interesowało.

Szukała równowagi swego szczęścia osobistego i nie w pełni rozumiała objawienia nieznanego Ajunity. Dopiero ostatnie stronice księgi wstrzą­snęły nią, zdumiały i oszołomiły.

...Obecnie stało się to możliwe tak samo, jak w epoce niemowlęctwa mojej ojczyzny. Zmąciły się wówczas głębie Oceanu Macierzyńskiego (Lodo­watego - przyp. wyd.), który zaczął zalewać naszą ziemię strumieniami twardej mroźnej wody wy­mieszanej z bryłami lodu. Woda cofnęła się, lecz lód pozostał. Długo pełzał po wzgórzach naszej przestronnej Ziemi, aż wreszcie starł je i prze­kształcił naszą ojczyznę w bezpłodną równinę. Najlepsze urodzajne gleby rozciągające się na wzgórzach zdarł lód i ludzie zostali na jałowych polach. Ale nieszczęście jest najlepszym nauczy­cielem, zaś katastrofa narodu - najlepszym jego organizatorem, jeśli tylko krew ludu nie została pozbawiona płodności przez długie życie na ziemi. Tak było i wówczas: lody zniszczyły urodzajną glebę, pozbawiły naszych przodków pokarmu i możliwości rozrodu, więc zguba zawisła nad całym narodem. Gorący strumień oceaniczny, któ­ry dotychczas ogrzewał nasz kraj, teraz zaczął oddalać się na północ i mrozy rozszalały się nad ziemią, gdzie jeszcze niedawno kwitły mroczne argony. Na północy napierał na nas chaos mart­wych lodów, na południu las mrowiący się od mnogości potężnego zwierza i przesycony całymi rzekami jadu zundry (wydzielin gigantycznych gadów - przyp. wyd.). Naród Ajuny, naród odwagi i poczucia godności własnej, zaczął pozba­wiać się życia i zakopywać swoje księgi - najwyż­szy dar Ajuny - w ziemi, oprawiając je uprzednio w złoto i przesycając ich karty preparatem weni, aby mogły ocaleć i przetrwać bez szwanku wiecz­ność.

Kiedy połowa narodu została zwyciężona przez śmierć i leżała już bez ducha, zjawił się Ejja - strażnik ksiąg - i wyruszył na

wędrówkę wśród opustoszałych dróg i milknących sadyb. Mówił: »zabrano nam macierzyństwo gleby, niebawem zgaśnie ciepło powietrza, lód przeoruje naszą oj­czyznę, nieszczęście gasi mądrość i odwagę. Pozo­stało nam jedynie światło Słońca. Zbudowałem aparat - oto on! Cierpienie nauczyło mnie cierpli­wości i dzięki temu zdołałem owocnie wykorzystać dzikie lata rozpaczy narodu. Światło jest siłą rozdzieranej mamarwy (zmieniającej się materii - przyp. wyd.), światło jest żywiołem aenów, któ­rych potęga jest niezmierna, a siła miażdżąca. Mój aparat przekształca strumienie słonecznych aenów w ciepło. I to nie tylko światło Słońca, lecz także Księżyca i gwiazd mogę swoją prostą maszynką przemienić w ciepło. Mogę uzyskać takie ogromne ilości ciepła, że zdołam roztopić góry. Nie potrze­bujemy już ciepłego oceanicznego strumienia do ogrzewania naszej ziemi!«

W ten sposób Ejja stał się przywódcą życia i zapoczątkował nową historię Ajuny. Jego aparat składający się ze skomplikowanych luster prze­kształcających światło nieba w ciepło i żywą siłę metalu (prawdopodobnie elektryczność - przyp. wyd.) do dziś jest źródłem życia i dobrobytu narodu.

Martwe niegdyś równiny rozkwitły i narodziły się nowe dzieci. Minął en (bardzo długi okres cza­su - przyp. wyd.).

Organizm człowieka wyczerpał się. Nawet mło­dy mężczyzna nie wytwarzał już nasienia, nawet najpotężniejszy umysł nie rodził nowej myśli. Doliny kraju pokryły się mrokiem ostatecznej rozpaczy, człowiek doszedł do własnego krańca i Ajuna, słońce naszego serca, zachodziła na zaw­sze. Wobec tej klęski lody były niczym, niczym też była śmierć. Człowiek karmił się jedną tylko pogardą dla samego siebie. Nie potrafił ani kochać, ani myśleć, nie potrafił nawet cierpieć. Cielesne źródła życia wyschły, zostały wypite do dna.

Mieliśmy góry jadła, luksusowe pałace i nieprze­brane krystalograficzne biblioteki. Nie mieliśmy już jednak celu, życia i żaru w ciałach, nie mieliśmy już nadziei. Człowiek był jak kopalnia, z której wydobyto już wszystką rudę, pozostawiając jedy­nie puste chodniki.

Dobrze jest zginąć na mocnym statku w rozsza­lałym oceanie, źle - zadławić się na śmierć tłustym kąskiem.

Tak było bardzo długo. Przez cale pokolenie nie odradzała się młodość.

Wówczas mój syn Rijgo znalazł wyjście. Czego nie mogła dać natura, to dała sztuka. Syn mój zachował w sobie resztki żywego mózgu i powie­dział nam, iż los nasz dobiega kresu, ale istnieje furtka, za którą oczekuje nas jasny dzień. Wystar­czy ją otworzyć. Furtką tą był kanał elektromagne­tyczny (w oryginale „rura do żywej siły metalu” - przyp. wyd.). Rijgo przeprowadził z przestrzeni przewód pokarmowy do aenów naszego mrocznego ciała, puścił nim strumienie martwych aenów (czyli eteru - przyp. wyd.) i aeny naszego ciała dzięki obfitości pożywienia ożyły. W ten sposób został wskrzeszony nasz mózg, nasze serce, nasza miłość do kobiety i życie pulsowało w nich jak najsilniejsza maszyna. Cała reszta - świadomość, .wrażliwość i miłość - osiągnęła w nich potęgę żywiołu i przeraziła ojców. Historia przestała kro­czyć i zaczęła pędzić. Wiatr losu dął w nasze bezbronne twarze wielkimi nowościami myśli i po­stępków.

Wynalazek mojego syna, jak wszystkie wielkie dokonania, ma odwrotną, szarą stronę. Rijgo wziął dwa centra proju wypełnione zwłokami aenów i umieścił w jednym proju. Wówczas żywe achy zaczęły burzliwie się rozmnażać, a cały proj w ciągu dziesięciu dni rozrósł się pięciokrotnie. Przyczyna jest oczywista i banalna: aeny

zaczęły więcej jeść, gdyż zapasy ich pokarmu zwiększyły się dwu­krotnie.

W ten sposób Rijgo wyhodował całe kolonie sytych, szybko rosnących i gwałtownie mnożących się aenów. Wówczas wziął zwyczajne ciało - kawałek żelaza - i obok niego zaczął wypromieniowywać w kierunku gwiazd strumień sytych aenów wyhodowanych w koloniach. Syte aeny nie przechwytywały zwłok swoich przodków (to zna­czy eteru - przyp. wyd.) i swobodnie płynęły ku kawałkowi żelaza, gdzie czekały na nie głodne aeny. I żelazo zaczęło rosnąć na oczach ludzi jak roślina z ziemi, jak dziecko w łonie matki.

Tak sztuka mojego syna ożywiła człowieka i za­częła mnożyć substancję.

Jednak zazwyczaj bywa tak, że zwycięstwo po­przedza klęskę.

Sztucznie wykarmione aeny, mając silniejsze ciała, zaczęły napadać na żywe, lecz naturalne aeny i pożerać je. A ponieważ przy każdym przekształ­ceniu materii zachodzą nieuniknione straty, to pożerany mały aen nie powiększał ciała dużego aena o tę samą masę, jaką miał sam, dopóki był żywy. W ten sposób materia to tu, to tam - wszędzie, gdzie docierały sztucznie wykarmione aeny (elektrony, dalej będziemy posługiwać się tym współczesnym terminem - przyp. wyd.), zaczęła tracić na objętości. Sztuka Rijgo nie wy­starczała na sporządzenie przewodu pokarmowego dla całej Ziemi i materia nieustannie tajała. Tylko tam, dokąd docierał, trakt dla strumienia zwłok elektronów, (eteryczny trakt - przyp. wyd.) ma­terii przybywało. W eteryczne trakty byli wyposa­żeni ludzie, gleba i substancje najważniejsze dla naszego życia. Cała reszta zmniejszała się, materia gorzała i żyliśmy kosztem niszczejącej planety.

Rijgo zniknął z domu. W Oceanie Macierzyń­skim zaczęło ubywać wody. Rijgo znał przyczynę tego zjawiska i stanął do walki z przeciwnikiem.

Raz wykarmione przez niego plemię elektronów wraz z upływem czasu i wskutek doboru naturalne­go zmieniło się tak, że każdy z nich pod względem objętości ciała równał się chmurze.

Ze wściekłą energią chmury elektronów wyry­wały się z głębin Oceanu Macierzyńskiego, koły­sząc się jak góry w trakcie trzęsienia ziemi, dysząc jak najpotężniejsze wiatry. Ajuna zostanie wypita przez nie jak zwyczajna woda. Rijgo padł. Nie można znieść wzroku elektronów! Okropna będzie śmierć z przerażenia, ale dla Ajuny nie ma już ratunku. Rijgo dawno już przepadł bez wieści, zginął jak kamień w wodzie... Kosmiczne zwierzę­ta poruszają się bardzo wolno, bo zbyt szybko pokonały drogę od mikroskopijnej drobinki do żywej góry. Myślę, że toną one w ziemi jak w twarogu, gdyż ciało ich jest cięższe od ołowiu. Rijgo chyba nie zginął na darmo, gdyż zapewne wynalazł przedtem sposób na pokonanie niezna­nych ciał elementarnych. W szybkim wzroście, w gwałtownym przebiegu doboru naturalnego tkwi siła elektronu. Ale w tymże samym tkwi również ich słabość, bowiem owe czynniki sprawiają, że ich psychika jest skrajnie prosta, zaś organizacja fizjo­logiczna prymitywna, a zatem podatna na zakłóce­nia i niemal bezbronna. Rijgo zrozumiał to, ale został zabity łapą elektronu, ciężką jak bryła platyny...”

Maria Aleksandrowna zadumała się nad książką. Jegoruszka spał, zegar wybił północ - najstrasz­liwszą godzinę samotnych, o której śpią wszyscy szczęśliwi.

- Czyżby kawałek chleba musiał przychodzić człowiekowi z takim trudem? - zapytała na głos. - Czyżby zawsze zwycięstwo było zwiastunem porażki?

Na Moskwę spadła cisza. Ostatnie tramwaje iskrząc przewodami wracały do zajezdni.

- Jeśli istotnie tak być musi, to w jakie zwycięstwo przemieni się okropna śmierć mojego męża? Jaka dusza zastąpi mi jego utraconą mroczną miłość?

Maria Aleksandrowna popadła w straszliwą roz­pacz i zapłakała łzami, które zabijają ciało szyb­ciej niż lejąca się strumieniami krew. Jej myśli miotały się w koszmarze: hurgot żywych elek­tronów rozdzierał mądrą, bezbronną Ajunę, rzeki zielonej trucizny zundry zalewały kwitnącą tund­rę, a w tych zielonych odmętach dławił się Michał Kirpicznikow, jej jedyny utracony na wieki przy­jaciel.

W Srebrnym Borze opodal krematorium stała budowla w wytwornym stylu architektonicznym. Miała ona kształt sferoidu przywołującego na myśl ciało kosmiczne i nie dotykała ziemi, utrzymywana nad jej powierzchnią przez pięć potężnych ko­lumn. Z najwyższego punktu sferoidu strzelał ku górze teleskopowy maszt - symbol groźnej prze­strogi dla mrocznych żywiołów zabierających ży­wych żyjącym, ukochanych kochającym i znak nadziei, że martwi zostaną wydarci Kosmosowi siłą rozwijającej się nauki, wskrzeszeni przez nią i przywróceni do życia.

