3 Pokolenie Wojowników


ANNE MCCAFFREY

JODY LYNN NYE





POKOLENIE WOJOWNIKÓW


(TŁUMACZ: MARCIN ŁAKOMSKI)







ROZDZIAŁ PIERWSZY


Nie znają wszystkich naszych możliwości - stwierdziła Sassinak, nie pierwszy zresztą raz. Jednak ani trochę nic poprawiło to jej samopoczucia.

Radosny nastrój, w jakim Sassinak i Lunzie snuły pierwsze plany zjednoczenia sił przeciwko piratom planetarnym, dawno już wyparował. Początkowo dały się ponieść entuzjazmowi, gdy katedra Theków wymierzyła kapitanowi Crussowi karę za to, że wylądował pełnym nielegalnych grawitanckich osadników trans­portowcem na Irecie, tuż pod nosem ścigającego go dowodzonego przez Sassinak krążownika. Przy okazji udało się uzyskać od kapitana sporo interesujących informacji o jego chlebodawcach.

Thekowie rozstrzygnęli co prawda kwestię prawa do zasied­lenia Irety, ale potem odlecieli, nie fatygując się nawet, by wymierzyć sprawiedliwość mocodawcom piratów planetarnych. Sassinak i Lunzie zrozumiały, że nie mają raczej szans na poparcie ze strony tej długowiecznej, najstarszej i najmądrzejszej ze wszystkich ras zamieszkujących Wszechświat. Thekowie rzadko mieszali się w sprawy jakże krótko żyjących przed­stawicieli innych ras. Interweniowali tylko wówczas, gdy coś zagrażało ich własnym interesom - jak na frecie — a poza tym pozwalali wszystkim niższym istotom, poczynając od jaszczuropodobnych Setich, przez kształtozmiennych Weftów i zamiesz­kujących morza Ssli, kończąc zaś na ludziach, by same “prały własne brudy". Również teraz, gdy tylko załatwili sprawę Irety, natychmiast odlecieli, a Sassinak i Lunzie stanęły przed nie lada wyzwaniem.Musiały i chciały - odszukać i zniszczyć tych, którzy stosowali najohydniejszą formę piractwa, napadając i łupiąc całe planety oraz biorąc w niewolę zamieszkujących je ludzi.

Przed paniami piętrzyły się niezliczone problemy. Sassinak była zbyt doświadczonym komandorem, by zignorować po­tencjalne zagrożenie. Lunzie również nie raz już przekonała się, że najwspanialszy nawet plan potrafi spalić na panewce. Teraz rozsiadła się wygodnie na białej skórzanej kanapie w biurze pani komandor i przyglądała się swej prapraprawnuczce z lekkim rozbawieniem. Sassinak była jednocześnie tak młoda i tak stara!

- Tak samo jak ty - odcięła się Sass.

Lunzie oblała się rumieńcem.

- Telepatia nie istnieje - zawołała szybko. - Nigdy nie udowodniono jej działania w warunkach eksperymentalnych.

- Jednak bliźniakom jakoś się udaje - zaoponowała Sas­sinak. - Gdzieś o tym czytałam. Zdarza się również niekiedy między bliskimi krewnymi. A jeśli chodzi o nas, cóż, kto wie, jak podziałała na ciebie długotrwała hibernacja i do czego do­prowadziła moja własna biografia. Myślałaś o tym, że jestem jednocześnie młoda i stara, a ja myślałam dokładnie to samo o tobie. Zresztą jesteś młodsza ode mnie...

- Ale to nie daje ci żadnego prawa do zgrywania ważniaka - przerwała jej Lunzie i natychmiast ugryzła się w język. Twarz Sass zastygła w nieprzyjemnym grymasie. Oczywiście miała najświętsze prawo do tego, by się mądrzyć. Pełniła funkcję kapitana okrętu i była bogatsza o całe dziesięć lat doświadczeń.

- Przepraszam - powiedziała szybko Lunzie. - Rzeczy­wiście jesteś starsza i to ty wydajesz rozkazy. A mnie wciąż trudno się do tego wszystkiego przyzwyczaić.

Uśmiech, rozjaśniający natychmiast twarz Sassinak, podniósł ją nieco na duchu.

- Mnie też. Mimo to muszę zachowywać się jak na dowódcę okrętu przystało. A ty, jako moja dostojna prapraprababka, nie wiesz przecież, co płynie w każdej z tych pokładowych rur.

- Dobrze już, zrozumiałam aluzję. Postaram się zachowywać jak potulny cywil. - I spróbuję, dodała już w myślach, zaakcep­tować fakt, że mam potomka, od którego jestem nie tylko młodsza, ale też słabsza. Pochyliła się i odstawiła kubek. - Co zamierzasz teraz zrobić?

- Potrzebujemy więcej danych - odparła Sass, marszcząc brwi. - Dowodów, które mogłybyśmy przedstawić na przykład na forum Rady. Weźmy sprawę Diplo. Kto się z kim kontaktował i czyje pieniądze poszły na ten piracki statek? Które grupy grawitantów zamieszane są w piractwo? Czy pozostali zdają sobie sprawę z tego, co czynią ich pobratymcy? No i zostaje jeszcze rodzina Paraden. Mam powody, by sądzić, że wszyscy jej członkowie biorą udział w perfidnym spisku, lecz jak to udowod­nić? Gdyby udało się znaleźć kogoś spośród nich samych, jakiegoś sprzymierzeńca...

Lunzie wzięła kubek i wychyliła go do dna, nie zwracając najmniejszej uwagi na burczenie w brzuchu. Czyżby miała zamiar zaproponować coś głupiego? Albo niezwykle odważnego? Lub jedno i drugie równocześnie?

- Być może potrafiłabym ci pomóc w sprawie Diplo.

- Ty? Ale jak?

Sassinak myślała już o swych przyjaciołach-grawitantach, lecz stwierdziła, że nie powinna wykorzystywać ich w podobny sposób. Byłoby to dla nich zbyt ryzykowne, gdyby przyłapał ich jakiś agent Floty.

- Miejscowi nie zgadzają się na to, by na Diplo przyjeżdżało wielu lekkich, lecz ze względu na problemy zdrowotne związane z genetyką i trudnościami adaptacyjnymi, naukowców i doradców medycznych przyjmują dosyć chętnie. Niewiele sympatyczniej niż pozostałych lekkich, ale zawsze. Przydałby mi się jakiś kurs u boku Mistrza, dla odświeżenia wiadomości z mojej dziedziny...

Sassinak zamyśliła się.

- Hm... To brzmi dość rozsądnie. Nawet gdyby cię ktoś obserwował, taka decyzja nie powinna budzić podejrzeń. Spadłaś prawdopodobnie o jeden szczebel w hierarchii naukowej. Wy, naukowcy, macie swoje ambicje...

Zawiesiła głos na wypadek, gdyby Lunzie zechciała się wytłumaczyć, lecz bez zdziwienia przyjęła jedynie skinienie głowy. Lunzie wróciła do tematu Diplo.

- Lekarze zadają zwykle wiele pytań. Gdybym została członkiem grupy badawczej, zajmującej się na przykład dziedziną patologii ciąży, miałabym okazję, by w ramach takiej pracy porozmawiać z wieloma osobami.

Sassinak przekrzywiła głowę na bok. Lunzie w ostatniej chwili powstrzymała się przed identycznym ruchem.

- Czy przypadkiem nie próbujesz w ten sposób pozbyć się jakiegoś grawitanckiego demona? Z tego, co mówiłaś...

Lunzie nie chciała jednak powracać do tego tematu.

- Wiem, wiem. Mam dość powodów, by bać się grawitantów, a nawet ich nienawidzić. Przynajmniej niektórych z nich. Ale poznałam także szlachetnych przedstawicieli tej rasy. Mówi­łam ci o Zebarze. - Sass skinęła głową, lecz nie wyglądała na przekonaną. Lunzie mówiła dalej. - Poza tym będę mogła porozmawiać z Mistrzem i wznowić trening. Znasz Dyscyplinę na tyle, aby wiedzieć, iż jest równie skuteczna, jak inne formy obrony. Jeśli Mistrz stwierdzi, że nie jestem wystarczająco odporna, żeby jechać, dam ci znać.

- Opowiesz mu o wszystkim?

Sądząc po tonie jej głosu, Sass nie wydawała się zachwycona tym pomysłem. Lunzie westchnęła w głębi ducha.

- Nie o wszystkim, ale o tym, że lecę na Diplo, na pewno. Istnieją pewne umiejętności, które mogą ułatwić pobyt na ciężkiej planecie.

- Postaraj się spełnić wszystkie wymagania Mistrza. To zbyt ważne, by ryzykować jakieś emocjonalne rozchwianie. Pamiętaj o tym, jakie miałaś kłopoty...

- Poradzę sobie - ucięła Lunzie, nadając brzmieniu swego głosu moc Dyscypliny. Sassinak zamilkła. Stanowczość Lunzie nie podziałała na nią tak, jak na innych w podobnych okolicznoś­ciach, lecz wyglądała na przekonaną.

- To załatwia problem Diplo - mruknęła wreszcie, wzru­szając nieznacznie ramionami i zajęła się kolejną sprawą. - Wyjeżdżasz zatem, nie wiedząc, ile czasu zajmą ci przygotowania. Bierzesz udział w kursie i wybierasz się na Diplo, zostawiając mi prowadzenie śledztwa wśród podejrzanych korporacji handlowych, Setich oraz w wewnętrznych strukturach EEC, Floty i Rady. Przydałaby się nam jakaś własna sieć kontrwywiadu, ale...

Lunzie weszła jej w słowo, pusząc się jak paw..

- Znasz admirała Coromella?

Szczęka Sass lekko opadła. Najwyraźniej była zaskoczona.

- A ty go znasz?

- Owszem, dość dobrze.

Patrząc na Sassinak, która prowadziła jakąś wewnętrzną walkę, Lunzie postanowiła o nic więcej nie pytać. Może zresztą dla Sass konsekwencje tego faktu nie przedstawiały się nazbyt jasno. Teraz Coromell był już tak wiekowy, jak jego ojciec w chwili poznania Lunzie. W oczach Sass musiał sprawiać wrażenie starca. Lunzie pokonała kolejną falę smutku i wkupiła się na chwili obecnej.

- Pracowałam przez krótki czas pod jego rozkazami, jeszcze przed aferą z Ambrozją.

- Pod jego rozkazami!

Czy ten okrzyk wyrażał aprobatę, czy niesmak? Lunzie nie spytała o to, streszczając w zamian w kilku słowach okoliczności owej współpracy i jej następstwa. Sassinak nie przerywała, słuchając ze wzrokiem utkwionym w jakimś dalekim punkcie. Gdy opowiadanie Lunzie dobiegło końca, lekko potrząsnęła głową.

- Kochana, mam wrażenie, że mogłybyśmy rozmawiać tygodniami, a ty wciąż miałabyś w zanadrzu nowe niespo­dzianki. - Nic w jej głosie nie sugerowało, czy to zaskoczenie jest miłe, czy raczej nie. Lunzie pomyślała, że brak komentarza dałoby się wytłumaczyć szacunkiem Sassinak dla gwiazdek admiralskich Coromella. Nagle Sass otrząsnęła się z zamyślenia i odsunęła od biurka. - Mam ochotę rozprostować trochę nogi. Właściwie nie zdążyłam nawet obejrzeć okrętu. Przejdziesz się ze mną?

- Oczywiście.

Lunzie zadowolona była z przerwy w tak męczącej naradzie. Ruszyła za Sass korytarzem prowadzącym wzdłuż całego pokładu głównego.

- Wszystko się tu zmieniło - stwierdziła, schodząc po drabince na pokład żołnierski. - Ciekawe, dlaczego tu ściany są zielone, skoro na górze miały szary kolor.

- Zmieniło?

- Nie zdążyłam ci o tym powiedzieć, ale kiedy opuszczaliś­my wówczas Ambrozję, przybył po nas właśnie ten krążownik, Zaid-Dayan. Nie spotkałam jego kapitana, lecz wiem, że to była kobieta. Dlatego właśnie użyłam tej nazwy na Irecie. Ty i ten okręt... To było istne deja vu.

Sassinak odchrząknęła.

- To nie mógł być ten sam okręt. Przecież ewakuacja z Ambrozji nastąpiła przed misją na Irecie, przed twoją hibernacją, jakieś czterdzieści lat temu. Mówisz chyba o wersji z czterdzies­tego trzeciego roku. Tamten statek został zniszczony w bitwie dokładnie wtedy, gdy kończyłam Akademię.

Skinęła głową oddziałowi żołnierzy. Przycisnęli się do ściany korytarza, żeby mogła ich minąć.

Lunzie pospieszyła za Sass. Było jej niezwykle zimno. Ponosiła konsekwencje tego, że nie starzała się w sposób naturalny, lecz przeskakiwała całe dziesięciolecia.

- Jesteś pewna? Gdy usłyszałam o przylocie Zaid-Dayana z kapitanem-kobietą, pomyślałam sobie, że może

Sass potrząsnęła głową.

- Jestem niewiele straszą od ciebie. Nic, nie... Ewakuacja z Ambrozji... Uczyłam się o bitwie na TacSim II. Okrętem dowodziła Graciela Yinish-Martinez. To było jej pierwsze dowó­dztwo, na nowiuteńkim statku. Z początku nieźle jej się oberwało od Komisji Dochodzeniowej za tak rozległe zniszczenia, ale potem ktoś z Ambrozji, jakiś dowódca wyprawy zwiadowczej, czy ktoś taki...

- Zebara - wtrąciła Lunzie, wstrzymując oddech.

- Być może. W każdym razie ten dowódca napisał raport, dzięki któremu Komisja odczepiła się od niej. Przypomniałam sobie o, tym, kiedy sama musiałam stanąć przed Komisją. A nawet ją widziałam. - Sass miała dziwny, jakby nieprzytomny wyraz twarzy. Wcisnęła jakiś guzik w ścianie i otworzył się właz windy. Weszły do środka. Sassinak wcisnęła następny guzik i dopiero wtedy dokończyła. - Zapowiedziano wykład dla kadetów-kobiet na temat odpowiedniego wyglądu dowódcy. Stwierdziłyśmy, że to idiotyczny temat. Krytykowałyśmy go półgłosem, wchodząc do sali wykładowej. Było zupełnie pusto, tylko jedna drobna, starsza kobieta siedziała gdzieś w kącie. Wyglądała jak wszyscy starzy oficerowie na emeryturze. Łazili tacy po Akademii i nikt właściwie nie wiedział, po co tu przychodzą. Miała staroświecki zeszyt i flamaster. Ominęłam ją wzrokiem. Usiadłyśmy na miejscach, zastanawiając się, jak bardzo spóźni się admirał Yinish-Martinez. Wystarczyło nam rozsądku, żeby nie gadać na głos, ale tu i ówdzie zaczęły się rozlegać szepty. Po chwili i mnie usta się nie zamykały. - Sassinak uśmiechnęła się do siebie. - I nagle ta staruszka wstała. Nadal nikt się niczego nie domyślał, sądziłyśmy, że wychodzi. A ona ruszyła prosto do katedry. Pomyślałyśmy, że może chce oznajmić, iż pani admirał się spóźni albo odwołuje wykład, i nagle... Przysięgam ci, Lunzie, żadna z nas nie zauważyła gwiazdek na jej naramiennikach, aż do chwili, kiedy nam na to pozwoliła. Zmieniła się na naszych oczach, choć nie drgnął jej żaden mięsień, nie rzekła ani jednego słowa. Zresztą nie musiała. Skoczyłyśmy na równe nogi i salutowałyśmy przed nią, nim zdążyłyśmy pojąć co się naprawdę stało.

- A potem? - Lunzie nie mogła opanować ciekawości. Urzekła ją ta historia.

- A potem uśmiechnęła się do nas i powiedziała: “To był, drogie panie, pokaz odpowiedniego wyglądu dowódcy". I wyszła, zanim którakolwiek z nas zdążyła złapać oddech.

- To ci dopiero!

- Właśnie. Wykład ograniczył się do tego jednego pokazu. I powiem ci jeszcze, że zapamiętałyśmy go sobie na zawsze. Przez wiele godzin ćwiczyłyśmy to, próbując, czy już się czegoś nauczyłyśmy. Pani admirał przekazała nam wszystko, co najważ­niejsze. Nie ma znaczenia, jakiego jesteś wzrostu, czy jesteś piękna lub silna, jak głośno potrafisz krzyczeć. Tu chodzi o coś zupełnie innego, o jakąś nieuchwytną cechę wewnętrzną. Jeśli ci jej brak, to nic nie da największa siła, uroda, wzrost czy wrzask.

Drzwi windy rozsunęły się. Za nimi znajdowało się malutkie pomieszczenie, niemal całkowicie wypełnione kłębowiskiem różnokolorowych rur, w których coś syczało i bulgotało. Na ścianie umieszczono tabliczkę z napisem: “Pierwszy poziom środowiskowy".

- Chodzi ci o pewien rodzaj Dyscypliny? - spytała Lunzie.

- Może. Wiesz, we Flocie, uczą podstaw Dyscypliny. Ale pewien potencjał powinien już tkwić, w człowieku, albo też później musi się wydarzyć coś specjalnego. Element skupienia jest z pewnością ten sam... - Sass zawiesiła głos, zmarszczyła czoło.

- Ty masz ten potencjał - stwierdziła Lunzie. Widziała, jak załoga okrętu patrzy na swą panią kapitan, a i sama czuła przed nią zdumiewająco głęboki respekt.

- Och... No tak, w pewnym stopniu. Potrafię nauczyć młodych, oficerów szacunku dla okrutnej rzeczywistości. Ale nie tak, jak ona..- Uśmiechnęła się jeszcze raz do swych wspomnień. - Przez całe lata chciałam się tego nauczyć być właśnie taka...

- A wiec była idolem twego dzieciństwa? Marzyłaś o Flocie jeszcze zanim cię pojmano?

I czy to marzenie utrzymywało ją wówczas przy zdrowych zmysłach ?

- Nie, nie. Chciałam być Carin Coldae - widząc minę Lunzie, dodała szybko.- Przepraszam, zapomniałam. Nie była jeszcze gwiazdą video czterdzieści trzy lata temu, kiedy ty ostatnio... To znaczy...

- Nie przejmuj się. - Otrzymała kolejny dowód na to, jak wiele straciła. Nigdy nie interesowała się specjalnie, która gwiazda video jest aktualnie najpopularniejsza, lecz sądząc po tym, jak Sass wymówiła nazwisko Coldae, znało ją chyba każde dziecko.

- To bohaterka filmów przygodowych - wyjaśniła Sassinak. - Miała mnóstwo fanklubów, wszędzie pełno było jej plakatów. Razem z przyjaciółką marzyłyśmy o tym, żeby prze­żywać podobne przygody w całej galaktyce, by mężczyźni tak samo padali nam do stóp...

- No cóż, to chyba ci się udało - wtrąciła oschłym tonem Lunzie.- Tak przynajmniej twierdzi twoja załoga.

Sassinak oblała się rumieńcem. Te słowa bardzo jej po­chlebiły.

- No, może niezupełnie tak, jak w naszych fantazjach. Carin nigdy włos z głowy nie spadł, z każdej opresji wychodziła cało, w najgorszym razie na jej kombinezonie widniało kilka artystycznie rozmieszczonych plamek brudu. Czasami zresztą miewała na sobie wyłącznie te brudne plamki, ale najczęściej paradowała w szykownych kombinezonach, srebrnych albo zło­tych, z zamkiem rozsuniętym niemal do jej doskonałego pępka. Jedną ręką powalała na ziemię tuzin piratów, drugą potrafiła jednocześnie zastrzelić kolejny tuzin, a do tego nuciła pod nosem swoją ulubioną piosenkę, nie wypadając nawet z rytmu. Kiedy byłam mała, do głowy mi nie przyszło, że ktoś głodzony i bity, wypruwający sobie żyły w kopalni toru, nie powinien mieć tak wypielęgnowanego ciała. Ani też to, że przechadzając się nago po kraterze wulkanu, można sobie uszkodzić długie purpurowe paznokcie.

- Hm... Ciągle jeszcze cieszy się niesłabnącą popularnością?

- Raczej nie. Co prawda wciąż puszczają powtórki, zwłasz­cza takich klasycznych “arcydzieła jak “Ciemna strona księżyca" czy “Żelazne łańcuchy". Ale teraz Coldae gra wyłącznie w dra­matach i zajmuje się polityką. - Sassinak skrzywiła się, przypo­minając sobie ujawnione przez Dupaynila sensacyjne informacje na temat swej dawnej idolki. - Mówiono mi, że od lat popiera pewne organizacje wywrotowe. - Westchnęła i zmieniła te­mat. - Przeciągnęłam cię przez cały pokład żołnierski i nic ci właściwie nie pokazałam. No cóż, to jest sektor środowiskowy, który utrzymuje nas przy życiu.

- Widziałam napis - potwierdziła Lunzie. Sassinak z nie­zwykłą czułością poklepała jakąś opasłą brązowawą rurę.

- Kiedy skończyłam Akademię, moim pierwszym zadaniem było doglądanie nowego systemu środowiskowego na krążowniku.

- Sądziłam, że od tego macie specjalistów...

- Owszem, ale oficerowie dowodzący muszą znać się na wszystkim. Teoretycznie dowódca powinien obejrzeć każdą rurę, każdy kabel, każdy opornik w komputerze, wiedzieć wszystko o wyposażeniu i rezerwach: gdzie się znajdują, jak działają, kto ma się nimi zająć. Dlatego każdy z nas zaczyna od jakiejś specjalizacji i podczas dwóch pierwszych misji kolejno zapoznaje się z pozostałymi dziedzinami.

- A ty znasz tu wszystko?

Zdaniem Lunzie było to niemożliwe. Czy jednak Sass zdawała sobie sprawę z tego, że nie może znać całego okrętu, czy też uważała, iż jest wręcz przeciwnie?

- Nie wszystko i nie do końca. Ale dużo więcej niż dawniej. Na przykład to - znów poklepała rurę - doprowadza dwutlenek węgla do zbiorników buforowych. Rury z tlenem, jak wszystko, co łatwopalne, są czerwone. Nie zobaczysz ich w tym pomieszczeniu, bo gdyby jakiś idiota wyszedł z windy z otwartym ogniem, albo zaiskrzyłaby sama winda... Ponieważ jesteś leka­rzem, pomyślałam, że to cię zainteresuje.

- Owszem, to bardzo ciekawe.

Na szczęście miała wystarczający zasób wiedzy ogólnej, by nie czuć się jak zupełny laik. Sass poprowadziła ją niskimi tunelami, pomiędzy bulgoczącymi i syczącymi rurami, pokazując luki umożliwiające dostęp do tych umieszczonych w dalszych rzędach, do przysadzistych cylindrycznych filtrów, zaworów, liczników i lampek kontrolnych sygnalizujących ewentualne awarie.

- Nowiutkie - podsumowała Sassinak, ruszając w stronę sektora hydroponicznego. - Podczas ostatniej wyprawy mieliśmy kłopoty. I nie były to zwykłe awarie, lecz wyraźny sabotaż. W konsekwencji śmierdzące glony zarosły wszystkie rury i nie mogliśmy się ich pozbyć, bo bakterie siarkowe wżarły się w wewnętrzne ścianki przewodów.

Sektor hydroponiczny na krążowniku Floty przypominał Lunzie widziane już wcześniej kultury wodne. Rozpoznała podstawową konfigurację zbiorników, rur odpływowych, zaworów i spustów. Nic szczególnego. Wreszcie Sass zaprowadziła ją do windy i zjechały z powrotem na pokład główny.

- Kiedy nowy członek załogi zaczyna się w tym wszystkim orientować?

Sassinak zamyśliła się.

- Cóż... Jeśli chodzi o członków załogi i oficerów, to zwykle już po tygodniu mają pewne rozeznanie. Przydzielamy im najróżniejsze zadania we wszystkich sektorach, pozwalamy im zgubić się na pokładzie, więc szybko uczą się korzystać z terminali komputerowych przy odnajdywaniu drogi. Zauważyłaś pewnie, że każdy pokład pomalowany jest na inny kolor, a szerokość pasów na ścianie służy do oznaczenia rufy i dziobu. Jeżeli się tego nauczysz, nie powinnaś się zgubić. - Weszła do swego biura. Na tablicy rozdzielczej migało jakieś światełko. - Muszę biec na mostek. Chcesz tu zostać czy pójdziesz do swojej kabiny?

Lunzie spodziewała się, że zostanie zaproszona na mostek, ale niewzruszona twarz Sassinak odebrała jej tę nadzieję.

- Zostanę, jeśli mogę.

- Oczywiście. Żebyś się nie nudziła, zajmij się tym. - Dotknęła przycisku terminalu. - Proszę, lista kodów dostępu. Niedługo wracam.

Zastanawiając się, co naprawdę miało znaczyć owo “nie­długo", Lunzie usadowiła się przed ekranem. Nie zdążyła jeszcze zdecydować się, jaki kod wystukać, gdy usłyszała odgłos czyichś ciężkich kroków. W drzwiach pojawił się niezadowolony Aygar.

- Gdzie Sassinak?

- Na mostku. - Ciekawe, co go tym razem zdenerwowało. Stojący za jego plecami kapral, Weft, wyglądał raczej na rozbawionego niż zatroskanego. - Poczekasz tu na nią?

- Nie chcę czekać. - Jednak wszedł do pokoju i usiadł na białej kanapie, jakby nie zamierzał już się stąd ruszać. - Chciałbym wiedzieć, jak długo to jeszcze potrwa. - Lunzie przyglądała mu się beznamiętnie, więc dokończył. - Kiedy wreszcie dotrzemy do centralnego układu Federacji, gdziekolwiek to jest. Kiedy odbędzie się sąd nad Taneglim. I kiedy będę mógł przemówić w imieniu moich... kolegów. - Zawahał się na chwilę, jakby używał nowego słowa. Dlaczego się nim posłużył?

- Nie wiem - odparła spokojnie Lunzie. - Mnie też nic nie mówi. Może sama nie wie. - Zerknęła w stronę drzwi. Weft opierał się o futrynę, pozornie niedbale, choć najwyraźniej gotów do działania. - Przeszkadza ci, że za tobą chodzą?

Aygar skinął głową i pochylił się ku Lunzie.

- Nie rozumiem tych Weftów. Jak mogą być jednocześnie ludźmi i czymś zupełnie innym? Skąd wiadomo, kto jest człowie­kiem, a kto nie? Słyszałem też co nieco o innych obcych. Nie tylko o Weftach i Thekach, bo tych już widziałem na własne oczy. Podobno są jeszcze Ryxi o wyglądzie ptaków i Bronthini, i jeszcze...

- Na Irecie też spotykałeś wiele dziwnych stworzeń.

- No tak, ale... - Zmarszczył brwi. - Dorastałem wśród nich. Ale żeby w przestrzeni kosmicznej było tyle ras...

- “Wiele jest cudów świata" - zacytowała Lunzie - “lecz żaden z nich nie jest wspanialszy niż człowiek..." A przynajmniej tak się wydaje nam, ludziom.

Z miny Aygara wyczytała, że nigdy wcześniej nie słyszał podobnych słów. No cóż, ciężkoświatowi partyzanci nie studiowali starożytnej literatury. Przypomniała sobie kolejny wierszyk Kiplinga i zastanowiła się, czy wschodni odłam cywilizacji, z którego pochodził Aygar, spotka się kiedykolwiek z jej zachodnią częścią, czy też na zawsze pozostaną sobie wrogie? Teraz należało jednak skupić się na chwili obecnej. Koniec z cytatami, pomyślała. Zauważyła też, że Aygar przypatruje się jej z dziwnym wyrazem twarzy.

- Jesteś od niej młodsza - odezwał się, nie pozostawiając żadnych wątpliwości co do tego, o kim mówi. - A jednak ona nazywa cię swoją prapraprababką. Dlaczego?

- Przypomnij sobie, co ci mówiłam o hibernacji, dzięki której przetrwali lekkoświatowcy uczestniczący w wyprawie. Ja byłam hibernowana wiele razy. Urodziłam się dawniej, niż mógłbyś przypuszczać. - Nie miała ochoty tłumaczyć mu dokładnie, co się wydarzyło. - W rzeczywistości komandor Sassinak jest ode mnie młodsza o kilka pokoleń. A ty jesteś potomkiem ludzi, którzy, gdy hibernowano mnie na Irecie, byli młodzi, dziś zaś są starcami.

Minę miał zaciekawioną, pozbył się też chyba dawnego lęku.

- A w hibernacji człowiek się nie starzeje?

- Nie, o to właśnie chodzi.

- Można się wtedy czegoś nauczyć? Czytałem coś o meto­dach nauki w trakcie snu. Czy tak samo jest podczas hibernacji?

- Czy możną zbudzić się pięknym i młodym, a jednocześnie bogatym w wiedzę? - Lunzie potrząsnęła głową. - Niestety, nic z tego, choć pomysł jest wyborny. Gdyby chociaż istniał sposób na zdobycie informacji o tym, co przegapiło się w czasie hibernacji, przyjemniej byłoby obudzić się po czterdziestu czy pięćdziesięciu latach.

- Czujesz się stara?

Pytanie Aygara dotyczyło zagadnienia, o którym Lunzie mówiła najmniej chętnie. Z pewnością Sassinak również nie mogła poradzić sobie z własnymi emocjami w obliczu kogoś, kto powinien był odejść całe pokolenia temu. Jakiego znaczenia nabierało w tej sytuacji słowo “wiek"?

Znów nadała swemu głosowi moc Dyscypliny.

- Nie czuje się stara ani słaba. Jestem na tyle dojrzała, by znać siebie, i na tyle młoda, by... - Jak właściwie powinna dokończyć swą sentencję? - Aby... czynić to, co powinnam - powiedziała wreszcie bez większego przekonania.

Aygar nie zadawał jednak więcej pytań na ten drażliwy temat. Spytał natomiast o coś, na co Lunzie z przyjemnością udzieliła odpowiedzi: o procedurę testów psychologicznych, które polecił mu dowódca żołnierzy, major Currald.

- To niezły pomysł - stwierdziła Lunzie. - Kiedyś spec­jalizowałam się w rehabilitacji zawodowej. Uważano, że dzięki własnym doświadczeniom lepiej zrozumiem kosmonautów z prob­lemami psychicznymi. Najczęściej zresztą okazywało się, że sednem problemu jest to, iż przydzielono komuś pracę, do której w ogóle się nie nadaje. Ludzie czują się wówczas osaczeni, a ograniczona przestrzeń statku kosmicznego potęguje wrażenie znalezienia się w pułapce. Kiedy coś zaczyna iść nie tak, jak powinno, pojawiają się prawdziwe kłopoty.

Aygar w zamyśleniu marszczył czoło.

- Ale przecież uczono nas, że nie powinniśmy się zamykać, ograniczać, że musimy nauczyć się wielu rzeczy, posiąść liczne umiejętności. Mówiono nam, iż większość problemów dotyczą­cych relacji między różnymi rasami bierze się z nadmiernej specjalizacji.

- Owszem, to prawda. Ludzie na ogół czują się lepiej zajmując się różnorodnymi czynnościami. Ale powinni wyko­rzystywać przy tym wrodzone zdolności, a nie zmuszać się do wykonywania budzących niechęć lub zbyt trudnych zadań. Niektórzy w naturalny sposób lepiej sprawdzają się w pracy papierkowej, kiedy muszą przestrzegać ściśle określonych procedur. Inni z przyjemnością uczą się nowych rzeczy, a ruty­na szybko ich nudzi. Takiej osobie nie powierzyłbyś chyba nadzoru nad systemem hydroponicznym, gdzie na każdej zmia­nie trzeba wykonywać dokładnie te same czynności.

- A co ze mną? - Aygar uderzył się w piersi. - Dopasuję się kiedyś, czy zawsze będę odstawał od innych? Jestem duży i silny, ale słabszy od Curralda. Mówiłaś, że jestem doś

ćinteligentny, ale niewykształcony. Nie mam pojęcia, od czego zacząć.

Lunzie zapewniła go uspokajającym tonem:

- Aygar, ty, ze swoimi genami i doświadczeniem, z pew­nością znajdziesz dla siebie właściwe miejsce. Albo je sobie wymyślisz. Kiedy dotrzemy do układu centralnego, będziesz miał nieograniczony dostęp do różnych bibliotecznych baz danych, spotkasz specjalistów Federacji zajmujących się testami i porad­nictwem. Ja sama z przyjemnością posłużę ci radą, jeśli tylko zechcesz... - zawiesiła głos, uważnie obserwując jego reakcję.

Uśmiechnął się tak szeroko, że Lunzie zastanowiła się, czy celowo nie naprowadził jej na ten temat.

- Pewnie że chciałbym. I mam nadzieję, że się nie pomylisz.

Wstał, wciąż uśmiechając się do niej.

- Wychodzisz? Myślałam, że chcesz porozmawiać z panią kapitan.

- Może później. Dopóki jesteś po mojej stronie, nie muszę się o nic martwić.

I wyszedł. Lunzie wpatrzyła się w otwarte drzwi. Po jego stronie? Wcale nie była pewna, czy chciała być po jego stronie, cokolwiek miałoby to oznaczać. To mogło tylko nastręczyć jej nowych kłopotów.


Niedługo potem Sassinak wróciła z mostka. Wysłuchała relacji Lunzie o wizycie Aygara i pokiwała głową.

- Powiedziałaś mu dokładnie to, czego bym sobie życzyła. Dziękuję.

- Ale on mówił, że mam być po jego stronie...

- To nawet lepiej. Dla nas i tego, co chcemy osiągnąć. Przecież on ma wystarczająco dużo powodów, by szperać w bazach danych. Jego ciekawość będzie absolutnie uzasadniona. Świetnie się składa. - Włączyła mikrofon i zamówiła w kuchni coś na ząb. Chciała jeszcze coś powiedzieć, gdy nagle zadźwięczał dzwonek. Odwróciła się do ekranu. - Tu Sassinak.

- Mówi Ford. Mogę wejść? Mam pewien pomysł.

- Proszę.

Sass wcisnęła guzik otwierający drzwi. Rozsunęły się, prze­puszczając Forda. Jak zwykle czarująco uśmiechnął się do Lunzie, lecz jednocześnie uniósł brew.

- Wiesz przecież, że możesz swobodnie mówić w jej obecności - przypomniała mu Sassinak. - To moja krewna, no i działa razem z nami.

- Opowiadałem ci kiedyś o ciotce Q?

Sass zmarszczyła czoło.

- Nie pamiętam. Czy to ta, która maluje ptaki na szkle?

- Nie, to ciocia Louise, siostra mojej matki. Chodzi mi o ciocię Quesadę. Właściwie jej pełne nazwisko brzmi Quesada Maria Louisa Darrell Santon-Paraden.

- Paraden! - wykrzyknęły jednocześnie Sassinak i Lunzie. Sass rzuciła swemu zastępcy spojrzenie, od którego powinny mu przebiec ciarki po plecach.

- Nie chwaliłeś się, że jesteś spokrewniony z Paradenami - rzekła cierpkim głosem.

- Bo nie jestem. Ciocia Q to siostra żony wuja mego ojca. Wyszła powtórnie za mąż, za Paradena, bo jej pierwszy mąż umarł na... Hm, moja matka twierdzi, że z przedawkowania cioci Q, aplikowanej mu codziennie w dużych ilościach. A mój ojciec utrzymuje, iż przyczyną były długi karciane. Powtarzam, kar­ciane - dodał, akcentując ostatnie słowo.

- Mów dalej - powiedziała Sassinak. W kącikach jej ust drgał słaby uśmieszek.

Ford oparł dłoń na biurku.

- Ciocię Q uważano za świetną partię, nawet dla Paradena, gdyż starszym bratem jej pierwszego męża był Felix Ibarra-Jimenez Santon. Tak, z tych Santonów. I ciocia Q odziedziczyła niemal pół planety z polami przypraw oraz kopalnię złota. Dosłownie. Kopalnię złota z fabryką części elektronicznych. Poza tym sama należy do rodziny Darrellów z Westwitch, którzy swoje źródło dochodów określają słowami “wytwarzanie produk­tów sanitarnych". Chodzi o mydło. Tak więc ciotka nie umarłaby z głodu, nawet gdyby uciekła z tancerzem mishi.

- A co z tym Paradenem?

- Pochodzi z mniej ważnej gałęzi rodu. Kazano mu znaleźć sobie odpowiednią połowicę. Podobno spotkał ciotkę na przyjęciu dyplomatycznym, sprawdził jej dane w komputerze i rodzina wyraziła zgodę. Ciocia Q zaś miała dość odgrywania wesołej wdówki i otaczania się ochroniarzami, połączyli się zatem węzłem małżeńskim. Zgodnie z umową przedmałżeńską, ciotka dała mu dziecko, lecz jej mężowi brakowało chyba rozrywek, czy też może poczucia wolności, więc uciekł ze swą krawcową. Wobec tego ciocia oskarżyła go o złamanie umowy, oddała dziecko Paradenom na wychowanie, zatrzymała nazwisko i połowę majątku i zaczęła oddawać się życiu towarzyskiemu. I nawiązy­waniu kontaktów z rodziną.

- Aha - wtrąciła Sassinak. - Dochodzimy do sedna sprawy. Kontaktowała się z tobą?

- Nie, ostatnio nie. Ale bez przerwy pisze listy, skarżąc się na zły stan zdrowia i błagając, by ktoś ją odwiedził. Ojciec zawsze ostrzegał mnie, żebym trzymał się od niej z daleka. Ciocia ponoć działa jak czarna dziura, wsysa cię do środka i tyle cię widziano. Kiedyś zabrano go do niej na przyjęcie. Podobno gruchała do niego, gładziła po głowie, przytulała do swej obfitej piersi i wyjadła wszystkie cukierki, które miał w kieszeni. Zajęło jej to jakieś dwadzieścia sekund. Ale pomyślałem sobie, że mógłbym ją odwiedzić. Zna wszystkie plotki towarzyskie, a przy tym nie jest na tyle groźna, by warto ją było obserwować.

Sassinak zamyśliła się. Czy tak potężny przeciwnik może nie wiedzieć o tym, że jej własny zastępca spokrewniony jest z pozornie niegroźną, bogatą starszą panią? Lecz z drugiej strony, do tej pory sama nic nie wiedziała. Oni też nie zdołają wiedzieć wszystkiego.

- Chciałam, żebyś poszperał w bazach danych w układzie centralnym - powiedziała powoli. - Jesteś w tym dobry i nie będziesz rzucał się w oczy jak ja...

Ford potrząsnął głową.

- Po tym wszystkim na pewno będę rzucał się w oczy. Ale wiem, kto mógłby to zrobić. Albo ty, Lunzie, albo ten młody Aygar.

- Aygar?

Ford zaczął wyliczać, zaginając palce.

- Po pierwsze, ma świetny powód, by zajrzeć do baz danych. Nie zna naszej kultury i musi nauczyć się jak najwięcej i jak najszybciej. Po drugie, nikt nigdy go nie obserwował, więc żadne jego pytania nie będą brzmieć dziwnie. Właściwie nawet lepiej się do tego nadaje niż Lunzie. Ktoś mógłby zauważyć, że Lunzie poszukuje informacji spoza swej dziedziny wiedzy i nie dotyczących wydarzeń z jej własnego życia. Po trzecie, nawet gdyby go obserwowano, to jego zainteresowania będą doskonale zbieżne z zagadnieniami, na których nam zależy.

- Ale czy można mu zaufać? - spytała Lunzie. To samo pytanie chciała wcześniej zadać swej krewnej.

Ford wzruszył ramionami.

- Czy to ważne? Potrzebuje nas, chcąc uzyskać dostęp do informacji. Jest inteligentny, ale niedoświadczony. Pamiętacie chyba, ile czasu trzeba poświęcić, żeby zorientować się w dużej bazie danych. Poza tym możemy go obserwować. To będzie nawet konieczne. Przecież oficjalnie nie powinniśmy mu ufać.

Sassinak zaśmiała się.

- Lubię, kiedy mój zastępca myśli tak samo jak ja. Widzisz, Lunzie? Dwa do jednego. Oboje rozumiemy, dlaczego Aygar doskonale nadaje się do tego zadania.

- Ale on oczekuje od nas, a przynajmniej ode mnie, czegoś więcej. Jeśli mu tego nie damy...

- Lunzie! - Zabrzmiało to jak rozkaz. A głos nie należał już do dalekiej krewnej, lecz do dowódcy krążownika Floty, na którym Lunzie była tylko pasażerką. Po chwili głos ten nabrał nieco łagodności, lecz nadal wyczuwało się w nim twardość stali. - Nie zrobimy nic, co mogłoby mu zaszkodzić. Wiemy, że nie został wplątany w żaden spisek. On akurat należy do grona tych niewielu obywateli Federacji, którzy nie mogą być w nic wplątani. Nie jest więc naszym wrogiem z żadnego punktu widzenia. Powstrzymanie fali piractwa leży w interesie nas wszystkich, w tym również przyjaciół i krewnych Aygara na Irecie. Również samego Aygara. W ten sposób pozostajemy po jego stronie, moim zdaniem zaś - a muszę ci przypomnieć, że moje doświadczenie jest bogatsze od twojego o całe dziesięć lat - więc moim zdaniem to wystarczy. Poradzimy sobie z Aygarem. Wszyscy musimy zmierzyć się ze wspólnym, bardzo potężnym wrogiem.

Lunzie odwróciła wzrok od jej twarzy i zerknęła na Forda. Miał podobną minę, emanującą spokojem, pewnością siebie, kompetencją. Nieważne, co by powiedziała, i tak nie zamierzał zmieniać zdania.




ROZDZIAŁ DRUGI


Lunzie zniosła swój niewielki bagaż z pokładu Zaid-Dayana, skinęła głową salutującemu jej oficerowi stojącemu na straży przy luku w lewej burcie i nie obejrzała się więcej, przekroczywszy linię oddzielającą terytorium okrętu od terenu stacji. Ciężko jej było znów rozstawać się z rodziną, nawet tak odległą. Polubiła Sassinak i ten okręt, i... nie chciała się oglądać za siebie.

Nie widziała przed sobą barierek, przez które musiałaby przejść, schodząc z cywilnego statku. Miała osobiste zezwolenie Sassinak, informujące o nadaniu jej tymczasowej rangi i upraw­nień majora Floty, tak więc by wejść na teren stacji, wystarczyło machnąć strażnikowi przepustką. Nie musiała odpowiadać na żadne pytania, udzielać wywiadów wścibskim dziennikarzom.

Sass zarezerwowała jej miejsce na promie lecącym na Liakę. Lunzie zastosowała się do otrzymanych wskazówek i po krótkim marszu stanęła przed okienkiem kasowym linii Nilokis InLine. Gdy podała swoje nazwisko i numer rezerwacji, obsłużono ją natychmiast. Nim zdążyła się zorientować, siedziała już w wygod­nym fotelu. Przed sobą miała ekrany wyświetlające obraz stacji widzianej z przestrzeni kosmicznej, a na stoliku obok stał kubek gorącego napoju o przyjemnym zapachu. Kilka metrów dalej siedział jeszcze jeden uprzywilejowany pasażer. Zerknął na nią znad ekranu przenośnego komputera i zaraz wrócił do pracy. Lunzie usadowiła się wygodniej w miękkim fotelu i wyciągnęła nogi na puszystym dywanie.

Spróbowała się zrelaksować. Powtarzała sobie, że nie straciła przecież Sassinak na zawsze. Sass nie będzie przeżywać katastrof podczas każdej następnej wyprawy, a jeśli nawet, to i tak sobie poradzi. Wzrok Lunzie spoczął na parującym kubku. Przypomniała sobie, że z karty napojów wybrała erit. Pierwszy łyk i każdy kolejny uspokajały jej stargane nerwy i rozlewały się miłym ciepłem w żołądku. Do odlotu cztery godziny i nic do roboty. Mogłaby przespacerować się po stacji, lecz wolała siedzieć tu i odpoczywać. Dlatego właśnie zamówiła erit. Przymknęła oczy i czekała, aż ożywczy napój oczyści jej umysł. Nawet gdyby miało jej się teraz coś przydarzyć, wiedziała, kto błyskawicznie pospieszy na ratunek. Sassinak nigdy nie pozwoli, by ktoś zrobił krzywdę jej rodzinie. Lunzie rozchyliła wargi w lekkim uśmiechu. Co za dziewczyna z tej Sass! I to w jej wieku...

Wspomniała też dni spędzone na nauce u Mayerd. Dzięki poparciu Sassinak zdołała nadrobić większość zaległości. Wie­działa już, które pisma specjalistyczne są najlepsze, co przeczytać najpierw, jakie zagadnienia wymagać będą formalnych instrukcji. Nie miała najmniejszego zamiaru samodzielnie wypróbowywać najnowszych metod wpływania na procesy chemiczne w mózgu tak, jak przygotowania nowej potrawy, posługując się książką kucharską. Najpierw powinna przyjrzeć się kilku demonstracjom. Zastanowiła się, ile właściwie czasu poświęciła zbieraniu infor­macji. Wyjęła kalkulator, zamierzając przeliczyć czas spędzony na pokładzie na standardowy. Jeśli Sassinak nie myli się co do daty procesu, mającego toczyć się przed Sądem Zimowym (to dopiero archaiczna nazwa, pomyślała), to w ciągu zaledwie ośmiu miesięcy musi odbyć kurs przypominający zasady i prak­tykę Dyscypliny, przejść wszystkie uzupełniające kursy z medy­cyny niezbędne dla nostryfikacji dyplomu, polecieć na Diplo i przekazać Sassinak zdobyte informacje.

Do poczekalni wszedł następny pasażer, a po nim jeszcze jakaś zajęta sobą para. Lunzie dopiła swój napój i przyjrzała się całemu towarzystwu z lekkim pobłażaniem. Wyglądali najzwy­czajniej w świecie, jak ludzie podróżujący służbowo, może poza tą parą, która sprawiała wrażenie dwojga młodych oficerów na wakacjach. Prom kursował między trzema stacjami: najpierw leciał na Liakę, następnie na Bearnaise i w końcu wracał tutaj. Lunzie próbowała zgadnąć, kto dokąd leci i ilu jeszcze mniej uprzywilejo­wanych pasażerów czeka w hallu głównym, pełnym pomarańczo­wych plastikowych ławek otaczających fontannę z wodą pitną.

Choć Lunzie wypiła erit i przypomniała sobie podstawy Dyscypliny, krótki przelot na Liakę wprawił ją w pożałowania godny nastrój. Każdy nowy dźwięk, każde drobna zmiana pola grawitacyjnego wewnątrz statku, każdy obcy zapach niepokoił ją i rozstrajał. Nękana irracjonalnym przeczuciem zagrożenia spała źle i budziła się wyczerpana. Podczas tak krótkich podróży, trwających ledwie parę dni, pasażerowie nie mają zazwyczaj chęci zawierać nowych znajomości, więc okoliczności oszczę­dziły jej przymusu okazywania nadmiernej życzliwości. Jadła standardowe posiłki, uprzejmie kiwała głową na powitanie i spędzała większość czasu w swej malutkiej, przyprawiającej o klaustrofobię kajucie. Mimo wszystko było tu znacznie przyjemniej niż w świetlicy, gdzie znajoma para (niewątpliwie młodzi oficerowie, raczej bez szans na promocję, chyba że jeszcze dorosną emocjonalnie) okazywała sobie uczucie tak demonstracyjnie, jakby brała udział w jakimś konkursie z na­grodami i to z udziałem wszystkich współpasażerów.

Na długo przedtem, zanim prom usiadł na lądowisku, Lunzie gotowa była do wyjścia. Zajęła miejsce w kolejce schodzących z pokładu pasażerów, sprawdzając trafność swych uprzednich domysłów (kochankowie oczywiście lecieli aż na Bearnaise) i aż przebierając nogami z niecierpliwości. Ponad głowami sporego tłumu wypatrzyła sklepienie głównego hallu. W jaki sposób mogłaby najszybciej dostać się na Górę?

- Ach, Lunzie Mespil.- Celniczka zerknęła na ekran, na którym widniało zdjęcie Lunzie, odcisk jej dłoni i wzór siatkówki. - Mam dla pani wiadomość. Czekają na panią ludzie z działu medycznego. Proszę udać się do korytarza błękitnego. Czy będzie pani potrzebny przewodnik?

- Na razie nie - uśmiechnęła się Lunzie, zarzucając torbę na ramię. Wydział medyczny przysłał wiadomość? Ciekawe, jak dawno temu.

W hallu głównym przybysze rozchodzili się do kilku koryta­rzy. Niebieski, czwarty od prawej, znajdował się za dwoma zupełnie ciemnymi i jednym fiołkowym. W tych ciemnych zainstalowano ultrafioletowe lampy, w świetle których doskonale orientowali się członkowie kilku obcych ras i trafiali dzięki temu do odpowiednich sektorów. Korytarz błękitny prowadził poza teren budynku głównego, do sektora treningowego służb medycz­nych. W samym środku kompleksu znajdował się właśnie wydział medyczny.

- Oj, proszę pani. - Celniczka odkryła coś jeszcze i oznaj­miała to właśnie zaskoczonym głosem. Lunzie oparła się o kontuar i pytająco spojrzała na dziewczynę o połyskliwych włosach. - Jeszcze jedna wiadomość. Woli pani wydruk czy nagranie?

Dziewczyna zerknęła na nią swymi piwnymi, pełnymi życz­liwości oczami. Lunzie zastanowiła się. Jeśli jest jakieś nagranie, to znaczy, że wiadomość przyszła w formie dźwiękowej lub wizualnej.

- Poproszę o nagranie - odparła.

Dziewczyna wskazała ręką na rząd cylindrycznych kabin o półprzeźroczystych drzwiach, ustawionych wzdłuż jednej ze ścian. Lunzie zamknęła się w pierwszej z brzegu, włączyła system izolujący dźwięk i wstukała swój kod identyfikacyjny. Ekran zamrugał, rozświetlił się i ukazała się na nim znajoma twarz, której nie widziała od ponad czterdziestu lat.

- Witaj ponownie. Adepcie Lunzie.

Jego głos był jak niegdyś niski, silny i pełen rezerwy. Ciemne oczy zdawały się mrugać do niej. Twarz, wcześniej już naznaczona starością, wcale się nie zmieniła. Czy to nagranie z przeszłości, czy też on jeszcze żyje i jest tutaj, niedaleko?

- Czcigodny Mistrzu...

Wciągnęła głęboko powietrze i pochyliła głowę w oficjalnym geście powitania.

- Dobrze wyglądasz - powiedział. Iskierki w jego oczach zamigotały teraz jeszcze wyraźniej, kąciki ust lekko drgnęły. Rzadko bywał w tak świetnym humorze, dlatego jego dobry nastrój należało cenić nie mniej niż tysiącletnią porcelanę, z której pijał herbatę.

A więc to nie nagranie! To nie mogło być nagranie, skoro zauważył, że nie postarzała się ani trochę. Ponownie wciągnęła powietrze, próbując uspokoić rozkołatane serce, i zastanowiła się, co o niej słyszał, czego się dowiedział.

- Czcigodny Mistrzu, muszę...

- Wznowić trening - dokończył za nią.

Mistrz wpadał swym rozmówcom w słowo równie rzadko, jak się uśmiechał. Dyscyplina nakazywała grzeczność, wymagała, by cierpliwie wysłuchać innych, nie przerywając im, nie pogania­jąc nikogo. Czy to również się zmieniło, tak jak odmienił się cały świat? Nigdy się nie spiesz, nigdy nie czekaj - to jedna z pierwszych przekazanych jej przez Mistrza maksym. Ta zasada zawsze wydawała jej się dziwna, gdyż lekarze tak często muszą w pośpiechu ratować ludzkie życie lub czekać na to, co się wydarzy. Twarz Mistrza też zawsze była poważna, niewzruszona jak głaz, który ani nie czeka, ani się nie spieszy, po prostu istnieje. Teraz Mistrz również spoważniał.

- Nadeszła ta chwila - przemówił, nawiązując do ko­lejnego przysłowia, którego nie miała czasu zacytować, gdyż Mistrz ciągnął dalej. - Poziom czwarty, zacznij od czyszczenia kamienia.

Ekran pociemniał. Lunzie czuła się nieco zdezorientowana, lecz jednocześnie odzyskiwała pewność siebie. Wróciła teraz do recepcji, żeby sprawdzić, czy w ciągu tych lat zmienił się rozkład korytarzy w kompleksie medycznym.

I rzeczywiście, zmienił się. Dostała płytkę-przewodniczkę, która popiskując cicho, gdy zbliżała się do skrzyżowań czy zakrętów, prowadziła ją do kolejnych wind. To i owo wyglądało znajomo: zimne zielone drzwi prowadzące do sektora chirurgów, czerwony pas oznaczający sektor kwarantanny. Lekarze w białych kitlach lub zielonych tunikach nadal przechadzali się grupkami po korytarzach, rozmawiając o swej pracy. Patrzyła na nich, zastanawiając się w głębi ducha, czy kiedykolwiek poczuje się w tym gronie jak u siebie w domu. W każdej ścianie kryły się we wnękach czekające wręcz na nią terminale dostępu do medycznych baz danych. Chciała zatrzymać się przy najbliższym stanowisku i sprawdzić, czy wykasowano wszystkie informacje na temat kolonii klonów, lecz powstrzymała się. Lepiej zostawić to na później, gdy już się tu zadomowi.

Poziom czwarty. Z ostatniej windy wyszła jak zwykle nieco zadyszana i stanęła przed prostymi drzwiami z szerokich desek barwy brzoskwini łączonych jaśniejszym drewnem. Cała powierz­chnia drzwi połyskiwała lekko, wydawały się tak autentyczne, jak biurko Sassinak. Lunzie wzięła głęboki wdech, uspokoiła roz­biegane myśli i narzuciła sobie wewnętrzną równowagę. Skłoniła się przed drzwiami, a one otworzyły się szeroko na kamiennej posadzce białej jak śnieg. Odziany w brązową szatę nowicjusz ukłonił się, ustąpił na bok, przepuszczając ją, i zamknął drzwi. Znów się ukłonił, wziął z jej rąk torbę i bezszelestnie ruszył po ścieżce prowadzącej do chatek-sypialni.

Znajdowała się w miejscu krańcowo odmiennym od wszyst­kich pozostałych na stacji, a właściwie na każdej stacji. Po lewej stronie sięgający jej do pasa głaz wyrastał z ziemi jak miniaturowa góra, kierując wzrok przybysza ku pawilonowi. Lunzie stała nieruchomo, patrząc na kamień i znajdujący się za nim mały staw o nieregularnym kształcie.

Czyszczenie kamienia" stanowiło podstawowe ćwiczenie, a zarazem fundament, na którym budowano bardziej skom­plikowane osiągnięcia. Należało opróżnić umysł ze wszelkich trosk i ujrzeć kamień takim, jakim był, pozbawiony jakichkolwiek skojarzeń, życzeń, marzeń, fantazji, obaw i lęków. W pamięci powinno jej pozostać jedno jedyne słowo: “kamień". Ono stawało się wszystkim, co ją kiedykolwiek zraniło. Zmieniało się w tajem­niczych Theków, którzy wymykali się ludzkiemu poznaniu. Stała spokojnie, rozluźniona, i pozwalała myślom płynąć, by wreszcie mogła je od siebie odrzucić. Przychodziły kolejne wspomnienia, było ich wciąż więcej i więcej, a ona zgarniała je z powierzchni kamienia. Kryło się w nim pewne piękno, przeszłość, przyszłość i teraźniejszość. Prześliznęła się wzrokiem po nieregularnym kształcie, nie zastanawiając się nawet, czy pamięta ten połysk miki, blask kwarcu. Nie musiała sobie niczego przypominać, kamień istniał tu i teraz, tak samo trwały jak ona i równie wart poznania. .

Znów spojrzała na głaz, wyciągając dłoń, by dotknąć go, ostrożnie, delikatnie. Od nowa poznawała (a nie “przypominała sobie") ten nieregularny, wybrzuszony kształt. Pochyliła się, by go powąchać. Dziwny, trudny do opisania zapach kamienia, w którym kryła się woń wody i innych głazów. Marszcząc nos, poczuła, że w powietrzu rozchodzi się jeszcze inny, słodszy zapach, lecz skupiła się na woni kamienia

Gdy tak trwała nieruchomo, nigdzie się nie spiesząc, nieświadoma nawet tego, że czeka, poczuła, iż on jest w pawi­lonie: Czcigodny Mistrz, którego imienia nikt nie odważyłby się tu wymówić, gdyż imiona nic tu nie znaczyły, a istota rzeczy była wszystkim. Kiedy zdała sobie sprawę z jego obecności, pojęła również, że stał tam już od pewnego czasu, nie wiadomo jak długo - zresztą nie to było istotne. Najważ­niejsza okazała się świadomość, że jej umysł mógł sprawować nad sobą pełną kontrolę, działać lub popadać w bezruch na jej życzenie. Będzie gotów, gdy ona będzie gotowa; będzie goto­wa, gdy on będzie gotów. Usłyszała szum wody i przypomniała sobie, że w pobliżu tryska fontanna. Skłoniła się kamieniowi, czując, iż jej umysł odpoczął po raz pierwszy od wielu, wielu lat (gdyż nawet podczas hibernacji w podświadomości miała skłonność do tego, by się zamartwiać, choć fizycznie nie była do tego zdolna). Powoli ruszyła po ścieżce. Myśli pływały w jej głowie jak karpie w stawie. Niech płyną, niech kilka z nich wynurzy się do samej powierzchni w lśniącym pięknie swych łusek, a inne kryją się, nieruchome, niby cienie głęboko pod powierzchnią.

Oto był środek świata, jej świata, świata każdego adepta, choć jednocześnie miejsce to w ścisłym znaczeniu tego słowa nie stanowiło środka niczego. W obecności Czcigodnego Mistrza Lunzie nie czuła się ani trochę skrępowana. Uklękła naprzeciw niego, po drugiej stronie niskiego stolika, zapominając o tym, że jej wytarte ubranie robocze z Irety, choć wyprane i pocerowane na pokładzie okrętu, wyraźnie kontrastuje z nieskalaną bielą jego szaty. Zdobiąca strój Mistrza szarfa mieniła się odcieniami zieleni, błękitu i szkarłatu, wśród tych barw wiła się pojedyncza nić gryzącej żółci. Lunzie prześledziła wzrokiem tę nić i spojrzała na jego dłonie, muskające filiżanki i spodeczki z porcelany cienkiej jak płatki kwiatów. Podał jej filiżankę z napojem. W półmroku pawilonu naczynie zdawało się jarzyć wewnętrznym światłem. Przez ścianki wyczuwała ciepło płynu. Z wnętrza unosił się kojący aromat.

Po chwili Mistrz uniósł swoją filiżankę i pociągnął z niej łyk. Lunzie poszła w jego ślady. Milczeli, gdyż w tym momencie nie należało wręcz korzystać ze słów. Dzielili się tą ciszą, herbatą, widokiem małego stawu, lśniących kropelek spadających do niego z fontanny i karpi trącających pyszczkami powierzchnię wody.

Lunzie mogłaby teraz zastanawiać się, jak bardzo miejsce to różni się od świata, z którego przybyła, lecz to również nie było potrzebne. Powinna raczej zrozumieć i docenić roztaczające się przed nią piękno. Gdy patrzyła na ryby i popijała małymi tyczkami herbatę, do stawu bezszelestnie podszedł jakiś nowicjusz i wrzucił do wody garść okruchów. Karpie zawirowały, bijąc płetwami. Cichy plusk zagłuszył na chwilę melodyjną pieśń fontanny. Nowicjusz zniknął.

Mistrz odezwał się głosem niemal tak cichym jak plusk płetw.

- Adepcie Lunzie, każda myśl o stracie sprowadza na nas troski. Gdy wiem, że nie posiadam nic, niczego nie mogę utracie, niczego nie będę opłakiwać.

Zlękła się tych słów, jakby dotknęła rozgrzanego metalu, i odrzuciła je od siebie. On nigdy nie miał dziecka. Zresztą rozmawiali już o tym.

- Nie mówię o twoim dziecku - powiedział. - Instynkt macierzyński jest silniejszy od naszego treningu. Tak już musi być. Lecz te lata, które straciłaś, a nazywasz swoimi... Nikt nie jest właścicielem czasu, nikt nie powinien rościć praw nawet do jednej chwili.

Jej serce uspokoiło się nieco. Poczuła gorąco na policzkach - to ono ją zdradziło. Zawstydziła się i znów oblała się rumieńcem.

- Czcigodny Mistrzu... Ja czuję się... zagubiona. Zdecydowanie wolała mówić o uczuciach niż o przemyś­leniach. Dyscyplina łączyła w sobie wiele różnych tradycji. Czcigodny Mistrz miał iście sokratyczną umiejętność tropienia niemądrej myśli aż do jej źródeł, by tam ją zdemaskować. Zebrała się na odwagę i spojrzała na niego. Przyglądał jej się bystrymi ciemnymi oczami, w których teraz nie tliły się już iskierki rozbawienia.

- Zagubiona? A może uważasz, iż możesz uznać czas za swoją własność?

- Nie, Mistrzu, ale...

Próbowała zebrać myśli. Nie widziała się z nim od tak dawna. Co może wiedzieć, a czego nie o tym, co ją spotkało? Czy będzie w stanie pomóc jej, jeśli mu wszystkiego nie Wyjaśni? Część wstępnego treningu nowicjusza polegała na porządkowaniu i wiązaniu ze sobą wspomnień i wydarzeń. Wezwała teraz na pomoc wypracowaną niegdyś umiejętność i zaczęła gładko, spokojnie opowiadać o przygodach, które przeżyła przez te wszystkie lata tak, jakby to ktoś inny spisywał jej życie.

Mistrz słuchał, nie przerywając jej nawet drobnym gestem, który mógłby zaburzyć wspomnienia. Dopiero gdy skończyła, skinął lekko głową.

- Tak. Rozumiem twe zagubienie. Adepcie Lunzie. Wy­stawiono cię na próbę trudniejszą, niż pozwala znieść nasz trening. A jednak byłaś jak giętka trzcina i nie złamałaś się.

Jego słowa oznaczały akceptację, a nawet pochwałę. Tym razem ciepło, które poczuła, niosło ukojenie zesztywniałym kończynom i tym zakamarkom umysłu, które pomimo “czysz­czenia kamienia" wciąż ją bolały. Była przecież pewna, że Mistrz powie, iż zawiodła pokładane w niej nadzieje, że nie nadaje się na Adepta.

- Nasz trening - ciągnął Mistrz - nie brał pod uwagę napięć przeżywanych przez osoby poddawane powtarzającemu się przesunięciu temporalnemu, choć przecież sygnalizowałaś nam ten problem. Powinniśmy przewidzieć taką potrzebę, ale... - Wzruszył ramionami. - Nie jesteśmy bogami, by wiedzieć wszystko, łącznie z tym, co jeszcze nie nastąpiło. Możemy się od ciebie wiele nauczyć, gdy będziemy pomagać ci w odzyskaniu wewnętrznej równowagi.

- Żyję, by się uczyć. Czcigodny Mistrzu - rzekła Lunzie, pochylając nisko głowę.

- Uczymy się żyjąc,, żyjemy ucząc się.

Dotknął lekko czubka jej głowy w geście aprobaty i uznania. Gdy podniosła wzrok, była sama w pawilonie. Sama ze swymi myślami.

Ponowny trening okazał się jednocześnie bardziej i mniej stresujący niż się obawiała. Siennik w chatce sypialni uznała za wystarczająco wygodny po tym, co przeżyła na Irecie, nigdy też nie grymasiła na widok prostego jedzenia. Alę od bardzo dawna nie ćwiczyła swego ciała, więc przez kilka pierwszych dni czuła się bez przerwy obolała i zmęczona.

Wszyscy instruktorzy byli perfekcjonistami i wciąż napominali ją, że istnieje tylko jeden właściwy sposób wykonania każdego ciosu, uniku, blokady, jedyny prawidłowy sposób siadania, klękania, utrzymywania wewnętrznej równowagi. Nigdy nie osiągnęła zbyt wiele w sztuce wojennej związanej z Dyscypliną, gdyż uważała ją za zbędną dla lekarza. Ale nigdy też nie była równie słaba. W końcu jakaś nauczycielka kazała jej odpocząć i przysiadła przy niej.

- Wyczuwam w tobie brak dobrej woli albo silny opór materii. Czy możesz to wyjaśnić, Lunzie?

- Winne jest pewnie jedno i drugie - odparła powoli, uspokajając oddech. - Będąc lekarzem, moim głównym zada­niem jest ochrona zdrowia. Tę część Dyscypliny zawsze odbierałam jako porażkę - oto postąpiliśmy niewłaściwie i w świe­cie pojawił się pewien konflikt. A potem jakiś lekarz, może ja, a może ktoś inny, będzie musiał naprawić to, co my zniszczymy.

- Stąd Wynika brak dobrej woli - wtrąciła instruktorka. - A skąd bierze się trudność dla ciała?

- Tego nie wiem. - Lunzie poczuła, że się garbi i nakazała sobie wyprostować plecy. - Chciałabym wierzyć, że przyczyną jest wielokrotna hibernacja, kiedy to przez całe lata spoczywałam w jednej pozycji. Podobno nie zachodzą wówczas procesy starzenia, a jednak po przebudzeniu odczuwa się dziwną sztywność w kościach. Może więc występują przy okazji pewne efekty uboczne i traci się poprzednią giętkość ciała.

Nauczycielka milczała przez dłuższą chwilę, mrużąc oczy. Lunzie odprężyła się, leniwie wyciągając obolałe członki.

- O swej niechęci musisz porozmawiać z Mistrzem - powiedziała wreszcie instruktorka. - Jeśli zaś chodzi o opór twego ciała, może istotnie sprawiła to wielokrotna hibernacja. Przez kilka dni spróbujemy innego podejścia i zobaczymy, jaki będzie efekt.

Inne podejście oznaczało pływanie pod wytworzony sztucz­nie prąd w gorących i zimnych basenach. Lunzie czuła, że jej ciało, podobnie jak złamana kość, najpierw rozluźnia się, odpoczywa, a potem zbiera się w sobie, przyjmując poprzedni, pełen siły kształt. Uprawiała również inne formy rehabilitacji: gimnastykę, biegi, wspinaczkę i wreszcie, po kilku długich rozmowach z Czcigodnym Mistrzem, ponownie ćwiczenia wojenne.

Mistrz powiedział, że ona wprawdzie nigdy nie zostanie Wojownikiem, lecz każdy Adept musi poznać wszystkie elementy Dyscypliny, a więc również zaakceptować konieczność zadawania bólu czy nawet śmierci, jeśli może to zapobiec śmierci wielu innych.

Rozmawiali nie tylko o tym, jak obcy jej naturze jest jakikolwiek konflikt. Mistrz przeżył świadomie wszystkie te lata, które ona spędziła we śnie, zahibernowana. Pamiętał i dawną Lunzie. i wszystko, co straciła, zapadając w długi sen. Ona zaś opowiadała o niepokoju, jakim napawało ją oziębienie stosunków w jej rodzinie, o winie, odczuwanej z powodu niechęci do części swych potomków, o tym, jak bardzo irytują ją ich postawy. O bolesnej stracie ukochanego i obawie, że nigdy już nie będzie jej stać na trwały związek. Powiedziała mu też o Sassinak i o napiętych stosunkach między nimi.

- Ona jest naprawdę starsza ode mnie, sama zresztą tak mówi... - Głos jej się załamał, lecz Mistrz nalegał, by przytoczyła ową rozmowę w najdrobniejszych szczegółach,

- Ubodło cię to - skomentował głosem pozbawionym wszelkich emocji. - Czujesz, że to ty jesteś starsza, i domagasz się szacunku należnego starszym... - Zawiesił głos.

- Ależ nie czuję się starsza - zaprotestowała Lunzie, rozluźniając dłonie, które nieświadomie zacisnęła w pięści. - Czuję się... Właściwie nie wiem, co czuję. Chyba nie mogę już być ani młoda, ani stara. Trwam zawieszona w czasie tak samo, jak podczas hibernacji. Nie pamiętam nawet, jak ona wyglądała jako dziecko. Nie wiem, czy ją kiedyś widziałam, a potem zapomniałam, czy też nigdy mi o niej nie mówiono?

- Liść zerwany z gałęzi podmuchem wiatru - odezwał się cicho z łagodnym uśmiechem.

- Właśnie tak.

- Musisz przekonać samą siebie, że ta gałąź nie stanowiła twojej własności, tak jak i wiatr. Musisz zrozumieć, że każdy z nas w każdej chwili znajduje się w odpowiednim miejscu - w miejscu, z którego pochodzą wszystkie działania i myśli, i do którego one dążą. - Przechylił głowę jak ptak. - Co zrobisz, jeśli znów będziesz musiała poddać się hibernacji?

Nie dopuszczała do siebie tej myśli, odsuwała od siebie związany z nią lęk, uciekając się do Dyscypliny. Skąd Mistrz wiedział, że w nocy budzi się zlana zimnym potem, strwożona, iż przerażająca sztywność powraca w jej członki?

- Nie... Nie mogę.

Wstrzymała oddech, napięła wszystkie mięśnie, spojrzała daleko w przestrzeń.

- Nie wiesz przecież, czy nie zostaniesz do tego zmuszo­na. - Mówił znów głosem pozbawionym emocji.

- Już nigdy więcej,.. - Było to zarazem błaganie i obietnica złożona sobie samej. Nawet długi trening nie potrafił powstrzymać tego nagłego wybuchu emocji.

- Miałem nadzieję, że ta rana sama się zagoi - rzekł Mistrz z namysłem. - Skoro tak się nie stało, musimy stawić czoło sytuacji. - Milczał bardzo długo i już miała podnieść na niego wzrok, gdy nagle warknął: - Adepcie Lunzie! - Natych­miast spojrzała mu w oczy. - To nie jest zadanie leżące poza granicami twoich możliwości. Poradzisz sobie z nim. Nie możemy cię stąd wypuścić, dopóki żywić będziesz podobne obawy.

Chciała zaprotestować, ale wiedziała, że protesty na nic by się nie zdały. Przez następnych kilka dni ćwiczono zarówno siłę jej woli, jak i ciała. Odbywała długie rozmowy z psychologiem, spędziła wiele godzin w rozmaitych pojemnikach przypominają­cych różne rodzaje hibernatorów, przetrwała nawet parę symulacji hipnozy za pomocą środków pozbawiających ją na krótko przytomności.

Z początku myślała, że postrada zmysły, lecz Mistrz miał rację: mogła to wszystko znieść i nie zwariować. Zdobyła cenną wiedzę na wypadek, gdyby kiedykolwiek musiała zrobić z niej użytek. Na razie wolała wierzyć, że może okaże się zbędna.

Wkrótce kolejni instruktorzy zaczęli chwalić jej osiągnięcia, a ona sama odzyskała wewnętrzną równowagę. Potrafiła obiek­tywnie spojrzeć na swe dawne obawy, napady lęku, szarpaninę pomiędzy zazdrością i poczuciem winy, wysiłek towarzyszący przeistaczaniu się z jednej osoby w inną. Większość ludzi po trzydziestce przechodzi takie okresy emocjonalnego rozchwiania, więc część jej wewnętrznej walki można było z pewnością przypisać dojrzewaniu kończącemu kolejny etap życia. Dotychczas była jedną osobą, teraz zmieniała się w inną, która nie zazdrościła już władzy Sassinak czy siły fizycznej Aygarowi. Życie znów zaczęło nabierać sensu, nie było już tragicznym rejestrem ponoszonych strat, lecz jawiło się jako seria wyzwań, którym potrafi sprostać, które umie znieść, którymi nawet nauczyła się cieszyć.

Nie nękały jej już myśli o zarozumiałych potomkach. Biedactwa, nawet nie wiedzą, co tracą, uznała. Z kolei skłonność Sassinak do stosowania przemocy wydawała się skutecznie równoważyć jej własne bardziej pokojowe nastawienie do świata. Mogła teraz myśleć o Sass z czułością, jako o swej prapraprawnuczce, a jednocześnie poważać ją jako osobę starszą. Niezwykłe okoliczności, które doprowadziły do tak przedziwnej sytuacji, zaczęły ją nawet bawić.

Wreszcie po raz ostatni spojrzała na Górę i zobaczyła ten sam staw, ten sam głaz i te same drzwi, otwierane teraz ręką kolejnego nowicjusza. Wiedziała, że na jej twarzy widnieje obecnie wyłącznie spokój. W głębi duszy czuła ukojenie, a zara­zem podniecenie na myśl o jeszcze jednej szansie na nowe życie, pełne zakrętów i niespodzianek.

Teraz na personel medyczny przewijający się przez korytarze stacji mogła już patrzeć jak na potencjalnych kolegów po fachu, a nie na obcych szczęśliwców, którzy nigdy nie zechcą jej zaakceptować. Korzystając z najbliższego wolnego terminalu, zameldowała się w hotelu dla lekarzy i wystukała kod, przekazany jej przez Czcigodnego Mistrza. Ekran zamrugał i wyświetlił poziomą linię.

- Lunzie? Mam dobre wiadomości. Poziom siódmy, hala B, jutro o trzynastej zero zero - Tylko tyle. Ruszyła przed siebie.

Gdy dotarła do hotelu, otrzymała kartę do swego pokoju. Stał tu czytnik kostek i terminal bazy danych. Rzuciła torbę na łóżko i dotknęła klawiatury. Na ściennym ekranie pojawiła się lista dostępnych usług. Nie wychodząc z pokoju, mogła znaleźć sobie partnera do gry w szachy lub do łóżka, kupić jedzenie i informacje (opłata z marżą włączona zostanie do rachunku hotelowego), a także przejrzeć medyczne bazy danych.

Odczuwała pokusę, żeby wysłać do Sassinak informację przez Fleetcom, publiczny system pocztowy dostępny dla wszys­tkich pracowników Floty. Mogłaby jednak zwrócić na siebie czyjąś uwagę, a tego wolała uniknąć. Lepiej nieco zaczekać. Miała przed sobą niemal cały dzień czasu standardowego, gdyż spotkanie (Czcigodny Mistrz nie wyjawił, z kim) zaplanowano dopiero następnego dnia o trzynastej. Wykorzysta ten czas, wyszukując takie informacje, które nie wydadzą się podejrzane nikomu, kto by ją śledził.

Zamówiła dobry obiad w restauracji zajmującej obecnie lokal, w którym wiele lat temu mieścił się bar. Muzyka brzmiała teraz nieco inaczej niż dawniej. Dźwięczały w niej dzwonki, popiskiwały flety, dając podkład żeńskiemu trio. Po posiłku wróciła do pokoju, z łatwością zapadła w sen i zbudziła się wypoczęta.

Poziom siódmy hali B wciąż pysznił się ścianami w brzosk­winiowe paski, wśród których Lunzie czuła się jak w prze­kładanym kremem torcie. Sektorowi próbowano nadać rozmaite nazwy, od “Epidemiologii chorób egzotycznych" do “Niestandar­dowej kolonialnej pomocy medycznej". Żadna z nich się nie przyjęła, gdyż wszyscy i tak nazywali go (zarówno dawniej, jak i dziś) jajowatym korpusem". Obecnie jego oficjalna nazwa brzmiała: “Wydział analiz wariantowych zagadnień medycznych". Oczywiście nikt jej nie używał.

Lunzie podała swe nazwisko w recepcji. Oczekiwała, że ktoś wskaże jej drogę, lecz zamiast tego w korytarzu rozległ się radosny okrzyk:

- Lunzie! To ta słynna Lunzie!

Wielki brodaty mężczyzna spieszył ku niej z uśmiechem na ustach i z rozpostartymi ramionami. Sięgnęła do najdalszych zakamarków pamięci, lecz nie mogła sobie przypomnieć, kto to taki. Mężczyzna nadal krzyczał:

- Mówili nam, że pani przyjedzie! Ostatnie czterdzieści trzy lata w hibernacji? To ile to wyniesie razem? Będziemy mogli przebadać panią na wszystkie strony! - Mina zmieniła mu się nieco, spojrzał jej głęboko w oczy. - Chyba mnie pani pamięta?

Już miała zaprzeczyć, gdy pamięć podsunęła jej obraz rozentuzjazmowanego nastolatka zwiedzającego szpital ze swoją klasą. Gdzie i kiedy? Tego nie mogła sobie przypomnieć, pamiętała jednak, że był najbardziej ciekawski i dociekliwy z całej grupy i nie przestawał zadawać pytań nawet Wtedy, gdy jego koledzy (oraz oprowadzający) nudzili się już jak mopsy. Wyciągnęli go dopiero po piątej zapowiedzi, że ich pojazd odlatuje. Jak on się mógł nazywać?

- Byłeś wtedy młodszy - odezwała się, cedząc słowa, żeby zyskać czas do namysłu. - Brody sobie nie przypominam. Podniósł ręce.

- No tak, z brodą wyglądam chyba inaczej. Zresztą minęło ponad czterdzieści lat, nawet jeśli dla pani większość tego okresu to nie był prawdziwy czas. To znaczy, przeżyty świadomie... Tak się ucieszyłem, gdy zobaczyłem na tablicy pani nazwisko! Pewnie nie wiedziała pani, że to dzięki tej wycieczce do szpitala zająłem się medycyną, no i trafiłem do “jaja".,.

- Cieszę się - odparła. Jakże on się nazywał? Wtedy miał na piersiach wielką plakietkę z imieniem: zielone tło, czarne litery... Ale jakie to było imię?

- Jerik - przedstawił się wreszcie, sprawiając jej tym wielką ulgę. - Teraz już doktor Jerik, lecz dla pani oczywiście nadal. Jerik. Jestem epidemiologiem, chwilowo zaś utknąłem w administracji, bo szef jest na urlopie.

Nosił znaczek absolwenta, nadawany tylko najlepszym studen­tom, a do tego jeszcze drobny odłamek diamentu, przysługujący Adeptom. Nie poruszali tego tematu w rozmowie, lecz Lunzie mogła przypuszczać, że nie przybiegł tu po to tylko, by wyrzucić z siebie stek głupstw. Ten wybuch infantylnego entuzjazmu i jałowej gadaniny był więc tylko pozą.

- Pewnie zastanawia się pani, dlaczego ściągnięto panią do Jaja", skoro zasługiwałaby pani raczej na długi wypoczynek i możliwość uzupełnienia swej wiedzy.

- No właśnie - przyznała. Ten sektor z pewnością znaj­dował się pod obserwacją. Tylko Góra pozostawała poza jakąkol­wiek kontrolą czy penetracją.

- Dzieje się tu sporo ciekawych rzeczy, a pani, ze swym doświadczeniem w hibernacji, może okazać się osobą, której brakuje naszemu zespołowi. Oczywiście będzie pani musiała nostryfikować swój dyplom...

Lunzie skrzywiła się.

- Nie cierpię tych taśm do nauki. Uśmiechnął się ze zrozumieniem.

- Ja również. To tak, jakby zjeść trzy posiłki w pięć minut. Umysł ma się wypchany informacjami po brzegi. Ale to jedyny sposób, chyba że chce pani strawić dwa, trzy lata...

- Oczywiście, że nie. Czego powinnam się nauczyć?

Po czterdziestu trzech latach snu musiała przyswoić sobie znacznie więcej wiedzy, niż mogła jej przekazać Mayerd na okręcie Sassinak. Zresztą wówczas odmówiła korzystania z taśm. A skoro miała poznać nowe metody operacyjne, oswoić się z nowym sprzętem, to należałoby nie tylko uczyć się z taśm, lecz również popracować na “brejach", czyli przerażająco realistycz­nych androidach wykorzystywanych do ćwiczeń chirurgicznych. Poza tym powinna poznać nowe lekarstwa i informacje na temat ich dawkowania, efektów ubocznych i przeciwwskazań, nowe teorie poznania związane z doświadczeniami hibernacji...

Podczas szkolenia uzupełniającego Lunzie zdała sobie sprawę, że dobrą stroną jej doświadczeń związanych z przeskakiwaniem z jednego roku w inny jest to, iż w ten sposób zyskuje niezwykły wgląd w postęp w dziedzinie medycyny. Postęp, ale i zacofanie. Czwartego dnia szkolenia rozwiązała pewien problem diagnostycz­ny, zauważając, iż zaledwie czterdzieści pięć lat temu, w pewnym niedalekim sektorze, ten sam kompleks symptomów określono mianem choroby Gallesa. Udało się go wówczas zupełnie wyelimi­nować dzięki sprytnej manipulacji genetycznej, lecz obecnie pojawił się na nowo, podczas gdy wszyscy zdążyli już o nim zapomnieć. “To zapewne przypadkowa mutacja" - westchnął pewien doświadczo­ny badacz i dodał: “Powinienem był sam na to wpaść".

Różnice pomiędzy poszczególnymi sektorami, a nawet róż­nymi społecznościami w obrębie jednego sektora sprawiały, że to, czego się uczyła, mogło być doskonale znane w jednym miejscu wszechświata i zapoznane w dwudziestu innych. Dostęp do najlepszej technologii medycznej był równie trudny, jak na Starej Ziemi. Lunzie spędzała długie godziny, przyswajając w kabinie wiedzę z taśm, ćwicząc i zdając wstępne egzaminy nostryfikacyjne. Podstawowe i zaawansowane kursy na temat podtrzymywania życia, leczenia urazów, chorób zakaźnych... Czuła, że kręci się jej od tego wszystkiego w głowie.

Kiedy miała trochę wolnego czasu, próbowała nadgonić zaległości we własnej dziedzinie, przeglądając streszczenia pub­likacji komputerowych.

- Potrzebny nam jeszcze jeden członek ekspedycji na Diplo. Ktoś w kącie sali wydał jęk rozpaczy. Jego towarzysz natychmiast zaczął go uciszać.

- Słuchajcie - ciągnął mówca. - To krótka wyprawa, najwyżej miesiąc.

- To i tak absolutny limit dla lekarzy - odpowiedział mu niezadowolony pomruk.

- Co roku powtarza się to samo. Zawarliśmy z nimi umowę i ciążą na nas pewne zobowiązania. I przyjmijcie łaskawie do wiadomości, że ci ciężkoświatowcy z Diplo mają poważne problemy zdrowotne, których nikt do końca nie zbadał.

- Nigdzie nie jadę, dopóki nie zagwarantujecie mi dodatku za pracę w dużej grawitacji.

Te wściekłe pomruki wydawał chyba ktoś siedzący o kilka stolików od Lunzie.

- Płaca i dodatki dostosowane zostały do warunków lokal­nych - odparł mówca, wczytując się w swoje notatki. - W tym roku tematem wyprawy są skutki wywierane przez długą hiberna­cję na biochemię ciężkoświatowców, a w szczególności problem gromadzenia się wapnia zaburzającego pracę serca. - Przerwał na chwilę. Lunzie zastanawiała się, kto wyznaczył taki temat. Na podstawie kwalifikacji wymienionych w jej danych osobowych każdy mógł stwierdzić, że posiada specjalistyczną wiedzę od­powiadającą zakresowi tych badań. Wolała jednak nie wykazywać się nadmierną gorliwością. Mówca znów się odezwał. - Mamy już biologa molekularnego, fizjologa od układu krążenia...

Nazwiska pojawiły się na głównym ekranie wraz z listą najnowszych publikacji wymienianych naukowców. Była dość imponująca - zarówno Bias, biolog, jak i Tailler, fizjolog, opublikowali sporo artykułów w najlepszych pismach.

- Rehabilitacja? - spytał kobiecy głos z końca sali.

Mówca skinął głową.

- Jeśli masz również specjalizację w rehabilitacji ciężkoświatowców, to chętnie. Będzie możliwie najbardziej zbliżona do tegorocznego tematu.

Na ekranie pojawiło się kolejne nazwisko, pewnie specjalistki od rehabilitacji, która odezwała się przed chwilą. Conigan, czterdziestodwuletnia kobieta, opublikowała podręcznik na temat rehabilitacji ciężkoświatowców po długim okresie pracy pod wodą. Lunzie stwierdzała, że odczekała już dość długo. Co będzie, jeśli ktoś inny zgłosi się na jej miejsce?

- Mam doświadczenie w dziedzinie długotrwałej hibernacji, jak i pewną wiedzę o grawitantach.

Wszystkie twarze zwróciły się ku niej. Dzięki Dyscyplinie powstrzymała rumieniec wywołany wzrokiem tylu osób. Mówca przejrzał na małym ekranie informacje na jej temat.

- Ach, Lunzie. Tak. Widzę, że nie zdawałaś jeszcze końcowego egzaminu nostryfikacyjnego?

- Zdaję go za trzy dni. - Egzaminy zaplanowano dopiero za sześć miesięcy, lecz Jerik postarał się, żeby mogła zdać je wcześniej. - Wyniki testów wstępnych są w dokumentacji.

- Tak, faktycznie. To niesłychane, że udało ci się nadrobić zaległości tak szybko. Cóż, twoje umiejętności przydałyby się podczas tej misji. Pod warunkiem zaliczenia egzaminu końcowego zostajesz przydzielona do tego zadania. - Podniósł wzrok, rozglądając się za kolejnym chętnym.

Kobieta siedząca obok Lunzie trąciła ją w ramię.

- Naprawdę chce pani lecieć na Diplo? Słyszałam, że ostatnio musiała się pani poddać hibernacji, bo ciężkoświatowcy dostali kręćka,

Lunzie powstrzymała się, by nie rzucić jej wściekłego spojrzenia. Sama nie słyszała jeszcze podobnych plotek, lecz była pewna, że w środowisku lekarzy i naukowców aż się od nich roi.

- Nie wolno mi o tym rozmawiać - odparła niezupełnie zgodnie z prawdą.- Proces odbędzie się dopiero za kilka miesięcy, więc do tej pory...

- Och. rozumiem. Nie chciałam, żeby to wyglądało na wścibstwo, pani doktor, po prostu dziwię się, bo jeśli to rzeczywiście była wina ciężkoświatowców, a pani z własnej woli zgłasza się na Diplo...

Lunzie zachichotała.

- Cóż, w dokumentacji dotyczącej mojej pensji pojawił się drobny błąd...

Kobieta odchrząknęła.

- Oczywiście, już rozumiem Zapewne ktoś sądził, iż pieniądze są dla pani najmniej ważne. No cóż, urzędnicy federacyjni cierpią na ostrą sklerozę.

- Owszem, to beznadziejny przypadek - przytaknęła Lunzie. Podobnie jak pozostali wyciągnęła szyję, by zobaczyć ostat­niego chętnego; śniadego mężczyznę specjalizującego się w ge­netyce ciężkoświatowców. Patrząc na jego szerokie bary, można było przypuszczać, że sam odziedziczył nieco ich genów.

Przypuszczenie to potwierdziło się, gdy cała załoga spotkała się na odprawie. Jarl był mniejszym (i niedostosowanym do wysokiej grawitacji) z bliźniąt pewnej ciężkoświatowej pary. Fascynowały go niezwykłe dziedziczne wzorce adaptacyjne i równie dziwne dziedziczone wzorce tolerowania i nietolerowania hibernacji. Nie licząc ciężkoświatowych genów, zdawał się być najzupełniej normalny, a przynajmniej Lunzie nie wyczuwała z jego strony żadnego zagrożenia.

Bias, zarozumiały biolog molekularny, okazał się o wiele bardziej irytujący. Sprawiał wrażenie, jakby w każdej chwili mógł eksplodować. Ciekawe, jak zniesie wysokie ciążenie, nie wyglądał bowiem na siłacza. Tailler, fizjolog układu krążenia, wywarł na Lunzie duże wrażenie jako kompetentny dowódca wyprawy. Był spokojny, a zarazem energiczny. Łatwo powinno się z nim współpracować. Lunzie wyczytała w krótkiej notce biograficznej umieszczonej pod jednym z jego artykułów, że w ramach rekreacji uprawia wspinaczkę wysokogórską. Wysiłek fizyczny nie będzie więc dla niego żadnym novum. Conigan, specjalizująca się w rehabilitacji szczupła, rudowłosa kobieta, wyglądała jak nieco starsza, lecz równie pełna entuzjazmu wersja Varian.

Lunzie zdawała sobie sprawę, że sama podlega podobnej obserwacji i ocenie. Pozostali wiedzieli o niej pewnie tyle, ile wyczytali z dokumentacji. Lunzie nią miała przyjaciół czy bliskich współpracowników, których mogliby o wszystko wypytać. Cie­kawe, co też wyczytali z jej twarzy, czego się po niej spodziewają, czego obawiają, jakie robią sobie nadzieje. Przynajmniej udało jej się zdać egzamin, nawet, jak twierdził Jerik, z całkiem niezłym wynikiem. W jaki sposób dotarł do dokładnej punktacji, w którą podobno nikt nie ma wglądu?

Tymczasem Bias opisywał ich wyprawę w okrągłych, pełnych emfazy zdaniach, unosząc wysoko wskazówkę, by upewnić się, ze pojęli kolejne zadania. Lunzie skupiła się na jego słowach. Czy zdobędzie dla Sassinak cenne informacje, czy też nie, jej nowi koledzy zasługują na solidną współpracę.

Nim jeszcze statek dotarł na stację orbitalną obsługującą Diplo, uczestnicy wyprawy pracowali jak zgrana ekipa. Lunzie z radością zagłębiła się w pracy, otoczona przyjazną atmosferą stworzoną przez kolegów po fachu. Cóż, pani kapitan krążownika, choćby darzyła ją największą czułością, nigdy nie zwierzałaby się podobnie jak im, nie żartowałaby z nią jak z nimi, nie rozmawiała z podobną swobodą, jak w ich przemiłym towarzystwie.




ROZDZIAŁ TRZECI


Jeszcze mi tego brakowało. - Sassinak machnęła w stronę Dupaynila i Forda plikiem wydruków odkodowanych wiadomo­ści. - Mam pilniejsze zadania. Wszyscy mamy ważniejsze zadania. Nie powinniśmy tracić czasu, zabawiając się w niańkę jakiegoś stetryczałego spiskowca.

Odkąd odesłała Lunzie, wszystko szło podejrzanie gładko. Należało już spodziewać się jakichś przeszkód.

Dupaynil zrobił niezwykle uprzejmą minę; którą doprowadzał ją do wściekłości.

- Przepraszam, pani komandor, ale chyba nie rozumiem.

Za tą wystudiowaną uprzejmością musiała się kryć zna­jomość zawartości wydruków. Ford, który najwyraźniej ich nie czytał, miał bardziej zaniepokojoną minę.

- To rozkazy - wyjaśniła cierpkim głosem. - Nowe rozkazy, najściślej zakodowane i przesłane nam łączami IFTL. Mamy przewieźć niejakiego Taneglego, skazanego za spiskowa­nie, oraz Aygara, urodzonego na Irecie, do... - przerwała, spoglądając na swych oficerów. Dupaynil nawet nie drgnął, za to Ford odezwał się:

- Sektora kwatery głównej? Kwatery Floty na Regg?

- Nie. Do układu centralnego Federacji, na proces przed Wysoką Radą. Jesteśmy odpowiedzialni za... - zerknęła na wiadomość, żeby zacytować dokładnie - za transport i bezpieczne dostarczenie wyżej wymienionego więźnia, który zostanie przekazany pod wyłączny nadzór służb bezpieczeństwa Rady.

Ustalono już datę procesu. Odbędzie się za jakieś osiem miesięcy czasu standardowego, podczas Sądu Zimowego. Na obrońców wyznaczono Klepsina, Vigala i Tollwina. Wiecie, co to oznacza.

- Mały Vigal, obrońca uciśnionych - wtrącił Dupaynil z gryzącą ironią. - To będzie ekscytujący proces. Na pewno zrobi z pani stuprocentowego pirata planetarnego, złoczyńcę kryjącego się pod maską oficera Floty. Hm... Powie, że skradła pani Taneglemu mundur i przekupiła wszystkich, żeby obciążyli go fałszywymi zeznaniami.

- Bardzo śmieszne - rozzłościła się Sassinak. Nie rozróż­niała zbyt dobrze nazwisk wszystkich popularnych prawników, ale każdy w tym wszechświecie słyszał coś o Małym Vigalu. Jedną z pułapek w prawie obowiązującym cywili była zasada, iż ktoś, o kim dokładnie wiadomo, że dokonał przestępstwa, nie może zostać skazany, jeśli tylko jakiś obślizgły obrońca zdoła przekonać przynajmniej jednego członka ławy przysięgłych, że popełniono choćby drobny błąd proceduralny. Flota posługiwała się pewniejszymi metodami.

- Cóż - Ford postanowił chyba zmienić temat. - Dopóki nie dotrzemy do centralnego układu Federacji, jesteśmy odpowie­dzialni za Taneglego. A co z Aygarem? On też jest więźniem?

- Raczej świadkiem oskarżenia i obrony - odparł Dupay­nil, z gracją machając dłonią. - Dla jednych przyjacielem, dla drugich wrogiem, ale dla obu stron jest równie niezbędny.

- Do tego mamy dołączyć poświadczone kopie pełnych zeznań i oświadczeń wszystkich oficerów i członków załogi, którzy kontaktowali się z Taneglim i Aygarem - czytała dalej Sassinak. - Niech to Kipling trzaśnie! To dotyczy niemal całej załogi, bo Aygar pałętał się wszędzie. Gdybym tylko wiedziała...

Spojrzenie Forda poinformowało ją, że nie potrafiła ukryć wściekłości. Cała się gotowała - przejście w obie strony przez punkty tranzytowe układu centralnego Federacji zajmie im dobre kilka tygodni, do tego trzeba doliczyć kolejne tygodnie prze­słuchań... A raczej “składania zeznań", jak mówiły rozkazy. W dodatku siły bezpieczeństwa Floty bez wątpienia podeślą im całą bandę swoich urzędników śledczych. Przez cały ten długi okres Zaid-Dayan tkwić będzie bezczynnie w porcie, ona zaś utonie w setkach tysięcy formularzy do wypełnienia i podpisania, w licznych kopiach, które z przyczyn bezpieczeństwa przepisywać należy pojedynczo, a nie zbiorczo na komputerze. Tymczasem wróg zapewne nie będzie zasypiać gruszek w popiele.

Spostrzegła, że Dupaynil przygląda się jej z dużą uwagą. A więc rzeczywiście przeczytał rozkazy, zanim je dostarczył, czyli ma dostęp do łącza IFTL. Albo nakłonił któregoś z ofice­rów telekomunikacyjnych, żeby podrzucił mu kopię wiadomo­ści. Co jeszcze wiedział? Co mu przekazano? Postanowiła nie zadawać żadnych pytań. I tak nie odpowie, czym ją tylko bardziej rozzłości.

- Dupaynil. - Zaskoczyła go zmiana w tonie jej głosu, zrzucił maskę uprzejmości. - Chciałabym, żeby pan zaczął sprawdzać, którzy członkowie załogi mogli mieć kontakt z Aygarem. Niech pan sprawdzi żołnierzy, Weftów, oficerów, kadetów, absolutnie wszystkich. Mogę przydzielić panu asystenta.

- Nie, dziękuję, poradzę sobie... - W jego głosie za­brzmiała nuta zadumy. Sass poczuła, że chyba naprowadziła go na jakiś trop.

- Prawdopodobnie już za późno, żeby ograniczać jego swobodę. Zresztą chcemy przecież, by nie żywił wrogości wobec polityki Federacji. Ale jeśli ktoś uświadomi członkom załogi, że rozmawiając z nim, narażają się na wypełnianie raportów i skła­danie oświadczeń, to sami mogą go odizolować.

- Niezły pomysł... Lepiej wezmę się od razu do pracy. - Dupaynil lekko zasalutował, chyba nie tylko z szacunku dla jej rangi, i wyszedł.

Przez chwilę milczała, włączając swój tajny (i chyba nikomu więcej nie znany) system antypodsłuchowy. Wreszcie obdarzyła Forda uśmiechem.

- Co za żmija. Wszystko wiedział.

- Tak mi się zdawało. Ale skąd?

- Jest z wywiadu Floty, choć wobec takich typów nigdy nie mam pewności, czy nie szpiegują również dla kogoś innego. Sam fakt, że ma swoje sposoby, a do tego tak sprytne, iż nigdy nie jestem pewna jego ostatecznych celów, stanowi wystarczający powód do niepokoju. Ciągle nie mogę ustalić, dlaczego robi to, co robi. Mnie - z uśmiechem położyła dłoń na piersi - wolno wykazywać się przebiegłością, lecz moim podwładnym nie. Ale teraz znacznie ważniejsze jest to, w jaki sposób mógłbyś wymknąć się na poszukiwanie swej drogiej ciotki, czy kim tam ona dla ciebie jest. Nie chcę, żebyś tkwił bezczynnie przez długie tygodnie. Musimy zdobyć niezbędne informacje jeszcze przed procesem. - Pchnęła po stole wydruk rozkazu, a Ford wystukał na klawiaturze podręcznego komputera datę procesu w standardowym zapisie Floty. - Jeśli do tej pory nie uda ci się niczego dowiedzieć, to postaraj się poinformować mnie o tym.

- Ale jak mogę wyruszyć, skoro wszystkie... Sassinak uciszyła go ruchem dłoni.

- Znam więcej sztuczek z całym tym systemem telekomu­nikacyjnym, niż Dupaynil mógłby sobie wyobrazić. Na razie jest jedyną osobą, która ma świadomość, że byłeś na statku, kiedy otrzymaliśmy nowe rozkazy. A on również dostanie pilne polecenia, o których jeszcze nic nie wie. Niebawem o nich usłyszy. Chodź ze mną.

Na widok Sass oficerowie na mostku unieśli się z miejsc, lecz pani kapitan poleciła Fordowi objąć dowodzenie, a sama zniknęła w kabinie telekomunikacyjnej.

- Chodzi o rozkazy dla kapitana - rzekła oschłym gło­sem. - To ty przyjąłeś ostatnią wiadomość IFTL?

- Tak jest, na nazwisko kapitana, ze standardowymi kodami.

Ciekawe, czy oficerowi podskoczyło nagle ciśnienie?

- Ze względu na treść tej przesyłki przez najbliższe dwie godziny muszę osobiście pełnić służbę telekomunikacyjną. - Było to dość niezwykłe, lecz nie niemożliwe; czasami ściśle tajne informacje przesyłano właśnie w ten sposób. - Spodziewam się zakodowanej wiadomości IFTL, a według rozkazów - uniosła wydruk - przyjąć ją może wyłącznie kapitan.

- Tak jest, pani kapitan. Czy potrzebna będzie pani pomoc?

Sassinak rzuciła mu mordercze spojrzenie. Oficera wymiotło wprost z kabiny. To, co zamierzała zrobić, było zarówno niezgodne z prawem, jak i niebezpieczne, nie bardziej jednak od tego, czego dopuścił się Dupaynil i co uczynił nieprzyjaciel. Wystukała na klawiaturze kod i zaktywizowała swe prywatne łącze ze Ssli.

Jak dotąd postępowała zgodnie ze standardową procedurą, lecz teraz... Jej palce zatańczyły na klawiaturze, wywołując plik z osobliwie zakodowaną przesyłką. Jest! Powtórzony czterokrotnie kod wstępny. Pamiętała go doskonale, mimo upływu lat. Idioci, pomyślała. Już dawno powinni go zmienić, tak jak ona zmieniła się z naiwnego kadeta obsługującego sprzęt telekomunikacyjny w doświadczoną i władczą kapitan okrętu.

Mając odpowiedni kod wstępny, bez problemu sfabrykuje wiadomość, która w oczach Dupaynila nosić będzie wszelkie znamiona autentyczności. Druga przesyłka “nadejdzie" zwykłymi łączami Floty, dostarczając zwolnienie Forda na urlop okolicz­nościowy. Pojawi się jednak dopiero wtedy, gdy Dupaynil już ich opuści.

Ale dokąd wysłać Dupaynila? Gdzie będzie najmniej zawa­dzał, a przy tym we własnym mniemaniu robił coś rozsądnego? Najchętniej wysłałaby go do Theków, możliwie ogromnych, wiekowych i powolnych... lecz to nie zdałoby egzaminu. Siły bezpieczeństwa nie zajmowały się również pokojowo nastawio­nymi Bronthinami czy Mrouxtami.

Nagle w głowie zaświtał jej pewien pomysł. Z trudem opanowała szeroki uśmiech, który ktoś mógłby zauważyć zerkając na kabinę. - Z jakiego powodu pani kapitan mogłaby uśmiechać się do siebie, ślęcząc nad sprzętem telekomunikacyjnym? Tak, Ford pogrzebie w brudnych interesach rodziny Paradenów, Lunzie poszpera na planecie Diplo... a biorąc pod uwagę to, co odkryto na Irecie, Seti pozostają bez nadzoru. Oto będzie zadanie godne Dupaynila.

Twierdzi przecież, że działał już jako dyplomata. Kiedyś podczas obiadu przechwalał się swoją umiejętnością dogadywa­nia się ze wszystkimi obcymi rasami Federacji, a nawet dowodził, że Seti nie są tak straszni, jak ich malują.

Możliwie szybko i równie ostrożnie Sassinak wypisała stosowne rozkazy. Ssli od dawna już wyświadczali jej rozmaite specjalne usługi, wykraczające daleko poza ich pokładowe obowiązki. Zawdzięczała nawet życie pewnemu Ssli o imieniu Hssrho, oficerowi telekomunikacyjnemu, który zlokalizował ją w przestrzeni kosmicznej, kiedy podczas pierwszej misji przytrafił się jej “wypadek" w kapsule ewakuacyjnej. Z wdzięczności zawsze starała się utrzymywać jak najlepsze kontakty ze wszyst­kimi Ssli służącymi pod jej rozkazami. Teraz więc skontaktowała się z pokładowym Ssli. Nie mogła na własną rękę sprokurować przychodzącej przesyłki IFTL, gdyż komputer wykazałby fałsz, a Dupaynil z pewnością zainstalował własne systemy bezpieczeń­stwa. Brakowało mu jednak jeszcze doświadczenia pokładowego, Sass zaś była przekonana, że nawet nie zadał sobie fatygi, by przedstawić się Dhrosshowi. Zaprzyjaźnieni z nią Weftowie, na przykład Gelory, wspominali nie raz, iż Dupaynil nie jest przesadnie towarzyski. Cokolwiek by to miało znaczyć...

Ssli uznał jej pomysł za “czarujący" - dziwne, że użył takiego właśnie określenia... Czy aby syntezator mowy działa bez zarzutu? Dotychczas nigdy nie podejrzewała Ssli o przejawianie choćby śladu ludzkich uczuć. Składnia ich języka, nacechowana zwykle matematyczną ścisłością, charakteryzowała się brakiem jakichkolwiek emocji. Sass wprowadziła zakodowaną wiadomość, Ssli zaś skomunikował się za pomocą łącza IFTL ze swym pobratymcem na innym okręcie Floty. Sass nigdy zapewne nie dowie się, na którym.

Po chwili Dhrossh poinformował ją, że jego przyjaciel o niczym nie poinformuje załogi swego okrętu i nie odczuwa z powodu tej konspiracji najmniejszych nawet skrupułów. Przesył­ka niebawem powróciła i pojawiła się na ekranie komputera jako prawdziwa wiadomość przychodząca. Sass skierowała ją do odkodowania, podrzuciła kopię Dupaynilowi i wychyliła się z kabiny, żeby wezwać oficera telekomunikacyjnego, który wypoczywał w fotelu na mostku.

- Sprowadź tu Dupaynila - poleciła, nadając swej twarzy srogi wyraz.

Ford spojrzał na nią, lecz nawet nie uniósł brwi. Dupaynil pojawił się zaskakująco szybko. Tym razem Sass rzuciła mu prawdziwie zagniewane spojrzenie.

- Słuchaj no, ty... - podniosła głos, mierząc w niego palcem. Wszyscy obecni na mostku pochylili głowy nad swymi ekranami. - Otrzymałeś wiadomość IFTL, która nie tylko wymaga odkodowania i nie daje mi możliwości wglądu, ale w dodatku posiada kody wstępne, które pamiętam aż nazbyt dobrze!

Musiał wiedzieć, o co jej chodzi - a jeśli nie, zamierzała mu to uświadomić. W każdym razie efektowny wybuch gniewu powinien odwrócić jego uwagę od pewnej osobliwości tych rozkazów. Na razie miał dość niewyraźną minę.

- Proszę! - Sassinak wskazała palcem na ekran. - Kiedy ostatnio widziałam ten kod wstępny, dokładnie ten sam, po­wtórzony czterokrotnie, ktoś dał mi po głowie i wrzucił do kapsuły ewakuacyjnej. Jeśli wydaje się panu, majorze, że uda się panu coś podobnego, że wyrzuci mnie pan za burtę i przejmie władzę na okręcie, to zapewniam pana, iż grubo się pan myli! - Jej głos brzmiał coraz gniewniej. Na mostku zapanowała cisza jak makiem zasiał.

- Ja... Pani komandor, przykro mi, ale nie wiem, o czym pani mówi. Owszem, znam ten kod, wiadomość pochodzi z centrali, ale...

- Nie lubię, gdy na moim okręcie podejmuje się jakieś tajemnicze działania, Dupaynil! Nie podoba mi się to, że oficerowie otrzymują przesyłki IFTL, do których kapitan nie ma wglądu! W dodatku są to wiadomości kodowane. Nie lubię, gdy ktoś za moimi plecami kontaktuje się z centralą. I co pan na to?

Dupaynil bez wątpienia był spokojniejszy niż na to wyglądał. Nie mógł tak łatwo pozwolić wyprowadzić się z równowagi. Lecz w obliczu jej wściekłości stracił kontenans.

