Autor: Jacek Dukaj
Tytuł: Śmierć Matadora
Z "NF" 1/91
Pierwszy matador dostał rogiem w tę rękę, w której trzymał
szpadę, i tłum go wygwizdał. Drugi matador poślizgnął się i
byk trafił go w brzuch, i matador uchwycił się rogu jedną
ręką, a drugą przycisnął do rany, i byk rąbnął go o ścianę,
i róg wylazł, a on upadł na piasek, a potem wstał jak pijany
wariat i próbował pobić ludzi, którzy go wynosili, i wołał o
szpadę, ale zemdlał. Wtedy wyszedł ten młodziak i musiał
zabić pięć byków, bo nie może być więcej niż trzech
matadorów, i przy ostatnim byku był już taki zmęczony, że
nie mógł wbić szpady. Ledwie mógł podnieść rękę. Próbował
pięć razy, a tłum siedział cicho, bo byk był dobry i
wyglądało na to, że będzie albo on, albo byk, i w końcu mu
się udało. Siadł na piasku i zwymiotował, i zasłaniali go
kapą podczas gdy tłum wrzeszczał i ciskał różne przedmioty
na arenę.
Ernest Hemingway
Człowiek w zielonym, obcisłym ubraniu również był
nietutejszy i kapitan promu wysadził ich w najbliższej Kuli.
Leonard przeszedł z nim do śluzy celnej, prom odcumował i
odleciał. Człowiek w zielonym ubraniu, nie przyzwyczajony do
nieważkości, zwymiotował na biurko urzędnika. Przyszybowało
dostojnie dwóch porządkowych, ujęli go pod pachy i
odholowali. Pewnie do gabinetu lekarza, nie mógł to być
pierwszy tego typu wypadek.
Leonard odczekał, aż urzędnik oczyści śluzę. Kiedy ten
wyłączył wreszcie wielki wentylator, rzucił na biurko
paszport. Prawa stopa sama znalazła zaczep w podłodze;
urzędnik z uznaniem skinął głową, widząc iż Leonard pozostał
na miejscu i zajął się studiowaniem dokumentu.
- Pan na długo?
- Się zobaczy.
- Aha.
Wpisał coś do komputera i oddał paszport.
- Bagaż?
Leonard ściągnął w dół duży, wypchany wór unoszący się
koło wentylatora.
- Tylko tyle.
- Aha. Pan to tu położy - wskazał blat stolika obok
siebie.
Zaczekał, aż aparatura oceni, czy zawartość jest zgodna
z przepisami. Widocznie była, bo zapaliła się zielona
lampka. Zarzucił wór na ramię, umiejętnie się pochylając, by
z nogą w zaczepie nie rozłożyć się na podłodze jak długi.
Urzędnik po raz drugi z uznaniem skinął głową.
- Pan próżniak? - spytał jakby od niechcenia.
- Poniekąd. Gdzie tu jest cuesteza?
- Proszę?
- Cuesteza. Gdzie jest - Leonard na chwilę odwrócił
głowę. Właśnie wracał, nieporadnie przebierając nogami,
drugi podróżny. Wyglądał teraz lepiej. Urzędnikowi na moment
mignęła przed oczami coleta Leonarda.
- Aaa... To będzie kłopot. Przyleciał pan na drugi koniec
Kompleksu. Ze stanowiska Róży za kilkanaście minut będzie
oblotowy przez Kostkę. A w Kostce to panu powiedzą.
- Dziękuję. Do widzenia.
- Do widzenia. Paszport proszę - zwrócił się do człowieka
w zielonym ubraniu. Podróżny wyciągnął go z kieszeni i
położył na biurku, wzlatując przy okazji pod sufit.
Na stanowisku Róży czekał na oblotowy jeszcze jeden
podróżny. Wyglądał na miejscowego. Wisząc tuż przy ścianie,
z podkurczonymi nogami, czytał książkę. Leonard wypytał się
w informacji o czas do przylotu, a dowiedziawszy się, iż
pojazd już powinien przybyć, zawisł obok czytającego.
Mężczyzna tylko raz oderwał wzrok od książki, lecz już
nie powrócił do lektury. Mógł mieć koło trzydziestki czy
trochę więcej. Ubrany był w szykowny garnitur ze ściągaczami
na rękawach i nogawkach. Przy jego prawej ręce
niezauważalnie wirował neseser. Biznesmen w podróży.
- Pan będzie dzisiaj walczył?
Leonard obdarzył go, jak mu się wydawało, zniechęcającym
spojrzeniem.
- Bo widzi pan, już jutro rano odlatuję, a chciałem
chociaż raz zobaczyć corridę na żywo. Znajomi tyle mi
mówili... W Kompleksie jestem już piąty raz, ale dotąd jakoś
mi się nie udawało. Cholera, bilet drogi, a tu jeszcze
trzeba na zakłady... ale mówią, że tego się nie zapomina.
Może coś wygram... Co? Będzie pan dzisiaj walczył? Na pewno
bym na pana postawił. Mógłbym potem powiedzieć, że spotkałem
matadora.
Przerwał mu sygnał cumowania. Otworzyły się małe
drzwiczki w ścianie z namalowaną wspaniałą Różą i
przepłynęli przez nie do poczekalni. Wypełniał ją silny
różany zapach. Leonard kupił bilet i z przerażeniem
spostrzegł, iż biznesmen również leci do Kostki. Widocznie
było mało wysiadających, bo prawie natychmiast rozsunęły się
główne wrota i poszybowali elastycznym tunelem cumowniczym,
w którego wnętrzu jak we wnętrznościach jakiegoś gada wiły
się bezustannie przymocowane do niego liny, dzięki którym
można się było posuwać szybko i głową naprzód.
Leonard przepuścił swego towarzysza, odczekał aż zajmie
miejsce, a następnie sam usiadł sześć rzędów dalej. Obrócił
twarz do okna, wór położył na siedzeniu obok. Miał nadzieję,
że tamten nie będzie uparty. Rozległ się dzwonek, zamknięto
wejście, tunel odczepiono i pojazd ruszył wtłaczając
wszystkich w siedzenia.
Terton, choć nazywany przez obsługę "małym pojazdem", w
rzeczywistości był samodzielnym statkiem, a właściwie
stateczkiem o niewielkim zasięgu. Bardzo popularny w tego
typu Kompleksach orbitalnych, tu, w kosmosie, pełnił funkcję
samochodu i okazał się tak samo uniwersalny. Stosunkowo
tani, poruszający się na łatwo dostępnym paliwie, był
powszechnym środkiem lokomocji.
Fotele ustawiono rzędami, po pięć w jednym. W ścianach w
czasie postoju białych, w ciągu lotu błękitnych, tkwiły
owalne generatory Pola. Widać było przez nie przesuwające
się wolno części Kompleksu. Leonard wychylił się
zaciekawiony, widział Kompleks po raz pierwszy, a ponoć był
on jednym z większych zbudowanych przez człowieka.
Na tle szaro-brązowej powierzchni Waszyngtona błyszczał
fragment jednej z ośmiu gigantycznych Osi, długich na
dwadzieścia kilka kilometrów. Wokół niej niezauważalnie
obracały się Młoty i Pierścienie. Co chwila któryś z
niezliczonych tertonów znikał w jarzącej się purpurą śluzie
umieszczonej na końcu Osi. Pasażerowie wysiadali z nich,
mknęli wewnętrznym ekspresem do odpowiedniego segmentu,
przesiadali się do innej kolejki, znacznie wolniejszej i
sunęli wzdłuż promienia do swych mieszkań w Młocie czy
Pierścieniu, a ciążenie zwiększało się z każdą sekundą. Obok
Osi, tuż przy tarczy planety wisiała nieruchomo
skomplikowana, zdawało się, że delikatna konstrukcja. Wokół
niej tkwiło przesłaniając dalekie gwiazdy kilka wielkich
statków. Główny port przeładunkowy. Przed, za, pod, nad i
obok pędzącego tertona rozciągały się na przestrzeni
kilkudziesięciu kilometrów różnej wielkości, kształtu i
przeznaczenia obiekty określane zbiorczo mianem Pierwszego
Kompleksu Oritalnego Planety Waszyngton.
Jak pajęczyna, upleciona z nieprawdopodobną maestrią
przez pająka próżni, rozciągały się wszędzie złote nici
sygnalizacyjne. Oplatały one świetlistym kokonem każdy
wycinek przestrzeni objęty Polem. Ostrzegały przed
niewidzialną barierą zamykającą w sobie tony powietrza. Te
bardziej oddalone sfery Pola wplatały się ze swymi złotymi
włosami w głęboki gobelin kosmosu.
Wpatrzony w nie Leonard nie widział wspaniałych tworów
człowieka, lecz lekko zarysowane ręką pustki oblicze
Wielkiego Łowczego prześwitujące przez odległe galaktyki,
słońca i skupiska gwiazd. Czerń wyzierała z jaśniejących
wiecznie oczodołów Wielkiego Łowczego. Wielki Łowczy.
Przyjdzie i porwie go na arenę wszechświata, by walczył z
bogami i przeciw bogom.
Zamknął oczy i potrząsnął głową. Coraz częściej mu się to
zdarzało. Czyżby zbliżała się śmierć? Już? Drugi raz w tym
miesiącu ujrzał oblicze Wielkiego Łowczego. To zła wróżba.
Bardzo zła wróżba. Ci, którym ukazuje się Łowczy, niedługo
trafią na jego statek, którym kieruje Ślepa Pani; statek
odleci, zatrzasną się śluzy wypompowując życie. To już?
- Oś Chaplina - zaskrzeczał głośnik.
Powróciła nieważkość. Kilka osób złapało za uchwyty w
suficie, uniosło się i poszybowało nad fotelami ku wyjściu.
Kilometr dalej, równolegle do burty tertona, mknął wielki
Młot. Gdyby nie odległość, przez Pola w jego ścianach można
by dojrzeć mieszkania. A w nich ludzi poruszających się jak
barwne marionetki w słupach światła.
