Agatha Christie
N czy M?
Piąta kolumna działa
Tytuł oryginału „N or M?”
Przełożyła Krystyna Tarnowska
Tomasz Beresford zdjął płaszcz w przedpokoju i starannie, nie śpiesząc się, powiesił go na wieszaku. Kapelusz powędrował na sąsiedni wieszak.
Wyprostował plecy i z przylepionym do twarzy pewnym siebie uśmiechem wszedł do saloniku, gdzie jego żona robiła na drutach czapeczkę wojskową z wełny koloru khaki.
Była to wiosna roku 1940.
Pani Beresford zerknęła na męża spod oka, po czym z niewiarygodną wprost szybkością zaczęła przebierać drutami.
— Jest może coś nowego w popołudniowych gazetach? — spytała po chwili.
— Lada dzień rozpocznie się Blitzkrieg — odpowiedział Tomasz. — Sytuacja we Francji wygląda kiepsko.
— Trzeba przyznać, że świat teraz nie jest wesoły — mruknęła Tuppence.
Zapadło milczenie. Po chwili odezwał się Tomasz:
— No i dlaczego nie pytasz? Nie bądźże tak piekielnie taktowna.
— Wiem — przyznała Tuppence. — Świadomie okazywany takt jest strasznie irytujący. Ale kiedy pytam, też cię to drażni. Zresztą po co pytać? Wystarczy na ciebie spojrzeć.
— Nie przypuszczałem, że wyglądam jak wcielenie rozpaczy.
— Bynajmniej, mój drogi. Tylko twój uśmiech robi takie wrażenie, jakbyś go gwoździkami przybił do twarzy. Na sam widok kraje się serce.
— Czyżby to robiło wrażenie aż tak rozpaczliwe? — spytał Tomasz z uśmiechem.
— Gorzej niż rozpaczliwe. No, wyrzućże z siebie wszystko. Nic z tego?
— Nic. Nie jestem im w ogóle potrzebny. Przyznasz, Tuppence, że to przykre, kiedy z czterdziestosześcioletniego mężczyzny robi się wbrew jego woli zgrzybiałego starca. Piechota, marynarka, lotnictwo, Ministerstwo Spraw Zagranicznych — wszędzie powiadają mi to samo: jestem za stary. Ewentualnie może później na coś im się przydam.
— To samo ze mną — powiedziała Tuppence. — Kobiet w moim wieku nie przyjmują na sanitariuszki: dziękujemy, nie chcemy! Ani w ogóle nie biorą do żadnych innych zajęć. Wolą pierwszą lepszą niedouczoną smarkulę, która w życiu nie widziała rany ani nie sterylizowała opatrunku, niż mnie, która od 1915 do 1918 roku wykonywałam najrozmaitsze prace. Byłam pielęgniarką na oddziale chirurgicznym i siostrą operacyjną, potem kierowcą ciężarówki dowożącej zaopatrzenie na front i wreszcie szoferem generalskiego samochodu. Jak sam wiesz najlepiej, we wszystkich tych czynnościach wykazywałam się doskonałymi rezultatami. A teraz jestem śmieszną, nudną, natrętną kobietą w średnim wieku, która w żaden sposób nie chce (chociaż powinna) siedzieć spokojnie w domu i robić na drutach.
— Ta wojna jest po prostu ohydna — mruknął posępnie Tomasz.
— Każda wojna jest ohydna. Ale kiedy w dodatku każą człowiekowi siedzieć z założonymi rękami…
— Na szczęście Debora ma pracę — rzucił pocieszająco.
— O tak, jej się udało — przyznała Tuppence. — Zresztą mam wrażenie, że się dobrze spisuje. Ale mimo to uważam, że dawałabym sobie radę nie gorzej od niej.
— Debora jest pewnie innego zdania — uśmiechnął się Tomasz.
— Córki są czasami wręcz nieznośne. Zwłaszcza kiedy przez delikatność starają się być szczególnie dobre dla matek.
— Życzliwa pobłażliwość, jaką mi okazuje ten smarkacz Derek — mruknął Tomasz — bywa niekiedy trudna do zniesienia. Widzę wtedy wyraźnie w jego oczach współczucie dla „biednego starego ojca”.
— Trzeba przyznać — odparła Tuppence — że chociaż nasze dzieci są przemiłe, są jednocześnie strasznie irytujące.
Ale na samo wspomnienie bliźniaków, Derka i Debory, tkliwość pojawiła się w jej oczach.
— Ludziom chyba zawsze trudno jest przywyknąć do myśli — powiedział poważnie Tomasz — że się starzeją i nie nadają do niczego.
Tuppence parsknęła gniewnie i z taką gwałtownością potrząsnęła ciemną, lśniącą główką, że aż motek wełny zsunął jej się z kolan.
— Nie nadajemy się już do niczego? Czyżby? A może tylko inni usiłują w nas to wmówić? Czasami mam takie uczucie, że zawsze byliśmy parą niedołęgów.
— Bardzo prawdopodobne.
— Może. Ale przecież kiedyś nam się zdawało, że dokonaliśmy czegoś w życiu. Teraz zaczynam podejrzewać, że tamto wszystko wcale się nie zdarzyło. Powiedz, Tomaszu — czy tamto jest tylko urojeniem? Czy to prawda, że niemieccy szpiedzy rozbili ci głowę i porwali cię? Czy to prawda, że wyśledziliśmy kiedyś i schwytali niebezpiecznego złoczyńcę? Czy to prawda, że uratowaliśmy życie młodej dziewczynie i odzyskaliśmy ważne tajne dokumenty, co w swoim czasie potrafiła ocenić wdzięczna ojczyzna? My! Ty i ja! Wyszydzani, nikomu niepotrzebni państwo Beresford?
— Uspokój się, kochanie. Takie próżne żale do niczego nie prowadzą.
— W każdym razie — oznajmiła Tuppence, przełykając łzy — nasz pan Carter mocno mnie rozczarował.
— Dostaliśmy od niego bardzo miły list.
— Ale absolutnie nic dla nas nie zrobił, nie zostawił nam nawet cienia nadziei.
— No cóż, odsunięto go od tych spraw — odparł Tomasz. — Jak nas. Przecież to stary człowiek. Siedzi w Szkocji i łowi ryby.
Tuppence powiedziała z tęskną nutą w głosie:
— Mogliby nam dać jakąś… jakąkolwiek pracę w wywiadzie.
— Może nie dalibyśmy rady. Może zabrakłoby nam dzisiaj odwagi.
— Czyja wiem… Mam wrażenie, że od tamtych czasów nic się nie zmieniłam. Ale kto wie, może gdyby przyszło co do czego… Och, żeby nam dali jakąkolwiek pracę! — dodała z westchnieniem. — To okropne, kiedy człowiek ma tyle czasu na myślenie.
Jej wzrok spoczywał króciutką chwilę na fotografii młodego chłopca w mundurze lotnika, którego szczery, szeroki uśmiech tak bardzo przypominał uśmiech ojca.
— Sytuacja mężczyzny jest jeszcze trudniejsza — mruknął Tomasz. — Kobiety mogą ostatecznie robić na drutach, przygotowywać paczki na front i pomagać w kantynach żołnierskich.
— Tego rodzaju zajęcia będą dla mnie odpowiednie za dwadzieścia lat — warknęła Tuppence. — Nie jestem jeszcze aż tak stara, żeby się tym zadowolić. Nie jestem ani stara, ani młoda.
Rozległ się dzwonek u drzwi. Tuppence wstała. Beresfordowie zajmowali małe mieszkanko w nowoczesnym bloku. Otworzywszy drzwi, Tuppence zobaczyła na progu mężczyznę o szerokich barach, z dużymi jasnymi wąsami i wesołą, ogorzałą twarzą.
Ogarnął ją szybkim spojrzeniem i zapytał:
— Czy pani Beresford?
Tuppence spodobało się miłe brzmienie jego głosu.
— Tak — odparła.
— Nazywam się Grant. Jestem przyjacielem lorda Easthamptona. Namówił mnie, żebym państwa odwiedził.
— Bardzo mi miło, proszę, niech pan wejdzie. Wprowadziła go do saloniku.
— Mój mąż, kapitan… — rzekła.
— Wystarczy „pan”.
— Pan Grant — poprawiła się Tuppence. — Przyjaciel pana Car… lorda Easthamptona.
O ileż swobodniej wymawiała nazwisko Carter, którym posługiwał się kiedyś dawny szef wywiadu, niż ów właściwy tytuł ich starego przyjaciela.
Przez kilka minut rozmawiali wesoło we trójkę. Grant był czarującym człowiekiem o miłym i swobodnym obejściu.
Tuppence wyszła z pokoju i po chwili wróciła z butelką sherry i trzema kieliszkami.
Gdy w pewnym momencie zapadło krótkie milczenie, Grant zwrócił się do Tomasza:
— Słyszałem, że szuka pan pracy.
W oczach Tomasza pojawił się błysk.
— Tak — odparł. — Czy może pan… Grant roześmiał się i potrząsnął głową.
— O, nic w tym rodzaju. Niestety, tamte sprawy trzeba zostawić młodym, energicznym mężczyznom… albo ludziom, którzy zajmują się nimi od lat. Przykro mi, ale mógłbym panu zaproponować tylko coś bardzo mało pociągającego. Praca w biurze. Papierkowa robota. Porządkowanie akt i umieszczanie ich we właściwych przegródkach. Coś w tym rodzaju.
Twarz Tomasza wydłużyła się.
— Ach tak… — mruknął.
— Myślę, że lepsze to niż nic — dodał zachęcająco Grant. — W każdym razie niech mnie pan odwiedzi któregoś dnia w biurze. Ministerstwo Zaopatrzenia. Pokój numer 22. Coś dla pana znajdziemy.
Zadzwonił telefon. Tuppence podniosła słuchawkę.
— Halo… tak… co? — w słuchawce brzęczał głośno czyjś chrypli— wy, podniecony głos. Tuppence zmieniła się na twarzy. — Kiedy? Moje biedactwo… Ależ naturalnie, zaraz przyjdę.
Odłożyła słuchawkę.
— Dzwoniła Maureen — powiedziała do Tomasza.
— Tak mi się też zdawało. Nawet stąd poznałem jej głos. Tuppence wyjaśniała z przejęciem:
— Tak mi przykro, proszę pana. Ale muszę pójść do przyjaciółki. Upadła i zwichnęła nogę, a jest przy niej tylko jej mała córeczka… więc muszę tam pójść i zająć się wszystkim, i znaleźć kogoś, kto by jej doglądał. Nie pogniewa się pan?
— Ależ nie, proszę pani. Rozumiem to doskonale.
Tuppence uśmiechnęła się do niego, wzięła palto leżące na oparciu kanapy, ubrała się i wyszła. Drzwi wejściowe zatrzasnęły się za nią.
Tomasz nalał gościowi kieliszek sherry.
— Niech pan jeszcze nie odchodzi — powiedział.
— Chętnie zostanę. — Grant sięgnął po kieliszek i pił powoli, w milczeniu. Po chwili rzekł: — Właściwie dobrze się stało, że pańska żona wyszła. To nam oszczędzi czasu.
— Nie rozumiem. — Na twarzy Tomasza odmalowało się zdziwienie.
— Gdyby pan przyszedł do mnie do ministerstwa, przedłożyłbym panu pewną propozycję, do czego zostałem upoważniony — powiedział z naciskiem Grant.
Ciemny rumieniec rozlewał się powoli na piegowatej twarzy Tomasza.
— Czy chce pan przez to powiedzieć… — zaczął. Grant kiwnął głową.
— Easthampton nam pana polecił. Powiedział, że jest pan do tej pracy po prostu stworzony.
Z piersi Tomasza wyrwało się głębokie westchnienie.
— Niech mi pan wszystko dokładnie opowie — rzekł.
— Naturalnie sprawa jest ściśle tajna. Tomasz skinął głową.
— Nawet żona nie może o niczym wiedzieć. Rozumie pan?
— Oczywiście. Jeżeli stawia pan to jako warunek… Ale poprzednio pracowaliśmy razem. — Wiem. Ta propozycja dotyczy jednak tylko pana.
— Cóż, zgoda.
— Oficjalnie otrzyma pan, jak już to mówiłem, pracę biurową w oddziale ministerstwa w Szkocji, w strefie zakazanej, dokąd żona nie będzie mogła panu towarzyszyć. W rzeczywistości uda się pan zupełnie gdzie indziej.
Tomasz słuchał w milczeniu.
— Czytał pan zapewne w gazetach o Piątej Kolumnie — ciągnął Grant. — Musi więc pan wiedzieć, przynajmniej w przybliżeniu, co ten termin oznacza.
— Wróg wewnątrz kraju — mruknął Tomasz.
— Otóż to. Wojna rozpoczęła się w nastroju optymistycznym. Nie mówię o ludziach, którzy naprawdę znali te zagadnienia — od pierwszej chwili wiedzieliśmy, kogo mamy przeciwko sobie, ocenialiśmy właściwie potencjał wojenny wroga, potęgę jego lotnictwa, jego determinację i precyzję działania jego machiny wojennej. Mam na myśli naszą ludność. Dobrodusznego, ogłupionego obywatela, który wierzy w to, w co mu wierzyć wygodnie: że Niemcy same się rozlecą, że znajdują się w przededniu rewolucji, że uzbrojenie mają z blachy, że niedożywieni niemieccy żołnierze będą padać w marszu, i tym podobne bzdury. Słowem, wiara w to, w co ma się ochotę wierzyć.
Cóż, wojna potoczyła się trochę innym torem. Początek był zły, a dalszy ciąg jeszcze gorszy. Nasi żołnierze spisali się dzielnie — ci na okrętach, ci w samolotach, ci w okopach. Ale zawiodło kierownictwo, nie byliśmy należycie przygotowani, co wynikało może częściowo z naszych wad narodowych. Nie chcieliśmy wojny, nie traktowaliśmy poważnie możliwości wybuchu wojny, nie potrafiliśmy się do niej należycie przygotować.
Najgorsze mamy już za sobą. Naprawiliśmy niektóre błędy, powoli znajdujemy właściwych ludzi na właściwe stanowiska. Zaczynamy prowadzić wojnę tak, jak powinna być prowadzona, i — niech mnie pan dobrze zrozumie — możemy ją wygrać, jeżeli jej przedtem nie przegramy. A niebezpieczeństwo klęski nie zagraża nam z zewnątrz — nie ze strony niemieckich bombowców, nie stąd, że Niemcy zagarniają jedno po drugim państwa neutralne i zyskują coraz to nowe bazy wypadowe — tylko z wewnątrz. Jest to niebezpieczeństwo takie jak w Troi: drewniany koń w naszych murach. Może pan to nazwać Piątą Kolumną, jeśli się tak panu podoba. Jest ono tu, między nami. Mężczyźni i kobiety, niektórzy na wysokich stanowiskach, inni nikomu nieznani, ale wszyscy wierzący głęboko w cele hitleryzmu j w hitlerowski system. Chcieliby oni zastąpić tym bezwzględnie precyzyjnym systemem nieskoordynowaną, beztroską swobodę naszych demokratycznych instytucji. — Grant pochylił się do przodu i wciąż tym samym miłym, beznamiętnym głosem powiedział: — A my nie wiemy, kim oni są…
— Przecież chyba… — zaczął Tomasz.
Grant przerwał z odcieniem zniecierpliwienia:
— Ależ tak, naturalnie, możemy wyłapać płotki. To nic trudnego. Chodzi nam jednak o tamtych. Wiemy o nich coś niecoś. Wiemy na przykład, że najmniej dwóch zajmuje wysokie stanowiska w Ministerstwie Marynarki, że przynajmniej jeden musi być członkiem Sztabu Generalnego, chyba ze trzech jest w dowództwie lotnictwa i wreszcie dwóch — jeśli nie więcej — to członkowie wywiadu, posiadający dostęp do tajnych akt państwowych. Wiemy, że tak jest. Wskazuje na to sam przebieg zdarzeń. Zresztą, najlepszy dowód to przeciekanie informacji do wroga — informacji pochodzących z samej góry.
Tomasz, na którego sympatycznej twarzy malowało się zakłopotanie, spytał niepewnie:
— Ale w jaki sposób ja mógłbym się wam przydać? Przecież nie znam żadnej z tych osób.
Grant przytaknął skinieniem głowy.
— Właśnie o to idzie. Nie zna pan ich i oni pana nie znają. Milczał przez chwilę, jakby dając Tomaszowi czas na przetrawienie tej myśli, po czym ciągnął dalej:
— Ci ludzie z góry znają większość naszych współpracowników. Nie możemy im przecież odmawiać informacji. Znalazłem się w położeniu bez wyjścia. Pojechałem do Easthamptona. On naturalnie nie jest już z nami związany… Cóż, chory człowiek… ale jego umysł pracuje niezwykle sprawnie; to jeden z najmądrzejszych ludzi, jakich w życiu spotkałem. Wspomniał o panu. Minęło już dwadzieścia lat, odkąd pan współpracował z naszym departamentem. Nazwisko z nami niezwiązane. Twarz nikomu nieznana. Co pan na to? Zaryzykuje pan?
Szeroki, radosny uśmiech o mało nie rozszczepił twarzy Tomasza na dwoje.
— Czy zaryzykuję? No chyba! Tylko nie wiem, czy będzie ze mnie jakikolwiek pożytek. Jestem przecież amatorem.
— Drogi panie, o to nam właśnie idzie — odparł Grant. — Okoliczności przemawiają w tym wypadku na niekorzyść zawodowców. Przyjmujemy pana na miejsce najlepszego pracownika, jakiego mieliśmy dotąd i jakiego kiedykolwiek będziemy mieli.
Tomasz spojrzał na Granta pytająco.
— Tak. Zmarł w szpitalu w ubiegły wtorek. Przejechany przez ciężarówkę. Żył zaledwie kilka godzin. Cóż, wypadek. Tylko że to nie był wypadek.
Tomasz powiedział z namysłem:
— Rozumiem.
— I właśnie dlatego — ciągnął spokojnie Grant — mamy podstawę do przypuszczeń, że Farquhar był na jakimś śladzie, że wreszcie zbliżał się do celu. Właśnie dlatego, że jego śmierć nie była przypadkowa.
W milczeniu Tomasza kryło się pytanie.
— Niestety — mówił dalej Grant. — O wynikach jego poszukiwań nic prawie nie wiemy. Farquhar prowadził metodyczne i wielokierunkowe śledztwo. Większość dróg, po których kroczył, prowadziła donikąd.
Grant umilkł, lecz po chwili odezwał się znowu:
— Farquhar dopiero na kilka minut przed śmiercią odzyskał przytomność. Usiłował wtedy coś powiedzieć. Zdążył wyszeptać tylko tyle: „N czy M… Song Susie”.
— Trzeba przyznać — powiedział Tomasz — że nie jest to wskazówka zbyt jasna.
Grant uśmiechnął się.
— Nieco bardziej, niż pan przypuszcza. O „N czy M” słyszeliśmy już niejednokrotnie. Kryptonim ten odnosi się do dwojga bodaj najważniejszych i najbardziej zaufanych członków niemieckiego wywiadu. Natrafiliśmy na ślady ich działalności w innych krajach i wiemy coś niecoś o tej parze, ale bardzo niewiele. Do nich właśnie należy organizowanie Piątej Kolumny poza granicami Niemiec i utrzymanie łączności między danym krajem a Rzeszą. Jak zdołaliśmy się dowiedzieć, N jest mężczyzną, M zaś kobietą. Wiemy o nich tylko tyle, że są najbardziej zaufanymi agentami Hitlera, a w szyfrze, który nam się udało odczytać tuż przed wybuchem wojny, było zdanie: „Proponuję N albo M na Anglię. Pełne uprawnienia…”
— Rozumiem. Widocznie Farquhar… — zaczął Tomasz.
— Przypuszczam, że Farquhar wpadł na ślad jednego z tych dwojga. Niestety, nie wiemy którego. „Song Susie” brzmi jak kryptonim, ale trzeba pamiętać, że francuszczyzna Farquhara nie odznaczała się wykwintnym akcentem. W jego kieszeni znaleźliśmy bilet powrotny do Leahampton, co nasuwa rozmaite przypuszczenia. Leahampton jest niewielką miejscowością wypoczynkową na południowym wybrzeżu, usiłującą dorównać Bournemouth czy Torquay, czy innym słynnym kąpieliskom. Mnóstwo tam prywatnych hoteli i pensjonatów. Między innymi pensjonat Sans Souci…
— Song Susie… Sans Souci… Teraz rozumiem — przerwał Tomasz.
— Czy tak? — spytał Grant.
— Chodzi o to — rzekł Tomasz — żebym tam pojechał i hm… spróbował powęszyć.
— O to właśnie chodzi — przyznał Grant.
Na twarzy Tomasza pojawił się znów uśmiech.
— Trochę to mgliste i nieokreślone. Prawda? Nie wiem nawet, czego mam właściwie szukać.
— A ja nic panu nie mogę pomóc — powiedział Grant. — Po prostu nic nie wiem. Wszystko będzie zależało od pana.
Tomasz westchnął. Wyprostował plecy.
— Cóż, mogę spróbować. Ale uprzedzam, że nie odznaczam się szczególną pomysłowością.
— Mówiono mi, że w dawnych czasach nieźle pan sobie radził.
— Ot, zwykłe szczęście — pośpiesznie odrzekł Tomasz.
— Tego nam właśnie najbardziej potrzeba — odparł Grant.
Tomasz rozważał jakąś myśl. Po chwili powiedział:
— Co się tyczy tego Sans Souci…
Grant wzruszył ramionami.
— Może to być fałszywy ślad. Naprawdę nie wiem. Farquhar mógł mieć na myśli piosenkę „Siostra Susie szyje koszule dla wojska”. Przecież to wszystko domysły.
— A samo Leahampton? — spytał Tomasz.
— Cóż, miejscowość jak tyle innych. Można je liczyć na setki. Stare damy, starzy pułkownicy, nieposzlakowane stare panny, trochę niebieskich ptaków, kilku cudzoziemców. Ot, zwykła mieszanina.
— I N albo M między nimi?
— Niekoniecznie. Może tylko ktoś, kto jest ich łącznikiem. Ale zupełnie możliwe, że N albo M we własnej osobie. Tak, pensjonat w małej miejscowości nadmorskiej to dobra i nierzucająca się w oczy kryjówka.
— Nie domyśla się pan nawet, czy mam szukać mężczyzny czy kobiety? — pytał dalej Tomasz.
Grant potrząsnął głową.
— Hm… mogę spróbować — mruknął Tomasz.
— Życzę powodzenia. A teraz przejdźmy do szczegółów…
Kiedy w pół godziny później Tuppence wróciła, zdyszana i rozpalona ciekawością, Tomasz był już sam i z niewyraźną miną siedział, pogwizdując w fotelu.
— No i jak? — spytała, wkładając w to krótkie pytanie bezmiar tłumionego uczucia.
— Cóż — odparł Tomasz, trochę jakby niepewnie. — Dostałem… dostałem pracę.
— Jaką?
Tomasz wykrzywił twarz w grymasie odpowiadającym treści jego słów.
— Pracę biurową. W jakimś zapadłym kącie Szkocji. Ściśle tajne i tak dalej, ale nie zapowiada się to bardzo emocjonująco.
— Dostaliśmy ją oboje czy tylko ty? — spytała Tuppence.
— Niestety tylko ja.
— Niech cię licho! Co za podłość ze strony naszego pana Cartera.
— Przypuszczam, że przy tego rodzaju pracach zatrudnia się mężczyzn i kobiety oddzielnie. Inaczej ciężko byłoby skupić myśli — podsunął Tomasz.
— Czy będziesz układał, czy odczytywał szyfry? Czy będziesz robił coś takiego, co robi Debora? Bądź ostrożny, Tomaszu, bo ludzie ślęczący nad szyframi stają się po jakimś czasie dziwni, źle sypiają, chodzą po nocach, jęcząc i powtarzając w kółko: 9, 7, 8, 3, 4, 5, 2, 8, 6… albo coś w tym rodzaju i w końcu wędrują do zakładów dla obłąkanych.
— Tego się nie obawiaj — pocieszył ją Tomasz.
— Prędzej czy później musi się to tak skończyć — rzekła Tuppence. — Czy mogłabym z tobą pojechać… nie żeby pracować, tylko po prostu jako twoja żona? Rozumiesz — pantofle ranne przy łóżku, gorący posiłek wieczorem…
Tomasz wyraźnie się zmieszał.
— Przykro mi, staruszko. Naprawdę mi przykro. Tak nie lubię się z tobą rozstawać.
— Ale mimo to uważasz, żeś powinien jechać — wyszeptała Tuppence głosem nabrzmiałym wzruszeniem.
— Ostatecznie, kochanie, możesz robić na drutach — wyjąkał Tomasz niepewnie.
— Robić na drutach? Na drutach? — Chwyciła wełnianą czapeczkę koloru khaki i z całej siły cisnęła nią o podłogę. — Nienawidzę wełny koloru khaki — zawołała — i granatowej marynarskiej, i szaroniebieskiej lotniczej! Chciałabym robić coś w kolorze magenta.
— To słowo brzmi bardzo wojennie — odparł Tomasz. — Prawie jak Blitzkrieg.
Było mu ciężko na duszy. Ale w Tuppence wstąpił duch iście spartański. Nadrabiała miną, po wielekroć zapewniając Tomasza, że koniecznie musi przyjąć pracę i że naprawdę ona zupełnie się nie liczy. Dodała, że podobno potrzebny jest ktoś do szorowania podłóg w punkcie pomocy sanitarnej. Kto wie, może nada się do tej pracy.
W trzy dni później Tomasz wyjechał do Aberdeen. Tuppence odprowadziła go na dworzec. Oczy błyszczały jej podejrzanie, mrugała też od czasu do czasu powiekami, ale na ogół trzymała się bardzo dzielnie.
Gdy jednak pociąg ruszył i Tomasz zobaczył drobną, samotną postać żony opuszczającej peron, poczuł dławienie w gardle. Wojna wojną, ale mimo wszystko miał uczucie, że zdradza Tuppence.
Opanował się z wysiłkiem. Cóż, rozkaz — to rozkaz.
Przyjechawszy, jak to było postanowione, do Szkocji, nazajutrz kupił bilet do Manchesteru, na trzeci zaś dzień wysiadł na dworcu w Leahampton. Zatrzymał się w największym hotelu i następnego dnia obszedł kolejno rozmaite hoteliki i pensjonaty, oglądając pokoje i omawiając warunki na wypadek dłuższego pobytu.
Sans Souci, obszerna ciemnoczerwona willa w stylu wiktoriańskim, stała na zboczu pagórka, dzięki czemu z okien wyżej położonych pokoi roztaczał się widok na morze. W hallu bił w nozdrza zapach kurzu i gotowanego w kuchni jedzenia, dywan zaś był mocno wytarty, ale w porównaniu z kilkoma innymi pensjonatami, które Tomasz tego ranka oglądał, Sans Souci wywarło na nim dość korzystne wrażenie. Odbył rozmowę z właścicielką, panią Perenna, w jej biurze, dość niechlujnym pokoiku z biurkiem zarzuconym papierami.
Pani Perenna miała wygląd również dość niechlujny. Była to kobieta w średnim wieku, z ogromną szopą wijących się bezładnie czarnych włosów, niedbale uróżowana i ukazująca w szerokim, trochę jakby wymuszonym uśmiechu rząd bardzo białych zębów.
Tomasz napomknął o swojej krewnej, pannie Meadowes, która przebywała w Sans Souci przed dwoma laty. Pani Perenna doskonale pamięta pannę Meadowes… taka miła staruszka… może nie taka znów bardzo stara… a co za żywotność, co za poczucie humoru!
Tomasz przytaknął powściągliwie. Wiedział, że panna Meadowes naprawdę istniała. Departament zachowywał daleko posuniętą ostrożność w tego rodzaju drobiazgach.
— A jak się miewa panna Meadowes?
Tomasz wyjaśnił ze smutkiem, że panny Meadowes nie ma już na tym świecie, co usłyszawszy, pani Perenna cmoknęła współczująco, wydała kolejno wszystkie stosowne w takich okolicznościach dźwięki i oblekła twarz w żałobę.
Po chwili znów się rozgadała. Ma wolny pokój, który — jest tego niemal pewna — będzie odpowiadał panu Meadowesowi. Pokój z pięknym widokiem na morze. Jej zdaniem pan Meadowes słusznie postąpił, opuszczając Londyn. Jak słyszała, nastrój w mieście jest teraz bardzo przygnębiający, no i oczywiście po tak ostrej grypie…
Nie przerywając potoku wymowy, pani Perenna zaprowadziła Tomasza na górę i pokazała mu kilka pokoi. Wymieniła przy tym tygodniowy koszt utrzymania. Tomasz zrobił zgnębioną minę. Pani Perenna wyjaśniła, że ceny zastraszająco poszły w górę. Tomasz zapewnił ją, że jego dochody spadły, a jeśli wziąć pod uwagę podatki i tym podobne…
Pani Perenna jęknęła:
— Och, ta okropna wojna!
Tomasz przytaknął i dodał, że jego zdaniem tego draba Hitlera powinno się powiesić. Przecież to wariat, zwykły szaleniec.
Pani Perenna przyznała mu słuszność, po czym oznajmiła, że racjonowanie żywności, a także kłopoty z rzeźnikami, którzy nigdy nie otrzymują właściwego mięsa (czasem jest go za dużo na rynku, kiedy indziej znów znika wątróbka i podroby), że wszystko to utrudnia niepomiernie prowadzenie gospodarstwa. Biorąc jednak pod uwagę pokrewieństwo Tomasza z panną Meadowes, gotowa jest opuścić pół gwinei.
Obiecawszy przemyśleć propozycję, Tomasz wycofał się z placu boju, jednakże pani Perenna ścigała go aż do furtki, wyrzucając z siebie coraz gwałtowniejsze salwy słów i objawiając zapał, który go przerażał. Musiał przyznać, że jest na swój sposób przystojną kobietą. Zastanowił się, jakiej też jest narodowości. Chyba nie czystej krwi Angielką? Nazwisko miało brzmienie portugalskie albo hiszpańskie, ale to stanowiło przecież tylko o narodowości męża. Pomyślał że można by ją było wziąć za Irlandkę, chociaż nie miała charakterystycznego irlandzkiego akcentu. Takie pochodzenie tłumaczyłoby jej żywość i wybuchowość temperamentu.
W końcu ustalono, że pan Meadowes wprowadzi się następnego dnia.
Tomasz przybył do Sans Souci o godzinie szóstej po południu. Pani Perenna wyszła mu na spotkanie do hallu, wydała mnóstwo poleceń dotyczących bagażu pokojówce o wyglądzie bez mała idiotki, która wybałuszywszy oczy, spoglądała na Tomasza z rozdziawionymi ustami, i zaprowadziła go do pokoju zwanego w tym domu salonem.
— Zawsze przedstawiam moich gości — oznajmiła pani Perenna, uśmiechając się świadomym swego celu uśmiechem, który nie uląkł się podejrzliwych spojrzeń pięciu par oczu. — To jest nasz nowy domownik, pan Meadowes… pani O’Rourke. — Wąsata kobieta przerażającego wzrostu i tuszy obdarzyła Tomasza rozkosznym uśmiechem.
— Major Bletchley — wymieniła pani Perenna. Major Bletchley zmierzył Tomasza wzrokiem i skłonił lekko głowę.
— Pan von Deinim — młody człowiek, bardzo sztywny, jasnowłosy i niebieskooki, wstał i ukłonił się.
— Panna Minton — starsza niewiasta obwieszona paciorkami, robiąca na drutach szalik z wełny koloru khaki, uśmiechnęła się i zachichotała.
— I pani Blenkensop — jeszcze jedna para śmigających drutów, ciemna, niezbyt porządnie uczesana głowa i oczy, które oderwały się niechętnie od czapeczki wojskowej.
Tomasz wstrzymał oddech, pokój zawirował mu przed oczami.
Pani Blenkensop! Tuppence! Chociaż wydawało się to nieprawdopodobne i niemożliwe — Tuppence, spokojnie robiąca na drutach w saloniku Sans Souci!
Rzuciła mu tylko jedno spojrzenie — grzeczne, obojętne spojrzenie obcej osoby.
Podziw Tomasza wzrósł.
Tuppence!
Tomasz nigdy nie mógł zrozumieć, jak zdołał przebrnąć przez resztę tego wieczoru. Nie miał odwagi spoglądać zbyt często w kierunku pani Blenkensop. Przy obiedzie pojawiło się troje pozostałych pensjonariuszy Sans Souci: państwo Cayley, małżeństwo w średnim wieku, i pani Sprot, młoda mężatka, która przyjechała z córeczką z Londynu i była najwyraźniej znudzona przymusowym pobytem w Leahampton. Siedziała przy stole obok Tomasza i od czasu doczasu wpatrywała się w niego wyblakłymi, zielonkawymi oczami, w pewnej zaś chwili spytała nieco nosowym głosem:
— Czy nie myśli pan, że teraz jest już zupełnie bezpiecznie? Prawda, że wszyscy po trochu wracają?
Zanim Tomasz zdążył odpowiedzieć na to nieskomplikowane pytanie, jego sąsiadka z drugiej strony, dama obwieszona sznurkami ś paciorków, wmieszała się do rozmowy.
— Kiedy się ma dzieci, moim zdaniem, nie wolno ryzykować. Maleńka Betty taka jest zachwycająca. Gdyby się coś stało, nigdy by sobie pani tego nie darowała, a zna pani przecież zapowiedź Hitlera, że i niedługo rozpocznie swój Blitzkrieg na Anglię i w dodatku użyje zupełnie nowych gazów.
Major Bletchley przerwał ostro:
— Mówi się tysiące bzdur na temat gazów. Hitler nie będzie marnował czasu i zawracał sobie głowy gazami. Wystarczą bomby burzące i zapalające. Wypróbowano je w Hiszpanii.
Wszyscy stołownicy wzięli udział w ożywionej rozmowie. Nagle Tuppence odezwała się głosem piskliwym i nie bardzo mądrze:
— Mój syn Douglas mówi…
„Douglas, rzeczywiście! — pomyślał Tomasz. — Chciałbym wiedzieć, dlaczego właśnie Douglas!”
Po nieco pretensjonalnym obiedzie składającym się z wielu raczej skąpych dań, w jednakowym stopniu pozbawionych smaku, goście przeszli do salonu. Panie zabrały się znów do roboty na drutach, Tomasz zaś, chcąc nie chcąc, musiał wysłuchać bardzo długiej i bardzo nudnej opowieści majora Bletchleya o jego doświadczeniach na północno–zachodnim froncie.
Jasnowłosy młody człowiek o przezroczystych niebieskich oczach, skłoniwszy się lekko na progu, wyszedł z pokoju.
Major Bletchley przerwał opowiadanie i szturchnął Tomasza kułakiem w bok.
— Wie pan, kto to jest? Uciekinier. Wyjechał z Niemiec na miesiąc przed wybuchem wojny.
— Obywatel niemiecki?
— Tak. I nawet nie Żyd. Jego ojciec był prześladowany za krytykę nazizmu. Dwaj jego bracia są tam w obozach koncentracyjnych. Temu udało się uciec w porę.
W tym momencie Tomasz dostał się w niepodzielne władanie pana Cayleya, który długo i nie szczędząc szczegółów, informował go o stanie swojego zdrowia. Dla narratora temat ów tak był zajmujący, że Tomasz zdołał się wymknąć wtedy dopiero, gdy nadeszła pora spoczynku.
Nazajutrz Tomasz wstał wcześnie i wyszedł z domu. Ruszył raźnym krokiem na molo, a gdy wracał nadbrzeżnym bulwarem, spostrzegł idącą mu naprzeciw znajomą sylwetkę. Uchylił kapelusza.
— Dzień dobry — powiedział uprzejmie. — Pani Blenkensop, jeśli się nie mylę?
W pobliżu nie było nikogo. Tuppence odpowiedziała:
— Czyżbym miała przyjemność z doktorem Livingstonem?
— Na miłość boską, Tuppence, skąd tyś się tu wzięła? Przecież to czary, zwykłe czary.
— Żadne czary. Po prostu inteligencja — odparła.
— Masz zapewne na myśli własną inteligencję?
— Słusznie zgadujesz. Ach, ty i ten twój nadęty pan Grant! Mam nadzieję, że dałam mu dobrą nauczkę.
— Chyba nawet doskonałą — przyznał Tomasz. — Dalejże, Tuppence, powiedz prędko, jak to zrobiłaś. Dosłownie umieram z ciekawości.
— Och, nic w tym nie było trudnego. Jak tylko Grant wspomniał o panu Carterze, zaraz wiedziałam, co się święci. Zrozumiałam, że nie chodzi o żadną głupią pracę biurową. Ale domyśliłam się z jego zachowania, że będę tym razem pominięta. Wobec tego postanowiłam sama sobie radzić. Kiedy poszłam po sherry, wymknęłam się do mieszkania Brownów i zadzwoniłam do Maureen. Prosiłam, żeby zatelefonowała do mnie, i pouczyłam ją, co ma mówić. Uczciwie odegrała swoją rolę… udał jej się ten zbolały, skrzekliwy głos. W całym pokoju było słychać, co mówiła. Wtedy zrobiłam, co do mnie należało — okazałam niepokój, odrobinę niechęci, przyjacielską troskę, potem wyszłam z wszelkimi oznakami żalu i irytacji. Zatrzasnęłam drzwi, ale naturalnie nie za sobą, wśliznęłam się do pokoju sypialnego i odemknęłam drzwi zastawione i etażerką.
— I słyszałaś wszystko?
— Wszyściutko — odpowiedziała Tuppence z satysfakcją.
Tomasz rzekł z wyrzutem:
— I nie przyznałaś się do niczego?
— Oczywista, że nie. Chciałam ci dać nauczkę. Tobie i temu twojemu panu Grantowi.
— Po pierwsze, on nie jest żadnym „moim” panem Grantem. A po drugie, rzeczywiście dałaś mu nauczkę.
— Pan Carter na pewno nie potraktowałby mnie tak ohydnie — powiedziała Tuppence z przekonaniem. — Myślę, że wywiad nie jest już tym, czym był za naszych czasów.
— Teraz, kiedyśmy wrócili w jego szeregi, niewątpliwie odzyska swoją dawną świetność. Ale skąd to Blenkensop? — rzekł poważnie Tomasz.
— Nie podoba ci się? — spytała Tuppence.
— Takie jakieś trochę dziwaczne nazwisko.
— Pierwsze, które mi przyszło do głowy, a poza tym pasuje mi do bielizny.
— Tuppence, co ty pleciesz?
— B, ty głupcze. B, czyli Beresford. I B, czyli Blenkensop. Monogramy wyhaftowane na koszulach i majtkach. Patrycja Blenkenshop i Prudence Beresford. A czemu ty wybrałeś Meadowesa? To idiotyczne nazwisko.
— Po pierwsze dlatego, że nie mam B wyhaftowanej na intymnych częściach garderoby. Po drugie, nie ja je wybrałem. Powiedziano mi, że się nazywam Meadowes. Pan Meadowes jest dżentelmenem o nieskazitelnej przeszłości, której dokładnie nauczyłem się na pamięć.
— O, jak to miło. Jesteś kawalerem czy człowiekiem żonatym?
— Jestem wdowcem — odparł Tomasz z godnością. Moja żona umarła dziesięć lat temu w Singapurze.
— Dlaczego akurat w Singapurze?
— Przecież każdy z nas musi gdzieś umrzeć. Czy masz coś przeciwko Singapurowi?
— Ależ nic. Bardzo możliwe, że w Singapurze świetnie się umiera. Ja też jestem wdową.
— Gdzie umarł twój mąż?
— Czy to ma jakiekolwiek znaczenie? Prawdopodobnie w szpitalu Jeszcze się ostatecznie nie zdecydowałam, ale umarł chyba na marskość wątroby.
— Rozumiem. Przykro ci o tym wspominać. A jak się miewa syn Douglas?
— Douglas jest w marynarce wojennej.
— Wiem. Dowiedziałem się o tym wczoraj wieczorem.
— Mam jeszcze dwóch synów. Raymond służy w lotnictwie, a najmłodszy, Cyryl, w armii lądowej.
— A co by się stało, gdyby tak ktoś zadał sobie trud odszukania tych urojonych Blenkensopów? — spytał Tomasz.
— Kiedy oni wcale nie nazywają się Blenkensop. Blenkensop to nazwisko mojego drugiego męża. Pierwszy nazywał się Hill. W książce telefonicznej są trzy strony Hillów. Gdyby się nawet ktoś uparł, nie dałby rady wszystkich sprawdzić.
Tomasz westchnął.
— Oj, Tuppence, z tobą zawsze ten sam kłopot. We wszystkim przesadzasz. Dwóch mężów i trzech synów. Za dużo tego dobrego. W końcu wszystko poplączesz.
— Na pewno nie. Zresztą uważam, że ci synowie mogą mi się przydać. Nie zapominaj, że nie muszę słuchać niczyich rozkazów. Jestem wolontariuszką. Ponieważ robię to dla własnej zabawy, zamierzam się bawić możliwie najlepiej.
— Widzę to — mruknął Tomasz. Po chwili dodał ponuro: — Jeśli cię interesuje moje zdanie, wszystko to zakrawa na komedię.
— Dlaczego? — zdziwiła się Tuppence.
— Jesteś w Sans Souci dłużej ode mnie. Czy mogłabyś powiedzieć z ręką na sercu, że którakolwiek z tych osób siedzących wczoraj przy stole wygląda na niebezpiecznego agenta nieprzyjacielskiego wywiadu?
Tuppence odpowiedziała z namysłem:
— Wydaje mi się to trochę nieprawdopodobne. Ale nie zapominajmy o młodym człowieku.
— O Karolu von Deinimie? Przecież policja ma chyba wszystkich uchodźców na oku — rzekł Tomasz.
— Tak przypuszczam. W każdym razie nie jest to niemożliwe. Widzisz, on jest bardzo przystojny.
— Chcesz przez to powiedzieć, że dziewczęta mogą mu dostarczać tajnych informacji? Ale jakie dziewczęta? Gdzie masz w Lear ton to zatrzęsienie generalskich i admiralskich córek? A może podejrzewasz, że Deinim flirtuje z dowódcą kompanii Kobiecych Wojsk Lądowych?
— Dość tych żartów. Powinniśmy nasze zadanie traktować poważnie.
— Tak też je traktuję. Tylko wydaje mi się, że polujemy na cień.
— Za wcześnie na takie wnioski — powiedziała Tuppence poważnie. — Przecież w tych sprawach nigdy nic nie przebiega utartym torem. Co myślisz o pani Perenna?
— Przyznaję — odparł Tomasz z namysłem — że nad panią Perenna warto się zastanowić.
— A co z nami? — spytała Tuppence rzeczowym tonem. — Mam na myśli naszą współpracę.
— W każdym razie — oznajmił Tomasz — nie możemy się zbyt często pokazywać razem.
— Naturalnie. Byłoby bardzo źle, gdyby ludzie zaczęli podejrzewać, że łączy nas znajomość bliższa, niż się do tego przyznajemy. Przede wszystkim musimy ustalić nasz wzajemny stosunek. Myślę… tak… myślę, że napastowanie to znakomita metoda.
— Napastowanie? Co ty wygadujesz?
— Tak. Pomyśl tylko: ja napastuję ciebie. Ty mnie unikasz, ponieważ jesteś dżentelmenem, nie zawsze ci się to udaje. Miała już dwóch mężów, teraz poluję na trzeciego. Ty odegrasz rolę prześladowanego wdowca. Od czasu do czasu przyłapię cię gdzieś — przydybię w kawiarni, dopadnę na przechadzce nad morzem. Wszyscy będą się z tego śmiali i uważali to za bardzo zabawne.
— Niezły pomysł — przyznał Tomasz.
— Prawda to stara jak świat, że widok napastowanego mężczyzny, jest śmieszny. Powinno nam to oddać nieocenione przysługi. Ktokolwiek zobaczy nas razem, roześmieje się i powie: „Ach, biedak z tego Meadowesa!”
Nagle Tomasz schwycił ją za ramię.
— Spójrz, Tuppence! Tam, przed siebie!
Obok jednego z wiatrochronów młody mężczyzna rozmawiał dziewczyną. Oboje byli bardzo poważni, bardzo pochłonięci rozmową.
— Karol von Deinim — powiedziała cicho Tuppence. — Ciekawe, kim jest ta dziewczyna?
— Nie wiem, kim jest, ale wiem, że jest bardzo ładna — rzekł Tomasz.
Tuppence skinęła głową. Jej wzrok zatrzymał się na śniadej, wzburzonej teraz twarzy, na obcisłym swetrze uwydatniającym dziewczęce kształty. Nieznajoma mówiła coś poważnie, z naciskiem. Karol von Deinim słuchał.
— Może się teraz rozstaniemy — wyszeptała Tuppence.
— Dobrze — odparł.
Zawrócił i oddalił się w przeciwnym kierunku. Na końcu deptaku spotkał majora Bletchleya, który przyjrzawszy mu się podejrzliwie, mruknął:
— Dzień dobry.
— Dzień dobry.
— Widzę, że z pana też ranny ptaszek — rzekł Bletchley.
— Na Wschodzie człowiek przywyka do rannego wstawania — wyjaśnił uprzejmie Tomasz. — Chociaż to dawne czasy, ciągle jeszcze; budzę się wcześnie.
— Tym lepiej dla pana — stwierdził Bletchley. — Wstręt mnie ogarnia, jak patrzę na tych dzisiejszych młodych mężczyzn! Gorąca kąpiel… śniadanie o dziesiątej albo i później. Co się tu dziwić, że Niemcy są górą. Brak krzepy. Zgraja zniewieściałych młokosów. Wojsko, nie jest już tym, czym dawniej było. Rozpieszczają ich i tyle. Obkładają na noc butelkami z gorącą wodą. Tfu! Ohyda!
Tomasz melancholijnie pokiwał głową, co zachęciło majora do, dalszych wywodów.
— Karność, tego nam brak. Tak, karności. Jakim cudem możemy, wygrać wojnę bez karności? Czy pan wie, że niektórzy z tych młokosów pokazują się na defiladzie w drelichowych spodniach? Tak mii przynajmniej mówiono. Tym sposobem nie wygramy wojny. Drelichowe spodnie! Tfu!
Pan Meadowes zaryzykował twierdzenie, że czasy bardzo się zmieniły.
— Wszystko przez tę demokrację — ciągnął major Bletchley ponuro. — Każdą rzecz można doprowadzić do absurdu. Moim zdaniem, z tą całą demokracją za daleko się zapędzili. Gruba przesada. Mieszać oficerów z szeregowcami, żywić ich po tych samych restauracjach. Tfu! Żołnierz tego nie lubi, panie Meadowes. Żołnierz ma swój rozum. Żołnierz to nie głupiec.
— Co prawda — powiedział pan Meadowes — sam się nie znam tak dobrze na sprawach wojskowych…
— Był pan na froncie podczas ostatniej wojny? — przerwał major, obrzucając Tomasza szybkim spojrzeniem.
— Owszem, byłem.
— Tak przypuszczałem — mruknął major. — Zaraz poznać, że przechodził pan musztrę. Proste plecy. Jaki pułk?
— Piąty z Corfeshire — Tomasz nie omieszkał popisać się przeszłością wojenną pana Meadowesa.
— Ach, Saloniki?
— Tak.
— A ja byłem w Mezopotamii.
Bletchley zaczął snuć na głos wspomnienia, którym Tomasz przysłuchiwał się uprzejmie. W końcu major wybuchnął:
— Czy pan sobie wyobraża, że wykorzystują teraz moje doświadczenia? Ani myślą. Za stary. Za stary! Do diabła z takim gadaniem! Mógłbym tych smarkaczy jeszcze niejednego o wojnie nauczyć.
— Już choćby tylko, czego należy na wojnie unikać? — podsunął Tomasz z uśmiechem.
— Hm, co? Jak?
Widocznie poczucie humoru nie należało do zalet majora Bletchleya. Spojrzał podejrzliwie na towarzysza. Tomasz spiesznie zmienił temat rozmowy.
— Czy wie pan może coś bliższego o pani… pani Blenkensop, jeśli nie mylę nazwiska?
— Tak, Blenkensop. Niebrzydka niewiasta, trochę za długie zęby, poza tym gadatliwa. Dość miła, ale… hm, nie bardzo mądra. Niewiele o niej wiem, jest u nas zaledwie od dwóch dni.
Po chwili dodał:
— Dlaczego pan pyta?
— Spotkałem ją przed chwilą — wyjaśnił Tomasz. — Zastanawiałem się, czy zawsze tak wcześnie wstaje.
— Nie mam pojęcia — odparł major. — Kobiety nie lubią na ogół spacerować przed śniadaniem… Bogu dzięki — dodał.
— Amen — dorzucił Tomasz, po czym ciągnął dalej: — Nie umiem prowadzić towarzyskich rozmów przed śniadaniem. Mam nadzieję, że nie zachowałem się niegrzecznie wobec tej pani, ale doprawdy nie miałem ochoty wyrzekać się dla niej spaceru.
Na twarzy Bletchleya natychmiast pojawił się wyraz współczucia i zrozumienia.
— Podzielam pańskie zdanie. Całkowicie podzielam — oświadczył. — Bardzo lubię towarzystwo kobiet, ale we właściwej porze i nigdy przed śniadaniem. — Zaśmiał się… — Radzę uważać. Pani Blenkensop jest wdową.
— Ach tak? — rzucił Tomasz.
Major poczęstował go żartobliwym kuksańcem.
— Wiemy przecież, jakie są wdowy — dodał. — Pochowała już dwóch mężów i, moim zdaniem, szuka teraz trzeciego. Niech pan będzie ostrożny i trzyma oczy szeroko otwarte. Jak najszerzej otwarte. Taka jest moja rada.
Major Bletchley zawrócił i w doskonałym humorze ruszył raźno w drogę powrotną do Sans Souci na śniadanie.
Tymczasem Tuppence przechadzająca się wolnym krokiem po nadmorskim bulwarze minęła z bliska wiatrochron, przy którym młoda para prowadziła rozmowę. Zdołała pochwycić kilka zaledwie słów.
— Karolu, musisz uważać. Najmniejsze podejrzenie… — mówiła dziewczyna.
Tuppence nie usłyszała nic więcej. Słowa dające dużo do myślenia? Oczywiście, ale można je również tłumaczyć na wiele najzupełniej niewinnych sposobów. Zawróciła niepostrzeżenie i znów minęła pochłoniętą rozmową parę. Znów doleciały ją słowa dziewczyny:
— Wymuskany wstrętny Anglik…
Pani Blenkensop uniosła leciutko brwi. Karol von Deinim uciekł przed prześladowaniami nazistów, udzielono mu schronienia w Anglii. Źle to świadczy o jego rozwadze i jego poczuciu wdzięczności, że bez sprzeciwu przysłuchuje się tego rodzaju słowom.
Po raz trzeci Tuppence zawróciła. Ale tym razem, zanim dotarła do wiatrochronu, młodzi rozstali się dość raptownie. Dziewczyna przeszła na drugą stronę ulicy wiodącej od morza, Karol von Deinim szedł bulwarem w kierunku Tuppence.
Gdyby nie przystanęła i nie zawahała się, byłby jej chyba nie poznał. W ostatniej chwili stuknął obcasami i skłonił głowę. Tuppence zaszczebiotała:
— Dzień dobry. Pan von Deinim… prawda? Jaki śliczny poranek.
— Ach tak, pogoda jest istotnie piękna. Nabrawszy rozpędu, Tuppence mówiła dalej:
— Tak piękna, że mnie po prostu skusiła. Rzadko wychodzę przed śniadaniem. Ale dziś, zwłaszcza że nie spałam dobrze… spostrzegłam, że na nowym miejscu ludzie zwykle sypiają źle. Zawsze powtarzam, że musi minąć kilka dni, zanim się człowiek zdoła przyzwyczaić.
— To bardzo słuszna uwaga — mruknął von Deinim.
— A z jakim apetytem zjem teraz śniadanie! — powiedziała.
— Pani wraca do Sans Souci? Czy mogę pani towarzyszyć?
— Pan też wyszedł dla nabrania apetytu? — spytała. Von Deinim potrząsnął poważnie głową.
— Ależ nie. Jadłem już śniadanie. Idę teraz do pracy.
— Do pracy?
— Pracuję naukowo, jestem chemikiem.
„A więc to tak” — pomyślała Tuppence, spoglądając na niego spod oka.
— Schroniłem się w Anglii — ciągnął Deinim bezbarwnym głosem — przed prześladowaniami hitlerowskimi. Miałem bardzo mało pieniędzy i nie miałem przyjaciół. Wykonuję taką pracę, na jakiej się znam i jaka może być pożyteczna dla tego kraju.
Spoglądał prosto przed siebie. Tuppence uświadomiła sobie, że miotają nim jakieś potężne, tłumione uczucia. Powiedziała niepewnie:
— Ach tak, rozumiem. Rozumiem. Bardzo to ładnie z pana strony.
— Moi dwaj bracia — ciągnął Deinim — są więźniami obozów koncentracyjnych. Mój ojciec zginął w takim właśnie obozie. Matka umarła ze zgryzoty.
