mi, co w dzieciństwie, kogoś, kto pozwala wskrzesić tę samą atmosferę i stosować te same manewry. Nie łudźmy się: to właśnie uważamy zwykle za miłość. Czujemy się wygodnie, przyjemnie i „na miejscu" z człowiekiem, dzięki któremu możemy przeżywać swoje stany ducha i dokonywać swojskich posunięć. To nic, że owe stany bywały czasem przykre, a posunięcia nieskuteczne. Znamy je najlepiej. Są one wszystkim, czym dysponujemy. I dlatego wydaje się nam, że jakoś specjalnie „przynależymy" do osobnika, który daje sposobność przedstawienia naszego tradycyjnego repertuaru.
Nie ma chyba lepszego lubczyku niż to nagłe wrażenie tajemniczego powinowactwa, jakie nachodzi kobietę i mężczyznę, gdy ich wzorce zachowań pasują do siebie niczym kawałki układanki . A jeżeli w dodatku mężczyzna stwarza okazję do „rozliczania się z dziecięcym poczuciem bycia niechcianą czy niekochaną, kobieta traci głowę w okamgnieniu. Im więcej doznała kiedyś cierpień, tym bardziej pragnie je odtworzyć. W nadziei, że wreszcie nad nimi zapanuje.
Kiedy małe dziecko doświadczy jakiegoś wstrząsającego wydarzenia, czyni je tematem swych zabaw, dopóki się z nimi pzychicznie nie upora. Tak na przykład chłopiec, który przeszedł operację, buduje z klocków szpital, wiezie do niego chorych, występuje w dramacie to jako „pan doktor", to jako „pacjent", aż jego poziom lęku wyraźnie opadnie. Kobiety kochające za bardzo robią coś analogicznego: usiłują „przetrawić" swe nieudane relacje z najbliższymi w okresie dzieciństwa przez ponowne ich odgrywanie w dorosłym życiu.
Wniosek stąd płynie prosty: nie istnieją przypadkowe romanse ani małżeństwa zawarte na zasadzie ślepego trafu. Jeżeli wiec kobieta sądzi, że po prostu „musiała" wyjść za człowieka, na którego nigdy by się nie zdecydowała na trzeźwo, to powinna czym prędzej zastanowić się, dlaczego w takim razie dopuściła do zbliżenia ryzykując ciążę? Podobnie jażeli kobieta twierdzi, że „machnęła się" pod wpływem chwilowego kaprysu; że była za młoda, aby zrozumieć, w co się „wkopuje"; że coś jej „odbiło" — powinna uprzytomnić sobie, że są to tłumaczenia zupełnie powierzchowne, a cała sprawa wymaga wnikliwej analizy.
W gruncie rzeczy bowiem zawsze wybieramy, choć niekiedy podświadomie; co więcej, wybieramy mając przeważnie już sporo wiedzy o naszym przyszłym partnerze. Zaprzeczać temu, to wypierać się wszelkiej odpowiedzialności za własne życie i postępowanie. A bez odpowiedzialności nie ma mowy o wyleczeniu się.
Jaki jest jednak mechanizm tego wyboru? Na czym polega ów „lubczyk", owa tajemnicza „iskra", przeskakująca nagle między tancerzami?
Sformułujmy pytanie inaczej: jakie sygnały przebiegają pomiędzy kobietą, która czuje potrzebę bycia potrzebną, a mężczyzną, który szuka sobie piastunki? Albo pomiędzy kobietą, która przejawia silną skłonność do męczeństwa, a mężczyzną, który jest nadzwyczaj egoistyczny? Albo pomiędzy kobietą, która uważa się za wieczną ofiarę, a mężczyzną, który opiera swą tożsamość na przemocy i agresji? Albo pomiędzy kobietą, która chce rządzić, a mężczyzną, który ma „dwie lewe ręce" do wszystkiego?
Mechanizm nie wydaje się już tak zagadkowy. Bo istotnie, obie strony wysyłają i rejestrują wyraźne sygnały gotowości do tańca. Powtórzmy raz jeszcze: kobieta kochająca za bardzo szuka zawsze dwóch rzeczy. Po pierwsze, pasujących do siebie schematów. Po drugie, sposobności do powielania bolesnych doświadczeń dzieciństwa. I przypatrzmy się teraz, jak wyglądają pierwsze, niepewne kroki duetu. Jak odbywa się wstępna, niemal podprogowa wymiana informacji, po której scena zostaje naszykowana, choreografia opracowana, a tancerze wiedzą z grubsza, czego się trzymać.
Chloe: lat dwadzieścia trzy; studentka; córka brutala
Nasz dom był zupełnie nienormalny. Ale widzę to jasno dopiero teraz. Wtedy myślałam tylko o jednym: żeby tylko nikt nie orientował się, jak strasznie ojciec bije matkę. Lał nas wszystkich. Przekonał po swojemu nas, dzieci, że na nic innego nie zasługujemy. Jednak co matka, to matka. Ileż razy chciałam, żeby uderzył mnie zamiast niej. Ja to jakoś znosiłam, ona chyba znacznie gorzej. Wszyscy chcieliśmy, żeby go rzuciła. Lecz nie mogła się na to zdobyć, biedactwo. Nie miała nic z życia. Zawsze starałam się okazać jej tyle miłości, żeby stanęła na nogi i odeszła od niego. Widać nie potrafiła. Umarła na raka pięć lat temu. Od dnia pogrzebu moja noga nie postała w tym domu. Zerwałam wszelkie kontakty z ojcem. To o n ją naprawdę zabił, a nie rak. Na szczęście babka zapisała każdemu z nas niewielki fundusz, więc poszłam na studia. I tam spotkałam Roya.
Przez pierwszy semestr chodziliśmy razem na ćwiczenia, ale nie zamieniliśmy ze sobą ani słowa. Dopiero w drugiej połowie roku cała nasza grupa wdała się pewnego dnia w dyskusję na tematy dams-
78
79