Nikt nie wsiadał. Zmienił się kolor wewnętrznej obudowy
stateczku, ruszyli. Tym razem jednak nie przyśpieszali,
lecieli lawirując między gigantycznymi fragmentami portu
przeładunkowego.W tym samym rzędzie przy przeciwnym Polu
siedziała gruba, niepraktycznie ubrana kobieta o twarzy
dokładnie wytapetowanej makijażem. Już dwukrotnie zażywała
tabletki, ale niewiele jej to pomogło. Sięgnęła do schowka,
szarpnęła, pochyliła się i zaczęła wymiotować do worka.
Odchylił głowę do tyłu i najwolniej, jak potrafił,
opuścił powieki. Drgały. Źle.
Co zrobi, jeśli go nie przyjmą? Będzie się wykłócał?
Urządzi taką awanturę jak w Rigelu? Po co palić za sobą
mosty.
Dziewczyna o zielonych oczach, w których czaiło się coś w
rodzaju gniewu, szalonego i nieustającego, wskazała
Leonardowi drogę. Patrzył potem za nią zdziwiony i
zmieszany. Nigdy jeszcze nie widział takiego wzroku.
Kostka złożona była z dwunastu tunelowych krawędzi
połączonych w wierzchołkach ośmioma sześcianami. W środku, w
niewypełnionej przestrzeni, tkwiło sferyczne Pole
nie oznakowane sygnalizacyjnymi nićmi podobnie jak sześć
innych ze wszystkich stron otaczających Kostkę. Były puste,
teraz nie odbywały się w nich corridy, nie o tej porze.
W sześcianie zwanym tygrysim, dokąd go skierowała kobieta
o niesamowitym spojrzeniu, panował chaos i zamieszanie.
Cuestaza mieściła się na najwyższej kondygnacji. Kierował
nią niejako Szostenko. Leonard przesiedział w jego
sekretariacie dwie godziny, a kiedy go wreszcie wpuszczono,
Szostenko właśnie się posilał. Wyglądał na bardzo zajętego
człowieka i istotnie był nim. W starym, dębowym biurku
zamontowano konsolę archipa. Do opaski obiegającej głowę,
zakrywającej uszy przymocowany był cienki, lśniący drut
zakończony czarną płytką tkwiącą na wysokości oczu. Leonard
z trudem zidentyfikował urządzenie jako nowszy model
holodea.
- Dopiero co pan przyleciał, hę? - Szostenko schrupał
kiszony ogórek, delektując się jego smakiem. Najwidoczniej
nie przerażała go wysokość sumy, której równowartość właśnie
skonsumował. - No i świetnie. Nie stracisz pan czasu i
forsy. Bardzo mi przykro - wskazał na wór. - Bierzesz pan
bagaż i do widzenia.
- Dzień dobry.
- Upieramy się, co?
- Nie po to sterczałem pod pana drzwiami pół dnia, żeby
wejść i wyjść. Porozmawiamy.
- Trudno. Nie udało się - westchnął Szostenko i odsunął
jedzenie. - Szlag trafił spokojny lunch. Siadaj pan.
Porozmawiamy. Trudno.
Leonard usiadł i przypiął się pasem.
- Nazywam się Leonard Corpse.
- Miło mi. Władimir Szostenko. Słucham.
- W zeszłym tygodniu byłem drugi u Millera w Kalis. Może
pan sprawdzić.
- Wierzę panu na słowo.
- Nie.
- Co nie?
- Nie wierzy mi pan - nie wiedział czemu to mówi. - Po
prostu nie obchodzi to pana. Nie zamierza mnie pan przyjąć,
więc po diabła miałby pan sprawdzać.
Szostenko skrzywił się.
- Bawimy się w psychoanalityka, hę?
Leonard wzruszył ramionami.
- Nie sprawdzam z tego prostego powodu, że gdybym pana
nie zaangażował, to rzeczywiście nic by mnie nie obchodziła
lista Millera, a gdybym zaangażował, to prędzej czy później
dowiedziałbym się prawdy, a pan nie wygląda na idiotę, co
ryzykuje takie kłamstwo i niesławę.
- To znaczy, że jednak może mnie pan przyjąć?
- Cholera, no widzi pan, jak głupieję od tej psychologii
- połknął jakąś tabletkę i popił ją mętnawą, brunatną
cieczą. - A teraz serio. Z drugim w Kalis jestem skłonny
chwilę pogadać. Więc mówże pan.
- Niby co mam mówić? Przyjmuje mnie pan, albo nie.
Szostenko wzniósł oczy do sufitu. Miał wielki talent
aktorski, który udawało mu się maskować wypaczonym poczuciem
humoru. Interesująca postać.
- To jest Hitler, a nie jakieś zadupie w rodzaju...
Przerwał mu przeciągły pisk. Pod czarną płytką holodea
pojawił się trójwymiarowy obraz twarzy brodatego mężczyzny w
ciemnych okularach. Szostenko machnął ręką na znak, iż
przerywa rozmowę i przysunął sobie do ust pałąk zakończony
niewidocznym mikrofonem, również przymocowany do opaski.
Rozmawiający też był wyposażony w holodea.
- Co to znaczy: nie może? Za co płacę sukinsynowi?!... To
twoja sprawa... Więc przyciśnij Hurkatiego. On może... A to
gnojek!... Nie teraz... Tak, masz rację, teraz nie mogę...
Jak to załatwisz... Nie wiem. Jutro... Tak, na pewno - z
powrotem odgiął pałąk do tyłu. Głowa pod płytką zniknęła. -
Świat się kończy... kto to widział, strajki na orbicie!
Cholerni hodowcy... Co to ja mówiłem?
- Że to nie jest jakieś zadupie.
Przez chwilę wydawało się, że Szostenko odkrył dziurę w
suficie i trwać tak będzie przez wieki, lecz wreszcie
opuścił wzrok.
- Daj pan spokój, dobraa? Gadki pan ma niezłe, ale twarz
na komika nieodpowiednią. To jak, chce pan zostać przyjęty?
- Tak.
- A walczył pan kiedy z hodowlakami?
- Nie.
- Ile panu płacił Miller?
- Dwieście dwadzieścia.
- Dostanie pan pięćdziesiąt i boczną poranną.
- Dziękuję.
- Podziękuje mi pan, jak przeżyje. O szóstej w sześcianie
lamparta, ósme piętro, pokój siedemset czternaście. I nie
spóźniać mi się, do cholery! Do widzenia.
- Do widzenia.
Odpiął pas, chwycił wór i wypłynął do sekretariatu. Drzwi
zamknęły się same.
Co go napadło, żeby tak się wygłupiać? Dziwne, że nie
wyrzucono go po pierwszej minucie. Czemu się tak zachowywał?
Kiedy się chwalił, który to on nie był u Millera, znów
stanęła mu przed oczyma twarz Wielkiego Łowczego. Świecąca
czerń oczodołów, w którą tylko matador może spojrzeć. Czyżby
nie chciał, by go przyjęto? Czyżby się bał, czuł swoją
śmierć?
Serce biło mu szybko, nieregularnie. Jak przed walką. Jak
po walce.
Wynajął trzypokojowy apartament w osi Stalina, w drugim
Młocie. Siedemset tygodniowo. Zdzierstwo. Co prawda
pięćdziesiąt tysięcy, które zaproponował Szostenko, to było
więcej niż mógł się spodziewać, niemniej hitlerowskie ceny
były nieprawdopodobne. Trzydzieści pięć za dzień. A woda!
Szkoda gadać. Zdzierstwo.
Połączył się z bankiem i otrzymał adres Sorchy. Odetchnął
z ulgą. A już się bał, że pomylił nazwiska. Artur mieszkał w
Pierścieniu, na szczęście w tej samej osi. Załatwił jeszcze
przelew oszczędności z banku w Kalis, zamknął mieszkanie i
wyszedł.
W pustym korytarzu, na płycie przed drzwiami Sorchy
stanął pół godziny później.
- Kim pan jest?
Podniósł głowę i spojrzał prosto w kamerę.
- Kim pan jest?
- Artur! Nie poznajesz mnie?
- Nie, nie poznaję.
Leonard uniósł brwi.
- Naprawdę? To ja, Leonard.
- Jaki Leonard?
- Zaraz, pan się nazywa Artur Sorcha?
- Nie da się ukryć.
- W dwudziestym czwartym pracował pan u Deuroixa.
- Tak... O cholera! Przepraszam. Nie poznałem cię.
- Zupełnie mnie zapomniałeś.
- Tak, przepraszam. Wejdź. No, kurde... Dopadła mnie na
starość skleroza.
Drzwi zasunęły się za Leonardem. W korytarzu o ścianach
wyłożonych boazerią dwoje drzwi było zamkniętych, troje
uchylonych. Jedne z nich drgnęły.
- Tu jestem. No chodźże. Przepraszam cię i za to, że
nie wstaję, ale sam widzisz... - Szklanką trzymaną w lewej
dłoni wskazał prawe ramię pokryte Mchem. - Skomplikowane
złamanie.
Matador usiadł w głębokim fotelu. W pokoju było prawie
ciemno. Do wewnątrz przedostawał się przez Pole zajmujące
całą jedną ścianę ten przedziwny, mroczny blask kosmosu,
blask oczu Wielkiego Łowczego. Powoli znikała przesłaniana
ścianą misterna konstrukcja. W głębi świecił czerwony,
gigantyczny Hitler.
Sorcha wygodnie rozciągnięty na tapczanie machnął w
kierunkiu barku.
- Czuj się i tak dalej.
Leonard pokręcił przecząco głową. Sorcha wzruszył
ramionami.
- Nie, to nie. Może jednak powiesz, skąd się tu wziąłeś.
- Jutro walczę.
- O! Gratuluję. Gdzie?
- W bocznej.
- Zawsze to coś. Swoją drogą, ciekawe, jak ci się udało
przekonać Szostenkę. I to teraz, kiedy ma na głowie ten
strajk, co?