- Pani komandor, centrala może mieć swoje powody, by się ze mną kontaktować. Jeżeli chodzi o moje działania na rzecz bezpieczeństwa na statku, albo też o tamto... wie pani... - Jego głos przeszedł w szept. Sass opanowała nieco swój gniew.

- Mimo wszystko nie podoba mi się to - burknęła już spokojniej. Któryś z oficerów obrony usiłował stłumić kaszel, aż dusząc się z wysiłku. - No dobrze, rozumiem. Lunzie mówiła, że całą tę sprawę objęto klauzulą tajności. Może i są jakieś ku temu powody. Ale nie lubię tajemnic. A zwłaszcza teraz, kiedy wszyscy możemy... - Zawiesiła głos. Powieki Dupaynila opadły nieco. Czy zdołała go przekonać? - Zabieraj tę swoją cholerną wiadomość i lepiej wyjaśnij mi, o co chodzi i dlaczego jest to aż tak ważne, że nie mogę się o niczym dowiedzieć. Chyba że wolisz sprawić mi kłopot.

Dupaynil podszedł do stanowiska kodującego i wystukał hasło. Sass zwróciła się do oficera telekomunikacyjnego:

- Wracaj na miejsce i dopilnuj, żeby informowano mnie o wszystkich przyjmowanych i wysyłanych wiadomościach. Przez kogokolwiek - dodała, rzucając Dupaynilowi przeciągłe spo­jrzenie.

Oficer bezpieczeństwa gapił się w ekran jak cielę na malo­wane wrota. Sassinak z trudem powstrzymała złośliwy chichot. Podniósł na nią swój bystry wzrok, więc natychmiast spytała:

- No i co? Ma mnie pan zakuć w kajdany czy coś takiego? Potrząsnął głową i westchnął.

- Nie, pani komandor, nic z tych rzeczy. Jednak to trochę... dziwne. Czy mogę porozmawiać z panią w cztery oczy?

Sass skinęła głową i zeszła z mostka, obrzucając wszystkich groźnym spojrzeniem. Wyczuwała, że może liczyć na poparcie całej załogi, swojej załogi. Było jej z tym tak dobrze, jakby na ramiona narzucono jej ciepły, miękki koc. Poprowadziła Dupaynila do swego biura, a tam oficjalnie odgrodziła się od niego powierzchnią biurka. Uniósł brwi, pojmując ów symboliczny gest, i znowu westchnął.

- Pani kapitan, przysięgam...

- Szkoda trudu. - Zerknęła na wydruk, który jej podsunął, i znów podniosła wzrok, patrząc prosto w jego ciemne oczy. - Jeśli pan twierdzi, że nie wie, o czym mówię, to niech będzie i tak, ale nie mogę pozwolić sobie na zignorowanie podobnych sygnałów. Dwadzieścia lat temu omal nie straciłam w ten sposób życia.

- Przykro mi, naprawdę. Ale podobnie jak pani otrzymała przed chwilą niewygodne, dla siebie rozkazy, tak i ja dostałem polecenie opuszczenia tego okrętu. Polecenie równie nie na rękę, przy tym jeszcze dziwniejsze od rozkazów dla pani.

- Doprawdy? Dokąd ma się pan udać? - Dupaynil aż drgnął, słysząc lodowaty ton tych słów. Nie dbała o to, skoro wkrótce miała się pozbyć tego potencjalnego zdrajcy.

- Na planetę Setich, do Seka z Fomalhaut. Prześladują mnie chyba grzechy przeszłości. Pojawił się zapewne jakiś problem natury dyplomatycznej dotyczący nowego ambasadora na Wysokim Dworze, a ja znam ponoć kogoś, kto mógłby pomóc w rozwiązaniu tej kwestii.

- Ale nie może pan opuścić statku - wtrąciła twardo Sassinak. - Otrzymaliśmy rozkaz udania się do układu central­nego Federacji. Rozkaz, który obowiązuje wszystkich na po­kładzie, a już z pewnością pana. Pan jest zamieszany w całą tę sprawę, pańskie zeznania...

- Można je nagrać, a nawet trzeba. Jak już mówiłem, jest mi niewymownie przykro, lecz rozkaz to rozkaz. - Postukał palcem w pieczęcie i kody. Zgodnie z zawiłymi przepisami Floty i Federacji, podpis urzędnika centrali wywiadowczej był ważniej­szy nawet od pieczęci samego Sędziego Najwyższego. - Poza tym nadal spróbuję działać w naszej sprawie. Thekowie wspo­mnieli coś o tym, że Seti mogą być zamieszani w piractwo, lecz nie mieli konkretnych dowodów, a przynajmniej nie przekazali nam żadnych danych. Dzięki swym kontaktom w. światku dyplomatycznym Setich, mógłbym się tym zająć. Wedle szacun­ków centrali wykonanie zadania nie powinno mi zająć więcej niż sześć miesięcy czasu standardowego. Postaram się zdążyć, by w porę podzielić się z panią swymi odkryciami, a w razie potrzeby również złożyć odpowiednie zeznania na procesie.

Sassinak wydała z siebie rozdzierające westchnienie.

- No cóż, skoro musi pan lecieć, to nie ma wyjścia. Może zresztą wykryje pan coś przydatnego, choć Seti to ostatnia rasa, którą podejrzewałabym o złe intencje.

- Trzeba umieć ich podejść - mruknął Dupaynil z fałszywą skromnością.

Sassinak zastanowiła się, co on naprawdę zamierza zrobić. Nie ufała mu ani trochę.

- No dobrze. Dokąd mamy pana podrzucić?

- Poinformowano mnie, że wkrótce dostanie pani rozkazy, ja zaś mam wysiąść w najbliższym punkcie transferowym, gdziekolwiek to będzie.

- Ktoś się wykazał niebywałym sprytem - jęknęła Sas­sinak. Chyba nie zdradziła się niczym podczas tej przydługiej rozmowy? Na razie odniosła wrażenie, że Dupaynil niczego nie podejrzewa.

W tym momencie do drzwi zapukał nieśmiało młodszy oficer telekomunikacyjny, który przyniósł wydruk drugiej sprokurowanej wiadomości IFTL, zawierającej rozkaz sprowadzenia okrętu na najbliższą stację Floty. Najbliższą stacją był ośrodek zaopat­rzeniowy. Tankowce zatrzymywały się tu średnio raz na miesiąc, a eskortowce i patrolowce pojawiały się tylko z rzadka. Sass pamiętała to miejsce, gdyż piętnaście lat temu sama je odwiedziła. Pokazała Dupaynilowi rozkazy.

- Ośrodek zaopatrzeniowy numer 64. W doku czeka eskortowiec. Pewnie to nim się pan zabierze? - Skinął głową, więc ciągnęła: - Chcę się z panem spotkać o piętnastej zero zero, nagrać zeznania. Przygotujemy sprzęt i prom do lotu na stację.

Przez resztę dnia Sass nie miała odwagi spojrzeć Fordowi w oczy - obawiała się, że wybuchnie niepowstrzymanym śmiechem. Dupaynil wrócił zgodnie z poleceniem, złożył oświad­czenie, odpowiadając na wszystkie pytania pani kapitan, i odmaszerował, by spakować swoje rzeczy.

Okręt wyszedł z przestrzeni FTL w odległości kilka godzin normalnego lotu od stacji. Sassinak wysłała już wiadomość do ośrodka zaopatrzeniowego i statku eskortowego (którego pilot planował trzydniową imprezę z załogą ośrodka). Es­kortowce, zbyt małe, by pomieścić Ssli, nie posiadały łącza IFTL. Gdy Dupaynil znajdzie się już na pokładzie, będzie mógł sprawdzić otrzymane rozkazy tylko za pomocą komunikacji podświetlnej,

Zakotwiczenie Zaid-Dayana na stacji zaopatrzeniowej nie nastręczało żadnych trudności. Dostosowano ją do obsługi dużych statków transportowych o różnych kształtach, malutki eskortowiec zaś zajmował bardzo niewiele miejsca na drugim jej końcu. Sassinak sama zajęła się lądowaniem - ostatnio miewała po temu niewiele okazji - i podprowadziła okręt do doku tak łagodnie, że nikt nie zauważył, iż kontakt już nastąpił, dopóki nie rozjarzyły się kontrolne diody.

- Dobra robota - stwierdził Weft nadzorujący port. - Za kilka minut śluzy napełnią się powietrzem. Czy pasażer jest gotów do przejścia?

- Gotów.

Dupaynil miał opuścić statek przez jeden z małych włazów, niewielką śluzę na drugim pokładzie. Sassinak wolała nie narażać wnętrza okrętu na utratę powietrza. Zerknęła na jeden z bocznych ekranów, na którym mogła zobaczyć oficera służb bezpieczeństwa, i połączyła się z nim.

- Napełniają śluzę. Na pewno nie chce pan włożyć kom­binezonu?

- Nie, dziękuję.

Wyjaśnił jej już, co myśli o kombinezonach. Sass miała ochotę dać mu nauczkę za tę fanfaronadę, lecz w tych okolicz­nościach powstrzymała się, by ich rozstanie przebiegło w przyjaz­nej atmosferze.

- Dobrze. Czekamy na pański sygnał. Obserwowała na monitorze, jak lampka nad włazem zaczyna się jarzyć, mruga, wreszcie rozświetla na zielono.

- Wychodzę - odezwał się Dupaynil. Nagle zwrócił się prosto do kamery. - Pani komandor? Nie chciałem ściągać na panią kłopotów i naprawdę nie mam pojęcia, co dla pani znaczy ten kod wstępny. Może mi pani nie wierzyć, ale nie chciałem pani urazić.

Za to ja mam przemożną chęć wyrzucić cię z mojego statku, pomyślała Sassinak, lecz uśmiechnęła się do niego.

- Chciałabym panu wierzyć. I jeśli to prawda, mam nadzieję, że kiedyś jeszcze będziemy mieli okazję współpracować. Szerokiej drogi. I uwaga, żeby Seti nie wykorzystali pana jako materiał na gniazda.

Gdy lampka sygnalizacyjna potwierdziła zejście Dupaynila ze statku i jego pojawienie się na stacji, Sassinak westchnęła z ulgą. Teraz mogła już powiedzieć Fordowi, jakie ma plany. A przynajmniej zasugerować, co powinien zrobić, żeby pomóc jej w ostatecznym załatwieniu Dupaynila. Należało tylko jeszcze przemówić do rozumu kapitanowi eskortowca, nakłonić go do natychmiastowego odlotu i przekonać o konieczności trzymania języka za zębami... Zaid-Dayan oderwał się od stacji dopiero wtedy, gdy eskortowiec odleciał w przestrzeń kosmiczną.


- Jak ci się to udało? - Ford miał tyle przytomności umysłu, by zadać to pytanie dopiero wówczas, gdy włączyła system antypodsłuchowy.

Sass obdarzyła go promiennym uśmiechem.

- Nie udawaj niewiniątka! - ciągnął. - Nie wiem, jak tego dokonałaś, ale to z pewnością twoja robota!

- Powiedzmy, że ktoś, kto spędził większość swego życia na okrętach, wie o nich nieco więcej niż jakiś szczur lądowy z biura bezpieczeństwa.

- A więc nie masz zamiaru się tłumaczyć?

- Ani trochę. Sądzisz, że Dupaynil zabrał ze sobą wszystkie pluskwy, które rozsiał po pokładzie?

- Hm... Rozumiem.

- Jesteś wystarczająco bystry, by domyślić się wszystkiego, co powinieneś wiedzieć. Pozastanawiaj się trochę, szukając swej niezwykłej krewnej.

- A co z zeznaniami? Nie mogę teraz wyjechać! - Nagle zrozumiał. - Co? Jedyną osobą, która wiedziała o tych rozkazach, jest... na bogów, pani kapitan, co pani narobiła?

- Użyłam dostępnych środków, by odpowiednio wykorzys­tać kwalifikacje podwładnych w zaistniałej sytuacji - odparła sucho Sass. - I więcej nie dodam ani słowa. Dla ciebie też mam zadanie. Powinieneś wykryć wszelkie powiązania podejrzanych rodzin kupieckich z piratami planetarnymi i handlarzami niewolni­ków. Na mój rozkaz i zgodnie z mym przeświadczeniem, że jest to ważniejsze niż jakiekolwiek inne rozkazy, które mogłeś otrzymać.

- Hm... Tak jest, pani kapitan.

- Doskonale. Tymczasem Dupaynil będzie badał związek Setich z całym tym świństwem. Dotarły do mnie informacje, jakoby Seti wyrażali współczucie dla ciężkoświatowców, uważa­jąc, że ci ostatni padli ofiarą manipulacji genetycznych. Pamiętasz chyba, iż zdaniem Setich taka działalność jest niedopuszczalna. Sami odmawiają korzystania z jakichkolwiek form inżynierii genetycznej. Są również znani ze swej nienawiści do Weftów, choć jej przyczyny pozostają niejasne, a Weftowie w ogóle nie komentują tej animozji.

- Nigdy nie potrafiłem zrozumieć, po co Seti przystąpili do Federacji - wtrącił Ford, najwyraźniej zadowolony ze zmiany tematu.

- Tym niech się martwi Dupaynil - odparła Sassinak. - Czy myślisz, że bezpośredni kontakt z rodziną pozwoli ci odnaleźć ciotkę?

- Raczej nie. Niech no pomyślę. Cała rodzina spotyka się co najmniej raz na rok standardowy w Homefaring, ale od tego czasu minęło już pięć miesięcy. A ona dużo podróżuje. Podobno ma jeden z najbardziej luksusowych jachtów we wszechświecie. Ale moglibyśmy ją odszukać, studiując kroniki towarzyskie.

- Kroniki towarzyskie!?

Ford zarumienił się.

- Mówiłem, że należy do elity. Wprawdzie nie do najwyż­szej arystokracji, ale uważa się za kogoś bardzo dostojnego. Jeśli ją namierzymy, mógłbym zaaranżować... to jest przesłać wiado­mość od rodziny, z zapowiedzią mojej wizyty.

Sassinak obce były nawet tytuły gazet, które Ford ściągnął na pokład podczas kolejnego postoju. Zerknęła na kolumny towarzys­kie. Nawet czarno-białe zdjęcia zdawały się ociekać złotem. Kobiety odziane w połyskujące szaty i kosztowności. Mężczyźni w oficjalnych dworskich strojach, ze wstęgami opadającymi z jednego kolana. Pełne przepychu wnętrza “dobrych domów", jak je nazywano, i pałaców istniejących tylko po to, by demonstrować bogactwo ich właścicieli. Sass nie potrafiła sobie wyob­razić, jak mogłaby usnąć w łożu przedstawionym na jednej z fotografii, “istnym rzeźbionym arcydziele", nad którym unosił się baldachim z wodotryskiem. Pogardliwie wydęła wargi.

- O, jest! - Ford wskazał palcem jakieś zdjęcie. - Wśród szacownych gości na przyjęciu weselnym, spójrz tylko na tę tak zwaną pannę młodą, dostrzegam moją dostojną krewną... Zamierza udać się na Łuk Tęczy, by wziąć udział w dorocznym święcie... Co oznacza, że obecnie znajduje się gdzieś pomiędzy Zalaive a Łukiem Tęczy. Czy mam pozwolenie na rozpoczęcie po­szukiwań?

- Do roboty. - Sassinak pochłonięta była rozprawą na temat przyczyn, dla których cuulinda musi zająć miejsce folsatu jako najmodniejsza obecnie sportowa rozrywka arystokracji. Sass nie znała żadnej z tych gier, artykuł zaś nie wspominał o tym, czy uprawiają je drużyny ludzi, zwierząt czy komputerów. Tymczasem Ford usiadł przy terminalu i zaczął przeglądać obszerne bazy danych Floty dotyczące kursu statków w przestrzeni kosmicznej.

- Jest! Kieruje się w stronę Colles. Dwa tygodnie lotu, jest też... Do diaska!

- Co takiego? - Sassinak oderwała się od gazety.

- Mogę złapać ją przed następnym nadirem, lecz musiałbym polecieć tankowcem.

Sassinak uśmiechnęła się złośliwie. Tankowce znane były z wyjątkowo surowych warunków podróży.

- Dzięki temu jeszcze intensywniej doświadczysz wygód świata arystokracji. - Spojrzała na ekran z wytyczoną trasą podróży. - Spróbuję wsadzić cię na ten patrolowiec. Nie zapomnij nadmienić o liście od rodziny.

- Będę pamiętał.

Właściwie powinien już ruszać, lecz skoro pozbyli się zarówno Lunzie, jak i Dupaynila, postanowili przed rozstaniem oddać się jeszcze krótkiej rozpuście w kabinie Sass. Potem Ford odleciał, a Sassinak musiała dopracować swe plany, nim krążow­nik dotarł do zatłoczonych wewnętrznych sektorów Federacji.


Sass zastanawiała się, w jakiej kondycji psychicznej Aygar przetrwa szok kulturowy czekający go w układzie centralnym Federacji. Przygotowywał się przez kilka godzin dziennie, prze­glądając banki informacji Zaid-Dayana. Dotychczas Ford kont­rolował jego postępy. Aygar rozmawiał również z żołnierzami i personelem Floty, o czym Sass dowiedziała się prywatnie. Zamierzał poddać się podstawowym testom, chcąc wysondować swe możliwości edukacyjne. Sassinak zezwoliła na to, mimo iż doktor Mayerd była zdania, że “chłopak", jak go nazywała, powinien najpierw zasięgnąć rady profesjonalnego psychologa.

Wyniki testów znalazły się w archiwach komputerowych. Sass nie zaglądała do nich, szanując tę odrobinę prywatności ciężkoświatowca. Sądząc po jego minie, czuł się usatysfakc­jonowany, ona jednak żywiła pewne wątpliwości.

Był młodzieńcem o uderzającej urodzie, atrakcyjnym dla wszystkich, którzy - jak Sassinak - lubili regularne rysy i silne muskuły. Jednak kiedy przestała podświadomie rywalizować z Lunzie, Sass stwierdziła, że Aygar jej nie pociąga. Wolała mężczyzn doświadczonych, z którymi mogła dzielić swą wiedzę i uczucia, oficerów Floty jej rangi lub nieco tylko niższej.

Cieszyło ją również spore wrażenie wywierane na młodych oficerach, takich jak ten kadet Timran. Każda kobieta lubi chłopców o słodkich oczach, pod warunkiem, że okazują jej pewien szacunek. Jednakże Aygar nie mieścił się ani w tej kategorii, ani w żadnej innej.

- Pani komandor? Port centralny chce zamienić słówko.

Wyrwało ją to z zamyślenia. Ruszyła na mostek. Nigdy dotąd nie lądowała okrętem Floty w centralnym porcie kosmicznym Federacji. Tylko niewielu pozwalano na coś takiego. Flota miała strzec ośrodka rządowego Federacji, lecz w samym centrum niechętnie widziano uzbrojone okręty. Niektórzy przedstawiciele obcych ras, a nawet niektórzy ludzie, obawiali się przewrotu wojskowego, puczu. Dlatego krążownik musiał lądować powoli, przejść w lot podświetlny z dala od systemu, poruszać się ostrożnym zygzakiem, kosztem paliwa i czasu, by zameldować się w kolejnych punktach transferowych, pod bacznym okiem satelitów obronnych.

- Komandor Sassinak, krążownik Federacji Zaid-Dayan - zgłosiła się.

- Ach, pani komandor. Proszę pamiętać, że procedury zabezpieczenia broni stosowane przez Federację wobec wszystkich okrętów wojennych na tym terenie muszą być w pełni wykonane, zanim okręt przejdzie przez pierścień zewnętrzny.

Sassinak zmarszyła brwi i zerknęła na Arly. Zaid-Dayan mógłby zetrzeć na proch większość zabezpieczeń planetarnych, rozumiała więc obawy żywione przez bardziej nerwowych członków Federacji wobec uzbrojonego po zęby ciężkiego krążow­nika, unoszącego się nad ich głowami. Jednak jej zaufanie do służb bezpieczeństwa Federacji zostało już poważnie ograniczone. Nie chciała pozbawiać swego okrętu szans na obronę.

- Zabezpieczenia - skinęła głową na Arly.

Arly skrzywiła się lekko, raczej z namysłem niż z niezado­woleniem. Omówiły już wcześniej plan działania, pozostało tylko sprawdzić, czy się powiedzie. Patrząc na dłonie Arly, przeskakujące z klawisza na klawisz, Sass stwierdziła, iż z technicznego punktu widzenia problem jest fascynujący.

W Federacji tylko jedna rasa miała zdolności telepatyczne - Weftowie. Ponieważ zazwyczaj dogadywali się z ludźmi bez kłopotu, a przy tym niczego nie mogli zyskać przez rozbrojenie okrętu Floty, nie powinni się raczej na nic skarżyć. Narzekać mogliby Seti, gdyby coś wykryli. Również najbardziej pokojowi członkowie Federacji, Bronthinowie, którzy bez wątpienia pod­nieśliby lament, gdyby tylko wiedzieli. Ale czy czegokolwiek się domyśla? Czy na uzbrojenie patrzą tak samo, jak Sassinak i Arly?

Ewidentne elementy uzbrojenia, wymienione w oficjalnej klasyfikacji sprzętu Floty, musiały zostać zabezpieczone. W tym przypadku oznaczało to rozłączenie obwodów kontrolnych, roz­ładowanie wyrzutni balistycznych i zabezpieczenie pocisków w zaplombowanych pojemnikach, wreszcie odłączenie zasilania wyrzutni elektromagnetycznych i broni optycznej. Na pokład miała wejść grupa agentów bezpieczeństwa wewnętrznego sys­temu centralnego Federacji, którzy przejmą kontrolę nad newral­gicznymi punktami statku, żeby zapobiec wystrzeleniu rakiety czy uruchomieniu dział laserowych.

Lecz siła Zaid-Dayana kryla się nie tylko w .zarejestrowa­nym uzbrojeniu. Jak powiedział kiedyś jeden z instruktorów Sass w Akademii, najniebezpieczniejsza broń, jakiej można użyć, znajduje się pomiędzy uszami. Broń, którą da się zoba­czyć, wziąć w dłoń, to tylko kawałek metalu czy plastiku.

Arly i Sassinak wspólnie opracowały plan obejścia zabez­pieczeń. Wymyśliły sposoby na to, by oficjalne odczyty wyglądały bez zarzutu, a systemy obronne nadal mogły funkcjonować. Ktoś, kto zajrzy do wyrzutni, stwierdzi oczywiście, czy jest naładowana, czy nie. Zabezpieczenia systemów elektromagnetycznych i broni optycznej, jak również pieczęcie na pojemnikach z pociskami i amunicją zdecydowanie łatwiej sfingować.


- Biuro admirała Coromella? - zapytała Sassinak, patrząc prosto w ekran identyfikacyjny. Nie miała pojęcia, w którym miejscu planety mogłaby odnaleźć admirała, lecz tym powinien zająć się komputer telekomunikacyjny. Z pewnością istniał tytko jeden admirał Coromell.

- Biuro admirała Coromella. Mówi porucznik Dallish. - Wyglądał tak samo, jak wszyscy oficerowie przydzieleni do pracy na lądzie. Był nieco znudzony, lecz miał się na baczności. Kiedy rozpoznał dystynkcje Sass, uśmiechnął się szeroko. - Komandor Sassinak! Miło mi. Wiele słyszeliśmy o pani niezwykłej wyprawie.

Sassinak pozwoliła sobie na odwzajemnienie uśmiechu. Oczywiście powinna się domyślić, że plotka rozejdzie się szybko. We Flocie nie istniało coś takiego jak tajemnica.

- To nie była wyłącznie moja inicjatywa. Czy zastałam pana admirała?

Dallish miał szczerze stroskaną minę.

- Niestety, nie, pani komandor. Wyjechał do sektora szós­tego na polowanie, wróci najwcześniej za kilka tygodni czasu standardowego. Ale mogłaby pani sama polecieć...

Sassinak potrząsnęła głową.

- Nic z tego. Polecono mi dostarczyć więźnia i czekać na wstępne przesłuchania i zeznania.

- Rzeczywiście, pech. Przykro mi, pani komandor. Ten port to marne miejsce wypoczynku dla załogi krążownika.

- Wiem coś o tym. Gdzie mogłabym zostawić ludzi, którzy nie mają nic wspólnego ze sprawą, żeby mogli się trochę zabawić, nie napytawszy sobie biedy?

Nie przeoczyła nagłej zmiany w wyrazie twarzy Dallisha. Na moment przybrał chłodną, pełną podejrzliwości minę. Czy to jej słowa wywołały taki efekt, czy też coś zaszło w biurze, za kamerą wideofonu?

- Pani komandor, może lepiej pojawię się na pokładzie, a pani przekaże mi osobiście wiadomość dla admirała Coromella.

Zareagował absolutnie prawidłowo, doskonale oficjalnie, a jednak dość niezręcznie. Przecież nie wspomniała, że ma wiadomość dla admirała. Sassinak wyczuła kłopoty.

- Świetnie - odparła. - Kiedy mogę się pana spodziewać?

- Może o szesnastej czasu standardowego, czyli dwudziestej trzeciej czasu lokalnego.

Innymi słowy, dość późno. Dostatecznie późno, by nie musiał potem wracać do biura admirała. Bardzo późno według czasu lokalnego.

- Doskonale. Prom Floty?

- Prom służb bezpieczeństwa wewnętrznego systemu Fe­deracji, pani komandor. Flota nie ma tu własnych promów planetarnych.

Oho, pomyślała Sassinak. A więc na planecie personel Floty jest starannie izolowany, chyba że agenci bezpieczeństwa zezwolą komuś na lot. Poprosiła Dallisha o dane identyfikacyjne i roz­łączyła się. Rozejrzała się dookoła i stwierdziła, że cała obecna na mostku załoga przysłuchuje się rozmowie.

- To mi się nie podoba - zwróciła się do Arly. - Kiedy zejdę na planetę, chcę, żeby jeden z naszych promów był w pogotowiu. Tak na wszelki wypadek.

Arly skinęła głową, mrużąc oczy. Na pewno myślała o ostat­niej wyprawie promem i niespodziewanie szczęśliwej nadgor­liwości młodego Timrana.

- Zabezpieczenie systemów obronnych obejmuje również odcięcie promów - przypomniała nagle.

Sass nie raczyła odpowiedzieć. Arly otrzymała dostatecznie wyraźne rozkazy. Rozumiały się zresztą bez słów. Pani kapitan miała nadzieję, .że nie zajdzie potrzeba odbycia lotu promem bez zezwolenia. Gdyby jednak tak się stało, Arly z pewnością uda się coś zaaranżować.


Porucznik Dallish zszedł z pokładu promu służb bezpie­czeństwa i pojawił się w biurze Sassinak, od progu przepraszając za wcześniejsze nieporozumienie.

- Pan admirał uważa, że jest pani w stanie dostarczyć bezcennych dowodów obciążających piratów planetarnych - powiedział. - Dlatego też ostrzegł mnie, żebym miał się na baczności, gdy będzie się pani z nami kontaktować. Nie sądzę, aby którykolwiek z naszych pracowników mógł być zdrajcą, lecz przez biuro przewijają się takie tłumy, w tym wielu biurokratów z Rady, że postanowiłem nie ryzykować.

- Postąpił pan bardzo rozsądnie - pochwaliła go Sass. W bezpośrednim kontakcie wyglądał tak samo, jak na ekranie. Był o jakieś pięć lat młodszy od Sass, w pełni kompetentny, a przy tym nie zarozumiały i bezsprzecznie inteligentny.

- Szukała pani dobrego miejsca wypoczynku dla załogi. Szczerze mówiąc, gorszego nie mogła pani wybrać, zwłaszcza teraz. Wie pani, że w tym roku obraduje Wielka Rada?

Sassinak nie zamierzała przyznawać się, że nie ma zielonego pojęcia o metodach i organizacji pracy Rady, więc odpowiedziała niewyraźnym mruknięciem. Dallish mówił dalej, jakby z jej ust padła niezmiernie inteligentna uwaga.

- Oczywiście większość prac wykonuje się podczas wstęp­nych obrad poszczególnych wydziałów, a Wielka Rada jest czystą formalnością. Za to zbiega się w czasie z Sądem Zimowym, co jest na rękę delegatom, gdy na wokandzie znajdzie się tak ważka międzyplanetarna sprawa, jak pani przypadek. Oznacza to, że przez kilka miesięcy hotele zarezerwowane są dla delegacji poszczególnych ras członkowskich, gdyż urzędnicy i oficjele przybywają na długo przed obradami. Ponieważ pani ludzie związani są ze sprawą, będą naturalnie musieli złożyć zeznania przed wywiadem Floty i służbami bezpieczeństwa Federacji. Jeśli jednak po przesłuchaniach pojawią się na planecie, dopadną ich dziennikarze...

Sassinak zmarszczyła brwi.

- No cóż. nie mogą przez cały czas siedzieć bezczynnie na pokładzie. Nigdzie nie wyruszamy, grożą im okropne nudy.

Rozpaczliwie zaczęła przypominać sobie wszystkie najżmudniejsze i czasochłonne zadania, jakie mogłaby im przydzielić, lecz skoro zabezpieczono systemy obronne i zapieczętowano część pokładów, najlepszym rozwiązaniem wydawało się wy­czyszczenie całego systemu środowiskowego szczoteczkami do zębów.

- Jeśli mogę coś doradzić, pani kapitan, sugerowałbym odesłanie osób, które złożą odpowiednie oświadczenia i nie mają większego związku ze sprawą, do sektora szóstego. Zorganizowa­no tam ośrodek rekreacyjny w rezerwacie; można polować, łowić ryby, żeglować, pograć sobie w kasynie. Flota ma swój hotel w górach. Musieliby dotrzeć tam cywilnym środkiem transportu, ale przynajmniej miałaby ich pani z głowy.

- Nie chciałabym rozdzielać załogi...

Nie pamiętała dokładnie, jak daleko znajdował się sektor szósty, lecz na pewno podróż cywilnym promem wewnątrzsystemowym zajęłaby co najmniej kilka dni. Gdyby coś się stało... Odsunęła od siebie tę myśl. Lepiej jednak niech wyczyszczą system środowiskowy tymi szczoteczkami. Już dawno zauważyła, że stan pełnej gotowości zwykle zapobiega powstawaniu prob­lemów. A istnieją poważniejsze problemy niż nuda.





ROZDZIAŁ CZWARTY


Kochany chłopcze! - Ciocia Q stanowiła idealny wzorzec zepsutej bogactwem wdowy. Każdy odsłonięty fragment jej ciała zdobiły kosztowności: pierścienie, bransolety, naramienniki, naszyjniki, kolczyki, a nawet rubin wstawiony między oczy. Ford miał cichą nadzieję, że to tylko zwykły rubin, a nie “ślepak", specjalny kamień medyczny. - Nie masz pojęcia, jak bardzo się za tobą stęskniłam! - Ciocia Q przemawiała tym właśnie głosem, przed którym przestrzegał go ojciec. Poczuł, że kręgosłup wygina mu się w koci łuk.

- Ja też się cieszę, ciociu - wykrztusił z trudem. Lepiej, żeby te słowa zabrzmiały z pełną szczerością. Stracił mnóstwo czasu i pieniędzy na poszukiwania ciotki. Większość członków rodziny rozmyślnie zgubiła jej adres, a prawnicy cioci nie mieli ochoty podawać kodu telekomunikacyjnego jej jachtu byle siostrzeńcowi jej byłego męża, w dodatku służącemu na krążowniku Floty. W końcu musiał zwrócić się do kuzyna Chalberta i przejść przez krzyżowy ogień pytań, zaczynający się od niewinnego “Ale po co chcesz się z nią zobaczyć?", a zakoń­czony istną spowiedzią wszystkich grzechów zwykłych i śmier­telnych, jakie Ford kiedykolwiek popełnił.

Następnie odbył potworną podróż na tankowcu, którego załoga z perwersyjną przyjemnością utrudniała na każdym kroku życie pasażerowi przesiadającemu się z krążownika. Wydawało im się chyba, że załoga okrętów wojennych pławi się w nieprzyzwoitym luksusie, a jednocześnie zdobywa sobie wieczną chwałę.

Ford skłonny był przyznać, że przewożenie zapasów jest mniej porywającym zajęciem niż ściganie piratów, lecz po trzech dniach miał już serdecznie dość złośliwych uwag na temat wygód, z których nigdy w życiu nie korzystał.

Ciocia Q rzuciła mu spojrzenie sugerujące, że to ona jest panią sytuacji, i przemówiła do mikrofonu.

- Sam, mój siostrzeniec jednak przyjechał. Przygotuj więc obiad dla trojga. I dołóż wszelkich starań.

- Tak jest, proszę pani - padła odpowiedź.

Ford rozpaczliwie poszukiwał jakiegoś wyjścia z sytuacji, choć zdawał sobie sprawę, że wpadł jak śliwka w kompot. Na wyraźne życzenie członków załogi spożywał z nimi posiłki i jego żołądek boleśnie odczuwał nieszczęsne tego skutki.

- Przywiozłeś ze sobą odpowiedni strój, prawda? - zapy­tała ciotka, rzucając mu kolejne przenikliwe spojrzenie.

Uprzedzono go o tym, więc zabrał ubranie, które zdaniem ciotki Q każdy gentelman zawsze powinien mieć pod ręką.

- Oczywiście, ciociu. Może jest trochę niedzisiejszy...

Uśmiechnęła się promiennie.

- Ależ bynajmniej, mój drogi. Męskie stroje nie wychodzą tak szybko z mody, choć robi się dziś mnóstwo szumu o to, do której nogi należy przywiązywać wstążki. Cóż za nonsens! Zwykły strój wieczorowy, kochanie, nie mamy dziś żadnych gości.

Ciocia Q wyraźnie preferowała modę męską sprzed jakichś trzydziestu lat, gdy renesans przeżywał dziewiętnastowieczny styl europejski ze Starej Ziemi. Zdaniem Forda ubrania te wyglądały idiotycznie, podobnie jak inne stroje z epoki, które wymyślono chyba po to tylko, by się ośmieszyć. Flota uczyła swych ludzi, aby ubierali się w to, co mieli pod ręką, i natychmiast brali się do pracy. Myślał o tym, stojąc przed lustrem w ogromnym pokoju gościnnym, większym niż biuro Sassinak czy salon na Zaid-Dayanie i pełnym sprzętów tak kosztownych, jak jej biurko. Ford ubierał się powoli. Czarny krawat, sztywny i nie­skazitelny, wyzierał spod wykrochmalonego białego kołnierzyka. Spinki przytrzymywały na piersiach nie mniej sztywne poły koszuli (guziki nosiło się wyłącznie do stroju dziennego) oraz łączyły mankiety. Wyglądał jak błazen, nie mógł powstrzymać uśmiechu na swój widok. Poruszył ramionami opiętymi rękawami smokingu, który akcentował szerokie bary i wąski stan, jeśli miało się odpowiednie proporcje, albo w okrutny sposób odsłaniał płachty białej koszuli. Do tego jeszcze wąskie czarne spodnie i lakierki. Istna karykatura wiktoriańskiego dandysa!

W lustrze tuż za nim pojawiła się twarz o wyniosłym, pewnym siebie wyrazie, otoczona misternie ułożonymi lokami siwiejących włosów, ozdobiona naszyjnikiem z diamentów ciasno okalającym obwisłą szyję. Artystycznie upięta suknia - czarna, połyskująca nitkami srebra i szarości - podkreślała to, czego jej właścicielka nie powinna już ukazywać światu. Na szczycie fryzury sterczały trzy wielkie pióra, migoczące zielonosrebrnymi półcieniami. Ford przetarł oczy. To chyba nie są prawdziwe...

Mrugnęła do niego. Musiał się uśmiechnąć.

- Owszem, owszem, kochanie - potwierdziła. - To naj­prawdziwsze pióra z ogona Ryxi. Muszę ci opowiedzieć, skąd je mam.

Zupełnie niespodziewanie wizyta nabierała interesującego posmaku. Nic dziwnego, że ojciec był oczarowany. Żaden mężczyzna przed czterdziestką nie potrafiłby oprzeć się podobnej pokusie. Ford ukłonił się szarmancko - ciotka przyjęła ów wyraz szacunku jako w pełni jej należny - i podał jej ramię. Oparła na nim rękę lekko lecz stanowczo i poprowadziła go prosto do jadalni.

Do obiadu zasiadło ich troje, czyli Ford, ciotka Q oraz jej “dama do towarzystwa", którą przedstawiono jako madame Flaubert. Pierwszorzędne wykształcenie podpowiedziało Fordowi wszelkie możliwe skojarzenia, a zawodowa podejrzliwość, której nauczyła go Flota, jeszcze wzrosła. Madame Flaubert miała przejmująco czerwone włosy, pierś znacznie obfitszą niż ciotka, oraz ogromną ozdobną broszkę, mogącą pomieścić niewielką wyrzutnię pocisków. Obie panie wymieniły między sobą znaczące sygnały - podniesiona brew, skinienie głowy, wzruszenie ra­mion - Ford zaś starał się udawać, że niczego nie widzi. Nagle madame Flaubert pochyliła się i położyła dłoń na ręce Forda, któremu udało się nawet nie drgnąć.

- Więc jesteś ciotecznym prawnukiem lady Quesady? - Głos miała silny i z dobrym rezonansem, co mogło oznaczać, że kiedyś uczono ją na śpiewaczkę.

- Tylko dzięki jej uprzejmości - odparł gładko Ford, uśmiechając się kurtuazyjnie do ciotki Q. - Łączy nas nie pokrewieństwo krwi, a małżeństwo po stronie mego ojca.

- Mówiłam ci przecież, Serafino - wtrąciła ciotka dość ostrym tonem.

- Najmocniej przepraszam, ale wiesz, jak osobliwie pracuje moja pamięć.

Ford nie potrafił rozstrzygnąć, czy groźba zawarta w tych słowach była zamierzona czy przypadkowa. Ciotka wyprostowała się na krześle. Najwyraźniej nie raz omawiały tę kwestię. Madame Flaubert przesłała Fordowi niedwuznaczny uśmiech,

- Ciocia nie powiedziała ci pewnie, że jestem jej duchowym doradcą.

Mimo woli spojrzał na ciotkę zaskoczonym wzrokiem. Na jej policzki wypełzły rumieńce. Choć nie spuszczał jej z oka, pąs powoli zbladł. Madame Flaubert ścisnęła mocniej jego dłoń, by ponownie zwrócić na siebie uwagę. Zmusił się, by spojrzeć jej w oczy.

- Nie masz przekonania do przewodników duchowych? Widzę, że nie. Jesteś praktycznym młodym człowiekiem, jak przypuszczam zaś ta cała... Flota... nie rozwija zbytnio duchowej strony człowieka.

Ford usiłował wymyślić w miarę neutralną odpowiedź. Choć jadąc na spotkanie z ciotką Q, wyobrażał sobie rozmaite rzeczy, spirytyzm nie przyszedłby mu do głowy. Wreszcie madame Flaubert poklepała go po ręce, jak klepie się dziecko, które właśnie przyniosło gorzkie rozczarowanie, i uśmiechnęła się smutno.

- Cóż, kochany, to, czy się wierzy, czy nie, ma niewielkie znaczenie, o ile ma się czyste serce. Ale w twoim przypadku, w przypadku człowieka, który zarabia na życie tocząc wojny, widzę poważne problemy, chyba że zaczniesz szukać wznioślejszych ścieżek. - Jej dłoń zsunęła się nagle z jego ręki i opadła ciężko na stół. Madame Flaubert odchyliła się na oparcie krzesła i przymknęła oczy. Ford zerknął na ciotkę. Siedziała sztywno wyprostowana, mocno zaciskając wargi. W milczeniu wpatrywała się w podłogę, aż wreszcie madame Flaubert wydała cichy jęk, ocknęła się i - tak jak spodziewał się Ford - przemówiła:

- Och! Czy coś mówiłam?

- Później, Serafino. - Ciotka Q uniosła kryształowy dzwo­nek. W odpowiedzi na delikatny dźwięk pojawił się służący w liberii niosący tacę.

Tego wieczoru Ford musiał przyznać, że czego by nie rzec o ciotce Q, ma ona genialnego kucharza. I nie chodziło wyłącznie o kontrast z mesą na tankowcu. Ford jadał dość dobrze na Zaid-Dayanie, bywał również w wielu eleganckich restauracjach w kilku sektorach. Lecz te potrawy okazały się wyjątkowe. Reprezentowały poziom sztuki kulinarnej, o jakim nawet mu się nie śniło. Nic nie wyglądało na to, czym było w rzeczywistości, nic nie smakowało tak, jak oczekiwał, a słowa takie jak “dobre" czy “pyszne" wydawały się po prostu nie na miejscu. Gdyby nie odchorowywał właśnie posiłków spożywanych podczas podróży, byłby teraz w kulinarnym siódmym niebie.

Niestety, konwersacja przy stole nie dorównywała poziomem obiadowi. Madame Flaubert nadal posyłała Fordowi znaczące spojrzenia, lecz już się nie odzywała, jeśli nie liczyć próśb o podanie przypraw. Praca doradcy duchowego była najwyraźniej szalenie wyczerpująca, gdyż jadła dwa razy więcej niż ciotka Q, a nawet niż Ford. Ciotka zadała Fordowi kilka zdawkowych pytań na temat zdrowia rodziny, zadowalając się konwencjonal­nymi odpowiedziami. Ford nie mógł się oprzeć wrażeniu, iż w normalnych okolicznościach chciałaby wiedzieć, jakiego koloru pończochy miały na sobie druhny jego siostry na jej ślubie i co kto podarował w prezencie ślubnym, lecz coś nie pozwalało jej się skupić. Niespodziewanie, choć madame Flaubert miała jeszcze pełne usta jedzenia, ciotka odsunęła się od stołu.

- Dziękujemy za towarzystwo - powiedziała. - Napij się jeszcze porto.

Madame Flaubert zaczerwieniła się, przełknęła głośno ostatni kęs, starając się nie zakrztusić, i wstała od stołu. Ford zerwał się również i pożegnał panie ukłonem. Porto? Służący sprzątnął ze stołu i przyniósł tacę z butelką, kieliszkiem oraz pudełkiem cygar. Ford przyjrzał im się podejrzliwie. Nigdy nie palił, a wszystko, co przeczytał o cygarach, zniechęcało go do eks­perymentów. Jednak porto, to co innego. Czy ukoi żołądek, czy też pogorszy sytuację? Jak długo powinien tu czekać, nim dołączy do pań? A przede wszystkim, co właściwie robiły panie, czekając, aż on skończy swoje porto?

Przełknął odrobinę na próbę i uśmiechnął się bezwiednie. Gdzie ciotka znalazła tak wspaniały napój, leczący ból żołądka i rozgrzewający cały organizm? Wyciągnął nogi pod stołem, wyobrażając sobie, że jest właścicielem tego wszystkiego. Z wyjąt­kiem ciotki Q, która, niestety, rządzi całym otoczeniem.

Po jakimś czasie służący przyszedł zabrać tacę i zaprowadzić Forda do “salonu madame", czyli tam, gdzie kryją się damy, gdy panowie zaczynają hałasować i dymić ohydnymi cygarami...

Umeblowanie salonu ciotki prezentowało się o wiele bardziej powściągliwie, niż spodziewał się Ford. Stał tu instrument z czarnymi i białymi klawiszami rozstawionymi odwrotnie niż zwykle i nieco mniejszy od pianina. Ford był ciekaw, co to takiego, lecz o nic nie pytał. Rozejrzał się naokoło. Kilka eleganckich, choć niewygodnych krzeseł, niski stolik z niezwykłego drewna, ukazują­cego w przekroju sęczki o misternych słojach, wysoki sekretarzyk z zamkniętymi polerowanymi drzwiczkami, wreszcie dwie sympaty­czne akwaforty na ścianach - słowem ani odrobiny ekstrawagan­cji demonstrowanej w innych dziedzinach życia.

Madame Flaubert spoczywała na obitym brokatem fotelu, usiłując ukryć silne napięcie. Gładziła kłąb futra, w którym po chwili uważnej obserwacji można było dopatrzyć się psa dziwnej rasy. Sierść miał zaczesaną w długie loki, na kruchej szyi połyskiwała wysadzana kamieniami obroża. Para bystrych ciem­nych oczu spojrzała na Forda i psiak zaczął ujadać. Minęło sporo czasu, nim wreszcie wycofał się na obfite łono madame Flaubert. Dla odmiany ciotka siedziała wyprostowana nad tamborkiem z haftem.

- Pamiętam twojego ojca - odezwała się. - Był jeszcze młodym chłopcem. Odniosłam wrażenie, że się mnie boi, nie wiadomo dlaczego. Był taki spięty...

Ford obdarzył ją uśmiechem, który świetnie działał na inne kobiety.

- Gdybym był młodym chłopcem, też bym się wystraszył.

- Wątpię. - Wkłuła igłę i przeciągnęła niebieską nić. - Wiem, co o mnie myśli twoja część rodziny. Podobno jestem za stara, by myśleć rozsądnie, zbyt młoda, aby wiedzieć, co robię, i w ogóle sprawiam same kłopoty. Czyż nie? - Spojrzała na Forda wzrokiem ostrym jak koniuszek igły.

Skrzywił się lekko i wzruszył ramionami.

- Cóż, podobno masz być zepsuta, wyniosła, arogancka i męcząca. O czym bez wątpienia wiesz sama. Posłała mu uśmiech.

- Dziękuję, kochany. W stosunkach rodzinnych szczerość jest najcenniejsza, choć często bywa niewygodna w innych okolicznościach. Wiemy zatem, na czym stoimy, prawda? Nie przybyłeś tu, by oglądać zepsutą, wyniosłą, arogancką i męczącą staruszkę dla czystej przyjemności.

- O nie, nie dla samej przyjemności. - Ford nieco spochmurniał. - Właściwie powodowała mną ciekawość.

- Doprawdy?

- Chciałem się przekonać, czy rzeczywiście jesteś taka straszna, jak cię malują. Zobaczyć, czy faktycznie jesteś tak schorowana i nieszczęśliwa, jak sama o sobie mówisz. I w ogóle poznać kobietę, która zdołała poślubić najpierw Santona, a potem Paradena, by w końcu uwolnić się od obu.

- Jeszcze coś?

- Chciałem się dowiedzieć, kim jest osoba, która do obiadu zakłada pióra z ogona Ryxi. Bo któż mógłby się oprzeć komuś takiemu?

- Nie mogę powiedzieć ci tego, czego chciałbyś się dowie­dzieć - odparła niespodziewanie poważnym głosem. - Nie powiem ci, dlaczego... Ale mogę ci opowiedzieć o Ryxi.

Ford bez zaskoczenia zauważył, że madame Flaubert znów krąży po salonie, cmokając na pieska, zwiniętego w kłębek na jej fotelu.

- Nawet Ryxi to nasi bracia, szukający światła - rzekła. - Kpina zawsze obraca się przeciwko szydercy...

- Nie szydzę z nikogo - odparła cierpko ciotka Q. - Chcę po prostu opowiedzieć Fordowi, skąd mam te pióra.

Nie patrząc więcej na madame Flaubert, zagłębiła się w dłu­giej historii. Przy pierwszych słowach jej głos drżał, jednak po chwili opanowała się. Ford z rozbawieniem słuchał opowieści. Powinien się czegoś takiego spodziewać. Cóż innego mogłaby zrobić wesolutka, bogata młoda małżonka na jednym z balów maskowych, gdy jej “niepoprawnie sztywny" mąż nalegał, jak zawsze, by zachowywała się dyskretnie. Oczywiście dyskrecja nigdy nie stanowiła mocnej strony ciotki Q. Oczyma wyobraźni ujrzał ją w młodszym wcieleniu, jak bawi się w udawane zaloty z jakimś Ryxim w służbie dyplomatycznej, Ryxim, który nagle, dając się ponieść emocjom, wyrwał ozdobioną kamieniami szpilkę z jej turbanu i zapiał (jak robią czasami Ryxi, gdy się zapomną).

Wyobraził sobie jej zdumienie i chęć uczynienia w zamian czegoś równie oburzającego. Kiedy Ryxi wykonywał ostatni piruet tańca godowego, chwyciła go mocno za pióra ogona. Nim wirujący Ryxi zdążył się odwrócić, wrzeszcząc z bólu i poniżenia, ona już umknęła, kryjąc się w rozbawionym tłumie. Ford zerknął na madame Flaubert, która wydęła z niesmakiem usta. Niemal słyszał, jak w myślach komentuje opowieść jednym słowem: “wulgarna". Ford mógłby przyznać jej rację, ale tylko częściowo.

Większość z tego, co słyszał o poczynaniach ludzi bogatych i wpływowych, uważał za wulgarne, lecz nie odstręczało go to od nich. A już na pewno nie obchodziło go, jak oni sami oceniają nawzajem swe zachowania. Choć stopień pokrewieństwa był znikomy, bez wahania wybrałby ciotkę Q, przedkładając ją nad tę całą madame Flaubert. Ciotka dokończyła historie, unosząc podbródek groźnym, niemal prowokującym ruchem. Wyobraził ją sobie jako zepsute dziecko z dołkami w policzkach i ten obraz rozbawił go nie mniej niż opowieść.

- Nie złożył protestu? - spytał.

Ciotka pokiwała głową.

- Oczywiście, że tak. Ale ja też złożyłam protest, bo zatrzymał moją szpilę, a w dodatku spowodował publiczne zgorszenie, nie mogąc się opanować i odbywając taniec godowy. Wierz mi, tego nie da się porównać z niczym innym.

- Wiem, widziałem. - Ford z trudem tłumił chichot. To musiało być wydarzenie roku.

- Nastąpiło spore zamieszanie, w sprawę wtrącili się prawnicy mego męża, i w końcu obie strony wycofały oskarżenia. Sam ambasador Ryxi przysłał notę z przeprosinami. Wszyscy nalegali, więc postąpiłam podobnie. Ale oboje zatrzymaliśmy swe trofea. Musiałam obiecać, że nigdy nie pokażę ich publicznie, lecz minęło już tyle lat, a zresztą jesteśmy na moim prywatnym jachcie.

Mówiła takim tonem, jakby spodziewała się kłótni. Jedno spojrzenie na madame Flaubert wystarczyło, by wiadomo było, z kim. Ford odkrył w sobie nagle przypływ opiekuńczych uczuć, lecz po chwili zrozumiał, że ciotka Q spodziewała się, iż otaczający ją mężczyźni właśnie tak będą reagować. A nawet wymagała tego od nich.

- To piękna historia - stwierdził z uznaniem. - Szkoda, że nie widziałem tego na własne oczy. - I to było prawdą. Pełnienie formalnych funkcji dyplomatycznych wśród przed­stawicieli rozmaitych obcych ras wiązało się zwykle ze śmiertelną nudą. Każdy starał się nie złamać żadnej z zasad etykiety obowiązującej w innej kulturze. Oficerowie Floty, którym pole­cono uczestniczyć w życiu dyplomacji, spędzali długie godziny, uprzejmie słuchając rozmaitych skarg cywili, podczas gdy wszys­tkie dorodne przedstawicielki płci przeciwnej bawiły się w naj­lepsze na zatłoczonym parkiecie do tańca. Przypomniał sobie też o pewnym interesującym wydarzeniu, o którym mówiła mu kiedyś Sassinak, choć sam niczego podobnego nie doświadczył.

Ciotka pochyliła się i pogłaskała go po policzku.

- Na pewno by ci się wtedy podobało. A może nawet pomógłbyś mi.

- Oczywiście, że tak.

Zaburczało mu w brzuchu, głośno i przeciągle. Poczuł, że się rumieni. Ciotka udała, iż nie słyszy dźwięków, których wspo­mnienie byłoby nietaktem, i zwróciła się do madame Flaubert, wpatrującej się w brzuch Forda, jakby widziała wszystko na wylot

- Serafino, mogłabyś odszukać kostkę z artykułami z gazet na ten temat? - Zabrzmiało to raczej jak polecenie, a nie prośba. Madame Flaubert nieomal podskoczyła, lecz szybko skinęła głową i postawiła pieska na podłodze.

- Oczywiście.

Kiedy wychodziła z salonu. Ford poczuł w żołądku skurcz i pojął, że za chwilę zwymiotuje. Było mu zimno, pociemniało mu przed oczami.

- Przepraszam na chwilę - wystękał zza zaciśniętych zębów.

Ciotka Q spojrzała na niego uprzejmie i nagle zesztywniała.

- Jesteś zupełnie zielony! - wykrzyknęła. - Źle się czujesz?

Złapał go kolejny skurcz. Z trudem wyszeptał:

- To chyba coś, co zjadłem na tankowcu.

- Rozumiem. Sam poszuka ci lekarstwa. - Gdy wstała, była znów tak władcza, jak przed obiadem. - Rusz się, Serafino.

Usunęły się z drogi. Ford poczłapał do drzwi. Zirytowało go, że ciotka była świadkiem jego słabości, a jednocześnie iż mimo to sam musi szukać drogi do kajuty. Nie chciał zwymiotować na jej elegancki srebrno-różowy dywan, jednak gdyby zbyt długo wędrował...

Ledwie znalazł się na korytarzu, potężnie zbudowany męż­czyzna w fartuchu szefa kuchni (jeszcze jeden strój, który nie zmienił się od wieków) złapał go pod ramię i zaprowadził szybko do kajuty.

W łazience z żalem zwymiotował wszystko, co ostatnio zjadł, łącznie ze wspaniałym obiadem. Kiedy doszedł nieco do siebie, kucharz sprawnie zapakował go do łóżka i rozłożył jego galowy strój na krześle. Zimno w żołądku ustąpiło miejsca wysokiej gorączce i bólom w stawach. Co za fatalny początek poszukiwań, zdążył jeszcze pomyśleć, nim zapadł w męczący sen.

Zbudził się, czując w ustach nieprzyjemny, kwaśny smak choroby. Pomyślał z niepokojem, że coś jest nie w porządku. Dręczyły go złe sny, pełne strasznych symboli (Czarny Ryxi tańczący nad trumną ciotki, wymachujący z makabrycznym triumfem dwoma skradzionymi piórami? Komandor Sassinak wręczająca mu lśniący medal, który po przypięciu do munduru zmienił się w dymiący lont bomby? Pokryta łuskami dłoń z długimi pazurami, rzucająca kilka okrętów Floty, w tym Zaid-Dayana, niczym kości na planszę usianą planetami i słoń­cami?).

Nie wątpił, że madame Flaubert potrafiłaby “wyjaśnić" wszystkie te koszmary tak, żeby wzbudzić w nim poczucie winy, lecz czuł się zbyt słabo, by chociaż pomyśleć o poprawie. A nawet o wstaniu z łóżka. Nagle ktoś zastukał do drzwi. Zachrypniętym głosem kazał gościowi wejść.

- Bardzo przepraszam, że śniadanie jest tak spóźnione.

To był człowiek w bieli, kucharz. Przypomniał sobie jego imię: Sam. Nawet gdyby Ford spodziewał się takiej wizyty, oczekiwałby raczej służącego, który podawał do obiadu. Sam przyniósł przykrytą tacę. Z pewnością śniadanie pachniało zachęcająco, lecz Ford nie miał ochoty na jedzenie. Choć potrząsnął głową. Sam postawił tacę na składanym stoliku, który niósł w drugiej ręce.

- Widzę, że nadal słabo się pan czuje. - Kucharz zdjął pokrywę z tacy, odsłaniając talerzyk z chrupiącymi tostami, małe szklaneczki z sokiem owocowym i wodą oraz malutkie kryształowe puzderko na pigułki. - Mogą podziałać w niezbyt przyjemny sposób, ale przynajmniej będę wiedział, czym dalej pana leczyć.

- Niczego nie chcę. - Ledwie rozpoznał swój chrapliwy głos. - Coś na tankowcu...

- Nie przypuszczam nawet, że zawiniło coś z mojej kuchni. - Kucharz odezwał się z pewnością godną mistrza, graniczącą z zarozumiałością. - Widział pan mesę na tym tankowcu? - Podał mu szklankę wody. Ford przełknął parę łyków, chcąc pozbyć się uczucia niesmaku. Przynajmniej po­zbędzie się tej suchości w ustach.

- Mówili mi, a nawet chełpili się tym, że nie mają mesy. Sami robili jedzenie, głównie podgrzewając to, co produkował syntezator.

- I zapewne nie czyścili przewodów syntezatora wystar­czająco często. Oczywiście trudno przygotować doskonały posiłek ze zwykłej masy syntetycznej, lecz nie musi być od razu trujący. - Mówiąc te słowa. Sam podał Fordowi tost, on jednak znów potrząsnął głową.

- Dziękuję, wystarczy woda. Przepraszam za cały ten kłopot.

Były to dość oględne przeprosiny za poprzednią noc. A co teraz? Na pewno w kręgach cioci Q chory gość nie narzuca się gospodarzom. Lecz on nie miał dokąd iść. Zaid-Dayan leciał do układu centralnego Federacji, a najbliższa stacja Floty znajdowała się w odległości, której pokonanie zajęłoby miesiąc, gdyby nawet jacht leciał w jej stronę. A przecież nie leciał.

- Nie ma za co, proszę pana. - Sam zabrał tosty, nakrył tacę i zostawił szklankę z wodą na stoliku. Ford marzył, żeby kucharz wreszcie sobie poszedł. Nie czuł już nudności, ale i nie ozdrowiał do końca. - Służący zjawi się niebawem i pomoże panu w kąpieli. Poinformuję madame, że wciąż jest pan niedys­ponowany. Oczywiście pytała o pana.

- Oczywiście - wymamrotał Ford.

- Madame żałuje, że jej osobisty lekarz przebywa obecnie na urlopie, lecz gdy dotrzemy do celu, znajdzie dla pana profesjonalną pomoc.

- Mam nadzieję, że nie będę jej już potrzebował. - Gdy wypowiedział te słowa, zdał sobie sprawę z ich podwójnego znaczenia. Kucharz zaś - dziwne, tego raczej nie spodziewałby się po kucharzu ciotki Q - uśmiechnął się.

- Ja również mam taką nadzieję, w pozytywnym rozumieniu pańskich słów. Mamy dość dobrze zaopatrzoną apteczkę, jeśli tylko zdecyduje się pan z niej skorzystać.

- Dziękuję, ale nie. Takie choróbska nigdy nie trwają długo. Kucharz wreszcie wstał, zabrał tacę, jeszcze raz się uśmiech­nął i wyszedł. Ford opadł na poduszki. Poszukiwania rzeczywiście rozpoczęły się fatalnie. Ciotka Q z pewnością darzy go sympatią, chętnie opowie mu o swoich związkach z Paradenami, ale nie będzie przecież tracić czasu na doglądanie schorowanego inwalidy. Pozostało tylko mieć nadzieję, że wirus, czy też jakakolwiek inna przyczyna niedyspozycji, będzie mu dokuczać krótko, jak za­zwyczaj. Nie mówiąc już o samej misji, miał ochotę spróbować kolejnych kulinarnych osiągnięć Sama.


Dwa dni później, gdy lekkie śniadanie nie wywołało żadnych dramatycznych skutków, wybrał się do jadalni, włożywszy tym razem przedpołudniowy strój obowiązujący dziewiętnastowiecznego Europejczyka (przynajmniej wydawało mu się, że to strój Europejczyka, gdyż wyraźnie pochodził ze Starej Ziemi, a wówczas właśnie Europejczycy tam dominowali). Ciotka Q przesłała mu wcześniej dla rozrywki kilka starych książek - prawdziwych, z papierowymi stronami i dwa razy dziennie dowiadywała się o jego zdrowie, lecz poza tym pozostawiła go samemu sobie. Musiał przyznać, że jest to znacznie lepsze niż znoszenie nieustannej troski osoby, której uczuć nie wolno urazić.

Ciocia Q przywitała się z nim bez nadmiernej czułości, madame Flaubert zaś tak dociekliwie dopytywała się o symptomy choroby, że wreszcie ciotka przerwała jej, podnosząc władczą dłoń.

- Serafino, doprawdy! Jestem pewna, iż nasz drogi Ford nie ma ochoty omawiać swych nieszczęsnych organów we­wnętrznych, a ja, mówiąc szczerze, też nie jestem nimi szczególnie zainteresowana. A już na pewno nie przed po­siłkiem.

Madame Flaubert uspokoiła się nieco, lecz zdołała jeszcze wygłosić komentarz o dziwnie zakłóconej aurze Forda,

Na szczęście obiad okazał się prawdziwym kulinarnym arcydziełem. Ford delektował się każdym kęsem, świadom tego, jak wiele Sam dokonał w dziedzinie koloru i faktury posiłku, pamiętając jednocześnie o diecie dla jego schorowanego żołądka. Ciotka Q naprowadziła rozmowę na temat dziwnych zwyczajów kolekcjonerskich, o których Ford nigdy nie słyszał. W grzecznych słowach spierała się z madame Flaubert, czy pewna urna z kolekcji rodziny Tsing to autentyczny Wedgwood ze Starej Ziemi, czy też (jak twierdziła Madame Flaubert) jedna z doskonałych kopii wykonanych na Gaehshjin w pierwszym wieku istnienia tej kolonii.

Spór ustał dopiero przy deserze. Madame Flaubert podała Fordowi tacę z ciastami, pytając:

- Zapewne cię nudzimy? A może się mylę? Ford nałożył sobie pierwszy z brzegu kawałek ciasta, domyś­lając się na widok paseczka głębokiego szkarłatu, że może być nadziewane jagodami, które uwielbiał. Madame Flaubert odstawiła tacę. Ciotka raczyła się miseczką jakiejś żółtej substancji. Ugryzł kęs kruchej słodkości, z rozkoszą przekonał się o słuszności swych przypuszczeń i przełknął, zanim odpowiedział.

- Nigdy nie nudzi mnie słuchanie o czymś dla mnie nowym, choć muszę przyznać, że pogubiłem się, gdy spierałyście się o to, czy ozdoby były tłoczone, czy rzeźbione.

Tak jak się spodziewał, ciotka wygłosiła szybki wykład na temat różnicy między jednym a drugim i wyjaśniła znaczenie tego faktu dla dyskusji. Kiedy chciała, potrafiła mówić krótko, zwięźle i niezwykle jasno. Nie była ani głupia, ani zepsuta bezczynnością. Jeśli sprawiała takie wrażenie, to tylko dlatego, że takie miała zamiary, gdyż pracowało to na jej korzyść.

Oprócz dwóch godzin, które ciotka przespała “odzyskując młodość", całe popołudnie spędzili na rodzinnych ploteczkach pominiętych pierwszego wieczoru. Ciotka Q znała dokładnie każdą, najodleglejszą nawet gałąź rodzinnego drzewa genealogicz­nego, w tym kilka, o których Ford nigdy nie słyszał. Wiedziała wszystko o karierach i małżeństwach rodzeństwa i kuzynów Forda. Stwierdziła, że jego brat Asmel zachował się jak dureń, porzucając znakomitą posadę w Laboratoriach Prime, by próbować szczęścia w hodowli liesli na futra. Ford przytaknął jej. Po­sprzeczali się jednak, ponieważ ciotka uważała, że jego siostra Tara postąpiła słusznie, wychodząc za tego urzędnika z banku, podczas gdy Ford był zdania, iż najpierw powinna skończyć studia.

- Nic nie rozumiesz - powtórzyła trzeci raz z rzędu ciotka Q i wreszcie wyjaśniła mu. w czym rzecz. - Ten młody człowiek jest bliskim kuzynem Maurice'a Ouen Changa. Był urzędnikiem w banku, gdy Tara za niego wyszła, ale za dziesięć lat zostanie kimś znacznie ważniejszym. Maurice jest zdecydo­wanie najbystrzejszym inwestorem w rodzinie. Przejmie w końcu kontrolę nad dwoma działami korporacji Cordade. Czy siostra nic ci nie mówiła?

- Dawno z nią nie rozmawiałem. O wszystkim dowiedzia­łem się od matki drogą korespondencyjną.

- Ach, tak! Twoja matka to kochana osoba. Moja przyjaciół­ka Arielle znała ją, gdy była jeszcze dziewczynką, zanim poślubiła twego ojca. Arielle zawsze mówiła, że twoja matka jest nie­słychanie uczciwa, i choć nie bawią jej gry towarzyskie, jest czarująca na swój własny cichy sposób. - Był to dość wiemy opis matki Forda, chociaż pomijał jej inteligencję, dowcip i znaczną urodę. Ford odziedziczył po niej gładką, smagłą cerę i giętki umysł, dzięki któremu mógł swobodnie poruszać się w każdej grupie społecznej. Prawdę mówiąc, nawet gdyby matka wiedziała, iż ten urzędnik z banku jest czyimś tam kuzynem, nie pozwoliłaby córce na podobne wyrachowanie. Ciotka Q mówiła dalej. - Jestem jednak przekonana, że córka twej matki darzyłaby tego młodego człowieka szczerym uczuciem, nawet gdyby nie miał podobnych koneksji.

- Tak właśnie uważa matka.

Ciekawe, dlaczego matka nigdy nie wspomniała nawet, że znała przyjaciółkę cioci Q, choć przecież ojciec tyle razy mówił o ciotce. Czy wiedziała, że Arielle była przyjaciółką cioci? A może wcale jej to nie obchodziło? Próbując rozwiązać tę zagadkę, poczuł, że zaczyna mu się kręcić w głowie. Stracił ostrość widzenia, a gdy zamrugał oczami, dostrzegł ciotkę Q przyglądającą mu się z zaciśniętymi wargami.

- Znów się źle czujesz.

To nie było pytanie. On sam zresztą nie miał najmniejszych wątpliwości: znów go mdliło. Tym razem do mdłości i zawrotów głowy doszły trudności z oddychaniem, jakby dusił się od aromatu bladych kwiatów.

- Przepraszam - wystękał. Ze wzroku ciotki wyczytał, że zaczyna ją męczyć. Krewni przybywający z wizytą powinni stanowić źródło rozrywki, słuchać jej opowieści i dostarczać materiału na nowe historie, które mogłaby przytoczyć komuś następnemu. Goście nie powinni padać bez sił w jej pięknie umeblowanych salonach, zatruwając powietrze przykrymi zapachami.

Zorientował, się nagle, że spadł z krzesła na podłogę. Co za wstyd. Ciotka nie wypowiedziała tych słów, lecz nie musiała się odzywać, by Ford zrozumiał, iż to właśnie myśli. Leżał na podłodze, zmuszając się, by oddychać i marząc o tym, żeby znaleźć się na Zaid-Dayanie, gdzie ktoś zabrałby go do izolatki, gdzie system diagnostyczny w parę minut stwierdziłby, co mu dolega i jak to leczyć, obcesowy zaś, lecz skuteczny w działaniu zespół medyczny Floty kontrolowałby stan jego zdrowia. A Sassinak, która zawsze miała w sobie więcej życia niż ciotka Q w momentach największego szaleństwa, przyszłaby go od­wiedzić, a nie opuściła pokój z irytacją. Jego dręczony chorobą umysł zarejestrował jeszcze wyraźny obraz wysadzanych szlachet­nymi kamieniami różyczek na czubkach trzewików ciotki Q, która wstała z fotela, odwróciła się na pięcie i zniknęła.


Tym razem ocknął się w łóżku z przykrą świadomością, że ponad jego głową rozgrywa się jakiś ostry konflikt. Czuł się cały obolały, drażnił go nawet dotyk pościeli. W głowie, gdzie powinien spokojnie pracować jego umysł, rozlegały się ciche trzaski, jak pięć lat temu, kiedy doznał ataku plahryjskiej gorączki.

- Zapewniam cię, Sam, siostrzeniec madame bezwzględnie potrzebuje mej uzdrawiającej mocy. - Ten słodziutki głos mógł należeć tylko do madame Flaubert.

Ford spróbował otworzyć oczy, lecz zabrakło mu sił. Usłyszał jakieś skrzypienie, a po nim szelest szat.

- Jego aura ujawnia charakter choroby, która zagnieździła się w duchowym domu jego najciemniejszych grzechów. Dzięki pobieranym naukom i modlitwie wiem, jak sobie z tym radzić. Potrzebuję tylko ciszy i absolutnego spokoju. Możesz odejść.

Ford znów usiłował otworzyć oczy, odezwać się, ale nie mógł nawet drgnąć. Czy ktoś go zahipnotyzował? Czy podano mu środek paraliżujący? Ogarnęła go panika, lecz nawet ona nie odblokowała mięśni. Po raz pierwszy pojął, że może umrzeć w tej luksusowej kajucie na prywatnym jachcie, w otoczeniu bogatych kobiet i ich służby. Nie potrafił wyobrazić sobie potworniejszej śmierci.

Gdy tak rozmyślał, poczuł na czole dotyk pulchnej, wilgotnej dłoni, a na prawej skroni ostre, długie paznokcie. Oczyma duszy ujrzał scenę z najgorszych koszmarów: pokryta łuską łapa wbija mu szpony w czaszkę i rozrywa ją na strzępy. Zapach perfum madame Flaubert zmieszał się ze smrodem wypełnionej ostrymi zębami gadziej paszczy. Zebrało mu się na wymioty, lecz nadal nie mógł się ruszyć.

- Powiedziałam, że możesz odejść. - Najwyraźniej Sam nie wyszedł. Ford wolałby, żeby kucharz został, ale nie mógł poruszyć nawet małym palcem u nogi, by dać mu jakiś znak.

- Przepraszam, madame - odezwał się Sam. W jego głosie dało się słyszeć raczej zdecydowanie niż autentyczne przeprosiny. - Wydaje mi się, że będzie lepiej dla nas wszy­stkich, jeśli tu zostanę. - Ten głos sprawił, że Ford niemal się uśmiechnął. Brzmiała w nim nuta prostolinijnej lojalności, z której wynikało, iż madame Flaubert ma pewne, powszechnie znane... skłonności? Na samą myśl o dotyku jej rąk. Ford wzdrygnął się.

- Twój głos sprawia mu ból - odparła madame Flaubert, cicho i podstępnie wywołując u Forda kolejne drgawki. - Widzisz, jak się rzuca. Lepiej odejdź, bo będę zmuszona porozmawiać z twoją panią.

Ford nie usłyszał żadnego ruchu. Znów spróbował otworzyć oczy. Jedna powieka niemal się rozwarła. Nagle dłoń przesunęła się po jego czole, a kciuk przycisnął powiekę.

- Madame mi pozwoliła. Przyznała, że tak będzie najlepiej. W odpowiedzi rozległ się ów syk, o którym Ford wiele czytał, ale nigdy nie słyszał go z ust kobiety. Kciuk coraz mocniej naciskał na powiekę, wywołując wrażenie wirujących jasnych kół. Wreszcie nacisk zelżał. Jeszcze jeden ostrzegawczy ruch i ręka spoczęła ciężko na jego ramieniu.

- Nie mam pojęcia, co też mogła sobie pomyśleć. - Głos madame Flaubert przybrał nutę rozdrażnienia, jak u kobiety obrażonej bezzasadnymi podejrzeniami.

- Madame ma czasami pewne... myśli. - Delikatny szmer z drugiego końca pokoju, odgłos poprawiania się w fotelu. - Doskonale pamięta, dlaczego pani tu jest. I ja również.

Madame Flaubert prychnęła równie znacząco - i równie fałszywie - jak wcześniej zasyczała.

- Zapominasz się, Sam. Jesteś tylko służącym...

- Jestem kucharzem madame. - Nacisk na ostatnie słowo wiele mówił. Kucharz madame - i jej wiemy sługa. Jej, a nie madame Flaubert. Ona zaś była osobą, którą Sam musiał tolerować ze względu na swą panią...

Ford usiłował skupić myśli. Nie wiedział, czy w podobnej sytuacji liczyła się jakaś lojalność. Gdyby to była Flota, pełne podtekstów słowa Sama wygłosiłby godny zaufania zastępca dobrego oficera. Lecz nie potrafił wyobrazić sobie ciotki Q jako dobrego oficera. A może? I dlaczego Madame Flaubert przebywała na statku, skoro ani ciotka Q, ani jej wierny sługa nie życzyli sobie jej obecności?

- Cóż, nie możesz winić mnie za to, że chcę mu dopomóc.

- O ile to rzeczywiście wszystko... - Ton głosu Sama stał się bardziej kategoryczny. Czy to ostrzeżenie? A może wyraz lęku?

- Kto ucieka się do przemocy, od przemocy ginie - wyrecytowała madame Flaubert. Ford poczuł na twarzy dotyk czegoś miękkiego. Domyślił się, że to jej szal, nim zdążyła go odsunąć. - W tej aurze widzę ból. Widzę przemoc i smutek. Widzę cień zła w przeszłości... Widzę nie narodzone dziecię ciemności... - Jej głos, z niepokojącym, melodyjnym zaśpiewem, wdzierał się do uszu Forda i mącił mu myśli. Czuł, że unosi się na tych dźwiękach, pogrążony w nich zarazem, jak w gęstym, lepkim strumieniu miodu.

- Co pani robi? Próbuje pani wywołać w nim poczucie winy?

Głos Sama wybił się ponad jej zawodzenia. Ford miał wrażenie, jakby spadł na ziemię z wysokości kilku metrów. W stopach poczuł skurcz. Kołdra wokół nich poruszyła się i zanim madame Flaubert zdążyła zaprotestować, silne dłonie Sama już masowały mu stopy, usuwając z nich ból.

- Nie dotykaj go! - krzyknęła. - Zniszczysz leczniczy strumień, o ile w ogóle się tu pojawi w twojej obecności.

- Za długo leży bez ruchu. Potrzebny mu masaż. W miejscu, którego dotykały dłonie Sama, Ford poczuł ciepło, jakby niemal mógł się poruszyć.

- To niemożliwe! - Zdjęła dłoń z ramienia Forda. Po­słyszał szelest szat: wstała. - Nie zdołam nic osiągnąć, gdy miętosisz mu stopy jak ciasto na chleb, zakłócasz aurę, mieszasz znaki. Kiedy już skończysz, bądź łaskaw mnie powiadomić. O ile jeszcze będzie żył. - Rozległ się dziwny dźwięk, zwielokrotniony szmer i słowa: - Zostawię mu ten ochronny talizman.

Na czole poczuł lodowato zimny dotyk, który dotarł do wnętrza czaszki i skrócił mu oddech. Lecz madame wychodziła już, szelest jej szat ucichł, drzwi się zamknęły. Ciepła dłoń natychmiast zabrała lodowaty przedmiot, a ciepły palec rozchylił ma powieki. Z zaskoczeniem zorientował się, że widzi. Przede wszystkim pochyloną nad nim twarz Sama. Kucharz potrząsnął głową.

- Chory z ciebie człowiek, bratku, bez dwóch zdań. Nie należało próbować przechytrzyć ciotki, skoro nie dorastasz jej do pięt.



ROZDZIAŁ PIĄTY


To nie był najlepszy pomysł - wymamrotał któryś członek zespołu medycznego, schodząc z trudem z promu po wylą­dowaniu w jedynym porcie na Diplo. Lunzie nie wiedziała, kto to powiedział, ale w pełni się z nim zgadzała. Jej kombinezon podtrzymujący stałe ciśnienie uciskał ją jak przyciasny pas. Kiedy obwody kontrolne pracowały należycie, utrzymywały odpowiednie ciśnienie od stóp do głów, teoretycznie nie unie­możliwiając ruchu stawów... a przynajmniej nie do końca. Na kombinezon założyła strój zalecany na surową diplońską zimę. Lekki i ciepły na planecie z normalną grawitacją, tu okazał się ciężki i niewygodny. Czuła, jak jej stopy zapadają się w grube, wyściełane podeszwy, a każda kość jęczy pod dodatkowym ciężarem.

- Zima na Diplo - dodała ponuro Conigan, wskazując ręką w grubym kombinezonie krajobraz za okrągłymi oknami terminalu. Silny wiatr walił śniegiem w ściany budynku, który aż dygotał. Ten śnieg bardziej przypominał grad. Prom wpadł prosto w gwałtownie nadciągającą burzę śnieżną, hałaśliwie bombar­dującą kadłub.

Na szczęście przeszli bez kłopotów przez kontrolę celną. Najpierw na stacji orbitalnej, a potem w terminalu kontrolowali ich ciężkoświatowcy, którzy z powodzeniem mogliby występować w koszmarach sennych każdego przedstawiciela lekkiego świata. Wielcy, potężni funkcjonariusze o grubo ciosanych twarzach słabo maskujących wrogość i pogardę, odziani w mundury podkreślające rozbudowane mięśnie, przeprowadzili niezwykle szczegółową kontrolę dokumentów i sprzętu zespołu. Lunzie poczuła nagłe przerażenie na widok otwarcie aroganckiego zachowania ciężkoświatowców, lecz odwołała się do Dyscypliny i niemal natychmiast odzyskała spokój. Nic złego jeszcze jej nie zrobili, poza tym, że byli nieuprzejmi, a nieuprzejmość na nią nie działała.

Zresztą dzięki temu powitaniu każda odrobina okazanej im później uprzejmości wydawała się niemal uprzedzającą gościn­nością. Zaproponowano im ciężarówkę do przewiezienia sprzętu na teren głównego ośrodka badawczego. Żadne z nich nie skomentowało faktu, że ich eskortę stanowi tylko student, a nie - jak by wypadało - jakiś poważny naukowiec.

Jeśli nawet Lunzie łudziła się, za na Diplo nie słyszano jeszcze o jej przejściach na Irecie, wkrótce pozbawiono ją tych złudzeń. Student sprawdził ich nazwiska na liście i wyszczerzył zęby w uśmiechu.

- Doktor Lunzie? To pani tyle czasu spędziła w hibernacji? To nasi z ekspedycji was zamrozili, co?

Lunzie nie rozmawiała jeszcze o swych przygodach z po­zostałymi członkami zespołu, więc teraz okazali zrozumiałą ciekawość.

- Nie - odparła spokojnie, jakby rozmawiali na temat rożnych sposobów wyszukiwania danych. - Byłam tam lekarzem i to ja zamroziłam swoich towarzyszy.

- Ale na Irecie byli ciężkoświatowcy... - zaczął znów student. Głos miał młody, lecz potężne ciało sprawiało, że wyglądał dojrzalej.

- Ulegli mutacji - odparła wciąż spokojnie Lunzie. Jeśli słyszał o wydarzeniach na planecie, to na pewno o tym wie. A może tutejszy gubernator zafałszował fakty na korzyść swoich ziomków?

- Och. - Zerknął na nią przez ramię, nim skierował ciężarówkę do tunelu. - Jest pani pewna, że nie zaszła jakaś pomyłka?

Pozostali członkowie zespołu w milczeniu strzygli uszami. Z pewnością chcieli usłyszeć jej wersję wydarzeń, lecz woleli, by nie przedstawiała jej właśnie teraz. Student wyglądał dość niewinnie, ale nigdy nic nie wiadomo.

- Nie mogę nic więcej powiedzieć - oznajmiła, starając się nadać swemu głosowi ton zarazem życzliwy i zdecydowany. - Sprawa jest w toku, proces ma się dopiero rozpocząć, więc zabroniono mi o tym mówić.

- Ale to jest prawo federacyjne - powiedział zadziornie student. - Tutaj ono nie obowiązuje. Może pani mówić spokoj­nie, oni nigdy się nie dowiedzą.

Lunzie powstrzymała uśmiech. Studenci wszędzie są tacy sami! Zawsze uważają, że prawo ich nie dotyczy, zwłaszcza gdy chcą się czegoś dowiedzieć. Bardzo możliwe oczywiście, że cała reszta mieszkańców Diplo myślała o prawie federacyjnym w ten sam sposób - tak zresztą przypuszczała sama Federacja - ale równie dobrze mogła przez niego przemawiać zwykła młodzieńcza ciekawość.

- Przykro mi - odezwała się głosem w którym na próżno można by się doszukiwać tonu przeprosin. - Obiecałam mil­czenie, a zawsze dotrzymuję obietnic.

Dopiero po chwili przypomniała sobie grawitanckie przy­słowie powtarzane przez Zebarę: “Nie łam obietnic. Łam kości!" Zadrżała. Nie zamierzała łamać nikomu kości, ani też pozwolić, by ktoś łamał kości jej, jeśli tylko mogła tego uniknąć.

Pierwsze dni spędzone na Diplo upłynęły im na ciągłych zmaganiach z podwyższoną grawitacją oraz ze sprzętem mającym podobno ułatwić im przeżycie na planecie. Lunzie nie znosiła codziennych trudów związanym z wpełzaniem w czysty kom­binezon ciśnieniowy i umocowaniem w intymnych miejscach instalacji niezbędnych do wykonywania czynności fizjologicznych. Znienawidziła w ogóle kombinezon, w którym czuła się jak w klatce. Część zmęczenia, obezwładniającego również Taillera i Biasa, mogła przezwyciężyć dzięki Dyscyplinie, chociaż na pewien czas, żeby nie wypuścić z palców instrumentów, nie porozlewać drżącą ręką jedzenia. Jednak pod koniec każdego dnia pracy wszyscy byli u kresu sił i z trudem powstrzymywali wybuchy złego humoru.

Adaptację utrudniała również inna prędkość obrotu planety i związana z tym długość “dnia", trwającego dłużej niż dzień standardowy. W rezultacie byli jeszcze bardziej znużeni, nie mając odniesienia do standardowych norm czasu.

Prowadzone badania zafascynowały Lunzie. Wciąż musiała sobie przypominać, że prawdziwy powód jej wizyty na planecie nie ma nic wspólnego z reakcją ciężkoświatowców na hibernację. Miała bardzo mało czasu na nawiązanie kontaktu z Zebarą. Zdołała ustalić, że przyjaciel nadal żyje i mieszka na Diplo.

Jednak skontaktowanie się z nim nie było łatwe, a szansa, że udzieli jej pomocy, raczej znikoma. Mimo wszystko widziała w nim jedyny ratunek. Musiał mieć już koło osiemdziesiątki, nawet jeśli pobyt na okrętach i planetach z niższą grawitacją ułatwił mu dłuższe aktywne życie. Kiedyś w pełni sobie ufali, lecz czy teraz to zaufanie okaże się wystarczające, by umożliwić zdobycie informacji, które chciała od niego uzyskać? O ile w ogóle będzie mógł jej pomóc.

Pod koniec pierwszego tygodnia zespół badawczy otrzymał pierwszy sygnał urzędowego uznania ze strony tubylców: za­proszenie na oficjalne przyjęcie z tańcami w pałacu gubernatora. Pracę skończyli wcześniej niż zwykle. Lunzie przez godzinę moczyła się w gorącej wodzie, po czym przystąpiła do przygoto­wywania kreacji. Konieczność noszenia kombinezonu ciśnienio­wego oznaczała, zew przypadku kobiet “strój oficjalny" powinien zakrywać więcej niż zwykle. Lunzie włożyła dopasowaną zieloną suknię z długimi rękawami i bardzo małym dekoltem, ukrywającą kombinezon, lecz uwydatniającą figurę. Ostrzeżono ją, że powiew­ne suknie z falbanami zwisają smętnie w ciężkiej grawitacji planety, więc przygotowała na tyle tylko szeroką, żeby móc swobodnie w niej chodzić i tańczyć. Zerknęła w lustro i uśmiech­nęła się. Wyglądała delikatniej niż zwykle, mniej niebezpiecznie, po prostu doskonale.

Zespół zebrał się w pokoju Taillera, oczekując na transport. Lunzie spytała o rezydencję gubernatora.

- To istny pałac - odparł Tailler, który był już kiedyś na Diplo. - Stoi pod osobną kopułą, żeby w oknach można było użyć cieńszych szyb. Nawet o tej porze roku otaczają go ogrody pełne kwiatów. Wygląda to nadzwyczaj efektownie i oczywiście pochłania skandalicznie dużo pieniędzy, podczas gdy na planecie panuje ogólna nędza.

- Dawniej nie było tu tak źle - wtrącił Bias. - Środki przestały ostatnio wystarczać z powodu dużego przyrostu ludności.

Tailler zmarszczył brwi.

- Oni głodują od dawna, Bias. Życie na Diplo nigdy nie było łatwe.

- Ale musisz przyznać, że wydają się nie dbać o to. A już z pewnością o nic nie obwiniają samego gubernatora.

- Nie, i to właśnie jest niesprawiedliwe. Winią nas. Federa­cję, podczas gdy sami są sprawcami swej nędzy...

- Cicho! - Lunzie usłyszała z korytarza jakieś kroki. Po dłuższej chwili ktoś zastukał do drzwi. Stał za nimi ciężkoświatowiec w mundurze ozdobionym wstęgami, medalami i zło­tymi guzami. Z jego twarzy bez wyrazu nie dawało się niczego wyczytać, lecz Lunzie miała wrażenie, że usłyszał przynajmniej część ich rozmowy.

- Jeśli jesteście gotowi, możemy jechać do pałacu - oznajmił.

- Dziękujemy - odparła Lunzie, biorąc srebrzystą kurtkę. Jej towarzysze też naciągnęli płaszcze i ruszyli.

Zgodnie z zapowiedzią, umieszczony pod osobną kopułą pałac gubernatora olśniewał przepychem. Wokół niego szerokie trawniki i regularne klomby zdawały się płonąć barwami w świetle starannie rozstawionych reflektorów. Zespół medyczny stąpał po wąskim pasie srebrzystej materii, wyglądającym jak stalowa siatka, a miękkim jak dywan. Gdy zbliżali się do masywnych odrzwi, przy których stał rząd witających osób, telewizyjni reporterzy zwrócili na nich oślepiające światła lamp.

- Uśmiechnij się, będziesz sławna - wymamrotał Bias.

Lunzie nie spodziewała się takiego powitania, lecz i tak uśmiechnęła się ze spokojem do kamery. Jej koledzy mrugali porażonymi światłem oczami, puszczając mimo uszu nazwiska przedstawianych im osób. Lunzie uśmiechnęła się do siebie, słysząc, jak jąkają się w odpowiedzi. Oficjalne powitania to naprawdę nic trudnego, o ile pamięta się, by wypowiadać na przemian którekolwiek z pięciu czy sześciu dopuszczalnych formułek i cały czas się uśmiechać. Już w połowie szpaleru witających, wyrzucając z siebie kolejne .Jestem zaszczycona" czy “Miło mi pana poznać", zajęła się w duchu obserwacją otoczenia.

Dlaczego na przyjęciach, myślała, tutejsze kobiety starają się naśladować lekkoświatową modę, skoro w każdych innych okolicznościach wszyscy mieszkańcy Diplo noszą odzienie o wiele lepiej przystosowane do ich rozmiarów i siły? Przecież można byłoby zaprojektować dla nich specjalne stroje i na oficjalne okazje, uwzględniając ich odmienne proporcje. Ale żadna tutejsza elegantka nie powinna nosić obcisłej atłasowej sukni z falbanami na biodrach, czy też sukienki, w której boczne rozcięcie wygląda tak, jakby rozpruło się po wpływem wewnętrznego napięcia.

Jeden z mężczyzn - zastępca gubernatora, Jak usłyszała, gdy ją przedstawiono i gdy złapał jej dłoń w swą silną rękę - również był zwolennikiem lekkoświatowej mody. Nie istniało chyba nic śmieszniejszego niż masywna noga ciężkoświatowca przystrojona na kolanie różowymi i zielonymi wstążeczkami. Koszula z szerokimi rękawami wyglądała jeszcze w miarę możliwie, ale te wąskie, krótkie spodnie! Lunzie z trudem stłumiła chichot i ruszyła dalej wzdłuż kolejki. Sam gubernator nosił bardziej konserwatywny granatowy strój, podobny do najpopularniejszego na planecie fasonu ubioru.

Bufet składał się z dwóch długich stołów ustawionych wzdłuż ścian wielkiej sali. Służący podał Lunzie ogromny srebrny kielich bladego płynu. Ostrożnie przełknęła pierwszy łyk. Musi mieć się na baczności i nie pić zbyt wiele, choć napój nie jest chyba na tyle mocny, by ją odurzyć. Wzięła ciasteczko z pomarańczowym kremem serowym i dwiema zielonymi kropelkami lukru i ruszyła dalej, uśmiechając się i kłaniając mijanym ciężkoświatowcom. Poza zespołem medycznym jedynymi lekkoświatowcami obec­nymi na przyjęciu byli konsul Federacji oraz kilku pracowników konsulatu.

Rozpoznała paru ciężkoświatowców - naukowców i lekarzy z centrum medycznego, w którym pracowała. Trzymali się razem, rozmawiając o sprawach zawodowych, podczas gdy zaproszeni politycy - wysocy urzędnicy rządowi, członkowie diplońskiego parlamentu (który podobno znajdował się pod ścisłą kontrolą gubernatora) - szybko wmieszali się między pozostałych gości

Okazało się, że zielony lukier jest słony, a nie słodki, pomarańczowa masa zaś to nie ser, lecz jakiś owoc. Wysoki pisk dochodzący z podwyższenia na drugim końcu sali zapowiedział muzykę. Lunzie niewiele widziała zza pleców wysokich ciężko­światowców. W prawie pełnej już sali czuła się jak dziecko, które wślizgnęło się na przyjęcie dla dorosłych.

- Lunzie! - zawołał zastępca gubernatora, nadciągając ku niej z trzepotem szerokich białych rękawów i kolorowych wstążeczek u kolan. Wziął ją za rękę. - Pozwoli pani, że przedstawię: moja siostrzenica Colgara.

Colgara nie była równie wysoka, jak jej wuj, lecz i tak górowała nad Lunzie swą masywną sylwetkę. Miała na sobie jasnożółtą suknię z szeregiem morelowych fałdek na bokach i szeroką morelową falbaną u dołu. Ukłoniła się i podała Lunzie rękę. Zastępca gubernatora mówił dalej, klepiąc siostrzenicę po ramieniu.

- Chce zostać lekarzem, ale to tylko porywy młodzień­czego serca. Za rok poślubi syna gubernatora, kiedy tylko wróci on z... - Przerwał nagle, gdyż ktoś dotknął jego ra­mienia. Odwrócił się i zagłębił w rozmowie z jakimś mę­żczyzną.

Lunzie uśmiechnęła się do górującej nad nią dziewczyny.

- Więc interesuje cię medycyna?

- Owszem. I robię duże postępy w nauce. - Colgara wygładziła zmarszczki na sukni nerwowym gestem, zdradzającym skrępowanie nastolatki. - Chciałam... chciałam przyjrzeć się pracy pani ekipy, ale wiem, jak bardzo jesteście zajęci. Wuj powiedział, że nie wolno wam przeszkadzać, a poza tym i tak nie pójdę na akademię medyczną. - Zmarszczyła brwi, najwyraźniej wciąż nie mogąc się z tym pogodzić.

Lunzie nie bardzo wiedziała, co powiedzieć. Nie chciała mieszać się w rodzinne sprzeczki, zwłaszcza w tak ważnej rodzinie. Ale dziewczyna miała taką nieszczęśliwą minę...

- Może udałoby ci się jedno i drugie - powiedziała w końcu Lunzie.

- Miałabym studiować i jednocześnie wyjść za maź? - Colgara wzruszyła ramionami. - Ależ ja muszę mieć dzieci. Nie mogę studiować i mieć dzieci!

Lunzie zaśmiała się.

- Dlaczego nie? Niejednej się to zdarza.

- Ale nie tu - odparła cicho Colgara. - Nie rozumie pani, jak tu wygląda życie. Nie jest nam łatwo, z naszymi genami i w takim środowisku...

Lunzie ani się obejrzała, a już musiała wysłuchać długiego wykładu o ciąży ciężkoświatowców, obejmującego doświadczenia matki Colgary, jej ciotki i starszej siostry. Byłoby to nawet ciekawe, ale nie na oficjalnym przyjęciu, gdzie szczegółowo opisane procesy fizjologiczne zaczęły się mieszać ze strzępkami innych rozmów o polityce, rolnictwie, przemyśle lekkim i ciężkim, powiązaniach handlowych... Wreszcie, po dłuższym czasie, Colgara zakończyła swój monolog słowami:

- Widzi pani, nie mogłabym jednocześnie studiować i mieć dzieci.

- Rozumiem - odparła Lunzie, zastanawiając się, jak od niej uciec. Zastępca gubernatora zniknął w morzu szerokich ramion i masywnych pleców. Nie widziała żadnej znajomej osoby, która mogłaby ją wyratować.

- Znudziłam panią, prawda? - zapytała ponurym głosem Colgara, opuszczając dolną wargę w smętnym dąsie. Lunzie starała się być taktowną.

- Nie, naprawdę, ja tylko... - Nie mogła przecież powie­dzieć: “Ja tylko chcę od ciebie uciec".

- Pomyślałam sobie, że pani, jako lekarz, będzie zaintere­sowana problemami medycznymi...

- Z całą pewnością, ale... - Nagle doznała olśnienia. - Widzisz, położnictwo to nie moja dziedzina. Nie mam wystar­czającej wiedzy, żeby zrozumieć wszystko, co mi powiedziałaś. - Wybieg chyba zadziałał. Colgara nieco się rozchmurzyła. - Zajmuję się głównie rehabilitacją zawodową. Dlatego taki nacisk kładę na to, by każdy mógł wykonywać wymarzoną pracę. Ludzie zawsze wymyślają sobie powody uniemożliwiające to, co my staramy się im ułatwić.

Colgara powoli pokiwała głową, uśmiechając się nawet. Lunzie nie była pewna, który z jej argumentów wywarł właściwy skutek, lecz przynajmniej dziewczyna nie patrzyła już na nią z wrogością. Colgara nachyliła się do ucha Lunzie.

- To moje pierwsze oficjalne przyjęcie. Długo prosiłam wuja, żeby mnie zabrał, i wreszcie się zgodził, bo jego żona zachorowała. - Lunzie przygotowała się na kolejny szczegółowy wykład medyczny, lecz na szczęście Colgara mówiła o czymś innym. - Nalegał, żebym ubrała się w obcym stylu. Tak naprawdę mam na sobie sukienkę kuzynki Jayce. Moim zdaniem jest ohydna, ale pani pewnie jest do czegoś takiego przy­zwyczajona.

- Niezupełnie. - Lunzie nie miała ochoty tłumaczyć nieświadomej niczego dziewczynie, że spędziła czterdzieści trzy lata w jednym roboczym ubraniu, zahibernowana dużo wcześniej niż Colgara przyszła na świat. - Rzadko noszę oficjalny strój. Lekarze zazwyczaj nie mają zbyt wiele czasu na udział w spot­kaniach towarzyskich.

Nie mogła się powstrzymać, by nie rozejrzeć się w tłumie masywnych barków i pleców w poszukiwaniu czegoś lub kogoś, kto stanowiłby wymówkę dla porzucenia dziewczyny.

- Zje pani coś jeszcze? - spytała Colgara. - Ja umieram z głodu. - I nie czekając na odpowiedź Lunzie, odwróciła się i ruszyła w stronę bufetu.

Lunzie poszła w jej ślady. Przynajmniej w tej części sali ludzie siedzieli przy stołach, więc mogła się rozejrzeć. Jej uwagę przykuła misterna dekoracja na najbliższym stole - różowe i czerwone plastry w otoczeniu kwiatów i owoców. To chyba nie jest... Lecz po zapachu poznała, że owszem, a do tego część na surowo. Spojrzała na Colgarę. Dziewczyna nakładała sobie plastry na talerz. Czyżby nic nie wiedziała? A może to zamierzona obraza? Lunzie, zniesmaczona tak otwartą bez­czelnością, demonstracyjnie nałożyła sobie kilka kawałków jakichś żółtawych owoców, parę herbatników i wycofała się od stołu.

- Czy to prawda, że wy nie jadacie mięsa? - spytała Colgara. W jej głosie nie było pogardy, dominowała w nim ciekawość. Lunzie zastanowiła się, co powinna odpowiedzieć.

- Wynika to z naszego światopoglądu - powiedziała wreszcie. Colgara, napychająca sobie usta kawałkami mięsa, miała zaskoczoną minę. Lunzie westchnęła i dodała: - Uważamy, że nie powinno się zjadać istot, które mogą czuć i myśleć.

Colgara nie zmieniła wyrazu twarzy. Przeżuła i przełknęła kolejny kęs.

- Ale przecież muski to nie ludzie. To tylko zwierzęta, w dodatku dość tępe. Nie potrafią mówić i w ogóle... - Wsunęła do ust następny kawałek mięsa i mówiła z pełną buzią. - Poza tym potrzebne nam białka złożone. To część procesu adaptacyjnego.

Lunzie chciała już powiedzieć, że każde złożone białko da się otrzymać w drodze syntezy, że nie trzeba zabijać i zjadać innych istot, lecz w porę zrozumiała cały bezsens takiej argumen­tacji. Zmusiła się do uśmiechu.

- Moja droga, jak powiedziałam, jest to kwestia światopo­glądowa. Życzę smacznego.

Odwróciła się i niemal wpadła na siwowłosego mężczyznę, którego masywna postać z wiekiem nieco się pochyliła, przez co jego twarz znajdowała się prawie na poziomie jej oczu. Przez chwilę widziała tylko nie znanego sobie, dość starego, jak na warunki podwyższonej grawitacji, ciężkoświatowca, osobę o wy­bitnej inteligencji i dowcipie (tak przynajmniej sugerował błysk w jego oczach). Wreszcie przypomniała sobie tę twarz, tyle że dużo młodszą.

- Zebara! - wykrzyknęła z radością, ale i z przerażeniem. Choć pragnęła go odnaleźć i nie szukała nawet w bazie danych informacji, że zmarł, podczas gdy ona spała w hibernacji, jednak na jego widok doznała szoku. Pełen życia młodzieniec zestarzał się, skurczył w sobie. Lecz wciąż uśmiechał się tak samo ciepło, jak dawniej.

- Lunzie! Znalazłem twoje nazwisko na liście członków zespołu medycznego i nie mogłem uwierzyć, że to naprawdę ty! I nagle pojawiłaś się w telewizji... Musiałem tu przyjść i zobaczyć się z tobą.

Przez jej głowę przebiegały sprzeczne myśli. Chciała go wypytać, co robił przez wszystkie te stracone dla niej lata. Pragnęła opowiedzieć mu, co jej się przydarzyło. Lecz nie widziała szans na długą, spokojną pogawędkę. Miała tu do spełnienia dwie misje, teraz zaś powinna skupić się na tym, jak pomóc Sassinak.

- Wyglądasz nadspodziewanie dobrze - mówił Zebara.

- Czterdzieści trzy lata hibernacji - odparła, zastanawiając się, dlaczego nic nie wie, skoro niektórzy ciężkoświatowcy najwyraźniej znali ten temat. - A ty wyglądasz...

- Jak starzec - dokończył ze śmiechem Zebara. - Nie musisz prawić mi fałszywych komplementów. Aż dziwne, że nadal żyję, ale oczywiście bardzo się zmieniłem. Miałem ciekawe życie. Chciałbym jeszcze zdążyć opowiedzieć ci o nim. - Spojrzała na niego pytającym wzrokiem. Uniósł wysoko krzaczastą brew. - Wiesz, że pozostało mi mało czasu, kochanie. Mogę chyba tak do ciebie mówić, bo w odróżnieniu od ciebie przeżyłem te czterdzieś­ci trzy lata. - Wyjął jej talerz z dłoni. - Chodź ze mną.

Lunzie rozejrzała się naokoło. Ta sama sala pełna masywnych postaci. W zasięgu wzroku ani jednego lekkoświatowca... Jakiś służący przyglądał jej się zza stołu z krzywym uśmieszkiem.

- No chodź - powtórzył Zebara z lekkim zniecierpliwie­niem. - Nie myślisz chyba, że cię zgwałcę.

Oczywiście, że nie. Ale chciała poinformować członków swego zespołu, że wychodzi na chwilę. Ukryła zaskoczenie, gdy Zebara złapał ją za nadgarstek i pociągnął wzdłuż stołów na koniec sali. Służący wciąż uśmiechał się drwiąco, a nawet chyba zachichotał, gdy Zebara wyprowadził ją przez podwójne drzwi na szeroki, wysłany dywanami korytarz. Tłum przerzedził się, choć i tu spacerowało wielu ciężkoświatowców.

- Do łazienki - powiedział Zebara, wciąż trzymając ją za rękę i prowadząc w boczny korytarz, a następnie w lewo, w kolejny. Otworzył jakieś drzwi i wciągnął Lunzie do pomiesz­czenia pełnego luster. Wielkie, szerokie sofy stały wokół masyw­nego stołu ze szklanym blatem. - Siadaj tu. Pogadamy sobie.

Sofa była za głęboka, by Lunzie było na niej wygodnie. Kiedy opierała się plecami, stopy zwisały jej nad podłogą. Poczuła się jak dziecko w pokoju rodziców. Zebara powoli obszedł całe pomieszczenie, z uwagą szukając czegoś ukrytego przed jej wzrokiem. Wreszcie westchnął, wzruszył ramionami i usiadł koło niej.

- Musimy zaryzykować. Gdyby ktoś wszedł, udawaj, że się ze mną szamoczesz. To ich przekona, ponieważ wiedzą, że przepadałem za tobą - moim ulubionym lekkoświatowcem.

- Ale...

- Nie kłóć się ze mną, nie ma na to czasu. - Wciąż rozglądał się po sali. Siedząc tuż przy nim, Lunzie dostrzegła wszystkie zmiany dokonane na jego twarzy przez czas. Szkoda, że nie był już taki, jak dawniej. - Wiem o Irecie, choć dowiedziałem się za późno, więc nie mogłem nic zrobić. Proszę, uwierz mi.

- Oczywiście, że ci wierzę. Jesteś człowiekiem, który...

- Nie wiem już, jakim jestem człowiekiem. - Uderzył ją chłód w tych słowach i w jego śmiertelnie cichym głosie. - Jestem umierającym ciężkoświatowcem. Umrę w ciągu roku, lekarze są bezradni. I tak miałem w życiu dużo szczęścia. Moje dzieci i wnuki to też ciężkoświatowcy, podlegający tym samym ograniczeniom. Dlatego, choć zgadzam się, że bunt jest takim samym złem, jak piractwo, choć wiem, że nie powinniśmy widzieć we wszystkich lekkoświatowcach swoich wrogów, chciał­bym, żeby Federacja przyjęła do wiadomości pewne fakty na nasz temat. Nie jesteśmy tępymi zwierzętami, podobnie jak twoim zdaniem nie są nimi istoty niższe, które kiedyś wszyscy zjadali. I nie wiem, czy potrafiłbym przekonać swoje dzieci, że ich dzieci powinny umrzeć, byleby ocalić życie innym istotom myślącym i czującym, w myśl światopoglądu tych, którzy mięsa nie potrzebują, lecz chętnie wykorzystują naszą siłę.

Wstrząśnięta Lunzie nie mogła wykrztusić ani słowa. Zawsze była pewna, że Zebara stanowi doskonały przykład dobrego ciężkoświatowca, godnego zaufania idealisty. Czyżby się myliła?

- Nie myliłaś się - odezwał się Zebara, jakby czytał w jej myślach. A może z wyrazu twarzy? Lecz on nawet na nią nie zerknął, wpatrzony w przestrzeń. - W tamtych latach byłem taki, jakim mnie widziałaś. Starałem się z całych sił, nawet nie wiesz jak bardzo, by przekonać innych do swoich poglądów. Ale nie wiesz tego, co ja widziałem, kiedy ty spałaś w najlepsze. Nie pragnę wojny, Lunzie, nie tylko dlatego, że moi rodacy przegraliby ją. Po prostu wojnę uważam za zło... - Głęboko westchnął i poklepał ją po ramieniu jak dziadek wnuczkę. - Nie lubię takiego siebie. Nie lubię tak myśleć.

- Przykro mi - odezwała się Lunzie. Nic innego nie przychodziło jej do głowy. Dawniej ufała Zebarze - wierzyła w niego, był dobrym człowiekiem. Jeśli coś go odmieniło, musiała to być jakaś potężna siła. Może przekonałaby i ją samą...

- Nie, to mnie jest przykro - odpowiedział Zebara, znów się do niej uśmiechając. - Często chciałem z tobą porozmawiać, zwierzyć ze swoich uczuć. Zrozumiałabyś mnie, pomogłabyś wytrwać przy tamtych ideałach. A teraz zepsułem spotkanie, o którym tak długo marzyłem. Zatrułem je swoimi wątpliwoś­ciami, starczymi obawami, a ty siedzisz obok i drżysz ze strachu przede mną jak struna harfy. Nic dziwnego. Zawsze wiedziałem, że jesteś odważna, ale żeby przylecieć na Diplo, doświadczywszy tyle okrucieństwa od ciężkoświatowców? To doprawdy niewiary­godne, Lunzie.

- Uczyłeś mnie, że nie wszyscy cięźkoświatowcy są tacy sami - odparła Lunzie, odwzajemniając uśmiech.

Zgiął się w udanym geście skruchy.

- Celny cios. Moja droga, jeśli żywione do mnie zaufanie naraziło cię na krzywdę ze strony innych, jest mi niewymownie przykro. Ale jeżeli po tym wszystkim, co przeszłaś, to samo zaufanie pomogło ci zebrać się na odwagę i przylecieć tutaj, by pomóc mym ziomkom, czuję się doprawdy zaszczycony. - Twarz mu nagle posmutniała. - Mówiąc poważnie, potrzebuję twojej pomocy. A to może być niebezpieczne.

- Ty potrzebujesz mojej pomocy?

- Tak, chodzi o to, że... - Nagle rzucił się na nią, przyciskając ją do sofy.

