Hrabal Bohumil r Świat


BOHUMIL

HRABAL

Bar Świat





SPIS RZECZY

Wieczorna lekcja jazdy ............................................................

Baron Münchhausen ................................................................

Pogrzeb ....................................................................................

Cygańska romanca ...................................................................

Bawidułki .................................................................................

Bar Świat ..................................................................................

Jarmilka ....................................................................................

Śmierć pana Baltisbergera ........................................................

Diamentowe oczko ...................................................................

Emanek .....................................................................................

Oczy serafina ............................................................................

Pan rejent ..................................................................................

Pod Zielonym Drzewem” .......................................................

Chce pan widzieć Złotą Pragę? ................................................

Praskie jasełka ..........................................................................

Kafkiada ...................................................................................

Wieczorna lekcja jazdy

Od dłuższej już chwili stałem na opustoszałym rogu ulicy Walentyńskiej i Veleslavina. Wreszcie z placu Mariańskiego wyjechał łukiem motocykl i zatrzymał się przy mnie. Była to jawa 250 z podwójnym urządzeniem sterowniczym. Z tylnego siodełka zeskoczył zręcznie instruktor i natychmiast wyciągnął zdrętwiałymi palcami papierosa. Nim go zapalił, przez chwilę patrzył z wyrzutem na swojego ucznia, który wciąż jeszcze siedział na maszynie i usiłował włączyć obcasem bieg jałowy.

Jeszcze go pan nie wrzucił! Jeszcze nie! I teraz też nie! — mruczał instruktor, a papieros poruszał mu się w ustach. — No, dzisiaj to nie bardzo się pan popisał. A na skrzyżowaniach to było po prostu straszne! I proszę zgasić światła! A teraz niech mi pan powie, jakie przepisy, obowiązują na skrzyżowaniach?

Ależ, panie Forztik — powiedział młodzieniec o włosach ostrzyżonych à la amnestia — ja jestem ze styczniowego kursu, a dzisiaj mamy już wrzesień. Wszystko zablokowało mi się w głowie. Mam to w sobie, ale nie potrafię powiedzieć.

Ale będzie pan zdawał egzamin! A tam to musi płynąć jak woda. Trzeba się, do jasnej cholery, tego nauczyć! Po południu przyjdzie pan z pracy, weźmie przepisy i nauczy się, no nie?

No tak, ale kiedy ja przychodzę z pracy, to kładę się spać.

To niech pan sobie lula, niech pan się wyśpi, ale kiedyś przecież musi się pan obudzić. I wtedy weźmie pan te przepisy, jest tego zaledwie kilka stron, psiakrew! Co pan robi, kiedy się pan obudzi?

Czytam... A teraz mam właśnie wspaniałą rzecz. Nazywa się to: „Zwyrodniały doktor Quarzt i piękna Zanona”. To ci dopiero klasa lektura. Jeśli pan chce, przyniosę to panu...

Niech pan da spokój, dobrze? Niech pan da spokój! Mam dobry humor. Niech mi go pan nie psuje! A więc czyta pan sobie „Piękną Zanonę”, ale wieczorem...

No, wieczorem to już zupełnie niemożliwe. Panie Forztik, ja mam cizię, mówię panu, to ci dopiero prima maszyna! Karoseria, nie powiem, spora, ale wcale nie ciężka, na przedzie amortyzatory jak się patrzy, a i podwozie piękne, i wał napędowy o elastycznym przegubie... Kiedy przyjeżdżamy razem na motorze nad Sazawę, to chłopcy się wprost palą do niej... Właściwie...

A więc pan już jeździ, choć nie ma pan jeszcze zdanych egzaminów? Ładna historia!

A co mam, panie Forztik, robić? Od stycznia już chodzę na kurs, a nowy motor stoi w komórce. Do lipca to jeszcze jakoś wytrzymałem. Ale pewnego razu, w niedzielę, kiedy nikogo nie było w domu, zdjąłem ze ściany takie wielkie lustro, wyniosłem je z pokoju na podwórze, ubrałem się w stosowny strój i raz po raz najeżdżałem tym motocyklem na lustro i patrzyłem, czy mi do twarzy. I tak długo na siebie w tym lustrze patrzyłem, że w końcu nie zdzierżyłem i wyjechałem na ulicę. I powiem panu, że od razu sprawdziłem swoje umiejętności i niejednemu samochodowi dałem powąchać dymek!

Wystarczy już! Wystarczy. Niech pan się nie męczy i mnie też nie męczy. Nie mówiąc już o tym, że mógł pan zarżnąć silnik. Ale wraca pan z randki, w domu cisza, bierze pan więc do ręki te przepisy. Bo cóż innego mógłby pan robić takim późnym wieczorem?

Ależ ja dopiero wtedy przychodzę do siebie, dopiero wtedy zaczynam oddychać pełną piersią. Słucham Monachium i Luksemburga, słucham, jak tam sobie Murzyni swawolą... elektryczne banjo, elektryczna gitara, trąbka, kontrabas, a fortepian tylko jako szlagwerk. Niech mnie pan kiedy wieczorem odwiedzi! Bing Crosby i Grace Kelly, czarny słowik Eartha Kitt i Louis Armstrong, zwany Satchmo, śpiewają tak, że aż w panu serce zamiera.

No, dosyć! Wypaliłem już papierosa. Dosyć. Pewnego dnia pojadę z panem nad Sazawę, być może wpadnę też do pana posłuchać dobrego jazzu, ale na razie wciąż jeszcze jestem pana nauczycielem. A więc w sobotę pojeździmy sobie razem ostatnie dwie godziny. Ale zanim przekręci pan kluczyk w stacyjce, wyrecytuje mi pan z pamięci wszystkie przepisy dotyczące ruchu na skrzyżowaniach, w przeciwnym razie nie usiądę za panem. Oczywiście będzie pan znakomicie prowadzić, nie ma pan zahamowań i tremy... Czym pan jest z zawodu?

Introligatorem.

Bon. Niech mi pan da swoją kartę, ale proszę nie zapomnieć: na pamięć. Teraz mówię zupełnie serio...

Wykuję, panie Forztik, ze względu na pana wykuję na blachę. Jeśli mi tylko coś we łbie nie nawali, wszystko panu wyrecytuję na pamięć. Dziękuję panu i dobranoc.

Dobranoc... ty łobuzie — szepnął instruktor i spojrzał na mnie. — To pan jest Hrabal, tak? I pan także ma już motocykl?

Tak jest, panie Forztik.

Zaczyna pan już tak troszkę siwieć. Że też tak późno pomyślał pan o motocyklu?

Cóż robić, panie Forztik, nogi bolą, a ja lubię chodzić i patrzeć, wymyśliłem więc sobie czezetkę. Polnymi ścieżkami... do lasu... i dalej, ślicznie, ładnie, wzdłuż rzeki, która pachnie u nas niczym rozcięta trzcina...

Hmm... wcale nie najgorszy pomysł... No to ja jednak zapalę jeszcze jednego papierosa! Zmarzłem odrobinkę. A więc naprawdę nie jeździł pan jeszcze na motocyklu?

Ależ tak... z ojcem. Wciąż jednak na tylnym siodełku, już od najmłodszych lat. Pierwszy motocykl, jakiśmy mieli, to była laurinka. Trzeba ją było popychać. A teraz niech pan sobie wyobrazi, że była tam jeszcze przyczepa, w niej zaś brat i matka, nic więc dziwnego, że kiedyśmy kilka razy tę naszą laurinkę rozpędzali, a ona nagle zaskakiwała, to nie mieliśmy już z tatą siły na nią wskoczyć.

Wie pan, panie Hrabal, że takiej maszyny to ja już nie pamiętam? Ale idzie pan na egzamin... Po co używa się oleju do smarowania?

Filtr olejowy, wiskoza.

A co to jest stopień sprężania?

Stopień sprężania jest to stosunek objętości cylindra do objętości komory spalania.

No jeszcze lepiej. Ale niech pan pamięta moje słowa. Ci hultaje, którzy nic nie umieją, będą jeździli jak bogowie, a pan nieraz się gdzieś wywali. Ale niech pan sobie nic z tego nie robi, ponieważ zacznie pan umieć dopiero wtedy, kiedy... dopiero wtedy, kiedy pewnego dnia pojedzie pan na pełny gaz, porządnie się pan wyłoży i nie przejedzie na tamten świat, dopiero wtedy zacznie pan na tej swojej czezetce kręcić prawdziwe kilometry. Ojciec pana to jednak był pionier... A jeździ jeszcze?

Ciągle, panie Forztik, ciągle. W domu nie mówi się o niczym innym, tylko o autach. Ojciec przesiadł się na samochód. Myślę, że i niebo tata wyobraża sobie jako równinę pełną samochodów i wraków, a kiedy pewnego dnia umrze, dostanie u bram niebieskich stary silnik i będzie sobie mógł w nim grzebać przez całą wieczność. Ale kiedyś, to dopiero nam dawał szkołę! On, to znaczy mój ojciec, był taki trochę pędziwiatr, a moja matka, tak jak każda matka, miała delikatne nerwy... Ojciec ją pocieszał: „Ależ jedź z nami. Marysiu, świeże powietrze doskonale ci zrobi, sama zobaczysz!” A więc wskakiwaliśmy na maszynę, ale ledwie zdążyliśmy wyprzedzić parę furmanek, ojciec zapominał o matczynych nerwach, pochylał się tylko i wykrzykiwał: „Targa Florio!” I wokół nas aż świstało! Matkę widziałem jak przez mgłę; przyciskała brata do piersi i przez całą drogę krzyczała: „Franciszku. Franciszku! Na miłość boską, Franciszku!” Ale ojciec nie ustępował. Wówczas były modne takie płaszcze z popeliny... płaszcz ojca wydymał się jak balon i tworzył na jego plecach garb sięgający aż do mnie, na tylne siodełko.

Musiało pana, panie Hrabal, porządnie wytrząść na tych drogach? Taki motor miał chyba bardzo kiepskie resorowanie?

Jeszcze jak! Zwłaszcza mnie na tylnym siodełku. Miał podwójne resory, specjalne sprężyny, bo tylne siodełko robiono na miarę, ponieważ dyrektor, z którym ojciec niekiedy jeździł, ważył chyba z dziesięć pudów. Niech mi pan wierzy, panie Forztik, że krajobraz widziałem tylko wtedy, gdy ruszaliśmy z miejsca albo naprawialiśmy motocykl. Poza tym przez całą drogę łzy płynęły mi z oczu, krajobraz zaś wydawał się cały jakby zaondulowany karbówkami, a pola i lasy tylko szumiały...

Hmm, a więc pański ojciec to był wielki kozak, nieprawdaż?

Dla nas, chłopców, tak, ale dla matki to wcale nie. Kiedyśmy już gdzieś dojechali i zatrzymali się, to zamiast podziwiać Dolinę Babuni albo Czeski Raj, ja wymiotowałem, a matka leżała bez ducha w przyczepie i jęczała: „Po co ja z tobą jeździłam? Po co ja z tobą jeździłam?” I łykała proszki. Rzecz polegała na tym, że matka wybierała sobie z takiej wycieczki tylko to wszystko, co prowadziło do szpitala albo na cmentarz, ojciec zaś jedynie to, co wiodło wprost na słynny tor wyścigowy Targa Florio. Pośród pięknego krajobrazu dochodziło zawsze do porozumienia, ale w drodze powrotnej zaczynało się to samo. Ojciec najpierw obiecywał matce i przysięgał, że pojedzie tak, aby sprawić rodzinie przyjemność, ale po upływie kwadransa jazda zaczynała go uskrzydlać i znów lecieliśmy poprzez kraj niczym zjawy. Bo inaczej to tatusia wcale nie bawiło.

No to ja już sobie wypaliłem. Niechże więc pan wsiada i ruszamy! — oświadczył instruktor.

Opuściłem motocykl z podnóżka i butem wcisnąłem go w sprężyny.

Na początek to sobie, panie Hrabal, zrobimy małą powtórkę. Najpierw obracamy kluczyk w stacyjce... Zmiana biegów jest tu trochę inna niż w tej pańskiej czezecie...

Jeszcze na niej nie jeżdżę... nie mam prawa jazdy...

Wiem, ja to mówię tylko teoretycznie... A więc: jedynka do góry, dwójka, trójka i czwórka na dół, a kiedy zmienia pan biegi, lepiej sprzęgło mocno wcisnąć. I proszę zapalić światła.

Siedzi pan już, panie Forztik?

Tak, ale widzi pan, zgasł panu. Przy ruszaniu trzeba dodać więcej gazu. Więcej gazu i powoli zwalniać sprzęgło. Niech pan jeszcze raz kopnie... ale nie zaskoczy panu...

Rzeczywiście... jedynka włączona... — Zaczerwieniłem się, noskiem buta wrzuciłem bieg jałowy i kopnąłem dźwignię rozrusznika. Maszyna ryknęła, a ja odniosłem wrażenie, że spogląda na mnie cała wieczorna Praga, chociaż akurat nikt obok nie przechodził. A kiedy włączyłem jedynkę, cały świat zawirował wraz ze mną.

Pan Forztik pochylił się i szepnął mi do ucha:

Tylko spokój, panie Hrabal... Proszę dodać gazu. Teraz proszę się obejrzeć, czy coś nie jedzie za nami, i wskazać ręką, że włącza się pan do ruchu... I puścić sprzęgło... Tak... A teraz skręcimy w lewo. I proszę włączyć dwójkę. I natychmiast przyhamować, rozejrzeć się... Mamy tu znak podporządkowania... I jedziemy w prawo. Karpią. Proszę wskazać ręką... Porządnie, porządnie... O, w ten sposób. Niech to nie wygląda tak, jakby się pan drapał w kolano albo jakby panu podwiązka opadła... Straciliśmy szybkość, a więc trzeba znów zredukować do jedynki i natychmiast włączyć dwójkę, a potem trójkę... Wystarczy popchnąć czubkiem buta... I koło Nowego Ratusza na Rynek... Pokazujemy ręką, że skręcamy w stronę staromiejskiego zegara i jeśli nam coś nie wyskoczy z Paryskiej, dodajemy od razu gazu... O tak! A na szyny wjeżdżamy pewniej, zwłaszcza po deszczu. W przeciwnym razie natychmiast leżymy na bruku... Skręcamy przez plac w lewo. Uwaga! Nic nie jedzie naprzeciw, za nami nie ma pojazdu szynowego. A teraz skręcamy w ulicę Długą... A czy wywaliliście się kiedyś z tatusiem?

Na laurince nie... Dopiero na BMW 750... Na laurince to ojciec sam się wywalił... Matka nie miała już nerwów na dłuższe wyprawy, a więc pojechaliśmy pociągiem, ojciec zaś miał przyjechać na motocyklu. Ale nigdy mu się to nie udało. Czekaliśmy więc w Brnie, a ojciec zjawił się pociągiem: z ręką na temblaku i z obwiązaną głową, ale wcale nie przygnębiony... Śmiał się, że gdzieś za Bytowem wpadł do kościoła, do zakrystii...

Ohoho! Do zakrystii! To nawet mnie się nie zdarzyło! Nie przyszło mi to do głowy. No, teraz dobrze, zredukował pan do jedynki... I skręcamy w prawo... Na Rewolucyjnej jest pusto, można dodać gazu. Niech pan doda gazu! Na skrzyżowaniu lepiej mieć maszynę pod parą... Bo to bardzo nieprzyjemna rzecz, kiedy właśnie tam ci nagle zgaśnie... Wyrazy uszanowania dla szanownego tatusia, niskie ukłony... I nadal jeździł?

Tak, panie Forztik, jeździł nadal, a było to tym niebezpieczniejsze, że wciąż myślał o wyścigach... Innym znów razem pojechaliśmy pociągiem do Skutcza, a ojciec z pewnym mechanikiem miał nas dogonić motocyklem. I znów zjawili się bez maszyny. Wysiedli z pociągu cali w plastrach. Tym razem wpadli na wóz zaprzężony w krowy. A kiedy przyjechali, nasz tata cieszył się i śmiał: „Zobaczycie, że kiedyś jednak uda mi się dojechać!”

Niech pan zredukuje, panie Hrabal, do jedynki... Teraz skręcimy w prawo. I tu lepiej milczeć. Koło Reprezentacyjnego rozmaicie bywa. I proszę pamiętać, że motocykl to mit: im więcej krwi napsuje, tym bardziej człowiek do niego lgnie... Rozumie pan, prawdziwy mężczyzna... Zresztą sam pan zrozumie, co to znaczy, jak będzie pan kiedyś leżał w nocy w rowie z przetrąconą nogą... I nie podjeżdżać za blisko do tego tramwaju... Jakiś idiota może wyskoczyć... A co mówią o tym przepisy? Jak należy jechać?

W bezpiecznej odległości i tak, żeby w każdej chwili móc zatrzymać pojazd.

No tak, panie Hrabal, ale dlaczego pan tak pędzi po Wałach? I proszę dać sygnał klaksonem! Tu w tym miejscu wywaliłem się z uczniem... Tak samo jak pan wjechał na szyny i złamał sobie obojczyk. I dlatego, panie Hrabal, trzeba nieustannie zwracać uwagę nie tylko na to, co właśnie grozi, ale także i na to, co może zagrozić. Nieustannie patrzeć na ludzi... Z ludźmi to już tak... mgnienie oka... i już pod kołami! Oczywiście trzeba mieć poza tym szczęście, bez szczęścia nie ma co na Pragę wyjeżdżać — zbyt wielkie to ryzyko. A teraz skręcimy w górę na plac Świętego Wacława... Sygnalizacja świetlna już nie działa... Proszę włączyć jedynkę... Tak, droga wolna, jedziemy pod górę środkowym pasem! No to ojciec pana użył sobie z tą laurinką... Powinniście mu ją we właściwym czasie postawić na grobie jako pomnik... A teraz proszę nie mówić, broń Boże, oto skrzyżowanie z ulicą Vodiczki... No, już je mamy za sobą... Co?

Przypomniałem sobie właśnie, jak pewnego razu jechaliśmy do Podiebrad. Ojciec kupił sobie wówczas długi płaszcz, było lato i cała rodzina wystroiła się elegancko, my z braciszkiem w marynarskich ubrankach... Ale za Kovanicami powiewający na wietrze płaszcz ojca dostał się w tryby tylnego kółka...

Mówi się: koło łańcuchowe, panie Hrabal.

Oczywiście... A więc koło łańcuchowe zaczęło wciągać płaszcz w tryby i przeginać ojca w moją stronę. Ojciec wciąż jeszcze usiłował sięgnąć ręką do dźwigni gazu, ale płaszcz odciągał go do tyłu, tak że ręce ojca raz po raz chwytały pustkę. I ja także zacząłem się przechylać do tyłu...

Znakomita historia, panie Hrabal... Niech pan nie zgubi wątku, ale teraz skręcamy w prawo. I niech pan nie siedzi na tym motocyklu tak sztywno. Wyprostuję pana... O, tak! A teraz skręcamy w Jęczmienną. No, niech pan dalej opowiada...

No i przelecieliśmy rów i wjechaliśmy w żyto... A wszystko przez to, że wówczas materiały były cholernie mocne... Dzisiaj toby się taki od razu podarł...

Nie, panie Hrabal, teraz nie. Z tym skrzyżowaniem koło Świętego Ignacego to nigdy nie wiadomo. Na lewo znajduje się szpital... raz po raz mijają się tu karetki pogotowia... A więc włączymy sobie raczej dwójeczkę... I proszę pamiętać: kiedy już będzie pan jeździł sam, w centrum Pragi najlepiej mieć zawsze włączoną trójkę... Tu mamy dwie stacje benzynowe i uwaga koło politechniki... A teraz pojedziemy sobie w dół, nad Wełtawę...

A więc ojciec leżał na mnie i wciąż jeździliśmy w kółko po polu, aż po szyje ukryci w życie...

Nie, panie Hrabal, teraz też nie... To trzeba opowiadać z uczuciem... A teraz pojedziemy sobie koło Teatru Narodowego i ciągle prosto przez plac Rycerzy Krzyża Świętego, po czym skręcimy do nas... Tylko niech pan przepuści tych żołnierzy. Na ucho sadząc, to sto jedenastka...A co mówiłem? To sto jedenastka! I proszę dodać gazu. Ze skrzyżowania trzeba zawsze wypadać jak strzała. Tak...

I tak jeździliśmy w tym życie, a ojciec usiłował kierować laurinką czubkiem buta. Tylko głowy nam wystawały: nam, mężczyznom, bo matce było wszystko jedno: biedaczka zemdlała. Dopiero brat zaczął próbować po kolei dźwignię za dźwignią, wie pan, ile ich wtedy miał każdy motocykl! A ojciec krzyczał: „To nie ta! I ta też nie!” Aż wreszcie brat znalazł tę właściwą i powoli zatrzymaliśmy się pośrodku łanu żyta. No i teraz nie mogliśmy taty wydostać z koła, z tych trybów... Całe szczęście, że szli ludzie na pole i odcięli tatę kosą. Z resztek tego płaszcza kazał sobie potem ojciec uszyć wiatrówkę...

Na tym placu proszę uważać! I wie pan co? Pojedziemy sobie jeszcze w stronę Wydziału Prawa, później w prawo Paryską, ale tu uwaga na szyny! A potem kupiliście to BMW?

Tak, BMW. To ci dopiero był potwór. Wtedy znowu, bo moda się zmieniła, mówiło się o Tazio Nuvolari. Pewnego razu siadłem za ojcem w Nymburku i po dwudziestu pięciu minutach spadłem koło akcyzy w Hlubietinie, gdzie się zatrzymaliśmy... Przez całą drogę nic nie było widać; jechaliśmy w gęstym obłoku, z którego raz po raz rozlegał się gromki głos ojca: „Nuvolari!” Mam teraz włączyć jedynkę?

A po co? Most jest zamknięty. Takie BMW śmiga aż się kurzy, to prawda. A gdzie wywróciliście się na nim po raz pierwszy?

Między Mochovem a Nehvizdami. Mieliśmy już wówczas wózek boczny. Ojciec wyprzedził konie i dodał gazu, ale zaczepiliśmy o wystającą piastę koła i obróciliśmy się wokół osi. Ja wpadłem na gruszę i złamałem sobie na niej obojczyk. Działo się to podczas wakacji... Akurat w pierwszy dzień ferii szkolnych... A ponieważ nie oblałem, jechaliśmy do Pragi, gdzie miał mi tata za dobre świadectwo kupić w nagrodę kapelusz... Ojciec przeleciał nad kierownicą i wbił sobie okulary w brwi, brat wypadł z wózka, ale nic mu się nie stało... ale ojciec chciał się nam na drodze strzelać, bo jak mu krew ciekła, to nic nie widział... Krzyczał: „Jestem ślepy!” Wieszaliśmy się na nim, żeby i nas także zastrzelił... Całe szczęście, że znaleźli się w pobliżu ludzie. Położyli mnie na wóz i w Sadskiej doktor założył mi gips. Dokąd teraz? W Saletrową?

W Saletrową... A co z ojcem pana?

Siedziałem w przydrożnej gospodzie, a tu z szosy ktoś skręca. Patrzę, a to nikt inny, tylko tata z bratem, i z urwanym błotnikiem na przyczepie. Ojciec miał obwiązaną głowę, ale śmiał się i krzyczał: „To ci dopiero była kraksa? Nie?”

Tu, panie Hrabal, znów trzeba zachować ostrożność. Koło Klementinum uczeń dodał mi gazu... a było właśnie trochę wilgotno i nic już nie mogłem zrobić, tylko też się położyć... Dobrze pan teraz wskazał kierunek i skręcamy do nas... Niech pan jeszcze jedzie, a teraz włączyć jedynkę... i zawracamy... I nie stawiać nogi na ziemię, bo kopnę. Zamknąć gaz... niech pan przerzuci na bieg jałowy i wyłączy stacyjkę. Szkoda, że jeździliśmy dzisiaj po raz ostatni. No, ale co na to wszystko mama?

Mama szła właśnie karmić drób, kiedy wjechaliśmy w bramę: takie gipsowe bractwo z urwanym błotnikiem. Mama stała trzymając miskę z ziarnem, a ojciec uśmiechał się do niej i wołał: „Marysiu, to było naprawdę coś! To było wspaniałe!” A matka osunęła się na ziemię... zupełnie groggy. Miska upadła, ziarno wysypało się i kury je dziobały.

No to ja sobie zapalę i powiem panu, że ojciec pana był wielkim artystą, który przeżył wspaniałe życie. No, niech mi pan da swoją kartę, wpiszę tam panu dzisiejszą lekcję.

Zaczął pisać.

Wie pan, że tą opowieścią o szanownym tatusiu zrobił mi pan ogromną przyjemność — powiedział oddając mi kartę. Potem kopnął dźwignię rozrusznika. — Chłodno już, co? I proszę pięknie się tatusiowi kłaniać.

Dziękuję bardzo.

Pan Forztik podniósł dłoń do czoła i dodał gazu. Wykorzystawszy poślizg na mokrej nawierzchni, obrócił maszynę niemal w miejscu o sto osiemdziesiąt stopni i popruł w dół, nad Wełtawę.

Przełożył Andrzej Czcibor-Piotrowski



Baron Münchhausen

Do pracy jeździł Hanta wcześnie rano. W tramwaju usiadł, wyciągnął z teczki „Herald Tribune” i udawał, że z zainteresowaniem czyta artykuł wstępny.

Ech, ci kapitaliści to aż się napraszają! — zawołał naraz. — Ja bym im pokazał politykę siły!

Ale pasażerowie patrzyli w inną stronę. Hanta, nie stropiony, otworzył „Frankfurter Allgemeine”, przez chwilę czytał w skupieniu, po czym zaczął komentować:

Państwo złoci! Jak to czytam, to aż się coś ze mną robi. Kto właściwie wygrał tę wojnę, a kto przegrał? — Po chwili wybuchnął śmiechem: — Trzymajcie mnie! Konrad Adenauer występuje w obronie kultury zachodniej! Na uniwersytecie w Kolumbii! Ludzie, słyszycie? Na uniwersytecie! Szkoda, że nas nie jest dziewięćdziesiąt milionów!

Zaczął się krztusić, ale kiedy poszukał wzrokiem zrozumienia w oczach pasażerów, spostrzegł, że te oczy prześlizgują się po nim, że ich spojrzenia spotykają się gdzieś poza nim, że wszyscy zachowują się tak, jakby jego tu wcale nie było, że patrzą poprzez niego. Ale Hanta czuł się z tym dobrze, lubił to uczucie, kiedy ludzie człowiekowi zazdroszczą, że coś umie. Toteż złożył niemiecką gazetę, z lubością rozpostarł numer „L’Humanite” i znowu pomachał wszystkim przed nosem wielkim tytułem pisma, ale i tym razem nie podobało mu się to, co czytał.

Złożył gazetę i łzawo powiedział:

Gdzież się podziała duma Francuzów?! Ludzie kochani! Speidel, von Manteufel i Guderian, ten stary awanturnik... na konferencji w Paryżu! Ja tego nie przeżyję!

Powoli złożył gazety, te trzy gazety, które znalazł w starych papierach, gazety, z których rozumiał zaledwie imiona i nazwiska, i wysiadł z tramwaju.

Tuż za rogiem wszedł do mleczarni, gdzie codziennie kupował mleko dla kotów.

Ile wy tam macie tych kotów? — spytała mleczarka.

Ile? Szkoda, że pani nie będzie przy tym, jak za chwilę otworzę magazyn! Jeśli nie zdążę uskoczyć, to mnie ta nawałnica kocurów przewróci. Ale słyszała już pani?

Co?

Straszny pożar w przystani na Holeszovicach dzisiejszej nocy. Statek ze zbożem się pali, a płonące ziarna pryskają na wszystkie strony, tak że strażacy już nawet nie gaszą tego statku, tylko sąsiednie dzielnice: Libeń i Bubny. Okropne nieszczęście!

Tego tylko brakowało — załamała ręce mleczarka. — Ale ile macie kotów?

Dziewczyno... o pardon, łaskawa pani... niewiele. Teraz, jak nam sześć kocurów wpadło w szał, bo im się od miauczenia w głowie pomieszało, zostało tylko dwanaście. To zupełna katastrofa, kiedy kota miaukot opęta. Włazi wtedy choćby na sufit.

Miaukot?

Tak jest. Sama pani szanowna wie, co to za męka taka tęsknota, miaukot, jontoforeza natury... Ulubiona zabawa zwierzątek w figle-migle.

A to co takiego?

No, pani wybaczy... zwierzątka też lubią się bawić w tatę i mamę. A taki kocur to istne dynamo.

Dwanaście kotów! A moje dzieci noszą wam tam makulaturę. Tylko tego brakuje, żeby i te koty oszalały. Pokąsałyby całą ulicę!

A tak, pokąsać toby pokąsały.

Hanta pogrzebał w teczce i wyciągnął włoską „Unita”.

Właśnie... gdzieś tu w gazecie było... Tak, tu... o wylewie Padu. A tutaj, że książę Monaco ożenił się z taką amerykańską glizdą filmową Grace Kelly... pardon, gwiazdą... o, tutaj o tym piszą! We Florencji sfora kotów dostała wścieklizny, w Uffizi pokąsały te koty piętnastu Niemców, którzy zwiedzali akurat galerię obrazów. Nawet bedekery poszarpały im w drobny mak.

Ja na to nie pozwolę. Jeszcze dzisiaj zamelduję o wszystkim w komitecie rodzicielskim — rzekła mleczarka, podrzuciła głową i zapatrzyła się tęsknie na ulicę...

Przed ubezpieczalnią czekał kasjer.

Panie Hanta, wczoraj posłaliśmy wam druki przekazów pieniężnych.

Tak. No i co?

Co? Myśleliśmy, że te przekazy, cośmy je wam posłali, są już nieważne. A tymczasem te unieważnione zostały u nas — kasjer wskazał w kierunku ubezpieczalni. — A te ważne oddaliśmy na makulaturę.

Nam to nie przeszkadza... papier jak papier — pocieszył go Hanta.

Nie rozumiemy się. Czy można by je jeszcze wymienić?

Wykluczone, wszystko już zapakowane.

A gdzie są te paczki?

Sam chciałbym wiedzieć. Jeszcze wczoraj zabrali je autem do papierni.

Do której?

To zależy, do którego auta te paczki załadowali. Postaw pan krzyżyk na tych przekazach. Łatwiej byłoby znaleźć pięciolistną koniczynę albo kwiat paproci.

Ja złożę zażalenie.

To może pan zrobić. Ale u nas, jak się czegoś szuka, to nigdy się nie znajdzie. Za to znajdzie pan furę innych rzeczy, takich, co by się nikt nie spodziewał. Było to zaraz po rewolucji, pakuję ja papier w piwnicy, gdzieś na Letniej, ciągnę szpargały grabiami, aż tu nagle.. Zgadnij pan, co tam było?

Przekazy! — ucieszył się kasjer.

Gdzie tam! Buty z cholewami, buty! Zarzucam znowu grabie, a tu — martwy scharführer, jeszcze z rewolwerem w ręku. Oficer, niegdyś bożyszcze niemieckich praczek, ozdoba hitlerowskich burdeli... a teraz trup. Co tu z nim robić? myślę sobie. Wrzuciłem go do skrzyni z trocinami, obłożyłem i nakryłem z wierzchu papierem, udeptałem i związałem podwójnym drutem... i poszedł ten scharführer do papierni, tak jak te pańskie przekazy. Tam przecinają druty i wrzucają toto do kadzi z kwasem. Możliwe, że wtenczas parę setek osób przeczytało „Czeskie Słowo” wydrukowane na niemieckim narodowym socjaliście. To ci historia, co?

No... — kichnął kasjer.

Słowo daję, święta prawda. Albo na przykład pakowałem kiedyś papier w podziemiach Banku Narodowego. Jest tam — jak może panu wiadomo — takie pomieszczenie, do którego przez sufit wpadają podziurkowane, wycofane z obiegu banknoty. Pracowałem w masce na twarzy, w chmurze pyłu milionów. Forsa tam leci z sufitu, dziurkacze przyjemnie stukają... no i wpadło mi coś wtenczas do głowy, więc pytam głównego kasjera: „Nie brakowało wam tu kiedy w kasie miliona?” I wiesz pan, co mi powiedział?

Nie... — przestraszył się kasjer i serce zaczęło mu walić jak młotem.

Powiedział: „Panie Hanta, brak miliona to ja wykryję od razu. Ale nie daj Boże, żeby brakowało dwudziestu halerzy, czasami to sześciu ludzi szuka wtedy przez tydzień...”

Kasjerowi mrowie przeszło po grzbiecie i znowu kichnął.

Tak to jest — rzekł Hanta. — Ale ciekawa rzecz, że każdemu co chwila coś ginie. U nas to ludzie przez pomyłkę dają tyle różnych rzeczy na makulaturę, że gdyby wszystko to zebrać do kupy, byłby z tego mały bazar: radio, które przez pomyłkę przyniosły dzieciaki, cały wybebeszony silnik forda, buty, płaszcze, dziesiątki bilansów, talony na benzynę i przekazy pieniężne. Ale najgłośniejsza historia to była wtenczas, jak do piwnicy razem z makulaturą wsypali przez pomyłkę brylantów za półtora miliona. Siedmiu detektywów przerzucało papierek po papierku całą piwnicę. Dziewięćdziesiąt kwintali. Tydzień to się ciągnęło, ale nic nie znaleźli.

Kasjer kichnął znowu, aż sobie nasmarkał w rękę.

Nie masz pan chusteczki?

Nie, zapomniałem wziąć...

To czemu pan zaraz nie mówi? Jutro przyniosę panu, jako skromny upominek, cały tuzin. Jak u nas likwidowali synagogi, to Niemcy przywieźli nam tego z dziesięć cetnarów, tych ichnich chorągiewek, chałatów i pieluszek. Z początku darliśmy to sobie na onuce, ale potem pocięliśmy na chusteczki i ręczniki. Ja... — zachichotał Hanta — mam w bieliźniarce wyprawę dla dwóch oblubienic. Z samych chorągwi uszyła mi żonka dwa tuziny majtek gimnastycznych. A co chusteczek! Do końca życia! I to jeszcze musiałbym chyba smarkać kwasem siarczanym. Panie, jak w to się smarcze! Wiesz pan, co to za rozkosz, kiedy pana złote nitki w nos łaskoczą?

Ale kasjer zastanawiał się, co by było, gdyby mu tak w kasie brakowało dwudziestu halerzy.

Przeziębiłem się — powiedział.

To czemu pan zaraz nie mówi? Uważaj pan dobrze. Jak pan wrócisz z biura do domu, nalej pan do garnka trochę wody i dodaj pan sporo rumu. Potem pan to zagotujesz, oczywiście z dodatkiem goździków i pieprzu. Potem ze smakiem pan wypij, poczekaj kwadransik, aż ten napój zacznie krążyć, a potem golnij pan sobie jeszcze dwie setki żytniówki, bo żytniówka na piersi najlepsza. A potem wyjdź pan na powietrze... ściemnia się już wtedy... zwalisz się pan gdzieś i zaśniesz, a rano z pierwszą rosą po katarze ani śladu. To jest metoda Kneippa, lepsza niż okłady Preissnitza. No więc jutro przyniosę panu te chusteczki — rzekł Hanta, podał kasjerowi rękę i serdecznie nią potrząsnął.

Kasjer namacał klamkę drzwi ubezpieczalni i tak kichnął, że wleciał do środka.

W chwilę potem Hanta zobaczył, że do ich składnicy zmierza jakiś zlany potem człowiek, popychając przed sobą wózek. Hanta podbiegł i pomógł pchać ów wózek, który wyglądał jak armata.

Całe szczęście, że mam ten wózek — cieszył się właściciel. Wiózł jedynie maleńką paczuszkę. Szef wyszedł z biura.

Dajcie to na wagę — powiedział.

A macie dyla? — spytał właściciel, ocierając z twarzy pot.

Co to jest dyl!

No, dyl... taki, po którym spuszcza się beczki w browarach.

Nie, nie mamy.

To może chociaż pasy parciane?

Pasy? Owszem, mamy... ale na co? Chyba nie na to? — jęknął szef i już wiedział, że straci humor na resztę dnia. Przyskoczył i rzucił paczuszkę na wagę.

Pięć kilo.

No... to w porządku — ucieszył się właściciel wózka.

Co za to chcecie? Pieniądze czy losy?

Losy. Ale żeby numery nie szły po kolei.

Macie tu jeden.

Iii, tego to ja nie chcę. Pomieszajcie z innymi.

Macie tu jeden los i sami go sobie pomieszajcie — rzekł chłodno szef.

Powinniście mieć tutaj papugę — zauważył marzycielsko właściciel wózka i wsunął los do portmonetki. Usiłował odjechać, ale jakoś mu to nie szło. Wózek był ciężki, a droga z podwórza szła trochę pod górę. Toteż Hania z jednej strony, a szef z drugiej, ze zgiętymi kolanami i palcami wczepionymi w szprychy, musieli się natężyć i jeszcze zawołać na dodatek: Hej, rup!

Dopiero wtedy wózek, który wyglądał i ważył z pewnością tyle co armata, wreszcie drgnął.

Żebym tak wygrał spartaka! — westchnął właściciel wózka.

Też coś! Jeździ nim nasz dyrektor, a wszystkie wygrane są już rozdzielone. Jeżeli coś wygrasz, to w najlepszym razie szalik, książkę albo koszulę — rzekł Hanta.

Dobrze chociaż, że mam ten wózek — cieszył się właściciel, naparł na rzemienie i wygramolił się na ulicę Spaloną. Kiedy Hanta wrócił na podwórze, powiedział do szefa:

Ten z tym wózkiem... to coś okropnego. Wypisz, wymaluj symbol mego dawnego życia.

Około dziewiątej na podwórzu składnicy zjawił się staruszek, wyminął grupkę klientów, którzy ciasno obstąpili wagę, i stanął na środku podwórza. Z nabożeństwem przyglądał się wszystkim ścianom i kątom, w końcu zdjął nawet czapkę, jak w jakimś kościele.

Co się tak gapicie, jakbyście z choinki spadli? — Hanta podniósł wzrok znad roboty.

Widzi pan... ja tu pracowałem trzydzieści lat temu, ale wtenczas nie było tu jeszcze tej kamienicy. O, tutaj, gdzie stoi ta waga — wskazał ręką staruszek — tu dawniej była pompa, a tam, gdzie ten magazyn — stajnia. Ja byłem woźnicą...

Chryste Panie! Podajcie mi rękę, dobry człowieku!

Trzymali się za ręce i przez chwilę patrzyli sobie w oczy. Kiedy się już napatrzyli, staruszek znów zaczął:

A tam, jak jest to biuro, tam nie było nic, zwyczajny kąt, a za nim, za tym kątem, szopa. Pod tymi oknami stały zawsze drabinki, które wiodły na stryszek, bo tam były sienniki. Tam, gdzie jest tak ciemno, stała ławeczka, bo w tym miejscu najmocniej prażyło słońce...

Więc wy też, dobry człowieku, lubicie zamierzchłe wspomnienia? Wobec tego zabiorę cię, ale jak przyjdzie czas i jak dam ci znak, zabiorę cię na Slapy — zaklinał się Hanta. — Pojedziemy, ale tylko my dwaj. Popłyniemy łódeczką na jezioro i nagle ja powiem: Stop. I będziemy sobie patrzeć w dół na wodę jak z balonu, a jak woda będzie przezroczysta, to pod łódeczką znajdziemy akurat Gołowąś, moją wioskę rodzinną. A ja ci pokażę: „O, tam, gdzie płynie ten karp, tam się urodziłem”.

Hanta przykucnął i wskazywał palcem na ziemię: „Ochrzczono mnie w tym oto kościele, gdzie teraz dostojnie przepływa sum, a tam gdzie ten sandacz goni małe rybki, na tej wieży dzwonił dzwon”. Postukał w bruk podwórza: „A tutaj gdzie mignęła właśnie ta bleja jak łopata, to stoi gospoda, gdzie się biłem o dziewczyny...”

Łzy kapały mu na grzbiet ręki.

Staruszek wysmarkał nos i powiedział:

Ja teraz chodzę śladami swego życia, przyjacielu, ale gdzie tylko przyjdę, wszędzie jest całkiem inaczej... całkiem. Nic, tylko wspomnienia, takie wspomnienia, że to wspominanie bardziej mnie wykańcza niż to, co się wtedy zdarzyło. Wiesz — zasapał — chciałbym zobaczyć te wszystkie miejsca, gdzie bywałem za młodu. Ale że wszędzie znajduję tę swoją przeszłość w ruinie, więc sobie myślę, żem się omylił, że trafiłem gdzie indziej. Ja też wybrałem się do swojej rodzinnej wioski. Pięćdziesiąt lat nie byłem w tej wsi, w Dubi koło Kladna... Przychodzę ci tam, idę drogą, a ta droga zamiast we wsi, kończy się pod płotem. Patrzę ci ja i widzę, że całą moją wioskę rodzinną dawno już zasypali, zrównali z ziemią i zbudowali na tym miejscu drugą Poldowską Stalownię... Ty, przyjacielu, możesz przynajmniej, kiedy spuszczają śluzę, przejść się po placu przed kościołem i po własnej chałupie, ale u mnie już to zasypane na amen. Stałem ja ci tam i trzymałem się obiema rękami płotu, jak Jezus na krzyżu, a potem wziąłem i zgłosiłem się do hufca pracy. Jak mnie — pomyślałem — przydzielą do grupy, która kopie rozmaite rowy kanalizacyjne, to może kiedyś... zahaczę przynajmniej kilofem o kościelną wieżę. Ale nie wzięli mnie, bo powiadają, że ze mnie stary ramol. Za nic mnie już ludzie mają.

To sprzedaj swój szkielet.

Co takiego?

Sprzedaj szkielet. W instytutach kupują ludzkie szkielety na pniu. A jak już wyciągniesz kopyta, zabiorą cię, a potem wrzucą do formaliny razem z innymi nieboszczykami. Ale teraz za życia dostałbyś parę tysiączków i hulaj dusza!

Znaczy się, ludziom by jeszcze na człowieku zależało?

Jeszcze jak! Studenci by sobie na tobie poćwiczyli, potem by cię obgotowali, oczyścili kosteczki, mosiężnymi drucikami i sztyfcikami związali do kupy — i szkielet jak ta lala.

Jezu... a mnie tak by się teraz trochę forsy przydało! Całkiem mnie te wspominki wykończyły. Ja ci się, przyjacielu, zwierzę... — szeptał staruszek. — Wyłączyli mi elektryczność, bo nie płacę. Gospodyni zabrała mi piecyk — bo nie płacę. Wszystko już prawie sprzedałem... Ale teraz... — rozmarzył się stary — przecież byłbym zakontraktowany. I to przez naukę!

Wiesz, wisusie jeden — rozpromienił się Hanta — co by to było za szczęście, żeby cię tak postawili w muzeum? Albo — ciągnął, sam pełen podziwu dla siebie — stałbyś w gabinecie w jakimś gimnazjum, co jakiś czas zanosiliby cię do klasy, a pan profesor palcem wskazującym brzdąkałby ci po kostkach jak na gitarze i tłumaczył uczniom, jak się rozmaite kości nazywają. A w czasie pauzy... — zadumał sję — w czasie pauzy... chłopaki wsadzaliby ci między szczęki papierosa i jeszcze by z tobą tańczyli.

Przestań! Dosyć! Ale mi dałeś pomysł! Włączyłeś we mnie motorek, który ruszył! Ależ ja mam szczęście! — wykrzykiwał staruszek.

Zaraz jednak spochmurniał.

Tylko... tylko czy mnie wezmą... to znaczy... kupią? Zaraz tam idę. Gdzie to jest?

Na Albertowie. Placem Karola w dół, a tam się spytaj, gdzie kupują szkielety. Może od razu ci nie zapłacą. W takim razie zgódź się na raty.

Staruszek zalewając się łzami szybko wyszedł za bramę.





Marzenka, która pakowała papier i wszystko to słyszała, zaczęła dygotać jak w febrze.

Jezus Maria... te chłopy! Że też was to bawi. Szkielety sprzedawać! A jak wracam wieczorem do domu, znowu to samo... Sąsiedzi przychodzą mnie pocieszać — wzdychała, wyściełając przy tym skrzynię papierem. — Niejaki pan Ratig do mnie przychodzi, że niby obowiązek chrześcijański każe mu... pocieszać wdowę. A potem się rozkleja i zaczyna biadolić, żeby go już Pan Bóg raczył zabrać do siebie, bo niby co on pocznie, jak jego żona, co leży na raka w szpitalu, jak ta żona zostanie pod nożem? Że wtenczas on, znaczy ten pan Ratig, jak nic, rzuci się pod pociąg...

Hanta słuchał, ale jednocześnie wybierał ze starej skrzyni powieści dla dorastających panienek.

Serio? — zapytał.

No! A ja, ledwo żywa po tym, jak mnie tutaj wymęczycie, muszę jeszcze tego sąsiada-chrześcijanina pocieszać, że doktorzy mają złote... co tam złote — diamentowe ręce. Ale pan Ratig powiada, że nie, że on dobrze wie, że wcale złotych rąk nie mają, i że najlepiej zaraz sobie pójdzie i rzuci się pod ten pociąg. A potem ni stąd, ni zowąd zrywa się i krzyczy: „O Jezu!”

Co się stało? — przeląkł się Hanta.

To pan Ratig tak krzyknął wczoraj wieczorem: „O Jezu, gdzie ona schowała ten brylantowy pierścionek?” I musiałam iść z nim tam do nich do mieszkania i na czworakach tego pierścionka szukać. Więc wczoraj... słucha mnie pan?

Więc wczoraj... — skłamał Hanta.

Więc wczoraj, jak mnie przyszedł pocieszać w tej mojej wdowiej samotności, przyniósł ze sobą rewolwer i nic, tylko że się u mnie zastrzeli. Jak mu zaparzyłam kawy po turecku, to obiecał, że wprawdzie się zastrzeli... ale dopiero u siebie w domu. Mam ja z wami, chłopami, oj mam. Dokąd pan idzie?

Hanta wsunął pod marynarkę powieści dla dorastających panienek.

Muszę skoczyć dla szefa po benzynę do jednego kanistra i po naftę do drugiego. Szef mówi, że już ludzie znowu wołają do niego na ulicy: „No, kiedy znów przyjedzie do was straż pożarna? Kiedy robicie remanent?”

Całe szczęście, że mam miejsce na cmentarzu na Olszanach! To dla mnie najpiękniejsza niedziela, jak pójdę sobie na cmentarz, stanę nad moim grobem i wyobrażam sobie, jak spokojnie leżę tam w dole... żadnych chłopów, żadnego papieru, żadnych chrześcijan. Żeby tak już tam być w tej ziemi! — westchnęła tęsknie Marzenka.





Kiedy Hanta wszedł do gospody, nie powiedział dzień dobry, tylko położył powieści dla dorastających panienek na kontuarze i rozejrzał się. Jeden gość już zapłacił i odchodząc pokwikiwał z zadowoleniem, drugi bębnił o cynowy blat kontuaru i z lubością przyglądał się, jak kelnerka pod światło nalewa rum, trzeci zaś wpatrywał się w pełny kieliszek, po czym napatrzywszy się, odrzucił głowę w tył i jednym ruchem chlusnął w siebie jego zawartość.

Kelnerka zgarnęła powieści dla dorastających panienek i pod kontuarem łapczywie przebiegała wzrokiem tytuły. Podniosła oczy i po raz pierwszy od rana uśmiechnęła się.

Czego się napijemy, kochany? — spytała i nalała kieliszek rumu. — A bardzo to romansowe?

Jeszcze jak! — powiedział Hanta.

Czytał pan?

Tego Losu Magdaleny nie czytałem i Zerwanych kajdan też nie, ale Tęsknota barona to będzie coś w sam raz dla pani czułego serduszka — rzekł Hanta i ukłonił się.

Nie wytrzymam! Do wieczora nie wytrzymam! — oświadczyła kelnerka. Niech pan opowie chociaż kawałek.

Hanta wykonał w powietrzu gest, jakby trącał się z nią kieliszkiem, i zaczął opowiadać nie Tęsknotę barona, tylko Uczciwą dziewczynę, którą czytał, kiedy miał pokrzywkę:

Na zamku panowała cisza... była pogodna, ciepła noc. Wilma otworzyła drzwi wiodące na taras... „Pan baron!” — krzyknęła z przestrachem...

Skarbie, dam panu dzisiaj obiad, dobrze?

Dobrze. Ale Wilma zawołała: „Niech się pan zatrzyma, baronie! Te słowa nie są pana godne, proszę pamiętać, że ma pan żonę, a ja jestem ubogą dziewczyną!” Ale baron klęknął przed nią. „Wilmo, miłość nie uchybia czci, wprost przeciwnie! Musisz, musisz być moją!” Uszanowanie panu radcy! No i co, wciąż bez zmian?... — zawołał Hanta w stronę łysego mężczyzny, który wychylał właśnie duży kieliszek rumu. Po czym wyjaśnił:

Powiadam wam, ludzie! My dwaj razem daliśmy radę nawet antabusowi... Co?

Spoglądał z zachwytem na łysego — który jakoś wcale się nie ucieszył z tego spotkania — i wyjaśniał na cały lokal:

Ja i ten oto pan radca, we dwóch wystawiliśmy do wiatru pana Mysliveczka razem z tym całym jego odruchem warunkowym. Na wszystkich pacjentów zastrzyki działały, wszyscy rzygali, tylko my dwaj nie. Jak i pan radca. My dwaj pokonaliśmy naukę. To było zwycięstwo ducha nad materią! Prawda, panie radco?

Ale radca wcale się nie cieszył. Najchętniej przelazłby przez ścianę.

Płacę — rzekł ponuro.

Były dwa duże rumy i dwa małe, tak? — przygwoździła go kelnerka.

Mhm — mruknął, rzucił na kontuar dwie dziesięciokoronówki i przygnębiony owym zwycięstwem nad panem Mysliveczkiem, wyszedł na ulicę.

No i co było dalej? — nie mogła się doczekać kelnerka.

Baronowa ich przyłapała: „Wilmo, w nocy i w tym stroju przyjmuje pani wizyty żonatych mężczyzn? A ja tak pani ufałam!” — Hanta bawił się pustym kieliszkiem. Dopiero, kiedy kelnerka go napełniła, dokończył: — „A więc baron jest pani kochankiem?”

Hej, wisusie! — zawołał naraz, ujrzawszy pijanego gościa. — Wiesz, że wyglądasz jak Edy Polo?

Możliwe — rzekł gość — ale siadaj tu przy mnie i mów mi Dodo. Już od wczoraj jestem na bańce. Mam zmartwienie. Żona mnie wykiwała.

O, psiakość! Ja tobym zrobił w domu sądny dzień! Jesteś katolikiem?

Jestem.

A więc musisz swoją żonę pouczyć. Że pierwszy na świecie jest Pan Bóg, a zaraz po nim mąż. Potem idą wszyscy wierzący, a na samym końcu klęczy małżonka... Cicha i pokorna.

No, tak to właśnie u nas jest. Co ja bym za to dał, żeby się tak trochę puściła! Ale ona siedzi w domu, robi na drutach, a ten łotr to ja — gość wskazał na siebie i ciągnął dalej: — Z jakimi ja ideałami szedłem do ołtarza! Panie! Jakie ja miałem ideały! Że za jakiś rok żona znajdzie sobie galopanta, a ja najpierw uwolnię jedną rękę, potem drugą, i znowu będę wolny jak ten ptak, tak jak to niegdyś bywało.

To ci nieszczęście — przyznał Hanta i wrócił do kontuaru, skąd kelnerka kiwała na niego paluszkiem.

Jak to się skończyło? — nastawiła ucha.

Z tym?... — wskazał Hanta na mężczyznę, który chciał, żeby mu mówić Dodo.

Ten jest zalany w trupa, ale co było dalej z baronem?

Nie, nie! Tego niech pani ode mnie nie żąda! — podniósł obie dłonie Hanta. — Nie mogę pani powiedzieć. Jeszcze zrobiłaby pani sobie coś złego. Straszne nieszczęście!

Nalała rumu do kieliszka.

Niech pan opowie, skarbie! — żebrała. — Ja już przeżyłam niejedno. Dwóch mężów pochowałam.

To widać! Człowiek od razu wie, że ma do czynienia z damą — rzekł Hanta trzymając napełniony kieliszek i podniecając się własną wstrzemięźliwością.

Trochę jeszcze pani opowiem, ale potem już ani słowa. W ostatnim rozdziale baronowa woła do umierającej: „Ach, Wilmo, ty wielkie serce, teraz dopiero rozumiem, jaką ofiarę poniosła pani dla dobra mego małżeństwa!”

Kelnerka, która pochowała dwóch mężów i niejedno już przeżyła, patrzała w okno i nie broniła się przed łzami, które kapały jej na plisowany fartuszek. Nawet Hanta pociągał nosem.

Po chwili Wilma skonała, a nad zamkiem rozbrzmiał dzwon za umarłych... — rzekł, otarł łzy rękawem i wychylił kieliszek.

Mężczyzna, który — jak twierdził — już od rana był na bańce, zawołał naraz radośnie:

Ludzie, jakiego ja mam syna! Spójrzcie na mnie! Wiecie, co to za szczęście mieć takiego syna jak mój! Jest mistrzem juniorów w judo. Spójrzcie na mnie, psiakrew! Jestem kawał chłopa, czy nie!

Hanta pomacał jego bicepsy.

Wciąż jeszcze jak kamień — przyznał.

No, a teraz słuchajcie o tym szczęściu — pokrzykiwał pijany gość. — Więc w niedzielę rano wstajemy, a ja patrzę, jak mój syn się myje. Waga lekka. Zrywam się i mówię z przechwałką: „No, syneczku, popróbujemy się, mecz rewanżowy”. A syn ślicznie, grzecznie powiada po austriacku: „Jak tatuś sobie życzy, to proszę, może tatuś spróbować”. Przez szacunek mówi do mnie w trzeciej osobie. Biorę rozmach, ale on za każdym razem — cap mnie za koszulę i łup mną o podłogę, aż mi z głowy gwiazdki wyskakują, jak na rysunkach humorystycznych. Na imieniny w prezencie wykręcił mi rękę w stawie. Przyjacielele! Moje małżeństwo zawiodło, ale syn mi się udał, to moje jedyne szczęście.

Hanta odstawił pusty kieliszek i szeptał kelnerce do ucha:

...a potem w parku przed pokojem nieboszczki Wilmy rozległ się huk... i — spojrzał na nią wyczekująco.

Na dzisiaj dosyć. Miał pan tego w sam raz — rzekła dziwnie obco.

Święte słowa, a ja zawsze szanuję zdanie damy. Mam tam w skrzyni jeszcze Zbrodnię Hildy Hanik i Romans kurtyzany, i Szóstoklasistkę... Ale cóż, kiedy nikt tego nie chce!

Co takiego? — nie wierzyła własnym uszom kelnerka.

Panią by to interesowało?

Bo to pan niby nie wie! Szczególnie ta Szóstoklasistka. Występowałam w tym teatrze... Grałam tę Valaszkównę, przyjaciółkę Stani... Miałam marynarską bluzę i wstążkę we włosach. Pan tego nie zna? No, to ja panu opowiem...

Innym razem! Innym razem! Noga mnie boli — bronił się Hanta. — Kiedy indziej. Jestem sam w magazynie. Szefa w czasie rannej przejażdżki koń kopnął w głowę. Zresztą długo już tu nie zostaniemy. Jeszcze jakieś dwa tygodnie, a potem adieu! Albo w tej składnicy urządzą kabaret, albo będą tam wydobywać złoto w kawałkach. Oczywiście dla łaskawej pani odłożę na gwiazdkę takie perły europejskiej literatury jak... Ostatni akord, Żywcem pogrzebana, Przez cierpienie ku szczęściu itd.

Kochany — westchnęła kelnerka i na zadatek nalała mu jałowcówki.

To panu dobrze zrobi.

Łaskawa pani — stuknął Hanta obcasami. — Pani zdrowie!





Szef przerzucił dźwignię wagi i spytał:

Co tam dobrego u was idzie?

Piękny film. Witaj, słoniu. Dwa worki papieru przez jeden dzień. Ale kudy temu filmowi do Moulin Rouge! — machnęła ręką sprzątaczka z kina „Metro” — to ci dopiero był film! Osiem worków papieru przez dwa dni. Prawie takie samo powodzenie jak Siódmy krzyż. Ale w przyszłym tygodniu dajemy coś ef-ef! Ręką posłała parę całusów w stronę szklanego dachu podwórza. — Będzie szedł Hamlet, a dziewczynki z „Paryża” mówiły, że to takie więcej o miłości.

Jest tego dwadzieścia kilo, niech pani wsypie wprost do skrzyni... — rzekł szef i z galanterią zaciągnął jeden worek w stronę skrzyni, gdzie Marzenka udeptywała papiery.

Pani pewnie — powiedział — zna te wszystkie filmy na pamięć, co?

Ja? Ani jednego nie widziałam.

Nawet Moulin Rouge?

Nawet Siódmego Krzyża. Ja wedle fotosów sama układam sobie z tego powieść, bo ja, widzi pan, wolę teatr. Ale pan niech przyjdzie. Tak sądząc z fotosów, to będzie o jednym cholernym przystojniaku, trochę jest podobny do takiego jednego studenta, co się z nim zdarzyła ta miłosna tragedia u nas na Jarovie — rzekła wysypując do skrzyni papierki po lodach bambino i pingwin, które Marzenka natychmiast udeptywała.

W tej chwili na podwórze wszedł Hanta.

Szef spojrzał na zegarek, a widząc, że jest za piętnaście dziesiąta, uniósł brwi...

Jest jedenasta, a nie można powiedzieć, żebyś dużo dzisiaj zrobił.

O Boże, do wieczora jeszcze masa czasu — uśmiechnął się Hanta. — Ale jedno maleńkie pytanie: nie przyjechało tu czasem na podwórze takie duże auto?

Jakie auto? — przestraszył się szef.

No, auto. Ale jak widzę, nie przyjechało. Bo właśnie miałem rozmówkę z naszą wierchuszką, i zdaje się będzie z tego maleńka niespodzianka.

Jezus Maria! Niczego się tak nie boję jak tych twoich maleńkich niespodzianek! Hanta, coś ty tam znowu naplótł? Zawsze musisz nas wpakować w jakąś kabałę. A moglibyśmy tu mieć takie spokojne życie! — wymachiwał rękami szef. — I ja potem mam w nocy spać...

Taka już moja natura — rozmarzył się Hanta. — Widzi pan, ja na przykład nie lubię, jak w futbolu jest sześć : zero albo pięć : zero. Brak wtedy dramatycznego napięcia. Ja nawet i zwyczajne życie muszę dramatyzować. Lubię na przykład wynik sześć : pięć... cztery : cztery. Jednym słowem, kiedy lepsza drużyna przegrywa swój życiowy mecz, w którym nie wykorzystała dwóch rzutów karnych, trzy razy strzeliła w poprzeczkę bramki, dwa razy w słupek, a w końcu we własną bramkę.

Toś ty taki? Wiesz, że ty jesteś niebezpieczny typ?

Owszem to prawda — wskazał Hanta na siebie. — Ale zmieńmy płytę: Co słychać w kinie „Metro”, szanowna pani? Będzie szedł teraz u was kryminał, co? — zaśmiał się. — Pójdę na to, żebyście mieli ruch w interesie, i kupię sobie trzy pingwiny. Ho! Ho! Ma pani pojęcie, co się będzie działo, jak lord Olivier zacznie spacerować po kinie z rozpłataną głową w ręku? Wie pani, Marzenko, kto to był Hamlet?

Nie... — uśmiechnęła się Marzenka.

To był taki jeden gość z fantazją. Człowiek, który brał wszystko na serio. Rekordzista, który w końcu wypisał swoje credo własną krwią, podczas gdy trup jego panny płynął pod prąd... No!

O Jezu, tyś znowu pił! Ładnie będzie dzisiaj wyglądała robota!

Pił?... Ja?... A jeśli nawet, to tylko zwykła dezynfekcja, higiena, dziedzictwo po antycznej Helladzie... — uśmiechnął się dobrodusznie Hanta.

Ale ja będę miał noc! — westchnął szef i zwrócił się do sprzątaczki z kina „Metro”:

Niech pani pozwoli! Wypiszę pani pokwitowanie... — Wrócił do wagi mamrocząc przy tym: — Co ja komu złego zrobiłem?

Marzenka z nienawiścią patrzyła na szefa i poskarżyła się cicho:

To straszne. Zupełnie jak we Śnie nocy letniej. Bo ja, panie Hanta, mam skończone liceum i mieszkałam w jedenastu pokojach, i miałam szofera i kucharza, i pokojówki, a ogrodnik co dzień przychodził się pytać: „Jakich kwiatów mam dziś naciąć, proszę jaśnie pani?” Ale żeby tak traktować ludzi? Sam pan widzi, że nie mu jeszcze dziesiątej, a on wrzeszczy: „Już jedenasta!” To samo urządza ze mną w południe, bałwan jeden. — Zmarszczyła brwi kierując spojrzenie w stronę wagi. — Mam iść na obiad, a on patrzy na zegarek, na zegarku wpół do pierwszej, a ten krzyczy: „Prędko na obiad! Już piętnaście po pierwszej”. Lecę więc do stołówki i żeby szybko dostać jedzenie, muszę łgać, że jestem w odmiennym stanie. Przełykam ten obiad na chybcika, a jak wracam, to ten błazen patrzy na zegarek, zegarek pokazuje pierwszą, a on drze się: „Gdzie pani była? Już piętnaście po drugiej, nie dostanę obiadu!” Więc prędko przejmuję od niego wagę, on się ubiera, patrzy na zegarek, na zegarku jest piętnaście po pierwszej, a on mi prosto w oczy: „No, pierwsza godzina, raz dwa będę z powrotem”. A jak wraca, zegarek wskazuje wpół do trzeciej, ale on zaciera ręce i chwali się: „Alem się uwinął, dopiero za piętnaście druga!” — Załamała dłonie — O Boże, istny czyściec!

Tak, Marzenko — przyświadczył Hanta. — Ze mną na przykład chodził do szkoły jeden chłopak, Gangala się nazywał. „Ile to jest trzy plus trzy?” — pyta go nauczyciel. A Gangala powiada, że siedem. Dostał w łeb, i znowu: „Ile jest trzy plus trzy?” I znowu... siedem. Cała klasa przetrzepała mu portki rózgą... i znowu: „Ile jest trzy plus trzy?” A on w kółko, że siedem. Ten Gangala miał taką pewną siebie minę, że nauczyciel poleciał do gabinetu sprawdzić w podręczniku. Cały rok tak tam biegał, i doszło do tego, że już nawet książce do rachunków przestał dowierzać. A w końcu przez tego Gangalę i przez takie niby proste rachunki zwariował... Się masz, stary mamucie! — zawołał Hanta w stronę Antoniego, dawnego kelnera z Prateru, który właśnie wjeżdżał na podwórze wózkiem i wesoło machał brudną ręką.

Szef zaczął grzebać w workach.

Ależ, panie Antoni, te worki są mokre!

Tylko spokojnie, szefie, tylko spokojnie! Tu trzeba zimnej krwi... — warknął Antoni. — Przecież te worki nawilgły od rannej rosy.

Od rosy? — jęknął szef. — No, to pięć kilo tej rannej rosy się odliczy. — Wciąż jeszcze grzebał palcem w rozdartym worku. Coś wypadło i zadzwoniło o bruk.

Oszustwo! Panie Antoni, my tu metalu nie skupujemy. Z tym musi pan jechać na Rybniczek.

Spokojnie, szefie, spokojnie! To przecież tylko pokrywka od Ovomaltiny...

Ale ja jestem związany przysięgą! — uderzył się w piersi szef.

Patrzcie go! Histeryk! — prychnęła Marzenka. — Na biednego człowieka to gębę rozdziera! Koło wagi znów coś brzęknęło.

Panie Antoni, niech pan to natychmiast zabiera, i z Bogiem! Nie mam zamiaru przez pana siedzieć.

Szefie, to omyłka...

Omyłka, nie omyłka... Tu nie żadna instytucja dobroczynna. Tu jest przedsiębiorstwo państwowe. Niech pan te swoje śmiecie zawiezie na jakąś zbiórkę do Świętego Wojciecha.

Ależ zrozumcie, szefie. Ja też byłem kiedyś kim innym niż dzisiaj, ale stoczyłem się. Teraz już na wszystko za późno... koniec ze mną... ich war a wianer bua, vielmals besofen, wi a sau, abaso was?

Przepisy są przepisami — upierał się szef.

Chwileczkę! — zawołał Hanta. — Dobrze, że mi się przypomniało. Gdyby przypadkiem nadszedł telegram z Ministerstwa Przemysłu Lekkiego, niech mnie pan zawoła szefie, to będzie do mnie.

Jaki telegram? — Pod szefem ugięły się kolana.

Nic specjalnego. Czekam na wezwanie do ministra.

A niby po co?

E, głupstwo... posłałem mu tylko sprawozdanko.

Jakie sprawozdanko?

No, informację o ogólnej sytuacji... tutaj.

Kto ci na to pozwolił?

Kto? Ja. Zobaczymy, co z tego wyniknie.

Co wyniknie?! Człowieku, przecież ty wszędzie, gdzie byś nie był, ściągasz same nieszczęścia na swego kierownika. Mało ci było na Karlinie, jak żeście kasę wysadzili w powietrze i na dodatek wszystko podpalili? A do ciupy kto poszedł?... No, kto?

Któżby jak nie kierownik! — zaśmiał się Hanta.

Kierownik! A teraz miałaby przyjść kolej na mnie? Brr! — bronił się obiema rękami szef.

Zaczerpnąwszy nowy zapas sił z rozradowanych oczu Marzenki. Hanta powiedział:

Wie pan, szefie, człowiekowi czasami sprawia przyjemność, jak wie, że ma władzę nad ludźmi. Nie musi to być wielka władza, wystarczy troszeczkę, ot tyle, żeby utrzeć komuś nosa. Ale wiecie, chłopaki, jak to będzie fajnie, jak przyjdzie wiosna, a ja pójdę sobie do karlsztejnskich lasów? Będzie właśnie po deszczu i kropelki kap, kap... I znowu kap, kap.