- Niechcący - odparł zgodnie z prawdą.
Sorcha odwrócił wzrok od alkoholu chlupoczącego w
szklance i spojrzał na Leonarda.
- Wziął coś - stwierdził.
- Tabletkę od bólu głowy. Nie wygląda na przekupnego.
Artur powrócił do niezawodnego pocieszyciela strapionych.
- I w tym problem... A tak właściwie to po co do mnie
przylazłeś? Oglądać kalekę?
- Wręcz przeciwnie.
- Nic z tego, bracie. Nie pracuję. Wziąłem wolne do
odwołania.
- Jesteś etatowym?
- Nie no, co ty? Sam sobie dałem wolne. Przykro mi,
stary. Musisz poszukać kogoś innego.
- Nie mam innego. Tylko ciebie tu znam. Dzisiaj
przyleciałem.
- Pecha masz - pociągnął łyk. - Nie-pra-cu-ję -
wyskandował.
Leonard wstał.
- No cóż... A dobrzy tu są przynajmniej ci etatowi?
- Do dupy.
- Szczery jesteś.
- Jak zawsze, kiedy się spiję. Powodzenia! Postawię na
ciebie.
- Dzięki - mruknął i wyszedł.
Wielki Łowczy leciał po niego.
Znał kiedyś artestytę, młodego, dziewiętnastoletniego.
Chłopak pracował jako monter. Podczas jednej z dniówek w
otwartym kosmosie wszedł w trans. Wyciągnął go z niego
dopiero zmiennik. Rzecz jasna, rozniosło się. Gdy w
następnym tygodniu młody wychodził w próżnię, tylko w
skafandrze, nie osłonięty Polem, wolny, bez asekuracji,
zrobili mu kawał. Zdefektowali czasowo jego silniki, a tlenu
dali na jedną trzecią. Nic nie przeczuwał. Wyszedł w kosmos
i ustawiał się do kolejnego odstrzału, boja była już blisko,
kiedy zorientował się, że silniki nie działają. Wpadł w
panikę, krzyczał, płakał, klął i prosił, ale oni zblokowali
mu kanał, i krzyczał w próżnię, nikt mu nie odpowiadał,
szamotał się i modlił do swego nowego boga, ale on był
cichy, ciemny i pusty jak zwykle. Potem zawył mu w uchu
alarm - powietrze się kończyło; zrobili mu kawał,
artestycie. Ale on był młody, dopiero raz widział kosmos i
nie potrafił kierować oddechem, kierować sobą, zapadać w
trans. Ściągnęli go w trzy godziny po śmierci, a lekarz
orzekł zawał serca, nie uduszenie, więc wszystko poszło
gładko i lapło się im, i zapominali. Tylko jeden nie mógł i
próbował się zabić, ale odratowali go, i próbował jeszcze
raz - i znowu mu się nie udało. Odleciał stamtąd, byle
dalej, nie mógł zapomnieć, pragnął umrzeć, a śmierć chodziła
za nim krok w krok, i ta chwila, kiedy wypuszczał tlen.
Odleciał daleko, gdzie nikt go nie znał, lecz śmierć go
goniła. Nie chciał się tłumaczyć przed nikim, a zwłaszcza
przed nią; był dumnym człowiekiem, dumnym i bardzo dziwnym,
o skomplikowanym charakterze - i tak został matadorem.
W pokoju siedemset czternaście mieściło się biuro
kierownika dyżurnego. Facet był gruby, nieogolony i nie
przedstawił się. Podsunął mu kontrakt w siedmiu
egzemplarzach - biurokracja kwitnie - a kiedy Leonard
podpisywał, usiłował się wysmarkać w stereo.
- Proszę wstąpić do pokoju obok - powiedział chowają
papiery - to panu dadzą szarretę.
- Dziękuję, mam swoją.
- No i świetnie. Chce pan wiedzieć, kto będzie
insycielem?
- Niezależny?
- Nie, to nasz pracownik.
- Ktoś mi powiedział, że wasi etatowi są do dupy.
Grubas usiłował groźnie spojrzeć.
- Ten ktoś się mylił, synu.
- Wątpię. Gdzie mam się teraz zgłosić?
- Główny Hangar, piętro niżej. Żegnam.
Leonard odpiął pas, uniósł się, chwycił pojemnik z
szarretą i poszybował ku drzwiom.
- Do widzenia - powiedział już z korytarza - synu.
W pełnym techników Hangarze przygotowania do porannej
corridy szły pełną parą. Maszyny teleportacyjne buczały
cicho, powoli się rozgrzewając. Technicy wywlekli
wnętrzności Platform, poddając je wszechstronnym badaniom.
Ktoś zdejmował obudowę z gigantycznego korpusu MDP.
Sprawdzano generatory Pola tunelu prowadzącego na większą
Platformę. Tylko u góry, pod sufitem coś zakłócało znany
Leonardowi obraz. Wielki transparent z Pola utrzymującego w
powietrzu fluorescencyjną ciecz tworzącą napis: STRAJK
OSTRZEGAWCZY.
Dwóch lekarzy, co wyglądali na zapaśników, rozebrało
Leonarda w kilka sekund i wepchnęło do maszyny medycznej.
Przesiedział tam ponad kwadrans, kłuty, masowany, biczowany,
grzany i chłodzony. Potem kolejna maszyna ubrała go w jego
szarretę, wreszcie ugrzązł na dobre w urządzeniu
wstrzeliwującym ćwieki - musiało być zaprogramowane przez
wybitnego flegmatyka. Kiedy go puściło, do walki pozostały
zaledwie trzy minuty. Sprawdził działanie Pasa na jałowym
biegu, zapiął rękawice i wzleciał nad swoją Platformę.
Tunelowe Pole zamknięto. Wrota prowadzące do segmentu
hodowców otworzyły się i nad wolną dotąd wielką Platformę
poszybował przeciwnik Leonarda. Minuta.
Kabina MDP była szczelnie zamknięta; insyciel musiał być
już w środku. Technicy porozlatywali się do swych pulpitów.
Czerwony pas biegnący pod sklepieniem zaczął migotać.
Trzydzieści sekund. Delikatnie położył dłonie na Pasie
wyczuwając wszczepionymi powierzchniami rękawic subtelne
drgania kontrolnych łączy powietrznych. Przełączył aparaturę
na start ostry i cofnął ręce. Wokół czarnego Pasa zaczęły
krążyć kolorowe pasma skondensowanego dymu: żywe pismo
walki. Dziesięć sekund.
Przeciwnikiem był amtrak duerrański. Ośmiotonowe bydlę. Z
czegoś kształtu połówki ziarna fasolki odchodziło dwa tuziny
kończyn niesłusznie, lecz powszechnie zwanych mackami.
Cztery przednie i dwie tylne były uzbrojone w zakrzywione,
ostre jak skalpele pazurokły. Reszta nie dysponowała nimi,
ale to jeszcze nie powód, by je lekceważyć - miały potworną
siłę. Troje oczu - dwoje z przodu, jedno na grzbiecie, bez
przerwy zmieniało kolor, od czerwieni do błękitu. Wokół
wielkiego cielska wiło się i skręcało tysiące śnieżnobiałych
włosów, grubych i giętkich, tworzących niesamowitą grzywę.
Gdzieś wśród nich kryły się zdradzieckie parzydła. Wszystko,
co nie było mięśniami, tłuszczem czy skórą, skryte było w
pancernym szkielecie. Posiadał on tylko jeden otwór, jeden
jedyny słaby punkt: pod spodem, metr od przednich
uzbrojonych macek. I w to nie oznaczone na zewnątrz miejsce,
pośród ciosów macek, cięć kłów, pośród zabójczych parzydeł
należało trafić, bezbłędnie, szybko i celnie - bez wahania.
Trafić i zabić. Zwyciężyć.
- Czas! - wrzasnął któryś z techników. Pas pod sufitem
rozjarzył się purpurą.
Błysk.
Teleportowano go w próżnię z podziwu godną precyzją, w
sam środek przeznaczonej dla niego półkuli powietrza.
Oddzielała ich niewidoczna przegroda z Pola, jego i amtraka.
Nie słyszał więc wściekłego syku stwora schwytanego w
kleszcze przez zręcznych operatorów Pól zmiennych. Obracali
nim powoli niewidoczną siłą, tak, by rozmieszczone dookoła,
niedostrzegalne w mroku kosmosu kamery mogły dokładnie
pokazać podekscytowanej widowni monstrum nie z tego świata.
Siedzieli w cieple swych mieszkań, w Młotach i
Pierścieniach, bezpieczni i zadowoleni, ze wzrokiem
wlepionym w videosfery, taksując przeciwników. Za chwilę
postawią ciężko zarobione pieniądze na lepszego: człowieka,
bądź nie człowieka. Postawią i dadzą mu szansę. Poranne
corridy odbywające się w bocznych sferach Pól transmitowano
wyłącznie na Kompleks. Co oznaczało, iż Leonard nie był
przebojem sezonu. Debiutował. Trudna to będzie walka -
niewielu na niego postawi. Lecz i tak znów zwycięży i
splunie śmierci w twarz.
Z prawej strony miał ogromną Kostkę, a za nią
Waszyngtona, i pustkę, i mrok. Przed Leonardem, u góry,
światłami bijącymi zza Pól okiennych, jak skomplikowanymi,
zapomnianymi hieroglifami błyszczał sześcian lamparta; u
dołu - kozicy, za nim - pumy i tarkilda. W głębi kryły się
pozostałe cztery. Zza wielkiej tarczy planety wschodził
księżyc. Jego małą powierzchnię zajął człowiek, przysiadły
na niej kilometrowe maszyny wydobywcze. Satelita wytrwale
pokonywał swą drogę, wieczną drogę do śmierci. Dla tych na
dole wschodzi piękny i wspaniały, złoty w czerni. Lecz dla
Kompleksu był jedynie skałą konającą na torturach, a
człowiek dźga go i rozbija w pył powoli, metodycznie.
