Jestem heretykiem Ogdoada gnostycka Cz I

Jestem heretykiem. Ogdoada gnostycka Cz.I

W co wierzy ktoś, kto nie wierzy? Wyznanie gnostyka



Zacznijmy tę „Spowiedź człowieka niewierzącego” — powyższym tytułem — redakcja „Życia Duchowego” tak „ustawiła” sobie zaproszonych do wypowiedzi — niejako od końca.


Zacznijmy ją od pytania: W co nie wierzę?



Generalnie rzecz biorąc nie wierzę w znakomitą część „prawd podawanych do wierzenia” przez Kościoły chrześcijańskie (czy też chrześcijańskimi się nazywające) — instytucje ludzkie, ograniczone duchowo, kulturowo, społecznie i psychologicznie, ale mimo to roszczące sobie prawo do reprezentowania Prawdy Absolutnej. Naturalnie, nie mam zamiaru prawd tych wyliczać — jest ich po prostu zbyt wiele. Do tego, by przedstawić to, w co wierzę (i co wiem), wystarczy mi symbol, obraz czy wyobrażenie Boga prezentowane przez teologiczne systemy pojęciowe tych Kościołów. (Mówię tu, oczywiście, właśnie o Bogu jako symbolu, a nie o Bogu „jako takim”, sądzę bowiem, że jest on zrazu poznawalny tylko w symbolach czy inspiracjach, w istocie swej zaś dostępny jedynie Logosowi-Chrystusowi i wtajemniczonym przezeń — nielicznym — posiadaczom gnosis, poznania duchowego.)


Bóg przedstawiany przez teologie Kościołów chrześcijańskich to — w swym zalążku — Jahwe Starego Testamentu (mozaizmu i judaizmu), którego chrześcijaństwo kościelne odziedziczyło z całym dobrodziejstwem inwentarza; osobną postacią jest Allach islamu. Na niewiele zdała się podjęta przez Chrystusa Jezusa próba ukazania Boga jako miłościwego Ojca (czy „ojczulka”) Niebiańskiego — Kościoły chrześcijańskie wymodelowały swój obraz Boga jako nadkosmicznego i kosmicznego Despoty i Tyrana właśnie na wzór Jahwe, Demiurga — Zadufka i Okrutnika — orientalnego satrapy, grecko-hellenistycznego hegemona czy rzymskiego imperatora, w sumie — Pantokratora teologii bizantyńskiego cezaropapizmu, rzymskiego papizmu i germańskiego protestantyzmu. Ten kościelny twór żąda całkowitego zniewolenia człowieka i nazywa je przejawem swej miłości, a gdy człowiek broni swej wolności, skazuje go na wieczną mękę w piekle. Czy ta hipokryzja i okrucieństwo nie wystarczą, by nie wierzyć takiemu Bogu i nie wierzyć w takiego Boga? Jawiąc się w takim symbolu budzi on tylko lęk, a nie miłość — i nie zapominajmy, że on właśnie był wzorcem „chrześcijaństwa” kościelnego i wszelkich potworności jego dziejów. (Obraz ten ma jeszcze jedną nieznośną wadę: Bóg ten jest całkowicie pozbawiony poczucia humoru.)



Czymże jednak jest wiara? — zapytajmy, zanim odpowiemy na pytanie: W co wierzę?



