Kalicka Manula Rycerz w lsniacej zbroi

Manula Kalicka


Rycerz w lśniącej zbroi



Była parna sierpniowa noc. Po cichutku wymknęłam się z chaty, przebiegłam przez sad i znalazłam się na piaszczystej drodze. Słychać było szczekanie kundli zaniepokojonych moimi krokami.

Sierpień to na wsi pora ciężkiej pracy. We wszystkich oknach było ciemno. Niby jakaś Laura biegłam na randkę, tylko że nie pod jaworem, lecz w starym zameczku.

Jacka znałam od dzieciństwa. Razem wdrapywaliśmy się na drzewa, zjeżdżaliśmy po strzesze naszej stodoły na rozłożone siano. To dopiero była jazda! Miejskie dzieciaki mogą o niej sobie tylko pomarzyć. Gdy wracałam po wakacjach do miasta i opowiadałam, co robiliśmy, buzie wszystkim dzieciakom się otwierały z podziwu.

No, mocno to wszystko podbarwiałam, ale naprawdę było fajnie. Niestety, w tym roku nie bawiłam się tak doskonale jak kiedyś.

Dorosłam. Wszyscy pracowali, a ja obijałam się z kąta w kąt, czytałam książki, opalałam się. Moi dziadkowie zdali gospodarstwo za rentę i zostawili sobie tylko niewielki ogród i sad. Nudziłam się, nudziłam, nudziłam. Na szczęście w ostatnią sobotę urządzono zabawę taneczną w remizie. Było świetnie. Grała fajna kapela – taka trochę disco polo, ale dobrze się tańczyło. Miałam wzięcie, miejska panienka, super odstawiona, nie opuszczałam ani jednego tańca. Przekładało się to na duży dochód miejscowej straży pożarnej, bo za każdy taniec trzeba było płacić. Odbywało się to tak, że gdy zespół przestawał grać, wzdłuż sali przechodzili ze sznurem strażacy. Wszyscy musieli wyjść, a potem przepuszczano przez ten sznur tych, którzy zapłacili dwa złote.

Pełna egzotyka, czyż nie? Kosztowałam Jacka ładnych parę złotych, ale przetańczyliśmy całą noc i umówiliśmy się na romantyczną randkę w zamczysku.

Pędziłam zdyszana. Bałam się spóźnienia, ale nie mogłam wymknąć się wcześniej.

Babci chytre oczka cały czas mnie obserwowały. Dopiero przed dwunastą usłyszałam, że miarowo oddycha. Znałam dobrze teren, gnałam więc jak szalona, pędzona strachem, że może już Jacek poszedł.

Taka właśnie rozpędzona wpadłam w obręb murów zamkowych i z całej siły walnęłam w coś twardego i błyszczącego. Otworzyłam szeroko oczy i zamarłam.

W blasku księżyca stał przede mną rycerz w lśniącej zbroi.

Boże, to niemożliwe, pomyślałam. To mi się śni!

Czego tu szukasz po nocy, dzieweczko?! – odezwał się rycerz przyjemnym, trzeba przyznać, barytonem.

No cóż, trudno powiedzieć, że nie jestem normalnie wygadana, tym razem jednak mnie zatkało. Coś zagulgotałam, prychnęłam, odwróciłam się na pięcie i usiłowałam dać nogę. Rycerz był jednak szybszy.

Złapał mnie za rękę i powtórzył:

Czego tu szukasz, dzieweczko? Zaciął się czy co?

No, ten, tego... Przyszłam na spacer – wyjąkałam i podjęłam jeszcze jedną próbę ucieczki, tym razem kopiąc rycerza z całej siły, dokładnie tak, jak uczono mnie na kursach samoobrony. Zadźwięczało przeraźliwie. Boże! TAM też był zakuty!

Co czynisz, głupia niewiasto?

Boże, ratuj! – jęknęłam w duchu, a głośno powiedziałam:

Bardzo proszę, niech mnie pan puści. Babcia czeka w chałupie i będzie się martwić.

Księżyc odbijał się w jego przyłbicy, cała postać robiła wrażenie posągu.

Niechże mnie pan puści, proszę!

Rycerz milczał.

Boże, ja jestem chyba chora, biorę go poważnie, a przecież to nie może być żaden duch – myślałam intensywnie. – Przez duchy noga przechodzi, o ile mnie pamięć nie myli. A tu zadźwięczało tak, że pewnie we wsi słychać było. No i strasznie mnie boli. To jakiś kawał Jacka. Tylko skąd wziął taką zbroję?

Jacek, nie wygłupiaj się... – zaryzykowałam. – To było zabawne, ale już nie jest. Puść mnie. Skąd wziąłeś to żelastwo?

Dłoń zacisnęła się mocniej na moim przedramieniu.