Człowiek jest okrutnym stworzeniem; dla rzeczy martwych i
żywych - i dla siebie.
Przed Leonardem, lekko u góry i z lewa (tak teraz tkwił
zawieszony przez siebie samego) obiegały oś Aurnaxa
mieszkania zbite w klocki i torusy. Z końców osi, jak
przedmuchiwany pył, wlatywały i wylatywały tertony - lśniące
perły nanizane na tysiące nici zbiegających się wewnątrz
osi. Mniejsze i większe statki z przepisowymi kokonami nici
sygnalizacyjnych lawirowały pomiędzy częściami Kompleksu:
ciemne ptaki nocy schwytane i oplecione palącym złotem.
Hitler nad Leonardem, ogromny i krwisty kipiał i wrzał
szalonymi burzami i splunięciami proturberancji. A wokół
mrok i pustka, próżnia i śmierć. Nicość.
Palcami skrytymi w delikatnych rękawicach musnął kolorowe
smugi błądzące dookoła Pasa. Odpalił dwa ćwieki; z przodu i
z tyłu, z barku i łopatki, z lewej i z prawej części
szarrety - kilka smug gwałtownie pociemniało. Rozłożył
szeroko ramiona, by spowolnić wirowanie, na moment tylko
zbliżył jedną rękę do Pasa, żeby skorygować odchylenie.
Obracał się majestatycznie, przed oczami paradował
Waszyngton, Kompleks, kosmos, wróg. Prezentacja matadora.
Wiruje teraz w videosferach spowity w karminową szarretę ze
srebrnymi, błyszczącymi punkcikami ćwieków. Z ramionami
rozwartymi, jakby chciał objąć wszechświat.
Zatrzymał się sprawnie trzema ćwiekami. Zawisł nieruchomo
twarzą do amtraka. Perfekcyjnie wykonane. Powinno mu to
zjednać trochę widzów. Miał nadzieję, musiał ją mieć, że
postawią na niego, chociaż był nieznany, debiutował, a
amtrak miał zasłużoną sławę fachowego mordercy. Amtrak
duerrański. Ale amtrak złowiony, i amtrak wyhodowany i
wyuczony w nieważkości to dwie różne sprawy. Nigdy jeszcze
nie walczył z hodowlakiem. Mocno się jednak starał o tym
zapomnieć.
Hodowlak. Amtrak duerrański. Nieprzychylna publiczność.
Hodowlak.
Pierwsza runda. Start!
Co, jaką broń dostanie? Co przyśle mu insyciel? Czyli: na
ile zawierzą mu widzowie?
Tuż przed nim, w zasięgu ręki zmaterializowała się pika.
Schwycił ją błyskawicznie, wiedząc, że równocześnie z
pojawieniem się broni znika oddzielające przeciwników Pole i
Pola zmienne. Jednocześnie lewą ręką przesunął wzdłuż Pasa.
Odstrzelone ćwieki odepchnęły go od amtraka. Spod każdego
zużytego ćwieka wyłaniał się nowy, równie błyszczący i
równie gotowy do odpalenia. Mknąc w tył matador kątem oka
kontrolował kolory dymów, a wrażliwą na dotyk rękawicą badał
mechanizm spustowy piki.
Szaleńcze, pomyślał, szaleńcze! Z piką na hodowanego w
nieważkości amtraka! Szaleńcze!
Amtrak mknął prosto na niego, gwałtownymi wyrzutami macek
odpychając się od otaczającego ich Pola. Przyśpieszał
wystawiając pazurokły ku matadorowi. Leonard odstrzelił
ćwiek z pięt i pleców, machnął zwodniczo piką pędząc nad
białą grzywą. Stwór, który znajdował się prawie przy Polu,
nagle zmienił kierunek. Równocześnie Leonard cofnął się,
odbił od Pola i poleciał w dół minimalnie mijając się z
mackami amtraka. Oddalające się od Pola zwierzę nie mogło
już wyhamować, więc pędziło nad człowiekiem. Leonard we
wspaniałym piruecie, tuż pod grzywą wysunął rękę z piką i
przejechał grotem po niewidocznej skórze. W odpowiednim
momencie pchnął silnie (ćwieki z pleców), ale oczywiście
pika była za krótka, nacisnął więc tylko spust ładując w
cielsko potwora setki voltów. Zaraz potem poleciał do tyłu
koziołkując i ciągnąc za sobą warkocz kropli brunatnej krwi
amtraka.Bestią szarpnęło, syk przeszedł w zakres
niesłyszalny przez człowieka. Leonard pomyślał, wystrzelił
odpowiednią serię i zatrzymał się przodem do zawracającego
zwierzęcia.
Jeden z wystrzelonych wcześniej ćwieków, odbity przez Pole
przeleciał w strefie manipulacyjnej Pasa. Leonardem rzucił
odrzut niekontrolowanej salwy. Wprost w przeciwnika. Pech.
Natychmiast skontrował, ale było już za późno. Miażdżący
cios macki, los chciał, że nieuzbrojonej, sięgnął barku.
Ból! Ból! Nie próbował nawet uderzyć piką. Teraz z kolei
miał szczęście: macka przeszła tuż koło Pasa. Wszystkie
przednie ćwieki wystrzeliły w amtraka - matador poleciał w
bok. Puszczona pika kręcąc się zniknęła i zmaterializowała
się koło Leonarda; tym razem insyciel nie zawiódł. Ćwiek,
jeden z tak licznie i przypadkowo wystrzelonych,
przeleciawszy półtora metra uderzył w górne oko amtraka,
które nie zdążyło się pokryć ochronną błoną. Trysnęła krew.
Przynajmniej tyle.
Dość niespodziewanie widzowie postawili więcej na
matadora i insyciel zmienił pikę na Punkt: miniaturowe
słońce o zmiennej temperaturze. Leonard odetchnął i sięgnął
do martwej dotąd strefy Pasa. Punkt pomknął ku amtrakowi.
Zwierzę odbiło się od Pola, skręciło, znów i znów się odbiło
w szaleńczym tańcu cudem unikając oparzenia. Mądry amtrak
duerrański. Trzymając się z dala od ognia zbliżał się
niepostrzeżenie do matadora. Leonard cofnął Punkt
zatrzymując go między sobą a rozpoczynającym szarżę
potworem. Monstrum było jeszcze na tyle blisko sfery Pola,
by lekko skręcić. Matador ustawił słońce na przewidywanej
trasie amtraka, trochę z boku, a sam wzbił się, skręcił,
zawirował i poleciał w dół niewidziany chcąc zaskoczyć
przeciwnika. Leonard, amtrak i Punkt zbliżali się ku sobie:
jakiś ćwiek, który wyraźnie stracił już impet, uderzył
człowieka w pierś. I tym razem insyciel popisał się (może
rzeczywiście Sorcha nie miał racji co do etatowych?) - w
idealnym momencie zamienił Punkt na pikę, którą Leonard
natychmiast chwycił, zablokował spust, wcisnął ją do oporu w
cielsko zwierzęcia i poleciał w tył. Akcje takie jak ta
obliczone są na efekt. Nie mogą zagrozić życiu przeciwnika,
lecz powodują nagłą zwyżkę stawek na matadora, w wyniku
czego może on zdobyć bardziej śmiercionośną broń.
Z bezpiecznej odległości Leonard przyglądał się mękom
amtraka. Zwierzę dryfowało bezwładnie, dreszcze przepływały
po nim falami. I nagle... cuchnące, drapiące gardło
powietrze wtargnęło do płuc matadora. Przestrzeń w sferze
zamigotała, zmętniała, widoczność pogarszała się
błyskawicznie. Druga runda. Runda amtraka. To atmosfera z
jego planety. Insyciel zorientował się i wycofał pikę
materializując Punkt metr od Leonarda. Gdyby pojawił się
dalej, nie zauważyłby go - taką to atmosferę miał Duerr.
Omiatał mgłę wokół otrzymanym słońcem. Przeciwnik
zapewne już doszedł do siebie i teraz szukał go,
niewidoczny, ze swoimi pazurokłami i parzydłami. Pchnął
Punkt do przodu, a sam zajął jego miejsce. Nie można
pozwolić się osaczyć w tak nie sprzyjających warunkach.
Dopiero teraz w pełni korzystał z Pasa - jedynie dzięki
niemu orientował się trochę. Purpura z lewej strony powoli
matowiała. A pasmo nad górną częścią Pasa spowolniło swój
bieg. Zbliżał się. Chciałby korzystać z podczerwieni jak
publiczność. Pamiętał, co się stało z Polehim, który
przemycił noktowizor. Przesunął słońce i zaczął oddalać się
od niego. Wreszcie wyczuł lekkie mrowienie w palcach. Pole
było blisko. Przyciągnął Punkt i czekał. W tej pozornie
niekorzystnej pozycji należało przyjąć atak amtraka. Ci
wspaniali teoretycy ustawiający się w takich sytuacjach w
środku kuli, by uniemożliwić zwierzęciu manewry, kończyli
szybko i niespodziewane zjedzeni bądź rozszarpani. Nawet
matador nie poradzi sobie z dobrym zawodowym mordercą, i
Polehi nie był wyjątkiem. Posłużył głównie jako przestroga
dla ewentualnych naśladowców - a tych, których nie
powstrzymywał honor, trzymał w ryzach strach. (Leonard
uważał, że jego dotyczy ten pierwszy przypadek. Tak uważał.)
Przez te kilkadziesiąt centymetrów dzielących go od Pola
przedarło się światło jakiejś galaktyki. Najpierw tylko
mignęło mu jako niewyraźna jasna plamka we mgle. Odwrócił
głowę, ale nie mógł jej tak utrzymać długo. Potężna siła
przekrzywiała ją z powrotem. Wzrok sam pobiegł ku tej wiązce
rozpraszanych promieni. Ciągnęło go - ciało w spojrzenie.