To był Dom Pamięci, w którym stały urny z prochami tragicznie zmarłych ludzi.

Siwa i piękna w swej starości kobieta weszła z młodzieńcem do Domu. Oboje wolno dotarli do końca ogromnej sali rozjaśnionego bladoniebieskim światłem pamięci i żalu.

Urny stały rzędem na kształt jakichś zgaszonych lamp, oświetlających niegdyś nieznane drogi. Każ­da z nich była opatrzona pamiątkową tablicą.

Andriej Wogułow. Zaginął bez wieści podczas badań podwodnych na Atlantyku.

W urnie nie ma Jego prochów. Znajduje się w niej jedynie chusteczka zbroczona krwią z rany odniesionej podczas prac na dnie

Oceanu Spokojnego, przechowywana przez towarzyszkę życia Andrieja Wogułowa.”

Peter Kreutzkopf, budowniczy pierwszego po­cisku do podróży na Księżyc. Odleciał w nim na Księżyc i nie powrócił. W urnie znajduje się jego niemowlęcy kaftanik. Cześć wielkiemu technikowi i jego odwadze!”

Siwa kobieta o zdumiewająco promiennej twa­rzy poszła z młodzieńcem dalej i zatrzymała się przy ostatniej urnie.

Michał Kirpicznikow, badacz metod rozmna­żania materii, współpracownik doktora fizyki F. K. Popowa, inżynier. Zginął na »Californii« zatopionej przez bolid. W urnie znajduje się ręko­pis jego pracy na temat karmienia i hodowli elektronów oraz pukiel włosów.”

Pod spodem znajdowała się mniejsza tabliczka:

Szukając pokarmu dla elektronów stracił życie i zgubił duszę swej towarzyszki. Syn poległego ukończy dzieło ojca i przywróci matce spokój zbolałego serca. Cześć i miłość wielkiemu ba­daczowi!”

Bywa starość jak młodość, starość szukająca ratunku w cudownym spóźnionym życiu.

Maria Aleksandrowna roztrwoniła nie z własnej winy młodości teraz jej miłość do męża przekształ­ciła się w namiętną macierzyńską namiętność do .starszego syna Jegora, który miał już bez mała dwadzieścia pięć lat. Młodszy syn Lew dobrze się uczył, był towarzyski i bardzo przystojny, ale nie wyzwalał w matce takiej czułości, opiekuńczości i nadziei, jak Jegor.

Jegor był bardzo podobny do ojca. Miał taką samą, pozornie szarą, zwyczajną, lecz niezwykle pociągającą twarz pełną ukrytej siły i nieświadomej powagi.

Maria Aleksandrowna wzięła go za rękę jak dzieciaka i ruszyła z nim ku wyjściu.

W westybulu Domu Pamięci wisiała kwadratowa złota tablica z szarym platynowym napi­sem:

Śmierć obecna jest tam, gdzie brak wystarcza­jącej wiedzy o fizjologicznych żywiołach działają­cych w organizmie i niszczących go.”

Nad łukiem wejściowym biegły słowa:

Wspominaj z czułością, ale bez cierpienia: nauka wskrzesi zmarłych i pocieszy twoje serce.”

Kobieta i młodzieniec wyszli z gmachu. Letnie słońce świeciło triumfalnie nad pełnokrwistą Zie­mią, ukazując w pełnym blasku nową Moskwę - cudowne miasto potężnej kultury, wytrwałej pracy i mądrego szczęścia.

Słońce rwało się do pracy, ludzie śmiali się z nadmiaru sił i chciwie pili życie pełne trudu i miłości.

Wszystko otrzymywali od słońca nad głową, od tego samego słońca, które niegdyś oświetlało drogę Michałowi Kirpicznikowi wędrującemu przez cy­trynowy okręg Riverside - tego samego starego słońca, które promienieje niespokojnym namięt­nym blaskiem wszechświatowej katastrofy i po­czątku nowego Kosmosu.

Jegor Kirpicznikow ukończył Instytut imienia Łomonosowa i został inżynierem elektrykiem.

Jego praca dyplomowa nosiła tytuł Zakłócenia księżycowe elektrosfery Ziemi.

Matka przekazała mu wszystkie książki i rękopi­sy ojca, w tym pracę Popowa, którą po jego śmierci Michał Kirpicznikow przepisał na czysto.

Jegor zapoznał się z pracami Faddieja Kiriłłowicza, całą literaturę Ajunitów i wszystkimi naj­nowszymi hipotezami na temat karmienia i ho­dowli elektronów, jako że już nie ulegało naj­mniejszej wątpliwości, iż elektrony są istotami żywymi. Badanie ich stało się odrębną dyscypliną mikrobiologiczną.

Jegor za cel swego życia uznał ostateczne rozwiązanie zagadki Wszechświata i słusznie, wzorem ojca, szukał pierwotnej macicy świata w przestrze­ni międzygwiezdnej, w tajemniczym życiu elektro­nów składających się na eter.

Młody Kirpicznikow wierzył, że poza metodą biologiczną istnieje również elektrotechniczny sposób rozmnażania elektronów, sztuczny sposób hodowania materii, i szukał go z całym zapałem i namiętnością młodości, całym gorącym mło­dzieńczym sercem, które nie poznało jeszcze mi­łości do kobiety.

Tego lata Jegor wcześnie skończył pracę w laboratorium profesora Maranda, któremu asysto­wał na Katedrze Budowy Eteru.

Marand wyjechał w maju do Australii, do swego przyjaciela astrofizyka Tafta, więc Jegor mógł się rozkoszować wolnym czasem, latem i własnymi szalonymi myślami.

Wypoczynek jest najlepszą porą twórczo­ści” - napisał kiedyś do Marii Aleksandrowny jego ojciec z tundry, gdzie w swoim czasie, jak pamiętamy, budował pierwszy pionowy tunel ter­miczny.

Jegor wychodził z domu wczesnym rankiem. Mknął metrem pod Czerwonymi Wrotami, pod Placem Pięciu Dworców i docierał daleko za mia­sto, gdzieś za Nowe Sokolniki do burzących się tlenem zarośli. Tam spacerując niespiesznie wy­czuwał szczególne ciśnienie krwi, swobodną wi­brację mózgu i ostrą tęsknotę za bliską miłością.

I pewnego razu zdarzyło się tak. Jegor obudził się, gdy na dworze jarzył się już wspaniale trium­falny letni dzień. Matka spała, bo czytała w łóżku do późnej nocy. Ubrał się, przejrzał poranną gazetę, wsłuchał się w pełne napięcia odgłosy zdumiewającego miasta i postanowił gdzieś po­wędrować. Po ojcu lub po jego odległych przod­kach odziedziczy! namiętność do ruchu, wędrówek i sycenia oczu. Być może jego pradziadowie pielgrzymowali niegdyś z

laskami i torbami z Worone­ża do cudownych miejsc Kijowa - nie tyle dla przebłagania za grzechy, ile z chęci poznania nowych miejsc; może byli wędrownymi handlarza­mi albo zwykłymi włóczęgami - nie wiadomo. Jegor więc też zaspokajał swą potrzebę włóczęgi, tyle że czynił to w bliskich okolicach.

Kolej podziemna dowiozła go za Ostankino i tam zostawiła w samotności. Jegor wyszedł na odludną polną drogę, zdjął kapelusz i wymamrotał zapom­niany wiersz, wyczytany kiedyś w książkach matki: Pośród ludzi bliskich mi i obcych Włóczę się bez celu i ochoty...

Dalszego ciągu wiersza nie mógł sobie przypom­nieć, ale do głowy przyszła mu inna strofa, zaczy­nająca się od słów:

Ukochany twój umarł daleko...

Dalej była mowa o kosmyku włosów w urnie i rozpaczy osamotnionej kobiety, o rozpaczy i pustce.

To była pieśń, którą śpiewała matka Jegora, kiedy ogarniała ją tęsknota za zmarłym mężem tak dojmująca, że musiała się bronić przed nią piosen­ką i pieszczotą dzieci.

- Tak - powiedział do siebie Jegor. - Co właściwie wytwarza eter? A diabli go wiedzą! - wykrzyknął i wyciągnął się na trawie.

Słońce głaskało ziemię pod włos i ziemia roz­kwitała trawami, lasami, wiatrami, trzęsieniami i zorzami polarnymi.

Jegor zerknął niedbale na słońce - i natych­miast gorąca fala przepłynęła mu przez gardło i zatrzymała się w głowie.

Zerwał się na równe nogi w kompletnym oszoło­mieniu.

Poczuł się tak, jakby z tyłu objęła go ukochana kobieta - i natychmiast zniknęła.

Jak w kobietę wbił się w jego świadomość promienny domysł, który przeorał mózg na podobieństwo spadającej gwiazdy. Ten

domysł był tak straszliwy i tak szalony jak ruch dziecka garnącego się do piersi matki, jak moment poczęcia w dziewi­czym ciele. Jegor poczuł żądzę i zaspokojenie, poczuł się jak kwiat strząsający płodny pyłek w macierzyńską przestrzeń.

Utraciwszy przelotną myśl Jegor krzyknął coś ze złością w głosie i czym prędzej opuścił miejsce swego chwilowego wypoczynku.

Potem jednak wróciły doń niespiesznie wszyst­kie niewyraźne i niejasne myśli, wróciły niczym dzieci z podwórka zmęczone zabawą i dlatego tylko na niby opierające się rozkazującym nawoływa­niom matki.

Czwartego stycznia w gazecie „Pracownik inte­lektualny” ukazała się taka oto notatka: Elektrocentrala życia

Młody inżynier J. Kirpicznikow od szeregu miesięcy przeprowadza w kierowanym przez prof. Maranda laboratorium eteru interesujące doś­wiadczenia nad sztucznym wytwarzaniem eteru. Idea inż. Kirpicznikowa sprowadza się do tego, że pole elektromagnetyczne o wysokiej częstotliwości drgań zabija w materii żywe elektrony, zaś martwe elektrony, jak wiadomo, tworzą substancję eteru. Wielki kunszt techniczny inż. Kirpicznikowa moż­na ocenić choćby na podstawie faktu, że do zabicia elektronów potrzebne jest zmienne pole o często­tliwości co najmniej 1012 okresów na sekundę.

Generatorem Kirpicznikowa jest samo Słońce, którego światło rozkłada przy pomocy skompliko­wanego układu interferujących powierzchni na składowe elementy energetyczne: mechaniczną energię ciśnienia, energię chemiczną, elektryczną itd.

Kirpicznikowowi potrzebna jest w istocie jedy­nie energia elektryczna, którą z pomocą szczegól­nego aparatu zestawionego z pryzmatów i deflektorów koncentruje w bardzo ograniczonej prze­strzeni

i wprowadza w odpowiednio szybkie drga­nia.

Pole elektromagnetyczne to w gruncie rzeczy kolonia elektronów. Zmuszając to pole do szybkie­go pulsowania Kirpicznikow sprawił, iż żywe elek­trony składające się na to, co nazywamy polem, ginęły; pole elektromagnetyczne przekształcało się w ten sposób w eter - mechaniczne zbiorowisko zwłok elektronów.

Uzyskując tą metodą pewne eteryczne prze­strzenie, Kirpicznikow zanurzał w nie jakieś zwy­czajne ciała (na przykład rejestrator Wattermana), które po trzech dobach podwajały swoją objętość.

W materii rejestratora zachodził następujący proces: bytujące w niej żywe elektrony mogły się intensywniej żywić dzięki obfitości znajdujących się w ich otoczeniu zwłok martwych elektronów, więc szybko się mnożyły, zwiększając równocześ­nie swoją objętość. Powodowało to przyrost całej materii rejestratora. W miarę pochłaniania eteru przez żywe elektrony ich wzrost i mnożenie się ustawały.