„Mówi, jakby się tego wykuł na pamięć” — pomyślała Tuppence.
Znów obrzuciła go ukradkowym spojrzeniem. Patrzył wciąż przed siebie z kamiennym wyrazem twarzy.
Przez chwilę szli w milczeniu. Minęło ich dwóch mężczyzn. Jeden z nich spojrzał badawczo na Karola. Tuppence usłyszała, jak mówi do towarzysza:
— Założę się, że to Niemiec.
Tuppence spostrzegła, że fala krwi wypływa powoli na policzki młodego człowieka. Nagle stracił panowanie nad sobą. Hamowane z trudem uczucia znalazły wreszcie ujście. Wybuchnął:
— Czy pani słyszała… słyszała pani? Oni wszyscy tak mówią. Ja…
— Mój drogi chłopcze. — Tuppence stała się znów sobą. Jej głos był dźwięczny, zmuszał do posłuchu. — Niechże pan nie będzie głupcem. I niech pan za dużo nie żąda.
Wlepił w nią zdumione spojrzenie.
— Nie rozumiem — powiedział.
— Jest pan uchodźcą. Musi się pan pogodzić zarówno z dobrymi, jak i ze złymi stronami tego stanu rzeczy. Jest pan żywy — a to najważniejsze. Żywy i wolny! Jeśli idzie o tamtych… cóż, to nieuniknione. Anglia prowadzi wojnę z Niemcami. Pan jest Niemcem. — Uśmiechnęła się nagle. — Nie może pan żądać, żeby człowiek z ulicy, dosłownie człowiek z ulicy, odróżniał na pierwszy rzut oka — niech mi pan wybaczy to trochę drastyczne określenie — dobrego Niemca od złego.
Wpatrywał się w nią wciąż z natężeniem. W jego bardzo niebieskich oczach skupiły się wszystkie tłumione uczucia. Nagle uśmiechnął się również.
— O Indianach mówiono, że dobry Indianin to martwy Indianin. Nie mam racji? — roześmiał się. — Żeby być dobrym Niemcem, muszę punktualnie stawić się do pracy. Pani wybaczy. Do widzenia.
Znów ten sam sztywny ukłon. Tuppence spoglądała za nim przez chwilę. Powiedziała sobie w duchu: „Oj, pani Blenkensop, strzeliła pani głupstwo. W przyszłości więcej trzeba myśleć o sprawie. A teraz na śniadanie do Sans Souci”.
Drzwi frontowe były otwarte. W hallu pani Perenna prowadziła z kimś ożywioną rozmowę.
— I powiesz mu, co myślę o tamtej margarynie. Kupisz gotowaną szynkę u Quillera, ostatnim razem liczył o dwa pensy taniej, i uważaj na kapustę… — na widok Tuppence umilkła w pół zdania. — Dzień dobry pani — zwróciła się do niej. — Prawdziwy z pani ranny ptaszek. Nie jadła pani jeszcze śniadania. Wszystko jest przygotowane w stołowym. — Wskazując na swą towarzyszkę, dodała: — Moja córka Sheila. Nie zna jej pani. Była poza domem i wróciła dopiero wczoraj po kolacji.
Tuppence przyjrzała się ciekawie żywej, ładnej twarzy dziewczyny. Nie dostrzegła na niej teraz owej bez mała tragicznej pasji, tylko znudzenie i złość. „Moja córka Sheila”. A więc była to Sheila Perenna.
Tuppence rzuciła kilka uprzejmych słów, po czym weszła do jadalni. Trzy osoby siedziały przy stole: pani Sprot z córeczką i olbrzymia pani O’Rourke.
— Dzień dobry — powiedziała Tuppence.
Pani O’Rourke odwzajemniła jej się serdecznym a grzmiącym:
— Dzień dobry, dzień najlepszy! — które zagłuszyło bardziej anemiczne przywitanie pani Sprot.
Stara kobieta przyglądała się Tuppence z wprost zachłanną ciekawością.
— Jaka to mądra rzecz, przechadzka przed śniadaniem — rzekła. — Nadzwyczajnie wzmaga apetyt.
Pani Sprot powiedziała do swojej pociechy:
— Pyszny chlebek i mleczko, kochanie. — Jednocześnie starała się przemycić łyżkę z jedzeniem do ust panny Betty Sprot.
Panna Betty zaś zręcznym ruchem głowy udaremniła te zamiary, wpatrując się w Tuppence dużymi, okrągłymi oczami. Wreszcie wskazała na nowo przybyłą palcem umazanym w mleku, obdarzyła ją olśniewającym uśmiechem i oznajmiła:
— Ga, ga, bucz!
— Spodobała jej się pani! — wykrzyknęła rozpromieniona pani Sprot, przyglądając się Tuppence takim wzrokiem, jakby to był ktoś obdarzony szczególną łaską. — Czasami jest przy obcych strasznie nieśmiała.
— Bucz — powtórzyła Betty. — Ach, bubu, ach, bag — dodała z naciskiem.
— Co ona chce przez to powiedzieć? — spytała ciekawie pani O’Rourke.
— Betty jeszcze nie mówi tak bardzo wyraźnie — przyznała pani Sprot. — Ale przecież dopiero co skończyła dwa latka. Wydaje mi się, że to, co mówi, najczęściej nie ma żadnego znaczenia. Ale potrafi powiedzieć „mama”. Prawda, córeczko?
Betty spojrzała uważnie na matkę, po czym oznajmiła głosem nie dopuszczającym sprzeciwu:
— Ku, ku, bik!
— Ach, te złote, kochane aniołki mają swój własny słownik — zahuczała pani O’Rourke. — Betty, kochanie, powiedz „mama”!
Betty spojrzała na panią O’Rourke, zmarszczyła brewki i wyrzekła z przerażającą stanowczością:
— Nazer…
— Kochane maleństwo, stara się, jak może. Jaka to śliczna, przemiła dziewczynka. — Pani O’Rourke wstała, obdarzyła Betty mrożącym krew w żyłach uśmiechem i stąpając ciężko, opuściła pokój.
— Ga, ga, ga! — zawołała Betty ogromnie zadowolona i uderzyła łyżką w stół.
— Co właściwie znaczy „nazer”? — spytała Tuppence z uśmiechem.
— Och, tak mi przykro, proszę pani — odparła pani Sprot, rumieniąc się lekko — ale Betty tak mówi, kiedy jej się ktoś albo coś nie podoba.
— Tak właśnie myślałam. Obie kobiety roześmiały się.
— Prawdę powiedziawszy — rzekła pani Sprot — pani O’Rourke ma najlepsze chęci, ale właściwie jest trochę przerażająca. Ten jej gruby głos, broda i w ogóle wszystko…
Betty z główką przechyloną na bok gaworzyła przymilnie do Tuppence.
— Betty naprawdę panią polubiła — powiedziała pani Sprot. Tuppence wydało się, że usłyszała w jej głosie nutkę zazdrości.
Postanowiła ratować sytuację.
— Dzieci zawsze lubią nowe twarze — rzuciła lekko.
Drzwi otworzyły się i wszedł major Bletchley, a za nim Tomasz. Tuppence spojrzała na Tomasza zalotnie.
— Ach, panie Meadowes — powiedziała. — Jak pan widzi, ubiegłam pana. Pierwsza dobrnęłam do mety. Ale mimo to zostawiłam panu odrobinę jedzenia.
Ruchem tak delikatnym, że prawie niedostrzegalnym, wskazała mu miejsce obok siebie.
Tomasz bąknął niewyraźnie pod nosem:
— Och, ach, hm… dziękuję — i usiadł na drugim końcu stołu. Betty, wyrzuciwszy małą fontannę mleka w stronę majora Bletchleya, powiedziała:
— Pu–uch! — Na twarzy majora pojawił się natychmiast wyraz onieśmielenia zmieszanego z zachwytem.
— Jak się miewa dzisiaj mała panna Bi Pi? — zadał niedorzeczne pytanie. — Bi Pi — powtórzył i dla lepszego zilustrowania swoich słów zamachał gazetą.
Betty piszczała uradowana.
Nagle zwątpienie ogarnęło Tuppence. Pomyślała: „To jakieś nieporozumienie. W tym domu nie może się dziać nic podejrzanego. Po prostu nie może”.
Chyba tylko ktoś tak ograniczony jak Królowa z „Alicji w Krainie Czarów” mógłby uwierzyć, że w Sans Souci mieści się kwatera główna Piątej Kolumny.
Na osłoniętym tarasie siedziała panna Minton i robiła na drutach. Ta chuda i koścista osoba miała na sobie jasnoniebieski sweter, rzędy paciorków na wyschłej szyi i obwisłą z tyłu, zmiętą wełnianą spódnicę. Powitała Tuppence z niezwykłą żywością.
— Dzień dobry pani. Jakże się pani spało?
Pani Blenkensop wyznała, że przez pierwsze kilka nocy na nowym miejscu zawsze sypia kiepsko. Panna Minton stwierdziła, że to doprawdy zdumiewające — z nią zawsze dzieje się to samo!
— Co za dziwny zbieg okoliczności. I jaki to ładny ścieg — zawołała Tuppence.
Panna Minton aż pokraśniała z zadowolenia. Tak, przyznaje, że jest to ścieg niepospolity, a przy tym bardzo łatwy. Jeżeli pani Blenkensop zechce, ona chętnie ją tego ściegu nauczy. Bardzo to uprzejmie ze strony panny Minton, ale pani Blenkensop tak jest niepojętna, w ogóle niezbyt wprawnie robi na drutach, a zwłaszcza gubi się w bardziej wymyślnych wzorach. Umie robić tylko najprostsze rzeczy, jak na przykład te czapeczki wojskowe, chociaż wydaje jej się, że nawet w tym popełniła błąd. Coś tu chyba nie jest w porządku, prawda?
Panna Minton rzuciła okiem znawcy na zielonkawobrązowe kłębowisko. Dobrotliwie wskazała błędy. Przepełniona wdzięcznością Tuppence podała jej nieszczęsną czapeczkę. Panna Minton była życzliwa i opiekuńcza. — Ależ to doprawdy drobiazg. Od tylu lat robię na drutach.
— A ja nigdy nie brałam drutów do rąk przed tą okropną wojną — wyznała ze skruchą Tuppence. — Ale to wszystko jest takie straszne, że człowiek po prostu musi się czymś zająć. Czymkolwiek.
— Tak, słusznie — przytwierdziła panna Minton. — Tym bardziej że, jak pani chyba wczoraj wieczorem wspominała, pani syn jest w marynarce.
— Tak, mój najstarszy — odparta Tuppence. — Chociaż matce nie wypada tak mówić, ale to rzeczywiście wspaniały chłopak. Drugi mój syn jest w lotnictwie, a najmłodszy, Cyryl, we Francji.
— O Boże, jak też pani musi się o nich niepokoić!
Tuppence myślała: „Derek, mój drogi Derek… on tam w tym piekle, a ja tu robię z siebie idiotkę… udaję coś, co naprawdę odczuwam”.
— Wszyscy musimy być dzielni — powiedziała, nadając głosowi możliwie najszlachetniejsze brzmienie. — Miejmy nadzieję, że się to wszystko szybko skończy. Niedawno słyszałam z bardzo dobrego źródła, że Niemcy nie wytrzymają dłużej niż dwa miesiące.
Panna Minton przytakiwała z taką żywością, że aż paciorki na jej szyi trzęsły się i brzęczały.
— Tak, z pewnością, a ja wiem — zniżyła głos do tajemniczego szeptu — że Hitler jest chory, beznadziejnie chory… najpóźniej w sierpniu wpadnie w obłęd.
— Cały ten Blitzkrieg jest ich ostatnim rozpaczliwym wysiłkiem — odparła Tuppence z energią. — Sytuacja ludności jest po prostu okropna. Robotnicy są rozgoryczeni. Wszystko to runie w niedługim czasie.
— O czym pani mówi? O czym pani mówi? — Pytanie to zadał rozdrażnionym głosem pan Cayley, który wraz z żoną wyszedł właśnie na taras. Usadowił się w fotelu, poczekał, aż żona okryje mu nogi pledem, po czym powtórzył z tym samym rozdrażnieniem: — O czym pani mówi?
— Mówiłyśmy — odparła panna Minton — że wojna skończy się jesienią.
— Głupstwo — uciął pan Cayley. — Wojna potrwa najmniej sześć lat.
— Och, proszę pana — zaprotestowała Tuppence. Pan chyba nie mówi tego poważnie?
Pan Cayley rozglądał się podejrzliwie dokoła.
— Nie jestem pewien — mruknął — czy tu przypadkiem nie ma przeciągu. Może byłoby lepiej, żebym przesunął fotel pod ścianę?
Odbyła się przeprowadzka pana Cayleya. Jego żona, kobieta o zatroskanej twarzy, robiła wrażenie osoby, której jedynym celem w życiu jest zaspokajanie życzeń męża, poprawianie poduszek i pledów, i od czasu do czasu zadawanie pytań:
— No i jak tam, Alfredzie? Czy ci teraz wygodnie? Czy nie powinieneś włożyć ciemnych okularów? Słońce takie dzisiaj jaskrawe.
Pan Cayley odparł zirytowany:
— Nie, nie włożę. Nie róbże tyle zamieszania, Elżbieto. Czy wzięłaś mój szalik? Nie, nie ten, pytam o jedwabny. No dobrze, mniejsza o to. Niech już będzie. Chociaż nie powinienem przegrzewać gardła, a wełna… w tym słońcu… wiesz co, lepiej przynieś może tamten szalik. — Skierował teraz uwagę ku sprawom publicznym. — Tak — powtórzył. — Wojna potrwa sześć lat.
Z satysfakcją przysłuchiwał się gwałtownym protestom obu kobiet.
— Drogie panie hołdują metodzie, którą nazywamy rozumowaniem naginanym do własnych życzeń. Otóż ja znam Niemcy. Mogę nawet powiedzieć, że znam Niemcy bardzo dobrze. Zanim wycofałem się z interesów, podróżowałem bezustannie między Anglią a Niemcami. Berlin, Hamburg, Monachium — znam wszystkie te miasta. Otóż mogę panie zapewnić, że praktycznie rzecz biorąc, Niemcy zdolne są prowadzić wojnę w nieskończoność. W obecnej sytuacji politycznej…
Pan Cayley ciągnął tryumfalnie swoje wywody, przy czym jego głos to wznosił się, to opadał w miłym dla ucha, melancholijnym rytmie. Raz tylko przerwał, aby odebrać z rąk żony jedwabny szalik i owinąć nim szyję.
Pani Sprot przyniosła Betty i zostawiła ją na tarasie, dając maleństwu pluszowego pieska, któremu brakowało jednego ucha, i wełniany żakiecik dla lalki.
— Teraz Betty ubierze Bonza — powiedziała — żeby mu było ciepło na spacerku, a tymczasem mamusia przygotuje się do wyjścia.
Monotonne brzęczenie głosu pana Cayleya nie milkło, cytował dane statystyczne i liczby, wszystkie bez wyjątku napawające najczarniejszym pesymizmem. Za akompaniament do tego monologu służyło wesołe gaworzenie Betty, prowadzącej we własnym języku ożywioną rozmowę z Bonzem.
— Trukel… bukel, pa, bat — mówiła Betty. A gdy jakiś ptaszek usiadł blisko niej, zachwycona wyciągnęła do niego rączyny i zaszczebiotała radośnie. Ptaszek odleciał, a Betty powiodła po zebranych wzrokiem i bardzo wyraźnie powiedziała: — Ptaszek — po czym kiwnęła główką, ogromnie z siebie zadowolona.
— To dziecko robi zdumiewające postępy — stwierdziła panna Minton. — Betty, powiedz „lala”. No, Betty, powiedz „lala”.
Betty spojrzała na nią zimno i oznajmiła:
— Be!
Następnie wepchnęła jedną łapkę Bonza w rękaw wełnianego żakiecika, podreptała do fotela, podniosła leżącą na oparciu poduszkę i schowała pod nią pieska. Chichocząc radośnie, zawołała:
— Chować! Bo–wo. Chować!
Przyjąwszy na siebie rolę tłumaczki, panna Minton oświadczyła z dumą:
— Ona strasznie lubi się bawić w chowanego. Zawsze coś chowa.
— Z przesadnym zdziwieniem zawołała: — Gdzie jest Bonzo? Gdzie nasz Bonzo? Gdzie też on się mógł podziać?
W wybuchu niepohamowanej radości Betty rzuciła się na podłogę.
Widząc, że jego wywody na temat niemieckich metod stosowania surowców zastępczych nie przyciągają uwagi słuchaczy, pan Cayley zrobił zagniewaną minę, zakasłał wojowniczo i umilkł.
Pani Sprot wróciła w kapeluszu na głowie i zabrała Betty.
Uwaga słuchaczy skierowała się znów w stronę pana Cayleya.
— A więc mówił pan… — podsunęła Tuppence. Ale pan Cayley czuł się dotknięty.
— Ta niewiasta podrzuca zawsze dziecko, licząc na to, że inni będą się nim opiekowali — powiedział chłodno. — Myślę, moja droga, że mimo wszystko włożę szalik wełniany. Słońce kryje się powoli.
— Och, proszę pana, niechże pan mówi dalej! — zawołała panna Minton. — To było takie ciekawe.
Ułagodzony pan Cayley podjął z uroczystą miną swój wykład, jednocześnie owijając szczelnie wyschłą szyję wełnianym szalikiem.
— Jak mówiłem, Niemcy tak dalece udoskonalili system…
— A co pani myśli o wojnie? — spytała Tuppence panią Cayley. Pani Cayley aż podskoczyła.
— Och, co ja myślę? Jak to, co myślę?
— Czy pani przypuszcza, że wojna potrwa aż sześć lat? — nastawała Tuppence.
— Och, mam nadzieję, że nie. To byłoby okropnie długo, prawda? — odpowiedziała niepewnie pani Cayley.
— Tak, bardzo długo. Ale co pani o tym naprawdę myśli? Pytanie to najwyraźniej przeraziło panią Cayley. Po namyśle odparła:
— Och ja… ja nie wiem. Nie mam pojęcia. Alfred mówi, że potrwa sześć lat.
— Ale pani tak nie myśli?
— Och, nie wiem. To bardzo trudno przewidzieć…
Rozpacz ogarnęła Tuppence. Szczebiocząca panna Minton, arbitralny pan Cayley, jego głupkowata żona — czyż ludzie ci są typowymi przedstawicielami jej rasy? Czy może lepsza od nich jest pani Sprot z tą swoją pozbawioną wyrazu twarzą i oczami jak kulki agrestu? Czy to możliwe, żeby ona, Tuppence, wpadła w tym domu na jakikolwiek ślad? Przecież żadna z tych osób…
Nie dokończyła myśli. Poczuła, że padł na nią cień. Ktoś stanął za jej plecami, pomiędzy nią a słońcem. Odwróciła głowę.
Pani Perenna stała na tarasie, z oczami utkwionymi w zebranych. A w jej oczach? Czyżby to było szyderstwo? Raczej miażdżąca pogarda. Tuppence pomyślała: „Muszę dowiedzieć się czegoś bliższego o pani Perenna”.
Stosunki Tomasza z majorem Bletchleyem układały się znakomicie.
— Przywiózł pan ze sobą kije do golfa?
Tomasz przyznał się do grzechu.
— Ha, widzi pan! Przed moimi oczami nic się nie ukryje — zawołał major. — Musimy zagrać. Czy grał pan kiedyś na tutejszym terenie?
Tomasz odpowiedział przecząco.
— Nie jest zły, wcale nie najgorszy. Może trochę za mały — dodał major — ale za to piękny stamtąd widok na morze i temu podobne. I nigdy nie ma tłoku. A co pan na to, żebyśmy poszli tam jeszcze dzisiaj? Moglibyśmy pograć chwilę.
— Bardzo chętnie — odparł Tomasz.
— Rad jestem, że pan przyjechał — powiedział Bletchley, gdy wstępowali wolno na pagórek. — Za dużo tu kobiet. Denerwujące. Cieszę się, że mam towarzysza, który mnie w tym babskim gronie podtrzyma na duchu. Cayleya nie można brać w rachubę. Ten człowiek to chodząca apteka. Mówi tylko ł wyłącznie o swoim zdrowiu, o leczeniu, które stosował, i lekarstwach, które zażywał. Gdyby wyrzucił za okno wszystkie te pudełka z pigułkami i robił codziennie dziesięciomilowy spacer, zaraz byłby zdrów. Jedyny poza nim mężczyzna to von Deinim, a muszę panu powiedzieć, że mnie ten człowiek mocno niepokoi.
— Naprawdę?
— A tak. Zapewniam pana, że to cackanie się z uchodźcami jest bardzo niebezpieczne. Gdyby to ode mnie zależało, internowałbym całą tę zgraję. Bezpieczeństwo przede wszystkim.
— Czy to nie nazbyt drastyczny środek? — zauważył Tomasz.
— Ani trochę. Wojna ma swoje prawa. Zresztą powziąłem pewne podejrzenia co do panicza Karola. Po pierwsze, na pewno nie jest Żydem. Po drugie, przybył tu na miesiąc — niech pan zwróci na to uwagę — przed wybuchem wojny. Trochę podejrzane.
— Więc pan przypuszcza… — podsunął zachęcająco Tomasz.
— Wywiad, oto, czym się von Deinim trudni.
— Ale przecież w tych stronach nie ma żadnego obiektu o znaczeniu wojskowym.
— Hola, mój panie. Nie bierze pan pod uwagę przebiegłości szpiega. Gdyby osiadł gdzieś blisko Plymouth czy Portsmouth, znajdowałby się pod obserwacją. W tym zapadłym kącie nikt się nim nie interesuje. Ale Leahampton leży na wybrzeżu, prawda? Cała rzecz w tym, że nasz rząd jest zbyt pobłażliwy dla obywateli nieprzyjacielskich krajów. Każdy, kto tylko chciał, mógł tu przyjechać, zrobić nieszczęśliwą minę i powiedzieć, że ma braci w obozie koncentracyjnym. Niech się pan przyjrzy uważnie temu młodzieńcowi — arogancki w każdym calu. To hitlerowiec, nic innego, tylko hitlerowiec.
— Bardzo by nam się w Anglii przydało kilku dobrych różdżkarzy — rzekł Tomasz pogodnie.
— Hm… cóż to za pomysł?
— Żeby wskazali różdżkami wszystkich szpiegów — wyjaśnił Tomasz z powagą.
— Ha, doskonała myśl, doskonała. Różdżką ich wskazać, tak, naturalnie.
Rozmowa urwała się, ponieważ weszli do budynku, gdzie mieścił się klub golfowy.
Nazwisko Tomasza wpisane zostało na listę tymczasowych członków, po czym przedstawiono go sekretarzowi klubu, starszemu panu o roztargnionym wyglądzie. Po wpłaceniu składki Tomasz i major rozpoczęli grę.
Tomasz był zaledwie średnim graczem. Stwierdził z zadowoleniem, że umiejętnościami dorównuje mniej więcej swemu partnerowi. Major wygrał różnicą dwóch punktów, co było bardzo szczęśliwym zbiegiem okoliczności.
— Piękna gra, piękna — rzekł z uznaniem. — Miał pan pecha z tym uderzeniem, w ostatniej chwili piłka skręciła. Musimy grywać jak najczęściej. Chodźmy, przedstawię pana teraz kilku kolegom klubowym. Na ogół miła kompania, niektórzy z upodobaniami starych bab. Rozumie pan, co mam na myśli? Idzie właśnie Haydock, spodoba się panu. Emerytowany oficer marynarki. Do niego należy ten dom na wzgórzu, tuż obok Sans Souci. Jest tutejszym komendantem obrony przeciwlotniczej.
Komandor Haydock był postawnym, krzepkim mężczyzną o twarzy ogorzałej od wiatru i bardzo niebieskich oczach. Miał zwyczaj nie wypowiadać, tylko wykrzykiwać większość swoich uwag. Powitał Tomasza przyjaźnie.
— A więc będzie pan podporą duchową Bletchleya w Sans Souci? Przyda mu się do towarzystwa mężczyzna. Ma pan już chyba po uszy wszystkich tych dam? — zwrócił się do Bletchleya.
— Nie należę do bawidamków — odparł major.
— Tere–fere! — zaśmiał się Haydock. — Po prostu nie są w pana guście. Stare pensjonatowe megiery. Cały dzień tylko plotki i robota na drutach.
— Zapomina pan o pannie Perenna — rzekł major Bletchley.
— A tak, Sheila. Ładna dziewczyna. Prawdziwa piękność, moim zdaniem.
— Trochę się o nią martwię — powiedział Bletchley.
— Dlaczego? — spytał Haydock. — Napije się pan, panie Meadowes? A co panu podać, majorze?
Gdy zamówiono trunki i panowie usadowili się na werandzie klubu, Haydock powtórzył pytanie.
Major Bletchley odpowiedział z pewną gwałtownością:
— Ten młody Niemiec. Sheila za dużo przebywa w jego towarzystwie.
— Chce pan przez to powiedzieć, że się nim zajęła? — spytał Haydock. — Hm… to niedobrze. Trzeba przyznać, że na swój sposób przystojny z niego chłopiec. Ale tak nie wolno. Tak nie może być, majorze. Nie powinniśmy na to pozwolić. Przecież to zakrawa bez mała na konszachty z wrogiem. Ach, te nasze dziewczęta! Czy to jest właściwa postawa moralna? Tylu jest przyzwoitych młodych Anglików!
— Sheila to dziwna dziewczyna — wtrącił Bletchley. Ma napady przygnębienia, podczas których nie odzywa się do nikogo.
— Hiszpańska krew — rzekł komandor. — Jej ojciec był zdaje się pół–Hiszpanem.
— Nic o tym nie wiem — odparł major. — Nazwisko ma brzmienie hiszpańskie.
Komandor spojrzał na zegarek.
— Za chwilę będzie dziennik. Wejdźmy i posłuchajmy.
Tego dnia dziennik południowy był bardzo ubogi, zawierał niewiele więcej wiadomości niż gazety poranne. Wyraziwszy uznanie dla ostatnich bohaterskich czynów lotnictwa („wspaniali chłopcy, waleczni jak lwy”), komandor wsiadł na swojego ulubionego konika: że prędzej czy później Niemcy spróbują wysadzić desant w Leahampton, i to właśnie dlatego, że Leahampton jest miejscowością pozbawioną strategicznego znaczenia.
— Ani jednego działka przeciwlotniczego! Hańba! — wykrzykiwał. Temat ten nie został wyczerpany, bo Tomasz i major musieli się śpieszyć na obiad do Sans Souci. Haydock objął serdecznym zaproszeniem do swojej willi Jaskinia Przemytników także Tomasza:
— Wspaniały widok, własna plaża, wszystkie udogodnienia w domu. Niech go pan przyprowadzi, majorze.
Zostało uzgodnione, że nazajutrz wieczorem Tomasz i major Bletchley wpadną do Haydocka na kieliszek sherry.
W Sans Souci po lunchu było spokojnie i cicho. Pan Cayley udał się na „odpoczynek” w asyście wiernej żony, panna Minton zaprowadziła panią Blenkensop do magazynu wojskowego, gdzie miały pomagać przy pakowaniu i adresowaniu paczek wysyłanych na front.
Pan Meadowes powędrował wolnym krokiem do miasteczka, po czym skręcił na bulwar nadmorski. Kupił trochę papierosów, wstąpił do Smitha, gdzie zaopatrzył się w ostatni numer „Puncha”, przez kilka chwil wahał się najwyraźniej, co dalej robić, wreszcie wsiadł do autobusu z napisem „Stara Przystań”.
Stara Przystań znajdowała się na samym końcu bulwaru. Pośrednicy nieruchomości wiedzieli, że na mieszkanie w tej części Leahampton jest zawsze najmniej amatorów. Było to tak zwane zachodnie Leahampton, nie znajdujące uznania w oczach kuracjuszy. Tomasz zapłacił dwa pensy i wszedł na częściowo zbutwiałe molo, gdzie z rzadka rozsiane stały automaty do gry o umęczonym wyglądzie. Nie było tam nikogo prócz gromadki dzieci, uganiających się po drewnianym pomoście i niemal bezbłędnie dostrajających swoje wrzaski do przeraźliwego krzyku mew. Na końcu pomostu samotny mężczyzna łowił ryby.
Pan Meadowes zaszedł aż na sam koniec mola i przystanął, wpatrując się w wodę. Po chwili zwrócił się uprzejmie do wędkarza:
— Złapał pan coś?
Wędkarz potrząsnął przecząco głową.
— Kiepsko tu biorą — Grant skrócił linkę wędki. A co u pana słychać? — spytał, nie odwracając głowy.
— Jak do tej pory, niewiele mam do zameldowania. Próbuję dopiero zorientować się w sytuacji.
— Słucham, niech pan mówi.
Tomasz usiadł na sąsiednim słupku, skąd mógł swobodnie obserwować całe molo.
— Myślę, że moje zainstalowanie się w Sans Souci wypadło dobrze. Otrzymał pan już pewnie listę gości? — Grant skinął głową. — Dotychczas nie mam nic do zaraportowania. Nawiązałem bliższą znajomość z majorem Bletchleyem. Graliśmy dziś rano w golfa. Robi wrażenie typowego emerytowanego oficera. Można mu najwyżej zarzucić, że jest trochę za bardzo typowy. Cayley wydaje się rzeczywiście schorowanym hipochondrykiem. Ale ta rola byłaby również łatwa do odegrania. Według jego własnych słów, w ostatnich latach często jeździł do Niemiec.
— Podejrzane — rzekł lakonicznie Grant.
— Jest jeszcze von Deinim — ciągnął Tomasz.
— Tak. Nie muszę pana zapewniać, że jego osoba szczególnie mnie interesuje.
— Myśli pan, że to N?
Grant potrząsnął przecząco głową.
— Nie. Wcale tak nie myślę. Moim zdaniem N w żadnym wypadku nie może być Niemcem.
— Nawet Niemcem prześladowanym przez faszystów?
— Nawet takim — odparł Grant. — Nadzorujemy, o czym oni dobrze wiedzą, wszystkich osiadłych w Anglii obywateli państw nieprzyjacielskich. Ponadto — mówię to panu w zaufaniu — wkrótce wszyscy tacy cudzoziemcy między szesnastym a sześćdziesiątym rokiem życia zostaną internowani. Bez względu na to, czy nasi przeciwnicy wiedzą o tym, czy też nie wiedzą, muszą się liczyć z tego rodzaju możliwością. Nie mogą ryzykować, żeby szef ich organizacji znalazł się pewnego dnia w obozie dla internowanych. Dlatego N albo musi być obywatelem państwa neutralnego, albo też jest przynajmniej z pozoru Anglikiem. To samo naturalnie dotyczy M. Nie, rolę von Deinima wyobrażam sobie inaczej. Może on być jednym z ogniw łańcucha. Jest rzeczą prawdopodobną, że ani N, ani M w ogóle nie znajdują się w Sans Souci, ale że Karol von Deinim jest agentem wywiadu i że przez niego uda nam się trafić na właściwy ślad. To mi się wydaje bardziej niż możliwe. Zwłaszcza że niej bardzo sobie wyobrażam, aby któreś z pozostałych pensjonariuszy Sans Souci mogło być poszukiwaną przez nas osobą.
— Przypuszczam, że kazał pan zebrać o nich trochę informacji? — spytał Tomasz.
W westchnieniu Granta słychać było gniew i zniecierpliwienie.
— Nie. Właśnie tego w żadnym wypadku nie wolno mi robić. Zdawałoby się, że nic łatwiejszego, jak zażądać od departamentu, aby przeprowadzono wywiad o każdym z nich, ale nie wolno mi się narażać na takie ryzyko. Bo widzi pan, w samym departamencie dzieją się rzeczy złe. Napomknę jednym choćby słowem, że z jakichkolwiek przyczyn interesuje mnie Sans Souci, a już cała organizacja będzie ostrzeżona. Dlatego pan, człowiek z departamentem nie związany, jest nam potrzebny. I dlatego musi pan pracować na ślepo, bez żadnej od nas pomocy. To nasza jedyna szansa, więc nie wolno mi przedsiębrać niczego, co mogłoby zbudzić ich czujność. Jest tylko jedna osoba, której personalia udało mi się sprawdzić.
— Kto taki? — spytał Tomasz.
— Sam Karol von Deinim. Sprawa nie przedstawiała żadnych trudności. Zwykły szablon. Mogę bez ryzyka żądać o nim informacji — nie jako o mieszkańcu Sans Souci, tylko dlatego, że jest obywatelem nieprzyjacielskiego państwa.
— A jaki wynik? — spytał ciekawie Tomasz. Osobliwy uśmiech przewinął się przez wargi Granta.
— Karol von Deinim jest rzeczywiście tym, za kogo się podaje. Jego ojciec naraził się, został aresztowany i zginął w obozie koncentracyjnym. Dwaj jego starsi bracia są w obozach. Matka przed rokiem umarła ze zgryzoty. Karol uciekł do Anglii na miesiąc przed wybuchem wojny. Oświadczył, że chce pracować dla dobra naszego kraju. Jego praca w chemicznym laboratorium naukowym w dziedzinie przeciwdziałania niektórym gazom i badań nad środkami odtruwającymi dała znakomite rezultaty.
— W takim razie von Deinimowi nic nie mamy do zarzucenia? — spytał Tomasz.
— Wcale tak nie twierdzę. Nasi niemieccy przyjaciele znani są z dokładności. Jeżeli von Deinim został rzeczywiście wysłany do Anglii jako agent wywiadu, dołożono z pewnością wszelkich starań, aby jego życiorys był zgodny z tym, na co on sam się powołuje. Istnieją dwie możliwości. Albo cała rodzina Deinima uczestniczy w tej komedii, co, zważywszy dbałość, jaką we wszystkich swoich przedsięwzięciach objawia reżym hitlerowski, nie wydaje się nieprawdopodobne. Albo też nie jest to Karol von Deinim, tylko ktoś podszywający się pod niego.
— Rozumiem — rzekł Tomasz z namysłem. I dodał niespodziewanie: — Karol von Deinim robi na mnie wrażenie niezwykle miłego chłopca.
— Bo też oni wszyscy są przeważnie mili — rzekł z westchnieniem Grant. — Dziwne jest to nasze życie, dziwna służba. Szanujemy naszych przeciwników i oni nas szanują. Bywa nawet, że lubimy naszego partnera z tamtej strony barykady, chociaż jednocześnie robimy wszystko, żeby go pognębić.
Zapadło milczenie. Tomasz rozmyślał o zawiłych prawach rządzących wojną. Głos Granta wyrwał go z zadumy.
— Ale są i tacy, dla których nie mamy szacunku, którym nie okazujemy żadnych względów. Są to zdrajcy spośród własnych naszych szeregów. Ludzie gotowi sprzedać ojczyznę, gotowi przyjąć nagrody i zaszczyty z rąk wroga, który ją zwyciężył.
— Mój Boże, rozumiem pana! — głos Tomasza nabrzmiały był uczuciem. — Ci ludzie prowadzą nikczemną, świńską robotę!
— Zasługują też na nikczemny koniec.
— I naprawdę znajdują się tacy… takie bydlęta? — spytał Tomasz z niedowierzaniem.
— Wszędzie. Jak już zresztą panu o tym mówiłem. W wywiadzie. W wojsku. Na ławach parlamentu. W ministerstwach na wysokich stanowiskach. Musimy ich wszystkich wyłapać. Musimy. I to szybko. A nie da się tego zrobić od dołu. Małe płotki, ludzie, którzy przemawiają w parkach, którzy sprzedają swoje obmierzłe ulotki propagandowe, nie wiedzą, nie mają pojęcia, kim są ci ważni na górze. Musimy dotrzeć do tych ważnych i wielkich, do tych, którzy mogą nam wyrządzić nieobliczalne szkody, i wyrządzą, jeżeli my nie zdążymy temu zapobiec.
— Zdążymy — powiedział Tomasz z przekonaniem.
— Na jakiej podstawie pan to mówi? — spytał Grant.
— Sam pan to powiedział. Powiedział pan, że musimy ich wyłapać.
Mężczyzna z wędką obrócił głowę i przez kilka chwil wpatrywał się w twarz podwładnego, jakby nowymi oczami szacując spokój bijący z jego rysów, stanowczą linię podbródka. To, co zobaczył, spodobało mu się widocznie i zyskało jego uznanie. Powiedział spokojnie:
— Porządny z pana chłop. A co pan myśli o kobietach w Sans Souci? Żadna nie wydaje się panu podejrzana? — ciągnął.
— Jedna tylko właścicielka pensjonatu robi na mnie trochę dziwne wrażenie.
— Pani Perenna?
— Tak. Czy może… czy może wie pan coś o niej?
Grant odpowiedział z namysłem:
— Mógłbym spróbować zbadać jej przeszłość, ale jak już mówiłem, trochę to niebezpieczne.
— Lepiej niech pan nie ryzykuje. To jedyna osoba, która wydaje; mi się trochę podejrzana. Poza tym jest jedna młoda mężatka z dzieckiem, zrzędliwa stara panna, głupkowata żona hipochondryka i stara Irlandka o śmiesznie groźnym wyglądzie. Przynajmniej na pozór wszystkie wyglądają dość nieszkodliwie.
— I na tym koniec, prawda?
— Nie — mruknął Tomasz. — Jest jeszcze pani Blenkensop, która przyjechała przed trzema dniami.
— I co pan o niej myśli?
Tomasz powiedział:
— Pani Blenkensop to moja żona.
— Co?!
Zaskoczony słowami Tomasza, Grant podniósł głos nieomal do krzyku. Obrócił się ku niemu gwałtownie, jego oczy pociemniały z gniewu.
— Jeżeli dobrze pamiętam, zabroniłem panu wspominać o tym żonie!
— Słusznie. I nie powiedziałem jej ani słowa. Jeżeli zechce mnie pan wysłuchać…
Tomasz opowiedział zwięźle, co się wydarzyło. Nie śmiał patrzeć na swojego rozmówcę. Uważał też pilnie, żeby w jego głosie nie przebiła duma, którą potajemnie odczuwał.
Skończył i zapadło milczenie. Nagle Grant wydał z siebie jakiś dziwny dźwięk. Śmiał się! Śmiał się długo i szczerze. Wreszcie powiedział:
— Chylę czoło przed pańską żoną. To kobieta jedna na tysiąc.
— Też tak uważam — odparł Tomasz.
— Ależ Easthampton będzie się śmiał, kiedy mu o tym opowiem. Ostrzegał mnie, żebym pani Beresford nie pomijał. Powiedział, że jeśli to zrobię, wystrychnie mnie na dudka. Nie chciałem go posłuchać. Ale swoją drogą mamy najlepszy dowód, jak diabelnie trzeba uważać. Byłem pewien, że zabezpieczyłem się dostatecznie przed ewentualnym podsłuchem. Zanim wszedłem, upewniłem się, że jesteście sami w mieszkaniu. Na własne uszy słyszałem głos w telefonie wzywający pańską żonę i w rezultacie dałem się nabrać… dałem się nabrać za pomocą oklepanej sztuczki z zatrzaśnięciem drzwi. O tak, przebiegła niewiasta ta pańska żona.
Po chwili milczenia dodał:
— Niech jej pan powie ode mnie, że się kajam.
— Mam nadzieję, że teraz może już ze mną współpracować? — spytał Tomasz.
Grant zrobił zabawny grymas.
— I tak będzie pracowała, czy nam się to podoba, czy nie. Niech pan powie żonie, że departament poczyta sobie za zaszczyt, jeżeli pani Beresford zechce nam ofiarować swoje usługi.
— Powiem jej — odparł Tomasz, uśmiechając się lekko. Grant nagle spoważniał.
— Prawdopodobnie nie udałoby się panu namówić żony, żeby wróciła do domu?
— Nie zna pan Tuppence — potrząsnął głową Tomasz.
— Wydaje mi się, że zaczynam ją powoli poznawać. Powiedziałem to tylko dlatego, że… co tu dużo mówić… sprawa jest niebezpieczna. Jeżeli wpadną na wasz ślad… — Nie dokończył zdania.
Tomasz powiedział poważnie:
— Rozumiem doskonale.
— Ale nawet panu nie udałoby się pewnie namówić żony, żeby trzymała się z daleka od niebezpieczeństwa?
Tomasz odparł z namysłem:
— Nie jestem nawet pewien, czy chciałbym ją do tego namawiać. Widzi pan, łączą nas z Tuppence szczególne stosunki. Przeżywamy wszystko wspólnie.
Przypomniał sobie zdanie wypowiedziane dawno temu, kiedy kończyła się poprzednia wojna. Wspólne przedsięwzięcie…
Takie było i będzie jego życie z Tuppence. Wspólne przedsięwzięcie…
Gdy tuż przed obiadem Tuppence weszła do hallu Sans Souci, zastała tam tylko siedzącą przy oknie potężną panią O’Rourke, która wyglądała jak jakiś ogromny Budda.
Przywitała Tuppence bardzo serdecznie i żywo. — A oto i pani Blenkensop! Pani jak ja lubi zejść wcześniej, żeby posiedzieć tu chwilę, zanim podadzą obiad. Trzeba przyznać, że to miły pokój, zwłaszcza kiedy w ładną pogodę otwarte są okna i nie czuje się zapachów kuchennych. To istna plaga wszystkich pensjonatów, szczególnie jak postawią na blasze cebulę albo kapustę. Proszę siąść i opowiedzieć mi dokładnie, jak pani spędziła ten piękny dzień i jak się pani podoba Leahampton.
Pani O’Rourke działała na Tuppence w sposób bez mała magiczny. Była niczym potwór z bajek, którego mgliste wspomnienie do dzisiaj zachowało się w pamięci. Jej tusza, gruby głos, sterczące kłaczki brody i wąsów, głęboko osadzone oczy pełne zmiennych błysków i wzrost prawie nadludzki — wszystko to razem składało się na całość, przypominającą postacie z dziecięcych wyobrażeń.
Tuppence odparła, że Leahampton bardzo jej się podoba i że będzie tu chyba szczęśliwa.
— Naturalnie o tyle — dodała głosem melancholijnym — o ile w ogóle może mi być gdziekolwiek dobrze z tą okropną niepewnością ciążącą na mnie bez ustanku.
— Och, nie wolno się tak zadręczać — radziła pani O’Rourke pogodnie. — Ci pani dzielni chłopcy wrócą cali i zdrowi. Na pewno. Jeżeli dobrze pamiętam, jeden służy w lotnictwie?
— Tak, Raymond.
— A teraz jest we Francji czy Anglii?
— W Egipcie, jak mi to napisał w ostatnim liście. Właściwie wcale tego nie napisał, tylko, widzi pani, mamy taki swój prywatny szyfr.
Rozumie pani, prawda? Pewne zdania mają pewne ustalone znaczenie. Chyba jestem usprawiedliwiona, jak pani myśli?
— Naturalnie. To przywilej matki — pośpieszyła pani O’Rourke z odpowiedzią.
— Bo widzi pani, ja po prostu muszę wiedzieć, gdzie on się znajduje.
Pani O’Rourke skinęła głową podobną do głowy Buddy.
— Zgadzam się z panią, najzupełniej się zgadzam. Gdybym miała syna w wojsku, oszukiwałabym cenzora dokładnie w ten sam sposób. A pani drugi syn, ten marynarz?
Nie dając się dwa razy prosić, Tuppence rozpoczęła sagę o Douglasie.
— Widzi pani — powiedziała na zakończenie — czuję się taka osamotniona bez moich trzech chłopców. Dotychczas nigdy się nie zdarzyło, żeby wszyscy trzej jednocześnie byli poza domem. Tacy są dla mnie dobrzy! Myślę, że rzeczywiście traktują mnie bardziej jak przyjaciela niż matkę. — Zaśmiała się, trochę zakłopotana. — Muszę ich czasem łajać i niemal zmuszać, żeby wychodzili beze mnie.
„Robię wrażenie naprawdę wstrętnej baby” — powiedziała sobie w duchu.
Na głos zaś mówiła dalej:
— No i widzi pani, nie bardzo wiedziałam, co ze sobą robić. Najem domu w Londynie wygasł, a przedłużenie go wydało mi się po prostu nonsensem. Pomyślałam, że jeśli pojadę do jakiejś spokojnej miejscowości z dobrym połączeniem kolejowym…
Budda znowu skinął głową.
— Zgadzam się z panią, zgadzam w zupełności. Londyn nie nadaje się teraz do mieszkania. Brrr… cóż to za ponure miasto! Trzeba pani wiedzieć, że mieszkałam tam wiele lat. Handluję antykami — może pani zna mój sklep w Chelsea, na ulicy Cornaby? Na szyldzie jest napis Katarzyna Kelly. Miałam tam piękne rzeczy, o tak, bardzo piękne. Przeważnie szkło, z Waterford, Cork… ach, przepiękne sztuki. Świeczniki, kryształowe pająki, wazy na poncz i tym podobne. Także zagraniczne szkła. I trochę mebli, same małe sztuki, prawdziwe arcydzieła z epoki, głównie orzech i dąb. Wyrobiłam sobie dobrą klientelę. Ale kiedy na świecie jest wojna, nikt nie kupuje antyków. Miałam szczęście, że wyszłam z tego bez większych strat.
Mglisty obraz zamajaczył w pamięci Tuppence. Sklep tak szczelnie zastawiony szkłem, że wprost trudno się w nim było poruszać, dźwięczny, głęboki głos, imponująca postać kobieca. Tak, naturalnie, była kiedyś w tym sklepie.
— Nie należę do osób, które lubią narzekać — ciągnęła pani O’Rourke — jak to robią niektórzy w tym domu. Choćby taki pan Cayley z tymi swoimi szalikami i pledami, lamentujący bezustannie, że interesy biorą w łeb. No chyba, przecież, bądź co bądź, na świecie jest wojna. I ta jego żona, biedactwo, trzech słów nie umie powiedzieć do rzeczy. I pani Sprot, wiecznie zaaferowana myślą o mężu.
— Czy on jest na froncie? — spytała Tuppence.
— Ale gdzie tam. To jakiś drobny urzędniczyna z towarzystwa ubezpieczeniowego, który tak się boi nalotów, że trzyma tu żonę od wybuchu wojny. Uważam, że to jest nawet słuszne ze względu na dziecko — prawda, jakie to miłe maleństwo? Ale pani Sprot wiecznie się tylko gryzie i trapi, chociaż mąż odwiedza ją, jak tylko ma czas… w kółko biedna powtarza, że Artur tak za nią tęskni. Mnie się tam zdaje, że z tęsknoty za nią nie usycha. Kto wie, czy nie złowił już przypadkiem jakiejś innej rybki.
— Bardzo mi żal tych wszystkich młodych matek — rzekła Tuppence. — Jeżeli wyślą gdzieś dzieci i same z nimi nie pojadą, nie mają chwili spokoju. A jak pojadą, natychmiast zaczyna się troska o męża.
— Słusznie. Poza tym prowadzenie dwóch domów tyle kosztuje — westchnęła pani O’Rourke.
— Trzeba przyznać — powiedziała Tuppence — że ceny w Sans Souci nie są wygórowane.
— Tak, to prawda. Otrzymujemy za swoje pieniądze to, co się należy. Pani Perenna jest dobrą gospodynią. Zauważyła pani, jaka to dziwna kobieta?
— Co pani chce przez to powiedzieć?
W oczach pani O’Rourke zapaliły się ogniki.
— Na pewno pani pomyśli, że jestem straszna plotkara. To prawda. Ludzie ogromnie mnie interesują, dlatego przesiaduję tak często w tym fotelu. Widać stąd, kto wchodzi i wychodzi, kto przebywa na tarasie i co się dzieje w ogrodzie. O czym to mówiłyśmy? Aha, o pani Perenna. Tak, to dziwna kobieta. Dałabym głowę, że w jej życiu rozegrał się jakiś wielki dramat.
— Naprawdę tak pani przypuszcza?
— Jestem tego pewna. A jaka jest tajemnicza! Spytałam ją kiedyś, z jakiej dzielnicy Irlandii pochodzi. Nie uwierzy pani, ale bez zmrużenia powieki oznajmiła, że w ogóle nie jest Irlandką.
— Myśli pani, że jednak jest?
— Naturalnie — odparła pani O’Rourke. — Potrafię chyba poznać moją krajankę. Mogłabym pani powiedzieć, z jakiej okolicy pochodzi. Ale ona powiada: „Jestem Angielką, a mój mąż był Hiszpanem…”
Pani O’Rourke urwała w pół zdania, bo do pokoju weszła pani Sprot, a tuż za nią Tomasz.
Tuppence natychmiast się ożywiła.
— Dobry wieczór panu — zagadnęła Tomasza. — Wspaniale pan dziś wygląda.
— Dużo ruchu, to cały sekret — odparł Tomasz. — Rano golf, po południu spacer nad morzem.
Pani Sprot wtrąciła się do rozmowy.
— Zaprowadziłam po południu Betty na plażę. Chciała się chlapać w wodzie, ale uznałam, że jest za zimno. Pomagałam jej budować zamek z piasku, a tymczasem jakiś pies porwał moją robotę na drutach i uciekł z nią, i spruł ogromny kawał. Muszę teraz połapać wszystkie oczka. To takie trudne i takie nudne, zwłaszcza że mało mam jeszcze wprawy.
— Doskonale pani robi tę czapeczkę — rzekła nagle pani O’Rourke do Tuppence. — Mnóstwo pani zrobiła. A panna Minton zdaje się wspominała, że nie bardzo sobie pani radzi z drutami.
Leciutki rumieniec wypłynął na policzki Tuppence. Pani O’Rourke przyglądała jej się badawczo. Trochę niepewnym głosem odpowiedziała:
— Tak naprawdę to robię na drutach od dawna. Zresztą wspomniałam o tym pannie Minton. Ale cóż… ona tak lubi innych pouczać!
Słowa Tuppence przyjęto ogólnym wybuchem śmiechu. W kilka minut później zeszła się reszta towarzystwa i gong wezwał domowników do stołu.
Rozmowy podczas obiadu obracały się dokoła szpiegostwa, tego wiecznie pasjonującego tematu. Powtarzano wszystkie anegdoty z długimi brodami — o mniszce, która miała ramiona atlety, o duchownym, który źle wylądowawszy na spadochronie, klął w sposób niezupełnie kapłański, o austriackiej kucharce, która ukryła nadajnik radiowy w kominku swojego pokoju, i wreszcie o wszystkim, co się przydarzyło albo prawie że przydarzyło rozmaitym ciotkom i dalekim kuzynom zebranych przy stole. Rozmowa naturalną rzeczy koleją prowadziła do działalności Piątej Kolumny, do pogróżek angielskich faszystów, komunistów i pacyfistów, do działalności osób, które kierując się zakazami własnego sumienia, odmawiają służby wojskowej. Była to bardzo zwyczajna rozmowa z rodzaju tych, jakie słyszało się co dzień, lecz Tuppence obserwowała uważnie zarówno twarze, jak i zachowanie uczestniczących w niej osób, bacząc pilnie, czy nie zdradzą się one jakimś gestem lub słowem. Ale na próżno. Jedna tylko Sheila nie brała udziału w rozmowie, ale można to było przypisać jej wrodzonej małomówności. Siedziała milcząca, z wyrazem buntu na śniadej, pochmurnej twarzy.
Karol von Deinim był nieobecny, więc rozmowa mogła się toczyć swobodnie.
Sheila przemówiła tylko raz, przy samym końcu obiadu. Właśnie pani Sprot powiedziała swoim piskliwym głosikiem:
— Uważam, że podczas tamtej wojny Niemcy popełnili ogromny błąd, rozstrzeliwując siostrę Cavell. Wywołało to ogólne oburzenie.
Wtedy Sheila, odrzuciwszy w tył głowę, spytała gwałtownie:
— Dlaczego nie mieliby jej rozstrzelać? Przecież była szpiegiem?
— Och nie, nie była szpiegiem — odparła pani Sprot.
— Pomagała Anglikom w ucieczce z nieprzyjacielskiego terytorium. To na jedno wychodzi. Więc dlaczego nie mieliby jej rozstrzelać?
— Rozstrzeliwać kobietę, i w dodatku pielęgniarkę! — oburzyła się pani Sprot.
Sheila wstała.
— Uważam, że Niemcy postąpili słusznie — powiedziała i wyszła do ogrodu.
Deser, składający się z niezupełnie dojrzałych bananów i trochę przejrzałych pomarańcz, stał już na stole. Wkrótce wszyscy przeszli na kawę do saloniku.
Tomasz nieznacznie wysunął się do ogrodu. Odnalazł Sheilę na tarasie. Oparta o balustradę wpatrywała się w morze. Podszedł do niej.
Przyśpieszony oddech dziewczyny zdradzał jej zdenerwowanie. Tomasz poczęstował ją papierosem.
— Piękna noc — zaczai.
— Mogłaby być piękna — odparła stłumionym głosem.
Tomasz spojrzał na nią niepewnie. Nagle odczuł cały powab, cały czar tej dziewczyny. Tętniło w niej bujne życie, promieniowała od niej jakaś zniewalająca siła. Tomasz pomyślał, że dla takiej kobiety mężczyzna może łatwo stracić głowę.