Nie mógł zamknąć oczu. Gdzieś rozmył się cały świat; sfera,
amtrak, Kompleks, on sam. Nicość.
Nicość.
Kosmos. Gwiazdy. Bezcielesny, zawieszony wśród nich.
Nie mógł zamknąć oczu. Patrzył. P a t r z y ł.
Chryste, pomyślał, co ja robię? Myśl zniknęła pochłonięta
przez czarną głębię. Spokój, spokój spłynął na niego.
Mknął, sam w spojrzeniu, w ciemności i jasności.
Zwariowana mozaika czasu i przestrzeni. Dławił się widokiem
mgławic, gwiazd, galaktyk, planet jak oczu wybałuszanych z
czwartego wymiaru. Przeraźliwa ostrość próżni. Tak przez
wieczność. Zmieszany z pustką i pięknem. Zahipnotyzowany.
Wędrował przez zdarzenia, miejsca i czasy jak pokoje
obwieszone gobelinami utkanymi z materii międzygwiezdnej.
Wszystkie jego chęci były tłumione do niewielkich impulsów.
Próbował. I ujrzał siebie samego w kuli szarości, a amtrak
był przy nim. Za chwilę umrę, powiedział do siebie,
otumaniony i otępiały. Za chwilę umrę. Rzucił się
desperacko, wszechświat i wszechczas szarpnęły nim wyrywając
krwawiące ochłapy świadomości. I jeszcze raz. Za chwilę
umrę. Nie!
Rękawice zawisły obok Pasa, palce poruszyły się. Punkt
wystrzelił do przodu, trafił. Rozszedł się swąd palonego
ciała. Machinalnie, odwracając głowę do Pola, pchnął słońce
dalej. I znów trafił. Amtrak już nie ruszał się. Z całym
jednym bokiem wypalonym do wewnętrznej skorupy wisiał
nieruchomo w szarej mgle i duszącym go dymie - insyciel
wyłączył wirniki powietrzne i zwierzę konało w ciemniejącym
bąblu trującego dymu. Wystarczyło odczekać. Rzadki przypadek
unieruchomienia przeciwnika przed śmiercią.
Minutę potem amtrak duerrański skonał.
Powietrze od razu oczyściło się. Kamery przestały
pracować, broń zniknęła, Leonard odpoczywał czekając, aż
technicy namierzą go i teleportują do Hangaru.
Błysk.
Zleciał z Platformy i poleciał do MDP, chociaż powinien
teraz siedzieć w maszynie zdejmującej szarretę. Kabina była
jeszcze zamknięta. Leonard dobrze wiedział, ile się musi
narobić insyciel po skończonej walce. Jeden z techników
podpłynął i wskazał przeciwległy koniec Hangaru.
- Kabiny są tam - powiedział zdziwionym głosem.
- Wstrząsające - skomentował Leonard.
Technik nie mógł mieć więcej niż dwadzieścia lat.
Otworzył usta, popatrzył wokół, jakby w oczekiwaniu pomocy,
i odleciał. Idiota.
Drzwi kabiny MDP otworzyły się w chwilę później. Wyleciał
przez nie facet w zielonym kombinezonie z naszywką głoszącą:
IR. MDP IV. KARL DURASS. Leonard dogonił go i chwycił za
ramię. Zawirowali.
- Przepraszam, panie Durass, ale gdzie jest insyciel? To
znaczy, ten, który prowadził ostatnią corridę?
- A skąd ja mogę wiedzieć? Puść mnie pan, do cholery! No
poszedł zaraz, jak żeś pan tego stwora załatwił. Zostawił
mnie samego z tym całym bałaganem. Śpieszył się gdzieś, czy
co. Puścisz mnie pan, czy nie?
Leonard puścił zdenerwowanego Karla Durassa i poszybował
ku kabinom. Insyciel zwiał. Dziwne. Odwalił kawał dobrej
roboty. Gdyby poczekał, mogłoby kapnąć mu co nieco z
wdzięczności matadora. Zwykle czekali, nawet, jak nie mieli
ku temu żadnych powodów. Dziwne.
- Nazywam się Gene Ichwald. Reprezentuję firmę Gornixal.
Rzeczywiście na takiego wyglądał. Mimo nieważkościowego
garnituru prezentował się wspaniale. Leonard wskazał mu
kanapę w living-roomie. Ichwald usiadł, neseser położył
obok. Matador wtulony w ohydny, obity różowym materiałem
fotel wypłukiwał z gardła resztki duerrańskiej atmosfery.
- Tak? Słucham pana?
Ichwald wyjął papier z neseserka.
- Mógłby pan na to rzucić okiem?
- Co to jest?
- Umowa.
- Umowa? Jaka umowa?
- Proszę przeczytać.
Leonard odstawił szklankę i wziął od Ichwalda kartkę. Po
chwili oddał mu ją.
- Nie, dziękuję, nie jestem zainteresowany.
- Osiemset - powiedział reprezentant firmy Gornixal
patrząc Leonardowi prosto w oczy. Matador odwrócił wzrok.
- Nie, dziękuję.
- Proszę zrozumieć. Po jednej corridzie nie może pan
oczekiwać sum...
- Przepraszam - przerwał mu Leonard - ale pan mnie nie
zrozumiał. Ja w ogóle nie jestem zainteresowany tą
propozycją. Ani żadną inną tego rodzaju.
Ichwald zrobił zdziwioną minę.
- To znaczy, że nie podpisze pan umowy z żadną firmą?
- Właśnie.
- No, cóż - schował umowę i wstał. - W takim razie... do
widzenia. Jeśli zmieni pan zdanie...
- Tak, tak, oczywiście.
- Proszę pamiętać, że byliśmy pierwsi.
- Będę pamiętał. Do widzenia.
Leonard zamknął za nim drzwi i opadł z westchnieniem na
kanapę. Zaczęło się.
Pół godziny potem zadzwonił do niego Szostenko. Nawet na
małym ekraniku dało się zauważyć zdenerwowanie na jego
twarzy. Strajk trwał.
- Nieźle poszło, nie? Następna corrida w czwartek. Ta
sama sfera, ale będzie pan walczył po południu. Zadowolony?
- Pięćdziesiąt zostaje?
- A coś pan myślał? Co? Nie przyleźli jeszcze ci...?
- Przyleźli.
- No. To o co chodzi? - wyłączył się.
A w videosferze błyszczała uśmiechnięta morda Traulgooca.
Leonard sklął ją kilka razy i połączył się z bankiem.
Najbliższa kawiarnia pierwszej kategorii mieściła się na
trzecim publicznym poziomie. Z cztery razy decydował się i
rezygnował, zanim wreszcie wyszedł. Nie chciał, ale musiał
to zrobić. Był to jedyny sposób, jaki przyszedł mu do głowy.
Nie gwarantował powodzenia, lecz jeśli się nie myli... Tak,
jeśli się nie myli, to musi się udać. Oby się nie udało.
Kiedy tak szedł korytarzem i zjeżdżał w dół, kilka osób
go rozpoznało, ale nie przystawali i nie gapili się na niego
z otwartymi ustami. Najwyżej lekko unosili brwi. To jest
Hitler, a nie jakieś zadupie.
Zastanawiał się, dlaczego odmówił Ichwaldowi. W Kalis
przecież zgadzał się na reklamy. Dlaczego więc teraz nie?
Taki właśnie był Leonard - najpierw zrobił coś, a potem
zastanawiał się dlaczego. Między innymi dlatego został
matadorem. Wiele własnych decyzji pozostało dla niego
tajemnicą. Miał bardzo kłopotliwy charakter. Gdyby urodził
się na Katonicu, zostałby poddany desterygnacji.
Restauracja nazywała się "Pustynna chata". Nazwa nie
miała żadnego uzasadnienia. Przynajmniej Leonard tego nie
zauważył. Wnętrze urządzono ze smakiem, lecz nieco
przeładowano ozdobami. Była wczesna godzina, nie zjawiła się
jeszcze nawet jedna piąta gości, których można było tu
przyjąć. Leonard zarezerwował stolik na wieczór i wyszedł.
Teraz należało pokręcić się po Kompleksie. Oby się nie
udało.
Z van der Geytem zderzył się w drzwiach pierwszej izby
"Pustynnej chaty". Łowczy zamarł i przez minutę wpatrywał
się w niego z wyrazem śmiertelnego zdumienia. Panter, jak
zwykle, od kilku dni nieogolony, z długimi, nieuczesanymi
rudymi włosami wbił się w tak bardzo nie pasujący do niego
garnitur próżniowy (kawiarnia ta musiała być popularna).
Wreszcie przemówił:
- Leonard, jak Boga kocham, ty żyjesz!
- Dlaczego myślałeś, że umarłem? Kto ci tych bzdur
nagadał?
Szef sali zaprowadził ich do stolika Leonarda. Van der
Geyt wciąż nie mógł oderwać wzroku od zmartwychwstałego
przyjaciela.
- Biltman, jakieś dwa miesiące temu, na Afrze.
Powiedział, że widział, jak rozszarpał cię tochniak.
Przysięgał.
- Uwierzyłeś mu? Toż to fantler! Pamiętasz, co nam
naopowiadał w Mitzimie, wtedy, po przewrocie?
- Cholera, ja potem o tobie nic nie słyszałem... Skołował
mnie sukinsyn. Serio, myślałem, żeś umarł.
Podszedł kelner.
- Panowie sobie życzą? W naszym kotrze mamy bardzo
szerokie menu.
- Kotrze? - Leonard spojrzał pytająco.
- Kawiarnio-restauracji - wyjaśnił van der Geyt. -
Głupieją na punkcie tych nazw.
Matador spojrzał w przeglądnik.
- Petre po izalijsku, sumtra na dziko i...
- Belzaki mają tu wyśmienite.
- Belzaki. No i jakiś dobry rocznik mautree.
- Dla mnie to samo, z tym, że wolałbym sumtrę palijską,
jeśli można.
- Oczywiście. Przyjąłem.