Kirpicznikow na podstawie swych doświadczeń ustalił, że w masywie Słońca rodzą się wyłącznie niezmierne ilości żywych elektronów; ustalił też, że właśnie ich gigantyczny natłok w stosunkowo ciasnej przestrzeni wywołuje taką straszliwą walkę o pokarm, że niemal wszystkie elektrony giną. To właśnie owa walka elektronów o dostęp do źródeł pokarmu powoduje gwałtowną pulsację Słońca. Jego energia fizyczna ma zatem socjalną, by tak rzec, przyczynę - wzajemną konkurencję elektro­nów... Elektrony w słonecznym masywie żyją zaledwie kilka milionowych części sekundy poże­rane przez silniejszych przeciwników, którzy z ko­lei padają ofiarą jeszcze potężniejszych wrogów itd. Elektron pochłania zwłoki konkurenta i na­tychmiast ginie, a kolejny zwycięzca pożera go wraz z

nieprzetrawionymi resztkami wcześniej zamordowanego elektronu.

Ruch elektronów w Słońcu jest tak błyskawicz­ny, że ogromne ich ilości zostają wypierane na zewnątrz i ulatują w przestrzeń kosmiczną z szyb­kością trzystu tysięcy kilometrów na sekundę, powodując efekt promienia świetlnego. Jednak w Słońcu trwa tak groźna i pustosząca wojna, że wszystkie elektrony opuszczające jego wnętrze są martwe i lecą bezwładnie albo wskutek prędkości nabranej za życia, albo w rezultacie potrącenia przez przeciwnika.

Kirpicznikow jest jednak przekonany, że zda­rzają się niezwykle rzadkie - zachodzące raz na epokę - wypadki, kiedy elektron może za życia oderwać się od Słońca. Wówczas, mając wokół siebie eter, a zatem obfite środowisko odżywcze, staje się zarodkiem nowej planety. W przyszłości inż. Kirpicznikow zamierza wytwarzać eter w wiel­kich ilościach przede wszystkim z górnych warstw atmosfery graniczących z naturalnym eterem. Ele­ktrony są tam mniej aktywne, więc do ich zabicia potrzeba też mniej energii elektrycznej.

Kirpicznikow kończy opracowywanie swej no­wej metody wytwarzania sztucznego eteru; metoda ta polega na zastosowaniu kanału elektromagnety­cznego, w którym działają wysokie częstotliwości zabijające elektrony. Elektromagnetyczny kanał wysokiej częstotliwości rozciąga się od ziemi do nieba, a w nim, jak w kominie, tworzy się strumień martwych elektronów tłoczony ciśnieniem światła słonecznego ku powierzchni globu.

Nad powierzchnią ziemi eter zostaje zebrany i zakumulowany w odpowiednich naczyniach, a następnie użyty do karmienia tych substancji, których objętość należy powiększyć.

Inż. Kirpicznikow przeprowadził również od­wrotne doświadczenia. Działając polem wysokiej częstotliwości na jakiś przedmiot

powodował jego stopniowe „gaśniecie” aż po całkowity zanik. Prawdopodobnie, zabijając elektrony w substancji przedmiotu, Kirpicznikow niweczy! najsubtelniej­szą naturę materii, bowiem tylko żywy elektron stanowi jej cząstkę, martwy zaś stanowi cegiełkę eteru. Kirpicznikow w ten sposób zeteryzował doszczętnie kilka przedmiotów, w tym również rejestrator Wattermana, który uprzednio „utu­czył”.

Zdaniem Kirpicznikowa dzięki stałemu dopły­wowi na kulę ziemską eteru słonecznego Ziemia stale zwiększa swoje rozmiary geometryczne i cię­żar właściwy składających się na nią substancji. Zapewnia to postęp ludzkości i daje podstawy fizyczne do historycznego optymizmu.

Kirpicznikow utrzymuje, że w swoim wynalazku skopiował działalność Słońca wobec Ziemi, a cała jego zasługa polega jedynie na intensyfikacji tego oddziaływania.

W związku z tym zdumiewającym odkryciem mimo woli przychodzi na myśl nazwisko F. K. Popowa, który pozostawił po sobie wyniki błyskot­liwych przemyśleń oraz ojca wynalazcy, tragicznie zmarłego inżyniera Michała Kirpicznikowa.

Kirpicznikowowi praca płynęła jak wspaniała muzyka i dawała mu tyleż rozkoszy, co odwzajem­niona miłość, czuł bowiem prawdziwą namiętność do nieuchwytnego, subtelnego ciała - eteru. Kie­dy pisał komunikat O możliwości i przypuszczal­nych normach dodatkowego karmienia elektronów, to sam czuł nieprzeparty apetyt, a jego młodzieńcze wargi mimowolnie zwilżały się śliną.

Reporterów nie przyjmował, obiecując w za­mian opublikować wkrótce niewielką pracę o cha­rakterze informacyjnym, a następnie publicznie zademonstrować swoje doświadczenia.

Którejś nocy zdrzemnął się przy biurku, ale natychmiast się obudził. Była noc - głęboka i tajemnicza, jak wszystkie noce

zapadające nad żywą ziemią. Była późna, niespokojna godzina, kiedy to, mówiąc słowami zapomnianego poety: Na grzbietach fal elektrycznych. Miotając się w dzikim transie, Świat dalszy tuli świat bliższy Jak w bulwarowym romansie.

O tej to właśnie porze, kiedy człowieka ogarnia potrzeba tworzenia lub kochania ktoś zapukał do drzwi Jegora. Musiał przyjść ktoś bliski lub ważny, ktoś, kogo zdecydowała się wpuścić nawet matka Jegora niezachwianie strzegąca trudnego spokoju syna.

- Proszę! - powiedział Jegor, odwracając się na krześle.

Weszła Walentyna Krochowa, zjawiająca się niezmiernie rzadko, ale zawsze mile witana córka inżyniera Krochowa, współpracownika ojca Jegora przy budowie tundrowego pionowego tunelu ter­micznego. Walentyna miała dwadzieścia lat, a więc osiągnęła wiek, w którym podejmuje się życiowe decyzje o tym, czy pokochać jednego jedynego człowieka, czy też siłę swej miłości przemienić w żądzę poznawania świata. A może, jeśli obfitość sił życiowych na to pozwala, objąć jedno i drugie?

Dla nas jest to niepojęte, ale kiedyś z pewnością tak będzie. Nauka stanie się prawdziwie fizjolo­giczną namiętnością, instynktem równie silnym . jak namiętność płciowa.

To rozdwojenie dążeń, ten ból niepodjętej de­cyzji wyraźnie rysowały się na twarzy Walentyny Krochowej. Poszukująca młodość, chciwe oczy, elastyczna dusza pozbawiona jeszcze swego środka ciężkości i zamknięta w powłoce pulsujących mięś­ni przesyconych gorącą krwią - oto uroda Walen­tyny Krochowej. Nierozstrzygnioność, włóczęgo­stwo myśli i nieskonkretyzowane rysy ufnej twa­rzy - to zdumiewające piękno młodości człowie­ka.

- Cóż mi powiesz, Walu? - zapytał Jegor.

- Niewiele! Przecież wciąż jesteś bardzo zaję­ty, prawda? - odpowiedziała Walentyna.

- Nie, nie bardzo. A właściwie i tak, i nie... Żyję jak w gorączce, bo sam jeszcze nie wiem, co z mojej pracy wyjdzie.

- Już wyszło! Nie udawaj skromnisia...

- Nie całkiem, Walu, nie całkiem! Odkryłem jeszcze coś takiego, że serce się ściska z przeraże­nia...

- Co to takiego? Jakaś nowa właściwość etery­cznego traktu?

- Nie, coś zupełnie innego. Eteryczny trakt to zupełny drobiazg!... Zrozumiałem, Walu, jak Wszechświat rodził się i rodzi, jak materia zaczyna oddychać w otchłani chaosu, wolności i ograniczo­nej nieuchronności świata! To dopiero jest piękne! Ale ja tylko czuję to piękno i nic o nim nie wiem... No dobra! A gdzie jest twój ojciec?

- Na Kamczatce...

- Rozwierca tę nieszczęsną planetkę? Nawet mnie ona się serdecznie znudziła! Ile to już lat minęło od jej lądowania... Zjawiła się, kiedy jeszcze mój ojciec żył!

- Tak, ciągle się z nią grzebie.

- Nie pisze, co w niej znalazł?

- Pisze, że znajduje stopy różnych metali, ale wszystkie te metale są znane ludziom.

- A co jeszcze pisze?

- Że znaleźli tam jakiś okrągły przedmiot...

- Jaki? Mów szybko!

- Nie wiadomo. Ta kula nie poddaje się żadnej mechanicznej obróbce i żadnemu odczynnikowi chemicznemu. Całkowita bierność!

- No, no! Walu, przecież jesteś chemiczką, co ty o tym sądzisz?

- Co tam ja! To ciebie chciałam o to zapytać...

- A diabli wiedzą, co to może być! W tej otchłani, z której dociera do nas światło i przylatują meteory, mogą być takie rzeczy, o

których się nam nawet nie śniło!...

- A kiedy zademonstrujesz swój eteryczny trakt?

- Kiedyś go w końcu pokażę, ale najpierw muszę napisać książkę.

- Komu ją poświęcisz?

- Naturalnie ojcu. Inżynierowi Michałowi Kirpicznikowi, wędrowcowi i elektrotechnikowi!

- To bardzo dobrze, Jegor! Cudownie, jak w bajce: wędrowcowi i elektrotechnikowi!

- Tak, Walu. Nie pamiętam twarzy ojca, ale pamiętam, że był małomówny i wcześnie wstawał. Jak dziwnie i niewcześnie umarł! Przecież on niemal odkrył eteryczny trakt...

- Masz rację, Jegorze! A twoja matka stała się prawdziwą staruszką... Może mnie trochę odpro­wadzisz? Zrobiło się bardzo późno, ale noc jest bardzo piękna. Umyślnie przyszłam tu wolnym spacerkiem.

- Z przyjemnością, Walu, ale niezbyt daleko, bo chcę się wyspać. Za dwa dni muszę oddać książkę do druku, a napisałem dopiero połowę. Nie lubię pisać, lubię robić konkretne rzeczy.

Wyszli do westybulu, zjechali windą i znaleźli się na powietrzu, w którym wędrowały zmęczone nocne prądy.

Księżyc wolno przesuwał się po niebie. Być może leżało tam teraz zlodowaciałe ciało inżyniera Kreutzkopfa, na wieki samotne.

Wala i Jegor szli pod rękę. W głowie młodzieńca płynęły niejasne myśli gasnące jak wiatry w dzi­kim, pustym polu i zapalające się od kontaktu z miłą dziewczyną, taką ludzką i kobiecą. Kirpicznikow jednak konstruował swoje wynalazki nie tylko głową, lecz także sercem i krwią, więc bliskość Walentyny wzbudzała w nim tylko lekkie uczucie smutku i tęsknoty. Siły jego serca zostały zmobilizowane do ataku na inny cel.

Moskwa zasypiała. Niewyraźnie i niejasno szu­miały jakieś dalekie maszyny. Nad głowami unosił się bezsenny Księżyc, wzywając człowieka do lotu, podróży i odetchnięcia pustką międzyplanetarnej otchłani.

Jegor uścisnął rękę Wali, chciał jej coś powie­dzieć - jakieś powolne i dziewicze słowo, które każdy człowiek wypowiada tylko raz w życiu, ale w rezultacie nie odezwał się i w milczeniu wrócił do domu.

Matka spała, a stół kreślarski tęsknił do jego ręki.

Zdjąwszy buty i zgasiwszy światło, Jegor nagle przypomniał sobie o znalezionym przez Krochowa we wnętrzu kamczackiego bolidu tajemniczym przedmiocie - milczącej kuli, której nie sposób rozrąbać na kawałki ani strawić kwasami.