— Gdyby nie wojna? — spytał.
— Wcale nie o tym myślałam. Nienawidzę wojny.
— Tak jak wszyscy.
— Nie o to mi chodziło — odparła gwałtownie. Nienawidzę obłudy z nią związanej, przesady, ohydnego, wstrętnego patriotyzmu.
— Patriotyzmu? — powtórzył Tomasz z nieopisanym zdumieniem.
— Tak, nienawidzę patriotyzmu, rozumie pan? Nic tylko ojczyzna, ojczyzna i ojczyzna. Zdradzać ojczyznę, umierać za ojczyznę, służyć ojczyźnie — w kółko to samo. Dlaczego ojczyzna ma znaczyć tak wiele dla człowieka?
Tomasz odparł prosto, zwyczajnie:
— Nie wiem dlaczego, ale tak jest.
— Dla mnie nic nie znaczy. O tak, może dla pana. Pan wyjeżdża za granicę, handluje po całym Imperium Brytyjskim i wraca opalony i naszpikowany banalnymi poglądami, rozprawia pan o tubylcach i dopomina się egzotycznych potraw i temu podobnych bzdur.
— Mam nadzieję, moja droga — rzekł Tomasz łagodnie — że nie jestem aż tak zły.
— Naturalnie trochę przesadzam, ale pan wie, o co mi chodzi. Wierzy pan w ideę Imperium Brytyjskiego i… w głupotę umierania za ojczyznę.
— Nie wydaje mi się — powiedział sucho Tomasz — aby mojej ojczyźnie tak znów bardzo zależało na tym, żebym za nią umierał.
— W każdym razie pan tego chce. A to jest takie głupie. Nie ma na świecie rzeczy, za którą warto byłoby umierać. To wszystko ludzie w siebie wmówili… Wszystko czcza gadanina… dumnie brzmiący idiotyzm. Moja ojczyzna nic dla mnie nie znaczy.
— Kiedyś przekona się pani ze zdziwieniem, że znaczy, i to wiele.
— Nie, nigdy. Dosyć cierpiałam, dosyć widziałam… — Nagle umilkła i po chwili spytała gwałtownie, popędliwie: — Czy pan wie, kim był mój ojciec?
— Nie — zainteresowanie Tomasza wzrosło.
— Nazywał się Patryk Maguire. Był podczas tamtej wojny stronnikiem Casementa*. Został rozstrzelany jako zdrajca. I za co? Za ideę! Dał się wciągnąć do współpracy irlandzkim patriotom. Dlaczego nie siedział spokojnie w domu i nie pilnował własnych spraw? Dla jednych jest męczennikiem, dla innych zdrajcą. Ja uważam go tylko za głupca.
Tomasz zrozumiał, że to, co usłyszał, jest wybuchem tłumionego buntu.
— A więc wzrastała pani w cieniu takiego dramatu? — powiedział.
— Tak, cień to właściwe słowo. Matka zmieniła nazwisko. Mieszkałyśmy przez kilka lat w Hiszpanii. Zawsze mówi, że mój ojciec był pół–Hiszpanem. Gdziekolwiek jesteśmy, musimy kłamać. Włóczyłyśmy się po całej Europie. W końcu przyjechałyśmy tutaj i otworzyłyśmy ten pensjonat. To jest chyba najwstrętniejsze z naszych wszystkich dotychczasowych zajęć.
— A jak… jak pani matka ustosunkowała się do tych spraw? — spytał Tomasz.
— Pan ma na myśli śmierć mojego ojca? — Zaskoczona pytaniem Sheila zmarszczyła brwi. Milczała chwilę, wreszcie powiedziała z namysłem: — Właściwie nie wiem… nigdy o tym nie mówi. Niełatwo jest odgadnąć myśli i uczucia mojej matki.
Tomasz kiwnął głową w milczeniu. Nagle Sheila odezwała się popędliwie:
— Nie mam pojęcia, po co to wszystko panu mówiłam. Byłam zdenerwowana. Od czego się to zaczęło?
— Od rozmowy o Edycie Cavell.
— Ach tak, patriotyzm. Powiedziałam, że nienawidzę patriotyzmu.
— Czy nie zapomniała pani przypadkiem słów Edyty Cavell? — spytał.
— Jakich słów?
— Wypowiedzianych przed śmiercią. Nie wie pani, co powiedziała?
Dziewczyna potrząsnęła głową.
— „Sam patriotyzm nie wystarcza — zacytował Tomasz. — Muszę wyzbyć się nienawiści”.
— Och — przez chwilę Sheila stała nieruchomo, jak wrośnięta w ziemię. Potem, odwróciwszy się gwałtownie, odeszła i zniknęła w mroku ogrodu.
— Jak więc widzisz, Tuppence, wszystko to ma ręce i nogi.
Kiwnęła głową w zamyśleniu. Plaża dokoła nich była pusta. Tuppence opierała się o falochron, Tomasz siedział nieco wyżej, na krawędzi falochronu, skąd bez trudu mógł dostrzec każdego, kto szedłby nadbrzeżem. Co prawda nie spodziewał się, że zobaczy kogokolwiek, ponieważ zdołał zebrać mniej więcej dokładne informacje, jak goście Sans Souci spędzą dzisiejszy ranek. Tak czy inaczej, jego schadzka z Tuppence nosiła wszelkie cechy przypadkowego spotkania, które acz miłe dla pani, było nieco kłopotliwe dla pana.
— Pani Perenna? — spytała Tuppence.
— Tak. M, nie N. Czyni zadość wszelkim wymaganiom. Tuppence zamyślona ponownie kiwnęła głową.
— Słusznie — powiedziała. — Jest Irlandką, na co zwróciła już uwagę pani O’Rourke. Nie przyznaje się do tego. Dużo podróżowała po Europie. Zmieniła nazwisko na Perenna, przyjechała tu i otworzyła pensjonat. Doskonały kamuflaż, całe to życie na pozór nieszkodliwe i nudne. Jej męża rozstrzelano jako zdrajcę… tak, tej kobiecie nie brak motywów zemsty. Słusznie, to ma ręce i nogi. Czy myślisz, że Sheila też jest w to zamieszana?
Tomasz odpowiedział z przekonaniem:
— Na pewno nie. W takim wypadku nigdy by mi tego wszystkiego nie mówiła. I dlatego czuję się teraz… czuję się po prostu paskudnie.
Tuppence kiwnęła głową ze zrozumieniem.
— Tak to bywa — przyznała. — W pewnym sensie cała ta nasza praca jest dość obmierzła.
— Ale za to bardzo potrzebna.
— Och, naturalnie — mruknęła Tuppence.
— Podobnie jak ty nie lubię kłamstwa… — zaczął Tomasz, czerwieniąc się lekko.
— Nie mam nic przeciwko kłamstwom — przerwała Tuppence. — Prawdę mówiąc, moje kłamstwa dają mi mnóstwo artystycznego zadowolenia. Ale przygnębiają mnie te chwile, kiedy zapominam kłamać, kiedy jestem po prostu sobą i dzięki temu osiągam rezultaty, jakich nie uzyskałabym w inny sposób. — Milczała chwilę. — Właśnie to ci się przydarzyło wczoraj z Sheilą — dodała. — Dziewczyna zaufała prawdziwemu tobie i dlatego czujesz się tak paskudnie.
— Chyba masz rację.
— Na pewno mam rację. Doświadczyłam tego samego z Karolem Deinimem.
— I co o nim myślisz? Tuppence odparła szybko:
— Moim zdaniem, nie ma z całą tą sprawą nic a nic wspólnego.
— Grant uważa inaczej.
— Och, ten twój pan Grant! — nastrój Tuppence raptownie się zmienił. Roześmiała się cicho. — Żałuję, że nie widziałam jego miny, kiedy mu o mnie mówiłeś.
— W każdym razie szczerze się kajał. Zostałaś nieodwołalnie przyjęta do współpracy.
Tuppence kiwnęła głową, ale widać było z jej twarzy, że myśli o czymś innym.
— Czy pamiętasz, po tamtej wojnie… — spytała — kiedy wpadliśmy na trop Browna? Pamiętasz, jak nas to bawiło? Jak nas podniecało?
Twarz Tomasza rozjaśniła się.
— Jeszcze jak nas bawiło!
— Tomaszu, dlaczego… dlaczego odczuwamy teraz wszystko inaczej?
Zastanawiał się nad odpowiedzią. Jego spokojna, brzydka twarz stężała w wyrazie powagi.
— Myślę, że to naprawdę jest sprawa wieku — odparł.
— Czy może uważasz, że jesteśmy za starzy? — W głosie Tuppence zadźwięczała ostra nuta.
— Nie, jestem pewien, że nie — rzekł z namysłem. — Tylko cóż, tym razem nasza praca nie będzie się nam wydawała zabawna. Przeżywamy już drugą wojnę i ta druga wojna budzi w nas zupełnie inne uczucia.
— Rozumiem. Dostrzegamy jej bezsens i grozę. Wtedy byliśmy za młodzi, żeby się zastanawiać nad takimi sprawami.
— Dokładnie to miałem na myśli. Podczas tamtej wojny bywało, że się bałem, otarłem się kilka razy o śmierć, kilka razy przeszedłem przez piekło, ale zdarzały się też dobre chwile.
— Przypuszczam, że Derek tak to właśnie odczuwa — szepnęła Tuppence.
— Lepiej nie myśl o nim, staruszko — poradził Tomasz.
— Masz rację — Tuppence zacisnęła zęby. — Dostaliśmy robotę. Musimy ją wykonać. Więc do rzeczy. Czy w osobie pani Perenna znaleźliśmy to, czego szukamy?
— W każdym razie pozory przemawiają przeciwko niej. Czy jest jeszcze ktoś, kto ci się wydaje podejrzany? — spytał.
Tuppence namyślała się chwilę.
— Nie. Zaczęłam od tego, że zaraz po przyjeździe kolejno otaksowałam ich wszystkich i w każdym przypadku starałam się ocenić stopień prawdopodobieństwa. Niektórych można chyba wykluczyć.
— Na przykład?
— Chociażby pannę Minton, to uosobienie angielskiego staropanieństwa, i panią Sprot wraz z Betty, i wreszcie głupkowatą panią Cayley.
— Nic łatwiejszego, jak udawać głupotę — rzekł Tomasz.
— No, oczywiście, ale bardzo jest łatwo wpaść w przesadę, kiedy się gra rolę natrętnej starej panny i wiecznie zaaferowanej młodej matki, a obie te kobiety zachowują się najzupełniej naturalnie. Zresztą jeśli idzie o panią Sprot, dziecko przesądza sprawę.
— Myślę, że nawet szpieg może mieć dziecko.
— Tak, ale nie ze sobą przy pracy — odparła Tuppence. — Żadna kobieta nie narażałaby w ten sposób własnego dziecka. Ja chyba mam coś do powiedzenia na ten temat.
— Wycofuję się — oznajmił Tomasz. — Przyznaję ci słuszność co do pani Sprot i panny Minton, ale pani Cayley nie jestem tak bardzo pewien.
— Myślę, że panią Cayley musimy brać w rachubę, bo ona już naprawdę trochę przesadza. Chcę przez to powiedzieć, że trudno po prostu uwierzyć, żeby mogły istnieć kobiety aż tak głupie.
— Nieraz obserwowałem, że dbałość o męża podkopuje intelekt żony — mruknął Tomasz pod nosem.
— A u kogo to zauważyłeś? — zaperzyła się Tuppence.
— Nie u ciebie, moja droga. Twoja dbałość o mnie nigdy nie osiągnęła takich szczytów.
— Trzeba przyznać — powiedziała łagodnie Tuppence — że jak na mężczyznę, robisz koło siebie stosunkowo mało zamieszania, kiedy zachorujesz.
Tomasz rozpatrywał na głos dalsze możliwości:
— Cayley — powiedział. — Coś mi się nie podoba w tym Cayleyu.
— Zgadzam się. Ponadto mamy jeszcze panią O’Rourke.
— Co o niej myślisz?
— Właściwie sama nie wiem. Są w niej jakieś cechy niepokojące.
— Tak. Wydaje mi się, że tak. Ale przypuszczam, że jest to tylko pewna drapieżność charakteru. To ten typ kobiety.
— Pani O’Rourke jest bardzo spostrzegawcza — powiedziała Tuppence z namysłem, przypomniawszy sobie jej uwagę o robocie na drutach.
— Mamy jeszcze Bletchleya — rzekł Tomasz.
— Zamieniłam z nim zaledwie kilka słów. Ty go przecież wziąłeś w obroty.
— Myślę, że to klasyczny okaz żołnierza starej daty — dżentelmena z kolonii. Tak mi się przynajmniej zdaje — powtórzył z naciskiem.
— Właśnie o to idzie — wybuchnęła Tuppence, odpowiadając bardziej na jego ton niż na same słowa. — Najgorsze w tym wszystkim to, że spoglądamy na zwyczajnych, normalnych ludzi i usiłujemy ich wtłoczyć w taki kształt, jaki odpowiadałby naszym makabrycznym wymaganiom.
— Poddałem Bletchleya kilku próbom.
— Ciekawa jestem, jakim. Bo ja też mam zamiar przeprowadzić parę doświadczeń.
— Och, zwykłe, niezbyt wymyślne pułapki — odparł Tomasz. — Ograniczyłem się do dat, miejscowości i tak dalej.
— Czy zechcesz łaskawie przejść od ogólników do szczegółów?
— Na przykład rozmawialiśmy o polowaniu na kaczki. Napomknął, że w takim to a takim miesiącu i roku, w Fayum, polował z doskonałym wynikiem. Potem wspomniałem o Egipcie w związku z zupełnie czymś innym — mumie, Tutenchamon i tym podobne. Spytałem, czy to widział. I kiedy. Porównałem odpowiedzi. Innym razem wymieniłem nazwy kilku statków brytyjsko–śródziemnomorskich linii okrętowych i powiedziałem, że jeden z nich był szczególnie luksusowy. Na to on wspomniał o takiej czy innej podróży. Znowu porównałem wyniki. Nic specjalnie ważnego ani nic, co by mogło obudzić jego czujność. Ot, zwykłe sprawdzenie ścisłości przytoczonych faktów.
— I jak dotąd nie potknął się ani razu?
— Ani razu. A zapewniam cię, że to dobra próba.
— Tak, przyznaję. Swoją drogą, gdyby on był N, na pewno umiałby swój życiorys na pamięć.
— Oczywiście, ale tylko w ogólnych zarysach. Nie jest jednak łatwo nie potknąć się na szczegółach. A ponadto ten, kto zmyśla, pamięta niekiedy za dużo, to znaczy więcej niż pamiętałby człowiek działający w dobrej wierze. Na ogół ludzie nie przypominają sobie tak na zawołanie, czy tę albo inną wyprawę myśliwską odbyli w 1926 czy 1927 roku. Muszą najpierw trochę pomyśleć i pogrzebać w pamięci.
— Ale jak dotąd, nie złapałeś Bletchleya na niczym? — dopytywała się Tuppence.
— Dotąd nasz major zachowuje się najzupełniej normalnie.
— A więc wynik negatywny? — Tak — przyznał Tomasz.
— Teraz pozwól — powiedziała Tuppence — że z kolei ja przedstawię ci kilka moich pomysłów.
Co też zrobiła.
W drodze powrotnej pani Blenkensop wstąpiła na pocztę. Kupiła kilka znaczków i zanim wyszła z budynku pocztowego, zamknęła się w kabinie telefonicznej. Nakręciła pewien numer i poprosiła „pana Faradaya”. Był to umówiony sposób porozumiewania się z Grantem. Wyszła uśmiechnięta i wolnym krokiem ruszyła w stronę domu. Po drodze zaszła jeszcze do sklepu z włóczką i kupiła kilka motków.
Dzień był ładny, wiał lekki wiatr od morza. Chociaż Tuppence chodziła zwykle szybkim, sprężystym krokiem, teraz starała się iść powoli, dostosowując ruchy do nieco rozwlekłego chodu, właściwego dla stworzonej przez nią postaci pani Blenkensop. Przecież pani Blenkensop nie bardzo wiedziała, co robić z czasem — jedyne jej zajęcia to robota (nie najlepsza) na drutach i listy do synów. Wciąż pisała i pisała te listy, a niekiedy zostawiała je niedokończone w hallu czy saloniku, gdzie każdy mógł je zobaczyć.
Wchodziła powoli zboczem pagórka ku Sans Souci. Ponieważ do pensjonatu prowadziła ślepa ulica (kończyła się na Jaskini Przemytników, willi komandora Haydocka), ruch na niej ograniczał się do kilku sklepowych furgonów rozwożących z rana produkty. Tuppence mijała dom za domem, zabawiając się odczytywaniem ich nazw. Pierwszy nosił nazwę Piękny Widok (niezbyt stosowną, jako że zobaczyć można było z niego zaledwie skrawek morza, cały zaś niemal widok zasłaniało obszerne domisko w stylu wiktoriańskim po drugiej stronie ulicy, nazwane Rajska Jabłoń). Nad furtką następnego domu widniał napis Karachi. Dalej stała Wysmukła Wieża, jeszcze dalej Widoki Morskie (tym razem nazwa stosowna), Zamek Klary (nazwa trochę pompatyczna, bo dom był maleńki), wreszcie Trelawny (konkurencja pensjonatu pani Perenna) i na samym końcu ceglany masyw Sans Souci.
Znalazłszy się blisko domu, Tuppence spostrzegła kobietę stojącą przed furtką i zaglądającą do środka. Cała jej postać wyrażała napięcie i czujność.
Niemal instynktownie Tuppence ściszyła kroki. Szła teraz ostrożnie, na palcach.
Dopiero gdy przystanęła tuż za nią, kobieta usłyszała szelest kroków, drgnęła gwałtownie i odwróciła się.
Była wysoka, ubogo, a nawet nędznie ubrana, ale o niezwykłym wprost wyglądzie, już niemłoda — zapewne dobiegała czterdziestki. Na pierwszy rzut oka uderzała dziwna sprzeczność między jej ubraniem a twarzą. Włosy miała bardzo jasne, kości policzkowe nieco wystające. Musiała być kiedyś, a nawet była jeszcze, bardzo piękna. Przez mgnienie oka Tuppence zdawało się, że zna tę twarz, ale wrażenie rozwiało się prawie natychmiast. Tuppence pomyślała, że takie rysy niełatwo jest zapomnieć.
Nieznajoma była wyraźnie przestraszona, Tuppence zauważyła skurcz trwogi przebiegający jej twarz. Czyżby się w tym coś kryło?
— Przepraszam panią, czy pani kogoś szuka? — spytała Tuppence. Kobieta powiedziała z akcentem cudzoziemskim, wymawiając słowa ostrożnie, powoli, jakby się ich wyuczyła na pamięć:
— Ten dom to Sans Souci?
— Tak, mieszkam tutaj — odparła Tuppence. — Czy chce się pani z kimś zobaczyć?
Milczenie trwające kilka sekund. Potem kobieta spytała:
— Pani może powiedzieć? Mieszka tu pan Rosenstein, tak?
— Pan Rosenstein? — powtórzyła Tuppence. — Nie, nie mieszka. Ale może mieszkał i wyprowadził się. Czy chce pani, żebym spytała?
Obca kobieta gwałtownie potrząsnęła głową.
— Nie, nie. To pomyłka. Przepraszam.
Odwróciła się i szybkim krokiem odeszła drogą w dół pagórka.
Tuppence spoglądała za nią ciekawie. Z jakichś niewytłumaczonych przyczyn zbudziły się w niej podejrzenia. Zachowanie kobiety stało w osobliwej sprzeczności z lakoniczną treścią jej słów. Tuppence odniosła wrażenie, że „pan Rosenstein” jest postacią zmyśloną, że nieznajoma posłużyła się pierwszym nazwiskiem, jakie jej przyszło do głowy.
Po chwili wahania Tuppence podążyła za nią. Coś, co mogłaby określić tylko jako przeczucie, kazało jej pójść śladem tej kobiety.
Ale niebawem przystanęła. Jeżeli zacznie ją śledzić, zwróci na siebie uwagę. Było rzeczą oczywistą, że w momencie, kiedy odezwała się do nieznajomej, miała właśnie wejść do Sans Souci. Jeżeli więc teraz pójdzie jej śladem, narazi się na podejrzenie, że pani Blenkensop jest kimś najzupełniej innym, niż wskazują na to pozory — naturalnie wszystko to w przypadku, gdyby kobieta rzeczywiście należała do szajki szpiegowskiej.
Nie, pani Blenkensop musi za wszelką cenę pozostać osobą, za którą dotąd uchodzi.
Zawróciwszy, Tuppence ponownie zaczęła się wspinać na pagórek. Weszła do Sans Souci i przystanęła w hallu. Dom wydawał się wyludniony, jak zwykle wczesnym popołudniem. Betty spała, dorośli odpoczywali w swoich pokojach albo byli poza domem.
I gdy Tuppence stała tak w mrocznym hallu, myśląc o niedawnym spotkaniu, cichy dźwięk zwrócił jej uwagę. Był to dobrze jej znany odgłos — jakby echo przytłumionego dzwonka. W Sans Souci telefon znajdował się w hallu. To, co Tuppence właśnie usłyszała, było dźwiękiem, jaki rozlega się w membranie głównego aparatu, gdy słuchawkę aparatu wewnętrznego podnosi się lub kładzie na widełki. W Sans Souci był tylko jeden wewnętrzny aparat — w pokoju pani Perenna.
Tomasz byłby się może zawahał. Tuppence nie wahała się ani chwili. Cicho, ostrożnie, wzięła do ręki słuchawkę i przyłożyła ją do ucha.
Ktoś mówił przez drugi aparat. Tuppence usłyszała głos mężczyzny:
— …wszystko idzie dobrze. Więc czwarty, jak było umówione.
Kobiecy głos odpowiedział:
— Tak, róbcie swoje.
Brzdęk! Słuchawka wróciła na widełki.
Tuppence stała zamyślona ze zmarszczonym czołem. Czy był to głos pani Perenna? Trudno rozstrzygnąć na podstawie tych trzech słów. Gdyby rozmowa potrwała trochę dłużej! Naturalnie mogła to być najniewinniejsza w świecie rozmowa, z usłyszanych słów nic przecież nie wynikało.
Jakiś cień przysłonił światło padające przez drzwi. Tuppence drgnęła i odłożyła słuchawkę, gdy jednocześnie rozległ się głos pani Perenna:
— Jakie śliczne popołudnie! Wychodzi pani, czy też właśnie pani wróciła?
A więc to pani Perenna rozmawiała z aparatu w swoim pokoju. Tuppence napomknęła coś o miłym spacerze i zaczęła iść ku schodom.
Pani Perenna szła za nią przez hali. Zdawała się masywniejsza niż zwykle. „Ta kobieta ma siłę atlety” — pomyślała niespodziewanie Tuppence.
— Muszę zdjąć palto — powiedziała i zaczęła szybko wchodzić na schody. Gdy minęła zakręt, omal nie zderzyła się z panią O’Rourke, której wielka postać tarasowała wyjście na podest.
— Ho, ho! Ależ się pani śpieszy!
Nie przepuściła Tuppence, tylko stała, uśmiechając się do niej, tuż nad nią. Jak zwykle, było coś przerażającego w jej uśmiechu.
I nagle, bez żadnego powodu, ogarnęło Tuppence dławiące uczucie strachu.
Ogromna Irlandka z tym swoim niskim głosem i dziwnym uśmiechem zagradzała jej drogę, na dole zaś pani Perenna…
Tuppence obejrzała się przez ramię. Czy to tylko złudzenie, że w twarzy pani Perenna kryje się groźba? „Niedorzeczność — pomyślała. — Niedorzeczność”. W biały dzień, w zwykłym nadmorskim pensjonacie. Ale w domu tak jest cicho, ani dźwięku! A ona tu, na schodach, między tymi dwiema kobietami! W uśmiechu pani O’Rourke było niewątpliwie coś niepokojącego — czyżby stężały grymas okrucieństwa? Tuppence pomyślała półprzytomnie: „Jak kot z myszą…”
I nagle napięcie prysło. Maleńka figurka wybiegła na podest, krzycząc głośno i radośnie. Betty Sprot w staniczku i majteczkach. Wołając: — Pik, bok! — wyminęła panią O’Rourke i uszczęśliwiona rzuciła się w objęcia Tuppence.
Nastrój natychmiast się zmienił. Ogromna pani O’Rourke, nagle aż promieniejąca serdecznością, zawołała:
— Kochane maleństwo! Co dzień z niej większa panna! Na dole pani Perenna skierowała się ku drzwiom prowadzącym do kuchni. Tuppence chwyciła Betty za rękę, wyminęła Irlandkę i pobiegła korytarzem do pani Sprot, która czekała z burą na małą uciekinierkę.
Tuppence weszła z dzieckiem do pokoju.
Odczuła dziwną ulgę w tej prawdziwie domowej atmosferze — porozkładane tu i tam dziecięce ubranka, pluszowe zabawki, kojec z lakierowanego drzewa, trochę jakby owcza, brzydka twarz pana Sprota w ramce na toalecie, monotonne narzekania pani Sprot na ceny w pralniach i na tę niewyrozumiałą panią Perenna, która nie chce się zgodzić, żeby goście używali własnych żelazek elektrycznych w pokojach…
Wszystko takie zwyczajne, takie codzienne, uspokajające.
A jednak… przed chwilą tam na schodach…
„Nerwy — powiedziała sobie w duchu Tuppence. — Po prostu nerwy”.
Ale czy rzeczywiście były to tylko nerwy? Przecież ktoś rozmawiał przez telefon z pokoju pani Perenna. Pani O’Rourke? Byłoby to co najmniej dziwne. Ale dawałoby oczywiście pewność, że nikt w domu nie podsłucha rozmowy.
Musiała to być, doszła Tuppence do wniosku, bardzo zwięzła rozmowa. Najkrótsza wymiana zdań.
„Wszystko idzie dobrze. Więc czwarty, jak było umówione”.
Słowa te mogły nie mieć żadnego znaczenia albo mogły znaczyć bardzo wiele.
Czwarty. Czy była to data? Na przykład czwarty dzień miesiąca?
Mógł to być równie dobrze czwarty przystanek albo czwarty słup mola, albo czwarty falochron — nie sposób odgadnąć.
A dlaczego słowa te nie miały oznaczać czwartego mostu? Podczas ostatniej wojny próbowano go przecież wysadzić.
Czy znaczyły w ogóle cokolwiek?
Czy nie były potwierdzeniem najzwyklejszego spotkania? Kto wie, czy pani Perenna nie wyraziła zgody, żeby pani O’Rourke korzystała z telefonu w jej sypialni o każdej porze?
Atmosferę zaś na schodach, tę chwilę pełną napięcia, bez trudu dało się wytłumaczyć, pomyślała Tuppence, jej własną nadmierną nerwowością.
Ale ta cisza w domu i to uczucie, że coś złowieszczego, coś występnego…
„Ograniczaj się do faktów, moja pani Blenkensop! — powiedziała sobie ostro Tuppence. — A teraz do roboty!”
Okazało się, że komandor Haydock jest przemiłym gospodarzem. Przywitawszy majora Bletchleya i pana Meadowesa wprost entuzjastycznie, zaproponował temu ostatniemu, że go oprowadzi po „całej swojej maleńkiej posiadłości”.
Stały tu kiedyś dwa oddzielne domki straży nadbrzeżnej, wzniesione na sterczącej z morza wysokiej skale. Poniżej znajdowała się J mała zatoczka, do której dostęp był jednak tak niebezpieczny, że tylko najodważniejsi ośmielali się szukać tu schronienia.
Potem jakiś londyński kupiec czy przemysłowiec nabył domki, przebudował je, łącząc w jedną całość i trochę bez przekonania usiłował założyć ogród. Przyjeżdżał tu czasem na krótki pobyt w lecie.
Potem przez kilka lat dom był niezamieszkany, wynajmowano go tylko wraz ze skąpym umeblowaniem na sezon letni.
— Aż wreszcie przed kilku laty — wyjaśniał komandor Haydock — kupił go niejaki Hahn, Niemiec, a moim zdaniem ni mniej, ni więcej, tylko szpieg.
Tomasz nastawił uszu.
— O, to ciekawe — powiedział, odstawiając kieliszek, z którego popijał sherry.
— Diabelnie skrupulatni ludzie, ci Niemcy — rzekł Haydock. — Już wtedy przygotowywali się do wojny. Przynajmniej ja tak uważam. Niech pan zwróci uwagę na położenie Jaskini Przemytników. Po prostu wymarzone miejsce do nadawania sygnałów na morze. Poniżej zatoczka, do której może wygodnie wpłynąć spora motorówka. Posiadłość odosobniona, ze wszystkich stron osłonięta skałami. Tak, nikt mi nie powie, że Hahn nie był niemieckim szpiegiem.
— Oczywista, że był! — przytaknął Bletchley.
— A co się z nim stało? — spytał Tomasz.
— To długa opowieść — odparł Haydock. — Hahn wydał tu mnóstwo pieniędzy. Więc przede wszystkim kazał wyciąć w skale zejście na brzeg morza — betonowe schodki, kosztowna impreza. Dalej przerobił cały dom: łazienki, wszystkie luksusy, jakie tylko można sobie wyobrazić. A wie pan, kogo zapędził do tej roboty? Nikogo z miejscowej ludności. Mówiło się, że firma z Londynu prowadzi przebudowę, ale większość zatrudnionych robotników byli to cudzoziemcy. Niektórzy z nich nie rozumieli ani słowa po angielsku. Zgodzi się pan chyba ze mną, że to wszystko wyglądało mocno podejrzanie?
— Muszę przyznać, że co najmniej dziwnie — rzekł Tomasz.
— Ponieważ sam przebywałem wtedy w sąsiedztwie, zaciekawiły mnie poczynania tego jegomościa — ciągnął Haydock. — Kręciłem się w pobliżu budowy i obserwowałem robotników. Otóż powiem panu, że wcale im się to nie podobało. Ani trochę. Kilka razy wręcz mi grozili. Dlaczego mieliby to robić, gdyby wszystko było w porządku?
Bletchley skinął głową w milczeniu.
— Powinien był pan pójść do władz — powiedział.
— Tak też zrobiłem, drogi panie. Jak przysłowiowy stary nudziarz nachodziłem miejscową policję. — Napełnił swój kieliszek. — I cóż osiągnąłem za moje trudy, czym mnie tam przyjęto? Uprzejmym brakiem zainteresowania. Ach, my Anglicy byliśmy wtedy ślepi i głusi. Uważaliśmy, że nowa wojna w ogóle nie wchodzi w rachubę, bo w Europie panuje pokój, a nasze stosunki z Niemcami układają się znakomicie. Słowem, że nic już teraz nie zmąci obopólnego zrozumienia. Spoglądano na mnie jak na okaz przedpotopowego mamuta, jak na maniaka opętanego myślą o wojnie, zdziwaczałego starego marynarza. Daremne byłoby tłumaczyć ludziom, że Niemcy budują najlepsze lotnictwo w Europie nie po to, żeby sobie latać dla zabawy i urządzać pikniki na świeżym powietrzu.
Major Bletchley wybuchnął:
— Nikt w to nie chciał wierzyć. Wierutni głupcy. „Era trwałego pokoju”, „rozbrojenie” i tym podobne bzdury!
— Wiecie, panowie, jak mnie nazywali? — zawołał Haydock z twarzą purpurową od hamowanego gniewu. — Podżegacz wojenny! Tak mnie nazwali. Człowiek zagrażający pokojowi! Pokojowi! Wiedziałem, co knują nasi niemieccy przyjaciele. I pamiętałem, że oni każdą rzecz przygotowują zawczasu. Byłem przeświadczony, że pan Hahn ukrywa jakieś bardzo brzydkie sprawki. Nie podobali mi się ci jego cudzoziemscy robotnicy. Nie podobały mi się te ogromne sumy pieniędzy, jakie ładował w swoją posiadłość. Tak czy inaczej, nie dawałem za wygraną.
— Dzielny z pana chłop — powiedział z uznaniem major Bletchley.
— W końcu — ciągnął komandor — moje słowa wywarły na kimś wrażenie. Mianowano u nas nowego konstabla, został nim były wojskowy. Ten przynajmniej miał dość rozumu, żeby mnie wysłuchać. Jego ludzie zaczęli węszyć, szperać w okolicy. Naturalnie Hahn się ulotnił. Pewnego pięknego dnia po prostu zniknął. Policja otrzymała nakaz rewizji. W skrytce umieszczonej w pokoju stołowym znaleziono nadajnik radiowy i mocno obciążające dokumenty. A pod garażem — duży skład na benzynę, kilka ogromnych zbiorników. Mogę panów zapewnić, że czułem się, jakby mnie ktoś na sto koni wsadził. Koledzy w klubie podrwiwali sobie z mojego, jak to nazywali, „kompleksu niemieckich szpiegów”. Po tym wydarzeniu natychmiast ucichli. Najgorsze to, że my, Anglicy, doprowadzamy do absurdu nasz brak podejrzliwości.
— A bo też to zwykła zbrodnia. Głupcy z nas, nic innego, tylko głupcy. Dlaczego nie internuje się u nas tych wszystkich uchodźców? — teraz z kolei major Bletchley wsiadł na swojego ulubionego konika.
— No i koniec końców, jak się tylko dało, kupiłem tę posiadłość — ciągnął komandor, który ani myślał zrezygnować ze swojej opowieści. — Czy miałby pan ochotę ją obejrzeć? — zwrócił się do Tomasza.
— Z przyjemnością.
Komandor Haydock robił honory domu z iście chłopięcym zapałem. Otworzył dużą skrytkę w pokoju stołowym, gdzie policja znalazła tajną stację nadawczą. Zaprowadził Tomasza do garażu i pokazał mu miejsce, gdzie znajdowały się ukryte ogromne zbiorniki na benzynę. W końcu, rzuciwszy okiem na dwie luksusowo wyposażone łazienki, specjalne oświetlenie i różne udogodnienia kuchenne, Tomasz powędrował śladami swojego gospodarza w dół po stromych betonowych schodkach do małej zatoczki; przez cały czas komandor Haydock powtarzał mu w kółko, jak nieocenione usługi podczas wojny oddać mogła nieprzyjacielowi ta kryjówka.
Tomasz zwiedził także jaskinię, od której dom otrzymał nazwę, a Haydock objaśniał z zapałem, w jaki sposób mógłby ją wykorzystać niemiecki wywiad.
Major Bletchley nie towarzyszył im w tej wędrówce, lecz zasiadłszy wygodnie na tarasie, popijał swój trunek. Tomasz domyślił się, że polowanie na szpiegów, tak szczęśliwie zakończone, było głównym tematem rozmów komandora Haydocka i że jego przyjaciele słyszeli zapewne tę opowieść wiele razy.
Przypuszczenie to potwierdził sam major Bletchley, gdy w jakiś czas potem wracali do Sans Souci.
— Porządny chłop z tego Haydocka — powiedział — ale w żaden sposób nie może zostawić w spokoju tego, co się kiedyś zdarzyło. Tyleśmy razy słyszeli tę jego opowiastkę, że już nam bokiem wychodzi. Taki jest dumny z tych wszystkich przebiegłych urządzeń tam na górze jak kotka ze swoich małych.
Ponieważ mimo wszystko porównanie było dość trafne, Tomasz przytaknął z uśmiechem.
W tym momencie rozmowa została skierowana na uwieńczone sukcesem czyny majora Bletchleya, który w roku 1923 w Indiach zdemaskował nieuczciwego kulisa, przeto Tomasz swobodnie mógł snuć własne myśli, przerywając od czasu do czasu ich tok grzecznymi wykrzyknikami w rodzaju: „Naprawdę?”, „Nie może być!” lub: „Niesłychana historia!”, co dla majora Bletchleya stanowiło dostateczną zachętę.
Tomasz był bardziej niż kiedykolwiek dotąd przeświadczony, że gdy Farquhar wymienił w chwili śmierci Sans Souci, znajdował się na właściwym tropie. Tu, w tym zapadłym kącie, już od dawna czyniono przygotowania. Przybycie Niemca Hahna i jego zakrojone na szeroką skalę inwestycje wskazywały wyraźnie, że ten, a nie inny skrawek wybrzeża został upatrzony na punkt wypadowy, na ośrodek działań nieprzyjacielskich.
Ta pierwsza runda została przegrana, a to dzięki nieoczekiwanej inicjatywie podejrzliwego komandora Haydocka. Anglia wyszła z niej zwycięsko. Ale gdyby założyć, że Jaskinia Przemytników to jedynie punkt wypadowy dla jakiegoś bardziej skomplikowanego planu ataku? Jaskinia Przemytników to połączenie z morzem. Plaża tej posiadłości, dostępna jedynie od strony idącej w dół ścieżki, nadawałaby się doskonale do tego celu. Ale to tylko cząstka ogólnego planu…
Jaka była reakcja wroga, pobitego na jednym odcinku działania przez Haydocka? Czy nie wycofał się on na najbliższą możliwą do przyjęcia pozycję, to znaczy do Sans Souci? Hahn został zdemaskowany mniej więcej przed czterema laty. Tomasz wnioskował z tego, co mu powiedziała Sheila, że pani Perenna wróciła do Anglii i kupiła Sans Souci wkrótce po tym zdarzeniu. Czyżby następne posunięcie w grze?
Należałoby więc przypuszczać, że Leahampton jest ośrodkiem działalności nieprzyjacielskiej, że w sąsiedztwie znajdują się odpowiednie urządzenia, że zorganizowano tu sieć kontaktów z członkami wywiadu w całym kraju.
Tomasz poczuł się raźniej. Przygnębienie wywołane jałową i niewinną atmosferą Sans Souci zniknęło bez śladu. Ta pozorna niewinność była tylko maską. A pod tą maską kryły się różne rzeczy…
Zdaniem Tomasza, wszystkie nici tej działalności skupiały się w ręku pani Perenna. Przede wszystkim więc należało zebrać więcej informacji o niej, przeniknąć przez pozorną prostotę jej obowiązków, związanych z prowadzeniem pensjonatu. Jej korespondencja, jej znajomości, jej praca społeczna i praca na rzecz wojny — gdzieś tam musi się kryć istota prawdziwej działalności tej kobiety. Jeżeli pani Perenna jest rzeczywiście osławionym agentem M — w takim razie ona nadzoruje działalność Piątej Kolumny w Anglii. Jej osoba byłaby znana niewielkiej tylko garstce ludzi, jedynie tym na samej górze.
Musi się jednak jakoś porozumiewać ze swoimi podwładnymi, pomyślał Tomasz, na nim zaś i na Tuppence ciąży obowiązek wykrycia tych kontaktów.
Rozumiał doskonale, że w odpowiednim momencie Jaskinia Przemytników może zostać opanowana i utrzymana przez kilku śmiałków działających z Sans Souci. Ta chwila jeszcze nie nadeszła, ale kto wie, czy nie jest już bliska?
Gdyby armia niemiecka opanowała francuskie i belgijskie porty nad Kanałem, mogłaby skierować wszystkie swoje siły na próbę inwazji i podboju Anglii. A sytuacja we Francji wyglądała przecież bardzo źle…
Angielska flota wciąż panowała na morzu, atak musiałby więc przyjść z powietrza i być wspomagany przez zdrajców wewnątrz kraju. Jeżeli zaś nici tej zdradzieckiej działalności skupiały się w ręku pani Perenna, nie było ani chwili do stracenia.
Słowa majora Bletchleya zabrzmiały jak zgodny akompaniament do myśli Tomasza.
— Zrozumiałem, widzi pan — mówił major — że nie ma ani chwili do stracenia. Przywołałem Abdula, mojego ordynansa… porządny chłop był z tego Abdula…
Opowiadanie ciągnęło się monotonnie dalej.
Tomasz wrócił do swoich rozmyślań.
Dlaczego właśnie Leahampton? Dlaczego? Leży na uboczu — prawdę mówiąc, trochę zakisła dziura. Staroitnodna i konserwatywna miejscowość. Wszystko to przemawiało za takim wyborem. Czy znalazłby się jeszcze jakiś inny powód?
Za Leahampton w głąb lądu rozpościera się płaska rolnicza okolica. Ogromne łąki, doskonale nadające się na lądowiska dla transportowców wojskowych lub na wysadzenie lotniczego desantu. Ale to samo dotyczyło wielu innych miejscowości w Anglii. Znajdowała się tu ponadto wielka fabryka chemiczna, w której — o czym należało pamiętać — pracował Karol von Deinim.
Karol von Deinim. Czy pasował do tego ogólnego obrazu? Aż za dobrze. Jak to podkreślił Grant, nie mógł być szefem wywiadu. Zwykłe kółko w maszynie. Nazbyt łatwo ściągnąłby na siebie podejrzenia, bezustannie groziło mu internowanie. Ale tymczasem mógł spokojnie wypełniać swoje zadania. Wspomniał Tuppence, że pracuje nad sposobami neutralizowania niektórych, gazów i nad znalezieniem środków odtruwających. Kryły się tu możliwości — możliwości, o jakich lepiej nie myśleć.
Karol, rozmyślał Tomasz, pokonując pewien wewnętrzny opór, jest członkiem wywiadu. Szkoda, bo polubił tego chłopca. No cóż, Karol pracował dla swojej ojczyzny, ryzykując życie. Tomasz umiał znaleźć w sobie szacunek dla takiego przeciwnika. Dołoży wszelkich starań, żeby go zdemaskować… a potem pluton egzekucyjny. Ale człowiek wie o tym, kiedy się decyduje na taką pracę.
Ludzie, którzy zdradzają swoją ojczyznę — ci budzili w nim wściekłość, niepohamowane pragnienie zemsty. Na Boga, dostanie ich w swoje ręce!
— No i w ten sposób wpadli mi w ręce — kończył major tryumfalnie. — Nieźle się spisałem, co?
— To najznakomitszy pomysł, o jakim kiedykolwiek w życiu zdarzyło mi się słyszeć — powiedział Tomasz bezwstydnie.
Pani Blenkensop czytała list napisany na cieniutkim zagranicznym papierze, ostemplowany przez cenzora.
Otóż list ten był bezpośrednim następstwem rozmowy telefonicznej z „panem Faradayem”.
— Ach, kochany Raymond — powiedziała z westchnieniem. — Taka byłam zadowolona, że jest aż w Egipcie, a teraz, jak się okazuje, czekają ich tam wielkie zmiany. Wszystko to jest naturalnie straszna tajemnica i on nic mi nie może napisać… tylko tyle, że plan jest rzeczywiście wspaniały i żebym się przygotowała na wielką niespodziankę w bardzo niedługim czasie. Taka jestem zadowolona, że wiem przynajmniej, dokąd ich przenoszą, ale prawdę powiedziawszy, nie bardzo rozumiem, dlaczego…
Major Bletchley chrząknął głośno.
— Tego nie wolno mu chyba pisać? — spytał.
Tuppence zaśmiała się przepraszająco i składając swój drogocenny list, objęła spojrzeniem domowników zebranych przy stole.
— Och, mamy swoje sposoby — powiedziała przebiegle. — Kochany Raymond pamięta, że jeśli tylko znam miejsce jego pobytu albo wiem, dokąd go przenoszą, jestem znacznie spokojniejsza. A trzeba państwu wiedzieć, że nasze sposoby porozumiewania się są bardzo proste. Właściwy ustęp w liście zaznaczony jest pewnym umówionym słowem, a początkowe litery następujących po nim słów dają nazwę miejscowości. Naturalnie w ten sposób układają się czasem zupełnie nieoczekiwane zdania, ale Raymond jest naprawdę bardzo pomysłowy. Dałabym głowę, że nikt tego nie zauważy.
Przy stole rozległ się szmer głosów. Chwila została znakomicie wybrana, przynajmniej raz się zdarzyło, że wszyscy jednocześnie przyszli na śniadanie.
Major Bletchley, mocno czerwony na twarzy, powiedział:
— Wybaczy pani, ale to diabelna nieostrożność. Niemcy niczego bardziej nie pragną, jak znać ruchy naszych wojsk i eskadr lotniczych.
— Ale ja przecież nikomu o tym nie mówię! — wykrzyknęła Tuppence. — Jestem bardzo, bardzo ostrożna.
— Niemniej jednak takie postępowanie jest wysoce nierozważne i pani syn gotów się kiedyś z tego powodu narazić na duże przykrości.
— Och, mam nadzieję, że nie — jęknęła Tuppence. — Jestem przecież jego matką. Matka ma prawo wiedzieć.
— W zupełności się z panią zgadzam — zagrzmiała pani O’Rourke. — Wiemy przecież, że żadna siła nie wydobyłaby z pani tych informacji.
— Ktoś może listy przeczytać — mruknął major.
— Nigdy nie zostawiam moich listów na wierzchu — powiedziała Tuppence z miną skrzywdzonej niewinności. — Trzymam je zawsze pod kluczem.
Major Bletchley potrząsnął głową, wyrażając w ten sposób powątpiewanie.
Poranek był mglisty, zimny wiatr wiał od morza. Tuppence znajdowała się zupełnie sama na odległym krańcu plaży.
Wyjęła z torebki dwa listy, które przed chwilą odebrała w mieście z małej agencji ogłoszeniowej.
Ponieważ były przeadresowane po raz drugi do niejakiej pani Soender upłynęło dość dużo czasu, zanim trafiły do jej rąk. Tuppence lubiła dokładnie zacierać za sob ślady. Jej dzieci przypuszczały, że przebywa u starej ciotki w Kornwalii.
Otworzyła pierwszy list.
Najdroższa Mateczko!
Mógłbym Ci opowiedzieć mnóstwo zabawnych rzeczy, ale mi nie wolno Myślę, że radzimy sobie tu i nieźle. Dziś przed śniadaniem mieliśmy na rozkładzie pięć niemieckich samolotów. W tej chwili wszystko trochę się pokręciło itp., ale w końcu będziemy górą.
To ich strzelanie z karabinów maszynowych do nieszczęsnych cywili na drogach doprowadza mnie do wściekłości. Na samą myśl o tym robi się nam wszystkim czerwono? przed oczami. Gus i Trundles każą Ci się kłaniać. Jak dotąd powodzi i im się dobrze.
Nie martw się o mnie. Czuję się doskonale. Za żadne skarby me wyrzekłbym się tej zabawy. Uściskkaj starą Rudą Marchew — czy Ministerstwo Wojny dało mu wreszcie j jakąś pracę?
Oczy Tuppence błyszczały podejrzanie, gdy kilkakrotnie odczytywała ten list.
Po chwili rozerwała drugą kopertę.
Kochana Mamo!
Jak się czuje ciotka Gracja? Dobrze? Jesteś wspaniała, ze to wytrzymujesz. Ja bym nie potrafiła. U mnie nic nowego. Pracę mam bardzo ciekawą, ale to wszystko taka tajemnica, że nic więcej nie mogę Ci napisać. W każdym razie wiem, że robię coś naprawdę pożytecznego Nie złość się, Maseczko, że Cię nie wzięli do żadnej służby — okropnie zabawne są te wszystkie starsze panie, uganiające się po mieście i zanudzające wszystkich, że koniecznie muszą pracować. Tak naprawdę potrzebni i są tylko ludzie młodzi i energiczni. Ciekawa jestem, jak sobie Ruda Marchew radzi w Szkocji. Przypuszczam, że jego praca to zwykłe wypełnianie blankietów. W każdym razie czuje się potrzebny, co mu daje pewnie mnóstwo zadowolenia.
Całuję cię najserdeczniej.
Debora.
Skończywszy czytać, Tuppence uśmiechała się przez chwilę. Potem złożyła i wygładziła listy ruchem pełnym miłości, następnie za pod osłoną falochronu przytknęła do nich zapałkę. Czekała, dopóki nie zmieniły się w popiół.
Wyjąwszy z torby wieczne pióro i mały blok papieru listowego, pisała szybko:
Langherne, Kornwalia
Najdroższa Deb!
Wojna wydaje się stąd czymś tak nieprawdopodobnie odległym! Niekiedy odnoszę wrażenie, że jej w ogóle nie ma. Bardzo mnie ucieszył Twój list i wiadomość, że masz tak ciekawą pracę.
Ciotka Gracja bardzo się posunęła, jej umysł działa coraz mniej sprawnie. Myślę, że jest zadowolona z mojego pobytu. Ciągle mówi o dawnych czasach i niekiedy mi się zdaje, że mnie bierze za moją matkę. Uprawiają tu obecnie więcej warzyw, nawet w rosarium posadzili kartofle. Pomagam trochę staremu Sikesowi, daje mi to uczucie, że jednak przydaję się na coś. Ojciec sprawia wrażenie trochę rozczarowanego, ale myślę, że masz rację. W gruncie rzeczy na pewno jest zadowolony, że robi cokolwiek.
Matka
Wzięła nową kartkę papieru:
Kochany Derku!
Twoje listy to dla mnie taka ulga. Przysyłaj często polowe kartki pocztowe, jeżeli nie masz czasu na pisanie.
Przyjechałam do Langherne i posiedzę teraz trochę u ciotki Gracji, która jest bardzo słaba. Mówi o Tobie, jak gdybyś miał siedem lat, a wczoraj dała mi dla Ciebie dziesięć szylingów.
Jestem wciąż poza nawiasem wojennego życia, nikt nie jest spragniony moich bezcennych usług. Zdumiewające! Jak Ci już pisałam, ojciec dostał zajęcie w Ministerstwie Zaopatrzenia. Przebywa gdzieś na północy kraju. Lepsze to niż nic, ale biedna stara Ruda Marchew chciała przecież czegoś innego. Przypuszczam, że musimy uderzyć w pokorę i zasiąść w dalszych miejscach na widowni, a wojnę pozostawić Wam, młodym głupcom.
Nie piszę „uważaj na siebie”, bo cała rzecz polega zdaje się na tym, żebyś robił coś wręcz odwrotnego. Ale nie bądź już takim zupełnym wariatem.
Całuję Cię mocno
Matka
Włożyła listy do kopert, zaadresowała je, nakleiła znaczki i w drodze powrotnej do Sans Souci wrzuciła do skrzynki.
Gdy znalazła się u stóp wzgórza, spostrzegła nieco wyżej na drodze dwie rozmawiające ze sobą osoby.
Stanęła jak wryta. W kobiecie poznała nieznajomą, spotkaną zaledwie przedwczoraj w pobliżu furtki Sans Souci. Rozmawiał z nią Karol von Deinim!
Tuppence stwierdziła z żalem, że nie ma gdzie się schować. Nie mogła podejść do nich niezauważona i podsłuchać rozmowy.
Co więcej, właśnie w tym momencie młody Niemiec odwrócił się i zobaczył ją. Pożegnał swoją towarzyszkę dość raptownie. Kobieta zaczęła schodzić szybko, ale zanim minęła Tuppence, przeszła na drugą stronę ulicy.
Karol von Deinim zaczekał na Tuppence.
Kiedy do niego podeszła, przywitał ją poważnym i grzecznym „dzień dobry”.
Tuppence powiedziała prędko:
— Jak osobliwy wygląd ma ta kobieta, z którą pan rozmawiał.
— A tak. Typ środkowoeuropejski. Jest Polką.
— Doprawdy? Czy to… pana znajoma?
Tuppence zadała to pytanie głosem, który imitował znakomicie badawczy ton ciotki Gracji z lat jej młodości.
Nie — chłodno odparł Karol. — Nigdy dotąd nie widziałem tej kobiety.
— Ach, tak. Zdawało mi się… — Tuppence zrobiła artystyczną pauzę.
— Pytała mnie tylko o drogę. Mówiłem z nią po niemiecku, bo zna bardzo słabo angielski.
— Rozumiem. Pewnie pytała pana o jakiś adres?
— Pytała mnie, czy nie znam tu w sąsiedztwie niejakiej pani Gottlieb. Odpowiedziałem, że nie znam, a ona na to, że pewnie pomyliła nazwę domu.
— Rozumiem — bąknęła Tuppence w zamyśleniu. Pan Rosenstein. Pani Gottlieb.
Rzuciła ukradkowe spojrzenie na Karola von Deinima. Szedł obok niej z twarzą zaciętą, stężałą.
Obca kobieta wydała jej się bardziej niż dotąd podejrzana. I Tuppence była niemal pewna, że gdy ich spostrzegła, kobieta i Karol rozmawiali już dobrą chwilę.
Karol von Deinim?
Karol i Sheila tamtego ranka. „Musisz być bardzo ostrożny…”
Tuppence powiedziała sobie w duchu: „Mam nadzieję… och, I mam nadzieję, że ci młodzi nie są w to wmieszani. Jestem sentymentalna… — myślała dalej. — Taka stara i wciąż sentymentalna!” Hitleryzm otumaniał młodych. Szpiedzy niemieccy według wszelkiego prawdopodobieństwa są młodzi. Karol i Sheila. Tomasz powiedział, że Sheila nie ma z tym nic wspólnego. Tak, ale Tomasz jest przecież mężczyzną, a Sheila to taka piękna dziewczyna. Jej piękność porywa i niepokoi.
Karol i Sheila, a za nimi zagadkowa osoba — pani Perenna. Pani Perenna, chwilami gadatliwa, zwykła sobie właścicielka pensjonatu, chwilami zaś, przez krótkie mgnienie oka, postać dziwnie tragiczna i pełna tłumionych namiętności.
