Na gruzach śmiechu

Na gruzach śmiechu

Pogoda była beznadziejnie patetyczna, podsumował Remus Lupin, stając przy oknie. Ciężkie, ołowiane chmury przesuwały się leniwie po niebie, targane porywistym wiatrem drzewa gubiły liście. Kolejne fale deszczu zalewały świat, padało, padało, padało, jakby padać miało już do skończenia świata.

W pewnym sensie…

W pewnym sensie tak było. Tyle, że ten świat nie miał końca, koniec już nastąpił. Prawie dwa lata temu, gdy Chłopiec Który Przeżył, stał się Chłopcem Który Przeżył, by Pokonać Voldemorta. Harry walczył z Czarnym Panem samotnie, bo tak głosiła Przepowiednia. Zresztą, przyjaciele ginęli wcześniej. Bliźniacy, zaatakowani wraz z całą rodziną w Norze. Wciąż drżały mu dłonie, gdy to wspominał. Zwęglone drewniane deski, poprzewracane meble, zapach spalenizny i krwi. Dużo krwi. Zginęli razem, osaczeni na górze, w starym pokoju Ginny. Zginęli, jak żyli, buńczucznie, łowiąc sobą główny atak, osłaniając innych przed przybyciem pomocy. Parę umiejętnie rzuconych wybuchów zablokowało resztę Weasleyów w kuchni, gdy zniecierpliwieni Śmierciożercy ponawiali atak na strych.

Snape, przedzierający się wraz z młodym Malfoyem do Hogwartu, prowadzący grupkę pierwszoroczniaków, zaatakowani tuż za włazem.

I sam Harry, walczący z wyczerpaniem, własnymi demonami i własną słabością – zginął pół roku temu, w całkowicie mugolski sposób zastrzelony na ulicy. Nawet po nim nie płakali, czas dla bohaterów minął wraz z wojną; co zresztą miałby robić w spokojnym, pełnym gruzów świecie?

Wojna zabrała ludzi, porozbijała rodziny i zniszczyła życie zbyt wielu. Nie było już Szkół Magii, nie było zresztą nikogo, kto miałby wpływ na zniszczony świat. Coś robili w Ministerstwie. Podobno nawet od przyszłego roku miał wrócić Hogwart, prowadzony przez, wydawałoby się nieśmiertelną, McGonagall.

Ale Remus miał wrażenie, że świat się skończył. Parę razy.

Najpierw, gdy dostali wiadomość o ataku na Norę. Zdążył wtedy i świat jednak istniał nadal. Potem, gdy ginęli kolejni, z każdą śmiercią wrażenie nicości wracało. I odchodziło, z ciepłą dłonią na policzku, z cichym szeptem w ciemności nocy.

 

A na zewnątrz jakieś dzieci biegały beztrosko po kałużach, chlapiąc wodą na siebie nawzajem, na przechodniów, którzy – mimo pozornego gniewu – uśmiechali się. Widział, jak kobiety kryją twarz w dłoniach, a mężczyźni odwracają wzrok od ich łez. Taki ból – nie czas jeszcze by minął. Nie minie pewnie nigdy, ale – stępieje. Pozwoli od nowa żyć. I jednak, skoro może istnieć w ogóle śmiech na tym pogorzelisku, to może i świat się rodzi od nowa z każdym tym śmiechem, po raz kolejny.

Ironiczny uśmiech wykrzywił przeciętą brzydkimi bliznami twarz. Niecierpliwie odgarnął z czoła potargane włosy, odwracając się od okna. Jednak chciał żyć, jednak cieszył się z tego, że przeżyli, jednak…

 

Przymknął oczy, dopijając kawę ostatnim haustem. Wstawił kubek do zlewu, przelotnie spoglądając na wiszący na ścianie zegar. Szesnasta.

Cichy trzask aportacji zaskoczył go, gdy mył zęby. Wyprostował się, nasłuchiwał przez chwilę. Wyostrzone przez lata wilkołacze zmysły, skupione teraz na identyfikacji intruza. Szybkie, lekkie kroki w przedpokoju, ciche szelesty. Uśmiechnął się, pochylając z powrotem nad umywalką.