- Sprasowany eter! - powiedział na głos. - Zwłoki elektronów wtłoczone w siebie nawzajem! Tak, ich rzeczywiście nie da się w żaden sposób ugryźć, bo śmierć jest prymitywna i absolutna!

Przykrył się kołdrą, pomyślał sennie: „A co sprasowało eter?” - i usnął.

We śnie zobaczył ogromną, luksusowo wydaną księgę i siebie jako siedmioletniego chłopczyka czytającego od połowy strony takie oto słowa:

Życie jest ułomnym faktem; każda istota usiłu­je zrobić coś takiego, czego nigdy nie było i nie będzie, więc dlaczego wiele zjawisk przyrody żywej jest niewytłumaczalnych i nie posiada odpowied­ników we Wszechświecie. Na przykład umierający elektron, szukający w eterze zwłok swojej narze­czonej może ściągnąć ku sobie cały kosmos, zagęś­cić go w kamień o potwornym ciężarze właściwym i samemu zginąć w jego kamiennym środku z rozpaczy, której skala podobna jest do odległości od Ziemi do Drogi Mlecznej. Niechaj wówczas uczony spróbuje dociec tajemnicy martwego nie­biańskiego kamienia!... Niechaj zrodzi się mózg zdolny pomieścić

całą potworną komplikację i straszliwie ułomne piękno Wszechświata!”

Obudziwszy się Jegor zapomniał swój sen na zawsze, na cale życie.

Dwudziestego marca noce nie są tak krótkie, a dnie długie, aby zorza zaranna rozgorzała o pierwszej po północy. Nigdy się tak nie zdarzało i nawet najstarsi ludzie niczego podobnego nie pamiętają.

Ale pewnego razu tak się zdarzyło. Mieszkańcy Moskwy rozchodzili się do domów - jedni z te­atrów, drudzy z nocnej zmiany, inni wreszcie z przeciągającej się wizyty u przyjaciół.

Tego wieczoru w Wielkiej Sali Filharmonii dawał koncert słynny wiedeński pianista Schachtmeier. Jego głęboka podwodna muzyka, pełna owego majestatycznego i dziwnego uczucia, które­go nie można nazwać ni smutkiem, ni ekstazą - wstrząsnęła słuchaczami. Ludzie rozchodzili się w milczeniu z Filharmonii, przerażeni i zachwyce­ni nową głębią i horyzontami życia, o których Schachtmeier opowiedział im żywiołowym języ­kiem muzyki.

W Muzeum Politechnicznym o pół do pierwszej skończył się wykład Maxa Valiere'a, który za­wrócił z połowy drogi na Księżyc. W rakiecie jego konstrukcji były pewne niedopatrzenia, a ponadto środowisko leżące między Ziemią a Księżycem okazało się zupełnie inne, niż na to mogły wskazy­wać obserwacje prowadzone z powierzchni naszego globu. Dlatego Valiere zawrócił. Audytorium było wstrząśnięte opowieścią podróżnika i pełne entuz­jazmu dla wspaniałego czynu z ogromnym hałasem rozpływało się po mieście. Pod tym względem słuchacze Valiere'a i Schachtmeicra krańcowo się od siebie różnili.

I akurat w tym momencie wysoko nad placem Swierdłowa zaświecił błękitny punkcik, który po sekundzie zwielokrotnił swe

rozmiary i zaczął wysnuwać z siebie niebieskawą spiralę, obracając sic wolno i jakby rozwijając kłębek jakiejś błękitnej strugi. Jeden promień wolno opadał ku ziemi i widać było wyraźnie jego podrygujący ruch, jakby napotykał na swej drodze przeciwstawne siły ha­mujące jego bieg. Wreszcie słup niebieskiego mar­twego, ognia zawisł między ziemią a nieskończo­nością, a błękitna zorza ogarnęła całe niebo. Wszy­stkich najbardziej przeraził fakt, że zniknęły naj­drobniejsze cienie: każdy przedmiot na powierzch­ni ziemi został otulony w jakiś nieruchomy, wszechprzenikający płyn - i przestał rzucać cienie.

Pierwszy raz od swego założenia Moskwa za­milkła: kto mówił, ten zamilkł, kto milczał, ten nie wydał najcichszego nawet okrzyku. Ustał wszelki ruch: kto jechał, ten zatrzymał swój pojazd, kto stał, ten zapomniał, gdzie zamierzał się udać.

Cisza i błękitny mądry blask objęły się nad zmartwiałą Ziemią. Cisza była tak głęboka, że owa błękitna zorza zdawała się dźwięczeć monotonnie i czule, tak uspokajająco jak granie świerszczy zapamiętane z dzieciństwa.

W wiosennym powietrzu każdy głos jest dźwię­czny i młody. Teraz też spod kolumn Teatru Wielkiego rozległ się przenikliwy i zdziwiony krzyk kobiety: czyjaś dusza nie wytrzymała na­pięcia i poruszyła się gwałtownie, aby otrząsnąć się z tego zauroczenia.

I natychmiast nocna Moskwa ożyła: szoferzy nacisnęli guziki starterów, piesi uczynili pierwszy krok, mówiący zakrzyczeli, śpiący obudzili się i wybiegli na ulice, każde spojrzenie obróciło się ku niebu, każdy mózg zadygotał z podniecenia.

Ale błękitna zorza zaczęła gasnąć. Ciemność zalewała horyzonty, spirala zwijała się, kryjąc się w głębinach Drogi Mlecznej i została tylko jaskra­wa wirująca wolno gwiazda, ale i ona tajała w oczach, aż wreszcie wszystko zniknęło jak senne majaki. Każde

jednak oko zapatrzone w niebo długo jeszcze widziało tam niebieską gwiazdę, chociaż jej tam już nie było, a na nieboskłonie jarzył się tylko zwyczajny gwiezdny deszcz.

I wszystkim zrobiło się jakoś smutno, chociaż prawie nikt nie wiedział, o co chodzi.

Rano „Izwiestija” opublikowała wywiad z inży­nierem Kirpicznikowem.

Wytłumaczenie nocnej zorzy nad światem

Nasz reporter z największym trudem dotarł do Laboratorium Mikrobiologicznego im. prof. Maranda. Miało to miejsce o czwartej nad ranem, bezpośrednio po wystąpieniu zjawiska optycznego w eterze. W laboratorium reporter zastał śpiącego inż. Kirpicznikowa, znanego konstruktora urzą­dzeń do rozmnażania materii i odkrywcy tak zwanego «eterycznego traktu«.

Nie odważył się obudzić zmęczonego wynalazcy, ale wygląd laboratorium pozwolił mu ustalić wszy­stkie wyniki nocnego doświadczenia.

Poza przyrządami niezbędnymi do sporządzenia eterycznego traktu i akumulacji martwych elektro­nów na stole wynalazcy leżał stary pożółkły ręko­pis, na którego pierwszej stronie widniało zdanie: »Teraz sprawą techników jest hodowanie żelaza, złota i węgla tak samo, jak rolnicy hodują świnie.« Korespondent na razie nie zdołał ustalić, do kogo należą te słowa.

Połowę sali doświadczalnej zajmowało błyszczą­ce ciało, które po bliższym zbadaniu okazało się żelazem o kształcie niemal prawidłowego sześcianu o wymiarach 10x 10x 10 metrów. Nie wiadomo, w jaki sposób bryła o takiej wielkości znalazła się w sali doświadczalnej, skoro prowadzące do niej drzwi i okna są znacznie mniejsze. Pozostaje tylko przypuszczać, iż żelazo nie zostało w ogóle przy­niesione z zewnątrz, tylko wyhodowano je w la­boratorium. Ten domysł znalazł potwierdzenie w dzienniku laboratoryjnym

leżącym obok starego rękopisu. Inż. Kirpicznikow wpisał tam własno­ręcznie: «Ciało doświadczalne - miękkie żelazo o wymiarach 10 x 10x 10 cm, 1 godz. 25 min., na­pięcie optymalne.« Późniejszych wpisów w dzien­niku nie ma. Należy więc przypuszczać, iż w ciągu 2 do 3 godzin żelazo powiększyło swą objętość stukrotnie. Taka jest siła eterycznego karmienia.

W sali rozlega się jakiś nieustanny, miarowy hałas, na który nasz reporter zrazu nie zwrócił uwagi. Po zapaleniu światła dostrzegł jakiegoś potwora siedzącego na podłodze w pobliżu bryły żelaza. Obok nieznanej istoty leżały skomplikowa­ne detale zniszczonego aparatu wyglądającego tak, jak gdyby zostały przepalone łukiem Volty. Zwie­rzę miarowo jęczało. Reporter sfotografował je (zdjęcie zamieszczamy). Jak widać, ma ono kształt owoidu o wysokości metra i maksymalnej szero­kości około pół metra. Barwa ciała - czerwono-żółta. Narządów wzroku i słuchu nie stwierdzono. Ku górze unosi się ogromna rozdziawiona paszczęka pełna czarnych zębów o długości dochodzącej do 4 cm. Zwierzę posiada cztery krótkie (1/4 metra) muskularne łapy o obwodzie co najmniej pół metra. Każda łapa zakończona jest pojedyn­czym silnym palcem w kształcie elastycznego lśniącego oszczepu. Zwierzę stoi na grubym silnym ogonie, którego koniec porusza się, ukazując trzy połyskliwe zęby. Kły w otwartej paszczęce są nagwintowane i obracają się w swoich gniazdach. Ta dziwna i przerażająca istota jest bardzo mocno zbudowana i sprawia wrażenie żywej bryły metalu.

Hałas w laboratorium spowodowany był jękami tego gada wywołanymi prawdopodobnie głodem. Zwierzę to jest bez wątpienia sztucznie utuczonym i wyhodowanym przez inż. Kirpicznikowa elek­tronem.

Na zakończenie tego, by tak rzec, zaocznego wywiadu z inż. Kirpicznikowem redakcja łączy się z czytelnikami i całym krajem w

radości z powodu nowego zwycięstwa geniuszu naukowego, które przypadło w udziale młodemu radzieckiemu nau­kowcowi.

Sztuczna hodowla żelaza i w ogóle rozmnażanie materii da Związkowi Radzieckiemu taką przewa­gę gospodarczą i wojskową nad pozostałą, kapitali­styczną częścią świata, że gdyby kapitalizm miał wyczucie epoki i rozsądek historyczny, natych­miast poddałby się socjalizmowi bez żadnych warunków wstępnych. Ale imperializm niestety nigdy nie miał tych cennych cech.

Rewolucyjna Rada Wojskowa i Wszechzwiązkowa Rada Gospodarki Narodowej podjęła już od­powiednie kroki dla zapewnienia państwu mono­polu na korzystanie z wynalazku J. M. Kirpicznikowa.

J. M. Kirpicznikow jest członkiem partii i Biu­ra Wykonawczego Komunistycznej Międzynaro­dówki Młodzieżowej. Już parę miesięcy temu zrzekł się bezpłatnie na rzecz państwa praw do wszystkich swoich odkryć i konstrukcji. Ze swej strony rząd naturalnie zapewni J. M. Kirpicznikowowi wszelkie warunki do dalszej pracy.

Dziś o godzinie pierwszej po południu J. M. Kirpicznikow spotka się z przewodniczącym Rady Komisarzy Ludowych Związku, tow. Czaplinem.”

Cała Moskwa - ten nowy Paryż socjalistyczne­go świata - oszalała z radości po przeczytaniu tej informacji. Żywe, namiętne, uspołecznione miasto w całości wyległo na ulice, zapełniło kluby, sale wykładowe i w ogóle wszystkie miejsca, gdzie była nadzieja na uzyskanie dokładniejszych wiadomości na temat prac Kirpicznikowa.