Pojęcie „wiary” ma, jak wiadomo, dwa poziomy znaczeniowe: na pierwszym, płytszym, wiarą nazywa się przyjęcie (bez dowodów — lub z dowodami) jakiejś prawdy na mocy autorytetu ją głoszącego. Dla Kościołów chrześcijańskich autorytetem takim jest Objawienie i/ lub tradycja: źródło więc zarówno boskie, jak i ludzkie. Otóż autorytet taki mógłbym uznać tylko wtedy, gdybym to ja sam objawienie takie otrzymał. (Pomijam autorytety ludzkie — tu sam jestem autorytetem dla siebie jako człowiek samoświadomy i dojrzały.) Skoro jednak go nie otrzymałem, to objawienie, które otrzymał ktoś inny, mogę traktować jedynie jako hipotezę roboczą — zbyt wiele bowiem było objawień boskich w historii ludzkości, toteż muszę mieć jakąś rację, dla której przyjmuję na przykład objawienie Chrystusowe, a nie jakieś inne. Racją takiego wyboru jest z reguły fakt, że urodziłem się w kulturze i religii, w których dane objawienie jest przyjmowane, a refleksja nad nim i ewentualne świadome przyjęcie lub odrzucenie go przychodzi (jeśli w ogóle przychodzi...) dopiero z czasem i z rozwojem świadomości i osobowości człowieka. Kłopot jednak z taką pośrednią formą otrzymania objawienia jako pogłoski polega na tym, że jego źródło właśnie — przynajmniej zrazu — nie jest mi dane bezpośrednio: jest więc zagrożone niepewnością, którą zwiększa fakt, że przeszło ono długą drogę „filtrowania” go przez kulturę i religię (w tym wypadku) chrześcijańską — jakże przecież zróżnicowaną (dość wspomnieć różnice między mistycznym prawosławiem, fideistyczno-racjonalistycznym i jurydycznym rzymskim katolicyzmem i intelektualistyczno-etycystycznym protestantyzmem. Taka wiara opiera się zresztą w stosunkach międzyludzkich na autorytecie nie tylko mistycznym, teologicznym, etycznym i prawnym, lecz — w bardzo dużej mierze — na autorytecie siły instytucji, które ją głoszą. W tym też głównie upatruję największe zagrożenie: w odebraniu mi wolności, w zniewoleniu mnie. (Choć rozumiem, że istniały i ciągle jeszcze istnieją całe wielkie masy ludzi wolności się obawiających i jej nienawidzących; to oni — tak zwany lud Boży — stanowią w istocie największą opokę Kościołów.)


Ale jest jeszcze inny poziom wiary: pojętej jako ufność w doznane doświadczenie — poznanie duchowe (gnosis). Ta ufność odnosi się do mojego doświadczenia, które — w przeciwieństwie do cudzego autorytetu — jest dla mnie gwarantem swej prawdziwości i realności, i bezpośrednio duchowej obecności istoty, której doświadczam. (Na zarzut, że doświadczenie takie może być iluzją czy oszustwem — diabelskim, oczywiście — muszę odpowiedzieć, że 1. kryterium jego autentyczności boskiej jest zasada, że musi ono szanować moją wolność — musi zatem przebiegać w dialogu, a nie w ramach duchowego gwałtu oraz 2. zagrożenie diabelskim oszustwem jest znacznie większe w przypadku objawienia zapośredniczonego — przez ludzi przecież, jakże podatnych na podszepty diabelskie.) Wiara zatem jako ufność to wiara, która przychodzi po doświadczeniu-poznaniu prawdy — przede wszystkim Prawdy Absolutnej, czyli Bóstwa. (Taka wiara zarazem towarzyszy doświadczeniu-poznaniu, jak też je niejako zastępuje, kiedy już przeminęło.)


Rozstrzygającym czynnikiem jest tu więc gnosis pojęta jako — w mojej definicji — transracjonalne poznawcze doświadczenie przez człowieka siebie (czyli swej jaźni), a poprzez nią świata materialnego, świata duszy i świata ducha (tj. Bóstwa). Dla mnie zatem czynnikiem priorytatywnym w relacji między człowiekiem a Bóstwem jest gnoza, a nie wiara (w pierwszym jej rozumieniu) i dopiero wtórnie wiara w rozumieniu drugim.


W doświadczeniu gnostycznym Bóstwo jawi mi się przede wszystkim jako Przyjaciel (nie zaś jako Ojciec czy Matka, jak to się dzieje w teologiach infantylnych). Samo w sobie, jak powiedziałem, niepoznawalne dla „zwykłych” ludzi, daje mi się poznać jako symbol Boskiego Przyjaciela — przede wszystkim w bezpośredniej bosko-ludzkiej relacji, w wymiarze immanentnym. Natomiast w wymiarze transcendentnym, nadkosmicznym i kosmicznym, jawi mi się w symbolu Źródła-Nicości — i — Pełni-Heptady, siedmiu promieni nadbytu: Wolności, Miłości, Mądrości, Dobra, Piękna, Mocy i Twórczości. Jako taki Bóg jawi się przede wszystkim jako Metaistota wolna, to jest w pełni określająca sama siebie. Zarazem jest miłością — ogarnianiem i przenikaniem duchowym. Jest mądrością — Prawdą Absolutną. Jest dobrem — Dobrem Najwyższym. Jest pięknem — Pięknem Niewysłowionym. Jest mocą — Wszechmocą. Jest twórczością — Kreatorem Bytu. W sensie formalnym zaś wznosi się ponad coniunctio oppositorum i unio oppositorum — jest zarazem transformatio oppositorium, „jednoróżnia” (w terminologii Trentowskiego).