- Co robisz! - Unieruchomił jej ręce, ona ugryzła go w ramię. Za plecami usłyszała czyjś chichot.

- Niezły początek, Zebaro - odezwał się obcy. - Ale pospiesz się, bo nie zdążysz na przemówienie gubernatora.

- Idź stąd, Follardzie - odparł Zebara. - Jestem zajęty, a przemówienie gubernatora nic mnie nie obchodzi.

Wybuch śmiechu.

- Sypialnie są na górze. Chyba że pracujesz też nad drobnym szantażem.

Zebara podniósł głowę. Lunzie nie wiedziała, czy ma krzy­czeć, czy też udawać przyzwolenie.

- Jeśli będę potrzebować rady, poproszę cię o nią.

- Dobrze już, dobrze, idę sobie.

Lunzie usłyszała skrzypienie zamykanych drzwi i odliczyła do pięciu, nim podniosła się w ślad za Zebara.

- Dobrze, że mnie uprzedziłeś, bo miałabym poważne wątpliwości, czy naprawdę chodzi o moją pomoc.

- Naprawdę. - Zebara był spięty, wyraźnie zdenerwowa­ny. - Lunzie, tu nie możemy rozmawiać, ale musimy się jeszcze spotkać. Potrzebuję twojej pomocy. Proszę, udawaj, że łączą nas zażyłe stosunki.

- Tutaj? Ze względu na jakiegoś Follarda?

- Nie tylko ze względu na niego. Sprawa jest poważna i ma znaczenie nie tylko dla nas dwojga. Także dla całej Federacji. Więc proszę, zachowuj się tak, jakby... - Przerwał mu donośny dzwonek. Zmełł w ustach przekleństwo, którego Lunzie nie słyszała od wielu lat, i wstał z sofy. - No to koniec. Ktoś włączył alarm w biurze gubernatora. Za chwilę w pałacu zaroi się od policji i strażników. Lunzie, musisz mi choć trochę zaufać. Gdy stąd wyjdziemy, opieraj się na mym ramieniu i udawaj, że jesteś nieco zamroczona.

- Nie muszę udawać.

- Spotkaj się ze mną jutro po pracy. Powiedz kolegom, że idziesz na obiad ze starym znajomym. Zrobisz to?

- Przynajmniej nie skłamię - odparła z kwaśnym uśmie­chem.

Postawił ją na nogi - wciąż był od niej dużo silniejszy. Położył rękę na jej ramieniu, palcami dotknął włosów. Oparła się o niego, usiłując nie poddawać się na nowo lękowi. W tej samej chwili otworzyły się drzwi, przez które do środka wpadł natrętny dzwonek alarmu i dwóch mundurowych policjantów. Lunzie zrobiła minę kobiety przyłapanej w kompromitującej sytuacji. Nie śmiała nawet spojrzeć na Zebarę.

Jednak on był chyba w tym świecie kimś, czyje nazwisko liczyło się dla policjantów. Sprawdzili tylko jego dane w ręcznym komputerze i poszli w swoją stronę. Zebara poprowadził ją do głównej sali. Większość gości tłoczyła się pod jedną ścianą. Lekkoświatowcy trzymali się razem. Członkowie zespołu medycz­nego na jej widok najpierw odetchnęli z ulgą, by po chwili otworzyć usta ze zdziwienia. Lunzie starała się sprawiać wrażenie osoby zupełnie zauroczonej towarzyszem i najwyraźniej dobrze grała swą rolę.

Zebara zaprowadził ją do grupki lekkoświatowców, objął na pożegnanie i, nim pchnął ją lekko w stronę kolegów, wyszeptał jeszcze:

- Pamiętaj, jutro...

- Nareszcie! - wykrzyknęło jednocześnie dwóch członków zespołu. Lunzie nie mogła powstrzymać chichotu.

- Co to za alarm? - spytała, starając się opanować wesołość.

- Podobno ktoś chciał włamać się do biura gubernatora. - W głosie Biasa pobrzmiewała dezaprobata. - Ponieważ zniknęłaś na tak długo, baliśmy się, że masz z tym coś wspólnego. - Tu nastąpiła krótka pauza, w trakcie której Lunzie chciała już spytać, po co miałaby włamywać się do biura gubernatora, gdy Bias dokończył. - Widzę, że w pewnym sensie byłaś w coś zamie­szana.

-E tam - odparła Lunzie. - Mówiłam wam o Zebarze. Kiedyś ocalił mi życie i choć zdarzyło się to dawno temu, zwłaszcza dla niego, z przyjemnością się z nim spotkałam.

- Widzimy. - Lunzie nigdy nie podejrzewała Biasa o pruderię, lecz ton jego głosu nadal był lodowaty i pełen pogardy. - Pozwolę sobie przypomnieć pani doktor, że wykonujemy tu misję polegającą na badaniach medycznych, a nie spotkaniach par kochanków sprzed lat. Zwłaszcza takich, którzy powinni dobrze wiedzieć, iż do siebie nie pasują. - Ostatnie słowa tak rozbawiły Lunzie, że nieomal znów wybuchnęła śmiechem. Na widok jej miny Bias żachnął się. - Mogłabyś choć spróbować zachowywać się z należną zawodowi godnością! - dokończył i odwrócił się.

Lunzie spostrzegła, że przypatruje się jej Coningan. Wzruszyła ramionami. Conigan uśmiechnęła się i potrząsnęła głową - nie pochwalała zachowania Biasa. Cóż, nie ma róży bez kolców. Lunzie zauważyła też, że Jarl przygląda jej się z zaciekawioną miną, jakże przystającą do rysów ciężkoświatowca.

Przez tłum gości przeciskali się strażnicy, sprawdzający ich tożsamość. Jarl wsunął się pomiędzy Lunzie i pozostałych członków zespołu. Odezwał się cichym głosem, ledwie słyszalnym w gwarze otaczającego ich tłumu.

-To oczywiście nie mój interes, a przy tym nie mam zahamowań Biasa, ale wiesz chyba, że Zebara jest teraz szefem sił bezpieczeństwa zewnętrznego?

Nie wiedziała o tym. Ciekawe, skąd wiedział Jarl?

- Kiedyś byliśmy przyjaciółmi - odparła szeptem.

- Ludzie z bezpieki nie mają przyjaciół - mruknął Jarl. Twarz miał bez wyrazu, lecz ostatnie stwierdzenie zawierało w sobie coś równie ostatecznego, jak śmierć.

- Dziękuję za ostrzeżenie - odpowiedziała Lunzie. Poczuła, że serce bije jej mocniej. Uciekła się do Dyscypliny, by powstrzymać napływ krwi do policzków. Dlaczego Zebara nic jej nie powiedział? A może powiedziałby, gdyby mieli więcej czasu? Może przy następnym spotkaniu? Albo dopiero w chwili, gdy miałby ją zabić?

Nie śmiała nawet zadrżeć. O co w tym wszystkim chodzi?


Pod koniec pracy następnego dnia nadal nic z tego nie rozumiała. Przez całą drogę do domu Bias czynił uszczypliwe uwagi na temat niewyżytych pracownic naukowych, aż wreszcie Conigan zagroziła, że oskarży go o molestowanie seksualne. To go uciszyło, lecz u celu podróży zespół rozstał się w niezręcznym milczeniu. Ranek zaczął się nieszczęśliwie dla prowadzonych badań: ktoś przez pomyłkę skasował niewłaściwą kostkę z danymi, które trzeba było od początku wprowadzać z katalogu pacjentów. Lunzie zaproponowała, że to zrobi, w nadziei, iż w ten sposób udobrucha Biasa. Jednak stało się inaczej.

- Nie jesteś byle urzędniczką od wprowadzania danych, tylko lekarzem - odparł ze złością. - Jeśli nie jesteś od­powiedzialna za stratę danych, to nie będziesz trwonić swego cennego czasu na ich wprowadzanie.

- Coś ci zaproponuję - odezwał się nagle Tailler, kładąc rękę na ramieniu Biasa. - Niech Lunzie dopilnuję urzędnika od danych. Ty nie masz na to czasu, ja też nie. Mam dziś zabieg, a ty powinieneś sprawdzić interpretację hodowli mięśni sercowych. Conigan zaczyna robotę w laboratorium, Jarl siedzi już w archiwum, a Lunzie nie ma wyznaczonych obowiązków na najbliższych parę godzin.

- Ale nie powinna tracić czasu - nie poddawał się Bias. Jednak ramię Taillera najwyraźniej miało swą wagę, i drobny biolog zaczął ulegać jego naciskowi.

- Nie proszę, żeby sama to zrobiła - ciągnął Tailler, posyłając Lunzie przyjacielski, lecz rozkazujący uśmiech - tylko żeby tego dopilnowała. Lunzie sprawdza się w pracy administracyjnej. No, zgódź się, nie chcesz się chyba spóźnić.

Pociągnął Biasa ku drzwiom, nim ten zdążył jeszcze raz powtórzyć:

- Ale ona jest lekarzem...

Tailler mrugnął przez ramię do Lunzie, a ona uśmiechnęła się z wdzięcznością.

Szybko znalazła urzędnika, który zgodził się wprowadzić dane. Lunzie pilnowała go tylko tak długo, by upewnić się, że zrozumiał swą pracę, i udała się do innych zadań. Dopiero po dwunastej czasu lokalnego zrobiła sobie przerwę na lunch, ponieważ nie chciała spotkać Biasa. Gdy wreszcie znalazła się w stołówce, już go nie było, za to Conigan i Jarl jedli przy wspólnym stole. Lunzie dosiadła się do nich.

- Udało się wprowadzić dane? - spytał z uśmiechem Jarl. Lunzie przewróciła oczami.

- Na szczęście nie musiałam wprowadzać ich sama. Dzięki Taillerowi i urzędnikowi z sekretariatów uniwersyteckich spraw­dziłam tylko, czy są kompletne, odpowiednio opisane i skatalo­gowane.

Jarl zachichotał.

- Tailler mówił nam podczas lunchu, że Bias zawsze miewa muchy w nosie w drugim tygodniu ekspedycji, czy to na Diplo, czy gdziekolwiek indziej. Tailler pracował z nim jakieś sześć lub siedem razy.

- Cieszę się, że to nie z winy mojej aury - wtrąciła Lunzie.

- Na pewno nie. Tailler chce z tobą porozmawiać o wczoraj­szym wieczorze. Wygląda na to, że istnieją jakieś konkretne przyczyny, dla których Bias unosi się, gdy tylko któraś z koleżanek zadaje się z jakimś tubylcem.

- Samczy instynkt stadny - wymamrotała Conigan. Jarl potrząsnął głową.

- Tailler jest innego zdania. Podczas jednej z ekspedycji wydarzyło się coś, o co obwiniono właśnie Biasa. Tailler nie chciał nam powiedzieć, co, ale tobie wszystko wytłumaczy, żebyś zrozumiała, co się dzieje.

Lunzie nie potrzebowała aż tak szczegółowych wyjaśnień. Jeśli Bias miał jakieś uprzedzenia, to trudno, mogła tylko cierpliwie je znosić. Nie potrzebowała cudzego współczucia. Jednak domyślała się, że trudno jej będzie uniknąć rozmowy z Taillerem. Mimo wszystko może się uda.

- Dziś wieczorem idę na obiad z Zebarą - odezwała się. - Bias musi się z tym pogodzić.

Jarl rzucił jej przeciągłe spojrzenie.

- Nie we wszystkim zgadzam się z Biasem, ale czy to rozsądna decyzja? Wiesz przecież...

- Wiem, co mi powiedziałeś, ale pamiętam też, co Zebara zrobił dla mnie ponad czterdzieści lat temu. Dlatego warto narazić się Biasowi i zaryzykować.

- Nie ufam żadnych siłom bezpieczeństwa: zewnętrznym, wewnętrznym, wojskowym... Każda z nich w końcu zamienia się w czyjąś prywatną armię. Mało ci przykrych przejść z ciężkoświatowcami? Masz we Flocie bliską krewną, a to wystarczający powód, żeby cię aresztować i poddać przesłuchaniom, jeśli tylko zechcą.

- Zebara nie zrobiłby czegoś podobnego! - Lunzie miała nadzieję, że w jej głosie brzmi dość przekonania, ale w głębi ducha właśnie tego się obawiała.

- Bądź ostrożna - dokończył Jarl. - Nie chciałbym nadstawiać za ciebie karku. A jeśli nie wrócisz, nie mam ochoty odpowiadać na nie kończące się pytania w centrali.

Lunzie omal się nie roześmiała, lecz zdała sobie sprawę, że Jarl mówi zupełnie poważnie. Okazywał jej nieco szacunku należnego koleżance po fachu, lecz nie odczuwał do niej (a właściwie do kogokolwiek) szczególnej sympatii i pewnie nie pakowałby się w kłopoty, żeby przyjść jej z pomocą. Z “koleżanki po fachu" mogłaby w jego oczach zmienić się w “wielki kłopot", co zgodnie z jego hierarchią wartości skreślałoby ją z listy znajomych.

Poczuła się jeszcze bardziej nieswojo, gdy Taillerowi udało się złapać ją, nim wyszła z ośrodka badawczego. Nalegał, że opowie jej szczegółowo incydent, przez który Bias stał się tak wrażliwy na wszelkie związki personelu badawczego i lokalnych mieszkańców. To była smutna historyjka, lecz nic takiego, co faktycznie mogłoby uzasadnić histeryczną reakcję Biasa. Widocz­nie już wcześniej zdradzał skłonności do pruderii, a owo wydarzenie dało mu tylko okazję, by w pełni jej ulec.




ROZDZIAŁ SZÓSTY


Dupaynil, który ruszył przez odrapane, puste korytarze stacji tranzytowej do ośrodka kontroli, gdzie kapitan Szpona zasugerował mu, by “kopsnął się" do doku eskortowca, nie miał chwili na przemyślenie sytuacji, dopóki nie usiadł przypięty pasami w maleńkiej rezerwowej kabinie statku es­kortowego. Od wielu lat nie leciał niczym mniejszym od lekkiego krążownika i nigdy jeszcze nie przebywał na pokładzie okrętu klasy eskortowca. W porównaniu z Zaid-Dayanem zdawał się nieprawdopodobnie ciasny. Na cały czas podróży przydzielono mu tę malutką kabinę, szeroką ledwie na tyle, by wyciągnąć nogi. Wreszcie rozległ się głośny huk, coś załomotało o kadłub i napęd systemowy eskortowca wcisnął pasażera w fotel. Stateczek posiadał niby sztuczną grawitację, ale daleko jej było do mocy systemu Zaid-Dayana, dzięki któremu pokład główny okrętu sprawiał równie solidne wrażenie, co powierzchnia prawdziwej planety.

Cyferki świecące na czytniku ponad jego głową oznajmiły, że upłynęły już dwie godziny czasu standardowego, gdy w końcu poczuł lekkie szarpnięcie i pojął, że przeszli na napęd FTL. Chociaż odbył kiedyś podstawowy kurs astronawigacji, nigdy z tej wiedzy nie korzystał i miał jedynie słabe pojęcie, co oznacza lot FTL oraz gdzie w przybliżeniu mogą się znajdować. Gdzieś z tyłu (jak mu się wydawało) pozostał krążownik, który właśnie opuścił, zaprzyjaźniona załoga i niezwykle atrakcyjna pani kapitan. Cholernie wściekła i cholernie atrakcyjna pani kapitan. Szkoda, że w tak manifestacyjny sposób okazała brak zaufania do motywów jego działania. Przecież nie była piratem planetarnym ani agentem handlarzy niewolników. Nie musiała się go obawiać. A on ze swojej strony chętnie spędziłby z nią nieco więcej czasu. Wyobraził sobie teraz noce, które mogliby spędzać razem.

- Proszę pana, lecimy FTL-em, jeśli pan chce, zapraszamy na pokład główny.

Płynący z mikrofonu głos wdarł się brutalnie w tę wizję. Dupaynil westchnął i przycisnął guzik.

- Już idę.

Miał do wysłania pilne wiadomości, którymi nie zdążył zająć się na stacji tranzytowej. I tak zresztą nie wysłałby ich ze stacji, wiedząc, że z drugiej strony fali, by tak rzec, czatuje wściekła komandor Sassinak. W kilka smutnych minut na własne oczy przekonał się o prawdziwości wszystkiego, czego uczono go o okrętach klasy eskortowca: że są małe i jak na swoje rozmiary posiadają zbyt wielką moc i za mało załogi. Na głównym pokładzie siedział tylko kapitan i pilot w jednej osobie. Załoga liczyła równy tuzin osób: jeszcze jednego oficera, zastępcę kapitana, a poza tym jedenastu szeregowców, od sektora obron­nego po środowiskowy. Latali bez kucharza: jedzenie albo zabierano w gotowych opakowaniach do automatycznego pod­grzania, albo uzyskiwano drogą syntezy z odpadów systemu środowiskowego.

Dupaynila przebiegły ciarki. Do największych atutów Zaid-Dayana należała kuchnia. Tymczasem tutaj, na eskortowcu, przy pełnej liczbie załogi i jednym dodatkowym pasażerze, należało racjonować wodę, ograniczać kąpiele... Zatłoczony dziób statku i ciasne pomieszczenia nie sprzyjały relaksowi, na pokładzie nie było sali gimnastycznej. Choć z drugiej strony nierówne pole grawitacyjne i korytarze ciągnące się wzdłuż całego okrętu dostarczały okazji do nieformalnych ćwiczeń tym wszystkim, którzy lubili wspinać się po długich drabinkach w zmiennych warunkach grawitacyjnych. A co najgorsze, statek nie posiadał , łącza IFTL.

- Oczywiście, że nie mamy IFTL-u - powiedział kapitan, niejaki major Ollery, którego twarz rozjaśniała się za każdym razem, gdy Dupaynil odkrywał kolejną niewygodę, - Nie mamy przecież Ssli.

- Ale myślałem, że... - Dupaynil przerwał w pół słowa. Przypomniał sobie listę klas okrętów posiadających łącze IFTL i tych, które go nie mają ze względu na “wewnętrzne ograniczenia konstrukcyjne". Eskortowce są za małe, by pomieścić sektor środowiskowy Ssli. - Ta... ta krowa! - wycedził wreszcie, gdy pojął, co zrobiła mu Sassinak.

- Co takiego? — spytał Ollery.

- Nic.

Dupaynil miał nadzieję, że jego mina nie ujawnia szalejących w nim uczuć - piekielnej mieszaniny wściekłości i podziwu. Ta niesamowita kobieta przechytrzyła doświadczonego oficera sił bezpieczeństwa, który przez całe życie starał się przechytrzyć innych. Zainstalował przecież w jej systemie telekomunikacyjnym podsłuch, którego nie miała prawa znaleźć - a jednak znalazła. I wówczas postanowiła się go pozbyć. Jak u licha udało jej się sprokurować fałszywą przesyłkę IFTL o odpowiednim kodzie nadawczym?

Osunął się na jedyny wolny fotel, by to przemyśleć. Oczywiś­cie, że mogła sfałszować kod, skoro znalazła sposób na sfab­rykowanie przesyłki. Pierwsze było łatwe, jeśli to drugie okazało się możliwe. Jednak nic, czego nauczył się w swym długim i bogatym życiu wypełnionym podobnymi podstępami, nie wskazywało na możliwość zafałszowania przesyłki IFTL. Do tego potrzebna była - zmarszczył brwi i wytężył umysł - potrzebna byłaby współpraca Ssli, i to co najmniej dwóch. W jaki sposób kapitan okrętu mogła pozyskać pomoc Ssli z innej jednostki? Jaki to hak miała Sassinak na swego Ssli? Dupaynilowi do głowy by nie przyszło, że Ssli zdolni są do okazania ludziom przyjaźni. Przecież Ssli zainstalowany na okręcie nigdy nie wychodzi ze swojego środowiska, nie “spotyka" nikogo inaczej niż przez łącza komputerowe.

Czuł się tak, jakby usiadł w mrowisku. Aż go swędziało od nowo nabytej wiedzy, którą nie miał z kim się podzielić. A więc Ssli mogą nawiązywać z ludźmi kontakty wykraczające poza ścisły zakres obowiązków. Czy z innymi rasami również? Na przykład z Weftami? Może Ssli mają zdolności telepatyczne? Tego nikt się nie spodziewał. Dupaynil rozejrzał się po mostku i zobaczył wyłącznie ludzkie twarze pochylone nad stanowiskami pracy. Odchrząknął lekko. Kapitan spojrzał na niego.

- Czy ma pan... hm... jakichś Weftów na pokładzie?

Ollery zrobił zdziwioną minę.

- Weftów? Nie, dlaczego pan pyta? - Lecz nim zdążył odpowiedzieć, na twarzy kapitana pojawił się wyraz zrozumienia. - Ach, wiem, był pan na okręcie Sassinak, a ona ma konszachty z Weftami, tak? Podobno zaczęła jeszcze w Akade­mii. Miała kochanka Wefta, czy coś w tym rodzaju. To prawda? - W głosie Ollery'ego kryła się złośliwość osoby spodziewającej się po swych przełożonych wszystkiego najgor­szego.

Dupaynil zdławił w sobie wybuch gniewu. Jako oficer sił bezpieczeństwa wysłuchiwał, jak na profesjonalistę przystało, licznych ploteczek wypowiadanych od niechcenia, złośliwych plot, nieprzyzwoitych historyjek, zwykłego zrzędzenia. Uważał je za nudne, czasem niesmaczne, traktował jako nieprzyjemny lecz niezbędny obowiązek służbowy. Lecz tu i teraz, takie plotki o Sassinak były wprost oburzające.

- O ile mi wiadomo - odparł, jak mógł najspokojniej - tę historię wymyślił kadet wyrzucony za kradzież i nękanie koleżanek. - Z akt wiedział, iż rzeczywiście tak było. - Komandor Sassinak - celowo podkreślił rangę, napawając się rozczarowaną miną Ollery'ego - ogranicza swoje życie seksualne do własnej kajuty i niech ono tam pozostanie.

Stłumione szybko parsknięcie, które doszło zza jego pleców, mogło oznaczać, że ktoś jeszcze uważał, iż kapitan posunął się za daleko, albo sugerować, że poprowadzona przez Dupaynila obrona honoru Sass świadczyła o bliskiej znajomości tych dwojga. Dupaynil postanowił jednak na tym sprawę zakończyć.

Na mostku zapanowała cisza. Dupaynil powrócił do swych rozważań. Weftowie-telepaci i kapitan statku potrafiąca porozu­miewać się z nimi w ten sam sposób. Doskonale pamiętał treść raportów dotyczących pierwszej służby Sassinak. Nagle przypo­mniał sobie coś o wyprawie poprzedzającej jego pobyt na Zaid-Dayanie. Sassinak mówiła o tym podczas składania zeznań przed komisją śledczą. Jej Ssli - ten sam, co obecnie - przejął na chwilę kontrolę nad okrętem, wchodząc i wyskakując z prze­strzeni FTL, co Sass opisała jako “bezprecedensowy krok, dzięki któremu jestem tu dziś obecna".

Zaświtało mu w głowie, że Flota stanowczo za mało wie o możliwościach Ssli, lecz w tej chwili i tak nie mógł nic na to poradzić, więc skupił uwagę na samej Sassinak. im dłużej się nad wszystkim zastanawiał, tym lepiej rozumiał jej posunięcia. Pluł sobie teraz w brodę, że nie pojął w porę, iż Sass szybko i celnie odpowie na stwierdzone zagrożenie. Nigdy nie była zadowolona z jego obecności na pokładzie, nigdy nie nabrała do niego zaufania. Kiedy więc wykryła, że przechwytuje jej zakodowane komunikaty, musiała podjąć działanie. Jej kariera bazowała na genialnej umiejętności szybkiego reagowania, natychmiastowego rozpoznawania zagrożenia i skutecznego zwalczania go w nie­konwencjonalny sposób,

Tak właśnie znalazł się tutaj, pozbawiony kontaktu ze światem zewnętrznym do chwili, gdy eskortowiec dotrze do celu podróży. Nie mógł sprawdzić autentyczności otrzymanych rozkazów (choć już i tak był niemal pewien ich autorstwa) ani przekazać komukolwiek tego, co odkrył. Dopiero w tym momencie dotarło do niego, iż Sassinak mogła mieć szersze plany niż pozbycie się go z okrętu, nim zdążył “coś zrobić". Może nie zamierzała zaprowadzić Zaid-Dayana na czas do układu centralnego Federacji albo nie chciała pozwolić na jego rozbrojenie.

Przez dłuższą chwilę usiłował zdławić falę paniki. Przecież ona może teraz zrobić wszystko, co zechce! Wreszcie opanował się. Ta kobieta jest genialna, ale nie szalona, myślał. Wykazuje agresję, broniąc swego, reaguje na zagrożenie, ale nie brak jej lojalności wobec Floty czy Federacji, nie zrobi nic głupiego, nie zbombarduje układu centralnego... Miejmy nadzieję.

- Panis, przejmij kontrolę. - Ollery wstał z fotela, posłał Dupaynilowi dość wyzywające spojrzenie i przeciągnął się.

- Tak jest. - Panis, zastępca kapitana, podszedł do głównej tablicy kontrolnej. On również zerknął na Dupaynila, nim wpatrzył się w ekrany.

- Ruszam na obchód - rzekł Ollery. - Przejdzie się pan, majorze? - Szykowała się niezła wycieczka przez długie, wąskie korytarzyki z drabinkami.

Dupaynil potrząsnął głową.

- Dziękuję, nie tym razem. Zamierzam... - Jaką podać wymówkę? Na ciasnym mostku kapitańskim można było tylko wgapiać się w potylicę Panisa albo w mięsiste ucho kontrolera systemów obronnych. Ten ostatni, chowając twarz za ekranem, majstrował przy swej tablicy rozdzielczej, posługując się malutkim joystickiem i instrumentem podobnym do srebrnej wykałaczki. A może grał w jakąś grę?

- Znudzi się panu - ostrzegł Ollery i wyszedł przez wąski luk.

Zapadła znów długa cisza. Dupaynil wodził wzrokiem od wytartego linoleum przy fotelu kapitana po wyblakłe niebieskie grzbiety podręczników Floty ułożonych pod stacją roboczą zastępcy. Wreszcie Panis zerknął przez ramię i nieśmiało uśmiech­nął się do niego.

- Kapitan jest wściekły - powiedział cichym głosem. - Dobiliśmy do stacji zaopatrzeniowej o dzień za wcześnie.

- Tu Ollery. System środowiskowy, sektor 43, filtr numer dwa, temperatura podwyższona o pół stopnia.

- Przyjąłem. - Panis wstukał tekst raportu, wcisnął przy­cisk i wysłał specjalistę Zigrana, aby sprawdził nieprawidłowo funkcjonujący filtr. Wreszcie znów odwrócił się do Dupaynila. - Już od dawna nie mieliśmy wakacji. Kapitan obiecał nam kilka dni wolnego, żeby odpocząć i przygotować się do przeglądu.

Dupaynil pokiwał głową.

- A więc moje rozkazy popsuły wam zabawę?

- Owszem. W dodatku w tym samym czasie na stację miał przylecieć Playtak.

Mężczyzna doglądający systemów obronnych wyłączył ekran energicznym pstryknięciem palca. Dupaynil zauważył ostrzegaw­cze spojrzenie, które posłał przy tym młodemu oficerowi, jakby mówiąc: “Za dużo gadasz". Takim wzrokiem starsi stażem koledzy patrzą na oficerów każdej rangi, aż po admirała.

Panis oblał się rumieńcem i skupił uwagę na ekranie. Dupaynil nie pytał więcej. I tak usłyszał już dość, by znać przyczyny wrogości Ollery'ego. Pewnie kapitan Playtaka był jego przyjacie­lem i umówili się na spotkanie i wspólną popijawę na stacji zaopatrzeniowej. Było to sprzeczne z przepisami. Co więcej, pewnie zmienili nieco rozkazy, chcąc jednocześnie przybyć na stację. Powodem takiego zachowania mogła być zwykła niewinna przyjaźń, ale nigdy nic nie wiadomo. A jeżeli w grę wchodzi przemyt albo szpiegostwo? A on wpadł w sam środek tego zamieszania, zmuszając ich do odlotu przed planowanym ter­minem.

- Trudno - powiedział niedbałym tonem. - To nie był mój pomysł. Ale Flota jest Flotą, a rozkazy to rozkazy.

- Tak jest. - Panis nie podniósł więcej głowy. Dupaynil spojrzał na mata kontrolującego system obronny. Jego mina nie uległa zmianie, choć nie było w niej otwartej wrogości.

- Pan jest z sił bezpieczeństwa Floty? - spytał nagle.

- Zgadza się. Major Dupaynil.

- Mamy pana zabrać do przestrzeni Setich?

- Tak. - Ciekawe, kto mu o tym powiedział. Ollery musiał wiedzieć o celu jego wyprawy, ale czy nie zdawał sobie sprawy z tajnego charakteru rozkazów? Co prawda jako fałszywe rozkazy nie były one specjalnie tajne, lecz mimo wszystko... Odsunął od siebie tę myśl. Wszystko stawało się zbyt skom­plikowane, by teraz o tym myśleć.

- Ufff. Cholerne krasnoludki. - Mat odłożył do skrzynki narzędzie podobne do wykałaczki i poprawił się w fotelu. - Zawsze mam wrażenie, że tylko czekają na kłopoty.

Dupaynil miał to samo wrażenie w stosunku do niego. Te pięści o popękanej skórze wybiły z pewnością sporo zębów.

- Byłem tam kiedyś z misją dyplomatyczną - odezwał się. - Pewnie dlatego znów mnie wysłali.

- Tak... Cóż, nie pozwól tym żabom wejść sobie na głowę. - Mężczyzna wstał, rzucił obojętne spojrzenie zastępcy kapitana i zszedł z mostka.

Dupaynil popatrzył za nim z lekkim zdziwieniem. Sassinak nie była specjalną zwolenniczką etykiety, lecz nikt nie odważyłby się zejść z jej mostka bez oddania należytych honorów oficerowi i otrzymania pozwolenia na odejście. Co prawda to najmniejszy okręt, na jakim kiedykolwiek gościł, ale czy podobnie nie­formalne układy były rzeczywiście zdrowe?

Jednocześnie zaniepokoiło Dupaynila słowo “żaba", które nie odpowiadało zewnętrznemu wyglądowi Setich, za to zawierało w sobie rasową pogardę. Każdy chyba wiedział, że choć Federację zamieszkiwały różne rasy i kultury, które wolały zachowywać całkowitą odrębność, jakaś dawno już zapomniana przyczyna skłoniła akurat Setich i ludzi do podpisania paktów o nieagresji i do ich przestrzegania. Personel Floty, jako z natury rzeczy strażnik tego kruchego przymierza, powinien wykazywać się nieco bardziej umiarkowanymi poglądami. A poza tym, Dupaynil zawsze nazywał Setich .jaszczurkami".

- Przepraszam pana. - Jakiś członek załogi usiłował przecisnąć się koło niego, by dotrzeć do tablicy rozdzielczej po lewej stronie.

Dupaynil czuł wyraźnie, że tu przeszkadza, że go nie potrzebują. Ta wstrętna kobieta mogła przynajmniej umieścić go na jakimś wygodnym statku. Popatrzył na Panisa, który nadal unikał jego spojrzenia. Jeśli dobrze pamiętał, najkrótsza podróż do przestrzeni Setich zajmie kilka tygodni. Nie wytrzyma podobnych warunków przez tak długi czas!

Załoga okrętu zapomniała o swym złym humorze w niecały tydzień. Dupaynil wykorzystał swój urok osobisty, pozwolił Ollery'emu wygrać kilka karcianych partyjek i zabawiał wszyst­kich co bezpieczniejszymi anegdotami ze swojej służby dyp­lomatycznej. Ollery'ego przejrzał na wylot: kapitan uwielbiał wyszukiwać wady u osób piastujących wyższe stanowiska. Najchętniej tropił ich słabości mogące posłużyć do szantażu. Gdy słuchał historii o uzależnionej od narkotyków żonie ambasadora czy bogatym starym biurokracie preferującym międzyrasowe rozrywki, oczy mu lśniły, policzki płonęły.

Dupaynil starannie ukrywał swą dla niego pogardę. Wiedział, że najzagorzalsi słuchacze takich opowieści sami najczęściej posiadają podobne apetyty.

Z kolei Panis był zupełnie innym człowiekiem. Z nerwowym chichotem przysłuchiwał się opowiadaniu o biurokracie, a gdy Ollery i mat zakpili z niego, oblał się głęboką purpurą. Najwyraź­niej nie miał wśród załogi żadnych przyjaciół. Dupaynil zajrzał do akt i odkrył, że Panis dopiero przed kilkoma miesiącami zastąpił na tym stanowisku poprzedniego oficera, podczas gdy reszta załogi nie zmieniła się niemal od pięciu lat. ów poprzedni zastępca kapitana musiał odejść w związku z kontuzją odniesioną podczas bijatyki w dokach. To wszystko wyglądało dość dziwnie, gdyż regularna wymiana załogi miała szczególne znaczenie na małych jednostkach. Wymagała jej oficjalna polityka Floty. Choćby załoga statku pracowała wyjątkowo skutecznie, dość szybko dokonywano w jej składzie obowiązkowych zmian.

Dupaynil nie zdołał zabrać ze sobą wszystkich narzędzi, ale część z nich zawsze miał pod ręką. Równie ostrożnie, jak na krążowniku, rozmieścił czujniki, delikatnie zapuścił sondy w łącza przesyłu danych. Miał wrażenie, że odrobina niedbałości napytała­by mu tu więcej problemów niż spięcie z samym kapitanem.

Tymczasem dni mijały, a załoga przyzwyczaiła się do jego obecności. Bez końca grywali w karty. Nauczył się przy okazji kilku nowych gier. Jak powiedział mu kiedyś pewien kupiec, “kula" była grą piracką; ciekawe, gdzie nauczyła się jej załoga? Do tego poker, remik i kanasta, w której był tak biegły, że odzyskał wszystko, co do tej pory przegrał.

Napocił się pełzając w górę i w dół po drabinkach w wąskich korytarzach, ucząc się szybkiej reakcji na zmienne sztuczne pole grawitacyjne, podtrzymując swą kondycję. Odkrył magazyn pełen lodu, w związku z czym ograniczenia kąpieli stawały się absurdalne. Wody z tego lodu wystarczyłoby dla dwa razy większej załogi na całą podróż do przestrzeni Setich i z po­wrotem, ale postanowił to przemilczeć. Tak wydawało się bezpieczniej.

Zauważył, iż pomimo przyjaznego nastawienia załogi i ich nieformalnego zachowania, albo Ollery albo mat zawsze siedzieli w tym samym pomieszczeniu, co on - poza jego własną malutką kabiną. Zresztą i tu wpadali, o czym przekonał się, gdy stwierdził, że szperano w jego rzeczach. Zastanawiało go, czy Sassinak wiedziała, na jaki statek go wysyła. Chyba raczej nie. Pewnie pospiesznie przejrzała lokalizacje jednostek, szukając najbliżej stacjonującego eskortowca, by w ten sposób uniemożliwić mu porozumiewanie się ze światem zewnętrznym podczas lotu w przestrzeni FTL.


- Mówię wam, że nas szpieguje. Wyrzućmy go lepiej - oznajmił głos mata. Dupaynil zadrżał na dźwięk lodowatego, beznamiętnego tonu.

- Ma rozkazy z centrali. Będą chcieli wiedzieć, co się z nim stało. - To mówił Ollery, niezbyt pewnym głosem.

- Nie możemy tak po prostu wyrzucić go w przestrzeń. Musimy wymyślić jakiś sposób.

- Ćwiczenia alarmowe. Wystrzelimy kapsułę i powiemy, że to był wypadek. - Głos mata sugerował wzruszenie ramion, które pokazałby podczas przesłuchania.

- A co będzie, jeśli się domyśli?

- I cóż mógłby zrobić? W kapsule nie ma silnika, skanera ani nawet porządnego radia o większym zasięgu. Wyrzucimy go gdzieś i pójdzie jak w studnię, prosto na jakąś gwiazdę albo planetę. Zepsujemy radio i nadajnik. Nikt nigdy się nie dowie, gdzie przepadł. Poza tym mam wrażenie, że jego rozkazy są podrabiane. Niech pan pomyśli, kapitanie. Czy bezpieka kazałaby swojemu człowiekowi lecącemu do przestrzeni Setich przesiąść się z wielkiego krążownika, jak Zaid-Dayan, który na pewno ma łącza IFTL, na mały, stary eskortowiec? Wątpię. Gdy do Setich leci specjalny wysłannik, towarzyszy mu cała flotylla, a nie eskortowiec. Niech pan zważa na moje słowa, kapitanie, on nas tu szpieguje i to jest prosty dowód.

Dupaynil, korzystający z połączeń audio, nie wiedział, który z podsłuchów został znaleziony, ale szczerze pożałował, że go podłożył. Znów chciał być za sprytny, tak jak na okręcie Sassinak. Nie wolno nie doceniać sił wroga, a przede wszystkim trzeba wiedzieć, kto jest wrogiem - to podstawowa zasada, którą udało mu się złamać.

Poczuł, jak po plecach cieknie mu strużka potu. Sassinak też została wyrzucona w przestrzeń w kapsule ewakuacyjnej, ale uratowały ją połączone wysiłki Weftów i Ssli. On nie miał do pomocy ani jednych, ani drugich. Sam będzie musiał sobie radzić.

- Jesteś pewien, że nie dobrał się jeszcze do najważniejszych danych w komputerze?

- Raczej nie. - Ton głosu mata stał się jeszcze bardziej ponury. - Ale ludzie z bezpieki mają dobre narzędzia. Dajmy mu tyle czasu, ile mamy do przestrzeni Setich, a wyszpera nie tylko najważniejsze dane, lecz również dość szczegółów, żeby załatwić nas wszystkich, łącznie z lady Luizą.

Dupaynil niemal zapomniał o strachu. Lady Luiza? Luiza Paraden? Zawsze potrafił dodać dwa do dwóch i uzyskać znacznie więcej niż cztery. Teraz poczuł, że w głowie coś mu zaskoczyło i wszystko, co do tej pory słyszał i widział, włączając w to informacje zebrane przez Sassinak, złożyło się w jedną całość.

Nagle ujrzał, niczym na ekranie pociętym czerwonymi i żółtymi liniami, wszystkie powiązania. Choćby Luizy z Randolphem, który miał wystarczające powody, by nienawidzić Sassinak. Randolph Paraden mścił się już raz rękoma swego zwolennika, poddanego praniu mózgu oficera Floty, który niegdyś więziony był w tej samej bazie handlarzy niewolników, co pewna sierota. Dupaynilowi zrobiło się na chwilę żal tego nieszczęśnika, choć wiedział, że Sass nie przebaczyłaby mu, nawet znając jego prawdziwą historię. Jednak Luiza nigdy nie zdecydowałaby się na podobnie ryzykowne działanie tylko ze względu na Randolpha. Musiała nią kierować chęć odwetu za rolę odegraną przez Abego w pokrzyżowaniu jej planów. Ta zemsta miała być ostrzeżeniem dla innych. A może bała się, że Abe napyta jej jeszcze większej biedy.

Wszystkie te powiązania... Abe i Sassinak, Sassinak i Ran­dolph, Randolph i Luiza, której pierwszy atak się nie powiódł. Ciekawe, gdzie jest teraz Randolph. Dupaynil powinien to wiedzieć, a jednak nie wiedział. Zorientował się nagle, że odkąd ten arogancki młodzieniec opuścił Akademię, w całym wszech­świecie nie pojawiła się na jego temat najmniejsza wzmianka. To dziwne. Randolph był bogaty, miał swoje koneksje, pochodził z rodu Paradenów. Powinien coś robić, zaistnieć w towarzyskich ploteczkach, zostać oficerem służącym w którejś z gwiezdnych kompanii ciotki Luizy.

Chyba że zmienił tożsamość. Możliwe, choć dosyć kosztowne. Lecz to z kolei nie stanowiło problemu dla żadnego Paradena. Dlaczego jednak poprzestali na jednym ataku wymierzonym przeciwko Sassinak? Szkoda, że nie ma przy sobie jej akt, tam może znalazłby jakieś ślady starannie maskowanych prób zama­chu. Nagle pojął: Weftowie. Ona uratowała ich przed oskarżeniami Paradena w Akademii, oni w rewanżu ocalili jej życie, gdy wystrzelono ją w kapsule... Weftowie mogli zdusić w zarodku dziesiątki spisków, nic jej nawet o tym nie mówiąc.

A jeśli ona wiedziała o tych próbach, lecz nigdy ich ze sobą nie powiązała? Albo, nie bacząc na przepisy, nigdy nie pofatygo­wała się, by zdać z nich raport... Oparł się o ścianę kajuty, spocony, zły na siebie i na wszystkich możliwych spiskowców. Przecież wykrywanie cudzych działań, łączenie za sobą faktów, przesiewanie danych i ich interpretowanie należało do zakresu jego zawodowych obowiązków. Tego go uczono, w tym miał być dobry. A teraz proszę: wszystkie nitki ułożyły się w jeden skomplikowany wzór, a on tkwił tu pozbawiony możliwości przekazania komukolwiek tych informacji.

Ale z ciebie spryciarz, pomyślał z goryczą. Idziesz na śmierć wygrawszy wojnę, lecz straciwszy bitwę. Dobrze wiedział - widniało to w jej aktach, sama zresztą mu o tym powiedziała - że Sassinak do dziś dnia nie znała prawdziwych powodów śmierci Abego. Nigdy o tym nie zapomniała, nigdy nie dawało jej to spokoju... Teraz mógł jej to wytłumaczyć, zyskując w ten sposób przebaczenie za wszystkie nieporozumienia... Ale było już za późno!

Myśląc o Sassinak, przypomniał sobie o jej przeżyciach w kapsule ewakuacyjnej. Choć raport sporządzony był bez­namiętnym językiem jej ówczesnego kapitana, czytając go, Dupaynil i tak czuł ciarki na plecach. Wykorzystała do końca zasoby tlenu kapsuły, chcąc zachować przytomność i złożyć zeznania. Dupaynil zadrżał. On sam poddałby się hibernacji w chwili, gdy zrozumiałby, co się stało - skazując się zapewne w ten sposób na śmierć. Albo, tak jak Lunzie, zostałby odnaleziony wiele lat po fakcie. Ten drugi scenariusz również go przerażał. Nie mógł się doczekać, kiedy uda mu się przekazać świeżo nabytą wiedzę najbardziej właściwej osobie.

Co Sassinak zrobiłaby w takiej sytuacji, na eskortowcu pełnym renegatów? Z trudem mógł ją sobie wyobrazić gdziekol­wiek poza mostkiem Zaid-Dayana, lecz służyła przecież na mniejszych jednostkach. Czy znalazłaby broń (ale gdzie?) i ster­roryzowała ich na mostku? A może uciekłaby w nie uszkodzonej jeszcze kapsule ewakuacyjnej, z funkcjonującą radiostacją, mając nadzieję, że ktoś ją w porę odnajdzie? (W porę? Porę na co? Na życie? Na sąd?) Na pewno jednak nie siedziałaby na łóżku, myśląc, co powinna zrobić. Podjęłaby jakieś działania, a przy jej szczęściu na pewno by się jej udało.

Kiedy wreszcie parę godzin później (długich, ciężkich godzin, które należało raczej przespać) przyszedł mu do głowy pewien pomysł, wydawał się wręcz trywialny. Przypuszczalnie planowa­nemu zabójstwu towarzyszyć będzie próbny alarm. Dla za­chowania pozorów wszyscy wejdą do kapsuł ewakuacyjnych. Znaleźli jeden z podsłuchów, ale jeszcze nie wszystkie (bo z pewnością odcięliby fonię i niczego by nie słyszał). Więc znów spróbuje zapuścić sondę w łącza, przestawić aparaturę kontrolną i pozamykać ich wszystkich - a przynajmniej większość - w kapsułach. Nie uda im się odpalić jego szalupy, za to on będzie w stanie wystrzelić ich.

Dopiero w trakcie programowania aparatury kontrolnej zdał sobie sprawę, że rozwiązanie wcale nie jest takie proste. We Flocie funkcjonowało pewne określenie osoby, która bezprawnie przejmuje kontrolę na statku, zabijając kapitana i załogę: stara, brzydka nazwa prowadząca prosto pod sąd wojskowy, który mógłby go skazać na śmierć.

Nie planuję wszczęcia buntu, powiedział sobie zdecydowanie. To oni są zbrodniarzami. Lecz tamci nie zostali jeszcze skazani, więc do chwili osądzenia ich Dupaynil byłby wedle wszelkich praw i przepisów nie tylko buntownikiem, ale również mordercą. I piratem. I zapewne popełniał jeszcze tuzin innych przestępstw i wykroczeń, które znalazłyby się na wokandzie - łącznie z tym, co miałaby do powiedzenia na temat pewnego podsłuchu sama Sassinak. Do tego dochodziło teraz przeprogramowanie sprzętu ewakuacyjnego bez zezwolenia, nie wspominając nawet o rzeko­mych rozkazach udania się do przestrzeni Setich, rozkazach fałszywych, których autorstwo każdy (po porwaniu statku i wy­mordowaniu załogi) przypisałby jemu.

Co zrobiłaby na jego miejscu Sassinak? Przypomniał sobie hologram Zaid-Dayana z kadłubem nieprawdopodobnie znisz­czonym w starciu z piratami. Wpuściła wtedy wroga na statek, by tam się z nim rozprawić. Nie można było chyba wymyślić bardziej straceńczego działania. Przy czymś takim czterdzieści trzy lata hibernacji wydawać się mogą łatwym rozwiązaniem - pomyślał, kończąc wprowadzanie nowej sekwencji odpalania kapsuł.

Choć prapraprababka Sassinak nie była zachwycona swą przygodą, niedługi pobyt w hibernatorze pozwala czasami uniknąć znacznie poważniejszych kłopotów. Nagle doznał olśnienia. Oczywiście! Trzeba zahibernować tych drabów. W ten sposób potencjalne oskarżenia stopnieją do buntu, piractwa i tak dalej, lecz z wyłączeniem morderstwa (za które groziło pranie mózgu). Najwyżej przez najbliższych dwadzieścia lat będzie czyścił ustępy szczoteczką do zębów.

Oczywiście dostrzegał i trudności. Pomimo aktywnych ćwi­czeń na drabinkach, o prowadzeniu statku miał słabsze pojęcie niż byle bohater seriali holowizyjnych. Nauczono go tylko podstaw i to wiele lat temu. Poza tym ćwiczył na symulatorze, a nie na prawdziwej jednostce. Może udać się z toporem do magazynu pełnego lodu, żeby nie umrzeć z pragnienia, ale nie będzie wiedział, jak go roztopić, chcąc wziąć prysznic. Nawet nie wie, jak wyprowadzić okręt z przestrzeni FTL. Sassinak na pewno potrafiłaby to wszystko zrobić, on jednak mógł najwyżej wy­strzelić rakietę sygnalizacyjną w nadziei, że statek ratunkowy przypadkiem nie należy do tego samego skorumpowanego towa­rzystwa. Zresztą nawet to ostatnie mu się nie uda, jeśli natychmiast nie przestanie lamentować i nie weźmie się do roboty.




ROZDZIAŁ SIÓDMY


Zebara prowadził ją szybkim krokiem przez labirynt uliczek wokół kompleksu uniwersyteckiego. Pomimo swego wieku nadal był zaskakująco sprawny. Lunzie zdawała sobie sprawę ze ścigających ich oczu, zdziwionych spojrzeń; nie wiedziała jednak, czy zaskoczenie wywołuje samo pojawienie się Zebary, czy też obecność jego towarzyszki z lekkiego świata. Dyszała ciężko, gdy przystanęli wreszcie przed wystawą niczym nie odróżniającą się od innych.

- U Giriego - zapowiedział Zebara. - Najlepszy w mieś­cie gulasz z chooli, towarzystwo o bardzo liberalnych poglądach, a do tego hałaśliwy zespół niezłych grajków. Spodoba ci się.

Miała taką nadzieję. Gulasz z chooli nie groził pogwałceniem przepisów federacyjnych, gdyż nie zawierał mięsa. Ona jednak nigdy nie zasmakowała w dziwnych przyprawach dodawanych do kawałków pozbawionych smaku warzyw.

Gdy weszli do środka, nikt nawet na nią nie spojrzał. “Towarzystwo o liberalnych poglądach" zajmowało się własnym posiłkiem i konwersacją. Wyczuła zapach mięsa, choć na pierwszy rzut oka nigdzie nie było go widać. “Nieźli" muzycy grali z pasją, lecz bez specjalnej smykałki, maskując zgrzyty i fałszowane dźwięki wysokimi okrzykami radości lub może wściekłości - w każdym razie skutecznie zwracającymi na nich uwagę. Lunzie i Zebara usiedli pod ścianą i zamówili gulasz z chooli z figgerundami, zielonymi orzeszkami, których spróbowała na przyjęciu.

- Musisz poznać parę faktów - powiedział Zebara, gdy na stole pojawił się gulasz, a Lunzie ostrożnie smakowała pierwszy kęs żółtawej potrawy.

- Słyszałam, że jesteś szefem sił bezpieczeństwa zewnętrz­nego - wtrąciła obojętnym tonem.

Był zaskoczony.

- Skąd wiesz? Zresztą, nieważne. Owszem, to prawda, choć niewielu o tym wie. - Westchnął. - Widzę, że utrudni ci to...

- Co mi utrudni?

- Obdarzenie mnie zaufaniem. - Rozejrzał się po sali, niby to od niechcenia, lecz Lunzie przypuszczała, iż nie jest to zwykłe spojrzenie. Wreszcie znów skierował wzrok na nią. - Jeśli mi nie ufasz, nie mogę mieć o to pretensji, ale musimy zacząć współpracować, bo inaczej... sytuacja stanie się bez­nadziejna.

- Czy twoje powiązania z kimś spoza planety nie będą wyglądać podejrzanie? - Pozwoliła sobie na odrobinę sarkazmu w głosie. Czyżby naprawdę uważał ją za osobę aż tak naiwną?

- Z pewnością, ale to nieistotne. - Przełknął kilka kęsów gulaszu, pozwalając jej przemyśleć sens tego stwierdzenia. Fakt ten mógł być “nieistotny" tylko wówczas, gdy decydenci o nim wiedzieli i tolerowali go. Kiedy podniósł głowę, spojrzała mu prosto w oczy. - A więc rozumiesz sama. Dobrze. Twoje nazwisko zdecydowanie wyróżniało się na liście członków zespołu medycznego, więc gdybyś miała jakieś ukryte motywy, by tu przylecieć... - Przerwał, jednak Lunzie nadal milczała. Niezależnie od jej motywów, powinna teraz pojąć, o co chodzi Zebarze. Zjadła jeszcze trochę gulaszu, tu smakował lepiej niż w stołówce ośrodka badawczego.

- Czytałem tę listę - ciągnął Zebara. - Jednym z zadań mego wydziału jest kontrolowanie składu podobnych delegacji, wyszukiwanie osób potencjalnie kłopotliwych. To nic niezwyk­łego, podobnie dzieje się na prawie wszystkich planetach. Więc znalazłem twoje nazwisko i zacząłem się zastanawiać, czy to aby nie ta sama Lunzie. Kiedy wreszcie dowiedziałem się, że to na pewno ty, ruszyła lawina.

- Lawina? Jaka lawina?

- Moi... chlebodawcy chcieli, bym się z tobą skontaktował, odnowił starą przyjaźń. A nawet, w miarę możliwości, coś więcej niż przyjaźń, byleby uzyskać twą pomoc w ściągnięciu istotnych danych spoza planety.

- Ale twoim chlebodawcą jest chyba gubernator? - Mimo że sporo na ten temat czytała, nadal nie była pewna, kto na planecie faktycznie sprawuje władzę polityczną.

- Niezupełnie. Lecz gubernator ich zna i to też część problemu. Muszę więc założyć, że ty, pomimo swych przejść, nadal reprezentujesz typowe poglądy obywatela Federacji. Na przykład w kwestii piractwa.

Mówił teraz cicho, zniżając głos do stłumionego, ledwie słyszalnego szeptu. “Nieźli grajkowie" przycupnęli na wysokich taboretach i popijali jakiś bursztynowy płyn z wysokich szklanek. Oby napój nie tylko ukoił ich myśli, ale również miał pozytywny wpływ na jakość muzyki...

- Moje poglądy nie uległy zmianie - odpowiedziała w koń­cu, kładąc nieznaczny nacisk na pierwszym słowie.

- To dobrze. Na to właśnie liczyli. Ja też, na swój sposób, liczyłem na to. - Pociągnął solidnie z kieliszka.

- Czy chcesz powiedzieć - Lunzie mówiła powoli, ważąc każde słowo - że cele twoje i twoich pracodawców zależą od moich niezłomnych poglądów, nawet jeśli są rozbieżne z ich... stanowiskiem?

- Można to tak ująć. - Zebara uśmiechnął się do niej i uniósł kieliszek.

A jakże inaczej, jakimi jeszcze słowami miałabym to wyrazić? - zastanowiła się Lunzie. Upiła z kieliszka łyk wody i spytała:

- Doskonale, ale co to ma właściwie znaczyć?

- Obawiam się, że nie powinniśmy tego tutaj omawiać. Powiem ci tyle, ile mogę, a potem umówimy się na następne "spotkanie. - Pokiwał głową, widząc, iż marszczy brwi. - To konieczne, by uniknąć jeszcze większych problemów. Śledzą nas, Lunzie, doskonale o tym wiem, więc musimy ciągnąć nasz przyjacielski związek.

- Tylko przyjacielski? - rzekła i ugryzła się w język. O to pytać na razie nie chciała... a może i wcale. Zebara uśmiechnął się z przymusem.

- Wiesz, jak byliśmy sobie bliscy. Pamiętasz to pewnie lepiej niż ja, bo w spokoju przespałaś ponad czterdzieści lat, jakie upłynęły od tamtych dni.

Poczuła, że się rumieni. A co tam, niech ci, którzy ją śledzą, pomyślą, że to prawdziwe emocje.

- Muszę przyznać, że nie zapomniałam niczego...

Tym razem to on się zaczerwienił. Pomyślała, że coś takiego z pewnością zadowoli śledczych.

Odparł, jakby czytał jej w myślach.

- Nie przejmuj się, na obecnym etapie wciąż pozwalają mi sprawować pełną kontrolę. Jesteśmy w miarę bezpieczni, dopóki nie postąpimy wbrew ich zamysłom.

Ich zamysłom czy twoim? - zapytała w duchu. Chciała mu wierzyć, przecież kiedyś miała do niego pełne zaufanie. Ale czy mogła zawierzyć temu Zebarze, starcowi z podkrążonymi oczyma, chcącemu ocalić życie swym wnukom, stojącemu na czele sił bezpieczeństwa?

Lecz gdy wyciągnął do niej rękę, podała mu swoją. Pogładził ją po palcach. Czyżby próbował czegoś równie prostego, jak alfabet Morse'a? Kamery mogłyby wszystko zarejestrować. Lecz on delikatnie wyrysował we wnętrzu jej dłoni godło Federacji i litera po literze wypisał jej imię. Uśmiechnęła się do niego i ścisnęła jego rękę, mając nadzieję, że postępuje słusznie.

Następnego dnia praca w ośrodku szła jak z płatka. Bias nic więcej nie mówił, choć pewnie dusił w sobie mnóstwo kąśliwych uwag. Nikt inny nie zadawał jej niezręcznych pytań. Po pracy wróciła do pokoju, lekko zaniepokojona, że Zebara nie skontak­tował się z nią. Lecz automatyczna sekretarka mrugała świateł­kiem, więc połączyła się z pozostawionym numerem i ze zdziwieniem usłyszała jego głos.

- Kiedyś powiedziałaś, że chciałabyś posłuchać tutejszej muzyki - zaczął. - Dziś wieczorem wystawiają epos Zilmacha. Chciałabyś pójść?

- Strój wieczorowy czy nieoficjalny?

- Nie tak uroczysty, jak na przyjęciu u gubernatora, ale elegancki.

Z pewnością śmiał się w duchu z wagi, jaką przykładała do ubioru, ale Lunzie bez słowa komentarza obiecała, że będzie gotowa w ciągu godziny. Przed koncertem poszli na obiad do wytwornej restauracji. Wszyscy goście mieli na sobie eleganckie stroje i drogie klejnoty. Lunzie czuła się nie na miejscu w swej prostej, ciemnozielonej sukni ozdobionej tylko miedzianym naszyjnikiem, który często nosiła przy wszelkich okazjach. Zebara wystąpił w nie znanym jej mundurze. Czy oficerowie sił bez­pieczeństwa odczuwali jakiś szczególny pociąg do czerni, czy nosili ją tylko po to, by onieśmielać obcych? Zebara stanowił absolutne przeciwieństwo Sassinak w białej sukni i z tą czujną miną, z którą tak jej było do twarzy. Siedział na krześle jak wielki, ciemny głaz, ciężki i ponury. Wreszcie uśmiechnął się.

- Dlaczego tak mi się przyglądasz, Lunzie?

- Myślałam o swojej prapraprawnuczce - odparła zgodnie z prawdą, choć dość niejasno. - Mówiłeś, że masz wnuki, więc pewnie w najdziwniejszych chwilach nieoczekiwanie myślisz o nich. To bywa męczące, lecz przecież nigdy nie chciałbyś utracić takich myśli.

- To prawda. - Potrząsnął głową ze smutnym uśmie­chem. - A ponieważ moje wnuki zawsze są w niewielkiej odległości ode mnie, mogą mnie męczyć osobiście. Najmłodszy, mały Pog, umknął kiedyś matce w moim biurze. Przebiegł przed nosem sekretarki, otworzył drzwi i wpadł prosto do sali konferen­cyjnej, uruchamiając alarm i poważnie irytując zastępcę guber­natora i wszystkich dowódców. Złapał mnie za nogę i rozpłakał się, bo wystraszył go ryk syreny alarmowej. Narobił tyle rabanu, że strażnicy byli pewni, iż coś się komuś stało. - Rozpromienił się i zachichotał. - Kiedy wreszcie zdołałem odczepić go od mojej nogi, znaleźć jego matkę i przekonać strażników, że nie była to niezwykle wymyślna próba zamachu z wykorzystaniem karła albo robota, żaden z nas nie był w stanie skupić się ponownie na omawianym problemie. Co gorsza, musiałem wysłuchać wykładu zastępcy gubernatora o tym, jak zaprowadził i dyscyplinę we własnej rodzinie. Biedak nie wiedział tylko - a ja nie mogłem mu o tym powiedzieć - że jego najstarszy syn miał zostać wkrótce aresztowany za działania wywrotowe. Jak się pewnie domyślasz, mówię o poprzednim zastępcy gubernatora, a nie tym, którego spotkałaś parę dni temu.

Opowiadanie zaczerpnięte z życia zawodowego Zebary wcale nie rozproszyło jednak niepokoju Lunzie. Człowiek, którego stać było na udawanie, iż nie wie nic o zbliżającym się aresztowaniu czyjegoś syna, miał wystarczająco duży talent aktorski, by i ją sprowadzić na manowce. Postanowiła trzymać się tematu uczuć żywionych wobec dzieci i wnucząt. To przynajmniej mogła zrozumieć i skomentować.

- A co się stało z małym? Jak on się nazywa, Pog?

- Tak, to skrót od Poglina, tradycyjnego imienia w rodzinie jego matki. Cóż, zaleciłem łagodne traktowanie chłopca, biorąc pod uwagę to, jak bardzo wystraszył się alarmu i całeg

ozamieszania, ale jego matka czuła się winna, że pozwoliła mu uciec. Obiecała mu porządne lanie po powrocie do domu, pewnie głównie ze względu na mnie. Widzisz, ranga i stanowisko robią na niej kolosalne wrażenie. - Najwyraźniej nie przepadał za swoją synową. Lunzie zastanowiła się, czy celowo dał jej to do zrozumienia. - A ty po hibernacji skontaktowałaś się z całą rodziną?

Potrząsnęła głową i wypiła kilka małych łyczków parującej jasnopomarańczowej, ostrej, całkiem niezłej zupy, która pojawiła się na stole.

- Moja prapraprawnuczka, Sassinak, zabrała mnie okrętem Floty do sektora kwatery głównej. Jest sierotą, nigdy nie spotkała się z resztą rodziny.

- To niewiarygodne. Nie chcieli jej widzieć? - Znów zmrużył oczy, ukrywając ich wyraz. Lunzie podejrzewała, że o niej, jej rodzinie i Sassinak, wie znacznie więcej, niż twierdzi.

- Nigdy o niej nie słyszeli. - Krótko opowiedziała mu to, czego dowiedziała się od Sass, dodając własną ocenę sytuacji. - Chyba wciąż się boi, że zostanie odrzucona. Flota ją przygarnęła, więc uważa ją za swą prawdziwą rodzinę. Jeden z moich wnuków, Dougal, służył we Flocie. Wszyscy skarżyli się, że stał im się zupełnie obcy. Nawet gdy przyjeżdżał w odwiedziny, duchem zdawał się być gdzie indziej.

- Wprowadzisz ją do rodziny?

- Zastanawiałam się nad tym. Minęły czterdzieści trzy lata. Nie wiem, kto jeszcze żyje, gdzie mieszka... choć pewnie łatwo można się tego wszystkiego dowiedzieć. Ale może ona nie zechce spotkać się z nimi, nawet w moim towarzystwie. Nawet jeszcze nie wiem, czyją jest córką. Nie miałam czasu się tego dowiedzieć. - Zaśmiała się na widok jego zaskoczonej miny. - Zebara, ty wszystkie te lata spędziłeś ze swoją rodziną i nie istnieje dla ciebie nic ważniejszego. Ale ja przeżyłam serię długich rozstań i musiałam na nowo przywiązywać się do miejsc i ludzi. A teraz najpilniejsza była nostryfikacja dyplomu i znale­zienie pracy.

- Ale twoja prapraprawnuczka, ta Sassinak, na pewno nie pozwoliłaby ci umrzeć z głodu.

- Pamiętaj, że ona należy do Floty, a ja, zgodnie z in­strukcją, jestem cywilem. - Czymś w rodzaju cywila, dodała w myślach, zastanawiając się, jaki właściwie powinna nadać sobie status. Zatrudnił ją Coromell, czy to się liczyło? Czcigodny Mistrz miał z Flotą jakieś powiązania, których nigdy nie zdołała pojąć. Ale chyba nie był agentem Floty? Sassinak wysłała ją na Liakę z pełnym zaufaniem, jakby posyłała tam któregoś ze swoich oficerów. - Nie, masz rację, nie umarłabym z głodu. Zresztą kiedy odlatywałam z Liaki, nie dostałam jeszcze należnej mi pensji. Uspokajano mnie, że to chwilowa zwłoka, ale trudno było wyciągnąć komuś z gardła pieniądze przysługujące mi za czterdzieści trzy lata hibernacji. W końcu prosiłam już tylko o krótki kredyt, ale... - Wzruszyła ramionami. - Cóż, biuro­kracja.

- Czasami jesteśmy niemożliwi. - Uśmiechnął się. Cieka­we, po co znów nawiązał do swego stanowiska.

Skończyli obiad, porozmawiali jeszcze trochę i udali się na koncert. Stanowisko Zebary zapewniło im znakomite miejsca, usługi gnącego się w ukłonach biletera oraz otaczającą ich kurtynę ciszy, spoza której dochodziły zaciekawione szepty. Lunzie spojrzała na program. Nigdy dotąd nie słyszała o Zilmachu i jego (a może jej?) epickim dziele. Na okładce widniało zdjęcie dwóch krzepkich ciężkoświatowców podnoszących wysoko do góry statek kosmiczny. Czy to scena z opery, czy też godło Diplońskiej Akademii Muzycznej? Trąciła Zebarę łokciem.

- Czego będziemy słuchać?

- Zilmach, kompozytor, o którym pewnie nie słyszałaś, przez dwadzieścia lat pracował nad tym dziełem, komponując muzykę do cyklu wierszy napisanych przez Rudrika w czasie pierwszej długiej zimy na Diplo. Sam Rudrik umarł z głodu, wraz z czterdziestoma tysiącami wczesnych osadników. Dzieło nosi tytuł “Gorzkie losy" i mówi o wyzysku naszej siły, dzięki której bogacą się słabi. Libretto na pewno ci się nie spodoba, ale muzyka jest wyśmienita. - Dotknął lekko jej szyi. O mało nie podskoczyła. - A do tego bardzo głośna, więc będziemy mogli zamienić kilka ostrożnych słów.

- To nie będzie niegrzeczne?

- Owszem, będzie - wyszeptał jej do ucha. - W dodatku mamy tu parę fragmentów, które rozklejają prawie wszystkich.

Epos Zilmacha rozpoczął się niskim zawodzeniem sekcji smyczków i instrumentów dętych, któremu towarzyszyły ryt­miczne dźwięki wydobywane z czegoś, czego Lunzie nigdy jeszcze nie widziała. Przypominało to uderzenia młota w ciężki łańcuch. Szeptem poprosiła Zebarę o wyjaśnienie. Okazało się, że dźwięki te symbolizują pionierów skuwających lód ze swych maszyn. Zilmach wynalazł ów instrument w trakcie komponowania muzyki.

Po uwerturze na scenę wmaszerował liczny chór. Lunzie poczuła na rękach gęsią skórkę. Choć tłumaczyła sobie, że ciężkoświatowcy również muszą mieć talent twórczy, nigdy właściwie w to nie wierzyła. Nie miała okazji oglądać ich sztuk, słuchać muzyki. Lecz teraz, podziwiając mocne głosy roz­brzmiewające w ogromnej sali opery, musiała odrzucić własne uprzedzenia. Ta muzyka była genialna.

Nie podobało jej się sceniczne wcielenie “wyzyskiwaczy", choć widok masywnych ciężkoświatowców udających drobnych, kruchych przedstawicieli lekkich światów miał w sobie element humorystyczny. Przypomniał Lunzie oglądaną z kostki ziemską operę, w której otyła kobieta z obwisłymi policzkami występowała jako piękna nimfa.

Lecz te ich głosy! Wyobrażała sobie, że muzyka ciężko­światowców musi być ciężka, toporna, mało melodyjna. Myliła się.

- To jest piękne - wyszeptała do Zebary w krótkiej przerwie między scenami.

- Nie spodziewałaś się. - To nie było nawet pytanie. Muzyka znów rozbrzmiała, więc zrobiła tylko przepraszającą minę. Nachylił się do niej. - Nie martw się. Wiedziałem, że będziesz przyjemnie zaskoczona. To jeszcze nie koniec.

Rzeczywiście, wkrótce nastąpiły popisy gimnastyczne sym­bolizujące zmieniający się układ sił wewnątrz konsorcjum hand­lowego, które (według libretta) pozostawiło nie przygotowanych osadników na planecie, gdzie występowały przewidywalne, niezbyt częste, “potrójne zimy". Rezonujące uderzenia gongów miały chyba oznaczać beznamiętne ważenie zysków i strat (których saldo wyznaczały z jednej strony sztaby “złota", z dru­giej - osłabieni ciężkoświatowcy), podczas gdy skłócone frakcje konsorcjum ciągnęły w swoją stronę szalki wagi i miotały się wokoło w niespodziewanie zwinnych podskokach.

Grawitacja planety uniemożliwiała skoczne figury klasycznego baletu, lecz pozwalała na niewielkie susy, które wykorzystywano z jak najlepszym efektem. Jednak już scena przedstawiająca żyjących w luksusie lekkoświatowców była po prostu śmieszna. Lunzie nigdy nie widziała, by na pokładzie statku ktoś pławił się w wonnej kąpieli, podczas gdy tuż obok klęczał sługa -ciężkoświatowiec trzymający paterę z owocami. Mimo wszystko pełna wyrazu muzyka i świetne głosy śpiewaków zrobiły na niej ogromne wrażenie.

Fragmenty, podczas których, jak zapowiadał Zebara, “wszyscy się rozkleili", ukazywały ciężkoświatowców walczących z frustrującą długą zimą śpiewem i miłością. A może pożądaniem? Lunzie nie miała pewności. I może nawet sami osadnicy nie byli tego pewni. W każdym razie zamierzali przeżyć i spłodzić potomstwo.

Zaśpiewał jeden duet, potem drugi i wreszcie podjęli pieśń wspólnie, jako kwartet wychwalający “miłość do życia, co rozgrzewa serce". Potem nastąpiła aria sopranowa śpiewaczki o głębokim, ciemnym, rezonującym głosie, początkowo prze­pełnionym rozpaczą, potem powoli wznoszącym się przez nie­wiarygodne trzy oktawy, by zakończyć partię krystalicznie czystym dźwiękiem, podkreślonym jeszcze zaciśniętą pięścią solistki, wymierzoną w złych lekkoświatowców mieszkających na swych luksusowych statkach.

Na koniec męski chór osadników, którzy postanowili głodo­wać, by dzieci i ciężarne kobiety miały szansę na przeżycie, złożył ofiarną przysięgę pod wodzą tenora, osiągającego podobne wyżyny wokalistyki, jak przed chwilą sopran.

- Wam, dzieciom naszych marzeń, pozostawiamy chleb życia! - Lunzie poczuła, że w oczach stają jej łzy. - Prosimy tylko o jedno: pamiętajcie o nas!

Głosy ucichły, stopniowo przeszły w melodyjny pomruk. Muzyka i odurzająca woń dobywająca się z umieszczonych na scenie kadzielnic chyba w każdym wywoływały burzę hormonów. Lunzie oparła głowę na ramieniu Zebary.

- No widzisz - wyszeptał.

Rozlegający się wokoło szelest wskazywał na to, że inni również zmieniali pozycje. Nagle Lunzie poczuła lekkie szarp­nięcie pod nogami i zorientowała się, że siedzenia rozkładają się. Poręcz oddzielająca jej fotel od siedzenia Zebary zniknęła. Muzyka dźwięczała łagodnie, światła przygasły. Najwyraźniej zaproszenie na dzieło Zilmacha oznaczało coś więcej niż zachętę do wspólnego słuchania muzyki.

Zastanawiając się, jak umknąć z tak drobiazgowo obmyślonej pułapki, przypomniała sobie nagle o kombinezonie ciśnieniowym i nerwowo zachichotała.

- Co się stało? - spytał Zebara. Jego ramię już ją obe­jmowało, dłoń błądziła po jej plecach.

- Producenci przedstawienia zapomnieli niestety o pewnej słabości lekkoświatowców - odparła, powstrzymując śmiech. - Chodzi o taką część stroju, która w podobnych momentach bywa szalenie niewygodna.

Zebara też się zaśmiał.

- Droga Lunzie, nie mam zamiaru do niczego cię zmuszać. Jesteś taka młoda, mogłabyś zajść w ciążę. Nie chcesz chyba mieć ze mną dziecka, ja zaś boję się odpowiedzialności. Ale powinniśmy szeptać sobie do ucha czułe słówka. A jeśli nawet będą one na dość nietypowy temat, i tak nikt się tego nie dowie.

Nie była to najwłaściwsza pora, by wypytywać go, czy diplońskie siły bezpieczeństwa zewnętrznego stosują te same, co Flota, elektroniczne zabawki mogące z daleka wychwycić nawet burczenie w brzuchu, nie mówiąc już o najcichszym szepcie. Jeśli nie, to nie ma o czym mówić. Jeżeli tak, należało mieć nadzieję, że Zebara tylko jeden raz przeszedł na drugą stronę barykady.

- Jak długo to trwa?

- Dobre kilka minut. Nie martw się, dość wcześnie uprzedzą nas o końcu zabawy. Potem następuje scena pogrzebu, w której trzeba podjąć decyzję, czy zjeść nieboszczyków. Więc wykorzys­tajmy tę przerwę i powiedz mi to, co muszę wiedzieć. Kto cię tu przysłał i czego chcesz się dowiedzieć?

Lunzie przez chwilę nie mogła wykrztusić ani słowa. Nie mieściło jej się w głowie, że ktokolwiek, choćby ciężkoświatowiec, może tak swobodnie mówić o kanibalizmie. Odebrała to jako kolejny cios wymierzony w jej zaufanie. Poczuła, że Zebara łaskocze ją językiem w ucho, natychmiast zwracając na siebie całą jej uwagę.

- Lunzie, nie wmówisz mi, że przyleciałaś tu tylko po to, by pokonać swój lęk przed ciężkoświatowcami. Doświadczenia z Irety musiały zrobić swoje. Nie powinno cię w gruncie rzeczy obchodzić, jak reagujemy na hibernację. Masz więc inny cel, swój albo cudzy. Muszę go poznać, jeśli mam zagwarantować ci bezpieczeństwo.

- Powiedziałeś, że twój rząd chce, żebyś wykorzystał nasz stary związek. Jak możesz mnie prosić, abym zwierzyła ci się pierwsza? - Sama nie uznałaby takiego argumentu, ale nic innego nie przychodziło jej do głowy, wciąż zaprzątniętej kwestią kanibalizmu.

- Chcę, by moje wnuki żyły i to prawdziwie godnym życiem. Aby miały dość jedzenia, mogły podróżować, uczyć się i pracować, gdzie tylko zechcą. Ty chcesz tego samego dla swoich potomków, tu się zgadzamy. Jednak jeśli między naszymi narodami wybuchnie wojna, to nasi potomkowie nie skorzystają z życia, jakie dla nich wymarzyliśmy. Czy tego nie rozumiesz? Lunzie powoli pokiwała głową.

- Rozumiem. Ale dopóki twoi rodacy nie zerwą z piratami planetarnymi, nic nie powstrzyma zła.

- Nie zerwą, jeżeli nie otrzymają lepszej propozycji. Lunzie, chciałbym, żebyś została rzecznikiem naszej sprawy, jej przed­stawicielem w Radzie. Ucierpiałaś z naszych rąk, ale również widziałaś, a może nawet zrozumiałaś, kim jesteśmy i kim moglibyśmy się stać. Chciałbym, żebyś powiedziała: Dajmy ciężkoświatowcom nadzieję! Dajmy im dostęp do planet o nor­malnej grawitacji, by mogli na nich żyć, jak na Irecie. Żeby nie musieli walczyć o miejsce do życia i odbierać go innym. Ale dopóki będziesz tylko zbierać dowody na to, jacy jesteśmy źli...

- Nie wszyscy jesteście źli.

Dostrzegła kątem oka jakiś ruch i wtuliła się w objęcia Zebary. Ktoś przeciskał się między rzędami foteli, zmierzając może do łazienki. Albo usiłując dosłyszeć, o czym rozmawiają.

- Jesteście różni. Moi tutejsi pacjenci w ogóle nie przypo­minają tamtych, którzy mnie skrzywdzili. - Poczuła, że ręka Zebary lekko sztywnieje. On też dostrzegł przesuwający się nieopodal cień.

- Kochana Lunzie - wymruczał i pocałował ją dziwnie suchymi ustami starca. Potem westchnął, poruszył się, jakby złapał go skurcz, i położył dłoń na jej włosach.

- Kto? Proszę, powiedz mi.

Postanowiła uchylić rąbka tajemnicy, ujawniając to, czego i tak mógł się dowiedzieć z podsłuchanych komunikatów Floty, jeśli tylko dysponował dobrymi wywiadowcami.

- Sassinak. Chciała wiedzieć, czy gubernator ma jakieś powiązania z tym, co zaszło na Irecie. Tak uważał kapitan Cruss, ciężkoświatowiec ze statku kolonistów. Thekowie wydobyli od niego takie zeznania. Ponieważ zbliża się proces Taneglego, chciała się dowiedzieć, czy ma zasugerować Flocie wezwanie go przed sąd.

- Ach, tak myśleliśmy. Ale jak ty, lekarz, miałaś się tego dowiedzieć?

- Powiedziałam jej o tobie. Uznała, że powinnam przyle­cieć. - Nie było to do końca zgodne z prawdą, lecz gdyby uwierzył, że ją do tego popchnięto, mógłby jej nawet współczuć.

- Rozumiem. Twoja prawnuczka działa jak prawdziwy profesjonalista. Nie zważa na twoje uczucia, na twą naturalną niechęć do takich spraw. Ta cała Sassinak to niezbyt wrażliwa osoba.

- Ależ przeciwnie - odparła szybko Lunzie. - Jest wraż­liwa, tyle że... Na pierwszym miejscu stawia obowiązek i służbę.

- To bez wątpienia godne pochwały w przypadku oficera Floty, ale nie prapraprawnuczki. Powinna mieć dla ciebie nieco więcej szacunku.

- Mogłaby - przyznała Lunzie. - Ale właściwie jest starsza ode mnie, to znaczy licząc świadomie przeżyte lata, i z trudem przychodzi jej traktowanie mnie jako kogoś starszego. Zresztą obie mamy z tym kłopot. - Poruszyła się nieco, wygładzając jakąś uwierającą zmarszczkę materiału na bio­drach. - Lecz cóż, właśnie dlatego przyleciałam.

- A ja mam dostarczyć ci informacje, których potrzebujesz, i pozwolić ci bezpiecznie je wywieźć? Lecz, niestety, gdyby cię złapano, okazałoby się, że posiadasz inne informacje, o wielkiej wartości handlowej. Zostałabyś uznana za szpiega gospodarczego i zatrzymana na tak długo, abyś nie mogła złożyć zeznać obciążających Taneglego. Przesłane przez ciebie wiadomości nie miałyby wystarczającej wiarygodności, gdyby zaś na procesie nie było Kaia i Varian...

- Dlaczego miałoby ich nie być?

- Są naukowcami zatrudnianymi przez EEC, prawda? Łatwo można wysłać po nich specjalny statek, mający przewieźć ich na posiedzenie sądu. Równie łatwo, zwłaszcza gdy posiada się odpowiednie środki, spowodować znaczne jego opóźnienie. Albo nawet zaginięcie podróżnych.

Lunzie poczuła na plecach ciarki. Czy zdoła ostrzec Kaia i Varian? Dlaczego wcześniej nie przyszło jej to do głowy? Założyła sobie, że jako cywile będą mogli w spokoju zająć się swymi nowymi obowiązkami na Irecie. Należało wykazać się większą domyślnością...

- W to wszystko wmieszani są nie tylko ciężkoświatowcy - szepnął Zebara, jakby odczytał jej myśli. - Inne rasy też, wiesz? - Lunzie pokiwała głową.

Każda korporacja handlowa, czy to należąca do ludzi, czy obcych, najwięcej zarabia na eksploatacji surowców bez niczyjego zezwolenia. Nie istnieje społeczeństwo idealne, zupełnie pozba­wione przestępców. Z wyjątkiem może Ssli, którzy chyba nie byli w stanie uczynić nikomu nic złego. Lecz o kogo może chodzić?

- Seti - wyszeptał Zebara. - Wykorzystali nas, udając współczucie dla naszego losu, bolejąc nad naszymi zmutowanymi genami. Ale z tego samego powodu nami gardzą.

Znów pokiwała głową, tuląc się do jego piersi i usiłując zebrać myśli. Seti należeli do Federacji dłużej niż ludzie, ale niewiele dłużej. Byli trudnymi partnerami, rasą jeszcze bardziej obcą człowiekowi niż Ryxi czy Weftowie i stanowczo mniej przyjazną. Kiedyś zniszczyli jakąś planetę Weftów, twierdząc później, że zrobili to przez przypadek, nie wiedząc, iż zabijają Weftów i Theków!

- To układ o trzech węzłach. - Zebara przez dłuższą chwilę bawił się jej włosami, aż kolejny cień przesunął się obok nich i zniknął na dobre. - Nasz gubernator pracował dla Kartelu Pralungana przez ponad dwadzieścia lat. Płacono mu w gotówce, akcjach i stanowiskach dla rodziny. Kartel w zamian otrzymywał wsparcie dla wewnętrznych przemysłowych sił bezpieczeństwa, prywatnego wojska, nielegalnie uzbrojonych okrętów przeciw­działających kontrolom Floty. A przy okazji - ta twoja Sassinak przysporzyła nam niemało problemów. Za dobrze dogaduje się ze swymi podkomendnymi -ciężkoświatowcami. Gdy te wieści się rozniosły, zbyt wielu młodych chłopaków zaczęło myśleć o Flocie jako o swej przyszłości. Nie mówiąc już o wszystkich okrętach, które Sassinak zdążyła w swojej karierze rozbić w drobny mak. Poza tym Seti mają w tych machinacjach jakiś ukryty cel, którego do końca nie rozumiemy. Przejmują część zagarniętych przez nas planet, głównie nie nadających się do zamieszkania przez ludzi. Hojnie płacą Kartelowi, który z kolei przekazuje nam jakieś nędzne grosze.

Usłyszała zbyt wiele, by mogła przyjąć to ze spokojem.

- A więc co miałabym zrobić? - spytała.

- Wywieź stąd prawdziwe dane, nie fałszywki, z którymi miano cię nakryć. Powinnaś odlecieć wcześniej niż reszta zespołu. Ma to wyglądać tak, jakbyś uciekała z wykradzionymi informac­jami. Jeśli będzie inaczej, domyśla się, że cię nie przekonałem. Ale możesz odlecieć jeszcze wcześniej, niż się tego spodziewają. Powiem im, że mnie przechytrzyłaś, zbyt szybko wykorzystując drogę ucieczki.

Brzmiało to mało prawdopodobnie. Żaden lekkoświatowiec nie mógł swobodnie uciec z planety. Ona sama na pewno była śledzona. Gdyby spróbowała zniknąć, kazaliby Zebarze złapać ją, a znalezienie przy niej prawdziwych danych, oznaczałoby koniec dla obojga. Natychmiast po cichu zwierzyła mu się ze swych obaw. Trzymał ją mocno w objęciach, co byłoby nawet miłe, gdyby nie musiała myśleć o poważnych sprawach.

Okazało się, że nie planował dla niej zwykłej ucieczki według typowego scenariusza: lekkoświatowiec wchodzi na pokład, okazuje dokumenty do kontroli, siada na fotel promu... Myślał o czymś zupełnie innym, znacznie mniej oczywistym. Różne możliwości pojawiały się i znikały jej przed oczami jak na ekranie. W bagażu? Ależ wykryją ją promieniowaniem podczerwonym. A może jako..,? Zesztywniała, podniosła głowę i spróbowała zajrzeć mu głęboko w oczy w ciemnościach sali operowej.

- Chyba nie w hibernatorze? - spytała nieprzejednanym tonem.

- Niestety tak - szepnął jej do ucha.

- O nie! - odparła spokojnie, lecz stanowczo, nie mając zamiaru dać się przekonać. - Nigdy więcej.

W tym jakże przedwczesnym momencie łagodna, lecz pełna ekspresji muzyka ucichła i na sali zapanowała nagle cisza, przerywana szelestem strojów. Cisza przedłużała się, aż wreszcie pojedyncze uderzenie w bęben, rozbrzmiewające wolno, lecz nieubłaganie, zapowiedziało straszliwe wydarzenia. Fotel uniósł ją w górę, daleko od Zebary, poręcze rozdzieliły ich, podnóżki opadły. Do dudnienia pierwszego bębna dołączył drugi, ciężki, pełen bólu. Trąbki zadźwięczały cichą, smętną nutą. Na scenie rozbłysły światła, ukazując zarys sterty ciał konających z głodu cierpiętników. Poprzednie wyrzeczenia nie wystarczyły. Wszyscy muszą umrzeć. Dziecięcy sopran, przeszywający serce jak nóż, domagał się jedzenia. Lunzie zamarła. Rozlegający się w od­powiedzi alt krył w sobie całą tragedię sytuacji.

Rzeczywistość nie mogła być chyba aż tak straszna... Zesztywniałe nagle ramię jej towarzysza potwierdziło jednak prawdziwość koszmaru. Wierzył w tę opowieść i bał się, że przyszłość może okazać się równie okropna. Lunzie z trudem przełknęła ślinę, czując falę nudności. Jeśli naprawdę pokażą kanibalizm na scenie... Ale obyło się bez tego. Pojawił się tylko chór płaczących matek i głodnych dzieci. Gdy któraś z kobiet występowała z konkretną propozycją, pozostałe zaczynały protes­tować, co łącznie trwało (jak to bywa w operze) dłużej niż trzeba, by przekonać widzów, iż obie strony są absolutnie szczere.

Wszystkie matki po kolei zbliżały się do granicy horroru dla dobra swych dziatek, aż w końcu któreś dziecko drżącą rączką wskazało na nowy element kryzysowej sytuacji. Owym nowym elementem, ukazanym na scenie w postaci jakiegoś włochatego robota, był pasący się nieopodal rdzenny mieszkaniec tundry, kosmaty, nieokrzesany i szczęśliwie głupi. Zszedł ze swych zwykłych ścieżek przywabiony ciepłem buchającym z chat osadników. Ta sama kobieta, która jako pierwsza gotowa była wkładać zwłoki do syntezatora, rzuciła się teraz na włochate zwierzę i zabiła je, nadziewając się jednocześnie na dwa z sześciu długich rogów. Dzięki temu trwałość kolonii zapewniono na tak długo, dopóki osadnicy skłonni byli zabijać i zjadać zwierzęta.

Tylko jedna kobieta trwała przy federacyjnym zakazie i groziła, że ujawni światu ich ohydne postępki. Zabroniono jej jednak wysyłania jakichkolwiek komunikatów, po czym nie­szczęsna zginęła z własnej ręki, wyśpiewawszy przydługą arię, w której wyjaśniała, dlaczego chce zabić nie tylko siebie, ale i swe nienarodzone dziecię.

To, by nikt z mego rodu krwi istot nie przelał, tak ważnym jest dla mnie, że..."

Lunzie nie spodziewała się, że ten fragment aż tak ją poruszy. Nieważne, czy to była prawda, czy coś podobnego kiedyś się wydarzyło i czy właśnie z takich powodów. Sama opowieść wzbudzała w widzach współczucie i szacunek, i tłuma­czyła bardzo wiele zachowań ciężkoświatowców. Jeśli ktoś w to rzeczywiście wierzył, jeśli wychował się, oglądając podobne sceny i słuchając tak wspaniałej muzyki, przypominającej stale, że lekkoświatowcy pozwolili czterdziestu tysiącom ludzi umrzeć z głodu i chłodu, ponieważ ratowanie ich zmniejszyłoby czyjeś dochody, to w naturalny sposób ktoś taki musiał wykształcić w sobie niechęć do lekkoświatowców i wzgardę dla ich kulinar­nych kaprysów.

Czy zjadłabym mięso, nawet po przepuszczeniu go przez syntezator? - zapytała samą siebie. Przypomniała sobie okres, gdy była w ciąży, a potem Fionę jako szkraba o okrągłej buźce. Nie, za nic nie pozwoliłaby jej umrzeć z głodu.

W imponującym zakończeniu opery, lekkoświatowcy po­wrócili w porze ciepłej, by rugać osadników za ich nawyki żywnościowe i stopę przyrostu naturalnego. Prowadzący sopran, teraz już siwa babuleńka otoczona dziećmi i wnukami, skarciła przybyszów w dźwięcznych słowach wyśpiewanych w niewiary­godnie szerokiej skali. Koloniści odrzucili żądania lekkoświatow­ców, nie zgodzili się poddać ich rządom i prawom, i zażądali sprawiedliwości wymierzonej przez sąd. Albo, zagrozili, sami jej poszukają.

Przybysze - najmniejsi członkowie zespołu - wyciągnęli broń, ale dwóch ciężkoświatowców z pogardą podniosło ich wysoko i podrzucało w górę, dopóki nie pospadali na ziemię. Potem obaj siłacze unieśli “statek kosmiczny", wsadzili do niego emisariuszy i wyrzucili całość w przestrzeń kosmiczną. Tak to przynajmniej wyglądało, choć z pewnością jakiś mechanizm wciągnął statek pod sufit.

Opadła kurtyna, rozbłysły światła. Zebara spojrzał na nią.

- No i jak ci się podoba twórczość Zilmacha? - Wyciągnął palec i dotknął jej policzka. - Płakałaś.

- Oczywiście, że tak. - Jej głos, w którym zdawała się pobrzmiewać nutka irytacji, wciąż dławiło wzruszenie. - Jeśli to prawda... - Potrząsnęła z niedowierzaniem głową. - Wszystko było wspaniałe i okropne zarazem, więc jedyną właściwą reakcją są łzy. - To, co naprawdę chciała powiedzieć, mogłoby albo doprowadzić do zamieszek, albo nie mieć najmniejszego sensu, więc dodała tylko: - Co za głosy! A ja nigdy o czymś takim nie słyszałam. Dlaczego nic się o tym nie mówi?

- To nie jest produkt eksportowy. Wydaje nam się, że nikogo innego nie zainteresuje.

- Muzyka jest zawsze muzyką.

- A polityka polityką. Chodź! Chciałabyś poznać Ertrid, która skłoniła cię do płaczu?

Najwyraźniej właściwa odpowiedź powinna brzmieć “tak", więc kiwnęła głową. Dzięki randze Zebary bez kłopotu dostali się za kulisy, gdzie okazało się, że Ertrid mówi równie dźwięcznie, jak śpiewa. Lunzie nigdy w życiu nie spotkała żadnych aktorów czy śpiewaków, nie wiedziała więc, czego ma się po niej spodziewać. Ertrid uśmiechała się jednak, choć nieco chłodno, i dziękowała Lunzie za komplementy, dając zarazem do zro­zumienia, że niczego nie potrzebuje od żadnego lekkoświatowca. Jednocześnie gruchała do Zebary, prawie się do niego łasiła. Lunzie poczuła przypływ niczym nie uzasadnionej zazdrości. Widząc jej minę, Ertrid uśmiechnęła się znacznie szerzej.

- Nie powinnaś mieć do niego pretensji, Lunzie. W końcu ma tylu przyjaciół!

Dotknęła dłonią swego naszyjnika, na który Lunzie zwróciła już uwagę, nie zastanawiając się jednak nad osobą ofiarodawcy.

Zebara objął śpiewaczkę na pożegnanie i wyprowadził Lunzie z jej garderoby. Gdy odeszli już spory kawałek, nachylił się i wyszeptał jej do ucha:

- Odciąłbym się, ale nie chciałem zawstydzać wielkiej artystki w tak uroczy wieczór. Nie lubi, gdy pokazuję się tu z innymi kobietami, a co dopiero z lekkoświatowcem!

- Zwłaszcza że przed chwilą wcieliła się w taką rolę - odparła Lunzie, starając się stłumić uczucie zazdrości i za­chowywać się rozsądnie. Nie pożądała przecież Zebary - już nie, a właściwie nigdy - więc czuła się śmiesznie.

- Wcale nie kupiłem jej tego naszyjnika - ciągnął Zebara jakby się tłumaczył. - Dostała go od syna poprzedniego zastępcy gubernatora, o którym ci mówiłem.

- W porządku.

Niechże on przestanie o tym mówić! Lunzie powiedziała sobie stanowczo, że nie interesuje jej, co łączy Zebarę ze śpiewaczką, kto komu kupował biżuterię i czym zajmował się syn zastępcy gubernatora. Istotna była tylko jej misja, i jego misja którą należało wypełnić jakoś inaczej, niż poddając się kolejnej hibernacji.




ROZDZIAŁ ÓSMY


Czy to już ostatni członek załogi składający zeznania? - spytała Sassinak. Siedzący za biurkiem porucznik skinął głową.

- Tak jest, proszę pani. Prokuratura twierdzi, że więcej im nie trzeba. Najwyraźniej obrona też nie zamierza powoływać na świadków żadnych innych członków załogi.

A więc straciliśmy całe tygodnie na darmo, pomyślała Sassinak. Kazałam ludziom latać w tę i z powrotem w tych śmiesznych cywilnych promach na wielogodzinne, nudne prze­słuchania, które potwierdziły tylko to, co już wcześniej nagraliśmy na pokładzie. Zarówno oskarżyciel, jak i obrońca byli wściekli, że ani Lunzie, ani Dupaynila, ani Forda nie ma na pokładzie okrętu. A do tego Kai i Varian również nie zjawili się, by złożyć zeznania. Nikt nie wiedział, czy szybka jednostka wysłana po nich na Iretę zastała ich na planecie, gdyż od jakiegoś czasu nie nadchodziły z niej żadne wiadomości.

Sassinak była jednak pewna, że Ford i Lunzie zjawią się na czas. A Dupaynil? Cóż, albo przyleci, albo nie - w końcu jest bardziej pomysłowy niż przeciętny urzędnik służb bezpieczeństwa. Gdyby jej tak nie irytował, może nawet bawiłoby ją jego towarzystwo.

I z pewnością wolałaby wysłać jego, a nie Aygara, na wiadome poszukiwania. Co prawda Aygar mógł przeglądać rozmaite bazy danych, nie wzbudzając niczyich podejrzeń. Jego zachowanie wyglądało dość naturalnie. Prokuratura zdobyła dla niego kartę uniwersytecką, kartę wstępu do biblioteki i kilka innych, umożliwiających mu dostęp do wszelkich informacji. A on z kolei wykazywał się sporym zapałem.

Jednak brakowało mu praktyki w prowadzeniu takich po­szukiwań, gdyż nigdy nie studiował ani nie wykonywał pracy naukowej. Sassinak musiała mu dokładnie tłumaczyć, gdzie ma czego szukać. Nawet wtedy potrafił przyjść z pustymi rękoma, zdezorientowany, bo nie rozumiał, jak drobne fragmenty infor­macji mogą złożyć się w znaczącą całość. Całymi dniami badał genealogię buntowników- ciężkoświatowców albo zajmował się jakimiś własnymi sprawami. Dupaynil, z całą swą zarozumiałą uprzejmością, byłby chyba wybawieniem.

Sass szła powoli głównymi deptakami miasta. Miała spot­kać się z Aygarem przed odlotem wieczornego promu, więc nigdzie się nie spieszyła. Jej uwagę przyciągnęła wystawa sklepowa pełna strojów w jej ulubionych kolorach. Przyjrzała się błyszczącemu żakietowi i granatowej spódnicy, połyskującej w smugach światła turkusowymi refleksami. Nad lśniącymi czarnymi drzwiami widniał elegancki szyld. Nic dziwnego! “Fleur de Paris" to stylowy dom mody projektujący tylko dla najbogatszych. Uśmiechnęła się krzywo: cóż, przynajmniej miała dobry gust.

Drzwi rozsunęły się na boki, gdyż fotokomórka zasyg­nalizowała, że ktoś przystanął przed nimi dłużej niż zwykły przechodzień. Pojawił się odźwierny w liberii.

- Czy zechce pani wstąpić do środka?

Chodnik palił ją w stopy przez podeszwy butów, głowa bolała, a do tego nigdy jeszcze nie była w podobnym miejscu. Więc dlaczego nie? Przynajmniej rozejrzy się trochę.

- Dziękuję - odparła i weszła do sklepu.

Wewnątrz znajdowała się chłodna oaza: pastelowe barwy ścian, miękkie dywany, dźwięki harfy na tyle tylko głośne, by zagłuszyć szmer ulicy. W jej stronę ruszyła nienagannie ubrana kobieta. Obrzuciła ją od stóp do głów niespodziewanie przychyl­nym spojrzeniem.

- Komandor Sassinak, prawda?

- Jestem zaskoczona, że zna pani moje nazwisko. Kobieta uśmiechnęła się.

- Cóż, wszyscy oglądamy wiadomości. Co za niespodzian­ka! Fleur bardzo chciałaby panią poznać!

Sassinak otworzyła szeroko usta. Niewiele wiedziała o podob­nych miejscach, ale sama projektantka nie wybiega chyba na spotkanie wszystkim swoim klientom.

- Zechce pani spocząć - ciągnęła kobieta. - Mam na­dzieję, że da się pani namówić na kropelkę czegoś zimnego? - Poprowadziła Sass w stronę miękkiego fotela. Tuż przy nim stał niski stolik, a na nim wysoki dzban malowany w delikatne wzory i kryształowa szklanka. Sassinak przyjrzała się im z powąt­piewaniem. - Sok owocowy - wyjaśniła kobieta. - Chyba że wolałaby pani coś innego?

- Nie, dziękuję, to w zupełności wystarczy. Wzięła podaną szklankę i zaczęła pić, usiłując ukryć za­skoczenie. Kobieta zniknęła, więc mogła swobodnie rozejrzeć się wokół. Bywała w wielu sklepach, nawet bardzo eleganckich, sprzedających drogą biżuterię i jedwabne suknie, lecz tutaj nic nie wskazywało na to, że pomieszczenie stanowi część sklepu. Równie dobrze mogła znajdować się w salonie jakiejś zamożnej damy. Stały tu wygodne fotele otaczające zgrabne stoliki i dekora­cje ze świeżych kwiatów, rozbrzmiewała cicha muzyka. Powoli wyzbywała się napięcia, delektując się cierpkim sokiem. Jeśli sprzedawcy wiedzą, że jest oficerem Floty, muszą też zdawać sobie sprawę, iż jej pensja nie wystarcza na tak wspaniałe kreacje. Ale jeżeli chcą, żeby odpoczęła sobie w wygodnym fotelu, to nie sprawi im zawodu.

- Moja droga! - Srebrnowłosa kobieta, która uśmiechała się do niej, wyglądała jak stereotypowa prababcia, dbająca o linię i wygląd. Ile mogła mieć lat. Siedemdziesiąt? Osiemdziesiąt? Sassinak nie potrafiła się zdecydować. - Co za wspaniała niespodzianka! Mirelle powiedziała pani, że widziałyśmy ją w wiadomościach, prawda? I oczywiście obserwowałyśmy, jak pani ogląda wystawę. Muszę wyznać - szepnęła z czarującym chichotem - że wystawiałyśmy jedną kreację po drugiej, żeby panią do nas zwabić. - Odwróciła się do swej towarzyszki. - Widzisz, Mirelle, miałam rację: błyszczący żakiet!

Mirelle z wdziękiem wzruszyła ramionami.

- A jednak dałabym głowę, że gdyby ją spytać, pamiętałaby ten seledynowy komplet.

- Owszem, pamiętam - wtrąciła Sassinak, którą zdumiały te przekomarzania. - Ale co takiego...

- Mirelle, podaj może lekką przekąskę - rzekła Fleur łagodnym, lecz władczym głosem. Sprzedawczyni uśmiechnęła się i zniknęła, a starsza kobieta spojrzała na Sass. - Moja droga, muszę prosić o wybaczenie. Trudno mi wyrazić, co czuję. Pani nawet nie wie, ile pani znaczy dla ludzi takich jak my.

Sassinak, całkiem zdezorientowana, wymamrotała coś mało zrozumiałego. Czy słynne projektantki mody marzą o lotach kosmicznych? To niezbyt prawdopodobne. Lecz o cóż mogłoby tu chodzić?

- Jestem powszechnie znana jako Fleur - ciągnęła ko­bieta, siadając po drugiej stronie stołu. - Fleur de Paris. To taki żart, choć mało kto go zna. Nie mogę pani zdradzić swego prawdziwego nazwiska, lecz mogę powiedzieć, że mamy wspólnego znajomego. Bardzo bliskiego znajomego.

- Doprawdy? - Sassinak usiłowała wyłowić z pamięci wszystkie znane sobie bogate i uznane towarzysko kobiety. Jakaś pani admirał? Żona admirała? Nikt nie przychodził jej do głowy.

- Mówię, kochanie, o twoim opiekunie, gdy jeszcze była pani dziewczynką. O Abem.

Gdyby Fleur oblała ją wiadrem lodowatej wody, nie byłaby bardziej zaskoczona.

- Abe? Pani znała Abego?

Kobieta pokiwała głową.

- O, tak. Znałam go, zanim został uwięziony i potem również. Choć nasze spotkanie nigdy nie doszło do skutku, planowaliśmy je. Ale jako że...

- Wiem. - Znów ogarnął ją smutek, tak przejmująco silny, jak dziwne było to, że ta kobieta, ta stara kobieta, znała Abego. Ale przecież Abe, gdyby żył, byłby równie stary. Ta myśl ją poraziła. W jej wspomnieniach Abe się nie starzał, na zawsze pozostał w tym samym wieku, który - sama się kiedyś w końcu przekonała - nie był tak zaawansowany, jak mogło zdawać się dziecku.

- Przykro mi, że sprawiam pani ból, ale muszę z panią porozmawiać o Abem, o przeszłości, jego i mojej. I o pani przyszłości.

- O mojej przyszłości? - Co ta kobieta mogła mieć wspólnego z jej przyszłością? Fleur widocznie wyczytała te wątpliwości z jej twarzy, bo potrząsnęła głową.

- Myśli pani, że jakaś stara głupia baba ma czelność mieszać się w pani życie. Podobają się pani moje kreacje, ale nie chce pani, by jakaś bogata pochlebczyni przypominała pani o Abem, prawda?

Było to niebezpiecznie bliskie jej faktycznym uczuciom.

- Przepraszam - wykrztusiła, wstydząc się swego nie­właściwego zachowania.

- Nic nie szkodzi. Abe mówił mi, że jest pani osobą praktyczną, wytrwałą i trzeźwą, i widocznie się nie mylił. Ponieważ w każdej chwili mogą nam przerwać, proszę pamiętać, że to sklep, pozwoli pani, że zaoferuję swą pomoc. Jeśli tylko znajdzie się pani w kłopotach i będzie potrzebować pomocy, proszę powołać się na mnie. Mam w tym mieście sporo przyjaciół. Może Abe wspominał o“Samizdacie"?

- Owszem. - Sassinak zamarła. Nigdy nie natrafiła na najmniejszy ślad organizacji, o której opowiedział jej Abe, gdy skończyła Akademię. A więc ona wciąż istnieje?

- To dobrze. Gdyby Abe żył, dopilnowałby, żeby wiedziała pani, jak skontaktować się z jego członkami. Ale wówczas nikt nie znal pani na tyle, by mieć do niej pełne zaufanie, nawet biorąc pod uwagę przeszłość. Dzisiejsze spotkanie powinno naprawić ten błąd.

- Ale pani...

Tym razem w uśmiechu Fleur pojawiła się lekka gorycz.

- Ja też mam swoją historię, jak wszyscy. Usłyszy ją pani w odpowiednim czasie. Na razie proszę przyjąć do wiadomości, że znałam Abego i szczerze go kochałam. I że z wielką uwagą obserwowałam w środkach przekazu pani karierę.

- Ale w jaki sposób... - Nie zdążyła dokończyć, gdyż drzwi otworzyły się i do środka weszły trzy rozgadane kobiety. Fleur natychmiast wstała, uśmiechnęła się i przywitała z nimi. Sassinak, niepewna, jak się zachować, siedziała nadal. Kobiety wyraźnie przyszły do sklepu w nadziei spotkania Fleur. Spojrzały obojętnie na Sass, po czym oznajmiły, że muszą poradzić się swej przyjaciółki w pewnej nie cierpiącej zwłoki sprawie.

- Ależ oczywiście - odparła Fleur. - Wejdźcie dalej. - Jedna z kobiet wyszeptała coś na temat Sass, więc dodała: - Nie, nie. Mirelle zaraz zajmie się panią komador.

I rzeczywiście, Mirelle zjawiła się jak na zawołanie. Przynios­ła całą paterę malutkich kanapek i ciasteczek o fantazyjnych kształtach.

- Może pani oczywiście poczekać, lecz Fleur będzie praw­dopodobnie zajęta przez kilka dobrych godzin. To stara klientka i jej synowe. Przychodzą nie tylko po radę, ale i na plotki. Fleur bardzo panią przeprasza. Zje pani coś?

Z czystej uprzejmości Sass wzięła z tacy kanapkę. Mirelle stalą nad nią, wyraźnie czymś zaniepokojona. Gdy Sassinak stwierdziła, że jednak pójdzie, Mirelle zareagowała mieszanką rozczarowania i ulgi.

- Ale wróci pani jeszcze?

- Jeśli tylko będę mogła. Proszę przekazać Fleur, że byłam zaszczycona, mogąc ją poznać, lecz trudno mi powiedzieć, kiedy znów uda mi się przylecieć na planetę.

To dawało jej przynajmniej czas do namysłu, a gdyby nie podjęła decyzji do dnia kolejnego planowanego posiedzenia, zaczęłaby chodzić inną ulicą. Wychodząc ze sklepu, znów pomyślała o Dupaynilu i jego umiejętnościach. Szkoda, że sama nie mogła dostać się do baz danych, nie korzystając z usług,, Aygara, nie bojąc się wykrycia. Szkoda, że nie wiedziała, kim jest “Fleur de Paris" i dlaczego jej imię to żart.


Jeszcze podczas pobytu na Zaid-Dayanie Dupaynil mógłby przysiąc, że potrafi umieścić podsłuch na dowolnym łączu przesyłu danych, przeprogramować każdy system kontrolny okrętu. Teraz wystarczyło tylko poprzestawiać aparaturę kontrolującą piętnaście kapsuł ewakuacyjnych eskortowca tak, by mógł swobodnie nimi sterować. To powinno być bardzo łatwe - lecz nie było. Od dłuższego czasu pracował niemal bez przerwy, zapadając w krót­kie, niespokojne drzemki. Nie odważyłby się zasnąć na dłużej przed ukończeniem pracy. A mimo to musiał sprawiać wrażenie wypoczętego, podobnie jak powinien jadać wspólne posiłki, grać w karty, prowadzić pogawędki, wykonywać swe regularne ćwi­czenia na drabinkach...

Nie miał dostępu do komputera pokładowego. Nawet przez chwilę nie zostawał sam w tych pomieszczeniach, w których najłatwiej byłoby przeprowadzić sabotaż. Wszystkim musiał zająć się ze swej malutkiej kajuty, wykorzystując te kilka godzin, które miał tylko dla siebie, na “sen".