Dzień wstał słoneczny, śnieg zaczął tajać i po­tężna nadzieja rozrastała się w ludzkich sercach. W miarę ruchu Słońca ku południowemu zenitowi mózg człowieka coraz jaśniej widział przyszłość promienną jak tęcza, oszałamiającą jak podbój Wszechświata, jak

błękitna otchłań wielkiej duszy obejmującej żywioły świata niczym ukochaną ko­bietę.

Ludzie nie znajdowali slow na wyrażenie radości ze zwycięstwa techniki i każdy tego dnia był szlachetny.

Cóż może być radośniejszego i pełniejszego niepokoju od dnia, który zwiastuje rewolucję tech­niczną i niesłychany dobrobyt społeczeństwa?

Wieczorna Moskwa” wydrukowała sprawo­zdanie z zebrania robotników fabryki „Genera­tor”, w której Jegor Kirpicznikow odbywał swoją dwuletnią praktykę studencką.

Na zebranie przybył przewodniczący Rady Ko­misarzy Ludowych Czaplin i Kirpicznikow. Po­witało ich na stojąco osiem tysięcy rzemieślników i specjalistów.

Kirpicznikow wygłosił referat o odkryciu etery­cznego traktu oraz jego wykorzystaniu przemysło­wym w najbliższej przyszłości. Zaczął od badań prowadzonych przez Ajunitów, szczegółowo omó­wił prace F. K. Popowa, którego należy uznać za wynalazcę eterycznego traktu, a następnie przed­stawił historię poszukiwań swojego ojca i zakoń­czył krótką wzmianką o własnej pracy będącej ukoronowaniem trudu wszystkich poprzedników.

Tow. Czaplin przedstawił posunięcia, jakich zamierza dokonać rząd, aby wynalazek Kirpicznikowa przyniósł jak największy pożytek społeczeń­stwu.

Rzemieślnicy na własnych rękach zanieśli Kirpicznikowa i Czaplina do ich automobili.

Czaplin pojechał na Kreml, a Kirpicznikow do mieszkania matki.

Podobnie jak za dawnych czasów kobiety nosiły teraz narzutki i długie suknie zakrywające nogi i ramiona. Miłość była uczuciem rzadkim, lecz uważano ją za dowód wielkiego intelektu.

Dziewiczość kobiet i mężczyzn stała się społeczną normą moralną, a literatura tych czasów stworzyła wzorce nowego człowieka nie znającego małżeństwa, lecz pełnego namiętnej miłości zaspo­kajanej jednak nie przez współżycie, tylko przez twórczość naukową lub kreacyjną działalność spo­łeczną.

Czasy płciowej ułomności odeszły z kręgu zain­teresowania człowieka pochłoniętego urządzaniem społeczeństwa i natury.

Nadeszło nowe lato. Jegor poczuł się zmęczony eterycznym traktem i bezradnie zatęsknił za od­ległymi, niejasnymi zjawiskami, jak mu się to już nie po raz pierwszy przydarzyło.

Znowu trawił dni na włóczędze i rozkoszował się samotnością to w Ostankinie, to w Srebrnym Borze, to nad brzegami Ładogi, którą zawsze bardzo lubił.

- Ty, Jegor, powinieneś się zakochać! - mó­wili mu przyjaciele. - Ech, żeby tak napuścić na ciebie jakąś hożą dziewczynę o warkoczu przesiąk­niętym zapachem siana!...

- Dajcie spokój - opędzał się od nich młody wynalazca. - Ja i sam z sobą nie bardzo umiem sobie poradzić. Wiecie, zupełnie nie mogę się zmęczyć. Pracuję dzień i noc, a rano słyszę, jak mi mózg zgrzyta i nie kwapi się do snu!

- No to się ożeń! - upierali się przyjaciele.

- Nie! Kiedy zakocham się mocno po raz pierwszy i ostatni w życiu, to wtedy...

- Co wtedy?

- Wtedy... wyruszę na wędrówkę, żeby marzyć i tęsknić za ukochaną.

- Dziwny z ciebie człowiek, Jegorze! Zalatuje od ciebie jakimś stęchłym romantyzmem... Inży­nier, członek partii, a ma ochotę tęsknić i ma­rzyć!...

W maju przypadały urodziny Walentyny Krochowej. Wala przez cały dzień czytała Puszkina i płakała, bo ukończyła właśnie dwadzieścia lat.

Wieczorem ubrała się w szarą suknie, ucałowała sygnet na palcu - prezent od ojca - i zaczęła czekać na Jegora, jego matkę i dwie swoje przyja­ciółki. Nakryła do stołu. W pokoju pachniało kwiatami, polem i czystym ludzkim ciałem.

Ogromne okno było szeroko rozwarte, ale widać przez nie było tylko niebo i powietrze drgające na straszliwej wysokości.

Wybiła siódma. Walentyna usiadła do fortepia­nu i zagrała kilka etiud Schachtmeiera. Nie mogła pozbyć się serdecznego niepokoju i nie wiedziała, co ma robić - rozpłakać się czy też zacisnąć zęby i stracić nadzieję.

Wiosenną naturę trawiła cielesna namiętność i żądza odurzającej życie miłości. Walentyna Krochowa dostała się w krąg tych pierwotnych sił i nie potrafiła się z nich wyzwolić. Ani rozsądek, ani cudze cierpienia zawarte w poematach i muzyce - nic nie pomagało jej zrozpaczonej młodości. Po­trzebowała pocałunku, a nie filozofii ani nawet piękna. Zawsze była wobec siebie uczciwa, więc i teraz doskonale zdawała sobie z tego sprawę.

O ósmej rozległo się pukanie do drzwi. Listo­nosz przyniósł jej telegram zawierający dziwne, żartobliwe i okrutne słowa ułożone w rymy, do których Jegor miał słabość od dzieciństwa:

Darowuję ci Księżyc na niebie,

Daję żywą trawę na ziemi.

Jestem sam, jestem bardzo biedny,

Ale nic mi nie żal dla ciebie.

Walentyna niczego nie zrozumiała, ale nie miała czasu na zastanawianie się, bo akurat przyszły wesołe przyjaciółki.

O jedenastej Walentyna pozbyła się przyjaciółek i poszła do Jegora gnana ponurą rozpaczą.

Zastała tylko Marię Aleksandrownę. Jegora w domu nie było już od dwóch dni. Walentyna przyjrzała się blankietowi telegramu i zobaczyła, że został on nadany z Pietrozawodzka.

- A ja myślałam, że on dzisiaj u pani będzie - powiedziała Maria Aleksandrowna.

- Nie, u mnie go nie było!

Obie kobiety usiadły w milczeniu, zazdrosne o siebie nawzajem - obie równie nieszczęśliwe z powodu utraty.

W sierpniu Maria Aleksandrowna otrzymała nadany z Tokio list od Jegora:

Mamo! Jestem szczęśliwy, bo coś niecoś zrozu­miałem. Moja praca zbliża się do końca. Tylko wędrując po ziemi pod różnymi promieniami słońca i nad różnymi skałami potrafię prawdziwie myśleć. Dopiero teraz zrozumiałem ojca, bo do pobudzenia myśli potrzebne są siły zewnętrzne. Owe siły rozproszone są po drogach całej Ziemi. Należy ich szukać i podstawiać pod nie głowę i ciało, jak pod ciepłą ulewę. Wiesz, że szukam korzeni świata, gleby kosmosu, z której te korzenie wyrosły. Kiedyś marzyli o tym starożytni filozofowie, a te­raz stało się to pilnym problemem naukowym. Ktoś go musiał rozwiązać, więc ja się tego pod­jąłem. Poza tym wiesz, że moje żywe mięśnie dopominają się o pracę i zmęczenie, gdyż w bezczynności i lenistwie zginąłbym i sczezł. Ojciec również czuł tę potrzebę; być może jest to nabyta choroba, a może złe dziedzictwo przodków - pieszych włóczęgów i kijowskich pątników. Nie szukaj mnie i nie martw się o mnie: wrócę, kiedy dokonam tego, co zaplanowałem. Myślę o tobie nocując w stogach siana i rybackich szałasach. Tęsknię za tobą, ale pędzą mnie naprzód moje niespokojne nogi i moja szalona głowa. Może naprawdę życie jest faktem ułomnym, a każda oddychająca istota - cudem i wyjątkiem. Skoro tak, to tym serdeczniej myślę o mojej ukochanej matce i niepomszczonym ojcu.

Jegor

Trzydziestego pierwszego grudnia do Moskwy dotarła wiadomość, że Jegor Kirpicznikow zmarł w więzieniu w Buenos Aires. Został aresztowany wraz z grupą bandytów rabujących pociągi po­spieszne. W więzieniu zachorował na tropikalną malarię. Cała szajka została skazana na powiesze­nie, a ponieważ Kirpicznikow był zbyt słaby, żeby iść na szubienicę - dano mu śmiertelną dozę trucizny.

Jego zwłoki razem z doczesnymi szczątkami powieszonych rabusiów zostały wrzucone w mętne wody Amazonki i spłynęły do Atlantyku. Szubie­nice stały tuż nad brzegiem Amazonki. Je również wrzucono po egzekucji do rzeki.

Na zapytanie rządu radzieckiego o powód takiej brutalnej rozprawy z człowiekiem, który nie mógł być przestępcą i trafił do szajki zapewne najzupeł­niej przypadkowo, władze brazylijskie odpowie­działy, iż nie miały pojęcia, że uwięziły właśnie Kirpicznikowa. W momencie aresztowania od­mówił podania swego nazwiska, a potem zachoro­wał i w trakcie śledztwa ani razu nie odzyskał przytomności.

Maria Aleksandrowna ustawiła nową urnę w Domu Pamięci w Srebrnym Borze, tuż obok urny swojego męża, i opatrzyła ją napisem:

Jegor Kirpicznikow. Zginął w wieku 29 lat. Wynalazca eterycznego traktu - kontynuator dzieła F. K. Popowa i swego ojca. Wieczna sława i cześć budowniczemu nowej przyrody.”

1927

Przełożyła Aneta Tyszkowska

Posłowie

Fantastyka rosyjska jest znana w Polsce przede wszystkim w swoim wariancie radzieckim. Nic w tym dziwnego, ponieważ oczywisty rozwój tego gatunku wypowiedzi literackiej datuje się bez wątpienia od lat dwudziestych. Należy zaznaczyć, że z ostatnich trzydziestu lat pochodzi najwięcej utworów twórców science fiction. Chodzi tu prze­de wszystkim o takich pisarzy, jak Iwan Jefremow, Aleksander Kazancew, Giennadij Gor, Jeriemiej Parnow czy też bracia Arkady i Borys Stru­gaccy.

Nurt tego typu twórczości literackiej (SF) w zasadzie stale istniał w literaturze radzieckiej, ale niewątpliwie jego eksplozja nastąpiła po 1956 roku, po znamiennych i historycznych decyzjach XX Zjazdu KPZR dotyczących wszystkich dzie­dzin życia społeczno-politycznego i kulturalnego. Oczywistym symptomem tych zmian w dziedzinie radzieckiej fantastyki naukowej stały się nie tylko same dzieła, ale także cały szereg poczynań instytucjonalno-organizacyjnych. Wówczas to wzrosło znaczenie znanej serii „Bibliotieka prikluczenij i naucznoj fantastiki”, w której nota bene ukazało się sporo utworów Stanisława Lema. Tendencję tę utrwaliły wszelkiego rodzaju almanachy, na przy­kład NF, Sbornik naucznoj fantastiki, Fantastika, czy też bardziej uniwersalnego charakteru Mir priklliczenij, Choczu wsio znat’ itp. oraz wszelkiego

rodzaju antologie. Oczywiście te poczynania auto­rów i wydawców radzieckich szły w jakimś sensie w parze z ogólną inwazją SF w sferę życia du­chowego naszej współczesności. Jej symptomy znacznie wcześniej przejawiły się za Zachodzie, zwłaszcza (najwcześniej) w Stanach Zjednoczo­nych. Wreszcie ta ogólna tendencja światowa zna­lazła swój pełny wyraz w powstaniu wielu organi­zacji międzynarodowych jednoczących autorów SF oraz propagujących tę twórczość wśród ich coraz liczniejszych wielbicieli i adeptów. Zjawisko to nie ominęło także Polski.