A ja spojrzę w górę i powiem: „Dobrze ci to zrobiło, świerczku, i tobie też, sosenko. Popiliście sobie, co?”

Ty też sobie popiłeś. Aż tutaj od ciebie jedzie. Że też to tak cholernie śmierdzi!

To, z przeproszeniem, czosnek i cebula, ale co z tego? Chłopaki! Pojadę sobie do lasu jeszcze w zimie — mam tam takie swoje miejsca — rozejrzę się i powiem: „No jak tam, drzewka, jak się wam wiedzie, co porabiacie?” A drzewa na to: „Czekamy, żeby już strząsnąć z siebie śnieg, żeby przyroda wzięła bat w rękę i powiedziała nam: „Huraaa! Jedziemy!”

Znów sobie dogodził — rzekł szef do Antoniego.

Żebym ja miała siły, tobym tym chłopom dopiero nagadała! — mamrotała Marzenka. — Ale ja nie mam już sił. Tylko w domu, jak wszystko pozamykam i jestem już w łóżku, wtenczas dopiero pod pierzyną mówię to wszystko, co bym wam chciała tutaj powiedzieć... A teraz, panie Hanta, jeszcze własna córka mnie dobija. Wyszła za doktora, takiego starego kocura, i on teraz, żeby mu nie zgłupiała, co rok robi jej dziecko i każe jej chodzić do kościoła, śpiewać w chórze i modlić się. Więc ona chodzi do kościoła i przez tych klechów już całkiem jej się w głowie pomieszało. Wczoraj mi napisała, że gdybym była jej siostrą w Chrystusie, a nie zwyczajną cielesną matką, to mąż by mi nie umarł, ale że nie jestem jej siostrą w Chrystusie, więc na całą rodzinę ściągam gniew boży... Jeszcze całe szczęście, że mam to miejsce na cmentarzu na Olszanach.





Pan Bączek z „Turysty” raz na tydzień przywoził najrozmaitsze nieważne już bilety samolotowe.

Cierpiał na zanik nerwów, toteż zawsze ze wszystkim się opóźniał.

Więc jak? Zapłacić panu czy weźmie pan losy? — huknął na niego szef.

Ale pan Bączek referował dopiero teraz to, co miał zapewne zreferować w „Turyście”.

Na poczcie ma pan nie opłacony telefon — oznajmił. Potem nadszedł Hanta. Zaczął wymachiwać panu Bączkowi przed nosem plikiem papierów mówiąc:

Papier! Jest pan u nas... więc papier!

Ja wiem — odrzekł pan Bączek. — Ale po tę kiełbasę pójdę dopiero, jak wrócę ze składnicy.

Posadzili go więc koło wagi.

Hanta widząc, że Marzenka wciąż jeszcze zatopiona jest w myślach, powiedział:

Tym Bączkiem to trzeba najpierw potrząsnąć jak butelką sidolu. On dopiero jak umrze, to się dowie, że nie żyje, już po śmierci, jak jakaś wygasła gwiazda. A o córkę niech się pani nie martwi.

Kiedy ona tak na punkcie tych klechów zbzikowała, że już z wikarym na polowanie chodzi — poskarżyła się z goryczą Marzenka.

To dobrze. Ze mną było gorzej. W sądzie powiada przewodniczący: „Że też panu nie wstyd. W tym wieku nieślubne dziecko! Nie mógł pan uważać? Ile ma pan lat?”

Pięćdziesiąt trzy” — mówię.

A on na to:

To już pora panu różaniec sobie kupić”.

A ja do niego:

Pan przewodniczący mnie nie docenia! Siły męskiej to mi nie brak”.

A ten trzasnął pięścią w akta i powiada:

Więc za tę męską siłę będzie pan płacił sto pięćdziesiąt koron miesięcznie”. I tak się skończyło.

A gdzie się to panu przytrafiło, panie Hanta?

Gdzie? Przypadek. Skąd się biorą dzieci miłości? — rozrzewnił się Hanta. — Zostaliśmy wtedy sami na Ramówce. Tam, jak może pani wiadomo, też jest składnica odpadków. Właśnie żeśmy wszystko pozamykali, powiadam więc do pani Szulcowej: „Co by to szanownej pani szkodziło, żebyśmy tak we dwójkę siedli sobie w tej przegródce ze starymi kośćmi?” Ale ona się zaperzyła: „Co pan sobie myśli? Ja jestem porządna kobieta. Jeśli już, to usiądźmy w metalach kolorowych”. No i w ten sposób...

Przywiozłem wam makulaturę — przemówił w tej właśnie chwili pan Bączek.

Chwała Bogu! Już do niego dotarło! — zawołał Hanta i pomógł podnieść się panu Bączkowi.

Szef wypisał pokwitowanie, wetknął mu pieniądze do kieszeni i zapiął kieszeń na guzik, Hanta ujął dyszel, wsadził go panu Bączkowi do ręki i dołożył mu na drogę przyjacielskiego kuksańca. Wskutek tego pan Bączek, oddając w „Turyście” pieniądze i pokwitowanie, ni stąd, ni zowąd powiedział nagle do swego kierownika: „Paszoł won, bękarcie!”





Na podwórze wjechała z radosnym szumem i hałasem pani Rutnerowa i od razu zaczęła krzyczeć:

Zbóje przekęte! Wołają mnie do rady narodowej i powiadają, że my, dozorcy, nie możemy być bandą cieciów, że musimy zwiększyć czujność.

Ściągnęła worki z wózka i wykrzykiwała dalej:

A ja do nich od razu z pyskiem: Co ten referent plecie? Wiesz ty, że my, dozorcy, byliśmy dużo wcześniej niż wszystkie partie polityczne?

Proszę pani, nie jesteśmy tutaj sami — mitygował ją szef.

A co na to ten referent? — zaciekawił się Hanta.

On? To ścierwo? Coś tam ględził o jakichś obrazach retorycznych. Chryste Panie, jak ja mu utarłam nosa!

Bardzo to wszystko pięknie, matulu, ale ciszej... — Szef był wyraźnie podenerwowany. — Chce pani pieniądze za te pięćdziesiąt kilo?

Nie. Napiszcie, że jako dozorczyni wykonałam zobowiązanie. Wyślą mnie za to na wczasy. Będę przynajmniej miała z czego się cieszyć. To wielka zdobycz — uspokoiła się pani Rutnerowa, ale natychmiast znowu wybuchnęła:

A niech to jasny piorun strzeli! Jeszcze mi tam przypominają: „Pani Rutnerowa, agituj pani ludzi do zbierania chmielu!” A ja im na to: „O, tyle! Namówię kogoś, a on się potem przeziębi i przyjdzie mnie zwymyślać. Niech każdy decyduje za siebie!”

Szef nieszczęśliwym wzrokiem wpatrywał się w sufit.

Ale Hanta basował staruszce:

Zupełnie słusznie. Ze mną było tak samo. Chciałem przedłużyć sobie służbę w hufcu pracy w hucie. Idę i mówię to swemu kierownikowi, a ten ucieszył się jak dziecko. „Świetny pomysł! — powiada. — Wiesz co, Hanta? Roześlemy okólnik, że ty przedłużasz sobie służbę i wzywasz wszystkich, żeby poszli za twoim przykładem”. Wtyka palec w tarczę telefonu i powiada: „Zgódź się tylko, a wieczorem przeczytasz swoje nazwisko w okólniku. I do gazet o tym napiszę...” Ale ja mu na to: „Zaraz, zaraz, mam lepszy pomysł. Wykręć ten numer, ale w okólniku każ wydrukować: «Ja, kierownik składnicy makulatury, wzywam pozostałych kierowników, aby za moim przykładem zgłosili się do pracy w kopalni»”. Ale nasz kierownik wyjął palec z tarczy i powiada, że ja sam sobie szkodzę, a on, owszem pójdzie do kopalni, ale dopiero jak przyjdzie na niego czas. Potem życzył mi wszystkiego najlepszego w Kladnie, i żebym zarabiał nie tysiąc pięćset, ale dwa tysiące na miesiąc, żebym się dobrze odżywiał i żebyśmy się wszyscy w brygadzie kochali.

Na miłość boską, ludzie, nie krzyczcie tu jak na polu — upominał roztrzęsiony szef.

A bo co? — zaoponowała pani Rutnerowa. — Gdzie to niby jesteśmy? Mnie w urzędach lubią właśnie za moją szczerość. Powiedzieli mi kiedyś, że ja, niby dozorczyni, jestem przedłużonym ramieniem rady narodowej. A ja im na to z miejsca: „Aha! I tym przedłużonym ramieniem ja będę szorować schody, a wy tym krótszym będziecie zbierać zaszczyty? O, tyle!” — zadarła sobie palcem nos do góry.

Wtem zadzwonił telefon. Szef wbiegł do biura, a kiedy wrócił, złapał Hantę i zaczął nim potrząsać.

Coś ty znowu nawygadywał, co? Jakich dwanaście kotów? Ty nas jeszcze zaprowadzisz do kryminału. Jutro przychodzi z rady narodowej weterynarz z pomocnikiem... przyniosą tę hyclowską sieć. Że niby jest takie zarządzenie, że w przedsiębiorstwie nie wolno trzymać więcej kotów... niż trzy. Gdzie ty masz tych dwanaście kocurów, co?

Ja tylko chciałem naszej firmie zrobić reklamę. Chciałem rozkręcić interes.

I ja mam potem w nocy spać! — potrząsał głową szef.

Pani Rutnerowa otarła spocone czoło.

A moja rzecz pilnować, żeby schody były wyszorowane i żeby łobuziaki nie szwendały się po kamienicy.

Chwyciła za dyszel, o mało go nie urwała, ale w bramie jeszcze się odwróciła:

Jak będziemy urządzać „Pod Lipą” bal dozorców, to przyjdźcie. Ja was zapraszam. Swojego dziadka to na śmierć zatańcowałam. Adje!...

Wzięła zakręt tak ostro, że aż tylne koła zaturkotały.

Marzenka gładziła się po głowie powtarzając do siebie:

Oj, mała, mała... jakie to szczęście, że masz to miejsce na Olszanach...





Koło południa, kiedy Hanta zapakował już dziesięć paczek, chwyciła go tęsknota za antykwariatami. To była jedna z jego przyjemności — wsadzić do teczki parę książek, które znalazł wśród makulatury, i iść je sprzedać.

Marzenko, skoczę na targ zobaczyć, czy nie ma bażantów — rzekł, a kiedy szef wszedł do biura, przemknął pod oknami, minął bramę i popędził ulicą.

Kiedy wkroczył do antykwariatu na rogu ulicy Spalonej i Narodowej, przywitano go z radością.

Jak się pan ma, panie Hanta? — zapytał kierownik i odsunął równo ułożone książki, aby mu nie zasłaniały widoku z okienka.

Dziękuję, panie kierowniku, jakoś leci. Od czasu jak zostałem członkiem austriackiego towarzystwa naukowego, pracuję każdej niedzieli w Koniepruskich Grotach — wiecie, panowie, co to za radość i piękno taki pliocen? Albo epoka brązu?

Tego chyba nie wiemy, co?... — rozejrzał się kierownik po personelu.

Niech mi więc pan poda rękę, panie kierowniku, o tak... Całą niedzielę łażę po jaskiniach i przez lupę badam odciski w kamieniach, zapisuję rozmiary, zbieram materiały do plecaka. A macie, panowie, pojęcie, jak to przyjemnie, kiedy przynoszę potem to wszystko panu profesorowi Krejczemu do muzeum, a ten bierze lupę... zdejmuje okulary i mówi uroczyście: „Panie Hanta, dziękuję panu w imieniu nauki. Moje gratulacje, to jest trylobit SP łamane przez szesnaście!”

Rzeczywiście nic o tym nie wiedzieliśmy — rzekł kierownik.

A to moja słabość. Jak byłem młodszy, to miałem w domu tyle różnych wykopalisk, że aż się chałupa zawaliła. Dwiema ciężarówkami odwieziono to wszystko do muzeum.

Że też żona panu pozwala...

Ona ma inne zmartwienia. To dawna sportsmenka, już w 1919 roku wprowadziła w Czechach piłkę ręczną, i już wtedy z wyskoku umiała strzelać bramki. Wszystkie gazety o niej pisały. Miała dobry trening przy pracy... w cywilu pracowała w knajpie. Jak goście nie płacili, brała za halc, i won! Nawet ten sławny Frank Rose jak nie miał czym zapłacić, to mu moja małżonka zabrała zegarek i wyleciał jak z procy. Co prawda moja żoneczka woli raczej przyrodę. A wie pan co, panie kierowniku? Urządzimy sobie wycieczkę we troje. Powiem w domu: „Wiesz co serdeńko, wyprawimy się we trójkę na Karlsztejn. Ty zostaniesz w domu, a ja pojadę z panem kierownikiem, który tak mnie lubi i taki ma do mnie pozytywny stosunek...”

Hanta tak szczerze patrzał w oczy kierownikowi, aż ten wreszcie zaniepokoił się i szepnął:

Ależ ja nie mam czasu...

Znajdzie pan. Najważniejszy jest pierwszy raz. Niech pan pomyśli, jak będzie panu miło, kiedy pańskie nazwisko po raz pierwszy znajdzie się w muzeum! A jeśli chodzi o poszukiwania naukowe, to ze mnie istny fanatyk. Zamek Navarov prawie cały przekopałem i żandarmi siłą musieli mnie stamtąd zabrać.

Daj pan spokój! Co pan przyniósł ciekawego? — zapytał kierownik, bo przypomniał sobie o obiedzie.

Zaraz, zaraz, już wypakowuję, ale panowie nie uwierzycie, co za straszne nieszczęście nas spotkało. Nasz szef leży w szpitalu, na polowaniu w Chocni go postrzelili. Pan radca wpakował w niego dwa deka śrutu. I...

Co pan ma w tej teczce?

Służę. Oto unikalny, niezwykły okaz. Nadawałby się raczej na aukcję niż tutaj. Goethe w safianowej oprawie.

Coś podobnego... — załamał ręce kierownik. — Wie pan przecież, że klasyków niemieckich mamy na tony. Toż mówiłem panu... Trzebizskiego, Raisa, Jiráska, Wintera...

Nic nie szkodzi, przeczytam sobie sam tę książkę. Wie pan, ja pilnuję teraz mostu, grasują tam bandyci na koniach. Jak wrócę do domu, ugotuję sobie cztery kartofle, do tego ser i piwo, i będę czytał Fausta. Ale tutaj mam jeszcze bogato ilustrowanego Donatella, tego urwipołcia, który w pewnych okresach wybiega naprzód aż do baroku... Te aniołki? Ach, naturalnie. O ile znamy rzymskie sarkofagi...

Ale tu są pieczątki biblioteki Komeńskiego — pokazał kierownik.

To pomyłka... Wytrze się gumką. Dał mi to bibliotekarz za to, że ofiarowałem mu w darze dla Karlsztejnu Śpiew świętego Andrzeja. A wie pan, że ja miałem zostać burgrabią na Karlsztejnie?

To dlaczego pan nie został?

Bo przepiłem kaucję. Ale niech pan weźmie tego Donatella. Potrzebuję pieniędzy. Nie dla siebie, na ulicy czeka małżonka mego przyjaciela, który kichał nad kuchnią i poharatał sobie twarz o blachę, więc żona chce mu upiec tartą babę. Szkoda, że go nie możecie zobaczyć. Uwiązać mu jeszcze rękę na temblaku, i za dawnych czasów byłby z niego żebrak jak ta lala. — Niech pan to kupi!

Hanta przyklęknął, wziął czapkę i zaczął bić wiernopoddańcze pokłony.

Niech pan wstanie — zniecierpliwił się kierownik. — Donatella wezmę dla siebie. A z tym Faustem może pan spróbuje w „Dwudziestym Ósmym Październiku”.

Zadzwonię tam, jeśli pan pozwoli.

Kierownik wypchnął przez okienko telefon. Hanta włożył okulary, a że znał na pamięć numery wszystkich antykwariatów, nakręcił tarczę.

Halo?... Kto mówi? Pan Kozioł? Co za niespodzianka! Tu Hanta, członek austriackiego towarzystwa naukowego... Tak... właśnie wróciliśmy autem ze Zbraslavi. Nie... dzwonię z Akademii Nauk, mam dla was coś nadzwyczajnego... Co? Nie... nie. Przysięgam... Poświadczone przez profesora Mencla. A dla pana mam rarytas: Mikologię Velenovskiego... Tak? Zaraz przyjeżdżam...

Odłożył słuchawkę i pochylił się, żeby dojrzeć biurka pracowników.

Niech pani będzie tak dobra i wypisze mi zaświadczenie, że za uporządkowanie biblioteki podarowała mi pani Mikologię Velenovskiego. Ja to sobie podpiszę.

Ależ, panie Hanta, to niemożliwe. Niech pan jeszcze zapyta w „Skorzepce” — roześmiała się kasjerka.

Świetna myśl! Pozwoli pani? — zapytał i od razu nakręcił numer.

Czy jest pan Kuczera? Może go pan poprosi.

Zasłonił dłonią słuchawkę.

Teraz zobaczycie, kto ja jestem!

Halo, pan Kuczera? — ukłonił się Hanta w stronę telefonu. — Pamięta pan jeszcze, panie Kuczera, jak razem graliśmy w hokeja broniąc barw Czechosłowacji? Kto? Ależ ja, Hanta, grałem na lewym skrzydle, ten sam Hanta, o którym pan zawsze mówił, że mam styl jak Rudi Bali, a inteligencję jak Bibi Torriani. Nie... właśnie przyjechaliśmy z Mielnika, z archiwum... Nie, dzwonię z Kobylis, złapaliśmy gumę. Mam wspaniałe książki, będzie pan zachwycony. Nie, nie żadna lipa, wszystko bogato ilustrowane. Będę u pana za jakąś godzinę, przyniosę też rzeczy praktyczne... Grzyby Smotlachy, Czeska kuchnia... i Atlas mchów... Że tak mi z tym pilno? Że się nie spieszy? To pan nic nie wie? Okropne nieszczęście u nas w składnicy. Wszystko spłonęło, maszyny też, uratowałem tylko to, co miałem na sobie... Więc za godzinę... Odłożył słuchawkę.

No i kto ja jestem? — spojrzał na kasjerkę.

Wygadany oszust... — zaśmiała się i zaczerwieniła. — Nie gniewa się pan, że tak powiedziałam?

Ależ, łaskawa pani, dżentelmen zawsze wie, co przystoi.

Wyciągnął z teczki książkę i położył ją przed kasjerką.

Inteligentna niewiasta powinna wiedzieć, kim był Michelangelo. Tę książkę napisał o nim Rolland... Za jedne osiem koron.

I ode mnie dziesięć — kierownik położył banknot. — Zamykamy, południe!





W barze samoobsługowym naprzeciwko antykwariatu Hanta zamówił kieliszek wermutu, odszedł w kąt, popijał z wolna i obserwował przepływający strumień ludzi, którzy przychodzili tu coś zjeść. Patrzał na witrynę i przechodniów, jak się najpierw zatrzymują, przebiegają wzrokiem wystawione tam kurczęta, gęsi, klopsy, pieczenie, kanapki... i decydują się na określoną potrawę. Widział, jak dokonawszy wyboru oblizują się, przełykają ślinę, po czym wchodzą i czekają w ogonku, aż przyjdzie na nich kolej, gapią się, rozmawiają ze sobą, by potem, stanąwszy oko w oko ze sprzedawczynią, straszliwie spoważnieć... Z największą ciekawością obserwował Hanta ów moment, kiedy każdy niemal zamierał w oczekiwaniu, czy dostanie ten najładniejszy kawałek mięsa. A potem drapieżne spojrzenie klienta na wagę, czy aby nie oszukano go o pół deka... Wreszcie każdy zabiera swoją porcję do kąta i rzuca się na nią jak jaskiniowiec.

Osuszywszy kieliszek, uszczknął Hanta gałązkę asparagusa i wetknął ją w teczkę tak, by stamtąd wystawała. Znowu rozejrzał się po sali, a kiedy ujrzał zdrowy, zachłanny apetyt gości, zwrócił kieliszek barmanowi i powiedział:

Popatrz tylko, przyjacielu, na tych ludzi. Kiedyś, jak hodowałem króliki, pewnego razu zapomniałem dać im żreć. Przypomniałem sobie o tym o dziesiątej wieczór i pobiegłem im zanieść trochę lucerny do klatek. Tak samo rzuciły się na żarcie...

Hanta wskazał na pochylone szyje i poruszające się szczęki. Potem wyszedł przez drzwi obrotowe i niemal biegiem puścił się przez ulicę.

Pogrążony całkowicie w zadumie, minął bramę, a na podwórzu rzekł do szefa:

No, czy to nie można się wściec? Na targu nie sposób dostać ani deka czosnku, a bażantów też nie ma. — Wskazał na teczkę i dodał: — Na pociechę kupiłem sobie... asparagus.

Ale szef przechadzał się nerwowo tam i z powrotem po podwórzu, Hanta wiedział, że gromadzi najstraszliwsze wymysły i zrozumiał, że niezwłocznie musi coś powiedzieć.

Na targu opowiadali, że jeden nadleśniczy przyjechał na rewir i gajowy wyszukał mu łanię razem z jej dzieckiem...

Mówi się... wytropił mu łanię z cielakiem — poprawił go szef.

Tak jest. A potem ten nadleśniczy strzelił łani w łeb...

Jezus Maria! Czym tyś słuchał? Nie chodziłeś czasem na rękach? Mówi się... strzelił łanię... na komorę. W jaki łeb? Łeb to ma świnia i ty!

No więc na komorę, a potem opowiadali, że wyciął ogon i odjechał.

Gdzieś ty to słyszał?

Tam opowiadali... ale to nic specjalnego.

Jak to, nic specjalnego? Wiesz ty, co to za bandytyzm zastrzelić łanię i odjechać? — oburzył się szef. — Łajdak, dureń, zbrodniarz, kłusownik!

A jak miało być? — spytał Hanta, patrząc naumyślnie głupkowatym wzrokiem.

Jak? To już nie istnieje żaden ceremoniał, co? I bez żadnego podziękowania świętemu Hubertowi, tak?

Komu?

Świętemu Hubertowi, patronowi myśliwych. Dla łowcy to przecież najważniejsza rzecz.

A jak się zabija takiego jelenia? Słyszałem, że jelenia można też zauroczyć.

Co takiego?

Zauroczyć. Jelenia. Czeka się podobno na porębie, a jak to bydlę wylezie z lasu, to człowiek patrzy mu w oczy i woła „Beee!” A jeleń wali się na ziemię, i już po nim.

O Jezu! — szef szarpał się za uszy. — Czy jeleń, ta zjawa leśna, to jakaś krowa, czy co? Wystarczy, że stąpniesz na gałązkę i już go nie ma. Tylko kiedy biedactwo jest w okresie rui, to możesz mu sztucer przystawić nawet do czoła. Jest wtedy jak w gorączce. W okresie rui traci jedną trzecią swojej wagi... tak go ta ruja wykańcza. A potem kładzie się w brochowisku i robi „beee” — zabuczał szef z uczuciem.

A jak długo taki jeleń się goni?

A bo to pies czy co? Jeleń się parzy. To takie czysto myśliwskie wyrażenie. A poza tym jelenia się nie zabija, tylko strzela. Jeleń nie ma oczu, tylko świece. Nie ma krwi, tylko farbę. A kiedy się go zastrzeli, to zostaje w ogniu. Wtedy strzelec zdejmuje kapelusz i czeka, aż byk dojdzie. Potem zmawia pacierz i dziękuje świętemu Hubertowi za zdobycz. — Szef zerwał z głowy beret i złożył dłonie.

Popatrz — rzekł łagodnie i ujął Hantę pod ramię. Zaprowadził go na środek podwórza, tam klęknął i palcem narysował coś na brudnym klepisku.

Co to jest? — zapytał.

Koza — rzekł Hanta i spojrzał na Marzenkę, która stała w skrzyni i palcem kreśliła sobie kółko na czole.

To jeleń! Martwy jeleń! — ryknął szef, ale zaraz zniżył głos: — A ten, kto strzelca zaprowadził, to znaczy właściciel rewiru albo gajowy, ułamuje gałązkę i podaje ją strzelcowi na myśliwskim kordelasie. Jedną gałązkę wtyka się w miejsce, gdzie weszła kula... i to miejsce nazywa się wlot.

No, a jak tych wlotów jest więcej?

Coś ty powiedział? — zapytał szef, chociaż dobrze słyszał.

No, kiedy na przykład zastrzeli się jelenia śrutem.

Idioto! Kretynie! Nie mieszaj w to kłusowników! Myśliwy, prawdziwy myśliwy, na grubą zwierzynę idzie tylko ze sztucerem. A ten drugi kawałek gałązki wtyka się bykowi w gębę... — Szef urwał kawałek gałązki asparagusa, która sterczała z teczki Hanty, klęknął znowu i wetknął ją w te miejsca na rysunku, o których mówił.

Na pysk to się po myśliwsku mówi gęba, co? — zapytał Hanta.

Gęba! Tylko gęba! — krzyczał szef, a miał ochotę krzyczeć jeszcze głośniej, kiedy Hanta otworzył teczkę i wytrząsnął z niej resztę gałązki asparagusa — przypomniało mu się bowiem tych dwanaście kotów.

Ale na podwórze wjeżdżała właśnie z trudem pani Kiziorowa, a jej wózek był tak powiązany drutami, że za każdym razem ledwo, ledwo dojeżdżał do wagi. Tam się zwykle rozlatywał, ale pani Kiziorowa cieszyła się, że nie rozsypał się jej na ulicy.

Zrobię teraz jeden eksperyment — rzekł Hanta do Marzenki. — Niech pani patrzy, jak szef rzuci się na tę kupę papierów.

Podniósł jedną książkę i otworzył ją. Była to Decyzja Sądu Najwyższego, ale Hanta zawołał donośnie, żeby go było słychać aż przy wadze:

Patrz, Marzenko, jakie piękne fotografie jeleni! Ale napisy niemieckie... Co z tym zrobić?

Szef przy wadze zastrzygł uszami.

Über das Forstwesen... Co z tym robić? — powtórzył Hanta, a widząc, że szef już się oblizał i odzyskał równowagę, dużym łukiem szmyrgnął książkę w dwucetnarowy stos papieru.

Ty... ty... ty tak naumyślnie! — zawył szef, jednym susem skoczył na stertę papieru i zaczął grzebać w miejscu, gdzie wpadła książka.

A przecież wiesz... ty... ty... jak ja to lubię! Może to jest ta podstawowa praca radcy Raubichla...

Taki tam figurował na okładce... Ale że też pan od razu nie powiedział — zdziwił się Hanta.

Ty... ty... kryminalisto!

Pani Kiziorowa wywróciła wózek kołami do góry.

Panie Hanta, pomógłby mi pan to zreperować? — spytała.

Ależ oczywiście, łaskawa pani — rzekł Hanta i krzyknął w stronę szefa:

Ciepło... ciepło... gorąco!

Ale dobrze wiedział, że książka zjechała w dół, do piwnicy.

Po pracy chodził Hanta na plebanię, gdzie pomagał kościelnemu rąbać drzewo.

W podwórzu pod murem znajdował się tam składzik, w którym gromadzono najrozmaitsze naczynia i sprzęty kościelne nie nadające się już do użytku. Były to stare ławy, klęczniki, połamane lichtarze i parę tuzinów drewnianych figur, które nie miały nic wspólnego ze sztuką, jako że pochodziły z fabryki drewnianych aniołów i świątków. Reverendissimus po zlikwidowaniu bocznych ołtarzy kazał uszkodzone figury umieścić w składziku.

Co pan się tak gapi, jakby panu pszczoły z ula wyfrunęły? — spytał Hanta.

Kościelny wyciągnął na podwórko drewniany kozioł i wskazał na kościół.

Te nasze owieczki na nerwy mi już działają. Nakradnie taki jeden z drugim kwiatów po parkach, zawali tym wszystkie ołtarze, a potem dogaduje: „No tak, żebyście byli prawdziwym sługą bożym, to byście codziennie tym kwiatkom zmieniali wodę, przycinali łodyżki i sypali sól do wazonów”. Rozumie pan, sto dwadzieścia wazonów, z tego połowa to słoiki po konfiturach i puszki po gulaszu wołowym z napisem „Helios”...

Jak pan taki nerwowy, to czemu się pan nie ożeni? To dobra rzecz, jak się człowiek ma komu wyżalić, jak w nocy budzi żoneczkę i krzyczy: „Teraz już wiem, kogo mam w domu!”, i wywraca na przykład kredens. Potem miałby pan inne spojrzenie na świat, a i na swoich bliźnich patrzyłby pan spokojniej... — tłumaczył Hanta. — Którego anioła mam wyciągnąć?

Wszystko jedno, panie Hanta. — Może tego, co mu się łańcuch z tyłu majta.

Wyciągnęli archanioła Gabriela, który z łomotem stoczył się po innych figurach i nadłamał przy tym swój miecz ognisty. Kiedy układali go na koźle, obaj się spocili.

My tutaj to zupełnie jak sanitariusze... — mówił Hanta patrząc przy tym Gabrielowi w czyste, wlepione w niego oczy. — W małżeństwie dobrze też jest, jak przyjdą dzieci. Ile to potem radości, jak synalka przyprowadzą panu żandarmi, a o córeczkę trzęsie pan się, żeby jej kto brzucha nie zrobił... Ciachnę mu skrzydła, można?

Ależ oczywiście.

Kościelny przyglądał się, jak Hanta dwoma uderzeniami siekiery odrąbał skrzydła, tak leciutko, że zdawało się jakby anioł tymi skrzydłami zamachał. Potem kościelny powiedział:

Żeby tak tam u was znalazł się jaki kodeks karny. Patrzę ja z chóru, a tu młoda kobieta kradnie kwiaty z głównego ołtarza. Zbiegam na dół i mówię: „Proszę pani, to świętokradztwo”. A ona mi na to: „To zeźryj pan sobie te kwiatki”. Mój Boże!

Hanta rozmarzył się:

Spędziłem kiedyś piękny urlop z moją żoneczką. Odprowadziłem ją na dworzec, ona pojechała do domu, a ja na tydzień zostałem sam i pokwikiwałem z rozkoszy jak nażarta świnia. Ale te figury muszą się fajnie palić, co? Sam bym spróbował; naszczypać tak sobie na podpałkę anielskich skrzydeł, potem dorzucić nogę albo rękę z podniesionym palcem.

Rzeczywiście, pięknie się to drzewo pali.

Tego jestem pewny, ale strach mnie oblatuje, jak sobie pomyślę, że rozpłatałbym anielską głowę niczym w jakiej rzeźni miejskiej, a to niebieskie oko ciągle by na mnie patrzyło. Kształty ma toto wciąż jeszcze ludzkie, wygląda jak jaki futbolista z kędziorami. Wie pan, że jak rżniemy tego anioła na pół, to wciąż czekam, że krew pocieknie.

To tak tylko za pierwszym razem. Ja też miałem takie uczucie. Ale co z tym robić? Do muzeum tego nie chcą, a w kościele nam to niepotrzebne... Uwaga!

Archanioł Gabriel rozłamał się na dwie części. Na jedną stronę poleciały nogi, na drugą spadł tułów, głową w trociny.

Hanta spojrzał figurze w oczy.

O Jezu, zupełnie podobny do jednego kelnera, co grał w naszej drużynie rugby. Był kelnerem w barze „Marleta”. Praga dwa, ulica Krzemencowa. Przez jakiś czas występował jako bokser w Variétés na Karlinie i jako artysta rewiowy nosił imię Johny. Ale w życiu nazywał się... Przybył.

Pan grał w rugby?

To była za młodu moja namiętność — rzekł Hanta i ułożył anielski tułów na koźle. — Byłem świadkiem początków sekcji rugby w klubie „Sparta”. Trenował nas konsul francuski Canelas. Sklecił pierwszą drużynę z kilku lekkoatletów, a resztę z rzeźników i zapaśników. Dusza przyszedł do nas z klubu sportowego „Bina” ma Vysoczanach, Bretsznajder z rzeźni na Vrszovicach. Piłkę wycyganiłem od Emericha Ratha, a słupki dała nam „Slavia”, żeby mieć i w Pradze rywali... Ale dlaczego pan zawsze taki smutny?...

Ludzie w kościele mnie męczą. Dzisiaj przyłapałem jednego starucha. Siedział w ławce, patrzał pobożnie na ołtarz, a laskę trzymał między kolanami. Patrzę ja z chóru, i niech pan sobie wyobrazi: ten stary sikał na tę laskę, i po lasce ściekało to na podłogę. Najchętniej tobym cały ten kościół w kawałki porąbał. Ale niech pan opowiada dalej...

Ci rzeźnicy w drużynie zapowiadali się na dobrych sportowców. Na treningi przychodziła kupa ludzi. A jak w szatni ściągnęliśmy ubrania i oglądaliśmy nawzajem swoje ciała... to zaczynało nam się marzyć, że damy łupnia nawet Anglikom... Bo wie pan, każdy rzeźnik to romantyk. Pierwsze spotkanie mieliśmy z Brnem. Sportowcy-akademicy. Jak nam podawali ręce przed zawodami, to trzęśli się jak posolone żabie udka.

Odłożyli piłę, ponieważ głowa archanioła trzymała się już tylko na paru drzazgach, kościelny oparł się o kozioł i odłamał tę kędzierzawą głowę.

Zaczynamy grać, a Machacz, ten rzeźnik, powiada: „Uważaj, Hanta, na to ich trzecie skrzydło, nie podoba mi się. Nie puszczać ich za białą linię”. Gramy już kwadrans, i...

Hanta rozejrzał się, potem wsadził sobie pod pachę uciętą głowę archanioła i zaczął z nią biec po podwórku.

Machacz podał do mnie, a ja złapałem piłkę i tak właśnie z nią biegłem. Zahaczyłem o ich liniowego, ten zwalił się na mnie, ale ja piłki nie puściłem.

Hanta padł na ziemię i obiema rękami ściskał pod brodą drewnianą głowę.

Chłopaki wrzeszczą: „Hanta, jeszcze dwa metry!” A rzeźnicy zaczęli prać tych studenciaków. Ale ci, co dobiegli, usiedli na mnie, a ja z całą tą ferajną na plecach... o tak, na łokciach...

Sapiąc z wysiłku, jakby mu wszystkie anioły ze składziku siedziały na plecach, na brzuchu doczołgał się Hanta z drewnianą głową aż do progu szopy i tam ją położył.

I dwa punkty dla nas... — zakończył.

Podniósł się i otrzepał.

Ale potem brniacy się rozkręcili, i co z tego, że Dusza pięścią zabijał krowę? Co tu warta siła, kiedy studenciaki mieli technikę! Miotali się, deptali nam po piętach, wszystko tylko się kotłowało i koziołkowało. Wlepiali nam nawet ścięte gole. Co pan wciąż taki zadumany?

No, bo pomyśl pan tylko: wypuszczają kogoś z więzienia na placu Karola. Wiadoma rzecz, przychodzi się przebrać do nas, do kościoła. Brudną koszulę wetknie pod ławkę albo za boczny ołtarz. Albo pijacy. Za drzwiami kościoła się taki wyrzyga, a ksiądz proboszcz wznosi oczy do nieba i mówi: „Jesteśmy chrześcijanami i wiele, wiele musimy wybaczać!” Rozumie pan, ksiądz proboszcz wybacza, a ja muszę to sprzątać. Na dodatek chodzę do jadłodajni dietetycznej. No co, przerżniemy jeszcze jednego?...

Którego? Tego z błękitnymi skrzydłami, czy tego, co wygląda, jakby rzucał dyskiem.

Może tego, co wygląda jakby tańczył swinga? Wie pan, panie Hanta, w kościele to lubię tylko zakochane pary. Całują się gdzieś za kolumną i na pewno nawet tym niebieskim władzom przyjemnie na to popatrzeć. Gorzej, jak raz natrafiłem na młodą kobietę, poprawiała sobie podwiązkę za kazalnicą i jeszcze mi nawymyślała... „Nie możesz się odwrócić świntuchu?” Powiadam panu, panie Hanta, jeśli Bóg istnieje, to musi mieć nerwy jak postronki... — mówił cicho kościelny, podczas gdy piłowali anioła, który tańczył swinga. — Nawet kościelne obrazy już mnie nie cieszą. Dosyć mam już tych krwawych ochłapów. Dosyć tych kopii i mieczów grzebiących w ludzkich bebechach, dosyć tych wywróconych oczu. Czy to nie ma już w życiu przyjemniejszych rzeczy?

Racja — Hanta przyłożył rękę do serca. — Dlatego w waszym kościele najlepiej lubię świętego Prospera. Cholernie sympatyczny facet, ten rzymski setnik. Od razu poznać, że były sportowiec. Nawet po tym szkielecie to widać, leży sobie tam elegancko, oplątany wstążkami i welonem, niczym jaki jedwabnik... Zupełnie jakby sobie uciął drzemkę w upalny dzień.

To może pan tak uważa, ale ja już wiem, dlaczego większość ludzi tak się na niego gapi za tym szkłem. Matka bierze dzieciaka pod pachy, podnosi go i powiada: „Widzisz, synku? Widzisz?” Ludzie szukają tu sensacji, chcą mieć panopticum. Bóg z nimi, ale to już nie dla mnie. Powiedz pan, jak umrze panu ojciec albo dziadek... to wsadzisz go pan sobie do gablotki? Żeby ode mnie zależało, to bym Prospera pochował. Niech ziemia weźmie jeszcze z niego to, co jej się może przydać.

Ułożyli na koźle połowę anioła, tę połowę z rozwianą szatą i wierzgającymi nóżkami.

Zupełnie jakby pływał crawlem — zauważył Hanta.

Coś w tym rodzaju. Widzi pan, ja to już wszędzie szukam trochę samego siebie. Taki ze mnie raczej Kopciuszek, Jaś Wędrowniczek. Od małego ciekawiły mnie w geografii — i jeszcze teraz ciekawią — tylko całkiem małe wysepki na oceanie, takie wysepki z dala od morskich szlaków. Tylko żeby tam byli ludzie, zwierzątka, rośliny. Wasz szef opowiadał mi, że miał przyjaciela, jakiegoś radcę, który chociaż co roku mógł jeździć po całym świecie, na każdy urlop jechał zawsze w to samo miejsce. Przez trzydzieści trzy lata na tę samą wysepkę koło Helgolandu. Mawiał ten starszy pan podobno: „To warto zobaczyć. To taka wysepka, gdzie jest jeden wieśniak, jedna wieśniaczka i osiemnaście łaciatych krów. A poza tym tylko wrzos, piasek, morze i niebo”. Czego pan chce więcej? — rozmarzył się kościelny. — Ja i gwiazdki lubię. Malutkie gwiazdy. Co tam Betelgeza! Co tam Aldebaran! Lepsze są gwiazdy bez nazwy... takie jak ja. Wtedy wszystko rozumiem i nie czuję się taki samotny, szczególnie teraz, kiedy mniej jest ślubów, mniej chrztów, a przez to i mniej pieniędzy. Muszę dwa razy w tygodniu jeździć do Kladna, do kopalni. Czterdzieści osiem koron za szychtę.

Chryste Panie... do tego cholernego Kladna? Tam mieliśmy przedmecz rugby przed spotkaniem o puchar Europy Środkowej. Kladno — Ferencvaros Torna Egisilét. Przywitali nas elegancko, a w szatni różni działacze klubowi zaczęli nas podbechtywać, żebyśmy pokazali, co potrafimy. No więc przyłożyliśmy się, a po przerwie przyszła ta mecenaska z Kladna, nazywali ją Panna Parasol, i powiada: „Chłopcy, w drugiej połowie będziecie grać tylko dla mnie. Izba chorych jest pusta, jeśli nie zagracie jak należy, zdrowi z Kladna nie wyjedziecie. Na zadatek macie ode mnie... Wacławie! Niech Wacław przyniesie dla panów sportowców butelkę wina!” Wzięła pięćsetkę, dała kelnerowi i powiada: „Jak zagracie po angielsku, dostaniecie od Wacława ten drobiazg, a na drogę jeszcze piętnaście butelek”. No i zagraliśmy. Panna Parasol stała na ławce i krzyczała: „Hip! Hip! Hurra!” Pokazaliśmy klasę, aż się kurzyło. Zupełnie jak na wyścigach żużlowców. Nawet futboliści z Ferencvaros, co już mieli iść się ubierać, stali na trybunie i wrzeszczeli: „Eljén!” A tu już przybiegli z miasta pierwsi ludzie zobaczyć, co się dzieje na boisku. A gdzie miasto — gdzie boisko!

Hanta podniósł w górę kawałek anioła.

Porobię mu kostki, można?

Jeśli to pana bawi...

Bawi. A policja po meczu musiała nas osłaniać. Porządni ludzie pluli na nas i chcieli nas zlinczować. Zauważył pan, że w sporcie najwięcej nieszczęścia i wstydu robią porządni ludzie jako publiczność? Policjanci mówili: „Chłopaki, musicie przyjechać do nas na odpust. Tej niedzieli dzięki wam były w Kladnie dwie jatki: jedna miejska, a druga tutaj”. Lekarz klubowy zużył całą apteczkę, a my wyciągaliśmy już korki z tych piętnastu butelek. Ale, panie kościelny kochany... niech pan nie będzie taki smutny, jakby się pan miał żenić.

Sam sobą się martwię. Co to jest człowiek? Tam na dole, kiedy nas sztygar prowadzi, idziemy po desce, huśta się ta deska, a my idziemy jak te duchy i żartujemy. Wczoraj jeden upuścił lampkę... spadła z tej deski... spadała... ciągle spadała, aż się roztrzaskała na dnie przepaści. I wie pan, z powrotem to już lazłem po tej desce na czworakach. Niektórzy szli, ale nikt się nie odezwał. Tylko sztygar się śmiał i powiada: „Jak nie wiemy, tośmy górnicy, a jak wiemy, tośmy zafajdańce”.

Kościelny pomarkotniał.

Jeszcze jednego przerżniemy, i wystarczy. Ma pan czas?

Mam — kiwnął głowa Hanta. — Ale którego?

Tego, co wygląda, jakby dostał... — rzekł kościelny i urwał.

Poganin ze mnie — szepnął.





Szef wykąpawszy się zamknął składnicę i skierował się prosto do kościoła. W chłodnym półmroku po kokosowym chodniku kroczył z godnością w stronę głównego ołtarza.

Kiedy ukląkł i usiłował się skupić do modlitwy, jego ramienia dotknął kościelny.

Przepraszam, nie przeszkadzam? — zapytał.

Nie. Ale że też pan nigdy do nas nie wpadnie! — Szef podniósł się z klęczek.

Przyjdę. Ale na razie chciałbym panu coś pokazać i o coś zapytać.

Słucham...

Zimno, co? Niech pan pozwoli do zakrystii — rzekł kościelny i kolanem otworzył drzwi. — Widzi pan? A jak mówiłem, że tu nawet w lecie taka lodownia, to pan nie wierzył. Muszę pod koszulą nosić gazety. — Poklepał się i gazety zaszeleściły.

Niech pan tylko do nas przyjdzie, a wybierze pan sobie gazet, ile dusza zapragnie.

Przyjdę, ale niech pan pozwoli dalej.

Szef rozglądał się po zakrystii. W jednym kącie stała figura, rozchylała koszulę i ukazywała czerwone serce. Tuż obok tej figury znajdowała się deska rozdzielcza do oświetlania kościoła, naszpikowana bezpiecznikami, zupełnie jak w fabryce.

Co to tutaj wisi? Można popatrzeć?

Oczywiście — rzekł kościelny. — To fotografia zawodnika kolarskiego, proboszcz mówi, że go bardzo podnosi na duchu.

To? A co to ma wspólnego z kościołem?

Nasz proboszcz mówi, że ma. To jest wielokrotny zwycięzca Tour de France, Gino Bartali, braciszek zakonny, zdaje się, franciszkanin.

A jakby tak biskup przyjechał na wizytację?

Kościelny ziewnął, przeszedł przez zakrystię i postukał palcem w inne wycięte z gazety zdjęcie, wiszące przy oknie.

Tutaj... Ojciec święty rozmawia z Gino Bartalim.

A, teraz rozumiem. Do królestwa bożego wchodzą również ci, co stosują przemoc, a zatem i sportowcy. Zresztą papież nieboszczyk był znakomitym alpinistą, a arcybiskup Lichtenstein — doświadczonym strzelcem... Ale nie przyjdzie tu czasem proboszcz?

Gdzie tam! — uśmiechnął się kościelny. — Pojechał gdzieś na partię koszykówki. Na motocyklu.

Otworzył szufladę i wyciągnął kilka fotografii.

A to jest Richards, który skacze o tyczce cztery metry sześćdziesiąt dziewięć centymetrów.

Dlaczego proboszcz i jego nie powiesił na ścianie?

Nie można. Richards jest księdzem ewangelickim i nazywają go Latający Wikariusz, to jest pierwszy ksiądz, który spróbował zbliżyć się do nieba za pomocą własnych ramion, ale ewangelik. Naszego proboszcza to bardzo smuci, i tak samo go smuci, że Held, mistrz świata w rzucie oszczepem, pobił ten rekord w dwa dni po wyświęceniu... na ewangelickiego pastora. A to jest Vinci, jak przed zawodami czyta sobie Biblię. Naszego proboszcza najwięcej smuci, że żaden z tych czempionów nie jest ani mnichem, ani katolickim księdzem. Dzisiaj pojechał zagrać w koszykówkę i zabrał ze sobą fotografie paru koszykarzy. Błazny z Harlemu. Murzyni, którzy grali kiedyś w obecności papieża w Castel Gandolfo. Bardzo to smuci naszego proboszcza, dziwne, że z ambony nie krzyczy, że gdyby Pan Jezus jeszcze raz przyszedł na świat, to na pewno skakałby o tyczce albo grał w koszykówkę. Ale najmocniej przepraszam... pan jest myśliwym. Co to takiego?

Kościelny wyciągnął ze skrzyni komżę i rzucił ją na wieko.

Co to za piórko?

Szef wziął komżę do ręki, obejrzał ją, po czym zdumiony podniósł wzrok.

To piórko głuszca, a ta krew... też na pewno głuszca, bo i niektóre piórka są zakrwawione.

To właśnie chciałem wiedzieć — roześmiał się kościelny. — No proszę! Wszystkim nasz proboszcz się smuci, ale to go nie smuci, że na plebanii zjedli głuszca, a mnie nawet skrzydełka nie dali.

Gdzie go ustrzelił?

Gdzie? Gdzieś w Jesenikach. Umarł mu przyjaciel, pojechał więc na motorze, żeby go pochować. Musiał prosić o zezwolenie. Wie pan chyba, jaki z naszego proboszcza elegant, nawet ornaty ma szyte na miarę. No i wrócił dopiero po trzech dniach. Od razu zmiarkowałem, że wiezie coś w plecaku,. A więc to był głuszec zawinięty w komżę! A mnie nawet skrzydełka!

Rzeczywiście jest czego żałować. To znakomite mięso. Głuszce żywią się wyłącznie jagodami i młodymi pędami. Ale ma pan pojęcie, co to za radość dla myśliwego i ile to pracy kosztuje, nim się takiego głuszca podejdzie? — ekscytował się szef. — Kiedy z daleka słyszy pan, jak tokuje... mówi się, że głuszec tryluje, to znaczy szybko klapie. O, coś w tym rodzaju.

Z kieszeni płaszcza wyciągnął ołówek i mocno zastukał w skrzynię.

W czasie tego klapania może pan podskoczyć bliżej. Ale jak tylko przestanie, trzeba znieruchomieć... — Wykonał parę skoków i stanął jak wryty na środku zakrystii. Potem ostrzegawczo położył palec na ustach.

Pst. Teraz trzeba zaczekać, aż nastąpi tak zwane korkowanie, zupełnie jakby ktoś wyciągał korek z butelki. O tak!

Wsadził do ust zgięty palec, z całych sił wciągnął policzki, po czym gwałtownie wyszarpnął palec.

O tak. Ale ciągle nie wolno się poruszyć.

Boby odleciał, co?

Szef kiwnął tylko głową, ponieważ gdyby się odezwał, głuszec z pewnością by odleciał. Spoglądał teraz w górę, na gałąź, skąd głuszec wyznawał miłość kurom siedzącym gdzieś na dole w poszyciu.

Już świta... na tle nieba widzi pan króla ptaków, korale ma nabrzmiałe od krwi... nadyma się i szlifuje... — szeptał szef w jakimś dziwnym języku, potem odwrócił głowę i zaczął tokować, gulgocąc i omiatając przy tym dłońmi wzdłuż kolan.

To jest tak zwane szlifowanie. Wtedy ptak już nic nie słyszy, można spokojnie podskoczyć aż pod samo drzewo.

Wykonał dwa skoki naprzód, i kościelny ujrzał, jak podnosi strzelbę, której nie miał, i celuje w stronę, gdzie gotycka róża spinała łuki sklepienia; teraz zgiął palec wskazujący, i kościelny wyraźnie zobaczył, jak zakochany, śmiertelnie ugodzony ptak spada z gałęzi na gałąź, aż wreszcie pada na igliwie wilgotne od rannej rosy.

Przez chwilę stali obaj w zupełnej ciszy.

Pierwszy zaczął krzyczeć szef:

A ci dzisiejsi strzelcy?! Polują na głuszce jak na kuropatwy! To bandytyzm!

Pst... jesteśmy w kościele — rzekł kościelny. Potem powoli wziął komżę, razem z fotografiami schował do szullady i wepchnął szufladę brzuchem.

No... dużo straciłem. Szkoda... — zadumał się.

A widzi pan! — ucieszył się szef.

Ale chodźmy już — zakaszlał kościelny i poklepał się znowu po piersiach. Gazety sucho zaszeleściły.

Szli przez mroczną nawę. Tam gdzie kończył się kokosowy chodnik, drzwi były otwarte, a ulica jaśniała blaskiem, w którym przemknął czerwony tramwaj.

Z ulicy piękny jest widok na kościół, a z kościoła piękny widok na ulicę... — szepnął kościelny. — Ale niech pan zwróci uwagę na wieczne światło.

Na co?

Na wieczne światło — powtórzył kościelny.

Aha... wieczne światło... zdaje się, że trochę mruga.

Oj, dobrze by było, żeby chociaż mrugało — zachichotał kościelny. — Ono się w ogóle nie pali. Nie pali się, ale ksiądz proboszcz już teraz martwi się o żłobek, żeby dookoła i w samym żłobku umieścić neony. Rozumie pan, neony! A wieczne światło się u nas nie pali... Ksiądz proboszcz na łeb na szyję pędzi gdzieś nad Sazawę, żeby sobie popatrzeć na wodę... a wieczne światło już cały tydzień się nie pali; ksiądz proboszcz jedzie na motorze do Modrzan zagrać w koszykówkę, potem gdzieś przy obozowym ognisku będzie brzdąkać na gitarze tę swoja piosenkę: „Tam w dali jest Szanghaj, tam płynie ma łódź...” i nic mu nie będzie przeszkadzało, że wieczne światło się nie pali. Zostałem tu sam... bez wiecznego światła.

Kościelny poklepał się po marynarce.

Czy to prawda, szefie, że pan i nasz proboszcz macie do spółki psa myśliwskiego?

Takie brednie mógł opowiadać tylko nasz Hanta.

Tak. On mi to mówił, i jeszcze mówił, że ten pies wabi się Arnold von Tübingen, i żeście po południu musieli zawieźć go do kliniki kynologicznej, bo mu kleszcz wlazł do ucha.

Jezus Maria! Ten człowiek zaprowadzi mnie do kryminału!

Pst! Jesteśmy w kościele.

Też wymyślił. Chryste, ten ma fantazję! Moi przyjaciele przychodzą mnie oglądać... Hanta naplótł im, że zwariowałem. Ja... i zwariowałem. I potem mam w nocy spać... — użalał się szef. — Ale niech pan wpadnie do nas kiedy po gazety! — zawołał dobrodusznie i pomaszerował dziarsko w stronę placu Karola.

Przełożyła Emilia Witwicka



Pogrzeb

1

Miałem dziś w nocy miły sen. Śniło mi się, że klęczę w lesie przed młockarnią, a z góry przylatuje święty Józef i kreśli nade mną wielki znak krzyża. Rano wiedziałem od razu, że wytypuję narciarstwo i biegi przez płotki, bo świętego Józefa wypada dziewiętnastego marca, a marzec to trzeci miesiąc... — powiedział Jarek zapinając płaszcz.

Chciał właśnie powiedzieć Józkowi, że toto-lotek bardzo sprzyja marzeniom i treści snów, gdy nagle przerwał mu dochodzący z zewnątrz okropny łoskot, potem zaś brzęki i przekleństwa. Obaj aż przysiedli w śmierdzącym rowku pisuaru. Kiedy podnosili się z wolna, Jarek zauważył, że u ich stóp leży siódemka, wymalowana na odłamku mlecznego szkła.

Ojej! Dżudo! Siódemka! — ucieszył się Jarek.

Spójrz lepiej na mój płaszcz! — Józek oglądał rękawy.

To znak stamtąd, z góry! — Uszczęśliwiony Jarek trzymał przed oczyma ułamek szkła. — I powiem ci jeszcze, że inne cyfry nie mają znaczenia, tylko takie! Cudowne! A więc mamy już trzy: rano bieg przez płotki i narciarstwo, a teraz dżudo!

A ja będę musiał oddać ubranie do pralni — odpowiedział oschle Józek.

Wyszli z pisuaru i zobaczyli, co i jak.

Samochód ciężarowy rąbnął wprost w wysoki oszklony zegar przed Palmówką, który pokazuje czas na cztery strony świata. Uderzenie rozbiło wszystkie tarcze, tak że cyfry posypały się na bruk, żelazną zaś konstrukcję zegara przegięło nad szaletem.

Przyjaciele brodzili w cyfrach.

Mieliście cholerne szczęście — powiedział policjant zdejmując z notesu gumkę od konfitur. — Nic się wam nie stało?

Nie.

Widzieliście coś?

Nie, słyszeliśmy tylko... Stamtąd! — Jarek wskazał pisuar.

W porządku, możecie odejść! — powiedział policjant i zbliżył się do kierowcy ciężarówki, który porządkował papiery w drżących palcach.

Dżudo! Jeszcze tydzień i będziemy już bogaci! — powiedział Jarek i pocałowawszy odłamek szkła, rzucił go na bruk między inne.

Józek spojrzał na zegarek.

Wszystko to bardzo pięknie — odezwał się — ale nie powinniśmy się spóźniać na pogrzeb!

Gdy wspinali się na Prażaczkę, zerwał się taki wiatr, że szli pochyleni niemal w pół.

Jarek mówił w uniesieniu:

Dzięki takiemu toto-lotkowi człowiek wciąż jest jedną nogą w krainie czarów. Guzik ci pomogą wyliczenia. Zapisywałem sobie wszystkie wylosowane numery. Czy wiesz, że jeszcze ani razu nie wyszły kajaki i żeglarstwo? A ten szczęśliwy numer żydowski tylko jeden jedyny raz. Nieszczęśliwa zaś trzynastka już dziewięciokrotnie. Twój wujek Adolf, na którego pogrzeb właśnie idziemy, mawiał zawsze: „Krety ryją w nieparzystych godzinach, nieparzyste numery okażą się szczęśliwe!” Typowaliśmy nieparzyste i — do diabła! — wyszły same parzyste.

Zatrzymał się, zaczerpnął oddechu.

Tak to już jest! — Człowiek musi mieć do tych numerków osobisty stosunek! Musi się z nimi tak jakoś specjalnie zaprzyjaźnić! I znaleźć do nich stosunek nieomal miłosny. I dopiero wtedy będzie to, co trzeba. Na przykład ten spartak. Kiedy tak sobie tam jedzie, jest mi zupełnie obojętny, ale gdyby tak potrącił mnie troszeczkę na szczęście, zaraz by jego numery rejestracyjne zaczęły coś dla mnie znaczyć. Ale tak...

Uwaga, Jarek! — wykrzyknął Józek odskakując. Spostrzegł jak z ciężarówki, która jechała w dół, stoczyła się ciężka beczka i upadła kilka metrów od nich, wprost pod koła jadącego pod górę, na Prażaczkę, spartaka. Natychmiast wzbił się w powietrze słup żółtego kurzu, następnie zaś rozległ się chrzęst i beknięcie opon.

Józek stał przy krawężniku i z rozpaczą spoglądał na swoje żałobne ubranie: w tej chwili było już tak żółte jak ta powiększająca się nieustannie chmura, z której wytoczył się właśnie Jarek.

Jak ty jeździsz, błaźnie jeden! — krzyczał w tę chmurę Józek, raz jeszcze obejmując spojrzeniem swoje ubranie.

Nie bluźnij! — Jarek zatykał mu usta. — To znak z nieba! — Wskazywał ręką targaną wiatrem chmurę żółtego kurzu, który toczył się po sczerniałym śniegu coraz to dalej i dalej, żółcąc zbocze pod Balkanem, a nawet sięgając aż po Krejcarek.

Jeszcze w tym miesiącu będziemy milionerami! — Krztusił się. Obszedł wokół spartaka, który wynurzył się z chmury, uklęknął w półmetrowej zaspie żółtego proszku, otarł tablicę rejestracyjną, ale wiatr pokrył ja znowu cienką warstwą... Skupił się więc na poszczególnych grupach cyfr i wycierał je pospiesznie.

Skoki do wody!

Patrzył dalej.

Jazda figurowa na lodzie!

I znów wytarł szybko.

I gimnastyka! — wykrzyknął po raz trzeci.

Wiatr przysłonił tablicę warstwą proszku i wygarniał spod karoserii ten żółty anilinowy kurz, rozwiewając go coraz dalej. Właściciel spartaka wciąż jeszcze trzymał ręce na kierownicy, oczy miał zamknięte i ciągle myślał, że to wszystko śni mu się tylko i że gdy otworzy oczy, to może nie będzie tak, jak to widział, słyszał i czuł... Teraz otworzył je wreszcie, właśnie gdy tatra 111, jadąc z góry z dużą szybkością, wjechała na wydmę proszku i zaprószyła okienka spartaka.

Gimnastyka! — Jarek wprost promieniał.

Świetna gimnastyka! — Kierowca spartaka zdobył się wreszcie na odwagę i wyskoczył z samochodu. — O Jezu, właśnie wyjechałem po raz pierwszy! — Załamał ręce spostrzegłszy, że stoi po kolana w żółtym proszku. Proszę pana, boję się spojrzeć: co ja tam właściwie mam pod kołami? — spytał niepewnie i zmarszczki zatroskania pobruździły mu twarz.

Dwustukilową beczkę z aniliną — powiedział Józek.

I po co ja wyjeżdżałem? — Właściciel samochodu uderzył się w czoło żółtą dłonią. — To ci dopiero żona będzie gadać! Boję się popatrzeć: czy wóz bardzo rozbity?

A co ja mam powiedzieć? Proszę spojrzeć na ubrania, a my wybieramy się na pogrzeb.

Wujek mi umarł — westchnął Józek, ale mimo to obejrzał przód samochodu. — Nie jest nawet tak źle — odezwał się po chwili. — Ma pan urwane lewe koło, pogięty błotnik i chłodnicę wgniecioną ździebko do środka...

Ach, co powie na to żona?! — Kierowca ukrył twarz w dłoniach.

Wiadomo, że pana nie pochwali... Najgorsze jednak... czy mam to panu powiedzieć?... — spytał Józek i spojrzał na zegarek, który poprzednio starannie otarł.

Niech pan mówi, jestem przygotowany na wszystko!

A więc ma pan cała gablotę skrzywioną...

Jezus Maryja! — jęknął właściciel. — Będę miał jutro piękną gwiazdkę! — Zrozpaczony wlazł w żółtym płaszczu do spartaka, wziął z tylnego okienka miotełkę z kogucich piór, wygramolił się z powrotem i zaczął nerwowo odkurzać swój wóz, którym wyjechał po raz pierwszy.

Po niemal nagim zboczu zjechał na sankach chłopiec i zatrzymał się tuż przy samochodzie. Nabrał garść anilinowego proszku, pociągnął kierowcę za rękaw i spytał:

Proszę pana, a co to jest?

Ojejej! — jęknął właściciel spartaka. — Zmykaj stad, bo nie wytrzymam. Mam tylko jedne nerwy! — krzyknął wygrażając w powietrzu miotełką z barwnych piór kogucich.

Przyślemy tu panu policjanta z Prażaczki — powiedział Jarek i ruszył przed siebie powtarzając cicho: — Skoki do wody, jazda figurowa na lodzie, gimnastyka.

Musimy dobrze wyciągać nogi, żeby się nie spóźnić — zauważył Józek.

2

Na olszańskim cmentarzu dął taki wiatr, że nagie gałęzie drzew łomotały niczym drzewce chorągwi. Obok kapliczki cmentarnej grali przemarznięci trębacze; poruszali palcami, nadymali policzki, nie było ich jednak słychać, gdyż wiatr kradł im dźwięki tuż przy instrumentach.

Józek przeczytał tabliczkę z nazwiskiem wujka, a potem krzyknął:

Dokąd poszli? W jakim kierunku?... Trębacz przymknął oczy, grał nadal, wskazując mosiężnym instrumentem, że gdzieś tam...

Tam?... — Józek wskazał kierunek, a muzykant przytaknął, że tam, grając przy tym nadal, i w rękawiczkach, które miały odcięte czubki palców, naciskał guziki trąbki.

Ci muzykanci grają tak, jakbyś lekko pisał ołówkiem... — Józek poczuł przypływ natchnienia. — Możliwe jednak, że gdzieś — z wiatrem — na Żiżkowie, jak powiew przyniesie te żałobne tony i ciśnie nimi o mur, ludziska zapytają zdumieni: „Skąd się tu wzięła ta pogrzebowa muzyka?” Są chyba tam!

Co mówisz? — Józek osłonił ucho pożółkłą dłonią.

Są chyba tam! — krzyknął Jarek.

Ruszyli w tamtą stronę pomiędzy grobami.

Ceremonia dobiegała końca. Ksiądz zdjął biret i kropił trumnę. Wiatr dął tak silnie, że żałobni goście oburącz przytrzymywali kapelusze, a ostry powiew niósł krople święconej wody na inne groby. Malutki fioletowy ministrant wytrwale walczył z wichurą o krzyż, wstążki zaś raz po raz smagały go po twarzy.

Jaka to kwatera?

Rzymska czterdziestka ósemka!

Jaka? — zawołał Jarek.

Wówczas Józek, aby przekrzyczeć szum wiatru, ryknął jak mógł najgłośniej:

Rzymska czterdziestka ósemka!

W tej chwili jednak wichura ucichła: cały kondukt odwrócił się i patrzył na spóźnionego i żółtego gościa żałobnego, który zawołał radośnie:

Żeglarstwo!

Przełożył Andrzej Czcibor-Piotrowski



Cygańska romanca

1

Gaston Koszulka od dłuższej już chwili stał przed oświetloną wystawa Miejskiego Handlu Detalicznego. I kiedy raz jeszcze spojrzał na odbicie swojej twarzy w szybie, utwierdził się w przekonaniu, jakie zresztą żywił już od dawna, że sam się sobie bardzo nie podoba, że jest zupełnie zwyczajnym młodym człowiekiem, który wychodzi z kina jeszcze bardziej przybity niż do niego wchodził. W szybie wystawy widział swoją twarz i nie było dlań tajemnicą, że z taką powierzchownością nigdy nie może zostać tym, kim być pragnął: Fanfanem Tulipanem.

I gdy się tak nadal dręczył swoim odbiciem w oszklonych drzwiach Miejskiego Handlu Detalicznego, zjawiła się w nich Cyganka: nacisnęła klamkę i wyszła na ulicę Główną niosąc w ręku pół bochenka chleba.

Gastona zdziwił rodzaj sukienki, jaka ta dziewczyna miała na sobie. Były to dwa fartuchy spięte po bokach agrafkami: jeden założony z przodu, drugi z tyłu, tak że kiedy Cyganka stała sobie na skraju chodnika i rozglądała się w obie strony, aby nie wpaść pod tramwaj albo pod samochód, Gaston nie mógł się zorientować, gdzie ta dziewucha ma plecy, a gdzie niepozorne piersi.

Wytarł pot z czoła i odezwał się:

No, niech cię nie znam!

Cyganka obejrzała się, zwróciła ku niemu białka oczu i umalowane wargi i chciała coś powiedzieć, ale głos ją zawiódł. Po czym kołyszącym krokiem Nomadów przeszła jezdnię ulicy Głównej, niosąc tuż przy czarnych włosach w odwróconej ku niebu dłoni pół bochenka chleba, który białą skórką kreślił jej szlak pośród wieczora. Kiedy zatrzymała się przed oświetloną wystawą domu towarowego, stanęła w wyzywającej pozie i spod rzęs spoglądała na Gastona.

Zdobył się na odwagę i przeszedł na druga stronę.

Daj popalić — powiedziała, wyciągając ku niemu rozchylone palce: wielki i serdeczny.

Włożył papierosa między palce, a kiedy podawał jej ognia, rzucił szarmancko:

Jak pięknie pachną ci włosy.

A tobie ręce się trzęsą — zrewanżowała się Cyganka.

To od ciężkiej pracy... — Zamrugał oczyma.

A co robisz?

Jestem pomocnikiem hydraulika! — Zaczerwienił się.

O, toś wielki pan. A ile kosztuje tamten sweterek? — spytała głębokim altem.

Który? Ten?

Nie, tamten różowy!

Czterdzieści pięć koron.

A więc posłuchaj: kup mi ten sweterek. Odniosę siostrze chleb i pójdziemy razem... I przekonasz się... — obiecywała, a kiedy zaciągnęła się dymem, policzki się jej zapadły, a oczy błysnęły.