Smakówka miała kształt smoka; w jego czarnych skrzydłach
migotały gwiazdy. Kiedy fala cienia błąkająca się po sali
docierała do ich stolika, smoczy kosmos ożywał. Leonard
przesunął smakówkę. Denerwowała go.
- Skąd ty się tu właściwie wziąłeś? - spytał Panter
wyłączając przeglądnik.
- Odszedłem od Millera.
- Ale kontrakt...
Leonard machnął ręką.
- Wydoił mnie.
- Czemu? Dobrze ci szło w Kalis.
- Być pierwszym w Kalis, to nie jest szczyt moich marzeń.
- I pomyślałeś: czemużby nie spróbować z hodowlakami?
- Otóż to.
- Walczyłeś?
- Dzisiaj, w porannej.
- Dobrze ci poszło?
- Jakoś. Żyję.
- Doigrasz się.
- Nie mów, że ty jesteś taki ostrożny.
Van der Geyt uśmiechnął się.
- Przepowiedziano mi za młodu, że nie umrę śmiercią
naturalną.
- I starasz się.
Przyniesiono zamówione potrawy. Leonard ze zdumieniem
spostrzegł, że mniej więcej zgadzają się z programem
przeglądnika.
- Właściwie, to co za interesy może prowadzić łowczy w
Hitlerze?
- Jestem tu w delikatnej misji...
- Już nie mieli kogo wysłać.
- Starzeję się.
- Ta misja jest również tajna?
- Mmmm... widzisz... dość dużo osób, w tym i ja, jest
zainteresowanych, żeby ten strajk hodowców nie skończył się
zbyt szybko... hm...
- Jak nie chcesz, to nie mów.
- E tam. Była taka propozycja... chodziło o stworzenie
rezerw specjalnych w Kompleksach hodujących własne
zwierzęta. W razie takich wypadków jak ten.
- Dodatkowe zamówienia dla łowczych od takich potentatów
jak Hitler.
- Właśnie. Teraz tamta propozycja jest rozpatrywana
ponownie. Rzecz w tym, że z przyczyn technicznych umowa nie
może zostać podpisana wcześniej niż przed tygodniem. A do
tego czasu wiele może się zmienić.
- A twoim zadaniem jest niedopuszczenie do tego. Bądź
spokojny, nie porozpowiadam tego.
- Ja myślę. Inaczej bym ci tego nie powiedział.
- W ogóle nie powinieneś mi tego mówić. Ta wróżka miała
rację.
Van der Geyt wzruszył ramionami.
- Życie nie służy do rozmyślania nad tym, co mogłoby się
stać.
- Gdybyś był innego zdania, nie zostałbyś łowczym.
- A ty matadorem.
Pożegnali się pół godziny potem. Panter miał umówioną
nieoficjalną kolacyjkę z kimś, kto chodzi wyłącznie na
oficjalne kolacje, a nie słynie z dobrego smaku. Z tego
powodu van der Geyt zdecydował się na samotny posiłek w
najlepszym kotrze Kompleksu, bo apetyt miał niebywały. I
pragnienie. Pochłonął niewiarygodną ilość mautree. Leonard
obawiał się, że Panter może się wygłupić na tej swojej
arcyważnej kolacji, lecz łowczy był trzeźwy. Mimo iż słynął
ze słabej głowy. Musiał łyknąć sporo anerixu planując upicie
osobistości. Nawet po drugiej butelce ciągnął opowieści o
łowach, w których uczestniczył, o których słyszał, i które
wymyślił. Leonard pozbył się go po kłopotliwej sprzeczce,
nie tak bowiem zaplanował wieczór. Panter wreszcie wyszedł.
Matador został sam.
Oby się nie udało.
"Pustynna chata" wypełniała się. Zasłużonej sławie kotru
o najlepszym jedzeniu w całym Kompleksie towarzyszyła równie
zasłużona fama lokalu o najdziwniejszej klienteli.
Prawdopodobieństwo wykonania planu Leonarda zyskiwało na tym
wiele; jego nerwy mniej.
Co chwila różne indywidua o, co prawda, wytwornym
wyglądzie, lecz już nie najlepszym samopoczuciu, przetaczały
się obok stolika matadora jak żywa reklama szerokiego wyboru
alkoholi. Inni, o mniejszych zasobach gotówki więc
trzeźwiejsi raczyli gości filozoficznymi wyznaniami. Obsługa
przyglądała się temu ze spokojem, ingerując tylko w naprawdę
koniecznych przypadkach. Zdaje się, że uważała oryginałów za
dopełnienie stylu "Pustynnej chaty". Oni zresztą myśleli
podobnie. Powinni zmienić nazwę na "Forum wariatów",
pomyślał Leonard siedzący przy wyjątkowo głośnym oratorze.
Niestety, nie mógł zmienić kotru.
- ...nic nie rozumiecie - przemawiał nawiedzony. -
Wszechświat krzyczy. Słyszycie go, ale nie rozumiecie. Nie
możecie go pojąć. Każdy z was ma dostęp do jedynie
niewielkiej składowej jego mowy. A on mówi słowami i myślami
każdego człowieka, istnieniem i formą istnienia wszelkiej
materii - koleżka filozofa coś mruknął w odpowiedzi.
Nawiedzony rzucił się na niego. Wyniosła ich obsługa,
jeszcze w drzwiach przeklinali i próbowali wymierzyć sobie
razy.
Koło jedenastej Leonard zaczął się denerwować. Teraz
miało się wszystko rozstrzygnąć. Czekał. Przypuszczał, że
nie mógł to być nikt z sali. Patrzył więc w drzwi i myślał.
Jego szanse zwiększały się z każdą minutą. Godzinę wyjścia
ustalił dokładnie i zamierzał się jej trzymać. Wiedzieli o
tym. Musieli o tym wiedzieć, jeśli miał rację. Nabierał więc
nadziei, iż mylił się. Złudna to była nadzieja.
Zabytkowy zegar wiszący nad płaskorzeźbą przedstawiającą
wzburzone morze wskazywał jedenastą czterdzieści trzy, gdy
Leonard zorientował się, że rozmowy przy niektórych
stolikach dziwnie przycichły i uwaga sali skierowała się ku
wejściu. Spojrzał.
W drzwiach stał faun.
Wypolerowane koźle rogi lśniły w świetle licznych lampek.
Czyste, wyszczotkowane futro błyszczało, jakby było
natłuszczone. Przez ramię miał przewieszoną sfałdowaną
seledynową materię, na której wyszyty był wzor nie do
rozpoznania. Kopyta przyozdobione srebrnymi spodtanami
zdawały się być większe niż w rzeczywistości. Długi ogon
nerwowo uderzał o parkiet. Pac. Pac.
Po obu stronach drzwi znajdowały się nisze przesłonięte
ciężkimi, ciemnymi storami. Wyłoniło się z nich dwóch
mężczyzn, w świetnie skrojonych garniturach grawitacyjnych,
nie ukrywających potężnych mięśni. Jednocześnie wykonali te
same skomplikowane ruchy palcami prawych dłoni i natychmiast
zmaterializowały się spluwy - podłużne, owalne korpusy z
krótkimi ruchomymi ryjami luf wystających z obłycvh
zakończeń żukowatej broni. Lufy poruszyły się, magazynki
szczęknęły, opuszki palców skryte w obudowie zatrzymały się
o milimetry przed osiągnięciem pozycji oznaczającej strzał.
Cała grupa zamarła.
Podszedł do nich szef sali. Na jego twarzy nie było tego
uprzejmego półuśmiechu, z którym witał gości.
- To lokal tylko dla ludzi - powiedział, a słowa były
ciężkie, ostre.
Faun nie drgnął.
- Tylko dla ludzi - powtórzył szef sali.
Ogon fauna zamarł wzniesiony o cal nad podłogą.
- Jestem ambasadorem - wyszeptał zupełnie poprawnym
angielskim, choć może nieco skrzekliwym.
- Wynoś się.
Goryle postąpili krok do przodu.
- Tak - mruknął faun, obrócił się i wyszedł.
Leonard potarł zroszone potem czoło. Wizja powoli
odpływała. Wziął głęboki oddech. Serce biło mu jak szalone.
Otworzył oczy.
W drzwiach stała dziewczyna. Na niej skupiona była uwaga
gości. Leniwie lustrowała pomieszczenie. Kiedy spojrzała mu
w oczy, wiedział już, że się udało.
Był przeklęty.
Wyszli razem po wspaniałym odegraniu sceny "łapanie
klienta". Występowała jako droga dziwka i przemyślawszy to
później, musiał przyznać, że była to jedyna skuteczna
metoda. Rozważał przez chwilę podstawienie van der Geyta,
ale odrzucił tę myśl oceniając, iż ryzyko byłoby za duże.
W mieszkaniu Leonarda znaleźli się tuż po północy.
Niewielu ludzi spotkali po drodze, dla wszystkich jednak
odegrali stosowne scenki. Ostrożność przede wszystkim. Od
chwili, gdy potwierdziły się obawy Leonarda, zaczął liczyć
czas swego życia na godziny. Ukamienują go czy...
Starannie zamknął za sobą drzwi, zablokował je nowym
kodem i zajrzał do wszystkich pomieszczeń, choć nie wiedział
czemu to robi. Czyżby myślał, że ktoś włamał się i oczekiwał
teraz jego powrotu? Nerwy dały znać o sobie, miały do tego
pełne prawo.
Isabel usiadła na sofie, odetchnęła, odrzuciła szopę
granatowych włosów do tyłu i zaczęła manipulować przy swoich
powiekach. Leonard zasłonił Pole okienne, skorzystał z barku
i usiadł naprzeciw dziewczyny. Czekał na wyjaśnienia. Isabel
położyła szkła kontaktowe na stoliku i spojrzała mu prosto w
oczy. Jej oczy były czarne w czerni głębokiej mrokiem
kosmosu. Dwie ciemne plamy.
- Twoje oczy nie będą takie - powiedziała.
Zmarszczył brwi.