Jednak oczywisty rozwój współczesnej fantasty­ki radzieckiej przesłonił w poważnym stopniu to, co zrobiono w tej mierze w Rosji w przeszłości, nawet w tej niezbyt odległej, z lat dwudziestych. Zrozumiałe jest, że współczesna fantastyka ra­dziecka nie wyrosła na ugorze. Przeciwnie, minio­ne wieki i lata zbudowały jej solidną podstawę nie tylko w dziełach klasyków literatury rosyjskiej (Aleksandra Radiszczewa, Mikołaja Czernyszewskiego, Lwa Tołstoja, Fiodora Dostojewskiego, Iwana Turgieniewa), ale także w utworach wielu innych mniej znanych lub dziś zupełnie zapom­nianych pisarzy.

Zatem dominacja współczesnej fantastyki ra­dzieckiej przejawiająca się w olbrzymich ilościach publikowanych dzieł, wszelkiego rodzaju alma­nachach i antologiach (Aleksander Kazancew, Iwan Jefremow czy bracia Strugaccy i in.), w po­ważnym stopniu zaważyła na specyfice populary­zacji fantastyki rosyjskiej w Polsce. Dostrzegamy to przede wszystkim w wielu polskich antologiach i edycjach dzieł poszczególnych pisarzy radziec­kich. Takie zbiorki i antologie, jak Alfa Eridana (1962), Ostatni z Atlantydy (1964), Zagadka lilio­wej planety (1966) czy Okno w nieskończoność (1980) utrwaliły przekonanie czytelnicze, że przedrewolucyjna fantastyka

rosyjska w swoim scjentystycznym kształcie albo nie istniała, albo była znikoma i niegodna uwagi. Dotyczy to także w pewnym sensie fantastyki radzieckiej okresu tuż po rewolucji. Nie zmieniają bowiem tego stanu rzeczy przekłady (nieliczne zresztą) utworów Aleksego Tołstoja, Aleksandra Bielajewa i Andrieja Płatonowa.

W ostatnich latach zauważamy poważną zmianę tej orientacji, przede wszystkim w ZSRR. Otóż w 1977 roku „Mołodaja Gwardija”, zasłużone wydawnictwo radzieckie w dziedzinie popularyza­cji fantastyki, wydała interesującą, retrospektyw­ną antologię fantastyki rosyjskiej pod tytułem Wzgląd skwoz' stoletija, obejmujący znaczny wy­bór przeważnie zapomnianych małych form proza­torskich słabo znanych pisarzy rosyjskich XVIII i pierwszej połowy XIX wieku. Dwa lata później ta sama moskiewska firma wydawnicza opublikowała antologię pod tytułem Wiecznoje solnce, która objęła przede wszystkim rosyjską utopię społeczną i fantastykę naukową od drugiej połowy XIX wieku do modernizmu, a więc do przełomu XIX i XX wieku. Równocześnie wznowiono ostatnio wiele zupełnie zapomnianych lub całkowicie nie­znanych utworów takich pisarzy z lat dwudzie­stych naszego stulecia, jak Aleksander Bogdanów, Konstanty Ciołkowski, Walentin Katajew, Wieniamin Kawierin, Aleksander Grin, Andriej Pla­tonów czy Aleksander Biclajew.

Niewątpliwie te poczynania i przede wszystkim dwie obszerne antologie zdopingowały polskich tłumaczy i wydawców do wydania podobnego w pewnym sensie zbiorku fantastyki rosyjskiej sięgającej XVIII wieku. Jednak ani autor wyboru i tłumacz zarazem, ani wydawca nie zamierzali kopiować skądinąd ciekawych pozycji radzieckich. Starali się, przede wszystkim w oparciu o wiele źródeł radzieckich, stworzyć retrospektywny obraz fantastyki rosyjskiej,

który sygnalizowałby pewne nurty i poszukiwania pisarzy bądź mało znanych, bądź też zupełnie zapomnianych.

Z tych właśnie względów zrezygnowano z monolityczności antologii w sensie jej jednorodności gatunkowej. Uwzględniono typową SF, ale też szczególnie wyeksponowano wielkość odmian ga­tunku - od utopii oświeceniowej czy romantycz­nej do utworów typu SF Herberta George'a Wellsa albo Juliusza Verne'a, jak również takich dzieł; w których można odnaleźć silny wpływ innych pisarzy zachodnich (np. R. Kiplinga, E. T. A. Hoffmanna, E. A. Poego).

W zasadzie zrezygnowano z tych fragmentów wielkiej klasyki rosyjskiej XIX wieku, które są dość dobrze znane w Polsce dzięki wielokrotnym wzno­wieniom na przykład takich dzieł, jak Co robić? Mikołaja Czernyszewskiego (ze słynnym snem bohaterki powieści, Wiery Pawłowny) czy też części powieści Młodzik Fiodora Dostojewskiego (Sen o złotym wieku). Dotyczy to także utworów Aleksandra Radiszczewa, Iwana Turgieniewa, Iwana Gonczarowa, jak również Lwa Tołstoja, Antoniego Czechowa czy Maksyma Gorkiego.

Włączono jednak do zbiorku fragment niesłu­sznie zapomnianej powieści podróżniczej hrabiego Włodzimierza Sołłoguba pod tytułem Tarantas, będącej swoistą parodią słowianofilskich idei prze­ważnie idealizujących wizje przyszłości. Fragment tej powieści, ostatnio zresztą wznowionej w ZSRR w znakomitym reprincie, jest w tej antologii o tyle istotny, że nie tylko przypomina dzieło zapomnia­ne (i godne wydania w przekładzie), ale również wskazuje na istnienie w klasycznej literaturze rosyjskiej silnego nurtu sceptycznego w budowa­niu utopijnych wizji społecznych. Co więcej, wy­daje się, że Włodzimierz Sołłogub ze swoim Ta­rantasem stał się w jakiejś mierze prekursorem futurologicznych wizji Mikołaja Gogola

zawartych w historiozoficznych fragmentach Martwych dusz oraz utopijnych, optymistycznych wyobrażeń Mi­kołaja Czernyszewskiego zbudowanych już na in­nych, znacznie bardziej zracjonalizowanych pod­stawach. Do Gogola nawiązuje niewątpliwie wizyj­ny charakter przyszłości Rosji. W tym też można doszukiwać się silnej presji romantyzmu. Do Czer­nyszewskiego zaś - wyraźne akcenty społeczni, zwłaszcza krytyczne widzenie rzeczywistości real­nej, empirycznej.

Rok 4338 Włodzimierza Odojewskiego umie­szczony w antologii jest również tylko fragmentem większej całości, która w zamiarze autora miała być ogromną powieścią obejmującą czasy przeszłe Rosji, teraźniejszość oraz jej przyszłość. Autor nie zdołał nawet zakończyć części futurologicznej - tej swoistej ucieczki od rzeczywistości w świat wyobraźni. Sam utwór posiada przy tym dość niezwykłą w SF (ale typową dla romantyzmu) strukturę luźnych fragmentów, których nie łączy fabuła przygodowa, lecz tylko sam bohater dozna­jący szeregu przeżyć, wrażeń i fascynacji związa­nych z somnambuliczną wizją roku 4338 wyrażoną w formie listów z podróży. Podkreślenia wymaga także głęboka wiedza pisarza z początku XIX wieku oraz określone niepokoje cywilizacyjne, niewątpliwie romantycznej proweniencji. Jest to swoisty traktat czy esej o złożonej wymowie histo­riozoficznej, której bardziej jednoznaczny wyraz zawarły wcześniejsze utwory okresu oświecenia czy późniejsze z czasów pozytywizmu.

Na uwagę zasługują rzeczy w Polsce mało znane, zwłaszcza z okresu oświecenia i początków roman­tycznego przełomu. Chodzi tu o Najnowszą podróż napisaną w mieście Bielewie Wasyla Lewszyna i Krainę Bezgłowców Wilhelma Küchelbeckera, znanego ze swej radykalnej działalności dekabrystowskiej. Opowieść Lewszyna, podobnie jak wiele innych utworów z okresu oświecenia

(np. Podróż z Petersburga do Moskwy Aleksandra Radiszczewa, w której również są wybitnie utopijne rozdziały, czy Podróż do Ziemi Ofirskiej [...] Michała Szczerbatowa) przenosi bohatera w księżycową krainę utopijną, racjonalistycznie zorganizowaną według wzorców i wyobrażeń typowo oświeceniowych.

Utwór Küchelbeckera jest także „podróżą” w krainę utopijną, ale jej więź z realną rzeczywistoś­cią rosyjską została znacznie mocniej podkreślona poprzez aktualność spraw i problemów, których postawienie i krytyczne ujęcie świadczy o zdecydo­wanym radykalizmie społecznym i humanizmie. Formalnym przykładem tegoż może być satyryczne, zjadliwe nazewnictwo domniemanego państwa księżycowego i jego stolicy: Akefalia - Bezhołowie i Akardion - Bezduszność.

Ciekawym ewenementem jak najbardziej typo­wej już SF jest niewielki utwór Mikołaja Morozowa, ściśle związanego z ruchem narodowolców. Jest to zapis przygody fantastycznej możliwej dzięki wprowadzeniu szeroko rozbudowanych mo­tywów naukowych i technicznych w oparciu o hi­potezy naukowe lat osiemdziesiątych ubiegłego wieku (kwestie nieważkości, lądowanie na Księży­cu, próba jego opisu). Pewne aluzje do realnej rzeczywistości na Ziemi są tu jednak zdecydowanie stonowane, mimo że sam Morozów był jednym z najradykalniejszych przeciwników caratu (był trzykrotnie aresztowany, przesiedział - prze­ważnie w strasznym Szlisselburgu - ponad dwa­dzieścia pięć lat).

Na podkreślenie zasługuje także bardzo swoiste opowiadanie Toast Aleksandra Kuprina, znanego w Polsce z przekładów swoich podstawowych dzieł - Pojedynku, wstrząsającej, naturalistycznej Jamy oraz opowiadań psychologiczno-obyczajowych. Kuprin w wielu swoich utworach fantasty­cznych ulegał wyraźnym wpływom Herberta Wel­lsa, co znalazło swój wyraz w takich opowiadaniach,

jak Błękitna gwiazda, Czarodziejski dywan, Królewski park i Rozrzedzone słońce. Toast zaska­kuje świeżością i nawet aktualnością problematyki. Pisarz nie tylko przedstawił w nim utopijną wizję przyszłości, ale równocześnie zanegował tę przy­szłość poprzez wyeksponowanie kwestii uniformi­zacji i bezduszności.

Pewne paralele z twórczością Herberta George'a Wellsa można odnaleźć w dość obszernej opowieści pod tytułem Góra Gwiazdy Walerego Briusowa, znanego dekadenta i symbolisty rosyjskiego. Jest on znany w Polsce przeważnie ze swoich impresjo­nistycznych wierszy oraz doskonałej, modernisty­cznej prozy (por. powieść Ognisty anioł oraz zbio­rek małych form prozy pt. Rea Silvia i inne opowiadania wydany kilka lat temu). Okazuje się, że Briusow nie pogardzał także fantastyką, która w Górze Gwiazdy i w innych utworach typu SF (np. Bunt maszyn czy Powstanie maszyn) ściśle wiązała się z jego wizjami eschatologicznymi i ka­tastroficznymi, tak bardzo fascynującymi w ogóle symbolistów rosyjskich.

Osobliwością antologii jest ścisłe związanie fan­tastyki rosyjskiej minionych epok z porewolucyjną literaturą radziecką tego typu, która jest reprezen­towana przez swoich najwybitniejszych przedsta­wicieli: Aleksandra Grina, Andrieja Płatonowa, Wieniamina Kawierina oraz jednego z twórców nowoczesnej SF - Aleksandra Bielajewa.