W dodatku tamci znaleźli jeden z podsłuchów. Napędziło mu to potwornego stracha. Zawsze chwalono go za pomysłowość, ostrożność i precyzję. Skoro jednak taki tuman jak Ollery znalazł jego podsłuch, to znaczy, że działał nieostrożnie i niestarannie. Albo też nie docenił przeciwników, co również dowodziło pewnej niedbałości.

Nie dożyłby tego wieku, gdyby rzeczywiście postępował nieostrożnie, lecz do tej pory zawsze pomagały mu bałagan i zamęt panujące na wielkich jednostkach. Teraz ręce drżały mu ze strachu. Wreszcie przemówił do siebie chłodnym tonem, jakby zwracał się do początkującego studenta metod śledczych. Myśl! - nakazał nerwowemu studentowi, czyli sobie. Potrafisz myśleć, bo inaczej nie wysłaliby cię tutaj. Rusz więc głową. Nie chciał obliczać swoich szans. I bez tego wiedział, jak są małe. Skupił się na czekającym go problemie. Nie ma wyjścia, musi przejąć kontrolę nad kapsułami ewakuacyjnymi.

Załoga, która spędziła wspólnie pięć lat na tak małej jednostce, wiedziała o niej wszystko, dostrzegłaby każdą zmianę, zwłaszcza mając na pokładzie podejrzaną osobę. Ale z drugiej strony, jeśli zamierzali wyrzucić go w przestrzeń kosmiczną, to czy powinni przejmować się podsłuchem? A może raczej będą śmiać się z niego za plecami, udając, że nic nie wiedzą o podsłuchach, pewni, że i tak nikt się o nich niczego nie dowie?

Pozostawało pytanie, kiedy zamierzają zatrzasnąć pułapkę i czy on zdąży ich uprzedzić. Zakładając nawet, że przejmie kontrolę nad kapsułami ewakuacyjnymi tak, że nie zdołają wyrzucić go w kosmos, on zaś będzie mógł wystrzelić ich, i tak przecież najpierw musieliby wejść do kapsuł. Skoro wiedzą, przynajmniej kapitan i mat, że alarm ewakuacyjny będzie fałszywy, to prawdopodobnie w ogóle nie znajdą się w kapsułach. Zastanawiając się nad tym, Dupaynil spostrzegł, że ręce przestały mu drżeć, a suchość w ustach minęła.

Przed oczami migały mu schematy układów i diagramy połączeń systemu wraz z wszelkimi modyfikacjami, jakie mogli do nich wprowadzić renegaci. Podsłuch w kabinie kapitana nadal działał, dzięki czemu dowiedział się, iż wykryta przez mata pluskwa padła ofiarą wyjątkowo skrupulatnego sprzątania. Z tego, co Dupaynil usłyszał, wynikało, że załoga statku nie znalazła jeszcze pozostałych. Z kolei Dupaynil znalazł dwie zainstalowane przez nich pluskwy. Pozostawił je nietknięte.

Zestaw narzędzi, który zawsze miał przy sobie, zawierał najlepszy z możliwych system antypodsłuchowy, zamontowany w maszynce do golenia. Wykorzystując własne sondy, zaczął ostrożnie przenikać w funkcje kontrolne statku. Niektóre z nich były chronione zbyt dobrze, jak na jego ograniczony zestaw instrumentów. Nie mógł więc zamknąć kapitana w jego kabinie lub odciąć dopływu powietrza do pomieszczeń załogi. Nie udałoby mu się również przejąć kontroli nad mostkiem kapitańskim. Dobrze wiedział, że tamci obserwują system, spodziewając się podobnych sztuczek. Dupaynil nie mógł też zbyt swobodnie poruszać się po komputerowych plikach, ale dostał się do akt dotyczących konserwacji i napraw statku, z których dowiedział się, że klapa przy włazie do kuchni wielokrotnie się zacinała. W ramach eksperymentu, sprawdzając, czy nikt nie zauważy takiej manipulacji, Dupaynil zmienił nieznacznie ciśnienie w gór­nej prowadnicy klapy. Teraz powinna się zaciąć, więc będą zmuszeni ją naprawić.

I rzeczywiście, podczas śniadania ktoś z załogi narzekał, że klapa znów się zacina. Pewnie zepsuł się cholerny czujnik ciśnienia w górnej prowadnicy. Mat pokiwał głową i kazał komuś naprawić uszkodzenie.


Na małych statkach kapsuły ewakuacyjne rozmieszczone były, jedna przy drugiej, po obu stronach głównej osi jednostki. Trzy sąsiadowały z mostkiem, pozostałe zaś znajdowały się na rufie. Do sześciu wchodziło się z pokładu głównego, do kolejnych sześciu z wąskiego bocznego korytarza. W czasie próbnego alarmu każdy członek załogi powinien znaleźć się w przypisanej sobie kapsule, nawet jeśli dzwonek zastał go przy innej. Lista kapsuł wisiała na mostku i w kantynie.

Dupaynil nie mógł sobie przypomnieć, by ktoś kiedykolwiek przeżył na eskortowcu ż przebitym pancerzem. Mimo to na pokładzie znajdowały się szalupy ratunkowe, gdyż tak przewidy­wał regulamin. Kapsuły te były jednak mało przydatne. Ich przestarzała aparatura kontrolna opierała się na łączach elektro­mechanicznych. Dzięki temu była przynajmniej odporna na broń elektromagnetyczną, której pole mogło zaburzyć nowocześniejsze urządzenia.

Przy tak prostej konstrukcji narzędzia Dupaynila zupełnie wystarczały. Mimo wszystko, gdyby ktoś uważnie przyjrzał się systemowi, zauważyłby zmiany bardziej oczywiste niż przeprog­ramowany układ. Poza tym zabawa z przełącznikami i przekaź­nikami zajmowała więcej czasu niż podmienienie obwodu. Z trudem zachował spokój i uśmiech na twarzy, gdy któryś członek załogi pojawił się dokładnie w chwili, gdy kończył ustawianie jednego z połączeń.

Ostatni krok - podporządkowanie aparatury kontrolnej wszy­stkich kapsuł jednemu urządzeniu, czyli jego ręcznemu kompute­rowi - stanowił prawdziwy test jego umiejętności. Dupaynil był prawie pewien, że system zadziała. Niestety, nie przekona się o tym, dopóki go nie wypróbuje. Teraz był już na to gotów. Z chęcią sam włączyłby alarm ewakuacyjny, lecz nie odważył się na to. Rozegrał codzienną karcianą partyjkę z Ollerym, starając się nie grać ani za dobrze, ani zbyt słabo, i wymówił się od gry w kości.

- Może jutro - powiedział z niezachwianą pewnością kogoś, kto uważa, iż jutro nastąpi zgodnie z planem. - To byłoby zbyt wiele emocji jak na jeden wieczór.

Tamci zachichotali jak drapieżniki, które już pochwyciły zdobycz. Ruszył do kabiny, zastanawiając się, kiedy zatrzasną pułapkę. Potrzebował snu jak nigdy dotąd.

Z niespokojnej drzemki wyrwał go ogłuszający ryk alarmu i migotanie świateł. Naciągnął kombinezon, przeklinając ode­pchnął się od ściany i wyskoczył na korytarz. Stał już tam mat, uśmiechając się nieprzyjemnie.

- Ćwiczenia ewakuacyjne, panie komandorze. Pamięta pan numer swojej kapsuły?

- Czternaście, sterburta, przedostatni właz.

- Zgadza się. Do kapsuły! - Mat wstukiwał wyniki ćwi­czebnego alarmu w naręczny komputerek.

Dziwne. Przecież komputer pokładowy zawsze automatycznie rejestruje członków załogi wchodzących do kapsuł ewakuacyj­nych... Dupaynil pobiegł korytarzem, nasłuchując tupotu i prze­kleństw ludzi szukających swoich kapsuł. Wreszcie wskoczył do przedostatniej kapsuły, która miała nie tylko znajdować się pod jego kontrolą, lecz również dawać mu kontrolę nad pozostałymi.

Podczas alarmu na tak małej jednostce należało pozostawać w kapsułach aż do chwili, kiedy wszyscy się w nich zameldowali. Dupaynil nasłuchiwał komunikatów komputera pokładowego, mając nadzieję, że kapitan uczyni wszystko dla zachowania pozorów prawdziwego alarmu ćwiczebnego, choćby po to, by nie wzbudzić podejrzeń w swoim zastępcy. Zatem sam też powinien wejść do kapsuły i zamknąć się w niej od środka.

Sprawy mogłyby przybrać fatalny obrót, gdyby przed wejściem do szalupy kapitan zauważył, iż Dupaynil zamknął część jego załogi. Czterech z nich już znajdowało się w kapsułach. Dupaynil zabezpieczył je. Może lepiej byłoby poczekać, aż wszyscy znajdą się w środku, ale gdyby przez ten czas ktoś zdążył wyjść, powstałby nie lada problem. Jeśli będą przestrzegać regulaminu, nie zauważą nawet, że ich zamknięto, a on tymczasem przejmie pełną kontrolę.

Kolejni członkowie załogi wchodzili do kapsuł, jeden po drugim, tak szybko, że ledwie nadążał z ich zamykaniem. Ośmiu... Dziewięciu (w tym sam mat). Pozostali tylko oficerowie i jeden szeregowiec.

- Kapitanie! Dzieje się coś dziwnego...

Mat! Oczywiście! Dupaynil nie mógł jednocześnie prze­stawić aparatury kontrolnej i wewnętrznego systemu komunika­cyjnego statku. Widocznie mat zamierzał wskoczyć do szalupy tylko na moment, by komputer zarejestrował jego obecność, a potem pomóc kapitanowi w wystrzeleniu kapsuły Dupaynila.

Nim mat zdążył skończyć, Dupaynil włączył wszystkie swoje czujniki. Do diabła z ostrożnością! I tak wiedzą już, że ich nakrył. Teraz powinien zebrać wszystkie możliwe dane. I niech cały ten system lepiej zadziała! Wyskoczył z kapsuły, wciskając w ucho mini słuchawkę, w drugiej dłoni trzymając małą tablicę sterowniczą.

Ollery i Panis stali wciąż na mostku, a ostatni członek załogi, który widocznie nie usłyszał krzyków mata, wszedł do kapsuły i został w niej zamknięty.

Na pokładzie pozostali zatem kapitan i ten młodziutki zastępca, który pewnie święcie wierzy w każde słowo swego przełożonego. Dupaynil przymknął klapę swej szalupy - z ko­rytarza będzie się wydawać, że siedzi w środku.

Co teraz? Stawić czoło kapitanowi? Nie, przede wszystkim musi upewnić się, że cała załoga, a zwłaszcza mat, pozamykana jest w kapsułach. Jego manewr miał uniemożliwić ręczne Od­blokowanie klap, ale równie dobrze mógł zawieść. Tak więc najpierw rozbił tablice sterujące sąsiednich szalup. Kapsuła czternasta, jego własna, była pierwsza od rufy po stronie głównego korytarza, więc miał pewność, że nikt nie zajdzie go od tyłu. Musiał jednak poruszać się pomiędzy bocznymi korytarzami. Na szczęście kapsuła piętnasta była pusta, tak samo jak trzynasta. Choć oficjalna numeracja pomijała nieszczęśliwą trzynastkę, nikt zwykle nie kwapił się zajmować szalupy, która nosiłaby ten właśnie numer. Głupi przesąd okazał się teraz pomocny.

Choć pamiętał dość dobrze, gdzie znajdowali się poszczególni członkowie załogi, jeszcze raz sprawdził ich rozmieszczenie w komputerze i najpierw zniszczył kontrolki kapsuły mata. Szalupa numer dziewięć znajdowała się w innym korytarzu. Należało przecisnąć się przez wąskie przejście pomiędzy kapsułą 14A (tą przynoszącą rzekomo pecha) i jedenastą. Po drodze zajął się szalupą numer jedenaście i upewnił się, że pozostałe dwie w tym korytarzu są puste. Bywało, że leniwy członek załogi pakował się do najbliższej wolnej kapsuły.

Ciekawe, co przez ten czas robił kapitan, nie mówiąc już o jego zastępcy. Gdyby tylko mógł założyć podsłuch na mostku! Dupaynil wciskał się właśnie w wąskie przejście pomiędzy korytarzem głównym i bocznym, gdy usłyszał jakiś szmer i spostrzegł, że tuż przed nim zasuwa się klapa włazu. Ollery zarządził alarm na pokładzie i właśnie zamykały się grodzie.

Powinienem to przewidzieć, pomyślał Dupaynil. Rzucił się gwałtownie przed siebie i podtrzymał opadającą klapę. Zawór bezpieczeństwa zasyczał groźnie, lecz drzwi zatrzymały się. Dupaynil przecisnął się przez wąską szparę i wpadł na korytarz główny. Przed nim widniały nisze z kapsułami numer dziesięć i osiem. Jak najszybciej, nie przejmując się hałasem, niszczył tablice ręcznego sterowania, jedną po drugiej. Od strony rufy opadła kolejna gródź, srebrna stalowa bariera rozdzielająca go od następnych kapsuł. Ale wcześniej zdążył już zniszczyć aparaturę kontrolną szalupy dwunastej. Teraz załatwił kolejną.

Nagle zamarł na dźwięk delikatnego, ledwie słyszalnego syku. Sytuacja zaczęła wyglądać beznadziejnie. Ollery mógł wypompować z tego pomieszczenia powietrze, jego kombinezon zaś miał zapas tlenu tylko na dwie godziny. Lub jeszcze krócej, jeśli się nie położy bez ruchu. Nagła dekompresja mu nie groziła, choć nie wiadomo, ile czasu zajmowało na tym statku ewakuacyj­ne wypompowanie powietrza. Nie zamknął hełmu, gdyż chciał słyszeć każdy szmer. Ten syk mógł równie dobrze sugerować, że Ollery lub Panis przedzierają się przez grodź, tnąc ją jakąś bronią.

Nie miał nawet gdzie się ukryć na krótkim odcinku korytarza między dwiema grodziami. W przypadku alarmu wszystkie klapy włazów na statku szczelnie się zamykały. A nawet gdyby dotarł do mesy, i tam nie miałby gdzie się schronić. Dwa kroki naprzód, jeden wstecz... Co Sassinak zrobiłaby na jego miejscu? Pewnie znalazłaby jakieś dodatkowe przejście, albo pamiętała coś na temat systemu kontrolnego statku, co pozwoliłoby jej wydostać się z pułapki i jednocześnie schwytać Ollery'ego w sidła. Bez wątpienia wiedziałaby, gdzie przebiega jaka rura, do czego służy każdy przewód i przełącznik. Tymczasem Dupaynil miał w głowie pustkę.

Swoją drogą ciekawe, że Ollery nie próbował kontaktować się z nim przez pokładowy system komunikacyjny. Czy w ogóle wiedział, że Dupaynil wyszedł z kapsuły? Chyba tak, dysponował przecież czujnikami pokładowymi zainstalowanymi we wszystkich pomieszczeniach. Z kolei czujniki Dupaynila stwierdzały, że zamknięte przez niego szalupy nadal były zablokowane, więc pozostali członkowie załogi nie wejdą mu na razie w drogę. Dwie małe kropki na ekranie komputera oznaczały kapitana i Panisa. Wciąż tkwili na swoich miejscach na mostku. Nagle jeden z nich ruszył powoli bocznym korytarzem - nie wiadomo, który, lecz zapewne kapitan wysłał zastępcę na zwiady. Po chwili przypusz­czenie to potwierdził rozbrzmiewający w słuchawkach głos Ollery'ego.

- Sprawdź każde pomieszczenie. Masz meldować o wszel­kich nietypowych zjawiskach.

Odpowiedzi nie było słychać, widocznie zastępca miał na sobie kombinezon i komunikował się z przełożonym przez wewnętrzny mikrofon. Czy kapitan wiedział, że Dupaynil słyszy jego rozkazy? A może wcale go to nie obchodziło? Pozostawał jeszcze problem grodzi. Dupaynil doszedł do wniosku, że syk wywołany jest wyłącznie nieszczelnością przegrody i zabrał się za aparaturę kontrolną klapy.

Po kilku długich, niełatwych minutach udało mu się uchylić trochę przegrodę i przeniknąć pod nią. Kolejny odcinek głównego korytarza wyglądał na pozór zwyczajnie: wszystkie klapy w za­sięgu wzroku były pozamykane, nikt nie stąpał po popękanych płytkach pokładu, na połyskujących zielonkawych ścianach nie mignął żaden cień. Przed sobą Dupaynil ujrzał kolejną przegrodę, za którą korytarz zakręcał i prowadził w górę, prosto na pokład główny, w stronę mostka i sąsiadujących z nim trzech kapsuł ewakuacyjnych.

Po drodze Dupaynil zniszczył tablice ręcznego sterowania szalupy szóstej i czwartej. Teraz potencjalnych problemów mogły nastręczać tylko trzy kapsuły: numer pięć i siedem, znajdujące się najdalej w bocznym korytarzu, i numer trzy, umieszczona obok mostka, przypisana technikowi od systemów obronnych. Tę ostatnią mógłby zablokować idąc na mostek, pod warunkiem, że uda mu się pokonać ostatnią grodź. A co z piątką i siódemką? Panis zdołałby otworzyć je z zewnątrz, chyba że aparatura kontrolna nie zadziała.

Ile czasu mogłoby mu to zająć? I czy w ogóle wpadnie na taki pomysł? Czy kapitan uwolni swojego człowieka z kapsuły numer trzy? W każdym razie akcje Dupaynila poszły w górę.

Nawet jeśli tych trzech się wydostanie, będzie najwyżej pięciu, a nie dwunastu na jednego. Wraz ze świadomością częściowego sukcesu powróciła mu pewność siebie, a nawet pewien entuzjazm;

Musiał sobie przypomnieć, że jeszcze nie wygrał wojny, ani nawet pierwszej bitwy, ledwie wstępne starcie, które może nic nie dać, jeśli teraz zacznie przegrywać.

- Nie interesuje mnie, jak to wygląda - usłyszał nagle w słuchawce. - Spróbuj podnieść klapę i wypuścić Sirisa.

Cholera! Ollery nie był głupi. Panis dotarł do kapsuły numer pięć. Siris to technik od przetwarzania danych, specjalista od komputerów, czujników i tak dalej. Dupaynil zajął się ostatnią grodzią, mając nadzieję, że kapitan będzie zainteresowany głównie śledzeniem ruchów swego zastępcy, sądząc, iż przegrody po­wstrzymają przeciwnika. Nastąpiła chwila ciszy, w której oddech Dupaynila rozbrzmiewał donośnie i chrapliwie w długim, pustym korytarzu. Wreszcie:

- Nie mów mi, o co chodzi, tylko otwieraj! A więc jego sztuczki oparły się manipulacji z zewnątrz! Dupaynil nie miał jednak czasu na smakowanie triumfu, gdyż ta przegroda okazała się o wiele bardziej kłopotliwa niż poprzednia. Gdyby tylko miał przy sobie pełny zestaw narzędzi... Lecz w tej samej chwili grodź poddała się i zniknęła w szczelinie, niechęt­nie sprzeciwiając się poleceniom komputera pokładowego. Korytarz w tym miejscu zakręcał, więc nie było widać schodów. Dupaynil przykleił się do ściany, wypatrując na lśniącej powierz­chni refleksów i cieni. .Na szczęście Ollery utrzymywał na pokładzie porządek i czystość, obowiązujące w całej Flocie. To dziwne - Dupaynilowi wydawało się, że renegaci powinni być brudni i zaniedbani. Lecz każdy okręt poddawany był przecież inspekcjom sanitarnym Floty, niezależnie od lojalności jego załogi.

Trwał bez ruchu. Nic się nie działo. Ostrożnie ruszył przed siebie, zerkając co chwila na ekran komputera. Kropka oznacza­jąca kapitana tkwiła w miejscu, Panis zaś wciąż jeszcze znajdował się w bocznym korytarzu przy kapsule numer pięć. Dupaynil zatrzymał się przed schodkami. W górze widział wejście na pokład prowadzący na mostek, a po lewej stronie trzy kolejne szalupy. Jedynka i dwójka miały otwarte klapy - czekały na kapitana i jego zastępcę. Kapsuła numer trzy była zamknięta, w środku siedział technik od systemów obronnych. Klapa włazu na mostek też powinna być zamknięta, chyba że Panis ją otworzył, udając się na zwiad. Jeśli jednak pozostała otwarta, to kapitan na pewno usłyszy kroki Dupaynila. Nawet nie sprawdzając czujników, będzie wiedział, gdzie jest przeciwnik. A kiedy tylko wejdzie po schodkach, kapitan zobaczy go przez otwarty właz.

Czy Panis zostawił otwartą klapę? Czy nie zamykał grodzi odcinającej boczny korytarz? To miałoby sens. Chociaż Ollery mógł z mostka otwierać i zamykać każdą przegrodę, niezależnie od programu komputera pokładowego, taka operacja zajęłaby kilka dobrych sekund. Jeśli zaś kapitan uważał, że w każdej chwili może potrzebować pomocy, to wolałby mieć otwarte grodzie, żeby Panis i inni uwolnieni członkowie załogi nie tracili cennego czasu.

Ruszył po schodkach, głęboko oddychając. Jeden... Dwa... Z góry nie dochodził żaden dźwięk. Nie mógł dostrzec włazu na mostek, nie wychylając się zza schodów. Kolejny krok... I jeszcze jeden... Gdyby miał dość czasu i wszystkie swoje narzędzia, założyłby czujniki i zorientował się, czy klapa...

Nagle na drugim końcu statku rozległy się huk, zgrzytanie metalu i krzyki. Z góry zaś, zza zakrętu, dobiegł go głos kapitana, powtórzony w słuchawce:

- No już, Siris!

Z głośnym tupotem kapitan zbiegł z mostka (nie było słychać otwierania klapy!) i ruszył w boczny korytarz. Dupaynil nie miał pojęcia, co się dzieje, ale skoczył naprzód, wychylił się i ujrzał plecy kapitana. Ollery maszerował w stronę rufy, trzymając w zaciśniętej dłoni broń, chyba iglak. Z korytarza nadal dochodził wrzask Panisa i okrzyki mężczyzny, którego uwolnił.

Nagle Dupaynil pojął, że kapitan zamierza zgładzić swego zastępcę, albo dlatego, że podejrzewał go o współpracę z oficerem służb bezpieczeństwa, albo chcąc wykorzystać sytuację i oskarżyć go później o wszczęcie buntu. Dupaynil skoczył w ślad za Ollerym. mając nadzieję, że uwolniony członek załogi nie jest uzbrojony. Panis i Siris miotali się po pokładzie, dwa odziane w kombinezony ciała zwarły się w walce. Krzyki i odgłosy uderzeń zagłuszyły jego kroki. Kapitan, stojąc obok, czekał na okazję do strzału. Nagle młody oficer spostrzegł przełożonego i pojął jego intencje. Na twarzy Panisa odmalowało się za­skoczenie i przerażenie.

Wtem Dupaynil zarzucił na szyję kapitana cienki czarny drut i mocno pociągnął. Ollery zatoczył się, potknął i upadł na podłogę, bezskutecznie się szamocząc. Siris już wyciągał dłoń po iglak, lecz Dupaynil ubiegł go i nadepnąwszy mu zwinnie na rękę, zmiażdżył obcasem kości nadgarstka.

- Ale co... Kto...? - Rozczochrany Panis, łypiący podbitym okiem, miał dość przytomności umysłu, by mocnym chwytem przytrzymać drugą rękę Sirisa.

Dupaynil uśmiechnął się i rzekł:

- Najpierw zajmijmy się tym bratkiem.

- Nie mam pojęcia, co się stało - ciągnął Panis. - Klapy kapsuł przestały działać. Potwornie się namęczyłem, żeby tę tu otworzyć, gdy nagle Siris skoczył na mnie, a kapitan... - Urwał na widok Ollery'ego, leżącego bez przytomności na pokładzie.

Siris usiłował się wyrwać, lecz oficer nie popuszczał, a Du­paynil jeszcze ciężej stanął mu na ręce. Mężczyzna zaklął soczyście.

- Lepiej nie próbuj - ostrzegł go Dupaynil, podsuwając mu pod nos iglak. - Jeśli nawet wyrwiesz się Panisowi, ja cię zatłukę. Choć może wolisz to od sądu, co?

Siris leżał bez ruchu, ciężko dysząc. Panis nieźle mu przyłożył. Twarz miał posiniaczoną, nerwowo oblizywał pękniętą wargę. Jednak Dupaynilowi nie było go żal. Nie spuszczając Sirisa z oka, odezwał się do Panisa:

- Pański kapitan zajmował się nielegalną działalnością. Zamierzał obu nas zabić. - Mówiąc to, rozważał, czy uda mu się przekonać komisję śledczą, że cały plan, łącznie z przeprog­ramowaniem aparatury kontrolnej kapsuł, był autorstwa kapitana. Zapewne nie, ale w ciągu najbliższych dni postara się to lepiej przemyśleć.

- Nie mogę uwierzyć, że... - Panis znów urwał w pół słowa. Cóż, musiał uwierzyć, skoro widział iglak w dłoni kapitana i słyszał jego rozkaz. - A pan kim jest?

- Siły bezpieczeństwa Floty, jak już panu wiadomo. Naj­widoczniej wystraszyło to majora Ollery'ego i przekonało go, że jestem na jego tropie, choć wcale tak nie było.

- Kłamca! - wtrącił Siris.

Dupaynil obdarzył go uśmiechem wyrażającym jednocześnie urażoną niewinność i groźną drapieżność. Mężczyzna pobladł i z trudem przełknął ślinę.

- Nie muszę uciekać się do kłamstwa - odparł spokojnie Dupaynil - skoro prawda jest bardziej przydatna. - Kon­tynuował swe wyjaśnienia. - Kiedy zorientowałem się, że kapitan chce mnie zabić, a pan nie uczestniczy w spisku, założyłem, że i pana zamierza usunąć, by nie musiał się martwić o niewygodnych świadków. Ponieważ jest pan teraz najstarszym rangą oficerem na pokładzie, zostaje pan kapitanem okrętu, co z kolei oznacza, że to do pana należy decyzja, co począć z Sirisem. Nie zalecałbym puszczenia go wolno.

- Nie! - Na twarzy Panisa odmalował się frasunek, który sugerował, że oficer z trudem nadąża za rozwojem sytuacji. - Nie, to jasne. Ale... - Tu spojrzał na insygnia Dupaynila. - Ale to pan jest starszy rangą.

- Nie na tej jednostce. - Niech go szlag! Czy nie rozumie, że ma przejąć dowództwo? Sassinak zrobiłaby to bez zmrużenia oka.

- Dobrze więc. - Chwilę to potrwało, lecz zdobył się na właściwą decyzję, której Dupaynil mógł tylko przyklasnąć. - A zatem musimy trzymać Sirisa pod kluczem.

- Proponuję kapsułę ewakuacyjną, z której przed chwilą wyszedł. Jak pan zauważył, aparatura kontrolna nie działa, więc nie będzie mógł ani wyjść, ani uciec z okrętu.

- NIE! - Nie wiadomo, czy przez Sirisa przemawiała wściekłość, czy strach. - Nie wejdę tam! Po moim trupie!

- Dla mnie to żadna różnica - odparł Dupaynil. - W środ­ku zamontowany jest hibernator, możesz skorzystać.

Siris odpowiedział wiązanką tych samych soczystych, lecz mało oryginalnych przekleństw. Dupaynil był przekonany, że mat lepiej potrafiłby stanąć na wysokości zadania, lecz nie miał zamiaru poddawać tamtego podobnej próbie. Wreszcie Panis wydostał się spod ciężkiego Sirisa, ani na moment nie rozluźniając chwytu i nie stając pomiędzy nim a lufą iglaka. Puścił go i odskoczył, unikając ostatniego wściekłego kopniaka, gdy tymczasem Dupaynil oparł się całą swą masą na ręce Sirisa, który zareagował wrzaskiem bólu. W końcu i Dupaynil cofnął się, trzymając go wciąż na muszce. Nie mając wyjścia, Siris bez walki wszedł do kapsuły ewakuacyjnej, obrzucając obu pogróż­kami dotyczącymi odwetu ze strony jego potężnych przyjaciół.

- Dostaną was! - krzyknął, gdy Panis zamykał już klapę kapsuły, a Dupaynil na wszelki wypadek mierzył nadal przez coraz węższą szparę. - Nawet nie będziecie wiedzieć, kto. Jest ich pełno w całej Flocie, są wszędzie, i pożałujecie, że w ogóle...

Klapa zamknęła się z głośnym szczękiem. Panis zabezpieczył ją według instrukcji Dupaynila, Wreszcie spojrzał mu prosto w oczy, nie zerkając nawet na iglak w jego dłoni.

- Cóż, panie komandorze, albo jest pan ze mną szczery, a wtedy nic mi nie grozi, albo ma pan zamiar rąbnąć mnie i wymyślić własną wersję wydarzeń. A może wciąż żywi pan w stosunku do mnie jakieś wątpliwości?

Dupaynil roześmiał się.

- Nie, bo widziałem, że kapitan chciał pana zabić. Ale pan ma chyba masę pytań. Poza tym na pewno poczułby się pan swobodniej, gdybym nie trzymał pana na muszce. Proszę - i podał mu iglak, trzymając go za lufę.

Panis wziął broń, zabezpieczył ją i wsunął za pas kom­binezonu.

- Dziękuję. - Przejechał poranioną dłonią po poznaczonej zadrapaniami twarzy. - To nie przypomina niczego, o czym mnie uczono. - Wziął głęboki oddech, wstrzymując powietrze, jakby bolały go żebra. - Chyba lepiej pójdę na mostek i sporzą­dzę raport. - Jego wzrok powędrował w stronę Ollery'ego, spoczywającego nieruchomo na pokładzie. - Czy on...

- Tak by było najlepiej - odparł Dupaynil i przyklęknął, żeby sprawdzić puls na szyi kapitana. Nic nie mógł wyczuć. To rozwiązywało problem, bo nie wiedzieliby, co z nim zrobić, gdyby przeżył, a został śmiertelnie okaleczony. - Nie żyje - dokończył.

- Pan go...

- Tak, udusiłem go. To niezbyt eleganckie, lecz nie miałem innej broni, a on usiłował pana zgładzić.

- Ja nic nie mówię. - Panis spojrzał na Dupaynila poważ­nym wzrokiem. - Cóż, skoro mam objąć dowództwo... Ma pan rację, tak będzie najlepiej. Ale muszę sporządzić raport. A potem wrócimy tu i zabierzemy zwłoki... - przerwał na chwilę - gdzieś indziej.



ROZDZIAŁ DZIEWIĄTY


Choć Zebara mówił, że niewiele osób spoza planety wiedziało o operze Zilmacha, nie mówiąc już o tym, by ją ktoś oglądał, Lunzie przekonała się następnego ranka, iż niektórzy członkowie zespołu medycznego słyszeli na ten temat dość sporo. Bias czatował na nią już w drzwiach wejściowych do ośrodka badawczego. Nim Lunzie zdążyła się z nim przywitać, zaatakował wściekłym tonem, który - choć cichy - zwrócił na nich spojrzenia wszystkich obecnych.

- Co ty sobie w ogóle wyobrażasz? - warknął. - Nie wiem, czy to zboczenie wywołane zbyt długą hibernacją, czy dziwną potrzeba zbliżenia się do tych, którzy cię skrzywdzili, ale...

- Bias! - Usiłowała strząsnąć jego dłoń ze swego ramienia, niestety bezskutecznie.

- Nie interesuje mnie, co tobą kieruje - ciągnął nieco głośniej. Lunzie poczuła gorący rumieniec na policzkach. Wszyscy naokoło udawali, że nic się nie dzieje, lecz aż strzygli uszami. Bias pociągnął ją za sobą i wcisnął przycisk windy drugim ramieniem. - Ale jedno ci powiem: to hańba! Hańba! Lekarz, naukowiec, osoba, która, zdawałoby się, posiada chociaż mini­malną świadomość etyki zawodowej i właściwego zachowania...

Wreszcie narastająca w niej wściekłość pokonała zaskoczenie. Wyrwała mu się.

- Co nie znaczy, że możesz szarpać mnie za ramię i upo­minać publicznie, jakbyś był moim ojcem, bo nim nie jesteś. Pozwolę sobie przypomnieć, że jestem od ciebie znacznie starsza, i jeśli miałabym ochotę...

Ochotę na co? Nie zrobiła tego, o co podejrzewał ją Bias. W pewnym sensie nawet się z nim zgadzała. Gdyby rzeczywiście miała zwariowany romans z szefem służb bezpieczeństwa ze­wnętrznego Diplo, przeczyłoby to etyce zawodowej i zdrowemu rozsądkowi. Na miejscu Biasa, gdyby była przełożoną młodszej (starszej?) kobiety dopuszczającej się podobnego zachowania, sama byłaby porządnie zdenerwowana. Przypomniała sobie swoją irytację na widok pociągu żywionego przez Varian do tego młodego Iretańczyka, Aygara. Jej złość natychmiast wyparowała, ustępując rozbawieniu. Przez moment walczyła jeszcze ze sprzecz­nymi uczuciami, aż wreszcie roześmiała się. Bias pobladł z wściekłości i zacisnął usta.

- Bias, ja nie sypiam z Zebara. To mój stary przyjaciel.

- Każdy wie, co to za opera!

- Ja nie wiedziałam. - Przynajmniej nie kłamała. - A ty skąd wiesz?

Tym razem to Bias oblał się mało atrakcyjnym, plamistym rumieńcem.

- Podczas poprzedniego pobytu... Eee... Zawsze lubiłem muzykę. Wszędzie staram się słuchać lokalnych utworów. Zoba­czyłem plakaty, kupiłem bilet i poszedłem. Tylko że nie chcieli mnie wpuścić. Nikogo nie wpuszczali bez partnerki.

O tym Lunzie nie wiedziała. Po chwili lekkiego zaskoczenia stwierdziła, że ma to nawet pewien sens; Bias dokończył swoją opowieść: gdy zrobił awanturę, wołając, że zapłacił za bilet, zwrócono mu pieniądze i doradzono z pogardą, żeby wsadził sobie bilet tam, gdzie zrobi mu lepiej niż samo przedstawienie. Później jakiś lekarz-ciężkoświatowiec w ośrodku medycznym wytłumaczył mu, o czym jest opera i dlaczego nie chcieli go wpuścić.

- Widzisz więc, że cokolwiek byś powiedziała... Lunzie przerwała mu kolejnym wybuchem śmiechu. Wsiedli do windy pełnej personelu medycznego, więc Bias zamilkł, czekając, aż dotrą na swoje piętro. Tu znów otworzył usta, lecz nim zdążył się odezwać, Lunzie oznajmiła:

- Bias, ja też się tego nie spodziewałam. Ale oni nie... hm... Sam możesz sprawdzić. A poza tym - nachyliła się do jego ucha - powstaje pewien problem z kombinezonem ciśnienio­wym...

Bias zaczerwienił się po czubki uszu. Otwierał i zamykał usta, jakby chwytał powietrze, lecz nie mówił ani słowa.

- Już dobrze, Bias - zakończyła Lunzie, głaszcząc go po głowie, jakby był nerwowym chłopcem opanowanym przez tremę. - Mam ponad sto lat i dotychczas ani razu nie zaryzykowałam niechcianej ciąży.

I w świetnym humorze pomaszerowała do pracy. Lecz Bias nie był jedyną osobą skłonną do poruszenia drażliwego tematu.

- Słyszałam, że ta opera to coś naprawdę... hm.... dziw­nego - zaczęła Conigan ze śmiertelnie poważną miną. Lunzie odparła z niezachwianym spokojem:

- Słowo “dziwny" nie jest najwłaściwsze, chyba że słyszałaś coś więcej, niż ja widziałam na własne oczy.

- A może raczej poczułaś...?

- Proszę, przestań. Być może jestem stara i wygłodniała po długiej hibernacji, ale wiem jedno: nie chcę ciężkoświatowego bękarta. Ta opera opowiada o tragicznych wydarzeniach. Jako obserwator, ktoś z zewnątrz, potrafię to obiektywnie ocenić.

- To ci dopiero. Dobra choć ta opera?

- Tak, zwłaszcza muzyka. Jest niesamowita. Ze wstydem muszę przyznać, że nie spodziewałam się czegoś aż tak wspa­niałego.

To chyba przekonało Conigan, a jeśli nie, to przynajmniej miała dość taktu, by pozostawić Lunzie w spokoju. O wiele bardziej męczące okazały się ciekawskie spojrzenia, jakie posyłali jej inni członkowie zespołu, w tym również lekarz -ciężkoświatowiec, z którym pracowali. Na dodatek Lunzie nie mogła powiedzieć, że nic ją z Zebarą nie łączy. Nawet gdyby tak było, ich wstępne porozumienie wymagało zachowania pozorów przyja­źni. A może powinna nawet udać, że opera poruszyła ją jeszcze głębiej niż miało to miejsce?

Przez cały czas gdzieś w głębi ducha dręczyła ją kwestia hibernacji, o której usiłowała zapomnieć podczas pracy. Nigdy więcej! - chciała wykrzyczeć do Zebary i każdego, kto miałby czelność jej to zaproponować. Po moim trupie! Lecz to ostatnie sformułowanie nie było w pełni szczere. Z pewnością nie życzyłaby sobie umrzeć na Diplo, z rąk miejscowej służby bezpieczeństwa, w tutejszym więzieniu. Dzięki niedawno od­bytemu kursowi Dyscypliny, który wzmocnił jej siły i zdrowie, w ogóle nie zamierzała umierać w najbliższej przyszłości. Miała przed sobą co najmniej wiek szczęśliwego życia, pod warunkiem, że będzie trzymać się z dala od planet o dużej grawitacji. I chciała nacieszyć się tym życiem.

Czcigodny Mistrz uprzedzał ją, że kiedyś znów może zostać zmuszona do poddania się hibernacji. Przygotowywano ją na taką możliwość. Wiedziała, iż może to zrobić. Mogę, ale nie chcę, powiedziała sobie, lecz zdusiła tę myśl, mając nadzieję, że nie będzie to konieczne. Pewnie wraz z Zebarą wymyślą jakiś inny sposób. A ponieważ ostatniej nocy nie dostała żadnej wiadomości, więc spała spokojnie, odzyskując utracone siły.


Następny etap kampanii Zebary rozpoczął się dwa dni później, gdy zaprosił ją do spędzenia w jego towarzystwie kolejnego wolnego dnia.

- Nasz zespół ma się spotkać i podsumować postępy prac. - Lunzie zmarszczyła nos, uważając podobne zebrania za stratę czasu. - Jeśli wyjadę z tobą, będę miała kłopoty.

I tak już im się naraziła, lecz nie chciała o tym mówić Zebarze. Takie problemy wskazywałyby tylko na to, że wszystko idzie zgodnie z planami jego mocodawców. Z pewnością łatwiej jest manipulować lekkoświatowcem odepchniętym przez swych pobratymców. Zadrżała, zastanawiając się, kto tu kim manipuluje.

Zebara skrzywił się.

- Mamy mało czasu, Lunzie: Wasze badania dobiegły już prawie półmetka. Oboje wiemy, jak mało prawdopodobny jest twój powrót na Diplo. Zresztą gdybyś nawet wróciła, mnie może już nie być wśród żywych.

- Bias powiedział mi bardzo zdecydowanym tonem, że celem naszej misji nie jest aranżowanie spotkań dawnych kochanków.

- Może to nie jest jego cel. Lunzie, szanuję twoje osiąg­nięcia zawodowe. I wiemy oboje, że nie połączy nas prawdziwy związek. Ty musisz odlecieć, ja już długo nie pożyję. Ale chciałbym jeszcze spotkać się z tobą, na dłuższą chwilę niż kilka minut spędzonych w jakimś publicznym miejscu.

Lunzie drgnęła na myśl o uśmieszkach agentów podsłuchu­jących może ich rozmowę. A jeśli nawet nie podsłuchiwali ich na bieżąco, to na pewno nagrywali każde ich spotkanie. Zerknęła na plan zajęć wiszący na ścianie. Pozostał jej jeszcze tylko jeden wolny dzień. Czas rzeczywiście uciekał. Gdyby nawet nie istniał problem Zebary i jego tajnej misji, to i tak trzydziestodniowy pobyt na planecie upłynąłby błyskawicznie.

- Proszę - odezwał się Zebara, przerywając jej zadumę. Czy naprawdę aż tak chciał się z nią zobaczyć? A może zdawał sobie sprawę z dodatkowego powodu, dla którego Lunzie musi się z nim spotkać? - Nie mogę dłużej czekać.

- Bias dostanie szału - odparła. Uśmiechnął się całą twarzą, jakby z jej słów wyczytał coś więcej, niż zamierzała w nich zawrzeć. - Muszę porozmawiać z Taillerem. Naprawdę nie rozumiem, dlaczego nie możesz poczekać do mojego następ­nego wolnego dnia. To już za tydzień...

- Dziękuję, Lunzie. Przyślę po ciebie kogoś zaraz po śniadaniu.

- A co z...? - Ekran pociemniał. Zebara rozłączył się. Niech go diabli! Z wściekłością popatrzyła na pusty ekran, zastanawiając się, czy nie zignorować zaproszenia. Lecz to mogłoby okazać się zbyt niebezpieczne. Musiała poddać się temu, co zamierzył sobie Zebara, albo jego zwierzchnicy.


Gdy oznajmiła Taillerowi o wyjeździe, ten westchnął ciężko i oparł łokcie o stół.

- Chcesz przyprawić Biasa o zawał serca? Myślałem, że rozumiesz sytuację. Nawet jeśli Bias nie zachowuje się w pełni rozsądnie, my odpowiadamy za to, żeby kompletnie nie sfiksował.

Lunzie rozłożyła ręce. Jeśli już cały zespół był przeciwko niej, traciła powoli szansę na dobre stanowisko po powrocie z misji. Nie mówiąc o tym, że na koniec tej całej wyprawy możesz zamienić się w porcję zamarzniętego mięsa, przypomniała sobie samej.

- Przykro mi - odparła zupełnie szczerze. Tailler uwierzył chyba, że naprawdę nie chce sprawić nikomu przykrości. - Zamiast wtłaczać mi do głowy wiedzę o najnowszych tendencjach w medycynie i przysyłać mnie na Diplo, powinniście byli raczej zbadać skutki długiej hibernacji na mojej osobie. Ale powiedziano mi, że brakuję chętnych, zwłaszcza z takim wykształceniem... Być może to, jak reaguję na obecność Zebary, jest po części efektem hibernacji. Choć nie przypuszczam, by ktokolwiek, kto się jej nie poddał, potrafił zrozumieć, jak to jest zbudzić się i stwierdzić, że minęło jakieś trzydzieści czy czterdzieści lat. Wiesz, że mam prapraprawnuczkę starszą ode mnie o kilka dobrych lat? Obu nam trudno jest sobie z tym poradzić. Zebara znał dawną mnie - choć z mojego punktu widzenia to cały czas ta sama ja. A teraz on umiera ze starości. Wiem, że osobiste uczucia nie powinny kolidować z misją, lecz w pewnym sensie moja sytuacja ma jakiś związek z naszą pracą. Gdyby nie poddano mnie hibernacji, mogłabym pewnie dożyć jakichś stu dwudziestu, stu czterdziestu lat, prawda?

- Może nawet więcej. Obecnie długość życia kobiety z twoim materiałem genetycznym wynosi nawet sto pięćdziesiąt do stu sześćdziesięciu.

Lunzie wzruszyła ramionami,

- A widzisz? Nawet długość życia zmieniła się od czasów sprzed mojej hibernacji. Ale chodzi mi o to, że za każdym razem, gdy budziłam się z długiego snu, musiałam zmagać się z poważną depresją spowodowaną rozpadem dawnych związków uczucio­wych, depresją, która wpływa negatywnie na system odpornoś­ciowy organizmu i czyni swą ofiarę bardziej podatną na starzenie się i choroby. Taka sama depresja, identyczna rozpacz i chaos, niszczy również zahibemowanych ciężkoświatowców, gdyż ich okres życia jest krótszy, zwłaszcza na planetach o wysokiej grawitacji. W zespole znalazłam się właśnie ze względu na moje uczucia, na osobiste przejścia. Wprawdzie nie mogę twierdzić, że świadomie zdecydowałam się uznać Zebarę za część przedmiotu naszych badań, jednak jego reakcja na mój młody wiek oraz moja reakcja na jego starczy wygląd są kwestiami, których nie potrafię pominąć.

Tailler wstał i oparł się plecami o ścianę.

- Rozumiem, co chcesz powiedzieć. Uczucia i myśli tak silnie wiążą się ze sobą, że trudno zdecydować, które z nich w danej chwili są ważniejsze. Spróbuj teraz określić ogólnie, czy reprezentujesz typ intuicyjny, czy intelektualny?

- Wedle moich wczesnych badań psychologicznych - intuicyjny, ale mam również silne skłonności do logicznego myślenia.

- Tak myślałem. Wygląda na to, że twój umysł stara się poskładać rozmaite fragmenty w jedną całość, której nie potrafisz na razie wyartykułować. Opierając się na tym założeniu, stwier­dzasz, że jednodniowe spotkanie z Zebara dostarczyłoby ci wystarczających danych, by wyciągnąć pewne wnioski. Ale czekają nas okropne przejścia z Biasem.

- Wiem i jest mi z tego powodu niewymownie przykro.

- Gdybym podejrzewał, że jest inaczej, byłbym skłonny odegrać rolę stanowczego zwierzchnika i zabronić ci tego wyjazdu. Czy jeżeli w środku nocy obudzisz się z gotowym rozwiązaniem swej zagadki, to zostaniesz z nami?

- Oczywiście, ale wątpię, by tak się stało. Tailler znów westchnął.

- Pewnie masz rację. To będzie wesoły dzień. Przynajmniej trzymaj się z daleka od Biasa. Jutro mu o wszystkim powiem. Inaczej nic z tego nie będzie.


Kiedy następnego dnia o świcie wyszła ze swej kwatery, widok czekającego przewodnika nie podniósł jej na duchu. Był umundurowany i uzbrojony - czarna skórzana kabura ster­cząca u boku jednoznacznie na to wskazywała. Minę miał zaciętą. Sprawdził jej dokumenty i zaprowadził ją do wielkiego pojazdu, rozmiarami nie ustępującego ciężarówce ośrodka me­dycznego. Siedzenia w samochodzie pokrywał nie znany jej miękki i gładki materiał. Dotknęła go koniuszkami palców, zastanawiając się, co to takiego, i z trudem sadowiąc się na ogromnym fotelu. Jej towarzysz usiadł sztywno wyprostowany, choć jednocześnie jego poza była dziwnie niedbała. Siedzący w przedniej kabinie kierowca wyglądał przez grubą szybę jak ciemna plama.

- To skóra - powiedział strażnik, widząc, że Lunzie przygląda się obiciom.

- Skóra? - Na twarzy mężczyzny malował się złośliwy uśmieszek. Najwyraźniej chciał ją zbulwersować.

- Skóra muskich - powtórzył. - Dobrze wygarbowana, miękka i wytrzymała. Jest bardzo przydatna.

Lunzie opanowała grymas niesmaku. Nie da mu tej sa­tysfakcji.

- Myślałam, że one są mocno owłosione - odparła. - Że mają futra.

Po jego twarzy przemknął cień szacunku. Spojrzenie chłod­nych błękitnych oczu nieco zmiękło.

- Czasami wykorzystuje się i futro, chociaż nie jest zbyt dobrej jakości. Sierść usuwamy w procesie garbowania.

- Aha.- Lunzie jeszcze raz dotknęła fotela, marząc, by natychmiast z niego zejść. - Czy skóry zawsze mają taki kolor, czy można je farbować?

Teraz maska pogardy na jego twarzy ustąpiła miejsca wyrazowi pełnego szacunku, a ton głosu stał się niemal przyjazny.

- Nabierają takiej barwy podczas garbowania, choć czasem już wcześniej są czarne. Ubrania często się farbuje, ale w przypad­ku tapicerki lepiej tego nie próbować, bo siadając, można się pobrudzić.

- Ubrania? Muszą być niezbyt wygodne w porównaniu z tkaniną? - Lunzie pogratulowała sobie niewzruszonego tonu głosu i beznamiętnego spojrzenia, jakim obserwowała horyzont.

- Obecnie stosuje się je głównie w obuwnictwie. - Wska­zał na swe wysokie, lśniące oficerki. - Takie buty trudno utrzymać w absolutnej czystości, ale nogi tak się w nich nie pocą.

Lunzie pomyślała o swoich specjalnych butach, które musiała nosić przez cały dzień. Wieczorem czuła się tak, jakby stąpała po kałużach. Lecz noszenie skór martwych istot jest oczywistym barbarzyństwem. Z drugiej jednak strony, skoro już się je zjada, to równie dobrze można zagospodarować i pozostałe szczątki.

- Nie odmraża się stóp - ciągnął mężczyzna, wychwalając zalety skóry w porównaniu ze sztucznymi materiałami.

Wiatr obsypywał pojazd odłamkami lodu. Przez okno niewiele mogła zobaczyć - tylko niewyraźne kształty nie znanych jej, niskich budowli. Na ulicach nie było widać innych pojazdów czy pieszych. Pewnie wszyscy korzystali z podziemnych przejść i pojazdów, jak ona sama z Zebarą podczas poprzednich spotkań.

- Podróż potrwa ponad godzinę - powiedział strażnik. - Może pani odpocząć. - Znów uśmiechał się krzywo, choć już nie tak szyderczo, jak wcześniej.

Lunzie usiłowała wymyślić jakiś neutralny temat do rozmowy, lecz dla ciężkoświatowców żadne zagadnienie nie było neutralne. Może po prostu spyta go o imię?

- Przepraszam bardzo - zaczęła uprzejmie - ale nie wiem, co oznaczają pańskie insygnia, ani nawet jak się pan nazywa. Uśmieszek stał się zjadliwy.

- Wątpię, aby to panią naprawdę interesowało. Moja ranga odpowiada randze majora w waszej Flocie. I nie wolno mi, niestety, ujawnić nazwiska.

Niezła odpowiedź. Lunzie nie umknęła złośliwość zawarta w sformułowaniu “wasza Flota". Wołała nie myśleć, co może oznaczać stwierdzenie, że “nie wolno mu ujawniać nazwiska".

Mijał czas, odmierzany tylko chrzęstem i skrzypieniem zasp pod kołami wozu.

- Dyrektor mówił, że znał panią dawno temu. To prawda?

Nic złego nie mogło kryć się w pytaniu, na które tak wielu znało odpowiedź.

- Tak, To było ponad czterdzieści lat temu.

- To bardzo długo. Niejedno się przez ten czas zmieniło.

- Na pewno - odparła.

- Nie było mnie jeszcze na świecie, kiedy państwo się poznali. - Powiedział to takim tonem, jakby jego urodziny były najważniejszą zmianą, jaka zaszła od kilku dziesięcioleci. Lunzie stłumiła rozbawienie. Jeśli ma się za tak ważnego, nie wykaże się raczej poczuciem humoru. - Pracuję w tym resorcie dopiero od ośmiu lat. - W jego głosie pojawiła się nutka dumy, a zarazem przywiązania. - Dyrektor to niezwykły człowiek, potrafił zapewnić sobie lojalność wszystkich ludzi.

Lunzie nie odzywała się. Nie wydawało się to konieczne.

- Potrzebni nam tacy przywódcy. Martwi nas, że tak opadł z sił przez ostatni rok. Sam się do tego nie przyznaje, ale podobno lekarze mówią mu, że pada śnieg. - Popatrzył na nią w nadziei. iż wie coś więcej i podzieli się z nim tymi rewelacjami. Lunzie zapytała jednak tylko o dziwną metaforę.

- Pada śnieg? Czy tak określacie chorobę?

- To znaczy, że nadchodzi śmierć. Powinna pani pamiętać. Przecież widziała pani “Gorzkie losy".

Rzeczywiście, przypomniała sobie. Słowa te powtarzały się w kilku ariach, zawsze na tę samą melodię. A więc Stały się już przysłowiowe?

- Słyszałem, że prowadzi pani badania medyczne nad reakcją fizjologiczną naszych ludzi na długą hibernację. Czy ktoś powiedział pani, jak nazywamy hibernację i co o niej myślimy?

To była dziedzina, o której mogła mówić spokojnie i z pełną znajomością tematu.

- Nie, ale pytałam o to. Staracie się unikać hibernacji. W operze przyszło mi do głowy, że może kojarzycie hibernację z tamtą tragedią. Jest to jedno z pytań, które chciałam zadać Zebarze. Obiecał, że o tym porozmawiamy.

- No cóż, może niech lepiej on pani powie. Ale, jak może pani się domyśla, śmierć z zimna to dla nas najbardziej poniżająca i zarazem najbardziej honorowa forma odejścia z tego świata. Jest poniżająca, ponieważ skazano nas na nią, a więc stanowi symbol naszej słabości politycznej. Ale jest też honorowa, gdyż tak wielu wybrało ją, by ocalić współbraci. Skazanie kogoś na śmierć z zimna czy głodu to najgorsza zbrodnia, potworniejsza nawet od tortur. Ale obranie Białej Drogi z własnej woli, pójście w śnieg, jest najlepszą śmiercią, afirmacją wszystkich wartości, dzięki którym przetrwaliśmy. - Przerwał na chwilę, wsunął palec za kołnierz, jakby chciał go rozluźnić, i mówił dalej. - Dlatego hibernacja wygląda w naszych oczach na okrutną kpinę z naszych lęków i nadziei. To mniejsza wersja zimnej śmierci. Jeśli trwa długo, jak w pani przypadku, staje się też końcem przeszłości, utratą przyjaciół i krewnych, jak po prawdziwej śmierci. Tyle że człowiek żyje dalej i dowiaduje się o tym. Ale jest to również kpina z długiej śmierci zimy. To tak, jakby człowiek był nasieniem chranghali, jednej z tutejszych roślin, która pierwsza kiełkuje po długiej zimie. Człowiek śpi, ale nie śni, jakby był martwy, a potem budzi się na nowo do życia. Kiedy nasi ludzie podróżują i wiedzą, że zostaną zahibernowani, odbywają rytuał należny umierającym i zabierają ze sobą trzy owoce, które spożywamy, świętując wiosnę i nowe życie.

- Ale wasz współczynnik umieralności podczas hibernacji trwającej dłużej niż parę miesięcy zdecydowanie przewyższa średnią - wtrąciła Lunzie. - A osoby poddane hibernacji żyją znacznie krócej niż pozostali.

- To prawda. Może odkryją państwo fizyczne przyczyny tego stanu rzeczy. Mnie się wydaje, że jeśli ktoś zgadza się na długą hibernację, to tak jakby przyzwalał na własną śmierć. Ktoś taki wciąż na nowo przeżywa tę ofiarę z samego siebie i choć żyje, mniej mu na życiu zależy. Gdyby było inaczej, to zahibernowani umieraliby później niż ich rówieśnicy, zwłaszcza biorąc pod uwagę nasz dość krótki czas życia. Z kolei, jak mówił dyrektor, pani też nie było łatwo rozpoczynać wszystko na nowo kilkadziesiąt lat później.

- Nie było.

Spojrzała na podłogę, a potem zapatrzyła się w zaśnieżone okno, wspominając swą głęboką rozpacz, kiedy dowiedziała się, że Fiona dorosła i odeszła, gdy zrozumiała, że nigdy już nie ujrzy tamtego małego dziecka. Za każdym razem, gdy spotykała swych znajomych z młodzieńczych lat, z przerażeniem oglądała ludzi starych. Najdziwniejsze zaś było spotkanie z prapraprawnuczką nieco od niej starszą.

W aucie zapanowała cisza. Jechali w milczeniu, lecz nie czując już wzajemnej wrogości. Wreszcie dotarli do rezydencji Zebary - niskiej budowli z ciężkiego czarnego granitu, skrzyżo­wania fortecy z lisią jamą.

Zebara wyszedł jej na spotkanie, chłodno podziękował strażnikowi i wprowadził ją przez podwójne szklane drzwi do okrągłego hallu zwieńczonego niską kopułą. Podłoga wykonana była z kamienia o barwie bursztynu, z brunatnymi i czerwonymi żyłkami. Kopuła lśniła ciepłym beżem w świetle lamp rozmiesz­czonych na jej krawędzi. Pomiędzy czworgiem łukowatych drzwi, pod pochyłymi ścianami, stały kamienne ławy. Pośrodku pomiesz­czenia dwa szerokie stopnie prowadziły do kominka, w którym trzaskał jaskrawy, nie dający prawie dymu ogień.

Zeszła po stopniach i usiadła na wskazanym jej pufie. Na skórze czuła ciepło idące od ognia. Zebara podniósł w dłoni przezroczysty koralik.

- Kadzidło - wyjaśnił, wrzucając je w ogień. - Witaj w naszym hallu, Lunzie. Niech pokój, zdrowie i szczęście będą z tobą i z dziećmi twoich dzieci.

Słowa te zabrzmiały tak oficjalnie i dziwnie, że nie wiedziała, co ma odrzec, więc tylko na chwilę skłoniła głowę. Gdy znów podniosła wzrok, otaczał ją wianuszek ciężkoświatowców stoją­cych nieco wyżej, na posadzce hallu. Zebara przemówił głośniej.

- Moje dzieci i ich dzieci. Znają cię, Lunzie. Ty też ich znasz.

Spojrzała na grupkę flegmatycznych, krzepkich ludzi: synowie Zebary z żonami, jego wnuczęta, nawet te najmłodsze, o okrągłych buziach. Czy był wśród nich chłopczyk, który zakłócił spokój obrad? Jak dawno się to wydarzyło? Trudno zgadnąć.

Zebara przedstawiał wszystkich po kolei. Kłaniali się nisko, bez słowa. Lunzie kiwała głową, mamrocząc formułki powitania. Wreszcie Zebara kazał im odejść. Zniknęli za łukowatymi drzwiami.

- Tam są pokoje rodzinne - wyjaśnił. - Sypialnie, pokoje do zabawy i nauki.

- Do nauki? Nie macie publicznego systemu edukacji?

- Owszem, ale nie wszyscy mu podlegają. Jeśli ma się dość dużo dzieci w domu, można wynająć dla nich prywatnego nauczyciela. Korzystają na tym podatnicy, których nie stać na prywatnych nauczycieli. Poznałaś tylko najstarsze dzieci. Łącznie mamy ich tu pół setki.

W uszach Lunzie wszystko to brzmiało dość dziwnie i stano­wiło jeszcze jeden dowód na to, jak bardzo kultura ciężkoświatowców różniła się od polityki Federacji. Wiedziała, że na planecie nastąpił nie kontrolowany, nadmierny przyrost naturalny. Ale Zebara zawsze wydawał się osobą cywilizowaną...

Gdy wziął ją pod ramię i poprowadził po stopniach, a następnie przez rozbrzmiewający echem ich kroków hali aż do drzwi, doszła do wniosku, że wcale go nie zna. Miał dziś na sobie nie złowieszczo czarny mundur, ani też strój roboczy typowy dla tutejszych mieszkańców, ale długą, luźną szatę, tak ciemną, że w półmroku korytarza nie mogła rozpoznać jej koloru, i płytkie obuwie ozdobione po bokach jasnymi wzora­mi. Jak zwykle sprawiał wrażenie olbrzyma, lecz było w nim też coś swobodnego, wręcz miłego.

- Tędy - rzekł w końcu, pokazując wejście do małego okrągłego pokoju. - To moje biuro.

Lunzie usiadła na podsuniętym jej niskim, miękko wy­ściełanym fotelu i rozejrzała się ciekawie. Na ścianach wisiały łukowate półki z kostkami, filmami, starodawnymi książkami i stertami papierów. Dostrzegła też parę ozdób: zgrabny zakrętas z zielononiebieskiego szkła, sztywne figurki z brązowej gliny, amatorski, lecz bardzo ciekawy obraz i krzywą kupkę czegoś, co mogło być tylko niezdarną wprawką rzeźbiarską któregoś z dzieci czy wnuków. Kontrastowały z nimi wielki płaski monitor i klawiatura. Pomieszczenie wieńczyła kolejna płytka kopuła, tym razem wyłożona białymi płytkami ceramicznymi. Biała sofa, na której przysiadła, obita była grubym materiałem. Ucieszyła się, że to nie skóra. Na podłodze rozrzucono puszyste poduszki, o które oparła swe przykrótkie dla tutejszych mebli nogi.

Zebara usadowił się po drugiej Stronie szerokiego biurka. Nacisnął jakiś przycisk i blat obniżył się do poziomu kolan, z dzielącej ich bariery zamieniając się w wygodny stolik. Kolejny przycisk i światła rozbłysły, odbijając się od kopuły, zalewając pokój niemal dziennym blaskiem.

- Bardzo tu miło - odezwała się Lunzie.

Nic innego nie przychodziło jej do głowy. Zebara obdarzył ją niespodziewanie czułym uśmiechem, w którym krył się jednak smutek.

- Czy spotkały cię jakieś nieprzyjemności ze strony zespołu w związku z tą wizytą?

- Owszem. - Opowiadając o reakcji Biasa, z oburzeniem przyglądała się rozbawieniu Zebary. - Usiłuje być przesadnie poprawny - dokończyła, starając się, by w jej opowiadaniu Bias wyglądał na rozsądnego człowieka, choć go za takiego nie uważała.

- Zachowuje się jak idiota - odparł Zebara. - Nie jesteś głupią dzierlatką zadurzoną w jakimś muskularnym facecie, tylko dorosłą kobietą.

- Zgadza się, lecz w pewnym sensie on ma rację. Sama nie wiem, czy te przejścia z hibernacją nie wpłynęły na mój... rozsądek. - Nie była pewna, czy powinna wykorzystać to, co powiedział jej młody oficer. Jednak postanowiła zaryzykować. - To jakby umrzeć i znów się narodzić, choć nie jest to nigdy prawdziwy początek. Wspomnienia z przeszłości wciąż mnie nachodzą. Nadal tęsknię za córką... Zresztą już ci o tym opowiadałam. Teraz spotkałam Sassinak... Mówią mi: żyj jak gdyby nigdy nic, zapomnij, zostaw to za sobą. Bo przecież wszystko jest już daleko za mną, w przeszłości... Ale jednocześnie tkwi gdzieś głęboko we mnie. Ponoszę konsekwencje swoich decyzji, którymi większość ludzi nie musi się przejmować, wiedząc, że ich po prostu nie dożyje.

- Właśnie o tym chciałem z tobą porozmawiać. Niedługo podejmę tę wędrówkę, zapadnę w sen, z którego już się nie obudzę. Pomyślałem, że dla ciebie moje młodsze wcielenie, ten ja, którego znałaś, jest nadal żywe. Takiego nikt mnie już dziś nie pamięta, poza tobą jedną. Powiedz mi, Lunzie, czy ten ja - uderzył się pięścią w piersi - wyprze w twej pamięci moje dawne wcielenie? To, jakim mnie pamiętasz?

Potrząsnęła głową.

- Wystarczy, że zmrużę oczy, a widzę cię znów takim, jakim byłeś dawniej. Trudno uwierzyć, nawet dziś, że ty... Przepraszam...

- Nie przepraszaj, nie ma za co. Rozumiem. Na to właśnie czekałem. - Oddychał nieco szybciej, jakby ciężko pracował, nie wyglądał jednak na znużonego, raczej na podnieconego. - Lunzie, to taki śmieszny sentymentalny kaprys. Głupki mi o tym mówić, przyznać się do niego, ale wiem, jak szybko płowieją wspomnienia. Przez wszystkie te lata wydawało mi się, że znakomicie cię pamiętam. Teraz udowodniłaś mi, iż tak nie jest. Zapomniałem ten złoty ognik w twoim oku, ten zabawnie zgięty palec... - Lunzie spojrzała na swoje dłonie i ze zdziwie­niem zobaczyła ów gest, którego nigdy wcześniej nie zauważy­ła. - Wiem więc, że zostanę zapomniany, ja dzisiejszy, moje obecne ja - podobnie jak zapomniano już moje dawne wciele­nie. I wiem, że dzieje się tak z każdym. Lecz ty... Ty w swych wspomnieniach znasz dawnego mnie. I możesz zachować je jeszcze przez jakieś sto lat, kiedy ja dla swych prawnuków będę już tylko obco brzmiącym imieniem, a wszystkie opowieści o mnie zostaną zapomniane. Lecz ty zostaniesz...

- Czy ty... Czy prosisz mnie o to, bym o tobie pamiętała? Przecież wiesz, że na pewno nie zapomnę.

- O to, ale proszę też o coś więcej. Chciałbym, żebyś zapamiętała mnie takim, jakim byłem, byś pamiętała młodego ciężkoświatowca, któremu ufałaś, którego kochałaś, choćby przez krótką chwilę. Proszę cię, żebyś myśląc o mym narodzie, widziała mnie. Hibernacja ma dla moich ziomków specjalne znaczenie.

- Wiem. Strażnik opowiedział mi o tym.

Zebara uniósł brwi i potrząsnął głową.

- Nie powinienem się dziwić. Łatwo nawiązać z tobą rozmowę. Ale gdyby mnie ktoś zapytał, czy major Hessik chętnie dyskutuje na ten temat z lekkoświatowcem, to odparłbym, że przenigdy.

- Musiałam coś zrobić, żeby uniknąć tematu... skóry - wyjaśniła Lunzie, marszcząc nos. - I dzięki temu....

Powtórzyła mu to, co tłumaczył jej Hessik. Zebara słuchał, nie przerywając ani jednym słowem.

- Zgadza się - potwierdził, gdy skończyła opowieść. - Symboliczna śmierć i ponowne narodziny, które sama kilkakrotnie przeżyłaś. I o które proszę cię raz jeszcze, dla siebie i dla swych rodaków.

Słowa bezwzględnej odmowy, jeszcze przed chwilą tak oczywiste, uwięzły jej w gardle.

- Nigdy tego nie polubiłam - odpowiedziała, nie wiedząc, czy dla niego brzmi to tak samo głupio, jak dla niej.

- Oczywiście, Lunzie. Ale zaprosiłem cię tu z kilku powodów. Po pierwsze chciałbym cię zapamiętać... i chciałbym, żebyś ty zapamiętała mnie teraz, gdy zbliżam się już do śmierci. Pragnę przez twe wspomnienia znów przywołać ten krótki okres naszego wspólnego szczęścia. Może to tylko kaprys starego człowieka... Po drugie chciałbym porozmawiać z tobą o moich rodakach, o ich historii i obyczajach, w nadziei, że zrodzi się w tobie współczucie dla nas i naszych dylematów. Że zawsze, gdy nadarzy się po temu okazja, będziesz przemawiać w naszym imieniu z pełną szczerością. Nie proszę cię, żebyś zapomniała lub wybaczyła nasze zbrodnie. Tego nie mogłabyś zrobić. Ale sama wiesz, że nie wszyscy ponosimy winę. I w końcu chciałbym ci przekazać to, o czym już mówiliśmy, jeśli tylko zechcesz to ode mnie przyjąć.

Siedział pochylony ku niej. Ciemna, miękka szata kryła jego dłonie. Lunzie milczała przez chwilę, starając się porównać jego starą twarz poznaczoną bruzdami ciężkiego życia w wysokiej grawitacji z grubo ciosanymi, lecz jakże szczerymi rysami młodzieńca z dawnych lat. Czyniła to nie po raz pierwszy. I będzie to robić nawet po jego śmierci, próbując przyrównać wszystko, co on stracił przez tych czterdzieści kilka lat do strat, które sama poniosła.

Westchnął, uśmiechnął się do niej, i dodał:

- Mogę usiąść koło ciebie? Nie chodzi mi... o nic takiego. Skinęła głową, choć poczuła nagłą odrazę. Jako lekarz wiedziała, że to nieuzasadnione... Przecież wiek nie zmienia uczuć. Lecz niestety, jego wiek odmienił jej uczucia, podobnie jak niegdyś zmienił uczucia Tee do niej. Cała namiętność, jaką dzielili z Zebarą, wszystkie przeżywane wspólnie niebezpieczeń­stwa, przeminęły już dawno. Świadomość tego przekształciła też jej uczucia do Tee z rezygnacji w prawdziwe zrozumienie. Jakże musiało go to boleć, jak trudno było mu przyznać, że się zmienił. Tak samo jak teraz Zebarze.

Usiadł koło niej, dotknął jej dłoni. Co mówił sobie w głębi duszy, widząc ją tak młodą, czując jej siłę i wiedząc, że z niego siły wypływają jak woda z pękniętego dzbana?

- Fakty dokumentujące naszą historię, które byłyby dla ciebie wiarygodne, są zbyt liczne, bym mógł je przedstawić w tak krótkim czasie - zaczął. - Możesz mi tylko wierzyć bądź nie, gdy ci powiem, iż fakty takie istnieją i są nie do podważenia. Ci, którzy wysłali tu pierwszych kolonistów, wiedzieli o pojawiających się periodycznie wielkich zimach. A jednak nie uprzedzili o nich kolonistów. Dziś nie znamy ich motywów. Może sądzili, że dwa lata to wystarczająco długi okres, by zgromadzić odpowiednie zapasy umożliwiające przeżycie. Może ludzie, którzy podjęli taką decyzję, nie zdawali sobie sprawy z jej konsekwencji. Wolę wierzyć w to, iż nie spodziewali się niczego więcej niż chwilowego pogorszenia warunków życia. Lecz na pewno wiemy jedno: kiedy nasza kolonia poprosiła o pomoc, nie otrzymała od­powiedzi.

- Czy ktoś odebrał to wezwanie o pomoc?

- Tak. Pewnie pamiętasz, że wówczas nie istniała jeszcze możliwość skorzystania z łączy FTL. Więc gdy stało się jasne, że zima nie ma zamiaru ustąpić, koloniści pojęli, iż ewentualna pomoc i tak może przyjść za późno. Nie spodziewali się szybkiej reakcji. Lecz w odległości zaledwie dwóch miesięcy świetlnych od planety miała znajdować się kapsuła przekaźnikowa mogąca polecieć przestrzenią FTL do centrali najbliższego sektora Floty. Tą drogą wysyłano wieści w razie potrzeby. Nadawano przesyłkę podświetlną do punktu przekaźnikowego, który wysyłał kapsułę, a kapsuła niosła standardową wiadomość z nadawczym kodem przekaźnikowym.

Lunzie zmarszczyła nos, starając się wyliczyć, kiedy mogłaby nadejść odpowiedź na taką przesyłkę.

- Dwa miesiące. A jak długo zajmował lot do centrali Floty?

- Całą operacja nie powinna przekroczyć czterech miesięcy. Odpowiedź dotycząca pomocy mogłaby nadejść w ciągu dwóch, trzech kolejnych. A już na pewno za rok czasu standardowego, wliczając w to margines na dodatkowe manewry. Koloniści z trudem przeżyliby tak długo. Musieliby zjeść wszystkie zapasy i zboże przeznaczone na siew. Lecz z pewnością udałoby im się przetrwać. Niestety... - Znów westchnął, rozkładając wielkie, sękate dłonie.

- Nie mogę uwierzyć w to, by Flota zignorowała podobny sygnał. - Chyba że ktoś go przechwycił, pomyślała nagle. Jakiś pracownik Floty, któremu zależało na zniszczeniu kolonii.

- Flota nie zignorowała sygnału. - Zebara ścisnął jej dłoń i wstał. - Pozwól, że zaproponuję ci coś do picia. Ostatnio wciąż jestem spragniony. - Wskazał na barek stojący obok biurka. - Sok? Coś mocniejszego?

- Poproszę o sok.

Nalał dwie szklanki soku i poczekał, aż Lunzie wybierze jedną z nich. Czy naprawdę sądził, iż ona obawia się otrucia? A jeśli tak, to czy rzeczywiście powinna się tego bać? Wypiła jednak pierwszy łyk smacznego napoju. Zebarą znów przysiadł się do niej.

On też pociągnął ze szklanki i mówił dalej.

- Z tego co wiemy, to nie była wina Floty. A przynaj­mniej Flota nie zignorowała kapsuły. Po prostu żadnej kapsuły nie było.

- Co!?

- Gdzieś w stertach papierów odnaleźliśmy notatkę informującą, że wydatki na taką kapsułę nie są uzasadnione, ponieważ Diplo położona jest w odległości zaledwie dwunastu miesięcy świetlnych czasu standardowego od dużego węzła telekomunika­cyjnego, który może przekazać wszystkie niezbędne wiadomości. Raport twierdził, iż koloniści nie raz już trwonili nader cenne środki na drobne potrzeby, które nie uzasadniały ich użycia. Jeśli koloniści nie potrafią zadbać o siebie przez dwanaście miesięcy, i w tym momencie jakbym słyszał parsknięcie jakiegoś przyroś­niętego do biurka urzędasa, to żadni z nich koloniści. - Ponownie napił się soku. - Sama wiesz, jak to jest.

- Jasne. Wasza wiadomość nie została odebrana w ciągu czterech miesięcy. Po roku dotarła do jakiejś komercyjnej stacji przekaźnikowej, ale wówczas koloniści spodziewali się już przybycia wyprawy ratunkowej.

- A na tej stacji - dokończył Zebara - może przekazano wiadomość dalej, lecz nigdy nie dotarła ona do Floty.

- Ależ to naprawdę...

- Cóż, sprawa stała się śliska. Kontrakt, na mocy którego sprowadzili się tu koloniści, obejmował zainstalowanie kapsuły. Gdy wreszcie wiadomość dotarła do stacji, stanowiła dowód na nieistnienie jakiejkolwiek kapsuły. A skoro minęło już dwanaście miesięcy...? Przypuśćmy nawet, że wysłano by ekipę ratunkową. Cóż by zastała? Nie mamy na to żadnych dowodów, lecz możemy przypuszczać, iż ktoś postanowił odłożyć sprawę na później, do czasu następnej planowanej dostawy maszyn i urzą­dzeń. Ta miała nastąpić za kolejne dwa lata czasu standardowego, więc ten ktoś myślał, że wszyscy i tak wyginą. To smutne, ale zdarza się czasem w odległych koloniach. Tak, kolonie to niebezpieczny interes!

Lunzie zmartwiała ze zgrozy, która po chwili ustąpiła prawdziwie szewskiej pasji.

- Toż to zbrodnia, zaplanowane morderstwo!

- Ale nie według ówczesnych praw Federacji. Ani nawet na mocy dzisiejszych przepisów. Niczego nie można było udowodnić. Mówiąc “my", mam na myśli ówczesny rząd Diplo. W każdym razie, kiedy wreszcie przybył kolejny statek, odkrył tych, którzy przeżyli: kobiety, dzieci i paru młodych mężczyzn, w czasach wielkiej zimy będących jeszcze dziećmi. Przybysze udawali, że o niczym nie wiedzą, że są zaskoczeni! Ale któryś z pracowników Kompanii z drugiego statku, gdy się upił, puścił farbę.

Żadne odpowiednie do sytuacji słowa nie przychodziły jej do głowy. Na szczęście Zebara nie czekał na nie. Po chwili wrócił do opowiadania o swej rodzinie i wiązanych z nią nadziejach. Stopniowo Lunzie uspokoiła się. Gdy się wreszcie rozstawali, zabierała ze sobą nieco inne wspomnienie Zebary, choć tak samo słodkie, jak to sprzed lat. Dotyk dłoni starego mężczyzny już nie wydawał jej się perwersją. Po tylu długich latach jego miłość nadal była prawdziwa.



ROZDZIAŁ DZIESIĄTY


Dupaynil pierwszy ruszył na mostek, stąpając wolnym, lecz pewnym krokiem. Ten młody oficer pewnie nadal wolałby mieć go pod obserwacją, choć teraz nie miał już kto prowadzić takiego nadzoru. Prawdopodobnie poczuje się bezpieczniej, widząc spokojnego, opanowanego Dupaynila przed sobą, a nie za plecami. Wchodząc po schodkach prowadzących na mostek, Dupaynil rzucił przez ramię:

- Jeśli nie ma pan nic przeciwko temu, wolałbym jeszcze zniszczyć zamek kapsuły numer trzy.

- Kto w niej jest?

- Technik od systemów obronnych. O ile wiem, cała załoga brała udział w spisku Ollery'ego. Wszyscy nadal są niebezpieczni, a ten w szczególności.

Panis zmarszczył brwi.

- A co będzie, jeśli zajdzie konieczność wdania się w jakąś potyczkę?

- Lepiej o tym nie myśleć. Nie można mu ufać. Sam z pewnością nie wydostanie się z kapsuły, chyba że z pańską pomocą. Lecz on i Siris mieli największe szansę na to, żeby domyślić się, co zrobiłem, i zniszczyć efekty mojej pracy, nawet dysponując tylko minimalnym zestawem narzędzi z ka­psuły.

- Może i ma pan rację, ale najpierw wolałbym spisać raport i chciałbym, żeby mi pan pomógł.

Dupaynil wzruszył ramionami i wszedł na mostek. Z pew­nością technik nie wydostanie się w ciągu najbliższych kilku godzin. Na razie ważniejsze było zdobycie zaufania Panisa. Usiedli w niezręcznym milczeniu, Panis w fotelu kapitana, Dupaynil tam, gdzie wcześniej urzędował mat.

Nie odzywał się, patrząc, jak Panis dokonuje oficjalnego zapisu w komputerze, umieszczając tam datę i godzinę objęcia dowództwa oraz kod planowanego pełnego raportu. W odpowiedzi na zmianę dowódcy komputer sprawdził wzór siatkówki, głosu i odcisków palców Panisa. Gdyby coś mu się stało, Dupaynil miałby poważne problemy z przejęciem dowództwa. Spytał go o taką okoliczność.

- Nie mógłby pan przejąć dowodzenia. Może udałoby się panu przekonać komputer, że jest pan ostatnią osobą, która przeżyła katastrofę. W końcu został pan oficjalnie za­rejestrowany jako pasażer. Ale nie zyskałby pan dostępu do zabezpieczonych zbiorów danych i nie mógłby pan dokonać korekty kursu. System umożliwiłby jednak panu przetrwanie, dostarczając wodę, pożywienie i powietrze do większości prze­gród. Lecz to wszystko. Statek zaś wysłałby automatyczny sygnał alarmowy, wychodząc z przestrzeni FTL.

- Rozumiem. Panie kapitanie, w komputerze są pewne pliki dowodzące zdrady popełnionej przez Ollery'ego.

Na dźwięk swego nowego tytułu, Panis wyprostował się lekko. To dobry znak. Dupaynil nie dodał, iż zdołał już przejrzeć część zabezpieczonych zbiorów komputerowych. Zresztą danych na temat konserwacji i remontów nie nazywałby plikami specjal­nego znaczenia. Panis zerknął na niego.

- Pewnie chciałby pan, żebym je otworzył. Jednak wydaje mi się, że to należy do obowiązków sił bezpieczeństwa Floty. - Dupaynil milczał. Panis nagle skrzywił się. - Oczywiście, jest pan oficerem tych sił, a przynajmniej tak pan twierdzi. - Deklarując w ten sposób ostrożność, zdawał się dojrzewać w oczach.

- Owszem, jestem oficerem sił bezpieczeństwa. Ale z dru­giej strony, skoro jestem uczestnikiem całej tej historii, w końcu to ja zabiłem Ollery'ego, wykazuje pan naturalną niechęć do tego, by pozwolić mi szperać w komputerze. Czy tak?

- Tak jest. - Panis potrząsnął głową. - A wydawało mi się, że mam szczęście, gdy z jednego z setki roboli na platformie bojowej awansowałem na zastępcę kapitana eskortowca Mówiłem sobie: może wreszcie coś się wydarzy...

- I zdarzyło się. - Dupaynil obdarzył go tym rozbrajającym uśmiechem, który podbił już serca wielu nie ufających mu osób. - Sprawił się pan doskonale, no i przeżył. Zapewniam pana, że jeśli dostarczy pan te dowody świadczące o obecności agentów piratów w szeregach Floty, to zarobi pan duży plus.

- Piraci!? - Panis chciał coś powiedzieć, lecz uniósł tylko rękę. - Nie, nie teraz. Proszę pozwolić, żebym sporządził wstępny raport, a do reszty wrócimy później.

To były słowa godne kapitana okrętu, chociaż tak niedo­świadczonego. Dupaynil skinął głową i zamilkł. Raport nowego kapitana okazał się zaskakująco rzetelny i zwięzły jak na kogoś, kto o włos umknął z rąk śmierci i wciąż jeszcze miał na twarzy opuchliznę i siniaki. W oczach Dupaynila Panis zyskał kolejne punkty, zwłaszcza kiedy kazał mu podejść do terminalu, mówiąc:

- Chciałbym, żeby pan też złożył raport. Podkomandor Dupaynil zameldował się na pokładzie Szpona na stacji zaopat­rzeniowej numer 64, dnia czasu standardowego... Komputer? - Komputer sprawdził dokładną datę i godzinę, wyświetlając je na ekranie. - Dobrze. 23.05.34.0247. Przybył z krążownika Zaid-Dayan, dowodzonego przez komandor Sassinak, z rozkazami od inspektora generalnego Parchandri w celu udania się w tajnej misji do przestrzeni Setich. Zgadza się?

- Tak jest - odrzekł Dupaynil. Czy nadszedł już czas, by obwieścić swe podejrzenia co do prawdziwości rozkazów? Chyba nie. Powinien to jeszcze przemyśleć. Przecież Sassinak nie chciała chyba zesłać go w towarzystwo piratów planetarnych czy też ich sprzymierzeńców? Jeśli stwierdzi, że rozkazy są sfał­szowane, wplącze ją tylko w całą tę aferę.

- Czy może pan złożyć raport, podkomandorze? - Panis podał mu mikrofon.

Starając się przewidzieć wszelkie możliwe konsekwencje swych słów, Dupaynil ostrożnie opowiedział, jak to jego pode­jrzenia obudził długi okres współpracy tej samej załogi oraz dziwne zachowanie kapitana.

- Załogi statków eskortowych i patrolowych są wymieniane nie rzadziej niż co dwadzieścia cztery miesiące - zaczął. - Głównie dlatego, że statki te są bardzo niebezpieczne, trudne do wykrycia i na tyle małe, by jeden lub dwóch buntowników mogło je z łatwością opanować. Pięć lat bez zmiany załogi to ewidentne naruszenie przepisów. Ktoś z kadr Floty musiał uczestniczyć w spisku, kryjąc akta. - Opowiedział o podjęciu decyzji założenia podsłuchów, dzięki którym dowiedział się o zamachu na swą osobę, planowanym przez kapitana i mata. - Mówili tyle o swoich koneksjach we Flocie i wśród pewnych politycznie wpływowych rodzin, że przekonali mnie, iż informacje, których poszukujemy od lat, mogą znajdować się na tym statku. Agentom nie wolno niczego zapisywać, ale i tak to robią. Nikt nie jest w stanie zapamiętać tylu nazwisk, dat, miejsc spotkań. Więc te informacje istnieją albo na papierze, albo w komputerze. A oni o tym wiedzieli, skoro bali się, że dotrę do tych zbiorów. - Zakończył krótkim opisem aktu sabotażu dokonanego na kap­sułach ratunkowych oraz własnych działań podczas i po ćwiczeniu alarmowym.

- Czy ma pan jakieś dowody na poparcie swych pode­jrzeń? - spytał Panis.

- Mam nagranie podsłuchu, w innych pluskwach też mogą być jakieś dane. Nie miałem czasu, by je przejrzeć.

- Chciałbym zobaczyć to, co pan ma.

- Wszystko jest w mojej kabinie. - Widząc minę Panisa, Dupaynil wzruszył ramionami. - Albo zdołam przynieść to bez uszczerbku na zdrowiu, albo polegnę, lecz może uda się ocalić dowody. Nie noszę ich przy sobie, na wypadek, gdyby ktoś chciał przeszukać zwłoki. Mam je przynieść?

Ze współczuciem przyglądał się wahaniu Panisa. Biedak w niecałą godzinę musiał przyjąć na siebie ogrom odpowiedzial­ności. A do tego Dupaynil nadal jawił mu się jako ktoś obcy, komu nie można ufać. W końcu kapitan podjął decyzję i skinął głową. Dupaynil szybko zbiegł z mostka. Wszystkie przegrody stały otworem. Ruszył prosto do kabiny, zabrał z niej kostkę z danymi i wrócił na mostek. Panis czekał, patrząc w stronę wejścia. Dupaynil bez słowa wetknął kostkę w odtwarzacz i włączył go. Na twarzy Panisa podejrzliwość ustępowała miejsca zaskoczeniu i wreszcie wściekłości.

- Sukinsyny! - warknął, gdy nagranie dobiegło końca, a Dupaynil wyjął kostkę z maszyny. - Widziałem, że pana nie lubią, ale nigdy nie przyszło mi do głowy... A do tego skumali się z piratami planetarnymi! Co to za lady Luisa?

- Luisa Paraden. Między innymi ciotka Randolpha Paradena, którego usunięto z Akademii, gdy komandor Sassinak udowodniła, że był zamieszany w kradzież, molestowanie seksualne i dys­kryminację rasową wobec Weftów. Byli kadetami z jednego roku.

- Nigdy nie słyszałem tej historii.

Dupaynil uśmiechnął się sardonicznie.

- Oczywiście, przecież jej nie nagłaśniano. Ale gdyby się pan zastanawiał, dlaczego komandor Sassinak zawsze to­warzyszy jakiś Weft, to proszę wiedzieć, że nie bez powodu. Kiedy Ollery starał się nakłonić mnie do zwierzeń na jej temat, wspominał o tym fakcie. I to obudziło we mnie po­dejrzenia. On również nie powinien o tym wiedzieć, bo sprawie ukręcono łeb.

- Uważa pan, że w komputerze pokładowym znajdzie się więcej dowodów?

- Tak, słyszał pan przecież, co mówili. Jeszcze więcej danych spodziewam się znaleźć w ich bagażu osobistym. Ale to pan jest kapitanem, sprawuje pan tu dowództwo. Chyba zdaje pan sobie sprawę, że obaj jesteśmy w niejasnej sytuacji. Mamy tu jednego martwego kapitana i jedenastu członków załogi uwięzio­nych w kapsułach ratunkowych. Jeśli natkniemy się na jakichś innych zdrajców we Flocie, a zwłaszcza na przyjaciół Ollery'ego, mogą nas zastrzelić za bunt na pokładzie i dokonanie zabójstwa, zanim dostarczymy te dowody sądowy wojskowemu.

Panis ostrożnie dotknął swej obrzmiałej twarzy i uśmiechnął się.

- Zatem lepiej będzie, jeśli nas nie złapią.

Podczas gdy wlekli zwłoki Ollery'ego do hali magazynowej i niszczyli sterowanie ostatniej kapsuły, Dupaynil wpadł na pomysł, jak powinien postąpić w sprawie swych sfabrykowanych rozkazów. Mógłby obwinić o ich sporządzenie jakiegoś zdrajcę w biurze inspektora generalnego. Sassinak nigdy przecież nie ujawni prawdziwego ich pochodzenia. I na pewno nie udałoby się uzyskać obciążających ją zeznań Ssli. Zresztą tylko zgadywał, że rozkazy przygotowała Sass. A nawet gdyby tak było, oskarżanie jej nie leżało w interesie Floty czy Federacji. Za to bardzo zależało im na zebraniu jak najliczniejszych dowodów przeciwko osobom winnym piractwa planetarnego.

Przemyślał jeszcze raz całą serię wydarzeń. Czy zdrajcy skorzystaliby na przydzieleniu Dupaynila na Szpon i spowodowa­niu jego śmierci? Z pewnością, jeśli tylko postrzegali Sassinak jako zagrożenie i wiedzieli, że oficer sił bezpieczeństwa współ­pracuje z nią. W końcu na Irecie uniemożliwili razem całkiem dochodowe oszustwo, a on sam wykrył jednego z agentów piratów na Zaid-Dayanie. Był dla nich niebezpieczny, a więc wykorzystali sprzyjającą okazję, by rozdzielić go z Sassinak.

Niemal sam w to uwierzył. Z punktu widzenia motywów zbrodni miało to sens. Lecz gdyby tak było, to Ollery, czy też mat, którego podejrzewał o pełnienie ważnej roli w organizacji przestępczej, nie musiałby aż znajdować podsłuchu, żeby nabrać wobec niego podejrzeń. Choć z drugiej strony proces przekazy­wania informacji w organizacjach przestępczych nigdy nie jest doskonały. Może wiadomość o nim, przeznaczona dla Ollery'ego, czeka jeszcze na stacji zaopatrzeniowej.

Panis pozwolił mu opatrzyć swą twarz, okazując w ten sposób pełne zaufanie. Oprócz posiniaczonej twarzy kapitan miał jeszcze poturbowane żebra.

- Ollery - rzekł tonem wyjaśnienia na widok uniesionych brwi Dupaynila. - W tej właśnie chwili coś zaczęło mi świtać. Zrozumiałem, że nie wiem, co się dzieje. Siris okładał mnie pięściami i nagle zobaczyłem, że kapitan trzyma w ręku iglak. Krzyknął na Sirisa, żeby ten się odsunął, zaczął mnie kopać, i wtedy pan...

- Tak - przerwał mu Dupaynil.- Przez pewien czas będzie pan z trudem oddychać. Powinienem mieć pana stale na oku, żeby nie dopuścić do zbierania się wody w płucach. Może przekaże mi pan co cięższą robotę i przestanie sam biegać po drabinkach, nim nie dolecimy do celu.

Gdy Panis przyniósł ze swej kabiny czysty mundur, Dupaynil pomógł mu go włożyć. Przyłożył mu też do ran zimne opat­runki - przynajmniej lodu mieli pod dostatkiem. Przypomniaw­szy sobie o hali pełnej lodu, zaproponował, by stopić jego część na potrzeby kąpieli.

- Jeszcze jedno mnie niepokoi - oznajmił Dupaynil z roz­brajającą szczerością, gdy wrócili już na mostek. - Nie mam pewności, czy moje rozkazy opuszczenia Zaid-Dayana i przejścia na ten statek są prawdziwe.

- Jak to? Uważa pan, że ktoś wysłał fałszywe rozkazy? Dupaynil skinął głową.

- Rozkazy miały kod nadawczy, który zirytował komandor Sassinak. Twierdziła, że już go kiedyś widziała, dawno temu, podczas swej pierwszej wyprawy, gdy ktoś usiłował ją zabić. Zawsze wydawało mi się, iż ten kod oznacza po prostu biuro inspektora generalnego, jakąś konkretną stację komputerową czy danego oficera. Ale nawet pani komandor była zdziwiona rozkazem podrzucenia mnie na stację zaopatrzeniową. Nie spodziewała się, że zostanę odwołany z jej okrętu, bo oboje dostaliśmy wcześniej polecenie stawienia się w roli świadków na procesie w sprawie Irety. - Szybko wyjaśnił Panisowi ogólny zarys sytuacji. - Ja też byłem zaskoczony, lecz rozkazy przyszły łączami IFTL, więc nikt nawet nie pomyślał o podróbce. Ale sam pan słyszał taśmę i to, co powiedział Siris. Jeśli wysokie stanowiska we Flocie zajmują zdrajcy, zwłaszcza w dziale kadr, a to było konieczne, by załoga tego statku mogła latać razem przez tak długi czas, to przeniesienie mnie nie sprawiłoby im najmniejszego kłopotu.

- Trudno byłoby tego dowieść - rzekł powątpiewająco Panis, popijając z kubka gorącą zupę.

- To jeszcze nic. - Dupaynil rozłożył ręce. - Powiedzmy, że właśnie tak było, że planowano pozbycie się mnie za pomocą prostej sztuczki z uszkodzoną kapsułą ewakuacyjną. Do tego mogli przecież podjąć dodatkowe środki ostrożności, wymazując z pamięci komputera wszelki ślad po tamtych rozkazach. Przypuś­ćmy teraz, że zaczną twierdzić, iż to ja wraz z komandor Sassinak sfabrykowałem te rozkazy. Jeśli nagle zjawię się cały i zdrowy, będą mogli użyć przeciwko mnie takiego oskarżenia. Jeśli nie przeżyję, wezmą się w ten sam sposób za panią komador. Od dawna krzyżuje im najróżniejsze plany. Założę się, że Randy Paraden nadal na jej wspomnienie dostaje spazmów. A nawet popularna kapitan krążownika może wpaść w poważne tarapaty, jeśli postawi jej się zarzut sfałszowania rozkazów lub niedo­zwolonego użycia łącz IFTL.

- Rozumiem. Rzeczywiście, sądząc ze zgromadzonych przez pana dowodów, są pewne podstawy do podejrzeń, że chcieliby was rozdzielić. A gdyby później mogli ją jeszcze dzięki temu zdyskredytować...

- Ciekawe, ile osób udało im się w ten sposób usunąć z jej załogi - ciągnął Dupaynil, bawiąc się ukutą przez siebie teorią. - Nagle okazuje się, że jeden oficer został wezwany do domu w sprawie rodzinnej, inny otrzymał pilne rozkazy... Cóż, myślę, że to byłby pewien dowód...

Panis najwyraźniej przekonał się do jego teorii bez większych oporów. W końcu była ona spójna i logiczna. Z kolei to, co zrobiła Sassinak - a Dupaynil nadal miał pewność, że wszystko to jest jej dziełem - miało sens wyłącznie w kategoriach osobistych: po prostu nadużył jej gościnności. Przynajmniej wymyślone przed chwilą wytłumaczenie faktów oczyści ją z zarzutów i obciąży nimi tych, którzy i tak zawinili.

- Co więc, pana zdaniem, powinniśmy teraz zrobić, nie licząc unikania wszystkich nie znanych nam bliżej przyjaciół nieżyjącego majora Ollery'ego?

Dupaynil uśmiechnął się. Podobał mu się cierpki humor, z jakim ten młody człowiek mówił o swym byłym przełożonym.

- Myślę, że przede wszystkim dowiedzieć się, z kim mamy do czynienia, najlepiej przeglądając zbiory danych Ollery'ego. A później dobrze byłoby zjawić się na procesie w sprawie Irety. A właściwie powinienem powiedzieć: na procesie Taneglego. I oczywiście musimy zrobić coś z naszymi więźniami, zanim skończy im się zapas tlenu.

- Zupełnie zapomniałem. - Panis zerknął na ekran kom­putera. - Wciąż jeszcze oddychają powietrzem dostarczanym przez system pokładowy. Chyba że i w tym coś pan zmajstrował.

- Nie miałem czasu. Ale zamknięty system biologiczny działa tylko przez jakichś sto godzin, prawda? A żaden z nas nie marzy chyba o tym, by ich wypuścić, choćby i pojedynczo.

- Nie, ale przecież...

- Może im pan zaproponować poddanie się hibernacji. W kapsułach są wszystkie potrzebne preparaty, no i hibernatory. W ten sposób unieszkodliwimy ich do czasu, gdy dotrzemy do jakiejś placówki Floty.

Panis wolno pokiwał głową.

- To chyba lepszy pomysł od mojego. Ale jeśli odmówią?

- Niech pan ich ostrzeże, odczeka dwanaście godzin, znów ich ostrzeże i odetnie dopływ powietrza pokładowego. Będą mieli kilka godzin na podjęcie decyzji i niezbędnych przygotowań. Czy to standardowe kapsuły z zapasem tlenu na sto godzin?

- Tak. Lecz co będzie, jeśli mimo to odmówią? Dupaynil wzruszył ramionami.

- Jeżeli wolą się udusić, niż stanąć przed sądem wojsko­wym, to ich sprawa. Nic na to nie poradzimy, chyba żebyśmy otworzyli kapsuły, a to bym odradzał. Tylko Siris jest poturbowa­ny, a i to nie na tyle, by nie mógł zażyć preparatów do hibernacji.


Kiedy klamka wreszcie zapadła, to wprawdzie większość jeńców odgrażała się i przeklinała, lecz tylko trzech czekało, aż ustanie nawiew powietrza ze statku. Wśród nich oczywiście mat. Wszyscy jednak poddali się hibernacji, nim zdążyli wyczerpać zapas tlenu. Gdy rozjarzyła się ostatnia lampka oznaczająca zamknięcie hibernatora, Dupaynil i Panis uczcili tę chwilę posiłkiem z najsmaczniejszych produktów znalezionych w po­kładowej mesie.

Dupaynil odkrył, że co smakowitsze kąski załoga prze­chowywała w swych kabinach. Oczywiście nie ma to jak świeżo przyrządzony obiad, ale kameralne obchody udało się zorganizować za pomocą puszki z ciastem owocowym i pękatej buteleczki drogiego trunku.

- Chyba powinienem był nalegać na zaplombowanie ka­bin załogi - wymamrotał Panis z ustami pełnymi ciasta. - Ale przecież i tak musi je pan przeszukać w celu znalezienia dowodów.

- Co nieco już znalazłem. - Dupaynil hojnym gestem nalał dwie szklanki napoju. - Mat trzymał w kabinie mały zeszyt z prawdziwego papieru. Nie jestem na razie pewien, co znaczą wszystkie zapiski, ale wątpię, aby to była niewinna bazgranina. W bagażu Ollery'ego znajdowały się przedmioty o wiele za kosztowne jak na jego pensję we Flocie, nie wspominając już o dwóch pistoletach bez numerów fabrycznych. Ma pan szczęście, że pana nimi nie podziurawił.

- Cieszy się pan jak komar w banku krwi - mruknął Panis. - Przechwala się pan każdym najdrobniejszym zna­leziskiem.

- To prawda - przyznał Dupaynil. - Ma pan zupełną rację. Nawet bez tego - tu podniósł szklaneczkę - byłbym pijany ze szczęścia. Czy wie pan, jak się zazwyczaj musimy napracować, żeby zdobyć choć ślad jakiejkolwiek informacji? Hę razy musimy ją sprawdzać, weryfikować? Przez ile długich godzin tracimy wzrok, usiłując dojrzeć powiązania ukryte nawet przed bystrym pomyślunkiem komputera?

- Serce mi krwawi - mruknął Panis z krzywym uśmie­chem.

- Pan jest tylko prostym żołnierzem, ale będzie jeszcze z pana niezły dowódca.

- O ile przeżyję. Jutro pewnie zechce pan zajrzeć do komputera?

- Jeśli pan pozwoli. - Dupaynil skłonił się lekko, nie wstając z krzesła. - Miejmy nadzieję, że zadowolili się najpros­tszym zabezpieczeniem tajnych zbiorów. Gdyby Ollery zaprogramował ich autodestrukcję w przypadku przejęcia dowództwa przez kogoś innego... Panis pobladł.

- O tym nie pomyślałem.

- A ja tak. Ale przyszło mi też do głowy, że ktoś tak zarozumiały jak Ollery nigdy nie bierze pod uwagę swego niepowodzenia. Poza tym, zgodnie z przepisami, musiał pan wprowadzić zmianę dowódcy.

- A pan zawsze postępuje zgodnie z przepisami - rzucił Panis lekko wyzywającym tonem.

Dupaynil zastanowił się, do czego on właściwie zmierza. Jak dotąd współpracowało im się jak po maśle. Młody kapitan chyba dobrze spełniał się w swej roli. Lecz Dupaynil pomyślał nagle, że właściwie wcale nie zna Panisa. Pozwolił sobie na okazanie zmęczonej miny, wyrażającej zarówno brzemię lat, jak i dotych­czas dobrze skrywany cynizm.

- Jeśli chce pan powiedzieć, że ludzie sił bezpieczeństwa nie zawsze kierują się dosłowną literą przepisów, to ma pan rację. Z własnej woli przyznam, iż umieszczenie na pokładzie pod­słuchów było sprzeczne z przepisami, a do tego niegrzeczne. Jednakże w tych okolicznościach... - Rozłożył ręce w geście rezygnacji wobec sytuacji bez wyjścia.

Panis zarumienił się, lecz dalej drążył temat.

- Nawet nie o to chodzi. Miał pan nie znane mi podstawy, by powziąć pewne podejrzenia. Zresztą dzięki temu ocalił nam pan życie. Ale słyszałem, że komandor Sassinak też zdarza się nic przestrzegać przepisów. A jeżeli to jakieś jej sztuczki?

Cholera! Ten chłopak był zbyt sprytny. Przejrzał go na wylot. Niepokój, jaki opanował Dupaynila, znalazł ujście w jego drżącym głosie.

- Od kogo pan to słyszał?

- Od admirała Spiraka. Był kapitanem na platformie bojowej, na której ja...

- Spirak! - wykrzyknął Dupaynil z ulgą i niesmakiem, nieco głośniej niż zamierzał. Po chwili opanował się i ciągnął już ciszej. - Pański były kapitan jest ostatnią osobą pod słońcem, która mą prawo skarżyć się na to, że inni nie przestrzegają przepisów. Nie powiem panu, dlaczego Spirak pluje jadem na samo wspomnienie Sassinak, choć ona uratowała kiedyś jego karierę. Plotki to specjalność Ollery'ego. Ale jeśli kiedykolwiek zastanawiał się pan, dlaczego w tym wieku Spirak nadal nosi tylko dwie gwiazdki i dowodzi jedyną wycofaną z gotowości operacyjnej platformą bojową Floty, to musi pan wiedzieć, że nie bez powodu. Widziałem akta komandor Sassinak. To prawda, że nie zawsze pracuje pod linijkę. Ale wychodziła z niewielkim uszczerbkiem z sytuacji, w których inni tracili okręty. Jedynymi przepisami, jakie potrafi naruszyć, są te, które przeszkadzają jej w wypełnieniu misji. I jest o wiele bardziej przywiązana do dyscypliny na pokładzie swego okrętu niż ktokolwiek inny.

Panis wyglądał teraz tak, jakby zanurzono go we wrzącej wodzie.

- Przepraszam pana, ale Spirak ostrzegał mnie, żebym uważał, jeśli kiedykolwiek natknę się na jej oficerów. Mówił, że ich przywiązanie do Sassinak jest silniejsze niż lojalność wobec Floty.

- Ale pewnie nie mówił panu o przyjęciu, jakie wyprawił z okazji swego awansu, i na które nikt nie przyszedł? Co tu dużo gadać, sam pan się przekona. Sassinak cieszy się dużą popularno­ścią jedynie dlatego, iż jest bystrym i dobrym dowódcą. Jeśli zaś chodzi o przepisy, sam sądziłem, że moje obowiązki dają mi prawo naruszenia kilku z nich na pokładzie jej okrętu, ona zaś szybko dała mi nauczkę.

- Co pan takiego zrobił? Założył pan podsłuch na jej okręcie?

Dupaynil rzucił mu ostre spojrzenie. Panis zdał sobie sprawę, o co pyta, i oblał się jeszcze głębszym rumieńcem.

- Nie miałem na myśli... Nie chciałem...

- To dobrze. - odparł Dupaynil lodowato. - Usiłowałem zbadać pracę systemu telekomunikacyjnego, nie uprzedzając jej o tym. Jak już panu mówiłem, szukaliśmy sabotażysty. Miałem wrażenie, że niewielki manewr przeprowadzony na korytarzach czy w siłowni dla załogi nikomu nie zaszkodzi. Lecz ona była innego zdania. - Fakt, że jego opowieść była dość odległa od tego, co naprawdę zaszło na krążowniku, w niczym mu nie przeszkadzał. W końcu Sassinak rzeczywiście była wściekła, on zaś zamontował czujniki bez jej pozwolenia. W tym punkcie wszystko się zgadzało - Nie uważam się również za jednego z oficerów komandor Sassinak - ciągnął. - Na jej krążowniku wykonywałem tylko czasowe zadanie, pełniłem specjalną misję mającą zdemaskować sabotażystę.

Nie wiedział, czy ta opowieść usatysfakcjonuje Panisa, lecz było mu to obojętne. Polubił tego młodego oficera, ale podchwyt­liwe pytania na temat Sassinak działały na niego jak płachta na byka. Dlaczego? Sam nie wiedział. Nie czuł przecież nawet pokusy, by nawiązać z nią romans, gdyż widział wyraźnie, że interesował ją Ford. Dlaczego jednak czuł taką wściekłość, gdy ktoś poddawał ją krytyce? Postanowił przemyśleć to później, kiedy znajdą już - lub nie - niezbędne dowody i zdecydują, co z nimi zrobić.


Wyprawa Dupaynila w głąb pamięci komputera pokładowego przyniosła owoce, o jakich mu się nie śniło. Oficer demonstracyj­nie okazywał rozpierającą go dumę. Koniecznie chciał podzielić się swymi odkryciami z Panisem i wytłumaczyć mu powody swej satysfakcji.

- A poza tym - dodał - jeśli komuś uda się mnie dorwać, będzie pan miał szansę zdemaskowania spisku.

- Niby jak? - Panis podniósł wzrok znad wydruku jednego z kompromitujących plików i postukał weń palcem. - Jeśli ci wszyscy ludzie są rzeczywiście zamieszani w spisek, to sama Flota nic nie poradzi.

- Nieprawda. - Dupaynil splótł dłonie. - Wie pan, ilu oficerów liczy Flota? Ci tutaj, to jakieś pięć procent. Pańska reakcja jest równie niebezpieczna, jak ich działania. Jeśli zakłada pan, że pięć procent zdrajców oznacza, iż cała instytucja przeżarta jest korupcją, to działa pan na ich korzyść.

- Nie myślałem o tym w ten sposób.

- Nie, podobnie jak większość z nas. Ale powinniśmy być zadowoleni, że mamy do czynienia tylko z taką liczbą zdrajców. Lepiej więc wymyślmy sposób na przekazanie tych informacji pozostałym dziewięćdziesięciu pięciu procentom oficerów nie wplątanych w spisek.