- Proszę?
- Ty nie będziesz musiał nosić szkieł.
- Nnie... nie rozumiem - palce drżały mu nerwowo.
Westchnęła.
- Tak, wiem. To trudno zrozumieć. Ty już nastawiłeś się
psychicznie na to, że jesteś artestytą, prawda? No więc
jesteś artestytą, ale nie takim, jak myślisz.
Stary człowiek w starym fotelu.
Mebel ma już trzysta lat. Zrobiony został na zlecenie
bogatego człowieka, który lubił piękno, przez pewnego
utalentowanego rzemieślnika, który kochał piękno, na
planecie, gdzie kawałek drewna znaczył więcej niż życie
ludzkie, na planecie, która piękna nienawidziła. Podczas
powstania, gdy palono i niszczono wszystko, co ludzkie, on
uchował się służąc miejscowemu królikowi za tron. Gdy
nadleciały posiłki, w odwecie wybijając trzy czwarte
ludności, został zabrany przez nawigatora jednego ze
statków, wpisany w jego wyposażenie i latał w tym statku
długie lata. Uchował się przez przypadek. Przetrwał
katastrofę, bo zaliczony do kasacji został umieszczony w
magazynie, gdzie przedryfował półtora wieku. Odłowiony przez
automatycznych oczyszczaczy orbitalnych, wystawiony na
aukcję trafił do swego aktualnego właściciela.
Człowiek miał niewiele mniej lat niż fotel. Mały,
skurczony, jednak żywy, jarzący się tą energią, której nie
daje młodość, ni siła, energią przetrwania. Człowiek-
historia, wytarty doświadczeniem jak mebel, na którym
siedzi. Jego włosy, siwe, a niegdyś czarne jak noc,
zaczesane elegancko. Twarz spokojna, skupiona. Ręce nie
drżą, jak zwykły drżeć ręce starców, nieruchomo spoczywają
na rzeźbionych poręczach. Ciało odziane w grawitacyjny
garnitur, jednak nie działa na nie żadna siła. Starzec nie
jest przypięty pasem, nic go nie trzyma, nic prócz jego
wiedzy i instynktu, jest on bowiem przypisany nieważkości
jak grób umarłemu. Unosi się nad fotelem, jak gdyby
siedział, władczy, opanowany. A jego czarne w czerni oczy
patrzą kamiennym wzrokiem w pustkę i nicość, gdzie rodzą się
planety i umierają gwiazdy.
W pomieszczeniu, którego dwie ściany i sufit stanowią
przejrzyste Pole wychodzące w otwarty, nie przesłonięty
niczym kosmos, znajdują się jeszcze dwie osoby. Unoszą się
poza linią wzroku starego człowieka, lecz wiedzą, że mimo to
kontroluje on ich każdy gest i słowo, dokładniej niż gdyby
na nich patrzył.
Kobieta, niska i brzydka, o krótko przyciętych włosach,
ma na sobie pospolity, brązowy kombinezon spięty jasnym
pasem z pozłacaną piękną klamrą - jedyną jej ozdobą. Patrzy
na starca. Mężczyzna w sportowym próżniowym ubraniu gładzi
powolnym ruchem cienką, krótką laseczkę trzymaną w lewej
dłoni. Włosy, spięte z tyłu głowy, unoszą się nad czołem.
Wzrok jego również utkwiony jest w mroku.
Oczy mężczyzny i kobiety są tak samo czarne, jak i
starca.
W powietrzu żeglują równe, proste słowa.
- W czasie corridy patrzył i wyrwał się - mówi kobieta. -
Jest zdezorientowany.
- Nie sądzę - mruczy starzec.
- Przedsięwziął pewne środki...
- Nie doceniacie go. Zmontował najlepszą próbę, jaką mógł
zmontować w tych warunkach. Jest bardzo zrównoważony. Uda mu
się.
- Możemy nie dopuścić do tego.
- Jakim kosztem?
Kobieta bierze głęboki oddech.
- Dekonspiracja jednego człowieka.
- I skandal. Nie. Nie zgadzam się.
- W takim razie na pewno skontaktują się z nim.
- No i co z tego? Nie powstrzymało to innych, nie
powstrzyma i jego.
- Sam stwierdziłeś przed chwilą, że jest bardzo
zrównoważony.
- Dlatego właśnie sądzę, że będzie walczył w czwartek.
Jest za bardzo pewny siebie, by wpadać w panikę. A to, co
oni mu zaproponują, to paniczna ucieczka. On tego nie zrobi.
Jest matadorem. Jak inni. I jak inni umrze.
- Jesteś optymistą.
- Bynajmniej. Realistą. Mówię, jak jest. Jak będzie.
Możecie mi wierzyć, albo i nie. To nie ma żadnego znaczenia.
I tak będzie tak, jak ja chcę. Mam rację. Przekonacie się o
tym.
- A kiedy okaże się, że jej nie masz, będzie już za
późno. Będziemy mieli Wojownika w pełni sił, świadomego swej
sytuacji i gotowego do walki. I będziemy musieli walczyć,
żeby przeżyć.
- Czy kiedykolwiek pomyliłem się? - starzec wytacza broń
ostateczną.
- Nikt nie jest nieomylny.
- Dlaczego więc ty masz być?
- Nie musi być tak, jak mówię. Twierdzę, że może tak być.
A ta możliwość jest zbyt niebezpieczna, by dopuszczać do jej
zaistnienia.
- Przesadzasz. Gdybyśmy wkroczyli teraz, rozpoczęłaby się
nagonka na artestytów i prędzej czy później wykryliby nas.
Nie możemy do tego dopuścić. Przyjmując sposób, który ja
proponuję, pozbędziemy się Wojownika nie rzucając na nas
cienia podejrzenia.
- Jeśli się go pozbędziemy.
Starzec przeniósł wzrok na kobietę.
- O to się nie martw. Będzie tak, jak ja chcę.
Zadecydowałem. Yiarr - zwrócił się do milczącego dotąd
mężczyzny - przekażesz Karlowi, żeby skończył z nim jak z
poprzednimi.
Yiarr skinął głową nie przestając gładzić laseczki.
- Tak jest.
- Phar, ty przygotujesz plan awaryjny, na wypadek gdyby
Corpse uciekł. Powtarzam: gdyby. Nie podejmiesz żadnych
działań. Tylko teoria. Zrozumiałeś?
- Tak.
- W takim razie żegnam.
- Co masz na myśli?
Isabel zwilżyła wargi językiem.
- Widzisz... Ty jesteś artestytą-matadorem. Walczysz.
Jesteś Wojownikiem. Nie ulegasz kosmosowi. Zmagasz się z
nim. My... Nas On pokonał i nagiął do swej woli. Ty zaś
możesz na niego wpływać. W tym tkwi twoja potęga.
- Dlaczego kłamiesz?
- Nie jesteś wyjątkiem, jak ci się wydaje. Była cała masa
Wojowników przed tobą.
- Tak? I co z nimi? Nigdy o nich nie słyszałem.
- Nie żyją. I ty umrzesz, jeśli natychmiast nie
uciekniesz. Nic nie planuj, spróbuj wstrzymać myśli. Jesteś
jak nowo narodzony. Nic o sobie nie wiesz, a oni - wszystko.
Wykorzystają to. Dlatego nie zajmuj się niczym, uciekaj.
Wsiądź na jakiś statek i porwij go. Uda ci się. Wtedy
dopiero wylosuj, wylosuj, nie zadecyduj, na jaką planetę
polecisz. Inaczej oni znajdą ślady w twoich myślach i
dopadną cię.
- Opanuj się - coś na kształt zaczątków strachu zaczęło
kiełkować w Leonardzie. - Co ty pleciesz? Jacy oni? Niby
dlaczego mam uciekać i porywać statki?
- Nie możesz tego pojąć? Zginiesz, jeśli nie uciekniesz,
więc nie masz się nad czym zastanawiać.
- Przestań to powtarzać w kółko. Chyba nie oczekujesz, że
nagle posłucham cię, zwinę manatki i zwieję.
- Bohater pieprzony.
- Albo wytłumaczysz mi wszystko po kolei i bez paniki,
albo wyrzucę cię.
- Przecież sam szukałeś kontaktu.
- Ale nie z wariatami. Mów spokojnie i po ludzku. Kto
chce mnie zabić? Dlaczego? Dlaczego ty chcesz mnie uratować?
I jakie dowody możesz przedstawić na poparcie swoich słów.
Isabel westchnęła i zamyśliła się na moment. Cały strach
i zdenerwowanie gdzieś ulotniły się z jej twarzy.
- Grałaś - mruknął Leonard.
- Jasne. To gwarantowało największe szanse powodzenia.
Nie wyszło, trudno. Ale nie myśl, że kłamałam. Wszystko, co
powiedziałam, było prawdą.
- Wciąż czekam na wyjaśnienia. Jacy oni? Motłoch?
Rasiści?
- Część artestytów pod przywództwem Untiego uważa, że
jesteście przeklęci. Ponieważ pojawiacie się w dużych
odstępach czasowych i jesteście nieliczni, z łatwością
pozbywa się was.
- Wy tak nie uważacie.
- Jesteśmy w mniejszości. Uważamy, że należy dopuścić do
rozwoju Wojowników.
- Nie uważacie, że jesteśmy przeklęci?
- Z tym przekleństwem to nie jest tak, jak myślisz. Oni
po prostu śmiertelnie się was boją. I momentu, w którym będą
mieli przeciwko sobie rasę ludzi o twoich możliwościach.
- Bardzo ludzka reakcja.
- Tak, ale nie jest powiedziane, iż zwrócicie się
przeciwko nam.
- Po tym, co oni robią... A jaki wy macie interes w tym,
żebyśmy przeżyli?
Spuściła wzrok.
- Artestyci są na swój sposób bardzo religijnymi ludźmi.
Eksterminacja Wojowników bardzo nam ciąży. Wszystkim. Oni
traktują to jak zło konieczne. Dla nas jest to zło zbyt
duże.