Będę miała siniaki. Puść mnie w tej chwili! – wydarłam się strasznie i tupnęłam nogą. Zabolało.

Cholera, zostanę inwalidką przez tego idiotę.

Cichaj waćpanna – powiedział rycerz.

Jacek, daj spokój – poprosiłam ugodowo. – To naprawdę nie jest zabawne.

Kto to Jacek?

Chłopak, z którym się tu umówiłam.

A... Widziałem, zmykał niby zając, gdym zadźwięczał przyłbicą.

Zmykał!?

Aż się kurzyło.

No tak, daję się w to wciągnąć. Konwersuję z widmem. Nie, to nie może być naprawdę. Doznałam na pewno urazu głowy od uderzenia.

A ciebie jak zowią, dzieweczko? – wyszeptał zakuty miłym barytonem.

O Boże! Na romanse mu się chyba zebrało.

Maria – odparłam skromniutko, by uśpić jego czujność.

Piękne imię. A gdzie mieszkasz?

Ciekawski ten duch. Pokazałam mu jednak grzecznie chatę dziadków, widoczną w oddali.

Toś waćpanna prosta włościanka – skonstatowało wstrętne widmo.

Teraz jest równość. Wszyscy są równi – poinformowałam łopatologicznie zakutego.

Jacy równi?

No, nie ma już panów, włościan, chłopów i szlachty. Nie ma też rycerzy.

Wszyscy są równi!

Rycerz zadumał się.

A król? – zapytał po jakimś czasie.

Króla nie ma. Ostatniego zdetronizowano w osiemnastym wieku.

Zde... co?

Pozbawiono tronu.

Aha, w osiemnastym wieku, powiadasz? To który jest teraz wiek?

Dwudziesty pierwszy – powiedziałam surowo. Niech wie, że jest przeżytkiem. – A ty z którego jesteś wieku? – zainteresowałam się. No tak, daję się w to wciągnąć.

Zginąłem, broniąc tego grodu, roku Pańskiego tysiąc dwieście dziewięćdziesiątego czwartego.

Jesteś strasznie stary, będziesz miał już, czekaj, niech policzę... siedemset jedenaście lat!

No, spędziłem jako duch tyle lat, ale jako mąż przeżyłem tylko dwadzieścia i trzy wiosny! – uniósł się ambicją zakuty.

Miałeś żonę?

Nie, ale mąż nie znaczy, że żeniaty, tylko że mąż.

Rozumiem. – Rozumieć, to rozumiałam, choć było zawikłane ale przyjąć do wiadomości, że konwersuję z siedemsetletnim duchem, było trudno. Ciągle biłam się z myślami. Duch to czy nie duch. Tymczasem rycerz wyraźnie się rozkręcał.

Ty, dziewko, zwracaj się do mnie z szacunkiem, nie tykaj mnie, bom nie twój druh!

Co takiego?

Z waćpanny prosta włościanka, a jam na rycerza pasowan. Pochodzę ze starożytnego rodu Górków i waćpannie tykać mnie się nie godzi.

No to jak mam do pana mówić? – Chyba zaczynało mnie to bawić.

Łaskawy panie, wielmożny panie, jaśnie panie – wyrecytował bez zająknięcia i wstydu.

No nie. Bezczel z niego kompletny! Ale się przezwyciężyłam i powiedziałam:

Dobrze, łaskawy panie, ale przypominam ci, że mamy wiek dwudziesty pierwszy i panuje równość!

No coś tam Maryśka brechtałaś, alem nie słuchał.

Jaka Maryśka? – Parsknęłam śmiechem. – Nie jestem dla ciebie żadną Maryśką.

Nie? A jak mam cię wołać, jeśliś włościanka?

Bożę, ratuj, zabiję go za chwilę!

Może być ta waćpanna!

Tytuł waćpanny nie przystoi zwykłej włościance. Maryśka, tak się mówi do niewiast twego stanu o tym imieniu – wyrecytował. Chyba powinnam zmienić temat, bo za chwilę eksploduję ze złości. Potwór, zwykły potwór. Podjęłam jeszcze jedną próbę wyszarpnięcia ręki uwięzionej przez tego upiora. Bezskuteczną.

Postanowiłam go zagadać.

A jak jasny pan ma na imię? – Spytałam grzecznie acz jadowicie.

Rycerz wyprostował się i rzucił dumnie:

Jam Prandota z rodu Górków herbu Janina...

Korciło mnie, by zapytać, co też ma pod przyłbicą. Czy jest tam ciemność i pustka, trupia czaszka, czy fosforyzujące oczodoły? Widziało się tych parę horrorów.

Jasny panie, czy byłbyś łaskaw okazać mi swoje oblicze, ukryte pod tą przyłbicą? – ozwałam się dwornie.