Panis zrobił dziwną minę.

- Ja nie jestem zbyt dobry... To znaczy... mam dość ograniczone umiejętności pilotażu. A komputer pokładowy prze­chowuje w pamięci tylko niewielką liczbę ścieżek.

- Ścieżek?

- Zaprogramowanych kursów pomiędzy konkretnymi pun­ktami na mapie. Nie wiem, czy potrafiłbym wyprowadzić statek z przestrzeni FTL i dowieźć nas w miejsce nie oznaczone w komputerze.

Dupaynil był przekonany, że wszyscy oficerowie Floty znają się na nawigacji. Już otwierał usta, żeby spytać, dlaczego Panis nie ma odpowiednich kwalifikacji, lecz ugryzł się w Język. On sam nie byłby w stanie poprowadzić statku, ani nawet obsługiwać systemu środowiskowego bez wskazówek Panisa, czego więc należało się spodziewać po młodym żołnierzu?

- Czy to znaczy, że jesteśmy skazani na kurs i cel podróży zaprogramowane przez Ollery'ego? - Jeszcze gorsza myśl zaświtała mu w głowie z siłą wybuchu. - I czy w ogóle wiemy, dokąd lecimy?

- To akurat wiemy. Komputer chętnie mnie poinformował. Lecimy do przestrzeni Setich, zgodnie z pańskimi rozkazami. - Panis zmarszczył brwi. - A pan myślał, że dokąd?

- Przyszło mi właśnie do głowy, że Ollery mógł w ogóle nie obrać takiego kursu, albo zmienić go, gdy postanowił mnie zabić. Przestrzeń Setich! Sam nie wiem, śmiać się czy płakać. Przyjmując, że moje rozkazy zostały sfabrykowane, czy był to cel obrany na ślepo, czy też z jakiegoś konkretnego powodu?

Panis wystukał coś na klawiaturze i zerknął na ekran komputera.

- Cóż, jest to najdłuższy możliwy lot w przestrzeni FTL z naszego punktu wyjścia. Ollery miałby dość czasu, by za­stanowić się, co z panem zrobić i jak. Pewnie dlatego tam lecimy. A może, oprócz zadania polegającego na pozbyciu się pana, czekała na niego kolejna misja w przestrzeni Setich?

- Zatem twierdzi pan, że musimy dolecieć do celu, zanim będziemy mogli udać się gdziekolwiek indziej?

- Jeśli tylko zależy panu na tym, by w ogóle gdzieś dolecieć - odparł Panis. - Od długiego czasu lecimy w nie­zdefiniowanej przestrzeni FTL, więc jeśli z niej wyskoczymy przed dotarciem do węzła, to nie mam pojęcia, gdzie moglibyśmy się znaleźć. Mamy na pokładzie dość zapasów dla całej załogi, więc...

- Dobrze. Lecimy do przestrzeni Setich. Przypuszczam, że i tam znalazłbym dla siebie jakąś robotę przy wyszukiwaniu podejrzanych afer, lecz zebraliśmy już dość danych. - Dupaynil przeciągnął się. - Ale zdaje pan sobie sprawę z tego, iż fakt, że funkcjonariusze tamtejszej ambasady nie figurują na liście znajo­mych Ollery'ego, sam jeszcze nic nie znaczy? Mogą brać udział w spisku bez wiedzy naszego zmarłego przyjaciela.

Satelita zewnętrzny układów Setich wykazał się taktem i gościnnością równymi kopniakowi wymierzonemu prosto w twarz.

- Uwaga, intruzi! - zapowiedział wszystkimi znanymi językami Federacji. - Nie tolerujemy intruzów. Zniszczymy intruzów, jeśli intruzi natychmiast nie podadzą swej tożsamości.

Panis nastawił nadajnik Szpona na właściwą częstotliwość i włączył standardową sekwencję identyfikacyjną Floty. Otrząsnął się już z przeżytego szoku, jakim była dlań zdrada kapitana i konieczność współuczestnictwa w buncie na pokładzie. Teraz ani nie opowiedział wszystkiego oficerowi Floty, który sprawował funkcję wojskowego attache ambasady, ani nie zażądał natych­miastowego spotkania z ambasadorem. Po prostu oznajmił, iż ma na pokładzie oficera z pilnymi rozkazami stawienia się w układzie i przekazał pałeczkę Dupaynilowi.


- Nie wiem, czy rozumiem cel pańskiej wizyty, komandorze Dupaynil.

Dawniej ta dyplomatyczna układność wydawała się niegroźna. Teraz nie wiedział, czy nie jest to nawyk spiskowców.

- Otrzymałem rozkazy - odrzekł Dupaynil tonem równie swobodnym i niedbałym jak ton jego rozmówcy - żeby sprawdzić rejestr statków głównych firm komercyjnych przestrzeni Setich handlujących z sektorem osiemnastym rasy ludzkiej. Wie pan, jak to jest. Nie mam zielonego pojęcia, czego szukamy, po co, i dlaczego nie można było tego zrobić na odległość.

- To nie ma nic wspólnego z tym zamieszaniem na Irecie? Może to tylko zwykła ciekawość. A może coś znacznie groźniejszego. Dupaynil wzruszył ramionami i podrapał się w nos, wcielając się w rolę zakłopotanego Bretończyka.

- Być może tak, być może nie. Skąd mogę wiedzieć? Miałem ciepłą posadkę na jednym z lepszych krążowników Floty, dowodzonym przez panią o znacznym uroku osobistym... - Choć ostatniego wyrażenia użył w liczbie pojedynczej, jego ton sugerował, iż do faktycznej sytuacji bardziej pasowałaby liczba mnoga. Dupaynil uznał, że znaczące perskie oko byłoby już przesadą. - O wiele chętniej pozostałbym pod jej... rozkazami. - Znów wzruszył ramionami i westchnął ciężko. - I nagle wysłano mnie tutaj, tylko dlatego, że kiedyś już miałem dość dobre kontakty z Setimi. Kazano mi spędzić trochę czasu na zadawaniu odpowiednio uprzejmych pytań, na które otrzymywać będę z pewnością odpowiednio nieuprzejme odpowiedzi. To wszystko, co wiem. Ale jeśli mam jakichś wrogów w kwaterze głównej, to nie mogli bardziej pokrzyżować moich planów.

Ostatnie zdanie wypowiedział nieco ostrzej, niż zamierzał, lecz chyba zdołał przekonać rozmówcę o szczerości swych intencji. Choć tamten nie zmienił wyrazu twarzy, dato się odczuć niejakie rozluźnienie atmosfery.

- Cóż, chyba będę mógł przedstawić pana komisarzowi handlowemu Setich. To takie tutejsze stanowisko rządowe. On zadecyduje, gdzie pana skierować.

- To bardzo uprzejme z pańskiej strony - odparł Dupaynil. Zawsze pamiętał o tym, by ułatwiać sobie zadanie, hojnie rozdając nic nie znaczące grzecznościowe formułki.

- Nie ma o czym mówić - odparł rozmówca, wpatrując się w stertę papierów na swym biurku. - Komisarz to potwor­ny fanatyk, nawet jak na Setich. Jeśli padł pan ofiarą spisku swego największego wroga z kwatery głównej, to nieźle da panu popalić.


Zasady współpracy Setich z innymi rasami Federacji zostały przez nich ustalone tak, by wszystkie podrzędne rasy wyraźnie odczuwały w niej swą niższość. Zdaniem Setich do tych podrzędnych ras należeli wszyscy walczący ze “Świętym Szczęśliwym Przypadkiem" środkami medycznymi (zwłaszcza zaś inżynierią genetyczną) i zbyt tchórzliwi (jak twierdzili Seti), by uprawiać hazard. Wiadomo było, że ludzie praktykują inżynierię genetyczną. Wielu z nich zmieniało również swój wygląd w ślad za modą, bo tak właśnie Seti postrzegali makijaż i fryzjerstwo. Niewielu ludzi porywało się również na hazard uprawiany przez Setich, a pole­gający na przejściu przez Drzwi Honoru, za którymi na śmiałka mogła (lub nie) spaść gilotyna... w zależności od przypadkowego wyboru liczby przez komputer.

Dupaynil zwykle bez większego entuzjazmu przeciskał się przez swój Tunel Tchórzliwej Pewności, lecz dzięki temu wiedział przynajmniej, czego może się w życiu spodziewać. Z trudem balansując na niewygodnym stołku w kształcie grzyba, jaki zaoferowano niegodnemu niczego więcej cudzoziemcowi, uprzej­mie unikał wzroku komisarza handlowego, który kończył swe drugie śniadanie. Nie miał zresztą najmniejszej ochoty przyglądać się temu posiłkowi. Na swych planetach Seti nie przestrzegali zakazów Federacji i bez ograniczeń jadali takie obrzydliwości, jak owo robactwo wijące się w misce komisarza. Komisarz przełknął ostatni kęs. Odbiło mu się. W powietrzu rozszedł się smród nieświeżego oddechu. Wreszcie Seti rozparł się wygodnie na swej miękkiej sofie.

- Ach... Dobrze, panie Du-pa-y-nil. Chciał pan prosić Setich o przysługę?

- Z całym szacunkiem należnym Sękowi i tym, co znoszą jaja - Dupaynil wypowiedział całą zapamiętaną litanię grzecz­nościowych fraz, nim przeszedł do rzeczy. - I jeśli pozwoli pan komisarz, chciałbym tylko rzucić okiem na ewidencję handlową dotyczącą sektora osiemnastego rasy ludzkiej.

Otoczyła go kolejna chmura śmierdzącego oddechu. Komisarz ziewnął szeroko, demonstrując zęby tęskniące do szczotki i pasty. Ciekawe, czy Seti miewają próchnicę albo choroby dziąseł?

- Sektor osiemnasty - powiedział komisarz, ciężko ude­rzając ogonem o podłogę.

Służący w podskokach przyniósł tacę pełną kostek z danymi. Dupaynil zaciekawił się, czy obowiązkowe przejście przez Drzwi Honoru nie dotyczyło służących, czy też oni również musieli igrać ze śmiercią. Służący zniknął, a komisarz przejechał językiem po kostkach. Dupaynil otworzył szeroko oczy ze zdziwienia, nim pojął, że musiały być oznaczone kodami chemicznymi, które komisarz smakował. Wreszcie urzędnik wybrał jedną i włożył ją do odtwarzacza.

- Ach, sektor osiemnasty, jak zwie go zdominowana przez ludzi Flota, to Kwiat Szczęśliwego Przypadku w Przebraniu. Handel z ludzkimi planetami? To byle co, nie warto tracić czasu.

- O szacowny i szczęśliwy potomku jakże szczęśliwej rodziny - rzekł Dupaynil. - Mam nieszczęście pozostawać na łasce admirałów.

Rozbawił tym komisarza, którego ogarnął nieopanowany śmiech.

- Taaak!? Chcesz mi powiedzieć, że to kwestia szczęścia? Miałeś pecha, bo cię tu przysłano? Ale ludzie mówią, że nie wierzą w szczęśliwy przypadek. Wierzycie w... jakże nazywa się to bezeceństwo? Prawdopodobieństwo? Statystyki?

Dupaynil przypomniał sobie stare powiedzenie o “kłamst­wach, grubych kłamstwach i statystyce". Jednak określenie to wydawało się raczej nie na miejscu, więc powiedział tylko:

- Nie mogę mówić za innych, lecz ja sam wierzę w szczęś­liwy przypadek. Bez jego pomocy nie doleciałbym tu.

I rzeczywiście, Dupaynil wierzył w przypadek. Przynajmniej od niedawna. Przecież gdyby nie założył lekkomyślnie podsłuchu w systemie komputerowym na okręcie Sassinak, nie miałby okazji odkryć dowodów, na które się natknął. Gdyby tylko udało mu się wrócić do układu centralnego Federacji w samą porę na proces Taneglego... To byłoby dopiero zrządzenie losu! Naj­widoczniej chwilowy przypływ szczerości przekonał komisarza, który obdarzył go uśmiechem najeżonej zębami paszczy.

- No, proszę, mamy neofitę. Wiesz, co mówimy o tej waszej statystyce? Istnieją kłamstwa, grube kłamstwa i...

Całe szczęście, że nie wykorzystałem tego dowcipu, pomyślał Dupaynil, bo on chyba nie uważa tego za żaden dowcip.

- Oszczędzę twym oczom kłopotu przeglądania naszych bezbłędnych, lecz obfitych ewidencji dotyczących handlu z Kwia­tem Szczęśliwego Przypadku w Przebraniu. Jeśli miałeś pecha ze swym admirałem, będziesz miał teraz szczęście uzyskać me poparcie. Twa oczywista niechęć zmagania się z tym nieszczęs­nym zadaniem powinna zostać wynagrodzona. Odmawiam po­zwolenia na zbadanie naszych ewidencji, nie dlatego, iżbyśmy mieli cokolwiek do ukrycia, ale dlatego, że trwa właśnie Sezon Braku Skruchy, podczas którego podobne działania są zabronione. Masz szczęście, bo udzielę ci takiej odmowy, która usatysfakc­jonuje najbardziej pechowego admirała.

Rozległo się kolejne uderzenie masywnego ogona połączone z niskim, rzężącym warknięciem i pojawił się służący z wózkiem, na którym leżało jasnozielone pudełko. Komisarz trącił je i z pudełka wysunęła się jasnozielona, prześwitująca kartka, pokryta pismem Setich. Po niej pojawiła się kolejna i jeszcze jedna.

- To dla ludzkiego ambasadora, to dla twego admirała, a to, najszczęśliwszy z ludzi, zezwolenie na przejazd w specjalnie dostosowanej dla istot ludzkich części statku Wielkie Szczęście, udającego się do ludzkiego sektora na zebranie Wielkiej Rady. Będziesz miał okazję bezpośrednio zapoznać się z najnowszymi osiągnięciami genialnej technologii Setich, okazję bez precedensu, jak na kogoś o twoim szczęściu.

Komisarz podał mu kartki. Dupaynil wziął je z roztarg­nieniem, zastanawiając się, jak ma się z tego wszystkiego wyplątać.

- Fortuna mi sprzyja - zaczął. - Niemniej jednak to niemożliwe, by obdarzono mnie takim łutem szczęścia. Ja, zwykły człowiek, miałbym odbyć podróż wraz z Setimi? Los nakazuje mi podróżować w skromniejszy sposób.

Przerwał mu prawdziwie złośliwy chichot. Komisarz nachylił się doń, zionąc nieświeżym oddechem.

- Mały człowieczku - powiedział. - Będziesz podróżo­wać na tyle skromnie, by zadowolić bogów, którzy, patrzą na twą wędrówkę przez Tunel Tchórzliwej Pewności. Gdy istnieje wybór, istnieją zawsze jakieś szansę. Gdy się stawia na przypadek, nie mamy wyboru. Masz w ręku rozkazy, musisz je wypełnić. Zgłosisz się do swego ambasadora, a następnie na pokład Wielkiego Szczęścia, gdzie czeka na ciebie niepowtarzalna szansa.



ROZDZIAŁ JEDENASTY


Forda obudziła niezbyt głośna rozmowa. Budził się nie po raz pierwszy od czasu zapadnięcia na tę dziwną chorobę, lecz pierwszy raz zdarzyło mu się mieć tak jasny umysł. Roztropnie nie otwierał oczu, nadsłuchując głosów dwóch kobiet.

- To dla twojego dobra - mruczała madame Flaubert. - Jego stan duchowy jest wprost opłakany.

- Wygląda strasznie. - Ciocia Quesada zaszeleściła czymś, suknią albo czymś innym.

- To namacalna zewnętrzna oznaka wewnętrznego upadku duchowego. To trucizna. On musi się oczyścić, Ouesado, albo jego zły wpływ nas zniszczy.

Krótkie parsknięcie, westchnienie. Ani jedno, ani drugie nie brzmiało zbyt obiecująco. Nie czuł żadnego bólu, a jednak był przekonany, że którakolwiek z nich mogłaby go zabić, a on nie zdołałby się obronić. Za co to wszystko? Nawet gdyby wiedziały, po co tu przybył, nie stanowiłby dla nich żadnego zagrożenia. Zresztą ciocia Quesada zdawała się nawet go lubić, a on był nią prawdziwie oczarowany.

Usłyszał cichy trzask, po nim rozległ się słaby syk, aż wreszcie intensywny drażniący zapach. Niezbyt głośny i stłumiony skowyt zaraz przypomniał mu o istnieniu zwierzęcia madame Flaubert. Starał się nie zwracać uwagi na ostre kręcenie w nosie, lecz nie udało mu się powstrzymać głośnego kichnięcia.

- Złe duchy... - zaintonowała madame Flaubert. Uchylił wreszcie powieki i w słabym świetle jej fantazyjnie udrapowane szaty poraziły wręcz jego wzrok nieprawdopodob­nym zestawieniem kolorystycznym: szkarłaty, czerwienie i róże kwiecistego szala z frędzlami gryzły się z pomarańczową suknią... Jej zmrużone oczy błyszczały, gdy odgrywała swoje spirytystyczne przedstawienie. Ford nie wątpił, że tylko udaje, był bowiem rozsądnym, wykształconym człowiekiem, do tego oficerem Floty. Z przesądami nie miał do czynienia od dzieciń­stwa, kiedy to wraz z kolegą przekonali się nawzajem, że kropla krwi upuszczona na kamień zamienia go w przedmiot magiczny.

- Niech odejdą złe duchy, niech zostawią go w spokoju... Madame Flaubert kontynuowała przez dłuższą chwilę na tę samą nutę, a Ford zaczął się zastanawiać, jak właściwie powinien zareagować. Ciotka wyglądała nie najlepiej... Siedziała na krawę­dzi krzesła, wpatrując się w niego z lękiem. Chciał ją jakoś uspokoić, lecz nie wiedział jak. Czuł się jak mokra szmata, którą przed chwilą wytarto podłogę baru. Ostry zapach jakiegoś egzotycznego kadzidła szczypał go w oczy, przesłaniał obraz łzami. Wreszcie madame Flaubert zmęczyła się i usiadła, od­rzucając do tyłu głowę. Po dłuższej, dramatycznej chwili milczenia westchnęła, pokręciła głową, jakby zdrętwiała jej szyja, i wstała.

- Idziesz, Ouesado?

- Nie, chyba posiedzę przy nim przez chwilę.

- Nie powinnaś tego robić. On musi wchłonąć zbawienne fluidy.

W polu jego widzenia pojawiła się twarz madame Flaubert. W ręku trzymała aż mokrego od kapiącej z pyska śliny pieska. Ford zadrżał z obrzydzenia, a madame Flaubert odwróciła się i powoli wyszła z kajuty. Ciotka nadal patrzyła na Forda.

Odchrząknął nieco głośniej niż chciał i odezwał się:

- Przepraszam, ciociu Ouesado... Nie zamierzałem wcale... Potrząsnęła głową.

- Oczywiście. Ale ja po prostu nie rozumiem...

- Czego?

- Dlaczego Serafina jest przekonana, iż stanowisz dla mnie zagrożenie. To jasne, że nie przyjechałeś w zwykłe odwiedziny, to wiem na pewno. Ale zawsze potrafiłam właściwie ocenić mężczyzn, młodszych czy starszych, i nie mogę uwierzyć, że mógłbyś mnie skrzywdzić.

- Wcale nie... - Głos mu zadrżał, z trudem opanował emocje, - Nie chcę cię skrzywdzić. I dlaczego miałbym chcieć?

- Ale zrozum, CZARNY KLUCZ! Jak mogę zignorować to, co widzę na własne oczy?

- Czarny klucz? - Choć czuł się słabo, umysł miał jasny. Wypowiedziała te słowa dużymi literami!

Ciotka odwróciła wzrok, zasznurowała usta. Wyglądała teraz jak stara nauczycielka stojąca w obliczu dylematu moralnego wykraczającego poza jej doświadczenie.

- Chyba nic się nie stanie, jeśli ci powiem - szepnęła. Okazało się, że Czarny Klucz to jedna ze specjalności madame Flaubert. Potrafił on ujawniać prawdę na temat wszyst­kich ludzi, wyszukiwać i demaskować ich ukryte, chore motywy działania. Ford był przekonany, że chorymi motywami kierować się mogła tylko madame Flaubert, lecz spytał ciotkę, w jaki sposób działa ów klucz.

Ciocia wzruszyła ramionami.

- Nie wiem, nie jestem medium. Ale sama widziałam, kochanie. On przesuwa się po stole, unosi w powietrzu, obraca, obraca, aż wreszcie... wskazuje winnego.

Ford mógłby wyjaśnić taką sztuczkę na szereg sposobów nie mających nic wspólnego z magią czy duchami. Nie był w tej dziedzinie ekspertem, lecz przypuszczał, że Dupaynil umiałby zdemaskować działanie Czarnego Klucza w kilka minut.

- Na przykład jedna z moich służących - ciągnęła ciotka Q. - Ginęły mi różne przedmioty, takie tam świecidełka. Ale nie można na coś takiego pozwolić. Serafina wezwała ich wszystkich, poddała przesłuchaniom i Czarny Klucz odkrył prawdę! Dziewczyna przyznała się, i to do większej liczby kradzieży niż te, o których wiedziałam.

- Co powiedziały władze, gdy ujawniłaś sposób, w jaki wydobyto z niej zeznania?

Ciotka Q zarumieniła się lekko.

- No, wiesz, kochany, nie złożyłam oficjalnego raportu... Ta biedna dziewczyna była tak przerażona. Oczywiście musiałam ją odprawić, ale miałaby takie kłopoty. Zresztą Serafina powie­działa, że szukanie zemsty zawsze prowadzi do zła.

Pewnie, że tak powiedziała, pomyślał Ford. Bez wątpienia sama zaaranżowała kradzieże w celu zademonstrowania mocy Czarnego Klucza, przekonania doń ciotki Q.

- Właściwie to Serafina czuła się chyba nieco winna - dodała ciotka. - To ona zasugerowała, że potrzebna mi pokojów­ka, bo zbliżał się sezon. I to ona dała mi adres tej agencji.

- Rozumiem. - Teraz wszystko pojął. Nie wiedział jeszcze tylko, dlaczego Serafina uważała go za zagrożenie. Ani też dlaczego ciotka w ogóle zaangażowała madame Flaubert.

- Jak długo madame Flaubert pełni funkcję twej damy do towarzystwa?

Ciotka poprawiła się na krześle, splotła dłonie, rozłożyła je.

- Przybyła kilka miesięcy... kilka miesięcy po tym, jak... - Poruszyła wargami, lecz nie dobyło się z nich żadne słowo. Wreszcie dokończyła. - Nie mogę o tym mówić, kochanie. Proszę, nie wypytuj mnie.

Ford popatrzył na nią, zapominając na chwilę o własnych kłopotach. Cokolwiek się tu działo (wszystko jedno, czy dotyczyło piratów planetarnych, czy nie) musiał natychmiast wyrwać ciocię z pazurów madame Flaubert.

Odezwał się najspokojniejszym tonem, na jaki było go stać.

- Przykro mi, ciociu Ouesado. Nie chciałem sprawiać ci tylu kłopotów. Nieważne, co mówi Czarny Klucz. Przysięgam, że nie chcę cię skrzywdzić.

- Chciałabym ci wierzyć! - Twarz starej kobiety pokryła się głębszymi zmarszczkami, po jej policzkach spłynęły łzy. - Jesteś pierwszym i jedynym członkiem rodziny, jaki odwiedza mnie od wielu lat. Od razu cię polubiłam!

Podciągnął się na łóżku, nie zwracając uwagi na nagłą ciemność przed oczami.

- Kochana ciociu, proszę! Ojciec mylił się co do ciebie. Jesteś po prostu wspaniała!

- Uprzedziła mnie, że będziesz mi schlebiać. W tych słowach kryły się jednocześnie chęć słuchania pochlebstw i pragnienie, by nie dać się oszukać.

- Może ci schlebiam, jeśli tak nazwać można pochwały. Ale, kochana ciociu, nigdy nie spotkałem kogoś, kto miałby tyle werwy, by wyrwać Ryxiemu pióra z ogona! Jakże mógłbym nie prawić ci pochlebstw?

Ciocia Q prychnęła i otarła twarz koronkową chusteczką.

- Ona mi powtarza, że to wulgarny triumf, którego powin­nam się wstydzić.

- Co za bzdety! - To słowo, zapamiętane z jakiejś starej książki, zaskoczyło ją i rozbawiło. Uśmiechnęła się przez łzy. - Ciociu, ona jest o ciebie zazdrosna i tyle. To jasne nawet dla mnie, zwykłego chłopa. Nie lubi mnie, bo... Cóż, czy darzy sympatią któregokolwiek z mężczyzn pracujących dla ciebie?

- Po prawdzie, nie. - Ciotka zamyśliła się. - Ona mówi... że starej kobiecie nie przystoi podróżować z męską załogą i tylko jedną pokojówką. Kiedyś miałam pokojowego, który zwolnił się ze służby u mego byłego męża po naszej separacji. Madame Flaubert tak krzywo na niego patrzyła, że po prostu musiałam go odprawić.

- A potem znalazła ci pokojówkę, która okazała się złodziej­ką - dodał Ford. Odczekał chwilę, aż dotrze do niej sens tych słów. Gdy wreszcie jej stare oczy rozbłysły iskierkami zro­zumienia, uśmiechnął się do niej.

- Co za... godna pogardy istota! - Rozzłoszczona ciotka Q miała w sobie tyle samo uroku, ile musiała mieć sześćdziesiąt lat temu. - Stara wiedźma. Żmiję sobie na piersi wyhodowa­łam! - To ostatnie sformułowanie miało z pewnością charakter wyłącznie metaforyczny. - Wprowadziłam ją w krąg swych przyjaciół, a ona tak mi odpłaca!

Brzmiało to jak cytat z jakieś niedobrej powieści wiktoriań­skiej. Słowom brakowało szczerości. Ford przyglądał się twarzy ciotki, która to bladła, to oblewała się rumieńcem.

- Ale wiesz. Ford, ona ma w sobie pewną moc. Mówiła mnie i innym niezwykłe rzeczy. Zdaje się znać wszystkie nasze sekrety. Muszę przyznać, że trochę się jej boję. - Chciała zaśmiać się z własnej głupoty, lecz głos uwiązł jej w gardle.

- Rzeczywiście jesteś wystraszona - rzekł i wyciągnął do niej dłoń. Chwyciła ją. Ford poczuł, jak drżą jej ręce.

- Tylko trochę! Jaka jestem niemądra! - Unikała jednak jego wzroku, rozglądając się jak przerażone zwierzę.

- Ciociu Q, wybacz, że o to pytam, ale... czy twoi przyjaciele odwiedzają cię kiedy? Podróżują z tobą? Z tego, co mówił ojciec, wynikało, że zawsze przebywasz w wielkim towarzystwie, a twój jacht jest tak pełen ludzi, aż trzaska w szwach.

- Tak było dawniej. Ale sam wiesz, jak to jest. Zresztą, może i nie. W marynarce nie wybiera się towarzyszy podróży. Niemniej było trochę kłótni, niesnasek, komuś nie podobało się to, komu innemu tamto...

- A jeszcze innym nie podobała się madame Flaubert - dokończył cicho Ford. - Madame Flaubert zaś nie mogła znieść nikogo, kto pojawiał się między wami.

Ciotka siedziała bez ruchu, trzymając go za rękę. Nadal rumieńce walczyły na jej twarzy z bladością. Wreszcie pochyliła się i wyszeptała ledwie słyszalnym szeptem:

- To wszystko było po prostu straszne. Ta kobieta! Ale nic nie mogę zrobić. Sama nie wiem, dlaczego. Nie mogę... powie­dzieć nic... czego ona by nie chciała. - Z trudem oddychała, jej twarz oblała się szkarłatem. - Bo inaczej umrę! - Wypros­towała się i byłaby cofnęła dłonie, gdyby Ford nie trzymał ich w swym uścisku.

- Przyślij, proszę. Sama, nich zaprowadzi mnie do ła­zienki - rzekł w końcu najbardziej neutralnym tonem, na jaki było go stać.

Ciotka skinęła głową i wstała, nie patrząc na niego. Ford stwierdził, że wraz z falą gniewu i współczucia powróciły mu siły. Choć ciotka Ouesada była bogatą, głupiutką starszą panią, to nawet tak niemądre staruszki mają prawo otaczać się przyjació­łmi i oddawać się własnym drobnym szaleństwom, a nie maniom innych kobiet. W drzwiach pojawił się Sam i popatrzył na Forda z niejakim szacunkiem.

- Będzie pan żył? Czy też napyta nam pan biedy i zejdzie w obcych krajach?

- Zamierzam przeżyć jeszcze długie lata i oddać ducha daleko stąd - zapewnił go Ford.

Z pomocą Sama wstał z łóżka i poczłapał do łazienki. Ujrzawszy w lustrze odbicie swej wynędzniałej twarzy, potrząsnął głową.

- Cóż, od samego wyglądu nikt nie umarł - stwierdził. Sam pokiwał głową z aprobatą.

- Widzę, że odzyskuje pan zdrowe zmysły. Czy wyznał pan ciotce prawdziwy powód swej wizyty?

- Nie miałem okazji. - Rzucił Samowi wściekłe spojrzenie, lecz bez rezultatu. - Jak na ludzi, którzy nie mogą uwierzyć w moją niewinną ciekawość, sami jesteście dość wścibscy.

- Lata praktyki - przyznał Sam, pomagając mu włożyć czystą piżamę. - Madame Flaubert zaprowadziła tu niezły rygor.

Ford parsknął.

- Z pewnością. Jak długo tu jest?

- Nastała jakieś pół roku po tym, jak pani i jej mąż z Paradenów otrzymali ostateczny wyrok sądowy o separacji, dzięki któremu pani dostała kilka większościowych pakietów akcji w firmach rodziny Paradenów - odparł Sam i widząc minę Forda, mrugnął okiem. - To było dość istotne wydarzenie, co?

- Ona jest...? - Ford dodał bezgłośnie nazwisko Para­denów.

Sam potrząsnął głową.

- Nie jest królewskiej krwi, że tak powiem. Chyba nawet nie łączy ją z nimi żaden stopień pokrewieństwa. Lecz ani na chwilę nie zapomina, za co jej płacą.

- Czy ciotka o tym wie?

Sam zmarszczył brwi i zacisnął usta.

- Nie mam pewności. Ona zdobyła nad pańską ciotką pewną władzę, ale czy pani coś wie, nie potrafię powiedzieć.

- A więc chcą, żeby była cicho i trzymała się od nich z daleka, bez hałasu, bez żadnych skandali. Dziwi mnie, że udało jej się przeżyć tak .długo.

- Parę razy mało brakowało. - Sam potrząsnął głową, podając Fordowi pastę do zębów. - To śmieszne. Pańska ciotka wykazuje daleko posuniętą ostrożność w kilku przynajmniej dziedzinach, ale w tej sprawie nie robi nic, jeśli wie pan, co mam na myśli.

Boi się cokolwiek zrobić, dopowiedział sobie Ford. Jest przerażona, gdyż opuścili ją przyjaciele, osaczyła ją madame Flaubert. Uśmiechnął się do lustrzanego odbicia Sama. Ucieszyło go, że może się choć uśmiechnąć, bo dzięki temu wyglądał mniej jak duch, bardziej jak żywy człowiek.

- Wydaje mi się, że już najwyższy czas - wycedził - by moja droga ciotka pozbyła się madame Flaubert.

Sam uniósł wysoko brwi.

- Dlaczego miałbym panu ufać?

Ford skrzywił się.

- Jeśli wolisz madame Flaubert, to rzeczywiście, pytanie na miejscu. Myślałem jednak, że masz więcej oleju w głowie.

- Mam dość rozumu, by nie porywać się z motyką na słońce. Pańska ciotka ufa mi jako służącemu, ale na tym koniec.

- Powinna być mądrzejsza. - Ford popatrzył na Sama z uwagą, przypominając sobie przelotną myśl o zastępcy ofice­ra. - Jesteś pewien, że nigdy nie byłeś we Flocie?

W oczach Sama zaświeciły na chwilę iskierki.

- Pan pewnie nie zdaje sobie sprawy, jak często bywamy w podobnych sytuacjach...

To niejednoznaczne sformułowanie miało chyba stanowić ostateczną odpowiedź. Niespodziewanie Ford poczuł się lepiej.

- Wręcz przeciwnie - odparł z roztargnieniem, myśląc, co może zrobić w sprawie madame Flaubert. Od tego zależało życie jego i ciotki Q.

- Niech pan nie pozwala się jej dotykać - dodał Sam.- Niech pan nie je niczego, czego dotknęła. I nie pozwala aplikować sobie żadnych mikstur.

- Wiesz, co takiego stosuje?

Sam potrząsnął głową, kończąc w ten sposób rozmowę, i wyszedł. Ford zapatrzył się sennie w lustro, usiłując skupić myśli. Jeśli Paradenowie są aż tak wściekli na ciotkę, to dlaczego jej nie usunęli? Czy jej koneksje towarzyskie i handlowe są aż tak znaczące? Albo ma na nich jakiegoś haka, dzięki któremu może ich szantażować, powstrzymywać przed bezpośrednim atakiem? Niewiele wiedział o handlowej stronie polityki, jeszcze mniej o stosunkach towarzyskich, poza tym, z czym spotkał się w oficjalnych kręgach, jak każdy doświadczony oficer Floty w jego randze. Wszystko to zdawało mu się złym snem. A wiedział, że w tym przekonaniu tkwi największe niebezpieczeństwo.


Konfrontacja nastąpiła wcześniej, niż się tego spodziewał. Ledwie zdążył położyć się z powrotem do łóżka, nadal zatopiony w myślach, gdy w kajucie pojawiła się madame Flaubert, prowadząc nieodłącznego pieska. Przyniosła całą torbę rozmaitych przedmiotów, które zaczęła wyjmować, nie pytając go o zgodę. Świecznik z grubą zieloną świecą, garść różnokolorowych kamie­ni, kryształową kulę, figury geometryczne wykonane z połys­kującego materiału, nie rozpoznawał: z plastiku, metalu czy barwionego drewna, i pasy gazy, które pozawieszała na drzwiach.

- Nie wydaje się pani, że to już lekka przesada? - spytał Ford, zakładając ręce na piersiach. Pomyślał bowiem, że jeśli ma zamiar się z nią rozprawić, to powinien rozpocząć batalię bez dalszej zwłoki. - To ciotka wierzy w te bzdury, nie ja.

- Nie możesz tego zrozumieć, gdyż opętały cię ciemne siły - odparła.

- Czy ja wiem? Chyba znam się trochę na tych ciemnych siłach.

Zamarła nagle i popatrzyła na niego z wrogością.

- Źle się czujesz - oznajmiła. - Twój umysł błądzi.

- Owszem, jestem poważnie chory - przytaknął. - Ale mój umysł jest równie jasny, jak pani zamiary. Spod jej makijażu ukazały się czerwone plamy.

-To śmieszne. W tych słowach ujawnia się twoja przepeł­niona złem przeszłość, która usiłuje wytrącić mnie z równowagi.

- Nie chcę pani wyprowadzać z równowagi, madame Flaubert, słodka Serafino, ale stanowczo pragnę zniechęcić panią do działań, które mogą okazać się dla niej niekorzystne... a nawet niebezpieczne.

- Twoja aura jest paskudna - odpowiedziała twardo, lecz spuściła oczy.

- To samo mógłbym powiedzieć o pani - warknął. Nadal odwracała wzrok.

- Przybyłeś tu, by czynić zło, zrujnować życie ciotki! - Jej pulchne dłonie drżały, rozkładając na nocnym stoliku kolorowe kamienie. - Jesteś niebezpieczeństwem i śmiercią! Przejrzałam cię na wylot!

Gestem szybkim jak ruch wężowego języka wyciągnęła dłoń, by położyć mu na piersiach jeden z kamieni. Ford podniósł go przez prześcieradło i zrzucił na podłogę. Pies madame Flaubert zaczął go obszczekiwać. Ona sama pobladła.

- Wynoś się, Frouff! Kamień jest zatruty płynącym od niego złem!

Piesek popatrzył na Forda, machając ogonem. Madame Flaubert pochyliła się i nie spuszczając Forda z oczu, podniosła kamień. Patrzył dziwnie zafascynowany, jak podnosi go na wysokość swej twarzy, nuci coś i odkłada kamień na kupkę.

Gdyby nie obserwował jej tak uważnie, może niczego by nie spostrzegł. Jej ręce migotały wśród koronek obszernych rękawów szaty licznymi bransoletami, jaskrawymi pierścieniami na palcach. Lecz na rękach miała rękawiczki. Opuszki ich palców były zbyt błyszczące, a kiedy podniosła kamień, jeden z nich zmarszczył się. Ford miał nadzieję, że jego mina nie zdradza wszystkich uczuć, kłębiących się w nim, podczas gdy gapił się, jak Serafina przebiera dłońmi w kamieniach, gładzi je. I patrząc tak jak urzeczony, dostrzegł nagle, że z jednego z masywnych pierścieni coś wypływa prosto na kamienie.

Trucizna! Kiedy Sam ostrzegał przed jej dotykiem, przyszedł mu do głowy raczej zastrzyk. Myślał też o zatrutym jedzeniu, ale nie o takiej truciźnie, działającej przez skórę. Czy był to właśnie ów środek paraliżujący, który unieruchomił go wówczas, gdy madame Flaubert udawała, że porozumiewa się z duchami? Nie studiował chemii ani medycyny, więc nie miał pojęcia, jakie można uzyskać wyniki za pomocą trucizny działającej przez skórę.

Opuścił powieki, udając wyczerpanie, lecz kiedy madame

Flaubert wyciągnęła do niego rękę, cofnął się jak oparzony. Uśmiechnęła się drapieżnie.

- A więc masz jakieś podejrzenia? Wydaje ci się, że coś wiesz?

Ford odsunął się jeszcze dalej, wmawiając sobie, że nawet w tak opłakanym stanie będzie mógł zmierzyć się z kobietą postury madame Flaubert. Lecz sam w to nie wierzył. Była pewnie silniejsza, niż sugerował jej wygląd. Jakby czytając w jego myślach, pokiwała powoli głową, nie przestając się uśmiechać.

- Głuptasie - mruknęła. - Należało zaczekać, aż wydobrzejesz. Ale oczywiście to już niemożliwe...

Nie wiedział, co ma na to odpowiedzieć. Plecami opierał się o chłodną ścianę kajuty, a ona stała między nim a drzwiami, trzymając w ręku purpurowy kamień, pocierając go lekko. Czuł zimno każdym centymetrem nagiej skóry - bo jakąż ochronę dawała mu piżama?

- Muszę tylko zdecydować - ciągnęła z zadowoleniem - czy ma to wyglądać na udar mózgu, czy na zawał. A może na ostatni atak tej wstrętnej choroby, którą przywlokłeś na pokład?

Powinien ją teraz zabić gołymi rękami. Powinien przejąć kontrolę nad sytuacją. Nie powinien natomiast drżeć w cienkiej piżamie, bojąc się dotyku rąk tej kobiety podającej się za medium, ubranej jak na bal maskowy, noszącej na palcu pierścień z trucizną. Gdyby o czymś takim usłyszał, uznałby, że to fragment marnego horroru.

Jedną ręką złapał miękką, puszystą poduszkę podarowaną przez ciotkę Q zbolałemu inwalidzie. Zasłoni nią dłoń. A co, jeśli ta stara wiedźma natarła trucizną również jego pościel? Poczuł zimne dreszcze. Strach? Czy trucizna?

- Co za strata - odezwała się madame Flaubert, obrzucając go spojrzeniem od stóp do głów. - Jesteś najprzystojniejszym młodzieńcem, jakiego od lat gościłyśmy na pokładzie. Gdybyś tylko był dość głupi, mogłabym się z tobą nieźle zabawić, a może nawet darowałabym ci życie.

- Zabawić? Z panią? - Nie potrafił ukryć obrzydzenia. Rzuciła mu wściekłe spojrzenie.

- Tak, ze mną. Podobałoby ci się, przystojny młodzieńcze, dzięki mej... sztuce. - Wyciągniętą dłonią wskazała swoje rupiecie. - Padłbyś mi do stóp.

Ford milczał. Nie mógł dosięgnąć dzwonka, który znajdował się za nią. Kajuty były dźwiękoszczelne. Czy udałoby mu się przedostać do łazienki i zatrzasnąć drzwi? Nie, to za daleko i musiałby lawirować pośród mebli, ona pierwsza dopadłaby tych drzwi. Na pewno mógłby coś zrobić, gdyby tylko był zdrowy i silny. Jednak wystarczyło spojrzeć na te jej błyszczące oczy.

Nagle pies zapiszczał i pobiegł do drzwi. Ford wciągnął powietrze, chcąc krzyknąć o pomoc. Madame Flaubert odsunęła się od łóżka i wcisnęła guzik mikrofonu.

- Nie teraz - rzekła. - Choćby to było pilne, proszę czekać.

Ford rzucił się naprzód, wrzeszcząc na cały głos. Niestety, zaplątał się w pościel i padł jak długi na podłogę, pomiędzy łóżko a zdobną szafę z lustrzanymi drzwiami. W jednym z antycznych luster ujrzał krzywe odbicie triumfalnego uśmiechu madame Flaubert. Przetoczył się po podłodze, unikając uderzenia kamie­niem. Pies zaczął szczekać jak opętany, skacząc wokół niej i wymachując ogonem. Ford spróbował ściąć ją z nóg, odwrócił się i rzucił w kierunku drzwi do łazienki. W plecach poczuł przeszywający ból. Przed oczami zawirowały mu czarne plamy.

- Głupiec! - Stała nad nim, potrząsając czerwonymi lokami. Nagle ściągnęła je z głowy odsłaniając kobiecą... męską?... łysinę. - Co za szkoda, że nie przeżyjesz, żeby zobaczyć, co stanie się z twoją panią kapitan.

Peruka powędrowała na swoje miejsce, zwisając krzywo z czubka głowy. Ford poderwał się, chciał uciekać, lecz nie mógł zrobić kroku. Piesek podskakiwał w dzikim zapamiętaniu, zano­sząc się jazgotem. Kamień, który rzuciła madame Flaubert, leżał na podłodze, lecz poza jego zasięgiem. Zresztą nie odważyłby się go dotknąć.

- Chyba użyję tego zielonego. Ma w sobie coś takiego... - Podniosła następny kamień i nie kryjąc się dłużej, wylała nań oleistą ciecz z innego pierścienia. - Oczywiście twoja ciotka może przeżyć prawdziwy szok - kto wie, może nawet śmiertel­ny - gdy zobaczy cię tu, na podłodze, i podniesie z twych piersi ten kamień.

Niespiesznym krokiem ruszyła w jego stronę. Na ustach miała okrutny uśmiech. Ford usiłował walczyć z działaniem wcześniej zaaplikowanej trucizny. Po twarzy spływał mu pot, lecz i tak nie mógł nawet drgnąć. Nagle drzwi kajuty uchyliły się i do środka zajrzała ciotka.

- Fordzie, pomyślałam, że... Serafino! Co ty wyprawiasz?

Piesek podbiegł do niej, wciąż jeszcze szczekając. Madame Flaubert zmełła w ustach przekleństwo i odwróciła się, unosząc rękę.

Ford zdążył krzyknąć:

- Uważaj! - nim czyjeś muskularne ramię odciągnęło ciotkę na bok. Madame Flaubert odwróciła się znów ku niemu, uczyniła krok i potknęła się o własnego psa. Runęła na podłogę z trzepotem sukni i szala, wyciągając przed siebie obie ręce.

Ford modlił się, by ktoś się pojawił, nim ona zdąży wstać. Lecz madame Flaubert nie wstawała. Leżała jak długa na brzuchu, ściskając w dłoni zatruty kamień. Piesek zadrżał, przysiadł z nosem u ziemi, wreszcie uniósł głowę i zawył przejmująco.

Nie mogę w to uwierzyć, pomyślał nieprzytomnie Ford. Tę samą myśl powtarzał sobie, gdy Sam wszedł do kajuty i położył go do łóżka. Zasypiając miał wrażenie, że to jego ostatni sen przed śmiercią.

Lecz gdy się wreszcie zbudził, uwierzył we wszystko.


Ciotka Q, wyzwolona spod wpływu madame Flaubert, okazała się jeszcze bardziej niesamowita, niż Ford mógł przypuszczać. On sam na zneutralizowanie działania trucizny potrzebował trzech dni. Przez ten czas ciotka zwolniła większość swej załogi i służących poza Samem, wszystkich zatrudnionych od przybycia madame Flaubert.

Teraz spędzała całe dnie na haftowaniu, plotkach i wspomin­kach. Nie chciała mówić zbyt wiele o madame Flaubert, kierując się zasadą, że o wszystkim, co przykre, należy zapomnieć jak najszybciej.

Ford dowiedział się od Sama. że ozdobne pierścienie Madame podarły jej chirurgiczne rękawiczki i w ten sposób trucizna dotarła do odsłoniętej skóry. Cóż, spotkało ją to, na co zasłużyła. A Ford nadal czuł się nieswojo, gdy przypominał sobie, jak niewiele brakowało... Nic dziwnego, że ciotka wolała o tym nie mówić.

Miała za to wiele do powiedzenia o rodzinie Paradenów. Ford wyznał jej prawdziwy powód swej wizyty i przyjęła tę wiadomość lepiej, niż mógł się spodziewać.

- No bo przecież - rzekła, wzruszając ramionami i po­trząsając głową, aż pióra Ryxi zatańczyły jej nad głową - kiedy jest się w moim wieku, przystojni młodzieńcy nie przychodzą z wizytą dla samej przyjemności. Ty zresztą okazałeś się wybornym towarzyszem, a do tego uwolniłeś mnie od tej... przerażającej osoby. Proś, o co zechcesz, mój drogi. Z przyjem­nością wszystko ci wyjaśnię. Ale opowiedz mi coś jeszcze o tej twojej pani kapitan, którą darzysz takim uczuciem. Owszem, to widać. Może jestem stara, ale nadal jestem kobietą i chciałabym wiedzieć, czy ona będzie dla ciebie dobrą partią.

Kiedy Ford skończył mówić, opowiedziawszy i tak o wiele więcej, niż zamierzał, pokiwała z zadowoleniem głową.

- Chciałabym ją spotkać, mój drogi. Gdy to wszystko się skończy, odwiedźcie mnie we dwójkę. Mówisz, że lubi dobre jedzenie. Sprawdziłeś już, że Sam potrafi gotować jak na królewski stół.

Ford usiłował wyobrazić sobie obie panie w jednym pokoju, lecz wyobraźnia go zawiodła. Jednak ponieważ ciotka czekała z cierpliwym uśmiechem na jego odpowiedź, musiał się w końcu zgodzić.



ROZDZIAŁ DWUNASTY


Lunzie wydawało się, że słyszy, jak ktoś robi jej wymówki, nim jeszcze zdążyła otworzyć oczy. Pomyślała, że to Bias, wściekły o zbyt długą wizytę u Zebary. Czy ten człowiek nie może zrozumieć, że dwustuletnia kobieta sama potrafi pode­jmować decyzje? Nagle poczuła ukłucie w ramię i zaraz po nim falę ciepła.

Wraz z nim wróciła jej pamięć i natychmiast wpadła w gniew. Ten kłamca, oszust, ten wstrętny drań Zebara ją sprzedał! Sprzedał ją zupełnie dosłownie! Bogowie jedni wiedza, gdzie teraz jest! Otworzyła oczy i ujrzała mężczyznę o zmęczonej twarzy, ubranego w zielony lekarski fartuch. Nachylał się nad nią i mówił:

- Zbudź się. No, już. Otwórz oczy.

- Przecież otworzyłam - odparła Lunzie. Miała zachryp­nięty głos, brzmiący równie marnie, jak nędzne było jej samopo­czucie.

- Wypij to - powiedział cicho mężczyzna. - Musisz uzupełnić płyny.

Lunzie chciała zaoponować, lecz uznała, że cokolwiek to jest, może to wypić, gdyż inaczej i tak dostałaby zastrzyk dożylny. Płyn smakował jak standardowy napój regenerujący słodki, owocowy posmak z lekko słoną goryczką. Suchość w gardle powoli ustępowała. Gdy znów się odezwała, kont­rolowała już swój głos.

- Ponieważ powiedziano mi, że pani nie istnieje - ciągnął mężczyzna, na którego wargach igrał teraz słaby uśmiech - nie będę sprawdzał pani reakcji na standardowy test stanu umys­łowego. Nie będzie żadnego powtarzania nazwiska, miejsca, daty. Pozwolono mi tylko powiedzieć, że znajduje się pani obecnie w placówce medycznej w układzie centralnym Federacji, zupełnie bezpieczna. Mniej więcej przez cztery miesiące czasu standardowego przebywała pani w hibernacji, pani bagaż osobisty zaś znajduje się w tej oto szafce.- Pokazał palcem. - Będzie pani dostawać posiłki w swej kajucie, dopóki nie zaspokoi pani czyjejś tam ciekawości, nie wolno mi pytać, czyjej, co do pani tożsamości i powodu przybycia w dostawie dywanów z futer muskich. Czy pamięta pani, kim jest? Czy też jest pani zupełnie zdezorientowana?

- Wiem, jak się nazywam - odparła ponuro Lunzie. - I wiem, kto mnie w to wpakował. Czy to placówka Floty, czy cywilna placówka Federacji?

- Przykro mi, ale nie wolno mi udzielać żadnych informacji. Obecnie wszystkie parametry fizyczne pani organizmu są w nor­mie. System telemetryczny przekazał już tę informacje osobom... które podejmują tu decyzje, więc teraz powinienem już odejść. - Skinął jej ręką i uśmiechnął się już bez cienia ironii. - Mam nadzieję, że dobrze się pani czuje. Życzę przyjemnego pobytu. - I wyszedł, zamykając za sobą drzwi, które podejrzanie głośno szczęknęły.

Przez chwilę Lunzie leżała bez ruchu, usiłując zebrać myśli. System telemetryczny? To znaczy, że wciąż jest pod obserwacją. Miała na sobie nie ostatni strój z Diplo, z kombinezonem ciśnieniowym, ale białą, pogniecioną szpitalną koszulę, jakby z plastiku, w idiotyczne żółte stokrotki. Ktoś może uznał, że będą wesołe, lecz ona odniosła przeciwne wrażenie. Nie podłączono jej do żadnych urządzeń kablami czy rurkami, więc system telemetryczny musiał działać na odległość. “Inteligentne" szpitalne łóżko było w stanie mierzyć puls i oddech pacjenta, jego temperaturę, aktywność układów wewnętrznych, a nawet ruchy wewnątrz jelitowe bez potrzeby przyłączania pacjenta do jakiej­kolwiek aparatury.

Usiadła na łóżku, ostrożnie ruszając rękami i nogami. Nie czuła zawrotów głowy, nie miała nudności ani bólu głowy. Dlaczego właściwie była zaskoczona? Przecież przez czterdzieści parę lat wynaleziono lepsze lekarstwa niż te, które stosowała na Irecie.

Czymkolwiek była ta sala, znajdował się w niej pełen zestaw urządzeń regeneracyjnych. Zaczęła od prysznica, wrzeszcząc, gdy dziwny kran zaczął chłostać ją zimnymi biczami wodnymi, zamiast, jak chciała, odciąć dopływ wody. To ją do reszty otrzeźwiło. Zawinęła się cała w grube, puszyste ręczniki i roze­jrzała po pomieszczeniu. “Bagaż osobisty" - torba z zielonego materiału, do której chyba nikt nie zaglądał - zawierał jej własny zestaw napoczętych kosmetyków, perfum i balsamów. W szufladach szafki znalazła różne inne kosmetyki, a także lekarstwa pierwszej potrzeby. Zamyśliła się, marszcząc brwi. Trudno byłoby popełnić samobójstwo z wykorzystaniem tych medykamentów, lecz gdyby połknęła je wszystkie na głodny żołądek, mogło się udać. Czy osobom trzymanym w odosobnieniu nie odbierano lekarstw?

Kolejne szuflady zawierały starannie złożone ubrania. Wyjęła wszystkie, lecz żadnych nie poznawała. Piżama i szlafroki w jej rozmiarze i ulubionych kolorach, ale żadnych sama by sobie nie kupiła. Wybrała strój, w którym mogłaby pokazać się publicznie: luźne pluszowe spodnie i bluzę. Od razu poprawił się jej nastrój, bo w tej idiotycznej szpitalnej koszuli każdy czułby się bezradnie i nieswojo. Gdy się już ubrała, uczesała i włożyła wygodne buty, była gotowa stawić czoło każdemu, kimkolwiek by był.

Kiedy wróciła z łazienki do pokoju, zastała łóżko zasłane i odsunięte na bok. Na środku sali stał niski stolik, na nim czekał posiłek. Zupa, owoce, chleb... właśnie o to by poprosiła. Lecz pokój był cichy i pusty. Jak długo się przebierała? Rozejrzała się za zegarem, ale go nie znalazła.

Ciekawe, czy w jedzeniu są jakieś środki odurzające? Zresztą to bez znaczenia. Gdyby oni - kimkolwiek są - chcieli podawać jej leki odurzające, mogli to zrobić na sto sposobów. Zjadła doskonały posiłek, w pełni doceniając jego smak. Później zajrzała do szafki, którą pokazał jej lekarz. W środku znalazła resztę swoich ubrań z Diplo i inne przedmioty osobistego użytku, które tam zabrała., Wszystko wyprane i wyczyszczone, lecz poza tym chyba nietknięte.

Układ centralny Federacji... Tak powiedział ten lekarz. Nigdy tu jeszcze nie była, znała go tylko ze zwykłych przekazów wideo z posiedzeń Rady. Kto może prowadzić placówkę medyczną w układzie centralnym? Flota? Lecz gdyby trafiła w ręce Floty, to Sassinak mogłaby potwierdzić jej tożsamość i wydostać ją stąd. Chyba że coś stało się samej Sass... Wolała nawet nie myśleć o podobnej możliwości.

Zamiast tego usiłowała więc obliczyć czas, jaki upłynął od momentu, gdy opuściła pokład Zaid-Dayana. Chyba zbliżała się chwila procesu Taneglego, na który wezwano ją jako świadka. Czy zamiast udać się na proces, pozostanie uwięziona w tej sali? Może taki był czyjś plan? Może wszystko to uknuł Zebara? Przerzuciła swoje rzeczy, szukając czegoś, co mogłoby stanowić obiecany przez Zebarę dowód na udział Diplo w spisku, lecz niczego nie znalazła. Nic poza ubraniami i kilkoma częściami biżuterii, które zabrała ze sobą na Diplo.

W podręcznym komputerze również nie znalazła niczego poza zwykłym oprogramowaniem. Nic ciekawego w plikach o zagadkowych nazwach, nic nowego w zbiorach, które sama stworzyła. Żadnych dziwnych przedmiotów w kieszeniach torby, czy wszytych pod podszewkę ubrań; Ciekawe, dlaczego nikt nie wyrzucił nawet programu z przedstawienia “Gorzkich losów" ani kwitu bagażowego z Diplo i pogniecionego kawałka serwetki z nabazgranym numerem pokoju, w którym odbyło się pierwsze zebranie zespołu medycznego na Liace. Znalazła też reklamówkę sklepu z ubraniami, którego nigdy nie odwiedziła. Czy to było przed wydarzeniami na Irecie, czy później? Jeszcze jeden kawałek papieru, z numerami przypadków medycznych, jakie miała ponownie wprowadzić do komputera na Diplo - tych, o które awanturował się Bias. Nic jednak nie przypominało dowodów obiecanych jej przez Zebarę. Wreszcie znużona opadła na miękki fotel i wpatrzyła się w drzwi. Otworzyły się podejrzanie szybko. Nie poznała starszego człowieka, który się w nich pojawił.

On chyba ją znał, lecz czekał cierpliwie, aż Lunzie skinie głową.

- Mogę wejść? - spytał wreszcie. Tak jakbym miała tu cokolwiek do powiedzenia, pomyślała, lecz wysiliła się na uprzejmy uśmiech i odparła:

- Oczywiście. Proszę wejść.

Ton jej głosu był nieco ostrzejszy, niż zamierzała, lecz to go nie zniechęciło. Zamknął za sobą drzwi. Lunzie wciąż usiłowała zgadnąć, kim on może być.

Choć nie miał na sobie munduru, czuła, że właśnie w mundurze wyglądałby bardziej naturalnie. Nosił się jak prawdziwy oficer. W jego wieku, a musiał mieć koło sześć­dziesiątki z tą siwizną na skroni pokrytym zmarszczkami czołem, powinien już zdobyć co najmniej parę gwiazdek. Był niezwykle wysoki i miał błękitne oczy o bystrym spojrzeniu.

Gdyby miał żółte włosy, albo kasztanowe, czy czarne... a może miodowe...

To był dla niej taki sam szok, jak w przypadku Zebary. Cóż, ten mężczyzna wyglądał przynajmniej na zdrowego. Jego siwe włosy tłumaczył zaawansowany wiek, a nie choroba.

- Admirał Coromell - szepnęła. Uśmiechnął się tak samo czarująco, jak dawniej, gdy był jeszcze młody. Miał nie sześć­dziesiąt, a co najmniej osiemdziesiąt lat.

- A ojciec? - Pewnie już nie żyje, ale może...

- Zmarł jakieś dwadzieścia lat temu. Odszedł spokojnie, we śnie - rzekł Coromell. - A ty przeżyłaś kolejną długą hiberna­cję. To niezwykłe!

Żadne tam niezwykłe, po prostu oburzające, pomyślała Lunzie.

- Zaczynam wierzyć, że dawni przesądni żeglarze mieli rację. Jestem Jonaszem.

Parsknął dziwnie młodzieńczo.

- Ireta to nie statek, tylko planeta, więc się nie liczy. Moja droga, choć bardzo chciałbym z tobą pożartować, nie mogę sobie pozwolić na podobny luksus. Mamy pewien problem.

Lunzie zadowoliła się lekkim uniesieniem brwi. O ile wiedziała. Flota miała znacznie więcej niż tylko jeden problem, niech Coromell mówi, co chce.

- Chodzi o twojego potomka. Tego się nie spodziewała.

- Potomka? - Fiona już pewnie nie żyje. O kogo może więc chodzić? Ależ oczywiście. - O Sassinak? - Skinął głową. Poczuła przypływ paniki. - Co się jej stało? Gdzie jest?

- Tego właśnie nie wiemy. Przebywała tu, to znaczy w układzie centralnym, gdy ja sam byłem w sektorze szóstym na polowaniu. Niestety... A teraz zniknęła. Przepadła. Miała ze sobą Iretańczyka o imieniu Aygar...

- Aygar!

Lunzie poczuła się głupio, powtarzając bezmyślnie jego słowa, lecz nic innego nie przychodziło jej do głowy. Czy Sassinak odleciała gdzieś z Aygarem? Chyba że... Lecz w to Lunzie nie potrafiła uwierzyć. Sassinak przenigdy, nawet przez chwilę, nie stawiała niczego ponad interes swego okrętu i Floty. Nie mogła więc udać się na wycieczkę z Aygarem, kiedy szykował się proces Taneglego.

- Według tego, co twierdzi oficer z Zaid-Dayana, niejaka Arly... - Przerwał na chwilę, by zorientować się, czy Lunzie zna to imię. Skinęła głową. - Komador Sassinak wysłała cię na Diplo do pewnych znanych tylko tobie źródeł informacji na temat powiązań tej planety z zamieszaniem na Irecie. Czy to się zgadza?

- Tak jest.

W myślach Lunzie szybko przypomniała sobie wszystko na temat zamiarów Sass i własnej decyzji udania się na Diplo.

- Byłam do tego jak najlepszą osobą...

- Nie spodziewałbym się tego, biorąc pod uwagę przejścia z ciężkoświatowcami na Irecie - rzekł Coromell. - Myślałbym, że jesteś ostatnią osobą, która powinna tam pojechać.

- A jednak nie żałuję, że wybrałam się na Diplo.

Zamilkła, zastanawiając się, ile ma mu powiedzieć. Zdecy­dowała się krótko opisać szkolenie na Liace i początek wyprawy.

- A więc zakładam, iż zdobyłaś owe informacje? - Wi­dząc, że nie odpowiada, przekrzywił głowę i uśmiechnął się. - Czy też zorientowali się w sytuacji i odesłali cię do domu w hibematorze, żeby nas zirytować?

- Nie... nie jestem tego pewna.

Czekał cierpliwie, lecz z widoczną ciekawością, jak przystało na doświadczonego w przesłuchaniach oficera, który wie, że odpowiednio pokierowany podejrzany sam się wygada. Lunzie nie zamierzała opowiadać wszystkiego o Zebarze admirałowi Floty, a w szczególności jemu. Lecz chyba nie miała innego wyjścia. Jak powinna to zrobić? Przypomniała sobie, jak Sassinak upomniała pewnego młodszego oficera, który usiłował ukryć przed nią swój błąd: “Gdy wszystko inne zawiedzie, najlepiej powiedzieć prawdę". Sama nie popełniła chyba równie poważnego błędu, ale lepiej, jeśli powie prawdę. I to całą prawdę.

Opowieść zajęła jej więcej czasu, niż się spodziewała. Choć Coromell nie przerywał żadnymi pytaniami, po jego minie widziała, w którym miejscu się gubił, więc ponownie podejmowała wątek i wyjaśniała wszystko jeszcze raz. Ponieważ nadal była zła na Biasa i nie chciała roztrząsać swych emocjonalnych związków z Zebara, nadmiernie rozwodziła się nad pruderią kierownika zespołu medycznego. Wreszcie skończyła słowami:

- ...i wtedy, w dusznym wnętrzu pojazdu, poczułam obez­władniającą senność, a kiedy się zbudziłam, byłam już tutaj.

Zapadła długa cisza. Lunzie dzielnie zniosła wzrok jego jasnych błękitnych oczu. Wiek wcale nie zmącił tego spojrzenia. Coromell przejrzał ją na wylot, domyślając się nawet tego, czego mu nie wyznała. Bo nie pisnęła ani słowem o operze “Gorzkie losy", wspominając tylko, że Zebara zabrał ją na jakieś przed­stawienie. Wreszcie admirał westchnął, tym razem jak całkiem stary człowiek.

- No cóż... Czy Zebara przekazał ci obiecane informacje? Czy też złożysz na procesie Taneglego dotychczasowe zeznania?

- Do chwili, gdy wyszłam z jego rezydencji, niczego mi nie przekazał - odparła Lunzie. - Mówił, że dostanę je przez kuriera. A potem... wszystko się skończyło.

- Ale udało mu się poddać cię hibernacji i umieścić na pokładzie tego transportowca z futrzanymi dywanami. Słyszałem, że wybuchła niezła awantura, gdy służby celne odkryły jakiś metalowy przedmiot i musiały podjąć specjalne procedury. Kiedy otworzono hibemator, to tak jakby... Jak nazywała się ta królowa ze Starej Ziemi? Ginewra czy Katarzyna, a może Kleopatra? W każ­dym razie któraś z nich zawinęła się w dywan, żeby znaleźć się przed obliczem króla, w którym się zakochała. Nieważne. W każ­dym razie nie wiesz, czy otrzymałaś jakiekolwiek informacje?

Lunzie potrząsnęła głową.

- Przejrzałam swoje rzeczy, lecz niczego nie znalazłam. Twoi ludzie pewnie też je przerzucili?

- Obawiam się, że tak. - Zacisnął usta. - Niczego jednak nie znaleźliśmy. Uznaliśmy, że kiedy się obudzisz, będziesz wiedziała, czego szukać.

- Niestety. Nawet jeśli coś dostałam, nie potrafię tego odszukać.

- Naprawdę niczego ci nie dał? - Ton głosu Coromella przybierał na gderliwości, jakby admirał zaczynał się niecierp­liwić.

Dał mi jedno: parę miłych chwil i mnóstwo kłopotów, pomyślała Lunzie.

- Nie. - Zmarszczyła nagle brwi. Coromell chciał coś powiedzieć, lecz uprzedziła go. - A właściwie może i tak.

Podeszła szybko do szafy, wyciągnęła płócienną torbę i za­jrzała do niej. Po wyjściu z opery wyrzuciła swój program przedstawienia “Gorzkich losów", bo nie był jej potrzebny, żeby na zawsze zapamiętać wspaniałe dzieło muzyczno-choreograficzne, a nie chciała narażać się na kpiny innych członków zespołu medycznego. Nie była zresztą pewna, czy służby celne Diplo pozwolą jej wywieźć folder. Więc to Zebara musiał wsunąć go w jej rzeczy. Znalazła program i pokazała go Coromellowi.

- To nie mój, bo swój wyrzuciłam. W dodatku tu są autografy wszystkich śpiewaków.

Istotnie, na folderze widniały złożone czarnym atramentem podpisy wielu osób, niektóre z nich zamaszyste i niepowtarzalne. Coromell łapczywie rzucił się na program.

- Ach! Doskonały jak na nieco przestarzałą technologię. Wystarczyłaby jedna kropka - wskazał na kropeczkę między nazwiskiem jakiegoś odtwórcy i tytułem jego roli - by pomieścić mnóstwo informacji. Zobaczymy.

Wstał i potrząsnął głową.

- Przykro mi, ale na razie musisz tu pozostać. Skoro Sassinak zniknęła, nie możemy pozwolić sobie na stratę kolejnego świadka, niezależnie od tego, co znajdziemy na folderze.

- Ale ja...

Lecz Coromell ruszył już do wyjścia niezwykle szybkim i energicznym krokiem i po chwili Lunzie patrzyła znów na zamknięte drzwi.

- A niech cię...! - krzyknęła w ich stronę. - Nie jestem głupią kozą, ty stary, arogancki capie.

Należało mu się! Choć odpowiedzi nie było, nieco jej ulżyło. Jeszcze lepiej poczuła się, gdy niedługo potem Coromell wrócił, żeby jej powiedzieć, że na programie nie znaleziono żadnych mikroprzekaźników.

- Ten twój Zebara zaczyna mnie irytować - oznajmił, rzucając folder na stolik. - Jeśli nawet w tej broszurze ukryto jakieś informacje, to nikomu nie udało się ich odszukać. Zdajesz sobie sprawę, ile maleńkich kropek mieści się na takiej karcie? Wymienia się tu każdą osobę, choćby w najmniejszym stopniu uczestniczącą w opracowaniu przedstawienia. Sprawdziliśmy każdą linijkę!

- Ale wszystko musi być ukryte gdzieś w tym programie - upierała się Lunzie. Podniosła folder i przejrzała go. Znów pomyślała, że zdjęcie na okładce jest dość pretensjonalne. Spostrzegła też, że mimo iż opera była narodowym dziełem ciężkoświatowców, nie obyło się bez prywatnych sponsorów. Pierwsze i ostatnie strony programu zajmowały same reklamy. W środku zamieszczono zdjęcia głównych gwiazd, po nich fotografie scen z samej opery, opis libretta i nazwiska śpiewaków. Jeszcze kilka zdjęć i wywiad z dyrygentem. Zorientowała się, że łatwiej niż kiedykolwiek wcześniej potrafi zrozumieć diploński dialekt. Jakby to był jej rodzinny język. Zaczęła nucić arię samobójczyni, która nie chciała jeść nawet przetworzonego mięsa. Coromell rzucił jej zdziwione spojrzenie.

- Sama nie wiem - powiedziała. Nie chciała już mówić w języku standardowym. Miała ochotę śpiewać! Śpiewać? Coś przyszło jej nagle do głowy, w wyobraźni usłyszała jakby łopot wielkich pierzastych skrzydeł. Nagle uświadomiła sobie slangowe znaczenie słowa “śpiewać": dawać znaki. I wreszcie wszystko pojęła! Śpiewać pieśń o swym losie... Śpiewać... Dawać znaki... Na niebiosa! Ten człowiek był tak przebiegły, że każdego wyprowadziłby w pole!

- Co takiego? - warknął zniecierpliwiony Coromell. Wy­glądał teraz zupełnie jak swój porywczy ojciec.

- To jest w tym programie... a właściwie w mojej głowie! To klucz, szyfr dostrojony do tego programu! Myślę, że... Odrobinę cierpliwości!

Wpatrzyła się w folder, pozwalając myślom biec swobodnym strumieniem. Zebara wiedział, że Lunzie zna Dyscyplinę. Kiedyś złagodziła jego bóle, wniknęła do jego umysłu... a zwłaszcza do serca. Przerzucała strony programu, nie mając pojęcia, czego szuka, lecz wiedząc już, iż to znajdzie. Na ostatniej stronie zamaszysty podpis głównej gwiazdy opery rozpościerał się na zdjęciu jej twarzy, obfitego biustu, naszyjnika... Naszyjnika, którego Zebara jej nie dał! Tak przecież powiedział. Ten naszyjnik, niemal bezcenny... Tak mówił... Ona tak twierdziła... Podarunek od syna byłego zastępcy gubernatora... nie, to nie o to chodzi.

Naszyjnik, którego Zebara nie dał... jej! Nie mógł dać jej naszyjnika, bo ten naszyjnik leżał niewinnie w jej rzeczach. Tani, lecz ładny. Kupiła go... kiedy? Chyba jeszcze przed wyprawą na Iretę. Nie pamiętała już, kiedy. Czy to ważne? Tak!

Obudziła się z tego niby-transu i bez słowa rzuciła do swojej torby, wyciągając z niej naszyjnik. Dość niewinny przedmiot, zgłoszony do odprawy przed podróżą na Diplo. Pamiętała, jak opisywała go w formularzu celnym. Nie był dość drogi, by płacić za niego cło, lecz doskonały na oficjalne okazje. Przedstawiał wzór z łączonych miedzianych liści z niebieskimi i zielonymi żyłkami.

Położyła go na stole i odtrąciła rękę Coromella, który już po niego sięgał. Skupiła na biżuterii całą uwagę. Czy naszyjnik liczył tyle samo liści, co wcześniej? Nie była tego pewna. Czy zapięcie jest to samo? Tego też nie była pewna. Trąciła przedmiot palcem, mając nadzieję, że wreszcie coś ją tknie. Założyła go ostatniego dnia pobytu na Diplo. Zaczepiła nim nawet o coś w domu Zebary. O co? O tę puchatą poduchę? Zebara pomógł jej się uwolnić, rozpinając i ponownie zamykając zapięcie. Przypo­mniała sobie swą odrazę dla dotyku jego rąk na swej szyi, i wstyd, że poczuła ten dziwny lęk. Teraz zamknięte zapięcie wyglądało jak malutki cylinder. Wcześniej był to mały elegancki haczyk w kształcie winnego wąsa dobranego do liści naszyjnika.

- Zapięcie - odezwała się cicho, nie patrząc na Coromella. - Jest inne niż dawniej.

- Czy mogę? - spytał, wyciągając dłoń. Potrząsnęła głową.

- Nie, sama zobaczę.

Ostrożnie, czując dreszcz przerażenia, jakby zapięcie mogło eksplodować, podniosła naszyjnik i rozpięła go. Zwykłe zapięcia rozkręcały się łatwo, przy drugim czy trzecim obrocie. Lecz to nie chciało nawet drgnąć, jakby zardzewiało. Coromell poruszył się niespokojnie.

- Cierpliwości - powtórzyła.

Dyscyplina pomogła jej się skoncentrować. Prawdziwe za­mknięcie było nie pośrodku, jak wskazywałoby wyryte za­głębienie, lecz u końca. Trzeba było nie kręcić nim, a pociągnąć mocno za ostatni liść. Ze środka wysunęła się cienka szpileczka z główką przyczepioną do czegoś ciemnego. Lunzie wyciągnęła do końca szpilkę i położyła na dłoni maleńki, śliski cylinder.

- To musi być to.

Nieco później dowiedziała się, że cylinder zawierał pełne informacje na temat powiązań Diplo z rodziną Paradenów i Setimi w ciągu ostatniego wieku: nazwiska, daty, kody, wszystko. Wszystko, co obiecał jej Zebara, a nawet dużo więcej.

- Wystarczy tego - oświadczył Coromell - by odsunąć rząd Diplo od władzy, a nawet unieważnić ich konstytucję.

- Nie - odparła Lunzie. - Tu nie chodzi o ciężkoświatowców. Oni pierwsi padli ofiarą spisku. Nie możemy mścić się na niewinnych ludziach, którzy nie są zamieszani w konspirację.

- Wiesz coś, czego ja nie wiem? - Zmierzył ją spo­jrzeniem, które paraliżowało całe pokolenia młodszych oficerów. Lunzie poczuła lekki strach, którym zamierzał ją wytrącić z równowagi, lecz zdołała się opanować..

- Owszem - odparła stanowczo, pomimo respektu dla jego gwiazdek i zaawansowanego wieku. - Bo byłam na tej planecie. I byłam w operze!

- W operze? - parsknął z rozbawieniem. Lunzie popatrzyła na niego wrogo. Zdusił chichot.

- Na przepięknej operze, admirale. Słyszałam śpiewaków o niebo lepszych od tych, jakich można znaleźć na innych planetach. Słyszałam muzykę skomponowaną przez ciężkoświatowców do poezji pisanej przez ciężkoświatowców. Dzieło jest politycznie nieco stronnicze i nie wypadliśmy w nim najlepiej. Powiedz mi, co wiesz o pierwszej kolonii na Diplo?

Wzruszył ramionami; zakłopotany agresją zawartą w pytaniu.

- Niewiele. Założyli ją ciężkoświatowcy, gdyż zwykli ludzie musieliby stale nosić kombinezony ochronne. No i zimno tam. To była jedna z pierwszych planet zasiedlonych wyłącznie przez ciężkoświatowców. I nadal jest z nich wszystkich najbogatszą.

Uniesione brwi admirała zdawały się pytać: “O co ci chodzi?"

- Owszem, jest tam zimno. - Lunzie poczuła dreszcz na samo wspomnienie niskich temperatur. - I podczas pierwszej zimy wielu kolonistów zginęło.

Znów wzruszył ramionami.

- W każdej kolonii z początku wielu ginie.

Lunzie wpadła w złość. Zebara nie bez powodu był tak rozgoryczony, smutny, zdesperowany. Coromell zaś nie miał żadnych powodów, żeby odpowiadać z taką obojętnością. Poza swoją niewiedzą.

- Panie admirale, z dziewięćdziesięciu tysięcy ludzi zginęło czterdzieści tysięcy...

- Co takiego!? - Wreszcie zdołała go poruszyć. Popatrzył na nią szeroko otwartymi oczami.

- Czterdzieści tysięcy osób zginęło z głodu i zimna, bo ich śmierć była jedyną szansą na przetrwanie kobiet i dzieci. A mimo to nie wszystkie przeżyły. Tylko dlatego, że nikt nie pofatygował się, by ostrzec kolonistów przed cyklem długich zim, ani żeby dostarczyć im dość pożywienia.

- Czy... Czy jesteś pewna? I nie poskarżyli się Federacji?

- O ile wiem, skarżyli się. Powiedziano mi jednak, a takie informacje prawdopodobnie znajdują się również w danych dotyczących spisku Paradenów i Setich, że Federacja nigdy się o tym oficjalnie nie dowiedziała. Wielkim konsorcjom hand­lowym, panie admirale, nie na rękę było poświęcanie uwagi Diplo. A potem, kiedy zdesperowani koloniści zaczęli zjadać tamtejsze zwierzęta, te same konsorcja zagroziły im interwencją Floty. Krótko mówiąc, zaczęty ich szantażować. Cały ten spisek, jak również rekrutacja ciężkoświatowców do prywatnych armii Paradenów i Parchandrich... wszystko to jest skutkiem tamtej zdrady.

- Ale dlaczego nikt nas nie poinformował? Trwało to przecież całe dziesiątki lat... całe wieki... tak długo nie można ukryć podobnej tajemnicy!

- Można, jeśli jest się wystarczająco zastraszonym. Gdy raz się to wszystko rozpętało, w interesach żądnych władzy osób z obu stron barykady leżało, by ludność Diplo żyła w przekonaniu, iż Federacja oznacza kłopoty. Proszę .tylko pomyśleć. Ci, z którymi zadawały się te konsorcja, mieli pełnię władzy. A władzę tę mogli utrzymać dopóty, dopóki nikt nie interweniował, nikt się nie wtrącał, nie wymierzał sprawied­liwości. To oni wybierali swych następców, równie ambitnych i pozbawionych skrupułów. Nikomu w rządzie Diplo ani wśród zainteresowanych rodzin nie było na rękę, by obywatele planety nabrali zaufania do Federacji. Żaden wychowanek diplońskiej szkoły nie wierzył w to, że Federacja chciałaby zrobić cokol­wiek poza przejęciem władzy na planecie w odwecie za mięsożerność mieszkańców czy brak systemu kontroli uro­dzin. - Przerwała na chwilę, przyglądając się Coromellowi i dając mu czas na przemyślenie znaczenia swych słów. - Zresztą to prawda, że jedzą mięso i nie prowadzą kontroli urodzeń.

Znów otworzył szeroko oczy.

- Chcesz powiedzieć...? Nie mówisz chyba serio? Ależ to oznaczałoby...

- To znaczy tyle, że pamiętają, iż ocaleli dzięki jedzeniu mięsa i przysięgli tym spośród nich, którzy zginęli, że upamiętnią ich imię. Mówię zupełnie serio, a oni są równie konsekwentni w swych przekonaniach, co każdy praworządny obywatel Fede­racji, któremu zbiera się na wymioty na samą myśl o spożyciu mięsa. Złamali prawo i spodziewają się od nas potępienia. Lecz jednocześnie postrzegają prawo jako broń, która niemal ich wszystkich zabiła, bo niektórzy woleli zginąć, niż jeść zwierzęta, i którą stosujemy, żeby ich poniżać.

- Ale nie wszyscy buntownicy-ciężkoświatowcy wywodzą się z Diplo.

- Zgadza się. Choć nie mam na to żadnych dowodów, przypuszczam, że ta tajemnica przeciekła tylko w jeden sposób - w formie ostrzeżenia skierowanego do innych ciężkoświatowców. Niektórzy z nich w to wierzą, inni nie, no i mamy separatystów, integracjonistów i cały ten bałagan.

- Chyba rozumiem. - Patrzył na nią przez dłuższą chwi­lę. - Jeśli masz rację, a muszę przyznać, że opowiadałaś przekonująco, to mamy do czynienia nie tylko z obecnymi spiskowcami, ale z całym szeroko zakrojonym planem sięgającym swymi korzeniami daleko w przeszłość. Och, gdyby tylko Sassinak nie zniknęła!

- Jeszcze mi nie powiedziałeś, jak to się stało.

- Bo sam nie wiem. - Coromell uderzył pięścią w dłoń. - Nie było mnie na miejscu, a nikt nie przyznaje się do jakiejkolwiek wiedzy na ten temat. Sassinak powiedziała swojej oficer obrony, że jest ze mną umówiona, że zabiera ze sobą Aygara i, krótko mówiąc, żeby na nią nie czekać. Nikt z moich pracowników nie słyszał o żadnym umówionym spotkaniu. Poinformowali ją tylko, że jestem na urlopie i wrócę najwcześniej za trzy dni. Ostatnio widziano ją, a mówię tu o przekazach, którym mogę ufać, jak wraz z Aygarem schodzi z promu i miesza się z tłumem na lotnisku. Przeszli kontrolę celną, bo są w rejestrze, ale później zniknęli.




ROZDZIAŁ TRZYNASTY


Przeczytawszy starannie wystylizowaną wiadomość, Sassinak skrzywiła się. Nie musiała zaglądać do książki kodów, żeby zorientować się, co znaczy. Napisano ją w slangu używanym powszechnie przez starszych oficerów, zatem autorem musiał być ktoś z Floty. Żargon, jak i konkretne informacje, prawie nie do podrobienia. Od czasu do czasu sama posługiwała się czymś podobnym. Nie była to wiadomość, jaką młodszy oficer mógłby posłać starszemu, raczej rodzaj dyskretnej wskazówki skierowanej przez starszego oficera do uważnego młodszego kolegi.

Gdyby założyć, że starszy admirał chciał potajemnie spotkać się z jednym z oficerów i w tym celu wcześniej wrócił z urlopu... byłby to najwłaściwszy sposób wyznaczenia spotkania. Padalyan zwinęła żagle, coś takiego! Nazwa statku, na którym służyła wcześniej, prawie rozwiewała wątpliwości. To by jednak znaczyło, że znów będzie musiała zejść z pokładu Zaid-Dayana. Nie planowała lotu na planetę przed zakładanym powrotem Coromella, tuż przed rozprawą. Nie kolidowało to oczywiście z prawem, skoro mogła zostawić statek w dokach układu centralnego, niemniej jednak wcale jej się to nie podobało.

Gdyby tylko Ford był na miejscu... Nie dość, że go tu nie było, to nie przysłał żadnego raportu, żadnych wieści. Powinien już coś nadać. Jakby za mało miała zmartwień! Kilka miesięcy temu wydawało się, że ułożyli świetny plan: Ford poleci dowie­dzieć się czegoś o Paradenach dzięki swym koneksjom towarzys­kim, Lunzie uda się na Diplo, a Dupaynila porzucą Setim na pożarcie. Spochmurniała. Mogła się założyć, że Dupaynil znajdzie coś pożytecznego, nawet gdyby się zorientował, że rozkazy były fałszywe. Co prawda przez własny spryt wpakował się w niezłe tarapaty, ale dobrze mu zrobi trudniejsze zadanie.

Zorientowała się, że stuka rysikiem w tablicę kontrolną, więc zmusiła się, żeby go odłożyć. Mogło istnieć tysiąc przyczyn, z których Ford ani Lunzie jeszcze się nie pokazali. I dwa razy tyle powodów, dla których powinni już tu być. Włączyła jeden z ekranów, zamierzając przyjrzeć się planecie. Najzwyczajniej w świecie nie chciała opuszczać okrętu. Tu czuła się bezpieczna, pewna siebie, panowała nad sytuacją. W dole, na tej planecie, a właściwie na każdej planecie, czuła się zagubiona i samotna, stanowiła potencjalną ofiarę.

Lęk dokładnie zdefiniowany, zmobilizował ją do działania. Nie była już przerażonym dzieckiem. Została komandorem Floty i chciała uwieńczyć swoją karierę kilkoma ciężko zapracowanymi gwiazdkami na pagonach. Nie mogła przecież wpadać w panikę przy każdym zejściu na planetę. Admirałowie nie spędzają całego życia w przestrzeni międzyplanetarnej! Poza tym obiecała tej niezwykłej projektantce mody, że podzieli się z nią wspo­mnieniami o Abem.

Nawet teraz, po latach, na samą myśl o opiekunie poczuła się bezpieczniej. Pokręciła głową i podeszła do mostka, żeby wydać rozkazy Arly.

- Nie mogę powiedzieć ci nic więcej, niż sama wiem - powiedziała, ściszając głos. Ufała swej załodze, ale po co niepotrzebnie zmuszać ich do zachowania tajemnicy. - Coromell chce się ze mną spotkać gdzieś poza swoim biurem. Zabieram ze sobą Aygara, to mniej podejrzane, niż gdybym jechała z kimś z załogi. Nie mam pojęcia, ile czasu to zajmie ani kiedy wrócimy, ale bądź czujna. Jeśli możesz, obserwuj ich skanery. Wydaje mi się, że wreszcie coś znajdziemy... A gdyby do czegoś doszło, to wiesz, co robić.

Arly miała zmartwioną minę

- Bez pani nie ruszę stąd Zaid-Dayana.

- Nie przewiduję takiej potrzeby. Ale lepiej, żeby nikt nie rąbnął w planetę, kiedy na niej będę. Oczywiście zabieram komunikator. Gdyby pokazał się Ford albo Lunzie, wywołaj mnie na częstotliwości okrętu.

- Bierze pani nadajnik?

- Nie! Zbyt łatwo go wykryć. Z kolei sygnał komunikatora trudno złapać, ale to lepsze, niż ogłaszać wszem i wobec, gdzie jest admirał, zwłaszcza że wyraźnie zależy mu na potajemnym spotkaniu.

- Jest pani tego pewna?

- Wystarczająco, żeby nadstawiać karku. - Sassinak roze­jrzała się po mostku i nachyliła do ucha Arly. - Szczerze mówiąc, coś mnie niepokoi, ale nie wiem co. Ford się jeszcze nie zjawił. Ani Lunzie. Coś jest nie tak. Nie mam najmniejszej ochoty opuszczać okrętu, ale nie mogę zignorować tej wiadomości. Po prostu uważaj na siebie.

- Pani również - zasalutowała Arly.

Sassinak wróciła do swojej kwatery i przebrała się w cywilny strój, tak jak ją proszono. To kolejny kłopot: wychodząc w cywilnym ubraniu nie miała pretekstu, żeby zabrać “galową" broń, którą nosiła do munduru.

Miała świadomość, że dobry obserwator po jej zachowaniu i tak domyśli się, iż jest z Floty. Dlaczego właściwie nie mogłaby po prostu iść w mundurze? Jednak rozkaz to rozkaz, o ile oczywiście był prawdziwy. Po drodze wstąpiła do biura i zabrała parę rzeczy. Wrzuciła je do modnego ostatnio worka. Aygar powinien czekać na nią w porcie. Przynajmniej on palił się do powrotu na planetę. Spędził wprawdzie w prze­strzeni zaledwie parę miesięcy, ale w głębi duszy był przecież szczurem lądowym.

Gdy znalazła się w porcie, ku swojemu zdziwieniu, u boku Aygara ujrzała podporucznika Timrana. Skinęła w odpowiedzi na energicznie oddany salut.

- Poruczniku? - To powinno go odstraszyć. O dziwo, nie zrobiło na nim żadnego wrażenia. Uniosła brwi.

- Pani kapitan... proszę pani...

- Tak, poruczniku?

- Czy byłoby można... Czy Aygar i ja moglibyśmy... Co to miało znaczyć?

- Wyrzuć to z siebie, pospiesz się. Musimy złapać prom.

- Czy nie moglibyśmy polecieć razem na planetę? Znaczy, pani będzie zajęta, a on koniecznie potrzebuje kogoś, kto mógłby... W jego oczach ujrzała odbicie swojego spojrzenia.

- A skąd wiesz, że zamierzam być “zajęta", jeśli wolno spytać?

Zaczerwienił się, nic nie mówiąc, ale jego wzrok pobiegł w stronę Aygara. Sassinak ciężko westchnęła.

- Jeśli nasz gość podzielił się z tobą poufną informacją, powinieneś mieć dość rozumu, by udawać, że wcale tego nie zrobił. Z pewnością słyszałeś obwieszczenie: żadnych ulg, żadnych przepustek. To nie moja decyzja, lecz rozporządzenia układu centralnego. Nie ufają tu Flocie. Gdybyś nieszczęśliwym zbiegiem okoliczności znalazł się jednak na planecie, mógłbyś paść ofiarą tego braku zaufania.

- Tak jest, proszę pani.

- Nie wiedziałam, że jesteście przyjaciółmi. Tym razem odezwał się Aygar, z zapałem dorównującym niemal gorliwości Tima.

- Ten maluch jest silniejszy, niż na to wygląda. Zaczęliśmy ćwiczyć razem na siłowni, podsunął nam to dowódca żołnierzy. - Spryciarz z tego Curralda, pomyślała Sassinak. Ci dwaj daleko razem zajdą.

- Tak czy owak, Timran nie może lecieć na planetę. Przykro mi. Ty natomiast jedziesz ze mną. Nie będziesz miał czasu się nudzić.

Tim wciąż był niepocieszony. Sassinak uśmiechnęła się do niego.

- Już dobrze. Trzeba mi najlepszych ludzi tu, na pokładzie, na wypadek, gdyby coś się wydarzyło.

Od razu poweselał. Sassinak ruszyła z Aygarem w kierunku portu.


Nie natrafili na nic podejrzanego, jednak Sassinak czuła się jak napięta struna. Aygar dawno już przestał pokazywać jej interesują­ce sklepy czy dziwne stroje na wystawach. Pogrążył się w niemal złowrogim milczeniu. Sassinak zdenerwowało to bardziej, niżby sobie życzyła. W końcu Aygar był spoza Floty, nie należało zatem wymagać, by zachowywał się jak dobrze wyszkolony żołnierz.

Wyszli z portu promowego w duszną atmosferę popołudnia, którą pogarszał jeszcze drażniący nozdrza smog wiszący ponad miastem. Chyba nikt ich nie śledził. Sassinak nie była ekspertem kontrwywiadu, ale robiła dobry użytek z błyszczących szyb wystawowych pasażu handlowego. Nie zauważyła nikogo, kto zatrzymywałby się raz po raz, by rzucić okiem na wystawę w tej samej chwili, co ona. Bywała tu z Aygarem już wcześniej. Jeśli nie wiedziało się o umówionym spotkaniu z admirałem, ich spacer wyglądał jak każda z poprzednich wypraw.

Zwykle zabierała go do jednej z identycznych, szarych budowli, w których prokuratorzy pracowali nad oskarżeniem Taneglego, lub do równie szarych budynków Floty. Potem znów przechadzali się po mieście w poszukiwaniu ciekawych widoków.

Wyruszyli w kierunku biur Floty, potem jednak, zgodnie z instrukcją, wsiedli do metra, wybierając pospieszną linię do Ceylar East, jednego z przedmieść. Zmienili linię dopiero wtedy, gdy wagon niemal zupełnie opustoszał. Lawirowali pod powierz­chnią miasta, aż Sassinak sama nie była pewna, gdzie właściwie są.

Niedaleko miejsca, w którym wyznaczono spotkanie, pożało­wała, że nie urodziła się Weftem albo nie ma oczu z tyłu głowy. Palące słońce i ciężkie powietrze przyprawiały ją o migrenę. Miała ochotę zadzwonić do Inżynierii i złożyć skargę. Wreszcie dotarli do celu. “Fantazyjne Kreacje Eklaryka". Fioletowe zawijasy na zielonym tle i mityczne bestie w herbie. Nigdy by tu nie przyszła z własnej woli, więc wchodząc do środka, wręcz prosiła się o uwagę.

Czyżby admirał Coromell odczuwał pociąg do kostiumów historycznych albo instrumentów z dawnych epok? Szturchnęła Aygara w bok. Drgnął i skręcił, przechodząc w poprzek za­tłoczonego chodnika. Sassinak weszła do środka, rozsuwając koralikową zasłonę, która zamknęła się za nią z grzechotem.

Wewnątrz pachniało kadzidłem. Nitka dymu rozsnuwała się pod sufitem, tworząc błękitną mgłę. Po obu stronach stały dwie zbroje, jedna gładko wypolerowana, podobna do metalowej skóry, druga zaś pełna wypukłych ornamentów, ozdobiona frędzlami z czerwonej jedwabnej nici. Na stojakach wisiały kostiumy, każdy uzupełniony stosownym nakryciem głowy: wiotkie kape­lusze, spiczaste henny, płaskie słomiane miski, czepki tonące w falbankach i wstążkach, rząd maleńkich czerwonych cylindrów przypominających przerośnięte pudełka na szpilki...

Zrobiła krok do przodu i kopnęła coś z głośnym brzękiem. Wpadła na wysoki gliniany dzban pełen mieczy. Miecze? Podniosła jeden i spostrzegła, że jest całkiem tępy. Rekwizyt teatralny? To nie była stal. Postukała w broń palcem. Wydała głuchy, nieciekawy dźwięk. W wąskim przejściu piętrzyły się stosy butów, ciżemek, sandałów. Bez wątpienia obuwie do kostiumów na stojakach. Nad głową zwieszały się dziesiątki, nawet setki, najrozmaitszych masek o kształtach i kolorach, jakich Sassinak nigdy sobie nie wyobrażała. Zamrugała za­skoczona. Nagle Aygar wpadł prosto na nią.

- Co to jest...? - zaczął, ale Sassinak spostrzegła nagle postać zbliżającą się ku nim z zaplecza. Podniosła rękę i Aygar zamilkł, choć widać było, że nie chce milczeć.

- W czym mogę pomóc? — Z półmroku dobiegł zadyszany głos. - Niestety, nie ma w tej chwili Eklaryka, ale jeśli chodzi o zwykłe wypożyczenie...

- Nie jestem pewna... - Wiadomość Coromella nic nie mówiła o podobnej sytuacji. - Chodzi o “Piratów z Penzancji" - dodała, czując się jak idiotka.

Nieszczególnie znała się na wystawianiu dzieł muzycznych. Musiała sprawdzić tytuł w encyklopedii i choć dowiedziała się, że Gilbert i Sullivan byli współcześni Kiplingowi, nie mówiło jej to wiele na temat samego utworu. Ani też, co się stanie, gdy wymieni ów tytuł.

- Aha! - wykrzyknęła bezbarwna osoba, wyłaniająca się spomiędzy dwóch rozwieszonych kostiumów, tym razem naj­wyraźniej damskich. Z jednej strony kłębiła się biała draperia, z drugiej zaś na pół posadzki rozpościerał się olbrzymi błękitny tren, pełen kokard, falban, fałd i guzów, jak gdyby krawiec za jednym zamachem chciał dowieść całego swego kunsztu.

Między tymi dwiema kreacjami sprzedawca wyglądał tak niepozornie, że w Sassinak zaraz obudził czujność. Niemożliwe, żeby ktoś do tego stopnia usuwał się w cień.

- Los policjanta... - zaczął sprzedawca

- Nie jest usłany różami - odpowiedziała posłusznie Sassinak, myśląc, że to samo można powiedzieć o losie komandora Floty, który pałęta się po planecie w cywilnym stroju, zabawiając się w szpiega.

- To ty jesteś Czarną Damą - powiedział sprzedawca. Sassinak wciąż nie wiedziała, jakiej jest płci. Właściwie nie była również pewna jego rasy. Niski, szczupły, w ciemnym, falującym ubraniu. - Twoja gwiazda wzeszła.

To musiało odnosić się do admirała Coromella. Otworzyła usta, chcąc coś powiedzieć, gdy nagle tuż przed nią pojawiła się szklana kula, tak duża, że sprzedawca musiał podtrzymywać ją obiema rękami. Kryształ jarzył się wewnętrznym światłem.

- Gwiazda, za którą podążasz - ciągnął tonem, który słyszany z ust marynarza Floty świadczyłby o zaawansowanym pijaństwie - świeci niewyraźnie, w miejscach ciemnych, często od wrogich planet osłoniona.

- Ma pan dla mnie jakąś wiadomość? - spytała Sassinak po chwili milczenia, jakie nastąpiło, gdy szklana kula rozpłynęła się w mroku.

- To była twoja wiadomość. - Sprzedawca przybrał na chwilę zagadkowy wyraz twarzy. - Znasz tutejsze bary? Jesteś marynarzem?

Za jej plecami Aygar krztusił się ze śmiechu. Sassinak też o mało się nie udławiła.

- Nie - odpowiedziała jednak spokojnie. - Nie znam tutejszych barów... Znam się na nich nie lepiej niż na kostiumach.

- Och. - Podczas kolejnej chwili ciszy Sassinak zauważyła, że źrenice sprzedawcy mają owalny kształt, a to, co uprzednio brała za strój, jest w rzeczywistości futrem. - Myślałem, że może je znasz. Idź do “Zaćmienia", dwie przecznice w dół, i zamów “ścieracza planet".

To wydawało się proste, lecz skąd miała wiedzieć, że nie było pułapką?

- Czy pan jest... - zaczęła.

Sprzedawca wycofał się za niebieską satynową spódnicę i otworzył usta, obnażając podwójny rząd ostrych zębów.

- Ja też jestem ofiarą - powiedział, po czym znikł. Sassinak pokręciła głową.

- Co to było? - wykrztusił Aygar.

- Nie wiem. Chodźmy stąd.

Nie miała ochoty przyznawać się, że w życiu nie widziała niczego równie dziwnego. Cała ta sprawa w ogóle jej się nie podobała.

Nad barem “Zaćmienie" świecił jaskrawy, żółto-różowy neon, który z pewnością przyprawiał o bezsenność mieszkańców domów po drugiej strony ulicy. Sassinak popatrzyła w tamtą stronę, lecz nad poziomem sklepów wznosiła się tylko ślepa ściana. Tu nie wchodziło się przez zasłonę z korali - za ciężkimi drzwiami stał ochroniarz-ciężkoświatowiec w pancerzu z szarego plastiku, żywa obietnica awantur, a zarazem lekarstwo na nie. Wystarczyło się tylko rozejrzeć, by stwierdzić, że Sassinak jest niewłaściwie ubrana. Nie licząc jakiegoś przesadnie wystrojonego tria, wyraźnie czyhającego na ofiary, przy jednym stoliku, wszystkie kobiety miały na sobie kombinezony floty handlowej, dobrej jakości, lecz pozbawione stylu. Podobnie odziana była większość mężczyzn; dwóch tylko nosiło garnitury. Na krześle koło jednego z nich leżała zwinięta toga adwokacka, a wieńczący ją mały szary kłębek musiał być peruką.

Sassinak czuła rzucane ukradkiem spojrzenia, ale rozmowy nie ustały ani na chwilę. Ci ludzie niejedno już widzieli. Poprowadziła Aygara do stolika i złożyła zamówienie. Nigdy nie przepadała za “ścieraczem", ale przecież wcale nie musiała go pić. Aygar masywnymi łokciami oparł się o stół.

- Powiesz mi wreszcie, o co chodzi? Czy chcesz do­prowadzić mnie do szału?

- Ani mi to w głowie, ale sama nie mam pojęcia. Spodzie­wam się, że prędzej czy później pojawi się nasze towarzystwo. Przynajmniej wiem, jak wygląda admirał.

Starała się nie rozglądać zbyt ostentacyjnie. W sali nie było nikogo w wieku Coromella. Miejmy nadzieję, że nie odeślą ich w kolejne miejsce. Aygar pociągnął długi łyk napoju.

- Mocne - ostrzegła go cicho. - Lepiej uważaj. Rzucił jej gniewne Spojrzenie.

- Nie jestem dzieckiem. Nie mam pojęcia, dlaczego... Umilkł, gdyż przy ich stoliku stanął wysoki, wyprostowany mężczyzna o siwych włosach. Gdyby Sassinak nie znała Coromel­la, mogłaby nawet uwierzyć, że to on.

- Pani komandor - powiedział cicho. - Czy mogę się przysiąść?

- Bardzo proszę - odparła Sassinak. Wskazała na Ayga­ra. - To młody Iretanin, o którym zapewne pan słyszał.

Starszy człowiek skinął głową, lecz nie wyciągnął ręki. Miał na sobie nieskazitelny niebieski kombinezon, jaki mógłby nosić po służbie kapitan jednostki kupieckiej. Jego dłoń zdobił pierścień, który mógł być pierścieniem Akademii, lecz właściciel odwrócił go i Sassinak nie widziała oczka. Jego ruchy i pewność siebie wskazywały na długie lata sprawowania jakiejś władzy. Skoro nie był to admirał Coromell, to kim mógł być ten człowiek?

- Nastąpiło pewne nieporozumienie - powiedział. - Mu­simy pozostać poza zasięgiem konwencjonalnych środków nad­zoru, póki...

Sassinak nic zauważyła promienia. Tylko na twarzy męż­czyzny ujrzała zdziwienie i pięć elegancko wypalonych dziurek.

Instynkt sprawił, że znalazła się na czworakach pod stołem, zanim zdążyła pojawić się krew. Usłyszała ryk i trzask. Aygar odepchnął stół i rzucił się za nią na posadzkę. Coś zaskwierczało, zaskowyczało. Cały bar wypełnił się zgiełkiem i hukiem.

Jak wszystkie inne, tak i ta walka trwała krócej niż zajęłoby jej opisanie. Co bardziej doświadczeni rzucili się na podłogę, znikając w różnych kryjówkach. Mniej doświadczeni wrzeszczeli, wymachiwali rękami i rzucali przedmiotami, które tłukły się z łoskotem. Opary alkoholu z rozbijanych butelek drażniły nos i oczy. Odłamki szkła wbijały się w dłonie i kolana.

Sassinak dostrzegła Aygara i pociągnęła go do siebie na moment przed tym, jak różowy promień przeciął powietrze w miejscu, gdzie jeszcze przed chwilą znajdowała się jego głowa, rozbijając okno w drobny mak. Zacisnęła dłoń na jego nadgarstku i zaczęła przebijać się przez dolne partie zamieszania: blaty stołów, nogi krzeseł, ciała. Przez drzwi dla obsługi do wykafel­kowanej na biało kuchni. Ze zdziwieniem zorientowała się, że w barze można również coś zjeść. Hałas narastał. Poślizgnęła się na mokrej, brudnej posadzce, zachwiała się i znów pociągnęła za sobą Aygara.

- Chodź, do cholery!

- Ale... - obejrzał się za siebie. To, co ujrzał, skłoniło go do wykonania potężnego skoku. Z Sassinak w objęciach wylądo­wał za tylnymi drzwiami. Za nimi błyskały płomienie.

- Jasny gwint!

Sassinak wydobyła się spod ciała swego młodego towarzysza i potrząsnęła głową. Z baru dochodziły wciąż wrzaski i jęki rannych. Rozejrzała się po uliczce, na której się znaleźli. Nie cierpiała planet. Nie dawało się na nich mieszkać. Nikt tu nie pilnował porządku. Z drugiej strony jednak ten brudny i odrażający kawałek skały oferował kryjówki, jakich nie było na żadnym statku. Twarz Aygara przecinała długa, krwawiąca rana, a jego kombinezon podarty był w kilku miejscach, ale chłopak nie odniósł poważniejszych obrażeń.

Już podnosił się na nogi, dziwnie rozluźniony jak na kogoś, kto cudem uniknął śmierci. Tym ostatnim skokiem najpraw­dopodobniej uratował Sassinak życie.

- Dziękuję - powiedziała, zastanawiając się, co ma z nim zrobić. Spodziewała się, że w ciężkiej sytuacji okaże się raczej zawadą niż pomocą. A ta sytuacja była stanowczo cięższa od wielu innych razem wziętych.

- Nie powinniśmy tu stać - podpowiedział. - Słyszałem, że tylko służby bezpieczeństwa mają taką broń.

- Idziemy.

Rozejrzała się jeszcze raz i obrała za cel bliższy koniec ulicy. Przemknęli pod ścianami i schowali się za pojemnikiem na śmieci, cuchnącym i przerdzewiałym, z poplamionymi bokami.

Nic się nie stało. Sassinak nie spuszczała oka z szeregu drzwi wychodzących na ulicę. Ktoś przecież wyjrzy? Chyba że panuje tu pełna znieczulica, a wtedy...

- Ktoś jest za tamtym pojemnikiem - szepnął jej do ucha Aygar

Popatrzyła na niego z szacunkiem.

- Skąd wiesz?

Wzruszył ramionami.

- Nie pamiętasz? Na Irecie żyłem z polowania. Tam jeśli coś przeoczysz, to sama zostaniesz upolowana. Coś usłyszałem.

- No to pięknie...

Żadnej broni. Żadnej ochrony. Zapamiętane z dzieciństwa sztuczki działały tylko na ekranie. W prawdziwym życiu przyda­wała się jedynie prawdziwa broń.

- Zajmę się tym - zdecydował Aygar.

Przyjrzała mu się. Miał w sobie młodzieńczy zapał. Rozpierała go brawura, a nie przeszedł przecież żadnego szkolenia wojs­kowego. I nie był jej żołnierzem, jak na przykład młody Timran. Był cywilem, a ona złożyła obietnicę, że jako oficer Floty będzie go chronić. Właśnie miała przecząco pokręcić głową, lecz Aygar nie czekał.

Nawet pamiętając o olbrzymiej sile, jaką dały mu ciężko-światowe geny i wychowanie, nie mogła opanować zaskoczenia. Aygar dźwignął w górę cały pojemnik wraz z jego grzechoczącą, cieknącą i śmierdzącą zawartością, i cisnął go w dół ulicy, by zderzył się tam z drugim śmietnikiem. Rozległ się jakiś skowyt. Sassinak usłyszała suchy trzask broni ręcznej, po czym zapadła cisza.

Aygar podszedł do pojemników i próbował je rozsunąć. Wzruszywszy ramionami, Sassinak podążyła za nim, zgrabnym susem lądując w kupie zgniłych warzyw i skórek z owoców. Aygar z chirurgiczną dokładnością skręcił kark ukrywającemu się tam człowiekowi. Sass starannie oczyściła się z odrażających śmieci i uśmiechnęła się do niego.

- W miarę możności nie zabijaj nikogo, jeśli nie musisz - usłyszała własne słowa.

- Musiałem - odrzekł poważnie. - Spójrz! Rzeczywiście. Niewątpliwie strażnik sił bezpieczeństwa nigdy nie rozstaje się z bronią, aż do samego końca, nawet gdy blaszany pojemnik na śmieci przygważdża go do ziemi.

- Jasne. Czasami... Dobra robota. - Aygar przynajmniej nie wpadał po walce w żadną histerię. - Chodźmy stąd. Zawahał się

- Czy mam wziąć jego broń?

- Nie, to niezgodne z prawem. Starczy nam kłopotów... - Już i tak mamy ich za dużo, pomyślała. - A zresztą, weź ją. Kto powiedział, że sukinsyny mają mieć wszystkie atuty w ręku?

Aygar wyszarpnął pistolet z zaciśniętej dłoni mężczyzny i dwornie wręczył go Sass. Z zaskoczeniem uniosła brwi i wetknęła broń do kieszeni. Następnie, wciąż bezskutecznie usiłując zetrzeć plamy z ubrania, ruszyła przed siebie.