Właściwie tylko Bielajew i Grin jako fantaści są nieco szerzej znani w Polsce. Dotychczas wyda­no u nas kilka powieści Bielajewa, między inny­mi Wyspę zaginionych okrętów i Człowieka-rybę. W pewnym sensie kontynuuje on na gruncie ra­dzieckim osobliwości fantastyki Juliusza Verne'a, bowiem preferując myśl naukowo-techniczną two­rzy równocześnie na jej bazie przyszłe możliwości fantastyczne. Preferuje także fabułę sensacyjno-przygodową. Jednocześnie do tak skonstruowanych utworów włącza cały szereg

nowych kwestii społeczno-politycznych, moralnych i nawet świa­topoglądowy*^ nieraz o wyraźnie publicystycz­nymi doraźnym charakterze. Opowieść Biały dziki człowiek zawiera niewątpliwie polemikę z tak bar­dzo popularnym w latach dwudziestych i trzy­dziestych cyklem powieściowym E. R. Burroughsa o Tarzanie.

Andriej Platonów jako fantasta nie został jesz­cze szerzej poznany w Polsce. Jego kilka utworów fantastycznych nie weszło do często wydawanych i wznawianych zbiorków opowiadań i opowieści. Z tego powodu przytoczono w antologii dwa naj­ważniejsze fantastyczne utwory pisarza - opo­wiadanie Potomkowie słońca i opowieść Eteryczny trakt. Ta ostatnia została wprawdzie napisana wiatach 1926-1927, ale po raz pierwszy opubliko­wano ją w ZSRR dopiero w 1967 roku.

Platonów nie preferuje przygody, nie tworzy też utopii, a korzenie jego fantastyki mocno tkwią w rodzimych realiach i odnoszą się do czasów mu współczesnych. W wizjach fantastycznych pociąga go to, co interesuje i w zasadniczej twórczości, a więc stosunek człowieka do świata rzeczy, ma­szyn i odkryć naukowych. Stąd tak mocno wyłania się etyczny aspekt cywilizacji, jej perspektyw oraz miejsca w nich człowieka. Łatwo dostrzec, zwłasz­cza w Eterycznym trakcie, sceptycyzm wobec czło­wieka i jego możliwości, chociaż ujmuje i pociąga czytelnika fascynacja pisarza bohaterami bez resz­ty oddanymi pracy i wzniosłej idei. Nieobca mu jest także zjadliwa ironia i satyra w stosunku do przyjętych stereotypowych, zracjonalizowanych i doraźnych wyobrażeń o człowieku i społeczeń­stwie.

Inną odmianę fantastyki reprezentują utwory Aleksandra Grina Szczurołap i Wieniamina Kawierina Beczka. Grin tworzy fantastykę niesamowitości i grozy, Kawierin - paradoksu i groteski.

Ich twórczość znana jest w Polsce przeważnie dzięki przekładom kilku powieści oraz nielicznych opowiadań. Fantastyka Kawierina dzięki opowia­daniu umieszczonemu w antologii dociera do czy­telnika polskiego po raz pierwszy. Szczurołap Grina był już publikowany w przekładzie we wcześniej wydanym zbiorku opowiadań niesamo­witych pisarza. Równocześnie te dwa utwory silnie są związane z modernizmem, to znaczy reprezen­tują specyficzny typ imaginacji modernistycznej polegającej na przetworzeniu rzeczywistości, jej ufantastycznieniu, zdemonizowaniu, udziwnieniu. U Kawierina przejawia się to w warstwie fabular­nej (zagadka, paradoks), u Grina - w grze wy­obraźni chorego bohatera.

Wybór tekstów bynajmniej nie odtwarza peł­nego obrazu rozwoju rosyjskiej fantastyki (brak tu wielu utworów oświeceniowych - Michała Szczerbatowa, Aleksandra Ułybyszewa; romanty­cznych - zwłaszcza Roku MMMCDXL VIII Ale­ksandra Weltmana, powieści napisanej w 1833 roku i niewątpliwie polemicznej w stosunku do utworów Włodzimierza Odojewskiego; moderni­stycznych - szczególnie powieści Aleksandra Bogdanowa Czerwona Gwiazda lub Inżynier Menni; jak również dzieł późniejszych, porewolucyjnych, z lat dwudziestych - zwłaszcza opowiadań Wakntina Katajewa).

Prezentowana antologia jest kolejną polską pró­bą penetracji bogatego dorobku w dziedzinie fan­tastyki rosyjskiej i radzieckiej, bynajmniej nie ograniczoną przyjętymi ramami chronologicznymi ani też epokami literackimi. Uwzględnia fantasty­kę różnorodną, tę odleglejszą i tę bliższą nam w czasie, ale w gruncie rzeczy mało znaną.

W rezultacie tak skonstruowana antologia obej­muje okres od XVIII wieku do lat dwudziestych naszego stulecia nie tylko wypełnia określoną lukę w znajomości i popularyzacji tego gatunku, nie

tylko sygnalizuje bogactwo jego odmian, ale rów­nocześnie wskazuje na oczywistą więź fantastyki przedrewolucyjnej z tego typu twórczością po 191 roku, co było nieraz niesłusznie podważane. Prob­lem sprowadza się nie tylko do kontynuacji warian­tów fantastyki czy jej problematyki, ulegające) presji określonych warunków historycznych Rosji, ale przede wszystkim do specyficznej aury niepo­kojów moralno-etycznych. Po dziś dzień ta specy­fika nie została bynajmniej zarzucona przez współ­czesnych twórców radzieckiej SF - gatunku w za­sadzie dominującego obecnie nad pozostałymi od­mianami twórczości fantastycznej.

Jerzy Litwinow

Noty o autorach

BIELAJEWALEKSANDER(1884-1942) - prozaiki kry­tyk literacki. Studiował na wydziale prawa Uniwersytetu Petersburskiego i równolegle w konserwatorium. Pisał od 1910 roku zmieniając przy tym często zawód. Od 1925 roku całkowi­cie oddał się pracy literackiej. Jest jednym z twórców ra­dzieckiej SF, której też poświęcił kilka artykułów teoretycz­nych. W centrum jego uwagi znalazły się kwestie nauki i tech­niki przyszłości ze szczególnym uwzględnieniem medycyny i biologii. Pisał przeważnie powieści i opowieści naukowo fantastyczne, na przykład Gołowa profiessora Douela (Głowa profesora Douela) 1925, Ostrów pogibszych karablej (Wyspa zaginionych okrętów) 1927, Nadbiezdnoj (Nadotchłanią) 1927, Czełowiek-amfibia (Człowiek-ryba) 1928, Pryżok w niczto (Skok w nicość) 1933, Zwiezda KEC (Giviazda KEC) 1936. Ostatnia powieść jest oparta na koncepcjach Konstantego Ciołkowskiego. Opowieść Bielyj dikar' (Biały dziki człowiek) po raz pierwszy została wydana w 1926 roku.

BRIUSOW WALERY (1873-1924) - poeta, prozaik, kry­tyk, teoretyk literatury, tłumacz i pedagog. Po ukończeniu prywatnego gimnazjum studiował na wydziale historyczno-filologicznym. Był jednym z pierwszych rosyjskich dekadentów, a później czołowym symbolistą. Już pierwsze trzy zbiorki poezji zredagowane przez Briusowa w trzech tomikach pod tytułem Russkije simwolisty (Symboliki rosyjscy) 1894-1895 wywołały ożywione zainteresowanie w Rosji. Później został on uznany za czołowego przedstawiciela literatury modernistycznej. Wydał około stu zbiorków wierszy,

w tym także liryki o tematyce fantastycznonaukowej. Wielką popularnością cie­szyła się jego proza, zwłaszcza Ogniennyj angieł (Ognisty anioł) 1908 i Ałtar' pobiedy (Ołtarz zwycięstwa) 1913. Prze­jawiał spore zainteresowanie literaturą fantastycznonaukową, zajmując się problemami teoretycznymi i tworząc oryginalne utwory, na przykład Riespublika Jużnogo Kriesta (Republika Krzyża Południowego) 1907, Wosstanije maszyn (Powstanie maszyn) 1908, Matież maszyn (Bunt maszyn) 1914. Ostat­nim jego utworem gatunku SF jest opowieść Pierwaja mieżplanietnaja ekpiedicyja (Pierwsza wyprawa międzyplanetarna) napisana już po 1917 roku i opublikowana pośmiertnie w 1976 roku. Gora Zwiezdy (Góra Gwiazdy),największa objętościowo opowieść fantastyczna Briusowaa została napisana w latach 1895-1899.

GRIN ALEKSANDER (1880-1932) - prozaik i poeta. Jego ojciec (Stefan Hryniewski) był Polakiem zesłanym po po­wstaniu styczniowym do Wiatki. Pisarz ukończył tylko szko­łę podstawową, w zasadzie był samoukiem. Imał się różnych zawodów i w poszukiwaniu pracy często zmieniał miejsca pobytu. W wojsku włączył się do pracy rewolucyjnej współ­pracując z partią eserów (socjalistów-rewolucjonistów). Po dezercji z wojska nielegalnie prowadził agitację rewolucyj­ną i równocześnie zajmował się pracą literacką, której w koń­cu oddal się całkowicie. Był trzykrotnie więziony. Przebywał także na zesłaniu. Jego debiutem książkowym jest tom opo­wiadań Szapka-niewidimka (Czapka-niewidka) 1908. Napi­sał ponad pięćset opowiadań i opowieści oraz kilka powieści. Po Rewolucji Październikowej wydał wiele swoich najlep­szych utworów: Alyje parusa (Szkarłatne żagle) 1923, Blistajuszczij mir (Migotliwy świat) 1924, Bieguszczaja po wołnam (Biegnąca po falach) 1928, Dżessi i Morgiana (Jessy i Morgiana) 1929 oraz wiele zbiorków opowiadań. W jego utworach bardzo często pojawiają się motywy fantastycz­ne i niesamowite. Do najbardziej znanych należy cykl opo­wiadań hoffmanicznych: Kanat (Lina),Fandango, Iwa (Wierz­ba) i Krysołow (Szczurołap) napisany po rewolucji, w 1924 roku.

KAWIERIN WIENIAMIN (właśc. Zilber) ur. w 1902 r. - prozaik, dramaturg, krytyk i filolog. Pracą literacką zajął się już w czasie studiów na wydziale filologicznym Uniwersytetu Piotrogrodzkiego. W latach dwudziestych należał do bardzo aktywnego ugrupowania literackiego „Bractwo Serafina” zwią­zanego z formalizmem rosyjskim. Debiutował w 1921 roku nowelą Odinnadcataja aksjoma (Jedenasty aksjomat). Wiele wczesnych utworów, na przykład Koniec chazy (Koniec meliny) 1926, Diewiat' diesiatych sud'by (Dziewięć dziesiątych losu) 1926, Chudożnik nieizwiestien (Artysta nieznany) 1931 poświę­cił aktualnym problemom inteligencji twórczej. Później dzięki takim powieściom, jak Dwa kapitana (Dwaj kapitanowie) 1945, Otkrytaja kniga (Otwarta księga) 1949 stał się jednym z naj­popularniejszych pisarzy radzieckich. W latach sześćdziesią­tych ugruntował swoją pozycję aktualnymi powieściami pole­micznymi: Poiski i nadieżdy (Poszukiwania i nadzieje) 1956 i Siem par nieczistych (Siedem par nieczystych) 1962. Jeszcze w latach dwudziestych opublikował monografię pod tytułem Baron Brambieus (1929) o Józefie Sękowskim. Napisał także sztukę teatralną Ukroszczenije Robinsowa ili Potieriannyj raj (Poskromienie Robinsowa, czyli raj utracony) w 1934 roku. Ostatnio pisarz coraz bardziej skłania się ku autobiografizmowi zawartemu w oryginalnych formach, na przykład Nieizwiestnyj drug (Nieznany przyjaciel) 1960, Oswieszczonnyje okna (Oświetlone okna) 1978 i inne. W wielu ze swoich pierwszych utworów wprowadzał motywy fantastyczne i sensacyjno-kryminalne, nie stroniąc od paradoksów, udziwień i fantas­magorii. Opowiadania tego typu weszły do zbiorku Mastiera i podmastierja (Mistrzowie i czeladnicy) 1923. Do takich utworów należy zaliczyć opowiadanie Boczka (Beczka) z 1924 roku. Kawierin, niejako nawiązując do tych wczesnych utwo­rów, wyda! w 1982 roku powieść z dziedziny fantasy i SF Werlioka.