Taki obraz Bóstwa znajdujemy u wszystkich wielkich ezoteryków i twórców gnozy i religii Wschodu i Zachodu: u Lao-Cy, w Upaniszadach, w Bhagavadgicie, u Patandżalego, Buddy Siakjamuniego i innych buddów, Nagardżuny, Padmasambhavy, Siankaraczarii, mistrzów chan (zen), takich kabalistów, jak Abulafia czy Luria, chasydów, jak Baal Szem Tow, sufich, jak Suhravardi, Al-Halladż i Dżelalud-Din Rumi, u orfików i pitagorejczyków, Platona i Plotyna, w misteriach antycznych, w Dobrej Nowinie Jezusa Chrystusa, u św. Jana — ukochanego ucznia Zbawiciela, św. Pawła, u takich gnostyków, jak Szymon Mag, Walentyn, Bazylides i Markion, u Maniego, u Orygenesa, u Ojców Kapadockich, w legendzie o św. Graalu, u paulikian, bogomiłów i katarów, u wielkich mistyków Bizancjum i Rosji, w mistyce Zachodu (przede wszystkim u Mistrza Eckharta i u Gottesfreunde), u Christiana Rosenkreutza i jego uczniów, u Jakoba Böhmego, w ezoteryce wolnomularskiej (Martinez de Pasqually czy St. Martin), u Swedenborga, a w naszych czasach u Rudolfa Steinera czy w takich channelingach, jak A Course in Miracles i Rozmowy z Bogiem. (To oni wszyscy są mi natchnieniem.)


Bóstwo Najwyższe jako Moc i Twórczość jest źródłem kreacji niezliczonej liczby Demiurgów i ich kosmosów. Każdy z nich jest niby promień Boskiego Słońca — w pełni równouprawniony ze wszystkimi innymi. (Dlatego też my, ludzie, czy też inne samoświadome istoty zamieszkujące inne światy do Słońca Prawdy Absolutnej zbliżamy się po względnych i ograniczonych (indywidualnych), ale przez nią przenikanych promieniach naszych własnych prawd — i kłamią ci, którzy twierdzą, że ich prawda indywidualna jest „jedynie słuszną”.)


Demiurg naszego świata i jego dzieło to istota i świat „dialektyczny” (termin Rijckenborgha) — istota i świat dwoisty, znajdujący się zaledwie na poziomie coincidentii oppositorum. On sam, Demiurg, jawi się jako Wielki Eksperymentator, Ojciec-i-Matka, a jego świat jest niby athanor czy laboratorium, w którym z człowieka wtrąconego w upadek — to część inicjalna Eksperymentu — ma się wykluć istota nadludzka, Anioł Przyszłości (por. proroctwo Słowackiego). Demiurg ten stworzył świat, w którym koegzystuje światłość i ciemność, dobro i zło, piękno i ohyda — i można mieć wrażenie (śledząc jego dzieje), że stworzone przez Demiurga istoty demoniczne, nosiciele ciemnej strony świata, otrzymały zbyt wielką w nim moc. (Zostało to zamierzone w ramach rozwoju „ekonomii” kosmosu, czy też — horrible dictu — wymknęło się spod kontroli twórcy tego świata?) Dlatego też pojawiła się wśród ludzi potrzeba opuszczenia kaźni naszego świata i przeniesienia się do jakiegoś stworzonego przez innego Demiurga „kosmosu alternatywnego”, bardziej lirycznego i irenicznego; piszę o tym w eseju Trzy drogi gnozy, zamieszczonym w tomie referatów z konferencji Gnoza i gnostycycyzm w Supraślu w 1999 roku.


Otóż — odpowiadając na pytanie, w co wierzę — stwierdzam, że wierzę we własne doświadczenie-poznanie Bóstwa, które jawi mi się zarazem immanentnie jako Boski Przyjaciel i transcendentnie jako Źródło, Nicość-i-Pełnia, Drzewo Życia i Poznania, z którego bije Siedem Promieni Wolności, Miłości, Mądrości, Dobra, Piękna, Mocy i Twórczości. W takie Bóstwo wierzę i je poznaję — i tylko takie Bóstwo mogę kochać. Ono wskazuje mi drogę do Siebie i do wszystkich istot, do każdego człowieka. Droga ta prowadzi poprzez siedem mostów — boskich promieni, które żyją także we mnie. Wiedzie mnie ona wprawdzie poprzez świat stworzony przez Demiurga, ale na niej świat ten mam przezwyciężyć, wyzwalając się spod władzy jego Kreatora. A przewodnikiem na tej Drodze jest mi Chrystus Jezus, Ten, który już „przezwyciężył świat”.


Wyszukiwarka