Nieopodal rozległo się wycie syren, może właśnie z sąsiedniej ulicy. Sassinak pociągnęła Aygara do tyłu. Lepiej żeby się schował z tą zakrwawioną twarzą. Ostrożnie wychyliła głowę zza rogu. Jakby czekał właśnie na nią, jakiś krępy mężczyzna w jasnopomarańczowym mundurze krzyknął i zadął w gwizdek. Sassinak wymamrotała przekleństwo i pchnęła Aygara do biegu. Nie było sensu wracać w uliczkę - z pewnością ktoś czaił się na drugim jej końcu.

Pomknęli przed siebie, uskakując przed przechodniami. Sassi­nak spodziewała się, że ktoś spróbuje ich zatrzymać, ale nikomu nie przyszło to do głowy. Dystans między nimi a właścicielem gwizdka stale się powiększał. Na pierwszym skrzyżowaniu skręcili w prawo. Sassinak zwolniła do truchtu. Aygar nawet się nie zadyszał.

Nagle schwycił ją za rękę. Przed nimi, po drugiej stronie ulicy, stał kordon policjantów w pomarańczowych mundurach. Dźwigali sprzęt niepokojąco podobny do broni przeciwko zamiesz­kom. Sassinak i Aygar zeskoczyli z chodnika. Ta ulica, podobnie jak poprzednia, obfitowała w sklepiki i bary.

Nie mieli czasu do namysłu. Sassinak dała nura w pierwsze otwarte drzwi, mając nadzieję, że znajdzie tylne wyjście.

- Wyglądasz okropnie, kotku - odezwał się ktoś w ciem­nościach.

Sassinak zaczęła już coś mówić, gdy połapała się, że młoda kobieta patrzy na Aygara. Który nie pozostawał jej dłużny.


- Nie mamy na to czasu - powiedziała, ciągnąc ciężkoświatowca, który nie dawał się ruszyć z miejsca.

- Mężczyźni zawsze mają na to czas - stwierdziła kobieta ze złośliwym uśmiechem. - A ty, złotko, możesz zajrzeć do drugiego pokoju.

Ktoś właśnie stamtąd wychodził. Sassinak nie zwróciła na niego uwagi. Postanowiła postawić wszystko na jedną kartę.

- Musimy natychmiast znaleźć Fleur. To pilne.

- Fleur!? Co o niej wiecie?

Jakaś starsza kobieta wpadła do pokoju przez drugie drzwi. Sassinak zdziwiło, że ma tak schludny i rześki wygląd osoby, której wiedzie się w interesach - a skądinąd tak właśnie było.

- Kim ty właściwie jesteś?

- Muszę ją znaleźć, to wszystko, co mogę zdradzić.

- Masz na karku bezpiekę? - Gdy Sassinak formułowała odpowiedź, kobieta wyjrzała przez okno. - Kogoś szukają, a wy macie na ubraniu plamy z krwi i Bóg wie co jeszcze. Gadaj! To was ścigają?

- Tak. Jestem...

- Nic nie mów.

Sassinak usłuchała. Tu rozkazywał kto inny.

- Chodźcie. - Aygar posłał powłóczyste spojrzenie dziew­czynie, która odezwała się doń pierwsza. Starsza kobieta prychnęła. - Słuchaj, chłoptasiu, patrzysz na swój tygodniowy zarobek, chyba że jesteś kimś więcej, niż myślę. Tak czy siak, będziesz martwy, zanim się nią nacieszysz, jeśli zaraz cię nie ukryjemy.

Prowadząc ich na dół, wykrzykiwała polecenia:

- Lee, wskakuj do trójki z Eli. Chyba cię tu jeszcze nie znają. Peari, widziałaś, jak Lee wchodził. Jeśli zauważyli kobietę, powiesz im, że to nasza dziewczynka. - Odwróciła się do Sassinak. - Jeśli cię naprawdę spostrzegli, mogą nie dać się nabrać, ale może cię nie widzieli, bo to prawie godzina szczytu. Tędy.

Poprowadziła ich do ciasnego biura, wypełnionego do granic możliwości jedynie biurkiem i dwoma krzesłami. Wyjęła z szuf­lady podręczną apteczkę.

- Rzuca się w oczy z tą krwią na twarzy. Pomóż mu się wytrzeć. Zaraz przyniosę ci czysty kombinezon.

Aygar usiadł na krześle, a Sassinak oczyściła płytką, lecz rozległą ranę na jego twarzy i zakleiła ją plastrem. Rzeczywiście, teraz mniej zwracał na siebie uwagę. Resztą plastra zakleiła mu rozdarcia na kombinezonie. Zadrapania pod spodem dawno już przestały krwawić.

Kobieta wróciła z tanim kombinezonem roboczym z grubej, brązowej tkaniny i rzuciła go Sassinak.

- Ściągaj tę śmierdzącą szmatę, dam ją na przemiał. Coś ty robiła? Biwakowałaś w śmietniku?

- Nie całkiem. - Sassinak nie chciała się tłumaczyć. Zanim zaczęła zdejmować kombinezon, wręczyła Aygarowi zdobyczny pistolet. Aygar odwrócił wzrok, podczas gdy kobieta przyglądała się jej uważnie.

- Musisz być z Floty - powiedziała ciszej. - Kobiety w twoim wieku nie mają takich mięśni. Jesteś po czterdziestce?

- Owszem.

Brunatny kombinezon był nieco za krótki, ale na szerokość w sam raz. Sassinak przełożyła swój identyfikator i komunikator do kieszeni i znów zabrała Aygarowi pistolet.

- Słyszałaś kiedyś o Samizdacie? - Głos kobiety zrobił się jeszcze cichszy, o ton głośniejszy od szeptu.

Sassinak patrzyła przed siebie pustym wzrokiem, wspominając ponure popołudnie, gdy Abe opowiedział jej trochę o tej organizacji.

- Coś tam słyszałam — odrzekła ostrożnie.

- Hm... Flota, Samizdat, Fleur... Wiesz co, słonko, mów ty prawdę, bo jak nie, to dopadnę cię osobiście w najciemniejszym zakamarku galaktyki i zostawię twoje truchło w promieniach jakiegoś obcego słońca! Fleur jest prawdziwą damą, nieraz uratowała mi życie i nikomu nie ma za złe wykonywanego zawodu...

- Ona jest kapitanem Floty - wtrącił Aygar. Obie kobiety rzuciły mu piorunujące spojrzenie.

- Wolałam tego nie słyszeć - powiedziała kobieta. - Jest kapitanem i dowodzi dość niezdyscyplinowaną załogą, co?

Zanim Aygar zdobył się na odpowiedź, Sassinak wszystko wyjaśniła

- On nie należy do mojej załogi. To cywil, ważny świadek w procesie przeciw piratom planetarnym, dlatego starają się go uciszyć. Przybyliśmy tu, żeby spotkać się z kimś w tajemnicy, ale chyba tajemnica się wydała.

- Aha. Zatem wiesz coś o Samizdacie. No tak, później trzeba będzie was stąd wydostać. Poślę Fleur słówko... - urwała, gdy z korytarza usłyszeli narastający gwar. - Szczury! Zmykaj z tego krzesła, chłopcze, i to zaraz.

Aygar wstał. Kobieta pchnęła go aż pod ścianę. Sassinak, domyślając się, o co chodzi, postawiła krzesła na biurku. Pod wytartym dywanem znajdowała się klapa do piwnicy. Rozległy się okrzyki:

- Rewizja!

- Intruzi!

- Zdrajca podszywa się pod kapitana Floty!

Nie trzeba ich było namawiać do pośpiechu.

Półtorametrowa odległość dzieliła otwór w podłodze od pierwszego stopnia krótkich schodów. Aygar ledwie zdążył schylić głowę poniżej poziomu podłogi, kiedy klapa opadła z głośnym szczękiem, pozostawiając ich w całkowitych ciemnościach. Sassinak słyszała stłumione szuranie i tąpnięcia, gdy dywan i krzesła wracały na swoje miejsca. Prawie pokonała schody, ale zatrzymała się w obawie, że potknie się i narobi hałasu. Aygar, skradając się, zszedł trzy stopnie w dół i dotknął jej ramienia.

- Co teraz? — zapytał.

- Cicho! Miejmy nadzieję, że nie wiedzą o piwnicy!

Po raz pierwszy od początku tych wydarzeń Sassinak miała czas zastanowić się nad nimi i pomyśleć o okręcie. Dała się zwieść otrzymanej wiadomości, bo została napisana w slangu. To mogło znaczyć, że ktoś we Flocie chce się jej pozbyć. Ktokolwiek to był, wiedział wystarczająco wiele o Coromellu, by przypuszczać, że jego nazwisko ją zwabi i że ma tylko ogólne pojęcie o jego wyglądzie. Nietrudno wszak znaleźć kogoś jego wzrostu i w tym samym wieku, kto mógłby zagrać jego rolę.

Ale po co ten cały spisek? Czy nie prościej byłoby nasłać na nią... na niego... na nich mordercę w drodze do portu lub w jakimkolwiek innym miejscu? Poza tym, zakładając, że pomarańczowe mundury noszą policjanci, dlaczego są oni po stronie napastników?

Próbowała zgadnąć, jak ktoś potrafił przekonać lokalną policję, że ona i Aygar są groźnymi kryminalistami. Ucieczka podczas bójki w barze świadczyła tylko o zdrowym rozsądku... Pierwotnie zamierzała zadzwonić do biura Coromella z pierwszej napotkanej budki. A co działo się z jej okrętem? Miała ochotę wyjąć komunikator i sprawdzić, ale nie odważyła się tego robić, mając nad głową pościg.

Czas strawiony na czekaniu w ciemnościach był dziwnie namacalny, zdawał się trwać bez końca, niepodzielny, ściśnięty przez strach, wydłużony oczekiwaniem. Sassinak nie miała pojęcia, ile czasu minęło, nim wreszcie odważyła się ostrożnie wyciągnąć stopę w stronę kolejnego schodka. Powoli posuwała się w dół, ciągnąc Aygara za sobą. Na wszelki wypadek wolała być gdzieś za rogiem, pod czymś, za czymś. Następny krok i jeszcze jeden...

Gdy zapaliły się światła, na moment straciła wzrok. Aygar głośno wciągnął powietrze. Teraz widzieli wyraźnie długi, wąski pokój. Trzymając Aygara za rękę, zbiegła po pozostałych stop­niach, rozglądając się za kryjówką. Może tu? Występ w ścianie, prawdopodobnie podpora dla czegoś powyżej. Ukryła się tam przed wzrokiem kogoś, kto znalazłby się na schodach. Nagle usłyszała jakiś chrapliwy głos.

- Wiem dobrze, że macie tu piwnicę, Sero Vanlis, i radzę się nie sprzeciwiać. Nie będziemy się bawić w kotka i myszkę.

- Nie widziałam jeszcze nakazu. - Odpowiedź nie brzmiała wyzywająco, ale nie była to też spokojna pewność siebie. - Nie mam nic do ukrycia. Niemniej nie zamierzam tworzyć precedensu, wpuszczając was tu bez upoważnienia.

- Poślę po nakaz.

Na chwilę zapadła cisza, po czym Sassinak usłyszała niewy­raźną rozmowę. Czy dźwięk niósł się w obie strony? Musiała wierzyć, że nie. Wolała mieć nadzieję, że kobieta przycisnęła jakiś ukryty przełącznik, aby ich ostrzec i dać im możliwość ucieczki. Ale nic tu nie wyglądało jak możliwa droga ucieczki. Żadnych drzwi w ścianach. Z sufitu wychodziła gruba kolumna kabli i rur, która biegła przez pokrytą przyciskami i gałkami skrzynkę pomiarową, po czym znikała w zakratowanym otworze w podłodze.

Aygar wskazał głową otwór. Sassinak przyjrzała mu się dokładniej. Był za wąski dla Iretańczyka, a i ona wątpiła, czy zdołałaby przecisnąć się obok węzła kabli. Ale zaświtał jej pewien pomysł. Gdyby to był pokład okrętu, z pewnością istniałoby jakieś dojście do przewodów na wypadek usterek. Na razie nie potrafiła go znaleźć, lecz konwersacja tocząca się na górze mogła zakończyć się tylko w jeden sposób.

Nagle Aygar podniósł szafkę biurową, jedną z wielu stojących przy przeciwległej ścianie, za którą znikały kable. Był tam metalowy krąg z zatrzaskowym uchwytem, a pod nim pionowy szyb z zawieszoną z jednej strony drabiną. Sama nie poradziłaby sobie z pokrywą, ale mocne ręce Aygara podniosły ją jak kanapkę z tacy.

Sassinak wślizgnęła się do dziury, zsunęła po drabinie i spytała szeptem:

- Jak zamierzasz zamknąć to za nami?

- O nic się nie bój.

Jednak denerwowała się, kiedy manipulował pokrywą, wkła­dając ją pod szafkę, a potem cofał się z powrotem do dziury. Chyba nie mógł wsadzić tego na miejsce gołymi rękami? A jednak...

Znowu byli w ciemnościach, a szafka zamykała im drogę odwrotu. W głosie Aygara brzmiały duma i zadowolenie z siebie.

- Nic nie będą wiedzieli, jeśli nie usłyszeli hałasu. Myślę, że ktoś używał już tego wyjścia w ten sposób. Szafka nie ważyła tyle, co inne.

- Dobra robota.

Pogłaskała go po kolanie, schodząc dalej po drabinie. Powinni znaleźć jakiś poprzeczny szyb... Nagle poczuła pod nogą pustkę, potem coś nierównego. Przejechała po tym stopą, zastanawiając się, jak mogła być tak głupia, żeby nie wziąć ze sobą latarki. Pofalowane, długie, śliskie... zapewne związane kable. Trzymając się drabiny, nie mogła dosięgnąć ich ręką. Najpierw musiała ją puścić. Aygar stopą dotknął jej głowy, a ona schwyciła go za kostkę i lekko szarpnęła, jakby mówiła mu “czekaj!".



ROZDZIAŁ CZTERNASTY


Może światła? - zapytał szeptem Aygar Sassinak policzyła do dziesięciu, przypominając sobie, że mimo swych rozlicznych talentów Aygar nie jest zawodowym żołnierzem. Niby dlaczego miałby wcześniej poinformować ją, że ma przy sobie latarkę?

- Dawaj.

Nad jej głową zapaliło się światło, przyćmione, lecz oślepia­jące dla przywykłych do ciemności oczu. Gdy Aygar podawał jej latarkę, wokół zatańczyły cienie. Niżej zobaczyła poprzeczny tunel, dwa razy szerszy od tego, w którym stali. Wypełniały go rury, tylko przy jednej ścianie zostało wąskie przejście. Sassinak sięgnęła stopami w dół, opuściła się na chodnik i chwyciwszy stopę Aygara, pokazała mu drogę. Musiała się skulić, żeby zrobić mu miejsce, zgiął się prawie we dwoje. Dotknęła jego ramienia i ruchem głowy wskazała kierunek. Przeszli jeszcze kawałek, zanim odważyli się rozmawiać.

Dwadzieścia metrów niżej Sassinak zatrzymała się i zgasiła latarkę. Nie słyszała żadnego pościgu. Zamknęła oczy, chcąc znów przyzwyczaić wzrok do ciemności. Żałowała, że nie ma na sobie chociażby hełmu. Nawet bez połączenia z wielkimi kom­puterami krążownika, hełm z czujnikami mógłby jej dokładnie powiedzieć, co ma przed sobą.

Otworzyła oczy w nieprzeniknionej ciemności. Czy rzeczy­wiście? Nie! Daleko przed nią, ledwie widoczny, widniał przy­ćmiony czerwono-pomarańczowy punkt. Zmrużyła oczy, potem odwróciła wzrok i znów na niego spojrzała. To były dwa punkty. Wychyliła się, by spojrzeć za Aygara. Jeszcze jeden... i kolejny...

Światła orientacyjne dla ekip obsługujących tunele? Inne możliwości nie były równie niewinne. Wchodziły jeszcze w ra­chubę automatyczne kamery, które przesłałyby ich obraz prosto na policję, nie ostrzegając ich nawet odrobiną światła. Albo automatyczne lasery, reagujące na ciepło i ruch, umieszczone tam dla zapobieżenia plenieniu się szczurów.

Nie cierpiała planet. I pomyśleć, że w tunelu naprawdę mogły być szczury! Ale jak się nie ma, co się lubi... Tak mawiał Abe. Przemykała się brzegiem przejścia, manewrując w ciasnej przestrzeni z nabytą na statku zręcznością. Za to Aygarowi szło gorzej. Z tyłu słyszała odgłosy potknięć i ciężkich kroków. Miała nadzieję, że nie zainstalowano tu wykrywaczy dźwięku. Starała się prawie nie używać latarki.

Nic się nie stało, gdy mijali pierwsze z przyćmionych świateł. Chociaż dobry system alarmowy nie informowałby przecież właśnie ich. Spociła się w nieprzewiewnej atmosferze tunelu i zaczęła się zastanawiać, na ile to powietrze nadaje się do oddychania. Przechodząc między pierwszym a drugim światłem, poczuła na plecach nagły przeciąg i oświetliła latarką ścianę. Na wysokości pasa znajdowała się tam kratka wentylacyjna, tym razem prostokątna. Dochodził z niej słaby, chłodny powiew. Nie było słychać wentylatora ani nawet cichego syku przemiesz­czającego się powietrza. Nagle rozległ się świst i otwór wessał trochę powietrza, by po chwili ucichnąć na nowo.

To tylko stabilizator ciśnienia, pomyślała, połączony zapewne z metrem. Miło wiedzieć, że mają dostęp do powietrza, choć jeszcze przyjemniej byłoby znaleźć drogę na powierzchnię. Dotknęła ramienia Aygara i przykucnęli pod otworem, by przez chwilę odpocząć.

- Nie jestem pewna, kto może nas gonić - powiedziała. - Tam, w barze, to nie był człowiek, którego miałam spotkać. Ktoś w jego wieku i jego wzrostu, ale nie on.

Aygar nie słuchał.

- Wiesz, gdzie jesteśmy? Czy da się stąd wrócić?

- Zadajesz niewłaściwe pytania. Żeby wrócić, musimy wiedzieć, kto próbuje nas zabić. A na razie nie wiemy, czy chcą dostać ciebie, mnie, czy też nas oboje. Ani dlaczego.

Właściwie najłatwiej dałoby się znaleźć powód. Dla każdej z trzech możliwości. I dla wielu innych. Dlaczego wezwali ją na spotkanie z fałszywym Coromellem, a potem zabili jego, a nie ją? Trudno było wyobrazić sobie pomyłkę. Najgłupszy najemnik potrafiłby chyba odróżnić siwego mężczyznę od ciem­nowłosej kobiety. Nikt, kto widział pięć równiutkich dziurek w twarzy mężczyzny, nie mówiłby też o chybionym strzale. Czyżby istniały dwie konspiracyjne szajki, których plany krzyżo­wały się, tworząc zupełny galimatias?

- Mówisz, że to nie Coromell? - Ton głosu Aygara był dociekliwy, lecz nie nerwowy. - A zabójca o tym wiedział?

- Nie mam pewności. - Stanowczo w zbyt wielu sprawach nie miała pewności. Jednego była tylko pewna: że wolałaby zostać na statku. To tyle na temat stawiania czoła lękowi. - Gdyby to był Coromell i gdyby mnie także sprzątnęli, zostałbyś koronnym świadkiem w sprawie Taneglego. A przecież, jak sam twierdzisz, nic nie wiesz o jego kontaktach z innymi spiskowcami. Możesz jedynie zaświadczyć, że was okłamał, mówiąc, iż Ireta jest wasza. Jeżeli w jakiś sposób można by mnie obwinić za śmierć Coromella...

- A dlaczego ci wszyscy ludzie czekali na nas na zewnątrz? Najwyraźniej jego myśli chodziły innymi drogami. Niemniej było to dobre pytanie.

- Hm... Załóżmy, że chcieli zamordować Coromella w ba­rze. Wiedzieli, że wybiegnę razem z tobą. To jedyne, co można zrobić w takiej sytuacji. Dlatego rozstawili tam ludzi, żeby nas załatwić. Nas albo mnie. Potem obarczyliby mnie winą za śmierć Coromella, dyskredytując Flotę i moje dowody w sądzie.

- Co by się stało z Zaid-Dayanem Kto jest twoim następcą?

- Następcą? Statki nie są własnością prywatną! Flota wyznaczyłaby innego... - urwała, gdy dotarło do niej rozwiązanie zagadki. - Aygar, jesteś geniuszem i nawet o tym nie wiesz! Dowody dowodami, ale okręt! Mój Zaid jest przypuszczalnie najbardziej niebezpieczny w swojej klasie. Jeśli obawiają się krążownika i chcą go unieszkodliwić, to posyłając mnie na planetę i mieszając w zabójstwo Coromella, dopięliby swego. Musiałoby upłynąć wiele tygodni czasu standardowego, zanim pojawiłby się nowy kapitan. Tymczasem można by nawet zamknąć statek w doku.

Ale dlaczego komuś miałoby aż tak zależeć na unieszkod­liwieniu tkwiącego na stacji orbitalnej krążownika, którego broń w dodatku zamknięto na cztery spusty? Czego można się było po nim obawiać? Taki okręt nie jest precyzyjnym narzędziem.

Wbrew temu, co zrobiła na Irecie, krążowniki miały służyć jako platformy strategiczne, zdolne rozprawić się w razie potrzeby z buntem na planecie, czy też inwazją z zewnątrz. Albo jednym i drugim.

Sassinak zerwała się na równe nogi

- Chodźmy. Musimy dostać się na okręt.

Tak jakby było to łatwe! Zaczęła szukać innego przejścia. Prędzej czy później ktoś zwróci uwagę na tunele, nawet jeśli nie znajdą wyjścia z tej dziury... Jej umysł pracował teraz na pełnych obrotach, rozważając możliwość istnienia różnej liczby klik spiskowców. Mogła też istnieć tylko jedna, pod warunkiem, że wrogowie potrafiliby jakoś opóźnić powrót Coromella i sądzili, że podsmażony trup może uchodzić za admirała wystarczająco długo, by wpędzić ją w kłopoty. Mogli też rzeczywiście złapać Coromella i podłożyć jego prawdziwe zwłoki...

To nie był jej problem. Nie w tej chwili. Teraz musiała tylko znaleźć drogę na zewnątrz, na powierzchnię, i skontaktować się z Arly, żeby wysłała po nich prom. Prawna strona przedsięwzięcia zupełnie jej nie interesowała.

Następne przejście poprowadziło ich w dół, w głąb splątanej sieci podziemnych tuneli zaopatrzeniowych miasta. Tym razem kanał był oświetlony, a przez środek biegła pojedyncza szyna, służąca zapewne regularnym dostawom. Po jednej stronie ciągnęły się splątane kable, po drugiej rury. Sassinak zauważyła symbole podobne do używanych na jednostkach Floty. Wyodrębniła znajome kolorowe pasy i hasła, nie postukała jednak w rurę, żeby się upewnić. Jeszcze nie teraz. W tym tunelu mogli iść bez konieczności pochylania się. W świetle poruszali się szybciej.

Co z tego, skoro nie wiedzieli, gdzie są, myślała ponuro. Klapa, przez którą przeszli, wchodząc do tunelu, miała na odwrocie numer, bez mapy jednak nie było z niego żadnego pożytku.

- Wciąż idziemy w tę samą stronę - zauważył Aygar. Wlepiła w niego zdumiony wzrok. Nie spodziewała się, że tak dobrze to wszystko zniesie.

- Łatwo zgubić się bez planu - zaczęła, gdy wtem Aygar wydobył podobny do guzika przedmiot. - Co to jest?

- Mapnik - odparł. - Powiedział mi o nim jeden ze studentów w bibliotece. Twierdził, że bez tego się zgubię.

- Nadajnik pozycji? - Serce w niej zamarło. Jeśli to nadajnik, to wrogom wystarczyło czekać, śledząc ślad na kom­puterze, póki nie pojawią się na powierzchni.

- Nie. Powiedział, ze są dwa rodzaje: takie, które mówią komuś, gdzie jesteś, żeby można było cię znaleźć, jeśli się zgubisz, i takie, które mówią to tylko tobie. Te pierwsze są dla turystów, albo dla bogatych ludzi, którzy chcą mieć służbę pod ręką, ale studenci wolą te drugie. Właśnie taki kupiłem.

Nie zdawała sobie sprawy, że miał tyle czasu dla siebie. Lecz przecież zostawiała go w bibliotece na całe godziny. Zabierała go tam ona, albo prokuratorzy Federacji w wolnej chwili między spotkaniami i naradami. Nie miała pojęcia, że mógł z kimkolwiek się tam spotykać.

- Jak to działa?

- Popatrz. - Kciukiem przycisnął guzik i na ścianie pojawił się plan miasta, zniekształcony w miejscu, gdzie przebiegały kable. Czerwony pulsujący punkt to z pewnością ich pozycja. Obraz powiększył się i część krzyżujących się linii zastąpiły litery i cyfry. E-84, RR-72. Aygar znów nacisnął przycisk i ujrzeli sieć żółtych linii. To tu byli, w miejscu oznaczonym jako “wejście do tunelu dostawczego 66-43-V". - Dokąd mamy dojść?

- Nie mam pewności... - Póki nie wiedziała, kim są wrogowie, nie mogła też wiedzieć, gdzie powinni wyjść na powierzchnię, żeby wezwać Arly. I czy to w ogóle dobry pomysł. - A gdzie jest najbliższe wyjście na górę?

Czerwona kropka wydłużyła się, tworząc linię, która popełzła wzdłuż żółtej linii ich tunelu, po czym zrobiła się pomarańczowa.

- To znaczy “w górę". Kiedy będziemy musieli iść gdzieś w dół, zrobi się czerwona. - Brzmiało to sensownie.

- A więc chodźmy.

Pozwoliła mu prowadzić. Wiedział dobrze, jak używać mapnika. Ona nie miała o tym żadnego pojęcia. Chciała zapytać o skalę, ale zbyt długo już przebywali w jednym miejscu. Czuła na karku obecność pościgu.

- Gdybyś miał jeszcze jakieś zabawki oprócz światła i mapy, może zechcesz powiedzieć mi o tym? - Zabrzmiało to trochę bardziej jędzowate niż zamierzała.

- Przepraszam - powiedział. Naprawdę sprawiał wrażenie skruszonego. - Nie wiedziałem... Wszystko działo się tak szybko...

- Nie ma sprawy. Całe szczęście, że wybrałeś ten drugi rodzaj mapnika.

- Nie sądziłem, że będę go potrzebował. Rzadko się gubię. Ale Gerstan był taki miły. - Wzruszył ramionami.

Sassinak poczuła ukłucie niepokoju. Uczynny student, który przypadkiem zainteresował się cudzoziemcem?

- Opowiedz mi o Gerstanie - powiedziała, z trudem zachowując spokój.

Gerstan był “zupełnie jak Tim". Sassinak udało się przemil­czeć, co o tym sądzi, w nadziei, że Aygar się myli. Gerstan był też miły, otwarty i uczynny. Współczuł Aygarowi z powodu położenia, w jakim ten się znalazł. Bo Aygar, oczywiście, opowiedział mu wszystko o Irecie. Sassinak przełknęła to z trudem i słuchała dalej. Gerstan nauczył go korzystać z baz danych komputerów w bibliotece, a nawet pokazał, jak można obejść kody zabezpieczające.

- Doprawdy? - Sassinak starała się nie dać po sobie poznać, o czym naprawdę myśli. - Słyszałam, że to dosyć trudne?

Wyjaśnienia Aygara wcale jej nie uspokoiły. Gerstan, jak się okazało, miał wielu przyjaciół. Nigdy nie mówił, kim właściwie są, ale powiedział, że zajmują się przechwytywaniem i przesyła­niem danych.

- Jakich danych?

- Dokładnie nie mówił - Aygar odpowiadał opryskliwie, tak jakby po namyśle Gerstan nie wydawał mu się już tak uczynny. - Powiedział tylko, że gdybym potrzebował dostać się do baz danych, albo... uniknąć pętli, cokolwiek to znaczy, może pomóc. Mówił że to proste, kiedy się ma smykałkę. Potrafi dotrzeć aż do Parchandriego. Tak powiedział.

Zimny dreszcz przebiegł jej po plecach.

- Jesteś pewien? — zapytała, nim zdążyła ugryźć się w język.

- Pewien czego? — Aygar człapał przed nią, całkiem rozluźniony.

- Że powiedział “aż do Parchandriego"?

- Do Parchandriego. Tak, to właśnie powiedział. Czemu pytasz?

Obejrzał się na nią przez ramię. Sassinak miała nadzieję, że jej twarz wyraża jedynie chłodne zainteresowanie. Parchandri! Inspektor generalny Parchandri? On przecież powinien być w kwaterze głównej Floty. Ujrzała przed sobą, niczym ogniste litery jarzące się w powietrzu, to nazwisko i kod nadawczy, pochodzący zapewne z biura inspektora.

- Po prostu staram się to sobie jakoś poukładać w głowie - odpowiedziała Aygarowi, gdy znów zerknął na nią przez ramie.,

Czy powinna coś mu wyjaśnić? Musiał rozwiązać wystar­czająco dużo własnych problemów, poza tym on nie miał prawa znać sekretów Floty. Ale jeśli się coś stanie? Gwałtownie potrząsnęła głową. Jedyne, co się stanie to to, że zatańczy na grobie Parchandriego. Jeśli rzeczywiście on był winien śmierci Abego.

Co jakiś czas mijali klapy wiodące do bocznych odnóg po obu stronach, na górze, na dole. Na każdej widniał numer, lecz poza tym były identyczne. Gdyby nie mapnik Aygara, Sassinak nie miałaby pojęcia, w którą stronę iść.

Od paru chwil męczył ją cichy, jękliwy dźwięk. Nagle uświadomiła sobie, co to takiego. Skoczyła do przodu i dotknęła ramienia Aygara.

- Słyszysz? Wzruszył ramionami

- Planeta robi mnóstwo hałasu. W mieście naprawdę nie można niczego usłyszeć. A w każdym razie niczego ważnego.

- Jak daleko do miejsca, gdzie wychodzimy? - spytała Sassinak. Dźwięk wciąż narastał.

- Około pół kilometra, jeżeli dobrze odczytuję mapnik.

- To za daleko. - Rozejrzała się wokół i zobaczyła klapę zaledwie dwadzieścia metrów dalej, po tej samej stronie kolejki jednotorowej, tuż pod kablami. - Tędy.

- Ale po co?

Jęk przeszedł w pisk i Aygar poczuł na twarzy pęd powietrza. Natychmiast zerwał się i pognał w stronę wyjścia. Sassinak dogoniła go i pomogła mu otworzyć klapę. Zawył alarm, zabłysło pomarańczowe światło. Sassinak zdusiła przekleństwo. Jeżeli kiedykolwiek się stąd wydostanie, nigdy, przenigdy nie wróci już na planetę! Aygar przerzucał nogi przez otwór, ale Sassinak zauważyła drugi, pięć metrów dalej.

- Tamten też otworzę. Nie będą wiedzieli, którym po­szliśmy.

Ryk alarmu zagłuszał pisk zbliżającej się kolejki, ale zmiany ciśnienia powietrza mówiły same za siebie. Od lat nie zdarzyło się jej biec tak szybko. Dopadła pokrywy włazu, odrzuciła ją i skrzywiła się na dźwięk i pomarańczowy błysk kolejnej syreny. Z powrotem, do pierwszego włazu. Do środka. Aygar przytomnie odsunął się, by ją wpuścić. Szybkie szarpnięcie i pokrywa zamknęła się za nimi. Znów byli w ciemnościach. Wciąż słyszała wycie syreny. Z tej strony? Z tamtej? Z obu?

Schodząc po drabinie, znacznie dłuższej od poprzednich, w myśli czyniła sobie wyrzuty. Przecież nie wiedziała nawet, czy kolejka nie jest automatyczna. A jeśli nie, to mogła nie mieć okien ani czujników. Może wystarczyło stać spokojnie, czekając, aż przejedzie, a potem wyjść tam, gdzie wskazywał mapnik. Lecz co, jeśli...? Cóż, gdybanie w niczym nie mogło już pomóc. Wzięła długi, uspokajający wdech i powiedziała sobie, że nie powinna wpadać w panikę. Choć nic im się nie udawało, byli przecież żywi, cali i na wolności. To i tak nie byle co. Wtem dotknęła-nogą głowy Aygara. Dotarł do stóp drabiny.

- Nie mogę znaleźć klapy - jego głos rozbrzmiewał cicho w ciemnym, rezonującym przejściu. - Zapalę światło.

Sassinak zamknęła oczy i otworzyła je znowu, gdy powieki od wewnątrz zrobiły się różowe. Znajdowali się na dnie lekko zakrzywionego, prawie pionowego szybu. Ściany płynnie prze­chodziły w dno, bez śladu spawania. Aygar oddychał ciężko.

- Musi być jakieś wyjście... Musimy znaleźć wyjście!

- Znajdziemy.

Sassinak nie czuła się źle w tunelach i szybach, ale on przecież mieszkał w prawdziwej dżungli, zanim trafił na Zaid-Dayana. Jak na kogoś bez przygotowania radził sobie zdumie­wająco dobrze, ale ślepy szyb to już było za wiele. Aygar śmierdział strachem. Jego ręka drżała na jej stopie.

- Spokojnie - powiedziała opanowanym tonem, jakby przemawiała do zdenerwowanego rekruta na jego pierwszym rejsie. - Po prostu minęliśmy wyjście, to wszystko. Idź za mną, tylko spokojnie.

Nie musieli daleko wracać. Okrągła klapa widniała tuż nad nimi, naprzeciw drabiny, i łatwo było do niej dosięgnąć. Sassinak już dotykała zaworu, gotowa otworzyć klapę, gdy ktoś nagle pociągnął za nią z drugiej strony i oświetlił ich strumieniem jaskrawego światła.

- No, no - ochrypły głos wyrażał niewielkie zdziwienie. - Co my tu mamy? Tym razem nie policja...

Mrużąc oczy w ostrym świetle, Sassinak widziała zaledwie ciemny kształt odcinający się od jasnego tła i połysk w głębi cienkiej rury. Z pewnością była to broń.

- Ilu was jest? - zapytał głos.

Sassinak zastanawiała się, czy Aygar nie mógłby schować się w dole, ale uświadomiła sobie, że sparaliżował go napad klaustrofobii.

- Dwoje - odparła sucho.

- Wyłazić - zarządził głos.

Światło cofnęło się akurat na tyle, żeby ich wpuścić do środka. Sassinak wślizgnęła się przez właz nogami do przodu i znalazła się w poziomym tunelu. Otwór znajdował się na wysokości pasa. Za nią wyszedł Aygar. Jego opalona twarz pobladła, krople potu spływały mu z czoła. Starannie, jakby była na własnym okręcie, Sassinak zamknęła za sobą klapę i prze­kręciła zawór.

Naprzeciw nich stało pięć obdartych postaci w połatanych kombinezonach. Dwie dzierżyły coś na kształt broni zaczepnej piechoty, jedna miała nóż, przytroczony na sznurze z metalowych przewodów, kolejna trzymała wciąż oślepiające światło, ostatnia zaś opierała się o ścianę, spoglądając na nich jednocześnie z chciwością i obrzydzeniem.

- To wy włączyliście dzwonek na górze? - Ochrypły głos należał do opartej o ścianę postaci. Nie dało się odgadnąć, czy to kobieta, czy mężczyzna ukrywa się pod wieloma warstwami szmat.

- To niechcący - tłumaczyła się Sassinak. - Trochę się zgubiliśmy.

- Bardziej niż trochę. Zgaś światło, Jemi.

Reflektor zgasł i Sassinak zamknęła oczy, by przyzwyczaić wzrok do ciemności. Gdy znów je otworzyła, kobieta wpychała reflektor do plecaka. Strzelby nawet nie drgnęły. Sassinak też nie. Aygar wydał nieokreślony dźwięk, zbliżony do warknięcia. Pewnie spodobała mu się włócznia domowej roboty. Osoba, która do nich mówiła, odepchnęła się od ściany i stanęła przed nimi, patrząc im w oczy.

- Znasz jakiś powód, dla którego nie mielibyśmy was zarżnąć i oskubać na miejscu?

Sassinak uśmiechnęła się. To były przechwałki, a nie ostatecz­na decyzja.

- Narobilibyście hałasu - powiedziała. - Jeżeli ktoś za nami idzie...

- To prawda - warknęła jedna z uzbrojonych osób. Lufa przesunęła się o włos. - Lepiej idźmy stąd. Cór...

- Czekaj. Nie przypominacie śmiecia, który się tu zwykle znajduje. Na górze jest niezła zadyma. Kim jesteście?

- Czy wiecie, kto nas ściga? - Odpowiedziała pytaniem na pytanie Sassinak.

- Macie na karku siły systemowej federalnej policji bez­pieczeństwa i nie wiecie, kim są?

Zadrżała jak na dźwięk imienia Parchandriego. Do zadań systemowych sił bezpieczeństwa należała przecież ochrona rządu. Zakładała, że gonią ich najemnicy piratów planetarnych albo w najgorszym przypadku oddział policji miejskiej.

- Nie wiedziałam, że to oni. W pomarańczowych mun­durach?

- O, rany! Oddział przeciw zamieszkom. Drużyny specjalne. Dobra. Albo nam powiesz, kim jesteście, albo jesteście już martwi i nie dbam o żaden hałas.

Strzelby wciąż wycelowane były w jeńców, a właściciel włóczni z pewnością dobrze wiedział, jak jej używać.

- Komandor Sassinak - powiedziała. - Flota, kapitan krążownika Zaid-Dayan, w doku na orbicie...

- A ja jestem pokojówką królowej! Gadaj prawdę, albo...

- Ale to prawda! - wtrącił się Aygar. Oczy osoby prowa­dzącej przesłuchanie zwęziły się na dźwięk obcego akcentu. - Przywiozła mnie...

Sassinak trzymała dłoń na brzegu klapy. Wtem poczuła pod palcami odległą wibrację.

- Cicho! - powiedziała spokojnym, lecz rozkazującym tonem.

Wszelki ruch ustał. Cisza zdawała się dygotać.

- Zbliżają się. Czuję jakieś drżenia. Jej rozmówczyni zaklęła pod nosem.

- No to chodźcie! Szybko! Później was wymaglujemy - poleciła.

Pobiegli za nią wnętrzem chłodnej, pustej rury z szaro­zielonego metalu, wyłożonego czymś sprężystym. Pod ich nogami musiało się znajdować to, czemu w rzeczywistości służył tunel. Sass czuła za swoimi plecami obecność człowieka ze strzelbą, odczuwała też wzrastającą dezorientację i strach Aygara oraz ból we własnych nogach.

Prędko straciła orientację. Szli za szybko przez zbyt wiele szybów i tuneli, nie miała czasu, by się zatrzymać i ustalić pozycję. Zastanawiała się, czy Aygar orientuje się lepiej. Jego łowieckie doświadczenie mogło mu w tym pomóc. Dwa razy strzeliło jej w uszach. Musieli być głęboko pod powierzchnią planety. Są lepsze miejsca, pomyślała. Ale mimo wszystko pozostali przy życiu! A dawno już mogli być martwi.

Ich strażnicy zatrzymali się wreszcie. Dotarli do przypomi­nającego stodołę, dobrze oświetlonego pomieszczenia kończącego tunel. W jednym kącie skrzynki i metalowe beczki piętrzyły się aż do niskiego sufitu. Poszarpane koce i sterty szmat znaczyły na podłodze miejsca do spania. Powgniatane plastikowe pojemniki zawierały wodę i pożywienie. Kilka śpiących postaci leżało na środku, inni kulili się w grupkach, jeszcze inni krążyli niespokoj­nie. Szmer głosów ustał i Sassinak ujrzała zwrócone ku przyby­szom blade twarze, zesztywniałe ze strachu i gniewu.

- Mamy parę mieszczuchów - powiedziała przywódczyni, grupy. - W tym ponoć kapitana Floty.

Odpowiedzieli ochrypłym śmiechem, raczej wymuszonym niż radosnym.

- To ten bysio? — spytał ktoś.

- Nie, ta damulka. - Choć nigdy dotąd nie słyszała tego słowa w charakterze obelgi, Sassinak nie miała wątpliwości, co teraz się w nim kryło. - Miała policję na karku i nawet nie wiedziała, co znaczy pomarańczowy mundur.

Grubokościsty mężczyzna, którego potężny szkielet okrywało zbyt mało ciała, wzruszył ramionami i podszedł bliżej.

- To normalne dla kogoś spoza planety. Może ona rze­czywiście nie jest stąd.

- Spoza planety? Może, ale żeby od razu z Floty? Tamci nie szwendają się po piwnicach, nie ruszają się ze swych ślicznych statków, żeby nie ubrudzić sobie rączek. Siedzą sobie na górze, czyści i wolni, i pozwalają nam gnić w niewoli, i tyle! - Przywódczyni grupy soczyście splunęła pod nogi Sassinak, po czym posłała jej krzywy uśmiech.

- Przypuszczam, że poznałam niewolę równie dobrze, jak większość z was - powiedziała Sassinak cicho.

- Udając, że tępisz handlarzy i biorąc łapówki Parchandriego? - Tym razem odezwał się ktoś inny - chudy, zgarbiony człowieczek o twarzy pokrytej siatką blizn.

- Byłam w niewoli - odparła Sassinak. Zapadła cisza. Ich twarze wyrażały zdziwienie. To moja jedyna Szansa, pomyślała. Przenosiła wzrok z jednej pary oczu na drugą, powoli kiwając głową, skupiając na sobie ich uwagę. -Tak, to prawda. Jako dziecko, przeżyłam najazd na rodzinną kolonię. Widziałam śmierć moich rodziców. Trzymałam w ramionach martwe ciało siostry.

Nigdy już nie zobaczyłam młodszego brata. Był za mały i zo­stawili go... - Jej głos drżał po tylu latach nie mniej niż wtedy. Starała się jednak mówić spokojnie. - A ja zostałam niewol­nicą. - Umilkła na chwilę rozglądając się po twarzach. Wrogość znikła, nie byli już tak pewni siebie. - Trwało to parę lat, nie wiem dokładnie, ile. Potem Flota odbiła statek, na który mnie sprzedano, i tak dane mi było skończyć szkołę, pójść na Akademię, no i wreszcie samej uganiać się za piratami. Oto skąd znam niewolę.

- Jeśli to prawda, to właśnie dlatego ściga cię policja.

- Ale dlaczego mielibyśmy ci wierzyć?

- Bo mówi prawdę - odezwał się Aygar. Wszyscy popat­rzyli na niego, a Sassinak ze zdziwieniem stwierdziła, że się czerwieni. - Przybyła na mój świat, na Iretę. Przywiozła mnie tu swym krążownikiem na rozprawę.

- A ty oczywiście urodziłeś się niezdolny do kłamstwa? - spytała kobieta-herszt.

Aygar omal nie wybuchł. Sassinak podniosła dłoń w nadziei, że usłucha jej uspokajającego gestu.

- To mój pierścień z Akademii - rzekła, zdejmując go z palca i wyciągając -przed siebie. - Imię jest wyryte w środku, a data ukończenia szkoły na zewnątrz.

- Sas-si-nak - powoli czytała przywódczyni. - No tak, jest to pewien dowód, nie wiadomo tylko na co.

Sassinak odebrała jej pierścień. Przywódczyni nie zdążyła zareagować, gdyż z tunelu wybiegł człowiek z płaską czarną walizką, która mogła zawierać podsłuch telefoniczny. Podszedł do swej przełożonej i nie tracąc czasu, zaczął mówić:

- Policja nadała do wszystkich stacji, że szukają zdrajcy, kapitana Floty imieniem Sassinak i dużego faceta w cywilu. Zamordowali niejakiego Coromella, admirała...

Przywódczyni odwróciła się do Sassinak. Przybysz najwyraź­niej dopiero ich zauważył, bo oczy rozszerzyły mu się ze zdumienia.

- Czy to prawda?

- Nie.

- Co znaczy nie? Nic zabiliście nikogo, czy nie zabiliście Coromella?

- Nie zabiliśmy nikogo, a zabity nie jest Coromellem.

- Skąd...

Sassinak uśmiechnęła się.

- Mieliśmy spotkać się z admirałem Coromellem, kiedy mężczyzna w jego wieku i o równie władczej postawie usiadł koło nas i natychmiast potem ktoś inny podziurawił mu głowę. Wyszliśmy w pośpiechu i od tej pory mamy same kłopoty. Morderca może myśleć, że to był Coromell. Udowodnienie, że to nie on, wymaga dokładnej autopsji. Albo pokazania się praw­dziwego Coromella. Nie wiem, kto i po co przysłał tam fałszywego admirała, ani kto i dlaczego go zabił. Chyba że po prostu chcieli podłożyć nam świnię. Zeznania Aygara i moje mogą się okazać decydujące dla zbliżającej się rozprawy.

Puste spojrzenia mówiły, że nikt nie słyszał o procesie albo też był im całkiem obojętny.

- To jest Aygar? - zapytał przybysz. - Jego też ścigają. Pokój wypełnił szmer rozmów. Nikt nie patrzył Sassinak w oczy. W powietrzu wyczuwała wręcz strach.

- Wspomnieliście nazwisko Parchandri - odezwała się znów zdobywając ich zainteresowanie. - Kim jest ten Pa­rchandri?

Ku jej zdziwieniu, prowodyrka zatrzęsła się ze śmiechu.

- Dobre sobie! Kim jest “ten" Parchandri? Równie dobrze można spytać, kim jest który Parchandri. Jeżeli jesteś z Floty i nigdy nie zetknęłaś się z...

- To możliwe, jeśli była niewolnicą - wtrącił grubokościsty mężczyzna i zwrócił się do Sassinak. - Parchandri są wielką rodziną, dorobili się na służbie cywilnej i we Flocie tak, jak Paradeni na handlu. Łapówki, szantaże, porwania, wywracanie prawa podszewką na zewnątrz... i zbieranie forsy to ich główne zajęcie.

- Wiem, że jeden jest inspektorem generalnym - powie­działa wolno Sassinak.

- Ach, ten. Tak, ale jest ich więcej. Nawet w samej Flocie. W inspektoracie generalnym siedzi ich aż trzech, dwóch w re­krutacji i pięciu w dziale osobowym. To trzon rodziny: ci, którzy noszą nazwisko Parchandri. Zostają jeszcze kuzyni i wszyscy używający innego nazwiska. W EEC znajduje się prawdziwe gniazdo Parchandrich, kontrolują wszystkie podania z kolonii i tym podobne. Jest też Parchandri w systemowych siłach bezpieczeństwa. A głowa rodziny zasiada we władzach układu centralnego, żeby Rada przypadkiem nie weszła klanowi w drogę.

Jego sposób mówienia dodawał całemu sprawozdaniu realno­ści. Sassinak spytała o pierwszą rzecz, która przyszła jej do głowy.

- Czy coś ich wiąże z Paradenami?

- Jasne. Ale nie są to związki krwi. Bardzo uważają na mieszane małżeństwa i inne rzeczy trafiające do komputera, mimo że mają ludzi w centrum danych. Powiedzmy, że ród Paradenów chce założyć gdzieś kolonię, ale są na końcu listy. Okazuje się, że inne zgłoszenia się gubią, albo coś jest z nimi nie tak. Skargi na placówki Paradenów też jakoś łatwo znikają.

- Czy inne rodziny też w tym tkwią? - Sassinak spo­strzegła porozumiewawcze spojrzenia. Czekała. W końcu dowo­dząca przytaknęła.

- Owszem. Choć nie wszystkie wielkie rody. Chińczycy trzymają się od nich z daleka, nie jest im do niczego potrzebne. Za to kilka mniejszych rodzin, głównie tych zajmujących się transportami, bierze udział w spisku. A kiedy raz się w to wejdzie, trzeba iść na całość. Parchandri nie lubią tchórzy. Dzieją się różne rzeczy. - Wzięła głęboki oddech. - Ale pytasz o kwestie, o których nie wszystko wiem. Mówisz, że byłaś w niewoli, a Flota cię ocaliła, więc do nich dołączyłaś.

- Zgadza się.

- A czy słyszałaś kiedyś w niewoli o... pewnej grupie? O ludziach, którzy wiedzieli to i owo? Sassinak skinęła głową.

- Samizdat - powiedziała bardzo cicho. Napięta twarz przywódczyni rozluźniła się.

- Zaryzykuję. - Szeroka, silna ręka uchwyciła jej dłoń w mocnym uścisku. - Jestem Coris. A moja żona świeciła ci w oczy. - Odsłonił zęby w uśmiechu. - Dałaś się nabrać?

- Nabrać?

- Tym wszystkim szmatom. Staramy się ukryć naszą tożsamość. W policyjnych raportach opisywano mnie zwykle jako “lekko otyłą kobietę w średnim wieku, średniego wzro­stu". - Zaczął wyciągać spod kombinezonu kłęby szmat, stając się coraz szczuplejszy i coraz bardziej męski. Spod peruki, podobnej do tych, które Sassinak widziała w sklepie, wyjrzała lekka łysina. - Nie zwracają uwagi na kobiety plączące się po tunelach. Choć ty, komandor Floty, możesz przyprawić ich o apopleksję...

- Mam taką nadzieję - odrzekła Sassinak. Nie była pewna, co sądzić o kimś, kto tak radośnie udawał, że jest przeciwnej płci. - Ale jestem... cokolwiek zdezorientowana.

Coris zatrząsł się ze śmiechu.

- Zdziwiłbym się, gdyby było inaczej. Siadajcie i skosztujcie specjałów tutejszej kuchni i dobrego wina, to pogadamy.

Zaprowadził oboje do wolnej sterty koców. Usiedli. Sassinak z ulgą wyciągnęła obolałe nogi.

Specjały tutejszej kuchni" okazały się prawie pozbawioną smaku kremową papką.

- Prosto z przetwórni - wyjaśnił ktoś. - Znacznie łatwiej to dostać, zanim dodadzą aromatów i zagęszczaczy... Paskudne, ale pożywne.

Wino" było wodą zaczerpniętą z głównego wodociągu, letnią, lecz zdatną do picia.

- Opowiedz nam swoją wersję wydarzeń - poprosił Cor. Sassinak przełknęła ostatnią porcję papki i przepłukała gardło wodą. Obdarte postacie leżące wokół w swobodnych pozach

przyglądały jej się z uwagą.

- A jeśli nas szukają? - spytała. - Czy nie powinniśmy?... Machnął lekceważąco ręką.

- Jasne, że szukają, ale nie mijali jeszcze żadnego z naszych czujników, a poza tym wystawiamy warty. Śmiało.

Sassinak złożyła krótkie sprawozdanie z wydarzeń, które miały miejsce od chwili, gdy odebrała wiadomość od Coromella. Postępowała wbrew wszelkim przepisom, ale uznała to za konieczne. Na wypadek gdyby zginęła na planecie, nie żeby miała taki zamiar, ktoś musiał znać prawdę. Słuchali uważnie, nie przerywając, póki nie usłyszeli ojej wizycie w domu publicznym.

- Poszłaś do Vanlis?! - Ich głosy wyrażały zarazem zaskoczenie i gniew.

- Nie wiedziałam, co to za miejsce - przyznała Sassinak, starając się, by nie zabrzmiało to nazbyt krytycznie. - To były po prostu najbliższe drzwi, a ona bardzo nam pomogła.

Opowiedziała o dziwnej reakcji kobiety na imię “Fleur". Czuła wzrastające napięcie otaczających ją ludzi. Nikt się jednak nie odezwał, więc ciągnęła swą opowieść aż do chwili “pochwycenia" ich przez gospodarzy.

- Oj, będą kłopoty - mruknął pod nosem Coris, który stracił gdzieś całą swoją pyszałkowatość.

- Przykro mi.

Naprawdę było jej przykro, choć nieapetyczne pożywienie, woda i krótki odpoczynek zrobiły swoje. Spojrzała na Aygara, który w zamyśleniu skubał plaster na twarzy. Rana chyba przestała go już boleć.

- Jesteś jak nić zszywająca z sobą fragmenty, których, mieliśmy nadzieję, oni nigdy nie skojarzą - cicho powiedziała Jemi. Żona Corisa była szczupłą blondynką. Wyglądała starzej niż Sassinak i Coris, ale mógł to być skutek rozlicznych zmartwień. - Sklep Eklaryka... Vanlis... Fleur... Samizdat... To nie są głupcy. Połączą wszystko w całość, gdy tylko będą mieli czas się zastanowić. Mam nadzieję, że Vanlis ostrzegła Fleur. W przeciwnym razie...

Nie musiała kończyć. Sassinak zadrżała. Czuła, jak ich zainteresowanie przemienia się w strach i wrogość. Naraziła ich kruchy los na niebezpieczeństwo. To było takie głupie! Przecież przeczuwała kłopoty! Wiedziała, że nie należy pędzić w nieznane na spotkanie admirała, skoro jego podwładni twierdzili, iż udał się na polowanie. Przez jej głupotę zginą teraz oboje, a z nimi ci ludzie, którzy już wystarczająco dużo wycierpieli. A jej okręt? Wizja Zaid-Dayana zawieszonego na orbicie, wielkiego i potęż­nego, sprawiła, że łzy stanęły jej w oczach. NIE!

Nie miała zamiaru tu zginąć, nie zamierzała pozwolić Parchandrim i Paradenom na ich nędzne knowania. Była koman­dorem Floty, do ciężkiego diabła, i najwyższy czas zacząć się odpowiednio zachowywać! Dobrze znane uczucie pewności podziałało na nią otrzeźwiająco. Jej umysł rozjaśnił się jak ciemny statek, na którym jedno po drugim zapalają się światła. Raport o stanie statku: zasoby, personel, wyposażenie, pozycja wroga...

Nie czuła zmiany; dopiero dziwny wyraz na zwróconych ku niej twarzach uświadomił jej, co się stało. Wpatrywali się w nią, jak gdyby zamiast poplamionego kombinezonu miała na sobie swój biały mundur. Ich reakcja dodała jej animuszu.

- A zatem... - Pewność w jej głosie mogła zaimpono­wać. - Niech szykują dla siebie trumny!




ROZDZIAŁ PIĘTNASTY


Dupaynil wpatrywał się w ścianę naprzeciwko swojej koi z myślą, że nazwa statku jest mocno przesadzona. Przestrzeń życiowa na Wielkim Szczęściu sprowadzała się do tej przylegającej do kanalizacji klitki, przy której spartański forpik Szpona wyglądał jak salon, i do dodatkowej nieumeblowanej kabiny, w której mógł jeść; gimnastykować się i zażywać innych rozrywek, gdyby takowe przyszły mu do głowy. Panowała opinia, że Seti po­zbawieni są poczucia humoru. Nie zgadzał się z tym. Uwagi komisarza o “skromności i umiarkowaniu", które wiązać się miały z podróżą, świadczyły co najmniej o subtelnym poczuciu ironii.

Przed odlotem odbył krótką, bezowocną rozmowę z am­basadorem. Attache Floty, który podczas rozmowy czaił się na drugim planie, wyglądał na niezmiernie zadowolonego z siebie. Pan ambasador nie widział powodu, dla którego miałby przekazać jakieś wiadomości od Floty do układu centralnego Federacji, skoro Dupaynil sam się tam udawał. Nie rozumiał, po co powielać informacje. Czy Dupaynil sugeruje, że Seti, sprzymie­rzeńcy Floty, mogą przeszkodzić mu w dostarczeniu wiadomości? To ciężkie oskarżenie, którego nie radziłby Dupaynilowi wyrażać na piśmie. I, niestety, Dupaynil nie mógł odbyć ostatniej rozmowy z Panisem. Ten lekkomyślny młody człowiek nie posłuchał ambasadora i wyruszył już w nieznanym kierunku.

Dupaynil pomyślał, że jeśli którykolwiek z dyplomatów jest na żołdzie spiskowców, to właśnie ambasador. Nie mógł być przecież aż tak głupi! Chociaż, gdy się popatrzyło na tę zaczer­wienioną twarz i mętne oczy... Spojrzał na attache Floty i prze­chwycił porozumiewawcze spojrzenie rzucone sekretarce am­basadora. No tak. Seti zapewne dostarczali prochów, którym podwładni karmili ambasadora, żeby się w nic nie wtrącał.

A już sądziłem, że kłopoty się skończyły, pomyślał Dupaynil, czyniąc ostatni nienaganny ukłon i wycofując się, żeby przygo­tować bagaże do długiej podróży. Nie zdziwiło go wcale, że żadna z rzeczy, o które poprosił attache, nie była możliwa do uzyskania.

Teraz, kiedy statek Setich unosił go nie wiadomo dokąd, miał czas na zastanowienie się nad podejrzeniami dotyczącymi powol­nego trucia ambasadora. Ani przez chwilę nie wierzył, że lecą do układu centralnego. Z trudem wstał i przeszedł do kabiny gimnastycznej. Cokolwiek miało go spotkać, lepiej żeby był w dobrej formie. Ściągną) mundur, który nosił ze względu na wymogi reprezentacji, i zaczął wykonywać zestaw ćwiczeń zalecanych oficerom Floty. Wymyślony, o ile pamiętał, przez emerytowanego sierżanta z intendentury marynarki, który potem został konsultantem przy produkcji filmów przygodowych. Istnieje w końcu określona liczba sposobów, na które można zginać się, rozciągać i skręcać. Właśnie zaczął się pocić, gdy usłyszał beknięcie interkomu.

- Du-pay-nil. Przygotować się na inspekcję oficera ochrony.

Oczywiście wybrali najwłaściwszy moment. Dupaynil posłał serdeczny uśmiech błyszczącemu obiektywowi kamery podglądowej i podwójnym saltem w tył przeniósł się do ciasnej toalety. Nie było tu rzecz jasna prysznica. Podmuch gorącego powietrza, potem strumień drobnego piasku i znów gorący podmuch. Gdyby tylko miał łuski, jak porządna jaszczurka... Każdemu Seti wystarczała taka toaleta. On jednak, lepki i zapiaszczony, czul się dość paskudnie. Opuści ten statek, pachnąc jak wykopalisko kloaczne z któregoś z niereformowalnych światów pogranicza... Z pewnością to właśnie było ich zamiarem.

Nie skończył jeszcze zapinać munduru, gdy otworzył się właz do kabiny i w otworze ujrzał potężny pysk jednego z Setich. Mieli takie wyczucie czasu! Zawsze, gdy gimnastykował się lub korzystał z toalety, zapowiadano inspekcję. Jakkolwiek szybko starał się ubrać, ktoś zawsze wchodził, zanim skończył. Dziwne, że nie przerywali mu snu ani posiłków. Dobre i to, pomyślał prawie z wdzięcznością.

- Aaaaa... Khhomandooozze... - Oficer Ochrony miał szczerbę między przednimi zębami, po której Dupaynil nauczył się już go poznawać. - Tssseba psseprowaaziić prówwę tssiś-śnienia.

Robili to co kilka inspekcji, rzekomo po to, by upewnić się, że jego kombinezon ciśnieniowy działa bez zarzutu. Znaczyło to, iż musiał wcisnąć się w to świństwo na kilka dusznych chwil, kiedy to wypompowali powietrze z kabiny i kombinezon wydymał się wokół niego jak balon. Stroju nie wybrał sobie sam. Attache Ploty poinformował go z uśmiechem, że jest to jedyny w am­basadzie kombinezon tego rozmiaru.

Wijąc się i wiercąc, wcisnął się w kombinezon, świadomy rozbawienia Setiego. Seti stawiali czoło niebezpieczeństwom podróży kosmicznych bez skafandrów ciśnieniowych. Trzymali co prawda kombinezony dla tych, którzy pracowali na zewnątrz statku, nie widzieli jednak potrzeby zabierania skafandrów dla całej załogi. Miało to swój sens. W większości przypadków uszkodzenia kadłuba na jednostkach Floty, załoga i tak nie zdążyła ich włożyć. A oprócz tego każdy Seti byłby zhańbiony, próbując oszukać los. Mimo wszystko Dupaynil był zadowolony, że ma ten kostium, choć Seti uznali go za jeszcze jeden przykład niższości istot ludzkich.

Zamknął hełm i sprawdził szczelność przebiegającego od gardła do krocza szwu. Kombinezon był wyposażony w wewnęt­rzny nadajnik, który pozwalał mu porozumiewać się z Setim. Tym razem słuchał instrukcji oficera ze zdumieniem.

- Mam przyjść na mostek?

Seti nigdy nie zapraszali ludzi na mostek swych okrętów. Żaden człowiek nie widział nigdy urządzeń nawigacyjnych największych hazardzistów kosmosu, które pozwalały im pozo­stawać na łasce przypadku, stosując się jednocześnie do rozkładu lotów.

- Natychmiast.

Dupaynil szedł za nim, pocąc się i sapiąc. Nie potrzebował tego kombinezonu. Seti utrzymywali na statku znośną - cóż, że smrodliwą - atmosferę. Niewątpliwie chcieli dodać mu śmiesz­ności. Nieraz słyszał, co Seti sądzą o ludzkiej postawie wypros­towanej. Dotarły do niego wieści, jakoby obstawali przy tym kostiumie, aby oszczędzić sobie zniewagi, jaką stanowił dla nich zapach człowieka.

Mostek nie przypominał w niczym mostków na podobnej wielkości okrętach Floty. Było to trójkątne pomieszczenie (miejsce na ogony, zrozumiał nagle) o obitych tkaniną ścianach, wyłożone grubym dywanem, w ogóle nie kojarzące się ze statkiem. Dwóch Setich, z których jeden miał błyszczący pierścień na szyi i ornament na ogonie, oznaczający podobno stopień kapitana, pochylało się nad okrągłym, wypolerowanym stolikiem, rzucając wielościennymi kośćmi, podczas gdy jeszcze jeden stał w kącie, recytując listę nie powiązanych ze sobą liczb. Dupaynilowi ciasno było między stolikiem a klapą wejściową, która przed chwilą zamknęła się za nim. Seti ignorowali go, więc on zdecydował się zignorować ich brak uwagi i postanowił zrozumieć zasady tej dziwnej gry.

Kości lądowały poziomo, jedną ścianką do góry. Czasem spadały trzy na raz, ale najczęściej rzucali dwiema. Nie rozpo­znawał namalowanych na nich znaków. Z miejsca, w którym stał, widać było trzy lub cztery ścianki każdej kości i Dupaynil zabawiał się, próbując odkryć znaczenie zielonych zygzaków z czymś na kształt ogona na końcu. Przez chwilę wszystkie trzy kości miały coś takiego na wierzchu. Fioletowa plamka, czerwony obwód kwadratu, żółta plamka, dwie niebieskie kropki... Kości unosiły się i spadały, lekko podskakując aż do zupełnego bezruchu. Znowu zielone zygzaki, a na innych ściankach fioletowe i niebies­kie kropki, i znów czerwone puste kwadraty.

Wykrzykujący numery Seti milczał od dwóch kolejek. Dupa­ynil zaczął mu się przyglądać, zaciekawiony, jakie też znaczenie może mieć czerwona plamka na śliniakowatym kawałku materiału wokół jego szyi. Gdy z powrotem spojrzał na stół, znów panowały tam zielone zygzaki.

To dziwne. Z pewnością nie sprowadzili go tu, by przyglądał się nocnym uciechom kapitana. Popatrzył uważnie. Po kolejnych dwóch rzutach nie miał wątpliwości. Kości były trefne. Raz po raz wypadały zielone zygzaki. Więc po co nimi rzucać? Rozważył kilka możliwości. Przypuszczalnie to w ogóle nie był mostek. Kilku znudzonym oficerom zachciało się po prostu zwabić zdanego na ich łaskę człowieka. Czwarta kość dołączyła do trzech w powietrzu; wypadły po trzykroć zygzaki i fioletowa plama.

Głowy trzech Setich obróciły się jednocześnie w jego stronę. Otworzyli swe zębate paszcze. Zadrżał. Jeśli uznali, że przynosi im pecha...

- Aachhh, człowiek! - W głosie kapitana, który usłyszał w głośniku kombinezonu, brzmiał tylko zwyczajny akcent Setich. - Mówiono roi, źże przysssłano tu pana szczęśśliwym trafem. To szszczęście wciąż trwa. Gdy pana opuśści, powiemy mu, chhoć to dla nasss niebezpieczne.

Dupaynil nie mógł się ukłonić, gdyż kombinezon uciskał mu brzuch i boki.

- O najjaśniejszy zwiastunie szczęścia - zaczął, tak bowiem brzmiała część tytułu kapitana. - Jeżeli los sprzyja, abyś wyjawił swą bezcenną wiedzę, moje szczęście zaprawdę nie zna miary.

- Zaprawdę - Kapitan osiadł na masywnych tylnych nogach i zakłapał szczękami. Oznaka rozbawienia, jak przypo­mniał sobie z lektury Dupaynil. Każda rasa śmieje się inaczej. - Zatem, szszczęśśliwcze, zobaczymy, jak nazwiesz Swoje prze­znaczenie, gdy dowiesz się wszyssstkiego. Przybędziemy wcześśniej, niż myśśślałeś. A przybędziemy w sile.

To nie może chyba znaczyć tego samego, co znaczyłoby w ustach człowieka, pomyślał Dupaynil.

- Czy chhhwytasz pierśścień prawdy z rzuconych śświecideł? - zapytał Seti. Dupaynil usiłował przypomnieć sobie, co to znaczy, a kapitan mówił dalej. - Ujrzyszsz upadek sswojego niesssnego admirała, co rzucił twój los przeciw mądrośśści Sęka w osobie komisarza handlowego, i ujrzysz upadek waszej Floty... I całej Federacji, i wszystkich tych hord, które cenią pewność ponad świętą szansę. Będziesz patrzył z okrętu flagowego naszej floty, który jest niezwyciężony, póki szczęście mu sprzyja. A potem, o człowieku, posmakujemy twojego ciała, woniejącego dymem klęski. - Potężny pysk kapitana uderzył o szybkę hełmu Dupaynila.

Uchodząc przed niezadowoleniem Sassinak na pokład statku spiskowców, trafił z deszczu pod rynnę, ale teraz naprawdę zalały go fale potopu. Jeśli to rzeczywiście los, zostanie fatalistą. Gorzej już być nie mogło. Miał nadzieję, że Seti nie potrafili wyczuć strużek potu, które spływały mu po plecach. On sam czuł przygnębiający odór swojego strachu. Odezwał się jednak obojęt­nym głosem.

- Jak możecie być pewni przeznaczenia, rzucając kości? - Nie myślał tego, rzucił po prostu pierwsze słowa, które przyszły mu do głowy, ot, czcza ciekawość.

- Ahhh... - Ogon kapitana cicho uderzał w podłogę, ornament na nim pobłyskiwał. - Nie prośby, nie argumenty, lecz rozum. Los jest pomyśśślny, odpowiem.

Wyjaśnienie tego procesu brzmiało tak zawile, jak Dupaynil mógł się tego spodziewać po osobniku obcej rasy. Przypadek jest święty i tylko ci, którzy wyzywają los, godni są szacunku, ale ryzyko zawarte w poszczególnych przedsięwzięciach określa stopień dodatkowego ryzyka, do którego Seti czują się zobowią­zani, a które prowokują za pomocą kości lub generatora przypad­kowych liczb. “Chwalebny Chaos", jak nazwał ów nieokreślony stan, w którym statki przemieszczają się z prędkością nadświetlną, jest wystarczająco niepewny, by dodatkowe ryzyko uznać za zbędne. Dlatego kości, które rzucają na znak szacunku, są sfałszowane, co pozwala bogom przeznaczenia wtrącić się, gdy uznają to za stosowne.

- Podobnie wojna - ciągnął kapitan - ma swe niepewno­ści, tak więc na polu walki wartościowy dowódca kieruje się własną wielką mądrością albo intuicją. Czasami korzystamy z kości lub bierek w geście odwagi, którą wszyscy szanują, lecz im więcej zależy od bitwy, tym mniej to prawdopodobne. Lecz ty... - Uśmiech pełnej zębów paszczy nie podniósł Dupaynila na duchu. - Ty to co innego. Osąd był tak pewny nieszczęścia, że nie mamy szansy na umieszczenie cię w rzucie monetą. Jako że szczęście sprzyjało ci w kościach, daję teraz chaosowi szansę, by nas zniszczył. Powiedziałem ci o naszych planach. Pytaj, o co tylko zechcesz. Nie wrócisz już do swej kajuty.

Dupaynil starał się nie myśleć o perspektywie posłużenia jako obiad Setich. Skoro wolno mu pytać, to z tej możliwości skorzysta.

- Czy to przedsięwzięcie jest czystym przypadkiem, czy też wywołała je jakaś zmiana w polityce Federacji?

Kapitan wydał z siebie niezrozumiały ryk i zaczął wygłaszać długą, zagmatwaną tyradę na temat sprzymierzeńców Setich z Federacji. Ludzie-ciężkoświatowcy, jako ofiary wymuszonych manipulacji genetycznych, zasłużyli na współczucie Setich. A poza tym kilku ciężkoświatowców wykazało się prawidłową postawą, stawiając wszystko na los, na przykład wchodząc do Sali Dysput przez Drzwi Honoru. Niektórzy ludzie to hazardziści, jak choćby pewni przedsiębiorcy, ryzykujący swą fortuną, by założyć kopalnię czy kolonię, i to Seti potrafią uszanować. Na przykład Paradenowie zasłużyli na to, by składać jaja (Dupaynil nie wiedział, jak skomentowałyby to eleganckie damy z tego rodu). Lecz większość ludzi wybiera pewność. Są urodzonymi niewolnikami i zasługują na najgorsze.

Jeśli zaś idzie o inne sprzymierzone rasy... Kapitan splunął z obrzydzeniem, na szczęście daleko od Dupaynila. Tchórzliwi Weftowie, zmiennokształtni, którzy nie odważą się dłużej tkwić w jednej formie... Bronthinowie trzymający się ma­tematycznych ograniczeń chaosu i przypadku, uwielbiający analizy statystyczne... Ryxi, którzy nie zasłużyli na to, by składać jaja, bo nie tylko regulują płeć swych piskląt, ale do tego wykonują operacje chirurgiczne na jajkach. Seti mają przynajmniej tyle uczciwości, stwierdził kapitan, by zostawić jaja w spokoju i godnie znosić konsekwencje wylęgu. Z kolei Ssli zmieniali się z ruchliwych larw w formy przywiązane na całe życie do jednego pojemnika, bojąc się stawić czoło losowi.

Dupaynil już otwierał usta, chcąc powiedzieć, że Ssli latający na statkach kosmicznych po całym wszechświecie z pewnością nie są skazani na życie w jednym miejscu, lecz w porę przypo­mniał sobie, że nie wszystkim wiadomo o tym, iż Flota umieszcza Ssli na swych okrętach. Spytał więc tylko:

- A Thekowie?

Tym razem ogon kapitana uderzył w podłogę z taką mocą, że aż zadrżał jego misterny ornament.

- Thekowie! - ryknął. - Te obrzydliwie regularne kształ­ty geometryczne, wszystkie takie same, bez wyboru, bez szansy na przypadek, ohydne... - Wzburzony kapitan przeszedł na dialekt Setich, z którego Dupaynil nie rozumiał ni słowa. Wreszcie uspokoił się i zerknął złośliwie na człowieka. - Mam szczęście, że ty, biedaku, znajdziesz się w mojej misce, bo mnie strasznie irytujesz. Znikaj stąd.

Nie miał możliwości zniknąć o własnych siłach, ponieważ kapitan wezwał strażników, którzy chwycili go pod ramiona i zaciągnęli przez dziwne korytarze o wiele szybciej, niż sam zdołałby pobiec.

Gdy wreszcie przystanęli i puścili go, znalazł się w ciasnym pomieszczeniu pełnym przedstawicieli różnych ras. Bronthin zajmował najwięcej miejsca swoim wielkim korpusem konia i ogromną głową. Dwóch Lethinów trzymało się razem jak ogromne żółte rzepy, które zresztą bardzo przypominali. W rogu kulił się Ryxi, czyszcząc i wygładzając piórka, w przezroczystym pojemniku zaś pływały dwie larwy Ssli. Na jednej ze ścian znajdował się ekran migoczący chorobliwym fioletem, bo tylko tyle mógł pokazać monitor zewnętrzny w locie FTL. Obok widniała dysza, z której dobywały się różne gazy składające się na powietrze, niezbyt przyjemne, lecz dające się wdychać.

A więc Seti zebrali sobie całą kolekcję obserwatorów różnych ras, żeby się przed nimi przechwalać? Ciekawe, kto reprezen­towałby ludzi, gdyby nie zjawili się Dupaynil i Panis? Chyba nie attache Roty. Może ambasador? I czy oni wiedzą, co tu się dzieje? Ostrożnie uchylił hełm i pociągnął nosem. Lekki zapaszek siarki, może zbyt wiele wilgoci i ciepła, no i ani śladu prysznica. Westchnął w duchu, ściągnął hełm z głowy i pozdrowił swych nowych towarzyszy.

Nikt nie odpowiedział. Ryxi otworzył nieco dziób, co - jak Dupaynil pamiętał z podręczników - oznaczało coś w rodzaju “Spadaj, nie chcę z tobą gadać, chyba że masz forsę". Nie mówił językiem Bronthinów (jak zresztą żaden człowiek), a poza tym ci krępi niebiescy matematycy i tak woleli równania od innych sposobów wyrażania myśli. Lethini w ogóle nie potrafili komu­nikować się głosem; porozumiewali się ze sobą substancjami chemicznymi, z biołączy zaś mogli korzystać tylko w grupie liczącej co najmniej ośmiu osobników. Zostawały larwy Ssli, które bez biołączy w ogóle nie miały głosu. W dodatku nikt nie wiedział, jaką inteligencją potrafią wykazać się larwy. W Akade­mii Floty uczono je podstaw teorii nawigacji, lecz Dupaynil nie miał pojęcia, w jaki sposób porozumiewają się ze swymi instruktorami.

Mógł spróbować napisać im jakąś wiadomość, lecz nie miał nawet czym i na czym pisać. Seti nie przynieśli mu bagażu z kabiny, miał więc tylko ubranie i kombinezon ciśnieniowy.

Nie jest aż tak źle, powiedział sobie, próbując podnieść się na duchu. Seti jeszcze ich nie zabili. I chyba nie chcą ich zagłodzić, choć ta gruda siarki może na długo nie wystarczyć przyczepionym do niej Lethinom. Znalazł kran z wodą oraz szafeczkę z miskami o dziwnych kształtach. Nalał sobie wody i wypił ją. Ktoś trącił go w ramię. Bronthin patrzył smutno na miskę, wydając niski, przeciągły mruk.

Aha! Bronthinowie nie potrafili radzić sobie z małymi przedmiotami! Nalał obcemu wody i przytrzymał miskę w górze. Skończywszy pić, Bronthini oblizał się szorstkim fioletowym językiem, rozsiewając lekko słodki zapach. Z drugiej strony sali rozległ się nerwowy pisk. To Ryxi wstawał z posadzki, rozpo­ścierając skrzydła i stawiając pióra na sztorc. Dupaynil zrozumiał to jako prośbę i napełnił wodą kolejną miskę. Ryxi wyrwał mu ją z rąk pazurami skrzydeł i pił łapczywie.

- Oni dla nas wodę nalewają, ale tylko raz jeden dziennie - zaświergotał Ryxi, odstawiając pustą miskę. Dupaynil podniósł ją niechętnie. Nigdy nie bawiło go karmienie innych. Jednak dzięki temu udało mu się nawiązać z kimś kontakt. Ryxi mówił dalej. - Pożywienie też wtedy dają, tylko na przetrwanie. Odchody usuwają.

- Mówili wam, dokąd zmierzamy?

Przenikliwy dźwięk zaświdrował mu w uszach. Ryxi zaczął się rzucać od ściany do ściany, krzycząc coś w swoim języku. Bronthin skulił się gwałtownie, pozostawiając Dupaynila na drodze Ryxiego. Dupaynil usiłował się bronić, lecz sękata stopa już uderzyła go między żebra. Ryxi zawodził, trzepotał grzebieniem i właśnie zamachnął się do następnego ciosu, gdy Dupaynil uskoczył za zbiornik Ssli.

- Uspokój się - warknął, wiedząc, że nic to nie pomoże. Ryxi nigdy nie bywali spokojni. Ten jednak nieco się opanował, chybocząc się wciąż na boki, machając na wpół wyprostowanym grzebieniem.

- Powiedzieli - dał się słyszeć pełen smutku, bolesny jęk Bronthina. Dupaynil nigdy przedtem nie słyszał Bronthina mó­wiącego językiem standardowym. - Parszywi, wstrętni mięsożercy. Mówiliśmy Thekom, co z tego wyniknie. Oni zmiatają ogonami rozumny piasek, w którym występują dowody mądrości.

Bronthinowie byli mistrzami zaawansowanej matematyki. Do zapisywania równań nie używali papieru ani komputerów, tylko piasku lub gliny. Pomimo że ich n-zy niezręczne palce nie dawały sobie rady z manipulowaniem delikatnymi narzędziami, rozwinęli elegancką kaligrafię matematyczną, a także bardzo wyszukaną sztukę używania “rozumnego" piasku. Źrebak (uży­wając ludzkiego określenia) zmiatający ogonem czyjeś obliczenia zostawał surowo ukarany. Bronthinowie byli także ścisłymi wegetarianami w swoim świecie, gdzie występowali również mali tępi mięsożercy. I byli pacyfistami.

Dupaynil obserwował przezornie Ryxi. Bolały go żebra. Jeden cios mu wystarczył.

- Macie jakiś plan? — zwrócił się do Bronthina.

- Prawdopodobieństwo ucieczki z tego statku przy sprzyja­jących warunkach wynosi mniej niż 0,1 procent, szansa ucieczki zaś w sytuacji mniej korzystnej to 0,0001 procent. W tych obliczeniach zastosowano takie współczynniki, jak...

- Nieważne - uciął Dupaynil i aby złagodzić swoją wypowiedź, dodał: - Moja wiedza matematyczna jest stanowczo niewystarczająca, aby w pełni docenić piękno twoich obliczeń.

- To miłe, że oszczędziłeś mi konieczności wyrażenia językiem standardowym czegoś, co da się przekazać jedynie językiem wiecznych praw. - Bronthin wydał westchnienie, z którego Dupaynil wywnioskował, że rozmowa jest skończona. Ryxi jednakże, opanowawszy się na tyle, żeby przypomnieć sobie język standardowy, nabrał ochoty na pogawędkę.

- Wraże gady - zaskrzeczał - niegodne, by składać jaja. - Tylko nie to, pomyślał Dupaynil, nie spodziewając się, że Ryxi też użyje tego argumentu. - Gruboskórne. Ich nawet nie można zobaczyć w tych pancerzach! To zresztą nawet lepiej, bo jeśli coś im się nie uda, i tak nie ruszą palcem. Pozwalają wyzdychać pisklętom, które nie potrafią sobie same poradzić! Niektóre nawet nie opiekują się swoimi gniazdami. Nie odstraszają drapieżników. Mówią, że przez to dają szansę świętemu szczęściu. Nazwałbym to raczej karygodnym niedbalstwem.

- Nikczemne - zgodził się Dupaynil, odsuwając się poza zasięg potężnych nóg. Nagle, nie wiadomo skąd, rozległ się podobny do dźwięku dzwonu głos.

«Przyjaciel Sassinak?»

Dupaynil, usiłując zapanować nad zdumieniem, rozejrzał się naokoło. Bronthin wyglądał na pogrążonego w półśnie, tak jak zwykle wyglądali Bronthinowie, a Ryxi wygładzał pióra żwawymi ruchami dzioba. Dwóch Lethinów przylegało do siebie na bryle siarki.

«Nie zaglądaj... do zbiornika».

Dupaynil zapatrzył się w pustą przestrzeń ponad Bronthinem, podczas gdy głos mówił dalej, rozbrzmiewając mu w głowie. Nigdy nie podobały mu się opisy telepatii, ale rzeczywistość wyglądała jeszcze gorzej.

«Jesteś przyjaciel Sassinak. Pozdrawiamy cię. Jesteśmy mniej więcej tym, czym się wydajemy».

Oczywiście Ssli. A więc larwy Ssli potrafią się komunikować. Nie “odczuwał" niczego w swoim umyśle, kiedy głos wreszcie umilkł, ale nie oznaczało to, że larwa, czy też larwy, nie odczytywały jego myśli.

«Nie czas na śledzenie twoich mrocznych tajemnic. Musimy planować».

Odczytywały przynajmniej doznania, skoro wyczuły niezadowolenie z penetracji jego umysłu. Docenił ironię tej sytuacji: on, który zawodowo zajmował się tym samym, był w tej chwili obiektem identycznych działań ze strony obcych. Spróbował uporządkować myśli i przesłać jasną wiadomość.

- Patrzysz na ścianę z jakiejś przyczyny? - spytał Ryxi. Jego pióra były już wygładzone. Dupaynil miał ochotę udusić Ryxiego za to, że go zdekoncentrował. Odczuł delikatny jak muśnięcie pióra, łagodny dotyk, a potem falę rozbawienia.

- Jestem bardzo zmęczony - wyjaśnił. - Muszę odpocząć.

Z tym zamiarem wyszukał pusty kawałek podłogi pomiędzy ścianą a zbiornikiem Ssli i zwinął się w kłębek z hełmem pod pachą. Ryxi powęszył chwilę i znów wtulił głowę w pióra na grzbiecie. Dupaynil zamknął oczy i sformułował wyraźną myśl.

«Co możecie zrobić?»

«Sami nic. Spodziewaliśmy się, że przyprowadzą człowieka».

«Co mieliście na myśli, mówiąc “mniej więcej"?»

Znowu odczuł w umyśle rozbawienie.

« Nie jesteśmy obaj Ssli».

Głos zamilkł. Dupaynil domyślił się. Skoro wolą czytać w jego myślach, to proszę bardzo. A więc to nie dwóch Ssli? Nowa wodna rasa obcych? Nagle zrozumiał, kim są, i prawie roześmiał się na głos.

«Weft?»

«Tak wydawało się bezpieczniej. Seti nienawidzą Weftów na tyle, że zabiliby mnie przed zamachem. Ten kształt narzuca jednak pewne... ograniczenia».

«Których nie mają ludzie ?»

«Właśnie».

«Wybacz, ale nie wydaje mi się, by pozwolono mi zabrać wasz zbiornik do kapsuły ewakuacyjnej. Zakładając, że tu w ogóle są jakieś szalupy».

«Nie taki plan. Możemy się podzielić?»

Było to dziwne pytanie ze strony stworzeń, które potrafiły wedrzeć się w intymność cudzego umysłu, lecz Dupaynil potrafił docenić i tę odrobinę uprzejmości.

« Zgoda».

Spiął się, przygotowany na jakieś niewyobrażalne odczucie, lecz nie poczuł nic. Jedynie informacje zaczęły wnikać w jego układ poznawczy, w tak niesamowitym tempie, że znajdowały się w jego pamięci, zanim jeszcze miał je przed oczyma. Jak się dowiedział, Bronthina Seti sprowadzili, aby wykonał dla nich ekspertyzę matematyczną. To na podstawie jego obliczeń ustalili najlepszy moment do dokonania zamachu.

On sam natomiast nie miał możliwości, żeby ostrzec Federa­cję. Bronthinowie nie umieli obsługiwać urządzeń telekomunika­cyjnych Setich, nie byli telepatami, a poza tym cierpieli na silne depresje w momentach odizolowania od swoich stad. Z kolei Ssli dostarczono w jego zbiorniku zaraz po wykradzeniu go z oddziału rekrutów Floty. Weft, strażnik we Flocie, został postrzelony podczas włamania i ocalał jedynie dzięki szybkiej przemianie w Ssli w formie larwalnej. Złodzieje nie zauważyli żadnej różnicy pomiędzy Weftem a larwą Ssli i widocznie zakładali, że w zbiorniku mogą znajdować się dwie larwy, na wypadek, gdyby jedna zginęła.

«Co więc możemy zrobić?» spytał Dupaynil. «Możesz porozmawiać z Bronthinem i dowiedzieć się, co jeszcze wie na temat tej floty. Otrzymał informacje potrzebne do przeprowadzenia symulacji. Musi coś wiedzieć. Jest przygnębiony. Dlatego nic nie mówi. Później, kiedy wyjdziemy z przestrzeni FTL, spójrz na monitor. Nie mamy oczu. Ale Ssii potrafi połączyć się z drugim Ssli na statku Floty, który ma połączenie z kapitanem».


Dupaynil zmobilizował cały swój wielki urok, by rozweselić Bronthina. Obcy z początku odwrócił się tyłem, mamrocząc serię jakichś liczb, ale zainteresowała go kolejna porcja wody zaofero­wana przez człowieka. Dupaynil automatycznie nalał też wody Ryxiemu, który tym razem oddał mu miskę, zamiast upuścić ją na posadzkę. Zanim jednak Bronthin zareagował, potrzebna była niejedna miska z wodą. Dupaynil musiał też starannie usunąć wszystkie osty z zeschniętej trawy, którą Seti podrzucali mu jako karmę.

Wreszcie obcy potarł swoją ciężką głowę o ramię Dupaynila i ujął jego rękę w potężny pysk, mówiąc:

- Postaram... się mówić językiem standardowym... w zamian za twoją uprzejmość...

- Czy pomimo jego całej niedoskonałości i odstawania od twojego geniuszu, istnieje możliwość wyrażenia w nim, choćby w przybliżeniu, ile Seti mają okrętów tej wielkości?

Bronthin mlasnął i westchnął.

- Stosunek tych statków do mniejszych do tych jeszcze mniejszych do tych najmniejszych wynosi l, 2:3, 4:5, 6:5:4. Interesująca proporcja dobrana przez Setich dla ich niedbałej harmonii, jeśli dobrze rozumuję. - Potrząsnął głową. - Ach... nigdy więcej zabaw na słodkich zielonych polach rodzinnej planety, zamiatania piasku ogonem w towarzystwie rówieśników.

- Ile odwagi w samotności - mruknął Dupaynil. Wiedział, że pochwała nieśmiałości jako odwagi czasami owocuje chwilo­wym jej przełamaniem. - Do jakiej liczby łącznej odnosi się ta proporcja?

Z czymś na podobieństwo prychnięcia Bronthin otworzył szeroko swe piękne błękitne oczy.

- Rozumiesz chyba, że ta proporcja jest teoretyczna. Flota składa się z rzeczywistych okrętów, z których część jest wyłączona z eksploatacji z powodu przeglądów i tym podobnych. Te zaś, które znajdują się faktycznie tutaj, jeśli “tutaj" ma jakiekolwiek znaczenie... Czy zetknąłeś się z seriami transformacyjnymi Sereklethvladina i ich zastosowaniem w odmianach pływów hyperprzestrzennych?

- Nie - odparł Dupaynil, który nawet nie był świadom istnienia podobnych zagadnień.

- No więc sto cztery. Osiem podobnych do tego, z czego wynika 22,6, 37,3 i 35,9 statków innych klas. Spróbujmy to zaokrąglić. Dwadzieścia trzy statki następnej klasy, potem trzydzieści siedem, potem trzydzieści sześć. A ponieważ byłoby to logiczną konsekwencją poprzednich pytań - ciągnął Bront­hin z roziskrzonym wzrokiem - od razu wyjaśnię, że bierne systemy obronne centralnego układu Federacji, jeśli nikt się do nich nie dobrał, powinny wyeliminować przynajmniej osiem­dziesiąt dwa procent całej tej floty. Pozostałe okręty raczej nie będą w stanie zniszczyć jakichkolwiek planet, a nawet przerwać Wielkiej Rady. Seti liczą jednak na uszkodzenie systemu obronnego, co zmniejszy skuteczność biernych skanerów o czterdzieści jeden procent, oraz na szczególną pomoc, której źródła nie znam, mającą sparaliżować pozostałe środki obrony. Interwencja ta została przewidziana w ten sposób, aby zbiegła się w czasie z Wielką Radą i Sądem Zimowym, kiedy to obecność wielu okrętów wywoła spore zamieszanie.

- Nie spodziewają się oporu ze strony Floty? Bronthin szeroko otworzył pysk, ukazując kwadratowe zęby roślinożercy, i wydał przeciągły dźwięk, coś pomiędzy rykiem osła i krowy.

- Przepraszam - rzekł. - Zawiniło nasze niezrozumienie ludzkiej natury. Od dawna głosujemy za tym, by zmniejszyć finansowanie tego, co postrzegamy jako sposób umacniania władzy terytorialnej. Seti spodziewają się, że wszystkie krążowniki Floty w układzie centralnym Federacji zostaną zniszczone. Raz jeszcze pomogliśmy im, głosując za rozbrojeniem statków Floty na czas Wielkiej Rady.

- Najnaturalniejszy błąd popełniany przez wszystkich miłoś­ników pokoju - łagodnie powiedział Dupaynil. Gdyby była tam Sassinak, czy zgodziłaby się na rozbrojenie Zaid-Dayana, wierząc, że rozbrojenie wszystkich będzie gwarancją bezpieczeństwa jej okrętu? Jakoś w to wątpił. Jednak przy nadzorze lokalnych władz Federacji, Sass nie mogłaby włączyć wszystkich skanerów krążownika, w dodatku nie będąc uprzedzona o ataku. Dupaynil uświadomił sobie nagle, że nie wie, jak szybko Zaid-Dayan może wkroczyć do akcji.

«Lubimy utrudnienia».

Gdyby język telepatii miał swój ton, ta uwaga brzmiałaby cierpko i dowcipnie. Dupaynil przesłał mentalne pstryknięcie palców Ssli i Weftowi, pływającym leniwie w zbiorniku. Im jest łatwo, pomyślał gorzko, ale zreflektował się, że tkwiąc w takim pojemniku czułby się jeszcze bardziej przybity.


Pomimo rosnącego napięcia nawet udało mu się zasnąć, gdy nagle skrzek Ryxiego wyrwał go z drzemki. Monitor pokazywał chyba obraz nadawany przez kamery zewnętrzne, choć nie istniał sposób, by odróżnić, który z zewnętrznych czujników statku wyemitował obraz. Na tle ciemności poruszały się jakieś świetlne punkciki. Napad złego humoru Ryxiego przerwał głos Setiego dobiegający z głośnika w ścianie.

- Popatrzcie sobie, jeńcy - zaczął z właściwym Setim taktem - na swoje zdruzgotane nadzieje.

Widok zmieniał się. Wielkie Szczęście mierzył swym długim, ostrym dziobem w jakiegoś odległego wroga. Ukazało się zbliżenie statków, początkowo jako świetlnych punktów, które po chwili przeistoczyły się w podobne do zabawek kształty na ciemnym tle. Potem zobaczyli gwiazdę z krążącymi wokół niej planetami strefy centralnej Federacji, gwiazdę, która teraz wyglądała na niewiele większą od innych.

«Podzielmy się!»

Dupaynil próbował się rozluźnić. Przekazał wszystko, czego dowiedział się od Bronthina. Patrząc na monitor, wysłuchiwał chełpliwych uwag Setiego z nadzieją, że para Ssli - Weft zdoła nawiązać kontakt z innymi Ssli. Czas płynął. Obraz zmieniał się co kilka minut, nadawany to z jednego, to z drugiego czujnika.

«Jest kontakt!»

Dupaynil nie był pewien, czy triumfujący ton pobrzmiewa w komunikacie Ssli, czy jest jego własną reakcją. Spodziewał się usłyszeć coś więcej, ale Ssli nie udostępnił mu połączenia, które wraz z Weftem miał nawiązać z drugim, odległym w przestrzeni Ssli. Ryxi potrząsał grzebieniem, przestępował z jednej sękatej nogi na drugą, stroszył i wygładzał pióra i wlepiał szeroko otwarte ślepia w monitor. Bronthin nie chciał na nic patrzeć. Miał zamknięte oczy i mruczał monotonnie, co mogło oznaczać, że śpi albo jest w depresji. Lethini, tak jak przedtem, przylegali do siebie i do bryły siarki.

Dupaynil miał uczucie, że powinien coś zrobić, żeby przygo­tować się do nadchodzącej walki, gdy Ssli ostrzeże już swojego pobratymca. Wtedy bez wątpienia alarmująca wiadomość pójdzie dalej. To przeświadczenie dało mu możliwość spokojnego roz­ważenia bardziej nurtujących go teraz problemów. Jak mogliby się stąd wydostać? Skąd dałoby się ukraść broń? Gdzie znaleźć jakiś pojazd do ucieczki? Lub w razie, gdyby ucieczka się nie udała, w jaki sposób zniszczyć ten okręt? W swych rozważaniach brał pod uwagę tylko siebie i Ryxiego, ponieważ Bronthinowie nigdy nie uczestniczyli w walkach. Podszedł do luku i szturchnął skomplikowany zamek.

Wiązanka przekleństw wywrzeszczanych przez jakiegoś Se­tiego dała mu jasno do zrozumienia, że nie tędy droga. Dupaynil rozejrzał się, usiłując znaleźć jakiś inny punkt zaczepienia, gdy nagle monitor pociemniał, rozjaśnił się, znowu pociemniał i wreszcie zajaśniał, rejestrując w ten sposób kilka skoków w przestrzeni FTL. Potem ekran poszarzał perłową łuną, a okrętem wstrząsnęło.

- Bitwa się rozpoczęła! - zabrzmiał z głośnika komunikat w języku standardowym. Po nim nastąpił długi i skomplikowany gulgot Setich, najprawdopodobniej jakieś rozkazy.

«Sassinak nie ma na pokładzie krążownika». Słowa za­dźwięczały mu w głowie jak kostka lodu w szklance. «Zniknęła gdzieś na planecie. Weftowie nie mogą wylądować, żeby ją znaleźć».

«A inne okręty?»

Myślał, że zastaną ją na pokładzie. Oczekiwał, że będzie ostrożna, zawsze gotowa, taka, jaką ją znał. Co robiła na powierzchni planety, zostawiwszy swój okręt słaby, rozbrojony, bez kapitana? Nie zabrawszy ze sobą choćby Weftów?

«Nie ma większych statków niż eskortowce układowe».

- Głupia baba! - Nie zdawał sobie sprawy, że wypowie­dział to na głos, dopóki nie zobaczył rozszerzonych oczu Bronthina i nie usłyszał ćwierkania Ryxiego. - Nic takiego - warknął, rzucając im pełne wściekłości spojrzenie,

Przeszedł jedno piekło za drugim, by zdobyć potrzebne jej informacje, a jej nie było tam, gdzie być powinna.

«Zaid-Dayan odlatuje».

Powstrzymało go to przed dalszymi narzekaniami w głębi ducha. W tym momencie Wielkie Szczęście przechylił się gwał­townie, jak gdyby wpadł na murowaną ścianę. Dupaynilem zarzuciło i jakby już nie miał w co, rąbnął głową w krawędź zbiornika Ssli.




ROZDZIAŁ SZESNASTY


Żartujesz - Coris przyjrzał się jej niedowierzająco. - Chyba nie wiesz...

Wiem dokładnie, co stanie się z nami wszystkimi, jeżeli nie zaczniemy działać. - Sassinak wstała. Pozostali wiercili się niespokojnie, niepewni, kto ma rację. - Jeśli życzycie sobie zginąć, przejść pranie mózgu albo spędzić resztę życia na ciężkiej harówce, to droga wolna. I nic prostszego, wy­starczy poczekać, aż przyjdą tu po mnie. Jemi ma rację. To właśnie zrobią. Nawet sama jestem zbyt niebezpieczna. - Przerwała na chwilę i dodała, akcentując słowa: - Ale z wami mogłabym stać się aż tak niebezpieczna, że zdołalibyśmy ich pokonać.

- Ale my... My nie jesteśmy... - Nerwowo rzucane przez Jemi spojrzenia nie spotkały wzroku sprzymierzeńców. Większość wpatrywała się zafascynowana w Sassinak.

- Nie jesteście jacy? Wystarczająco silni? Odważni? Byliś­cie wystarczająco silni i odważni, aby przetrwać i nie dać się złapać. Jak długo to trwało, Coris?

- Mieszkam tu od ośmiu lat. Jemi sześć. Fostin był przede mną.

- Przeżyliście tu tyle czasu - niemal warknęła Sassinak. - Przetrwaliście .ujęcie, niewolę, więzienie i wszystkie przeciwności losu. Tu, pod miastem. Pora z tym skończyć! Skończyć z ukry­waniem się, ze strachem. I z cierpieniem, swoim własnym i innych.

Wahali się. Czuła wyraźnie, że pragną, by miała rację, żeby była silna za nich. Jeszcze chwila, a wycofają się. Lecz ona już panowała nad sytuacją.

- Dobrze - powiedziała. - Pokażcie, czym dysponujecie. Podnosili się powoli, obserwując ją i siebie nawzajem, odkrywając zapomniane uczucie nadziei.

- Macie jakąś broń? My mamy to - wyciągnęła pistolet, który Aygar zabrał po pierwszej potyczce. - Ilu was jest?

Okazało się, że zgromadzili trochę broni, ale niewiele, zresztą niemal całą nosili wartownicy i zwiadowcy. Nie znali swojej liczebności. Dwudziestu tu, tuzin tam, jakieś pojedyncze osoby i pary, duża grupa, z terytorium której graniczyli z jednej strony, rozproszone grupy z drugiej... Mieli też wśród siebie jakby specjalistów. Niektórzy byli najlepsi w okradaniu przetwarzaczy żywności, inni opanowali metody wdzierania się w łącza przesyłu danych.

- Świetnie - powiedziała wreszcie Sassinak. - A gdzie jest ten potężny Parchandri, który ponoć pociąga za wszystkie sznurki w układzie centralnym?

- Chyba nie wybierasz się do niego? - przerażenie Corisa odmalowało się również na pozostałych twarzach. - Tam są strażnicy, wojsko, nie damy rady! Rozpęta się wojna!

- Coris, to już jest wojna. Od momentu, kiedy wmieszał się w to drugi wojownik, czyli ja. Ja walczę na wojnie. Wojna oznacza strategię, taktykę, warunki dyktowane pokonanym - wyliczyła na palcach. - A wy możecie albo siedzieć tu i dać się zniszczyć, gdy wróg po mnie przyjdzie, albo stać się moim oddziałem i przez to uzyskać niepowtarzalną szansę. Nie obiecuję nic ponadto. Ale jeśli wygramy, koniec z mieszkaniem w tych norach, żywieniem się papką bez smaku i piciem wody zebranej z rur. Bo to będzie wasz świat. Wasze życie! Wasza wolność!

Wielki mężczyzna, którego zauważyła już wcześniej, wzruszył ramionami i stanął obok niej.

- A niech tam, Coris. Ją będą ścigać, to nas też. Znów użyją gazu. Jestem z nią.

- I ja!

Inni również zaczęli przyłączać się do niej. Coris obrzucił tłumek szybkim spojrzeniem, wzruszył ramionami i uśmiechnął się

- Powinienem był cię załatwić jeszcze tam. - Brodą wskazał kierunek, z którego przyszli.

Aygar warknął coś, ale Sassinak uciszyła go ruchem dłoni

- Masz rację, Coris. Ale jeśli chce się zrealizować pogróżkę, należy działać natychmiast. To nauczka na przy­szłość.

Nie można prowadzić wojny bez planu, jak twierdził jeden, z instruktorów dowodzenia. Z planem zresztą też można przegrać. Nie była to specjalna pociecha dla Sassinak, która prowadziła tunelami swoje obdarte oddziały aż do granic ich terytorium. Nie miała innego planu poza przetrwaniem i doskonale wiedziała, że to mało. Chciała znaleźć Parchandriego i... I co? Ręce aż ja swędziały, by zacisnąć się na jego gardle i wydusić zeń prawdę. Czy to by coś zmieniło? Przecież wcale nie potrzebowali jego zeznań na procesie Tangelego. Nawet gdyby nie dotarła na rozprawę, nawet gdyby Aygar tam nie zdążył, istniała wszak wystarczająca liczba dowodów, żeby skazać ciężkoświatowca. Co do statusu Irety, wydało się jej wątpliwym, żeby sąd nie mający w swym gronie ani jednego Theka śmiał podważyć ich decyzję, zapisaną w oficjalnych dokumentach.

Dostęp do tych oficjalnych dokumentów mógł jednak uzyskać potężny Parchandri... Mało się nie potknęła, myśląc o tym. Czy nic i nikt nie jest tu bezpieczny? Rozejrzała się po twarzach swych nowych towarzyszy walki i w duchu potrząsnęła głową. Bezpieczni na pewno nie są ci ludzie, tak różni od marynarki Ploty, jak tylko można sobie wyobrazić. I tak nieźle, że dotąd udało im się przetrwać. Ale czy przetrzymają prawdziwą walkę?

Gdzieś na przedzie dała się słyszeć szybka wymiana gwizd­ków sygnalizacyjnych. Grupa zwolniła kroku, przyciskając się do ścian tunelu. Sassinak zastanawiała się, czy bitwa rozpocznie się już teraz, lecz okazało się, że to tylko granica terytorium. Wraz z Corisem poszła na spotkanie drugiej hordy. O dziwo ,Jej" ludzie wyglądali teraz bardziej jak żołnierze. Zdawali się mieć jakiś cel, ci z sąsiedztwa zaś byli pod wrażeniem ich postawy.

- Kto idzie? - spytał przywódca drugiej grupy. Mógł być w jej wieku lub nieco starszy, jego szeroką twarzą przecinały liczne szramy. Wzrok utkwił gdzieś ponad jej uchem. Brakowało mu wielu zębów i jednego palca.

- Samizdat - brzmiała odpowiedź.

- Czyj przyjaciel?

- Fleur i Corisa.

- Ha! Lepiej żebyś istotnie była przyjacielem Fleur. Spraw­dzimy to. Masz jakieś imię, przyjacielu Fleur?

- Sassinak.

Otworzył szeroko oczy.

- Szukają cię i Fleur, i gliniarze. Co takiego zrobiłaś?

- Nie wszystko to, o czym słyszałeś, ale za to parę rzeczy, o których jeszcze nie wiesz. A ty masz jakieś imię? Uśmiechnął się na to, lecz szybko spoważniał.

- Jestem Kelgar. Wszyscy mnie znają. Dwa razy bity najmniej się wychyla. Dwa razy miałem szczęście wyrwać się z niewoli. - Przerwał, a ona potrząsnęła głową. Cóż mogła na to rzec, oprócz biernego przyjęcia do wiadomości cudzego złego losu, który sama kiedyś dzieliła. - Chodź, zobaczymy, czego ona chce.

- Ona tu jest?

- Czasem przychodzi do slumsów, choć nigdy tak o nich nie mówi. Czeka blisko samej powierzchni, ponad skrzyżowa­niem, dwa kroki stąd. Nie będziemy się bić, co? - To ostatnie rzucił Corisowi, który machnął tylko ręką.

- Jesteśmy dobre dzieci - powiedział.

- Jak zawsze - odparł Kelgar. - Chociaż guzik nam z tego.

Tym razem to on prowadził, a Sassinak z grupą Corisa podążała za nim. Odgadła, że Kelgar ma nie wszystkie klepki na swoim miejscu, ale nawet jeśli był paranoikiem, to paranoikiem dość inteligentnym. Na jego terytorium nie natknęli się na żaden patrol, tak samo po drodze przez dwa następne. Wkrótce spotkała kolejnego przywódcę gangu. Tym razem była to niesłychanej chudości kobieta, która na widok twarzy Sassinak pobladła jak trup. Dezerterka z Floty? Jej banda charakteryzowała się niemal wojskową dyscypliną, więc gdy tylko kobieta otrząsnęła się z szoku, znów całkowicie panowała nad swymi ludźmi. Musiała służyć kiedyś w wojsku, najprawdopodobniej we Flocie. Rzadko tracili kogoś tak dobrego. Sassinak zastanawiała się, co się do tego przyczyniło, lecz wiedziała, że nie uzyska odpowiedzi, nawet jeśli zapyta.

Przeszli kolejną granicę i Sassinak poznała kolejnego przy­wódcę. Miał czarne włosy, ciemne oczy, ciemną karnację i wschodnie rysy twarzy. Większość jego drużyny wyglądała podobnie. Sassinak zauważyła ich wrogie spojrzenia skierowane ku Aygarowi. Tylko zatargów na tle rasowym jeszcze jej brakowało! Miała jednak nadzieję, że przywódca zapanuje nad swymi ludźmi.

- Sassinak... - powiedział powoli mężczyzna. - Czy masz przodka imieniem Lunzie? - To było coś nowego. Skąd mógł wiedzieć? Sassinak potwierdziła skinieniem głowy. Mężczyzna mówił dalej.

- Wydaje mi się, że jesteśmy dalekimi krewnymi.

- Wątpię - powiedziała ostrożnie Sassinak. Do czego on zmierzał?

- Pozwól, że ci wyjaśnię - odrzekł takim tonem, jak gdyby zebrali się na popołudniową pogawędkę w kawiarni. - Twój dziadek, Dougal, należał do Floty, tak jak ty, i wżenił się w rodzinę kupiecką, tyle że chińską. Postąpił przeciwko zwycza­jom zarówno własnej rodziny, jak i rodu panny młodej. Nigdy nie powiedział rodzicom o swoim małżeństwie, a żona go w końcu porzuciła i powróciła z córkami do swych krewnych. Jego syna lubili mniej, więc kiedy ożenił się z twoją matką i postanowił przyłączyć się do nowej kolonii, uznano to za najlepsze roz­wiązanie. Ale rodzina twojej babki pamiętała oczywiście o twym ojcu, ja zaś jeszcze jako dziecko, poznałem imiona twoje i twoich sióstr, wspominane w modlitwach za rodzinę.