Tuppence szła powoli po schodach do swojego pokoju.
Wczoraj wieczorem, zanim położyła się do łóżka, otworzyła długą szufladę biurka. Stało tam małe lakierowane pudełeczko zamknięte na lichy zamek. Tuppence włożyła rękawiczki, przekręciła kluczyk i w zamku i otworzyła pudełko. Wewnątrz znajdował się plik listów. Na wierzchu leżał list otrzymany tego ranka od „Raymonda”. Ostrożnie wyjęła zapisane arkusiki z koperty. Zagryzła wargi. Jeszcze dzisiaj rano była tam rzęsa umieszczona w zagięciu papieru. Teraz jej nie znalazła.
Podeszła do umywalni i wzięła małą buteleczkę z niewinnym napisem „Szary proszek” i z podanym na etykiecie sposobem stosowania.
Wprawnym ruchem posypała odrobiną proszku list i lśniącą powierzchnię pudełka.
Ani na jednym, ani na drugim nie znalazła odcisków palców.
Tuppence powtórnie kiwnęła głową, z wyrazem posępnego zadowolenia na twarzy.
Bo powinny się tu znajdować odciski palców — jej własne.
Można by posądzić służącą, że czytała listy ze zwykłej ciekawości, chociaż nie wydawało się to prawdopodobne; tym mniej prawdopodobne, że musiałaby zadać sobie trud znalezienia kluczyka pasującego do zamka.
Ale służąca nie pomyślałaby przecież o wytarciu odcisków palców.
Pani Perenna? Sheila? Może ktoś inny? W każdym razie ktoś, kto interesował się ruchami brytyjskich sił zbrojnych.
Plan kampanii naszkicowany przez Tuppence był w zasadzie bardzo prosty. Po pierwsze, należało przynajmniej z grubsza ocenić w poszczególnych wypadkach stopień prawdopodobieństwa i możliwości. Po drugie, przeprowadzić doświadczenie, które by ustaliło, czy w Sans Souci jest pensjonariusz zainteresowany ruchami wojsk, a jednocześnie ukrywający swoją ciekawość. Po trzecie, stwierdzić, kim jest ta osoba.
Właśnie nad trzecią operacją wojenną zastanawiała się Tuppence, leżąc w łóżku następnego ranka. Bieg jej myśli napotykał pewne przeszkody ze strony Betty Sprot, która wpadła w podskokach do pokoju, jeszcze zanim przyniesiono Tuppence filiżankę ciepłego płynu, znanego w Sans Souci pod nazwą herbaty.
Betty była ogromnie ożywiona i gadatliwa. Bardzo polubiła Tuppence. Teraz wdrapała się bezceremonialnie na łóżko i podsuwając jej pod nos straszliwie postrzępioną książeczkę z obrazkami, rozkazała krótko:
— Cytaj!
Tuppence posłusznie zaczęła czytać:
Gąsko, gąsko, gąsiorze,
Dokąd to śpieszycie?
Gąsko, gąsko, gąsiorze,
Czy wy mnie słyszycie?
Biegniemy na dół, biegniemy na górę,
Dostaniemy od naszej pani burę.
Betty turlała się po łóżku, wołając z zachwytem:
— Gól…lę, gól…lę, gól…lę! — A potem, gdy jej rozbawienie doszło do szczytu, wrzasnęła: — Na… dół! — i stoczyła się z łóżka na podłogę.
Betty powtarzała to wysoce interesujące zajęcie kilka razy, dopóki jej całkiem nie spowszedniało. Wtedy zaczęła się czołgać po podłodze i bawić bucikami Tuppence, jednocześnie z wielkim przejęciem gaworząc do siebie w swoim dziecinnym języku.
Zapomniawszy o dziecku, Tuppence oddała się rozmyślaniom o własnych sprawach. Zatrzymane w pamięci słowa dziecinnej pioosenki jakby z niej drwiły.
Gąsko, gąsko, gąsiorze,
Dokąd to śpieszycie?
To prawda, dokąd? Gęsią jest ona, gąsiorem Tomasz. W każdym razie takie sprawiają wrażenie. Tuppence miała dla pani Blenkensop, uczucie najszczerszej pogardy. Pan Meadowes był już trochę lepszy — nudny, strasznie brytyjski, pozbawiony wyobraźni, wprost nieprawdopodobnie głupi. Tuppence była przekonana, że oboje pasują doskonale do ogólnego tła Sans Souci. Tacy właśnie ludzie tu przyjeżdżali.
Mimo to bezustannie trzeba się mieć na baczności, o potknięcie nietrudno. Raz strzeliła już głupstwo — nic specjalnie ważnego, ale zrozumiała wtedy, jak bardzo musi się pilnować. Taki łatwy sposób nawiązania dobrych stosunków: osoba niedoświadczona w robocie na drutach prosi o wskazówki. Ale któregoś dnia zapomniała o tym i jej palce same zaczęły się poruszać ze sprawnością, jaką daje długoletnie doświadczenie, druty zadźwięczały rytmicznie. Zauważyła to pani O’Rourke. Teraz Tuppence wybrała pośrednią drogę: nie była ani tak niezdarna jak na początku, ani tak szybka, jakby naprawdę mogła.
— Ag… puch… bach? — spytała nagle Betty. — Ag… puch… bach? — powtórzyła.
— Ślicznie, kochanie — odparła Tuppence w roztargnieniu. — Po prostu cudownie.
Betty, zadowolona, zaczęła znów gaworzyć cichutko.
Następne posunięcie, rozmyślała Tuppence, nie będzie trudne. Naturalnie za zgodą i z pomocą Tomasza. Ułożyła już sobie dokładny plan.
Czas szybko upływał jej na tych rozmyślaniach. Nagle do pokoju wpadła zadyszana pani Sprot.
— Ach, jest tutaj! — zawołała na widok Betty. — Nie miałam pojęcia, gdzie ona się podziała. Betty, ty niedobre dziecko! Tak mi przykro, proszę pani!
Tuppence usiadła na łóżku. Betty przyglądała się swojemu dziełu z miną aniołka.
Wyjęła sznurowadła z bucików Tuppence i włożyła je do szklanki z wodą. Teraz uszczęśliwiona mieszała wodę paluszkiem.
Tuppence roześmiała się, nie chcąc nawet słuchać przeprosin pani Sprot.
— Jakie to zabawne! Niech się pani nie martwi. Sznurowadłom nic się nie stało. To moja wina. Powinnam była na nią uważać. Ale zachowywała się tak spokojnie…
— A właśnie — rzekła z westchnieniem pani Sprot. Kiedy dzieci są spokojne, jest to zwykle zły znak. Zaraz przyniosę pani inne sznurowadła.
— Proszę się nie kłopotać — uspokajała ją Tuppence. — Te wyschną i będą dobre.
Gdy pani Sprot i Betty wyszły, Tuppence wstała, aby zrealizować swój plan.
Tomasz spojrzał trochę nieufnie na paczuszkę, którą mu wręczyła Tuppence.
— To jest właśnie to? — spytał.
— Tak — odparła. — Uważaj. Nie obsyp się tym przypadkiem.
— Z pewnością tego nie zrobię. Co to za paskudztwo?
— Asafetyda — wyjaśniła Tuppence. — Szczypta tego proszku zdołałaby ochłodzić zapał najgorętszego wielbiciela, mówiąc stylem ogłoszeń.
— Kataru można dostać! — mruknął Tomasz. Wkrótce po tej rozmowie wydarzyło się mnóstwo rzeczy. Po pierwsze — dziwny zapach w pokoju pana Meadowesa.
Pan Meadowes, który nie należał bynajmniej do osób narzekających z byle powodu, najpierw napomykał o tym delikatnie, potem ze wzrastającą stanowczością.
Wezwano na naradę panią Perenna. Mimo mocnego postanowienia, że nie ustąpi, musiała jednak przyznać, że w pokoju coś pachnie, i to w sposób bardzo nieprzyjemny. Podsunęła myśl, że może kurek od gazu przy kominku jest nieszczelny.
Tomasz pochylił się i z powątpiewaniem pociągając nosem oświadczył, że według niego zapach nie stąd się wydziela. Ani spod podłogi. On osobiście jest przekonany, że to zdechły szczur.
Pani Perenna odparła, że owszem, słyszała o takich wypadkach, ale jednocześnie zapewniła Tomasza, że w Sans Souci nie ma szczurów. Co najwyżej mogłaby to być mysz, aczkolwiek ona nigdy nie widziała w tym domu myszy.
Pan Meadowes z ogromną stanowczością stwierdził, że sądząc po zapachu, musi to być co najmniej szczur, i z jeszcze większą stanowczością oznajmił, że dopóki sprawa nie zostanie pomyślnie rozwiązana, nie spędzi w tym pokoju ani jednej nocy więcej. Raczej poprosi panią Perenna o zmianę pokoju.
Pani Perenna odparła, że właśnie miała zamiar to zaproponować. Co prawda, jedyny wolny pokój jest mały i pozbawiony niestety widoku na morze, ale jeżeli to panu Meadowesowi nie przeszkadza…
Panu Meadowesowi bynajmniej to nie przeszkadzało. Jedynym jego pragnieniem było uwolnić się od wstrętnego zapachu. Wobec tego pani Perenna zaprowadziła go do maleńkiej sypialni, której drzwi — tak się dziwnie składało — znajdowały się naprzeciwko drzwi pokoju pani Blenkensop, i kazała głupkowatej Beatrycze z polipami w nosie przenieść rzeczy pana Meadowesa. Zapowiedziała, że sprowadzi „człowieka”, który zerwie podłogę i poszuka przyczyny zapachu.
Gdy podjęty został ten pierwszy krok, sprawy ułożyły się w sposób zadowalający.
Następnym wydarzeniem była gorączka sienna pana Meadowesa. Tak to przynajmniej on sam nazwał na początku. Później przyznał się z pewnym ociąganiem, że kto wie, czy się jednak nie zaziębił. Kichał raz po raz, oczy zachodziły mu łzami. Jeżeli nawet z jego dużej jedwabnej chustki do nosa ulatniał się i rozchodził na wietrze leciutki zapach surowej cebuli, nikt tego nie zauważył, bo tłumiła go potężna dawka wody kolońskiej.
W końcu katar wziął górę nad biednym panem Meadowesem, który na jeden dzień wycofał się do łóżka. Tegoż dnia rano pani Blenkensop otrzymała list od Douglasa. Tak była tym wydarzeniem przejęta, że każdy w Sans Souci chcąc nie chcąc musiał o nim słyszeć. Mówiła, że list szczęśliwie uniknął cenzury, ponieważ przywiózł go udający się na urlop przyjaciel Douglasa. Dzięki temu Douglas mógł pisać zupełnie swobodnie.
— I dopiero teraz zrozumiałam — mówiła pani Blenkensop z miną osoby wtajemniczonej — jak mało w gruncie rzeczy wiemy o tym, co się naprawdę dzieje.
Po śniadaniu poszła do siebie na górę, otworzyła lakierowane pudełko i włożyła list do środka. Między kartkami znajdowała się niewidoczna drobina pudru ryżowego. Tuppence zamknęła pudełko, mocno przyciskając palcem wieczko.
Wychodząc z pokoju, zakasłała, a wtedy z przeciwka odezwało się kichnięcie będące istnym majstersztykiem kunsztu aktorskiego.
Tuppence uśmiechnęła się i zeszła na dół.
Już przedtem rozgłosiła, że wybiera się na jeden dzień do Londynu, aby porozmawiać z adwokatem o interesach i załatwić kilka sprawunków.
Teraz zebrani w hallu domownicy życzyli jej szczęśliwej drogi i powierzali rozmaite zlecenia, zastrzegając, jak to zwykle w takich wypadkach: „Naturalnie, jeśli pani zdąży…”
Major Bletchley trzymał się z daleka od tej kobiecej gadaniny. Czytał gazetę, wypowiadając na głos stosowne komentarze..
— Świnie ci Niemcy — mówił. — Ostrzeliwują z karabinów maszynowych bezbronną ludność na drogach. Bydlęta. Niechbym tylko ja mógł decydować…
Gdy Tuppence wychodziła, major opisywał szeroko własny plan działania, gdyby dowództwo znajdowało się w jego ręku.
Nadkładając drogi, Tuppence szła przez ogród. Chciała spytać Betty, co ma jej przywieźć z Londynu.
Trzymając w obu rozgrzanych rączkach ślimaka, Betty pokrzykiwała głośno i radośnie. Na propozycję:
— Może pluszowego kotka? Książkę z obrazkami? Kredki? — Betty odparła stanowczo:
— Betty lysować. — I w ten sposób kolorowe kredki wpisane zostały na listę zakupów przygotowaną przez Tuppence.
Idąc ścieżką w głębi ogrodu z zamiarem wydostania się tamtędy na drogę, Tuppence spotkała niespodziewanie Karola von Deinima. Stał oparty o mur. Ręce miał zaciśnięte, a kiedy podeszła bliżej, obrócił do niej twarz, która, tak zwykle pozbawiona wyrazu, tym razem wykrzywiona była cierpieniem.
Tuppence mimo woli przystanęła i spytała:
— Czy coś się stało?
— O tak. Bardzo dużo się stało — głos von Deinima brzmiał chrapliwie i nienaturalnie. — Jeśli dobrze pamiętam, mówi się u was, że jakaś rzecz może nie być ani rybą, ani rakiem. Prawda?
Tuppence kiwnęła głową.
Karol von Deinim ciągnął z goryczą w głosie:
— To powiedzenie odnosi się do mnie. Już nie mogę dalej, po prostu nie mogę. Myślę, że lepiej byłoby skończyć z tym wszystkim.
— Co pan chce przez to powiedzieć?
— Okazywała mi pani życzliwość — odpowiedział von Deinim. — Myślę, że pani zrozumie. Niesprawiedliwość i okrucieństwo wygnały mnie z mojego kraju. Miałem nadzieję, że w Anglii znajdę wolność. Nienawidziłem hitlerowskich Niemiec. Mimo to nie przestałem być Niemcem. I nic tego faktu nie zmieni.
Tuppence wyszeptała:
— Spotykają pana różne przykrości, rozumiem…
— Nie o to idzie. Mówię pani: jestem Niemcem. Niemcy nadal są dla mnie ojczyzną. Czytam o bombardowaniu niemieckich miast, o tym, jak padają na froncie niemieccy żołnierze, o strącaniu niemieckich samolotów — to przecież moi rodacy umierają. Kiedy ten stary narwany major czyta gazetę, kiedy wykrzykuje „te świnie”, robi mi się czerwono przed oczami. Nie mogę tego znieść.
Po chwili już spokojnie dodał:
— I dlatego myślę, że może będzie lepiej skończyć z tym wszystkim. Tak, skończyć z tym…
Tuppence chwyciła go energicznie za ramię.
— Brednie! — powiedziała ostro. — Rozumiem, że pan to odczuwa w taki właśnie sposób. Z każdym byłoby podobnie. Ale musi pan jakoś nad sobą zapanować.
— Wolałbym, żeby mnie internowali. Byłoby mi wtedy lżej.
— Tak, prawdopodobnie byłoby panu lżej. Ale teraz ma pan pożyteczną robotę, tak przynajmniej słyszałam. Pożyteczną nie tylko dla Anglii, ale dla całej ludzkości. Prowadzi pan prace badawcze nad sposobami unieszkodliwiania pewnych gazów, prawda?
Twarz młodego Niemca rozjaśniła się trochę.
— Tak. Mam już niezłe rezultaty. Jest to proces nieskomplikowany, tani i przy tym bardzo łatwy do zastosowania.
— Nad takimi zagadnieniami warto pracować — powiedziała Tuppence. — Warto pracować nad wszystkim, co zmniejsza cierpienia, i nad wszystkim, co buduje, a nie niszczy. To przecież naturalne, że obrzucamy naszych przeciwników niezbyt miłymi epitetami. Oni robią to samo. Istnieją setki takich majorów Bletchleyów z pianą na ustach. Ja także nienawidzę Niemców. Kiedy myślę: „Niemcy”, nie ma we mnie nic prócz nienawiści. Ale kiedy pomyślę o poszczególnych ludziach, o matce, która czeka niecierpliwie na wiadomość o synu, o młodych chłopcach, opuszczających domy i jadących na front, o wieśniakach, sprzątających zboże z pola, o właścicielach małych sklepików i innych sympatycznych Niemcach, których znam, moje uczucia są zupełnie inne. Wiem, że to tacy sami ludzie jak my i że czują tak jak my. I to jedynie jest ważne. Tamto jest tylko maską nałożoną na czas wojny, jest jednym z elementów wojny, prawdopodobnie niezbędnym, ale nietrwałym.
Gdy to mówiła, przypomniały jej się — jak niedawno Tomaszowi — słowa siostry Cavell. „Patriotyzm to jeszcze nie wszystko. Muszę wyzbyć się nienawiści”.
To powiedzenie gorącej patriotki było dla nich obojga wyrazem najczystszego poświęcenia.
Karol von Deinim pocałował ją w rękę. Powiedział:
— Dziękuję. Pani słowa były prawdziwe i piękne. Dodadzą mi siły. „O Boże — myślała Tuppence, schodząc drogą do miasteczka. — Czy to nie pech, żeby człowiek, którego najbardziej tu polubiłam, musiał być akurat Niemcem? Przez to wszystko wydaje się takie zwariowane”.
Tuppence była niezwykle dokładna. Chociaż wcale nie miała ochoty jechać do Londynu, uważała, że musi zrobić to, co zapowiedziała. Gdyby się wyprawiła na całodzienną wycieczkę w okolice, mógłby ją ktoś zobaczyć i donieść o tym do Sans Souci.
Nie, pani Blenkensop powiedziała, że jedzie do Londynu, wobec tego pani Blenkensop pojedzie do Londynu.
Kupiła bilet powrotny trzeciej klasy i kiedy odchodziła od okienka, natknęła się na Sheilę Perenna.
— Dzień dobry — zawołała Sheila. — Dokąd pani jedzie? Przyszłam dowiedzieć się o paczkę, która gdzieś zaginęła.
Tuppence zwierzyła jej się ze swoich projektów.
— Ach, naturalnie — powiedziała Sheila niedbale. — Przypominam sobie, że pani coś o tym wspominała, ale nie wiedziałam, że to akurat dziś pani wyjeżdża. Odprowadzę panią do pociągu.
Sheila była tego dnia niezwykle ożywiona. Nie sprawiała wrażenia ani zniecierpliwionej, ani nachmurzonej. Mówiła w miły sposób o drobiazgach życia codziennego w Sans Souci. Bawiła Tuppence rozmową, dopóki pociąg nie ruszył ze stacji.
Tuppence pomachała jej ręką, przez chwilę spoglądała za malejącą postacią dziewczyny, potem zaś siadła w kącie przedziału i oddała się poważnym rozmyślaniom.
Czy to tylko przypadek, że Sheila przyszła na dworzec o tej właśnie porze? A może jest to raczej dowód skrupulatności wroga? Może pani Perenna chciała się upewnić, czy gadatliwa pani Blenkensop naprawdę pojechała do Londynu?
Na to właśnie wyglądało. Dopiero nazajutrz udało się Tuppence odbyć rozmowę z Tomaszem. Postanowili nie porozumiewać się nigdy pod dachem Sans Souci.
Pani Blenkensop spotkała pana Meadowesa, gdy wykurowawszy się już trochę z kataru, odbywał niemęczącą przechadzkę nad brzegiem morza. Usiedli na ławce.
— No i co? — spytała.
Tomasz pokiwał głową. Minę miał bardzo niewyraźną.
— Hm… — mruknął. — Mam ci coś do powiedzenia. Boże, co za dzień! Z okiem przy szparze w drzwiach, bez chwili odpoczynku. Kark mi zupełnie zesztywniał.
— Mniejsza o twój kark — powiedziała Tuppence bez cienia współczucia. — Mów.
— Najpierw weszły pokojówki i sprzątały — zaczął Tomasz. — Potem zjawiła się pani Perenna, ale jeszcze zanim one wyszły, i zrobiła im o coś piekło. I raz wpadła Betty po pluszowego pieska.
— Dobrze, dobrze. I nikt więcej?
— Owszem, jeszcze jedna osoba — powiedział wolno Tomasz. — Kto?
— Karol von Deinim.
— Och… — Tuppence poczuła przykre ukłucie w sercu. A więc mimo wszystko… — Kiedy? — spytała.
— Podczas obiadu. Wyszedł przed innymi ze stołowego, wstąpił na chwilę do siebie, a potem przemknął się przez korytarz do twojego pokoju. Był tam z piętnaście minut.
Tomasz umilkł.
— Myślę, że sprawa jest jasna? — spytał po chwili. Tuppence kiwnęła głową.
Tak, sprawa była najzupełniej jasna. Karol von Deinim mógł mieć tylko jeden jedyny powód do tego, żeby przebywać w pokoju pani Blenkensop przez piętnaście minut. „Swoją drogą, wspaniały aktor z tego von Deinima” — pomyślała Tuppence…
Jego poranne zwierzenia brzmiały tak szczerze. Cóż, w pewnym stopniu mogły być szczere. Umiejętnie dozowana prawda jest warunkiem udanego kłamstwa. Karol von Deinim to patriota, szpieg wrogiego kraju pracujący dla swojej ojczyzny. Można go za to szanować. Ale trzeba — zniszczyć.
— Tak mi przykro — powiedziała z wahaniem.
— Mnie też — dorzucił Tomasz. — To miły chłopak. Tuppence wyszeptała:
— Oboje moglibyśmy robić to samo w Niemczech. Tomasz kiwnął głową. Tuppence ciągnęła dalej:
— A więc wiemy mniej więcej, jak się przedstawia sytuacja. Karol von Deinim pracuje z Sheilą i panią Perenna. Przypuszczalnie pani Perenna jest główną sprężyną. Mamy jeszcze tę cudzoziemkę, z którą von Deinim wczoraj rozmawiał. Tak czy inaczej, musi być w tę sprawę wplątana.
— I co teraz? — spytał Tomasz.
— Trzeba będzie przetrząsnąć pokój pani Perenna. Może znajdzie się tam coś, co naprowadzi nas na ślad. A poza tym musimy ją mieć na oku, wybadać, dokąd chodzi i z kim się widuje. Sprowadźmy może Alberta.
Tomasz zastanowił się chwilę.
Wiele lat temu Albert, wówczas pikolak w jednym z londyńskich hoteli, stowarzyszył się z młodymi Beresfordami i dzielił z nimi przygody. Potem wstąpił do Tuppence i Tomasza na służbę i stanowił główną, a zarazem jedyną, podporę ich gospodarstwa. Przed sześciu mniej więcej laty ożenił się i teraz był pełnym godności właścicielem baru Pod Kaczką i Psem w jednej z południowych dzielnic Londynu.
Tuppence szybko mówiła dalej:
— Albert będzie uradowany. Ściągniemy go tu. Zamieszka w hoteliku przy stacji i będzie śledził panią Perenna, Sheilę i w ogóle każdego, kogo mu wskażemy.
— A co powie na to pani Albertowa? — spytał Tomasz.
— W zeszły poniedziałek wybierała się z dziećmi do swojej matki do Walii. Żeby uniknąć nalotów. Wszystko znakomicie się składa.
— Przyznaję, że to dobry pomysł. Gdyby któreś z nas zaczęło ją śledzić, zaraz by się to rzuciło w oczy. Albert jest wymarzony do tej roboty. A teraz jeszcze jedno — ciągnął Tomasz. — Myślę, że powinniśmy pilnować tej niby Polki, która kręciła się w pobliżu Sans Souci i rozmawiała z Deinimem. Mam wrażenie, że ona może nas zaprowadzić do drugiego końca szpiegowskiej organizacji, a o to nam przecież idzie.
— Tak, zgadzam się z tobą — rzekła Tuppence. — Ta kobieta przychodzi tu po rozkazy albo zabiera informacje. Jak ją zobaczymy następnym razem, któreś z nas będzie musiało pójść za nią i dowiedzieć się o niej czegoś bliższego.
— Wróćmy do pani Perenna. Chyba trzeba będzie przetrząsnąć nie tylko jej pokój, ale także sypialnię von Deinima?
— Nie myślę, że coś byś znalazł w jego pokoju. Jest przecież Niemcem i policja ma prawo w każdej chwili przeprowadzić u niego rewizję. Nie narażałby się na ryzyko przechowywania jakichś kompromitujących materiałów. Z panią Perenna sprawa nie będzie łatwa. Kiedy ona wychodzi, w domu często zostaje Sheila, no i ta wiecznie rozbiegana pani Sprot, i Betty, i pani O’Rourke przesiadująca ciągle w swoim pokoju. — Umilkła. — Pora obiadowa jest najlepsza — dodała po chwili.
— Pora, którą wybrał von Deinim — mruknął Tomasz.
— Tak. Może mnie rozboleć głowa i będę musiała pójść na górę. Nie, ktoś mógłby zechcieć się mną zaopiekować. Już wiem. Przed samym obiadem pójdę do siebie, nie mówiąc nic nikomu. Dopiero po obiedzie powiem, że mnie bolała głowa.
— Czy nie lepiej, żebym ja to zrobił? — zaproponował Tomasz. — Mój katar mógłby się jutro bez trudu odnowić.
— Myślę, że to raczej moja rola. Jeżeli mnie przyłapią, zawsze będę się mogła wytłumaczyć, że przyszłam po aspirynę czy coś takiego. Obecność mężczyzny w pokoju pani Perenna dałaby dużo więcej do myślenia.
— I nasunęłaby różne frywolne wnioski — uśmiechnął się Tomasz. Uśmiech na jego twarzy prędko przygasł. Tomasz miał teraz minę poważną i zatroskaną.
— Trzeba się będzie ostro wziąć do rzeczy, kochanie — powiedział. — Dzisiejsze wiadomości są wręcz fatalne. Musimy jak najprędzej z tym skończyć.
Tomasz poszedł dalej na spacer. Po drodze wstąpił na pocztę, połączył się z Grantem i zawiadomił go, że „ostatnia próba się powiodła, nasz przyjaciel K. jest w to niewątpliwie wmieszany”.
Następnie napisał list i wrzucił go do skrzynki. Koperta była zaadresowana do pana Alberta Batta, Kaczka i Pies, ulica Glamorgan, Londyn Kennington.
Wreszcie kupił tygodnik, głoszący na okładce, że informuje Anglików o tym, co się naprawdę wydarzy na świecie, i z niewinną miną ruszył w drogę powrotną do Sans Souci.
Po chwili z mijającego go dwuosobowego samochodu wychylił się komandor Haydock, wołając przyjaźnie:
— Dzień dobry, może pana podwieźć? Tomasz z wdzięcznością przyjął zaproszenie.
— Czytuje pan tę szmatę? — spytał Haydock, rzucając okiem na szkarłatną okładkę „Zakulisowych Wiadomości Tygodnia”.
Pan Meadowes zmieszał się nieznacznie, jak zresztą wszyscy czytelnicy tego periodyku, gdy im stawiano to pytanie.
— Straszna szmata — przyznał. — Ale widzi pan, oni czasami naprawdę chyba wiedzą, co się dzieje za kulisami polityki.
— A czasem znów się mylą — odparł Haydock.
— No, naturalnie.
— Prawda przedstawia się w ten sposób… — powiedział Haydock, wyminąwszy niezupełnie zgodnie z przepisami wysepkę wskazującą na ruch jednostronny i o włos uniknąwszy zderzenia z ogromną ciężarówką — prawda przedstawia się w ten sposób — powtórzył — że kiedy te łobuzy mają rację, wszyscy o tym pamiętamy, a kiedy się mylą, nikt na to nie zwraca uwagi.
— Czy myśli pan, że w tym, co mówią o zamiarze Stalina porozumienia się z nami, może być trochę prawdy?
— Marzenie ściętej głowy, drogi panie, czyste mrzonki — oznajmił komandor Haydock. — Rosjanie są i zawsze byli przewrotni. Wciąż powtarzam, że nie należy im ufać. Słyszałem, że pan chorował?
— Och, zwykła gorączka sienna. Łapie mnie co roku o tej porze.
— Ano racja, wiosna. Sam nigdy tego nie przechodziłem, ale mój przyjaciel chorował na gorączkę sienną. Co roku w czerwcu kładło go to paskudztwo na kilka dni do łóżka. Czuje się pan na tyle dobrze, że mógłby pan zagrać w golfa?
Tomasz odparł, że zagra jak najchętniej.
— Świetnie — ucieszył się Haydock. — Więc może jutro? Bo dzisiaj muszę iść na zebranie w sprawie tych spadochroniarzy, trzeba zorganizować ochotniczy oddział przeciwdesantowy. Świetny pomysł, moim zdaniem. Najwyższy czas, żebyśmy dali coś z siebie krajowi. Więc o szóstej?
— Dziękuję, chętnie.
— No to umowa stoi — komandor zahamował gwałtownie przed Sans Souci.
— Jak się miewa piękna Sheila? — spytał.
— Chyba dobrze. Rzadko ją widuję — rzekł Tomasz.
— Zakład, że nie tak często, jakby pan sobie tego życzył — Haydock zaśmiał się swoim głośnym, szczekliwym śmiechem. — Śliczna dziewczyna, ale diabelnie opryskliwa. Stanowczo za dużo przebywa w towarzystwie tego Niemiaszka. Moim zdaniem, takie postępowanie jest wysoce niepatriotyczne. Naturalnie, nic jej po takich antykach jak pan czy ja, ale dość jest przecież miłych młodych mężczyzn w naszym wojsku. Po co zadawać się z Niemcem? Przyznaję, że mnie to doprowadza do wściekłości.
— Niech pan uważa. Von Deinim właśnie się zbliża — ostrzegł Tomasz.
— Nie mam nic przeciwko temu, żeby mnie usłyszał. Nawet chciałbym, żeby usłyszał. Miałbym ochotę dać mu mocnego kopniaka. Każdy przyzwoity Niemiec walczy za ojczyznę, a nie chowa się po kątach, żeby z bliska nie powąchać prochu.
— W każdym razie — wtrącił Tomasz — o tego jednego Niemca mniej w razie inwazji na Anglię.
— Chce pan powiedzieć, że jest już tutaj? Ha, ha, ha! A to się panu udało. Co nie znaczy wcale, żebym wierzył w to głupie gadanie o inwazji. Nikt nas tu jeszcze nie napadł i nikt nie napadnie. Na szczęście mamy flotę.
Wypowiedziawszy tę krótką patriotyczną orację, komandor Haydock włączył ze zgrzytem bieg. Samochód szarpnął i zaczai piąć się pod górę do Jaskini Przemytników.
Tuppence znalazła się pod bramą Sans Souci za dwadzieścia minut druga. Ominęła podjazd i idąc ogrodem, weszła do domu przez otwarte drzwi saloniku. Z oddali docierał do niej zapach pieczeni po irlandzku, brzęk porcelany i szmer rozmów przy stole. Sans Souci było pochłonięte południowym posiłkiem.
Tuppence zaczekała przy drzwiach saloniku, aż pokojówka Marta przejdzie przez hali i zniknie w drzwiach jadalni. Wtedy w samych tylko pończochach pobiegła szybko na górę.
Wpadła do siebie, włożyła ranne pantofle z miękkiego filcu i przez korytarz przemknęła się do pokoju pani Perenna.
Gdy zamknąwszy za sobą drzwi, rozejrzała się po pokoju, opanowało ją uczucie niesmaku. Ach, przykra praca! Nie wybaczyłaby sobie nigdy, gdyby pani Perenna była tylko panią Perenna. Wdzierać się w cudze intymne sprawy…
Tuppence otrząsnęła się zapamiętanym z dzieciństwa ruchem zniecierpliwionego teriera. Przecież na świecie jest wojna!
Podeszła do toaletki.
Szybko i zręcznie przeszukała zawartość szufladek. Jedna z szuflad w wysokiej sekreterze była zamknięta na klucz. To przynajmniej zapowiadało się bardziej interesująco.
Tomasz otrzymał komplet narzędzi wraz z krótkim pouczeniem, jak się z nimi obchodzić. Z kolei przekazał Tuppence tę nowo nabytą wiedzę. Kilka zręcznych ruchów ręki — i zamek ustąpił.
W szufladzie znajdowała się kasetka na pieniądze, w niej dwadzieścia funtów w banknotach i trochę srebra, dalej pudełeczko z biżuterią i plik papierów. Te ostatnie najbardziej Tuppence interesowowały. Przejrzała je szybko, z konieczności dość powierzchownie. Nie miała czasu na dokładniejsze zbadanie ich treści.
Dokumenty dotyczące długu hipotecznego na Sans Souci, stan konta bankowego, korespondencja. Czas uciekał, Tuppence przerzucała pośpiesznie papiery, z bolesnym niemal skupieniem starając się pochwycić wzrokiem wszystko, co mogło mieć ukryte znaczenie. Dwa listy od przyjaciółki z Włoch, rozwlekłe, gadatliwej pozornie zupełnie niewinne. Ale czy naprawdę nic się w nich nie kryło? List od niejakiego Szymona Mortimera z Londynu, zwięzły, suchy list o tak obojętnej treści, że przechowywanie go wydało siej Tuppence podejrzane. Czy pan Mortimer nie jest przypadkiem kimś bardziej niebezpiecznym, niż to wynikało ze słów listu? I na samym spodzie wyblakłe litery na arkusikach podpisanych „Pat”‘ i zaczynających się od słów: „Jest to mój ostatni list do Ciebie, najdroższa Eileen…”
Och, nie, nie! Tuppence w żaden sposób nie potrafiłaby się zmusić do przeczytania tego listu. Złożyła go starannie, uporządkowała leżące na nim papiery i nagle zaniepokojona, wsunęła na miejsce szufladę, ale nie zdążyła jej zamknąć. Gdy pani Perenna zajrzała do pokoju, Tuppence stała obok umywalni i szukała czegoś bezradnie między buteleczkami na półce.
Pani Blenkensop zwróciła ku gospodyni zawstydzoną, ale jednocześnie zbolałą twarz.
— Och, niech mi pani daruje — wyjąkała. — Wróciłam do domu i z takim potwornym bólem głowy… pomyślałam, że chyba wezmę l aspirynę i położę się do łóżka, ale nie mogłam znaleźć moich proszków, więc pomyślałam, że się pani może nie pogniewa… wiedziałam, że pani ma aspirynę, bo wczoraj proponowała pani pannie Minton…
Pani Perenna weszła zamaszystym krokiem do pokoju. Gdy przemówiła, w głosie jej zadźwięczała ostra nuta.
— Ależ proszę bardzo, tylko dlaczego mi pani o tym nie powiedziała?
— Tak, naturalnie, powinnam się była do pani zwrócić. Ale wiedziałam, że wszyscy państwo siedzicie przy stole, a ja tak strasznie nie lubię sprawiać innym kłopotu swoją osobą…
Pani Perenna wyminęła Tuppence i dość gwałtownie zdjęła flakonik aspiryny z półki.
— Ile? — spytała krótko.
Pani Blenkensop wzięła trzy pastylki. Odprowadzona na samo miejsce przez panią Perenna, wróciła do swojego pokoju, gdzie energicznie odrzuciła propozycję worka gumowego z gorącą wodą.
Pani Perenna zachowała swój najcelniejszy strzał na chwilę rozstania.
— Pani przecież ma aspirynę. Sama widziałam — powiedziała.
Tuppence zawołała prędko:
— Och, mam, naturalnie. Wiem, że mam gdzieś cały flakonik i naprawdę strasznie się wstydzę, ale w żaden sposób nie mogłam go znaleźć.
Pani Perenna odezwała się, błysnąwszy dużymi, olśniewająco białymi zębami:
— Niechże pani nie wstaje aż do podwieczorku.
Wyszła i zamknęła za sobą drzwi. Tuppence odetchnęła głęboko. Leżała wyciągnięta nieruchomo na łóżku w obawie, że pani Perenna wróci.
Czy inni domownicy domyślali się czegoś? Te zęby takie duże i białe… „dlatego takie duże, żeby cię lepiej zjeść, Czerwony Kapturku”. Ilekroć Tuppence spostrzegła błysk zębów pani Perenna, przypominała jej się ta bajka. Ach, i jej ręce — takie wielkie, dziwnie okrutne z wyglądu.
Tuppence zdawało się, że pani Perenna przyjęła dość naturalnie jej obecność w pokoju. Ale później zorientuje się zapewne, że szufladka sekretery jest otwarta. Czy zacznie wtedy coś podejrzewać? Czy po prostu pomyśli, że przez nieuwagę sama zostawiła ją otwartą? To się przecież zdarza. Czy Tuppence zdołała tak ułożyć papiery, że wyglądają, jakby nie były ruszane?
Zresztą, jeżeli nawet pani Perenna zauważy, że coś nie jest w porządku, skłonna będzie raczej podejrzewać którąś ze służących niż „panią Blenkensop”. A gdyby mimo wszystko podejrzenia padły na „panią Blenkensop”, to czyż nie posądzi jej o zwykłą, acz niezbyt chwalebną ciekawość? Tuppence wiedziała, że bywają ludzie, wdzierający się bez skrupułów w cudze tajemnice.
Z drugiej jednak strony, jeżeli pani Perenna jest osławioną M, szpiegiem niemieckim, z pewnością ma się na baczności przed kontrwywiadem.
Czy cokolwiek w obejściu tej kobiety wskazywało na zbudzoną nagle czujność?
Zachowywała się najzupełniej naturalnie — tylko ta jedna, wypowiedziana z naciskiem, uwaga o aspirynie, którą widziała w pokoju Tuppence…
Tuppence poderwała się i usiadła w łóżku. Przypomniała sobie nagle, że jeszcze podczas rozpakowywania walizek wsunęła aspirynę wraz z buteleczką jodyny i flakonem pastylek miętowych na dno szuflady biurka.
A więc okazuje się, że nie jest w Sans Souci jedyną osobą myszkującą po cudzych sypialniach. Wyprzedziła ją pani Perenna.
Nazajutrz pani Sprot pojechała do Londynu.
Kilka jej uwag, wypuszczonych niczym balony próbne, znalazło natychmiast odzew w różnorodnych ofertach mieszkańców Sans Souci, którzy gotowi byli zaopiekować się Betty.
Kiedy pani Sprot wyszła z domu, obsypawszy Betty na pożegnanie ostatnimi zaklęciami, aby była „naprawdę grzeczną dziewczynką”, dziecko zostało pod opieką Tuppence, która zobowiązała się pełnić przy nim straż w godzinach przedpołudniowych.
— Bawić — powiedziała Betty. — Bawić chowanego.
Mówienie z każdym dniem przychodziło jej łatwiej, nabrała też zachwycającego zwyczaju przekrzywiania główki na bok, przy czym wpatrywała się w rozmówcę z czarującym uśmiechem i szeptała cichutko:
— Plosę, plosę…
Tuppence zamierzała pójść z nią na przechadzkę, ale padał gęsty deszcz, więc chwilowo usadowiły się obie w pokoju pani Sprot. Betty natychmiast zaprowadziła Tuppence do najniższej szuflady sekretery, gdzie chowano jej zabawki.
— Będziemy chować Bonza? — spytała Tuppence.
Ale Betty zmieniła już tymczasem postanowienie i zażądała stanowczo:
— Cytaj!
Tuppence wyjęła stojącą na brzegu półki zniszczoną książeczkę. Widząc to, Betty zaczęła piszczeć przeraźliwie:
— Nie, nie! Bzydkie… niedoble… be!
Tuppence spojrzała zdziwiona najpierw na dziecko, potem na książeczkę. Był to „Mały Jack Horner” w kolorowym wydaniu.
— Czy Jack był niedobrym chłopczykiem, ponieważ wyciągnął pióro? — spytała.
— Be! — powtórzyła Betty z naciskiem. I zdobywając się na ogromny wysiłek, dodała: — Obzy…dliwe!
Wyrwała Tuppence książeczkę, wsunęła ją na dawne miejsce i wyciągnęła z drugiego końca półki identyczny egzemplarz.
— C…cysty, ładny Dzekholnel — oznajmiła, uśmiechając się radośnie.
Tuppence zrozumiała, że zniszczone i brudne książeczki zastąpione zostały nowymi. Ubawiło ją to odkrycie. Pomyślała, że widocznie pani Sprot należy do gatunku tak zwanych „higienicznych matek”, które śmiertelnie boją się bakterii i zanieczyszczonego jedzenia, a zwłaszcza wpadają w panikę, kiedy dziecko włoży do buzi brudną zabawkę.
Wychowana w swobodnej atmosferze wiejskiego probostwa Tuppence odnosiła się pogardliwie do przesadnych wymagań higieny i wychowywała swoje własne dzieci w taki sposób, aby się mogły zetknąć z „rozsądną” — jak to nazywała — ilością brudu. Jednakże teraz wzięła posłusznie czysty egzemplarz „Jacka Homera” i czytała dziecku powiastkę, opatrując ją stosownymi komentarzami. Betty wykrzykiwała: „To Dzek! To piólo! Cias…to!”, wskazując jednocześnie te niezmiennie interesujące obiekty paluszkiem tak brudnym, iż należało się spodziewać, że również ten nowy egzemplarz powędruje niedługo na śmietnik. Następnie Tuppence odczytała „Gąsko, gąsko, gąsiorze” i powiastkę „O staruszce, co mieszkała w bucie”, po czym Betty schowała książeczki, Tuppence zaś ku jej wielkiej radości strasznie długo nie mogła ich znaleźć. I tak prędko minął ranek.
Po obiedzie Betty poszła spać, a pani O’Rourke zaprosiła Tuppence do siebie na pogawędkę.
W pokoju pani O’Rourke panował nieład, powietrze zaś przesycone było zapachem mięty i stęchłego ciasta z niewielkim dodatkiem naftaliny. Na każdym stole i stoliku stały fotografie dzieci i wnucząt z bocznej linii. Takie zatrzęsienie było tych fotografii, iż Tuppence odnosiła wrażenie, że spogląda na naturalistyczne dekoracje sztuki z późnowiktoriańskiego okresu.
— Wspaniale umie się pani bawić z dziećmi — powiedziała serdecznie pani O’Rourke.
— Och, nic dziwnego — odparła Tuppence. — Przecież moja dwójka…
— Jak to dwójka? — przerwała szybko pani O’Rourke. — Jeżeli dobrze zrozumiałam, ma pani trzech, synów?
— Naturalnie, trzech — wyjaśniła Tuppence. — Ale różnica wieku między dwoma jest bardzo mała, tak że mówiąc o dwóch, miałam po prostu na myśli czas przy nich spędzony.
— Ach, rozumiem. Proszę, niechże się pani rozgości. Tuppence usiadła posłusznie, wyrzucając sobie w duchu, że w obecności pani O’Rourke czuje się zawsze tak nieswojo. Podobnych uczuć musieli doświadczać Jaś i Małgosia, kiedy przyjąwszy zaproszenie, wchodzili do chatki czarownicy.
— A teraz proszę mi powiedzieć — zwróciła się do niej pani O’Rourke — co pani myśli o Sans Souci?
Tuppence rozpoczęła mowę pochwalną o dość zaskakującej obfitości słów, lecz pani O’Rourke przerwała jej bezceremonialnie.
— Pytam panią o coś zupełnie innego. Czy Sans Souci nie wydaje się pani trochę, hm… dziwne?
— Dziwne? Ależ bynajmniej.
— I pani Perenna też nie wydaje się pani dziwna? Nie zaprzeczy pani jednak, że ona panią ciekawi. Nieraz widziałam, jak ją pani obserwuje.
Tuppence zaczerwieniła się.
— A bo… bo to taka interesująca kobieta — wyjąkała.
— Ani trochę — oświadczyła stanowczo pani O’Rourke. — Jest sobie najpospolitszą kobietą w świecie… naturalnie, jeżeli jest naprawdę taka, za jaką by chciała uchodzić. Ale może nie jest. Czy to przychodzi pani czasem do głowy?
— Doprawdy nie wiem, o czym pani mówi…
— Czy zastanawiała się pani kiedykolwiek nad tym, że można by to samo powiedzieć o każdym z nas? Że jesteśmy inni, niż się wydajemy na pozór? Na przykład taki pan Meadowes. To zaskakujący człowiek. Niekiedy dałabym głowę, że jest typowym Anglikiem, głupim i ograniczonym, a kiedy indziej znów usłyszę jakieś jego słowo czy pochwycę spojrzenie, które dowodzi czegoś wręcz przeciwnego. Dziwne. Co?
Tuppence odpowiedziała bardzo stanowczo:
— Och, moim zdaniem pan Meadowes jest strasznie angielski.
— Są jeszcze inni. Może pani zgaduje, kogo mam na myśli?
Tuppence potrząsnęła głową.
— Jeden z inicjałów tej osoby to litera „S” — poddała zachęcająco pani O’Rourke i pokiwała głową.
W nagłym odruchu gniewu, pod wpływem niejasnego impulsu, który kazał jej chronić coś, co jest młode i bezbronne, Tuppence powiedziała ostro:
— Sheila przeżywa okres buntu. To rzecz normalna w tym wieku.
Pani O’Rourke kiwała głową długo i miarowo, jak otyły mandaryn z porcelany, stojący na półce nad kominkiem w pokoju ciotki Gracji, którego Tuppence zapamiętała z dzieciństwa. Kąciki jej ust uniosły się w szerokim uśmiechu. Powiedziała cicho:
— Może pani tego nie wie, ale panna Minton ma na imię Sara.
— Och! — W głosie Tuppence słychać było zdumienie. — Czy pani miała na myśli pannę Minton?
— Nie — odparła krótko pani O’Rourke.
Tuppence odwróciła głowę i zaczęła wyglądać przez okno.
Dziwne, jak ta stara kobieta na nią oddziaływa, roztaczając wokół siebie atmosferę niepokoju i lęku. „Mam takie uczucie — myślała — jakbym była myszą, którą kot trzyma między łapami…”
Ta ogromna, uśmiechająca się, majestatyczna kobieta siedzi tam, bez mała mrucząc jak dobrotliwy kot — a przecież jednocześnie słychać stuk łap bawiących się czymś, czego mimo dobrotliwego mruczenia nie zamierza puścić wolno…
„Ach, nonsens, bzdura! Wmawiam w siebie to wszystko” — pomyślała Tuppence, spoglądając w ogród. Deszcz ustał, słychać było cichy szmer kropel, spadających z drzew.
„Nie, to nie jest tylko moje przywidzenie. Nie należę do osób o chorobliwej, wybujałej wyobraźni. Jest tu coś… kryje się gdzieś jakieś zło. Gdybym mogła tylko zrozumieć…”
Nie dokończyła myśli.
Krzaki w głębi ogrodu drgnęły lekko, w szparze między gałązkami ukazała się czyjaś twarz, czyjeś oczy spojrzały ukradkiem na dom. Tuppence poznała twarz cudzoziemki, z którą przed kilkoma dniami Karol von Deinim rozmawiał na drodze.
Oczy kobiety tak były martwe, twarz tak nieruchoma, że niemal pozbawiona cech człowieczeństwa. Wpatrywała się bez zmrużenia powiek w okna Sans Souci. Twarz bez wyrazu, a jednak… tak, niewątpliwie czaiła się w niej jakaś groźba. Nieruchoma, nieprzenikniona maska, pod którą kryły się jakieś siły wrogie, obce Sans Souci i atmosferze banalności życia w angielskim pensjonacie.
Myśli te niczym błyskawica przemknęły Tuppence przez głowę. Odwróciwszy się od okna, wymamrotała jakieś usprawiedliwienie, wybiegła z pokoju pani O’Rourke, potem na dół po schodach, przez hali i do drzwi frontowych.
Skręciła w prawo i boczną alejką ogrodu pobiegła do miejsca, gdzie przed chwilą widziała twarz kobiety. Nie było tam nikogo. Weszła w krzaki i przez żywopłot wydostała się na drogę. Spojrzała w dół wzgórza, w górę. Żywego ducha. Gdzie mogła się podziać kobieta?
Tuppence wróciła zdenerwowana do ogrodu. Czy to możliwe, że jej się to wszystko przywidziało? Nie, kobieta była tu przed chwilą.
Nie dając za wygraną, obeszła dokoła ogród, zaglądając za każdy krzak. Przemoczyła buty, ale kobiety nie znalazła. Wróciła do domu z niejasnym przeczuciem czegoś złego — mglistym, bezkształtnym lękiem przed czymś, co ma się zdarzyć.
Nie domyślała się, nie zdołałaby nigdy odgadnąć, jakie miało być to zdarzenie.
Rozpogodziło się, więc panna Minton ubrała Betty, postanawiając wziąć ją na spacer. Miały pójść do miasteczka i kupić celuloidową kaczkę, która pływałaby w wanience Betty.
Podniecone myślą o sprawunku dziecko tak się rozbrykało, że tylko z największym trudem zdołano wsunąć małe rączki w rękawy wełnianego sweterka. Gdy wychodziły, Betty wykrzykiwała:
— Kupikaczke! Kupikaczke! Betty kąpi! — znajdując ogromną przyjemność w głośnym stwierdzaniu tych niezmiernie ważnych faktów.
Dwie skrzyżowane zapałki, porzucone niedbale na marmurowym stole w hallu, poinformowały Tuppence, że pan Meadowes poświęcił popołudnie na śledzenie pani Perenna. Tuppence weszła do saloniku, gdzie siedzieli państwo Cayley.
Pan Cayley był wyraźnie poirytowany. Tłumaczył, że przyjechał do Leahampton w poszukiwaniu ciszy i spokoju, a jak tu marzyć o ciszy i spokoju, kiedy w domu jest dziecko? Od rana do nocy hałasuje, piszczy, wrzeszczy, skacze, tupie…
Pani Cayley wyjąkała pojednawczo, że Betty to naprawdę przemiłe maleństwo, ale jej uwaga przyjęta została nieprzychylnie.
— Zapewne, zapewne — warknął pan Cayley, wyciągając długą i chudą szyję. — Ale matka powinna ją krócej trzymać. Należy się liczyć z otoczeniem. Z ludźmi chorymi, z ludźmi wyczerpanymi nerwowo, którym potrzebny jest odpoczynek.
— Nie jest tak łatwo zmusić do spokoju dziecko w tym wieku — powiedziała Tuppence. — Byłoby to sprzeczne z naturą. Gdyby maleństwo zachowywało się spokojnie, należałoby przypuszczać, że coś mu dolega.
— Nonsens, czysty nonsens — burczał pan Cayley. Zwariowane nowoczesne poglądy. Pozwalanie dzieciom na wszystko, na co mają ochotę. Matka powinna zmusić dziecko, żeby siedziało spokojnie i… bawiło się lalką albo czytało… albo coś w tym rodzaju.
— Betty niedawno skończyła dwa lata — odparła Tuppence z uśmiechem — więc nie może pan od niej wymagać, żeby umiała czytać.
— W każdym razie coś trzeba zrobić. Rozmówię się z panią Perenna. Dziecko wyśpiewywało dziś od samego rana — zaczęło śpiewać w łóżku jeszcze przed siódmą. Miałem bardzo kiepską noc i zdrzemnąłem się dopiero nad ranem, ale te hałasy naturalnie mnie obudziły.
— Bo dla mojego męża, proszę pani, sen jest bardzo ważny — wtrąciła z przejęciem pani Cayley. — Doktor tak powiedział.
— Powinien pan był pojechać do sanatorium — rzekła Tuppence.
— Tego rodzaju zakłady, droga pani — oświadczył gniewnie pan Cayley — są dla kieszeni wręcz rujnujące, a ponadto ich atmosfera jest dla mnie niewłaściwa. Bezustannie przywodzi na myśl chorobę, co znów z kolei oddziaływa w sposób niekorzystny na moją podświadomość.
— Doktor zalecił wesołe towarzystwo — podsunęła usłużnie pani Cayley. — Normalne życie. Uważał, że lepiej będzie, jeżeli pojedziemy do pensjonatu, niż gdybyśmy wynajęli tu gdzieś umeblowane mieszkanie. Chodziło mu o to, żeby mój mąż nie ulegał melancholijnym nastrojom i mógł otrząsnąć się z apatii dzięki wymianie myśli z innymi pensjonariuszami.
O ile Tuppence było wiadomo, dyskusje z panem Cayleyem polegały na tym, że recytował długą listę swoich chorób i ich symptomów, sama zaś wymiana myśli ograniczała się do współczujących — lub też obojętnych — półsłówek wypowiadanych przez słuchaczy.
Tuppence zręcznie zmieniła temat.
— Bardzo byłabym panu wdzięczna — zaczęła — gdyby zechciał pan podzielić się ze mną swoimi poglądami na życie w Niemczech. Wspominał pan o licznych swoich podróżach do tego kraju w ciągu ostatnich kilku lat. Byłoby to dla mnie niezwykle interesujące, gdybym mogła usłyszeć zdanie człowieka tak doświadczonego i tak światowego. Orientuję się do skonale, że należy pan do tej nielicznej kategorii ludzi wolnych od przesądów, którzy potrafią przedstawić niesfałszowany obraz panujących tam stosunków.
Jeśli idzie o pochlebstwa w odniesieniu do mężczyzny, zdaniem Tuppence należało strzelać z najcięższych dział. Pan Cayley natychmiast połknął przynętę.