O czym się przekonam? — przestraszył się.

Przekonasz się. Najpierw kup, a potem się przekonasz. Jak Boga kocham, będę cię lubiła — powiedziała i podniosła palce z papierosem jak do przysięgi.

Za sweterek? — zdziwił się.

Za sweterek!

Ależ sklep jest zamknięty!

Nic nie szkodzi. Daj mi tę flotę, a ja sobie sweterek kupię jutro.

Flotę?

Flotę — powiedziała i wypluwając niedopałek potarła palcem o palec.

Ach, tak... Flotę! — Gaston zrozumiał. — Daję ci słowo honoru, że dostaniesz ode mnie tę forsę.

Najświętsza Panienka przyjdzie cię w nocy straszyć, jeśli mi jej nie dasz! Jak Boga kocham! Na pewno przyjdzie! — groziła i była poważna, bez jednej zmarszczki, i z bliska patrzyła Gastonowi w oczy, a oczy miała na pół twarzy jak Lollobrigida. Nagle ni stąd, ni zowąd, jakby dokonała wielkiego odkrycia, oświadczyła Gastonowi:

Masz takie oczy! — Z kciuka i palca wskazującego zrobiła literkę o i zbliżyła ją do oka.

A ty jak dwa leśne źródełka.

Ach, jak dwa leśne źródełka... — Nie zdziwiła się. — Cyganki, kiedy są młode, wszystko mają piękne. A ja jestem młoda! — powiedziała i wysunęła palce.

Gaston delikatnie włożył między nie papierosa. Sam zapalił także. Przez chwilę spoglądał w szybę wystawy, po czym wyprostował się i spojrzał śmiało na tłum przelewający się ulicą Główną.

Ludzie oglądali się za nim i Gaston Koszulka zapragnął nagle, aby wszyscy jego znajomi — chłopcy i dziewczęta, wszyscy jego krewni szli teraz ulicą Główną w dół i widzieli go, jak stoi obok pięknej Cyganki, jak spoziera jej w oczy i pali przy tym papierosa... A teraz idzie przy niej i ta Cyganka, mimo iż ma znoszone trzewiki, stąpa drobnymi kroczkami niczym wielka dama.

To wspaniałe! — oświadczył i podskoczył.

Co wspaniałe?

Wszystko wspaniałe! — wykrzyknął i ścisnął Cygankę za łokieć, bo naprzeciwko szła sąsiadka z zakupami.

Dobry wieczór pani, pani Fundierowa! — Ukłonił się Gaston na wszelki wypadek, aby go sąsiadka, broń Boże, nie przeoczyła.

I pani Fundierowa postawiła torbę, i rzuciła na chłopca okiem, i zobaczyła, że Gaston trzyma dziewczynę za łokieć, i nie wytrzymała.

Biedna matka! — jęknęła głośno.

Ale Cyganka skręciła z ulicy Głównej w uliczkę wiodącą ku rzece i paliła, tak jakby wzdychała. Uliczka była cicha, domy w ruinie. Mogło się tutaj to i owo przytrafić, to i owo zdarzyć.

Wysoka latarnia gazowa stała przed zniszczonym budynkiem, przypominającym dworki w Tyrolu. Drewniane schody niknęły na pierwszym piętrze. Spróchniała balustrada oderwała się z jednej strony i zawisła skośnie jak drabina.

Biała skórka na bochenku chleba błyszczała, a Cyganka odłamywała tę skórkę i jadła, te kawałki białej skórki zaś lśniły jak białka jej arabskich oczu.

Stałem tu kiedyś — zwierzał się Gaston. — Stałem tu kiedyś i czułem się byle jak. A deszcz padał, po prostu lało jak z cebra. A tu w świetle tej latarni gazowej tańczyło i śpiewało troje cygańskich bachorów... Woda się z nich lała, ale te bachory śpiewały, nieustannie śpiewały to swoje: gragra i gloglo i wchodziły i wychodziły z tego swojego tańca... A deszcz wciąż lał jak z cebra i nagle, kiedym na te bachory patrzył, zrobiło mi się lżej na duszy...

To dzieciaki mojej siostry — powiedziała i postawiła stopę na pierwszym stopniu. — Pójdziesz ze mną na górę?

Jasne... ale co na to twoja siostra?

Siostra wyjechała z dziećmi na chmielobranie.

To komu niesiesz ten chleb?

Bratu, ale on już poszedł do pracy — wyjaśniła i pobiegła pierwsza.

Na górze zatrzymała się i udzielała Gastonowi rad:

Stój! Tam brak deski... Tak, na tę deskę nie stawaj!

Gaston chwycił się poręczy, ale ta z trzaskiem runęła na podwórze. Kiedy wspiął się na piętro, zobaczył, że w dachu jest dziura i że widać przez nią gwiazdy.

Cyganka cieszyła się i podskakiwała i było słychać, jak drewniana podłoga kruszy się i sypie na podwórze. Ujęła Gastona za rękę, kopnęła drzwi, które długo skrzypiały, po czym minęli ciemny korytarz, a kiedy otworzyła kolejne drzwi i weszła, Gaston klasnął w dłonie.

No, niech cię nie znam! — wykrzyknął.

W jednym z dwu okien płonęła latarnia gazowa: wyrastała z chodnika i świeciła ukośnie na podłogę dużego pustego pokoju. Blask latarni załamywał się w lustrze, które leżało na parapecie i rzucało na sufit srebrny prostokąt: z niego sypał się i mżył do pokoju delikatny subtelny blask, zapalając iskierki we wszystkich kryształach weneckiego żyrandola wiszącego pod sufitem i błyszczącego niczym wystawa u jubilera. A sufit pokoju był sklepiony: sklepienie przypominało otwarty biały parasol z czterema drutami.

Gdzieście ten żyrandol... tego? — spytał.

Co... tego? Masz na myśli: gwizdnęli? — wykrzyknęła Cyganka robiąc ręką złodziejski gest.

No... gwizdnęli — zgodził się.

Niech moje dzieci jutra nie dożyją — rozgniewała się i położyła chleb na parapecie drugiego okna — jeśli nie kupiliśmy go na bazarze. Moja siostra mogła sobie kupić kuchenkę, ale moja siostra wolała sobie kupić to lustro — zawołała i pobiegła wzdłuż ściany, na której ciągnęło się ogromne lustro: od podłogi do sufitu.

Gaston odwrócił się.

Lustro powtarzało wenecki żyrandol, który rzucał wokół blask jak świąteczna choinka cała w świecach.

My nie jesteśmy tacy zupełnie zwyczajni Cyganie — powiedziała Cyganka ustawiając nogę w wyjściowej pozycji baletnicy. — Nasz dziadek był cygańskim baronem! Nosił surdut i bambusową laskę, a jedna z moich sióstr otwierała mu drzwi, druga zaś siostra nieustannie czyściła mu buty. Abyś wiedział! — Podniosła głowę, ale rozkaszlała się nagle.

No dobrze, dobrze... Ale dlaczego wciąż jesteś przeziębiona?

My, Cyganie, zawsze jesteśmy przeziębieni. Kiedy byliśmy w teatrze, to akurat grali „Carmen” i ta Carmen była Cyganką, i także śpiewała, jakby była przeziębiona.

A gdzie pracujesz?

Ja? Tam, gdzie sypiam. Tam, na górze, w cegielni, gdzie gotuję i sprzątam — westchnęła i wziąwszy gazetę podeszła do okna i zaczęła czytać przy świetle latarni.

Gaston patrzył w lustro na odbicie swojej twarzy, z głowy wyrastał mu ów wenecki żyrandol i rzucał łukiem brylantowe szkiełka niczym chlustająca wodą fontanna; widział w lustrze Cygankę: siedziała na parapecie i czytała białą gazetę... A kiedy pomyślał, że gdyby go tu ktoś z jego znajomych chłopaków i dziewuch zobaczył, na pewno każdy oszalałby z zazdrości, rozpostarł ręce i pokrzykując słodko, zaczął tańczyć po pokoju.

Hej, ty, Czechu — powiedziała Cyganka zeskakując z parapetu. — Dai mi te czterdzieści koron. Nie będziesz żałować. My, Cyganki, jesteśmy czyste. — I na dowód uniosła owe dwa spięte fartuchy i wskazała lustro, gdzie zabłysły białe majteczki.

A więc dasz mi tę czterdziestkę! — zawołała i przytuliła się do niego.

Objął ją, jak to widział na filmie, ale kiedy pogładził jej wystające łopatki, przezwyciężył słabość i oświadczył:

Nie ma mowy! Trzydzieści pięć i ani tyle więcej.

Pokazał na paznokciu.

No to trzydzieści pięć, ale natychmiast.

Nie, dopiero potem. Kiedy się przekonam, jak sama mówiłaś.

Ja wiem... Wszyscy jesteście tacy! Najpierw obiecujecie, a potem dajecie dziewczynie kopniaka...

Ja nie jestem taki! — Gaston wskazał siebie i wyprostował się. — Ja, dziewczyno, skoro już raz coś obiecam, to zawsze dotrzymuję słowa!

No dobrze, dobrze — chrypiała. — To pokaż mi przynajmniej tę forsę! — I dotykała palcem jego piersi, i patrzyła mu słodko w oczy.

Po co? Dałem ci przecież słowo... A tu masz rękę!

Słowo i ręka! Najbezpieczniej to jednak zobaczyć pieniądze. Tak bardzo bym chciała mieć ten sweterek. — Ujęła rękę, którą do niej wyciągnął, i położyła na swojej piersi. — Czy zdajesz sobie sprawę, jakby ten sweterek pięknie na mnie leżał? — Objęła Gastona rękoma, splatając je za jego karkiem.

Sięgnął do wewnętrznej kieszeni, ostrożnie oddzielał banknoty i drżał, aby nie wyciągnąć setki. Wyciągnął pięćdziesiąt koron.

A więc ty masz forsę! — Ucieszyła się i stanęła na palcach, dotykając czołem jego czoła. Obracała białkami oczu i tak pochyliła głowę, że kąciki ich oczu zetknęły się, po czym kołysała głową i ich oczy jakby odbijały się jedne w drugich.

Masz! Masz! — wołała mrugając rzęsami tuż przy jego rzęsach. — A więc idziemy? Czy zaraz tutaj?

Nie... — Przełknął ślinę i wyjął z ust długi włos. — Nie, mamy nie ma dzisiaj w domu, więc pójdziemy do mnie, zaparzymy sobie kawy, puścimy jazz... i... — nie dokończył.

Objął ją, a kiedy skontrolował tę pozę w lustrze, powiedział:

Julio, jesteś czarująca...

Nie jestem Julią, ale te forsę to mi dasz?

A więc masz tu te swoje moniaki!

I patrzył w lustro, które było ekranem filmowym, i podawał dziewczynie ten banknot.

Wzięła go, popluła nań, po czym starannie złożyła na pół, jeszcze raz na pół i jeszcze raz, a następnie uniosła fartuchy i włożyła pięćdziesiątaka za gumkę białych majteczek.

Pod wrażeniem białej skórki chleba, białej gazety, majteczek i latarni gazowej rzucanej przez lustro w oknie na sufit — Gaston objął Cygankę, pocałował ją, po czym przesunął dłońmi po jej biodrach, tak jak to robił Gerard Philipe. I czuł, jak Cyganka przytrzymuje swój banknot za gumką.

A potem wyszli na korytarz, gdzie poprzez dziury w dachu świeciły gwiazdy.

Gaston zaśmiał się i powiedział:

No, niech cię nie znam!

I dodał:

Moja ciotka mawia, że Cyganie, jeśli ich nie ma w izbie przynajmniej piętnaścioro, czują się ogromnie osamotnieni... Nieprawdaż?

2

Rozproszone światło tylnej ścianki radia i zielone oko magiczne łagodnie oświetlały pokój. Tam, skąd wyciekała muzyka, kłębił się tęsknie jazz, a trochę bliżej mikrofonów chrypiał Louis Armstrong. Teraz trzymał zapewne tę swoją trąbkę na kolanach i przeziębionym głosem raczej coś tam sobie pomrukiwał niż śpiewał, raczej jakby sobie po dziesiątej szklance grogu coś opowiadał o rzeczach, które wydarzyły się bardzo dawno...

Ty — powiedziała Cyganka z chłodnej pościeli — ty mój chłoptysiu słodki, daj mi zapalić.

Papierosy są na krześle. I zapałki także — powiedział Gaston.

Louis Armstrong przestał śpiewać, ujął teraz w czarne łapy tę swoja rurę, ujął ją przez serwetkę, tak jak bierze się butelkę wytrawnego szampana, i nadal darł tę melodię o dziewczynie z poziomkowymi włosami, i nadal miał przy tym taką minę, jakby mu skrobali wątrobę albo jakby jadł tłuczone szkło.

A nie podpal mi łóżka — upomniał.

Nie. A gdyby nawet? Ale ten to śpiewa, tak jak ja mówię.

I także ma taką czarną gębę jak ty. A popiół strząsaj za łóżko! — rozkazywał.

No, mój chłoptysiu, chodź tu!

Mam zapalić światło?

Nie, po ciemku ludzie są ładniejsi, ale...

Jakie znowu ale! — Gaston zerwał się. — Przecież nawet nie chciałaś, żebym rozpiął te twoje fartuchy. I ukłułem się. A więc jakież znowu ale?

Kiedy ja wciąż sobie myślę, że chcesz mi dać kopniaka.

Powinienem...

Chodź tu, chłoptysiu — szczebiotała w łóżku. — Pozwól mi spać tu u siebie, wiesz... my, Cyganki, jeśli się z kimś prześpimy, to od razu jesteśmy w nim zakochane...

Nie podpal mi łóżka!

Ale gdzie tam! No słuchaj, teraz myślę tylko o tobie. Pozwól mi tu spać, bardzo proszę. Pozwól, nie będziesz żałować.

Muszę bardzo wcześnie iść do pracy.

A więc ty się boisz, że mogłabym cię okraść?!

Oczywiście że nie, ale...

Ale bym się tu u ciebie obłowiła! Ach, wy nicponie! Czy ty myślisz, że nie wiem, że do tego domu chodziła Ilonka? I że tu sobie żyły podcięła?!

Podcięła, podcięła! — Zerwał się i znów usiadł. — Ale nie u mnie. U sąsiadów. Franek z nią chodził. Ale gdzie podziałaś tego papierosa?

Haja, haja sverige! Gdzie masz oczy? Zgasiłam go w pudełku. Ale ja ci mówię, że nasi zaczają się kiedyś na Franka i zemszczą się. Zemszczą się, jak mi Bóg miły.

Nie rzucaj mi się tak w tym łóżku!

A co ty sobie, Czechu, myślisz? Że kim ja jestem? Ja nie jestem biedną dziewczyną. Mam dwie pierzyny i firanki do dwóch okien. A mój dziadek był baronem i nosił bambusową laskę i błękitny surdut. Wiesz, że moje firanki świetnie by się tu nadawały?

Być może, ale dlaczego musiałem wciąż obejmować cię rękoma za szyję? Dlaczego?

Chcesz wiedzieć, dlaczego? Dlatego że myślałam, że mógłbyś mi... tego... — powiedziała i uczyniła ręką złodziejski gest.

Że ja bym ci ukradł tę pięćdziesiątkę? — Zerwał się. — I dlatego nie pozwoliłaś mi rozpiąć tych fartuchów?

Jesteśmy ostrożne... Ale, chłoptysiu, chodź tu, usiądź na łóżku, siądź tu przy mnie. Słuchaj, a może byśmy tak rozpoczęli razem nowe życie?

Nigdy jeszcze tego nie próbowałem...

Nic nie szkodzi, nauczę cię wszystkiego. Zaczniemy żyć razem, a jeśli ci się to nie będzie podobało, to będziesz mógł mnie wyrzucić. Ale dopiero wtedy. Umiem gotować, sprzątać, wyprałabym ci, zaszyła, przyniosła obiad. I cała bym się dla ciebie rozpięła. Tylko nie wolno by ci było uganiać się za dziewuchami.

Ja i tak się nie uganiam.

To dobrze. Ja bym to od razu poznała i rzuciła się do Wełtawy. A gdybyśmy poszli razem na zabawę do „Świata” i gdyby mnie ktoś poprosił do tańca, to co byś zrobił?

Co bym zrobił?...

A więc pozwoliłbyś mi iść tańczyć z innym? — Zerwała się z łóżka.

Otrzep sobie nogi, zanim wejdziesz do łóżka. Zresztą i tak masz je brudne... — Zadrżał o czystość pościeli.

Masz rację — przyznała i wytarła sobie stopy. — Nadajesz się do życia rodzinnego. Ale nie pozwoliłbyś mi iść tańczyć z innym? — wykrzyknęła, a kiedy ziewnął i nadal patrzył na nią nic nie rozumiejąc, zawołała: — Nie dałbyś mi kilka razy po gębie?!

I położyła się z powrotem na chłodnej pierzynie.

Gaston zamknął oczy i oburącz ściskał sobie skronie i znowu widział tę swoją twarz na początku tego wieczora w wystawie sklepu Miejskiego Handlu Detalicznego, widział siebie w lustrze, widział, jak ta cygańska dziewczyna była wobec niego grzeczna, a tu, w łóżku, najpierw wylękniona, później zaś zawstydzona i niezgrabna...

A kiedy to wszystko przemyślał, oświadczył:

Dałbym ci w gębę, że aż byś się nogami nakryła!

Wiedziałam! A więc mnie kochasz! — uradowała się dziewczyna. I gwałtownie obróciła się na brzuch i zaczęła machać bosymi nogami.

Ale ja jestem raczej samotnikiem — wyznał.

To dobrze — pochwaliła. — Tak powinno być. Wiesz, chłoptysiu, gdybyśmy byli w domu razem, to ja bym tu była tak, jakby mnie tu wcale nie było. Cyganki potrafią być ciche, jeśli życzą sobie tego ich mężowie.

No, ale jak to zwykle bywa, przyjdą później dzieci. A wraz z nimi zmartwienia i kłopoty...

Jakie tam zmartwienia i kłopoty! Ja już mam małą dziewczynkę. Nazywa się Małgorzatka.

A to szkoda. Bo ja tam zawsze chciałem mieć dzieci o blond włoskach.

To będziesz je miał! Małgorzatka też jest blondynką. Miałam ją z pewnym blondynem. Czechem... ale potem zaczął mi chlać i wyrzuciłam go. Ach, jaka ona ładna!

No tak, ale gdzie będzie spać? — zatroszczył się.

Tak jak ja sypiałam. Będzie spać w pudle kanapy albo w szufladzie szafy. A zresztą Małgorzatka już wkrótce będzie miała trzy latka, to skoczy ci po papierosy, po piwo, poda ci ranne pantofle. A jak szerokie są tu okna?

Metr dwadzieścia.

Obróciła się z powrotem na wznak.

Co to za szczęśliwy zbieg okoliczności! — ucieszyła się. — Taką szerokość mają właśnie te moje firanki. Będą tu wyglądać po prostu cudownie. I abyś wiedział... — spuściła nogi z łóżka i uniosła fartuch — tu jest tych pięćdziesiąt koron. Żebyśmy mieli coś na początek, nieprawdaż? — I zza gumy białych majteczek wyjęła złożony w ośmioro banknot i położyła go na stoliku oświetlonym zielonym magicznym okiem.

Ile masz lat? — spytał.

Osiemnaście. Jeszcze przez dziesięć lat będę ładna. A ile ty masz?

Dwadzieścia trzy.

To najlepszy wiek. Jeszcze przez piętnaście lat będziesz całkiem do rzeczy. Ale gdybym poszła z kim innym zatańczyć, tobyś mi wygarbował skórę?

No chyba. Jeszcze jak!

Przysięgnij!

Przysięgam.

No tak, teraz ci wierzę. I zobaczysz, co potrafi Cyganka, jeśli już kogoś kocha. Wszyscy ci będą zazdrościć. Ty jesteś mój mąż, a więc mój pan i władca. Od tej chwili jesteś dla mnie wszystkim!

Mówiła z powagą przytakując sobie głową.

Gaston rozejrzał się po pokoiku: wydał mu się szary i nieciekawy. Kiedy pomyślał o tamtym pokoju z weneckim żyrandolem i gazową latarnią pod oknem, nie pragnął nic innego, tylko natychmiast spakować rzeczy i na zawsze wynieść się stąd, by wprowadzić się tam, do Żydów, do tego budynku, który grozi zawaleniem, ale gdzie na korytarzu widać przez dziury w suficie gwiazdy i gdzie można czytać wieczorem gazety w blasku ulicznej latarni.

Ale co na to wszystko powie moja mama? — spytał.

Zostaw to mnie. Powiem jej: „Proszę pani, ja także jestem człowiekiem”. Ale co byś zrobił, gdyby mama oświadczyła stanowczo: ,.Z Cyganką? Ożenisz się z nią tylko po moim trupie!?” Co byś zrobił?

Powiedziałbym: „Mamo, połóż się, niech przejdę po tobie!”

Podała mu usta.

Teraz z miłości — powiedziała.

A potem rozpinał jedną agrafkę po drugiej i ręce mu drżały, kiedy te dwa odpięte fartuchy zsunęły się na podłogę jak ornat z ramion kapłana...

Poza nimi płynęła z radia dżezowa piosenka, trzy Murzynki dudniącym głosem śpiewały:

O, Johnny...

Trzy dudniące Murzynki, które jakby stały na drabinie w głębokiej dudniącej studni, a każdej wyrywały się z gardła słowa o tym samym szczęściu nieszczęśliwej, szczęśliwej miłości:

O, Johnny, my darling...

3

W krzewach przed zamkiem zaśpiewał pierwszy ptak. Po chwili przyłączyły się do niego inne i powietrze poranka wypełnił ptasi szczebiot.

Gaston, obejmując Cygankę wpół, zatrzymał się przed gablotką z fotosami filmowymi. Na plakacie Gerard Philipe w rozchełstanej koszuli trzymał w ręku szpadę.

Chciałbym przez jeden dzień być Fanfanem... Tylko przez jeden dzień — użalił się Gaston.

Tym? — Pokazała palcem.

To nie żaden ten! To Gerard Philipe jako Fanfan Tulipan, rozumiesz?

No i co z tego? A więc słuchaj, co ci powiem. Ty jesteś pomocnik hydraulika, a kiedy ludzie nie mogą spuścić wody w klozecie, kto przychodzi? Ty! Kiedy się im zepsuje kran, kogo wzywają? Ciebie! To o tobie i o mnie powinni nakręcić tilm. A poza tym ty masz dobry zawód i jesteś pożyteczny dla ludzi, po cóż więc miałbyś skakać po dachach z szablą w ręku? Kiedy przyjdziemy do cegielni, to tam zobaczysz: co drugi Cygan to Fanfan Tulipan, który jednak robi cegły. A z tych cegieł buduje się domy.

Ale kiedy ten Gerard jest taki przystojny!

Przystojny, przystojny — powiedziała Cyganka i ująwszy w palce brzeg plakatu urwała go jednym szarpnięciem. — Kiedy wyprawimy sobie wesele, zaproszę swoich braci ciotecznych, którzy są węglarzami. Zobaczysz czterech Gerardów. I przyjdzie także mój dziadek w błękitnym surducie i z bambusową laską — opowiadała z powagą.

Potem szli koło pomnika Podlipnego, który jakby palcem przywoływał do nogi zbłąkane psy.

Jesteś tak samo przystojny jak mój tatuś Demeter, który nosił mnie na ręku i palił, a mamusia szła za nim i tata dawał jej od czasu do czasu papierosa, aby i ona zaciągnęła się dymkiem. Znosił na Żiżkowie węgiel do piwnic i ludzie mówili, że wygląda jak król.

Cyganka nie przestawała mówić, i kiedy szli wzdłuż dawnego koryta Wełtawy, Gaston zrozumiał, ile wiary w siebie kobieca ręka potrafi wstrzyknąć bezpośrednio w serce.

Zaczynało już świtać. Kilku rybaków garbiło plecy: pochylali się tak samo jak pręty ich wędek. Na cyplu wyspy Manin wyły w klatkach wilczury, a krzaki i drzewa drżały od śpiewu ptaków.

Krótko mówiąc: jesteś hydraulik! A któż jest więcej wart? — spytała Cyganka.

Wiesz — zwierzał się Gaston — ten mój nowy majster to straszny pies. Wciąż chce, abym mu mówił per ty. Ależ, jak ja mu, dziewczyno, mogę mówić per ty, kiedy on jest ode mnie o dwadzieścia lat starszy? A kiedy mu nie chcę mówić na ty, to pokazuje mnie całej gospodzie i krzyczy: „Ludzie, czy widzieliście kiedy takiego osła?”

No, niech cię nie znam! — powiedziała Cyganka.

A więc widzisz! — zaśmiał się Gaston. — Wiesz, dziewczyno, ja zdaję sobie sprawę, że majster ma rację, kiedy mi mówi: „Posłuchaj, jak będziemy sobie w pracy mówić na ty, to ja w tej intymności tykania będę mógł cię wtajemniczyć w najróżniejsze sekrety i arkana zawodu, wyjaśnić, jak we właściwy sposób zabierać się do rzeczy... A tak?” A ja patrzę na niego i mówię: „Niech się pan, panie majstrze, na mnie nie gniewa, ale pan ma już przecież dorosłe dzieci... A zresztą ja się tam z panem w pracy równać nie mogę... Pan jest spec... Gdzie mnie do pana...” No i majster pokazuje mnie znowu całej gospodzie i krzyczy: „Spójrzcie no tylko, Gaston trzyma się z dala od swojego mistrza... Ludzie, czy widzieliście kiedy takiego osła?” Tak na mnie krzyczy, a potem wrzeszczy mi do ucha: „Gastonie, ty się musisz przezwyciężyć, musisz nie spuszczać oka z moich rąk, abyś to umiał jeszcze lepiej. Źrebiątko, Gastonie, kiedy już wyssie klacz, to ją kopie. Ale jeśli nie chcesz mi mówić per ty, to od dzisiaj koniec ze wszystkim. To nie będzie praca, ale wojna. To nie będzie wojna, ale obóz koncentracyjny. I żadnych wspólnych teczek, Gastonie!”

Tak oto krzyczał mój majster i podniósłszy teczkę wysypał z niej moją menażkę z obiadem i łyżką prosto na podłogę. A kiedy usiłowałem tę menażkę podnieść, to mi ją jeszcze kopniakiem wytrącił z ręki.

A więc ty masz Gaston na imię? Gaston, Gaston! Ja ci coś powiem, Gastonie: to ładniejsze imię niż Fanfan! Ale, Gastonie, dlaczego nie powiesz majstrowi: ty. Jesteś przecież jego prawą ręką, no nie? — przekonywała, kiedy weszli na most Trojański.

Zatrzymali się i dziewczyna gładziła ręką szorstką powierzchnię poręczy.

Dotknij! Czuć tu jeszcze wczorajsze słońce... No ale dlaczego nie powiesz majstrowi: ty?

Gaston pochylił się nad poręczą, po czym objął Cygankę i szepnął:

Jestem nieśmiały.

I palcem wskazującym pokazywał w dół.

A tam na niewielkim cypelku leżał w pierzynach ogromny nagi Cygan: leżał na wznak, cały tułów był odsłonięty i niczym książeczka dla dzieci usiany wytatuowanymi obrazkami. Jedną rękę założył pod głowę, a mięśnie miał takie, że tworzyły poduszkę. Wąsy przypominały dwa końskie ogony. I olbrzym ten wolną ręką podnosił do ust papierosa i spokojnie sobie palił. Patrzył na błękitniutkie niebo z ostatnią gwiazdą i palił. Obok niego spoczywała kudłata głowa z twarzą ukrytą w poduszce. A spod łuku mostu wystawał dyszel wozu z płachtą i zad gniadego konia, który poruszał ogonem raz w tę, raz w drugą stronę.

Nasi — powiedziała Cyganka z dumą. — Przyjechali tu wozem z daleka. I także będą szukać pracy jak my przed rokiem.

A dlaczego stawia konie pod mostem, a sam leży w rosie?

Tak bywa zawsze, póki się nie przyzwyczają, tak jak my. My także, kiedy jest ładna pogoda, wolimy spać na dworze... Dusimy się w czterech ścianach... A mój tata Demeter również miał tatuaż na całym ciele. W niedzielę leżeliśmy w łóżku i palcami dotykaliśmy obrazków jak w książce z ilustracjami, a tatuś się śmiał, bo miał łaskotki.

To pięknie — powiedział Gaston — że są jeszcze na świecie tacy ludzie.

Kudłata głowa obok wytatuowanego wąsala odwróciła się, rękoma rozgarnęła włosy niczym gałązki wierzbiny i ukazała się Cyganka, która przeciągnęła się i ziewnęła. Cygan, nie przestając wpatrywać się w niebo, podał jej papierosa, którego palił, a Cyganka także spoglądała w niebo o brzasku i paliła, po czym oddała papierosa i znów Cygan wciągał ze smakiem błękitny dymek.

Ludzie, którzy czekali na tramwaj, przechylali się przez poręcz mostu, ale Cyganie — jak gdyby nigdy nic — podawali sobie papierosa z rąk do rąk, palili nadal i nadal patrzyli w różowiejące z wolna niebo. Ostatnia gwiazda zamigotała i zgasła. Po chwili nadjechał tramwaj.

Wskoczyli na stopień, stali na tylnym pomoście i Cygankę rozpierała duma: wyprostowała się i śmiało patrzyła w oczy tym, którzy widzieli na niewielkim cypelku tę cygańską parę. Ale zbyt wcześnie obudzeni ludzie podrzemywali albo tępo wpatrywali się w podłogę.

Wzdłuż ogrodzeń willi szła kobieta z bambusowym prętem i gasiła latarnie gazowe.

Mój dziadek miał bambusową laskę i błękitny surdut — mówiła Cyganka — i kiedy spotkał na ulicy rodziny, które kłóciły się i pluły na siebie, dziadek miał taką władzę, że tylko robił tą bambusową laską tak... — Cyganka nakreśliła w powietrzu poziomą linię — i już było po kłótni. A jeśli ktoś z tej rodziny nadal pyskował, dziadek robił palcem tak — Cyganka kilkakrotnie poruszyła zgiętym palcem — i Cygan musiał się zbliżyć do dziadka, który jako cygański baron tłukł go tą swoją lagą po łbie... i koniec.

Czy to aby prawda? — Gaston wyraził powątpiewanie.

Niech wszystkie nasze dzieci martwo się urodzą, jeśli kłamię, Gastonie! — Pośliniła palce i uniosła je do przysięgi. — Dziadek jako baron cygański sędziował również podczas meczów piłki nożnej. W Rozdzielowie grały ze sobą dwie dwudziestki Cyganów i dziadek...

Ależ, dziewczyno, w piłkę nożną grają jedenastki! — zawołał Gaston.

I przestraszył się, kiedy z ławki podniósł się jego majster i zaczął się zbliżać do nich, patrząc na niego, a potem na Cygankę, która tupnęła nogą:

Jeśli mówię, że dwie dwudziestki, to dwie dwudziestki: byłam tam. I dziadek sędziował bambusową laską, na szyi miał srebrny gwizdek na złotym sznurze i jak ktoś kogoś za mocno kopnął, dziadek gwizdał i robił palcem tak — Cyganka pokiwała palcem — i ten, który grał brutalnie, podbiegał, dziadek zaś jako baron cygański walił go tą bambusową laską po łbie, a piłkarz trzymał się za głowę i przez chwilę krzyczał: „Ojejej!” A kiedy ból mijał, zawodnik wracał do gry.

Tak powinno być i u nas na boiskach. I w pracy, prawda, Gastonie? — spytał majster.

Hola, panie, jest pan pijany. I niech pan nie pcha nosa w cudze sprawy, dobrze? — Cyganka błysnęła oczyma.

To mój majster — przedstawił Gaston.

To pan? — odwróciła się Cyganka.

A to moja... narzeczona — powiedział Gaston.

Gastonie, Gastonie... — Mistrz kręcił głową. — Od dzisiaj znów wspólna teczka... Mów mi pan, mów mi ty, jak sobie chcesz... Tyś jest majster, tyś jest chwat... Ja się nigdy na Cygankę nie zdobyłem... Tylko marzyłem o niej...

Cyganko piękna.
Cyganko mała...

Mistrz śpiewał pijanym głosem.

Stał na stopniu i poranny wietrzyk rozwiewał mu rzadkie włosy.

Tramwaj zatrzymywał się.

Panienko, widziała panienka kiedy takiego osła? — Wskazał na siebie, odchylił się do tyłu, nogę wysunął do przodu i wyskoczył.

Mistrzu, gdzieżeś się znowu włóczył? — Gaston wychylił się z tramwaju. — A może mam cię odprowadzić do domu?

Majster podniósł ręce, jakby się poddawał, jakby uznawał przewagę młodości...

Na wzgórzu, gdy wysiedli z tramwaju, Gaston objął Cygankę wpół.

Wiesz — zwierzył się — ten mój stary nie jest taki najgorszy, mimo że zbyt wiele pije. Ale on nie ma już nikogo. Był żonaty i miał dzieci, ale kiedy dzieci podrosły, ta jego kobieta oświadczyła, że te dzieci nie są jego i że ona odchodzi z nimi do tego, z którym je miała, i że dziękuje mu za ich wychowanie... Majster, kiedy sobie o tym przypomni, ściska sobie nad piwem głowę, trze sobie oczy, a kiedy skończy mi o tym opowiadać, pyta: „Słyszałeś kiedy, Gastonie, coś podobnego? Ja nie. I właśnie mnie to się musiało przytrafić!”

Wyszli wąwozem za miasto i szli wzdłuż ogrodzenia cegielni. Pod akacją stał strażnik z dubeltówką w ręku.

Kto tam? — spytał.

To ja, ojczulku, ja... — powiedziała ochrypłym głosem Cyganka.

Włóczą mi się tu rozmaici łajdacy. I kiedyś stanie się nieszczęście. Bo ja tam do nikogo nie będę trzy razy wołał: stój, tylko od razu naszpikuję mu ołowiem nochal! — dręczył się stary dozorca.

Ojczulku! — zawołał Gaston. — Cyganeczkę prowadzę.

Staruszek zbliżył się do płotu, zarzucił dubeltówkę na ramię.

A ty, ulicznico jedna, już dawno powinnaś spać! — wykrzyknął. — A ten, co tu robi?

To mój ukochany — wyjaśniła.

Ukochany? A wie już przynajmniej, jak ci na imię, co?

Nie wiem — przyznał Gaston.

A już się pan z nią przespał! Zupełnie tak samo jak za moich młodych lat — cieszył się staruszek i otworzywszy bramę wziął Gastona za ramię i ciągnął: — Bardzo mi się to podoba. Byle tylko wytrwać w miłości. Ja także, kiedy szedłem sobie raz leśną ścieżką do Zwierzynka i spotkałem niewiastę, to zanim doszliśmy do wsi, jużem jej zaproponował rękę, a ona powiedziała: tak. Dopiero potem przedstawiliśmy się sobie. Dwa lata żyliśmy ze sobą na kartę rowerową, ale potem mieliśmy wspaniałe weselisko... Ale, ale, nie słyszał pan nic? — Strażnik zastygł w bezruchu z uniesioną nogą jak ogar.

Nie — szepnął Gaston.

To dobrze, bo ja już więcej słyszę, niż widzę. I wciąż mi się śni po nocach, że mnie włamywacze chcą zatłuc przy kasie — mówił staruszek, kiedy tak szli poprzez różową mgłę po niebieskiej trawie.

Ciężką macie pracę, ojczulku — powiedział Gaston.

Bardzo ciężką — westchnął strażnik, — Ale dobrze mi to robi. A więc Cyganeczkę pan sobie przygruchał? Odważny z pana człowiek. I powiem panu, że nie robi pan głupstwa, tylko trzymać ją trzeba krótko, przy pysku... I będzie pan miał w domu prawdziwy raj. Ta moja kobieta też pochodziła z cygańskiego wozu... była światową damą... Ale jako małżonka? — Machnął ręką. — A ty, ulicznico jedna, zimno ci, prawda? Młody człowieku, niech pan idzie i zobaczy, gdzie Małgorzatka, ta pańska narzeczona, będzie sobie lulać.

A więc Małgorzatka! — wykrzyknął Gaston. — Co za piękne imię!

Cyganka drżała z zimna, ale śmiała się ochryple.

Stary dozorca wskazał zagajnik kwitnących akacji, pod którymi spali w pierzynach Cyganie: jedni z rękoma poza poduszką, jakby płynęli przez polankę crawlem, drudzy zwinięci w kłębek, inni znów tak, jakby dosięgła ich kula. Ale wszystkim piersi unosił zdrowy oddech w krzepiącym śnie. Kilka dziecięcych główek kędziorkami i loczkami zdobiło ten cygański dom noclegowy.

Tam są ich domki, ale oni mają to do siebie, że jak tylko przyjdzie lato i parne noce, to duszą się w czterech ścianach. Wiadomo, gorąca krew — chichotał staruszek.

A tam w dole wynurzała się z błękitnych mgieł Praga, żarówki elektryczne paliły się jeszcze i przystrajały miasto girlandami lampionów niczym cyrk, w którym zapomniano wygasić światła. Petrzyńska wieża płonęła jeszcze czerwonymi sygnałami ostrzegawczymi, na piorunochronie strzeszowickiego komina lśnił rubin, a tutaj spali robotnicy cegielni i akacje sypały na nich przywiędłym kwieciem... Cyganie, dawni koczownicy, którzy przed rokiem przyjechali wozami i brykami do Pragi, w nausznikach i kapeluszach myśliwskich, aby zamienić romantyczne harce na zwyczajną uczciwy pracę.

Ja tam nie mogę spać pod drzewem — kaszlała Cyganka. — Ciągle mi się wydaje, kiedy mi na twarz spadają te kwiaty, że to zmory siadają mi na głowie albo że pada na mnie śnieg... — Przeskakiwała z nogi na nogę. — Ciao, Gastonie. Będę jutro w „Świecie”. Będę wieczorem stać przy gablotce z Fanfanem... albo wiesz co: przyjdź po mnie do nas, do Żydów... Ciao — zawołała przeskakując śpiących, po czym skinęła mu jeszcze ręką od kwitnącego krzewu czarnego bzu i dwa spięte ze sobą fartuchy zsunęły się, a dziewczyna wśliznęła się pod pierzynę do śpiących dzieci.

No to idziemy z powrotem! — Nocny strażnik przestępował z nogi na nogę. — Kręcą mi się tu rozmaici łajdacy, którzy gotowi są nawet — jeśli im się nie uda inaczej — przebić się do mojej kasy poprzez stropy... Naturalnie musiałoby wtedy mnie tu nie być! Mnie, który do nikogo nie woła: stój, bo strzelam, ale od razu wali jak w kaczy kuper. No tak, to Cyganeczkę pan sobie przygruchał? — mówił stary, ale Gaston patrzył, jak spod jednej pierzyny wygramolił się mały Cyganek w koszulce z żabocikiem, stanął na skraju zagajnika i wystawiwszy kutaska szczał łukiem na całą Pragę, która leżała u stóp wzgórza.

Patrz pan! — wykrzyknął stary dozorca, wskazując chłopca. — Być może to przyszły prezydent... Któż to wie? A po chwili dodał:

A więc przygruchał pan sobie Cyganeczkę! Ale co na to w domu? Co będzie, jeśli mamusia powie: „Cygankę? Tylko po moim trupie?” Co pan jej odpowie, hę?

Powiem: „No, to kładź się, mamo, niech po tobie przejdę. Ta Cyganka mnie, matko postawiła na nogi!” — powiedział Gaston i podparł się jedną ręką pod bok, i spoglądał w dolinę, gdzie po białym moście jechał tramwaj niczym harmonijka ustna, a w jego oknach lśniło poranne słońce.

Przełożył Andrzej Czcibor-Piotrowski



Bawidułki

1

Na ławce przed cementownią siedzieli dwaj staruszkowie, kłócili się, łapali za klapy marynarek, wrzeszczeli sobie do ucha.

Kapuśniaczek cementowego pyłu siąpił nad całą krainą, wszystkie domki i ogródki pokryte były warstwą zmielonego na mączkę wapienia.

Zboczyłem na zasłane pyłem pole.

Pod samotną gruszą chuderlawy mężczyzna ścinał sierpem trawę.

Ej, panie, kim są ci staruszkowie, co tak wrzeszczą koło portierni?

Niby ci, co siedzą przy głównej bramie? To nasi emeryci — odparł chuderlawy mężczyzna i nadal ścinał trawę.

Piękną mają starość — mówię.

Prawda? — rzekł mężczyzna. — Ja też już się okrutnie cieszę, że za parę lat będę tam siadywać.

O ile doczeka pan emerytury!

Nie ma obawy. Tu jest niezwykle zdrowa okolica. Przeciętny wiek wynosi siedemdziesiąt lat — powiedział człowieczek i jedną ręką zręcznie żął trawę; wzbijały się z niej kłęby cementowego pyłu jak nad ogniskiem dym z wilgotnego drzewa.

Przepraszam pana — mówię — ale o co ci dziadkowie tak się kłócą? I czemu bez ustanku na siebie krzyczą?

Chodzi im o cementownię. Uważają, że oni lepiej by wszystkim pokierowali. A poza tym, jak się wykrzyczą, wieczorem mają lepsze pragnienie! Nie dziwota, całe życie w tej cementowni przepracowali, to i zrośli się z nią, to żyć już bez tego fabryczyska nie mogą.

Nie lepiej, żeby chodzili sobie na grzyby? Albo w ogóle przenieśli się gdzieś w pograniczne lasy? Każdy by dostał domek z ogródkiem!

I otarłem grzbietem dłoni nos, a na ręce pojawiła się śliska czarna krecha.

Niech Bóg broni! — powiedział człowieczek i przestał żąć. — Jeden z emerytów nazwiskiem Mareczek przeniósł się w lasy aż gdzieś za Klatovy... a w dwa tygodnie potem przywiozła go karetka pogotowia. Od tego zdrowego powietrza dostał tam dychawicy. Ale po dwóch dniach znów był zdrów jak ryba. Ten, co tam przy głównej bramie najwięcej gębuje, to właśnie ów Mareczek. Nie dziwota, tu powietrze jest krzepkie jak noga w biodrze, jak grochówka.

Ja grochówki nie lubię — rzekłem i cofnąłem się pod gruszę.

Zakurzona polną drogą cwałowała para koni wzbijając kopytami tumany miałkiego cementu, w których niknął wóz. Niewidoczny woźnica śpiewał sobie radośnie, a naręczny wałach naprężył uzdę i odłamał gałąź gruszy, strząsając z cetnar cementowego pyłu. Wyciągnąwszy przed siebie ręce jak ślepiec, po omacku wydostałem się z tej chmury.

Po chwili spostrzegłem, że mam na sobie szare ubranie, choć wyruszyłem z domu w czarnym.

Mówię: — Niech mi pan łaskawie powie, gdzie mieszka Jurek Burgan?

Człowieczek nadal zął trawę, balansując druga ręka, aby zrównoważyć ciężar rozkołysanego ciała.

Nagle zawadził sierpem o kretowisko, skoczył jak oparzony i w popłochu dał dęba w pole.

Osy! — krzyknął.

I dymał wywijając sierpem wokół głowy.

Dogoniłem go.

Panie! Pytam, gdzie mieszka Jurek Burgan!

Jestem tatusiem Jurka — zawołał człowieczek w biegu i nadal oganiał się ostrym sierpem przed atakującymi osami.

Miło mi pana poznać, jestem przyjacielem Jurka — przedstawiłem się.

A to się syn ucieszy! Nie może się pana doczekać! — wykrzyknął pan Burgan i przyspieszył biegu.

A kiedy tak szermował sierpem i chłostał nim osy, zamachnął się jakoś niefortunnie i wbił sobie sierp w głowę.

Ale prześcignął mnie bez trudu i pędził jak wiatr, a sierp sterczał mu z czaszki niby kogucie pióro u kapelusza.

Przy furtce zatrzymaliśmy się.

Pan Burgan nawet brwią nie ruszył. Krew ciurkała mu po zakurzonych włosach, opływała uszy i skapywała pod brodę.

Wyciągnę panu ten sierp — mówię.

Potem, może syn będzie chciał mnie namalować. O, idzie moja żona!

Z furtki wyszła gruba matrona, rękawy miała zakasane, a ręce lśniące od tłuszczu, jakby akurat wyjęła z brytfanny gęś. Obwisła dolna warga, opadająca jedna powieka.

Toć już pana wyglądam — powiedziała miętosząc mi dłoń — serdecznie pana witamy!

Z furtki wybiegł Jurek, różanolicy młodzian, jedną ręką potrząsnął mi dłoń, a drugą wskazywał krajobraz: — Przyjacielu! Spójrz, jak tu pięknie! Może kłamałem, co? To jest koloryt! To jest landszaft! To jest plener!

Istotnie, ale spójrzcie, co się stało tatusiowi! — mówię.

Co? — zaczął się rozglądać Jurek.

Co? To! — i zatarmosiłem sierpem sterczącym z głowy pana Burgana niby ogromny dziób.

Au! — powiedział pan Burgan.

A, to — machnął ręką mój przyjaciel — myślałem, że Bóg wie co się przydarzyło. Patrz, mamo, tatuś znów odganiał osy! Oj, tatusiu, tatusiu! — pogroził Jurek palcem, roześmiał się i dodał: — U nas nie ma dnia bez jakiejś hecy. Swego czasu kradli nam ciągle króliki, no więc tatuś, wiadomo — racjonalizator, tak przemyślnie ułożył deski na gnojówce, że każdy, kto w nocy choćby nie wiem jak lekko na nie stąpnął, musiał wpaść do środka. Bo królikarnia znajduje się tuż przy dole na fekalia. Ale ma się rozumieć tatuś o tym zapomniał i wpadł rano sam.

Tam nie jest głęboko — powiedział pan Burgan.

Jak? — nastawił ucha Jurek.

Tak — powiedział pan Burgan przeciągając dłonią po szyi.

No właśnie! — zarechotał Jurek i ciągnął: — Kiedy indziej tatuś wystąpił w roli higienisty. Wsypał do wygódki kubeł karbidu, a w chwilę później wytrząsnął tam fajkę. Wychodzę ja na dwór i co widzę? Grzmotnęło jak z armaty, pięć kwintali fekaliów zawirowało w powietrzu, a w środku, sześć metrów nad ziemią, koziołkował tatuś! Całe szczęście, że spadł na kupę gnoju!

Hehehehe... — zaśmiała się pani Burganowa, aż brzuch jej podskakiwał.

Nieprawda... Że nad gnojem to fakt, ale nie sześć metrów — promieniał pan Burgan, a zaschnięta krew wokół uszu lśniła jak emalia.

A ile? — nastawił ucha Jurek.

Najwyżej pięć... a fekaliów też nie było więcej jak cztery kwintale — powiedział pan Burgan i zwrócił się do mnie: — Syn jest artystą, toteż zawsze przesadza.

No pewnie — mówię — ale moi złoci, nie gniewajcie się, mnie ten sierp w głowie drażni!

Och Boże, to przecież drobnostka — powiedziała pani Burganowa, chwyciła za rękojeść, zatarmosiła i wyciągnęła sierp z rany.

Czy pan Burgan aby nie dostanie zakażenia krwi? — wyszczerzyłem zęby w zatroskanym uśmiechu.

Nie, tutejsze powietrze wszystko leczy — odparła matrona, tkliwie stuliła dłoń w pięść, kuksnęła pana Burgana w czoło i powiedziała: — W ogóle najlepszy sposób na tatusia to przytrzeć mu z samego rana rogów. A dlaczego? Bo jest gałgan. — Po czym chwyciła męża za kłaki, zawlokła go na podwórze, jedną ręką przygięła mu głowę i wtłoczyła pod pompę, a drugą pompowała wodę.

Przyjacielu — rzekł Jurek — tatuś to prawdziwy chwat. Podczas tegorocznego urlopu wziął się do naprawiania rynny, chodził bez żadnego zabezpieczenia po samej krawędzi dachu i śmiał się. Mama wartowała na cementowym chodniczku, aby w razie czego pobiec po karetkę pogotowia. A czternastego dnia tatuś się przywiązał sznurem i spadł z dachu, i zawisł za nogę. Ja poiłem go z okna gabinetu, a mama przez ten czas wymościła cementowy chodniczek wszystkimi pierzynami, jakie były w domu. I co powiesz? Kiedy tatusia odciąłem, spadł jak kamień tuż obok pierzyn. Na cement!

Hehehehe... — śmiała się pani Burganowa — na cement, ale już tego samego wieczora poleciał do gospody! — i pompowała dalej.

Tatuś jeździ także na motocyklu — ciągnął Jurek donośnym głosem, żeby i ojciec słyszał — znajomi szoferzy wciąż nam mówią: „Nie gniewajcie się, ale ten wasz tatuś tak jest na bakier z przepisami ruchu, że pewnego dnia przyniesiecie go do domu w prześcieradle!” Hahahaha! Aż raz tatuś nie wrócił z przejażdżki, więc wzięliśmy prześcieradło i poszliśmy go szukać. No i na zakręcie, o tam. gdzie te zarośla tarniny, nagle w gąszczu jakby coś zabeczało. Patrzymy... mamo, i cośmy zobaczyli?

Hehehehe... — zaśmiała się pani Burganowa przytrzymując głowę męża pod pompą.

Tatuś razem z motocyklem zaklinował się w tarninę! — dusił się ze śmiechu Jurek. — Zapomniał o zakręcie i wjechał prosto w krzaki... i siedział tam całe dwie godziny jak posąg, z rękami na kierownicy, bo ze wszystkich stron ujęty był w szalówkę z cierni tarniny i kolczastych gałązek...

Na dokładkę jeden cierń wbił mi się w nos, a drugi pod powiekę... a mnie się chciało kichnąć! — zawołał pan Burgan wysuwając głowę spod pompy, lecz pani Burganowa chwyciła go za kłaki i wepchnęła z powrotem.

I jak wydostaliście tatusia z tych cierni? — spytałem i aż zakłuły mnie ciarki.

Przyniosłem najpierw nożyce do strzyżenia owiec, potem sekator, zastosowałem tak zwane cięcie Preislera i po godzinie tatusia wystrzygłem — powiedział Jurek.

Pan Burgan chciał coś dodać, lecz gdy uniósł głowę, walnął ciemieniem o żelazną rurę pompy.

Na pobliskim wzgórzu błysnęło, a zaraz potem rozległa się detonacja.

Godzina dziesiąta — oznajmił Jurek.

Łobuziaki — powiedziała z czułością matka spoglądając na pagórek, gdzie z poręby wyrastał biały obłoczek.

Wśród zakurzonych sosen na wzgórzu kręcili się żołnierze, teraz jeden z nich wyszedł na porębę, na znak dany chorągiewką odbezpieczył granat, cisnął go na środek leśnej przesieki i padł na ziemię... i znów najpierw wybuch, potem mlecznobiała chmurka. Fala powietrza, która spłynęła w dolinę, strząsnęła cementowy pył z krzaków leszczyny i ze słoneczników.

Łobuziaki — powtórzyła pani Burganowa łagodnie. Wyciągnęła męża spod pompy, odgarnęła mu włosy i troskliwie obejrzała ranę.

Na świeżym powietrzu wszystko się pięknie zagoi — oświadczyła i uprzejmym gestem zaprosiła mnie do mieszkania...

2

W kuchni wisiały dziesiątki zakurzonych obrazów.

Pani Burganowa stawiała pod każdym krzesło, wchodziła na nie ciężko i wilgotną ścierką wycierała płótno po płótnie; w jednej chwili kuchnia zajaśniała wesołymi, jaskrawymi barwami.

Co pięć minut budynkiem wstrząsała detonacja z poli­gonu, a w kredensie rozdzwaniały się kubki i talerzyki. Mosiężne łóżko na kółkach przy każdym wybuchu granatu przejeżdżało kawałek po podłodze, a pani Burganowa za każdym razem spoglądała w kierunku eksplozji i za każdym razem mówiła łagodnie: — Łobuziaki...

Pan Burgan wskazywał obrazy i objaśniał:

Jak widzimy, syn, kiedy malował ten „Zachód słońca nad stawem w południowych Czechach”, włożył o numer mniejsze kamaszki, kiedy malował ten „Motyw z Karlsztejna”, wbił sobie w piętę gwóźdź długości pół centymetra... Tu znów, gdy pracował nad „Bukowym lasem pod Litomyślem”, przez cały dzień nie poszedł za małą potrzebą... a tutaj, proszę spojrzeć, kiedy syn tworzył „Pasące się konie pod Przybysławiem”, stał po pas w cuchnącym bagnie... A kiedy malował „Na szczycie góry”, na odmianę trzy dni pościł, nim przystąpił do aktu tworzenia...

Pan Burgan objaśniał, pani Burganowa zaś pod każdym omawianym obrazem stawiała krzesło, wchodziła na nie ciężko i wycierała malowidło wilgotną ścierką, a przy tym co pięć minut spoglądała poprzez mury w kierunku eksplozji i za każdym razem mówiła łagodnie: — Łobuziaki...

Potem zadzwoniono na południe i mosiężne łóżko przejechało na mosiężnych kółkach aż pod przeciwległą ścianę.

Pan Burgan wskazał ostatni obraz.

Jak widzimy, to dzieło syn nazwał „Zimowy nastrój”, a kiedy je tworzył, zdjął buty, podwinął nogawki spodni i przez godzinę przyglądał się motywowi stojąc w zimowym styczniowym potoku.

Łobuziaki — powiedziała pani Burganowa i zeszła z krzesła.

Zapanowała przygniatająca cisza.

Pani Burganowa przetoczyła mosiężne łóżko przez całą kuchnię na dawne miejsce.

Piękne obrazy, głębia przeżycia widoczna jak na dłoni — mówię — ale dlaczego Jurek wkłada o numer mniejsze kamaszki, dlaczego, gdy maluje, wbija sobie gwóźdź w piętę, dlaczego włazi na bosaka do styczniowego potoku, dlaczego?

Jurek, cały w pąsach, patrzył w podłogę.

Widzi pan — rzekł pan Burgan — syn nie ma akademii... więc niedostatek wykształcenia zastępuje silnymi doznaniami... bo co tu kryć, myśmy pana dlatego właśnie zaprosili... my byśmy chcieli wiedzieć, czy syn mógłby uprawiać sztukę w Pradze...

Jurku — mówię — ty malujesz te pejzaże w plenerze? Skąd bierzesz, gdzie wynajdujesz te cudowne barwy? Gdzieżeś posiadł umiejętność zestawiania błękitu z czerwienią? Impresjoniści nie powstydziliby się tych kolorów. Skąd je bierzesz?

Pan Burgan odgarnął sierpem firankę, z której posypał się drobniutki pył.

Widzi pan? — zawołał. — Widzi pan ten koloryt? Prawie wszystkie obrazy, które są tutaj w kuchni, były malowane w tej oto krainie. Proszę spojrzeć na tę orgię barw!

Pan Burgan przytrzymywał firankę, a ja wpatrywałem się wraz z nim w roztaczający się za oknem krajobraz, który przecież był szary jak stado zgrzybiałych słoni; każdy najlżejszy ruch podrywał z ziemi wstęgę cementowego pyłu za kosiarką, ciągniętą przez traktor po łanie lucerny, kłębił się siwy obłok niczym za powozem jadącym po zakurzonej szosie, na trzecim czy czwartym polu stał wóz drabiniasty, parobek wrzucał nań snopy, a każdy snop, który podniósł, jakby się zapalał, tak się z niego kurzyło i dymiło.

Widzi pan ten koloryt! — potrząsnął pan Burgan sierpem.

Na porębę wyszedł żołnierz, odbezpieczył granat i rzucił go przed siebie.

Mosiężne łóżko znów zaczęło wędrować.

Pani Burganowa, o dziwo, milczała.

Łobuziaki — mówię.

Położyła mi rękę na ramieniu, łypnęła spod obwisłej, przypominającej naleśnik powieki i strofowała po macierzyńsku: — Pan nie, panu nie wolno. To tylko my, tutejsi, mamy prawo wymyślać. Ale my nie wymyślamy, my jedynie folgujemy sobie. Taka umówiona gra. Przecież to nasi żołnierze. Nie wie pan, tak jak w rodzinie. W rodzinie też można sobie na to i owo pozwolić, jeden drugiego może objechać, posłać do diabła i w ogóle. Ale to jest dopuszczalne tylko między członkami rodziny. Nikt inny nie ma prawa, w żadnym wypadku. Z naszego tatusia tylko Jurkowi i mnie wolno pokpiwać... nikomu więcej... ale jak pan uważa? Czy syn ma jechać do Pragi? Przyczyni się tam do rozwoju czeskiego malarstwa?

I pani Burganowa zwróciła na mnie oczy, w których widniała głęboka mądrość, oczy, które potrafiłyby dojrzeć nawet pyłek na dnie mojej duszy.

Praga to porodowe kleszcze — mówię spuszczając wzrok — a te obrazy to już nie zadatki, lecz dojrzałe dzieło. Myślę, że mógłby wyruszyć na podbój sławy...

Zobaczymy — rzekła pani Burganowa.

Pan Burgan otworzył drzwi do pokoju i wskazał sierpem.

Syn również rzeźbi, widzi pan? — zawołał i postukał sierpem w gipsowy posąg wydęty kopczykami wielkoludzich muskułów.

To jest „Bivoj bez odyńca” — powiedział.

Nadzwyczajne! Co za bicepsy! — mówię. — Jurku, przyjacielu, kto ci pozował? Jakiś sztangista czy bokser ciężkiej wagi?

Jurek, cały w pasach, patrzył w podłogę.

Ani sztangista, ani bokser — powiedział pan Burgan — lecz ja! — i wskazał na siebie sierpem.

Pan?

Ja! — promieniał malutki pan Burgan. — Syn wszystko potrafi sobie dośpiewać. Syn, kiedy słyszy kapiący kran, chwyta za ołówek i rysuje wodospad Niagarę, syn, gdy się ukłuje w palec, zaraz pyta, ile kosztuje pogrzeb trzeciej klasy. Minimalne podniety, maksymalne rezultaty — dodał mrugając oczkami.

Skąd pan się tak na tym zna? — mówię.

Toć pochodzę z Vrszovic! — wykrzyknął i podrapał się sierpem w głowę. — Widział pan może „Troilusa i Kressydę” Shakespeare’a? Jakieś ćwierć wieku temu statystowałem w rzeczonej komedii w Teatrze Vinohradzkim. Do piątego aktu reżyserowi potrzebne były dwa piękne gołe posągi na gzymsie. No i jeden z tych posagów odstawiałem ja, zrobiony na brąz, a ten drugi goły posąg odstawiała pewna dziewczyna. Co wieczór przez cały piąty akt leżeliśmy nieruchomo na gzymsie, w oślepiającym świetle reflektorów, z góry gapili się na nas maszyniści, zwłaszcza na to piękne dziewczę... a gdy „Troilusa i Kressydę” zdjęto z afisza, poprosiłem tę gołą, zrobiona na brąz dziewczynę o rękę, ona zaś powiedziała: Tak... i żyjemy już z sobą dwadzieścia pięć lat...

To jest ten zrobiony na brąz posąg? — mówię.

Pan Burgan z uśmiechem skinął głowa.

Ten, co w piątym akcie leżał na gzymsie? — mówię.

Pan Burgan z uśmiechem skinął głowa.

Może wpuścimy trochę świeżego powietrza? — odezwała się pani Burganowa.

Cementowy pył siąpił na dywan.

Gdyby pan kiedy chciał podreperować stargane nerwy — powiedziała pani Burganowa — proszę przyjechać do nas choćby na cały tydzień.

A tymi granatami to tak bez ustanku rzucają? — mówię.

Nie — odparła pani Burganowa wyciągając z szafy odkurzacz — tylko od poniedziałku do soboty i jedynie od dziesiątej do trzeciej. Dlatego niedziele są tutaj niewymownie smutne. Panuje taka ogłuszająca cisza, że bębenki mało nie popękają. Od tej ciszy. Wiec puszczamy radio, a Jurek od rana gra na helikonie. I pocieszamy się, że aby tylko przespać noc, a nasi żołnierze znów się zjawią...

Naprawdę leżeliście oboje na gzymsie nadzy, zrobieni na brąz? Naprawdę? — mówię.

Naprawdę — potaknęła pani Burganowa, ociężałym, kobiecym krokiem podeszła do męża i podała mu zwinięty sznur z wtyczką do kontaktu.

Tatusiu — powiedziała — odkurz tę rabatę astrów pod ścianą, to zrobię panu piękny bukiet! Łobuziaki... — dodała z czułością i spojrzała przez okno na wzgórze, gdzie na porębie wyrósł biały obłoczek przypominający krzak kwitnącego głogu...

Przełożyła Cecylia Dmochowska



Bar Świat

Po szklanej ścianie baru spływały strugi wieczornego deszczu, przez placyk przemykali przechodnie zgięci wpół i przytrzymywali kapelusze lub osłaniali się parasolami.

A do baru wpadały dźwięki skocznej muzyki z restauracji na piętrze i gwar, który od czasu do czasu zamieniał się w gromki śmiech. Bufetowa natoczyła piwa i poszła do toalety.

Kiedy otworzyła drzwi, ujrzała dziurkowane pantofle wiszące metr nad podłogą, nogi wystające ze spódnicy w żółto-czerwoną kratkę, a później żakiet z bezwładnie oklapniętymi rękawami, z których sterczały ręce, i głowę dziewczyny zwieszoną na klapy żakietu...

Dziewczyna wisiała na pasku od torby sportowej przywiązanym do klamki okienka, którym wietrzyło się toaletę.

No, no — powiedziała bufetowa, a potem wzięła drabinę składaną, jedna z kelnerek dźwignęła powieszoną i bufetowa odcięła ją długim nożem do krajania wędlin. Zarzuciła sobie dziewczynę na plecy i zaniosła ją na zaplecze, ułożyła na stole przeznaczonym do stawiania brudnych naczyń i rozluźniła pasek.

Odwróciła głowę.

Za szklaną ścianą baru stał na deszczu jakiś mężczyzna i gapił się na stół.

Bufetowa zaciągnęła kretonową zasłonę.

Potem przyjechało pogotowie.

Młody lekarz wpadł do baru, a dwóch sanitariuszy wyciągnęło nosze z karetki. Lekarz przytknął ucho do piersi dziewczyny, wziął ją za rękę i szybko rozsunął kretonową zasłonę, dawał znaki, żeby sanitariusze już się nie trudzili.

Jestem tutaj niepotrzebny — powiedział.

A co my z nią zrobimy? — spytała bufetowa.

Przyjedzie patologia — odparł.

To niech szybko przyjeżdża, sprzedajemy tu jedzenie i napoje.

Na jakiś czas będziecie musieli zamknąć — burknął doktor i wybiegł na deszcz, karetka pogotowia pomknęła z wyciem klaksonu.

A do baru wpadały dźwięki skocznej muzyki z restauracji na piętrze i gwar, który od czasu do czasu zamieniał się w gromki śmiech. Przed ścianą ze szkła stało kilku ciekawskich, przyciskali dłonie do szyby, te dłonie były białe i nienaturalnie duże. Nad nimi świeciły oczy rozszerzone ciekawością.

Potem do drzwi podszedł wysoki chłopak. Był przemoczony i oba rękawy miał wybielone tynkiem, musiał ocierać się o ściany. Położył dłoń na klamce, ale chciał odejść.

Bufetowa otworzyła drzwi.

Niech pan wejdzie, porozmawiamy — a kiedy wszedł, załamała nad nim ręce — tramwaj pana przejechał? A może zleciał pan z dachu?

Gorzej — powiedział — przedwczoraj uciekła ode mnie narzeczona.

I brudnymi rękami zasłonił sobie oczy.

To pan zaręczony? Nie widziałam pana z kobietą — dziwiła się, topiąc w zlewozmywaku puste kufle, a kiedy natoczyła piwa, ustawiła kufle w windzie, zamknęła klapę i nacisnęła guzik. Potem wzięła jedną smukłą szklankę i energicznym ruchem smyrgnęła nią po mokrym, cynowym blacie bufetu i piwo zatrzymało się wprost przed łokciem chłopaka.

Upił łyk, oparł but o mosiężny pręt umocowany wokół baru nad podłogą i obserwował, jak z podeszwy cieknie woda.

Uciekła — powiedział. — Na kolację rąbaliśmy młotkiem stary chleb i ona przypomniała sobie, że pochodzi ze starej rodziny baronów, zaczęła krzyczeć: „Karolku, ja bym tej twojej matce wpakowała do gęby ręczny granat!” I wzięła nóż, taki składany tępy scyzoryk, i wbiła go w drzwi. Ale nóż się przypadkowo zamknął i ją skaleczył. Skoczyłem do okna, żeby mi się nie rzuciła na podwórze. Ta dziewczyna ciągnęła do samobójstwa jak cielę do cycka.

Stary chleb rąbaliście na kolację? — dziwiła się bufetowa.

Tak. Chciała też, żebyśmy razem popełnili samobójstwo — mówił dalej — powiedziała do mnie: „Wiesz, Karolku, otworzymy okno, weźmiemy się za ręce i siup”. Byliśmy już wykąpani i w najlepszych ciuchach, wyglądam na dół, żeby nie skoczyć na jakieś dziecko, patrzę, a tu na pierwszym piętrze antena jest tak głupio zamocowana, że gdybyśmy skoczyli z trzeciego piętra, na którym mieszkamy, z pewnością ucięlibyśmy sobie o ten drut ucho albo nos i człowiek by się tylko oszpecił — powiedział i piwo ciekło mu z kącików ust niczym wyliniałe wąsy.

To podwórze pewnie jest małe jak kurnik, jak byście potem wyglądali — powiedziała bufetowa i założyła ręce na biuście, była śliczna jak posąg w Ministerstwie Rolnictwa.

A do baru wpadały dźwięki skocznej muzyki z restauracji na piętrze i gwar zamieniał się w gromki śmiech.