- Strach niejedną wiarę już pokonał.
- Myślisz, że my się nie boimy? Przecież, gdybyś tylko
chciał i umiał, mógłbyś w tej chwili zabić mnie nie
kiwnąwszy nawet palcem.
- Nic więc dziwnego, że tak się trzęsą o swoją skórę.
- Nas strach nie pokonał. Uciekaj.
- Ciekawe, dlaczego właśnie mnie zdecydowaliście się
ostrzec.
- Ostrzegamy wszystkich Wojowników, zaraz po ich
ujawnieniu się. Niepotrzebnie odstawiłeś tę szopkę z kotrem.
I tak byśmy do ciebie dotarli.
- A oni? Dlaczego oni jeszcze się nie zjawili? Z twoich
słów wynika, że już musieli się o mnie dowiedzieć.
- Zginiesz i nawet ich nie zobaczysz. Oczywiście, że
wiedzą o tobie. Tak samo jak i my, dowiedzieli się z chwilą,
gdy przekroczyłeś próg śluzy. Próbowali cię zabić podczas
corridy, zawsze tak zabijają, ale nie udało im się.
- Miałem mieć jakiegoś durnego etatowego... - Leonard
przeczesał włosy palcami. - Ale insyciel był najwyższej
klasy. I zniknął przed końcem.
- Wstawiliśmy swojego człowieka, niezależnego. Za ciężkie
pieniądze. Drugi raz to się nie uda. Musisz uciekać!
- Mam umówioną corridę na czwartek.
- Ty durniu! Ty biedny, głupi, honorowy durniu! Przecież
właśnie w ten sposób wykończyli tamtych! Jesteście tak
zaślepieni tym swoim honorem matadora...
Leonard uśmiechnął się ponuro.
- Powiedz prawdę. Ty właściwie życzysz mi śmierci, co?
Pragniesz, żeby tamci mnie wykończyli.
Nie odpowiedziała.
- Dlaczego właściwie mam ci wierzyć?
Zaczęła wkładać szkła kontaktowe.
- Naplotłaś mi bzdurnych historyjek i oczekujesz, żebym
rzucił się do ucieczki jak jakiś...
Wstała i ruszyła ku drzwiom.
- Ty wiesz, że powiedziałam prawdę. Jesteś artestytą -
powiedziała cicho, kiedy wystukiwał kod.
- Jestem matadorem. Matadorem, rozumiesz?
Już w korytarzu obróciła się ku niemu z twarzą
wykrzywioną wściekłością.
- No więc, tak. Nienawidzę! Nienawidzę cię! Zdychaj, jak
chcesz, cholerny idioto!
Zawróciła na pięcie i pobiegła znikając za pobliskim
zakrętem. Wydawało mu się, że dostrzegł łzy spływające po
jej policzkach. Nigdy jednak nie zdecydował, czy było to
tylko złudzenie.
Pisnęło mu w opasce i Szostenko przygiął sobie do ust
mikrofon. Pod płytką pojawiła się twarz dyżurnego jednej ze
sfer.
- Kłopoty? - spytał Władimir.
- Zgadł pan. Mamy dziurę w programie.
- Jaśniej.
- Matador nie przyszedł! - rozdarł się dyżurny.
- Kto?
- Corpse.
- Kto?!
- Leonard Corpse. Mam przeliterować?
- Nie podał powodu?
- Nic. Po prostu nie przyszedł. Skurwiel.
- Zmontuj efektowną awarię. Ja zajmę się tym...
- Prawdę mówiąc już zacząłem. Cholera, pierwszy raz mi
się przytrafiło... Żeby matador stchórzył... - dyżurny
wyłączył się.
- Stchórzył - powiedział Szostenko śmiertelnie zdziwionym
głosem. - Stchórzył... - powtórzył w pustkę.
Pierścień ten nie był Pierścieniem bogaczy. A już na pewno
nie można było nazwać kawiarnią bogaczy małego pomieszczenia
wtulonego w kolumnę głównego korytarza. Brakowało mu jednej
ściany i to było jego wejście. Jakby dla przeciwwagi
właściciel hojnie porządził błądzącym cieniem i we wnętrzu
wciąż panował półmrok. Krzesła z podstawkami służącymi za
stoliki ustawione były wzdłuż ścian i w grupie pośrodku, ale
tam nikt nie siadał. Rzadko gościło tu więcej niż kilkunastu
ludzi, a prawie nigdy nie było tłoczno. Spokojna, tania
kawiarenka.
Człowiek siedzący w kącie obciął coletę, ufarbował włosy,
nie golił się od tygodnia, ale to mu nie pomogło.
Mężczyzna, który usiadł naprzeciw niego, włosy miał
spięte z tyłu głowy, a trzymaną w lewej dłoni laseczkę
gładził delikatnie jak przestraszone zwierzątko. Nosił
niebieskie szkła kontaktowe. Kiedy Leonard spojrzał na
niego, uśmiechnął się przyjemnie.
- Witaj.
- Znaleźliście mnie - stwierdził Leonard.
- Trochę to potrwało. Dobrze się ukryłeś.
- Ymmmh... - mruknął były matador opuszczając wzrok ku
szklance.
- Szczerze mówiąc nie rozumiem czemu to zrobiłeś -
powiedział Yiarr spod zmrużonych powiek uważnie przyglądając
się reakcji Leonarda.
Ten wzruszył ramionami.
- Miałeś do wyboru: umrzeć z honorem, jak na matadora
przystało, lub uciekać, ratując przynajmniej życie - ciągnął
Yiarr. - Ty wybrałeś wariant najgorszy. Umrzeć otoczony
pogardą, upokarzany, bez honoru. Dlaczego?
Leonard spuścił głowę.
- Dlaczego? - spytał szeptem Yiarr koncentrując na
oczekiwanej odpowiedzi wszystkie nadzmysły, jakie dał mu
artestyzm.
- Ja... byłem Wojownikiem, bo... Gdybym nie był
matadorem, zostałbym zwykłym artestytą, rozumiesz? A nie
walczyłem... nie jestem już matadorem... - to nie była żadna
odpowiedź, jednak Yiarr wsłuchiwał się w jej brzmienie aż do
granic wytrzymałości. Chciał to usłyszeć, a Leonard mówił
dalej. - Jestem nikim. Straciłem coletę, honor i walkę. Nie
jestem Wojownikiem. Rozumiesz?! Musicie mnie zabijać? -
strach, błaganie i ten straszny przedśmiertny szloch
bezradności były w tym pytającym jęku. Nadzmysły Yiarra
aprobująco masowały jego umysł.
Odpowiedź na pytanie "Dlaczego?" nie miała już żadnego
znaczenia. Zacisnął dłoń na laseczce.
Leonard zamknął oczy.
Yiarr wstał, skryty w błądzącym cieniu, niewidoczny z
zewnątrz.
- Musisz mnie zabić - wyszeptał nerwowo Leonard.
Yiarr kiwnął głową. I zabił go.
Stary człowiek w starym fotelu.
- Już nie żyje.
Unti patrzy w kosmos.
- Powiedział?
- Powiedział.
Chwilę milczeli. Była to ważna chwila.
- Umarł, ale nie jako Wojownik - rzekł wreszcie Yiarr.
Starzec niesłyszalnie westchnął.
- Więc nie musimy już więcej zabijać.
- Już nie.
- Oczywiście sprawdziłeś, czy powiedział prawdę? - spytał
Unti po chwili.
- Oczywiście - była to chwila najważniejsza, ale Yiarr
wówczas o tym nie wiedział. - Nie kłamał.
Wątpliwości zaczęły nachodzić Yiarra długo potem. Gdy
starość oplotła jego ciało - myślał. Przeszłość przesuwała
mu się przed czarnymi w czerni oczyma i powracała - ten
moment prawdy w małej kawiarence. "Nie jestem Wojownikiem" -
powiedział Leonard i on uwierzył mu, bo tak mówiły mu
nadzmysły.
Jednak... gdyby... - wątpliwości nachodziły go falami -
gdyby mimo wszystko on był Wojownikiem, a Wojownicy
dysponują wielką potęgą, o wiele większą od zwykłych
artestytów, gdyby więc Leonard Corpse był wtedy Wojownikiem,
w jaki sposób on, Yiarr, mógłby stwierdzić za pomocą swych
nieporównywalnie słabszych nadzmysłów, czy mówi on prawdę?
Wątpliwości nachodziły go falami. Lecz nie zwierzał się z
nich, gdy kolejnym Wojownikom darowywano życie, zabierając
honor, walkę, coletę, bo nie byli już matadorami, i
wiedziano, bo on, Yiarr, tak powiedział, a wiedział, co
mówi, był wszak artestytą, dysponował nadzmysłami
niedostępnymi zwykłym śmiertelnikom, powiedział - nie są już
Wojownikami, nie są groźni. Tak powiedział.
I milczał Yiarr przez te wszystkie lata. Nic nie
wspominał o wątpliwościach. Bał się. Bał się śmiertelnie.
Nie dopuszczał do siebie myśli, że wówczas, w kawiarence,
Leonard mógł zadrwić z niego i odegrać całą scenkę, by
wprowadzić ich w błąd. Umarł, nie wyspowiadawszy się ze
swego strachu.
Taka była ostatnie walka i ostatnie zwycięstwo Leonarda
Corpse, człowieka, który nie znał samego siebie.
lipiec - sierpień 1990
Jacek Dukaj
JACEK DUKAJ
Urodzony 30 07 1974. Licealista, mieszka i uczy się w
Tarnowie. Podbił naszych Czytelników "Złotą Galerą" ("F" nr
2/90); oprócz doskonałego pomysłu i brawurowego wykonania
była w tym opowiadaniu zręczna zapowiedź zmiany społecznych
nastrojów. Także publikowana obecnie "Śmierć Matadora", mimo
iż tekst bliższy jest klasycznej SF, niesie tony znaczące i
niepokojące.
(mp)