— Jak słusznie droga pani przed chwilą zauważyła, pogląd mój na sprawę Niemiec jest skrystalizowany i wolny od uprzedzeń. Otóż w moim przekonaniu…
Nastąpił teraz monolog. Posługując się wykrzyknikami w rodzaju: „Ach, jakie to ciekawe!” lub: „Niezrównany z pana obserwator”, Tuppence przysłuchiwała się słowom pana Cayleya z uwagą bynajmniej nieudawaną. Pan Cayley bowiem, zachęcony wyrazem życzliwego zrozumienia malującym się na twarzy słuchaczki, wypowiadał poglądy dowodzące niezbicie, że jest gorącym zwolennikiem nazizmu. Jeśli nie powiedział tego wyraźnie, to w każdym razie dał do zrozumienia, że o wiele byłoby lepiej, gdyby Anglia i Niemcy sprzymierzyły się przeciwko reszcie Europy!
Powrót panny Minton i Betty, która zgodnie z obietnicą otrzymała celuloidową kaczkę, położył kres owemu monologowi, ciągnącemu się nieprzerwanie przez blisko dwie godziny. Podniósłszy wzrok, Tuppence pochwyciła na twarzy pani Cayley osobliwy wyraz. Tak osobliwy, że nie umiała go określić. Mogła to być trochę śmieszna, ale wybaczalna zazdrość żony o męża, którego uwagę przyciągnęła inna kobieta. Mógł to być niepokój wywołany szczerością, z jaką pan Cayley wypowiadał swoje polityczne poglądy. Tak czy inaczej, twarz pani Cayley wyrażała niezadowolenie.
Następnym wydarzeniem był podwieczorek i powrót pani Sprot, która już od progu zawołała:
— Och, czy Betty zachowywała się grzecznie? Czy nie sprawiła za dużo kłopotu? Powiedz, córeczko, czy byłaś grzeczna?
Na co Betty odpowiedziała lakonicznie jednym tylko słowem:
— Dodiabeł!
Okrzyk ten nie miał bynajmniej wyrażać niezadowolenia z powrotu matki, a tylko natarczywą prośbę o dżem z czarnych porzeczek.
Natychmiast rozległ się głośny chichot pani O’Rourke i jednocześnie pełne wyrzutu słowa pani Sprot:
— Nie można tak mówić, Betty!
Pani Sprot usiadła do stołu i pijąc jedną filiżankę herbaty po drugiej, opowiadała szeroko i z ożywieniem o zakupach dokonanych w Londynie, o tłoku w pociągu, o tym, co pasażerowie w jej przedziale usłyszeli od żołnierza, który niedawno wrócił z Francji, i wreszcie, co powiedziała ekspedientka w sklepie o spodziewanym niedługo ograniczeniu produkcji pończoch.
Ta bardzo zwykła, bardzo codzienna rozmowa przeniosła się później na taras, gdyż świeciło teraz słońce i deszcz należał już do przeszłości.
Betty biegała rozradowana to tu, to tam, odbywała tajemnicze wyprawy między krzaki i wracała z liściem bukszpanu albo z garstką kamyków, które kładła dorosłym na kolana, wyjaśniając w sposób zawiły i niezbyt zrozumiały, co przedstawiają te skarby. Na szczęście umiała bawić się sama, więc współudział dorosłych ograniczał się do rzucanych od czasu do czasu okrzyków:
— Ach, jakie to śliczne, kochanie! Naprawdę?
Był to jeszcze jeden z owych banalnych wieczorów, tak typowych dla Sans Souci. Błahe rozmowy, plotki, dyskusje o dalszym przebiegu wojny… Czy Francja zdoła się utrzymać?… Czy Weygand zaprowadzi porządek? A co z Rosją? Czy inwazja niemiecka na Anglię, jeżeli Hitler poweźmie decyzję, może się udać? Czy Paryż padnie, jeżeli „worek” nie zostanie wyrównany? Czy to prawda, że…? Mówiono mi, jakoby… Rozeszła się pogłoska o…
Na wojenne i polityczne plotki o posmaku skandalu rzucali się wszyscy ze szczególnym upodobaniem.
„Plotka wojenna miałaby być niebezpieczna? — zapytywała się Tuppence w duchu. — Nonsens. Plotka to klapa bezpieczeństwa. Ludzie kochają tego rodzaju sensacje. Dzięki nim mogą zapomnieć o własnych kłopotach i troskach”. Dorzuciła smaczny kąsek zaczynający się od słów:
— Mój syn pisał mi… są to naturalnie sprawy najściślej tajne…
Nagle pani Sprot drgnęła i spojrzała na zegarek.
— Już prawie siódma! Powinnam była Bóg wie jak dawno położyć małą do łóżka. Betty… Betty!
Betty od dłuższej chwili nie pokazywała się na tarasie, na co dorośli nie zwrócili jednak uwagi. Pani Sprot przywoływała ją ze wzrastającym zniecierpliwieniem.
— Betty! Betty! Gdzie się to dziecko podziewa?
— Na pewno coś psoci — zagrzmiała pani O’Rourke swoim huczącym śmiechem. — Kiedy dzieci są spokojne, nie wróży to nic dobrego.
— Betty! Proszę tu przyjść zaraz!
Nie było odpowiedzi. Pani Sprot wstała, wyraźnie zirytowana.
— Pójdę i poszukam jej. Gdzie ona może być?
Panna Minton wyraziła przypuszczenie, że Betty się schowała, a Tuppence wspominając własne dzieciństwo, podsunęła myśl o kuchni. Ale nie znaleziono Betty ani w domu, ani na dworze. Nawołując głośno, domownicy obeszli ogród, przeszukali wszystkie sypialnie. Betty nigdzie nie było.
Pani Sprot zaczęła się niepokoić.
— Niedobre dziecko… naprawdę niedobre. Czy myślicie państwo, że mogła wyjść za bramę?
Poszły z Tuppence do furtki i wyjrzały na drogę. Nie było widać nikogo, tylko pod drzwiami Św. Lucjana, po drugiej stronie ulicy stał posłaniec ze sklepu, trzymając rower i rozmawiając ze służącą.
Za radą Tuppence podeszły do nich i pani Sprot spytała, czy nie widzieli małej dziewczynki. Oboje potrząsnęli głowami, ale potem służąca, coś sobie widocznie przypomniawszy, spytała:
— Mała dziewczynka w zielonej sukience w kratkę?
— Tak, tak — przytwierdziła skwapliwie pani Sprot.
— Widziałam ją pewnie z pół godziny temu. Szła drogą do miasta, jakaś kobieta prowadziła ją za rękę.
— Kobieta? Jaka kobieta? — zawołała zdumiona pani Sprot. Pokojówka była wyraźnie zakłopotana.
— Hm… powiedziałabym, że jakaś taka dziwna z wyglądu. Cudzoziemka. Trochę cudacznie ubrana. Bez kapelusza, tylko w szalu czy czymś takim na głowie, i twarz miała taką jakąś inną… cudaczną. Pani wie, co mam na myśli? Widziałam ją tu ostatnio kilka razy i jak mam być całkiem szczera, to wydawała mi się… taka trochę nie tego. Rozumie pani, co chcę przez to powiedzieć? — dodała zachęcająco.
Tuppence natychmiast pomyślała o twarzy wychylającej się spośród krzaków i o trapiących ją złych przeczuciach.
Była wtedy jak najdalsza od myśli, że kobieta może mieć cokolwiek wspólnego z małą Betty. Teraz zupełnie nie mogła tego zrozumieć.
Nie miała jednak czasu na medytacje, bo pani Sprot zachwiała się i gdyby nie Tuppence, byłaby chyba upadła.
— Och, Betty, moje maleństwo! Porwali ją! Ona jest taka… Jak wyglądała ta kobieta? Cyganka?
Tuppence energicznie potrząsnęła głową.
— Nie, ma jasne włosy, bardzo jasne, szeroką twarz, wystające kości policzkowe i niebieskie, szeroko rozstawione oczy.
Widząc zdumione spojrzenie pani Sprot, wyjaśniła prędko:
— Widziałam ją dzisiaj po południu, wyglądała z krzaków na końcu ogrodu. Patrzała na dom. Zauważyłam, że się tu kręci od jakiegoś czasu. Rozmawiała któregoś dnia z Karolem von Deinimem. To musi być ta sama kobieta.
— Głowę dam, że ta sama — przytaknęła służąca. — Włosy miała jasne i była taka trochę nie tego… Nie rozumiała ani słowa, kiedy się do niej mówiło.
— O Boże —jęknęła pani Sprot. — Co teraz robić? Tuppence otoczyła ją ramieniem.
— Wrócimy do domu, wypije pani łyk whisky i zatelefonujemy na policję. Niech się pani nie martwi. Znajdziemy małą.
Pani Sprot poszła za nią posłusznie, mówiąc cicho, w oszołomieniu:
— Nie rozumiem… nie rozumiem… jak Betty mogła pójść z kimś obcym.
— Jest jeszcze bardzo mała — powiedziała Tuppence. Za mała na to, żeby odczuwać nieufność w stosunku do obcych.
Pani Sprot zawołała łamiącym się głosem:
— To na pewno jakaś podła Niemka! Zabije mi moją Betty!
— Głupstwo — powiedziała szorstko Tuppence. — Wszystko skończy się dobrze. Ta kobieta jest niezupełnie normalna.
Ale nie wierzyła we własne słowa, nie wierzyła ani przez chwilę, żeby ta spokojna, opanowana kobieta mogła być wariatką nieodpowiedzialną za własne czyny.
Karol von Deinim. Czy Karol wie coś o tej sprawie? Czy ma z nią coś wspólnego?
W chwilę później skłonna była wątpić. Von Deinim, podobnie jak reszta domowników, okazał zdumienie, niedowierzanie, był wstrząśnięty i zaskoczony.
Gdy tylko ustalono fakty, major Bletchley pochwycił inicjatywę w swoje ręce.
— Niech teraz droga pani siądzie… o tu — zwrócił się do pani Sprot — i wypije łyk tego… to whisky, z pewnością pani nie zaszkodzi… a ja zaraz zatelefonuję na policję.
Pani Sprot wyszeptała:
— Proszę zaczekać… może jest tam coś…
Weszła spiesznie na schody, potem przez korytarz do swojego pokoju.
W kilka chwil później usłyszeli na górze jej kroki dudniące w szaleńczym pośpiechu. Zbiegłszy pędem ze schodów, szarpnęła rękę majora Bletchleya, który sięgał właśnie po słuchawkę telefonu.
— Nie, nie — wykrztusiła z trudem. — Niech pan tego nie robi… nie wolno…
I szlochając przeraźliwie, padła na krzesło.
Otoczyli ją kołem. Po chwili odzyskała panowanie nad sobą. Wyprostowała się, podtrzymywana ramieniem pani Cayley i pokazała im coś, co trzymała w zaciśniętej dłoni.
— Leżało na podłodze w moim pokoju, owinięte dokoła kamienia. Ktoś to wrzucił przez okno. Proszę… proszę przeczytać, co tu napisane.
Tomasz wziął zmiętą kartkę i rozprostował ją. Charakter pisma był niespotykany, litery ostre, wysokie, stawiane z rozmachem.
Pani dziecku nie stanie się krzywda. Damy znać we właściwym czasie, czego żądamy. Jeżeli pójdzie pani na policję, dziecko umrze. Ani słowa nikomu. Czekać na dalsze instrukcje. W innym razie…
Zamiast podpisu wyrysowana była czaszka i skrzyżowane piszczele.
— Betty… Betty — jęczała cicho pani Sprot. Wszyscy mówili naraz:
— Mordercy, dranie, łotry — pani O’Rourke.
— Bydlęta! — Sheila Perenna.
— Fantastyczne, niepojęte… ani myślę w to wierzyć, głupie dowcipy — pan Cayley.
— Och, drogie maleństwo — panna Minton.
— Nie rozumiem tego. To nieprawdopodobne — Karol von Deinim.
A ponad całą tę wrzawę wznosił się stentorowy głos majora Bletchleya:
— Bzdura, nonsens. Próba zastraszenia. Natychmiast trzeba zawiadomić policję. Policja raz dwa całą rzecz wyjaśni.
Znowu podszedł do telefonu. Tym razem zatrzymał go nabrzmiały bólem okrzyk pani Sprot. Major wrzasnął:
— Ależ droga pani, musimy zawiadomić policję! Ta kartka to tylko prymitywna gierka, za pomocą której bandyci chcą panią zmusić do zaniechania pościgu.
— Zabijają!
— Nonsens. Nie odważą się.
— Nie wolno panu tego robić. Jestem jej matką. Ja jedna mam prawo decydować.
— Wiem, wiem. I tamci na to właśnie liczą… na pani macierzyńskie uczucia. Skądinąd zupełnie naturalne. Ale niech pani posłucha rady żołnierza i człowieka doświadczonego: musimy zawiadomić policję.
— Nie!
Bletchley objął wzrokiem zebranych, szukając sprzymierzeńców.
— Pan Meadowes zgadza się ze mną? — spytał. Tomasz skinął głową powoli, z namysłem.
— Pan Cayley? Niechże pani spojrzy, pan Cayley i pan Meadowes przyznają mi słuszność.
Pani Sprot wybuchnęła z nagłą energią:
— Mężczyźni! Sami mężczyźni! Niech pan spyta kobiety! Tomasz pochwycił spojrzenie Tuppence. Powiedziała cicho, z przejęciem:
— Ja… zgadzam się z panią Sprot.
Jednocześnie myślała: „Derek, Debora! Gdyby o nich chodziło, odczuwałabym to samo. Tomasz i tamci mają rację, a jednak nie zrobiłabym tego. Nigdy bym się nie odważyła”.
— Żadna matka na świecie nie zaryzykowałaby takiego kroku — rzekła pani O’Rourke.
Pani Cayley wymamrotała:
— Myślę, widzi pan, że… no przecież… — reszta zdania rozpłynęła się w słowach bez składu i ładu.
— Takie wypadki się zdarzają — powiedziała drżącym głosem panna Minton. — Nigdy byśmy sobie nie darowali, gdyby kochaną małą Betty spotkało coś złego.
— Jeszcze tylko pan nic nie powiedział — zwróciła się ostro Tuppence do Karola von Deinima.
Jego niebieskie oczy błyszczały, ale twarz miał nieruchomą jak maska.
— Jestem cudzoziemcem. Nic mi nie wiadomo o angielskiej policji. Nie wiem, jak dalece można na niej polegać i czy działa sprawnie — powiedział powoli i chłodno.
Ktoś wszedł do hallu. Pani Perenna. Policzki miała zaczerwienione, widocznie szła prędko pod górę.
— Co się stało? — spytała rozkazująco, władczo. Nie była to w tej chwili uprzejma właścicielka pensjonatu, lecz kobieta zmuszająca do posłuchu.
Powiedzieli jej — chaotycznie, jak to zwykle, kiedy mówi naraz kilka osób, ale ona szybko wyłuskała sens z ich słów, i od tego momentu wszystko zdawało się w jakiś sposób uzależnione od jej decyzji. Stała się dla nich najwyższym trybunałem.
Spoglądała przez chwilę na nabazgraną w pośpiechu kartkę, potem oddała ją pani Sprot. Gdy przemówiła, jej głos brzmiał ostro, autorytatywnie:
— Policja? Policja jest do niczego. Zaczną robić głupstwa, a to byłoby ryzykowne. Działajcie państwo na własną rękę. Sami szukajcie dziecka.
Major Bletchley rzekł, wzruszając ramionami:
— Doskonale. Jeżeli pani Sprot nie chce zawiadomić policji, nie pozostaje nam nic innego.
— Nie mogą mieć chyba dużej przewagi w czasie — powiedział Tomasz.
— Pół godziny według słów służącej — wtrąciła Tuppence.
— Haydock — mruknął major. — Haydock nam pomoże. Ma samochód. Mówiły panie, że jest to kobieta o niepospolitym wyglądzie? I cudzoziemka? Hm… w takim razie powinna zostawić za sobą ślady, które nam ułatwią pościg. Tak czy inaczej, nie mamy chwili do stracenia. Pojedzie pan z nami? — zwrócił się do Tomasza.
Pani Sprot wstała:
— Ja też pojadę.
— Och, droga pani, my już to sami…
— Pojadę!
— No cóż…
Ustąpił, ale mruczał pod nosem, że samice wszystkich gatunków stworzenia bardziej są nieprzejednane od samców.
Stanęło na tym, że komandor Haydock, zorientowawszy się błyskawicznie w sytuacji, prowadził samochód, Tomasz usadowił się obok niego, z tyłu zaś jechali Bletchley, pani Sprot i Tuppence. Pani Sprot nie tylko trzymała jej się kurczowo, ale co więcej, Tuppence był jedyną (poza Karolem von Deinimem) osobą, która widziała tajemniczą kobietę.
Komandor okazał się doskonałym organizatorem, człowiekiem działającym niezwykle szybko. W mgnieniu oka napełnił bak benzyną, rzucił majorowi na kolana mapę okolic oraz drugą, dokładniejszą, mapę samego Leahampton, i był gotów do drogi.
Pani Sprot pobiegła na górę do swojego pokoju, niby to włożyć palto. Ale kiedy ruszyli drogą w dół ku miasteczku, pokazała Tuppence coś, co ukryła na dnie torby. Był to mały rewolwer.
— Wzięłam go z pokoju majora Bletchleya — powiedziała spokojnie. — Wspomniał kiedyś, że ma rewolwer.
Tuppence miała minę trochę niepewną.
— Nie myśli pani chyba…
— Może się przydać — odparła pani Sprot. Jej wargi zacisnęły się w wąską linię.
Tuppence podziwiała w duchu tajemnicze moce, jakie instynkt macierzyński wyzwala w normalnej, nawet dość pospolitej kobiecie. Bez trudu mogła sobie wyobrazić panią Sprot, jedną z tych istot bojaźliwych, które sam widok broni palnej napawa przerażeniem, strzelającą z zimną krwią do każdego, kto skrzywdziłby jej dziecko.
Za radą Haydocka pojechali najpierw na dworzec. Przed dwudziestoma minutami odszedł pociąg, było więc prawdopodobne, że uciekinierzy skorzystali z tego środka lokomocji.
Na dworcu rozdzielili się. Komandor miał zasięgnąć języka u biletera, Tomasz w kasie, major Bletchley u tragarzy. Tuppence i pani Sprot poszły do damskiej toalety, licząc na to, że może kobieta przebierała się, zanim wsiadła do pociągu.
Ale nie zdobyli żadnych informacji. Teraz było już trudniej zdecydować się na następne posunięcie. Bandyci, — jak dowodził Haydock, mieli prawdopodobnie samochód, którym uciekli, gdy tylko kobiecie udało się zwabić i uprowadzić Betty. Dlatego właśnie, obstawał przy swoim Bletchley, współpraca policji tak jest nieodzowna. Muszą koniecznie zapewnić sobie pomoc organizacji, zdolnej rozsyłać meldunki po całym kraju i patrolować wszystkie drogi.
W odpowiedzi pani Sprot potrząsnęła tylko głową. Usta nadal miała zaciśnięte.
— Musimy postawić się w ich sytuacji — powiedziała Tuppence. — Gdzie według wszelkiego prawdopodobieństwa czekał samochód? Możliwie najbliżej Sans Souci, ale w takim miejscu, gdzie nie rzucałby się specjalnie w oczy. Teraz zastanówmy się dobrze. Na dole jest bulwar. Kto wie, — czy bandyci właśnie tam nie zatrzymali samochodu. Na bulwarze wolno parkować dość długo, jeżeli tylko ktoś zostaje w wozie. Poza tym mogli czekać na postoju na placu Św. Jakuba, też niedaleko Sans Souci, albo na którejś z małych przecznic bulwaru.
W tym momencie zbliżył się do nich nieśmiało jakiś mały człowieczek w binoklach na nosie.
— Ppp… przepraszam… chyba państwo nie weźmiecie mi tego za złe — przemówił, zacinając się trochę — ale niechcący usłyszałem, o co pan pytał tragarza. — Te ostatnie słowa skierowane były do majora Bletchleya. — Naturalnie nie podsłuchiwałem, podszedłem tylko spytać o paczkę… ttt… trudno po prostu uwierzyć, jak długo teraz idą przesyłki pocztowe…. podobno przez te transporty wojsk… ale to naprawdę kłopotliwe, kiedy prędko się psują… naturalnie mam na myśli paczki. No i w ten sposób, widzicie państwo, mimo woli usłyszałem pytanie pana i pomyślałem sobie, że to istotnie niezwykły zbieg okoliczności…
Pani Sprot podskoczyła do nieznajomego i chwyciła go za ramię.
— Widział ją pan? Widział pan moją córeczkę?
— Ach, więc to pani córeczka? Naprawdę? Swoją drogą co za…
— Mów pan! — zawołała pani Sprot.
Mały człowieczek aż drgnął, gdy jej palce wpiły mu się w ramię.
— Bylibyśmy niezmiernie wdzięczni — wtrąciła spiesznie Tuppence — gdyby nam pan zechciał możliwie prędko powiedzieć, co pan widział.
— Och, dlaczego nie, chętnie, ale może to nic ważnego. Chociaż, z drugiej strony, opis tak się zgadzał…
Tuppence czuła drżenie pani Sprot, sama jednak starała się zachować spokój i nie zdradzać pośpiechu. Znała ten typ ludzi — nerwowych, łatwo dających się zbić z tropu, nieśmiałych, nie umiejących trafić w sedno, a już zupełnie beznadziejnych, kiedy się ich ponagla.
— Słuchamy — powiedziała.
— Był to tylko… ach, pozwolą państwo… nazywam się Robbins, Edward Ro…
— Słuchamy pana.
— Mieszkam w Whiteways, na ulicy Ernes Cliff, w jednym z tych nowych osiedli na nowej drodze… doskonale wyposażone domki, wszelkie wygody, piękny widok, kilka kroków od plaży.
W obawie, że major Bletchley lada sekunda wybuchnie, Tuppence powstrzymała go wzrokiem.
— I widział pan dziewczynkę, której szukamy? — zwróciła się do Robbinsa.
— Tak… prawie głowę dam, że to ona. Pytaliście państwo o małą dziewczynkę i kobietę, cudzoziemkę z wyglądu? Właśnie na tę kobietę zwróciłem uwagę. Bo przecież wszyscy musimy teraz mieć się na baczności przed Piątą Kolumną. Musimy mieć oczy i uszy szeroko otwarte, a że ja ciągle o tym pamiętam, jak już mówiłem, zwróciłem uwagę na tę cudzoziemkę. Pomyślałem, że wygląda mi na pielęgniarkę albo na służącą… podobno dużo niemieckich agentek przyjeżdża do Anglii w tym przebraniu, a ta kobieta miała jakąś taką niecodzienną powierzchowność, szła drogą w kierunku wydm, prowadziła za rękę malutką dziewczynkę i ta dziewczynka wyglądała na bardzo zmęczoną, ledwie powłóczyła nóżkami, a że o wpół do ósmej taki drobiazg leży już zwykle w łóżku, przyjrzałem się kobiecie bardzo uważnie. To ją chyba zmieszało, bo przyśpieszyła kroku, ciągnąc za sobą dziecko, a w końcu wzięła małą na ręce, zeszła z drogi i zaczęła iść ścieżką w kierunku skał, co mi się wydało mocno podejrzane, bo tam nie ma w ogóle żadnych zabudowań… zupełne pustkowie aż do Whitehaven… pięć mil ścieżką przez skały… ulubiony spacer wycieczkowiczów. Ale w tych okolicznościach wyglądało mi to trochę dziwnie. Pomyślałem sobie, czy aby ta kobieta nie idzie nad brzeg morza, żeby nadawać sygnały. Tyle się słyszy o szpiegowskiej robocie wroga, a ona miała wyraźnie zmieszaną minę, kiedy tak na nią patrzałem.
Komandor Haydock siedział już za kierownicą i włączając motor, spytał:
— Powiedział pan: ulica Ernes Cliff? To jest, zdaje się, na drugim końcu miasta?
— Tak, proszę pojechać prosto bulwarem, potem przez stare miasto i skręcić…
Wskoczyli do samochodu, nie słuchając dalszych objaśnień Robbinsa.
— Dziękujemy panu! — zawołała Tuppence, gdy wóz ruszył. Robbins otworzył szeroko usta i stał tak, patrząc za oddalającym się samochodem.
Z zawrotną szybkością przejechali przez miasto, unikając wypadków bardziej dzięki szczęściu niż zręczności kierowcy. Ale szczęście im dopisywało. Dotarli w końcu do skupiska budujących się domów nowego podmiejskiego osiedla, które szpeciła nieco bliskość gazowni. Kilka wąskich uliczek, prowadzących w górę ku nadmorskim skałom, urywało się raptownie w połowie stoku. Ernes Cliff była trzecią z kolei.
Komandor Haydock wziął ładnie zakręt i wprowadził samochód na zbocze. Niebawem dojechali do końca drogi i dalej był już tylko stromy stok porosły trawą i kręta ścieżka prowadząca zakosami w górę.
— Radzę wysiąść i pójść dalej pieszo — mruknął major.
Komandor rzekł z wahaniem:
— Myślę, że chyba możemy podjechać wyżej. Grunt jest dość twardy. Będzie trochę trzęsło, ale samochód da radę.
— Och tak, tak! Jedźmy! Musimy się śpieszyć! — zawołała pani Sprot.
— Obyśmy tylko byli na właściwym tropie — mruczał pod nosem komandor Haydock. — Temu małemu gadule każda kobieta z dzieckiem mogła się wydać podejrzana.
Motor huczał i jęczał z wysiłku, gdy samochód piął się w górę po nierównym gruncie. Kąt nachylenia zbocza był duży, ale murawa porastająca stok gęsta i sprężysta. Wjechali na szczyt bez wypadku. Można stąd było objąć wzrokiem całą okolicę aż po łuk zatoki Whitehaven.
— Niezła myśl — powiedział Bletchley. — Kobieta mogła w razie czego spędzić tu noc, a jutro rano zejść do Whitehaven i tam złapać jakiś pociąg.
— Nie widzę ich nigdzie — mruknął Haydock.
Stał, trzymając przy oczach lornetkę, którą zabrał przezornie z domu. Nagle znieruchomiał, gdy w szkłach lornety ukazały się dwa małe, ruchome punkciki.
— Na Boga, mamy ich…
Usiadł za kierownicą i nacisnął starter. Wóz szarpnął i ruszył. Pościg nie trwał długo. Podrzucani do góry i ciskani na boki pasażerowie samochodu zbliżali się szybko do małych punkcików. Teraz widać je było wyraźniej — wysoka postać i obok druga, niziutka… odległość malała, po chwili zdołali rozróżnić kobietę prowadzącą dziecko za rękę… jeszcze bliżej… Tak, dziewczynka w zielonej sukience w kratkę. Betty.
Z ust pani Sprot wyrwał się zduszony okrzyk.
— Wszystko w porządku, droga pani — powiedział Bletchley, gładząc jej rękę. — Nie umknie nam.
Pędzili wciąż naprzód. Nagle kobieta obróciła się i zobaczyła samochód.
Krzyknęła, chwyciła dziecko na ręce i zaczęła uciekać. Ale nie pobiegła prosto przed siebie ścieżką, tylko w bok, nad skalne urwisko.
Przejechawszy jeszcze kilka jardów, samochód zatrzymał się. Droga była tu zbyt wyboista, ponadto tarasowały ją duże głazy. Pasażerowie wyskoczyli na ziemię.
Pani Sprot była pierwsza. Jak oszalała rzuciła się w pogoń za uciekającą kobietą.
Pozostali pobiegli za nią.
Gdy zbliżyli się do uciekającej na odległość około dwudziestu jardów, kobieta odwróciła się, osaczona. Stała teraz nad samym brzegiem przepaści. Wydawszy chrapliwy okrzyk, mocniej przygarnęła dziecko do siebie.
— Wielki Boże, przecież ona chce rzucić małą w przepaść… — zawołał Haydock.
Kobieta stała przed nimi, przyciskając Betty do piersi. Dzika nienawiść wykrzywiła jej rysy. Z ust jej padło długie, chrapliwie brzmiące zdanie, którego żadne z nich nie zrozumiało. Trzymając dziecko w ramionach, spoglądała od czasu do czasu w dół urwiska, oddalonego najwyżej o jard od jej stóp.
Najwyraźniej groziła, że zrzuci dziecko ze skały.
Stali naprzeciwko niej w osłupieniu, zdjęci grozą, sparaliżowani lękiem, że jeden nieopatrzny ruch przyśpieszy katastrofę.
Haydock szarpał kieszeń. Wyciągnął rewolwer wojskowy.
— Postawić dziecko na ziemi, bo strzelam! — wrzasnął. Cudzoziemka wybuchnęła śmiechem. Przygarnęła Betty mocniej do piersi. Dwie postacie złączyły się w jedną.
— Boję się — wymamrotał Haydock. — Mógłbym trafić małą.
— Ta kobieta jest obłąkana — rzekł Tomasz. — Jeszcze sekunda, a skoczy z dzieckiem w przepaść.
— Boję się strzelać — powtórzył Haydock bezradnie.
Ale w tej samej chwili huknął strzał. Kobieta zachwiała się i upadła, nie wypuściwszy Betty z objęć.
Mężczyźni podbiegli do niej. Pani Sprot trzymała w ręku dymiący rewolwer. Dygotała gwałtownie, źrenice miała rozszerzone.
Jak automat przeszła kilka kroków i stanęła.
Tomasz ukląkł przy ciałach. Obrócił je ostrożnie. Zobaczył twarz kobiety, spostrzegł niezwykłe, posępne piękno jej rysów. Oczy otworzyły się, spojrzały na niego i zaszły mgłą. Westchnąwszy cicho, kobieta umarła, postrzelona śmiertelnie w głowę.
Mała Betty Sprot nie była raniona. Oswobodziwszy się z uścisku zabitej, pobiegła do matki, która stała nieruchomo jak posąg.
Dopiero wtedy pani Sprot wyrwała się z odrętwienia. Rzuciła rewolwer, padła na kolana i chwyciła dziecko w objęcia.
— Jest uratowana… uratowana! Betty, moja Betty! — zawołała. Potem głos jej przeszedł w szept zduszony grozą. — Czy… czy… ją zabiłam?
— Niech pani o tym nie myśli — powiedziała stanowczo Tuppence. — Nie wolno. Niech pani myśli o Betty i zapomni o wszystkim innym. — Podeszła do mężczyzn.
— Cud, tylko cud — mruknął Haydock. — Sam nie potrafiłbym tak strzelić. Zresztą nie przypuszczam, żeby ta kobieta miała kiedykolwiek rewolwer w ręku… Zwykły instynkt. Cud, nic innego.
— Bogu dzięki! Jak niewiele brakowało… — powiedziała Tuppence, spoglądając przez krawędź prostopadłej skały w dół ku morzu. Ciałem jej wstrząsnęły dreszcze.
Postępowanie śledcze w sprawie zabójstwa cudzoziemki zakończyło się w kilka dni później. Odroczono rozprawę i w tym czasie policja ustaliła jej tożsamość. Kobieta nazywała się Wanda Polońska, była uciekinierką z Polski.
Po dramatycznym zdarzeniu na nadbrzeżnych skałach odwieziono Betty i na pół omdlałą panią Sprot do Sans Souci, gdzie bohaterce wieczoru nie poskąpiono termoforów z gorącą wodą, wielu filiżanek mocnej herbaty, licznych objawów ciekawości i w końcu kieliszka whisky.
Komandor Haydock zawiadomił policję, która pod jego przewodnictwem udała się na miejsce tragicznego wypadku.
Gdyby nie alarmujące wiadomości wojenne, krwawy dramat zająłby z pewnością więcej miejsca na szpaltach gazet. Ale w tych okolicznościach skończyło się na jednej krótkiej wzmiance.
Zarówno Tuppence, jak i Tomasz musieli zeznawać na rozprawie śledczej. Na wypadek, gdyby jakiś fotoreporter zechciał zrobić zdjęcia mniej ważnych świadków, biednemu panu Meadowesowi wpadło coś do oka tak, że musiał założyć czarną opaskę, bardzo zmieniającą wyraz twarzy. Pani Blenkensop zaś po prostu zniknęła pod rondem kapelusza.
Jednakże niewielkie stosunkowo zainteresowanie publiczności skupiło się całkowicie wokół pani Sprot i komandora Haydocka. Wezwany telegraficznie w nagłym wybuchu histerii, pan Sprot przyjechał do żony, lecz tego samego jeszcze dnia musiał wrócić do Londynu. Był to dość sympatyczny, ale niezbyt interesujący młody mężczyzna.
Rozprawa rozpoczęła się od urzędowego zidentyfikowania denatki przez niejaką panią Calfont, zezowatą kobietę o wąskich wargach, która od kilku miesięcy prowadziła działalność w komitetach opieki nad uchodźcami.
Pani Calfont zeznała, że Polońska przyjechała do Anglii wraz ze swoim kuzynem i jego żoną, którzy, o ile świadek mógł się zorientować, byli jedynymi pozostałymi przy życiu krewnymi denatki. Pani Calfont uważała Polońska za osobę niezupełnie normalną. Wywnioskowała z jej opowiadań, że była w Polsce świadkiem dantejskich scen i straciła całą rodzinę, w tym kilkoro własnych dzieci. Polońska nie okazywała nigdy wdzięczności za to, co dla niej robiono, usposobienie miała podejrzliwe i milczące. Często mamrotała coś do siebie i, ogólnie rzecz biorąc, sprawiała wrażenie trochę upośledzonej na umyśle. Otrzymała miejsce pomocy domowej, ale przed kilkoma tygodniami rzuciła pracę bez wypowiedzenia, nie zawiadomiwszy policji o zmianie adresu.
Sędzia śledczy spytał, dlaczego krewni zabitej nie stawili się na rozprawę. Kwestię tę wyjaśnił inspektor Brassey, oświadczając, że kuzyni Polońskiej zostali zatrzymani na mocy Ustawy o Ochronie Kraju za przebywanie na zakazanym terenie warsztatów okrętowych marynarki wojennej. Oznajmili, że są uciekinierami z Polski i na tej podstawie dostali się do Anglii, jednakże niemal natychmiast rozpoczęli starania o pracę w pobliżu jednej z baz marynarki wojennej. Policja odnosiła się do całej rodziny nieufnie. Rozporządzali oni podejrzanie dużą sumą pieniędzy. Przeciwko zmarłej Polońskiej nie posiadano żadnych dowodów obciążających, przypuszczano tylko nie bez podstaw, że jej stosunek do Anglii jest wrogi. Istniało prawdopodobieństwo, że ona również była agentem obcego wywiadu i udawała tylko głupkowatą.
Wezwana do złożenia zeznań pani Sprot wybuchnęła płaczem. Sędzia śledczy odnosił się do niej łagodnie, w sposób taktowny prowadząc ją poprzez splot ostatnich wydarzeń.
— To tak strasznie… — łkała pani Sprot — tak strasznie pomyśleć, że się kogoś zabiło. Przecież ja nie chciałam tego zrobić… nie przypuszczałam, że w ogóle… ale chodziło o moje dziecko… myślałam, że ona rzuci Betty w przepaść, więc musiałam jakoś ją powstrzymać… i och, Boże, teraz sama nie wiem, jak się to stało…
— Czy umie pani obchodzić się z bronią? — spytał sędzia.
— Ależ nie! Miałam dotąd w ręku tylko takie… takie wiatrówki, z jakich strzelają na strzelnicach podczas jarmarków czy zawodów, ale nigdy w nic nie trafiłam. O Boże, czuję się tak, jakbym kogoś zamordowała…
Sędzia wypowiedział kilka kojących słów, po czym spytał, czy panią Sprot łączyło coś z denatką.
— Nie, nigdy w życiu jej nie widziałam. Przypuszczam, że musiała być zupełnie obłąkana… przecież ona nie znała ani mnie, ani Betty…
W odpowiedzi na dalsze pytania pani Sprot zeznała, że w swoim czasie uczestniczyła w pracach komitetu szyjącego odzież dla uchodźców z Polski, ale na tym kończyły się jej kontakty z Polakami przebywającymi w Anglii.
Następnym świadkiem był Haydock. Opisał, jakie kroki przedsięwziął i w jaki sposób trafił na ślad cudzoziemki. Zdał też sprawę z przebiegu późniejszych zdarzeń.
— Nie ma pan absolutnie żadnych wątpliwości, że Polońska zamierzała skoczyć w przepaść?
— Albo skoczyć, albo rzucić dziecko. Robiła na mnie wrażenie osoby obłąkanej, zamroczonej nienawiścią. Wszelkie próby przemówienia jej do rozsądku okazałyby się z pewnością daremne. Był to moment wymagający natychmiastowego działania. Przyszło mi na myśl, żeby do niej strzelić i ranić ją, ale zasłaniała się dzieckiem jak tarczą. Bałem się, że jeśli strzelę, zabiję małą. Pani Sprot zaryzykowała, ratując w ten sposób życie swojej Betty.
Pani Sprot znowu wybuchnęła łkaniem.
Pani Blenkensop ograniczyła się do potwierdzenia zeznań komandora Haydocka.
Następnym świadkiem był pan Meadowes.
— Zgadza się pan z komandorem Haydockiem i panią Blenkensop co do oceny zdarzenia?
— Tak jest. Polońska była tak zdesperowana, że nie mogliśmy podejść do niej bliżej. Jeszcze chwila, a rzuciłaby się wraz z dzieckiem w przepaść.
Dalsze zeznania nie wniosły nic nowego. Sędzia śledczy zwrócił się teraz do sędziów przysięgłych, oznajmiając, że Wanda Polońska poniosła śmierć z ręki pani Sprot, i formalnie uwolnił tę ostatnią od winy. Brakowało dowodów na określenie stanu psychicznego denatki. Być może powodowała się nienawiścią do Anglii. Część paczek z odzieżą i żywnością, rozdawanych uciekinierom, nosiła nazwiska ofiarodawców, toteż Polońska mogła z łatwością zdobyć nazwisko i adres pani Sprot. Trudniej jednak było ustalić, czym się kierowała, porywając dziecko — przypuszczalnie był to jakiś motyw powstały w jej obłąkanym umyśle, a najzupełniej niezrozumiały dla człowieka normalnego. Według jej własnych słów, Polońska poniosła w kraju ciężkie straty i może właśnie to zachwiało równowagę jej umysłu. Z drugiej jednak strony mogła być agentką obcego wywiadu.
Sąd przysięgłych wydał orzeczenie zgodne ze stanowiskiem sędziego śledczego.
Nazajutrz po rozprawie pani Blenkensop i pan Meadowes spotkali się, aby omówić sytuację.
— Wanda Polońska zeszła ze sceny i, jak zwykle, zapuszczono za nią czarną kurtynę — powiedział ponuro Tomasz.
Tuppence kiwnęła głową.
— Tak, trzeba przyznać, że oni po mistrzowsku zacierają ślady. Żadnych papierów, żadnych absolutnie wskazówek co do pochodzenia pieniędzy znajdujących się w posiadaniu Polońskiej i jej krewnych, żadnego wykazu osób, z którymi mieli kontakty.
— Piekielnie sprytna robota — przyznał Tomasz. Po chwili dodał:
— Wiesz, Tuppence, coraz mniej mi się podoba ogólna sytuacja. Tuppence przyznała mu słuszność. Wiadomości z frontów były istotnie niepokojące.
Armia francuska cofała się na całej linii i wydawało się rzeczą mało prawdopodobną, aby cokolwiek zdołało zahamować falę odwrotu. Ewakuacja z Dunkierki była w toku. Upadek Paryża zdawał się kwestią kilku dni. Gdy wyszło na jaw, jak niedostateczne jest uzbrojenie i zaopatrzenie armii mających stawić czoło wielkim, zmotoryzowanym jednostkom niemieckiego Wehrmachtu, w Anglii zapanowała ogólna konsternacja.
— Czy należy to przypisać naszej przysłowiowej powolności i partactwu? — spytał Tomasz. — Czy też kryje się za tym czyjaś robota?
— Myślę, że to drugie, ale co z tego, kiedy i tak nic nikomu nie zostanie udowodnione.
— Słusznie. Nasi przeciwnicy są na to za sprytni.
— Ostatnio wymiatamy jednak sporo tego śmiecia.
— Owszem — przyznał Tomasz. Wzięliśmy się wreszcie do ludzi, których wina jest oczywista, ale nie sądzę, abyśmy zdołali dotąd unieszkodliwić mózg, który się za tym wszystkim kryje. Mózg, organizacja, cały starannie obmyślony plan — plan, który wykorzystuje nasze nawyki, naszą przyrodzoną ślamazarność, nasze drobne wewnętrzne spory, naszą ociężałość w działaniu.
— Po to tu jesteśmy — odparta Tuppence — i jak dotąd, bez żadnych osiągnięć.
— Zrobiliśmy jednak coś niecoś — przypomniał jej Tomasz.
— Karol von Deinim? Wanda Polońska? No tak, ale to przecież najdrobniejsze płotki.
— Myślisz, że oni pracowali razem?
— Wydaje mi się, że tak — odparta Tuppence z namysłem. — Pamiętaj, że widziałam ich, jak ze sobą rozmawiali.
— Z tego by wynikało, że von Deinim pomagał w porwaniu Betty?
— Tak przypuszczam.
— Ale dlaczego?
— Nie wiem — odparła Tuppence. — Myślę o tym i myślę bez ustanku. Przecież to nie ma najmniejszego sensu.
— Dlaczego porywać akurat to dziecko? Kim są Sprotowie? Nie mają pieniędzy, więc nie szło o okup. Ani on, ani ona nie są zatrudnieni na posadach rządowych.
— Wiem, Tomaszu. To wszystko nie ma sensu.
— Czy pani Sprot nic nie przychodzi do głowy?
— Ta kobieta — powiedziała Tuppence pogardliwie — ma móżdżek kury. W ogóle nie myśli. Powtarza w kółko, że ci podli Niemcy są zdolni do takich właśnie rzeczy.
— Głupia — mruknął Tomasz. — Niemcy wiedzą, co robią. Jeżeli każą jednemu ze swoich agentów porwać dziecko, mają po temu jakieś powody.
— Chwilami mi się zdaje — rzekła Tuppence — że pani Sprot mogłaby odgadnąć, jakie to są powody, gdyby tylko zechciała pomyśleć. Musi być coś… powiedzmy, jakaś informacja, którą przypadkiem zdobyła, może nawet nie orientuje się, jakie ma ona znaczenie.
— „Nic nikomu nie mówić. Czekać na dalsze instrukcje” — zacytował Tomasz z pamięci treść kartki znalezionej na podłodze w pokoju pani Sprot. — Niech to diabli, przecież te słowa coś znaczą.
— Naturalnie. Muszą coś znaczyć. Jedyne, co mi przychodzi do głowy, to że pani Sprot albo jej mąż otrzymali od kogoś jakąś rzecz na przechowanie, a powierzono im tę rzecz może właśnie dlatego, że są takimi zwykłymi, pospolitymi ludźmi i nikt by ich nawet nie podejrzewał, że mają to „coś”… cokolwiek to jest.
— To całkiem możliwe — przyznał Tomasz.
— Owszem, możliwe, ale trochę za bardzo przypomina powieść szpiegowską. Jakoś trudno uwierzyć w istnienie podobnych sytuacji w życiu.
— Czy namawiałaś panią Sprot, żeby poszperała trochę w pamięci?
— Naturalnie, ale co z tego, kiedy niewiele ją to wszystko obchodzi. Dla niej ważne jest tylko, że odzyskała Betty… i że może mieć te bezustanne ataki histerii, ponieważ pozbawiła kogoś życia.
— Kobiety to przedziwne istoty — rzekł w zadumie Tomasz. — Weźmy taką panią Sprot. Wtedy, tamtego dnia, była jak furia piekielna. Wystrzelałaby z zimną krwią i bez zmrużenia oka pułk żołnierzy, byleby odzyskać dziecko, a z chwilą kiedy jakimś nieprawdopodobnym trafem zabiła obłąkaną, która je porwała — załamuje się nagle w histerycznych wyrzutach sumienia.
— Cóż, sędzia śledczy uwolnił ją od winy.
— To zrozumiałe. Wielki Boże, ja sam nigdy bym się nie odważył strzelać w podobnych okolicznościach.
— Ona przypuszczalnie też by nie strzeliła, gdyby miała większe pojęcie o broni palnej. Tylko dlatego udało jej się trafić, że nie zdawała sobie zupełnie sprawy z ryzyka takiego strzału.
Tomasz skinął głową.
— Jest w tym coś biblijnego — powiedział. — Zupełnie jak Dawid i Goliat.
— Och! — zawołała Tuppence.
— Co się stało, kochanie?
— Właściwie sama nie wiem. Ale jak wspomniałeś o Biblii, coś mi nagle błysnęło w głowie i zaraz zgasło.
— Nadzwyczajnie pomocny taki błysk — mruknął Tomasz.
— Nie bądź złośliwy. Takie rzeczy zdarzają się czasem.
— Może przyszedł ci na myśl jegomość, który na chybił trafił wypuścił strzałę z łuku?
— Nie, to miało coś… zaczekaj… to chyba miało coś wspólnego z Salomonem.
— Cedry, świątynie, mnóstwo żon i nałożnic — podsunął Tomasz.
— Daj spokój — Tuppence zatkała uszy dłońmi. — Tylko mi przeszkadzasz.
— Może Żydzi? — dopytywał się Tomasz z nadzieją w głosie. — Plemiona Izraela?
Ale Tuppence potrząsnęła głową.
— Jaka szkoda — powiedziała po chwili — że nie mogłam sobie przypomnieć, do kogo ona jest podobna.
— Mówisz o Wandzie Polońskiej?
— Tak. Kiedy zobaczyłam tę kobietę po raz pierwszy, jej twarz wydała mi się jakby znajoma.
— Czy myślisz, żeś już ją gdzieś kiedyś widziała?
— Nie, jestem pewna, że nie.
— Pani Perenna i Sheila to zupełnie inne typy fizyczne.
— Ależ naturalnie, nie myślałam wcale o nich. Wiesz, Tomaszu, jak już o tym mówimy… Zastanawiałam się nad czymś.
— I zdołałaś coś wymyślić?
— Sama nie wiem. Idzie o kartkę, którą pani Sprot znalazła na podłodze w tym dniu, kiedy Betty została porwana.
— Tak?
— Cała ta historia o owinięciu jej dokoła kamienia i wrzuceniu przez okno jest czystą bzdurą. Ktoś tam kartkę położył tak, żeby ją pani Sprot znalazła. Wydaje mi się, że zrobiła to pani Perenna.
— Pani Perenna, von Deinim, Wanda Polońska. Trójka współpracowników.
— Tak. Pamiętasz, jak pani Perenna zjawiła się w krytycznym momencie i jak to ona właściwie zdecydowała, żeby nie zawiadamiać policji? Potrafiła zapanować nad sytuacją.
— A więc nadal jest twoją pierwszą kandydatką na M?
— Czyżby nie była twoją?
— Tak, chyba tak — odparł Tomasz z wahaniem.
— Tomaszu! Masz może jakiś nowy pomysł?
— Prawdopodobnie najzupełniej idiotyczny.
— Powiedz mi prędko.
— Wolałbym nic nie mówić. Nie mam właściwie żadnych podstaw. Absolutnie żadnych. Ale jeśli się nie mylę, naszym przeciwnikiem w tej walce jest N, nie M.
„Bletchley — mówił sobie Tomasz w duchu. — W zasadzie nic mu nie można zarzucić. Bo prawdę mówiąc — co? Jest taki typowy, niemal za typowy, no i, ostatecznie, to przecież on chciał zawiadomić policję. Tak, ale mógł być prawie pewien, że matka dziecka nigdy się na to nie zgodzi. Rękojmię stanowiła kartka z pogróżkami. Mógł bez ryzyka obstawać przy swoim zdaniu…”
To przypomniało mu znowu ów denerwujący, drażniący problem, którego dotąd nie umiał rozwiązać.
Dlaczego Betty Sprot została porwana?
Przed Sans Souci stał samochód z napisem „Policja”.
Zagłębiona w myślach Tuppence nie zwróciła na to uwagi. Skręciła w podjazd, przez drzwi frontowe weszła do domu i udała się prosto do siebie na górę.
Na progu stanęła zdumiona, gdy wysoka dziewczęca postać odwróciła się od okna.
— To pani, panno Sheilo? — spytała Tuppence.
Dziewczyna podeszła do niej. Tuppence widziała ją teraz wyraźniej, spostrzegła tragiczny wyraz oczu płonących w pobladłej twarzy.
— Dobrze, że pani wróciła — rzekła Sheila. — Czekałam na panią.
— Co się stało?
— Zaaresztowali Karola. — Jej głos był spokojny, niemal martwy.
— Policja?
— Tak.
— Och! — Tuppence czuła, że nie potrafi sprostać sytuacji. Chociaż Sheila była zupełnie opanowana, Tuppence dobrze wiedziała, co się za tym kryje.
Czy byli oboje, czy nie byli członkami wywiadu, Sheila kochała Karola, więc serce Tuppence wypełniło bolesne współczucie dla tej młodej, tragicznej w swoim cierpieniu istoty.
— Co mam robić? — spytała Sheila.
Tuppence wzdrygnęła się, słysząc to proste, nabrzmiałe rozpaczą pytanie.
— Och, Boże! — wyszeptała bezradnie.
— Zabrali Karola i nigdy go więcej nie zobaczę — w głosie Sheili zadrgała żałosna nuta. — Co mam robić? Co mam robić? — zawołała i padłszy obok łóżka na kolana, wybuchnęła rozpaczliwym łkaniem.
Tuppence głaskała jej ciemne włosy. Po chwili powiedziała z wysiłkiem:
— Może… może się okaże, że wcale go nie aresztowali. Może chcą go tylko internować. Jest przecież obywatelem nieprzyjacielskiego kraju.
— Kiedy przyszli, mówili inaczej. A teraz robią rewizję w jego pokoju.
— Jeżeli nic nie znajdą… — rzekła Tuppence z namysłem.
— Oczywista, że nic nie znajdą! Co mieliby znaleźć?
— Nie wiem. Myślałam, że może pani wie.
— Ja?
Pogarda i zdumienie Sheili brzmiały zbyt prawdziwie, aby mogła je udawać. Tuppence wyzbyła się w tym momencie wszelkich podejrzeń w stosunku do niej. Ta dziewczyna nic nie wie, nigdy nie domyślała się niczego.
— Jeżeli jest niewinny… — zaczęła. Tuppence.
Sheila przerwała jej:
— Co z tego, że jest niewinny? Policja i tak zrobi z niego przestępcę.
— Głupstwa, moja droga! — rzuciła ostro Tuppence. — Proszę mi wierzyć, że to nie jest prawda.
— Angielska policja zdolna jest do wszystkiego. Tak mówi moja matka.
— Pani matka może mówić, co jej się podoba, ale mimo to nie ma racji. Zapewniam panią, że tak nie jest.
Przez chwilę Sheila patrzała na nią z powątpiewaniem. Potem rzekła:
— Dobrze… jeśli pani to mówi. Ufam pani.
Tuppence poczuła się nieswojo.
— Za łatwo ufa pani ludziom, panno Sheilo — powiedziała surowo. — Może to nierozważnie z pani strony, że ufa pani Karolowi.
— A więc pani też jest przeciwko niemu? Zdawało mi się, że go pani lubi. On też tak myślał.
Wzruszający są ci młodzi smarkacze, tak zawsze pewni, że ich wszyscy lubią. I słusznie — Tuppence lubiła Karola, naprawdę go lubiła.
— Proszę mnie wysłuchać, panno Sheilo — powiedziała trochę znużona. — Lubienie czy nielubienie nie ma nic wspólnego z faktami. Niemcy prowadzą wojnę z Anglią. Jest wiele sposobów służenia swojej ojczyźnie. Jeden z nich to zdobywanie informacji i… praca na tyłach. Podejmują jej się tylko ludzie bardzo odważni, bo jeżeli zostaną przyłapani, czeka ich… — głos zadrżał jej nieznacznie — czeka ich śmierć.
— Pani myśli, że Karol…?
— W ten sposób służy swojej ojczyźnie? To przecież jest zupełnie możliwe. Prawda?
— Nie! — odparła Sheila.
— Może na tym właśnie polegało jego zadanie — że przyjechał tu jako emigrant polityczny, że udawał nieprzejednanego antyhitlerowca, a jednocześnie zbierał informacje.
— To nieprawda — stwierdziła Sheila spokojnie. Znam Karola. Znam wszystkie jego myśli, wszystkie uczucia… Najważniejsza dla niego jest nauka… jest jego praca… i zawarta w niej prawda i mądrość. Wdzięczny jest Anglikom, że pozwolili mu tu dalej prowadzić badania. Czasem, kiedy ludzie mówią takie okrutne rzeczy, buntuje się, bo jest przecież Niemcem. Ale nienawidzi hitleryzmu i wszystkiego, co hitleryzm wyobraża, bo hitleryzm to zaprzeczenie wolności człowieka…
— Musiał tak mówić, to przecież zrozumiałe.
Sheila spojrzała na Tuppence z wyrzutem.