Jestem estetą i to zdecydowało — powiedział. — A mojej dziewczynie byłoby wszystko jedno. Kiedyś wieszała się na pasku od torby sportowej i ja ją uratowałem. Krzyczała na mnie: „Ty kretynie, po coś mnie odciął, byłam już bliska sławy”. Sąsiedzi kołatali do nas i wołali: „Panie Karolku, co pan tam robi? Tutaj są dzieci!” A moja narzeczona zaczęła im wymyślać: „Te wasze bachory wyrżnęłabym tępym nożem i podpaliła”. Żeby załagodzić sytuację wziąłem ją za rękę i za nogę i chciałem zakręcić nią młynka w powietrzu, ale źle wymierzyłem odległość i dziewczyna wybiła głową drzwi i przewróciła na korytarzu sąsiadkę, która klęczała przy dziurce od klucza. I wie pani, co moja narzeczona wtedy powiedziała: „My z Karolkiem możemy robić w domu, co nam się podoba, prawda. Karolku!” — chłopak uśmiechał się, oczy miał obwiedzione czernią jak blankiet telegramu.

To straszne — powiedziała bufetowa — niech pan spojrzy! To bydło przyniosło ze sobą krzesełka! — Nalała kufel piwa i wyszła zza bufetu, kierując się w stronę szklanej ściany, za którą pod strugami ulewy tkwiła gromada gapiów, szeptali coś miedzy sobą, byli i tacy, co rozsiedli się wygodnie na krzesłach i przyciskali dłonie do szyby, jakby chcieli się o nią rozgrzać. Wyglądali jak topielcy.

Bufetowa upiła z kufla, pochyliła się, przytknęła twarz do szyby tak, że miała ją przed oczami jak okulary, a potem cofnęła się i chlusnęła piwem na szkło. Piana ściekła po tych portretach za szybą.

Prażanie — powiedziała wzruszając ramionami.

Wróciła za ladę, napełniła kufle i jeden pchnęła po mokrym blacie bufetu, aż piwo zatrzymało się na wprost chłopaka.

Że też człowiek ma takie szczęście, że wszystko dzieje się na jego oczach — powiedziała. — Zeszłego roku szłam sobie na spacer obok torów, po drugiej stronie szła dziewczyna, a kiedy nadjechał pociąg, ta dziewczyna siup pod lokomotywę i z nasypu wprost pod moje nogi potoczyła się jej głowa. Jeszcze mrugała oczami!

Ale chłopak był pogrążony w swoich myślach jak maszyna do szycia na pedał. — Ja i tak nie zrezygnuję ze swojej dziewczyny — powiedział. — Ona przyniosła sławę grafice czeskiej dlatego, że była bezpłciowa. I co by mi przyszło, gdybym miał normalną kobietę? Kochalibyśmy się, ale z absolutną grafiką byłby klops.

Uniósł kufel i piwo pociekło mu za koszulę.

A do baru wpadały dźwięki skocznej muzyki z restauracji na piętrze i gwar zamieniał się w gromki śmiech. Windą zjeżdżały tace z pustymi kutiami, na których osiadła piana.

Narzeczona ciągle mi mówiła, że jestem głupi, ale jakże mogę się bawić i równocześnie chodzić do fabryki i tymi rękami rysować przekroje maszyn z dokładnością do jednej setnej milimetra, poślizgi hamulców do odrzutowców...

No nie, to już przechodzi ludzkie pojęcie — zaperzyła się bufetowa.

Kilku gapiów siedziało na wątłych gałązkach w koronach lip przytrzymując się konarów jak w zatłoczonym tramwaju, z tej ptasiej perspektywy patrzyli w dół do baru, gdzie przez uchyloną zasłonę kretonową widać było stół do brudnych naczyń, na którym leżała powieszona.

Zawsze muszę trafić na jakieś świństwo — uskarżała się bufetowa. — Idę kiedyś nocą przez Krczak, zgubiłam drogę, macam rękami po krzakach jak ten ślepy Hanusz z naszego zegara na ratuszu... i złapałam kogoś za lodowatą rękę. Zapalam zapałkę, podnoszę w górę... a tu wywala na mnie język powieszone chłopisko. Ale leje jak z cebra, co? — powiedziała i ponad głowami ludzi patrzyła na latarnie, wiatr szarpał gałęziami akacji i odsłaniał oświetloną tarczę zegara na Zameczku.

Do baru wpadały dźwięki skocznej muzyki z restauracji na piętrze i gwar, który zamieniał się w gromki śmiech.

Przed drzwiami stał zadyszany mężczyzna w kombinezonie i pokazywał koszyk z flaszkami na piwo.

Bufetowa wpuściła go do środka, wyjmowała flaszki i napełniała je piwem, dziwiła się:

Taki z pana ładny kawaler, a wygląda pan jak przebieraniec.

To nowa moda w naszej fabryce — odpowiedział monter. — Ci, którzy wychodzą z roboty jak lordowie, do pracy ubierają się tak, że rodzona matka by ich nie poznała. Swego czasu nastała moda na połatane kombinezony i w warsztatach było pstro od błazeńskich łat niczym na balu gałganiarzy. Potem nosiło się kombinezony reperowane drutem. I znowu cała fabryka chrzęściła jak teatr kukiełkowy. A teraz przyszła kolej na rozdeptane kamasze — powiedział monter i pokazał but bez podeszwy zawiązany miedzianym drutem zamiast sznurowadła — i spodnie musimy mieć z jedną nogawką obciętą w połowie albo chociaż rozdartą przez tryby — cofnął się o krok, żeby zademonstrować swój kombinezon.

Ładnie, ładnie — pochwaliła bufetowa wstawiając flaszki z piwem do koszyka.

A dziewczyny, które chodzą do fabryki wysztafirowane jak gwiazdy filmowe, w pracy noszą teraz gumiaki z rozdartymi czubkami — powiedział chłopak: mokre, rude włosy skręciły mu się w pierścionki i połyskiwały jak miedziane strużyny. — Pani bufetowa, na co czekają ci ludzie na deszczu?

Na górze jest wystawne wesele — oczami wskazała sufit.

Potem z uznaniem przyglądała się dorodnemu monterowi, który eo chwila poprawiał jedną szelkę zsuwającą mu się z ramienia. A kiedy monter wychodził, spytała:

A panu podoba się jeszcze w fabryce?

Podoba — powiedział chłopak. — Bez fabryki nie mógłbym żyć tak samo jak bez tej mojej narzeczonej. Przecież oni zorganizowali mi pierwsza wystawę — parsknął śmiechem. — Zorganizowali! Ale zanim to nastąpiło, musiałem pokłócić się z referentem, który mi radził, żebym swoje malunki rozwiesił nocą w sali. Włamałem się tam i rozlepiłem na sztalugach moje dzieła na temat PRZEŻYCIA ZMYSŁOWE FABRYKI. Kiedy je ujrzał referent do spraw kulturalnych, najpierw zsiniał z wrażenia, a potem rzucił się z pięściami i ja rozerwałem mu marynarkę... ale wernisaż był. Robotnikom to się podobało. Jako wstawka kulturalna śpiewał chór niewidomych dzieci, nad którymi na całą długość balkonu ciągnął się napis: Musimy strzec jedności jak oka w głowie. A dziś fabryka pyszni się tym, że pierwszą wystawę miałem u nich w zakładach...

Z restauracji na piętrze dobiegała wesoła rozmowa i wybuchy szalonego śmiechu. Pierwsza zeszła na dół panna młoda w białym welonie, była naprawdę młoda, oczy błyszczały jej od alkoholu, odwracała się co chwila i wlokła za sobą swego małżonka. Drużbowie i druhny przytrzymywali się poręczy i deptali po ślubnym trenie. Panna młoda śpiewała i machała do taktu wiązanką kwiatów, zbiegła do oszklonego baru, krzyknęła na gapiów za szybą, a potem wyszła na dwór pod srebrne strugi deszczu, rozpostarła ręce, przechyliła głowę do tyłu i rozpuściła włosy, które w jednej chwili przemokły do cna, ulewa modelowała jej zgrabne ciało. Pan młody i reszta weselników z radosnym piskiem poszli w jej ślady. Potem gęsiego maszerowali po drugiej stronie ulicy, a panna młoda opędzała się ślubnym bukietem i machała do taktu weselnemu korowodowi.

Ładne wesele i tak powinno być — powiedziała bufetowa złażąc ze skrzynki od piwa. — A ta pańska narzeczona to wczoraj panu uciekła?

Nie, przedwczoraj — odparł trąc zaczerwienione oczy. — Nawet się jej nie dziwię. Naczytała się książek z Czerwonej Biblioteczki i żywotów sławnych osobistości. Chciała, żebym miał dwa pokoje i przyjmował gości, a tą swoją absolutną grafiką bawił się wieczorami dla rozrywki. I dlatego ciągle groziła mi tym, co było, albo tym, co będzie, mówiła o swoich kochankach, który i co z nią robił, lub tylko chciał robić, albo powtarzała, że ucieknie do rodziców legitymujących się rodowodem od siedmiuset lat i przodkiem, który był szambelanem papieskim. Ale co ja mogłem poradzić, skoro zaliczkę lub pożyczkę przepuszczaliśmy w ciągu dwóch dni? A potem rozbijaliśmy młotkiem stary chleb na kolację, moja narzeczona chodziła sprzedawać typowe flaszki, lub cięła nożyczkami jakiś kostium i zanosiła do składnicy starych szmat. Oczywiście było to podniecające. Poza tym żyliśmy idealnie.

Do baru weszło dwóch milicjantów.

Dobrze, że panowie przyszli — mówiła bufetowa, podczas gdy milicjanci wylewali wodę z butów z cholewami — ta hołota robi mi z baru panopticum — i wskazała na gapiów, którzy teraz ucichli i jeszcze uważniej obserwowali, co się wydarzy. — Krew może człowieka zalać — powiedziała. — Żeby tak się gapić jak sroka w gnat i to na co? Na trupa!

A kiedy spojrzała na młodszego milicjanta, zamarła ze zgrozy: — Ależ pana urządzili paskudnie! — Milicjant wyjął lusterko kieszonkowe, obejrzał siniec pod okiem i powiedział:

Kopytem mnie zasunął.

Plutonowy uzupełnił:

A co ci radziłem? Nie zaczynaj z pijanymi weselnikami. Od słowa do słowa i nasz posterunkowy wyfasował śliczne limo od pana młodego.

Ale go przytrzymałem. I pod klucz — milicjant pokazywał, jak zamykał pod klucz pana młodego, a potem obmacywał palcami opuchniętą brew.

Gdzie ta dziewczyna? — spytał plutonowy.

Tutaj — powiedziała bufetowa i rozsunęła kretonową firankę. Ściana ze szkła w jednej sekundzie zmatowiała od białych dłoni, na plecy tych, co stali przy szybie, wdrapywali się ludzie z tłumu, paru gapiów wisiało na kandelabrze, a jakiś dziadek wskoczył na konar lipy jak pawian, wiatr skuczał w draperiach z deszczu...

Młodszy milicjant wydobył notes i poprawił kalkę.

Bufetowa krążyła pod ścianą, splunęła jakiemuś gapiowi w twarz, ale on nie drgnął nawet i ślina ściekała po szybie jak mleczna łza.

Nie zamordowałam rodzonego ojca kuchennym nożem, żeby tak się zaraz gapić — krzyknęła bufetowa i palcem postukała w czoło jakiemuś człeczynie za szybą, zirytowana odeszła od ściany, odwiązała fartuch i nakryła nim bufet, potem rozpuściła swoje długie włosy upięte w kopiec termitów, powtykała do ust wsuwki i znowu jakby splatała pięciokilogramowy kołacz, zaczęła upinać włosy w koronę, a kiedy umocowała je wsuwkami, weszła do pakamery i usiadła na krzesełku.

Dobrze, że pani jest — powiedział plutonowy. — Niech pani rozepnie jej bluzkę. Ta dziewczyna nie ma dowodu, a całego majątku... trzydzieści halerzy...

Do drzwi baru przecisnęła się panna młoda i zastukała w nie cichutko. Młodszy milicjant otworzył jej.

Panna młoda weszła, zdjęła srebny pantofelek i wylała z niego wodę. Farba z kapelusza ślubnego i podczernionych oczu spływała strużkami.

I co będzie? — spytała. — Puścicie mi go, czy nie?

Nie puścimy — powiedział milicjant.

Dlaczego?

Bo obraził milicjanta na służbie.

Przecież na tej służbie nie macie panowie wiele roboty — powiedziała i napiła się wody z kranu, która bez przerwy ciurkała do zlewozmywaka.

Oko mam fioletowe jak cyklamen — stwierdził milicjant zaglądając w owalne lusterko.

Trzeba było zostawić nas w spokoju. Pan pierwszy zaczął, to teraz musi pan zakończyć. Kiedy go wypuścicie?

Dopiero jutro.

To ja na pana zaczekam, pójdzie pan ze mną spać, bo w noc poślubną nie będę sama.

Nie jest pani w moim guście — odparł milicjant i wstał z krzesła.

Boże kochany, znajdą się inni — zawołała panna młoda, okręciła się na pięcie i spytała chłopaka: — A pan, podobam się panu?

Tak — odpowiedział. — Jest pani podobna do mojej dziewczyny, która mi uciekła. Ma pani takie same oczęta jak ona, kiedy po raz pierwszy przybiegła do mnie z wózkiem, w którym dziewczynki wożą lalki, i też jest pani prawie bosa, bo z pantofelków zrobiły się stare kapcie, i włosy ma pani podstrzyżone jak dziewczyny z poprawczaka w Kostomlatech. A poza tym... Na oku ma pani taki sam jak ona błękitny punkcik niczym okruch chalcedonu. Podoba mi się pani, jest pani w moim guście.

Pan też mi się podoba — odpowiedziała panna młoda i nabrała wody w srebrny pantofelek i jak z kieliszka napiła się z niego z apetytem.

A jeśli jesteśmy w swoim typie, to nie ma gadania — dodała oblizując wargi.

Młodszy milicjant usiadł na krześle, plutonowy poprawił kretonową zasłonkę i zaczął dyktować:

Denatka ma około stu sześćdziesięciu centymetrów wzrostu, ubrana w kostium w żółtą i czerwoną kratkę. Na nogach czarne, dziurkowane pantofle. Bluzka różowa z kołnierzykiem koronkowym haftowanym w różyczki...

Młodszy milicjant wstał i poszedł zamknąć drzwi, przez które chłopak z panną młodą wyszli pod strugi deszczu. A kiedy usiadł, pisał dalej pod dyktando plutonowego... Potem przyjechał wóz z patologii.

Kiedy moja dziewczyna przybiegła do mnie po raz pierwszy... — mówił chłopak.

Nie słyszę! — wołała panna młoda i wiatr uniósł jej słowa.

Kiedy moja dziewczyna przybiegła do mnie po raz pierwszy — krzyczał jej do ucha — kończyłem właśnie robić maskę pośmiertną przyjaciela. I zaraz chciała, żebym jej też zrobił taką maskę, bo wtedy będzie mogła zacząć życie od nowa. Ułożyłem ją na stole, posmarowałem wazeliną, wetknąłem w nos zwitki z gazet, a potem wylałem jej na twarz płynny gips... szyję miała okręconą ręcznikiem jak ofiara morderstwa... trzymałem ją za rękę i czułem sejsmograficzny impuls jej serca...

Jakie to piękne — zawołała panna młoda i wicher porwał jej z głowy kapelusz, unosząc w czarne niebo.

Potem chłopak zatrzymał się i patrzył na park pod latarniami jarzeniowymi, w którym wiatr oderwał od drewnianych kotłów młode topole i giął je do ziemi tak, że gałęzie chłostały po kałużach.

Niech pani przytrzyma to drzewko — zawołał chłopak, rozerwał krawat i przywiązał nim topolę w dwóch miejscach.

Co pana obchodzą drzewka? — złościła się.

Niech pani mocno trzyma!

Mówię, co pana obchodzą te drzewka.

Połamałyby się.

To niech się połamią! Co panu do tego?

Te drzewka są moje w tym samym stopniu jak to, co ja myślę i co robię jest dobrem publicznym, panienko! Ja cały należę już do publiczności jak pisuar publiczny lub park.

Wykrzykiwał i zdzierał z panny młodej mokrą suknię z zabłoconym trenem, a potem gwałtownymi ruchami, jakby dyrygował orkiestrą, szarpał jedwab na kawałki i skręcał z nich postronek.

A kiedy gips stężał — wołał głośno — nie mogłem z niego wydostać swojej dziewczyny, chyba że sekatorem. I musiałem jej ściąć włosy do pół głowy, to nas zbliżyło. Powiedziała mi, że od tej chwili zaczyna nowe życie. Przez trzy dni spowiadała mi się, a ja waliłem głową o ścianę. Dobrze, że miałem przygotowaną beczułkę smoły do smarowania murów w piwnicy... i tak pełniąc funkcję spowiednika namoczyłem pędzel w tym błocie i odprawiałem egzorcyzmy mażąc pędzlem po białych ścianach, a ona tymczasem opowiadała, jak ją prowadzili pod ręce do ustępu, żeby mogła się wyrzygać, jak jakiś facet ją rzucił i w nocy leżała w Stromovce i gryzła glinę z rozpaczy... i tak dalej, spowiadała mi się z czarnych uczynków tak długo, aż stała się biała, a ja na białe ściany piwnicy zużyłem całą beczułkę czarnej smoły. Znalazłaby pani jeszcze coś do podarcia? Szmaty się skończyły.

Niech pan zerwie — powiedziała podsuwając ramię z ramiączkiem od koszuli.

Złapał za nie i jednym szarpnięciem, tak jak się łamie gałąź lub konduktor pociąga za sznur od dzwonka w tramwaju, zerwał z niej resztę weselnych szat.

Zalśniło, panna młoda naga do połowy stała w publicznym parku.

Niech mi pan też zrobi maskę pośmiertną!

Przełożył Edward Madany



Jarmilka

1

Znowu jestem w hucie. Już z daleka widzę Jarmilkę, jak dźwiga kubełki z zupą. Spieszę jej naprzeciw i tak się przypatruję, że spuszcza oczy. Jest w szóstym miesiącu, a kiedy otwiera usta, widzę, że brak jej połowy zębów. Ale to dziewczyna prosta w obejściu, a przez to bardzo miła.

Idę obok niej i szeptem mówię: — Kiedy ślub, Jarmilko?

Jak krowieniec zakwitnie! — odpowiada.

Ja na to: — Jakże to tak! Chyba już mnie nie kochasz?

A nie, bo wciąż latacie po Poldovce, jakbyście mieli piórko w tyłku! — mówi bez ceregieli.

Stawiam kubełki, które jej pomagałem nieść, patrzę na nią z wyrzutem, ona zaś spuszcza powieki. Widzę podbite oczy, widzę plamy wątrobowe... no i oczywiście! Ma na sobie dzisiaj znowu ten bawełniany żakiecik, przepasany sznurkiem. Podnosi wzrok i mówi:

Co się tak na mnie gapicie, jak cielę na malowane wrota?

Tłumaczę jej: — Ostatnimi czasy jesteś dla mnie jakaś zimna. — Podnoszę kubełki i niosę dalej, bo nie wypada, aby brzemienna kobieta dźwigała taki ciężar. Obok szkoły zakładowej Jarmilka opiera się o węgieł i wymiotuje. Kiedy odwraca ku mnie znękaną twarzyczkę, usprawiedliwia się: — No i widzicie! — Obiema rękami podtrzymuje sterczący brzuch i dodaje: — To z tego, stryjku, że jestem taka nadziana, rozumiecie...

Pytam: — Więc jak? Był już ten twój u ciebie?

Rozjaśniła się: — Był. Już leżałam w łóżku, kiedy przyszli chłopcy z Cvrczovic i wołali przez płot: „Jest Jaruszka w domu, proszę pani?” — Więc mama wyszła do furtki i mówi: „Ach, co za goście, pan Jarosław! Jakże tak można, panie Jarosławie, dziewczynę nam zepsuć, a potem ją zostawić?”

Jarmilka przystaje i już surowiej mówi: — I wiecie, stryjku, co jej odpowiedział?

Na razie nie wiem.

A Jarmilka podnosi głos: — Powiedział mojej mamie: „A niby jak, ciotko, mam sobie brać bękarta na kark?” Powiedzcie, stryjku, tak mówi kandydat na męża?

Ujmuję kubełki i przytakuję: — Rzeczywiście, tak się nie mówi, a przynajmniej nie powinno się mówić.

Więc widzicie! I jakże mamy mieć wesele. Ale ja już do niego nie pójdę. To wszystko przez tę jego mamę! Ja jej nie daruję! Wpadnę tam kiedy i zawołam: „Trzymajcie go sobie, tego waszego synalka, i wsadźcie go sobie... wiecie gdzie!”

Zirytowała się, ale już wchodzimy do stołówki, gdzie mężczyźni Jarmilkę witają: — Ty, Jarmilka, aleś już pękata! Dynię połknęłaś, czy co?

Jarmilka się jednak nie daje: — Spokojnie, barany, spokojnie! Każdy z was struga kawalera, a jak z nim dziewczyna trochę pogada, to jej narobi wstydu, a potem jeszcze wysyła anonimy do domu, że lata za żonatymi!

Jarmilka krzyczy, ale uśmiecha się, nawet jest rada. Zna ich i oni ją znają. Mężczyźni głaszczą ją po ramieniu, a ona uchylając się rozlewa zupę. Odgraża się chochlą: — Zostaw, bo ci dam po gębie!

A ja z oddali patrzę na Jarmilkę, porównuję ją ze wszystkimi kobietami, które kiedykolwiek znałem, i nie mogę się napatrzeć. Jem powoli zupę, nie spieszno mi, i wreszcie znów z nią pozostaję sam.

Usiadła u końca stołu i chłodzi sobie twarz o cynową blachę.

Odzywam się: — Mówiłaś, żeś z panem Jarosławem rozmawiała w niedzielę...

Odpowiedziała w blachę: — A jakże, ale on na mnie nie zwracał uwagi. Tańczył coraz to z inną, moją siostrę tak to wkurzyło, że podeszła do niego w tańcu i powiada: „Nic ci nie wstyd, ty draniu, siostrę mi zepsuć, a potem łajdaczyć się z inną?” — Jarmilka wstała. — A on jej tam przy wszystkich dał w twarz! Powiedzcie, stryjku, czy to wypada dać kobiecie w twarz tak publicznie?

Na pewno nie wypada — powiadam.

No, widzicie! Ale ja go podam do sądu i będzie płacił!

Jarmilko, słyszysz, co mówię? Wszystko się obróci na dobre. To tylko teraz, przed ślubem, on odstawia takiego ważniaka.

Wzięła miski po zupie i zakłopotana zapatrzyła się gdzieś. Potem złagodniała: — Myślicie? Naprawdę tak myślicie? Toż ja go, bałwana, tak strasznie kocham! Powiedzcie, stryjku, co by to było za życie bez niego? Już bym do śmierci miała zasrany żywot. Ile ja się naprosiłam, nażaliłam, nabeczałam... — Machnęła ręką.

Wstaję, muszę już iść.

Jarmilka otwarła drzwi i zawołała za mną: — Przyjdźcie, stryjku, znowu!

2

Między tyglownią a magazynem elektrod przekopywałem hałdę pordzewiałych wiórów. Potem ładowałem te wióry do koryt wsadowych. A kiedy wyprostowałem grzbiet, patrzę, kto idzie, a to ścieżką człapie Jarmilka ze skrzynką i kubełkiem.

Przelazłem przez stertę wiórów.

No i co tam? — powiadam.

Oo! Właśnie się dowiedziałam od bab, że Jarouszek miał im powiedzieć: — „Kto wie, z kim ta włóka to ma!” Ale ja mu dziś w autobusie zaszuram! — Jarmilka przysiadła na skrzynce. — Stanę sobie koło drzwi i przy ludziach mu powiem: „Uszanowanie, panie Jarosławie, proszę wybaczyć, że przeszkadzam, ale wtedy, jak z panem siadłam w rowie, to byłam dobra dla pana, co? A teraz pan mówi, z kim ta włóka to ma? Na to sobie nie zasłużyłam, ślicznie panu za to dziękuję!”

Piąstką uderzyła się w czoło: — Po co ja wtedy poszłam na tę zabawę, po co? Chłopaki przyszły: — „Chodź z nami, Jarmilko, na potańcówkę!” A ja głupia poszłam. Sala nabita, a myśmy się z Jarouszkiem od pół roku gniewali. I akurat musiałam spojrzeć na drugą stronę stołu, gdzie on siedział. A jak tylko spojrzałam, już było po mnie i po nim też. Tańczyliśmy z sobą, nie puścił mnie ani na chwilę, potem w nocy wracaliśmy razem do domu...

W jej spojrzeniu była gorycz, ale zaraz się ożywiła: — Wiecie, stryjku, jego kumple chcą z nim zrobić porządek. Zamkną mnie tam w jednym mieszkaniu w szafie, potem zaproszą Jarouszka i naprowadzą rozmowę na nasze wesele. I mamy taki umówiony znak: jak jeden z tych moich znajomków powie: — „Ty obłudniku katoliku!” —ja otworzę szafę i wyjdę. Ciekawe, co on na to powie! Dobry pomysł, nie! Ale, stryjku, trzymajcie za mnie palec!

Wstaje, podnosi skrzynkę i po śniegu biegnie do kuchni zakładowej.

Wołam za nią: — Jarmilko, co dziś na obiad?

Odkrzykuje: — Zupa kminkowa, wędzony boczek i nektar z dzikiej róży. Ale ten pomysł z szafą, to dopiero, co?

Kiwam głową, że dobry, ale już widzę, jak pan Jarosław, znany latawiec, da Jarmilce przy tej szafie po twarzy. Ale cóż? Wolę ładować wióry, biorę się za tę robotę. Kiedy skończyłem, brygadzista posłał mnie do ładowania grafitu. Waszek Prucha wziął łopaty, z wolnego toru kolejki zepchnęliśmy kolibę, pchaliśmy ją aż pod szopę. Otwieramy wrota, skip żeśmy nachylili, położyli pod niego cegłę, żeby nie zjechał z powrotem. Z równo ułożonych rzędów zacząłem ściągać papierowe worki pełne miałko zmielonego grafitu. Ostrą łopatą rozcinałem każdy, a Waszek ten wysypany grafit nakładał.

Mówię: — Zupełnie jak byśmy ładowali najczarniejsze grzechy świata.

Czemu grzechy? — rzekł Waszek i rzucił pełną łopatę, aż pył wszystko przesłonił. — Praca jak anioł!

Cholera, uważaj!

A czemu? — odkrzyknął wesoło Waszek i dalej rzucał łopaty tego delikatnego proszku, a za każdym razem buchał słup pyłu, który przenikał za koszule, do nosów i do ust. Potem Waszek wyłonił się z tej chmury zupełnie czarny, ale błyskający białymi zębami. Oparł się o łopatę i rzekł: — Ja zawsze byłem taki. Jak posłowie w lagrze przechwalali się, kto komu kiedy dożarł, słuchałem, a potem mówiłem: — „Pana chronił immunitet poselski, panie pośle, więc mógł pan mówić, co ślina na język przyniosła, ale co pan powiedział landratowi, jak jego ludzie zjawili się z nakazem aresztowania?” Uchodziłem więc za mądralę, aż mnie jednego razu przenieśli do kancelarii. Tam miałem nad sobą pewnego wiedeńczyka, ten mnie zaczął faszerować Marksem, o czymkolwiek bym mówił. Po dwóch latach rzekł mi: — „Jako szrajber jesteś u mnie ostatni raz, ale od dzisiaj stałeś się innym człowiekiem, wyuczonym, możesz teraz ten jad roznosić dalej”.

No i co?

No, a teraz ten jad jest moim szczęściem, wszystkim.

Kwestia, z której strony się na to patrzy — rzekłem.

Dlatego właśnie jestem za. Kiedy ktoś przy mnie jakiś szczegół nawet słusznie wytyka, to mówię: „Mimo wszystko ja jestem za!” — odparł Wenca Prucha i dalej rzucał łopatą grafit.

Potem zaczął wspominać: — Jak się esesmani nudzili, to robili apel i urządzali „Święto Dziecka”. Najpierw musieliśmy tańczyć Bärentanz. Po dziesięciu minutach słabsi padali, a esesmani ich wykańczali. Następnie zarządzali Gänsemarsch, później Blindkuh, i znów tych, co odpadali, dobijano. W ten sposób mieliśmy zabawę w skakankę, w kucanego, w niebo — piekło — raj, a na koniec odbywało się toczenie beczek.

Oparłem łopatę, ująłem Waszka za ramię i patrzyłem na niego, ale po nim nie było już znać nic z tego, co opowiadał. Kiedy ściągnąłem następny worek grafitu, wybiegł spod niego szczur.

Waszek rzekł: — Popatrz, szczur! Esesmani mieli ich pełne klatki i dla zabawy karmili chlebem. Myśmy często zdobywali chleb tylko w ten sposób, żeśmy zwabiali te szczury do innego kąta i zawsze wtedy któryś z więźniów ukradł im trochę z ich porcji. Jednego razu szczur ugryzł więźnia, a ten potem z tego umarł.

Teraz ja sobie przypomniałem: — Kiedy pracowałem w lagrze, w jednej walcowni, tom sobie jednego szczura prawie że oswoił. Punkt o pół do jedenastej wyłaził i wtedy dawałem mu jeść. Potem bywało już tak, że jadł w odległości pół metra ode mnie. Aż mi go raz kumple złapali, wrzucili do wanny z kwasem solnym i patrzyli, jak ten kwas zżera z niego najpierw sierść a potem skórę.

Nie powinieneś mi był tego mówić — zżymnał się Wenca Prucha. — Ja nie mogę znieść, jak ktoś się znęca nad zwierzętami. W Kremnicy woźnica walił konie, to ja tego woźnicę sprałem pięściami, on mnie znów za to wysmarował batem.

Mówię: — Gdy Niemcy ewakuowali Śląsk, to w te trzaskające mrozy przywozili na stację całe pociągi bydła. Jak ono wyglądało! W otwartych wagonach, po czternastu dniach takiej jazdy! Owce pozjadały z głodu własne runo, a te krowy, Wenco, te krowy, co nie mogły się bronić, żebyś widział!

Waszek otarł czarną łzę i mamrotał: — Tegoś za nic nie powinien był mi mówić! Bo ludzie, nawet gdy ich Niemcy wozili jak te bydlątka, ludzie chociaż myślą...

Zadumał się, a potem poprawił: — Tylko, że jak już całkiem opadną z sił, to są też jak te owce... Trudno wtedy zdobywać się na gesty. Ci, co cię dręczą, nie rozumieją. Dla nich jesteś gnój. U nas był taki esesman, nazywali go der eiserne Gustaw, ten ci potrafił załatwić w kamieniołomach przez kwartał trzy tysiące ludzi. I znów sobie wybierał następnych, ale tylko samych mocnych. Raz patrzy na mnie, a ja na niego. W moim spojrzeniu była cała złość i nienawiść. Ale on się uśmiechnął i rzekł sucho: „No nu, so was, dess der Hund noch lebt?”

Waszek Prucha rzucił ostatnią łopatę. Gdyśmy przyszli do stołówki, Jarmilka wołała: — No, dobrze, że idziecie, smarowozy!

Powiadam: — A schowałaś mi rogalik?

Ależ, stryjku, nie daliście mi przecież na niego kartek!

Zajrzyj no, Jarmilko, do szafki!

Tam nic nie ma!

Zajrzyj no, wczoraj tam był rogalik, może i dzisiaj jakiś będzie.

Bójcie się Boga, stryjku! — krzyknęła Jarmilka, a gdy otworzyła szafkę, rzeczywiście na półkach nic nie było. Zamknęła drzwiczki i szepnęła: — Może byście chcieli bułkę z masłem? — Podała mi dwie bułki i zażenowana wyjaśniła: — Wyście dobrzy, stryjku. Pomagacie mi dźwigać kubły. — Jadłem tę bułkę, drugą dałem Waszkowi, popijaliśmy je letnią herbatą. Waszek opowiadał: — Ten eiserne Gustaw wybierał siłaczy do kamieniołomu, a z nim był jeszcze jeden, ten znów robił selekcję słabych heftlingów do gazu. No, to ci nieszczęśnicy, którzy to wiedzieli, resztkami sił podnosili kamienie, by pokazać, że są mocni, ale esesman się śmiał: „Ach, sie sind so jung und kräftig!” I wpadł na taki esesmański pomysł, że gdzież tam do gazu, nie, ci, którzy zostaną wybrani, pójdą zbierać zioła lecznicze. Kräuter sammeln. I powiązał Żydów po dwóch razem. Gdy pochód ruszył, zorientowali się, że on ich prowadzi do gazu. I któryś z Żydów, tancerz, i związany z nim towarzysz rozbiegli się i głowami łupnęli w tego esesmana, a reszta też zaczęła go walić bykiem. Ale zaraz przybiegli inni esesmani, zdziesiątkowali tych maszerujących „na ziółka”, a tego tancerza rozdeptali. O ile pamiętam, jedni tylko Żydzi zrobili u nas taką rewolucję.

Słuchałem i patrzyłem na Jarmilkę, jak przy szafce wciąż liczyła pieniądze, wciąż do siebie coś szeptała, chwytała się za głowę, śliniła palce i na nowo rachowała.

Waszek spytał grubiańsko: — No co, Jarmilka, ten wasz już was kopie?

Przestała liczyć, a widząc, że Waszek patrzy na jej brzuch, zaczerwieniła się i rzekła: — A jakże! On by mnie trzasnął w gębę, tylko bym się oblizała! — Kiwnęła z zadowoleniem i dumą, że już ma kogoś, kogo może być pewna, że ją w gębę trzaśnie. Aż jej oczy zaszły łzami ze szczęścia na myśl o tym. Ale potem rozłożyła pieniądze na stole, otwarła szafkę, dwoma palcami zaczęła dotykać garnuszków. Gdy je policzyła, rzekła: — Jarouszek bardzo teraz nerwowy, że nie może chodzić do gospody, bo jest chory. Ostatnim razem, kiedy chorował, to szedł „Na Rożek”, ale jego kumpel na niego doniósł i Jarouszkowi strącili trzy dni. Na potańcówce podszedł do mnie Ota, ten, co go wsypał, ale ja mu powiedziałam: „My nie mamy z sobą nic do gadania!” Gdy przyszedł drugi raz, rzekłam: „Panie, ja z kapusiem nie tańczę, odczep się pan, już!” Tak mu powiedziałam przy całej sali. Wtedy były inne czasy, Jarouszek mnie lubił, chodziliśmy razem rajcować się nad staw...

Zadyszała się, aż poczerwieniała. Rozpięła żakiecik i wybiegła ku piecom.

3

Tak jakeśmy byli czarni od grafitu, zeszliśmy po drabince na dół, do bunkra z wapnem. Na dnie trzymaliśmy się za ręce, brnąc po kostki w białym pyle.

Waszek wspominał: — Właśnie tak samo, tylko że w kajdanach szli w lagrze obok siebie... dyrektor policji w Morawskiej Ostrawie i komunistyczny poseł z Ostrawy, Bilek. Bacza, dyrektor — malutki, a Bilek olbrzym. Idą przede mną i rozmawiają: „No, panie dyrektorze, tyle mnie pan naścigał, a teraz mnie pan ma całkiem bliziutko!” „Ale, panie pośle, jak nam pan właściwie uciekł wtedy, gdym posłał pana aresztować?” „Bo miał pan głupich żandarmów, panie dyrektorze. Oni wtedy spytali się mnie, posła Bilka, gdzie mieszka poseł Bilek. A ja, panie dyrektorze, nosiłem już zarost i strój leśniczego”.

Waszek wziął z kąta łopatę, ja pogrzebacz i ściągaliśmy ze ścian wapno, bo miotła tam nie sięgała. Potem przyjechał dźwig, rozwarł swój pysk i opadł na stertę wapna, wgryzł się w nią i uniósł w górę.

Wiesz, co mnie wkurza? — poskarżył się Wenca. — To fotografowanie naszych zwierzchników, a to przy biurku, a to w ogródku... a zawsze odbiglowanych!

To prawda — powiedziałem. — Pamiętam, że Lenin chodził jak jakiś poczciwy stryjek, a ta jego Krupska! Często widzę to zdjęcie: Lenin układa sobie przemówienie na kolanie, siedzi w fotelu obciągniętym białym pokrowcem. I choć jestem katolik, nic mi nie przeszkadza wyobrazić go sobie, jak w pałacu bez światła, bez ogrzewania, pokazuje przez zamarznięte okna to, co jeszcze nie istnieje. Tam oto zbudujemy elektrownię, tam fabrykę siewników, tutaj fabrykę traktorów...

Waszek Prucha podekscytowany brnął po kolana w wapnie chodząc to tu, to tam.

I podnosił ręce: — Tak, wyobrażam sobie te marzenia. I jestem szczęśliwy, że właśnie teraz żyję. Spojrzę na najgłupszy wykres, a już mi się lżej dycha, bo ta sprawa musi wygrać. W końcu wszystko jest jedną wielką wiarą, a ja jestem okropnie wierny!

Dźwig uniósł ramię, znowu opuścił, przylgnęliśmy do ściany. Gdy podniósł stertę wapna, z hukiem skierował się na górę, ku kolibom i wesoło pobrzękiwał.

Waszek usiadł na wapnie.

Opowiadałem ci już o badaczach Pisma Świętego?

Nie...

To sobie wyobraź. Oni mieli swój blok i co pół roku esesmani przedkładali im do podpisu deklarację, że występują z tego ichniego Kościoła. Za to mieli być zwolnieni. Ale ze wszystkich podpisało ich akurat trzech. Czesi. Opowiadano, że na początku wojny komendantem obozu był Austriak, nazywał się Lowitz. Kazał kiedyś wystąpić tym bibelforszerom i na chybił trafił zapytał jednego: „Podpiszesz?” A gdy ten rzekł, że nie, Lowitz wyciągnął pistolet i go zastrzelił. Tak zrobił z dziewięcioma, jednym po drugim. Potem się odwrócił do swojej świty i jak gdyby z nimi przedtem się założył, że to wypadnie tak, jak właśnie wypadło, odezwał się ze zwycięskim uśmiechem: „Na, was habi’ich gesagt?” Ale co on zrobił, gdy myśmy już tam byli! Obok latryny było malutkie pomieszczenie, które nazywano kapuff, tam się chowało szczotki. Właściwie nie...

Waszek oparł sobie palec o czoło: — Wtedy był już Pohl... Pohl! Tak, to on kazał zabić drzwi do tego kapuffu, okien tam nie było, a przez dziurę w dachu kazał całe to pomieszczenie wypełnić tymi bibelforszerami aż pod sufit. Potem tę dziurę zatkali z góry deką i za osiem godzin odetkali. Dwie trzecie — same trupy. Tych, co przeżyli, zapytano: „Podpiszecie, że występujecie z Kościoła?” I wszyscy powiedzieli: nie. Więc znowu powtórzono raz i drugi historię z tym kapuffem i wciąż słyszano: Nein. Dla tych badaczy Pisma Świętego antychrystem numer jeden był papież, a numer dwa — Hitler. A dzisiaj dowiedziałem się z gazet, że papież temu byłemu komendantowi lagru w Sachsenhausen udzielił błogosławieństwa.

Wychyliłem się z bunkra; padał śnieg.

Wenco, widziałeś Himmlera?

Aha, stał może dwa metry ode mnie.

Już z wyglądu monstrum, co?

Gdzie tam! Istny proboszczunio. A hrabia Bernadotte stał obok niego jako przedstawiciel Czerwonego Krzyża. My, silni heftlingowie, staliśmy na przedzie, z tyłu za nami ci wynędzniali... A przed kantyną, gdzieśmy stali, leżały połówki prosiąt, w skrzynkach groch, ryż, słonina... a koło wszystkiego ceny... hrabia Bernadotte wypytywał nas w imieniu Czerwonego Krzyża: — „Za co tu jesteście?” — A myśmy mówili, jak nas nauczono: trzykrotne morderstwo... zabicie dziecka... zgwałcenie nieletniej córki... To najczęściej...

A zdrada stanu?

Waszek zerwał się i znów rzucał wapno na wszystkie strony.

Co tam zdrada stanu! Wszystko musiało grać. Ale ja w to i tak do dziś nie wierzę. Kiedym oznajmiał hrabiemu, że zabiłem swego ojca, to tak na niego mrugałem... Lecz hrabia był zadowolony, uścisnęli sobie z Himmlerem ręce i poszli dalej w głąb lagru, gdzie leżeli muzułmani.

Co to było?

Tam leżeli umierający. Ale esesmani narzucili na nich słomę, na tej słomie położyli sienniki i przez okno wskazywali hrabiemu: — „To mamy przygotowane na wypadek cholery”. — I hrabia z Himmlerem jeszcze raz uścisnęli sobie dłonie.

Przyjechał dźwig i znów ładowaliśmy wapno.

Byłem zmęczony, ale Waszek Prucha tryskał zdrowiem i szczęściem, był w pełni sił, jak gdyby tym, co przeszedł, raczej się wzmocnił niż załamał. Ale ja dobrze wiedziałem, że jak wrócił, ważył czterdzieści pięć kilo. Teraz się śmiał, a w kącikach ust pojawiła się mu piana...

Wyleźliśmy po drabince, wyszli z ciemnego bunkra w zawieję i patrzyliśmy, jak elektromagnetyczne dźwigi rzucają się na złom, rwą różne przedmioty i podnoszą się z łupem, aby go potem wypuścić w koryta.

Szliśmy dalej, ale znowu musieliśmy się zatrzymać. Jeden z tych dźwigów schylał się nad stertą sinych wiórów, dziesiątkami tysięcy wyskakiwały naprzeciw, by przyciągnięte magnesem zlepić się z innymi i dać się w powietrzu przenosić do wsadu.

To byłaby jedność! — uśmiechnął się Wenca.

Byłaby... ale ile ważysz?

Dziewięćdziesiąt dwa. I tak Czesi są cwaniacy. Komu tam do nich! Było nas w lagrze dwadzieścia narodowości, ale tylko Czesi wiedzieli, gdzie co jest i jak to zorganizować, gdzie można kupić chleb... I tak ot! — Zatarł ręce: — To jest ciekawe, że jako ogół lubimy się kłócić, ale jako jednostki bywamy genialni. W ogóle to dziwna sprawa! Czytałem, jak podczas wojen napoleońskich dziesięciu austriackich huzarów z łatwością rozniosło na szablach trzydziestu francuskich, ale jedna francuska dywizja gładko załatwiła dywizję austriacką... Albo taki Amerykanin! Jest dzielniejszy, lepszy od Niemca. Ale oddział Niemców to już jest siła... Interesuje cię to?

Interesuje — odparłem, ale zazdrościłem Waszkowi zdrowia.

No to spojrzyj na ten dziedziniec. Kompania Amerykanów wziętych do niewoli zginęłaby tu z głodu. Ale oddział Rosjan używi się. Z trawy ugotują zupę, z tamtych oto kolib, z ich łożysk wezmą smar, zrobią z niego pastę do chleba i będą żyć. Albo weź taką rosyjską babę-snajpera. Dwa dni potrafi leżeć w śniegu, aż się doczeka niemieckiego auta! Albo dadzą babie beczkę benzyny, a ona zataszczy ją na front... Na Rosjan ja stawiam murowanie... Tylko Niemcy, ci mnie niepokoją. Gdybyż się tak rozbroili! Już te ich paczuszki frontowe... Trochę cukierków, by nie zasnęli, troszkę cukru gronowego, owoców kandyzowanych. Paczuszka, ale wytrzyma się z nią dzień, dwa. Podziwialiśmy też, jak minimalnymi środkami osiągali maksymalne cele. Pewnie, Rosjanie! Ci byli i są dla mnie prawdziwą siłą napędową wszystkiego... Kobiety? Popijawa? To mało... Idea!

Powiadam: — Ale ona już by powinna stać się czymś namacalnym, już by to powinno się potoczyć naprzód...

Fakt! Ale ja patrzę naprzód. Nawet gdy wiem, że niektórzy ludzie są przeciwni temu, przecież najważniejsze dla mnie jest to, co widać na horyzoncie. A tym jest socjalizm... Żebym nie zapomniał! Był tam przebiegły esesman, nazywał się Bagoda. Ten zawołał naszego lekarza i nalegał na niego, aby mu otworzył pierś żywego więźnia, chciał zobaczyć, jak bije ludzkie serce.

Jezus Maria! — chwytam się za głowę, otwieram drzwi stołówki, otrzepuję się ze śniegu.

Jarmilka liczy pieniądze.

Potem odwraca się, bierze mnie za rękaw i przymyka oczy ze szczęścia: — Wyobraźcie sobie, stryjku! Był tu jeden u mnie z poleceniem. Mówił, że Jarda ma już u nich wyszykowaną izbę... I że jutro mam tam pójść umyć podłogi, i że mi Jarouszek kazał sobie ułożyć wszystko w myśli, gdzie powiesić fotografie rodziców, a gdzie lustro...

4

Dzisiaj znowu padał śnieg. Nie ten biały, ale górniczy, kladeński, zmieszany z pyłem węglowym. Idę naprzeciwko Jarmilki aż do kantyny. Widzę, jak stoi z boku, podczas gdy przy ladzie posługaczki jedna za drugą nadstawiają kosze, do których ekspedientki wrzucają i liczą świeże rogaliki. Patrzę na Jarmilkę, ręce ma złożone nad brzuchem, wreszcie podnosi karteczkę z jakąś liczbą i woła: — Helenko, daj mi to już!

W końcu Helenka nakłada rogaliki aż po wierzch kosza, bierze od niej kwitki, a ja podbiegam i pomagam Jarmilce nałożyć szelki z pasów.

Posługaczki wołają: — Jarmilko, to twój narzeczony?

A ona się uśmiecha: — Gdzie tam! Dałby mi Jarouszek! Po gębie!

Biorę kubełki z kawą i wychodzimy w zmrok. Przy ścianie kantyny błyszczą wygotowane łby bydlęce.

Mówię: — No, co słychać?

Dobrze, stryjku, dobrze, ale musicie za mnie trzymać palce. Jarda sobie na drugiej zmianie zranił nogę o kleszcze. Siedzę wczoraj w domu przy okienku, a tu nagle zajeżdża auto, wysiada z niego jakiś pan i mówi: ja jestem ten a ten, i jeśli chce pani widzieć się z Jardą, to jedziemy. Więc pojechałam... o rany, stryjku, żebyśmy się tylko na tym lodzie nie rozciągnęli, dziewięćdziesiąt siedem koron diabli by wzięli, jak w pysk strzelił!

Przestraszyłem się i powiadam: — Ależ nie!

A Jarmilka ciągnie dalej: — Sam dziadek wyszedł naprzeciw mnie, a baba dała mi sześć jajek i półtora kilo mąki na placek i ciastka. Więc posiedziałam, a on płakał, że nie może iść do gospody. Kiedyśmy się żegnali, powiadam ze łzami: „Jarouszku, chodź mnie odprowadzić”. Ale on na to: „Jakże, ty głuptulo, mogę iść z taką nogą?” Więc dziadek odprowadził mnie aż do Stehelcevsi, a to coś znaczy.

A kiedy wesele?

Chyba w marcu. Do lutego tu jeszcze będę, a potem pa pa, Poldovko, do widzenia!

Jarmilka się odwróciła, kiwa ręką kominom i zaraz mnie pyta:

A wy, stryjku, jesteście samotny?

Ja na to: — Mam jeszcze brata, ale ten już od trzech miesięcy leży w szpitalu.

Jarmilka mnie pociesza: — Wasi staruszkowie mogli z tego w pierwszej chwili zbzikować...

Nie wiem, co odpowiedzieć, więc idziemy z ciemności w światła lamp, a zakładowy radiowęzeł huczy z góry melodią wygrywaną przez orkiestrę, Mugrauerzy radosnym głosem śpiewają: ...zieleni się na uwrociu soczewica zielona...

Jarmilka, pochylona pod pasami od kosza, unosi główkę i krzyczy ku niebu: — Idźcie do diabła i nie przypominajcie mi polki! Co mam teraz z tego? Poszłam kupić wózek, a tu cztery tysiące, skąd brać, żeby nie kraść? I skąd wezmę wyprawkę, co? — Ale Mugrauerzy, jak gdyby nie słyszeli głosu Jarmilki, wyśpiewują dalej: ..pójdę tam o świtaniu, po co, dobrze wiem... Jarmilka rzekła, wskazując palcem na siebie: — Tak, tak, dawajcie dalej biednym dziewczętom takie rady! Ja też dobrze wiedziałam, a co teraz mam? I czego dotknę, to kosztuje tysiące!

Te same głosy, ale już z innego głośnika, zbliżają się ku nam i znowu się cieszą: ...aby nasi wiedzieli, że tam chodzę do ciebie...

Jarmilka spojrzała tak jakoś ładnie i rzekła: — Człowiek nie może uciec tym głosom, sprytnie są wymierzone.

Wchodzimy do stołówki. Stawiam kubełki na stole. Jarmilka uwalnia się z pasów, zdejmuje płaszcz, strasznie jest dzisiaj potargana, ale to jej odzienie jest dla mnie miłe, milsze nad wszelkie inne stroje.

Gdyśmy się najedli, nakładaliśmy z Wencą Pruchą mangan. Waszek podniósł czterdziestokilowy kamień, oparł go o krawędź koryta.

Takie same kamienie nosiliśmy, gdyśmy budowali sturmbannführerowi Lowitzowi oborę dla niedźwiedzi, które mu jego żołnierze przysłali z Norwegii — rzekł i zwalił kamień w koryto.

Powiadam: — Wenco, jakeście to, mimo że komuniści, przetrwali?

Jak? Komuniści mieli w rękach całą wewnętrzną administrację obozową. Tak... to było konieczne! Na przykład poseł do parlamentu niemieckiego, Najux, dostał wiadomość, że czeski poseł komunistyczny jest w drodze do obozu: jako blokowy poczekał na niego przy bramie, tam się na niego rzucił, niby go zbił, zwymyślał... Ale dał go do tego bloku, gdzie chciał. Potem następowała deformacja nazwiska, zamiana numerów... tak, że w końcu był to już zupełnie kto inny. Ale raz wracamy spoza obozu, a tu w samej bramie heftlingowi wypadł z kieszeni papierek, esesmani go podnieśli, a to były ostatnie wiadomości z radzieckiego radia...

Złapali go, rewizja, i pod wäscherei znaleźli tajną radiostację — rzekł Waszek i zrobił w korycie przegrodę. — I teraz do tego nieszczęśnika zabrał się der eiserne Gustaw. Najpierw mu połamał ręce, od palców aż do ramienia, ale heftling milczał. Potem wziął go do ogrodu i tam po nim jeździł walcem do robienia ścieżek... Zajeździł go na śmierć, ale nic z niego nie wydobył. To była świnia, ten Gustaw! — wybuchnął Waszek i gdy tak szybko napełniał koryto, to twardy, ale kruchy mangan się łamał, mieniąc się tęczowo w miejscach złamań jak nafta.

Czasem Gustaw przyszedł do bloku jeszcze przed pobudką i nie pozwolił dzwonić... Wyjmował serce dzwonu i sam szedł budzić... Mówił o tym, że budzi jak mamusia dzieciątka, dotykając ich czół... Gdy tak zabił sześciu, siedmiu śpiących tym sercem od dzwonu, zawieszał owe pięć, sześć kilo z powrotem, wkładał białe rękawiczki i jechał konno się kąpać... Czasem bywały w lagrze i przejmujące chwile. Ci, co przyszli do nas z Moorgebiet, opowiadali nam takie rzeczy, że czuliśmy się szczęśliwi i bezpieczni w lagrze... Oni przybyli gdzieś z lüneburskich wrzosowisk, na początku wojny to było komando tylko dla kryminalnych przestępców, którzy pracą na moczarach skracali sobie karę o połowę, ale potem pracowali tam i polityczni, żeby prędzej pomarli... Mieszkali w barakach na palach, wciąż w wilgoci i od wschodu do zachodu nawozili bagna, na nich potem sadzono wrzosy, a na tym wrzosowisku las. Śpiewali taką pieśń, którą przejęliśmy od nich i my, i więźniowie w innych obozach... tak jakoś to było... — Waszek się wyprostował:

Wir sind Soldaten... wir rücken mit Spaten, für uns ist kein Frühling da. Potem jakoś tak... Widzimy słońce przez welon komarów... A kończyło się to: Die Arbeit ist unendlich.

Stałem z manganem nad krawędzią koryta.

Patrzyłem na basen służący do oczyszczania wód ściekowych, ale że woda była ciepła, więc na brzegu zieleniła się trawa.

Ładowaliśmy, a potem siedliśmy na chwilę, ale Waszkowi wszystko przypominało tamtych sześć lat.

Byłem tam przy transporcie. Jednego razu jedziemy elektrowózkiem nad miejscem, gdzie niegdyś była kopalnia piasku, a wtedy znajdowało się tak zwane sonnenkomando. Stali tam nadzy starzy ludzie i umierali w żarze lipcowego słońca. Tak długo stali, aż poumierali albo aż ich pozabijano. Mieli już ciała jak patyki lub nogi obrzmiałe niczym konewki... i esesmani kopali ich w te spuchlizny, a ci starcy piszczeli... uciekali i tak dziwnie piszczeli... a myśmy stali z elektrowózkiem nad nimi serdecznie się śmiejąc, po prostu pękaliśmy ze śmiechu, takie to było komiczne. Potem spojrzeliśmy po sobie i spytali: — „Gdzie my jesteśmy?” — I wiesz ten nasz śmiech, to było coś gorszego niż płacz.

Rzuciliśmy ostatnie kawały manganu, wzięliśmy się pod ręce i pochyleni wyszliśmy w zawieję. Śnieg ciął ukośnie i zmuszał nas do przymykania oczu.

Na rogu natknęliśmy się na Jarmilkę.

Coś ty taka jakaś? — powiadam.

Skuliła się otulając żakiecikiem.

Zapomniałam kupić chłopcom papierosów i nie chcą mi dać kożuszka! Ale mogą go sobie wsadzić gdzieś! Ja i tak tylko patrzeć jak pójdę do domu...

Waszek objął mnie za szyję i patrzył na Jarmilkę tak samo jak ja. — My cię, Jarmilko, naprawdę lubimy, jak będziesz miała maleństwo, to przyjdziemy cię odwiedzić.

Wydęła wargi i poczerwieniała: — Ciekawam! — rzuciła i popędziła ku kantynie, trzepocząc zsiniałymi rękami wśród śniegowych płatków.

5

Dźwig unosił kolibę w łańcuchach przez całą stalownię, ale ludzie na dole spokojnie pracowali. Potem koliba poczęła się obniżać, a dźwig zatrzymał się z nią bezpośrednio nad szynami. Docisnąłem, dałem znak i skip osiadł równo.

Brygadzista potykał się o odrzucone braki i korzenie. Gdy mnie mijał, rzucił: — Szimandl nie przyszedł... w bramie masz Cygana — i popędził dalej ku piecom elektrycznym.

Patrzę, w bramie stoi Waszek Prucha, a z nim Cygan w kapeluszu.

No, baronie, nie stercz tam, tylko chodź pchać kolibę! — wołam, a Cygan wlecze się niechętnie przestępując z nogi na nogę.

Nie bądź dla niego ostry... — upominał Waszek — z nimi trzeba jak z dziećmi.

Cygan ledwie dotykał dłońmi koliby.

Olaboga, pchaj, baronie!

Aj... pan zły, zły... — mruczał Cygan.

Nie bądź dla niego taki — znów mi dogadał Waszek. — Hitler ich zdziesiątkował, a teraz jeszcze ty. Gdybyś widział, jak malutkie Cyganiątka chodziły po lagrze trzymając się za ręce i śpiewały niemieckie marsze, a jak je potem i tak pomordowali razem z kurwami... — gadał i stalową tyką otwierał skrzynię ze srebrzystym krzemem.

Ale Cygan nie czuł się tu pracownikiem, uważał się za gościa i widać było, że tylko myśli, jakby dać nogę.

Ty, baron, nigdzie nie pójdziesz, widzę po twoim nosie, że kombinujesz, jak się urwać! — krzyknąłem.

Rany boskie! Serce Jezusa! Cygan musi zjeść!

Gówno dotąd zrobiłeś! Najpierw się pracuje, potem je!

Nie, Cygan najpierw jeść, potem robić. I zimno mu.

Nie bądź dla niego taki — szeptał mi Waszek sypiąc krzem do koliby.

Więc słuchaj, baron! Idź się zagrzej przy piecu, siądź pod ósemką, ja tam za pół godziny przyjdę po ciebie...

O... pan, pan dobry... dobry... dobry — dygotał Cygan i pobiegł.

Ty ośle! — roześmiał się Waszek. — On ma z sobą brzytwę, majster mu podobno nie wpisał trzech szycht, więc go chce poderżnąć. Pokazywał mi tę brzytwę. A ty się z nim kłócisz.

Nie lubię obijania się w robocie.

Stanąłem u czoła koliby i rękawicą rozgarniałem krzem.

Słuchaj — Waszek oparł się na tyce. — Ja też nieraz patrzę na ludzi w taki sposób jak ty, ale gdy sobie przypomnę Sachsenhausen, zaraz się staję wyrozumiały. Człowiek jest zupełnie inny, niżeśmy go znali z czytanek. Raz esesmani się chyba nudzili, więc nam nie dali jeść, ale kucharzom pozwolili się nażreć, ile chcieli, aż sobie to żarcie mogli chyba namacać w gardle, potem im zrobili apel i zaraz: nieder!... auf! Nieder... auf! Potem ci kucharze musieli tak długo toczyć beczki, aż wszystko wyrzygali, a heftlingowie... wybierali do tego samych profesorów, artystów... ci musieli to z ziemi pozjadać... Potomkowie pokolenia, które chlubiło się Goethem, esesmani rechotali i wspaniale się bawili tym widokiem. Albo kto to był Heinrich Kampfe!

Przy tym wspomnieniu Waszek uderzył tyką w szyny.

Urodziwy młodzieniec, wąski w pasie jak panna, szeroki w ramionach, w czapce nasuniętej na czoło... krótko mówiąc elegancik, ale tak naprawdę to gnój. Jako lager-komendant — gdy mu się heftling nie podobał — wyjmował czerwoną kredkę i pisał mu na czole liczbę, która określała, do ilu dni ma być zlikwidowany. Na święta kilku więźniów wypuszczono na wolność. To była istna loteria... A nuż trafi na mnie? Heinrich Kampfe wywoływał, pytał o narodowość, warunkiem zaś, aby zostać zwolnionym, było zdrowie.

Wywołał jednego nieboraka i... wenn geboren, wo geboren... i tak dalej... prawie przez kwadrans, aż na końcu Heinrich Kampfe zapytał: „Und sie sind gesund?” A ten najmocniejszym głosem krzyknął: „Jawohl!” To piękny Heinrich kopniakiem przetrącił mu goleń, a zwijającego się z bólu biedaka spytał: „Sind si noch gesund?” Ale ten dalej wołał: „Jawohl!” Wtedy Heinrich pochylił się i na czole napisał mu czerwoną kredką liczbę, jako że ten heftling okazał się kłamcą. Tak samo wykończyli nawet mistrza Europy na sto i dwieście metrów Ostendarpa, Holendra. Obiecali mu, że jak wygra bieg z ich dogami, to pójdzie do domu... Omotali więc Ostendarpowi wokół szyi kawał pasztetowej i na dany znak ruszył mistrz Europy i te dogi... Ostendarp zdobył prowadzenie i utrzymałby może szansę wolności do mety, ale tam mu esesman przestrzelił nogę, a psy poszarpały sprintera tak, że umarł...

Wysypywaliśmy krzem, puste skrzynie układając w równe stosy.

Cygan wrócił, ale widząc, że jest jeszcze co robić, chwycił się za brzuch i jął lamentować: — O Maryjo, Cygan ma boleści, brzuch go boli...

Idź... — powiadam — idź. Cyganie... może będziemy mieć szczęście i latryna się pod tobą zawali.

A Cygan cieszył się: — ...o, pan dobry!

I poszedł prosto na zupę.

Gdyśmy wyrównali czubata kolibę krzemu, wyszliśmy w stronę magazynu. Tam się wygrzewał chudy brygadzista zwany Atom. Rozłożył ramiona: — Gratulujcie mi, chłopaki! Urodziłem się po raz drugi!

Co to znaczy? — powiadam.

Byłem dziesięć dni w mamrze... przez pomyłkę! Waszek mu pogratulował i pyta: — Co słychać z próbami?

W porządku! Profesor mi najpierw nie wierzył. Ale jak mu zrobiłem armatę katodową, to zastrzeliłem go na amen. Tylko że ja się wciąż boję, żeby mi się za tyłkiem nie zapalił kosmos! Dlatego wolę pracować nad zużytkowaniem zwykłej elektryczności, a tej jest, chłopaki, do licha i trochę! Krzywa natężenia prądu w polu magnetycznym, wysokie napięcie na kopy! Najpierw zmajstrowałem pistolet elektronowy. Pan profesor Fanin miał wątpliwości, no to podszedłem do okna i powiadam: — „Czyj to pies?” — Profesor na to: — „Mój Haryk”. Więc wycelowałem ten elektryczny pistolet, naciskam... i pies leży... Profesor Fanin zaraz do niego, zrobił sekcję mózgu, a mózg rozwalony w strzępy!... Chłopaki, tą ujarzmioną elektrycznością załatwiłbym i Standard Oil Company, i węgiel, i motory rakietowe... Dlatego mnie śledzą... chcą mnie dostać... Ale ja to dam opatentować w Baltimore!

No to szczęść Boże! — rzekł Waszek i podrapał się.

Kiedyśmy już brali za klamkę, Atom zawołał za nami: — Chłopaki! Dziś utopia, jutro rzeczywistość!

I weszliśmy do stołówki.

Jarmilka na mnie kiwa i zaraz widzę, że zaserwuje mi jakąś smutną wiadomość. Biorę garnuszek w rękę, patrzę w inną stronę i pytam: — Co tam takiego?

Wiecie, stryjku... wiecie, takie to smutne, kiedy widzę, że dziewczyny z mojego roku już się szczęśliwie wydały. A ja?... To wszystko, co wam opowiadałam, wmawiałam w siebie, myślałam, że się jakoś podniosę na duchu i że wszystko będzie tak, jak sobie wymyśliłam... Ale on mnie nie chce, on mnie sobie nie weźmie... już się nawet do mnie nie odzywa... Myślałam, że może zrozumie...

Stawiam garnuszek na stole i znowu ujmuję go w palce. Nie wiem, co powiedzieć, więc schodzę na inny temat: — Podobno lubiłaś dawniej tańczyć, prawda?

Jarmilka miała jeszcze łzy w oczach, ale już była skłonna się cieszyć.

Ja? Latałam na każdą potańcówkę. Kiedy tańczono na Kladnie, szłam na Kladno, jak grali w Busztiehradzie, to tańczyłam w Busztiehradzie, orkiestra huczała w Hrzebcu, to bawiłam się na sto dwa właśnie tam... A w domu, u nas? Co mam wam opowiadać! Chodziło nas trzydzieścioro, nasi chłopcy, same zabijaki, niech no tylko ktoś na mnie krzywo spojrzał, a już wszystko załatwiali...

Patrzę teraz na nią i widzę, że po każdym zdaniu brzuch jej podskakuje.

Powiadam: — A nie przyjdzie to wcześniej?

Potrząsnęła brzuchem.

Nie, niemożliwe! Jak mi to zrobił drugiego września, to zlegnę drugiego czerwca... Ale chodźcie, policzymy rogaliki! — Nadstawia zapaskę, wrzucam rogaliki i liczę...

Dziewięćdziesiąt sześć.

Jarmilka bierze skrzynkę z niebieskimi garnuszkami z kawą, ale jej zmienniczka na nią krzyczy: — Nigdzie nie chodź! Znowu będziesz beczeć przy piecach!

To idźcie, babciu, sama... — powiada Jarmilka, podchodzi do swej szafki, staje, czołem oparta o jej drzwiczki, zsuwa sobie chustkę na oczy i pochyla głowę. Ale zmienniczka podchodzi, daje jej skrzynkę i Jarmilka liczy na palcach, komu ma dać kawę:

Jedną Ondrzejowi, jedną na repetę, jedną kierownikowi, jedną na blachę, jedną Marzence przy spuście, jedną...

6

Stoję przy siódemce, przy martenie, i pytam wytapiacza Mudrego: — Widział pan już siebie, majstrze?

Widział, ale udaje, że nie.

A gdzie?

Powiadam: — No, w Pradze, na Narodniej, naprzeciwko Papeża, to jest dzisiejszych Zakładów Gramofonowych. Tam wisi przecież tablica wysoka na dwa metry, a na niej kawaler Orderu Pracy... to przecież pan!

Wytapiacz Mudry już się tam widział, i to nie jeden raz, ale delektuje się dalej: — To znaczy, że ja tam wiszę?

No — mówię. — Taaaki wielki, przez całą ścianę, a wygląda pan jak jaki literat.

Wytapiacz kołysze się w biodrach, sięga po tykę, nakłada okulary, daje znak Marzce, aby nacisnęła guzik. Piec bije szkarłatnym płomieniem, a wytapiacz pokazuje pomocnikowi tam, w płonącej masie, co i jak potrzeba.

Potem wolnym krokiem podchodzi do mnie.

A jakem tam ubrany?

W koszulę z wykładanym kołnierzem i beżową marynarkę.

Aha, i ta fotografia tam jest? — udaje głupiego. — Ale teraz tam będzie wisieć ta moja najnowsza, w krawacie. Dobrze, żeś mi powiedział, muszę zabrać moją starą do Pragi, żeby zobaczyła, co ja jestem za jeden. Znowu się na mnie zaczyna trochę wydzierać... Mówisz — na Narodniej?