Nie odwrócił się, gdy drzwi uchyliły się z cichym skrzypnięciem.

Ktoś stanął za nim, wpuszczając do pomieszczenia zapach wiatru, deszczu i nawałnicy. Zimne dłonie objęły go w pasie, ostry podbródek oparł się wygodnie na jego ramieniu. Wyprostował się, patrząc w lustrze na stojącego za nim mężczyznę. Ciemne, błyszczące oczy, nieporządnie uczesane, rude włosy.

- Długo cię nie było.

- Tęskniłeś?

- No pewnie – zaśmiał się cicho, kładąc swoje dłonie na jego. – I jak mały?

- Hermiona wygląda na zadowoloną – stwierdził Bill Weasley z nagłym powątpiewaniem. – Ron w sumie też. Ale to dziecko jest jakieś… brzydkie strasznie.

- To noworodek, co ty myślałeś?

- Marszczy się. Wrzeszczy. I ślini.

- No wiesz – mówił krytycznie Remus, odchylając głowę do tyłu i opierając ja na ramieniu kochanka. – Masz parę sztuk rodzeństwa. I ja wiem, że wszyscy Weasleyowie to nie takie znów miniaturowe dzieła sztuki, ale, na litość boską, że też widok niemowlaka zdziwił cię dopiero teraz…

- Oh, śmiej się, śmiej. Tonks też się zachwycała tym małym skrzatem.

Odwrócił się do niego powoli, zaciskając usta.

- Była tam?

- Masz pozdrowienia, Remusie. Wyjeżdża z Ginny na szkolenie aurorskie do Francji.

Przez chwilę milczeli. W końcu Remus zaśmiał się cicho, z niedowierzaniem. Odszukał dłoń Billa i ścisnął lekko jego palce.

- Może jestem egoistą. Ale strasznie się cieszę, że cię mam.

Pocałował go nagle, przyciskając swoje usta do jego. Trwali tak przez chwilę, już teraz szczęśliwi.

- Tam egoistą od razu. Przeszło jej… chyba. Zresztą, mniej mnie obchodzi to, że jej źle, niż to, że mi mogłoby źle być. Nie zamierzam z ciebie rezygnować.

- Czasem się zastanawiam, co to wszystko z nami zrobiło. A gdzie współczucie…

- … przyjaźń, braterstwo, miłość. W uśmiechu Hermiony, gdy ten potworek wyje jej nad głową, a Ron po raz kolejny przypala mleko. W tym, że na grobach nadal mnóstwo światełek, a wiesz? Dziś nawet stary Lucjusz doniósł swoje lampki. Rozkosznie wyglądał, płacząc w strugach deszczu.

- I cynizm. Gorycz. Też są w tym wszystkim, w nas. To w sumie ojciec, płaczący po śmierci dziecka.

- Dla którego najpierw zawiązał postronek na szyję. Nie, Remusie. My już za dużo się napłakaliśmy, a o ideałach nie trzeba mówić w toalecie. Jesteśmy. To dla mnie najważniejsze. Tu mam ta miłość. A oni odeszli… ci wszyscy… może dlatego żyjemy? Nie wiem, pewnie tak musiało być, swoją drogą, kocham to hasło.

- Jesteś niepoprawnie, cudownie ironiczny.

- Ale mnie kochasz.

- Kocham. Nawet, jak to ma być jedyna w tym obłąkanym świecie normalność.

- Jeszcze go wyprowadzimy na prostą.

- A może on dopiero się na niej znalazł?

- Chodź na kolację, przyniosłem od mamy sznycle. I załóż sweter jakiś, bo jak znam życie, to nie dojdziemy nawet do salonu.

- Jesteś niemożliwy.

- A chcesz się przekonać jak bardzo, Wilku?

Śmiali się, krojąc chleb i otwierając wino. Śmiali się, idąc potem do łóżka, spacerując pustym ulicami. Wracając do domu. Śmiali się nawet i umierając, długo, długo później.

Bo, jak stwierdził kiedyś Bill – czasem tylko śmiech pomaga ci w tym szaleństwie nie zwariować.


Koniec



Wyszukiwarka