— Więc uważa pani, że Karol jest szpiegiem?
— Myślę, że to… — Tuppence zawahała się — jest możliwe.
Sheila podeszła do drzwi.
— Rozumiem. Żałuję, że przyszłam prosić panią o pomoc.
— Ależ dziecko drogie, jak ja bym mogła pani pomóc?
— Ma pani różne znajomości. Jeden pani syn jest w armii, drugi w marynarce. Nieraz słyszałam, jak pani mówiła, że znają różnych wpływowych ludzi. Przypuszczałam, że może oni będą mogli… będą mogli coś zrobić.
Tuppence pomyślała o trzech mitycznych postaciach — Douglasie, Raymondzie i Cyrylu.
— Obawiam się, że moi synowie w niczym nie mogliby być pani pomocni — odparła.
Sheila odrzuciła w tył głowę. Powiedziała z pasją:
— W takim razie nie ma już dla nas ratunku. Zabiorą go i zamkną w więzieniu, a potem któregoś dnia o świcie postawią pod ścianą i zabiją — taki będzie koniec!
Wyszła, zamykając za sobą drzwi.
„Och, niech diabli, diabli tych Irlandczyków! — pomyślała Tuppence z wściekłością, miotana sprzecznymi uczuciami. — Gdzież oni nabyli tę swoją piekielną umiejętność przeinaczania wszystkich faktów tak, że w końcu człowiek zupełnie się gubi? Jeżeli Karol von Deinim jest szpiegiem, zasługuje na to, żeby go jak najprędzej rozstrzelano. Muszę o tym pamiętać, nie mogę pozwolić, żeby mnie ta dziewczyna oczarowała swoim irlandzkim głosem, żeby wmówiła we mnie, że patrzę na dramat bohatera i męczennika!”
Przypomniała sobie dwuwiersz z „Jeźdźców ku morzu”, wypowiadany przez słynną aktorkę.
Jak piękne, jak spokojne czekają ich godziny…
Chwytające za serce… wezbrane uczuciem…
„Gdyby to nie była prawda! — myślała. — Och, gdyby to tylko nie była prawda!”
Ale jak mogła wątpić, skoro tyle już wiedziała?
Rybak siedzący na końcu starego mola zarzucił wędkę, potem ostrożnie zaczął ściągać linkę.
— Nie ma, niestety, żadnych wątpliwości — odparł.
— Wie pan, przykro mi — powiedział Tomasz. — To naprawdę sympatyczny chłopak.
— Ci ludzie prawie zawsze są sympatyczni. Tchórze i wypędki nie zgłaszają się dobrowolnie na wyjazd do nieprzyjacielskiego kraju. Takiej roboty podejmują się tylko odważni. Dobrze o tym wiemy. Ale co robić? Wina jest niezaprzeczalna.
— I mówi pan, że nie ma żadnych absolutnie wątpliwości?
— Żadnych. Między jego formułami chemicznymi znaleziono listę nazwisk osób z terenu fabryki, z którymi miał nawiązać kontakt jako z ewentualnymi sympatykami hitleryzmu. Był tam też bardzo pomysłowy plan sabotażu i opis procesu chemicznego, który zastosowany do nawozów sztucznych zniszczyłby ogromne obszary zasiewów. Wszystko z zakresu specjalności naszego panicza Karola.
Tomasz — przeklinając w duchu Tuppence, która kazała mu przyrzec, że zada to pytanie — powiedział z ociąganiem:
— Nie istnieje zapewne taka możliwość, że kompromitujące dowody zostały mu podrzucone?
Grant uśmiechnął się uśmiechem jakby szatańskim.
— Och — mruknął. — To chyba pomysł pana żony?
— Hm… ech… no tak. Prawdę powiedziawszy, tak.
— Przystojny chłopak z tego von Deinima — rzekł Grant pobłażliwie. — Poważnie mówiąc, nie wydaje mi się, abyśmy mogli taką ewentualność brać w ogóle pod uwagę. Von Deinim miał spory zapas atramentu sympatycznego, co w sposób niedwuznaczny potwierdza jego winę. Gdyby mu go podrzucono, postarano by się, aby to był dowód bardziej oczywisty. Na przykład: „Lekarstwo na kaszel, zażywać w razie potrzeby”, stojące na półce nad umywalnią albo coś w tym rodzaju. Tymczasem nic podobnego. Trzeba przyznać, że Deinim wpadł na piekielnie sprytny pomysł. Dotąd spotkałem się z tą metodą tylko jeden jedyny raz. Zresztą wtedy były to guziki od kamizelki. Przepojone odpowiednią substancją, rozumie pan? W razie potrzeby wystarczy namoczyć guzik w wodzie i już jest atrament.
Karol von Deinim zamiast guzików używał sznurowadeł. Dobry pomysł.
— Och! — Tomaszowi przemknęło przez głowę niewyraźne, mgliste wspomnienie czegoś… nie pamiętał już czego.
Tuppence okazała się bystrzejsza. Gdy powtórzył jej rozmowę z Grantem, natychmiast wyłuskała z niej istotny sens.
— Sznurowadła? Teraz już rozumiem!
— Jak to?
— Betty, głupcze. Nie pamiętasz, jak się kilka dni temu śmiesznie bawiła w moim pokoju? Wyciągnęła sznurowadła z bucików i zamoczyła je w wodzie. Śmiałam się wtedy i dziwiłam, skąd jej taki komiczny pomysł przyszedł do głowy. Ale naturalnie widziała, jak to robił Karol, i potem go naśladowała. No a Karol bał się, że dziecko będzie o tym opowiadało, więc kazał je porwać.
— A zatem ta sprawa jest wyjaśniona — powiedział Tomasz.
— Tak. Swoją drogą przyjemnie, jak rzeczy zaczynają po trochu nabierać określonych kształtów. Można wtedy przestać o nich myśleć i pójść kawałek naprzód.
— Najwyższa pora. Tuppence skinęła głową.
Czasy były istotnie posępne. Francja skapitulowała niespodziewanie — ku nieopisanemu zdumieniu i rozpaczy jej narodu.
Los floty francuskiej nie był jeszcze przesądzony.
Z chwilą gdy wybrzeża Francji znalazły się w rękach wroga, inwazja niemiecka na Anglię przestała być czymś odległym i nierealnym.
— Karol von Deinim to tylko jedno ogniwo w łańcuchu — powiedział Tomasz. — Pani Perenna jest główną postacią dramatu.
— Tak, musimy ją złapać na robocie. Tylko że to nie będzie łatwe.
— Z pewnością. Ale nie możemy spodziewać się czegoś innego, jeżeli ona jest mózgiem całej organizacji.
— Więc M to pani Perenna? Tomasz przytaknął.
— Czy ty naprawdę sądzisz, że Sheila nie ma z tą sprawą nic
wspólnego? — zapytał.
— Jestem tego pewna. Tomasz westchnął.
— No cóż, powinnaś chyba wiedzieć najlepiej. Ale jeżeli tak, biedna dziewczyna. Najpierw mężczyzna, którego kocha, potem matka. Niewiele zostanie jej w życiu.
— Nic na to nie możemy poradzić.
— Tak, ale przypuśćmy, że się mylimy… że M czy N to ktoś zupełnie inny?
— Jak widzę, ciągle ci to jeszcze chodzi po głowie — powiedziała chłodno Tuppence. — Czy to aby na pewno nie jest tylko twoje pobożne życzenie?
— Co chcesz przez to powiedzieć?
— Sheila Perenna, to chcę przez to powiedzieć!
— Nie uważasz przypadkiem, że mówisz trochę śmieszne rzeczy?
— Wcale nie. Sheila zawróciła ci w głowie, jak zresztą wszystkim innym mężczyznom…
Tomasz przerwał jej gniewnie:
— Bynajmniej. Mam tylko swoją własną koncepcję.
— Można wiedzieć, jaką?
— Wolałbym jeszcze o niej nie mówić. Zobaczymy, które z nas ma rację.
— Zgoda. Myślę, że powinniśmy teraz zabrać się ostro do pani Perenna. Wybadać, dokąd chodzi, kogo widuje, słowem wszystko. Musi tu być gdzieś jakiś punkt zaczepienia. Rozmów się dziś po południu z Albertem i każ mu ją śledzić.
— Zrób to sama. Jestem zajęty.
— Zajęty? Czym zajęty?
— Gram w golfa — odparł Tomasz.
— Zupełnie jak za dawnych dobrych czasów, proszę pani — powiedział Albert.
Twarz rozpromienił mu radosny uśmiech. Chociaż osiągnąwszy wiek średni, Albert roztył się trochę, miał wciąż w piersi młode, romantyczne serce; idąc za jego porywami, połączył swój los z losem Tomasza i Tuppence w latach ich pełnej przygód młodości.
— Pamięta pani ten dzień, kiedy mnie pani pierwszy raz na oczy zobaczyła? Czyściłem mosiężne klamki w najelegantszych apartamentach. Ach, ten portier na dole w hallu, lepszy był z niego numer! Nic, tylko czepiał się mnie i czepiał. Aż któregoś dnia przychodzi pani i opowiada mi cacy historyjkę! Naturalnie same kłamstwa, o jakimś złodziejaszku przezywanym Rid Błyskawica. Co wcale nie znaczy, że część tej bujdy nie okazała się potem prawdziwa. No i od tamtego dnia ani razu, jak to mówią, nie pożałowałem swojego kroku. Dużo mieliśmy przygód, zanim w końcu wszyscyśmy się nie ustatkowali.
Albert westchnął, Tuppence zaś, dzięki naturalnym skojarzeniom myślowym, nie omieszkała spytać o zdrowie pani Albertowej.
— Och, staruszka miewa się doskonale, tylko powiada, że Walijczycy jakoś nie bardzo jej trafiają do gustu. Uważa, że mogliby się dotąd nauczyć mówić przyzwoicie po angielsku. A co do bombardowania, to na wsi też już mieli dwa naloty i teraz na polu pełno jest lejów takich wielkich, że w każdym śmiało mógłby się schować samochód. Więc z tym bezpieczeństwem też nie jest tak, jak się początkowo zdawało. Żona powiada, że równie dobrze mogłaby siedzieć w Londynie, gdzie by jej się nie robiło smutno od ciągłego patrzenia na te wszystkie drzewa i gdzie nie ma krów, ale jest za to dobre, higieniczne mleko w butelkach.
— Wydaje mi się, Albercie — powiedziała Tuppence pod wpływem nagłych wyrzutów sumienia — że nie powinniśmy byli cię wciągać w tę robotę.
— Nonsens, proszę pani. Przecież sam się do nich zgłaszałem i prosiłem, żeby mnie przyjęli, ale oni tam tacy są strasznie ważni, że nawet nie raczyli na mnie spojrzeć. Poradzili, żebym czekał, aż mój rocznik zostanie powołany. Miałbym czekać, chociaż jestem silny i zdrowy i aż mnie ręka świerzbi, żeby się dobrać tym śmierdzącym, za pani przeproszeniem, hitlerowcom do skóry. Powie mi pani tylko, jak mógłbym im napsuć trochę krwi, a zaraz wezmę się do roboty. Musimy walczyć z Piątą Kolumną, tak powiadają gazety, chociaż nie wspominają, gdzie się podziały pierwsze cztery. Słowem, gotów jestem pomagać pani i panu kapitanowi w taki sposób, w jaki państwo będą sobie życzyli.
— Doskonale, Albercie. Teraz ci powiem, czego od ciebie chcemy.
— Od jak dawna zna pan Bletchleya? — spytał Tomasz, cofając się po wybiciu piłki i obserwując z zadowoleniem jej wartki bieg samym środkiem dróżki startowej.
Komandor Haydock, który równie zręcznym wybiciem rozpoczął grę, miał minę uszczęśliwioną. Zarzuciwszy kije na ramię, odpowiedział:
— Bletchleya? Niech pomyślę… Tak. Chyba z dziewięć miesięcy. Przyjechał tu zeszłej jesieni.
— Mówił pan, jeśli dobrze pamiętam, że jest znajomym pana znajomych? — podsunął kłamliwie Tomasz.
— Tak mówiłem? — komandor zdziwił się. — To chyba niemożliwe. Wydaje mi się, że go poznałem tu, w klubie.
— Nie myśli pan, że to trochę tajemnicza postać?
Tym razem na twarzy Haydocka pojawił się wyraz niedowierzania.
— Tajemnicza postać? Kto? Stary Bletchley? — w jego głosie brzmiało szczere zdumienie.
Tomasz westchnął w duchu. Pomyślał, że widocznie wmawia w siebie rzeczy, które nie istnieją.
Przyszła teraz kolej na jego wybicie. Uderzył, kij ześliznął mu się po piłce. Haydock wybił zręcznie, piłka śmignęła w powietrzu tuż nad murawą i znieruchomiała przed samym centrum. Haydock wrócił do Tomasza i spytał:
— Co, na Boga, skłoniło pana do nazwania Bletchleya tajemniczą postacią? Powiedziałbym raczej, że to człowiek do znudzenia prozaiczny — typowy oficer naszej armii. Poglądy trochę ograniczone… no cóż, życiu w wojsku brak szerszych horyzontów. Ale tajemniczy!
— Och, tak sobie tylko pomyślałem w związku z czymś, co mi ktoś powiedział — tłumaczył się niejasno Tomasz.
Przystąpili teraz do wybijania piłek do dołków. Komandor ulokował piłkę w swoim.
— Dotąd trzy, dwa jeszcze do rozegrania — powiedział z satysfakcją. Zgodnie z przewidywaniem Tomasza, Haydock oderwał się na chwilę od golfa i podjął przerwaną rozmowę.
— Co się panu wydaje takie tajemnicze w Bletchleyu? — spytał.
— Idzie mi tylko o to, że tak naprawdę nikt nic o nim nie wie — powiedział Tomasz, wzruszając ramionami.
— Był w pułku Rugbyshire.
— Jest pan tego pewien?
— Ja? Hm… cóż… nie, nic pewnego o tym nie wiem. Proszę pana, czego się pan właściwie domyśla? Nie ma pan chyba Bletchleyowi nic do zarzucenia?
— Ależ nie, nie, bynajmniej — zaprzeczył Tomasz z podejrzanym pośpiechem. Zarzucił wędkę i mógł teraz obserwować spokojnie bieg myśli komandora Haydocka.
— Zawsze robił na mnie wrażenie niemal absurdalnie typowego przedstawiciela swojego środowiska — powiedział Haydock.
— Ano właśnie.
— Hm, teraz rozumiem, o co panu idzie. Trochę może za typowy, co?
„Podsuwam świadkowi zeznania — mówił sobie Tomasz. — Ale kto wie, może jednak coś wycisnę ze staruszka”.
— Tak, teraz pana rozumiem — ciągnął komandor z namysłem. — A swoją drogą, jak się nad tym zastanawiam, widzę, że nie spotkałem nikogo, kto by znał Bletchleya przed jego przyjazdem do Leahampton. Nie wspomina też nigdy o żadnych dawnych przyjaciołach czy czymś takim.
— Hm…. — mruknął Tomasz. — Zagramy? Chętnie się jeszcze poruszam. Piękny wieczór.
Znowu wybili i rozeszli się, każdy za swoją piłką. Gdy w jakiś czas później stanęli obaj w centrze przy dołkach, Haydock zagadnął Tomasza obcesowo:
— Niech mi pan powie, co pan o nim słyszał.
— Ależ nic… doprawdy nic.
— Nie musi pan być ze mną taki ostrożny. Docierają do mnie najrozmaitsze plotki. Wszyscy ze wszystkim do mnie przychodzą. Ludzie wiedzą, że interesuję się tymi sprawami. Co pan właściwie podejrzewa… że Bletchley nie jest tym, za kogo uchodzi?
— To tylko takie przypuszczenie…
— A kimże on ma być, u licha? Niemcem? Bzdura. Bletchley jest w każdym calu Anglikiem, takim samym jak pan czy ja.
— Słusznie, moim zdaniem, nic mu nie można zarzucić — przyznał Tomasz.
— Przecież wciąż się dopomina wielkim głosem, żeby internować wszystkich cudzoziemców. Pamięta pan, jak ostro napadał na tego młodego Niemca? I okazuje się, że miał rację — główny konstabl powiedział mi w zaufaniu, że znaleziono u von Deinima dosyć obciążających dowodów, żeby go dziesięć razy powiesić. Miał gotowy plan zatrucia wszystkich zbiorników wody w całym kraju i był w trakcie opracowywania formuły nowego gazu — robił doświadczenia w jednym z naszych zakładów chemicznych! Ta absurdalna krótkowzroczność naszych władz! Już choćby to, że go w ogóle wpuścili na teren fabryki. Nasz rząd gotów jest uwierzyć w każdą bajkę. Wystarczy, żeby młody mężczyzna przyjechał tu przed samym wybuchem wojny, poskamlał trochę, że go tak w kraju prześladowali, a już przymyka się oczy na wszystko i wyjawia mu tajemnice państwowe. Z Hahnem też postąpili jak durnie…
Tomasz nie chciał bynajmniej, by Haydock dosiadł swego ulubionego konika. Z rozmysłem wybił źle piłkę.
— Ma pan pecha! — zawołał Haydock. Sam wybił starannie. Piłka potoczyła się po trawie i znieruchomiała w dołku. — Mój punkt. Jakoś nie idzie panu dzisiaj gra. O czym to mówiliśmy?
— Że Bletchleyowi nic nie można zarzucić — odparł stanowczo Tomasz.
— Ależ tak, zgadzam się z panem. Naturalnie. Swoją drogą, ciekawe… słyszałem o nim w swoim czasie trochę dziwną historię, tylko że wtedy nie zwróciłem na nią uwagi.
Jak na złość, przyłączyli się do nich w tym momencie dwaj znajomi. Wrócili we czwórkę do klubu i zamówili trunki. Gdy wypili po kieliszku, komandor Haydock spojrzał na zegarek i oznajmił, że już na nich czas. Tomasz był zaproszony do Haydocka na kolację.
W Jaskini Przemytników panował jak zwykle wzorowy ład. Postawny służący, mężczyzna w średnim wieku, usługiwał przy stole ze zręcznością zawodowego kelnera. Zdziwiło to Tomasza, bo tak doskonała obsługa była czymś niespotykanym poza salami londyńskich restauracji.
Gdy służący wyszedł z pokoju, Tomasz napomknął o tym Haydockowi.
— A tak, miałem szczęście, że mi się udało zdobyć Appledore’a.
— Jak pan tego dokonał?
— Bardzo zwyczajnie. Dałem ogłoszenie. Miał doskonałe referencje, przewyższał o niebo wszystkich innych, którzy się zgłosili, i żądał stosunkowo niskiego wynagrodzenia. Przyjąłem go z miejsca.
— Ach, ta wojna! — powiedział Tomasz ze śmiechem. — Pozbawiła nas większości naszej dobrej służby restauracyjnej. Praktycznie rzecz biorąc, wszyscy wykwalifikowani kelnerzy byli cudzoziemcami. Ten rodzaj pracy jest widocznie sprzeczny z naturą Anglika.
— Bo wymaga służalczości. Angielski buldog nie lubi się kłaniać i skakać na dwóch łapkach.
Gdy siedząc na tarasie, popijali kawę, Tomasz spytał od niechcenia:
— Zaczął pan coś mówić jeszcze podczas gry. O jakiejś śmiesznej historii w związku z Bletchleyem.
— Zaraz, niech sobie przypomnę… Widział pan to? Światło gdzieś daleko na morzu! Gdzie jest moja lornetka?
Tomasz westchnął. Nawet gwiazdy w swoim biegu zdawały się mu przeciwne. Komandor pobiegł pędem do domu, wrócił, przeszukał horyzont lornetką, dopatrzył się skomplikowanego systemu nieprzyjacielskiej sygnalizacji świetlnej nadawanej z morza do różnych punktów na wybrzeżu, na co, zdaniem Tomasza, dowody istniały tylko w jego wyobraźni, i wreszcie w posępnych barwach odmalował obraz niedalekiej i uwieńczonej powodzeniem inwazji.
— Brak jakiejkolwiek organizacji, brak koordynacji w działaniu. Jako członek obrony przeciwlotniczej sam pan o tym wie najlepiej. Ale kiedy na czele stoi taka fajtłapa jak stary Andrews…
Była to dobrze wydeptana ścieżka, główna przyczyna trosk komandora Haydocka. Uważał, że sam powinien dowodzić obroną przeciwlotniczą w Leahampton, i postanowił o ile możności wysadzić z siodła pułkownika Andrewsa.
Służący przyniósł whisky i likiery. Komandor perorował dalej po swojemu.
— …a mimo to nadal pełno jest między nami szpiegów… Jesteśmy nimi dosłownie naszpikowani. To samo było podczas tamtej wojny. Fryzjerzy, kelnerzy…
Rozsiadłszy się wygodnie w fotelu, Tomasz pochwycił kątem oka profil Appledore’a, który usługiwał im, stąpając bezszelestnie. „Kelnerzy? — pomyślał. — Do tego człowieka bardziej pasuje imię Fritz niż Appledore”.
Czy to jest takie niemożliwe? Appledore mówi bezbłędnie po angielsku, to prawda, ale wielu Niemców włada tym językiem. Przez długie lata doskonalili swoją angielszczyznę w angielskich restauracjach. Typ rasowy też się zgadza… Jasne włosy, niebieskie oczy… kształt głowy, często tak charakterystyczny. Tak, głowa… gdzie on widział ostatnio podobny kształt głowy…
Słowa, które wypowiedział pod wpływem nagłego impulsu, śmiało mogły się odnosić do tego, co mówił właśnie komandor:
— Wypełnianie wszystkich tych przeklętych kwestionariuszy. Czysta bzdura. Dziesiątki idiotycznych pytań…
— Słusznie, słusznie — wtrącił Tomasz. — Na przykład: „Jak się nazywasz? M czy N?”
Brzęk tłuczonego szkła. Appledore, ów służący doskonały, nie popisał się tym razem. Strumień likieru miętowego trysnął na dłoń i mankiet Tomasza.
— Przepraszam pana najmocniej — wymamrotał Appledore.
Haydock wpadł we wściekłość.
— Niech cię diabli, ty niezdaro, bałwanie! Gdzie ty masz oczy, idioto?
Jego rumiana zwykle twarz była teraz purpurowa z gniewu. „I mówić tu, że w armii mają pobudliwy temperament — pomyślał Tomasz — Marynarka wojenna bije armię na głowę”. Haydock bluzgał przekleństwami. Appledore płaszczył się, prosząc pokornie o przebaczenie.
Tomaszowi zrobiło się go żal, ale nagle, jak za dotknięciem różdżki czarodziejskiej, gniew komandora minął. Był po dawnemu miły i dobroduszny.
— Chodźmy, umyje się pan. Lepkie paskudztwo. Że też akurat musiał to być likier miętowy!
Tomasz wszedł za nim do domu i po chwili znalazł się w okazałej łazience, wyposażonej w mnóstwo najwymyślniejszych urządzeń. Zmył starannie lepki, słodki płyn. Haydock rozmawiał z nim przez otwarte drzwi sypialni.
Był wyraźnie zakłopotany.
— Trochę się niepotrzebnie uniosłem. Poczciwy stary Appledore wie, że często mówię więcej, niż myślę.
Tomasz odwrócił się od umywalni i wycierał ręce. Nie zauważył, że mydło spadło na podłogę. Nadepnął na nie. Powierzchnia linoleum była gładka jak lustro.
W sekundę później Tomasz tańczył zawrotny taniec. Pośliznął się i przejechał przez łazienkę z rękami wyciągniętymi przed siebie. Jedną chwycił za prawy kurek nad wanną, drugą pchnął mocno boczną ściankę małej szafki. Był to gest dość niezwykły, istniało małe prawdopodobieństwo, aby go ktokolwiek mógł wykonać w sytuacji innej niż poprzedzona taką właśnie katastrofą.
Jednocześnie zawadził nogą o kafel na końcu wanny.
To, co się teraz zdarzyło, przypominało sztuczkę kuglarza. Wanna odskoczyła od ściany wprawiona w ruch niewidocznym mechanizmem. Tomasz spoglądał w głąb mrocznej wnęki. Nie miał żadnych wątpliwości co do przeznaczenia znajdujących się tam aparatów. Była to radiowa stacja nadawczo–odbiorcza.
Głos w sypialni umilkł, komandor stanął na progu. Nagłe olśnienie… i Tomasz zrozumiał wszystko.
Chyba musiał być dotąd ślepy. Ta twarz jowialna i rumiana — twarz „dobrodusznego Anglika” — to tylko maska. Czemu od pierwszej chwili nie zdołał jej przeniknąć, czemu nie dostrzegł pod nią twarzy gwałtownego, butnego pruskiego oficera? Tomaszowi dopomógł naturalnie wypadek, który się przed chwilą zdarzył. Przypomniał mu bowiem inną scenę — niemieckiego oficera urągającego podwładnemu z typowym grubiaństwem pruskich junkrów. W ten sam sposób komandor Haydock urągał swojemu podwładnemu, gdy ów, zaskoczony, stracił nad sobą panowanie.
I wszystko się zgadzało — wszystko tak się cudownie zgadzało. Podwójny bluff. Najpierw Hahn, agent obcego wywiadu, przygotował teren, zatrudnił cudzoziemskich robotników i ściągnął na siebie podejrzenia, z kolei zaś przeszedł do następnego punktu programu — do zdemaskowania własnej roboty przez dzielnego brytyjskiego marynarza, komandora Haydocka. A jakie to się potem wydało naturalne, że Anglik kupił posiadłość i zanudzał wszystkich dokoła opowiastkami o jej niezwykłych dziejach. Tak więc N urządził się bezpiecznie w swojej kwaterze z dostępem od strony morza, stacją nadawczo–odbiorcza i sztabem oficerów w sąsiednim Sans Souci, teraz zaś czeka w pogotowiu, aby wprowadzić w życie niemiecki plan inwazji.
Tomasz nie mógł pohamować uczucia podziwu. Wszystko zostało tak znakomicie uplanowane. Przecież sam ani przez chwilę nie podejrzewał Haydocka, uważał, że to człowiek czysty jak łza. Cała rzecz wydała się tylko dzięki zupełnie nieoczekiwanemu przypadkowi.
Myśli te jak błyskawica przemknęły mu przez głowę. Wiedział aż nadto dobrze, że znalazł się, że siłą rzeczy musiał się znaleźć w śmiertelnym niebezpieczeństwie. Gdyby tylko potrafił odegrać przekonywająco rolę łatwowiernego, głupawego Anglika!
Usiłując nadać głosowi naturalne brzmienie, roześmiał się i rzekł do Haydocka:
— No, wie pan, nie ma końca niespodziankom w tej pańskiej Jaskini! Czy to jest jeszcze jedna ze sprytnych gierek pana Hahna? Nie pokazał mi pan wtedy tego urządzenia.
Haydock stał bez ruchu. Cała jego ogromna postać tarasująca drzwi wyrażała jakieś osobliwe natężenie.
„Nie dałbym mu rady — pomyślał Tomasz. — W dodatku jest jeszcze ten przeklęty służący”.
Przez kilka sekund Haydock stał jak wykuty z kamienia, potem napięcie minęło. Roześmiał się.
— Co to był za komiczny widok! Tańczył pan na tym linoleum jak gwiazda baletu. Nie przypuszczałem, że taka rzecz jest w ogóle możliwa. Niechże pan wytrze ręce, przejdziemy do pokoju.
Tomasz wyszedł za nim z łazienki. Zmysły miał wyostrzone, każdy mięsień napięty. Musi się jakoś wydostać bezpiecznie z tego domu, musi wynieść stąd swoją nowo nabytą wiedzę. Czy zdoła oszukać Haydocka? Głos komandora wydawał się dość naturalny.
Objąwszy Tomasza ramieniem — gest może przypadkowy, a może znaczący wiele — Haydock poprowadził go do salonu. Zamknął starannie drzwi.
— Otóż, drogi panie, muszę coś panu wyznać.
Mówił przyjaźnie, szczerze, z ledwie może wyczuwalną nutą zakłopotania. Wskazał Tomaszowi krzesło.
— Trochę mi to nie na rękę — powiedział. — Przyznaję, że trochę mi to nie na rękę. Ale nie ma rady, muszę pana we wszystko wtajemniczyć. Tylko ani słowa nikomu. Zgoda?
Tomasz dołożył wszelkich starań, aby na jego twarzy pojawił się wyraz gorliwego zaciekawienia.
Haydock przysunął się do Tomasza poufale.
— Otóż sprawa tak się przedstawia. Chociaż nikt nie powinien o tym wiedzieć, zdradzę panu, że pracuję w Intelligence Service. M.I. 42 BX — oto nazwa mojego wydziału. Słyszał pan o nim?
Tomasz potrząsnął głową, pogłębiając jednocześnie wyraz zaciekawienia na twarzy.
— Są to sprawy najściślej tajne. Sieć wewnętrzna, jeżeli wie pan, co mam na myśli. Nadajemy stąd drogą radiową pewne informacje, ale byłoby to wręcz fatalne, gdyby nasza działalność została ujawniona. Rozumie mnie pan?
— Ależ oczywiście, naturalnie — odparł pan Meadowes. — Nadzwyczaj ciekawe! Może pan liczyć na mnie. Nie powiem nikomu ani słowa.
— Otóż to, otóż to. Cała rzecz musi być utrzymana w największej tajemnicy.
— Doskonale to rozumiem. Och, jaką ma pan ciekawą pracę. Doprawdy, podniecającą. Tak bym chciał dowiedzieć się o niej czegoś więcej, ale zapewne nie powinienem nawet pytać?
— Przykro mi, ale nie. Obowiązuje mnie przestrzeganie najściślejszej tajemnicy.
— No tak, rozumiem. Niech mi pan wybaczy… przez taki zdumiewający przypadek… — bąknął Tomasz.
Jednocześnie myślał gorączkowo: „Przecież to niemożliwe, żebym go oszukał. Nie wyobraża sobie chyba, że dałem się nabrać na takie brednie”.
Tomasz nie mógł w to uwierzyć. Nagle przyszło mu do głowy, że próżność doprowadziła do zguby wielu ludzi. Komandor Haydock to mądry człowiek, niepospolity człowiek, a ów pożałowania godny Meadowes jest tylko głupim Brytyjczykiem, durniem z gatunku tych, co to gotowi są uwierzyć w każdą bzdurę. Ach, gdyby tylko Haydock naprawdę tak myślał!
Tomasz był nadzwyczajnie rozmowny. Okazał żywe zainteresowanie, a nawet ciekawość. Wie, że nie powinien pytać, ale… Praca komandora Haydocka musi być zapewne bardzo niebezpieczna? Czy komandor przebywał w Niemczech, czy pracował tam?
Haydock odpowiadał dość uprzejmie. Był teraz w każdym calu brytyjskim marynarzem — pruski oficer zniknął bez śladu. Ale przyglądając mu się nowym spojrzeniem, Tomasz nie pojmował, jak mógł w ogóle dać się zwieść kiedykolwiek. Kształt głowy… linia podbródka… ani jednej cechy brytyjskiej w tej twarzy.
Niebawem pan Meadowes wstał. Był to moment decydującej próby. Uda się?
— Naprawdę muszę już zmykać, zrobiło się bardzo późno. Jeszcze raz najmocniej przepraszam i przyrzekam panu, że nikomu o tym nie wspomnę słowem.
„Teraz albo nigdy — myślał. — Pozwoli mi odejść? Muszę być przygotowany… prosty sierpowy w szczękę będzie najpewniejszy”.
Mówiąc uprzejmie i z najwyraźniej miłym mu ożywieniem, pan Meadowes skierował się do drzwi.
Przeszedł przez hali… otworzył drzwi frontowe.
Przez drzwi po prawej dostrzegł Appledore’a przygotowującego na tacy nakrycie do śniadania na dzień następny. „Ci głupcy pozwolą mi odejść…” — przemknęło mu przez głowę.
Przystanął z Haydockiem na ganku, pogawędzili chwilę, umówili się na golfa na następną sobotę.
„Nie będzie dla ciebie żadnej następnej soboty” — pomyślał Tomasz ponuro.
Od drogi przypłynęły ku nim głosy. Dwaj mężczyźni wracający ze spaceru nad morzem. Tomasz i Haydock znali obu. Tomasz przywitał ich. Zatrzymali się. Rozmawiali we czwórkę przed furtką, potem Tomasz serdecznie pomachał swojemu gospodarzowi na pożegnanie i oddalił się z tamtymi dwoma.
A więc udało się, udało.
Haydock, ten stary głupiec, dał się nabrać!
Słyszał, jak Haydock wraca do domu, wchodzi i zamyka drzwi. Rozradowany maszerował drogą w dół wzgórza ze swoimi nowymi przyjaciółmi.
Zanosi się na zmianę pogody.
Stary Monroe znowu ma muchy w nosie.
Ten dureń Ashby nie chce wstąpić do obrony przeciwlotniczej. Powiada, że to zawracanie głowy. Trochę się zagalopował. Młody Marsh, pracownik klubu golfowego, odmawia służby w wojsku jako sprzecznej z nakazami jego sumienia. Czy pan Meadowes nie sądzi, że należałoby tę sprawę przedstawić komitetowi? Przedwczoraj w nocy Southampton zostało zbombardowane, są spore straty. A co pan Meadowes myśli o Hiszpanii? Czyżby Franco zaczynał pokazywać pazury? Naturalnie, odkąd Francja padła…
Tomasz gotów był krzyczeć na głos z radości. Taka zwykła, banalna, codzienna rozmowa. Zrządzenie opatrzności, że ci dwaj zjawili się w tym właśnie momencie.
Pożegnał ich przed furtką Sans Souci.
Szedł alejką, pogwizdując z cicha.
Mijał właśnie zakręt ocieniony krzakami rododendronów, gdy coś ciężkiego uderzyło go w głowę. Runął na twarz w otaczający go mrok. Stracił przytomność.
— Pani powiedziała, zdaje się, trzy piki?
Tak, pani Blenkensop powiedziała trzy piki. Pani Sprot, która zdyszana wróciła od telefonu, mówiąc: — No i znowu przesunęli termin egzaminów na przeciwlotniczych kursach sanitarnych. Coś okropnego! — poprosiła o powtórzenie licytacji.
Panna Minton jak zwykle opóźniała grę wielokrotnym powtarzaniem każdej odżywki.
— Powiedziałam dwa trefle? Jesteście panie pewne? Zdawało mi się, że mówiłam chyba jedno bez atu. Ach, naturalnie, teraz pamiętam… Pani Cayley licytowała jeden kier. Już chciałam powiedzieć jedno bez atu, chociaż właściwie miałam za mało punktów, ale uważam, że śmiałym szczęście sprzyja, i akurat wtedy pani Cayley powiedziała jeden kier, i wobec tego musiałam podwyższyć na dwa trefle. Rozgrywka taka jest zawsze trudna, kiedy się ma dwa wicerenonse…
Tuppence pomyślała, że byłaby to wielka oszczędność czasu, gdyby panna Minton po prostu wykładała swoje karty na stół i pokazywała je partnerkom. Nie mogła się powstrzymać, musiała zawsze dokładnie opowiedzieć, co ma w kartach.
— Więc teraz wiemy, jaki był początek licytacji — oznajmiła z tryumfem panna Minton. — Jeden kier, dwa trefle.
— Dwa pik — rzekła Tuppence.
— Ja pasowałam, prawda? — spytała pani Sprot.
Spojrzały na panią Cayley, która pochylona do przodu nasłuchiwała jakichś oddalonych dźwięków. Panna Minton podjęła niezmordowanie:
— Wtedy pani Cayley powiedziała dwa kier, a ja na to trzy karo.
— A ja powiedziałam trzy pik — dorzuciła Tuppence.
— Pas — oznajmiła pani Sprot.
Pani Cayley siedziała milcząca. Wreszcie uprzytomniła sobie, że wpatrują się w nią oczy trzech partnerek.
— Och! — zaczerwieniła się. — Tak mi przykro. Pomyślałam, że może jestem potrzebna mężowi. Chyba siedzi mu się tam wygodnie na tarasie…
Spoglądała kolejno po ich twarzach.
— Jeżeli panie pozwolą, pójdę i zajrzę do niego. Słyszałam taki jakiś dziwny stuk. Może książka zsunęła mu się z kolan.
Zaaferowana wybiegła na taras. Tuppence westchnęła z irytacją.
— Powinna przywiązać sobie tasiemkę do przegubu dłoni — powiedziała. — Wtedy mógłby ją ciągnąć, ile razy chciałby od niej czegoś.
— Taka dobra żona — stwierdziła panna Minton. Aż miło patrzeć, jak dba o męża.
— Czyżby? — mruknęła Tuppence, która wcale nie była w dobrym humorze.
Trzy kobiety siedziały przez chwilę w milczeniu.
— Gdzie jest Sheila? — zagadnęła panna Minton.
— Poszła do kina — odparła pani Sprot.
— A pani Perenna? — spytała Tuppence.
— Powiedziała, że idzie do swojego pokoju robić rachunki — wyjaśniła panna Minton. — Biedactwo, to takie męczące zajęcie.
— W każdym razie nie robiła rachunków przez cały wieczór — wtrąciła pani Sprot — bo wróciła do domu akurat, kiedy odbierałam telefon.
— Ciekawe, gdzie też mogła być — zastanawiała się na głos panna Minton, której życie wypełniały tego rodzaju małe problemy. — Chyba nie w kinie, bo seans jeszcze się nie skończył.
— Była bez kapelusza — odparła pani Sprot. — I bez płaszcza. A włosy miała potargane i myślę, że chyba musiała biec szybko czy coś takiego, bo wpadła do hallu bardzo zdyszana. Wbiegła na schody, nie mówiąc ani słowa i tylko na mnie spojrzała… dosłownie przeszyła mnie wzrokiem, chociaż nie zrobiłam przecież nic złego.
Pani Cayley pojawiła się w drzwiach.
— Wyobraźcie sobie panie, że mój mąż bez niczyjej pomocy obszedł cały ogród. Mówi, że spacerował z przyjemnością. Powietrze jest dzisiaj takie łagodne.
Usiadła do brydża.
— A więc… och, czy mogłybyśmy jeszcze raz powtórzyć licytację?
Tuppence buntowała się wewnętrznie, ale stłumiła westchnienie. Licytacja została powtórzona, po czym Tuppence rozegrała swoje trzy piki.
Pani Perenna zjawiła się w chwili, gdy rozdawano karty do następnej gry.
— Udał się pani spacer? — spytała panna Minton. Pani Perenna rzuciła jej groźne i wrogie spojrzenie.
— W ogóle nie wychodziłam.
— Och… ach… pani Sprot, zdaje się, wspominała, że pani wróciła dopiero przed chwilą.
— Wyszłam tylko przed dom, popatrzeć na pogodę.
Głos jej miał przykre brzmienie. Spojrzała wrogo na łagodną panią Sprot, która zaczerwieniła się i była wyraźnie przestraszona.
— Niech pani sobie wyobrazi — rzekła pani Cayley, dzieląc się z panią Perenna najświeższą wiadomością — że mój mąż obszedł dokoła cały ogród.
— Po co? — spytała ostro gospodyni.
— Powietrze jest dzisiaj takie łagodne — odparła pani Cayley. — Mąż nie włożył nawet ciepłego szala i dotąd siedzi na tarasie. Mam nadzieję, że się nie zaziębi.
— Bywają rzeczy gorsze niż zaziębienie — warknęła pani Perenna. — W każdej chwili może nam spaść na głowę bomba i rozerwać nas wszystkich na kawałki.
— Och, Boże, mam nadzieję, że nie spadnie…
— Tak? A ja bym bardzo chciała.
Pani Perenna wyszła na taras. Cztery brydżystki patrzyły za nią w osłupieniu.
— Rzeczywiście, wydaje mi się dzisiaj bardzo dziwna — powiedziała pani Sprot.
Panna Minton pochyliła się nad stolikiem.
— Nie myślą panie przypadkiem, że… — zerknęła na boki. Cztery głowy pochyliły się ku sobie. Panna Minton spytała świszczącym szeptem: — Czy nie podejrzewają panie przypadkiem, że ona pije?
— Och, doprawdy! — wykrzyknęła pani Cayley. — Kto wie? To by tłumaczyło wiele. Bo ona czasami naprawdę jest taka… taka nieobliczalna. A co pani o tym myśli? — zwróciła się do Tuppence.
— Nie zgadzam się z paniami. Moim zdaniem, pani Perenna ma po prostu jakieś zmartwienie. Chyba pani Sprot odzywa się pierwsza?
— Co ja mam biedna powiedzieć? — jęknęła pani Sprot.
Na to pytanie nie usłyszała odpowiedzi, chociaż panna Minton, która z bezwstydną ciekawością zaglądała jej w karty, mogła była udzielić rady.
— Czy to przypadkiem nie Betty? — pani Sprot nasłuchiwała, zadarłszy głowę do góry.
— Nie — odparła Tuppence stanowczo.
Czuła, że jeśli znowu przerwą grę, zacznie krzyczeć na głos. Pani Sprot spoglądała w karty bezradnie, myśli miała wciąż jeszcze zaprzątnięte macierzyńskimi troskami. W końcu rzekła:
— Więc chyba… chyba jedno karo.
Partnerki spasowały. Pani Cayley rozłożyła karty.
— Kiedy nie masz w co, wyjdź w karo — zaszczebiotała, kładąc na stole dziewięć atutów.
— W Szkocji za taką grę ucinają głowę — odezwał się niski, wesoły głos.
Pani O’Rourke stała w drzwiach prowadzących na taras. Oddychała głęboko, z oczu sypały jej się iskry. Minę miała trochę łobuzerską, trochę złośliwą. Weszła do pokoju.
— Jak widzę, miła, spokojna partyjka brydża — rzuciła lekko.
— Co pani trzyma w ręku? — spytała ciekawie pani Sprot.
— W ręku trzymam młotek — odparła uprzejmie pani O’Rourke. — Znalazłam na ścieżce. Widocznie ktoś go tam zostawił.
— Młotek na ścieżce? Wydaje się to trochę dziwne — powiedziała pani Sprot z powątpiewaniem w głosie.
— Absolutnie dziwne — przyznała pani O’Rourke.
Była w znakomitym humorze. Wymachując młotkiem, przeszła do hallu.
— Co jest atu? — spytała panna Minton.
Przez pięć minut gra toczyła się bez dalszych przeszkód, potem wrócił major Bletchley. Był w kinie i uparł się, żeby im dokładnie opowiedzieć treść „Wędrownego barda”, filmu z czasów Ryszarda I. Będąc sam żołnierzem, major krytykował długo i zajadle sceny batalistyczne z wojen krzyżowych.
Rober nie został skończony, gdyż pani Cayley spojrzała na zegarek, wydała kilka okrzyków przerażenia i wybiegła na taras do pana Cayleya. Ów zaś, zasmakowawszy w roli chorego, którego pozostawiono bez opieki, kasłał przeraźliwie, dygotał dramatycznie i powtarzał w kółko:
— Ależ to drobiazg, moja kochana. Najważniejsze, żeś miło spędziła czas przy brydżu. Ja się przecież nie liczę. A jeśli nawet złapałem grypę, jakie to ma znaczenie? Przecież na świecie jest wojna.
Nazajutrz rano przy śniadaniu Tuppence wyczuła natychmiast napiętą atmosferę.
Pani Perenna zaciskała cały czas wargi w wąską linię, a kilka skąpych uwag, które rzuciła, miało temperaturę lodu. Wstała od stołu i nie wyszła, tylko prawie wypadła z pokoju.
Smarując grzankę grubą warstwą marmolady pomarańczowej, major Bletchley głośno się zaśmiał.
— W powietrzu wieje chłodem. No cóż. To zrozumiałe.
— Co się stało? — spytała panna Minton, pochylając się skwapliwie nad stołem. Ta rozkoszna chwila oczekiwania tak ją podnieciła, że aż mięśnie zaczęły drgać na jej chudej szyi.
— Nie mogę powiedzieć. Pieprzna historyjka — padła dręcząca odpowiedź Bletchleya.
— Och, panie majorze!
— Niech nam pan opowie — poprosiła Tuppence. Major Bletchley objął uważnym spojrzeniem słuchaczki. Panna Minton, pani Blenkensop, pani Cayley i pani O’Rourke.
Pani Sprot z Betty opuściła przed chwilą pokój. Major doszedł do wniosku, że może zdradzić im tajemnicę.
— Chodzi o Meadowesa. Hulał przez całą noc. Dotąd nie wrócił.
— Co?! — wykrzyknęła Tuppence.
Major spojrzał na nią ze złośliwym zadowoleniem. Ucieszyła go ta wyraźna porażka wdowy łowiącej męża.
— Birbant z tego Meadowesa — zachichotał. — Perenna się wścieka. Zrozumiałe.
— Och, doprawdy! — rzekła panna Minton, oblewając się ciemnym rumieńcem.
Pani Cayley miała minę zgorszoną. Pani O’Rourke powiedzi; ze śmiechem:
— Słyszałam już o tym od pani Perenna. Wiadomo, mężczyźni zawsze będą mężczyznami.
— Przecież… przecież pana Meadowesa mogło spotkać jakieś nieszczęście! — zawołała z wielkim przejęciem panna Minton. — Przy tym zaciemnieniu…
— Ach, zacne, poczciwe zaciemnienie — westchnął major. — Tak dużo można nim wytłumaczyć. Powiadam paniom, że służba w patrolach nocnych obrony przeciwlotniczej na wiele spraw otworzyła mi oczy. Zatrzymywanie samochodów itp. Żebyście panie wiedziały, ile to żon „odwozi właśnie męża do domu”! A w dowodzie inne nazwisko. W kilka godzin później mąż czy żona wraca w pojedynkę, z całkiem innej strony miasta. Ha, ha! — znowu zaczął chichotać, ale smagnięty karcącym spojrzeniem pani Blenkensop, natychmiast spoważniał. — Cóż… natura ludzka. Trochę to śmieszne, co? — dorzucił pojednawczo.
— Och, ale mówmy o panu Meadowesie — zawołała płaczliwie panna Minton. — Naprawdę mógł mu się przydarzyć jakiś nieszczęśliwy wypadek. Może wpadł pod samochód?
— Przypuszczam, że skorzysta z tej wymówki — powiedział major. — Potrącony przez samochód stracił przytomność i przyszedł do siebie dzisiaj rano.
— A może go zabrali do szpitala?
— Na pewno by nas o tym zawiadomili. Meadowes ma przecież w kieszeni dowód osobisty.
— Och, doprawdy! — jęknęła pani Cayley. — Co też mój mąż na to powie?
To retoryczne pytanie pozostało bez odpowiedzi. Tuppence wstała i w doskonale zagranym odruchu urażonej godności opuściła pokój. Gdy zamknęły się za nią drzwi, major zachichotał.
— Biedny, poczciwy Meadowes. Pięknej wdówce mocno to nie w smak. Była pewna, że już go złowiła.
— Och, jak pan może! — pisnęła panna Minton. Bletchley mrugnął do niej porozumiewawczo.
— Pamięta pani Pickwicka? „Jak ognia strzeż się wdów, Samuelu!”
Tuppence była trochę niespokojna, że Tomasz zniknął tak bez uprzedzenia, starała się jednak dodać sobie otuchy. Mógł przecież wpaść na jakiś świeży ślad i z miejsca wziąć się do roboty. Przewidując z góry, że w pewnych okolicznościach będzie im trudno się porozumiewać, przyrzekli sobie nie niepokoić się nigdy, jeśli jedno zniknie niespodzianie. Zresztą obmyślili sposób komunikowania się w tego rodzaju wyjątkowych sytuacjach.
Według słów pani Sprot, pani Perenna wychodziła gdzieś tego wieczoru. Gwałtowne protesty gospodyni dawały tym więcej do myślenia.
Może Tomasz śledził ją, gdy wyszła potajemnie z domu, i odkrył coś, czym warto się było zająć?
Na pewno albo da Tuppence znać o sobie, albo wróci niebawem.
Mimo to Tuppence była trochę zaniepokojona. Uznała, że nikogo to nie zdziwi, jeżeli pani Blenkensop okaże zaciekawienie, a nawet pewne zdenerwowanie. Nie wahając się dłużej, poszła na poszukiwanie pani Perenna.
Gospodyni najwyraźniej nie miała ochoty rozwodzić się nad tą sprawą. Niedwuznacznie dała do zrozumienia, że takie zachowanie jednego z jej gości jest czymś niewybaczalnym, czego ona nie myśli tolerować ani przemilczać. Tuppence zawołała z przejęciem:
— Och, ale przecież pana Meadowesa mógł spotkać jakiś wypadek! Jestem tego prawie pewna! On nie należy do ludzi, którzy… ludzi rozwiązłych czy coś w tym rodzaju. Pewnie wpadł pod samochód albo przydarzyło mu się jakieś inne nieszczęście.
— Tak czy inaczej, niedługo na pewno o nim usłyszymy — powiedziała pani Perenna.
Ale godziny mijały, a pan Meadowes nie wracał.
Wieczorem pani Perenna, pod naciskiem żądań swoich gości, zgodziła się, choć niechętnie, zawiadomić policję.
Przyszedł sierżant z notesem i spisał okoliczności zdarzenia. Ujawnione wtedy zostały niektóre fakty. Pan Meadowes opuścił dom komandora Haydocka o godzinie dziesiątej trzydzieści. Drogę z Jaskini Przemytników odbył w towarzystwie niejakiego pana Waltersa i doktora Curtisa. Przed furtką Sans Souci pożegnał ich i skręcił w podjazd.
Wyglądało na to, że już w chwilę później rozpłynął się w powietrzu.
Zdaniem Tuppence, wskazywało to na dwie możliwości.
Idąc podjazdem, Tomasz zobaczył nadchodzącą od strony domu panią Perenna, schował się w krzakach, a potem poszedł jej śladem. Następnie, zaobserwowawszy spotkanie gospodyni z jakąś nieznaną osobą, zaczął śledzić tę ostatnią, podczas gdy pani Perenna wróciła do domu. W tym przypadku jest cały i zdrowy, i bardzo zajęty, prowadzone zaś w najlepszej wierze przez policję poszukiwania mogą okazać się dla niego co najmniej kłopotliwe.
Druga możliwość nie wyglądała tak wesoło. Składały się na nią dwa oddzielne obrazy: jeden — powrót do domu pani Perenna „zdyszanej i potarganej”, drugi, którego Tuppence żadną miarą nie mogła od siebie odegnać — to uśmiechnięta pani O’Rourke, stojąca w drzwiach z ciężkim młotkiem w ręku.
W tym młotku kryły się straszne możliwości.
Bo co mógł robić młotek na ścieżce?
Jeszcze trudniej było odgadnąć, kto się nim posługiwał. Wiele zależało od ustalenia dokładnej godziny powrotu pani Perenna do domu. Weszła do hallu około wpół do jedenastej, ale żadna z brydżystek nie zapamiętała dokładnej pory. Pani Perenna oświadczyła stanowczo, że wychodziła tylko popatrzeć na pogodę. Ale przecież człowiek nie traci tchu z samego tylko patrzenia na pogodę. Była zresztą wyraźnie rozzłoszczona, że pani Sprot ją widziała. Przy odrobinie szczęścia cztery panie zajęte grą w brydża mogły jej w ogóle nie zauważyć.
Więc o której dokładnie pani Perenna wróciła do domu?
Tuppence przekonała się, że wszystkie panie miały o tym bardzo tylko mętne pojęcie.
Gdyby się czas zgadzał, pani Perenna byłaby naturalnie najbardziej podejrzana. Ale istniały inne jeszcze możliwości. W chwili powrotu Tomasza do Sans Souci trzy osoby spośród domowników znajdowały się poza domem. Major Bletchley poszedł do kina, ale poszedł sam, fakt zaś, że obstawał przy tak szczegółowym opowiedzeniu im treści filmu, mógł komuś podejrzliwemu nasunąć przypuszczenie, że major ustalał dla siebie alibi.
Ponadto był jeszcze ów słabowity pan Cayley, który nagle wstał i obszedł dokoła cały ogród. Gdyby pani Cayley nie objawiła nagłego niepokoju o męża, prawdopodobnie nikt by się nigdy o tym spacerze nie dowiedział. Wszyscy byliby przekonani, że owinięty w pledy pan Cayley spoczywa niczym mumia na wygodnym leżaku na tarasie. Swoją drogą, rzecz jak na niego niezwykła, że narażał się o tak późnej porze na złowrogie wpływy chłodnego powietrza…
I wreszcie — pani O’Rourke wymachująca młotkiem, uśmiechnięta…
— Co się stało, De b? Masz taką zmartwioną minkę, kochanie.
Debora Beresford drgnęła, a potem z uśmiechem spojrzała prosto w sympatyczne piwne oczy Tony’ego Marsdona. Lubiła Tony’ego. Był inteligentny — jeden ze zdolniejszych nowicjuszy w wydziale szyfrów. Uważano powszechnie, że zajdzie daleko.
Debora lubiła swoją pracę, chociaż wymagała ona dużego skupienia uwagi. Była to praca męcząca, ale z sensem, a co więcej, dawała Deborze poczucie własnej ważności. Prawdziwa praca — nie jakieś tam kręcenie się po szpitalnych korytarzach i wyczekiwanie na okazję do pielęgnowania rannych.