W rzeczy samej kapcan ze mnie – oznajmił i w tej samej chwili podniósł przyłbicę.

Żadna ciemność, żadna czaszka. Patrzyły na mnie śliczne chabrowe oczy umieszczone w najurodziwszej twarzy, jaką kiedykolwiek widziałam.

Jęknęłam, a taki widać zachwyt objawił się na moim obliczu, że Prandota rzekł z przechwałką:

Gładki był ze mnie mąż!

Co on ciągle z tym mężem? Byłoby go szkoda. No tak. Dostaję obłędu, bez dwóch zdań.

Prawda – potwierdziłam z entuzjazmem. – A dlaczego straszysz w tym zamku?

Bom zginął z ręki zdradzieckiej i moja dusza nie może zaznać spokoju!

No to wszyscy, którzy polegli w tej bitwie, powinni w takim razie tutaj straszyć.

Jam zginął nie z wrażej ręki, ale druha mego serdecznego Zdobysława!

Mam rozumieć, że w czasie bitwy ów Zdobysław cię zamordował?

Tak właśnie było. Chmara tatarskiej hołoty dostała się na lewą flankę.

Rzuciłem się na pomoc, gdy siła jakaś niezwyczajna kazała mi się obejrzeć i żem zobaczył Zdobka, jak mierzy we mnie z kuszy. W tym samym momencie ugodziła mnie strzała. Śmiertelna. Widziałem radość w jego oczach, a potem już tylko ciemność.

To straszne. A wiesz chociaż, dlaczego ten Zdobek ci to zrobił?

Za Halszkę z Rohatyna, co była jego dziewką umiłowaną, a jak mnie obaczyła, to już nikogo widzieć nie chciała, jeno mnie.

Czy ty aby nie jesteś zarozumiały?

Jaki?

No, zadufany, za pewny siebie.

Niewiasty miłowały mnie bez pamięci. A Halszka co noc wabiła do swojej komnaty. Nie wiedziałem jednak, że Zdobek zwiedział się o tym. Psubrat przeklęty!

I z tego powodu pałętasz się po murach przez siedemset lat?

Co to jest pałętać się?

No, chodzisz, straszysz, grzechoczesz tą przyłbicą...

Straszenie to już mi się znudziło kilka wieków temu. Tak sobie chodzę i patrzę, co się dzieje na dole, we wsi. Ale niewiele z tego rozumiem, a i mało co się nocą dzieje. Może byś mi waćpanna co niecoś opowiedziała?

Z przyjemnością – odrzekłam, mile połechtana tą waćpanna, i zaczęłam opowiadać. Prawdę mówiąc, zmieniłam się w polską Szeherezadę, bo opowiedzieć komuś, co się wydarzyło przez marne siedemset lat, nie jest wcale łatwo.

Spotykałam się z Prandota noc w noc przez całe wakacje. Odmówiłam wcześniejszego powrotu do domu. Babcia gadała, a ja chodziłam całe dnie śpiąca lub zaszywałam się w starej stodole i spałam. A nocą na zameczku, siedząc na kamieniu, dalej snułam swoją opowieść. Pożyczyłam nawet podręczniki do historii, żeby mi się fakty nie myliły. Prandota słuchał i pytał, i był taki piękny, że patrząc w jego oczy, zapominałam o całym świecie.

Było cudownie! Byliśmy tylko my i księżyc, i gwiazdy...

Nie będę się czaić. Powiem wprost: zakochałam się w facecie, który miał siedemset jedenaście – nie, siedemset trzydzieści cztery lata i gładysz był z niego niesłychany. Miły, dobry, wesoły. Nie można było mu się oprzeć.

Ja nie mogłam!

Wakacje się kończyły, musiałam wracać do miasta. Ostatniej nocy Prandota uścisnął mnie, ucałował, tak naprawdę, i przysięgliśmy sobie, że się spotkamy w przyszłe wakacje.

W noc świętojańską.

Tak skończyła się moja niezwykła przygoda z duchem.

Siedzę teraz w mieście, uczę się, za oknem wiosenna plucha, i biję się z myślami. Tęsknię za Prandota nieprzytomnie, budzę się z myślą o nim, zasypiam, marząc o nim, ale muszę czekać do czerwca. Kocham go, uwielbiam, ale czy ta miłość ma przyszłość?


Kochana redakcjo, jestem waszą wierną czytelniczką. Napiszcie mi, czy ma przyszłość związek z cudownym mężem, nie, mężczyzną lat siedemset je... nie: siedemset trzydzieści cztery, który ukazuje się tylko po północy?

Serdecznie Was pozdrawiam, proszę o szybki odpis – wierna czytelniczka Marysia.


Wyszukiwarka