- Oni... wiedzieli o nas?

- Naturalnie. Kiedy najechano na twoją kolonię, statek twojej babki cały obwieszony był białymi flagami. Gdy dowie­dzieli się, że przeżyłaś...

- Jak to możliwe?

- Byłaś honorową absolwentką Akademii. Powinnaś się domyślić, że sierota, która nagle urasta do rangi honorowego absolwenta, zostanie natychmiast opisana we wszystkich wiado­mościach.

- Nie wiedziałam o tym. - Gdyby śmierć Abego nie zmąciła wówczas jej szczęścia, a smutek nie wypełnił jej życia do momentu pierwszej służby, może by coś zauważyła.

- Poza tym to imię jest dość niespotykane. Twoja babka była bardzo zła na twojego ojca, że wybrał takie imię. Przeszukali bazy danych i znaleźli twoją prawdziwą tożsamość. Założyli, że postąpiłaś tak samo i jeśli kiedyś zechcesz, sama się z nimi skontaktujesz. - Wzruszył ramionami i uśmiechnął się do niej. - Nie ma to nic wspólnego z celem twojej misji, ale pomyślałem, że może chciałabyś o tym wiedzieć, skoro już okoliczności nas zbliżyły.

- Rozumiem... - Nie miała pojęcia, jakie formy obowią­zują w podobnej sytuacji, a on wyraźnie oczekiwał od niej o wiele więcej niż od zwykłego oficera Roty w opałach. - Przepraszam. Nie wiem, jakiego rodzaju obowiązki spoczywają na mnie z tego tytułu.

- Na tobie? To rodzina nie zapewniła ci bezpieczeństwa. To my nie zrobiliśmy nic, żebyś się dowiedziała o naszym istnieniu. Chcę przez to powiedzieć, że to ty masz prawo wymagać od nas rekompensaty, pod warunkiem, że się nas nie wstydzisz.

- Nie, nie wstydzę się. - Tyle mogła powiedzieć z pełnym przekonaniem. Prawie się rozpłakała na wieść, że oto kolejna część jej rodziny ją zaakceptowała. I tego się też nie wstydziła. - Jestem raczej zdumiona, zdziwiona, zszokowana. Ale nie za­wstydzona.

- W takim razie, jeśli nie masz nie przeciwko, pójdziemy teraz na spotkanie z Fleur. Ona też chciała, żebyś dowiedziała się o łączących nas więzach, zanim się spotkacie.

Próbowała uporządkować natłok myśli. A więc Lunzie to rodzina ze strony ojca. Dlaczego nieustannie kojarzyła ją ze swoją matką? Nie miała nic przeciwko Chińczykom. Ale co za rodzinę musiał mieć Dougal, że nic im nie powiedział o swojej żonie? Lunzie wspomniała, że uważa dzieci Fiony za nudne. Spróbowała sobie przypomnieć, a nie, jak zwykle, zapomnieć swoich rodziców. Oboje byli ciemnowłosi i pamiętała, że ojciec zwrócił kiedyś uwagę matki na jej “asyryjski" nos, cokolwiek to miało Znaczyć.

Nie wiadomo jak bliski krewny wprowadził ją do dużego pomieszczenia, w którym cichutko syczało kilka butli. Łączyły je rury grubości kobiecej talii, z paskami kodowymi oznaczającymi ciepłą i zimną wodę, parę i gaz. Z oddali dobiegł jakiś brzęk. Wąskie drzwi z napisem “Magazyn" otworzyły się na zadziwiająco wielki pokój, najwyraźniej od dawna w użytkowaniu grupy. Znajdowały się tu sponiewierane, ale wygodne krzesła, stosy poduszek, nawet strzępy wyleniałego dywanu. Sassinak marzyła o tym, żeby opaść na poduszki i spać przez cały dzień. Ale czekała na nią Fleur, elegancka jak zwykle, w subtelnych błękitach i fioletach, z pięknie uczesanymi srebrzystymi włosami.

- Drogie dziecko - powiedziała, wyciągając rękę z taką gracją, że Sassinak aż na chwilę zaniemówiła. - Wyglądasz na zmaltretowaną. Wiesz, że nie musiałaś narażać się aż tak bardzo tylko po to, żeby móc ze mną znów porozmawiać.

- Nie miałam takiego zamiaru.

Sassinak usiadła na wskazanym krześle. Jej nowo odkryty krewny uśmiechnął się do niej i wyszedł, zamykając za sobą drzwi. Została sam na sam z Fleur. Wpatrywała się w starszą kobietę, nie bardzo wiedząc, czego szuka w jej twarzy.

- Cóż, można chyba powiedzieć, że się zaczęło. - Siadając na prawdziwym krześle, czuła każdy zmęczony mięsień. Opano­wała ziewnięcie.

- Streszczę się, jak tylko będę mogła. - Fleur poprawiła się nieco na krześle i zapatrzyła w podłogę. - Mam jednak nadzieję że kiedyś znajdziemy czas, by omówić to, czego dziś nie zdążymy. - Sassinak potaknęła. - Gdy Abe spotkał mnie po raz pierwszy, byłam w niewoli. Wzięto mnie jako zakładniczkę za grzechy mojej rodziny, a potem sprzedano do domu publicznego.

Sassinak wytężyła uwagę, prostując się w krześle.

- Ciebie?

- Moja rodzina była zamożnym rodem kupieckim, rywali­zującym z Paradenami. Tak w każdym razie myśleli Paradenowie. Zostałam wychowana w bogactwie, luksusie, wytwornym towa­rzystwie. Byłam chyba do cna zepsuta, chociaż nic o tym nie wiedziałam. Nadawałam się na zakładnika doskonałego, jeśli można tak powiedzieć. - Znowu pauza. Sassinak odczuwała narastający strach i pewność, że wie, co nastąpi dalej. - Zostaliśmy porwani - Fleur cedziła każde słowo. - Ja i mój mąż. Przypuśćmy, że byli to niezależni piraci. Tak powiedziano naszym rodzinom. Ale wiedzieliśmy, że zamknięto nas w skrzydle domu Paradenów. Nigdy nie poznałam bliższych szczegółów, ale wiem, iż usiłowali wyłudzić okup, którego ani moja, ani męża rodzina nie zdołałaby zgromadzić nie popadając w finansową zależność. Jego rodzina... zapłaciła. A Paradenowie odesłali go całego i zdrowego, ale z wypranym mózgiem. Zmusili mnie, żebym na to patrzyła.

Sassinak nabrała powietrza, żeby coś powiedzieć, ale Fleur pokręciła głową.

- Pozwól mi skończyć. Chcę opowiedzieć ci wszystko za jednym zamachem. Moja rodzina myślała, że ma dowody spisku Paradenów. Próbowali dochodzić sprawiedliwości w sądzie. W końcu stracili cały majątek na koszty rozpraw i odszkodowania. Mój ojciec umarł na udar, matka dostała ataku serca, moi bracia... Cóż, jeden poszedł do więzienia za “złośliwy i nieuzasadniony “atak" na sędziego, którego podkupili Paradenowie. Drugi został zabity, tak dla pewności. A mnie sprzedali na planetę, z którą moja rodzina nie miała żadnych kontaktów handlowych.

Oczy Sassinak zabłysły łzami z powodu cierpień młodej Fleur. Zanim się spostrzegła, przysunęła się do niej i ujęła jej ręce w swe dłonie.

- Abe mnie uratował - ciągnęła Fleur. - Przyszedł po to samo, co wszyscy, ale zobaczył we mnie... coś szczególnego. Nie wiem, co. Żartował sobie, że guwernantka musiała dać mi niezłą szkołę... Zadawał pytania, a ja byłam na tyle odważna, że udzielałam odpowiedzi, bo właśnie doszły mnie wieści o śmierci mojej szwagierki. Paradenowie zadbali o to, żebym się o Wszys­tkim dowiedziała. A on przysiągł, że mnie stamtąd zabierze. W niecały rok uzbierał sumę, za którą mnie wykupił. Nie wiem, jak zdołał to zrobić ze swoją pensją. Chciał się ze mną ożenić, ale znałam rygory Floty dotyczące kontroli tożsamości. Byłam przerażona, że Paradenowie znowu mnie odnajdą. Pomógł mi założyć pierwszy sklep z ubraniami, no a stamtąd... - Machnęła ręką, a Sassinak przemknęło przez głowę, ile mrówczej pracy włożyła w przeistoczenie tego małego sklepiku w markowy salon. - Wreszcie projektowałam dla najlepszych rodzin, z Pa­radenami włącznie. Nikt z moich przyjaciół mnie nie rozpoznał. Miałam siwe włosy, sprawiałam wrażenie dużo starszej i oczywiś­cie zadbałam o to, żeby wyglądać na krawcową, a nie na klientkę. Utrzymywaliśmy z Abem kontakt, spotykaliśmy się, kiedy tylko mogliśmy. Wierzył, że można pokrzyżować Paradenom plany i zaczął działać. To był początek Samizdatu. Znałam kilka osób. Pomogłam tym, którym umiałam. Dostarczałam mu wszystkie uzyskane informacje, a on przekazywał mi w zamian to, co sam wiedział. Budowaliśmy sieć od jednej planety do drugiej. Potem go zabrali i myślałam... Myślałam, że nie przeżyję tej straty. Poprzysięgłam sobie, że jeśli wróci, to wyjdę za niego, o ile tylko będzie mnie chciał. - Pogładziła łagodnie dłoń Sassinak. - I wtedy ty się pojawiłaś. Kiedy wrócił, miał ciebie, sierotę w szoku po tym wszystkim, co się wydarzyło. Usłyszałam przez naszą sieć o jego powrocie. Przybyłam na Regg, żeby z nim porozmawiać. Lecz powiedział, że dopóki się tobą opiekuje, nie zaryzykuje żadnych przeszkód na drodze do twojej przyszłości.

- Nie miałabym nic przeciwko temu - odparła Sassinak. - Jak mógł przypuszczać coś takiego?

- Nie wiem, ale postanowiliśmy odłożyć małżeństwo przynajmniej do momentu, kiedy skończysz szkołę. I właśnie o tym, droga Sassinak, zamierzaliśmy ci powiedzieć tamtej nocy. Nie wiem, czy cokolwiek zauważyłaś...

- Widziałam, że jest inny. Więc to ty byłaś jego wielkim sekretem!

- Mówisz tak, jakbyś była trochę rozczarowana.

- Nie jestem... Ale nie przyszło mi to do głowy. Myślałam, że może dowiedział się czegoś więcej na temat piratów pla­netarnych.

- Może i tak. Ale zdecydował się powiedzieć ci o mnie po ceremonii wręczenia dyplomów. Gdyby wszystko poszło po jego myśli, przyprowadziłby cię do hotelu, w którym się zatrzymałam. Spotkałybyśmy się, a ty byłabyś świadkiem na naszym ślubie, nim wsiadłabyś na swój pierwszy krążownik.

Jak światło wlewające się powoli do zaciemnionego domu, gdy otwiera się okiennice, tak tajemnica tej nocy rozjaśniła się przed nią.

- Czy byłaś na jego pogrzebie? Nie pamiętam żadnych cywili.

Głowa Fleur opadła. Sassinak nie widziała jej twarzy.

- Znowu się bałam. Myślałam, że to Paradenowie znaleźli mnie i zabili Abego, żeby się zemścić. Nie potrzebowałaś wsparcia, a poza tym mnie nie znałaś, nie wiedziałabyś, dlaczego przyszłam. Dlatego wyjechałam. Może ci się to wydać tchórzost­wem. Śledziłam rozwój twojej kariery, ale nigdy nie znalazłam sposobności, żeby spróbować o wszystkim ci powiedzieć...

Sassinak objęła szlochającą kobietę i przytuliła ją mocno.

- No cóż, więc teraz ja się tym zajmę - obiecała. W jej głosie pobrzmiewał metaliczny ton. Fleur wyrwała się z jej objęć.

- Sass! Nie może cię to przepełniać goryczą!

- Ale on zasłużył na ciebie! - Teraz ona miała łzy w oczach. - Abe też zasługiwał na jakąś radość. Tyle go kosztowało ocalenie mnie... i ciebie, i innych, a potem go zabili, wtedy gdy... - Nie płakała za Abem od nocy jego śmierci. Była opanowanym, powściągliwym oficerem, jakim życzyłby sobie ją widzieć. W tej chwili poniesiona strata uderzyła w nią na nowo. Poprzez własny szloch usłyszała głos Fleur.

- Jeśli zgorzkniejesz, pozwolisz im sobą zawładnąć. Zabi­jesz ich czy nie, to nie jest kwestia najwyższej wagi. Najważniej­sze to żyć, być sobą, szanować się. Abe nigdy nie pozwolił mi popaść we frustrację, mówił, że to swego rodzaju klęska. Lecz powiedział mi też, że boi się o ciebie.

- Ale oni go zabili! I moich rodziców, i twoją rodzinę, i wszystkich innych... Fleur westchnęła.

- Sassinak, jestem od ciebie prawie czterdzieści lat starsza, choć zdaję sobie sprawę, jak musi cię denerwować podobna uwaga. - Sass nie mogła opanować uśmiechu. Reur miała oczywiście rację. - I wiem, ze nie chcesz słyszeć o tym, iż kolejne czterdzieści lat doświadczeń oznacza pełniejsze zro­zumienie świata. Ale! - Jej starannie wypielęgnowany paznokieć zawisł na poziomie oczu Sassinak. - Czy Abe wiedział więcej niż ty w obozie dla niewolników?

- Oczywiście. Byłam przecież tylko dzieckiem.

- Więc gdyby żył, uszanowałabyś jego wiek i doświad­czenie?

- No... - Wiedziała, co teraz nastąpi i nie podobało jej się to. Jej mina musiała zdradzać tę myśl, ponieważ Fleur wybuchła głośnym śmiechem, perlistym, podobnym do brzmienia dzwonecz­ków, który również Sassinak zachęcił do uśmiechu.

- Więc proszę, zaufaj mi - powiedziała znów z powagą Fleur. - Stałaś się ucieleśnieniem marzeń Abego. Obserwowałam cię stale, choć z daleka, więc wiem. Ale im wyżej wespniesz się we Flocie, tym więcej będziesz potrzebować zdrowego rozsądku. Jeśli pozwolisz na to, by zgorzknienie i niesprawiedliwość doświadczona w dzieciństwie i przez śmierć Abego stłumiły twoje naturalne ciepło, staniesz się niesprawiedliwa na swój indywidualny sposób. Musisz być kimś więcej niż łowcą piratów, więcej niż uosobieniem zemsty. Flota ma tendencje do kształ­towania swych ludzi, nawet tych najlepszych, wedle wąsko pojętych interesów i z góry zaprogramowanych reakcji. Nie zauważyłaś, że twoje problemy wyrastają z tych właśnie przyczyn?

Zastanawiając się nad tym, musiała przyznać, że to prawda. Wykształciła w sobie typową dla kosmonautów niechęć do planet. Nie podtrzymywała w sobie umiejętności radowania się życiem poza pokładem statku. Te wszystkie gangi w tunelach były jej tak obce, nawet teraz, gdy próbowała przekształcić je w sprawną jednostkę.

- Abe mawiał, że rozwój i samorealizacja nie ograniczają się do zdobywania kolejnych gwiazdek, stopni, misji. Ty też wciąż rozwijasz się i pielęgnujesz w sobie pamięć o Abem. Nie pozwól Paradenom ukształtować reszty twojego życia, skoro już i tak zrobili to z twoim dzieciństwem - mówiła Fleur, głaszcząc ją po głowie.

- Ma pani rację.

- A teraz powiedz mi, co zamierzasz zrobić z całym tym tłumem obdartusów?

Sassinak uśmiechnęła się do niej, jednocześnie smutno i z determinacją.

- Ścigać piratów, proszę pani. A potem zacznę się martwić, czy nie stałam się nazbyt mściwa.


Jak się wkrótce okazało, żaden z nich nie wiedział, gdzie właściwie przebywa Parchandri. Sassinak zmarszczyła brwi.

- Powinniśmy wydobyć tę informację z bazy danych, jeśli będziemy dysponować odpowiednimi kodami - powiedziała. - Mówiliście, że macie specjalistów w tej dziedzinie.

- Ale nie dysponujemy żadnym z aktualnych kodów. Jedyny raz, kiedy udało nam się wedrzeć do zabezpieczonych łączy przesyłu danych, i to zwykłych, publicznych, nasłali na nas policję. Potrafią natychmiast wykryć taki podsłuch.

- Sassinak? - Aygar postukał ją w ramię. Już chciała go uciszyć, gdy przypomniała sobie o miłych niespodziankach, jakie zrobił jej wcześniej.

- Tak?

- Mój przyjaciel, ten student...

- Ten, który chwalił się, że potrafi dotrzeć do wszystkich łączy przesyłu danych i nie dać się złapać? Ale tu go nie ma i w ogóle jak go znajdziesz?

- Mam jego kod przywoławczy. Powiedział, że można go odszukać z dowolnego publicznego komunikatora.

- Ale tu nie ma żadnych komunikatorów. A może wręcz przeciwnie?- Spojrzała na obdartą grupę. Część z nich przytak­nęła, a Coris odpowiedział:

- Są w tunelach publicznych. Znamy kilka takich, do których możemy się dostać bez narażania się na wykrycie. Nie wszyscy, rzecz jasna.

- Jest jeszcze ten jeden nielegalny, w pionie 248 - dodał ktoś inny. - Jakiś robotnik ze służb konserwacyjnych zainstalo­wał go i podłączył do linii publicznej, żeby móc obstawiać zakłady podczas swojej zmiany. Kiedyś go podsłuchiwaliśmy.

- Gdzie jest pion 248? - spytała Sassinak. Znajdował się względnie niedaleko, lecz dotarcie doń zajęło im kilka godzin ostrożnego kluczenia. Dwukrotnie natykali się na patrole: najpierw policjanci miejscy w niebiesko-szarych mun­durach, potem siły bezpieczeństwa w pomarańczowych strojach. Niedbale przeszukiwali kanały, nie robiąc tym na Sassinak żadnego wrażenia. Wydawali się usatysfakcjonowani zwykłym spacerem przez tunel, bez zaglądania w zakamarki i boczne odnogi. Kiedy zwróciła na to uwagę Corisowi, przygarbił się lekko.

- Założę się, że puszczą gaz. Teraz szukają łatwej zdobyczy, pechowych dziewczynek, dzieciaków, byle się zabawić.

- Gaz!? Masz na myśli gaz trujący czy obezwładniający?

- Dotąd używali obu. Ostatnio jakieś trzy lata temu, zabili wtedy tysiąc osób albo i więcej w okolicach stacji promów. Nam się nic nie stało, po prostu nie wychylaliśmy nosa przez jakieś dwa dni. Ale słyszałem o rozbojach ulicznych, porwaniach wagonów metra i takich tam.

Sassinak namacała w kieszeni mały przybornik. Nosiła ze sobą maskę przeciwgazową. We Flocie używano ich w przypadku gazu stosowanego w czasie zamieszek. Ale czy taka maska okaże się skuteczna przeciw wszystkim rodzajom gazu? Na razie wolała nie wiedzieć. Odsunęła od siebie tę myśl i pouczyła Aygara, co ma powiedzieć, a czego nie mówić swojemu przyjacielowi studentowi. Gdyby tylko mogła sama ocenić tego przyjaciela. Nie wiadomo, czyim był agentem. Chyba że to faktycznie zwykły student bawiący się w szpiegowskie gry. Jeśli tak, to wkrótce przekona się, jak potrafią być ekscytujące.

Dwóch ludzi z grupy weszło przez właz do pionu 248, wyprzedzając Aygara, a potem wołając go do środka. Podobno w tym korytarzu panował zwykle zbyt duży ruch, by ktokolwiek z hordy do niego zaglądał.

Sassinak czekała na zewnątrz, żałując, że sama nie może zadzwonić. Aygar był młodym chłopcem z naprawdę zaściankowej planety i wszelkie intrygi były mu obce. Nie zdziwiłaby się gdyby zadzwonił do tego “przyjaciela" i opowiedział mu wszystko na niezabezpieczonej linii. Starała się opanować nerwowe drżenie. Nie wolno jej wpadać w panikę. De godzin to trwało? Czy Arly zaczęła się już martwić? Czy w ogóle ktoś już się zaczął denerwować?

Aygar wyskoczył nagle z włazu. Jego młodzieńcza siła j i energia mocno kontrastowały z przygnębiającą atmosferą; podziemnego świata.

- Chce się ze mną spotkać - powiedział. - Mówi, ze inni studenci też chcieliby pomóc.

- Pomóc? W czym?

Sassinak nie wiedziała o studentach-cywilach nic ponad to, co znała ze środków przekazu. Było jednak jasne, że różnią się oni od kadetów.

- W przewrocie - oświadczył Aygar, jakby to wszystko wyjaśniało. - Koniec tyranii żądzy i władzy, tak powiedział.

- Nie szykujemy żadnego przewrotu - sprostowała Sas­sinak i nagle zamyśliła się.

Z jednej strony nie wydawało się jej, by dokonywała zamachu i stanu, z drugiej jednak władza nasłała na nią brygady przeciwko zamieszkom, tak jakby tego przewrotu rzeczywiście dokonała. Czy podejrzewali, że współpracuje z grupą zbuntowanych studentów? A może ktoś inny planował zamach, a oni wpadli w sam jego środek jak śliwka w kompot?

Jej umysł zdawał się eksplodować, intuicja i logika szalały. Aygar posłał jej zmieszane spojrzenie, gdy odezwała się cichym głosem.

- A przynajmniej nie taki, jak On to sobie wyobraża. I właściwie jakiego rodzaju pomoc zamierza nam zaoferować? Czy może odszukać Parchandriego?

- Powiedział tylko, żeby się z nim spotkać. I gdzie to ma być. - Aygar znowu stawał się uparty. Musiał się zorientować, że go wykorzystują, a tego nikt nie lubi.

- W miejscu publicznym? Świetnie. Wymyślić dla ciebie jakiś kamuflaż będzie równie łatwo, co zamaskować podarty uniform podczas inspekcji.

- Fleur nauczyła nas, jak się maskować. Nie będzie to jednak łatwe w jego przypadku - wtrącił Coris.

Sassinak poczuła się zbyt zmęczona, żeby się skoncentrować, lecz nie miała innego wyjścia. Przemogła się i powiedziała:

- Poprosimy ją o pomoc. Na pewno nie możemy tak wyjść na ulicę. Zanim jednak dokądkolwiek się udamy, odpoczniemy trochę, bo widzę, że Aygar jest wyczerpany, a i ja czuję się zmęczona. A tymczasem, Coris, jeśli dysponujesz jakimiś mapami podziemi, chciałabym je zobaczyć.

Miała nadzieję, że te słowa sprawią takie wrażenie, jak gdyby miała gotowy plan.




ROZDZIAŁ SIEDEMNASTY


Nie podoba mi się to - Arly stukała palcami w konsolę dowódczą. Jeden z ekranów pokazywał kanał lokalnych wiadomości. - Jak ktokolwiek mógłby pomyśleć, że Sas­sinak zamordowała admirała?

Starsi oficerowie, z majorem Curraldem włącznie, zebrali się wokół niej, załoga mostka zaś udawała, że jest całkowicie pochłonięta tym, co dzieje się na ich monitorach.

- Cywile. - Pełna odrazy mina Buresa odzwierciedlała jego uczucia. - Jeśli tak bardzo boją się Floty, że nie pozwalają nam używać naszych promów, to prawdopodobnie myślą, że wszyscy mamy krew na ustach i kły do samej ziemi - wskazał podbródek - długie i ostro zakończone. I oczywiście chodzimy obładowani bronią, szukając okazji, żeby kogoś zabić.

- W wiadomościach mówili, że to wcale nie musiał być Coromell - powiedziała Mayerd, podchodząc do mostka, żeby obejrzeć z nimi program. - Nie twierdzę, iż to coś zmienia. Dobrze chociaż, że nie ma żadnych kłopotów w najbliższym sąsiedztwie. Gorzej by było, gdyby szykowała się jakaś akcja.

Arly na jej widok zmarszczyła brwi. W jej osobistej hierarchii lekarze plasowali się niewiele powyżej cywili.

- Pamiętasz, co mówiła. Spodziewała się kłopotów...

- Niby jakich? Inwazji tajemniczych, oślizgłych potworów o zielonych mackach? Jesteśmy w samym centrum tak wielkiej oazy spokoju, jak tylko sobie można wyobrazić. Nie zapominam oczywiście o kilku piratach planetarnych, lecz tak czy inaczej,wielkie wydarzenia mamy dawno za sobą. Nawet Seti nie odważyli się stawić czoła Flocie od czasu starć w Tonagai Reef. Może są hazardzistami, ale na pewno nie głupcami. Najwyżej gdyby Paradenowie wysłali wszystkich swoich pira­tów w celu ostrzelania układu centralnego, mogliby przysporzyć nam trochę kłopotu, ale ci też nie są głupcami, hn potrzeba utuczonych, pokojowo nastawionych cywilizacji, na których mogliby żerować. Rekin nic nie zwojuje w całej ławicy rekinów.

Arly i Bures wymienili spojrzenia ponad głową Mayerd. Arly musiała przyznać, że nie przyszła jej do głowy możliwość nalotu całej floty piratów. Po prostu nigdy dotychczas nie działali w ten sposób. Pojawiało się najwyżej dwóch lub trzech najeźdźców naraz, a więcej jedynie wówczas, gdy bronili swych nielegalnych instalacji. Lecz teraz, kiedy Sassinak zaginęła gdzieś na planecie, cały ciężar ochrony okrętu spoczywał na jej barkach. Chciała, żeby Ford wreszcie się pojawił. I żeby Sassinak wróciła... Do diabła z tym admirałem, pomyślała. Ten cały Coromell (czy to rzeczywiście był on?) zwabił ją nie wiadomo gdzie i po co. Czy chodziło o proces? A może o to, żeby Zaid-Dayan został bez kapitana?

Sygnalizator linii komunikacyjnej Floty zamrugał, włożyła więc słuchawkę do ucha.

- Podkoroandor Arly, zastępca kapitana Zaid-Dayana.

- Arly, tu Lunzie. Poznajesz mój głos?

Pewnie, że poznała. Bardzo miło wspominała spotkanie z niezwykłą, młodziutką krewną Sassinak. Ale dlaczego Lunzie dzwoniła na linii Floty?

- Tak. Co się stało?

- Musisz mi zaufać. Jestem w układzie centralnym. Nie mogę ci dokładnie powiedzieć, gdzie.

Serce Arly zamarło. Może jest z panią kapitan? Ukrywają się gdzieś?

- Sass? Co z komandor Sassinak? - Słyszała chrapliwy ton własnego głosu, mając nadzieję, że nie słychać tego przynaj­mniej po drugiej stronie linii.

- Nie wiem. Arly, prawdziwy admirał Coromell chce z tobą mówić. Wiem, że prawdziwy, bo znałam go dużo wcześniej. Przed ostatnią hibernacją. Ufasz mi? - w jej głosie zabrzmiał dziwny ton. Coś się zmieniło od czasu, gdy Lunzie zeszła z pokładu okrętu w sektorze kwatery głównej. Arly zastanowiła się. Głos Lunzie brzmiał teraz bardziej dojrzale, bardziej pewnie. Czy miało to jakieś znaczenie? I nawet jeśli nie ufała Lunzie, na pewno chciała usłyszeć, co ma do powiedzenia ten tajemniczy Coromell. Gestem przywołała Buresa i wystukała wiadomość na konsoli: podaj mi katalog oficerów flagowych. Bures skinął głową. Arly odezwała się z nadzieją, że jej zagłos brzmi spokojnie:

- Wierzę, że jesteś Lunzie, jeśli do tego zmierzasz.

- Nie tylko, ale na razie wystarczy. Daję ci admirała. Cisza, po której rozległ się głęboki, nawykły do rozka­zywania głos.

- Tu admirał Coromell. Pani podkomandor Arly?

- Tak jest.

Bures wręczył jej katalog, który szybko przekartkowała. Coromell wysoki, srebrzystowłosy, z jasnoniebieskimi oczami. Przystojny facet, choć w podeszłym wieku. Musiał być wyjąt­kowym playboyem, kiedy Lunzie go spotkała. Zastanowiła się, czy kiedyś między nimi do czegoś doszło, lecz po chwili znów skoncentrowała się na jego słowach.

- Jak pani zapewne wie, sytuacja jest krytyczna. Pani kapitan zniknęła, a lokalne władze były do niedawna przekona­ne, że mnie zamordowała. Nie mogłem zorientować się, co zaszło, poza tym kilku moich ludzi także zniknęło.

- Panie admirale, myślałam, że poluje pan w sektorze szóstym. Tak powiedziano pani komandor Sassinak.

- To prawda. Dostałem pilną wiadomość wzywającą mnie do powrotu, lecz sprawy nieco się skomplikowały przez Lunzie, która...

Błyskające światło konsoli odwróciło uwagę Arly od Coromella: sygnalizator biologicznego łącza Ssli. Czy może przerwać admirałowi?

- Przepraszam pana - powiedziała zdecydowanym to­nem. - Nasz Ssli ma ważną wiadomość.

Nie prychnął wprawdzie, ale dźwięk, jaki wydał, wyrażał ledwo wstrzymywaną irytację.

- W takim razie proszę to sprawdzić.

Arly dotknęła kontrolki i wiadomość od Ssli zaczęła przesu­wać się po górnym monitorze.

Wróg się zbliża. Flota Setich wchodzi do układu z przestrzeni FTL. Spodziewają się pomocy w obejściu czujników i systemów obronnych".

Ręce jej zadrżały na tę wieść. Po chwili doszły szczegóły dotyczące wielkości nadciągającego zagrożenia. Liczba statków, ich masa, uzbrojenie, prawdopodobna liczebność załogi i żoł­nierzy.

Bures wyciągnął szyję, żeby to wszystko przeczytać, i gwiz­dnął przeciągle. Mayerd, a potem Currald podeszli do niego, blednąc na widok rosnącej listy.

- Pani komandor Arly? - To admirał, zniecierpliwiony długą ciszą. Arly odpowiedziała mu, dziwiąc się sama, że głos ma bardziej opanowany niż ręce.

- Panie admirale, nasz Ssli przekazuje wiadomość o nad­ciągającej flocie Setich, zdecydowanie wrogo nastawionej. - Usłyszała poirytowane sapnięcie, lecz nie przestawała mówić. - Najwyraźniej mają otrzymać pomoc z układu, ktoś wyłączy czesz systemów obronnych. Najazd zbiegnie się w czasie z Wielką Radą. Planują jakiś zamach.

Transmisja dobiegła końca. Arly wystukała pytanie do Ssli o źródło tych danych.

- Skąd to wiadomo?- zapytał admirał. Odpowiedź ukazała się na ekranie, gdy jeszcze zadawał pytanie.

- Panie admirale, nasz Ssli mówi, że na flagowym statku Setich znajduje się larwa Ssli, oraz pewien jeniec, oficer Floty... Niejaki Dupaynil? - Zauważył zdumienie w jej głosie.

- Kto to taki?

- Oficer służb bezpieczeństwa Floty przydzielony na pokład naszego okrętu kilka miesięcy temu. Potem został przeniesiony z zadaniem rozejrzenia się w przestrzeni Setich.

- I jak widać coś znalazł. No cóż, ma pani moje zezwolenie na opuszczenie orbity i rozbicie w pył tych Setich.

Otworzyła usta, żeby zapytać, co z Sassinak, ale zorientowała się w bezcelowości tego zamiaru. Nawet jeśli kapitan była w porcie promów, nie mogli na nią czekać. Nie wiedząc, gdzie jest, z pewnością nie powinni zwlekać.

- Tak jest - powiedziała i dodała szybko: - Proszę o zezwolenie na wysłanie promu z pilotem na wypadek, gdyby pojawiła się komandor Sassinak. Może go wówczas potrzebować.

- Zezwalam - odrzekł. To było wszystko. Arly została teraz kimś więcej niż zastępcą kapitana. Dowo­dziła okrętem wojennym, który właśnie miał stoczyć bitwę z obcą flotą. To niemożliwe, pomyślała, przyciskając guzik, który uruchomił czerwone światła błyskające na całym pokładzie. Włączyła mikrofon.

- Podporucznik Timran na mostek! - I dalej, bez mikro­fonu, do Buresa: - Weź zapasowy mundur Sassinak i wszyst­ko, czego może potrzebować. Zanieś to na drugi pokład, biegiem.

Wydała kolejne komendy: oficerom układowych sił bez­pieczeństwa, którzy zabezpieczyli broń, żeby schodzili z pokładu, pracownikom sekcji inżynierskiej, aby uruchamiali napędy.

- Podporucznik Timran stawia się na rozkaz, pani kapi­tan! - Albo był taki szybki, albo wałęsał się gdzieś w korytarzu. Miała nadzieję, że okaże się równie szybki i że jak zwykle będzie miał szczęście podczas wyprawy promem.

- Melduj się na pokładzie drugim. Poprowadzisz małą jednostkę na planetę.

Admirał nic nie wspomniał o eskorcie, ale cokolwiek przy­darzyło się Sassinak, przyda się jej paru Weftów i żołnierzy. Spojrzała na Curralda. Ten skinął głową.

- Dziesięciu powinno wystarczyć - stwierdził. - Trzeba zostawić miejsce dla niej i Aygara. - Wziął do ręki inny komunikator i wezwał swego adiutanta.

- Tak jest - powiedział Tim. Oczy mu błyszczały. - Czy mam zezwolenie...?

- Masz zezwolenie na wszystko, co będzie potrzebne komandor Sassinak. Masz ją przywieźć tutaj całą i zdrową na jej rozkaz. Bures przygotował coś dla ciebie. Odbierz to od niego.

Zasalutował i wybiegł. Starała się wierzyć, że postąpiła słusznie. Jeśli Sassinak jeszcze żyje, to na pewno spodziewa się, że krążownik czeka na nią na orbicie. A tymczasem okręt odlatuje... Odlatuje nim Arly, zostawiając pani komandor jedynie mały prom.

Nie mogła uwierzyć, że to wszystko stało się tak szybko. Z niedowierzaniem słuchała własnego głosu wydającego rozkazy spokojnym tonem, jakiego nauczyła się przez lata praktyki. Uruchomić skanery dalekiego zasięgu! Natychmiast rozpocząć odcumowywanie! Dwóch młodszych oficerów Weftów - zamel­dować się na pokładzie drugim!

Dowódca portu skrzekliwym głosem zażądał wyjaśnień, dlaczego Zaid-Dayan jest odcumowywany bez jego zgody.

- Rozkaz admirała Coromella - odrzekła Arly. Czy powin­na im powiedzieć o flocie Setich? - Zostawiamy jeden prom planetarny.

- Nie możecie tego zrobić!

- Zostawiamy prom - ciągnęła, jakby nie słyszała tej uwagi. - Prosimy o pomoc nawigacyjną, żeby odlecieć bez wyrządzenia żadnych szkód. - Uruchomiła ogólnopokładowy mikrofon i rzekła. - Podporucznik Gori na mostek.

- Nasze skanery wykazują aktywną broń... - Głos zamilkł nagle, a na ekranach ukazał się oficer w mundurze sił bezpieczeń­stwa systemu.

- Łamiecie prawo. Uprasza się o zaniechanie wszelkich działań. W przeciwnym wypadku zostaną przedsięwzięte od­powiednie środki...

- Podporucznik Gori stawia się na rozkaz. - Może nie tak chyżo, jak Tim, ale na swój sposób ochoczo.

- Kapitan... komandor Sassinak mówiła, że znasz regulamin' w tę i nazad. - Nie odpowiedział, ale nie wyglądał też na zdziwionego. - Pogadasz z bezpieką na temat przepisów. Wycofujemy się pod groźbą ataku wroga, na rozkaz wyższego rangą oficera, któremu bezpośrednio nie podlegamy. - Twarz Goriego rozjaśniła się, a usta już się otwierały, lecz Arly pchnęła go w kierunku paneli kontrolnych i dodała. - Nie mnie, Jemu to powiedz.

Inny monitor pokazywał pokład drugi i zamykający się właśnie właz jednego z promów. W momencie, gdy luk w kadłubie okrętu otworzył się, winda wydniosła prom do góry.

- ...żadnego uzasadnienia dla tak zdecydowanego pogwał­cenia praw - brzęczał głos oficera bezpieczeństwa. - Natych­miast powróćcie do statusu zabezpieczenia broni, inaczej prawo będzie wymagało użycia siły.

Arly straciła cierpliwość.

- Nadciąga wroga flota Setich - wycedziła. - Z winy zdrajców macie dziury w systemach obronnych. I bez pogróżek proszę. Dotąd nie zrobiłam stacji nic złego.

Prawdopodobnie nie cała bezpieka uczestniczyła w spisku. Oficer wyglądał tak, jakby go ktoś uderzył.

- Ale... nie ma na to dowodów. Żadna z sieci czujników nie wysiadła.

- Może ktoś zasłonił ręką brzęczyk. Prom oderwał się od kadłuba Zaid-Dayana i zniknął. W ślad za nim Arly posłała cichą modlitwę.

- Na pana miejscu przyjrzałabym się systemom obronnym ze zdwojoną uwagą.

W tym momencie zostały włączone silne skanery Zaid-Dayana. Nic jeszcze na nich nie zobaczyli. Wróg był wciąż daleko. Arly spojrzała wokół i zobaczyła, że załoga mostka zajęła swe miejsca. Czuła się bardzo dziwnie, siedząc w fotelu Sassinak, podczas gdy porucznik Yulyin zasiadł przy “jej" pulpicie. Jeszcze dziwniej poczuła się na widok pociemniałego nagle pulpitu. Machnęła do Goriego, który przełączył rozmowę z oficerem bezpieczeństwa na swój pulpit.

- Podporucznik Gori będzie z wami w kontakcie.

- Przepisy Floty, tom 21, artykuł 14, udziela się uprawnienia oficerom dowodzącym jednostką na czas pełnienia służby poza normalnymi zadaniami w sektorach... - Głos Goriego brzmiał całkiem przekonująco i układnie, jak wypowiedź rasowego dyplomaty.

Arly zostawiła ten problem na jego głowie. Siły bez­pieczeństwa, postraszone wizją nadciągającej floty Setich i zagadane przez rozkochanego w przepisach Goriego, po­wstrzymają się chyba przed naciśnięciem guzików odpalających rakiety do czasu, gdy krążownik wymknie się z orbity i włączy osłony.

- Dok promów zabezpieczony, pani kapitan! Arly dała znak sekcji inżynierskiej. Nawet jeśli sytuacja była krytyczna, konieczność odpalenia Zaid-Dayana nie usprawiedliwiała zniszczenia stacji, a włączenie napędów wewnątrzsystemowych wymagało niezwykłej subtelności. Centymetr po centymetrze odrywali się od stacji, dodając tyle tylko mocy, ile było trzeba, by wyzwolić siłę odśrodkową i wprawić okręt w ruch po spirali.

- Uzbrojenie jest wciąż zabezpieczone - zameldował Yulyin.

- Dobrze. Sassinak i ja wykonałyśmy pewien manewr, który powinno się odwrócić, nim użyjemy broni. - Zastanawiała się, czy Ssli jest jeszcze w kontakcie ze swym odległym pobratymcem. I co tam robi Dupaynil? Nie miała jednak czasu na rozważania. Najpierw musiała zająć się uzbrojeniem.

Wystukała przekazany jej przez Sassinak kod, dający dostęp do komputera pokładowego kontrolującego wszystkie systemy uzbrojenia. Potem wyjaśniła załodze, co się dzieje, i wszyscy zaczęli uwijać się po pokładzie, aby wycisnąć z okrętu całą moc. W odległości stu kilometrów od stacji Arly włączyła napęd wewnątrzsystemowy.

Gdyby najeźdźcy już obserwowali okręt skanerami, wyglądałby dość niewinnie. Wznosił się po spirali, jak zwykły statek odlatujący ze stacji masywnej jak planeta. Potem uruchomiła funkcję kamuflażu i Zaid-Dayan pomknął w ciemność i ciszę niby sowa lecąca na łów w środku nocy.


Coromell odwrócił się gwałtownie do Lunzie.

- Nie pomyślałem o tym. Zaczynam się chyba starzeć.

- Co takiego? - Lunzie nie słyszała, co mówiła Arly, zauważyła jedynie zmianę na twarzy Coromella.

- Nadciąga flota Setich. - Powtórzył jej wszystko i natych­miast nawiązał do innych wydarzeń. - Sprawa Irety... Dotarłaś niemal do sedna sprawy.

- Chyba że to wszystko zostało z góry zaplanowane, a my po prostu pojawiliśmy się w najmniej odpowiednim momencie.

- Racja. Wciąż zapominam, że przez czterdzieści trzy lata byłaś w hibernacji. Dla nich to jak bomba zegarowa. Rzeczywiś­cie, nie licząc procesu w sprawie Irety, Sąd Zimowy rozpatrywałby na swym posiedzeniu tylko spory handlowe. Wielka Rada zaś musiałaby zaledwie przegłosować pewne ostateczne przepisy finansowe dotyczące kształtowania przestrzennego planet. To nie moja działka, nie rozróżniam akcji od obligacji.

- A więc gdyby chcieli zaatakować podczas spokojnej sesji, byłaby to doskonała okazja. A my rzeczywiście jesteśmy jak bomba zegarowa.

- Którą, o ile pamiętasz, sami nastawili. Cóż, wszystko się zgadza.

- Miejmy nadzieję, że nie wysadzą nas w powietrze - powiedziała Lunzie. - Na krążowniku nie ma Sassinak.

- Zostawiła okręt swojemu najbardziej kompetentnemu oficerowi. A my możemy tylko dopilnować, żeby nie udało im się zrealizować tego, co zaplanowali na samej planecie.

Lunzie nie była jednak przekonana.

- Co może zdziałać jeden krążownik przeciw całej flocie?

- Zyskać dla nas trochę czasu. Nie martw się o to, czego nie możesz zmienić. Musimy się tylko upewnić, że system alarmowy układu działa, no i wydostać Sassinak z pułapki, w którą wpadła.

Maleńka klinika dowództwa Floty w układzie centralnym miała tylko jeden korytarz, prowadzący bezpośrednio do biur na tyłach budynku dowództwa. Lunzie podążyła za Coromellem, zauważając, że tutejsi pracownicy byli równie zaskoczeni poja­wieniem się admirała, jak on sam wiadomością o flocie Setich.

- Panie admirale? Kiedy pan wrócił? - zapytał któryś, zagradzając im prawie drogę do windy z napisem “Do wyłącznego użytku admirała".

- Mniej więcej trzydzieści godzin temu. Służby bezpieczeń­stwa musiały się pomylić. - Dotknął przycisku i drzwi windy rozsunęły się.

- Ale panie admirale, ta komandor... to morderstwo...

- Ani słowa więcej, Algin. Kto z nią rozmawiał?

- Podkomandor Dallish, panie admirale. Jest na górze... - Ale Coromell zamknął już drzwi windy i uśmiechnął się smutno do Lunzie.

- Tak myślałem. Tyle że on nie wie, iż Dallish jest jedynym oficerem, któremu naprawdę ufam. Wiele lat temu jego ojciec był moim bliskim przyjacielem. Dallish zawsze mnie kryje.

- Nie powinieneś nadal pozostać w ukryciu?

- Skoro Sassinak została oskarżona o zamordowanie mnie? Nie. Gdy okaże się, że żyję, konspiratorzy przeżyją taki wstrząs, jak wówczas, kiedy ty nakryłaś ich w samym środku spisku. Ten, komu się wydaje, że mnie zabił, będzie teraz łamać sobie głowę, kto padł prawdziwą ofiarą. A ktokolwiek posłał tam tę ofiarę, zacznie się zastanawiać, czy jesteśmy na jego tropie. Wkrótce zresztą wpadniemy na ten trop.

Po przejściu przez korytarz kliniki, pomalowany na pastelowe, rzekomo uspokajające kolory, Lunzie odczuła niejaką ulgę na widok biura Coromella. Wielkie biurko zajmowało tu miejsce modułu dowódczego na pokładzie okrętu. Uśmiechnął się, widząc jej minę.

- Tak, to pewien luksus, ale dzięki niemu mogę myśleć jak przystało na admirała floty powietrznej, a nie jak byle szczur lądowy.

Młody mężczyzna, zapewne Dallish, wręczył Coromellowi garść cienkich plastikowych pasków. W jednej ze ścian było okno wychodzące na miasto i Lunzie po raz pierwszy zobaczyła na żywo międzyplanetarne centrum rządowe, które zresztą wyglądało jak każda inna metropolia. Na szerokich ulicach dostrzegła zarówno ruchome chodniki, jak i ruch kołowy: niebiesko-zieloną kolej jednotorową. Jeszcze raz rozejrzała się po biurze Coromella. Na podłodze leżał granatowy dywan, bodaj ulubiony przez oficerów Floty, przeciwległą ścianę zajmowały zestaw monitorów, półki z kostkami danych i pudłami fiszek, a nawet rząd książek w niebieskiej oprawie.

- Lunzie!

Odwróciła się od niesłychanie dokładnych modeli statków ustawionych na tle namalowanego nieba. Coromell i Dallish złapali któryś cywilny program z wiadomościami. Lunzie ujrzała na ekranie jakiś okręt unoszący się w pobliżu stacji orbitalnej, połączony z nią długą pępowiną. Z początku nie słyszała, o czym mówi prezenterka. Na ekranie zabłysły zielone, a po chwili pomarańczowe napisy, migała nazwa okrętu Zaid-Dayan i jego status “Odcumowywanie: Ostrzeżenie".

Na ekranie pojawiła się prezenterka wiadomości, gładko uczesana kobieta z profesjonalnym marsem na twarzy.

- Owe dziwne działania wywołały spekulację, iż zaginiona kapitan niebezpiecznego okrętu została potraktowana środkiem psychotropowym, a może padła ofiarą epidemii, która ma się szerzyć wśród członków załogi. Właśnie poinformowano nas, że brygady służb bezpieczeństwa układu, których zadaniem jest niedopuszczenie do tego, by okręty użyły broni przeciwko niewinnym cywilom, zostały odesłane z pokładu. W tej właśnie chwili - tu komentatorka odwróciła głowę i za jej plecami Lunzie spostrzegła jakiś niewyraźny ruch w okolicach okrętu - wydaje mi się, tak, rzeczywiście, wbrew własnej woli...

Mężczyźni i kobiety schodzili z pokładu długim korytarzem, trzymając ręce uniesione do góry. Wyglądali bardzo nieszczęśliwie. Za nimi stąpały jakieś postacie w złowrogich, szaro-zielonych mundurach, w zamkniętych hełmach, z imponującą bronią w dłoniach.

- To broń służb bezpieczeństwa - skomentował Coro­mell. -Widzieliście? Ich własne uzbrojenie jest prawdopodobnie wciąż zabezpieczone. Rozbroili strażników. - W jego głosie pojawiły się nuty wesołości. - To chyba Weftowie.

- Przepraszam bardzo - mówiła dziennikarka, podsuwając mikrofon pierwszej osobie schodzącej z okrętu. W tym momencie kamera skierowała się na całą grupę ludzi. - Czy mógłby pan skomentować stan psychiczny załogi okrętu? Czy istnieje niebezpieczeństwo, że...

- Banda cholernych maniaków - warknął jeden z męż­czyzn. Miał szybko rosnący guz nad okiem i pękniętą wargę. - Całkiem zwariowali, zwidują im się jacyś najeźdźcy z przestworzy!

- Do licha! - Dallish rzucił Lunzie zaniepokojone spojrzenie, potem znów popatrzył na monitor. - Jeśli przyjmą tę linię postępowania...

Coromell już wystukiwał rozkazy na swej konsoli. Lunzie spoglądała to na niego, to na wiadomości, nie mogąc się skupić ani na jednym, ani na drugim. Ludzie schodzący z pokładu zgromadzili się wokół prezenterki i jej pomocników. Za ich plecami, w tunelu, coś poruszało się niewyraźnie.

Nagle rozległ się głośny pisk, aż wszyscy na ekranie podskoczyli i odsunęli się. Kamera zwróciła się na wielką czerwoną grodź zasuwającą się w tunelu. W tym samym momen­cie napis na ekranie wyrażający status okrętu oznajmił: “Od­cumowywanie - dostęp zamknięty". Obraz przeniósł się teraz do studia.

- Cerise, dziękujemy ci bardzo - powiedział inny prezenter i zwrócił się do kamery. - Jak państwo widzicie, coś dziwnego dzieje się z krążownikiem Zaid-Dayan, którego była kapitan, oficer Floty Sassinak, poszukiwana jest w związku ze śledztwem dotyczącym morderstwa na planecie. Nie podano żadnego wy­tłumaczenia dla wydalenia z pokładu oddziału sił bezpieczeństwa, ani też dla opuszczenia stacji przez okręt. Jak dowiedzieliśmy się ze źródeł zbliżonych do biura prokuratora generalnego depar­tamentu sprawiedliwości Federacji, zaginęły również cenne dowody oraz jeden ze świadków na zbliżającym się procesie ciężkoświatowca Tangelego oskarżonego o Spisek. Choć w tej chwili nie mamy pewności, czy istnieje jakieś powiązanie między tymi dwiema sprawami, nasz korespondent Li Tsan znajduje się właśnie w kancelarii prokuratora generalnego Ser Branik. U, co możesz powiedzieć o reakcji departamentu sprawiedliwości na dziwne działania Floty?

- No cóż, prokurator generalny nie wypowiedział się jeszcze na ten temat. Sytuacja wciąż się rozwija. Słyszeliśmy natomiast pogłoski, że na Zaid-Dayanie szerzy się jakiś wirus z Irety, mający szkodliwy wpływ na procesy umysłowe wszystkich, którzy się z nim zetknęli.

- Czy to samo dotyczy także świadków, którzy mają wkrótce przybyć na statku EEC, byłych współrządzących planetą, Kaia i Varian?

- Z pewnością tak. Prawdopodobnie przejdą kwarantannę, przekazane zaś przez nich zeznania zostaną poddane ścisłej weryfikacji. Skoro choroba ta powoduje rozchwianie umysłu, argumentem tym może posłużyć się obrońca rzekomych spiskow­ców. Z pewnością Tangeli nie wydawał się w pełni władz umysłowych podczas dotychczas prowadzonych przesłuchań.

- NIE! - Okrzyk Lunzie przeraził ją samą, nie mówiąc o Coromellu i Dallishu. Popatrzyli na nią ze zdziwieniem. Zapanowała nad swoim głosem, przełknęła niecenzuralne słowa, którymi chciała się posłużyć, i powiedziała: - To śmieszne, każdy lekarz im to powie. Nie ma takiej choroby, która po krótkiej styczności mogłaby wywołać obłęd u Sassinak czy Arly, podczas gdy nas wszystkich na planecie tak długo nie ruszyła. Tangeli nie jest niewiniątkiem zaatakowanym przez jakiegoś nieznanego wirusa. On jest winny i zostanie skazany. Już ja tego dopilnuję.

- Obawiam się, że nic z tego, jeśli tak dalej pójdzie - stwierdził Dallish, wskazując ekran. Wyłączył głos, choć filmo­wani ludzie nadal poruszali ustami.

- To prawda - westchnął Coromell, odkładając komuni­kator. - Nie mogę nikogo zmusić, by mnie wysłuchał. Nawet tych, którzy wierzą, że jestem tym, za kogo się podaję. Ktoś błyskawicznie załatwił tę sprawę. Przed chwilą - wskazał ruchem głowy komunikator - rozmawiałem z zastępcą inspek­tora dalekosiężnych skanerów. W promieniu kilku lat świetlnych nie ma statku, o którego planowanym przybyciu nic wiedziałby parę miesięcy wcześniej. Jemu ufam, a zazwyczaj nie jestem zbyt ufny. On jednak musi polegać na swych urządzeniach i pracownikach. Ktoś już do niego dzwonił, żeby mu przypo­mnieć, że do jego obowiązków należy tłumienie wszelkiej paniki w tygodniu poprzedzającym Wielką Radę i Sąd Zimowy.

- Kto dzwonił? - spytał Dallish. - Nigdy nie widziałem tak szybkiej akcji. Jakby wszystko mieli od dawna w pogotowiu.

- Jasne, że mieli - podsumował Coromell. - Kiedy tylko dowiedzieli się o tej bombie zegarowej i o Irecie, zaczęli wynajdywać wszelkie powody, by nam przeszkodzić. Nawet mój wyjazd na polowanie wydaje mi się teraz dość podejrzany.

- Ależ panie admirale, zawsze przecież poluje pan o tej porze roku.

- Zgadza się, ale pamiętasz chyba, że wahałem się, czy nie zostać w związku z przylotem Sassinak i zbliżającym się procesem. I nagle ktoś zrezygnował z biletu do Bakki Lodge. Ale teraz to bez znaczenia. Później możemy się tym zająć, pod warunkiem, że to “później" w ogóle nastąpi.

- Panie admirale, czy mogę coś zaproponować? - Dallish miał zarazem zmieszaną i zdecydowaną minę.

- Mów.

- Lunzie jest teraz jedynym świadkiem w sprawie Irety. Byłaby więc celem kolejnego ataku, nawet gdyby nie przywiozła z Diplo tych dowodów.

- Myślę, że jest tu wystarczająco bezpieczna... - zaczął Coromell, ale zaraz pokręcił głową. - Tylko że już posłaliśmy do prokuratora generalnego wiadomość, że Lunzie jest na planecie.

- I musimy wziąć pod uwagę możliwość przecieku w biurze prokuratora

- Hm... Musimy jednak postarać się, żeby tu nie nastąpił żaden przeciek. - Komunikator Coromella zabrzęczał. Admirał podniósł słuchawkę. - Ach, pan sędzia Vrix. Właściwie tak, ale ma pan przecież w aktach nagrania jej zeznań. Nie. Nie, to niemożliwe. Dlatego że... Tak, właśnie tak. A do tego czasu nie będę ryzykował życiem ostatniego rządowego świadka. - Wy­łączył urządzenie i uśmiechnął się do Lunzie. - Sama widzisz. Nie możemy spuszczać cię z oka do czasu rozprawy.


Tym razem, powiedział sobie podporucznik Timran, wykonam wszystko bezbłędnie już za pierwszym razem. I to nie dzięki zrządzeniom losu, lecz korzystając z chłodnej kalkulacji i własnej inteligencji. Wiedział, że tę misję przydzielono właśnie jemu, ponieważ zawsze miał szczęście. Ale teraz wiózł oddział żołnierzy marynarki, paru oficerów-Weftów (to, że przewyższali go stop­niem, niewiele znaczyło w chwili, gdy właśnie on dowodził promem) i miał rozkaz uratować swą ukochaną panią kapitan. Zamierzał zrobić wszystko jak należy. Nie popełni żadnego błędu.

Pomagając sobie wywalonym na brodę językiem, odpalił prom z platformy. Nie zapomniał o wysłaniu odpowiedniego sygnału do Zaid-Dayctna, z potwierdzeniem odlotu, pamiętał też o sprawdzeniu łączy bliskiego i dalekiego zasięgu, dzięki którym mógł komunikować się z krążownikiem. Z góry stacja orbitalna wyglądała tak, jakby jakieś niegrzeczne dziecko wzięło trzy, cztery zestawy klocków Tekilink i połączyło je na chybił trafił. Stacja miała może w sobie pewien urok, ale brakowało jej wyraźnie funkcjonalnej Unii, która tak podobała się Timranowi w obiektach Floty. Krążownik zacumowany był na końcu długiego wysięgnika stacji. Na drugim jej skrzydle cumował rząd nie­zgrabnych transportowców wewnątrzukładowych.

Wreszcie prom oderwał się od stacji i opadał łagodną trajektorią w kierunku portu. Tylko że Tim nie miał zamiaru lądować w porcie. Nie powiedział o tym Arly, bo była zbyt zajęta. Lecz w jego rozkazach nie było mowy o porcie dla promów, po prostu kazano mu polecieć na odsiecz Sassinak. Timran był pewien, że pani kapitan nie ma w porcie. Gdyby tam była, skontaktowałaby się już z krążownikiem. Zatem lądowanie tam skończyłoby się tylko przepychankami z cywilami, którzy i tak krzywo patrzyli na promy Floty w swojej strefie.

Jeden ze stojących obok niego Weftów włączył cywilny kanał z wiadomościami. Tim zerknął na ekran, gdy usłyszał pytania zadawane przez dziennikarkę wyrzuconym z pokładu oficerom służb bezpieczeństwa, lecz przypomniał sobie, co się stało poprzednim razem, kiedy się zdekoncentrował. Bardziej powinny interesować go pytania wściekłego urzędnika kontroli przestrzeni powietrznej. Pracownik kontroli wrzeszczał, że prom wywoła zakłócenia w planowym ruchu powietrznym. Uśmiechnął się do siebie. Promy wojskowe nie przetrwałyby długo, gdyby były ślepe na ruch innych jednostek. Równie dobrze, jak kontrola ruchu, wiedział, ile jeszcze jednostek znajduje się w ruchu. Z pyszałkowatych plotek oficerów bezpieki wynikało, że układ centralny nie posiada systemu wewnętrznej obrony powietrznej. Bronthinowie się na to nie zgadzali. A dla Tima całe uzbrojenie planety to było małe piwo.

- Nie lecimy do portu? - zapytał Weft. Miał na imię Kiksi. A więc to kobieta... Tima nigdy nie interesowali bliżej Weftowie. Nie czuł do nich żadnej antypatii, ale zwykle miał ważniejsze zajęcia niż pochłanianie teoretycznej wiedzy na temat innych ras.

- Nie - powiedział. - Natychmiast by nas aresztowano. A komandor Sassinak na pewno tam nie ma, inaczej by się z nami skontaktowała.

- Masz rację. A czy wiesz, gdzie ona jest?

- Tego nikt nie wie. - Przycisnął guzik mapy, by zadecy­dować, gdzie powinni wylądować. W układzie centralnym nie było zbyt wiele otwartej przestrzeni w okolicach miejsca, gdzie mogła znajdować się Sassinak.

- Niezupełnie się zgadzam - zabrał głos drugi Weft, porucznik Sricka. - Sassinak nie ma w zasięgu naszego promu.

Tym razem Tim odwrócił głowę, choć ręce cały czas trzymał na konsolecie.

- A ty wiesz, gdzie ona jest? Dlaczego nie powiedziałeś o tym Arly?

- Sassinak wciąż się przemieszcza. Jest gdzieś pod powierz­chnią planety. Nie udało nam się nawiązać z nią kontaktu.

- Pod powierzchnią... Jak w łodzi podwodnej? - Układ centralny miał tylko jeden ocean, lecz chyba nie kursowały w nim lodzie podwodne.

Kiksi zaśmiała się, a Tim poczuł, że uszy go pieką.

- Nie, pod miastem. Czy to jakieś podziemia czy kanały, tego nie wiemy. Nie rozmawiamy z nią, kiedy przybieramy ludzkie kształty, bo tego nie umiemy. Ale mamy pewne wyczucie kierunku. Gdy znajdziemy się bliżej planety, mogę się przemienić i spróbować lepiej dosięgnąć jej umysłu. Ale gdzie planujesz lądowanie? I jak zabezpieczymy się przed wykryciem?

- Nie jestem pewien. - Czuł, że uszy ma jaskrawoczerwone, tak samo kark pod mundurem. Wydawało mu się, że to będzie dobry pomysł. Na długo przedtem, zanim Arly wydała mu rozkazy, zdarzyło mu się marzyć o tym, że któregoś dnia wyruszy na pomoc Sassinak. Studiował więc uważnie skomplikowane mapy układu. Prom teoretycznie mógł wylądować na nie przygo­towanym gruncie, a nawet opaść pionowo dwadzieścia, czterdzie­ści metrów, mimo że Tim sam nigdy nie wykonywał podobnego manewru. Ale nie udałoby się to na dachu zwykłego budynku, na chodniku czy jednopasmowej szosie.

Sricka sięgnął do konsolety i wystukał coś na mapie. Obraz na ekranie przesunął się nieco. Otwarty obszar, dość równy, blisko miasta. Nie rozpoznał kodu tego kwadratu.

- Wykonują tam roboty ziemne - powiedział Weft. - Ten obszar jest już pokryty warstwą ziemi, lecz rośnie na nim tylko trawa. Ta żółta linia, to podziemny tunel do przewozu robotników. Decyzja należy do ciebie, ale ja właśnie tam bym lądował.

Tim nie miał lepszego pomysłu, a nie chciał poddawać sprawy pod głosowanie. Czuł na sobie rozbawione spojrzenia żołnierzy.

- Wygląda nieźle - przyznał, usiłując nadać swojemu głosowi niedbały ton. - Dzięki.

- Będziesz bardzo zszokowany, jeśli się przemienię?

- Nie. Oczywiście, że nie.

Lecz z trudem przełknął ślinę, gdy na jego oczach normalna ludzka postać przeistoczyła się w masę różnego kształtu kończyn i szereg jasnoniebieskich oczu. Zamiast jednak gapić się z prze­rażeniem, wprowadził do komputera nawigacyjnego promu współ­rzędne celu podróży i sprawdził, czy korekta kursu nastąpiła zgodnie z planem. Zanim dotarli do obszaru robót ziemnych, Tiffl pomyślał, że Zauł-Dayan już dawno odleciał. Tym razem musiał wykonać swe zadanie jak należy. Jeśli coś pokręci, będą zgubieni.



ROZDZIAŁ OSIEMNASTY


Idąc tuż za Aygarem bardziej uczęszczanymi tunelami, Sassinak zastanawiała się, jak wyjaśni to wszystko komisji śledczej. O ile oczywiście przeżyje. Nie istniały żadne przepisy dotyczące zachowania się w podobnej sytuacji. Przypomniała sobie coś na temat “przyjmowania cywilnych ochotników do misji wojskowej", czego nie zalecano, choć sporadycznie stosowano. Pamiętała też parę stron tekstu przestrzegającego oficerów Floty przed miesza­niem się w lokalną politykę. Lecz to nie była już lokalna polityka. Wzięła na swoje barki odpowiedzialność za całą Federację. I chociaż uważała zamieszanych w spisek ludzi za zdrajców, oni mogli powiedzieć o niej dokładnie to samo.

Nie śmiała wybiegać myślami w przyszłość. Taki ciężar mógł ją powalić. Samotna kapitan Roty na czele grupy obdartych świrów i straceńców stawia czoło najpotężniejszym rodzinom Federacji, zmasowanym siłom piratów i Setich? Jak w ogóle ośmielała się mieć jakąkolwiek nadzieję? Jednak ta myśl tylko na moment ją zniechęciła. Przetrwała najazd na swą planetę, choć miała niewielkie szansę. Przeżyła tyle bitw kosmicznych, a prze­cież najdrobniejszy błąd mógłby ją zabić - zresztą kilka razy niewiele brakowało. Znosiła zawiść innych oficerów i liczne przeciwności losu, aż stała się tym, kim jest. ,”Jeśli nie ty, to kto?" mawiał do niej Abe.

Nie mogła popadać w zadumę i zastanawiać się nad tym, co powiedziała jej Fleur. Później przyjdzie czas na rozmowy i wspomnienia, na łzy i śmiech. Jeśli się teraz nie skupi, czeka ich śmierć. Na razie musi bezpiecznie doprowadzić Aygara na spotkanie ze znajomym studentem i czekać na dalszy rozwój wydarzeń. Dotknęła ręką brzucha, bo szmaty, które Fleur poleciła jej upchnąć w jasnoniebieski kombinezon drapały ją i gniotły. Jeszcze gorszy był garb, który uwierał ją w plecy, gdy przypomi­nała sobie, że ma się kulić. Mimo iż wykonane dłonią Fleur siwe pasma włosów i fatalny makijaż dodawały jej lat, uważała, że przydałoby się bardziej kompletne przebranie. Aygar, którego wzrost i postura były, niestety, nie do ukrycia, został przemieniony w uosobienie męskiej elegancji. Obszerna szkarłatna koszula rozsznurowana do połowy torsu i wciśnięta w szare szorty nadawała mu wręcz dostojny wygląd. Mapnik zaś wyglądał jak jeden z wielu szlachetnych kamieni ogromnego medalionu wiszącego na masywnym łańcuchu.

Pierwszy “miastowy", którego ujrzeli, nawet na nich nie spojrzał. W pochyłym tunelu, łączącym dwa poziomy podziemia, mijały się strumienie przechodniów pędzących w obu kierunkach. Większość z nich miała na sobie szare, brązowe i niebieskie kombinezony, ale niektórzy ubrani byli tak bogato, jak Aygar. Robotnicy spieszący do domów pojawiali się na przemian z poszukiwaczami rozrywek, który również “schodzili ze zmiany" w godzinach szczytu. Sassinak wmieszała się w tłum, przybierając minę kogoś, kto jedynie przypadkowo zmierza w tym samym, co inni, kierunku. Odkąd zeszła pod ziemię, zdążyła już zapomnieć, jak hałaśliwa może być większa grupa ludzi. Ogłoszenia, których nikt nie słuchał, odbijały się echem od ścian i sufitu, odgłos spieszących stóp zagłuszał nieustanny szum rozmów. Głośny wrzask Ryxich sprawił, że ludzie rozstąpili się na boki. Obok przebiegł jakiś mundurowy.

Na następnym poziomie spieszący w górę strumień ludzi dzielił się na dwie części. Mniej więcej co trzeci przechodzień kierował się na lewo, pozostali skręcali w prawo. Panował tu jeszcze większy zgiełk. Zsyntezowany głos komputerów trans­portowych zapowiadających przyjazdy i odjazdy pociągów ostrze­gał pasażerów, by nie stawali zbyt blisko torów i powtarzał w kółko tę samą litanię przepisów bezpieczeństwa. Znajomi spotykając się na peronach, wydawali okrzyki zachwytu, jak gdyby nie widzieli się poprzedniego dnia o tej samej godzinie. Mniej radośnie nastawieni robotnicy rzucali im niechętne spo­jrzenia lub miotali przekleństwa. Aygar I Sassinak skręcili w prawo. Tu znajdowało się zaplecze usługowe podziemia: fontanny, toalety, publiczne budki telekomunikacyjne, nawet kilka kiosków z jedzeniem. Aygar, zgodnie ze wskazówkami, podszedł do trzeciej budki. Sassinak zatrzymała się, udając, że czyta jakieś menu, a potem dała nura za nim.

Właśnie witał się ze znacznie od siebie niższym młodzieńcem w nieco łagodniejszej odmianie własnego stroju: drukowanej w małe kwiatuszki purpurowej koszuli, nieco obszerniejszych zielonych szortach i butach z cholewami na trochę wyższym obcasie. Za nim stali dwaj podobnie ubrani młodzi chłopcy i dziewczyna, wyglądająca tak, jakby trafiła tu prosto z filmu z Carin Coldae. Srebrzysty, obcisły kostium przylegał do jej obfitych kształtów, sięgając aż do samych lśniących butów, seledynowy szal zaś niedbale spływał z lewego ramienia. Na plecach kostiumu miała namalowany czarny łańcuch, a z jej uszu zwisały króciutkie, cienkie czarne łańcuszki.

Sassinak udało się powstrzymać parsknięcie. Niewinna zuchowatość dziewczyny zasługiwała na niejaki respekt, choć gdyby nosiła prawdziwą broń tam, gdzie wetknęła swą se­ledynową plastikową imitację iglaka, raczej nie zdążyłaby jej użyć w razie potrzeby. Sass dotknęła dłonią pistoletu, który Aygar zabrał po potyczce za barem. Podeszła do lady i zamówiła porcję frytek, prawdziwych, a nie z syntezatora. Gdyby nawet nie były prawdziwe, i tak smakowałyby lepiej niż jej poprzedni posiłek. Zapłaciła pieniędzmi otrzymanymi od Fleur i usiadła przy dużym stole obok jakichś ludzi. Pochłonięci rozmową, wymachiwali rękami i wyglądali jak zwykła grupka młodzieży w miejscu publicznym. Jej towa­rzysze też zamówili jedzenie, a Aygar przyprowadził ich do stolika.

- Możemy się dosiąść? - zapytał chłopak o ciemniejszej karnacji i już zajmował miejsce. - Potrzebujemy dużego stolika.

Sassinak skinęła głową. Miała nadzieję, że wygląda jak nieśmiała urzędniczka w średnim wieku. Zjadła parę kęsów i stwierdziła, że nic ją nie obchodzi, czy ziemniaki były prawdziwe, czy syntetyczne. Smakowały znakomicie.

- Nazywam się Joniik - mówił dalej chłopak, uśmiechając się do niej promiennie. - To Gerstan, to Bilis, a ten sobowtór Carin Coldae to Erdra. - Dziewczyna obrzuciła Sassinak po­włóczystym spojrzeniem, które miało wywrzeć odpowiednio silne wrażenie.

- Myślałam, że pani jest kapitanem krążownika.

- Jestem - szepnęła Sassinak. - Słyszałaś kiedyś o prze­braniach?

Nie wyglądali na poruszonych. Sassinak westchnęła w duchu. Czy kiedykolwiek była tak młoda, jak oni?

- Założyłam to specjalnie dla pani. Myślałam, że... Sassinak złapała ją za przegub tak silnie, że dziewczyna spojrzała na nią ze strachem w oczach.

- Kiedy byłam dziewczynką, też miałam plakat z Coldae. Ale to był tylko obrazek. Rzeczywistość wygląda inaczej.

- No tak, ale...

Sassinak puściła jej rękę i odsunęła się, patrząc jej prosto w oczy. Dziewczyna nagle poczerwieniała.

- Erdra, nie wytrzymałabyś tygodnia w obozie niewolników, tak jak większość moich znajomych.

Popatrzyli na nią z respektem. Joniikowi sos kapał na spodnie.

- Lepiej to wytrzyj - powiedziała Sass tonem, którego używała na pokładzie.

Otworzył usta, popatrzył na spodnie i wytarł je pociągnięciem rękawa.

- Mówiłem wam - burknął Aygar. Zastanawiała się, co jeszcze im powiedział. Przynajmniej jednak zniżył głos. Sassinak zwróciła się do Gerstana.

- Czy to prawda, ze potrafisz dobrać się do zabezpieczonych łączy i nie dać się złapać?

Gerstan potwierdził skinieniem głowy, pochłaniając garść frytek.

- Do tej pory zawsze mi się udawało. Dostawaliśmy się na poziom H, a już od poziomu F jest dość ciężko. Sam nigdy nie dotarłem dalej niż do poziomu H. Ale Erdrze się udało.

- Co jest na poziomie H?

Erdra potrząsnęła głową, naśladując gest Carin Coldae.

- Można bawić się w gry symulacyjne z niższymi pozioma­mi. Na przykład co by było, gdyby cały zapas wody z rezerwuarów wyczerpał się nagle, a pompy by się zepsuły. Ale to nie tylko gry, także rzeczywistość. Kradniemy im dane, niszczymy ich czujniki, łamiemy kody zabezpieczające. Nigdy jeszcze nie zrobiłam niczego niebezpiecznego... - Ten ton należał do osoby, która co prawda dokonała przestępstwa, ale za nic się do tego nie przyzna.

Bilis parsknął.

- A wtedy, gdy poinformowałaś władze transportowe, że na linii Yellow Meadow wykoleił się pociąg?

- To nie było niebezpieczne. Mieli czas na zatrzymanie następnych pociągów. Tak to rozegrałam.

- Podobno kosztowało to podatników osiemdziesiąt tysięcy kredytów - oznajmił Bilis. - Stracony czas, zniszczenia torów od hamulców bezpieczeństwa, godziny przeszukiwań baz danych w celu znalezienia winowajcy. Nie złapali jej.

- Nigdy niczego nie znaleźli. - Erdra była z siebie znacznie bardziej zadowolona, niż powinna być jako osoba, która rozpętała taką aferę. - Gdy coś się stanie, pociągi muszą zatrzymać się na wypadek zagrożenia i trzeba znaleźć przyczynę awarii. Gdyby rzeczywiście był tam jakiś wrak, to następny pociąg zaryłby prosto w niego. Powinni się cieszyć, że zdjęłam im z głowy ten problem.

Sassinak obserwowała dziewczynę. Chciałaby ją mieć przez parę tygodni na swym okręcie. Choć była zdolna, potrzebowała kogoś, kto by ją skierował na drogę rozsądku.

- A w ogóle - mówiła słodkim głosem Erdra, chrupiąc frytki - dlaczego pani okręt odleciał bez pani?

- Proszę? - Sassinak zdołała zdusić krzyk, który wyrwał się jej z gardła.

- Pani okręt, ten krążownik. W wiadomościach podali, że urwali się z portu i zniknęli, bredząc coś o flocie najeźdźcy. U kapitana podejrzewa się zatrucie jakimś narkotykiem, wirusem czy czymś innym przywleczonym z Irety. Tym samym, co skłoniło panią do zabicia admirała.

Przez moment myśli Sassinak nie potrafiły znaleźć ujścia w słowach. Opanowała ją wściekłość zmieszana ze strachem. Jak mogli zostawić ją samą? Była pewna, że jeśli wyśle sygnał, Arly go odbierze. Potem pomyślała z niejakim triumfem, że miała rację: działo się więcej, niż ktokolwiek przypuszczał. A ci głupcy z bezpieki wkrótce przeżyją coś znacznie gorszego niż ogień krążownika Floty.

Uspokoiła oddech i z wysiłkiem odparła:

- Nie zabiłam żadnego admirała. - Ale z chęcią zabiłabym ciebie, pomyślała o Erdrze, która najwyraźniej nie przejawiała zdolności telepatycznych, ponieważ nadal się uśmiechała.

- Kończycie już? - Grupka poirytowanych mężczyzn wyglądających na urzędników czekała niecierpliwie, trzymając torebki frytek, z których tłuszcz wyciekał im na pałce.

- Ależ oczywiście- Gerstan wstał równie szybko, jak reszta. - Chodźmy pogadać gdzie indziej.

Sassinak poczuła się jak kwoka wśród piskląt i szybkę przejęła komendę nad grupą. Miała nadzieję, że Aygar ruszy w ślad za nią.

Znaleźli się z powrotem w pochyłym tunelu i przeszli do wąskiego korytarza usługowego. Głosy jej towarzyszy dobiegały z pewnego oddalenia, lecz Sassinak nie zawracała sobie tym głowy. Miała o czym myśleć. Arly na pewno nie wzięłaby Zaid-Dayana bez powodu. Lecz oprócz ogromnej chęci, by znaleźć się na pokładzie właśnie teraz, kiedy coś mogło stać się okrętowi, w jej myślach Uparcie powracały; słowa “sąd wojskowy". Nie było usprawiedliwienia dla kapitana, którego zabrakło na pokładzie podczas akcji - oprócz jego śmierci,

Zapukała umówionym sygnałem i właz od razu się otworzył. Wprowadziła ich do środka. Gdy klapa zamknęła się za nimi, stanęli oko w oko z bronią.

- A to co? - zdumiał się Gerstin.

- Środki ostrożności - odparła Sassinak. Do Corisa zaś j rzekła: -Nikt nas nie widział, nie mieliśmy żadnych problemów. J Ci tu paplali trochę w barze, ale było tam pełno ludzi. Niej oczekują żadnych niespodzianek. - Znów zwróciła się do studentów. - Chcieliście konspiracji? No to ją macie. Oni - machnęła ręką na zbieraninę obdartusów - to nasi współspiskowcy. Uciekinierzy. Byli niewolnicy. Biedacy i włóczędzy tego miasta, którym podobno chcecie pomóc, szykując zamach.

Po ich minach poznała, że studenci po raz pierwszy spotkali się z mieszkańcami podziemi. Na szczęście żaden z nich nie zaczął się wycofywać,

- Jesteś pewna tej czwórki? - spytał Coris.

- Nie całkiem, ale zaraz się okaże, czy Erdra jest tak dobra, jak twierdzi Gerstan. - Coris skinął głową. Sassinak zwróciła się do Erdry. - Czy w wiadomościach podali jakieś szczegóły dotyczące odlotu okrętu? Dlaczego do tego doszło?

- Nie, niezupełnie. - Erdra miała już mniej pewny siebie głos. Może zorientowała się, że ta bron była prawdziwa. - Tyle tylko, że załoga pozbyła się z pokładu oficerów bezpieczeństwa, którzy zabezpieczali broń. Wysłali na planetę prom, a potem okręt opuścił stację. Mówili coś o inwazji, ale wiadomości o tym nie wspominały. Wyciszono tę sprawę. Potwierdzono, że nie ma żadnej inwazji, bo i skąd?

- I ty w to wierzysz? - Sassinak nie czekała aa odpowiedź, lecz w złości sama jej udzieliła. - Ty, która sfingowałaś wykolejenie pociągu? Ty, która równie łatwo potrafiłabyś ukryć i rzeczywistą awarię?

- Ale nie ukryłam. A to oznacza, że ktoś inny...

- Był równie sprytny. Właśnie.

- A więc naprawdę coś się dzieje? - Gerstan usiłował dotrzymać jej kroku. Sassinak powstrzymała się, by nie odesłać go pchnięciem w tył.

- Arly nie wzięłaby Zaid-Dayana bez powodu. Nie jest bardziej szalona niż ja. Więc myślę, że coś się stała Lecz co, lego nie umiem zgadnąć.

Chociaż właściwie domyślała się prawdy. Nalot piratów lub floty Setich. Jedno i drugie mogło być częścią większego spisku. Miała jednak nadzieję, że nastąpiło tylko jedno z dwojga. Przypomniała sobie coś, co powiedziała wcześniej Erdra. Po co Arly wysłała na planetę prom?

Uśmiechnęła się. Oczywiście! Mogła się założyć, że zna imię pilota, choć nie miała pojęcia, na co ów dzielny młodzieniec sobie pozwoli.

- Mówisz, że sama Federacja stara się ukryć nadciągające niebezpieczeństwo? - nie ustępował Gerstan. Sassinak skinęła głową.

- Tak, ponieważ pewna grupa sądzi, iż dzięki temu zapanuje nad sytuacją. W takich przypadkach zawsze istnieją dwie moż­liwości: albo obecna ekipa rządząca chcę użyć siły, żeby zdobyć władzę absolutną, ponieważ obawia się o swą przyszłość, albo też jakaś inna grupa, nie będąca jeszcze u władzy, zamierza przeważyć szalę na swoją korzyść.

- Która z tych możliwości ma teraz miejsce?

- Tego nie wiem. - Sassinak uśmiechnęła się na widok ich zdezorientowanych min. - Zresztą nie ma to żadnego znaczenia. To, że Arly wykryła dalekosiężnymi skanerami Zaid-Dayana nadciągającą flotę wroga, nie znaczy, iż napastnicy pojawią się już dzisiaj. Nie zbombardują planety, bo musieliby najpierw zniszczyć systemy obronne. - Na ich twarzach malo­wała się kompletna dezorientacja. Do Sassinak dotarło, że żadne z nich nie ma przysposobienia wojskowego. - Nieważne. Chodzi o to, że cokolwiek tam się dzieje, to nie nasz problem. Musimy jednak zająć się tymi, którzy spiskują na planecie. Z nimi możemy sobie poradzić, jeśli tylko się pospieszymy. A systemy obronne same odeprą atak najeźdźców. - Sama nie wierzyła w to, co mówi. Czy Arly wezwała Flotę na pomoc? A może obawiała się, że Flota nie będzie do końca po jej stronie?

- Dobrze - rzekła w końcu ostrym tonem, żeby studenci słuchali uważniej. - Najpierw musimy odnaleźć Parchandriego i unieszkodliwić go. To twoje zadanie, Erdra. Bierz się za łącza i bazy danych i znajdź dziurę, w której się ukrywa. Przejmij kontrole nad liniami systemów zaopatrzenia i komunikacji. Sta­wiam swoją przyszłoroczną pensję, że siedzi gdzieś pod powierz­chnią ziemi, lecz jego kryjówka nie jest w pełni samowystarczalna.

- Ale... - Dziewczyna rozejrzała się naokoło. - Gdzie jest port dostępu? Do połączeń zawsze używałam kabiny biblio­tecznej.

- Coris, zaprowadź ją na dół i pomóż połączyć się z głów­nym portem dostępu. Bilis też może z nią iść. Weźcie ze sobą dziesięciu zbrojnych. Jeśli zobaczycie coś podejrzanego, natych­miast uciekajcie i zaprowadźcie ją do innego portu. Potrzebuję dwóch gońców, dopóki nie wymyślimy lepszego sposobu komu­nikacji. Gerstan, mówiłeś, zdaje się, Aygarowi o jakichś innych studentach, którzy chcieliby nam pomóc?

- Tak jest, proszę pani. - Odezwał się do niej bardzo oficjalnie, lecz brzmiało to tak, jakby użył tych słów przypadkiem. Sassinak uśmiechnęła się do niego.

- Dobrze. Gdy Znajdziecie port dostępu, dasz im znać. Potrzebujemy połączenia z górą, żeby wiedzieć, co mówią w wiadomościach i co dzieje się na ulicach. Będziemy też potrzebować policyjnych komunikatorów. - Po jego minie domyśliła się, że cała akcja przerasta jego najśmielsze oczekiwa­nia. A przecież prawdziwe działanie miało się dopiero zacząć.

- Ma pani na myśli to, że... trzeba je ukraść? Na przykład policjantom? Albo strażnikom?

- W razie konieczności, tak. Myślałam, że masz ochotę na rewolucję. Wydawało ci się, że można ją przeprowadzić bez potyczek z policją?

- No nie, ale...

- Ale taka gadanina daje ci poczucie misji, .nie zmuszając cię do najmniejszego wysiłku. Przepraszam, chłopcze, ale nie mamy czasu. Teraz trzeba się zabrać za robotę albo schować się gdzieś i przeczekać, aż będzie po wszystkim. A więc, czy mogę na ciebie liczyć? I na twoich kolegów?

- No... tak. Niektórych musieliśmy powstrzymywać siłą, żeby nie zrobili czegoś głupiego.

Sassinak uśmiechnęła się.

- Zamień “głupiego" na “pożytecznego" i zbierz ich wszys­tkich. Idziemy.

Coris zdążył już wyjść z Erdra i Bilisem. Teraz Sassinak poprowadziła pozostałych szybkim marszem z powrotem na niższe poziomy. Po pierwszym szoku, jaki przeżyła na wieść o tym, że Zaid-Dayan odleciał, poczuła się nieco podniesiona na duchu. Sytuacja była trudna, ale wszystko powinno się udać.

Już po paru godzinach kolejne grupy zaczęły zbierać się razem. Z kilku tuneli wychodziły grupki studentów, a wszyscy nieśli niezbędny sprzęt. Mieli sześć standardowych zestawów telefonicznych z legalnymi wtyczkami, które nie powinny włączyć żadnych alarmów, bez względu na to, gdzie by się ich użyło. Przynieśli też dwa policyjne komputerki z komunikatorami oraz dziewiętnaście zestawów masek przeciwgazowych, podobnych do tej, jaką miała Sassinak.

- Skąd to wszystko? - spytała niskiego, krępego młodzień­ca. Spłonął purpurą i wymamrotał coś na temat wydziału teatralnego.

- Wydział teatralny?

- W zeszłym roku wystawialiśmy “Bez tchu" Hostigga. Reżyserka chciała, żeby rekwizyty były jak najbardziej realis­tyczne. Jej przyjaciel z lokalnej stacji dał jej to, ale powiedział, że nie będą działać bez specjalnej maści.- Tu wręczył jej plecak pełen tubek. - To znalazłem na targowisku narkomanów na Lollipi Street. Większość z nich była już używana, ale pomyślałem, że może...

- Od jak dawna je skupujesz? - Uderzyło ją coś w tej spoconej, poważnej twarzy. Przypominał jej własnych zaopat­rzeniowców, był gruby i miał lepkie palce.

- Jeszcze przed przedstawieniem pomyślałem, że mogłyby się przydać, gdyby komuś udało się zrobić maski. A kiedy raz dostaliśmy maseczki, nikt już nam ich nie zabierał, więc... - Zawiesił głos, jak gdyby nie wiedział, co właściwie zrobił.

- Nieźle - powiedziała.

Miała nadzieję, że chłopak wytrzyma nadciągające kłopoty. Warto byłoby mieć go na pokładzie. Oczywiście dziewiętnaście zestawów przeciwgazowych na sto osób to niewiele, ale miał dobre chęci.

Tymczasem posłuchali najnowszych wiadomości. Erdra dotar­ła do dolnych poziomów zabezpieczonych łącz, więc wiedzieli, gdzie znajdowały się patrole policyjne. Sassinak znów ziewnęła. Policzyła, ile godzin minęło, i zorientowała się, że jest na nogach już ponad dobę. Aygar chrapał w kącie zatłoczonego tunelu. Wkrótce i ona będzie musiała się zdrzemnąć.

- Mam! - krzyknęła z triumfem Erdra.

Sassinak ocknęła się. Zasnęła chyba, a ktoś przykrył ją kocem. Rozczesała włosy palcami, żałując, że nie może się odświeżyć.

- Jesteś pewna? - spytał ktoś.

- Tak. Znalazłam tu tyle zabezpieczeń, jak nigdzie indziej. Jest nie w centrum miasta, jak myśleliśmy, ale tu, w kwadracie 13-H. Pod poziomem głównych tuneli, ale nie bezpośrednio pod żadnym z nich. Otworzyłam zbiory danych i znalazłam przekrój zabudowy. - Pomachała wydrukiem, który Sassinak wyrwała jej z rąk.

- Ależ to statek! - krzyknęła. Wszystkie oczy zwróciły się na nią.

- Niemożliwe! - rzekła Erdra. - Przecież to jest pod ziemią.

- Konstrukcja silosowa. - Z ich niewyraźnych spojrzeń wynikało, że nikt nie wie, co to takiego. - Spójrzcie. - Sassinak miała dowody na potwierdzenie swych słów. - Zabudowa na górze ma wyglądać jak prawdziwe budynki, ale to tylko zewnęt­rzna powłoka. Prawdopodobnie składa się w razie potrzeby. To tutaj, to coś więcej niż naturalne ukształtowania planety... To - jej palec skakał po planie - to jest kadłub standardowego jachtu prywatnego średniej wielkości. Pewnie typu Bollanger Yards, może nawet sprzed stu pięćdziesięciu lat. Kiedy zbudowano tę dzielnicę?

Erdra zmarszczyła brwi, postukała po klawiaturze i od­powiedziała:

- Osiemdziesiąt dwa lata temu, z przeznaczeniem na przemysł lekki. Wcześniej stał tu tylko jeden magazyn i... przestarzała stacja promów z czasów, gdy prywatne promy były jeszcze legalne.

- Ale statek nie przetrwałby chyba tak długo? - zapytał powątpiewająco Gerstan.

- Dobrze zabezpieczony na pewno tak. Naprawili go, wymienili przestarzały sprzęt na nowy, to przecież żaden problem.

Ale sam kadłub o niczym jeszcze nie świadczy. Pytanie brzmi, czy jest gotowy do odlotu?

- Do odlotu? Spod ziemi?

Cywile! Czyżby nie wiedzieli, że większość planetarnych systemów obrony używa podobnych wyrzutni, rozmieszczanych także na księżycach lub asteroidach i zabezpieczanych przed przypadkowymi uderzeniami odłamków skał?

- Tak, do odlotu. Do ucieczki, gdyby zrobiło się za gorąco. Bo właśnie tak będzie za naszą sprawą.

- Skąd pani wie? I co się stanie, jeśli rzeczywiście wystar­tuje? Otworzy ogień?

- Erdra, czy masz wydruk z wszystkimi danymi? - Patrząc na nią z szacunkiem, dziewczyna wręczyła jej plik kartek. Sassinak zaczęła je przerzucać, mówiąc dalej. - Jeżeli to ten typ statku, o którym myślę, i jeśli ma takie silniki, jak mi się wydaje, to pewnie zrobi znacznie więcej. Nie zamierzają użyć tej kryjówki więcej niż raz. Najbliższe otoczenie spali się, gdy włączą silniki, a ponieważ będzie się to działo w sytuacji krytycznej, ulegną też zniszczeniu wszystkie do­chodzące tam tunele. Choć będzie ich to kosztować trochę energii, wątpię, by się tym przejęli.

Przeglądała wydruki, przekładając w głowie notację cywilną na terminologię Floty. Jest! Stałe paliwo chemiczne, zdecydowanie bardziej wydajne niż wszystkie inne stosowane na samym początku ery odkryć kosmicznych, lecz wciąż dość niestabilne i wymagające częstego uzupełniania. A więc na wypadek gdyby coś poszło nie tak, tunel musiał mieć dodatkowe wyjścia, przez które wróg mógł uciec.

W jej oczach znów pojawiły się iskierki wściekłości. Niemal go dostała, a on wciąż miał szansę ucieczki. Już sobie wy­obrażała, że zbliżają się do niego, przełamując jedną linię obrony za drugą, tylko po to, by ujrzeć gorejący płomień dysz jachtu, wymykającego się z kłopotliwej sytuacji, hen, do luksusowej kryjówki w innym układzie planetarnym.

«Sassinak!»

Omal nie udusiła się z emocji. To przecież Weft, jeden z jej oficerów. Odpowiedziała pytaniem.

«Dziesięciu żołnierzy, dwóch naszych, Timran prowadzi prom».

Prom! Choć prawie bezbronny wobec okrętu wojennego, mógł jednak poradzić sobie z nie uzbrojonym jachtem. Sass czuła rosnące podniecenie. Teraz miała w garści Parchandrich i wszys­tkich innych spiskowców! Mogła odciąć im drogę ucieczki, złapać ich w pułapkę, sprawić, żeby się ujawnili i skom­promitowali, a potem zniszczyć. Zauważyła, że wszyscy patrzą na nią ze zdziwieniem.

- Nie przejmujcie się. Nie jest tak źle. Kiedy wie się, w której norze ukrywa się wróg, można ją zamienić w pułapkę.

- Ale jeśli jacht odleci, to w jaki sposób... Gestem nakazała im milczenie. Paplanina ustała.

- Mój krążownik wysłał na planetę prom, pamiętacie? - Pokiwali głowami. - Więc jeśli się dostanę gdzieś, skąd będę mogła się z nimi skontaktować - pomachała swoim komunikatorem - będą w stanie przechwycić jacht. - Nie mogła im powiedzieć, że rozmawia z Weftami. I tak wysłuchała już wystarczająco dużo rasistowskich uwag. - Ale i was czeka sporo roboty...

Dopiero pod wpływem prawdziwych nacisków, na forum Wielkiej Rady i ze strony mieszkańców podziemi, rzucą się do ucieczki. Nie może pozwolić, żeby zbyt wcześnie poczuli się zagrożeni. Ale nie wolno jej też ryzykować życiem tych cywili. Nie ma prawa decydować o ich losie, nawet dla dobra sprawy.



ROZDZIAŁ DZIEWIĘTNASTY


Z mostka eskortowca Kieł, dzięki uprzejmości swojego daw­nego kolegi z klasy, Killina, Ford mógł obejrzeć odlot Zaid-Dayana, podczas gdy eskortowiec zbliżał się do głównej stacji układu centralnego. Luk na poziomie pokładu drugiego otworzył się, a po chwili pojawiła się w nim winda z promem. Ford zastanawiał się, czy Sassinak wysłała Timrana z jakimś konkretnym zadaniem. Prom uniósł się z platformy, natychmiast zamknięto luk i kilka sekund później statek oderwał się od stacji orbitalnej. Ford poczuł w głowie zamęt. Liczył na to, że zamelduje Sassinak o swoim przybyciu. Zdążył przecież na rozprawę. Dlaczego Sass odlatywała? I co on powinien zrobić?

- Co się dzieje? - zapytał.

Nikt mu nie odpowiedział. Killin z wściekłością rozmawiał przez komunikator, lecz Ford nie słyszał dokładnie, o czym mówi. Nagle statek zachybotał się. Pochwyciło go jakieś pole magnetyczne. Ford był na tyle mądry, by się nie odzywać. Starał się wtopić w tło. Killin odwrócił się do niego.

- Nie pozwalają nam zacumować. Trzymają nas w polu magnetycznym i grożą czymś znacznie gorszym.

- Co się stało?

- Twoja pani kapitan podobno zabiła na planecie jakiegoś admirała, a pani oficer pełniąca funkcję zastępcy na Zaid-Dayanie kompletnie zwariowała, ma halucynacje. To jakaś zaraza, praw­dopodobnie przywieziona z Irety.

- To na pewno Arly! Jeśli Sassinak opuściła pokład, to może być tylko ona. Ale Arly nie jest obłąkana. Połącz mnie z nimi.

- Nie mogę - Killin pokręcił głową. - Zablokowali nasze łącza, tak na wszelki wypadek. Teraz już cały personel Floty będą mieć za wariatów, dopóki ktoś nie udowodni, że jest inaczej. Nie pozwolą nam szerzyć wrażych kłamstw.

- Czy to właśnie powiedzieli? - Wraz z rosnącym zdu­mieniem opanowało go nagle uczucie ogromnej pustki. Gdzie jest Sassinak? W więzieniu? A może nie żyje! Zrozumiał, że nie chce żyć w świecie, w którym nie będzie Sassinak.

- Powiedzieli coś znacznie gorszego. Oficer służb bez­pieczeństwa układu, z którym przed chwilą rozmawiałem, został wyrzucony z pokładu Zaid-Dayana. Przez Weftów.

- Ale ja mam rozkazy. Muszę dostarczyć pewne informacje na proces Tangelego.

Killin wzruszył ramionami.

- Zamierzasz przebyć ostatni kilometr ze spadochronem? Wątpię, by cię wpuścili na prom jak jakiegoś niegroźnego cywila.

- Ale dlaczego boją się twojego statku? Nie wiedzą przecież, że masz na pokładzie kogoś, kto był na Irecie. Killin przeraził się.

- Zapomniałem! Rzeczywiście, ty przecież tam byłeś. Do diaska, jak się o tym dowiedzą...

- Nic im nie powiemy. Ani o moich powiązaniach z Zaid -Dayanem i z Sassinak. Jestem po prostu skromnym kurierem, przewożącym zapieczętowaną przesyłkę z sektora kwatery głównej do departamentu sprawiedliwości układu centralnego.

- Ale przecież nie zabrałem cię z sektora kwatery głównej.

- A kto o tym wie? Masz jakiś powód, żeby mnie wydać tym idiotom?

Killin wzruszył ramionami.

- Nie. Ale to wcale nie zapewni ci wejścia do portu. O ile w ogóle ustąpią... - Przerwał nagle, gdyż komunikator zamigotał. Killan włączył głośnik.

- ...zapewnienie, że żaden z członków załogi nie przebywał na zamkniętej planecie Ireta, którą uznano za źródło szerzącej się choroby umysłowej, będziecie mogli zacumować i wykonać swe zadanie.

Killin mrugnął do Forda i przemówił do mikrofonu.

- Nasz statek nigdy nie był w sektorze Irety. Odbywamy planowy kurs kurierski między sektorem ósmym kwatery głównej i stolicą. Mamy na pokładzie kuriera z ważnymi, poufnymi wiadomościami z sektora dla departamentu sprawiedliwości, jak mówią same za siebie nasze dokumenty.

Nastąpiła długa pauza, po której rozległy się słowa.

- Zgadza się, kapitanie. Mamy was na liście przelotów kurierskich jako statek z jednym pasażerem wiozącym przesyłkę dyplomatyczną. Zgadza się?

- Tak jest. Reszta załogi nie zmieniła się od czasu ostatniego kursu.

- Czy wiecie coś na temat załogi Zaid-Dayana? Czy ktoś z nich został w sektorze kwatery głównej? - Killin uniósł brwi, patrząc na Forda, który potrząsnął szybko głową i zaczął coś pisać na skrawku papieru. Killin udzielał odpowiedzi w miarę czytania.

- Wiemy tylko to, co usłyszeliśmy jeszcze w sektorze. Cała załoga dostała rozkaz, żeby pojawić się na procesie jako potenc­jalni świadkowie. Nic mi nie wiadomo na temat opuszczenia pokładu przez któregokolwiek z członków załogi.

Killin obdarzył Forda przebiegłym uśmiechem. Nie lubił kłamać, ale to nie było kłamstwo. Informacje przekazane mu niedawno przez Forda, różniły się od tego, co usłyszał w sektorze. Były też o wiele bardziej interesujące.

- Bardzo dobrze. Zaczynamy cumowanie. Killin wyłączył mikrofon i pokręcił głową.

- Będziesz potrzebował sporo szczęścia, żeby się na tym nie wyłożyć. A swoją drogą ta twoja kapitan nie powinna zachowywać się aż tak zuchwale. Znam paru admirałów, których chętnie wysadziłbym w powietrze, ale coś takiego oznaczałoby koniec awansu...


Przechodząc przez odprawę celną, której zwykle jedynie poddawano cywili, lecz teraz narzucono ją z całą stanowczością również członkom Floty, Ford zdołał zachować chłodną rezerwę, jak przystało na rasowego kuriera. Podał swoje nazwisko, stopień wojskowy i numer, a także cel misji: dostarczyć rozkazy specjalne dowództwu Floty w układzie centralnym.

- Poprzednia misja? - padły pełne wrogości słowa. Ford pozwolił sobie na słaby, smutny uśmiech.

- Niestety, na pokładzie Zaid-Dayana. Jak rozumiem, stanowi to dla was pewien problem.

Nie śmiał tego ukrywać, podobnie jak własnej tożsamości Ale Zaid-Dayan zawinął do portu bez niego, a ktoś zupełnie inny figurował jako zastępca kapitana. Miał więc pewną szansę.

Gdyby ten oficer służb bezpieczeństwa potrafił ruszać uszami zastrzygłby nimi jak zając. Powietrze przed Fordem zgęstniało od namacalnej ciekawości tamtego.

- Ach. Służył pan pod rozkazami komandor Sassinak?

- Jakiś czas temu.

Z tonu, jakim to powiedział, wynikało, że im dawniejsza byłaby to służba, tym czułby się szczęśliwszy. Oficer bezpieki nadal zachowywał czujność, choć opuścił lekko powieki.

- A czy od tamtej pory utrzymywał pan kontakt z komandor Sassinak?

- Nie. Nie miałem powodów, by kontaktować się z panią komandor odkąd opuściłem jej... okręt. - Nie okazywał po sobie otwartej wrogości, po prostu lekką niechęć. Z zadowoleniem opuścił służbę pod jej rozkazami i nie tęsknił do niej ani trochę.

- Rozumiem. - Oficer spojrzał na jakiś ekran, zasłonięty przed wzrokiem Forda. - Czy było to przed tym całym zamie­szaniem na Irecie?

Ford pokiwał głową i wycedził zza zaciśniętych warg:

- Tak jest.

Może i mają jego akta, lecz pewnie nie zdobyli dokumentów całego personelu krążownika.

- Z rejestru wynika, że od tego czasu nie pełnił pan służby na żadnym okręcie.

- Powierzono mi specjalną misję. - Rzeczywiście tak było. - To jednak tajemnica i nic więcej nie mogę powiedzieć.

- Aha. Jak długo trwała ta misja?

- Przykro mi, ale tego również nie mogę zdradzić. - Ford szczerze tego żałował. Chętnie opowiedziałby komuś o madame Flaubert i jej piesku. - Powiedzmy, że parę miesięcy.

- I od tej pory nie kontaktował się pan z nikim z Irety?

Ten człowiek zadawał pytania w najgłupszy na świecie sposób. Ford nawet nie musiał kłamać.

- Nie. Otrzymałem rozkazy, wypełniłem misję i wsiadłem i na pierwszy statek kurierski.

- Dobrze. Zaprowadzimy pana na prom i do biur Floty. Na ; planecie panuje dość napięta atmosfera ze względu na pewne... nieszczęśliwe wypadki.

Lecąc na planetę, Ford zapoznał się ze szczegółami “nieszczęśliwych wypadków", a przynajmniej z wiadomościami, którymi dysponowała prasa. Eskortujący go pracownicy bezpieki byli z początku trochę nerwowi, lecz wkrótce uspokoili się, gdy tylko zrozumieli, że Ford nie ma zamiaru rzucić się na nich w napadzie szaleństwa. Dopowiedzieli nawet to, co pominęła prasa, lecz ich wypowiedziom, o dziwo, brakowało konkretnej treści.

Sassinak wylądowała na planecie i kogoś zamordowała. Oficerowie byli niemal pewni, że nie admirała Coromella. Ford uniósł brwi. Potem pani komandor zniknęła wraz z Iretańczykiem i od tej pory wszelki ślad po nich zaginął.

- O rany - powiedział Ford, starając się nie ziewnąć. - To ci dopiero.

Eskorta doprowadziła go aż pod same drzwi biur Floty. Ford zauważył, że cywile schodzą mu z drogi, jakby roznosił zarazę. Żołnierze stojący na warcie przy drzwiach zasalutowali energicz­nie i wpuścili go do budynku. Do tej pory wszystko szło jak z płatka, choć nie miał pojęcia, co będzie dalej. Wciąż udając niewinnego kuriera, zameldował się oficerowi dyżurnemu i wyjaś­nił, że ma ważne dowody w sprawie bety.

- Pan!? Więc jest pan z jej okrętu!? Jak, do diabła, udało się panu przedostać na planetę? - Oficer dyżurny, porucznik, mówił tak głośno, że wszystkie głowy odwróciły się w ich stronę. Ford poczuł na sobie ciekawskie spojrzenia.

- Spokojnie - powiedział cicho i uśmiechnął się. - Nie złamałem prawa i nie popełniłem żadnego wykroczenia. Jasne? A może teraz zaprowadzi mnie pan do admirała?

- Do admirała Coromella?

- Zgadza się. - Rozejrzał się naokoło. Napotykając jego wzrok, wszyscy spuszczali oczy. Tu też musiało wydarzyć się coś złego. - Przypuszczam, że komandor Sassinak uprzedzała ad­mirała o moim przyjeździe.

- Nie, proszę pana. Admirała nie było na planecie, wyjechał na polowanie do sektora szóstego. Dlatego właśnie myśleliśmy, że... Tak jak mówiono w wiadomościach... Ale to nie był admirał...

To zaczynało nabierać sensu. Ford przerwał słowotok oficera pytaniem:

- Czy admirał jest już w biurze?

- Nie, proszę pana, ale podobno jest w drodze. Był na polowaniu, kiedy... kiedy to wszystko się wydarzyło. Dlatego nikt nie mógł się z nim skontaktować i...

- Rozumiem. - Ford najchętniej wpakowałby pięść w traj­koczącą gębę tego głupca, lecz musiał przecież znaleźć kogoś, z kim mógłby podzielić się zdobytymi informacjami.- W takim razie kto przejął dowodzenie?

- Podkomandor Dallish, ale nie może się pan z nim teraz spotkać. Nie spał całą noc i...

Ford pomyślał z niechęcią, że ten Dallish to pewnie jakiś maminsynek, który spędza cały dzień w łóżku tylko dlatego, że w nocy nie dospał. Coromell cieszył się zawsze dobrą reputacją, lecz jeśli jego biuro o czymkolwiek świadczyło, to chyba o tym, że reputacja ta należała już do przeszłości. Oczywiście zły humor Forda mógł wynikać ze zmęczenia, nieoczekiwanych przeszkód, a nawet smrodliwej atmosfery planety. Teraz chciał już tylko przekazać komuś swe cenne informacje, zjeść jakiś porządny obiad i pójść spać. I nagle okazało się, że musi poczekać na rozleniwionego oficerka, który zapewne będzie miał ochotę przede wszystkim na plotki o Sassinak. O nie, on na coś takiego nie pójdzie!

- Czy wobec tego może mi pan powiedzieć, gdzie znajduje się biuro prokuratora generalnego? Dla niego również mam przesyłkę.

Wskazówki udzielone przez porucznika zadowoliły niezbyt wygórowane oczekiwania Forda. Przyjął propozycję przydzielenia mu przewodnika i eskorty, lecz odrzucił sugestię, iż w cywilnym ubraniu mniej rzucałby się w oczy. Zaniesie dowody prokurato­rowi i wróci, wpadając po drodze do jakiejś porządnej restauracji. Pewnie w biurze prokuratora wskażą mu niezłą knajpę.

Do tej pory ten cały Dallish już powinien się obudzić, bo inaczej... Cóż, w kwaterach wojskowych zawsze znajdzie się wolna prycza. Gdy wraz z eskortą wyszedł na ulicę, miał nieprzyjemne wrażenie, iż jest pod obserwacją. Wzruszył jednak ramionami. Oczywiście, że go obserwują. Po tych sensacyjnych wydarzeniach wszyscy nabrali idiotycznych podejrzeń wobec oficerów Floty. Ale jeśli będzie się zachowywać jak znudzony, spokojny posłaniec, nic mu się nie stanie.


Lunzie poznała go natychmiast, lecz zanim pociągnęła Coromella za rękaw. Ford już zniknął.

- Kto taki? - spytał admirał, wgapiając się w tłum ludzi na chodniku.

- Ford! - Lunzie o mało nie rozpłakała się ze złości. To niemożliwe! Nic im się nie udawało! - Zastępca Sassinak z Zaid-Dayana. Był tu przed chwilą!

- A niech to! - Dallish uderzył pięścią w ramę okienną. - Uprzedzała nas pani, ale sądziłem, że najpierw zgłosi się na okręt. Widocznie dotarł na stację orbitalną, kiedy już odlecieli...

- Znajdziemy go. Wystarczy zapytać oficera dyżurnego, dokąd poszedł.