— Och, nic wielkiego. Kłopoty z rodziną. Sam rozumiesz — odparła po chwili.
— Bo te rodziny są czasem rzeczywiście niemożliwe. Co takiego twoja przeskrobała?
— Idzie o moją matkę. Prawdę mówiąc, martwię się o nią.
— Ale dlaczego? Co się stało?
— Ach, widzisz, matka pojechała do Kornwalii, do jednej naszej potwornie nieznośnej starej ciotki. Siedemdziesiąt osiem lat i zupełny bzik w głowie.
— Brzmi to dość ponuro — powiedział z nutą współczucia młody człowiek.
— Tak, matka naprawdę ładnie postąpiła. Zresztą, tak czy inaczej, była trochę wściekła, bo okazało się, że nie chcą jej dać żadnej pracy. Naturalnie była sanitariuszką i czymś tam jeszcze w czasie pierwszej wojny, ale teraz jest przecież wszystko inaczej i nikt nie chce zatrudniać osób w średnim wieku. Potrzebni są sami ludzie młodzi i energiczni. No więc, jak mówiłam, matka zirytowała się i pojechała do Kornwalii do ciotki Gracji, gdzie pomagała trochę w ogrodzie — wiesz, dodatkowa uprawa warzyw i tak dalej.
— Bardzo rozsądnie z jej strony — zauważył Tony.
— Tak, myślę, że trudno o odpowiedniejsze dla niej zajęcie. Widzisz, ona jest jeszcze bardzo ruchliwa — powiedziała pobłażliwie Debora.
— Jak dotąd, wszystko wydaje się w porządku.
— Kiedy to wcale nie idzie o to. Byłam o nią zupełnie spokojna, nie dawniej jak przedwczoraj miałam od niej taki pogodny list.
— Więc czym się martwisz?
— Tym, że powiedziałam Karolowi, który jechał odwiedzić rodzinę w tamtych stronach, żeby wpadł do mojej matki. No i wpadł do niej, tylko że jej tam wcale nie było.
— Nie było jej?
— Nie. W ogóle się tam nie pokazała. W ogóle. Tony miał minę trochę zakłopotaną.
— Rzeczywiście dziwne — mruknął — A gdzie jest… hm… twój ojciec?
— Ruda Marchew? Och, gdzieś tam w Szkocji, w jednym z tych potwornych ministerstw, gdzie od rana do nocy segregują i odkładają do akt papiery z trzema kopiami.
— Może twoja matka pojechała do niego?
— Nie. Marchew jest w takiej strefie, dokąd nie pozwalają zabierać żon.
— W takim razie… hm… twoja matka musiała gdzieś prysnąć. Tony był teraz wyraźnie zmieszany, zwłaszcza że ogromne, zatroskane oczy Debory wpatrywały się w niego żałośnie.
— Tak, ale dlaczego? Wszystko takie jest dziwne. To jej rozpisywanie się w listach o ciotce Gracji, o ogrodzie i tak dalej…
— Wiem, wiem — rzekł Tony prędko. — Oczywiście twoja matka chce, żebyś myślała… to jest… w dzisiejszych czasach… po prostu ludzie pryskają niekiedy… jeżeli wiesz, co chcę przez to powiedzieć.
Spojrzenie Debory z żałosnego stało się nagle gniewne.
— Jeżeli przyszło ci do głowy, że moja matka pojechała sobie z kimś, to się mylisz. I to grubo. Matka i ojciec kochają się — naprawdę się kochają. Cała rodzina sobie z nich podkpiwa. Matka by nigdy w życiu…
Tony rzucił prędko:
— Ależ nie, nie! Nie gniewaj się. Wcale nie chciałem powiedzieć, że…
Gdy w ten sposób burza został zażegnana, Debora zmarszczyła czoło.
— Ale to nie jest jeszcze najdziwniejsze. Przedwczoraj ktoś mi wspomniał, że widziano matkę w Leahampton, a ja naturalnie powiedziałam, że to niemożliwe, bo matka jest w Kornwalii. Ale teraz tak sobie myślę…
Ręka Tony’ego, podnosząca zapałkę do papierosa, nagle znieruchomiała. Zapałka zgasła.
— W Leahampton? — spytał ostro.
— Tak. Ostatnie miejsce na ziemi, w jakim mogę sobie wyobrazić moją matkę. Piekielne nudy i sami emerytowani pułkownicy i stare panny.
— To istotnie nie wygląda na prawdopodobne — przyznał Tony. Zapalił papierosa i zagadnął niedbale:
— A co ona robiła podczas tamtej wojny?
— To co wszyscy. Była trochę sanitariuszką, potem szoferem jakiegoś generała.
— Myślałem, że pracowała w Intelligence Service, jak ty.
— Ależ skąd, matka nie ma głowy do takiej pracy. Chociaż zdaje się, że oboje z ojcem robili coś tam w wywiadzie. Tajne dokumenty, szpiegostwo — coś w tym rodzaju. Naturalnie kochani staruszkowie mocno przesadzają, jakby to były naprawdę jakieś okropnie ważne rzeczy. Zresztą my z Derkiem wcale ich nie zachęcamy do zwierzeń, bo wiesz, jak to jest z rodzicami — zaczęłoby się wałkowanie w kółko tej samej przedpotopowej historii.
— Och, słusznie. Zupełnie się z tobą zgadzam.
Gdy nazajutrz Debora wróciła do domu, uderzyła ją jakaś obcość w wyglądzie pokoju.
Dopiero po kilku minutach zdołała się zorientować, na czym zmiana polega. Zadzwoniła więc na gospodynię i spytała gniewnie, co się stało z dużą fotografią, która stała na komodzie.
Pani Rowley była zmartwiona i obrażona.
Nie miała naturalnie pojęcia, co się stało z fotografią. Nigdy jej w ogóle nie dotykała. Może Gladys…
Gladys oświadczyła stanowczo, że nie brała fotografii do ręki.
— Ale przychodził tego dnia inkasent od gazu — podsunęła zachęcająco.
Debora jednak w żaden sposób nie mogła uwierzyć, że pracownik gazowni do tego stopnia zachwycił się fotografią nieznajomej starszej pani, by aż ją chciał sobie przywłaszczyć.
Jej zdaniem, było rzeczą znacznie prawdopodobniejszą, że Gladys stłukła szkło i czym prędzej wyniosła ślady zbrodni na śmietnik.
Dała przeto spokój całej sprawie. Któregoś dnia napisze do matki i poprosi o inną fotografię.
„Co ta moja kochana staruszka wyprawia? — myślała ze wzrastającą irytacją. — Naturalnie przypuszczenie Tony’ego, że uciekła z kimś, jest absolutnie idiotyczne, ale mimo to zachowuje się jakoś dziwnie”.
Tym razem Tuppence rozmawiała z rybakiem siedzącym na końcu mola.
Łudziła się, że może przypadkiem Grant będzie miał dla niej jakieś pocieszające nowiny. Ale jej nadzieje prędko się rozwiały. Grant oznajmił, że jak dotąd Tomasz nie dał znaku życia.
Tuppence spytała, usiłując nadać głosowi spokojne i rzeczowe brzmienie:
— Nie ma żadnych podstaw do przypuszczeń, że coś… coś mu się przydarzyło?
— Żadnych. Ale załóżmy, że tak.
— Co?!
— Powtarzam: załóżmy, że coś mu się przydarzyło. Co z panią?
— Och, rozumiem. Cóż ja… ja pracuję dalej.
— To mi się podoba. „Na łzy przyjdzie czas po bitwie”. Trzeba przyznać, że chwila jest teraz gorąca. A czasu mamy mało. Informacja, którą nam pani przyniosła, okazała się prawdziwa. Słyszała pani przez telefon wzmiankę o „czwartym”. Była to data, czwarty dzień przyszłego miesiąca. Dzień wielkiego nieprzyjacielskiego ataku na nasz kraj.
— Jest pan tego pewien?
— Najzupełniej. Nasi nieprzyjaciele to ludzie systematyczni. Wszystkie ich plany są starannie przygotowane i opracowane. Chciałbym móc powiedzieć to samo o nas. Ale z planowaniem jest u nas kiepsko. Tak, czwarty przyszłego miesiąca to dzień generalnego szturmu. Całe to obecne bombardowanie to jeszcze nic — w większości wypadków loty wywiadowcze, sprawdzanie naszego potencjału obronnego, naszej reakcji na ich ataki z powietrza. Czwartego Niemcy pokażą nam, co potrafią.
— Ale skoro to jest już wiadome…
— Znamy dzień ataku. Znamy w przybliżeniu miejsce — albo tak nam się zdaje. W tym możemy się mylić. Jesteśmy przygotowani możliwie najlepiej. Ale powtarza się znów stara jak świat historia oblężonej Troi. Obrońcy Troi znali — podobnie jak i my — siły wroga za murami. Musimy jednak poznać siły wroga w naszym kraju. Ludzi ukrytych we wnętrzu drewnianego konia. Bo właśnie oni mogą przekazać wrogowi klucze od bram fortecy. Kilkanaście osób na wysokich stanowiskach, w dowództwie, węzłowych punktach naszej administracji i gospodarki może za pomocą sprzecznych zarządzeń pchnąć kraj w stan chaosu, który zagwarantuje Niemcom powodzenie ich planu. Musimy koniecznie zdobyć na czas potrzebne informacje.
— Czuję się taka bezsilna… taka niedoświadczona — powiedziała z rozpaczą Tuppence.
— O to może sobie pani głowy nie suszyć. Nie brak nam ludzi doświadczonych, doświadczonych i utalentowanych, ale ponieważ w grę wchodzi zdrada w naszych własnych szeregach, nie możemy ufać nikomu. Pani i pan Beresford jesteście wolontariuszami. Nikt nie wie o waszej działalności. Dlatego macie szansę powodzenia. Dlatego powiodło wam się już w pewnej mierze.
— Czy nie mógłby pan kazać któremuś ze swoich ludzi dowiedzieć się czegoś bliższego o pani Perenna? Przecież musi pan mieć takich, którym pan ufa bezwzględnie?
— Och, zrobiliśmy to już. Jako punkt wyjścia posłużyło zwykłe: „Według informacji nadesłanych pani Perenna jest członkiem Irlandzkiej Armii Republikańskiej, osobą o wyraźnie antybrytyjskim nastawieniu”. Nawiasem mówiąc, wcale się to nie mija z prawdą, ale niczego więcej nie zdołaliśmy się dowiedzieć. Niczego, co jest dla nas ważne. Więc musi pani próbować dalej na własną rękę. Niech pani wraca do roboty — i niech się pani ostro do niej bierze.
— Czwarty… — powtórzyła Tuppence. — To chyba za tydzień?
— Dokładnie za tydzień. Tuppence zacisnęła dłonie.
— Musi się nam udać! Mówię „nam”, bo wierzę, że Tomasz jest na jakimś tropie i dlatego nie wrócił. Gdybym tylko mogła też wpaść na ślad czegoś ważnego! Zaraz, niech się zastanowię. Gdybym tak…
Zmarszczyła brwi, obmyślając nowy plan działania.
— Widzisz, Albercie, to jest szansa.
— Rozumiem naturalnie, proszę pani, o co pani chodzi. Ale muszę powiedzieć, że mi się ten pomysł wcale nie podoba.
— Myślę, że nie jest zły.
— Zły to nawet nie jest, ale pani naraża się na niebezpieczeństwo, co mi się właśnie nie podoba i czego pan też by z pewnością nie pochwalał.
— Próbowaliśmy kolejno wszystkich zwykłych sposobów. To znaczy, zrobiliśmy, co się dało, działając z ukrycia. Myślę, że pozostała jedna jeszcze tylko możliwość: ujawnić się.
— Czy zdaje sobie pani sprawę, że w ten sposób gotowa pani zaprzepaścić obecną korzystną pozycję?
— Och, Albercie, mówisz dzisiaj tak górnolotnie, jakbyś był spikerem z BBC — powiedziała Tuppence, trochę zirytowana.
Rzuciwszy jej zdumione spojrzenie, Albert wrócił do naturalniejszego sposobu wysławiania się.
— Słuchałem wczoraj wieczorem radia. Nadawali bardzo ciekawą pogadankę o życiu na dnie stawów — wyjaśnił.
— Nie mamy teraz czasu myśleć o życiu na dnie stawów — ucięła Tuppence.
— Gdzie się podziewa kapitan Beresford? To przede wszystkim chciałbym wiedzieć — mruknął Albert.
— Ja też — powiedziała Tuppence, czując w sercu ostry ból.
— Takie zniknięcie bez jednego słowa wydaje mi się trochę dziwne. Kapitan powinien był już dotąd dać pani jakoś znać o sobie. Dlatego… hm…
— Dlatego co, Albercie?
— Chodzi mi o to: jeżeli kapitan się ujawnił, pani chyba nie powinna tego robić.
Milczał chwilę, porządkując myśli, potem ciągnął dalej:
— Bo może być tak, że połapali się co do niego, ale mogą nic nie wiedzieć o pani, więc pani powinna chyba w dalszym ciągu siedzieć w ukryciu.
— Naprawdę nie wiem, na co się zdecydować — westchnęła Tuppence.
— A jak sobie pani tamto wyobrażała?
— Pomyślałam, że mogłabym zgubić list, który właśnie napisałam, narobić w związku z tym masę zamieszania i udać, że się tym bardzo przejęłam. Potem list zostałby znaleziony w hallu i Beatrycze położyłaby go prawdopodobnie na marmurowym stole. No a wtedy przeczytałaby go niepowołana osoba.
— A co by pani napisała w tym liście?
— Och… tak z grubsza, że udało mi się ustalić tożsamość wiadomej osoby i że nazajutrz osobiście złożę raport. Wtedy, Albercie, N albo M — któreś z nich — wyjdzie niechybnie z ukrycia i postara się mnie unieszkodliwić.
— Słusznie. I kto wie, czy mu się to nie uda.
— Na pewno nie, bo będę się miała na baczności. Myślę, że jedyna dla nich droga — to zwabić mnie w jakieś ustronne miejsce. No i w tym momencie ty wchodzisz na widownię, ponieważ oni nie domyślają się nawet twojego istnienia.
— Miałbym pójść za nimi i złapać ich, jak się to mówi, na gorącym uczynku?
Tuppence skinęła głową.
— Tak to sobie wyobrażam. Muszę dokładnie wszystko obmyślić. Spotkamy się jutro.
Tuppence wychodziła właśnie z czytelni, niosąc pod pachą książkę, poleconą jej jako „przemiła lektura”, gdy wtem wyrwał ją z zadumy czyjś głos.
— Dzień dobry pani.
Obróciwszy się, zobaczyła wysokiego młodzieńca, który uśmiechał się do niej miło, choć z lekkim zakłopotaniem.
— Pani mnie chyba nie poznaje?
Tuppence była osłuchana z tą formułą. Mogłaby przepowiedzieć z dużą dokładnością słowa, które po niej następowały.
— Kiedyś… kiedyś Debora przyprowadziła mnie do państwa. Ach, ci młodzi ludzie Debory! Tylu ich było, a wszyscy — według Tuppence — tak śmiesznie do siebie podobni! Niektórzy szatyni, jak ten, inni blondyni, od czasu do czasu jakiś rudowłosy, ale wszyscy ulepieni z jednej gliny, wszyscy mili w obejściu, dobrze ułożeni, wszyscy, jej zdaniem, noszący odrobinę za długie włosy. (Ale gdy wspomniała o tym córce, Debora zawołała: „Och, mamo, nie bądźże taka strasznie staromodna! Nie żyjemy w roku 1916! Nie mogę wprost patrzeć na krótkie włosy!”)
Irytujące, że musiała akurat teraz spotkać jednego z adoratorów Debory. Ale może zdoła się go prędko pozbyć.
— Jestem Antoni Marsdon — przedstawił się młodzieniec.
— Ależ naturalnie, pamiętam — skłamała Tuppence.
— Cieszę się, że panią odnalazłem — ciągnął Tony. — Widzi pani, pracuję w tym samym wydziale co Debora i chodzi o to, że zdarzyło się coś… trochę dla pani niewygodnego.
— Mogę wiedzieć co?
— Po prostu Debora wykryła, że pani nie jest w Kornwalii, jak dotąd przypuszczała, a taka sytuacja jest chyba dla pani trochę niezręczna.
— Och, do licha — powiedziała Tuppence, wyraźnie zmartwiona. — A jakim cudem się o tym dowiedziała?
Tony opowiedział jej wszystko. Potem dodał, trochę jakby nieśmiało:
— Naturalnie Debora nie wie, co pani naprawdę robi. Umilkł dyskretnie. Po chwili podjął:
— Musi to być bardzo ważne, jak się domyślam, żeby nie wiedziała. Otóż moja praca jest trochę podobna do tego, co pani robi. Oficjalnie jestem nowicjuszem w departamencie szyfrów. W rzeczywistości, zgodnie z instrukcjami, wygłaszam między ludźmi poglądy umiarkowanie faszystowskie — zachwyty nad niemieckim systemem politycznym, sugestie, że przymierze z Hitlerem nie byłoby złym wyjściem z sytuacji, i temu podobne. Potem śledzę reakcję moich słuchaczy. Bo widzi pani, wroga propaganda działa wszędzie, a my musimy dotrzeć do jej źródła.
„Wszędzie ta sama zgnilizna” — pomyślała Tuppence.
— Ale jak tylko Deb powiedziała mi o pani, wyobraziłem sobie, że powinienem tu zaraz przyjechać i ostrzec panią, by pani mogła przygotować sobie jakąś prawdopodobną historyjkę. Całkiem przypadkowo wiem, jakie są pani zadania i że pani praca ma ogromne znaczenie. Byłoby wręcz fatalnie, gdyby ktokolwiek odgadł, co pani naprawdę robi. Pomyślałem, że. mogłaby pani chyba tak się jakoś urządzić, by Deb uwierzyła w pani wyjazd do kapitana Beresforda do Szkocji czy też tam, gdzie on teraz przebywa. Mogłaby pani powiedzieć, że pozwolono pani razem z nim pracować.
— Bez wątpienia mogłabym to powiedzieć — rzekła Tuppence w zadumie.
— A może nie powinienem wtrącać się w nie swoje sprawy? — spytał Marsdon niespokojnie.
— Przeciwnie, jestem panu bardzo wdzięczna. Tony powiedział trochę bez związku:
— Bo widzi pani, ja… ja strasznie lubię Deb.
Tuppence rzuciła mu rozbawione spojrzenie. Jakże odległy wydawał jej się teraz ów światek nadskakujących młodych ludzi i Debory, tak zawsze dla nich szorstkiej, czym jednak nie studziła nigdy ich zapałów. „Ten młodzieniec — pomyślała — jest bardzo przystojnym przedstawicielem swojego gatunku”.
Odegnała precz te „pokojowe”, jak je zwała, myśli i całą uwagę skupiła na obecnej sytuacji.
— Mój mąż nie jest w Szkocji — powiedziała po chwili namysłu.
— Nie?
— Jest tutaj, ze mną. Przynajmniej był. Bo teraz… teraz zniknął.
— Och, to fatalne. A może nie mam racji? Czy był na jakimś tropie?
Tuppence przytaknęła:
— Tak przypuszczam. Dlatego nie wydaje mi się, żeby to jego zniknięcie było złym znakiem. Pewno prędzej czy później porozumie się ze mną… w sobie tylko znany sposób. — Uśmiechnęła się lekko.
— Pewien jestem, że pani dobrze zna swoją robotę — powiedział Marsdon z nutą zakłopotania w głosie. — Ale mimo to powinna pani bardzo uważać.
Tuppence skinęła głową.
— Wiem, o czym pan myśli. Piękne bohaterki w książkach dają się zwykle zwabić w jakieś odludne miejsce. Ale my z Tomaszem mamy swoje sposoby. Posługujemy się pewnym hasłem — obdarzyła Tony’ego uśmiechem — „Pennyplain and tuppence coloured”*.
— Jak? — spojrzał na nią zdumiony.
— Muszę panu wyjaśnić, że w rodzinie nazywają mnie Tuppence.
— Och, rozumiem — twarz młodego człowieka rozjaśniła się. — Bardzo to pomysłowe, prawda?
— Mam nadzieję.
— Nie chciałbym się narzucać, ale czy nie mógłbym może jakoś pani pomóc?
— Tak — odparła Tuppence z namysłem. — Chyba tak.
Po tysiącleciach nieprzeniknionego mroku Tomasz uświadomił sobie istnienie ognistej kuli wirującej zawrotnie w przestworzach. W samym jej środku był ból. Wszechświat kurczył się, ognista kula zwalniała biegu… Tomasz zrozumiał nagle, że ośrodkiem tej kuli jest jego własna obolała głowa.
Powoli, stopniowo docierały do niego inne wrażenia — zimno odczuwane w zesztywniałych nogach, głód, niemożność poruszania wargami.
Ognista kula wirowała coraz wolniej i wolniej… Była już teraz głową Tomasza Beresforda i spoczywała na czymś twardym. Na czymś bardzo twardym, co w podejrzany sposób przypominało kamień.
Tak, leżał na kamieniach, obolały, niezdolny się poruszyć, przeraźliwie głodny i zziębnięty.
Chociaż łóżka w pensjonacie pani Perenna nie należały do najwygodniejszych, to jednak nie mogły być…
Naturalnie — Haydock! Stacja nadawczo–odbiorcza! Służący Niemiec! Ale był już przecież za bramą Sans Souci…
Ktoś, kto skradał się za nim w mroku, uderzył go w głowę. Tym się tłumaczy ten potworny ból.
A jemu się zdawało, że zdołał ujść bezpiecznie! Więc mimo wszystko Haydock nie był takim głupcem?
Haydock? Haydock wrócił do Jaskini Przemytników i zamknął za sobą drzwi. Jak więc zdołał zejść ze wzgórza i czatować na Tomasza w ogrodzie Sans Souci?
Nie, nie mógł tego dokonać. Tomasz musiałby go zauważyć.
A więc służący? Czy został wysłany przodem i przygotował zasadzkę? Ale przecież idąc hallem do drzwi wyjściowych, Tomasz widział Appledore’a przez uchylone drzwi kuchni. Czy też może tylko mu się zdawało, że go widział? To zapewne tłumaczyło wszystko.
Zresztą mniejsza o to. Przede wszystkim musi stwierdzić, gdzie się w tej chwili znajduje.
Gdy oczy przywykły mu do ciemności, dostrzegł mały prostokąt światła. Okienko albo otwór zabezpieczony kratami. W chłodnym powietrzu unosił się zapach stęchlizny. Widocznie leży w piwnicy. Ręce i nogi związane, w ustach knebel umocowany bandażem.
„Wygląda na to, że na dobre wpadłem” — pomyślał.
Bardzo ostrożnie spróbował poruszyć kończynami i ciałem, ale na próżno.
W tym momencie rozległo się skrzypienie i gdzieś za nim otworzyły się drzwi. Wszedł mężczyzna ze świecą. Postawił świecę na podłodze. Tomasz poznał Appledore’a. Służący zniknął z jego pola widzenia i po chwili wrócił, niosąc tackę, na której stał dzbanek wody, szklanka i chleb z serem.
Pochyliwszy się, Appledore sprawdził najpierw sznury krępujące nogi i ręce Tomasza, potem dotknął knebla.
— Zdejmę to zaraz — powiedział głosem cichym, bezbarwnym. — Wtedy będzie pan mógł napić się i zjeść. Ale uprzedzam, że jeden niepotrzebny dźwięk, a knebel natychmiast wróci na miejsce.
Tomasz usiłował kiwnąć głową, ale okazało się to niemożliwe, więc zamrugał tylko powiekami.
Przyjmując to za znak zgody, Appledore ostrożnie rozwiązał bandaż.
Od wyjęcia knebla upłynęło kilka minut, zanim Tomasz mógł poruszyć szczękami. Appledore przytknął mu do warg szklankę z wodą. Pierwszy łyk był bolesny, potem poszło lepiej. Woda zrobiła mu cudownie.
— Ulżyło mi — wymamrotał z trudem. — Nie jestem już taki młody. A teraz zabierzmy się do jedzenia, Fritz… czy może Franz?
— Używam tu imienia Appledore — odpowiedział służący spokojnie. Podał Tomaszowi kromkę chleba z serem, którą ten zaczął jeść łapczywie.
Popiwszy chleb wodą, Tomasz spytał:
— A jaki jest następny punkt programu? Zamiast odpowiedzi Appledore sięgnął po knebel.
— Chcę się widzieć z komandorem Haydockiem — rzucił Tomasz prędko.
Appledore potrząsnął głową. Wprawnym ruchem założył na powrót knebel i wyszedł.
Pozostawiony w ciemnościach Tomasz oddal się rozmyślaniom. Skrzypienie powtórnie otwieranych drzwi wyrwało go z niespokojnej drzemki. Tym razem w towarzystwie Appledore’a wszedł Haydock. Więźniowi wyjęto knebel i rozluźniono sznury na rękach, tak że mógł siąść i rozprostować ramiona.
Haydock trzymał w ręce rewolwer.
Tomasz zaczął bez większego przekonania grać swoją rolę.
— Co ma to wszystko znaczyć, proszę pana? — wybuchnął. — Napadnięto mnie, porwano…
Komandor nieznacznie potrząsnął głową.
— Niech się pan nie wysila. Nie warto.
— Sam fakt, że jest pan członkiem naszego wywiadu, nie upoważnia pana…
Haydock znowu potrząsnął głową.
— Nie, nie, panie Meadowes. Nie dał się pan nabrać na tę historyjkę. Więc po co udawać?
Ale Tomasz nie pokazał po sobie zmieszania. Pomyślał, że przecież Haydock nie może mieć absolutnie żadnej pewności. Jeżeli więc będzie nadal grał swoją rolę…
— Co pan sobie, u diabła, wyobraża? Że kim pan jest? — spytał z wściekłością. — Jakkolwiek nieograniczona jest pana władza, nie ma pan prawa postępować w ten sposób. Potrafię sam i bez niczyjej pomocy trzymać język za zębami w sprawach dotyczących naszych tajemnic państwowych!
— Świetnie pan gra swoją komedię — powiedział Haydock zimno — ale muszę panu wyznać, że jest to dla mnie rzecz najzupełniej obojętna, czy pracuje pan w brytyjskim wywiadzie, czy też bawi się pan w amatorstwo.
— Ta bezczelność przechodzi już…
— Szkoda zachodu, panie Meadowes.
— Powiadam panu…
Twarz Haydocka była teraz straszna.
— Milczeć! — wrzasnął. — Jeszcze niedawno interesowałoby nas, kim pan jest i dla kogo pan pracuje. Teraz nie ma to żadnego znaczenia. Czasu pozostało już niewiele, a pan nie miał okazji przekazać meldunków o tym, czego się pan zdołał dowiedzieć.
— Jak tylko policja zostanie zawiadomiona o moim zaginięciu,, natychmiast rozpoczną się poszukiwania.
Zęby Haydocka błysnęły w uśmiechu.
— A tak, policja była już u mnie dziś wieczór. Dwaj wywiadowcy — porządni ludzie, obaj moi przyjaciele. Wypytywali mnie dokładnie o pana Meadowesa. Bardzo ich niepokoi, że zaginął bez wieści. Pytali, jak się zachowywał tego wieczoru, co mówił. Nie mieli pojęcia, że zaginiony znajduje się dokładnie pod tym miejscem, na którym stoją. Wiadomo, że opuścił pan dom cały i zdrowy. Nawet im do głowy nie przyjdzie szukać pana w Jaskini Przemytników.
— Nie może mnie pan tu trzymać w nieskończoność — rzucił Tomasz popędliwie.
Haydock był znów jak dawniej Brytyjczykiem w każdym calu.
— Ależ drogi panie, to wcale nie będzie potrzebne — powiedział spokojnie. — Tylko do jutra do wieczora. Do mojej małej zatoczki ma przybić łódź i tą właśnie łodzią zamierzamy wysłać pana w niedaleką podróż dla zdrowia… chociaż, prawdę powiedziawszy, nie sądzę, aby pan żył jeszcze czy nawet znajdował się na pokładzie, kiedy przybędzie pan na miejsce.
— Naprawdę nie rozumiem, dlaczego od razu nie wpakował mi pan kuli w głowę.
— Ach, drogi panie, mamy teraz takie upały, a nasza komunikacja morska natrafia niekiedy na przeszkody. Gdyby się to zdarzyło na przykład teraz… hm, niepochowany nieboszczyk dość prędko daje znać o swojej obecności.
— Rozumiem — mruknął Tomasz.
Rozumiał aż za dobrze. Sprawa była tak prosta. Pozostawią więźnia przy życiu, dopóki łódź nie przybije do zatoki. Potem go zastrzelą albo otrują, wsadzą trupa do łodzi i puszczą na morze. I nawet gdy ciało pana Meadowesa zostanie odnalezione, nikt nie będzie łączył jego śmierci z Jaskinią Przemytników.
— Otóż przyszedłem pana spytać — ciągnął Haydock głosem najzwyklejszym w świecie — czy nie chciałby pan może, żebyśmy coś dla pana zrobili po… po tym?
Tomasz odparł po chwili zastanowienia:
— Dziękuję serdecznie, ale mimo wszystko nie poproszę pana, żeby pan zaniósł pukiel moich włosów małej kobietce w St. John’s Wood, ani o żadną inną tego rodzaju przysługę. Biedna zatęskni za mną w dniu, kiedy jej przynosiłem pieniążki, ale myślę, że się prędko pocieszy.
Za wszelką cenę musi stworzyć pozory, że pracuje w pojedynkę. Dopóki na Tuppence nie padną podejrzenia, dopóty będzie istniała jakaś szansa — chociaż on nie weźmie już udziału w ostatniej rozgrywce.
— Jak pan sobie życzy — rzucił Haydock. — Gdyby pan mimo wszystko miał ochotę przekazać jakąś wiadomość swoim… swoim przyjaciołom, postaramy się ją doręczyć wskazanej osobie.
A więc Haydockowi zależało jednak na bliższych informacjach o nieznanym panu Meadowesie? Świetnie. W takim razie Tomasz potrzyma go w niepewności.
Potrząsnął głową.
— Nic z tego — powiedział.
— Doskonale. — Z miną, która miała świadczyć, że sprawa ta jest mu najzupełniej obojętna, Haydock skinął na Appledore’a. Ten związał Tomasza i założył mu knebel. Wyszli obaj, zamykając drzwi na klucz.
Tomasz pozostał sam ze swoimi myślami, które nie były wesołe. Nie tylko czekała go niedaleka perspektywa śmierci, lecz co więcej, nie miał możności przekazania zdobytych informacji.
Ciało miał zupełnie bezsilne, umysł osobliwie ociężały. Czy nie dałoby się w jakiś sposób wykorzystać tego, co mu Haydock proponował? Może gdyby umysł działał sprawniej… Ale żadne rozwiązanie nie przychodziło mu do głowy.
Naturalnie jest jeszcze Tuppence. Co jednak może zrobić Tuppence? Jak Haydock słusznie przed chwilą powiedział, nikt nie będzie łączył zniknięcia Tomasza z jego, Haydocka, osobą. Tomasz opuścił Jaskinię Przemytników cały i zdrowy. Potwierdzą to zeznania dwóch bezstronnych świadków. Podejrzenia Tuppence mogą paść na wszystkich, tylko nie na komandora — jeżeli w ogóle będzie podejrzewała kogokolwiek. Przypuszczalnie pomyśli, że Tomasz udał się za jakimś śladem.
Niech to diabli, powinien był bardziej uważać…
Mdłe światło sączyło się do piwnicy przez okratowany otwór w rogu. Gdyby zdołał pozbyć się knebla, mógłby wezwać pomoc. Może by go ktoś usłyszał, chociaż to mało prawdopodobne.
Przez następne pół godziny natężał mięśnie, usiłując rozluźnić więzy, i próbował przegryźć knebel. Ale na próżno. Jego oprawcy znali się na rzeczy.
Tomaszowi zdawało się, że jest już późne popołudnie. Haydock wyszedł chyba, bo z góry nie docierały żadne dźwięki.
Niech to diabli! Haydock gra na pewno w golfa i rozprawia w klubie o tajemniczym zniknięciu Meadowesa: „Był u mnie wczoraj wieczorem na kolacji, wydawał się zupełnie normalny. Niesłychane — jak kamień w wodę!”
Tomasz zatrząsł się z wściekłości. Ta typowo angielska dobroduszność w obejściu! Czy wszyscy byli dotąd ślepi, że nikt nie zauważył kształtu baniastej pruskiej czaszki tego człowieka? Cóż, on sam także nie zwrócił na to uwagi.
Trudno wprost uwierzyć, jak wiele może dokonać swoją sztuką znakomity aktor!
A on tu tkwi tymczasem… niedołęga, haniebny niedołęga… związany sznurkami jak kurczę… i nikt się nawet nie domyśla, gdzie go szukać…
Ach, gdyby Tuppence miała szósty zmysł! A może zacznie jednak coś podejrzewać? Bywa czasem zaskakująco spostrzegawcza…
Co to?
Wytężył słuch.
Ach, tylko czyjś męski głos nuci jakąś melodię.
No tak, a on nie może wydać z siebie żadnego dźwięku, nie może zwrócić na siebie uwagi.
Śpiew zabrzmiał teraz bliżej. Ktoś strasznie fałszował. Ale chociaż melodia była zniekształcona, Tomasz poznał ją bez trudu. Piosenka żołnierska z tamtej wojny, wyciągnięta z lamusa na potrzeby obecnej.
Gdybyś była jedyną dziewczyną na świecie,
A ja jedynym chłopcem…
Jakże często ją nucił w 1917 roku!
Niech diabli tego faceta. Czy nie potrafi zaśpiewać porządnie?
Nagle Tomasz zesztywniał, naprężył wszystkie mięśnie. Te kiksy były dziwnie znajome. Tylko jeden człowiek na świecie mógł mylić się zawsze w tym właśnie miejscu i w ten właśnie sposób!
„Albert, niech go!” — pomyślał Tomasz.
Albert kręci się w pobliżu Jaskini Przemytników! Albert tak blisko, a on leży tu związany i nie może ruszyć ręką ani nogą, nie może wydać z siebie żadnego dźwięku.
Czy na pewno nie może?
Jest przecież jeden dźwięk — nie będzie to łatwe z ustami zakneblowanymi, ale da się zrobić.
Tomasz zaczął chrapać zapamiętale. Oczy miał zamknięte. Gdyby Appledore zjawił się niespodziewanie, uda, że zapadł w głęboki sen. I chrapał, chrapał.
Krótkie chrapnięcie, krótkie, krótkie — pauza — długie chrapnięcie, długie, długie — pauza — krótkie chrapnięcie, krótkie, krótkie — pauza…
Pożegnawszy Tuppence, Albert wpadł w ponury nastrój.
Z biegiem lat stał się człowiekiem myślącym powoli, lecz wytrwale obstającym przy swoim.
Sytuacja wyglądała jego zdaniem wręcz fatalnie.
Już chociażby ta wojna.
Ci Niemcy — mówił sobie posępnie i prawie bez nienawiści. Heil–hitlerują od rana do nocy, maszerują, napadają na cudze kraje, rzucają bomby, dziurawią ludzi z karabinów maszynowych i w ogóle naprzykrzają się wszystkim jak morowe powietrze. Trzeba zrobić z nimi porządek — nie ma dwóch zdań. Ale dotąd jakoś nikt nie potrafił sobie z nimi poradzić.
A tu na dodatek pani Beresford, taka miła kobieta, wplątała się w niebezpieczną historię, teraz rwie się do nowych tarapatów, i jak on ma ją powstrzymać? Nie wyglądało na to, żeby mógł sobie z nią poradzić. Sama przeciwko Piątej Kolumnie, a musi to być banda niezgorszych drani. Niektórzy z nich to Anglicy. Hańba, po prostu hańba!
No i pan, który zawsze powstrzymywał panią, kiedy zaczynała sobie za dużo pozwalać, pan przepadł bez śladu.
Zwłaszcza zniknięcie Tomasza niepokoiło Alberta. Coś mu mówiło, że jest to sprawka „tych Niemców”.
Tak, sytuacja przedstawiała się kiepsko. Pan musiał chyba wpaść na dobre.
Albert nie miał zwyczaju poddawać swoich postępków ścisłej analizie rozumowej. Podobnie jak większość Anglików, kiedy rzecz jakaś silnie nim wstrząsnęła, zaczynał działać na ślepo, dopóki w ten czy inny sposób nie uporządkował otaczającej go gmatwaniny. Doszedłszy do wniosku, że pana koniecznie trzeba odnaleźć, Albert bez zastanowienia — w czym przypominał wiernego psa — wyruszył na poszukiwanie.
Nie miał żadnego z góry ułożonego planu, lecz z przyzwyczajenia postąpił dokładnie tak, jak przy poszukiwaniach torebki żony czy własnych okularów, gdy któryś z tych niezbędnych w życiu przedmiotów gdzieś się zapodział. To znaczy szedł na to miejsce, gdzie ostatni raz je widział, i stamtąd rozpoczynał łowy.
W tym przypadku było wiadomo, że Tomasz został na kolacji u komandora Haydocka, skąd wyszedł w kierunku Sans Souci.
Po raz ostatni widziano go przy furtce pensjonatu.
Wobec tego Albert wspiął się na stok wzgórza, przystanął przed Sans Souci i z nadzieją w sercu przez pięć minut wpatrywał się w furtkę. Ale ponieważ nie spłynęło na niego objawienie, westchnął i powędrował wolnym krokiem w kierunku Jaskini Przemytników.
Otóż Albert też był w tym tygodniu w kinie i treść „Wędrownego barda” zachwyciła go i porwała. Romantyczna historia, nie ma co! Spostrzegł naturalnie podobieństwo między własnym losem a losami bohaterów. On także, podobnie jak słynny gwiazdor ekranu, Larry Cooper, był wiernym Blondelem szukającym uwięzionego pana. Jak Blondel, walczył ongiś u boku swojego pana. Teraz pan padł ofiarą zdrady i gdy odstąpili go wszyscy, tylko on, wierny Blondel, mógł go odszukać i powieść w stęsknione ramiona królowej Berengarii.
Albert westchnął głęboko na wspomnienie tkliwej pieśni „Ryszardzie, o mój królu”, którą wierny bard wyśpiewywał z uczuciem pod murami tylu warownych twierdz.
Swoją drogą, szkoda, że on taki jest ciężki do zapamiętania melodii. Tyle czasu zawsze namitrężył, zanim nauczył się jakiejś piosenki na pamięć.
Złożył wargi i zagwizdał na próbę.
Znowu zaczęli grać stare piosenki.
Gdybyś była jedyną dziewczyną na świecie,
A ja jedynym chłopcem…
Umilkł i zaczął się przyglądać schludnej, lśniącej białym lakierem furtce Jaskini Przemytników. A więc tutaj pan był wtedy na kolacji.
Poszedł dalej drogą na wzgórza i skręcił ku łąkom.
Nic tu ciekawego. Trawa i kilka owiec.
Brama Jaskini Przemytników otworzyła się i na drogę wyjechał samochód. Za kierownicą postawny mężczyzna z kijami do golfa. Skręcił i poprowadził wóz w dół wzgórza.
„To pewnie komandor Haydock — domyślił się Albert. — Nie inaczej”.
Zawrócił i znów przyjrzał się Jaskini Przemytników. Całkiem niebrzydka posiadłość, trzeba przyznać. Ładny ogród. Ładny widok.
Spoglądał na willę z dobrodusznym zainteresowaniem.
— „Mówiłbym ci, aniele, słodkich słów, ach, tak wiele” — zanucił.
Przez boczne drzwi wyszedł z domu mężczyzna z motyką i zniknął za małą furtką w ogrodzeniu.
Ponieważ Albert sam hodował nasturcje i sałatę w swoim ogródku za domem, widok ten pobudził jego ciekawość.
Zbliżył się do otwartej bramy i wszedł do środka. Tak, całkiem niebrzydka posiadłość…
Zaczął powoli obchodzić dom. Niżej na stoku znajdował się ogród warzywny, do którego prowadziło kilka stopni. Mężczyzna z motyką tam właśnie pracował.
Przez kilka minut Albert obserwował go ciekawie, potem odwrócił się i spojrzał na dom.
„Całkiem niebrzydka posiadłość — pomyślał po raz trzeci. — Właśnie taka, jaką życzyłby sobie mieć emerytowany oficer marynarki. Więc tutaj pan był wtedy na kolacji…”
Albert powoli obchodził dom. Przyglądał mu się tak, jak przed chwilą furtce Sans Souci — zachęcająco, jak gdyby prosił o udzielenie odpowiedzi.
A idąc, nucił cicho. Blondel dwudziestego wieku poszukujący swojego pana.
— „Byłoby nam tak miło, jak nam jeszcze nie było — wyśpiewywał z cicha. — Mówiłbym ci, aniele, słodkich słów, ach, tak wiele, byłoby nam tak miło, jak nam jeszcze nie było…” — Chyba znów sfałszował. A przecież śpiewał już ten kawałek zupełnie dobrze.
Co to? Zabawne! Komandor Haydock hoduje świnie. Albert usłyszał przeciągłe chrząkanie. Ciekawe, odniósł wrażenie, że dźwięk wydostaje się gdzieś spod ziemi. Trzymać świnie pod ziemią?
Nie, to nie jest chrząkanie świń. Ktoś uciął sobie drzemkę. Uciął drzemkę w piwnicy…
Dzień na drzemkę, owszem, odpowiedni, ale miejsce wybrane dziwnie. Nucąc z zapałem, Albert postąpił kilka kroków naprzód.
Stąd się to chrapanie wydostaje, przez małe okienko piwnicy. Krótkie chrapnięcie, krótkie, krótkie, długie chrapnięcie, długie, długie, krótkie chrapnięcie, krótkie, krótkie… Zabawne jakieś chrapanie, coś mu przypomina…
— Rety! — wyszeptał. — Przecież to znak SOS. Kropka, kropka, kropka, kreska, kreska, kreska, kropka, kropka, kropka.
Rozejrzał się bystro dokoła.
Ukląkł i uderzając lekko w żelazną kratkę piwnicznego okienka, wystukał alfabetem Morse’a wiadomość.
Chociaż Tuppence położyła się do łóżka w nastroju optymistycznym, rano opuściła ją odwaga, jak to zwykle bywa przy przebudzeniu się wczesnym świtem, kiedy odporność psychiczna człowieka słabnie.
Ale gdy zeszła na śniadanie, natychmiast podniósł ją na duchu widok listu opartego o jej talerz, zaadresowanego pismem aż męcząco pochylonym do tyłu.
Nie był to list od Douglasa ani Raymonda, ani Cyryla, ani też żaden inny okaz kamuflażowej korespondencji, którą otrzymywała punktualnie i wśród której znajdowała się dzisiaj jaskrawa kartka z buldogiem, na niej zaś nabazgrane w pośpiechu kilka słów.
Przepraszam za milczenie. Wszystko w porządku.
Maudie
Tuppence odłożyła tamtą korespondencję na bok i rozerwała kopertę listu.
Droga Patrycjo!
Z przykrością Ci donoszę, że ciotka Gracja czuje się znacznie gorzej. Doktorzy nie twierdzą wprawdzie, że to agonia, ale obawiam się, że nie ma nadziei utrzymania jej przy życiu. Gdybyś chciała ją jeszcze zobaczyć, przyjedź koniecznie dzisiaj. Jeżeli wsiądziesz w pociąg odchodzący do Yarrow o godzinie 10.20, jeden z moich przyjaciół będzie czekał na Ciebie z samochodem.
Cieszę się, że Cię zobaczę, chociaż powód Twojego przyjazdu tak jest smutny.
Twoja Penelopa Playne
Tuppence musiała zebrać wszystkie siły, aby nie wybuchnąć nieprzytomną radością.
Zacny, stary Penny Plain!
Chociaż nie przyszło jej to łatwo, przybrała żałobny wyraz twarzy i odkładając list, westchnęła ciężko.
Podzieliła się smutną nowiną z dwiema współczującymi słuchaczkami, panią O’Rourke i panną Minton, po czym długo i szeroko rozwodziła się nad niezwykłymi zaletami ducha ciotki Gracji, nad jej niepospolitą żywotnością i odwagą w znoszeniu nalotów i niebezpieczeństw. Panna Minton chciała wiedzieć, na co dokładnie zaniemogła ciotka Gracja, i z wielkim zainteresowaniem porównała jej cierpienia z chorobą swojej kuzynki Seliny. Wahając się między wodną puchliną a cukrzycą, Tuppence wybrała w końcu kompromis: komplikacje nerkowe. Pani O’Rourke pytała z pożądliwym zaciekawieniem, czy Tuppence odniesie korzyści materialne ze śmierci staruszki, na co otrzymała odpowiedź, że kochany Cyryl był nie tylko ulubieńcem, ale i chrzestnym synem staruszki.
Po śniadaniu Tuppence zatelefonowała do krawca i odwołała wyznaczoną na to popołudnie miarę kostiumu, następnie zaś odszukała panią Perenna i zawiadomiła ją, że wyjeżdża na parę dni.
Pani Perenna wypowiedziała kilka współczujących słów właściwych przy tego rodzaju okazji. Miała dziś wygląd zmęczony, a na twarzy wyraz troski i przygnębienia.
— Nadal żadnych wiadomości o panu Meadowesie — rzekła. — To naprawdę jest niezrozumiałe.
— Pewna jestem, że biedak uległ jakiemuś wypadkowi — powiedziała pani Blenkensop, wzdychając. — Od początku to mówiłam.
— Ale przecież do tego czasu dano by nam o tym znać.
— A jakie są pani przypuszczenia? — spytała Tuppence.
— Sama już nie wiem, co myśleć o tej sprawie. Zgadzam się, że nie mógł zniknąć tak nagle z własnej nieprzymuszonej woli. Porozumiałby się ze mną do tej pory.
— Bo to rzeczywiście były bezpodstawne podejrzenia — zawołała popędliwie pani Blenkensop. — Zaczął wszystko ten wstrętny major Bletchley. Nie, jeżeli pan Meadowes nie uległ nieszczęśliwemu wypadkowi, to musiał stracić pamięć. Mam wrażenie, że jest to objaw pospolitszy, niż nam się wszystkim zdaje, zwłaszcza w czasach tak szarpiących nerwy jak nasze.
Pani Perenna skinęła głową, ale jednocześnie odęła usta z wyrazem powątpiewania. Spojrzała bystro na Tuppence.
— Widzi pani, my przecież tak mało wiemy o panu Meadowesie.
— Co pani chce przez to powiedzieć? — spytała ostro Tuppence.
— Niechże się pani tak nie unosi — odparła pani Perenna. — Ja osobiście w to nie wierzę. Ani trochę.
— W co pani nie wierzy?
— W tę pogłoskę, która się rozeszła między domownikami.
— Jaka pogłoska? Nic o niczym nie wiem.
— Hm… no tak, może nie bardzo im było zręcznie pani o tym wspominać. Nie wiem nawet, skąd się ta plotka wzięła. Mam wrażenie, że pierwszy napomknął o tym Cayley. Ale on naturalnie jest strasznie podejrzliwy… wie pani, co mam na myśli?
Tuppence z wysiłkiem opanowała odruch zniecierpliwienia.
— Proszę, niechże mi pani wszystko opowie.
— No cóż, właściwie jest to tylko przypuszczenie, że… że pan Meadowes to agent obcego wywiadu, że jest szpiegiem tej okropnej Piątej Kolumny.
Tuppence zrobiła, co mogła, żeby w jej okrzyku zabrzmiało całe bezgraniczne oburzenie pani Blenkensop.
— W życiu nie słyszałam podobnego nonsensu!
— Ma pani rację. Nie myślę, żeby w tym coś było. Ale widzi pani, pan Meadowes przebywał dużo w towarzystwie Karola von Deinima i o ile wiem, zadawał ludziom mnóstwo pytań na temat procesów produkcyjnych w fabryce chemicznej… więc teraz wszyscy przypuszczają, że oni pracowali razem.
— A pani nie ma żadnych wątpliwości co do winy Karola? — spytała Tuppence.
Skurcz bólu przebiegł twarz pani Perenna.
— Chciałabym móc w nią nie wierzyć.
— Biedna Sheila — powiedziała Tuppence łagodnie.
— Nieszczęsne dziecko, serce ma złamane. Dlaczego ją musiało to spotkać? Dlaczego nie mogła pokochać kogoś innego?
Tuppence potrząsnęła głową.
— W życiu tak nie bywa.
W głosie pani Perenna brzmiała zapiekła gorycz:
— Słusznie. W życiu musi być tak, żeby serce rwało się na strzępy. W życiu musi być ból i rozpacz, i popioły. Nienawidzę okrucieństwa, nienawidzę podłości tego świata. Chciałabym go zniszczyć, zmiażdżyć — chciałabym, żebyśmy mogli wszyscy zacząć wszystko od nowa, żebyśmy żyli bliżej ziemi, bez tych wszystkich praw i reguł, bez tyranii narodu nad narodem. Chciałabym…
Przerwało jej kaszlnięcie. Głośne, chrypliwe kaszlnięcie. Pani O’Rourke stała na progu, wypełniając całe drzwi swą ogromną postacią.
— Czy nie przeszkadzam? — spytała.
Jak napisy na tablicy nikną przetarte gąbką, tak z twarzy pani Perenna zniknęły wszystkie ślady wzburzenia. Miała teraz lekko stroskaną minę właścicielki pensjonatu, której goście przyczyniają kłopotu.
— Ależ nie, proszę pani — powiedziała. — Rozmawiałyśmy właśnie o panu Meadowesie. To zdumiewające, policja nie może go odnaleźć.
— Ach, policja — rzuciła pani O’Rourke z dobrodusznym lekceważeniem. — Czego można się spodziewać po policji? Policja jest akurat dobra do tego, żeby nakładać mandaty na automobilistów i karać nieszczęśników, którzy zapomnieli przypiąć psom numerki do obroży.
— A co pani sądzi o panu Meadowesie? — zwróciła się do niej Tuppence.
— Słyszała pani zapewne ostatnią pogłoskę?
— O tym, że pan Meadowes to faszysta i agent obcego wywiadu? Tak, słyszałam — odparła Tuppence zimno.
— Cóż, to nie jest wykluczone — ciągnęła pani O’Rourke z namysłem. — Dostrzegłam w tym człowieku pewne cechy, które intrygowały mnie od samego początku. Obserwowałam go, widzi pani — uśmiechnęła się do Tuppence, a jak zwykle u niej, w uśmiechu tym było coś przerażającego niczym w uśmiechu potwora z bajki. — Pan Meadowes nie wyglądał na człowieka, który wycofał się z interesów i nie ma absolutnie nic do roboty. Gdybym miała wygłosić moje zdanie, powiedziałabym, że przyjechał tu w jakimś określonym celu.
— A kiedy policja wpadła na jego ślad, czym prędzej się ulotnił. Czy tak?
— Możliwe — odparła pani O’Rourke. — A co pani o tym myśli? — zagadnęła panią Perenna.
— Sama nie wiem — westchnęła gospodyni. — W każdym razie bardzo to dla mnie przykra sprawa. Tyle się o niej mówi…
— Ach, takie mówienie z pewnością pani nie zaszkodzi. Proszę tylko zobaczyć, jacy pani goście są uszczęśliwieni, że siedzą tam sobie na tarasie i mogą snuć rozmaite przypuszczenia. Dojdą w końcu do wniosku, że ten spokojny, nieszkodliwy człowiek miał zamiar wysadzić nas wszystkich w powietrze.
— Nie usłyszeliśmy jeszcze, co pani o tym sądzi — zwróciła się do niej Tuppence.
Szeroki, przerażający uśmiech wypłynął na twarz pani O’Rourke.
— Uważam, że nasz zaginiony siedzi gdzieś sobie spokojnie, najzupełniej spokojnie…
„Mogłaby to powiedzieć, gdyby wiedziała… Tylko że on nie jest tam, gdzie jej się zdaje” — pomyślała Tuppence.
Poszła na górę, przygotować się do drogi. Betty Sprot wypadła z pokoju Cayleyów. Buzia jej jaśniała psotnym i rozradowanym uśmiechem małego chochlika.
— Coś ty, smarkulo, nabroiła? — spytała Tuppence.
— „Gąsko, gąsko, gąsiorze…” — zapiszczała Betty. Tuppence zaśpiewała:
— „Dokąd to śpieszycie?” Na górę — pochwyciła Betty i podniosła ją wysoko nad głowę — na dół! — postawiła dziecko na podłodze.
W tym momencie zjawiła się pani Sprot, wzięła małą za rączkę i poszła ubrać ją na spacer.
— Chować? — spytała Betty zachęcająco. — Chować?
— Nie możesz teraz bawić się w zimno–gorąco — powiedziała pani Sprot.
Tuppence weszła do swojego pokoju i włożyła kapelusz. Ach, te kapelusze to prawdziwa mordęga, Tuppence Beresford chodziła zawsze z gołą głową. Tak, ale Patrycja Blenkensop z pewnością nosiłaby kapelusz.