Już nadjeżdża dźwig, będziemy z Waszkiem sypać do pieców, lezę po drabince na górę, przekładam dźwignię i dźwig wsadowy zamienia się w zwyczajny. Ramię jeździ, hak opada, Waszek narzuca koło z łańcuchami, zapinamy koliby, dźwig je odnosi do przegród i niemal usadza. Przerzucam uchwyt, od czoła zakłada się łańcuchy i unoszący się dźwig wysypuje raz mangan, drugi raz wapno, krzem, grafit.

Patrzę, po platformie idzie Jarmilka.

Dzień dobry, Jarmilko!

Trzymam łańcuch i uśmiecham się.

Nawet do mnie nie mówcie! Straciłam pięćdziesiąt koron!

W jaki sposób?

Widocznie gdzieś zgubiłam...

Marzka woła na Jarmilkę: — No i co, ty horpyno, kiedy zaczniesz stękać?

Jarmilka przewraca oczami, siada na ławeczce tuż przy Marzce, która teraz w przerwie robi na drutach kaftaniczek; co chwila rozkłada go na kolanach i długo się przypatruje. Jarmila wyciera palce, bierze do ręki robótkę.

Jarusz, tylko mi nie wyciągnij drutów!

Więc Marzko... — czerwieni się Jarmilka — dwa prawe i dwa lewe?

Pyta, ale widzę, że robi to ze wstydu, że sama nigdy nic nie uplecie na drutach, pyta tak tylko, żeby Marzka ją za bardzo nie ciągnęła za język. Oddaje robótkę, zbiera garnki po zupie, podczas gdy młoda mężatka, Marzka, miga drutami nadal, może to robić spokojnie, bo już wszystko ma pozałatwiane, podbite pieczątkami, dobrego męża w domu i dziecko w brzuchu... Ale Jarmilka?

Dźwigowy oddał Jarmilce garnuszek.

No i co, wołali cię do socjalnego?

Wszyscy otaczają Jarmilkę.

Spuściła oczy.

Wołali, stryjku, wołali, ale ja tam nie poszłam. Mama poszła, a gdy ją spytali, co i jak, to i ona się rozbeczała. No to przyszli do nas i mnie się pytali, ale słowa nie mogłam wykrztusić...

Słuchaj, Jarusz, to już chodzi o dziecko... — operator położył jej rękę na ramieniu.

Ja wiem... Ale to mi się wydawało takie dziwne skarżyć na tego, na którego nigdy bym ani palca nie zagięła, to mnie właśnie muli.

Ale chodzi o dziecko!

Chodzi — rzekła Jarmila. — Tylko albo się kocha, albo nie... Więc co tu ma do roboty urząd?

Łzy kapały jej na zapaskę...

Stary kanałowy rzekł do niej: — Wiesz, Jarmilko, jak już przyjdzie ten twój czas, to pójdziesz najpierw do socjalnego, a potem do sądu... Myśmy z moją Laurą też wcześniej zaczęli. Później przyszło wezwanie, poszedłem do sądu, a tam mi sędzia mówi: „Niech pan siada, proszę sobie zapalić, będzie panu trochę nieprzyjemnie!” Ale ja powiadam: „Panie sędzio, ja moją Laurę kocham i jak wrócę z wojska, to zaraz biorę z nią ślub, my się przecież kochamy!”

To on się mnie spytał: „Pan jest ojcem?” Odpowiedziałem: „Ja!” Podpisałem to, Laura już na mnie czekała przed sądem i zaraz poszliśmy się z nią przespać do hotelu. Takie bywały dawniej czasy i ludzie byli skromniejsi.

Tak powinno być! — zawołała Jarmilka zapłakana. Potem spoważniała i zapytała: — Dziadku, gdyby mi to nie wyszło, to jak myślicie? Czy nie powinnam posłać Jarouszkowi listu z prośbą?

Ale właśnie zbliżyli się trzej kanałowi, a jeden z nich zawołał:

Dziadku, ty stara pierdoło, jak myślisz, stawiać na Chomutov?

Staruch zachrypiał: — Ja bym nie stawiał... chyba że systemowo, ostatni raz przerżnąłem... Nie wyszła mi, kurwa, dwójka!

Jarmilka pociągnęła starego za fartuch: — Dziadku, jak myślicie, posłać ten list?

Stary chmurzył się coraz więcej.

Potem rzekł: — Ja bym wolał obstawiać jako pewniaka Zbrojovkę... a Chomutov tylko na fuksa, dałbym jedynkę...

Dziadku, na litość boską, mam posłać ten list?

Ale stary kanałowy, rozejrzawszy się podejrzliwie, szepnął kumplom: — Huty są faworytem... Tylko ja już dwie noce nie śpię przez tę koszykówkę. Ta Bratysława daje mi do myślenia...

Jarmilka obeszła starego i stanęła przed nim: — Dziadku, mam posłać ten list? O Jezu!

Stary kanałowy odsunął Jarmilkę jak firankę w oknie i zdecydował:

Na Bratysławę musimy postawić tyle samo jedynek, co dwójek... W koszykówce rzadko się trafi remis... Ale gdyby tak? — dręczył się na głos.

Operator odpowiedział zamiast niego: — Spróbuj. Jarmilko!... — I skoczył ku dźwigowi, a każdy poszedł do swojej pracy.

Jarmilka przez chwilę stała i patrzyła na młodą mężatkę, która dalej robiła na drutach. Potem zaczęła schodzić z platformy, najpierw ją było widać do pasa, potem tylko głowę, aż zniknęła całkiem...

7

Po południu zszedłem do łaźni, aby mi łazienny otworzył szafkę. Zapomniałem sobie podstemplować kartkę na cukier. Schodzę do piwnicy, potem do kotłowni, ale nie widzę nigdzie łaziennego. Włażę po schodkach, patrzę w dół, czy się nie zdrzemnął koło kotła, a tam leży Jarmilka. Cicho stąpam, a ona śpi. Jakieś szmaty ma pod głową i śpi.

O dwa metry od jej włosów syczy przymknięty piec.

Siadam obok niej, biorę ją za rękę, dotykam czoła. Jest rozpalona, a brzuch ma taki wypukły, że powiadam sobie — może to już?

Ocknęła się.

Jejej, stryjku, to wy?

Co ci jest? — powiadam.

Przeciąga ręką po czole.

Niedobrze mi...

Skoczę po doktora!

Nie, nie, ja już tam byłam... dziś jestem tu ostatni raz. Która godzina?

Już po zmianie... pół do pierwszej.

Nie szukała mnie baba, moja zmienniczka? Ta ci jest zła! Ale ona pewnie już nie wie, co to znaczy rodzić. Jak mogła mieć dzieci, to ją wyskrobali na amen! I teraz ma spokój! Raz na zawsze!

Ależ ty masz gorączkę!

Możliwe... Przemoczyłam buty... Ale, stryjku, jak będę w domu, to przyjdźcie mnie odwiedzić!

Naturalnie, że przyjdę, jakżebym mógł nie przyjść. Nawet z chęcią przyjdę. Razem z Wencą...

To dobrze... a teraz mnie zostawcie samą.

Zostawiam ją, wyłażę na schodki, na mostku mimo woli się odwracam i znowu widzę Jarmilkę tak dziwnie skurczoną, jak gdyby nie ważyła więcej niż piętnaście kilo.

Stryjku!

Co chciałaś?

Chodźcie no tutaj, coś wam powiem...

Zbiegam i pochylam się nad nią.

Co takiego, malutka...

Stryjku, pożyczcie mi dwudziestaka, kupię sobie po drodze cukrowej waty...

Ależ dobrze!

Daję jej dwudziestokoronówkę, wybiegam po schodkach i idę się kąpać...

Potem czysty już śpieszę pod zegar kontrolny.

Jarmilka stoi tam i wpatruje się w jeden punkt na suficie.

No, jak się czujesz?

Zmusiła wargi do uśmiechu.

Już mi dobrze... a dobrze też, że jestem tu ostatni raz, w ogóle ostatni raz...

Będziesz przychodzić na spacery... — dodaję jej otuchy.

Jużci, na spacery! Będę miała pełne ręce roboty! Musimy ze szwagierką szyć koszulki, kupować różne rzeczy... Może nawet na ten wózek się szarpnę. Rozumiecie, stryjku... — spojrzała na mnie. — Urodzi się mały, więc go musimy przywitać. Ja wnet wstanę i jak będziecie mieć czas, to przyjdźcie mnie odwiedzić. Nie wiem jeszcze, co będzie ze mną, ale przyjdźcie.

Pierwszy raz, odkąd się znamy, Jarmilka, pierwszy raz podała mi rękę, taką zwyczajną ludzką dłoń, szorstką jak język wołu. Przytrzymałem ją tak długo, aż mi sama wyrwała.

W drzwiach odwróciłem się, a ona już znowu z uśmiechem na wargach wpatrywała się w jeden punkt na suficie.

8

Pewnego sierpniowego dnia siedliśmy z Waszkiem Pruchą na motor, by zgodnie z obietnicą pojechać do Jarmilki. Było południe i słońce świeciło tak, że zieleń stawała się niebieskawa, a czerwień dachów po wioskach aż kłuła w oczy.

We wsi nie spotkaliśmy nikogo, tylko ze ścian sterczały łańcuchy uwiązanych krów.

Pod kapliczką, w cieniu lip, siedziała starucha. Była bosa, a palce miała zabłocone. Chustkę naciągnęła na oczy, że widać jej było tylko brodę.

Waszek spytał: — Matulu, gdzie tu mieszka Jarmilka.

Uniosła chustkę, ale słońce tak prażyło, że ją znów ściągnęła na oczy.

Która Jarmilka? Mamy tu dwie Jarmilki...

Chcieliśmy odwiedzić tę Jarmilkę, co pracowała na Kladnie.

Aha, Jarusz...! U niej już po wszystkim. Urodziła przedwcześnie, ale dali tego małego Jarousza do takiej wylęgarni. A teraz? Teraz już zuch chłopak! Za to dziewusze uderzyło to wszystko do głowy. Leży w domu jak bez duszy, jest do niczego.

Którędy się tam dostaniemy? — zapytał Waszek.

Tędy, o, koło tamtego płotu pojedziecie w dół, na rogu jest dom szewca Marvanka. A od tego domku zobaczycie taka jakby budkę na przewozie, tam mieszka Jaruszka... w oknie pelargonie... ode mnie! Jak wam się uda i będzie z wami mówić, to ja pozdrówcie od starej ogrodniczki, ona już wie...

Waszek dodał gazu i w gorącym powietrzu, niemal jak w ciepłej wodzie, pojechaliśmy we wskazanym kierunku.

Na rogu Waszek przyhamował, ale gdyśmy pojechali jeszcze kawałeczek, otwarł się widok w dole na biały domek, który rzeczywiście wyglądał jak budka na przewozie. Potem dróżką udekorowaną z obu stron gęsim łajnem zjechaliśmy na dół.

Było cicho i powietrze od żaru drgało jak przeźroczysta roleta.

Waszek oparł motor o parkan, wytarł pot z twarzy i rzekł:

Co ja wciąż widzę tak jakoś kolorowo?

Obejrzeliśmy się.

Mamy Jaruni nie ma w domu! Pojechała z Jarouszkiem do ośrodka!

Była to ogrodniczka. Stała wysoko na zboczu i trąbiła nam tę wiadomość przez zwinięte dłonie. W tym białym, zgrzebnym i spranym odzieniu, z czerwonymi rękami i nogami, wyglądała jak śmierć.

Południca! — sapnął Waszek.

Potem przez ogródek pełen marchwi, pietruszki, zielonej sałaty i olbrzymich pastewnych buraków weszliśmy do sionki.

Na szafie stał mały uschły świerczek, pewnie od Bożego Narodzenia, bo puste papierki i staniol szeleściły w przeciągu... Waszek nacisnął klamkę.

Izba była pełna słońca, na stole wygrzewał się wielki kocur. Nie ruszył się, obserwował nas tylko przez szparki powiek. W kącie stało wiejskie łoże, wyżej wisiał obraz Jezusa, który rozchyla koszulę i palcem wskazuje gorejące serce otoczone cierniowym wieńcem.

Na łóżku zaś leżała Jarmilka, w roboczym kombinezonie, pierzynę odkopała w nogi, rękę założyła za głowę i wpatrywała się w sufit, zupełnie tak samo, jak to widziałem tam, w stołówce stalowni...

Odezwałem się szeptem: — Jarmilko, jesteśmy tutaj, ja i Waszek Prucha. Wszyscy z pieców kazali cię pięknie pozdrowić i wciąż się dopytują: „Kiedy ta dziewczyna wróci?” Na składowisku też mówią: „Nikt tak nie umiał roznosić podwieczorków jak Jarmilka”. Szef cię także pozdrawia.

Waszek wypakował z teczki niebieską sukieneczkę, ręce mu drżały, gdy trzymał ją za ramionka w powietrzu.

Tośmy ci przynieśli — mamrotał. — Od całej załogi... Przyślą jeszcze butki... i papućki... a kobiety od pieców kazały się spytać, czy masz dosyć pieluszek.

Zwilżył wargi.

Marzka prosiła powiedzieć, że dla małego Jarouszka robi na drutach kaftaniczek.

Ale Jarmilka z wyrazem bólu dalej wpatrywała się w sufit, na czole perlił się jej pot, miałem wrażenie jak gdyby poprzez ściany domku spoglądała gdzieś daleko, w jakiś bezludny świat...

Waszek położył rękę na piersiach.

Każdy ma jakiegoś mola, Jarmilko... Ja... ja w domu też się nie czuję najlepiej... co dwa tygodnie pakuję manatki... żona mi pomaga wiązać walizki... na dole stoi taksówka, a ja mówię do starej: „No, to już idę z tego domu, skoro mnie wypędzasz!” A ona do mnie: „Ja cię wypędzam?” „Tak — odpowiadam — wypędzasz mnie, żebym sobie poszukał mieszkania... idę!” A ona: „To idź, ale ja cię nie wypędzam”. Ja mówię: „Naprawdę?” A stara tylko spogląda na mnie i zaczyna rozpakowywać moje walizki. Ja schodzę na dół zapłacić taksówkę... ale po czternastu dniach taxi znów stoi pod oknem. A to wszystko, Jarmilko, dlatego, że nie możemy mieć dzieci. Ty masz, Jarmilko, chłopaczka...

Patrzyliśmy na Jarmilkę, ale ona wiedziała swoje... już może nie chciała nic wiedzieć, to wszystko ja wymijało, przepływało obok niej...

Jarmilko!

Waszek ukląkł przy łóżku.

Naprawdę, wszyscy się o ciebie pytają, słyszysz? My obaj cię lubimy i znowu kiedyś przyjedziemy! Idziemy już... słyszysz?

Waszek wstał i patrzyliśmy obaj na nią, ale było widać, że szkoda słów...

Porozumieliśmy się wzrokiem i cicho wyszli z izby. Kocur wciąż leżał na stole, teraz wstał i położył się kawałeczek dalej, na słońcu, które przeniosło swe ciepło aż na skraj stołu.

Dziecinna sukienka leżała na krawędzi, a Jezus nad łóżkiem wciąż rozchylał niebieską koszulkę i pokazywał czerwone gorejące serce okolone cierniami.

Ale Jarmilka ani drgnęła. Wszystko słyszała, lecz nie robiło to na niej żadnego wrażenia. Albo może?...

Zamknęliśmy drzwi, a gdyśmy wyszli, światło słońca przypominało niemal rozpalony nikiel w elektrycznym piecu. Na górce wciąż stała ogrodniczka i obiema dłońmi zasłaniała sobie głowę.

Krzyknęła:

No i co, mówiła?

Waszek kręcił głową i przecząco machnął ręką.

Tak, tak! — wołała ogrodniczka. — Ona się chciała z tego wstydu powiesić!

Waszek rzekł:

Co robić. Moja stara też mną czasem tak zakręci, że każda myśl we mnie oklapnie... Ale potem znów się podrywam. Może ta biedaczka także się jakoś poderwie...

I wskazał na domek wyglądający jak budka na przewozie, z czerwonymi pelargoniami za oknem, w którym ukazała się udręczona twarzyczka Jarmilki.

...że wszystkich na martenach pięknie pozdrawiam! — krzyknęła i znowu znikła.

Przełożyła Helena Gruszczyńska-Dębska



Śmierć pana Baltisbergera

Niemal do południa, a potem wieczorem od nowa leżeli pod samochodem na starych workach i naprawiali tylne resory.

Jakim cudem ten resor trzasnął, kiedy? — pieklił się ojciec.

Kiedy?... Wtedy, cośmy wracali w nocy do domu — odparł wuj Pepin, który im świecił. — Sławek powiedział: „Wuju, śmierć i tak nas nie minie, siadaj za kierownicą i prowadź!” No więc prowadziłem, choć mam ponad siedemdziesiąt lat i niedowidzę. I wiesz, że tylko kilka razy wpadliśmy do rowu?

No, ja wam kiedykolwiek dam samochód! Figę z makiem! Pewnie jechała was cała kupa?

Nic podobnego — zaprzeczył wuj Pepin. — Tylko sześcioro, gorzej, że podczas jazdy wypadła podłoga. Więc musieliśmy władować ją na dach, na łóżko.

Na jakie znów łóżko?

A przewoziliśmy łóżko pewnemu rzeźnikowi. Ale ten rzeźnik siedział w samochodzie.

Rany Julek — zalamentował ojciec. — A ja zachodziłem w głowę, skąd się wzięły te rysy na dachu. No, jeśli ja wam kiedykolwiek pozwolę wziąć mój samochód! — wykrzyknął i rąbnął kluczem o karoserię, aż paprochy zeschniętego błota zaprószyły mu oczy. Ale że działo się to tuż przed Wielką Nagrodą, nie zwlekając wymienili pęknięty resor, a w miejscu, gdzie powinno być tylne siedzenie, przydrutowali składane ogrodowe krzesło, ponieważ ojciec już dawno, przed pięciu laty, postanowił, że ze swojej škody 430 zrobi cacko. Zdarł wtedy obicia, wyjął siedzenia i schował w szopie, a potem przez lata całe snuli z matką marzenia, jak to pewnego dnia wszystko się wypierze i wyczyści, kosztem paru patyków odrychtuje się karoserię i škoda znów będzie błyszczeć nowością.

Na razie, gdziekolwiek nią zajechali, ludzie mówili: — Do diabła, ta wasza landara coś okropnie jest wyblakła na gębie. Nie trzymaliście jej przypadkiem przez wojnę na dnie Łaby? — A ojciec się złościł, bo tak istotnie było. Albo się dziwili: — Czemuż to siedzicie w tym samochodzie jak w wannie? — Bowiem pasażerowie siedzieli na skrzynkach po margarynie, z tej prostej przyczyny, że niczego innego nie było. Ale ojciec ciągle uważał to za stan tymczasowy, bo dla niego realna była jedynie wizja, majacząca wiecznie na widnokręgu... Piękna, z eleganckimi obiciami škoda 430.

Ale wybierając się na Wielką Nagrodę Czechosłowacji wstawili do samochodu dwa stare wyściełane krzesła, a w tyle przydrutowali składane ogrodowe krzesło. Matka nasmażyła kotletów, litrową butelkę po maggi napełniła żołądkową gorzką i po północy wyruszyli do Brna na zawody motocyklowe.

Zatrzymali się w cudownym zakątku. Kiedy zjedli kotlety, ojciec usnął, a matka i wuj położyli się na skraju lasku, tuż przy Zakrętach Fariny. Od czasu do czasu pociągali z butelki po maggi i przyglądali się wyścigom. Odbywało się już ostatnie okrążenie stu dwudziestek piątek, a na czoło bezapelacyjnie wysunął się Franek Bartosz, pewien siebie, spokojny, jakby przyrośnięty do swojej OHC. W ryku silnika mknął szosą, dwieście pięćdziesiąt tysięcy widzów wzdłuż trasy co chwila wybuchało wrzaskiem, a Franciszek to widział, widział te wzlatujące dłonie, apaszki i kapelusze, te owacje, i nie bał się, Franek Bartosz w ogóle nie znał co to strach, jeśli się czegokolwiek bał, to tylko tego, żeby mu nie nawalił gaźnik albo nie wysiadły świece. Teraz, biorąc ostatni z Zakrętów Fariny, nawet nie zmniejszył gazu, przylgnął do maszyny i pruł jak wściekły.

Wuj Pepin, ponieważ niedowidział, niewzruszenie ciągnął swoją opowieść: — No więc zaszedłem w zeszłym roku do rezydencji arcybiskupiej popatrzeć, jak tam teraz wygląda, powiadam wam, park zapuszczony, wszędzie kręcą się ludzie, tylko jakaś baba siedziała na ławce i wcinała jabłka. Gdyby to nieboszczyk arcybiskup Kohn widział! Zaraz by babę obsztorcował, dlaczego nie zamiata. On był nerwus, zwłaszcza w młodych latach, kiedy to nadleśniczy naszpikował go śrutem, bo smalił koperczaki do jego żony. W końcu arcybiskup, żeby być bliżej Boga, przeniósł się razem z gospodynią do Tyrolu.

Matka gawędziła z panem w fotelu na kółkach, którego krewni przytaszczyli tutaj już w sobotę wieczór, bo przed północą miano zamknąć trasę.

Wuj stanął przed fotelem na kółkach i rozgadał się: — Przez taki sam zakątek jak ten szedłem kiedyś z pewną inteligentną ślicznotką. Miała na imię Heda. I ta Heda nagle mówi: „Wie pan co, przejdźmy się w stronę cmentarza!” No a ja, wówczas chłopak jak malowanie, poszedłem z nią niby ten Fibich, ale kolana mi się rozdygotały, a kiedy doszliśmy do cmentarza, ona w w tej białej sukieneczce stanęła jak królowa i powiada: ,.A teraz złóżmy daninę romantyzmowi!” Więc poprowadziłem ją na stok Brzeźnickiej Góry, droga była pełna rozpadlin, teren ukształtowany całkiem jak tutaj, człowiek mógłby myśleć, że się znalazł w Dolnej Tuzli, w Bośni-Hercegowinie. Tam Heda usiadła na skale i pyta: „Gdzież pan się ciągle kryje, że pana nie widać?” A ja jej na to, że boli mnie w piersiach, aby myślała, że piszę wiersze. Wtedy ona oparła parasolkę o głaz, położyła się na wznak i wlepiła wzrok w niebo, a mnie aż ciarki przechodziły. Odezwała się w te słowa: „.Wie pan, mamcia bardzo pana lubi, nie przyszedłby pan do nas na kolację?” Ale ja milczałem, bo jej brat miał syfilis. Wtedy Heda powiedziała: „Tak mi się ciężko oddycha, chyba przeniosę się na cmentarz...” A ja pochwaliłem ten zamiar i pocieszałem ja, że zdaniem poetów nie ma nic piękniejszego nad zmarłą piękność.

Ale pan w fotelu na kółkach zaglądał matce w oczy i zrzędził: — Szkoda, moja pani, że Mandolini podczas treningu poharatał sobie twarz. On by Bartoszowi pokazał, jak się jeździ.

E, co też pan mówi! — zaprotestowała matka. — Po mojemu to pan Bartosz pobiłby na głowę Mandoliniego.

Nigdy, moja pani, nigdy! O, gdyby Mandolini nie poharatał sobie twarzy! — wykrzykiwał pan.

Szkoda słów! — matka golnęła sobie z butelki po maggi.

Zobaczymy — kaleka jął się wiercić w fotelu. — Pogadamy przy trzystu pięćdziesiątkach. Zobaczy pani, jaki numer wytnie pan Baltisberger, wszystkich zrobi na niebiesko. Nie wyłączając pana Sztiastnego!

Ten Baltisberger to Niemiec? — zapytał wuj.

Niemiec — rzekł cicho pan i poprawił pod sobą pled.

To z pewnością wygra, bo Niemcy to dranie! — wykrzyknął wuj. — Przypominam sobie pewne zdarzenie. Komendant Sokoła doktor Karafiat, kawaler i przystojniak tak jak ja, tyle tylko, że nosił cwikier i był wolnomyślicielem, poprowadził nas kiedyś na ćwiczenia do Suchodoli. Wracając musieliśmy przejść przez niemiecka wioskę Runarzów. Po drodze spytałem pana doktora: „Dlaczego pan się nie ożenił?” A on mi odpowiedział, że prawdziwy mężczyzna jest ozdobą natury, czyli istota niesłychanie wrażliwa, i nie zniósłby, aby po mieszkaniu pałętała mu się baba z nocnikiem. No więc szliśmy przez tę niemiecka wioskę Runarzów śpiewając patriotyczne pieśni, nieświadomi tego, że kochani sąsiedzi czekają już na nas z kijami. Ledwo zaintonowaliśmy: Lwią siłą obdarzeni, wzbijamy się sokolim lotem... wypadły te bestie, pana doktora Karufiata ściągnęli z konia, a nas sprali na kwaśne jabłko. Pan doktor miał podlimonione oko i przetrącony nos.

Baltisberger jest człowiekiem nieustraszonym — przerwał wujowi kaleka waląc laską w pled.

Więc pan uważa, że Sztiastny nie jest człowiekiem nieustraszonym? — uniosła brwi matka.

Kto mówi, że nie jest? Jest, ale kiedy pan Sztiastny jedzie, wyrywa, jakby go rozpierała złość. Aż włos się jeży.

Ma pan rację, złość psu na budę się zda — potaknął wuj. — Ferdynand, ten, co miał zostać cesarzem, także był strasznym złośnikiem. Bydlak miał dwa metry wzrostu, a tyłek jak oborę, musieliby mu zrobić tron wielkości studni, taki jak Marii Teresy. Niech no tylko spotkał na Konopisztiu baby dźwigające chrust w płachtach, własnoręcznie podpalał im cały ładunek, a kiedyś mało nie rozwalił ogrodnikowi głowy o ścianę tylko dlatego, że spostrzegł w oranżerii pękniętą doniczkę.

No proszę, słyszy pani — wskazał kaleka na wuja. — A w wyścigu pięćsetek zobaczy pani, jak Bawarczycy załatwią Franciszka. Nie tylko Klinger, ale i Piotr Kness. Wczoraj po południu widziałem Franciszka podczas treningu w Pisarkach, jak się wyłożył z tą swoją pięćsetką, myślałem, że już po nim. Ale też pruł ze sto trzydzieści kilometrów na godzinę! Trzeba jednak przyznać, że Franek umie się wykładać. A to, moja pani, nie lada sztuka! Tylko że on poza tym ma cholernego pecha! I coś pani powiem. Franciszek Sztiastny nie natrafił jeszcze na swoją maszynę. Nie natrafił jeszcze na taką maszynę, która by wytrzymała jego złość. Maszyna musi zmordować jeźdźca. Ale w przypadku pana Sztiastnego jest odwrotnie. A odwagą nikt się z nim nie może równać. Nikt, powiadam pani.

Identyczną odwagą odznaczali się przemyślanie! — rozpromienił się wuj. — Kiedy brano ich w rekruty, porżnęli wszystkich Niemców nie wyłączając wójta. Zagnali ich do browaru, a panu wójtowi zostawili na pamiątkę majcher w ciele.

Miło mi to słyszeć — powiedział kaleka. — Bo któż lepiej ode mnie może ocenić odwagę? Utraciłem nogę, a mimo to nadal jeździłem na harleyu. Dopiero gdy postradałem i drugą...

W jego głosie dźwięczała gorycz, unosił obie dłonie i znów je opuszczał na czarne oparcia fotela.

Proszę mi wybaczyć... — szepnęła matka.

Głupstwo, moja pani. Mówmy o czymś weselszym. Wiozłem raz brata w przyczepie. Lewej nogi już wtedy nie miałem, tylko żelazną protezę. Jedziemy, aż tu nagle przyczepa się urywa, a mnie impet wyrwał protezę, którą miałem wspartą o drążek łączący kosz z motocyklem, razem z nogawką skórzanych spodni. Brat zjechał do rowu, a ja zleciałem z siodełka, zaś moja proteza szybowała chwilę w powietrzu, aż w końcu upadła na szosę, tuż przed dwiema kobietami, które wracały z targu. Jedna, gdy to zobaczyła, zemdlała. Ponieważ nic mi się nie stało, pokuśtykałem po protezę, ale kiedy ją podnosiłem, ta druga mniej strachliwa kobiecina też zwaliła się na ziemię. Z jedną nogą jakoś to jeszcze szło... ale teraz? Stałem się zgorzkniały i nieprzyjemny...

Umknął wzrokiem w bok i siedział w tym swoim fotelu na kółkach bez ruchu, jak skamieniały, aż wuj Pepin zaczął go pocieszać: — Havliczek i Chrystus byli tacy sami. Tacy przystojni mężczyźni, a też się nigdy nie śmiali. Jak ktoś chce być nosicielem światowej idei, nie może mieć psich figlów w głowie. Havliczek miał diamentowy mózg, nawet profesorów zapędziłby w kozi róg.

No dobrze — powiedział beznogi — ale nie zapominajmy, że w dzisiejszych zawodach o Wielką Nagrodę nie bierze udziału światowa czołówka! Przed dwoma laty wygrał ją Australijczyk Cambell. Wieczorem było w Lużankach spotkanie z zawodnikami. Pojechałem i ja tam swoim wehikułem i zgłosiłem udział w dyskusji z Australijczykiem, żeby mu przetłumaczyli moje słowa. „Co pan myśli, panie Cambell, o Georgu Geofreyu Duke’u?” A ten Australijczyk odpowiedział, że Duke jest najlepszym motocyklistą wszystkich czasów i że on za swój największy dotychczasowy sukces uważa zawody, w których wyprzedził Duke’a na mecie o pół koła. Tak powiedział Cambell, a kibice klaskali i wołali: „Niech żyje Duke!”

Tacy ludzie to prawdziwa ozdoba i chluba świata! Zupełnie jak mój przyjaciel Rzymski! — wykrzyknął z entuzjazmem wuj Pepin. — Hanak, służył w pięćdziesiątym czwartym pułku, zielone wyłogi, nikt nie odważył się pisnąć, krzywo spojrzeć! W knajpie z pół setki ludzi, ktoś mnie zaczepił, a mój przyjaciel Rzymski rozwalił stół, rozbił żyrandol, a po chwili gości można było grabić z podłogi. Czterej żandarmi zmarli w szpitalu, reszta powyskakiwała przez okno, a Rzymski, gdy tak deptał i kopał te pikelhauby, złamał protezę kelnerce, która mu się napatoczyła pod nogi. Dopiero kiedy gliny sprowadziły straż ogniową, która puściła mu w oczy strumień wody z sikawek, dopiero wtedy Rzymski, ten sławny Hanak, stracił ducha. Ale w kryminale męstwo znów rozkwitło w jego sercu niby kwiat, przepiłował okowy, łańcuch gruby jak na byka, wyłamał futryny i złoił nimi profosów!

Są jeszcze tacy ludzie na świecie! — zawołał beznogi, który przed laty, kiedy jeszcze miał jedna nogę, jeździł na harleyu. — Moi złoci, wyobraźcie sobie, co by było, gdyby Wielka Nagroda została zakwalifikowana do punktacji o mistrzostwo świata! Ubbiali na auguście, w Brnie! Bill Lomas na guzzi i inne światowe wielkości, John Surtees, Armstrong, a może i sam Georg Geofrey Duke — w Brnie! Ale byłby jubel!

Byłoby tak samo, jak wtedy, gdy przyjechał do nas arcybiskup Kohn — oświadczył wuj Pepin. — Wołoch z żydowskiego nasienia, włosy jak len, złote binokle, na palcu pierścień w cenie kilku milionów, wyperfumowany niczym jaka marmuzela, aż się ten zaduch za nim płużył niczym dym za lokomotywa. — Wziął oddech i ciągnął: — No więc, kiedy do nas przyjechał, baby rzuciły się całować mu ręce, ale kanonicy je odpychali, żeby nie obsmarkały mu rękawów, co się jednak tyczy panienek z pałacu, córeczek notariusza, to ksiądz arcybiskup sam całował je po rękach. A znów arcybiskup Stojan to był dusza człowiek, rozdawał na prawo i lewo, każdy żebrak, pijus czy nie, dostawał złocisza. Natomiast arcybiskup Bauer miał odrażająca facjatę, same krosty i błękitna krew. Przy bierzmowaniu to było bardzo nieprzyjemne. Co innego przy ostatnim namaszczeniu. Kilku umierających tak się wystraszyło tego jego oblicza, że powrócili do zdrowia. Zaś arcybiskup Preczan był zagorzałym filantropem. Chwytał moją mamę za ręce i mówił: „Bóg z wami, matko, pilnujcie się, żeby was nie stratowali”. I dawał jej błogosławieństwo, a na dokładkę złotówkę, bo lubił baby, tę główną podporę Kościoła. Lubił także wygłaszać kazania na temat, że chrześcijanin, kiedy idzie do kościoła, nie powinien zionąć gorzałką. Ale niemal wszyscy arcybiskupi mieli jedną cechę wspólną — byli niesamowitymi obżartuchami. Na przykład Preczan na jedno posiedzenie potrafił zjeść cała kobiałkę gołębi, a Bauer na obiad pochłaniał małego prosiaka i antałek piwa.

W trakcie tych wywodów wuja Pepina nastąpił start w kategorii trzystu pięćdziesiątek i na Zakręty Fariny jako pierwszy wpadł z piekielnym warkotem Franciszek Sztiastny na jawie OHC.

To ten z czerwoną chustką? — zapytała matka.

Ten z czerwoną chustką — potwierdził kaleka, gdy pierwsza grupa przemknęła i łoskot maszyn przeniósł się za las.

Matka objęła pień brzózki i wychyliła się, aby widzieć zawodników biorących wiraż. Serce zaczęło jej walić, gdy czerwona chustka mignęła obok.

Ależ ten Franciszek ma dosiad! — powiedziała.

I owszem. — Kaleka spoglądał w innym kierunku. — Wcale się nie dziwię, że w pierwszych okrążeniach Zandworthu Holendrzy nie posiadali się ze zdumienia, że takiego szaleńca wpuszczono na trasę. Ale kiedy się okazało, że w tym Franciszkowym szaleństwie jest metoda i styl, publika też zaczęła szaleć z zachwytu. Jednakże Baltisberger bardziej mi się podoba jako zawodnik.

Podoba, podoba... Najważniejsze, jak się to skończy! — powiedział wuj Pepin. — My też urządziliśmy zawody sikawek strażackich, korzystając z okazji, że zapalił się młyn. Konie nam się spłoszyły i poniosły, toteż sami musieliśmy taszczyć sikawkę do pożaru. No, jakoś dotaszczyliśmy i spoceni jak myszy zaczęliśmy gasić. Ja stałem z ciężkim sitem na grobli i zgodnie z regulaminem czekałem, aż komendant zatrąbi. Ale on tymczasem trąbił z manierki, więc w końcu strażacy przynaglili mnie kuksańcem, a ja zapomniałem puścić to sito i rymnąłem do stawu, tak że musieli mnie łowić bosakami, bo nie umiałem pływać. Zostałem strażakiem na życzenie pewnej ślicznotki, która stwierdziła, że z toporkiem i drabiną z pewnością byłoby mi bardzo do twarzy. Potem musieliśmy łowić hakami to sito. Przez ten czas spłonęło pół młyna. Kiedy wreszcie złożyliśmy sikawkę do kupy, strażacy zaczęli pompować wodę, a ja, wyczerpany tym rymnięciem do stawu, wpakowałem się pod żelazne osęki, oni zaś łupnęli mnie ramieniem pompy w głowę, ażem omdlał. Musieli mnie cucić, co zabrało tyle czasu, że strażacy z Przemysłowic pierwsi zaczęli polewać, i chociaż młyn już i tak zdążył się dokumentnie spalić, komendant mnie zwymyślał, że pozbawiłem drużynę zwycięstwa.

Skryty w barwnym listowiu głośnik oznajmił, że Baltisberger zmienia gaźnik, a Hinton jest o całą minutę za Franciszkiem Sztiastnym. Ale Franciszek mimo to gnał, jakby ci dwaj siedzieli mu na karku. Rozpędził maszynę na prostej i z szybkością stu dziewięćdziesiąciu kilometrów wchodził na wiraże, zwalniał odrobinę i brał je tak po wariacku, że widzom aż zapierało dech w piersiach. Po prostu kamienieli widząc szaleńczą i mściwą jazdę Franciszka.

Żeby mu tylko świece nie nawaliły — szepnęła matka i napiła się gorzkiej.

Baltisberger był strasznie pewny siebie. Już kiedy go zobaczyłem w pierwszym okrążeniu, doznałem wrażenia, że rozpiera go pycha — rzekł kaleka.

To się tak zawsze kończy — powiedział wuj. — Mnie uczył religii nasz proboszcz, nazywał się Zborzil. Hanak z Pustomierza, dwumetrowy olbrzym. Raz zadał na lekcji pytanie: „Co to jest Trójca Święta?” Jeden chłopak odpowiedział, że Trójca Święta była siostrą Marii Panny. Na to ksiądz Zborzil uniósł go w górę jak królika, zatarmosił nim, dał mu prztyka w nos, a potem jeszcze walnął kilka razy głową o tablicę, bo w owych czasach wzorowano się na Janie Amosie Komenskim, który głosił, że uczniowi pycha nie przystoi i że wśród przyborów szkolnych nie może brakować kija.

Na pewno ma już przewagę dwóch minut — powiedziała matka i zakorkowała butelkę.

A Franciszek wpadł na Zakręty Fariny z jeszcze większą precyzją i odwagą, nie jechał już dla ludzi, lecz dla siebie samego, bliski doścignięcia swego własnego wyobrażenia o tym, jak się powinno jeździć, dla samej rozkoszy ślizgania się po granicy życia. A przy tym los mu dzisiaj sprzyjał. Wyczuwał to każdym nerwem. Publiczność, widząc tę pewność siebie, otrząsnęła się z martwoty i przestała się o niego bać. W ostatnim okrążeniu Franciszek Sztiastny jechał przedziwnym tunelem, doliną usłaną radosnymi owacjami gardeł, rąk, chusteczek do nosa i wszystkim, czym tylko da się wyrazić entuzjazm. A miejsca siedzące, gdy nadjeżdżał, zmieniały się w miejsca stojące.

W przerwie przed wyścigami dwustu pięćdziesiątek matka obudziła ojca, zagrzebanego w koce.

Wstawaj i choć popatrzeć. To całkiem przyjemna rozrywka.

Ojciec grzmotnął żołądkowej gorzkiej i powiedział: — Co to za rozrywka motocykle? Gdyby jeździły samochody, to co innego! Hermann Lang, Rudolf Caraciola, Tazio Nuvolari, panie dzieju, pojemność pięć litrów, trzy kompresory! Wtedy rzeczywiście jest na co patrzeć. Wcale się nie dziwiłem temu, co powiedział Rudolf Caraciola, że dla niego życie zaczyna się w chwili, gdy słyszy ryk motoru.

Mężczyzna w fotelu na kółkach spuścił z tonu. — Pan zna Caraciolę?

Owszem — odparł ojciec. — Stałem obok niego na pogrzebie jego żony. Zasypała ją lawina w Alpach. Ten chempion wiódł niezwykle surowy tryb życia. Kieliszek szampitra jedynie po wygranych zawodach.

Widział pan jakieś wielkie wyścigi?

Owszem — powiedział ojciec. — Niech mi pan lepiej nie przypomina! Były to zawody o puchar Trypolisu, tam właśnie znakomitemu zawodnikowi Varziemu zabiegło drogę jakieś psisko, no i wiadomo, jak się to skończyło. Achilles Varzi się zabił! — powtórzył ojciec to co wyczytał w książkach Rudolfa Caracioli i Hansa von Stucka. — Oglądałem również trening przed Wielką Nagrodą Monzy. Jakiś dureń rozlał olej na szosie, no i Borzachini i Campari wpadli w poślizg i zabili się. W godzinę później wyjechał na trasę Czajkowski i też się zabił na tym rozlanym oleju. Runął ze skały do morza. Byłem w trafice u podnóża tej skały, gdzie zwłoki wystawiono na widok publiczny. Mówił mi trafikant, że leżały u niego nawet koronowane głowy.

Pan znał Borzachiniego?

Nie, ale widziałem go w hotelu, jak puścił wentylator i rzucał w powietrze banknoty, całą wygraną, i tańczył wśród polatujących pieniędzy.

Taki sam charakter miał syn barona Königsvatera! — zawołał wuj. — Starego Königsvatera cesarz zrobił baronem, chociaż jeszcze jego dziadek handlował sznurowadłami po wsiach. Ale stary Königsvater mieszkał już w pałacu i hodował konie, a w stajniach pozawieszał lustra, żeby konisie mogły się przeglądać i żeby obrok im lepiej smakował. No a jego syn ożenił się z aktorką, biedną jak mysz kościelna, lampartował się z nią, a kiedy przeputał prawie cały majątek, starego barona trafiła apopleksja.

Bardzo ładna historyjka, ale niech mi pan powie, jaki samochód pańskim zdaniem jest najlepszy? Mercedes, maserati czy alfa romeo?

Moim zdaniem najlepsza jest skoda 430 — odparł bez wahania ojciec. — Solidny wóz, jest w nim ciepło, no i łatwy w prowadzeniu. Mało tego! Może pan do niej załadować dziesięć metrów kartofli. W zeszłym tygodniu jechało nią sześć osób, a na dachu na dokładkę szafa. — Ojciec spojrzał w kierunku, gdzie powinna stać škoda.

Głośnik w lasku obwieścił: — Dwieście pięćdziesiątki gotowe do startu. Nim nadejdą wiadomości z trasy, zechcą państwo wziąć programy i wykreślić numer siedemnasty. Autengruber, Austria, i wpisać na to miejsce Andersen, Szwecja, obaj na maszynach norton. Powtarzam: proszę wykreślić... Uwaga! Dwadzieścia sekund, piętnaście, dziesięć, pięć... start! Rozpoczęły się wyścigi dwustu pięćdziesiątek!

W dali rozległ się ryk maszyn. Zbliżał się i wzmagał z każdą chwilą.

Radiowęzeł relacjonował spośród liści: — Punkt sprawozdawczy w Żebietinie podaje, że pierwszy przyjechał w piekielnym tempie Baltisberger, a zaraz za nim, również na NSU sport, Max Kassner, następny był sympatyczny Australijczyk Brown z kangurem na hełmie! Na prostych zawodnicy osiągają szybkość dwustu kilometrów.

Na Zakręty Fariny pierwszy wpadł Hans Baltisberger i tak wyrywał, że matka ujrzała tylko srebrzystą smugę. W chwilę potem równie błyskawicznie przemknął Brown, a tuż za nim Kassner. Zostawili po sobie jedynie woń spalin.

Hans prowadzi, ale mnie się to nie podoba! Jedzie z taką złością, tak vabanc! — mamrotał kaleka stukając laską w protezę.

O nieszczęście nigdy nietrudno — powiedział wuj. — Raz przyjechał do nas na manewry nieboszczyk cesarz Franuś ze swoim stryjem Albrechtem, tym z wystającymi zębami, a po manewrach odprawiono w kościele mszę. Ja na nią nie poszedłem, bo już wtedy byłem oczytany w Havliczku i w „Svietozorze”. No i co się stało. W czasie mszy rozpętała się nagła burza, pioruny waliły raz po raz, aż w końcu jeden łupnął w kościelny piorunochron, spłynął po nim na chór i poraził organistę. Przerażone baby rzuciły się hurmą do zakrystii, ale proboszcz je stamtąd wykopał, a kościelnego zwymyślał, że je wpuścił, kiedy on, namiestnik Boga, jest w koszuli. Więc baby pognały przed ołtarz i tam dopiero panika wybuchła na dobre, myślały bowiem, że sufit się wali, a to ministrant tak szarpał za drut dzwonka loretańskiego, aż go zerwał, i ten drut młynkował ze świstem w powietrzu i walił baby po głowach przewracając je na ziemię.

Radiowęzeł wycharczał: — Przez Veselkę pierwszy przejechał Hans Baltisberger, tuż za nim depczący mu po piętach Kassner. Bartosz odpadł z wyścigu na skutek zatarcia się tłoka. Porządkowi, uwaga! Dostaliśmy meldunek z odcinka między Żebietinem a Zakrętami Fariny, że wzmógł się boczny wiatr i spadł przelotny deszcz.

Tego tylko brakowało — jęknął mężczyzna w fotelu na kółkach i kiedy głośnik zawiadomił o zbliżaniu się zasadniczej grupy, najpierw bał się patrzeć, ale potem nie wytrzymał. Wpijał wzrok w migające maszyny, a gdy zniknęły za laskiem, ogarnęło go przeczucie, że już ich więcej nie zobaczy. — To nie zawody, ale tortura nerwów — powiedział.

Tak jest ze wszystkim — pocieszał go wuj. — Z mojego powodu truły się dwie kamelijki. Jedna z nich, miała na imię Własta, powiada mi kiedyś: „Chodź się pokochać, ale tak z miłości!” A ja na to, że boli mnie w piersiach. Ona się rozzłościła: „Ty, byku krasy, mam cię zaprawić butelką?” Ale to był dobry znak, o, Własta umiała zjednywać sobie męskie serduszka. Potem przyszli tam rzeźnicy i ja pokazywałem im różne akrobatyczne numery, takeśmy się bawili, że do Własty trzeba było wezwać doktora, a mnie policaje odwieźli do domu na taczkach.

A ta druga dziewczyna?

Ta znów truła się z mojego powodu śliwowicą. To była chodząca dobroć, a nazywała się Zdenka Malikówna. Jak mnie całowała w lokalu, porucznicy od dragonów wyłazili ze skóry. Potem zaprowadziła mnie do swojego pokoju, a ja zacząłem ją uświadamiać, że Mozart to wiedza nadprzyrodzona. Ale Zdenka Malikówna powiedziała uspokajająco: „Zostaw te bzdury, mnie możesz zaimponować jedynie jako mężczyzna”. Więc się położyliśmy, po czym chciałem wyskoczyć oknem, tylko że to było na pierwszym piętrze. A Zdenka Malikówna łasiła się do mnie i szeptała, że mogę sobie teraz pozwolić na wszystko. Więc ją uświadomiłem, jak to Strauss, widząc symfonię „Jowiszową” Mozarta, powiedział: „Przyprawia mnie to o mdłości”, a Zdenka Malikówna odrzekła: „A mnie ty przyprawiasz o mdłości, u licha, nie widzisz, jakie mam ciało?” Chciałem uciec drzwiami, ale na korytarzu zawarczał bernardyn. Więc zaśpiewałem „Bądź tylko mą, Wioletto...” i poddałem się.

W tej chwili powietrzem wstrząsnął grzmot maszyn i jako pierwszy przyjechał numer trzeci, Hans Baltisberger. Matka widziała, jak zawodnik obejrzał się, gdzie są pozostali. I nagle wpadł w poślizg na mokrej szosie. Przednie koło wyleciało z impetem w górę, srebrzysta maszyna NSU sport-max skosiła słup telefoniczny, po czym wszystko zniknęło w rowie. W następnej chwili z rykiem silnika przemknął Kassner biorąc Zakręty Fariny z taką samą szybkością jak w poprzednim okrążeniu.

Głośnik skrzeczał: — Zwracam się do was, młodzi członkowie Ligi Przyjaciół Żołnierza, do tych z was, którzy piszecie, że chcielibyście brać udział w zawodach! Zgłoście się i wypróbujcie swoją odwagę, swoje szczęście w zawodach krajowych. Ale oto otrzymaliśmy wiadomość z Liskovca, że jako pierwszy przejechał Kassner. Gdzie się podział Baltisberger na maszynie oznaczonej numerem trzecim?

Ja wiedziałem, że tak się stanie, ja to przeczuwałem! — Kaleka aż się uniósł w fotelu. — W mojej obecności zawsze musi się wydarzyć jakiś wypadek. Farina zabił się na moich oczach. Książę Biro wpadł między widzów tuż obok mnie. Jak mówię, w mojej obecności zawsze musi się wydarzyć jakiś wypadek.

Ojciec wstał z ziemi.

Nie chodź tam — powiedziała matka, lecz ojciec pobiegł przez lasek aż do wilgotnego jaru, po czym przeszedł tunelem pod szosą, a tam, po drugiej stronie, odwracano akurat Baltisbergera na wznak.

Rąbnął głową o ten pniak — pokazywał jakiś młodzik.

Ojciec nie stracił spokoju. Ukląkł przy panu Baltisbergerze i pomagał pielęgniarce ściągnąć mu hełm. Ciężko to szło, gdy wtem zawodnik podźwignął się, jakby chciał wydostać się z tego pogruchotanego ciała. Był to jednak ostatni zryw, złamał się w pół, z ust buchnęła mu krew.

Wyszeptał: — Ich bitte... ich grüsse...

Głowa mu opadła, a spływająca krew zamigotała w słońcu — które wyszło akurat zza chmur — niby potok rubinów.

Radiowęzeł zawiadamiał spośród mokrych liści: — W tej chwili przez Veselkę przejechał Horst Kassner, a za nim Heck, obaj na NSU. I nasi coraz bardziej wychodzą na czoło. Kviech i Kosztyrz na jawach! Drodzy widzowie, przygotowaliśmy dla was jeszcze jedną atrakcję. Możecie z bliska zaobserwować lądowanie helikoptera, który w tej chwili unosi się nad waszymi głowami lekko i z gracją jak ważka. Szkoda, że nie mamy tam zainstalowanych kamer telewizyjnych i nie możemy przekazać tego wspaniałego widoku z góry. Prosimy widzów o niezbliżanie się do miejsca lądowania. Helikopter, zanim wyląduje, rozrzuci ulotki, abyście państwo nie zapomnieli, że w przyszłą niedzielę obchodzimy Dzień Lotnictwa.

Ojciec spojrzał na zegarek.

Wskazywał pierwszą czterdzieści osiem.

Przybył lekarz, wziął pana Baltisbergera za przegub ręki, potrzymał chwilę, potem przytknął ucho do jego piersi, a gdy się wyprostował, przybrał urzędową minę. Ojciec zrozumiał, że nastąpił koniec.

Jest przecież czyimś synem, powiedział sobie w duchu, wziął hełm i położył na rozbitym motocyklu.

Szosą śmignął Horst Kassner, z pewnością wiedział już, że Baltisberger nie żyje, i rozumiał, co to oznacza, ale nie sfolgował, wręcz przeciwnie, jakby chcąc złożyć hołd koledze po fachu wjechał na Zakręty Fariny tak, jak wjechał na nie zmarły. Śmiało, precyzyjnie i z największą szybkością, na jaką mu pozwalały silniki, serce i chłodna rozwaga.

Pielęgniarka omotywała głowę Baltisbergera bandażem, omotywała coraz grubszymi zwojami, lecz bandaż ciągle nasiąkał czerwienią.

Głośnik chrypiał: — Lada chwila oczekujemy zwycięzcy wyścigu dwustu pięćdziesiątek. Czy nim będzie Kassner, czy Heck? Już minęli Liskovec... a w pobliżu nas startuje helikopter, wznosi się pionowo w górę, już jest pięćdziesiąt, już sto metrów nad nami i wciąż rzuca ulotki! No tak! To Kassner! A drugi? Drugi jest Heck! Obaj zawodnicy na eleganckich maszynach, które dzięki swej obudowie przypominają srebrne łabędzie.

Kiedy matka oznajmiła wujowi, że pan Baltisberger się zabił, wuj Pepin powiedział: — Szkoda, że nie jestem młodszy, siadłbym na te pierdzimączkę i ja bym im pokazał. Toć onego czasu służyłem w najwspanialszej armii świata. Wojskowi nosili wtedy gorsety niczym panienki. Raz jeden kadet pożyczył mi mundur, pas był lakierowany, a jakże, włosy miałem ufryzowane, i tak sfotografował mnie w Prostiejowie fotograf Klicz. Cery niejedna dziewczyna mogła mi pozazdrościć, krew z mlekiem, tak samo jak mój stryjeczny brat, kirasjer cesarski, chłop na schwał, potem się zapił, ale swego czasu było to najpiękniejsze ciało w okolicy. Ważył sto kilo, a kiedy się rozebrał, calutkie ciało miał białe jak świeżo spadły śnieg, toteż dostał przezwisko Piękny Franuś. A ja wisiałem na rynku w Prostiejowie, dziewczęta tłoczyły się przed gablotę, wtem słyszę, jak jedna pyta drugą: „Który ci się najbardziej podoba?” A tamta pokazała palcem moją fotografię. Stałem akurat za nią, więc gdy wracałem do domu, patrzyłem na wszystkich z góry.

To rzekł wuj, lecz mężczyzna w fotelu na kółkach siedział ze spuszczoną głową, a łzy kapały mu na pled...





Za laskiem, jakieś trzysta metrów od Zakrętów Fariny, obudzili się akurat dwaj uczniowie ze szkoły przyzakładowej, którzy jechali cała noc z Chomutowa, tak jak dziesiątki tysięcy innych fanatyków sportu motorowego, aby obejrzeć Wielką Nagrodę. Wczesnym rankiem zrobili spacer po Brnie, tak jak dziesiątki tysięcy im podobnych, a po siódmej przyjechali na trasę, aby wiwatować na cześć zwycięstwa Franka Bartosza i zachwycać się odważną jazdą Franciszka Sztiastnego. Ale potem zmęczenie tak im się dało we znaki, że w przerwie położyli się, przykryli marynarkami i usnęli. Gdy się zbudzili, nie mogli sobie tego darować.

To twoja wina, ty wpadłeś na ten pomysł!

Ja? Ty powiedziałeś, tylko na chwilę.

No, powiedziałem, ale po coś się od razu tego uczepił?

W każdym razie to ty jesteś śpioch.

A ty niby co? Szlag mnie trafi, jeśli przespaliśmy pana Baltisbergera.

Kłócąc się biegli w stronę trasy. Zatrzymali pierwszego napotkanego widza.

Czy dwieście pięćdziesiątki już jechały?

Jechały.

Kto był pierwszy?

Kassner.

A drugi?

Heck.

A trzeci?

Kosztyrz.

A gdzie utknął pan Baltisberger?

Na ostatnim odcinku, jaki przejechał w swoim życiu, przed Zakrętami Fariny, raczej tam, chłopcy, nie chodźcie!

Ale uczniowie, którzy przyjechali aż z Chomutowa, żeby zobaczyć pana Baltisbergera, pobiegli tam. Przebrnęli przez tunel pod szosą, a po drugiej stronie ujrzeli... Pod brezentową płachtą ktoś leżał, a kawałek dalej, również pod plandeką, sterczał NSU sport-max. Cicho zajechał beżowy mercedes, ten sam, który rano podziwiali przed hotelem „Morawa”, wyskoczył z niego mechanik, zbiegł do rowu i dwoma palcami dotknął płachty w tym miejscu, gdzie prawdopodobnie była głowa. Potem podniósł hełm i postukał nim o pniak, aby wytrząsnąć ściętą krew.

Głośnik uroczyście relacjonował: — Na podium zwycięzców wstępuje Horst Kassner, po jego prawicy staje Heck, po lewicy Kosztyrz, a małe pionierki wiążą im na szyi czerwone chustki. Nad nimi unosi się helikopter, wzbił się już tak wysoko, że ginie w słońcu. Prosimy wziąć programy i wykreślić numer dwudziesty ósmy. Bill Hall, Wielka Brytania, a na jego miejsce wpisać Csekurti, Węgry, na maszynie Gillera. Przed rozpoczęciem wyścigów pięćsetek proszę wykreślić...

To pan Baltisberger na dobre nie żyje? — plasnął w dłonie uczeń szkoły przyzakładowej.

Przełożyła Cecylia Dmochowska



Diamentowe oczko

Podróżny stawiał już nogę na stopniu wagonu, kiedy ktoś chwycił go za ramię. Odwrócił się i ujrzał podstarzałego mężczyznę na peronie.

Panie, jedzie pan w kierunku Pragi?

Do Pragi — powiedział podróżny.

To świetnie, proszę, niech pan weźmie ze sobą moją córeczkę Wendulkę. Na dworcu w Pradze ktoś będzie na nią czekał — mówił ojciec i wetknął podróżnemu dłoń szesnastoletniej mniej więcej pannicy.

Zawiadowca już gwizdał, konduktorka pomogła dziewczynce wejść na platformę wagonu, a potem ręką dała znak, że pociąg jest gotów do odjazdu. Zawiadowca podniósł chorągiewkę.

Ojciec biegł obok wagonu i upominał: — Wendulko, trzymamy za ciebie palce. I zaraz wyślij telegram, słyszysz?

Słyszę, tatusiu — krzyknęła dziewczynka — wyślę!

A kiedy pociąg minął semafor, podróżny otworzył drzwi i poprowadził ją przez korytarz, na którym hulał przeciąg. Ciągle trzymał ją za rękę, i był bezradny.

Słychać było rozmowę z przedziału: — ...fakt, jeszcze za czasów kawalerskich poszła mi kupić koszulę, ale nie mogła, bo nie wiedziała, który numer. Aż nagle w drzwiach przypomniała sobie i krzyczy przez cały sklep: „Zawsze, kiedy go duszę, to trzymam ręce o, tak!” i ekspedient wziął centymetr, obwiódł jej ręce i powiada: „Numer czterdziesty”. Koszula, jak państwo widzą, leży na mnie jak ulał...

Drzwi rozsunęły się gwałtownie i z przedziału wybiegł jakiś człowiek dusząc się od śmiechu: — Krajać go to mało! — krzyczał bębniąc pięścią o drewnianą ścianę wagonu. A kiedy już się wyładował, wrócił do przedziału, gdzie ten sam głos opowiadał dalej: — Ja znowu myślę sobie, jeśli ona na Mikołaja zrobiła mi niespodziankę tą koszulą, to ja na Wigilię sprawie jej radość kapelusikiem. Poszedłem do domu mody i mówię: „Chciałem ten sznytowy kapelusz, który leży na wystawie”. A ekspedientka na to: „Który numer pan życzy?” Oczywiście nie wiedziałem, ale przypomniałem sobie i mówię: „Kiedyś się pokłóciliśmy, palnąłem wtedy narzeczoną, o tak z góry i do dziś pamiętam rozmiar jej główki”. Ekspedientka znosiła kapelusze i tak długo podtykała mi pod dłoń, aż wreszcie wybrałem. „To ten!” — mówię. Położyłem go pod choinkę i pasował narzeczonej do głowy jak tyłek do nocnika.

Z przedziału wybiegł łysoń, przyciskał chusteczkę do ust i czkał, odepchnął dziewczynkę i wychylił się przez okno, potem huknął kilka razy pięścią w ścianę wagonu i wykrztusił:

Zabić tego chłopa to za mało — i otarł oczy.

Podróżny, który ciągle jeszcze trzymał dziewczynkę za rękę, podjął wreszcie decyzję i wszedł do przedziału za łysoniem.

Panowie — powiedziała dziewczynka — nazywam się Wendulka Krzisztówna i jadę do Pragi. — Wyciągnęła ręce i macała przed sobą, aż natrafiła na kędzierzawą głowę kawalarza: on też się przedstawił: — A ja nazywam się Krasa Emil.

Wacław Kohoutek — powiedział łysoń.

Mężczyzna, który przyprowadził Wendulkę, chciał położyć teczkę na półce, ale zawadził nią o głowę łysonia.

Panie, gdzie pan masz oczy?

Przepraszam.

Ojej, kogoś uderzyli — zawołała dziewczynka. — Ale najgorzej to ze skrzynkami. Noszę listy do skrzynki pocztowej i drogę znam tak dobrze jak własne pantofle, ale ci przeklęci listonosze przenieśli skrzynkę dwa domy bliżej i uderzyłam czołem o żelazny róg i skaleczyłam się. Zdzieliłam to pudło białą laską, i to dwa razy!

Niech panienka usiądzie tutaj koło okna — doradzał łysy ocierając oczy — będzie lepiej widać.

Dziewczynka najpierw obmacała ławkę, potem okno. Wyciągnęła przed siebie dłoń, jakby chciała sprawdzić, czy nie pada, i powiedziała uspokojona:

Jak pięknie tam świeci słoneczko.

Podróżni umilkli.

To pani tatuś był na dworcu? — spytał podróżny, który przyprowadził Wendulkę.

Tatuś — kiwnęła głowa — ale proszę panów, mój tatuś to unikat. Wszyscy powinni go poznać. Mój tatuś jest sadownikiem i pewnego razu przejechał wózkiem kulawą sąsiadkę, Dymaczkową, i była z tego rozprawa w sądzie. Wrogowie tatusia cieszyli się: chwała Bogu, starego Krzisztę wsadzą do kryminału albo będzie bulił jak amen w pacierzu. A tymczasem do sadu przybiegła Dymaczkowa bez kul, jak sikorka, całowała tatusia po rękach i dziękowała, że ją tak cudownie przejechał, bo od tej pory chodzi jak ta lala. Szkoda tylko, mówiła, że tatuś nie przejechał jej trzydzieści lat temu, bo z pewnością wyszłaby za mąż.

Dzielny ten tatuś panienki — pochwalił kędzierzawy.

Prawda? — uśmiechnęła się Wendulka i wyciągnęła dłoń, ale pociąg brał zakręt i słońce z okna przedziału przeniosło się na korytarz.

Słońce zaszło — powiedziała.

Podróżni popatrzyli na siebie i pokiwali głowami.

A jaki jest pana tatuś? — zapytała kładąc rękę na kolanie kędzierzawego.

Mój ojciec jest na rencie już od piętnastu lat, bo ma największe serce w Europie — powiedział. — Serce wielkie jak wiadro i przesunięte na środek piersi...

Oby tylko... — zakłopotał się łysy.

To wspaniałe! — zawołała Wendulka.

A tak. Z ojcem spisali taką umowę, że po jego śmierci serce zabierze uniwersytet — mówił kędzierzawy. — To serce chcieli od ojca kupić za granicą, ale tata jest patriotą i powiedział, że się nie zgadza. Teraz nie wolno mu ani kąpać się, ani latać samolotem, ani jeździć pociągiem pospiesznym...

Wiem, wiem — zawołała dziewczynka — to dlatego, żeby takie sławne serce się gdzieś nie rozbiło, albo nie zginęło, prawda — namacała rękę kędzierzawego i ścisnęła ją — ale taki tatuś, jak pana, nie zginie w świecie, mój też nie zginie!

Oczywiście — powiedział pasażer i nagle jakby wyprzystojniał. — Czasami chodzę z ojcem na wydział, tam rozbierają go do naga, a potem profesor kreśli na nim niebieskimi i czerwonymi ołówkami...

Tak, tak — cieszyła się Wendulka — bo te czerwone kreski to tętnice, a niebieskie to żyły, prawda!

Aha — mruknął i schował rękę dziewczynki w swoich dłoniach; opowiadał dalej — a później zawożą ojca do sali, studenci pochylają się nad nim i profesor wodzi kijkiem po ojcu jak po mapie, coś im tłumaczy i robi wykład, potem podłącza serce jednego ze studentów do megafonu... ale to nic wielkiego, jakby pani stukała w bębenek, albo gdzieś daleko maszerowali żołnierze, dopiero kiedy podłączy do megafonu serce mojego ojca...

Jest tak, jakby się burza przybliżała — zawołała dziewczynka — jakby waliła się góra, jakby wsypywać kartofle do piwnicy, albo jakby grał Emil Gilels, prawda.

Właśnie tak — zdziwił się kędzierzawy i wetknął palec za kołnierz koszuli.

Ludzie kochani — radowała się Wendulka — jakże się cieszę, że was spotkałam. Że jeszcze ktoś oprócz mnie ma sławnego tatusia.

A pociąg mknął obok szosy asfaltowej i pasażerowie patrzyli w okno, widzieli stojącą przy drodze tablicę z wielkim niebieskim sercem, z którego wyciekały dwa strumienie, pod spodem był napis: NA SERCE NAJLEPSZE PODIEBRADY.

I w przedziale zaległa cisza pełna oczekiwania.

Pan profesor Vondraczek nie może się już doczekać — zaczął kędzierzawy — kiedy skalpelem dobierze się do tego wyjątkowego serca.

Niech pan tak nie mówi — śmiała się Wendulka. — No, proszę i będziemy mieli jeszcze jedno czeskie sławne serce!

Kto by tam dorównał tatusiowi panienki — powiedział łysy i zdjął z półki swoją teczkę.

Ma pan rację, ale mojego tatusia trzeba poznać. Ludzie kochani, jakże on umie cudownie tańczyć — klasnęła w dłonie. — Kiedy jest odpust, tańczymy do upadłego i ludzie robią nam miejsce. Tatuś każe sobie grać i tańczy solo. A co mu się pewnego razu przydarzyło! Byłam wtedy jeszcze malutka. Tatuś zamówił Czerwone jabłuszko, bo na tę melodię śpiewa się Zielone koszulki, ponieważ nasza drużyna ma zielone dresy i zieloną chorągiew, taką samą jak Slavia, tylko że z zielonym. I przyszedł pan posterunkowy i powiada: „Czerwonego jabłuszka się grać nie będzie!”, na to tatuś wyciągnął setkę, dał kapelmistrzowi i mówi: „A właśnie że będzie się grać!”, posterunkowy: „Nie będzie!” i tak licytowali się w oczko, kiedy ma zostać rozbity bank, ale tatuś zakończył licytację, „Czerwone jabłuszko się grać będzie!” i łups posterunkowego w nos. Żebyście panowie wiedzieli. Ten posterunkowy był okropnie szpetny, bo nos miał przekrzywiony na prawą stronę. A ile się krwi polało! I tatuś tańczył Czerwone jabłuszko i śpiewał Zielone koszulki, a sąsiedzi podskakiwali z radości, stary Krziszta nie da sobie w kaszę dmuchać! Cztery miesiące później, kiedy była rozprawa w sądzie, przyszedł posterunkowy i zeznał, że on sam chciał dostać w nos, że prosił tatusia o to, jeszcze mu potem dziękował, bo tatuś naprostował nos panu posterunkowemu, to znaczy przekrzywił mu go na lewą stronę, ale nos został pośrodku i w posterunkowym zakochała się córka bogatego gospodarza i było wesele. Tatuś do dziś na każdy odpust dostaje od posterunkowego koszyk placków, a w zimie specjalne pozwolenie na bicie wieprzka — wołała Wendulka zachwycona.