Lecz mimo to nie udało im się odnaleźć Forda. Wszystkie linie do biura prokuratora generalnego były zajęte.

- Abonent chwilowo niedostępny. Proszę zadzwonić póź­niej - oznajmił w słuchawce nagrany głos tonem tak słodkim, że Lunzie zrobiło się niedobrze.

- Musi być jakiś sposób. Nie możemy włączyć się do jakiejś rozmowy?

- Spróbuję - odparł Dallish - ale nie chcemy, żeby ktoś się zorientował, że admirał jest już w biurze, więc nie mogę zastosować specjalnego kodu.

Kiedy wreszcie udało im się uzyskać połączenie, było to już po godzinach pracy biura prokuratora. Zanim rozmówili się z zapóźnionymi urzędnikami, usiłując znaleźć osobę, z którą mógł skontaktować się Ford, okazało się, że on już dawno wyszedł. I to bez eskorty. A do tego nikt nie wiedział, dokąd się udał. Pytał podobno o dobre restauracje w okolicy, ale osoba, z którą rozmawiał, też wyszła już z biura. Niestety...

- Wróci tu na pewno - powiedział Coromell bez przeko­nania. - Musi przejść standardową procedurę.

- Ostatnio nic nie dzieje się zgodnie ze standardowymi procedurami- odparła Lunzie. - Dlaczego więc teraz miałyby nagle zacząć obowiązywać?

Odezwała się nieco ostrzejszym tonem, niż zamierzała. Zorientowała się, że jest znów bardzo głodna i potwornie zmęczona.


Wprawdzie Ford był przekonany, że z pewnością uda mu się znaleźć coś do jedzenia i wrócić do biur Floty, ale wcale nie był pewien, gdzie się znajduje. Z biura prokuratora ge­neralnego wyszedł po długich sporach na mało ważne tematy. Nikogo poza jego panią kapitan nie powinno przecież obchodzić, kiedy i gdzie opuścił pokład Zaid-Dayana, żeby polecieć na

spotkanie z ciotką. Mieli oryginalny zapis jego zeznań, nie musiał więc ich powtarzać.

Pracownicy prokuratora dali mu odczuć, że zarówno znik­nięcie Sassinak i Aygara, jak i nieobecność Lunzie, to jego wina. Ponieważ był akurat pod ręką, mogli się go czepiać do woli. Ford i zasugerował jednak, że skoro pierwsze doniesienia o zamordowaniu admirała okazały się mylne, to również obwinianie Sassinak o zabójstwo może być niesłuszne.

Na natarczywe pytania o to, gdzie jest Sassinak, odpowiedział z całkowitym spokojem, że nie ma zielonego pojęcia, ponieważ przybył na planetę dopiero dziś po południu. Kiedy w końcu opuszczał biuro, był tak zły, że ani mu w głowie pozostały zalecane środki bezpieczeństwa. Wiedział z doświadczenia, że pewny siebie krok, czyste paznokcie i odpowiednia karta kredy­towa pozwolą mu uniknąć problemów, a w razie czego posłuży się szybkim refleksem i silną pięścią. Więc ruszył prosto przed siebie, usiłując zapanować nad własną irytacją, aż wreszcie smakowity zapach zwabił go do jakiejś niewielkiej, ciemnej knajpki.

Ciepłe potrawy, szklaneczka czegoś mocnego, i od razu poczuł się o wiele lepiej. Po raz pierwszy mógł spokojnie zastanowić się, gdzie zniknęła Sassinak i co się naprawdę stało.

Nie mógł uwierzyć w to, że jego pani kapitan nie żyje, a jej zwłoki spoczywają w śmietniku na tyłach jakiejś ponurej uliczki. Ciekawe, dokąd Arly zabrała Zaid-Dayana. Co Sassinak sobie o tym pomyśli? Czy prom prowadzi Timran? Kto jeszcze jest na pokładzie?

Zadając sobie dziesiątki pytań, zapłacił wreszcie rachunek i wyszedł z restauracji. Zapadał już zmierzch. Ulice wyglądały teraz nieco inaczej niż w pomarańczowych promieniach popołu­dniowego słońca. Gdzie on właściwie jest? Może zapyta o to jakiegoś przechodnia? Albo kupi w kiosku mapę... Ale to może zrobić później, gdy okaże się, że rzeczywiście się zgubił. Na razie nie czuł się wcale zagubiony. Póki co, miał ochotę na krótki poobiedni spacer.


Zanim zorientował się, że dawno opuścił rzęsiście oświetloną dzielnicę handlową, gdzie jadł obiad, zrobiło się tak ciemno, że postanowił skorzystać z jakiegoś transportu. Zdążył się już uspokoić i zdecydował, iż najlepiej będzie wrócić do centrum metrem. Był dość zadowolony, że wpadł na ten pomysł. Przy wejściu na stację stało kilka ciemnych sylwetek. Ford zignorował je, lecz odruchowo zanotował w pamięci, który z obcych mógłby okazać się niebezpieczny. Zjechał ruchomymi schodami na dół.

Przez chwilę zastanawiał się, czy nie powinien zjechać na najniższy poziom i dowiedzieć się czegoś o Sassinak. Każde miasto ma swe nocne marki, kryjące się w mroku tuneli i zakamarków. Lecz miał na sobie niewłaściwy strój, zbytnio by się wyróżniał. Jeśli zaś Sassinak miała jakieś plany, mógłby je przypadkiem pokrzyżować.

Zszedł ze schodów i czekał na peronie na następny pociąg. Oprócz niego stała tam tylko grupka kilku mężczyzn i kobiet. Obrzucili jego mundur podejrzliwymi spojrzeniami i odwrócili wzrok. Gdy nadjechał pociąg, sprawdził numer, chcąc dostać się do celu bez przesiadek. Pozostali pasażerowie wsiadali już do pierwszego, bardzo zatłoczonego wagoniku. Ford wzruszył ra­mionami i wsiadł do drugiego, gdzie było znacznie mniej ludzi. Dopiero gdy drzwi zasunęły się za jego plecami, zdał sobie sprawę, co się dzieje. Ujrzał przed sobą trzynaście osób w mun­durach Floty i dwóch bardzo zdenerwowanych cywili, sztywno wyprostowanych i wpatrzonych w przestrzeń.

- Podporucznik Timran - odezwał się Ford, jakby ostatnio widział Tima przed godziną. W pewnym sensie zresztą tak właśnie było. - Co za spotkanie. - Obrzucił wzrokiem pozo­stałych oficerów i zauważył, że oddychają z ulgą. Niezależnie od tego, co planowali, uznali go najwyraźniej za potencjalnego wspólnika. Świetnie. Kiedy tylko dowie się, co zamierzają, z chęcią im pomoże. A tymczasem... - Poruczniku Sricka, domyślam się, że pan dowodzi całą wycieczką?

Sricka zerknął krzywo na swego towarzyszą, czym wystar­czająco jasno opisał sytuację. Timran, który początkowo dowodził zespołem jako pilot promu, nie miał ochoty wyrzec się swej funkcji po lądowaniu. Taktowny Weft nie chciał ryzykować konfrontacji na terytorium wroga, a do tego na oczach żołnierzy marynarki. Ford lekkim uśmiechem skwitował takt Wefta. Lecz przecież nawet Timran nie będzie dyskutować z podkomandorem, zastępcą swej pani kapitan.

- Pozwólcie, że poinformuję was o pewnej zmianie pla­nów - mówił dalej. - Ale najpierw przekażcie mi parę szcze­gółów. Na przykład, gdzie zostawiliście prom i kto pozostał na pokładzie.

Timran pochylił się w jego stronę i zaczął szeptać. Choć Ford nie sądził, by Tim wyciągnął wnioski ze swego za­chowania na Irecie, to teraz musiał przyznać, że młodzieniec wykazał podziwu godną ostrożność.

- Prom czeka z włączonymi osłonami na terenie robót ziemnych. Porucznik Sricka zalecił to miejsce lądowania, bo choć położone jest daleko od centrum miasta, to nieopodal przebiega linia metra. Nikt nie został na pokładzie, bo stwier­dziłem... stwierdziliśmy, że wszyscy powinni udać się na pomoc pani kapitan.

To znaczyło, że Sricka starał się wytłumaczyć, iż czystą głupotą byłoby zabranie ze sobą aż tylu mundurowych w sytuacji, gdy pojawienie się oficera Floty mogło wywołać wybuch paniki. Lecz Tim oczywiście nie posłuchał, a teraz tego żałował. Jak zwykle. Ford spojrzał na Wefta.

- Wiesz, gdzie jest pani kapitan?

- Sądzę, że zdołam ją odnaleźć, pod warunkiem jednak, że się przemienię.

- A do tego przydałoby się jakieś ustronne miejsce, bo inaczej będzie potworny skandal. Niech pomyślę. - Usiłował sobie przypomnieć, ile stacji metra minął podczas spaceru. Trzeba było pecha, że w wagonie są cywile! Pewnie gdy tylko wysiądą, zgłoszą gdzie trzeba to dziwne zgrupowanie oficerów Floty. To przeważyło szalę. - Wysiadamy na następnym przy­stanku. Zaprowadzę was gdzieś.

Cywile najwyraźniej nie kwapili się do wysiadania, więc wstał i poprowadził swoich podkomendnych na peron. Stacja była malutka: dwa perony połączone kładką, żadnych zakamar­ków. Ale jeśli wyjdą na ulicę, będą jeszcze bardziej rzucać się w oczy. Chyba że wymyśli, co zrobić z mundurowymi. Za­prowadził ich na bok, z daleka od czekających na pociąg pasażerów, i wyjaśnił swój plan.

- Wy, żołnierze marynarki, jesteście z żandarmerii wojs­kowej, a ja jestem waszym dowódcą. Cywile zwykle nie odróż­niają żadnych mundurów. Pozostali to pijaczki, których eskor­tujemy do miasta.

Weftowie, urodzeni aktorzy, uśmiechnęli się i skinęli gło­wami. Timran miał jednak obrażoną i niechętną minę. Ford nachylił się do jego ucha.

- To nie jest propozycja, tylko rozkaz. A teraz powiesz: “Nie jestem pijany" i zatoczysz się na pana sierżanta.

Timran wykrztusił swój tekst zaskoczonym głosem, zatoczył się, a sierżant uśmiechnął się i energicznie podjął swą rolę.

- Zostawcie go - wtrącił Sricka, bezskutecznie szarpiąc sierżanta za ramię. - On wcale nie jest pijany, tylko obchodzi urodziny.

- Sto lat, sto lat! - wrzasnął drugi Weft, który ochoczo włączył się do zabawy.

Zasapani żołnierze z trudem wypchnęli swych pijanych podopiecznych na ulicę. Ford zaś chłodno przeprosił za zajście stojących na peronie cywili.

- Przepraszamy. Młodzi oficerowie z dala od domu... To niby żadna wymówka, ale każdemu przecież może się zdarzyć. Trzeba tylko zabrać ich do domu i pozwolić odespać, a rano dostaną nauczkę.

Zasalutował i ruszył za hałaśliwą grupą swych towarzyszy. Jeśli dopisze im szczęście, to nikt się nawet nie domyśli, że mają cokolwiek wspólnego z Zaid-Dayanem. Chyba na każdej planecie spotyka się czasami pijanych młodych żołnierzy.

Stali już na ulicy, czekając na dalsze wskazówki.

- Tędy - polecił. - Bądźcie gotowi odegrać swe role, gdy tylko dam wam znać. Jeśli natkniemy się na policję, tylko ja będę mówił. Wylądowałem na planecie zwykłym promem, w pełni legalnie, wszystkie papiery mam w porządku. A teraz wytłumacz­cie mi, co dzieje się tam, na górze, i dokąd poleciał Zaid-Dayan

Sricka wyjaśnił w kilku zdaniach wszystko, co wiedział. Nie było tego wiele, lecz Ford wiedział, że Ssli nie mógł się pomylić.

- Jeśli Ssli twierdzą, że nadciąga flota Setich, to ja im wierzę. Jakie jednostki Floty znajdują się w układzie?

Tego Sricka nie wiedział. Ford przypomniał sobie, że w środkach przekazu również nie podawano prawie żadnych wiadomości na ten temat. Szkoda, że nie mógł teraz pogadać ze swoim starym druhem Killinem. Ale przynajmniej Arly miała szansę wezwać pomoc łączami IFTL. Ford postanowił, że nie będzie martwił się tym, czego nie może zmienić. Znów przypo­mniał sobie o mundurach swych towarzyszy. Na jasno Oświet­lonych ulicach jeszcze bardziej rzucały się w oczy.

- Jakie macie rozkazy?

- Pani kapitan... to jest komandor Arly, kazała mi przylecieć promem na planetę na wypadek, gdyby pani kapitan, to jest komandor Sassinak, potrzebowała pomocy. Polecono mi również zrobić wszystko, co konieczne dla ocalenia komandor Sassinak.

- Ale najpierw musimy ją odnaleźć, a wtedy okaże się, jakie działania będą konieczne. Żeby zaś ją znaleźć, sami musimy się nieco zakamuflować. Poczekajcie tu chwilę. - Zauważył wejście do większej, znacznie bardziej zatłoczonej stacji metra, kilkupoziomowej, ze sklepami i restauracjami. - Sierżancie, gdyby ktoś was zaczepiał, mówcie, że wasz oficer zszedł na dół, żeby wezwać wóz.

I znów znalazł się w podziemiach. O dziwo, podobało mu się to bardziej niż powinno. Bawił go sam kontrast między tymi tunelami a luksusowym jachtem cioci Q. Znalazł automat sprzedający ubrania - gdy ktoś poplamił sobie w metrze jakąś część garderoby, tu mógł szybko kupić nową. Nie chciał ob­darowywać wszystkich nowymi ubraniami, lecz dwa, trzy kombinezony będą jak znalazł.

A właściwie cztery. Okazały się bardzo tanie i można było je nabyć w kilku różnych kolorach. Włożył kartę w szcze­linę, przycisnął guzik i złapał foliowe paczuszki. Chyba nikt go nie obserwował. Z powrotem na ruchome schody. Jego towarzysze odgrywali przedstawienie przed grupką spóźnionych przechodniów, dopytujących się o tajemniczą zarazę z Irety.

Szybko i stanowczo przejął kontrolę nad sytuacją i poprowadził swój oddział naprzód, jakby podążali do jakiegoś konkretnego celu. Za następną przecznicą znów kazał im przystanąć. O tej porze Weftowie nie znaleźliby jeszcze wystarczająco spokojnego zakamarka w podziemnych tunelach, i Ford popatrzył na żołnierzy i pochwycił czujny wzrok sierżanta. Kto ich wybrał? Arly? Currald? Nieważne, dobrze choć, że ta osoba miała dość zdrowego rozsądku, żeby wysłać więcej niż jednego oficera. Którego z żołnierzy posłać na poszukiwanie Sassinak? Przypomniał sobie starą zasadę: nie mów im, jak mają to zrobić, po prostu powiedz sierżantowi, co mają zrobić.

- Sierżancie, Weftowie potrzebują eskorty kilku żołnierzy na wypadek, gdyby ktoś ich ścigał, gdy będą lokalizować panią kapitan. - Co nie znaczyło, że byle Weft nie pokonałby nawet i trzech napastników w swej zwykłej postaci. Niemniej jednak poszukiwanie Sassinak mogło tak ich pochłonąć, że zmniejszyliby nieco swą czujność. - Kiedy znajdziemy się w jakimś słabiej oświetlonym miejscu, zarzućcie te ciuchy na mundury. Trzech się w ten sposób zamaskuje, a jeden mundurowy nie powinien wzbudzać większych podejrzeń. A potem do roboty. Porucznik Sricka, proszę znaleźć panią kapitan, przekazać jej, gdzie znajduje się prom, i dowiedzieć się, jak można jej pomóc. Jeśli sama nie będzie mogła się ze mną skontaktować bez­pośrednio, proszę zrobić to samemu lub wysłać któregoś z żołnierzy. Potrafi mnie pan odszukać tak samo, jak panią kapitan?

Sricka zmarszczył brwi i po chwili uśmiechnął się.

- Miałem już powiedzieć, że nie, ale widzę, że pan się zmienił.

- Podobno - odparł Ford, przypominając sobie tragiczny zgon madame Flaubert.

- Jednak lepiej będzie, jeżeli jeden z nas zostanie z panem. Ford potrząsnął głową.

- Owszem, ale nie wiemy przecież, w jakiej sytuacji jest pani kapitan. Może potrzebować was obu, a może się okazać, że zlokalizowanie jej w labiryncie tuneli nie jest takie proste. Tam będzie trudniej niż w przestrzeni kosmicznej. Powinna wiedzieć, że może na was polegać i że ma do dyspozycji prom. A skoro już o tym mowa... Podporuczniku!

- Tak jest?

- Masz do wykonania najtrudniejsze zadanie. Musisz dotrzeć z powrotem do promu, w pojedynkę, i czekać na nasz sygnał. Nie mam pojęcia, kiedy będziesz potrzebny, ani w jaki sposób, lecz nie wątpię, że się przydasz. Potem możemy nie mieć czasu na powrót metrem do promu. Czy na pokładzie są zapasy żywności?

- Tak jest, ale...

- Wierz mi, gdybym mógł wysłać z tobą kogoś jeszcze, zrobiłbym to. Ale wszyscy inni muszą zostać w mieście na wypadek nieprzewidzianych komplikacji. Wiem, że to niełatwe zadanie dla kogoś w twoim wieku. - Tim wyprostował się z lekką urazą w oczach. - Lecz komandor Sassinak mówiła mi, że można na tobie polegać. Jeśli tak, to najwyższa pora, byś to udowodnił.

- Tak jest. Czy mam jeszcze jakieś rozkazy?

- Owszem. Weź to - podał mu ostatni kombinezon. - Ubierz się i ruszaj metrem do promu. Staraj się wyglądać zwyczajnie, jak młody człowiek, któremu kazano wrócić do pracy i rozwiązać jakiś pilny problem. To chyba nie będzie zbyt trudne. Potem prześpij się. Jeśli coś ma się stać, to jeszcze nieprędko. Ale bądź gotów w każdej chwili odpalić prom na nasz sygnał. Postaram się zadzwonić do ciebie z biura Floty za jakąś godzinę, ale nie jestem pewien, czy mi się uda.

- Tak jest.

Gdy znaleźli się w nie oświetlonym miejscu, zebrali się w ciasną grupkę i już po chwili jeden “cywil" maszerował w stronę zejścia do metra, trzech innych zaś w towarzystwie żołnierza marynarki ruszało w stronę kolejnej stacji. Ford poprowadził pozostałą dziewiątkę w kierunku centrum miasta. To był wymarzony wieczór na przechadzkę.




ROZDZIAŁ DWUDZIESTY


Dzień procesu. Poranne gazety przyniosły kolejne domysły na temat tajemniczego promu, który zniknął “gdzieś w okolicach miasta" i dziwnej zarazy, atakującej podobno każdego, kto był na Irecie. Zamieszki w tunelach pod miastem zostały opanowane przez policję, która odniosła tylko niewielkie straty w ludziach.

Sassinak skrzywiła się. Wraz z Aygarem i studentami ledwie uciekła z pola bitwy, która rozpętała się, gdy policja użyła gazu przeciwko “szczurom". Ci ostatni dysponowali na szczęście maskami przeciwgazowymi i bronią. Sassinak miała nadzieję, że gazety nie mylą się, mówiąc o “niewielkich stratach". Jednocześ­nie dręczyła ją świadomość, że powinna być zupełnie gdzie indziej i tam toczyć główną batalię. W informacjach wspominano krótko o procesie i rozpatrzeniu statusu Irety przez Wielką Radę.

Aygar czytał gazetę, zaciskając z wściekłością usta. Sass wiedziała, dlaczego. Nie istniał precedens podważenia decyzji Theków. A Aygar powinien cieszyć się, że w ogóle żyje. I jeśli tylko uda się mu dotrzeć przed oblicze Wielkiej Rady, będzie miał szansę złożyć zeznania.

Erdra wróciła jeszcze przed świtem, przynosząc sześć perło­wych kart dających prawo wstępu do sali obrad. Na każdej odciśnięto nazwisko właściciela. Sassinak została “Komandor Argray, przedstawicielem Floty", Aygar zaś był teraz “Blayanthem, obywatelem Federacji". Sass miała nadzieję, że dzięki tym podrabianym kartom Wstępu i odpowiednim zapisom sprokurowanym w bazach danych uda im się dostać do sali obrad, nie lądując wcześniej w szpitalu dla wariatów. Jak podawały wiado­mości, kolejki osób oczekujących na wejście na trybuny ustawiły się jeszcze przed północą. Jeśli fałszywe “zaproszenia" nie zadziałają, nie będą mieli szans na dostanie się do środka. Kilku studentów stanęło dość wcześnie w długich kolejkach, lecz nie wiedzieli, kto i kiedy zostanie wpuszczony.

Ku swemu wielkiemu zadowoleniu Sassinak wyglądała wresz­cie porządnie. Kochana Arly pomyślała o czystym mundurze. Znajomy dotyk materiału cieszył ją niemal tak, jak widok mostka kapitańskiego na Zaid-Dayanie. Jeszcze bardziej podniosło ją na duchu pełne respektu spojrzenie, jakim Erdra obdarzyła ubraną w biel i królewskie złoto panią komandor, podobną wreszcie do bohaterek jej marzeń.

- Chyba zaraz się zacznie - rzekła dziewczyna. Sassinak bez słowa kiwnęła głową. Aygar wyrzucił gazetę do kosza i podszedł do nich.

- Na pewno uda nam się dostać do środka? - spytał czwarty czy piąty raz z rzędu. Za chwilę zapyta jeszcze, co będzie, jeśli kamuflaż nie zadziała. Starała się okazywać mu cierpliwość, lecz stawało się to coraz trudniejsze.

- Dlaczego miałoby się nie udać? Jest... - Przez chwilę stała zdezorientowana, czując w głowie cudze myśli. Wreszcie pojęła, że Weft na planecie połączył ją z Weftem na Zaid-Dayanie, ten z kolei ze Ssli, Ssli zaś z Dupaynilem na pokładzie okrętu Setich, znajdującego się gdzieś na peryferiach systemu.

- Okręt Setich!? - krzyknęła. Aygar spojrzał na nią zaniepokojonym wzrokiem. - Przepraszam - mruknęła i zacis­nęła usta. «Co pan robi na okręcie Setich»? spytała Dupaynila.

«Żałuję, że tak panią zdenerwowałem» Czy była to jego myśl, czy komunikat Wefta? W każdym razie brzmiało to jak wyznanie skruchy i obietnica posłuszeństwa. Nigdy nie pode­jrzewała Dupaynila o podobne uczucia.

«Jest pan sam»?

«Nie. W tej matni towarzyszą mi jeszcze Weft, larwa Ssli, dwóch Lethinów, Ryxi i Bronthin. Seti chcą, żebyśmy byli świadkami ich triumfu. A potem nas zjedzą».

«Nic z tego. Wydostaniemy was stamtąd».

Ciekawe tylko jak, skoro utknęła na planecie w samym środku rozprawy Wielkiej Rady, a do tego ma poprowadzić rewolucję. Ale musi dać mu pewność, że uczyni wszystko, co w jej mocy.

«Proszę się nie martwić. Przesyłam Arly wszystkie dane. Dowiedziałem się dla pani sporo na temat Setich. A poza tym załoga Szpona była skorumpowana. Wszyscy z wyjątkiem zastęp­cy kapitana trzymali z piratami i byli na żołdzie Paradenów».

Sassinak miała nadzieję, że Dupaynil właściwie zinterpretuje zaskoczenie, które na moment pozbawiło ją głosu. Owszem, była na niego wściekła, lecz czegoś takiego się nie spodziewała.

Poczuła jego rozbawienie.

«W porządku. Domyśliłem się, że pani o tym nie wiedziała. Ale jeśli to wszystko przeżyję, może będzie pani musiała ocalić mnie przed poważnymi oskarżeniami. I pewnego oficera imieniem Panis».

«Jakimi znowu oskarżeniami?

«Na przykład o bunt na pokładzie, przywłaszczenie sobie własności państwowej, poważne uszkodzenie ciała...»

«Wydostaniemy pana stamtąd żywego. Żeby mógł mi pan wszystko opowiedzieć».

Zbliżała się już do budynku Rady i musiała skupić uwagę na otoczeniu. Aygar szedł tuż obok, wyglądając wojowniczo jak każdy Diplończyk. Weftowie i dwaj żołnierze z promu również mieli sfałszowane przepustki. Czy aby się uda?

Podeszli do bramki kontrolnej pomiędzy kolumnadą i masyw­nym budynkiem Rady. Jakiś ciężkoświatowiec w mundurze sił bezpieczeństwa Federacji stał za barierką. Tuż za nim pięciu innych opierało się plecami o ścianę. Sassinak wręczyła mu kartę, która zniknęła w jakimś automacie i została sprawdzona na liście. Ciężkoświatowiec spojrzał na nią wzrokiem, który wcale się jej nie podobał.

- Komandor Argray? Pani zaproszenie jest w porządku. Może pani wejść tędy - wskazał drzwi. Tak jak planowali, Sassinak poszła pierwsza, jak gdyby nie znała Aygara.

Usłyszała głos wartownika rozmawiającego z Aygarem, a po chwili kroki swego towarzysza.

Drzwi doskonale pasowały do masywnego budynku. Zrobione były z ciężkiego brązu, a pośrodku pyszniła się kuta pieczęć Federacji. Zanim Sassinak sięgnęła do klamki, drzwi same rozsunęły się przed nią. Weszła do sali posiedzeń Wielkiej Rady. Znalazła się w wąskiej loży tuż poniżej podium, na którym zajmowało miejsca ośmiu sędziów i marszałek. Ściana naprzeciw­ko wyglądała jak lity głaz, brązowy ze złotymi cętkami. Kabiny delegatów ciągnęły się poniżej podium, oddzielone od miejsc dla publiczności wysoką ścianą z przezroczystego plastiku. Kabiny nie przekraczały rozmiarami budki dla wartownika. Na posadzce przed stanowiskiem każdego delegata widniała kolorowa pieczęć oznaczająca jego rasę i rodzinną planetę. Sassinak nie widziała dobrze rzędów miejsc dla publiczności, lecz zdawały się wspinać stromo w kierunku wąskiego balkonu obwieszonego lampami i kablami urządzeń zapisujących i wyświetlających.

Siedzenia dla zaproszonych gości były ogrodzone na wzór staromodnej ławy sędziowskiej, tyle że znacznie większej. Już się zapełniały, głównie ciężkoświatowcami, czego Sassinak raczej się nie spodziewała. Pasowało to do plotki o zbliżającym się zamachu. Znalazła wolne miejsca i usiadła obok Aygara. Weft zajął siedzenie po drugiej stronie młodego ciężkoświatowca. Iretańczyk nie odzywał się. Na salę wchodzili pozostali człon­kowie jej załogi. Weft i dwaj żołnierze zajmowali pojedyncze miejsca, lecz pozostawali w zasięgu swego wzroku.

Nigdy się nawet nie zastanawiała, jak wygląda sala posiedzeń Wielkiej Rady. Kilka razy widziała ją w wiadomościach, lecz kamera zawsze pokazywała tylko podium marszałka i pieczęć Federacji. Podniosła głowę i ujrzała wysoki, karbowany sufit z podwieszonymi reflektorami. Za podium marszałka i wysokimi krzesłami sędziów znajdowała się co najmniej trzymetrowa pieczęć, teraz ledwie widoczna w słabym świetle. Sass wpatrzyła się w ścianę z półprzeźroczystego plastiku i zauważyła, że mimo wczesnej pory niemal wszystkie miejsca dla publiczności zostały zajęte. Tylko jeden sektor, na samym końcu półkola, na jakie składały się kabiny delegatów, był prawie pusty. Ciekawe, czy to miejsca dla świadków. Nie widziała ich na tyle wyraźnie, żeby stwierdzić obecność Forda albo Lunzie.

Wkrótce zaczęli się zbierać delegaci. Wejście każdego z nich poprzedzał gwardzista Federacji. Sass zauważyła, że wszystkie kabiny posiadają samowystarczalny system środowiskowy i są wyposażone we wszystkie możliwe łącza przesyłu danych. Patrzyła, jak delegaci wypróbowują swe kabiny. Rozjarzyły się kolorowe światła tablicy pokazującej wyniki głosowania. Urzędnik stojący obok podium marszałka wymamrotał coś do mikrofonu, potwierdzając oddanie próbnych głosów.

Zmarszczyła nos na zapach siarki. W sali pojawiła się grupka Lethinów. Wyglądali jak sterta jasnożółtych kulek sczepionych w niezbyt regularną bryłę. Zniknęli w swej kabinie, zatrzaskując za sobą połyskliwe drzwi. Pewnie w środku otworzą zalakowaną paczkę siarki. Przynajmniej nie będzie to nikomu przeszkadzało. Przybyła para Bronthinów, porozumiewając się chrapliwymi dźwiękami swego ojczystego języka. Nigdy przedtem Sass nie widziała Bronthina. W rzeczywistości jeszcze bardziej niż na zdjęciach przypominali jasnoniebieskie pluszowe konie. Trudno uwierzyć, że to najlepsi matematycy wśród wszystkich znanych ras... Zjawił się też Ryxi, obwieszony złotymi łańcuchami. Stąpał z przesadną dumą, kłapiąc niecierpliwie dziobem. Tuż za nim do sali wpadł drugi Ryxi, niosąc w pazurach jakąś torbę i sycząc:

Przepraszam. Tak w każdym razie zdawało się Sassinak. Ku jej zdumieniu delegat Weftów przybył w swej naturalnej postaci. Ale czemu było się tu dziwić? Niby dlaczego miałby pojawić się w ludzkich kształtach, reprezentując własną rasę?

Jeszcze bardziej zdumiała się, kiedy przybyli Seti. Sądziła, że wejdą uzbrojeni po zęby. Ale mieli tylko naszyjniki i inne ozdoby. Machali ciężkimi ogonami podążając do swoich miejsc. Z ich twarzy niczego nie dało się wyczytać. Te pokryte łuską, długie paszcze mogły wyrażać chyba tylko pewność siebie. Czy Seti w ogóle uprawiają politykę w ludzkim rozumieniu tego słowa? Czy wszyscy Seti popierają Sęka, czy wszyscy biorą udział w inwazji? A może ambasadorowie nic nie wiedzą o planach Sęka?

Nagle jakby się ocknęła. Roztrząsanie polityki Setich nie należało przecież do jej zadań. I tak miała teraz wystarczająco dużo spraw na głowie. Musiała zatem założyć, że ci Seti też są częścią wielkiego spisku. Rozejrzała się uważnie. Wokół sprzętu rozmieszczonego na balkonach uwijały się jakieś postacie. Włączono reflektory. Omiotły salę słupami światła i znowu zgasły. Podium rozświetliło się na chwilę, lecz na powrót pociemniało.

Szum tłumu narastał. Tu i ówdzie wybijał się czyjś pod­niesiony głos, to znów kichnięcie, parę kaszlnięć z tej czy innej strony sali. Sassinak dostała gęsiej skórki, gdy wentylatory dmuchnęły nieco chłodniejszym powietrzem. Do sali wchodzili prawnicy w ciemnych tunikach i małych siwych perukach, równie śmiesznych na głowach ludzi i obcych. Kto wymyślił, że peruka ma być symbolem wiedzy prawniczej? I dlaczego wszyscy poddali się temu idiotycznemu dyktatowi?

Strażnicy sądowi, także ciężkoświatowcy, wprowadzili Tangelego, który wyglądał tak, jakby ledwie mógł chodzić. Aygar zesztywniał. Sassinak miała ochotę wziąć go za rękę. Emanował z niego gniew, po chwili jednak opanował się nieco. Czy on naprawdę nie rozumie, że samą nienawiścią do Tangelego niewiele zdziała? Podobnie jak ona sama nienawiścią do Paradenów...

Nie powinna teraz o tym myśleć, lecz myśl ta i tak kołatała się jej po głowie. Co innego szukać sprawiedliwości za zło, jakie jej wyrządzono, a co innego pozwolić temu złu zapanować nad sobą. Nie wolno jej o tym zapomnieć. Abe tak mówił, powiedział to kobiecie, którą kochał. Prosił ją, by odnalazła Sassinak i przekazała jej to. Nawet Lunzie, zwykle pełna podziwu dla swej krewnej, pani kapitan krążownika, nie byłaby zadowolona na widok wściekłej harpii.

Światła zapłonęły, potem przygasły. Rozległ się gong. Re­flektory przeszyły ciemność i oświetliły drzwi, przez które przed chwilą weszła. Stało przy nich dwóch ogromnych ciężkoświatowców. Uderzali halabardami w podłogę.

- Proszę wstać! - zawołał jakiś donośny głos. - Wchodzi dostojny marszałek Wielkiej Rady Federacji Zjednoczonych Planet, szlachetny Eriach d'Ertang. I najwyżsi sędziowie... - Podłoga zatrzęsła się od kolejnego uderzenia. Ciężkoświatowi gwardziści wprowadzili do sali całą procesję.

Pierwszy pojawił się marszałek, niski, kościsty Bretończyk, który przy ciężkoświatowcach wyglądał jak karzeł. Po nim weszło ośmiu sędziów. Za każdym z nich kroczył urzędnik tej samej rasy, niosący coś na srebrnej tacy. Sassinak nie miała pojęcia, co to takiego, ale usłyszała, jak ktoś wyjaśnia swemu towarzyszowi, że to sędziowskie referencje potwierdzające, że mają oni prawo zasiąść na tej ławie.

- Oczywiście teraz wszystko sprawdzają komputery - wyszeptał ów ekspert - a jednak przynosi się wydruki, jakby ktoś ich jeszcze potrzebował.

- A kim są ci ludzie z dużymi rzeźbionymi laskami?

- To porządkowi - brzmiała odpowiedź. - Jeśli dalej będę tak gadał, to się mną zajmą. Pilnują porządku na sali.

W niczym nie przypominało to sądu wojskowego. Sassinak doszła do wniosku, że część ceremonii wynika z połączenia posiedzenia sądu i Wielkiej Rady. Nastąpiły długie, kwieciste przemówienia, witano poszczególnych wielce szacownych dele­gatów, prawnicy i urzędnicy szeptali coś do siebie, zasłaniając usta dłońmi, publiczność zaś ziewała i szurała nogami.

Każdy sędzia musiał wygłosić równie napuszoną mowę, w trakcie której starał się nie mrugać oczami w ostrym świetle reflektora. Potem przemówił marszałek. Rozpoczął od przypo­mnienia zasad, których powinni przestrzegać widzowie, goście i świadkowie. Za jakiekolwiek ich naruszenie, mówił z naciskiem, porządkowi będą usuwać winnych z sali “ze szkodą dla tej strony, na rzecz której zeznawać miała usunięta osoba".

To zupełnie inaczej niż w sądzie wojskowym, stwierdziła znów Sass. Tam w ogóle nie widuje się niesubordynacji. Po chwili odczytano listę obecności, ponownie sprawdzono połącze­nia kabin delegatów z podium marszałka, a na tablicy pojawiły się wyniki próbnego głosowania delegatów i sędziów. Przez ten czas, pomyślała Sassinak, mogliby mieć całą rozprawę za sobą.

W końcu przewodniczący odczytał porządek obrad- Proces Tangelego figurował na wokandzie jako sprawa Federacji In­teligentnych i Wrażliwych Planet przeciw Tangelemu i związana z tym sprawa statusu dzieci obywateli Federacji narodzonych na Irecie.

Sassinak poczuła, że Aygar aż zadrżał z podniecenia. Gdy marszałek skończył mówić, powstał jeden z prawników w todze i peruce. To był chyba ów słynny adwokat Mały Vigal. Wyglądał jak dość spokojny, łagodny starszy pan, nie zasługujący na swą złą sławę. Jak jednak wyjaśnił swemu towarzyszowi ten sam wszystkowiedzący widz, przezwisko Vigala nie miało nic wspól­nego z jego wyglądem, ale pochodziło od ostatecznego argumentu, jakiego użył kiedyś w wygranej przez siebie sprawie. Wyjaśnienie to, długie i zawiłe, zwróciło wreszcie uwagę porządkowego, który potrząsnął pałką w kierunku loży, natychmiast uciszając gadułę.

Oficjalna procedura trwała dalej. Obrońca i prokurator z demonstracyjnie nieszczerym szacunkiem odwoływali się nawzajem do swego doświadczenia. Sędziowie dorzucali od czasu do czasu swoje trzy grosze. Mały Vigal domagał się, by w trakcie procesu jego klienta, oskarżonego o bunt, zamach, morderstwo, spisek i tak dalej, nie brano pod uwagę roszczeń osób urodzonych na Irecie, skoro - jak wskazywały zebrane ostatnio dowody - niezdrowy wpływ planety lub jej biosfery mógł być odpowiedzialny za jego zachowanie. Dowód ten zaś pojawił się tak niedawno, że rozprawa powinna zostać odroczona, by dać obronie czas na przeanalizowanie jego wagi.

Z kolei prokurator był zdania, że los osób urodzonych na Irecie, a także przyszłość samej planety, nie mogą być rozważane w rozdzieleniu od zbrodni dokonanej przez Tangelego i innych spiskowców. Obrona twierdziła, iż zarejestrowane zeznania świadków nie mają związku ze sprawą i nie mogą być dołączone do dowodów, prokurator natomiast upierał się, że wręcz przeciwnie.

Podczas całego tego zamieszania Tangeli siedział skulony obok swojego adwokata, prawie się nie poruszając.

Ta nudna i właściwie nieistotna procedura mogła jeszcze trochę potrwać. Sassinak miała czas zastanowić się, gdzie są pozostali. Otrzymała pewne wieści od Dupaynila, ale co działo się z Fordem? Gdyby to on znalazł się na okręcie Setich, potrafiłby przejąć nad nim kontrolę i dzięki temu zdążyć na rozprawę. Ale gdzie on był? Powinien zebrać wojsko. Jak dotąd nikt taki się nie pojawił, nie licząc ciężkoświatowców w mun­durach sił bezpieczeństwa Federacji.

A Lunzie? Czyżby nie wróciła z Diplo? Czy coś jej się tam stało? A może tutaj, na planecie? Aygar mógł dostarczyć odpowiednich zeznań, opowiedzieć o tym, co mówili mu jego wychowawcy na Irecie, a już to bez wątpienia zapewniłoby wyrok skazujący, potwierdzając przynajmniej część oskarżeń. Potrzebowali jednak zeznań Lunzie, Yariana albo Kaia na temat samego buntu,

Mimo że Sassinak zasięgnęła informacji w lokalnej kwaterze Floty i biurze prokuratora generalnego, nie była pewna, w jaki sposób odbywać się będzie proces i czyje decyzje mają największą wagę. Taka rozprawa nie dawała się łatwo zaszufladkować, choć pewnie prawnicy byliby innego zdania. Z ich punktu widzenia nie była to kwestia dobra czy zła, winy i kary, ale splątany węzeł prawniczych rozstrzygnięć, zbieżnych i przeciwnych opinii, możliwych linii oskarżenia i obrony, coś jakby plansza skom­plikowanej gry, w której wszystkie chwyty były dozwolone.

Ci prawnicy nie myśleli nawet w kategoriach realnych sytuacji, rzeczywistych zdarzeń, których nie dałoby się przecież nagiąć w podobny sposób, jak sądowych procedur, konkretnych ludzi, którym zniszczono życie, łamiąc prawo, zrywając kontrakt socjalny. Wreszcie sędziowie podjęli wszystkie decyzje dotyczące wstępnych postulatów oskarżenia i obrony, prokurator zaś zaczął przytaczać historię wyprawy na Iretę.

Sassinak nie mogła się skupić. Wymieniane szczegóły doty­czące umów, decyzji, uzgodnień, kontraktów wpadały jej jednym uchem i wypadały drugim. Wersja Lunzie była zdecydowanie bardziej klarowna. Ekrany pokazały pierwsze dowody nagrane na kostce z danymi. Były to zdjęcia wideo nakręcone przez pierw­szych uczestników ekspedycji, jeszcze przed buntem. Przed­stawiały dżungle, złote ptaki, “frędzle", dinozaury... istny mętlik różnych form życia. Członkowie wyprawy pilnie wykonywali swą pracę. Nawet dzieci pozowały do zdjęć, udając, że są bardzo zajęte.

Nad jedną z kabin delegatów zapaliło się światło. Tłumacze przekazali pytanie w języku standardowym.

- Czy to dzieci urodzone na Irecie, te, które roszczą sobie prawo do planety?

- Nie, szanowny delegacie. Rodzice tych dzieci żyli na pokładzie okrętu, wycieczka na planetę zaś służyła jako doświad­czenie edukacyjne.

Światło wciąż mrugało i po chwili padło kolejne pytanie.

- Czy jest na sali przedstawiciel dzieci urodzonych na Irecie?

Ciekawe, gdzie był ten delegat przez kilka ostatnich dni, kiedy to udział Aygara w eskapadach Sassinak był przedmiotem szczególnego zainteresowania wszystkich środków przekazu. Prokurator zrobił kwaśną minę. Może więc ten delegat sym­patyzuje z obroną?

- Owszem, szanowny delegacie, ich przedstawiciel pojawił się, ale...

Aygar zerwał się, zanim Sassinak zdołała go powstrzymać, i krzyknął:

- Jestem tutaj!

Dochodzące ze wszystkich stron szepty i syki sprowokowały porządkowego, masywnego ciężkoświatowca znajdującego się najbliżej ich ławy, do stuknięcia laską w podłogę.

- Proszę o zachowanie porządku! Sassinak szturchnęła Aygara. Usiadł niechętnie. Marszałek rzucił prokuratorowi wrogie spojrzenie.

- Czy nie poinstruował pan świadka, dokąd powinien się udać i jakie reguły obowiązują w sądzie?

- Tak, panie marszałku, ale ten świadek zniknął w nie wyjaśnionych okolicznościach. Najwyraźniej został porwany przez Flotę...

Prokurator zamilkł, gdy zrozumiał, do kogo należy biało-złoty mundur. Sassinak uśmiechnęła się, widząc, że kamery zwracają się ku niej.

- Tego rodzaju odstępstwa od procedury mogą opóźnić proces - odezwał się Mały Vigal ze słodyczą, która podziałała na Sassinak jak płachta na byka. - Jeśli oskarżyciel nie przygotował swoich świadków, nie będziemy mieć nic przeciwko drobnej zwłoce.

- O, nie. - Prokurator generalny rzucił mu wściekłe spojrze­nie. Obrońca wzruszył ramionami i usiadł. - Za pozwoleniem pana marszałka i panów sędziów, a także wszystkich obecnych tu delegatów. - Oskarżyciel wyrzucał z siebie oficjalną formułkę w takim tempie, że Sassinak ledwie go rozumiała. - Czy mogę powołać na świadka tego Iretańczyka i inne osoby z miejsc dla gości?

Ponad? głowami sędziów rozbłysły niebieskie światła, a marszałek skinął głową.

- Proszę tylko pamiętać, że to zezwolenie w drodze wyjątku. Mam nadzieję, że nie stanie się to nagminne. Zdajemy sobie jednak sprawę z dość niezwykłych okoliczności. Przypuszczam, że dzięki temu obrona nie będzie przynajmniej utrzymywać, iż świadkowie oskarżenia zostali nazbyt starannie przygotowani do składania zeznań.

Nawet Mały Vigal roześmiał się, unosząc ręce w geście kapitulacji. Jednak ani na chwilę nie uśpiło to czujności Sassinak. Napięcie w sali narastało. Czy obecność Aygara sprawi, że spiskowcy dadzą znak do ataku wcześniej, czy wręcz przeciwnie? Pewnie zastanawiają się teraz, jakie jeszcze czekają ich niespo­dzianki. Delegat, który zadał pierwsze pytanie, albo nie rozumiał, co się dzieje, albo zrezygnował, ponieważ jego światełko zgasło. Oskarżyciel ciągnął dalej, opisując przebieg wydarzeń na planecie: bunt, zaplanowane wymordowanie lekkoświatowców...

- Rzekome morderstwo! - przerwał Mały Vigal.

Prokurator uśmiechnął się tylko, ukłonił i przywołał pierw­szego świadka, doktor Lunzie Mespil.

Sassinak miała wrażenie, że publiczność aż dygocze z pod­niecenia. Sama czuła się podobnie. A więc Lunzie udało się przybyć! Zobaczyła jakiś ruch w sektorze dla świadków. Do podium zbliżyła się szczupła postać w mundurze członka zespołu medycznego. Puls Sassinak przyspieszył. Lunzie wyglądała tak młodo i krucho, jak mogłaby pewnie wyglądać nieżyjąca już młodsza siostra Sass. To niewiarygodne, że Lunzie żyła już sto lat przed przyjściem Sassinak na świat.

Zaczęła składać zeznania spokojnym, opanowanym tonem, który stopniowo złagodził napięcie Sassinak. Nad jedną z kabin delegatów znowu zapaliło się światełko, tym razem oznaczające nie pytanie, lecz sprzeciw.

- Ten świadek nie jest należycie umocowany! To złodziejka i oszustka! Ucieka przed sprawiedliwością!

Sassinak cała zesztywniała. Teraz Aygar musiał złapać ją za rękę, by przytrzymać ją na miejscu. Lunzie pobladła, lecz odwróciła się w kierunku mówiącego wciąż delegata.

- Ten świadek podszył się pod członka zespołu medycznego, by przedostać się na Diplo, skąd zbiegł z cennymi informacjami o podstawowym znaczeniu dla bezpieczeństwa naszej planety. Żądamy, aby zeznania świadka zostały odrzucone, sam świadek zaś został wydany odpowiednim władzom w celu postawienia go przed sądem na Diplo!

Zapalało się coraz więcej światełek. Oskarżyciel usiłował odpowiedzieć coś delegatowi Diplo, lecz już kolejni zadawali pytania, zgłaszali uwagi, rozpoczynali dyskusję. Wreszcie mar­szałek przywołał ich do porządku i sam zabrał głos, zwracając się do Lunzie:

- Czy te oskarżenia są prawdziwe?

- Nie... niezupełnie.

- Co to znaczy?

- Rzeczywiście udałam się na Diplo z medycznym zespołem badawczym. Moja specjalizacja i wykształcenie czyniły mnie właściwą ku temu osobą. Na Diplo zostałam porwana, poddana działaniu środków oszałamiających i zahibernowana. Obudziłam się tutaj, na tej planecie, nie wiedząc nawet, w jaki sposób opuściłam Diplo. Przypuszczam, że mój wyjazd był nielegalny. Nie mniej jednak bezprawne było tak oburzające potraktowanie obywatelki Federacji z ważną wizą wjazdową.

- Kłamiesz, lekkoświatowcze! - delegat Diplo nie czekał na tłumacza. Sam doskonale radził sobie z językiem standar­dowym. - Uwiodłaś członka naszego rządu, ukradłaś kostki danych...

- Nic takiego nie zrobiłam. - Sassinak była zdumiona opanowaniem Lunzie. Wyglądała jak nauczycielka poskramiająca niegrzecznego dziewięciolatka. - Prawdą jest, że spotykałam się ze swym dawnym znajomym, który został tymczasem wysokim urzędnikiem rządowym, ale żebym go miała uwieść? Proszę pamiętać, że od naszego poprzedniego spotkania upłynęło czter­dzieści lat, które ja spędziłam w hibernatorze. Przystojny męż­czyzna, którego pamiętałam z dawnych lat, był już stary, schorowany, prawie umierający...

- A teraz nie żyje. - To była okrutna uwaga, wypowiedziana z intencją zranienia Lunzie. Dla wszystkich obecnych było to oczywiste.

Sassinak odsunęła dłoń Aygara ze swego przegubu. Rzucił jej niepewne spojrzenie, lecz tylko lekko potrząsnęła głową. Lunzie stała spokojnie, jakby werbalny atak delegata Diplo chybił celu. Czyżby się go spodziewała?

Marszałek zabrał głos raz jeszcze.

- Czy złożyła pani oficjalną skargę w sprawie pani do­mniemanego porwania?

- Naturalnie. Powiadomiłam biuro prokuratora generalnego. I tak figurowałam w ich aktach w związku z nielegalnym przekroczeniem granicy.

- Co pan na to? - Przewodniczący spojrzał na prokuratora, ten zaś wzruszył ramionami.

- Przyjęliśmy tę skargę, lecz ponieważ świadek nie była w stanie dostarczyć bardziej szczegółowych danych, my zaś nie mieliśmy upoważnienia, by wszcząć dochodzenie na Diplo, stwierdziliśmy tylko, że i tak miała szczęście, że żyje, i nie podjęliśmy żadnych działań.

Sassinak pewnie nic by nie zauważyła, gdyby Aygar nie wstrzymał nagle oddechu.

- Co się stało? - szepnęła, zerkając na niego.

- Tangeli daje jakieś znaki. Ten strażnik właśnie przekazał jakiś sygnał, a ten drugi...

- Kłamliwy lekkoświatowcze! - Delegat Diplo skupiał na sobie uwagę wszystkich. Czy też prawie wszystkich? Sassinak zauważyła, że wartownik stojący najbliżej podium dla świadków przestąpił z nogi na nogę, rząd medali na jego piersi zalśnił refleksem. Co on robi... W jednej chwili pojęła, do czego się szykuje.

- Lunzie! Padnij! - Jej silny głos odbił się w sali echem. Lunzie padła w momencie, gdy strażnik z całej siły wymierzył kopniaka w jej stronę. Chybił o włos. Sassinak zeskoczyła z trybuny, Aygar błyskawicznie poszedł w jej ślady. Lunzie skoczyła na równe nogi i jakby od niechcenia uderzyła strażnika w kark. Osunął się na kolana w tym samym momencie, gdy Sassinak odparowała cios laski jakiegoś porządkowego.

- Spokój! - wrzasnął marszałek do mikrofonu, ale było stanowczo za późno.

Porządkowy nie mógł się spodziewać, że Sassinak tak szybko wykona unik, okręci się wokół własnej osi, uderzy i znów odskoczy. Nagle zorientował się, że zamiast trzymać laskę w rękach, dostaje nią po głowie. Aygar, w amoku bezgranicznej wściekłości, przeskoczył przez stół obrońcy, żeby zewrzeć się z Tangelim. Grupa prawników rzuciła się na niego z rulonami papierów i teczkami, usiłując ocalić swojego klienta przed jednoosobowym linczem.

Ośmiu sędziów uciekło ze swoich lóż i jedynie Ryxi wychylał głowę, rozglądając się dokoła i ćwierkając coś w swoim języku. Większość delegatów zamknęła się w kabinach. Na środek sali wyskoczyli jedynie delegaci z Diplo i Corlin, cięźkoświatowcy w pełnym uzbrojeniu, które ukrywali dotychczas pod tunikami.

Sassinak rzuciła zdobyczny drąg w stronę Lunzie. W samą porę, bo strażnik, którego powaliła, znów się podnosił. Lunzie wymierzyła mu ciężką laską cios w głowę, by po chwili wytrącić iglak z dłoni innego strażnika, celującego w Sassinak. Jeden z towarzyszących Sass Weftów przybrał swą naturalną postać. Z którejś kabiny wybiegł wzburzony delegat Setich, obrzucając wszystkich niecenzuralnymi obelgami. Sassinak schwyciła go za naszyjnik, lecz Seti powalił ją na ziemię jednym uderzeniem potężnego ogona. Sass przetoczyła się po posadzce i skoczyła na równe nogi. Tuż przed nią wyrósł jakiś potężny ciężkoświatowiec. Ze złośliwym uśmiechem trzymał ją na muszce iglaka. Nie zauważył nawet, kiedy Weft skoczył mu na głowę i złamał kark.

Sassinak schwyciła iglak i znów ruszyła w stronę Aygara. On jednak zmagał się z prawnikami pod stołem obrony. Zawołała go, choć wiedziała, że jej nie usłyszy. Hałas spotęgowany przez rezonans w ogromnej sali stawał się nie do wytrzymania. Obserwujący walkę tłum podniósł się z miejsc, żeby lepiej widzieć, a po krótkiej chwili odkrył w sobie wolę walki.

- Precz z policją! - dobiegł wrzask z wyższych rzędów. Studenci zrzucali stamtąd napełnione farbą balony, które bezsen­sownie rozpryskiwały się na plastikowej ścianie.

- Lekkoświatowa hołota! - odkrzykiwał tłum ciężkoświatowców. Towarzyszyły temu uderzenia, wrzaski i wysokie, jednostajne wycie syren alarmowych.

Sassinak musiała stawić czoło jeszcze groźniejszej sytuacji, choć miała u swego boku Lunzie, Weftów i dwóch żołnierzy. Marszałek leżał martwy z głową roztrzaskaną przez delegata Diplo. Ten ostatni wykrzykiwał do mikrofonu jakieś rozkazy. Aygar wyczołgał się spod resztek stołu i zrobił unik przed ciosem wymierzonym prosto w jego głowę.

- Tutaj! - krzyknęła Sassinak. Odwrócił się i wreszcie ją dostrzegł. - Nie wstawaj! - pokazała na migi, mając nadzieję, że zrozumie ten gest.

Przez drzwi wpadł kolejny oddział żołnierzy- ciężkoświatowców z sił bezpieczeństwa. Trzej sędziowie, którzy próbowali przedrzeć się do drzwi, wpadli w ich nielitościwe łapy. Grupa utworzona wokół Sassinak usiłowała się ukryć. Co prawda, nie bardzo było gdzie się kryć, lecz ich uzbrojenie ograniczało się do trzech zdobytych dotąd pałek i jednego małego iglaka.

Przydałyby się posiłki, pomyślała Sassinak.

- Poddajcie się, nędznicy!- wrzasnął delegat Diplo. - Wasze błazeńskie rządy dobiegły końca! Nadchodzi wspaniała...

- Flota!

Jakiś niewielki przedmiot przemknął w powietrzu, wylądował z hukiem trzy metry od nosa Sassinak, trzasnął i zaczął wydzielać niebieskawy dym. To niemożliwe, pomyślała znów Sass, sięgając po maskę przeciwgazową. Wstrzymała oddech, odliczyła do dziesięciu i rozejrzała się za Aygarem i Lunzie. Ten okrzyk mógł wydać tylko Ford ...

Niestety, ciężkoświatowcy też mieli maski przeciwgazowe. Kto będzie szybszy? Biegła już, lecz Aygar znów ją uprzedził. W końcu był młodszy i bardziej muskularny. Wpadli na pierw­szych ciężkoświatowców, nim tamci zdążyli sięgnąć po broń. Odepchnęli ich na boki i pomknęli dalej, nie zwalniając nawet na moment. Sassinak wskoczyła na podium sędziowskie i schroniła się za wysoką poręczą. W tej samej chwili coś ciężkiego strzaskało poręcz tuż koło jej głowy. Błyskawicznie przeczołgała się w kąt, nie zwracając uwagi na nieprzytomnych sędziów, i kopniakiem odrzuciła od siebie jakiegoś żołnierza. Gdzie jest Lunzie? Dokąd pobiegł Aygar? I czy w ogóle umie posługiwać się tą bronią?

Ogłuszająca kanonada strzałów, wrzaski, huk i wysoki pisk dowodziły, iż Aygar radził sobie z bronią, tyle że nie bardzo umiał celować. Sass ujrzała jakiś cień sunący wzdłuż poręczy i wypaliła. Nie usłyszała żadnego krzyku, ale ruch zamarł.

- Sassinak! - Głos Forda tym razem zabrzmiał znacznie bliżej. - Manewr numer sześć!

To była prosta sztuczka, którą każdy kadet poznawał w pier­wszych miesiącach manewrów. Sass popełzła w prawo i przywarła całym ciałem do pieczęci Federacji. Ciekawe, jak Ford poradzi sobie ze skutkami zastosowania sztuczki numer sześć. Tych kilku żołnierzy z Zaid-Dayana mu nie wystarczy. Z ogólnego hałasu wyłowiła znajomy łoskot. Uśmiechnęła się. Jakim cudem Ford zdołał sprowadzić Gertrudę do sali obrad Wielkiej Rady? Przy­sadziste działko używane przeciwko zamieszkom jeszcze raz huknęło i zaczęło energicznie jazgotać. Sassinak zatkała uszy i przypadła do ziemi. W tym chaosie, korzystając z chwilowej dezorientacji wroga. Ford i jego podopieczni ruszyli do przodu.

Wróg jednak nie poddawał się tak łatwo. Jakiś ciężkoświatowiec w hełmie ochronnym posłał cały magazynek w stronę Gertrudy. Jazgot zmienił się w wysoki pisk i zamilkł po długiej eksplozji przeraźliwych dźwięków. Sassinak potrząsnęła ener­gicznie głową i próbowała rozeznać się w sytuacji.

Przez schlapaną farbą plastikową ścianę widziała równe rzędy miejsc dla publiczności, które teraz zamieniły się w pole walki. Stamtąd na pewno nie nadejdzie pomoc, nawet gdyby jej wspólnicy wygrywali, a wcale nie miała takiej pewności. Powyżej jakieś postacie walczyły na tle reflektorów i kamer. Na posadzce sali delegat Diplo, który padł ofiarą gazu paraliżującego, dygotał gwałtownie, powoli odzyskując przytomność. Z nim powinna sobie poradzić. Wystrzał zmiótł go z podium, zanim zdążył się zorientować.

Ławy świadków były puste. Nie widziała Forda, ale zakładała, że wciąż jest gdzieś w dolnych rzędach. Natomiast sektor dla gości... Niektórzy z nich byli ranni, inni martwi, jeszcze inni zdjęci przerażeniem i wstrząśnięci, a nieliczni najwyraźniej nieźle się bawili. Ci ostatni mieli półprzeźroczyste osłony zabez­pieczające przed gazem obezwładniającym i lżejszą bronią. Sassinak posuwała się ostrożnie wzdłuż podium. Nikt tu jeszcze za nią nie wszedł. Może wróg myślał, że wymknęła się gdzieś dalej, starając się dołączyć do swoich ludzi. Szkoda, że nie wiedziała, ilu ma przeciwników i jaką dysponują bronią.

Na chwilę zapanował względny spokój. Jeden z kryjących się pod osłonami gości spojrzał w górę i napotkał wzrok Sassinak. Poczuła, że aż sztywnieje z wściekłości. Wiek i nadużywanie przyjemności odcisnęły na twarzy Randy'ego Paradena wyraźne piętno, lecz ona rozpoznałaby go zawsze i wszędzie. Obnażyła zęby we wściekłym grymasie. On uśmiechnął się z pogardą, napawając się swoją przewagą nad jej niebezpiecznym położe­niem. Powoli, nonszalancko wstał, rozepchnął tłum na boki i wyszedł z sektora dla gości. Podchodził coraz bliżej, nie spuszczając jej z oka, uśmiechając się szyderczo, wiedząc, że jej marna broń nie przebije jego osłony. Uniesioną ręką dał jednemu z ciężkoświatowców jakiś znak, pewnie rozkazując mu, żeby ją zabił.

I nagle runął na posadzkę, z wyrazem bezmiernego zdumienia na twarzy, jakby pojął, iż rzeczywistość daleka jest od marzeń. Wszystko stało się tak szybko, że nim Sass zdążyła drgnąć, od jego zwłok odrywał się już Weft. Przemienił się, przenikając przez osłonę, i złamał mu kark.

«Do roboty». I zniknął w wirze walki.

Sassinak pochwyciła jeszcze spojrzenia kilku innych gości, znikających pospiesznie z sali obrad, gdy nagle dotarła do niej myśl Wefta.

«To Parchandri».

- Jesteś pewien?

«Tak, to Parchandri».

Doskonale wiedziała, dokąd on ucieka. Wyjęła komunikator i wcisnęła kciukiem przełącznik. Najpierw wyśle wiadomość, a potem dokończy walkę.




ROZDZIAŁ DWUDZIESTY PIERWSZY


Następnego ranka Timran nie zwrócił najmniejszej uwagi na zamieszanie wokół osłon promu. Cywile nie mogli im nic zrobić na zewnątrz ani wedrzeć się do środka. Dostroił odbiornik do cywilnych częstotliwości i przez cały dzień oglądał wiadomości na wszystkich kanałach. Wolałby obejrzeć powtórkę z klasyki, jakiś film z Carin Coldae, lecz stwierdził, że powinien narzucić sobie trochę dyscypliny. Już drugą noc spędzał samotnie w promie, drzemiąc trochę i budząc się na każdy szmer. Nic nie pomogło oglądanie telewizji. Przez cały czas miał wrażenie, że za chwilę ktoś wślizgnie się na pokład.

Rano czuł się zmęczony i senny, piekły go oczy. Podregulował odbiornik na całą moc i odważył się wziąć szybki prysznic. Jeszcze tabletka kofeiny i śniadanie. W wiadomościach wciąż mówiono o procesie, który miał się zacząć za kilka godzin. Ostatnie wiadomości od Forda przyszły poprzedniego ranka. Tim otrzymał współrzędne i szczegółowy opis statku, którego powinien wypatrywać. Teraz jednak czuł się bezradny i przeraźliwie samotny. Jak ma pomóc pani kapitan, skoro tkwi na pokładzie promu? Wciąż jednak pamiętał, jak haniebnie się zbłaźnił, kiedy ostatnio nie usłuchał rozkazów. Ale wówczas były to rozkazy pani kapitan, a nie jej zastępcy. Nagle przypomniał sobie, że będąc na służbie, widział kiedyś, jak Ford wychodzi z kajuty Sassinak. A więc chyba lepiej z nim nie zadzierać.

Usadowił się w fotelu, żeby obejrzeć transmisję z procesu. Nadawano kolejny wywiad ż jeszcze jednym cywilnym biurokratą, który gadał coś o zarazie na Irecie. Tim prychnął, wiercąc się niecierpliwie. Dziennikarze zadawali najgłupsze pytania, a eks­perci udzielali możliwie najgłupszych odpowiedzi. Szkoda, że to nie z nim przeprowadzają wywiad. O wiele lepiej by mu poszło. Na pewno nie powtarzałby w kółko: “Nie wiem, nie wiem". Choć dziennikarze zapewne woleli nie zadawać pytań tym, którzy naprawdę coś wiedzieli.

Wreszcie rozpoczęła się transmisja z obrad Wielkiej Rady. Marszałek oficjalnie witał każdego delegata z osobna. Tim wyprostował się w fotelu. Podczas długich godzin oczekiwania posprzątał cały prom, przygotował go na wypadek nagiego odpalenia i sprawdził, czy wszystkie układy działają prawidłowo. Jedyną rzeczą, której nie mógł przygotować, było w miarę skuteczne uzbrojenie. Chyba że statek, z którym ma się zmierzyć, również nie będzie posiadał osłon ani broni palnej. Próbował o tym nie myśleć. W razie czego miał pod ręką hełm. A na zewnątrz policja trzymała ciekawskich z dala od promu. W tej odległości powinni być bezpieczni, w razie gdyby prom miał wystartować.

Na ekranie pojawiały się kolejne ujęcia sali obrad. Tim zobaczył Lunzie i admirała siedzących obok siebie w ławie dla świadków, a potem wyłowił z tłumu też Forda. Obraz zmienił się i na ekranie pojawiła się Sassinak, siedząca na drugim końcu sali. Dlaczego akurat tam? - zastanawiał się Tim. Obok Sass tkwił Aygar. Miał nieszczęśliwą minę. Tim niczego w życiu tak nie pragnął, jak znaleźć się obok niego. Polubił potężnego Iretanina i miał nadzieję, że zasili on szeregi Roty. Ale wszystko to działo się tam, nie tutaj!

Kiedy zaczęły się zamieszki, wychylił się w przód i wstrzymał oddech. Często marzyło mu się uczestnictwo w walkach i różnych przygodach, a teraz stwierdził, że nawet oglądanie ich nie sprawia mu żadnej przyjemności. Nie widział tego, co chciał, a jedynie to, co pokazywała kamera. W dodatku wszystko wyglądało znacznie gorzej, niż w opowiadaniach i przechwałkach. Wtem ekran pociemniał, zamigotał, i pojawił się na nim obraz budynku obrad Wielkiej Rady widzianego od zewnątrz. Wokół niego kłębił się walczący tłum. I znowu obraz się zmienił, pokazując najpierw jakąś ulicę pełną krzyczących ludzi, potem inną ulicę, po której maszerowali inni ludzie, machając flagami, wreszcie policjantów w pomarańczowych mundurach, oddających strzały do tłumu.

Wyjrzał na zewnątrz. Policjanci kręcili się niepewnie wokół promu. Niewątpliwie mieli informacje z centrum miasta i za­stanawiali się, co z nim począć. Nagle jeden z nich przykucnął i wystrzelił na ślepo w osłonę promu. Jego towarzysze odciągnęli go na bok, wyrwali mu broń z rąk i wszyscy się wycofali. Tim nie reagował. Ręce swędziały go jeszcze bardziej niż na Irecie, lecz trzymał je z dala od konsolety. Powtarzał sobie bez przerwy, że Sassinak może go wezwać w każdej chwili, może go po­trzebować, więc musi być gotowy.

A kiedy wezwanie nadeszło, ledwie w nie uwierzył.


- Prom Zaid-Dayana - Wezwanie zabrzmiało po raz drugi, nim jego umysł i ręce zdążyły zareagować. Wcisnął przełącznik.

- Tu prom! - Wydawało mu się, że zapiszczał głosikiem dziecka. Przełknął ślinę w nadziei, że uda mu się opanować drżenie głosu.

- Zbliżają się zbiegowie. Zgodnie z planem startuj, żeby przechwycić ich statek.

Czy to znaczy, że jego towarzysze nie wrócą? Ma wyruszyć bez nich?

- A wszyscy pozostali?

- Wykonać!

Ten rozkaz mógł paść tylko z ust Sassinak. Nie tak to sobie wyobrażałem, pomyślał, lecz przypomniał sobie, że zwykle rze­czywistość odbiega od wyobrażeń o niej. Włożył hełm, sprawdził wszystkie połączenia. Spojrzał na wielki czerwony przełącznik i nacisnął go. Zdążył jeszcze ułożyć ręce na pulpicie sterującym i prom pomknął w górę, ciągnąc za sobą długi ogon darni.

Już po chwili szybował ponad miastem. Pojazd poruszał się za pomocą napędów odrzutowych i systemowych. Tim z przyjem­nością pomyślał, że wspaniale wystartował i bezbłędnie prowadzi prom. Cóż, właściwy człowiek na właściwym miejscu.

Współrzędne, które wprowadził wcześniej do komputera nawigacyjnego, widniały na mapie w postaci czerwonego kółka. Mapa zaś pokazywała dokładnie to, co Tim widział poniżej. Nie do wiary, że pod tym wielkim magazynem kryje się w ziemi silos gotowy do wystrzelenia szybkiego jachtu. Monitory zmieniły barwę. Skaner zareagował najszybciej, gdy dach magazynu rozsunął się. Po chwili lasery celownicze wychwyciły drgania, podobne do ruchów sejsmicznych.

Osłony uniosły się i pojawił się dziób jachtu. Wyłaniał się, jakby wynosiła go winda, najpierw powoli, potem coraz szybciej. Tim przypomniał sobie, że zgodnie z przepisami powinien ostrzec wroga, więc wcisnął guzik. Tekst ostrzeżenia został nagrany, bo Sassinak nie miała zaufania do jego improwizacji.

- Prom Federacji Poszukiwacz do startującej jednostki! Jesteście aresztowani! Kierujcie się prosto do portu! To było ostrzeżenie.

Sassinak uprzedziła go, że mogą rzeczywiście zawrócić do portu promów, nawet bezpośrednio po starcie. Lecz raczej nie liczyła, iż to zrobią.

- Możesz się nie wysilać, pętaku! - brzmiała odpowiedź z jachtu. - I tak nie masz żadnych szans.

Miał nadzieję, że to nieprawda. Skoro startowali spod ziemi, to przypuszczalnie systemy uzbrojenia nie mogą zostać załączone, dopóki jacht nie znajdzie się w przestrzeni kosmicznej. Z kolei osłony promu odeprą nawet cięższe ciosy. Problem polegał na tym, jak przechwycić jacht. Prom był tylko promem, a nie okrętem wojennym. Miał co prawda pole magnetyczne, lecz zbyt słabe, by zatrzymać jacht. Dysponował też laserem średniego zasięgu służącym do oczyszczania terenu w przypadku lądowania na nierównym gruncie. Czy taka broń zdoła zniszczyć głowicę jachtu? To właśnie podpowiedział mu Ford.

Lasery celownicze mierzyły w dziób jachtu. Tim sunął prosto w jego stronę. Wreszcie nacisnął spust ognia. Pojawił się słup światła, które rozproszyło się na osłonach jachtu, nie wyrządzając mu żadnej szkody. Jednostka tego typu nie powinna mieć osłon! Znajdowali się teraz wysoko w powietrzu. Tim domyślił się, że załoga jachtu zamierza uruchomić masywny silnik na paliwo stałe. Nie martwiło go to jednak, ponieważ ciężki jacht ze słabym układem sterowniczym nie potrafiłby się wymknąć zwrotnemu promowi Floty przynajmniej tak długo, dopóki utrzymywał prędkość niższą od prędkości światła. Wciąż jednak nie wiedział, jak go zatrzymać. Jeśli Statek wejdzie w przestrzeń FTL, zgubi go.

Zawsze jednak mógł na niego runąć. Żadne osłony nie wytrzymają uderzenia promu lecącego z dużą prędkością. A co będzie, jeśli chybi? Jeśli w ten sposób nie uda mu się go zatrzymać, to jak zdoła dotrzymać mu kroku i nie dopuścić do wejścia w przestrzeń FTL? Od jachtu oddzielił się człon napędowy i statek pomknął naprzód jeszcze żwawiej. Prom podążał luz zanim. A jeśli ten jacht ma większą moc, niż przypuszczał? Może jest nawet szybszy od promu? Wtedy bez przeszkód zniknie na zawsze w przestrzeni FTL, a on będzie musiał tłumaczyć się przed komandor Sassinak.

Która zresztą tym razem nie wyjaśniła do końca, jak powinien postąpić. I nie było jej na krążowniku, nie mogła więc przyjść mu z pomocą. Tim pocił się, z trudem łapał oddech. Musi przecież coś zrobić! Lecz zawsze kierował się ślepym instynktem i nie potrafił z zimną krwią analizować różnych możliwości i rozwiązań. Jacht oddalał się coraz bardziej. Tim zmówił cichą modlitwę do jakichś niesprecyzowanych bóstw i dodał gazu, aby się z nim zrównać. Jeśli się nie mylił, jeżeli dobrze pamiętał, istniał pewien sposób na to, by powstrzymać jacht przed skokiem do fazy FTL. A gdyby coś poszło nie po jego myśli, to nigdy już się tego nie dowie.


Sassinak z jękiem wyplątała się z kłębowiska ciał. Tępy ból w nodze narastał. Tim powinien już być w drodze. Arly walczyła zapewne z flotą najeźdźcy. A tu? Tu panowały śmierć i spus­toszenie. Jeden z delegatów Lethinów rozpadł się na bursztynowe grudki i drobny pył, który zalatywał związkami siarki. Ryxi popiskiwał, z trudem ruszając złamaną nogą. Przypalone pióra na jego grzbiecie również wydzielały potworny swąd. A co z Aygarem? Leżał bez ruchu na ziemi, a obok niego klęczała Lunzie. Podniosła wzrok i pomachała do Sass. Blady Ford wyciągał pokryte pęcherzami ręce do medyków, którzy spryskiwali je jasnozieloną pianką.

Sassinak pokuśtykała do Lunzie i już miała koło niej usiąść, ale zrezygnowała z tego pomysłu. Nie wiadomo, czy potem w ogóle by wstała.

- Co z nim?

- Został ogłuszony, ale nie jest źle. Powinien, biedaczysko, wrócić do siebie za jakąś godzinę. Co poza tym? - Popatrzyła na nią bystrym wzrokiem adepta Dyscypliny.

- Przedstawiciele Paradenów, ci z ławy dla gości, uciekli na swój jacht.

- A niech to licho! - Lunzie była prawie gotowa przedrzeć się przez ścianę z gołymi pięściami.

- Nic nie szkodzi. Zastawiłam na nich pułapkę.

- Jak to?

Sassinak opowiedziała jej zwięźle o promie, rozglądając się ostrożnie na wszystkie strony. Ci z delegatów, którzy przeżyli, siedzieli w zamkniętych kabinach. Czuła, że ją obserwują. Ciekawe, co o tym wszystkim sądzą? I jak powinna się teraz zachować?

- Pani Sassinak, czy złoży pani oświadczenie? - Jeden ze studentów zbliżył się z kamerą na ramieniu. A więc jednak uzyskali dostęp do środków przekazu. Zmarszczyła brwi, usiłując uporządkować myśli. Poczuła na swych barkach cały ciężar sytuacji. Rozglądała się za Coromellem, bo to on, jako najstarszy rangą, powinien wygłosić oświadczenie. Nagle dostrzegła jego ciało leżące w pozycji, która mogła oznaczać jedynie to, że admirał nie żyje.

- Ja... Chwileczkę... - Czy Lunzie go widziała? Co zrobi, jak się dowie? Dotknęła jej ramienia. - Wiesz już? Coromell... Lunzie pokiwała głową.

-Tak, widziałam, jak to się stało. Musiałam użyć Dyscyp­liny. Nie mogłam go ocalić... To był taki porządny człowiek. - Powstrzymywała łzy. - Nie mogę teraz płakać, a poza tym...

- Rozumiem.

Coromell nie żył. Marszałek też był martwy. Sędziowie, jeśli nawet przeżyli, nie byliby w stanie zapanować nad sytuacją. Ktoś to jednak musiał zrobić. Kulejąc, weszła na podium marszałka, ostrożnie przestępując przez leżące na posadzce zwłoki małego Bretończyka, który wyglądem przypominał jej pierwszego kapi­tana, i trupa delegata Diplo, którego własnoręcznie zabiła. Podium wyposażone było w monitory i rząd przycisków służących do zapisu wyników głosowania i przełączania mikrofonów. Wszystko to zostało jednak zniszczone. Ekrany strzaskała najprawdopodob­niej własnymi strzałami. Mimo wszystko było to najwłaściwsze miejsce do tego typu wystąpień. Student przysunął się, żeby sfilmować ją z bliska, a ona wyobraziła sobie, jak strasznie musi wyglądać. Ledwie żywa kapitan Floty w podartym mundurze na tle pieczęci Federacji widzom wydawała się zapewne uosobieniem wojskowego zamachu stanu, końca pokoju i wolności. Ale jakoś z tego wybrnie.

- Szanowni delegaci, sędziowie, obywatele Federacji In­teligentnych i Wrażliwych Planet - zaczęła. - Ta Federacja, sojusz wielu ras, przetrwa...


Z fotela kapitańskiego na mostku krążownika Arly najlepiej widziała wszystko, co się potem działo. Mimo że systemy obronne układu centralnego zostały rozmieszczone wokół trzech najbardziej uczęszczanych tras prowadzących z innych sektorów, Seti nie wybrali żadnej innej drogi. Liczyli na to, iż większa część systemu zostanie zniszczona przez współzamachowców. Kiedy Arly zyskała pewność, że zbliżają się zwykłą trasą, mogła bez problemu skierować przeciwko nim całą moc Zaid-Dayana.

Z początku użyła satelitów systemu obronnego jako osłony, zza której zniszczyła dwa eskortowce i jeden krążownik średniej kategorii, jakby system obronny rzeczywiście działał. Jak dotąd dowódcy Setich zakładali, że poniesione straty spowodowane zostały działaniem tych elementów biernego systemu obronnego, których nie udało się wyłączyć. Tak przynajmniej twierdził Ssli. Ciekawe że nie mieli żadnych wątpliwości, czy aby sprzymierzeńcy ich nie kiwają.

Kiedy zrobiło się zbyt gorąco - Seti wiedzieli dokładnie, gdzie znajdują się systemy obronne, i zaczęli je atakować - Arly włączyła funkcję kamuflażu. Dzięki bezbłędnej umiejętności Ssli dokonywania małych skoków w przestrzeń FTL, krążownik pojawiał się w zupełnie nieoczekiwanych miejscach, miotał parę pocisków w najbliższą jednostkę wroga i znów znikał. Nie byli co prawda w stanie od ręki zniszczyć najeźdźców, ale z pewnością mogli przysporzyć im sporo strat.

Wrogowie znajdowali się już w układzie planetarnym, we wnętrzu pierścienia układów obronnych, w liczbie wciąż mogącej zagrozić zamieszkałym planetom. Zanim przybędą krążowniki Floty, minie dzień lub dwa, nawet jeśli wyruszą natychmiast po otrzymaniu sygnału. Wtedy jednak układ centralny znajdzie się w zasięgu dział Setich.

Zastanawiała się właśnie, czy nie poświęcić krążownika w jednym poważnym starciu, bo może udałoby się uszkodzić okręt flagowy Setich na tyle, by musieli zwolnić, kiedy nagle skanery zaczęły wariować, monitory zamrugały kolorowymi pasami, alarmowe lampki sygnalizacyjne rozjarzyły się. Wskaźniki prędkości powoli, jakby z wysiłkiem zmieniły kolor z zieleni na żółć, jak gdyby niedaleko pojawił się jakiś potężny obiekt.

- Thekowie - oznajmił bardzo blady Weft, nie mogąc się zdecydować.-jaki przybrać kształt.

- Thekowie?

Widziała już kiedyś, jak poruszają się Thekowie. Zdawało się to zaprzeczać wszelkim regułom obowiązującym zwykle materię i przestrzeń. Nie zdawała sobie jednak sprawy, że pokładowe instrumenty też to wyczuwały.

- Owszem, całe mnóstwo Theków. Oni... coś jakby zgnietli flotę Setich.

Czujniki wskazywały gęstość i masę świadczącą o takiej ilości Theków, jakiej Arly nigdy jeszcze nie widziała. Pomyślała o Dupaynilu. Te granitowe piramidy zgniatały go!

- Nie - Weft potrząsnął głową. - Ten okręt ocalał, choć nie ma możliwości manewru. Thekowie wyraźnie dali Setim do zrozumienia, że lepiej, by ich jeńcy pozostali cali i zdrowi.

- A co z nami? - Przecież niektórzy ludzie też byli zamieszani w spisek...

- Możemy odlecieć, choć proszą, żebyśmy zabrali jeńców z okrętu Setich.

- Bardzo chętnie. Nie będę się kłócić z latającymi skała­mi. - Arly miała nadzieję, że Thekowie nie poczytają jej tego za brak szacunku. - Czy ty z nimi rozmawiasz?

Weft miał zdziwioną minę.

- Oczywiście. Wiesz, że traktują nas szczególnie ciepło? Uważają, że jesteśmy... Chyba można by użyć wyrazu “fajni".

- Nigdy nie słyszałam, żeby Weftowie porozumiewali się z Thekami.

- Mało kto wie, że potrafimy nawiązać kontakt telepatyczny z niektórymi ludźmi i prawie każdym Ssli.

- Hm... No, dobrze. Skąd mamy zabrać naszych pasażerów?

Wysłano prom, który Thekowie przeprowadzili przez zasadzki zastawione na Setich. Tymczasem Arly kazała przygotować kwatery dla gości innych ras, w tym hermetyczną kabinę dla Lethinów, tak by nikomu nie przeszkadzały opary ich ulubionej siarki.

Prom zasługiwał na oficjalne przywitanie, by dać do zro­zumienia przybyszom, iż Flota pozostała lojalna wobec Federacji i nie brała udziału w spisku. Ponieważ kryzys został już zażegnany, posadziła na mostku młodszego oficera, a sama udała się na drugi pokład z grupą żołnierzy w galowych mundurach.

Na Zaid-Dayanie nie było orkiestry wojskowej, lecz Arly kazała puścić z taśmy hymn Federacji. Chyba najlepiej pasował do sytuacji. Luk promu otworzył się i weszli dwaj członkowie załogi, niosąc na rękach Lethinów. Ryxi kuśtykał o własnych siłach, strosząc nerwowo pióra i żywo ćwierkając, by w końcu powitać Arly w języku standardowym i złożyć jej wylewne podziękowania. Potem pojawił się Bronthin. Jego pastelowe, niebieskie futro aż poszarzało z wyczerpania i strachu. Weszło też dwóch kolejnych członków załogi, dźwigając kontener z larwą Ssli. I wreszcie zjawił się Dupaynil.

Arly popatrzyła na niego z prawdziwym przerażeniem.

Pamiętała go jako eleganckiego, szykownego oficera, a teraz stał przed nią brudny, potargany ludzki wrak z zaczerwienionymi, zapadniętymi oczami.

- Panie komandorze!

- Czy kapitan Sassinak jest na pokładzie? - zapytał z napięciem w głosie.

- Nie. Przebywa na planecie.

- Dzięki... - Tu urwał. - Dzięki szczęściu, tak chyba powinienem powiedzieć. Ja... - Zachwiał się lekko. Ekipa medyczna podeszła do niego. Odpędził ich niecierpliwym ges­tem. - Nie potrzebuję niczego poza porządnym prysznicem i odrobiną snu.

- Ale co się panu stało?

Dupaynil posłał jej spojrzenie, w którym złość mieszała się ze zmęczeniem.

- Wszystko na raz. A najgorsza jest świadomość, że to wyłącznie moja wina, bo myślałem, że jestem sprytniejszy od tej waszej Sassinak. Czy mogę odejść?

- Oczywiście.

Faktycznie cuchnął. Kiedy przechodził obok niej, zmarszczyła nos. Ciekawe, jak długo miał na sobie kombinezon ciśnieniowy. Ledwie zdążyła porozsyłać gości do kajut, gdy Weft, łącznik z Thekami, wezwał ją na mostek. Pozostało im jeszcze jedno, ostatnie już zadanie. Odpowiedzialni za spisek ludzie uciekali z planety na szybkim jachcie i pomimo że jednostka Floty miała ich na oku, nie mogła ich zatrzymać.

- Tim i jego prom! - wykrzyknęła Arly. - Zupełnie zapomniałam. Połącz nas!

Timran podał im współrzędne jachtu. Ssli przeskoczył kilka razy pomiędzy normalną przestrzenią a fazą FTL i dotarli na miejsce. Oficer obronny zameldował, że jacht nie posiada uzbroje­nia mogącego przebić osłony krążownika. Szkoda, że nie ma tu Sassinak. Podobałoby się jej. Lecz pewnie na planecie też nieźle się bawi. Arly przesłała wiadomość na wszystkich częstotliwościach.

- Krążownik Federacji Zaid-Dayan do prywatnej jednostki Niebiańska Fortuna. Dokąd to?

- Zostawcie nas w spokoju, bo pożałujecie! - padła odpowiedź. - Widział kto, mały stateczek, a zgrywa nie wie­dzieć kogo!

- Przyjrzyjcie się lepiej - zaproponowała Arly i włączyła monitory. - Co na to powiecie?

Pocisk przemknął tuż obok dziobu jachtu. Na jednej z linii Arly usłyszała okrzyk Tima. Rozdrażniło ją to. Mógł mieć choć tyle rozumu, by usunąć się z drogi.

- Wracaj natychmiast! - poleciła.

- Przykro mi, ale nie mogę...

- Co takiego?

- Ja... no... Nic innego nie przychodziło mi do głowy.

- Ale co takiego zrobiłeś?

- Ja... Sczepiłem się nimi osłoną promu.

Arly zamknęła oczy i policzyła do dziesięciu. To dlatego jacht nie przeszedł jeszcze do lotu FTL. Lecz jeśli zestrzeli teraz statek, razem z nim wysadzi w powietrze prom z Timem na pokładzie. A on nie mógł się nawet wycofać. Już samo sczepienie osłon było wystarczająco trudne. Nigdy nie słyszała, żeby ktoś wydostał się spod zamkniętej osłony, chyba że oba statki jednocześnie by je opuściły.

- Kto jest z tobą na pokładzie? - spytała.

- Jestem sam - odpowiedział.

Z jego tonu wywnioskowała w czym rzecz. Gdyby Sassinak była na pokładzie promu! Lecz tkwił tam tylko jeden podporucz­nik, który w dodatku nie był w stanie inaczej zatrzymać wroga, jak wiążąc się z nim na stałe. Wielce oryginalna strategia...

- Masz kombinezon?

- Tak, ale... - Faktycznie, cóż to da?

Promy nie miewały kapsuł ewakuacyjnych, ponieważ podczas normalnych kursów były one zupełnie niepotrzebne. Wysadzenie zaś Tima w powietrze wraz z całym promem wydawało się więcej niż ryzykowne.

- Pani komandor, a gdybym spróbował zniszczyć ich osłony? W ten sposób moglibyście dostać ich pierwszym strzałem.

- Do licha, Tim, tak ci się spieszy do własnej śmierci? Lecz to był całkiem niezły pomysł.

- Wcale się nie spieszę. - Czy zadrżał mu głos? Przysięgła sobie, że zrobi wszystko, żeby nie zginął. Lecz tymczasem jacht stanowcza odmówił zmiany kursu czy zmniej­szenia prędkości. Kapitan był widocznie pewien, że i tak uda mu się wskoczyć w przestrzeń FTL.

- Nic nie możecie nam zrobić.

- Już jesteście martwi. Niejednego ścigaliśmy w przestrzeni FTL. - Arly wyłączyła kanał i zwróciła się do Wefta. - Czemu ci cholerni Thekowie nie mogą nam teraz pomóc? Są tak niekonsekwentni. Skoro tacy z nich mocarze...

Wszystkie lampki alarmowe krążownika rozbłysły, sztuczna grawitacja zanikła. Arly z trudem przełknęła ślinę, zaciskając dłonie na poręczach fotela. Co lżejsze przedmioty uniosły się w powietrze. Zawirował kurz, szybko wciągnięty przez pokładowe wentylatory.

- Pani kapitan, niech mi pani zrobi przysługę i nie mówi więcej w ten sposób o Thekach - odezwał się Weft.

Zdążył przybrać swą naturalną postać. Siedział na ścianie i łypał na Arly jasnoniebieskimi oczami. Wreszcie przeobraził się stopniowo, przechodząc przez dość przykre dla oka postronnych widzów fazy, by powrócić do ludzkiego kształtu.

- Ja tylko powiedziałam...

- Wiem, wiem. Lecz wy, ludzie, ciągle narzekacie, jacy to Thekowie są powolni i że nie zwracają na nic uwagi. A przecież przed chwilą mieliśmy okazję zobaczyć, na co ich stać.

- Masz rację. Przepraszam. Ale jacht...

Thekowie zdążyli już zatrzymać rozpędzony jacht i strząsnąć z niego prom z Timem na pokładzie, tak jak strząsa się mrówkę z talerza. Kiedy Tim znów się odezwał, Arly wyczuła w jego głosie ulgę i zdumienie.

- Czy otrzymam zezwolenie na lądowanie?

Powinna zabrać go na pokład czy odesłać z powrotem do układu centralnego? Jedno spojrzenie wystarczyło jednak, by stwierdzić, że prom nie ma szans na bezpieczny powrót do portu.

- Zezwalam. Proszę lądować.

Co też ochoczo uczynił.

Arly rozejrzała się po mostku. Ciekawe, czy sama wygląda tak fatalnie jak wszyscy pozostali. Sassinak chyba nigdy nie pozwoliłaby sobie na równie nieporządny wygląd. Teraz należy tu szybko posprzątać i wreszcie będzie można odpocząć. Ale najpierw trzeba wracać na planetę. Na wszelki wypadek.


Arly musiała przemówić naprawdę ostrym tonem, żeby przekonać kapitana stacji w układzie centralnym, że Zaid-Dayan nie jest posłańcem śmierci.

- Uratowaliśmy was przed całą flotą Setich, a pan mi tu robi idiotyczne trudności tylko dlatego, że opuściłam port bez waszego zakichanego zezwolenia?

- Postępowała pani wbrew przepisom.

- Tak samo jak atakujący nas Seti i zdrajcy, którzy chcieli ich tu wpuścić. To nie moja wina, że nie chce pan mi wierzyć, choć mówię najświętszą prawdę. Albo pozwolicie nam zacumo­wać, albo zamienimy wasz port w strzelnicę.

- To już pogróżki!

- Zgadza się. A chce się pan przekonać?

- Złożę skargę. - Mina mu nieco zrzedła, gdy uświadomił sobie, że mógłby się poskarżyć jedynie Sassinak, dowodzącej obecnie na planecie lojalnymi siłami zbrojnymi Federacji i peł­niącej tam obowiązki gubernatora. - Wszyscy teraz postępują wbrew przepisom. - Jego głos przeszedł w westchnienie. - No dobrze. Stanowisko dwunaste do dwudziestego, pomarańczowy wysięgnik.

- Dziękuję. - Arly starała się opanować. Nigdy nie nad­używaj swego szczęścia, mawiała Sassinak. A Arly czuła, że ostatnio szczęście sprzyja jej w dwójnasób. - Czy znajdzie się trochę świeżej paszy dla Bronthina? Mamy tu jednego. Jest w złej kondycji, był jeńcem Setich.

Tym razem kapitan portu okazał się bardziej pomocny.

- Oczywiście. Tylu tu bywa dyplomatów, że trzymamy zapasy pożywienia dla wszystkich ras Federacji. Jeszcze jakieś życzenia?

- Mamy też na pokładzie Ryxiego, cierpiącego na “wrzo­dy piór", cokolwiek to znaczy. I dwóch Lethinów, ale im chyba nic nie dolega, chociaż pewna nie jestem, bo nasz zespół medyczny nie zna się na Lethinach.

- Tylko dwóch Lethinów? To niedobrze. Zwykle występują w większych ilościach.

- I jeszcze larwa Ssli. Twierdzi, że powinna zmienić zbiornik.

- Nie ma sprawy - powiedział niespodziewanie serdecznie kapitan portu. - Proszę skierować przedstawicieli innych ras do naszego punktu medycznego przy stanowisku szesnastym.

- Dziękuję bardzo. - Arly potrząsnęła głową i rozejrzała się po mostku. - Widzieliście? Nas potraktował niemal jakbyśmy byli piratami, ale dla naszych gości ma cały zespół medyczny!

Arly już od paru godzin była w stałym kontakcie z Sassinak. Sytuacja na planecie unormowała się. Siły lojalne wobec Federacji przejęły zdecydowaną kontrolę, zostało już tylko kilka niewielkich ognisk buntu.

- Nie mogę oprzeć się wrażeniu, że wszystko wynikło z nieporozumienia - powiedziała jej Sass. - Większość zwolen­ników Parchandrich i Paradenów uległa zwykłemu szantażowi, a pozostali byli po prostu zbyt głupi, żeby zrozumieć, w co się pakują. Thekowie wzywają do wszczęcia oficjalnego procesu.

- Co, kolejny proces?

- Ale zupełnie inny. To będzie rozprawa Theków. - Sassinak wyglądała na wykończoną. Czy w ogóle spała od momentu swego zniknięcia? - Następna katedra Theków. Tylko tego nam brakowało. Ale ze względu na to wszystko, co dla nas zrobili, nie powinniśmy się z nimi spierać. Będą potrzebowali więźniów uwolnionych z okrętu Setich, a zwłaszcza Ssli, Bront­hina, Wefta i Dupaynila.

Po zacumowaniu w porcie Arly dopilnowała, by goście dotarli do specjalistycznego punktu medycznego. Niedługo wy­ruszą na proces Theków. Co stanie się z załogą i pasażerami jachtu? Nie chciała nawet o to pytać. Dwa spotkania z Thekami wystarczą jej w zupełności.


Trudno byłoby przecenić zbawienny wpływ kąpieli, od­poczynku i dobrej kuchni na ludzkie samopoczucie. Sassinak siedziała na pokładzie Zaid-Dayana w czystym mundurze, z żołądkiem pełnym specjałów jej ulubionego szefa kuchni, mając za sobą kilka godzin snu. W tym stanie ducha gotowa była wszystkim wszystko wybaczyć. Zwłaszcza że Thekowie z właściwą sobie surowością z nawiązką zaspokoili jej żądzę zemsty.

Przez moment zastanawiała się nad niebywałą obcością, odrębnością tych tak dziwnych istot. I nie mogła się nadziwić, że przetrwała dwie katedry Theków, Nigdy więcej! - pomyślała. Cóż, taka rozprawa wprawdzie była wyczerpująca, lecz doskonale służyła swym celom.

Winni Seti zostali zesłani na jedną z zamkniętych planet, strzeżoną przez byłych więźniów piratów. Rodzina Paradenów straciła cały majątek, od statków po prywatne księżyce. Paradenowie i Parchandri, wyposażeni w niezbędne do przetrwania sprzęt i zapasy - te same, które sprzedawali niegdyś nowo powstającym koloniom - i przewiezieni na nie nadającą się prawie do zamieszkania planetę, mogli sprawdzić osobiście ich przydatność.

Z jednym wyjątkiem. Ciocię Q Thekowie uznali za ofiarę spisku, mimo że również nosiła nazwisko Paradenów.

Dzięki płomiennej przemowie i mocnym argumentom Lunzie, ciężkoświatowców także potraktowano jako ofiary konspiracji. Przecież zostali oszukani przez bogatych lekkoświatowców, którzy szantażem zmusili ich do posłuszeństwa. Thekowie zdecydowali tylko, że spiskowcy z ekip rządzących planetami ciężkoświatowców otrzymają wyrok skazujący na banicję. Pozostałym wyjaś­niono zawiłości spisku i przyznano udziały w likwidowanym majątku Paradenów. W ten sposób mogli poprawić warunki swojej egzystencji.

W dodatku zmieniono regulamin Federacji, zezwalając na emigrację ciężkoświatowców na wszystkie dostępne dla ludzi planety. Jednakże z wyjątkiem Irety. Thekowie nie odstąpili od swojej wcześniejszej decyzji. Aygar wreszcie rozchmurzył się, wiedząc, że będzie mógł zobaczyć tyle fascynujących światów.

Wszyscy towarzysze Sassinak zebrali się teraz w jej biurze. Mieli przed sobą całą noc na wzajemne wyjaśnienia i opowieści.

Ford, który wyleczył już swoje oparzenia, czuł się jak nowo narodzony i z apetytem chrupał frytki. Sassinak napotkała jego wzrok i poczuła się strasznie głupio. Mieli własne plany, a tu trzeba było wydać takie przyjęcie... Zaostrzył tylko jej apetyt opowieściami o cioci Q i piórach z ogona Ryxiego.

Z kolei Dupaynil stracił całą pewność siebie. Choć znów był nienagannie ubrany i jak zwykle szykowny, zachowywał się jednak z jakąś wiernopoddańczą uległością, równie drażniącą, jak jego poprzednia buta.

Zawsze taktowna Lunzie zapomniała na chwilę o swej żałobie po Coromellu i usiłowała rozweselić Dupaynila. Naj­wyraźniej jednak bez skutku. Timran zaś był wręcz nieprzyzwoicie zadowolony z siebie. Pochwała podziałała na niego, tak, jakby otrzymał oficjalne odznaczenie przed samą Wielką Radą. Siedział sztywno w kącie i zdawało się, że pęknie, skoro się tylko ruszy. Chyba trzeba coś z nim zrobić...

- Podporuczniku Timran! Mam dla ciebie polecenie. Dość szczególne...

- Tak jest!

- Będziemy mieli gości. Chciałabym, żebyś przyprowadził tu pewną damę z pokładu drugiego.

Tylko Fleur zdoła doprowadzić Tima do stanu równowagi. Powinien też poczuć się dobrze w towarzystwie tego studenta, kolegi Aygara, no i Erdry. Sassinak uśmiechnęła się złośliwie na myśl o Erdrze, stającej wreszcie twarzą w twarz z rzeczywistością.

Nie była żadną Carin Coldae i im szybciej przestanie udawać i weźmie się do pracy, by ukończyć zaawansowany kurs na temat układów analitycznych, tym lepiej. Zamieszki pozbawiły ją złudzeń, że przemoc i zabawa to to samo, wizyta zaś na okręcie wojennym powinna otrzeźwić ją do reszty.

Lunzie chciała zobaczyć się ze swymi dalekimi krewnymi z “chińskiej" rodziny. Sass miała świadomość, że wysłanie po nich specjalnego promu było przesadą, lecz chciała przy okazji zmienić nastawienie tutejszych mieszkańców do Floty. Nigdy więcej żadnych ograniczeń dla swobody przemieszczania się personelu Floty, nigdy więcej cywilnego nadzoru nad uzbrojeniem okrętów. Zaid-Dayan powinien być zawsze gotów do akcji. Skoro tylko Tim zniknął, Sassinak spróbowała zabawić Dupaynila.

- Chciałabym pana przeprosić - zaczęła - za tę sztu­czkę...

- A więc jednak rozkazy były fałszywe? - Na moment się rozchmurzył. - Tak myślałem. Skorzystała pani z usług Ssli, prawda?

- Tak; Ale skompromitowałam się, nie sprawdzając lepiej statku, na który pana posłałam. Nie miałam pojęcia, że...

- Wiem. - Znów był ponury.

- Mówił pan coś o jakichś oskarżeniach?

- Razem z zastępcą kapitana tego eskortowca musieliśmy pokonać całą załogę, zapuszkować ich...

- Na eskortowcu? Gdzie?!

- W kapsułach ewakuacyjnych, w hibernatorach. Chcieli mnie wyrzucić w przestrzeń kosmiczną.

Sassinak spojrzała na niego uważnie. Powiedział to żałosnym głosem zupełnie nie pasującym do kogoś, kto przeprowadził całkiem udany bunt.

- Jestem pewna, że możemy oddalić takie oskarżenia. O ile ktokolwiek odważył się je wnieść. Zwłaszcza po tym, co się właśnie wydarzyło. Pozostaję w kontakcie z admirałem Vannoyem z sektora kwatery głównej. Obiecał, że pozbędzie się wszystkich zdrajców z Floty.

Nie pocieszyło go to jednak. Najwyraźniej to nie oskarżeniami się gryzł. Lunzie popatrzyła na nią, po czym spojrzała znacząco na Forda, Dupaynila i Aygara. Sassinak puściła do niej oko.

- Ford, jeśli nie masz nic przeciw temu, ktoś dorosły powinien powitać naszych gości. Aygar, może też chcesz zobaczyć się z przyjaciółmi.

Aygar zerwał się z miejsca. Ford wstał nieco wolniej, uśmiechając się do Sassinak tak, że niemal spąsowiała.

- Uważajcie na siebie, moje panie - powiedział, patrząc równie znacząco na Dupaynila. - Bez awantur, proszę. I wyszedł, popychając przed sobą Aygara.

- No dobrze - zaczęła znów Sassinak. - Gniewa się pan tak długo, jakby miał zamiar całe życie utknąć w dziale administracji. W czym rzecz?

Myślała, że już nie odpowie, lecz w końcu coś w nim pękło.

- To śmieszne. Nie chcę o tym rozmawiać. Lunzie i Sassinak czekały w milczeniu. Dupaynil podniósł oczy i napotkał wzrok Sasinak.

- Byłem na panią wściekły za tę sztuczkę. Za to, że tak łatwo się pani udało. Nade wszystko pragnąłem panią przechytrzyć, wrócić z informacjami, których pani tak potrzebowała, i kazać słono sobie za nie zapłacić. A kiedy zdołałem wymknąć się tym piratom na Szponie, zrozumiałem, że nie mam nawet pojęcia, jak poprowa­dzić okręt. Panis musiał mnie wszystkiego nauczyć jakbym był młodziutkim rekrutem. Ale wciąż jeszcze się łudziłem, że z takimi informacjami mam szansę na triumfalny powrót. Niezła historia, co? Lecz dopiero ci Seti... - Urwał, potrząsając głową. Lunzie i Sassinak popatrzyły na siebie ponad jego pochyloną głową.

- Co takiego zrobili? - spytała Lunzie. Całe ich szczęście, że zginęli, zanim miałam okazję obedrzeć ich żywcem ze skóry, pomyślała Sassinak.

- Arly wam nie mówiła?

- Powiedziała tylko, że kiedy pan wszedł na pokład, był pan w opłakanym stanie, ale odmówił przyjęcia pomocy medy­ków. - Gdy zrozumiała, dlaczego tak postąpił, ścierpła na niej skóra. A więc stąd jego parszywy nastrój. - Dupaynil, czy oni...?

Tym razem się roześmiał, choć nie był to prawdziwie wesoły śmiech.

- Nie, w zasadzie nic takiego nie zrobili. Tylko że... Czy wiecie, jak wygląda prysznic Setich? Co to miało do rzeczy?

- Nie - powiedziała ostrożnie Sassinak.

- Dmucha gorącym powietrzem, potem sypie piaskiem i znowu gorącym powietrzem - powiedział Dupaynil z energią, o jaką już go nie posądzała, gorzkim, ale i gorączkowym tonem. - Tak właśnie utrzymują pancerze w czystości. Prawdopodobnie w ten sam sposób tępią nękające ich pasożyty. Ale dla człowieka, dzień po dniu... No i musiałem nosić ten cholerny kombinezon ciśnieniowy. - Na widok jego miny Sassinak nie mogła powstrzy­mać się od śmiechu. - Marzyłem, że pojawię się dumny i blady, by wręczyć pani wszystkie dowody spisku, a tymczasem tkwiłem w kombinezonie ciśnieniowym w dusznym pomieszczeniu pełnym przerażonych obcych, nie mogąc nic zrobić, zmuszony do wyczekiwania na odsiecz jak królewna z bajki.

- Człowieku, przecież właśnie coś zrobiłeś.

- Co?

- Do licha, Dupaynil, to ty nam przesłałeś ostrzeżenie! Dostarczyłeś dowodów, których użyli Thekowie.

- Z łatwością mogli wyciągnąć zeznania prosto z tych zakutych łbów.

- Ale gdyby nie było Theków, potrzebowalibyśmy tych dowodów. W końcu sami prosili, żebyś zjawił się na procesie. Chcieli usłyszeć twoje zeznania. Nie wiem, czego więcej chcesz. Uniknąłeś wielu śmiertelnych zasadzek, zdobyłeś informacje niezwykłej wagi, ocaliłeś nas wszystkich. Myślisz, że ktokolwiek dokonałby tego, nie brudząc sobie rąk? - Przypomniała sobie, jak wyglądała w tunelach i później, w przebraniu od Pleur.

- Chciałem pani zaimponować - powiedział cicho, patrząc na swe splecione dłonie.

- No i udało ci się. - Sassinak przechyliła kokieteryjnie głowę w jego stronę. - Zaimponować mi? Tylko tyle?

- Nie. - Nigdy nie przypuszczała, że Dupaynil może się zarumienić, lecz na jego policzkach wyraźnie pojawiły się prawdziwe pąsy. - Kiedy znalazłem się na Szponie, gdy zro­zumiałem, co pani zrobiła, byłem wściekły, ale też uświadomiłem sobie, czego pragnę...

Nie musiał nic więcej mówić. Wszystko było jasne.

- Przykro mi. - Brzmiało to szczerze. Zasłużył sobie na te słowa. Nic więcej nie mogła mu, niestety, zaoferować. Jej radość ze spotkania z Fordem była zbyt oczywista.

- Przykro ci! - Lunzie mało nie rozniosło. Jej oczy miotały płomienie. - Omal go nie zabiłaś, musiał przejąć kontrolę na obcym statku, ocalił nas przed inwazją Setich, a ty mówisz, że jest ci przykro? - Spojrzała na Dupaynila. - To, że jest moją krewną, wcale nie znaczy, że muszę się z nią we wszystkim zgadzać. Za to, co pan zrobił, powinna pana odznaczyć!

- Lunzie!

- Nie mówiłaby pani tak, gdyby widziała pani, jak wyglądałem, schodząc z promu - rzekł Dupaynil. - Zresztą proszę spytać Arly.

- Nie muszę. Sama widzę... - Głos Lunzie brzmiał coraz bardziej zmysłowo. Pod wpływem jej spojrzenia Dupaynil znów zaczynał się uśmiechać.

Sassinak popatrzyła na swoją prababkę z kpiną, lecz i roz­rzewnieniem.

- Chyba już wiem, po kim odziedziczyłam niektóre skłon­ności. - Jeśli Lunzie rzeczywiście zainteresowała się Dupaynilem, pozostawało mu zaledwie parę godzin wolności.

- Tere-fere! - Lunzie pokazała jej język i przysunęła się do Dupaynila.

Chciała coś jeszcze powiedzieć, lecz nie zdążyła, gdyż do sali weszli goście: Fleur, ubrana w fioletowo-srebrną kreację oraz Aygar i Timran w otoczeniu studentów. Erdra miała na sobie takie same spodnie i kolorową koszulę, jak jej przyjaciele. Może już wyrosła z fantazjowania?

- A ty? - Fleur podeszła do Sassinak. Wokół nich toczyły się już ożywione rozmowy.

- Co takiego?

- Wyrosłaś ze swojej przeszłości? Sassinak prychnęła.

- Z Carin Coldae wyrosłam dawno, dawno temu.

- Wiesz, że nie o to mi chodzi.

Pomyślała o twarzy Randy'ego Paradena na moment przed tym, jak zabił go Weft, ale również o twarzach innych spiskow­ców, których widziała w katedrze Theków. Gdy powróciła na pokład krążownika, długo spoglądała w lustro z nadzieją, że jej własna nigdy nie będzie miała takiego wyrazu.

- Tak - odpowiedziała wolno. - Myślę, że tak. Nie potrafię zmienić tego, co mi zrobiono, lecz mogę zmienić siebie. Pora stać się kimś więcej niż łowcą piratów.





Wyszukiwarka