Zauważyła, że kapelusze leżą na półce inaczej, niż je zostawiła. Czyżby ktoś przeszukiwał jej pokój? Niech tam! Nie znajdą tu nic, co by mogło rzucić cień na nienaganną panią Blenkensop.
Z artystyczną niedbałością rzuciła list Penelopy Playne na toaletkę, po czym zeszła na dół.
Gdy przechodziła przez furtkę, była godzina dziesiąta. Mnóstwo czasu. Spojrzała w niebo i w tym samym momencie ugrzęzła stopą w małej czarnej kałuży przed furtką. Ale widocznie nie zauważyła tego, gdyż nie zatrzymując się, poszła dalej.
Serce jej łomotało radośnie. Zwycięstwo… zwycięstwo… czeka ich zwycięstwo.
Yarrow było małą stacyjką wiejską; sama osada znajdowała się w sporej odległości od kolei.
Przed budynkiem stacyjnym czekał samochód. Za kierownicą Tuppence zobaczyła przystojnego młodego mężczyznę. Na jej widok szofer dotknął ręką daszka czapki, ale zrobił to ruchem bardzo niewprawnym.
Tuppence nacisnęła nogą tylną oponę i spytała:
— Czy nie za mało powietrza?
— Jedziemy bardzo niedaleko, proszę pani. Skinęła głową i wsiadła do samochodu.
Szofer poprowadził samochód nie w kierunku wioski, tylko ku wydmom. Wspięli się krętą drogą na szczyt wzgórza, potem zaś zjechali na boczną dróżkę, która schodziła stromo na dno głębokiego jaru. Z cienia okalającego małą kępę drzew wyłoniła się jakaś postać i ruszyła im naprzeciw.
Samochód stanął. Tuppence wysiadła i przywitała się z Marsdonem.
— Kapitanowi Beresfordowi nic nie zagraża — rzucił Tony prędko. — Odnaleźliśmy go wczoraj. Jest uwięziony, w rękach wroga i… z przyczyn ogromnej wagi pozostawimy go tak jeszcze przez najbliższe dwanaście godzin. Bo widzi pani, jakaś łódź ma przybić do pewnego punktu wybrzeża, a nam strasznie zależy na tym, żeby ją przychwycić. Dlatego kapitan Beresford pozostał tam, gdzie go uwięzili. W ten sposób oni nie domyślą się niczego aż do ostatniej chwili. Spojrzał na nią niespokojnie.
— Pani mnie zrozumiała, prawda?
— Och, naturalnie! — Tuppence wpatrywała się w splątane dziwacznie zwoje białej tkaniny, na wpół ukryte między drzewami.
— Kapitanowi Beresfordowi nic nie zagraża — powtórzył Tony z powagą.
— Oczywiście, że mu nic nie zagraża! — zawołała Tuppence niecierpliwie. — Niepotrzebnie mnie pan traktuje jak dwuletnie dziecko. Oboje z Tomaszem przygotowani jesteśmy na pewne ryzyko. Co to jest, tamto między drzewami?
— Otóż… — młody człowiek zawahał się. — Właśnie o tym chcę mówić. Polecono mi przedłożyć pani pewną propozycję. Ale… szczerze mówiąc, robię to bardzo niechętnie. Bo widzi pani…
Tuppence spojrzala na niego zimno.
— Dlaczego robi pan to niechętnie?
— Bo… niech to diabli, przecież pani jest matką Debory. A co Debora powie, jeżeli… jeżeli…
— Jeżeli zostanę na przykład skrócona o głowę? — spytała Tuppence. — Na pana miejscu ani słowem bym jej o tym nie wspomniała. Człowiek, który powiedział, że wszelkie wyjaśnienia są błędem, miał świętą rację. — Uśmiechnęła się do niego serdecznie. — Wiem dobrze, co pan czuje, drogi chłopcze. Bardzo to pięknie ze strony pana i Debory, i w ogóle ze strony wszystkich młodych, że gotowi jesteście sami narażać się na niebezpieczeństwa, a ludzi starych chcecie przed nimi chronić. Ale powiem panu, że to wielka głupota. Bo jeżeli ktoś już koniecznie musi zginąć, niech to będą lepiej ludzie starsi, którzy mają za sobą najlepsze lata życia. A w każdym razie niech mnie pan przestanie traktować jako świętość najwyższą, czyli matkę Debory, i niech mi pan prędko powie, na czym polega ta nieprzyjemna i niebezpieczna robota, którą chcecie mi powierzyć.
— Wie pani, że pani jest wspaniała! — zawołał Marsdon entuzjastycznie. — Po prostu wspaniała!
— Może pan dać spokój tym komplementom. Sama się sobą zachwycam, więc nie musi mi pan akompaniować. O co chodzi?
Tony wskazał ręką zwoje tkaniny leżące na ziemi.
— To są resztki spadochronu — powiedział.
— Ach! — wykrzyknęła Tuppence. Oczy jej zabłysły.
— Wylądował tu dzisiaj samotny skoczek — ciągnął Marsdon. — Na szczęście obrona przeciwlotnicza w tych stronach to łebscy ludzie. Zauważyli lądujący spadochron i złapali ją.
— Ją?
— Tak, ją. Kobieta w stroju pielęgniarki.
— Jaka szkoda, że nie zakonnica — westchnęła Tuppence. — Słyszy się tyle zachwycających historii o zakonnicach, które podają pieniądze za bilet w autobusie owłosionymi, muskularnymi rękami!
— Nie, ta kobieta nie była ani zakonnicą, ani mężczyzną w przebraniu. Była natomiast kobietą średniego wzrostu, niemłodą, szczupłą, o ciemnych włosach.
— Czyli kobietą dość podobną do mnie?
— Otóż to — powiedział Tony.
— Więc? — spytała Tuppence.
Marsdon powiedział z namysłem:
— Reszta zależy od pani. Tuppence uśmiechnęła się.
— Świetnie. Dokąd mam pójść i co mam zrobić?
— Pani naprawdę jest wspaniała. Taką odwagę rzadko się spotyka.
— Dokąd mam pójść i co mam zrobić? — powtórzyła Tuppence niecierpliwie.
— Wskazówki są niestety bardzo skąpe. Znaleziono w kieszeni kobiety kartkę napisaną po niemiecku: „Pieszo do Leatherbarrow, skręcić na wschód od kamiennego krzyża. Ulica St. Asalph nr 14, dr Binion”.
Tuppence podniosła głowę. Na pobliskim pagórku zobaczyła kamienny krzyż.
— Tak, to ten — rzekł Tony. — Znaki drogowe zostały naturalnie usunięte. Ale Leatherbarrow to spora miejscowość, więc jeżeli pójdzie pani prosto na wschód od krzyża, musi pani trafić.
— Ile mil?
— Najmniej pięć. Tuppence skrzywiła się.
— Spacer dla zdrowia przed obiadem — powiedziała. — Mam nadzieję, że doktor Binion da mi coś do zjedzenia.
— Czy pani zna niemiecki?
— Piąte przez dziesiąte. Będę musiała z uporem trzymać się angielskiego… powiem, że otrzymałam takie instrukcje.
— Ryzyko jest tym większe — stwierdził Marsdon.
— Nonsens. Komu przyjdzie do głowy, że podstawiono inną osobę? A może wszyscy w promieniu kilku mil dokoła wiedzą już, że przyłapano dzisiaj skoczka?
— Główny konstabl zatrzymał obu strażników z obrony przeciwlotniczej, którzy zameldowali o skoku. Istniałoby ryzyko, że zaczną się chwalić znajomym, jak to sobie dzielnie postąpili.
— A może ktoś inny spostrzegł spadochron albo słyszał o lądowaniu? Tony uśmiechnął się.
— Przecież codziennie, proszę pani, ludzie opowiadają, że widzieli jednego, kilku czy kilkudziesięciu spadochroniarzy.
— Tak, to prawda — przytaknęła Tuppence. — W takim razie bierzmy się do rzeczy.
— Mamy tutaj strój pielęgniarki i przywieźliśmy funkcjonariuszkę policji, specjalistkę od charakteryzacji. Proszę za mną.
Ukryta między drzewami, stała waląca się szopa. Tuppence zobaczyła w drzwiach kobietę w średnim wieku, o wyglądzie budzącym zaufanie do jej kwalifikacji.
Kobieta spojrzała na Tuppence i z uznaniem skinęła głową.
Usiadłszy na przewróconej do góry dnem skrzynce, Tuppence poddała się zabiegom wprawnych rąk charakteryzatorki. Ukończywszy swoje dzieło, kobieta cofnęła się o krok, skinęła z zadowoleniem głową i powiedziała:
— Myślę, że nam się to całkiem nieźle udało. A jak pan uważa?
— Naprawdę doskonale — pochwalił Tony.
Tuppence wyciągnęła rękę i wzięła od tamtej lusterko. Przyjrzała się uważnie swojemu odbiciu, z trudem powstrzymując okrzyk zdumienia.
Wyskubane brwi miały teraz zupełnie inną linię, co zmieniało wyraz całej twarzy. Małe kawałki plastra, ukryte pod sczesanymi na uszy włosami, ściągały skórę i zniekształcały rysy. Dzięki niewielkiej ilości gutaperki profil Tuppence niespodziewanie stał się orli. Zręcznie nałożony podkład szminki postarzał ją o kilka lat, od kącików ust biegły w dół dwie głębokie zmarszczki. Cała twarz wyrażała trochę jakby głupkowate zadowolenie z siebie.
— Wspaniała robota — wykrzyknęła Tuppence z podziwem. Delikatnie dotknęła nosa.
— Musi pani uważać — ostrzegła ją charakteryzatorka.
Podała jej dwa cienkie płatki gumy indyjskiej — czy myśli pani, że mogłaby pani wypchnąć sobie nimi policzki?
— Obawiam się, że będę musiała — powiedziała ponuro Tuppence. Wsunęła gumki do ust i ostrożnie poruszyła szczękami.
— Można wytrzymać — przyznała.
Teraz Tony dyskretnie opuścił szopę i Tuppence, zdjąwszy własne odzienie, włożyła przygotowany dla niej strój. Pasował nieźle, chociaż kurtka ciągnęła ją trochę w plecach. Granatowy czepek dopełnił dzieła przekształcenia jej osobowości. Tuppence nie zgodziła się jednak włożyć ciężkich butów na płaskich obcasach.
— Jeżeli czeka mnie pięciomilowy spacer — powiedziała stanowczo — odbędę go we własnych butach.
Tony i kobieta zgodzili się, zwłaszcza że granatowe mokasyny Tuppence doskonale pasowały do pielęgniarskiego ekwipunku.
Zajrzała ciekawie do granatowej torebki. Puder, pomadki do ust nie było. Dwa funty czternaście szylingów i sześć pensów w angielskiej monecie. Chusteczka do nosa i dowód osobisty na nazwisko Fredy Elton, zamieszkałej w Sheffield przy ul. Manchester nr 4.
Tuppence przełożyła ze swojej torebki puder i pomadkę, po czym przygotowała się do odejścia.
Tony Marsdon odwrócił głowę i powiedział szorstko:
— Czuję się jak bydlę, że pani na to pozwalam.
— Doskonale rozumiem, co pan czuje.
— Tylko widzi pani… wiadomość, gdzie i w jaki sposób rozpocznie się atak, jest dla nas sprawą życia i śmierci.
Tuppence poklepała go po ramieniu.
— Niech się pan nie martwi, drogi chłopcze. Niech mi pan wierzy albo nie, ale ja się rzeczywiście cieszę na tę wyprawę.
— Pani jest naprawdę wspaniała — stwierdził po raz nie wiadomo który Tony Marsdon.
Trochę zmęczona długą drogą Tuppence stała na ulicy St. Asalph naprzeciw domu opatrzonego numerem 14. Przeczytała na tabliczce, że doktor Binion jest dentystą, nie lekarzem.
Kątem oka spostrzegła Tony’ego Marsdona. Siedział w okazałym samochodzie zaparkowanym o kilka domów dalej na tej samej ulicy.
Uznali oboje, że to konieczne, aby Tuppence zgodnie z instrukcjami udała się do Leatherbarrow pieszo. Gdyby ją tam Tony podwiózł, mogłoby to zostać zauważone przez niepowołane osoby.
Tak czy inaczej, dwa nieprzyjacielskie samoloty pojawiły się istotnie nad wydmami i zanim odleciały, krążyły chwilę tuż nad ziemią. Piloci mogli byli zauważyć samotną postać pielęgniarki idącej polną drogą.
Tony Marsdon wraz z charakteryzatorką odjechali w przeciwnym kierunku. Zatoczywszy duży łuk, Tony okrężną drogą dotarł do Leatherbarrow.
— Drzwi na arenę otwierają się — wyszeptała Tuppence. — Wchodzi samotny chrześcijanin w drodze do paszczy lwa. Och, nikt chyba nie powie, że nie rozumiem życia.
Przeszła na drugą stronę ulicy i nacisnęła dzwonek, zastanawiając się jednocześnie, jakiego rodzaju uczucia żywi Debora do tego młodego człowieka. Drzwi otworzyła starsza kobieta z tępą twarzą wieśniaczki, o rysach wyraźnie cudzoziemskich.
— Czy doktor Binion w domu? — spytała Tuppence. Kobieta bez pośpiechu obejrzała ją od stóp do głów.
— Pani jest pewnie siostra Elton?
— Tak.
— To proszę na górę do gabinetu doktora.
Wpuściła ją i zamknęła drzwi. Tuppence znalazła się w wąskiej sieni wyłożonej linoleum.
Służąca zaprowadziła ją na piętro i otworzyła jakieś drzwi.
— Proszę zaczekać, doktor zaraz przyjdzie. Wyszła, zamykając za sobą drzwi.
Bardzo sobie zwyczajny gabinet dentystyczny, wyposażony w urządzenia staromodne i dość tandetne.
Tuppence spojrzała na fotel dentystyczny i uśmiechnęła się na myśl, że przynajmniej raz w życiu widok ten nie napawa jej przerażeniem. Nie mogłaby co prawda powiedzieć, że chwilami skóra trochę jej nie cierpnie, podobnie jak w poczekalni dentysty, ale działo się tak z zupełnie innych przyczyn.
Niebawem otworzą się drzwi i wejdzie „doktor Binion”. Kim jest doktor Binion? Człowiekiem nieznajomym? Czy też kimś, kogo już w życiu widziała? Jeżeli będzie to osoba, którą Tuppence prawie spodziewała się zobaczyć…
Drzwi otworzyły się.
Człowiek zaglądający do pokoju nie był bynajmniej tą osobą, której Tuppence na wpół oczekiwała. Był to ktoś, kogo w ogóle nigdy nie brała w rachubę.
Komandor Haydock.
Najdziksze przypuszczenia co do roli Haydocka w zagadkowym zniknięciu Tomasza przemknęły Tuppence przez głowę. Odegnała je jednak od siebie, gdyż chwila ta wymagała od niej spokoju i przytomności umysłu.
Czy komandor ją pozna, czy też nie? Pytanie było istotnie ciekawe.
Tylokrotnie powtarzała sobie z mocą, że kimkolwiek będzie ta osoba, ona nie da po sobie poznać zdziwienia, że nie zrobiła teraz nic — tego była niemal pewna — co by się mogło okazać niewłaściwe w obecnej sytuacji.
Podniosła się z krzesła i stała w pełnej szacunku postawie, jaką przybrałaby każda prosta niemiecka kobieta przed obliczem pana stworzenia.
— A więc przyjechała pani — powiedział Haydock.
Mówił po angielsku, Tuppence nie dostrzegła żadnej zmiany w jego sposobie bycia.
— Tak — odparła i dodała, jak gdyby składając listy uwierzytelniające: — Siostra Elton.
Haydock roześmiał się jak z dobrego dowcipu.
— Siostra Elton! Nadzwyczajne!
Spojrzał na nią z uznaniem.
— Wygląda pani tak, jak pani wyglądać powinna — pochwalił łaskawie.
Tuppence skinęła głową, ale nie odezwała się, jemu pozostawiając inicjatywę.
— Wie pani zapewne, jakie są pani zadania? — spytał Haydock. — Proszę, niech pani siądzie.
Tuppence usiadła posłusznie.
— Dokładne instrukcje miałam otrzymać od pana.
— Słusznie, słusznie — przerwał. W jego głosie słychać było ledwie dostrzegalną nutę szyderstwa. — Zna pani dzień?
— Czwarty…
Haydock był wyraźnie zaskoczony. Głęboka pionowa zmarszczka przecięła mu czoło.
— A więc zna pani tę datę — rzekł z cicha.
Po chwili milczenia Tuppence spytała:
— Zechce mi pan powiedzieć, jakie są moje zadania?
— Wszystko we właściwym czasie, moja droga — oznajmił.
Umilkł, po czym dodał:
— Słyszała pani chyba o Sans Souci?
— Nie — odparła Tuppence.
— Ach, doprawdy?
— Nie — powtórzyła Tuppence stanowczo.
„Zobaczymy, jak to połkniesz” — pomyślała.
Na twarzy komandora pojawił się osobliwy uśmiech.
— A więc nie słyszała pani nigdy o Sans Souci? To mnie doprawdy zdumiewa, ponieważ miałem wrażenie, że mieszka tam pani od miesiąca…
Zapadło głuche milczenie. Haydock spytał:
— I co pani na to, pani Blenkensop?
— Nie wiem, o czym pan mówi, panie doktorze. Zeskoczyłam dziś rano ze spadochronem.
Haydock znowu się uśmiechnął. Był to bez wątpienia bardzo brzydki uśmiech.
— Kilka jardów białej tkaniny wciśniętej między krzaki — powiedział — może stworzyć cudowne złudzenie. A ja, droga pani, nie jestem doktorem Binionem. Oficjalnie doktor Binion jest moim dentystą. Jako człowiek uprzejmy, użycza mi od czasu do czasu swojego gabinetu.
— Ach tak? — bąknęła Tuppence.
— Ach tak, proszę pani. I dlatego mogę tu gościć sympatyczną panią Blenkensop. Czy też woli pani używać swojego prawdziwego nazwiska, Beresford?
Znowu zapadła cisza. Tuppence wciągnęła głęboko w płuca duży haust powietrza.
Haydock skinął głową.
— Otóż wpadła pani… „Z własnej woli weszłaś na moje pokoje — powiedział pająk do muchy”.
Rozległ się cichy trzask. W ręku Haydocka błysnęła stal. Gdy przemówił, w jego głosie dźwięczała groźba.
— I nie radzę pani krzyczeć czy w inny jakiś sposób alarmować sąsiadów. Zginie pani, zanim zdąży pani otworzyć usta, a gdyby pani nawet zdołała zawołać, nikt nie zwróci na to uwagi. Pacjenci u dentysty często wrzeszczą…
— Jak widzę, pomyślał pan o wszystkim — powiedziała Tuppence spokojnie. — Ale czy przyszło panu do głowy, że mam przyjaciół, którzy wiedzą, gdzie się w tej chwili znajduję?
— Ach, widzę, że wciąż jeszcze liczymy na tego błękitnookiego chłopca… nie, raczej piwnookiego. Na Antoniego Marsdona. Przykro mi, proszę pani, ale Antoni Marsdon jest jednym z naszych najzagorzalszych zwolenników w tym kraju. A jak przed chwilą wspomniałem, za pomocą kilku jardów tkaniny można stworzyć cudowne po prostu złudzenie. Niezwykle łatwo dała się pani nabrać na kawał ze spadochronem.
— Zupełnie nie mogę pojąć sensu tej komedii!
— Czyżby? Widzi pani, idzie nam o to, żeby pani przyjaciele nie mieli zbyt ułatwionego zadania. Jeżeli w ogóle wpadną na pani ślad, zaprowadzi ich on do Yarrow i mężczyzny w samochodzie. Jest rzeczą mało prawdopodobną, żeby ktokolwiek mógł połączyć z pani zniknięciem fakt pojawienia się między godziną pierwszą a drugą w południe na ulicach Leatherbarrow pielęgniarki zupełnie do pani niepodobnej.
— Starannie opracowany plan — pochwaliła Tuppence.
— Podziwiam pani odwagę — rzekł Haydock. — Naprawdę podziwiam. Przykro mi, że uciekam się do przemocy, ale jest to dla nas rzeczą ogromnej wagi, abyśmy usłyszeli, czego się pani zdołała dowiedzieć w Sans Souci.
Tuppence milczała.
— Radzę pani wyjawić wszystko — podjął Haydock. Fotel dentystyczny i narzędzia zawierają w sobie, widzi pani, pewne… hm… możliwości.
Tuppence rzuciła mu pogardliwe spojrzenie, ale nadal milczała. Haydock rozsiadł się wygodnie w krześle. Wyrzekł z namysłem:
— Tak, sądzę, że ma pani dużo hartu, tę cechę spotyka się często u kobiet w pani typie. Ale co z drugą połówką?
— O czym pan mówi?
— O Tomaszu Beresfordzie, pani mężu, który przebywał ostatnio w Sans Souci pod nazwiskiem Meadowesa, a który w chwili obecnej leży związany w piwnicy mojego domu.
— Nie wierzę w to! — rzuciła Tuppence gwałtownie.
— Opierając się na liście Penny Plain? Czy nie rozumie pani, że to po prostu sprytna gierka Antoniego Marsdona? Wyjawiając wasz szyfr, dała mu pani świetny atut do ręki.
— Więc Tomasz… Tomasz… — wyjąkała Tuppence.
— Tomasz, droga pani — przerwał jej Haydock — jest tam, gdzie był od chwili zniknięcia, całkowicie w mojej mocy. Wszystko zależy teraz od pani. Jeżeli udzieli mi pani zadowalających odpowiedzi, pan Beresford będzie miał jeszcze szansę ratunku. W przeciwnym wypadku pozostaniemy przy pierwotnym planie. Kula w głowę, wywiezienie ciała na morze i wyrzucenie za burtę.
Tuppence milczała.
— Co pan chce wiedzieć? — spytała po chwili.
— Kto panią zatrudnia, w jaki sposób porozumiewa się pani z tą osobą czy też osobami, jakie meldunki zostały dotąd złożone i co pani wie.
Tuppence wzruszyła ramionami.
— Mogłabym powiedzieć panu pierwsze lepsze kłamstwo.
— Nie, ponieważ niezwłocznie zbadam prawdziwość pani informacji. — Przysunął trochę bliżej krzesło. W jego obejściu było teraz coś przyjacielskiego. — Wiem, moja droga, co pani czuje, ale proszę mi wierzyć, że naprawdę podziwiam panią i pana Beresforda. Odznaczacie się oboje stanowczością i odwagą. Ludzie waszego pokroju potrzebni będą nowemu organizmowi państwowemu — nowemu państwu, które powstanie w tym kraju, gdy obalimy wasz niedołężny rząd. Pragniemy pozyskać sobie niektórych spośród naszych wrogów, tych bardziej wartościowych. Jeżeli będę musiał wydać rozkaz, który położy kres życiu pani męża, zrobię to, bo taki jest mój obowiązek, ale zrobię wbrew chęciom. To miły człowiek, spokojny, skromny i mądry. Pozwoli pani, że jej wyjaśnię coś, co niewiele osób w waszym kraju rozumie. Nasz Führer nie zamierza podbić Anglii w taki sposób, jak wy to sobie wyobrażacie. Dąży on natomiast do stworzenia nowej Brytanii — Brytanii silnej i niezawisłej, rządzonej nie przez Niemców, tylko przez Brytyjczyków — i to przez najwartościowszy typ Brytyjczyków — ludzi mądrych, odważnych, z dobrym pochodzeniem. Nowy wspaniały świat, jak powiada Szekspir. — Pochylił się ku Tuppence. — Chcemy raz na zawsze skończyć z partactwem i niedołęstwem. Z przekupstwem i korupcją. Z karierowiczostwem i szachrajstwami. A w tym nowym państwie potrzebni nam będą ludzie podobni do pani i jej męża, ludzie dzielni i energiczni — wczorajsi wrogowie, jutrzejsi sprzymierzeńcy. Zdziwiłaby się pani, gdybym powiedział, jak wiele ludzi w Anglii i innych krajach solidaryzuje się z nami. Wspólnym wysiłkiem stworzymy nową Europę, Europę pokoju i postępu. Niech się pani postara spojrzeć na to zagadnienie od tej strony, ponieważ zapewniam panią, że tak właśnie…
Jego głos hipnotyzował, zniewalał. Siedział pochylony do przodu — istny wizerunek dobrodusznego brytyjskiego marynarza.
Tuppence wpatrywała się w niego, szukając w myślach jakiegoś przysłowia czy gotowego powiedzenia. Ale zdołała tylko znaleźć zdanie dziecinne i głupie.
— „Gąsko, gąsko, gąsiorze…” — powiedziała.
Skutek był tak piorunujący, że Tuppence osłupiała.
Haydock zerwał się na nogi. Twarz zsiniała mu z wściekłości. W ciągu sekundy zniknęło całe łudzące podobieństwo do brytyjskiego marynarza. Tuppence zobaczyła to, co nie tak dawno widział Tomasz — rozjuszonego Prusaka.
Bluzgał na nią niemieckimi wyzwiskami. Potem wrzasnął po angielsku:
— Przeklęta idiotko! Czy nie rozumiesz, żeś się tym zupełnie zdradziła? Podpisałaś na siebie wyrok! Na siebie i na swojego ukochanego mężulka! Anna! — zawołał w stronę drzwi.
Do pokoju weszła kobieta, która otworzyła Tuppence drzwi na dole. Haydock podał jej rewolwer.
— Pilnuj jej. W razie potrzeby strzelaj.
Tuppence spojrzała prosząco na Annę, która stała przed nią z twarzą jak drewno.
— Czy naprawdę by mnie pani zabiła? — spytała.
— Szkoda zachodu — odpowiedziała Anna spokojnie. — Niech pani nie próbuje ze mną żadnych sztuczek. W tamtej wojnie zginął mój syn, Otto. Miałam wtedy trzydzieści osiem lat, teraz mam sześćdziesiąt dwa, ale nie zapomniałam.
Tuppence wpatrzyła się uważniej w szeroką, nieprzeniknioną twarz. Było w niej coś, co przypominało Wandę Polońską. Ta sama przerażająca zaciekłość, ta sama jednoznaczność wszystkich dążeń. Macierzyństwo — nigdy nie przebaczające! Tak samo zapewne czuło wiele łagodnych pań Smith i Jones w całej Anglii. Argumenty rozumowe nie docierają do samic wszelkich gatunków — do matki, której odebrano małe.
Coś drgnęło w zakamarkach mózgu Tuppence… jakieś natrętne wspomnienie… coś, co zawsze wiedziała, ale czemu nigdy nie zdołała nadać kształtu konkretnej myśli. Salomon… tak, Salomon miał z tym coś wspólnego…
Drzwi się otworzyły i komandor Haydock wrócił do pokoju.
— Gdzie to jest? — ryknął w wybuchu wściekłości. Gdzie to pani schowała?
Tuppence spojrzała na niego z bezgranicznym zdumieniem. Żadną miarą nie mogła zrozumieć, o co mu idzie. Nic nie wzięła i nic nie schowała.
— Wyjdź! — wrzasnął na Annę.
Kobieta podała mu rewolwer i czym prędzej wyszła. Haydock padł na krzesło. Widać było, że usiłuje zapanować nad sobą.
— Nie wywinie mi się pani — powiedział. — Jest pani w moich rękach, a ja potrafię zmusić ludzi do mówienia. Mam na to sposoby… niezbyt miłe sposoby. W końcu będzie pani musiała wyśpiewać wszystko. Więc co pani z tym zrobiła?
Tuppence zrozumiała błyskawicznie, że to mylne przypuszczenie Haydocka daje jej pewną nikłą możliwość prowadzenia pertraktacji. Gdyby tylko mogła jakoś wywnioskować, co to jest takiego, co znajduje się jakoby w jej posiadaniu.
— Skąd pan wie, że ja to mam? — spytała ostrożnie.
— Z tego, co powiedziałaś, idiotko! — ryknął. — Wiemy, że nie ma pani tego przy sobie, bo się pani przebierała w ten mundur.
— Powiedzmy, że wysłałam tę… tę rzecz pocztą?
— Niech pani nie mówi głupstw. Wszystko, co od wczoraj nadawała pani na pocztę, zostało dokładnie sprawdzone. Nie, nie wysłała pani tego pocztą. Miała pani tylko jedno jedyne wyjście. Schować gdzieś w Sans Souci, zanim opuściła pani dziś rano dom. Daję pani trzy minuty na wyjawienie tej kryjówki.
Położył zegarek na stole.
— Powtarzam: trzy minuty.
Zegar na półce nad kominkiem cykał głośno.
Tuppence siedziała nieruchomo, z twarzą kamienną, pozbawioną wyrazu. Z rysów nikt by nie odgadł nawału myśli kłębiących się w jej głowie.
W błysku nagłego olśnienia pojęła wszystko — z oślepiającą wprost jasnością objawiła jej się cała prawda. Zrozumiała wreszcie, kto jest główną podporą organizacji szpiegowskiej.
Drgnęła, gdy rozległ się głos Haydocka.
— Jeszcze dziesięć sekund.
Spoglądała na niego jak we śnie. Zobaczyła podnoszącą się lufę rewolweru. Haydock liczył:
— Raz, dwa, trzy, cztery, pięć…
Doszedł do ośmiu, gdy gruchnął strzał. Haydock padł do przodu z wyrazem nieopisanego zdumienia na szerokiej, ogorzałej twarzy. Tak był pochłonięty obserwowaniem swojej ofiary, że nie zauważył, jak za jego plecami otworzyły się cicho drzwi.
Tuppence zerwała się na nogi. Wyminąwszy stłoczonych na progu mężczyzn w mundurach, szarpnęła czyjś samodziałowy rękaw.
— Proszę pana!
— Ach, droga pani — powiedział Grant. — Teraz już wszystko w porządku… była pani po prostu cudowna.
Nie zwracając uwagi na te komplementy, Tuppence zawołała:
— Prędko! Nie mamy chwili do stracenia! Ma pan tu samochód?
— Naturalnie — spojrzał na nią zdumiony.
— Szybki? Musimy natychmiast jechać do Sans Souci. Obyśmy tylko zdążyli. Bo jak zatelefonują tu i nie otrzymają odpowiedzi…
W dwie minuty później siedzieli w samochodzie, który z trudem przedzierał się przez uliczki Leatherbarrow. Potem wyjechali na szosę i wskazówka szybkościomierza zaczęła skakać w górę.
Grant nie zadawał pytań. Siedział spokojnie, podczas gdy Tuppence, dręczona obawą, wpatrywała się w licznik. Szofer otrzymał odpowiednie wskazówki, jechał więc z największą szybkością, do jakiej wóz był zdolny.
Tuppence odezwała się tylko raz:
— Co z Tomaszem?
— W porządku. Uwolniony pół godziny temu. Skinęła głową.
Teraz Leahampton było już blisko. Z zawrotną szybkością przemknęli przez ulice miasteczka i wspięli się drogą na stok wzgórza.
Tuppence zeskoczyła na ziemię i wraz z Grantem pobiegła do domu. Drzwi od hallu jak zwykle były otwarte. W hallu nie spotkali nikogo. Tuppence lekkim krokiem wbiegła na schody.
Mijając drzwi swojego pokoju, zajrzała do środka. Zobaczyła straszliwy nieporządek — wysunięte szuflady, łóżko w nieładzie. Skinęła tylko głową i pobiegła dalej, do pokoju państwa Cayley.
Nie było tam nikogo. Panowała zupełna cisza, a w powietrzu unosił się słaby zapach lekarstw.
Tuppence podbiegła do łóżka i zaczęła ściągać pościel.
Gdy poduszki i kołdry spadły na podłogę, wsunęła rękę pod materac. Obróciła się i z tryumfem podała Grantowi zniszczoną ilustrowaną książeczkę dla dzieci.
— No i widzi pan. Wszystko jest tutaj…
— Co to…
Obejrzeli się. Pani Sprot stała na progu i patrzała na nich w osłupieniu.
— A teraz pozwoli pan — rzekła Tuppence — że mu przedstawię M. Tak, proszę pani. Powinnam to była wiedzieć od początku.
Rozładowanie atmosfery stało się dziełem pani Cayley, która w chwilę później stanęła na progu.
— O Boże — jęknęła, widząc mężowskie łóżko ogołocone z pościeli. — Co mój mąż na to powie? — Psy bezbłędnie poszły za śladem — powiedział Grant. — Odnalazły trop najpierw na stacji w Yarrow, potem na drodze, gdzie go zostawiła opona samochodu, którą pani nacisnęła butem. Dalej ślad zaprowadził nas do kępy drzew, stamtąd do kamiennego krzyża i przez wydmy do Leatherbarrow. Nasi przeciwnicy nie przypuszczali, że zdołamy tak łatwo panią wyśledzić, skoro dopilnowali pani odejścia i potem sami odjechali.
— Tak czy siak — odezwał się znów Albert — piekielnie się denerwowałem. Wiedziałem, że pani jest tam, w tym domu, ale nie miałem pojęcia, co się może pani przytrafić. Weszliśmy przez okno na parterze i przyłapaliśmy tę cudzoziemkę, kiedy schodziła ze schodów. Zdążyliśmy akurat na czas, nie ma co.
— Wiedziałam, że zdążycie — rzekła Tuppence. — Moja rola sprowadzała się właściwie do tego, żeby grać na zwłokę. Zaczęłabym udawać, że mu wyjawię wszystko, gdybym nie spostrzegła, jak otwierają się drzwi. Ale rzeczywiście podniecające było to nagłe olśnienie — kiedy raptem zrozumiałam wszystko, nie wyłączając własnej głupoty.
— Jak to się stało? — spytał Tomasz.
— „Gąsko, gąsko, gąsiorze” — odparła prędko. — Kiedy powiedziałam to Haydockowi, dosłownie zsiniał z wściekłości. Nie dlatego, że w tamtej sytuacji były to takie głupie słowa. Nie, od razu zobaczyłam, że one coś dla niego znaczą. A poza tym wyraz twarzy tej Niemki, Anny — w dziwny sposób przypomniała mi nagle Wandę Polońską, a wtedy naturalnie pomyślałam o Salomonie i zrozumiałam wszystko.
Westchnienie rozpaczy wyrwało się z piersi Tomasza.
— Tuppence, jeżeli jeszcze raz to powtórzysz, sam cię zastrzelę. Jakie wszystko zrozumiałaś? I co, u licha, ma z tym wspólnego Salomon?
— Pamiętasz, że przyszły do Salomona dwie kobiety z niemowlęciem i każda z nich twierdziła, że dziecko jest jej, a Salomon na to: „W takim razie podzielcie dziecko na pół”. I ta, która nie była matką dziecka, powiedziała: „Świetnie”. Ale prawdziwa matka powiedziała: „To już lepiej niech je weźmie tamta kobieta”. Bo widzisz, Tomaszu, nie mogła się zgodzić, żeby jej dziecko zginęło. Tego wieczora, gdy pani Sprot zabiła Wandę Polońską, wszyscy mówiliście, jaki to cud i jak łatwo mogła zabić dziecko. Naturalnie zaraz wtedy powinniśmy wszystko zrozumieć. Gdyby Betty była jej dzieckiem, nigdy w życiu nie odważyłaby się na taki strzał. Dowodziło to, że Betty nie jest jej dzieckiem. I dlatego musiała zabić Polońską.
— Dlaczego?
— Dlatego, że Polońską była matką Betty — głos Tuppence zadrżał lekko. — Biedactwo… nieszczęsne, prześladowane stworzenie. Przyjechała do Anglii bez grosza przy duszy i była wdzięczna pani Sprot, że ta zgodziła się zaadoptować jej małą.
— Ale po co pani Sprot ją adoptowała?
— Kamuflaż. Wspaniały psychologiczny kamuflaż. Trudno sobie wprost wyobrazić, żeby szpieg, słynny as wywiadu, miał przy sobie dziecko podczas roboty. I właśnie dlatego w moich rachubach nigdy nie brałam pani Sprot pod uwagę. Dlatego, że miała dziecko. A potem prawdziwa matka Betty nie mogła dłużej opanować straszliwej tęsknoty. Zdobyła w jakiś sposób adres pani Sprot i przyjechała tutaj. Kręciła się w pobliżu domu, czatując na sposobność, aż wreszcie porwała dziecko i uciekła.
Pani Sprot wpadła naturalnie w panikę. W żaden sposób nie mogła dopuścić do tego, żebyśmy wezwali policję. Napisała więc tę kartkę, którą niby to znalazła w swoim pokoju, a potem ściągnęła Haydocka na pomoc. Wreszcie, kiedyśmy wyśledzili i dogonili tę nieszczęsną kobietę, ani myślała dłużej ryzykować i z zimną krwią ją zabiła… Oczywiście umiała obchodzić się z bronią i była wytrawnym strzelcem. Tak, zabiła tę nieszczęsną kobietę z rozmysłem i dlatego nie czuję dla niej odrobiny litości.
Tuppence milczała chwilę.
— Druga rzecz, która powinna była stać się dla mnie wskazówką, to podobieństwo między Betty i Wandą Polońską. Ta kobieta od pierwszej chwili przypominała mi Betty, tylko że ja nie zdawałam sobie z tego sprawy. No i wreszcie ta bezsensowna zabawa Betty maczającej w wodzie moje sznurowadła. O ileż bardziej prawdopodobne, że naśladowała nie Karola von Deinima, tylko swoją tak zwaną matkę. Ale jak tylko pani Sprot zobaczyła, co dziecko robi, podrzuciła w pokoju Karola mnóstwo obciążających dowodów, których ukoronowaniem było sznurowadło nasycone atramentem sympatycznym.
— Cieszę się, że Karol nie maczał w tym palców — wtrącił Tomasz. — Lubiłem tego chłopca.
— Przecież chyba go nie rozstrzelali? — zawołała Tuppence, zaniepokojona czasem przeszłym, jakiego użył Tomasz.
Grant potrząsnął głową.
— Jest cały i zdrowy. Zresztą mam dla pani w związku z nim pewną niespodziankę.
Twarz Tuppence pojaśniała.
— Strasznie jestem rada ze względu na Sheilę! — powiedziała. — Naturalnie zachowaliśmy się jak osły, że tak z uporem kierowaliśmy podejrzenia na panią Perenna.
— Była tylko przez jakiś czas w Irlandzkiej Armii Republikańskiej, nic zresztą poważnego — wyjaśnił Grant.
— Podejrzewałam trochę panią O’Rourke… chwilami nawet Cayleyów…
— Ja znowu Bletchleya — przyznał się Tomasz.
— A tymczasem były to te ciepłe kluski — podjęła Tuppence — ta anemiczna istota, o której myśleliśmy jedynie i wyłącznie jako o matce małej Betty…
— Ładne mi ciepłe kluski — przerwał Grant. — Jest to kobieta bardzo niebezpieczna i znakomita aktorka. I muszę stwierdzić z przykrością, że jest Angielką.
— W takim razie ani trochę mi jej nie żal — oznajmiła Tuppence. — Nie pracowała przecież nawet dla swojej ojczyzny. — Spojrzała na Granta z nowym zaciekawieniem. — Znalazł pan to, czego pan szukał?
Grant skinął głową.
— Wszystko mieści się w komplecie zniszczonych egzemplarzy książeczek dla dzieci.
— O których Betty mówiła, że są „obrzydliwe” — zawołała Tuppence.
— A bo też określenie to jest bardzo odpowiednie — stwierdził sucho Grant. — W „Małym Jacku Homerze” zamieszczone są bardzo szczegółowe dane o zamierzonych ruchach naszej marynarki wojennej. „Johnny z nosem zadartym do góry” zawiera takie same dane dotyczące lotnictwa. Ruchy wojsk lądowych przedstawione są — trzeba przyznać, że bardzo pomysłowo — w tekście książeczki „Szedł sobie maleńki chłopczyk z maleńką strzelbą”.
— A „Gąsko, gąsko, gąsiorze”? — spytała Tuppence.
— Po nasyceniu jej odpowiednim odczynnikiem odkryliśmy w tej bajeczce pełną listę nazwisk wybitnych osobistości, które zobowiązały się dopomóc nieprzyjacielowi w razie inwazji na Anglię. Wśród nich znajdują się dwaj główni konstable, jeden wicemarszałek lotnictwa, dwaj generałowie, naczelny dyrektor zakładów zbrojeniowych, minister urzędującego gabinetu, wielu komisarzy policji, komendantów ochotniczych oddziałów obrony przeciwlotniczej oraz rozmaite pomniejsze płotki wojskowe, również członkowie naszego wywiadu.
Beresfordowie spoglądali na Granta w osłupieniu.
— Nieprawdopodobne! — wyszeptał Tomasz. Grant potrząsnął głową.
— Nie doceniacie państwo siły niemieckiej propagandy. Trafia ona do pewnych instynktów człowieka — do pragnienia czy raczej żądzy władzy. Ludzie ci gotowi byli zdradzić własną ojczyznę nie dla pieniędzy, tylko dlatego, że powodowali się megalomańską pychą — że to oni, oni sami dokonają wielkiego dzieła dla dobra ojczyzny. W innych krajach było to samo. Jest to kult Lucyfera — pycha i żądza własnej chwały.
Domyślacie się państwo zapewne — ciągnął Grant — że gdyby takie osobistości zaczęły wydawać sprzeczne rozkazy i wprowadzać zamęt wewnątrz kraju, grożąca nam inwazja miałaby wszelkie szansę powodzenia.
— A teraz? — spytała Tuppence.
— Teraz — odparł Grant, uśmiechając się — niech przyjdą! Jesteśmy gotowi na ich przyjęcie!
— Wiesz, kochanie, że niewiele brakowało, a byłabym cię posądziła o zupełnie straszne rzeczy — powiedziała Debora.
— Co ty mówisz? — spytała Tuppence. — Kiedy?
Jej oczy wpatrywały się z miłością w ciemną główkę córki.
— Wtedy, kiedyś się wymknęła do ojca do Szkocji, a ja myślałam, że jesteś u ciotki Gracji. Byłam prawie pewna, że masz z kimś romans.
— Och, Deb, naprawdę?
— Żartuję naturalnie. W twoim wieku? A poza tym wiadomo przecież, że się z Rudą Marchwią okropnie kochacie. Właściwie podsunął mi tę myśl taki jeden głupiec, Tony Marsdon. Wiesz, mamo… chyba mogę ci o tym powiedzieć… ten Marsdon okazał się potem członkiem Piątej Kolumny. Zresztą zawsze mówił takie trochę dziwne rzeczy — że jak Hitler wygra, nic się nie zmieni, a nawet będzie lepiej.
— Czy on ci się… podobał?
— Tony? Ależ skąd! Taki nudziarz. Muszę to zatańczyć.
Odpłynęła w ramionach jakiegoś blondyna, darząc go czarującym uśmiechem. Przez kilka chwil Tuppence śledziła ich ruchy, potem odszukała wzrokiem wysokiego chłopca w mundurze lotnika, który tańczył ze smukłą złotowłosą dziewczyną.
— Myślę, Tomaszu — rzekła — że nasze dzieci są dość miłe.
— Jest Sheila — powiedział Tomasz.
Wstał i czekał, aż Sheila Perenna podejdzie do ich stolika.
Miała na sobie szmaragdową suknię wieczorową, podkreślającą jej smagłą urodę. Ale tego wieczoru była to piękność ponura. Sheila przywitała swoich gospodarzy niezbyt uprzejmie.
— Przyszłam, bo obiecałam — zaczęła — ale słowo daję, że nie wiem, po co mnie państwo zaprosili.
— Bo panią lubimy — uśmiechnął się Tomasz.
— Niemożliwe! Zupełnie nie rozumiem, dlaczego. Zachowałam się w stosunku do obojga państwa zupełnie ohydnie.
Umilkła i po chwili dodała cicho:
— W każdym razie jestem bardzo wdzięczna.
— Musimy znaleźć pani jakiegoś sympatycznego tancerza — rzekła Tuppence.
— Nie będę tańczyła. Nienawidzę tańca. Przyszłam tylko po to, żeby się z państwem zobaczyć.
— Na pewno chętnie zatańczy pani z partnerem, którego zaprosiliśmy tu dla pani — dorzuciła Tuppence z uśmiechem.
— Kiedy ja… — zaczęła Sheila i umilkła, bo Karol von Deinim zbliżył się do ich stolika.
Sheila spoglądała na niego jak urzeczona. Wyszeptała:
— Ty…
— Ja we własnej osobie — odparł Karol.
W wyglądzie Karola von Deinima uderzała jakaś subtelna zmiana. Sheila wpatrywała się w niego trochę niepewnie. Rumieńce wypłynęły na jej bladą twarz, rozpłomieniając policzki ciepłą barwą krwi.
— Wiedziałam naturalnie, że ci już teraz nic nie grozi — mówiła głosem nieco zdyszanym — ale myślałam, że będą cię trzymali w obozie dla internowanych cudzoziemców.
Karol potrząsnął głową.
— Nie ma żadnych podstaw do internowania mnie w takim obozie. Musisz mi wybaczyć, Sheilo, że cię oszukałem — dodał. — Widzisz, nie jestem wcale Karolem von Deinimem. Przybrałem to nazwisko z ważnych powodów.
Spojrzał pytająco na Tuppence, która zachęciła go krótkim:
— Niechże jej pan powie.
— Karol von Deinim był moim przyjacielem. Poznałem go w Anglii przed laty. Na krótko przed wojną odnowiłem tę znajomość w Niemczech. Przebywałem tam w… misji specjalnej, pracując dla naszego kraju.
— Byłeś w Intelligence Service? — spytała Sheila.
— Tak. Podczas mojego pobytu w Niemczech zaczęły się dziać dziwne rzeczy. Kilkakrotnie cudem uniknąłem śmierci. Krzyżowano mi plany, chociaż nikt nie powinien był o nich wiedzieć. Zrozumiałem, że coś tu jest niedobrego i że „zgnilizna” — aby użyć ich własnego określenia — przeniknęła w szeregi organizacji, z którą byłem związany. Zdradzali mnie ci sami ludzie, którzy wydawali mi rozkazy. Istniało pewne, dość zresztą powierzchowne, podobieństwo między mną a Karolem von Deinimem — moja babka była Niemką — stąd nadawałem się tak dobrze do służby w Niemczech. Karol odnosił się wrogo do hitleryzmu. Interesowała go tylko praca, której zresztą ja także kiedyś się poświęcałem — badania naukowe w dziedzinie chemii. Tuż przed wybuchem wojny postanowił uciec do Anglii. Jego bracia znajdowali się wtedy w obozach koncentracyjnych. Przewidywał, że ucieczka nie będzie łatwa, ale nagle, w sposób zakrawający bez mała na cud, zniknęły wszystkie piętrzące się przed nim trudności. Gdy mnie o tym powiadomił, wydało mi się to trochę dziwne. Dlaczego władze ułatwiają von Deinimowi wyjazd z kraju, skoro jednocześnie jego bracia i inni krewni są więzieni w obozach, on zaś sam, jako podejrzany o antyhitlerowskie poglądy, jest człowiekiem bardzo źle widzianym? Wyglądało na to, że władze hitlerowskie wysyłają go do Anglii dla jakichś im tylko wiadomych powodów. Moje położenie stawało się z każdym dniem niebezpieczniejsze. Mieszkaliśmy z Karolem w tym samym domu i któregoś dnia znalazłem go — wspominam to z bólem — nieżywego na łóżku. W momencie depresji psychicznej odebrał sobie życie. Zostawił list, który po przeczytaniu schowałem do kieszeni.
Postanowiłem zamienić role. Chciałem wydostać się z Niemiec i chciałem wiedzieć, dlaczego ułatwiono Karolowi ten wyjazd. Ubrałem go w swoje ubranie i przeniosłem ciało na moje łóżko. Twarz miał zniekształconą, bo strzelił sobie w głowę. Moja gospodyni była prawie ślepa. Z papierami Karola von Deinima pojechałem do Anglii i udałem się prosto pod wskazany mu adres. Do Sans Souci.
Podczas mojego pobytu tam grałem konsekwentnie rolę von Deinima. Przekonałem się, że czeka na mnie już praca w zakładach chemicznych. Początkowo myślałem, że zostanę zmuszony do służby w niemieckim wywiadzie. Dopiero później zrozumiałem, że mój nieszczęsny przyjaciel miał być kozłem ofiarnym.
Kiedy aresztowano mnie na podstawie fałszywych dowodów, nie zdradziłem się ani słowem. Chodziło mi o to, żeby ujawnienie mojej tożsamości nastąpiło możliwie najpóźniej. Byłem ciekaw dalszego rozwoju wypadków.
Dopiero kilka dni temu rozpoznał mnie jeden z naszych ludzi i wszystko się wykryło.
— Powinieneś mi był powiedzieć — rzekła Sheila z wyrzutem.
— Jeżeli tak to odczuwasz, przepraszam cię — odparł łagodnie. Zajrzał jej w oczy. We wzroku dziewczyny malował się gniew i duma, potem gniew zniknął bez śladu.
— Myślę, że musiałeś tak postąpić… — wyszeptała.
— Kochana… — opanował się z wysiłkiem. — Chodź, zatańczymy. Oddalili się w tańcu.
Tuppence westchnęła.
— O co chodzi? — spytał Tomasz.
— Mam nadzieję, że Sheila nie przestanie go kochać, chociaż nie jest już nieszczęsnym wyrzutkiem, Niemcem, którego wszyscy gnębią.
— Wygląda na to, że go kocha jak należy — stwierdził Tomasz.
— Tak, ale Irlandczycy to ludzie strasznie przewrotni, a Sheila jest urodzoną buntowniczką.
— Dlaczego Karol przeszukiwał wtedy twój pokój? Właśnie to sprowadziło mnie na te straszliwe manowce. Przypuszczam, że pani Blenkensop nie wydała mu się postacią zbyt przekonywającą — dodał ze śmiechem — i podczas gdy my podejrzewaliśmy jego, on posądzał nas o to samo.
— Hej, staruszkowie — powiedział Derek Beresford, mijając w tańcu stolik rodziców. — Dlaczego nie zatańczycie? — uśmiechnął się do nich zachęcająco.
— Ach, jacy oni są dla nas dobrzy! — mruknęła Tuppence. Niebawem Debora i Derek wraz z partnerami wrócili do stolika.
— Cieszę się, że dostałeś tę pracę — powiedział Derek do ojca. — Pewno nie bardzo ciekawa?
— Przeważnie kancelaryjna robota — odparł Tomasz.
— Nie przejmuj się. W każdym razie coś robisz, a to najważniejsze.
— A ja jestem strasznie rada — wtrąciła Debora — że matce pozwolono pojechać do ojca i że też pracowała. Ma teraz taką zadowoloną minę. Powiedz, mateczko, czy to okropnie nudne zajęcie?
— Wcale nie — odparła Tuppence.
— To świetnie — ucieszyła się Debora. — Po wojnie będę wam chyba mogła opowiedzieć coś niecoś o mojej pracy. Jest niezwykle ciekawa, ale wszystko musi być trzymane w najściślejszej tajemnicy.
— Ach, jakie to podniecające — westchnęła Tuppence.
— Bardzo. Ale naturalnie nie tak bardzo jak latanie. — Spojrzała z zazdrością na Derka. — On ma być przedstawiony do… — zaczęła.
— Uspokój się, Deb! — rzucił prędko Derek.
— Słuchaj no, Derek. Coś ty przeskrobał? — spytał Tomasz.
— Kiedy to naprawdę nic wielkiego… wszyscy robimy to samo. Nie mam pojęcia, dlaczego właśnie do mnie się przyczepili — wymamrotał młody lotnik. Twarz miał purpurową, a minę tak zakłopotaną, jakby go posądzono o najcięższy z grzechów.
Wstał i złotowłosa dziewczyna też się natychmiast podniosła.
— Nie mogę przepuszczać tańców w ostatnim dniu urlopu — wyjaśnił.
— Chodź, Karol! — zawołała Debora. Obie pary oddaliły się w tańcu.
„Och, daj, Boże, żeby byli bezpieczni… żeby ich nie spotkało nic złego” — modliła się Tuppence w duchu.
Podniosła wzrok i spojrzała w oczy Tomasza.
— Co do tego dziecka… chcesz? — spytał.
— Betty? Taka jestem szczęśliwa, że ty też o tym pomyślałeś. Przypuszczałam, że to tylko we mnie odzywają się instynkty macierzyńskie. Czy proponujesz to poważnie?
— Żebyśmy adoptowali małą? Dlaczego nie? Los nie obchodził się z nią dotąd łaskawie, a nam będzie przyjemnie mieć w domu taki drobiazg i patrzeć, jak się rozwija.
— Tomaszu! — wyciągnęła rękę nad stolikiem i uścisnęła jego dłoń. Spojrzeli na siebie. — Zawsze mamy ochotę na to samo — szepnęła Tuppence radośnie.
Mijając Derka na parkiecie, Debora powiedziała cicho:
— Spójrz na nich — trzymają się za ręce! Strasznie są mili, prawda? Wiesz co, musimy im koniecznie jakoś wynagrodzić to nudne życie podczas wojny.
* Sir Roger David Casement (1864–1916) — jeden z przywódców irlandzkiego ruchu wyzwoleńczego.
* Przysłowie: „Pens mało wart, dwupensówka cenniejsza”