I kto by przypuszczał — filozofował łysy — że uderzenie w nos może zapoczątkować szczęście rodzinne. — Zakładał płaszcz.

A co robi pana tatuś? — spytała Wendulka.

Nie ma go już na świecie, panienko — odparł łysy. — To był taki złoty człowiek, że dopiero teraz wiem, jaki był złoty, teraz, kiedy go już nie ma... On ciągle chodził na nocną zmianę... Rano, jak tylko furtka skrzypnęła, matka nalewała gorącej wody do szaflika, a ojciec zostawiał w sieni szychtę...

Co to jest szychta? — zawołała.

To taki duży kawał węgla, który górnicy przynosili do domu, mieli pod płaszczem naszytą kieszeń na ten węgiel... potem ojciec wchodził, rozbierał się, a matka stawiała na stole dzbanek kawy, ojciec się mył, siadał i zjadał chleb popijając kawą, a przy tym zmieniał buty, nakładał eleganckie sztylpy, wciągał ubranie... i zawsze tak to robił, że dopijając kawę nasadzał czapkę i szedł do Błękitnej Gwiazdy grać w karty z kolegami, w południe zanosiłem mu tam obiad, ojciec zjadał i grał dalej. O czwartej wracał do domu i kładł się na podłodze, żeby sobie wyrównać kręgosłup, jak lubił mawiać. A kiedy się przespał, znowu szedł na fedrunek. Aż pewnego dnia matka nalała gorącej wody...

Pociąg zwalniał i łysy podał Wendulce rękę:

Życzę ci dużo szczęścia, panienko, ale muszę już wysiadać — i opuścił przedział.

Pociąg zatrzymał się.

Wendulka namacała mosiężny uchwyt w ramie okna, opuściła szybę, i zawołała w pustkę peronu wiejskiej stacji:

Proszę pana, proszę pana, niech pan dokończy o tatusiu!

Łysy przystanął koło wagonu i mówił:

Matka nalała gorącej wody, ale ojciec nie wrócił. Kiedy woda ostygła, poszła otworzyć drzwi, żeby sprawdzić, co się z ojcem dzieje. I wtedy do pokoju wpadła fajka ojca...

Pociąg ruszył, łysy biegł obok wagonu i kończył opowieść: — Matka podniosła fajkę i rozpłakała się, narzuciła chustkę i pobiegła do kopalni... ojca przygniótł stempel, jego koledzy przyszli, żeby nam o tym powiedzieć... ale nie mieli odwagi... oparli fajkę o drzwi i uciekli... wiesz, panienko, że nigdy więcej nie widziałem swojej matki, jak śpi. Kiedy się budziłem, była na nogach... a kiedy się kładłem, jeszcze coś reperowała... dopiero potem widziałem ją, jak spała... — zawołał, zatrzymał się i łapał oddech.

Wendulka krzyknęła w jego stronę: — Niech mi pan wybaczy, że mam jeszcze swego tatusia.

Ale pociąg wziął zakręt i słońce przeniosło się z korytarza na okna w przedziale.

Po chwili odezwał się podróżny, który przyprowadził dziewczynkę: — Mój ojciec był garbarzem i cierpiał na taką chorobę, która wówczas nazywano zgorzel starczy. Rok w rok musieli mu odcinać kawałek nogi i jeździł tylko na wózku. Lubił hodować róże, które rosły pod ścianą garbarni, a te róże nazywały się marszałkowskie i całe były żółciutkie. Ojciec liczył je za każdym razem i tylko on mógł je ścinać, na ołtarz do kościoła lub dla panienek. A kiedy koło garbarni zrobili ulicę, podcięli korzenie róż i ojciec z tej zgryzoty omal się nie wykończył. Ale znalazł sobie inne zajęcie. Jeździł na zakręt śmierci i tam regulował ruch. Początkowo gołymi rękami, a potem chorągiewką. I to od świtu do nocy, nawet kiedy padało. Ja musiałem ojcu przymocowywać do wózka parasol. Przez osiem lat kierował tym ruchem. A na pogrzebie pod murem cmentarza stało aż sto ciężarówek i to miejsce na zakręcie śmierci, na którym pracował ojciec, było zasypane kwiatami tak wysoko.

Jak wysoko? — spytała Wendulka.

O tak — powiedział i podniósł do góry dłoń dziewczyny. — A kiedy na zakręcie znowu powtórzyły się wypadki, postawili tam dwa wielkie lustra...

Boże kochany, to pan też ma sławnego tatusia — zawołała — tatusia, który zamienił się w lustra!

Podróżni spojrzeli po sobie, potem patrzyli w okno, a pociąg wjeżdżał do miasteczka i mijał skrzyżowanie ulic z dwoma okrągłymi lustrami jak wielkie binokle, w których odbijało się to, co krył zakręt.

I w przedziale zaległa cisza pełna oczekiwania.

Pani ojciec na stacji wydał mi się mizerny... — zakasłał podróżny, który przyprowadził dziewczynę.

O tak! — zawołała. — Ale żeby go pan widział rok temu! Był gruby jak dynia. Miał otłuszczenie serca i jelit, a żołądek i nerki... szkoda mówić! Mama twierdziła, że to efekt nieuregulowanego trybu życia. Lekarz przepisywał dietę, ale tatuś nie mógł wytrzymać, bo tak bardzo lubił jeść. Aż dopiero pewna zielarka poradziła tatusiowi, że skoro nie ma silnej woli, to musi nawymyślać milicji. I tatuś miał szczęście. Milicja zabrała go ze sobą, do protokołu podyktował im te wszystkie obelgi i jeszcze się pod nimi podpisał. Dostał pół roku, a wrogowie tatusia cieszyli się, chwała Bogu, ten pawian Krziszta nie będzie już więcej nas prowokował. Ale tatuś po pół roku wrócił smukły jak uczniak i zaraz zwołał „Pod Wianuszkiem” konferencję, wszystkich ugościł i powiedział: „Hej, wy, tryki zapasione, porządny kryminał jest lepszy od wszystkich kurortów świata. Popatrzcie, jeszcze dwa tysiące koron sobie zaoszczędziłem. I zdrów jestem jak ryba”. I tatuś złapał się za guzik własnej marynarki i tak nią potrząsał, jakby sobie brzuch wachlował, a brzuchaci sąsiedzi musieli przyznać, że nikt nie może się równać ze starym Krzisztą... Jeśli panowie pozwolą, to zapraszam panów do nas, do Hradczanu, w każdy czwartek mamy potańcówkę, przyjdźcie zatańczyć ze mną! Ale dopiero od dziś za dwa miesiące, dobrze?

Zatańczyć? — przestraszył się kędzierzawy.

Tak, za dwa miesiące będę pełnoletnia. A pan doktor powiedział, że jak skończę szesnaście lat, to zrobi mi operację. Operacja będzie w tym tygodniu. A potem zobaczę ten cudowny świat. Będę widziała ludzi, przedmioty, przyrodę i to, co robię. Jakie piękne muszą być te koszyki, które plotę. Świat jest z pewnością bardzo piękny, prawda!

Myśli pani? — uśmiechnął się mężczyzna, który przyprowadził Wendulkę.

Pewnie! Musi być cudowny — zawołała — bo w instytucie pracuje ze mną chłopak, nazywa się Ludwik, i ten Ludwik, zanim przyszedł do instytutu, zakochał się tak nieszczęśliwie, że skrobał sobie pod powieki ołówek kopiowy, tak długo skrobał, aż mu lekarz powiedział, uważaj, jeszcze raz to zrobisz, a więcej nie ujrzysz już tego pięknego świata. Ale Ludwik mówił, że nic go nie cieszy na tym świecie i znowu naskrobał sobie ołówek kopiowy pod powieki. Teraz plecie ze mną koszyki, ale za światem okropnie tęskni i wyje jak pies na łańcuchu... Ojej, ten świat musi być strasznie piękny, tak piękny jak serce pana tatusia, to serce wielkie niczym wiadro! Musi być piękny jak pana tatuś, który zamienił się w dwa okrągłe lustra na zakręcie śmierci. Proszę panów, za dwa miesiące będę już widziała i panowie przyjdą zatańczyć ze mną na to konto, prawda?

Drzwi otworzyły się.

Bilety proszę — powiedziała młoda konduktorka i ziewnęła z nudów.

Przełożył Edward Madany



Emanek

Nie chciało mu się jeszcze wracać do domu, pomyślał więc sobie, że pójdzie na kawę. Ściemniało się już, ale poznał, że to kuśtyka przed nim stara Zikowa.

Witam w uroczy wieczór, łaskawa pani — pozdrowił ją.

Idź swoją drogą, Emanie!

Emanek jednak nie ustępował.

Gdzie to była pani wczoraj wieczorem, hę? Pewno znowu jakieś amory z tym kominiarzem?

A jeśli nawet, to co? To bardzo porządny chłopak.

Też coś! Zwyczajny górnik.

Emanie, nie urządzaj hec na ulicy. Ludzie mnie tu znają.

Odkąd to tak bardzo zależy pani na ludziach? Jakby tak zostawić panią sam na sam z tym smoluchem, to wyobrażam sobie, jak go pani będzie pożerać oczami.

Emanie, ludzie się oglądają.

O ile panią znam, uległaby mu pani jak nic.

Mowy nie ma.

Na pewno tak! Już teraz widzę, jak grzeszne żądze miotają panią, spragnioną kominiarskiego ciała.

A jeśli nawet, to co? — ucieszyła się pani Zikowa.

W takim razie nie wziąłbym pani na tę wycieczkę, którą zaplanowałem tylko dla nas dwojga.

Milcz, świntuchu! — nie posiadała się z radości pani Zikowa.

Niech pani posłucha — szeptał Emanek w siwe kędziory — tuliłaby się pani do mnie jak powój do altany.

Emanie, ludzie! Znowu będzie wstyd na całą kamienicę.

A niech tam! Ludzie mogą, tylko pani zazdrościć, że jest jeszcze ktoś, kto potrafi wpatrywać się namiętnie w pani oczy. Jaki pani ma miękki karczek...

Emanek, bo powiem twojej mamie! Mów mi lepiej o tej wycieczce — kaprysiła pani Zikowa.

Poszlibyśmy razem, naturalnie boso, pani wdepnęłaby alabastrową nóżką w...

Jezus, Maria! Zamknij się! Nie wrzeszez tak okropnie!

A potem nadeszłaby noc Walpurgii, upojna noc...

Puść mnie, łobuzie, bo...

Puszczę, ale musi mnie pani wysłuchać. Wie pani, co mi się dzisiaj śniło?

Nie jestem ciekawa. Już z góry wiem, że to jakieś bezeceństwa. Jeszcze ci mało, że ci w rajchu głowę rozbili?

To nie dlatego, pani Zikowa, to wszystko z miłości do pani. Bo to pani mi się śniła jak żywa...

Nic nie chcę słyszeć!

Toś ty taka, babo jedna! Kominiarz to i owszem. On ci dobry, co?

Powiedzmy. Ale słuchaj, Emanek, znajdź ty sobie do tego świntuszenia jakaś młodszą.

Przecież pani jeszcze pięćdziesięciu lat nie ma!

Ilu? — ucieszyła się pani Zikowa.

Pięćdziesięciu.

W styczniu skończę sześćdziesiąt dwa, ale puść mnie. Puść moją rękę. Muszę iść coś upitrasić. A jak spotkam twoja mamę, to wszystko jej opowiem.

Akurat pani uwierzy!

Emanek zatrzymał się. Wiedział, że pani Zikowa pójdzie teraz wzdłuż brzegu Rokytki do domu, na sam koniec miasta. Podał jej rękę i z powagą powiedział:

Dobranoc pani.

Dobranoc. A jak się znów kiedyś spotkamy, to mnie kawałek odprowadź. Raźniej mi przy tobie na duszy, ty paplo. Jeszcze w łóżku będę rechotała ze śmiechu.

Mocno ścisnęła mu rękę, a jej oczy robiły wrażenie, jakby niedawno przestała płakać. Potem pokuśtykała dalej wzdłuż huczącego potoku.







Emanek przeciął główna ulicę, wszedł do baru i skierował się schodami prosto na górę, gdzie mieścił się dansing. Chociaż były to peryferie miasta, wszystko wyglądało tu tak samo jak w centrum. Usiadł na wysokim stołku barowym i oparł się o kontuar.

Jak zawsze: dżin i woda sodowa — zamówił. — O, kogóż to widzę! Pani! Ale czemu taka smutna?

Wie pan, jak to jest, Emanku... — westchnęła barmanka.

Czyżby serduszko... Olimpio?

A cóżby innego? Przegrałam, Emanku, wszystko przegrałam.... Mówi, że chce być sam.

On i sam! Też coś!

Tak. Pisze mi, że przeze mnie świat mu obrzydł. Czy to ja taka obrzydliwa?

Niech pani posłucha, Olimpio, kiedy tak patrzę na panią... jakby to powiedzieć? Krótko mówiąc, tak śliczną barmankę widziałem jedynie w „Monice” i w „Barbarze”, ale takich bajecznych oczu nigdy jeszcze nie spotkałem, wygląda pani zawsze, jakby coś panią olśniło...

No widzi pan, a jemu życie przeze mnie obrzydło. Tylko że ja go rozumiem, to wcale nie jest tak. Józek to chłopak z charakterem.

Oho! A co to znaczy z charakterem? — zapytał Emanek i zaraz sam odpowiedział: — To człowiek, który upiera się przy tym, co sam na swój temat wymyślił. Ale ja nie, nigdy. Widzi pani, my z rocznika dwadzieścia cztery, musieliśmy się zmieniać, psiakrew! Taka na przykład scena: Kończy się nalot na Düsseldorf, jakoś się wygrzebujemy, a tu: asfaltowa szosa, w głębi ruiny miasta, a stamtąd wyjeżdża na wrotkach dziecko z butelką mleka w ręku. Druga scena: Nalot na Gliwice. Lecą bomby, a ja wyglądam przez okienko bunkra. Było to na przedmieściu i znajdował się tam cyrk Buscha. Klatki podskoczyły w górę, a lwy, kiedy zobaczyły, że zasuwy się unoszą, popchnęły je jeszcze łapą i osiem lwów wybiegło do płonącego miasta. Potem pognali nas do akcji ratunkowej. Ulice w ogniu, lwy. Cezar, ten największy lew, złapał zemdloną kobietę i wbiegł po schodach płonącego domu aż na najwyższe piętro. Tam stanął z tą babką w pysku, a pod nim w dole paliły się Gliwice...

Emanek postukał się w czoło.

A tutaj mam jeszcze tysiące innych scen. Dlatego taki już ze mnie typ, który się ciągle zmienia. I co tu mówić o charakterze...

A ja, Emanku, ciągle jestem taka sama, ciągle tak samo się zamartwiam.

Przez niego?

Aha. To pan nie zauważył, że ja jestem całkiem nienowoczesna?

Pani? Pani, Olimpio, która mogłaby...

Tak, mogłabym każdego wokół palca... ale da pan wiarę, że to byłoby dla mnie coś jak profanacja? Żebym ja tego Józka tak po staroświecku nie kochała! Pół kufla łez wypłakałam dziś przez ten list.

Emanek pogładził ja po ręce.

No, no, Olimpio...

Ale dziewczyna zalewała się łzami.

...czeka, aż sobie kogoś znajdę, a potem mi napisze: „Widzisz, taka to i twoja miłość!” Już ja go rozgryzłam. On mnie chce w ten sposób tylko wypróbować. Ale ja wytrzymam. Prędzej dam się zamurować!

Olimpio! Pani i zamurowana? — oburzył się Emanek, ale choć znowu miał ochotę pogłaskać rękę barmanki, zrezygnował. Obok niego usiadł mężczyzna potężnej postury, i Emanek natychmiast go poznał. Był to spedytor, Alfred Ber.

Pan sobie życzy? — spytała barmanka.

Rum! — zadudnił męski głos.

Co pan taki jakiś, panie Alfredzie? — spytał Emanek patrząc, jak Olimpia napełnia kieliszek.

Życie mi się nie podoba — poskarżył się Alfred Ber, wyciągnął rękę, a kiedy barmanka postawiła przed nim rum, zamknął kieliszek w dłoni jak ptaszka.

Mnie też nie, panie Alfredzie — rzeki Emanek. — Ale każdy człowiek przecież coś kocha, no nie?

Nic mi się dzisiaj nie podoba, powiadam — rzekł olbrzym, wychylił rum i stuknął kieliszkiem o kontuar. Potem rozwarł dłonie i zaczął się wpatrywać tępym wzrokiem w ich wnętrze, przypominające dwie mapy azjatyckich gór.

Niech pani popatrzy, Olimpio, takie oto dwie ludzkie ręce. Czy to nie piękne? — odezwał się Emanek, a kiedy jego wzrok napotkał smutne oczy Alfreda Bera, szepnął:

Wie pan, chciałbym mieć te pańskie ręce.

A na co? Kto to dzisiaj uszanuje?... — podniósł głowę spedytor.

Na co? A tak sobie, żeby pokazać ludziom, jak tymi rękami potrafię podnosić i przenosić ukochane przedmioty. Każdy człowiek coś przecież kocha. No nie?

A ty, Emanie, co kochasz? — podniósł oczy pan Alfred Ber.

Fortepian. Nie gram już na nim, bo to, co grałem, mi się nie podobało, a tego, co chciałem zagrać, nie potrafiłem. Ale powinienem przetransportować ten fortepian do siostry na Vysoczany, ma chłopaka, niech dzieciak sobie gra. Ale między nami, panie Alfredzie... Czy mogę ten fortepian zawierzyć obcym spedytorom? Cenny fortepian marki Georgswalde?

A więc o to ci chodzi? — ożywił się Alfred Ber i uśmiechnął się. — Wiesz co, ja ci tymi oto rękami ten fortepian przeniosę. Ale musisz przy tym być, żebyś widział, co te ręce potrafią. Kiedy mam do was przyjść?

Olimpio! Dwa rumy na mój rachunek! — polecił Emanek i w zamyśleniu powiedział: — Powiedzmy, jutro. O czwartej wracam z szychty z Kladna, więc jakieś piętnaście po czwartej. Zgoda?

Zgoda! — zawołał pan Alfred Ber i zamknął w swojej łapie rękę Emanka. — Zobaczysz na własne oczy, jak ostrożnie tymi rękami i na tym grzbiecie wyniosę twój fortepian na ulicę.

Kiedy wypili, spedytor podniósł się ze stołka i raczej do siebie powiedział:

Każdy człowiek coś kocha...

Każdy — uśmiechnął się Emanek i odprowadził wzrokiem pana Bera, który kołyszącym krokiem przemierzał parkiet, gdzie nikt nie tańczył, ponieważ orkiestra zaczyna grać dopiero po dziewiątej.

Emanku — szepnęła Olimpia. — Emanku, pan to ma wykształcenie!

Hm... Wyleli mnie po czwartej klasie.

Wszystko jedno, ale zawsze pan wie, o co chodzi, i pan ma serce. Józek mówi, że gdzieś w środku ma pan uwiązanego na nitce skowronka. Przypomniało mi się, jak kiedyś nad rzeką Józek wyciągnął jakiś papier zapisany na maszynie i powiada: „Spójrz, Olimpio, jeden mój kumpel coś tu napisał, przeczytam ci”. Leżałam sobie, patrzyłam w niebo, a on mi czytał takie różne opowiadania.

Jakie opowiadania? — spytał Emanek i wysączył kieliszek do dna.

Jedno chyba pamiętam. — Barmanka chuchnęła na kieliszek i wycierała go serwetka. — Było tam, jak pod koniec wojny Niemcy wysłali do Oranienburga pociąg pełen kobiet, kobiet z obozu koncentracyjnego. Amerykanie z samolotu rozwalili lokomotywę, ostrzelali też pociąg i esesmani uciekli. Te kobiety rozbiegły się, a dwie Żydówki, zranione odłamkami, dowlokły się do lasu, wygrzebały jamy w świerczynie, schowały się tam i nakryły igliwiem. Słyszały, jak po lesie biegają żołnierze z psami, ale ich nie znaleźli. Te Żydówki leżały tam aż do następnego dnia, a kiedy już myślały, że umrą, usłyszały czeską mowę. Zaczęły krzyczeć, a to byli chłopcy z Nothilfe. Wyciągnęli je, opatrzyli, a na noc ukryli w obozie pod łóżkiem. Kiedy zbliżył się front i wszyscy uciekali, pewien Czech, Józef się nazywał, wsadził jedną z tych Żydówek na wózek i wiózł aż do Budziszyna. Tam w piwnicy przeczekali, aż przejdzie front. A potem ten Józef ciągnął tę Żydówkę na wózku aż do Haidy.

Olimpio! Olimpio, jak to było napisane? Jak o kimś trzecim, czy też tak, że niby ten, co to napisał, sam to przeżył?

Tak, jakby ktoś opowiadał, że to się przytrafiło jemu... Ależ ze mnie głupia gęś! Teraz już wiem! Że też od razu na to nie wpadłam! — plasnęła się dłonią w czoło. — Przecież on sam to napisał!

Na pewno on — drwiąco powiedział Emanek. — A ja mogę dokończyć to opowiadanie, chce pani? Z Haidy taszczył Józef tę żydowską dziewczynę do Czeskiej Lipy i tam zaopiekował się nią Czerwony Krzyż. A potem ta Żydówka całe cztery lata czekała, aż wreszcie zjawi się jej bohater, ale Józef nie przyszedł, więc wyszła za mąż. Płacę.

Emanek skończył, nie spojrzał już więcej na Olimpię.

Panie Emanku! A cóż to się znowu panu stało? No, panie Emanku.

Ujęła go za rękę, ale Emanek wiedział, że dotyka go jedynie przez współczucie. Już, już miał powiedzieć, że ten Józef to był on, Emanek, że to on ciągnął tę żydowską dziewczynę od Hayerswarthy aż do Czeskiej Lipy, a Józkowi o tym wszystkim opowiadał — ale kiedy spojrzał na Olimpię, stwierdził, że gdyby jej to powiedział, posmutniałaby jeszcze bardziej. Toteż rzekł, jak mógł najweselej:

Jak się pani zobaczy z Józkiem, niech go pani ode mnie pozdrowi.





Minął korytarz i po schodach zbiegł na dół do baru. Wziął lemoniadę i przysiadł się do staruszki z Libni, którą znał od dzieciństwa.

Co słychać, babciu?

Dziękuję — rzekła. — Dobra dzisiaj zupa. Ale gorąca. No i co, Emanku, wciąż jeszcze jeździsz do Kladna?

Wciąż, babciu.

A jak teraz u was karmią?

Niby gdzie, w stołówce?

A gdzieżby? Co macie na obiad?

No więc w poniedziałek, babciu, jest zupa à la Poldi, pieczeń à la Stroganow, a na deser ciasteczka oblewane czekoladą. We wtorek mamy zupę kołchozową i płucka po wiedeńsku z knedlami.

Hm. Więc się jednak poprawiło. Za moich czasów tak nie bywało. Wychowywałam siedmioro dzieci, a jeszcze musiałam znaleźć czas na mycie nieboszczyków.

Nie wiedziałem o tym, babciu.

Ano tak. Małe dzieci a umierający, to jedno i to samo. Czasem robią pod siebie ze strachu przed tym, co będzie. A co macie w środę?

Ozór wołowy w polskim sosie. A w czwartek gulasz à la Esterhazy, a w piątek pyszną kawkę i czeskie racuszki. Ale że też się, babciu, nie bałaś tych nieboszczyków?

E, chłopcze, jak byłam młoda, to się niczego na świecie nie bałam. Brałam siekierę i szłam w ciemność, choćby tam byli bandyci. Ale raz to się wystraszyłam. We wsi umarła samotna staruszka, mróz był siarczysty, przyjeżdżamy tam, stawiamy trumnę na ławie, a posługacz, niejaki Franek, odkrywa pierzynę i powiada: „Skocz no, dziewczyno, po młotek”. Wychodzę więc z chałupy, a akurat nadjechał nasz szef na rowerze. Wyciągam ze skrzyni młotek, aż tu naraz wypada z chałupy ten nasz szef i krzyczy: „Ona się podnosi”! I pognał w pole... Ścisnęłam młotek w ręce i to mi dodało sił. Wchodzę do środka i groza mnie zdjęła. Całe szczęście, że się tego młotka trzymałam. A co macie w sobotę?

Pasztet zapiekam z kartoflami i ciastka tortowe. Ale babciu...

A zupa? Jaka zupa, Emanku?

Z podrobów. Ale co było dalej, babciu?

No więc tam wchodzę, a nasz Franek stoi pochylony nad łóżkiem, przyciska umarłej kolana, a ona zupełnie jakby wstawała.

A wy co, babciu?

Jażem krzyknęła. Franek się odwrócił, skoczył, odepchnął mnie od drzwi, a wściekły był jak diabli. Ale ja trzymałam się młotka i to mi dodawało siły.

Zuch z was był, babciu.

Wszyscy mi to mówili, a co macie na niedzielnej szychcie?

Jak? Co? A, w niedzielę! Ano, kaszka manna, sznycel pański... ale babciu...

A zupa?

Zupa makaronowa, świateczna, pływają w niej kawałki mięsa. Jedzcie, babciu, zupa wam wystygła.

Patrzcie państwo... makaronowa? Lubię makaronową. I kawałki mięsa pływają, powiadasz?

Mięsa.

Nie bujasz ty mnie, Emanku?

Gdzie tam. Kawałki mięsa...

No, wierzę ci. A wtenczas podchodzę ja do tego łóżka, zaglądam umarłej w twarz, potem patrzę — a tu nieboszczka wygięta w kabłąk, nogi ma pod siebie podkurczone. To się zdarza, jak samotny człowiek umiera w zimnie. Zwiniesz się w kłębek i kto cię potem, Emanku, wyprostuje? Ja też, jak umrę w mróz, to nikt mnie nie wyprostuje. Też jestem sama...

Ależ, babciu, zawsze przecież ktoś przy was jest. Mówiliście, żeście mieli siedmioro dzieci.

Miałam, ale już ani jedno się nie pokazuje.

Wiecie co, babciu? Powiem mamie, żeby czasem do was zajrzała.

To ładnie z twojej strony, Emanku, żeś koło mnie usiadł i żeś mi opowiadał o jedzeniu. Widzisz, życie nauczyło mnie takich rzeczy, że nawet w książkach nie da się tego opisać. Ja cię znam, hultaj z ciebie, ale przynajmniej masz serce dla ludzi... Więc twoja mama zajrzy do mnie, powiadasz?

Powiem jej, babciu. Słowo daje, że powiem. Dobranoc.

Dobranoc, dobranoc — mamrotała staruszka i powoli siorbała zupę.

Przełożyła Emilia Witwicka



Oczy serafina

Gdzie szef? — spytał młodziutką ekspedientkę. Wskazała palcem na drzwi i powiedziała: — Pani szefowa jest w ogródku, szef pewnie w piekarni... A pan kim jest? — Odparł: — Jestem przedstawicielem zakładu ubezpieczeń.

Do sklepu wchodzili ludzie i dziewczyna pytała ich, czego sobie życzą. Ludzie kupowali bułki, rogaliki i chleb. Ciągle przychodzili nowi. Ekspedientka znowu wskazała drzwi: — Pani szefowa jest w ogródku, szef w piekarni.

Agent wyszedł na korytarz, gdzie słodkawo pachniały bochny chleba ułożone równo na drewnianych półkach, zatrzymał się przy oknie i patrzył na ogródek, w którym bosa kobieta przechadzała się pod jabłonkami; w pewnej chwili pochyliła się, z kopca jabłek obmytych rosą wybrała to najśliczniejsze i wsunęła je do kieszeni fartucha. I w chwilę później wycierała i polerowała fartuchem nowe jabłko, obejrzała je uważnie i wbiła zęby w słodki miąższ... aż tutaj, na korytarzu było słychać, jak rozłupała to jabłko i gryzła z apetytem. Potem szła zadumana po liściach opadłych z drzew i po mokrej od rosy trawie, aż zatrzymała się przed wierzbą płaczącą, rozchyliła gałęzie i utkwiła oczy w starcu, który siedział na inwalidzkim wózku cały okutany w koc i czytał jakąś wielką księgę umocowaną do pulpitu na nuty, przypominał ptaka lecącego przed siebie z wyciągniętym dziobem. Kobieta weszła pod wierzbę, odwróciła stronicę w książce i drewnianymi szczypcami do bielizny przypięła ją tak, by wiatr nie mógł przerzucać kartek. Pogładziła staruszka po głowie, poprawiła mu koc... a on z dobrodusznym uśmiechem czytał dalej. Kobieta znowu rozgarnęła gałęzie, szła po mokrej trawie, a kiedy znalazła się naprzeciwko okna, jej nogi miały kolor karminu.

Potem zjawiła się na korytarzu, stanęła w rozkroku przed przedstawicielem zakładu ubezpieczeń, spojrzała zezem na nowe jabłko i łapczywie wbiła w nie zęby, z donośnym chrzęstem odłupała słodki kęs. Popatrzyła na agenta pytająco.

Agent wyjaśnił, że nazywa się Różyczka Karol i że mistrz piekarski, pan Beranek, najpierw podpisał zobowiązanie, że będzie płacił składki na fundusz emerytur przemysłowych, ale potem przysłał list, w którym doniósł, że nie chce być członkiem i żąda zwrotu pieniędzy. I co pani piekarzowa na to?

Odrzuciła ogryzek, z półki zdjęła papierowy worek, położyła go na parapecie okna, wyjęła ołówek i pisała coś na tym worku, mnożyła i podliczała a potem stwierdziła: — Mój chłop oszalał. Jeśli nie on, to przynajmniej ja będę żyła na tym świecie do dziewięćdziesiątki... jak mój tatuś — powiedziała, pokazując przez okno staruszka w wózku inwalidzkim — do siedemdziesiątego piątego roku życia zaoszczędziłabym na tych ubezpieczeniach pięćdziesiąt tysięcy. — Znowu wzięła ołówek i podkreśliła rachunki spisane na worku. Potem pokazała palcem na drzwi i wzruszyła ramionami: — Ale mój nie chce. Ciągle coś ma przeciwko temu. Za młodu budził mnie i wykrzykiwał: „Przyznaj się, kogo miałaś przede mną!” i zaczynał mnie spowiadać... Teraz też mnie budzi, macha przed nosem zobowiązaniem i wrzeszczy: „Jeśli tutaj przyjdzie ten agent z oczami serafina, to ja już go nauczę!” i grzmoci kułakiem w ramę łóżka, aż kostki poodziera sobie do krwi... I co na to poradzić? — stwierdziła mnąc obliczenia na papierowym worku po mące, wyjęła jabłko, wypucowała o bujne piersi, popatrzyła na to jabłko z bliska i z niezmiennym apetytem wbiła zęby w chrzęszczący miąższ.

Co tatuś czyta? — spytał.

Gazetę Humorystyczną — odpowiedziała i spieniony sok jabłka zaperlił się na jej zębach — a co innego może robić od czasu, kiedy go tknął paraliż. Ale zanim go tknął, to tatuś był handlowcem. Sprzedawał opatentowany nawlekacz igieł. Nie słyszał pan o tym? Nie widział pan tego? Naprawdę nie? — dziwiła się piekarzowa. — Wolne żarty! — I wykrzykując jak przekupień deklamowała: — Kobieta wraca z pola i chce szyć, ale nie może, bo oczy odmawiają jej posłuszeństwa i ręce się trzęsą. Próbuje, próbuje, ale igły nie nawlecze. Dlaczego, panie i panowie? Dlatego, że nie ma mojego opatentowanego nawlekacza igieł. Szanowni klienci, ten aparat światowej sławy sprzedawałem w Paryżu za całe pięć koron, ale dziś, żeby każdy mógł go nabyć, tylko za jedne dwie korony. Darmo dodaję szpulkę nici białych i szpulkę czarnych... i cały tuzin igieł, żeby każdy był moim klientem...

Mówiła zaglądając z bliska agentowi w oczy, a on czuł na policzkach jej oddech wilgotny i przesłodzony zapachem jabłkowego soku, i miał wrażenie, że patrzy na niego tak samo jak na te jabłka, które przed chwilą schrupała. — To pan naprawdę nigdy nie słyszał o nawlekaczu igieł? — spytała.

Nie — westchnął i uśmiechnął się. — Ale czy pani nie zimno w nogi? Stać tak na posadzce...

Nie... mnie jest zawsze gorąco. Ciągle jestem rozpalona.

Mówiła przysuwając twarz blisko do ust agenta. Widział jej duże ładne oczy, w których malowała się zmysłowość. Piekarzowa długo go całowała. Jej wargi były zimne i pachniały jabłkami.

Potem spłoszył ją zgrzyt otwieranych drzwi. Odskoczyła, jej bose stopy zaplaskały na posadzce, nasłuchiwała, a po chwili roześmiała się i rzekła: — Ma pan śliczne oczy. — Sięgnęła po wielki kosz z wikliny i kładąc w nim bochenek chleba mówiła: — Gdyby pan zatęsknił kiedyś za mną, tak jak ja za panem, to mieszkam tutaj. — Bez wysiłku podniosła ciężki kosz i głową wskazała drzwi na końcu korytarza. — Mój sypia tutaj... — i na pożegnanie obdarowała przedstawiciela zakładu ubezpieczeń swoim gorącym spojrzeniem, kręciła zadkiem idąc do drzwi, które prowadziły do sklepu, i zniknęła za nimi wężowym ruchem.

Przez chwilę stał i nasłuchiwał, przez chwilę patrzał na staruszka, który pod wierzbą czytał „Gazetę Humorystyczną”, a potem przeciął korytarz i otworzył drzwi do piekarni.

Było tam cicho, na półkach pod ścianami odpoczywały bochny chleba, a na żołnierskiej pryczy leżał majster w samych kalesonach plecami do góry, jedną rękę wysunął do przodu i przerzucił przez pryczę, jakby chciał w warsztacie pływać crawlem. Na podłodze poniewierał się kapeć oblepiony ciastem. Agent ubezpieczeniowy najpierw się skłonił, potem potrząsnął śpiącym. Piekarz usiadł, ziewnął i przeciągnął się, aż mu w krzyżach zachrupotało.

To pan jest mistrzem Berankiem? — zapytał agent.

Ale piekarz zwalił się na pryczę i spał dalej.

Znowu nim potrząsnął i powiedział: — To pan napisał do nas list, który zaczyna się od słów: „Szanowni zbóje”?

I majster nagle poderwał się, podskoczył, obrócił agenta pod światło, ujął jego głowę w swoje łapska i patrzał mu w oczy, tak jakby chciał je wycałować... huknął: — To nie ten! — i wrzeszczał na całą piekarnię: — Gdzie jest ta świnia, co miała oczy jak serafin?

Co takiego? — przeraził się agent ubezpieczeniowy i wetknął palec za kołnierz koszuli.

Jejejej — hopsał majster w kalesonach — trzymam się zasady: jeśli przyjdzie agent do mojej budy, to wytrząsnę z niego dudy... i ja zgodziłem się na takie podłe naciąganie ludzi! I wyłożyłem pieniądze przeznaczone na kupno buczyny! — Na dowód swojej głupoty majster rąbnął się pięścią w czoło, aż mu oczy skołowaciały, ale wrzeszczał dalej: — Wszystko przez te jego błękitne oczy! Ta świnia jeszcze mnie pytał, mistrzu, kiedy przejdziecie na emeryturę, co wybierzecie jako premię, domek czy willę? A jak będziemy emerytom organizować bezpłatną wycieczkę, to zapiszecie się nad morze czy w góry? I ja, osioł dardanelski, powiedziałem, że wolałbym domek i te góry! — krzyczał majster i znowu grzmotnął się w czoło, aż upadł na pryczę, ale złościł się dalej: — Do samego wieczora żyłem w tym otumanieniu, wydawało mi się, że otwieram drzwi do swego domku, że patrzę przez lornetkę na góry... A wieczorem przeczytałem statut i kiedy dobrnąłem do końca, zwaliło mnie z nóg prosto na tę pryczę — powiedział mistrz Beranek. Zerwał się, capnął agenta ubezpieczeniowego za rękaw i powlókł pod ścianę, stukał paluchami sztywnymi jak kołki w jakieś cyfry i rachunki wyskrobane na murze, a potem podkreślił paznokciem ostateczną sumę i wrzasnął: — Oszukaliście mnie! Powinienem wam to wszystko wpakować do gardła! Żeby dostać pięćdziesiąt tysięcy, musiałbym opłacić składki za parę lat wstecz... to się nie kalkuluje. Ale ta świnia z oczami serafina, spisując ze mną umowę, nic mi o tym nie powiedział — narzekał majster i palce zaciskały mu się konwulsyjnie.

Potem błądził wzrokiem po warsztacie i mówił: — A wie pan, co zrobię, jak ta łachudra z błękitnymi oczami tutaj przyjdzie? — i rozglądał się naokoło, ale ani kopyście, ani kłody drewna, ani zagięte pogrzebacze mu nie wystarczały. Z lubością zatrzymał dopiero wzrok na piekarskich łopatach.

Porwał jedną, pobiegł na drugi koniec izby, zważył ją w dłoniach i nastawił jak kopię, wziął rozbieg i z całej siły grzmotnął łopata o ścianę, do której przylegał piec. Cios był tak silny, że majster przewrócił się i klapnął na siedzenie, ale promieniał szczęściem: — O, tak mu nałożę po mordzie, o tak! A potem jeszcze, i jeszcze! — Pokazywał, jak tą łopatą będzie gmerał we wnętrznościach agenta z oczami serafina. Chciał już wstać, ale dźwignął się tylko na czworaki i w tej pozycji obmyślał tortury do końca: — Mnie zaprowadzą do mamra, ale jego będą musieli zawieźć prosto do kostnicy. — Wreszcie wstał, usiadł na pryczy i ukrył twarz w dłoniach.

Przedstawiciel zakładu ubezpieczeń otarł pot. Oburzył się: — To woła o pomstę do nieba! I dlatego przysłali mnie tutaj z dyrekcji. Panie majstrze, proszę mi pokazać umowę, chcę wiedzieć, kto ja z panem spisał.

Piekarz podniósł zagłówek, pod którym trzymał woreczek nabity wszelkiego rodzaju dokumentami, i podał umowę.

Agent rozpostarł arkusz papieru.

No oczywiście, pan Krahulik. Mistrzu Beranek, dajcie mi dłoń, proszę, o tak. Jako urzędnik państwowy mogę się z wami założyć, o co chcecie, że pan Krahulik nie tylko dostanie za swoje, ale pójdzie jeszcze pod sąd. Jak tak można? — oburzył się agent. I dodał: — Wiem, że pan Krahulik nie poinformował pana o subsydiach państwowych, z których czerpie się procenty do emerytury przemysłowej. Nic panu nie powiedział o dopłatach ziemskich i wojewódzkich, prawda?

Pewnie że nie — szepnął majster.

No właśnie — powiedział agent i mocniej ścisnął dłoń pana Beranka — przemilczał z pewnością i to, że pan prezydent Benesz troszczy się o wszystkich rzemieślników i postarał się osobiście, by dochód z przemysłu państwowego był w pewnej mierze przeznaczony na emerytury dla was. Mamy teraz rok czterdziesty siódmy, a to znaczy, że za dziesięć lat wasze emerytury będą dwa razy większe... Ale pan Krahulik nie mówił o tym!

Nic nie mówił — zachrypiał piekarz.

I tu jest pies pogrzebany. — Przedstawiciel zakładu ubezpieczeń podniósł dwa palce jak do przysięgi i zawołał: — Na tym właśnie polega cała rewolucja w ubezpieczeniach! Za nią ginęły miliony! Teraz młodzi będą łożyli na starych. Panie Beranek, załatwię w Ministerstwie Opieki Społecznej tak, żeby pan miał z tym spokój, wszystko pan sobie przemyśli, na razie nie musi pan płacić, i po kłopocie — powiedział agent, wyjął z teczki pieczątkę i poduszkę z tuszem, chuchnął na pieczątkę, starannie przytknął ją do poduszki... i na liście obok nagłówka „Szanowni zbóje” odcisnął — ODWOŁUJĘ.

Wetknął piekarzowi ołówek w rękę i gestem nie znoszącym sprzeciwu wskazał, gdzie ma się podpisać.

Potem troskliwie złożył list i rzucił: — Proszę czekać na dalsze informacje z centrali. Pan rozumie, jak to jest, jeśli raz pana wykreślą, to amen, choćby pan klęczał przed naszym gmachem i błagał... więcej już pana nie przyjmiemy, nie dlatego, żebyśmy nie chcieli, ale po prostu nie można. Chyba że na wniosek samego ministra. Śliczne ma pan bułeczki — cmokał agent, pochylając się nad koszem z pieczywem.

W teczuszkę można? — zapytał piekarz wrzucając bułki do podstawionej teczki.

A kiedy się z nim żegnał, długo patrzył agentowi prosto w oczy.

Na korytarzu agent odetchnął z ulgą, położył teczkę na parapecie okna i oparł się dwiema rękami o futrynę.

Zapatrzył się w ogród z jabłkami obmytymi rosą. Piekarzowa biegła po mokrej trawie, szybko rozgarnęła wierzbowe gałęzie, przewróciła stronę „Gazety Humorystycznej” i szczypcami do bielizny przypięła ją tak, by wiatr nie mógł kartkować w tej olbrzymiej księdze.

Ktoś jęknął w piekarni.

Agent na palcach zakradł się pod drzwi, uchylił je i przez szparę zobaczył mistrza Beranka, który siedział na pryczy, szarpał wąsy i kręcił głową. W pewnej chwili Beranek wrzasnął, schwycił ostatnią łopatę piekarską, i wołając: — Przecież ten drań miał takie same oczy serafina! — z rozbiegu grzmotnął o ścianę łopatą tak, że poszła w drzazgi.

Agent wpadł do sklepu, w którym młodziutka ekspedientka sprzedawała pieczywo i zanim zdążył zamknąć drzwi usłyszał, jak na korytarzu pokrzykuje mistrz Beranek: — Pojadę do samej Pragi! Ale z bykowcem!





Mistrz Beranek rozejrzał się, czy nie nadjeżdża tramwaj, wkroczył na szyny i odczytał numer domu. — To tutaj — powiedział do siebie uspokojony i wszedł do gmachu. Na ścianie wisiała tabliczka: Ubezpieczenia przemysłowe, piętro piąte. Na drzwiach windy druga tabliczka: Winda nieczynna.

Baranek roześmiał się: — Aha, wiedzieli już, że przyjadę. Chcieli, żebym się zmęczył! Ale ja pofrunę na dwudzieste piętro jak anioł i jeszcze mi sił starczy, żeby ich wszystkich porządnie złoić bykowcem! — I gnał po dwa stopnie naraz.

Przystanął na trzecim piętrze. Na schodach siedzieli dwaj majstrowie i obcierali czoła chustkami, bo tak ich zmordowała ta wysokość. — Też z rzemiosła, prawda? — zawołał piekarz. Kiwnęli głowami, a jeden z nich zapytał: — Po czym pan poznał? — Po zmęczonych facjatach... Kiedy już tam wejdziecie i usłyszycie krzyk, to wiedzcie, że to właśnie ja dobrałem się im do skóry! — Podniósł laskę i pogroził nią w górę, i znowu bez trudu wbiegał po dwa stopnie.

Wpadł do kancelarii, otarł zamaszyście wąsy i przystąpił do rzeczy: — Gdzie jest dyrektor?

Urzędnik, młody mężczyzna krajał właśnie kaszankę na plasterki, na widok pana Beranka wysunął szufladę i wrzucił krwiste kawałki. Zaczął siekać cebulę, zmrużył powieki i powiedział: — Zaraz pana zamelduję. A co się stało? — Majster wyjaśnił: — Miałem odłożone pieniądze na buczynę i wasz agent mi je wycyganił! — i na dowód grzmotnął laską w stół.

Urzędnik poderwał się, wyciągnął ręce i jak ślepiec macał po blacie stołu, po chwili powiedział: — Niewiele brakowało i rozbiłby mi pan szklankę z pieprzem. — Dłonią zgarnął cebulę do szuflady, posypał kiszkę pieprzem, pochylił się tak, że cały zniknął pod stołem, a kiedy się wyprostował trzymał w ręku flaszkę z octem i dokładnie skrapiał nim szufladę. — Przecież to panu wycieknie — zauważył mistrz Beranek. — Gdzież tam! — roześmiał się urzędnik. — Szuflada ma blaszane dno. — Potem zaczął potrząsać tą szufladą i kołysać nią z boku na bok. — Trzeba dobrze wymieszać... Chwileczkę, czego pan sobie życzył?

Gadać z dyrektorem — powiedział pan Beranek.

Zaraz — odrzekł urzędnik i otworzył scyzoryk, nadział na ostrze plasterek kiszki i jadł z apetytem. Mówił z pełnymi ustami i wymachiwał dłonią: — Tutaj, gdzie jest kaszanka, mam na szufladzie napis: Przemysł Mięsny. A tu, gdzie napis: Zakłady Piekarnicze, trzymam bułki. Tam znowu jest kartka: Instytucje Rozrywkowe, to znaczy, że w szufladzie jest coś do czytania i organki... i wreszcie napis: Bajdułki, w tej szufladzie są papiery urzędowe. Dobre co?

Podniósł się z krzesła i znowu spytał: — Pan chyba czegoś sobie życzył!

Majster odpowiedział cicho: — Tak, rozmawiać z dyrektorem. — I odstawił laskę do kąta.

Urzędnik pchnął drzwi oklejone tapetą, a kiedy wrócił, najpierw wbił na ostrze noża plasterek kiszki, a potem tym samym nożem wskazał drzwi za tapetą i powiedział: — Jest pan proszony.

W gabinecie za biurkiem, nad którym rozpościerała się ogromna palma, siedział grubiutki człowieczek pogrążony w błogostanie i cały przepełniony wewnętrznym szczęściem... jak gdyby nie czekał na nikogo innego, tylko na mistrza piekarskiego Beranka. Proponował mu krzesło i witał wylewnie: — Proszę bardzo, proszę bardzo, proszę siadać. Serdecznie pana witam. — Ale mistrz Beranek nie usiadł.

Dyrektor mówił bez przerwy: — Ale dlaczego? Pan się na nas gniewa? Pan nam robi przykrość. Czym się panu naraziliśmy?

Mistrz piekarski patrzył na olbrzymi liść palmy rozpięty nad głową dyrektorską jak parasol i opowiadał, jak to przyszedł do niego pewien elegancik i hipnotyzował go oczami serafina, aż mistrz podpisał zobowiązanie niczym we śnie i dopiero potem wszystko przeczytał na odwrocie umowy i zaraz wystosował list zaczynający się od słów: Szanowni zbóje, oszuści i łotry... jak przyszedł do niego inny przedstawiciel ubezpieczeń i też miał oczy serafina i tak długo coś klarował, aż on, mistrz piekarski Beranek, zgodził się dać temu pokój... — Ale ja nie chcę spokoju! Ja chcę zwrotu moich pieniędzy, bo potrzebuję je na drewno bukowe! — wołał pan Beranek.

Dyrektor uśmiechał się, kiwał głową i wreszcie stwierdził: — Boże drogi, nic się nie stało, my to stornujemy... przecież emerytura przemysłowa ma charakter dobrowolny. — Podniósł się, odwrócił plecami do Beranka, wertował kartki w kartotece, a kiedy znalazł to, czego szukał, rzucił z niechęcią na biurko całą teczkę akt. Usiadł i twarz jego stała się surowa. — Szanowny panie Beranek, nie ma pan do nas zaufania, to nas boli. Ale cóż robić? Wykreślimy pana. Zgodnie z naszym regulaminem jesteśmy zobowiązani uprzedzić pana o tym, jak wielką szansę życiową pan odrzuca... bo, nie daj Boże, ale co będzie, kiedy spotka pana coś takiego! — i dyrektor wstał, i pokazał duże fotografie oprawione w ramki, rozwieszone wokół ścian. — Proszę, proszę, niech pan obejrzy — postukał palcem w fotografię kataryniarza, który z małpką na ramieniu grał i żebrał po ulicach. Majster zawahał się na ten widok. Dyrektor poprowadził go do następnego obrazka; rzędem siedzieli tam sterani życiem i obdarci starcy na tle przytułku dla ubogich. Kiedy mistrz piekarski wzruszył się i tym obrazkiem, dyrektor przemówił: — Panie Beranek, kiedy pańskie pracowite dłonie nie będą mogły już podołać robocie, kto panu coś da? Czy pomyślał pan o tym? Jest pan przecież mężczyzną!

Beranek powiedział cicho: — Byłem ranny na wojnie.

Proszę! I co pan widzi na ścianach tego gabinetu? Wypalone majątki, gospodarstwa zniszczone przez wichury, gradobicia, powodzie... a pan jest już w tym wieku, kiedy z trudem człowiek zaczyna wszystko od nowa, z ręką na sercu trzeba to sobie powiedzieć. A teraz niech pan zajrzy do tej gablotki! Są w niej wycinki ze wszystkich gazet, jakie tylko istnieją i... i czego pan się z nich dowiaduje? Same nieszczęścia, morderstwa, samobójstwa, słowem, tragiczny koniec... A co pan teraz czyta? — spytał dyrektor. — Proszę to przeczytać na głos! — I mistrz Beranek odczytał drżącym głosem: — Wdowa po kowalu zakończyła życie w gnojówce... — A inny wycinek z gazety wieczornej — podsuwał dyrektor. I mistrz Beranek czytał: — Rolnik poderżnął sobie gardło kosą...

Dyrektor powiedział wreszcie: — Starczy. — Zastukał palcem w długie pudło i stwierdził: — A tutaj mamy takich wycinków tysiące. — Podniósł palec do góry i wołał: — Widzi pan, panie Beranek! Gdyby rzemieślnicy wcześniej mieli emerytury, może mi pan wierzyć, że te wszystkie tragedie, te nieszczęścia nie miałyby miejsca... Ale pan nie chce emerytury, pan wychodzi naprzeciw jednej z tych fotografii, jednemu z tych wycinków... Czy chce pan jeszcze zerwać umowę?

I wyjął arkusz papieru z teczki, na której wykaligrafowano: Beranek Alojzy, uniósł kartkę w górę, trzymał ją w palcach i patrzył piekarzowi prosto w oczy czekając na znak. Powtórzył: — Mam to podrzeć?

Mistrz Beranek rozejrzał się po ścianach, skąd grozili mu starcy z przytułku i wypalone domostwa z szyldami, które samotnie ocalały z pożogi, spojrzał na gablotkę z informacjami o nieszczęśliwych wypadkach, pokręcił głową, i wyszeptał: — Niech pan tego nie drze, teraz już wiem, że tak samo jak robotnicy i urzędnicy, powinni być ubezpieczeni rzemieślnicy... wszyscy.

Dyrektor wsunął umowę w teczkę akt, usiadł pod liściem palmy, złożył ręce: — Jesteśmy tutaj po to, żeby wam służyć. Niekiedy trzeba ratować ludzi wbrew ich woli, panie Beranek, było mi miło — uniósł się i podał majstrowi koniuszki spoconych palców.

Kiedy mistrz Beranek wyszedł z gabinetu dyrektora, ci dwaj z trzeciego piętra stali już pod drzwiami oklejonymi tapetą i uważnie spojrzeli na piekarza. Młody urzędnik też wyciągał szyję, żeby zajrzeć panu Berankowi w twarz, ale on ledwie namacał krzesło, opadł na nie zrezygnowany. Był blady jakby zleciał z dachu, wąsy mu oklapły i ręce zwisły bezwładnie aż do podłogi.

To tak im pan przetrzepał skórę? — powiedział jeden z rzemieślników. Ale majster milczał. Podniósł się, wziął laskę z kąta i wyszedł wspierając się na niej.

Kiedy schodził ze schodów, musiał usiąść na trzecim piętrze i oprzeć czoło o secesyjną poręcz, o kwiat lilii misternie wykuty w metalu. Ktoś właśnie wbiegł do gmachu i skakał po dwa stopnie. A kiedy przemknął koło piekarza, zawołał:

Tego, co ja im wygarnę, nie wywieszą w gablocie! — Piętro wyżej wychylił się jeszcze przez barierę i powtórzył: — Na pewno nie wywieszą! — i pognał dalej, słychać było jego kroki aż do chwili, kiedy zatrzasnęły się za nim drzwi Zakładu Ubezpieczeń.





Mistrz Beranek wyszedł na plac. Przed kościołem znajdowała się fontanna z wianuszkiem kamiennych rybek, którym z otwartych pyszczków tryskała woda. Pan Beranek najpierw długo patrzył na pluskającą wodę, a potem zwilżył nią dłoń i potarł skronie, odłożył laskę i dwoma garściami nabierał z fontanny tego odświeżającego żywiołu i chlustał sobie na twarz. Wreszcie przechylił się przez kamienne obramowanie fontanny i podstawił głowę pod strugi wody. Ludzie przystawali koło niego, po kwadransie zjawił się milicjant, chwycił pana Beranka za marynarkę, potrząsnął nim i spytał: — Co pan robi?... Źle się pan czuje? — dodał widząc twarz mistrza. I wtedy dopiero pan Beranek walnął zaciśniętym kułakiem o wyprostowaną dłoń lewej ręki i zawołał: — Wszędzie te oczy serafinów! — I wetknął głowę pod chłodny strumień wody...

Przełożył Edward Madany



Pan rejent

1

Codziennie rano pan rejent modlił się w domowej kaplicy. Był to pokój o dwu oknach, w których zamiast szyb znajdowały się obrazy z kolorowych szkiełek. W jednym oknie święty Dionizy, choć ścięty, mimo to jeszcze wstał i obnosił tę swoją ucięta głowę wokół szafotu, w drugim zaś — świętej Agacie odrąbano rękę, a wysłany z tą odrąbaną ręką pachołek zabłądził i wrócił tam, skąd wyszedł, do tych bezrękich zwłok.

Więc pan rejent klęczał i modlił się, ale czynił sobie przy tym wyrzuty, że nie wypłukał ust. W końcu przeżegnał się, wstał i otworzył okno.

Gdy oczy oswoiły z porannym blaskiem, przemknął spojrzeniem po niżej położonych granatowych dachach i patrząc poprzez rzekę na jej drugi brzeg, z rozkoszą wdychał wilgotne powietrze.

Babciuuu, babciuuu — rozległ się gdzieś z dołu dziecinny głos — babciu. Zdenieczek je psie gówienka!

Pan rejent wspiął się na palce i spojrzał na dziedziniec starego browaru, w którym już piwa nie warzono, ale mieszkali tam ludzie. Przy pompie dziewczynka w czerwonym fartuszku i słomianym kapelusiku wskazywała na trzyletniego chłopczyka, który z błogim wyrazem twarzy wpychał coś do buzi.

Z pralni wybiegła chuda kobieta, wzniosła do góry ręce i zaczęła lamentować:

Ty przeklęty bękarcie! Kiedy ja wreszcie tę bieliznę wypiorę?! — szarpnęła wnuczka i jęła nim potrząsać. — Czekaj, ty szczeniaku, czekaj, jak mama wróci do domu, to ci znów sprawi lanie! — pogroziła, ale sama uderzyła chłopczyka w twarz, aż mu te gówienka z buzi wypadły. Po czym wrzasnęła na dziewczynkę: — Co wytrzeszczasz na mnie gały jak latarnie! Tobie też dam po gębie, aż ci się te twoje zezowate ślepia naprostują. Masz! — z kieszeni niebieskiego fartucha wyjęła piszczałkę — i wynocha bawić się do kuchni. A ty, Lidka, gdyby się coś działo, dmuchnij w te piszczałkę, to przylecę! Ach, wy łobuzy, kiedy ja tę bieliznę skończę? — Babka wzniosła sine od prania ręce.

Pan rejent zamknął okno i wyszedł z pokoju na ciemny korytarz, a potem udał się prosto do kancelarii.

Dzień dobry, panie rejencie — powitała go sekretarka nie przerywając podlewania kwiatów.

Dzień dobry pani, dzień dobry — mruknął starszy pan i zatarł ręce — no i co też pani porabiała wczoraj?

Grałam w tenisa... i niech sobie pan rejent wyobrazi, że przegrałam. Przegrałam z panią o piętnaście lat starszą ode mnie... przegrałam dwa sety. Czy to nie straszne? — mówiła, odłamując przy tym suche listki z gałązek pelargonii.

Ale, ale — rzekł pan rejent — o ile wiem, to pani świetnie gra w tenisa.

No, świetnie to nie — zaczerwieniła się sekretarka — do tego mi daleko, ale wczoraj miałam coś w rodzaju tremy.

Czyżby przeciwniczka była lepsza?

I to także nie, ale ze mną zawsze już tak jest. Akurat gdy chodzi o coś ważnego, musze przegrać... i to mnie tak irytuje! A chodziło przecież o pozycję klubu w tabeli.

No,innym razem pani wygra, a co pani robiła potem?

Potem, gdy się ściemniło i popłakałam sobie w szatni, poszłam się kąpać. W kostiumie kąpielowym szłam pod prąd, tam, w górę rzeki, koło dębu; już było ciemno i nad dabrową wzeszedł księżyc, ogromny żółty księżyc, a odbijał się w wodzie niemalże przy mnie, siedziałam na kamieniu i pluskałam nogami w wodzie, w której się odbijał ten żółty księżyc...

A później? — pan rejent uniósł brwi.

A potem ześliznęłam się do rzeki i zaczęłam pływać w tej miedzianej wodzie, sprawiało mi przyjemność pływanie w odbiciu księżyca, odgarnianie rękami tej metalicznej barwy, kiedy zaś podniosłam rękę, wyglądała jak z mosiądzu, krótko mówiąc, panie rejencie, w wodzie było wspaniale...

I co dalej?

Potem się przestraszyłam.

Naprawdę?

Tak — rzekła dziewczyna i usiadła do maszyny — niech sobie pan rejent wyobrazi, że tam, w cieniu dąbrowy, w tym głębokim cieniu nagle zobaczyłam wychodzące z niego trzy pary białych kąpielowych spodenek.

E, chyba nie... — dziwił się starszy pan.

Ależ tak, trzy pary białych spodenek, aż przyczaiłam się w tej trzcinie jak myszka. A te trzy pary spodenek szły po grobli i słyszałam, jak rozmawiają.... i wie pan, co to było?

Sam jestem ciekaw!

To byli trzej nadzy panowie! Mocno opaleni. A ponieważ opalali się w spodenkach, więc ręce, nogi i torsy zlewały się z cieniem dąbrowy, bo oni szli nago! Trzech nagusów... a ja, panie rejencie, myślałam, że to idą same spodenki — zaczerwieniła się sekretarka.

I widziała pani wszystko?

Wszystko, wszyściutko... to byli trzej młodzi studenci, w moim wieku...

To musiało być piękne — rzekł z goryczą pan rejent — to musiało być przepiękne; młoda dziewczyna w wodzie i trzy pary białych spodenek w cieniu lasku... ale co pani robiła potem?

Więc dopłynęłam do klubu, słyszałam jeszcze, jak pod dąbrową ci trzej studenci wskakiwali do wody... osuszyłam się i poszłam do domu.

A w domu?

W domu usiadłam i rysowałam pod lampą.

To właśnie chciałem usłyszeć! — ucieszył się pan rejent.

Dziewczyna wstała i położyła na stole arkusz brystolu, na którym wczoraj w nocy wyrysowała napis: Zasłużony ojcze, po długim i płodnym życiu lekki odpoczynek znajdź w ziemi.

Więc jednak mi to pani narysowała — ucieszył się starszy pan, ale gdy na nowo przeczytał ten napis na własny pomnik, napis, który sam dla siebie wymyślił, zawahał się.

Hm... ale czemu odpoczynek nie miałby być również w niebie? — zapytał.

Tak mi pan przecież podyktował — zaniepokoiła się sekretarka.

Słusznie, jednakowoż, proszę pani, napis na pomniku to ważna rzecz. Chciałbym tam mieć taki, żeby jeszcze po stu latach dało się z niego wyczytać, kim byłem.

Panie rejencie, na żydowskim cmentarzu widziałam piękny napis! Z ziemi do ziemi...

To żydowski napis! — pan rejent uniósł ręce w obronnym geście — cóż to, pani nie rozumie, że chrześcijaństwo dzięki Synowi Bożemu wywyższyło człowieka? A jeśli nie ma Wskrzeszenia i Zmartwychwstania, to wszystko, co tutaj robimy, jest marnością nad marnościami... ale właśnie mam pomysł! Niech pani pisze! — starszy pan milczał chwilkę z napiętą uwagą, a gdy sekretarka przygotowała się, podyktował: Tłumiłem swój blask... i stałem się równy własnym prochom, aby zajaśnieć na niebie...

Potem zapytał: — Co pani będzie robiła dziś wieczorem?

Pójdę do krawcowej, panie rejencie, wie pan, chcę sobie uszyć taka bluzeczkę, secesyjny model, czerwone paski na białym jedwabiu, zapinana pod szyję, taką bardzo skromniutką bluzeczkę, jaką nosiły wychowawczynie, jaką miała na sobie Paula Wesely w filmie „Maskarada”, albo jeśli ją pan widział, gdy grała z Joachimem Gotschalkiem w filmie „Czekam na ciebie”...

A cóż pani będzie robiła później?

Później pójdę grać w tenisa, a wieczorem znowu wykąpię się w rzece... i być może, panie rejencie, że będę się kąpać tak samo nago jak wczoraj owi trzej studenci, a gdyby ktoś szedł wzdłuż przeciwległego brzegu, widziałby biały damski kostium kąpielowy, bo moje opalone ręce i nogi zlewałyby się z ciemnym tłem dębowego lasku... — urwała i spojrzała kokieteryjnie, ale spostrzegła, że pan rejent nie jest w odpowiednim nastroju, więc dodała skromniutko: — a potem, gdy przyjdę do domu, będę rysować, jak pan tłumił swój blask i stał się równy własnym prochom... — po czym wyprostowała się i nie potrafiła stłumić blasku swej młodości.

Gdy pan rejent ziewnął, sztuczna szczęka opadła mu wcześniej, niż zdążył zamknąć usta.

Dziękuję pani — rzekł i usiadł za stołem — ale teraz, zanim przyjdą klienci, zabierzemy się do uzupełnienia ostatniego punktu mego testamentu. — Wertował papiery, które wyjął z szuflady stołu.

Potem wstał i majestatycznie zaczął chodzić po kancelarii.

Zatrzymał się przy otwartym oknie. Poprzez pelargonie, ponad dachami krytymi żłobioną dachówką patrzył na rzekę, w której drzewa jak gdyby chodziły na rękach, i dyktował: — Trumna moja niechaj będzie metalowa, bogato zdobiona w drobny egipski wzór z wewnętrznym ornamentem, podczas pogrzebu niech biją wszystkie dzwony, pokój żałobny ma być wyłożony kirem, podłoga okryta czarnym suknem, a na środku niech stanie krzyż zdobny klejnotami i anioły... ale czy nago będzie się pani dziś wieczorem kąpała?

Nago... Boże, przecież już będzie całkiem ciemno — rzekła dziewczyna, podczas gdy jej paluszki zwinnie stukały w klawisze maszyny.

To będzie piękne — rzekł starszy pan, a gdy usłyszał, że maszyna ucichła, ciągnął dalej — a na środku krzyż z aniołami... trzydzieści sześć świec woskowych ćwierćkilowych... — dyktował, ale usłyszawszy na podwórzu szuranie jakichś kroków, wychylił się z okna poprzez pelargonie. Po browarnianym dziedzińcu człapał stary emerytowany stangret, a szedł tak dziwnie jak gdyby jechał na rowerze lub na nartach; chciał usiąść sobie na słoneczku, właśnie wyjął fajkę z przymocowanym do niej kurkiem syfonu do wody sodowej, by mu ta fajka nie wypadła z bezzębnych ust, splunął i usadowił się przy ścianie. Siedział tam jak połamany krzak, ale za młodu? Panie Boże, za młodych lat, wspomniał sobie pan rejent, ten właśnie stangret zamęczył na śmierć dwie żony, tę pierwszą, gdy mu nie chciała być powolna, przyciągał za włosy do marynarskiego kufra, podnosił wieko, wpychał tam jej rozpuszczony warkocz i zamykał ten kufer... a drugiej żonie to znowu związywał włosy w węzeł, zdejmował z haka obraz Jezusa i na tym haku za te warkocze wieszał żonę, aby móc z nią robić, co chciał... kto wie, może tym kobietom to odpowiadało, może im z tym było dobrze, niektóre kobiety bywają prawdziwym narzędziem szatana...

Panie rejencie — przypomniała sekretarka — trzydzieści sześć ćwierćkilogramowych świec...

Aha! Więc... — odwrócił się pan rejent, a gdy oderwał zapatrzony wzrok od kędzierzawych murzyńskich włosów sekretarki, jął dyktować dalej: — ...kościelny chór męski będzie śpiewał żałobne pieśni, pokropek odprawią trzej księża i czterej klerycy, którzy odprowadzą kondukt aż do grobu... na przedzie konduktu mistrz ceremonii, za nim warta honorowa... krzyż z latarniami... obok żałobnicy ze światłem... piętnastu fiakrów i dwa żałobne auta — dyktował stary pan powoli i patrzył w błękitne niebo, jak gdyby to, co mówił, odpisywał skądś z bezchmurnego sklepienia niebios, po którym śmigały jaskółcze skrzydła...

A sekretarka pisała tak szybko, jak gdyby metalowe literki tego testamentu wsypywała w blaszane naczynie.

Krzyk na podwórzu skłonił pana rejenta, aby obiema rękami oparł się o futrynę okna.