KUCHELBECKER WILHELM (1797-1846) - poeta, dra­maturg, prozaik, krytyk i wydawca. Pochodził ze zruszczonej rodziny niemieckiej. Uczęszczał razem z Aleksandrem Puszki­nem do ekskluzywnego Liceum w Carskim Siole. Po jego ukończeniu w 1817 roku pracował w Kolegium

Spraw Zagranicznych i równocześnie nauczał łaciny i języka rosyjskiego w Instytucie Pedagogicznym. Od czasów szkolnych zajmował się literaturą - pisał głównie poezje i artykuły krytyczne. W la­tach 1824-1825 razem z Włodzimierzem Odojewskim wydawał almanach literacki „Mnemozyna”, który odegrał ważną rolę w rozwoju rosyjskiej literatury romantycznej. Brał bardzo aktywny udział w powstaniu dekabrystów w 1825 roku. Po jego upadku próbował uciec z Rosji, lecz został zatrzymany w War­szawie. Wyrok śmierci zamieniono mu na więzienie, a potem na zesłanie syberyjskie, gdzie także kontynuował pracę literacką. Większość jego utworów została opublikowana w XX wieku. W 1820 roku napisał niezakończony traktat publicystyczny o charakterze utopijnym Jewropiejskije pisma (Listy europej­skie) z licznymi aluzjami do współczesności. Ziemia Biezglawcew (Kraina Bezglowców), drugi utwór o podobnym charakte­rze, został wydany w 1824 roku w almanachu „Mnemozyna”.

KUPRIN ALEKSANDER (1870-1938) - prozaik, dzienni­karz, tłumacz i krytyk. Ukończył szkołę wojskową. Po czterech latach uciążliwej służby wystąpił z wojska i zajął się początkowo dziennikarstwem, a potem beletrystyką. Współpracował z wie­loma gazetami, zwłaszcza w Kijowie, w których opublikował bardzo dużo swoich pierwszych utworów, w tym także wierszy, sprawozdań sądowych i recenzji literackich i teatralnych. Nie przerywając pracy literackiej imał się różnych zawodów. Po­dróż na Polesie zaowocowała wieloma opowiadaniami oraz doskonałą opowieścią pod tytułem Olesia (Olesia) 1898. Jego sławę ugruntowała opowieść Pojedinok (Pojedynek) z 1905 roku oraz naturalistyczna powieść Jama z lat 1909-1915. W wielu jego utworach pojawiają się najróżniejsze wątki fantastyczne i utopijne. Jest też autorem licznych krótkich form prozator­skich o wyraźnie fantastycznonaukowym charakterze: Wolszebnyj kawior (Czarodziejski dywan) 1919, Siniaja zwiezda (Błę­kitna gwiazda) 1925, Żydkoje sołnce (Rozrzedzone słońce) 1912. Opowiadanie Tost (Toast) zostało napisane w roku 1906.

LEWSZYN WASYL (1746-1826) - prozaik, dramaturg i tłumacz. Po wystąpieniu z wojska zajął się pracą literacką. Pisał i przekładał nowele, komedie i opery komiczne, jak również bardzo dużo publikacji na tematy

419

gospodarcze. W twór­czości Lewszyna pojawiły się zarówno elementy oświeceniowe, jak i sentymentalne. Jego najważniejszym utworem jest cykl opowieści fantastyczno-przygodowych i komiczno-obyczajowych opartych na folklorze rosyjskim pod tytułem Russkije skazki sodierżaszczyje driewniejszyje powiestwowanija o sławnych bogatyriach, skazki narodnyje i proczije ostawszyjesia czeriez pierieskazywanija w pamiati prikluczenija w diesiati czastiach (Baśnie rosyjskie, zawierające najdawniejsze opowiadania o sław­nych mężach, baśnie ludowe i inne, drogą powtarzania zachozoane w pamięci przygody w dziesięciu częściach) 1780-1783. Cieszyły się one bardzo dużą popularnością w najróżniejszych kręgach społecznych, w tym także wśród ludu, nieraz wręcz zatracając swój literacki charakter. Odegrały także ciekawą rolę w ro­mantyzmie rosyjskim. Nowiejszeje putieszestwije, soczinionnoje w gorodie Bielewie (Najnowsza podróż opisana w mieście Biela­wie) została opublikowana w 1784 roku.

MOROZOW MIKOŁAJ (1854-1946) - publicysta, poeta i prozaik. By! radykalnym działaczem „Narodnej Woli”. Po ukończeniu gimnazjum klasycznego w Moskwie włączył się do pracy rewolucyjnej. Powtórnie aresztowany w 1881 roku został skazany na dożywotnie więzienie. Po dwudziestu pięciu latach został zwolniony na podstawie amnestii z okresu rewolucji 1905 roku. Wwiezieniu napisał wiele utworów poświęconych najróż­niejszym dziedzinom wiedzy (m.in. fizyce, astronomii, historii religii). Opublikowany w 1910 roku zbiorek radykalnych wier­szy Zwiozdnyje pieśni (Pieśni gwiezdnej stał się powodem kolejnego aresztowania i skazania autora na trzy lata więzienia. Po Rewolucji Październikowej opublikował swoje obszerne pamiętniki Powiesti mojej żyzni (Opowieści mojego życia) oraz zaczął pisać monumentalną historię religii pod tytułem Christos (Chrystus) 1924-1932, którą współcześni badacze traktują jako przykład „pomyłki naukowej”. Opowiadanie Morozowa Putieszestwije w kosmiczeskom prostranstwie (Podróż przez kosmiczne przestwory) zostało napisane w 1882 roku, lecz opublikowane dopiero w 1963 roku. W 1910 roku Morozów wydał zbiorek utworów fantastycznonaukowych pod tytułem Na granice niewiedomogo (Na granicy niewiadomego).

ODOJEWSKI WŁODZIMIERZ (1804-1869) - prozaik, dziennikarz, filozof, muzykolog i pedagog. Po ukończeniu w 1822 roku Uniwersytetu Moskiewskiego, jednej z lepszych wówczas uczelni rosyjskich, rozpoczął ożywioną działalność literacką. W latach 1824-1825 wydawał wspólnie z Wilhelmem Kiichelbeckerem almanach literacki „Mnemozyna”. W latach trzydziestych współpracował z czasopismem Aleksandra Pusz­kina „Sowriemiennik”, pisując na różne tematy. W tym czasie wydał powieść Kniażna Meri (Księżniczka Mary). W 1844 roku opublikował swoje najważniejsze dzieło pod tytułem Russkije noczi (Noce rosyjskie). W latach czterdziestych krzewił oświatę wśród ludu. Z biegiem czasu z wolna odchodzi od działalności literackiej, poświęcając się całkowicie pracy nau­kowej, pedagogicznej i społecznej. W latach trzydziestych i czterdziestych Wydał kilka utworów utopijno-fantastycznych, na przykład Dwa dni w żyzni ziemnogo szara (Dwa dni z życia kuli ziemskiej) 1828, Gorod biez imieni (Miasto bez nazwy) 1839. Utopia 4338 god (4338 rok) została opublikowana w 1840 roku.

PŁATONOW ANDRIEJ (właśc. Klimientow) (1899-1951) - prozaik, poeta, dramaturg, krytyk i publicysta. Ukończył szkołę podstawową w Woroneżu, od piętnastego roku życia pracował zarobkowo, równocześnie uczył się i pisał. Brał udział w wojnie domowej. W 1924 roku ukończył wydział melioracji Instytutu Politechnicznego i do 1926 roku pracował w swoim zawodzie. W 1921 roku wydał zbiór artykułów publicystycznych pod tytułem Elektryfikacja, rok później zbio­rek wierszy Gołubaja głubina (Błękitna głębia). Rozgłos zyskał zbiorkiem opowiadań Jepifanskije szluzy (Epifańskie śluzy) 1927. W następnych latach pojawiły się kolejne zbiorki prozy, między innymi Ługowyje mastiera (Majstrowie łąk) 1928, Proischożdienije mastiera (Rodowód majstra) 1929, Rieka Potudań (Rzeka Potudań) 1937. Duży rezonans zyskały jego wnikli­we opowiadania satyryczne: Gorod Gradów (Miasto Gradów) 1926, Gosudarstwiennyj żytiel (Państwowy człowiek), Usomniwszyjsia Makar (Powątpiewający Makar) z 1929 roku oraz Wprok (Na pożytek) 1931. W czasie II wojny światowej Płatonow był korespondentem wojennym i wydal kilka zbiorków

opowiadań wojennych. Po wojnie ciężko chorował, lecz nie zaniechał pracy literackiej (pisał scenariusze, opracowywał bajki ludowe, opowiadania;. Dwa mało znane utwory fantastycznonaukowe powstały w latach dwudziestych: Potomki sołnca (Potomkowie słońca) w 1922 i Efirnyj trakt (Eteryczny trakt) w 1927 (wydany dopiero w 1968 roku).

SOŁŁOGUB WŁODZIMIERZ (1813-1882) - prozaik, dramaturg, krytyk i pamiętnikarz. Otrzymał gruntowne wy­kształcenie domowe. Po ukończeniu wydziału prawa na Uni­wersytecie Dorpackim (dzisiaj Tartu) pracował w Minister­stwie Spraw Zagranicznych, a potem jako urzędnik do specjal­nych poruczeń przy gubernatorze w Twerze. Swoje pierwsze utwory publikował w czasopiśmie Aleksandra Puszkina „Sowriemiennik” w 1837 roku. Dużą popularnością cieszyła się jego Istorija dwuch kalosz (Historia dwóch kaloszy) 1839. W latach czterdziestych pisał w duchu tak zwanej naturalnej szkoły. W 1845 roku w oddzielnym wydaniu ukazało się jego najważniejsze dzieło Tarantas. Putiewyje wpieczatlenija (Taran­tas. Wrażenia z podróży). W latach pięćdziesiątych coraz więcej uwagi poświęca teatrowi jako autor wodewili i komedii oraz re­cenzji i artykułów na tematy teatralne. Pod koniec życia pisał przeważnie pamiętniki, które posiadają wielką wartość po­znawczą.

Jerzy Litwinow

Spis treści

WASYL LEWSZYN

Najnowsza podróż opisana w mieście Bielewie 5

WILHELM KÜCHELBECKER

Kraina Bezgłowców 28

WŁODZIMIERZ ODOJEWSKI

Rok 4338. Listy petersburskie 34

WŁODZIMIERZ SOŁŁOGUB

Tarantas. Wrażenia z podróży 69

MIKOŁAJ MOROZÓW

Podróż przez kosmiczne przestwory 88

WALERY BRIUSOW

Góra Gwiazdy 100

ALEKSANDER KUPRIN

Toast 184

ANDRZEJ PLATONÓW

Potomkowie Słońca 190

WIENIAMIN KAWIERIN

Beczka 202

ALEKSANDER GRIN

Szczurołap 230

ALEKSANDER BIELAJEW

Biały dziki człowiek 276

ANDRZEJ PLATONÓW

Eteryczny trakt 310

Posłowie 406

Noty o autorach 416


Wyszukiwarka