Tam na dole przy otwartym szambie stał dozorca i krzyczał: — Ladio, Ladio, Ladiooo! — okno na parterze skrzypnęło i wychyliła się z niego przylizana głowa: — Co się stało, tatku? — Dozorca krzyknął: — Co się stało! Chodź, pomóż mi zanieść tę tykę do rzeki, tam ją wypłuczemy! — wskazywał na drąg, którym grzebał w szambie. — Ależ, tatku, ja mam czyste ręce! — wzbraniał się młodzieniec w oknie! — Powiadam, że pójdziemy z tą tyką! — wrzeszczał dozorca i wyciągnął z szamba drąg, na podwórze zaś wybiegł młody chłopak w białej koszuli i od razu chwycił za czysty koniec tyki. — Nie — krzyczał dozorca — ten koniec ja poniosę, ty weźmiesz tamten! — Młody się nadal wzbraniał: — Ja mam czystą koszulę i nowy krawat, a takiego krawata nie ma nikt w mieście... — Ale ojciec był uparty: — Ja ci to nakazuję, rozkazuję ci jako twój ojciec. Przecie tego obesranego końca nie będę niósł ja! — awanturował się dozorca. — Kiedy ja mam nowy krawat! Pójdę go zdjąć... — prosił syn. Ale ojciec obstawał przy swoim: — Nie, ja chcę, żebyś mnie posłuchał natychmiast. No, weźmiesz to, czy nie weźmiesz? — Młody zastanowił się i rzekł: — Nie wezmę, przez ten krawat nie wezmę. — A dozorca pokrzykiwał i skarżył się niebu: — Tacyście wy, całe to wasze cholerne pokolenie. Cholera, jakże to, ja, znaczy ojciec, mam zawsze za was nosić tylko ten obesrany koniec? — Syn mówił: — Tatku, przecież każdy przyzna, że skoro za chwilę mam iść na randkę, to nie będę się babrał z łajnem, jakże bym potem mógł Olinie podać rękę?

Panie rejencie, ale zapomnieliśmy o jednej rzeczy — rzekła sekretarka — ile ma być zawiadomień żałobnych?

Żałobnych zawiadomień? — wystraszył się pan rejent — niech pani napisze: czterysta. I msza żałobna w kościele Świętego Eliasza... nadąża pani z pisaniem?... dobrze... chór męski będzie mi śpiewał Animas fidelium... po mszy świętej trzej księża wykonają przy katafalku Libera przy wtórze chóru... — dyktował stary pan, ale wreszcie nie wytrzymał, wspiął się na palce i zobaczył, jak z sąsiedniej bramy wychodzi dozorca z synem, jak niosą ten drąg, by go wypłukać w rzece; pan rejent widział rękę dozorcy, która trzymała ten zapaskudzony koniec tyki, pokiwał głową i dyktował dalej: — ...katafalk ozdobiony jak przy pogrzebie... pierwsze dziesięć ławek wyłożonych czarnym suknem...

Z dziedzińca browaru rozległo się natarczywe świstanie.

Tam na dole przy studni stała dziewczynka w słomianym kapelusiku i bez ustanku dmuchała w piszczałkę ukrytą pod tym kapelusikiem, dmuchała tak, aż babka wybiegła z pralni, po drodze wycierając sobie ręce w mokry fartuch, a potem machając nimi i krzycząc:

Co się znów stało, wy zbereźniki? Czemu się nie bawicie?

Dziewczynka obtarła bucik o trawę i poskarżyła: — Babciu. Zdenieczek zrobił kupę na trawniku, a ja w nią wdepnęłam! — po czym dalej dmuchała w piszczałkę.

Babka plasnęła ją w twarz, aż piszczałka wypadła dziewczynce z ust.

Ty przeklęta suko, co wy sobie myślicie? O byle głupstwo będziesz na mnie świstać? Ja jeszcze po południu muszę lecieć do sprzątania, a wyście tacy, łobuzy? Kiedy ja to pranie wreszcie skończę?

Pan rejent wzruszył ramionami i odsunął się od okna.

Usiadł za stołem i mówił: — Ten napis, który pani wyrysowała wczoraj, ten napis na pomnik, dołączymy do testamentu, ponieważ człowiek w moim wieku nie zna dnia ani godziny. A gdy jutro przyniesie pani ten drugi napis... stałem się równy własnym prochom... to te arkusze wymienimy, dobrze?

Oczywiście — rzekła dziewczyna i obserwowała, jak w czasie mówienia starszemu panu opadała sztuczna szczęka, zanim słowa wypowiedział do końca. Zauważyła też, że pan rejent, nim kichnął, szybko wyciągnął z kieszeni chusteczkę i przyciskał ją do ust. Jakby też to wyglądało, pomyślała gdyby pan rejent przyczepił sobie do sztucznej szczęki taki sznurek, jak nosił jej dziadek, taki jedwabny sznurek, przymocowany do binokli... Dziadek nosił jeszcze drugi sznurek. Czarny sznurek, do którego był przyczepiony kapelusz, ten sznurek zahaczał dziadek o dziurkę od guzika, aby kapelusza wiatr nie porwał... ale co by się stało, gdyby tak pan rejent kichnął, a sztuczna szczęka zwisła mu na czarnym jedwabnym sznureczku, jak dziadkowe binokle? Jak dziadkowy kapelusz?

Brr... — wstrząsnęła się dziewczyna.

Zimno tu? — zdziwił się pan rejent.

Nie, śmierć mnie przeskoczyła — powiedziała, objęła się rękami krzyżując je i zaczęła sobie gładzić i nacierać ramiona.

Piękny zwrot — powiedział pan rejent i zagłębił się w umowie handlowej, już opatrzonej znaczkiem stemplowym, starannie przepisanej na maszynie, zeszytej biało-czerwoną nitką, której końce przylepiono czerwoną pieczęcią. Gdy skończył czytanie, podniósł się. Przez otwarte okno widział rzekę, nad którą pochylała się biała koszula i spłukiwała drąg w wodzie. Błękit bluzy dozorcy niemal się zlewał z barwą rzeki. Teraz obaj mężczyźni wyprostowali się i patrzyli w milczeniu na drugi brzeg, a biała koszula odbijała się w lustrze wody i wyglądało, że młodzieniec niczym cyrkowy akrobata wisi w rzece do góry nogami...

Proszę pani! Proszę zanotować! — odwrócił się żywo pan rejent. — Szybko, żeby mi nie uciekło z pamięci!... Trumna jest moją kolebką, a napis cmentarny na pomniku to moja metryka... Proszę mi to odczytać, dobrze?

2

Małżeństwo Schieslerowie, rolnicy z Boszina, byli pierwszymi interesantami. Pan rejent znał ich już ćwierć wieku, od czasu gdy zjawili się u niego świeżo po ślubie, oboje ubrani z wiejska i z książką do modlitwy, on w sztruksowych bryczesach, butach z cholewami i myśliwskim kapeluszu, oboje pełni godności niczym para królewska. Dziś przyszli już postarzali i odziani po miejsku.

No więc, cóż u was nowego? — zapytał pan rejent, gdy ich usadził w fotelach.

U nas to nic nowego nie ma, tyle że sąsiadowi na mózg padło — rzekł chłop.

Co wy mówicie? — udał zdziwienie pan rejent.

No, a jakże, mój sąsiad miał świnię, a ta miała młode, ale jak przyszedł pomór, zostało im ino jedno. Karmili to prosiątko z flaszki, a ono latało za nimi jak psina. Kiedy urosło, tak sąsiedzi ugadali, że to prosię zabiją. Ale że je chowali „na lewo”, to stary poszedł w nocy do piwnicy, a prosię za nim, bo jakem już mówił, przywykło biegać za nimi niczym pies. W piwnicy to prosię położyło sąsiadowi łeb na podołku, bo tylko jemu pozwalało drapać się za uszami. A gospodarz ciął je ostrzem siekierki w kark, aby nie kwiczało, ale przy tym przewrócił świecę, więc ten sąsiad — jako że prosię źle ciął — przeciągnął po nim jeszcze raz nożem, a potem musiał na nim leżeć całą godzinę, zanim ono wykrwawiło się w tej ciemności... Ale to prosię myślało, że go skaleczył ktoś inny, i tuliło się do gospodarza tak długo, aż się wykrwawiło. A gospodarz, kiedy wylazł z piwnicy, zwalił się na łóżko i wybuchnął płaczem, a że się już nikomu nie dał uspokoić, więc go musieli odwieźć do Kosmonosów. Ja powiadam, kto to słyszał przyjaźnić się ze zwierzętami!

Chryste Panie! — zawołał pan rejent — a wyście przy tym byli?

Nie, opowiadała mi to wszystko siostra tego sąsiada, Libusza, ta, co to pan na pewno wie, że ma tę córkę, co od trzydziestu lat leży w łóżku, zna ja pan?

Spod numeru siedemnaście?

Właśnie. Wie pan, jak to się stało?

Nie wiem...

To wszystko z tego, że pojechali do miasta do kina. Szedł film z Chaplinem, ten tilm z tym chłopcem Coganem, co to grał anioła, i ta Libusza powiedziała sobie, że jej córka na zabawie wielkanocnej dla dzieci będzie za takiego samego anioła. Więc z ptasich piór zrobili skrzydła, a jakże, bardzo to było ładne, ale dziewczynka zaziębiła się, dostała zapalenia mózgu, no i od tej pory leży jak łazarz.

Ach tak! Hodaczowie! — przypomniał sobie pan rejent. — A jej drugi brat ma posiadłość pod numerem dwadzieścia sześć, co? Pani Schieslerowa, jakże się im powodzi?

Dobrze, bo dokupili siedem mórg pola — rzekła chłopka i złożyła swe ogromne ręce na kolanach — właśnie im umarł ten ich Karliczek. Jutro minie akurat miesiąc, jak był pogrzeb. On także przypłacił przyjaźnienie się ze zwierzętami. Mieli źrebię, a ono nauczyło się chodzić do izby po cukier. Ale łońskiego roku jesienią przyszło do kuchni, tam się czegoś przelękło, zawadziło o rurę od gazu i, spłoszone, potratowało meble. Stary Hodacz skoczył ku niemu, ale zanim źrebięciu zarzucił koc na łeb, ono kopnęło Karliczka. A potem chłopca zaczęła z tego boleć noga i trza go było dać do szpitala, a tam mu nogę urżnęli i przy tym umarł. Hodaczowie chcieli zobaczyć synka w trumnie, ale jak tę trumnę otworzyli, tak prędko ją zaraz zamknęli, bo ta urżnięta noga leżała obok trupka. Ale poza tym na wsi teraz nudno, panie rejencie, nie dzieje się nic, o czym by warto powiedzieć choć parę słów. Wam w mieście pod tym względem jest dużo, dużo lepiej. Aha, wie pan, gdzie ma gospodarstwo sąsiad Kral? — ożywiła się chłopka.

Numer czternaście? — uśmiechnął się pan rejent.

A jakże, no więc ten Kral, bałwan, wlazł ze służącą na strych i tam się tak kochali, że dostali skurczu i nie można go było od tej służącej oddzielić.

Patrzcie no! — zaniepokoił się pan rejent i zauważył, że sekretarce czerwienieje pochylony kark.

Ano tak! — rzekła gospodyni i poprawiła sobie czerwony kapelusik z sokolim piórkiem. — Więc musieliśmy przynieść drabiny, i liny, i sznury, i oboje tych rozpustników spuściliśmy w płachcie na podwórze. Wyglądało to, nie skarz mnie Bóg, wyglądało to w świetle latarni jak na tym obrazie w ołtarzu... zdjęcie Jezusa z krzyża.. A gdyśmy rozwiązali płachtę, to stara Kralowa, co była taka dumna, że ma córkę na wychowaniu w klasztorze, więc ta stara Kralowa sprała ich batem, aż ojczulek zemdlał. I wie pan, że nie pomogło ani to biczowanie, ani polewanie zimną wodą, ani nawet pokłuwanie nożem, musiał przyjść pan doktor. Trwali tak przy sobie jak heretycy.

To ci dopiero historia — mruknął pan rejent — ale widać, że ludzie na wsi wciąż jeszcze maja bliższy związek z naturą.

Właściwie tylko tyle — rzekł rolnik i poprawił swój żółty szalik, a zielonego motylka przycisnął palcem do kołnierzyka. — Toż nam chcieli zgwałcić nauczycielkę religii! Czegóż się też ludziom nie zachciewa! Szła w biały dzień koło lasku, tam, gdzie się na to mówi: Na Ptaku. I wtedy wyminął ją na rowerze jakiś chłop w granatowym płaszczu. A gdy nauczycielka weszła do lasu, to ten chłop wyskoczył z gąszcza i powiada: „Pobawimy się!” i chciał ją zgwałcić. Tylko że ta nauczycielka religii, ona ćwiczy w „Sokole”, kopnęła tego chłopa w przyrodzenie, a potem zmusiła go, aby wziął rower, i doprowadziła go kopniakami, znaczy tego chłopa, aż do posterunku żandarmerii. Był to, jak się okazało, jakiś handlarz bydłem z Przelouczy i twierdził, że chciał się tylko wysiusiać, ale nauczycielka religii w obecności żandarma dała mu w pysk, tak że ten handlarz bydła upadł i przyznał się, jak to było, i skamlał, że już więcej tego nie zrobi. Ale jak o inne rzeczy chodzi, to, panie rejencie, na wsi zupełnie zdechł pies, to nie tak jak wtedy, gdyśmy byli młodzi... — mrugnął rolnik.

Ale, Ludwiku, opowiedz jeszcze panu rejentowi... — przypomniała żona i wytarła nos w batystowa chusteczkę, a prawie wszystko zostało jej w palcach — powiedz, Ludwiku, na czym to przyłapaliście naszego gminnego przygłupka, no!...

Nie będzie to znowu coś zbyt śmiałego? — zapytał pan rejent i spojrzał na sekretarkę, której profil błyszczał od srebrnego potu.

Gdzieżby zaś, to tylko takie coś z życia — uspokajała chłopka.

No pewnie! — obruszył się rolnik — to nic takiego, ot, dziecinna sprawa. Przyszli po mnie, jako po pierwszego radnego, że się sąsiad w domu zatruł bimbrem pędzonym ze śliwek. Więc poradziłem, niech go powieszą za nogi na drabinie, aby to z niego wypłynęło. Tylko że sąsiad już strawił. Wtedym sobie przypomniał, jakeśmy to robili u nas w domu z dziadkiem. Zagrzebaliśmy więc sąsiada w ciepły krowi gnój, bo już człek był prawie zimny. I gdy tak rzucamy ostatnie widły tego gnoju, słyszę, jak gdzieś za płotem dziwnie pobekuje koza. Patrzymy po sobie, co się to dzieje? Więc przeleźliśmy przez płoty i przyłapaliśmy przygłupka z naszej wioski, tego jąkałę Bohouszka, jak...

Pan rejent wstał i nadstawił ucho, położywszy uprzednio palec na swych zsiniałych wargach.

Rolnik jął mu coś szeptać, a po chwili pan rejent aż klapnął na fotel.

Więceśmy wzięli baty i styliska — ciągnął już na głos rolnik — i takeśmy tego jąkałę Bohouszka sprali, że się przestał jąkać. Prawda, że pod innym względem to co to za życie na wsi? Ani teatru, ani kina, ani hotelu... ach, miasto! — zatęsknił rolnik.

Może — rzekł pan rejent i patrzył, jak kartka w palcach sekretarki drży w rytm dziewczęcego serca — ale dla nas, chrześcijan, Bóg jest wszędzie, na wsi i w mieście, wszędzie, gdziekolwiek jest człowiek, tam w jego sercu mieszka Bóg. Wszystko inne, jak sami wiecie, to marność nad marnościami. Dlatego my, chrześcijanie, jako synowie Boga zawieramy z Bogiem umowę, co się tyczy naszej duszy, a jako obywatele pewne swoje podstawowe sprawy majątkowe rozwiązujemy za pomocą umów. Dlategoście mnie dzisiaj odwiedzili, jak przypuszczam, chcecie rozporządzić swym majątkiem na wypadek śmierci... czy nie tak? — zapytał pan rejent, widząc, że wieśniacy już się wygadali.

Tak — odpowiedzieli równocześnie.

Proszę — rzekł pan rejent i wstał — dlatego porozmawiamy sobie o formach testamentu. — Zaczął mówić, spoglądając przy tym przez okno na drugą stronę rzeki, gdzie słońce zmusiło kolory, aby niemal wyblakły. Teraz przypłynęła tam czerwona łódka w żółte pasy, łódka pomalowana jak wózek z lodami, łódka pana Brzichnacza, emerytowanego maszynisty, na przedzie łódka ta miała napisy wykonane ozdobnymi literami, na każdym wiośle znajdował się wypisany tymiż ozdobnymi literami dokładny adres pana Brzichnacza; wiosłował on w długich spodniach od dresu, na których w pasie widniał wyszyty ściegiem z prostych kresek także cały adres pana Brzichnacza, jego pantofle gimnastyczne również były starannie opatrzone adresem; pan rejent delektował się rzeką i dalej mówił o ostatniej woli, podczas gdy ta czerwona łódeczka rzucała czerwone refleksy po wodzie i drzewach, a pan rejent przypomniał sobie, jak przed laty całe miasto witało księdza biskupa z Litomierzyc, dworzec był pełen dziewcząt w bieli, baldachimów, chorągwi, członków miejskiej rady i orkiestr, ale pociąg z salonką księdza biskupa miał spóźnienie, ekspedytor zaś puścił po równoległym torze pociąg towarowy, prowadzony przez maszynistę pana Brzichnacza, który minąwszy semafor, wychylił się z lokomotywy i przeżegnał peron wielkim krzyżem, nakreślonym ręką... a wtedy dziewczęta zaczęły sypać kwiaty, orkiestra grać Tysiąckroć pozdrawiamy Ciebie... a tu przez stację przejeżdżał pociąg z węglem. Teraz czerwona łódka zniknęła za płaczącą wierzbą i przeniosła wszystkie odbicia i wszystkie napisy gdzie indziej... — ...dlatego także majątek może być miernikiem miłości rodziców do dzieci, które na odziedziczonej posiadłości będą gospodarować nadal... — skończył pan rejent.

Potem w biurze zapadła cisza.

Wiec, panie rejencie — oblizał wargi rolnik — my byśmy myśleli... krótko mówiąc, powiedziałbym... więc że najstarszy syn nasz Ludwik dostanie wszystko, ale spłaci Agnieszkę, znaczy nasza córkę... że da jej pięćdziesiąt tysięcy... a my, my byśmy poszli na dożywocie... — skończył szeptem zakłopotany i przycisnął brodę do piersi, aż mu się skrył zielony motylek. — Co ty, żono, na to? — zapytał.

Ja bym chciała, aby pan rejent tam zapisał, że raz w miesiącu mój syn Ludwik będzie obowiązany zaprzęgnąć konie do bryczki i zawieźć mnie na cmentarz do Krzinca... — rzekła chłopka, a łza spływająca po jej twarzy zrobiła z taniego pudru papkę przy pomarszczonych ustach.

No to proszę was — powiedział rejent — moja sekretarka postara się o wyciąg z ksiąg hipotecznych, w przyszły piątek przyprowadzicie z sobą dwóch świadków, teraz zaś przygotujemy koncept, proszę, niech pani pisze!

Pan rejent podszedł do okna, przez chwilę patrzył na rzekę i myślał o maszyniście, panu Brzichnaczu, jak wieczorem wyjedzie na spacer rowerem firmy Premier, rowerem z higieniczną kierownicą, na który wskakuje się mając wpierw przygotowany pedał, a ten rower też ma na ramie ozdobnymi literami wypisany cały adres wraz z numerem domku, gdzie również wszystko jest opatrzone napisami, wymalowane, ponumerowane, ścieżki zaś oznaczone turystycznymi znakami: zielono-białe wiodą do ogródka, czarno-białe do drewutni, brazowo-niebieskie do ustępu...

Już pani przygotowana? No więc!... Na wypadek, kiedy nas Bóg powoła do wieczności, zarządzamy, co następuje: punkt pierwszy... — dyktował pan rejent i patrzył na powierzchnię płynącej wody.

3

Po południu wziął pan rejent laskę i wyszedł. Gdy szedł od młyna ku mostowi, wyminęło go dwóch ludzi na podwójnym rowerze lekko zawadzając kierownicą o jego rękaw. To podczas południowej przerwy wyjechali sobie dwaj bracia, trafikanci, którzy sprzedawali wyroby tytoniowe i gazety przy teatrze. Jeden z nich był ślepy, ten siedział z tyłu, drugi, widzący, z przodu. Pan rejent, gdy jeszcze palił, lubił kupować w ich trafice cygara, lubił patrzeć, jak ślepiec za pomocą dotyku orientuje się w całej trafice, jak natychmiast po chrząknięciu pana rejenta uśmiechał się, pochylał głowę ku okienku i witał: „Dzień dobry, panie rejencie!” odwracając się sięgał bezbłędnie po portorika, potem przyjmował banknot, który tak samo rozpoznawał dotknięciem jak pana rejenta po kaszlu. Teraz ci dwaj trafikanci jechali wzdłuż rzeki, jeszcze raz pokazały się ich postacie do góry nogami w spokojnej wodzie, w tej chwili ich głowy zniknęły pod spódnicami gałęzi lip, ale nogi trafikantów naciskały na pedały, jak sprzężone tłoki lokomotyw, a to samo widać było jeszcze raz w rzece, niczym jakąś fantastyczną maszynę o czterech kołach... Pan rejent patrzył i pomyślał sobie, co by też było, gdyby ci dwaj trafikanci kiedyś się upili i już by zapadła noc, a oni by wsiedli na ten swój podwójny rower odwrotnie, ten ślepy z przodu, a ten widzący z tyłu? Dokąd by w ten sposób dojechali? Możliwe, że gdyby im nikt nie stanął na drodze, to ten ślepy dojechałby aż do domu, może i drogę rozpoznaje tak samo sprawnie, jak pieniądze w palcach, jak znajomych po ich kaszlu... myślał sobie pan rejent i idąc koło opustoszałych końskich stajni, gdzie nad drzwiami widniały czerwone końskie łby, wyszedł w stronę ogródków. Cicho wyminął kiosk tytoniowy, do którego zawsze bał się zaglądać. Nawet teraz kątem oka widział ręce trafikanta, opierające się na stoliku przy okienku, ręce inwalidy wojennego, który został poparzony miotaczem ognia i który za to otrzymał order i trafikę.

Teraz pan rejent zszedł po kamiennych schodach ku rzece i z lubością patrzył na miasto, na swoje kolorowe okna, tam, po drugiej stronie rzeki, widział, jak kobieta w czerwonym żakieciku dźwiga ku rzece kosz z bielizną, klęka na kładce i ogląda swoją twarz w spokojnej wodzie, poprawia wciąż opadające włosy, a potem znów zobaczył jeszcze jedną praczkę, która niejako wychynęła z rzeki w powietrze niby kierowa dama z kart, ale po chwili wzięła białe prześcieradło, pochyliła się i rozmazała swój obraz...

A po grobli i po skarpie, tam, po drugiej stronie rzeki, spacerował pan dziekan w meloniku i zupełnie taki sam pan dziekan w czarnym ubraniu szedł do góry nogami w rzece, a gdy czerwony żakiecik praczki i czarny surdut wyglądały niczym czerwona kropka i nad nią czarny wykrzyknik, to znów to samo zrodziło się w lustrze wody, tylko odwrotnie, tak że gdy praczka pozdrowiła wielebnego dziekana, ten się odkłonił i długim ruchem zdjął melonik, to w odbiciu w rzece wyglądał jakby kapeluszem nabierał wodę... Pan rejent zaś patrzył uważnie tam, na drugą stronę, i wszystko widział jednocześnie. Potem przykucnął, nabrał w dłonie wody i ceremonialnie umył sobie twarz. Następnie wydostał się na groblę i wzdłuż płotów wyszedł za miasto.

Przy czereśniowym sadzie na przewróconej płaskiej łódce siedziała młoda kobieta w kostiumie kąpielowym i robiła na drutach żółty sweter. Nagi chłopczyk leżał opierając się brzuchem na kładce i starał się patykiem wyłowić coś z wody. Pan rejent rozkosznie westchnął, po czym jął patrzeć na drugą stronę rzeki tam, gdzie zaczynały się kilometry łąk, skąd zbliżał się na białym koniu młody, opalony mężczyzna, w samych spodniach i boso, i wjechał prosto w letnią wodę. W niej odbijał się jeszcze jeden koń, jak gdyby te dwa siwki stały sobie wzajemnie na kopytach. Teraz koń naciągnął uzdę, pochylił kark i pił swojemu odbiciu z pyska.

Mamusiu, co to jest? — zapytał chłopiec i rozstawiwszy nóżki stanął przed młodą kobietą siedzącą w kostiumie kąpielowym, a w palcach trzymał jakiś obwisły przedmiot.

Famtiku, wyrzuć to natychmiast! — zawołała i zaczerwieniła się.

Ale mamusiu, na co to jest?

Powiadam ci, rzuć to zaraz!

Jak mi powiesz, na co to jest!

Nie musisz wiedzieć, na to masz jeszcze dosyć czasu!

Ale ja to chcę wiedzieć! — zatupał chłopczyk bosymi nogami — ja chcę wiedzieć!

A ja ci mówię, w tej chwili to wyrzuć! — krzyknęła matka i odłożyła robótkę.

Ale chłopiec rzucił się do ucieczki, matka pobiegła za nim. Gdy wyciągała rękę, by złapać uciekającego, ten zdecydowany na wszystko wsadził do buzi ów przedmiot, który wyłowił z rzeki.

Czekaj, ja to powiem tatusiowi — wołała młoda kobieta i biła chłopca, który potknął się i upadł pod nogi pana rejenta.

Ładna historia — rzekł pan rejent.

Młoda matka jedną ręką wyciągała z ust chłopca ów przedmiot, a drugą go łoiła i oburzona wołała: — Czekaj, ja powiem, coś ty znów wyprawiał nad wodą, ty świntuchu jeden! — a gdy wydobyła z ust chłopca znaleziony przedmiot, z obrzydzeniem go od siebie odrzuciła.

Potem wróciła do swojej robótki, ale w pewnej chwili poczuła się, jak gdyby jechała na rowerze i ktoś jej między szprychy włożył kij. Obejrzała się i zobaczyła, jak starszy pan wzrokiem rozbiera ją z kostiumu kąpielowego; patrzył na jej ciało z takim znawstwem i upodobaniem, że dłonią jednej ręki zasłoniła sobie łono a ramieniem drugiej — piersi. Tak trwała chwilę, potem znów usiadła na łodzi i zaraz wzięła do rąk robótkę.

Hmm... — mruknął pan rejent, nasunął sobie kapelusz na czoło i zawrócił, wywijając laseczką i beztrosko ścinając nią roślinom kwiaty, patrzył, jak koń płynie rzeką, jak się z wolna wynurza i wraz z jeźdźcem wychodzi z wody, a równocześnie w tym samym miejscu z lustra wody wyrasta odwrócony koń, który grzebie kopytem w swym odbiciu. Potem jeździec bosą piętą uderzył siwka w słabiznę aż zadudniło, a koń biegnąc kłusem po mieliźnie rozpryskiwał kopię samego siebie.

Pan rejent przyśpieszył teraz kroku.

Gdy mijał trafikę, znowu nie spojrzał do wnętrza, ale gdy ją minął, przypomniał sobie, że kątem oka nie dostrzegł czerwonych rąk. Zatrzymał się, a wtedy usłyszał jęk. Zawrócił i zajrzał do budki. Na podłodze leżał trafikant w ataku epileptycznym, tak jakoś dziwnie, między regałem a krzesłem, zupełnie zasypany papierosami.

Pan rejent zaszedł do budki od tyłu, ale gdy ujął za klamkę, okazało się, że drzwi są zamknięte. Wrócił więc i przez okienko dostrzegł że klucz tkwi w zamku. Odłożył laskę, podniósł opuszczone okienko i połową ciała wepchał się do malutkiej trafiki. Gdy potem wyciągał palce, aby odemknąć drzwi z klucza, stracił równowagę i zsunął się głową na dół. Najpierw zauważył te popalone przez miotacz ognia czerwone ręce, potem upadł twarzą na trafikanta, twarz tak przez wojnę ukształtowaną, jak gdyby ją ktoś na chwilkę włożył do wrzącego oleju. Następnie obcasem wyrwał ze stolika szufladkę i kilka garści monet posypało się na nich obu. Pan rejent wyswobodził rękę, odemknął drzwi i wygramolił się na słońce.

Akurat w tej chwili na rowerze przyjechała kolporterka „Wieczornego Czeskiego Słowa”, na tylnym i przednim bagażniku miała paczki popołudniówek. Kiedy ujrzała pana rejenta w niesamowitej pozycji, a trafikanta leżącego na papierosach i monetach, zeskoczyła z roweru i rozstawiwszy nogi znieruchomiała trzymając się kierownicy.

Pani Vorliczkowa, proszę mi pomóc — rzekł rejent.

Ale kolporterka popołudniówek jakby skamieniała. Pan rejent wyciągnął trafikanta, a wraz nim także papierosy i bilon. Potem rozpiął mu koszulę, zaczął go klepać po policzkach i obcierać jego obfitą ślinę. Kolporterka już się opamiętała, ale nie mogła nic więcej jak tylko poruszać palcem, więc bez przerwy naciskała dzwonek roweru.

Potem przybiegli ludzie, jęli rozginać zaciśnięte ręce trafikanta, przynieśli wodę z rzeki i obmywali biedakowi piersi. Pan rejent trzymał jego głowę na podołku i gładził tę poparzoną w czasie wojny czaszkę, która wyglądała, jak gdyby ją poobszywano resztkami różnych skór.

Pani Vorliczkowa, proszę iść po jego żonę, dobrze? — rzekł pan rejent, ale kolporterka popołudniówek wciąż naciskała dzwonek przy rowerze, a teraz się rozkrzyczała.

Ludzie, pozbierajcie te pieniądze i papierosy — przypominał rejent i nadal głaskał trafikanta i spoglądał na drugą stronę rzeki, gdzie siedział rybak, nawlekał na haczyk rybkę, żywą i błyszczącą jak lusterko, tak uważnie ją nawlekał, aby jej nie poranić kręgosłupa, a teraz szerokim łukiem rzucił ją do wody... i drugi taki sam rybak siedział w zwierciadle wody naprzeciw niego niby pikowy król...

I proszę skoczyć po lekarza — radził pan rejent.

Przełożyła Helena Gruszczyńska-Dębska



Pod Zielonym Drzewem”

Od czasu, kiedy trzynastka przed piwiarnią „Pod Zielonym Drzewem” nie wzięła zakrętu, lecz przebiwszy okno zatrzymała się aż przy szynkwasie, od tego czasu wielu gości przestało tutaj przychodzić. Nie przeszkadzało to jednak panu Chlumeckiemu, szynkarzowi, którego największą radością było, kiedy rano po przebudzeniu mógł sobie natoczyć pierwsze piwo. Dzisiaj już od rana wypijał jeden kufel po drugim, zatrzymywał się przy oszklonych drzwiach i czytał wywieszkę treści następującej: „Donoszę wszystkim znajomym, że ja, Julia Kadava, nauczycielka szkół zawodowych, umarłam w wieku lat 67. Mój pogrzeb odbędzie się o godz. 15 na cmentarzu w Diablicach dnia 16 września 1961” (data była wstawiona ołówkiem). I własnoręczny podpis nieboszczki: Julia Kadava, nauczycielka szkół zawodowych.

Za każdym razem, kiedy pan Chlumecky to czytał, kręcił głową i powracał do pipy, kładł na niej obie ręce, nataczał sobie kufel piwa, haustem go wypijał i natychmiast opłukiwał w zlewie.

Robiło się już ciemno, ale szynkarz nie zapalał światła.

Dwaj goście siedzieli przy samej ścianie tuż obok drzwi do piwnicy, na wypadek gdyby znowu trzynastka wjechała do piwiarni. I zabawiali się.

Ile schodów jest „U Pasovskich?” — pytał jeden.

Siedem — odpowiadał drugi. — Ale ile ich jest „U Kalendów?”

— „U Kalendów”... U których? Mamy Kalendów przy akademii i Kalendów na nabrzeżu.

Rany boskie! „U Kalendów” przy akademii gospoda jest zlikwidowana, więc chodzi tylko o Kalendów naprzeciwko portu, nie?

Czekaj, czekaj, to będzie jeden, dwa, trzy, cztery, pięć... — gość w wyobraźni szedł po nich do gospody — razem jest siedem i schodzi się tam w dół. A ile schodów jest w „Dobrym Zdroju”?

Jeden do góry. A pod „Czerwonymi Sercami”?... — zabawiali się goście, szynkarz zaś znowu podszedł do drzwi, od Krziża zjeżdżała trzynastka oświetlona jak restauracja, zdawało się, że wjedzie prosto do piwiarni „Pod Zielonym Drzewem”, cały lokal się rozjarzył, ale tramwaj w ostatniej chwili szarpnął i skręciwszy w bok pojechał ku prawemu rogowi ulicy. Tylko wąski chodniczek dzielił go od okien gospody, wagony zaś, jak trzy podświetlone akwaria, rzuciły blask na piwiarnię...

A oto na chodniku ukazał się szwagier pana Chlumeckiego. Szynkarz otwarł drzwi i zawołał z radością:

Co tutaj, człowieku, robisz? Przegryzłeś łańcuch czy jak, żeś z waszego Czudova — Bubaczkova wybrał się do miasta?

A ty, tłuściochu, nie mógłbyś przyjść do nas? Matka już zapomniała, jak wyglądasz — rzekł szwagier i usiadł.

Nie przyjdę — powiada szynkarz i zaczyna toczyć piwo — ale przyjadę. Kupię sobie motorower.

Ty? — szwagier wstał i klepnął szynkarza po brzuchu — z tym bagażem?

No — westchnął szynkarz, natoczył kufel, ze smakiem wypił jednym haustem i zaraz opłukał szkło w wodzie — widzisz, muszę coś zrobić dla ciała, wyglądam już jak cień.

Ja wiem, ale cyrkowy — rzekł szwagier — słuchaj, Franciszku, nie kupuj sobie tego, żebyś wiedział, ile ja ich już spotkałem. Jadę trzynastką, a tam koło Scholerów leży taki wariat jak ty, motor koło niego, druty w kołach jeszcze się kręciły w tę i nazad, na twarzy mu położyli poranną gazetę, a motor jak rozdeptana zabawka i policjanci zakreślali wapnem koło. Nie kupuj sobie tego, nie kupuj, posłuchaj swego szwagra, nie kupuj!

Ależ toż to jest troszkę większe niż rower...

Właśnie takie gówno to nieszczęście. Tam jak skręca od Vlachovki na górę trójka, tam między czternastka a trójką zgnietliśmy tęgą kobietę na takim motorku. Zharataliśmy wszystko razem z torbą i zakupami. Pociągnąłem za ręczny hamulec i zastopowałem biegi, ale nie poszedłem tam, za nic w świecie nie poszedłbym na to patrzeć. Mnie wystarczyło takie ciche kwiknięcie... Stanąłem za wagonem przyczepnym, palę papierosa, czekam na komisję... i tam jak jest ten spadek z góry,patrzę, strumyczkiem obok torowiska płynie mleko, a za nim świeża krew.

To niby mam sobie kupić auto, czy jak? — powiada szynkarz zirytowany, idzie i znowu bębni w szybę w drzwiach i patrzy, jak od Krziża zjeżdża dziesiątka, już niemal obwąchała zielono malowaną ścianę, ale rozmyśliła się, skręciła i swym światłem wytapetowała na żółto cały lokal... Zaraz za nią jechała dwunastka, a konduktorka z tamtej dziesiątki stała na tylnej platformie ostatniego wagonu i palcem zrobiła w powietrzu pytajnik, zaś motorniczy dwunastki smutno podniósł rękę i wystawił trzy palce, na znak, że jeszcze ma trzy kursy, zanim zjedzie do zajezdni... więc konduktorka smutno pokiwała głową, że mu współczuje, a potem się roześmiała i wystawiła jeden palec, zamknęła błogo oczy, a ręką zrobiła taką pauzę, długą krechę, na znak, jak przyjemnie jej pomyśleć, że zrobi jeszcze tylko jeden kurs, a potem pojedzie do domu.

Szwagier zaś gadał i tak zakończył:

Tyle jest tych wypadków, mógłbym ci opowiadać do północy. Auto też jest gówno, choć ma cztery koła. Przed gospodą „Pod Dielokrziżem” między piątkę a dziewiętnastkę dostał się nam „Minor” i też wyglądał potem jak pognieciona gazeta! Dwie baby! Ta, co prowadziła, chciała się przemknąć, ale się jej to nie udało i wtranżoliła wóz tak, że obie je później wydobywali po kawałeczku. Kawałeczek do tej trumny, drugi do tamtej, żeby to wypadło mniej więcej tyle, jak na dwie kobiety. Co ci po aucie!

Więc mam chodzić na piechotę?

Piechotą chodzić dobrze, ale znowu nie wolno ci mieć ćwieka w głowie — kręcił głową szwagier. — Franciszku, nie do wiary, powiadam ci, ile ludzi nam wlazło pod tramwaj! Na prostej drodze! Są tacy, co ci będą stać na krawężniku, rozglądać się, a gdy zobaczą, że jedzie tramwaj, zupełnie jakby sobie powiedzieli: „To ten”. I hop pod niego! Tak właśnie koło Słowiańskiej Lipy wpadł mi pod dziesiątkę sam kontroler, gdy próbował złapać jednego zbieracza biletów. Jeszcze gdy od razu trup, to dobrze, ale kiedy człowiek znajdzie się pod tramwajem i żyje! Ajajajaj! Wtedy czy ruszysz naprzód, czy cofniesz, dogodzisz mu jeszcze lepiej. A on tam prosi, ludzie, na litość boską, zdejmcie ze mnie ten ciężar!... Pieszo dzisiaj chodzić po Pradze, to też ryzyko.

Co to za jedni ci zbieracze biletów? — zapytał szynkarz, i znowu łyknął kufel piwa, po czym podszedł do drzwi i patrzył poprzez szybę na ulicę i bębnił palcami po tej wywieszce, w której Julia Kadava donosiła o swej śmierci i jednocześnie zapraszała na własny pogrzeb.

To są przeważnie renciści — rzekł szwagier — Prażanie, którzy na wysepkach przystanków przesiadkowych zbierają bilety rzucane przez pasażerów, czytają kierunek i jadą na nie dalej. Strasznie modny sport. Nawet pewien prymariusz ze szpitala to uprawia.

Hm — rzekł szynkarz — ale panowie, nie przeszkadzamy wam czasem? — zapytał tych dwóch gości, którzy na siebie krzyczeli i kłócili się, nie mogąc się dogadać, ile schodów prowadzi do „Straconej Warty”.

Więc zabierzcie się i idźcie zobaczyć! — poradził im szynkarz.

To jest pomysł — rzekł jeden z gości, zaraz sięgnął po czapkę i obaj wyszli; trzymając ręce w kieszeniach skierowali się ku Krziżowi.

Cztery schody — zauważył szwagier.

Wiesz, ja bym brał ten motor tylko na wycieczki — powiada szynkarz — coś mi teraz brak powietrza.

Ja wiem, ja to znam, ty nie wytrzymasz, masz taką naturę, jak twoja siostra Marzenka, dodasz gazu i popędzisz! Potem się trudno dziwić, gdy przyjdę do „Chmielowego Krzaka”, że sobie pracownicy z Bulovki opowiadają: „Za dawnych czasów na Boże Narodzenie ginęły karpie, a na Wielkanoc koźlęta, zaś na tegoroczną Wielkanoc mieliśmy na deskach siedemnastu motocyklistów, nie licząc połamanych rąk i nóg”. Człowieku, na Bulovce jest cały osobny oddział dla sportów motorowych, nazywają go Mototechna. No tak. Ja jeszcze, kiedym jeździł, to raz zakręcam jedynką w żytnim polu na Białej Górze...

Czekaj! Jak to, kiedy jeździłeś?... Mnie się zdaje, że nadal jeździsz.

Już skończyłem z jeżdżeniem.

Co się stało?

Baba, baba ściągnęła na mnie nieszczęście.

Ty i baba? Gdyby to o mnie chodziło, to...

Baba. Kiedy jeździłem szóstką, to tam na ostatnim przystanku w Stromovce nastawiałem nieraz pierwszy bieg i patrzyłem, jak tramwaj sam skręcał między drzewami i sam zawracał, nic się nie mogło stać, bo dookoła zagrodzone... więc sobie to wbrew przepisom udoskonaliłem, tak że puszczałem ten tramwaj pusty z najmniejszą szybkością i szedłem sobie do restauracji ,.Na Przystanku” na kawkę, a gdy ją kończyłem, wychodziłem i wskakiwałem do wozu, który akurat nadjeżdżał sam, zatrzymywałem biegi i hamulce...

Co z tą babą!?

To była konduktorka, taka utleniona dziewczyna, która chodziła na kurs dla motorniczych; ta wciąż skamlała: „Panie Konopasek, niech mi pan pozwoli, ja tę końcową pętlę objadę sama!” A że miała pysio wymalowane, tak jak ja to lubiłem, ustępowałem jej i popijając kawę „Na Przystanku” patrzyłem na drzwi, aż ta moja konduktorka wsadzi tę swoją wymalowaną buzię i powie: „Panie Konopasek, ja już jestem!” Ale jednego razu czekam, a jej nie ma. Wychodzę, w Stromovce pusto. Idę wzdłuż zakrętu, z łuku znowu dostaję się na prosty tor przed restauracją „Na Przystanku” i coś mnie tknęło. Powiadam sobie, pójdziesz się przepytać na Sztrosmajerak. No i idę, a tak pięknej Pragi, jak tego ranka, jeszczem nigdy nie widział. „U Marsziczków” na drugim schodku siedzi ta moja konduktorka, głowę trzyma na kolanach i beczy, a łzy jej lecą jak z wodociągu. Powiadam: „Zdeniczko, co się stało?” A ona buch na kolana i załamuje ręce: „Panie Konopasek, niech mi pan daruje!” No to już byłem w domu i podcięło mnie także na ten drugi schodek. Mówię: „Zdeńka, tyś zakręcała i wtedy ci wyskoczył blok! Nie wyłączyłaś biegów, poszłaś, założyłaś blok i tramwaj ci uciekł!” A moja konduktorka na to: „Prawie że podskoczył, tak szybko ruszył”. Ja pytam: „A na czym stały biegi?” A ona: „Na szóstce”. To mnie dobiło i na chwilkę też mi głowa opadła na kolana...

Ach, te baby — powiada szynkarz.

No, a potem idę ja powoli na Sztrosmajerak, już sobie wyobrażam, że tam, na skrzyżowaniu, zobaczę zbiegowisko, ale nic. Tylko z budki wychyla się zwrotniczy i powiada: „Konopasek, Konopasek, gdzie twoja szóstka?” i patrzył na mnie z budki jak ptaszek i wymyślał mi: „Aleś narobił! Koło mnie siedział inspektor ruchu i patrzymy obaj, a przez skrzyżowanie wbrew przepisom pędzi puściuteńki tramwaj. Inspektor powiada: «Śni mi się, czy oszalałem?» I zaczął się szczypać po ręce i po twarzy, potem zerwał się i krzyknął: «Zdaje mi się, że to wcale nie sen!» wybiegł i popędził pod Domażlicką Izbę, gdzie na szczęście dla ciebie stały taksówki. I jak ruszył za tą szóstką, tak ją dopędził przy Królu Kolei, ale dopiero na moście wskoczył do niej jak Harry Piel. No i zatrzymał ją. Szczęście, że przez skrzyżowanie nie jechała spóźniona jedenastka albo osiemnastka, ani ósemka, ani dwójka. To by był karambol!”

Ty, szwagier — powiada szynkarz — ja sobie tego motocykielka nie kupię. Jak ci było po tym nieszczęściu?

Jakbym dostał w skórę — roześmiał się szwagier całą gębą.

Szynkarz natoczył następny kufel i zwrócił się do pustego lokalu:

Chłopaki, wiecie co? Urżniemy się! A gdy skończył pić, opłukał szkło w zlewie i pokręcił głową: — Gdzież tam, nie kupię tego motoru, nie kupię, mamy zmartwienie w rodzinie. Ja się nigdy niczego nie bałem — dodał i znów chwycił za pipę. — Kiedy się tu wtranżoliła ta trzynastka, aż tutaj do samego szynkwasu, cały czas trzymałem się tej pipy, a jak opadł kurz, to się spytałem motorniczego, który wciąż tkwił w tramwaju i trzymał rękę na biegach: „Kolego — powiadam mu — mam ci natoczyć dziesiątkę czy zwyczajnego?” Ale teraz już się boję. Jak powiedziałem, nie kupię sobie tego motoru.

A któż ci mówi, żebyś go nie kupował, jeżeli cię to bawi. To przecież przyjemnie tak sobie wyjechać na wycieczkę gdzieś na łono natury, nałykać się powietrza — rzekł szwagier.

Kiedy mi teraz przyszły na myśl te straszne zdjęcia wystawione za szybami inspektorów policji i zakładu ubezpieczeń, brr... A w dodatku już bym się nie umiał cieszyć na myśl, że rano się zaraz napiję świeżego piwa...

Ależ Franciszku, ta odrobina piwa nie może ci zaszkodzić, przeciwnie! Tym pewniej będziesz brał przesłonięty zakręt. A nieszczęście? Bywa. Ale nie musi spotkać akurat ciebie. Jak masz ochotę, to kup sobie, kup!

Tak myślisz?

Kup! A jak masz prawo jazdy, to kup sobie skuter. Pojedziemy razem do Litomierzyc na morele. I po jabłka.

No tak, ale co będzie, jak przerwie się łańcuch albo zablokuje tylne koło, aha! Ledwie sobie zdążysz wybrać, gdzie upaść.

Dosyć tego! Jeżeli, Franciszku, nie masz szczęścia, to nie możesz bezpiecznie nawet się pójść odlać. Złamiesz nogę i w domu. Kiedyś odejdziemy. Nie my pierwsi i nie ostatni. Zawsze musisz ryzykować. Cóż by to z nas było? Człowiek musi trochę zdać się na los szczęścia.

To prawda — rzekł szynkarz — kupię sobie skuter. Ale wiesz, na co się na razie cieszę? Jak po wytrzeźwieniu znowu się cacanie upiję. Piwem — rzekł i natoczył sobie kufel.

Zapalę światło — podniósł się szwagier.

Nie... ludzie by zaczęli chodzić po piwo przez jezdnię — zamamrotał szynkarz prosto w kufel.

Potem mlasnął i opłukał szkło w wodzie.

Przyszli owi dwaj goście, usiedli i nawet nie mruknęli.

No więc, jak tam jest? — spytał szynkarz.

Cztery schody do góry — rzekł jeden.

Pójdę — powiada szwagier — stara mnie posłała, abym jej kupił płytę, chce ją mieć od czasu, kiedy była w kinie na Moulin Rouge. A dla siebie kupię Te chrzanowskie łąki Mugrauerów. Z tymi babami krzyż pański! Dawniej za orkiestrę dętą życie by oddała, ale że ja również, to się przerzuciła na jazz. Gdyśmy się pobrali, to ja kibicowałem Sparcie, Marzka także. Ale za pół roku trzymała palce za Slavią. Po meczu, kiedy Sparta wygrała, a Slavia dostała w kuper, mogłem w domu gadać do ściany. Franciszku, kup sobie skuter, stopięćdziesiątkę, to możesz zawsze odsprzedać, a kupić coś silniejszego. Taka mocniejsza maszyna łatwiej się prześmignie. Ta tęga kobieta, którąśmy zgnietli między trójką a czternastką, gdyby zamiast motoroweru miała dwieściepięćdziesiątkę, na pewno by się nam zdążyła przemknąć.

Myślisz? — rzekł szynkarz.

Ile schodów jest na „Pelc Tyrolkę”? — zapytał gość.

Ani jednego, tam się wchodzi prosto z ulicy — rzekł wesoło szwagier i wyszedł.

Od Krziża zjeżdżał tramwaj, pan Chlumecky znowu trzymał się pipy, już przeczytał jaskrawy numer trzynaście... a tramwaj jak wszystkie tramwaje, które jeździły w dół od Krziża, robił wrażenie, że zamierza wtargnąć do lokalu... Więc szynkarz puścił pipę, pobiegł do drzwi piwnicy, oparł nogę na progu, aby uciekać, gdyby trzynastka przebijała się jak wówczas... ale tramwaj zakręcił i oświetlił całą piwiarnię.

Wtedy pan Chlumecky natoczył sobie kufel, a gdy wypił, rzekł:

Mają tutaj dobre piwo, tu będę chodził. I poszedł zapalić światło.

Przełożyła Helena Gruszczyńska-Dębska



Chce pan widzieć Złotą Pragę?

Malutki właściciel zakładu pogrzebowego, pan Bamba, wyszedł z miasta i schodził ku rzece. Potem skierował się w stronę dąbrowy.

Panie Bamba!

Odwrócił się.

O, kogo ja widzę, pan Kytka! — rzekł pan Bamba. — Co pan robi nad wodą? Szuka pan tam natchnienia?

Nie — rzekł pan Kytka — byłem właśnie u pana, lecz nie zastałem pańskiej osoby. Panie Bamba, nie miałby pan dla mnie chwili czasu?

Dla poety zawsze — rzekł pan Bamba.

A więc chodzi o to, że nasza surrealistyczna grupa chciałaby, aby jej pan na jeden wieczór użyczył swego magazynu.

O, co to nie! Może byście jeszcze w mym składzie trumien chcieli urządzać jakieś kabarety?

Żadne „rety”, panie Bamba, musi pan wiedzieć, że my przysięgamy nie tylko na André Bretona i Eluarda, ale i na Karola Hynka Machę.

No więc?

Więc u pana odbyłaby się prelekcja z okazji rocznicy jego śmierci, a ów odczyt wygłosiłby Jan z Vojkowic.

Jan z Vojkowic? Przecież on jest od dwudziestu lat przykuty do łóżka!

Właśnie dlatego przybiegłem do pana, panie Bamba — rzekł poeta — aby pan wiedział, że my do tego pańskiego magazynu trumien zamierzamy przynieść staruszka-poetę razem z jego łóżkiem.

To znaczy, będzie jak w grobowcu — oświadczył pan Bamba.

Jak najbardziej — rzekł poeta Kytka i idąc spoglądał poza kamienny murek, za którym pasły się dwa byki.

To będzie fotografowane, co? — zapytał pan Bamba i usiłował wspiąć się na palce.

Jasne. I te pornografie pośle się do Paryża na ręce samego André Bretona. To są krowy jak byki — dodał poeta.

Gdzie? — zapytał pan Bamba i znowu starał wspiąć się na palce.

Może pan pozwoli, to ja pana podsadzę!

Właściciel zakładu pogrzebowego rozłożył rączki niczym skrzydełka, a olbrzymi poeta lekko go podniósł.

Kiedy pan Bamba do syta się napatrzył przez kamienny murek, oświadczył: — To nie są byki tylko krowy.

Chce pan już na ziemię?

Już wystarczy — rzekł pan Bamba i ruszył dalej. — Tylko czy ten staruszek-poeta zgodzi się wygłosić odczyt? On wierzy jedynie w przenikanie idei.

To już załatwione — odparł poeta — mój ostatni obiekt erotyczny, piękna panienka z poczty, jest chora na piersi. Staruszek-poeta leczy ją nakładaniem rąk. W ten sposób już to z nim załatwiła.

Panie Kytka, nie nabija się pan ze mnie? Dla kawału?

Ja? Z pana się nabijać? Żarty stroić?

Dobrze, wierzę panu.

Szli koło dębowego lasku, a z drugiej strony rzeki odbywały się ćwiczenia straży pożarnej; hełmy jaśniały i rozrzucały mosiężne błyski. Dwaj strażacy klęczeli przy sikawce, jeden szeroko rozkraczony trzymał głowicę węża, spodziewając się silnego prądu wody. Trębacz zaś stał z jedną ręką za pasem, a drugą przyciskał trąbkę do ust i zerkał na komendanta, który miał mu dać znak; wtedy trębacz zatrąbił, ale z hydrantu nie wytrysnęła ani kropla.

Mają libido do niczego — rzekł poeta.

Ja zaś mam magazyn trumien w piwnicy, a po węgiel chodzę na pierwsze piętro — rzekł pan Bamba.

Wypadnie to tym bardziej paranoidalnie — delektował się pan Kytka, odwrócił głowę i krzyknął na drugą stronę rzeki — a niechże wam te wasze fujarki sikają!

Ty byku krasy — odkrzyknął strażak — pilnuj sobie swojej!

Tylko czy się z tym łóżkiem dostaniemy do tej mojej piwnicy — zmartwił się pan Bamba — i co będzie w razie deszczu? A gdyby tak to łóżko razem z poeta wsunąć do mego karawanu? I jechać z nim wzdłuż podcieni, a stary poeta stukałby na ludzi i kłaniał się?

Doskonale — zgodził się poeta — to by znów było takie więcej schizofreniczne. Ale, panie Bamba, pan to ma pomysły! Nie chciałby pan przychodzić na zebrania surrealistycznej grupy?

Nie chciałbym — rzekł skromnie pan Bamba — jestem członkiem towarzystwa przyjaciół sztuki.

No więc najważniejsze, aby było dostatecznie dużo tego czarnego aksamitu, jakiego pan używa do dekoracji katafalku. Wymościlibyśmy nim tę pańska piwnicę.

To prawda — dodał pan Bamba — tych aksamitów tylko tknąć, a sypią się z nich nieboszczyki.

Doskonale. A gdybyśmy tak zaproszenia na ten machowski odczyt dali wydrukować... na takich żałobnych fioletowych wstęgach? — zapytał poeta i poprzez wodę znów krzyknął: — Niech wam te wasze fujarki sikają!

Ty byku krasy, chcesz dostać po mordzie? — wołali strażacy, wbiegli do wody po same kolana i odgrażali się.

Więc fotografie mego magazynu pojadą aż do Paryża... — delektował się właściciel zakładu pogrzebowego.

Tak. Albowiem my, surrealiści, jesteśmy ruchem międzykontynentalnym — rzekł poeta i wskazał z dumą na siebie — jesteśmy ludźmi opromienionymi blaskiem, ludźmi, leżącymi u nóg Sfinksa — znowu odwrócił się i krzyknął poza wodę: — Niech wam te wasze fujarki sikają!

Strażacy poniechali montowania sikawki, wraz z komendantem wbiegli po kolana w rzekę i zaczęli wygrażać śrubokrętami i francuskimi kluczami:

Ty, Bambo cholerny, chcesz zaryć pyskiem?

Pan Bamba się przestraszył: — Ależ to nie ja krzyczałem! — wrzasnął.

Jak będziesz prowadził pogrzeb, to ci krzyżykiem łeb rozwalimy! — chrypiał komendant.

Człowieku, co mi też pan narobił — zachmurzył się pan Bamba — strażaków jest sporo i teraz będą pogrzeby zamawiać u konkurencji. A strażackie pogrzeby są uroczyste!

Urozmaicamy tym dobrym ludziom życie — oświadczył poeta, zwinął dłonie w trąbkę i krzyknął: — To wołałem ja, Kytka!

I tobie, ty sukinsynie Kytko — pokrzykiwał komen­dant — tobie też porządnie wsolimy!

Pan Bamba zatarł rączki.

Panie Kytka, pan to jest nie tylko poeta, ale i człowiek z charakterem. Słuchaj pan, a gdybyśmy tak ściągnęli z drogerii tego białego anioła i powiesili go potem w moim magazynie nad łóżkiem? Albo może zegarmistrz Cerha pożyczyłby nam ten wielki zegar ze swego sklepiku, umieścilibyśmy go nad czytającym staruszkiem-poetą? Byłoby to urocze, gdyby ta godzinowa wskazówka wielkości mojej nogi tykała w czasie tego machowskiego wieczoru...

Zachłystywał się pan Bamba, a poeta przełykał ślinę.

Panie Bamba — rzekł po chwili — przez pana przepływa prawdziwa rzeka maniakalnych obsesji; ja chodzę i szpileczką wydłubuję i wyszukuję pomysły, a pan nimi sypie jak z rękawa.

Potem pan Kytka zwrócił oczy ku chmurom i rzekł z uznaniem:

Nie ja, ale ten oto jest poetą — i wskazał na właściciela zakładu pogrzebowego.

Przesadza pan — rzekł skromnie pan Bamba.

Nie, nie — rzekł poeta — to oczywiste! Poganie, wiary nie znający, prawdy doszli... A więc, panie Bamba, załatwione?

Wyciągnął ogromną dłoń.

Załatwione — rzekł pan Bamba i włożył swoją drobną rączkę w łapsko poety.

Potem pan Kytka spojrzał na zegarek.

A więc — rzekł i z kieszeni na piersi wyjął plik pocztówek — za chwilę wrzucę te widoczki do wozu pocztowego w praskim pociągu. Pan poczmistrz nie przyjął tych dzieł sztuki do przesyłki. Jego zdaniem są to pornografie.

Pan Bamba rozłożył pocztówki na kształt wachlarza, po czym chwycił się za głowę.

Jak pan to robi? — osłupiał.

Robię wycinki. Zabrałem matce książkę lekarską o sprawach płciowych, dodałem do tego jeden cennik z dziedziny intymnej toalety pań, następnie Biblię kralicką — rzekł poeta, przystanął i ręką zatrzymał właściciela zakładu pogrzebowego — tnę to, a później siadam gdzieś w ustronnym miejscu, poddając się automatyzmowi skojarzeń. I przyklejam te pomieszane wycinanki na secesyjnych zdjęciach nagich kobiet...

A co na to mówią w wagonie pocztowym?

Jak przedwczoraj, wczoraj, tak samo będzie i dziś. Wrzucam widokówki w szparę wozu pocztowego i uderzam kilkakrotnie pięścią. Poczciarz bierze kartki i przybija na nich pieczątki. Ja się zbliżam do pociągu i obserwuję, jak tamten chwyta się za głowę, jak kiwa w głąb wagonu, aby jego kolega zostawił wszystko i natychmiast przyszedł. Potem obaj oglądają kartki i łapią się za głowy. Potem ten z zielonym kauczukowym daszkiem wchodzi na lokomotywę, która nabiera wodę pod pompą. Maszynista myje sobie ręce, ogląda kartki i także się chwyta za głowę. Atrakcyjność surrealistycznych obiektów, panie Bamba, jest ogromna!

Ale ja jestem członkiem towarzystwa przyjaciół sztuki — wzbraniał się pan Bamba — a komu pan to posyła?

Pięknym pannom, które nie chcą żyć w seksualnej niewoli — rzekł poeta i dodał proroczym tonem — albowiem rzeczywistość jest alkoholiczna.

Jak najbardziej — rzekł pan Bamba i podniósł główkę — ale kiedy mnie pan podsadził przy tym murku, abym zobaczył te dwa byczki, przypomniałem sobie wypadek, jak służąca chłopczykowi, którym się opiekowała, pokazywała Złotą Pragę, a gdy go z powrotem postawiła na podłodze, ten chłopiec padł martwy na ziemię; słyszał pan o tym?

Nie słyszałem — zainteresował się poeta.

To jeszcze nie wszystko, szczyt wszystkiego nastąpił w sądzie, kiedy sędzia krzyczał, jak się to mogło stać! Więc ta służąca, olbrzymka jak i pan, zapytała malutkiego sędziego: „Chce pan widzieć Złotą Pragę”?, a sędzia odpowiedział: „Chcę”. Więc ta służąca ścisnęła dłońmi głowę tego sędziego i podniosła go ku górze. A gdy go postawiła na podłodze, również padł martwy!

To jest dopiero! — rzekł poeta i uniósł oczy ku niebu, użalając się: — Ja szpileczką grzebię i wyszukuję takie rzeczy na sztuki, a on — i wskazał na właściciela zakładu pogrzebowego — a on z rękawa mi tym sypie.

Panie Kytka — przysunął się pan Bamba — ta historia mi nie daje spać, mój tatuś tyle razy pokazywał mi Złotą Pragę, ale nigdy nic się nie stało. Czyżby dziś ludzie byli tacy chuchrowaci? Chodźmy i wypróbujmy to!

Kiedy mnie pan nie zdoła podnieść — rzekł poeta.

Ale pan mnie zdoła. Ja przy panu jestem jak dziecko — rzekł pan Bamba.

Po drugiej stronie rzeki motor już grał, trębacz znowu przyłożył do ust złocistą trąbkę, strażak trzymał błyszczącą głowicę węża i stał w rozkroku, aby prąd wody nim nie szarpnął. I wszystkie te strażackie hełmy błyszczały jak złote przyłbice. Komendant dał znak, głos trąbki rozniósł się po łąkach. Silny prąd wody wytrysnął i zaczął rzucać strażakiem w różne strony.

No i co? — wołał komendant i teatralnym gestem wskazywał na strumień, który niósł się łukiem aż na środek rzeki — sika nam czy nie sika?

Teraz sika — wołał poeta — ale jak to było wtedy, kiedyście gasili pożar w Drahelicach?

Ach, ty krasy byku! Poczekaj, my się jeszcze spotkamy! — krzyknął komendant straży pożarnej i odpiął od pasa toporek, wbiegł do wody, a dwaj strażacy, którzy klęczeli przy sikawce, wyrwali swoje toporki i wbiegli za komendantem, a potem wszyscy razem wygrażali tymi złocistymi toporkami i rozsiewali wokół złote błyski i krzyczeli: — Mordę ci spierzemy!

Ja przy panu jestem jak dziecko — przypomniał pan Bamba i oczy mu zabłyszczały.

Chce pan widzieć Złotą Pragę? — zapytał poeta.

Chcę — rzekł pan Bamba i zamknął oczy.

Przełożyła Helena Gruszczyńska-Dębska



Praskie jasełka

Na dziedzińcu synagogi rosły akacje, kiedy zaś w lecie kwitły, zdawało się, że śnieg pada. Dzisiaj śnieg sypał już od rana. Przy płocie jakaś kobieta młotkiem rozbijała skrzynkę po owocach południowych, a drewienka układała równo w dziecinnym wózku. Z tyłu za synagogą był cmentarz kulis. Tutaj leżało to, czego już nie chcieli zabrać sobie nawet aktorzy z amatorskich teatrów. Wenus z gipsu, wysmarowana nieprzyzwoitymi malunkami, schody, które prowadziły donikąd, stłuczone lusterko, sprężyny z kanapy, morska trawa. Rupiecie rozlatywały się w końcu, a deszcz i śnieg zamieniły to wszystko w humus, pełen zardzewiałych gwoździków i szkła. Tylko tu i ówdzie wystawało z tej sterty coś, co przy odrobinie wyobraźni mogło przypominać konkretny kształt. Kiedy technicy teatralni przychodzili się tutaj wysiusiać, najpierw usiłowali zgadywać, potem się sprzeczali, a na koniec dowodzili, że to coś jest gałęzią z lasu ardeńskiego, a tamto coś łóżkiem wesołych kumoszek z Windsoru. Że zaś chłopcy strzelając z procy powybijali wszystkie okna, więc gałęzie akacji powrastały do wnętrza synagogi, a znów na zewnątrz z jej wybitych okien wystawały kulisy.

Ale najpiękniej bywało tutaj przed świętami Bożego Narodzenia. Co roku, tak jak i dziś, sprzedawano na tym miejscu choinki świąteczne, cały gaj świerków i jodeł, a ludzie brali te drzewka, stuknięciem o ziemię zmuszali je do rozchylenia gałązek, aby stwierdzić, czy są to świerki piękne, czy tylko takie, którym trzeba poprzypinać brakujące gałęzie. Dzisiaj padał śnieg już od rana i cały dziedziniec pachniał igliwiem.

Zanim doszli do synagogi, majster sceny pouczał: — Milton, najpiękniejszą cechą człowieka jest pamięć. A gdy mi jej braknie, to wzywam na pomoc fotografię, notatnik i metr.

To prawda — przyznał Milton — tylko ja się boję, że mnie sama natura odmówiła używania takiego metra. Ja bardzo często żyję jak we śnie.

Nie mów!

Ależ tak. Kiedy wracam do domu, to oddycham dopiero wtedy, jak widzę, że na naszej ulicy nie ma strażaków. Znaczy, nie spaliłem się. Idę do mieszkania, po schodach nie płynie woda, to dobrze, nie zapomniałem więc zamknąć kranu. Ale zupełnie spokojny jestem dopiero, kiedy widzę, że nie spłonęło radio i że nie czuć gazu.

Ja znów mam doskonałą pamięć. A gdy mi coś z myśli ucieka, to sobie zapisuję. Od czegóż jest notesik?

No tak. Tylko że ja tobym potem nie mógł znaleźć tego notesika.

Milton, wszystko dobrze, tylko tego mi nie mów. Ja wiem, że ty masz tak samo dobrą pamięć jak ja. Ty to tak mówisz naumyślnie. Lepiej daj mi te klucze.

Jakie klucze?

Te, com ci je wczoraj dał. Klucze od synagogi.

Kiedy ja ich nie mam.

Milton, dawaj te klucze!

Ale ja je przecież panu oddałem wczoraj.

Serio? No to będą w teatrze.

W pańskiej szafce.

Więc poczekaj tutaj. Ale, Milton, nigdzie nie odchodź, żebym cię potem nie musiał szukać.

Zaraz, zaraz, panie majstrze, nie ma pan czasem tych kluczy w kieszeni?

Aa, są tutaj! — ucieszył się majster sięgnąwszy do kieszeni. Zaraz wszedł na schodek i odemknął wysoką żelazną bramę, na której rdza i liszaje wymalowały obrazy skłębionych chmur.

Kiedy drzwi się otwarły, ze stropu synagogi oderwał się zielonkawy tynk i opadł na podłogę. A gdy technicy weszli, z ich ust zaczęła uchodzić para. Wbiegli krętymi schodami na balkon, gdzie były zgromadzone meble z komedii, których już nie grywano, a warstwa kurzu uczyniła wszystkie te przedmioty tajemniczymi i uroczystymi.

Dzisiaj skończymy inwentaryzację, uważaj, gdzie co będę zapisywał, Milton — rzekł majster.

A dlaczego? — zaniepokoił się Milton.

Dlaczego? A gdybym tak umarł? Albo rozchorował się? Widzisz? Każdy z mebli ma swoja fotografię. Czy to nie jest piękne?

Skoro się to panu podoba... — rzekł Milton i przyniósł maszynę do szycia.

Ta jest z Ukradzionej Pragi. Ale, ale Milton, kto ci wymyślił takie piękne imię?

Mamusia — powiedział Milton i wskazał głową w stronę pasa — kiedy mnie mamusia nosiła tutaj, trafiła na książkę, która się nazywała Raj utracony, i postanowiła, że gdy się urodzi chłopak, będzie się nazywał Milton. Ta maszyna ma numer dwadzieścia dwa.

W porządku. Tutaj, Milton, widzisz fotografię... a tu o tutaj, gdyby się coś ze mną stało, w tym miejscu odkreślisz to czerwonym ołówkiem w spisie. A ty czytałeś tę książkę?

Nie.

To szkoda, może twoja mamusia także miała jakiś swój raj utracony.

Może i miała, ze mną... ale ja, panie majstrze, książek nie czytam.

Szkoda. A co robiłeś, Milton, zanim przyszedłeś do teatru?

Segregowałem zioła lecznicze.

I czemuś tego poniechał?

Już mi się mieszały zapachy, straciłem powonienie.

Dlatego zaniechałeś?

Dlatego. A zresztą także i dlatego, że wciąż żyłem o sezon później. Gdy kwitły lipy, zbieracze przynosili mi suszone wiosenne jaskółcze ziele i czeremchę. Gdy kwitły dziewanny, oni mi przynosili dopiero lipowy kwiat, wciąż wszystko z poprzedniego sezonu... ale wie pan, gdzie tutaj przybili numer inwentaryzacyjny? Na nodze!

Niemożliwe! — zerwał się majster.

Niech pan patrzy!

No, to jest skandal! Bezimienna gwiazda! — irytował się majster, a gdy pokazał Miltonowi fotografię stołka i odfajkował w spisie czerwonym ołówkiem, oświadczył: — Ale zimno tutaj, co? — i podszedł ku wybitemu oknu, wystawił dłonie na zewnątrz i ogrzewał je w zamieci śnieżnej.

Pan to dopiero ma pamięć — zdziwił się Milton.

To wprawa. Kiedy będziesz przy teatrze tak długo jak ja, to skoro tylko zobaczysz jakiś grat, zaraz będziesz wiedział, kiedy i gdzie on w czym grał. A ty, Milton, ja ci nie chcę pochlebiać, ale ty byś miał zmysł do tych mebli. Tylko trochę chęci... czemu się nie pchasz naprzód?

Ja już taki jestem. Zawsze we wszystkim pozostawałem o cały sezon w tyle. Koledzy nosili już modne fryzury, a ja nadal smarowałem włosy pomadą i czesałem się z przedziałkiem w środku, chłopcy nosili wąskie nogawki i marynarki o spadzistych ramionach, a ja wciąż szerokie spodnie i wypchane ramiona, oni jeździli na motorach, a ja chodziłem po polach i jak idiota rwałem bławatki. Koledzy już dawno mieli żony, ale ja dopiero niedawno zakochałem się i ożeniłem.

Tyś żonaty?

A jakże. Ale to żelazne krzesło ma numer dwieście dwadzieścia.

Domy pana Santoria . Teraz to zostaw i chodź tu także troszkę ogrzać sobie ręce. Naprawdę na dworze jest cieplej... A masz dobrą żonę?

To jest anioł zabłąkany na ziemię. Jej rodzice mieli majątek, ale teraz w ich willi jest czeski kościół narodowy. Pojechałem tam z Trudą popatrzeć. Była niedziela, po schodach szli ludzie, a w jej dawnej willi śpiewano... Pójdź bliżej Zbawiciela... i grały organy. Truda trzymała się płotu z drucianej siatki, uśmiechała się i mówiła do mnie: „Popatrz, dawniej nas tu mieszkało pięcioro, a teraz tyle ludzi... to dobrze, to dobrze...” mówiła do mnie.

Serio?

Serio. Byliśmy także popatrzeć w Jeseniku, tam rodzice mojej pani mieli letniak... i znowu staliśmy za płotem, a z drzwi wygramoliło się trzydzieścioro dzieci, potem wychowawczyni usiadła na trawniku i czytała dzieciom bajkę... A Truda mi rzekła: „Jakie to miłe, dawniej nas tu było pięcioro, a teraz jest trzydzieścioro dzieci... Milton, ja teraz jestem bogatsza niż kiedykolwiek przedtem... Jest kościół, a w nim śpiewają ludzie i jest żłobek, gdzie dzieciom czytają bajki... a mnie, Milton, jest dobrze”, powiedziała mi Truda w Jeseniku. Robimy dalej?

Poczekaj... oczywiście widzę, że interesujesz się meblami i to mnie cieszy. Teraz ci opowiem ja coś o swoim domku... Ćwierć wieku temu powiedziałem sobie, że na parceli wybuduję skromny domek. I poszedłem to zgłosić do wydziału budowlanego. Gdym to zgłaszał, referent powiada: „Tam się nie będzie budować, bo przez pańską parcelę pójdzie linia kolejowa”. A ja na to: „A co mi się stanie, jeśli mimo to będę budował?” Referent powiada: „To pana zamkniemy”. Ja zapytałem: „Na jak długo?” a on na to: „Na pół roku”. To ja się zamyśliłem, wziąłem kapelusz i powiadam: „Zgoda!” i wyszedłem, a referent biegł za mną, potem zaś stanął na schodach i krzyczał: „My panu ten dom zburzymy!” Majster krzyknął przez okienko synagogi, a na dole ludzie, którzy kupowali choinki, zaczęli spoglądać w górę, ale nic w okienku nie zobaczyli, bo sypał gęsty śnieg.

Co robi twoja pani? — zapytał majster, gdy nadelektował się tym wspomnieniem niczym drugą rzeczywistością.

Jest dekoratorką. Ona znowu we wszystkim żyje o jeden sezon naprzód. Kiedy ludzie chodzą po zimowemu, Truda już dekoruje wystawy zielonymi gałązkami i złotymi słońcami i ubiera manekiny w wiosenne kostiumy... A gdy ludzie przemykają się wśród przedwiosennej słoty, moja pani urządza wystawy z kostiumami kąpielowymi, płaszczami plażowymi i umieszcza nad nimi napis: DOKĄD W TYM ROKU NA URLOP? A gdyśmy się z Trudą kąpali w Wełtawie, ona już sobie przywiozła do Tepu liście winogron i pękające kasztany i ubierała woskowe pajace w płaszcze z flauszu i kostiumy z tweedu.

Milton, tyś to gdzieś wyczytał!...

Prawdę mówię. Ale wie pan co? Niech pan jutro pójdzie ją zobaczyć, będzie robiła wystawę u Czapków. W dresie, w kożuszku, kierpcach i barankowej czapce... z taaaką buzią z zimna! Ale rozwiesza stylonową bieliznę i balowe suknie... ponieważ Truda żyje już w styczniu i w lutym... Mówiła mi też, że gdy była mała, dziewczynki bawiły się lalkami, ale ona już myślała o tym, kto będzie jej przyszłym. A kiedy go miała, myślała już o dzieciach. Wciąż o sezon naprzód, taka jest moja żona. To ci dopiero, nie?

To ci dopiero. Milton, idziemy do mebli. Ale żebyś wiedział, jaki ja byłem, to ci skończę o sobie. Kiedym już wybudował, przyciosuję raz kołek, a tu skrzypnęła furtka. I do mego skromnego domku idzie pan referent. Przyszedł i powiada: „A więc jestem, aby panu oznajmić, że my panu ten domek zburzymy!” Ja dobrze słyszałem, ale żeby zyskać na czasie, pytam: „Co pan mówił?” Referent znowu uroczyście powtórzył, że mi ten domek zburzą. A ja złapałem za siekierę i wrzasnąłem: „Niech pan to jeszcze raz powtórzy!” Referent wystraszony rozczapierzył wszystkie palce rąk i zaczął się cofać, patrzył na moją siekierkę i cofał się, a ja wrzeszczałem: „Co pan miał na myśli?” On cofał się dalej, wreszcie namacał rygiel od furtki i rzekł: „Że panu tego domku nie zburzymy”. Otwarł bramkę i już go nie było. Domek stoi do dzisiaj! — wołał majster przybierając na balkonie pozę zwycięzcy.

Dobrze pan to zrobił, bo go pan sam budował — rzekł Milton i ściągnął wielki wyplatany kosz.

Proszę ja kogo! A gdyby mi ktoś ten domeczek zabierał, rozdepczę go, rozdepczę! — groził majster.

Wierzę panu... ale ten kosz, cholera, ciężki — mówił Milton i kolanem pomagał sobie ustawić kosz na kufrze.

To sir John Falstaff. Kumoszki.

Numer sto sześć.

Zaznaczę... a tutaj, tak, tutaj, jest jego fotografia. Ale teraz ci zrobię przyjemność. Milton, postanowiliśmy, że ty się będziesz zajmował meblami! To wszystko jest twoje, od wszystkiego będziesz miał klucze — cieszył się majster i ręką wskazał na te wszystkie piękności pokryte miękkim kurzem.

Cieszę się — rzekł Milton — ale co by było, gdybym to kiedyś wszystko podpalił?

Ja mam także chęć to zrobić za każdym razem — mówił majster — ale ty tego nie podpalisz, bo jesteś zwariowanie sumienny. Przy teatrze bowiem każdy jest trochę stuknięty. Kiepski to człowiek teatru, który w nocy nie wyskakuje z łóżka. Czyś nie zauważył, że największe katastrofy na świecie powodują porządni ludzie?

Tego nie wiem...

Więc ja ci to powiadam. Ale w tej inwentaryzacji, Milton, na pewno zrobiliśmy jakiś straszny błąd, bo tu wciąż mamy wszystko w porządku. A nie widziałeś gdzieś tutaj mego czerwonego ołówka? — zapytał majster i poszedł znowu ogrzać sobie ręce w grudniowej zamieci.





Grabarz dał nam tylko urlop, nie? — mówił pan Bedar, pracownik „Ziół Leczniczych”. Rano zaraz po szóstej zjawił się „Pod Mariańskim Obrazem” i tę pięciokoronówkę, którą mu żona dała na obiad, raz dwa rozpuścił w gorzkim płynie. Potem chodził od stołu do stołu, dopóki ktoś od niego nie odkupił podwieczorku. I te pieniądze pan Bedar szybko zamienił na kielich o gorzkim zapachu. Gdy już nic nie miał, mówił z satysfakcją: — Teraz gdy wylezę na drzewo, nie mam po co patrzeć na ziemię.... a czemu? — I zaraz sobie odpowiadał: — Ponieważ grabarz dał nam tylko urlop. — Dopiero potem szedł do pracy segregować rumianek i liście babki lancetowatej i myślał o tym, kogo by dzisiaj naciągnąć. Ale ci, którzy z nim pracowali, już mu nic nie pożyczali, w gospodach pan Bedar był tak zadłużony, że musiał na podwieczorek jeździć tramwajem, aby tam, gdzie nie był znany, nalano mu, a potem się z nim wykłócano o zapłacenie... w ten sposób zdobywał kredyt. — To jest numer, to jest aspołeczny typ — mawiał o nim jego kierownik, aby odrobinkę usprawiedliwić i samego siebie. Pan Bedar zaś odpłacał mu się tym, że gdy gdzieś dostrzegł swego szefa, jak przy ladzie pięknie odchyla głowę i wlewa w siebie kielicha, w kątku pociągał gości za rękaw, wskazywał swego przełożonego i szeptał: — Znowu będzie manko! — Dzisiaj pan Bedar wyjechał tramwajem, aby odwiedzić Miltona, swego kolegę, z którym niegdyś segregował zioła lecznicze.

Wysiadłszy z tramwaju pan Bedar wszedł do pierwszej restauracji za teatrem.

Restaurator niósł z kuchni parówki, ale zatrzymał się przy drzwiach i krzyknął do głuchych ścian: — Tak się to chleje za moje pieniądze, hołoto jedna! — Kolanem pchnął drzwi i wpłynął do lokalu. Podając parówki życzył monterom: — Smacznego, panowie!

A monterzy, którzy wczoraj po raz pierwszy rozpalili pod naprawionym kotłem i już wczoraj powiedzieli sobie, że skoro kocioł jest pod parą, to oni będą także, owo życzenie smacznego uznali za dobry znak i zamówili: — Więc niech nam pan naleje dwie sety i tamtemu panu także.

Naturalnie, naturalnie — skandował restaurator, ale gdy się wycofał z lokalu i przez zamknięte drzwi słyszał, jak monterzy śpiewają... księżyc z Wełtawą całował się... krzyknął: — Kryminaliści, jak się to wydzierają, ale za czyją forsę, pytam? I jeszcze za moje pieniądze upijają obcego chłopa, fuj! — splunął i pięścią pogroził w stronę drzwi. Po czym ze spodni wyciągnął portfel, a gdy znalazł karteczkę z rachunkiem, zaczął trzepać tym papierkiem i wykrzykiwać: — Już to wynosi siedemdziesiąt koron i wesoło się chleje dalej. Kto to będzie płacił? Kto? — wytrzeszczał oczy i pokazywał ten rachunek zamkniętym drzwiom. Potem wypogodził twarz i z uśmiechem wsunął się do sali tanecznym krokiem, chwilę przysłuchiwał się śpiewom, a potem rzekł: — Mają te chłopaki ładne głosy, co?

Poczciarz, który w baraniej czapie i kożuchu siedział przy piecu, rzekł: — Jak naręczne krowy, ale ja pewnie odejdę z tej pracy — i wskazał poza okno na ciemnoniebieski wóz pocztowy — poczta będzie przyjmować paczki tylko do piętnastu kilo.

O tym wiemy już od dawna — zauważył pan Bedar i z odległości przypił do monterów. — Zamiast was mają tam pracować baby.

Aha — przymknął oczy pocztowiec.

A co będą robić poczciarze, gdy się sprzeda konie?

Tego właśnie nie wiemy...

Ale ja to wiem! Na koźle będzie siedzieć baba, a zamiast jednego konia będą ciągnąć wóz dwaj poczciarze.

O, zaraz, prrr! — Listonosz splunął.

No, a co byś ty chciał robić? — Pan Bedar nadstawił ucha.

Coś przyjemnego — rzekł pocztowiec.

Słyszałem, że zredukowani poczciarze będą albo zbierać papierki na dworcach, albo w Stromovce strzelać do wróbli.

Ja to już także słyszałem — wtrącił się restaurator — ale ile jest w tym prawdy, że kiedy listonosz doręcza forsę, to musi mieć ze sobą rewolwer?

To bzdura — twierdził pocztowiec.

Czekaj pan — restaurator ruchem ręki przerwał poczciarzowi — ja znowu na głównej poczcie słyszałem, że gdy listonosz niesie forsę, a ktoś by go napadł, to powinien się raczej zastrzelić, aby go bandyci nie dostali żywcem. Dlatego musi mieć rewolwer. Czy to prawda?

Prawda — powiedział pan Bedar — nawet się planuje, aby na Boże Narodzenie listonosze jako służba publiczna doręczali pijaków.

Co wy mi tu pleciecie? To ja bym pierwszy wiedział — wskazał na siebie pocztowiec.

Co tam pan! Ja, jako restaurator, już o tym słyszałem, i to od samego kierownika Raja, że od przyszłego roku, jak tutaj będę miał pijaka, to mam mu na szyi zawiesić tabliczkę, na niej z dowodu osobistego odpisać jego adres i listonosz go musi doręczyć.

Komu to pan gadasz? — podniósł się listonosz.

Siadajcie, ojcze — uspokajał go pan Bedar — doręczyć go musicie, boście składali przysięgę służbową. Oczywiście tylko za potwierdzeniem odbioru.

Chyba że tak — uspokoił się pocztowiec.

Restaurator strzepywał mu serwetką okruszyny na podołek i wyrażał współczucie: — Na tych poczciarzy wszystko się zwala. W Nuslach, jeśli ludzie nie odbiorą butów z naprawy, to naczelnik poczty zwołuje pracowników i rozkazuje: „Tutaj macie pełne torby butów, roznieście to razem z pocztą za pobraniem”.

Ale! My i tak mamy urwanie głowy, a jeszcze będziemy roznosić towar ze sklepów!

No a co byście chcieli? Wysiadywać po gospodach? — dziwił się restaurator.

E, w Pradze to poczciarze mają dobrze — rzekł pan Bedar — ale na takiej prowincji oprócz załatwiania poczty to muszą oni jeszcze karmić bezpańskie psy. Nawet nie żądało tego towarzystwo ochrony zwierząt; ludzie sami zdecydowali... bo gdy ktoś nie może znaleźć poczciarza, wystarczy, jak spojrzy na ulicę: gdzie dużo psów, tam jest i poczciarz.

Nie, wszystko tylko nie to! — bronił się restaurator — gdyby to wprowadzili i u nas, panowie, jakżebym tu wszedł, gdyby mi koło restauracji wysiadywały psy? Ja, panowie, gdybym był ministrem poczt, tobym tylko zarządził, aby pocztowcy w zimie zabierali z sobą konie przynajmniej do sieni. No bo jakoś trzeba się zaopiekować wiernym zwierzęciem — wołał restaurator i rozłożył ręce tak, że przy tym przewrócił kufel z piwem.

Pan to umyślnie wylał! — zezłościł się listonosz, zerwał się i strzepywał z kolan rozlane krople.

To czemu się pan nie rozbierze?

Nie warto na tę jedną chwilkę.

To prawda, siedzi pan tu dopiero dwie godziny — powiedział restaurator i spojrzawszy przez okno zasępił się. Wśród śnieżycy Cyganiątka rysowały na ścianie samoloty i rakiety. — Jak je widzę, aż się cały trzęsę. To straszne, skąd się to w nich bierze? Gdy zasmarują, dokąd rękami dosięgną, przynoszą sobie krzesło i smarują wyżej. A w lecie? Rysują przed gospodą na asfalcie, a gdy się ściemni, to myślicie, że dadzą spokój? Gdzież tam! Na czworakach wlezą pod latarnię i rysują dalej!

To dzieci — rzekł z kąta węglarz. — Renciści, gdy na Szlosberku grają w mariasza, a robi się ciemno, to zabierają stoły pod latarnię i grają dalej. Albo ci, co grają w damkę. Przejdą z grą na murek pod lampą i muszą skończyć — rzekł węglarz i wstał, na plecach miał skórzany fartuch a pod oczami policzki czarne od pyłu. Patrzył chwilę na swoje dłonie i rzekł: — Gdy tak spoglądam na te moje ręce, to myślę, że przez trzydzieści lat nanosiłem ludziom w koszach tyle węgla, że gdybym te schody ustawił jedne na drugich, na pewno bym po nich wraz z koszem doszedł aż na księżyc — ale zaraz się poprawił — na księżyc nie, ale na pewno bym z tym koszem obszedł całą taką wiosenną tęczę... Chciałbym zapłacić.

Ja także — podniósł się pocztowiec.

Gdy się żegnali, węglarz podał restauratorowi rękę i uścisnął go tak serdecznie, aż ślubny pierścionek wbił mu w palce. Ale szynkarz śmiał się i kłaniał. Potem pobiegł do kuchni, obejrzał palec, potrzepał ręką i krzyknął do zamkniętych drzwi: — Za wiele sobie, hołoto, pozwalacie. Nie lubię tego! — Potem wszedł do szynku i zwinnie zamknął za sobą drzwi obcasem. Ale drzwi wejściowe się otwarły i ukazał się w nich zmarznięty Milton.

Witajże, Miltonie — zawołał pan Bedar i wyciągnął ręce. — Panowie, oto jest mój kamrat, z którym pracowałem!

Mm... — westchnął Milton.

A pan Bedar gładził i miął rękaw jego płaszcza i podziwiał: — Jakie ty masz piękne paletko, to angielski materiał, takiego się już teraz nie robi! — a gdy poklepał Miltona po plecach i poobmacywał mu ramiona, wykrzyknął radośnie: — Ludzie kochane, od takiego dostać kuksańca, to jakby koń kopnął. Ty niemądry człowieku, czemu nie jesteś zapaśnikiem? Ty gdybyś założył fińskiego nelsona, to wykręcisz ramię razem ze stawem. A z „krawata” tobym się nie wydostał nawet ja. Albo te nogi! Takie nogi miał tylko Jarda Burgr. Milton, czemu przynajmniej nie grasz w futbol? Ty byś dzisiejszych napastników rozkopał. Tyś mój gość! Panie szefie, proszę dwie sety na mój rachunek! — dysponował pan Bedar i pokrzykiwał do kolegi, z którym dawniej pracował. — Rozmawiałem też z naszymi przełożonymi o tym, kto był najlepszym pracownikiem w „Ziołach Leczniczych”, zgadnij, com powiedział?

Nie wiem — szepnął Milton.

To ja ci powiem... oświadczyłem, że ty byłeś największy pracuś. Ty! — rzekł pan Bedar i jak gdyby coś go zainteresowało na dworze, oparł głowę o futrynę okna i zatroskany patrzył, jak śnieg pada. Potem usiadł i zapytał:

Więc jaki jestem?

Wdechowy — uśmiechnął się Milton, a gdy spojrzał panu Bedarowi w oczy, ujrzał tam te dwa tęskne ogniki, którym nigdy nie potrafił się oprzeć.

Sięgnął do kieszeni, namacał ostatnią dziesięciokoronówkę i podał rękę koledze, który lekko ściągnął monetę i schował.

Zbliżają się święta — rzekł usprawiedliwiająco pan Bedar i najpierw wypił swój kieliszek, a potem, przeprosiwszy Miltona, także i ten drugi, przeznaczony dla tamtego. — Pójdę — powiedział i podniósł się.

Wszystko zapłacę — wskazał na siebie palcem Milton.

Mam to zapisać? — zapytał szynkarz.

Zapisać — ziewnął Milton.

A pan Bedar podał rękę restauratorowi, przytrzymał jego miękką dłoń i mówił: — Ma pan piękną restaurację, ja ją sobie zapamiętam. W każdej restauracji ktoś powiedział coś, o czym się dowiedzieć możecie tylko w uczonych księgach. „U Pinkasów” na przykład jeden gość płakał w piwo i mówił: „Prawdziwe wykształcenie oznacza zupełną ruinę”. „Pod Złotym Tygrysem” powiedział jeden radca: „Z łajna bata nie upleciesz, a jak upleciesz, to z niego nie strzelisz”. „Na Kalczawce” raz powiada harmonista: „Prawdziwy mężczyzna jest zawsze trochę podpity, troszkę zmarznięty i odrobinkę śmierdzi uryną”. „U Dwóch Babek” mówił student-okularnik: „Chłopcy, nowoczesna sztuka to kurze oko, do którego wpadło ziarno jęczmienia, a tego ziarna czepiła się śniedź zbożowa”. „U Rozkosznych” mizerny konduktor rzekł: „Poczucie własnej niższości zdobi człowieka”. „Pod Złotą Palmą” jeden pan w cwikierze przyznał się: „Cokolwiek powiem, zaraz temu zaprzeczę”. „W Tichaku” rzekła dozorczyni: „Ordynarne słowa są aktami strzelistymi przeciw grubiaństwu”. Kelnerka „Pod Białym Barankiem” powiedziała: „W tak ludnym mieście ja jestem taka samotna”. „Pod Aniołem” oświadczył mleczarz: „Nowocześni ludzie zaczną chodzić pieszo”. Pewna panna „U Szenfloków” oznajmiła: „Głębokie przeżycie jest tym samym, co biblioteka uniwersytecka”. To dopiero, nie? I w każdej restauracji coś pięknego się powiedziało i wciąż się mówi, prawda?

A co sobie pan zapamięta od nas? — zapytał restaurator wciąż trzymając pana Bedara za rękę.

Od was będę do śmierci pamiętał tego węglarza, co powiedział, że gdyby ustawił nad sobą razem wszystkie schody, które przebiegł, toby po nich ze swym koszem doszedł aż na księżyc. No, to idę.

Pan Bedar pożegnał się niemal zapłakany.

Gdy wyszedł, restaurator wskazał na niego przez okno i rzekł: — To jest szarmancki człowiek, co?





Z kanału dla orkiestry wychodził Raskolnikow, kładł sobie rękę na piersi i mówił: — Wielkiej rzeczy chcę dziś dokonać... — i udawał się na podwórze przy ulicy Grochowej, gdzie na pierwszym piętrze świeciło się w pokoju Katarzyny Iwanowny, lichwiarki i przekupki.

Milton siedział za kulisami na łóżku Sonieczki, a ustawiacz kulis Badiouczek usiadł obok niego i martwił się.

Nie chcąc o tym dłużej myśleć, zwierzał się szeptem: — Akurat tak samo przed Bożym Narodzeniem, jak dzisiaj, robiliśmy sekcję samobójcy. Doktor pułkowy, gdy sobie umył ręce, powiada: „Badiouczek, tutaj w tym worku jest serce żołnierza Fikara, uważaj na nie, to jest osobliwe serce, zanieś je na Karlak do pana profesora Jiraska”. A ja szurnąłem obcasami i melduję: „Rozkaz!” I wziąłem to serce, które znajdowało się w worku po mące, a miało wielkość głowy dziecka. I pomaszerowałem na Karlak. Tam zapytałem portiera: „Jest już pan profesor Jirasek?” A ten, że pan profesor Jirasek jeszcze nie przyszedł. Więc poszedłem naprzeciwko do „Czarnego Browaru”.

Elektromonter poprawił na ławeczce reflektor, aby nie migał, i po drabince zszedł za kulisy. Kiedy mijał stojące w cieniu łóżko, szepnął: — Macie rozróbę.

To dobrze — rzekł Badiouczek i ciągnął dalej: — I w tym „Czarnym Browarze” zapoznałem się z niejakim Juldą, takim blondynem, który miał czaszkę z przodu trochę zgniecioną. Mówił, że kompresor trzasnął go przy chłodni i tak go urządził, że mu dawali ostatnie namaszczenie. „Człowieku — powiada Julda — jak ci się obudziłem w szpitalu, to koło mnie świece, a nade mną pochylały się oskrzydlone głowy, a ja dopiero za chwilę zrozumiałem, że to się modlą zakonnice. Więc, powiadam, cholera, gdzie ja jestem? Więc zakonnice poszły po prymariusza, a prymariusz posłał po pana profesora Jiraska. I oni obaj razem stanęli nade mną, a prymariusz powiada: „Panie profesorze, ten chłop nam uciekł spod łopaty”. Ale pan profesor rzekł: „On tak czy owak umrze, więc mu dajcie to, na co ma ochotę”. A ja się ocknąłem z tego umierania i powiadam, że wypiłbym flaszeczkę koniaku! Jak mi ją przynieśli, to łyknąłem od razu i straciłem przytomność. A rano znowu się ocknąłem i powiadam, że wypiłbym jeszcze jedną flaszeczkę. Na trzeci dzień jeszcze jedną... i już zaczynałem przychodzić do siebie. Więc znów przyjechał pan profesor Jirasek, obejrzał tę moją głowę i powiada: „Chwała Bogu już się wsysa! Dawajcie mu ten koniak dalej”. Tak po trzydziestu flaszeczkach wstałem. „Złote ręce pana profesora Jiraska!” tak mi opowiadał Julda. A ja mu na to, Juldo, trzymaj się mocno, to ci coś powiem. I zwierzyłem mu się, że idę do pana profesora z sercem żołnierza Fikara, który z nieszczęśliwej miłości strzelił sobie w łeb. Ale nie powinienem był tego mówić, bo Juldzie zachciało się to serce koniecznie zobaczyć, czy w nim widać tę miłość. Ale ja powiedziałem: „Słuchaj, Juldo, ja jestem na służbie, nie mogę ci tego pokazać”. Więc Julda mruczał, żebym mu ten worek przynajmniej dał ponieść, że pójdzie ze mną do pana profesora Jiraska, żeby mu jeszcze raz podziękować za te jego złote ręce, które mu wskazały drogę. I za jego zdrowie wypiliśmy każdy po trzy koniaki.

Raskolnikow szedł od lichwiarki i mamrotał do siebie: — Czego się ludzie najbardziej boją, to tego pierwszego kroku, to tego pierwszego kroku... — i na scenie światło zgasło, ciemne tło zjeżdżało na linach, ustawiacze kulis wbiegli cicho i ustawiali stoły, na bloczku spuszczała się lampa naftowa, a z czarnych aksamitów wychynęła zielona czaszka rekwizytora, który z wyciągniętymi rękami chodził po scenie i szeptał: — ...gdzie jest ta siekiera... nie widzieliście gdzie siekiery? „Towarzysze, ja jestem po zawale... co za rozpacz... — i po omacku cofał się w fiolet ciemności.

Reflektory oświetliły scenę, a tytularny radca Marmieładow uniósł flaszkę i: — Panowie, ja jestem urzędnik...

Badiouczek złożył ręce pod kolanem i rzekł: — A potem wypiliśmy jeszcze jeden koniak na drogę i Julda obiecywał, że gdy wrócimy ze szpitala, to mi pokaże swoja żonę. „Ona ci mnie tak kocha, że jak kogo przyprowadzę w odwiedziny, to zaraz się stroi i mówi, tatusiu, ja skoczę po kotlety i zrobię babkę piaskowa... Ale wiesz, co? — powiada Julda — szpital nam nie ucieknie, wstąpimy do Stromeczków, a jak tam nikogo nie będzie, to ja się popatrzę na to serce”. Więc wyszliśmy z fantazją. Julda wciąż przykładał ucho do tego serca, potrząsał nim jak budzikiem, ale ja mu powiedziałem, że to daremnie, bo to serce już jest całkiem zimne. Ale Julda wciąż gadał swoje, że tam musi być choć jakiś ślad po tej dziewczynie, dla której ten żołnierz to zrobił, że na pewno, gdyby sięgnął nożem do środka, toby tam znalazł jakiś obraz...

Tytularny radca Marmieładow rzekł do Raskolnikowa: — ...a więc moja córka Sonieczka poszła na ulicę z żółtą książeczką, a ja proszę pana, leżałem pijany... — I chwycił się za serce.

Milton — odkaszlnął Badiouczek — co myślisz, jak dzisiaj będzie grać ta „Jihlava”?

Duża klasa.

Kto?

No, żołnierze.

A ile ty byś tam postawił?

Jedynkę.

Ja też tak postawiłem, chyba ta ,.Opava” to nic takiego, prawda? — zapytał Badiouczek i aż się spocił.

Tytularny radca Marmieładow wołał: — Przecież każdy człowiek musi mieć jakieś miejsce, gdzie może pójść...

Badiouczek pogładził sobie włosy i ciągnął dalej: — Więc wstąpiliśmy do Stromeczków i postawiliśmy sobie dwa koniaki. Gdyśmy wypili, restaurator zapytał: — „Jeszcze dwa?” Ale ja się zerwałem i zawołałem, gdzież by, my się spieszymy do szpitala. I ruszyliśmy. Gdyśmy przyszli do szpitala, portier powiada, że pan profesor będzie dwie godziny operował. No to Julda się uparł znowu, żeby pójść do niego, że żonka będzie stroić choinkę świąteczną i ugotuje nam ponczu, potem skoczy po kotlety i zrobi babkę piaskową... ale już koniec sceny — Badiouczek się podniósł.

Raskolnikow w sinym świetle odprowadzał pijanego Marmieładowa, potem było ciemno i dekoratorzy przynieśli skrzynie i beczki i budowali podwórko.

Kiedy reflektor jednym okiem zerknął do podwórka, strażak siedział przy drzwiach i spał... pochylając się coraz bardziej, jak gdyby to światło uginało mu kręgosłup, zdawało się, że wystarczy jeszcze tylko odrobina światła i strażak machnie kozła na scenę.

Mam go obudzić? — spytał Milton.

Niech tam wleci, przynajmniej będzie jakaś heca — machnął ręką dekorator — ale ten tam, ten nie skończy naturalną śmiercią! — wskazał na rekwizytora, który już znalazł atrapę siekiery, teraz stał z nią w kącie i czekał, aby ją podać Raskolnikowowi, gdy na to przyjdzie czas — ten rekwizytor, wiesz, Milton, co zrobił? W drugim akcie, kiedy ma podać Sonieczce zapaloną świeczkę za parawanem, minutę przedtem stwierdził, że nie ma zapałek w kieszeni. „Ludzie, proszę was, kto ma zapałki?” szeptał, ale nikt nie miał zapałek, jeśli je kto miał, to czekał, co się będzie dalej działo... i już Sonieczka wyciągnęła rękę, u ten rekwizytor podał jej świeczkę bez płomienia. Sonieczka osłoniła ten płomień dłonią, bo tak miało być w sztuce, oświetliła wchodzącym twarze, aby ich poznać, ale płomienia nie było... i rekwizytor złamany rozpaczą wyszedł chwiejąc się i szepcąc... „katastrofa... katastrofa, moje serce...” a aktorzy mieli z tego ubaw i ja także. Ale jak tam grają w Jihlavie?

Jak? — rzekł Milton — Dukla wyraźnie prowadzi... Oczywiście, jeśli idzie o grę. Ale dużo także zależy od pogody.

Od czego?

Od pogody... wczoraj było wyraźnie słychać odgłos pociągów, to znaczy, że będzie zmiana pogody.

Aha.

Ręczę za to. Ale wyjrzę. Czas jeszcze?

Czekaj — rzekł Badiouczek i przez szparę w aksamicie spojrzał na scenę, a potem rzekł: — Idź, Raskolnikow dopiero zabił te babę, właśnie sobie umywa ręce w kubełku. Morze czasu.

To idę — powiedział Milton, wyszedł spomiędzy kulis i posuwał się macając po ścianie aż do bramy.

Nacisnął rygiel i brama się otworzyła.

Niebo było różowe, a powietrze złagodniało. Naprzeciwko na pierwszym piętrze w ciemnym pokoju jaśniał ekran telewizora jak opalizująca pełnia księżyca. A poprzez wzniesienie dolatywał w powietrzu głos ze stacji przetokowej — ...tor dwudziesty szósty...

Milton zamknął bramę i wrócił, po czym usiadł na łóżku.

Dekorator Badiouczek nie wytrzymał ciszy i szeptał: — Jakeśmy tylko przyszli do Juldy, naprawdę jakaś kobieta tam przystrajała choinkę, ale ledwie nas dostrzegła, zaraz zaczęła krzyczeć: „Morderco moich nerwów, gdzieś podział pieniądze?” i zaraz na mnie: „Niech pan tylko patrzy, jak go pan urządził, ty pijusie jeden! Idę po policjanta!” Więc ja wyrwałem Juldzie to serce i dałem nogę. Gdym przyszedł na Karlak, portier już od bramy dawał mi rękami znaki, że za późno. No tak, ponoć pan profesor znowu gdzieś wyjechał autem i już nie przyjedzie... Ale, Milton, jak tam na dworze?

Pociągi słychać jeszcze lepiej.

Pada?

Prawie że.

To ładnie... — rzekł tęsknie Badiouczek. A za sceną katarynka grała wesolutką melodię z włoskiej opery.

Czy w Jihlavie też maja kryty stadion?

Tego to nie wiem.

Pójdę sam popatrzeć, jak tam z tą pogodą — zdecydował.

Szedł macając po ścianie, otwarł bramę i w błękitno-różowej nocy patrzał. Lekko mżyło, a śnieg zżółkł, synagoga po drugiej stronie ulicy była ciemna jak pnie jaworów na przedwiośniu. Choinki bożenarodzeniowe leżały na stertach, spod portalu podniosła się Sylwa, bezpańska suka, mieszaniec wilczura i bernarda, a gdy biegła chodniczkiem ku bramie, pod jej łapami mlaskał rzadki śnieg. Ktoś wsadził rękę przez bramę na dziedziniec synagogi, pogłaskał sukę, a ona powróciła pod portal, aby rano, gdy pierwsi klienci wejdą do sklepów i masarń, wślizgiwać się wraz z nimi i czekać, aż sprzedawczynie dadzą jej jakiś ochłap z lady. Tak wędruje od sklepu do sklepu w górę pod Krziż. Tam się zdrzemnie i po południu zaczyna to samo zbiegając w dół, aż wieczorem znajdzie się znowu pod synagogą. Robi tak już od dziesięciu lat, a gdy miała wrzód, ludzie z ulicy zawieźli ją na operację do pana doktora Welego. Badiouczek widział ją teraz, jak ciapka po mokrym śniegu, pewnie idzie położyć się przy portalu i tam śnić o beczułeczce na szyi i zasypanych wędrowcach.

Zamknął bramę i wrócił.

Powiedział: — Chyba będę miał przyjemne Boże Narodzenie, tak jak wtedy, kiedym wrócił z tym sercem do wojskowego szpitala. Melduję: „Panie pułkowniku, pana profesora nie było w domu, tutaj jest to serce”. A doktor zajrzał do worka i krzyknął: „Ty idioto, to serce jest zupełnie zepsute”. Więc to serce zabrałem i zaniosłem do kotłowni i wrzuciłem w ogień... Ale teraz wiem, że w Jihlavie nie ma krytego stadionu i że w tej śnieżnej bryi Opava zarobi tam krzyżyk... sprawi niespodzianeczkę. I moja nadzieja, mój zakład za dwieście trzydzieści koron, przepadł...

Sonieczka Marmieładowa, z żółtymi warkoczami, w słomianym kapelusiku ozdobionym sztucznymi czereśniami, kłaniała się Raskolnikowowi i mówiła ceremonialnie: — Proszę pana, przyjdzie pan na pogrzeb?

Przełożyła Helena Gruszczyńska-Dębska



Kafkiada

Co rano gospodarz wchodzi na palcach do mojego pokoju, słyszę jego kroki. A pokój jest tak długi, że od drzwi do mojego łóżka można by, a nawet opłacałoby się przejechać na rowerze. Gospodarz nachyla się nade mną, po czym odwraca się, daje znaki komuś stojącemu w drzwiach i oznajmia:

Pan Kafka jest w domu.

Wznosi palec, bodzie nim po trzykroć powietrze, wraca powoli do drzwi, gdzie ktoś, pewnie gospodyni, podaje mu blaszaną tacę z rogalikiem i kubkiem kawy, gospodarz przynosi mi to wszystko do łóżka, a że trzęsą mu się ręce, kubek postukuje na tacy. Wyrwany w ten sposób ze snu niekiedy zastanawiam się, co by było, gdyby gospodarz, budząc mnie, oświadczył, że nie ma mnie w domu. Chybabym się okropnie przeląkł, bo ceremonia obwieszczania mojej obecności powtarza się co rano już od kilku lat, na pamiątkę pierwszego tygodnia, kiedy to dzień w dzień po przyniesieniu śniadania okazywało się, że moje łóżko jest puste.

Padał wtedy nieustannie deszcz, niczym w okresie trzeciorzędu. Woda falowała w rzece wciąż tym samym rytmem, a ja stałem w tym ciągłym deszczu nie wiedząc, czy zapukać do drzwi, czy odejść. Generalskie epolety gaworzyły w koronach drzew, przez gałęzie przedzierało się światło kilku latarń, a za uchylonymi drzwiami pokoju rozbierała się jakaś postać — do snu, a może do miłości. Nocna lampka ciskała cieniem o lakierowane drzwi, jakby chciała je rozbić. A ja zadawałem sobie pytanie, czy sprawca cienia jest tam sam, czy z kimś? Drżałem, bo w nocy deszcz okropnie ziębi, a ślady stóp giną w błotnistej mazi. A jednak dobrze jest zadomowić się w skorupce strachu, szczękać z trwogi zębami, dobrze jest przywodzić życie do zguby, a rano zaczynać od nowa. Dobrze jest również żegnać się na zawsze i chwalić nieszczęście jak spryciarz Hiob. Ale wtedy stałem w potokach deszczu i nie wiedziałem: zapukać czy odejść, zbrakło mi bowiem odwagi, aby wydłubać sobie z mózgu oko zazdrości. Modliłem się — nocy deszczowa, nie zostawiaj mnie stojącego tutaj, o, nocy deszczowa, nie zostawiaj mnie tutaj na pastwę banalnych uroków, pozwól mi przynajmniej klęczeć w błocie i patrzeć na zamknięty dom. Następnego dnia rano spytałem: — Polu, czy pani kocha mnie jeszcze? — Odpowiedziała: — Czy pan kocha mnie jeszcze? — Na drugi raz, gdy się obudzę, zapytam: — Papieżu, śpisz? — Kto wie, może pewnego dnia lusterko, które przytknę do jej ust, nie pokryje się mgłą oddechu.

Teraz spaceruję po Ungelcie, przyglądam się kościołowi Świętego Jakuba, w którym cesarz Karol brał ślub. Na rogu Małej Sztupartskiej mój gospodarz dostał po gębie, nie dlatego że jest tajniakiem obyczajówki, lecz dlatego, że usiłował rozdzielić dwóch pijanych facetów. Niedaleko stąd jest kamieniczka, w której niegdyś mieszkałem, ale wyprowadziłem się, bo przez moją izdebkę na poddaszu przechodził do swojego pokoju ślepy harmonista. Bardzo bym chciał wiedzieć, jak cesarz kochał się z tą księżniczką, która miała taką siłę w rękach, że prostowała podkowy, a cynowe tace zwijała w rulon. Chciałbym to wiedzieć. Gapię się na podcienia, gdzie przechadzała się niegdyś markiza delia Strade, która podobno miała tak delikatną skórę, że gdy piła czerwone wino, widać było, jak spływa przełykiem niby szklaną rurką.

Wchodzę do domu, w którym mieszkam. Dawno, dawno temu w kościele Tyńskim urwał się dzwoniący na mszę dzwon, przeleciał w powietrzu, przebił gontowy dach i sufit i wpadł do zajmowanego obecnie przeze mnie pokoju. Gospodyni stoi oparta o zadumane okno, firanki powiewają, a niewidoczny świat rzeźwieje. Wychylam się z okna trzeciego piętra, kamienne mury kościoła Tyńskiego są jak ręką sięgnąć. Gospodyni spuszcza na mnie asparagus swych złotoblond włosów, wionie od niej zapach jagodowego wina. Spoglądam na Matkę Boską, przytwierdzoną cementem do ściany kościoła i bezwzględną niczym margrabia Geron. Przechodnie suną koło wypalonego ratusza i uchylają kapeluszy przed nieznanym żołnierzem...

Wie pan co? — szepcze za moimi plecami gospodyni. — Pocałujmy się. Mam ochotę na przyjacielskiego całusa.

Mówię: — Proszę mi wybaczyć, łaskawa pani, ale jestem wierny mojej dziewczynie.

Rzeczywiście! — syknęła. — Ale przed chlaniem i łajdaczeniem się to pana nie powstrzymuje. — I wybiegła zostawiając uwięziony w pokoju zapach jagodowego wina. Firanki wydęły się, potem z wolna opadły, lecz po chwili tysiące koliberków chwyciły w dziobki organdynową materię niby tren królewskiej szaty i firanki znowu się wydęły pod naporem wiatru. Czasami w naszej kamienicy ktoś bębni na fortepianie palcówki, a pod oknem staje obdarty człowiek o twarzy powgniatanej jak jego walizka. Mury kościoła spływają rtęcią. Opuchłe sowy i pawiany śpią na gzymsach.

Pozwolę sobie zaoferować szanownemu panu szczoteczki do zębów.

Ależ nie, to niemożliwe.

Dostaliśmy z Francji, tak, nylon, dwieście sześćdziesiąt osiem koron tuzin.

Nie, nie, nie, to niemożliwe.

Za drogie? Panie asystencie, ale za to klientom będzie się cudownie tańczyło na parkiecie wyfroterowanym naszymi wyrobami.

A więc dlatego tak płakała!

Mamy także na składzie nowość, dziecięce szczoteczki do włosów. Mogę wypisać zamówienie?

Tak, ale ja nie mogę jej opuścić.

Pozwolę sobie zwrócić uwagę, że to surowiec dewizowy.

Cały twój dom obrzucę kwiatami i klątwą.

Gdyby pan płacił gotówką, mógłbym udzielić dwu procent rabatu. Towar posłałbym loco franco, otrzymałby go pan w przyszłym tygodniu. A to? To jest preparat wyrabiany przez firmę Hrzivnacz i S-ka. Tak, to ten, co się powiesił. Dlaczego? Tego nie wiem. A pan wie, dlaczego nasz sędzia powiatowy postradał zmysły albo dlaczego oglądacz zwłok się uśmiechnął? Przecież wystarczy trochę mocniej ściągnąć krawat i zapytać swojego cienia: w jakim stopniu, bracie, jesteś żywy?

Wyskakuję z łóżka, wychylam się z okna i patrzę w ulicę jak w studnię. Dwie zetknięte głowy, jasnowłosej kobiety i młodzieniaszka, całusy trzaskają jak z bicza. A podmuch wiatru przynosi te odgłosy aż tutaj, do mojego łóżka.

Nie wyrywaj się, już ani trochę mnie nie kochasz?

Blondynka molestuje, a bąbelki ciszy wznoszą się do księżyca, ćwiczącego na trapezie nocy, poprzez trzy ściany słyszę chrapanie kucharza, z którym kiedyś mieszkałem. Codziennie kupowałem świeży chleb, inaczej bym nie zasnął. Ten kucharz tak chrapał, że musiałem wkładać do uszu tampony z miękiszu chleba, zamurowywać się. Blondynka z czułością położyła się na kopczyku piasku koło kościoła i pociągnęła młodzieniaszka na siebie. Kilka umazanych wapnem obręczy stacza się po kochankach, grzechoczą murarskie narzędzia, ale oni nie słyszą. Biała obręcz toczy się po ulicy niby księżyc w pełni. Matka Boska ma przycementowane ręce, nie może nawet zasłonić oczu Dzieciątku.

Potem zamykają bary — „Figaro”, „Pająka”, „Chapeau Rouge”, „Romanie” i „Magnes”. Za rogiem ktoś wymiotuje, na Staromiejskim Rynku jakiś obywatel krzyczy:

Panie, ja jestem Czechosłowak!

A drugi wali go na odlew w gębę i pyta:

No to co?

Z podcieni wysuwa głowę kobieta, z nosa cieknie jej krew, jak gdyby przed chwilą także przekonywała złego obywatela: Panie, ja jestem Czechosłowaczka! A środkiem Rynku pan w czerni ciągnie damę w kretonowej sukience, ciągnie ją przez kałużę i skarży się niebu:

Z taką dziwką się ożeniłem! Z taką dziwką!

Dama obejmuje go za nogi, ale mężczyzna w czerni odtrąca ją kopnięciem, a ona układa się w kałuży, przypasowuje się do niej jak fotografia do owalnej ramki, włosy pokrywają brudną gładź wody niby morszczyny. Dopiero teraz mężczyzna w wizytowym garniturze jest zadowolony. Klęka w wodzie, skręca te mokre włosy w powrósło, odwraca ku sobie twarz zapłakanej kobiety i wodzi palcem po ukochanych rysach, potem pomaga jej wstać, biorą się pod rękę, całują się i odchodzą wolnym krokiem niczym święta rodzina. Koło „Księcia Regenta” czarno odziany mężczyzna robi zamaszysty wymach ramieniem, jakby wyciągał szablę, i woła w pustkę Rynku:

Duch zwyciężył materię!

Potem przejechał tramwaj z kilkoma wisielcami, dyndającymi na rękach, a jakiś przechodzień upadł i chciał podpalić bank. Nad miastem stoi rozkraczony niewidzialny byk, widać mu tylko różowe jądra.





Czasami już rankiem wędruję na ulicę U Kotców. Na rogu kupuję sobie horoskopy na wszystkie miesiące roku z góry, sprzedawczyniom towarów łokciowych wyciekają z nosów strużki barwnych tasiemek, gdy mierzą je drewnianym metrem. Zielarkom codziennie wyrastają z głów kolorowe parasole. Z nor w domach wypełzają stare kobiety, twarze mają pobrużdżone znakami Zodiaku, a zamiast oczu dwa strzępy lamparciej skóry. Jedna sprzedaje zielone róże z ptasiego pierza, admiralski kordzik i guziczki do akordeonu, druga oferuje wojskowy drelich, płócienne wiadra i wypchaną małpę. Wielkie kangurze torby przekupek na Targu Węglowym wypchane są różnobarwnymi tulipanami. Gołębie w oknach wystawowych muskają się dziobkami, papużki turkoczą skrzydełkami w klatkach — cóż za poetyczne porównania. Kilka kanadyjskich chomików usiłuje wydostać się na wolność z wysokiego komina akwarium. Pewnego razu za trzysta koron stałem się na chwilę świętym. Kupiłem wszystkie szczygły, jakie mieli na składzie, i własnoręcznie puściłem je na wolność. Ach, cóż to za uczucie, gdy z dłoni wzlatuje wam przestraszony ptaszek! Kieruję się do hali, gdzie staruszki sprzedają ściętą krew w miseczkach. Cuchnie tu noworodkami, przemoczonymi siennikami, octem i konopiami. Z ciężarówki wyładowują jagnięta o poderżniętych gardłach. To dziwne, ale wielkie święta nie mogą się obejść bez ofiar wśród zwierząt. Boże Narodzenie przypłacają życiem ryby, Wielkanoc — koźlęta i jagnięta. Przypominam sobie jedno świniobicie u nas w domu, kiedy źle zakłuty wieprzak zarył się w gnojówkę i wolał się w niej utopić, niż ujrzeć jeszcze raz rzeźnika z nożem w ręce.

Nagle zaczynam się spieszyć, ale daremnie. Piwo, które niosę, już i tak zwietrzało. W kancelarii firmy braci Zinner, zawalonej zabawkami aż do piątego piętra, magazynier trzęsąc się ze złości mówi:

Słuchaj no, Plavaczek, myśmy cię posłali po piwo, a nie po wodę życia! Co za czasy, co za czasy!

A dyspozytor dodaje zjadliwie:

Kiedy znów umrze ci stryj Adolf, który umiera na raty?

Lada dzień — odpowiadam, biorąc faktury. Potem aż do wieczora sprawdzam i przeliczam dwa wagony zabawek.

Żołnierz z karabinem, żołnierz w furażerce, żołnierz w hełmie, oficer w marszu, generał w płaszczu, dobosz, trębacz, waltornia, wielki bęben, żołnierz leżący z karabinem, artylerzysta z wyciorem, oficer stojący z mapą...

Odfajkowuję na fakturach te figurki i myślę o tym, że ciągle mi się mylą, już tyle lat upłynęło od chwili, gdy opuściłem dom, a ciągle jeszcze, niech tylko ktoś gdzieś narzyga albo wrzeszczy w nocy, rano przylatują sąsiedzi i wymyślają matce: pani synalek znów się w nocy wydzierał, czy on nigdy się nie ustatkuje?

Luneta, telefonista piszący, motocyklista, ranny leżący, dwóch sanitariuszy, lekarz w białym kitlu, pies-sanitariusz, żołnierz leżący z papierosem, dragon na koniu...

Kiedy umarła ciotka Marysków, rankiem przybiegła do matki pani Maryskowa i zrobiła awanturę, że w nocy waliłem w ich okno i że ciotka mogła dostać przed śmiercią konwulsji, tak się przelękła, bez wątpienia to byłem ja, bo ona wybiegła przed dom i słyszała mój wstrętny chichot... choć już tyle lat jestem poza domem.

Krowa pasąca się, krowa rycząca, cielę stojące, źrebię pasące się, prosięta, kot z kokardą stojący, kura dziobiąca, młode tygryski, hiena plamista, niedźwiedź stojący na tylnych łapach, amerykański bizon, niedźwiedź polarny, małpa drapiąca się...

W pamięci wynurza mi się obraz weterynarza pochylonego nad chorym bydlątkiem, uspokajał księgowego, że zaraz przepisze odpowiednią miksturę, ale ze mną nie wdawał się w rozmowy, tylko wrzasnął, żebym wziął pędzelek i w ten oto sposób wcierał maść w racice. A potem polecił mi wziąć siekierkę, otworzyć wołu pysk i w ten oto sposób wysmarować mu go wewnątrz. A ja się gapiłem i nie odważyłem się powiedzieć, że nie jestem oborowym, że tak tylko przyszedłem popatrzeć.

Kozica, dzik, pastuszek, wieśniak, kominiarz, kowboj stojący, Indianin rzucający lasso, zając siedzący duży, skaut w kapeluszu, pies owczarek...

Gdy wszedłem kiedyś do synagogi, nachylił się do mnie ubłocony Żyd i zaszeptał: Pan także ze Wschodu? A ja skinąłem głową. Kiedy indziej, gdy wstąpiłem na piwo, zaczepili mnie dwaj faceci. Jeden powiada: Ty jesteś piekarz! A ja skinąłem głową. Facet zatarł ręce i wykrzyknął: Zaraz to poznałem — po czym kazał przynieść karty i oświadczył, że to fajno, bo brakuje im trzeciego do mariasza...

Maria, Jezus, Józef, król stojący, król Murzyn, pasterz z jagnięciem, anioł, Beduin, owce pasące się, pies owczarek...

Dzień w dzień odfajkowuję na fakturach dwa wagony zabawek przy ulicy Maisla w firmie braci Zinner, hurtowa sprzedaż zabawek i towarów galanteryjnych, dlatego po pracy lubię się przejść. Wciąż jednak potykam się o zabawki, które tego dnia miałem w ręce. Lubię spacerować po Kampie, gdzie dzieci zasmarowują asfalt rysunkami, łażą na czworakach i rysują dalej na ścianach domów, jak wysoko sięgną ręką. Staję w osłupieniu przed portretem mężczyzny w kapeluszu namalowanym jednocześnie od przodu i od tyłu, zaś skryte pod kapeluszem ucho dorysowane zostało nad głową niczym znak zapytania, niczym herb.

To ty namalowałaś? — pytam głupio dziewczynkę, która dopiero co skończyła ten rysunek, a łokcie ma niebieskie niczym naboje do strzelby myśliwskiej.

Phi, to nic takiego — odpowiada i zamazuje pantoflem portret, który mógłby wisieć w galerii. — Uczesze mi pan włosy?

Chętnie... — mówię.

Dziewczynka siada okrakiem na ławce, następnie podwija jedną nogę, siadam za nią, podaje mi przez ramię grzebień, ja zaś zaczynam ją czesać. A ona przymyka oczy, potem spogląda na spadający liść i mówi: — Już go bolały ręce, więc się puścił.

Ściemnia się niezmiernie szybko, po serpentynach Petrzina zjeżdżają rowerzyści, na czołach mają górnicze lampki. Kołyszące się na nefrytowym jeziorku łódki za każdym zanurzeniem wioseł wydobywają z wody tuzin platerowanych łyżeczek. Obok ławki przechodzi ślepiec, radarem białej laski prowadzi ślepą.

O czym myślisz, gdy rysujesz na asfalcie? — pytam.

O tym, jak ślicznie śpiewa ten ptak — wskazuje na gałąź i przyciska brodę do piersi. To jeszcze dziecko, ale za jakieś pięć lat obudzi się w niej dorodny pasożyt wydzielający substancje gryzące z domieszką boraksu i z wolna nasyci jej życie szczęściem. Sczesałem jej włosy do tyłu, zważyłem w dłoni ciężkie pasmo i zacząłem wiązać kokardę. A dziewczynka uniosła rękę, przycisnęła palcem węzeł, żebym mógł zrobić jeszcze jeden i zawiązać okazałą kokardę. Potem odwróciła się, rozsupłała sznurek, którym była przepasana, omotała się nim przerzucając końce, wystoperczyła brzuszek, a ja przycisnąłem palec w miejscu skrzyżowania szpagatu, aby mogła zrobić węzeł. Potem ni z tego, ni z owego pocałowała mnie w rękę i już jej nie było...

Most Karola wygląda z Kampy jak długa wanna, w której przechodnie suną na przymocowanych do zadków kółkach. W rzece stęka Praga o połamanych żebrach i łukach mostów skaczących z brzegu na brzeg niby zajadłe brytany. Mógłbym pójść do browaru, odwiedzić kuzynkę, która tam pracuje, albo złożyć wizytę gospodyni, która zapraszała mnie na jagodowe wino, ale idę, gdzie mnie nogi poniosą.

Zagłębiam się w ulicę Michalską, czytam napis: Żelazne Drzwi. To człowieka wzmacnia jak żelaziste wino. W pasażu zapuszczam żurawia do wnętrza sklepu zegarmistrzowskiego, uczeń, który zamiata podłogę, bezustannie mruga karmelkowymi oczami, na pewno ma zapalenie spojówek, na pewno co rano musi rozrywać palcami sklejone powieki, żeby trafić do miednicy. Mijający mnie dzisiaj przechodnie podzieleni są na serie, jakby ktoś skuł ich niewidzialnym łańcuchem nieszczęścia. Dziesięciu ludzi z obandażowana głową, dwunastu z uniesionymi znacząco brwiami, jakby chcieli coś powiedzieć, potem siedmiu z opaską na oku...

Ale najuważniej przyglądam się kobietom. Co za głupia moda zapanowała, wszystkie patrzą takim wzrokiem, jakby przed chwilą wstały z łoża miłości. I co one mają pod bluzeczkami? Chyba rusztowania albo konstrukcję z fiszbinów, bo ich piersi wprost kłują w oczy. A ten chód! Człowiek żyjący w wielkim mieście musi mieć całą szafę wyobrażeń, bo inaczej to wykalkulowane piękno mogłoby go doprowadzić do morderstwa z lubieżności. W pewnej chwili przyłączył się do mnie jakiś facet i zaczął opowiadać o wszystkich swoich przedziwnych zajęciach, jak obsługiwał pierwszy automat w barze „Korona”, siedział wewnątrz tego automatu i najpierw sprawdzał, czy wrzucona moneta nie jest fałszywa, a dopiero potem kładł sznytkę na talerzyku, i oburącz obracał korbą mechanizmu, a ludzie nie mogli się nadziwić temu wynalazkowi, tak samo jak wtedy, gdy siedział na wystawie w wielkim pięciometrowym zegarze, trzymał w ręku kieszonkowy zegarek i co minuta przesuwał ogromną wskazówkę. Opowiadał mi to, jeszcze teraz pełen zdumienia dla swoich losów. Spytałem: — Kim pan jest?

Praktycznym filozofem — odparł.

Więc niech pan łaskawie wyjaśni mi Kantowską krytykę praktycznego rozumu — poprosiłem.

Szliśmy ulicą Szczepańską, Praga opadała w dół, jakby przygniatana prasą hydrauliczną, a włosy praktycznego filozofa dotykały wylęgarni gwiazd. Zaprosił mnie na gorące kiełbaski.

Ten babsztyl ma dobre kiełbaski — powiedziałem.

Na staruchę padało światło acetylenowej lampy, a Rembrandt wstawał z martwych. Jej ręce spoczywały na brzuchu, jakby obejmowały plecy marnotrawnego syna. W ustach błyszczał jedyny ząb.

To już północ, panowie? — zapytała.

Praktyczny filozof uniósł ku niebu palec i był w tej chwili piękny jak rabin Löw, jak oderżnięte ucho Vincenta. Noc połyskiwała szlaką, srebrem krążków, śrub i nakrętek. Powietrze pachniało amoniakiem, kwasem mlekowym, intymnymi zabiegami toaletowymi kobiet, olejkami eterycznymi, kredką do warg. Zegar na kościele Świętego Szczepana zaczął wybijać północ. Potem ze wszystkich stron zawtórowały mu praskie zegary. A jeszcze potem te, które się spóźniły. Praktyczny filozof z wilczym apetytem pochłonął smażone kiełbaski i odszedł bez pożegnania.

Minęła mnie prostytutka, piękna jak anioł w swej białej sukience, odwróciła się, a z pękniętego strąka ust wysypał się podwójny rząd białych groszków. Zapragnąłem wyryć w jej uśmiechu kilka kolorowych słów, przekonany, że rano przeczyta je w lustrze, gdy stanie przed nim ze szczoteczką do zębów.

Zwróciłem się do staruchy:

Nie znała pani przypadkiem Franciszka Kafki?

Mój ty Boże — plasnęła w ręce — ja jestem Kafka Franciszka. A mój ojciec był końskim rzeźnikiem i nazywał się Franciszek Kafka. Znałam też jednego kelnera z dworcowej restauracji w Bydżowie. — Nachyliła się do mnie, a jedyny ząb zaświecił jej w ustach jak wiedźmie: — Ale, proszę pana, jeżeli zależy panu na czymś ekstra, pan na pewno nie zemrze naturalną śmiercią, to niech pan każe się spalić i zapisze mi swoje prochy, a ja będę panem czyścić widelce i noże, przynajmniej będzie się z panem działo coś nadzwyczajnego, jakby pan był darem, nieszczęściem, miłością... che, che, che.

Mówiąc to obracała widelcem syczące i skwierczące kiełbaski.

Jestem też kabalarką — ciągnęła — gdyby nie ta chmurka, która zasłoniła pańską gwiazdę, piękne rzeczy by pan tworzył... a idźże, idźże sobie, znów ją przyniosło! — zawołała otrzepując spódnicę i odkopując coś nogą.

Co się stało? — zapytałem.

E, nic — powiedziała — to Jadwinia, córeczka polskiej hrabiny, no wie pan, ta, co się utopiła, jej duch... Ciągle się przy mnie kręci, a teraz ciągnie mnie za fartuch, rozumie pan?

Rozumiem — bąknąłem i wycofałem się z kręgu acetylenowej lampy.

Ruszam w drogę powrotną do domu. Przed wejściem do „Turandota” ktoś pokazuje portierowi, że ma pieniądze. Z piwniczki „U Szmelhauzów” gramoli się po schodach muzyka i dwóch śmiejących się staruszków. Ulica Skórzana pełna jest nieskromnych gestów i ruchów. W rynsztoku leży czerwona róża, jakby wypadła komuś z bukietu. Siadam na brzegu jeziorka na Staromiejskim Rynku, mój cień jest zielony, obrzeżony fioletową lamówką. Ktoś niesie wielki kaktus upstrzony czerwonymi kokardkami na każdym kolanku. Ulicą Paryską idzie pani, która wygląda, jakby została żywcem wyjęta z dramatu Ibsena, płaszcz ma narzucony na pidżamę, z pewnością cierpi na bezsenność i idzie nad rzekę, gdzie będzie stała oparta o balustradę. Mężczyzna pod kandelabrem zastygł w takiej pozycji, jakby słuchał muzyki poważnej. W rzeczywistości wymiotuje, robi to wrażenie, że z ust wypada mu kieszonkowy zegarek z łańcuszkiem. Widzę oświetlone okno mojego mieszkania, wiatr wydyma firanki, mój gospodarz chodzi po pokoju i żegna się krzyżem świętym. Z pewnością na stole znów spoczywa oparta o garnek Biblia. Z Długiej wyłania się milicjant, ręce aż po łokcie ma białe, jakby oblepione gipsem.

Myślę o tobie. Polu, o tym, co mi powiedziałaś:

Ciebie jeszcze najmniej nienawidzę. W twojej ślinie czuję smak miłości, twoje zęby są ścianą, po której spływa smutek. Kochanie, jadłeś na kolację kiełbasę, bo na wargach został mi kawałek mięsa, ale to nie szkodzi, całuj mnie nadal. I powtarzaj, że nawet Salomon w nimbie swej sławy, nawet ptactwo niebieskie ani kwiaty polne nie są tak piękne jak ja. Mów to ciągle od nowa i złóż między moimi nogami całopalną ofiarę, i podtrzymuj żar w moim łonie. A gdy idąc rano do domu zobaczysz wiszącą za oknem sukienkę, nie przejmuj się. To ja będę obejmowała nasycony słodkimi wspomnieniami dom. Ponoć w poręczach schodów można namacać zgubione igły słońca.

Tak powiedziała i zeszła nad rzekę, gdzie miasto chodzi na rękach. Dziwiłem się wtedy, dlaczego samochody jeżdżą po rzece do góry kołami, jakby miały płozy przy dachach, dlaczego przechodnie witając się czerpią kapeluszami wodę.

Człowieku, skąd ty bierzesz siłę, żeby handlując tymi głupimi zabawkami, tymi szczoteczkami i grzebieniami, jeszcze przy tym pławić się w marzeniach?

A ja odpowiedziałem:

Polu, jedynie ty pojęłaś sens słów, którymi zatopiłem twoje usta, włosy, powietrze wchłaniane przez twoje płuca, właściwy sens wyrazów rodem z brukowej gazety. Polu, jedynie ty zawsze odgadywałaś, kiedy słabło światło w moich oczach, i jedynie ty zrozumiesz, co zostanie, gdy odejdę z twarzą blaszaną i martwą, albowiem tak samo jak ja nigdy nie chciałaś radować się podług recepty, tak samo jak ja nigdy nie rościłaś sobie prawa do cierpienia i żalu... Ale Polu, zepsuta i perwersyjna Polu, dlaczego wnosisz panikę w moje życie, niczym stalaktyt, niczym nietoperz?

Zerwałem się z ławki na Rynku Staromiejskim, przede mną stał w rozkroku milicjant z rękawami munduru unurzanymi w wapnie. Wokół nie było żywej duszy, więc zacząłem mu się zwierzać:

Wie pan, że od dzisiaj już do końca dni moich nie wolno mi się pozbyć pragnienia, aby spacerować z aramejskim profesorem śmiechu? Od dziś już nie wolno mi się pozbyć szczeliny w mózgu, albowiem wolność oznacza radość. Więc tonę w szczęściu, projektach matrymonialnych, codziennych radościach, odfajkowuję u braci Zinnerów zające, króliki, kapliczki, włosy anielskie, choinkowe bombki, zabawki. Rozumie pan? Wszyscy jesteśmy braćmi, braćmi l’art pour l’art, jesteśmy piękni jak entarterte Kunst, prawdziwi jak słowik, perwersyjni jak róża. Czy naprawdę pan rozumie? Bez szczeliny w mózgu nie da się żyć. Nie da się człowieka odwszyć z wolności, bracia. Rozumie pan?

Milicjant powiedział surowo:

Niech pan nie krzyczy, panie Kafka, czego pan tak krzyczy? Bo zapłaci pan mandat za zakłócanie spokoju publicznego.

Przełożyła Cecylia Dmochowska



Wyszukiwarka